M Zoszczenko Wiktoria Kazimierowna

background image

WIKTORIA KAZIMIROWNA
W Ameryce nie bywałem i, prawdę powiedziawszy, nic o niej nie wiem.
A co do zagranicznych mocarstw, to wiem co nieco o Polsce. I mogę ją nawet zdemaskować.
Podczas wojny z Niemcami trzy razy przechodziłem przez polską ziemię... I bez wątpienia
poznałem tę narodowość...
Nie, to narodowość całkowicie zbyt dumna. A pośród niej ludność płci żeńskiej szczególnie
zadziera nosa.
Tymczasowo pewnego razu spotkałem jedną polską panienkę i zakochałem się w niej, i przez
to taką poczułem do Polski sympatię, że, myślę sobie: lepszej narodowości nie ma na świecie.

I takie mnie, wprost powiem, opadło zachwycenie, takie bielmo na oku, że co ona, ta cud

piękności, powie, to ja wykonuję.

Zabić człowieka, powiedzmy, nie potrafię - ręka mi zadrży, a dla niej zabiłem, i jeszcze

jednego starszawego młynarza też zabiłem. Chociaż nie własną ręką, ale przez chytry
osobisty pomyślunek.

A sam, aż żal pomyśleć, uwijałem się koło niej lekkomyślnie, niby narzeczony, bródkę

nawet przystrzygłem i całowałem jej podłe rączki.

Jest takie polskie miasteczko - Krewo. Na jednym końcu jest górka - tam się okopali

Niemcy. Na drugim końcu - też górka, tam myśmy nakopali okopów, i to polskie miasteczko
Krewo leżało sobie w dolince między okopami.

Polscy mieszkańcy oczywiście uciekli, a poniektórzy gospodarze, którym smutno było

porzucić dobytek - zostali. I aż dziwnie pomyśleć, jak oni tam żyli.

Kule nad nimi gwiżdżą a gwiżdżą, a oni żyją sobie po dawnemu.
Chadzaliśmy do nich w goście.
Bywało, idzie człowiek na zwiad albo na czujkę i po drodze bezwarunkowo zajdzie do

polskiej chałupy.

Najwięcej chodziło się do młynarza.
Był taki stary młynarz. Jego baba powiadała: ma on- gada - kapitał w gotowiźnie, tylko

nie powie, gdzie. Obiecał niby to powiedzieć przed śmiercią, a tymczasem czegoś się stracha i
kryje.

A młynarz faktycznie ukrywał się z gotowizną. W serdecznej rozmowie wszystko mi

powiedział. Powiedział, że życzy sobie pożyć przed śmiercią w całkowitym zadowoleniu
rodzinnym.

- Niech się oni - powiada - ze mną takim owakim mało-wiele pocackają, bo jak tylko

powiem im, gdzie są pieniądze, obedrą mnie jak z łyka, porzucą za miły grosz, choć to
rodzeni krewniacy.

Rozumiałem tego młynarza i wyrażałem mu swoje współczucie. Współczułem mu, ale co

to za rodzinne zadowolenie, skoro chorobę ma taką, dusznicę, i paznokcie, przyuważyłem, ma
już sine.

No dobrze. Cackali się ze staruszkiem.
Stary wścieka się i wymyśla Bóg wie co, a oni tylko mu w oczy patrzą, tylko się przed

nim trzęsą, dygoczą, czy czego nie wyzna o pieniądzach.

A miał ten młynarz rodzinę: babę staruchę i nie rodzoną córeczkę, przepiękną panienkę

Wiktorię Kazimirownę.

Opowiedziałem światowe zdarzenie o skarbie księcia waszej wysokości - wszystko

szczera prawda: i o żebrakach, i że mnie bili podręcznymi narzędziami, tylko nie było
tamtego razu przepięknej Polki Wiktorii Kazimirowny. Była wtedy inna osoba, także chyba
Polka, małżonka młodego księcia waszej wysokości. A co się tyczy Wiktorii Kazimirowny, to
znajdować się tam wówczas oczywiście nie mogła. Była kiedy indziej i przy innej okazji...
Ona, ta Wiktoria Kazimirowna, była córeczką starego młynarza.

background image

A jak się to stało? Od pierwszego dnia nawiązały się między nami nader przyjemne

stosunki... Raz, pamiętam, przyszliśmy do młynarza. Siedzimy, urządzamy chichy-śmichy, a
Wiktoria Kazimirowna, spostrzegam, cały czas się do mnie klei: to, wiecie, ramionkiem, to
nóżką.

- Ho, ho - cieszę się - co za interesująca okoliczność.
A sam się tymczasem pilnuję, oddalam się od niej i przemilczam.
A potem ona bierze mnie za rękę i patrzy na mnie z przyjemnością.
- Ja - powiada - panie Siniebriuchow, mogłabym nawet pana pokochać (tak właśnie

powiedziała). I już coś czuję w piersiach. Tylko, powiada, mam do pana malutką prośbę:
poratuj mnie pan na rany boskie. Pragnę, powiada, odejść z domu do miasta Mińska albo do
jeszcze innego polskiego miasta, ponieważ - sam pan widzisz - marnuję się tu psu na budę.
Mój ojciec-stary młynarz - ma gotówkę, więc trzeba się dowiedzieć, gdzie ją trzyma.
Potrzebuję gotówki. Ja, powiada, nie nadużywam przeciwko ojcu mojego uczucia, ale on nie
dziś, to jutro bezwarunkowo umrze; chorobę ma taką- dusznicę - i boję się, że nic nie powie o
gotówce.

Zacząłem okazywać zdziwienie, a ona aż pochlipuje, zagląda mi w oczy i patrzy na mnie

z przyjemnością.

- Ach - powiada - Nazarze Iljiczu, ach, panie Siniebriuchow, z pana to najinteligentniejszy

tutaj i najprzyjemniejszy człowiek i jakoś to pan urządzi.
No dobrze. Wymyśliłem taki sposób: powiem staruszkowi, że z miasteczka Krewo mają
wszystkich wysiedlić... On bezwarunkowo wydostanie swój majątek... No i wtedy
przymusimy go do podziału.

Przychodzę do nich na drugi dzień, bródkę, wiecie, przystrzygłem, włożyłem świeżą bluzę

wojskową, słowem, zjawiam się jak uroczysty narzeczony.
-

Zaraz, powiadam, Wiktoreńko, wszystko będzie wykonane.

Podchodzę demonstracyjnie do młynarza.
-

Tak a tak, powiadam. Teraz, powiadam, na pana, staruszku, koniec i kropka. Jutro

wyjdzie rozkaz: z powodu działań wojennych wysiedlić wszystkich mieszkańców miasteczka
Krewo.

Och, jak nie zadrży tu mój młynarz, jak nie poderwie go na łóżku... I tak jak stał, w

samych gaciach - szast za drzwi, słowa nikomu nie mówiąc.
Wyszedł na dwór, a ja ostrożnie za nim.
A pora była nocna. Księżyc. Każde ździebełko widać. A idzie on cały w bieli jak jakiś
szkielet. A ja kryję się za komórką.
A Niemiec, pamiętam, coś wtedy popukiwał. Ledwo przeszedł starowinka kilka kroków, i
nagle jak nie jęknie. Jęknie i za pierś się chwyta. Patrzę, a po tej bieli krew kapie.
“No, myślę sobie, zaszło nieszczęście - kula."
Patrzę, a on odwrócił się, opuścił ręce i - do domu.
Tylko widzę, że poszedł jakoś niesporo. Nóg nie ugina, sam nieruchawy, a krok ma ciężki.
Podbiegłem ku niemu, sam się boję, łaps go za rękę, a ręka już ziębnie, patrzę: a on już nie
dycha - nieboszczyk. I, wiedziony niewidzialną siłą, wszedł do domu, powieki ma
opuszczone, a jak stąpił na podłogę, to podłoga zadudniła - ziemia nieboszczyka przyzywa.
W domu podnieśli krzyk, rozstąpili się przed trupem, a on śmiertelnym krokiem doszedł do
łoża i tu go ścięło.
I taki na chałupę padł strach - siedzimy i aż oddychać nijako.

Tak oto zmarł przeze mnie młynarz i zginął na wieki wieków jego kapitał w gotowiźnie.
Okropnie się w tym momencie zasmuciła Wiktoria Kazimirowna. Płacze i płacze już cały

tydzień P tonie we łzach.

A jak przybliżę się do niej, to mnie odpędza i patrzeć na mnie nie może.

background image

W ten sposób minął, pamiętam, tydzień - wreszcie do niej przychodzę. Widzę, że już po

łzach i że traktuje mnie nawet romansowo.

- Coś ty - powiada - narobił, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow? Ty, powiada,

wszystkiemu jesteś winien, to teraz cierp. Tyś - powiada - doprowadził do zguby mojego ojca.
I na skutek tego straciłam absolutnie jego pieniądze. A teraz wydobądź mi choć spod ziemi
jakąś niewielką gotówkę, bo jak nie, to - powiada g będziesz dla mnie najgorszym
zbrodniarzem i pójdę sobie, wiem już dokąd, do wojskowości - zapraszał mnie na ukochankę
chorąży Łapuszkin i przyobiecał nawet złoty zegarek z bransoletką.

Pokiwałem gorzko głową, że niby skąd taki jak ja ma wziąć gotówkę, a ona zarzuciła na

ramiona trykotażowy szal i pokłoniła mi się nisko:

- Pójdę - powiada — bo czeka na mnie chorąży Łapuszkin. Żegnaj pan, z łaski swojej,

Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow!

- Stój - powiadam - stój, Wiktorio! Daj mi trochę czasu, tę rzecz trzeba przemyśleć.
- A co tu - powiada - jest do myślenia? Idź i ukradnij choćby spod ziemi, tylko spełnij

moją prośbę.

I olśniła mnie oto pewna myśl.
Na wojnie - myślę sobie - wszystko jest możliwe. Jak już na to poszło, to gdy Niemcy

ruszą może do ataku - pomyszkuję po kieszeniach. I niedługo nadarzyła się okazja.
Mieliśmy w okopach armatkę. Ech, jakże jej tam - pod tytułem Hotchkiss. Morska armatka
Hotchkiss.
Lufkę miała cieniuteńką, a pocisk taki minimalny, że aż patrzeć głupio. A strzelała, niestety,
nie- słabo. Strzeli i tak mierzy, aby rozwalić jak najwięcej.
Miała swego dowódcę - podporucznika marynarki Winczę. Podporucznik niczego sobie, ale
drań. Bić - to nawet nie bił, ale karniaka dawał za byle co.
A bardzośmy lubili tę armatkę i zawsze stawialiśmy ją w naszym okopie.
Tu, powiedzmy, kulomiot, a tam - kilka nawtyka nych w ziemię chojaków i - armatka.
Bardzo ona dokuczała niemieckiej armii. W polski kościół biła w samą kopułę, bo siedziała
tam niemiecka czujka.
W kulomioty także biła.
I po prostu nie dawała Niemcom wyjścia do życia.
Ale zdarzył się raz przypadek.
Wykradli Niemcy nocną porą główną jej część - zawór. A do tego zabrali kulomiot. I aż dziw
pomyśleć, jak się to stało. Był całkowity spokój. Ja bezwarunkowo udałem się do Wiktorii
Kazimirowny. Wartownik przy armatce zadrzemał, a jego pomocnik, taka parszywa nędza,
poszedł do dyżurnego plutonu. W karty tam rżnęli.
No dobra. Poszedł sobie.
Tylko że gra on w karty, wygrywa i, psi syn, nie zainteresuje się i nie popatrzy, co się stało.

A stało się to, że Niemcy zgrandzili zawór od armatki.
Dopiero nad ranem pomocnik poszedł do armatki i widzi: leży wartownik, bezwarunkowo

utrupiony, a dokoła - fakt kradzieży. Co też się wtedy działo!

Podporucznik marynarki Wincza naskakuje na mnie niby jaki tygrys, cały dyżurny pluton

stawia pod broń i każdemu każe wziąć w zęby po karcie, a pomocnikowi wartownika - trzy
karty w wachlarz.

A pod wieczór jedzie i gorączkuje się wasza ekscelencja generał. Niczego sobie, dobry

generał. No, wiadomo, nie zanadto. Spojrzał na pluton i złość mu przeszła. Trzydziestu
chłopa jak jeden, a każdy trzyma w zębach po karcie. Uśmiechnął się generał.

- Wystąpcie - powiada - najpierwsze orły, zróbcie skok na Niemców, niszczcie

zagranicznego wroga.
Wystąpiło, pamiętam, pięciu, a ja z nimi. Generał wasza ekscelencja zachwyca się nami.

background image

-

Lećcie nocą, powiada, najpierwsze orły. Przetnijcie niemieckie druty, wyniuchajcie

jakikolwiek bądź kulomiot i jeśli się nadarzy - zawór od armatki.

No dobra...
Poszliśmy, kiedy ściemniało. Ja poszedłem jak do tańca. Po pierwsze, miałem zamiar

osobisty, a prócz tego, miejcie na widoku, nie dbałem o swoje życie. Mnie się, wiecie,
fartowny los trafił.

W tysiąc dziewięćset pewno szesnastym, jak sobie zapamiętałem, chodził taki czarny,

ludzie mówili, że to był rumuński chłop. Z ptakiem chodził. Na piersi miał klatkę, a w klatce -
nie papuga, bo papugi są zielone, ale w ogóle jakiś przyzwrotnikowy ptak. I ten nauczony
drań dziobem los każdemu jednemu wyjmował - a mnie, pamiętam, sądzona planeta Rak i
życie do dziewięćdziesięciu lat.

I różne tam jeszcze były poszczególne przepowiednie, że już zapomniałem, co i jak, ale

wszystko spełniło się kropka w kropkę.

I tu przypomniałem sobie te wróżby, i poszedłem, powiem otwarcie, jak na zabawę.
Podeszliśmy do niemieckich drutów. Ciemnica. Księżyca jeszcze nie było. Wycięliśmy

spokojnie przełaz. Zleźliśmy do niemieckich okopów. Przeszliśmy z pięćdziesiąt kroków -
proszę bardzo - stoi kulomiot.

Przychyliliśmy do ziemi niemieckiego wartownika i zatłamsiliśmy na miejscu...
Bardzo to dla mnie było nieprzyjemne, było mi nijako i w ogóle, wiecie, nocna mara. No

dobra.

Zdjęliśmy kulomiot z kół, każdy wziął swoje: ten koła, tamten skrzynkę amunicyjną, a

mnie, pamiętam, podsunęli największy, jaki był, ciężar - trzon kulomiotu. Prawie że cały
kulomiot.

I taki, żeby się rozpękł, był cholernie ciężki; tamci prawie luzem, krok za krokiem, aż

znikli mi z oczu, a ja sapię - szamoczę się, ponieważ przypadł na mnie taki ciężar.
Powinienem czołgać się do góry, ale patrzę - rów łącznikowy... To ja hyc do rowu
łącznikowego. A wtem zza rogu nagle wyłazi Szwab, takie wielkie chłopisko, takie byczysko,
i karabin trzyma gotowy do strzału. Rzuciłem kulomiot i też zmierzyłem do niego z karabinu.

Tylko czuję, że Niemiec chce strzelić, głowę mam na muszce.
Inny by się spietrał, inny - och, jak by się spietrał, a ja nic - stoję, nawet nie drgnę. A

gdybym tylko odwrócił się plecami albo szczęknął zamkiem - to bezwarunkowo byłby ze mną
koniec.

Tak oto stoimy jeden naprzeciw drugiego, a między nami wszystkiego pięć kroków. Jeden

się drugiemu przygląda i czeka, kto da nogę. A wtem Niemiec jak zadygoce, jak się obróci do
tyłu... I wtedy do niego strzeliłem. I przypomniałem sobie, jaki miałem zamiar osobisty.
Podczołgałem się do niego, pogrzebałem mu w kieszeni - paskudna robota. No, ale nic -
przemogłem się, wyjąłem portfel ze świńskiej skóry, wyjąłem zegarek w futerale (wszyscy
Niemcy noszą zegarki w futerale), zadałem sobie kulomiot na ramię i chodu na górę.
Doszedłem do drutów - nie ma przełazu. I czy to podobna po ciemku go znaleźć?

Zacząłem przedzierać się przez druty - trudno idzie. Lazłem z godzinę albo więcej,

poszarpałem sobie całe plecy, a ręce pokaleczyłem do cna. A jednak przelazłem. Tutaj
wreszcie odetchnąłem, zaległem w trawie, zacząłem sobie ręce opatrywać, bo krew aż sikała.

I całkiem zapomniałem, niech mnie diabli, że jestem jeszcze po niemieckiej stronie, a tu

już świta. Chciałem pobiec, ale Niemcy narobili nagle alarmu - ujawnili widocznie u siebie
okoliczność zajścia, zaczęli ostrzeliwać Rosjan i, wiadoma rzecz, gdybym zaczął się czołgać,
to natychmiast by mnie przyuważyli i utłukli.

A miejsce, jak się rozejrzałem, było całkiem odsłonięte i dalej nawet trawy nie było - łyso.

A do chałup będzie ze trzysta kroków.

No, myślę sobie, koniec i kropka, leż teraz, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow, i dziękuj

trawie za ratunek. Dobra jest. Leżę.

background image

A Niemcy możliwe, że się bardzo obrazili: nasi gwizdnęli im kulomiot i utłukli dwóch bez

żalu i przyczyny. Mszczą się, strzelają, powiem wprost, bez opamiętania.

Koło południa przestali strzelać, ale, patrzę, jak tylko się ktoś uwidoczni po naszej,

rosyjskiej stronie- to tam właśnie celują. No, myślę sobie - to znaczy, że bezwarunkowo
czuwają i że trzeba leżeć do wieczora.

Dobra jest.
Leżę godzinę. Leżę dwie. Zwracam uwagę na portfel - pieniędzy w nim sporo, ale

wszystkie zagraniczne. Zachwycam się zegarkiem. A słońce razi w głowę na całego, że aż
przymdlałem. A przy tym pragnienie. No to zacząłem rozmyślać o Wiktorii Kazimirownie,
ale patrzę - z góry na mnie kruk nalatuje.
Leżę żywy, a on pewno myśli, że to padlina, i nalatuje.
Sykam na niego po cichutku: - Psss - powiadam. - Wynocha, a niechże cię szlag trafi!
Macham ręką, a on może nie wierzy, bo nalatuje prosto na mnie.
I taki ptasi piekielnik siada mi prosto na piersi, a złapać go nijak nie mogę, bo ręce mam tak
pokaleczone, że się nie zginają. A on w dodatku cholernie wali dziobem i skrzydłami.
Co go odpędzę, to się podrywa i znowu siada obok,
a potem znowu na mnie się zamierza i aż syczy. Krew, ścierwo, czuje na ręku.

No, myślę sobie, przepadłeś, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow! Kula cię ominęła, a tu

ptasi piekielnik, Boże przebacz, zmarnuje człowieka bez powodu.

Niemcy bezwarunkowo zaraz przyuważą, co się stało tutaj, za drutami. A stało się to, że

kruk człowieka pożera za życia.

Długo się tak szarpaliśmy. Ja wciąż staram się go uderzyć, tyle że na Niemców uważam, a

sam mało nie płaczę. Ręce mam pokiereszowane - krew z nich uchodzi, a ten jeszcze na
dodatek szczypie. I taka mnie złość na niego wzięła - ledwo się na mnie zamierzył,
krzyknąłem na niego: a kysz, wołam, parszywy draniu!

Krzyknąłem i bezwarunkowo Niemcy od razu usłyszeli. Patrzę - jak żmije czołgają się

Niemcy do drutów.

Zerwałem się na nogi - i chodu. Karabin tłucze mnie po nogach, a kulomiot ciągnie ku

ziemi. Tu Niemcy zawrzasnęli i zaczęli do mnie strzelać, a ja nawet nie padam na ziemię -
biegnę.

I szczerze mówiąc, nie wiem, jakim cudem dobiegłem do pierwszych chałup. Dopiero jak

dobiegłem, patrzę - z ramienia krew płynie - czyli że jestem ranny. Teraz już za chałupami
krok za krokiem dowlokłem się do swoich i zwaliłem się bez życia. A ocknąłem się,
pamiętam, w taborze, w ambulansie pułkowym.

Chwytam się od razu za kieszeń - zegarek jest, a portfela ze świńskiej skóry ani widu.

Albo go zostawiłem na miejscu - bo przez kruka nie mogłem schować, albo wykradli go
sanitariusze.

Gorzko zapłakałem, machnąłem na wszystko ręką i zacząłem poprawiać się na zdrowiu.

Poza tym dowiaduję się, że u chorążego Łapuszkina przebywa tu, w taborze, piękna Polka
Wiktoria Kazimirowna.
No dobra.
Minął może tydzień, dali mi świętego Jerzego i w takiej postaci przychodzę ja do chorążego
Łapuszkina.
Wchodzę do chałupy.
-

Moje najniższe - powiadam - waszej wielmożności, moje najniższe, i owszem, piękna

Polko Wiktorio Kazimirowno!
Patrzę, a oboje wpadli w pomieszanie. A on wstaje i ją zasłania.
-

Czego - powiada - sobie życzysz? Ja cię już dawno przyuważyłem, że pod oknami

łazisz. Wynoś się stąd - powiada - do diabła.
A ja pierś wypinam i tak dumnie odpowiadam:

background image

-

Choć pan - powiadam - jesteś przy stopniu oficerskim, ale sprawa jest niestety cywilna i

mam prawo porozmawiać jak każdy jeden. Niech ta piękna Polka - powiadam - sama między
nami wybiera.
Jak on na mnie wrzaśnie:
-

Ach ty - zawołał - taka i owaka nędzo! Jak ty śmiesz tak się wyrażać... Zdejmij,

powiada, Jerzego, bo cię zaraz z pewnością uderzę.
-

Nie - odpowiadam - wasza wielmożność, ja zażarcie walczę i krew przelewam, a pan -

powiadam - mnie nie dosięgniesz.
A sam tymczasem skoczyłem do drzwi i czekam, co powie ta piękna Polka.
Ale ona milczy i chowa się za plecami Łapuszkina.
Westchnąłem nader gorzko, splunąłem, śliną na podłogę i poszedłem sobie.

Ledwo wyszedłem za drzwi, słyszę tupot czyichś nóżek.
Patrzę: biegnie Wiktoria Kazimirowna, szal trykotażowy spada jej z ramion.
Podbiegła do mnie, wczepiła się w rękę ostrymi pazurkami i słowa nie może wymówić.

Ale po małej chwilce całuje mnie przepięknymi usteczkami w rękę i tak się odzywa:

- Niziutko kłaniam się panu, Nazarze Iljiczu panie Siniebriuchow... Niech mi pan

przebaczy, takiej a takiej, ale różne losy nam pisane...

Chciałem paść w tej minucie przed nią, chciałem powiedzieć coś wyjątkowego, ale sobie

wszystko przypomniałem i przemogłem się w sobie.

- Nie ma dla ciebie przebaczenia, piękna Polko, na wieki wieków amen.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Polka Kazimierza Bylicy
Twórczość Kazimierza Przerwy -Tetmajera, Szkoła, Język polski, Wypracowania
OSP -2006 r, OSP Kazimierz D
Biblijna nauka o grzechu-02, Kazania, Kaznodzieje i wykładowcy polscy, Kazimierz Sosulski, Seminariu
Obliczenia Wiktora
02-Karnawał w Wiktorii, J. Kaczmarski - teksty i akordy
Legendy z Kazimierza Dolnego, Bajki,mity legendy
Ruś Halicka za czasów Kazimierza Wielkiego
30 Wiktorowska Jasik Wplyw kosztow transportu
wiktorek zuz
15 Polityka wewnetrzna Kazimierza Wielkiego
Herbarz Polska Kazimierza Wielkiego
Adam Mickiewicz - Pan Tadeusz (opracowanie Kazimierza Wyki), FILOLOGIA POLSKA - UMCS-, II ROK, Roman
Co nowego wniosła do Twojej wiedzy o?szyzmie lektura Rozmowy z Katem Kazimierza Moczarskiego
spotkanie w przedziale, Michaił Zoszczenko: „Miłe spotkanie w przedziale kolejowym”
11. POEZJA KAZIMIERZA WIERZYŃSKIEGO, PARNASISTOWSKIE WIERSZE KAZIMIERA WIERZYŃSKIEGO
Szacowanie wiatru.wiktor
Kazimierz Wyka

więcej podobnych podstron