file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Stefan ¯eromski "Ludzie bezdomni"
spis treœci
analiza utworu str. 2
treϾ str. 5
"Ludzie bezdomni" to pi¹ta ksi¹¿ka Stefana ¯eromskiego. Pisa³ j¹
w latach 1898-1899, ale wykorzysta³ w niej doœwiadczenia i
obserwacje ca³ego dotychczasowego ¿ycia. Budulec ¿yciorysu Joasi
stanowi³y wspomnienia ¯eromskiego z: ( dzieciñstwa w zbiednia³ej
rodzinie szlacheckiej ze wsi Strawczyn, ( nauki w kieleckim
gimnazjum, ( okresu tu³aczki po cudzych domach, kiedy po œmierci
rodziców musia³ zarobiæ na ¿ycie korepetycjami. Atmosferê
konspiracji w w¹tkach Wiktora Judyma i Korzeckiego pozwoli³y mu
tak dobrze odmalowaæ doœwiadczenia wyniesione z nauki w Szkole
Weterynaryjnej w Warszawie (1886r.), kiedy to wspó³tworzy³
intensywne ¿ycie ideowe ówczesnej m³odzie¿y i dziesiêæ lat
póŸniej uczestnictwo w konspiracyjnych wieczorach organizowanych
przez PPS (m.in. ukrywa³ w swoim mieszkaniu Pi³sudzkiego, by³
œledzony i aresztowany). Cisy s¹ wiernym portretem Na³êczowa roku
1890, kiedy to pracowa³ tam jako guwerner. Doktor Judym ma swój
pierwowzór w Wiktorze Tomaszu Janiszewskim, lekarzu stacji
klimatycznej w Zakopanem. ,"Starcy" (dyrektor, administrator,
kasjer i plenipotent sanatorium w Cisowie) to czêœciowo osoby z
kierownictwa zak³adu w Na³êczowie, a czêœciowo ludzie z zarz¹du
Muzeum Polskiego w Rapperswilu, gdzie pisarz pracowa³ w latach
1894 - 1896. Inne postacie powieœci te¿ maj¹ swoje pierwowzory:
( Korzecki to Edward Abramowski (ideolog spó³dzielczoœci w
Polsce), ( Joasia to Oktawia Rodkiewiczowa (od 1892 r. ¿ona
¯eromskiego). Materia³u do cytowanego w pamiêtniku Joasi listu
Wac³awa dostarczy³ list przes³any z zes³ania przez przyjaciela
pisarza, Wac³awa Machajskiego. Fabryka cygar to zak³ad Br(hna
przy ulicy Krochmalnej w Warszawie. ¯eromski odwiedza³ D¹browê
Górnicz¹, by móc opisaæ warunki ¿ycia i pracy robotników
Zag³êbia, prosi³ te¿ paryskich znajomych o dok³adne informacje
na temat domu noclegowego Chateau Rogue. Pisarz bardzo dok³adnie
przygotowywa³ siê do pisania utworu, który w efekcie stanowi
efekt pasji poznawczej i pozytywistycznych przekonañ, ¿e praca
pisarska musi ³¹czyæ siê z rzeteln¹, naukow¹ nieomal penetracj¹
spo³ecznej rzeczywistoœci i w³asnych przekonañ.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (1 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Wydana w grudniu 1899 r. powieœæ przyczyni³a siê do powrotu
problematyki spo³ecznej i narodowej w polskiej literaturze.
"Ludzie bezdomni" przynieœli ¯eromskiemu pozycjê "duchowego wodza
pokolenia". Sta³ siê wielkim autorytetem moralnym dla
wspó³czesnych. Wywar³ bezpoœredni wp³yw na sposób myœlenia i
¿ycia m³odych ludzi z pocz¹tków XX w. Œwiat przedstawiony
powieœci
Akcja rozgrywa siê w wielu miejscach: Pary¿u, Szwajcarii,
Wiedniu, Warszawie, Cisach oraz Zag³êbiu. Poprzez wspomnienia
Joasi Podborskiej przenosimy siê do Kielc, G³ogowa, Krawczyska
i Mêkarzyc ("Zwierzenia"). Poprzez list Wac³awa do siostry - a¿
na Syberiê. Bohaterem zbiorowym s¹ mieszkañcy dzielnic nêdzy w
Warszawie i Zag³êbiu oraz wieœniacy z Cisów. Na tym tle
umiejscowi³ ¯eromski inteligencjê:
( Joannê Podborska (nauczycielkê), ( Tomasza Judyma (lekarza)
oraz ( Korzeckiego (in¿yniera). Na dalszym planie znajduj¹ siê
lekarze warszawscy (dr Czernisz, ¯yd dr Chmielnicki) oraz
dyrektor Kalinowicz. Inteligencja dzieli siê na dwie grupy: (
ludzi pochodzenia szlacheckiego (pisarz obci¹¿a ich
odpowiedzialnoœci¹ za krzywdy, które ich przodkowie wyrz¹dzili
ludowi) , ( z pochodzenia ch³opów, którzy dziêki ciê¿kiej pracy
uzyskali wykszta³cenie (¯eromski przyznaje im naturalne prawo
"czynnego uczestnictwa w awangardzie postêpu"). Problematyka
powieœci i sposób jej przedstawienia
Tytu³ powieœci sygnalizuje tematykê utworu, jest wieloznaczny i
wielofunkcyjny: w dos³ownym znaczeniu (oskar¿enie porz¹dku
spo³ecznego) wskazuje na bezdomnoœæ bohaterów: ( ludzi œwiata
nêdzy (¿yj¹ w norach i budach, a nie w domach); (
wydziedziczonej Joasi, która nie ma w³asnego k¹ta i ¿yje u
obcych; ( Wiktora, który tu³a siê z rodzina po œwiecie.
w znaczeniu metaforycznym rozumiany byæ mo¿e w kategoriach
kwalifikacji moralnych, jako: bezdomnoœæ spo³eczna ludzi, którzy
opuszczaj¹ dom, bo umieraj¹ rodzice i zmuszeni s¹ iœæ dalej o
w³asnych si³ach (Joasia) oraz tych, którzy dziêki wykszta³ceniu
wznieœli siê ponad poziom w³asnego œrodowiska i œwiadomie je
odrzucaj¹, ale nie mog¹ znaleŸæ miejsca w nowym (Judym);
bezdomnoœæ pañstwowa i narodowa dzia³aczy spiskowych,
romantycznych pielgrzymów do wolnej ojczyzny (Leszczykowski, brat
Joasi Wac³aw, cz³owiek przynosz¹cy bibu³ê Korzeckiemu, Korzecki);
bezdomnoœæ w sensie egzystencjonalnym, obcoœæ cz³owieka w
œwiecie, niemo¿noœæ pogodzenia siê ze z³em, dekadentyzm,
ostateczne odrzucenie œwiata w akcie samobójczym (Korzecki)
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (2 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Jednoczeœnie "Dom"(zazwyczaj symbol rodziny, spokoju i
stabilizacji) staje siê w powieœci ¯eromskiego znakiem
obojêtnoœci wobec krzywdy bliŸniego (mieszkanie Czernisza,
Kalinowicza, Krzywos¹da) i pokus¹, któr¹ nale¿y przezwyciê¿yæ
("zakie³kuje we mnie wysch³e nasienie dorobkiewicza") "Ludzie
bezdomni" to:
powieœæ psychologiczna - przedstawia stan myœli i uczucia
bohaterów; pokazuje jak zmienia siê mentalnoœæ cz³owieka pod
wp³ywem prze¿yæ. Dla oddania stanów uczuciowych pisarz pos³uguje
siê symbolem; powieœæ spo³eczna - ukazuje panoramê wspó³czesnego
autorowi spo³eczeñstwa, pe³nego kontrastów i konfliktów. Œwiat
ludzi bogatych obojêtnych wobec krzywdy spo³ecznej, œwiat klas
pracuj¹cych pe³en nêdzy i cierpienia, a co za tym idzie,
zwyrodnienia i demoralizacji; powieœæ prezentuj¹ca ró¿norodne
problemy filozoficzne (koncepcja cz³owieka otwartego na wieloœæ
uzupe³niaj¹cych siê kierunków humanizmu europejskiego. Odrzucenie
pogl¹dów Schopenchauera, polemika z nitzschenizmem, obawa przed
rewolucj¹) pogl¹dy Schopenchauera (istota ludzkiej egzystencji
bezrozumny popêd niemo¿liwy do zaspokojenia, poczucie bezsensu
¿ycia, kontemplacja sztuki jako jedynej wartoœci sta³ej: têsknoty
doktora Tomasza; motyw Wenus z Milo); pogl¹dy Nietzschego (kult
¿ycia, si³y i tê¿yzny biologicznej, nowa moralnoœæ nadludzi:
Judym o Karbowskim; Korzecki - cz³owiek jedyn¹ miara dobra i
z³a); pogl¹dy Marksa (stosunki gospodarcze czynnikiem reguluj¹cym
wszystkie procesy ¿ycia spo³ecznego, konflikt miêdzy klas¹
pracuj¹c¹ a w³aœcicielami œrodków produkcji, koniecznoœæ
spo³ecznego przewrotu); motywy sokratejskie i platoñskie (postaæ
Korzeckiego; pojêcie dajmoniona; prawo do samobójstwa); motywy
ewangeliczne (dyskusja u Kalinowicza: nakaz mi³oœci bliŸniego i
aposto³owania) Kompozycja
"Ludzie bezdomni" stanowi przyk³ad realistycznej powieœci
m³odopolskiej ³¹cz¹c elementy typowe dla ró¿nych pr¹dów
literackich : Realizm
konkretnoϾ miejsca i czasu akcji,
wiernoœæ przedstawienia szczegó³ów ¿ycia i jego t³a,
koncepcja cz³owieka jako istoty spo³ecznej (program ¿yciowy
Judyma: praca organiczna i praca u podstaw), krytyczna
prezentacja stosunków spo³ecznych
Impresjonizm
opisy przyrody (zbudowane z barwnych plam, eksponuj¹ grê
powietrza i œwiat³a, s¹ zapisem ulotnego wra¿enia), psychika
g³ównych bohaterów (ukazana nie jako wyraŸnie okreœlona,
zamkniêta struktura, ale jako ci¹g nastrojów, wra¿eñ i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (3 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
sprzecznych nieraz stanów nie tworz¹cych logicznej ca³oœci),
kompozycja utworu (zbudowany z pojedyñczych punktów czasowych i
odrêbnych scen nie tworz¹cych ³añcucha przyczynowo-skutkowego)
Naturalizm
opisy dzielnic nêdzy w Warszawie i Sosnowcu (drobiazgowoœæ i
podkreœlanie brzydoty; eksponowanie biologicznego widzenia
œwiata) Ekspresjonizm
³¹czenie patosu, ekstatycznoœci i deformacji,
gwa³towne kontrasty,
sk³onnoœæ do karykatury
Symbolizm
opis Wenus z Milo (t.1 rozdz.1) - rzeŸba podziwiana w paryskim
muzeum; symbol radoœci i urody ¿ycia "Rybak" (t.1 rozdz.1) -
obraz Puvis de Chavannes(a ukazuj¹cy krzywdê spo³eczn¹, kwiat
tuberozy (t.1 rozdz.8) - postawa i ¿ycie Karbowskiego; symbol
bezu¿ytecznego piêkna, motyw krzyku pawia (t.II rozdz. 11) -
powtarzaj¹cy siê dwukrotnie wrzask ptaka przera¿a Judyma
œwiadomego swej bezradnoœci w obliczu nieub³aganej œmierci
zabieraj¹cej dzieln¹ kobietê (Oleœ Daszewski ju¿ niebawem
podzieli los "bezdomnych"), zakoñczenie utworu i jego tytu³ -
"rozdarta sosna" to symbol losów Judyma i Joasi, ich rozterek i
cierpieñ.
"Ludzie bezdomni"
Tomasz Judym wraca³ przez Champs Elys‚es z Lasku Buloñskiego,
dok¹d jeŸdzi³ ze swej dzielnicy kolej¹ obwodow¹. Szed³ wolno,
noga za nog¹, wyczuwaj¹c coraz wiêkszy wskutek upa³u ciê¿ar
w³asnej marynarki i kapelusza. Istny potop blasku s³onecznego
zalewa³ przestwór. Nad odleg³ym widokiem gmachów rzucaj¹cych siê
w oczy od £uku Tryumfalnego wisia³ ró¿owy py³ek, który ju¿ pocz¹³
w¿eraæ siê niby rdza nawê w œliczne, jasnozielone liœcie
wiosenne, nawet w kwiatuszki paulowni. Ze wszystkich, zdawa³o
siê, stron p³yn¹³ zapach akacji. Na ¿wirze, doko³a pniów, pod
budynkami: w rynsztokach le¿a³y jej bia³e kwiatki z oœrodkiem
czenwonawym, jakby skrwawionym od uk³ucia œmierci. Py³ bezlitosny
zasypywa³ je niepostrze¿enie. Zbli¿a³a siê godzina spaceru
wielkiego œwiata i Pola drgaæ zaczyna³y od ruchu karet. Na
drewnianym bruku dudni³ jednostajny ³oskot jakby oddalona mowa
wielkiej fabryki. Przebiega³y piêkne, lœni¹ce rumaki, migota³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (4 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ich uprz¹¿, pud³a, sprychy lekkich pojazdów - i mknê³y, mknê³y,
mknê³y bez ustanku wio-senne stroje kobiece o barwach czystych,
rozmaitych i sprawiaj¹cych rozkoszne wra¿enie jakby natury
dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurza³a siê z powodzi osób jad¹cych
twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia piêkna, ¿e
widok jej by³ pieszczot¹ dla wzroku i nerwów. Wyrywa³ z piersi
têskne westchnienie jak za szczêœciem - i gin¹³ unosz¹c je w
mgnieniu oka ze sob¹. Judym znalaz³ pad os³on¹ kasztanów brzeg
wolnej ³awy i z wielk¹ satysfakcj¹ usiad³ tam w s¹siedztwie
starej i w¹satej niañki dwojga dzieci. Zdj¹³ kapelusz i wlepiwszy
wzrok w rzekê pojazdów, wal¹c¹ œrodkiem ulicy, z wolna wystyga³.
Na chodnikach przybywa³o coraz wiêcej osób ubranych wykwintnie -
lœni¹cych cylindrów, jasnych paltotów i staników. W pewnej
chwili stare babsko z chytrymi oczami wprowadzi³o miêdzy strojny
t³um m³ode koŸl¹tko z sierœci¹ jak œnieg bielutk¹ Stado dzieci
postêpowa³o za kozio³kiem uwielbiaj¹c go gestami, oczyma i
tysi¹cem okrzyków. Kiedy indziej ;wielki obdartus czerwony na
gêbie przelecia³ jak fiksat, wywrzaskuj¹c g³osem ochryp³ym
rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie, równo, uroczo
p³ynê³a rzeka ludzka na chodnikach, a œrodkiem rwa³ jej nurt
bystry, uwieñczony pian¹ tkanin przecudnych, lekkich, w oddali
niebieskawo zielonych... Ka¿dy rozpuszczony liœæ rzuca³ na bia³y
¿wir z okr¹g³ych kamyków wyraŸne odbicie swego kszta³tu. Cienie
te posuwa³y siê z wolna, jak ma³a wskazówka po bia³ej tarczy
zegara. Na ³awkach by³o ju¿ pe³no, a tymczasem cieñ opuœci³
miejsce zajête przez Judyma i ust¹pi³ je roztapiaj¹cej kaskadzie
s³oñca. Naokó³ innego asilum nie by³o, wiêc doktor rad nierad
wsta³ i powlók³ siê dalej ku placowi Zgody. Z niecierpliwoœci¹
wyczekiwa³, kiedy mo¿na bêdzie przemkn¹æ siê wskroœ istnego
odmêtu karet, powozów, doro¿ek, bicyklów i pieszych na zakrêcie
g³ównej fali pêdz¹cej od bulwarów w stronê Pól Elizejskich.
Wreszcie stan¹³ pod obeliskiem i poszed³ w g³¹b ogrodu de
Tuileries. Tam by³o prawie pusto. Tylko nad nudnymi sadzawkami
bawi³y siê blade dzieci i w g³ównym szpalerze kilku mê¿czyzn
rozebranych do koszuli gra³o w tenisa. Min¹wszy ogród Judym
zwróci³ siê ku rzece z zamiarem wêdrowania w cieniu murów na
placyk przed koœcio³em Saint-Germain-1'Auxerrois i ogarniêcia bez
troski miejsca na imperialu. W owej chwili sta³o w jego myœli
puste kawalerskie mieszkanie a¿ na Boulevard Voltaire, gdzie od
roku nocowa³, i mierzi³o go pustk¹ swych œcian, banalnoœci¹
sprzêtów i nieprzezwyciê¿on¹, cudzoziemsk¹ nud¹ wiej¹c¹ z ka¿dego
k¹ta. Pracowaæ mu siê nie chcia³o, iœæ do kliniki - za nic na
œwiecie. Znalaz³ siê na Quai du Louvre i z uczuciem b³ogoœci w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (5 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
karku i plecach zatrzyma³ pod cieniem pierwszego kasztana
bulwaru. Ospa³ym wzrokiem mierzy³ brudn¹, prawie czarn¹ wodê
Sekwany. Gdy tak stercza³ na podobieñstwo latarni, zapali³a siê
w nim myœl, jakby z zewn¹trz wniesiona do wnêtrza g³owy:
"Dlaczegó¿, u licha, nic mia³bym pójœæ do tego Luwru?..." Skrêci³
na miejscu i wszed³ na wielki dziedziniec. W cieniach
przytulonych do grubego muru, w które zanurzy³ siê niby w g³êbie
wody, dotar³ do g³ównego wejœcia i znalaz³ siê w ch³odnych salach
pierwszego piêtra. Doko³a sta³y odwieczne pos¹gi bogów, jedne
wielkoœci niezwyk³ej, inne naturalnej, a wszystkie prawie z
nosami i rêkoma uszkodzonymi w sposób bezbo¿ny. Judym nie zwraca³
uwagi na tych zdegradowanych w³adców œwiata. Czasami zatrzymywa³
siê przed którym, ale przewa¿nie wówczas, gdy go uderzy³ jakiœ
zabawny despekt boskich kszta³tów. Nade wszystko interesowa³a go
sprawa odpoczynku w doskona³ym ch³odzie i z dala ud wrzawy ulicy
paryskiej. Szuka³ te¿ nie tyle arcydzie³, ile ³awki, na której
by móg³ usi¹œæ. Zdyba³ j¹ po d³ugiej wêdrówce z sali do sali w
naro¿nym zetkniêciu siê dwu d³ugich galerii, przeznaczonym na
schronienie dla Wenus z wyspy Melos. W zak¹tku tworz¹cym jakby
niewielk¹ izbê, oœwietlon¹ jednym oknem, stoi na niewysokim
piedestale tors bia³ej Afrodyty. Sznur owiniêty czerwonym pluszem
nikomu do niej przystêpu nie daje. Judym, widzia³ ju¿ by³ ten
cenny pos¹g, ale nie zwraca³ nañ uwagi, jak na wszelkie w ogóle
dzie³a sztuki. Teraz zdobywszy w cieniu pod œcian¹ wygodn¹
³aweczkê j¹³ dla zabicia czasu patrzeæ w oblicze marmurowej
piêknoœci. G³owa jej zwrócona by³a w jego stronê i martwe oczy
zdawa³y siê patrzeæ. Schylone czo³o wynurza³o siê z mroku i,
jakby dla obaczenia czegoœ, brwi siê zsunê³y. Judym przygl¹da³
siê jej nawzajem i wtedy dopiero ujrza³ ma³¹, niewidoczn¹ fa³dê
miêdzy brwiami, która sprawia, ¿e ta g³owa, ¿e ta bry³a Isamienna
w istocie - myœli. Z przenikliw¹ sil¹ spogl¹da w mrok doko³a
le¿¹cy i rozdziera go jasnymi oczyma. Zatopi³a je w skrytoœci
¿ycia i do czegoœ w nim uœmiech swój obraca. Wytê¿ywszy rozum
nieograniczony i czysty, posiad³a wiadomoœæ o wszystkim,
zobaczy³a wieczne dnie i prace na ziemi, noce i ³zy, które w ich
mroku p³yn¹. Jeszcze z bia³ego czo³a bogini nie zd¹¿y³a odejœæ
m¹dra o tym zaduma, a ju¿ wielka radoœæ dziewicza pachnie z jej
ust rozmarzonych. W uœmiechu ich zamyka siê wyraz uwielbienia.
Dla mi³oœci szczêœliwej. Dla uczestnictwa wolnego ducha i wolnego
cia³a w ¿yciu bezgrzesznej przyrody. Dla ostrej potêgi zachwytu
zmys³ów, którego nie stêpi³y jeszcze ani praca, ani zgryzota,
siostry rodzone, siostry nieszczêsne. Uœmiech bogini pozdrawia
nadchodz¹cego z daleka. Oto zakocha³a siê w piêknym œmiertelniku
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (6 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Adonisie... Cudne marzenia pierwszej mi³oœci rozkwit³y w ³onie
jej jako kwiat siedmioramienny amarylisa. Barki jej w¹skie,
wysmuk³e, okr¹g³e dŸwignê³y siê do góry. Dziewicze ³ono dr¿y od
westchnienia... D³ugi szereg wieków, który odtr¹ci³ jej rêce,
który zrabowa³ jej cia³o od piersi i zora³ przeœliczne ramiona
szczerbami, nie zdo³a³ go zniweczyæ. Sta³a tak w pó³mroku
"wynurzaj¹ca siê", Anadiomene, niebiañska, która roznieca mi³oœæ.
Obna¿one jej w³osy zwi¹zane by³y w piêkny wêze³, krobylos.
Pod³u¿na, smag³a twarz tchnê³a nieopisanym urokiem. Gdy Judym
wpatrywa³ siê coraz uwa¿niej w to czo³o zamyœlone, dopiero
zrozumia³, ¿e ma przed sob¹ wizerunek bogini. By³a to Afrodite,
ona sama, która siê by³a poczê³a z piany morskiej. I mimo woli
przychodzi³a na myœl nieskromna legenda o przyczynie onej piany
wód za spraw¹ Uranosa. A przecie¿ nie by³a to Pandemos , nie by³a
nawet ¿ona Hefajstowa ani kochanka Anchizesa tylko jasny i dobry
symbol ¿ycia, córka nieba i dnia... Judym zaton¹³ w myœlach i nie
zwraca³ uwagi na osoby, które siê obok niego przesuwa³y. By³o ich
zreszt¹ ma³o. Ockn¹³ siê dopiero wówczas, gdy us³ysza³ w
s¹siedniej sali kilka zdañ wyrzeczonych po polsku. Zwróci³ g³owê
z ¿yw¹ niechêci¹ w stronê tego dŸwiêku, pewny; ¿e zbli¿a siê ktoœ
"z kolonii" ktoœ, co si¹dzie przy nim i zabierze na w³asnoœæ
minuty rozmyœlania o piêknej Wenus. Zdziwi³ siê mile, zobaczywszy
osoby "pozaparyskie". By³o ich cztery. Na przedzie sz³y dwie
panienki - podlotlki, z których starsza mog³a mieæ lat
siedemnaœcie, a druga by³a o jakie dwa lata m³odsza. Za nimi
ciê¿ko toczy³a siê dama niema³ej wagi, wiekowa, z siwymi w³osami
i du¿¹ a jeszcze piêkn¹ twarz¹. Obok tej matrony sz³a panna
dwudziestokikuletnia, ciemna brunetka z niebieskimi oczami,
przeœliczna i zgrabna. Wszystkie stanê³y przed pos¹giem i w
milczeniu go rozpatrywa³y. S³ychaæ by³o tylko ciê¿kie,
przyt³umione sapanie starej damy, szelest jedwabiu odzywaj¹cy siê
za ka¿dym ruchem podlotków i chrzêst kart B„deckera , które
przewraca³a starsza panna. - Wszystko to piêknie, moje serce -
rzek³a matrona do ostatniej - ale ja muszê usi¹œæ. Ani kroku!
Zreszt¹ warto popatrzeæ na tê imoœæ. Tak... jest tu nawet
³aweczka. Judym wsta³ ze swego miejsca i wolno odszed³ kilka
kroków na bok, jak gdyby dla obejrzenia biustu z innej strony.
Te panie spojrza³y sobie w oczy z wyrazem pytania i przyciszy³y
rozmowê. Tylko najstarsza z panien, zajêta B„deckerem, nie
widzia³a Judyma Oty³a babcia energicznie usiad³a na ³awce,
wyci¹gnê³a nogi ile siê da³o, i na jakieœ szepty m³odych
towarzyszek odpowiada³a równie¿ szeptem w³aœciwym starym paniom,
który ma tê w³asnoœæ, ¿e w razie potrzeby mo¿e zast¹piæ
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (7 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
telefonowanie na pewn¹ odleg³oœæ: - A, Polak nie Polak, Francuz
nie Francuz, Hiszpan czy Turek, to mi jest wszystko jedno. Niech
mu Bóg da zdrowie za to, ¿e st¹d wylaz³. Nogi mi odjê³o z
kretesem... A teraz patrz jedna z drug¹ na tê, bo to przecie nie
byle co. Ju¿ j¹ cz³owiek raz widzia³ dawnymi czasy. Jakoœ mi siê
wtedy inna wyda³a... - A bo to pewno inna... - rzek³a m³odsza z
turystek.
- Nie myœl no o tym, czy inna, czy nie inna, tylko siê przypatrz.
Spytaj¹ póŸniej w salonie o tak¹ rzecz, a ty ni be, ni me...
Druga panienka bez zachêty obserwowa³a Wenus w sposób
zadziwiaj¹cy. By³a to œniada blondynka z twarz¹ o cerze mêtnej,
smag³awej. Czo³o mia³a doœæ w¹skie, nosek prosty, wargi cienkie
i zawarte. Nie mo¿na by³o okreœliæ, czy jest ³adna, czy brzydka.
Wywiera³a wra¿enie œni¹cej czy rozmarzonej, bo powieki mia³a
prawie przymkniête. Judyma zaciekawi³a ta twarz, wiêc stan¹³ i
nie znacznie j¹ œledzi³. Patrza³a na marmurowe bóstwo od
niechcenia, a jednak z takim wyrazem, jakby go siê uczy³a na
pamiêæ, jakby je spod oka wzrokiem ch³onê³a. Kiedy niekiedy
w¹skie i p³askie jej nozdrza rozszerza³y siê lekko od szybkiego
westchnienia. W pewnej chwili Judym zauwa¿y³, ¿e powieki
spuszczone z nabo¿eñstwem i dziewicz¹ skromnoœci¹ dŸwignê³y siê
ociê¿ale i Ÿrenice dot¹d zakryte widz¹ nie tylko Wenus, ale i
jego samego. Zanim wszak¿e zd¹¿y³ zobaczyæ barwê tych oczu, ju¿
siê skry³y pod rzêsami. Tymczasem najstarsza z panien odczyta³a
ca³y rozdzia³ o historii pos¹gu i zbli¿y³a siê do pluszowego
sznura. Opar³szy na nim rêce zaczê³a przygl¹daæ siê rzeŸbie z
ciekawoœci¹, entuzjazmem i oddaniem siê, w³aœciwym tylko
niewiastom. Mo¿na by powiedzieæ, ¿e w owej chwili przystêpowa³a
do zobaczenia Wenus z Milo. Oczy jej nie by³y w stanie nic prócz
pos¹gu zauwa¿yæ, pragnê³y i usi³owa³y zliczyæ wszystkie
piêknoœci, wszystkie cechy d³uta Skopasa... o których mówi³
B„decker, spamiêtaæ je i u³o¿yæ w g³owie systematycznie jak
czyst¹ bieliznê w kufrze podró¿nym. By³y to oczy szczere a¿ do
naiwnoœci. Zarówno jak ca³a twarz odzwierciedla³y subtelne cienie
myœli przechodz¹cych, oddawa³y niby wierne echo ka¿dy dŸwiêk
duszy i wszystko mówi³y bez wzglêdu na to, czy kto widzi lub nie
ich wyraz. Judym po kilkuminutowej obserwacji tej twarzy nabra³
przekonania, ¿e gdyby piêkna panna pragnê³a szczerze zataiæ
otrzymane wra¿enie, mowa oczu natychmiast je wyda. Sta³ w cieniu
i przygl¹da³ siê grze uczuæ przesuwaj¹cych siê po jasnej twarzy.
Oto ma³o wiedz¹ca ciekawoœæ... Oto pierwszy promyczek wra¿enia
sunie siê po brwiach, przyciska rzêsy i zmierza ku wargom, a¿eby
je zgi¹æ do mi³ego uœmiechu. Te same uczucia, które Judym przed
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (8 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
chwil¹ mia³ w sobie, widzia³ teraz na licach nieznajomej.
Sprawia³o mu to szczer¹ przyjemnoœæ. Rad by by³ zapyta³, czy siê
nie myli, i us³ysza³ z piêknych ust wynurzenie wra¿eñ. Nigdy
jeszcze w ¿yciu nie doœwiadcza³ takiej chêci rozmawiania o sztuce
i s³uchania z pilnoœci¹, co s¹dzi o ulatuj¹cych wra¿eniach drugi
cz³owiek... Tymczasem ów drugi cz³owiek, zajêty statu¹, na
œledztwo ani na badacza ¿adnej uwagi nie zwraca³. - Pamiêtam -
rzek³a dama w wieku - inn¹ grupê z marmuru. By³a to jakaœ scena
mitologiczna. Geniusz czy amorek ze skrzyd³ami ca³uje œliczne
dziewcz¹tko. Jest to mo¿e cokolwiek niew³aœciwe dla was, moje
sroki, ale tak piêkne, tak urocze, tak agr‚able, tak sensible.
Najstarsza z panien podnios³a g³owê i, wys³uchawszy ca³ego zdania
z uwag¹, rzek³a przerzucaj¹c kartki : - Coœ tu zauwa¿y³am...
L'Amour et Psych‚... Antoine Canova . Czy to nie to? - A mo¿e i
Psyche. Tylko ¿e waham siê, czy wam to pokazaæ - doda³a ciszej. -
W Pary¿u! Jesteœmy teraz w Pary¿u! Musimy umoczyæ wargi w
pucharze rozpusty... - szepnê³a brunetka do starej damy w
sekrecie przed m³odszymi towarzyszkami. - A co miê tam ty
obchodzisz! Ty sobie oczy wypatruj na wszelkie Amory malowane i
rzeŸbione, ale te oto... - Babcia myœli, ¿e my rozumiemy
cokolwiek...- rzek³a z przepyszn¹ min¹ najm³odsza. - Nie wiem
tylko, po co tyle czasu traciæ na ogl¹danie tych rozmaitych
korytarzy z obrazami, kiedy na ulicach jest tak bosko, taki
Pary¿! - Ale¿, Wando... - jêknê³a brunetka
- No, pani to rozumie, a ja zupe³nie nic! Co w tym jest
ciekawego? Wszelkie te muzea i zbiory zawsze maj¹ w sobie coœ z
trupiarni, tylko ¿e s¹ jeszcze nudniejsze. Na przyk³ad... Cluny
. Jakieœ do³y, pieczary, kawa³ki odrapanych murów, ceg³y, nogi,
rêce, gnaty. . . - Có¿ ty mówisz?
- No wiêc nie? WeŸmy Carnavalet . Piszczele, paskudne, zakurzone
truposze, stare rupiecie spod koœcio³ów. W dodatku trzeba ko³o
tego chodziæ z min¹ uroczyst¹, nadêt¹, obok ka¿dej rzeczy staæ
kwadrans, udaj¹c, ¿e siê patrzy. Albo i tutaj: obrazy, obrazy i
obrazy bez koñca. No i te figury... - Moje dziecko - wtr¹ci³a
babka - s¹ to arcydzie³a, ¿e tak powiem. - Wiem, wiem...
arcydzie³a. Ale przecie¿ wszystkie obrazy s¹ do siebie podobne
jak dwie krople wody: wylakierowane drzewa i go³e panny z takimi
tutaj... - Wando! - krzyknê³y wszystkie trzy towarzyszki z
przestrachem, ogl¹daj¹c siê doko³a. Judym nie wiedzia³, co czyniæ
ze swoj¹ osob¹. Rozumia³, ¿e nale¿a³oby wyjœæ, aby nie s³uchaæ
mowy osób, które nie wiedz¹, ¿e jest Polakiem, ale ¿al mu by³o.
Czu³ w sobie nie tylko chêæ, ale nawet odwagê wmieszania siê do
tej rozmowy. Sta³ bezradnie, wytrzeszczonymi oczyma patrz¹c przed
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (9 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
siebie. - No to chodŸmy do tego Amora ¿ Psyche... - rzek³a stara
dama dŸwigaj¹c siê z ³aweczki. - Tylko gdzie to jest - wbij zêby
w œcianê... - Niech babcia nie zapomina, ¿e dziœ jeszcze raz
mia³yœmy byæ w tamtym prawdziwym Luwrze . - Cicho mi b¹dŸ!
Czekajcie no... Gdzie¿ jest ów Canova? Pamiêtam, byliœmy tam z
Januarym... Sz³o siê jakoœ... Zaraz... - Je¿eli panie pozwol¹,
to wska¿ê im najbli¿sz¹ drogê do Amora... to jest... Antoniego
Canovy...- rzek³ dr Tomasz zdejmuj¹c kapelusz i zbli¿aj¹c siê
wœród uk³onów. Na dŸwiêk mowy polskiej w jego ustach wszystkie
trzy dziewice odruchowo zbli¿y³y siê do starej damy, jakby siê
przed zbójc¹ chroni³y pod jej skrzyd³a. - Aa... - odezwa³a siê
babka wznosz¹c g³owê i mierz¹c m³odego cz³owieka okiem doœæ
niechêtnym. - Dziêkujê, bardzo dziêkujê... - Panie daruj¹, ¿e gdy
siê s³yszy... W Pary¿u tak rzeczywiœcie... bardzo, bardzo rzadko
plót³ Judym trac¹c pewnoœæ nóg i jêzyka. - Pan stale w Pary¿u? -
spyta³a ostro.
- Tak. Mieszkam tu od roku. Wiêcej ni¿ od roku, bo jakieœ
piêtnaœcie miesiêcy... Nazywam siê... Judym Jako lekarz studiujê
tutaj pewne... To jest w³aœciwie... - Wiêc mówi pan, ¿e jako
lekarz?...
- Tak jest - mówi³ dr Tomasz, obur¹cz chwytaj¹c siê w¹tka
rozmowy, pomimo ¿e wyci¹ga³a na wierzch kwestie tycz¹ce siê jego
osoby, których nie znosi³. - Skoñczy³em medycynê w Warszawie, a
obecnie pracujê tutaj w klinikach, w dziedzinie chirurgii: - Mi³o
mi poznaæ pana doktora... - cedzi³a dama doœæ oziêble. - My
woja¿ujemy, jak pan widzi, we czwórkê, z k¹ta w k¹t. Niewadzka...
To moje dwie wnuczki, sieroty, Orszeñskie, a to ich i moja
najmilsza przyjació³ka, panna Joanna Podborska. Judym k³ania³ siê
jeszcze z wrodzonym pl¹taniem siê nóg, gdy pani Niewadzka rzek³a
z akcentem ¿ywego interesu w tonie mowy: - Zna³am, tak nie mylê
siê, kogoœ tego nazwiska, pana Judyma czy pannê Judymównê, na
Wo³yniu bodaj... zdaje siê, ¿e to tak, na Wo³yniu... A pan z ja-
kich okolic?
Dr Tomasz rad by by³ udawaæ, ¿e nie s³yszy tego pytania. Gdy
jednak pani Niewadzka zwróci³a ku niemu wejrzenie, mówi³: - Ja
pochodzê z Warszawy, z samej Warszawy. I z bardzo byle jakich
Judymów... - Dlaczegó¿ to?
- Ojciec mój by³ szewcem, a w dodatku lichym szewcem na Ciep³ej
ulicy. Na Ciep³ej ulicy... - powtórzy³ z k³uj¹c¹ satysfakcj¹.
Unikn¹³ wreszcie chwiejnego gruntu i grzecznych delikatnoœci, w
czym nie by³ mocny i czego siê w przesadny sposób obawia³. Panie
umilk³y i posuwa³y siê z wolna, równolegle, szeleszcz¹c sukniami.
- Bardzo siê cieszê, bardzo... - mówi³a spokojnie pani Niewadzka
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (10 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- ¿e mia³am sposobnoœæ zawarcia tak mi³ej znajomoœci. Wiêc pan
zbada³ tutaj wszelkie dzie³a sztuki? Zapewne, mieszkaj¹c stale,
w Pary¿u... Jesteœmy bardzo obowi¹zane...
- Amor i Psyche bêdzie chyba w innym gmachu - rzek³a panna
Podborska. - Tak, w innym... Wyjdziemy na dziedziniec.
Gdy tam stanêli, pani Niewadzka zwróci³a siê do Judyma i z
imitacj¹ uprzejmoœci rzek³a: - Tak ostro pan wymieni³
zatrudnienie swego ojca, ¿e czujê siê prawdziwie upokorzon¹.
Zechce mi pan wierzyæ, ¿e nie zna³am intencji pytaniem o jakieœ
tam koligacje sprawiæ mu przykroœci. Po prostu na³óg starej baby,
która d³ugo ¿y³a i du¿o ludzi na œwiecie widzia³a. Mi³o jest, to
prawda, zetkn¹æ siê z cz³owiekiem, którego osoba mówi o dawnych
rzeczach, ludziach, stosunkach, ale o ile¿ przyjemniej, o
ile¿...przyjemniej... - Ojciec pana, ten szewc, robi³ damskie
obuwie czy mêskie kamasze? - zapyta³a przymru¿aj¹c oczy m³odsza
z panien Orszeñskich. - Trzewiki, g³ównie trzewiki, w doœæ
odleg³ych jedna od drugiej chwilach przytomnoœci, najczêœciej
bowiem robi³ po pijanemu awantury, gdzie siê da³o. - No, to ju¿
zupe³nie w g³owie mi siê nie mieœci, jakim cudem pan zosta³
lekarzem, i do tego - w Pary¿u! Panna Podborska cisnê³a na
mówi¹c¹ spojrzenie pe³ne rozpaczliwego wstydu. - W tym, co nam
pan o sobie wyzna³ - rzek³a stara jejmoœæ - widzê du¿o, du¿o
odwagi. Doprawdy, ¿e po raz pierwszy zdarzy³o mi siê s³yszeæ tak¹
mowê. Proszê pana doktora, jestem stara i ró¿nych ludzi
widzia³am. Ile razy zdarzy³o mi siê obcowaæ z... indywiduami nie
nale¿¹cymi do towarzystwa, z osobami... jednym s³owem, z ludŸmi
pochodz¹cymi ze stanów zwanych - s³usznie czy nies³usznie, w to
nie wchodzê - gminem, to zawsze ci panowie usi³owali starannie
omin¹æ kwestiê swego rodowodu. Zna³am co prawda i takich - mówi³a
jakby z pewnym zadumaniem - którzy w jakimœ okresie ¿ycia, zwykle
w m³odoœci, przyznawali siê z emfaz¹ do swego stanu kmiecego czy
tam do czegoœ, a póŸniej nie tylko ¿e ta ich demokratycznie-
che³pliwa prawdomównoœæ sz³a sobie na bory, na lasy, ale prócz
tego miejsce jej zajmowa³y jakieœ herby przylepione do drzwiczek
karety, jeœli j¹ fortuna postawi³a przede drzwiami mieszkania.
Judym uœmiechn¹³ siê szyderczo, kilka kroków szed³ w milczeniu,
a póŸniej zwróci³ siê do panny Podborskiej z pytaniem: - Jakie¿
wra¿enie zrobi³a na pani Wenus z Milo ?
- Wenus... - rzek³a brunetka, jakby j¹ bo pytanie zbudzi³o ze snu
przykrego. Twarz jej obla³ rumieniec, wnet znik³ i skupi³ siê w
przeœlicznych ustach, które nieznacznie drga³y.
- Ma caluteñkie plecy poszarpane, jakby j¹ kto przez cztery dni
z rzêdu pra³ ekonomskim batem... rzek³a kategorycznie panna
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (11 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Wanda. - Przeœliczna... - pó³g³osem wymówi³a panna Natalia,
zwracaj¹c w stronê Judyma swe matowe oczy. Drugi raz doktor mia³
mo¿noœæ spojrzeæ w te oczy i znowu krótko goœci³o we wszystkich
w³adzach jego duszy nieuchwytne zatrwo¿enie. We wzroku tej
dziewczyny by³o coœ, jakby zimny, niepo³yskuj¹cy blask ksiê¿yca,
kiedy nad senn¹ ziemi¹ tarcza jego we mg³ach siê kryje. Panna
Podborska o¿ywi³a siê i zaraz twarz jej ukaza³a wewnêtrzne
wzruszenie. - Jaka¿ ona piêkna! jaka¿ prawdziwa! Gdybym w Pary¿u
mieszka³a, przychodzi³abym do niej... no, milion nie milion, ale
co tydzieñ, ¿eby siê napatrzeæ. Grecy w ogóle stworzyli œwiat
bogów tak cudowny... Goethe... Us³yszawszy wyraz "Goethe" Judym
dozna³ niesmaku, czyta³ bowiem z tego poety coœ, a nadto niegdyœ.
Los zdarzy³, ¿e stara dama zatrzyma³a siê w przedsionku
prowadz¹cym do sali "Amora i Psyche" i niemym makiem w du¿ych
bladych oczach pyta³a Judyma o drogê. Kiedy siê znaleziono w
obliczu wyg³askanej grupy, owego malowid³a w bia³ym marmurze,
wszyscy umilkli. Judym ze smutkiem myœla³, ¿e w³aœciwie rola jego
ju¿ siê skoñczy³a. Czu³, ¿e wyrwawszy siê z wiadomoœci¹ o papie
z Ciep³ej nie mo¿e towarzyszyæ tym paniom i szukaæ ich
znajomoœci. Znowu w umyœle jego przesun¹³ siê pokój "na Wolterze"
i stara, wstrêtna ¿ona concierge'a ze swymi wiekuistymi pytaniami
bez sensu. W chwili kiedy najbardziej nie wiedzia³, co czyniæ,
i nie by³ pewny, w jaki sposób wypada siê rozstaæ, pani Niewadzka
jakby zgaduj¹c, o czym myœli, rzek³a: - Wybieramy siê do Wersalu
. Chcia³ybyœmy zobaczyæ okolice, byæ po drodze w S‚vres , w
Saint-Clolzd... Te wartog³owy pêdzi³yby z miejsca na miejsce
dzieñ i noc, a ja formalnie upadam. Czy jeŸdzi³eœ pan do Wersalu?
Jak wygodniej? Kolej¹? Pisz¹ tu o jakimœ tramwaju pneumatycznym.
Czy to co lepszego ni¿ poci¹g? - W Wersalu by³em dwa razy tym
w³aœnie tramwajem, który wyda³ mi siê bardzo dogodny. Idzie
wprawdzie wolno, pewnie dwa razy wolniej ni¿ wagon kolejowy, ale
za to daje mo¿noœæ obserwowania okolicy i Sekwany. - A wiêc
jedziemy tramwajem! - zawyrokowa³a panna Wanda.
- O której¿e godzinie wychodzi st¹d ten c z u p i r a k?
- Nie pamiêtam, proszê pani, ale to tak ³atwo siê dowiedzieæ.
Stacja g³ówna mieœci siê tu¿ obok Luwru. Je¿eli panie pozwol¹...
- O! czyli¿ œmia³ybyœmy pana trudziæ...
- Ale dowie siê pan, co to szkodzi, moja babciu.
Pan tutejszy, pary¿anin... - deklamowa³a panna Wanda odrobinê
parodiuj¹c ton mowy Judyma. Tomasz k³aniaj¹c siê odszed³ i
zadowolony, jakby mu siê przytrafi³o coœ nies³ychanie pomyœlnego,
bieg³ pêdem ku stacji tramwajowej na Quai du Louvre. W mgnieniu
oka wyszuka³ konduktora, wbi³ sobie w g³owê wszystkie godziny
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (12 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
oraz minuty i wraca³ prostuj¹c siê co chwila i poprawiaj¹c
krawat... Kiedy zawiadamia³ te panie o terminie odjazdu i
udziela³ im wskazówek, jak siê kierowaæ w Wersalu, panna Wanda
wypali³a: - A wiêc jedziemy do Wersalu. Bagatela! Do samego
Wersalu... Jedziemy tramwajem jakimœ tam a pan z nami. Zanim
Judym zdo³a³ zebraæ myœli, doda³a: - Ju¿ babcia orzek³a, ¿e
malgr‚ tout mo¿e pan jechaæ...
- Wanda! - z rozpacz¹ prawie zgrzytnê³a pani Niewadzka rumieni¹c
siê jak dziewcz¹tko Po chwili zwróci³a siê do Judyma i usi³owa³a
wywo³aæ przyjazny uœmiech na dr¿¹ce jeszcze wargi: - Widzi pan,
co to za diabe³ czubaty, choæ ju¿ dopomina siê o d³ug¹ sukniê...
- Czy istotnie pozwoli³yby panie towarzyszyæ sobie do Wersalu? -
Nie œmia³abym prosiæ pana, bo to mo¿e przerwie zajêcia, ale
by³oby nam bardzo przyjemnie. - Bynajmniej... By³bym wielce
szczêœliwy... Tak dawno... - b¹ka³ Judym - Panie, o dziesi¹tej! -
rzek³a do niego panna
Wanda z palcem wzniesionym do góry i wykonywuj¹c oczami ca³y
szereg plastycznych znaków porozumienia. Doktor ju¿ lubi³ tê
dziewczynê zupe³nie jak dobrego kole¿kê, z którym mo¿na paplaæ
bez miary o wszystkich rzeczach i niektórych innych. Trzy osoby
starsze od panny Wandy zachowywa³y niezgrabne milczenie. Judym
czu³, ¿e wtargn¹³ do towarzystwa tych pañ. Rozumia³ sw¹ ni¿szoœæ
spo³eczn¹ i to, ¿e jest w tej samej chwili szewskim synem tudzie¿
aspirantem do "towarzystwa". Odró¿nia³ w sobie te obydwie
substancje i do krwi gryz³ doln¹ wargê. Po obejrzeniu medalionów
Davida d'Angers, z których kilka wnios³o do serc obecnych coœ jak
gdyby modlitwê, wycofano siê z muzeum na dziedziniec, a stamt¹d
na ulicê. Stara pani przywo³a³a fiakra i oœwiadczy³a swoim
pannom, ¿e jad¹ do sklepów Judym po¿egna³ je z elegancj¹, której
w tym w³aœnie momencie pierwszy raz w ¿yciu za¿ywa³ - i oddali³
siê. Na piêtrze omnibusu d¹¿¹cego w stronê Vincennes wpad³ w
g³êbokie i misterne rozmyœlania. By³o to w jego ¿yciu zdarzenie
kapitalne, coœ w rodzaju otrzymania patentu albo fabrykacji
pierwszej samoistnej recepty. Nigdy jeszcze nie zbli¿a³ siê do
takich kobiet. Mija³ je tylko nieraz na ulicy, widywa³ czasem w
powozach i marzy³ o nich z nieugaszon¹ têsknot¹, w skrytoœci
ducha, do której nie ma przystêpu myœl kontroluj¹ca. Jak¿e
czêsto, bêd¹c uczniem i studentem, zazdroœci³ lokajom ich prawa
przypatrywania siê tym istotom cielesnym, a przecie¿ tak podobnym
do cudnych kwiatów zamkniêtych w czarownym ogrodzie. Zarazem
przysz³y mu na myœl jego kobiety: krewne, znajome, kochanki...
Ka¿da mniej lub wiêcej podobna do mê¿czyzny z ruchów, z
ordynarnoœci, z instynktów. Myœl o tym by³a tak wstrêtn¹, ¿e
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (13 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przymkn¹³ oczy i z najg³êbsz¹ radoœci¹ s³ucha³ szelestu sukien,
którego jeszcze uszy jego by³y pe³ne. Ka¿dy bystry ruch nogi
wysmuk³ych panien by³ jak drgnienie muzyczne. Po³yski œlicznych
mantylek, rêkawiczek, lekkich krez otaczaj¹cych szyje, roznieca³y
w nim jakieœ szczególne, nie tyle namiêtne, ile estetyczne
wzruszenie. Nazajutrz wsta³ wczeœniej ni¿ zwykle i z wielkim
krytycyzmem zbada³ sw¹ garderobê we wszystkich jej postaciach.
Oko³o dziewi¹tej wyszed³ z domu, a ¿e czasu by³o jeszcze a¿
nadto, postanowi³ iœæ piechot¹. Przeciskaj¹c siê wœród t³umu
rozmyœla³ o dyskursie, jakim bawiæ bêdzie te panie, uk³ada³ w
myœli ca³e dialogi nad wyraz wdziêczne, a nawet flirtowa³ w
imaginacji, co a¿ do owej chwili poczytywa³ by³ za plugastwo.
Przy stacji tramwajów by³o pusto. Judym zatrzyma³ siê pod jednym
z drzew i pe³en nie pokoju oczekiwa³ przybycia wczorajszych
znajomych. Co chwila rozlega³ siê ryk statków nurzaj¹cych siê w
falach Sekwany, wrza³ turkot omnibusów na mostach i przyleg³ych
ulicach. Po tamtej stronie rzeki wybi³a gdzieœ czystym dŸwiêkiem
godzina dziesi¹ta. Judym s³ucha³ tego g³osu jakby uroczystego
s³owa zapewnienia, ¿e piêkne istoty nie przyjd¹, ¿e nie przyjd¹,
¿e nie przyjd¹ dlatego mianowicie, ¿e on ich oczekuje. On, Tomasz
Judym, Tomek Judym z Ciep³ej ulicy. Sta³ tak, patrz¹c na szar¹,
ciê¿k¹ wodê i szepta³ do siebie: - Ulica Ciep³a, ulica Ciep³a...
By³o mu nad wszelki wyraz g³upio, jakoœ niesmacznie i gorzko. W
dalekim krañcu przelotnego wspomnienia snu³ siê obraz brudnej
kamienicy... Podniós³ g³owê i otrz¹sn¹³ siê. Obok niego
przesuwali siê ludzie wszelkiego typu, a miêdzy innymi wêdrowny
herold "Intransigeanta" dŸwigaj¹cy na wysokim dr¹gu treœæ
ostatniego numeru tej gazety przyklejon¹ do poprzecznej deski.
W owej chwili roznosiciel spuœci³ og³oszenie na dó³, wspar³ siê
na jego kiju i gawêdzi³ ze znajomym. Tytu³ gazety skojarzy³ siê
w umyœle Judyma z przeró¿nymi myœlami, ,w których szeregu b³¹ka³o
siê uprzykrzone, niemi³e, bolesne prawie pojêcie: ulica Ciep³a,
ulica Ciep³a... O rodzinie swej, o warunkach, w jakich ¿ywot jej
up³ywa, myœla³ w owej chwili niby o czymœ niezmiernie obcym, niby
o typie pewnej familii ma³omieszczañskiej, która nêdzn¹
egzystencjê swoj¹ pêdzi³a za panowania króla Jana Kazimierza. Te
damy, które zobaczy³ dnia poprzedniego, sta³y siê dlañ tak szybko
istotami bliskimi, siostrzanymi, przez wykwintnoœæ swych cia³,
sukien, ruchów i mowy. ¯al mu by³o, ¿e nie przychodz¹, i prawie
nieznoœni‚ na sam¹ myœl, ¿e mog¹ nie przyjœæ wcale. Je¿eli tak
bêdzie, to dlatego, ¿e z tych szewców wiedzie swój "rodowód".
Postanowi³ jechaæ do Wersalu, uk³oniæ siê im z daleka i
wymin¹æ... Có¿ go mog¹ obchodziæ jakieœ panny z arystokracji "czy
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (14 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
tam z czego"? Chcia³by tylko zobaczyæ raz jeszcze, przyjrzeæ siê,
jak toto chodzi, jak patrzy na byle obraz ciekawymi oczami...
"Juœciæ - myœla³ gapi¹c siê na wodê - juœciæ jestem cham, to nie
ma co..: Czyli¿ umiem siê bawiæ, czym kiedy pomyœla³ o tym, jak
nale¿y siê bawiæ? Grek po³owê ¿ycia przepêdza³ na umiejêtnej
zabawie. W³och œredniowieczny udoskonali³ sztukê pró¿nowania, to
samo takie kobiety... Ja bym siê zabawi³ na wycieczce, ale z kim?
Z kobietami mego stanu, z jakimiœ, przypuszczam, pannami
<<miastowymi>>, ze studentkami, z bia³og³owami jednym s³owem, co
siê nazywa. Ale z tymi! To jest tak jakby wiek dziewiêtnasty,
podczas kiedy ja ¿yjê jeszcze z prapradziadkami na pocz¹tku
osiemnastego. Nie posiadam sztuki rozmawiania, zupe³nie jakby
pisarz prowentowy chcia³ uk³adaæ dialogi • la Lukian dlatego, ¿e
umie pisaæ piórem... Nie bawi³bym siê, tylko bym dba³, ¿eby nie
zrobiæ czegoœ z szewska. Mo¿e to i lepiej... Ach, jak to
dziwnie... Ka¿da z tych bab tak jakoœ ¿ywo interesuje cz³owieka,
ka¿da; nawet ta stara; to istota nowoczesna, wyobrazicielka tego,
co tytu³ujemy kultur¹. A ja, có¿ ja... szewczyna..." - Nie
powiedzia³am, ¿e doktorek bêdzie ju¿ na nas czeka³! - zawo³a³a
tu¿ za nim panna Wanda. Judym odwróci³ siê prêdko i ujrza³ przed
sob¹ wszystkie cztery znajome. Twarze ich by³y weso³e. Wœród
mi³ej rozmowy panie wdrapa³y siê na imperial, Judym z precyzj¹
windowa³ tam babciê. Gdy siê znalaz³y tak wysoko, przed oczyma
ich ukaza³a siê ruchliwa toñ Sekwany. Pêdzi³a miêdzy granitowymi
brzegi zdyszana, udrêczona, jakby w ostatnim wysi³ku robi³a
bokami. Nieczysta, zgêstnia³a, bura, prawie ciemna woda, w której
chlupa³y parostatki rycz¹c co chwila, sprawia³a smutne wra¿enie,
jak niewolnica, której szczup³e rêce obracaj¹ ciê¿kie ¿arna. -
Jaka ma³a, jaka w¹ska... - mówi³a panna Joanna
- Phi!... wygl¹da jak wnuczka Wis³y!
- Zupe³na karykatura Izary... - rzek³a panna Natalia.
To prawda! Panno Netko, pamiêta pani Izarkê, Izuniê, nasz¹
jasnozielon¹, czyst¹ jak ³za... - unosi³a siê panna Wanda. - Ech,
jak ³za... - wtr¹ci³ Judym
- Co, nie wierzy pan! Babciu, ten pan formalnie wyzna³, ¿e nie
wierzy w czystoœæ Izary. - Rzeczywiœcie, jaka¿ to okropna woda! -
mówi³a wiekowa dama usi³uj¹c zamazaæ co prêdzej ostatnie s³owa
panny Wandy, które nie wiedzieæ czemu wywo³a³y rumieniec jak
przelotny ob³oczek na twarzy panny "Netki". W chwili kiedy Judym
zamierza³ spe³niæ coœ statystycznie- uczonego o wodzie Sekwany,
tramwaj bekn¹³ przeci¹gle i wyginaj¹c swe wagony na zwrotnicach,
niby cz³onki d³ugiego cielska, posun¹³ siê wzd³u¿ brzegu czarnej
rzeki. Ga³êzie kasztanów z d³ugimi liœæmi ko³ysa³y siê tu¿ obok
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (15 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
twarzy jad¹cych. Sadza i ostre py³y miejskie w¿ar³y siê ju¿ w
jasn¹ zielonoœæ miêkkich powierzchni i ob³óczy³y je z wolna jak
gdyby w œniedŸ rudaw¹. Dzieñ by³ chmurny. Co chwila przemyka³y
siê nad okolic¹ ju¿ to g³êbokie cienie ob³oków, ju¿ popielate
œwiat³o zasêpionego przedpo³udnia. Ale nikt na to uwagi nie
zwraca³, gdy¿ przyci¹ga³y wszystkê domki z ró¿owego kamienia na
przedmiejskich ulicach. - Có¿ to za kamienie? Co za kamienie,
panie, panie? - nastawa³a panna Wanda. Zanim jednak zd¹¿y³ zebraæ
myœli, ju¿ mu da³a pokój, z uœmiechem zwracaj¹c g³owê w przeciwn¹
stronê. Nad ogrodami, które ze wzgórza zbiega³y tam ku rzece,
unosi³ siê i wype³nia³ ca³e powietrze zapach ró¿ upajaj¹cy,
rozkoszny... Gdzieniegdzie miêdzy drzewami widaæ by³o ogromne
rabaty przebijaj¹ce siê na zewn¹trz zielonej zas³ony p³omieniem
p¹sowej i ¿ó³tej barwy. Judym obserwowa³ twarze swych pañ.
Wszystkie nie wy³¹czaj¹c staruszki by³y jakby natchnione.
Zwraca³y siê mimo chêci w kierunku Ÿród³a przeœlicznej woni i z
przymkniêtymi powiekami, z uœmiechem na wargach wci¹ga³y j¹
nozdrzami. Szczególniej twarz panny Natalii przykuwa³a w owej
chwili jego uwagê. Ta istota, poch³oniêta przez zapach ró¿any,
zdawa³a siê byæ niby jasny motyl, dla którego ten kwiat zosta³
stworzony i który sam jeden ma do niego tajemnicze prawo.
Spomiêdzy ogrodów wydziera³y siê tu i ówdzie sczernia³e mury i
kominy fabryk, podobne do wstrêtnego kad³uba i obmierz³ych
cz³onków jakiegoœ paso¿yta, który z brudu siê rodzi i nim ¿yje.
Nad wod¹ i daleko wzd³u¿ brzegu wlok³y siê domy przedmieœcia
biedne, ordynarne i ma³e. W pewnym miejscu otworzy³ siê przed
wzrokiem, jak czeluœæ, sk³ad wêgla roztrz¹saj¹cy na s¹siednie
œciany, drzwi i okna swój czarny oddech. Daleko w przestrzeni
widaæ by³o przymglony las Meudon. - Có¿ pani siê najbardziej
podoba³o w Pary¿u?- rzek³ Judym do panny Natalii, która obok
niego siedzia³a. By³o to jedno z zapytañ przygotowanych jeszcze
wczoraj, jak lekcja. - W Pary¿u? - mówi³a rozci¹gaj¹c ten wyraz
z uœmiechem na œlicznych wargach. - Podoba mi siê, to jest
sprawia mi przyjemnoœæ, wszystko... Ruch, ¿ycie... Jest to jak
burza! Na przyk³ad w okolicy Gare Saint-Lazare - nie wiem, jak
siê ta ulica nazywa gdy siê jedzie w powozie i gdy siê widzi tych
ludzi pêdz¹cych trotuarami, te fale, fale... Hucz¹ca powódŸ...
Raz widzia³am powódŸ okropn¹ u stryja, w górach. Woda nagle
wezbra³a... Wtedy chcia³o siê wo³aæ na ni¹: wy¿ej, prêdzej, leæ!
Tu to samo...
- A pani? - zapyta³ Judym pannê Wandê.
- Mnie... to samo... - mówi³a prêdko - a oprócz tego Louvre.
Tylko nie ten malowany. Fe!.. Waæ pan, tamten. Teraz, rozumie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (16 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
siê, skieruje pan swoje pytanie do "ciotki" Joasi, chocia¿ od nie
trzeba by³o zacz¹æ, bo ona jest nauczycielk¹ i kochaneczk¹. Widzi
jegomoœæ - ma³a rzecz, a wstyd. Otó¿ ja panu powiem. Pannie Joasi
podoba siê primo "Rybak" secundo "Myœl", trzecio "Wenus",
czwarto... Zreszt¹ nam siê wszystkim ogromnie podoba i "Rybak"
i "Myœl"... Babci... - Có¿ to za myœl?
- To pan tego nawet nie wie! A wiecie co... "Myœl" wymalowana,
w nowym ratuszu. Z zamkniêtymi oczami, chuda, m³oda dla mnie
osobiœcie wcale nie³adna. - Ach, w ratuszu...
- W ratuszu, ach... Teraz "Rybak" w galerii jakiej to?..
- W³aœnie ciekawi jesteœmy, w jakiej? O to nam tylko chodzi.. w
jakiej... - wtr¹ci³a babka. - Zaraz... Myœli babunia, ¿e takiego
g³upstwa nie wiem. O, przeprasza siê delikatnie szanown¹
publicznoœæ: za Sekwan¹, w tym ogrodzie, gdzie to woda i te
kaczki z czubami... - Luksemburskim... - szepnê³a panna Natalia:
- W Ogrodzie Luksemburskim!
- Zna pan "Rybaka" Puvis de Chavannes'a?- rzek³a panna Podborska.
- "Rybaka"? nie przypominam sobie...
- Taki z pana znawca i pary¿anin - drwi³a panna Wanda wydymaj¹c
wargi ze - Albo¿ to ja jestem znawca i pary¿anin? Ja jestem
pospolity chirurg... Kiedy to mówi³, ukaza³ mu siê obraz, o
którym by³a mowa. Widzia³ go przed rokiem i uderzony
niewypowiedzian¹ si³¹ tego arcydzie³a zachowa³ je w pamiêci. Z
czasem wszystko, co stanowi samo malowid³o, szczególn¹
rozwiewnoœæ barw, rysunek figur i pejza¿u, prostotê œrodków i
ca³¹ jakby fabu³ê utworu, przywali³y inne rzeczy i zosta³o tylko
czuj¹ce wiedzenie o czymœ nad wszelki wyraz bolesnym. Wspomnienie
owo by³o jak mêtne echo czyjejœ krzywdy, jakiejœ hañby
bezprzyk³adnej, której nie byliœmy winni, a która przecie zdaje
siê wo³aæ na nas z ziemi dlatego tylko, ¿e byliœmy jej œwiadkami.
Panna Joanna, która rzuci³a pytanie o "Rybaka", siedzia³a na
koñcu ³awki za obydwiema panienkami i babci¹. Czekaj¹c odpowiedzi
wychyli³a siê trochê i uwa¿nie przygl¹da³a Judymowi. Ten, z
koniecznoœci, patrz¹c w te oczy jasne, prawdziwie jasne,
podniecony ich wynurzeniem zachwytu, które zastêpowa³o w
zupe³noœci tysi¹c s³ów opisu p³ótna Puvis de Chavannes'a, zacz¹³
przypominaæ sobie nawet barwy, nawet pejza¿. Uniesienie tych oczu
zdawa³o siê przytaczaæ mu obraz, podpowiadaæ dawno zatarte
wra¿enie. Tak, pamiêta³... Chudy cz³owiek, a w³aœciwie nie
cz³owiek, lecz antropoid z przedmieœcia wielkiej stolicy, obros³y
k³akami, w koszuli, która siê na nim ze staroœci rozlaz³a, w
portkach wisz¹cych na spiczastych koœciach bioder, sta³ znowu
przed nim ze sw¹ podrywk¹ zanurzon¹ w wodê. Oczy jego spoczywaj¹
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (17 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
niby to na pa³¹kach trzymaj¹cych siatkê, a jednak widz¹ ka¿dego
cz³owieka, który przechodzi. Nie szukaj¹ wspó³czucia, którego nie
ma. Ani siê ¿al¹, ani p³acz¹. "Oto jest po¿ytek wasz ze
wszystkich si³ moich, z ducha mojego..." - mówi¹ do³y jego oczu
zapad³ych. Stoi tam ten wyobraziciel kultury œwiata, przera¿aj¹cy
produkt ludzkoœci. Judym przypomnia³ sobie nawet uczucie
zdumienia, jakie go zdjê³o, gdy s³ysza³ i widzia³ wra¿enie innych
osób przed tym obrazem. Skupia³y siê tam t³umy wielkich dam,
strojnych i pachn¹cych dziewic, mê¿czyzn w "miêkkie szaty
odzianych". I t³um ten wzdycha³. £zy ciche p³ynê³y z oczu tych,
którzy tam przyszli obarczeni ³upami. Pos³uszni rozkazowi
nieœmiertelnej sztuki przez chwilê czuli, jak ¿yj¹ i co stwarzaj¹
na ziemi. - Tak - rzek³ Judym - prawda, widzia³em ten obraz Puvis
de Chavannes'a w Galerii Luksemburskiej. Panna Joanna cofnê³a siê
za ramiê pani Niewadzkiej. Doktor ujrza³ tylko jej bia³e czo³o
otoczone ciemnymi w³osami. - Jak tam panna Netka becza³a... Jak
becza³a!... szepnê³a Judymowi panna Wanda prawie do ucha.-Zreszt¹
my wszystkie... Mnie samej lecia³y z oczu ³zy takie ogromne jak
groch z kapust¹. - Ja nie mam zwyczaju... -
uœmiechnê³a siê panna Natalia. - Nie? - spyta³ doktor, leniwie
mierz¹c j¹ wzrokiem.
- Bardzo mi ¿al by³o tego cz³owieka, szczególniej tych jego
dzieci, ¿ony... Wszystko to takie chude, jakby wystrugane z
patyków, podobne do suchych witek chrustu na pastwisku... -mówi³a
rumieni¹c siê a jednoczeœnie z uœmiechem przymykaj¹c oczy. - Ten
"Rybak" zupe³nie podobny jest do Pana Jezusa, ale to jak dwie
krople wody. Niech babcia powie... - "Rybak"? A tak, podobny,
istotnie... - mówi³a stara pani, zajêta rozpatrywaniem
krajobrazu. Tramwaj wjecha³ w ulicê miasteczka S‚vres i zatrzyma³
siê przed piêtrowym domem. Podró¿ni z imperialu mogli zajrzeæ
wprost do numerów austerii. Nie by³ to widok dla panien. Pijany
¿o³nierz, w kepi na bakier, obejmowa³ wpó³ wstrêtn¹ dziewczynê
i para ta wychyliwszy siê z okna robi³a do jad¹cych ma³pie miny.
Na szczêœcie tramwaj puœci³ siê w dalsz¹ drogê. Ledwie wydosta³
siê za ostatnie domy mieœciny, na pust¹ i smutn¹ przestrzeñ w
szczerym polu, œciemni³o siê raptem. Zerwa³ siê ostry wiatr. Las
najbli¿szy oblók³ siê w jak¹œ szar¹ ciemnoœæ i wkrótce gêsty,
gruby deszcz sypn¹³ jak ziarno. W wagonach powsta³a panika. Smugi
deszczu, wdziera³y siê pod daszek tn¹c z boku i zalewa³y ³awki.
Wszystkie panie zbi³y siê w gromadkê i w miejscu najbardziej
zas³oniêtym otuli³y siê sukniami, ile mog³y. Judym po rycersku
os³ania³ je od deszczu swoj¹ figur¹. Gdy tak sta³, plecami
wsparty o porêcz, zauwa¿y³ wysuniêt¹ z g³êbi mnóstwa skupionych
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (18 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
sukien czyj¹œ nó¿kê. Stopa w p³ytkim lakierowanym pantofelku na
wysokim obcasie wspiera³a siê o ¿elazny prêt balustrady, a
wysmuk³a noga w czarnej, jedwabnej poñczosze ods³oniêta by³a
daleko. Judym przemyœliwa³, komu nale¿y przypisaæ ten uroczy
widok. Poczytywa³ go za wynik trafu i nieuwagi, tote¿ lêka³ siê
wznieœæ oczy i tylko z cienia rzês spe³nia³ z³odziejstwo z
w³amaniem siê i premedytacj¹. Poci¹g wszed³ w olbrzymi¹ alejê
wersalsk¹. Rozros³e, odwieczne drzewa zas³oni³y nieco podró¿nych
od deszczu Panie stara³y siê jako tako otrz¹sn¹æ i wyg³adziæ swe
szaty. Œliczna nó¿ka nie znika³a. Krople deszczu pryska³y na
b³yszcz¹c¹ skórê str¹caj¹c niby uderzeniami palców lekki py³ z
krótkiej przyszwy i ginê³y w miêkkim jedwabiu. Judym wiedzia³ ju¿
teraz, czyja to w³asnoœæ. Podniós³ oczy na twarz panny Natalii
i uczu³, jak zatapiaj¹ siê w nim zimne k³y rozkoszy. Panienka
mia³a, jak zwykle, oczy spuszczone Czasami tylko jej brwi, dwie
linijki nieznacznie zgiête, unosi³y siê nieco wy¿ej, niby dwie
dŸwignie ci¹gn¹ce do góry uparte powieki. Na wargach, z których
dolna by³a leciutko odchylona, sta³ uœmiech nieopisany, uœmiech
pe³en jadu i swawoli. "Ach, tak..." - myœla³ Judym przypatruj¹c
siê tej twarzy szczególnej Panna Natalia wyczu³a wzrok jego.
Barwa jej policzków przesz³a w bladoœæ, która, zdawa³o siê,
roztopi³a w sobie uœmieli otaczaj¹cy usta. Wówczas jeszcze
bardziej modrymi sta³y siê cienie doko³a zamkniêtych oczu i
ostrzejsz¹ linia chrz¹stkowatego nosa. Tramwaj zajecha³ doœæ
szybko na plac przed pa³acem wersalskim i podró¿ni spiesznie
opuœcili jego obmok³¹ górn¹ platformê. Doktor zdoby³ i utorowa³
dla swych towarzyszek miejsce w ma³ej budce stacyjnej, gdzie
wbi³o siê tyle osób, ¿e literalnie trudno by³o poruszyæ rêk¹.
Zdarzy³o siê, ¿e doktor Tomasz sta³ za plecami panien Joanny i
Natalii. Reszta pasa¿erów tramwaju t³ocz¹c siê do budyneczku w
rejteradzie przed deszczem wprost z³o¿y³a cia³o ostatniej z tych
panien na piersiach Judyma. Twarz jej znajdowa³a siê tu¿ obok
jego w¹sów. Rozstrzêpione przez modê i deszcz p³owe w³osy panny
Natalii snu³y siê po jego twarzy, ustach, oczach, wywo³uj¹c
wstrz¹saj¹ce dreszcze. W ca³ym zgromadzeniu panowa³o milczenie.
Przerywa³ je tylko ciê¿ki oddech jakiegoœ astmatycznego grubasa.
Deszcz nieprzerwanymi strugami, z chlupaniem œcieka³ z daszka i
zas³ania³ otwarte drzwi jakby ciemn¹ kotar¹. W pewnej chwili
panna Natalia usi³owa³a poruszyæ siê, ale tylko lewym ramieniem
opar³a siê na barku Judyma. Wówczas jeszcze wyraŸniej zarysowa³
siê przed jego rozmarzonymi oczyma profil jej twarzy. Chcia³a o
czymœ mówiæ, ale tylko uœmiechnê³a siê prêdko... W pewnej chwili
unios³a wiecznie spuszczonych powiek i przez moment czasu œmia³o,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (19 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
badawczo, upajaj¹co patrza³a mu w oczy. Tu¿ obok drzwi sta³a pani
Niewadzka. Mia³a najwiêcej ze wszystkich powietrza, a mimo to
dech jej by³ ciê¿ki, a twarz mocno czerwona. - Wiecie wy, moje
pannice - rzek³a swym szeptem donoœnym - ¿e wola³abym mokn¹æ na
deszczu, ni¿ ³ykaæ oddechy tych m a r s z a n d e w e n ó w. -
Sk¹d¿e babcia wie, ¿e to s¹ marchands de vin ?
- Bagatela! - rzek³a staruszka b³yskaj¹c wypuk³ymi oczyma. - Dm¹
mi wprost na twarz dwie skwaœnia³e piwnice i jeszcze siê bêdzie
pyta³a, sk¹d wiem... Mówi³a to do panny Wandy, ale Judym s³ysza³
ich rozmowê. Co do niego, to nie mia³ wcale zamiaru przek³adaæ
deszczu nad œcisk w lokalu tramwajowym, Rzek³ jednak do pani
Niewadzkiej po polsku: - Moglibyœmy rzeczywiœcie prêdko przebyæ
plac. To blisko.., Ale panie zmokn¹... Nie mamy nawet parasola...
Mówi¹c te s³owa poda³ siê nieco naprzód, jak gdyby mia³ zamiar
wyprowadziæ starsz¹ pani¹ z t³umu. Wtedy ca³e jego cia³o zetknê³o
siê z cia³em panny Natalii, odzianym w delikatne, wiotkie suknie.
Rozp³omienionymi oczyma wpatrywa³ siê w blade, zimne, kamienne
rysy twarzy o spuszczonych powiekach. Deszcz z wolna ustawa³ i
tylko z rynny s¹siedniego domu zlewa³a siê z nieustaj¹cym g³oœnym
szelestem struga wady. Kilku mê¿czyzn uzbrojonych w parasole
wysunê³o siê z domku. Wolnego miejsca przyby³o, a mimo to panna
Natalia przez zachwycaj¹c¹ chwilê nie zmienia³a swej sytuacji.
Wreszcie i ona posunê³a siê ku drzwiom w œlad za m³odsz¹ siostr¹,
która ju¿ przez wyci¹ganie r¹k na zewn¹trz drzwi bada³a, czy
deszcz jeszcze pada. Nim usta³ zupe³nie, zaœwieci³ na chwilê
weso³y blask s³oñca. Kamienie pochy³ego placu migota³y jakby
obsypane szk³em t³uczonym, a widok ten wywabi³ wszystkich z
ciasnej nory. Judym poda³ ramiê babci i ca³e towarzystwo szybko
pod¹¿y³o ku pa³acowi. W d³ugich i wielkich salach, wobec œcian
zawieszonych historycznymi malowid³ami, jednolita gromadka jak
gdyby siê rozdzieli³a. Ka¿da z osób przypatrywa³a siê na swoj¹
mod³ê lichym p³ótnom ni¿szego piêtra. Wkrótce te malunki poczê³y
nu¿yæ. Judym szed³ jak gdyby przez d³ugie, d³ugie strzy¿one aleje
i martwi³ siê bezwiednie, ¿e koñca ich - ani œladu. By³ ju¿
zreszt¹ w Wersalu, wiêc ani komnaty królewskie, ani sala
lustrzana nie zaciekawia³y go bardzo. St¹pa³ wolno po prawicy
starej damy, która stawa³a co kilka kroków i przyk³adaj¹c do oczu
lornetkê na d³ugiej r¹czce szylkretowej niby to obserwowa³a
malowid³a. Szereg bitw Napoleoñskich, t³umy wojska, teatralne
twarze i gesty wodzów, dzikie spienione rumaki - przesuwa³y siê
w oczach doktora jakby szeregi odleg³ych, m³odzieñczych rojeñ.
Gdzieœ daleko zatrzymano siê przed bia³ym, marmurowym pos¹giem
umieraj¹cego Korsykanina. Kiedy ca³e towarzystwo wraca³o z tamtej
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (20 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
okolicy pa³acu i kiedy znowu mijano sale pe³ne batalii, stara
pani ujê³a wpó³ pannê Joannê i rzek³a: - Jesteœmy daleko st¹d,
w œwiecie bohaterów... Marzymy, marzymy. Panna Joanna zarumieni³a
siê, a raczej sczerwieni³a siê, i zmieszana b¹ka³a: - Nie... ale
gdzie¿ tam!... co znowu!... Ja tylko tak sobie... Od tej chwili,
pomimo ¿e Judym bardzo niewidocznie j¹ œledzi³, trzyma³a siê na
wodzy i usi³owa³a spêdziæ z twarzy historiê doznanych wra¿eñ.
Szczegó³owo zwiedzono apartamenty królewskie. Gdy ju¿ pani
Niewadzka z min¹ bardzo uroczyst¹ wys³ucha³a wszystkiego, co jej
rozpowiada³ z nadzwyczaj plastycznymi ruchami oprowadzaj¹cy
szwajcar, i gdy obszed³szy ma³e saloniki skierowa³a swe
towarzystwo ku wyjœciu, panna Wanda obejrza³a siê poza siebie i
syknê³a:
- Panno Netko, idziemy!
Judym poszed³ za wzrokiem najm³odszej z dziewic i przypatrzy³ siê
pannie Joannie. Sta³a oparta o jedno z niewielkich krzese³, kryte
nik³ym b³êkitnawym adamaszkiem, i patrzy³a w okno. Wyraz twarzy
jej by³ tak dziwny, ¿e Judym wstrzyma³ siê mimo woli. PóŸniej
zbli¿y³ siê do niej i rzek³ nawi¹zuj¹c myœl do tego, co portier
mówi³ przed chwil¹: - Myœli pani o Marii Antoninie ?
Spojrza³a na niego z zak³opotaniem, jak osoba ujêta na gor¹cym
uczynku, i wahaj¹cym siê g³osem mówi³a: - Widaæ st¹d, przez to
okno, wielki dziedziniec i bramê. Tamtêdy... Tamtêdy wdar³ siê
mot³och. Pijane kobiety, mê¿czyŸni uzbrojeni w no¿e. Maria
Antonina widzia³a z tego okna! Dozna³am tak dziwnego wra¿enia...
Ca³y ten straszny t³um krzycza³: "Œmieræ Austriaczce!" I têdy,
tymi drzwiami uciek³a têdy uciek³a... - Panno Joasiu... -
nawo³ywano.
- Ale wspomnia³a pani o wra¿eniu.
- Wspomnia³am o wra¿eniu... - mówi³a spuszczaj¹c oczy i bledn¹c
jeszcze bardziej. - My, proszê pana, jesteœmy bardzo tchórzliwe.
Boimy siê nie tylko na jawie, ale i w tak zwanych marzeniach. Ja
zlêk³am siê bardzo tego mot³ochu, o którym w³aœnie myœla³am. -
Mot³ochu? - mówi³ Judym
- Tak... To jest krzyku ich. Zlêk³am siê, sama nie wiem, czegoœ
takiego... Podnios³a oczy niewinne, o przedziwnym jakimœ wyrazie
strachu czy boleœci. Jeszcze raz rzuci³a na ma³e izdebki
wejrzenie pe³ne serdecznego ¿alu i posz³a prêdko za
towarzyszkami. W powrocie z Wersalu do Pary¿a kolej¹ zatrzymano
siê w Saint-Cloud. Stan¹wszy na wzgórzu, tu¿ za dworcem
kolejowym, panny wyda³y okrzyk. U nóg ich le¿a³a, ci¹gn¹c siê w
g³¹b kraju i gubi¹c w rudych mg³ach, pustynia kamienna: - Pary¿.
Barwa jej by³a czerwonawa, ry¿a, tu i ówdzie rozdarta przez
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (21 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dziwaczny znak ciemny, przez £uk Tryumfalny, wie¿e koœcio³a
Notre-Dame albo wie¿ê Eiffla. Z krañców niedoœcig³ych dla oka
mg³y zabarwia³y siê b³êkitnawymi smugi. Stamt¹d p³ynê³y dymy
fabryczne snuj¹c siê z kominów podobnych w dali do grubych
biczysk. Te baty pêdz¹ rozrost pustyni. Odg³os jej ¿ycia tam nie
dochodzi³. Wydawa³o siê, ¿e skona³a i zastyg³a w swej kamiennej,
chropawej formie. Jakieœ dziwne wzruszenie •garnê³o przyby³ych,
wzruszenie takie, jakiego doœwiadcza siê tylko na widok wielkich
zjawisk przyrody: w górach, poœród lodowców albo nad morzem.
Judym siedzia³ obok panny Tali, ale nawet a tym s¹siedztwie
zapomnia³. Ton¹³ oczyma w Pary¿u. W g³owie jego przegryza³y siê
myœli bez zwi¹zku, w³asne, niepodzielne, ni¿ej œwiadomoœci
stoj¹ce postrze¿enia, z których siê zwierzyæ cz³owiek nie jest
w mo¿noœci. Wtem zada³ sobie wyraŸne pytanie: "Dlaczegó¿ tamta
powiedzia³a, ¿e siê zlêk³a wyjrzawszy oknem z sypialni Marii
Antoniny?" Oderwa³ oczy od widoku miasta i chcia³ znowu
przypatrzeæ siê pannie Joasi. Teraz dopiero lepiej zauwa¿y³, jaki
jest jej profil Broda mia³a kszta³t czysto sarmacki czy kaukaski
. Wysuwa³a siê nieco, a w taki sposób, ¿e miêdzy ni¹ i doln¹
lini¹ nosa tworzy³a siê jakby przeœliczna parabola, w g³êbi
której kwit³y ró¿owe usta. Gdy tylko rysy twarzy rozwidnia³ blask
wra¿enia, w mgnieniu oka wargi stawa³y siê ¿ywym ogniskiem. Wyraz
ich zmienia³ siê, potê¿nia³ albo przygasa³, ale zawsze mia³ w
sobie jak¹œ szczególn¹ si³ê prawdziwej ekspresji. Patrz¹cemu
przychodzi³a do g³owy myœl uparta, ¿e nawet impuls zbrodniczy
odzwierciedli³by siê w tej twarzy z tak¹ sam¹ szczeroœci¹ jak
radoœæ na widok rozkwit³ych irysów, weso³ych barw krajobrazu,
dziwnych fantazji malarskich, a równie¿ na widok pospolitych
przedmiotów. Widaæ by³o, ¿e ka¿da rzecz staje wobec tych oczu
jako zjawisko naturalne i dobre. Czasami jednak przebija³a siê
m nich zmêczona niechêæ i uœmiech zabity. Ale i w tym by³o coœ
dzieciêcego: szczeroœæ, szybkoœæ i potêga. Jak wyraz twarzy, tak
samo ruchy panny Joanny mia³y w sobie coœ... niepodobnego...
Je¿eli chcia³a oddaæ s³owami to, co czu³a, bardzo ¿ywo, prêdko,
na mgnienie oka wznosi³a rêce, a przynajmniej brwi, jakby
ucisza³a wszystko zdolne zag³uszyæ ow¹ melodiê jej myœli,
wyrazów, uœmiechów i poruszeñ cia³a. "Kogo ona przypomina? -
myœla³ doktor, od niechcenia patrz¹c na jej czo³o i oczy. - Czym
jej nie widzia³ gdzie w Warszawie?" I oto przysz³o mu do g³owy
mi³e a nielogiczne notabene, ¿e j¹ przecie widzia³ wczorajszego
dnia przed tym bia³ym uœmiechniêtym pos¹giem... Na dworcu Saint
Lazare rozsta³ siê z turystkami:
Stara pani zawiadomi³a go, ¿e nazajutrz wyje¿d¿a ze sw¹ "band¹"
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (22 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
do Trouville, a stamt¹d do Anglii. Judym po¿egna³ je
ostentacyjnie i wróci³ trochê znu¿ony do swojej klety.
Po up³ywie roku, jednego z ostatnich dni czerwca Judym zbudzi³
siê w Warszawie. By³a godzina dziesi¹ta rano. Przez uchylone okna
w³amywa³ siê do pokoju ³oskot ulicy Widok, starodawny, znajomy
³oskot d r y n d t³uk¹cych siê o kamienie wielkoœci bu³ki chleba.
Z do³u, z w¹skiego dziedziñca, na który wychodzi³a wiêkszoœæ
okien chambres garnies, gdzie siê w przeddzieñ zatrzyma³, wlok³y
siê ju¿ w górê na skrzyd³ach ciep³a rozpra¿one wapory. Judym
zerwa³ siê, zbli¿y³ do okna i przez szpary miêdzy jego po³owami
ogl¹da³ figurê stró¿a z mosiê¿n¹ blach¹ na czapie, który z
rodzimym grubiañstwem t³umaczy³ coœ starej damie w czarnej
mantylce. M³odoœæ kipia³a w ¿y³ach doktora. Czu³ w sobie uœpion¹
si³ê jak cz³owiek, który jest u podnó¿a wielkiej góry, stawia
krok pierwszy, ¿eby wst¹piæ na jej szczyt daleki - i wie, ¿e
wejdzie. Nie strz¹sn¹³ ze siebie dot¹d znu¿enia po drodze "Pary¿-
Warszawa", jednym tchem odbytej, ale w przeddzieñ dozna³ tylu
mi³ych uczuæ, ¿e kaza³y mu w zupe³noœci zapomnieæ o sadzy wêgla,
któr¹ by³ przesi¹k³. Gdy z okien wagonu widzia³ krajobraz, wioski
z ich bia³ymi chatami, bezbrze¿ne pola, zbo¿a dojrza³e - nie
wyczuwa³ wielkiej ró¿nicy miêdzy tym krajem a ziemi¹ francusk¹.
Tu i ówdzie stercza³y dziwne kszta³ty fabryk i wskroœ jasnego
nieba sz³y dymy. Do wagonu wsiadali wieœniacy bynajmniej nie
g³upsi od francuskich, czasami tak m¹drzy, ¿e a¿ mi³o,
rzemieœlnicy i robotnicy - tacy sami jak francuscy. S³uchaj¹c ich
rozmów mówi³ do siebie co chwila: "A bo to prawda, ¿e jesteœmy
barbarzyñcami, pó³azjatami? - Nieprawda! - Tacyœmy sami jak ka¿dy
inny... Walimy naprzód i kwita! ¯eby tu wsadziæ jednego z drugim,
to widzia³oby siê, czyby i tak potrafili, wycackani przez ich
parszywe konstytucje..." To mi³e, optymistyczne wra¿enie Judym
przywióz³ w sobie do miasta jakby ¿ywy i s³odki zapach pól
rodzinnych. Wyspa³ siê setnie, a teraz pierwszym rzutem oka wita³
"star¹ budê", Warszawê. Wraz z tym spojrzeniem - przyszli mu na
myœl krewni. Czu³ koniecznoœæ odwiedzenia ich nie tylko z
obowi¹zku, ale tak¿e dla samego widoku swoich twarzy. Wyszed³ z
hotelu i posuwaj¹c siê noga za nog¹ zgin¹³ w t³umie, który
przep³ywa³ chodnikiem ulicy Marsza³kowskiej. Cieszy³y go bruki
drewniane, rozrost drzewek, które ju¿ pewien cieñ rzuca³y, nowe
domy powsta³e na miejscu dawnych ruder. Min¹wszy ogród i plac za
¯elazn¹ Bram¹, by³ u siebie i przywita³ najœciœlejsz¹ ojczyznê
swoj¹. W¹skimi przejœciami, poœród kramów, straganów i sklepików
wszed³ na Krochmaln¹. ¯ar s³oneczny zalewa³ ten rynsztok w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (23 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
kszta³cie ulicy. Z w¹skiej szyi miêdzy Ciep³¹ i placem wydziela³
siê fetor jak z cmentarza. Po dawnemu roi³o siê tam mrowisko
¿ydowskie. Jak dawniej siedzia³a na trotuarze stara, schorza³a
¯ydówka sprzedaj¹ca gotowany bób, fasolê, groch i ziarna dyni.
Tu i ówdzie w³óczyli siê roznosiciele wody sodowej z naczyniami
u boku i szklankami w rêkach. Sam widok takiej szklanki
oblepionej zasch³ym syropem, któr¹ brudny nêdzarz trzyma w rêce,
móg³ wywo³aæ torsje. Jedna z roznosicielek wody sta³a pod murem.
By³a prawie do naga obdarta. Twarz mia³a z¿ó³k³¹ i martw¹.
Czeka³a w s³oñcu, to ludzi‚ tamtêdy id¹cy najbardziej mogli byæ
spragnieni. W rêce trzyma³a dwie butelki z czerwon¹ ciecz¹,
prawdopodobnie z jakimœ sokiem. Siwe jej wargi coœ szepta³y. Mo¿e
s³owa zachêty do picia, ;mo¿e imiê Jego, Adonai, który nie mo¿e
byæ przez œmiertelnych nazywany, mo¿e w nêdzy i brudzie jak robak
wylêg³e - przekleñstwo na s³oñce i na ¿ycie... Z prawej i lewej
strony sta³y otworem sklepiki, instytucje koñcz¹ce siê niedaleko
od proga - jak szuflady wyklejone papierem. Na drewnianych
pó³kach le¿a³o w takim magazynie za jakie trzy ruble papierosów,
a bli¿ej drzwi nêci³y przechodnia gotowane jaja, wêdzone œledzie,
czekolada w tabliczkach i w ponêtnej formie cukierków, krajanki
sera, bia³a marchew, czosnek, cebula, ciastka, rzodkiew, groch
w str¹czkach, kub³y z koszernymi serdelkami i s³oje z sokiem
malinowym do wody. W ka¿dym z takich sklepów czernia³a na
pod³odze kupa b³ota, która nawet w upale zachowuje w³aœciw¹ jej
przyjemn¹ wilgotnoœæ Po tym gnoju pe³za³y dzieci okryte brudnymi
³achmany i same brudne nad wyraz. Ka¿da taka jama by³a
siedliskiem kilku osób, które pêdzi³y tam ¿ywot na szwargotaniu
i pró¿niactwie. W g³êbi siedzia³ zazwyczaj jakiœ ojciec rodziny;
zielonkowaty melancholik, który od œwitu do nocy nie rusza siê
z miejsca i patrz¹c w ulicê trawi czas na marzeniu o szwindlach.
O krok dalej rozwarte okna dawa³y widzieÓ wnêtrza pracowni, gdzie
pod niskimi sufitami skracaj¹ swój ¿ywot schyleni mê¿czyŸni albo
zgiête kobiety. Tu widaæ by³o warsztat szewski, ciemn¹ pieczarê,
z której wywala³ siê smród namacalny, a zaraz obok fabrykê peruk,
jakich u¿ywaj¹ pobo¿ne ¯ydówki. By³o takich zak³adów fryzjerskich
kilkanaœcie z rzêdu. Blade, ¿ó³te, obumar³e dziewczyny, same nie
czesane ani myte, pracowicie rozdziela³y k³aki... Z dziedziñców,
drzwi, nawet ze starych dachów krytych blach¹ lub ceg³¹, gdzie
szeregiem tkwi³y okna facjatek, wychyla³y siê twarze chore,
chude, d³ugonose, zielone, morêgowate i patrza³y oczy krwawe,
ciekn¹ce albo zobojêtnia³e na wszystko w niedoli, oczy, które w
smutku wiecznym œni¹ o œmierci. Przy pewnej bramie Judym zetkn¹³
siê z kupcow¹ dŸwigaj¹c¹ n• obu rêkach ciê¿kie kosze z jarzyn¹.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (24 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
By³a ca³kiem rozmamana. Perukê zsunê³a w ty³ niby kaszkiet i
ogolone jej ciemiê bieli³o siê jak ³ysina starca. Wypuk³e oczy
patrza³y przed siebie z wyrazem mêczarni, która przeistoczy³a siê
w spokój - bez ¿adnego ¿ycia, jakby by³y skorupami jaj, w
nabrzmia³ych wenach czo³a i szyi krew zdawa³a siê g³oœno stukaæ.
Na progu jednego ze sklepów siedzia³ stary, zgarbiony ¯yd-
tragarz. Zostawi³ wœród ulicy dwie szafy zwi¹zane sznurem, które
a¿ do tego miejsca przydŸwiga³ na piecach i jad³ surowy ogórek
zagryzaj¹c ten obiad kawa³kiem chleba. Judym szed³ prêdko,
mrucz¹c coœ do siebie. Mury o kolorze zakurzonego grynszpanu albo
jakiejœ zrudzia³ej czerwonoœci, niby pstre, ub³ocone ga³gany,
nasunê³y mu siê przed oczy. Ciep³a... Chodniki by³y jak niegdyœ
zdruzgotane, bruk pe³en w¹do³ów: Nie by³o tu ju¿ ani jednego
przechodnia w cylindrze, rzadko trafia³a siê dama w kapeluszu.
Ogó³ id¹cych podobny by³ do murów tej ulicy. Szli ludzie w
ubraniach do pracy fizycznej, najczêœciej bez ko³nierzyków:
Przeje¿d¿aj¹ca doro¿ka zwraca³a uwagê wszystkich Z dal• ju¿
dostrzeg³ Judym bramê rodzinnej kamienicy i zbli¿y³ siê do niej
z niemi³ym uczuciem tak zwanego "fa³szywego wstydu". Trza by³o
witaæ osoby niskiej kondycji. Teraz, gdy wróci³ z zagranicy, by³o
mu to przykro; bardziej ni¿ kiedykolwiek. Wszed³ co tchu w bramê
z nieuœwiadomionym planem: unikaæ obcych... Dziedziniec
rozchodzi³ siê w trzy strony œwiata. Nad jedn¹ jego szyj¹
wznosi³a siê jakaœ ha³aœliwa fabryczka, która by³a dla Judyma
nowoœci¹, drug¹ po dawnemu zajmowa³ sk³ad wêgla, a trzecia
prowadzi³a do kilkopiêtrowej oficyny. Tam w³aœnie Judym skierowa³
swe kroki. Gdy stan¹³ w sieni brudnej jak apartament Lucypera,
us³ysza³ w suterenie szczêk znajomy: to "s¹siad" D¹browski,
œlusarz, ci¹³ swoj¹ sztukê. Judym zeszed³ po schodach i zajrza³
w sionkê, która prowadzi³a na lewo od drzwi œlusarza. Widaæ tam
by³o czeluœæ otwart¹, prowadz¹c¹ do rodzinnej sutereny. Kwaœny
ch³ód przyst¹pi³ do Judyma i odepchn¹³ go stamt¹d. Z warsztatu
œlusarza wyszed³ ma³y umorusany ch³opak i zacz¹³ siê przygl¹daæ
goœciowi. Judym szybko pobieg³ na górê. Min¹³ pierwsze piêtro,
drugie i dopiero na wysokoœci strychu zwolni³ kroku. Mia³ przed
sob¹ okienko bez szyb, pewien rodzaj strzelnicy w murze. Ceg³a,
zamykaj¹ca ten otwór z do³u, by³a tak wyœlizgana przez dzieci,
które siê tam bawi³y, ¿e przybra³a kszta³t owalny. Ile¿ to razy
on sam, Judym, wy³azi³ przez ten otwór na zewn¹trz muru i wisia³
w powietrzu! W k¹cie czernia³ wodoci¹g ogólny, rozprowadzaj¹cy
wilgoæ na ca³¹ œcianê. Nad nim a¿ do sufitu siêga³a plama kopciu
z lampy naftowej. Œciany by³y pe³ne cienia i smutku, jak deski
sk³adaj¹ce trumnê. Ostatnia kondygnacja schodków prowadzi³a do
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (25 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
mrocznej sieni, która przecina³a wzd³u¿ poddasze. Judym stan¹³
przede drzwiami w g³êbi i zastuka³ raz, drugi, trzeci. Nikt mu
nie odpowiedzia³. Gdy jeszcze raz ko³ata³ klamk¹, z drzwi
s¹siednich wysunê³a siê dziewczyna lat trzynastu i zmierzy³a go
wzrokiem dojrza³ej kokietki. Nie pytana rzek³a: - A kogo to pan
szuka?
- Tu jest mieszkanie Wiktora Judyma?
- Tutaj.
- Nie wie panienka, czy jest kto w domu?
- Dopiero by³a ciotka, musi byæ... A mo¿e i zesz³a na podwórze
z dzieciami. Mówi¹c to wychyli³a siê jeszcze bardziej i zagl¹da³a
Judymowi w oczy ze œmia³oœci¹ wielkomiejsk¹. W tej chwili w g³êbi
mieszkania rozleg³ siê straszny wrzask, jakiœ potok wyrazów
z³orzecz¹cych, kl¹tw ordynarnych bez zwi¹zku, zlewaj¹cych siê
jakby w ryk bydlêcia. Judym zdziwiony nastawi³ ucha, a potem
cicho spyta³ siê dziewczyny, co to znaczy. Uœmiechnê³a siê
filuternie i rzek³a: - To tam moja babka, wariatka.
- Wariatka? Trzymacie j¹ w domu?
- A w domu. Gdzie¿ mamy trzymaæ?
Odsun¹³ dziewczynê na bok i zajrza³ do wnêtrza.
W k¹cie, pod piecem, siedzia³o widmo cz³owiecze, za rêce i nogi
przywi¹zane do haka wystaj¹cego z ziemi. Siwe kud³y nakrywa³y
g³owê i ramiona tej istoty, a jakieœ stargane ³achmany resztê
cia³a. Czasem spod w³osów ukazywa³y siê straszliwe oczy jak dwa
b³yskaj¹ce p³omienne miecze, kiedy niekiedy usta ciska³y ³adunek
okropnych wyrazów. Judym instynktownym ruchem cofn¹³ siê do
sionki i zacz¹³ wypytywaæ dziewczynê : - Czemu¿ jej nie oddacie
do szpitala?
- A ja wiem czemu! To dobre! Nie mo¿na oddaæ.
- Dlaczego nie mo¿na?
- Bo nie ma miejsca. A po drugie, sk¹d¿e my weŸmiemy pieniêdzy
na to, ¿eby za ni¹ p³aciæ. - Czemu¿ j¹ tak przykuwacie?
- A ba! Czemu? Bo z³apie siekierê, nó¿, tasak i pozabija dzieci,
ojca, mamuniê. To taka szelma z³a, ¿e proszê siadaæ ! - Dawno ju¿
chora?
- Abo ona chora? Wariatka, nie chora. ¯ebym ja takie zdrowie
mia³a jak ta. Przyjdzie j¹ ojcu wi¹zaæ, to siê tak utargaj¹
oboje, ¿e no! Ojciec to samo nie u³omek, a ledwo tê psiakrew
ujeŸdzi... Judym machn¹³ rêk¹ i uciek³ po schodach. Gdy stan¹³
na dziedziñcu, dostrzeg³ w jego szyi pod murem fabryki mnóstwo
dzieci skacz¹cych, biegaj¹cych, rozbawionych. Na kupie opalonych
belek siedzia³a ciotka Pelagia, kobieta stara, ³askawy chleb od
lat wielu jedz¹ca u siostrzeñca a brata Judymowego, Wiktora. By³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (26 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
to jejmoœæ chuda, chorowita i zrzêdna. Rzadko kto s³ysza³ od niej
dobre s³owo, a dzieci nabra³y siê tyle szturchañców ile wlezie.
Judym szed³ ku niej wolno, krzywi¹c siê pod w¹sem i mocuj¹c ze
sob¹. Przykro mu by³o witaæ siê na placu, wobec lokatorów i
gapiów. Doœwiadcza³ nieprzyjemnego uczucia pó³odrazy, zbudzonej
i wydobytej na jaw przez szczególne politowanie, stanowi¹ce rdzeñ
uczuæ familijnych Ciotka Pelagia odwróci³a g³owê i spostrzeg³a
go, ale nie rusza³a siê z miejsca. Gdy przyszed³ i dotkn¹³ nosem
jej zabrudzonego rêkawa w okolicach d³oni, schyli³a siê prêdko
i cmoknê³a go z dala we w³osy. - Kiedy¿ T o m c i u przyjecha³?
Nic my nie wiedzieli... - rzek³a z w³aœciw¹ jej osch³oœci¹. -
Wczoraj wieczorem dopiero. Jak¿e zdrowie ciotki?
- Ej... jakie¿ to moje zdrowie... Tak kipiê. Teraz ciep³o, to
siedzê tutaj we dnie, a przyjdzie zima, to siê mo¿e nareszcie
skoñczy. - Ech, nie lubiê te¿ tych wszelkich...
- A wiem...
- Ciotka nieŸle wygl¹da. Có¿ s³ychaæ u Wiktorów? Jak¿e on? - A
có¿... Jak to Wiktor.
- No?
- Jest ta w tej fabryce.
- U Milera?
- Gdzie zaœ! W ¿elaznej, ale przy stalowni:
- Przy stalowni! - zdziwi³ siê Judym
- A w stalowni
- Dlaczego¿ to?
- Przerzuci³ siê. Mówi, ¿e woli. No i ³atwiej mu bêdzie... te...
Ale to Tomciu winien, nie kto inny... - rzek³a obojêtnie,
prostuj¹c fa³dy spódnicy. - Ja winien jestem, ¿e siê Wiktor
przerzuci³?
- ¯e siê przerzuca, to temu Tomciu winien. Jak by³ g³upim
dr¹galem, to robi³, co wlaz³o. Wzi¹³¿e Tomciu k³aœæ mu w g³owê
m¹droœci i teraz mu siê odechcia³o roboty. Zabra³ siê do nie
swoich rzeczy. Ksi¹¿ki czyta. A jak¿e... To uczony cz³owiek!-
uœmiechnê³a siê szyderczo, pokazuj¹c bia³e zêby. Judym s³ucha³
obojêtnie. PóŸniej zapyta³: - Du¿o zarabia?
- Nie, niedu¿o. Ona musia³a stan¹æ do roboty, bo przysz³a bieda.
- Gdzie¿ ona?
- W fabryce cygar. Rozchodz¹ siê rano, a ja muszê dzieci
pilnowaæ, strawê gotowaæ, dom ca³y obrz¹dziæ. Gdzie¿ T o m c i
u bêdzie mieszka³, niby na sta³e? Tutaj czy gdzie we œwiecie? -
zapyta³a z udan¹ obojêtnoœci¹. - Jeszcze nie wiem, dopierom
wróci³.
Rozmowa siê urwa³a. Judym patrza³ spod oka na skrawek asfaltu
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (27 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zab³¹kany w tym miejscu i le¿¹cy tam wœród bry³ kamiennych jak
gdyby wskutek czyjegoœ roztargnienia, na drzewko wyrastaj¹ce
wprost z asfaltowej skorupy. W s¹siedztwie pniaka le¿a³a krata
œcieku podtrzymuj¹ca przeró¿ne odpadki. S³oñce dogrzewa³o. W
cieniu wysokiego muru fabryki bawi³o siê stado dzieci. Jedne z
nich by³y mizerne tak bardzo, ¿e dawa³a siê widzieæ w tych
przeŸroczystych twarzach sieæ ¿y³ b³êkitnych; inne opali³y na
s³oñcu nie tylko swe buziaki, rêce i szyje, ale tak¿e skórê kolan
wy³a¿¹cych obszernymi dziurami. Poœród wierzgaj¹cej gromady
pe³za³o jakieœ ma³e, rachityczne, ze sromotnie krzywymi nogami
i ze œladami ospy na go³ych, mizernych gnatach. Ca³a ta banda
sprawia³• wra¿enie œmieci z podwórza czy zesch³ych liœci, które
wiatr miota z miejsca na miejsce. Rej wodzi³ miêdzy ca³¹
ha³asuj¹c¹ czered¹ ch³opak oœmioletni, wysmuk³y, bez czapki,
ubrany w ojcowskie ineksprymable i matczyne trzewiki. Kawaler ten
dar³ siê wniebog³osy, do czego uprawomocnia³a go komenda nad
reszt¹ w prowadzeniu jakiejœ batalii. Kiedy przebiega³ jak jeleñ,
d¹¿¹c ku œrodkowi dziedziñca, Judym go pozna³: - Przecie to
Franek!
- A Franek... - rzek³a ciotka.
Dr Tomasz zatrzyma³ siostrzeñca i wywo³a³ tym na jego f i z y s
oznakê szczerego niezadowolenia. Z t³umu posunê³a siê naprzód
dziewczyna m³odsza od Franka i zbli¿y³a siê do ciotki. By³a to
Karolina, siostrzenica Judymowa. Oczy mia³a du¿e, w szarej,
znêdznia³ej twarzy pal¹ce siê jak wêgle spod grzywy, która
zakrywa³a jej brwi i koñczy³a siê na nosie. To dziecko mia³o
fizjonomiê star¹ i chytr¹, spojrzenie uparte i badawcze, jak
cz³owiek, który ju¿ prze¿y³ gorycz setki zawodów i którego ju¿
nie ok³amuj¹ z³udzenia. Judym przyci¹gn¹³ Karolê do siebie i
uca³owa³. Nie broni³a mu tego. Wpatrywa³a siê tylko w jego oczy
swym ciê¿kim wzrokiem, jakby z zapytaniem, co jej z tego przyjœæ
mo¿e. Franek paln¹³ "wujka" w mankiet i b¹kn¹wszy coœ md³ego na
kilka pytañ, wydali³ siê w kierunku kupy kolegów. Dyskurs z
ciotk¹ nie klei³ siê, a natomiast, jak to czêsto w takich razach
bywa, przychodzi³y Judymowi do g³owy myœli w³asne, nowe, nie
nadaj¹ce siê wcale do zu¿ytkowania ich w tej rozmowie. Te dzieci
biegaj¹ce w ciasnym zau³ku, ogrodzonym przez nagie i niezmierne
mury, przypomina³y, nie wiadomo czemu, stado wiewiórek
zamkniêtych w klatce. Gwa³towne ich ruchy, nieustanne skoki
domaga³y siê szerokiego placu, drzew, trawy, wody... - T o m c
i u by siê chcia³ pewnie zobaczyæ jak najprêdzej z Wiktorem? -
rzek³a ciotka nie lubi¹ca nigdy udawaæ szczeroœci uczuæ, których
nie ¿ywi³a. - Ano, rozumie siê.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (28 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- Z nim trudno siê t e r a zetkn¹æ. Czasem to i trzy dni, trzy
noce w domu go nie ma. - A gdzie¿ on bywa?
- Ba, wie to kto? Mo¿e zreszt¹ dziœ akurat przyjdzie...
- To ja tu wpadnê wieczorkiem, a teraz chcia³bym siê z bratow¹
przywitaæ. Mo¿na do niej zajœæ do fabryki, wpuszcz¹ mnie tam? -
Czasem to i wpuszcz¹. Niech Tomciu spróbuje. Przecie wam, panom
doktorom, ³atwiej ni¿ nam, ho³ocie... - Gdzie¿ siê ta fabryka
znajduje? - zapyta³ Judym, któremu ta rozmowa zaczê³a ju¿ ciê¿yæ.
Ciotka wskaza³a mu kierunek drogi i adres.
Wysun¹wszy siê ¿ tego domu, doktor szed³ ulicami w stronê
przedmieœcia ze zwieszon¹ g³ow¹, machinalnie szukaj¹c oczyma
fabryki cygar. Nie by³o tam ju¿ jednolitego szeregu kamienic i
rzadziej trafia³y siê domy piêtrowe. Natomiast sz³y w dal
drewniane, niskie, odrapane budynki, niepodobne ani do dworów,
ani do cha³up wiejskich, a przypominaj¹ce jedne i drugie.
Domostwa te by³y obwieszone jaskrawymi szyldami i zbryzgane
b³otem. Brud nie puszcza³ wzroku przechodnia do wnêtrza mieszkañ
i móg³ wcale skutecznie zastêpowaæ ¿aluzje. Od frontu mieœci³y
siê tam zreszt¹ g³ównie sklepiki. W jednym sprzedawano nêdzne
kie³basy, w drugim, bardziej mo¿e mizerniejszym, liche trumny.
Gdzieniegdzie ze œrodka tych zagród miejskich, okrytych star¹
ceglan¹ dachówk¹ albo pap¹, na której rozk³ada siê ju¿ tu i
ówdzie pleœñ zielona, strzela³a w górê nowa kamieniczka, szybko
postawiona, jakby wydmuchniêta ¿ piasku. Taka figura, z
niewidocznym dachem, z trzema œlepymi œcianami i jedn¹ uzbrojon¹
w szereg okien, stercza³a wœród siedzib starego, niemal
œredniowiecznego kszta³tu, jak drogowskaz nowego porz¹dku rzeczy,
zwiastuj¹cy aneksjê tych okolic na rzecz rozwoju wielkiego miasta
z jego bezlitosn¹, surow¹ lini¹, z jego brukiem i wiêziennym,
nagim, chropawym murem. Jeszcze czêœciej po³aæ domów niskich
przerywa³ ogromny tors fabryki z têgimi murami, szerok¹ bram¹ i
bateri¹ kominów. W dali na horyzoncie dachów ukazywa³y siê
wszêdzie te kominy i kominy. Œrodkiem ulicy, po zrujnowanym
bruku, wlok³y siê noga za nog¹ wozy z ceg³¹, wytrz¹saj¹ce na wsze
strony py³ ró¿owy. Odstawiali j¹ woŸnice przysypani tym kurzem
od czubka g³owy do obcasa, z twarzami bezmyœlnymi jak ceg³y.
Kiedy indziej dudni³ wielki wóz frachtowy z pakami poobwijanymi
w rogo¿e. Na szczycie takiego statku siedzia³ zazwyczaj
monstrualny ¯yd w czerwonym barchanowym kaftanie, wywija³ batem
i wrzeszcza³ na parê koni, stawiaj¹cych ka¿dy krok nowy z
niezmiernym wysi³kiem. Jeden z wozów zagrodzi³ Judymowi drogê
wje¿d¿aj¹c w bramê du¿ego budynku. Numer domu wskazywa³ w³aœnie
instytucjê, której doktor Tomasz poszukiwa³. Stwierdza³ to
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (29 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
równie¿ ckliwy i niemi³y zapach tytoniu, który otacza³
zabudowania i panowa³ na znacznej przestrzeni ulicy. Judym wszed³
w bramê i zwróci³ siê do szwajcara z zapytaniem, czyby nie mo¿na
zobaczyæ siê z robotnic¹ nazwiskiem Judymowa. Stró¿ nie chcia³
s³uchaæ o niczym, dopóki nie uczu³ w garœci czterdziestówki. Pod
wp³ywem tego wra¿enia zacz¹³ forsownie myœleæ, a wreszcie milk³
na chwilê i przyprowadzi³ jakiegoœ kapcana okrytego py³em. Ten
po d³ugich debatach kiwn¹³ na Judyma palcem i wprowadzi³ go do
wnêtrza bocznej oficyny. Proszek tabaki wdziera³ siê tam do nosa,
gard³a, p³uc przychodnia i podwaja³ szybkoœæ oddechu. Na
pierwszym piêtrze ukaza³a siê du¿a sala, formalnie wype³niona
przez t³um kobiet z³o¿ony z jakich stu osób, pochylonych nad
d³ugimi a w¹skimi sto³ami. Kobiety te, rozebrane w sposób jak
najbardziej niepretensjonalny, zwija³y cygara prêdkimi ruchami,
które na pierwszy rzut oka czyni³y wra¿enie jakichœ kurczów
bolesnych. Jedne z nich schyla³y g³owy i trzês³y ramionami jak
kucharki wa³kuj¹ce ciasto. Te zajête by³y zwijaniem grubo
siekanego tytoniu w liœcie, które poprzednio zosta³y szybko a
misternie przykrojone. Inne k³ad³y zwiniête cygara w prasy
drewniane. Dusz¹ce powietrze, pe³ne smrodu cia³ pracuj¹cych w
upale, w miejscu niskim i ciasnym, prze³adowane py³em starego
tytoniu, zdawa³o siê rozdzieraæ tkanki, ¿ar³o gardziel i oczy.
Za pierwsz¹ sal¹ widaæ by³o drug¹, daleko obszerniejsz¹, gdzie
w ten sam sposób pracowa³o co najmniej trzysta kobiet. Przewodnik
nie pozwoli³ Judymowi zatrzymywaæ siê w tym miejscu i poprowadzi³
go dalej przez w¹skie schody i sionki, obok maszyn susz¹cych
liœcie, obok m³yna miel¹cego tabakê i sieczkarni kraj¹cej ró¿ne
rodzaje tytoniu - do izb, gdzie pakowano towar gotowy. Wrza³a tam
szalona praca Przechodz¹c Judym zauwa¿y³ dziewczynê, która paczki
cygar okleja³a banderol¹. Szybkoœæ ruchów jej r¹k wprawi³a go w
zdumienie. Zdawa³o mu siê, ¿e robotnica wyci¹ga ze sto³u
nieprzerwan¹ tasiemkê bia³¹ i mota j¹ sobie na palce. Z r¹k
lecia³y do kosza pod sto³em gotowe paczki tak szybko, jakby je
wyrzuca³a maszyna. A¿eby zrozumieæ sens jej czynnoœci, trzeba
by³o wpatrywaæ siê usilnie i badaæ, gdzie jest pocz¹tek oklejenia
ka¿dej torebki. Za t¹ sal¹ otwiera³a siê izba przyæmiona, gdzie,
wed³ug s³ów przewodnika, pracowa³a bratowa Judyma Okna tej izby
zastawione by³y siatkami z drutu, których gêste oka, przysypane
rudym prochem miejscowym, puszcza³y ma³o œwiat³a, ale natomiast
powstrzymywa³y od emigracji miazmaty wewnêtrzne. Le¿a³y tam w
k¹tach s¹sieki grubo krajanego tytoniu. W œrodku sali by³o kilka
warsztatów, na których towar pakowano. Z ka¿dego sto³u wybiega³a
zakrzywiona rurka, a z niej strzela³ poziomo z sykiem d³ugi jêzyk
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (30 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
p³on¹cego gazu. Doko³a ka¿dego sto³u zajête by³y cztery osoby.
Przy pierwszym Judym zobaczy³ swoj¹ bratow¹. Miejsce jej by³o w
rogu, tu¿ obok p³omyka gazowego. Z drugiej strony sta³, a raczej
ko³ysa³ siê na nogach, wysoki cz³owiek o twarzy i cerze trupa.
Dalej, w drugim koñcu, siedzia³ stary ¯yd w czapce zsuniêtej na
oczy tak nisko, ¿e widaæ by³o tylko jego d³ug¹ brodê i zaklês³e
usta. W s¹siedztwie Judymowej po lewej, stronie sta³a dziewczyna,
która nieustannie bra³a z kupy garœæ grubego tytoniu, rzuca³a j¹
w szalê, a odwa¿ywszy •wieræ funta, podawa³a cz³owiekowi
ko³ysz¹cemu siê na nogach. Doktor wstrzyma³ siê przy drzwiach i
sta³ tam d³ugo, usi³uj¹c znowu zrozumieæ manipulacjê tej czwórki.
By³ to widok ludzi miotaj¹cych siê jak gdyby w drgawkach, w
konwulsyjnych rzutach, a jednak pe³en nieprzerwanej symetrii,
metody i rytmu. Po stolnicy, przy której te osoby by³y
zatrudnione, miêdzy Judymow¹ a jej s¹siadem przebiega³y ci¹gle
dwa blaszane naczynia, z jednej strony rozszerzone w kszta³cie
czworok¹tnych kielichów, z drugiej równoleg³oœcienne Formy te
by³y wewn¹trz puste. Judymowa w ka¿dej chwili chwyta³a jedn¹ z
nich w lew¹ rêkê, zwraca³a szerokim otworem ku do³owi i opiera³a
na kolanie. Praw¹ rêk¹ ujmowa³a ze stosu kartkê z wydrukowan¹
etykiet¹ fabryki, otacza³a t¹ æwiartk¹ koniec blaszanej formy,
zawija³a rogi papieru i klei³a je lakiem, który b³yskawicznym
ruchem topi³a w p³omyku gazowym. Ledwie zawiniêty róg przytknê³a
palcem, ca³¹ formê bra³ z jej r¹k s¹siad, mê¿czyzna, podczas gdy
ona odbiera³a stoj¹c¹ przed nim, dla wykonania tej samej pracy.
Mê¿czyzna zwraca³ blachê otworem do góry Koniec jej wy¿szy,
oblepiony etykiet¹, zanurza³ w stosowne wy¿³obienie stolnicy.
Przyjmowa³ z r¹k dziewczyny wa¿¹cej tytoñ szalkê. Wsypywa³ æwieræ
funta w otwór naczynia i t³okiem odpowiadaj¹cym kszta³towi
blaszanki ubija³ zawartoœæ. Dokonawszy tego przez dwa rytmiczne
schylenia cia³a, wyjmowa³ formê z pe³nej ju¿ tytoniu papierowej
torebki i siêga³ po now¹, któr¹ w tym czasie Judymowa oblepi³a.
Trzeci pracownik paczkê zostawion¹ wydobywa³ z otworu i zakleja³
z drugiej strony, maczaj¹c lak w ogniu, na wzór towarzyszki z
przeciwnego koñca warsztatu Pracownicy jednego sto³u ³adowali w
ci¹gu doby roboczej tysi¹c funtów tytoniu w æwieræfuntowe paczki.
To znaczy, ¿e dostarczali ich cztery tysi¹ce. Na zapakowanie
jednej tracili nie wiêcej czasu jak dziesiêæ sekund. By³y to
zgodne ruchy, nag³e a niestrudzone rzuty r¹k, jak b³ysk œwiat³a
lec¹ce zawsze do pewnego punktu, sk¹d odskakiwa³y niby sprê¿yste
cia³a. Judym widzia³ tam jak na d³oni to, co ch³opi zowi¹
"sposobem": usus, wypróbowanym w krwawym trudzie szereg œrodków
cudacznych, które stanowi¹ najkrótsz¹, naj³atwiejsz¹ a niezbêdn¹
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (31 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
do przebycia liniê miêdzy dwoma koñcowymi punktami pracy.
Przypomnia³y mu siê w³asne "sposoby" w klinice, na sali
operacyjnej, i tym g³êbiej zanurzy³y jego uwagê w trud istot,
które mia³ przed sob¹. W g³êbi izby sta³ stó³ zupe³nie podobny
do pierwszego z brzegu, a obok p³omyka,robi³a kobieta w czerwonej
chustce na g³owie. Szmata zupe³nie okrywa³a jej w³osy. Widaæ by³o
spod niej du¿e, wypuk³e czo³o. ¯y³y skroni i szyi by³y
nabrzmia³e. Zamkniête oczy po ka¿dym ma³pim ruchu g³owy otwiera³y
siê, gdy trzeba by³o przylepiæ lakiem ro¿ek papieru. Wtedy te
oczy spogl¹daj¹c na p³omyk gazowy b³yska³y jednostajnie. Twarz
kobiety by³a wyci¹gniêta • ziemista jak wszystkie w tej fabryce.
Na spalonych, brzydkich, ¿ydowskich wargach co pewien czas ³ka³
milcz¹cy uœmiech, w którym zapewne skupi³o siê i w który z musu
zwyrodnia³o westchnienie zaklês³ej, wiecznie ³akn¹cej powietrza,
suchotniczej piersi. B³ysk pracowitych oczu i ten uœmiech wraz
z ca³¹ czynnoœci¹ przypomina³y szalony ruch ko³a maszyny, na
którego obwodzie coœ w pewnym miejscu migota jak p³omyczek
œwiec¹cy. Gdy Judymowa ujrza³a szwagra, rêce jej drgnê³y i nie
trafi³y z lakiem do p³omienia, a¿ oczu stoczy³y siê dwie ³zy
grube prêdzej, nim z ust wybieg³o s³owo radosnego powitania.
Stanê³a w pracy i oczyma pe³nymi ³ez patrza³a na goœcia. Cz³owiek
wpychaj¹cy tytoñ w torebki nie widzia³ Judyma. Nie otrzymawszy
formy we w³aœciwym momencie, spojrza³ na Judymow¹ takim wzrokiem,
jakim patrzeæ by mog³o chyba ko³o trybowe na drugie ko³o, gdyby
tamto w biegu stanê³o. Judym podszed³ do bratowej, przywita³ j¹
skinieniem g³owy i rzek³, ¿e czekaæ jej bêdzie na dziedziñcu
fabrycznym o godzinie dwunastej. Do po³udnia zostawa³o nie wiêcej
nad kwadrans czasu, wiêc wyszed³ z sal cygarowych i czeka³ w
sieni przy wejœciu. W czarnych norach na dole siedzia³y tam stare
baby, w milczeniu segreguj¹ce liœcie tytoniowe. Zasypane tabak¹,
wychud³e, nêdzne, siwe, potworne, z czerwonymi oczami, by³y jak
Parki odprawiaj¹ce tajemnicze misterium swoje. Z g³êbi oczodo³ów
tych istot spogl¹da³y na Judyma, gdy czekaj¹c na bratow¹ sta³,we
drzwiach, Ÿrenice o wyrazie tak srogim i pe³nym zemsty, ¿e
zmuszony by³ ich unikaæ i odwróci³ siê plecami. Skoro tylko
uderzy³a godzina obiadu, Judymowa pierwsza zbieg³a ze schodów.
Za ni¹ wysypa³ siê ca³y t³um kobiet. Bratowej doktora sprawia³o
to widaæ niema³¹ przyjemnoœæ, ¿e mog³a pochwaliæ siê przed
wszystkimi swym szwagrem. Mówi³a ci¹gle i g³oœno: - Kiedy¿ brat
przyjecha³? Có¿ u brata s³ychaæ? By³ brat u nas na Ciep³ej? Jej
brudna, sterana twarz promienia³a zadowoleniem i pych¹. Wargi
rozchylaj¹ce siê od szczerego œmiechu ukazywa³y rzadkie, zielone
zêby. Oczy œwieci³y siê jak wêgle. Wysz³a w towarzystwie Judyma
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (32 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
z bramy fabrycznej i d¹¿¹c na obiad z przyzwyczajenia co tchu
pêdzi³a ulic¹. Doktor jej nie wstrzymywa³ i sam bieg³ po bruku.
Dopiero gdy byli przy bramie kamienicy na Ciep³ej, Wiktorowa
stanê³a i uderzy³a siê rêk¹ po fizjonomii: - Jezus! czegó¿ ja
lecê jak oœlica? Bratam przegna³a tyli kawa³. - Nic, nic,
bêdziemy mieli wiêcej czasu do rozmowy. Czy Wiktor bêdzie? Twarz
jej sposêpnia³a.
- Gdzie¿ ta! On je obiady u Wajsów, tam u jednych z fabryki.
Mieszkaj¹ na Czerniakowskiej. - No i s³usznie. Trudno wymagaæ,
¿eby chodzi³ tyli kawa³ drogi. - A tak i on mówi... - rzek³a
prêdko.
Gdy siê wdrapywali na schody, doszed³ Judyma zapach miêsiwa
sma¿onego na t³uszczach, który zna³ dobrze z lat dzieciêcych.
Przez drzwi kuchenki, otwarte na korytarz, bucha³o gor¹co i
zaduch, jak siê zdawa³o, nie do wytrzymania. Wiktora Judyma nie
by³o w domu. Obiad gotowa³a ciotka Teraz ju¿ prawie nie
spostrzega³a obecnoœci doktora Tomasza. On tak¿e nie nasuwa³ siê
jej przed oczy i chêtnie z pierwszej stancji, która pe³ni³a
zarazem obowi¹zki kuchni i mieszkania ciotki, wsun¹³ siê do
drugiej, sypialni Judymów. By³o to niskie poddasze. Sufitu
dosiêga³o siê g³ow¹. Sta³y tam dwa ³ó¿ka zawalone poœciel¹, a
miêdzy nimi komoda okryta szyde³kow¹ serwet¹. Nad ³ó¿kami wisia³y
fotografie krewnych w tu¿urkach (w œrodku fotografia doktora w
mundurze studenckim), wszystkie w ramkach wyciêtych laubzeg¹.
Gdzieœ w k¹cie szczêka³ zegar z d³ugimi wagami. Doktor obj¹³
wzrokiem te sprzêty i niektóre z nich przypomnia³ sobie: by³y w
suterenie rodziców. Brat Wiktor nie nadszed³ w mieszkaniu by³o
piekielnie gor¹co, wiêc Judym wyszed³ obiecuj¹c wróciæ wieczorem.
Z myœl¹ ukrycia siê przed skwarem, wszed³ do Saskiego Ogrodu,
usiad³ w bocznej alei i nie postrze¿enie zapad³ w marzenia. Od
dawien dawna, od czasu kiedy w szko³ach zacz¹³ siê uczyæ dla
samej nauki, snu³y mu siê po g³owie pewne nieokreœlone idee z
dziedziny chemii, fizjologii... Dosiêga³ zawsze myœlami jakiegoœ
potê¿nego œwiat³a, tysi¹c razy silniejszego od elektrycznoœci,
które oczom lekarza ods³oni wnêtrze p³uc suchotnika. Tworzy³
kolosalne odkrycia w terapii gruŸlicy, budowa³ szpitale, jakich
œwiat nie widzia³. Drug¹ chimer¹, która go œciga³a, by³o
zu¿ytkowanie nieczystoœci wielkich miast. Trzeci¹, wynalezienie
jakiegoœ nowego œrodka lokomocji, który by zniweczy³ si³ê wzrostu
miast fabrycznych i rozproszy³ te zbiorowiska cegie³ i ludzi po
ca³ym kraju. Rojenia uczniowskie przeistacza³y siê póŸniej w
silne, skryte namiêtnoœci. Ile¿ to godzin strawi³ nad swoim nowym
motorem! W mieszkaniu studenckim mia³ k¹t zastawiony butlami i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (33 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
retortami, które zdawa³o siê, mieœci³y w sobie cudowne tajemnice.
Z czasem owo wielkie œwiat³o, jak aureola rozwidniaj¹ce m³odoœæ
biednego studenta, przygas³o pod tchnieniem krytycyzmu, ale
mistyczna jego zorza strzela³a przy ka¿dej okolicznoœci.
Miejscem, które te wielkie wynalazki mia³y uszczêœliwiæ, by³a
zawsze "stara buda". Od chwili zaprowadzenia nowych, Judymowych
kolei datowa³ siê jej rozwój nieznany. Warszawa-ogrom, rozsiad³a
na przestrzeni mil, z sosnowymi parkami, ton¹ca w drzewach, gdzie
skasowan¹ zosta³a suterena i poddasze, gdzie wytêpiono gruŸlicê,
ospê i tyfus... Obecnie przysz³y znowu dawne widziad³a. Koncepcje
nieuchwytnych pomys³ów, szlaki samej istoty wynalazku wdziera³y
siê w mrok niby d³ugie linie œwiat³a i ukazywa³y figury tajemnych
rzeczy, które tam le¿¹. W ogrodzie by³o mnóstwo ludzi. Judym ani
siê obejrza³, kiedy minê³o popo³udnie. Ku wieczorowi nadci¹gaæ
zaczê³y istne hordy ¯ydów, alejê g³ówn¹, boczne i wszystkie
dró¿ki zala³a powódŸ ludzka. Nie by³o ju¿ gdzie spacerowaæ, wiêc
ca³e towarzystwa stercza³y na ulicach albo porusza³y siê kilka
kroków w prawo i w lewo T³um ten by³ jaskrawo ubrany. Kobiety
mia³y na sobie modne barwy. Ca³y ich ogrom mieni³ siê od p¹sowych
i jaskrawoniebieskich staników, od fioletowych i czerwonych
kapeluszów z ptasimi skrzyd³ami albo z kwiatami, które za ka¿dym
ruchem osoby kiwa³y siê nad jej g³ow¹. Mê¿czyŸni fason modnych
ubrañ doprowadzili do stanu wulgarnoœci, przesady i absurdu. W
piêknym parku by³o duszno. Zdawa³o siê, ¿e zwieszone liœcie
wiêdn¹, ¿e trawy obumieraj¹ i dobrotliwy zapach lewkonii kona nie
mog¹c zwyciê¿yæ ludzkiego zaduchu. O zmierzchu Judym wyszed³ z
ogrodu w stronê placu Teatralnego. Gdy zapalono latarnie, by³ na
Bankowym. Jaskrawy blask rewerberu pad³ w³aœnie na chodnik
prowadz¹cy w kierunku ulicy Elektoralnej. W œwietle tym widaæ
by³o fale ludzi sp³ywaj¹ce bezustannie za ciemn¹ sylwetkê banku
jakby w szyjê naczynia. Judym stan¹³. Te czarne masy g³ów i
tu³owiów, sun¹ce prêdko niby mrówki, zbudzi³y w nim uczucie
fizycznej odrazy. Zdawa³o mu siê, ¿e spogl¹da na sun¹ce ³awy
robactwa. Wmieszaæ siê w mot³och mieszkaj¹cy tam, za tym placem -
przenigdy! Przenigdy! Zawróci³ na miejscu z mocnym
postanowieniem zobaczenia siê z bratem kiedy indziej - i wszed³
do wykwintnej restauracji. Nazajutrz wsta³ o godzinie pi¹tej rano
i poszed³ do brata. Gdy wchodzi³ w bramê, s³oñce oœwietla³o górne
czêœci oficyn i udzieli³o nawet tym biednym, ró¿owobrudnym
œcianom uroku swojego przyjœcia Zdawa³o siê, ¿e nêdzne okna, za
którymi kryje siê ubóstwo, te jakby znu¿one oczy chorego domu
stoczonego wewn¹trz przez biedê, wieczyœcie pozbawione blasku
wesela, teraz, w tej jedynej chwili, otwieraj¹ siê, patrz¹ w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (34 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
niebiosa i modl¹ siê do s³oñca Gdy doktor Tomasz zastuka³ we
drzwi mieszkania, stan¹³ w nich brat Wiktor, ju¿ ubrany. By³ to
s³uszny mê¿czyzna. Nosi³ du¿¹ jak ³opata, zapuszczon¹ brodê,
która otacza³a jego rysy niby rama. Twarz mia³ blad¹, nie
opalon¹, o skórze jak gdyby przesi¹kniêtej czymœ czarnym. Gdy
spojrza³ na brata, oczy mu siê zaœmia³y jak u dziecka, mimo ¿e
s³owa, które wymówi³ na przywitanie, mia³y prawie zimny ton
urzêdowy: - Jak siê masz, Tomek...
- Có¿ u ciebie s³ychaæ... - rzek³ doktor, równie¿ bez czu³oœci
witaj¹c brata. - Ano tak... idzie...
- Wiesz, odprowadzê ciê.
- Dobra rzek³ Wiktor bior¹c blaszankê.
Gdy siê znaleŸli w ulicy, szli przez czas pewien obok siebie w
milczeniu, po prostu nie wiedz¹c od czego zacz¹æ. Wreszcie Wiktor
rzek³: - W Pary¿uœ by³?
- By³em.
- Teraz tu zostaniesz?
- Pewno. Trzeba bêdzie tu osi¹œæ. Zobaczê, jeszcze nic nie wiem.
Chcia³bym tu byæ, ale czy wy¿yjê... - No, i po tylu latach nauki
jeszcze byœ nie wy¿y³! - uœmiechn¹³ siê z niedowierzaniem i
odrobin¹ ironii. - Tak ci siê to zdaje.
- Pewnie, ¿e mi siê zdaje. Co ja m o g i ê wiedzieæ?
Judym zauwa¿y³ to "mogiê" i wnet go poczê³o dra¿niæ. Znowu szli
milcz¹c Ulice by³y prawie puste. Kiedy niekiedy jecha³ wóz z
jarzynami albo pieczywem. Nadzwyczajnie ha³asuj¹c przemknê³a siê
doro¿ka wioz¹ca niewyspan¹ osobê z jakiegoœ wczesnego poci¹gu.
O œciany kamienic rozbija³ siê ³oskot kroków ludzi id¹cych do
pracy z blaszankami w rêku. W pewnej chwili wymin¹³ braci stary
¯yd dŸwigaj¹cy na plecach w ogromnym koszu dwa wielkie po³cie
miêsa. Stró¿e na ca³ej d³ugoœci ulic rozbijali miot³ami suchy
kurz i brud wczorajszy - Mówi³a mi ciotka, ¿e przerzuci³eœ siê
znowu...- zacz¹³ doktor. - A tak. Po¿ar³em siê z Raczkiem, tam
z jednym majstrem Niech go tam zreszt¹ jasnoœci!... - O co? - A
o co? Œcierpieæ my siê nie mogli i doœæ. Mówi, ¿e ja nie na
robociarza, ¿e w kamaszkach, w ¿akiecie chodzê,,w krawacie... To,
mówi, nie tego... A jemu psi¹krwi co do moich kamaszków! Idê do
roboty jak ka¿dy inny f a c e t, w takiej, o, koszuli i w takich
portkach... - Pewnie, ale po co siê drzeæ o byle co?
- E, o byle co! My ta wiedzieli, o co siê drzemy... - rzek³
Wiktor spluwaj¹c. - On mi siê tylko czepia³, d r a ñ, ja wiem.
Ho co mu do mnie M o g i ê na mieœcie w œwiêto papierowy ko³pak
w³o¿yæ n• ³eb i chodziæ w tym po alejach, to i tak mu nic do
tego, cha³ujowi. Wzienem, zruga³em raz i drugi - no i trza siê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (35 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
by³o wylaæ z tamtej budy: - Jak¿e ci teraz?
- Z pocz¹tku by³a b r y n d z a, ale jak raz zaprowadzili tê
gruszkê Bessemera czy ta jakiego, i nada³em siê. Robota jest
ciê¿ka, oczy ¿re, ale tu wolê. - Widzisz, to ci chcê powiedzieæ,
¿e ty mo¿e wolisz, ale Teosia musia³a stan¹æ do roboty. Ja
wczoraj by³em w tej jamie, gdzie ona chodzi. - Ja jej nie
zmusza³.
- Tyœ jej nie zmusza³, ale brak zmusza³. Powiem ci, ¿e ona w tym
tytoniu d³ugo robiæ nie powinna. To jest za ciê¿ka praca. - Teraz
l e t k i e j pracy ma³o na œwiecie - rzek³ Wiktor obojêtnie. -
Có¿ ja mia³em robiæ? Przecie nie pró¿nujê. - Ja te¿ ci nie robiê
wyrzutów, tylko mi ¿al twojej kobiety. - I mnie jej ¿al, ale có¿
na to poradziæ... -rzek³ Wiktor w tonie ironicznym, z boku
rzucaj¹c okiem na brata. - Tyœ wyszed³ na ludzi, a my zostali w
swoim stanie. ¯a³ujesz... "mojej kobiety..." Ja to samo... Ale
choæbyœ ¿a³owa³ i prze¿a³owa³, to siê psu na budê nie zda. Ju¿
nie trzeba, jak ja siê staram, ¿eby siê, wybiæ na ludzi... -
Myœlisz, ¿e ci ubli¿a to, co mówi taki Raczek!
- Nie ubli¿a mi! Kaza³bym ja ci chodziæ w grubych buciorach, w
zgrzebnych ga³ganach, w drelichu, jak bele ch³opu od kanalizacji;
co ze wsi przylaz³... To byœmy zobaczyli... - Ubranie o wartoœci
cz³owiek• ni‚ stanowi...- rzek³ doktor, myœl¹c jednoczeœnie, ¿e
ta maksyma stanowi wyœwiechtane s³owo, pasuj¹ce do treœci skarg
Wiktora jak kwiatek do ko¿ucha. Tamten szed³ kilkanaœcie kroków
nic nie mówi¹c Raptem zwróci³ siê do Tomasza i rzek³ szorstko: -
Widzisz, tak: tyœ tera pan, a ja taki se cz³owiek, ma³o co
lepiej ubrany od naszego nieboszczyka ojca. Wziê³a ciê ciotka z
domu, wychowa³a, da³a ciê do szkó³ - no i dobrze, bardzo dobrze.
To miê, sumiennie ci mówiê, szczerze cieszy. Twoje ¿ycie by³o jak
ró¿yczka w ogrodzie, a moje, uwa¿asz... Jak siê ty bêdziesz
ubiera³, mnie to nic a nic nie obchodzi, chocia¿ to ubranie,
twoje, nosisz z tej racji, ¿e ciê, widzisz, ciotka wziê³a. Bez
tego to có¿ byœ ty by³? A jak sobie ja kupiê ¿akiet, tom do tego
¿akietu doszed³ w³asnymi pazurami, jakbym go z muru wygrzeba³.
Uwa¿asz miê? Doktora zak³u³y te s³owa.
- Zdaje ci siê - rzek³ - ¿e moje ¿ycie by³o jak ró¿yczka w
ogrodzie. ¯ebyœ ty wiedzia³... - Sk¹d ja mam co wiedzieæ! -
krzykn¹³ prawie Wiktor. - By³eœ to brat dla mnie! Pamiêtam, ¿e
ciotka raz przyjecha³a drynd¹, jak my oba na bosaka ³achali po
rynsztokach. Ciebie wziê³a, boœ by³ przystojniejszy - i koniec.
Przychodzi³eœ do nas czasami na jakie godzinkie, aleœ by³
wystrojony, potem w mundurze, i boczy³eœ siê na mnie, obdartusa
z terminu. - Co ty...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (36 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- No, no, ja t a na wiatr nie gadam! Dopiero jakeœ poszed³ do
uniwersytetu, zetknêliœmy siê, ale to co innego, i zreszt¹... -
Ciotce zawdziêczam wiele - mówi³ doktor patrz¹c w ziemiê. - Gdyby
nie ona, zosta³bym by³ na naszym podwórzu. To prawda. Ona miê w
œwiat wepchnê³a, ale te¿ com ja z jej powodu prze¿y³! - Tyœ
prze¿y³?
- Wiesz przecie, kim by³a nasza ciotka.
- Przecie, ¿e wiem.
- By³a to podobno niegdyœ cudna dziewczyna. Tote¿ prêdko z
sutereny ruszy³a w œwiat... - Có¿ ty bêdziesz w e flanelê
obwija³? "Ruszy³a w œwiat" - tere fere... To by³a, podobno,
najpierwsza g r a n d a w Warszawie! Jeden f a c e t, co mu
ojciec nieboszczyk buty robi³, rozpowiada³ staremu, ¿e to, mówiê
ci, hrabiowie, nie hrabiowie... - No dobrze, dobrze! - mrukn¹³
Tomasz z niecierpliwoœci¹. - Gniewa ciê to? - œmia³ siê tamten
ordynarnie.
- Chcê ci powiedzieæ, jak by³o, boœ o tym zacz¹³, a nie wiesz:
zebra³a sobie kupê pieniêdzy, mieszkanie najê³a na drugim
piêtrze, cztery pokoje... mia³a œliczne meble. Czego tam nie
by³o! - Podobno szyk najpierwszy!
- Tak jeszcze sta³a, gdy mnie wziê³a do siebie. By³a ju¿ wtedy
przekwit³a, ¿ycia dawniejszego nie prowadzi³a, ale bywa³o u niej
mnóstwo znajomych. Gra³o to w karty, pi³o. Przychodzili
najrozmaitsi ludzie, m³ode i stare baby. Tam ja to ros³em "jak
ró¿yczka w ogródku"... - mówi³ z bolesnym uœmiechem.- Pierwszych
lat by³em na posy³kach, froterowa³em, czyœci³em posadzki, my³em
w kuchni garnki, rondle, nastawia³em samowary i lata³em, lata³em
bez koñca za sprawunkami. Jeszcze dziœ pamiêtam ten dom, te
schody kuchenne! Ile ja tam cierpieñ... Mo¿e we dwa lata wziê³a
ciotka i wynajê³a pokój w korytarzu z osobnym wejœciem jednemu
studentowi. P³aci³ niedu¿o, ale za to mia³ obowi¹zek mnie uczyæ
i przygotowywaæ do gimnazjum. Ten f a c e t miê uczy³ sumiennie
i przygotowa³ Radek siê nazywa³... Poszed³em do s z t u b y.
Ciotka p³aci³a wpis, nie mogê powiedzieæ, ale te¿ za to u¿ywa³a
na mnie co siê zmieœci. Dowiedzia³em siê póŸniej, gdy by³em
starszy, ¿e du¿o przegra³a w karty. Wówczas nie rozumia³em wcale
tego, co siê tam dzia³o. Doœwiadcza³em tylko na sobie bez
ustanku, ¿e ciotka jest coraz bardziej sk¹pa i wœciek³a.
Formalnie wœciek³a. Opanowywa³a j¹ czasami jakaœ furia i gna³a
po pokojach, z jednego w drugi. Nie daj Bo¿e wpaœæ jej wtedy w
rêce! Sypia³em zawsze w przedpokoju, na sienniku, który wolno ani
by³o przywlec z ciemnego pasa¿yka za pokojem ciotki wówczas
dopiero, gdy siê ju¿ wszyscy goœcie od niej wynieœli. K³ad³em siê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (37 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
spaæ póŸno w nocy, a wstawaæ musia³em najwczeœniej ze wszystkich.
Z czasem goœci przychodzi³o coraz mniej, ale za to wynajê³a trzy
pokoje, do których wchodzi³o siê ze wspólnego korytarza,
sublokatorom. I wtedy nie wolno mi by³o k³aœæ siê spaæ przed
powrotem ostatniego z tych nêdznych nocnych w³óczykijów. Wstawaæ
musia³em, gdy jeszcze wszyscy spali. Pra³ miê, kto chcia³:
ciotka, s³u¿¹ca, lokatorowie, nawet stró¿ w bramie wlepia³ mi,
jeœli nie ku³aka,w plecy, to przynajmniej s³owo, czêsto twardsze
od piêœci. I nie by³o apelacji. Moje lekcje, gdy Radek siê
wyprowadzi³ po skoñczeniu b u d y, odrabia³em w kuchni, na stole
zawalonym rondlami, wpoœród ziemniaków i mas³a. Ile¿ to razy
ciotka miê wygania³a precz, za byle winê! Ile razy musia³em
b³agaæ na klêczkach, ¿eby miê znowu przyjê³a do swego "domu"!
Czasami w przystêpie œwietnego humoru dawa³a mi swoje rozklapane
trzewiki, w których ku szczerej radoœci ca³ego gimnazjum chodziæ
musia³em. Trafi³a siê zima, kiedy sypa³o siê w prunelowych
pantoflach z wysokimi obcasami, albo inna, w której ca³ym ci¹gu
mog³eœ by³ widzieæ na œniegu œlad moich bosych nóg, choæ niby to
by³y okryte przyszwami. Jakem siê tylko przywlók³ do pi¹tej
klasy, brykn¹³em stamt¹d. Ale ca³e moje dzieciñstwo, ca³a
pierwsza m³odoœæ up³ynê³y w nieopisanym, wiecznym przestrachu,
w g³uchej nêdzy, któr¹ teraz dopiero pojmujê. A zreszt¹, a
zreszt¹... co to gadaæ... - To ci ciocia dopiero... - œmia³ siê
Wiktor. - Nieboszczyk ojciec nie lubi³ o niej gadaæ, o tej
ciotce, a jak siê tylko u r ¿ n ¹ ³ zdrowo, to zaraz na ni¹ kl¹³
co siê zmieœci. Tomasz machn¹³ rêk¹ i szed³ w milczeniu:
Ulice pe³ne ju¿ by³y œwiat³a s³onecznego. Przy domach otulonych
drzewami s³a³y siê fio³kowe, pachn¹ce cienie. Tomasz i Wiktor
zawrócili w³aœnie w kierunku dzielnicy fabrycznej i stanêli na
wzgórzu, sk¹d j¹ ca³¹ mo¿na by³o widzieæ. Z g³êbi odleg³ych murów
ci¹gnê³a w szczere pole Wis³a, wygiêta jak ogromny ³uk z jasnego
srebra. Zdawa³o siê, ¿e p³onie bia³ym blaskiem, zapalona przez
s³oñce poranne. Spragnione oko chwyta³o daleki widok tej
swobodnej wody, zielonej równiny ³¹k, sinych lasów, nik³ymi
liniami gin¹cych w przestworzu. Bli¿ej nad Wis³¹ ciemnia³y kêpy
jakichœ drzew roz³o¿ystych. Bracia usiedli pod murem ogrodowym
na trawnikÓ i milcz¹c patrzyli w krajobraz, który mieli przed
sob¹. Z niziny fabrycznej, z owej masy œlepych murów bez okien,
z w¹skich i pod³u¿nych budowli, które cienkimi rurami wydycha³y
k³êby pary, przecudne w promieniach s³oñca, jak ruchome bry³y
srebrne, dochodzi³ nie milkn¹cy ³oskot ¿elaza. Doktor Tomasz
ulega³ z³udzeniu, ¿e te dŸwiêczne uderzenia m³otów, owe jêki jak
gdyby targanych ³añcuchów wydaje para buchaj¹ca na wsze strony
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (38 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
z dachów okrytych zadymion¹ pap¹. Zdawa³o mu siê, ¿e dr¿¹cy ¿
jakiegoœ nienasyconego poœpiechu, dziki, zd³awiony i twardy ryk
motorów daje siê umiejscowiæ, ¿e go widaæ w ogromnych k³êbach
burego dymu, magaj¹cych ci¹g³e i prêdkie pó³kola. Ten dym mnóstwa
wysokich kominów z ceg³y, i w¹skich, okr¹g³ych, z blachy
spojonej, gangrenowa³ ju¿ przestwór czystego nieba, zni¿a³ siê,
wa³êsa³ nad gmachami i zalewa³ ulice niby szara mg³a, w której
traci³y wyrazistoœæ kszta³tów domy, latarnie, wozy i ludzie.
Kiedy niekiedy dawa³y siê uczuæ w równych odstêpach czasu dwa
id¹ce po sobie ciosy m³ota parowego, dziêki którym ziemia dr¿a³a
w odleg³oœci kilkudziesiêciu kroków od fabryki. Po rozbitym bruku
ulicy toczy³y siê wozy ci¹gnione przez ogromne koniska. Wehiku³
taki sk³adaj¹cy siê z dwóch s³upów z³¹czonych, które le¿¹c na
grubych osiach dŸwiga³y ciê¿ar ¿elaza, przew³óczy³ z miejsca na
miejsce bry³y "gêsi" surowcowych, podobne do zastyg³ych skib
grudy, p³askie sztaby ¿elaza, proste albo zwiniête jak wst¹¿ki
relsy, dr¹gi, ogromne czêœci mostów, krat, maszyn. Niektóre z
nich s³ychaæ by³o w s¹siedniej ulicy. Jakieœ dwa ogony d³ugich
kutych sztab, wysuniête poza tylne ko³a wozu, przy ka¿dym jego
wstrz¹œnieniu trzepa³y siê o siebie wydaj¹c wrzask nieznoœny.
Zdawa³o siê, ¿e to wœciek³oœæ ob³¹kana, skuta ³añcuchami, w
diabelskiej furii wali ogonem i wyszczekuje w mêczarni ostatnie
swoje tchnienie. Kiedy Judymowie siedzieli, przeczekuj¹c nerwami
wêdrówkê jednego z najha³aœliwszych transportów, nagle z drugiego
trotuaru da³ siê s³yszeæ g³os: - Judym! Czego¿ ty tam siedzisz...
Judym!
Bracia nierych³o ten g³os us³yszeli. Wreszcie Wiktor rzuci³ okiem
i wnet wsta³ z miejsca. Z drugiej strony ulicy szed³ m³ody
cz³owiek wysokiego wzrostu, blondyn, z jasn¹, krótk¹ brod¹ i
niebieskimi oczami. Twarz jego by³a po fabrycznemu przyblad³a,
ale usta zachowa³y jeszcze uœmiech i barwê zdrowia. Mia³ na sobie
zniszczone ubranie i perkalow¹ koszulê. G³owê jego okrywa³ du¿y
kapelusz z rondem w postaci skrzyde³. - To nasz nowy pomocnik
tego in¿yniera, co pierwszy ustawia³ "gruszkê" - rzek³ Wiktor.
M³ody cz³owiek zbli¿y³ siê do nich i zacz¹³ rozmawiaæ. Co parê
chwil rzuca³ bystre, jasne, prawdziwie badawcze spojrzenia na
Tomasza. - To mój brat - rzek³ Wiktor - doktor Wróci³ w tych
dniach z Pary¿a. Technik wyci¹gn¹³ rêkê i powiedzia³ niewyraŸnie,
jak zwykle przy prezentacji, jakieœ nazwisko. Rozmawiaj¹c o
rzeczach obojêtnych, wszyscy trzej schodzili wolno w dó³ ulicy.
Wiktor, pe³en zadowolenia, ¿e mo¿e siê pochwaliæ takim bratem,
choæ usi³owa³ tego nie zdradzaæ, mówi³ du¿o, a wreszcie nie
pytaj¹c Tomasza prosi³ m³odego in¿ynierka, czyby doktor nie móg³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (39 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zwiedziæ fabryki, a osobliwie stalowni. Ten waha³ siê przez
chwilê, a wreszcie przyrzek³ protegowaæ goœcia. Zeszli w w¹sk¹
uliczkê utworzon¹ przez nagie mury fabryki i stanêli u ciasnych
drzwi. By³a ju¿ zapewne godzina siódma. Na podwórzu fabrycznym
otoczy³ ich szczêk m³otów i g³uche warczenie motorów
dynamoelektrycznych o sile blisko tysi¹ca koni. Wiktor gdzieœ
znik³ i doktor zosta³ sam na sam z m³odym zawodowcem. Ten
prowadzi³ go przez sale, gdzie heblowano sztaby ¿elaza d³ugie
kilkadziesi¹t ³okci, gdzie borowano w nich dziury za pomoc¹
œwidrów gdzie skromne maszynki w mgnieniu Ÿrenicy wybija³y w
p³ytach grubych na dwa palce du¿e otwory z tak¹ ³atwoœci¹, jakby
rzecz sz³a o przedziurawienie palcem plastra miodu. W jednym
miejscu nitowano kraty mostów za pomoc¹ œrub rozpalonych do
bia³oœci, gdzie indziej ciêto no¿ycami sztaby jak p³ótno. Z
ogromnych izb warsztatowych Judym przeszed³ do pustej hali, gdzie
pracowa³o zaledwie kilkunastu ludzi. Tu spajano relsy. Doktor
Tomasz ciekawie przygl¹da³ siê tej robocie. Ma³o tam mia³y do
czynienia maszyny. Dzia³a³y za to wy³¹cznie musku³y i m³oty na
d³ugich toporzyskach. W rogu sali d³uba³ nad czymœ mê¿czyzna o
takim kad³ubie, o takich bry³ach miêœni, ¿e Judym przypatrywa³
mu siê jakby nieznanemu gatunkowi cz³owieka. Widzia³ podobne
k³êby bicepsów, ale tylko w marmurze i na rysunkach. Zdawa³o siê,
¿e gdyby to ramiê podnios³o siê, ta piêœæ w mur trzasnê³a, boby
go w mgnieniu oka zgruchota³a na szcz¹tki. I by³ to wspania³y
widok, gdy si³acz uj¹³ swój m³ot i zacz¹³ do spó³ki z towarzyszem
³¹czyæ uderzeniami dwa rozpalone koñce szyn. Doktorowi nie
chcia³o siê stamt¹d wychodziæ. Z ¿yw¹ ciekawoœci¹ przygl¹da³ siê
si³aczowi, rozpatrywa³ i przepowiada³ sobie na nim musku³y. Z
daleka posuwaj¹c siê za swym in¿ynierem, cieszy³ siê widokiem
kowalskiego kad³uba. - To tak¿e silny ch³op! - rzek³ towarzysz. -
Który?
- A ten...
Obok potê¿nego kowala sta³ bokiem odwrócony cz³owiek m³ody, lat
mo¿e dwudziestu oœmiu, z twarz¹ tak piêkn¹, ¿e Judym ujrzawszy
j¹ stan¹³ jak wryty. By³y to ostre rysy chudej twarzy, regularne
i jakby wyrzeŸbione z koœci. Górn¹ wargê ocienia³ ma³y, czarny
w¹sik. Cz³owiek ten by³ prawie szczup³y, tylko jakoœ przedziwnie
kszta³tny. Ruchy mia³ nie szybkie, lecz pewne swego celu,
nieodzowne i harmonijne. - Czy¿ to tak¿e kowal? - szepn¹³ Judym.
- W porównaniu z Herkulesem wygl¹da jak chrab¹szcz. - Ej, tak Ÿle
nie jest... - uœmiechn¹³ siê przewodnik.
Wkrótce potem chudy robotnik, gdy kolej na niego przysz³a,
dŸwign¹³ swój m³ot i zacz¹³ uderzaæ. Wtedy dopiero Judym
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (40 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zobaczy³. M³ot obiega³ kr¹g rozsuniêty i trzaska³ w ¿elazo z
og³uszaj¹c¹ potêg¹. Nagie rêce wyrzuca³y go w prawo i w ty³ i
zadawa³y sztabie cios z boku, a od samej ziemi poczêty. Korpus
cia³a sta³ prosto, jakby w tej czynnoœci nie bra³ udzia³u. Tylko
biodra wzdryga³y siê pewnym, minimalnym ruchem, który ukazywa³
stopieñ samej si³y, i miêœnie ³opatek naci¹ga³y koszulê. Snopy
iskier wyfruwa³y spod m³ota w kszta³cie gwiazd b³êkitnych i
z³otych. Otacza³y wspania³¹ figurê rycerza jakby aureol¹, nale¿n¹
wielkiej mocy i cudownej piêknoœci. Po ostatnim uderzeniu m³ody
kowal usun¹³ siê w k¹t hali melodyjnym ruchem, wspar³ rêce na
toporzysku i œwista³ przez zêby. Krople potu sta³y na jego czole
i p³ynê³y strugami z usmolonej twarzy. Z szopy kowalskiej
wchodzi³o siê do odlewni ¿elaza i stali Dym s³omy wolno
wêglej¹cej, zapach przeró¿nych kwasów i duszne, do ostatka
wynaturzone powietrze wype³nia³y te hale grobowe, czarne, ziej¹ce
ogniem. Grunt ich zryty i sprzewracany dymi³ siê i parzy³ nogi.
Czarne, ranami okryte œciany dygota³y jak gdyby z wiecznego bólu.
W jednym koñcu olbrzymiej szopy sta³o naczynie w kszta³cie
gruszki. Podstawa jego by³a szeroka, szczyt zwê¿a³ siê i
zakoñczony by³ niedu¿ym otworem. Ta wielka retorta obraca³a siê
na poziomej, wewn¹trz pró¿nej osi, która wprowadza³a do œrodka
ogrzane powietrze z maszyny wiatrowej. Ca³e to naczynie mog³o
przechylaæ siê w taki sposób, ¿e przez otwór górny wylewa³a siê
we w³aœciwej chwili zawartoœæ. Gdy Judym wszed³ do sali,
"gruszka" sta³a pionowo, na³adowana warstwami surowca i koksu.
Puszczono pr¹d powietrza o temperaturze oœmiuset stopni, które
z do³u wdziera siê do wnêtrza i dmie z olbrzymi¹ si³¹. Wówczas
przez otwór w górze zacz¹³ wybuchaæ czarny kopeæ, w którym
b³yska³ kiedy niekiedy rozdymaj¹cy siê p³omieñ. Mroczne k³êby
nape³ni³y budynek i wyp³ywa³y przez ogromne wrota. Dym strzela³
w górê ze wzrastaj¹c¹ szybkoœci¹, by³ coraz bielszy i cieñszy.
W pewnych odstêpach czasu miliardy gwiazd lecia³y z jego g³êbi.
Gdy koks spali³ siê ca³kiem, zacz¹³ spomiêdzy nich buchaæ z
przeraŸliwym hukiem wielki p³omieñ, d³ugi, drgaj¹cy. Zrazu by³
czerwony, póŸniej blad³, b³êkitnia³, wreszcie przybra³ jakiœ
kolor, który oœlepia³. W samym prawie ogniu, tu¿ przy gruszce,
by³o kilku ludzi. Na czele ich sta³ m³ody technik. Iskry
przepali³y mu rondo kapelusza, zniszczy³y ubranie. Twarz jego
wznosi³a siê ku p³omieniowi. Zakrwawione oczy bada³y kolor ognia,
a¿eby po jego barwie os¹dziæ, czy stal siê ju¿ wytwarza. W pewnej
chwili da³ rozkaz, a¿eby wrzuciæ w paszczê naczynia krzemionkê
(silicium), która siê w tej temperaturze 1400 stopni asymiluje
mechanicznie z ¿elazem. P³omieñ szala³. S³up jego, zwê¿ony jak
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (41 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
miecz obosieczny, wydawa³ zduszony ryk - i lecia³. Zdawa³o siê,
¿e ten ogieñ wydrze siê ze swego miejsca, zerwie i buchnie w
górê. Wzrok nie by³ w stanie znieœæ blasku, który rozœwietli³
ponur¹ halê. Wówczas na galerii z ¿elazn¹ balustrad¹, za
p³omieniem, a w po³owie jego wysokoœci, zdawa³o siê, ¿e w samym
ogniu, jak salamandra, ukaza³a siê czarna figura. Doktor ciekawie
wlepi³ wzrok i œledzi³ ruchy tej postaci. Robotnik d³ugie
narzêdzie, pewien rodzaj miot³y kominiarskiej, zanurzy³ w ciecz
parskaj¹c¹. Wtedy doktor pozna³ w tej czarnej osobie swego brata
- i serce zapali³o siê w nim, jakby w nie zlecia³a iskra z
p³omienistego ogniska.
Powrót z wywczasów letnich doktora Antoniego Czernisza stanowi³
dla œwiata lekarskiego jak gdyby otwarcie roku. Doktor Czernisz
by³ prawdziwie niezwyk³ym cz³owiekiem. Jako lekarz zaj¹³ jedno
z pierwszych miejsc nie tylko w Warszawie Imiê jego by³o na
ustach publicznoœci, powtarza³o siê w pismach specjalnych i
nieobce by³o naukowemu œwiatu zagranicy. Owszem, wyznaæ trzeba,
¿e tam cieszy³o siê wiêkszym uznaniem ni¿ w domu. Dr Czernisz
pochodzi³ ze sfery ludzi biednych. O w³asnej sile ukoñczy³ nauki,
zdoby³ sobie imiê w œwiecie i byt. Stosunkowo doœæ póŸno, bo
dopiero po czterdziestym roku ¿ycia, gdy ju¿ by³ cz³owiekiem
zamo¿nym, o¿eni³ siê z kobiet¹ wielkiej piêknoœci. Pani
Czerniszowa by³a "jedyn¹ nadziej¹" rujnowanej rodziny
pó³arystokratycznej. Wysz³a za m¹¿ nie z mi³oœci prawdopodobnie,
lecz z przekonania. By³a to swego czasu ¿ywa bojowniczka
emancypacji. Z biegiem czasu dzieci przychodz¹ce na œwiat,
obowi¹zki i stosunki usunê³y j¹ od ¿ycia szerszego, ale nie
zburzy³y jej aspiracji i wierzeñ. Do sprawy uczciwej zawsze
przy³o¿y³a rêki. Ju¿ to nie by³y dawne prace tchn¹ce entuzjazmem,
ale jeszcze tkwi³ w nich pewien umiarkowany zapa³. W salonach
doktorostwa Czerniszaw gromadzi³a siê sfera myœl¹ca. Wszystko,
co Warszawa mia³a wybitnego, znajdowa³o tam goœcinê. Przyjêcia
roz³o¿one by³y w ten sposób, ¿e jednego tygodnia w umówione œrody
zbiera³a siê inteligencja wszelkich zawodów, drugiego - tylko
lekarze Je¿eli w dniu niew³aœciwym przyb³¹ka³ siê ktoœ spoza ko³a
medycznego, by³ goœciem pani. Grono lekarskie nie trwoni³o swych
zebrañ œrodowych na gawêdkê. Zgromadzenia te, pocz¹tkowo
obejmuj¹ce grupê najbli¿szych przyjació³ gospodarza, literalnie
wci¹ga³y ludzi. Je¿eli kto mia³ ukoñczon¹ pracê, to j¹ tam
czyta³; je¿eli nastrêczy³ siê komu w praktyce niezwyk³y wypadek,
to tam by³ podawany do wiadomoœci kolegów. Przyby³ ktoœ ze
œwiata, z wycieczki naukowej, tam zdawa³ sprawê z tego, co
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (42 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
widzia³ i do stosowania w kraju, w granicach sztuki lekarskiej,
za s³uszne uwa¿a³. Posiedzenia nie mia³y charakteru napuszonego,
ale te¿ nie tr¹ci³y szlafrokiem Liczono siê z nimi, a co
wa¿niejsze, lubiono je. Gospodarz, cz³owiek skromny a m¹dry,
pe³en dystynkcji i s³odyczy, pani domu czaruj¹ca ka¿dym s³owem
i gestem, salony, w których znajdowa³o siê urz¹dzenie wytworne,
niejedno dzie³o sztuki, a nade wszystko owa atmosfera myœli,
wy¿szoœci prawdziwej i kultury - przyci¹ga³y wszystkich. Judym,
który doktora Czernisza zna³ bêd¹c jeszcze studentem, z³o¿y³ mu
w pierwszych dniach wrzeœnia swe uszanowanie i zosta³ zaproszony
do ko³a. W po³owie nastêpnego miesi¹ca odby³a siê pierwsza œroda
lekarska. Dr Tomasz wybra³ siê na to zgromadzenie... z odczytem.
Waha³ siê bardzo d³ugo, lêka³ i zapala³, a¿ wreszcie postanowi³
przedstawiæ rzecz swoj¹: Napisa³ j¹ dawno, jeszcze w Pary¿u.
Teraz przypi¹³ do niej wstêp i trochê cyfr statystycznych
miejscowych. Dr Czernisz zachêca³ go do czytania tej pracy
(której zreszt¹ wcale nie zna³) usilnie i wymownie, prosi³, a
nawet zobowi¹zywa³. - Jak to? - mówi³ - kolega pytasz siê, czy
masz nam pan wyraziæ myœl, któr¹ przywioz³eœ z Pary¿a po
dwuletnich blisko studiach... Wiêc có¿ mamy czytaæ, gdy siê
zajdziemy? To, co wiemy wszyscy, co tu miêdzy sob¹ obgadaliœmy
tysi¹c razy?... Judyma przekonywa³y te argumenty tym skuteczniej,
¿e za granic¹ zdarza³o mu siê czytaæ w towarzystwach ró¿ne
wypracowania. By³o w tym nawet nieco ambicji z lichszego
kruszcu... Powstrzymywa³a go tylko jakaœ trwoga czysto lokalna.
W dniu oznaczonym jeszcze raz zbada³ swój rêkopis, ubra³ siê w
czarne szaty i o zmroku wyruszy³. Gdy mia³ ju¿ przekroczyæ bramê
domu, uczu³ mocne œciœnienie w gardle, które wnet zwyrodnia³o w
zupe³n¹ chêæ odwrotu By³a nawet chwila zupe³nego tchórzostwa...
Mimo to przycisn¹³ wreszcie guzik dzwonka, nad którym widnia³o
nazwisko "Dr Czernisz". Wnet us³ysza³ z bólem w g³owie ko³atanie
we drzwiach zasuwki, szereg têpych dŸwiêków, wydaj¹cych coœ jak
be³kot czy jak œmiech szyderczy... Wszed³ na marmurowe schody
zas³ane szerokim, barwnym chodnikiem, do rzêsiœcie oœwietlonego
przedpokoju i poczu³ na ramieniu d³oñ gospodarza. Otoczy³ go gwar
mê¿czyzn ¿ywo rozmawiaj¹cych. Niezgrabnie, potykaj¹c siê na
dywanach, zawadzaj¹c o meble, przyszed³ wreszcie, prowadzony
przez Czernisza, do kozetki, z której podnosi³a siê œliczna
kobieta. Mia³a mo¿e lat trzydzieœci. By³a ubrana bez elegancji,
ale z takim wdziêkiem ob³óczy³y j¹ te proste suknie, ¿e Judym
uczu³ zaraz swoj¹ wrodzon¹ szewsk¹ strachliwoœæ i wprowadzi³ w
czyn niemniej szewskie uk³ony oraz maniery. Pani Czerniszowa
spostrzeg³a to jego stropienie siê i wnet nie tylko zrozumia³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (43 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
je z ca³¹ ¿ywoœci¹ natur szlachetnych, ale sama czu³a siê równie
zmieszan¹ i nieszczêœliw¹. W tej chwili dr Tomasz przypomnia³
sobie, ¿e bez wzglêdu na ten brak jasnoœci umys³u, który w danej
chwili przechodzi³, ma jeszcze czytaæ, zabraæ g³os wœród tych
ludzi obcych, pewnych siebie, przygotowanych do s¹du, do rozmowy
i do wy³adowania konceptu. Doktorowa mówi³a z nim o Pary¿u i
usi³owa³a to sprawiæ, a¿eby siê poczu³ swobodnym. W czêœci jej
siê to uda³o. Judym powzi¹³ dla niej rozpaczliw¹ sympatiê. Zacz¹³
mówiæ... Tymczasem ktoœ inny przysiad³ siê z lewej strony, ktoœ
trzeci odwo³a³ j¹ w drugi koniec salonu. Rozgl¹daj¹c siê, gdy sam
zosta³, Judym spostrzega³ wielu lekarzy. Zna³ ich z widzenia, ze
szpitala i z ulicy. Uœciœnieniem rêki móg³ przywitaæ ledwie paru.
Siedzia³ w swym fotelu sztywnie, ze zdrêtwia³ymi nogami, które
jak k³ody tkwi³y na miêkkim dywanie i przechodzi³ mêczarnie
oczekiwania. Co chwila u drzwi brzêcza³ dzwonek i nowa osoba
ukazywa³a siê w jasnym œwietle. Gdy ju¿ salon i przyleg³e
gabinety nape³ni³y siê zupe³nie, dr Czernisz swym cichym, miêkkim
g³osem zawiadomi³ zebranych, i¿ kolega dr Judym, œwie¿o przyby³y
z Pary¿a, odczyta pracê sw¹ pod tytu³em... Kilka uwag czy S³ówko
w sprawie higieny... Judym s³ucha³ tego zawiadomienia z formalnym
przera¿eniem. Jednak¿e gdy oczy zgromadzonych zwróci³y siê do
niego, och³ód³, wsta³ pewien siebie, zbli¿y³ siê do ma³ego
stoliczka, wydoby³ swój rêkopis z bocznej kieszeni surduta. Gwar
wolno, jakby niechêtnie, zamienia³ siê na szept, w którym brzmia³
dŸwiêk mêtny... Judym... Judym... niby akord gasn¹cy w
przestrzeni. Dr Tomasz zacz¹³ czytaæ. We wstêpie, ukutym robot¹
kowalsk¹ ze zdañ i wyrazów pe³nych erudycji, by³a mowa o
wspó³czesnym stanie higieny. Nie tylko sentencje, w których ten
sam rzeczownik powtarza³ siê kilkanaœcie razy, ale i myœli by³y
twarde tudzie¿ znane jak Powrót taty. Prelegent czu³ na sobie i
widzia³ niby we mgle spojrzenia zimne, ostre i ju¿ ubarwione
drwin¹. Ale to mu dobrze zrobi³o. Czyta³ o nowych usi³owaniach
w sprawie dezynfekcji, stosowanych w szpitalach, które zwiedzi³,
o nowych œrodkach i zabiegach, na przyk³ad o chinozolu, o
przeró¿nych stosowaniach sublimatu, o wszystkim, s³owem, co z
ksi¹¿ek i czasopism obcych wygrabi³. Zaczê³o to poniek¹d
interesowaæ s³uchaczów. Ciekawoœæ ich wzros³a, gdy opisywa³ nowe
œrodki dezynfekcjonowania mieszkañ prywatnych, jak
niepolimeryzowany formaldehyd i inne. - Ta kwestia wype³ni³a
pierwsz¹ czêœæ rozprawki. Na pocz¹tku drugiej Judym zada³ sobie
pytanie, co nauka, tak bardzo w ogóle interesuj¹ca siê spraw¹
zdrowotnoœci, przedsiêbierze dla higieny ¿ycia mot³ochu. A¿eby
zbadaæ tê kwestiê ze stron rozmaitych, zacz¹³ opowieœæ o
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (44 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zjawiskach, które mia³ mo¿noœæ widzieæ w Pary¿u i gdzie indziej.
Mówi³ tedy o trybie ¿ycia tak zwanej armii rezerwowej przemys³u,
o bandach koczuj¹cych, przepojonych absyntem, baluj¹cych w sali
du Vieux-Ch‚ne, przy ulicy Mouffetard, albo w sali de la
Guillotine itd. By³a to d³uga historia. S³uchano jej z pewnym
zajêciem. Prelegent opuœciwszy ten przedmiot zwróci³ siê do opisu
instytucji noclegowej, Chƒteau-Rouge. - Chodzi³em tam czêsto -
mówi³ - a nawet, wyznaæ muszê, spêdzi³em w tej norze jedn¹ ca³¹
dobê. Nigdy nie wyjdzie mi z pamiêci ten sen nocy zimowej.
Wchodzi siê tam z ma³ej uliczki Galande, le¿¹cej w s¹siedztwie
Notre-Dame, w najstarszej dzielnicy paryskiej. W pobli¿u kwitnie
s³awny szynk P‚re-Lunettes. Klientela dawnego pa³acu "piêknej
Gabrieli" (D'Estr‚es) jest dwojakiego gatunku. Pierwsz¹ stanowi¹
"goœcie" zwiedzaj¹cy, drug¹ - biedacy, którzy tu znajduj¹ tani
absynt i kilkugodzinny przytu³ek. Tak zwana consommation kosztuje
w Chƒteau-Rouge 15 centymów, za co goœæ ma prawo siedzenia przy
stole tudzie¿ oparcia dwu r¹k i g³owy na jego krawêdzi a¿ do
godziny drugiej w nocy. W czasie mroŸnych i d¿d¿ystych wieczorów
goœcie, z których, rzecz prosta, ani jeden nie posiada w³asnego
mieszkania, le¿¹ po prostu jedni na drugich. Wyrzuceni po
pierwszej w nocy, roz³a¿¹ siê w cztery çtrony œwiata. Jedni id¹
spaæ pod mosty, na fortyfikacje, do Lasku Buloñskiego, na
V•ncennes... Inni, którzy maj¹ w kieszeni kilkanaœcie groszaków,
szukaj¹ jakiegoœ marchand de sommeil. Najwiêksza iloœæ nocuje w
Chƒteau, po czym jedni id¹ do Hal Centralnych, a¿eby za dwa sous
spo¿yæ soupe au riz , a w ci¹gu dnia za kilkanaœcie, czasami za
kilkadziesi¹t centymów pomagaæ urzêdowym tragarzom. Inni,
zbieracze ogryzków papierosowych, niedopa³ków cygar, czekaj¹ przy
pomniku E. Doleta , na placu Maubert, ju¿ o godzinie szóstej
rano, i robotnikom d¹¿¹cym do fabryk sprzedaj¹ torebki z
wytrz¹œniêtym tytoniem po 10 centymów sztuka. Chƒteau-ftouge mo¿e
w sobie pomieœciæ kilkaset osób. W zimowe noce bywa ich tam
piêæset. W pierwszej izbie z bufetem zbieraj¹ siê przewa¿nie
kobiety i dzieci, poniewa¿ kopci siê tam w blaszanym piecu. W
drugiej, dawnej sypialni piêknej kochanki Henryka IV, le¿¹ na
go³ej pod³odze sami mê¿czyŸni. Za prawo snu do drugiej w nocy
w³aœciciel pobiera od ka¿dego 10 centymów. W izbie trzeciej,
ozdobionej freskami, któr¹ zowi¹ "senatem", ludzie œpi¹ na
sto³ach i na ziemi. Tam zbieracze niedopa³ków wydmuchuj¹ z gilz
swój towar i uk³adaj¹ go w torebki, tam les dos czekaj¹ cierpliwe
na swe marmittes , nocne pracownice, które ich utrzymuj¹. Tam
œpi¹ znu¿eni akrobaci podwórzowi, czêstokroæ tatuowani, drobni
rzemieœlnicy, ludzie, których zajêcie stanowi p³awienie psów w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (45 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
rzece, otwieranie doro¿ek przy dworcach kolejowych, wy³awianie
zdech³ych kotów i inne fachy, nie nadaj¹ce siê do og³oszenia. Z
lewej strony od "senatu" jest izba, zwana salon des morts , gdzie
pokotem le¿¹ pijani, chorzy albo osoby ciesz¹ce siê wzglêdami
gospodarza. Istnieje wreszcie tzw. "salon", z freskami
wyobra¿aj¹cymi dzieje zbrodniarza Gamahu, zabójcy M-me Bannerich.
Zwykle jakiœ nêdznik objaœnia te tajemnicze bohomazy goœciom
zwiedzaj¹cym albo im œpiewa w argot parisien piosenki, które
ukazuj¹ bezdenn¹ nêdzê rodu ludzkiego, jak ta, na przyk³ad,
zaczynaj¹ca siê od s³ów:
C'est de la prison que j't'‚cris;
Mon pauv' Polyte,
Hier je n'sais pas c'qui m'a pris;
A la visite;
C'est des maladi's pui s'voient pas,
Quand ‡a s'd‚clare,
N'emp‚ch', qu'aujourd'hui j'suis dans 1'tas;
A Saint-Lazare!
Kiedy do Chƒteau-Rouge wszed³em po raz pierwszy, mia³em na g³owie
cylinder, wiêc uprzejmy w³aœciciel pa³acu wzi¹³ miê za Anglika
zwiedzaj¹cego osobliwoœci miasta, i z lamp¹ w rêce oprowadza³ po
swej instytucji. By³a to noc póŸna. Rozmowa nasza i œwiat³o
budzi³y niektórych goœci. Spod muru podnios³a siê uliczna
dziewczyna w ³achmanach, z twarz¹ obrzêk³¹, spieczon¹ przez jakiœ
ogieñ wewnêtrzny, i przez kilka minut patrza³a na mnie du¿ymi
oczami. Ten wzrok by³ tak straszliwy, tak nieopisany, ¿e, jeœli
wolno u¿yæ s³ów poety : "a¿ dot¹d pali moj¹ duszê"... Tego
rodzaju wyskok liryczny zdziwi³ s³uchaj¹cych:
Poczytywano go za zwrot krasomówczy i puszczono p³azem
niefortunn¹ przygrywkê na sentymentalnej fujarce. Judym tymczasem
uczu³ w sobie istotny "ogieñ", który pali duszê. Opowiada³ o
dzielnicy Cit‚ Jeanne d'Arc, w s¹siedztwie szpitala Salp‚tri‚re,
mieszcz¹cej kilkadziesi¹t mieszkañ wyrobniczych. Ka¿da familia
ma tam swój k¹t, lecz wszyscy przez cienkie œciany s³ysz¹
nawzajem swe k³ótnie; dzieci ca³ymi gromadami snuj¹ siê po
schodach, rynsztokach i ulicy, zara¿aj¹c siê wzajemnie chorobami
i zepsuciem. Kobiety ¿yj¹ w nierz¹dzie, mê¿czyŸni hulaj¹. Nawet
ten cieñ ogniska domowego znika u mieszkañców Cit‚ Dore, Cit‚ des
Khroumirs oraz Cit‚ de Femme en Culotte za pó³nocno-zachodnimi
fortyfikacjami. Jedno z takich obozowisk sk³ada siê z alei cha³up
otoczonych œmietnikami, po których ³azi³a dawniej w³aœcicielka
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (46 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
gruntu, eks-œmieciarka, nie wiadomo czemu w mêskie szaty ubrana,
i zbiera³a komorne. Drugie zbiorowisko sk³ada siê z istnych
chlewów wzniesionych na wolnych terenach, gdzie dzieci œpi¹ na
kupach ga³ganów i brudu, gdzie Haussonville widzia³ wiekow¹
niewiastê skrobi¹c¹ ¿y³y miêsne ze starej koœci œmietnikowej na
skórkê sczernia³ego chleba - tudzie¿ parê starców, "maj¹c¹ za
mieszkanie bud na ko³ach, w której ci "ludzie przenosili siê z
jednej cit‚ do drugiej. Niech nas to przecie¿ nie przyprawia o
smêtek. I my mamy swój w³asny "Pary¿" za murem pow¹zkowskim oraz
dzielnicê ¿ydowsk¹ wcale nie gorsz¹ od Cit‚ des Khroumirs. Warto
choæ raz w ¿yciu przejœæ siê zaludnionymi ulicami w stronê
¿ydowskiego cmentarza. Mo¿na tam zobaczyæ wnêtrza pracowni,
fabryczki, warsztaty i mieszkania, o jakich siê filozofom nie
œni³o. Mo¿na zobaczyæ ca³e rodziny sypiaj¹ce pod pu³apami
sklepików, gdzie ju¿ nie ma ani œwiat³a, ani powietrza. W tym
samym gnieŸdzie kilku rodzin le¿¹ stosy wiktua³ów, za³atwiaj¹ siê
rzeczy handlowe, przemys³owe, familijne, mi³osne i ³otrowskie,
pra¿y siê jad³o na œmierdz¹cych t³uszczach, kaszl¹ i pluj¹
suchotnicy, rodz¹ siê dzieci i jêcz¹ przeró¿ni nieuleczalni
wlok¹cy kajdany ¿ywota. Te miejsca odra¿aj¹ce wzdychaj¹, gdy siê
przechodzi. A jedynym na to wszystko lekarstwem jest
antysemityzm. A na wsi? Czyli¿ nie jest zjawiskiem pospolitym
lokowanie dwu rodzin z mnóstwem dzieci w jednej izbie, a raczej
w jednym chlewie folwarcznym, gdzie znajduje siê spi¿arnia,
odgrodzona deskami, z kup¹ gnij¹cych ziemniaków i zbiorem
¿ywnoœci, jak kapusta, buraki itd.? Robotnicy nie¿onaci
(fornale), tak zwani sto³ownicy, miêso dostaj¹ tylko na Wielkanoc
i Bo¿e Narodzenie, a t³uszcz w strawie okraszonej stêch³¹
s³onin¹, czyli tzw. sad³em, w homeopatycznej dozie, gdy¿ przy
wiêkszej iloœci, z racji silnego odoru i smaku sad³a, strawa nie
by³aby jadaln¹. Specjalnego pomieszczenia dla siebie ci ludzie
nie maj¹. Œpi¹ w stajniach i oborach pod ¿³obami, dziewczêta zaœ
w jednej jakiejœ izbie, nierzadko razem z kup¹ mê¿czyzn. U
¿onatych parobków w jednej izbie, wœród b³ota zalegaj¹cego od
œcian na wiosnê, hoduj¹ siê razem dzieci i prosiêta. Zgromadzeni
przyjmowali te wszystkie szczegó³y w milczeniu, które nie
wiedzieæ co oznacza³o. Tymczasem mówca wchodzi³ w fazê, o jakiej
marzy³. Uczu³ w sobie jakby zarzucenie siê ¿elaznego haka na
czekaj¹ce ogniwo i szarpniêcie ca³ej duszy na wysokoœæ zimnego
mêstwa. Wówczas dowodzi³, ¿e jakkolwiek tego rodzaju objawy
dzikoœci s¹ rezultatem bardzo wielu przyczyn, to przecie¿ maj¹
tak¿e jedn¹ - w obojêtnoœci lekarzy. - Umiemy - mówi³ - pilnie
têpiæ mikroby w sypialni bogacza, ale ze spokojem wy³¹czamy z
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (47 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zakresu naszego widzenia fakt przemieszkiwania dzieci pospo³u z
prosiêtami. Który¿ z medyków tego wieku zaj¹³ siê higien¹ hotelu
Chƒteau-Rouge? Kto z nas tu w Warszawie wda³ siê w to, jak
mieszka rodzina ¿ydowska na Parysowie? - Co to ma byæ? - spyta³
prawie szeptem jakiœ g³os z g³êbi sali. - Ce sont des flaki z
olejem... - rzek³ blondyn o twarzy Apollina tr¹c swe binokle w
rogowej oprawie. Judym s³ysza³ szyderczy ton i widzia³ z³e
uœmiechy, ale brn¹³ dalej w swoim podnieceniu: - Czy nie jest
naszym obowi¹zkiem szerzyæ higienê tam, gdzie nie tylko jej nie
ma, ale gdzie panuj¹ stosunki tak okropne? Któ¿ to ma czyniæ,
jeœli nie my? ¯ycie nasze ca³e sk³ada siê z pasma poœwiêceñ.
Wczesn¹ m³odoœæ spêdzamy w trupiarni a ca³oœæ wieku w szpitalu.
Praca nasza jest to walka ze œmierci¹. Co mo¿e siê porównaæ z
prac¹ lekarza? Czy praca na roli, czy w fabryce, czy "zajêcie"
urzêdnika, kupca, rzemieœlnika nawet ¿o³nierza? Ka¿da myœl tutaj,
ka¿dy krok, ka¿dy czyn, musi byæ zwyciê¿aniem œlepych i
strasznych si³ natury. Ze wszech stron, z oczu ka¿dego chorego
patrzy w nas zaraza i œmieræ. Gdy zbli¿a siê cholera, gdy wszyscy
ludzie trac¹ rozs¹dek, zamykaj¹ w poœpiechu szachrajskie kramy
swoje i uciekaj¹, lekarz sam jeden idzie naprzeciwko tej niedoli
kraju. Wówczas dopiero widaæ jak w lustrze, czym my jesteœmy.
Wówczas s³uchaj¹ naszych rad, naszych zleceñ, postanowieñ i
rozkazów. Ale gdy mór przemija; plemiê chlebo¿erne wraca do swego
zgie³ku i urz¹dza siê tak, jak z tym silniejszym w gromadzie
dogodniej. Rola nasza siê koñczy Idziemy miêdzy t³um i zgadzamy
siê z rozs¹dkiem stada. Zamiast uj¹æ w rêce ster ¿ycia, zamiast
wed³ug praw nieomylnej nauki wznosiæ mur odgradzaj¹cy ¿ycie od
œmierci, wolimy doskonaliæ wygodê i u³atwiaæ ¿ycie bogacza, a¿eby
pospo³u z nim dzieliæ okruchy zbytku. Lekarz dzisiejszy - to
lekarz ludzi bogatych. - Proszê o g³os! - rzek³ wysoki, chudy
staruszek z faworytami bia³ymi jak mleko. - Proszê o g³os! -
ostro, z niedba³oœci¹ rzek³ ów blondyn w binoklach, z lekka
unosz¹c siê na krzese³ku w stronê gospodarza domu. Przez salê
p³yn¹³ szmer znamionuj¹cy g³êbok¹ niechêæ
- Medycyna dzisiejsza - ci¹gn¹³ Judym - jako fakt bierze powód
choroby i leczy j¹ sam¹, bynajmniej nie usi³uj¹c zwalczaæ
przyczyn. Ci¹gle mówiê o leczeniu nêdzarzy... W sali ktoœ
pó³g³oœno siê rozeœmia³. Szmer by³ coraz wyraŸniejszy i
niegrzeczny. - Ja tu nie mówiê o nadu¿yciach ordynarnych, o
praktykach przeró¿nych lekarzy kolejowych, fabrycznych itd., lecz
zawsze o po³o¿eniu higieny. Mówiê o tym, ¿e gdy cz³owiek
pracuj¹cy w fabryce, gdzie po ca³ych dniach p³uka³ sztaby ¿elaza
w kwasie siarczanym, w wodzie i wapnie gaszonym, dostaje zgorzeli
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (48 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
p³uc i uda siê do szpitala, zostanie wykurowany jako tako, to ów
cz³owiek wraca do tego¿ zajêcia. Je¿eli pracownik zajêty w
cukrowni przy wyrobie superfosfatu przez oblewanie wêgla kostnego
kwasem siarczanym, gdzie ca³e wnêtrze szopy nape³nia siê par¹
kwasu siarkowego i gdzie gazy po spaleniu pikrynianu potasu
wdychane wywo³uj¹ zgorzel p³uc - ulegnie tej chorobie, to po
wypisaniu go ze szpitala wraca do swojej szopy. W lodowniach
browarów... pleuritis purulenta... - To rzecz jakiejœ opieki nad
wychodz¹cym ze szpitala, a bynajmniej nie lekarza... - rzek³
gospodarz. - Lekarza obowi¹zek... - w³aœnie wykurowaæ. Gdyby
zacz¹³ szukaæ miejsc odpowiednich dla swoich pacjentów, by³by
mo¿e dzielnym filantropem, ale z wszelk¹ pewnoœci¹ z³ym
lekarzem... - wo³a³ ktoœ inny. - Zawsze "opieka", zawsze
"filantrop" - broni³ siê Judym. - Nie jest moim zamiarem ¿¹daæ,
a¿eby lekarz szuka³ miejsca dla swych uzdrowionych pacjentów.
Stan lekarski ma obowi¹zek, ma nawet prawo zakazaæ w imieniu
umiejêtnoœci, a¿eby chory wraca³ do Ÿród³a zguby swego zdrowia. -
Dobre sobie! Znakomita idylla! - Co te¿ kolega!... - s³ychaæ
by³o ze stron wszystkich. - To w³aœnie, coœcie tu szanowni
koledzy swoimi protestami stwierdzili, nazywam lekcewa¿eniem i
zgo³a pomijaniem przyczyn choroby, kiedy idzie o ludzi biednych.
My lekarze mamy wszelk¹ w³adzê niszczenia suteren, uzdrowotnienia
fabryk, mieszkañ plugawych, przetrz¹œniêcia wszelkich krakowskich
Kazimierzów, lubelskich dzielnic ¿ydowskich. W naszej to jest
mocy. Gdybyœmy tylko chcieli korzystaæ z przyrodzonych praw
stanu, musia³aby nam byæ pos³uszna zarówno ciemnota, jak si³a
pieniêdzy... To rzek³szy Judym z³o¿y³ zeszyt i usiad³. Nie by³
to wcale koniec odczytu. Istnia³a tam jeszcze czêœæ trzecia,
zawieraj¹ca przeró¿ne liryczne projekty. Do wyg³oszenia tego
ustêpu, oddzielonego w rêkopisie trzema gwiazdkami, dr Tomasz nie
czu³ siê na si³ach, formalnie tchu nie mia³. Miny zgromadzonych,
zak³opotanie gospodarza, sama wreszcie atmosfera zebrania
wyraŸnie znamionowa³a zabazgranie siê prelegenta zupe³ne. Lekcja
ani by³a doœæ silna, ¿eby rozj¹trzyæ i wstrz¹sn¹æ, ani doœæ nowa,
a¿eby czymkolwiek olœniæ. Patrzono na Judyma ze spokojem i bez
gniewu, a te wejrzenia mówi³y: "Widzia³o siê, ¿eœ lew srogi, a
tyœ tylko dudy czyjeœ, i to kto wie, czy nie oœle..." Gdy siê
zupe³nie uciszy³o, wsta³ z krzes³a staruszek z faworytami, dr
Kalecki, i zacz¹³ wy³uszczaæ swe zdania sformu³owane i pe³ne
¿ycia: - Kolega Judym - mówi³ - da³ nam rzecz piêkn¹, pochlebnie
i wymownie œwiadcz¹c¹ o jego uczuciach altruistycznych, ¿ywoœci
imaginacji - i studiach w Pary¿u. Mi³o jest w dzisiejszych
czasach, niestety bardzo przesi¹kniêtych utylitaryzmem, spotkaæ
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (49 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
lekarza z czuciem tak ¿ywym, z sercem tak gor¹cym i pe³nym
tkliwoœci. Tote¿ oœmielê siê z³o¿yæ w imieniu zgromadzonych
koledze Judymowi szczery wyraz wdziêcznoœci za jego pracê... Po
tym zwrocie, który Tomaszowi zda³ siê byæ natrz¹saniem z jego
nêdzy, dr Kalecki przyst¹pi³ do odczytu ze strony krytycznej i
mówi³: - Rzecz poruszona przez kolegê Judyma w³aœciwie sk³ada siê
z kilku kwestii, a zahacza o niebo i piek³o. Z tego wszak¿e,
coœmy s³yszeli, dadz¹ siê, jak myœlê, wydzieliæ trzy sprawy
g³ówne: pi¿mo - sprawa czysto naukowa: sprawa higieny ¿ywota klas
ubogich, secundo - sprawa spo³eczna, tertio - œrodki zaradcze.
Ka¿dy z tych punktów - to góra obros³a dzikim lasem, zawalona
od³amami ska³, przeciêta jarami, gdzie jeszcze wiedŸmy nocuj¹.
A wiêc - co siê tyczy punktu pierwszego. Nie bêd¹ wspomina³ o
tym, co tu kolega prelegent nam przedstawi³. S¹ to fakty
sumiennie spostrze¿one i barwnie opowiedziane. Fakty, dodam od
siebie, bardzo smutne. Co siê tyczy stosunków francuskich, to
rzecz prosta, kwestiê muszê zostawiæ na uboczu, gdy¿ jej nie
bada³em specjalnie. Wiem jednak¿e z pewnoœci¹, i¿ cele
mi³osierdzia poch³aniaj¹ w Pary¿u dziesiêæ milionów, wyraŸnie,
dziesiêæ milionów franków rocznie. Nie jest to sumka ma³a.
Wiadomo równie¿, ¿e istniej¹ tam ca³e stowarzyszenia ³otrów
¿ebrz¹cych, ca³e syndykaty utrzymuj¹ce baby, które na ulicach
symuluj¹ porody, rozsy³aj¹ce mniemanych epileptyków, ob³¹kanych,
wszelkiego rodzaju kaleki itd. W ogóle nie nale¿y zapominaæ,
kiedy siê te sprawy roztrz¹sa, o wiecznie m¹drym zdaniu Herberta
Spencera: "Wymawiaj¹c s³owa - biedny cz³owiek, nie myœlimy wcale
- z³y cz³owiek". Nie chcê przez to powiedzieæ, ¿e lekcewa¿ê takie
zjawisko jak Cit‚ de Femme en Culotte... PrzejdŸmy do stosunków
naszych. Kolega prelegent ubolewa³ tutaj nad dol¹ parobków,
¿ydostwa itd. W istocie rzecz siê ma i tu, i tam nieœwietnie, ale
z naciskiem to muszê sformu³owaæ, choæby siê kolega Judym mia³
na mnie gniewaæ, ¿e to nie s¹ rzeczy lekarza. Amicus Plato, sed
magis amica veritas - to darmo. Tak to wygl¹da, jakby lekarz
pogotowia ratunkowego wezwany do dwu szewców, którzy siê sk³uli
no¿ami, zamiast ich opatrzeæ, rozpocz¹³ prelekcjê o szkodliwoœci
bójek. Co tu mog¹ zaradziæ lekarze? Oœwiecaæ, oœwiecaæ ciemny
mot³och folwarczny i wp³ywaæ na jego chlebodawców - to i
wszystko. Ale to siê robi, robi siê na pewno, jak stwierdzaj¹
koledzy praktycy z prowincji. Robi siê wiêcej, ni¿by s¹dziæ mo¿na
z daleka, z wysokoœci takich czy innych paradoksów. Jak wszêdzie,
tak i tutaj najlepsz¹ cz¹stkê obiera sobie, a przynajmniej
powinna obieraæ filantropia, owa siostra mi³osierdzia ludzkoœci.
Patrzmy na stan rzeczy. Mamy przed oczyma wzrost ducha
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (50 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
mi³osierdzia, ofiarnoœci, istnego zapa³u klas wy¿szych do
spieszenia z pomoc¹ tam, ku tej nizinie, któr¹ dr Judym z tak¹
swad¹ maluje. Ile¿ to ofiar sp³ynê³o do sakwy ja³mu¿niczej w
ci¹gu tego roku, ile ³ez otartych zosta³o bez ¿adnego frazesu,
w sekrecie nawet przed obroñcami "ludu". Nie bêdê nazywa³, nie
bêdê wytyka³ palcem tych spomiêdzy kolegów tutaj zebranych,
którzy spiesz¹ na ka¿de wezwanie cierpi¹cej niedoli, którzy czas
swój, zdrowie i ¿ycie nios¹ w ofierze, bez myœli o tym, ¿e
spe³niaj¹ jak¹œ tam misjê. Po prostu czyni¹, co trzeba, co
wskazuje obowi¹zek serca, sumienia... Ÿle mówiê, przyzwyczajenia
albo wprost na³ogu. - Brawo! brawo!... - s³ychaæ by³o ¿ywe
okrzyki ze wszystkich k¹tów lokalu. - A teraz rzuæmy jeszcze
okiem... Czy w istocie tak Ÿle jest z nami? Oto powstaj¹ wystawy
higieniczne, towarzystwa przeciw¿ebracze, urz¹dza siê przytu³ki
noclegowe, funduje k¹piele dla ludu, zabawy - a wreszcie
towarzystwo higieniczne, nic nie mówi¹c o dzie³ach mi³osierdzia
dokonywanych w ciszy. Panowie, nie mamy potrzeby rumieniæ siê
wobec zarzutu kolegi dra Judyma, jakoby lekarz dzisiejszy by³
lekarzem ludzi bogatych. We wszystkich tych sprawach, na które
patrzymy, stan lekarski nie tylko dawa³ inicjatywê, ale mo¿e z
dum¹ o sobie mówiæ: magna pars fui. Kolega Judym jest m³odym
cz³owiekiem. Serce podyktowa³o mu s³owa goryczy, bo samo, widaæ,
wiele cierpieñ znios³o. Dziœ on siê mo¿e jeszcze do zawziêtoœci,
do stronniczego uprzedzenia wzglêdem medyków warszawskich nie
przyzna, ale gdy mu szron w³osy ubieli, na pewno potwierdzi moje
s³owa, ¿e wyda³ dziœ s¹d z³y i krzywdz¹cy. My mu to wszystko ju¿
dziœ szczerze i zupe³nie z serca odpuszczamy... Judym uczu³ w
sobie ni z tego, ni z owego coœ w rodzaju skruchy. Nawet w myœli
nie posta³o mu nigdy przypuszczenie, ¿e to, co mówi³ o rzeczach
higieny, mo¿na mu bêdzie z serca odpuœciæ. Zanim jednak zdo³a³
zorientowaæ siê w g¹szczu nowych a tak niezwyk³ych uczuæ, wsta³
doktor P³owicz, który by³ jednoczeœnie z drem Kaleckim o g³os
prosi³, i ostrym, donoœnym tonem rzek³, co nastêpuje: - Szanowny
kolega Kalecki sformu³owa³ wszystko, co o materiach przez
prelegenta poruszonych rzec by mo¿na. Wed³ug mnie kolega Kalecki
w jednym tylko miejscu u¿y³ barwy zbyt nik³ej na odparcie
zarzutów doktora Judyma. Mówiê o tym punkcie, gdzie autor odczytu
narzuca lekarzowi dzisiejszemu obowi¹zek ulepszania stosunków
spo³ecznych. Jest to pretensja dzika, a przemienia siê w napaœæ
formaln¹, gdzie surowy krytyk twierdzi, ¿e praca lekarza polega
na udoskonalaniu ¿ycia bogaczów, a¿eby pospo³u z nimi dzieliæ siê
okruchami zbytku. Ja tu wiele rzeczy pominê zupe³nym milczeniem.
Nie bêdê siê rozwodzi³ nad tym, ¿e rdzeniem ¿yciowym, istot¹
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (51 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
spraw ludzkich niezwalczon¹ jest d¹¿noœæ ka¿dego cz³owieka do
kultury, wy¿szoœci, ¿ycia w piêknym mieszkaniu, nawet horribile
dictu ! d¹¿noœæ do bogactwa. Nie wiem, dlaczego lekarz mia³by byæ
wykluczony od uczestnictwa w podziale tych zreszt¹ marnych
bogactw tutejszego pado³u. Chyba dlatego, ¿e, jak sam przyznaje
nasz srogi zoil , harujemy ze wszystkich zawodowców najciê¿ej i
w najpodlejszych warunkach. Ale, jak zaznaczy³em, nie bêdê siê
nad tym rozwodzi³, bo, co tu w bawe³nê obwijaæ, nie ma nad czym.
Gdy doktor Judym zawiesi na swych drzwiach tabliczkê z godzinami
przyjêæ, gdy bêdzie mia³ do okrycia i wykarmienia nie tylko swe
studenckie cia³o, ale tak¿e osoby drogiej kobiety i dziecka,
wówczas da Bóg doczekaæ, mo¿e us³yszymy od niego mniej surowe
s³owo na temat przywar stanu lekarskiego. Chcê tu podnieœæ rzecz
inn¹, mianowicie zwróciæ uwagê kolegi Judyma na tê okolicznoœæ,
¿e jego myœli i wzloty altruistyczne nie maj¹ silnego gruntu.
Lekarze nie trzymaj¹ wcale w rêku w³adzy, jak¹ im kolega
przypisuje. Gdyby najszczerzej i najusilniej chcieli zmusiæ
szynkarza z Chƒteau-Rouge do zastosowania tak zwanych wymagañ
higieny, to im siê to w ¿adnym razie nie uda. Œwiat jest to
chytry przemys³owiec, który nie myœli wcale pieniêdzy zebranych
wydawaæ w tym celu, a¿eby biedny pracowniczek móg³ sobie lepiej
a wygodniej przepêdzaæ ¿ycie. Dla sprawdzenia, ¿e tak jest,
trzeba zst¹piæ z wy¿yny na padó³. Kazania, choæby i bardzo
piêkne, nic tu nie poradz¹. To powiedziawszy doktor P³owicz
usiad³. Nasta³o milczenie trwaj¹ce czas pewien, milczenie
k³opotliwe i przykre - Chcia³em dorzuciæ parê wyrazów... - rzek³
Tomasz g³osem w¹t³ym, chwiejnie dŸwigaj¹c siê ze swego krzese³ka.
- Prosimy... - szepn¹³ ktoœ z g³êbi.
- Otó¿, otó¿... nie myœla³em, ¿e mój wywód, to jest... moje
przedstawienie rzeczy sprowadzi tak niespodziewane opinie. Nie
mia³em myœli obra¿ania stanu lekarskiego, owszem, pragn¹³em go
uczciæ za pomoc¹ tego, com mniema³ o jego roli w spo³eczeñstwie
ludzkim. Zdaje mi siê to byæ dziwnym, ¿e szanowni koledzy
znaleŸli w tym w³aœnie kamieñ obrazy. Przecie ja nie wymaga³em
od lekarzy ani filantropii, broñ Bo¿e! ani tego, ¿eby nie byli
ludŸmi bogatymi. Czy¿ ja nie mówi³em? Mówi³em i powtarzam, ¿e
lekarz dzisiejszy jest s³ug¹, lekarzem-s³ug¹ ludzi bogatych. Czy
sam jest bogaczem, to rzecz drugorzêdna. Poniewa¿ zaœ moja myœl
zrozumian¹ nie zosta³a, wiêc j¹ rozwijam w inny sposób. Lekarz
dzisiejszy nie chce nawet zrozumieæ, a raczej usi³uje nie
zrozumieæ tej prawdy, ¿e sprowadzaj¹c do zera pos³annictwo swoje
wspó³dzia³a z chytrym, jak mówi dr P³owicz, œwiatem-
przemys³owcem. Nie nale¿y s³u¿yæ "mamonie". Mieæ j¹ mo¿na, mnie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (52 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
to ani grzeje, ani ziêbi. A teraz co do mieszkañ, przytu³ków i
tych poczciwych k¹pieli... S¹dzê, ¿e szanowny kolega Kalecki Ÿle
zapatruje siê na znaczenie tych instytucji. Fundowanie k¹pieli
dla ludu przez osoby postronne, przez filantropów, uwa¿am za
d¹¿noœæ chybion¹... - Paradne! - zawo³a³ ktoœ na sali.
-...gdy¿ odwraca nasz¹ uwagê od tego, czyim obowi¹zkiem jest
k¹piel dla swoich pracowników urz¹dziæ. Jeœli dyrektor kopalni
wêgla wychodzi z podziemia, to ma do dyspozycji wannê urz¹dzon¹
przez w³aœciciela kopalni. Có¿ byœmy s¹dzili, gdyby dla takiego
dyrektora fundowa³ wannê kolega doktor P³owicz z w³asnych, krwawo
zapracowanych, a jednak marnych funduszów? Tymczasem gdy chodzi
o jakiegoœ cz³eczynê poni¿ej sztygara stoj¹cego na drabinie
socjalnej, nic nie mamy przeciwko temu, a¿eby doktor P³awicz z
w³asnego maj¹tku fundowa³ mu sposób ablucji zabrudzonego
siedliska duszy. Oto gdzie le¿y kwestia. Utyskujemy, ³amiemy rêce
nad brudami miast, nad niechlujstwem ludu, my, lekarze, a gdy
nastrêcza siê mo¿noœæ od jednego zamachu skasowaæ niechlujstwo...
- Ciekawa rzecz, gdzie siê ta mo¿noœæ nastrêcza?
-...¿¹daj¹c otwarcia ³aŸni przez tego, w czyim interesie potem
i brudem okryli siê ludzie - my na miasto, do filantropa. To
samo... - Ale kto ma nastawaæ, kto? Jaki organ, jakim sposobem? -
My, lekarze! My, sól ziemi, my, rozum, my, rêka koj¹ca wszelk¹
boleϾ... - Jakim sposobem, jakim cudem?
- Zmówmy siê miêdzy sob¹, naradŸmy, wydajmy uchwa³ê i walczmy z
g³upot¹ spo³eczeñstwa, które nie widzi, co to jest ulica
Krochmalna albo Kazimierz krakorwski... - Kpisz pan czy o drogê
pytasz!
- Bynajmniej! Je¿eli przychodz¹ do mnie po radê, to niech jej
s³uchaj¹! W przeciwnym razie nie leczê, nie leczê wcale! Jeœli
nie niszczê Ÿróde³ œmierci... Mówi¹c to wszystko Judym traci³
stopniowo a szybko poczucie pewnoœci siebie. Formalne,
kategoryczne a œmia³e zaprzeczenia wydar³y mu z g³owy
najsilniejsze argumenty. Chcia³ mówiæ jeszcze o mnóstwie kwestii,
ale podobnie jak przedtem - straci³ odwagê. W tej samej chwili,
gdy on nie wiedzia³, co w³aœnie dalej mówiæ, nasta³o w sali
zupe³ne milczenie. W przeciwleg³ym k¹cie grono zebrane przy
stoliku zaczê³o g³oœno rozmawiaæ o czymœ innym. Gospodarz uniós³
siê ze swego miejsca i oczyma da³ znaæ ¿onie, ¿e czas prosiæ do
kolacji. Wiêkszoœæ zebranych wstawa³a... Judym usiad³ na swym
miejscu spocony, z uczuciem, jakby mia³ g³owê pe³n¹ suchego
piasku. Widzia³, ¿e goœcie przechodz¹ grupami do sali jadalnej...
Nie by³ pewny, czy ma wyjœæ, czy zostaæ. Gdy siê waha³, us³ysza³
obok siebie g³os dra Czernisza: - Kolega bêdzie ³askaw...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (53 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Proszê...
Wtedy wsta³ ze swego miejsca i wraz z innymi przeszed³ do pokoju
sto³owego. Przy kolacji, która dla niego by³a prawdziw¹
mêczarni¹, mia³ w s¹siedztwie doktorow¹ Czerniszow¹, która
zadawa³a mu jakieœ uprzejme pytania, zmusza³a do wypowiadania
bezmyœlnych zdañ o literaturze, malarstwie, nawet o jakimœ bilu
angielskim... Chwilami czu³ dzik¹ wœciek³oœæ; mia³ formalny
impuls, ¿eby powstaæ i zdzieliæ tê piêkn¹ kobietê piêœci¹ miêdzy
oczy. Jak na ur¹gowisko nie tylko trzyma³, ale ze wszystkich
stron widzia³ w umyœle racje swoje, g³êbokie fikcje obmyœlone w
samotnoœci. Nikt nañ uwagi nie zwraca³, wiêc móg³ w przerwach
miêdzy pytaniami gospodyni æwiczyæ do woli swój esprit d'escalier
. Kiedy niekiedy tylko zatrzymywa³o siê na nim w przelocie czyjeœ
spojrzenie i wówczas widzia³ w nim drwinê, której bezlitosne
oblicze zakryte by³o kapturem towarzyskiej przyzwoitoœci. PóŸno
w nocy skoñczy³a siê kolacja. Czêœæ zgromadzenia wróci³a do
salonu. Inni z cygarami wêdrowali do gabinetu, niektórzy zaœ po
angielsku wymknêli siê za drzwi. Do szeregu ostatnich nale¿a³
Judym. W bramie kamienicy, która by³a od dawna zamkniêta, kilku
z uczestników zebrania "wypukiwa³o" stró¿a stêkaj¹cego przed
opuszczeniem izdebki. Grono to milcza³o i gdy siê drzwi otwar³y,
po¿egnano Judyma szybkim "dobranoc" i uchyleniem kapeluszów.
Zosta³ i szed³ w tê sam¹ stronê tylko jakiœ oty³y, niski, wiekowy
eskulap, którego Judym zauwa¿y³ na zebraniu. By³a to figura
rozlana, o ¿ydowskich rysach i ruchach. - Kolega w któr¹ stronê?
- spyta³ Judym.
- Ja? W stronê Krochmalnej... A kolega?
- Na D³ug¹.
- No to idziemy w jednym kierunku.
- Niekoniecznie.
- Owszem. Dlaczego? Ja mogê zboczyæ. Przyznam siê zreszt¹
koledze, ¿e milej mi bêdzie iœæ razem. O tej godzinie... po
prostu strach jest iœæ piechot¹. W naszej okolicy niech Bóg
zachowa!
- A, je¿eli tak.
Judym szed³ wielkimi krokami. Grubas bieg³ przy nim, sapi¹c i
wydmuchuj¹c dym z cygara, którego niedopa³ek ¿arzy³ siê w samych
niemal jego w¹sach. Gdy ju¿ oddalili siê znacznie od mieszkania
doktorostwa Czerniszów, dr Chmielnicki rzek³: - Szczerze dziœ
wspó³czu³em koledze...
Judym mia³ inne wyobra¿enie o tym wspó³czuciu, zauwa¿y³ by³
bowiem przypadkowo t³uœciocha, jak przeœciga³ innych we
wzgardliwym nadymaniu ust i w obfitoœci min ironicznych. -
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (54 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Dlaczego¿ to kolega mia³ mi wspó³czuæ?...
- Jak to dlaczego? Czy kolega mo¿e dziœ czuæ przesyt z nadmiaru
krytyki ¿yczliwej? U nas, niestety, tak zawsze. Je¿eli ktoœ
wyrasta nad g³owy t³umu, zaraz go... - Szanowny kolego, ja nie
marzy³em o wyrastaniu nad jakiekolwiek g³owy. - Ja wiem, ja
rozumiem! Mówiê nie o zamiarze, lecz o fakcie... - ¯a³ujê teraz,
¿e czyta³em moj¹ elukubracjê...
- Ale¿ dlaczego?
- Dlatego, ¿e ten wyskok sprowadzi³ miêdzy innymi takie oto
drwiny szanownego kolegi. - Kolega siê mylisz! Na honor... Mnie
imponuj¹ ludzie odwa¿ni. A co znaczy byæ wyœmiewanym, byæ
zadrêczonym tym wiecznym œmiechem, jak chory indyk przez stado,
to ja wiem najlepiej.
- Jak to?
- Proszê kolegi, od pierwszej klasy przez ca³e gimnazjum, przez
ca³y uniwersytet, przez ca³e ¿ycie jestem œmieszny. Dlaczego? Ja
nie wiem. Oczywiœcie przede wszystkim dlatego, ¿e mam przyjemnoœæ
byæ z ¯ydów, a po wtóre dlatego, ¿e siê nazywam Chmielnicki.
Przodkowie moi, nawiasem mówi¹c wcale nie lichwiarze ani nie
oszuœci, pochodzili z miasteczka Chmielnika, wiêc ich zwano
Chmielnickimi. Gdyby byli wiedzieli, ile z racji tego nazwiska
wycierpi ich potomek, wcale nieg³upi doktor, byliby wybrali dla
siebie i dla mnie nie tyle kozackie nazwisko. Mogliby siê byli
przecie nazwaæ Staszowskimi, Stopnickimi, Oleœnickimi,
Kurozwêckimi, Piñczowskimi, Buskimi. By³oby to im, a i mnie
najzupe³niej obojêtne. Ze mnie drwili nawet profesorowie.
Pamiêtam, w Dorpacie nasz nieboszczyk prosektor pyta miê pewnego
razu przy ca³ym audytorium: - Panie Chmielnicki, czy aby wierzysz
w nieœmiertelnoœæ duszy? Pytanie by³o ¿artobliwe, a kategoryczne.
Odpowiedzia³em:
- Panie profesorze, tak jest, ja wierzê.
- A gdzie¿ ona jest ta pañska dusza?
- Jak to gdzie? Jest w ciele cz³owieka.
- W ca³ym ciele, czy w jakiej czêœci siedzi pañska dusza, panie
Chmielnicki? - W ca³ym ciele siedzi, profesorze.
- A je¿eli cz³owiekowi urzynaj¹ nogê, có¿ siê dzieje z dusz¹? Czy
urzynaj¹ równie¿ kawa³ek duszy? Pomyœla³em chwilê i mówiê: - Nie.
Wtedy zapewne dusza podnosi siê cokolwiek wy¿ej.
Ten dialog szeroko i daleko uczyni³ mnie s³awnym. Gdybym dziœ da³
œwiatu nieomylny sposób leczenia gruŸlicy, zawsze pamiêtano by,
¿e to ten "Czerkies'" Chmielnicki, co ma nieœmierteln¹ duszê,
która w miarê okolicznoœci podnosi siê wy¿ej. - Proszê kolegi,
czyli¿ jest choæ jeden cz³owiek, który by nie dŸwiga³ na plecach
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (55 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
takiego kosza œmiesznoœci? My sami ka¿demu z przechodz¹cych
wrzucamy jak¹œ bry³kê ciê¿aru. To samo czyni¹ z nami bliŸni nasi.
Nic darmo... - Nie nie! Co innego jest to, o czym kolega mówiesz,
a co innego specjalne brzemiê moje. To nie kosz, który mo¿na
zrzuciæ, lecz garb. Niosê zawsze taki, jakiego ciê¿ar pozna³eœ
pan dzisiejszego wieczora. - Ale¿ to co innego.
- Tak, co innego, bo to by³o, daruje kolega, zas³u¿one, cokolwiek
zas³u¿one, moje zaœ jest to œmiesznoœæ, któr¹ siê niesie bez
w³asnej winy. - Wiêc ja dziœ zas³u¿y³em...
- No, nie! Ja siê ma³o znam. Ale, proszê kolegi, jak mo¿na...
Takie ostre wyst¹pienie przeciwko uznanym prawdom, a nawet,
powiem sumiennie, przeciwko... oczywistoœci. Medycyna to jest
medycyna, to jest fach. Ja siê nauczy³em, wyda³em pieni¹dze,
w³o¿y³em ogrom pracy, ja umiem, mam patent - wiêc leczê. Dlaczego
medycyna ma byæ zwi¹zana z filantropi¹, a in¿ynieria nie, prawo
nie, filologia nie! - Nic nie chcê s³yszeæ o filantropii! - No,
to z tymi obowi¹zkami spo³ecznymi. Dlaczego nie ma
obowi¹zków spo³ecznych rzeŸnik, stolarz, poeta, tylko lekarz? -
Wie pan co, nie mówmy o tym.
- Mo¿emy nie mówiæ, je¿eli kolega nie ¿yczysz sobie mówiæ o tym
ze mn¹. Ale mnie kolegi ¿al. - Ech, jeszcze stojê na nogach. -
Kolega wspomnia³eœ o tych biednych szajgecach z Parysowa... Ach,
Bo¿e! To by³a krótka wzmianka, ale w niej malowa³o siê coœ
takiego.. Dzisiaj ju¿ ma³o kto mówi u nas o ¯ydach jak o
ludziach. Je¿eli siê o nich mówi, to po to tylko, ¿eby ich
przyrównaæ do "robactwa", które oblaz³o i ¿re "ludzi" Kiedy
czytam dzisiejsze pisma, pisma, które jawnie wzywaj¹ do
nienawiœci, do wyg³adzania, wyrzucania, têpienia ¯ydów, dzisiaj,
i to w imiê zasad Jezusa Chrystusa... - Proszê kolegi...
- Proszê kolegi, j• ka¿de niedzielne wydanie pism... tych pism
antysemickich odchorowujê... - Po có¿ siê wzruszaæ byle czym! -
Byle czym!
- No tak. Pisma takie wydaj¹ szuje, nêdzne ³ajdaki, które na
szerzeniu nienawiœci miêdzy ludŸmi, na niszczeniu solidarnoœci
robi¹ maj¹tki. Z tego zatrutego posiewu buduj¹ sobie kamienice
Ale czy wy sami du¿o zrobiliœcie dla podniesienia ¿ydowskiej
masy? - Czy wiele zrobiliœmy? ¯ycie w to k³adziemy. Pracujemy
dzieñ i noc. - Wiêc dlaczegó¿, kolego, mówisz, ¿e nie mam racji
wzywaj¹c medyków do roli, jaka im siê nale¿y? - Bo tamto robimy
dla ¯ydów, my, ¯ydzi. Tu gra rolê mi³oœæ. - W³aœnie, w³aœnie.
Mi³oœæ! Ma³o te¿ zrobiliœcie nadymani przez wasz¹ "mi³oœæ". Ja
chcia³em udowodniæ lekarzom, co powinni czyniæ pod naciskiem nie
mi³oœci bynajmniej, lecz wskazañ zimnego rozumu. Byli na D³ugiej,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (56 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przed bram¹ domu, w którym mieszka³ dr Tomasz. Na odg³os dzwonka
dr Chmielnicki zorientowa³ siê dopiero, ¿e gawêdz¹c przycwa³owa³
a¿ tak daleko. W³aœnie przeje¿d¿a³a doro¿ka, wiêc j¹ zatrzyma³
i gramol¹c siê na stopieñ perorowa³: - Kolega siê mylisz!
Medycyna - to fach.
Zlaz³ raptem znowu, potkn¹³ siê w rynsztoku, chwyci³ Judyma za
klapê paltota i mówi³ mu w sekrecie: - Medycyna to interes jak
ka¿dy inny. Nie zapomnij kolega o tym... - Dobrze, dobrze. Nie
mam mo¿noœci o tym zapomnieæ, nie mam nawet œrodka. Ale gdyby mi
danym by³o prze¿yæ na tym œwiecie piêædziesi¹t lat jeszcze,
ujrza³bym wszystko to, o czym dziœ mówi³em, jako fakty
zrealizowane. Medycyna bêdzie wykreœla³a drogi ¿ycia masom
ludzkim, podniesie je i œwiat odrodzi. - Mrzonki...
- Tak samo z pewnoœci¹ mówili w zesz³ym wieku ci "medycy", co to
z narzêdziami swego "fachu" obje¿d¿ali dwory pañskie pokornie
wypytuj¹c siê, czy kto nie jest s³aby, gdy im kto twierdzi³, ¿e
stan lekarski bêdzie zajmowa³ to ogromne stanowisko, jakie ju¿
ma dzisiaj. Kolega siê ¿alisz na szyderstwa, które ciê spotykaj¹.
Pomyœl, co by ciê czeka³o, ciebie, ¯yda-lekarza, sto lat temu?...
Doktor Chmielnicki wwali³ siê w doro¿kê i krzykn¹³ na woŸnicê
pragn¹c zag³uszyæ wzmiankê o ¿ydostwie: - Krochmalna!...
Pi¹tego paŸdziernika doktor Judym wyszed³ na spacer w Aleje
Ujazdowskie. By³ to dzieñ piêkny. S³oñce rozlewa³o ciep³o ³agodne
i blask jeszcze jasny, ale ju¿ odchodz¹cy za dziewi¹t¹ górê, za
dziesi¹t¹ rzekê. Szereg drzew Alei, których widok tak du¿o
wspomnieñ nasuwa³, okry³o siê ju¿ rdz¹ czerniej¹c¹. W dali,
spomiêdzy koron kulistych jeszcze, wysuwa³y siê ga³êzie bez liœci
jak smutny jakiœ drogowskaz. Ze szczytów s¹czy³y siê barwy
trupie, zgni³e, czerwonorude i coraz ni¿ej wsi¹ka³o w ciemn¹
zielonoœæ jasno ¿ó³te zniszczenie. Tu liœæ jeszcze ¿ywy otoczy³
p³omieñ œmierci jakby obwódk¹ dziwnej ¿a³oby, gdzie indziej
strawi³ go do rdzenia, pozostawiaj¹c tylko pr¹¿ki zielone. B³êkit
niebieski rozci¹gniony nad t¹ w¹sk¹ smug¹ przestrzeni by³ ju¿
nik³y, zasnuty przêdziwem chmurek zwianych i p³yn¹cych wiotkimi
pasmami w dal niedoœcig³¹ dla oka. Doktor min¹³ bramê i wolno
schodzi³ w g³¹b parku. Ogromne liœcie klonów p³ynê³y z drzew i
miga³y przed oczyma nad ziemi¹ to tu, to tam, jak z³ote ptaki.
Liœcie orzechów w³oskich i drzew octowych plami³y zielonoœæ
trawników niby krew rozlana i skrzep³a. Na dnie pustego parku,
w cieniu sokor królewskich niedostêpnym dla s³oñca, spoczywa³ i
wyci¹ga³ siê mrok ch³odny. Daleko, w przeciêciach szpalerowych,
oœwietlone czuby ¿ó³tych kasztanów bucha³y p³omieniami jak jêzory
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (57 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
¿ywego ognia. Wszêdzie sta³ rozlany w ch³odnym powietrzu mi³y,
ostry zapach liœci zwiêd³ych. Unikaj¹c miejsc ludnych Judym szed³
dawn¹ alej¹ na koniec parku. Ros³y tam najœciglejsze, prawdziwie
niebotyczne topole, szeleszcz¹ce jeszcze twardymi liœæmi; cicho
szumia³y srebrne, d³ugow³ose wierzby, co patrz¹ w obumar³e wody
kana³ów - i œwierki jak posêpne mnichy w czarnych habitach,
zamykaj¹ce odleg³e widoki, marzy³y w samotnoœci. Powiew
œmiertelny obszed³ ju¿ woko³o te drzewa i na stra¿y ich postawi³
wylêk³¹ ciszê. Dalekie g³êbie wydawa³y kiedy niekiedy szmer
prêdko gasn¹cy, który i cz³owieka zmusza³ do cichego
westchnienia. Gdy w pewnej chwili rozleg³ siê gwar i œmiech
dzieciêcy, wyda³ siê czymœ dziwnym i ra¿¹cym wœród surowego
szeptu, który mówi o œmierci. Na g³adkie ³¹czki, niby jeziora
œni¹ce miêdzy kêpami zaroœli, zstêpowa³y smugi œwiat³a prawie
bia³ego i ostrymi rysami przerzyna³y ch³odne murawy. Tu¿ obok
drogi zas³anej liœæmi tai³y siê baseny wody nieruchomej, œlepej
i g³uchej, która przyjmuj¹c w siebie poszarpane plamy firmamentu
dawa³a jakieœ k³amliwe ich odbicie, brzask srebrz¹cy siê a
niepochwytny. Rysowa³y siê tam czarne pnie i ga³êzie olch
nachylonych. Ka¿dy ptak siadaj¹cy dla wypoczynku str¹ca³ z nich
mnóstwo liœci. Ch³odne oddechy jesienne nios³y te zw³oki
skurczone i osadza³y na zawsze w cichej powierzchni. Zielona woda
p³aszczyzn bardziej otwartych pieœci³a w ³onie swym ga³êzie
kasztanów z liœæmi tak ¿ó³tymi, ¿e siê wydawa³o, jakoby p³ynna
jasna farba s¹czy³a siê z nich i w g³êbi odmiennej tonê³a. Liœcie
te by³y zwieszone, przejrzyste, delikatne, a rzuca³y na œrodek
wody ruchome odblaski, które z jej barw¹ zlewa³y siê w podobiznê
przepysznie lœni¹cego br¹zu. W jednym miejscu s³oñce, znalaz³szy
wœród przerzedzonych liœci obszern¹ drogê, rzuci³o siê w g³¹b
wody jak wytrysk roztopionego z³ota o barwie zbyt trudnej dla
Ÿrenicy. Miêdzy drzewami co chwila miga³y b³yszcz¹ce pud³a
powozów pêdz¹cych na gumowych ko³ach. G³uchy turkot ich
przerywaj¹cy milczenie by³ g³osem, który z zimnem przyrody
harmonizowa³. To by³ wyraz bogactwa, czegoœ tak obojêtnego jak
ona sama. W umyœle budzi³y siê skojarzenia, które milcz¹, chocia¿
istniej¹, podobnie jak dŸwiêk w natê¿onych strunach. Doktor
Tomasz w powszedniej trosce ¿yciowej nie roztrz¹sa³ ich ani
kszta³towa³, ale one z dnia na dzieñ jak miriady niewidzialnych
mikrobów asymilowa³y siê z umys³owoœci¹. Teraz spaja³y siê w
silne sylogizmy i od zjawiska przechodzi³y do zjawiska, siêgaj¹c
do g³êbin treœci. By³y to myœli parweniusza, który trafem stan¹³
u drzwi pa³acu kultury. Tkwi³a w nich przede wszystkim skryta pod
mask¹ mi³oœci ubogich drapie¿na zazdroœæ indywidualna wzglêdem
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (58 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
cudzego bogactwa. Od wieków p³onê³a jak piekielny ogieñ w sercu
przodków, by³a najsilniejszym, choæ najskrytszym ich uczuciem.
W duszy ostatniego potomka nie zionê³a ju¿ z niej œmiertelna,
œlepa zemsta, tylko wysnuwa³ siê g³êboki, rozleg³y ¿al. Niegdyœ,
za czasów dzieciñstwa i m³odoœci, wytryskiwa³a z tego samego
Ÿród³a potê¿na energia cz³owieka z ludu, który cwa³em biec musi
tam, gdzie wszyscy inni "dobrze urodzeni" równo, systematycznie
i bez trudu id¹. PóŸniej wy³amywa³y siê z tej zazdroœci z³udy
oryginalne, hipotezy, plany i gwa³towne marzenia, które nieraz
przeradzaj¹ siê w namiêtnoœci i ³ami¹ si³ê nawet pieniêdzy.
Teraz, w dniu spaceru, wszystko pierwszy raz owia³ jak gdyby
ch³ód jesienny. Judym uczu³ w sobie nie daj¹c¹ siê okreœliæ
jasnymi s³owy agoniê tych w³aœnie dawnych marzeñ. Uczucie jego
znosi³o proces podobny do lotu strza³y rzuconej z têgiej ciêciwy
i pêdz¹cej jeszcze w przestrzeñ, kiedy na wielkiej wysokoœci
zwalnia biegu, uczuwa nagle swój ciê¿ar, który j¹ wkrótce, choæ
nie wiadomo kiedy, odwróci grotem na dó³ i porwie ku ziemi. W
któr¹kolwiek stronê rzuci³a siê dusza m³odego lekarza, wszêdzie
uderza³a w jak¹œ si³ê zdradzieck¹ podobnie jak p³ywak, z mêsk¹
moc¹ wyrzucaj¹cy ramiona wœród wodnej przestrzeni, zajêty
zwalczaniem tylko jej s³abego oporu, gdy siê z nag³a uderzy
piersiami o pal nieznany. Judym uczu³ pierwszy raz w ¿yciu, ¿e
pal mocniejszy jest ni¿ piersi ludzkie. I pierwszy raz zastanowi³
siê nad tym, ¿e mo¿na p³ywaæ tylko po wiadomej, przez wszystkich
sprawdzonej toni. Z cichego szelestu liœci p³ynê³o do jego serca
rozumienie, ¿e siê na œwiecie nie jest niczym osobliwym, ¿e siê
bêdzie jednym z wielkiego szeregu. By³ to jakby bezwiedny
rachunek z samym sob¹, zbieranie do kupy rzeczy ju¿ zdobytych dla
sporz¹dzenia skrzêtnego ich rejestru. Wypada³o z tych obliczeñ,
¿e to, co ju¿ zosta³o zdobyte, to jest los bardzo wielki. Ale
zarazem nie gin¹³ jeszcze z oczu przestwór dawny, owszem,
roztwiera³ siê daleki, nieobesz³y... To, co chce uczyniæ, co
móg³by, za co ¿ycie swe gotów jest po³o¿yæ cz³owiek nowoczesny,
doktor Judym widzia³ w g³êbi swego serca. I czu³, ¿e od tych prac
musi cofn¹æ rêce. Wszystko, czym dusza jego ¿ywi³a siê, tak samo
jak cia³o chlebem, w czyn siê zamieniæ nie mog³o, musia³o
pozostaæ sob¹, tym samym, marzeniem. Ze wszystkich tych zazdroœci
i pragnieñ ofiarnego dzia³ania na du¿ym polu, z ¿ar³ocznych
egoizmów, które siê przeistoczy³y w czucia nadindywidualne, wolno
teraz id¹cych drzemaæ w przymusow¹ bezsilnoœæ, s¹czy³ siê smutek
jak pal¹ce krople trucizny. Napojone nim serce obejmowa³o œwiat,
ludzi i rzeczy jakby w minucie po¿egnania. Smutek, smutek...
Rozkuwa³ marzenia z kajdan myœli i przenika³ duszê na wskroœ, jak
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (59 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
noc przenika wodê. Zostawa³ z cz³owiekiem sam na sam niby ulotny
a niew¹tpliwy cieñ jego postaci. W któr¹kolwiek stronê, od jakiej
rzeczy wzrok by³o obróciæ, wi³ siê po ziemi niedocieczony a
wszêdzie obecny. Doktor Judym szed³ pustym szpalerem, z g³ow¹
zwieszon¹, z rêkami w kieszeniach paltota. Czasami potr¹ca³ nog¹
kasztan œwie¿o wy³uskniêty, b³yszcz¹cy wœród suchych liœci, albo
œwista³ przez zêby aryjkê gdzieœ niegdyœ s³yszan¹ i licho wie
dlaczego trzymaj¹c¹ siê pamiêci. Stan¹³ u koñca alei nad wod¹ i
chcia³ przejœæ na drug¹ stronê szosy, a¿eby skierowaæ siê ku
pa³acowi a potem ku wyjœciu. Karety jedna za drug¹ pêdz¹ce
wstrzyma³y go na miejscu. Lecia³a jedna, tu¿ za ni¹ druga,
trzecia... Judym œcisn¹³ zêby i zmru¿onym okiem przeprowadza³ te
pojazdy. Do melodii jego aryjki przyczepi³o siê s³owo: - Powozy,
powozy, powozy...
Trzeba by³o jeszcze staæ na miejscu, gdy¿ z oddali pêdzi³ ostrym
k³usem czwarty, lœni¹cy wolancik. Doktor wspar³ siê na niskiej
barierze i ociê¿a³ym wzrokiem spotyka³ jad¹ce osoby. Nagle dozna³
takiego wra¿enia, jakby go ze wszech stron otoczy³o promienne
œwiat³o wiosny i zapach ró¿. W powozie siedzia³y trzy panienki,
z którymi swego czasu zetkn¹³ siê w Pary¿u i jeŸdzi³ do Wersalu.
Starsza z nich, panna Natalia, odwróci³a g³owê i pozna³a doktora.
Gdy nieœmia³ym ruchem niós³ rêkê do kapelusza, skinê³a mu g³ow¹
i rzek³a coœ do towarzyszek. Wówczas odwróci³a siê panna Joanna
i Wanda zajmuj¹ca przedni¹ ³aweczkê. Doktor zobaczy³ tylko twarz
i uœmiech pierwszej, gdy¿ konie porwa³y wolant i unios³y go
miêdzy drzewa. Uœmiech ten snu³ siê przez mgnienie oka w jego
Ÿrenicach jak b³ysk œwiat³a. Potem z wolna rozwia³ siê w nicoœæ.
Promienie s³oneczne gas³y na wodzie i zamiera³y w g³êbinie liœci,
jakby ustêpuj¹c przed ostrym ch³odem, który siê z wody i z ziemi
dŸwiga³. Sennie i z pos³uszeñstwem, niby na rozkaz tych martwych
fal niewidocznych, p³ynê³y ¿ó³te liœcie i ko³ysa³y siê na
powietrzu. Zdawa³o siê, ¿e wybieraj¹ dla siebie mogi³ê zstêpuj¹c
z ciemnych schodów. Judym szed³ w swoj¹ drogê ze spuszczonymi
powiekami, zatopiony w marzeniach.
Proroctwo doktora P³owicza co do dalszych losów Judymowych
spe³ni³o siê o tyle, ¿e istotnie tablice z wyszczególnieniem
godzin przyjêcia umocowane zosta³y nie tylko na drzwiach
mieszkania doktora Tomasza, ale tak¿e u wejœcia do sieni
kamienicy, w której zamieszka³. Szyldy te opiewa³y, ¿e doktor
przyjmuje w godzinach popo³udniowych, miêdzy pi¹t¹ a siódm¹. Ca³e
ranki spêdza³ w szpitalu na oddziale chirurgicznym, gdzie pe³ni³
obowi¹zki asystenta. Sto³owa³ siê, jak za czasów studenckich, na
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (60 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
mieœcie, a od godziny pi¹tej, stosownie do wskazañ spi¿owymi
literami wyrytych na tablicach, siedzia³ w "gabinecie" a¿ do
siódmej. Nie pozwala³ sobie ani najdrobniejszego przekroczenia
gadziny pi¹tej, tym mniej wydalania siê przed siódm¹. Ju¿ w
chwili wynajêcia lokalu zdecydowa³, ¿e trzymaæ siê bêdzie tego
przepisu jak najœciœlej, tote¿ wykonywa³ go ze skrupulatnoœci¹
nieub³agan¹, odtr¹caj¹c wszelkie impulsy i mamid³a przez wzgl¹d
na kszta³cenie w sobie charakteru, a osobliwie wytrwa³oœci.
Prawda, ¿e w ci¹gu miesi¹ca wrzeœnia, paŸdziernika, listopada,
grudnia, stycznia i lutego nie zjawi³ siê w tym mieszkaniu ani
jeden pacjent, ani jeden "kulawy pies nios¹cy w zêbach rubla",
jednak nie upowa¿nia³o to wcale do zrywania tablic, a tym mniej
do jakichkolwiek przerw i uchybieñ w kszta³ceniu woli. By³o i
jest rzecz¹ wiadom¹, ¿e pocz¹tki praktyki... itd. Tote¿ doktor
Tomasz czeka³ niezachwianie. Lokal sk³ada³ siê jak gdyby z trzech
pokojów. Najwiêkszy z nich (w³aœnie "gabinet") oddzielony by³
sieni¹ od zacznie szczuplejszego, który stanowi³ "poczekalniê".
Zarówno sieñ, jak i poczekalnia przepo³owione by³y
forsztowaniami, pierwsza na sieñ i pseudokuchniê, druga na
poczekalniê w³aœciw¹ i, je¿eli godzi siê tak go nazywaæ, pokój
sypialny. Ca³y apartament mieœci³ siê na dole, od frontu, co
zaopatrywa³o go wprawdzie w turkot ulicy D³ugiej oraz w wilgoæ,
ale za to pozbawia³o œwiat³a dziennego. Co siê tyczy umeblowania,
to doktor Judym ¿ywi³ i wprowadza³ w czyn mniemanie radykalne:
"Po co - myœla³- mam meblowaæ mieszkanie, cui bono'? Czy mój
pacjent zyska co na tym? Czy mo¿e ja za pomoc¹ kanap i obrazów
zyskam pacjentów? Bynajmniej!" Co postanowi³, to wykona³, a
raczej nie wykona³ w tym mieszkaniu nic prawie. W "gabinecie"
sta³ stolik przykryty bibu³¹, na nim ka³amarz, pióro i papier do
pisania recept. Obok stolika czeka³y cztery drewniane sto³ki.
Przy œcianie nudzi³a siê stara sofa obita czymœ wzorzystym. W
"poczekalni" mog³o siê rozsi¹œæ wygodnie co najmniej piêciu
pacjentów. By³a tam kanapa, dwa fotele, parê sto³ków, "Tygodnik
Ilustrowany", pojedyncze numery ró¿owego czasopisma "G³os" i
jakiœ impresjonistyczny rysunek w ramkach na œcianie. Wszystkie
te meble, z wyj¹tkiem naturalnie "Tygodnika", "G³osu" i rysunku,
kupione zosta³y za gotówkê na ulicy Bagno w pewnym bardzo
renomowanym sk³adzie bardzo "hrabskich" mebli. Pod³ogi zosta³y
œwie¿o pomalowane olejn¹ farb¹, w przedpokoju umieszczono lustro
(wszystko ku wygodzie i niezbêdnej potrzebie pacjentów). Co
prawda lustro mia³o w³aœciwoœci szczególne. Pacjent najbardziej
trzeŸwo usposobiony móg³ dostaæ pomieszania zmys³ów ujrzawszy w
tej tafli szklanej swe oblicze... Nos ukazywa³ siê tam zawsze
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (61 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
rozdêty jak kolba dubeltówki, jedno oko w czole, a drugie tu¿
przy prawej dziurce nosa, usta literalnie od ucha do ucha i nad
podziw imituj¹ce buziê nosoro¿ca. Obowi¹zki gospodyni mieszkania,
s³u¿¹cej a zarazem portierki, która by na pierwszy odg³os dzwonka
otwiera³a drzwi pacjentom, przyjê³a niejaka pani Walentowa,
ma³¿onka wêdrownego bednarza. Mieszka³a w suterenie tego samego
domu, a tu¿ pod "gabinetem" doktora Judyma, co w znacznej mierze
u³atwia³o komunikowanie siê za poœrednictwem walenia obcasem w
ziemiê. Pani Walentowa by³o to babsko stare, grube, skrêcone
przez rozmaite suterenowe ³amania, niew¹tpliwie ¿³opi¹ce monopol
w du¿ej iloœci, aczkolwiek w sekrecie - jednym s³owem grzmot
warszawski. Jako wyrêczycielka mamy spe³nia³a czynnoœci mniej
wiêcej piêtnastoletnia córka, dosyæ ³adne dziewcz¹tko, czekaj¹ce
tylko odpowiedniego wieku, a¿eby wyjœæ na ulicê z ciemnicy
suterenowej. Te bia³og³owy zagospodarowa³y siê w mieszkaniu
doktora Tomasza z tak¹ wszechw³adz¹, ¿e mowy byæ nie mog³o ani
o ukróceniu ich praw, ani tym mniej o jakiejœ zmianie trybu
postêpowania. Wyrzec siê ich us³ug nie by³o mo¿noœci, gdy¿
zaczyna³y obydwie ryczeæ jednym strasznym bekiem, wzywaj¹c na
œwiadectwo g³ód, ch³ód, nêdzê, bóle, ³amania... Procesowaæ siê
o wszelkie rzeczy gin¹ce nie wypada³o, gdy¿ zaklina³y siê z
miejsca na tyle i takich sakramentów, ¿e chyba cz³owiek wyzuty
ze wszelkiej delikatnoœci móg³by je podejrzewaæ o
krzywoprzysiêstwo. Co siê dzia³o ze œwiecami, z naft¹, wêglem
kamiennym, cukrem, chlebem, herbat¹, mas³em, ze sk³adowymi
czêœciami garderoby mêskiej itd. - to jest wieczn¹ tajemnic¹.
Ka¿dy prawie przedmiot kupiony za pieni¹dze tyle istnia³ w
œwiecie zjawisk rzeczywistych, o ile figurowa³ w rachunku. Poza
tym bytowa³ tylko w imaginacji Judyma podsycanej przez niektóre
ze zmys³ów Œwiec nabytych nigdy, literalnie nigdy nie by³o.
Wstêpuj¹c nocn¹ por¹ w progi domowe doktor Tomasz zawsze laz³
omackiem i nadaremnie szuka³ zapa³ek, lichtarza, lampy... Ze
jednak œwiece rzeczywiœcie w mieszkaniu egzystowa³y i p³onê³y,
o tym œwiadczy³a wielka obfitoœæ kropel zastyg³ej stearyny nie
tylko na lichtarzu, na pod³odze, na obiciu kanapy, sto³ków, na
przeœcierad³ach ³ó¿ka, ale tak¿e dziwnym zbiegiem okolicznoœci
na ineksprymablach i ¿akietach wisz¹cych w szafie n• klucz
zamkniêtej. Lampa by³a wiekuiœcie wewn¹trz pusta, z upalonym
knotem, ale za to niew¹tpliwie naft¹ pooblewana ze strony
zewnêtrznej i cuchn¹ca tym szlachetnym paliwem z odleg³oœci
piêciu kroków, co w ka¿dym razie wskazywa³o, ¿e co kupiono, to
wylewano ze szczodrobliwoœci¹. Cukru i bu³ek dr Tomasz nigdy w
szafie nie znalaz³, choæby siê z g³odu wi³ pod jej drzwiami,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (62 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
natomiast nie zamiecione okruszyny s³a³y siê wszêdzie, a
szczególniej w ³ó¿ku... Jedna porêcz wyœcie³anej otomany,
kupionej za gruby pieni¹dz, wkrótce okryta zosta³a jakimœ
szczególnym t³uszczem, a druga uczerniona s z u w a k s e m i
zwalana b³otem, jak to mówi¹, do cna. WyobraŸnia doktora widzia³a
niby w bia³y dzieñ na jednym z wa³ków cennego mebla wypomadowan¹
g³owê panny Zoœki, a na drugim oparte tej¿e Zoœki k o p y t a
(wyobraŸnia widzia³a mianowicie kopyta - nie nogi). Stolik œwie¿o
"na moje sumienie" politurowany, kiedy go kupowano w sklepie, by³
wkrótce zbiorowiskiem okr¹g³ych œladów (wymownie œwiadcz¹cych o
tym, ¿e jednak¿e samowar doktorski produkuje znakomity wrz¹tek).
Z pocz¹tku dr Tomasz usi³owa³ wytworzyæ stosunek pe³en
¿yczliwoœci, braterski. Nim up³yn¹³ miesi¹c, ju¿ walczy³, a w
listopadzie by³ zwyciê¿ony i wziêty do niewoli. Odt¹d, je¿eli
nawet zasta³ Zoœkê wyleguj¹c¹ siê na kanapie z k o p y t a m i
obarczonymi b³otem, je¿eli nawet spostrzega³ Walentow¹ ¿³opi¹c¹
herbatê z arakiem przy stole obficie zastawionym jego wiktua³ami,
stosowa³ jedynie mo¿liw¹, aczkolwiek ma³o skuteczn¹ metodê
w³osk¹: guarda e passa. Nie by³o innej rady... Zamyka³ siê w
swoim "gabinecie", a resztê mieszkania oddawa³ in direptionem.
W godzinach przyjêcia doktor Tomasz nie oœmiela³ siê czytaæ
ksi¹¿ek. Siedzia³ za swym stolikiem wyprostowany i czeka³. Tak
by³o we wrzeœniu, w paŸdzierniku... Z czasem pozwoli³ sobie na
czytanie gazet w pozie ju¿ to siedz¹cej, ju¿ le¿¹cej. Przy koñcu
grudnia tego¿ roku czytanie gazet odk³ada³ w ci¹gu doby na
godziny przyjêæ, a po Nowym Roku zacz¹³ znosiæ do gabinetu na te
w³aœnie godziny rozleg³e utwory Zoli, Jokaja, Dumasa, Lama. W
sieni zawsze o tej porze siedzia³a Walentowa na wyœcie³anym
krzese³ku, z nogami okrêconymi jakimœ grubym woj³okiem Z pocz¹tku
tak zwanej wizyty baba kaszla³a, stêka³a, wzdycha³a na œwiadectwo
czuwania - w œrodku stopniowo zacicha³a, a wkrótce potem dawa³o
siê s³yszeæ têgie chrapanie. Bywa³y dnie takie, ¿e w ci¹gu
drugiej czêœci programu rozlega³ siê rumor i ³oskot. Walentowa
w trakcie drzemki zlatywa³a z chwiejnego krzes³a. Po ka¿dym takim
wypadku doktor musia³ jej dawaæ kopiejki na arak, gdy¿
przysiêga³a na wszelkie œwiêtoœci, ¿e to s³aboœæ z g³odu i
czczoœci tak ni¹ rzuca o ziemiê. Kilkakrotnie wzywano m³odego
eskulapa do mieszkañców domu w raptownych wypadkach zas³abniêæ,
przewa¿nie poniedzia³kowej natury. Raz w jesieni przyszed³ stary
introligator z s¹siedniej kamienicy, zadzwoni³, zbudzi³ Walentow¹
i narobi³ istnego piek³a. Judym bada³ go, stuka³, puka³, wygina³,
k³ad³ na sofie, gniót³, ogl¹da³ ze wszystkich stron i wypuœci³,
rozumie siê, bez pobrania honorarium. Po tym zdarzeniu nasta³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (63 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
cisza trwaj¹ca dobre dwa miesi¹ce. Pewnego dnia w marcu, znowu
w godzinie przyjêæ, da³ siê s³yszeæ cichy g³os dzwonka. Walentowa
otwar³a drzwi i wpuœci³a ma³¹, chud¹ damê w czerni, o twarzy
wywiêd³ej, suchej i mizernej. Przyby³a spyta³a o doktora Judyma
i powzi¹wszy wiadomoœæ, ¿e jest u siebie, wesz³a do gabinetu.
"Pacjentka, jak mi Bóg mi³y!..." - j¹³ myœleæ doktor Tomasz i
dozna³ ciep³ego uczucia na sam¹ myœl o pierwszym rublu
zapracowanym we w³asnym apartamencie. Dama wœród uk³onów
obustronnych zajê³a miejsce i rozejrza³a siê po umeblowaniu. -
Pani dobrodziejka jest cierpi¹ca? - zapyta³ doktor.
- O, tak, panie konsyliarzu... Od lat, od ca³ego szeregu lat... -
I jakie¿ to cierpienie?
- Gdyby¿ to jedno! Ca³y szereg chorób, które inn¹ osobê, mniej
wytrzyma³¹, dawno by wpêdzi³y do grobu. - Ale g³ówna, zasadnicza?
- Czy ja wiem, panie Konsyliarzu. Zapewne w¹troba...
- W¹troba... Otó¿...
- Bo to jakaœ dusznoœæ, bezsennoœæ, kaszel, bóle...
- Wiêc s¹ bóle? I to w tej okolicy?
- Ach, jakie bóle! Jêzyk ludzki wyraziæ tego nie jest w stanie! -
Bóle... rozdzieraj¹ce, uczucie rozdzierania, nieprawda¿? - Tak,
bywa i to. Nieraz budzê siê rano, to jest, podnoszê siê rano
przepêdziwszy noc bezsenn¹ i jestem tak upadaj¹ca... - Proszê
pani, apetyt?
- Ale któ¿ by na to wszystko zwraca³ uwagê, panie konsyliarzu,
któ¿ by przyk³ada³ swoje cierpienia do tego, co znosi
nieszczêœliwa ludzkoœæ. "Patrzajcie¿... - myœla³ Judym - a to co
znowu?"
- Zapewne pan konsyliarz s³ysza³... - zaczê³a dama poprawiaj¹c
siê na krzeœle i przyciskaj¹c do piersi swoj¹ torebkê - o naszym
stowarzyszeniu, którego celem jest nawracanie dziewcz¹t, pojmuje
pan konsyliarz, z³ego prowadzenia siê. Tu dama spuœci³a oczy i
zaczê³a patrzeæ w k¹t gabinetu. - Nic a nic nie s³ysza³em... -
rzek³ Judym.
- Otó¿... celem naszego stowarzyszenia jest - po pierwsze... I
jazda! Minê³o pó³ godziny, trzy kwadranse, godzina... Dama bez
przerwy mówi³a o celach stowarzyszenia. Na pocz¹tku drugiej
godziny zaczê³a mówiæ o œrodkach, a w³aœciwie o braku œrodków.
Gdy up³ynê³o mniej wiêcej szeœæ kwadransów od chwili zaciêcia tej
dyskusji, nast¹pi³a wreszcie proœba o wsparcie zasi³kiem
stowarzyszenia, które itd. Doktor bez wahania wyj¹³ rubla
papierowego, po³o¿y³ go na stole i rozprostowa³ palcami. Dama
niezw³ocznie wziê³a datek, zapisa³a coœ w karneciku i znowu wœród
s³ów biblijnych, uk³onów, uœmiechów i dziêkczynieñ wionê³a za
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (64 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
drzwi. Walentowa po wyjœciu kwestarki dosta³a wœciek³ego kaszlu.
Doktorowi, gdy sta³ na œrodku gabinetu i œwista³ przez zêby,
wyda³o siê, ¿e g r z m o t, który, rozumie siê, podpatrywa³ przez
dziurkê od klucza, pêka ze œmiechu, ¿e siê dusi i parska... Takie
by³y w krótkim zarysie dzieje pocz¹tlkowe kariery doktora Judyma.
Resztki funduszu zostawionego przez ciotkê wyczerpa³y siê, kredyt
u sklepikarzy by³ poderwany, a przysz³oœæ nadchodzi³a mglista.
Od chwili wypowiedzenia niefortunnej lekcji o pauperyzmie w
salonach doktora Czernisza Judymowi by³o w œwiecie lekarskim
nijako. Nie móg³ siê skar¿yæ na to (nie mia³ prawa), ¿eby
ktokolwiek odsun¹³ siê od niego czy œwiadomie stroni³, ale czu³
doko³a siebie pró¿niê i wyziêb³e miejsce. Starsi i m³odsi koledzy
witali go, jak dawniej, uprzejmie; byli tacy, co mo¿e nawet ni¿ej
k³aniali mu siê kapeluszami, ale w powietrzu drga³a rada: bierz
manatki, filozofie, i ruszaj w œwiat, bo tu nic nie wysiedzisz...
Doktor Tomasz rozumia³ to sam znakomicie, ¿e w organizmie ¿ywym
uczepi³ siê jak obce cia³o, które tamuje kr¹¿enie krwi pulsuj¹cej
Gdyby siê by³ zbli¿y³ do ludzi wybitnych, zasiêgn¹³ ich
wskazówek, odwiedza³ ich jako goœæ i domownik, sta³by siê wkrótce
jednym z trybów tej maszynerii i zyska³ klientelê. Rozumia³ to
wszystko bardzo piêknie, wiedzia³, jakby byæ mog³o, co by
nale¿a³o zrobiæ, ale dzikie myœli i uparte trzymanie siê tego,
co one ju¿ sp³odzi³y, powstrzymywa³y go od zmiany trybu
postêpowania. Zdecydowa³ siê iœæ drog¹, któr¹ sobie by³ obra³,
no i szed³, rzecz prosta, w niezupe³nie ca³ych butach. W tym
czasie (przy koñcu marca) wczesnym rankiem przybieg³a Wiktorowa
z wiadomoœci¹ o mê¿u. Rozpowiada³a, jak co by³o, g³osem z p³aczu
oœlizg³ym blisko godzinê, a póŸniej, wymieniwszy wszelkie
szczegó³y skrupulatnie, zabra³a siê i odesz³a do swej fabryki.
Doktor d³ugo siedzia³ w mieszkaniu, pe³en myœli iœcie marcowych
Wszystko sz³o dziwnie Ÿle, opacznie, piêtrzy³o siê, jak zator kry
na rzece, tamuj¹c bieg ¿ycia. Rozmyœla³ o tym, ¿e musi obecnie
pomagaæ bratowej, utrzymywaæ i j¹, i ca³¹ familiê w zastêpstwie
Wiktora, gdy¿ zostawiæ ten obowi¹zek wyj¹tkowo na barkach biednej
kobiety - nie by³o mo¿noœci. Tymczasem finanse by³y w stanie
op³akanym. Pe³en gorzkich myœli uda³ siê Judym do swego szpitala.
Wyszed³ stamt¹d wczeœniej ni¿ zwykle, czu³ bowiem w sobie jak¹œ
niemoc wewnêtrzn¹ przeszkadzaj¹c¹ mu w pracy. Ze wstrêtem powlók³
siê do mieszkania Wiktora. Zasta³ tam tylko ciotkê, która coœ pod
oknem œciba³a, i dzieci dokazuj¹ce w s¹siedniej izbie. Ciotka
mia³a oczy przekrwione od p³aczu, usta zaciête, nos jeszcze
bardziej ostry. Przywita³a go wzrokiem pe³nym niechêci, prawie
odrazy. Zawsze na niego krzywo patrza³a jako na pupila i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (65 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
spadkobiercê siostry swej, któr¹ przed laty okropnymi s³owami
wyklê³a... Teraz, widaæ, zawziêtoœæ wzmog³a siê i dosiêg³a
ostatniej granicy Judym nie zwraca³ na star¹ uwagi. Usiad³ w
k¹cie i sennym okiem przypatrywa³ siê izbom dot¹d nie
uporz¹dkowanym. Widok zdzicza³ych dzieci nasun¹³ mu myœl, ¿eby
teraz, kiedy nic lepszego nie ma do roboty, zaj¹æ siê edukacj¹
tych siostrzeñców. Wzi¹³ na spytki ch³opca i przekona³ siê, ¿e
urwis czyta jako tako, choæ z ciê¿kim stêkaniem, ale poza tym ani
be, ani me. Owa sztuk a czytania by³o to dzie³o ciotki, która
teraz spod oka patrzy³a na praktyki Judymowe. Karola zaledwie
umia³a rozró¿niæ litery. By³ prawie zmrok, kiedy doktor stamt¹d
wyszed³. Brn¹³ z nastawionym ko³nierzem, ze wzrokiem upad³ym,
pe³en wewnêtrznej nudy i lenistwa. Odruchowo, nie widz¹c ani
ludzi, ani ulic, ¿eglowa³ w stronê cukierni, gdzie czasami
czytywa³ dzienniki. Na rogu, szybko skrêcaj¹c w dzielnicê
ludniejsz¹, zetkn¹³ siê z doktorem Chmielnickim. - O, có¿ to
kolega tak siarczyœcie maszeruje? - zawo³a³ grubas - o ma³oœcie
miê nie uszkodzili... - Ja? Ale gdzie¿ tam - idê..:
- Widzê, widzê - do chorego.
- Akurat! - parskn¹³ Judym na ca³e gard³o.
- Nie do chorego? - spyta³a chluba miasta Chmielnika z odrobin¹
ironii w g³osie. - Nie mam wcale chorych! - rzek³ Judym i
wyci¹gn¹³ rêkê na po¿egnanie. - Zaraz, czekajcie chwileczkê!
Je¿eli wam do zdechlaków nie pilno, to dlaczegó¿ nie uci¹æ
gawêdki? - Kiedy zimno. ChodŸ kolega na kawê, to bêdziesz gada³,
a ja pos³ucham. - Dobra! Idê na œwie¿ego "Kuriera", akurat mam
odrobinê czasu. Poszli ulic¹ i wkrótce zasiedli przy marmurowym
stoliku w piêknej cukierni. Dr Chmielnicki wy³adowywa³ ze siebie
pó³g³osem rozmaite œwie¿e k a w a ³ y, z wielkim obiektywizmem
wci¹gaj¹c do tej serii k a w a ³ y, gdzie jego rodacy
prezentowali siê nieszczególnie. Judym œmia³ siê z anegdot, ale
tym œmiechem warg, w którym oczy nie bior¹ ¿adnego udzia³u i
który zbyt przeczulona subtelnoœæ narratora mog³aby poczytywaæ
za impertynencjê. W trakcie jednej ze szczególnie jakoby
paradnych historyjek "Czerkies" znienacka zapyta³: - Ale, ale,
mo¿e byœcie wyjechali na prowincjê?
- Czego? - krzykn¹³ dr Tomasz.
- Nic, nic! Ja tu mam misjê wyszukania asystenta dla mojego
kolegi Wêglichowskiego, który jest dyrektorem zak³adu w Cisach.
Jeœli wy nie chcecie, to trzeba bêdzie szukaæ kogoœ innego. Na
œmieræ zapomnia³em... - No, to ja nie pojadê na prowincjê. - To
nie jest jakaœ ordynarna prowincja, jakieœ Kurozwêki (choæ to
stamt¹d niedaleko) ani tym podobny £agów. Uchowaj Bo¿e! - Nie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (66 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
jadê do Kurozwêk ani nawet do £agowa.
- Ach! Czy ja was biorê za ko³nierz i ci¹gnê do £agowa? Mówiê
tylko, relata refero. Niezw³ocznie obraza! Rozumie siê, ¿e wy nie
mo¿ecie tam jechaæ. Jak to? Byæ w Pary¿u u Lucas Championiera i
potem jechaæ do Gisów. To przecie nonzens. - Spodziewam siê, ¿e
to nie tylko "nonzens", ale nadto nonsens. - Bez w¹tpienia. No,
ale nie idzie za tym, ¿ebyœmy nie mieli deliberowaæ nad kwesti¹
obsadzenia asystentury u tego kochanego "Wêglicha". - Co to
znaczy s³owo "Wêglich"?
- Wêglichowski jest moim koleg¹ z Dorpatu. Mieszkaliœmy razem.
Têgi dekarz... móg³by z niego byæ, gdyby nie to, ¿e ten cz³owiek
zawsze wszystko bra³ lekko. Nie lubi czytaæ - ot, co jest. A od
chwili znanego przewrotu w medycynie warszawskiej, kto nie czyta,
kto nie pozuje na uczonego, ten musi szukaæ jakichœ Cisów. Znasz
kolega Cisy? - Nie znam. S³ysza³em o tym coœ... To w Kieleckiem,
zdaje siê... - Aj, "zdaje siê"... Jak mo¿na takich rzeczy...
"Cudze rzeczy znaæ dobrze, a swoje potrzeba!" - Kolega mi
aplikuje niniejsz¹ sentencjê w sensie admonicji czy tylko jako
wzór krajowego przys³owia? - Doskonale, paradnie! Ale wracaj¹c
do "Wêglicha"...
- Ach, z tym "Wêglichem"...
- Ale¿ pos³uchajcie! Wy tam m³odsi znacie siê miêdzy sob¹,
³atwiej mo¿ecie wskazaæ odpowiedniego cz³owieka. Miejsce wcale
niez³e. Daj¹ tam szeœæset rubli... - Fiu - fiu...
- Pyszny lokal i ca³kowite utrzymanie.
- A có¿ trzeba robiæ
- Zwyczajne rzeczy. G³upstwa Latem zje¿d¿a siê dosyæ chorych.
wiêc pospo³u z innymi lekarzami trzeba siê nimi zaj¹æ. K¹piele,
uwa¿acie, wanny, natryski - o, takie rzeczy. Figle w gruncie
rzeczy, a w okolicy praktyka jak sto tysiêcy diab³ów. To nie jest
byle co. Mo¿e kto z waszych znajomych skusi siê na te Cisy. Judym
zamyœli³ siê, kaza³ sobie podaæ jeszcze jedn¹ fili¿ankê kawy,
wypi³ j¹ duszkiem, odstawi³ i rzek³ do Chmielnickiego: - No,
dobrze, ja mogê jechaæ na to miejsce.
- A co? Nie powiedzia³em? Pyszna myœl!
- Gdzie¿ jest ten doktor Wêglichowski?
- Jest w³aœnie w Warszawie i jutro zg³osi siê do was.
- No, to ju¿ mo¿e ja do niego?
- A dlaczego? Przyjdzie do was. O której godzi- Miêdzy pi¹t¹ a
siódm¹. - Tam u was, na D³ugiej?
- Na D³ugiej.
- Dobra.
Dr Chmielnicki zapisa³ sobie coœ w notesiku patrz¹c do jego
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (67 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wnêtrza lewym okiem jak przez lupê, z³o¿y³ gazetê na s¹siednim
stoliku, gdzie w³aœnie jakaœ "piêkna Iza" szczerzy³a zêby do
wymok³ego lowelasa, i poda³ Judymowi prawicê - A wiêc do jutra!
Œwietna myœl...
- Zobaczymy mrukn¹³ doktor Tomasz zwieszaj¹c g³owê.
Gdy dr Chmielnicki znikn¹³, pogr¹¿y³ siê w rozmyœlaniach: "Tak,
tak... Trzeba dok¹dœ iœæ, to darmo. Wiktorowa siê nie wy¿ywi, a
i ja czy¿ d³ugo bym potrwa³ z tak¹ sum¹ pacjentów jak obecnie.
Pojadê. Mo¿e nie na zawsze, mo¿e na rok, na dwa. Mo¿e gdy wrócê,
bêdzie, do stu tysiêcy diab³ów, co innego." Za powrotem do domu,
w nocy i nastêpnego dnia bez przerwy myœla³ o wyjeŸdzie. ¯a³owa³
Warszawy ca³ym sercem. Porzucenie jej by³o dla niego tym
przykrzejsze, ¿e sam by³ z urodzenia ³ykiem, mieszczuchem,
znaj¹cym wieœ z wycieczek letnich, z romansów, opowiadañ ustnych,
z rysunków. O tym, jak to siê zim¹ mieszka wœród tych pól
olbrzymich, po których zamieæ tañcuje, nie myœla³ nigdy. Teraz
to wszystko snu³o mu siê przed oczyma i przygnêbia³o. Nazajutrz
o godzinie pi¹tej zasiad³ w swym fotelu i spokojnie oczekiwa³
kataklizmów maj¹cych nast¹piæ. Minê³y zaledwie dwa kwadranse, gdy
dzwonek mocno szarpniêty zadr¿a³ jakby ze strachu i pocz¹³
krzyczeæ na star¹ o roztwieranie drzwi co rychlej. Wszed³ do
mieszkania i zapyta³ o Judyma pan niskiego wzrostu w zniszczonych
bobrach. Gdy doktor Tomasz wybieg³ na jego spotkanie, us³ysza³
oczekiwane nazwisko: - Wêglichowski.
By³ to cz³owiek lat piêædziesiêciu kilku, niski, bodaj za ma³y,
chudy, koœcisty. Nale¿a³ do rasy jêdrnych, zdrowych, zwinnych
staruszków, którzy prawie nie zmieniaj¹ siê w ci¹gu piêtnastu,
dwudziestu lat od czasu, gdy posiwieli. Twarz mia³ przyjemn¹, o
rysach regularnych, ze skór¹ rumian¹, koloru wypieczonego chleba.
Z natury krótka, kêdzierzawa broda, bieluteñka jak mleko i takie¿
w¹sy zdobi³y j¹ harmonijnie i dope³nia³y mile barwê twarzy,
nadaj¹c obliczu wyraz szczególnego wdziêku. Mimo woli wita³o siê
tê g³owê myœl¹: "Jaki to przystojny, jaki ³adny staruszek!" W³osy
na jego skroniach, zupe³nie tak samo bia³e jak broda, srebrzy³y
siê doko³a ³ysiny. Nade wszystko uderza³y oczy. W³aœnie uderza³y.
Czarne jak tarki, b³yskotliwe, mieni³y siê od postrze¿eñ,
znamionuj¹c rozum, a raczej spryt pierwszorzêdny. Dr Wêglichowski
ubrany by³ w skromne, czarne suknie, które na nim dziwnie dobrze
le¿a³y. Jego zwyk³y stoj¹cy ko³nierzyk: czarny, niemodny krawat
by³y w harmonijnej zgodzie z ca³¹ postaci¹, a jednoczeœnie
wskazywa³y na dba³oœæ o siebie dalek¹ od elegancji, na
czyœciuchostwo, które sta³o siê przywar¹, na³ogiem, prawem.
Wszed³szy do gabinetu doktor Wêglichowski zmierzy³ badawczym
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (68 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
spojrzeniem (wcale nie ukradkiem ani przelotnie) wszystkie
sprzêty, usiad³ na podanym krzeœle z dala od stolika, strzepn¹³
jak¹œ prószynkê z klapy surduta, zmru¿y³ powieki i wlepi³ w
Judyma swe m¹dre oczy. Ten dozna³ bardzo niemi³ego uczucia
przymusu, a raczej podw³adnoœci wobec tego cz³owieka, którego
pierwszy raz w ¿yciu widzia³ i z którym by³ mocen rozejœæ siê bez
zw³oki. Poznanie wewnêtrzne mówi³o mu, ¿e nie móg³by w³adaæ tym
staruszkiem za pomoc¹ ¿adnej si³y: ani za pomoc¹ pieniêdzy, ani
za pomoc¹ si³y nauki. Jakby dla skasowania tej obserwacji twarz
dra Wêglichowskiego rozwidni³ grzeczny uœmiech:
- Przyjaciel mój z czasów dorpackich, doktor Chmielnicki, mówi³
mi, ¿e kolega zgodzi³byœ siê wyjechaæ z Warszawy w charakterze
asystenta... S³owa te brzmia³y miêkko i cicho.
- Tak, wspomnia³em koledze Chmielnickiemu... - odrzek³ Judym bez
w³asnej woli i wiedzy tym samym tonem - chocia¿ zale¿a³oby to od
wielu okolicznoœci. - Zale¿a³oby od wielu okolicznoœci... Kochany
panie... Czy znasz kolega Cisy? - Nie, ani trochê, tak dalece,
¿e wczoraj nie umia³em powiedzieæ, gdzie, w jakiej guberni w
jakiej okolicy kraju le¿¹ te Cisy. Dyrektor Wêglichowski milcza³
przez tak¹ akurat chwilê, jaka mog³a w sobie zawrzeæ zdanie:
Dziwi miê, ¿e siê tym chwalisz... - Czemu chcesz wyjechaæ z
Warszawy, kochany panie? - rzek³ g³oœno. - Dla bardzo prostej
przyczyny: nie mam tu z czego ¿yæ.
- Z czego ¿yæ... - powtórzy³ doktor Wêglichowski jak echo, takim
g³osem, jakby nie tylko racja wyda³a mu siê zupe³nie
wystarczaj¹c¹, ale nadto jakby po³o¿enie m³odego lekarza bez
praktyki uwa¿a³ za ca³kiem wzorowe i z prawem zgodne. - Zreszt¹ -
ci¹gn¹³ doktor Tomasz niechêtnie s¹ jeszcze inne powody. Nie
chcê ich ukrywaæ przed panem. Mia³em tu w jesieni roku zesz³ego
odczyt, który jest wyrazem moich sta³ych i niezmiennych
przekonañ, a który nie podoba³ siê ogó³owi lekarzy. Nie mam
nadziei, ¿ebym kiedykolwiek móg³ tutaj stworzyæ sobie mo¿noœæ
jakiejœ szerszej dzia³alnoœci. Dyrektor nie spuszcza³ z Tomasza
oka, gdy ten mówi³ frazesy powy¿sze. Oczy jego nie tylko
przypatrywa³y siê twarzy mówi¹cego, ale wyw³óczy³y zeñ prawdê,
jak magnes rusza i ci¹gnie z ich miejsc martwo le¿¹ce opi³ki
¿elaza. Po d³ugiej chwili takiego indagowania wzrokiem dr
Wêglichowski rzek³: - Wiem o tym. opowiadano mi tê historyjkê ze
wszelkimi szczegó³ami Wiedzia³em o niej, gdym siê tu wybiera³.
Kochany pan by³eœ w Pary¿u?, - By³em.
- Rok z gór¹?
- Tak jest.
- No i mówisz po francusku?
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (69 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- Mówiê.
- P³ynnie, wykwintnie, po parysku?
- Czy tak znowu po parysku, tego twierdziæ nie mogê. Mówiê z
zupe³n¹ swobod¹. - Z zupe³n¹ swobod¹... Czy nigdy nie zdarzy³o
ci siê widzieæ za granic¹ urz¹dzeñ k¹pielowych? Na przyk³ad
hydropatycznych wanien?... - Owszem, ,widzia³em to w Pary¿u, a
szczególniej w Szwajcarii, w Albis, w Baden, na Righi i w innych
miejscach. JeŸdzi³em tam ze znajomym, pewnym in¿ynierem z
górnictwa, który tu³a³ siê po takich zak³adach. Wyci¹gn¹³em go
z ogródka systemu Kneippa w Zurychu i wozi³em z miejsca na
miejsce. Znudzi³o mnie to prêdko, wiêc zostawi³em go na pastwê
k¹pielowym w doskona³ym Righi Kaltbad. - Kaltbad... Doskona³ym...
Proszê kochanego pana, czy mo¿esz mi okreœliæ, jakie jest twoje
usposobienie: Czy lubisz towarzystwo, tañczysz, bawisz siê? Judym
musia³ powtórzyæ sobie w myœli to pytanie, a¿eby przede wszystkim
samemu sobie zdaæ sprawê, jakie w³aœciwie jest jego usposobienie.
- Zdaje mi siê... - rzek³ ze œmiechem - ¿e dosyæ lubiê
towarzystwo, tylko nie bardzo umiem byæ cz³owiekiem mi³ej zabawy,
gdy¿ pochodzê... - Kochany panie, wiem, sk¹d pochodzisz, i
dlatego tu przyszed³em... - przerwa³ dyrektor g³osem szorstkim
i patrz¹c mu w oczy tak prosto, jakby w tym wzroku i brzmieniu
mowy istotna prawda zamkniêta by³a. - Lekarz, kochany panie, ma
w herbie lancet. Zreszt¹, o czym¿e to mówimy! Czy znasz warunki
utrzymania w Cisach? - Nie znam.
- Otó¿ s¹ takie: lokal, œwiat³o, opa³, ca³kowite utrzymanie,
us³uga, konie itd. Pensji szeœæset rubli rocznie. Prócz tego
mo¿esz czyniæ u¿ytek z gabinetu i narzêdzi do praktyki osobistej
zim¹, latem zaœ urz¹dzisz sobie ambulatorium w specjalnym budynku
poza parkiem. Istnieje tam nadto ma³y szpitalik, tak¿e poza
parkiem w dominium pani Niewadzkiej. Bo nie wiem, czy wiesz, ¿e
egzystuje zak³ad Cisy i maj¹tek tego¿ nazwiska, w³asnoœæ pani
Niewadzkiej. - Pani Niewadzlkiej? - zapyta³ Judym, oszo³omiony
mnóstwem tych wiadomoœci. - Tak jest. Stara babina, bardzo
uczynna, kochany panie, bardzo... Matrona... - Czy ta pani nie
podró¿owa³a w roku zaprzesz³ym, czy nie by³a we Francji? - By³a,
a jak¿e, z wnuczkami.
- Z dwiema wnuczkami i nauczycielk¹?
- Tak, z pann¹ Podborsk¹. Sk¹d¿e wiesz o tym, kochany panie? -
Ale¿ bo je spotka³em... JeŸdzi³em z nimi do Wersalu.
Staremu dyrektorowi oczy siê zaœwieci³y.
- Widzisz, kochany panie, to ³adnie siê sk³ada. Nasza dziedziczka
bêdzie zadowolona, gdy w nowym asystencie pozna towarzysza
wycieczki. Co siê tyczy cesarskiej strony Cisów, to ta
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (70 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przedstawia siê, jak nastêpuje. Tu dr Wêglichowski rozwin¹³ przed
Judymem historiê tej instytucji: pierwsze lata istnienia,
rozkwit, póŸniej prawie zupe³ny upadek, bliskoœæ ruiny ca³ego
przedsiêwziêcia, zmiany ró¿nych zarz¹dów, a wreszcie swój w ca³ej
sprawie wspó³udzia³. Na odchodnym wydoby³ z bocznej kieszeni
surduta sprawozdanie roczne na ozdobnym welinie, z widokami,
map¹, tablic¹ i wrêczy³ je Judymowi. - To wszystko, co mogê
powiedzieæ na razie. Rozwa¿ to, panie kochany, rozpatrz siê.
Kiedy¿ móg³byœ mi daæ decyzjê ostateczn¹? - Dam j¹, dam j¹...
jutro.
- Jutro o tej samej porze?
- Tak, ale to ju¿ ja zg³oszê siê do szanownego kolegi.
- Proszê, proszê... W mieszkaniu Chmielnickiego.
Wiêc o tej porze?
- O tej porze...
- ¯egnam ciê, kochany panie, i ¿yczê: przynieœ mi jutro zgodê.
Doktor Wêglichowski wyci¹gn¹³ rêkê z ¿yczliwym uœmiechem i przez
chwilê zatrzyma³ w niej d³oñ Judyma. PóŸniej prêdko siê oddali³.
By³o ciemno. Judym nie kaza³ babie przynosiæ œwiat³a i po wyjœciu
dyrektora b³¹dzi³ zamyœlony z k¹ta w k¹t gabinetu. Ju¿ siê
zdecydowa³ na wyjazd. Rozpoczyna³ jak gdyby now¹ stronicê ¿ycia.
Czasami b³¹ka³ siê w jego myœlach zgryŸliwy frazes: "Filister
zabiera siê do robienia kariery, filister, filister" - lecz
szybko ta gorzka nuta ginê³a w cichej rozkoszy, jak têsknota
œciskaj¹ca piersi. W mroku nap³ywaj¹cym do pokoju zdawa³y siê byæ
z nim uœmiechy dziewicze i œliczne twarze, ju¿ prawie zapomniane,
uparcie wymykaj¹ce siê od schwycenia ich wyobraŸni¹, jakby miêdzy
ciemnymi drzewami sz³y w przestworze. Ukazywa³y siê i cofa³y w
ciemny ob³ok. Tam jedna ¿ nich w ramie bujnych czarnych w³osów,
twarz bia³a, tak bia³a, ¿e zdaje siê œwiat³o naokó³ rozlewaæ. Oto
druga - szczup³a, delikatna. Chowa w sobie milcz¹c¹ a szalon¹
namiêtnoœæ, która porywa, która wype³nia duszê zapachem, rozkosz¹
i westchnieniami...
Jednego z ostatnich dni kwietnia dr Judym ukoñczy³ wszelkie
rachunki z miastem Warszaw¹, spakowa³ manatki do walizy, któr¹
bez ¿adnego zgo³a wysi³ku móg³ nosiæ z miejsca na miejsce,
,wrêczy³ honoraria i napiwki starej, Zoœce, stró¿owi - wsiad³ do
powozu i kaza³ siê zawieŸæ na dworzec. Uregulowanie rachunków
odby³o siê na konto przysz³ej pensji w Cisach. Dr Wêglichowski
nades³a³ by³ Judymowi listownie rodzaj zaliczki w kwocie stu
rubli i uprzejmie ¿¹da³ przyjêcia jej celem sp³aty d³ugów i
opêdzenia kosztów podró¿y. Dr Tomasz burzy³ siê w duchu na
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (71 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wydawanie pieniêdzy, których jeszcze nie zarobi³, ale koniec
koñców nie tylko zu¿ytkowa³ tê sumê, ale zu¿ytkowa³ tak
gruntownie, ¿e po op³aceniu biletu klasy drugiej w wagonie
d¹¿¹cym z Warszawy do ostatniej stacji kolejowej przed Cisami
zosta³o mu w kieszeni trochê ³upaków miedzianych i dwie marki po
siedem kopiejek ka¿da. Gdy poci¹g ruszy³, Judym wsun¹³ siê do
przedzia³u, gdzie s³u¿¹cy ulokowa³ jego walizê, i znalaz³ miejsce
w rogu sofy. W coup‚ siedzia³y ju¿ trzy osoby: jakiœ wiekowy
oficer i dwie panie. Osoby te mia³y du¿¹ iloœæ kufrów, a
zabiera³y siê do drogi systematycznie: pan umieœci³ sw¹ szablê
i czapkê w rogu, panie rozstawi³y obfity zbiór koszyków,
skrzynek, pude³, neseserów itd. Gdy przebyto most, Pragê, resztki
zabudowañ, gdy nasun¹³ siê pierwszy las, brzozy jak senne
marzenia wynurzaj¹ce siê z ciemnej g³êbiny sosen, pola z ich
nik³¹ runi¹ zbó¿ jasnych, dr Tomasz nie móg³ od okna wzroku
oderwaæ. W niebiosach, gdzie przecudny, dobrotliwy b³êkit zdawa³
siê roztwieraæ ostatnie swoje zas³ony, p³ynê³y wiotkie chmurki.
Na ziemi wszystko tchnê³o ¿yciem, rozrostem i piêknem. Czasami
odmyka³ siê przestwór równiny dalekiej, to znowu zas³ania³y go
wsie, dwory i piêkne, prawdziwie czcigodne sylwety koœcio³ów.
Judym nasyca³ oczy tym krajobrazem, gdy wtem drzwi otworzy³y siê
i nie tyle wesz³a, ile wdar³a siê do przedzia³u dama wysoka i
chuda prowadz¹c za rêkê ch³opczyka mniej wiêcej
dziesiêcioletniego. Dama by³a niepiêkna i, jak siê rzek³o, chuda
w sposób taki, ¿e widzowi mimo woli przychodzi³ do g³owy akt
dziêkczynienia za to, ¿e istniej¹, chwa³a Bogu, szaty damskie i
¿e uwalniaj¹ œmiertelnych od widoku dam tego rodzaju - w negli¿u.
Nowo przybywaj¹ca mia³a spory nos, usta œci¹gniête i oczy
zmru¿one. Konduktor i jeszcze jakiœ funkcjonariusz wagonowy
wrzucili za ni¹ do przedzia³u kupy wêze³ków, skrzynek, wózków,
drewnianych koni wielkoœci Ÿrebiêcia, parê walizek i pude³ek
kartonowych. Dama zostawi³a to wszystko razem i ka¿d¹ rzecz z
osobna losowi naturalnemu. Zepchnê³a tylko niektóre meble
krêpuj¹ce swobodê jej ruchów na nogi s¹siadom... Ukoñczywszy to
zajêcie pad³a na sofê i wziê³a siê do ogl¹dania towarzyszów
drogi. Ma³y Dyzio sta³ poœród sprawunków nawalonych w przejœciu
miêdzy siedzeniami i, gwi¿d¿¹c, równie¿ przygl¹da³ siê obecnym.
W rêce trzyma³ brudny patyk ze sznurem uwi¹zanym do niego w
kszta³cie bata. W³osy tego ch³opiêcia by³y szare, a ros³y jakoœ
naprzód, w kierunku widza. Ca³a postaæ, a szczególnie oczy, w³osy
i rêce przypomina³y rysia czy ¿bika. Ubranie by³o wytarte
niepospolicie i œwiadczy³o o jakichœ piekielnych walkach z
ziemi¹, wod¹ i smarowid³ami. Poñczochy wypchniête na kolanach i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (72 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przedziurawione ods³ania³y nogi okryte krwi¹ i mnóstwem siniaków.
- Dyziu, usi¹dŸ... - rzek³a matka g³osem omdlewaj¹cym.
Mówi¹c to patrzy³a nie na swego potomka, lecz n• Judyma, jakby
do niego mianowicie zwraca³a siê z t¹ serdeczn¹ i troskliw¹ rad¹.
Dyzio zachowa³ siê tak, jakby s³owo matki rzeczywiœcie skierowane
by³o do kogo innego. Z ¿yw¹ ciekawoœci¹ pochyli³ siê ku oficerowi
siedz¹cemu w k¹cie przedzia³u i zacz¹³ szczegó³owo ogl¹daæ guziki
munduru bior¹c ka¿dy z nich w palce zawalane rozmaitymi
substancjami. Wojskowy zgodzi³ siê bez protestu na tê badawczoœæ
m³odocianej imaginacji i z niejakim uœmiechem czeka³ koñca
oglêdzin. Tymczasem Dyzio dostrzeg³ pa³asz wisz¹cy w k¹cie na
haku i siêgn¹³ œmia³¹ rêk¹ po tê broñ miêdzy g³owy dwu pañ.
Wówczas oficer usun¹³ go od siebie i towarzyszek delikatnie, z
uprzejmoœci¹ i w milczeniu. - Dyziu, zachowaj siê jak nale¿y... -
rzek³a matka - bo pan oficer wyjmie pa³asz i utnie ci g³owê.
¯ywy ch³opczyk znowu nie wys³ucha³ s³ów matki z nale¿yt¹ uwag¹.
Zamierzy³ by³ w³aœnie dostaæ siê do okna i ruszy³ w tym kierunku
po nogach osób siedz¹cych Rozleg³ siê krzyk dam i pana w
mundurze, oskar¿aj¹cy Dyzia, ¿e w³azi na odciski. Dyzio z min¹
tryumfatora obojêtnego na wszystko przedar³ siê, dok¹d zamierzy³
Rozkraczywszy nogi stan¹³ na dwu siedzeniach i wychyli³ siê za
szybê ruchem tak lekcewa¿¹cym wszelkie niebezpieczeñstwo, ¿e
obecni w przedziale zobaczyli raptem odwrotn¹ czêœæ jego ubrania
zdart¹, kto wie czy nie bardziej ni¿ poñczochy. Jedna z pañ
zwróci³a siê do stroskanej matki i rzek³a: - Proszê pani, synek
mo¿e wylecieæ za okno...
- Dyziu, na mi³oœæ bosk¹, nie przechylaj siê tak bardzo, bo ta
pani mówi, ¿e mo¿esz wylecieæ za okno! Znowu ¿adnego skutku!
Przez pewien czas wszyscy byli zaambarasowani tak wypiêt¹ poz¹
ch³opczyny, ale krzyk trwogi buchn¹³ z piersi wszystkich, kiedy
malec nachyli³ siê jeszcze bardziej, widocznie chc¹c dostaæ
rêkoma tabliczki przymocowanej pod oknem. Dla zachowania
równowagi stan¹³ wtedy na jednej nodze, a druga w miarê ruchów
tu³owia wierzga³a po przestworze oko³o g³ów pañ siedz¹cych.
Oficer zerwa³ siê z miejsca, uj¹³ kawalera za pasek i wci¹gn¹³
do wagonu. Wtedy Dyzio sprezentowa³, co umie. Przede wszystkim
wydar³ siê z r¹k i rzuci³ znowu do okna. Gdy mu to po raz drugi
zosta³o wzbronione, zacz¹³ szarpaæ siê, kopaæ nogami na wszystkie
strony bez wzglêdu na to, czy razy jego obcasów trafia³y w
kuferki, czy w stopy z odciskami. - Proszê pani - krzykn¹³ oficer
- co to jest! A to œlicznie wychowany ch³opak! Mo¿e pani bêdzie
³askawa!... - Dyziu, zaklinam ciê na wszystkie œwiêtoœci!- wo³a³a
zmêczona matka. Ten nie uznawa³ siê za zwyciê¿onego: oficera
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (73 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
³okciami odepchn¹³, a w kierunku matki wywiesi³ jêzyk tak d³ugi,
¿e mo¿na go by³o za pieni¹dze pokazywaæ. Nie by³o rady.
Zostawiono Dyzia w spokoju, ale i on siê jakoœ umitygowa³.
Patrza³ tylko ze szczególn¹ niechêci¹ na oficera i spluwa³ przed
siebie. Po pewnym czasie usiad³ miêdzy matk¹ i Judymem. Nogi
wyci¹gn¹³ a¿ na przeciwleg³¹ ³awkê, rêce wpakowa³ w kieszenie
kurtki i wlepia³ w ka¿d¹ osobê z kolei swe sowie oczy. By³a to
cisza pozorna, wkrótce bowiem zacz¹³ atakowaæ Judyma. Zagl¹da³
mu w oczy, wpiera³ siê w niego ramieniem, ³okciem, kolanem,
wreszcie wywlók³ spod ³awy swój bat, koniec biczyska wt³oczy³ w
nogê doktora Tomasza i zacz¹³ nim obur¹cz œwidrowaæ. Doktor odj¹³
patyk i usun¹³ rêkê ch³opca. Nie na wiele siê to przyda³o, gdy¿
wkrótce zaczê³a siê ta sama historia. Matka Dyzia przygl¹da³a siê
tej procedurze z kwaœn¹ min¹ - a wreszcie wysepleni³a: - Proszê
ciê, nie rób tego... Po co to? Czy grzeczny ch³opczyk bawi siê
w ten sposób, czy to ³adnie? Ju¿ tyle razy mama ciê prosi³a,
¿ebyœ nie zaczepia³ panów w wagonie. Robisz tym mamie ogromn¹
przykroœæ... Chyba chcesz, ¿eby nas i z tego coup‚ pan konduktor
wyrzuci³ jak z tamtego. Co? powiedz otwarcie... Dyzio skierowa³
na rodzicielkê przelotne spojrzenie i wzi¹³ siê do nowej
czynnoœci. Na ³awce le¿a³ kapelusz Judyma. Ch³opczyk chwyci³ go
w rêce sposobem cyrkowym, zacz¹³ krêciæ, wyrzucaæ w górê i ³apaæ
na patyk. - Ach, Dyziu, Dyziu... - jêcza³a dama. - Nie rób tego,
bo rêczê ci, ¿e ten pan rozgniewa siê i znowu zwymyœla mamê tak
samo jak pan pu³kownik. Chyba chcesz, ¿eby ten pan zwymyœla³
mamê. Powiedz otwarcie... Chyba chcesz... - No, chcê, ¿eby mamê
zwymyœla³... - mrukn¹³ syn nielitoœciwy. Nic tedy nie skutkowa³o.
Dopiero znu¿enie wziê³o górê nad ¿ywoœci¹ usposobienia. Usiad³
na wolnym miejscu, ku powszechnemu zadowoleniu ziewn¹³ raz i
drugi... Wreszcie usn¹³. Judym z ca³¹ pieczo³owitoœci¹ umieœci³
jego koñczyny na sofie, a sam wyniós³ siê z przedzia³u. Nie
wróci³ tam a¿ w Iwangrodzie, kiedy trzeba by³o zabraæ walizkê dla
przeniesienia jej do innego wagonu. Ze szczer¹ satysfakcj¹ myœla³
o tym, ¿e siê z Dyziem rozstaje. Jaka¿ by³a jego z³oœæ, gdy
ujrza³ matkê ze swawolnym synem wstêpuj¹cych do wagonu, gdzie
siedzia³. By³a tam salka drugiej klasy wspólna dla znacznej
czêœci pasa¿erów, tote¿ Dyzio u¿ywa³ co siê zmieœci. Oko³o
godziny trzeciej po po³udniu zbli¿ano siê do stacji, na której
Judym mia³ wysi¹œæ, i dalsz¹ drogê, to jest piêæ mil, odbyæ
koñmi. Wydobywszy siê z wagonu i min¹wszy dworzec drugorzêdnej
stacyjki zasta³ du¿y, parokonny powóz i furmana w b³yszcz¹cej
liberii. Walizê przyniós³ w rêku bardzo stary ¯ydek i umieœci³
ja na koŸle. Doktor skoczy³ jeszcze do bufetu, ¿eby kupiæ
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (74 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
papierosów. Gdy prêdko bieg³ z powrotem, ujrza³ Dyzia i jego
matkê sadowi¹cych siê w³aœnie do jego powozu. Rêce mu opad³y i
dawno nie u¿ywane szewskie przekleñstwo splami³o mu usta. Znu¿ona
matka Dyzia ju¿ wiedzia³a od woŸnicy, ¿e ma jechaæ z jakimœ
panem, ju¿ pozna³a walizkê i z bardzo ujmuj¹cym wyrazem twarzy
czyni³a zbli¿aj¹cemu siê miejsce obok siebie.
W pierwszej chwili Judym zasadniczo zdecydowa³ siê nie jechaæ za
¿adne skarby œwiata. Ale szereg prêdkich zestawieñ i obliczeñ
funduszu wywo³a³ w jego umyœle inn¹ decyzjê, a na oblicze wyraz
szczêœcia i s³odyczy. Z tym piêtnem na twarzy zbli¿y³ siê do damy
i zawi¹za³ rozmowê pe³n¹ wykwintnych ogólników. Wkrótce tobo³ki
umieszczone zosta³y, gdzie siê da³o, Dyzio, z obawy, a¿eby broñ
Bo¿e nie spad³ pod ko³a, wskutek usilnych próœb matki zasiad³ na
³aweczce w nogach i landara wwali³a siê w bagnist¹ uliczkê
¿ydowskiej mieœciny. Dama ci¹gnê³a dyskurs nieustannie, wtedy
nawet, gdy powóz przechodzi³ istne konwulsje w do³ach, wybojach,
bajorach i suchych grobelkach miejskich. Judyma md³oœci ogarnia³y
na sam¹ myœl, ¿e ta zabawka towarzyska trwaæ bêdzie na
przestrzeni piêciu mil, ze wzmianek bowiem matki Dyzia okazywa³o
siê, ¿e jad¹ do Cisów. Ale wkrótce za miastem dozna³ pociechy,
gdy mu prosto w twarz wion¹³ oddech wilgotny, lec¹cy z
niedocieczonego przestworza, z pól, z lasów. Role po d³ugich
deszczach rozmiêk³e, porzniête brunatnymi smugami bruzd mokrych,
ju¿ tu i ówdzie jaœnia³y szaro¿ó³t¹ barw¹ wysychaj¹c w miejscach
wzniesionych. Nad nimi kurzy³ siê lekki, siwy opar. Niwki ozimin
snu³y siê wzd³u¿ i w poprzek cudn¹ barw¹ swoj¹, która w oddali
mieni³a siê rozmaicie, to zielono, to niebieskawo, jak kolor
piórek na szyi pawia. Wysoko sta³y bia³e ob³oki jakby zaspy
œniegów spiêtrzonych, pomalowane œlicznymi cieniami. W g³êbi ich
skrzyde³ rozlega³ siê istny chór skowronków. Nad jasn¹ runi¹
pastwisk maga³y siê czajki, co chwila wydaj¹c okrzyk swój weso³y
Konie rwa³y ostrego k³usa i spod kó³ zaczê³y siê rozlatywaæ
bryzgi tê¿ej¹cego b³ota. Wiatr przeszkadza³ mówieniu, tote¿
"konwersacja" stawa³a siê cokolwiek mniej dokuczliw¹. Judym ton¹³
oczyma w nowym pejza¿u. By³ on dla niego nowym prawdziwie. Wsi,
a raczej ziemi, gleby, przestworu w tej porze roku doktor nigdy
jeszcze nie widzia³. Budzi³ siê w nim œwiêty instynkt
pracz³owieczy, mglista namiêtnoœæ do roli, do siewu i
pielêgnowania zbo¿a. Uczucia jego rozproszy³y siê i b³¹ka³y w
tych szerokich widokach. Tam pod lasem, który dopiero zaczê³y
barwiæ liœcie, wœród wzgórza otoczonego drzewami le¿y miejsce na
dom. Olchy i sokory jeszcze s¹ czarne. Tylko wysmuk³a, strzelista
brzoza okry³a siê ju¿ cienk¹ mg³¹ liœci tak szczelnie, ¿e nagie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (75 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
prêty ju¿ siê ukry³y. Doko³a pniów uœmiechaj¹ siê bladoniebieskie
przylaszczki. Obok lasu ci¹gnie siê w¹ska dolina, a œrodkiem niej
przep³ywa strumieñ. Jakiœ cz³owiek idzie po zboczu górki, schyla
siê, coœ tam robi, nad czymœ pracuje, coœ sadzi czy sieje...
"Szczêœæ ci Bo¿e, cz³owieku... Niech siê stokrotnie urodzi twe
ziarno..." - myœli Judym i zatapia oczy w tym miejscu, jakby by³o
domem jego rodzinnym. Ale oto staje mu w oczach inny dom:
suterena, wilgotny grób, pe³en œmierdz¹cej pary. Ojciec wiecznie
pijany, matka wiecznie chora. Zepsucie, nêdza i œmieræ... Co oni
tam robili, czemu¿ mieszkali w jamie podziemnej, umyœlnie
zbudowanej na to, ¿eby hodowaæ w ciele choroby, a w sercu
nienawiœæ do œwiata?... I znowu pieœci siê z oczyma to wzgórze
uœmiechniête do s³oñca... Powóz mija³ wioski, karczmy, lasy,
rozdro¿a, i mkn¹³ goœciñcem b³otnistym. S³upy wiorstowe doœæ
czêsto nasuwa³y siê przed oczy i upalono ju¿ ze dwie mile drogi,
kiedy Dyzio da³ znak ¿ycia. Do tej chwili pogr¹¿ony by³ w pewien
rodzaj somnambulizmu. Siedzia³ zmartwia³y jak bry³a soli,
wy³upionymi oczyma wodz¹c po rowach. W³aœnie Judym t³umaczy³
matce coœ interesuj¹cego, gdy uczu³, ¿e go malec zaczyna ³echtaæ
po ³ydkach. W pierwszej chwili s¹dzi³, ¿e mu siê zdaje, ale
wkrótce, rzuciwszy okiem, zobaczy³ na obliczu ³obuza znamiê
chytroœci i wywieszony jêzyk, którym ten pomaga³ sobie niejako
w procedurze ³echtania. Dyzio wsuwa³ rêkê miêdzy nogawicê spodni
Judynma i cholewkê jego kamaszka, odchyla³ skarpetkê i wodzi³ po
go³ej skórze d³ug¹, ostr¹ s³om¹. Judym nie zwraca³ na to uwagi,
w nadziei ¿e mania psotnicza ominie ma³ego towarzysza drogi.
Sta³o siê przeciwnie. Dyzio wynalaz³ pod siedzeniem jakiœ
zab³¹kany d³ugi, ostry badyl i tym siêga³ a¿ do kolana. I to mu
nie wystarczy³o: wyskubywa³ nitki ze skarpetek, usi³owa³ zdj¹³
kamasz, zawija³ ineksprymable, dopóki siê da³o itd. Poczê³o to
wreszcie doktora dra¿niæ. Odsun¹³ szorstkim ruchem rêkê ³obuza
raz, drugi, trzeci. Wszystko na nic. Jêzyk, wywieszony na bok,
coraz bardziej wskazywa³, ¿e gotuj¹ siê nowe eksperymenty. I
rzeczywiœcie: Dyzio zacz¹³ zbieraæ d³oni¹ du¿e i lepkie bryzgi
b³ota, które osiada³y na wachlarzu powozowym, lepi³ z nich wielk¹
pigu³ê i pakowa³ na go³e cia³o za cholewkê doktorskiego kamaszka.
Judym wyrzuci³ pierwsz¹ tak¹ bry³ê. Gdy malec ulepi³ drug¹ i
wpakowa³ j¹ znowu, odepchn¹³ go mocniej, a gdy wreszcie po raz
trzeci przygotowywa³ siê do tej¿e czynnoœci, rzek³ do niego: -
S³uchaj, je¿eli siê zaraz nie ustatkujesz, to ci zer¿nê skórê.
Ch³opak uœmiechn¹³ siê zjadliwie, zebra³ rêk¹ now¹ garœæ b³ota
i rozpostar³ je na obna¿onej nodze. Wtedy Judym kaza³ furmanowi
stan¹æ. Skoro tylko powóz siê wstrzyma³, otwar³ drzwiczki, jednym
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (76 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zamachem skoczy³ na ziemiê i wyci¹gn¹³ ze sob¹ Dyzia. Tam uj¹³
go za kark lew¹ rêk¹, przechyli³ w sposób w³aœciwy na kolanie i
wysypa³ mu praw¹ oko³o trzydziestu klapsów spod ciemnej gwiazdy.
W trakcie tej operacji s³ysza³ rozdzieraj¹cy krzyk damy, czu³
szarpanie za rêkawy, nawet drapanie paznokciami, ale nie zwraca³
uwagi. Matka nieszczêsnego skazañca zerwa³a Judymowi kapelusz z
g³owy, rzuci³a go w pole i wrzeszcza³a jak ob³¹kana. Gdy doktora
d³oñ zabola³a od razów, wrzuci³ ch³opaka na siedzenie powozu,
wyci¹gn¹³ swoj¹ walizkê, wzi¹³ j¹ w rêkê i kaza³ jechaæ. - Proszê
pana doktora, jak¿e to jechaæ? - rzek³ furman - jak¿e jechaæ?
Niech¿e pan doktor wsiada. - Nie wsi¹dê! JedŸ do Cisów z t¹
pani¹. Ja idê piechot¹... Furman zafrasowa³ siê i zmartwi³
Patrzy³ to na Judyma, to na damê. - JedŸ, kpie, kiedy ci mówiê! -
krzykn¹³ doktor w pasji.
WoŸnica waha³ siê jeszcze i mrucza³:
- Pan administrator kaza³ mi jechaæ po nowego doktora. Jak¿e
tu?... £adnie to tak, ¿eby... Ij... u Boga Ojca... Ruszy³
ramionami i stan¹³.
- JedŸ, do licha!
- To choæ niech pan doktor wsi¹dzie na kozie³!
- Nie wsi¹dê! S³ysza³eœ?
- S³ysza³em. Ale ¿eby na mnie nie by³o.
Splun¹³ na bok, podci¹³ z lekka konie i ruszy³ noga za nog¹.
Jeszcze obejrza³ siê i zobaczy³ Judyma id¹cego z waliz¹ w rêku
brzegiem drogi. Wtedy ruszy³ prêdzej i powóz oddalaæ siê zacz¹³.
Doktor maszerowa³ z ciê¿arem swoim sapi¹c potê¿nie i kln¹c na
czym œwiat stoi. Otwiera³a mu siê przed oczyma najg³upsza pod
s³oñcem sytuacja, ale nie chcia³ siê ju¿ cofn¹æ. Nie by³ w stanie
przywo³aæ furmana i zmieniæ tonu oœwiadczenia. Jak na z³oœæ
nigdzie nie by³o widaæ ani wsi, ani ludzi. Gdzieœ daleko zza
pochy³ego garbu wzgórza, z jakiegoœ widocznie rozdo³u wznosi³y
siê nik³e, œniade s³upy dymów. Doktor szed³ w tamt¹ stronê such¹
miedz¹ wœród pól rozoranych. Rzeczywiœcie ujrza³ z wynios³oœci
du¿¹ wieœ w nizinie. By³o do niej jeszcze daleko, ale marzenie
o wynajêciu furmanki skraca³o drogê. Stan¹³ wreszcie u progu
pierwszej chaty zmêczony, literalnie w pocie czo³a. Mokra i
przepadaj¹ca rola, w której brn¹³, ostre powietrze i znu¿enie
wprawia³y go we wœciek³oœæ. Szed³ od chaty do chaty pytaj¹c siê
o konie. Tu nie by³o ich wcale, tam nie chciano wynaj¹æ, gdzie
indziej przypatrywano mu siê ze œmiechem. Wreszcie trafi³ siê
pewien m³ody gospodarz, który od razu zgodzi³ siê jechaæ.
Zaprz¹g³ do was¹ga parê ma³ych bu³anków i bocznymi drogami, przez
dziury i wertepy pomkn¹³ jak strza³a. Dobry humor wróci³, a nawet
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (77 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wst¹pi³a w eskulapa swada burszowska. Trafi³ siê na rozstajnych,
b³otnistych szlakach sklep z trunkiem. WoŸnica tam utkn¹³, zacz¹³
koniom podwi¹zywaæ ogony, majstrowaæ ko³o wozu, wchodziæ do izby,
wychodziæ stamt¹d ociê¿ale... Judym zrozumia³, ¿e jego towarzysz
ma chêæ wypiæ kieliszek "Leopolda". Zawo³a³ tedy:
- Gospodarzu, weŸcie sobie flaszeczkê gorza³ki.
- Jak¹¿e, proszê wielmo¿nego pana, wzi¹æ, ma³¹ czy du¿¹? - spyta³
tamten bez namys³u. Judym zawaha³ siê. Jak¿e by³o powiedzieæ, ¿e
ma³¹.
- Juœci z tych wiêkszych
W chwili gdy to mówi³, przypomnia³ sobie stan kasy i przerazi³
siê, czy aby ma dosyæ pieniêdzy... Na szczêœcie wystarczy³o
jeszcze kopiejek, ale zosta³o ich kilka zaledwie w kieszeni.
Ch³op wyj¹³ korek piorunem i zmusi³ Judyma do zapróbowania. Kiedy
ten obrzêd zosta³ spe³niony, sam wzi¹³ siê do flaszki. Wypi³ z
po³owê, resztê schowa³ do kieszeni i wlaz³ na siedzenie. Teraz
zaczê³a siê prawdziwa jazda! Ma³e, zwinne koniêta rwa³y jak
sarny, wóz wpada³ w wyrwy pe³ne "bajecznego" b³ota, rozwala³
ka³u¿e stoj¹ce miêdzy op³otkami i lecia³ w siarczystych bryzgach.
Ziemia w tej okolicy by³a mocno gliniasta, tote¿ drogi by³y
œliskie. Wóz na pochy³oœciach zatacza³ siê jak na lodzie i tylko
szybkoœæ jazdy wstrzymywa³a go od wywrotu. Z ka¿dej górki ch³op
popêdza³ konie i lecia³ na ³eb na szyjê wprost do jamy g³êbokiej
a kisn¹cej zwykle w takim "do³ku". Orczyki bi³y szkapiny po
nogach i zmusza³y do wœciek³ego galopu. Z jednej drogi woŸnica
zawraca³ w inn¹, lecia³ dró¿kami w¹skimi jak miedze, nieraz do
szerszych szlaków jecha³ w poprzek pola. Judym nabra³
przekonania, ¿e nie d¹¿y w kierunku Cisów. Ale by³o mu
najzupe³niej wszystko jedno. Ta wariacka wyprawa by³a dlañ
Ÿród³em prawdziwej satysfakcji. Wiatr œwiszcza³ ko³o uszu, b³oto
pierzcha³o w nos, w oczy, trafia³o do ust i kupami le¿a³o na
ubraniu. Gdy tak przejechali z pó³tory mili drogi, ch³op zacz¹³
œpiewaæ. Po ka¿dej œpiewce, zwykle nie nadaj¹cej siê do druku,
wys¹cza³ z butelki potê¿ny ³yk i zacina³ konie. Mijali jakieœ
wsie, obje¿d¿ali lasy, pêdzili przez pastwiska. - Daleko do
Cisów? - spyta³ doktor.
Furman zwróci³ na niego bia³e oczy i coœ wybe³kota³. Zarazem
wrzasn¹³ ochryp³ym g³osem i z szerszego nieco goœciñca skrêci³
co pary w szkapach na boczn¹ drogê. Miejsce by³o pochy³e i wóz
szed³ na ukos. W pêdzie szturchn¹³ siê o przykopê. Judym nagle
uczu³, ¿e leci w przestrzeñ, i pad³ g³ow¹ w miêkki zagon. Le¿a³
tam bez ruchu nie maj¹c si³y poruszyæ ani r¹czk¹, ani nó¿k¹.
Widzia³ ob³oki, g³êbiê firmamentu i gdzieœ daleko smugê lasu.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (78 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
DŸwign¹³ siê wreszcie, usiad³ i zacz¹³ siê trz¹œæ ze œmiechu. By³
ca³y okryty glin¹, gdy¿ rozwali³ po drodze ze trzy zagony. W
s¹siedztwie le¿a³ ch³op wœród b³ota, przysypany s³om¹ siedzeñ,
i martwym wzrokiem patrza³ na wóz wywrócony do góry nogami. Konie
zesz³y w rów i z apetytem szczypa³y m³od¹ trawkê. Od czasu do
czasu spogl¹da³y obojêtnymi oczyma na gospodarza, jakby mu mia³y
zamiar wyraziæ zdanie: "Widzisz, oœle, coœ tu narobi³"
Po d³ugiej bezw³adnoœci woŸnica ruszy³ siê wreszcie i wzi¹³ do
dŸwigania was¹gu. Okaza³o siê wtedy, ¿e wóz ma z³aman¹ rozworê.
Gdy go postawiono na ko³a, wygl¹da³ jak cz³owiek z przetr¹conym
krêgos³upem. Ch³op krz¹taj¹c siê ko³o odrobienia z³ego mia³ ruchy
coraz bardziej mdlej¹ce, a koniec koñców wgramoli³ siê na wóz i
run¹³ do jego wnêtrza z jakimœ œpiewnym be³kotem. Judym by³ w
po³o¿eniu rozpaczliwym. Nogi jego a¿ do kolan tonê³y w rzadkiej
glinie, palto, kapelusz, twarz, rêce okryte by³y urodzajn¹,
wymierzwion¹ gleb¹. Zgnieciona walizka dzieli³a losy jej
w³aœciciela. Nie by³o rady... Zostawi³ lekkomyœlnego woŸnicê wraz
z koñmi i was¹giem na drodze, a sam wzi¹³ walizkê i ruszy³ przed
siebie. Zbli¿a³ siê wieczór. W odleg³oœci kilku wiorst widaæ by³o
wie¿e koœcielne i jaskrawe dachy miasteczka. W tê stronê ci¹gn¹³
eskulap pogwizduj¹c i co chwila parskaj¹c œmiechem. Upali³ ju¿
tym trybem ze dwie wiorsty drogi, gdy nagle us³ysza³ za sob¹
têtent kilku koni. Z szerokiej alei przecinaj¹cej goœciniec
wypad³y dwie amazonki, a obok nich dwaj jeŸdŸcy, i ostrym k³usem
pêdz¹c zrówna³y siê z Judymem. Konie ich by³y zmydlone, zbryzgane
b³otem i bucha³y par¹. Pierwsza z amazonek jecha³a w szeregu z
m³odym cz³owiekiem, który siedzia³ na œlicznym, gniadym koniu.
By³ pochylony na siodle w stronê swej damy i coœ ¿ywo mówi³.
Zaledwie obydwoje zwrócili swe twarze w stronê wêdrowca... Ale
doœæ by³o dla Judyma tego momentu, ¿eby poznaæ pannê Nataliê. Ona
raz jeszcze odwróci³a g³owê, ale tylko na sekundê, na jedn¹
sekundê... Widzia³a go niew¹tpliwie, uœmiechnê³a siê, ale wnet
skierowa³a oczy gdzie indziej, jakby nie mia³a chwili czasu do
stracenia, jakby nie mia³a prawa zajmowaæ siê nawet rzecz¹ tak
œmieszn¹, jak Judym w tej chwili On sta³ zmaltretowany. S³ysza³
szatañski, parskaj¹cy œmiech panny Wandy, która w drugim rzêdzie
z jakimœ starszym towarzyszem jecha³a galopem, ale nie zwróci³
na to uwagi. Wszystkê poch³onê³a tamta, przechylona w siodle ku
lewej stronie, z moc¹ i wdziêkiem jak w krzeœle osadzona,
podaj¹ca siê wraz ze skokiem rumaka, cudowna w ka¿dym ruchu...
Sta³ tak d³ugo w miejscu zg³upia³y, œmieszny dla samego siebie
i nieszczêœliwy nad wszelki wyraz. W rowie be³kota³a woda
zbrudzona i³em, jakby i ona œmia³a siê do rozpuku. Jeszcze za
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (79 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dnia doktor by³ w miasteczku i wnet otoczony zosta³ przez chmary
¯ydków, dziadów, w³óczêgów, którzy go witali chichotem. - Co to
za miasto? - spyta³ pierwszego z brzegu.
- Miasto? Dlaczego miasto?
- No?
- To miastu nazywa siê Cisy.
- Dobrze! - krzykn¹³ Judym z radoœci¹ - Szajgec, weŸ ten kuferek
i nieœ go za mn¹ do zak³adu. Wiesz, gdzie zak³ad?
- Jak ja nie mam wiedzieæ, gdzie zak³ad? Pan dobrod¿y z daleka?
Pan dobrod¿y sze cokolwiek zab³oczu³... - To nie twoja rzecz,
krajowy cudzoziemcze! Nieœ to do zak³adu. D³ugie, starodrzewne
aleje, zni¿aj¹ce siê ku wielkiemu parkowi, otwar³y siê przed
oczyma doktora. Tragarz objaœnia³ go, gdzie jest zak³ad, gdzie
kursal gdzie zamek, gdzie pa³ac "hrabiny", gdzie czyja willa. W
alejach i w parku by³o pusto, tote¿ nikt nie spostrzeg³ przybycia
doktora odzianego w gliniany kostium. W du¿ym przedsionku
zak³adowym ¯ydziak wynalaz³ cz³owieka mianuj¹cego siê portierem,
który z rozdziawion¹ gêb¹ i niedowierzaniem odprowadzi³ przybysza
do pokojów "m³odego doktora". Judym j¹³ co tchu zrzucaæ z siebie
mokre obuwie i ubranie, myæ siê i przebieraæ w suchy, czarny
kostium. Wkrótce by³ gotów. Za chwil‡ mia³ wyjœæ, chcia³ bowiem
przedstawiæ siê swoim nowym zwierzchnikom. Czeka³ tylko na
paltot, który portier zabra³ do czyszczenia. Skorzy sta³ z tej
chwili, ¿eby przypatrzeæ siê mieszkaniu. Sk³ada³o siê z dwu
pokojów, a raczej z dwu salonów. Za oknami, przy których sta³,
o jakie pó³ ³okcia wyniesionymi. nad poziom, ci¹gnê³a siê na
wprost nich w¹ska aleja m³odych drzew, przewa¿nie grabowych.
Jedne z nich by³y ju¿ têgimi pniami, kiedy inne trwa³y jeszcze
w okresie pacholêctwa. Ga³êzie ostatnich by³y poobcinane i
wygl¹da³y jak urwisy w szkole, ze ³bami ostrzy¿onymi przy samej
skórze. Równolegle z t¹ alej¹ ci¹gn¹³ siê du¿y, kilku³okciowy,
stary i gruby mur, nakryty mocnym daszkiem z cegie³. Oblek³a go
ju¿ pleœñ, zielona wilgoæ powy¿era³a od ziemi. Teraz z wiosn¹ i
na nim puszcza³ siê m³ody, aksamitny porost. Miêdzy szeregami
drzew sz³a w odleg³¹ dal parku w¹ska, wygracowana dró¿ka Œrodkiem
by³a ju¿ sucha, ale w zag³êbieniach jej grzbiet ograniczaj¹cych
nêci³y oko ciemnosiwe pasy wilgoci. M³ode listki grabowe, które
dopiero co na œwiat siê urodzi³y, zmarszczone i tak delikatne,
jakby siê kurczy³y nawet od poca³unków promieni s³onecznych i od
westchnieñ pachn¹cego wiatru, zdawa³y siê badaæ za pomoc¹
delikatnych cieniów swoich ¿ó³ty piasek, ciemn¹, pulchn¹ ziemiê
i md³e trawki wybijaj¹ce siê z gruntu. By³y tak cudne i tak
weso³e jak oczy dzieciêce. Gruby mur, za którym ju¿ siê kry³o
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (80 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
s³oñce, rzuca³ na alejkê i jej œliczne tajemnice cieñ czarny niby
drzwi wiêzienia. Tylko w samym koñcu parku, gdzie siê mur zwraca³
pod k¹tem prostym i przecina³ odleg³y wylot alei, jeszcze
chropawa powierzchnia mia³a na sobie œwietlist¹ sukniê. Zdawa³o
siê, ¿e ciê¿ka œciana ma w tamtym miejscu jakby swoje oblicze
pe³ne zadumy, ¿e w g³¹b rozkwitaj¹cego parku spogl¹da
niewidzialnymi oczami i ¿e powszechny, radosny uœmiech stamt¹d
wyp³ywa. Bli¿ej okien, za murem, ros³y dwie kolosalne topole.
Pnie ich sêkate wydziera³y siê z g³êbi wiotkiej tkaniny
m³odocianego zadrzewienia jak torsy okute w kolczugê kryj¹c¹
miêœnie tak silne i nie daj¹ce siê przebiæ, jak ona. Sk¹dœ z
wysoka, nie wiadomo z którego drzewa, lecia³y na œcie¿kê
z³otoró¿owe ³uski pêków... Judym sta³ przy otwartym oknie. Czu³
w sobie zjednoczenie z tym, na co spogl¹da³. Przez jego cia³o
zdawa³a siê p³yn¹æ si³a natury stwarzaj¹ca rozrost drzew i
wykwitanie liœci. Judym uczu³ w sobie tê si³ê i uczu³ w³adzê
spo¿ytkowania jej w wielkiej pracy. Nadzieja trudów, które
przewidywa³ w tym miejscu, poi³a go rozkosz¹. Patrza³ w
przestrzeñ i uderza³ j¹ silnymi oczyma. Nareszcie, nareszcie! Oto
miejsce, gdzie mu bêdzie ,wolno w³o¿yæ jarzmo i drzeæ star¹ glebê
g³êboko siêgaj¹cym p³ugiem. Bêdzie tu sia³, bêdzie pracowa³ za
t³um ludzi, bêdzie oddawa³ œwiatu wszystko, co wzi¹³ od niego.
Nie po¿a³uje ramion, nie bêdzie sk¹pi³ potu! Niech¿e wiedz¹, jak
siê wywdziêcza ten z mot³ochu, kogo przyjm¹ do swej kultury, komu
udziel¹ cz¹steczki swych praw do czynu. W owej chwili si³y jego
duszy spoczê³y na czymœ nieuchwytnym, jakby na dŸwiêku p³yn¹cym
w przestrzeni, jakby na szeleœcie grabowych liœci, który poœród
drzew zamiera³. By³o to krótkie, radosne b³ogos³awienie tajemnych
potêg œwiata za owo œwiête prawo cz³owieka do pracy i za si³y,
za mocne barki, które do niej s³u¿¹.
]Zak³ad kuracyjny Cisy le¿y w dolinie miêdzy dwoma ³añcuchami
wzgórz poros³ych piêknym lasem. Œrodkiem doliny przep³ywa
strumieñ tworz¹cy w samym parku dwa stawy, z których drugi jest
motorem maszyn zak³adowych. Doko³a stawów œciele siê olbrzymi
park ³¹cz¹cy siê z lasami na wzgórzach s¹siednich. Zak³ady
k¹pielowe (tj. ³azienki, hydropatia, natryski etc.) mieszcz¹ siê
w gmachu zwanym, Bóg raczy wiedzieæ dlaczego, "Wincentym", a
stoj¹ nad drugim stawem. Z tej samej strony na wzgórzu œwieci siê
wspania³y kursal, otoczony gajem roœlin, klombów kwiatowych,
gazonów, trawników, alejek zacisznych i szpalerów. W obrêbie
parku tudzie¿ poza nim, przy drogach d¹¿¹cych w ró¿ne strony, a
nawet wprost wœród lasu stoj¹ wille. Jedne z nich skupi³y siê w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (81 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
szereg jak chaty we wsi, inne szukaj¹ samotnoœci i odgradzaj¹ siê
od œwiata g¹szczami ogrodów. Z drugiej strony stawu, w po³owie
wynios³oœci króluj¹cej nad okolic¹, wznosi siê pa³ac i liczne
murowane zabudowania dominium Cisy. Jeszcze wy¿ej za pa³acem, na
szczycie góry widaæ koœció³ z dwiema strzelistymi wie¿ami, które
ukazuj¹ siê oczom wszêdzie, gdziekolwiek by siê w okolicy by³o.
Nazajutrz po przyjeŸdzie dr Judym sk³ada³ wizyty, zwiedza³
miejscowoœæ, uczy³ siê tajemnic zak³adu, by³ oszo³omiony. Mia³
tutaj nie tylko poznaæ wszystko z dok³adnoœci¹ przed zaciêciem
zbli¿aj¹cego siê sezonu, ale nadto braæ udzia³ w rz¹dzie... Dziœ
tedy oznajmi³ siê ze sk³adem chemicznym Ÿróde³, jutro studiowa³
maszyny wprowadzaj¹ce wodê do wanien, bada³ system ksi¹g
kancelaryjnych, orientowa³ siê w procedurze gospodarczej, w
prowadzeniu hotelu itd. To tu, to ówdzie ukazywa³y siê przed nim
ca³e perspektywy rzeczy, których wcale nie zna³, i nik³y,
przywalone innym szeregiem zjawisk. Nade wszystko interesowa³ go
szkielet przedsiêbiorstwa, jego budowa materialna. Zak³ad
leczniczy Cisy by³ instytucj¹ akcyjn¹ o kapitale sta³ym wysokoœci
blisko trzechkroæ stu tysiêcy rubli. Spólników by³o dwudziestu
kilku. Ci wybierali spoœród siebie radê zarz¹dzaj¹c¹, z³o¿on¹ z
prezesa i dwu wiceprezesów, komisjê kontroluj¹c¹, równie¿ z
trzech cz³onków, tudzie¿ dyrektora, administratora i kasjera.
Obowi¹zki prezesa rady zarz¹dzaj¹cej pe³ni³ wybitny adwokat stale
mieszkaj¹cy w Moskwie. Jednym z wiceprezesów by³ honoris causa
wspólnik Leszczykowski zamieszka³y a¿ w Konstantynopolu, a drugim
bogaty przemys³owiec warszawski pan Stark. Dyrektorem by³ dr
Wêglichowski, administratorem Jan Bogus³aw Krzywos¹d Chobrzañski,
wreszcie kasjerem oraz szczêœliwym ma³¿onkiem damy, z któr¹ dr
Tomasz podró¿ odbywa³ z Warszawy, i ojcem swawolnego Dyzia
niejaki pan Listwa. Sporo czasu up³ynê³o, nim dr Tomasz nauczy³
siê historii tego zak³adu, która w Cisach by³a istotn¹ magistra
vitae . Historia, a raczej rozmaite minione historie mia³y tam
wp³yw dobitny na bieg spraw codziennych. O ile j¹ dr Tomasz móg³
poznaæ z ust wielu, historia zak³adu by³a nastêpuj¹ca: Cisy znane
by³y ze swych wód jeszcze w pocz¹tkach zesz³ego stulecia. Tu i
ówdzie trafiaj¹ siê w pamiêtnikach wzmianki, ¿e w Cisach leczy³
siê taki a taki dygnitarz. Nie by³a to jednak miejscowoœæ
kuracyjna w szerszym znaczeniu tego wyrazu. Korzysta³y z wód
rozmaite osoby, ale tylko dziêki uprzejmoœci w³aœciciela dóbr
cisowskich, Ÿród³a bowiem znajdowa³y siê w parku otaczaj¹cym
stary zamek rodowy. Od niepamiêtnych czasów maj¹tki te nale¿a³y
do rodziny Niewadzkich. Ostatnio by³ ich w³aœcicielem m¹¿ owej
staruszki, któr¹ Judym pozna³ w Pary¿u. W ci¹gu siódmego
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (82 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dziesi¹tka lat tego wieku ów pan Niewadzki wyjecha³ z kraju.
Kiedy powróci³ do Cisów, by³ starcem z³amanym i nieuleczalnie
chorym. Ogrom cierpieñ prze¿ytych zmieni³ zasadniczo jego pogl¹dy
G³ówn¹ myœl¹ starca by³o teraz dobro bliŸnich, a ¿e sam by³
chory, wiêc i uczynki jego mi³osierne skierowa³y siê przede
wszystkim do wspomagania ludzi cierpi¹cych. K¹piele w wodzie ze
Ÿróde³ w jego parku uznane zosta³y za skuteczne, wiêc pan
Niewadzki wszystkie si³y wytê¿y³ w tym celu, ¿eby urz¹dziæ zak³ad
leczniczy w Cisach. Dla przyspieszenia tej sprawy darowa³
projektowanej instytucji miejscowoœæ obejmuj¹c¹ kilkadziesi¹t
morgów przestrzeni wraz z parkiem, Ÿród³em, czêœci¹ przyleg³ych
lasów i z budynkami, jakie siê w obrêbie terenu znalaz³y Sam
stworzy³ spó³kê, do której wci¹gn¹³ przyjació³, przewa¿nie po
œwiecie rozsianych. Najwiêksz¹ sumê udzia³ów wzi¹³ stary kolega
i towarzysz, kupiec znad Bosforu, Leszczykowski. Inne rozebrali
adwokaci, lekarze, przemys³owcy. Na czele zak³adu sta³ w
pierwszych latach dyrektor nieodpowiedni, który usi³owa³ z tej
nowo powstaj¹cej miejscowoœci uczyniæ od razu kurort europejski.
Budowano tedy wspania³e gmachy i wille, a urz¹dzano je z
przepychem, który by móg³ zadowoliæ najdalej siêgaj¹ce wymagania.
Te ryzykowne eksperymenty popchnê³y ca³e przedsiêwziêcie ku
ruinie. Do Cisów zje¿d¿a³y z ca³ego kraju, a nawet z daleka
familie arystokratyczne dla rozrywki. Zak³ad usi³owa³ zyskaæ
sobie opiniê stacji letniej europejskiej i urz¹dza³ siê coraz
wykwintniej W tym czasie zmar³ za³o¿yciel, Niewadzki Na
posiedzeniu rocznym okaza³o siê, ¿e Cisy nie tylko nie daj¹
¿adnego dochodu, ale wykazuj¹ deficyt. Wobec tego, a g³ównie, jak
to zwykle u nas, wobec ubytku podpory, która tê rzecz dla idei
dŸwignê³a, ca³e przedsiêwziêcie chwiaæ siê zaczê³o. Wówczas
zg³osi³ siê ów handlarz dywanów z Konstantynopola. Wspar³ ducha
stowarzyszonych, za³ata³ deficyt swoim groszem, otwarcie wymóg³
na wczesnym dyrektorze zrzucenie siê z tej godnoœci i znalaz³
nowego, równie¿ kolegê swojego i nieboszczyka w³aœciciela,
mianowicie dr Wêglichowskiego, który bodaj czy nie wiêcej od dwu
pierwszych œwiata obszed³. Gdy tylko doktor Wêglichowski ster
wzi¹³ w rêce, zaraz rzeczy posz³y innym torem. Przede wszystkim
nowy dyrektor zrzek³ siê prowadzenia czêœci gospodarczej
Mianowano administratorem znowu wspólnego kolegê, Krzywos¹da
Chobrzañskiego. Nastêpny rok nie by³ ju¿ wcale szeregiem zabaw,
tañców, teatrów, wyœcigów, gonitw, strzelañ do go³êbi, polowañ
etc., lecz istotnym sezonem kuracyjnym. Wziêto siê do
reorganizacji ³azienek, hotelu itd., s³owem, do budowania
istotnej stacji leczniczej. Dr Wêglichowski projektowa³ wiele
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (83 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
nowych rzeczy i przedstawia³ je radzie. Je¿eli siê nie zgadza³a,
pisa³ list do Leszezykowskiego, a ten bez wahania za³atwia³
sprawê w³asnym sumptem. Taka stanê³a niepisana umowa. Stary
Leszezykowski by³ wdowcem. Mia³ pasierbów Greków, którzy go ssali
jak g¹bkê. By³ to cz³owiek bogaty. Burza wyrzuci³a go na brzeg
Bosforu w jednym obdartym surducie i w kapciach bez podeszew
Bywa³ tragarzem okrêtowym, zamiataczem ulic, roznosicielem
dzienników europejskich, ajentem w pewnym sklepie francuskim,
subiektem, komiwoja¿erem, a wreszcie w³aœcicielem ogromnych
magazynów, handlarzem dywanów, przemys³owcem itd. W trakcie tych
zajêæ z jego piêknego nazwiska zosta³y tylko pierwsze trzy
litery, mo¿liwe dla wymówienia w handlu persko-turecko-
arigielsko-francuskim: Sani siê; nieborak, zwa³ starym "Les" i
odmienia³ ten strzêpek przez przypadki. Leszczykowski by³ synem
ubogiego szlachcica spod Cisów. Ju¿ w s³awnej szkole wojewódzkiej
kieleckiej zbrata³ siê z pankiem Niewadzkim; z Wêglichowskim i
Krzywos¹dem. Twarde ¿ycie i dziwne jego koleje na zawsze wyrwa³y
go ze strony rodzinnej. Syn rolników od prapradziada Piasta -
zosta³ kupcem. Pracowa³ po kilkanaœcie godzin n• dobê i nigdy
sobie nie udziela³ œwi¹t ani wakacji. By³ to nie cz³owiek u³omny,
lecz jakby zbiorowisko si³ maszyny stalowej, zuchwa³ych i
niezwalczonych. A przecie¿ ten "M. Les" wœród wielorakich prac
swoich dniem i noc¹ myœla³ o czym innym. TrzeŸwy, chytry;
handlarz, którego ani Ormianin, ani Greczyn nie ubieg³ w sprycie,
którego Anglik nie wyprzedzi³ w ¿elaznej systematycznoœci, by³
w g³êbi duszy marzycielem i ascet¹. Sypia³ na twardym ³ó¿ku,
mieszka³ w ciasnej izbie, ubiera³ siê byle jak. Pewn¹ sumê
przeznacza³ "ssakom" - pasierbom, a resztê s³a³ w ró¿ne strony.
Co dnia prawie na jego biurku le¿a³ list w "ludzkim" jêzyku,
pisany nieraz z dalekich l¹dów œwiata. I ¿aden nie by³ odrzucony.
M. Les by³ bystry. Nigdy go nie podszed³ oszust i nie wy³udzi³
grosza, ale ostatni uczciwy fantasta ci¹gn¹³ zeñ tysi¹ce franków.
Najukochañsz¹ wszak¿e myœl¹ M. Lesa by³ zak³ad leczniczy
cisowski. Stary szczwany kramarz œni³ wiecznie o przekszta³ceniu
swego zak¹tka, o ucywilizowaniu go jak najwy¿ej. Gromadzi³
pieni¹dze, odk³ada³ ¿elazne sumy, ciu³a³ jak sknera pewne "ciche
kasy" na nies³ychane przedsiêbiorstwa, jakie za³o¿y pod Cisami
w swoim Zagórzu i okolicy: gdy tylko wróci... "Ciche kasy" bra³
pierwszy lepszy in¿ynier jad¹cy na studia, malarz potrzebuj¹cy
Pary¿a, lekarz, technik (zawsze wynalazca in spe ), wreszcie inny
jaki. I znowu zaczyna³y siê specjalne operacje w celu nape³nienia
pró¿ni. Tak p³ynê³y lata. Gdy Niewadzki ufundowa³ zak³ad
leczniczy w Cisach, który, rzecz prosta, nie móg³ pozostaæ bez
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (84 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dodatniego wp³ywu na los okolicy, stary Leszczykowski mrukn¹³:
"Trzeba to wspieraæ". I wspiera³ po swojemu, ze swoj¹ ju¿ nie
¿elazna, ale stalow¹ wytrwa³oœci¹ i ze swym dzieciêcym zaufaniem.
W kilka dni po przyjeŸdzie do Cisów doktor Judym otrzyma³ z
Konstantynopola ogromny list. W piœmie tym stary emigrant
rekomendowa³ siê m³odemu lekarzowi i zawiera³ z nim znajomoœæ.
List pisany by³ straszn¹ polszczyzn¹ Pl¹ta³y siê tam wyrazy
angielskie, francuskie, greckie, bu³garskie, a czêstokroæ sta³y
dŸwiêki zagadkowe, prawdopodobnie tureckie czy perskie. Wewn¹trz
by³a gabinetowa fotografia starego Lesa. Ten list i fotografia
dziwnie siê dope³nia³y. Zdawa³o siê, ¿e spojrzenie oczu mówi to
wszystko, co siê w s³owach zawrzeæ nie mog³o, czego jêzyk
wy³amany w s³u¿bie pieniêdzy oddaæ nie mia³ si³y. Trudno by³o
wzrok oderwaæ od chudej twarzy i od ciemnych, wlepionych w
patrz¹cego oczu. Silnie sklepione czo³o, nos wystaj¹cy i w¹skie
usta mia³y w sobie piêtno rezygnacji, niez³omnoœci i uporu. Judym
przeczyta³ kilkakrotnie ten list cudaczny i dziwnie przyzwyczai³
siê do jego stylu, jakby go uzna³ nie tylko za zjawisko normalne,
ale nawet za konieczne. W zdaniach, powtarzaj¹cych siê to tu, to
tam, opisywa³ siê ten cz³owiek daleki, a tak przecie mocny, ¿e
zdawa³ siê chodziæ po miejscach, o których w liœcie mówi³. Zna³
w Cisach wszystko od a do z. Zwraca³ uwagê m³odego lekarza na
drobiazgi, których ten wcale jeszcze nie dostrzega³. W koñcu
listu by³a proœba o fotografiê i czêste, bardzo czêste listy.
"Kocham - pisa³ M. Les - m³odych, bo oni œmia³o bior¹ siê do
pracy. Ludzie to s¹ zwykle lazy, wiesz pan doktór, jak Anglik
powie. A ja nie cierpiê! Cz³owiek nasz, Polak, coœ zrobi i wnet
siê zestarzeje. Po to pracuje, ¿eby nic nie robiæ. Wtedy jak nic
nie robi, korzysta z pracy m³odego, jego krew pije i jego
ramieniem siê podpiera, tego m³odego, a sam udaje, ¿e to jego
jest labour . Nie tak robi Anglik. On wiecznie idzie! Forward!
Do koñca ¿ycia. A nie mo¿e ju¿ nastarczyæ, to nie le¿y innym na
drodze; idzie na œwie¿¹ trawkê, do spacerowania. Wtedy m³ody na
jego miejsce przychodzi i od tego miejsca rozpoczyna, gdzie
tamten stan¹³. A my to jeszcze wierzymy w kismet jak Turcy. Kiedy
przecie wszystko le¿y tu! Wszystko mo¿na zrobiæ! Gdybym ja by³
jeszcze m³ody, ja bym wszystko zrobi³. Mnie siê zdaje, ¿e my
bêdziemy razem siê wspierali, mój panie doktór Judym..." Od
chwili ujêcia steru przez doktora Wêglichowskiego i administracji
przez Krzywos¹da up³ynê³o lat kilkanaœcie. Cisy sta³y siê
zak³adem uczêszczanym, renomowanym, znanym powszechnie. Osob¹
wielce wp³ywow¹ by³ administrator Krzywos¹d Chobrzañski. By³ to
stary kawaler, przystojny, wysokiego wzrostu i piêknej figury.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (85 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Nosi³ d³ugie, spuszczone w dó³ w¹sy, które zarówno jak resztki
w³osów na skroniach czerni³ tani¹ farb¹, wskutek czego mia³y
kolor zielonkawoszary. Ubiera³ siê prawie zawsze w d³ugie buty,
szerokie hajdawery i coœ w rodzaju czamarki. Cz³owiek ten
przeszed³ Europê wzd³u¿ i w poprzek. Mówi³ chyba wszystkimi
jêzykami indoeuropejskimi, a przynajmniej chêtnie wyg³asza³ s³owa
w najrozmaitszych dialektach - i wszystko prawie umia³. Je¿eli
by³a mowa o chemii, wtr¹ca³ siê do takiej rozmowy czêstokroæ
trafnie. Je¿eli kto zacz¹³ dyskurs o malarstwie, rzeŸbie,
literaturze, kucharstwie, z³otnictwie, rymarstwie, podrabianiu
obrazów, handlu staro¿ytnoœciami, krawiectwie, szewstwie,
p³atnerstwie, a przede wszystkim o wszelkiego rodzaju mechanice,
Krzywos¹d z ka¿dej z tych dziedzin zdradza³ zapas wiadomoœci
fachowych. Nie doœæ na tym: znajomoœæ ka¿dego z tych kunsztów
umia³ czynem potwierdziæ. Na wigiliê on sam gotowa³ zupê i
przyrz¹dza³ ryby. Wprawdzie zupa by³a oryginalna, bo jeœli j¹
przesoli³ w sposób ¿o³nierski, to dla z³agodzenia ostroœci smaku
sypa³ do wazy funt cukru. Wszystkie siod³a w zak³adzie by³y jego
roboty, a raczej jego przeróbki. Je¿eli jakieœ stad³o zarêcza³o
siê lub pobiera³o w ci¹gu sezonu, Krzywos¹d wyprasza³ sobie tê
³askê, ¿eby on móg³ robiæ obr¹czki. W ca³ych Cisach pe³no by³o
dzie³ jego. Sam reparowa³ wszelkie maszynerie, murowa³ z
mularzami, r¹ba³ i pi³owa³ z cieœlami, heblowa³ i malowa³ ze
stolarzem, kopa³ z ogrodnikiem. Dyrektor Wêglichowski mia³
zegarek emaliowany, dar Krzywos¹da i jego dzie³o. Tak
przynajmniej œwiadczy³ podpis wydrapany na kopercie tego zegarka
jakimœ ostrym rylcem. "J. B. Krzywos¹d de Chobrzanowice
Chobrzañski eques polonus fecit Lutetiae Parisiorum. Anno Domini
1868" . W sieni kursalu sta³ zegar szafkowy, graj¹cy na ¿¹danie,
za poci¹gniêciem sznurka, ucieszn¹ aryjkê. Zegar ten by³ jakoby
rozbity i odbudowany przez Krzywos¹da na podziw. W czytelni
zak³adowej sta³o jego arcydzie³o, tzw. Groupe all‚gorique. By³
to stolik, na którym sklejone kamienie, krzyszta³ki, u³amki
porcelanowe, szk³a, korale itp. tworzy³y jakieœ niby wichry,
jeziora, pieczary. Z g³êbi tych pieczar mia³ wychodziæ na pogodê
zakonnik, ale, co prawda, nigdy nie wychodzi³. Szczyt zdobi³y
rozmaite alegoryczne figurki, kogutki, ¿o³nierzyki, chor¹giewki,
wieñce cierniowe, a w œrodku siedzia³ bia³y ptak ze szk³a, w
rodzaju gêsi, z czarnymi oczami, co mu nadawa³o pozór, jakby by³
w okularach. W sali do gry w karty sta³ inny majstersztyk
Krzywos¹da. By³a nim szafa staro¿ytna koœci¹ wyk³adana, z okuciem
tak przecie misternym, ¿e a¿ s³abo siê robi³o. Na górnym gzymsie
tego mebla widnia³a data utrwalona za pomoc¹ inkrustacji: "A. D.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (86 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
1527". Rzecz prosta, ¿e administrator by³ tylko odnowicielem tego
zabytku wieków minionych, aczkolwiek z³oœliwi twierdzili, ¿e by³
w³aœnie twórc¹ nie tylko szafy, inkrustacji i okucia, ale tak¿e
owej daty na szczycie. J. B. Krzywos¹d Chobrzañski znalaz³ siê
w Europie w tym samym czasie, co M. Les. Kiedy jednak drugi uda³
siê na wschód, Krzywos¹d poszed³ na zachód. Faktycznie poszed³
w³asnymi nogami przez Œl¹sk, Czechy, Bawariê do Francji. Tu³a³
siê w Pary¿u, Londynie, Brukseli, zarabiaj¹c na chleb, czym siê
da³o. W Pary¿u by³ retuszerem u podrzêdnego fotografa na rue
Picqus. Do Londynu zwabi³ go kolega, który tam uczepi³ siê w
fabryce broni. Krzywos¹d pracowa³ przez czas pewien jako
zwyczajny robotnik, nabra³, jak mówiono, wiele wprawy w fachu
rusznikarskim. £atwiej wszak¿e by³o przyzwyczaiæ do tej roboty
rêce ni¿ wdro¿yæ szlacheckiego ducha. Uciu³awszy nieco grosza
Chobrzañski wraca na kontynent i wêdruje do Brukseli. Nie znaczy
to wcale, ¿e by³ pró¿niakiem. Ani trochê! Umia³ on wstaæ o
œwicie, dzieñ spêdziæ bez wytchnienia przy twardej pracy i póŸno
w nocy sk³oniæ g³owê na nêdznym pos³aniu. Chodzi³ w zniszczonej
odzie¿y, a gotów by³ i tê oddaæ biedniejszemu, byleby o tym
ludzie wiedzieli. Gdy ktokolwiek zg³osi³ siê do niego o wsparcie,
o po¿yczkê, ka¿demu jej udzieli³, ale chcia³, ¿eby te¿ jemu
wyœwiadczono to i owo dla zas³ug. Od warsztatu w Londynie
odepchnê³a go jakaœ si³a niewyt³umaczona, ¿¹dza czegoœ lepszego.
Krzywos¹d nie myœla³ ani o spokojnym ¿yciu, ani o wielkim
bogactwie, choæ lubi³ dostatek. Wœród najciê¿szych kolei losu
d¹¿y³ zawsze do s³awy, do wyniesienia, do znaczenia, do wp³ywu
i rozg³osu wœród swoich. Chêtnie podj¹³by trud bohaterski, byleby
tylko nie stawa³ siê jarzmem codziennym, prac¹ obowi¹zuj¹c¹ jego
tak samo jak wszystkich, ordynarn¹ i sta³¹. Mimo to by³ przez
czas doœæ d³ugi kasjerem w pewnej dystrybucji brukselskiej.
Przywyka³ ju¿ nawet do tego zajêcia, gdy grono kolegów koczuj¹ce
w Monachium da³o znak ¿ycia. Monachium, które widzia³ w
przejeŸdzie do Pary¿a, podoba³o mu siê niezmiernie. Ruszy³ tedy
do "Mnichowa". Znalaz³ tam ca³¹ koloniê. Byli to malarze,
studenci, artyœci wszelkiego kalibru, rzemieœlnicy i sieroty
bezdomne, "die ungl•cklichen Polen" . Wrza³o tam jak w ulu.
Toczy³y siê spory, tworzy³y stronnictwa, partie, odbywa³y
zgromadzenia, s¹dy, a nawet bójki. Chobrzañski wszed³, rzecz
prosta, do jednego ze stronnictw i wkrótce obj¹³ tam dowództwo.
By³ to kierownik energiczny. Zaprowadzi³ w swojej partii taki
³ad, ¿e czêstokroæ wykonanie przepisów koñczy³o siê w biurze
policji. Adwersarzy, których trafnie nazywa³ "ptakami plwaj¹cymi
we w³asne gniazdo", zwalcza³ rêk¹ tak ¿elazn¹, ¿e mu gro¿ono
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (87 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wybiciem szyb i skóry. Gdy w³asnego mieszkania nie mia³, groŸby
redukowa³y siê do nastawania na ca³oœæ skóry, co znowu umia³
odeprzeæ krzy¿ow¹ sztuk¹ za¿ywaj¹c sêkatego kija. Wnet po
przyjeŸdzie, nim trafi³y siê póŸniejsze roboty, pozowa³ malarzom.
Jego piêkna twarz, pe³na dziwnego wyrazu melancholii, dumy i
hardoœci, poci¹ga³a artystów. Zyska³ sobie opiniê ciekawej g³owy
i znany by³ doœæ szeroko jako "ungl•cklicher Pole". Z czasem ta
œciœle etnograficzna nomenklatura przeistoczy³a siê w mniej
okreœlon¹: "ungl•ckliche Fratze mit vielen Konsonanten", ale te¿
wówczas Krzywos¹d tylko swojej braci pozowa³, i to nie inaczej
jak na koniu. Stosunki z malarzami pchnê³y go do ca³kowicie innej
dziedziny. Naród malarski, zmieniaj¹cy miejsce pobytu, niedba³y,
dziœ tarzaj¹cy siê w z³ocie, a jutro g³odu bliski, sta³ siê
Ÿród³em zarobków Krzywos¹da. Oto, dajmy na to, wyje¿d¿a jakiœ
malarzyna w górê, opuszcza Monachium i d¹¿y w œwiat szeroki.
"Wójt" kupuje od niego za byle co albo po prostu dziedziczy
sprzêty artystyczne, stare ubiory, nieraz jakieœ po³amane zbroje,
draperie, nie dokoñczone studia, szkice, rysunki, a choæby
pot³uczone ramy. Dla innego trzeba zreparowaæ stylowe siod³o,
zeszyæ kostium, naprawiæ mebel, skleiæ jakiœ zabytek. Krzywos¹d
bra³ to wszystko w rêce i robi³. Raz dobrze, drugi raz Ÿle, ale
robi³. Przypatrywa³ siê dziwnym procesom tworzenia, pods³uchiwa³
dyskusje, bada³ ów ogromny kraj, pañstwo malarza, i zdobywa³
encyklopedyczne wykszta³cenie w zakresie antykwarsko-graciarsko-
rzemieœlniczo-artystycznym. Je¿eli czego nie umia³ zrobiæ, to
przynajmniej wiedzia³, jak siê to robi. Gdyby i tu wytkn¹³ mu kto
brak stanowczoœci, to w ¿adnym razie nie móg³ zaprzeczyæ, ¿e o
istnieniu ca³ego mnóstwa rzeczy, zupe³nie obcych przeciêtnemu
zjadaczowi chleba, Krzywos¹d potrafi³ gadaæ. Z czasem w du¿ej
izbie na Schwantalerstrasse mieœci³ siê dziwaczny zak³ad. By³y
tam i narzêdzia stolarza, i warsztat œlusarski, tygle, retorty,
kupy ram, flaszki z ró¿nobarwnymi p³ynami, skóry, ¿elastwa. Na
œcianach wisia³y szkice i obrazy, czêstokroæ dzie³a sztuki,
pseudoperskie dywany, przeró¿ne kawa³ki orê¿a i zbroi. Po up³ywie
lat kilkunastu spêdzonych w Monachium Krzywos¹d wyszed³ na
fabrykanta staro¿ytnoœci. Czasem uda³o mu siê zlepiæ z u³amków
wed³ug istniej¹cego wzoru jak¹œ podobiznê staro¿ytnego sprzêtu
czy mebla i odst¹piæ to antykwariuszowi, wymyæ sczernia³e
malowid³o kupione za byle co i puœciæ w œwiat jako "szko³ê
w³osk¹" czy "holendersk¹". Szczególniejsz¹ mi³oœci¹ "wójta"
cieszy³ siê styl gotycki. Krzywos¹d widzia³ ten styl wszêdzie,
tam nawet, gdzie by³ inny. Szczytem pochwa³y w jego ustach by³o
s³owo: - gotyk! St¹d zbiory jego zawiera³y tyle rzeczy
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (88 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
spiczastych. Wszystko, co tylko mia³o kszta³t ostro³uku,
zas³ugiwa³o na uwagê, a wiêc: ¿elazne ozdoby sztachet, klucze,
okucia drzwi, lichtarze ch³opskie z okolic Jeziora Bodeñskiego,
klamerki u pasków, ramy itd., nie mówi¹c ju¿ o istotnych u³amkach
gotyku. U Krzywos¹da zbiera³y siê nieraz rozmaite grupy burszów
i artystów. Stary w¹sal czêstowa³ tê m³ódŸ lekkomyœln¹
nies³ychan¹ szpagatówk¹ "swego chowu", serem, który sam wyrabia³,
i suchym chlebem, którego jeœli sam nie piek³, to przynajmniej
osobiœcie archaizowa³ w swych bezdennych szafach do stanu
spleœnienia na kolor bia³y. W drodze szczególnej ³aski pozwala³
wówczas byle komu zbli¿aæ siê do "broni" rozwieszonej na œcianach
oraz wyw³óczy³ sk¹dœ ze spodu stare, zagwazdane rysunki i z
wyrazem zupe³nej niedba³oœci, jakby obwieszcza³ rzecz
najobojêtniejsz¹ w œwiecie, mówi³ wskazuj¹c palcem ten lub ów
bohomaz: - Piotr Pawe³ Rubens .
Albo:
- Szko³a boloñska... Trzeci okres Gwido Reniego
Po rysunkach takich mistrzów zaczyna³a siê prezentacja innych
zbiorów, jak na przyk³ad ksi¹¿eczki pt. Priapeia, w oprawie
bia³ej, z cielêcej skóry. Ksi¹¿eczka ta by³a w kilku miejscach
przebita na wylot. Kiedy zapytywano, co znacz¹ te rozdarcia,
Krzywos¹d objaœnia³, ¿e to by³o ulubione dzie³ko Karola XVII ,
które wszak¿e s³u¿y³o mu nieraz za cel do strza³ów z pistoletu.
By³a tam równie¿ laska Seweryna Goszczyñskiego, zwana czasami
lask¹ Wincentego Pola. By³ sztylet Beniowskiego wysadzany
muszelkami - mundur oficera z czasów Ksiêstwa Warszawskiego,
dope³niony przez Krzywos¹da w ten sposób, ¿e sp³owia³e wypustki
zast¹pione zosta³y innym, mniej wiêcej zbli¿onym kolorem, a
guziki i szlify odpowiednimi guzikami i szlifami uniformu
piechoty francuskiej z czasów Napoleona III. Za szk³em wisia³
¿upanik at³asowy zeœcibany z nie pasuj¹cych do siebie kawa³ków -
sta³ dziwny, pokruszony sprzêcik, zwany apteczk¹ Stanis³awa
Augusta, le¿a³a faja z terakoty na zgiêtym cybuchu, zwana fajk¹
Stefana Batorego itd. Nie wszystkim jednak i nie zawsze "wójt"
pokazywa³ swe zbiory. By³o na przyk³ad kilku ludzi wœród m³odej
kolonii, którzy go irytowali i wpêdzali w z³y humor. Jeden z
takich, zetkn¹wszy siê z antykwariuszem, zaraz po stereotypowym
pytaniu o zdrowie dodawa³: - A có¿ Van-Dycki , jak¿e tam? W
robocie, co? No, i jak¿e, udaj¹ siê? Drugi wymoczek udawa³
g³uptasa i kiedy Krzywos¹d pokazywa³ zbiory, wtr¹ca³ œlamazarne
pytanie: - A ja gdzieœ czyta³em, tylko nie pamiêtam, w jakim
dziele, ¿e Szczerbiec , miecz Boles³awowski, to podobno jest w
pañskich rêkach, tylko pan unika o tym rozg³osu, ¿eby go panu
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (89 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
stañczycy przez nastawionych zbirów nie wykradli. Nam by go pan
móg³ pokazaæ... Z³o¿ylibyœmy przysiêgê, ¿e ani mru-mru... Mia³
jednak Krzywos¹d i swoich wielbicieli. Tym pokazywa³ wydobyte z
dna inkrustowanej szafy kawa³ki haftowanej materii i zapewnia³,
¿e jest to urywek szaty, której druga czêœæ znajduje siê w Cluny
jak¹œ miniaturkê w sczernia³ej ramce... O tym obrazku szeptem i
z mruganiem mówi³, ¿e jest przez pewnego handlarza ukradziony z
Brery w Mediolanie... Gdy zarz¹d Cisów przeszed³ w rêce doktora
Wêglichowskiego, Krzywos¹d pocz¹³ siê przed M. Lesem uskar¿aæ w
listach na têsknotê i pisywa³ te listy tak czêsto, ¿e to wnet
uderzy³o chytrego kupca. M. Les mrukn¹³ do siebie: - Ta zielona
ma³pa coœ knuje.
Mia³ on dziwn¹ predylekcjê do Krzywos¹da. Bardzo czêsto kupowa³
jego bezcenne antyki, jego Rubensy i Ruysdaele , bu³awy
hetmañskie i pami¹tki autentyczne po królach. Sk³ada³ to wszystko
w pewnym zielonym kufrze i nazywa³ go "gabinetem zielonej ma³py".
Nareszcie pewnego razu Krzywos¹d wyzna³ w liœcie, ¿e ma zamiar
wracaæ. M. Les nie sprzeciwia³ siê i biedny wêdrowiec wróci³ do
Warszawy, a wkrótce potem obj¹³ administracjê zak³adu w Cisach.
Lokal jego tutaj mieœci³ siê na dole starego "zamku". Prowadzi³a
do tego mieszkania brama (rozumie siê: gotycka), a w³aœciwie jej
resztki gro¿¹ce ruin¹, które Krzywos¹d starannie podpiera³. Dalej
sz³y na prawo w¹skie strome schodki a¿ do drzwi mieszkania. Przed
progiem wisia³ kru¿ganek otoczony ¿elazn¹ balustrad¹. Zarówno
schody, jak kru¿ganek by³y œwie¿o dobudowane przez
administratora. Dla przyœpieszenia procesu archaizacji tych
gotyków nie zamiatano tam nigdy œmieci i nie sprz¹tano œladów
pobytu wróbli, które ca³ymi stadami pod drzwiami wysiadywa³y.
Krzywos¹d kocha³ ptaki. Rozmawia³ z nimi i sypa³ tyle okruszyn
chleba, ¿e wróble mia³y tam istn¹ synekurê i nie odlatywa³y z
kru¿ganku. Kiedy doktor Tomasz zbli¿a³ siê z uszanowaniem wolnym
krokiem do drzwi administratora dla z³o¿enia mu pierwszej wizyty,
zobaczy³ scenê tego rodzaju. U wejœcia na schody t³oczy³o siê,
wrzeszcza³o wniebog³osy kilkanaœcie sztuk dzieci folwarcznych,
¯ydków z miasteczka i innej ho³oty. Wysoko sta³ Krzywos¹d w
pantoflach i reniferowej sczernia³ej kurcie. Na porêczy ganku
siedzia³ chowany sokó³, o którym s³ysza³ ju¿ doktor Tomasz ca³¹
historiê. Sokó³ ten chorowa³ przez ca³¹ zimê i ulega³ kuracji.
Krzywos¹d la³ mu w gard³o oliwê i sadza³ go przy kaloryferze w
takim gor¹cu, ¿e biedne ptaszysko dostawa³o, widaæ, czegoœ w
rodzaju pomieszania zmys³ów, bo palacze znajdowali je czêstokroæ
le¿¹ce obok drzwiczek wielkiego pieca, wœród wêgli i popio³u.
Tylko b³yskanie oczu wskazywa³o wówczas, ¿e jeszcze ¿ywot ko³acze
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (90 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
siê w nieszczêsnym pacjencie. Teraz, gdy s³oñce wiosenne œwieci³o
tak jasno, sokó³ pierwszy raz wyniesiony zosta³ na dwór. Siedzia³
na balustradzie mocno œciskaj¹c prêt ¿elaza, rozgl¹da³ siê,
rusza³ i dawa³ wielostronne znaki zdrowia. Krzywos¹d pragn¹³
widocznie pokazaæ ch³opakom nie tylko ptaka, ale i jego sztuki.
Schyli³ siê tedy i tka³ mu pod dziób sw¹ g³owê przemawiaj¹c
jednoczeœnie: - K¹si pana, k¹si..:
Chodzi³o o to, ¿e sokó³ powinien by³ pieszczotliwie szczypaæ
dziobem resztki farbowanych w³osów. Czy œwie¿e powietrze, czy
mo¿e lepszy stan zdrowia wp³yn¹³ na soko³a tak fatalnie, doœæ ¿e
kiedy administrator ukl¹k³ i podstawia³ coraz bli¿ej ³ysinê, ptak
dŸwign¹³ siê na ³apy, nasro¿y³ i z ca³ej si³y hukn¹³ "pana"
dziobem w czerep, a¿ szczêknê³o. Zgromadzeni wydali okrzyk
radoœci, zaczêli klaskaæ w rêce i podskakiwaæ. Tymczasem
Krzywos¹d przyniós³ d³ugi prêt i przemówi³ do soko³a: - To ja do
ciebie, ³ajdaku, jak do rodzonego siostrzeñca z pieszczotami, a
ty miê bêdziesz ku³ po ³bie! Va-t'en! To mówi¹c zrzuci³ ptaka
na ziemiê i zacz¹³ go ok³adaæ prêtem, a¿ pierze lecia³o. Sokó³
rozpuœci³ skrzyd³a i na piechotê z wrzaskiem uciek³ w g³¹b
mieszkania, do którego drzwi zosta³y zatrzaœniête. Judym otwar³
te ciê¿kie podwoje i wszed³ ostro¿nie do wnêtrza. Sk³ada³o siê
ono z du¿ej, sklepionej sieni o kamiennej posadzce tudzie¿ z dwu
izb mieszkalnych. Z przedsionkiem s¹siadowa³o pomieszczenie na
kaloryfer, gdzie w³aœnie sokó³ znosi³ w tej chwili tak bardzo
zas³u¿on¹ karê. Dawa³y siê stamt¹d s³yszeæ jego zuchwa³e wrzaski.
Judym wkroczy³ do izby na lewo i zaraz w progu szepn¹³: -
Twardowski! Jak mi Bóg mi³y, Twardowski...
W istocie mieszkanie to przypomina³o do z³udzenia lokal mistrza.
Mury tu by³y ogromnie grube, okna zakratowane, sufity sklepione.
W pobli¿u okna sta³y warsztaty gospodarcze i krzes³o z wysokim
oparciem, skór¹ obite. W g³êbi by³o szerokie, drewniane,
staro¿ytne ³o¿e z baldachimem opartym na s³upkach misternie
rzeŸbionych. W k¹tach le¿a³y stosy ¿elastwa, rzemieni, klepek.
Na œcianach wisia³y owe s³awne obrazy, o których Judym tyle ju¿
s³ysza³. Gdy Krzywos¹d po egzekucji przyszed³ wreszcie do izby,
zaj¹³ siê goœciem z ¿ywoœci¹. Posadzi³ go w fotelu, co na Judyma
wywar³o taki urok, jakby go zanurzono w wannie, i puœci³ siê w
dyskurs uprzejmy. Gdy rozmowa zesz³a na Cisy, Krzywos¹d wyra¿a³
siê o ca³ej instytucji z tak¹ sam¹ niedba³oœci¹, jaka cechowa³a
jego mowê w trakcie pokazywania rysunków Rubensa. Judym zauwa¿y³
równie¿, ¿e administrator u¿ywa³ takich tylko zwrotów stylowych,
które by dobrze malowa³y jego w³adzê w tym miejscu. Mówi³ tedy: -
Kaza³em przebudowaæ ca³y zamek... Muszê wzi¹æ siê jeszcze do
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (91 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
urz¹dzenia parku. Mam na myœli ca³kowite odrestaurowanie
³azienek, tylko ¿e oto jak na z³oœæ brak mi czasu... Mówi³
ci¹gle:
- To siê zrobi, to siê ka¿e zrobiæ.
Szczególnie czêsto powtarza³ zdanie:
- To mi, wie pan doktór, pasowa³o... To mi dobrze robi³o...
Bawi³o mi oko, wiêc kaza³em zbudowaæ... Judymowi ten rodzaj
pewnoœci m¹ci³ nieco wyrazistoœæ spostrze¿eñ. Wiadom¹ by³o
sk¹din¹d rzecz¹, ¿e na przyk³ad przebudowanie gmachów zale¿a³o
nie tylko od te oczy administratorowi "dobrze albo Ÿle robi³y",
ale równie¿ od innych przyczyn, g³ównie zaœ od decyzji rady
zarz¹dzaj¹cej. PóŸniej przekona³ siê, ¿e jednak taki sposób
wyra¿ania gustów i wp³ywu tych gustów na bieg spraw cisawskich -
wcale nieŸle malowa³ istotny stan rzeczy. Kasjerem zak³adu by³
pan Listwa, którego Krzywos¹d w oczy i za oczy nazywa³ starym
niedo³êg¹ albo jeszcze z³oœliwiej - przedêt¹ fujar¹. Pan Listwa
by³ mê¿em matki Dyzia i ojczymem tego ch³opczyka. Niedo³êg¹ w
œcis³ym znaczeniu tego wyrazu, a tym mniej "przedêt¹ fujar¹"
kasjer cisowski nie by³, ale te¿ i do rodu farysów ju¿ siê nie
móg³ kwalifikowaæ. W gruncie rzeczy by³ to cz³owiek zgipsia³y w
ciê¿kich warunkach, a osobliwie w kajdanach ma³¿eñstwa. ¯ona i
Dyzio tak urozmaicali ¿ycie pana Listwy, ¿e praca w kancelarii
zak³adu, zimnej i wilgotnej, wysiadywanie tam wœród ksi¹g,
kwitów, rachunków - by³a dla niego jedyn¹ wprawdzie, ale za to
istotn¹ rozkosz¹. Kasjer czu³, ¿e ¿yje wtedy dopiero, gdy
wychodzi z domu. W obrêbie progów rodzinnych przypomina³ coœ w
guœcie z³amanego parasola: kry³ siê w ciemnych k¹tach, ustêpowa³
z placu i milcza³. Mimo tak skromnej postawy by³ koz³em ofiarnym
we wszelkich zatargach z Dyziem, który na wiekowym ojczymie
wprawia³ siê w dowcip. By³y chwile, ¿e pan Listwa próbowa³
opozycji. Ale te eksperymenty mija³y szybko i trafia³y siê coraz
rzadziej. Wszystko sprowadza³ do absolutnego poziomu jeden jedyny
dŸwiêk padaj¹cy z "jej" ust: - Hipolicie!
Poznanie Cisów zajê³o Judymowi tyle czasu i tak go absorbowa³o,
¿e o zwiedzeniu szpitala nie by³o mowy. Co dnia prawie obija³ siê
o jego uszy ten wyraz: "szpitalik". Dr Wêglichowski kilkakrotnie
wspomina³ mu wœród innych wiadomoœci: - Pamiêtaj, kochany panie,
¿e masz pod sob¹ szpitalik...
- Mo¿e byœmy go mogli obejrzeæ... - gor¹czkowa³ siê Judym. - Nic
pilnego! Poznaj no kolega zak³ad, tamto rzecz uboczna. Mówiê
dlatego, ¿e i tamto... Tak schodzi³o. Nareszcie pewnego dnia
doktor nie móg³ wytrzymaæ. Rozpytywa³ siê delikatnie, gdzie ów
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (92 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
szpital siê mieœci, i poszed³ sam, ¿eby przynajmniej zobaczyæ
rozmiary i jakoϾ budynku. Nadzieja pracy samoistnej w swoim,
niemal w³asnym szpitalu nêci³a jego entuzjazm. Za bram¹ parku
rozchodzi³y siê pod k¹tem prostym dwie ogromne aleje lipowe Jedn¹
z nich przybywa³o siê do Cisów ze œwiata, od strony kolei - druga
prowadzi³a do pa³acu, koœcio³a i szpitala. By³o tej drogi wiêcej
ni¿ wiorsta, drogi szerokiej, ale bagnistej. W chwili kiedy j¹
Judym przebywa³, podsycha³a ju¿, ale jeszcze tu i ówdzie g³adko
z wierzchu zmulona i wymyta glina pod nog¹ rozstêpowa³a siê i
lgnê³a do niej bry³ami. Wielkie drzewa stoj¹ce nad t¹ drog¹ ju¿
okrywa³y siê liœæmi; w rowach szumia³y strumienie p³ynnego i³u,
szybko z góry biegn¹ce. W duszy Judyma by³o takie wesele jak
chyba nigdy jeszcze w ¿yciu. Gdy siê zbli¿a³ do zabudowañ
folwarku rozrzuconych na du¿ej przestrzeni, serce silnie bi³o mu
w piersiach. Wiatr wiosenny owiewa³ go jakimiœ marzeniami, po
prostu uczniowskimi. Œni³y mu siê na jawie zdarzenia,
bohaterstwa, szalone operacje i niewys³owione poca³unki czyichœ
ust pachn¹cych. Z obojêtn¹ min¹, jak na trzeŸwego eskulapa
przysta³o, wymin¹³ kilka domów, mieszkañ rz¹dcy, kasjera,
ekonoma, i szed³ na lewo ku koœcio³owi, zostawiaj¹c po prawej
stronie szerok¹ drogê wjazdow¹ w stronê pa³acu. Obok koœcio³a
œwie¿o wzniesionego z czerwonej ceg³y - budowy piêknej, z dwiema
strzelistymi wie¿ami w stylu gotyckim - mieœci³o siê probostwo.
Dalej kry³ siê w drzewach znacznie dawniejszy, obszerniejszy dom:
szpital. Judym nie mia³ zamiaru wchodziæ do œrodka. Pragn¹³ to
uczyniæ w towarzystwie swego zwierzchnika Poszed³ najprzód
obejrzeæ koœció³, który w³aœnie by³ otwarty. Brakowa³o tam
jeszcze posadzki, bocznych o³tarzów w nawach, konfesjona³ów,
malowide³, ³awek. Ceglane filary sta³y w piasku. Tu i ówdzie
mieœci³y siê ³awy zbite naprêdce z tarcic. Tylko w prezbiterium
by³y ju¿ stalle rzeŸbione. Panowa³o tam œwiat³o ró¿nobarwne,
przyæmione przez kolorowe witra¿e. W³aœnie ksi¹dz odprawia³ mszê
cich¹. Przed g³ównym o³tarzem sta³a gromadka ludzi. Judym obszed³
lew¹ nawê i wolno, bez ¿adnego szelestu, po piasku, który
zupe³nie t³umi³ odg³os jego kroków, zbli¿y³ siê do prezbiterium.
Gdy tam stan¹³, ujrza³ w ³awkach kolatorskich trzy swoje znajome
paryskie - panny: Nataliê, Joannê i Wandê. Z brzegu siedzia³a
panna Natalia. Doktor pozna³ j¹ bardziej przez s³odkie zemdlenie
zmys³ów, przez jakiœ ch³ód wewnêtrzny œciekaj¹cy po twarzy i
piersiach ni¿ si³¹ wzroku. Mia³a na g³owie lekki kapelusik, a
twarz zas³oniêt¹ woalk¹ barwy rudawo rdzawej T³o ciemnych,
br¹zowych tafli rzeŸbionego drzewa otaczaj¹ce jej g³owê
sprawia³o, ¿e wygl¹da³a jak przecudny rysunek sangwin¹. Ostre,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (93 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
medalowe rysy jej nosa i brody znaczone by³y w tkaninie woalki,
podczas kiedy oczy znaæ by³o tylko jak ciemne wg³êbienia. Judym
przez chwilê mia³ wzrok do tej g³owy wprost przykuty. Nie
wiedzia³, czy ma siê uk³oniæ, gdy¿ nie by³ pewien, czy go
spostrze¿ono. Za chwilê dopiero z³o¿y³ uk³on. Panna Natalia
ledwie widocznym ruchem schyli³a g³owê. Wtedy tak¿e oczy Judyma
spotka³y siê z oczami panny Joanny i odda³y sobie w przelotnym
b³ysku przywitanie dusz m³odych i czystych, tu³aj¹cych siê na
ziemi we wzajemnej têsknocie. Twarz panny Joanny pe³na by³a
uœmiechów, pomimo ¿e oczy i wargi jej stara³y siê nie wyra¿aæ ich
szczerze. Nabo¿eñstwo skoñczy³o siê wkrótce i garstka mieszczek
gwarz¹c opuszcza³a koœció³. Doktor szed³ pospo³u z t³umem, aby
nie by³o œladu, ¿e czeka na wyjœcie panien. Ale za drzwiami
koœcio³a kr¹¿y³ to tu, to tam, niby dla poznania architektury
piêknej œwi¹tyni. Gdy tak sta³ z g³ow¹ zadart¹ obserwuj¹c
kamienne ³uki, otworzy³y siê boczne drzwiczki prowadz¹ce do
zakrystii i wyszed³ tamtêdy ksi¹dz jeszcze m³ody, który dopiero
co mszê odprawi³, a z nim trzy panny. Nast¹pi³o spotkanie. Doktor
przywita³ panienki i przedstawi³ siê ksiêdzu. Ten wzi¹³ go wnet
pod ramiê i wszcz¹³ mi³¹ rozmowê, pe³n¹ ¿yczliwoœci i smaku. By³
to ksiê¿yna za¿ywny, z oczami siej¹cymi blask weso³y, z ustami
do œmiechu. Ledwie kilka srebrnych w³osów pl¹ta³o siê w jego
bujnej czuprynie, a czerstwa twarz sprzecza³a siê nawet z tymi
nitkami. - Kto nog¹ st¹pi³ na ksiê¿e terytorium, ten idzie do
ksiêdza na œniadanie! - zawyrokowa³ m³ody pleban. - Z wyj¹tkiem
panien! - protestowa³a panna Podborska.
- Bez ¿adnych wyj¹tków. Ksi¹dz, panna i anio³ trzeci - to rodzone
dzieci. Zreszt¹ ja tu rozkazujê, nie jakieœ tam m³ode panny. A
to mi siê podoba! Nieprawda¿, doktorze? - A, skoro takie prawo...
Musz¹ siê panie poddaæ.
- No? I có¿ teraz? Ksi¹dz i doktór, to jest, Ÿle mówiê, doktór
i ksi¹dz zdecydowali, wiêc ju¿ jesteœmy na plebanii... - mówi³
proboszcz otwieraj¹c furtkê w nowym murze, który otacza³ cmentarz
koœcielny. W du¿ych, wygodnie umeblowanych pokojach ksiê¿ego
mieszkania pe³no by³o kwiatów, obrazów (oleodruków), pism,
ilustracji. W sali jadalnej zmieœci³a siê szafka z wydawnictwami
dla ludu, w ustronnym gabinecie le¿a³y na stole pisma tygodniowe,
miesiêczne, gazety i sta³a spora biblioteka. Ksi¹dz bawi³ goœci
swym jowialnym humorem który wszak¿e usi³owa³ byæ humorem
lepszego tonu, i dopytywa³ siê u zgrabnej gospodyni o œniadanie.
Wkrótce je podano. Proboszcz zna³ ju¿ historiê parysk¹ dziewic
i doktora. Ciekawy by³ przede wszystkim drogi do Lourdes,
wybiera³ siê tam bowiem od lat kilku. Panny egzaminowa³y go, czy
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (94 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
du¿e zrobi³ postêpy w jêzyku francuskim. Przy koñcu œniadania
proboszcz wywo³a³ Judyma do gabinetu na papierosa, a dziewice
przegl¹da³y tymczasem w salonie œwie¿e pisma. Okna gabinetu
wychodzi³y na drogê lipow¹. Proboszcz mówi³ ¿ywo i tak rozumnie,
¿e Judym co chwila myœla³: "Patrzajcie¿, jaki to m¹dry i jaki
mi³y pomidorek..." Ksi¹dz z ciekawoœci¹ pyta³ siê doktora o ró¿ne
rzeczy wielkomiejskie, gdy wtem rzuci³ okiem na drogê i skrzywi³
siê brzydko. T¹ drog¹ szed³ w³aœnie prêdkim krokiem m³ody
cz³owiek w eleganckim demi-sezoniku i jasnym kapeluszu. Dr Tomasz
pozna³ w zbli¿aj¹cym siê m³odzieñcu kuracjusza, którego by³
widzia³ jad¹cego konno w dniu swego przybycia do Cisów, a póŸniej
dostrzeg³ przy ogólnym stole w zak³adzie. Nazwiska nie pamiêta³,
wiêc spyta³ o nie ksiêdza: - A to jest pan Karbowski, wasz
przecie kuracjusz Choæ taki on chory, jak ja aptekarz! -
Dlaczegó¿ to?
- Widzi pan... to jest ³obuzina. Pochodzi, jak mówi¹, z bardzo
dobrego rodu, odziedziczy³ po ojcu maj¹tek - no i puœci³ go we
dwa lata, ale to co do gronia. Bywa³ w Monte Carlo, w Monaco, w
Pary¿u, gdzie kto chce. Gra w karciêta, ale to nie tak po
naszemu, tylko z premedytacj¹. W tym sêk!... - Nie
spostrzeg³em...
- No, to doktór jeszcze zd¹¿y. W sezonie, co tylko przyjedzie
bogatszego, a z fiu fiu w g³ówce, m³odzie¿ z³ot¹, a nawet
rozmaite damule, ogrywa tak, ¿e z p³aczem wyje¿d¿aj¹. Z tego
¿yje. - Czy¿ tu bywaj¹ tacy?
- Bagatela! Ten pan Karbowski - ho-ho... Zim¹, gdy siê urwie
kompania bogatsza, siedzi jak suse³. Czasem wyjedzie, znowu
wraca... Gdy go nêdza przyciœnie, po¿ycza od lokajów, od
k¹pielowych, od ¯ydków, felczerów, od ka¿dego, kto na placu.
Mówiê dlatego, ¿e i doktora nie ominie. - Ech, ode mnie trudna
po¿yczyæ, szczególnie w tym czasie... - zaœmia³ siê Judym. - No,
no... Straci³em do niego serce, bo umie oszwabiæ biednego
cz³owieka. Przychodzi, dajmy na to, do felczera, który przez
sezon usk³ada³ sobie pewn¹ sumkê, i prosi go o zmianê dwudziestu
piêciu rubli. G³upi Figaro zachwycony poufa³oœci¹ "takiego pana"
wywleka z szuflady rubeliansy i rozk³ada na stoliku. Ten zgarnia
to do pugilaresu, póŸniej udaje, ¿e zapomnia³ wzi¹æ ze sob¹
dwudziestopiêciorublowego papierka, i ka¿e felczerowi przyjœæ do
hotelu. Zajdziesz, mówi, to sobie weŸmiesz, bo mi siê teraz nie
chce lecieæ po pieni¹dze - idê akurat do zamku... Lokaje nauczeni
nie dopuszczaj¹ golibrody do "pana hrabiego", a on tymczasem
r¿nie w karty licz¹c na to, ¿e wygra owe dwadzieœcia piêæ rubli
i odda. - Ale czy oddaje przynajmniej?
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (95 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- Dziœ jeszcze oddaje, gdy go nacisn¹æ. Ale co zrobi jutro? Za
numer w hotelu nie p³aci chyba od roku. A zreszt¹ teraz on tu ma
co innego na myœli. Gdy to dobrodziej mówi³, da³o siê s³yszeæ
lekkie stukanie we drzwi prowadz¹ce z przedpokoju do salonu.
Ksi¹dz coœ mrukn¹³ i wyszed³ poci¹gaj¹c za sob¹ doktora. W
drzwiach przeciwleg³ych sta³ ów pan Karbowski. By³ to wysmuk³y,
blady brunet. Maleñki, nie podkrêcony w¹s ocienia³ jego czerwone
wargi. Ciemne, mgliste oczy zdawa³y siê nie widzieæ nikogo w
pokoju. G³adko od lewego k¹ta czo³a przyczesane w³osy
harmonizowa³y z ca³¹ osob¹ pe³n¹ szczególnego czaru. Modny
smoking le¿a³ na nim i uwydatnia³ zgrabnoœæ powolnych ruchów.
Karbowski przywita³ m³ode panienki ogólnym uk³onem, ksiêdza
cmokn¹³ w ramiê. Judymowi z mi³ym skinieniem g³owy poda³ rêkê i
usiad³ obok panny Wandy, a naprzeciwko Natalii. Ta od chwili
wejœcia do salki m³odego cz³owieka by³a blada jak papier. Usta
jej przymknê³y siê w sposób szczególny, jakby mia³a za chwilê
wybuchn¹æ p³aczem, a ca³a twarz sta³a siê tak piêkna, ¿e
niepodobna by³o oczu oderwaæ. Karbowski mówi³ do panny Joanny o
ksi¹¿ce, któr¹ ta trzyma³a w rêku. W czasie tej rozmowy pewnym,
jakby ociê¿a³ym ruchem uchyli³y siê jego powieki i oszala³e,
bezmyœlne, dzikie z mi³oœci oczy wlepi³y siê w twarz panny
Natalii. Ona tak¿e nie mia³a ju¿ si³y ukrywaæ wyrazu swoich.
Panna Joanna pe³na trwogi i wzburzenia mówi³a ¿ywo do
Karbowskiego, ale s³owa jej pl¹ta³y siê i wiêz³y w gardle. On
pyta³ siê, uœmiecha³, rozumowa³, z pozoru s¹dz¹c, trzeŸwo i
ch³odno, ale tylko na przelotne i bolesne chwile odrywa³ wzrok
od tamtej. Mówi³ wolno i dŸwiêkami tak widocznie obcymi jego
mowie, ¿e wydawa³y siê nie tylko jemu, ale i wszystkim przytomnym
czymœ dalekim i k³amanym. - Pan d³ugo jeszcze zabawi w Cisach? -
zapyta³a go panna Natalia. - Tak, jeszcze dosyæ d³ugo. Nie
wiem... Mo¿e umrê... - rzek³ z uœmiechem prawdziwie œmiertelnym.
- Umrze... pan? - szepnê³a.
- Tak d³ugo, tak dawno... tu leczê siê bezskutecznie... Straci³em
nadziejê. - Mo¿e by panu jaki inny kurort pomóg³... - wtr¹ci³
ksi¹dz ogl¹daj¹c swe paznokcie. Karbowski musn¹³ w¹sika i
przelotnie dotkn¹³ proboszcza spojrzeniem, które, zdaje siê,
mog³oby zabiæ. W tej chwili rzek³ jak gdyby do siebie:
- Ach, tyle czasy... Tak, tak... Ksi¹dz proboszcz ma racjê, inny
kurort... Mo¿e byæ, ¿e pojadê. - Kiedy? - zap³ata znowu panna
Natalia.
Po tym s³owie niewinnym panna Joanna drgnê³a i wsta³a ze swego
miejsca. - JedŸmy ju¿! - rzek³a do towarzyszek - babunia bêdzie
niespokojna. Panna Natalia uda³a, ¿e nie s³yszy tych wyrazów,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (96 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
tylko Ÿrenice jej zaszkli³y siê bia³ym blaskiem okrutnego gniewu
jak ¿ywe srebro. Panna Wanda, która przerzuca³a u³o¿one z ca³ego
roku numery jakiejœ ilustracji, podnios³a g³owê i zapyta³a: -Wiêc
jedziemy?
Nikt nie odpowiada³. Ksi¹dz siedzia³ przy osobnym stoliku i
bêbni³ weñ palcami. Oczy jego patrza³y w przestrzeñ, a wargi by³y
odête. Taki wyraz twarzy nie zdradza³ wcale zadowolenia z wizyty
pana Karbowskiego ani z toku rozmowy. Ale panna Natalia i
Karbowski tego nie widzieli. By³o rzecz¹ jasn¹, ¿e chodzi³o im
o wyzyskanie tych sekund per fas et nefas , o napatrzenie siê
sobie wzajem w oczy, o przypomnienie w uœmiechach i dŸwiêku. s³ów
obojêtnych, mórz bezdennych têsknoty. S³owa p³yn¹ce z ust m³odego
cz³owieka panna Natalia wita³a dziwnymi, pe³nymi boskiego wdziêku
ruchami warg i nozdrzy, jakby czu³a zapach ka¿dego wyrazu i na
ka¿dym niby na ró¿y przys³anej sk³ada³a poca³unek. Panna Joanna
¿egna³a siê z proboszczem. Za jej przyk³adem uczyni³y to obydwie
towarzyszki. Gdy nadesz³a kolej po¿egnania Judyma i panna Natalia
stanê³a przed nim, ujrza³ jej srogie oczy skamienia³e z ¿alu, a
jednak wydaj¹ce jak gdyby krzyk rozpaczy. Przez chwilê myœla³,
¿e odda³by ¿ycie, gdyby te oczy jedn¹ godzinê tak za nim
têskni³y... Ale zahucza³ w duszy jego diabelski œmiech i coœ
z³ama³o siê wœród g³uchego bólu. Obydwaj z Karbowskim wyszli
jednoczeœnie z probostwa.
Przed gankiem sta³ lekki odkryty wolant, do którego wsiad³y
wszystkie trzy panny. Konie szybko z miejsca ruszy³y... Panna
Natalia nie obejrza³a siê ani razu. Za to Karbowski patrza³ w
stronê oddalaj¹cego siê pojazdu wtedy nawet, gdy ten znik³ ju¿
na zakrêcie alei. Oczy jego mia³y wyraz dziwnej sennoœci, a twarz
by³a skrzywiona cierpieniem, którego nie mog³a pokryæ ani maska
dumy, ani uœmiech towarzyski. Judym zazdroœci³ temu m³odzieñcowi
wszystkiego, nawet cierpieñ, jakich tamten doœwiadcza³. T¹ sam¹
drog¹ szed³ przed godzin¹ z sercem pe³nym ognia. Rwa³ siê do
pracy w szpitalu, silnie pragn¹³ przynajmniej ujrzeæ mury tego
budynku, gdzie bêdzie k³ad³ duszê w tward¹ pracê lekarsk¹, a oto
teraz ca³y ów szpital tak nie istnia³ dla niego, jakby siê w
ziemiê zapad³ Co wiêcej, aspiracje odczuwane przed godzin¹
wydawa³y mu siê w owej chwili jak coœ g³upiego do absurdu, jak
coœ z nie istniej¹cej krainy dubów smalonych. Rzeczywistoœci¹
by³o to, ¿e panna Natalia jest zakochana w Karbowskim. Judym
przypatrywa³ siê z ukosa postaci tego franta, jego ruchom, gestom
z natury i wystudiowania zgrabnym i w smutku tak bezbrze¿nym,
jego ubraniu pe³nemu smaku i elegancji. Nie by³by pewno wyzna³
tego przed nikim ani nawet przed sob¹, ale czu³ to, ¿e ca³e
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (97 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
¿ycie, wszystkie wysi³ki, plany, d¹¿enia, jest to jedno wielkie
g³upstwo w stosunku do ¿ycia Karbowskiego. Po có¿ to wszystko?
Po co zabiegi, idee, trudy? Czyli¿ Karbowski nie zrozumia³ ¿ycia
tak, jak je rozumieæ nale¿y? Byæ cz³owiekiem piêknym, wykwintnym
i dla tych przymiotów byæ kochanym przez najcudowniejsze zjawisko
ziemi, przez tak¹ pannê Orszeñsk¹. Wszystko w Karbowskim zda³o
siê Judymowi doskona³ym i logicznym, nawet jego karciarstwo i
szacherki Nie przywi¹zywa³ do tego wszystkiego wagi, jak nie
przywi¹zujemy wagi do niczego oprócz piêknoœci patrz¹c na
tajemniczy kwiat tuberozy. "Przecie - myœla³ Judym - taki kwiat
jest owocem Bóg wie jakich trudów, wydatków, zachodów, jest
bezu¿yteczny i szkodliwy, gdy go porównaæ ze ŸdŸb³em tymotejki,
k³osem ¿yta albo kwiatem koniczyny, a przecie¿ komu¿ by przysz³o
do g³owy deptaæ go za to nogami..." Z g³êbi duszy m³odego lekarza
wychyli³ siê znowu ¿al gorzki i nienasycona zazdroœæ, czemu i on,
czemu i on...
Burza ju¿ przesz³a... Zdawa³o siê, ¿e wszystko ucicha, gdy wtem
zaczyna³y trzepaæ nowe bicze kropel ogromnych, ciê¿kich, sznurem
id¹cych na ziemiê. Wzd³u¿ œcie¿ek wypuk³ych, rumianych od starej
ceg³y, p³ynê³a bez ustanku lœni¹ca woda Po placach nieco
g³êbszych sta³y jeziorka pe³ne baniek szklistych a wzdêtych jakby
przez usta swawolnych dzieci. W cieniu kasztanów chowa³y siê
zielone smugi, a w nich widaæ by³o pnie wywrócone. W górze,
miêdzy ogromnymi kêpami wierzcho³ków jaœnia³ wyimek nieba o tle
poz³ocistym, œwiec¹cym niby owe niebiosa, które ogl¹daæ mo¿na w
o³tarzach koœcio³ów wiejskich. Po nim pêdzi³y k³êby chmur
pierzastych, rozwianych, cienkich, fioletowych, tak prêdko jak
dymy. Co chwila odzywa³ siê jeszcze grom daleki, grom wiosenny...
Najbli¿ej sta³a akacja o pniu grubym i czarnym a ga³êziach jakby
wykrêconych z ¿elaza. Te potworne konary roztr¹ca³y zas³onê
delikatnych, jasnych liœci. Z cieniów starego muru bi³y w górê
tysi¹czne ga³¹zki m³odych akacji, które jeszcze krzewem byæ nie
przesta³y. M³ode pêdy osnute ¿ywymi liœæmi, a na samych koñcach
maleñkimi ich œladami, wyci¹ga³y siê ku chmurom, gdyby pieszczone
rêce dziewicze, których dot¹d s³oñce nie skala³o. Czasami
przylata³ wiatr, rozbuja³ ten krzew lekko, równo, cicho - i wtedy
cudowne strofy liœci ko³ysa³y siê w ciep³ym, wilgotnym powietrzu
sennymi akordami niby muzyka, która oniemia³a i, przybrawszy na
siê kszta³t tak przedziwny, zastyg³a. Judym siedzia³ u otwartego
okna w swoim mieszkaniu. P³on¹³ od g³êbokiej radoœci. W pewnych
sekundach wznosi³y siê w jego sercu jakieœ tchnienia uczuæ
podobne do tych, co ko³ysa³y wierzcho³ki drzew. Wówczas na jego
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (98 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
usta wybiega³y dŸwiêki pieszczotliwe a zapalaj¹ce, jakby z ognia.
Mówi³ nimi do drzew wielkich, do m³odych krzewów, do jaskó³ek
szybuj¹cych wysoko nad szczytami po œwietlistej otch³ani.
Tajemnicza radoœæ poci¹ga³a wzrok jego ku koñcowi alei, a serce
ulatywa³o z g³êbi piersi jak zapach. Na coœ nies³ychanego czeka³,
na przyjœcie czyjeœ...
17 paŸdziernika. Dziœ rocznica mego przyjazdu do Warszawy. Wiêc
to ju¿ szeœæ lat up³ynê³o! Szeœæ lat! Ogromny tydzieñ mojego
wieku. Wtedy mia³am siedemnaœcie, dziœ ju¿ dwadzieœcia trzy
"wiosny". Je¿eli porównaæ tamt¹ Joasiê z dzisiejsz¹ - jaki¿ to
deficyt! Joasiu, Joasiu... Postanowi³am pisaæ dziennik na nowo,
a raczej wskrzesiæ z martwych dawny. Uczy³a nas przecie wszystkie
tej sztuki Stacha Bozowska . Ona pierwsza w Kielcach pisa³a
dziennik umiejêtny, to jest dziennik szczerych uczuæ i
"prawdziwych" myœli. Biedna po stokroæ Staszka... W jednym z
ostatnich listów pisa³a do mnie: "W³aœciwie by³am w tym ¿yciu
uzdolnion¹ autork¹ mojego dziennika - i niczym wiêcej. Teraz
napali³am w moim szkolnym piecu trzynastoma ksiêgami oprawionymi
w grub¹ tekturê i czarne, zrudzia³e sukno. ¯egnaj, dzienniku..."
•le zrobi³a! Dlaczegó¿ têpiæ zwierzenia, które nikomu wadziæ nie
mog¹, a dla nas samotnic zastêpuj¹ (wielki Bo¿e!) kochanków,
mê¿ów, braci, siostry i przyjació³ki? Nie - bêdê pisa³a w dalszym
ci¹gu! Czujê do tego na³óg taki, jak np. mê¿czyŸni do palenia
tytoniu. Pod wp³ywem szyderstw frazesowicza S. przesta³am pisaæ,
a teraz niewymownie ¿a³ujê. Odmawia³am sobie przyjemnoœci przez
lat szeœæ - i dlaczego? Dlatego, ¿e S. na ten temat dowcipkowa³?
Mniejsza zreszt¹... Ile¿ to zmian! Henryk w Zurychu, Wac³awa nie
ma, Staszka ju¿ dawno w grobie... A u mnie? Ile¿ to zmian! Jak
dziœ pamiêtam tê noc ostatni¹, gdy przyszed³ telegram od pani W.
W ci¹gu czterech godzin zdecydowa³am siê opuœciæ Kielce, jechaæ
do Warszawy - i pojecha³am. Telegram brzmia³ (umiem na pamiêæ te
s³owa): "Miejsce u Predygierów jest. Przyje¿d¿aæ niezw³ocznie.
W." Ach, ten dzieñ, ten pop³och! Zbieranie rzeczy, bielizny,
drobiazgów, szybko, szybko, dr¿¹cymi rêkoma, wœród ³ez i wybuchów
odwagi... Poczciwa pani Falikowska "u¿ycza" mi pieniêdzy na drogê
- i wyjazd! G³êboka, ciemna noc w jesieni... Jak to wówczas
doro¿ka dudni³a w pustych ulicach kieleckich, jakie dziwne
wywo³ywa³a echa i wrzaski miêdzy œcianami starych kamienic! Sama
jazda kolej¹ by³a to ju¿ czynnoœæ co siê zowie. Pod sekretem
mówi¹c, przecie to pierwszy raz jecha³am wówczas "kolej¹
¿elazn¹". Pierwszy raz - i prosto w œwiat! Nie zmru¿y³am oka,
tylko z g³ow¹ wspart¹ o deski wagonu marzy³am bojaŸliwie o ¿yciu.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (99 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Tyle akurat o nim wiedzia³am, co cz³owiek id¹cy do lekarza pod
naciskiem nêkaj¹cych go a zagadkowych cierpieñ. Jak on nic nie
wie o istocie samej choroby, nie rozumie, co ona jest, co z niej
mo¿e wynikn¹æ, dok¹d rzuci jego cia³o, losy, myœli. uczucia - i
tylko marzy ostrymi a przebieg³ymi wiedzeniami, usi³uj¹c wszystko
zrozumieæ - tak samo ja wtedy... Wali³am w ¿ycie z kapita³em
sk³adaj¹cym siê z biletu kolejowego, z tobo³ka rzeczy, piêciu
z³otówek "grosza gotowego", no i z telegramu pani W. Za sob¹
zostawia³am dwu braci, ciotkê Ludwikê, która (w braku kogoœ
bardziej odpowiedniego) zast¹pi³a mi matkê, gdym "uczêszcza³a"
do gimnazjum, która dzieli³a siê ze mn¹ ma³ym kawa³eczkiem swego
chleba - i chyba nic wiêcej... Ach nie, nie "nic wiêcej"!
Kocha³am Kielce, ró¿ne tam osoby, braci, Wacka i Henryka,
D¹browskich, Multanowiczów, Karezówkê, Kadzielniêi tak w ogóle
wszystkich. W tych latach tak ³atwo cz³owiek w³aœnie wszystko
mi³uje! Có¿ dopiero Kielce! Tej nocy w wagonie by³o mi tak ¿al!
Ko³a uderzaj¹ce o szyny wo³a³y na mnie okrutnymi s³owami. Zgrzyty
ich kruszy³y m¹ wolê i si³ê na jak¹œ mg³ê trwogi. Przypominam
sobie te chwile przestrachu, kiedy nim jak p³omieniem objêta
postanowi³am wysi¹œæ na pierwszej stacji i wróciæ. Wróciæ,
wróciæ! Ale wagon mój rwa³ w nocy jesiennej wskroœ jakichœ
miejscowoœci ponurych i ¿elazn¹, dzik¹ moc¹ swoj¹ precz miê
unosi³ od wszystkiego, com czule kocha³a. Zreszt¹, czy¿ mog³am?
Wróciæ do biednej ciotki utrzymuj¹cej stancjê uczniowsk¹?
Mieszkaæ znowu w nêdznej, ciemnej i ciasnej izdebce! Sypiaæ na
starej kanapie, wœród zaduchu sosów, wœród wiecznego deficytu
ciotczynego, trosk o mas³o i ¿alów na dro¿yznê kartofli, ach, i
wœród afektów ósmoklasistów, zepsutych, niem¹drych i
rozpró¿niaczonych; Nie mog³am, ¿adn¹ miar¹ nie mog³am... Zreszt¹
musia³am przecie, wed³ug œlubu tak solennie z³o¿onego u œwiêtej
Trójcy, przygotowaæ drogi dla Wac³awa, który by³ wówczas w
siódmej klasie, pomagaæ Henrykowi. Dawne, dawne dzieje... Ranek
dnia przy koñcu jesieni, ranek chory i jakby sp³akany, gdy dr¿¹ca
z zimna i (powiedzmy szczerze, co tam!) - ze strachu, trzês³am
siê jednokonn¹ dryndul¹ do pani W. Przybywam, trafiam na tê
uliczkê Bednarsk¹, co niby jakaœ figura czy bestia wi³a siê w
moich uczuciach - i wkrótce idziemy we dwie z pani¹ Celin¹ do
Predygierów. Mijam ulice, które pierwszy raz widziane w taki
dzieñ (przez oczy struchla³e z niedo³êstwa) s¹ zimne, obmok³e,
niegoœcinne, niby owa "skorupa", w której "p³ywa jakiœ p³az".
Wchodzimy Zmierzone jak ³okciem okiem lokajskim, wyczekujemy w
pysznym gabinecie. Po d³ugim udrêczeniu s³yszê wreszcie jedwabny
szelest sukien. Ach, ten jedwabny szelest sukien... Ukazuje siê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (100 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
pani Predygierowa. Nos wprawdzie ¿ydowski, ale za to spojrzenie
arystokratyczne, ca³kowicie wed³ug wzorów sarmackich. Mówimy o
mnie, o moim patencie, o tym, co mam wyk³adaæ Wandzie, mojej
przysz³ej uczennicy, wreszcie przerzucamy siê mimo woli z jêzyka
polskiego we francuski. Koniec koñców - pytanie: ile ¿¹dam
miesiêcznej pensji? Minuta wahania siê. PóŸniej ja, kielczanka,
zdobywam siê na heroizm i w³asnym uszom nie wierz¹c wyg³aszam
maksymaln¹ cyfrê, jaka kiedykolwiek powsta³a w mojej imaginacji:
piêtnaœcie rubli. Pokój osobny, utrzymanie ca³kowite i piêtnaœcie
rubli miesiêcznie! Czy s³yszycie wy, które oœwiecacie g³upie
dzieci miêdzy rogatkami biskupiej stolicy? Pani Predygierowa nie
tylko siê zgadza, ale "z chêci¹"... Tej samej nocy ju¿ spa³am w
zacisznym pokoiku od ulicy D³ugiej. Niech bêdzie b³ogos³awiony
rok, który tam prze¿y³am! Nie znaj¹ca Warszawy tak dalece, ¿e
mog³am pod tym wzglêdem z artyzmem reprezentowaæ cielê (gdyby
Warszawê porównaæ do wrót malowanych), wzorowo siedzia³am w domu,
pracowa³am nad Wand¹ i czyta³am. "Biblioteka pana Predygiera
sta³a przede mn¹ otworem"... Nigdy w ¿yciu, ani przedtem, ani
potem tyle ksi¹¿ek nie wch³onê³am. Czegó¿ to wówczas nie mia³am
w rêku! Ale co tam! By³am wówczas dobra jak cukier lodowaty...
"W tym rzecz!" - jak mówi³ zacny pan Multanowicz. Kocha³am
Wandziê, moj¹ uczennicê, kocha³am j¹ szczerze jak rodzon¹ m³odsz¹
siostrzyczkê. Kocha³am nawet pani¹ Predygierow¹, choæ by³a
wzglêdem mnie zawsze twarda, ,wynios³a i z góry wielkoœci¹
olœniewaj¹ca jak latarnia gazowa. By³abym mo¿e szerokim sercem
mi³owa³a i pana Predygiera, gdyby nie to, ¿e by³ bogatym,
niezrozumia³ym, obrzydliwym, t³ustym mê¿czyzn¹, w którego oczach
widzia³am przez ca³y rok tylko dwa uczucia: albo chytroœæ, albo
tryumf. Stopniowo wszystkie afekta zgas³y. Nie zakwit³a w tamtym
mieszkaniu miêdzy mn¹ i tymi ludŸmi nawet przyjaŸñ, nawet
¿yczliwoœæ. Dziœ ju¿ wiem, ¿e nie ma w tym nic dziwnego... Bo
czyli¿ najnêdzniejszy ze wszystkich, najlichszy kwiatuszek mo¿e
siê rozwin¹æ w lodowni? Pamiêtam moj¹ pierwsz¹ bytnoœæ w teatrze,
na koncercie "Lutni" , na odczytach Dziœ tylko s³ab¹
reminiscencj¹ poznajê te urocze, prawie mistyczne wzruszenia,
kiedy zobaczy³am na scenie... Mazepê. Gdym us³ysza³a œwietnych
aktorów g³osz¹cych cudowne wiersze S³owackiego, które umia³am na
pamiêæ, "moje" wiersze... Wówczas tak¿e los da³ mi mo¿noœæ
"ujrzenia" kilku literatów, których mia³am w prostactwie moim,
z miasta Kielc importowanym, za wiod¹cych ród swój od Apollina.
PóŸniej, ale dopiero póŸniej, przekona³am siê, ¿e daleko czêœciej
wywieœæ by siê mogli od Bachusa i Merkurego. Teraz ju¿ wiem, ¿e
talent to w wiêkszoœci wypadków - torba, czasem cennych klejnotów
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (101 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
pe³na, któr¹ na plecach nosi z przypadku byle facet, a nieraz
byle rzezimieszek. Wtedy! Ta groza wielka, kiedy wchodzi³am do
pokoju, gdzie zaproszony przez pana Predygiera na pieczeñ
siedzia³ on, sam on... Ale swoj¹ drog¹... I dziœ jeszcze tak bym
pragnê³a zobaczyæ z jakiegoœ k¹cika: To³stoja, Ibsena, Zolê,
Hauptmanna. Chcia³abym tak¿e s³yszeæ mówi¹cych: Przybyszewskiego,
Sieroszewskiego, Tetmajera i jednego tylko i c z a (rozumie siê -
Witkiewicza ). Od tych wielkich wolê dziœ œwiat, z którym
zetknê³am siê tutaj. Ten, co miê najmniej rozczarowa³, œrodowisko
czuj¹ce bez afektacji, nasze "matki-panny", ludzie pokornego
serca, o wykrzywionych butach i zrudzia³ych mantylach. Zdawa³o
mi siê niegdyœ, ¿e œwiat z nich siê sk³ada. Reszta, s¹dzi³am, s¹
to czasowo zaniedbani, którzy otrzymawszy prawdê zwróc¹ siê ku
niej i zaczn¹ nowe ¿ycie. Utwierdza³y miê w tych rojeniach listy
Staszki Bozowskiej pisane z zapad³ej dziury, dok¹d pojecha³a. Te
listy by³o to nic wiêcej tylko wznios³e nieprawdy, obcowanie dusz
³atwowiernych. Dziœ oto ju¿ Staszka umar³a. Ja mam ³ez pe³ne
serce i oczy... 18 paŸdziernika. Kiedy zaczê³am pisaæ, chcia³oby
siê uprzytomniæ sobie i to, i tamto. Tyle nasuwa siê szczegó³ów,
tyle osób, zdarzeñ i uczuæ. Wszystko to nie daje siê obj¹æ i
z³¹czyæ, rozpierzcha siê jak ¿ywe srebro i leci w swoje strony.
Takie jest nasze ¿ycie: ruchliwe, prêdkie, bez steru... Myœla³am
dziœ w nocy o Wac³awie i znowu mam ten ucisk serca. Jest to
rzeczywiœcie jakaœ szydercza fatalnoœæ: Henryk, który zosta³
wyrzucony z szóstej klasy, siedzi w Zurychu, chodzi sobie na
"filozofiê" i ma siê dobrze, a Wacek, który opuœci³ gimnazjum ze
srebrnym medalem, œwietnie pracowa³ tutaj na przyrodzie, by³
przez wszystkich powa¿any - tak bezu¿ytecznie skoñczy³. Potworna
jest logika tych faktów. Ciotka Ludwika rzek³aby pewno: "To
wszystko dlatego, ¿e jesteœcie za ma³o religijni..." Czêsto mi
siê zdaje, ¿e ludzie maj¹ jakieœ ukryte podobieñstwo ze
zwierzêtami: osobniki wyró¿niaj¹ce siê przeœladuj¹ jednomyœlnie,
a bez porozumienia miêdzy sob¹, jakimœ odruchem stadowym. 24
paŸdziernika. By³am w teatrze. Grano Nauczycielkê , utwór
wyró¿niony przez gremium krytyków. Dziwi miê, dlaczego autor
przedstawia sw¹ heroinê jako uwiedzion¹, kiedy takie fakty nie
maj¹ chyba miejsca. Prawda ¿yciowa jest z pewnoœci¹ brutalna.
Wiem np. jakich tentacji doœwiadcza³a Hela R. albo panna
Franciszka W. Cnotliwi mê¿owie spod pantofla s¹ w tych szrankach
stokroæ bystrzejsi od kawalerów. Guwernantki bywaj¹ m¹dre albo
g³upie, z³e albo dobre, brzydkie albo ³adne, ale wszystkie musz¹
byæ pod tym wzglêdem bez zarzutu. Mo¿e cudzoziemki tego nie wiem.
Tam zachód, podobno ³atwiej siê op³aca. Ale ¿ywio³ miejscowy...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (102 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Guwernantka, jako istota obca, zazwyczaj spo³ecznie ni¿sza, jest
ci¹gle na cenzurowanym. Gdyby da³a tylko powód do wzmianki - ju¿
po niej! Cenzura mo¿e byæ ³askaw¹, nawet ¿yczliw¹, nawet
pochlebn¹, ale nie ustaje nigdy. Przy tym ju¿ to samo, ¿e siê
zajmuje stanowisko trudne i ni¿sze, a jest siê czêstokroæ
znacznie wy¿ej - tworzy i udelikatnia uczucie dumy, szlachetne
uczucie, które jak kij s³u¿y do podparcia w chwili znu¿enia i do
obrony przed wrogiem. Ono samo ju¿ jest hamulcem niema³ym, kto
wie, mo¿e ca³kowicie wystarczaj¹cym. 26 paŸdziernika Czytam
Ludwikê Ackermann . Ona mówi w pewnym miejscu, ¿e kobieta pisz¹ca
poezje jest œmieszna. Zdaje mi siê, ¿e ma racjê. Dlaczego? Poezja
jest to szczery g³os duszy ludzkiej, wybuch pewnej formy
namiêtnoœci. Ten rzut ducha musi byæ walk¹ o rzeczy nowe,
g³oszeniem tajemnic nieznanych. Kobieta dotychczas za twórcê
uwa¿aæ siê nie ma prawa. Œmieszna jest, gdy przeoczy ca³¹ a tak
ogromn¹ wyrwê, która j¹ dzieli od cz³owieka szczerego. Jakie¿ to
nowe prawdy duszy kobiecej jej poezja zawiera?Tylko mi³oœæ (nota
bene mêsk¹). Czasami wrzask rokoszu, to jest czegoœ
przejœciowego, co raczej ubo¿y, ni¿ zbogaca... Doœæ czêsto bunt
o prawo g³oszenia tego, co ju¿ zosta³o powiedziane przez
mê¿czyzn. Najczêœciej zaœ ob³udê albo piêknie, ciekawie,
zagadkowo (dla mê¿czyzn) czuj¹ce niedo³êstwo mi³osne. Wszystkie
prawdziwe poetki osobistoœæ swoj¹ rzeczywist¹ zostawiaj¹ w cieniu
(np. Ada Negri ). Je¿eli Safo nowoczesna chce mówiæ zrozumiale
jako cz³owiek, musi mówiæ jak mê¿czyzna. W rzeczywistoœci
wszystkie te same uczucia ona posiada, mo¿e nawet serce jej
zawiera ich wiêcej i daleko subtelniejszych, ale nie mo¿e ich,
ni‚ œmie wyraziæ szczerze. Myœli jej biegn¹ odmiennym ³o¿yskiem,
mianowicie s¹ czystsze, a raczej nie tak brutalnie zmys³owe,
namiêtnoœci zaœ zgo³a inne, wcale nie takie, jak je przedstawiaj¹
dzisiejsi autorowie, i to nie tylko mê¿czyŸni, ale i kobiety.
Mê¿czyŸni wszyscy s¹ zmys³owi w sposób ohydny, na przyk³ad, dla
m³odego dziewczêcia. Tak siê maluj¹ w sztuce, któr¹ stworzyli.
I tacy s¹ naiwni w tej swojej zwierzêcoœci, ¿e litowaæ by siê
trzeba nad nimi jak nad ma³ymi dzieæmi. Co tylko w ich
s¹siedztwie "caca", to zaraz do buzi! Nie uwa¿aj¹ sobie wcale za
obowi¹zek z wiêksza ostro¿noœci¹ wyra¿aæ swych brutalstw, choæby
przez grzecznoœæ, przez wzgl¹d, ¿e mo¿e "p³eæ s³aba" inaczej to
samo czuje... Wszystko zaœ, co w wielkiej sztuce mog³oby wyjœæ
od kobiet (rozumie siê: równie silnego), dotychczas przynajmniej,
mu i siê wpierw ukszta³towaæ na mod³ê mêsk¹. Tote¿ mo¿na czasami
czytaæ utwory pisane przez kobiety i maluj¹ce niby to uczucia
niewieœcie, utwory sk³amane œwiadomie od a do z. Jest to
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (103 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
kokietowanie przez damy rodzaju mêskiego za poœrednictwem
literatury. Mê¿czyŸni tymczasem doskonale broni¹ swego ustroju
i potêpiaj¹ wszelkie próby wyodrêbnienia siê duszy odmiennej i
nowego, jeszcze nie znanego rodzaju sztuki wraz z jej
bezgraniczn¹ sfer¹ tajemnych sposobów. Panowie œwiata musieliby
ulec nowej, z gruntu i n a k s z e j krytyce, co nie mog³oby byæ
mi³e. Tote¿ s¹dy dzisiejsze w tej dziedzinie nie tylko mê¿czyzn,
ale w ich szkole wychowanej masy kobiet, bardzo s¹ zbli¿one do
pojêæ Indusów, którzy uwa¿ali bia³og³owê za nieczyst¹, gdy¿...
bywa tak¹ czasami. Jedno i drugie nie od jej woli zale¿y, ale
traktowane jest z prostot¹ prawdziwie indyjsk¹ jako fakt, który
sam w sobie jest rozwa¿any. Czyli¿ mê¿czyŸni Óczuæ najbardziej
wznios³ych poeci, szanuj¹ w kobietach ducha ludzkiego? Wydaje mi
siê, ¿e nie. Oni uwielbiaj¹ piêkn¹ istotê, o ile jest skarbnic¹
w³aœciwoœci dla nich rozkosznych, chocia¿ posiadanie tych cnót
nie mo¿e byæ liczone na karb jej zas³ug Najbardziej zawsze
s³awiony by³ typ kobiety wywieraj¹cej jakiœ wp³yw demoniczny.
Mo¿e mniej, ale szczerze i œlicznie wychwalano dusze czyste,
cierpi¹ce bez skargi, s³odkie istoty, które nie myœl¹ broniæ siê
ani mœciæ, jak Ofelia. Istoty korzystaj¹cej z praw do szczêœcia
osobistego u¿ytkuj¹cej z si³ przyrodzonych ducha i zdolnoœci
umys³u - prawie nie ma. Daleko ³atwiej znaleŸæ w literaturze
szlachetne d¹¿enie mê¿czyzn do rehabilitacji kobiety winnej ni¿
oddanie praw i szacunku pokrzywdzonej. To drugie nie jest ani
sielank¹, ani tragedi¹, wiêc nie mo¿e budziæ estetycznego
wra¿enia Dopiero Ibsen, nieœmiertelny prawdomówca, ten, co
postaci¹ Jadwigi w Dzikiej kaczce œmieje siê jak szatan, jak
niecz³owiek z kultury ludzkiej - zacz¹³ przezieraæ istotê rzeczy.
Ale i on nie mo¿e siê powstrzymaæ od ho³dowania prawom
kierowniczym sentymentu mêskiego. Istotna poezja kobieca drga³a
mo¿e, ale w pieœni niewolnicy, gdy na tarasie rzymskiego magnata,
wobec t³umu rozwalonych patrycjuszów musia³a œpiewaæ dla ich
zabawy pieœñ swego kraju... My jej nie znamy. Kiedy siê wmyœlam
w ten œpiew i chcê go odgadn¹æ, zda mi siê czasami, jakbym
s³ysza³a go gdzieœ za czwart¹ œcian¹. Niekiedy siêga do mego
serca i wówczas przez ca³y dzieñ s³yszê w sobie dŸwiêk tych strun
szarpanych w boleœci przez zakrwawione palce. Wtedy poetka mówi³a
prawdê: "Oto jest, co ja czujê! To jest w mym sercu! Wszystko mi
jedno, co powiesz o mojej pieœni. Ja sobie samej, sobie jedynej
œpiewam..." Ale dziœ... I dziœ istnieje ten sam p³acz kobiety
oszukanej, sprzedanej przez rodzinê, niewolnicy mê¿owskiej, która
kocha innego, upad³ej i wzgardzonej przez ob³udn¹ cnotliwoœæ
gromady. Istniej¹ marzenia zakochanej niewinnie i namiêtnie, tej,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (104 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
co poczê³a i pod sercem nosi dzieciê... Có¿ znowu! Takich
dŸwiêków nie mo¿na wydobywaæ z "liry"! By³oby to niemoralne,
szerzy³oby zepsucie... 27 paŸdziernika. Przeczyta³em, co tu stoi
od wczoraj i nadal bêdzie stoja³o ku oœwieceniu wieków.
Chcia³abym pisaæ prawdziwie i szczerze, a to jest trudnoœæ
nies³ychana. Mam du¿o myœli na pó³ œwiadomych, jakby zab³¹kanych
z cudzej okolicy, które, je¿eli nawet sama sobie zechcê
sformu³owaæ, ju¿ siê zmieniaj¹ pod piórem i nie s¹ takie... Jak
to zapisywaæ? Tak jak nadchodzi, czy te¿ jak siê w s³owie
zmienia? To drugie przypomina mi z Nieboskiej komedii tê chwilê,
kiedy M¹¿, rozpaczaj¹cy piêknymi zdaniami nad niedol¹ ¿ony
ob³¹kanej, s³yszy obcy g³os: "Dramat uk³adasz"... 30 paŸdziernika
Pisa³am dwa dni temu o wiêkszej czystoœci kobiet. Zdarzy³o mi siê
ju¿ nieraz, ¿e gdy jestem jak¹œ myœl¹ szczerze i g³êboko zajêta,
w œwiecie otaczaj¹cym znajdujê jeœli nie rozwiniêcie dalsze, to
w ka¿dym razie szczegó³y i u³amki, które do niej nale¿¹:
Prawdopodobnie to skupiona myœl jak œwiat³o w ciemnoœci wy³awia
z otoczenia wszystko, czego by w innych warunkach nie dostrzeg³a,
gdyby nie wiem jak nasuwa³o siê przed oczy. By³am u Maryni.
Rzadko siê z ni¹ widujê, a lubiê j¹ - jakby to wyraziæ? -
odruchowo, wbrew, a mo¿e na przekór woli. Ona jest do gruntu
niewinna, czysta, bielutka i bardzo prostego serca, a przecie¿
bardzo lubi wiêcej ni¿ jednego, ni¿ dwu lub trzech mê¿czyzn.
Pierwiastek erotyczny stanowi w tym wszystkim tylko pewn¹
domieszkê. Nie chcê powiedzieæ, ¿eby nie gra³ ¿adnej roli, ale
jest to daleko bardziej coœ w guœcie manii wielkoœci. Gdy jej
fundowa³am delikatn¹ uwagê, odrzek³a mi ze szczeroz³ot¹
naiwnoœci¹, ¿e nie wie, czemu by nie mo¿na by³o kilkoma na raz
byæ "zajêt¹". ("Nie zakochan¹ - có¿ znowu!") Te sympatie s¹ w
zupe³noœci odrêbne, ³¹cz¹ siê przecie¿ miêdzy sob¹, podobnie jak
na przyk³ad warstwy w torcie. Ka¿da z osobna jest inna i bardzo
dobra, a czyli¿ z tego wynika, ¿eby wszystkie razem wziête mia³y
Ÿle smakowaæ? A przecie, mimo tej ³obuzerskiej filozofii, Marynka
nie by³aby zdoln¹ wy³adowaæ ze siebie ani krzty tej
"bezbo¿noœci", na któr¹ skar¿y siê w swej piosence Ofelia. 4
listopada. Jeden z tych dni ciê¿kich, co to wydaj¹ siê byæ
podobnymi do istot srogich i nikczemnych Dzieñ taki trwa d³ugo
i nie chce odejœæ, jak lichwiarz, który wszystko swoje musi w tym
terminie wydusiæ. A gdy ju¿ wreszcie zdechnie, zostawi po sobie
czarny cieñ, noc bezsenn¹, pe³n¹ ³ez, widzeñ i strachów. Jedna
z "¿yczliwych mi" osób, pani Laura, w której domu od trzech lat
dajê lekcje dziewczêtom, z emblematami ¿ywej jakoby litoœci
zakomunikowa³a mi smutn¹ wiadomoœæ. Czerpie j¹ od wspó³plotkarki
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (105 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
œwie¿o przyby³ej z woja¿u. Oto - Henryœ podobno nie "robi
doktoratu", jak miê tysi¹ce razy upewnia³, ale robi d³ugi,
skandale i awantury. Mia³ jakiœ pojedynek, uczestniczy³ w burdach
knajpiarskich, siedzia³ w kozie miejskiej, by³ przez policjê
zr¹bany szablami. Jest tego wszystkiego tyle, ¿e trudno wyliczyæ,
a najwa¿niejsze ze wszystkiego - k³amstwo. Jakby wcale od dwu lat
nie chodzi³ na wyk³ady. Brak mu minimalnej iloœci semestrów
potrzebnych do egzaminu - s³owem, plugawe bagno faktów. S³ucha³am
tego cierpliwie, z uœmiechem, jednoczeœnie mówi³am ustami: -Wiem,
wiem, proszê pani, jaki to ³obuz... W duszy mia³am co innego.
Musi w tym byæ sporo prawdy je¿eli mu cofniêto stypendium
muzealne. Wszystko to zreszt¹ nic, ale k³amstwo, "nabieranie"
g³upiej siostrzycy. Gdyby opisa³, jak jest, ani bym mu robi³a
wymówek, ani bym nawet nie uwa¿a³a za z³e. Od tego jest têgi
bursz, ¿eby robi³ skandale. Tylko to dowiadywanie siê z boku, od
ludzi obcych, którzy pomimo woli wy³adowuj¹ na mnie gnij¹c¹ w
ka¿dej duszy cz³owieczej Sehadenz freude . 5 listopada. Ma³o snu,
bo dopiero nad ranem zapadam w stan drzemania i dziœ ³a¿ê z
wdziêkiem zmok³ej kury. Lekcje odbywa³am jak ciê¿kie roboty.
Zgnêbienie dusi, sprawia, ¿e cz³owiek usuwa siê, kurczy
nêdznieje. Postanowi³am z tej dusznej ciasnoty, gdziem by³a
zatarasowana przez gorzk¹ wiadomoœæ, si³¹ siê wydobyæ. Nie, nie
opuszczê Henryka! Bêdê dwa razy wiêcej pracowa³a, wezmê nowe
lekcje, mo¿e nawet ranne. Niech skoñczy choæ jakiekolwiek kursa,
to przecie¿ bêdzie móg³ tutaj l¿ej pracowaæ. Nigdy nie od¿a³ujê,
¿e nie zda³ do politechniki - ale to trudno. Te "freifachy"
trwa³y ju¿ rzeczywiœcie nieco za d³ugo. 6 listopada Dla
oszczêdnoœci biorê do siebie pannê Gu‚pe. Zagrodzi mi to ¿ycie
wiêcej ni¿ o po³owê, ale trudna rada. Ju¿ moja izba bêdzie tylko
w czêœci kryjówk¹, nawet ten dziennik bêdzie siê tylko dorywczo
pisa³o. Wp³ynie wszak¿e tym sposobem co miesi¹c prawie osiem
rubli. Muszê daæ Wac³awowi na ko¿uch, walenki... Jegierowskie
ubranie. Trzeba by po dwie pary. Pamiêtaæ, pamiêtaæ, ¿e pani F.
jedzie 18, 18, 18! 13 listopada Wziê³am now¹ lekcjê Wcisnê³am j¹
miêdzy Lipeckich i Zosiê K. Nowa robota jest to przygotowanie
dziewczynki, Heni L., do klasy wstêpnej na pensjê. Nie zna siê
jeszcze na niczym. Ani dyktanda, ani tabliczki mno¿enia, ani
¿adnej rzeczy. Pokój du¿y, ciemny jak piwnica, o jednym oknie
wychodz¹cym na ciasny dziedziniec. W tej porze jeszcze s³oñce nie
zachodzi, ale tam ju¿ jest wieczór. Siedzimy z t¹ Heni¹
naprzeciwko siebie przy stole i wydajemy, to jedna, to druga,
dziwne g³osy. - Ces enfants ont trouv‚ leurs mouchoirs, mais i1s
ónt perdu leurs bonnes montres. Najprzód ja to mówiê wielkim
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (106 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
g³osem, póŸniej ona z usi³owaniem wydobycia ze siebie dŸwiêków
takiej samej gruboœci. Myœli pewno, ¿e po francusku trzeba mówiæ
tak grobowo. W du¿ym i ciemnym mieszkaniu rozlega siê to wszystko
gdyby jakieœ wywo³ywania wolnomularskie . Czasami ma³ej
przychodz¹ do g³owy dziwne kombinacje. Zadaje mi pytania, na
które ¿adn¹ miar¹ nie mo¿na daæ odpowiedzi... Stamt¹d,
wysiedziawszy godzinê, pêdzê co koñ skoczy na gumach kaloszowych
w g³êbie Powiœla do Blumów z piln¹ wiadomoœci¹, ¿e "trybem
oznajmuj¹cym wypowiadamy czynnoœci w stosunku do odnoœnego
podmiotu rzeczywiste - rozkazuj¹cym rozkazane lub zakazane,
warunkowym czynnoœci tylko mo¿ebne, przypuszczone, zamierzone..."
Tam czeka zawsze czu³y kuzyn. Teraz dzieñ ju¿ jest napchany,
formalnie napchany jak ¿ydowska torba, lekcjami. Tak siê
przyuczy³am do systematycznego chodzenia w oznaczonych terminach,
¿e w niedzielê, trawi¹c poobiednie godziny lekcyj na czczej
gawêdzie albo czytaniu, doznajê co chwila odruchów przestrachu
i zrywam siê jak wariatka. Same nogi skacz¹ i wykonywuj¹ jakieœ
logarytmy kursów na Smocz¹ lub na Dobr¹. Któ¿ by uwierzy³, ¿e ja,
nêdzny twór kielecki, dojdê kiedyœ w samym œrodku Warszawy do 62
rubli miesiêcznego zarobku z wysiewania po ró¿nych ulicach
tajemnic wiedzy! Gu‚pe ju¿ siê sprowadzi³a. Ma kardynaln¹ wadê
Francuzek: jest gadatliwa. Wprawdzie ja korzystam z tego, bo
wieczorami muszê z ni¹ gwarzyæ i ma³piarskim, czysto kobiecym
trybem nabieram paryskiego akcentu we francuszczyŸnie, ale za to
œpiê kiepsko. O dwunastej jeszcze siê œmiejê z jej przygód.
Czêsto póŸniej nie mogê usn¹æ. Bij¹ godziny... Wstajê s³aba i
wówczas coœ dygoce we mnie jak w naszym starym œciennym zegarze,
gdy go by³o poruszaæ. Dziwne jest to, ¿e w takich razach wcale
mi siê spaæ nie chce. Chyba ¿e siê zmêczê, zmordujê a¿ do upadku.
Gdy to nast¹pi, jestem wprost bez przytomnoœci, nie wiem, co do
mnie mówi¹, i trajkocz¹cej "Giepce" odpowiadam trzy po trzy. 15
listopada. Czyta³am w niedzielê du¿o rzeczy piêknych. Dot¹d je
mam w g³owie niby jakieœ przedmioty nie moje, s³abo zroœniête z
moj¹ osob¹ duchow¹. Niewiele uczuæ mo¿e tak¹ ¿¹dz¹ po¿ytecznego
dzia³ania nape³niæ serce, jak osch³a œwiadomoœæ, ile cierpiano,
ile znoszono dla szczêœcia pokolenia dziœ ¿yj¹cego, którego
cz¹stkê my tu stanowimy. Jest jakieœ dziwne braterstwo id¹ce
wstecz do tych, co ju¿ wszystko spe³nili. Nikogo z ¿ywych nie
mo¿na otoczyæ w myœli tak¹ czci¹, œwiêt¹ czci¹, jak tych, co
zostaj¹ za nami w mroku niepamiêci. Przysz³am do wniosku, ¿e i
bardzo ciê¿kie cierpienia moralne, troski subtelne, tkliwe i
g³êbokie, mo¿na jeœli nie leczyæ, to w ka¿dym razie znieczulaæ
pewnego rodzaju naciskami. Gdy siê jest tak smutn¹, ¿e ³zy p³yn¹
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (107 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
z oczu za lada powodem, trzeba czytaæ, na przyk³ad jakieœ
"Sprawozdanie z siódmego okresu czynnoœci Banku Handlowego" albo
"Jedenaste zgromadzenie ogólne, zwyczajne, akcjonariuszów Drogi
¯elaznej Warszawsko-Terespolslkiej"... Gdy siê takie rzeczy w
chwilach odpowiednich uparcie i œwiadomie studiuje, to dzia³aj¹
one swoj¹ olbrzymi¹ obcoœci¹, swoim bezwzglêdnym, gustalowym
egoizmem na subtelne i czu³e uczucia tak mocno jak roztwór
Schleicha . Ta sól na pewien czas odrêtwia pnie nerwowe tak do
gruntu, ¿e mo¿na okolice przez jej pole dzia³ania zajête krajaæ
bez bólu lancetem. Inna rzecz, gdy cierpienie jest srogie. Wtedy
"Jedenaste sprawozdanie" samo z r¹k wyleci jak ciê¿ar nadmierny.
17 listopada Zdaje siê, ¿e spisywaæ pamiêtnika takiego, jak
zamierza³am, nie mogê. Zbyt skromny mam zapas sta³oœci. Trudno
by mi by³o utrzymywaæ, ¿e dzisiaj rano spokojna i prawie weso³a,
nie bêdê o zmroku tonê³a w rozpaczy, niestety! - nawet bez
wielkich powodów. Brak pieniêdzy, milczenie Wacka, myœli o
Henryku, jakieœ czcze, drobne, ma³e dzieje dnia jesiennego, które
Krasiñski tak s³usznie mianowa³ "pod³ymi..." Najczêœciej jakaœ
niedola daleka, daleka, nie moja ani twoja, tylko tutejsza...
Wtr¹ca miê to w smutek, a raczej w jak¹œ bolesn¹ oziêb³oœæ. Nie
jest to bynajmniej spokój! O, nie! Spokój to stan bezcenny.
Troski i biedy ucz¹ odczuwaæ spokój jako szczêœcie. Tych stanów
przejœciowych niepodobna tu zanotowaæ, tak samo jak nie mo¿na
patrzeæ w lustro, gdy siê jest czymœ do g³êbi wzruszon¹. Nie
sposób ich tak¿e odtworzyæ, u¿ywaj¹c równoleg³ych i tej samej
miary s³ów piêknych, gdy¿ i tak by³oby to coœ wrêcz innego.
Mnóstwo rzeczy minê³o i ci¹gle mija, a ja nie tylko nie mogê ich
przytoczyæ, oceniæ, ale nawet wskazaæ. Czasami jestem tak bez
si³, ¿e nie sprawi³oby mi wielkiej trudnoœci usi¹œæ na brzegu
trotuaru, którym pêdzê z lekcji na lekcjê, i wypoczywaæ wœród
œmiechu przechodniów. Jak¿e szczêœliwe s¹ te damy, które mijam,
wolnym krokiem id¹ce na spacer czy tam dok¹d. Tocz¹ mi³e, urocze,
weso³e rozmowy z modnie ubranymi panami. Kto s¹ ci ludzie? Co oni
robi¹, gdzie mieszkaj¹? Nie znam ich wcale. Œwiat jest tak ma³y,
taki ciasny, a taki zarazem olbrzymi! Cz³owiek na nim jest to
biedny niewolnik biegaj¹cy wci¹¿ t¹ sam¹ œcie¿k¹, tam i z
powrotem, jak wilanowska kolejka. Cofnê³am siê myœl¹ do miejsc,
gdzie dawniej by³a, i sam¹ siebie przypomnia³am sprzed lat kilku.
By³am wtedy lepsza. Dziœ nie mog³abym ju¿ tak zamêczaæ siê prac¹,
byle "coœ dobrego zrobiæ". Có¿ to bêdzie? Czy ci¹gle bêdê coraz
gorsza, coraz gorsza? Wtedy w Kielcach, w naszych G³ogach, w
Mêkarzycach, a i tu dawniej, w Warszawie, robi³am wysi³ki, ¿eby
byæ inn¹. Teraz jestem jakaœ popêdliwa, pe³na z³ych myœli. Jaka¿
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (108 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
to dawniej by³am ascetka we wzglêdzie wygód! A teraz drobnostka
mi dokuczy. D³ugo nad tym myœla³am, co siê mianowicie we mnie
zmieni³o. Mia³am dawniej wiele wiary w dobroæ ludzi i dlatego
by³am gotowa spieszyæ siê ku nim. Mia³am ³askê zupe³nego, ca³ym
sercem oddania siê myœli o rzeczach niematerialnych, o sprawach
innego porz¹dku. Dziœ jestem taka zimna! Tamte krynice rozkoszy
ledwie pamiêtam. Zrobi³am siê jakaœ nieczu³a na cierpienia
innych. Mogê powiedzieæ, ¿e bardziej ch³odno (a mo¿e tylko nie
tak) odczuwam biedy w³asne. Naprawdê mam i teraz dla wielu osób
du¿o uczucia, ale takiego czêsto doœwiadczam z³udzenia, jakbym
ju¿ Henryka ani Wac³awa nie kocha³a dawnym sercem. Zrobiê jeszcze
dla nich i dla innych ludzi, co mogê, ale nie czujê ju¿ szczêœcia
z tej prostej racji, ¿e i ja przecie do czegoœ s³u¿ê. Mam jeszcze
du¿o entuzjazmu dla dobrych i p³on¹cych natur, dla wszystkich,
co siê mêcz¹ a pogardzaj¹ z³em ukrytym, ale to ju¿ jest inne. Nie
wiem, nie mogê tego szczerze wyznaæ, czy kocham takich ludzi, czy
tylko chcia³abym iœæ z nimi w szeregu z tego wyrachowania, ¿e to
jest szereg, w którym iœæ najbezpieczniej, bo do zwyciêstwa. Jest
to ta droga, po której "dusza w ciemnoœci schodzi, w ciemnoœci
noc bezdenn¹..." Dawniej istnieli doko³a mnie szlachetni ludzie,
natury g³êbokie, ciche, skromne, tkliwe, czêsto w swej
poczciwoœci wytrwa³e jak ¿elazo, sk³onne do zupe³nego zaniedbania
siebie dla innychŒ: Cechowa³a ich jednolitoœæ d¹¿eñ i
usposobienie równe. W ich obecnoœci by³o tak dobrze, tak ufnie
i tak cicho na sercu... Byli to moi rodzice, s¹siedzi, niektóre
osoby w Kielcach. Czy to by³a dusza inna, czy mo¿e tylko zdolna
do œlepej ³atwowiernoœci? W moim dawnym œwiecie nie by³o ani
jednej osoby, do której czu³abym odrazê. Dzisiaj ile¿ jest
takich! Na przyk³ad ten jakiœ kuzyn u Blumów, który zawsze drzwi
mi otwiera i pomaga zdj¹æ okrywkê. Czekam z cierpliwoœci¹, ¿e miê
kiedyœ w tym korytarzu zechce zaczepiæ w sposób licuj¹cy z jego
wejrzeniami. Wydaje mu siê apetyczn¹ ta nauczycielka przychodz¹ca
do jego kuzynek... Nie mogê przecie ¿¹daæ, ¿eby mi drzwi nie
otwiera³ i nie pomaga³ zdejmowaæ mantyli, ale darzê go tak¹
odraz¹, jakbym patrzy³a na stonogê albo na brudny gêsty grzebieñ.
Dziwiê siê, ¿e on nie odczuwa tego afektu. Zdaje mi siê, ¿e to
ze mnie promieniuje. A mo¿e w mi³oœci tego rodzaju, jak¹ on ma
na myœli, uczucia wstrêtu strony s³abszej nie wchodz¹ wcale w
rachubê... Nie powinno miê to wszystko wcale obchodziæ. Mam
zupe³n¹ mo¿noœæ traktowania tej osoby z tak¹ przedmiotowoœci¹
jak, dajmy na to, barana albo innego reprezentanta fauny, ale nie
mogê... W ogóle trochê za du¿o interesujê siê t¹ spraw¹, tyle o
tym piszê, ¿e to budzi podejrzenie. Czy tylko w tej "odrazie" nie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (109 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
kryje siê krzyna jakiej satysfakcji? 18 listopada. Na Waliców
tramwajem. Kiedy wsiad³am do przedzia³u i ju¿ zap³aci³am
konduktorowi, dopiero spostrzeg³am, ¿e w rogu siedzi ten œliczny
jegomoœæ w cylindrze. To ju¿ trzeci raz go spotykam. Œciera³ co
chwila rêk¹ parê i wygl¹da³ przez oczyszczony kawa³ek szyby. Na
co on czeka³? Je¿eli to mia³a byæ kobieta, to jaka¿ jest
szczêœliwa! Kto on jest? Co robi? Jak mówi? Jakie¿ myœli kryj¹
siê w tej przeœlicznej, w tej arcyg³owie? Mam ci¹gle w oczach
jego twarz zamyœlon¹ i wyobra¿enie ca³ej postaci. Dziœ na lekcji
u F. bezwiednie i bez ¿adnego wysi³ku, na pó³ wiedz¹c o tym co
kreœlê, zrobi³am ten profil o bardzo subtelnej kombinacji rysów,
pe³en harmonii i jakiejœ walecznej si³y. Jak to dobrze, ¿e sobie
wyskoczy³ na rogu Ciep³ej, bo, kto wie, mo¿e bym siê by³a w nim
zakocha³a. Przez ca³y dzieñ ci¹gle by³o mi bez ¿adnego powodu
przyjemnie, jakoœ tak radoœnie, jak gdyby za chwilê mia³o miê
spotkaæ coœ nad ,wyraz mi³ego. Gdym usi³owa³a zrozumieæ, co mi
siê dobrego zdarzy³o, p³ynê³a z ciemnoœci jego twarz i te oczy
szukaj¹ce czegoœ za szyb¹. Niech go spotka w ¿yciu wszystko
dobre...
19 listopada "Najzacniejsza pieœñ Salomonowa" mówi: "I któ¿ to
jest, który wychodzi z puszczy, jako s³upy dymu, kurz¹c siê od
mirry, od kadzid³a i od wszystkich prochów wonnych..."
Najzacniejsze s³owo! Jest to realny opis uczucia... Tego, które
przychodzi z puszczy... S³owa bez sensu t³umacz¹ istotê uczucia
tak œciœle jak algebra. 20 listopada "Na ³o¿u moim w nocy
szuka³am tego, którego serdecznie mi³ujê, szuka³am go, alem go
nie znalaz³a A przeto teraz wstanê, a obejdê miasto, bêdê szukaæ
po ulicach i po miejscach przestronnych tego, którego z duszy
mi³ujê. Szuka³am go, alem go nie znalaz³a..." Nieskromne,
upokarzaj¹ce!... Te s³owa - to rumieniec. Ka¿da litera pali siê
ze wstydu. Có¿, kiedy prawda, có¿, kiedy prawda... 22 listopada.
Znowu ten kuzyn ze swoim uœmiechem przyklejonym do warg gum¹
arabsk¹! Kiedy on staje we drzwiach w chwilê po naciœniêciu
przeze mnie dzwonka, jestem wprost bezsilna. Czujê od razu, ¿e
robiê siê czerwona jak burak. I ¿ebym nie wiem jak usi³owa³a
zbledn¹æ - wszystko darmo. Tracê w³adzê nad g³upim czerwienieniem
siê, rêce mi dr¿¹. Ten frant gotów pomyœleæ, ¿e wywiera na mnie
tak piorunuj¹ce wra¿enie, a on mi tylko ubli¿a. Czemu¿ to nie
jest tamten z Pieœni nad pieœniami? Rumieniæ siê w towarzystwie
osób dobrych i delikatnych nie jest wcale tak bardzo przykro.
Jest to wówezas, jakby siê nie chcia³o wymawiaæ pewnych s³ów
ordynarnych, ciapaæ wargami albo patrzeæ na rzeczy nieprzyzwoite.
Ale tu! Czyta³am gdzieœ, ¿e w Egipcie sprzedawano talizmany,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (110 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
które mia³y strzec kupuj¹cego od uroków. Mówiono wtedy: "Od
spojrzeñ dziewezyn, ostrzejszych ni¿ uk³ucie szpilk¹, od oczu
kobiet, ostrzejszych ni¿ no¿e, od spojrzeñ ch³opców, bardziej
bolesnych ni¿ uderzenie batem, od spojrzeñ mê¿ezyzn, ciê¿szych
ni¿ uderzenie siekier¹". Jak¿ebym chcia³a byæ zabezpieczón¹ od
ostatnich spojrzeli, od "tych" spojrzeñ!... Dzisiaj pani B.
przytrzyma³a miê w swym "zagraconym" salonie, a ten "literat"
wsun¹³ siê tam niezw³ocznie jedwabnymi kroki. Czu³am jego osobê,
mimo ¿em nie podnosi³a oczu. Zacz¹³ mówiæ rzeczy oklepane, które
pewno s³ysza³ od kogoœ m¹drzejszego. O Nietzsehem! Mam silne
poszlaki, ¿e uwa¿a siê za nadcz³owieka i za ucznia filozofa,
którego s¹dzi z "artyku³ów" pism warszawskich. Specjalnie jest
znakomity, kiedy rozpoczyna zdanie w sposób pe³en obietnic: - Bo
trzeba pani wiedzieæ...
Albo:
- Pewno pani s¹dzi, ¿e... otó¿...
I dopiero wyg³asza myœl znan¹ mi i niepotrzebn¹ jak wyœwiechtany
komuna³. Rozmowa jego zmierza³a do tego, ¿eby podkreœliæ pewne
w niej wyrazy. Ciekawam, czyby siê ten nadfacet odwa¿y³ tak te
wyrazy akcentowaæ w rozmowie z jedn¹ z pañ bogatych, która
mog³aby mu na to odpowiedzieæ z ca³¹ œmia³oœci¹? Ale niech go tam
Pan Bóg ma w swojej opiece! Có¿ z tego, ¿e ktoœ mi da dowód swego
lekcewa¿enia, korzystaj¹c z tego, ¿e jestem nauczycielk¹? Czy to
miê ma boleæ? Jest wcale nie zas³u¿one... Znosiæ tego nie mogê
bez udrêczenia, ale mogê przecie lekcewa¿yæ. Muszê zreszt¹, bo
nie starczy³oby mi innej odpornoœci na takie szarpanie nerwów.
Tego rodzaju zdarzenia wstrzymuj¹ miê od poszukiwania
towarzystwa. Jest to tak¿e brak odwagi cywilnej. Wiem, ¿e nie
odst¹pi³abym osoby dobrej dlatego, ¿e j¹ lekcewa¿¹, a samej
siebie nie mam œmia³oœci ostro broniæ. 23 listopada Bêdê zmuszona
do porzucenia lekcji u B. Trudna rada! Nie mogê robiæ awantur w
przedpokoju ani zanosiæ skarg do tej pani. Musia³am siê broniæ.
Dziœ ch. m. w. w p. i m. Popamiêta on tê sekundê! Ale swoj¹
drog¹, jakie¿ to jest wszystko pod³e! Dawniej myœla³am, ¿e z³¹
jest nienawiœæ. Gniewaæ siê, mieæ urazê - to inna rzecz, ale
nienawiœæ. Przecie to jest pragnienie krzywdy. Nic z³ego nie
zrobi³abym sama temu nawet adonisowi, ale wiedza o tym, ¿e mu siê
coœ takiego zdarzy³o, nie by³aby mi ju¿ wstrêtn¹. Powoli mo¿e
przyjdê do pragnienia zemsty. Czemu¿ nie? Id¹c po stopniach,
zstêpuje siê koniecznie tam, dok¹d one prowadz¹. Wiem o tym, ale
nie czujê z³oœci do siebie, gdy jestem tak wrogo usposobiona. I
któ¿ wie, czy w istocie rzeczy nienawiœæ jest z³a i niemoralna?
Taka nienawiœæ... Któ¿ to wie? tylko po co j a o tym wszystkim
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (111 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
muszê siê dowiadywaæ, na co to wszystko muszê roztrz¹sa‚? 26
listopada Cicho, cichutko umar³a panna L. W niczyim sercu zapewne
nie zostawi³a uczucia g³êbokiego ¿alu. Kochano j¹, je¿eli tak
mo¿na powiedzieæ, przez obowi¹zek. Mój Bo¿e, a nieraz najgorsze
osoby, gdy umieraj¹, budz¹ ¿al ¿ywy i szczery. Któ¿ mo¿e byæ
poczytywany za wzór nie tylko cz³owieka, ale za wzór ucznia
Chrystusowego, jeœli nie ona, ta matka-panna? To by³a nie tylko
istota duchem czysta, ale przedziwnie czysta cia³em, jeden z
pos³añców bo¿ych, co na wzór Jego "trzciny chwiej¹cej siê nie
z³amie i lnu kurz¹cego siê nie przygasi", jak mówi œwiêty
Mateusz. Ca³e ¿ycie spêdzi³a w nauczycielstwie jakby w jakimœ
zakonie. Mo¿e i ona mia³a wady ukryte, mo¿e w tajemnicy przed
bystrzejszym okiem pope³nia³a jakie grzechy, o których nikt nie
wie, ale po handlarsku wa¿¹c jej ¿ycie, owo ¿ycie oœmieszonej
starej nauczycielki, nie znajdujê w nim wystêpku. Praca, g³ucha
praca - praca-instynkt, praca-namiêtnoœæ, praca-idea, u³o¿ona
systematycznie jak teoremat geometrii. ¯ycie roz³o¿one na lata
i kwarta³y szkolne, a z jego rozkoszy czerpanie tylko owoców
rodzinnej kultury. Nie widzia³am nikogo, kto by siê tak radowa³
istotnym "weselem wielkim", kiedy zjawia³y siê w literaturze
piêkne dzie³a, jak "Potop" albo "Faraon". Ona doprawdy czu³a siê
szczêœliw¹, ¿e ¿yje w tym samym czasie, kiedy tworzy Sienkiewicz,
a portret tego pisarza mia³a w swej izdebce opleciony bluszczem.
W wielu s¹dach nie mog³am siê zgodziæ ze zmar³¹, a raczej nie
potakiwa³am jej w g³êbi serca, gdy to mówi³a. Bo kiedy
indziej!... Nie mog³a zrozumieæ pewnych nowych si³ œwiata. ¯y³a
w dawnym zakonie, który przez "Macht" Bismarcka nogami zdeptany
zosta³. Jakim¿e sposobem przystosowa³a owe dawne prawa do nowego
¿ycia? Zrobi³a to prosto, jak nie mo¿na proœciej. Oto entuzjazm
zaklê³a w pracê, wt³oczy³a go wewn¹trz swoich obowi¹zków. By³o
to trudne, z pewnoœci¹ trudne, takie skroplenie uniesienia.
Trzeba by³o powoli, w ci¹gu ca³ego szeregu lat wytwarzaæ system,
murowany system. Tak uczyæ gramatyki, stylistyki, uczyæ pisania,
jak to czyni³a panna L. ju¿ nikt nie potrafi. W tej nauce
pedanckiej, prawie dokuczliwej, zajad³ej, by³ w³aœnie entuzjazm.
U trumny panny L. postanowi³am sobie naœladowaæ j¹. Nie
przedrzeŸniaæ, ale w³aœnie naœladowaæ. Jej ¿ycie by³o tak wysoce
kulturalne, ¿e z naszej strony by³aby to oœla g³upota, gdybyœmy
mieli zaniedbaæ stosowania tych doskona³ych wzorów. Mê¿czyŸni
naœladuj¹ przecie Anglików, ludzi innego kraju i typu, ludzi zza
morza, a my maj¹c w domu taki widok... A wiêc: 1) t³amsiæ w sobie
upadki, os³abienia, czu³oœci, a g³ównie, g³ównie, g³ównie
wzdychaj¹cy smutek; 2) ci¹gle podniecaæ wytrwa³oœæ i kszta³towaæ
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (112 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wolê; 3) uk³adaæ z premedytacj¹ i krytyk¹ plan zajêæ; 4) œciœle
wykonywaæ, co siê po rozwadze zdecyduje, choæby kije z nieba
lecia³y. To w szczególnoœci. A w ogóle: zachowywaæ czystoœæ duszy
i nie dawaæ do siebie przystêpu niczemu pod³emu. Wprost nie dawaæ
przystêpu. Je¿eli bierze na siê formê kusz¹c¹ jako nowoczesnoœæ,
nowotnoœæ, uderzaæ ³ajdactwo w piersi ca³¹ moc¹ ducha. U trumny
panny L. przysz³a mi do g³owy myœl, ¿e cz³owiek sprawiedliwy ¿yje
tu na ziemi daleko d³u¿ej ni¿ g³upiec. Ma³e, skurczone,
uœmiechniête zw³oki panny L. oddzia³a³y dziœ na mnie daleko
silniej ni¿ niejedna rozprawa mêdrca. Jej nauczycielstwo nie
skoñczy³o siê z chwil¹ œmierci. Owszem, zaczê³o byæ ca³kowicie
zrozumia³e to, co czyni³a, niby doskona³a ksi¹¿ka, której
ostatni¹ stronicê wraz z ostatnim przeczytaliœmy wnioskiem. Tak
nie tylko ¿y³, ale i leczy³ po swojej œmierci doktór M•ller,
zmar³y na d¿umê, który w chwili zgonu przepisywa³, jak ma byæ
zdezynfekowane jego cia³o, a¿eby komukolwiek z bliŸnich nie
przynios³o zarazy w cztery dni po jego zejœciu. To s¹ ludzie,
którzy osi¹gnêli na ziemi g³ówn¹ si³ê: nie bali siê zst¹pienia
do grobu. Tote¿ ich œmieræ jest tylko jak¹œ tajemnic¹ powa¿n¹,
pe³n¹ czci i smutku. Œmieræ ludzi, którzy jej siê lêkali, ciska
urok wstrêtny, przera¿aj¹cy, ka¿e myœleæ, a raczej topiæ siê i
dusiæ w myœlach o tym rozk³adzie cia³a, pe³nym nieopisanej ohydy.
I wówczas jest jak potwór obmierz³y i bezmyœlny, a nade wszystko
wszechw³adny. Ale jeszcze rzecz jedna. Czy ¿ycie panny ê. By³oby
równie po¿yteczne, gdyby zosta³a mê¿atk¹ i mia³a dzieci, a
w³aœciwie, czy by³oby po¿yteczniej dla œwiata, gdyby zamiast tylu
uczennic wychowa³a dobrze tylko swe dzieci? I czyby je wychowa³a
tak dobrze? Zdaje mi siê, ¿e to jest równie¿ macierzyñstwo, a
raczej macierzyñstwo wy¿szego stopnia - tak kszta³towaæ dusze
ludzkie, jak to panna L. czyni³a. Nasze matki lekcewa¿¹ sobie
znaczenie matek-wychowawczyñ. Tymczasem urodziæ dzieciê to wielka
i cudowna sprawa natury, ale znowu nie dyplom na wychowawczyniê
Potrafi to samo byle obywatelka z rodu Kafrów czy Papuasów . Mo¿e
pope³niam herezjê wypisuj¹c tutaj to zdanie, ale je uwa¿am za
s³uszne. Myœl moja jest taka: na œwiecie pe³no jest kobiet
niem¹drych i niedobrych, ale za to piêknych i zdrowych. S¹ to
Sabinki , które na pewno zostan¹ porwane. Nie wynika jednak z
porwania, a¿eby ka¿da Sabinka stawa³a siê przez to skarbnic¹
wiedzy. Obowi¹zek (ale ju¿ wtedy i prawo) wychowania pokoleñ
coraz lepszych, je¿eli idzie o to, a¿eby pokolenia by³y coraz
lepszymi, musi byæ odjêty niem¹drym i niedobrym Sabinkom i oddany
brzydkim pannom L. 28 listopada. Dziœ w myœl powziêtych zasad
zrobi³am obrachunek dochodów i wydatków. To materialistyczne
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (113 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
pojmowanie dziejów mego ¿ycia z ostatnich trzech miesiêcy i
jeszcze bardziej materialistyczne wysi³ki przewidzenia
przysz³oœci okaza³y, ¿e prawie dwa razy wiêcej wydajê, ni¿
zarabiam. Kupi³am wprawdzie bieliznê dla W. i pos³a³am H. na dwa
miesi¹ce, a co najwa¿niejsza, sp³aci³am ze starego d³ugu ciotki
Ludwiki 40 rubli Siapsi Bo¿êckiemu, ale znowu zaci¹gnê³am u samej
Marynki d³ugów na 100 rubli z czubem. Przerazi³am siê t¹ moj¹
rozrzutnoœci¹, a w³aœciwie nêdz¹, i postanowi³am do minimum
ograniczyæ wydatki. Zaczê³am od tego, ¿e razem z Marynk¹ kupi³am
bilet do teatru. Grano Moliera Chorego z urojeniu Obydwie z M.
przysz³yœmy do jednego wniosku... Czêstokroæ daje siê czytaæ, a
szczególniej s³yszeæ, zdanie, ¿e na œwiecie "wszystko ju¿ by³o".
Na tym fundamencie, ¿e wszystko ju¿ by³o, rozmaici panowie i damy
pozwalaj¹ sobie na takie rzeczy, które istotnie mo¿liwe by³y
tylko w przesz³oœci. Przypatruj¹c siê takiej sztuce Moliera widzi
siê dopiero, jak ludzkoœæ post¹pi³a naprzód, i to nie tylko w
zakresie medycyny, ale przede wszystkim w dziedzinie etyki. Tak¹
dzicz, jak¹ widzimy na tej scenie, z pewnoœci¹ mo¿e, kto zechce,
zobaczyæ jeszcze w Radomskiem, Kieleckiem, a nawet w
Sandomierskiem, a niew¹tpliwie wszystko to nale¿y ju¿ przecie do
epoki, któr¹ opisuje Molier. Ma³e to i ju¿ osobiste
spostrze¿enie. Jestem niby to zgnêbiona œmierci¹ panny L. i
innymi okolicznoœciami, a przecie potrafiê pêkaæ ze œmiechu za
lada konceptem. Zawsze mia³am to pochlebne o sobie mniemanie, ¿e
jestem lekkomyœlna. Teraz ten przymiot zdaje siê wzmagaæ. Nic we
mnie sta³ego, niezmiennego. Gotowam jak najswobodniej siê bawiæ,
i to nie tylko w teatrze, ale z pierwszym lepszym knotkiem na
lekcji, pomimo ¿e niby to mam swoje smutki. Jak¿e wobec tego
mo¿na sobie ufaæ, gdy w cz³owieku jest jakieœ licho ukryte, nie
daj¹ce chwyciæ siê za uszy. Musi to byæ, widocznie, si³a tej
ziemskiej pow³oki, si³a zwierzêca, dla której œmiech jest
konieczny, jak targanie przez wicher dla roœlin. Nale¿a³oby
umartwiaæ to mieszkanie ducha... 30 listopada. Nazywa siê: doktór
Judym.
l grudnia. Nie jestem wcale przes¹dna, nie wierzê w znaki, a
swoj¹ drog¹, gdy siê coœ takiego zdarzy, jest mi bardzo przykro.
Teraz szczególniej, po dzisiejszej nocy. Zdaje mi siê, ¿e stojê
wobec jakichœ brutalnych i potê¿nych osób, które miê skrzywdz¹.
Usnê³am póŸno, w znu¿eniu i smutku. Ujrza³am we œnie salê ciemn¹,
coœ jakby s¹d w Zurychu, gdziem nigdy przecie nie by³a.
Wprowadzi³y miê tam osoby w ciemnych, skromnych uniformach.
Szczególniej jeden... Sk¹d taka twarz?... Widzê go jeszcze. Osoby
te rzek³y do mnie, ¿e Henryk pope³ni³ zbrodniê morderstwa.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (114 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Ogarn¹³ miê przestrach, jakiego nigdy w ¿yciu nie doœwiadczy³am.
Zarazem uczu³am w sobie decyzjê tak przejmuj¹co siln¹ jak ta
wiadomoœæ: nie pozwolê! Sta³am przy oknie wpuszczonym w gruby
mur, które prowadzi³o do groŸnej izby z³ote i jasne œwiat³o
s³oneczne. W dali by³o granatowe, faliste jezioro i bia³e góry,
Wtem da³ siê s³yszeæ g³os: - przyprowadziæ! Henryk wszed³ do
sali. Na jego twarzy bladej i wychud³ej by³ uœmiech, ale jaki¿
straszny! Czu³am siê tym uœmiechem na wskroœ przeszyta. Gdy
chcia³am zbli¿yæ siê, wszed³ cz³owiek pospolitego wygl¹du, ze
stalowymi no¿yczkami w rêkach: Henryk usiad³ na krzeœle i wtedy
jego uœmiech sta³ siê jeszcze bardziej, jeszcze bardziej...
pod³ym. Felczer strzyg³ w³osy, piêkne, jasne w³osy mojego
drogiego braciszka. Pukle ich toczy³y siê po czarnym ubraniu i
spada³y na brudn¹ ziemiê. Ktoœ miê wtedy uj¹³ za rêkê., Ale któ¿
to by³... O, Bo¿e! Usi³owa³am przemówiæ, krzyczeæ, ale ani
jednego dŸwiêku nie by³o w mojej gardzieli. Nawet p³acz nie móg³
siê z piersi wydobyæ. Gu‚pe zawo³a³a na mnie. Obudzi³am siê i
usiad³am pe³na jakiegoœ strasznego uczucia. Nie mogê tego
wypowiedzieæ... Ten ból senny tokroæ boleœniejszy ni¿ jakikolwiek
za dnia, i owo tajemne a samo z siebie widz¹ce przeczucie...
Mo¿e, ach, najpewniej wieszczba nie znanych mi cierpieñ
przysz³ych, a tak g³êbokich, ¿e obj¹æ je - ju¿ jest boleœæ... Nie
mog³am poruszyæ ani rêk¹, ani nog¹. Z wolna odlatywa³a od mojego
serca zmora, i cicha radoœæ, ¿e to by³ sen, radoœæ jak œwiêty
promieñ s³oneczny s¹czy³a siê do jego g³êbi. Có¿ by kto móg³ tak
na œwiecie kochaæ, jak ja tej nocy mojego brata? Zdaje siê, ¿e
ludzie najsilniej kochaj¹ swoj¹ familiê. Ja nie lubiê tych moich
uczuæ rodzinnych ani je ceniê, a nic nie ma nade mn¹ takiej
okrutnej, takiej niezg³êbionej w³adzy, jak one. I co to jest?
Czy nale¿y mieæ takie uwielbienie dla osób, które mo¿e tego nie
s¹ warte? Przecie tyle zjawisk, osób i spraw na ziemi... Jakie¿
to zdanie wypisa³am tutaj?... 2 grudnia. Henia ma odrê, a ja
godzinê woln¹. Wpad³am do domu i siedzê sama. Ach, jak niemi³o...
Mg³a o barwie œniadej wla³a siê w zaklês³e podwórza. Dopiero
godzina czwarta, dzieñ jeszcze, a nie widaæ odleg³ych wie¿yc
dachów, które zawsze rysuj¹ siê na moim horyzoncie. Tylko bli¿sze
kominy, zarówno kwadratowe, ceglane, jak w¹skie, okr¹g³e, z
blachy odbijaj¹ siê w zmoczonych, oœlizg³ych p³aszczyznach swych
dachów, jak pale i s³upy w wodzie stoj¹cej. Co dzieñ szare i
¿ó³tawe mury s¹ teraz jakieœ sine, przeziêb³e. Okna znik³y prawie
albo majaczej¹ niby zapadniête do³y oczne twarzy œmiertelnie
chorej. Asfaltowy trotuarek na dnie podwórza œlini siê rzadkim
b³otem. Tu¿ blisko za oknem s³ychaæ monotonny szelest. Wychylam
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (115 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
siê, natê¿am wzrok i przez zapocone szyby, niby przez pajêczynê,
dostrzegam coœ we mgle. Kupa ¿ó³tej gliny, a w niej coœ siê
rusza, coœ siê gmera, jak u nas mówi¹. Czapka z daszkiem
wciœniêta na bezbarwn¹ g³owê ciasno jak czepiec, brudny kubrak,
fartuch okrywaj¹cy figurê od pasa, buty, rêce, rydel. To ch³opiec
od zduna "wyrabia" glinê. Co chwila dolewa wody w rzadk¹ masê i
przerzuca to kleiste b³oto. Ruchy ma jakieœ ¿abie, prêdkie,
trzepi¹ce siê. Nogi jego brodz¹ w ¿ó³tym, rozbabranym ile, szybko
odrywaj¹ siê i g³êboko ton¹, odrywaj¹ siê i g³êboko ton¹...
Przemok³e buty, oblepione bry³ami... W mojej stancyjce gospodyni
kaza³a napaliæ. Ciep³o tu i milutko, ale przez szczeliny okienne
wciska siê dech jesieni. Mg³a coraz gêstsza ju¿ nie spada, lecz
wali siê zewsz¹d, lgnie do murów, pe³za, rozci¹ga siê, kurczy i
p³ywa w przestrzeni jak lotne b³oto. Czy¿ to mg³a? Serce stêka
z dusz¹cej bojaŸni. Zda mi siê, ¿e to coœ ob³udne wziê³o na siê
postaæ mg³y, ¿e to coœ bada ziemiê, siedliska ludzkie, zagl¹da
do okien i patrzy w nie, usi³uj¹c zobaczyæ struchla³e serca. To
œmieræ.
W bramie przesuwa siê jakaœ postaæ, jakaœ bry³a o ludzkim
kszta³cie. Zapalono pierwsz¹ latarniê i ¿ó³ty b³ysk jej roz³azi
siê w rudym mroku, dosiêga kupy gliniastej i przetr¹ca siê na
postaci ma³ego zduna. Zapalam i ja œwiecê co prêdzej, co prêdzej
- i usi³ujê czytaæ. Daremnie. Ciapanie rydla i blaszany szczêk
wiadra odbijaj¹ siê we mnie jak echo w kamiennej zaklês³oœci.
S³yszê ka¿dy krok tego dziecka, czujê ka¿dy ruch w mokrych
ga³ganach. Zdaje mi siê, ¿e ju¿ dawno, dawno widzia³am taki
dzieñ, ¿e nawet prze¿y³am te same uczucia. Tak mniemam patrz¹c
w miazgê œwiata poch³anian¹ i trawion¹ przez ciemnoœæ i nie wiem,
kiedy myœli moje wp³ywaj¹ w s³owa harmonijne, w dŸwiêki
czcigodne, które to wszystko zawieraj¹ w sobie:
Nie budŸcie ich, a¿ ciemnoœæ siê odmieni,
Przeklêty mrok, gdzie œwiêtym oczy œlepn¹,
Nie budŸcie ich w tê smutn¹ noc jesieni,
W ten zgni³y ch³ód, gdy duchom skrzyd³a lepn¹.
Dziœ pracy plon i pe³ne krwi zasiewy
Z rozkis³ych pól wch³onê³y ju¿ kantory...
Nie budŸcie ich modlitw¹ i pieœniami...
Sk¹d¿e ja wiem te s³owa? Czyje to s³owa?
I oto tam, w tych mokrych falach przesuwa siê i znika ma³a,
obdarta, skulona postaæ mojego starego, mojego kochanego
nauczyciela, Mariana Bohusza. Szarpie j¹ wicher, osacza
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (116 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przebieg³e zimno, ostatni goniec ziemi: siedliska zbójców. Biegnê
za nim myœlami po jakichœ bezdro¿ach, po miejscach samotnych,
opustosza³ych, gdzie na nieszczêœliwych ludzi œmieræ cierpliwa
wyczekuje; szukam go i œcigam nad brzegami rzek, w nurtach i w
g³êbinach i³u wodnego, miêdzy trzcin¹ zeschniêt¹ w szuwarach i
karpach wodnych. Gdzie¿ jest ten dó³ œmierci, w którym zgasi³o
siê to serce najbardziej czu³e, serce na miarê niewidzian¹ i
nies³ychan¹, spalone od uczuæ wiecznych. Cieniu bolesny... I oto
z mroku ogarniaj¹cego œwiat, we ³zach, co moje oczy zala³y,
ukazuje siê twarz. Na pó³ oœlep³e oczy wpatruj¹ siê we mnie,
zuchwa³e, ob³¹kane oczy mêdrca. Strugi ³ez sp³ynê³y z nich, tocz¹
siê po zwiêd³ej twarzy i wy¿eraj¹ na policzkach d³ugie krwawe
bruzdy. Wieczny odpoczynek...
4 grudnia. Po bardzo d³ugiej niebytnoœci odwiedzi³am wczoraj
pannê Helenê. Nie s¹ to ju¿ five o'clock, lecz zebrania
póŸnowieczorne. Dla kochanej panny Heleny mam wiele wdziêcznoœci
z owych jeszcze czasów, gdy miê tu nikt a nikt nie zna³. Ona mi
pomog³a dostaæ niejedn¹ lekcjê i uczyni³a to (co jest rzecz¹
godn¹ pamiêci) bez wyrachowania. Swoj¹ drog¹, na tych jej
recepcjach nie czujê siê w swoim ¿ywiole. Mo¿e dlatego, ¿e hasam
tylko za lekcjami i wyzbywam siê wielu szczególików salonowych,
a mo¿e dlatego, ¿e siê tam zgromadza towarzystwo zbyt wielkich
literatów i artystów. G³ówny kontyngens stanowi¹ m³odzi
nieœmiertelni bie¿¹cego sezonu. Muszê wyznaæ, ¿e nie lubiê ani
ksi¹¿ek modnych, sezonowych, ani ludzi tego autoramentu. Wczoraj,
id¹c po schodach do mieszkania panny Heleny, czu³am formalne
tchórzostwo. W chwili kiedy trzeba wejœæ do saloniku, gdzie
zgromadzi³a siê ju¿ pewna iloœæ osób, nota bene mê¿czyzn, czujê,
jak dalece jestem do tego czynu nie przygotowana. Zapomnia³o siê
o tysi¹cu rzeczy s³u¿¹cych ku temu, ¿eby ³adnie wygl¹daæ. Wówczas
formalna trema... Z tego siê okazuje, ¿e towarzystwo mê¿czyzn
jest bardzo poci¹gaj¹ce. Ja, przyznam siê, mocno je lubiê, ale
koniecznie mê¿czyzn delikatnych, rozumnych, a przy tym nie
pedantów, którzy by lekcewa¿¹co traktowali moje myœli i s³owa.
Mê¿czyŸni wszyscy interesuj¹ siê pannami, a k³amstwem by³oby
przeczyæ, ¿e jest mi³o, ach, jeszcze jak mi³o wywo³ywaæ zajêcie.
Wchodz¹c w celu (nie uœwiadomionym) wywo³ania tego mianowicie
zajêcia kogoœ swoj¹ osob¹, znajdujê zawsze tyle wad i braków w
mojej posturze, ¿e mam chêæ sromotnie zmykaæ. Salon panny Heleny
jak dawniej: œliczne, du¿e palmy, sofy i krzes³a w stylu chiñsko
- japoñsko -maison-niponowym. Œwiat³o, jak dawniej, przyæmione.
Na sofach tkwi³y ju¿ rozmaite wielkoœci Wszystko - nasi s³awni.
Wejœcie moje nie zosta³o dostrze¿one i nie przerwa³o rozmowy,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (117 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
która by³a bardzo ¿ywa. Znowu op³akana kwestia kobieca.
Roztrz¹sa³ j¹ (przewa¿nie za pomoc¹ zwyciêskich aforyzmów) poeta
Br. Dla niego ta kwestia "nie istnieje". Któ¿ broni kobiecie
robiæ, co jej siê ¿ywnie podoba? Chce siê uczyæ, to siê uczy,
chce dzia³aæ jak mê¿czyzna, wolno jej i to... Ze swej strony
poeta Br. "oœmiela³ siê twierdziæ", ¿e bia³og³owa powinna
korzystaæ z praw przys³uguj¹cych jej, ale przewa¿nie w zakresie
etyki... Udoskonalaæ sw¹ duszê, czyniæ j¹ niepochwytn¹,
niedoœcignion¹ dla grubej i ciê¿kiej si³y mê¿czyzny. Có¿ z tego,
¿e kobieta bêdzie adwokatem, doktorem medycyny albo profesorem
matematyki, kiedy j¹ z tych zawodów (prawdziwych dla niej
zawodów) wyrwie dziwna têsknota za czymœ nieuchwytnym... (Zofia
Kowalewska ). Wed³ug niego kobiety d¹¿¹ce do tak zwanej
emancypacji pozbawiaj¹ siê jednej ze swych si³ faktycznych -
uroku, gdy chc¹ zniszczyæ w sobie pe³n¹ wdziêku nieœwiadomoœæ
ró¿nych rzeczy i spraw tego œwiata. Dla poety Br. jest coœ
brutalnego w tym, gdy kobieta nie ma ju¿ o co spytaæ mê¿czyzny.
W koñcu swego wywodu zada³ œwiatu babskiemu w istocie trudne
pytanie: czy mo¿na twierdziæ œmia³o, ¿e kobiety uzyskanej
absolutnej wolnoœci nie u¿yj¹ na z³e, tak jak to robi¹ dzisiaj
mê¿czyŸni? Przecie jest masa z³ych kobiet, a jak twierdzi
psychiatra, daleko wiêcej pierwiastka z³a wskazuje sprawowanie
siê ob³¹kanych kobiet ni¿ mê¿czyzn. Poeta zgadza³ siê, gdy go
zaczêto przyciskaæ do muru, ¿e to jest w³aœnie suma uczynków
œwiata, ale nie wierzy³, ¿eby mo¿na by³o wp³yn¹æ na zmianê tego
stosunku œrodkami, które przedsiêbior¹ kobiety. Z mojego k¹ta pod
palm¹ oœmieli³am siê wydaæ g³os, rozumie siê, s³aby, nie mój i
dr¿¹cy (co niechaj policzone mi bêdzie na karb trwogi wobec tylu
liryków, dramaturgów, nowelistów, "estetów") i za pomoc¹ tak
niskiego organu wyrazi³am niezdarnie parê sentencji. Czepiaj¹c
siê ostatniej w¹tpliwoœci mówcy, rzek³am, ¿e nie mo¿na jej ¿adn¹
miar¹ podzielaæ, je¿eli siê wierzy w si³ê dodatniego dzia³ania
kultury na duszê cz³owieka. Panna, która skoñczy³a uniwersytet,
mo¿e byæ tak samo niedobra jak ch³opka, ale uczynki moralne
pierwszej z musu bêd¹ lepsze ni¿ uczynki ch³opki, na czym œwiat
otaczaj¹cy bezwarunkowo zyskuje. W miarê wzrostu kultury wy¿szej
zacieraj¹ siê ró¿nice wywo³ane ni¿szoœci¹ umys³u kobiecego i
brakiem pracy nad jego rozwojem. Jeœli w duszy kobiety jest
pró¿nia, któr¹ mog³aby zaj¹æ d¹¿noœæ do jakiegoœ œwiat³a, to w
tej pró¿ni naturaln¹ kolej¹ rzeczy rosn¹ owoce z³oœci, g³upoty,
z³ego wychowania. Dlatego to w szpitalach jest statystyka tak
fatalna dla kobiet... Co do twierdzenia, ¿e emancypantka, która
ju¿ nie ma o co zapytaæ mê¿czyzny, jest zjawiskiem brutalnym, to
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (118 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wyzna³am, ¿e takiej kobiety dziœ jeszcze wcale nie ma. Doœcign¹æ
mê¿czyzny nie ma¿e wprost z powodu mniejszego zasobu si³
fizycznych (gdyby nawet mia³a przed sob¹ drogê bez przeszkód i...
pu³apek). Je¿eli zatem "nieœwiadomoœæ" nie tylko "grzechu nie
czyni", ale prócz tego nadaje "urok", to pomimo wszelkich
wysi³ków, jeszcze d³ugo kobieta bêdzie "bardzo uroczo" g³upsza
od mê¿czyzny. Dziœ zreszt¹ nie chodzi wcale o to, ¿eby mê¿czyznom
dorównaæ, lecz o to, ¿eby coraz mniej zostawaæ w tyle we
wszystkim, nawet w szpitalu ob³¹kanych. W koñcu oœmieli³am siê
wtr¹ciæ ma³e ¿¹d³o, jakby na œwiadectwo; ¿e guwernantki istotnie
gorsze s¹ od poetów p³ci mêskiej. Rzek³am, i¿ mo¿e to jest bardzo
urocze potrzebowaæ opieki, ale dopiero wówczas, gdy jej
zabraknie, gdy jej na ca³ym wielkim œwiecie wcale nie ma, wtedy
czuje siê, jak dalece w tym nie ma najlichszego uroku. Takie
maksymy wyg³asza³am w tym zgromadzeniu.
W czasie powrotu do mojej izby myœla³am jeszcze o tym wszystkim
i czu³am pewien niepokój. Nawet nie pewien, ale du¿y niepokój!
Czy uwolnione kobiety nie u¿yj¹ na z³e swobody, tak samo jak jej
dziœ za¿ywaj¹ mê¿czyŸni? TeraŸniejsza dola p³ci nadobnej z
pewnoœci¹ jest nastêpstwem jej stanu moralnego. Gdyby sz³o o
jak¹œ walkê i o samo zwyciêstwo, to trzeba by powiedzieæ: gdy
mê¿czyŸni maj¹ prawo byæ wolnymi i robiæ sobie, co zechc¹, to
takie samo prawo powinno przys³ugiwaæ kobietom. Ale to przecie
nie chodzi o walkê, tylko o dobro. Zreszt¹ sumienie moje, gdy
mowa o tych sprawach, tak ³atwo dostaje dreszczów! Jest to
widocznie moc przes¹du, odziedziczonego po szeregu prababek. Ja
nie znam ¿ycia. Parê razy zdarzy³o mi siê czytaæ takie rzeczy,
od których w³osy powstaj¹ na g³owie i cia³o dr¿y jak w malarii
(Guy de Maupassant , Owidiusz ). Id¹c ulicami trafiam czêsto na
widok, który miê nie tylko przera¿a, ale wprost og³upia.
Tymczasem setki ludzi przesuwaj¹ siê obok tego jak obok latarni
albo szyldu. Egzystuj¹ jakieœ nie znane mi ³otrostwa, rzeczy
pe³ne okrucieñstwa i hañby, w których kobiety bior¹ udzia³. Któ¿
je wyuczy³ tych potwornoœci? A je¿eli one same odnalaz³y w swych
duszach to wszystko? Oto dlaczego bojê siê zdania poety Br., ¿e
babiny mog³yby nadu¿yæ wolnoœci. Czy to ma siê tak t³umaczyæ, ¿e
trzeba opuœci‚ rêce? Nie, przenigdy! ktokolwiek jest winowajc¹
straszliwych grzechów rodu ludzkiego, trzeba dŸwigaæ siê z brudu!
Niech to czyni¹ mê¿czyŸni i kobiety. 5 grudnia. Wczoraj
wspomnia³am o Owidiuszu. Sama nie wiem, czemu przysz³a mi myœl
przeczytaæ go jeszcze Gu‚pe ma wœród mnóstwa swych romanside³
dwie œliczne, stare ksi¹¿eczki z zesz³ego wieku wydane w
Londynie, pt. Les oeuvres amoureuses d'Ov¿de. W tomiku drugim s¹
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (119 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dowcipne, pe³ne uroku i... zepsucia El‚g¿es amoureuses, i
naj³adniejsza z nich, zaczynaj¹ca siê od s³ów: L'oiseau le plus
charmant qu'on pût voir dans le monde, mon fameux perroquet
T³umaczê to sobie moim nieudolnym jêzykiem w taki sposób: Papuga,
wielomówny goœæ z Indii - nie ¿yje! SchodŸcie siê na pogrzeb,
ptaki nabo¿ne. IdŸcie za zw³okami t³umem smutnym, bijcie siê w
piersi skrzyd³ami. Szarpcie pazurami policzki, targajcie z braku
w³osów zwichrzone pióra na g³owach. Niech zamiast tr¹by
pogrzebowej zadzwoni¹ wasze pieœni wdziêczne. Philomelo-
s³owiczku, zapomnij ju¿ o zbrodni Tereusza, który ci jêzyk
ur¿n¹³. D³ugie lata powinny by³y os³abiæ twój smutek. Los Itysa-
ba¿anta smutny jest z wszelk¹ pewnoœci¹, ale przecie to by³o tak
dawno! P³aczcie, wszystkie stworzenia skrzydlate, co lotem
skrzyde³ swych kierujecie w przezroczystym powietrzu, ale nade
wszystko rozpaczaj ty, synogarlico, towarzyszko zmar³ej. Tak, o
papugo! Czym by³ Pylades Ôla Orestesa, tym dla ciebie by³a
synogarlica. Ale na có¿ ci wiernoœæ i piêkna barwa twych
skrzyde³? Có¿ z tego, ¿e spodoba³aœ siê natychmiast przeœlicznej
kobiecie, kiedym ciê przyniós³ jako podarunek mi³oœci...
Jest w tym jakaœ dziwna swoboda, maluje siê samo ¿ycie
kontempluj¹ce, pró¿niacze, ale równe i jasne. Owidiusz sam siê
oskar¿a, ¿e jest "poet¹ swej w³asnej lekkomyœlnoœci". Widaæ z
innych utworów, ¿e zna on straszne pieczary boleœci, ale od nich
ucieka do swoich niewiast piêknych, zepsutych, nikczemnych, z
cudnymi oczyma i w³osami o barwie "cedru z wilgotnych dolin
pochy³ej Idy". Na lirze swojej kocha jedn¹ strunê, która dŸwiêczy
przez tyle wieków i dla tylu pokoleñ.. Jest to œliczne i jakieœ
takie dziwne. Tu¿ obok piêknego smutku, który mo¿na odczuæ tak
¿ywo, jakby siê w sercu naszym znajdowa³, s¹ karty niepojête,
straszliwe w swym nieludzkim cynizmie, jak np. potworna elegia
trzydziesta ósma. Dech zamiera w piersiach, gdy siê to czyta,
jakby go œmieræ chwyta³a. Niestety, w ohydach jest tak samo cudna
poezja. Z tych kart starych ulatuje jak zapach mocnych perfum czy
przed tysi¹cem lat zerwanych ró¿, które wieñczy³y skronie poety.
7 grudnia. Zmêczenie; zmêczenie... Jest póŸny wieczór Œnieg z
deszczem zmieszany p³acze za oknem, dudni w rynnach jak skarga
nêdzarza i szkli siê na kamieniach podwórza, które oœwietla
chwiejny b³ysk latarni. Oczy mimo woli wlepiaj¹ siê w ka³u¿e
s³abo b³yszcz¹ce, co dr¿¹ od padaj¹cych kropel. Pod sekretem
muszê sobie wyznaæ, ¿e teraz jestem daleko bardziej zmienna ni¿
dawniej. To s¹ pewno jakieœ zmêczenia nerwowe. "Nerwy", których
wytrzyma³oœci tak ufa³am, jak sile rzemiennych naczelników
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (120 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
prowadz¹cych bryczkê, gdy siê zje¿d¿a³o z góry ku G³ogom... A
teraz po ka¿dym wzruszeniu - bicie serca, po usilnej pracy - ból
g³owy, ociê¿a³oœæ, na przemiany to roztargnienie, to
automatycznoœæ. Tak Ÿle sypiam! Po nocy bezsennej mam tê ci¹g³¹
nierównoœæ bicia serca, oczy jakby piaskiem zasypane, szum w
uszach, ból w gardle - i jak¹œ obmierz³¹ trwogê w duszy. Choæbym
w taki dzieñ mia³a sumienie czyste, choæbym wytê¿a³a wszystkie
si³y, ¿eby siê niczym nie splamiæ - nie jestem szczêœliwa ani
swobodnej myœli. Biegnê na lekcje jak rzecz popchniêta, odrabiam
je jak idiotka Gdy na przyk³ad rozwi¹zujê zadanie arytmetyczne
z Anusi¹, to tylko pierwsze s³owa ka¿dej myœli jasno rozumiem,
dalsze ci¹gi gadam jak katarynka sw¹ melodiê. Dopiero po
wymówieniu zdania - s³yszê jego sens w g³owie niby wyrazy czyjeœ,
które dok³adnie zrozumieæ przeszkadza³a mi dyskusja z kim innym.
Brak si³y nerwowej. Biedne, strudzone, og³upia³e nerwiska nie
maj¹ odpoczynku. Ka¿da przeszkoda staje siê dla nich uci¹¿liw¹,
a naprawdê p³akaæ siê chce, gdy zdarza siê sposobnoœæ rozrywki,
a i do niej brak ochoty. Ze wszystkiego jednak najciê¿szy powrót
z lekcji do domu. l Nogi id¹ niby spuchniête. Przemok³e, jak dziœ
na przyk³ad, buciki dolegaj¹ i ci꿹, zab³ocona suknia nie czyni
wra¿enia stroju ani odzie¿y, tylko jakiejœ paskudnej szmaty. Ach,
to ubranie do ziemi! Jest ono zapewne mi³e, doskona³e i piêkne,
ale dla pañ, które nigdy nie chodz¹ po zab³oconych ulicach, tylko
je¿d¿¹ w karetach. Dla nas, co musimy grasowaæ po bagnach
dzielnic ubogich - jest to prawdziwa katusza. Obrzyd³e jest
podkasaæ sukniê wy¿ej (zreszt¹ niemo¿liwe, bo wnet dziesiêciu
panów zacznie siê przygl¹daæ), a rêce kostniej¹ trzymaæ j¹, dbaæ
o ni¹ - albo zachlapaæ i nosiæ na sobie kupy brudu. W jednej rêce
niosê parasol, ksi¹¿ki, kajety, drug¹ muszê wiecznie piastowaæ
swój ogon i w tym kszta³cie upêdzaæ siê po trotuarach. Skromnoœæ
pozwala dekoltowaæ siê, ods³aniaæ nagie ramiona i piersi, ale
zakazuje demonstrowania œwiatu nogi wy¿ej kostki, w grubej
poñczosze i wysokim trzewiku. Ciekawam, czy te¿ w chwili gdy moda
ka¿e nam przyczepiaæ sobie z ty³u ogon kangura, bêdziemy
wykonywa³y jej polecenia z takim samym pietyzmem jak teraz, gdy
dŸwigamy ogony sukienne? Dziœ biegn¹c na trzecie piêtro do
Lipeckich, zab³ocona, przemok³a i buchaj¹ca par¹ jak zdro¿ony koñ
pocztowy, w œrodku tych krêtych schodów kamiennych us³ysza³am
muzykê. Ktoœ gra³ bardzo biegle za jakimiœ trzecimi drzwiami.
Zatrzyma³am siê na minutkê, z pocz¹tku ¿eby us³yszeæ, co to
graj¹, a póŸniej nie chodzi³o mi ju¿ o to - i do tej chwili nie
wiem. Harmonijne tony wziê³y miê op³ywaæ doko³a, ni bo pytania
jakieœ bolesne; zaczê³y patrzeæ we mnie jakby wielkie, pe³ne ³ez
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (121 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
oczy b³êkitne. Litowa³y siê nade mn¹ jakoby dobrzy, kochani
bracia, ujrza³y we mnie coœ litoœci godnego, jakieœ, widaæ,
zmiany niepo¿¹dane, bo ³ka³y z ¿alu.
Ale wnet zaczê³y siê w sercu moim uœmiechaæ wo³aæ miê jak gdyby
pieszczotliwymi nazwami, a tak dziwnie, tak nadziemsko, jak tego
ju¿ nie us³yszê nigdy na œwiecie. Otoczy³a miê ca³¹ od stóp do
g³ów wiosenka jedna, dawno, dawno, przed laty w G³ogach spêdzona,
kiedy jeszcze ¿y³a mama i ojciec. Widzia³am w oczach zamkniêtych
œcie¿kê do stoku pod wielk¹ grusz¹, woko³o jaskry u Ÿródlanej
wody, d³ugie smugi kaliny, je¿yn i dzikiego chmielu. Widzia³am
wodê po³yskuj¹c¹ za upustem, zielone prêty sitowia. Srebrne
p³otki przekrêca³y siê do s³oñca pod samym wierzchem i okonie z
ciemnymi prêgami wychyla³y swe ostre grzbiety z zimnego nurtu.
Drewniana figura œwiêtego Jana sta³a wœród grobli nad stawem i
czarne olchy z krzywymi pniami... Nie mogê napisaæ...
9 grudnia. Gdy siê tak cz³owiek od lat ko³acze po œwiecie, ,wci¹¿
mijaj¹c nowe osoby, nabiera dziwnej wprawy w zgadywaniu ludzi.
Nie jest to wcale zdolnoœæ poznawania myœlami, lecz prêdzej
widzenia Ÿrenic¹. Daleko lepiej i z wiêksz¹ stanowczoœci¹ udaje
mi siê przeczuæ cz³owieka, ni¿ gdybym siê zabiera³a do d³ugich
i systematycznych studiów, do obserwacji œwiadomych (chocia¿ i
tych nie przerywam). Czasami z³udzi miê jeszcze œwiatowa gra
¿yczliwych uœmiechów, czêsto tak dobrze oddana, ale omy³ka trwa
chwilê, bo wewnêtrzna nieprzyjemnoœæ zaraz miê ostrzega. Czekam
wówczas cierpliwie i poczciwe ¿ycie przynosi stwierdzenie szeptów
instynktu. Ile¿ to ju¿ razy tak by³o! Oprócz tego "czuja" mam
jeszcze kilka swoich œrodków wydobycia prawdy. Oto - nie
zaspokajam ciekawoœci i nie odpowiadam na z³oœliwoœæ. Wprost "nie
raczê" uczuwaæ pewnych uœmiechów, s³ów, aluzji.
Szlachetni wspó³obywatele prêdko przychodz¹ do wniosku, ¿e to
pieñ jakiœ, twór wyj¹tkowo têpy, który wcale uk³uæ nie czuje.
Wtedy ods³ania siê prawda... Czy kiedy mia³am sk³onnoœæ do takich
badañ? Zdaje siê, ¿e nie. ¯ycie wszystko potrafi wykrzesaæ. Nie
ma w tym dawnej mojej a tak naiwnej pokory - och, ani odrobiny! -
prêdzej jest jakaœ z³a pycha. Nieraz myœlê sobie, ¿e coraz dalej
jestem sercem od ludzi. Dok¹dœ odchodzê, do jakichœ sennych
widziade³, do jakichœ bohaterskich, czystych cieniów. One to
stanowi¹ prawdziwe towarzystwo. Œwiat nasz, otaczaj¹cy,
pó³inteligentny, pó³barbarzyñski, a g³ówna - chytry...
Przebieg³oœæ s³u¿y w nim z³oœliwoœci, a z³oœliwoœæ praktykuje siê
dla niej samej. Zawsze chodzi o stwierdzenie czyjejœ ni¿szoœci,
i to tym bardziej, im ciê¿ej tê ni¿szoœæ odnaleŸæ. Kobietki,
nasze anio³y domowych ognisk, te z maestri¹ uprawiaj¹ sztukê!
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (122 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Jesteœmy wszystkie tak zaawansowane w sztuce mielenia jêzykiem
na szkodê bliŸnich, ¿e kiedy mê¿czyzna zbli¿a siê pierwszy raz
do obcej, z pewnoœci¹ formu³uje sobie pytanie: jaki te¿ to rodzaj
zwierzêcia? W tym czczym ¿yciu panuje wszechw³adna ob³uda.
K³amstwo wcale nie tylko nie jest têpione, ale nie budzi nawet
odruchowego wstrêtu. Wszystko z³e toleruje siê z obiektywizmem,
a w razach natarczywych daje siê rzeczom za pomoc¹ sofizmatów
wygl¹d nieprawdziwy albo siê wprost udaje, ¿e nie s¹ wiadome
najdok³adniej roztrz¹œniête fakty. W tej atmosferze oddycha kwiat
wychowania domowego niewinnych dzieci. Nawet gdybyœmy mieli
wrodzone zami³owanie k³amstwa, trzeba by je niszczyæ dla krzywd,
które wyrz¹dza. Ale wszelkie moralne d¹¿enia tnie batem ci¹g³a
œwiadomoœæ, ¿e obok nas ¿yj¹ ludzie, którzy wprost nie maj¹
potrzeb moralnych, których wcale nie czyni nieszczêœliwymi widok
nadu¿yæ. Mêka moralna samotnych jednostek wydaje siê byæ czymœ
przyb³¹kanym, niezdatnym do niczego bez zwi¹zku z czymkolwiek,
niby jakaœ w³aœciwoœæ osobliwsza, przedawniona czy za wczesna.
A czyli¿ te uczucia mog¹ byæ tak samotne? To¿ zagin¹ jak ziarna
zbo¿a w cierniach z boskiej przypowieœci. Ile¿ to razy usi³owa³am
wytworzyæ w duszy tej luli owej uczenniczki takie ognisko mi³oœci
prawdy, rozchuchaæ przygas³y wêgielek cudnej w³adzy, która tyle
szczêœcia daje cz³owiekowi. I ile¿ razy znajdowa³am tam opór
oszañcowany murem szyderstwa... Moja misja rodzi³a drwinê. Wtedy
zawsze czujê siê tak samotn¹ i opuszczon¹. I dziœ znowu to
samo... Maniusia Lipecka jest to tak zwana "g³ówka". Zdolnoœci
jej s¹ rzeczywiœcie bardzo piêkne, ale pewno pójd¹ w jednym
kierunku. Oto, co wymyœli³a. Gdy przychodzi dziadek Hieronim,
Maniusia cichaczem prosi go o czterdziestówkê na tak zwane
"piecz¹tki". Gdy wpada wujaszek Zygmunt - to samo; z cioci¹ Tekl¹
- to samo. Tymczasem ma³a figlarka ani myœli kupowaæ piecz¹tek.
Zebrane pieni¹dze chowa do skarbonki. Gdy chcia³am przeciwdzia³aæ
temu talentowi gromadzenia pieniêdzy w ósmym roku ¿ycia, mama
opar³a siê z wytrzeszczeniem oczu. Jest to, wed³ug niej,
zapowiedŸ sprytu i oszczêdnoœci. Uczucia nasze nie mog¹ drzemaæ,
musz¹ mieæ jakiœ wyraz w czynach. Budzi siê we mnie g³êboka
awersja do tego, co na mieszczañskich piêtrach uwa¿ane jest za
moralnoœæ. Stempel ob³udy wyciœniêty przez matadorów starczy tam
za wszystko. Ka¿da z jednostek zadr¿a³aby na sam¹ myœl, ¿e mo¿e
byæ Ÿle ostemplowan¹ A i ja sama czy¿ mogê siê che³piæ, ¿e miê
nie obchodzi, co szepce pani Lipecka, Blumowa albo inna "matka",
zajêta systematycznym psuciem duszy swego dziecka pod pretekstem
edukacji? Bynajmniej! Liczê siê z tym wszystkim. I jak jeszcze!
Tylko ju¿ was znam, bydl¹tka bo¿e! Ju¿ wiem, ¿e jeœli miê boli
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (123 of 248)2009-06-22 12:38:06
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
i nêka opór waszych dzieci wobec mojej etyki, to nie dlatego,
¿ebyœcie wy jako gromada by³y m¹dre i dobre. 10 grudnia List od
Wacka. Oto, co pisze:
"Droga zmêczy³a miê i znudzi³a, a na dobitkê z¹b miê bola³ nie
daj¹c w ci¹gu dziewiêciu dni ani chwili spokoju. W³aœciwie to nie
tak sama droga nu¿y, jak noclegi w powarniach. Nie wiadomo, co
wtedy robiæ ze swoj¹ osob¹. Wyjœæ na czas d³u¿szy nie mo¿na, gdy¿
piêædziesiêciostopniowy mróz to nie ¿arty, czytaæ trudno, przy
tym stan ci¹g³ego wyczekiwania, obawa, ¿e renifery rozbiegn¹ siê
i trzeba bêdzie z koniecznoœci kilka dni zatrzymaæ siê w takiej
dziurze, wszystko to, razem wzi¹wszy, wywo³ywa³o nasz poœpiech.
Renifery rozbiega³y siê kilkakrotnie, ale uda³o siê nam z Jasiem
doœæ prêdko je gromadziæ do kupy. W_ ci¹gu ca³ej podró¿y nie
straci³em ani jednego dnia. Nulla dies sine linea . Widzisz, jak
to dobrze umieæ ³acinê! Taka linea w tych stronach znaczy
kilkadziesi¹t wiorst. Renifery wszêdzie dobre, droga z ma³ymi
wyj¹tkami znoœna, wiêc mknêliœmy z szybkoœci¹ dziesiêciu (do
dwunastu) wiorst na godzinê. Powarnie czasami okropne! Tyle siê
ju¿ o nich czyta³o, tyle s³ysza³o, a jednak rzeczywistoœæ
znacznie przechodzi wyrobione o nich pojêcie. S¹ to ogromne,
niskie landary bez pod³ogi, bez par, z dymi¹cym kominem, ze
szparami w œcianach - jednym s³owem, do mnie podobne: ze
wszystkimi wadami, ale za to bez ¿adnych zalet. Na pierwszy rzut
oka przedstawiaj¹ siê poetycznie, szczególniej kiedy ogieñ
oœwietli œciany pokryte bia³ym szronem, soplami, i niby tysi¹cem
znikaj¹cych diamentów zacznie migotaæ. Ale estetyczne zadowolenie
ustêpuje miejsca rozczarowaniu, kiedy ta fantastycznoœæ zaczyna
kapaæ na nos i ubranie wêdrowca. Na noc w powarniach nigdy siê
nie rozbiera³em, przeciwnie, ubiera³em siê ciep³o, co do
przyjemnoœci nie nale¿y. Przy tym, dopóki ogieñ siê pali, takie
goroñco, jak mówi¹ twoje Litwinki, ¿e nie wiadomo, gdzie siê
ukryæ, a jednoczeœnie nogi i plecy marzn¹. Czasami zamiast w
powarni udawa³o nam siê nocowaæ w jurcie, ale i te chambres
garnies nie s¹ bez "ale". Kilkanaœcioro ludzi p³ci mêskiej,
¿eñskiej i nijakiej gnieŸdzi siê w ma³ej jurcie razem z psami,
cielêtami, w bezpoœrednim s¹siedztwie byd³a. Do³¹czony do tego
zapach gnij¹cych ryb powoduje to, ¿e trzeba by³o wyskakiwaæ na
jednej nodze dla z³apania tchu. Rano znowu jazda. Wytrzyma³oœæ
reniferów - zadziwiaj¹ca Trzeba je widzieæ (choæ nie radzê...)
obci¹¿one na³adowanymi nartami, gdy siê wdzieraj¹ na pionowe
urwiska gór lub gdy pêdz¹ po b³otnistych kêpach, ledwie-ledwie
pokrytych œniegiem. Pêdzimy przez b³ota! Narty skacz¹, chybocz¹
siê po kêpach jak ³ódŸ w czasie wiatru na wodzie. Noc ciemna,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (124 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
widaæ tylko jak¹œ nik³¹, bia³¹ p³aszczyznê. WoŸnice krzykiem
poganiaj¹ zwierzêta do szybszego biegu. Za sob¹ s³yszê coœ w
rodzaju sapania lokomotywy i co chwila to z prawej, to z lewej
strony ukazuje siê poczciwy, rogaty pysk jelenia, obroœniêty
szronem, buchaj¹cy par¹, z wywieszonym jak u psa jêzorem. Gdy
œcisnê³y silniejsze mrozy, jelenie przesta³y sapaæ i stuli³y
buziaki. W czasie jazdy trzeba siê ci¹gle przechylaæ to w tê, to
w ow¹ stronê dla zachowania równowagi albo, dla przywrócenia jej,
uderzaæ nog¹ w ziemiê. Wje¿d¿amy w las, przecinamy wzgórza, po
czym szalonym pêdem staczamy siê znowu w dolinê. Jelenie pêdz¹
jak wiatr i narty lec¹, a¿ dech zamiera w piersiach. Na dole
przednie narty zwalniaj¹ biegu, nastêpnie wszystkie z trzaskiem
uderzaj¹ siê o siebie i rozskakuj¹ na wsze strony. W dolinie
znowu kêpy, znowu podskoki nart niby po wzburzonych falach.
Zmuszonemu do ci¹g³ych æwiczeñ gimnastycznych - ciep³o, ale nogi
marzn¹, a przy szalonym pêdzie po kêpach w ciemnoœci nie mo¿e byæ
mowy o rozgrzaniu siê w jakikolwiek sposób. Nareszcie w oddali
ukazuje siê s³up iskier. To jurta! Witamy j¹ radoœnie jak
¿eglarze latarniê morsk¹. Po chwili rozgaszczamy siê w cieple
jamy i pijemy jak bohaterowie Homera, a zaraz potem spaæ, spaæ!
No i tak co dzieñ - przez trzy miesi¹ce i dwa dni. Mój aparat,
szk³o, przybory dowioz³em w ca³oœci, czemu siê okrutnie dziwujê.
Maj¹ mi przys³aæ z Jakucka klisze, papier i w ogóle wszystko. Có¿
tam u ciebie, moja s³odka dziewczyno, moja mi³a siostrzyczko..."
15 grudnia. Od pewnego czasu ³aknê i poszukujê widoku radoœci.
Szukam ksi¹¿ek weso³ych. Wielk¹ by mi przyjemnoœæ sprawi³o, ¿ebym
widzia³a czyjeœ ¿ycie pe³ne szczêœcia. Mam doko³a siebie albo
nêdzne, chorowite egzystencje, albo zapasy z przeciwnoœciami nad
si³y. Co krok mo¿na spotkaæ osoby zadowolone (z siebie), ale
nigdzie nie widaæ weso³ych. Zadowolenie jest tam, gdzie s¹ ma³e
potrzeby, a szczêœcia, z którego try,ska wesele, tak jakby
nigdzie nie by³o. Cz³owiek stworzony jest do szczêœcia!
Cierpienie trzeba zwalczaæ i niszczyæ jak tyfus i ospê. 24
grudnia. Wróci³am z pasterki. By³yœmy wszystkie, to jest panna
Helena, Iza i moje bêbenki. Mróz. Sypki œnieg iskrzy siê i
chrupie pod nogami. Z mojego okna widzê tylko dachy ze srebra.
Szeregi zaczarowanych pa³aców stanê³y w biednej dzielnicy.
Ksiê¿yc œwieci.
Druty telefoniczne osêdzia³y. S¹ bia³e jak sznury grubej bawe³ny,
któr¹ zwija na k³êbek jakaœ babcia, ogromnie, ogromnie wiekowa.
Jest coœ dziwnego w tej nocy jasnej, w tej nocy czystej.
Niewys³owiony wdziêk le¿y na murach oblanych œwiat³em
miesiêcznym. Ju¿ chyba wszystkie walki ze znu¿enia w tej ciszy
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (125 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
usta³y i ¿elazna piêœæ przemocy os³ab³a z ¿alu. Gdyby w tej
chwili zbójca chcia³ sztylet utopiæ w piersiach swojej ofiary -
zemdla³aby mu rêka. Bo teraz anio³owie zstêpuj¹ z niebios na
ziemiê i tul¹ do serc przeczystych westchnienia skrzywdzonych
ludzi. Kto teraz modliæ siê bêdzie...
W ¿³obie, gorzej ni¿ niemowlê ubogiego parobka, le¿y ten, o
którym mówi³ Izajasz, ¿e "uderzy ziemiê rózg¹ ust swoich". Mo¿e
to Jego królestwo ju¿ siê zaczê³o, mo¿e ju¿ idzie "rok Pañski
wdziêczny". Niech siê umocni¹ dusze cierpi¹ce dla dobra wielu,
niech wytchn¹, Panie... 26 grudnia. Œwiêta! Œpiê, pró¿nujê i
chodzê na wizytki. Znios³am do siebie stos ksi¹¿ek i rzucam siê
od jutra w srogie czytanie. Gu‚pe wyjecha³a na tydzieñ. Do
naszego apartamentu wyniesiono dla braku miejsca od pañstwa S.
choinkê. Mam w nocy mi³y zapach œwierczyny. Ach, ¿eby tak
przejechaæ siê sankami wœród lasu obsypanego œniegiem, œwiec¹cego
soplami, w zimowy wieczór, kiedy to gonty na dachach strzelaj¹!
Jak to tam jest teraz? Puste pola. Ani szmeru, ani szelestu.
Ksiê¿yc idzie nad rozleg³ym przestworem. Gdzieniegdzie gruszka
polna stoi wœród œniegów samotna, obdarta. Rzuca swój cieñ
b³êkitnawy... 7 stycznia. Wac³aw umar³.
Odebra³am wiadomoœæ od tej pani przed tygod...
23 marca. Przerzucaj¹c rupiecie w szufladzie mojego stolika,
znalaz³am ten sekretnik. Gdym go otwar³a, wzrok mój trafi³ na
s³owa przed dwoma miesi¹cami pisane. Jak gdyby coœ nowego!...
Zarazem takie samo zimno, obojêtnoœæ. Czyli¿ to ma byæ moje
nieszczêœcie? Gdzie¿ ono jest? Ja go nie czujê. S³owa te s¹ puste
wewn¹trz i tylko maj¹ formê, pow³okê bólu znanego ludziom. Dawno,
gdy jeszcze by³am w domu, nieboszczyk tatko pokazywa³ mi w
G³ogach pszenicê, któr¹ œnieæ zjad³a. Szliœmy rano o œwicie, obok
niwy pod góra nad strumykiem Kamiennym. Tatko urywa³ k³os,
wyjmowa³ z niego ziarno. By³o ca³kiem podobne do ziarna pe³nego,
mia³o zewnêtrzn¹ barwê. Tylko gdy by³o dotkn¹æ go palcem,
wylatywa³ ze œrodka z³otej ³upiny murz czarny, py³kowaty, sypki.
Tak i moje uczucia... Nie ma w nich czystego chleba uczuæ
siostrzanych tylko œnieæ spróchnia³a... 25 marca. Chcia³abym tu
opisaæ...
Zaczynam czuæ potrzebê wyjawienia, jakby ekstyrpacji z g³êbi
siebie. Jestem taka zabita! ¯adnych uczuæ, ¿adnych nawet
poruszeñ. Jestem podobna do owej sadzawki Siloe , gdy od niej
anio³ odlecia³. Czujê, ¿e coœ w mej duszy, jakaœ dawniejsza jej
w³adza - przesta³a istnieæ, a to, co zosta³o, jest dla mnie ju¿
na nic. Jest to tchórzliwe i oziêb³e. Nic ju¿ nowego na ziemi
zrobiæ nie potrafiê. S¹ jeszcze dobre istoty, które ceni¹ we mnie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (126 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
i te resztki, ale ja sama czy¿ mogê przystaæ na myœl, ¿eby
jak¹kolwiek wartoœæ nadawaæ czemuœ, co jest jak nêdzny ³achman,
pozosta³y z dawnej odzie¿y. By³ czas, kiedy s¹dzi³am, ¿e jestem
zdruzgotana ze szczêtem Dziœ widzê, ¿e tak nie jest. Z³amane jest
tylko moje osobiste szczêœcie
Chcê rozbudziæ w sobie si³ê ¿ycia, biczujê siê wspomnieniem panny
L., biorê siê pazurami do robót ciê¿kich. Ale to wszystko, to
wszystko... Takie mam ci¹gle uczucie, jakby mi ktoœ podpowiada³,
co trzeba, uczy³ miê, jak trzeba, wysila³ na to duszê swoj¹, a
ja mu stale, z ch³opska nie dowierzam. Czêsto przybiega do mnie
to ta, to owa znajoma i mówi o swych strapieniach Wówczas miê to
"mile zajmuje", ale ów sposób bardzo zbli¿ony do wzgardy. Myœlê
sobie patrz¹c na ³zy cudze, jak szczêœliwymi s¹ ci, co takie
tylko wylewaj¹. Ja milczê.
Znam jedno m¹dre s³owo, o którym Wacek nic nie wiedzia³.
S³owo : Hart sei!
By³by miê zabi³ wzrokiem, gdybym mówi³a, ¿e ¿ycie trzeba kochaæ
nade wszystko. 26 marca. Czêsto teraz wcale nie wiem, co jest
dobre, a co z³e. Zdaje siê, ¿e nic "z³ego" nie robiê, ale te¿
¿adnej nie mam pewnoœci, ¿e takie sprawowanie ma jak¹kolwiek
wartoœæ. Chwilami wydaje mi siê, ¿e "dobrym" uczynkiem by³oby
w³aœnie wrêcz coœ innego. Rozumieæ rozumiem wszystko tak samo jak
przedtem, tylko ¿adne ju¿ pewniki nie mog¹ mn¹ w³adaæ. 27 marca.
Na có¿ siê zda cierpienie?
Czy mo¿na wierzyæ, ¿e taka mêka jest zwyczajn¹, ordynarn¹
koniecznoœci¹? Czyj¹? Gdy d³ugie dnie s¹ tym wype³nione, staje
siê ono dla umys³u niepojêt¹ zagadk¹, tajemnic¹ udrêczaj¹c¹,
której znaczenie, nad wyraz donios³e, ukryte a w³adcze, jak ptak
mistyczny kr¹¿y nad g³ow¹. Czarny, z³owieszczy kruk niedoli! 29
marca. Mia³am d³ug¹ chwilê wmyœlenia siê w jakiœ krajobraz. Kêpy
b³otniste, ledwo pokryte œniegiem. Jest mi bardzo niemi³o... 2
kwietnia. Nie wiem, co mi jest. Jakieœ uczucie ze wszystkich
najsilniejsze i najbardziej przejmuj¹ce smutkiem... Têsknota...
Smutek, któremu brak wszelkiego przedmiotu, celu i myœli. Ach,
nie - jest tej myœli jakaœ nêdzna, uciekaj¹ca, bezradna drobina.
Taki b³êdny okruch mieœci w sobie tylko przeœwiadczenie, ¿e to,
co miê o smutek przyprawia, jest najwa¿niejsz¹, najcenniejsz¹,
jedyn¹ wartoœciow¹ spraw¹. Dziwna rzecz: za pomoc¹ tego ma³ego
atomu odgaduje siê prawdziw¹ treœæ ¿ycia, ,widzi przestwory,
œwiaty rozleg³e i dalekie, o których nic nie wie codzienny,
zdrowy rozum. Têsknota, têsknota...
Uczucie najbardziej niewypowiedziane, stan pró¿ny wszelakiej
ulgi, ucisk serca ci¹g³y i jednostajny. A przecie on sam w sobie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (127 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
jest upragniony, bo daje jakby lêkliwe po¿¹danie ujrzenia znowu
onej niedoli. Oziêb³oœæ zimowa, któr¹ prze¿y³am - nie by³ to stan
dobry. Teraz zaczynam pamiêtaæ ka¿de z tych zimnych uczuæ, niby
jakieœ narzêdzia z ¿elaza, które rozdzieraj¹. Dawno ju¿ temu, z
osiem lat mo¿e, szliœmy pewnego razu z Henrykiem przez nasz gaj
brzozowy. On mia³ w kieszeni rewolwer. Chc¹c siê pochlubiæ przede
mn¹, wyj¹³ tê broñ, wycelowa³ i strzeli³. Kula przebi³a na wskroœ
m³od¹ brzozê. Z tego miejsca trysnê³a struga soku i uchodzi³a tak
d³ugo, tak d³ugo, a¿ nie mog¹c znieœæ, uciek³am z lasu. Gdym by³a
na jego skraju i odwróci³am g³owê, widaæ by³o jeszcze strugê
s¹cz¹c¹ siê po bia³ej korze. S³oñce w niej przegl¹da³o siê i
iskrzy³o tak samo, jak siê przegl¹da w nêdznej ka³u¿y na drodze,
po której brodz¹ cielêta. 3 kwietnia. Ju¿ sama nie wiem, czego
chcê. Têskniê, a raczej usycham z têsknoty. Chcia³abym pójœæ,
uciec... Jestem jak cz³owiek bardzo chory, który sam nie wie, co
go najwiêcej boli. •le mu jest, a poruszyæ siê nie ma si³y. Gdyby
zreszt¹ zdo³a³, to i zmiana po³o¿enia szkodê mu przynieœæ mo¿e.
5 kwietnia. Zdaje mi siê, ¿e gdybym mog³a us³yszeæ trochê dobrej
muzyki, mo¿e bym by³a tak samo nieszczêœliwa, ale mniej bezradna.
£zy silniejsze s¹ ni¿ wola. Dlatego cierpiê i nic w sobie zmieniæ
nie umiem. Wszystko pozostaje tak, jak by³o, te same cele, te
same obowi¹zki. Rozumiem to i wci¹¿ jestem bez si³. Nie mogê siê
uskar¿aæ na brak postanowieñ... Jest ich tyle w mych ustach! Brak
tylko jakiejœ ma³ej, drobnej rzeczy... 6 kwietnia. Wstajê rano,
idê na lekcje, odbywam wszystko jak siê patrzy - i œmiejê siê z
tego wszystkiego. Jest to tyle warte, co wiatr karmiæ. Do niczego
nie mam ochoty. Sama siebie pytam, czego mi siê chcieæ mo¿e i
ci¹gle, nie mówi¹c sobie tego, stwierdzam, ¿e pragnê³abym jednej
tylko rzeczy: nie byæ. Ta myœl wysuwa siê bez ¿adnych przejœæ od
minionego usposobienia, ³zy p³yn¹ i w nich jest to ¿yczenie...
7 kwietnia. Z Antosi¹ L. przechodzê teraz literaturê... greck¹.
Sama umiem z niej (z literatury greckiej) tyle, com zas³ysza³a
od Wacka. Czyta³am wszak¿e onego czasu wszystko, co on
przechodzi³, a nawet greczyny samej sporo wch³onê³am. Obecnie
czytamy tragedie Eschylosa, Sofoklesa, Eurypidesa, w przek³adzie
Z. Wêcewskiego i K. Kaszewskiego. Któ¿ by pomyœla³, ¿e w kartach
tych utworów mo¿na swój ból spotkaæ: ¿e ju¿ wówczas by³y siostry,
którym zabraniano chowaæ w ziemi braci... Moja uczennica czyta³a
równym g³osem Eschylosa Siedmiu przeciw Tebom . I oto, co tam
mówi Antygona:
Przemo¿ne s¹ krwi zwi¹zki, która miê jednoczy
Po rodzicielce biednej i niebogim ojcu!
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (128 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Wiêc znoœ cierpliwie krzywdê, serce me, na któr¹
On z¿yma³ siê, i poœwiêæ ¿ycie dla zgas³ego
Z siostrzanej tej mi³oœci. Cia³a jego wilcy
¯ar³oczni nie rozszarpi¹. To siê nie poka¿e!
Bo grób wykopiê w³asn¹ rêk¹ i ostatni¹
Pos³ugê, cioæ niewiasta, oddam sama jemu.
Wyniosê go w buchastej szacie tej p³óciennej
I sama go pochowam. Nikt mnie nie powstrzyma!
Skuteczny ten wynajdzie sposób, kto odwa¿ny..:
Szalona dziewczyna! Nie, nie! Precz z takimi wzorami! Ja jestem
rozs¹dna, mój idea³ - to pos³uszna Ismena, szanuj¹ca rozkazy
Kreonowe. Ja nie pójdê kopaæ grobu dla Polinejkesa. 11 kwietnia.
Œwiêto Nigdzie dzisiaj nie wyjdê. Tak jestem rozbita i tak mi
Ÿle, jakbym siedzia³a w ciemnym i dusznym lochu. W ci¹gu
ostatnich dni napada mnie p³acz. Gdy na lekcji nie mogê beczeæ,
duszê ten p³acz w sobie i dŸwigam go z miejsca na miejsce. W
œwiêto, gdy Gu‚pe wyjdzie i nikt mnie nie widzi, ca³ymi godzinami
pozwalam sobie na tê niekosztown¹ rozrywkê. 20 kwietnia. Sz³am
dziœ z lekcji niezwyk³¹ drog¹: Alejami Jerozolimskimi: By³o
ciep³o i jakoœ bardzo widno w powietrzu. Daleko, za Wis³¹,
ci¹gnê³y siê przed oczyma lasy niebieskie. I oto bez ¿adnej racji
serce zaczê³o znowu trz¹œæ siê i trwo¿yæ we mnie jak biedne,
g³upie dziecko. Uciekam od p³aczu, bo jeœli tylko w dzieñ
szlocham, w nocy nie œpiê na pewno, a potem zaraz id¹ kolej¹
straszne zmory, jedna za drug¹. Och, widma nocne! Powinnam by³a
wyrwaæ zaraz oczy z tej przestrzeni, ale nie mog³am. W ¿aden ¿ywy
sposób! Pójdê ju¿ z tego miasta! Nie chcê! Wydrê siê ze siebie
samej, z moich myœli, postanowieñ, prac, obowi¹zków, ze
wszystkiego! Ziemio, nigdy przez cz³owieka nie zasiewana!
Szczery, pusty, bezp³odny gruncie!
Wysokie, szumi¹ce swobodne drzewa leœne!
Tamtêdy idzie w nasze strony kolej nadwiœlañska. Nic nie zdo³a
oddaæ porywu radoœci, jaki siê mieœci w tym g³upim pewniku. Gdyby
tylko do czerwca przewlec duszê..: Tam j¹ obmyjê w œnie¿nych
wodach mojej dziedziny.
13 maja. Ciep³y, jasny wieczór. Na kamieniach mojego podwórza
œciel¹ siê ³udz¹ce, srebrnoszare figury miesiêczne w deseñ
czarodziejski. Stary, brudny, splugawiony zau³ek jest jakiœ inny,
niepodobny do siebie, jakby i on marzy³... W tej nocy nawet
ubodzy nêdzarze dŸwigaj¹ siê i kieruj¹ oczy ku jasnym gwiazdom,
które im przypominaj¹ dawno wygas³e uczucia. Ile¿ mocy widoki te
wlewaæ powinny w serca nasze, w serca istot m³odych, które nie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (129 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ci¹gn¹ ze sob¹ ciê¿kich wozów z³ej doli, w serca tych, co duszê
swoj¹ ceni¹ nade wszystko, kochaæ bardzo g³êboko umiej¹ i nie
sprzedali jeszcze si³y p³yn¹cej z czystego serca ani mêstwa
ciskaj¹cego rêkawicê wszelkiej pod³oœci!... 4 czerwca. Piszê te
s³owa zardzewia³¹ stalówk¹ w Kielcach, w hotelu. (Unaju, w
Kielcach, jak pamiêæ ludzka wstecz siêgn¹æ zdo³a, wieczyœcie w
hotelach ku wygodzie podró¿nych le¿a³y zardzewia³e stalówki.) Co
za katastrofa! Jestem znowu tutaj w moim poczciwym mieœcisku...
Wczoraj zerwa³am wszystkie lekcje, odrzuci³am dwa zaproszenia na
wakacje, u Lipeckich i u tej pani Niewadzkiej z Cisów - spakowane
graty powierzy³am "Giepce", która przez lato zostaje w Warszawie,
a sama, obarczona trzydziestk¹ rubli i ma³ym sakiem, ruszy³am na
³eb na szyjê. Nic miê nie obchodzi, co siê dziaæ bêdzie z moj¹
osob¹. Wiem tylko tyle, ¿e bêdê w Krawczyskach na grobie mamy i
ojca, w G³ogach... A zreszt¹ wszystko mi jedno! Zapewne pojadê
do Mêkarzyc, do wujostwa Krzewiñskich. Mo¿e zabawiê tam ca³e
lato, a mo¿e tylko kilka godzin. Wszystko mi jedno... (Patrz
wy¿ej!) Teraz ju¿ nie ja rz¹dzê, tylko podmuchy wzruszeñ, Lelum-
Polelum... One miê nios¹, dok¹d chc¹, jak bujne konie. D³ugo
wiêzi³am je w ¿elaznej stajni, co dzieñ zatrzaskiwa³am wrótniê,
wbijaj¹c place w p³ytê z granitu, teraz niech sobie pêdz¹, jako
chc¹. Jecha³abym natychmiast, ale deszcz jak z cebra. Niedobre,
przybrzyd³e Kielce! Co wyjrzê oknem, bo zamiast upragnionego
b³êkitu - nowa gromada chmur i strugi ulewy. Ale niech tam! Musi
siê wyjaœniæ. Przyjecha³am w nocy, blisko o czwartej i z
trudnoœci¹ znalaz³am ten numerek. Tak to - ju¿ w mieœcie Kielcach
panna Joasia nie ma nikogo... Szybko wygasa domowe ognisko i
rozwiewa siê w ostrym wietrze wonny dym rodzinnego namiotu.
Gniazdo cz³owiecze trwa tak samo d³ugo jak gniazdo paj¹ka.
Przebieram w myœli osoby tutejsze, które pewno siedz¹ jeszcze
miêdzy Karczówk¹ a Pocieszk¹, ale nie znajdujê nikogo, kto by
zajrza³ mi w oczy z braterskim zrozumieniem, gdybym powiedzia³a
dzieje mego ¿alu, dzieje grobowego smutku, który by³ jak cieñ
œmierci. Nie mogê nikogo wymyœliæ - jakby to powiedzieæ - z
oczami widz¹cymi. S¹ to wszystko poczciwi ludzie, których têpe
serce nie przebija œcian domu familijnego. Ale Bóg z nimi! Umiem
ju¿ chodziæ wœród zimnych ludzi jak miêdzy nagrobkami cmentarza.
Mniejsza o to! Moja aleja ku Karczówce, mój wyœniony latami w
Warszawie daleki widok górski! Bije godzina szósta na dzwonnicy
katedralnej. Mi³y, spi¿owy dŸwiêku zegara, b¹dŸ pozdrowiony!
Jak¿e ci siê obawia³am niegdyœ, jak z g³êbok¹ trwog¹ s³ucha³am
ciê pierwszy raz po przyjeŸdzie z G³ogów do szko³y! A oto... Ale
precz ze wszelkimi wspomnieniami! Nie wolno myœleæ o rzeczach
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (130 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dawnych, bo znowu zaczn¹ siê brewerie p³aczowe. Cicho, tylko
deszcz gada w rynnach i od czasu do czasu przemknie siê z
³oskotem wehiku³ kielecki. Tego¿ dnia, w Mêkarzycach. Ju¿ jestem
tutaj, u wujostwa. Bardzo póŸno... Jaka b³ogos³awiona cisza.
Nocujê sama, na "drugiej stronie", w tej starej "salce". Jestem
szczêœliwa, ach jak¿e jestem szczêœliwa! Cicho, na palcach st¹pam
w tym pustym pokoju, gdzie stoj¹ dawne graty, które pamiêtaj¹
umar³ych - i nasycam siê œwiadomoœci¹, ¿e to nie z³uda. Tu, w
Mêkarzycach! W tych niskich stancjach bywa³am z mam¹ nieboszczk¹,
gdym mia³a trzy, cztery lata... Powa³a z dwiema belkami,
cokolwieczek skrzywiona; œciany wybielone wapnem, które tu i
ówdzie odpada, ukazuj¹c suche i twarde drewna modrzewiowe. Okno
zas³oniête kêpami georginij, malw i bzów. Z ram jego deszcz
sp³uka³ pokost. Zasuwki, stare zasuwki dziwnej formy, ozdobnie
wykute przez jakiegoœ ucznia Tubalkainowego, powleka rdza warstw¹
tak grub¹, ¿e uczyni³a z tych ¿elazek rzeczy doprawdy piêkne. Gdy
siê wmyœlam uparcie, to zda mi siê, ¿e jak przez sen widzê tego,
kto te zasuwki przybija³. By³ to m³ody kowal... Mia³am wtedy mo¿e
cztery lata. Wszystko to: przepalone szyby, drzwi, œciany,
sprzêty i stare litografie nosz¹ na sobie jak¹œ cechê
wzruszaj¹c¹. Istniej¹ bez ¿adnej zmiany w ci¹gu kilkudziesiêciu
lat, na tych samych swoich miejscach, wytrzymuj¹ dzia³ania pór
roku i staj¹ siê jakby niezbêdnymi cz¹stkami tutejszej przyrody.
Ka¿dy z tych przedmiotów ma swoj¹ historiê i wprost nale¿y do
familii. Stary dwór schyla siê, paczy i garbi, ale trwa w gruncie
rzeczy taki sam jak przed laty. Jest to dom rodzinny, zroœniêty
z polem; z sadem, z drzewami i kwiatami. Kiedyœ mo¿e siê w
próchno rozsypie i zginie z powierzchni, tak samo jak umiera
cz³owiek... Psy szczekaj¹. Zwabione œwiat³em w oknach pokoju,
gdzie zwykle wieczorem bywa ciemno, sadowi¹ siê tu¿ za szyb¹ i
ujadaj¹ okrutnymi g³osy. Ale do rzeczy. Ka¿de "extemporale"
trzeba pisaæ wed³ug punktów. Najprzód wstêp... A wiêc: Wyjecha³am
dziœ z Kielc przed po³udniem. Deszcz by³ troszkê nacich³, choæ
nie usta³. Sia³ sobie swoje mokre plewy, czasami tylko puszczaj¹c
grubsze ziarno. Najê³am doro¿kê za cztery ruble (s³uchajcie,
s³uchajcie!) - i jazda! WoŸnica mój podwi¹za³ chudym szkapom
ogony, otuli³ dobrze nogi (swoje) derk¹ i z niebywa³ym trajkotam
wyruszy³ z miasta. Gdy wpadliœmy na szosê, nasz¹ star¹,
szczerbat¹ od wybojów, kochan¹ szosê, gdy zaczê³o spod kó³
pierzchaæ rzadkie b³oto... Nie mog³y go wstrzymaæ wachlarze
dryndy, dzwoni¹ce zupe³nie na wzór janczarów, tylko obdarty
fartuch jak móg³ miê, poczciwiec, zas³ania³. Na tym poczciwcu
stworzy³o siê wkrótce jezioro wody, przebiegaj¹ce z miejsca na
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (131 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
miejsce jak ¿ywe srebro. By³am znu¿ona, senna i jeszcze bardziej
szczêœliwa ni¿ teraz. Uwagê moj¹, a raczej mój uœmiech b³¹kaj¹cy
siê w przestworze, skupia³y co chwila na sobie dwie latarnie,
s³u¿¹ce, jak s¹dzê, ku ozdobie pojazdu. W gruncie rzeczy wybite
szyby i odwalone wierzchy nic im innego, doprawdy, nie zostawi³y
prócz tego honoru. Jeden z tych szcz¹tkowych organów powozu
przywi¹zany by³ do macierzystej sztabki ¿elaza rozmok³ym
szpagatem. Kad³ub foszmana, w opoñczy koloru b³êkitnego z
odcieniem s³oty, zas³ania³ mi œwiat, a jedyny, samotny, ¿ó³ty
guzik w pasie z wyobra¿eniem jakiegoœ herbu - przyci¹ga³ oczy.
Przestrzeñ widzialn¹ obsiewa³ drobny deszczyk. Daleko, w mg³awym,
burym powietrzu snu³y siê zarysy wzgórz. Ich kszta³ty, raz po raz
uciekaj¹ce we mg³ê przed oczyma, by³y dla mnie prawdziwymi
wyrazami ¿alu. Je¿eli tylko dosiêg³am ich wzrokiem, wnet
uczuwa³am, jak miê bol¹. Tak ongi ma³ej dziewczynie wiezionej do
gimnazjum œciska³o siê serce, gdy ¿egna³a wzrokiem te ukochane
wzgórza... Doro¿ka skacze z dziury w dziurê, chwieje siê co
moment niby osoba chora na tabes, która wszak¿e ukrywa swój
defekt, ¿eby nie straciæ posady - œlizga siê na zakrêtach, jakby
w z³ych momentach rozpaczy pragnê³a raz wreszcie rzuciæ siê
samobójczo do rowu. Oto wysuwa siê wieœ, z³o¿ona z cha³up szarych
jak pole, choæ œciany ich niegdyœ bielono. Wierzby z grubymi
pniami, z których strzelaj¹ m³ode, jasne, bujne prêty; dzikie
gruszki w polach, dzikie tak samo jak za owych czasów. Tam, gdzie
siê grunt nachyla, jest rzeka w nizinie. Ta rzeka idzie z mojej
wsi, z G³ogów. Zje¿d¿amy ze wzgórza na d³ugi most. Zmoczone konie
id¹ noga za nog¹, para z nich wali. Ja wychylam siê z budy i
siêgam wzrokiem czystej wody s¹cz¹cej siê po kamieniach i grubym
piasku, wody, która przep³ynê³a ko³o domu moich rodziców.
Szlaban. Powóz siê zatrzymuje. Trzeba p³aciæ kilka groszy. Szukam
ich w kieszeni, nie - ja szukam wszystkimi zmys³ami dŸwiêku tej
rzeki, która tam w dole coœ do mnie pluszcze. Ruszamy znowu wolno
pod górê. Obok id¹ ludzie zgarbieni, zaciapani w b³ocie, okryci
w³osem, który mo¿e siê nazywaæ tylko kud³ami. Coœ gadaj¹ do
siebie, dr¹ siê obrzyd³e i swarz¹. Jedn¹ twarz poznajê. To nasz
ch³op, Wicek Michcik. Taki sam by³ za czasów mego dzieciñstwa.
Trochê siê zestarza³. Konie ruszaj¹, i w brzêku ¿elastwa, w
turkocie kó³ s³yszê s³owa niedawno w Biblii przeczytane. ¯y³a,
widaæ, ta skryta myœl we mnie, jak gdyby stalowym rylcem na
o³owiu wypisana: "Nie bêdzie pamiêci tak m¹drego, jak i g³upiego
na wieki, gdy¿ przyjd¹ dni, kiedy wszystkiego zapomnê, a jak
umiera m¹dry, tak te¿ i g³upi..." Ta cyniczna m¹droœæ rzucona
przez zuchwa³ego króla, znawcê "wszystkich spraw pod s³oñcem",
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (132 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
nie nios³a mi przykroœci. By³a prêdzej jak prawda doskona³a;
harmonizuj¹ca ze wszystkim, niby p³yn, co wype³nia ka¿dy punkt
¿¹dny nasycenia. Wszystko cich³o we mnie, uœmierza³o siê i jak
gdyby k³ad³o do snu. Wtuli³am siê w k¹t powozu i przesuwa³am w
pamiêci ponure s³owa, które przychodzi³y, nie wiem czemu. Ze
wzgórza roztoczy³ siê widok na p³aszczyznê. Daleko, daleko
ujrza³am drzewa mêkarzyckie. Wtedy znowu ¿arzyæ siê we mnie
poczê³a cicha radoœæ, która miê do tej chwili nie opuszcza.
Wiedzia³am, ¿e nie znajdê tu tego, czego szukam, ale widok lasów
sennych, d³ugich i szerokich pustek zaros³ych ma³ym ja³owcem -
ciep³o rozlewa³ po moich ¿y³ach, Tam bór, w którym nigdy nie
by³am, obcy i niemi³y, ale z drugiej strony mêkarzyckie aleje,
roztopione we mg³ach i jakby z mg³y utkane... Wtedy tak¿e
przysz³o mi na myœl, ¿e nikogo nie zawiadomi³am, ¿e w³aœciwie nie
wiem, czy tu wujostwo mieszkaj¹ A mo¿e ju¿ siê wprowadzili, mo¿e
poumierali? Tyle lat do nich nie pisa³am! Zaczê³am liczyæ... To
ju¿ dziesiêæ z gór¹, jakem tu nie by³a. Nad wieczorem moja drynda
zboczy³a z szosy i wjecha³a w szpaler topolowy. Stare, obdarte
budynki, dwór w ziemiê zapad³y, rozwalone p³oty... Wesz³am w
znajom¹ sieñ: - nikogo... Uchyli³am pierwsze drzwi i skoczylam
jak trzyletni bêben: stary poczciwiec fortepian, nad nim ksi¹¿ê
Józef... Ale¿ rozumie siê! A teraz, gdy piszê te zdania, czujê,
¿e tu jestem obca, cudza, samotna. I có¿ z tego? Szum starych
topól, który miê tylekroæ przera¿a³, gdyœmy st¹d w póŸn¹ noc z
mamusi¹ odje¿d¿a³y... Do niegom siê przywlek³a. Czyli¿ mo¿e byæ
czulszy g³os na tej ziemi? 5 czerwca. Min¹³ dzieñ i krótki
wieczór. By³am w stajni, w oborze, na czworakach, w polu, na
³¹ce. Nie wiem, czy to jest rzeczywiste, czy z³udne uspokojenie,
ale czujê siê bardzo dobrze. ¯adnej sk³onnoœci do p³aczu, nawet
pewien (niemi³y) wstrêt do wzruszeñ. Opowiadanie o Wac³awie
formalnie mêczy. Wac³aw w dniu œmierci swojej przekaza³ mi jak
gdyby spadek. Twardym prawem dziedzicznym narzuci³ mi pró¿ne
miesi¹ce zimowe, dni, w poprzek których p³ynê³y same tylko ³zy,
i noce bezsenne, zapchane prac¹ ducha tak bezp³odn¹ jak
zgadywanie przyczyn rzeczy, a tak samo tward¹, przymusow¹ i
konieczn¹, ¿eby ¿yæ, jak oddech. Teraz ledwo-ledwo rozumiem, ¿e
siê to ze mn¹ zdarzy³o. Przesz³o jak powódŸ w górach. Tylko
rozmiecione bry³y kamieni i mu³ wisz¹cy na krzewach wskazuj¹,
dok¹d siêga³o zniszczenie Tak, bez w¹tpienia: wieœ stworzy³ Pan
Bóg, a miasto diabe³, i to diabe³ bourgeois Ludzie mieszkaj¹cy
na wsi s¹ tak zdrowi i szczerzy w swym zdrowiu, ¿e po prostu
przedstawiaj¹ mi siê jak niewiarygodna anegdota. I to s¹ w³aœnie
ludzie, z których ja siê wywodzê! Gdy dziœ o godzinie pi¹tej czy
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (133 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
szóstej rano mój wujaszek zacz¹³ krzyczeæ na kogoœ z ganku,
zerwa³am siê i w bieliŸnie wypad³am jak fiksatka, sadz¹c, ¿e to
po¿ar czy napad zbójów. Okaza³o siê, ¿e wujaszek wyha³asi³ kogoœ
przed stajni¹. Nic nadto. Mo¿e to jest Ÿle i nieszlachetnie
opisywaæ osoby, u których siê bawi (a w dodatku krewnych), ale
nie mogê powstrzymaæ siê i wyjœæ ze zdumienia. Czy¿ to jest
naprawdê ciotka Waleria, wujaszek Hipolit i córka ich, a moja
siostra cioteczna, Tecia? Ja zna³am tych ludzi, ale oni byli
ca³kowicie inni! Nie! To ja by³am inna. Widzia³am ich dawn¹ par¹
oczu... tutejszych. A teraz tamtej mnie - ju¿ ani œladu! Oni
zapewne s¹ ci sami. Tu siê ma³o co zmienia. Lat przybywa, plecy
siê wypaczaj¹, w³osy siwiej¹, dom wchodzi w ziemiê a okrom tego
wszystkiego po staremu. Gdyby wsta³ z trumny dziadek Józef,
niewiele by znalaz³ rzeczy obcych sobie. A ze mn¹, ze mn¹ co siê
zrobi³o! Z istoty takiej w³aœnie, osiad³ej na gruntach
ojcowskich, sta³ siê laufer biegaj¹cy po œwiecie za lekcjami, coœ
w rodzaju motyla wykwit³ego z poczwarki (jeœli wolno u¿yæ tak
wyszukanej metafory). W ca³odziennych rozmowach dzisiejszych z
ciotk¹ Waleri¹ i Teci¹ wobec samej siebie zdawa³am jak gdyby
egzamin z mojego ¿ycia. Przypomnia³am sobie ¿ywo nie tylko te
obydwie krewne, ale w ca³ej pe³ni - siebie sam¹. Daleko wiêcej
materia³u do zdumienia ja muszê dla nich przedstawiaæ. Tak
przynajmniej chcia³abym sobie t³umaczyæ obojêtnoœæ ich
wszystkich. Nie jest to zimno zewnêtrzne. Ca³ujemy siê i p³aczemy
doœæ czêsto, ale w tym wcale nie ma serca ani nawet litoœci.
Ciotczysko ca³uj¹c miê wylewa ³zy dlatego, ¿e myœli o drugiej,
m³odszej swej córce, która wysz³a za technika mieszkaj¹cego a¿
pod Uf¹. Tecia duma o sobie: zestawia me wolne ¿ycie z jej ciê¿k¹
niewol¹ rodzinn¹ i p³acze nad sob¹. Wuj ani myœli p³akaæ, gdy¿
nie le¿y to w jego atrybucjach ("baby s¹ od szlochów"), natomiast
przemyœliwa, po co ja te¿ zawita³am w te strony, i ci¹gle miê
wtajemnicza w swe fatalne interesy, biada na kiepskie oziminy,
procenta, posuchy, motylice, choroby pyska i racic... Przewiduje,
nieszczêœnik, ¿e lada chwila wypalê oracjê o po¿yczkê pieniêdzy.
Odetchn¹³by pe³n¹ piersi¹, gdyby wiedzia³, ¿e ja tylko do
powietrza, do wody i ziemi... Tak, to jest dla mnie œwiat zgo³a
obcy. Ci ludzie nic nie spostrzegaj¹ na ziemi oprócz Mêkarzyc i
nie maj¹ ¿adnych innych widoków oprócz swoich pieniê¿nych
skojarzeñ. Starzy wujostwo zajmuj¹ siê tym tylko, co jest w
granicach folwarku. Promieniem ich ¿ycia jej Felcia, obecnie
Balwiñska, ciemn¹ stron¹- Tekla, która "nie wysz³a" i, obym by³a
fa³szywym prorokiem, zostanie star¹ pann¹. To familijne
zamkniêcie horyzontu jest tak szczelne, ¿e ja wcale siê w nim nie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (134 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
znajdujê, nawet w tej chwili, kiedy tu siedzê. Moje ca³e ¿ycie
by³oby mocno podejrzane, gdyby nie to, ¿e jest do gruntu
obojêtne. Czytam to ,w ich oczach, gdy szczerze mówiê wszystko
i gdy oni z uœmiechami niby wspó³czucia s³uchaj¹. Historia
Wac³awa!
W istocie jesteœmy dla siebie obcymi ludŸmi.
S³ucham d³ugich i szczegó³owych pieœni epickich o tym, jak to
Felcia "spodoba³a siê" owemu in¿ynierowi na balu w Kielcach, jak
przesz³y "konkury", oœwiadczyny, œlub, wyjazd, urodzenie dziecka.
W tych sagach familijnych Felcia jest jak gdyby heroin¹. J¹ to
wszystko ju¿ spotka³o. Ju¿ spe³ni³a, co do niej nale¿y. Tecia
jest smutkiem rodziny. Ona jeszcze... nikomu siê nie spodoba³a
i jeœli by³a celem jakich konkurów, to mówiæ o nich szkoda, bo
nic z tego. Z myœl¹ i uczuciem "Tecia" ³¹czy siê zgryzota: "tych
kilka tysiêcy" pos¹gu i "wyprawa". Poczciwa ciotka urz¹dza mi
interwiew, jak te¿ ja s¹dzê: czy lepiej daæ wiêcej w gotówce, czy
wiêcej "w³o¿yæ w wyprawê"? Jak te¿ ja s¹dzê? "Bo to wy tam na
szerokim œwiecie lepiej te rzeczy macie sposobnoœæ widzieæ ni¿
my na wsiach. Tu u nas rozmaicie s¹dz¹. Okolicami panuje zwyczaj,
¿e siê do wyprawy nie daje tego a tego..." Ciotczysko s¹dzi, ¿e
lepiej jest ,w³o¿yæ tyle a tyle w srebra, bo "srebra zostaj¹ na
ca³e ¿ycie..." Z jakim uczuciem wyg³asza tê maksymê! Stanê³am
twardo po stronie sreber. Biedna Tecia siedzi w Mêkarzycach i
czeka. Ca³a jej istota przypomina nogê Chinki, od dzieciñstwa
urabian¹ w drewnianej formie. Tecia uœmiecha siê, mówi, opowiada,
¿artuje i p³acze na wzór ciotki i wuja. Wujaszek ma zwyczaj
okreœlania pewnych rzeczy, obcych mu, terminem: - "g³upstwo!" -
albo ³agodniej: - "pewno jakieœ g³upstwo!" - albo (w najlepszym
razie): - "tego nigdy dawniej nie bywa³o", bez wytykania palcem,
mo¿e przez grzecznoœæ, samego terminu: - "tego g³upstwa nigdy
dawniej..." Otó¿ i Tecia u¿ywa tych samych zwrotów. Czasem, gdy
ja mówiê coœ dziwacznego dla Mêkarzyc, Tecia szybko bada okiem
twarze rodziców i przybiera na swoj¹ ich uœmiech. Nie mówiê o
myœlach i s¹dach. Wszystkie te s¹dy o rzeczach s¹ takie same, jak
by³y kilkadziesi¹t lat temu, kiedy ciotka Waleria by³a pann¹ i
uczy³a siê w Ibramowicach. Tecia, dziœ ¿yj¹ca, jest, w³aœciwie
mówi¹c, pann¹ z czasów Klementyny z Tañskich Hoffmanowej ...
Œwiat przeszed³ sto mil ze swoim dobrem i z³em. W pokoju Teci,
który przylega do sypialni wujostwa i jest z przewiduj¹c¹
czujnoœci¹ strze¿ony, znajduje siê nieco ksi¹¿ek. S¹ to zabytki
bibliograficzne, tak zwane "ksi¹¿ki dobre". Rozumie siê: ta
Klementyna z tych Tañskich, stosy przek³adów z angielskiego...
Wœród tych wszystkich dobroci le¿¹, o zgrozo! Poezje ni mniej,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (135 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ni wiêcej, tylko samego Kazimierza Przerwy-Tetmajera! Sk¹d¿e ten
tutaj? Trafi³ przypadkiem, po¿yczony z s¹siedztwa jako "coœ do
czytania". Zosta³ odczytany tudzie¿ (pochlebiam sobie!) wyrokiem
familijnym zganiony. Czy jednak cz¹stka Tekli nie jest lepsza od
mojej? Och, na pewno jest lepsza! Dom rodzinny, cisza, opieka,
ta jakaœ spokojnoœæ, do której tak wzdycha³am w Warszawie! Tu
przez mur nudów nie dochodz¹ wzruszenia, ale wraz z nimi nie
wciskaj¹ siê bóle. Tu nie wpada w rêkê Owidiusz ani w ucho z³a
mowa, nie rani hak podstêpnej myœli ani nagoœæ obrazów ¿ycia. Tu
jest tak cicho... Jeœli przyleci g³os jaki ze œwiata, to niby
echo ¿ywej rozmowy prowadzonej za trzema œcianami. Ale, kochana
Teciu, gdyby mi przysz³o wybraæ twój los (nawet przy boku moich
rodziców) - ju¿ bym siê nie zgodzi³a. Przenigdy! Ja ju¿ jestem
cz³owiek. Sucha kromka chleba, ale moja w³asna; niebogata
przysz³oœæ, ale urobiona w³asnymi rêkami. Z obu stron mojej
samotnej, kamienistej œcie¿ki, po której idê, roztacza siê œwiat
nowoczesny jak dojrzewaj¹ce zbo¿a pól nie ogarniêtych oczami.
Rozum mój i serce karmi¹ siê kultur¹ ¿yj¹cego œwiata, w której
z dnia na dzieñ przybywa pierwiastku dobra. I ja tym wzrostem
cieszê siê i ¿ywiê. Gdzie on tam p³ynie w ¿y³ach ludzkoœci, "jak
krew po swych g³êbokich, niewidocznych cieœniach". 6 czerwca.
Dziœ jeŸdzi³am na grób mamy i ojca do Krawczysk. Sz³am od
goœciñca szerok¹ miedz¹. Na tej drodze nie ma kolein, s¹ tylko
œcie¿ki, czêsto deptane stopami ludzkimi. Obok, z prawej i lewej
strony, ko³ysze siê ciemne, stalowe ¿yto o k³osach brunatnych,
które dopiero œwiat ujrza³y. Z dala, w nizinie, widaæ ogromne
drzewa i bia³y mur. To tam. Cmentarz ju¿ siê zape³ni³ mogi³ami,
wiêc rozszerzone zosta³y jego granice bez usuwania œcian dawnych.
Otaczano zuchelek szczerej wydmy u wejœcia do dawnego cmentarza
ledwie ociosanymi ¿erdziami i ¿ó³te mogi³y ju¿ siê ch³opskim
rzêdem uk³adaj¹ pod tym œwierkowym, pod p³otem... Bramê dawnego
cmentarza zamkniêto. Nikt tam ju¿ nie wchodzi ani z ¿ywych, ani
z umar³ych. Jest to miejsce poœwiêcone tym, co przed wieloma laty
zasnêli w Panu. Gonty w daszku, który niegdyœ stare mury
os³ania³, zgni³y i wypad³y. Tylko spróchnia³e, obna¿one krokiewki
jak piszczele œwiec¹ siê ku s³oñcu. Gdzieniegdzie po³yskuje
¿elaznym ³ebkiem gwóŸdŸ-gontal osamotniony, bez racji stercz¹cy.
Ruszy³am wrótnie bramy, z³¹czone ze sob¹ ¿ó³tym od rdzy ryglem
du¿ego zamka. Rozsunê³y siê cicho, bez zgrzytu ani oporu. Tak
mo¿e odmykaj¹ siê przed duszami drzwi raju... Wesz³am na ten ugór
œwiêty. Bujne, a¿ czarne trawy, okryte ros¹, œlicznie czerwone
kwiaty koniczyny, maków... Depta³am je nogami za ka¿dym
poruszeniem. Mogi³ ju¿ nie znaæ. Ani jednej! Tu i ówdzie grunt
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (136 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
siê zakl¹s³. Przysz³o mi do serca uczucie, ¿e w takich do³ach
musz¹ le¿eæ ludzie nieszczêœliwi. W pewnym miejscu run¹³ na
ziemiê wielki krzy¿ drewniany, w próchno siê rozsypa³ i krwawy
œlad w postaci krzy¿a le¿y tam w bujnych, soczystych trawach,
jakby p³on¹c¹ ¿agwi¹ wypalony. Mogi³y rodziców nie by³y wcale
niczym oznaczone. Nie wiem, gdzie s¹. Szuka³am ich z pocz¹tku
wzrokiem, póŸniej ca³y cmentarz obesz³am. Ani œladu! Szuka³am
tego krzewu, który mi wówczas zosta³ w pamiêci, gdy obok niego
mamê z³o¿ono. Daremnie. Roz³o¿yste kêpy jasnej brzeziny, któr¹
mój ojciec tak lubi³, utworzy³y ca³e g¹szcze i smugi. Mo¿e u jego
wezg³owia siê pleni¹ nadobne i woniej¹ce... Œpi¹ tu pospo³u
wszyscy rolnik przy rolniku, którzy tê ziemiê orali, sami dzisiaj
kwiatami jak ³¹ka zasiani Cisi - osiedli dziedzicznie tê ziemiê
cmentarn¹. Wysoko i nisko œpiewa³y ptaszyny. Kiedy niekiedy
ciep³y wiatr niós³ tu na skrzyd³ach swoich odg³os szelestny
m³odego zbo¿a, rozchyla³ ga³êzie krzewów i cicho przechodzi³ po
trawach nie tkniêtych nog¹ niczyj¹, jakoby anio³-odŸwierny,
œwiêtej ciszy troskliwie pilnuj¹cy. Pod przejrzystymi jego
stopami ugina³o siê ziele. Wysmuk³a akacja, której pniak
strzelisty i œcig³e, czarne ga³êzie zdaj¹ siê lecieæ ku niebu,
szumia³a z trwog¹ i ze wszystkich drzew najwyraŸniej, ko³ysz¹c
siê pod jasnych s³oñcem przezroczystymi listkami. Zdawa³o mi siê,
¿e coœ mówi to poœwiêcone drzewo, zdawa³o mi siê, ¿e us³yszê
œpiewne jego wyrazy. Gdy siê zas³uchaæ, wtedy wiadomym siê staje,
¿e ono tylko wzdycha wieczyœcie. Prosi³am siê w g³êbi duszy
mojej, czy spotkam kiedy...
7 czerwca. Jutro wyje¿d¿am. Tak przynajmniej zdecydowa³am. Nie
mogê sobie daæ rady! Zamiast ukojenia, którego doœwiadczy³am z
pocz¹tku, ci¹gnê³oby to za sob¹ irytacjê wewnêtrzn¹ albo jakie
spory, czego nie chcê za skarby œwiata. Stosunek do ch³opów, do
s³u¿by, do ludzi zatrudnionych na folwarku! Mo¿e to s¹ sobie
œmieszne idealizacje miejskiej panny, bardzo wszystko byæ mo¿e,
ale ja nie znoszê dziczy. Nie mogê w tym oddychaæ. - ¯ebyœ tak
pomieszka³a wœród tych ³otrów...- mówi wujaszek - bo to tam u was
³atwo gospodarowaæ przy stoliku, z ksi¹¿eczk¹ w rêce... Otó¿ nie
bêdê ju¿ mieszka³a wœród "³otrów" i uciekam. To jest w³aœnie
jedyny mój sukces, ¿e mogê odejœæ, dok¹d mi siê chce i kiedy mi
siê podoba. Taki stan emancypacji prze¿ywali ch³opi mojego
dziadka Józefa za czasów Ksiêstwa Warszawskiego, kiedy zdjêto im
z nóg kajdany, ale razem z butami. Ja zdjê³am z nóg tak¿e kajdany
razem z trzewikami, to jest fakt historyczny, ale te¿ mogê
chodziæ swobodnie z miejsca na miejsce, jak ch³opi owego czasu.
Dok¹d¿e tedy idê jutro? P³acz ze szczêœcia, serce moje... Do
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (137 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
G³ogaw. 10 czerwca. Znowu Kielce, w hotelu. Ju¿ siê koñczy
wyprawa, bo siê koñcz¹ fundusze. "Wracam na Liban, do mojego
domu..." Ju¿ za mn¹ zosta³y G³ogi, Krawczyska, Mêkarzyce...
Jestem zupe³nie spokojna i zdrowa. Trzeba tylko jeszcze po
porz¹dku wszystko, jak by³o, wy³uszczyæ. Z Mêkarzyc uciek³am
dziewi¹tego, ch³opsk¹ furmank¹, bardzo rano. W dniu
poprzedzaj¹cym to zdarzenie zamówi³am sobie na wsi parê szkapi¹t
i was¹g, ³adowany s³om¹. Zrobi³am ten "afront" wujostwu z umys³u,
ale nie dlatego wcale, ¿eby im dokuczaæ, lecz ¿eby nie bêd¹c
zwi¹zan¹ ich grzecznoœci¹ robiæ ze sob¹, co mi siê podoba. Gdy
pewnego razu b¹knê³am w rozmowie, ¿e chcê byæ w G³ogach, wszyscy
wytrzeszczyli na mnie oczy, jakbym og³osi³a œwiatu coœ
obra¿aj¹cego uczucia ludzkie. - Po co?! - da³ siê s³yszeæ
trójjedyny okrzyk.- Przecie tam mieszka obecnie ¯yd, Lejbuœ
Korybut. Cmentarz w Krawczyskach - to jeszcze by³o zrozumia³e,
ale myœl jazdy do G³ogów, gdzie mieszka Korybut, traktowano jak
rzecz wprost g³upi¹, a z punktu widzenia folwarczno-stajenno-
mêkarzyckiego nawet niemo¿liw¹, gdy¿ jakieœ tam siwki cugowe...
Tecia pyta³a miê ze swym familijnym uœmiechem, co ja tam myœlê
robiæ. - Zajedziesz - mówi³a - do tych G³ogów - no i có¿ zrobisz?
Gdzie¿ wysi¹dziesz? Przecie we dworze mieszkaj¹ ¯ydy... W
istocie, gdybym zajecha³a koñmi i bryczk¹ z Mêkarzyc, skupi³abym
na sobie uwagê wszystkich. Tote¿ zdecydowa³am siê u¿yæ podstêpu.
Gdy furmanka zasz³a przed ganek, dopiero oœwiadczy³am, ¿e jadê
do Kielc, i to niezw³ocznie. Za u¿ycie takiego fortelu
przeprosi³am jak tylko umiem najpiêkniej, odda³am i przyjê³am
poca³unki rodowe, których siê u¿ywa w oznaczonej (bardzo
wielkiej) proporcji zupe³nie tak, a bez potrzeby, jak na przyk³ad
tytu³ów w listach... Odjecha³am.
Za wsi¹, gdyœmy siê zbli¿ali do szosy kieleckiej, zagadnê³am
mojego woŸnicê, co bêdzie chcia³. - Odwieziecie miê - rzek³am -
najprzód do G³ogów, a dopiero póŸniej do miasta. Ch³op a¿ konie
wstrzyma³ na drodze, tak siê wzi¹³ namyœlaæ. Mrucza³ coœ o
sianie, obroku, o dniu zmarnowanym, o czterech milach drogi,
które trzeba na³o¿yæ, a¿ wreszcie wypali³, ¿e muszê mu do³o¿yæ
piêæ rubli. Naturalnie, ¿e siê zgodzi³am. Gdyby, g³upi, za¿¹da³
by³ dziesiêciu, a nadto okrywki i kuferka - tak¿e bym przysta³a.
Zaraz skrêciliœmy i przez pastawiska, omijaj¹c Stró¿ów,
poci¹gnêliœmy w górê. By³a mo¿e godzina szósta rano. Dzieñ by³
ciep³y, umyœlnie zes³any, tylko przymglony jasnymi i cienkimi
w³óknami nocnych tumanów, które jeszcze wysypia³y siê w nizinach
podleœnych - niby sieci pajêcze. Ja sama zapad³am w jak¹œ ob³udn¹
martwotê. Serce moje by³o czujne jak nigdy, ale rozpostar³a siê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (138 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
nad jego uniesieniem nasza górska i leœna cisza. Wóz mój wolno
dosiêgn¹³ prze³êczy i znalaz³ siê w kolejach starej, traw¹
zaros³ej drogi, zwanej "na górê". Leszczyny i brzozy rozros³y siê
tam w las prawie. Ch³opina podci¹³ konie, minêliœmy w¹wóz
gliniasty pod szczytem - i oto daleko w dole ukaza³y siê przed
mymi oczyma - G³ogi. Z ³¹k, z rzeki, ze stawu dŸwiga³y siê mg³y
znikaj¹ce w wy¿ynie. Dom nasz bia³ymi œcianami jaœnia³ w zieleni
ogrodu i przegl¹da³ siê w g³êbi wody... M³ode szkapki, nie
przyzwyczajone do dróg tamtejszych, nie mog³y utrzymaæ was¹ga.
Orczyki bi³y je po nogach, tote¿ pêdziliœmy ze stromego zbocza
góry co tchu, wskróœ ja³owców. Dopadliœmy strumienia. Tam dopiero
koniêta wydoby³y swe ma³e ³by z chom¹t, które im wyprê¿one
naszelniki wcisnê³y a¿ za uszy. WoŸnica stan¹³, a ja wysiad³am.
Wskaza³am mu drogê, którêdy ma przejechaæ na drug¹ stronê G³ogów,
a¿ do szynku przy trakcie kieleckim. - Przyjdê tam w po³udnie -
mówi³am.
Ch³op patrza³ spode ³ba, ale walizka moja zostaj¹ca na wozie
doda³a mu otuchy. Gdy wreszcie odjecha³, posz³am œcie¿k¹. Trawy
nie by³y jeszcze skoszone. Otoczy³y miê kwiaty moje, zaroœla.
Sz³am w szczêœciu niby w jakim ob³oku. Oto kwiaty, które poznajê
nozdrzami, zanim ujrzê oczyma, wychylaj¹ siê z ³¹ki. "Jaskó³ki"
bladofioletowe, siostrzyczki moje rodzone, najdro¿sze moje. Nie
zrywa³am ¿adnej, tylko stawa³am nad nimi, ca³uj¹c je spojrzeniem.
One pyta³y miê tak¿e, czemu odesz³am z tej krainy, dlaczego nie
mieszkam we wsi rodzinnej... Ale oto przy mojej œcie¿ce na
pastwisku ujrza³am coœ nieznanego: du¿y krzak rokiciny. Sta³
samotny... - Nie znam ciê... - rzek³am mu. Ale w tej samej chwili
rozsunê³o siê przede mn¹ wspomnienie... To on! Do kuchni naszej
w tym dniu, kiedy ja przysz³am na œwiat, zab³¹ka³ siê biedny,
wêdrowny pies. Nikt nie wiedzia³, sk¹d jest i jak siê zowie. Ze
w takim dniu przyszed³, dano mu jeœæ jak goœciowi. Od tej chwili
zosta³ przy dworze. Przezwano go "Rozbojem". By³ dobry, poczciwy
i wierny. Lubi³a go mama, bracia i ja bardzo. Gdyœmy do domu na
wakacje wracali, zawsze jego szczekanie s³ychaæ by³o pierwsze,
z daleka. W chwili odjazdu patrza³ nam w oczy z tak¹
¿a³oœci¹...Kiedy ja mia³am lat czternaœcie, on ju¿ by³ tak stary,
¿e siê z miejsca nie rusza³. Osiwia³ ca³y, og³uch³ i przesta³
szczekaæ. Le¿a³ na s³oñcu i starczym, smutnym, sennym wzrokiem
spogl¹da³ doko³a. Gdy by³o zbli¿aæ siê ku niemu, macha³ jeszcze
ogonem, dŸwiga³ ³eb i uœmiecha³ siê jak cz³owiek. Pewnego dnia
rano, o œwicie, us³yszeliœmy, ¿e skowyczy. Rzuci³am siê do okna
i ujrza³am na pastwisku strzelca G¹zwê. O kilkanaœcie kroków od
niego szarpa³ siê "Rozbój", przywi¹zany do kamienia. Blask fuzji,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (139 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
b³êkitny dymek... PóŸniej huk. "Rozbój" szczekn¹³ raz, drugi...
Gdyœmy z Wackiem, z Henrysiem, jêcz¹c przypadli, ju¿ G¹zwy nie
by³o, a on le¿a³ zabity. Przednia ³apa jeszcze drgnê³a. W moich
rêkach ostyg³a. Tuœmy dó³ wykopali i na grobie starego psiska
posadziliœmy ga³¹Ÿ rokiciny. To on jest. W tych prêtach krew jego
ciep³a... Zbli¿y³am siê i dotknê³am go rêk¹. Ca³y w bia³¹ rosê
nalistnicê jak w albê obleczony. Mo¿e pniak czarnego drzewa wyda
radosne szczekanie, mo¿e martwe liœcie siê porusz¹. Nic. Tylko
zimne, milcz¹ce, rzêsiste krople spad³y na moje rêce. Przysz³am
³¹kami do Ÿród³a. Stara grusza pod urwiskiem i stok w g³êbi
zupe³nie te same zosta³y. Nawet g³azy, po których siê dochodzi...
Tak samo ze zdroju wyskakuj¹ k³êby i banie wodne, zakwitaj¹c na
wierzchu niby ró¿e wieczne, latem i zim¹ ¿ywe. Siad³am przy
Ÿródle i straci³am œwiat z oczu. Ptaki œpiewa³y w gêstwinach,
wœród których lœni¹ siê strugi p³yn¹ce kilkoma ³o¿yskami ze
stoku. W pobli¿u przecina je droga piaszczysta. Nad Ÿródliskiem
czerwieni³a siê obfitoœæ centurii, któr¹ zrywa³yœmy w tym miejscu
z mam¹ nieboszczk¹. Odwar tego ziela pomaga³ jej na ból g³owy.
Œci¹gnê³am rêkê i machinalnie zerwa³am kilka tych kwiatów
opornych, ale natychmiast, jakby kara za œmieræ ich przeszy³a miê
straszna œwiadomoœæ. Uczu³am w ustach smak goryczy centurii i
krople jej p³yn¹ce do serca. Odesz³am stamt¹d. Przede mn¹ by³a
grobla prowadz¹ca do dworu. Wszystko inne, inne... Nowe gaje
drzew wyros³y. Tylko iskry pal¹ce siê na falach stawu i na
œliskich ³odygach sitowia, tylko zapach tataraku i wilgotna woñ
rokit - ta sama. Bia³o-¿ó³te lilie wodne ze swych szerokich liœci
uœmiecha³y siê do mnie i s¹czy³y w serce wino radoœci.
Spostrzeg³am, ¿e wielkie olchy nad wod¹ zosta³y œciête i ¿e œw.
Jana ju¿ nie ma. Upust, widaæ, powódŸ znios³a, bo zast¹piono go
œluz¹, z której p³ynie nadmiar wody. Teraz nie s¹czy siê wcale,
tote¿ uderzy³ miê brak melodyjnego szumu, który trwa³ talk d³ugo
jak moje szczêœcie w dzieciñstwie... I ju¿ tego wszystkiego nie
ma, jak wody, która wtedy p³ynê³a, ju¿ tego nie znaleŸæ, jak
kropel, co uciek³y i w morzu utonê³y. Stary, czarny m³yn za
grobl¹ tak samo ton¹³ w zieleni. Modrzew nad drog¹ rozrós³ siê
jeszcze bardziej. Dwie iwy obok czworaków spróchnia³y ju¿
zupe³nie i tylko para ³odyg zielonych wyrasta z ich pniów
umieraj¹cych. Stanê³am wobec domu naszego.
Jakie¿ zniszczenie! P³oty, klomby, dró¿ki - wszystko skasowane
bez œladu. Nawet dzikie wino przy ganku wydarte, ganek sam
rozwalony, œciany odrapane, okna zabite. Wesz³am do sieni,
uchyli³am drzwi du¿ego pokoju, w którym umarli moi obydwoje
rodzice. By³o tam pe³no gratów ¿ydowskich. W tym k¹cie stoi ³o¿e
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (140 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
z mnóstwem pierzyn. Uciek³am co prêdzej.
Nikt z doros³ych nie widzia³ miê zrazu, tylko ma³y ¯ydek, pewno
szeœcioletni, sk¹dœ wylaz³ i zabiega³ mi drogê. Gdy stanê³am na
podwórzu, obskoczy³o miê z dziesiêæ osób. Szli ze mn¹, dopytywali
siê, com za jedna, czego ¿¹dam. Coœ im mówi³am. Jeden stary ¯yd
drepta³ tu¿ przy mnie badaj¹c s³owem i wzrokiem. Minê³am
dziedziniec, lipy i skierowa³am siê ku Bukowej. Ów stary ¯yd w
at³asowym cha³acie szed³ i coœ gada³ bez przerwy. Nie mog³am
mówiæ. Wlok³am siê... Nareszcie zosta³. Œledzi³ ka¿dy mój krok
z oddali, a zza krzaków wygl¹da³y jego dzieci. Dusza moja by³a
owiana mrokiem, serce zastyg³o i nie mog³o wydaæ ze siebie ani
jednego uczucia. Tylko myœl sroga, bolesna i mœciwa, jak
b³yskawica oœwietla³a to miejsce. Miejsce zosta³o to samo.
Wszystko przeminê³o w czasie, odp³ynê³o z wod¹. Grunt obojêtny
zosta³ sam jeden i jak przed wiekami zieleni³ siê do koñca. Nic
tu nie ocala³o po moim ojcu, po mojej matce, po mnie i braciach.
Obszar, przesi¹k³y prac¹, myœlami i uczuciami na wszystkich,
wzi¹³ inny cz³owiek. W tym miejscu, gdzie ostatni jêk wydali oni,
które jest dla mnie œwiêtym œwiêtych - szwargoc¹ cudzy ludzie.
Drzewa, co ¿y³y w ci¹gu lat têsknoty w duszy mojej jak œwiête,
tajemnicze symbole spraw zakrytych przed œmiertelnymi oczyma,
koleje dróg wy¿³obione w ¿ó³tym piasku, co jak z³ote liny
ci¹gnê³y miê do tego kraju poœród ³ez i mroku nocy zimowych, ³¹ki
moje i b³ysk wody w zakrêtach rzecznych miêdzy olszyn¹ - wszystko
dziedziczy przychodzieñ! Dla niego te wszystkie skarby duszy
mojej s¹ tylko przedmiotami lichego zarobku. I on tak samo jak
my przeminie i zst¹pi ze swoim handlarskim mózgiem w tê ziemiê,
która wszystko po¿era. Ujrza³am wtedy jej prawdziwe oblicze! Jej
uœmiech do wiecznego s³oñca, w którym by³o jakby drwi¹ce
natrz¹sanie siê z mi³oœci mojej dla niej, jakby cyniczna
spowiedŸ, ¿e ona miê nigdy nie widzia³a, ¿e nie wie wcale, kto
jestem! Ona nie taka jest, jak¹ kocha³am. Na mi³oœæ serca
ludzkiego nie odpowiada. A gdy ku niej z ca³ej mocy dusza siê
wydziera, ona ods³ania w b³ysku sennym jakiœ cel zaziemski,
którego niczym, co jest w mocy cz³owieka, nie mo¿na dosiêgn¹æ.
Obok w¹wozu, w tym cichym k¹ciku miêdzy polami, nagle stanê³am.
Zwróci³a miê moc, której w sobie nie znam. By³am tak blisko
moich rodziców, ¿e prawie s³ysza³am ich osoby, mog³abym dotkn¹æ
ich rêkoma. Zda³o mi siê, ¿e s¹ za mn¹, ¿e jeœli odwrócê siê i
wejdê w bramê folwarku, to ich zobaczê pod lipami. £aski takiej
bliskoœci nie mia³am nawet w Krawczyskach. By³o cicho. Z³uda
trwa³a przez ma³¹ chwilê.
Po niej dopiero objê³am piersiami straszn¹ egzekucjê, któr¹
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (141 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
œmieræ spe³nia. Gdzie¿ oni s¹? W co siê obrócili? Dok¹d odeszli
z tego miejsca? Ca³e moje cia³o trzês³o siê a¿ do g³êbi serca:
Rozsypywa³am siê w proch przed œmierci¹, z b³aganiem, a¿ebym by³a
godna posi¹œæ tajemnicê. Gdzie jest mój ojciec, gdzie jest matka:
gdzie Wac³aw?... Wtedym us³ysza³a w sobie znowu te s³owa, jak
wówczas, w drodze do Mêkarzyc. "Takowy¿ przypadek schodzi na
ludzi, jako i na zwierzêta, gdy¿ jako zwierzê tak i cz³owiek
umiera i jednakowego ducha maj¹ wszyscy; a nie ma nic w cz³owieku
przed bydlêciem, bo wszystko jest pró¿noœæ": I jeszcze dalej, jak
niewys³owion¹ boleœæ, struchla³ymi ustami szepta³am do siebie
wiersze Mêdrca Pañskiego: "Któ¿ wie, czy duch cz³owieczy idzie
w górê, a duch zwierzêcy zstêpuje na dó³, pod ziemiê. Wszystko
idzie na jedno miejsce, a wszystko jest z prochu". Bez si³, w
g³uchej rozpaczy dowlok³am siê w zaroœla na wzgórzu. Wesz³am
miêdzy brzozy i, nic nie widz¹c ani s³ysz¹c, b³¹ka³am siê. Nie
przypomnê sobie, kiedy, i nie wiem, w którym miejscu, upad³am na
ziemiê. Zesz³a na mnie ¿¹dza œmierci. Tylko j¹ jedn¹ czu³am i ona
by³a ostatnim têtnem mojego serca: Tak trwa³o d³ugo...
Ale wtedy z cmentarza w Krawczyskacti moja matka przysz³a do mnie
z g³êbi ziemi. Wskroœ i³u, piasku, opoki przedar³a siê ziemi¹.
Nie le¿a³am ju¿ na martwym ugorze. Uczu³am siê na ³onie matki
mojej, w którym jej serce uderza³o. Sz³y we mnie g³êbokie, zimne,
ciche wzruszenia. S³owa moje pró¿no by chcia³y wyraziæ to; co siê
odby³o. Œmieræ zlêk³a siê i odesz³a, usta³ p³acz i ¿al: O, jasne
kwiaty mojej doliny...
Doktor Judym niema³o mia³ pracy w czasie sezonu. Zrywa³ siê rano,
tym skwapliwiej, ¿e ju¿ przed godzin¹ szóst¹ jego izdebka pod
blaszanym dachem dok¹d w czerwcu ze wspania³ych salonów
wyniesiono jego "lary i piernaty"- wprost tli³a siê od ¿aru.
Notowa³ na stacji meteorologicznej, zwiedza³ izby, gdzie
k¹pielowi stosowali "zabiegi" hydropatyczne, bada³ porz¹dek w
³azienkach, u Ÿróde³, a przed ósm¹ by³ w swoim szpitalu. O
dziesi¹tej siada³ w gabinecie i przyjmowa³ pewn¹ kategoriê
chorych (przewa¿nie m³odych zdechlaków) a¿ do godziny pierwszej.
Po obiedzie zajmowa³ siê bawieniem dam, uczestniczy³ w
organizowaniu teatrów amatorskich, spacerów, przeró¿nych
rekordów, wyœcigów pieszych itd. Zabawki tego rodzaju musia³
traktowaæ jako pracê sw¹ obowi¹zkow¹, czy do nich mia³ chêæ, czy
nie. Poch³onê³o go to jak nowy ¿ywio³.
Otacza³y go roje kobiet m³odych, zdenerwowanych,
rozpró¿niaczonych, ¿¹dnych tzw. wra¿eñ. Judym przedzierzgn¹³ siê,
sam nie wiedzia³ kiedy, w m³odego franta, odzianego modnie i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (142 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
paplaj¹cego weso³e komuna³y. To zabawne, ciekawe; mi³e a
deprawuj¹ce ¿ycie ma³ej stacji klimatycznej, gdzie w ci¹gu kilku
miesiêcy gromadzi siê i skupia w jedn¹ jakby familiê ze
wszystkich koñców kraju i ze wszelkich sfer towarzyskich ludnoœæ
chwilowa - oszo³omi³o go zupe³nie. Ni z tego, ni z owego bawi³
siê towarzysko z bogatymi damami i wchodzi³, nie doœæ ¿e jako
œwiadek, ale jako arbiter w najsekretniejsze ich tajemnice. By³
poszukiwany, a nawet wzajem wydzierany sobie przez "koteriê" -a
nieraz ze œmiechem wewnêtrznym decydowa³ o czymœ, co sam zwa³
tonem i smakiem.
Czasami, gdy do siebie wraca³ póŸno w nocy z jakiejœ pysznej
uciechy, zastanawia³ siê nad piêknoœci¹ ¿ycia, nad tymi nowymi
jego formami, które poznawa³. Zdawa³o mu siê, gdy o tym œwiecie
cisowskim myœla³, ¿e czyta romans z koñca zesz³ego wielu, pe³en
somatyzmu, gdzie widaæ ¿ycie godne zniszczenia, które wszak¿e
posiada jakiœ taki urok... Si³a zmys³ów, umyœlnie w piêkne formy
skryta, staje siê czymœ nie znanym dla ordynarnej, zwyczajnej
natury. By³y chwile, ¿e wprost zachwyca³ siê wymow¹ dyskretnego
milczenia, symbolik¹ kwiatów, barw, muzyki, s³ów ci¹gle boj¹cych
siê czegoœ... Na balach i reunionach bywa³ czasami i "pa³ac".
Wówczas ber³o królowej przechodzi³o do r¹k panny Natalii. Gdy
ukazywa³a siê w jasnej sukni, by³a tak oœlepiaj¹co piêkna, ¿e
wszystko, co ¿y³o, na œmieræ siê w niej kocha³o. Ona przeczuwa³a
zapewne ten sza³ masowy, który wœród mê¿czyzn szerzy³y jej
królewskie oczy, ale nie raczy³a go widzieæ. By³a zawsze zimna,
obojêtna, jakby wyrwana z tego ¿ycia. Czasami bawi³a siê z
wiêksz¹ ochot¹, uœmiecha³a powabnie, ale zaraz póŸniej, gdy tylko
dostrzeg³a, ¿e ten lub ów chce z chwilowego jej usposobienia
wyci¹gn¹æ wniosek na swoj¹ korzyœæ, sprowadza³a go na padó³
jednym spojrzeniem i jednym uœmiechem innego rodzaju. By³o tak
i z Judymem.
Rozzuchwalony powodzeniem u dam dr Tomasz zbli¿a³ siê œmia³o do
panny Natalii. W trakcie jednego z reunionów wybra³a go
kilkakrotnie, weso³o siê z nim bawi³a, sama wspomnia³a o Pary¿u
i wycieczce wersalskiej. Judymowi zakrêci³o siê w g³owie.
Wzburzony tym wszystkim, w jakimœ ob³êdzie œmia³oœci zdecydowa³
siê wykonaæ istny zamach i w nastêpnym kontredansie pocz¹³ mówiæ
o Karbowskim, którego od paru tygodni nie by³o w Cisach. Panna
Orszeñska zgadza³a siê, gdy mówi³, ¿e ten Karbowski nie wydaje
mu siê byæ cz³owiekiem sympatycznym, wita³a jego s³owa za pomoc¹
krótkich skinieñ g³ow¹ i dyskretnych okrzyków. Flirt weso³y trwa³
w dalszym ci¹gu. Tylko gdy póŸniej doktor zbli¿y³ siê jeszcze i,
zachêcony sukcesem, chcia³ rzecz ci¹gn¹æ dalej ju¿ nie o
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (143 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Karbowskim, lecz o sobie, struchla³ ujrzawszy w jej oczach taki
blask ponurej dumy, jakiego jeszcze nie widzia³ w ¿yciu. Zdawa³o
mu siê, ¿e ten wzrok hetmañski, ubli¿aj¹cy mu bez wzruszenia, z
g³êbi przymkniêtych powiek wbija siê w niego i szarpie na sztuki,
rozdziera na strzêpy, podobnie jak pazury orlicy æwiertuj¹ ¿yw¹
zdobycz. S³owa, które chcia³ powiedzieæ, zwinê³y siê i niby garœæ
paku³ utkwi³y w gardle. Blady, ze œciœniêtymi zêbami, siedzia³
jak przykuty na ³añcuchu, nie bêd¹c w stanie ani odejœæ, ani
pozostaæ. Wszystkie te okolicznoœci stawa³y doktorowi na
przeszkodzie w zajêciu siê sprawami szpitalnymi. By³y w nim tego
lata jak gdyby dwa pr¹dy œcigaj¹ce siê wzajem. Im bardziej jeden
z nich pomyka³ naprzód i zabiega³ drogê, tym mocniej natê¿a³y siê
si³y drugiego. Doktor czu³ w sobie ci¹g³¹ przeszkodê w staraniu
oko³o chorych i zwalcza³ j¹ za pomoc¹ silnej pracy, ale skoro
tylko zetkn¹³ siê ze œwiatem zabaw, ulega³ mu z tym wiêksz¹
bezw³adnoœci¹, im namiêtniej pracowa³ w szpitalu. By³o mu wszak¿e
z tym wszystkim bardzo dobrze na œwiecie. ¯y³ bez przerwy i nie
mia³ wcale wyobra¿enia, co to jest refleksja, nuda, zniechêcenie.
Szpital powsta³ w³aœciwie dopiero przy nim. Budynek sta³ od lat
kilku, dŸwigniêty przez "idealistê" Niewadzkiego, ale po jego
œmierci traktowany by³ rozmaicie. W razie potrzeby administrator
maj¹tku sk³ada³ w salkach szpitalnych buraki, rozsypane klepki
kuf z gorzelni, zepsute czêœci m³ocarni itd. Kiedy indziej
lokaje, rz¹dca, ekonom, kasjer i inni funkcjonariusze po¿yczali
dla swych goœci ³ó¿ek, a naczynia i utensylia rozkradziono ze
s³owiañsk¹ starannoœci¹, Nieraz le¿a³a tam jakaœ bezdomna
po³o¿nica, nad któr¹ ktoœ siê wzi¹³ i z1itowa³ - jakiœ parobek
folwarczny chory na ko1ki albo jakie dziecko z osp¹... Opiekê nad
szpitalikiem sprawowa³ dr Wêglichowski K³ama³by, kto by
twierdzi³, ¿e dyrektor zgadza³ siê na sk³adanie w szpitalu kup
¿elastwa, owszem, wyznaæ trzeba, ¿e czasami œmia³ siê z tego do
rozpuku, ale nie mo¿na równie¿ utrzymywaæ, ¿eby siê zajmowa³
chorymi. Gdy ktoœ by³ bardzo kiepski, a z³o¿ono go w szpitaliku
dla "umiejscowienia zarazy", dr Wêglichowski czasem przyszed³ i
skrobn¹³ receptê. Zwykle nawet pomaga³o jego lekarstwo.
Czêstokroæ wynajdywa³ jakieœ cherlactwo proboszcz, panny albo
sama babka dziedziczka. Wówczas pakowano takiego szczêœliwca do
szpitala. Je¿eli to by³ pupil ksiêdza, to z plebanii przynoszono
mu talerz roso³u albo jak¹ nogê kury gotowanej w potrawce. Je¿eli
protegowany mia³ za opiekunki panny ze dworu - zajada³
najpyszniejsze och³apy z pó³misków, czêstokroæ ze szkod¹ dla
zdrowia. W ogóle ten domek szpitalny stoj¹cy w odosobnieniu, a
wœród budynków folwarcznych, s³u¿¹cych do wytwarzania zysku
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (144 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
sposobami wiadomymi, reprezentowa³ na skromn¹ skalê los
szlachetnej idei wœród œwiata materialnego. Sta³ smutny,
opuszczony, bezradny, nieœmia³y, jakby z za³o¿onymi rêkami. Dr
Tomasz ulega³ g³êbokiej, a nie daj¹cej siê st³umiæ pasji, ilekroæ
zbli¿a³ siê do tego domostwa. Kiedy myœla³ o cz³owieku, który je
postawi³ w pewnym celu, który przemyœliwa³ d³ugo, jak to nale¿y
zbudowaæ, i gdy z tym wszystkim zestawia³ rezultat
przedsiêwziêcia, czu³ tak¹ wœciek³oœæ, jakby go tamten nieznany
zmar³y biczowa³ s³owami pogardy. I nie tylko to jedno. Skoro
urz¹dzi³ sobie z pierwszej widnej salki gabinet przyjêæ, od razu
zwali³a mu siê na kark lawina ¯ydów, dziadów, obie¿yœwiatów,
biedaków, suchotników, rakowatych - wszystka, s³owem, p³acz¹ca
krwawymi ³zami bieda polskiego cuchn¹cego miasteczka i nie
inaczej cuchn¹cych wiosek. Doktor rozsegregowa³ ten materia³ i
zabra³ siê do niego. Jednych musia³ przyj¹æ do szpitala na czas
pewien, trzeba wiêc by³o uporz¹dkowaæ sam szpital. Do tego wzi¹³
siê par force. Odszuka³ przez p³atnych agentów ka¿de z
wywleczonych ³ó¿ek i odebra³ je w sposób najbardziej nieub³agany.
Historia zdobywania nowych sienników, ko³der, poduszek,
przeœcierade³ - mog³aby zaj¹æ tom in folio . Na kupno dwu wanien
i urz¹dzeñ do ogrzewania wody gra³y teatr amatorski
najpiêkniejsze i najbardziej dystyngowane kuracjuszki. Ka¿dy
sprzêt do gabinetu, apteki, kuchni itd. m³ody eskulap zdobywa³
na ludziach. Tu wycygani³ szeœæ talerzy, tam wyflirtowa³ no¿e,
widelce, ³y¿ki; tê zmusi³ do kupienia szklanek, z kim innym
wygra³ zak³ad o sztukê perkalu na bieliznê szpitaln¹. Stara pani-
dziedziczka interesowa³a siê zabiegami m³odego doktora, nawet
mia³a dla niego ³zy w oczach i podziêkowania "w imieniu
nieboszczyka", ale sama by³a pod tak silnym wp³ywem plenipotenta,
który nie cierpia³ tych fanaberii rozgrymaszaj¹cych parobków, ¿e
od siebie nic wielkiego uczyniæ nie mog³a. B¹dŸ co b¹dŸ na jej
zleceni‚ otoczono terytorium szpitalne nowym, silnym parkanem i
wydano rozkaz ogrodnikowi, a¿eby starannie utrzymywa³ sad dooko³a
budynku. To by³a pierwsza wa¿na zdobycz, gdy¿ od tej chwili panem
owego templum okolanego parkanami sta³ siê Judym. Nikt tam ju¿
ze s³u¿by i rozmaitych przychodniów nie mia³ prawa nie tylko nic
wynieœæ, ale nawet postawiæ kroku. Drzwi kute by³y szczelnie
zamkniête i uzbrojone w dzwonek... Drug¹ wa¿n¹ zdobycz¹ by³a pani
Wajsmanowa. Osoba ta by³a wdow¹ po jakimœ "mê¿u nieboszczyku",
który posiada³ "pewien kapitalik", wszak¿e w tym czasie
pozbawion¹ jakiegokolwiek funduszu. Pani Wajsmanowa przyjê³a
miejsce dozorczyni szpitala z pensj¹ 400 rubli (któr¹, rzecz
prosta, z "cichej kasy" pod najtajemniejszym sekretem wyp³aca³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (145 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
z pedantyczn¹ regularnoœci¹ za poœrednictwem Judyma M. Les) - z
mieszkaniem, œwiat³em, opa³em, co wszystko znowu wziê³o na siebie
dominium. Trzecim faktem fundamentalnego znaczenia by³o
zaopatrzenie chorych kuruj¹cych siê - w ¿ywnoœæ. Tu Judym
postêpowa³ jak Makiawel . Dzia³a³ na plenipotenta-materialistê
za pomoc¹ nastawionych kuracjuszek, dopuszcza³ siê wzglêdem niego
niskiego pochlebstwa, kusi³ go obietnicami, wreszcie wyda³ go w
rêce trzech panien z pa³acu i uzyska³ swoje. Plenipotent zgodzi³
siê dostarczaæ szpitalowi jak rok d³ugi okreœlon¹ iloœæ kartofli,
m¹ki, kaszy, mleka, mas³a, warzyw, owoców etc. i podpisa³
w³asnorêcznie cyrograf chytrze u³o¿ony przez Judyma. Zak³ad
leczniczy nie by³ w stanie odmówiæ swej pomocy, w pewnej zreszt¹
mierze. Wreszcie proboszcz, dostawca miêsa do zak³adu i dworu,
bogatsi ³yczkowie z miasteczka, zniewoleni przez proboszcza i
doktora, obowi¹zali siê dawaæ szpitalowi potrzebne materia³y
spo¿ywcze w naturze. Tak tedy ju¿ w po³owie lata szpital by³
o¿ywiony i pe³en zdechlactwa Kaszlano tam, stêkano, sapano - a¿
siê doktorskie serce radowa³o. W ogródku wygrzewa³y siê na s³oñcu
stare, uschniête babska, zgni³e dzieci dygoc¹ce w potach malarii,
rozmaite "g³upie" ¯ydki i wszelkie inne ptaki niebieskie, co ani
siej¹, ani orz¹... Nie by³o tygodnia, ¿eby doktor nie paln¹³
operacji. Wycina³ kaszaki, bol¹czki, wierci³, przek³uwa³,
ekstyrpowa³, urzyna³, przylepia³ itd. Co by³o w tym wszystkim
istotnie z³ego, to brak pomocy felczerskiej i przechodz¹ce
wszelkie granice ubóstwa narzêdzi oraz œrodków opatrunkowych.
Pani Wajsmanowa nie znosi³a widoku krwi (osobliwie ch³opskiej i,
horribile dictu! - ¿ydowskiej), brzydzi³a siê ta³atajstwem i w
ogóle gardzi³a mot³ochem. Doktor musia³ j¹ na ka¿dym kroku
pilnowaæ i przymuszaæ do tego, ¿eby siê strzeg³a objawów wzgardy
dla ch³opów. Sfery "miarodajne" kieruj¹ce zak³adem leczniczym
przypatrywa³y siê dzia³alnoœci m³odego chirurga, jeœli mo¿na siê
tak wyraziæ, spod oka. Nie mo¿na mówiæ, ¿eby ktokolwiek
sprzeciwia³ siê albo nawet mia³ za z³e Judymowi jego
postêpowanie, ale z drugiej strony nie mo¿na utrzymywaæ, ¿eby
ktokolwiek podziela³ jego w tej sprawie entuzjazm. Dr
Wêglichowski wszelkie zabiegi swego asystenta zd¹¿aj¹cego do
postawienia szpitala na stopie tak niebywa³ej traktowa³ w sposób
tak samo ironiczny, jak rozkradanie przez lokajów ³ó¿ek
szpitalnych. Je¿eli Judym domaga³ siê pomocy czynnej w
materia³ach, dr Wêglichowski zgadza³ siê postêkuj¹c i wydziela³
iloœci, rozumie siê, do najwy¿szego stopnia zmniejszone. Gdy
szpitalik by³ na³adowany, dyrektor doœwiadcza³ niesmaku, choæ
tego nie da³ poznaæ nikomu ani uczuæ Judymowi. Ale ¿arty z
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (146 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zapalczywoœci "ordynatora" brzmia³y wówczas w ustach dr
"Wêglicha" w sposób pob³a¿liwy, mo¿e cokolwiek zanadto
przesadnie. Od czasu do czasu stary medyk zachodzi³ do szpitala
i po dawnemu tam rz¹dzi³. Wkracza³ do izb w kapeluszu na g³owie,
z cygarem w ustach, mówi³ g³oœno, zadawa³ pytania, z¿yma³ siê,
³aja³ pani¹ Wajsmanow¹, pokrzykiwa³ na chorych, i zbadawszy
przelotnie tego i owego, kreœli³ szerokim pismem recepty albo
radzi³ Judymowi, ¿eby temu daæ to, innemu tamto... "Ordynator"
s³ucha³ tych rozkazów z najzupe³niejszym pos³uszeñstwem i ka¿de
zlecenie wykonywa³ w sposób nieodwo³alny. Chodzi³o mu o zyskanie
dra Wêglichowskiego dla idei szpitala, o wci¹gniêcie go do pracy,
tote¿ puszcza³ mimo uszu ¿arty i przepisy, na które siê nie
godzi³. Je¿eli nawet dyrektor kaza³ kogoœ znanego sobie, jakiegoœ
"ptaszka", wydaliæ bez pardonu z granic szpitala, Judym i wtedy
zmusza³ siê do uleg³oœci. Taki stan rzeczy trwa³ do koñca
sierpnia. W ostatnich dniach tego miesi¹ca liczba goœci zaczê³a
siê zmniejszaæ. Bryki, powozy i omnibusy zak³adowe wywozi³y
codziennie jakieœ towarzystwo, a przynajmniej jak¹œ rodzinê. Dr
Judym rujnowa³ siê na bukiety po¿egnalne, w których nad innym
kwieciem przewa¿a³y niezapominajki. Stan¹³ ju¿ w g³êbi parku
pierwszy ch³ód ranny, s³a³ wieczorami na murawach zimn¹, bia³¹
rosê, a w szczyty drzew wplót³ tu i ówdzie ¿ó³ty liœæ, jakby
pierwszy siwy w³os w czuprynê dojrza³ego mê¿czyzny. Cichy smutek
ogarn¹³ rozbawione kó³ka. Teraz w³aœnie wydobywa³y siê na jaw
sympatie ukrywane starannie. Nad osobami, które wtedy dopiero
mia³y sobie mnóstwo s³ów do powiedzenia, zawis³ z³oœliwy dzieñ
wyjazdu. Serce Judyma zosta³o nie tkniête, a przemijaj¹ce
"wra¿enia" by³y dlañ czymœ w rodzaju deszczu, który rozkwasz¹
ziemiê i czyni j¹ niby to do niczego nie zdoln¹, a w³aœciwie
udziela jej wtedy w³adzy stwarzania. Przelotne smutki szybko
usch³y, dusza Judyma stê¿a³a i pchnê³a go do roboty zdwojonej.
W pierwszych dniach wrzeœnia, kiedy przysz³y s³oty, w czworakach
folwarcznych zapad³o mnóstwo dzieci na tak zwan¹ frybrê. Czworaki
owe mieœci³y siê za du¿ym i wilgotnym parkiem, który jak p³aszcz
ogromny sp³ywa³ po pochy³oœci wzgórza od szczytu dworskiego a¿
do rzeki p³yn¹cej w ³¹kach. Tam by³y owczarnie, obory i
mieszkania s³u¿by folwarcznej. Plenipotent maj¹tku, cz³owiek
nadzwyczaj energiczny i œwietny agronom, z rzeczu³ki
bezpo¿yteczne p³yn¹cej skorzysta³ w ten sposób, ¿e na skraju
parku, w trzêsawisku podmytym przez tajemne Ÿród³a, wybra³ kilka
sadzawek id¹cych jedna za drug¹. Woda przez w³aœciwie urz¹dzone
"mnichy" spada³a z jednej do drugiej. Sadzawki te wykopane by³y
w torfiastym gruncie. I³, porzucony na brzegach i groblach,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (147 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
macerowa³ siê w s³oñcu i we w³aœciwym czasie s³u¿y³ do u¿yŸniania
roli. Woda odp³ywaj¹ca stamt¹d ³¹czy³a siê pod³u¿nym basenem ze
stawami, które rozlewa³y siê w parku zak³adowym, co bardzo
upiêkszy³o wiecznie kwaœne pobrze¿a. Miejsce i tak ju¿ makre,
przez wstrzymanie zbiorników martwej wody wyziewa³o ze siebie
ciê¿ki opar, którego s³oñce strawiæ nie mog³o. Tam to w³aœnie (w
czworakach i we wsi le¿¹cej na drugim brzegu ³¹ki) grasowa³a
frybra. Dzieci przyprowadzone stamt¹d do Judyma by³y wyschniête,
zielone, z wargami tak sinymi, jakby je mia³y poczernione wêglem,
z oczyma, które nie patrza³y. Periodyczne ataki gor¹czki, ci¹g³e
bóle g³owy i owa jakby œmieræ duszy w ¿ywych jeszcze cia³ach
zmusi³y Judyma po d³ugim badaniu do smutnego rokowania, ¿e ma
przed sob¹ ofiary malarii. Wówczas wybra³ siê cichaczem na
zwiedzanie miejscowoœci le¿¹cych w dole. Przekona³ siê, ¿e wiele
rodzin by³o dotkniêtych t¹ klêsk¹. Mieszkañcy wioski,
autochtonowie, znosili j¹, widaæ ³atwiej, ale ludnoœæ folwarczna,
wêdrowna, przybywaj¹ca z innych okolic, pada³a ofiar¹ w bardzo
wielkiej iloœci. Judym bra³ do szpitala tylko dzieci bardzo
chore, leczy³ je chinin¹ i trzyma³ na s³oñcu w ogrodzie,
zapêdzaj¹c do ró¿nych robót, a po trosze i do nauki. Ale nie móg³
zabraæ ani czwartej cz¹stki. Ci zaœ, co "na górze", w cieple
doœwiadczyli poprawy, musieli wracaæ do swych mieszkañ nad wod¹.
Mieszkania owe, dawno wzniesione, by³y stosunkowo bardzo
porz¹dne, murowane z ceg³y, tak samo jak owczarnie, stodo³y,
spichlerze itd. Nie mog³o byæ mowy o umieszczeniu tych rodzin w
innym miejscu, gdy¿ to poci¹gnê³oby szalone koszta. Tam
koncentrowa³o siê ¿ycie folwarku. Kiedy pierwszy raz Judym
zapyta³ mimochodem plenipotenta, czy nie da³oby siê przenieœæ
czworaków na miejsce bardziej suche, ten zacz¹³ mu siê
przypatrywaæ z uwag¹, a w talki sposób, jakby doktor ni z tego,
ni z owego w towarzystwie osób starszych i godnych szacunku
zatañczy³ kankana albo wywróci³ kozio³ka. Judym nie straci³
przytomnoœci i nie spuœci³ oczu. Czeka³ jeszcze chwilê, czy mu
wszechw³adny agronom nie odpowie, a gdy siê niczego ni‚ doczeka³,
rzek³ z ca³¹ delikatnoœci¹: - Tam, w tych czworakach panuj‚
malaria: Przyczyniaj¹ siê do tego w znacznej mierze..:
przyczyniaj¹ siê do tego..: zaprowadzone sadzawki. Plenipotentowi
lica i oczy krwi¹ zabieg³y. Sadzawki by³y to jego ulubienice. Sam
je wymyœli³, zarybi³ i osi¹gn¹³ z nich dla maj¹tku znaczny
dochód. Ryby w ci¹gu ca³ego roku sz³y na sprzeda¿ i do kuchni
zak³adu leczniczego, czyni¹c ju¿ du¿¹ pozycjê, a na przysz³oœæ
ca³a sprawa, prowadzona umiejêtnie, mia³a stan¹æ jeszcze lepiej:
Prócz tego lód, szlam itd. Tote¿ wielkorz¹dca i teraz nic nie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (148 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
rzek³, tylko b³ysn¹³ oczami, a póŸniej przeszed³ na inny temat
w sposób zabójczo grzeczny: Taki wstêp nie zwiastowa³ zgody ani
jakiegokolwiek kompromisu, Trzeba by³o wywieraæ nacisk. Do pani
dziedziczki w kwestii tak czysto folwarcznej droga prowadzi³a
jedynie via plenipotent. Panny za³amywa³y bia³e d³onie, ale nic
poradziæ nie mog³y. Jesieñ nadchodzi³a.
Po d¿d¿ystych nocach sta³o nad ³¹kami i dolnym parkiem jakby
b³oto w przestworze. Gdy nim kto d³ugo oddycha³, uczuwa³ ból
g³owy i jakiœ pulsuj¹cy szelest w ¿y³ach. Wtedy równie¿ Judym
zauwa¿y³, ¿e i w zak³adzie oko³o stawów by³o powietrze je¿eli nie
takie samo, to bardzo siostrzane Liœcie zlatuj¹ce z olbrzymich
grabów i wierzb sypa³y siê w stoj¹ce baseny wody i tam w niej
gni³y. Na powierzchni stawów pleni³a siê masa wodorostów, które
gdy by³o wyrwaæ i rzuciæ na brzegu, szerzy³y woñ cuchn¹c¹.
Kuracjusze przybywaj¹cy do Cisów dla pozbycia siê malarii nie
tracili jej, a by³y nawet dwa wypadki febry zdobytej. Kiedy Judym
zakomunikowa³ te swoje obserwacje doktorowi Wêglichowskiemu, ten
zmierzy³ go takim samym wzrokiem jak plenipotent i ¿artobliwym,
a jednak cierpk¹ esencj¹ zaprawionym tonem oœwiadczy³, ¿e to nie
jest wcale ani febra, ani tym mniej - malaria. - G³ówna rzecz -
doda³ - nie nale¿y o tym wcale mówiæ...
Cmokn¹³ go przy tym w czo³o i uderzy³ bratni¹, przyjacielsk¹
d³oni¹ po ramieniu. Judym zdziwi³ siê, ale... nie mówi³ nikomu.
We wrzeœniu izby szpitalne pe³ne by³y dzieci wiêkszych i
mniejszych. Ociê¿a³e, mrukowate, senne istoty siedzia³y i le¿a³y,
gdzie siê da³o. W izbach panowa³ zaduch i jakaœ nieopisana nuda:
Zdawa³o siê, ¿e tu spêdzono pijan¹ szko³ê, która za nic na
œwiecie nigdy siê niczego nie wyuczy. Dzieci te wlepia³y we
wszystko œlepie bez ¿adnego wyrazu, bez chêci nawet do jad³a.
Je¿eli które z nich wypêdzono za drzwi, laz³o bezmyœlnie przed
siebie, wtulaj¹c g³owê w ramiona. Gdy trafi³o siê wolne miejsce,
wnet je ktoœ zajmowa³ i przymyka³ oczy nie po to, ¿eby spaæ,
tylko ¿eby na œwiat nie patrzeæ, ¿eby wci¹gn¹æ siê w siebie jak
œlimak w skorupê i doznaæ ciep³ej ulgi. Zwiêd³e kad³uby
dziewczyn, na których twarzach malowa³ siê ból g³owy, pozawijane
w chustki i zapaski siedzia³y nieruchomo na ziemi, gotowe trwaæ
ca³e doby w tej samej pozycji, byleby tylko nie ³aziæ po b³ocie
i deszczu. Kiedy doktor wchodzi³, wszystkie oczy patrza³y na
niego jakoby ten dzieñ jesienny. Czasami gdzieœ, w g³êbi
przewin¹³ siê uœmiech... Ta sentymentalna goœcinnoœæ dla
podrostków nie chorych ob³o¿nie, sprzeciwiaj¹ca siê tak jaskrawo
tradycjom szpitala, zaczê³a ludzi irytowaæ. Plenipotent wprost
mówi³, ¿e zanosi siê na demoralizacjê "w grubym stylu", a nawet
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (149 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ze swej strony "za nic nie rêczy³" i "umywa³ rêce". W gruncie
rzeczy Judym sam nie wiedzia³, co ma robiæ dalej. Chininê
ekspensowa³ jak m¹kê, mia³ "rezultaty", ale do czego to summa
summurum prowadziæ mia³o - nie bardzo wiedzia³. Gdy chore dzieci
przychodzi³y jak owce do owczarni, pozawala³ im rozk³adaæ siê i
siedzieæ, a gdy je stamt¹d "ojcowie", nas³ani przez ekonomów i
karbowych, wyci¹gali do roboty wal¹c piêœci¹ po karku, nie
protestowa³, bo nie wiedzia³ w imiê czego. Tak sta³y rzeczy, gdy
pewnego dnia dr Judym otrzyma³ bilet od pani Niewadzkiej, w
którym wyra¿ona by³a proœba, ¿eby siê niezw³ocznie pofatygowa³
do pa³acu. Skoro siê tam uda³, wprowadzono go do ma³ej alkowy,
gdzie stara dama zwykle przebywa³a. By³y tam obydwie wnuczki i
kilka osób z familii dalszej, które zazwyczaj bawi³y w Cisach
przez sezon. Judym by³ ju¿ w tym pokoju kilka razy, ale
zgromadzenie tylu osób odebra³o mu pewnoœæ siebie. Pani Niewadzka
wyci¹gnê³a doñ rêkê i kaza³a usi¹œæ obok siebie. - Prosi³am ciê,
panie doktorze, na naradê.
- S³u¿ê z gotowoœci¹.
- Co do tych bêbnów folwarcznych Nie ma sposobu, prawda?
- Nie ma ¿adnego.
- Worszewicz ani s³uchaæ podobno nie chce pañskich projektów
przeniesienia Cisów na inne miejsce, na przyk³ad w Góry
Œwiêtokrzyskie? - Nie chce nawet paru czworaków posun¹æ wy¿ej
na tutejsz¹, cisowsk¹ górê, a có¿ dopiero mówiæ o Górach
Œwiêtokrzyskich... - rzek³ doktor w tym samym tonie. - Hm... To
Ÿle! Bo tutaj Joasia proponowa³a inn¹ kombinacjê. - Panna
Podborska?
- Tak, tak... Chcia³a oddaæ swój pokój w skrzydle na
pomieszczenie malaryków, ¿eby od nich szpital uwolniæ. Ona tam
zreszt¹ ma jakieœ swoje mrzonki, na czym siê nie znam. Ale ¿e to
jest przecie jasne jak p³omyk i czu³e jak powój, wiêc nie mogê
temu nie ulegaæ. Samo chcia³o w pasa¿yku, uwa¿asz, doktorze, obok
stancyjki gospodyni... Otó¿ uradzi³yœmy tu, ¿eby jej na urodziny,
w listopadzie, zrobiæ siurpryzê . Jest w lewej oficynie od
po³udnia stara piekarnia, ca³kiem dziœ pusta. Tam jest izba
ogromna, sucha i widna. Prosi³am pana Worszewicza, ¿eby kaza³
stamt¹d wynieœæ wszelkie rupiecie, obieliæ œciany, wyrestaurowaæ
piec, opatrzeæ okna... Mo¿e byœ zgodzi³ siê, panie doktorze, tam
te dzieci przetranslokowaæ! Niech¿e siê to w zimie tam grzeje i
ratuje... To dla niej, dla panny Podborskiej... na wi¹zanie... -
Czy¿bym siê zgodzi³!... Ale¿...
- A, no to chwa³a Bogu.
- Te dzieci kuracji nie potrzebuj¹, tylko suchego mieszkania tu,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (150 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
na górze. Gdzie¿ jest panna Joanna? - Nie, nie, jej mówiæ nie
trzeba! Dopiero w listopadzie otworzy siê tê salê malaryjn¹ i
odda jej pontyfikalnie. Uwa¿asz? Ona tam bêdzie sobie z tymi
brudasami radzi³a. To jej rzecz... Pod pañskim zreszt¹ dozorem
lekarskim... - Ach, tak... - szepn¹³ Judym.
Uczucie niesmaku, a nawet odrazy przewinê³o siê w mroku jego
duszy.
Domek zajmowany przez dyrektora Cisów dra Wêglichowskiego mieœci³
siê na wzgórzu, z którego obejmowa³o siê wzrokiem ca³y park i
jego okolice. Dworek ten nale¿a³ do M. Lesa. Kiedy dr
Wêglichowski zdecydowa³ siê przyj¹æ obowi¹zki dyrektora, M. Les
zacz¹³ niezw³ocznie pod dozorem uproszonej kompetentnej osoby
stawiaæ w Cisach "budê" dla siebie, w której, jak pisa³, pragn¹³
¿ywota dokonaæ. By³a to willa drewniana, z zewn¹trz niepokaŸn¹
i doœæ ciasna. Mia³a jednak rozmaite zalety wewnêtrzne: by³y tam
alkowy, piwniczki i spi¿arki, skrytki, strychy itd. tak
pobudowane, ¿e czyni³y, z niej bezcenne gniazdo. Kiedy dom by³
gotów, M. Les prosi³ Wêglichiowskiego listem gwa³townie
ró¿nojêzycznym o zamieszkanie w tej cha³upie, a to w celu po
prostu ustrze¿enia jej od z³odzieja, ognia i wojny. Wêglichowski
odrzuci³ propozycjê. Nie mia³ zamiaru korzystaæ z darowizny domu
(gdy¿ taki by³ podstêp M. Lesa, zbyt prostacko sklejony, ¿eby siê
ktokolwiek na nim nie pozna³). Wtedy Leszczykowski napisa³ list
jeszcze bardziej nieortograficzny, w którym wymyœla³ po turecku
"starym futurom" , którzy dach przyjaciela uwa¿aj¹ za cudzy. "Nie
ma ju¿ - pisa³ - dawnego kole¿eñstwa! Wszystkoœcie zamienili na
pieni¹dze, a skoro tak, to p³aæ, p³aæ komorne, jak ¯ydowi albo
Grekowi! Poniewa¿ jednak ja ani ¯ydem, ani Grekiem, ani ¿adnym
hyclem byæ nie myœlê na stare lata, wiêc ¿¹dam, ¿ebyœcie ten
czynsz dzier¿awny obracali na kszta³cenie jakiego os³a z Cisów
czy spod Cisów w po¿ytecznym kunszcie, w jakim koszykarstwie,
tkactwie, co by póŸniej w okolicy rozwin¹³ - czy ja tam wiem
zreszt¹, w czym i jak? G³upi jestem przecie w tych sprawach, jak
zreszt¹ we wszystkim, co siê nie tyczy bezpoœrednio targów z
Azjatami..." To dr Wêglichowski przyj¹³ z ochot¹. Czynsz
dzier¿awny oznaczono kolegialnie i wyp³acono, wed³ug woli M.
Lesa, najprzód ogrodniczkowi, który siê uczy³ w Warszawie, a
póŸniej innemu ch³opcu. Szczególnie zadowolona z mieszkania by³a
¿ona dra "Wêglicha", pani Laura. By³a to osoba nadzwyczaj
interesuj¹ca. Mia³a ju¿ piêædziesi¹tkê z du¿¹ gór¹, ale trzyma³a
siê wybornie. Siwe pasma w³osów wymykaj¹ce siê spod czarnego
ubrania g³owy podczernia³a tak starannie i systematycznie, ¿e
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (151 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przybra³y kolor szczególny, kolor zmulonego siana, które wysch³o
wprawdzie na s³oñcu, ale nie mo¿e siê pozbyæ odcienia czarnej,
g³êbokiej zieleni. Policzki jej by³y zawsze rumiane, oczy ¿ywe,
a ruchy prêdkie i gwa³towne po dawnemu, jak u osiemnastoletniej
dziewczyny. Pani Laura by³a to osoba ma³ego wzrostu i szczup³a.
Od czasu zamieszkania w Cisach stopniowo zmienia³a siê na
"gospodyniê", bardzo wiele czasu poœwiêca³a "drelowaniu",
sma¿eniu, pieczeniu i gotowaniu. Nie mo¿na powiedzieæ, ¿eby
rondel œwiat jej zas³oni³. Owszem, pani Laura lubi³a patrzeæ na
¿ycie szersze, i to okiem przenikliwym, co zreszt¹ prowadzi³o
nieraz do zbyt kategorycznego (miêdzy pieczeni¹ a deserem)
rozstrzygania zawi³ych kwestii. ¯ycie jej obfitowa³o w szczegó³y,
które mog³yby zape³niæ romans, a w³aœciwie opis podró¿y. M³odoœæ,
pierwsze jej lata poœlubne up³ynê³y za œwiatem, w wertepach, w
pracy ordynarnej, w ciê¿kich i twardych cierpieniach. Ów sposób
¿ycia uj¹³ wrodzony temperament pani Laury w mocne kluby i urobi³
go w szczególn¹ ca³oœæ. Doktorowa na pierwszy rzut oka sprawia³a
wra¿enie babiny gadatliwej, chêtnie decyduj¹cej i ch³odnej. Nie
cierpia³a wszelkiej "egzaltacji", mazgajstwa, uczuæ i tkliwoœci.
Palnê³a nieraz takie zdanie, ¿e siê a¿ kwaœno robi³o. W gruncie
rzeczy jednak czu³a ¿ywiej ni¿ ca³e otoczenie. By³y materie,
które j¹ elektryzowa³y w mgnieniu oka. Wtedy robi³a wra¿enie
nasro¿onej kocicy. Mówi³a w takich momentach krótko, wêz³owato,
jak dowódca wydaj¹cy rozkazy swemu oddzia³owi piechoty. W tej
piechocie sta³, rozumie siê, na pierwszym miejscu dr Wêglichowski
Czy siedzia³ pod pantoflem, to jest wieczna tajemnica... W
kwestiach szerokich, ogólnych, zasadniczych sprawia³ wra¿enie
podkomendnego. Za to w interesach wszelkiego gatunku,
wymagaj¹cych przebieg³ej kombinacji, by³ panem i rozkazodawc¹.
U pañstwa Wêglichowskich prawie co dzieñ gromadzi³ siê œwiatek
cisawski. Listwa, Chobrzañski, plenipotent Worszewicz, ksi¹dz,
Judym, kilka osób z kuracjuszów i kuracjuszek d³u¿ej w zak³adzie
przesiaduj¹cych. Latem, a szczególnie pod jesieñ grywano w winta
na ma³ej werandzie domu, ocienionej dzikim winem. Kiedy Judym
przyby³ do Cisów, zasta³ ju¿ miêdzy sta³ymi bywalcami tych
posiedzeñ wintowych nie tylko przyjaŸñ, ale jakieœ zroœniêcie siê
myœlami, wyobra¿eniami, ca³¹ mas¹ upodobañ i antypatii. Niektóre
osoby lubi³y siê tam wzajem a bezinteresownie. Pani Wêglichowska
lubi³a tak Listwê, a on j¹. M³ody proboszcz wiecznie pokpiwa³
sobie z tych "amorów" w sposób dystyngowany, a Krzywos¹d w sposób
rymarski. Pani Laura wyœmiewa³a siê nieraz ze starego kasjerzyny,
a lubi³a go i bra³a w obronê zarówno od udrêczeñ ¿ony, Dyzia, jak
ca³ego œwiata. Za tê opiekê Listwa odwzajemnia³ siê formalnym
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (152 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
uwielbieniem, admiracj¹ sta³¹ i wykluczaj¹c¹ krytykê. Krzywos¹d
wsun¹³ siê miêdzy Wêglichowskich, przywar³ do nich i, poznawszy
wszystkie ich zalety, b³êdy, dziwactwa, czyni³, co trzeba, ¿eby
zostaæ panem placu. Uda³o mu siê to w zupe³noœci. Dr Wêglichowski
mia³ w nim istotn¹ praw¹ rêkê. Krzywos¹d wykonywa³ wszystko po
myœli dyrektora, przewidywa³ na cztery tygodnie jego ¿yczenia,
ale w zamian rozszerza³ krok za krokiem terytorium swojej w³adzy.
Pomimo rozumu, si³y woli i têgoœci charakteru dr Wêglichowski
ulega³ nieraz Krzywos¹dowi, ustêpowa³ mu, a nawet pokrywa³ jego
czyny urokiem swego autorytetu. Ci dwaj ludzie dope³niali siê i
tworzyli jak¹œ ca³oœæ w³adzy silnej i zgo³a nierozerwalnej.
Plenipotent lubi³ towarzystwo tych osób i by³ lubiany. Dzieñ w
dzieñ spiera³ siê z Chobrzañskim, który go razi³ wszystkim, co
robi³ i mówi³, a mimo to przepada³ za wszechstronnym
administratorem. Ca³e to kó³eczko stanowi³o œwiat odrêbny. Byli
to ludzie wypróbowanej, nieposzlakowanej uczciwoœci, ludzie,
którzy w ¿yciu owym straszn¹ masê rzeczy widzieli, tote¿
uchodzi³o dla najbli¿szej okolicy za honor byæ na wincie u
dyrektorstwa. Judym i proboszcz weszli do tego grona jak gdyby
ex officio, z natury swego po³o¿enia towarzyskiego. Byli, rzecz
prosta, dobrze przyjêci, ale nie mogli wejœæ w œcis³e
pobratymstwo z tamtymi. Judym nigdy nie móg³ osi¹gn¹æ tego, ¿eby
znajdowa³ pos³uch, ¿eby mówi³ przekonywuj¹co dla kogokolwiek.
S³uchano go z uwag¹, odpierano jego zdania albo siê na nie
godzono, ale on czu³ dobrze, ¿e jest to tylko rozmowa Miêdzy nim
i grup¹ by³ jakiœ p³ot nie do przebycia. Uderza³o go zawsze
patrzenie tamtych osób na teraŸniejszoœæ, a raczej mod³a
traktowania, z której pomoc¹ ujmowali ka¿de zjawisko bie¿¹ce.
¯ycie wspó³czesne w Cisach stanowi³o dla grupy dyrektorskiej jak
gdyby tylko ramê wypadków ubieg³ych. Wszystko, cokolwiek by³o i
mog³o byæ wa¿nego - le¿a³o w przesz³oœci. Ludzie, wypadki,
kolizje, przejœcia, radoœci i cierpienia z tych czasów dawnych
mia³y jak¹œ moc aktualnoœci, która przyt³acza³a rzeczy nowe.
Wszystko co wspó³czesne - by³o dla nich prawie niedostrzegalne,
jakieœ b³ahe, bez wartoœci i wp³ywu, a najczêœciej œmieszne.
Tymczasem Judym ¿y³ tak¹ pe³ni¹ si³, tak rzuca³ siê na
teraŸniejsz¹ chwilê i porywa³ j¹ w swe rêce, ¿e owe dawne rzeczy
tylko go nudzi³y. Tote¿ w ¿aden sposób nie móg³ znaleŸæ drogi do
tych ludzi. Czu³ to na ka¿dym kroku, ¿e musi albo wzi¹æ z ich r¹k
ster spraw cisowskich, albo z nimi wspó³dzia³aæ w taki sposób,
aby im siê wydawa³o, ¿e to oni robi¹. Ju¿ po up³ywie kilku
miesiêcy przekona³ siê, ¿e tylko to drugie jest mo¿liwe.
Administrator i dyrektor byli tak silnie ze sob¹ z³¹czeni i tak
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (153 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
œwiadomie trzymali wszystko, ¿e o pracowaniu pomimo nich mowy byæ
nie mog³o. Kiedy Krzywos¹d po skoñczeniu sezonu sam,
w³asnorêcznie reparowa³ rury prowadz¹ce ogrzan¹ wodê do wanien,
a Judym zrobi³ mu uwagê, ¿e tak byæ nie powinno, ¿e naprawianie
rur - to rzecz specjalisty, gdy¿ w przeciwnym razie w ci¹gu
sezonu wynikn¹ awantury w kszta³cie pêkania tych szlachetnych
naczyñ, Krzywos¹d odpowiedzia³ mu kilkoma anegdotami i robi³
dalej swoje. Dyrektor, do którego zwróci³ siê m³ody asystent z
t¹ sam¹ rad¹, uœmiechn¹³ siê i odrzek³ grzecznie, ¿e to jest
terytorium administratora, który w swoim poœwiêceniu dla Cisów
idzie a¿ za daleko, który oto w³asnymi rêkoma pracuje, ¿eby
zaoszczêdziæ grosza, który, krótko mówi¹c, jest fenomenem.
Zacytowa³ mu nadto ze szeœæ przyk³adów nieposzlakowanej
uczciwoœci Krzywos¹da. Gdy Judym zastrzeg³ siê, ¿e on o
szlachetnoœci nie tylko nie w¹tpi, ale nawet nie mówi, rury
zaœ... - dyrektor powtórzy³ myœl swoj¹ i urwa³ na niej rozmowê.
Taki proces powtórzy³ siê z dziesiêæ razy, i to w najrozmaitszych
okolicznoœciach. Wszystkie one wykazywa³y, ¿e nie mo¿na w ¿aden
¿ywy sposób wp³ywaæ na bieg spraw cisowskich, jeœli siê nie idzie
rêka w rêkê z administratorem. Wówczas m³ody lekarz umyœli³
wspó³dzia³aæ z Krzywos¹dem i tym sposobem go opanowaæ. Zabra³ siê
tedy w sezonie jesiennym, kiedy wszelkie rozrywki usta³y, do prac
przeró¿nych. Uk³ada³ w zastêpstwie starca ksiêgi kancelaryjne,
które tamten maza³ w sposób niemo¿liwy, wgl¹da³ jako ekspert w
sprawy kuchni, ogrodu, folwarku, sadzi³ drzewa, jeŸdzi³ do miasta
na s¹dy, budowa³, przerabia³, zajmowa³ siê wszelkiego rodzaju
restauracjami mebli, spisywa³ kontrakty itd. Nie tylko
Krzywos¹dowi, ale wszystkim podoba³a siê ta gorliwoœæ Chêtnie
wyrêczano siê doktorem, który ima³ siê ka¿dej pracy. By³y to dla
niego œrodki, które uœwiêca³ daleki cel: osuszenie Cisów,
skasowanie sadzawek, stawów, basenów i ca³y na tym tle szereg
chytrze przemyœlanych reform. Od czasu do czasu nieznacznie, jak
gdyby nigdy nic wysuwa³ ³apê i bada³ sytuacjê, czy nie mo¿na by
ju¿ ruszyæ siê w znanym kierunku... Ale za ka¿dym razem musia³
j¹ cofaæ i wracaæ do pospolitego wykonywania robót za Krzywos¹da,
za dyrektora... Skoro tylko spostrzegano, ¿e "m³ody" filozofuje,
delikatnie usuwano go nawet od czynnoœci, na które ju¿ zezwolono
jak ma³emu, obiecuj¹cemu ch³opczykowi, gdy by³ grzeczny. Judym
nie zra¿a³ siê niczym. Robi³ ci¹gle z myœl¹, ¿e nauczy siê z
czasem tych Cisów tak na pamiêæ, ¿e je od a do z ogarnie prac¹
swoj¹ i tym trybem posiêdzie. Z wolna, w g³êbi ducha pierwotna
chêæ do pracy zamienia³a siê na zgubn¹ pasjê. Ca³y zak³ad, park,
okolica stawa³y siê jego skryt¹ namiêtnoœci¹, ¿yj¹cym, jak p³ód,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (154 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wewnêtrznym œwiatem. Je¿eli siê zamyœli³ g³êboko i chwyta³ na
gor¹cym uczynku, o czym te¿ myœli, to zawsze okazywa³o siê, ¿e
coœ knuje: nowe urz¹dzenia, inne wanny, szpalery, ogrody dla
dzieci, sale gimnastyczne, przytu³ki dla wyrobników zak³adowych
i inne, inne rzeczy - a¿ do bia³ego s³onia, a¿ do samego "muzeum
cisowskiego". Nieraz w nocy, zbudziwszy siê, ³ama³ sobie g³owê
nad jakaœ drobnostk¹, nad czymœ, co nikogo nie interesowa³o,
czeka³ niecierpliwie ranka i, wstawszy o œwicie, coœ sam robi³,
dŸwiga³, kopa³, mierzy³. Pewne przedsiêwziêcia niezbêdne dlañ
w systemacie, w owym planie zmierzaj¹cym do higienizowania,
wykona³ sam ca³e, z prawdziw¹ furi¹. Nikt nie móg³ zrozumieæ,
dlaczego raptem zajmowa³ siê rzecz¹ postronn¹, nie zwi¹zan¹ z
¿yciem rokrocznym, z formu³¹ zak³adow¹. Uœmiechano siê wtedy
pob³a¿liwie, uk³adano cichaczem anegdoty - nie ¿eby mu szkodziæ
albo go dotkn¹æ, lecz id¹c za natchnieniem przyrody uczciwych,
spokojnych, osiad³ych ludzi. Ju¿ w zimie m³ody doktor sta³ siê
figur¹ tak niezbêdn¹ w Cisach, tak do nich pasuj¹c¹, jak na
przyk³ad Ÿród³o albo ³azienki. S³u¿ba, robotnicy, ch³opstwo
okoliczne, interesanci, dwór, goœcie - s³owem, wszyscy przywykli
do tego, ¿e je¿eli trzeba coœ ciê¿kiego zrobiæ na pewno, coœ z
fors¹ "odwaliæ" - to do "m³odego". O ka¿dej porze dnia, a nieraz
w zimowe noce, w mrozy, zawieje, roztopy, na ma³ych saneczkach
albo piechot¹, w grubych butach snu³ siê po dro¿ynach miêdzy
wsiami do chorych na ospê, na tyfus, szkarlatyny, dyfteryty...
Jak to zwykle bywa na œwiecie z ludŸmi silnymi nie omin¹³ go ani
jeden wyzysk. Bra³ jego pracê ka¿dy, kto tylko móg³. Ale Judym
drwi³ sobie z tego. Czu³ siê tak dobrze jak inny, gdy zbija
maj¹tek albo buduje sobie s³awê. Im silniej pracowa³, tym wiêcej
czu³ w sobie mocy jakiegoœ rozmachu i owej pasji, która
potê¿nia³a i wyrabia³a siê od trudu jak miêsieñ. W tym ¿yciu ca³¹
piersi¹ brakowa³o mu jednak towarzysza. Czasami pope³nia³ b³êdy,
lecia³ niepotrzebnie w jakimœ kierunku i u koñca jego dostrzega³,
¿e siê oœmiesza w mniemaniu tych, co siedz¹c na uboczu
przypatruj¹ siê tylko i wiedz¹ z góry o œmiesznoœci tego, co on
czyni. Istnia³ jeden wspólnik, ale daleko. By³ nim M. Les. Od
samego przyjazdu Judym wszed³ z nim w korespondencjê, która z
czasem zamieni³a siê na ci¹g³e obcowanie. Kochanek dla kochanki
nie ekspensuje takich stosów papieru jak ci dwaj praktyczni
marzyciele. Judym podawa³ swoje projekty i uzasadnia³ je, M. Les
wskazywa³ drogi urzeczywistnienia. Z pocz¹tku Leszczykowski
usi³owa³ przekonaæ w listach radê zarz¹dzaj¹c¹, ¿eby wprowadza³a
takie a takie ulepszenia w Cisach. Wszyscy, rozumie siê, powstali
na niego z wyrzutami, ¿e bierze siê do rozstrzygania spraw
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (155 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
instytucji, której na oczy nie widzia³. M. Les musia³ po³o¿yæ
uszy po sobie i zamilk³ skompromitowany. Zaczêto siê domyœlaæ,
kto to inspiruje starego filantropa, i odgadniêto bez trudu.
Zgad³ to przede wszystkimi Krzywos¹d i zabezpieczy³ siê z tej
strony. On sam pocz¹³ pisywaæ s¹¿niste listy do Leszczykowskiego
i przedstawiaæ mu sprawy w innym oœwietleniu. Na szczêœcie stary
kupiec zna³ "zielon¹ ma³pê" do gruntu i zbyt kocha³ rzecz sam¹,
¿eby mu mo¿na zwichrzyæ o niej pojêcie. W listach Judyma widzia³
cia³a swych planów urodzonych w têsknocie, jakby dalsze wywody
swych myœli. Tote¿ nie ustawa³ gdy nie pomaga³y przerozmaite
chytre oddzia³ywania na dyrektora i Krzywos¹da, M. Les poleca³
Judymowi uciekaæ siê do "cichej kasy". Tak by³o ze szpitalem i
mnóstwem innych rzeczy. Je¿eli nie chciano zgodziæ siê na jak¹œ
innowacjê, to j¹ wprost M. Les za poœrednictwem Judyma fundowa³
dla Cisów. Rada zarz¹dzaj¹ca krzywi³a siê, uœmiecha³a ironicznie,
szepta³a dowcipne s³owa, ale koniec koñców czu³a siê zmuszona do
podziêkowañ. W ci¹gu ca³ej jesieni Judym obserwowa³, bada³ i
mierzy³ stawy zajmuj¹ce œrodek parku, a g³ównie basen
wprowadzaj¹cy wodê do pierwszego z nich. Basen urz¹dzony by³ w
ten sposób, ¿e u samego wejœcia rzeczki do stawu zbudowano
groblê, która podnosi³a poziom szyi rzecznej o jaki ³okieæ z
gór¹. Nadmiar wody spada³ z szumem do stawu. Ten zbiornik wody
skonstruowa³ Krzywos¹d, a¿eby ozdobiæ park w takim rodzaju, jak
to widzia³ w przeró¿nych rezydencjach pañskich. Judym przyszed³
do wniosku, ¿e dla osuszenia Cisów trzeba przede wszystkim
skasowaæ ten wynalazek, póŸniej pierwszy staw, a dopiero drugi
uczyniæ zbiornikiem poruszaj¹cym maszyny zak³adowe. Nale¿a³o tedy
dŸwign¹æ dno rzeczki do wysokoœci poziomu w niej wody i puœciæ
strumyk po tym dnie twardo ubitym kamieniami W tym celu trzeba
by³o zbudowaæ rodzaj tamy przed parkiem i podnieœæ wysokoœæ wody
w rzeczce p³yn¹cej wœród otwartej doliny, na du¿ej przestrzeni.
Pr¹d podniesionej wody zlatywa³by na twarde dno w parku, s¹czy³
siê po nim bystro i sp³ywa³ do pierwszego stawu. Tym sposobem
liœcie z drzew nie gni³yby w wodzie basenu, roztopy wiosenne nie
znosi³yby ich wraz z mu³em do stawu, wskutek czego te zbiorniki
wody nie by³yby tak szkodliwe. Judym czu³ przestrach na sam¹ myœl
wypowiedzenia tego projektu osobom zarz¹dzaj¹cym sprawami Cisów,
to jest dyrektorowi i "ma³pie", a wykonaæ ca³ej roboty na koszt
M. Lesa równie¿ nie by³o mo¿noœci. W tym czasie, to jest w lutym,
przypada³ w³aœnie termin wizyty w Cisach komisji rewizyjnej
Komisja, sk³adaj¹ca siê z trzech osób wybranych z grona
wspólników, rzeczywiœcie zje¿d¿a³a rokrocznie do zak³adu,
zwiedza³a go, przerzuca³a ksiêgi, jad³a obiad i odje¿d¿a³a do
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (156 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
swych zatrudnieñ, gdy¿ wiadom¹ by³o rzecz¹, ¿e instytucja pod
rêk¹ Krzywos¹da i Wêglichowskiego idzie œwietnie. Pewnego dnia,
wchodz¹c do sali jadalnej, Judym spostrzeg³ trzech nie znanych
sobie panów, którzy z o¿ywieniem rozmawiali o Cisach w sposób
zdradzaj¹cy ludzi œwiadomych rzeczy. "Komisja..." - pomyœla³
Judym.
Dreszcz przebieg³ wzd³u¿ jego nerwów i jakby na koñcu swej drogi
tajemniczej spotka³ siln¹ decyzjê: "Teraz im wszystko wy³o¿ê!"
Przy obiedzie zawi¹za³a siê ¿ywa rozmówka, w której Judym bra³
udzia³, ale wiêcej w celu zbadania przyby³ych, wysondowania, co
to za jedni. Niewiele móg³ dociec. Raz mówili doskonale,
bezwiednie popieraj¹c plany reform, a kiedy indziej zdradzali siê
z tak ordynarnym brakiem wiadomoœci, ¿e rêce opada³y. Dr
Wêglichowski zaprosi³ kontrolerów na radê do kancelarii, gdzie
po drzemce mieli siê zejœæ, przejrzeæ ksiêgi, rachunki, a miêdzy
innymi nowe plany kwitariuszów zaproponowanych przez Judyma.
Korzystaj¹c z grzecznoœci, których mu wobec rewizorów nie
szczêdzi³ ani dyrektor, ani Krzywos¹d, asystent wyrazi³
Wêglichowskiemu na uboczu proœbê, a¿eby mu pozwolono byæ obecnym
na tej radzie. Dr Wêglichowski, skrêcaj¹c wed³ug zwyczaju
papierosa, wlepi³ w niego swe przenikaj¹ce oczy i spyta³ otwarcie
- Dlaczego kolega chcesz byæ na tym posiedzeniu?
- Chcê panom przedstawiæ mój projekt podniesienia zdrowotnoœci
w Cisach. - Podniesienia zdrowotnoœci w Cisach... Piêknie. Ale
przecie my tu wszyscy myœlimy, jak mo¿emy, o tej samej sprawie.
Twoje uwagi s¹ cenne, ani w¹tpiê, ale czy¿byœ kolega mia³
powiedzieæ jeszcze coœ nadto wiêcej, ni¿ wiemy wszyscy, na
przyk³ad taki Chobrzañski, ci panowie z komisji, których
s³ysza³eœ mówi¹cych ze znawstwem, no, wreszcie ja? - Chcia³em
istotnie powiedzieæ coœ odmiennego.
Mo¿e to jest niew³aœciwa myœl... Panowie os¹dz¹. Chcia³bym jasno
to wy³o¿yæ i poddaæ do rozwa¿enia. - Czy znajdujesz kolega -mówi³
Wêglichowski powolnie i uœmiechaj¹c siê leciuchno - ¿e my Ÿle coœ
w kierunku przeciwzdrowotnym broimy? - Bynajmniej... To jest, ja
siê tak zapatrujê, ¿e wilgotnoœæ jest zbyt wielka w Cisach. - Czy
aby w niej znowu nie znajdziesz twojej s³awnej malarii? Tej, co
to w lecie? Mówi³ to ze œmiechem niby
dobrotliwym, tote¿ Judym nie móg³ wytrzymaæ i powiedzia³: - Zdaje
siê, niestety, ¿e omin¹æ jej nikt nie potrafi.
Dr Wêglichowski cmokn¹³ ustami, póŸniej zaci¹gn¹³ siê mocno i
patrz¹c zza dymu na swego asystenta rzek³: - Widzisz, kochany
panie Tomaszu, musimy postêpowaæ :w myœl ustawy, która nie daje
ci prawa uczestniczenia w naradach. Nie jesteœ cz³onkiem. Musimy
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (157 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
siê trzymaæ ustawy. Ten nasz brak poszanowania ustaw - to jest
wada narodowa... Owo: co tam! prawo prawem, a przyjaŸñ
przyjaŸni¹. Naszym has³em... - Panie dyrektorze...
- Przepraszam, ¿e ci przerwê; naszym has³em powinno byæ co
innego... Dura lex, sed lex ... - A... jeœli ustawa zabrania... -
szepn¹³ Judym - w takim razie... Ta odmowa nie tyle zmartwi³a
go, ile jakoœ zdegradowa³a. Judym w ogóle ³atwo ulega³ z³udzeniu,
¿e w samej rzeczy nie ma prawa do mnóstwa przywilejów, które s¹
udzia³em innych ludzi. Obecn¹ w nim by³a pamiêæ na rzeczy dawne,
na pochodzenie i owo jak gdyby bezprawne wejœcie do ¿ycia stanów
wy¿szych. Tote¿ po rozmowie z doktorem Wêglichowskim dozna³ w
g³êbi serca tego spodlenia dumy, tchórzostwa rozumnej woli.
Odszed³ do siebie, rzuci³ siê na sofê i chcia³ zd³awiæ uczucie
nêdznej pokory. W chwili gdy biedzi³ siê z tym bezowocnym
usi³owaniem, zastuka³ we drzwi jego numeru stary k¹pielowy,
pe³ni¹cy zim¹ w domu dyrektora obowi¹zki lokaja, i wyrazi³
przys³ane "na gêbê" zaproszenie pani dyrektorowej. Judym
wiedzia³, ¿e bêd¹ tam kontrolerowie, tote¿ z umys³u wybada³
starego Hipolita, kto w³aœciwie to zaproszenie przysy³a. - Pana
dyrektora nie by³o od rana na górze rzek³ stary.
- No, a kogó¿ tam dzisiaj bêdziecie podejmowali?
- Tych ta panów z Warszawy, trzech, pana administratora i pana
rz¹dcê ze dwora. - Dobrze, przyjdê - rzek³ Judym.
Wiedzia³ teraz, ¿e zaproszenie wydane zosta³o rano, a teraz pani
Laura wprowadza³a je w ¿ycie, nic nie wiedz¹c o utarczce
poobiedniej. Wieczorem, znalaz³szy siê w saloniku, przywitany
zosta³ przez dyrektora w sposób jak tylko byæ mo¿e
najuprzejmiejszy, otoczony grzeczn¹, mi³¹ i jakby tkliw¹
atmosfer¹ opieki.
Czu³, jak mu trudno bêdzie prze³amaæ tê sieæ pajêcz¹, a jednak
wiedzia³, ¿e j¹ zerwaæ musi, musi... Wspomnienie odczytu
warszawskiego by³o tak d³awi¹ce, ¿e chwilami nie zdawa³ sobie
sprawy, o czym to ma mówiæ... Jeszcze przed kolacj¹, kiedy
zwyczajne kó³ko goœci dope³ni³o trójcê przyjezdnych, Judym
wmiesza³ siê do rozmowy i zacz¹³ w sposób kategoryczny wyk³adaæ
teoriê swego kana³u. Dr Wêglichowski cierpliwie s³ucha³ przez
czas pewien, a naraz, we w³aœciwej chwili odtr¹ci³ tê kwestiê
zrêcznym aforyzmem. Wprowadzi³ na stó³ inn¹ kwestiê, mianowicie
kosztorys nowej, willi dochodowej dla chorych niezamo¿nych.
Dyskusja zesz³a na inne tory...
Judym wiedzia³, ¿e wystawi siê niemal na œmiesznoœæ, je¿eli znowu
zanuci jak maniak swoj¹ piosenkê o dŸwiganiu dna rzeki, a jednak
zacz¹³: - Panowie pozwol¹, ¿e ja raz jeszcze wrócê do sprawy z
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (158 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
rzek¹. - Ale¿ prosimy, prosimy... - rzek³ dr Wêglichowski. Judym
spojrza³ na niego i zobaczy³ w tym wzrokÓ b³ysk, który móg³by
otruæ cz³owieka. Zacz¹³ siê wyk³ad ab ovo , dowodzenia
szczegó³owe o ruchu kropli wodnej i sile jej spadku z rzeki do
stawu, o rodzaju mg³y zalegaj¹cej ³¹kê w s¹siedztwie wód... -
Basenu niszczyæ nie mo¿emy - rzek³ raptem Krzywos¹d - gdy¿ na
wiosnê w nim siê utrzymuje nadmiar wody. Gdy przyjd¹ roztopy,
wtedy pan doktór zobaczy, co to jest. Jeœli podnieœæ dno rzeki,
to woda z brzegów wyst¹pi i zaleje park... - £¹kê, nie park -
rzek³ Judym.
- Tak, ³akê, a na niej myœmy posadzili najpiêkniejsze krzewy. -To
i có¿ z tego? Có¿ kogo mog¹ obchodziæ pañskie krzewy? - Jak to? -
rzek³ dr Wêglichowski - Ja koledze poka¿ê, ile te krzewy
kosztowa³y! Posadziliœmy tam tuje, jesiony, najpiêkniejsze sosny
Weimutha, nawet platany, nic ju¿ nie mówi¹c o tych œlicznych
zagajnikach grabowych... - Panie dyrektorze, co obchodzi chorego,
który tu przyje¿d¿a po zdrowie, zagajnik, a nawet tuja? Tam jest
b³oto! £¹ka nasi¹kniêta jest zgni³¹ wod¹; która stoi w
nieruchomym kanale. Ten kana³ trzeba zaraz zniszczyæ, a ³¹kê
przerzn¹æ kilkoma rowami. Osuszaæ, osuszaæ... - Osuszaæ... -œmia³
siê Krzywos¹d.
- Mnie siê wydaje, ¿e mo¿e pan doktór Judym ma racjê - rzek³
jeden z cz³onków komisji. - Ktoœ w rzeczy samej skar¿y³ siê
przede mn¹ na wilgoæ w Cisach, na dziwne zimno, jakie tu panuje
po zachodzie s³oñca. Na polach okolicznych, mówi³a ta osoba,
jeszcze ciep³o, jeszcze ¿ar idzie z ziemi, a nad stawami ju¿ tak
ch³odno, ¿e kaszel drapie w gardle. Ja nie znam siê na tym, ale
skoro doktór Judym potwierdza... Nawet moja ¿ona... - Ach, z tymi
m³odymi lekarzami! = zawo³a³ na pól ¿artobliwie doktor
Wêglichowski. - Zdaje im siê, ¿e gdzie oni postawi¹ nogê, tam z
pewnoœci¹ le¿y Ameryka, któr¹, rozumie siê, nale¿y co tchu
odkryæ. Przecie ja tu, moi panowie, siedzê zim¹ i latem, znam ten
zak³ad i ¿yczê mu dobrze... Jak s¹dzicie, czy mu ¿yczê dobrze?
Otó¿ tedy - có¿ mi zale¿y na tym, ¿eby istnia³ jakiœ kana³, który
wilgoæ wytwarza, gdyby j¹ wytwarza³. Ale ja rêczê, ¿e to s¹
fikcje, szukanie w ca³ym dziury. Kana³ jest potrzebny tak samo
jak most, jak staw, jak droga, a wiêc go trzymamy. Oka¿e siê, ¿e
jest szkodliwy - to go zniesiemy, ale dla fantazji rozpoczynaæ
jakieœ prace i rzucaæ w to kilkaset rubli, pieniêdzy nie naszych
przecie, pieniêdzy, które ¿adnego dochodu nie dadz¹, które bêd¹
zmarnowane... - Nale¿y w takim razie zrobiæ tylko ma³¹ poprawkê
w og³oszeniach, w opisach Cisów. Nie nale¿y twierdziæ, ¿e tu
lecz¹, przypuœæmy, febry uparte, choroby dróg oddechowych, bo
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (159 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
tego tutaj spodziewaæ siê nikt nie mo¿e. Dr Wêglichowski chcia³
coœ powiedzieæ na to, ale siê wstrzyma³. Tylko szczêki jego kilka
razy drgnê³y. Po chwili dopiero rzek³ lodowatym g³osem: - Ja
tak¿e jestem lekarz... i mniej wiêcej wiem, co tu mo¿na leczyæ,
a czego nie. Zapewne... nie wiem tego tak dok³adnie jak szanowny
kolega doktór Judym, ale o tyle, o ile... Mia³em tu wypadki
malarii znakomicie wyleczonej, wypadki bardzo czêste, wiêc nie
widzê potrzeby nic wykreœlaæ z opisów... - Mnie siê zdaje -
zwróci³ siê do Judyma któryœ z kontrolerów - ¿e mo¿e pan
cokolwieczek za krañcowo bierze tê sprawê. Przecie¿ frekwencja
goœci stale siê zwiêksza. - Frekwencja goœci, proszê pana,
niczego nie dowodzi. Jeden artyku³ uczonego lekarza,
udowadniaj¹cy, ¿e Cisy nie s¹ zdrowe dla tych, od kogo siê
przecie bierze pieni¹dze za powietrze maj¹ce ich jakoby uleczyæ,
mo¿e ca³¹ sprawê obaliæ. Zak³ad mo¿e upaœæ w ci¹gu jednego roku.
Ja tak¿e Ÿle nie ¿yczê temu kochanemu miejscu i dlatego to mówiê.
- "Jeden artyku³ uczonego lekarza..." uwa¿asz?- mrukn¹³ z cicha
dr Wêglichowski do Krzywos¹da, zwijaj¹c grubego papierosa. - O
có¿ zreszt¹ chodzi, o koszta?
- A tak, my wiemy! - zaœmia³ siê Krzywos¹d. Pan doktór znajdziesz
sumê potrzebn¹ na pokrycie wydatków... w kieszeni tego zacnego
Lesa. Ale czy to jest sprawa jak nale¿y? Stary da, rozumie siê,
ale on nawet nie wie, na co daje... - I czy to dobrze, czy to
dobrze namawiaæ tego samotnego cz³owieka do wydatków tak wielkich?-
mówi³a pani Laura. - On jest wprawdzie zamo¿ny, ale nie
milioner, nawet nie krociowy pan. Co zarobi, to rozda. Jeszcze
tak byæ mo¿e, ¿e na stare lata nie bêdzie mia³ gdzie g³owy
po³o¿yæ. - Tak, panie doktorze - mówi³ ów kontroler trzymaj¹cy
stronê Judyma - Leszczykowski za wiele na te rzeczy wydaje. My
wprost na to zezwoliæ nie mo¿emy. Rozumiem jakiœ drobiazg, ale
takie sprawy fundamentalne, to nie uchodzi. Judym zawstydzi³ siê.
Przysz³a mu do g³owy myœl, ¿e w tej chwili Krzywos¹d podejrzewa
go o intencjê skorzystania z sum, które by M. Les przys³a³ na
podniesienie dna rzeki... Myœl ta by³a tak niespodziewana i tak
ogromna, ¿e przydusi³a wszystkie inne. Judym zamilk³ i siad³ na
uboczu.
Tak obali³ siê projekt do prawa o przekszta³cenie zbiorników wody
w parku cisowskim. Po wyjeŸdzie komisji wszystko sz³o dawnym
trybem i na pozór w stosunkach nic siê nie zmieni³o. Dyrektor by³
dla Judyma uprzejmy, Krzywos¹d przesadza³ siê w grzecznoœciach.
W g³êbi kry³a siê zimna nienawiœæ. Judym upokorzony widzia³ swój
projekt w œwietle jeszcze lepszym. Odrzucenie go wyda³o mu siê
i ruin¹ zdrowia kuracjuszów, i postêpkiem przeciwspo³ecznym. Ma³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (160 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
w istocie swej kwestia wyros³a w jego myœlach do niebywa³ych
rozmiarów i zakrywa³a inne sprawy, stokroæ wiêkszej donios³oœci.
Tak gzems dachu chlewika stoj¹cy na prost okna, z którego
patrzymy, zakrywa rozleg³y ³añcuch gór dalekich. Antagoniœci:
dyrektor, Krzywos¹d, Listwa, plenipotent, spierali siê w³aœciwie
nie o podnoszenie dna rzeki. Ka¿dy z nich za³atwia³ w tej sprawie
jakiœ rachunek z Judymem. Dyrektor oblicza³ siê z nim za szpital,
Krzywos¹d za swe upokorzenia, Listwa za m¹cenie ciszy, która by³a
jego rozkosz¹ ¿yciow¹, plenipotent za projekty przeniesienia
czworaków. Przede wszystkim jednak wszystkich czterech z³oœci³a
jego m³odoœæ. Gdyby o tym, co projektowa³ Judym, którykolwiek z
nich mrukn¹³ przy kartach, zyska³by, nie licz¹c krótkich
wyprysków starczego uporu, zgodê, rozumie siê, z tym
zastrze¿eniem, aby ten kto ma piêkne myœli, dokona³ pracy. Skoro
jednak wyst¹pi³ z t¹ sam¹ kwesti¹ cz³owiek m³ody, starcy czuli
siê tak dotkniêci w swej ambicji, jakby ich sponiewiera³. Tote¿
zamknêli siê i postanowili bez umowy wzajemnej nie daæ przewodziæ
takiemu "smykowi". Osobliwie mocno uwzi¹³ siê dyrektor. Prócz
m³odoœci dra¿ni³ go w Judymie ten sam zawód lekarski. Nie zdaj¹c
sobie z tego sprawy, stary medyk nie uznawa³ Judyma za równego
sobie lekarza i kiedy ten przemawia³ albo uœmiecha³ siê w imiê
"medycyny", dyrektor si³¹ woli trzyma³ za zêbami krótkie obel¿ywe
nazwisko. Có¿ mówiæ, gdy m³ody wydar³ siê spod wp³ywu i samopas
dzia³a³. Nie ma takiego œrodka, który by w imaginacji dra
Wêglichowskiego nie przesun¹³ siê i nie mami³ go nadziej¹ rych³ej
i absolutnej satysfakcji. ¯aden jednak nie okazywa³ siê dosyæ i
chwalebnie skutecznym. Usun¹æ entuzjastê dla jakiegoœ powodu,
który ustami plotki mo¿na by rozd¹æ do miary wystêpku. Tu¿ jednak
nasuwa³a siê refleksja, ¿e wówczas trzeba by samemu prowadziæ
szpital, i to w taki sposób, jak to czyni³ tamten. W przeciwnym
razie s³awa Judyma wzros³aby u t³umu do wysokoœci niebywa³ej i
wprost szkodliwej..: Zmusiæ go szykanami, szeregiem drobnych
uk³uæ, upokorzeñ, dra¿nieñ, oœmieszeñ do ucieczki dobrowolnej.
Ale czy wówczas ten szewski synek nie zemœci siê w swój sposób
"naukowy", czy nie przyczepi Cisom w jakimœ piœmidle takiej ³aty,
¿e jej póŸniej sam diabe³ nie odpruje? Dr Wêglichowski przeklina³
dzieñ, w którym zwróci³ siê do Judyma z propozycj¹ objêcia
posady. W pasji targa³ sieæ, któr¹ siê dobrowolnie opl¹ta³. W tej
sieci bowiem by³y pewne oka szczególne. Doktor Wêglichowski szed³
w ¿yciu dotychczasowym drog¹ prost¹, zawsze, jak to lubi³ mówiæ
o sobie, "rzn¹³" prawdê, a o resztê nie pyta³. Nigdy nie trudni³
siê matactwem, podstêpem, nie walczy³ z ¿adn¹ istot¹ ludzk¹
ukrytym dla jej oka pugina³em. Ludzie znali go wszêdzie jako
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (161 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
cz³owieka "zacnoœci". Sam nawyk³ nie tylko do tego przydomka, ale
i do tego rysu swego charakteru, jak siê przywyka do swego futra
albo laski - a¿ oto, po raz pierwszy w ¿yciu, dla walki z tym
"m³odym" maca³ w ciemnoœci i szuka³ w sobie czegoœ nieznanego,
jakiejœ innej broni. Judym czu³ to wewnêtrznie i dlatego chcia³
ich wszystkich zwalczyæ tym gorêcej, ¿e bez reform zdrowotnych,
które zaczyna³y siê od wzniesienia dna rzeki, jak sztuka czytania
od abecad³a, nie warto by³o w Cisach pracowaæ. Tote¿ w zupe³nej
ciszy i wœród grzecznych uk³onów, wspólnego picia herbaty wraz
z czytaniem gazet kipia³a walka ukryta. W pierwszych dniach marca
po têgich mrozach, trzymaj¹cych œwiat w ci¹gu ca³ego prawie
lutego w ¿elaznych pazurach, nasta³a odwil¿. Œniegi raptownie
sp³ynê³y i ziemia do gruntu odmarz³a. Rzeka w parku wezbra³a,
znios³a sztuczn¹ tamê nad pierwszym stawem i wyst¹pi³a z jego
brzegów. Judym sta³ nad t¹ zamulon¹ wod¹, gdy wali³a siê g³êbokim
nurtem, i patrza³ na potwierdzenie swych wywodów. By³o ciep³o,
jasno, po wiosennemu. Zadumany, nie dostrzeg³, kiedy zbli¿yli siê
do niego Krzywos¹d i dyrektor. - A co? - rzek³ administrator -co
by teraz by³o, panie doktorze, gdyby tu nie by³o kana³u. Którêdy
sz³aby ta wszystka woda? - Raczej zapytaj pan, gdzie siê
podziewaj¹ fury zgni³ych liœci z kana³u. Id¹ w tej chwili do
stawu, ¿eby wydzielaæ ze siebie "powietrze"; za które pan ka¿esz
p³aciæ ludziom z daleka przyje¿d¿aj¹cym. - Znacie tê bajeczkê -
wiêc pos³uchajcie...- œmia³ siê dyrektor klepi¹c Judyma po
ramieniu. - Piorunujemy w gazetach na publicznoœæ owczym pêdem
d¹¿¹c¹ za granicê, do tak zwanych b a d ó w . Jaki¿ to b a d
zniós³by podobne rzeczy?
- Kochany panie...
- Nie, nie, ja siê nie zapominam! Ani trochê! Ja mówiê o samej
rzeczy, kiedy panowie tego chcecie. WpuϾmy tu Niemca, i patrzmy,
co by on zrobi³. Co wpierw urz¹dzi: wspania³y salon do tañca czy
szlamowanie stawu? - No, chodŸmy, Krzywos¹d, chodŸmy... - rzek³
dyrektor - mamy jeszcze niejedno na g³owie...
Kilkaset rubli z³o¿one przez doktora Tomasza umo¿liwi³y jego
bratu wyjazd za granicê. Parê dni Wiktor spêdzi³ w domu wœród
p³aczu i perswazji familijnych. Kiedy wszak¿e nadesz³a chwila
odpowiednia, ruszy³ w œwiat. By³ to wczesny ranek w lutym.
Jednokonna doro¿ka z woŸnic¹ znu¿onym i zagrzebanym w ko¿uch
wlok³a siê ulicami. W cieniu nastawionej budy siedzia³ Wiktor z
¿on¹. W nogach mieœci³y siê dzieci, którym ta ostentacyjna jazda
sprawia³a niewymown¹ uciechê. Chudy, zbiedzony koñ-wyrobnik
œlizga³ siê na obmarz³ych kamieniach, utyka³, gdy zerwane nogi
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (162 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
trafia³y w jamy zadête przez zaspy œniegowe i wlók³ przekleñstwo
swego ¿ywota, budê na kó³kach, ulic¹ ¯elazn¹ w kierunku wolskich
rogatek. Z przecznic, od Wis³y, d¹³ wicher i z furi¹ miota³ siê
na wszystko. Bi³ w nozdrza i w pyski, rozwarte przez wêdzid³a,
strudzone konie poci¹gowe, które z ca³ej si³y, wszystkimi
miêœniami wlok³y po barbarzyñskim bruku wielkie fury frachtowe.
Ci¹³ w oczy biednych ludzi, od œwitu dnia pêdz¹cych dok¹dœ po
kawa³eczek nêdznego chleba. Szarpa³ na wszystkie strony ma³¹,
zab³¹kan¹ psinê, która przytula³a siê do zimnych schodów.
Usi³owa³ wyrwaæ haki i zatrzasn¹æ drzwi prowadz¹ce do sklepów.
Zdawa³o siê, ¿e w pewnych sekundach doznaje szalonej wœciek³oœci
na widok szyldów, ¿e ciska siê, chwyta zêbami ogromne litery,
targa je we wszystkie strony, jakby zamierza³ strz¹sn¹æ z nich
na ziemiê g³upie napisy. Skoro w swej drodze dalekiej spotyka³
wysokie kamienice, wdziera³ siê na ich dachy i stamt¹d wydyma³
zaspy œniegu w brudne ulice. Cieniutkie w³ókienka przecina³y
widowniê jakoby ¿ywe, ruchome sieci pajêcze. Lotne p³atki snu³y
siê tak szybko i tak ci¹gle w jednym kierunku, ¿e zostawia³y w
oczach wra¿enie d³ugich nici. Zdawa³o siê: ¿e pocz¹tki ich snuj¹
siê, niby z k¹dzieli, z zaspy pod rudym parkanem, w oczach
rosn¹cej, a przeciwleg³e koñce zwijaj¹ na druty telefonowe, kr¹¿¹
mechanicznie doko³a s³upów z poprzecznymi ramionami i lec¹ w
maszynowym pêdzie dok¹dœ nad rynny. W sieci tej uwik³any miota
siê na rogu uliczny pos³aniec. Skacze i tupie, uderza nog¹ o
nogê, rozciera sobie rêce i biega na ma³ym dystansie tam i z
powrotem, tam i z powrotem. Gdy zwróci³ siê twarz¹ ku pó³nocnej
stronie, wicher czyhaj¹cy za wêg³em rzuca siê nañ jak tygrys,
wszczepia w niego pazury i oddech wt³acza do gard³a. Wówczas ten
ma³y, zgarbiony cz³eczyna odwraca siê i drepce w miejscu, a
wicher bije go w plecy i pcha przed sob¹, podwiewaj¹c szar¹
sukmanê. S¹ chwile, kiedy pos³aniec przyczaja siê przed wichrem,
wtula siê w zag³êbienie muru i stoi tam bez ruchu, jakby bez
¿ycia... Tam dalej idzie szerokimi krokami ogromny ¯yd-furman z
biczyskiem w rêku. G³owê ma obwi¹zan¹ jakimœ du¿ym, czerwonym
ga³ganem, na sobie ze trzy opoñcze, nogi w buciorach z woj³oku.
Twarz jego, zaroœniêta, krwawa, sch³ostana przez wiatry, góruje
wœród t³umu, przekrwione oczy patrz¹ jak wicher spod brwi
zsuniêtych. Ten cz³owiek z pola, cz³owiek nale¿¹cy do drogi jak
s³up wiorstowy albo bariera mostu, przygotowany do obcowania z
burz¹, ze œniegiem i mrozem, zaciekawia do ¿ywego Karolê i
Franka. Zapominaj¹ o œwiecie i, gdy doro¿ka daleko ju¿ odlaz³a,
widz¹ go jeszcze i pokazuj¹ sobie nawzajem palcami. Na Srebrnej
i Towarowej, gdzie wskutek œcisku fur doro¿ka idzie wolno, noga
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (163 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
za nog¹, i huœta siê w wybojach jak ³ódka, dzieciom a¿ oczy
wy³a¿¹ z ciekawoœci. Oto wozy frachtowe trzeszcz¹ce pod ciê¿arem
pak z towarem, czarne fury na³adowane wêglem, inne lodem, ceg³¹,
drzewem. Obok nich id¹ woŸnice zadêci œniegiem, z osêdzia³ymi
brodami na czerwonych twarzach, i wrzeszcz¹c poganiaj¹ zwierzêta.
Spomiêdzy brudnych kamienic wyrywaj¹ siê tu i ówdzie dzikie
kszta³ty murów fabrycznych, nawet wœród takiej zamieci nie trac¹c
swej barwy czarnej, jakby wieczn¹ œniedzi¹ okrytej. Dachy o
formie spiczastych schodów, zza których szkl¹ siê ciemne, stalowe
szyby, nie po to wprawione, ¿eby przez nie na œwiat bo¿y oczy
ludzkie patrza³y... Wœród dusz¹cych murów uderzaj¹ te szyby
blaskiem nie swoim, obcym ich naturze, niby oczy kota pod œwiat³o
widziane. Gdzie indziej wyrywa siê w niebo wielki komin z ceg³y
albo czernieje ¿elazny, przymocowany drutami, i rzuca olbrzymie
k³êby burego dymu na mury s¹siednich domów i w okna ich mieszkañ.
Konwulsyjne ruchy budy spycha³y jad¹cym na brwi kapelusze i
zas³ania³y oczy. Wiktor siedzia³ bez ruchu. Spod obwis³ej linii
ronda patrza³ na przesuwaj¹cy siê obraz. Kiedy niekiedy z oczu
jego wytacza³a siê ³za i przez nikogo nie dostrze¿ona bieg³a po
wynêdznia³ej twarzy. Gdy minêli rogatkê, wrzawa usta³a. Otoczy³y
ich parkany, pustki, sady, rozleg³e dziedziñce zawalone wêglem,
wapnem, deskami. Gdzieniegdzie nawija³ siê przed oczy samotny,
chudy dom, jakby wydmuchniêty z czerwonego piasku. Drzwi jego
piêtra wychodzi³y w szczere pole, a nie znajduj¹c przed sob¹
balkonu, dok¹d mia³y prowadziæ, tylko dwie rude szyny stercz¹ce
w murze, zdawa³y siê ¿ywiæ zamiar wyrwania siê z zawias i
rzucenia w przepaœæ. Wkrótce i te ostatnie siedziby znik³y i za
jakimœ parkanem odchyli³o siê pole, dziedzina wichru. Daleko
zosta³o miasto rysuj¹ce siê nik³ymi liniami jak symbol czegoœ
niejasny, a pe³ne boleœci i takiego ¿alu, takiego ¿alu... Do budy
wdziera³ siê teraz têgi, zimny wicher.
W drzwiach przydro¿nych hucza³ z³owrogo, czasem miêdzy orczykami,
jakby u tylnych kopyt szkapy, gwizda³ przeraŸliwie. Ca³a rodzina
przytuli³a siê do siebie. Judymowa niby to instynktownie pod
wp³ywem zimna cisnê³a kolanami nogi mê¿a. On siedzia³ sztywny,
rêce wsun¹³ w rêkawy i patrza³ przed siebie. Myœlami by³ ju¿
daleko, w podró¿y. Bada³ swoj¹ nieznan¹, przysz³¹ drogê za pomoc¹
b³êdnych przeczuæ. Sk¹dœ, z dalekich, Bóg wie kiedy odebranych
wra¿eñ, z napomknieñ s³yszanych wytwarza³ sobie dziwne narzêdzie
poznania niewiadomej doli. Wzrok jego b³¹dzi³ po œniegach
przydro¿nych, tak dziwnych jak wypadki, jak myœli, jak wszystko.
Oto kszta³ty zasp dziewiczych, bez ¿adnej formy, niezgodne z
niczym, prze³adowane jakimiœ szczególnymi efektami, jakby
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (164 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ornamentem w rodzaju barokowym. To jakby liœcie powykrêcane,
krzywe, pe³ne zgiêæ do wnêtrza, niby to przypominaj¹ce naturê,
ale od form jej prawdziwych dalekie; liœcie nie istniej¹ce,
liœcie wielkie a niepe³ne; to znowu jakby strza³y tytaniczne,
którymi mo¿na by przebiæ koœció³ œwiêtokrzyski . Tu ci¹gnê³y siê
jakieœ chwilowe wzgórza, co zaleca³y siê oku ³agodnym kszta³tem
swoim, gdzie indziej ohydne jamy, przypominaj¹ce najgorsz¹ a
niewiadom¹ i ciemn¹ boleœæ ¿ycia, a przypominaj¹ce tak ¿ywo, niby
krzyk przeraŸliwy... Œwiat z prawej i lewej strony zas³oniêty by³
bur¹ czarniaw¹ , z której ³ona wicher wydyma³ i niós³ nad ziemi¹
œniegi lotne. Oko³o po³udnia doro¿ka przyby³a wreszcie na miejsce
i zatrzyma³a siê przed samotnym budynkiem w szczerej pustce,
któr¹ ³¹czy³ ze œwiatem plant kolejowy. Na dole by³ sklepik z
jaskrawym szyldem. W g³êbi mieœci³ siê lokal rodziny ¿ydowskiej,
której liczni przedstawiciele ukazali siê we drzwiach, gdy
doro¿ka obok nich stanê³a. Dzieci skostnia³e prawie od zimna
wytrzeszczonymi oczyma przypatrywa³y siê tej "kamienicy",
zbudowanej z belek na pó³ zmursza³ych, zapewne po spad³ej z etatu
karczmie lub stodole, a umalowanej na kolor cielisty z czerwonymi
ornamentami oko³o drzwi i okien. Wiktor wysiad³ i poprosi³ jedn¹
z osób przypatruj¹cych siê, czy nie mo¿na by dla rozgrzewki
dostaæ kieliszka monopolu. Zaraz wyniesiono przed dom butelkê i
ca³a rodzina wychyli³a po kieliszku. Dryndziarz zmuszony by³
prze³kn¹æ dwa, gdy¿ po pierwszym ca³kiem nie móg³ dojœæ istotnego
smaku. We mgle widaæ by³o jakieœ szare zarysy. ¯ydkowie
objaœnili, ¿e to w³aœnie jest dworzec kolejowy. Poci¹g id¹cy w
stronê Sosnowca mia³ ukazaæ siê za jakie trzy kwadranse. Judym
musia³ siê spieszyæ. Familia mia³a go odprowadziæ jeszcze kawa³ek
drogi, a nie dochodz¹c miasteczka cofn¹æ siê, ,wsi¹œæ w czekaj¹c¹
dryndê i wróciæ do Warszawy. Szli tedy wszyscy prêdko, prêdko,
brzegiem plantu, po zmarzniêtej grudzie œcie¿ki. Wiktor bieg³
przodem. Zdawa³o mu siê, ¿e ju¿ póŸno, ¿e poci¹g idzie... Wtedy
bieg³ szybko... Oni pospieszali za nim, naœladuj¹c jego ruchy.
Czasami znowu zwalnia³ kroku i mówi³ jeszcze urywanymi zdaniami,
radzi³ ¿onie zrobiæ to i tamto... Ona chcia³a jeszcze poruszyæ
tysi¹ce rzeczy, mia³a nadziejê, ¿e go co mo¿e zatrzyma, choæby
na dzieñ, na parê godzin. Myœli w jej g³owie spl¹ta³y siê i tak
jak te p³atki œniegu snu³y po mózgu. Czu³a w ustach, w gardle,
wewn¹trz siebie pal¹cy smak wódki i jakieœ odurzenie zmys³ów.
By³o jej wszystko jedno, a razem taki ¿al! Serce œciska³o siê
jakby je cienka niæ przewi¹za³a i rznê³a. Ale nade wszystkim
sta³a nierozumna pewnoœæ, ¿e cokolwiek kto kiedy zrobi³ na
œwiecie i w jakimkolwiek celu, to ona jedna jedyna musi dŸwigaæ
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (165 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ciê¿ar tego wszystkiego. Musi wy¿ywiæ te dzieci. On, Wiktor,
odchodzi. To nie ma gadania, musi... Och, jak pali ta wódka! Taki
dym w g³owie, taki g³upi dym... Trzeba przecie rozumieæ, co i
dlaczego. Skoro urodzi³a dzieci, to je musi nieœæ na sobie. Jak
to zwierzê, jak to Zwierzê. Wiadoma rzecz. Ojciec mo¿e odejœæ,
a ona nie. Ona matka. To siê nazywa tak matka. Rozumie siê, ¿e
on musi iœæ, jeszcze jak siê to rozumie! Pod sercem le¿y to
rozumienie niby dziecko poczête, jak rana le¿y otwarte, w któr¹
siê wieczny piasek sypie. We wnêtrzu piersi le¿y zgoda na to
odejœcie. O kilkaset kroków przed pierwszymi domami mieœciny
Wiktor zatrzyma³ siê i rzek³, jako trzeba siê ju¿ po¿egnaæ...
G³os jego drgn¹³. Po obydwu stronach twardej i szerokiej szosy,
na któr¹ weszli, czernia³y rokiciny. Ciemnobrunatne, œliskie,
okr¹g³e prêty ich ga³¹zek t³uk³y siê o drewna mocnej bariery
pomalowanej czarn¹ farb¹. By³ to okrutny, przejmuj¹cy g³os. Wiatr
ci¹³ do³em, pod barierami, i zmiata³ z drogi cienkie fa³dy
œniegowe, ods³aniaj¹c lód ciemny i grzebienie grudy startej przez
ko³a wozów. - Wiktor - jêknê³a Judymowa - nie rzucisz miê? Bój
siê ty Boga, Wiktor..:
- Masz ci... teraz...
- Bo jakbyœ miê puœci³ kantem!
- No i teraz pora na takie rzeczy... Kolej idzie. Trza przecie
mieæ rozum. - ¯ebyœ wiedzia³, ¿e te dzieci, to przecie twoje...
Wiktor, Wiktor..: - ³ka³a cichym, bojaŸliwym, umieraj¹cym g³osem.
- Ale napiszê, jak tylko pierwsz¹ robotê dostanê.
I pierwszy pieni¹dz to samo przyœlê. Có¿ ty myœlisz...
Prêdko j¹ obj¹³, uœcisn¹³. PóŸniej dzieci.
Nim siê obejrzeli, odszed³ drog¹. Wlekli siê za nim, ale machn¹³
rêk¹ raz i drugi, nakazuj¹c im powrót. Z dala jeszcze raz
krzykn¹³, ¿eby wracali, bo dryndziarz zniecierpliwi siê i
odjedzie. Stanêli tedy w miejscu i patrzeli na jego postaæ. Widaæ
by³o palto odsiedziane, spodnie z nêdznego kortu, wypchniête na
kolanach, szerokie, nie zakrywaj¹ce cholewek kamaszków, kapelusz
zrudzia³y, p³aski "melon". Tylko twarz ju¿ im zginê³a. Judymowa
rzek³a do dzieci wœród ³kania:
- Widzicie, to ojciec tam idzie... Ta ojciec... tam...
Franka nie zdziwi³a ani trochê ta wiadomoœæ. Sta³ sobie
najspokojniej i d³uba³ palcem w nosie. Postaæ Judyma coraz
s³abiej czernia³a wœród lec¹cego œniegu, wreszcie raptem zsunê³a
siê za pochy³oœæ gruntu i znik³a z oczu Wtedy Judymowa chwyci³a
Karolê za rêkê i bieg³a z powrotem, ¿eby jak najmniej traciæ
czasu, za który p³aci³o siê doro¿karzowi. Jê³a przywo³ywaæ
Franka, który z niek³aman¹ satysfakcj¹ puszcza³ na szosê bry³ki
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (166 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zmarzniêtej grudy...
Na pocz¹tku czerwca Judymowa dosta³a list od mê¿a ze Szwajcarii
z ¿¹daniem przyjazdu. Pisa³, ¿e zarabia w fabryce wiêcej ni¿ w
Warszawie, ¿e musi du¿o wydawaæ na siebie, gdy siê w knajpie
sto³uje, ¿e mu jad³o szwajcarskie ani weŸ nie s³u¿y. Wylicza³
potrawy, jak zupê z sera szwajcarskiego, kartoflane sa³aty,
napoje, jak most, i w podziw wszystkich wprowadzi³ dziwacznoœci¹
takiego sto³u. Judymowa nie mia³a ¿adnego wyjœcia. Zarobiæ na
dom, dzieci i ciotkê sama nie mog³a, lêka³a siê, ¿e j¹ m¹¿ mo¿e
opuœciæ i zgin¹æ gdzieœ na kraju œwiata. Skoro chcia³, skoro
kaza³, ¿eby przyje¿d¿a³a - nie pozostawa³o nic innego. Graty
sprzeda³a i uzyskawszy paszport ruszy³a w drogê. Ktoœ ze
znajomych powiedzia³ jej, ¿e przez granice niemieckie zabraniaj¹
przewozu sukien materialnych , wiêc wszystko, co mia³a lepszego,
popru³a, okrêci³a siê ca³a najrozmaitszymi szmatami i tak, z
zielonym, drewnianym kuferkiem w rêku odjecha³a. Na dworcu
zebra³o siê gronko przyjació³ Wiktora. Ciotka ³ka³a... Dzieci
by³y zrazu uszczêœliwione Ona sama, odwyk³a od bezczynnoœci,
drzema³a ci¹gle w wagonie. Kupi³a bilet wprost do Wiednia, gdzie
mia³ j¹ na dworcu czekaæ jeden towarzysz, gadaj¹cy po polsku.
Judymowa nie umia³a ani jednego obcego wyrazu. Ponauczano j¹
s³ów: Wasser, Brot, zwei, drei, itd. ale i to jej siê spl¹ta³o
w g³owie. Przejecha³a granicê, noc nasta³a, a tymczasem w wagonie
wci¹¿ jeszcze po polsku rozmawiano. Judymowa by³a dobrej myœli:
"Taka ta i zagranica! Przecie siê tu doskonale z ludŸmi
rozmówi... Troszkê jakoœ inaczej gadaj¹, ale po naszemu". U³o¿y³a
przy sobie dzieci, sama siê skurczy³a Jej nerwy, przywyk³e do
wiekuistej czujnoœci, skorzysta³y z chwili. Zapad³a w sen, ów sen
w wagonie klasy trzeciej, w stan dziwnej pó³jawy, kiedy czuje siê
wszelkie ³oskoty i dr¿enia, wie wszystko, a zarazem jest o tysi¹c
mil... Poci¹g lecia³ w ciemnoœci. Czêstokroæ w szyby wagonu
uderza³y œwiat³a stacji i po krótkiej chwili ginê³y, jakby dok¹dœ
uniesione przez œwist lokomotywy. Gdy poci¹g stawa³, s³ychaæ by³o
dygotanie dzwonków elektrycznych. Skowycza³ w nich jakiœ frazes
z³owieszczy, rozbity na tysi¹ce jednolitych wzdrygniêæ...
Judymowa czu³a to w sennym marzeniu. To na ni¹ zewsz¹d wia³
strach olbrzymiooki, to siê przeistacza³ w widzenia mi³e, w
rozmowy z ludŸmi bliskimi albo w pospolity, znany, obrzyd³y widok
wnêtrza fabryki cygar. Zmys³y, przyuczone jak poci¹gowe bydlêta
do zaduchu, ³oskotu, .wrzawy i mêki, wp³ywa³y teraz w jakieœ
nieznane przestwory. Snu³a siê w nich s³odkawa, tchórzliwie-
zwyciêska podœwiadomoœæ o wy¿szoœci nad wszystkim, co zosta³o w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (167 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Warszawie, co teraz w brudach pracuje. Ona jedzie w œwiat, w
œwiat, w œwiat. Do Wiednia... Gdy kiedyœ zjawi siê w Warszawie,
ju¿ nie pozwoli ciotce imponowaæ sobie radami, dobrymi na ka¿dy
wypadek. Co ciotka wie? Co ciotka mo¿e wiedzieæ? By³a ciotka, na
przyk³ad, w takim chocia¿by Wiedniu? Widzia³a ciotka œwiat,
Europê? I dostrzega w sennym z³udzeniu star¹ tu¿ obok siebie.
Zbeczane ciotczysko siedzi na kuferku pod oknem. Gdzie to jest,
w starym mieszkaniu na Ciep³ej czy gdzie indziej? Jakaœ stancja
na poddaszu czy w suterenie... K¹ty izby zalega mrok, wilgoæ i
smutek. Tylko na jeden policzek ciotki Pelagii i na chud¹,
zaciœniêt¹ rêkê pada z okna blade œwiat³o. Stara nic nie mówi i
wiadomo, ¿e siê nie odezwie. Zaciek³a siê. Becza³a swoim
zwyczajem przez ca³¹ noc, a teraz ju¿ milczy i tylko patrzy spode
³ba zimnymi oczami. Czasem po jej wargach zamkniêtych przewinie
siê blady, chory, krótki uœmiech. Ale ¿eby westchnê³a... ¯eby siê
choæ przemówi³a z cz³owiekiem... Wie ona wszystko- ho! ho... Nic
siê przed ni¹ nie ukryje. We trzy miesi¹ce po takim dniu wymieni,
co by³o wtedy a wtedy, o której godzinie jakie s³owo albo
wejrzenie pad³o. Judymowa czuje jakiœ g³upi, nieznoœny ¿al.
Chcia³aby zwróciæ siê do ciotki, chcia³aby j¹ z wrzaskiem
zapytaæ: "I czegó¿ ciotka siedzi, u diab³a, jak Kopernik na
s³upie! O co ciotce chodzi? Skradli my co, czy my kogo spalili?"
Ale nie to, nie to! Wcale nie to chcia³a do niej mówiæ... Na
takie s³owa mia³aby ciotka nie jedn¹, ale sto odpowiedzi. Tu
chodzi o co innego. Przecie musia³a wyjechaæ, musia³a iœæ za
mê¿em, gdzie jej kaza³. Niech¿e ciotka powie, ¿e to Ÿle zrobi³a!
Tak, dobrze!! Uwolni siê raz na zawsze od starej... Tylko to
jedno, to jedno... Taki ¿al! Nie mo¿e patrzeæ na star¹, tak jej
ju¿ obrzyd³a, ale zarazem nie mo¿e oczu od niej oderwaæ! Nagle
coœ j¹ potr¹ci³o i cisnê³o na œcianê. Drzemi¹c pochyli³a siê i
wspar³a ramieniem o cz³owieka siedz¹cego obok niej na ³awce. By³
to wysoki, barczysty mê¿czyzna z fajk¹ w zêbach. Zmierzy³ j¹
z³ymi oczyma i coœ mrukn¹³. Twarz jego by³a ciemna, du¿a, nos
orli. Wszed³ do wagonu, gdy zasnê³a. Przy sk¹pym œwietle Judymowa
obejrza³a ukradkiem tê now¹ figurê i kilka innych zape³niaj¹cych
przedzia³. Byli to jacyœ nowi ludzie. Widaæ wsiedli doœæ dawno,
bo zd¹¿yli siê pospaæ. Ktoœ z nich g³oœno chrapa³. Naprzeciwko
kiwa³ siê jakiœ mê¿czyzna w twardym, okr¹g³ym kapeluszu. Widaæ
by³o tylko ten kapelusz, gdy¿ ca³a g³owa zwis³a na piersi, a
twarz skry³a siê w postawionym ko³nierzu paltota. Kapelusz zni¿a³
siê bardziej i ca³y korpus coraz œmieszniej szed³ naprzód.
Zdawa³o siê, ¿e lada chwila runie na Karolê œpi¹c¹ w rogu
przeciwleg³ej ³awy. Judymowa chce krzykn¹æ, ale dziwny lêk
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (168 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dreszczem j¹ przenika. W k¹cie spa³ ktoœ inny. Twarz chuda,
oparta o œcianê, trzês³a siê wraz z ni¹ i z ha³asem siê t³uk³a.
Z ust œpi¹cego, roztwartych jak mo¿na sobie wyobraziæ najszerzej,
wydziera³o siê spazmatyczne chrapanie... Judymowa zlêk³a siê
czegoœ patrz¹c na tych ludzi. Wyjrza³a oknem i ze zdziwieniem
zaczê³a dostrzegaæ okolicê. Krótka wiosenna noc mia³a siê ju¿
rozwiaæ Szary zakres dalekiej p³aszczyzny majaczy³ przed oczyma,
a widok ten œcisn¹³ serce tak boleœnie, jakby je d³awi³. "To ju¿
musi byæ obca ziemia..." - pomyœla³a sobie Judymowa. Wówczas z
wielkim strachem i z jakimœ pokornym uszanowaniem rozejrza³a siê
po obliczach ludzi œpi¹cych w wagonie. Poci¹g pêdzi³. Okolica
stawa³a siê coraz ludniejsza. W szczerym polu czerwienia³y
fabryki Wszêdzie widaæ by³o domy, koœcio³y... By³ ju¿ dzieñ
zupe³ny, gdy ukaza³a siê wielka rzeka, szeregi czarnych,
zadymionych murów. Wkrótce poci¹g stan¹³. Wszyscy wysiedli z
wagonu, wiêc i Judymowa ruszy³a siê z miejsca. Dzieci by³y
zaspane, znu¿one, blade, ona sama chwia³a siê na nogach. Gdy
stanê³a wœród szerokiego peronu, zbli¿y³ siê do niej jakiœ
cz³owiek biednie ubrany i przemówi³ po polsku: - Zaraz-em was
pozna³.
Judymowa wpatrzy³a siê w rysy nieznajomego i przypomnia³a je
sobie. Towarzysz zabra³ jej rzeczy i kaza³ im iœæ ze sob¹. Wyszli
na miasto i d³ugo maszerowali ró¿nymi ulicami. Wiedeñczyk mówi³
du¿o i chêtnie. By³ to dobry znajomy Wiktora. Zetknêli siê znowu
ze sob¹ tu, we Widniu. Tamten pisa³ do niego, ¿eby siê zaj¹³
¿on¹, gdy bêdzie w oznaczonym dniu przeje¿d¿a³a. Wyprawi j¹
dalej. Nie poszed³ dziœ do fabryki, bo chce festownie zaj¹æ siê
nimi. S¹ znu¿eni - ba, ba - tyli œwiat. Wprost z Warszawy! I có¿
ta w tej Warszawie? Mi³a to jest mieœcina, ta Warszawa, nie mo¿na
powiedzieæ, weso³e miasteczko, choæ ani siê nie umywa³a do
Widnia... Judymowa mówi³a pó³gêbkiem. Wstyd jej by³o
nieznajomego. Pragnê³a spocz¹æ co prêdzej... Zeszli w dzielnicê
ubo¿sz¹, wdrapali siê na czwarte piêtro wielkiego domu. Wkrótce
byli w zwyczajnym, ciasnym, robotniczym mieszkaniu. Przyjaciel
Judyma ¿onaty by³ z wiedenk¹, która ani s³owa po polsku nie
rozumia³a. Plot³a jednak do dzieci i do Wiktorowej œmieszne
jakieœ wyrazy, zadawa³a im tysi¹ce pytañ, œmia³a siê, ociera³a
oczy... Po œniadaniu zas³ano betami szerok¹ kanapê i Judymowa
z³o¿y³a na nich sw¹ g³owê, ale mimo zmêczenia oka zmru¿yæ nie
mog³a. Godzina za godzin¹ up³ywa³a jej na rozmyœlaniu o tym, jak
to jechaæ dalej. Teraz dopiero pojê³a, ¿e jest miêdzy obcymi.
Towarzysz Judyma, który mówi³ po polsku, sta³ siê tak dla niej
bliski i drogi jakby brat rodzony. Gdy wychodzi³ z pokoju, dr¿a³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (169 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
na sam¹ myœl, ¿e ju¿ odszed³ i nie wróci. Pod wieczór musieli
wyruszyæ na dworzec. Opiekun ulokowa³ ich w wielkim furgonie
przewozowym jak œledzie w beczce i odstawi³ na Westbahn . Tam
kupi³ Judymowej bilety do samego Winterturu w Szwajcarii, a gdy
wyczekiwali na drugi dzwonek - prêdko j¹ uczy³ rozmaitych s³ów
niemieckich. Przede wszystkim kaza³ jej spamiêtaæ dwa: umsteigen
i Amstetten. Wlepia³ w ni¹ swe wy³upiaste, blade oczy i
poruszaj¹c grdyk¹ szyi, gada³: - Amstetten - to jest stacja,
gdzie bêdziecie przesiadali na Zug, co rznie do Salzburga - a
umsteigen - to znaczy przesiadaæ. Pytajcie siê c i ê g i e m.
konduktora: Amstetten? Amstetten? Jak powie, ¿e tak, albo kiwnie
g³ow¹, wtedy przesiadaæ na Zug do Salzburga - umsteigen!
Rozumiecie? - Rozumiem... - szepta³a Judymowa dr¿¹c ze strachu.
Uczy³ j¹ prócz tego kilkunastu niezbêdnych wyrazów, gdy wtem
uderzy³ drugi dzwonek. T³ok ludzki wali³ siê we drzwi i do
wagonów. Towarzysz Kincel znalaz³ dogodne miejsce i zdoby³ je dla
swych protegowanych nie bez trudu. Przy okazji stoczy³ k³ótniê
z jakimœ grubasem, który na tê w³aœnie ³awkê usi³owa³ siê
wpakowaæ. Judymowa nie rozumia³a, rzecz prosta, o co chodzi, ale
z tonu mowy wnosi³a, ¿e ma siê na awanturê. Zaczê³a tedy prosiæ
swego przewodnika, ¿eby da³ spokój, gdy¿ ba³a siê teraz
wszystkiego. Towarzysz Kincel udobrucha³ siê. Dzieci ulokowa³,
pakunki z³o¿y³ na górnej ³awce i ci¹gle jeszcze uczy³ Judymow¹.
Ale oto trzeci dzwonek rozleg³ siê jakby krótki z³y krzyk i
towarzysz zgas³ w w¹skich drzwiach przedzia³u. Wagon by³ pe³en
ludzi. Panowa³ gwar...
Judymow¹ ogarnê³a rozpacz, gdy ws³uchuj¹c siê z ca³ej si³y w tê
mowê nie chwyta³a ani jednego zrozumia³ego dŸwiêku. - Amstetten,
umsteigen, Amstetten, umsteigen... szepta³ g³os towarzysza, choæ
jego samego ju¿ dawno nie by³o. Poci¹g wolno ruszy³ siê z
miejsca: Ogniste, bia³e latarnie co pewien czas przyskakiwa³y z
zewn¹trz do okien wagonu na podobieñstwo jakichœ pysków
pa³aj¹cych, które zdawa³y siê œcigaæ to ruchome gniazdo ludzkie
B³ys³a ostatnia - i poci¹g run¹³ w ciemnoœæ, jakby siê urwa³ i
odlecia³ od œwiat³a. Dzieci by³y rozkapryszone. Karola becza³a
na g³os, Franek sprzecza³ siê o jakieœ g³upstwo: Judymowa by³a
wprost rozszarpana w sobie. Dusi³ j¹ brak punktu oparcia. By³a
w tym strasznym krêgu czucia, kiedy cz³owiek niepanuje nad sob¹,
kiedy w nim coœ siê rozrywa, wybucha jak ³adunek prochu i kiedy
jego cia³em œlepy czyn rzuca jak chce. Czu³a dusznoœæ w gardle
i zamêt, zamêt. Siedzia³a cicho na ³awce; ale nie by³a pewna, czy
za chwilê me porwie siê, nie roztworzy, drzwi i nie uciecze wraz
z tym poci¹giem dok¹dœ naprzód, w g³uch¹, straszliw¹, w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (170 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
bezbrze¿n¹ ciemnoœæ Nie umia³aby powiedzieæ, jak to d³ugo trwa³o.
Nagle drzwi siê otwar³y i prosto w oczy zaœwieci³a jej latarnia
konduktora. Judymowa wydoby³a swe bilety i poda³a je urzêdnikowi
Ten je obejrza³ starannie, przeci¹³ i oddaj¹c, monotonnym g³osem
wymówi³: - Amstetten, umsteigen..:
S³owa te w uchu Judymowej zabrzmia³y jak najczulsze pocieszenie.
Mo¿e Bóg da, ¿e bêdzie rozumia³a wszystko tak samo jak te wyrazy.
Chwa³a Panu Bogu Najwy¿szemu..: Niech bêdzie imiê Jego
b³ogos³awione... Blask latarki konduktora zgas³ we drzwiach.
Wagon zaleg³a pó³ciemnoœæ. Panowa³ jeszcze gwar rozmów, z
przeciwnego k¹ta wybucha³y co chwila œmiechy i wrzaski jakichœ
bab obrzydliwych, ale ju¿ to wszystko nie by³o takie bolesne.
Poci¹g huczy, huczy... A gdy siê dobrze ws³uchaæ, to mo¿na
uchwyciæ s³owa, nie-s³owa, które spod jego kó³ p³yn¹. Ach, nie,
nie s³owa... To jest jak ta odmiana, któr¹ œpiew robi z
cz³owiekiem. Sam niewiadomy grot muzyki, który na wzór ¿¹d³a
zostawiaj¹ w duszy cz³owieczej g³êbokie, œwiête tony. To jest
sama sprawa i skutek melodii, do której naje¿¹ wyrazy "Gorzkich
¿alów" rozlegaj¹ce siê pod sklepieniem wielkiej g³êbiny koœcio³a
Œwiêtojañskiego:
Zas³ona siê potarga³a,
Ziemia dr¿y, ³amie siê ska³a...
Pieœñ ta unosi cz³owieka, bierze go od obecnych, przesz³ych i
przysz³ych mêczarni ¿ywota, wydziera z kleszczów wszelkiej
niedoli, usuwa bez bólu od mê¿a, od pamiêci rodziców, od
mi³owania i nienawidzenia, nawet od Franka i od Karoli. Wszystko
obce, zimne, cudze. Tam gdzieœ daleko, daleko ci¹gnie ze sob¹ na
œwiête pole jasn¹ muraw¹ zas³ane. Perliste rosy na kwiatach
stoj¹. Komu te bia³e wody obmyj¹ bose, skrwawione nogi, ten znowu
staje siê cz³owiekiem, samym sob¹, ca³¹, samotn¹, swobodn¹ dusz¹.
£zy ³agodne p³yn¹ do serca jako cudotwórcze lekarstwo, które
ogieñ ka¿dej rany uœmierza. Ch³odny pokój czy mo¿e wiatr pachn¹cy
owiewa znêkane czo³o. Czasami jeszcze schyla siê rozpacz...
Czasami trwoga œmiertelna tak oczy zaostrzy, ¿e widz¹ tu¿ obok
siebie jakieœ przera¿aj¹ce widma nieszczêœcia, ale to wszystko
z wolna zacicha, zacicha...
Pocz¹³ szemraæ cichy deszcz. Zaludnienie wagonu zmienia³o siê.
Wchodzili ludzie proœci, ch³opi w krótkich spencerach, z fajkami
w zêbach, jechali dwie, trzy stacje i wysiadali ustêpuj¹c miejsca
innym gromadkom. Powietrze by³o straszne, tak straszne, ¿e ma³a
Karola dosta³a md³oœci. Gdy siê nieco uciszy³a i zasnê³a,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (171 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Judymowa siad³a obok niej w rogu i przespa³a okrzyki "Amstetten!"
rozlegaj¹ce siê za oknem. Wiêkszoœæ jej towarzyszów podró¿y
wysiad³a, weszli znowu ca³kiem inni, a ona o tym wszystkim nie
wiedzia³a wcale. Gdy siê ocknê³a, by³ ju¿ dzieñ. Wagon by³ prawie
pusty. Z okien widaæ by³o kraj pagórkowaty i dziwnie zielony.
Œliczne ³¹ki ci¹gnê³y siê tam miêdzy wzgórzami. Przed po³udniem
wagon stan¹³ i wszyscy pasa¿erowie wysiedli. "To musi byæ przecie
Amstetten..." - pomyœla³a Judymowa.
Œci¹gnê³a swoje tobo³ki z góry, zebra³a je i wysiad³a. Dr¿¹c
przeczyta³a na dworcu stacyjnym inn¹ nazwê. Wtedy j¹ znowu
opanowa³a wielka bojaŸñ: czy aby nie sta³o siê co z³ego?... By³a
to niewielka stacyjka. Poci¹g, którym przyjecha³a, zwekslowano
na drug¹ liniê, odczepiono lokomotywê. Sta³ pusty jak wóz bez
koni. Podró¿ni rozeszli siê, nawet tragarze znikli z peronu.
Judymowa nie wiedzia³a, co ma robiæ. Sta³a obok swych rzeczy, z
przestrachem rozgl¹daj¹c siê doko³a. Zdawa³o jej siê, ¿e w tym
oczekiwaniu na coœ niewiadomego up³ynê³y godziny... Nareszcie z
biura stacji wyszed³ urzêdnik kolejowy, zbli¿y³ siê i o coœ
zapyta³ po niemiecku. Nie zrozumia³a oczywiœcie nic a nic. Po
d³ugiej chwili zdo³a³a wydobyæ z gardzieli bojaŸliwie pytaj¹cy
dŸwiêk: - Amstetten?
Kolejarz spojrza³ na ni¹ z uœmiechem, zada³ znowu jedno, drugie
pytanie, a gdy nie otrzyma³ ¿adnej odpowiedzi, usun¹³ siê. Wróci³
po chwili i znowu rzuca³ jakieœ wyrazy. Widz¹c, ¿e nic nie
rozumie, wzi¹³ j¹ za rêkê, wyprowadzi³ z peronu na dziedziniec
i wskaza³ gestem miasto le¿¹ce w dali. Wtedy zrozumia³a, ¿e z ni¹
coœ z³ego siê dzieje. Wydoby³a z kieszeni bilet i pokaza³a
urzêdnikowi. On przeczyta³ to, co tam sta³o, wytrzeszczy³ na ni¹
oczy, wzruszy³ kilkakroæ ramionami, odda³ jej bilet i znowu, jak
tylko móg³ najwyraŸniej, gada³ wywijaj¹c rêkami. Wreszcie mrukn¹³
coœ ostro, chrapliwie i poszed³. Czeka³a na tym samym miejscu w
nadziei, ¿e mo¿e wróci i jakoœ ni¹ pokieruje, ale daremnie. Ju¿
siê wiêcej nie ukaza³. Tymczasem zaczê³y na dziedziniec wje¿d¿aæ
wozy frachtowe, doro¿ki, karety. Gdy chcia³a znowu wyjœæ na
peron, zast¹pi³ jej drogê portier i, nagadawszy siê do syta,
odprowadzi³ z powrotem na dworzec. By³ upa³. Dzieci g³odne,
spragnione kwili³y. Chora Karola chwia³a siê i skar¿y³a na ból
g³owy. Trzeba by³o dostaæ gdzie trochê herbaty, gdy¿ dziecko
p³acz¹c o ni¹ prosi³o. Judymowa powlok³a siê w stronê miasta
dŸwigaj¹c rzeczy w rêkach i na plecach. Sz³a szos¹ pust¹, zalan¹
s³oñcem, po której wœród tumanów kurzu wali³y ogromne fury. By³a
udrêczona, bez si³ i prawie bez duszy. Nie zdziwi³aby siê wcale,
gdyby j¹ kto zrzuci³ z drogi do rowu i kopa³ nogami. Oczy jej
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (172 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
widzia³y ci¹gn¹ce bryki, domy w oddali, zarysy wysokich wie¿,
kominów fabrycznych, ale prócz tego ch³onê³y w siebie co chwila
jakieœ niebywa³e rzeczy. Zdawa³o siê, ¿e wygiêty parkan, obielony
wapnem coœ tu innego ma do czynienia. Z ogrodu zasadzonego
burakami coœ bieg³o, coœ niewidzialne, a tak straszne tak
obmierz³e. Dojrza³a to w oparze dr¿¹cym nad ziemi¹. Uczu³a jego
straszne oczy w piersiach swych w stawach, w sercu, w korzeniach
w³osów, w palcach zdrêtwia³ych... To Z³y tam szed³ zza parkanu,
na giêtkich nogach, w ziemiê wroœniêtych. Œmiechem siê d³awi³...
Rozszerza³ siê, trz¹s³, wyd³u¿a³, miêtosi³. Mia³ rêce tak d³ugie
i oczy, oczy, co gryz¹ jak psia paszczêka... - Zbawicielu,
Zbawicielu mi³osierny...
Obciera³a rêkami pot z twarzy i tar³a oczy, ¿eby zegnaæ widmo,
ale nie mog³a siê uwolniæ. Strach j¹ opl¹tywa³ jak sieæ szeroka,
któr¹ doko³a niej ktoœ okrêca, okrêca, okrêca. I ten szept cichy,
ten szept znany, pamiêtny jeszcze z dzieciñstwa... Franek szed³
przodem i wnet wzi¹³ siê do zabawy. Zbiera³ kamienie i fryga³ do
ogrodów. Cisn¹³ tak raz, drugi, trzeci. Za czwartym razem gdzieœ
daleko brzêk³a st³uczona szyba. Judymowa us³ysza³a ten dŸwiêk,
pojê³a, ¿e to Franek st³uk³ szybê, i z nag³a uczu³a do tego
ch³opca straszn¹ niechêæ. Tak sobie to pomyœla³a:
"Wezmê tego psa i uduszê! Jeszcze miê tu zaczn¹ tyrpaæo szybê.
Tylko patrzeæ, jak siê zlec¹..." Sz³a drog¹ i dzikim wzrokiem
patrzy³a na g³owê Franka, który, wygwizduj¹c, z rêkoma w
kieszeniach rozgl¹da³ siê po okolicy. Co chwila zmuszona by³a
wstrzymywaæ siê, opieraæ swe pakunki o pryzmy t³uczonego kamienia
albo je sk³adaæ na ziemi Pot zalewa³ jej cia³o, ka¿dy szew
wrzyna³ siê w skórê. Ociê¿a³e i jakby rozdête nogi zdawa³y siê
krwi¹ broczyæ. Ma³a Karola wlok³a siê obok matki i nie sprawia³a
na niej wra¿enia id¹cego dziecka, istoty drogiej i lubej, lecz
jakby wiadra wody, pod którego ciê¿arem ramiê drêtwieje. Tak
przype³zli do mostu nad szerok¹ wyrw¹, w której g³êbi toczy³a siê
jasnoniebieska woda. Na moœcie panowa³ ha³as. Ka¿de uderzenie
ko³a, ka¿de st¹pniêcie nogi koñskiej wywo³ywa³o huk d³ugo nie
milkn¹cy. U wejœcia na most Judymowa siad³a w zupe³nym omdleniu.
Spogl¹da³a na miasto jaœniej¹ce w s³oñcu z drugiej strony
rzeki... Czu³a w sobie przez ma³¹ chwilê myœli jakieœ czyste i
spokojne. Zdawa³y siê radziæ jej, ¿eby sz³a ku jasnej ³¹ce,
namawiaæ j¹ m¹drymi s³owy. Ale ju¿ ³¹ki tej nie mog³a zobaczyæ
w sercu swoim. Uderzy³a w ni¹ rozpacz jak wicher halny. - Po có¿
ja tam idê? - pyta³a samej siebie z ³kaniem wewnêtrznym, co
zdawa³o siê wydzieraæ z niej wnêtrznoœci. - Przecie to nie jest
ani Wintertur, ani Amstetten... Co to mo¿e byæ za miasto! -wo³a³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (173 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
g³oœno, patrz¹c w nie wysch³ymi oczami. Siedzia³a tam g³upia i
bezsilna, jak plewa przeœladowana od wiatru. Dzieci zesz³y z
chodnika i bawi³y siê rzucaniem kamieni w g³¹b w¹wozu. Mog³y by³y
pozlatywaæ w przepaœæ, a nie by³aby tego dostrzeg³a. Z tego
odrêtwienia zbudzi³ j¹ g³os jakiœ. Sta³ nad ni¹ wysoki policjant
w mundurze i kasku i gada³ coœ, wskazuj¹c oczyma rzeczy i dzieci.
Spojrza³a mu przelotnie w oczy i g³oœno rzek³a po polsku: - A
szczekaj, psie, choæ i ca³y dzieñ! Wszystko mi jedno. ¯o³nierz
powtórzy³ swoje g³oœniej.
Judymowa rzek³a ze z³oœci¹:
- Jak siê to miasto nazywa?
Niemiec wytrzeszczy³ oczy i znowu coœ zacz¹³ mówiæ. Gdy mu nie
odpowiada³a i nie zwraca³a uwagi, chwyci³ w rêkê tobó³ i wskaza³
jej gestem, ¿eby go zabiera³a na plecy. Tchnê³a nie tylko
najszczersz¹ chêci¹, ale wprost porywem fizycznym, ¿eby mu plun¹æ
w œlepie, i tylko si³¹ wstrzyma³a siê od tego. Sz³a kilkadziesi¹t
kroków na pawrót, zupe³nie martwa. Zimne zdrêtwienie wolno
kszta³towa³o siê w jakiœ plan mêtny. Nie mia³a si³y rozumieæ
tego. Resztkami myœli chwyta³a to b³êdne, zaskórne chcenie, ¿eby
tylko wiedzieæ, co to jest, i zaraz wykonaæ... Policjanta ju¿ nie
by³o.. Wiêc znowu wspar³a tobó³ o ¿elazn¹ barierê i tak sta³a na
miejscu, œlepy wzrok tocz¹c naokó³. Czu³a ju¿ tylko, ¿e ciê¿ar
t³omoka parzy j¹ w plecy, i owo zachcenie zdradliwe, daj¹ce
nadziejê spokoju. Sta³a tam bardzo d³ugo, jakby ¿elaznymi mutrami
przyœrubowana do ¿wiru chodnika i do bariery. Œrodkiem ulicy po
okr¹g³ych kamieniach toczy³y siê w stronê dworca kolejowego
omnibusy i powozy. Nagle wzrok Judymowej zatrzyma³ siê na jednej
parokonnej doro¿ce i osobach w niej siedz¹cych. Byli to m³odzi
i piêkni pañstwo, ubrani wykwintnie. Dama w skromnym s³omkowym
kapelusiku zas³ania³a jasn¹ parasolk¹ m³odego cz³owieka. Obydwoje
œmiali siê czegoœ i rzucali woko³o siebie szczêœliwe, rozbawione
spojrzenia. Judymowa drgnê³a, jakby j¹ kto pchn¹³ naprzód.
Przywo³a³a dzieci i posz³a za t¹ doro¿k¹. Id¹c tak g³oœno mówi³a
do siebie: - Takie szczêœliwe ludzie, takie szczêœliwe..: Mo¿e
mi pomog¹... Zbawicielu, Zbawicielu mi³osierny... Doro¿ka toczy³a
siê wolno i Judymowa biegn¹c co si³, mia³a j¹ ci¹gle przed
oczyma. G³owy osób jad¹cych co chwila pochyla³y siê ku sobie. Dwa
razy prêdzej ni¿ w tamt¹ stronê Judymowa przeby³a odleg³oœæ
miêdzy dworcem a mostem. Stanê³a na podwórzu stacyjnym ma³o co
póŸniej ni¿ doro¿ka. W³aœnie m³odzi pañstwo wysiedli i stali
obok, gdy tragarz odbiera³ z r¹k woŸnicy dwa kufry. Judymowa nie
wiedzia³a, co pocznie, ale czeka³a na chwilê, kiedy do tych ludzi
przemówi. Dlaczego do nich - nie wiedzia³a. Istota jej zmieni³a
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (174 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
siê teraz w jeden tylko wybuch woli: przemówi!... Nagle m³oda
pani rzek³a do swego towarzysza po polsku:
- WeŸ od niego numer i chodŸmy do sali.
Judymowa zachwia³a siê na nogach. W oczach jej pociemnia³o.
Zbli¿y³a siê do tej pani jak pijana i zaczê³a be³kotaæ wyrazy
przeplatane œmiechem, krzykiem i ³kaniem: - Pani! Pani! O, moja
przenajœliczniejsza... Pani, pani anielska! Nieznajomi z
uœmiechem ¿yczliwoœci zwrócili siê do niej. Zamienili ze sob¹
kilkanaœcie wyrazów francuskich, a potem ¿ywo i ze wspó³czuciem
s³uchali bez³adnej historii przygód. Szczególnie m³oda kobieta
wypytywa³a siê ciekawie o wszystko. Judymowa pokaza³a im bilet
i to ich ostatecznie upewni³o, ¿e nie maj¹ przed sob¹ ¿ebraczki
ani oszustki. Na rozkaz tej pani tragarz wzi¹³ rzeczy z r¹k
Judymowej i odniós³ je na salê razem z walizami. Dzieci dosta³y
po kubku mleka. Wtedy dopiero Judymowa mog³a zap³akaæ. Pani
anielska sama przez chwilê mia³a ³zy w oczach. On poszed³ z
biletem do kasy i siedzia³ tam d³ugo. Wróci³ z wiadomoœci¹, ¿e
wszystko jest dobrze, ¿e na skutek jego reklamacji Judymowa wróci
do Amstetten, a stamt¹d pojedzie we w³aœciw¹ drogê, kiedy oni
przesi¹d¹ siê na poci¹g id¹cy do W³och. Sama wzmianka, ¿e siê z
nimi rozstanie, przejê³a Judymow¹ dreszczem. Uspokoili j¹
obydwoje zapewnieniem, ¿e teraz jej zginaæ nie dadz¹, ¿e
zobowi¹¿¹ konduktorów i w³adze, aby j¹ odstawiono na miejsce, do
Winterturu. M³oda pani zaczê³a pytaæ siê z ¿ywoœci¹ o rozmaite
rzeczy. Miêdzy innymi rzek³a: - Pani jedzie z Warszawy?
- Tak, proszê pani, z Warszawy?
- A jak¿e siê pani nazywa?
- Nazywam siê, proszê paniusi, Judymowa.
- Jak, Judymowa? - ze zdumieniem pyta³a piêkna dama, otwieraj¹c
swe œliczne, b³êkitne oczy. - Takie nazwisko, proszê paniusi -
Judymowa.
- To jest - m¹¿ pani nazywa siê... jak¿e? Judym?
- Tak, Judym.
- Doprawdy? - szepnê³a z zaciekawieniem.-
A mo¿e jakim kuzynem mê¿a pani jest doktór Judym, pan Tomasz
Judym? - To rodzony brat mê¿a! Brat rodzony! - wo³a³a Judymowa. -
To paniusia zna brata? - Tak, znam troszkê - rzek³a pani
Natalia.
Zwróciwszy siê do mê¿a, szepnê³a:
- Czy s³yszysz?
- Okazuje siê, ¿e mia³aœ wielbicieli ze wszystkich sfer
towarzyskich... - rzek³ pan Karbowski. - Chcia³abym widzieæ teraz
naszego ambitnego doktorka...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (175 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- Istotnie, by³oby to ciekawe! Jakby te¿ wita³ swoj¹ rodzinê
podró¿uj¹c¹ w tak oryginalny sposób... Sala zaczê³a siê
nape³niaæ. Uderzy³y dzwonki, zaszed³ przed peron poci¹g i
Judymowa zosta³a usadowiona w klasie trzeciej. Pañstwo Karbowscy
jechali pierwsz¹. Mia³o siê ju¿ pod wieczór. Na stacjach, gdzie
zatrzymywano siê po kilka minut, m³odzi ma³¿onkowie wysiadali ze
swego wagonu i przechadzaj¹c siê po peronie gwarzyli z Judymow¹,
z dzieæmi. Pani Natalia interesowa³a siê zdrowiem ma³ej Karolki,
która spa³a niespokojnie na rêku matczynych. Przynosi³a jej to
wina, to coœ do zjedzenia, to jakieœ lekarstwo otrzeŸwiaj¹ce.
Da³a im nieco nadwiêdniêty bukiet kwiatów, pó³ flaszeczki perfum,
wachlarz swój - ch³opakowi ró¿ne wykwintne drobiazgi. Gdy
ukazywali siê na peronie i chodzili ze sob¹, ¿ywo mówi¹c,
pieszcz¹c siê wzajemnie oczyma, ustami i ka¿dym ich wyrazem,
Judymowa nie spuszcza³a z nich oka. Wargi jej szepta³y czu³e
nazwy, s³odkie, prostackie, pó³ludowe spieszczenia, a ca³a dusza
oddycha³a b³ogos³awieñstwem tych dziwnych, przeœlicznych postaci.
- ¯eby ciê tak wiecznie chcia³ twój m¹¿ jak teraz!... - szepta³a.
- ¯ebyœ mu by³a zawsze luba... ¯eby siê w tobie kocha³ do samej
œmierci... ¯ebyœcie mieli œliczne, du¿e, zdrowe, m¹dre dzieci..:
¯ebyœ je bez bólu wielkiego rodzi³a... ¯ebyœ nad nimi po nocach
³ez du¿o nie wylewa³a... Bukiet ró¿ trzyma³a przyciœniêty do ust
i poi³a siê jego zapachem. W¹cha³a perfumy z luboœci¹ i czci¹ dla
jasnej pani. Ta woñ podnieca³a jej wdziêcznoœæ i zamienia³a j¹
na têskny zachwyt. Ka¿dy ruch pani Natalii Judymowa ch³onê³a
oczyma, œledzi³a jej postaæ i widzia³a j¹ w Ÿrenicach wtedy
nawet, gdy poci¹g rusza³ z miejsca i bieg³ wœród wzgórz
oz³oconych zachodem s³oñca. W nocy w Amstetten pañstwo Karbowscy
rozstali siê ze sw¹ protegowan¹. Zanim wszak¿e to nast¹pi³o,
konduktor poci¹gu d¹¿¹cego w stronê Innsbrucku zaj¹³ siê ni¹ w
sposób tak nies³ychanie gorliwy, ¿e ta furia pieczo³owitoœci
œwiadczy³a o memento co najmniej piêcioguldenowym. Podró¿uj¹ca
familia ulokowana zosta³a w osobnym przedzia³ku, na klucz
zamykanym. Judymowa do takiego stopnia by³a znu¿ona, ¿e przez
ca³¹ noc nie mog³a zmru¿yæ oka. Le¿a³a na twardej ³awce i
wytê¿onym wzrokiem patrzy³a w szybê okienn¹. Noc by³a widna,
ksiê¿ycowa. Rozleg³y horyzont nad ranem zas³oni³y góry. Grzbiety
ich, z pocz¹tku okr¹g³e, coraz bardziej szczerbi³y siê i bieg³y
wy¿ej. Judymowa widzia³a góry pierwszy raz w ¿yciu. Ten widok tak
nies³ychany dla cz³owieka z nizin i z miasta by³ jak gdyby
dalszym ci¹giem dnia minionego. W duszy jej te widoki i zdarzenia
odbija³y siê gdyby w wodzie i tworzy³y tam obraz zadziwiaj¹cy.
Patrzy³a przez okno nie na góry, lecz na ten obraz w g³êbi siebie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (176 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
samej. Serce jej dr¿a³o i wzrok wewnêtrzny wlepia³ siê w to cudne
skupienie rzeczy. "Co to jest ta ziemia? I czy to ziemia? Kto s¹
ci przepiêkni ludzie, których ujrza³a tam pod tym miastem
bolesnym? I czy to ludzie? Kto jej powiedzia³, ¿eby sz³a za nimi?
I...?" Przed tym pytaniem serce jej mdla³o i we ³zach tonê³o.
Wtedy w niewys³owionym struchleniu pyta³a siê g³êbin nocnych,
³añcuchów górskich i tego œwiêtego odbicia w samej sobie, odbicia
w czymœ czu³ym i wiotkim, jak gdyby w morzu ³ez. "Kto ich
pos³a³?"
Najwy¿sze szczyty by³y niby posrebrzone blaskiem ksiê¿yca. Ich
ostre k³y mia³y teraz ³agodny ludzki wyraz. Zdawa³o siê, ¿e
dumaj¹, ¿e zamyœli³y siê i patrz¹ kamiennymi oczyma w lazur
bezchmurny, usiany gwiazdami. I jeszcze zdawa³o siê, ¿e tak samo
jak cz³owiek - nie mog¹ zobaczyæ... Kiedy niekiedy wzrok
Judymowej spada³ w otch³añ gdy poci¹g lecia³ na skalnych gzymsach
arlberskiej drogi. Gdzieœ w g³êbi, w przepaœci, w niezmiernych
szczelinach snu³y siê bia³e, zielonkawe piany wód Innu po
sennych, œliskich, czarnych g³azach. Widoki te nie dziwi³y
Judymowej. Serce przyjmowa³o je i cicho, ostro¿nie, troskliwie
jak drogi skarb, chowa³o w sobie. Czasami doko³a wagonu
roztacza³a siê g³ucha ciemnoœæ, któr¹ wype³nia³ dym i ³oskot.
Judymowa nie wiedzia³a, co to jest, ale nie czu³a lêku. By³a tej
nocy jakby nad s³aboœci¹ swego cia³a i nad wzruszeniem ducha. W
pewnej chwili srebrne brzegi szczytów pogas³y, jakby je kto zdj¹³
z wy¿yny. Coraz bardziej nasuwa³y siê z cienia szare zrêby i
granie ska³, rozdzieraj¹c sob¹ ciemnoœæ le¿¹c¹ w dole. Z wysoka
zstêpowa³ górski poranek. Jechali tak przez ca³y nastêpny dzieñ
i ca³¹ noc. Znu¿enie dzieci sta³o siê jak¹œ têp¹ omdla³oœci¹. W
ustach, z braku w³aœciwego napoju, utworzy³y im siê krosty.
Kaszlali wszyscy troje i rzucali siê we œnie. W Buchs konduktor
austriacki dorêczy³ Judymow¹ szwajcarskiemu, który ironicznym
okiem ogl¹da³ tych podró¿nych. Zrewidowano ich rzeczy, zamkniêto
znowu w wagonie i ruszyli dalej. W blasku nowego dnia ukaza³o siê
wkrótce coœ nieziemskiego, coœ, na co patrz¹c Judymowa oczom
wierzyæ nie chcia³a: b³êkitne, zimne, tajemnicze jezioro
Walensee. Pierwszy promieñ zza szczytów wypadaj¹cy w nizinê
œlizga³ siê na falach, które siê chwia³y w ch³odnym mroku. Ta
g³êbia przezroczysta, a zstêpuj¹ca w ciemn¹ otch³añ, znowu do
dr¿enia zmusi³a serce Judymowej. Wyda³o jej siê, ¿e widzia³a we
œnie te wody, ¿e przez nie sz³a z rozkosz¹ i ¿e tam na ich dnie
kamienistym le¿y ów sekret œwiêty. Tymczasem brzeg jeziora wygi¹³
siê prêdko i jakby zamkn¹³ przed oczyma b³êkitn¹ wodê. Poci¹g
wybieg³ na szerokie b³onia. Góry znik³y i tylko regle œwierkowe
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (177 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
snu³y siê w dali. £¹ki bia³e od miodownika, wœród których sta³y
gêsto drzewa owocowe, tworz¹c jeden sad nieprzejrzany, ci¹gnê³y
siê jak okiem rzuciæ. Oko³o godziny jedenastej poci¹g stan¹³ w
Winterturze. Us³yszawszy tê nazwê Judymowa przelêk³a siê i ba³a
ruszyæ z miejsca. Konduktor otworzy³ drzwi i da³ jej znak, ¿eby
siê wynios³a z wagonu. Gdy dŸwigaj¹c swe tobo³y i dzieci z³azi³a
ze stopni, ujrza³a Wiktora, jak przeciska³ siê wskroœ t³umu i
szuka³ ich oczami. Zaraz w z³oœæ wpad³a. Gdy ich zobaczy³ i
podbieg³, sypnê³a od razu: - Gdzie¿eœ, ty, cz³owieku, mia³ rozum,
¿eby nas w tyli œwiat!... O, Jezu, Jezu... - A có¿em ci -
rozkazywa³? Mog³aœ nie jechaæ. Widzisz j¹! Powitanie ma³¿eñskie!
Od trzech dni przylatujê, jak kto g³upi, na ka¿dy poci¹g... -Ale,
powitanie! Spojrzyjnose, co siê z tymi dzieciami zrobi³o. W
gêbach maj¹ jakieœ krosty, nawet nie wiem... Masz ty rozum!
Je¿eli my nie pomarli w drodze, to prawdziwe zdarzenie. - Takaœ
znowu¿ delikatna! I ja przecie jecha³em t¹ sam¹ drog¹. Có¿em mia³
zrobiæ, skróciæ j¹ czy co? - Ij, stuli³byœ gêbê, bo doprawdy... -
To ty mi stul gêbê, ¿ebym ci na powitanie czego zaœ nie
ofiarowa³. Jak ci siê nie podoba, to siadaj w kolej i r z n i j,
gdzie ci wypada. Wzi¹³ na rêce Karolê, tobó³ pad pachê i
wyprowadzi³ ich za peron. Szli jakiœ czas w milczeniu po szosie
usypanej ¿wirem. Obok drogi sta³y domy, przewa¿nie piêtrowe, w
ma³ych ogródkach z ¿elaznymi sztachetami. Ka¿de okno by³o
zas³oniête zielon¹ ¿aluzj¹. Te mieszkanka, jak wszystko doko³a,
zdawa³y siê kwitn¹æ i posiadaæ w sobie zieleñ roœlinn¹. Na
œcianach zwróconych ku po³udniowi rozpiête by³y ga³êzie wina,
którego szarozielone gronka gêsto miêdzy liœæmi zwisa³y. - Ty
masz, Wiktor, jakie mieszkanie? - cichszym g³osem spyta³a
Judymowa, - Przecie ¿e mam.
- Jedn¹ izbê?
- Dwie niedu¿e i kuchenkê. Ciasne, ale niczego.
- Daleko to?
- Kawa³eczek drogi. Nie bardzo daleko.
W istocie, min¹wszy kilka ciasnych krzywych uliczek, wprowadzi³
ich wkrótce do sieni szczup³ej kamienicy i na schody w¹ziutkie,
czysto umyte a wydeptane tak, ¿e z desek stopni tylko cienka
warstwa zosta³a. W klatce schodowej panowa³ zaduch, pomimo ¿e
wszystkie sprzêty by³y tam wyczyszczone i b³yszcz¹ce. Na drugim
piêtrze Wiktor otworzy³ drzwi i wpuœci³ swoj¹ rodzinê do
mieszkania. By³o istotnie ciasne i niskie tak dalece, ¿e siê
g³ow¹ dotyka³o powa³y, ale mi³e. Obadwa pokoiki by³y wy³o¿one
drzewem i malowane olejno na kolor b³êkitny. A¿ na œrodek
pierwszej izby laz³ ogromny piec z brunatnych kafli. Ca³¹ œcianê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (178 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
zewnêtrzn¹ zajmowa³y okna, których w dwu stancyjkach by³o cztery.
Judymowa z uœmiechem patrzy³a na ten lokal i doznawa³a wra¿enia,
¿e wcale jeszcze nie wysz³a z poci¹gu, tak bardzo te dwa pude³ka
wymalowane i lœni¹ce przypomina³y przedzia³ wagonu. Ale oto w
drugiej izdebce dostrzeg³a ³ó¿ko, ³ó¿ko pod sam sufit zas³ane
betami. Zaczê³a siê co tchu rozbieraæ. Judym wyszed³ do swej
fabryki. Dzieci nie chcia³y iœæ spaæ i wybieg³y z ojcem na
miasto. Ton¹c w puchu, Judymowa wodzi³a oczami po czystych
œcianach, po prostych sprzêtach, które nie mia³y na sobie ani
jednej plamki, i usi³owa³a zatrzymaæ je w miejscu. Wszystko jej
w oczach sz³o, sz³o, sz³o bez koñca jak wagony. Œciana wysuwa³a
siê ze swego miejsca i przechodzi³a... Krzes³o, komoda, szafa,
t³umok, le¿¹cy na œrodku pierwszego pokoju wszystko to sunê³o
dok¹dœ, bez przerwy... Gdy zamyka³a oczy, ¿eby usn¹æ, natychmiast
w nich i w g³êbi mózgu snu³y siê nieskoñczone szeregi wagonów.
Ko³a ich stukaj¹c pêdzi³y przez ca³e cia³o, przez g³owê i piersi,
ze dr¿eniem, z hukiem ¿ zgrzytem. Ani usn¹æ, ani odpocz¹æ...
Czu³a doskonale, jak mija czas, s³ysza³a g³osy zewnêtrzne,
rozumia³a, gdzie jest, ale odegnaæ owego pêdu wagonów ani na
sekundê nie by³a w stanie. Z dŸwiêków ulicznych zajmowa³ j¹ i
nêci³ szczególniej jeden. By³ to jakby œpiew, jakby wydawanie
lekcji czy chóralne odmawianie pacierza przez gromadê dzieci.
Judymowa s³ysza³a nie tylko ogólny ton, ale ka¿dy g³osik z
osobna, wymykaj¹cy siê z harmonii. By³o w tym coœ weso³ego nad
wszelki wyraz, coœ tak mi³ego, ¿e nie mog³a daæ sobie z tym rady.
Wsta³a z ³ó¿ka, narzuci³a odzienie i czaj¹c siê w g³êbi izby
zaczê³a wypatrywaæ, sk¹d te g³osy pochodz¹. Z drugiej strony
w¹skiej uliczki na tej samej wysokoœci by³y roztwarte okna jakieœ
du¿ej sali. Na ma³ych drewnianych sto³eczkach siedzia³o tam
kilkadziesi¹t, pewno ze czterdzieœci sztuk indywiduów w wieku lat
od czterech do szeœciu. Osoby te gwarzy³y, becza³y, œmia³y siê,
spiera³y, swawoli³y, ale co pewien czas, na znak dany przez oty³¹
kobietê w latach, ka¿de ujmowa³o w rêce szyde³ko i rozpoczyna³o
pracê. Wtedy to za g³osem przewodniczki ca³y chór, wykonywuj¹c
szyde³kiem ka¿dy ruch, kiwa³ siê i œpiewa³ ow¹ jakby piosenkê.
Judymowa nie rozumia³a wyrazów, ale nie mog³a siê wstrzymaæ, ¿eby
nie powtarzaæ p³yn¹cych dŸwiêków:
Ine stache,
Fadeli ume g'schluh':
Use ziehe.
Abe Loh'...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (179 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Bawi³o j¹ to i zajmowa³o do ¿ywego.
"Có¿ te¿ to mo¿e byæ? myœla³a. - Szko³a? Ale czy¿by kto posy³a³
do szko³y takie ma³e berbecie?" Tymczasem w uczelni znowu
wybucha³y gwary, zabawa, krzyki, gonitwy, a po up³ywie jakiegoœ
czasu dawa³a siê s³yszeæ recytacja:
Ine stache...
Patrz¹c na tê swawolê po³¹czon¹ z robot¹, s³uchaj¹c chóralnego
gwarzenia, które nie by³o jeszcze œpiewem, ale ju¿ by³o rytmem
podniecaj¹cym do wykonania bez przykroœci pracy, dozna³a dziwnego
uczucia. Przytulona do œciany, z oczyma utkwionymi w ten obraz,
który mia³a przed sob¹, myœla³a o czymœ, co jej nigdy przenigdy
nie przychodzi³o do g³owy. I wnet, ledwie pojê³a tê rzecz g³êbok¹
i m¹dr¹ uczu³a w sobie ¿al œmiertelny. W g³owie jej sunê³y siê
wci¹¿ mury, okna, ¿aluzje, a z oczu lecia³y ³zy rzêsiste.
Wzdycha³a nad sob¹ i nie tylko nad sob¹... Trzyma³a w sercu
bezsiln¹ mêkê patrzenia na dzieci swoje rosn¹ce ponad
rynsztokiem. Z tej zadumy wyrwa³o j¹ gwa³towne stukanie we drzwi.
Ktoœ rusza³ klamk¹ i puka³. Ba³a siê otworzyæ, wiêc jakiœ czas
siedzia³a przyczajona, ale gdy dobijano siê coraz gwa³towniej,
przekrêci³a klucz w zamku. Wszed³ do mieszkania mê¿czyzna wysoki,
w kamizelce, z min¹ tak nasro¿on¹ i oczami tak wœciek³ymi, ¿e
Judymowa ze strachu a¿ siad³a na krawêdzi ³ó¿ka. Przybysz zacz¹³
wrzeszczeæ i machaæ rêkami.
Pokazywa³ co chwila liœcie, które trzyma³ w rêce, ciska³ je na
pod³ogê, znowu bra³ i pcha³ w kieszeñ... Zbli¿a³ siê do Judymowej
i zadawa³ jakieœ pytania, a gdy ona wci¹¿ jednako skromnie
milcza³a, wrzeszcza³ coraz g³oœniej. U¿ywa³ tak z kwadrans.
Wreszcie trzasn¹³ drzwiami i wyszed³. Ledwie Judymowa zdo³a³a
oddaæ siê uczuciu szczêœcia, znowu wróci³ z ca³ymi garœciami
liœci. K³ad³ je na stole i b³yskaj¹c bia³kami oczu, co kilka s³ów
powtarza³: - U se!
Nie wiadomo sk¹d jej taka chêæ przysz³a, doœæ ¿e zaczê³a ziewaæ.
Os³ania³a wprawdzie usta rêk¹, ale jegomoœæ widzia³ to i
doœwiadcza³ paroksyzmu furii, bo trz¹s³ siê ca³y i tupa³ nogami.
Przygl¹da³a mu siê uwa¿nie, od stóp do g³ów, poprzysiêgaj¹c sobie
w duszy, ¿e gdyby tak, co daj Bo¿e, drugi raz wyszed³ z izby, to
ju¿ nie g³upia otwieraæ mu drzwi z klucza. W istocie awanturnik
wyskoczy³ krzycz¹c jeszcze na schodach. Co tchu zamknê³a drzwi,
po³o¿y³a siê do ³ó¿ka i przykry³a pierzyn¹. Tak w pó³sennym
odurzeniu le¿a³a ze dwie godziny, a¿ j¹ znowu zbudzi³o stukanie
we drzwi. By³ to Wiktor w towarzystwie owego z³ego Szwajcara i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (180 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dzieci. Wiktor coœ b¹ka³, ale prêdzej dla okazania ¿onie, jak siê
to rozmawia po niemiecku, ni¿ dla wyjaœnienia sprawy. - Czegó¿
ten od nas chce, Wiktor? - spyta³a Judymowa.
- A to nasze dzieci obdar³y mu wino.
- Co za wino?
- Wiesz, oni tu maj¹ winne krzewy na œcianach...
Ten biurger mia³ calutki front domu pokryty. Przyszed³ Franek z
Karol¹, wziê³y i obdar³y wszystkie liœcie, powyrywa³y badyle ze
ziemi. No i trzêsie hajba morowe powietrze ze z³oœci. - Po
có¿eœcie wy toto zrobi³y?
- Wielkie œwiêto, ¿e my liœcie urwali! - zaperzy³ siê Franek. -
Masz mama o co piek³o robiæ... - Ten hajb mówi, ¿e tu ju¿ do
ciebie przychodzi³ - rzek³ Wiktor do ¿ony. - A przychodzi³. Nawet
dwa razy. Gada³ sobie coœ, ja s³ucha³a. Wygada³, co wiedzia³, i
poszed³. - Ech, ju¿ z tym narodem to cz³owiek nigdy do ³adu nie
dojdzie. To prawdziwy krymina³ ten kraj! Tu o godzinie dziesi¹tej
wieczorem ju¿ ci nie wolno we w³asnym mieszkaniu tupn¹æ obcasem
w pod³ogê, bo siê ca³y dom zleci. Nie wolno ci rozmówiæ siê z
drugim g³oœniej, nie wolno ci w kuchni trzymaæ wi¹zki drzewa,
paliæ ognia, jak wiatr wieje, nie wolno chlusn¹æ naft¹ dla
podpalenia w piecu, bo zaraz dwadzieœcia piêæ franciszków kary -
diabli wiedz¹, co tu wolno... Szwajcar tymezasem wci¹¿ do nich
gada³. Judym wyt³umaczy³ ¿onie, ¿e on siê tak dopytuje, po co te
dzieci zrobi³y mu tak¹ krzywdê, ¿eby niszczyæ dojrzewaj¹c¹ ga³¹Ÿ
winn¹. Kto ich tego nauczy³, ¿eby takimi ³otrami byæ ju¿ w
dzieciñstwie. Sprawa zosta³a od³o¿ona do póŸniejszego czasu, gdy¿
sam Judym nie rozumia³ dobrze, co tamten gada. Wiedzia³ tylko,
¿e z tego mieszkania stanowczo go wylej¹ i ¿e drugiego w mieœcie
bezwarunkowo nie znajdzie. To go wprawia³o we wœciek³oœæ.
Przeklina³ h a j b ó w na czym œwiat stoi, wymyœla³ im po polsku
i po szwajcarsku. Wreszcie rzek³ do ¿ony:
- Ja ci otwarcie powiem, ¿e ja tu nie myœlê siedzieæ.
- Gdzie?,
- A tu.
- Có¿ ty znowu gadasz?
- Ja rznê do Ameryki:
- Wiktor!
- To jest niewola, nie kraj! Zarabiam tu wprawdzie wiêcej ni¿ w
Warszawie, ale wiesz ty, ile przy Bessemerze p³ac¹ w Ameryce?
Pisa³ mi W¹sikiewicz detalicznie. To jest dopiero pieni¹dz. - Có¿
ty mówisz, có¿ ty mówisz... - mamrota³a.- To my ju¿ do dom
nigdy... - Do Warszawy? Masz ci! Jak¿e ja mam wracaæ? Zg³upia³aœ?
A zreszt¹ po jakie sto tysiêcy diab³ów? Myœla³ chwilê, a póŸniej
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (181 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
mówi³ g³oœno, wstrz¹saj¹c g³ow¹: - Moja kochana, Bessemer jest
wszêdzie na œwiecie. Ja idê za nim. Gdzie mi lepiej p³ac¹, tam
idê. Mam tu siedzieæ w tej dziurze? Nie ma g³upich!... W oczach
Judymowej wêdrowa³y wci¹¿ œciany, okna i sprzêty. Upad³a na
poduszki jak bezw³adne drewno i os³upia³ymi oczyma patrzy³a siê
w malowane deski sufitu, który siê z ni¹ dok¹dœ, w
nieskoñczonoœæ, w zaœwiaty posuwa³, posuwa³...
W ¿yciu doktora Judyma zacz¹³ siê okres szczególny. Na pozór by³a
to taka sama egzystencja, te same obowi¹zki, takie¿ d¹¿noœci i
starcia. W gruncie rzeczy jednak m³ody lekarz sta³ siê jak gdyby
inn¹ osobistoœci¹. To, co czyni³, czym siê zajmowa³, by³a
zewnêtrzn¹ pow³ok¹ jego istotnej natury, czymœ niby cia³o, w
którego g³êbi wykwit³ duch samoistny. Leczenie chorych, rzeczy
szpitalne i zak³adowe, wyjazdy do dworów i wsi okolicznych nie
uleg³y zmianie, owszem, przychodzi³y z wiêksz¹ jeszcze ³atwoœci¹,
ale by³a to tylko eksploatacja ¿ywej, kipi¹cej si³y. G³¹b duszy
doktora Tomasza zajê³o coœ tak nowego, jak now¹ jest wiosna po
twardej zimie. Miêdzy jednym a drugim wschodem s³oñca zamkniête
by³y jakby gaje czarodziejskie, dalekie od tego œwiata, schowane
za wysokimi murami. Ci¹gle trwa³o to pachn¹ce wra¿enie, jakiego
dozna³ w dniu kwietniowym, kiedy, przybywszy po raz pierwszy do
Cisów, sta³ w oknie i patrza³ w g³êbinê alei. Jeszcze ga³êzie
drzew wysokich s¹ nagie, szare i chude jak chrusty leszczynowe
Barwa ich sprzecza siê z dziwnym b³êkitem, co siê kurzy i stoi
tu¿ nad ziemi¹, miêdzy pniami, niby rzadki, rozwiany dymek.
Zaledwie pierwsze, zmarszczone i s³abe liœcie wyprys³y z koñców
cienkich ga³¹zek bzu. Ciê¿kie pêki jak z³otolite gruz³y zdaj¹ siê
sp³ywaæ z brunatnych prêtów kasztana. S³oñce to p³omienistym
po¿arem spada na wilgotn¹ ziemiê, to odlatuje do modrych królestw
swoich i ginie w ró¿nobarwnej sukni ob³oków. Jasne murawy ukaza³y
siê na szarym, paruj¹cym gruncie. Pierwsze ich pióra dr¿¹,
odwracaj¹ siê i chyl¹ ku s³oñcu. Radosny œwiergot ptaków i z
oddali weso³e krzyki dzieci daj¹ siê s³yszeæ, a ca³y przestwór
pe³en jest woni fio³ków. W tej dziedzinie wstawa³a z ka¿dym
wschodem s³oñca ostra noc duszy. Ona to sprawi³a, ¿e oczy
widzia³y teraz wszystko z podwójn¹ jasnoœci¹. Rzeczy i sprawy
zewnêtrznego œwiata ³¹czy³y siê i rozchodzi³y inaczej, a
wszystkie przedmioty ukaza³y swe fizjonomie pe³ne m¹droœci i
porz¹dku. Myœli codzienne wypad³y ze swoich siedlisk i by³y jak
m³ode ptaki sp³oszone z gniazda, co na wszystko patrz¹ w
zdumieniu. Po co jest wiosna? Czemu noc przemija i czemu dnieje?
Dok¹d ¿egluj¹ pracowite chmury, czasem niewinne jak sny
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (182 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dzieciêce, a czasem straszliwe jak trzewia rozr¹bane toporem, z
których czerwona krew siê leje? Dla kogo rosn¹ kwiaty wiosenne
i czemu zapach z nich siê rozszerza? Co to s¹ drzewa i z jakiej
przyczyny w bia³y dzieñ upuszczaj¹ na ziemiê coœ jakby noc:
czaruj¹ce cienie swoje? Wieczory, kiedy ksiê¿yc by³ wystawiony
w jasnych niebiosach, które, jak mówi Biblia, s¹ spraw¹ palców
bo¿ych, przemieni³y siê w œwiête misterium. By³y tajemnic¹
niedocieczon¹, do której dusza jak do skoñczonej formy swojego
szczêœcia w têsknocie wzdycha³a. O zmierzchu panna Joanna
czêstokroæ przychodzi³a do parku z jedyn¹ teraz uczennic¹ swoj¹,
pann¹ Wand¹. Tam przypadkowo spotyka³y doktora Tomasza. Chodzili
we trójkê w ciemnych alejach, rozmawiaj¹c o rzeczach obojêtnych,
naukowych, artystycznych, spo³ecznych. By³ w tym szczególny urok,
¿e prawie nie widywali swych twarzy ani oczu. Tylko ciemne
postaci, ciemne osoby, ciemne istoty, jakby same dusze... Tylko
z dŸwiêku g³osu mogli poznawaæ wzajemnie upragnione marzenia.
Czasami, z rzadka, spotykali siê w towarzystwie i wówczas, gdy
usta tak samo jak w parku wymawia³y obojêtne frazesy, oczy
prowadzi³y inn¹ rozmowê, pe³n¹ zapytañ, odpowiedzi, próœb, wyznañ
i obietnic, rozmowê stokroæ wymowniejsz¹ ni¿ s³owna. Judym by³
jakby szalony na sam¹ myœl, ¿e zobaczy swoj¹ "narzeczon¹". Tak
j¹ mianowa³ w myœlach, chocia¿ nigdy jeszcze nie wyjawi³ jej ani
swojej mi³oœci, ani proœby o rêkê. A gdy móg³ widzieæ te oczy,
w których uœmiecha³ siê z rozkosz¹ cudowny wdziêk mi³oœci,
zdawa³o mu siê, ¿e krew zaczyna wyp³ywaæ z jego serca, ¿e s³odka
œmieræ na podobieñstwo fali oceanu otacza go i niesie do stóp
tego zjawienia. Radoœæ i s³odycz tych obcowañ by³a tak
niezrównana, ¿e nawet wszelkie ¿¹dze cielesne t³umi³a. Judym nie
pragn¹³ panny Joasi jako kobiety, nigdy z niej w marzeniu nie
zdziera³ szat dziewiczych. Pachn¹ce dymy b³êkitne otoczy³y j¹ i
zas³ania³y od myœli po¿¹dliwych. Nade wszystko, nad piêknoœæ,
dobroæ i rozum kocha³ w niej swoj¹ czy jej mi³oœæ, ów zaklêty
wirydarz, gdzie cz³owiek wchodz¹cy zdobywa³ nadziemsk¹ zdatnoœæ
pojmowania wszystkiego. Dr¿a³ na sam¹ myœl, ¿e jeœli tej ³aski
niebios, któr¹, Bóg jeden wie dlaczego, zobaczy³ na swej drodze,
dotknie siê wol¹, jeœli wyci¹gnie rêkê i zechce ujrzeæ lepiej to
coœ zaziemskie, to ono zginie natychmiast. A myœl o znikniêciu
szerzy³a w nim zimno œmierci. I tak ci¹gle p³ynê³y w jego sercu
dwie strugi: têsknota i trwoga. Gdy przypatrywa³ siê wykwintnej
i delikatnej postaci panny Joasi, stawa³a mu w oczach, jak
nieod³¹czne widmo, suterena z ulicy Ciep³ej. Wszystko zdobyte
znika³o. Pamiêta³ o swojej rodzinie rzemieœlniczej, o ciotce,
która go wychowa³a, o towarzyszach jej zabaw... Zdawa³o mu siê,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (183 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
¿e skulony, obdarty, g³odny i zdeptany, stoj¹cy na samym brzegu
upodlenia, jest w ciemnej izbie piwnicznej. I oto zstêpuje po
schodach ciemna osoba. S³ychaæ cichy szelest jej sukien, pachn¹cy
szmer jej nadejœcia... Z wolna schodzi, zatrzymuje siê na ka¿dym
g³azie. Niesie w oczach dalekowidz¹cych przedziwne pos³annictwo
swojej mi³oœci. Wolno mu na ni¹ patrzeæ, ale jeœli siê dŸwignie
i przemówi jedno s³owo b³agalne, jeœli dotknie jej rêki
wyci¹gniêtej, to wówczas nast¹pi coœ przeczuwanego, coœ, co
czyha, co czeka cierpliwie i wlepionymi oczyma patrzy na ka¿de
postanowienie. Pewnego dnia w drugiej po³owie czerwca Judym szed³
do jednej z odleglejszych wiosek. Z umys³u skraca³ sobie drogê,
id¹c na prze³aj œcie¿kami, dla prêdszego za³atwienia "wizyty" i
powrotu jeszcze przed zachodem s³oñca. Œcie¿ka sz³a nad brzegiem
rzeki, która u jednego krañca rozleg³ej ³¹ki w dolinie miêdzy
dwoma p³askowzgórzami, wi³a siê wœród zaroœli. Dró¿ka ta, kryj¹ca
siê w cieniu drzew, wyciœniêta na miêkkim gruncie, by³a tylko z
wierzchu obeschniêta, a g³¹b jej ugina³a siê jeszcze pod nog¹.
Naokó³ by³y trawy, wikle i rokity. Judym szed³ prêdko, z rêkami
w kieszeniach i oczyma spuszczonymi, nic prawie doko³a siebie nie
widz¹c, gdy wtem na zakrêcie drogi zobaczy³ pannê Joannê. W
pierwszej chwili by³ tak oszo³omiony, ¿e nawet siê z ni¹ nie
przywita³. Szed³ kilka kroków myœl¹c o tym, czy ona czeka³a tu
na niego, czy to mo¿e jest sen... Nie zdziwi³by siê wcale, gdyby
znik³a w powietrzu jak mg³a znad ³¹ki. Nie czu³ tak¿e szczêœcia.
Spogl¹da³ na jej twarz blad¹, pomiêszan¹ i obojêtnie zauwa¿y³,
¿e jej prosty nosek z tej strony widziany jest jakiœ inny... Po
niejakiej chwili domyœli³ siê wreszcie, ¿e to jest jakby cud...
Nie bêdzie czeka³ na ni¹ w parku, nie bêdzie spieszy³ do chorych,
nie bêdzie skraca³ sobie godzin pozostaj¹cych do zmierzchu
ró¿nymi sposobami, bo ona tu jest z nim razem, sama jedna... By³
w tym nawet pewien jakby zawód. - Pani na spacer?... - rzek³
czuj¹c w tej samej chwili, kiedy mówi³ te wyrazy, ¿e postêpuje
jak zupe³ny, ordynarny g³upiec, bo przecie ta chwila, która mija,
jest najwa¿niejsz¹ i bêdzie pamiêtn¹ w ca³ym ¿yciu. Ale zaraz po
sekundzie tego przeœwiadczenia nadesz³o zapomnienie o wszystkim
i obojêtnoœæ taka zupe³na, jakby kto poprzedzaj¹ce wra¿enie
przysypa³ worem piasku. - Ja chodzê tutaj co dzieñ, je¿eli,
rozumie siê, deszcz nie pada... - odpowiedzia³a panna Joanna.
Judym wiedzia³, ¿e sk³ama³a. Wiedzia³, ¿e przysz³a w to miejsce
pierwszy raz i dlatego, ¿eby go spotkaæ. S³owa jej s³ysza³
dobrze, ale zdawa³o mu siê, ¿e przy-chodz¹ z jakiejœ oddali. Nie
rozumia³ ich zreszt¹, zajêty radoœci¹ patrzenia w jej serce. -A
panna Wanda?
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (184 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- Wanda o tej porze jeŸdzi konno z panem plenipotentem.
- Pani nie jeŸdzi konno?
- Owszem... Bardzo lubiê. I niegdyœ, niegdyœ... mój Bo¿e... Teraz
ju¿ nie mogê. Muszê mieæ troszkê, tyl¹ odrobinkê wady serca czy
czegoœ takiego, bo ka¿da przeja¿d¿ka nabawia miê bólu tu w³aœnie,
gdzie bije to przebrzyd³e. Mam póŸniej bezsennoœæ. Judym, s³ysz¹c
te s³owa, uczu³ w swym sercu literalny, fizyczny ból i taki ¿al,
taki niezgruntowany, bezbrze¿ny ¿al, ¿e musia³ œcisn¹æ zêby, aby
nie wybuchn¹æ p³aczem. - Dlaczegó¿ siê pani nie poradzi³a jakiego
dobrego lekarza w Warszawie? - Ech!... Dobry lekarz nie poradzi
na takie rzeczy.
A zreszt¹, kto by tam zwraca³ uwagê. Nie jeŸdziæ konno - to taka
³atwa rzecz do zrobienia... - To nie jest wcale wada serca i ani
cienia choroby w tym nie ma... - mówi³ z uœmiechem. - Zwyczajne,
najzwyczajniejsze zmêczenie. Organizm nieprzyzwyczajony... - Mój
organizm?
-...Pod wp³ywem forsownego wysi³ku ulega na czas pewien
wyczerpaniu... Mo¿e by³oby dobrze, gdyby siê pani przemog³a i
jakie dwa, a nawet trzy razy w tygodniu bez zmêczenia, rzecz
prosta, jeŸdzi³a na tej siwce. - Tak pan myœli?
- Naprawdê. Pani musi przeœlicznie wygl¹daæ na koniu...
Powiedzia³ to zdanie bez chwili namys³u i faktycznie bez
wiadomoœci, jaki sens maj¹ te s³owa. - A to dopiero terapia! -
rzek³a panna Joanna nie patrz¹c na niego. Z³oty uœmieszek,
najpiêkniejszy z uœmiechów, otoczy³ jej twarz jakby blaskiem
s³onecznym. Brwi i wargi drgnê³y weso³o. Judym przez chwilê
daremnie czeka³, a¿ usta powiedz¹ wyraz skrzydlaty, który chowa³
siê w tym przeœlicznym uœmiechu. Nik³y rumieniec jak zorza p³yn¹³
po jej policzkach. - Proszê pana - mówi³a rumieni¹c siê coraz
bardziej - pan jeŸdzi³ czasami tramwajem na Ch³odn¹ czy na
Waliców? - JeŸdzi³em... Rozumie siê... A dlaczego siê pani pyta?
- Tak siê tylko pytam. Kilka razy widzia³am pana jad¹cego w tamt¹
stronê. By³ pan wówczas troszkê inny, nie taki jak teraz. Mo¿e
zreszt¹ w cylindrze tak siê pan wydawa³. To by³o ze trzy lata
temu, a mo¿e nawet wiêcej. - Dlaczego pani zwróci³a wtedy na mnie
uwagê?
- Nie wiem, dlaczego.
- Za to ja wiem dobrze.
- Czy¿ tak?
- Wiem na pewno.
- Niech¿e pan powie, dlaczego.
- Dlatego, ¿e...
Judym poblad³. Uczu³, jak skóra cierpnie mu na g³owie i jak zimny
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (185 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dreszcz fal¹ sp³ywa przez ca³e cia³o. - Nie - mówi³ - nie powiem
teraz. Kiedy indziej...
Panna Joanna zwróci³a na niego oczy, przyjrza³a mu siê szczerym,
rzetelnym spojrzeniem i zamilk³a. Szli d³ugo. Na kresach ³¹ki,
po urwisku p³askowzgórza rozrzucone by³y chaty wsi, do której
Judym zd¹¿a³. Droga, w¹ska w nizinie, zmienia³a siê w szeroki
wygon pokryty mnóstwem kolein i wygrodzony ¿erdzianym p³otem.
Panna Joanna sz³a t¹ du¿¹ drog¹ kilkadziesi¹t kroków. Z nag³a
stanê³a i mówi³a: - Pan idzie do wsi?
- Tak, do chorych.
- Ja tam ju¿ nie pójdê.
- Dlaczego?
- Nie, nie pójdê.
- Ju¿ pani wróci do domu? - pyta³ z ¿alem w g³osie i oczach. -
Tak, ju¿ trzeba wracaæ. Zreszt¹... D³ugo pan tam zabawi? - Nie
bardzo, z jakie pó³ godziny.
- A tak... Ja tu poczekam. Albo lepiej..:
- Panno Joanno...
- Albo lepiej tam, na kraju tego wzgórza.
- Ach, to dobrze, to œliczna, œliczna myœl!
Poszed³ szybko t¹ drog¹. By³by bieg³ pêdem, by³by zreszt¹
ca³kiem, do licha, zaniedba³ chorych. Wstrzymywa³ go tylko
przes¹d, ¿e ona tam czeka. Gdyby nie spe³ni³... Ta pewnoœæ
sprawia³a mu rozkosz bezbrze¿n¹. Czu³, ¿e jest to ju¿ zbli¿enie,
coœ jakby schadzka, jakby umówiony czas radoœci wspólnej, a
zarazem przes¹dnie cieszy³ siê, ¿e szczêœcie samo przysz³o, ¿e
go nie wo³a³ ani wyprasza³. Chcia³ za³atwiæ siê z chorymi co
tchu, ale jak na z³oœæ przed ka¿d¹ chat¹, do której wchodzi³,
zgromadza³y siê baby z dzieæmi, ch³opi z okaleczonymi palcami...
Musia³ ich badaæ i opatrywaæ. By³ ju¿ prawie zmierzch, gdy
wreszcie wybieg³ ze wsi i rozpalonym wzrokiem szuka³ panny
Joanny. By³y chwile, ¿e traci³ w³adzê nad sob¹. - Odesz³a... -
szepta³ po³ykaj¹c ³zy jak dziecko.
Zobaczy³ j¹ wówczas dopiero, gdy blisko podszed³ do wzgórza.
Siedzia³a na ziemi miêdzy ogromnymi ja³owcami. - ChodŸmy nie têdy
³¹k¹, bo ju¿ mg³a siê œciele i wilgoæ... - mówi³ zbli¿aj¹c siê
do niej. - A którêdy?
- Mo¿na przejœæ gór¹, wprost przez pola, a stamt¹d brzegiem
³aziñskiego lasu. - No, dobrze, tylko musimy siê bardzo spieszyæ,
bo ju¿ noc prawie. Weszli na szczyt urwiska i znaleŸli siê w polu
otoczonym z trzech stron lasem. Z dwu stron by³ to bór liœciasty,
z trzeciej - sosnowy. S³oñce pada³o na milcz¹c¹ œcianê drzew,
z³oc¹c nieruchome kêpy grabów i brzóz barwami tak ¿ywymi, ¿e oko
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (186 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
chwyta³o dok³adne kszta³ty liœci bardzo dalekich. Za parowem, z
którego wyszli, w nieskoñczonym oddaleniu, u kresu pól mieni¹cych
siê od zbo¿a, s³oñce zachodzi³o. Poziome jego promienie le¿a³y
na jasnych drogach, na szybach wód, zwykle skrytych, na
bezbarwnych powierzchniach domostw wieœniaczych Figury id¹cych,
Judyma i panny Joasi, rzuca³y dwa cienie, jak gdyby dwa
niezmierne widma ich bytów, które przed nimi id¹, ³¹cz¹ siê,
zbli¿aj¹ i odsuwaj¹ od siebie. Purpurawoz³ocisty blask
przedmiotów trwa³ krótko. Tarcza s³oneczna wla³a siê w ziemiê i
utonê³a. Wówczas daleki gaj liœciasty przygas³. Zacz¹³ oddalaæ
siê, oddalaæ, odchodziæ... Judym wpatrywa³ siê w tê okolicê i
dozna³ niewyt³umaczonego uczucia. By³ ju¿ tam nieraz, to prawda,
ale zda³o mu siê, ¿e ju¿ podobne uczucie prze¿y³ w tym samym
miejscu. Ju¿ niegdyœ, niegdyœ...
To jest miejsce, do którego szed³ przez ca³e swoje d³ugie,
tu³acze ¿ycie. "Dlaczegó¿ to tak? - marzy³ wpatruj¹c siê w tê
dziwn¹ polanê. - Dlaczegó¿ to tak?" I oto przez chwilê, przez
mgnienie Ÿrenicy, goœci³o w jego wiedzeniu coœ niby odpowiedŸ,
tak jakby dŸwiêk s³owa, które wiatr przyniós³ z oddali, ale
natychmiast z ucha wyrwa³ i rozwia³. Czêœæ tego pola, jakby
wzgardzonego przez ludzi, by³a zasiana. Obok ci¹gnê³a siê niwa
zorana i zawleczona, co by³o widokiem niezwyk³ym o tej porze
roku. Ta ziemia by³a jeszcze ciep³a, pulchna i miêkka. Nie
wiêzi³a nóg, jak piasek na wydmie, lecz je ogrzewa³a delikatn¹
g³êbi¹ swoj¹. Stopy panny Joanny, obute w pantofle, zupe³nie
ginê³y w roli. Obydwoje nie zwracali na ten szczegó³ uwagi, ale
o nim dobrze wiedzieli. Z szarej gleby zaczê³a siê dŸwigaæ w górê
jej barwa, zaczê³a wch³aniaæ po³yskuj¹ce przed chwil¹ kolory lasu
i s³aæ doko³a, daleko i blisko, zmrok cichy, zmrok ciep³y, zmrok
wonny.
- Nie powiedzia³em wtedy - rzek³ Judym - dlaczego pani zwróci³a
na mnie uwagê, gdy jechaliœmy tramwajem w stronê ulicy
Ch³odnej... Otó¿ mnie siê zdaje, ¿e wiem. - Pan to wie?
- Tak, wiem.
- Bardzo jestem ciekawa.
- Pani musia³a wówczas po prostu przeczuæ..:
- Co przeczuæ?
- Wszystko, co ma nast¹piæ.
- Có¿ takiego?
- ¯e to ja w³aœnie bêdê mê¿em twoim.
Panna Joanna nie okaza³a zdziwienia. Sz³a w spokoju. Blada jej
twarz wydawa³a siê uœpion¹. Judym nachyli³ siê ku niej. - Czy aby
dobrze, czy z rozwag¹ pan to czyni?- mówi³a cichym, g³êbokim
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (187 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
g³osem. - Niech pan dobrze nad tym pomyœli... - Ju¿ wszystko
przemyœla³em.
To twarde oznajmienie istoty rzeczy nie wyra¿a³o, ale dŸwiêk jego
by³ tak decyduj¹cy, ¿e panna Joasia nic nie odrzek³a. Judym teraz
dopiero uczu³, jak bezgranicznie jej pragn¹³. Wszystko zginê³o
mu z oczu Mrok wdar³ siê do g³êbi duszy i wszystko w niej zgasi³.
Zdawa³o siê, ¿e opór miêkkiej, g³êbokiej ziemi, w której nogi
brodzi³y, nie ma koñca, ¿e ci¹gnie siê setki godzin. Szary
zmierzch, to po¿¹dliwe zrzekanie siê œwiat³a, sprawia³o dzik¹
rozkosz. By³ to niewiadomy ¿ywio³, który zdawa³ siê rozdymaæ w
jakiœ p³omieñ i poprzedzaæ tê œwiêt¹, bosk¹, tajemn¹ noc, jak
krzyk weso³y wo³aj¹cy w szerokiej pustce nad ziemi¹. Praw¹ rêk¹
Judym obj¹³ sw¹ "¿onê" i lewe ramiê jej uczu³ na swej piersi, a
g³owê tu¿ przy policzku. Schyli³ siê i zanurzy³ usta w bujne,
wzburzone, czarne w³osy dziewicze, owiane czymœ pachn¹cym... £zy
p³ynê³y z jego oczu, ³zy szczêœcia bez granic, które zamkniête
jest w sobie i którego ju¿ siê nie doœwiadcza po wtóre.
Wzdrygnêli siê, gdy stopy ich uczu³y grunt twardy na skraju lasu,
ale nie zwolnili kroku. W g¹szczu sosen sta³a ju¿ ciemnoœæ jak
czarny marmur, któr¹ kiedy niekiedy niby z³ota ¿y³ka przecina³
lec¹cy robaczek œwiêtojañski. Wzrok ich spostrzega³ te z³ote nici
i omijaj¹c œwiadomoœæ umieszcza³ piêkny, nik³y ich pó³blask na
wieczne czasy w pamiêci jak drogocenny skarb ¿ycia. By³o tak
cicho, ¿e s³yszeæ siê dawa³ jakiœ odleg³y, odleg³y szmer wody,
gdzieœ s¹cz¹cy siê z upustu. Pannie Joannie wyda³o siê, ¿e ten
g³os coœ mówi, ¿e to on wo³a... Podnios³a g³owê, ¿eby us³yszeæ...
Wtedy uczu³a na swych wargach niby roz¿arzone wêgle. Szczêœcie
jak ciep³a krew wp³ynê³o do jej serca fal¹ powoln¹ S³ysza³a
jakieœ pytania, s³owa ciche, œwiête, spod serca. W ustach swych
wyrazów znaleŸæ nie mog³a. Mówi³a poca³unkami o g³êbokim
szczêœciu swym, o dobrowolnej ofierze, któr¹ wita³a...
Sposobem z roku na rok praktykowanym Krzywos¹d za³atwia³
szlamowanie stawu, gdy wtem ju¿ w pierwszej po³owie czerwca
zjecha³o tyle kuracjuszów, ¿e ukoñczyæ roboty nie by³o mo¿na.
Tylko z czêœci stawu od strony rzeki mu³ by³ wybrany do g³êbi.
Reszta przedstawia³a siê w postaci bagna, które woda ledwo by³a
w stanie przykryæ. Po spuszczeniu jej b³otko wysychaj¹ce okry³o
siê zielonym ko¿uchem wodorostów i szerzy³o woñ ohydn¹. Robotnicy
pracuj¹cy przy rydlu i taczkach dostawali febry, nawet sam
Krzywos¹d mia³ gor¹czkê i dreszcze. W okolicznoœciach tak
trudnych, gdy przy obcych nie by³o sposobu wywoziæ za park furami
zgni³ego szlamu, Krzywos¹d wpad³ na myœl genialn¹. Nic nikomu nie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (188 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
mówi¹c, kaza³ w pewnym miejscu rozkopaæ groblê do gruntu, wstawiæ
w ten otwór pochy³¹ rynnê z desek szerokoœci ³okcia i puœciæ na
ni¹ strugê wody, która s¹czy³a siê na dnie spuszczonego stawu.
Utworzy³o to rodzaj kaskady, która zlatywa³a doœæ bujnie do
koryta rzeki. Wówczas Krzywos¹d postawi³ kilkunastu silnych ludzi
z taczkami, innych z rydlem, rozkaza³ im wybieraæ szlam, zwoziæ
go po narzuconych deskach do rynny i rzucaæ w to drewniane
³o¿ysko strumienia. Woda pêdz¹ca z wysoka porywa³a szlam i nios³a
go w stronê Morza Ba³tyckiego. By³ to figiel tak wyborny, ¿e
wszyscy zdumieni byli jego oryginalnoœci¹. Ciê¿kie wozy nie
roznosi³y po parku ciek¹cego szlamu, brudni ludzie nie ³azili
œcie¿kami - i tylko sam staw cuchn¹³ jeszcze ile siê da³o.
Liczono jednak, ¿e przy wzmo¿onym natê¿eniu pracy za dwa, trzy
tygodnie dno stawu obni¿y siê i wodê mo¿na bêdzie wstrzymaæ.
Judym zatopiony po uszy w mi³oœci nie wiedzia³ o niczym. Gdy id¹c
przez groblê do zak³adu na obiad zobaczy³ po raz pierwszy
maszyneriê wodn¹, stan¹³ oniemia³y. Tak dalece nie rozumia³, co
to ma znaczyæ, ¿e zapyta³ pierwszego z brzegu pracownika: - Co
to, ch³opcy, robicie tutaj?
- A szlam na wodê puszczamy, proszê pana doktora.
- Na wodê szlam puszczacie?
- Juœci.
- A przecie¿ nad t¹ wod¹ stoj¹ wasze wioski. Jak¿e ludzie bêd¹
byd³o poili i korzystali z tej wody? - A to nie nasze dzie³o. Pan
administrator kaza³, my wywalamy, i spokój. - A... skoro pan
administrator kaza³, to wywalajcie, i spokój. - Tu ju¿ ch³opy
przylatywa³y z Siekierek - rzek³ któryœ - prawowa³y siê z panem,
z administratorem, ¿e, padaj¹, w ca³ej rzece woda zmulona, ale
ich pan skl¹³ i wygna³. Tyle wygrali. Judym odszed³. Uda³ siê
brzegiem strumienia w zamiarze, nie bardzo zreszt¹ wyraŸnie
sformu³owanym, zbadania, czy w istocie woda jest zmulona. Szed³
d³ugo po ³¹ce œwie¿o skoszonej i z wzrastaj¹c¹ wœciek³oœci¹
patrza³ na bur¹, gliniast¹ ciecz, która leniwie toczy³a siê w
korycie rzeki. W pewnej chwili z³oœæ ta usta³a. Zast¹pi³o j¹
promienne przypomnienie czegoœ mi³ego... Judym zapomnia³ o rzece.
Zapomnia³ tak doskonale, jak gdyby straci³ z oczu rzeczywistoœæ,
i sam widzia³ senne marzenia, daleko bardziej realne i
niew¹tpliwe ni¿ staw, rzeka, szlam, ch³opi, Krzywos¹d... Dopiero
w parku ockn¹³ siê i podniós³ g³owê. Przy œwie¿o zbudowanej
œluzie sta³ Krzywos¹d i dyrektor.
Na ich widok m³ody lekarz uczu³ wstrêt fizyczny. Uczu³, jakby te
dwie figury wydziela³y ze siebie ohydny fetor szlamu. Postanowi³,
¿e nie zbli¿y siê do nich, uda, jakoby ich nie widzia³, i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (189 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
odejdzie inn¹ drog¹. Có¿ go, u stu tysiêcy, obchodz¹ wszelkie
sprawy ze szlamem! Czy ta rzecz jest jakimœ wa¿niejszym
nadu¿yciem w szeregu miliarda innych? Czemu¿ jej w³aœnie ma
poœwiêciæ tyle uwagi? A niech robi¹ dziady, co im siê ¿ywnie
podoba! To ich rzecz. Zamiast le¿eæ od dawna, niech bryka jeszcze
ten chodz¹cy cmentarz! Doœæ siê z nim i tak nasiepa³. Wykaza³
wszystko, co uwa¿a za z³e i dobre. Nie chc¹ go s³uchaæ, robi¹
swoje - no to niech bêdzie! Szybkimi kroki szed³ w swoj¹ stronê
i na samym szczycie wszelkich innych argumentów znalaz³ w g³owie
jeszcze jeden: "To jest rola zak³adu leczniczego: dostarczaæ
najciemniejszej warstwie ludnoœci zmulonej wody do picia. Zamiast
tê warstwê... Cha, cha... Pyszna ilustracja ca³ej afery. Ten
œmierdz¹cy szlam w rzece - to jest dzia³anie zak³adu leczniczego.
Ilustracja szumnych frazesów o >>roli spo³ecznej zak³adu w
Cisach<<". Nie móg³ wytrzymaæ. Ten tylko dowcip im powie - no i
basta! Powie to Krzywos¹dowi, nie, nie, nie Krzywos¹dowi! Powie
dyrektorowi w ¿ywe oczy i raz na zawsze skoñczy dyskusjê. Bêdzie
to ich Pyrrusowe zwyciêstwo . Zdawa³o siê, jakby ten argument
uj¹³ go za ko³nierz i nawróci³ z drogi. Jasnoœæ faktu i logika
rozumowania by³a tak oœlepiaj¹ca, ¿e wobec niej wszystko znik³o
jak cieñ wobec œwiat³a. Gdyby kto biciem zmusza³ Judyma w owej
chwili do wyszukania argumentu który by os³abi³ si³ê konceptu o
tej mniemanej roli zak³adu, nie wydusi³by z niego ani jednej
myœli. Dyrektor i Krzywos¹d widzieli zbli¿enie siê m³odego
asystenta, ale udawali, ¿e prowadz¹ ze sob¹ dyskurs wa¿niejszy
ni¿ wszystko na êwiecie. Dopiero gdy wita³ siê z nimi, zwrócili
siê doñ nie przerywaj¹c zreszt¹ ani na chwilê o¿ywionego traktatu
o jakimœ w³osieniu do materaców. Judym d³ugo milcza³, obojêtnie
patrz¹c na ch³opów unurzanych w b³ocie, bosych, bez ubrania,
którzy pchali przed sob¹ wielkie taczki. Wszystko kipia³o w nim
i przewraca³o siê do góry nogami. W myœli powtarza³ swój dowcip
i uk³ada³ go w formê literack¹. Chcia³ to wyraziæ w uwadze
niewinnie zjadliwej, która by pomog³a treœci wejœæ jak lekkie
uk³ucie, a na zawsze otru³a umys³y przeciwników. Rzek³ wreszcie,
pasuj¹c siê ze sob¹, ¿eby ani jeden dreszcz musku³u nie zdradza³
wzruszenia: - Co to panowie robi¹ tutaj? Czy mo¿na zapytaæ? - Jak
kolega widzi rzek³ dyrektor, troszkê blady.
- Tak, widzieæ widzê, ale wyznajê, ¿e nie rozumiem.
- Woziæ teraz nie mo¿na, wiêc Krzywos¹d wymywa staw wod¹. - A...
wymywa staw...
Dyrektor umilk³. Po chwili zapyta³ tonem zimnym i zdradzaj¹cym
gniew: - Panu siê to nie podoba?
- Mnie? Owszem. Dlaczegó¿ mia³oby mi siê nie podobaæ? Jako motyw
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (190 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
do rodzinnego pejza¿u... - Jako motyw do rodzinnego...
- Jest to zasada dobrego gospodarstwa, ¿eby zu¿ytkowaæ ka¿dy
œrodek na korzyœæ przedsiêwziêcia. Skoro mam... - mówi³
Krzywos¹d. Judym, z ostentacj¹ nie s³uchaj¹c tego, co mówi³
admilnistrator, powtórzy³ z naciskiem, zwrócony tylko do
dyrektora: - Jako motyw do rodzinnego pejza¿u. Przekona³em siê,
¿e to, co czêstokroæ zowiemy rol¹ zak³adu w historii okolicy,
przypisywanie mu jakiegoœ spo³ecznego czy higienicznego
znaczenia, jest tylko rodzim¹ blag¹, efektem, reklam¹, obliczon¹
na g³upotê histeryczek. Dla mnie tedy jest to widok taki sam jak
ka¿dy inny. - Nie lubiê tych pañskich lekcji! Jestem cz³owiek
stary... - A ja jestem cz³owiek m³ody, który starcem w danej
chwili ¿adn¹ miar¹ byæ nie mo¿e. - Mój ³askawy panie!
- Jestem lekarz! Uwa¿am za rzecz ze stanowiskiem lekarza
niezgodn¹ to, co pan dyrektor pozwala czyniæ swemu totumfackiemu.
- Mój dobrodzieju! - mrukn¹³ groŸnie Krzywos¹d - rachuj no siê,
z ³aski swej, ze s³owami! Tak¿e! Totumfacki... Nec sutor ultra
crepidnm. - No, no! daj no pokój z twoj¹ tam ³acin¹...- krzykn¹³
dyrektor. - Ja ci tu dam ³acinê! Zwracaj¹c siê zaœ po chwili do
Judyma, mówi³ z cicha, ale dobitnie: - Pañskie admonicje nie
wywr¹ tutaj ¿adnego wp³ywu ani na mnie, ani na nikogo. - Wiem o
tym dobrze. Ja...
- Je¿eli pan wiesz o tym dobrze, to nie rozumiem, po co siê
miêszasz w nie swoje rzeczy. To do pana, kochany panie, wcale nie
nale¿y. - Czy kwestie higieny nale¿¹ do pañskiego totumfackiego?
- Tu nie ma wcale ani kwestii higieny, ani tym mniej nie ma
totumfackiego. Co siê panu wydaje? Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Higieny! - Higiena jest, ale dla ludzi bogatych. Ch³opy i ich
byd³o niech pij¹ mu³ z naszego stawu. Otó¿ ja panu dyrektorowi
krótko powiem: przeciwko temu, co siê tu robi, ja kategorycznie
protestujê! - A protestuj sobie, kochany panie, ile wlezie... Ile
tylko wlezie! Krzywos¹d, najmiesz mi na jutro dwa razy tyle
robotników co dziœ. - Panie Piórkiewicz - zawo³a³ Krzywos¹d do
ekonoma - ka¿ pan pójœæ komu po wsi, ¿eby do roboty przysz³o
jeszcze z oœmiu, z dziesiêciu. Zwracaj¹c siê do Judyma,
administrator zaœmia³ siê szyderczo, z ca³ego serca, i rzek³: -
No, i có¿ pan na to, panie reformatorze?
- Ja nic na to, stary oœle! - rzek³ Judym spokojnie
Krzywos¹d przez chwilê patrza³ w niego wlepionymi oczyma. Wtem
zblad³ i, wznosz¹c piêœæ, o krok siê posun¹³. Judym dostrzeg³ ten
ruch i straci³ œwiat z oczu. Jednym susem przypad³ do Krzywos¹da,
chwyci³ go za gardziel, targn¹³ nim z dziesiêæ razy, a potem
pchn¹³ go od siebie. Administrator sta³ ty³em do stawu. Rzucony
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (191 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przez Judyma, zlecia³ z grobli, run¹³ w szlam i zanurzy³ siê w
rzadkie bagno, tak ¿e ledwo go by³o widaæ. Ch³opi cisnêli rydle
i pospieszyli mu z pomoc¹. Judym nie widzia³, co by³o dalej. Oczy
mu zasz³y wœciek³oœci¹, jak_ bielmem. Szed³ drog¹ kln¹c g³oœno,
ordynarnie...
Nad wieczorem oddano mu list dyrektora ze s³owami: "Wobec tego,
co zasz³o, spieszê oœwiadczyæ Sz. Panu, ¿e umowê nasz¹, zawart¹
przed rokiem w Warszawie, uwa¿am za rozwi¹zan¹ S³uga -
Wêglichowski". Judym przeczyta³ to pismo z niedba³oœci¹, odwróci³
siê na drugi bok i sennym wzrokiem patrza³ w deseñ pokrowca
kanapy. Wiedzia³ doskonale, ¿e lada chwila taki list mu
przynios¹. Wmawia³ w siebie, ¿e nañ ze wzgard¹ oczekuje. Stara³
siê nie myœleæ o niczym, wypocz¹æ, uciszyæ siê, ostygn¹æ i
dopiero przy³o¿yæ rêki do wszystkiego, co trzeba przed wyjazdem
za³atwiæ. By³ nawet kontent ze siebie, z tego mianowicie, ¿e siê
uspokaja œwiadomie, systematycznie. Przenikliwym wzrokiem
wewnêtrznym spostrzega³ dygoc¹c¹ chorobliwie namiêtnoœæ do Cisów,
która teraz musia³a byæ zwalczona, ¿eby siê nie mog³a zmieniæ w
coœ g³upiego. Przymkn¹³ powieki i zacz¹³ usilnie wyliczaæ
pó³g³osem pewne zwi¹zki chemiczne. Ledwie jednak szepn¹³ trzy
nazwy, uczu³ pytanie, które go pchnê³o z miejsca jak cios
fizyczny: "Czemu ja przed t¹ awantur¹ nie poszed³em do domu?"
¯a³oœæ ukryta w tych s³owach by³a tak nienasycenie bolesna, tak
ostra, tak wydzieraj¹ca ¿ wewn¹trz, ¿e mo¿na j¹ przyrównaæ chyba
do haka, którego koniec utkwi³ w ¿ywym p³ucu, drze je, a zarazem
ca³e ci¹gnie za sob¹. Ale kiedy jego ¿elazo najwiêksz¹ szerzy³o
boleœæ, kiedy zdawa³o siê wyczerpywaæ sw¹ si³ê, wtedy ukaza³a siê
jeszcze inna katusza: uœmiech panny Joasi spotkanej na ³¹ce. W
ca³ym tym zdarzeniu Judym o niej zapomnia³, a raczej nie móg³
pamiêtaæ. Teraz zjawi³a siê niby zdumienie bezsilne, bolesne,
milcz¹ce... "Có¿ tu teraz pocz¹æ? Wyjechaæ, rozstaæ siê? Teraz
w³aœnie? Dziœ, jutro, pojutrze?" Uczucie, które go wtedy
opanowa³o na sam¹ myœl o wyjeŸdzie, by³o g³upie, tchórzowskie i
nêdzne. Trz¹s³ siê wewn¹trz ze strachu i szala³ z ¿alu. Wszystko
zerwa³o siê w jego duszy. Mêskie uczucia rozprys³y siê jak kupa
zgonin , w któr¹ podmuch wichru uderzy³. Nadszed³ wieczór.
Roztwarte okno wpuszcza³o do pokoju zapach ró¿ kwitn¹cych. Nad
murem, który czêœæ parku otacza³, miêdzy pniami drzew, lœni³a siê
jeszcze zorza z³otoczerwona Ciep³y mrok nape³nia³ ju¿ pokój i
wolno zaœcie³a³ uliczkê w œrodku grabów. Judym spostrzeg³ jeszcze
g³¹b jej czaruj¹c¹ i szary mur w oddali, ale w pewnych momentach
traci³ wszystko z oczu, jak gdyby ciemnoœæ wzrok mu wy¿era³a.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (192 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Pomimo wszelkich usi³owañ obrony zapada³ coraz g³êbiej w jak¹œ
nieprzeniknion¹ ciemnicê. Czu³ to, ¿e z nim razem id¹ tam
wszystkie wzruszenia mi³osne i ¿e na dnie przera¿liwym zostan¹
w py³ rozsypane. Le¿a³ bezsilny jak drewno, doœwiadczaj¹c tylko
dreszczu nag³ych postanowieñ, o których w tej chwili mia³ dziwne
wiedzenie, ¿e zwiastuj¹ tylko obecnoœæ w duszy jakiejœ nêdznej
choroby. W pewnej chwili pos³ysza³ szelest, który mu sprawi³ ból,
jakby od uk³ucia. W b³êkitnej tafli okna ukaza³a siê postaæ
kobieca. Judym bardziej po ³zach p³yn¹cych do serca ni¿ si³¹
wzroku uczu³ Joasiê. Gdy stan¹³ przy oknie i z³o¿y³ jej g³owê na
swych piersiach, zaczê³a coœ mówiæ do niego, prêdko i cicho...
Nie by³ w stanie tych s³ów poj¹æ, czu³ tylko, ¿e teraz dopiero
ma w sobie swojego ducha. Z piersi jego wydar³o siê westchnienie:
- Ju¿ jutro...
- Jutro...
- Nie mogê byæ ani chwili, ani chwili.
- Po có¿ to by³o, po co to by³o?
- Musia³em tak zrobiæ. To nie ode mnie zale¿a³o. Teraz mszcz¹ siê
na mnie moje w³asne usi³owania. Gdybym by³ cz³owiekiem spokojnym,
gdybym siê zgodzi³ na wszystko... "Kto zmaga siê ze œwiatem,
zgin¹æ musi w czasie, by ¿yæ w wiecznoœci". Mówi³ to zdanie z
rozkosz¹, z pewnym szczególnym a przyjemnym samochwalstwem, z
jak¹œ czu³¹ dum¹. Wtedy pierwszy raz pachn¹ce, ma³e usta znalaz³y
jego wargi i z³o¿y³y na nich cudown¹ pieszczotê. - Dok¹d
pojedziesz? - pyta³a wyrywaj¹c siê z jego ramion. - Czy ja wiem?
Zapewne do Warszawy. Jeszcze o tym nie myœla³em. - A o czym? -
Zupe³nie o czym innym.
- O czym?
Zamiast odpowiedzieæ, wyci¹gn¹³ rêce, ale w tej¿e chwili znik³a
mu z oczu. Mia³ pe³ne serce i usta najczulszej mowy... Tymczasem
ju¿ ani jeden wyraz nie móg³ byæ przez ni¹ wys³uchany. Judym
patrza³ w mrok ogarniaj¹cy ogród, w mrok, co zdawa³ siê byæ jej
¿ywio³em, z którego ona pochodzi: który jest ni¹ sam¹. Pachnie
i nape³nia szaleñstwem... D³ugo, do póŸna w nocy, zosta³ sam,
zatopiony w sennym oczekiwaniu, na które z ciemnoœci zdawa³y siê
patrzeæ jej oczy. W pewnej chwili ten urok zgas³, jakby sp³oszony
przez mokry wyziew id¹cy z ciemnego parku. Judym przypomnia³
sobie, ¿e rano ma jechaæ. Nie myœla³ ani przez chwilê, dok¹d siê
uda, ale znowu przysz³y go szarpaæ parkosyzmy ¿alu. Zapali³ lampê
i martwym wzrokiem ogl¹da³ swój lokal zimowy. By³y to dwie
ogromne sale na parterze starego zamku. Zosta³y tu w nich jeszcze
niektóre œlady dawnej, zesz³owiecznej okaza³oœci. Œciany
zastawione by³y makatami w ramach, drzwi i okna ujête w boazerie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (193 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
pe³ne wdziêku. Doko³a bieg³y stare, proste, z³ocone gzymsy, które
tu i ówdzie rozkwita³y w filigran królewskiego stylu. W k¹tach
pokoju i miêdzy oknami b³yszcza³y stare konsole, z³o¿one z kilku
tafel lustrzanych. Nad piêknym kominkiem uœmiecha³ siê w g³êbi
starych ram portret m³odej kobiety z ods³oniêtymi ramionami i z
uœmiechem, który do ka¿dego widza zdawa³ siê przemawiaæ: "kochaj
¿ycie nade wszystko..." Gêste i bujne zwoje w³osów le¿a³y u jej
czo³a jak pêki czarnych kwiatów. Purpurowe usta, jeden policzek
i ramiê oœwietlone by³y jakimœ blaskiem rozkosznym, niby srebrem
marzycielskim ksiê¿yca. W rysach tej twarzy zamkniêty by³
szatañski czar, mo¿e mi³oœæ twórcy tego malowid³a. Judym lubi³
patrzeæ w "swój" portret. Piêkne bóstwo wystawione na tym p³ótnie
by³o dlañ jakby si³¹, która poci¹ga w przesz³oœæ, w lata
zamierzch³e. Ono sprawia³o, ¿e w subtelnej wizji przypatrywa³ siê
tym, co te pokoje zamieszkiwali, co tam cieszyli siê i cierpieli,
byli dumnymi panami, a póŸniej dok¹dœ odeszli jak ob³oki
przesuwaj¹ce siê w górze... Teraz, gdy œwiat³o lampy upad³o na
portret, na te mi³e, wykwintne, przyjemne sale, na sprzêty
wygodne - Judym zadr¿a³. Rozumia³, ¿e nie ma si³y, aby to
wszystko opuœciæ. Ka¿dy mebel zdawa³ siê wychodziæ z mroku i coœ
wspominaæ. Ka¿dy z nich by³ jak najwierniejszy przyjaciel, który
w siebie przyj¹³ jakiœ szczegó³, jak¹œ cz¹steczkê sekretu mi³oœci
dla panny Joasi, a teraz wszystko wyznawa³. Tu, w tym
apartamenciku, wszystko by³o ni¹ sam¹. Ani razu w nim nie by³a,
ale radosne marzenia i myœli pe³ne rozkoszy ukry³y j¹ tutaj niby
tajemnicz¹ mieszkankê, której nigdy niczyje oczy nie zobacz¹.
Wiedzia³ o niej stary portret i uœmiech jego groziæ siê zdawa³,
¿e lada chwila rozpowie wszystkim cudown¹ plotkê. Ile¿
niewys³owionego uroku chowa³o jego milczenie!
Ma³y stoliczek w rogu zarzucony ksi¹¿kami... Na jego widok Judym
³ka³ i szlocha³ wewnêtrznie. Wówczas gdy wbieg³ do tego pokoju
z radosn¹ tajemnic¹, któr¹ w sobie odkry³ ujrzawszy Joasiê na
skraju leœnym, zatopiony w muzyce rozkwitaj¹cej rozkoszy siedzia³
nad nim podpar³szy g³owê rêkami... Teraz ¿al bra³ w nikczemne swe
d³onie tamt¹ chwilê, chwilê jak przeœliczne kwiaty nadobni,
których siedem kielichów zawsze razem wykwita. Teraz ¿al obrywa³
i gniót³ ich p³atki podobne do p³omienia. Na widok tych
wszystkich rzeczy Judym spostrzeg³ w sobie nêdzne uczucie, które
swój ³eb obrzyd³y jak czo³o foki wysuwa³o od chwili do chwili z
ciemnej g³êbiny. Zamyœli³ siê i, przymkn¹wszy oczy, bada³, w
jakiej by formie pogodziæ siê z Krzywos¹dem, przeprosiæ
dyrektora. Przysz³a mu na myœli intrygantka Listwina, ¿ona
starego kasjera. Jej u¿yje... Rzuci³ siê na sofê i g³êboko,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (194 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
rozpaczliwie, nikczemnie marzy³, jak przeprowadziæ to wszystko.
Sto razy uk³ada³ swój plan, sw¹ intrygê. Wyjedzie za dwa dni,
wyjedzie pojutrze. Jutro! Nie, nie jutro, za skarby œwiata! Przez
ca³y dzieñ bêdzie siê krz¹ta³ oko³o tego, ¿eby zjednaæ
dyrektorow¹ i tamt¹ jêdzê. Te baby urz¹dz¹ porozumienie miêdzy
nim i dyrektorem. Dyrektor ze swej strony udobrucha Krzywos¹da.
Gdy wróci, zacznie nowe ¿ycie. Och, moje, ciche, domowe ¿ycie!
Raz trzeba skoñczyæ z g³upot¹! Raz trzeba staæ siê cz³owiekiem
powa¿nym! Cicho wezm¹ œlub jeszcze w tym miesi¹cu... I znowu
odsunê³o siê wszystko na plan daleki. Oto spacer we dwoje po
alejach. Mijaj¹ wystrojone kuracjuszki, piêkne i brzydkie panie.
Wszyscy zwracaj¹ na nich uwagê. Judym czuje coœ podobnego jak
chudopacho³ek, który za pan brat rozmawia z wielkim i s³awnym
mê¿em wœród t³umu, który zazdroœci... Che³pi siê narzeczon¹,
pyszni siê ni¹, jej olœniewaj¹c¹, wszechw³adn¹ piêknoœci¹, jej
ka¿dym ruchem, gibkim jak dr¿enie m³odej ga³êzi. Id¹ poœród t³umu
nikogo nie widz¹c, zatopieni w sobie jak w zapachu tuberozy...
By³ ju¿ brzask, gdy Judym zasn¹³ na krótko. Zbudzi³ siê
przeziêb³y. Usiad³ na ³ó¿ku i zdumionym wzrokiem patrza³ doko³a
siebie. Jak m³yñski kamieñ spad³a wtedy na jego piersi
koniecznoœæ wyjazdu. Ju¿ nie rozmyœla³ nad ni¹ ani jej pragn¹³
odsun¹æ, tylko zbiera³ w sobie si³y do dŸwigania. Ze trzy godziny
pakowa³ swe rzeczy, ubranie, ksi¹¿ki w star¹ walizê. Oko³o ósmej,
kiedy wózek pocztowy odchodzi³ do kolei, by³ gotów. Zostawa³o
jeszcze kwadrans czasu na œniadanie. Judym wypi³ fili¿ankê kawy
w restauracji z takim poœpiechem, jakby go kto goni³, i szed³
rzuciæ jeszcze okiem na szpital. Gdy stan¹³ u furty tego zak³adu,
w który tyle w³o¿y³ swych namiêtnoœci, trys³o w duszy jego nowe,
niewiadome Ÿród³o. Uœmiech wynios³oœci otoczy³ mu usta, oczy
nabra³y lodowatego wyrazu. Z tym uœmiechem na twarzy min¹³ salki
szpitalne, prêdko obejrza³ ch³opca chorego na tyfus i nikogo nie
¿egnaj¹c wyszed³. Nie spojrza³ nawet w stronê pa³acu i w okna,
za którymi mieszka³o serce jego serca. Tylko w rogu uliczki, nim
na zawsze straci³ widok szpitala, odwróci³ siê i przez kilka
sekund wpatrywa³ siê weñ przymru¿onymi oczyma. Twarz skurczy³a
mu siê od tego i spazmatycznie zadrga³a. Wtedy odszed³ du¿ymi
kroki. Ju¿ wózek pocztowy sta³ przed werand¹ zamkow¹ i furman
prosi³ z oddali o poœpiech. Judym szybko wbieg³ do mieszkania i
coœ jeszcze chcia³ w³o¿yæ do walizy. Odpi¹³ prêdko sprz¹czki
pasów rzemiennych, otworzy³ wieko, umieœci³ co trzeba we
w³aœciwej przegródce i pocz¹³ j¹ co tchu zapinaæ. Gdy tego
dokona³, zda³o mu siê na chwilê, ¿e jest nie w tym miejscu...
Jest w przedpokoju ciotki. Spieszy siê na lekcje, co ¿ywo, co
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (195 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
¿ywo! Musi siê spieszyæ, bo, po pierwsze, od tego zale¿y jego
¿ycie, po drugie, mo¿e dostaæ z³e œwiadectwo, po trzecie, ciotka
mo¿e zauwa¿yæ, ¿e tu jest jeszcze, mo¿e siê we drzwiach ukazaæ
i z wœciek³oœci kopnie go nog¹ w zêby albo mu plunie w oczy. Musi
iϾ, musi iϾ...
Co prêdzej, psie nikczemny!
Czemu¿ go coœ w sercu tak niewys³owienie boli?
Czemu¿ daleko gorzej ni¿ wtedy? Zawsze i wszêdzie...
I jakby cieñ jego osoby, na ma³¹, na niewymownie ma³¹ miareczkê
czasu stanê³o przy nim coœ tak wiadome, coœ bliskie, coœ
najbardziej bliskie, coœ tak bliskie jak trumna: samotnoœæ...
Zdawa³o siê, ¿e mówi niezrozumia³ym jêzykiem, od którego zimno
przejmuje i w³osy siê je¿¹ na g³owie: - Nic, nic, ja poczekam.
Po chwili by³ ju¿ na bryczce. W drodze ku stacji czu³ w g³êbi
siebie zewnêtrzny spokój, który by³ nawet przyjemny i
zaciekawiaj¹cy, jak pierwsze napady gor¹czki, z których jakaœ
ciê¿ka choroba wykwita. Nie myœla³ o sprawach cisowskich, nie
¿a³owa³ niczego. Czu³ tylko nieprzezwyciê¿ony wstrêt do nowych
nasuwaj¹cych siê krajobrazów i formaln¹ obawê stacji, wagonu,
podró¿nych. Gdy jednak znalaz³ siê w sali dworca kolejowego,
wszed³ miêdzy mot³och i zapomnia³ o tej przykroœci. W przedziale
klasy drugiej, do którego siê wcisn¹³, nie by³o nikogo, tote¿
zaraz rzuci³ siê na wyœcie³an¹ sofê z pragnieniem snu. Spaæ,
spaæ...
By³ znu¿ony, czu³ na sobie ciê¿ar tysi¹ca pudów. Æmi³ jednego
papierosa za drugim. Oczy jego usta³y. Zwrócone na szybê ch³onê³y
w siebie kolor nieba, czasami szczyty drzew, s³upy i druty
telegraficzne, zupe³nie jak martwe lustra, które w sobie obraz
trzymaj¹, ale nic o nim nie wiedz¹. Po szybie z góry na dó³ i z
do³u w górê bieg³y nieustannie równoleg³e kresy drutów
telegraficznych. Oto wolno, wolno id¹, czaj¹ siê w kierunku
dolnej ramy, a¿ gwa³townym rzutem kryj¹ siê za ni¹, jakby upada³y
w ziemiê. Po chwili wylatuj¹ stamt¹d jak sp³oszone ptaki i mkn¹
w górê przez ca³¹ wysokoœæ szyby. To znowu w jej samym œrodku
nieruchomo stoj¹ jakby w zadumaniu, dok¹d pójœæ teraz... "Je¿eli
pójd¹ do góry... - marzy Judym - je¿eli pójd¹,.." Serce jego
œciska siê i ³ka, bo ta wyrocznia w ma³ym templum przejrzystym
schyla siê na dó³ i wolno idzie z jakimœ niemym œmiechem
szyderstwa. Wtedy obwija³y siê ko³o jego duszy przywidzenia,
pó³uczucia bezimienne, przes¹dy, dziwy, strachy. Bieg³y sk¹dœ
niespodziewane, jakby chropawe smugi na lustrzanej tafli wodnej.
Westchnê³y i przepad³y... To znowu snu³y siê jak wodorosty, jak
zielenice, jak d³ugie ¿y³y, z których wykwitaj¹ na powierzchni
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (196 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
bia³e lilie - jak p³askie wstêgi i nici wodne, co opl¹tuj¹ cia³o
topielca, gdy tylko zach³yœnie siê wod¹, utraci têgoœæ swych
ruchów i bez si³ idzie na dno. Zdaj¹ siê czekaæ tam ze
skurczonymi szponami w ci¹gu d³ugich dni i nocy, ustawicznie z
g³êbiny wypatruj¹c ogarniêtego rozpacz¹. Stwory te s¹ ³udz¹co
czarowne, jakieœ takie niepodobne do niczego na ziemi, g³upie,
bez sensu. Ni to krzewy, trawy, roœliny... Chwiej¹ siê uroczyœcie
i dotykaj¹ wzajem œliskimi cia³y o barwie zielonej, brunatnej,
¿ó³tej. To jakby sprawia³y zagadkowe wiece, to jakby coœ nuci³y
ko³ysz¹c siê w takt melodii fal p³yn¹cych nad ich g³owami. Jakie
s¹ przedziwne, gdy ich postaci zagl¹daj¹ w oczy topielca!
Cz³owiek rozs¹dny, który je z wody wydrze i na brzegu zdychaj¹ce
rzuci, który je rozdzieli i zbada, widzi, ¿e to tylko nêdzne
chwasty wodne. Ale ten inny, kto patrzy w ich ³odygi z zielonymi
w³osy, z rêkami, które siê jak u polipa roz³a¿¹, z warg¹, która
ca³uje chichocz¹c, z oczyma zakrytymi przez kud³ate, obmierz³e
rzêsy... Judym b³¹ka³ siê wœród przeczuæ jak topielec po dnie
wody. Od chwili do chwili natê¿a³ ramiona, wstrz¹sa³ siê i
wyp³ywa³ Wtedy mia³ w oczach coœ jakby widmo Joasi, w g³owie
szelest jej sukien, a zapach jej ust na ustach. Chwile te trwa³y
krócej ni¿ s³owo. Zdmuchiwa³a je œwiadomoœæ jak œmieræ, za któr¹
w te tropy szed³ ¿al niestrudzony, jednaki, a wiekuiœcie nowy.
P³yn¹³ z serca, zaczepia³ siê o ka¿dy widok znikaj¹cej
przestrzeni, o ka¿d¹ krzewinê, co zostawa³a gdzieœ tam bli¿ej
Cisów - i jak pracowity robotnik ukazywa³ coraz wiêksz¹, coraz
wiêksz¹ odleg³oœæ. Nade wszystko wszak¿e by³y dokuczliwymi pewne
podra¿nienia, œlepe rzuty nerwów. Niektóre obrazy, rzeczy, myœli,
u³amki rozumowañ, sylogizmy, koncepty - wprost szarpa³y go
kleszczami. Wówczas ogieñ najdokuczliwszej boleœci parzy³ duszê.
P³omienne szpony bezsilnoœci wszczepia³y siê w ni¹, wywraca³y na
ni¹ i trzês³y. Darmo samego siebie zniewa¿a³ jak pijanego
¿ebraka, który siê wa³êsa bez celu. Poci¹g zatrzymywa³ siê na
stacjach, bieg³, znowu stawa³... Judym nic o tym nie wiedzia³.
Dopiero na wielkiej stacji, gdzie krzy¿owa³o siê kilka dróg
¿elaznych i gdzie trzeba by³o czekaæ ca³¹ godzinê, musia³ wysi¹œæ
i wejœæ do sali. W t³umie uczu³ siê tak s³abym, skrzywdzonym,
bezradnym i nieszczêsnym, jak nigdy jeszcze w ¿yciu. Jakiœ sprzêt
przypomnia³ mu jego zimowe mieszkanie w Cisach, wykwintn¹ jego
ciszê i spokój. By³ tym wspomnieniem wzruszony do ³ez. ¯a³owa³
tamtych miejsc z bólem w sercu, z niemoc¹ w rêkach i nogach.
Wyrzuca³ sobie do nieskoñczonoœci upór, k³ótliwoœæ i zajœcia, a
nade wszystko - ostatnie. Z jasnowidz¹cym niesmakiem spostrzega³
ca³¹ g³upotê wszystkiego, co zrobi³ ostatnimi czasy. Usi³owa³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (197 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wyrzuciæ to wszystko z pamiêci, zatrzeæ te wspomnienia. Teraz
przyznawa³ zupe³n¹, bezwzglêdn¹ s³usznoœæ Krzywos¹dowi i
dyrektorowi. Widzia³, jak rozs¹dnym i taktownym by³o postêpowanie
Wêglichowskiego... Gdyby siê w t³umie ukaza³y ich twarze, jak¿e
mi³ym by³yby zjawiskiem! Ktoœ w t³oku wymówi³ s³owo: - "Cisy".
Wtedy Judym nie móg³ d³u¿ej wytrzymaæ. Chodzi³ miêdzy ludŸmi,
œciskaj¹c zêby i piêœci, dusz¹c w piersi wybuch ³kania. W takiej
chwili, jakby kl¹twê, zobaczy³ miêdzy osobami kr¹¿¹cymi po sali
twarz znajom¹. Machinalnie odwróci³ siê od tego widoku i w
pierwszej chwili chcia³ uciekaæ. Za ¿adne skarby œwiata nie by³
w mo¿noœci z nikim: a szczególnie z tym cz³owiekiem, mówiæ.
Usiad³ w ciemnym k¹cie i spod oka go œledzi³, ¿eby nie daæ siê
poznaæ, a w razie koniecznoœci twarz ukryæ w d³oniach. Gotów by³
spe³niæ najdziwaczniejsze grubiañstwo, byleby tylko unikn¹æ
zetkniêcia. Owym znajomym by³ in¿ynier Korzecki, wysoki, szczup³y
brunet, lat trzydziestu kilku. Judym spotka³ siê by³ z nim w
Pary¿u, a póŸniej odbywa³ razem przeja¿d¿kê po Szwajcarii, gdzie
Korzecki siedzia³ dla zdrowia. W charakterze po trosze lekarza,
a w³aœciwie w charakterze ziomka i towarzysza w³óczy³ siê na swój
koszt z in¿ynierem z zak³adu do zak³adu, w ci¹gu jakich trzech
miesiêcy. Korzecki by³ wówczas przepracowany i chory na
wyczerpanie nerwowe. Mieli ze sob¹ d³ugie rozmowy, a w gruncie
rzeczy staczali zaciête k³ótnie i, dogryzaj¹c sobie nawzajem,
przez pewien czas b³¹kali siê we dwójkê. Wreszcie, po jednej z
ostrzejszych dysput, rozeszli siê w przeciwne strony œwiata:
Judym wróci³ do Pary¿a, a Korzecki do kraju. Teraz widok
towarzysza szwajcarskiego by³ dla doktora przykry nie do
zniesienia. Tamten chodzi³ wolnym krokiem po sali, wydala³ siê
na peron, znowu wraca³... By³ to przystojny mê¿czyzna. Wysoki,
kszta³tny, pe³en dystynkcji. Ubrany by³ nie tylko wed³ug
ostatniego wzoru mody, ale u doskona³ego krawca. Jego jasne palto
i podró¿na czapeczka, ¿ó³te trzewiki i rêczna walizka tak dalece
wyró¿nia³y siê od wszystkiego, co by³o w sali, ¿e wygl¹da³ niby
jakiœ utwór cywilizacji zachodnioeuropejskiej na tle szarych
kulfonów ma³opolskich. Pierwszy poci¹g zabra³ znaczn¹ czêœæ
goœci i odwióz³ w któr¹œ stronê œwiata. Judym nie wiedzia³, dok¹d
ci ludzie wyjechali. By³o mu najzupe³niej wszystko jedno, w któr¹
stronê i do jakiego celu sam siê uda. Jecha³ w kierunku Warszawy,
do wspólnego, wielkiego domu wszystkich tu³aczów, ale kiedy tam
przybêdzie, czy siê w drodze zatrzyma i gdzie to nast¹pi z tego
wcale nie zdawa³ sobie sprawy. Zatopiony w sobie, nie zwróci³
wcale uwagi, ¿e Korzecki przed nim stan¹³. Spostrzeg³ siê wtedy
dopiero, gdy tamten mówi³: - Przecz¿e to szanowny eskulap ma minê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (198 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
tak zmachlajdezowan¹? Judym drgn¹³ i krzywe spojrzenie cisn¹³ w
natrêta. Wyci¹gn¹³ rêkê i dotkn¹³ jego œliskiej rêkawiczki. -
Sk¹d¿e i dok¹d jedziecie? - mówi³ wolno, w sposób prawie
obel¿ywy. - Ja do siebie. A wy?
- A ja... przed siebie.
- Jest to wcale oryginalny kierunek! Prowadzi niby do jakiego
mieszkania, czyli te¿ na wzór punktu poruszaj¹cego siê w
przestrzeni?... Judym formalnie d³awi³ siê wyrazami. Z niechêci¹,
z przymusem podniós³ oczy na towarzysza. By³a to ta sama twarz,
ale jeszcze bardziej trudna. Jak niegdyœ, podobnie do dwu
p³omieni pe³ga³y jej oczy. Czarne, g³êbokie, smutne oczy.
Czêstokroæ zarobione do cna i upad³e, kiedy indziej œwiec¹ce siê
od nienawiœci i potêgi, jak bia³e k³y tygrysa. Jedno z nich,
lewe, by³o jakby wiêksze i bardzo czêsto ca³kowicie
znieruchomia³e. Najszczerszy ich wyraz, najbardziej prawdomówny -
by³ ironi¹. Ten wzrok nieznoœny, przenikliwy jak promieñ
Roentgena, uparty, ciê¿ki, zapiera³ czasem mówi¹cemu dech w
piersi, niby ciemny otwór lufy rewolweru raptem przystawionej do
czo³a. Judym ba³ siê zawsze tych spojrzeñ, bardziej ni¿ najlepiej
zbudowanych sylogizmów. Bezlitosna ich badawczoœæ nie ufa³a ani
jednej sentencji wypowiadanej przez usta i zdawa³a siê zapuszczaæ
palce do korzeni ka¿dej myœli, ka¿dego wzruszenia, ka¿dego
odruchu, do tych rzeczy skrytych, jakich cz³owiek sam w sobie
spostrzec nie ma si³y. Wzrok Korzeckiego szpiegowa³ w rozmówcy
ka¿d¹, choæby najlepiej schowan¹, nieprawdê, pozê, ka¿dy drobny
fa³sz. A znalaz³szy tak¹ gratkê, rzuca³ siê z radoœci¹, z dzik¹
uciech¹ i bawi³ siê jej podrygami, jak kot mysz¹ schwytan¹ w
szpony. Tysi¹ce udanych zdziwieñ, sfabrykowanych wylewów
admiracji, chytrych podnieceñ do dalszej, niewinnej blagi
strzela³y z jego czarnych Ÿrenic, jakby ¿ywym srebrem
powleczonych. A¿ wreszcie wype³za³o z nich wejrzenie prawdziwie
szatañskie, têpy cios w piersi: który odbiera³ mowê i parali¿owa³
myœli. - S³ysza³em coœ, pi¹te przez dziesi¹te, ¿e zamieszkaliœcie
na wsi - mówi³ siadaj¹c przy stole. - W zak³adzie leczniczym... -
Ach, prawda! W Cisach.
- Tak, w Cisach.
- No i dobre to miejsce?
- Niezupe³nie.
- Pochlebiam sobie, ¿e jednak mo¿na wytrzymaæ?
- W³aœnie wyjecha³em st¹d.
- Na d³ugo?
- Na zawsze.
- Voil•! Na zawsze... Nie lubiê tego wyrazu: "na zawsze"...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (199 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Czy¿by warunki rzeczowe? - Powiem wam, Korzecki otwarcie: jestem
bardzo rozklekotany. Do tego stopnia, ¿e mi mówiæ trudno. Nie
gniewajcie siê, z ³aski swojej.
- Ju¿ to zauwa¿y³em i przepraszam. Dobrze przynajmniej, ¿e
cz³owiek gada otwarcie. Znam siê na tym i pierzcham jak senne
marzenie. Tylko jedno maleñkie s³óweczko: dok¹d jedziecie? Mo¿e
wam trzeba pieniêdzy albo czegoœ w rodzaju pomocy? - Nie, nie!
Jadê, zdaje siê, do Warszawy.
W tej chwili, gdy to mówi³, us³ysza³ gdzieœ niedaleko, w pobli¿u
siebie, g³os Joasi. Serce œcisnê³o siê w nim i oczy zaszkli³y,
jakby z nich ¿ycie uciek³o. - Powiem parê frazesów... - rzek³ Korzecki-
odejdê. Czy mo¿na? - Ale¿ mówcie.
- Otó¿ tak: jedŸ dobrodziej ze mn¹ do Zag³êbia. Na krótko czy na
d³ugo - to wasza rzecz. Odpocznie cia³o, odpocznie duch, rzucicie
okiem... - Nie, nie! Ja nie mogê nigdzie jechaæ.
- Powiem nawet wiêcej: w jednym przedsiêbiorstwie jest tam teraz
wakuj¹ce miejsce lekarza. Moglibyœcie ubiegaæ siê o nie. Zreszt¹
- to póŸniej. - Ja do Warszawy... - mrukn¹³ Judym, sam nie
wiedz¹c, dlaczego odrzuca tê propozycjê. Mierzi³a go przede
wszystkim niezbêdnoœæ rozmowy z Korzeckim. Tamten, jakby zgaduj¹c
jego myœli, mówi³:
- Ja nie bêdê z wami ani gada³, ani siê o nic rozpytywa³. No? -
Nie, nie.
- Gdzie¿ chcecie stan¹æ w Warszawie? W hotelu? Gdy cz³owiek jest
zmêczony i ma z nerwami... - Ja wcale z ¿adnymi nerwami nic nie
mam do roboty! Jeszcze ja bêdê chorowa³ na nerwy, na te jakieœ
g³upie nerwy! Znosiæ nie mogê tego szafowania nerwowoœci¹...
Korzeckiemu z lekka rozszerzy³y siê powieki i ma³y uœmieszek
przemkn¹³ siê wskroœ twarzy. Wnet znik³ i jego miejsce zaj¹³
wyraz niezwyk³y na tym obliczu: g³êboki szacunek i uwaga. Judym
spojrza³ na swego towarzysza i dozna³ ulgi. W istocie: dok¹d¿e
pojedzie? Bêdzie siê b³¹ka³ w ulicach Warszawy, t³umi¹c w sobie
drgawki nienawiœci i têsknoty? - Ale¿ ja wam zrobiê piek³o swoj¹
osob¹... - mówi³ g³osem daleko mniej szorstkim. - Pojedziemy w
oddzielnych przedzia³ach, nawet wagonach, jeœli o to chodzi.
Dadz¹ wam pokój do spania i tak¿e bêdziecie mogli wcale miê nie
widywaæ. - Có¿ znowu?
- Nic znowu. Ja wiem, co mówiê. Zreszt¹ ja mam w tym pewne
wyrachowanie. - Co za wyrachowanie?
- Takie jedno.
- Ale¿ przecie ja ju¿ bilet kupi³em do Warszawy.
- No wiêc có¿ z tego? Zaraz pójdê i kupiê w o m a bilet do
Sosnowca. SiedŸcie¿ tu spokojnie i martwcie siê, ile wlezie w tak
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (200 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ma³y przeci¹g czasu, a ja skoczê do kasy. Judym powiód³ okiem za
odchodz¹cym i dozna³ przyjemnego wra¿enia na widok jasnego
kostiumu, który przesun¹³ siê w t³umie. Westchnienie ulgi
wymknê³o siê z jego piersi. Przez krótk¹ chwilê myœla³ o tym, co
to jest Zag³êbie, i pomimo ca³ej odrazy, jak¹ mia³ dla miejsc
nowych i do tego szczególniej, co mo¿e w sobie zawieraæ ta nazwa,
wola³ to ni¿ Warszawê. Niebawem Korzecki wróci³ i z ostentacj¹
pokaza³ bilet, który zreszt¹ co prêdzej schowa³ do kieszeni.
Zaszed³ poci¹g i Judym uda³ siê machinalnie za swym nowym
przewodnikiem do wagonu klasy pierwszej. By³ sam w przedziale i
zaraz usi³uj¹c o niczym nie myœleæ, rzuci³ siê na sofê. Gdy wagon
drgn¹³ i ruszy³ siê z miejsca, dozna³ zupe³nej przyjemnoœci z
tego powodu, ¿e nie jedzie sam i nie do Warszawy. Nikt tam nie
wchodzi³. Dopiero po up³ywie godziny wsun¹³ siê cicho Korzecki
ze sw¹ g³êbok¹ skórzan¹ walizk¹ w rêku. Usiad³ w drugim k¹cie
przedzia³u i czyta³ ksi¹¿kê. Gdy zdj¹³ sw¹ p³ytk¹ czapeczkê,
Judym dostrzeg³, ¿e ³ysina jego powiêkszy³a siê bardzo. Rzadkie,
krótko przystrzy¿one w³osy czernia³y jeszcze na ciemieniu, ale
ju¿ naga skóra bieli³a siê manifestacyjnie. Korzecki czyta³ z
uwag¹. Na jego œlicznych ustach przewija³ siê od czasu do czasu
wyraz zimnej pogardy, quasi-uœmiech, taki w³aœnie, jak wówczas
gdy z kimœ pozuj¹cym na wielkoœæ ten "cynik" prowadzi³ o¿ywion¹
dyskusjê. Oczy wlepione w stronicê maltretowa³y j¹ jak cz³owieka.
Judym spod rzês przygl¹da³ siê Korzeckiemu i znienacka przysz³a
mu do g³owy dziwna myœl: co sta³oby siê z Joasi¹, gdyby zosta³a
¿on¹ takiego cz³owieka. Chcia³ w tej¿e chwili zobaczyæ jej
Ÿrenice, chcia³ je sobie przypomnieæ, ale oto wzrok jego utopi³
siê we w³asnych ³zach, oczy i twarz jak powódŸ zatapiaj¹cych.
Le¿a³ tak nieruchomy, z ca³ym wysi³kiem pracuj¹c nad zd³awieniem
w sobie dreszczów cierpienia. W pewnej chwili uczu³ gor¹c¹ chêæ,
istn¹ ¿¹dzê rozmowy z Korzeckim o Joasi, wyznania mu ca³ej
prawdy, wszystkiego. Ju¿, ju¿ mia³ otworzyæ usta i zacz¹æ, gdy
wtem coœ innego, jakaœ nik³a reminiscencja nios³a to na dó³, niby
ciê¿ka œrucina, która ugodzi ptaka szybuj¹cego przez powietrze.
Zapomina³ o tym, gdzie jest, co siê z nim przytrafia, i w stanie
owej pó³œmierci, w stanie têsknoty, jak móg³, siê grzeba³. Oko³o
godziny pi¹tej Ÿ po³udnia Korzecki z³o¿y³ ksi¹¿kê i œci¹gn¹³ z
pó³ki ciê¿k¹ walizkê. Przygotowuj¹c siê do opuszczenia wagonu
rzek³ z cicha: - Wstawajcie, Judym; jesteœmy u celu.
Wyszli na peron du¿ej, ruchliwej stacji, minêli j¹ szybko i
wsiedli do oczekuj¹cego powozu. Spasione konie nios³y ich ostro
przez miasto, powsta³e jakby w ci¹gu tygodnia. Domy by³y nie
tylko nowe i ordynarne, ale zbudowane byle jak, z poœpiechem.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (201 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Ulicami ci¹gnê³y siê g³êbokie bajora i w¹do³y. Zesch³e bryzgi
b³otniste widaæ by³o na wysokoœci okien pierwszego piêtra. Obok
nowych kamiecic tuli³y siê jeszcze stare budy i domostwa w stylu
piastowskim Okolica za miastem sprawia³a wra¿enie rzeczy wci¹¿
przetrz¹sanej, i to nie w tym celu, ¿eby j¹ uporz¹dkowaæ, lecz
dla wydobycia metod¹ rabunku tego, co zawiera. Wszystko zostaj¹ce
na miejscu by³o resztk¹. Co chwila drêczy³y oko jamy, rowy,
kana³y, œcieki. Gdzieniegdzie sta³a jeszcze kêpa sosen, z rzadka
rosn¹cych jak ¿yto na piasku. Przez ten las widaæ by³o, co siê
za nim dzieje. Pewne przestrzenie by³y zaroœniête krzyw¹ soœnin¹,
skar³owacia³ym wyrodkiem drzewa, inne - ja³owcem. Ogó³ miejsca
by³ pustk¹, nieu¿ytkiem. Na wszystkie strony bieg³y goœciñce,
drogi, œcie¿ki. Co pewien czas ko³a powozu stuka³y o szyny drogi
¿elaznej. Wszêdzie widzia³o siê kominy, kominy i dymy ci¹gn¹ce
w dal po lazurowym niebie. Droga bieg³a obok przeró¿nych
zabudowañ fabrycznych, które ju¿ to ³¹czy³y siê w dziwne gromady,
ju¿ rozpryskiwa³y w szeregi mieszkañ ludzkich. W s¹siedztwie tych
skupieñ ukazywa³y siê oczom jamy ogromne, g³êbokie, w których
sta³a nie maj¹c gdzie odp³yn¹æ brudna, splugawiona, ¿ó³tory¿a
woda. Judyma widok tych do³ów przyprawia³ o smutek niewys³owiony.
By³ to bolesny obraz sromoty. Nie mo¿e nigdzie odp³yn¹æ, odejœæ,
uciec, ruszyæ siê ani w ty³, ani naprzód, nie mo¿e nawet wsi¹kn¹æ
i bez œladu, bez pamiêci, œmierci¹ zgin¹æ. Nie s³u¿y ju¿ do
niczego, bo ani za napój, ani za œrodek oczyszczenia
jakiegokolwiek cia³a. Nie dano jej nawet odbijaæ w sobie chmur
i gwiazd niebieskich. Jak oko wybite, patrzy w górê ze
straszliwym b³yskiem, z niemym krzykiem, który goni cz³owieka.
Przeklêta od wszystkich, s³u¿y za zbiornik zarazy. I tak musi
istnieæ na swoim miejscu bez koñca, bez œmierci. W pobli¿u takich
wyrw wznosi³y siê "ha³dy", ogromne zwa³y piachu wêglowego,
tworz¹ce istne wzgórza. Gdzieniegdzie rozerwa³y je deszcze i
burze na czêœci i utworzy³y miêdzy jedn¹ a drug¹ doliny
poprzeczne. Te dziwne nasypy o barwie ceg³y wypalonej, w których
stli³ siê mia³ wêglowy po³¹czony z ³upkiem, tu i ówdzie
przerzyna³y obszar jak krwawe, zaognione obrzêkniêcia tej
schorza³ej, zmaltretowanej ziemi. Gdy powóz wtoczy³ siê wreszcie
na szerok¹, dobrze utrzyman¹ szosê, ukaza³ siê w oddali cel
drogi: kopalnia "Sykstus". Widaæ by³o jej zewnêtrzne budynki,
podobne do trzech zlepionych wiatraków, okryte czarnym py³em tak
dalece, ¿e jakieœ dwie szyby u spodu jednej z tych wie¿
drewnianych nêci³y oko przychodnia mi³ym stalowym blaskiem. Na
szczytach dwu najwy¿szych graniastos³upów w k³êbach pary i dymu
obraca³y siê to w tê, to w inn¹ stronê ko³a od wind podziemnych.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (202 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Wêgiel czarnymi groblami rozchodzi³ siê od zabudowañ na wszystkie
strony, a nad nimi wznosi³y siê ogromne ¿ebra drewnianych
pomostów. Z dala ju¿ s³ychaæ by³o mowê kopalni. Na jednej z belek
sta³ cz³owiek w grubych butach i kurcie do kolan. By³ ca³y czarny
Coœ musia³ gadaæ, bo wywija³ rêkami, widocznie rozkazuj¹c
ludziom, którzy w dole pracowicie sypali i sypali ³opatami czarne
bry³y. Naokó³ w rowach i zag³êbieniach sta³a woda, nie woda,
jakiœ p³yn ciemny, bez barwy, martwo i ciê¿ko le¿¹cy w
porozdzieranej ziemi, która ju¿ nie ma si³y okryæ traw¹ swoich
obna¿eñ. Czarne prochy wal¹ siê na ni¹ z przestworu i wszystko
na jej powierzchni, co tylko s³oñce zasieje, wytracaj¹. Za
ogrodzeniem terytorium kopalnianego ci¹gnê³y siê rumowia kamieni
zmiêszanych z wêglem. Dalej rozwala³ siê szmat czarnego mia³u jak
³ata na poszarpanej odzie¿y. Za nim je¿y³a siê chropawa
przestrzeñ pniaków, któr¹ ³upi burza, zjada skwar i mia³ki kurz
p³ywaj¹cy w powietrzu zasiewa. Te wystaj¹ce resztki odziemków
drzew bujnych a dawno œciêtych by³y dla oczu Judyma niby twarze
jakichœ krzywd, jakichœ niedoli zd³awionych i wdeptanych w
ziemiê. Zdawa³y siê ³kaæ p³aczem rozdzieraj¹cym i strasznym,
którego nikt nie s³yszy. Wszêdzie, dok¹dkolwiek oczy wybieg³y,
niespodziewane "zawalisko" ci¹gnê³o na dó³ te martwe grunta,
których racja bytu zniweczon¹ zosta³a. Judym spogl¹da³ na nie
jakby na krajobraz swej duszy. Widzia³ doskonale wszelkie
logiczne koniecznoœci, wszystkie m¹dre, twórcze prawa przemys³u,
ale w tej samej chwili wyczuwa³ bezrozumne wzruszenia p³yn¹ce
obok nich samopas jak rzeki niespokojne burzliwe - albo ciche,
sobie tylko samym i swym w³asnym prawom podleg³e. I p³aka³ we
wnêtrzu duszy swej nad t¹ ziemi¹. Jakiœ ³añcuch niezg³êbionej
sympatii spoi³ go z tymi miejscami. Coœ widzia³ w tym wszystkim,
czego rozum nie ima i czemu wyobraŸnia nie jest w mo¿noœci
dotrzymaæ kroku... Korzecki kaza³ stan¹æ przed domem zbornym i
o coœ zapyta³. Powóz wjecha³ na dziedziniec kopalni. Obok
sortowni obaj z Judymem wysiedli i weszli do kantoru. By³ to ma³y
parterowy domek, zabrudzony jak odzie¿ kominiarska. W pierwszej
izbie, dok¹d weszli, Judym zasta³ wolne krzes³o pod oknem i tam
usiad³. Korzecki prosi³ go, ¿eby tutaj czeka³, a sam poszed³ do
nastêpnej, sk¹d dochodzi³y odg³osy dyskusji, prowadzonej przez
ludzi z wybornymi p³ucami. Stancja, w której Judym zosta³, by³a
pusta. W k¹tach groŸnie stercza³y dwie szafy z papierami,
powleczone czarn¹ farb¹. Stó³ i regestry le¿¹ce na nim okryty by³
kryszta³kami wêgla wdzieraj¹cego siê przez szczeliny okien, które
dygota³y pospo³u z ca³ym domostwem. Za szybami z hurgotem i
trzaskiem pêdzi³y "koleby" popychane na szynach przez silne
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (203 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
robotnice. W te ruchome wagony zlatywa³y z rusztów sortowni bry³y
wêglowe. S³ychaæ by³o jakby grzmot nieustanny, wrzask surowy albo
drgaj¹cy œmiechem prostaczym. Lampa elektryczna, przytwierdzona
do sto³u, zaczê³a siê s³abo ¿arzyæ. G³owa Judyma upad³a na
splecione rêce. To œwiat³o wnios³o do jego serca uczucie
przeraŸliwej boleœci. Zda³o mu ¿e to przez jego barki lec¹
wagony, ¿e na jego g³owê spadaj¹ czarne, po³yskuj¹ce bry³y o
kantach ostrych jak siekiera. Dziki wrzask robotnic, krzyk
dozorców, nieopisany ³oskot, jaki wydaj¹ sita sortowni, i wpoœród
tego wszystkiego rozlegaj¹cy siê co pewien czas jêk dzwonka, gdy
szala windy sz³a w przepaœæ sztolni... Spada³o to na niego jak
g³osy upiorów. Szczególniej dŸwiêk dzwonka... PrzeraŸliwy, jakiœ
st³umiony, a siêgaj¹cy do samego serca, prawdziwie g³os na trwogê
- mia³ w sobie coœ z ludzkiego jêku, niby owa vox humana w
organie fryburskiej katedry. Judym nierych³o dŸwign¹³ g³owê i
spostrzeg³ przed sob¹ atrament, pióro i jakiœ skrawek szorstkiego
papieru. Zacz¹³ pisaæ krzywymi literami: "Joasiu, Joasiu! Có¿
pocznê bez Ciebie! ¯ycie moje zosta³o przy Tobie, ca³e serce,
ca³a dusza. Zdaje mi siê ci¹gle, ¿e któreœ z nas umar³o, a drugie
b³¹ka siê po ziemi wœród nieskoñczonego cmentarza... W duszy
mojej jêczy przeraŸliwy dŸwiêk dzwonu. Jak j¹ka³a wymawia sylaby
pewnego wyrazu, którego dos³yszeæ nie mogê..." Przerwa³, czuj¹c,
¿e nie pisze tego, co jest w istocie, ¿e prawdy samej,
bezwzglêdnej, narywaj¹cej w sercu, nie sposób zeznaæ s³owami. Gdy
tak siedzia³ nad papierem zgarbiony, odczu³, ¿e ktoœ nad nim
stoi. By³ to Korzecki. Judym podniós³ siê z krzes³a i wtedy
dostrzeg³, ¿e tamten zna jego tajemnicê. - Przebaczcie - rzek³
Korzecki - rzuci³em mimo woli okiem na papier, nie przeczuwaj¹c,
¿e list piszecie. Czyta³em tylko pierwsze wyrazy. - To nie by³
list! - mrukn¹³ Judym.
Rozdar³ papier na kilka czêœci i schowa³ je do kieszeni.
- Przepraszam was! - mówi³ Korzecki miêkkim, delikatnym g³osem,
jakiego Judym jeszcze nigdy w jego ustach nie s³ysza³. - Czy tu
zostajemy?
- Ale gdzie¿ tam! Jedziemy dalej.
- A dok¹d?
- Do mnie. Ja tu przecie nie mieszkam. To wy siê tu mo¿e z czasem
przyczepicie. Po drodze rzucimy okiem na lecznicê. - A do was
daleko?
- Trzy wiorsty drogi. Jesteœcie znu¿eni?
- Dosyæ. Chcia³bym siê przespaæ.
- Zaraz bêdziemy w domu. Powiem jeszcze tylko przez telefon, ¿eby
nam przygotowali herbatê. - Co znowu! Nie trzeba wcale. Ja
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (204 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przynajmniej nic jeœæ nie bêdê. Nic do ust nie wezmê.
Powiedziawszy te s³owa Judym nie wiedzieæ czemu zarumieni³ siê.
Korzecki to spostrzeg³ i cicho wymówi³: - A je¿eli wam ka¿ê zjeœæ
befsztyk w imieniu panny Joasi? Wzi¹³ go silnie za ramiona i
uca³owa³ w usta. Judym odda³ mu uœcisk, ale czu³ siê upokorzonym
i milcza³ zmiêszany do gruntu. Mia³ to gnêbi¹ce przeœwiadczenie,
jak wówczas wobec Wêglichowskiego, ¿e staje siê niewolnikiem,
zale¿nym od czyjejœ mocnej woli. Z najg³êbsz¹ odraz¹ pomyœla³,
¿e i sekret o Joasi, sprawa tajemna i œwiêta, by³ oczywisty dla
Korzeckiego, który zdawa³ siê wszystko wiedzieæ. Przysz³a nawet
taka sekunda, ¿e te rozkoszne i bolesne dzieje straci³y coœ ze
swego uroku. W powozie Korzecki znowu zapad³ w milczenie, w swoj¹
martw¹, nieruchom¹ zdrêtwia³oœ‚. O¿ywi³ siê tylko na chwilê, gdy
wskazywa³ towarzyszowi dom w kszta³cie pud³a, z oknami w równych
odstêpach i p³askim blaszanym dachem. By³a to lecznica. Sta³ tam
t³umek ludzi szarych: jeden z okiem szmat¹ zawi¹zanym, drugi z
rêk¹ w grubym banda¿u, inny z fizjonomi¹ wyra¿aj¹c¹ silny ból n
a w n ¹ t r z u. Judym widzia³ ich wszystkich jakby przez deszcz
ulewny. Myœl o tym, ¿e mo¿e mu przyjdzie leczyæ tych ludzi,
zajmowaæ siê ich cierpieniami, by³a mu tak wstrêtn¹ jak samo
cierpienie. Zastanawia³ siê nad tym, ¿e niegdyœ s³ysza³ od kogoœ
wyraz: - mot³och. Od kogo mianowicie?... Od kogo? Zachodzi³ w
g³owê, mêczy³ siê, by³ tu¿, tu¿ obok zjawiska, obok wszelkich
okolicznoœci, które towarzyszy³y temu zdarzeniu... Po d³ugich
wysi³kach znalaz³ siê w Wersalu w pokoikach Marii Antoniny i
us³ysza³ ten wyraz z ust Joasi. Jak dobrze, jak zupe³nie to s³owo
malowa³o istotê rzeczy! - Gdybyœcie zechcieli, to mo¿e uda³oby
siê zaj¹æ miejsce lekarza przy kopalni "Sylcstus" - mówi³
in¿ynier. - Nie teraz, nie teraz! Muszê przez kilka dni
wypoczywaæ
- Ja te¿ mówiê o przysz³oœci. Rozmawia³em z jednym wp³ywowym
cz³owiekiem. Dobra by to rzecz by³a, gdybyœcie tu osiedli. Nudno
tu i smutno, to prawda... Zamilk³ i przez chwilê siedzia³ ze
zwieszon¹ g³ow¹. PóŸniej œpiewnym szeptem mówi³ do siebie:
"Asperges me hysopo et mundabor; lavabis me et super nivem
dealbabor..." Zwróci³ siê do Judyma i trochê zawstydzony, z
bladym rumieñcem na twarzy, t³umaczy³ siê: - Czasami przychodzi
sk¹dœ taki obraz nieoczekiwany. Uczucie jakby spod ziemi...
W³aœnie w tej chwili myœla³em sobie o naszym koœciele. Pewien
stary koœció³ w górach... Oty³y ksi¹dz wychodzi³ w bia³ej albie,
z nim dwu ludzi: organista i koœcielny. Ten zapach zió³, zbo¿a,
leszczyny z m³odymi orzechami, bo to 15 sierpnia! Ksi¹dz
intonowa³: "Asperges me..." i odchodzi³ na koœció³, miêdzy ludzi,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (205 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
tym jakby wygonem, który tworzy siê poœrodku ch³opów. Kropi³ na
prawo i na lewo, wolno wznosz¹c rêkê. Tymczasem organista sam
œpiewa³. G³os jego by³ czysty, mêski, spokojny. Ogolona twarz
wyra¿a³a skupienie, prawie surowoœæ. Gdy œpiewa³ te s³odkie
wyrazy: "super nivem...", tony jego g³osu by³y nieco ostre,
schryp³e. S³yszê go w tej chwili... Ach, Bo¿e! Zazwyczaj, gdy po
wtóre zaczyna³ werset, ksi¹dz wraca³ i wtedy krople wody
œwiêconej pada³y na czo³a pañskie, którzy staliœmy w ³awce
kolatorskiej. Krople wody œwiêconej... Œwiête, ch³odne krople...
A ta melodia b³agaj¹ca, ufna, ten œpiew dziecka, to westchnienie
duszy prostej, która siê nie boi... Czy pan nie widzi, ¿e z g³êbi
tych wyrazów patrz¹ w niebo oczy wytê¿one, zalane ³zami? "Lavabis
me et super nivem dealbabor..." Wieczór zapada³. W oddali widaæ
by³o lampy elektryczne rozlewaj¹ce doko³a siebie bladoniebiesk¹
zorzê. Dawa³ siê s³yszeæ gwar oddalony. Powóz pêdem wjecha³ w
uliczkê czegoœ w rodzaju mieœciny i zatrzyma³ siê przed piêtrowym
odrapanym domem. Judym wszed³ za swym gospodarzem na górê.
Mieszkanie by³o doœæ obszerne, ale puste jak psiarnia. W jednym
pokoju stercza³y wieszad³a niby jakieœ dziwaczne straszaki na
wróble, w drugim tuli³o siê do œciany ³ó¿ko ¿elazne, w trzecim
sta³ na œrodku stolik kartowy i znowu ³ó¿ko oraz trocha
niezbêdnych gratów. - Rozgoœæcie siê w tych salonach, jak
potraficie, a ja zajmê siê zdobyciem jad³a tudzie¿ napoju -
¿artowa³ Korzecki wychodz¹c z mieszkania. Za chwilê wszed³
cz³owiek czarny jak wêgiel, nios¹c walizy. Poca³owa³ Judyma w
rêkê, licho wie z jakiej racji, i zacz¹³ znosiæ z s¹siednich
lokalów szklanki, powyszczerbiane talerzyki, widelce, no¿e.
Wkrótce potem zjawi³ siê Korzecki z wiadomoœci¹, ¿e bêdzie
befsztyk i piwo. - Czy nie podziwiacie spartañskiej skromnoœci
tego apartamentu? - zapyta³ rzucaj¹c swój kostium wykwintny. -
Bêdzie tu ³adniej, gdy przyjdzie gospodyni...- rzek³ Judym, aby
tylko coœ powiedzieæ. Korzecki rozeœmia³ siê g³oœno, zanadto
g³oœno, z chichotem, który niemile razi³. Wnet jednak umilk³ i
ha³aœliwie pocz¹³ myæ siê, chlustaæ wod¹ na g³owê, parskaæ i
fukaæ. Gdy póŸniej wyciera³ twarz ostrym rêcznikiem, mówi³: -
Wyg³osiliœcie rzecz okropn¹. Gospodyni... cha!... cha!...
Gospodyni! Co za wyraz! - Dlaczegó¿ okropn¹? Jesteœcie mo¿e o
rok, o dwa starsi ode mnie. - Ale có¿ to staroœæ ma do tego? Tu
nie chodzi o staroœæ ani o m³odoœæ. - Wiêc o có¿? Ba! - O có¿...
- Chcecie, to wam znajdê pannê.
- Ja sobie ju¿ sam znalaz³em.
Oczy jego zab³ys³y z³owrogim, srebrnym blaskiem i nieruchomo
patrzy³ w Judyma. Po kolacji siedzieli naprzeciwko siebie w
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (206 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
milczeniu. Judym, aczkolwiek znu¿ony, nie mia³ chêci spaæ,
owszem, rad by³ rozmowie.
- Pragn¹³bym - mówi³ z cicha Korzecki - ¿ebyœcie tu osiedli na
"Sykstusie", nota bene z czysto egoistycznych pobudek. - A có¿
wam ze mnie przyjœæ mo¿e?
- Bagatela! Przecie i teraz œci¹gn¹³em was nie dlaczego innego,
tylko dlatego, ¿ebym sam coœ na tym zyska³. - No ?
- Znacie miê przecie, a raczej znaliœcie cokolwiek przed kilkoma
laty. Od tego czasu posun¹³em siê dzielnie w kierunku raz
obranym. - Czy wówczas kuracja szwajcarska nie pomog³a?
- Gdzie¿ tam! Pomog³a. Ja i teraz jestem zdrów jak bawó³. Pracujê
tu przecie jako in¿ynier, wstajê o pi¹tej, póŸno idê spaæ, a
muszê mieæ si³y i zdrow¹ g³owê, ¿eby temu wszystkiemu podo³aæ.
To nie o to chodzi, nie o zdrowie... jak¿e to powiedzieæ? -
zewnêtrzne... - Ech, znowu mistyczne terminy.
- Niech sobie bêdzie! Otó¿ tedy... W³aœnie chcia³bym, ¿ebyœcie
tu gdzieœ byli niedaleko, z waszymi rzetelnymi oczami, z wasz¹
szkolarsk¹ nomenklatur¹ medyczn¹, z wasz¹ mocn¹ dusz¹, dusz¹...
nie obra¿ajcie siê tylko!... z sutereny, z wasz¹ nawet tajemnicz¹
pann¹ Joasi¹... - S³uchajcie no, tylko o tym...!
- Nic, nic! Ja przecie nie mówiê nic z³ego. Tak mi dobrze, gdy
siedzicie przy moim stole! Judym us³ysza³ w tym g³osie to, co
by³o we wzroku Korzeckiego: dŸwiêk za wysoki, który siê chybocze
bezsilny w jakimœ zawrotnym, niedoœcignionym ze-nicie.
- Có¿ wam jest? Powiadajcie... - rzek³ do niego ¿yczliwie. - Bêdê
wam s³u¿y³ z ca³ego serca i si³, choæ wiem, ¿e mi nieraz
dokuczycie. I wyleczê was! - Nie bójcie siê tylko dokuczania, nie
ma czego. Ja z wierzchu jedynie jestem pomalowany na kolor
stalowego bagnetu. W œrodku wszystko jest kruche jak stearyna.
A zreszt¹... je m'en vais ... - Có¿ to znowu ma byæ?
- To nic, takie sobie lokucje . Ja, proszê was, jestem zajêty
prac¹ duchow¹, która powinna by siê nazywaæ kszta³towaniem woli,
a w³aœciwie - zwalczaniem strachu. Chcia³bym osi¹gn¹æ tego
rodzaju panowanie nad cielskiem i jego tak zwanymi nerwami, ¿eby
nie byæ od niego zale¿nym. - ¯eby od nerwów nie byæ zale¿nym? -
No! •le mówiê?
- Bardzo Ÿle.
- Chcê znaæ ¿ycie i œmieræ tak z bliska, abym móg³ obojêtnie
spogl¹daæ na jedno i na drugie. - To s¹ frazesy. Cz³owiek tak
mo¿e znaæ tylko ¿ycie.
- Na przyk³ad Andr‚! Ludzie, którzy wsiadali do jego balonu,
znali œmieræ dok³adniej ni¿ ¿ycie. Widzieli bia³e pola, szkliste
od lodu, w blasku zorzy polarnej. Widzieli tam siebie samotnych
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (207 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
i j¹, z daleka przychodz¹c¹. Widzieli j¹ przez ca³¹ zimê w
ciep³ych, wygodnych mieszkaniach, wœród banalnych rozmów z
subtelnymi kobietami. I oto pewnego dnia wstali i wyszli na
spotkanie tej nieznajomej. ¯ebym móg³ wytworzyæ w sobie taki
spokój! - Nie wiemy wcale, jakimi oczyma zagl¹dali w œlepie
œmierci tamci ludzie. Mo¿e w nich by³ tylko namiêtny wybuch
ambicji, mo¿e wcale nie by³o spokoju, mo¿e by³a tylko ¿¹dza s³awy
- i strach. - Ambicji! To mi siê podoba! Umrzeæ dlatego, ¿e taka
jest moja wola, umrzeæ wtedy, kiedy chcê, kiedy ja chcê, ja -pan,
duch, i za to, co biorê pod moj¹ siln¹ rêkê, co ja biorê w
obronê. Rozumie siê, ¿e w tym mo¿e byæ trocha jakiejœ ambicji!
Andr‚ i jego towarzysze wykszta³towali sw¹ wolê do tego stopnia,
¿e mogli spe³niæ czyn zamierzony. Chodzi o to, ¿eby obudziæ siê
ze snu i œmieræ, gdyby stanê³a przy naszym wezg³owiu, powitaæ z
takim samym uœmiechem jak kwietniowy poranek. O, Bo¿e! Nie ba‚
siê œmierci... - To jest niemo¿liwe... To jest wbrew naturze. -
To jest tylko bezmiernie trudne. Dla innych ludzi zreszt¹ nie
jest ta sprawa ani tak wa¿na, ani nawet, choæ to g³upio brzmi,
pierwszorzêdna. Ale dla nas, nieszczêœników z chorymi nerwami...
Mo¿na zwalczyæ obawê œmierci jako takiej, jej samej; ale
niepodobna, dla mnie niepodobna, zdusiæ obawy czegoœ, bojaŸni
niespodziewanej, dzieci¹tka bezsennych nocy. Ostatnimi czasy nie
mog³em sypiaæ sam jeden. Nocowa³ u mnie w przedpokoju pewien
górnik. - Widzicie, to s¹ chore nerwy...
- Zaraz. Ten górnik jest wcale nieg³upi, raczej m¹dry.
Rozmawia³em z nim do upad³ego, ¿eby siê poddaæ jego sugestii i
usn¹æ, ale mi siê wœród frazesów wali³ na ³ó¿ko jak k³oda. Tyle
mia³em pociechy, ¿e przy mnie chrapa³. Ja przez ca³e noce
siedzia³em na tej sofie. Gdybym go tak by³ obudzi³ z pó³nocka,
tego z przewybornymi nerwami, tego z nerwami jak stalowe liny,
i powiedzia³ mu: Cz³owieku, zaraz umrzesz... - widzielibyœmy, co
by siê z nim dzia³o! By³by dygota³, by³by siê wi³ po ziemi,
modli³ siê i mdla³ ze strachu. A ja, który sam tu marzy³em w
proch zamieniony, którego nerwy zdawa³y siê b³¹dziæ po
wszechœwiecie, ja chory, dotyka³em jej palcem, wyzywa³em j¹ na
rêkê, patrzy³em na ni¹ z moj¹ ironi¹ jak na cz³owieka, którego
nienawidzê. Teraz doœwiadczam takiego wra¿enia, ¿e gdybyœcie wy
tu zostali w okolicy, ja móg³bym sypiaæ. Móg³bym w tak¹ noc
myœleæ: tu Judym jest niedaleko. Móg³bym myœleæ: wstanê rano,
zobaczê go, pójdê do niego... Gdy to mówi³, doktora przechodzi³o
zimne mrowie.
Jakieœ uczucie niby zielony œliski w¹¿ laz³o po jego ciele. Oczy
Korzeckiego jakoby patrzy³y, ale w³aœciwie wzrok ich zwrócony by³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (208 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
do wnêtrza duszy. Na ustach jego by³ uœmiech... Uœmiech
niepojêty, a ci¹gn¹cy do siebie jak b³ysk, który czasami mo¿na
widzieæ w górskiej przepaœci. W wyrazie jego twarzy nie by³o
proœby ani ¿¹dania wspó³czucia. By³o tylko detaliczne, konkretne
i umiejêtne przedstawienie istoty rzeczy. - Wiêc nie boicie siê
œmierci? - pyta³ Judym.
- Ja z ni¹ walczê. Raz ja zwyciê¿am, kiedy indziej ona. Wówczas
mam pavor nocturnus , jak ma³e dziecko. Oto siedzê tu z wami,
rozmawiam, jestem spokojny i weso³y. Nie wiem nawet, czy mo¿e
istnieæ smutek? Co to jest smutek? Nic o nim nie wiem. Jestem jak
filister, którego œmiech by ogarn¹³, gdyby mu kto mówi³, ¿e jest
na ziemi dojrza³y cz³owiek, który siê "czegoœ" boi. A oto mo¿e
min¹æ godzina i stanie nade mn¹ to bezosobowe widmo. Zacznê siê
baæ samotnoœci, zacznê cierpieæ tak strasznie, tak przera¿aj¹co!
W jêzyku ludzi nie ma na to imienia. Pavor... Tylko straszliwa
muzyka Beethovena czasami roztworzy podwoje tego cmentarza, gdzie
w skrwawionych do³ach le¿¹ obdarte trupy, gdzie w nocy wiecznej
wyje p³acz jakiejœ istnoœci ludzkiej, która straci³a rozum i
b³¹dzi, b³¹dzi, b³¹dzi bez koñca, szukaj¹c ratunku. -
Powinniœcie, jak mo¿na tylko, chodziæ w pole. Ka¿d¹ woln¹ chwilê
poœwiêcaæ na rozrywki. JeŸdziæ kolej¹, a najg³ówniejsza rzecz -
unikaæ wszelkich wzruszeñ. - Tak: pójœæ po rydel i wykopaæ siê
z b³ota, w którym siê le¿y. Dla mnie na ziemi nie ma miejsca. -
Ech, z tymi tam!
- Wiem, co mówiê. Ja nie mogê ¿yæ jak miliony ludzi. Przecie
nieraz uciekam na dwa miesi¹ce w Alpy, w Pireneje, na jedn¹
wysepkê u brzegów bretoñskich. Rzucam gazety, ksi¹¿ki, nie
odpieczêtowujê listów... I có¿ mi z tego? Zawsze i wszêdzie widzê
odbity œwiat w sobie, w mojej duszy nieszczêsnej. Gdy siê nie
spodziejê, wybucha tam wœciek³y gniew przeciw jakiejœ pod³oœci
dawno widzianej, zbudzi miê ze snu, przypomni wszystko, uka¿e
wszystko... Gniew bezsilny, a im bardziej bezsilny, tym wiêkszy!
- Mo¿e by zupe³nie zmieniæ sposób ¿ycia? Rzuciæ wszelkie
obowi¹zki? Wzi¹æ siê, czy ja wiem, do roli? Korzecki zamyœli³ siê
i milcza³ przez kilka minut.
PóŸniej mówi³:
- Nie, to niemo¿liwe. Cz³owiek ju¿ do œmierci musi nosiæ pewien
rodzaj ubrania, mieæ tak¹ a nie inn¹ bieliznê. To darmo. Muszê
zarabiaæ du¿o. Ja nie móg³bym chadzaæ w tutejszym, ³ódzkim
korcie. Musi mi go facet przynieϾ z zagranicy. To darmo!
Potrzebujê tak¿e jeŸdziæ do Europy, widzieæ w Pary¿u salony
wiosenne, wiedzieæ wszystko, czytaæ rzeczy nowe, poznawaæ, co siê
zjawia nowego w mózgu ludzkim, iœæ ze œwiatem, p³yn¹æ w fali. To
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (209 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
darmo! Ach, ja rozumiem, co mówicie. Wróciæ gdzieœ, tam, w moj¹
leœn¹ okolicê, pêdziæ ¿ycie rolnicze, ziemiañskie, ¿ycie tych
ludzi szczêœliwych, ludzi zupe³nie od nikogo niezale¿nych!
Rozumiem was. Ale to ju¿ nie dla mnie. Ja ju¿ za du¿o wiem, zbyt
du¿o potrzebujê - a zreszt¹... ja mam naturê niespokojn¹; i tam
bym sobie znalaz³ ba³wana, z którym stacza³bym walki. - Ach,
tak... - œmia³ siê Judym.
- Mówicie znowu: unikaj wzruszeñ. Ja nie tylko unikam, ale nie
mam wzruszeñ. Co ja siê mam wzruszaæ! Niech siê filantrop
wzrusza! Ale jakieœ nie znane mi wzruszenie le¿y we mnie, pomimo
mej wiedzy, jak z³odziej, który siê zakrad³ do mego mieszkania
i wy³azi ze swej kryjówki dopiero w nocy. Pod³oœci, nadu¿ycia,
³ajdactwa, krzywdy, niedole... Przechodzê obok tego ze spokojem,
z zimnym spokojem, kopiê to nog¹, plujê na to. Mówiê sobie zawsze
te najwy¿sze, najpotê¿niejsze, te boskie s³owa, które z cieniów
jêzyka rodu ludzkiego On wyj¹³: "Co mnie i tobie, niewiasto?" I,
nie wiedz¹c wcale, wlokê w sobie zarazê. Umar³ tutaj przed
kilkoma tygodniami ma³y ch³opczyk, syn jednego biednego œlepca
Przywioz³em mu by³ z Mediolanu czerwony kapelusik, podarunek z
drogi... za franka. Tu w tym ogrodzie biega³o to i skaka³o po
ca³ych dniach. Ta czerwona g³ówka... Gdy siê dowiedzia³em, ¿e
zmar³ na dyfteryt, umyœlnie wzi¹³em sprawy najwa¿niejsze, robi³em
plany, ¿eby o nim nie myœleæ. No i jakoœ przesz³o. A¿ oto raz nad
wieczorem siedzê w tym fotelu... Podnoszê oczy i widzê: sunie siê
wzd³u¿ œcian czerwona plama. A w uszach s³yszê ten g³os weso³y.
Czy ja wiem zreszt¹, czy to by³a plama? By³ to smutek czerwony,
smutek przera¿aj¹cy jak sama œmieræ takiego niewinnego ¿ycia.
Nadesz³a noc, a w niej - moje troski. I oto bezsennoœæ Jedna noc,
druga, trzecia, czwarta... Wyjecha³em na dwa dni. Pêdzi³em
kurierami, gdzie oczy ponios¹. Stoj¹c w oknie ci¹gle patrzy³em
na krajobraz. No i, chwa³a Bogu, znik³a czerwona plama. Usn¹³em
w pewnym hotelu. Bêdziecie siê mo¿e œmieli ze mnie, ale tak by³o:
ta czerwona plama zosta³a pokonana, starta przez zielon¹,
jasnozielon¹... - Macie chore nerwy.
- O, tak. Ale ja mam tak¿e inn¹ jeszcze chorobê. Ja mam zanadto
wyedukowan¹ œwiadomoœæ. To jest œcierwo obola³e! Nieszczêœciem,
katusz¹ jest posiadanie prawdy. Zanadto du¿a przestrzeñ le¿y
miêdzy ni¹ a pado³em, czyli Zag³êbiem.
O budziwszy siê nastêpnego dnia rano, Judym nie zobaczy³ ju¿
gospodarza. By³ sam w tym pustym mieszkaniu, którego nie ozdabia³
ani jeden sprzêt milszy, wytworniejszy. Zdawa³o mu siê, ¿e znowu
jest w Pary¿u, na Boulevard Voltaire, i ¿e otacza go cudze,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (210 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przemierz³e powietrze. Na œcianie izby, gdzie nocowa³, wisia³
niewielki portret olejny cz³owieka z chud¹ twarz¹, w której
uderza³o od razu podobieñstwo do Korzeckiego. "To musi byæ jego
ojciec - myœla³ Judym. - Co za nieprzyjemna twarz! Gdyby kto
chcia³ wymalowaæ pychê w postaci cz³owieka, to móg³by za wzór
œmia³o wzi¹æ to oblicze. Zdawa³o siê, ¿e te oczy ani na chwilê
nie zwalniaj¹ widza i ¿e ci¹gle maluje siê w nich wyraz: ty
chamie, ty obdartusie!" Judym nie móg³ usiedzieæ w tym
mieszkaniu. Wypi³ szklankê mleka, któr¹ znalaz³ w s¹siednim
pokoju, i wyszed³. Wlók³ siê ze zwieszon¹ g³ow¹ uliczkami osady
fabrycznej i przypatrywa³ wszystkiemu, co spotyka³, z badawcz¹
uwag¹, która chyba tylko w chwilach najg³êbszego smutku opuszcza
cz³owieka z ludu. Murowane, po wiêkszej czêœci piêtrowe domy
zbite by³y w kupê i tworzy³y niechlujne miasteczko. Jedn¹ z ulic
zajmowa³y dwa d³ugie budynki, o jakich piêædziesiêciu okienkach
na dole i na piêtrze, przypominaj¹ce owczarniê. Zewnêtrzne ich
mury by³y ob³upane z dawnego, dawnego tynku i œwieci³y nagoœci¹
sczernia³ych cegie³, brudem i zaciekami wilgoci. Doko³a nich nie
ros³o ani jedno drzewo, nie stercza³ ani jeden badyl. Od frontu
i z ty³u znajdowa³y siê drzwi i sienie, przed którymi gni³y
ka³u¿e pomyj i le¿a³y kupy œmieci. Wg³êbienia okien ka¿dorazowy
mieszkaniec danej izby ozdabia³ jak móg³, maluj¹c je farb¹
jasnoniebiesk¹ albo br¹zow¹. Tote¿ futryny okien tworzy³y istn¹
polichromiê w tym dziwnym schronisku ludzi. Tu i ówdzie wisia³
bia³y kawa³ek tiulu w kszta³cie firanki i mok³a w glinianym
wazoniku jakaœ zielona roœlinka. Dalej, za osad¹, wzd³u¿ szosy
sta³y po jednej i po drugiej stronie domy, które wypada nazwaæ
murowanymi chatami. Ka¿dy z nich podobny by³ do s¹siedniego jak
dwie krople wody. Te budy, ciemne od urodzenia, gdy¿ nigdy ich
nie tynkowano, by³y oberwane, chyl¹ce siê ku ruinie, wyzute z
jakiejkolwiek ozdoby. W g³êbi czarnego muru, który sypa³ siê na
wsze strony, dziwacznie po³yskiwa³y okna z szyb przepalonych,
rumianych, zielonkowatych i niebieskich. Mieszkania te nosi³y na
sobie cechê a raczej piêtno tymczasowoœci pobytu tych, co tam
goœcili. Nikt nie dba o ich ca³oœæ, zarówno ci, do kogo nale¿¹,
jak ich chwilowi mieszkañcy. Nikt nie przywi¹zuje siê do tych izb
hotelowych, gdzie wêdrowiec ukrywa przed zimnem i deszczem g³owê
strudzon¹, ale je lada chwila opuszcza, id¹c dalej. Te szczególne
budowle wywo³ywa³y w pamiêci Judyma obraz miasteczek niegdyœ
widzianych na w³oskim zboczu Alp w okolicach Bellinzony, Biasca
i Lugano. Mieszka³ tam jak i tu cz³owiek zg³upia³y od walki z
przyrod¹, która mu nic nie daje prócz kromki chleba i ³yka wódki,
przerzucany z miejsca na miejsce, wegetuj¹cy z dnia na dzieñ. Od
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (211 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
jednej do drugiej zagrody laz³ znudzony pies, z najg³êbsz¹
obojêtnoœci¹ spogl¹daj¹cy na przechodnia, wlok³o siê babsko
zniedo³ê¿nia³e, w kiecce szarej koloru bagna i tu³a³o siê
zamoczone, brudne i smutne dziecko. Z jednego boku szosy w du¿ym
rowie, ujêta w twarde brzegi, ¿ywo p³ynê³a rzeczka. Woda jej,
pompami wypchniêta z dna kopalni, by³a ry¿a, osadzaj¹ca na
piasku, na badylach trawy i odpadkach w g³¹b rzuconych mu³ rudy
jakby start¹ ceg³ê. By³ dzieñ mglisty. Prószy³ co pewien czas
lekki deszcz.
Od chwili do chwili w oczy id¹cego Judyma rzuca³ siê nowy,
czerwony mur z ceg³y albo domostwo mieszkalne, które ju¿ przed
dwudziestoma laty wali³o siê w gruzy. Œwisty lokomotyw, we mgle
na wszystkie strony pêdz¹cych, g³uche wzdychanie sygna³ów
kopalnianych, oddech maszyn, wszêdzie, daleko i blisko,
robi¹cych, wprowadza³y uczucia Judyma do jakiegoœ dziwnego kraju.
Nie by³ sob¹. Nie móg³ znaleŸæ i pochwyciæ swych uczuæ. ¯y³y w
nim te same, ale siê z nimi coœ sta³o. By³o mu Ÿle, ciê¿ko;
rozpaczliwie, ale nie tylko dlatego, ¿e nie ma Joasi. Tysi¹ce
bolesnych wzruszeñ wdziera³y siê do jego serca. Niektóre widoki
i dŸwiêki, zda³o siê, poch³onê³y têsknotê za Joasi¹, z¿ar³y j¹
olbrzymimi gard³ami, i tylko s³abe, zgubione jej echo odzywa siê
w ich mowie. Tak przemawia³ krzyk, zupe³ny krzyk dzwonka kopalni,
odzywaj¹cy siê z dala, skoro tylko z zabudowañ zionê³y wielkie
k³êby pary i szpule na ich szczycie puszcza³y siê w ruch swój
niespracowany. Talk przemawia³ turkot wagonów z wêglem, pêdz¹cych
po ziemi w g³êbi wydr¹¿onej. Wolno id¹c szos¹ Judym co pewien
czas mija³ przecinaj¹ce j¹ szyny. Przy jednej z takich bocznic
jak przez sen widzia³ czarnego, zestarza³ego cz³owieka, który
siedzia³ w budzie na pó³ w ziemi wykopanej i mêtn¹, prawie
oœlep³¹ Ÿrenic¹ pilnowa³ jakiegoœ porz¹dku. Dalej na szynach,
które sz³y wprost w terytorium kopalni, gdzie panowa³ nieustaj¹cy
ruch du¿ych wagonów ob³adowanych wêglem, uwija³ siê inny
cz³owiek. Ubrany w barani¹ czapkê, sam podobny do ruchomej kupy
wêgla, gdy chcia³ zatrzymaæ wagon si³¹ rozpêdu lec¹cy, pe³en
czarnych bry³, skropionych z wierzchu wapnem, siada³ na dr¹g
przytwierdzony do hamulca i podwin¹wszy nogi, moc¹ sw¹ i ciê¿arem
wstrzymywa³ ko³a. W duszy Judyma b³¹ka³o siê dla tych ludzi
przywitanie czy pozdrowienie, ale na usta nie mia³o si³y wyp³yn¹æ
Obchodzi³ ich w, milczeniu. Piersi jego trzês³y siê, a w nich
serce. Najtajemniejsze, najbardziej istotne uczucie wewnêtrzne
wita³o w tych ciemnych i brudnych figurach ojca i matkê. - To mój
ojciec, to moja matka... - szepta³y jego wargi.
Oko³o szerokiego, drewnianego domu pewien cz³owiek zatrzyma³ go
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (212 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
s³owem: - Pan in¿ynier prosi.
Judym wszed³ do tego budynku i spotka³ siê z Korzeckim.
Olbrzymia izba, oœwietlona lampkami elektrycznymi, zastawiona
jakimiœ beczkami, w jednej czêœci przeciêta by³a balustrad¹ jak
w urzêdach gminnych. Tam by³ stó³, przy którym zasiada³ starszy
sztygar i dozorca. Czytano listê robotników id¹cych do kopalni
na przeci¹g czasu swego zatrudnienia, czyli na szychtê. Czytanie
odbywa³o siê numerami. Zawiêd³y, silny Niemiec, który jednak kl¹³
i wymyœla³ expedite po polsku, czyta³ numery. Czarne figury
stoj¹ce doko³a odpowiada³y nazwiskami kolegów, którzy siê nie
stawili. Dozorca, awansowany z robotnika, hucza³ co chwila: -
Cicho! Milczeæ! Co za ha³asy! Tu nie karczma!
W drugim koñcu sali rozdawano chleb. Co pewien czas nowy górnik
wchodzi³, klêka³ pobo¿nie na œrodku i odmawia³ modlitwê, twarz¹
zwrócony do sto³u, zupe³nie jakby siê oddawa³ adoracji majestatu
sztygarskiego. Czasami spod powiek, niejako z g³êbi oblicza,
b³yska³y bia³ka oczu. By³ to jedyny wyraz tych twarzy, jak u
Murzynów. Gniew, radoœæ, uœmiech - wszystko inne okrywa³a
szczelna maska sadzy wêglowej. - Czy móg³bym zobaczyæ kopalniê? -
zapyta³ Judym Korzeckiego. - Ij, dzisiaj? Co wam po tym? - Jak
to, co mi po tym!
- Zamknijcie oczy i bêdziecie widzieli zupe³nie to samo.
- Wiêc nie mo¿na?
- Ale gdzie¿ tam, mo¿na, tylko nie myœla³em, ¿eby wam to dziœ
kwadrowa³o . Skoro jednak... Wiêc chcecie zejœæ? - Chcê, chcê...
- Bu³a - zwróci³ siê in¿ynier do kogoœ w t³umie - idŸ no i
przygotuj tam dwa kaganki, buty dla pana, kurtê i kapelusz.
Wkrótce póŸniej weszli na dziedziniec. Znowu otoczy³o Judyma
wczorajsze uczucie na widok sortowni, na widok walców
po³yskliwych ze spiralnymi karbami, wij¹cych siê w oku, jakby siê
wkrêca³y w oprawê swoj¹. Wózki z wêglem, przez windê wyrzucone
z g³êbi kopalni, stawa³y w maleñkich relsach i wysypywa³y siê,
pchniête silnymi rêkoma, na ruszty ze spiralnych walców. St¹d
grube i kostkowe bry³y zlatywa³y na ruszty ni¿ej po³o¿one, a
drobny mia³ i orzeszek wêglowy sypa³ siê w sita, które go
wypycha³y na brzeg pochylni. Sita ¿elazne na wygiêtyeh wa³ach,
czyni¹ce ruchy rêcznego przetaka, które wytrz¹saj¹ drobny wêgiel,
tworz¹ jakby upusty dwu rzek formalnych. Rzeki te leniwie, bez
koñca p³yn¹ ku wyjœciu nad wagonami kolei. W s¹siedniej hali,
obok szybu, Judym przypatrywa³ siê motorowi parowemu, który
obraca dwie szpule szczytowe. Na nich okrêcaj¹ siê liny ze stali
podtrzymuj¹ce windy, z których jedna idzie do sztolni, gdy druga
w górê wstêpuje. Spogl¹daj¹c na b³yszcz¹ce cylindry, ,w których
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (213 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
pracowa³y t³oki, Judym szuka³ w³aœciwie tylko ukrytego gdzieœ
dzwonka... Ubrani w grube buty, w skórzane kaftany zapiête na
sprz¹czki, trzymaj¹c w rêku mosiê¿ne lampy, w których p³onie knot
umoczony w oleju, stanêli w szali. W pierwszej sekundzie, kiedy
jej deski stoj¹ce na równi z pod³og¹ drgnê³y, Judym doœwiadczy³
takiego wra¿enia, jakby mu kto œcisn¹³ gard³o. Wkrótce przysz³o
otrzeŸwienie, szum w uszach i lekka bojaŸñ w sercu. Czarne belki
cembrowiny miga³y siê w oku niby szeregi jakichœ schodów
nieskoñczonych. Gdy szala stanê³a, wyszli na korytarz suchy i
oœwietlony lampkami elektrycznymi. Uwija³o siê tam mnóstwo ludzi,
przychodzi³y i odchodzi³y szeregi wozów ci¹gnionych przez
wyuczone konie. Z tych pierwszych, widnych galerii dostali siê
przez krête szlaki do maszyn pompuj¹cych wodê. W ich okolicy
skoñczy³o siê œwiat³o. Jedynym jego Ÿród³em sta³y siê odt¹d
kaganki niesione w rêku. Miejsce by³o g³adkie. Spód korytarza
zajmowa³y szyny. Po nich wêdrowa³y ci¹gle szeregi wózków z
fedrunkiem, ci¹gnione przez konie. Drzwi, niewidoczne w
ciemnoœci, ustawione tu i ówdzie dla skierowania powietrza do
tych chodników, gdzie siê "nie œwieci", otwiera³y tajemnicze rêce
ludzi zgrzybia³ych, którzy na miejscu odŸwiernych dokonywuj¹
¿ywota. In¿ynier mijaj¹c takie drzwi rzuca³ wyraz: -Glikauf! -
Glikauf! - odpowiada³a ciemnoœæ.
By³o w tym dŸwiêku coœ œciskaj¹cego serce. Przywiera³ do mózgu
obraz figur tych starców, ledwie daj¹cych siê z mroku wyró¿niæ,
tych czarnych bry³, które za ¿ycia mieszkaj¹ w grobie, œni¹ w nim
przez resztê dni swoich jak paj¹ki, czekaj¹c cierpliwie na
chwilê, kiedy ju¿ na zawsze wst¹pi¹ do ziemi, kiedy wejd¹ w jej
zimne ³ono na "szychtê" wieczn¹. £añcuch ciemnej niedoli przykuwa
ich do miejsca. W starczym drzemaniu widz¹ pewno ciep³e s³oñce
wiosenne i jasne ³¹ki, kwiatami zasiane... Korytarze ma³o ró¿ni³y
siê miêdzy sob¹. Jedne z nich by³y wykute li tylko w wêglu, inne
posiada³y wrêby ze œcianami z ceg³y, ,wmurowanymi dla zatamowania
ognia i mokrego a sypkiego piasku, który zowi¹ "kurzawk¹".
Zwyczajny chodnik o stropie pó³okr¹g³ym zamienia³ siê stopniowo
na korytarz ze stemplami, na których le¿a³y kapy podtrzymuj¹ce
rodzaj sufitu, czyli "okorki". Te korytarze doprowadzi³y do
brzegu pochylni id¹cej w kierunku upadu warstw wêgla. Z boku
czarnej czeluœci sunê³a siê w dó³ drewniana rynna, po której
spychano drzewo. Obok sz³a stalowa czy ¿elazna lina wci¹gaj¹ca
wózki. Ciemnoœæ, ciemnoœæ gêst¹ od kwaœnego czadu rozœwieca³
tylko czasem daleki ognik niewidzialnej postaci. W pewnych
miejscach by³y tam schody, a w³aœciwie szczeble do tarcic
przybite; gdzie indziej sz³o siê po oœliz³ej desce. Na dnie
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (214 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
kopalni, w g³êbokoœci dwustu kilkudziesiêciu metrów pod ziemi¹,
zimny i wilgotny przeci¹g wlók³ siê korytarzami. By³a ich tam
sieæ ca³a, w której przychodzieñ doœwiadcza³ bolesnego niepokoju,
jaki wstrz¹saæ musi ryb¹, gdy siê spotyka z gêstymi okami matni.
Szli w jakimœ kierunku, który wydawa³ siê stron¹ praw¹, do lochu
dŸwigaj¹cego siê w górê pochy³o a stromo i tworz¹cego œlep¹
sztolniê. Wkrótce musieli schyliæ siê w pa³¹k, gdy¿ piêtro by³o
tak niskie, ¿e pod nim ledwo móg³ siê przesun¹æ wózek z
"urobkiem". Gdzieœ daleko, jakby u szczytu tej góry, widaæ by³o
chodz¹ce z miejsca na miejsce blado¿ó³te œwiate³ka. W zaklês³ej
komorze, która siê nagle znalaz³a, s³ychaæ by³o pracê kilku
ludzi. - G1ikauf! - rzek³ Korzecki.
Odpowiedziano chórem przyjaznymi g³osami, które dziwne i g³êbokie
zrobi³y na Judymie wra¿enie. "Glikauf, glikauf..." - mówi³ do
nich i on w g³êbi duszy. W³aœnie wtedy przerwa³o jakby tamê swoj¹
nowe Ÿród³o têsknoty za Joasi¹, têsknoty tak bolesnej, bardziej
bolesnej ni¿ w chwili po¿egnania... Górnicy w czarnych "kapach"
i w "berglederach" nabijali prochem, grubym jak ziarna kukurydzy,
d³ugie tuleje papierowe. Otwory w miejscach w³aœciwych ju¿ by³y
wyœwidrowane d³ugimi "laskami" ze stali, o zakoñczeniach
podobnych do grotów piki. Gdy ³adunek zosta³ nabity, lont weñ
w³o¿ony i przystemplowany z wierzchu szczelnie gruzem za pomoc¹
stêpora, jak nabój w lufie - jeden z pracowników zapali³ dwa
¿ygad³a , drugi - dwa, trzeci - dwa. W mroku gêstym od py³u i
dymu ukaza³y siê niby jakieœ niebieskawe strugi cieczy s¹cz¹cej
siê od góry. P³omyczki dosz³y do muru - i znik³y. Wówczas drabiny
szybko odstawiono i wszyscy z poœpiechem weszli do s¹siedniego
chodnika Tam czekali z dziesiêæ sekund, nim siê odezwa³ pierwszy
wybuch. Pr¹d powietrza run¹³ w s¹siednie galerie i komory,
dŸwigaj¹c na sobie ostry zapach prochu. Bry³y wêgla hucz¹c wali³y
siê za przyleg³ym filarem, a na wszystkie strony w œcianach coœ
sypa³o siê z prêdkim trzaskiem i szelestem, na podobieñstwo stada
szczurów biegaj¹cych za makatami. Potem nast¹pi³ drugi wybuch,
za nim trzeci i czwarty. Dym wype³ni³ galerie i ci¹gn¹³ leniwie
do przejœæ, w których siê "œwieci". W dali s³ychaæ by³o huk
³adunków dynamitowych i czuæ s³odkawy ich zapach. W pewnym
miejscu Korzecki przywo³a³ kogoœ po imieniu i zostawi³ go z
Judymem, a sam odszed³. Musia³ obejrzeæ robotê w innej ca³kiem
stronie. Doktor zosta³ w ciemnoœci z widmem trzymaj¹cym sw¹
lampê. W s¹siedztwie tego miejsca kilkunastu ludzi zajêtych by³o
podstemplowywaniem "piêtra". Chwilê obydwaj z górnikiem stali nic
nie mówi¹c do siebie. Wreszcie Judym podniós³ lampê do góry i
zobaczy³ sczernia³¹ twarz starego cz³owieka, którego siwe w³osy
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (215 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wymyka³y siê spod "kapy". - Co robi¹ tutaj, ojcze? - zapyta³. -
A caliznê wyrabiamy miêdzy chodnikami.
- Caliznê?
- Juœci. Filar wybieramy. Bierzemy jedno p o j ê c i e za drugim
na d³ugoœæ i na szerokoœæ, podpieramy strop s³upem - i dalej. Po
boku stawia siê "organy"... Proszê ³aski... pan mo¿e i nie
znajomy z kopalni¹? - A nie. Pierwszy raz widzê.
- Tak ci...
- Có¿ to za organy?
- To zaœ s¹ k³ody na sztorc stawiane, ¿eby s³u¿y³y tak jakby za
œciankê. Z przodu te¿, od chodnika przy koñczeniu œtreki drug¹
tak¹ œcianê siê buduje, a zostawia siê zaœ miejsce pró¿ne, niby
tak jakby drzwi. A wyrobi siê ca³¹ œtrekê z okruchów siê j¹
wyczyœci, to siê dopiero te s³upy zaczyna wyjmaæ, a inne siê tnie
toporem. Gdy pracowity górnik us³yszy w cichoœci najwiêkszej
pierwszy, aby maluœki trzask piêtra, wtedy kilof do garœci i
umykaj z pojêcia! Ziemia siê urwie w tym miejscu i rumowiem ca³e
to zawali. Na wierzchu, na górze zawalisko w dó³ wci¹gnie, tak
jakby lej... Judym podniós³ do góry sw¹ lampê i przygl¹da³ siê
œcianom. G³adkie albo chropawe ich p³aszczyzny tu i ówdzie mia³y
na sobie rysy ostrego ¿elaza, jakby pismo jakieœ klinowe
pracowicie wyryte. Id¹c z wolna obok g³adkiej œciany, mia³
z³udzenie, jakby je czyta³. Ze znaków koœlawych, kieruj¹cych siê
to w tê, to w inn¹ stronê sk³ada³a siê historia tych czeluœci.
Zdawa³o mu siê, ¿e stoi w cudownym lesie, w puszczy odwiecznej,
nie sianej, przez któr¹ nie sz³a jeszcze stopa cz³owieka. Ros³y
naokó³ olbrzymie paprocie z pniami, jakich nie obejmie trzech
ludzi, skrzypy w drzewa wybuja³e, straszne wid³aki i inne,
niewidzianych form, mistycznej piêknoœci albo potwornej brzydoty,
jakieœ sigillaria, odontopterydy, lepidodendrony... Te wielkie
potwory, splecione miêdzy sob¹ ³añcuchami lian, krzewi³y siê na
pulchnym trzêsawisku, gdzie mchy przepyszne i niewys³owione
kwiaty pachnia³y w czarnym gor¹cu wieczystych cieniów. S³odkie,
upalne lata wyci¹ga³y z ziemi pod chmury te pnie i ga³êzie,
dostêpne tylko dla wzroku i skrzyde³, wilgotne, deszczowe zimy
zasila³y glebê na wieki. Swobodne wichry, w dalekich stepach i
w œniegach ³añcuchów górskich zrodzone, przylatywa³y biæ puszczê
rycz¹c jako szczeniêta lwie. Wtedy ko³ysa³a w ³onie swoim pieœñ
hucz¹c¹ na podobieñstwo morza. Jak¿e czêsto trzaska³ w ni¹
piorun, a huragan j¹ depta³, ³upi³ i rwa³! Dzikie chmury iskr¹
czerwon¹ zapala³y jej g³êbie œpiewaj¹ce. Wtedy gorza³a jak wielki
stos. Ale gdy deszcz ustawa³, przychodzi³a wieczyœcie m³oda,
lilioworamienna wiosna, jak dziewcz¹tko szukaj¹ce kochanka, i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (216 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
swawolnymi usty zdmuchiwa³a py³y roœlin w ziemiê rozmok³¹,
marz¹c¹ o cieniu konarów. Nowe morze zieleni wylewa³o siê na ten
sam grunt, przez który pêdzi³y krzemienne kopyta ognia i szprychy
jego wozu tak samo prêdkie jak wicher. I znowu na ciszê gêstwin
m³odej puszczy przypada³ niespodziewany krzyk wojenny jaguara i
rozdziera³ j¹ wrzask, œmieræ g³osz¹cy, bezlitosnego or³a. A¿ oto
wielkie jakieœ morza w g³êbi l¹dów pró¿nuj¹ce wyrwa³y siê ze
swoich grobel i puœci³y pr¹dy szalone, które zdjê³y z korzeniem
olbrzymie lasy, nios³y je w pianach swych niby flotê okrêtów
zdruzgotan¹ i pcha³y w te zaklês³e niziny. Tu je niezmiern¹ mas¹
wwali³y jakby do grobu. Przykry³y je warstwami gruntu zdjêtymi
z gór. W ci¹gu tysiêcy lat w cia³ach tych krzewów, na których
ga³êziach ptaki niezliczone gniazda sobie s³a³y, usta³o ¿ycie i
pocz¹³ siê tajemny rozk³ad. Wielkie ciœnienie zapadniêtych
warstw, nap³ywy wód i czas wiekami id¹cy czyni³y sprawê
podziemn¹: stwarzanie wody z tlenu i wodoru tych cielsk
obumar³ych, wydobywanie z nich kwasu wêglowego i tlenku wêgla.
Zosta³ tylko wêgiel sam, jedyny, w olbrzymim nadmiarze, nie
maj¹cy siê z czym po³¹czyæ, jak samotny duch ciemnoœci.
Straszliwe jego cielsko martwia³o, styg³o i umiera³o w sobie
samym tysi¹ce lat. W mêczarni zrasta³o siê samo ze sob¹, tuli³o
siê do siebie jak byt przeklêty. Z dawnej budowy nic nie zostawi³
czas d³ugi. Tylko jakby jedyne echo z ojczyzny, gdzie wszystko
kwit³o, ros³o i kocha³o siê w niebiosach - zosta³ nik³y rysunek
warstw pnia albo odcisk powiewnego liœcia w czarnym, ¿a³obnym
kamieniu. D³ugie prace przyrody, nie daj¹ce siê myœl¹ ogarn¹æ
zaczyny i odczynienia, cz³owiek chwyta jako ³up swój za pomoc¹
pracy krótkotrwa³ej, chytrej i u³atwionej. Przychodzi w œwiête
czeluœcie z bladym p³omykiem i krótkim swoim kilofem. Si³¹
nêdznego ramienia wyniesie to, co tu schowa³ ocean. Bierze ca³y
pok³ad do cna, od wychodni do upadu, zgrzebie okruszyny i na
œwiat wyda. Zostawi tylko ha³dê na wierzchu i pró¿niê w g³êbinie.
Ziemia nie oddaje swej pracy i swojego dorobku bez walki. Prosta
i obojêtna jak dziecko, od cz³owieka uczy siê zdrady. Czyha na
niego z bry³ami, które ruszy³, a¿eby mu je cisn¹æ na g³owê, gdy
siê nie obejrzy. Rozsiewa w jego komorach œmiertelne gazy i
czeka, jakby w niej bi³o serce pana puszcz zmar³ych - tygrysa.
Wylewa zaskórne, niewidzialne wody. Spuszcza ciemne jeziora, od
wieków nieprzeliczonych kropla po kropli zebrane, a œni¹ce na
zimnych granitach. Otwiera podziemne baseny kurzawki, któr¹
zawaliska ruszy³y, i gliniastym jej mu³em nape³nia galerie
pracowicie wykute. - Nie porwa³ was skarbnik ? - zawo³a³
znienacka Korzecki wynurzaj¹c siê z mroku. Poszli d³ugim
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (217 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
chodnikiem. Z bliska i z dala sz³y szeregi wózków ci¹gnionych
przez konie. Ka¿dy z tych pracowników wlók³ tak za sob¹ ca³ymi
latami przeklête wozy. Gdy mijali postêpuj¹cego w ciemnoœci
odwraca³ na bok g³owê i oczy, które ju¿ razi ¿ó³ty blask œwiat³a.
Przyszli wreszcie do szybu, który ich z dna kopalni mia³
podrzuciæ o sto metrów wy¿ej. Woda la³a siê tam strugami, kapa³a
w szalê, ciek³a po drzewie cembrowiny. Stanêli w mokrej windzie
wœród ludzi wrzeszcz¹cych, przemok³ych, ze z³ymi twarzami, i w
ci¹gu jednego momentu wyniesieni zostali na powierzchniê górn¹
Szli stamt¹d ciemnym i nieskoñczenie d³ugim korytarzem. By³o w
nim zimno i wilgotno. Strop wali³ siê tu i ówdzie, wygina³ kapy
i mia¿d¿y³ ok³adziny. Œmiertelnej czarniawy nie rozœwietla³y
nawet ogniki górnicze. Czasami tylko s³yszeæ siê dawa³ odleg³y
turkot i krzyk wozaka. I znowu z mroku wynurza³ siê koñ-górnik,
odwraca³ swe smutne, stêsknione, beznadziejne oczy, jakby mu by³
wstrêtny widok cz³owieka i gin¹³ w wiecznym grobie. W pewnej
chwili Judym us³ysza³ przed sob¹ w ciemnoœciach rozmowê, a raczej
monolog. Ktoœ mówi³ dobitnym g³osem: - Fuks, mówiê, nie zwalone!
Chwilê trwa³o milczenie i znowu odzywa³ siê ten sam g³os z
podwójn¹ natarczywoœci¹: - Nie zwalone, Fuks! K i e j nie
zwalone, to nie zwalone... Korzecki poci¹gn¹³ Judyma do œciany
i szeptem objaœni³, co to znaczy: - Czasami ko³a jednego z
wózków, sczepionych miêdzy sob¹, z szyn wyskocz¹. Wówczas koñ,
imiê, niem Fuks, staje, gdy¿ nie ma si³y uci¹gn¹æ, a zreszt¹ i
nastêpne wózki zaraz siê wykolejaj¹. Poganiacz musi nadnieœæ i
wstawiæ wózek w szyny. Gdy to uczyni, wo³a na konia, ¿e ju¿ tê
robotê wykona³. Ale nieraz przyczepi mu o jeden wózek za wiele
i wówczas koñ równie¿ staje s¹dz¹c, ¿e to skutek wykolejenia.
Poganiacz zapewnia go krzykiem, ¿e "nie zwalone", ale koñ,
poci¹gn¹wszy z lekka, nie rusza siê z miejsca, gdy¿ czuje ciê¿ar
wiêkszy ni¿ nale¿y. Wówczas furman musi go przekonaæ: idzie
wzd³u¿ wózków a¿ na sam ich koniec i stamt¹d dopiero jeszcze raz
uroczyœcie krzyczy swoje: "Fuks, nie zwalone!" Natenczas biedny
koñ godzi siê z myœl¹, ¿e go wyzyskuj¹, zbiera si³y i wlecze
dalej w ciemnoœci swoj¹ dolê. Mo¿e nawet przychodzi do
œwiadomoœci, co to jest, mo¿e nawet po cichu wzdycha albo œciska
zêbce, ale przystaæ musi na taki uk³ad, bo gdyby marzy³ albo
usi³owa³ protestowaæ za pomoc¹, dajmy na to, stania, toby mu
poganiacz batem grzbiet w y ³ o i ³ i na tym skoñczy³oby siê
polepszenie stosunków. - No, ale wy powinniœcie tego zabroniæ...
- rzek³ Judym.
In¿ynier podniós³ wy¿ej sw¹ lampê i rzek³ z maltretuj¹cym,
szyderczym uœmiechem: - A, ja zabraniam, surowo zabraniam... Po
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (218 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
chwili rzek³ jeszcze:
- Ja zabraniam, zabraniam z ca³ej duszy, ale ju¿ nie mam si³y...
Któregoœ z dni nastêpnych Judym w towarzystwie Korzeckiego uda³
siê do samego Kalinowicza. By³a to chytra machinacja, istna
konstrukcja in¿ynierska przedsiêwziêta w celu zapoznania siê z
figur¹ decyduj¹c¹. - Któ¿ jest Kalinowicz? - pyta³ Judym
zmierzaj¹c ulic¹, która prowadzi³a do mieszkania jednej z potêg
Zag³êbia. - Tego nie wiedzieæ! Takich rzeczy elementarnych nie
wiedzieæ! No, rozumie siê, ¿e in¿ynier, ale wielki. - To
dopiero... Dlaczegó¿ dziœ koniecznie mamy iœæ do niego! -
Dlatego, ¿e tak rozkazuje chytroœæ tudzie¿ przebieg³oœæ. - Zanosi
siê na burzê. Jest parno jak w piekle mówi³ Judym. Po chwili
doda³: - Wola³bym dostaæ batem od ciotki Pelagii, ni¿ iœæ dzisiaj
z t¹ wizyt¹. - IdŸcie, bêdzie burza - mówi³ Korzecki rozgl¹daj¹c
siê po okolicy. Stali na wzniesieniu. W g³êbi le¿a³o miasto. By³y
to szeregi domów jednakowych, czarnych, zadymionych. W ma³ej
stosunkowo odleg³oœci z wielkich pieców wybucha³y ognie jak z
krateru wulkanów. Wicher porywa³ ich p³aty, jakby je od masy
udziera³ i chcia³ cisn¹æ na miasto. Drzewa zasypane kurzem i
dymem wygl¹da³y niby robotnicy. Zielonoœæ murawy by³a obleczona
¿a³obnym pokrowcem. Za lasami i ³añcuchem wzgórz rozci¹ga³a siê
na horyzoncie stalowa chmura z ciemnymi w sobie do³ami. Sz³a
wolno. Lecia³ od niej zimny wicher. W pewnych sekundach
przycicha³. Zdawa³o siê, ¿e ³azi oko³o murów, snuje siê pod
p³otem, zagl¹da do œcieków i siada na drzewach dr¿¹cych
wierzcho³kami niespokojnie i w bojaŸni. Czasami pêdzi³ w cwa³
œrodkiem bezludnych ulic z hukiem i gwizdaniem, jak najezdnicza
awangarda wojsk, które z dala ci¹gn¹. Naokó³ widaæ by³o kominy
i kominy. Wali³y siê z nich pochy³e dymy szarpane przez wicher.
Z wysch³ych bajor, zalegaj¹cych ca³¹ d³ugoœæ i szerokoœæ ulic,
zrywa³y siê co chwila góry œniadego kurzu, mknê³y ponad domy,
ponad dziwaczne retorty fabryk i ciska³y siê z wysoka na
mieszkania ludzkie. Te lataj¹ce b³ota zas³ania³y co chwila miasto
smutne dla oczu, dziwaczne, nieprawid³owe i zimne jak geszeft
pieniê¿ny. Za nim na pewnej wynios³oœci sta³ w cienistym ogrodzie
"pa³ac" dyrektora. Gdy wchodzili po w¹skich schodach wys³anych
dywanem, Korzecki przesadnie id¹c z boku, ¿eby zaœ nie nast¹piæ
na ten chodnik, mówi³ pó³g³osem: - Teraz zbierzcie wszystkie
si³y, albowiem nadszed³ czas próby... Wprowadzeni przez lokaja
do mieszkania, znaleŸli siê w salonie, którego okna wychodzi³y
na miasto. Miêkki, puszysty dywan t³umi³ echo ich kroków Rolki
krzese³ wyœcie³anych at³asem ginê³y w nim zupe³nie i toczy³y siê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (219 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
bez szelestu. Na œcianach wsia³y obrazy i sztychy w ramach
nies³ychanie szerokich i "bajecznie" ozdobnych. Korzecki usiad³
na fotelu ze skromn¹ mink¹ i przybrawszy pobo¿ny wyraz
prezentowa³ Judymowi oczami sufit i tapety. Id¹c mimo woli za t¹
wskazówk¹ doktor zobaczy³ malowid³o wyobra¿aj¹ce jakiœ pejza¿ z
ruinami i pastuszkiem. Zanim wszak¿e zd¹¿y³ przyjrzeæ siê
tapetom, ozwa³ siê we drzwiach g³os gospodarza: - Szanownego
in¿yniera dobrodzieja, goœcia mi³ego a rzadkiego... Korzecki
przywita³ siê z wchodz¹cym i zaraz g³osem pe³nym powagi wymówi³
nazwisko towarzysza: - Doktór Judym.
Gospodarz wyci¹gn¹³ rêkê i uœcisn¹³ podan¹ prawicê z uk³onem,
który go ze wzglêdu na tuszê musia³ kosztowaæ nieco fatygi.
Zajêli at³asowe miejsca, pogr¹¿yli nogi w miêkkoœciach dywanu i
toczyli rozmowê de nihilo , to jest o przedmiotach nie maj¹cych
najmniejszej wartoœci. Mówiono o fizjonomii okolicy, o warunkach
klimatycznych i higienicznych Zag³êbia oraz o tym podobnych
romansach. Gospodarz by³ to pan wynios³y i prawie oty³y. Czaszkê
mia³ nag¹, b³yszcz¹c¹ i mocno sklepion¹. Taki czerep móg³by
dŸwigaæ przy³bicê z ¿elaza. Nastroszone i w górê zadarte w¹sy
pasowa³y do niej tak¿e bardzo. Nos prosty, oczy du¿e, srogie pod
krzaczastymi brwiami, znamionowa³y krew szlacheck¹ silnie
pulsuj¹c¹ w ¿y³ach. Delikatnoœæ obejœcia, miêkkie ruchy zdawa³y
siê byæ utrudniaj¹cymi dla tej figury potê¿nej. Niemniej - p³aty
szerokie œwietnego kortu, obejmuj¹ce kad³ub jej i nogi, sprawia³y
efekt odzie¿y przypadkowej i tymczasowo narzuconej. Korzecki
rozgl¹daj¹c siê z szacunkiem po salonie nachyli³, siê w kierunku
jego w³aœciciela i szepn¹³: - Widzê coœ nowego...
- No, co?
- Jakaœ niewielka sztuczka, ale a¿ oczy bol¹.
- Ten zegar?...
- To, to!
- Kupi³em go - rzek³ dyrektor z satysfakcj¹ ukrywan¹ dyskretnie -
w Monachium. Szczerze mówi¹c, za bezcen. Po chwili doda³: - Za
bezcen!
Wsta³ wkrótce i u³atwi³ goœciom zbli¿enie siê do zegara empire
stoj¹cego pod kloszem na gzymsie konsoli. W istocie by³o to coœ
bardzo ³adnego w skromnoœci swych linii i naiwnoœci p³aszczyzn -
No, a Uhde oprawiony? - ¿ywo zapyta³ Korzecki.
- A jak¿e, a jak¿e! - i powiem koledze - bajecznie. Chcecie mo¿e
zobaczyæ? - Ale¿, jeœli ³aska...
- Proszê, proszê têdy.
- Jak¿e panna Helena, czy wci¹¿ jeszcze zajêta Ropsem?
- A tak, ona swym Ropsem... proszê panów têdy...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (220 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Wszyscy trzej weszli do s¹siedniego gabinetu urz¹dzonego z
przepychem. Zaœcie³a³ go dywan i wype³nia³o mnóstwo sprzêtów, nad
którymi królowa³o niejako wspania³e biuro. Kandelabry, figurynki,
fotografie w ramach stoj¹cych, przyciski i mnóstwo ksi¹¿ek -
piêtrzy³o siê na nim. Œciany zawieszone by³y malowid³ami i
rysunkami, a biblioteka, rzeŸbiona misternie, po³yskiwa³a od
z³oconych tytu³ów. - Widzia³eœ pan to g³upstewko?
Korzecki przymru¿y³ powieki i z wyrazem najg³êbszej ciekawoœci
bada³ wskazany obrazek. - Kupi³em tê sztuczkê w Mediolanie, w
tej, wiecie panowie, budzie, co to Cenacolo Vinciano. Otó¿
zaszed³em tam... By³ upa³. Za oknem, s³yszê, musztruje jakiœ
oficerek z wrzaskiem oddzia³ tych rycerzy, których póŸniej
rozmiata jak œmiecie byle Menelik... Patrzê, ¿e kopiuje Wieczerzê
jakiœ m³ody w³ochino. Œliczny, szelma, jak najcudniejszy obraz.
W³osy na ³bie wzburzone, nos, panie, usta, oczy jak u jastrzêbia.
Maluje, maluje... Przyskoczy do swych sztalug i tnie pêdzlem, ale
to w ca³ym znaczeniu tego wyrazu - tnie. Widzê - zrobi³ tylko
jedn¹ figurkê, a reszta ledwo, ledwo naszkicowana. To miê, powiem
panom, tak uderzy³o, ¿e tysi¹c razy bardziej ni¿ orygina³. Co za
wyraz, co za twarz! Jak te oczy patrz¹! To jest przecie
aposto³... I nie tylko aposto³, ale cz³owiek, który z boleœci¹
pyta: "Czy ja ciê mam wydaæ, Mistrzu i Panie?" Ani sposobu
wytrzymaæ; mówiê do tego malarzyka. - Signore pittore, quanto
tego ten cndro ?
Spojrza³ na mnie i mrukn¹³, ¿e jeszcze nie namalowane. Gadam mu,
jak umiem, ¿e mi jest wszystko jedno, pokazujê mu palcem na tego
aposto³a i krzyczê, ¿e go chcê mieæ i takiego, jak jest. £ypn¹³
tylko okiem jak wilk i maluje dalej. Kiedy ja znowu do niego,
warkn¹³: - Mille lire...
- O - mówiê - signore pittore to trochê molto.
Wreszcie targ w targ wpakowa³em bestii szeœæset franków i
zabra³em obraz ledwo podmalowany Tu w domu wystrzygliœmy z córk¹
tylko naszego aposto³a, a resztê siê wyrzuci³o. Ale co to za
fizys! Nieprawda¿? - O tak, w istocie... Jest to coœ, coœ...
Korzecki nachyli³ siê do Judyma i szepn¹³ mu do ucha w taki
sposób, ¿e gospodarz s³ysza³ wyrazy: - Prawda, z jakim smakiem
urz¹dzone mieszkanie?
Dyrektor uœmiechn¹³ siê pod w¹sem i mówi³:
- Ech, ze smakiem... Pochlebstwa... Jakkolwiek, aby, aby...
Trudno¿ mieszkaæ po naszemu, po sarmacku. Oœmielony s³owami
Korzeckiego prowadzi³ goœci do nastêpnego salonu, który nazwa³
"pracowni¹". - Ale mieliœmy zobaczyæ Uhdego! - przypomina³
pochlebca.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (221 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- W³aœnie... w pracowni.
Kiedy tam weszli, na spotkanie ich wsta³a zza szerokiego sto³u
m³oda panna, lat mo¿e dziewiêtnastu, w sukni ró¿owej i tak
lekkiej, ¿e dozwala³a nie tyle widzieæ, ile odczuwaæ œliczne
kszta³ty. W³osy mia³a jasne, prawie bia³e, o kolorze po³yskuj¹cym
œwie¿o heblowanego drzewa œwierku - oczy b³êkitne, tak samo jak
ojciec, tylko bez surowoœci i zimna tamtych. Z dala wywar³a na
Judyma dziwne wra¿enie ró¿y ledwo, ledwo rozkwit³ej. Coœ pisa³a
czy rysowa³a. Nieoczekiwane wejœcie obcych panów trochê j¹
zmiêsza³o. W prawej rêce œciska³a bezradnie o³ówek i dopiero
witaj¹c przyby³ych zmuszona by³a rzuciæ go na stó³. Spotkanie jej
w pracowni uwolni³o Judyma i Korzeckiego ad zwiedzania dalszych
ubikacji apartamentu. Wrócili do pierwszego salonu. Panna Helena
sz³a z Korzeckim rozmawiaj¹c swobodnie i ¿yczliwie. Twarz jej
³adna, okr¹g³a, kwitn¹ca od rumieñców, które ci¹gle ukazuj¹ siê
i znikaj¹, zwraca³a siê w jego stronê i jasne, niespokojne oczy
wpatrywa³y siê z natarczyw¹ ciekawoœci¹. Korzecki w jej
towarzystwie spochmurnia³, jakby siê raptem zestarza³. Mówi³
g³osem oziêb³ym, bez sarkazmu i z³oœliwoœci. Patrza³ na ni¹ w
zamyœleniu, ale z pewnym rodzajem niechêci. Judym wys³uchuj¹c z
fa³szowan¹ uwag¹ zdañ dyrektora o rozwoju przemys³u w Zag³êbiu,
s³ysza³ urywki dialogu tamtych dwojga. Obija³y siê kilkakrotnie
o jego uszy nazwiska: Ruslkin , Maeterlinek. Zanim wszak¿e zdo³a³
pochwyciæ sens tej rozmowy, wszed³ do salonu m³odzieniec lat
dwudziestu paru i wita³ siê z Korzeckim za pomoc¹ silnego
wstrz¹sania jego prawicy. Za chwilê przedstawi³ siê Judymowi: -
Kalinowicz.
"Zapewne syn..." - pomyœla³ doktor:
M³ody zwróci³ siê do Korzeckiego z widoczn¹ satysfakcj¹ i
zawi¹za³ z nim rozmowê. Panna Helena przys³uchiwa³a siê jej
tak¿e, a nawet stary dyrektor zwróci³ wkrótce w tamt¹ stronê
swoje krzese³ko. Judym onieœmielony i pe³en dziwnego smutku
s³ucha³ szelestu wyrazów, ale uczuciami b³¹dzi³ daleko. Zdawa³o
mu siê, ¿e s³yszy dziwny, piêkny œpiew, tak jakby jedn¹ z pieœni
Griega , oddalaj¹c¹ siê w górach wysokich i, szczególna rzecz,
w pewnej miejscowoœci na Righi, pod samotnym szczytem Dossen,
gdzie by³ raz w ¿yciu. "Kto to œpiewa i dlaczego to w³aœnie?" -
marzy³ ustawiaj¹c swe nogi na puszystym dywanie w sposób, o ile
to by³o w jego mocy, ozdobny. - Ani myœlê uznawaæ siê za
zwyciê¿onego! -,wo³a³ m³ody cz³owiek. - Ani trochê! Tego pan nie
dowiedzie! Istniej¹ na pewno kryteria dobra i z³a. - A... skoro
istniej¹... - z cicha mówi³ Korzecki.
- Wiemy przecie, ¿e niewolnictwo jest form¹ ¿ycia, do której
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (222 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wracaæ nie nale¿y. Pan wiesz to samo i tak samo jak ja. I ka¿dy
cz³owiek... - Wiêc có¿ z tego?
- Nasza œwiadomoœæ jest ju¿ kryterium. Dobro spo³eczne... -
W³aœnie: dobro spo³eczne! Zawsze to mówimy i jakoby wiemy, co to
jest szczêœcie i dobro spo³eczeñstwa, ale nigdy nas nie zajmuje
szczêœcie jednostki. - O, to to! Szczêœcie pojedynczego
cz³owieka, jednostki... - wtr¹ci³ dyrektor machaj¹c rêk¹. -
Szczêœcie jednostki musi byæ podporz¹dkowane dobru ogó³u. - To
jest w³aœnie mowa przemocy nad dusz¹ cz³owieka... - mówi³
Korzecki porozumiewaj¹c siê oczyma z dyrektorem. Szatañski
uœmiech jak b³ysk iskierki elektrycznej lata³ w jego oczach i na
wargach. Ile¿ to ludzi œwiêta inkwizycja spali³a na stosie dla
tej zasady, dla tego kryterium. - Œwiêta inkwizycja! - pieni³ siê
m³ody. - Co pan za rzeczy wyw³óczy; u licha! Ale co to jest
szczêœcie jednostki? Niech no mi pan na to odpowie! Ja tego nie
rozumiem. - Istotnie, jest to coœ tak od nas dalekiego, ¿e pan
tego nawet wcale nie rozumie. Coœ, czego wcale nie znamy... O
czym mówi³ Leopardi, ¿e "jego lubej mary ju¿ nie nadzieja znik³a,
lecz pragnienie..." To jest jasna ³¹ka, kwiatami zas³ana, gdzie
dusza ludzka mo¿e stawiaæ krok swój swobodny... Mo¿noœæ uczynku,
mówienia, myœlenia, a przynajmniej czucia, przynajmniej
wzdychania wed³ug swej woli. Szukanie zadowolenia... - Rozumiem
: hedone .
- Masz pociechê, znowu jakieœ hedone!
- Rozumie siê. Ale tylko jedna uwaga. Chory umys³owo z mani¹
przeœladowcz¹ albo jeszcze lepiej: samobójcz¹ - szuka zadowolenia
w d¹¿eniu, na przyk³ad, do wyd³ubania sobie oka. Czy mamy prawo
zezwoliæ, ¿eby znalaz³ to zadowolenie? - Cz³owiek chory umys³owo
podlega fatalnej sile, która, rzecz prosta, do góry nogami
wywraca jego myœli i uczucia, która... Ale, panie, jaki to z³y
przyk³ad! - Dlaczego?
- Niech sobie pan przypomni tego doktora, co to zdj¹³ pierwszy
kajdany z nóg i r¹k ob³¹kanych . Bo nie wiem, czy panu wiadomo,
¿e niegdyœ "kryterium" nakazywa³o trzymaæ chorego w kajdanach.
PóŸniej nak³adano im kaftan i zamykano w celi. Obecnie
wynaleziono zasadê: no restrain. Ja mam nadziejê, ¿e kiedyœ pobyt
w szpitalu ob³¹kanych bêdzie prawie wolnoœci¹, ¿e tam nieszczêsna
chora g³owa bêdzie snu³a swe marzenia bez przeszkody. - No, ja
nie znam siê na tych subtelnoœciach. Ale weŸmy inny przyk³ad:
wychowanie dzieci. Najmilsze zadowolenie, gdy by³em w szkole,
dawa³y mi "wagary", rozkosz prawie, jakieœ szczytne oszukanie
belfra, jakieœ "nabieranie", "œci¹ganie"... - Tak, tak...
Wychowanie. Jeszcze niedawno Wincenty Pol wzdycha³, a jego
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (223 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
czytelnicy równie¿, nad metod¹ kszta³cenia doros³ych Benedyktów
Winnickich za pomoc¹ batoga, za pomoc¹ wsypywania im pro memoria
na kobiercu. Pan ju¿ nie zgodzi³by siê na system pana Wincentowy?
- On nie, ale ja.... kto wie... - westchn¹³ dyrektor.
M³ody cz³owiek spojrza³ na ojca z uœmiechem i szczególnym
przymru¿eniem powiek. - Pan by siê ju¿ nie zgodzi³. Jesteœmy
stamt¹d o tysi¹c mil w kierunku... jasnej ³¹ki. To samo z tym
wychowaniem maleñkich ludzi. Jesteœmy o tysi¹ce mil od chederów,
które lokuj¹ siê, byæ mo¿e gdzieœ w s¹siednim domu. Ta sprawa
wychowania dzieci pêdzi jak poci¹g. Widzia³em dobrze szko³y
szwajcarskie... - Gdzie istnieje przymus szkolny.
- Gdzie szeœcioletnie dziecko z najwiêksz¹ przyjemnoœci¹ idzie
do wspólnego domu zabawy. Opowiadaj¹ mu tam cudowne baœni.
Zawiera tam pierwsze w ¿yciu znajomoœci i doznaje tajemnych
pierwszych rozkoszy poznawania. Ale i z tej szko³y myœl idzie
dalej. - A idzie dalej... Nie ulega jednak w¹tpliwoœci, ¿e
wyuczenie siê abecad³a, sylabizowanie i bazgro³y kaligraficzne -
jest to mêka. - W chederze... jeszcze jaka! Jaka piekielna! -
W szkole równie¿. A tej torturze dziecko musi byæ poddane. Ka¿de,
które tylko przyjdzie na œwiat i do¿yje wieku w³aœciwego.
Cierpienie! Wszelka praca jest cierpieniem. Có¿ tu mówiæ! Taka
sprawa higieny. Za pomoc¹ czego mog¹ zwalczyæ w naszych
miasteczkach epidemiê? Rozumie siê, ¿e za pomoc¹ przymusu. Co
czyniæ ze zbójami, rzezimieszkami? - Dajmy pokój zbójom. Ilekroæ
kto zbyt nastaje na ró¿nych zbójów, takiego doznajê wra¿enia,
jakby siê o coœ mœci³ na nich. - Wiêc có¿ byœ pan z nimi zrobi³?
- Ja... ja zrzekam siê na to pytanie odpowiedzi. Korzecki mówi³
to z oczyma p³on¹cymi. Zdawa³o siê, ¿e miêdzy jego otwartymi
powiekami stoj¹ przezroczyste ognie. - Dlaczego? - cichym g³osem
zapyta³a panna Helena.
- Dlatego, proszê pani... dlatego... Nie umiem na to
odpowiedzieæ. - Dlaczego? - nastawa³a raz jeszcze.
- Nie umiem. Trochê miê g³owa boli.
M³oda panna zarumieni³a siê. Usta jej drga³y i wyraz upokorzenia
skrzywi³ je na chwilê. Zapanowa³o milczenie doœæ przykre. S³ychaæ
by³o wycie wichru i uderzenia deszczu w szyby wielkich okien.
Korzecki zdawa³ siê tego wcale nie odczuwaæ. Jadowite uœmiechy
mieni³y siê w jego twarzy. Zacz¹³ mówiæ nie podnosz¹c oczu: -Myli
siê pan twierdz¹c, ¿e ka¿da praca jest cierpieniem. Wcale tak nie
jest. Pomijam to, ¿e w dziedzictwie otrzymujemy po przodkach
na³óg do pracy, co mo¿emy stwierdziæ na bardzo wielkiej liczbie
ludzi bogatych, którzy po ca³ych dniach bezinteresownie pracuj¹,
ale weŸmy... WeŸmy co innego. Wszystkie poœwiêcenia, trudy,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (224 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ofiary, bohaterstwa. Mickiewicz mówi - niech pan pos³ucha tych
s³ów przedziwnie m¹drych: "Przez ofiarê ducha rozumiem czyn
cz³owieka który otrzymawszy prawdê, uto¿samiwszy siê z ni¹,
roznosi j¹, objawia, s³u¿y jej za organ, za twierdzê i za wojsko,
nie zwa¿aj¹c na spojrzenia, na g³osy i rysy nieprzyjaciela" .
Otó¿, czy taka "ofiara ducha" jest, czy nawet mo¿e byæ
cierpieniem? On sam mówi ¿e to jest "najbaleœniejsza ze
wszystkich ofiar", ale wydaje mi siê, ¿e ma na myœli tylko jej
wysokoœæ, jej wynios³oœæ. Cz³owiek, który uto¿sami³ siê z prawd¹,
musi czuæ radoœæ, rozkosz, wtedy nawet, gdy zosta³ pobity. Tak
przypuszczam. Wtedy nawet, gdy zasta³ zmia¿d¿ony... - To chyba
paradoks... - rzek³ Judym. - Zdaje mi siê, ¿e w istocie jest to
najboleœniejsza ze wszystkich ofiar. - Nie s¹dzê. Taki cz³owiek
w czynie swoim doznaje szczêœcia. Objawia prawdê, któr¹ otrzyma³,
to znaczy wy³adowuje szczêœcie, które w nim jest. W tym musi
le¿eæ takie samo zadowolenie jak w zabiegach i matactwach sk¹pca
albo w szwindlach szachraja gie³dowego. Gdy siê ta rozmowa
toczy³a, hucza³y ci¹gle gromy i zbli¿aj¹cy siê ³oskot burzy
wstrz¹sn¹³ ca³¹ kamienic¹. Nikt na to uwagi nie zwraca³, tylko
panna Helena po ka¿dym silniejszym ataku wichru spogl¹da³a w
okna. Pociski nawa³nicy bi³y w nie, jakby kilka piêœci chcia³o
skruszyæ ramy. By³o prawie ciemno. Zacz¹³ praæ deszcz ulewny,
ponury i bezlitosny. Kiedy niekiedy przeraŸliwy blask oœwieca³
pokój. Wtedy wszystkie br¹zy, okucia, œwiecid³a i lœni¹ce
powierzchnie rzuca³y siê w oczy i nagle gas³y jakby wch³oniête
przez szybkie westchnienie, które w g³êbi piersi twardy strach
zapiera³. - Odbiegliœmy od przedmiotu... - rzek³ m³ody. G³os jego
wyda³ siê czymœ dziwnym w pomruku na pe³niaj¹cym przestwór. - Nie
odbiegliœmy wcale -- mówi³ Korzecki, którego burza, widaæ,
podnieca³a, bo mówi³ z jak¹œ wewnêtrzn¹ nag³oœci¹. - Czy dla
cz³owieka, który otrzyma³ prawdê, istniej¹ pañskie kryteria? Czy
pan postawisz je na drodze takiego cz³owieka? - Rozumie siê!
Ka¿dego obywatela nale¿y przytrzymaæ za rêkê, gdy coœ
przedsiêbierze, i zapytaæ, czy dzia³a z po¿ytkiem, zbadaæ, czy
nie idzie wbrew czy nie psuje tego, co ród ludzki pracowicie
zbudowa³. - Na mocy takich zasad przybito Jezusa Chrystusa do
krzy¿a. Powiedzieli mê¿owie: "My mamy prawo nasze i wed³ug prawa
on umrzeæ powinien". - Przez to cierpienie œwiat zosta³ zbawiony.
- Potêga zbawienia nie le¿a³a w cierpieniu, lecz w nauce. - Wiêc
dla pana nie istniej¹ ¿adne pewniki? Czyli¿ nie wiemy na pewno,
¿e dzieciobójstwo albo chiñskie mordowanie starców - to s¹ z³e
rzeczy, a uczucie solidarnoœci miêdzy ludŸmi - to jest rzecz
dobra? ¯e mówiæ prawdê jest dobrze, a k³amaæ Ÿle? I kto by chcia³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (225 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
propagowaæ ideê dzieciobójstwa albo niszczyæ uczucie
solidarnoœci, powinien byæ usuniêty... - ¯e mówiæ prawdê jest
dobrze, a k³amaæ - Ÿle, tego ja, na przyk³ad, który tu z panem
siedzê w jednym pokoju, wcale nie jestem pewny. Czêstokroæ
mówienie, a nawet wyznawanie k³amstwa jest najwy¿sz¹ cnot¹,
zas³ug¹ i bohaterstwem. Jest ono zupe³nie takie samo jak mówienie
prawdy. Pozostawiam cz³owiekowi zupe³n¹ swobodê mówienia prawdy
albo k³amania. Co jeden cz³owiek mo¿e wiedzieæ o prawdzie albo
fa³szu duszy drugiego cz³owieka? W sercu ludzkim s¹ takie oceany,
pustynie, góry i wêdruj¹ce lodowce... Chrystus powiedzia³: "Nie
s¹dŸcie, abyœcie nie byli s¹dzeni". Oto wszystko. A co do tych
dzieciobójstw, niewolnictw, to dialektycznie pan miê pobije, bo
z takich pytañ wywin¹æ siê nie zdo³am. Nie mam wyjœcia. Istotnie,
wszyscy wiemy na pewno, ¿e wypoliczkowanie paralityka to jest z³a
czynnoœæ. I kto by to uczyni³, powinien byæ skrêpowany. To jest
sylogizm - nie ma co. Ale czy pan sobie mo¿e wyobraziæ
cz³owieczeñstwo, jakie mamy na myœli, i tego rodzaju uczynek?
Szerzenie idei niewolnictwa jest niemo¿liwe wœród takich ludzi
tak samo, jak niemo¿liwa to jest rzecz, ¿ebyœmy dwaj weszli do
towarzystwa, gdzie zgromadzi³y siê subtelnie wychowane kobiety
i ¿ebyœmy tam zaczêli prowadziæ jak¹œ karczemn¹ rozmowê albo,
dajmy na to, pozrzucali ubranie. Dialektycznie mo¿na dowieœæ, ¿e
jest mo¿liwe takie nasze zachowanie siê, ale sam postêpek de
fncto - nie jest mo¿liwy. A przecie nie ma ¿adnego pisanego
prawa, które by zabrania³o tej swobody. To cz¹steczka w³aœnie
tego uczucia solidarnoœci, które wszystko przeniknie, dyktuje nam
tok rozumnej, mi³ej i dla wszystkich przyjemnej rozmowy. Z³e
niew¹tpliwie jest tylko jedno: krzywda bliŸniego. Cz³owiek - jest
to rzecz œwiêta, której krzywdziæ nikomu nie wolno. Wyj¹wszy
krzywdy bliŸniego, wolno ka¿demu czyniæ, co chce. - Idylla,
proszê pana, idylla, czyli Arkadia. Krzywda bliŸniego... Dobre
sobie! A có¿ to jest krzywda? Gdzie¿ jej granica? - Granica
krzywdy le¿y w sumieniu, w sercu ludzkim.
- No, proszê pana, czy¿ to nie s¹ ¿arty?
- Nie. To jest myœl najbardziej twórcza ze wszystkich. Na niej
œwiat stoi. Niech no pan pomyœli, co by z nim by³o, gdyby wymazaæ
te s³owa: "Po tym poznaj¹, ¿eœcie uczniami moimi, jeœli siê
wzajem mi³owaæ bêdziecie" . Mi³oœæ miêdzy ludzi nale¿y siaæ jak
z³ote zbo¿e, a k¹kol nienawiœci trzeba wyrywaæ i deptaæ nogami.
Czcij cz³owieka... - oto nauka. - Szybkoœæ postêpu ludzkiego
zale¿y od rozwalenia czynników, które w poprzek jego ³o¿ysk siê
k³ad¹. Dyrektor nachyli³ siê do Judyma i pó³g³osem szepn¹³: -
Wyznam panu, ¿e wcale nie wiem, o co ci panowie sprzeczaj¹ siê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (226 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
miêdzy sob¹ z tak¹ zajad³oœci¹. Korzecki, rozmawiaj¹c w dalszym
ci¹gu ze swym antagonist¹, zwróci³ siê raptem w tê stronê i
rzek³: - W istocie.. de lanu caprina .
- Jak¿e zimno... - szepnê³a piêkna panienka, z trwog¹ spogl¹daj¹c
w okno. - Boi siê pani trochê - pyta³ Korzecki. - Prawda, boi siê
pani? - Ale¿ gdzie¿ tam... Tylko tak raptownie siê oziêbi³o. I
ta ciemnoœæ... - Aha, ta ciemnoœæ... - Po chwili mówi³: - Jak¿e
biednym jest ten, kto teraz iœæ musi nieznan¹, straszn¹ drog¹.
Kto spieszy siê do niewiadomego celu, kto idzie, idzie bez
koñca... Ten "pielgrzym, co siê w drodze trudzi przy blaskach
gromu..." Ziarna gradu zmiêszanego z deszczem zaczê³y ci¹æ
szyby. Rozmowa przycich³a. Judym wsta³ ze swego miejsca i patrza³
w okno. Poœród ulewy i mroku bucha³ kiedy niekiedy p³omieñ
wielkich pieców. Doktor by³ nieswój. Myœla³ o narzeczonej. Ulega³
z³udzeniu, ¿e gdy siê skoñezy ta burza, gdy zblednie ciemnoœæ,
to jakaœ wieœæ, jakieœ echo, jakiœ wyraz da siê s³yszeæ... Ciche
westchnienie niby-pociechy wyrwa³o siê z jego piersi. Pisa³ ju¿
list i poda³ adres. Któ¿ wie, mo¿e jaki traf dziwny stamt¹d, z
tych miejsc ukochanych, przyniesie s³owo... Mo¿e i ona w tej
chwili patrzy siê w burzê, mo¿e te same uczucia jak prêdkie
b³yskawice oœwietlaj¹ ¿a³obne mroki... - Pan doktór, jak
s³ysza³em, ,wraca w³aœnie z Pary¿a? - zagadn¹³ znienacka
dyrektor. - Dwa lata ju¿ minê³y od mojego powrotu...
Korzecki zwróci³ siê z ¿ywoœci¹ w ich stronê i czeka³ tylko
chwili, ¿eby siê do tego dialogu przy³¹czyæ. W tym samym momencie
lokaj odchyli³ portierê i z³o¿y³ uk³on pannie Helenie. Ta wsta³a
i prosi³a na herbatê. Przeszli do s¹siedniego pokoju i zasiedli
przy obszernym stole zastawionym mnóstwem talerzy, pó³misków,
szkie³ lœni¹cych. M³ody Kalinowicz siedzia³ przy Judymie.
Zawiadomi³ go, ¿e dopiero co skoñczy³ politechnikê w
Charlottenburgu, ¿e wraca tam jeszcze dla "zrobienia doktoratu",
a tymczasem przypatruje siê temu rynsztokowi, którym z³oto p³ynie
do Francji. - Panie! - wo³a³ - w³osy powstaj¹ na g³owie, kiedy
siê patrzy na to, co siê tu dzieje. Nie chcê ubli¿aæ nikomu, ale
taka, na przyk³ad, pomoc lekarska odbywa siê w sposób zupe³nie
pocztowy. W dniu oznaczonym lekarz, "maj¹cy pod sob¹" z osiem
fabryk, jedzie z miejsca na miejsce... Czy to panu nie sprawia
czasem przykroœci? - Nie, Bo¿e broñ... Pragn¹³bym sam znaleŸæ
tutaj úzatrudnienie, wiêc muszê poznaæ stosunki do gruntu i z
ka¿dej strony. - Czy tak? A wie pan, ¿e to ciekawe... Wiêc pan
pragn¹³by tu osi¹œæ... I poczyni³ pan ju¿ w tym celu jakieœ
kroki? - Nie, wcale.
- Gzy ma pan jakie znajomoœci?
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (227 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- ¯adnych
- Ach, tak.
- Niech pan doktór nie bierze czasem do serca wszystkiego, co mój
syn mówi o Zag³êbiu - wmiêsza³ siê dyrektor. - Jest to niechêæ
specjalna. Proszê pana... - Tak, jest to niechêæ, a w³aœciwie
antypatia specjalna! - cedzi³ m³odzieniec. - Ci ludzie
zamordowuj¹ tych poczciwych eskulapów. Jest lekarz z a darmochê,
wiêc do niego kto ¿yw. Chory, nie chory, z przywidzeniami, z
imaginacj¹... Tu u mnie w lecznicy nasz doktorek ma na swej
godzinie po szeœædziesiêciu chorych. Niech¿e kto powie, czy mo¿e
byæ tyle ludzi istotnie chorych w ma³ej osadzie... - Faktem jest
- rzek³ m³ody- ¿e w ca³ym kraju korzysta z porady lekarskiej na
koszt w³aœcicieli 41% a wcale jej nie doznaje 59. - Sk¹d¿e znowu
takie cyfry?
- Z 856 przedsiêbiorstw zbadanych w 818 nie by³o ¿adnej pomocy
lekarskiej, w 10 ta pomoc istnia³a faktycznie, w 24 by³a znoœna,
a tylko w 4 nale¿yta. Judym przymru¿y³ powieki i zaœmia³ siê w
g³êbi swego serca. Jak mara mknê³o przed nim wspomnienie walk
warszawskich. - Egzageracja nie tylko we wnioskach, ale nawet w
cyfrach - mówi³ stary z flegm¹ wytrawnego polemisty. - Rozumiem
do gruntu koniecznoϾ pomocy lekarskiej, jestem jej
zwolennikiem... fanatycznym, ¿e siê tak wyra¿ê higieny... et
cetera. Ale oto fakt œwie¿y. Przy wielkich piecach istniej¹ szale
do wci¹gania rudy. Pod najsurowsz¹ kar¹ nie wolno cz³owiekowi
siadaæ w szali ani dla wjazdu, ani celem szybkiego spuszczenia
siê z góry. Czy pan uwierzy, jaka jest statystyka wje¿d¿añ i
zje¿d¿añ wind¹? To jest tak¿e statystyka, któr¹ powinien byœ
notowaæ sobie w którejkolwiek pó³kuli mózgu... - Nie ma
gwa³townej potrzeby:
- Aha.
- Z wszelk¹ pewnoœci¹.
- Albo drugie. Miêdzy dwoma piecami jest pewne zag³êbienie, obok
którego przechodzi szala. Nikomu do g³owy by nie przysz³o, ¿e tam
wleŸæ mo¿na. Có¿ panowie powiecie? Usiad³ sobie w tej dziurze na
po³owie wysokoœci i gwizda³ gapi¹c siê na dó³. Szale id¹ cicho.
Huknê³o w czerep i na miejscu. Za to odpowiada fabryka! Tam
daszka nie by³o, uwa¿a pan, daszka nie by³o! - Pochlebiam sobie,
¿e w tym miejscu jest teraz daszek... - rzek³ m³ody Kalinowicz
nabieraj¹c z pó³miska ogromn¹ porcjê rostbefu. - Taki cz³owiek
przy piecach martenowskich, przy walcach, przy drucie zarabia
dziennie parê rubli. I jak¿e to ¿yje, co robi z tymi pieniêdzmi?
- Ciekawa rzecz...
- Hula, ¿yje nad stan i wpada w d³ugi. Zobacz no pan w niedzielê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (228 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
takiego ryfusia: krawacik modny, chusteczka... Wchodzi do sklepu
i rozkazuje: "Daj no pan ko³nierzyki, tylko przecie z lepszych,
z modnych". Myd³a pachn¹ce sprowadzaj¹ sobie specjalne. Teraz
w³aœnie w modzie s¹ myde³ka pachn¹ce. - Czy to w samej rzeczy nie
mo¿e oburzaæ? - mamrota³ m³ody zajadaj¹c z wilczym apetytem. -
Jest to nie tyle oburzaj¹ce, ile smutne.
- A czegó¿ znowu smutne?
- Wszêdzie zbytek, zbytek! We wszystkich warstwach spo³eczeñstwa
¿ycie nad stan, rozrzutnoœæ... - Myde³ko - to jest rozrzutnoœæ? -
Nikt nic nie oszczêdza. Przy takich zarobkach jest to
zbiorowisko bankrutów... - Zmniejszyæ bestiom zarobki, to siê
zaraz utemperuj¹! Nie bêdzie ani myde³ek, ani tych oburzaj¹cych
krawatów. - Przeciwnie, trzeba podnosiæ, co tchu podnosiæ! Niech
sobie posprowadzaj¹ cylindry z Pary¿a, paltoty z Wiednia... Lokaj
obniós³ pó³misek i zmieni³ talerze.
By³ to ju¿ wieczór, kiedy po wybiciu herbaty wszyscy, z wyj¹tkiem
panny Heleny, opuœcili jadalniê i znaleŸli siê w gabinecie.
Palono cygara. Korzecki z przepyszn¹ min¹ trzyma³ w ustach
olbrzymie jak marchew. M³ody Kalinowicz rozpoczyna³ dalszy ci¹g
swej dysputy z ojcem, gdy wtem znowu wszed³ lokaj, ostro¿nie
zbli¿y³ siê do Korzeckiego i coœ mu szepn¹³ do ucha. - Ach, do
mnie... Zapewne z listem?..:
- Nie wiem, proszê ³aski pana in¿yniera. Mówi, ¿e ma pilny
interes. - Tutaj? - spyta³ Korzecki z niedba³ym ruchem.
Nie wyjmuj¹c z ust cygara poszed³ za lokajem.
Judym pragn¹³ przyœpieszyæ koniec tej wizyty, wyjœæ co prêdzej.
Uj¹³ pod rêkê m³odego Kalinowicza i zapyta³, dok¹d poszed³
Korzecki. - Rozmawia z jakimœ pos³añcem, który go a¿ tu odnalaz³.
W sercu Judyma przesunê³o siê marzenie: list od Joasi...
- Panie - rzek³ cicho do m³odego cz³owieka czy nie móg³bym
zobaczyæ tego pos³añca? Oczekujê na pewn¹ wiadomoœæ, która miê
bardzo niepokoi... Mo¿e to list do mnie... - Proszê uprzejmie...
- krzykn¹³ m³ody bursz rozsuwaj¹c krzes³a po drodze. ZnaleŸli siê
w pustym korytarzu, z którego drzwi wychodzi³y na schody. Schody
te nie by³y za³amane, lecz stromo jak drabina sta³y przyparte do
budynku, prowadz¹c z piêtra na ziemiê. Judym, stoj¹c we drzwiach
sieni, zobaczy³ na dole œwiat³o. Korzecki trzyma³ w rêku œwiecê,
której p³omieniem chwia³ wicher wdzieraj¹cy siê przez szczeliny
desek. Drzwi na dole by³y zamkniête, ale bryzgi deszczu wpada³y
wszystkimi otworami. Ulewa dudni³a po dachu przybudówki. Obok
samych drzwi sta³ pos³aniec. By³ plecami wsparty o œcianê. Mia³
na g³owie czapkê z daszkiem, na sobie obszerne letnie palto,
grube buty. By³ przemoczony do suchej nitki. Struga wody la³a siê
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (229 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
z niego i doko³a nóg tworzy³a ka³u¿ê. Przypatruj¹c siê z uwag¹,
Judym spostrzeg³, ¿e ten cz³owiek dr¿y na ca³ym ciele. G³owa jego
zwis³a na piersi i by³a charakterystycznie bezw³adna, jak u ludzi
z przemoczon¹ koszul¹. In¿ynier rozmawia³ z nim pó³g³osem, który
gin¹³ w szumie wiatru. "To nie do mnie..." - pomyœla³ Judym i
serce jego œcisnê³o siê od bezbrze¿nego ¿alu. Korzecki wzi¹³ w
rêkê pakunek przyniesiony przez mokrego drapichrusta i szed³ w
górê po schodach. Gdy na ich szczycie ujrza³ Judyma, ¿achn¹³ siê
i ostrym g³osem krzykn¹³:
- Co tu robicie?
- Myœla³em, ¿e to mo¿e do mnie z poczty..
- Nie, nie... Co znowu! To ten g³upiec, przemytnik.
- Przemytnik?
- Tak. Dowiedzia³ siê od kogoœ, ¿e tu jestem... Widzicie, jakie
to nerwy! Nie myœla³em, ¿e was tu zastanê, i od razu... Piêkny
g³osik ze siebie wydoby³em, ani s³owa... Samemu g³upio go
us³yszeæ, a có¿ dopiero mówiæ o delikatnych bliŸnich. -
Przepraszam was, bo to ja niepotrzebnie...
- Ale gdzie¿ tam! Przemytnik... - mówi³ szeptem. - W Katowicach
dwa tygodnie temu zostawi³em paczkê kortu na ubranie. Kupi³em ten
kort w Krakowie. Bardzo lubiê taki gatunek. Mo¿e i wy weŸmiecie
dla siebie. Nie chcia³o mi siê p³aciæ... Szepn¹³em temu frantowi,
¿eby mi to przyniós³ którego dnia. Dziœ mia³ chwilê pomyœln¹,
wiêc miê a¿ tu wygrzeba³. - Ten cz³owiek siê rozchoruje.
Widzia³em, jak dr¿y.
- Tak s¹dzicie?
- Có¿ tu sadziæ?
- Trzeba mu daæ kieliszek wódki. Trzeba co prêdzej... Cz³owiek
siê rozchoruje! Poszed³ prêdko i zdybawszy przy drzwiach
sto³owego pokoju lokaja mówi³: - Mój bracie, weŸ te¿ z ³aski swej
i wynieœ cz³owiekowi, co tam stoi, kieliszek wódki. Daj mu,
wiesz, zreszt¹ dwa kieliszki, a nawet trzy. - Niech wypije trzy
kieliszki... - dorzuci³ Judym.
- Wiecie co, doktorze, b¹dŸcie tak dobrzy i sami mu zanieœcie.
Zobaczycie, czy w samej rzeczy tak przezi¹b³... - Z chêci¹...
Judym wzi¹³ z r¹k lokaja ozdobn¹ flaszkê z wódk¹, kieliszek,
œwiecê i zeszed³ po schodach. Przemytnik sta³ w ciemnoœci. Zdawa³
siê drzemaæ...
Judym postawi³ œwiecê na ziemi i nala³ p³ynu w kryszta³ow¹
lampkê. Wtedy drab podniós³ g³owê i otworzy³ oczy. By³y to du¿e,
jasnoniebieskie oczy... Rêka Judyma, w której trzyma³ kubek,
zdrêtwia³a jakby od gwa³townego zimna. Przemytnik wypi³ chciwie
jeden kieliszek, drugi, trzeci. Potem, nie kiwn¹wszy g³ow¹,
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (230 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
otworzy³ drzwi i znik³ w czarnej czeluœci nocy, któr¹ zalewa³a
nawa³nica. We dwie godziny póŸniej Judym wraca³ z Korzeckim do
domu powozem. Deszcz usta³. By³a ciemna noc, pe³na oparu i
wstrêtnego ch³odu. W mroku niezdobytym zdawa³y siê chodziæ
cielska mgliste, bia³awe, zgni³ych wyziewów. Drogi by³y zalane
wod¹, która spod kó³ z wrzeszcz¹cym sykiem rozlatywa³a siê na
wsze strony. Gdy wyjechali z zau³ków, Korzecki wsta³ ze swego
miejsca i trzymaj¹c siê rêkoma sztaby przedniego siedzenia coœ
furmanowi t³umaczy³. Siadaj¹c rzek³ do Judyma: - Mo¿e zechcecie
przejechaæ siê? Czas pyszny! Wilgoæ...
Po chwili doda³:
- Mo¿emy jechaæ do krawca, któremu oddam zaraz ten materia³ na
ubranie. Po co to mam trzymaæ w domu? Nieprawda¿? Miejsce tylko
zawala i nic wiêcej... - Jak uwa¿acie. Co do mnie, to
przejecha³bym siê z ochot¹. - Wiêc wal, bracie, a ostro, ostro...
Dostaniesz tylego rubla jak przednie ko³o. Konie, œci¹gniête
batem, skoczy³y z miejsca i posz³y. Jechali dosyæ d³ugo, w
milczeniu. W pewnym miejscu ukaza³y siê lampy elektryczne
otoczone grubymi mg³ami. Œwiat³o zanurzone tworzy³o doko³a siebie
krêgi smutne niby obwódki, które s¹ cieniami oczu ludzi chorych.
Miêdzy drog¹ a tym œwiat³em le¿a³y jakieœ martwe wody. Sinawe
lœnienie pe³za³o po ciemnych falach p³askiego zawaliska. Sz³o z
biegiem powozu, bieg³o z nim, jakby pewna wskazówka ostra, z
ciemnoœci nocnej wychodz¹ca. - Gdzie my jesteœmy?
- Nad kopalni¹.
- A sk¹d tu ta woda?
- Pok³ad wêgla jest tu bardzo gruby, ale w g³êbokoœci paruset
metrów. Ten wêgiel jest ju¿ wybrany Ziemia siê osunê³a w pró¿niê,
wgiê³a siê jej powierzchnia. Teraz w takiej miednicy gromadzi siê
woda. Umilk³. Znowu jechali d³ugo, nic do siebie nie mówi¹c. Byli
w jakichœ polach. Korzecki siedzia³ wtulony w k¹t trzymaj¹c na
kolanach swój pakunek. Zacz¹³ coœ szeptaæ. - Co powiadacie? --
zapyta³ doktor.
- Nic, ja tak do siebie czêsto mamroczê. Czy pamiêtacie taki
wiersz:
¯em prawie nie zna³ rodzinnego domu,
¯em by³ jak pielgrzym, co siê w drodze trudzi
Przy blaskach gromu...
Judym nic nie odpowiedzia³.
- "¯em by³"... Co za straszne s³owo!...
By³a to niewymowna minuta wcielenia siê dwu ludzi w jedno...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (231 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Korzecki odezwa³ siê pierwszy:
- Musia³y wam siê g³upimi wydawaæ moje dzisiejsze popisy.
Papla³em jak pensjonarka. - Je¿eli mam prawdê powiedzieæ... -
W³aœnie. Ale to by³o konieczne. Mia³em w tym swój interes. Czy
nie rozumieliœcie, o co mi chodzi? - By³y chwile, ¿e
doœwiadcza³em wra¿enia, jakbyœcie mówili na przekór sobie. - A
gdzie¿ tam! To nie.
- Wiêc myœlicie, ¿e zbrodnia jest to absolutnie to samo co cnota?
- Nie. Myœlê tylko, ¿e "zbrodnia" powinna byæ tak samo wyzwolona
jak cnota. - Ach!
- Duch ludzki jest niezbadany jak ocean. Spojrzyjcie w siebie...
Czy nie zobaczycie tam ciemnej otch³ani, w której nikt nie by³?
O której nikt nic nie wie? Si³¹ przymusu ani ¿adn¹ inn¹ nie mo¿e
byæ wytrzebione to, co nazywamy zbrodni¹. Wierzê mocno, ¿e w tym
duchu nieogarniêtym sto tysiêcy razy wiêcej jest dobra - ale¿ co
mówiê! - w nim wszystko, prawie wszystko jest dobre. Niech tylko
bêdzie wyzwolone! Wtedy oka¿e siê, ¿e z³e zginie... - Czyli¿ w
to mo¿na uwierzyæ?
- Widzia³em gdzieœ rycinê... Na s³upie obwieszony zosta³
zbrodniarz. T³um sêdziów schodzi ze wzgórza. Na ka¿dym obliczu
maluje siê radoœæ, zwyciêstwa... Ka¿¹ mi wierzyæ, ¿e ten cz³owiek
by³ winien. - A có¿ wam dowodzi, ¿e tak nie by³o. Mo¿e to by³
ojcobójca? Co wam pozwala czyniæ przypuszczenie, ¿e tak nie by³o?
- Mówi mi o tym... Dajmonion.
- Kto?
- Mówi mi o tym coœ boskiego, co jest we mnie.
- Có¿ to jest?
- Mówi mi to w g³êbi serca. W jakimœ podziemiu to s³yszê...
Poszed³bym i ca³owa³ stopy tego, co zawis³. I gdyby tysi¹ce
œwiadków wiarogodnych przysiêg³y, ¿e to jest ojcobójca,
matkobójca, zdj¹³bym go z krzy¿a. Na podstawie tamtego szeptu...
Niech idzie w pokoju... Furman zatrzyma³ siê przed jakimœ domem.
By³o tak ciemno, ¿e Judym ledwo odró¿nia³ czarn¹ masê budowli.
Korzecki wysiad³ i znik³. Przez chwilê s³ychaæ by³o szelest jego
kroków, gdy brn¹³ w ka³u¿ach. PóŸniej otwar³y siê jakieœ drzwi,
pies zaszczeka³...
W s¹siedztwie mia³ Korzecki jeden dom znajomy gdzie czasem, raz
oko³o Wielkiejnocy, bywa³ z wizyt¹. By³a to niezamo¿na, prawie
uboga familia szlachecka. Ci pañstwo dzier¿awili kilkusetmorgowy
folwark donacyjny w lichej, kamienistej glebie. Jecha³o siê do
tej wioski lasami, po wertepach, jakich œwiat nie widzia³.
Pewnego dnia, wróciwszy z w³óczêgi pieszej na obiad, Judym zasta³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (232 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
we wspólnym mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieni¹c siê
i bledn¹c rozmawia³ z Korzeckim daremnie usi³uj¹cym go oœmieliæ.
Gdy Judym wszed³, gimnazista uk³oni³ mu siê kilkakroæ i jeszcze
bardziej spuszcza³ oczy - Pan Daszkowslki... - rekomendowa³ go
in¿ynier. - Przyjecha³ prosiæ was, czybyœcie, panie konsyliarzu,
nie chcieli odwiedziæ jego chorej matki. S¹ konie. Ale was
uprzedzam, ¿e to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu? - A tak,
droga... bardzo z³a...
- Ech, Ÿle pan usposabia doktora! Trzeba by³o zapewniæ, ¿e jak
po stole... - A tak... ale ja...
- Niechby pocierpia³.
Uczeñ, nie wiedz¹c, co mówiæ, mi¹³ tylko czapkê w rêkach i
przestêpowa³ z nogi na nogê. - A na co chora mama pañska? -
zagadn¹³ Judym tonem jak najbardziej delikatnym, tym g³osem, co
jest jak rêka czu³a i dŸwigaj¹ca do góry z ca³ej mocy, z ca³ej
duszy. - Na p³uca.
- Czy kaszle?
- Tak, proszê pana doktora.
- I dawno to ju¿?
- Tak, ju¿ dawno.
- To jest... jakie dwa, trzy lata?
- Jeszcze dawniej... Jak tylko zapamiêtam...
- Jak tylko pan zapamiêta, mama by³a chora?
- Kas³a³a, ale siê do ³ó¿ka nie k³ad³a.
- A teraz le¿y?
- Tak, teraz ju¿ tylko ci¹gle w ³ó¿ku. Ju¿ mama nie mo¿e chodziæ.
- Dobrze, proszê pana, to pojedziemy. Mo¿na zaraz.
- Je¿eli tylko pan doktór...
- O, musimy naprzód zjeœæ obiad - to darmo!- wtr¹ci³ siê
Korzecki. - Ale jeœli pan doktór... - z poœpiechem mówi³ uczeñ.
W tej samej chwili zauwa¿y³, ¿e pali g³upstwo, i do reszty siê
zmiêsza³. - Widzi pan... doktór musi siê najeœæ. A i pan pewno
g³odny, panie Olesiu. - Ja... o, nie! Ja nie. Pan in¿ynier tak
³askaw...
Wkrótce dano obiad.
Uczniaczek wzbrania³ siê, jad³ pó³gêbkiem i ani na chwilê nie
odrywa³ oczu od talerza. Korzecki tego dnia by³ jakiœ zimny i
skulony. Rozmawia³ z trudem. Gdy konie przed dom zasz³y i Judym
ju¿ schodzi³, in¿ynier uj¹³ m³odego ch³opczynê za szyjê i wlók³
siê tak z nim po schodach. Na samym dole rzek³:
- Niech siê pan pok³oni ode mnie mamie, ojcu. Chêtnie bym pañstwa
odwiedzi³, ale có¿... ¯adn¹ miar¹... Tyle tu roboty. Niech pan
jednak¿e powie mamie, ¿e da Bóg, zobaczymy siê wkrótce. Judym
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (233 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
przypadkowo rzuci³ okiem na jego twarz. Korzecki by³ jakiœ szary.
Z oczu jego p³ynê³y dwie ³zy samotnice. - Da Bóg, zobaczymy siê
wkrótce... - powtórzy³ na swój sposób Licha, rozklekotana bryczka
ruszy³a siê z miejsca. Ci¹gnê³y j¹ dwie szkapy zbiedzone i w
dodatku nierówne. Jedna z nich - by³o bo kobylsko ch³opskie, z
wielkim, spuszczonym ³bem, a druga pochodziæ musia³a z jakiejœ
"stajni". Teraz ju¿ tylko grzbiet jej, wystaj¹cy jak pi³a,
imponowa³ towarzyszce z gorszej rasy. Na koŸle siedzia³ ch³op w
kaszkiecie i guñce, który budzi³ z odrêtwienia c h a b e t y
wioz¹ce godne osoby takimi samymi œrodkami, jak wówczas gdy
odstawia³ nawóz albo ziemniaki W istocie, droga prowadz¹ca do
owego folwarku nale¿a³a do bezwzglêdnie polskich. Jecha³o siê
wci¹¿ lasem. Jakaœ chmurna ciemnoœæ kry³a siê miêdzy martwymi
drzewami, co ros³y w sapowatej glebie. Droga zaroœniêta zdeptan¹
traw¹, pe³na kamieni, które w ni¹ wros³y, wi³a siê wœród gêstej,
m³odej œwierczyny. Skrêty jej wci¹¿ przepada³y miêdzy zieleni¹,
jakby siê leœnym obyczajem, na wzór zwierz¹t, kry³y przed oczyma
ludzkimi. Wzrok Judyma b³¹dzi³ w zadumaniu po miêkkich mchach i
bia³o-zielonych listkach borówek. Ka¿da ³ody¿ka mchu by³a
zbudowana z gwiazdek œwietlistych, jakby z promieni s³oñca, co
zetkn¹wszy siê z ziemi¹ w czu³e roœlinki siê przeistoczy³y
Gdzieniegdzie poœród tej królewskiej, kochanej, miêkkiej zieleni
widaæ by³o kamionkê szarosinych g³azów. Szpakowate, w mech suchy
obleczone pnie jode³ek przecina³y widnokr¹g daleki. Gdy konie
wesz³y w las g³êbszy, pod cieñ jode³ i œwierków, przeciê³y drogê
wê¿owiska czarnych korzeni. Co chwila wózek trzeszcza³, gdy jego
szprychy zanurza³y siê po osie w g³êbokie bajorka kisn¹ce w tych
miejscach od wieków. Ju¿ tam mchy ledwo siê mog³y wybiæ z g³êbi
¿ó³taworudej pow³oki zesch³ych igie³. Wszêdzie le¿a³y szyszki i
ob³amane, suche, bia³awe ga³êzie. Tu i ówdzie czernia³ stos
gnij¹cego chrustu daleko rozmiecione trzaski po drzewie œciêtym.
Czasami wózek wlók³ siê w g³êbokim, szczerym, ¿ó³tym piasku,
który sypa³ siê z obrêczy cicho sycz¹c. By³ to jedyny szelest w
tym obszarze. Raz tylko gdzieœ w oddali rozleg³o siê chrupi¹ce
wo³anie ¿o³ny. S³oñce wchodzi³o do g³êbi leœnej jakby ukradkiem.
Cienie drzew i ga³êzi by³y tak g³êbokie, ¿e o tej porze sta³a tam
jeszcze rosa. W jakimœ miejscu otwar³a siê przed oczyma polanka,
ze wszystkich stron lasem jakby ramieniem kochaj¹cym objêta na
œmieræ i ¿ycie, na wieczne czasy. Wœród tej darni zielonej
czernia³y kêpy ja³owcu. Pod przeciwleg³¹ œcian¹ œwierków biela³
jak czaszka samotny, obdarty z kory pniak drzewa nisko œciêtego.
W ciszy lata³ bia³y motyl siadaj¹c na listkach kêdzierzawej
murawy, ledwie okrywaj¹cej nieurodzajn¹ ziemiê. Pomiêdzy siwymi
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (234 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
kamieniami sta³ ¿ó³ty, przyziemny kwiatuszek i patrza³ w s³oñce
rozwart¹ Ÿrenic¹. By³a cisza tak g³êboka, ¿e s³ysza³o siê ciche,
dr¿¹ce dzwonienie œwierszcza polnego. Cz³owiek móg³ liczyæ bicie
swego serca i uczuwaæ szelest krwi biegn¹cej w ¿y³ach.
Przychodzi³y myœli dziwne, natchnione, jakby nie myœli cz³owieka,
tylko jej, tej zaklêtej, zaczarowanej polany Widzia³o siê, ¿e ten
skrawek leœnej ³¹ki jeden jedyny jest na œwiecie, ¿e cz³owiek po
to ¿yje, aby weñ zatopi³ ducha swego i marzy³. ¯eby marzy³ o tych
rzeczach, które le¿¹ w g³êbi, w ciemnoœci, w zamkniêciu, które
nie przemijaj¹, nie gin¹, które s¹ proste, naiwne i bezczelne jak
ta polanka. ¯eby dozwala³ z serca swego p³yn¹æ wszystkiemu, co
w nim jest, wszelkiej œwiêtoœci i brzydocie. Uczniaczek wci¹¿
milcza³. By³ z uszanowaniem zwrócony w stronê Judyma i tylko tak
i nie odpowiada³ na jego pytania. Oko³o godziny czwartej las siê
urwa³, a za nim odkry³y siê pola. W dali widaæ by³o grupê drzew
i folwark. - To ju¿ Zabrzezie... - rzek³ uczeñ.
Wkrótce wjechali na podwórze folwarku. By³a ta nêdzna siedziba.
Dwór opuszczony, jeszcze bardziej ni¿ budynki folwarczne, przeÔ
którymi gni³ nawóz i szkli³a siê fioletowa gnojówka, biela³ w
cieniu czterech lip rzêdem rosn¹cych u wejœcia. Tam sta³o
pos³anie, na którym le¿a³a chora. Zjawienie siê bryczki wywo³a³o
istny pop³och w otoczeniu domu. Biega³y tam ró¿ne osoby.
Naprzeciwka Judyma wyszed³ jegomoœæ mocno szpakowaty, ogorza³y
i rekomendowa³ siê jako m¹¿ chorej. Za nim sunê³y z ciekaw¹
trwog¹ dwie nie³adne panny, dla których ten przyjazd by³ zapewne
fenomenalnym zdarzeniem. Judym wzi¹³ siê bez zw³oki do badania
chorej. By³a to kobieta lat czterdziestu paru, zeschniêta niby
wiórek. Ceglasty wypiek jak równa elipsa p³on¹³ na jej lewym
policzku. Pierwsze zbadanie wykaza³o od razu suchoty w ostatnim
stadium. Tylko dla zamaskowania istoty spostrze¿eñ Judym d³ugo
i szczegó³owa s³ucha³, jak resztk¹ si³y pracuj¹ te biedne p³uca.
Gdy ju¿ nic nie zostawa³o do zrobienia, uczu³ dziwny smutek. "Có¿
tu powiedzieæ? - myœla³. - Czy k³amaæ i udawaæ?"
- Jak¿e pan konsyliarz znajduje stan mego zdrowia? - spyta³a
chora, gdy usiad³ na krzese³ku i myœla³. - Proszê pani... nie
bêdê ukrywa³, ¿e to jest stan doœæ ciê¿ki, ale z tym ludzie ¿yj¹,
osobliwie na wsi. Znam wiele wypadków tego rodzaju. Ja pani
przepiszê szczegó³ow¹ kuracjê. - Ach, bêdê panu konsyliarzowi
wdziêczna do œmierci... - szepnê³a patrz¹c w twarz jego
p³omiennym wzrokiem. - Tak pragnê ¿yæ jeszcze, tak pragnê...
Dzieci, ca³e gospodarstwo na mojej g³owie, a ja tu le¿ê i le¿ê.
Gdyby mi tak piasku na oczy nasypano, có¿ by siê sta³o. - Proszê
pani, o gospodarstwie trzeba zapomnieæ zupe³nie. - Ach, czy¿ to
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (235 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
mo¿na, panie konsyliarzu... Te ³otry, ch³opy tutejsze! Czy mo¿na
mieæ tak¹ s³u¿bê, ¿eby sobie daæ radê. Wszystko to z³odziej na
z³odzieju. - Dobrze, dobrze. Musi pani zapomnieæ, ¿e oni na
œwiecie istniej¹. Trzeba le¿eæ na œwie¿ym powietrzu, jeœæ... -Ja
tu pi³am odwar wygotowany z kory sosnowej.
- Z czego?
- Z kory sosnowej. To siê suszy³o na blasze...
- Teraz ju¿ pani tego nie bêdzie u¿ywa³a. Trzeba piæ koniak i
mleko. Przez ca³y czas wyk³adu o kuracji, jak¹ stosowaæ nale¿y,
w pokojach dworu s³ychaæ by³o bieganie, szepty, szczêk talerzy.
Wkrótce szlachcic prosi³ Judyma do sto³u. Chor¹, za chwilê, wobec
zbli¿aj¹cej siê nocy, miano przenieœæ do sypialni. Puklerz
s³oneczny schodzi³ we mg³y szerz¹c w nich krwawe ko³o. Ciemny
opar rozpoœciera³ siê nad ziemi¹ i wch³ania³ s³oñce, które
ociê¿ale zapada³o w jego toñ g³êbok¹ i pe³n¹ stokrotnego smutku.
Do serca wkrada³ siê bolesny zgie³k i trwo¿liwy ¿al, jakby ta
œwiêta, p³omienna kula ju¿ nigdy wstaæ nie mia³a z ciemnoœci.
Judym dozna³ ¿a³obnego tchnienia w samej g³êbi siebie. Nie móg³
zrozumieæ, co mu jest. Oczy jego przypadkiem zwróci³y siê na
chor¹... Siedzia³a na swym pos³aniu w koszuli, taka biedna,
znêdznia³a, taki ubogi szkielet... Wargi jej szepta³y s³owa
modlitwy, d³onie by³y z³o¿one, œciœniête, a z oczu kapa³y ³zy
ciche. Oczy te patrza³y daleko, w s³oñce, które sz³o w zaœwiaty,
w noc niewiadom¹, w drogê wieczn¹. Judym pierwszy raz w ¿yciu
swym ws³uchiwa³ siê w ciszê tak¹, w ciszê poln¹ i leœn¹. Wówczas
gdy siedzia³ zadumany, rozdar³ to milczenie krzyk przera¿aj¹cy.
To stary paw, który co noc siadywa³ na szczycie dworu, wyda³ ze
siebie ten dziki, surowy, ¿elazny, zardzewia³y wrzask. Echo jego
lecia³o przez pola utopione w milczeniu, przez mg³y, przez lasy
otaczaj¹ce Chora wzdrygnê³a siê i chuda jej rêka spotka³a siê z
rêk¹ doktora... - Jak ja siê bojê, panie doktorze...
- Czego, pani?
- Czegoœ takiego...
- Nic, nic... Niech pani œciœnie miê za rêkê. Czegó¿ siê tu
baæ... - Tak nie lubiê, kiedy ten stary paw krzyczy.
Zdaje mi siê, ¿e to nie on, tylko...
- Ach, któ¿ to widzia³!
Zni¿y³a g³owê i, wlepiaj¹c ogromne p³omienie oczu swych w jego
twarz, szepta³a: - Panie konsyliarzu, niech siê pan zlituje i
trochê, trochê przed³u¿y mi jeszcze ¿ycia. Ja pragnê, muszê
jeszcze ¿yæ! Chcê wiedzieæ, co bêdzie z Olesiem! Chcê wiedzieæ,
co siê z nim stanie... Judym podniós³ oczy i zobaczy³ figurkê
ucznia stoj¹c¹ przy plecionym parkanie. Ten ch³opiec p³aka³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (236 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ukrywszy twarz w d³oniach. - To taki jedyny mój syn... On miê
tylko jeden kocha³... I córki to samo, ale on... Któregoœ tu dnia
nasza kucharka posz³a na jarmark, bo to ju¿ teraz ka¿dy robi, co
mu siê ¿ywnie podoba, to on wzi¹³, sam zabi³, oprawi³ i upiek³
mi kurczê na ro¿nie. Ale zapomnia³ osoliæ... Zjad³am calutkie,
s³owa mu nie mówi³am, ¿e bez soli... £zami sobie osoli³am te
kosteczki... S³oñce zagas³o. Zorza jego by³a ruda i sk¹pa,
siej¹ca nie œwiat³o, lecz trwogê. - Tak ¿a³ujê - mówi³a chora -¿e
pan Korzecki nie mo¿e przyjechaæ. Obieca³, ¿e nas odwiedzi, a ju¿
tyle czasy nie by³... Kiedy siê te¿ znowu zobaczymy... -Pan
Korzecki - odezwa³ siê Oleœ - mówi³, ¿e ma nadziejê nied³ugo
zobaczyæ siê z mamusi¹... Judym zjad³ na kolacjê mnóstwo kurcz¹t,
sa³aty ze œmietan¹ i wieczorem odjecha³. Milcz¹cy furman wióz³
go t¹ sam¹ drog¹.
By³o ciemno. Ksiê¿yc nie œwieci³, tylko gdzieniegdzie rozprasza³a
swój cichy blask gwiazda samotna. Czarny las ton¹³ w mroce, we
mgle ch³odnej, co jak woda la³a siê przez ga³êzie. Judym
zamkniêty by³ w sobie. W duszy jego budzi³y siê myœli, jak
dzieci, które dot¹d spa³y, a teraz podnosz¹ cudowne g³ówki i
szczerymi usty wypowiadaj¹, co przez serce ich p³ynie. Dziwne
myœli...
Zdawa³o mu siê, ¿e ta chora kobieta, której nic pomóc nie móg³,
jest to najbli¿sza jego istota. By³y chwile, kiedy mu siê
widzia³o, ¿e to on sam le¿a³ na tym pos³aniu, wpatrywa³ siê w
gasn¹ce œwiat³o, ¿e jego usta szepta³y cich¹ modlitwê... Sennym,
drzemi¹cym okiem wpatrywa³ siê w ca³e ¿ycie tej kobiety,
przechodzi³ je wzd³u¿ ostrymi myœlami i widzia³ jak na d³oni.
Bryczka wtoczy³a siê na polankê.
Jasna mg³a rozla³a siê tam jakby œni¹ca woda. Nieruchome szczyty
œwierków ledwo siê odbija³y na ciemnym tle nieba. Ni¿ej sta³ mrok
leœny, nieprzebity, kamienny. Judym wytê¿y³ oczy i zacz¹³ szukaæ
bia³ego pniaka, który tu przeje¿d¿aj¹c widzia³ - i oto nagle
zl¹k³ siê a¿ do gruntu serca. Z dala, z dala nadlecia³ po rosach
krzyk pawia: Doktor zamkn¹³ oczy, g³owê wtuli³ w ramiona, zgarbi³
siê i dr¿¹cymi wargami coœ do siebie szepta³.
Doktor Judym otrzyma³ urz¹d lekarza fabrycznego i zamieszka³ w
pobli¿u kopalni wêgla. ¯ycie jego wesz³o w fazê zwyczajnej,
poziomej pracy. Korzecki, który blisko o milê drogi rezydowa³,
by³ jedynym jego znajomym. Zje¿d¿ali siê wieczorem od czasu do
czasu i trawili na rozmowie parê godzin. By³o to jednak
towarzystwo niezdrowe. Korzecki mêczy³. Z jego zjawieniem siê
wchodzi³a do mieszkania trwoga i jakiœ bolesny smutek. Pewnego
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (237 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
popo³udnia w sierpniu Judym otrzyma³ list przez umyœlnego
cz³owieka. By³a to rêk¹ Korzeckiego na jakimœ urywku schematów
kancelaryjnych skreœlona cytata z Platonowej Apologii Sokratesa:
Objawia siê we mnie jakieœ od Boga czy od bóstwa pochodz¹ce
zjawisko... Zdarza siê to ze mn¹ pocz¹wszy od dzieciñstwa. Odzywa
siê g³os jakiœ wewnêtrzny, który ilekroæ siê zjawia, odwodzi miê
zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czyniæ, sam
jednak nie pobudza miê do niczego... To, co mnie obecnie
spotka³o, nie by³o dzie³em przypadku; przeciwnie, widoczn¹ dla
mnie jest rzecz¹, ¿e umrzeæ i uwolniæ siê od trosk ¿ycia za
lepsze dla mnie s¹dzono Dlatego w³aœnie owo Dajmonion, ów g³os
wieszczy nie stawi³ mi nigdzie oporu. Judym bez szczególnego
niepokoju przeczyta³ te wyrazy. By³ przyzwyczajony do dziwactw
Korzeckiego i s¹dzi³, ¿e ma przed sob¹ jemu tylko w³aœciw¹ formê
zaproszenia do odwiedzin. Mimo to ¿¹da³ koni.
Ledwie wyjecha³ za bramê, ujrza³ powóz, co koñ skoczy, w tumanach
kurzu, bocznymi drogami pêdz¹cy w stronê jego mieszkania. Myœla³,
¿e to konie ponosz¹... Kaza³ swemu furmanowi stan¹æ i czekaæ.
Tamten pojazd wypad³ na szosê i gna³ co pary w koniach. Gdy obok
przelatywa³ jak burza, Judymowi uda³o siê spostrzec, ¿e siedzi
w nim tylko furman na koŸle. Cz³owiek ten coœ krzycza³. O jakie
æwieræ wiorsty zdo³a³ zatrzymaæ swe konie i nawróciæ. P³aty piany
pada³y z ich pysków, powóz okryty by³ szar¹ mas¹ py³u, Furman
krzycza³: - Pan... in¿ynier...
- Kto taki?
- Pan in¿ynier!
- Korzecki?
- Tak, pan... Korzecki...
Judym wysiad³ ze swego powozu i ruchem instynktownym skoczy³ w
tamten. Konie polecia³y znowu jak huragan. Patrz¹c na ich mokre
kad³uby lœni¹ce w burym kurzu, Judym myœla³ tylko o tym, jak
piêkn¹ jest taka jazda. By³o mu dobrze, mi³o, pysznie, ¿e to po
niego mianowicie pêdzono z tak¹ furi¹. Rozpar³ siê, wytê¿y³
nogi... Zanim zd¹¿y³ przejœæ do jakiegokolwiek innego uczucia,
powóz stan¹³ przed mieszkaniem. Jacyœ ludzie rozbiegli siê.
Ktoœ przytuli³ siê do œciany na schodach, aby nie tamowaæ drogi.
Drzwi by³y otwarte. W drugim pokoju, na sofie, która s³u¿y³a za
³o¿e goœcinne, le¿a³ Korzecki w ubraniu, okropn¹ mas¹ krwi do
szczêtu zwalanym. G³owa jego by³a roztrzaskana.
Na miejscu lewej czêœci czo³a i na ca³ym lewym policzku sta³a
kupa krwi stygn¹cej. Judym rzuci³ siê do tego cia³a, ale
natychmiast wyczu³, ¿e ma przed sob¹ zw³oki. Serce nie bi³o.
Rozstawione palce jednej rêki by³y twarde i czarne jakby z
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (238 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
¿elaza. Doktor przymkn¹³ drzwi i bezmyœlnie usiad³. Huk rozlega³
siê w jego g³owie, i trzask kopyt, w galopie pêdz¹cych po
twardych kamieniach. Trzask kopyt, w galopie pêdz¹cych po
twardych kamieniach... Oczy sz³y leniwie z przedmiotu na
przedmiot.
Wszystkie sprzêty by³y rozwarte i odzie¿ z nich wywalona. Oto nie
zamkniêta szufladka sto³u. Le¿a³ tam wielki atlas anatomiczny.
Roz³o¿ony by³ na karcie z wizerunkiem g³owy.
Od ty³u czaszki ku przodowi sz³a grubo naprowadzona czerwonym
o³ówkiem kresa w kierunku lewego oka. Tu¿ przy niej by³y
kilkakroæ wypisane jakieœ cyfry i literki. Judym odrzuci³ ten
atlas i usiad³ w k¹cie. By³ tam rodzaj niszy miêdzy dwiema
szafami. Tyle razy widzia³ ju¿ œmieræ, tyle razy bada³ j¹ jak
zjawisko... Dziœ pierwszy raz w ¿yciu spostrzega³ niby to rysunek
jej istoty. I oddawa³ jej pok³on g³êboki. Linia czerwona ze
strza³k¹ u koñca swego zdawa³a siê zbli¿aæ, i rzecz dziwna,
przypomina³a tê wskazówkê na wodzie zawaliska widzian¹ tamtej
nocy. Dr¿enie tajemnicze przejmowa³o go w najg³êbszej komorze
serca, jakby mia³ us³yszeæ bicie okrutnej godziny. Gdy tak
siedzia³ zatopiony w sobie, drzwi siê cicho otwar³y i ktoœ
wszed³. By³ to wysoki blondyn. Mia³ du¿e, jasnoniebieskie oczy.
Judym go pozna³.
Cz³owiek ten wszed³ szybko do izby, gdzie le¿a³ umar³y. Nie
dostrzeg³ wcale Judyma. Oczy jego skierowa³y siê na bezduszne
cia³o z jakimœ dzieciêcym zdumieniem. Wylêk³e usta coœ szepnê³y.
Schyli³ siê nad zw³okami, pod³o¿y³ delikatnie i ostro¿nie rêce
swoje z dwu stron pod g³owê nie¿yw¹, unosi³ j¹ do góry, jakby
pragn¹³ ocuciæ œpi¹cego. Z kolei wzi¹³ w swoje d³onie rêkê lew¹.
Usi³owa³ rozprostowaæ piêœæ zaciœniêt¹, zgi¹æ palce. A gdy nie
poddawa³y siê zmartwia³e cz³onki, chucha³ na te bolesne stawy i
rozgrzewa³ je wargami. Zdziecinnia³ymi w bólu ruchy poprawia³
w³osy zmar³ego, zapina³ guziki jego surduta. Dopiero po d³ugiej
chwili zatrzyma³ siê i stan¹³ nieruchomy. Trwo¿liw¹ rêk¹ otar³
swe czo³o...
Judym widzia³ g³êbinê jego duszy, która wtedy ujrza³a istotê
œmierci. Nieznajomy przychodzieñ usiad³ obok nóg Korzeckiego i
patrza³ nañ szerokimi oczyma. Piersi jego wznosi³y siê z jêkiem
urywanym i rze¿¹cym, jakby z nich mia³ wybuchn¹æ krwotok.
Skrzywione usta ciska³y jakieœ krótkie, urwane s³owa...
Rano przed ósm¹ Judym zd¹¿a³ piechot¹ na dworzec kolejowy. By³
to jeden z pierwszych dni wrzeœnia. Jeszcze s³oñce pieœci³o siê
z ziemi¹ i posêpne, czarne domy ob³óczy³y na siê szaty jego
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (239 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
œwietliste. Poprzedniego dnia Judym otrzyma³ kartkê od Joasi z
zawiadomieniem o jej przyjeŸdzie. Razem z babk¹ i pann¹ Wand¹
d¹¿y³a do Drezna, gdzie mia³y siê spotkaæ z Karbowskimi. Babka
chcia³a spêdziæ dwa dni w Czêstochowie Ona, panna Joasia, jeden
dzieñ mia³a poœwiêciæ na odwiedzenie kuzynki mieszkaj¹cej w
pewnej miejscowoœci Zag³êbia. Donosi³a, ¿e wysiad³szy na dworcu,
pragnie zobaczyæ twarz kuzynki, ¿e chcia³aby spêdziæ ten ca³y
dzieñ "kochany" na zwiedzaniu fabryk i rzeczy godnych widzenia.
Podkreœli³a tak¿e grubymi liniami sentencjê, gdzie wyra¿ona by³a
decyzja nieodwiedzania nikogo. Judym czytaj¹c te wyrazy
doœwiadczy³ wra¿enia, ¿e litery krwi¹ sp³ywaj¹ i kurcz¹ siê z
bólu... Szed³ na dworzec myœl¹c w³aœciwie tylko o tym, co
zawiera³o siê w tym ¿yczeniu. Œwist lokomotywy na stacji œciska³
mu serce. - Ach, gdyby to nie dziœ, gdyby tylko nie dziœ... ¯eby
siê to chocia¿ ju¿ by³o zdarzy³o... - szepta³y jego blade wargi.
Na dworcu spotka³ ju¿ kilka osób, które go uchyleniem kapelusza
wita³y. To jeszcze bardziej odbiera³o mu pewnoœæ siebie. W dali
rozleg³ siê sygna³ zwiastuj¹cy poci¹g i wkrótce, jak barwne
dzwona wê¿a, d³ugie cia³o zaczê³o siê przeginaæ w zwrotnicach.
W jednym z okien doktor zobaczy³ Joasiê. By³a ubrana w skromny
kapelusik podró¿ny. Mia³a szar¹ sukniê. Gdy sz³a ze schodków
wagonu cudna jak uœmiech szczêœliwy, jakoœ dziwnie urocza,
rozpiêkniona, Judym doœwiadcza³ œmiertelnych dreszczów. Zdawa³o
mu siê, ¿e u jej stóp u jej nóg najdro¿szych umrze z boleœci...
Przez chwilê nie mogli przyjœæ do s³owa. Nawet uœciœniecie r¹k
wyda³o mu siê czymœ dziwnym, a wzajemna obecnoœæ i mo¿noœæ
rozmowy bez œwiadków, gdy szli ulic¹ poza obrêbem dworca,
zdumiewaj¹c¹ niespodziank¹. Judym czu³ na prawej d³oni rozkosz
dotkniêcia œliskiej, delikatnej, ogrzanej rêkawiczki. Jak drogi
skarb, nieznacznie przycisn¹³ tê rêkê sw¹ do piersi, niby dla
wyprostowania klapy surduta, i powierzy³ ten uœcisk sercu, w
którym wi³a siê zamkniêta ¿mija. Szli szerok¹ ulic¹, po bruku
uwalanym w b³ocie, mówi¹c o rzeczach obojêtnych. Panna Joasia
zmuszona by³a dbaæ o sw¹ sukniê. Kiedy niekiedy podnosi³a oczy
pe³ne blasku i wówczas odrobina ¿alu za tak sztywne przyjêcie
ukazywa³a siê na jej czystej twarzy. Judym dostrzeg³ i to tak¿e.
- Bêdzie pan ³askaw pokazaæ mi fabryki tutejsze? - spyta³a z
odrobin¹ zalotnoœci. - Z wielk¹ chêci¹... W³aœnie idziemy... Gdy
nie protestowa³ przeciwko tytu³owi "pan" i gdy natychmiast
zgodzi³ siê na to zwiedzanie fabryk, lekka mg³a bladoœci
przebieg³a po jej twarzy. Weszli w podwórze fabryczne. Otoczy³a
ich puszcza machin i warsztatów. Tu hale otwarte, w których wi³y
siê z³ote wê¿e drutu, gdzie indziej zionê³y ogniem jamy pieców
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (240 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
martenowskich, dalej jêcza³y m³oty parowe bij¹ce w belki bia³ej
stali.
Kupy wêgla, szmelcu, stosy szyn, "gêsi" - zagradza³y im drogê.
Judym mia³ ju¿ wyrobione pozwolenie zwiedzenia wszystkich robót,
a nawet delegowanego specjalistê technika, który mia³ go, wraz
z "kuzynk¹", oprowadziæ Technik nawin¹³ siê wkrótce, bardziej
zapewne usposobiony do oprowadzania "kuzynki", choæby te¿ w
towarzystwie lekarza, ni¿ do œlêczenia nad jakimœ rysunkiem w
kantorze. Poszli tedy we troje. Technik by³ cz³owiekiem m³odym
o wykwintnych manierach. Powierzchownoœæ "kuzynki" sprawia³a mu
widoczn¹ "dystrakcjê" w uk³adaniu zdañ, objaœniaj¹cych procent
¿elaza w rudzie miejscowej i rozmaitych gatunkach sprowadzanej.
Weszli po schodach na wielki piec. Widzieli kaskadê och³adzaj¹c¹
mur rozpalony, tr¹bê, która prowadzi do jego wnêtrza upalne
powietrze i która zdaje siê oddychaæ jak aorta. Joasia nie mog³a
siê dosyæ napatrzeæ cienkiej smudze szlaki tryskaj¹cej jak krew
z górnego otworu. W³aœnie przy nich przebito piec i ognista rzeka
wyla³a siê na ziemiê. Cudne iskry strzela³y z tego z³otego
strumienia. Fale jego pos³usznie p³ynê³y do ³o¿ysk swoich, które
im d³ugimi dr¹gami otwierali czarni ludzie w siatkach na twarzy.
£una sta³a jeszcze nad t¹ sadzawk¹ ognist¹, gdy j¹ opuœciæ
musieli d¹¿¹c gdzie indziej. Wprowadzono ich do sali maszyn
pompuj¹cych gor¹cy wicher. Olbrzymie ko³a o kilkunastu metrach
œrednicy, do po³owy zanurzone w ziemiê, toczy³y siê w swych
miejscach bez szelestu, w jakimœ milczeniu i chwale. W
cylindrach, b³yszcz¹cych jak lustra, coœ nieustannie cmoka³o,
jakby wielka gêba niechlujnego potwora ch³epta³a napój. Z innego
miejsca wyrywa³ siê dŸwiêk nie istniej¹cy. By³ to krótki, urwany
œmiech szatana. Serce Joasi by³o strwo¿one. Czu³a, ¿e ten g³os
do niej siê stosuje, ¿e radosne marzenia o szczêœciu, jej cich¹
mi³oœæ zobaczy³. Spojrza³a na Judyma szukaj¹c w jego oczach
zaprzeczenia, ale ta twarz droga by³a martwa... Obejrzeli piece
martenowskie, które wytwarzaj¹ stal odlewan¹ w kub³ach na belki.
Te "kolby" wêdruj¹ stamt¹d do walcowni, gdzie znowu w czeluœæ
pieca wrzucone zostan¹ i do bia³oœci siê rozpal¹. W wielkich
halach wy³o¿onych ¿elaznymi p³ytami wszystkie wrota sta³y
otworem. Przeci¹gi rwa³y wzd³u¿ i w poprzek, och³adzaj¹c czo³a,
plecy i rêce, które pali bia³e ¿elazo. Nie istniej¹ tam p³uca
chore, nie ma nerwów Kto chory, ten umiera. Jak ognista kula,
pêdzi na rêcznym wózku przez halê bia³a belka. Nie widaæ ludzi,
którzy j¹ dŸwigaj¹. Pada na ruszt, który siê z posadzki wydobywa.
Jest on jak plecy o kilkunastu metrach d³ugoœci, wyginaj¹ce siê
zupe³nie wzorem krêgos³upa i niby z krêgów z³o¿one z kó³
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (241 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
wyd³u¿onych. Czterej olbrzymi czarni ludzie z jednej i czterej
z drugiej strony walców, w siatkach na twarzy, dzier¿¹c w rêku
d³ugie obcêgi, ujmuj¹ belkê w sw¹ w³adzê. Pchn¹ j¹ mocno miêdzy
szeroko rozdziawione walce dolne. Jak bry³a mas³a stal siê miêdzy
ni¹, wœlizguje. Po tamtej stronie czeka na ni¹ ruszt, który siê
z ziemi wysun¹³. Czyny ludzi s¹ p³ynne, rytmiczne, prawie jak
taniec. Gdy bia³a p³yta zgnieciona i wygiêta, niby podp³omyk,
zjawia siê przed nimi, ujm¹ j¹ wraz d³ugimi rêkoma swymi i
popchn¹ miêdzy cylindry górne. Wyp³ywa po drugiej stronie dwa
razy cieñsza, gdzie czterej na ni¹ czatuj¹. Przyst¹pi¹ pewnymi
ruchy, jak machiny z ¿elaza, raz - dwa - trzy - cztery. Wyci¹gn¹
d³ugie rêce zbrojne w ¿elazo, uderz¹ j¹ i odepchn¹ Zanurz¹ w
wodzie szczypce rozpalone.
Pochwyc¹ inne i jak ¿o³nierze czekaj¹.
Wstêga bia³ej blachy coraz d³u¿sza, coraz d³u¿sza, niby p³ywaj¹ca
smuga ognia, ukazuje siê to w górze to na dole, to tu, £o tam.
P³ywa w powietrzu... Zdaje siê uciekaæ z poœpiechem, jak gad
bajeczny œcigany przez z³oœliwe dzieci. Chowa siê w szczeliny i
mêczy. Ruszty szczêkaj¹ i dr¿¹. To siê dŸwign¹ do wysokoœci
poziomu szczeliny miêdzy górnymi walcami, to siê do najni¿szej
zsuwaj¹. Wysoko w milczeniu stoi nieruchomy cz³owiek obracaj¹cy
korbê, która œciska walce. Tu¿ obok lataj¹ po ziemi wê¿e stalowe
Bia³y ucinek sztaby p³on¹cej, wprowadzony w ciasny otwór, wybiega
co chwila w przestrzeñ, zmierzaj¹c do coraz wê¿szych kryjówek.
Tam stoj¹ m³odzi ludzie z krótkimi szczypcami, którzy chwytaj¹
pysk wê¿a, gdy siê wysuwa, i nios¹ go swobodnie na salê. Dopiero
gdy ogon stukaæ zacznie po ziemi, kieruj¹ go do innej szczeliny.
Drut pêdzi z szalon¹ szybkoœci¹. Ogon, gin¹c w otworze, trzepie
siê na prawo i lewo jak ¿ywy... Og³uszaj¹cy huk...
Belka stalowa spada na kowad³o.
Nieruchomy m³ot parowy zlatuje na ni¹ jak piorun, razem prostym
niby uderzenie piêœci. Zgnieciona kolba przybiera formê p³askiego
krêgu. Wtedy w œrodek jego stawiaj¹ przyrz¹d, który ma wybiæ
otwór, doskonale okr¹g³y. M³ot spada raz za razem ze wœciek³¹
si³¹. Dzwoni potê¿nym jêzykiem, który odbija siê w halach, w
powietrzu, w ziemi... Z hukiem rozlega siê lwi ryk ¿elaza...
Stêka w nim gniew kopalni zwyciê¿onej przez silne ramiê
cz³owiecze. Kr¹g z wybitym otworem jest ko³em lokomotywy. Jako
kupa ¿ó³tej gliny z g³êbin wydobytej, ma teraz wzd³u¿ i w poprzek
ziemi, do najdalszych zak¹tków, nosiæ szczêœcie i rozpacz,
przemoc i braterstwo, cnoty i zbrodnie. Nim stanie na szynach,
walczy z ujarzmicielem. Wy¿era mu oczy, a twarz zalewa potem;
p³omieniami którym je podda³, nape³nia jego p³uca i serce, na
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (242 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
ostre przeci¹gi wystawione. Szarpie mu nerwy w tej samej minucie,
gdy m³ot parowy szarpie i rozbija jego cz¹steczki... Zdjête z
kowad³a umieszczono na zakrzywionych wid³ach i w bok wysuniêto.
Przysz³o doñ dwu ludzi jeden z ostrym m³otkiem w rodzaju ciupagi
tatrzañskiej, drugi z m³otem na d³ugim toporzysku. Ostrze
siekierki przystawiono do wystaj¹cego brzegu ko³a i m³ot spadaæ
zacz¹³ na jej obuch. Ani jeden cios nie chybi³. S³ychaæ by³o
suchy szczêk ¿elaza o ¿elazo... Joasia dozna³a wra¿enia, ¿e to
jest œpiew. Po wielkim huku organów w jakiejœ katedrze daje siê
s³yszeæ œpiew, œpiew z t³umu, bojaŸliwy, strwo¿ony... Stygn¹ce
ko³o posz³o dalej w sw¹ drogê. Judym nachyli³ siê do swej
towarzyszki i zapyta³:
- Czy widzi pani dobrze pracê tych ludzi?
- Widzê... - rzek³a g³osem zdumionym.
- Tak, tak... niech siê pani dobrze im przyjrzy.
Nie mówili nic wiêcej ani w halach, ani na ogromnych dziedziñcach
zawalonych istnymi górami mia³u, gruzów, piasku. Wiatr porywa³
i nosi³ z miejsca na miejsce py³y i dziwne jakieœ rdze lotne Gdy
po¿egnali uprzejmego mentora, minêli wrota fabryki i gdy jej mury
daleko zosta³y, szli za miasto. By³o ju¿ blisko po³udnie. Domy
obok drogi i jej kana³ów zara¿onych zjadliwymi wyciekami fabryk
by³y coraz mniejsze, coraz bardziej nêdzne. Na koñcu miasta
wzd³u¿ drogi ci¹gnê³y siê budy, resztki cha³up wiejskich,
imituj¹ce domy miastowe. Grunt tam by³ bagnisty. Dooko³a sta³y
zamok³e pastwiska, na których czarnym dnie ropia³a zohydzona
woda. Nieco wy¿ej ci¹gnê³y siê glinianki nape³nione wod¹
deszczow¹. Gdzieniegdzie stercza³a jeszcze sosna po wyciêtym
lesie. Judym wchodzi³ z Joasi¹ na podwórza domostw œmierdz¹cych,
otwiera³ drzwi nie proszony i oczami wskazywa³ jej ludzi. By³y
tam dzieci robotników z cynkowni. Wynaturzone okazy gatunku
ludzkiego, przedwczeœni starcy z obliczami trupów i wzrokiem,
który wo³a³ o pomstê do nieba. Spogl¹da³y na nich babska paskudne
i z³e, twarze chorych, którzy mo¿e s¹dzili, ¿e to œmieræ
nareszcie drzwi uchyli³a... Szli tak od domu do domu...
Zanim stamt¹d zdo³ali siê wydostaæ, Judym spyta³ nie podnosz¹c
oczu: - Gdzie zamieszkamy?
D³ugo nie odpowiada³a. Oczy jej tylko jaœnia³y.
- Czy tu? - szepta³ rysuj¹c coœ na piasku.
- Gdzie zechcesz...
- Ale czy chcia³abyœ tutaj?
- Tak...
- Dlaczego tutaj?
- Chcia³abym pomagaæ ci w pracy.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (243 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- Mnie... w pracy...
- Mylisz teraz: - "Co mnie i tobie niewiasto..."
Judym spojrza³ na ni¹ straszliwymi oczami i rzek³ cichym, sennym
g³osem: - Sk¹d¿e ty te wyrazy...
- Za³o¿ymy szpital, jak w Cisach. Och, mój Bo¿e! Bêdzie to coœ
zupe³nie innego. Ja bêdê twoj¹ felczerka... - Dobrze... Ale czy
potrafisz dom prowadziæ?... Dom?
- Ho! ho! Nie traci³am czasu na darmo. Wstawa³am co dzieñ, w
ci¹gu ca³ego czasu, rano i sz³am do gospodyni uczyæ siê gotowaæ,
praæ, prasowaæ, sma¿yæ... - Konfitury...
- Ale jakie! ¯eby mój pan wiedzia³, jakie...
- Czy tak?
- A w³aœnie, ¿e tak. U³o¿y³am ju¿ wszystko, od a do z, jak to
bêdzie w naszym domu. - W domu...
- W naszym w³asnym domu... Nie myœl, ¿e chcê du¿ego mieszkania
albo mebli. Och, wcale! Brzydzê siê meblami, politur¹, lakierem.
Firanki, dywany, jakie¿ to wszystko brzydkie! Poczekaj, ja ci
powiem... - Joasiu...
- Poczekaj... Bêdziemy wszystko albo prawie wszystko, co inni
obracaj¹ na zbytek, oddawali dla dobra tych ludzi. Ty nie wiesz,
ile szczêœcia... Z tej resztki, któr¹ dasz swej ¿onie, z £ej
najostatniejszej, zobaczysz, co ona zrobi. - Có¿ ona zrobi? - Ani
siê obejrzysz, kiedy nasze mieszkanie pe³ne bêdzie sprzêtów
prostych jak u najubo¿szych ludzi, ale za to piêknych jak u
nikogo. My tu stworzymy Ÿród³o poczucia piêkna, nowego piêkna,
sztuki jeszcze nie znanej, która obok nas œpi jak zaczarowana
królewna. Bêd¹ to sto³ki sosnowe, ³awy, sto³y. Bêd¹ je okrywa³y
proste kilimy... - Tak, tak...
- Chodnik do sieni, utkany w ch³opskim warsztacie ze skrawków
niepotrzebnej materii, jest tak samo mi³y jak perski dywan.
Œciany wy³o¿one drzewem œwierkowym s¹ cudnie piêkne... - Masz
racjê!... - rzek³ Judym patrz¹c w jej twarz pe³n¹ szczêœcia
szeroko rozwartymi oczyma - to jest tak, niew¹tpliwie. Tak i ja
myœla³em. Cz³owiek tak samo przywi¹zuje siê, musi siê przywi¹zaæ
do prostego kilimka jak do gobelinu, do zydla jak do otomany, do
œwiat³odruku wystrzy¿onego z czasopisma jak do cennego obrazu. -
Wszystko to pokochamy, bo bêdzie nasze w krwawym trudzie
zdobyte, bez krzywdy niczyjej. Gdzie¿ tam! Za ka¿d¹ rzecz¹ bêd¹
sz³y przyjazne spojrzenia tych, co z mi³oœci¹ dla ciebie bêd¹
próg nasz opuszczali. Wszystkich ludzi, których ty uzdrowisz,
dobry lekarzu... Dobry lekarzu... Boski szept uwielbienia p³yn¹³
Ÿ jej ust.
- Istotnie, jak ty wiesz wszystko, jak ty wszystko widzisz
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (244 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
dok³adnie! Wszystko to pokocham, bo bêdzie pochodzi³o od ciebie,
z r¹k twoich czystych Te przed, mioty stan¹ siê czêœci¹ mojej
osoby, tak jak rêka, noga, mo¿e jak sama g³owa, jak samo serce.
I gdyby przysz³o to wszystko porzuciæ, odtr¹ciæ jednym
zamachem... - Gdy przyjdzie goœæ albo pacjent, sam siê zadziwi,
¿e ludzie ¿yj¹ szczêœliwie, a tak inaczej. Proste, czyste
sprzêty, polne kwiaty w glinianym wazonie... Po có¿ nam zimny
blask wyrobów fabrycznych? Po co stroje, powozy? Nigdy nie czu³am
wiêkszej rozkoszy, jak kiedy ojciec mój zabiera³ miê na wózek bez
resorów i wióz³ do lasu po drodze pe³nej wystaj¹cych korzeni
drzew, przeciêtej wyrwami. ¯aden resor nie potrafi³ uginaæ siê
tak doskonale jak dêbowa "literka" wystrugana przez cieœlê. Ach,
ja ju¿ tak dawno straci³am gniazdo rodzinne! Prawie nigdy go nie
mia³am. W pi¹tej klasie by³am zaledwie, gdy miê ojciec odumar³!
Mamy prawie nie pamiêtam... Ka¿da istota ma swe ognisko, swój
dach. Ma³y skowronek - i ten... Gdy pomyœlê, ¿e teraz moje ¿ycie
tu³acze ma siê ju¿ skoñczyæ... - A có¿ siê stanie z tymi
cha³upami, coœmy je widzieli przed chwil¹? - zapyta³ Judym g³osem
pe³nym jakiegoœ j¹kania siê i zgrzytu. Stanê³a na drodze i ze
zdumieniem czeka³a Patrzy³ na ni¹ - to prawda, ale jej nie
widzia³. Oczy jego by³y jakby zezowate i zbiela³e. - Có¿ zrobimy
z nimi? - pyta³ siê stoj¹c na tym samym miejscu. - Z kim? - Z
nimi! Z tymi z budów!
- Nie rozumiem...
- Ja muszê rozwaliæ te œmierdz¹ce nory. Nie bêdê patrza³, jak
¿yj¹ i umieraj¹ ci od cynku. Polne kwiaty w doniczce, to tak...
To dobrze... Ale czy mo¿na? Wziê³a go za rêkê, gdy¿ pewne
przeczucie wolno jak zimna stal wpycha³o siê w jej serce. Wyrwa³
rêkê i mówi³ szorstkim, obra¿aj¹cym g³osem, patrz¹c przed siebie:
- Muszê ci wszystko powiedzieæ, chocia¿ to dla mnie gorsze od
œmierci. Doprawdy, doprawdy wola³bym umrzeæ, jak Korzecki... -
Korzecki?
- Gdybym to móg³ s³owem nazwaæ! Ja tak ciê kocham! Nigdy nie
myœla³em, ¿e mo¿e siê z cz³owiekiem staæ coœ takiego... Twoje
uœmiechy, które ods³aniaj¹ serce, jakby zdejmowa³y z niego
zas³onê. Twoje czarne, puszyste w³osy... Budzê siê w nocy i, ju¿
nie œpi¹c, widzê ciê, czujê ciê na sercu moim. Minie d³uga,
œwiêta chwila i dopiero wiem, ¿e nie ma nikogo... A odk¹d tu
przyby³em i zacz¹³em patrzeæ, coœ we mnie rozdmuchuje ogieñ. Pali
siê we mnie! Nie wiem, co to p³onie, nie wiem, co trawi ten
po¿ar... - Mój Bo¿e...
- Widzisz, dziecko...
- Mój Bo¿e, jak¹ ty masz twarz!...
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (245 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
- Widzisz... Ja jestem z mot³ochu, z ostatniej ho³oty. Ty nie
ma¿esz mieæ wyobra¿enia, jaki jest mot³och. Nie mo¿esz nawet
obj¹æ tego dalekim przeczuciem, co le¿y w jego sercu. Jesteœ z
innej kasty... Kto sam z tego pochodzi, kto prze¿y³ wszystko, wie
wszystko... Tu ludzie w trzydziestym roku ¿ycia umieraj¹, bo ju¿
s¹ starcami. Dzieci ich - to idioci. - Ale có¿ to ma do nas? -
Przecie to ja jestem za to wszystko odpowiedzialny! Ja jestem! -
Ty... odpowiedzialny?
- Tak! Jestem odpowiedzialny przed moim duchem, który we mnie
wo³a: "nie pozwalam!" Je¿eli tego nie zrobiê ja, lekarz, to któ¿
to uczyni? Tego nikt... - Tylko ty jeden?
- Otrzyma³em wszystko, co potrzeba... Muszê to oddaæ, com wzi¹³.
Ten d³ug przeklêty... Nie mogê mieæ ani ojca, ani matki, ani
¿ony, ani jednej rzeczy, któr¹ bym przycisn¹³ do serca z
mi³oœci¹, dopóki z oblicza ziemi nie znikn¹ te pod³e zmory. Muszê
wyrzec siê szczêœcia. Muszê byæ sam jeden. ¯eby obok mnie nikt
nie by³, nikt miê nie trzyma³! Joasia stanê³a w miejscu. Powieki
jej by³y spuszczone, twarz martwa. Nozdrza chwyta³y powietrze.
Z ust pad³o krótkie s³owo: - Ja ciê nie wstrzymam...
By³y to wyrazy ciche i oblane krwi¹ wstydu. Zdawa³o siê, ¿e z
¿y³, gdy to mówi³a, krew rozpalona wytryœnie. Judym odrzek³: -
Ty miê nie wstrzymasz, ale ja sam nie bêdê móg³ odejœæ.
Zakie³kuje we mnie przysch³e nasienie dorobkiewicza. Ja siebie
znam. A zreszt¹... nie ma ju¿ co mówiæ... Wzdrygnê³a siê, jakby
j¹ to s³owo w ty³ pchnê³o. Szli obok siebie w milczeniu, daleko,
daleko... Ci¹gnê³y obok nich furmanki z rud¹ galmanu, przeró¿ne
bryki, powozy... Sz³o du¿o ludzi... Nie widzieli tego
wszystkiego. Goœciniec zaprowadzi³ ich do lasu. Tam usiedli pod
drzewem. Joasia uczu³a, ¿e ramiê Judyma wspar³o siê o jej ramiê,
widzia³a jego g³owê zwieszon¹ na piersi. Nie by³a w stanie
poruszyæ rêk¹. Siedzia³a, jakby w twardy sen pogr¹¿ona, kiedy
wypijamy morza boleœci, nie maj¹c si³y wydaæ jednego
westchnienia. W pewnej chwili Judym us³ysza³ jej p³acz samotny,
jedyny, p³acz przed obliczem Boga. Nie dŸwign¹³ g³owy.
O jakieœ gadzinie us³ysza³ jej g³os cichy, z g³êbi ³ez:
- Szczêœæ ci Bo¿e.
Nie móg³ odpowiedzieæ sam za siebie, ale jakiœ g³os obcy, tak
jakby Dajmonion, o którym pisa³ przed œmierci¹ Korzecki, wymówi³
z g³êbi jego serca: - Daj Panie Bo¿e.
Joasia wsta³a.
Przez chwilê widzia³ spod bezw³adnych, ciê¿kich, obwis³ych powiek
jej twarz bolesn¹ By³a jak maska poœmiertna z gipsu. Za chwilê
straci³ j¹ z oczu.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (246 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
Siedzia³ tam d³ugo. Kiedy znowu rzuci³ oczyma na drogê, nie by³o
ju¿ widaæ nikogo. Wiatr tylko porywa³ z niej kurz wapienny,
miota³ go w górê jak plewy. Kurz wapienny, naœmiewaj¹cy siê...
Judym uciek³.
Szed³ brzegiem lasu, póŸniej œrodkiem pastwisk b³otnistych.
Gdzieœ b³¹dzi³. Nad wieczorem ujrza³ przed sob¹ w polu szkielet
zabudowañ kopalni. Straszna nienawiœæ do tego widoku i wynios³a
wzgarda, jak pysk w k³y uzbrojony, otwar³a siê w jego piersiach.
Szed³ dalej. Stan¹³ nad brzegiem szerokiej wody, p³ytko rozlanej.
W niskich, nêdznych, z¿ó³k³ych trawach kis³ ten czarny zalew
œmierci, który nad otch³ani¹ kopalni chwieje siê lichymi falami.
Ciemna woda zdawa³a siê marzyæ, zdawa³a siê czekaæ, kiedy runie
w g³êbinê wydr¹¿on¹, kiedy nape³ni puste lochy, kusz¹ce pró¿nie,
które j¹ ci¹gn¹, ss¹, wzywaj¹. Judym j¹ pozna³. To ona! Widzia³
j¹ w nocy Tej nocy... Szuka³ na falach œwietlistego znaku,
d³ugiej ruchomej wskazówki, która przeszywa jak doborowa stal
damasceñska I uczu³ w sobie ostrze. Daleko, daleko za lasami ³ka³
œwist poci¹gu, niby s³owo tajemnicze zawieraj¹ce sens ¿ycia. Tu¿
obok stóp Judyma by³o szerokie, suche zawalisko, otwór w postaci
leja zwróconego wierzcho³kiem na dó³. W g³êbi ziemi pod nim by³y
niegdyœ galerie kopalni. Warstwy ska³ piaskowca i ³upku
gliniastego, wskutek "wyrabowania" budynku podtrzymuj¹cego
piêtro, zerwa³y siê od w³asnego ciê¿aru i spadaj¹c, od³amami
swymi nape³ni³y puste przestrzenie pok³adów wêgla. Gleba
zewnêtrzna zsunê³a siê w przepaœæ wraz z muraw¹, krzewami i
utworzy³a dó³ g³êbokoœci dwudziestu metrów. W miejscu rozdarcia
widaæ by³o prêgi piachu siwe i jasno¿ó³te. Naokó³ sta³y
kar³owate, nêdzne sosny. Jedna z nich ros³a na samym brzegu
zawaliska. Oberwana ziemia œci¹gnê³a w g³êbinê prawy jej korzeñ,
a lewy zosta³ na twardym gruncie. Tak j¹ dzieje kopalni rozdar³y
na dwoje. Pieñ jej sta³ jedn¹ po³ow¹ swoj¹ w górze, a drug¹ szed³
wraz z zawaliskiem, niby istota ludzk¹, któr¹ na pal wbito.
Tamten, z bry³ami ziemi w dó³ œci¹gniêty, prê¿y³ siê jak cz³onki
na torturach. Wszczepione w glebê pazury górne trzyma³y siê z
ca³ej si³y. Judym zsun¹³ siê w zawalisko, ¿eby go nikt nie
widzia³. Rzuci³ siê na wznak. Pod sob¹ w g³êbi ziemi s³ysza³ od
czasu do czasu huk wystrza³ów dynamitu i prochu. W górze widzia³
ob³oki sun¹ce po niebie lazurowym. Ob³oki jasne, œwiête,
zaczerwienione ob³oki...
Tu¿ nad jego g³ow¹ sta³a sosna rozdarta.
Widzia³ z g³êbi swojego do³u jej pieñ rozszarpany, który ocieka³
krwawymi kroplami ¿ywicy. Patrza³ w to rozdarcie d³ugo, bez
przerwy. Widzia³ ka¿de w³ókno, ka¿de œciêgno kory rozerwane i
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (247 of 248)2009-06-22 12:38:07
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt
cierpi¹ce. S³ysza³ doko³a siebie p³acz samotny, jedyny, p³acz
przed obliczem Boga. Nie wiedzia³ tylko, kto p³acze...
Czy Joasia? - Czy grobowe lochy kopalni p³acz¹?
Czy sosna rozdarta?
Zakopane. Jesieñ 1899 r.
file:///C|/Documents%20and%20Settings/Dario/Pulpit/Do%20Wrzucenia%20RAR/0/0/0/41.txt (248 of 248)2009-06-22 12:38:07