Tytuł oryginału:
PASSAGE BY NIGHT
Ilustracja na okładce:
ED SALTER
Opracowanie graficzne:
DARIUSZ CHOJNACKI
Redaktor
EWA MARKOWSKA
Redaktor techniczny:
JANUSZ FESTUR
Copyright © 1964 by Hugh Marlowe.
Published in the arrangement with Prava i Prevodi,
International Licensing Agency, Belgrade.
All rights reserved
For the Polish edition
Copyright CO by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
' Warszawa 1991
ISBN 83-85079-28-9
Dedykuję tę książkę
wujowi Bobowi
ROZDZIAŁ I
„Grace Abounding"
Manning obudził się niespodziewanie z głębokiego snu
pozbawionego marzeń. Wrócił do rzeczywistości w tym
samym momencie, w którym otworzył oczy. Patrzył przez
chwilę w sufit kabiny. Na całym ciele czuł kropelki potu.
Miał na sobie tylko dżinsy mocno sfatygowane przez
słońce i słoną wodę. Spojrzał na zegarek, opuścił nogi na
podłogę, siadł i wbił wzrok w bose stopy, myśląc o dokucz
liwym bólu, który usadowił się gdzieś za prawym okiem. Po
chwili usłyszał w zejściówce czyjeś kroki.
Człowiek, który wszedł, był Murzynem w nieokreślo
nym wieku. Jego bystre, inteligentne oczy tkwiły w pozna
czonej bliznami i pomarszczonej przez lata pracy na morzu
twarzy. Miał na sobie purpurową kurtkę, sponiewieraną
czapkę z daszkiem i jasnoniebieskie drelichy.
Manning spojrzał w górę i spytał grobowym głosem: -
Seth, kim ja, do diabła, jestem?
Marynarz uśmiechnął się. - Jeden z tych twoich dni,
co! Lepiej zajmij się przez chwilę szklaneczką rumu, a ja
zaparzę nieco świeżej herbaty.
- Niezły pomysł. A gdzie podział się nasz klient?
- Pan Morrison popłynął do rafy na ryby. Powiedział,
że będę mu tylko przeszkadzał. Mam nadzieję, że będzie dziś
miał więcej szczęścia niż wtedy z tym tuńczykiem. Z pewnoś
cią nie jest rybakiem.
7
Za sto pięćdziesiąt dolarów dziennie może robić, co
zechce, jeśli o nas idzie, i lepiej, żebyś o tym nie zapominał -
powiedział Manning.
Podążając za Sethem wspiął się po trapie zejściówki.
Przystanął na górze i oparłszy nogę o reling spoglądał na
zatokę. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o po
tężnych ramionach. Miał brązowe włosy rozjaśnione przez
słońce, twarz pokrywał mu dwudniowy zarost. Spalona
słońcem skóra obciągała ciasno kości, uwydatniając spo
kojne, pozbawione emocji oczy.
Jakąś milę dalej z zatoki wychodził dwumasztowy jacht,
kierując się północno-wschodnim szlakiem do Nassau. Tuż
obok niego płynął na północ niewielki wodolot, promienie
słońca załamywały się na jego srebrzystoniebieskim kad
łubie.
Jimmy Walker wozi turystów na Eleutherę -
stwierdził Seth, podając Manningowi herbatę. - Nieźle
zarabia w tym sezonie.
- I sporo wydaje - odparł Manning. - Co wieczór
większość zastawia w „Caravel".
- Tak... Myślę, że to nie rum go tam przyciąga...
- Czasem wydaje mi się, że lubisz kłopoty, Seth. -
Manning wylał za burtę resztę zawartości szklanki. - Czas,
bym poszukał Morrisona. Nie możemy pozwolić, żeby się
zgubił. Moja reputacja nie zniosłaby tego.
- Gdybyś ją tylko miał - stwierdził poważnie Seth
i pomógł Manningowi założyć akwalung, mocując sprzączki
i dociągając paski.
- Gdzie jest kusza? - spytał Manning.
Seth wzruszył ramionami. - Jedną zniszczyłeś w ze
szłym tygodniu, a drugą wziął pan Morrison.
Pewnie upoluje własną prawą stopę.
Manning naciągnął maskę na twarz i skoczył do czystej
wody. Przez chwilę nie poruszał się, sprawdzając działanie
8
zaworu powietrza, po czym ruszył w dół szerokim łukiem.
Nurkowanie miało dlań od niepamiętnych czasów nie
zastąpiony urok. Światło słoneczne, załamywane przez fale,
lśniło między barwnymi pasmami trawy morskiej, pokrywa
jącej dno grubym kobiercem, migotało odbite od muszli
i rozgwiazd, układając się na białym piasku.
Rafę tworzył las koralowców powyginany w fanta
styczne kształty - złe i niebezpieczne. Czarne skały wysta
wały nad powierzchnię wody niczym kolumny zrujnowanej
świątyni. Kilka wielkich srebrzyście pręgowanych okoni
walczyło ze sobą między krzewami koralowymi. Manning
znieruchomiał na chwilę, żeby na nie popatrzeć, potem
mocno zamachnął się płetwiastą stopą i popłynął dalej. Ryby
uciekły w popłochu.
Minął koralowce i po chwili stracił z oczu dno. Gdzieś
dalej, w głębinie, ławice tęczowych ryb wypełniały błękitną
przestrzeń lśniącymi obłokami zmieniającymi barwę przy
każdym ruchu.
Właśnie rozproszyły się w srebrny deszcz, przestraszone
gwałtownym pędem kilku makreli uciekających przed reki
nem. Manning usunął się nieco, a mimo to poczuł jeszcze
jakby muśnięcie niewidzialnej ręki, kiedy rekin przepływał
tuż obok niego. Poczekał chwilę, uczepiony postrzępionego
końca szczeliny, z twarzą przy ścianie. Parę sekund później
spostrzegł wynurzającego się z zielonej mgiełki Morrisona.
Amerykanin trzymał w jednym ręku pistolet harpu
nowy, w drugim kuszę, na której tkwił srebrny okoń.
Manning podążył za nim w górę. Morrison spostrzegł go,
zawisł na chwilę nieruchomo i uśmiechając się, potrząsnął
upolowaną rybą. Z jego prawego ramienia sączyła się
brązowa strużka krwi, zostawiając w zielonej wodzie długie,
ciemne pasma. Manning zbliżył się i stwierdził, że górna
część ramienia jego klienta jest nieprzyjemnie poszarpana
przez korale.
9
Amerykanin uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramio
nami, jakby chciał powiedzieć, że to nic takiego. W tej samej
chwili jego oczy rozszerzyły się alarmująco. Gdy Manning
zaczął się obracać, coś uderzyło go w plecy z tak oszałamia
jącą siłą, że zatrzymał się dopiero na skalnej ścianie, którą
przed chwilą opuścił. W podświadomości zarejestrował tylko
srebrzystoniebieski błysk. Okręcił się i dostrzegł barakudę
wielkości co najmniej ośmiu stóp znikającą w ciemności.
Morrison odbezpieczył pistolet harpunowy i ruszył
w dół, w zieloną głębię, ciągnąc za sobą kuszę na linie.
Manning wyciągnął nóż i podążył za nim. Złapał kuszę
i załadował ją. Spostrzegł, że Morrison próbuje wcisnąć się
w wąską szczelinę między skałami.
W tym momencie wróciła barakuda. Błysnęła w wodnej
mgle i zawisła może dwadzieścia stóp od Amerykanina.
W chwilę później dołączyła do niej druga.
Brązowe pasemko krwi było coraz gęściejsze i Manning
nie miał wątpliwości, że w ciągu kilku sekund ściągnie tu
znacznie więcej śmiertelnie niebezpiecznych ryb. Skierował
się w górę, celując w białe podbrzusze najbliższej barakudy.
Strzelił, a ryba rzuciła się w agonii, wyrywając mu kuszę
z rąk. Przewróciła się na grzbiet, bijąc ogonem tak mocno, że
woda wokół zawrzała jak w kotle. Morze zabarwiło się
krwią.
Manning podpłynął do Morrisona i pomógł mu wydo
stać się ze szczeliny. Kiedy się odwrócił, druga barakuda
zbliżała się właśnie do swojej towarzyszki. Opuszczona dolna
szczęka odsłaniała zachodzące na siebie mordercze zęby.
Woda zawirowała i po chwili barakuda ukazała się ich
oczom ponownie. Z pyska wystawały jej poszarpane kawałki
skóry i kości. Gdy z mroku zaczęły wynurzać się kolejne
smukłe, srebrne kształty. Manning chwycił Morrisona za
ramię i pchnął w górę, ku powierzchni.
Płynęli przez płycizny, ponad błyszczącymi zielonymi
10
i czerwonymi koralowcami, aż ukazało się nad nimi dno
Grace Abounding.
Wówczas wynurzyli się na powierzchnię.
Morrison pierwszy wspiął się po trapie, Seth pomógł mu
pokonać reling. Kiedy Manning wdrapał się na łódź, zoba
czył, że Amerykanin leży bez sił na pokładzie z szeroko
rozrzuconymi ramionami.
Manning odsunął maskę i zdjął akwalung. Seth spojrzał
na niego pytająco. - Mieliście kłopoty?
- Pan Morrison zadrasnął się w ramię i para barakud
zwietrzyła w tym swój interes.
Morrison siadł, a Seth zbadał go i potrząsnął głową. - -
Mówiłem panu, że trzeba uważać na te cholery, panie
Morrison. Nie wolno sobie pozwolić na upływ krwi, kiedy
poluje się na ryby. Większość tych wodnych koleżków
zostawi pana w spokoju, ale nie wtedy, gdy poczują krew.
- Spróbuję o tym pamiętać - obiecał Morrison.
Manning pomógł mu wstać. - Chodźmy na dół. Zajmę
się pańskim ramieniem. Seth musi wracać do swojej ro
boty.
Morrison usiadł na jednej z koi z ręcznikiem przerzu
conym przez ramiona. Drżał lekko. Manning wydostał
z szafki butelkę rumu, napełnił szklaneczkę i podał ją
gościowi. Amerykanin przełknął i uśmiechnął się z podzięko
waniem. - Miałem nadzieję, że te wszystkie historie o re
kinach i barakudach atakujących nurków to bzdury wyssane
z palca.
Dotąd dopóki ryby nie poczują krwi odparł
Manning, delikatnie przemywając głębokie rozcięcie.
I jeszcze jedno. Niech pan zawsze załaduje kuszę zaraz po
strzale. Nigdy nie wiadomo, kiedy może być potrzebna.
Nic sądzę, bym jeszcze kiedyś o tym zapomniał.
Morrison skrzywił się.
W drzwiach pojawił się Seth. Kapitanie, zbliża się
Bonaventura.
11
- Zostań tutaj zdecydował Manning i dodał, zwra
cając się do Morrisona. - To mój stary przyjaciel. Muszę
zamienić z nim kilka słów.
Otworzył szufladę, wyjął z niej niewielką, płaską paczu
szkę i wyszedł na pokład.
Bonaventura
była starą dalekomorską łodzią rybacką.
Niegdyś ozdabiało ją malowidło wyobrażające drużynę
piłkarską w biało-zielonych strojach, teraz to arcydzieło
schodziło z drewna jak zwiędła skóra, odsłaniając nagie
burty. Pomost sternika unosił się dobre dziesięć stóp nad
pokładem i kiedy łódź zawracała, kołysał się niebezpiecznie
z boku na bok, jak gdyby nie mógł się zdecydować, gdzie
wypada jego środek ciężkości.
Na pokładzie było dwóch ludzi. Młody chłopiec w płó
ciennych spodniach, opalony na ciemny brąz, i szczupły,
łysiejący mężczyzna w średnim wieku. Obaj trzymali w rę
kach bosaki. W chwili gdy odbijacze obu łodzi uderzyły
o siebie, Manning znalazł się na łodzi swego przyjaciela.
W zagłębieniu pokładu leżało kilka dużych ryb, trzy czy
cztery tuńczyki i para wahoo. Nad martwymi pyskami
unosiła się brzęcząca chmara much. Ze sterówki wychylił się
Sanchez, uśmiechając się szeroko. - Chodź na górę, amigo.
Miał około sześćdziesiątki, ale jego ciało wysuszone na
wiór przez słońce i morze było ciągle silne i muskularne.
Kiedy Manning wspiął się po trapie, Sanchez właśnie
kończył rozlewać gin do dwóch szklanek nie pierwszej
czystości. Odwrócił się i podał mu jedną.
- Twoje zdrowie - wzniósł toast po hiszpańsku,
z uroczystą powagą.
- I twoje -- odparł Manning płynnie w tym samym
języku. -- Co tam w Hawanie?
-- To co zawsze. Stary odwrócił się i splunął przez
okno. - Przedtem jeszcze mieliśmy nadzieję, ale teraz, kiedy
Ameryka przyrzekła się nie wtrącać...
12
Manning przełknął swój gin. - Co powiesz na mały
zakład? Stawiam sto dolarów amerykańskich, że za rok od
dzisiaj Castro nie będzie już rządził na Kubie.
Stary zaśmiał się, splunął w dłoń i przybił zakład. - Nie
mogę odmówić. - Wzniósł szklankę. - Za Castro. Niech się
ugotuje w piekle.
Wyjął z szuflady pudełko smukłych cygar i poczęstował
Manninga. - Co z Marią? Ciągle śpiewa w tym klubie...
„Caravel"?
Manning przytaknął. Wyjął z kieszeni kurtki niewielką
paczuszkę i rzucił ją na stół do map.
To list od niej. Jak się czuje jej matka?
Sanchez westchnął. Nie najlepiej, amigo. Nic mów
o tym Marii. Ma dosyć własnych zmartwień. Z kieszeni
kurtki wydobył poplamioną kopertę i przesunął ją po stole
w stronę Manninga. - List od starej kobiety. Napisała,
oczywiście, że wszystko w porządku. Chce, żeby Maria tak
myślała.
- Ciągle nie ma szans, żeby ją stamtąd wyciągnąć?
Sanchez potrząsnął głową. - Niemożliwe. Jej stan na
to nie pozwala.
Klepnął Manninga po ramieniu. - W przyszłym roku
będzie lepiej. Wrócicie oboje, ty do tego skradzionego
interesu, Maria do domu... Wszystko będzie jak dawniej.
Manning pokiwał głową. - Wszystko się zmienia.
Sanchez. Przeszłość nie wraca. Nigdy.
- Może i masz rację. - Sanchez westchnął i podał
Manningowi rękę. Wracaj z Bogiem, amigo, i powiedz
Marii, żeby na siebie uważała. W zeszłym tygodniu zabito
w Hondurasie dwóch naszych ludzi. Zastrzelili ich na ulicy.
Fidel ma długie ręce.
Nie martw się. Na Kubie może być Bogiem, ale tutaj
nic nie znaczy. - Manning wszedł na trap. - Spotkamy się
za miesiąc.
13
W chwili gdy Manning przeskoczył na Grace Aboun
ding,
na pokładzie ukazał się Morrison, a tuż za nim Seth.
Amerykanin przystanął i zapalił papierosa. Kiedy podniósł
głowę, Bonawentura odwróciła się już w stronę morza,
ukazując swoją nazwę, a także nazwę macierzystego portu
wypisane na rufie.
- Hawana? - Morrison zdziwił się. - Nie wie
działem, że kubańskie łodzie wypływają tak daleko na
północ.
- Gdy łowią tuńczyka albo wahoo, muszą - odparł
Manning. - Od wybuchu rewolucji zdani są całkowicie na
własne siły. Żadna inna łódź nie podpłynie do nich bliżej niż
na milę. Mają brzydki zwyczaj konfiskowania w imię
rewolucji wszystkiego, co im wpadnie w ręce.
- Mam wrażenie, że słyszałem gorycz w pana głosie?
- Jasne. Miałem w Hawanie małą firmę ratowniczą.
Fidelistas
skonfiskowali ją, jak zresztą - wszystkie inne w
mieście. Zdążyłem ocalić tylko Grace Abounding.
- Nie przepada pan za naszym przyjacielem Castro?
Manning wzruszył ramionami. - Jest dość inteligent
ny. Potrafił przeprowadzić rewolucję przy pomocy osiem
dziesięciu dwu ludzi, ale już zaczyna się to rozpadać. Taki
stan jak teraz nie może trwać wiecznie.
- Ma pan na myśli interwencję Rosjan.
- Mam na myśli coś znacznie ważniejszego, przynaj
mniej z jego punktu widzenia. Zwykłych, brudnych chło
pów - guagiros. Obiecano im, że po rewolucji dostaną
ziemię, a tak się jakoś złożyło, że większość tego, co im
przydzielono, to dziewicza dżungla albo skały. Można
powiedzieć, że ludzie zaczynają tracić cierpliwość.
- Może dzięki temu odzyska pan swoją firmę szybciej,
niż się pan tego spodziewa?
- Nadzieję należy mieć zawsze. - Manning spojrzał
na zegarek. Jeżeli ruszymy teraz, w Johnstown znajdziemy
14
się przed zmrokiem. Postawi mi pan tego obiecanego drinka,
bo choć nie złapaliśmy tuńczyka, dzisiejsze popołudnie było
pełne emocji.
- Z największą przyjemnością - zgodził się Morri
son, schodząc pod pokład.
Seth wybrał kotwicę, a Manning wszedł do sterówki
i uruchomił silniki. W chwilę później płynęli w stronę zatoki
pełną parą.
ROZDZIAŁ II
Spanish Cay
Do Spanish Cay dotarli późnym wieczorem. Plaża
tworzyła białą linię obrzeżoną palmami ostro odcinającymi
się od oślepiająco pomarańczowych skał.
Gdy Grace Abounding wpływała do przystani w Johns
town, jej pasażerowie mogli podziwiać dalekomorski krążo
wnik zbliżający się do kanału. Po wodzie niósł się w za
padającym zmierzchu czyjś beztroski śmiech, wesoły i dźwię
czny, przeplatając się z warkotem silnika.
Manning zredukował szybkość i skierował łódź w stro
nę falochronu z tłuczonego kamienia, który stanowił wscho
dnią ścianę przystani. Na murze siedział wysoki, przystojny
Murzyn w mundurze policji kolonialnej i palił papierosa.
Podniósł się i złapał cumę rzuconą przez Setha.
Manning wyłączył silniki, narzucił na siebie starą mary
narską kurtkę i wyszedł na pokład. Morrison już na niego
czekał. Kiedy wspięli się na falochron po zardzewiałym,
żelaznym trapie, młody policjant siedział znów w tym samym
miejscu, jakby się nigdy stamtąd nie ruszał.
Uśmiechnął się szeroko, ukazując komplet mocnych
białych zębów. - Udało się coś złapać, panie Manning?
Manning potrząsnął głową. - Ani sztuki, Joe.
Odwrócił się do Morrisona. - Miał już pan okazję spotkać
sierżanta Howarda? Pełni służbę w imieniu imperium bry-
16
tyjskiego albo tego, co z niego tutaj zostało. Trzyma nas
wszystkich w ryzach.
Morrison skinął głową. - Widzieliśmy się przez chwilę
wczoraj, zaraz po przylocie. Może przyłączy się pan do nas,
sierżancie, i pokrzepi drinkiem?
- Jeśli idzie o mnie, to trochę za wcześnie. Pewnie
znajdę was później.
Zapraszamy powiedział Morrison i ruszył wzdłuż
falochronu, zostawiając sierżanta pogrążonego w rozmowie
z Sethem.
Szli wzdłuż brzegu w milczeniu, wsłuchani w dziwny,
pulsujący rytm goombay, miejscowej wersji calypso. Zbliżyli
się do „Caravel" - budynku stojącego tuż za przystanią,
którego tarasy przyjemnie ocienione migdałowcami zachę
cały do wypoczynku.
Ten niedrogi nadmorski hotel, własność marynarza,
przyciągał wielu ludzi, których źródła utrzymania były co
najmniej wątpliwe. W sezonie „Caravel" odwiedzali też
turyści, poszukujący tutaj niepowtarzalnej atmosfery. Ceny
wzrastały proporcjonalnie do liczby turystów, ale stali goście
ciągle zaglądali w to miejsce.
Poza urządzeniem małego kasyna niewiele zmieniono
w oryginalnym wystroju lokalu. Pod sufitem wciąż się
obracały staromodne wentylatory usiłujące zastąpić klima
tyzację, a w ścianach tkwiły długie podświetlone akwaria,
w których mieniły się tropikalne ryby.
Nieduży parkiet otaczały gęsto ustawione stoliki, w wię
kszości już zajęte, jako że na wyspie panował zwyczaj
wczesnego jadania wieczornego posiłku. W rogu pomie
szczenia kilku mężczyzn grało calypso na niewielkim po
dium, tuż obok znajdowało się sklepione przejście przesło
nięte kotarą z koralików i muszelek. Kilka par poruszało się
w rytm muzyki.
Manning i Morrison przepchnęli się przez tłum i Ame-
2 Nocne.
17
rykanin zamówił dwie porcje ginu. Przy końcu baru sie
dział Jimmy Walker, widniała przed nim opróżniona w po
lowie szklaneczka. Miał na sobie starą kurtkę Królew
skich Sił Powietrznych bez naszywek. Beret od munduru
zsunął mu się do przodu ocieniając młodą twarz i beztroskie
oczy.
Na widok Manninga wyszczerzył zęby w uśmiechu. -
Widziałem was, jak kotwiczyliście. Dobrze poszło?
Manning pokręcił przecząco głową. - A jak twoje
interesy?
Nie mogę narzekać. Płynąłem dziś z Nassau z kom
pletem pasażerów.
Nigdy nic zrozumiem, jak ty to robisz, że stary
Walrus
jeszcze utrzymuje się na wodzie stwierdził Man
ning. - Chcesz jeszcze coś wypić?
Walker opróżnił szklaneczkę i potrząsnął głową.
Muszę jeszcze zatankować na nabrzeżu. Zabieram kilka
osób z powrotem do Nassau, chcą złapać o północy lot do
Miami. Powiedz Marii, że przykro mi tracić jej występ.
- Powiem -- przyrzekł poważnie Manning.
- Jestem pewien. - Walker uśmiechnął się zuchwale,
odwrócił i zniknął między gośćmi.
Manning poczęstował Morrisona papierosem.
Wątpię, czy chciałbym go lepiej poznać - stwierdził
Amerykanin. - Jest chyba zbyt zadziorny.
Jest jeszcze młody, i tyle odparł Manning. -
Wydaje mu się, że się zakochał.
- A nie?
- Kto go tam wie? Znalazł się w tym wieku, kiedy
człowiek kocha się w każdej napotkanej kobiecie.
- Jestem szczęśliwy mogąc powiedzieć, że jest to faza,
z której nigdy nie wyrosłem. Morrison opróżnił swoją
szklaneczkę. Pójdę wziąć teraz prysznic. Jeżeli ma pan
ochotę, możemy później razem coś zjeść.
18
Manning pokręcił głową przecząco. - W każdym razie
dziękuję.
- Może innym razem. - Morrison wyjął portfel
i położył na ladzie kilka banknotów. - Mała zaliczka na
początek.
Manning przeliczył pieniądze i zmarszczył brwi. -
Umawialiśmy się na sto pięćdziesiąt dziennie. Jest o sto za
dużo.
- Mam wrażenie, że jestem panu winien co najmniej-
nową kuszę. - Morrison uśmiechnął się. - O której
spotkamy się rano? Wciąż mam zamiar złapać tuńczyka.
- Nie ma sensu płynąć zbyt wcześnie. Niech pan
będzie przy falochronie o ósmej.
- Będę czekał.
Amerykanin ruszył przez tłum, a Manning wetknął
pieniądze do tylnej kieszeni i zamówił dużą porcję rumu.
Kiedy przypalał nowego papierosa, niespodziewanie za
brzmiał werbel. Parkiet opustoszał w jednej chwili, światła
przygasły, a z przejścia za muzykantami wychynął jakiś cień.
Przez salę przeleciał cichy szmer, jakby wszyscy obecni
wstrzymali oddech. Maria Salas miała na sobie czarne,
wąskie spodnie ze skóry, białą jedwabną koszulę zebraną na
piersiach w węzeł, a na głowie czarny kapelusz z szerokim
rondem podgiętym nieco ku górze, ocieniającym jej twarz.
Przez chwilę stała bez ruchu, jak gdyby na coś czekając,
i tylko jej palce poruszały się delikatnie po strunach gitary.
Potem zaczęła śpiewać.
Nie miała prawdziwie pięknego głosu, ale było w nim
coś jak dotyk zmierzchu, jak umierająca fala, coś. co
wzruszało i chwytało za gardło. Prawdopodobnie nie więcej
niż pół tuzina osób spośród siedzących na sali rozumiało,
o czym dziewczyna śpiewa, lecz nikt się tym nie przejmował.
Manning przypomniał sobie pierwsze wspólne spotka
nie w gorące czerwcowe popołudnie. Statek rybacki wypeł-
19
niony od dziobu po rufę uciekinierami z Kuby dryfował
bezwładnie po zatoce. Ogromna cierpliwość i spokój dziew
czyny, które w takiej sytuacji były czymś aż przerażającym,
przyciągnęły jego uwagę.
Nie była piękna. Opalona skóra miała oliwkowy odcień,
a czarne, niemal granatowe włosy przytrzymywała szkar
łatna tasiemka. Jednak teraz, w estradowym kostiumie,
wyglądała tak, że żadna inna kobieta na sali nie mogła się
z nią równać.
Kiedy piosenka ucichła, przez chwilę w powietrzu
zawisła rozedrgana cisza, potem nagle zerwała się burza
oklasków. Dziewczyna przyjmowała aplauz jak torero na
placu w stolicy Meksyku, stojąc mocno na prostych nogach
ze złączonymi stopami i trzymając kapelusz w wyciągniętej
prawej ręce.
Manning zamówił drugą szklaneczkę rumu.
Maria śpiewała teraz flamenco tańcząc i wybijając rytm
wysokimi obcasami hiszpańskich butów. Zakończyła pieśń
ostrym, szorstkim akcentem, który dotarł aż do dna duszy
każdego ze słuchających.
Tym razem aplauz trwał znacznie dłużej. Dziewczyna
zniknęła za koralikową zasłoną i po chwili ukazała się
ponownie. Stanęła wyprostowana, ze złączonymi stopami.
Obracała się powoli, wędrując wzrokiem po wszystkich
obecnych. Wreszcie napotkała wejrzenie Manninga.
Podniósł szklaneczkę w jej stronę, a ona skinęła lekko
głową. Zaśpiewała jeszcze raz, pod koniec utworu tańczyła,
zbliżając się coraz bardziej do zasłony. Wreszcie zniknęła za
nią, ciągle śpiewając, jej głos zginął w oddali.
Muzycy zaintonowali kolejne goombay, a Manning
opuścił swoje miejsce przy barze i przepchnął się do kasyna.
Było jeszcze dosyć wcześnie i pomieszczenie świeciło pus
tkami. Dwie czy trzy osoby stały przy ruletce, ale krupier
stawiał sobie pasjansa dla zabicia czasu.
20
Właściciel „Caravel", Kurt Viner, siedział za biurkiem
w głębi sali, licząc wpływy z poprzedniego wieczora. Kie
rownik sali kręcił się w pobliżu. Kurt Viner był szczupłym,
siwiejącym Niemcem koło pięćdziesiątki. Miał na sobie białą
wieczorową marynarkę, a potrafił nosić ją tak, że roztaczał
dookoła siebie wrażenie dyskretnej, arystokratycznej ele
gancji.
Zauważył wchodzącego Manninga i pozdrowił go ge
stem ręki. - Jak leci, Harry?
Manning wyjął dwieście pięćdziesiąt dolarów, które dał
mu Morrison, i rzucił je na biurko. - Mała zaliczka. Zdaje
się, że miałem tu ostatnio jakieś niewielkie zaległości?
Viner wstał i skinął na kierownika sali.
- Zapisz to na konto pana Manninga. Gdybyś mnie
potrzebował, będę w biurze. - Odwrócił się do Mannin
ga. - Zapraszam cię na drinka, Harry. Z dala od tego
hałasu. - Minął obite na zielono drzwi w rogu sali,
a Manning podążył za nim.
Pokój, do którego weszli, był urządzony z dużym
smakiem we współczesnym stylu szwedzkim. Ściany ze
świeżych bel drewnianych zdobiły ręcznie malowane tapety,
pod oknem mieścił się niewielki narożny barek. Manning
usiadł na jednym ze stołków, a Viner wsunął się za kontuar.
- Morrison musi być niezłym klientem. Kim on jest?
- Prawdziwym estetą czy kimś w tym rodzaju -
odparł Manning. - Co za różnica? Wszyscy są tacy sami.
Brzuchaci biznesmeni w średnim wieku z kupą pieniędzy,
szukający rozrywki. Zaraz po przyjeździe rozpakowują
bagaże, ubierają się niczym bohaterowie Hemingwaya i idą
na nabrzeże, spodziewając się, że znajdą tam tuńczyka na
srebrnym talerzu.
- Za którego przyzwoicie zapłacą, pamiętaj o tym -
dokończył Viner. - I to w dolarach. To bardzo praktyczna
waluta w dzisiejszych czasach.
21
To fakt, który biorę pod uwagę.
Zdaje się, że nie przepadasz za Morrisonem.
- Straciłem przez niego kuszę. Co prawda zapłacił mi
za nią. choć wie, że jestem ubezpieczony. Może jest trochę
lepszy niż inni.
- Z pewnością. Dwieście pięćdziesiąt dolarów dzien
nie to bardzo dobra zapłata, jakkolwiek by liczyć. - Viner
zawahał się, a potem dodał wolno: - Wiesz, Harry, zawsze
możesz u mnie korzystać z kredytu, ale zdaje się, że ostatnio
masz kłopoty z zarobieniem na życie.
- A masz jakiś pomysł?
Niemiec powtórnie napełnił swoją szklaneczkę. - Pły
wasz czasami do Miami, prawda?
Manning pokiwał głową. - No i co?
- Grace Abounding nie jest taka mała. Mógłbyś zabie
rać pasażerów.
Manning zmarszczył brwi. Masz na myśli kubań
skich uciekinierów? Nielegalnych imigrantów? Czy ty masz
pojęcie, czym to grozi?
- Zapłata może być wysoka.
- Jasne. Pięć lat w pierdlu. To wybrzeże aż się roi od
małych stateczków, szczególnie od czasu kryzysu kubań
skiego. Swoją drogą czemu się tym interesujesz? Przecież nie
potrzebujesz pieniędzy.
Możesz przyjąć, że czuję się z nimi w jakiś sposób
związany. Kilka lat po wojnie sam byłem uciekinierem. -
Viner uśmiechnął się. Przemyśl to, Harry. Moja oferta jest
aktualna.
Manning opróżnił szklaneczkę i wstał. - Myślę, że dam
sobie radę w jakiś inny sposób. W każdym razie dziękuję ci.
No, na razie.
Wyszedł z biura i przez kasyno ruszył w kierunku baru.
Na moment zawahał się, a potem zawrócił, wszedł do hallu,
minął recepcję i wspiął się po schodach na pierwsze piętro.
Zupełnie niespodziewanie zdał sobie sprawę z pa
nującego tu spokoju. Idąc szerokim korytarzem wyłożonym
grubym dywanem słyszał kobiecy śmiech, dziwnie odległy
i nierealny. Muzyka dobiegająca z parteru mogłaby równie
dobrze pochodzić z innego świata.
Otworzył drzwi na końcu korytarza i wszedł do pokoju.
Pomieszczenie, pogrążone w cieniu, rozjaśniała jedna tylko
nocna lampka umieszczona na niewielkim stoliku. Okna na
taras były szeroko otwarte, a zasłony lekko falowały poru
szane podmuchami wiatru.
Na tarasie w plecionym trzcinowym foteliku siedziała
dziewczyna szczelnie zawinięta w kosmaty szlafrok dla
ochrony przed wieczornym chłodem.
- Hallo, Harry - powiedziała miękko.
Manning wyciągnął papierosy i zapalił zapałkę, trzy
mając ją w zagłębieniu dłoni. Dziewczyna nachyliła się nieco,
a jej rysy wyostrzone przez blask ognia sprawiły, że wyglą
dała jak płaskorzeźba. Oczy przypominały ciemne sadzawki.
Jak minął dzień? -- zapytała.
- Nie gorzej niż zazwyczaj. To wspaniałe życie, dopó
ki ma się na nie siły i ochotę. - Nie zdołał usunąć goryczy ze
swojego głosu i dziewczyna potrząsnęła głową ze smutkiem.
-- Nie możesz tak dalej żyć, Harry. Nic możesz ciągle
myśleć tylko o przeszłości. Miałeś kiedyś w Hawanie nie
wielki interes, ale go straciłeś. Dlaczego nie możesz tego
zaakceptować, zamiast wciąż żyć z dnia na dzień, mając
nadzieję, że jakiś cud przywróci ci to, co straciłeś.
Nikt nie musi się mną przejmować - odparł.
Jakoś żyję.
- Tylkojakoś. - W jej głosie pojawił się ślad złości. - -
Co to za życie dla człowieka takiego jak ty? W Hawanie
zaczynałeś od zera. Dlaczego nic możesz zacząć jeszcze raz?
- Może jestem zmęczony - odparł. - Pamiętaj, to
było piętnaście lat temu. - Zamilkli na chwilę. - Właśnie
23
rozmawiałem z Vinerem. Chce, żebym szmuglował ucie
kinierów na Florydę. Szybki nocny przerzut i żadnych
pytań.
Przestraszona wychyliła się do przodu. - Nie zgodziłeś
się?!
- Nie przejmuj się - odrzekł spokojnie. - Ciągle
jeszcze mam trochę oleju w głowie. - Z kieszeni kurtki
wyciągnął kopertę i rzucił jej na kolana. - List od twojej
matki.
Maria zerwała się na równe nogi i pobiegła do sypialni.
Patrzył przez moment, jak gorączkowo otwiera kopertę
w świetle lampy, potem odwrócił się i oparł o balustradę.
Po chwili dziewczyna wróciła. Stanęła tuż koło niego
i spytała: - A Sanchez? Jak on się ma?
- Wyglądał zupełnie nieźle.
- Mówił coś?
Manning spojrzał w dół, próbując wyczytać coś z jej
oczu, ale twarz dziewczyny okrywał cień.
- Powiedział tylko, że dwóch waszych ludzi zamordo
wano w Hondurasie w zeszłym tygodniu. Kazał mi przeka
zać, żebyś była ostrożna. Ten Castro ma długie ręce.
- Więc powinien uważać - odparła - bo może je
łatwo stracić.
Manning zachmurzył się. - Czy ty jesteś w coś
zamieszana, Mario? W coś, o czym powinienem wiedzieć?
- W nic, czym mógłbyś się martwić, Harry. - Uśmie
chnęła się. - Naprawdę.
Manning odwrócił się i oparł ponownie o balustra
dę. Stała przy nim tak blisko, że ich ramiona stykały się
leciutko za każdym razem, kiedy się poruszyła. Od morza
nadchodził świeży powiew, znad przystani podnosiła się
leciutka mgła.
Manning czuł spokój, ale i zniecierpliwienie, zdawał się
szczęśliwy i niezadowolony jednocześnie. To był paskudny
24
dzień, a przeszłość zbyt łatwo opanowywała jego myśli.
Westchnął i wyprostował się.
Maria spojrzała na niego. Jej twarz tworzyła w ciemno
ści białą, rozmazaną plamę.
- O czym myślisz?
- O życiu - powiedział. - Niczego nie można być
pewnym. Niczego.
Przysunęła się do niego bliżej i zacisnęła dłonie na
klapach kurtki. Objął ją i przytulił. Gdzieś na horyzoncie
morze wykwitało białymi obłoczkami piany.
- Będzie sztorm, jeszcze przed świtem.
Dziewczyna spojrzała na morze i zadrżała z zimna. -
Chodźmy do środka, Harry. Następny występ mam dopiero
o jedenastej. Za trzy godziny.
Delikatnie wyswobodziła się z jego ramion i wróciła do
pokoju. Stał jeszcze przez chwilę, patrząc na morze, gdy
wtem podmuch wiatru obudził gdzieś na szczycie dachu
dźwięki podobne do niesamowitego lamentu, napełniając go
uczuciem irracjonalnego niepokoju. Odwrócił się szybko
i poszedł za nią.
Leżał uwięziony w mrocznym śnie, budząc się co jakiś
czas i podświadomie czując, iż wiatr staje się coraz potę
żniejszy, a gdzieś daleko, na pełnym morzu, uderzył poje
dynczy grom zwielokrotniony głuchym pogłosem.
W pewnej chwili wyciągnął rękę i zdał sobie sprawę, że
jest sam. Odrzucił pościel i sięgnął po zegarek. Minęła
jedenasta. Jakiś czas siedział marszcząc brwi, aż przypomniał
sobie, że to piątek i Maria ma jeden występ więcej. Widocznie
zdecydowała się go nie budzić.
Podniósł się energicznie, wszedł do łazienki i odkręcił
prysznic. Lodowate igiełki wody masowały mu skórę. Kiedy
się ubierał, czuł się rześki i wypoczęty.
25
O jedenastej trzydzieści zszedł na dół. Wiatr stukał
okiennicami wzdłuż całego tarasu. W kasynie było jeszcze
kilka osób, ale bar świecił pustkami.
Na wysokim stołku siedział tylko Morrison. Sączył gin
i przeglądał jakieś stare czasopismo żeglarskie. Zerknął
w górę i uśmiechnął się. - Witam. Co pan powie na drinka?
Manning ogarnął spojrzeniem opustoszały parkiet. -
Co tu się dzieje? Kiedy skończył się występ?
Dzisiaj nie było nocnego występu - powiedział
Morrison. Gwałtowny podmuch wiatru uderzył o frontową
ścianę budynku. - Wygląda na to, że chciałby tu wejść.
Manning obrócił się w stronę drzwi i poczuł, że znów się
w nim obudził nieuchwytny, irracjonalny niepokój. Z drzwi
prowadzących do kasyna wynurzył się Viner, niosąc pod
pachą kasetkę z pieniędzmi. Kiedy przechodził koło baru.
Manning przytrzymał go za ramię.
Co się, do diabła, tutaj dzieje? Maria powiedziała
mi, że ma występ o jedenastej. Gdzie ona jest?
Viner postawił kasetkę na barze i westchnął ciężko. -
Może lepiej się napij, Harry.
Zanim Manning zdążył powiedzieć cokolwiek, na ze
wnątrz dał się słyszeć krzyk, a w chwilę później frontowe
drzwi rozwarły się szeroko, rzucone podmuchem wiatru aż
na ścianę.
Człowiek, który zataczając się wpadł do środka, dyszał
ciężko, jak po długim biegu. Jego płaszcz ociekał wodą.
Dotarł do baru i wsparł się o niego, z trudnością łapiąc
świszczący oddech.
Był to Saunders, marynarz, który w czasie sezonu
pływał niedużym statkiem czarterowym.
Viner wszedł za bar, nalał rumu do szklaneczki i prze
sunął ją po blacie w stronę przybyłego. Wypij to i opanuj
się. Co się stało?
Jimmy Walker wypłynął na tej swojej kupie złomu
26
na morze. - Saunders pociągnął łyk rumu i zakrztusił się. -
Byłem jakieś dwie mile dalej, przy Blackstone Reef. Tam jest
taki prąd, że morze rwie jak rzeka! I jeszcze ten wiatr!
- Dobra, nieważne - przerwał Manning. - Co się
stało?
- Żebym tak był zdrów, jeśli wiem. Piekielny łoskot.
Kiedy spojrzałem, szedł w wodę jak kamień.
- I nie ruszył pan na pomoc? - zapytał Morrison.
- Moją balią? Proszę pana, zrobiłem, co mogłem, żeby
się tu dostać w całości. Pomyślałem sobie, że najlepsze, co
mogę zrobić, to sprowadzić pomoc. Prawdziwą pomoc.
Rozległ się nagły brzęk tłuczonego szkła. To Viner
upuścił butelkę rumu, którą dotąd trzymał w ręku. Zachwiał
się lekko i oparł o bar. Jego twarz była zupełnie biała.
- Na miłość Boską, opanuj się - powiedział Ma
nning. - Bierz płaszcz i zmywamy się stąd.
- Nic nie rozumiesz, Harry. Maria była na tej łodzi.
Manning zamarł w pół kroku, gapiąc się na niego. Czuł
ogarniający go powoli lodowaty chłód. W tej samej chwili
niebo otworzyło się z łoskotem piorunu i na „Caravel"
spadły strugi ulewnego deszczu.
ROZDZIAŁ III
Ciemne wody
Kiedy Grace Abounding opuszczała przystań, deszcz
przybrał jeszcze na sile. Manning zwiększył szybkość maksy
malnie i statek wspinał się na fale przypływu z taką siłą
i zręcznością, aż Joe Howard został daleko w tyle na swej
starej policyjnej łodzi motorowej. Manning był dziwnie
spokojny. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogliby
przybyć za późno. Chciało mu się palić, ale nie mógł znaleźć
żadnego papierosa. Morrison podał mu swojego i przypalił.
- Jakie mają szanse?
- Dość duże - odparł Manning. - Dam głowę, że
stary Walrus i Jimmy płynęli z kompletem pontonów i innych
takich rzeczy na wypadek jakichś kłopotów. Jimmy zawsze
o to dbał. Zdaje się, że to nawyk ze służby wojskowej.
- A co z rafami, przy których łódź poszła na dno?
- Tego się obawiam.
Saunders wyjął z ust fajkę i przytaknął: - Morze robi
różne niespodzianki w czasie takiej pogody.
Grace Abounding
wspięła się na kolejną falę i nagle,
pchnięta niespodziewanie silnym bocznym podmuchem,
zsunęła się w przepaść między falami.
Morrisona i Saundersa gwałtownie rzuciło na bok,
tylko Manning, który zdążył uchwycić koło sterowe, zdołał
utrzymać się na nogach. Szybko ustawił łódź w poprzednim
28
położeniu, przygotowując ją na przyjęcie uderzenia nastę
pnej góry wodnej.
W świetle kompasu Morrison wyglądał na chorego
i przerażonego. - Czy to się często zdarza?
- Zazwyczaj nie częściej niż raz - odparł sucho
Manning.
Drzwi od salonu otworzyły się, wypuszczając trochę
światła. Po chwili w zejściówce pojawił się Seth, niosąc
termos z herbatą i kubek.
Ludzie, co za pogoda! Dawno już nie było tak źle.
Nie musi pan nas o tym przekonywać - stwierdził
Morrison. - Jak się czuje Viner?
Ma kłopoty z żołądkiem, jak zwykle. Równie do
brze mogliśmy go zostawić na suchym lądzie.
Manning przełknął łyk parzącej herbaty i podał kubek
Saundersowi. Nad pokładem świeciły czerwone i zielone
lampki sygnalizacyjne, a poza nimi były już tylko noc
i morze.
Kilka minut później przestało padać i na niebie pokazał
się księżyc, przeświecając między szybko sunącymi chmu
rami. Wiatr zamarł i sztorm skończył się tak samo nagle, jak
zaczai.
Grace Abounding
płynęła gładko przed siebie, połykając
morze rozciągające się aż po horyzont. Za rufą zostawiła
smugę falującej wody osrebrzonej promieniami księżyca.
Niespodziewanie nad dźwięk silnika wzbił się głuchy
łoskot i tuż za rufą wykwitła pięćdziesięciostopowa fontanna
wody.
-- Co to było? - przestraszył się Morrison.
Bąbel powietrza wyjaśnił Saunders. - Zawsze się
tak robi w czasie takiej pogody. Pod nami jest rafa. A w rafie
pełno dziur.
W miarę jak zbliżali się do celu, rozmowa zamierała.
Fale rozpryskiwały się o wielki, postrzępiony wał wyniesiony
29
co najmniej trzydzieści stóp nad powierzchnię wody i spy
chały łódź w tym kierunku. Manning obrócił powoli koło
sterowe, szukając drogi między skałami. Fale uderzały teraz
o stępkę, wydając puste, klaszczące dźwięki. Woda pieniła się
wzbijana wysoko w powietrze, a pomiędzy fontannami piany
widniały czarne, postrzępione fragmenty rafy.
Gdy zwolnili, sterowanie stało się trudniejsze, łódź
dryfowała w stronę dużej, zielonej płyty skalnej. Manning
i Seth, siłując się z kołem sterowym, zdołali ominąć jej
południowy kraniec i schronić się od zawietrznej kamien
nego bloku.
Ciemna woda oblewała skały i podwodne rafy koralowe
doskonale widoczne w jasnym świetle księżyca. Po Walrusie
nie było ani śladu. Seth otworzył przednią szybę, a Manning
zapalił reflektor punktowy, powoli obracając łódź. Strumień
światła ciął ukośnie wodę, docierając aż do skał.
Nagle Saunders krzyknął nerwowo i zamilkł.
W świetle reflektora błysnął kawałek srebrnego kadłu
ba. Seth pobiegł na rufę i spuścił kotwicę, a Manning
wyłączył silniki. Morrison i Saunders wyskoczyli na pokład,
Manning podążył tuż za nimi. Amerykanin pierwszy dotarł
do relingu i krzyknął przerażony.
Manning wrócił do sterówki, obrócił reflektor i poczuł,
że robi mu się niedobrze. W ostrym, jasnym świetle widać
było wyraźnie kipiel morską utworzoną przez kilkadziesiąt
rekinów kłębiących się na niewielkiej przestrzeni jak psy,
które poczuły kawał świeżego mięsa. Wielka, groźna głowa
najeżona ostrymi zębami wynurzyła się nad powierzchnię
i zanim zniknęła z powrotem, uciekając przed współtowarzy
szami, można było dostrzec, że z jej zatrzaśniętych szczęk
wystawało poszarpane ludzkie ramię.
Manning zeskoczył na pokład, pobiegł na dól do kabiny
i po chwili wrócił, niosąc automatyczny karabin Garanda.
Narastało w nim uczucie przejmującej, gorzkiej, bezsilnej
30
złości. Stanął przy relingu i zaczął strzelać. Słał serię za serią
w słoną wodę, w kłębowisko śliskich rekinich ciał.
Morze zagotowało się, kiedy dotychczasowi mordercy
stali się ofiarami. Krew tworzyła czerwone fontanny, grudy
rekiniego mięsa i ludzkiego ciała dryfowały po powierzchni
wody, ryby wiły się i rzucały, wszystko to nasuwało na myśl
scenę z przerażającego nocnego koszmaru. Nawet morze
zdawało się krzyczeć w agonii.
Kiedy ostatni pocisk przepadł w głębinie, Manning
rzucił na pokład bezużyteczny karabin potykając się o niego.
Przez krótką chwilę wszyscy stali spoglądając na siebie
bezradnie. Wreszcie Seth wszedł do sterówki i wyłączył
reflektor.
Manning znikł w salonie, siadł przy stole i zapalił
papierosa. Przed nim stała pusta szklaneczka. Sięgnął po
butelkę. W tym momencie wszedł Viner. Szybko zatrzasnął
za sobą drzwi, przez chwilę stał opierając się o nie plecami,
potem podszedł do Manninga i osunął się na sąsiednie
krzesło. Włosy miał jeszcze mokre od deszczu i był bardzo
blady.
- Co tam się dzieje na zewnątrz spytał spokojnie
Manning. - Skończyło się już?
Viner potrząsnął głową i schował twarz w dłoniach.
Manning wlał do szklaneczki nieco rumu i podsunął Niem
cowi. - Wypij trochę. To ci dobrze zrobi.
Viner znowu potrząsnął głową. - Wolałbym raczej
papierosa.
Manning wetknął mu jednego w rękę. Niemiec przypalił
go, zaciągając się głęboko. W salonie panowała cisza
i całkowity spokój. Tylko pył wodny rozpryskujący się
o szyby dzwonił o nie leciutko.
Manning pierwszy przerwał ciszę: - Dokąd płynęła?
Do Miami?
Viner skinął głową. - Dostała list od kubańskich
31
uciekinierów. Prosili ją, by ruszyła w trasę po całych Stanach
i zebrała nieco pieniędzy dla ich organizacji.
- Ale dlaczego nic mi nie powiedziała?
- Myślała, że tak będzie lepiej. Wiesz, szybkie zer
wanie...
Manning poruszył głową. - Nie rozumiem. Nic nie
rozumiem. Musiał być jakiś inny powód. Coś prawdziwego.
Coś z sensem.
- W porządku, Harry - ustąpił Viner - powiem ci
wprost. Kiedy zjawiłeś się na Spanish Cay, tonąłeś w czarnej
rozpaczy z litości nad samym sobą. Mogłoby się wydawać, że
jesteś jedynym, który w jakiś sposób ucierpiał z powodu tej
kubańskiej afery. Potem pojawiła się Maria. Osiągnęła tyle,
że przestałeś zalewać się w trupa, ale w zamian stała się
jedyną podporą twojego życia. Zdecydowała, iż nadszedł już
czas, abyś znowu stanął na własnych nogach i nauczył się żyć
na swój własny rachunek i na swoją własną odpowiedzial
ność.
Manning przyglądał się Vinerowi, lekko zmarszczywszy
brwi. Potem opróżnił szklaneczkę, wstał i wyszedł. Saunders,
Morrison i Seth siedzieli w sterówce, rozmawiając przyci
szonymi głosami. Minął ich i zatrzymał się przy relingu.
Myślał o niej, o tej gdzieś tam, w ciemnej wodzie. I wiedział,
że wszystko, co mówił Viner, było prawdą.
Powoli nadchodził dzień. Stopniowo pojawił się nie
śmiały, perłowy blask, można już było odróżnić szarość mgły
podnoszącej się znad wody od ciemnych, srebrnych kropli
deszczu.
Skończył się nocny koszmar. Morze unosiło się nie
wielkimi wypukłościami, pieniąc się u podstawy rafy. Wiatr
ucichł. Rekiny odpłynęły.
Łódź policyjna kotwiczyła zaledwie dwadzieścia, trzy
dzieści jardów dalej. Joe Howard wynurzył się ze sterówki
i podniósł rękę, dając tym samym znak, że się do nich
32
wybiera. Zrzucił ponton za rufę, wskoczył do niego i mocno .
odepchnął.
Kiedy wspinał się po trapie na Grace Abounding, jego
pogodna zazwyczaj twarz była wyjątkowo poważna.
- Zawiadomiłem Nassau. Wysyłają nam łódź rato
wniczą i kilka innych z różnym sprzętem. Powinni tu być
koło południa.
Manning potrząsnął głową. - Niepotrzebnie. Sam
zejdę na dół.
- Nie bądź idiotą, Harry - sprzeciwił się ostro Viner,
wychodząc ze sterówki. Za nim szli pozostali.
- To moja sprawa.
Seth pokręcił głową bez przekonania. - Nic po tobie
tam na dole, Harry. Może jest tam jakiś rekin albo dwa,
kręcą się, bo mają nadzieję, że coś znajdą, i tyle.
- Sam sprawdzę. - Manning zwrócił się do Howar
da. - Przepraszam, Joe, ale tak musi być.
Młody policjant westchnął i rzekł do Setha: - Przynieś
zapasowy akwalung. Pójdę z nim. - A potem skrzywił się
zmęczony w uśmiechu i powiedział do Manninga: - To ja tu
jestem na służbie, racz o tym pamiętać.
- Obaj zwariowaliście czy co? - zdenerwował się
Morrison.
Manning zignorował go. Zajął się zdejmowaniem wierz
chniej odzieży, a kiedy Joe Howard poszedł za jego przy
kładem, uśmiechnął się do Amerykanina uspokajająco. -
Niech pan się nie martwi, panie Morrison. Robiliśmy to już
wcześniej.
Zostawili na sobie koszule i kalesony dla częściowej
chociażby ochrony przed zimną wodą.
Seth przyniósł skafandry oraz resztę sprzętu do nurko
wania i razem z Saundersem pomógł im się ubrać.
Nikt nie usiłował podtrzymywać rozmowy. Manning
desperacko nie wierzył w to, co się zdarzyło. Uznał wszystko
3 Nocne...
33
za zły sen. Sen, z którego mógł się obudzić w każdej chwili,
wyciągnąć rękę w ciemności i tuż obok siebie znaleźć Marię.
Woda była tak zimna, że zetknięcie z nią bolało prawie
jak uderzenie, co wróciło Manninga do rzeczywistości.
Najpierw zanurzył się tuż pod powierzchnię i sprawdził
działanie zaworu powietrza. Potem, nie czekając na Ho
warda, popłynął w dół przez mętną, szarą przestrzeń.
Zarys wodolotu wynurzył się z cienia niemal od razu.
Walrus
osiadł na połaci trawy morskiej, ciągnącej się aż do
nasady skał podwodnych. Manning płynąc w stronę wraku
czuł, jak cofające się fale szarpią jego ciałem, pchając go
prosto na skały i widoczne u ich podstawy jaskinie.
Główna część szkieletu Walrusa pozostała nienaru
szona, ale rufa razem z komorą bagażową całkowicie
zniknęły, w miejscu tym ziała ciemnością nieregularna
dziura. Poskręcany i sczerniały metal wyglądał tak, jakby
rozerwała go potężna eksplozja. Kiedy Manning oglądał
postrzępione krawędzie, nadpłynął Joe Howard. Jego lekko
zmarszczone brwi zdradzały niepokój. Manning poklepał
młodego człowieka uspokajająco po ramieniu i wpłynęli do
środka wraku. Wszystkie siedzenia tkwiły na swoich miej
scach, drzwi do kabiny pilota dały się odsunąć bez wysiłku,
ale nigdzie nie widać było ciał. Pasażerowie i załoga zniknęli
bez śladu.
Howard wsunął się do kabiny. Manning wypłynął na
zewnątrz i czekał na sierżanta przytrzymując się kadłuba.
Właśnie wschodziło słońce. Pierwsze blade promienie prze
bijały się przez szarą wodę, ale tu na dnie panowała jeszcze
nienaturalna martwota.
Seth miał rację. Nie było czego szukać. Maria Salas
zniknęła razem z innymi podróżnymi tak dokładnie, jak
gdyby nigdy nie istniała. Manning miał już zamiar wypłynąć
na powierzchnię, kiedy Joe pojawił się za nim i stuknął go
w ramię.
34
Wskazał dłonią jasne liście paproci rosnących u pod
nóża skały, które teraz odchylił prąd odpływu. Manning
natychmiast pojął znaczenie tego gestu. Morze, nacierając na
skałę od wielu wieków, wyżłobiło u podstawy klifu ogromną
jaskinię. Możliwe, że prąd wessał tam jedno czy nawet kilka
ciał, zanim znalazły je rekiny.
Manning odepchnął się od wodolotu i skierował ku
skale. Wejście do jaskini stanowiło ciemną szramę w skalnym
bloku, mającą nie więcej niż trzy stopy wysokości. Manning
wpłynął do środka i czekał na Joego Howarda.
Jaskinia, pełna małych tęczowych rybek, wznosiła się
nad głową nurka niczym katedra. Poranne słońce wślizgi
wało się przez otwór w skale i wędrowało przez wodę
migoczącymi promieniami.
Wszystko wydawało się dziwnie spokojne i w pewien
szczególny sposób odcięte od zewnętrznego świata. U we
jścia do jaskini pojawił się Joe Howard. Przestraszona tym
wtargnięciem ławica tęczowych rybek rozprysnęła się na
boki, odsłaniając niespodziewanie ciało zawieszone w wo
dzie tuż pod samym sklepieniem jaskini.
Był to Jimmy Walker. Choć miał na sobie kamizelkę
ratunkową, wypełnioną powietrzem, unosił się w wodzie
z twarzą skierowaną do dołu. Jego oczy były zamknięte,
a mięśnie rozluźnione, wydawało się, że odpoczywa. Nie
znać było żadnych śladów skaleczeń. Manning i Howard
ruszyli w jego kierunku, wzbudzając popłoch wśród kolo
rowych rybek. Każdy chwycił ciało za jedno ramię i skiero
wali się do wyjścia.
Na głębokości dwudziestu stóp zatrzymali się na kilka
minut, by wyrównać ciśnienie, a potem wynurzyli się po
woli tuż za rufą Grace Abounding. Pierwszy spostrzegł ich
Saunders. Krzyknął do pozostałych, ale gdy zdał sobie
sprawę z tego, co oznacza obciążenie, głos uwiązł mu
w krtani.
35
Seth umocował na burcie trap, potem zszedł niżej
i chwycił Walkera za kamizelkę. Morrison pomógł mu
wyciągnąć ciało. Kiedy Manning wdrapał się na pokład,
Jimmy leżał już na wznak tuż obok sterówki.
- Nawet nie draśnięty. - W głosie Saundersa poja
wiła się nutka lęku. - Czemu go nie ruszyły?
Manning podniósł maskę i wyjął z zębów gumową
końcówkę ustnika. - Znaleźliśmy go pod skałą. Musiał być
jeszcze przytomny, kiedy wodolot osiadł na dnie. Wygląda
na to, że tej nocy była bardzo silna fala. Wepchnęła go pod
skałę, gdy tylko wydostał się z kabiny.
- A jakim cudem w kamizelce jest powietrze?
- Pewnie otworzył ją odruchowo. Zdał sobie sprawę,
gdzie jest, i miał nadzieję, że uda mu się wypłynąć na
powierzchnię przez skalny komin. - Ciarki przeszły Man-
ningowi po plecach na myśl o tym, co musiał czuć Jimmy
Walker tam na dole, samotny w ciemnościach, nie mogąc
liczyć na żadną pomoc.
- Co z resztą? - spytał Morrison.
- Nie znaleźliśmy nikogo więcej - odparł Joe Ho
ward. - Wygląda na to, że doszło do eksplozji.
Amerykanin zmarszczył brwi. - Któryś z silników?
Joe Howard potrząsnął przecząco głową. - Cokolwiek
to było, znajdowało się w luku bagażowym. Rufę zmiotło bez
śladu. Statek musiał pójść na dno jak kamień.
Zapadła cisza. Saunders głęboko wciągnął powietrze.
Po chwili Seth zapytał wolno: - Chodzi ci o to, Joe, że to nie
był wypadek?
Manning rzucił akwalung na pokład, wziął w rękę
ręcznik i przykrył nim twarz Jimmy'ego Walkera. Kiedy się
wyprostował, był niewiarygodnie spokojny. - Dokładnie
o to mu chodzi.
ROZDZIAŁ IV
Człowiek zwany Garcia
Kiedy Manning wszedł do pokoju, od razu zwrócił
uwagę na łóżko. Stało nie zasłane, z rozrzuconą pościelą, tak
jak je zostawił opuszczając pokój zeszłej nocy. Podszedł
bliżej i dotknął delikatnie wgłębienia w poduszce. Tam gdzie
leżała głowa Marii.
Potem przeszukał pokój. Zaczął od szafy, kolejno
przejrzał wszystkie szuflady, następnie przetrząsnął każdą
półkę, zajrzał w każdy kąt. Znalazł wiele swoich rzeczy,
przedmiotów codziennego użytku, ale nic, co by należało do
Marii. Nawet chusteczki do nosa. Tak jakby nigdy jej tu nie
było.
Przez chwilę stał na środku pomieszczenia, wsłuchując
się w ciszę, w końcu zdjął bluzę, wszedł do łazienki, odkręcił
prysznic i zmył sól z twarzy i ciała. Gdy przekładał przez
głowę świeżą koszulę, otworzyły się drzwi i wszedł Joe
Howard. Usiadł w nogach łóżka, z kieszeni na piersiach
wyjął kawałek papieru. - Mam tu listę pasażerów. Tylko
czworo: Maria, jakiś amerykański biznesmen Fallon, pani
Norah Hamilton, angielska turystka, i człowiek nazwiskiem
Perez.
Manning odwrócił się powoli. Lekko zmarszczył brwi. -
Kubańczyk?
- Mieszkał w „Old Ship Tavern". Przebywał tu około
37
dwóch tygodni. Niewysoki mężczyzna w średnim wieku,
chodził z laską.
Manning przytaknął. - Pamiętam go. Mocno utykał
na prawą nogę.
- Nic dziwnego - stwierdził Howard. - Mógł się
uważać za szczęśliwca, że w ogóle ma nogi. Kilka miesięcy
temu w Vera Cruz agent Castra podłożył mu bombę.
Naprawdę nazywał się Miguel de Rodriguez. Jeden z lepiej
znanych emigrantów kubańskich. Zbyt dobrze szło mu
organizowanie opozycji przeciw reżimowi Castra w stanach
Ameryki Środkowej.
- A co robił tutaj?
- Najwyraźniej wracał do zdrowia, to by tłumaczyło
przybranie fałszywego nazwiska. Nassau poinformowało
mnie o jego przybyciu, ale nie wiedziałem, że miał zamiar
wyjechać tej nocy. Ktoś jednak o tym wiedział.
- I podłożył bombę w luku bagażowym.
- To było dosyć łatwe. Walrus cumował z dala od
innych łodzi przez kilka godzin, i to już po zapadnięciu
zmroku. Oczywiście zamachowiec nie miał wątpliwości, że
zginą pozostali pasażerowie, ale odnoszę wrażenie, że ludzie
tego pokroju zupełnie się tym nie przejmują.
Manning uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Zapalił
papierosa i stanął w oknie. - Co teraz?
- Komisarz chce, żebym natychmiast popłynął do
Nassau. Przy odrobinie szczęścia powinienem wieczorem
być z powrotem. Dam ci znać, jeżeli się czegoś dowiem. -
Joe podszedł do drzwi i przystanął z wahaniem. - Maria
była bardzo miłą dziewczyną, Harry. Przykro mi. Cholernie
przykro.
Drzwi zamknęły się cicho. Manning przez chwilę stał
nieruchomo, patrząc na przystań i myśląc o wszystkim,
co się ostatnio zdarzyło. Potem sięgnął po czapkę i zszedł
na dół.
38
Bar był pusty. Zajrzał na taras i znalazł tam Vinera
jedzącego spóźnione śniadanie. Przysiadł się, a Niemiec
przywołał pstryknięciem palców kelnera. - Zjesz coś,
Harry?
Manning potrząsnął głową. - Wystarczy kawa.
Kelner przyniósł drugi kubek, napełnił go i zaraz się
oddalił. Viner nieco zakłopotany zajął się jedzeniem. Man
ning zapalił papierosa i siedział zapatrzony w ciemny masyw
wyspy Andros iskrzący się w mglistym upale.
Viner skończył jeść i ostrożnie obsadził papierosa
w eleganckiej, srebrnej cygarniczce. - Kawa ci wystygnie.
Manning opróżnił kubek i napełnił go powtórnie. -
Gdzie jest Morrison? Zdaje się, że rano miałem zabrać go na
morze.
- Doszedł do wniosku, że ze względu na zaistniałe
okoliczności nie będziesz tym zainteresowany. Zdecydował
się popłynąć do Nassau. Joe wziął go ze sobą.
- Mówił ci o Rodriguezie?
Niemiec skinął głową. - To się nie trzyma kupy, Harry.
Zabić człowieka, którego ma się za swojego wroga, to nic
trudnego, ale takie postępowanie to już coś całkiem innego.
Mogliby tylko sobie zaszkodzić.
- Może chcą trochę nas wszystkich nastraszyć -
zastanawiał się Manning. - Pokazać, że pilnują swoich
spraw. Myślę, że Joe nie miał racji, gdy rozważał sposób
umieszczenia bomby na Walrusie.
Viner wyglądał na zdziwionego. - Wydaje mi się, że
jego teoria ma solidne podstawy.
- Z początku również tak sądziłem, ale przemyślałem
wszystko. Od kiedy jeden z jego pomocników usiłował
przemycić nieco heroiny do Vera Cruz, i Jimmy ledwo z tego
wyszedł, zawsze sam nadzorował załadunek. I zawsze spraw
dzał luk bagażowy. Na pewno zauważyłby, gdyby ktoś się
tam włamał.
39
- A więc bombę wniesiono na pokład w bagażu.
Prawdopodobnie sam Rodriguez.
Manning pokiwał głową. - Ktokolwiek to był, nic
o tym nie wiedział. Bombę umieszczono w bagażu już
w hotelu. Wiele osób miało możliwość podłożenia ładunku.
Kelnerzy, pokojówki i tak dalej. Mimo wszystko trudno mi
uwierzyć, żeby Rodriguez dał się tak zaskoczyć. Taki
człowiek jak on żyje tylko dlatego, że jest bardzo ostrożny.
- Najwyraźniej tym razem był niewystarczająco ostro
żny - stwierdził Viner. - Ale nawet gdyby bomba znajdo
wała się w bagażu kogoś innego, nie powinno być trudności
ze znalezieniem winnego. Należałoby zacząć od sprawdzenia
ludzi zatrudnionych w hotelach w ciągu ostatnich dwóch
tygodni.
- Dobra myśl - zgodził się Manning. - Czy któryś
z pasażerów mieszkał tutaj?
Viner potrząsnął głową. - Wiemy, że Rodriguez miał
pokój w „Old Ship Tavern". Możemy zacząć od zadania
kilku pytań tam właśnie. Znasz właściciela równie dobrze
jak ja. Bill Lumley zrobi dla nas wszystko, co będzie mógł.
Manning przełknął resztę kawy i wstał. - Mam lepszy
pomysł. Ty pójdziesz do Billa i pogadasz z nim, a ja zajrzę do
biura portowego i poproszę o jeszcze jeden odpis listy
pasażerów. W ten sposób dowiemy się, gdzie mieszkało
dwoje pozostałych.
Viner kiwnął głową. - Spotkamy się w „Old Ship
Tavern". A co na to policja?
Manning wzruszył ramionami. - Joe wróci dopiero
późnym wieczorem, jeśli będzie miał odrobinę szczęścia. Do
tej pory nasz ptaszek może już wyfrunąć z klatki. Wolałbym,
żeby mu się to nie udało.
- Ja również - zgodził się Viner.
Manning zostawił Niemca, pokonał kilka stopni i ruszył
wzdłuż brzegu do biura. Na falochronie siedział Seth
40
i rozmawiał z dwoma żeglarzami. Na widok Manninga
zeskoczył z muru i przeciął zakurzoną drogę. - Wypływamy
dzisiaj, Harry?
Manning potrząsnął przecząco głową. - Nie sądzę.
Czuł się tak, jakby tkwił gdzieś głęboko pod wodą.
Wszystko wydawało się dziać w zwolnionym tempie. Skądś
z bardzo daleka docierały doń stłumione dźwięki. Nawet
własny głos brzmiał obco, i znów odniósł osobliwe wrażenie,
że to wszystko to tylko sen, z którego powinien się za wszelką
cenę obudzić, a wtedy wszystko stanie się inne.
Biuro było ciemne i chłodne. Czarny urzędnik popija
jący wodę z lodem odstawił pośpiesznie szklankę na widok
Manninga i zwrócił się do niego uprzejmie: - Czym mogę
służyć, panie Manning?
- Chciałbym rzucić okiem na listę pasażerów -
powiedział Manning. - Tę, którą pokazał pan sierżantowi
Howardowi.
Gdy urzędnik przerzucał stertę papierów zaścielającą
biurko, tylne drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wszedł
młody Murzyn. Zdjął kurtkę. Tymczasem pierwszy męż
czyzna znalazł to, czego szukał.
- Oto ona, panie Manning. Ta, której kopię wziął
sierżant Howard. Oczywiście nie ja sporządzałem oryginał.
To Bill, on był na nocnej zmianie.
Bill wysunął się do przodu, spojrzał na listę i przyta
knął: - To ta, panie Manning. Ostateczna wersja, którą
sporządziłem po wyjściu pana Walkera.
- Ostateczna wersja? Co to znaczy?
- Cóż, czasami ludzie nie zgłaszają się przed odpły
nięciem - wyjaśnił urzędnik. - W takich przypadkach
pomijamy ich w ostatecznej wersji.
Manning poczuł, że robi mu się zimno. Nagle wszystko
stało się jasne. Pochylił się nad kontuarem i zapytał powo
li: - Czy tej nocy ktoś się nie zgłosił?
41
Urzędnik przytaknął: - Pan Garcia. Zarezerwował
miejsce około południa, ale nie stawił się na czas.
- A co z jego bagażem?
- Był już w wodolocie. Mówiłem mu, że musi tu być
o siódmej. Pan Walker lubił mieć wszystko przygotowane
zawczasu.
- Mówił pan o tym sierżantowi Howardowi?
Młody urzędnik zaprzeczył: - Nie widziałem go.
Spałem. O wypadku dowiedziałem się pół godziny temu.
Dlatego przyszedłem.
Manning odwrócił się powoli i stanął twarzą w twarz
z Sethem. - Wiesz, co to znaczy?
Seth skinął głową z wolna. - Pewno właśnie opuszcza
wyspę. Musiał wszystko zaplanować znacznie wcześniej.
Manning potrząsnął głową. - Nieważne. Zejdź szybko
na przystań. Spróbuj dowiedzieć się, jaki jeszcze statek
wypływał wczoraj w nocy, prawdopodobnie do Nassau. To
nie powinno być zbyt trudne. Ja złapię Vinera. Spotkamy się
na łodzi.
Seth puścił się biegiem w stronę nabrzeża, a Manning
wrócił tą samą drogą, którą przyszedł. Budynek „Old Ship
Tavern" stał kilkaset jardów dalej. Kiedy Manning zbliżył się
do niego, ujrzał Vinera stojącego przed głównym wejściem.
Niemiec rozłożył ręce w geście wyrażającym bezrad
ność. - Nie mamy szczęścia, Harry. Bill Lumley nie
przyjmował żadnych nowych pracowników od zeszłego
sezonu. Cała obecna obsługa to tutejsi wyspiarze. Pracują
z nim od lat.
- Ja miałem trochę więcej szczęścia - stwierdził
Manning. - Na liście pasażerów brakowało jednego czło
wieka. Nazywa się Garcia. Nie zgłosił się na czas przed
odpłynięciem i został na lądzie, ale jego bagaż był już
w wodolocie.
- Myślisz, że on tu jeszcze jest?
42
- Z pewnością nie. Posłałem Setha, żeby się czegoś
dowiedział w porcie.
W tej samej chwili usłyszeli głośny okrzyk. Obrócili się
obaj i zobaczyli Setha ciężko biegnącego w ich stronę. Wielki
Murzyn dyszał, a po jego twarzy spływał pot.
- Miałeś rację, Harry. Zeszłej nocy Manny Johnson
wiózł kogoś do Nassau, i wygląda na to, że to był nasz
człowiek. Ten gość przyszedł do baru Flo wczoraj koło
siódmej wieczorem i Manny już tam czekał. Flo powiedział,
że mieli umówiony kurs. Trasę ustalili już dwa dni wcześniej,
ale Manny chciał odwołać wycieczkę przez tę pogodę. Flo
mówi, iż wypłynęli tylko dlatego, że Garcia przyrzekł
podwoić stawkę.
Manning poklepał Setha po ramieniu. - Dobra robota,
stary. Idź, zbierz cumy. Ruszamy stąd. I to szybko.
Seth pobiegł wzdłuż falochronu. Manning zwrócił się do
Vinera. - Możesz sprawdzić pozostałe dwa hotele na
wypadek, gdybyśmy się mylili. Ale nie sądzę, żeby to było
potrzebne. - I niemalże w tej samej chwili skierował się do
przystani.
- Bądź ostrożny, Harry. Ci ludzie ostro grają -
powiedział ochryple Niemiec.
Manning odwrócił się. Na jego ustach pojawił się
z wolna drapieżny uśmiech. - Mam nadzieję.
Pobiegł do łodzi, zeskoczył na pokład i wszedł do
sterówki. Seth wciągnął cumy. Manning włączył silniki na
pełną moc i kiedy Grace Abounding odbiła od brzegu,
skierował ją ku wyjściu z zatoki.
ROZDZIAŁ V
Rzucanie uroków
Wczesnym popołudniem dotarli do Nassau. Gdy Grace
Abounding
wpływała na zielone płycizny Athol Island, z por
tu wychodził właśnie biały transatlantyk oblepiony tury
stami, którzy chcieli rzucić ostatnie spojrzenie na New
Prowidence.
Nabrzeże roiło się od niewielkich łodzi wypełnionych
wszelkim dobrem, od warzyw i ryb począwszy, na drobiu
i pasażerach skończywszy. Płycizna przypominała raczej
plac targowy niż cokolwiek innego. Tubylcy tworzyli pstro
katy, hałaśliwy tłum, trajkoczący bez przerwy i przekrzyku
jący się nawzajem. Tu i tam wybuchały krótkotrwałe sprze
czki przy dobijaniu targu.
Przycumowali do starego falochronu z drugiej strony
przystani i ruszyli w stronę Bay Street, szukając łodzi
Manny'ego Johnsona. Znaleźli ją po półgodzinie. Manning
zeskoczył na pokład i zajrzał do kabiny, ale nikogo nie
znalazł. Kiedy wynurzył się z powrotem, Seth rozmawiał
z siedzącymi na murze dwoma rybakami zajętymi oporzą
dzaniem wędek.
- Wygląda na to, że Manny zrobił niezłą trasę dziś
w nocy. Rozrzucał forsę na prawo i na lewo.
- A teraz leży pewnie jak kłoda i odsypia pijaństwo
w jakiejś zapchlonej norze.
- Nigdy nie umiał zatrzymać przy sobie pieniędzy, jeśli
44
tylko mógł się urżnąć. A może już się wyspał i zaczął od
nowa?
- Możliwe. Zacznij od tamtego końca Bay Street, ja
od tego. Pytaj wszędzie, gdzie się da. Ktoś musi wiedzieć,
gdzie on jest. - Manning spojrzał na zegarek. - Spotkamy
się tutaj za dwie godziny.
Seth zniknął w tłumie w jednej chwili, a Manning wybrał
trasę wzdłuż nabrzeża, zaglądając do wszystkich napotka
nych barów. Wszystko wskazywało na to, że traci czas.
Manny Johnson najwyraźniej odwiedził zeszłej nocy wszy
stkie możliwe bary, ale nikt nie miał najmniejszego pojęcia,
gdzie mógłby znajdować się teraz.
Kiedy Manning wrócił do łodzi, minęła już czwarta. Był
zmęczony i spocony, a gdzieś w tylnej części czaszki czuł
uporczywy, tępy ból. Zapalił papierosa, rozciągnął się na
leżaku i obserwował przystań, zastanawiając się, czy Seth
miał więcej szczęścia w poszukiwaniach. Po chwili obrócił
się, żeby spojrzeć na nabrzeże, i niespodziewanie dostrzegł
Morrisona idącego ulicą w jego kierunku.
Na twarzy Amerykanina pojawił się szeroki uśmiech. -
Nie wiedziałem, że pan tu dzisiaj będzie.
- Ja również - odparł Manning. - Tak wyszło.
- Przepraszam, że nie zjawiłem się na spotkanie, ale
uważałem, że w wyniku zaistniałych okoliczności nie będzie
pan już zainteresowany przedłużeniem umowy. Kiedy Joe
Howard powiedział, że płynie do Nassau, pomyślałem, że
mógłbym sobie zrobić małą wycieczkę. Właściwie nie miałem
dotąd okazji, by zwiedzić to miejsce.
- Nassau to prawdziwe miasto - rzekł Manning. -
Mamy tu dobrze rozwinięte życie nocne i kasyno pierwszej
klasy.
- Brzmi interesująco. - Morrison wytarł chusteczką
twarz z potu. - Tylko trochę tu za gorąco, żeby było
naprawdę komfortowo. Co pan powie na drinka?
45
Kątem oka Manning dojrzał Setha, przepychającego się
przez tłum, i zawahał się. - Nie, dziękuję. Mam parę spraw
do załatwienia. Może innym razem.
Zostawił Amerykanina i zwrócił się do Setha: - Jak
poszło?
Olbrzym pokiwał głową. - Kosztowało to coś niecoś
zachodu, ale udało się. Ma pokój w hotelu niedaleko stąd.
A czego chciał Morrison?
- Proponował mi drinka. Miałem zamiar skoczyć
z nim na jednego, ale chyba w niczym nam to nie pomoże.
W ciągu pięciu minut dotarli do celu. Był to podni
szczony budynek mieszkalny zamieniony przez marynarzy
na hotel. Nie był to ten rodzaj przedsiębiorstwa, w którym
pracowałby recepcjonista. Weszli do ciemnego, ponurego
holu i wspięli się po drewnianych schodach. Seth otworzył
drzwi na końcu korytarza i zajrzał do środka.
Wewnątrz unosił się przerażający smród. Manning
podszedł do okna i uniósł żaluzję. Przez kilka chwil stał tam,
oddychając chłodnym powietrzem znad przystani, potem
odwrócił się i spojrzał w dół na Manny'ego Johnsona, który
leżał na plecach z otwartymi ustami, wykręcony na bok.
Zmięte, poplamione prześcieradła okrywające go do połowy
zwisały aż na podłogę. Manning przysiadł na krawędzi
łóżka, wyprostował śpiącego i poklepał go delikatnie po
twarzy.
Stary otworzył oczy i przez chwilę gapił się na Manninga
demonstrując szczególny rodzaj wytrzeszczu. Potem coś
zaskoczyło w jego głowie i na twarz wypełzł uśmiech. -
Harry Manning! Co ty tu robisz, do diabła?
- Nie mam teraz czasu na tłumaczenie, Manny. Po
trzebuję informacji, i to szybko. - Manning podał mu
papierosa i ogień. - Ostatniej nocy wiozłeś kogoś ze Spanish
Cay. Człowieka zwanego Garcia.
Stary potarł kciukiem nabiegłe krwią oczy i przyta-
46
knął. - Zgadza się. A co chcesz od niego? Jest ci winien
pieniądze?
Manning zignorował pytanie. - Wiesz, dokąd się udał?
- A skąd mam wiedzieć? Wybulił jak wielki pan
i zniknął.
- Wziął taksówkę?
Manny potrząsnął głową. - Nie. Kazał nieść swoje
bagaże jednemu z tych dzieciaków, które się włóczą po
nabrzeżu.
- Co to za dzieciak?
- Trudno go przegapić. Ciągle tam gdzieś krąży.
Odziany w jedną z tych amerykańskich futbolowych koszu
lek. Pewnie od jakiegoś turysty. Żółta, a na plecach duża
liczba dwadzieścia dwa. Sięga mu do kolan.
Manning spojrzał pytająco na Setha, a ten skinął gło
wą. - Znam tego chłopaka.
Manning wstał. - Dzięki, Manny. Trochę nam po
mogłeś.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł sta
ry człowiek. - A teraz, gdybyś był tak uprzejmy wynieść
się stąd do diabła, może mógłbym się jeszcze trochę prze
spać.
Chłopiec siedział na nabrzeżu kilka jardów od łodzi
Manny'ego. Mógł mieć najwyżej dwanaście lat. W ręku
trzymał prowizoryczną wędkę, a obok niego leżał zwinięty
w kłębek mały, czarny pies. Żółta futbolowa koszulka, którą
miał na sobie, żywo kontrastowała z hebanową skórą.
Seth uśmiechnął się do niego szeroko. - Dobrze idzie?
Chłopiec potrząsnął przecząco głową. - Żerują gdzie
indziej. Nie mam dzisiaj szczęścia.
- Może mógłbyś mieć. - Manning wyczarował skądś
banknot jednofuntowy i złożył go między palcami.
47
Oczy chłopca stały się bardzo, bardzo okrągłe. - Czego
pan sobie życzy?
- Znasz pana Johnsona ze Spanish Cay?
Chłopiec przytaknął: - To jego łódź tam cumuje.
- Ostatniej nocy przewoził pasażera - powiedział
Manning - który wynajął cię do niesienia bagażu. Chcę
wiedzieć, dokąd poszedł.
- Za jednego funta?
Manning pokiwał głową, a chłopak uśmiechnął się
uradowany. - To bardzo proste, proszę pana.
Zwinął linkę, wędkę wetknął w rękę siedzącemu tuż
obok chłopakowi. Potem podniósł się, szturchnął nogą psa
i ruszył wzdłuż Bay Street.
Manning i Seth z trudnością nadążali, przeciskając się
zatłoczonym pasażem, za biegnącym truchtem chłopcem.
Mały skręcił w wąską alejkę, a oni podążyli za nim przez
labirynt bocznych uliczek. W końcu zatrzymali się na rogu
niewielkiego skwerku otoczonego zewsząd zniszczonymi
drewnianymi domami.
Chłopiec wskazał jeden z nich w drugim końcu placu.
- To ten, proszę pana. Tutaj przyszedł. Zapłacił mi na
tylnym podwórzu. Myślę, że to był Kubańczyk, bo ta pani,
która mu otworzyła drzwi, mówiła do niego Juan.
Manning dał chłopcu funta. Mały przyklepał go i uś
miechnął się szeroko.
- Jeżeli kiedykolwiek jeszcze będzie pan chciał coś
załatwić, wystarczy mnie zawołać. Jestem zawsze na dole, na
nabrzeżu. - Gwizdnął na psa i pobiegł z powrotem tą samą
drogą, którą tu przyszli.
Manning zwrócił się do Setha. - Chcę, żebyś został
tutaj. Daj mi dziesięć minut, a potem spróbuj się rozejrzeć.
Seth zmarszczył brwi. - Może nadszedł czas, by
zawiadomić policję, Harry? Pozwólmy im się tym zająć.
Manning zignorował go i ruszył przez skwer. Ponieważ
48
frontowe drzwi domu zabito deskami, poszedł wąskim
chodnikiem, który zaprowadził go na tylne podwórko,
zarzucone pustymi puszkami i odpadkami wszelkiego ro
dzaju.
Wszedł po czterech kamiennych stopniach prowadzą
cych do drzwi i zapukał.
W głębi rozległy się kroki i po chwili drzwi uchyliły się
na kilka cali.
- Kto tam? - rozległ się kobiecy głos.
- Szukam Juana - rzekł Manning. - Juana Garcię.
Jestem jego starym przyjacielem.
Dobiegł go brzęk łańcucha i drzwi otworzyły się.
- Lepiej niech pan wejdzie - powiedziała kobieta,
cofając się w głąb korytarza.
Manning zamknął drzwi i podążył za nią marszcząc nos,
bo w pomieszczeniu królował stężały smród kuchennych
wyziewów i moczu. Kobieta otworzyła inne drzwi, zapaliła
światło i wprowadziła go do pokoju. Miejsce to było
niespodziewanie czyste, na podłodze leżał dywan, a pod
przeciwległą ścianą stało podwójne łóżko.
Przewodniczka Manninga była wysoką, dobrze zbudo
waną kobietą, zbliżającą się do niebezpiecznej granicy wieku.
Jej skóra miała kawowy odcień, a grube wargi zdradzały
mieszane pochodzenie. W pewien prosty, surowy sposób
ciągle jeszcze była przystojna. Na jej twarzy pojawił się nagle
uśmiech. - Jestem dziewczyną Juana. Hannah. Mogę coś
dla ciebie zrobić?
W jej głosie brzmiało jawne zaproszenie. Manning
wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie, dziękuję.
- Czy to interesy?
- Możesz to tak nazwać.
- To miło.
Usiadła na łóżku i uśmiechnęła się. - Daj papierosa
i powiedz mi coś o tym.
4 Nocne...
49
Wskazała dłonią miejsce obok siebie i Manning usiadł
posłusznie. Założyła nogę na nogę i wówczas jaskrawy
szlafrok, który miała na sobie, rozchylił się ukazując czarne
pończochy i wypukłe ciało nad nimi.
- Byłam pewna, że znam większość przyjaciół Juana.
Jak to się stało, że nigdy dotąd się nie widzieliśmy?
- Dużo podróżuję - odparł Manning. - Nigdy nie
siedzę długo w jednym miejscu. Mówiłaś, że kiedy wróci?
Kobieta wypuściła w stronę sufitu obłok dymu i opadła
na wznak w poprzek poduszek.
- Nic takiego nie mówiłam. Jeśli chcesz wiedzieć, nie
było go w mieście kilka tygodni. Wrócił dopiero zeszłej nocy.
- O której wyszedł dziś rano?
- Koło dziesiątej. - Wzruszyła ramionami. - Musia
łam iść po zakupy, i kiedy przyszłam, już go nie było.
Zostawił wiadomość, że wróci wieczorem.
Manning pokręcił głową. - Nie sądzę.
Zmarszczyła brwi. - Co usiłujesz przez to powiedzieć,
kochanie?
- Że uciekł od ciebie - odparł Manning.
Kobieta usiadła energicznie i rzuciła mu wściekłe spo
jrzenie. - Człowieku, nie wiesz, co mówisz!
- Dokąd poszedł?
- Nie powiedział.
- Ale się domyślasz?
Przeciągnęła się z widoczną przyjemnością, rozkładając
ramiona na boki. Mógł podziwiać wypukłość piersi, odzna
czających się wyraźnie pod cienkim szlafrokiem. Wstała. -
Chcesz drinka?
Skinął głową. Kobieta podeszła do kredensu, wyjęła
butelkę ginu, dwie szklanki i napełniła je. Wróciła i podała
mu jedną.
- Przeszło od miesiąca zachowuje się dziwnie. Ciągle
napomyka, że ma na oku jakiś duży interes, który uwolni nas
50
od kłopotów do końca życia. Ale nigdy nie chciał mi
powiedzieć, o co chodzi.
- Dowiedziałaś się czegoś?
Wypiła trochę ginu i potrząsnęła głową. - Nie, ale
śledziłam go kilka razy. Zawsze szedł w to samo miejsce.
- Gdzie?
- Dlaczego miałabym ci to powiedzieć?
Wyjął portfel i przesunął jej przed oczami pięciofuntowy
banknot. Złapała go szybko i wepchnęła głęboko w wąską
szczelinę między piersiami. Jej twarz zmarszczyła się w uś
miechu. - Chodził do wróżki znanej jako mama Diamond.
Mieszka w domu przy Grant Street, na dole, koło przystani.
- I nigdy nie dowiedziałaś się, po co tam chodził?
Potrząsnęła głową. - Nie mogłam mu powiedzieć, że
go śledziłam. Obciąłby mi uszy.
Manning skończył swój gin i wstał. - Dzięki za drinka,
ale muszę już iść.
Położyła się znowu w poprzek łóżka, nie odrywając od
niego oczu. - Po co ten pośpiech? Juan nie wróci wcześniej
niż za kilka godzin.
- Gdybym ja był na twoim miejscu, nie liczyłbym na
to - powiedział Manning i delikatnie zamknął za sobą
drzwi. Kobieta została w pokoju sama z otwartymi ze
zdumienia ustami.
Kiedy wracał przez dziedziniec, zapadał już zmierzch.
Skręcił w boczną uliczkę i odnalazł Setha.
- Jak poszło, Harry?
Manning pokiwał głową. - Myślę, że nieźle. Słyszałeś
kiedyś o wróżce zwanej mama Diamond?
Seth spojrzał na niego z niepokojem. - Oczywiście,
każdy ją zna. Czy jest w coś zamieszana?
- Nie jestem pewien, ale tak to wygląda. Wiesz, gdzie
można ją znaleźć?
- Tak, mieszka na dole, niedaleko przystani. - Seth
51
zawahał się i dodał: - Ta kobieta oznacza kłopoty, Harry.
Nie opłaca się mieszać w jej sprawy. Wielu ludzi już się o tym
przekonało.
Manning zapalił papierosa i uśmiechnął się beztrosko.
- Boisz się, że mogłaby rzucić na mnie urok?
Na twarzy Murzyna pojawiły się kropelki potu, a jego
oczy w jednej chwili stały się zupełnie białe.
- Ludzie mówią, że potrafi zadawać uroki, Harry. Że
potrafi przywołać diabła. Mówią też, że może wyprowadzić
z morza topielca.
Manning zdał sobie sprawę z nagłego irracjonalnego
chłodu, który przeniknął jego duszę, jak gdyby gdzieś tam
ktoś spacerował po jego grobie, ale zdołał się uśmiechnąć.
- Chodź, dowiemy się, czy to prawda.
Kiedy dotarli na Grant Street, było już niemal ciemno.
Dom otoczony był białym drewnianym płotem wysokim na
sześć stóp. Manning otworzył furtkę i poszli ceglaną ścieżką.
Zatrzymali się w głębi, u stóp rozchwianych drewnianych
schodów.
Manning odwrócił się do Setha. - Zostań tutaj, lecz
postaraj się nie rzucać w oczy. Jeżeli posłyszysz jakiś hałas,
kopnij w drzwi.
Seth rozpłynął się w ciemności bez słowa, a Manning
wspiął się na schody i zapukał do drzwi. Po kilku chwilach
w korytarzu zaszurały czyjeś kroki, a w mlecznym szkle
rozbitej szyby pojawił się zarys postaci. Drzwi otworzyły się
z cichym skrzypieniem i w Manninga wbiły się oczy starej
kobiety.
Miała ona na głowie czerwoną chustę zawiązaną na
kształt turbanu. Jej pomarszczona skóra przypominała
barwą stary papier, po obu stronach twarzy zwisały z uszu
długie, błyszczące kolczyki. Jednak najdziwniejsze były jej
52
oczy: doskonale czarne, z nieodgadnionym blaskiem gdzieś
na samym dnie.
- Mama Diamond?
- Czego pan sobie życzy? - głos kobiety był dziwnie
martwy.
- Chciałbym, aby poświęciła mi pani kilka minut.
- Czy chodzi panu o poradę gwiazd?
- Tak, właśnie tak. Powiedziano mi, że pani może mi
pomóc.
W końcu skinęła głową. - Proszę wejść.
Hol był mroczny i przesycony zapachem kadzidła, który
nieprzyjemnie drażnił gardło. Kobieta odsunęła ciężką aksa
mitną zasłonę i otworzyła znajdujące się za nią drzwi.
Pokój był skąpo umeblowany, a jedyne światło po
chodziło od lampy stojącej na niewielkim stoliku. Man
ning usiadł, a kobieta zajęła miejsce naprzeciw niego. Na
blacie, tuż koło niej, leżało kilka książek i blok czystego
papieru.
- Proszę podać mi datę swoich urodzin, miejsce
i dokładny czas. Czas jest najważniejszy.
Podał informacje, których żądała, i patrzył ponad jej
ramieniem, jak cienie wypełzające z kątów usiłują stłumić
światło lampy. Zastanawiał się, jaki powinien być jego
następny ruch, a w końcu zdecydował, że poczeka jeszcze
i wysłucha wróżby.
Kobieta zajrzała do kilku książek robiąc notatki na
leżącym przed nią papierze. Wreszcie skinęła głową. - Czy
wierzy pan w siły nadprzyrodzone?
- Inaczej nie byłoby mnie tutaj.
- Jest pan oburęczny.
Przez chwilę Manning czuł się kompletnie wytrącony
z równowagi.
- Skąd pani to wie, do diabła?
- Wiele osób urodzonych pod znakiem Skorpiona
53
dysponuje tą umiejętnością. - Zajrzała do notatek. - Życie
stanowi dla pana często pole walki.
- Nie musi mnie pani o tym przekonywać.
Skinęła poważnie głową. - Mars, Słońce i Neptun,
oddziałując na siebie wzajemnie, spowodują zasadnicze
zmiany w pana losie. Nierzadko jest pan też swoim naj
większym wrogiem.
Wbrew sobie Manning zaśmiał się szorstko. - Myślę,
że to cholernie cudowne.
Stara kobieta spojrzała na niego poważnie. Jej oczy
błysnęły w świetle lampy. - Czy śmieszy pana to, co mówię?
- Coś w tym rodzaju.
Ostrożnie ułożyła książki jedna na drugiej. - Prze
praszam, czy mógłby pan powtórzyć, kto pana tu skierował?
- Nie wspominałem o tym - odparł Manning. - Ale
jeśli pani pyta... To był Juan Garcia.
Jej oczy wpatrywały się w niego bez zmrużenia. - Nie
znam nikogo o tym nazwisku.
- A gdyby tak rzuciła pani okiem w swą magiczną
kulę, może znalazłaby go pani, czyhającego gdzieś w jakimś
ciemnym kącie?
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli pan już stąd sobie
pójdzie - powiedziała spokojnie kobieta.
- A ja myślę, że robi pani duży błąd.
Łagodny powiew chłodniejszego powietrza przesunął
się po jego karku i w tej samej chwili trzasnęły drzwi. Ktoś się
odezwał: - To pan robi duży błąd, panie Manning.
Człowiek, który wszedł w krąg lampy, miał na sobie
płócienny garnitur, a twarz ocieniał mu panamski kapelusz.
Spojrzenie jego było twarde, zimne i tak samo groźne, jak
rewolwer kaliber 38, który trzymał w prawym ręku.
- Co za niespodzianka - rzekł miękko Manning. -
Juan Garcia, jak się domyślam?
Mężczyzna potrząsnął głową i w tym krótkim mo-
54
mencie jego zęby błysły olśniewającą bielą. - Obawiam się,
że nie, senór. Nazywam się Pelota. Biedny Juan w tej chwili
właśnie odbywa przejażdżkę na Kubę i głęboko wierzy, że
zostanie tam wynagrodzony za swój drobny występ na
Spanish Cay. - Westchnął ciężko. - Macie takie porze
kadło: Każdego czeka nagroda w niebie.
- I tam właśnie uda się Garcia, żeby ją otrzymać? -
spytał Manning.
Pelota potrząsnął głową. - Nie musi podróżować aż
tak daleko, przyjacielu. Mamy swój mały raj tutaj, na ziemi.
Zwie się Isle of Tears.
Mama Diamond przerwała im ostrym głosem. - Dosyć
tych nonsensów. Ten człowiek jest niebezpieczny. Nie chcę,
żeby przebywał w moim domu. Tego nie było w umowie.
Pelota cisnął w jej stronę wściekłe spojrzenie, a Manning
wykorzystał tę chwilę, żeby zrzucić ze stołu lampę. Pokój
pogrążył się w ciemnościach. Manning jednym, długim
skokiem schronił się za sofą z końskiego włosia. Pelota
strzelił dwa razy. Dwa pomarańczowe ogniki rozświetliły na
chwilę pomieszczenie.
Manning przyklęknął na jedno kolano, a Pelota krzy
knął: - Lepiej wyjdź, Manning, nie masz szans.
W tej samej chwili drzwi odskoczyły odrzucone siłą
kopnięcia i strumień jasnego światła wdarł się z korytarza,
wyłaniając z ciemności postać Peloty. Mężczyzna odwrócił
się błyskawicznie, ale gdy podnosił broń, pojedynczy pocisk
ugodził go w środek czoła. Siła wybuchu rzuciła go na plecy
obok starej kobiety.
Kiedy Manning wyprostował się, górne światło było już
zapalone. W drzwiach stał Morrison z rewolwerem w ręku,
a tuż za nim Viner i Joe Howard.
ROZDZIAŁ VI
Człowiek z CIA
Kiedy Manning wyszedł z biura komisarza, natknął się
na Setha i Vinera siedzących na ławce w poczekalni. Murzyn
miał z jednej strony głowy opatrunek i wyglądał na zmęczo
nego i chorego.
Zmusił się do uśmiechu. - Wszystko w porządku,
Harry?
Manning skinął głową. - Jak się masz?
- Nie najlepiej. Nawet nie widziałem, kto mi przy
łożył. Myślisz, że coś z niego wyciągną?
- Z Peloty? - Manning potrząsnął głową. - Kilka
minut temu dzwonili ze szpitala. Nie żyje. Komisarz i Mor
rison właśnie zastanawiają się, co dalej.
- No tak. Ciągle nie mogę dopasować Morrisona do
tego wszystkiego - stwierdził Viner. - Kim on w końcu
jest?
- Pracuje w CIA - powiedział Manning. - Najwy
raźniej spodziewali się od pewnego czasu kłopotów w tych
okolicach i wysłali go, żeby spróbował coś przewąchać.
- Podejrzewałem to od momentu, kiedy spotkałem go
w kwaterze policyjnej razem z Joem Howardem - stwierdził
poważnie Viner. - Wybacz, Harry, ale wpychanie się w sam
środek kłopotów razem z tobą nie wydawało mi się naj
lepszym wyjściem z sytuacji. Wynająłem łódź motorową
i popłynąłem za tobą.
56
- Dobrze zrobiłeś - odparł Manning. - To tłumaczy
moje spotkanie z Mornsonem na nabrzeżu. Zdaje się, że nas
śledziliście?
Viner przytaknął: - Cały czas. Właśnie kiedy weszli
śmy do ogrodu mamy Diamond, zaczęła się strzelanina.
Dlatego się włamaliśmy.
- Niezły ptaszek z tej czarownicy - powiedział Man
ning. - Kiedy sprowadzali ją ze schodów, rzuciła na mnie
urok.
- Wyciągnęli z niej coś?
- Nic nie wiedziała. Jej dom stanowił tylko punkt
kontaktowy. Robiła to dla pieniędzy, to wszystko.
W tym momencie otworzyły się drzwi biura komisarza
i stanął w nich Morrison. Uśmiechnął się szeroko. - Nie
wiem jak wy, chłopaki, ale ja mam ochotę na drinka.
- Niezły pomysł - zgodził się Manning.
Wyszli w chłodną noc i ruszyli w stronę nabrzeża. Kiedy
dotarli do rogu Bay Street, Seth pociągnął Manninga za
rękaw. - Jeżeli nie masz nic przeciwko, pójdę na łódź,
Harry. Nie czuję się najlepiej.
- W porządku - zgodził się Manning. - Prześpij się
trochę. Będę nieco później.
Patrzyli za nim przez chwilę, jak oddalał się ruchliwą
ulicą, potem minęli kawałek pasażu i wstąpili do pierwszego
napotkanego baru. Według zwyczajów obowiązujących w
Nassau było jeszcze dość wcześnie i dlatego lokal świecił
pustkami. Kiedy Morrison zamówił drinki, usiedli przy
stoliku w zacisznej loggi w rogu sali.
- Co teraz? - spytał Manning.
Morrison wzruszył ramionami. - Wygląda na to, że
znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Pelota nie żyje, a nasz
jedyny ewentualny informator podąża właśnie z bożą pomo
cą na Isle of Tears.
- Co to za miejsce? - spytał Manning.
57
- Mała wyspa na terytorium Kuby, jakieś sto trzy
dzieści mil na południe od Andros. Główny port zwie się San
Juan. Niegdyś było to ulubione miejsce rybaków daleko
morskich. Po rewolucji zabroniono im tam przypływać. Jak
słyszałem, miasto chyli się ku ruinie.
- Pelota uważał, iż jest tam coś zupełnie specjalnego.
- Bo jest - odparł Morrison. - Stara forteca prze
kształcona w zakład karny dla więźniów politycznych. To
ostatnie miejsce pobytu tych wszystkich, których trzeba się
pozbyć. Jak dotąd, nikt nie przeżył tam tyle, by doczekać
zwolnienia.
- Więc to miał na myśli Pelota, kiedy powiedział, że
Garcia otrzyma swoją nagrodę tu, na ziemi.
Morrison skinął głową. - Trudno przewidzieć, co się
przytrafi temu cwaniaczkowi. Jeżeli będzie miał szczęście,
dostanie kulkę.
Przez chwilę panowała cisza, a potem Viner spytał,
ostrożnie dobierając słowa: - Proszę mi wybaczyć, panie
Morrison, ale mam wrażenie, że sprawa jest znacznie
poważniejsza, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Czy
mam rację?
Morrison zyskał na czasie zapalając papierosa. Kiedy
podniósł wzrok, jego twarz przybrała ponury wyraz.
- Stany Zjednoczone w porozumieniu z Wielką Bry
tanią założyły na Wyspach Bahama kilka baz militarnych.
- Ma pan na myśli te, które powstały w związku
z projektem Canaveral?
Morrison przytaknął. - Na wyspach Grand Bahama,
San Salvador i kilku innych są stacje, które w swoim
wyposażeniu mają między innymi mózgi elektroniczne. Ich
zadaniem jest przeprowadzanie badań nad zachowaniem się
w czasie lotu rakietowych pocisków samonaprowadzających
i sondażowych.
- To żadna tajemnica. Wszyscy o tym wiedzą.
58
- Trzy tygodnie temu jedna z nich stała się celem
sabotażu.
- Utrzymywaliście piekielną ciszę wokół całej spra
wy - stwierdził Manning.
- Musieliśmy. Możecie sobie chyba wyobrazić roz
miary afery światowej, gdyby to się wydało.
- Sądzi pan, że byli to ci sami ludzie, którzy spowodo
wali ostatnie wydarzenia? - zapytał Viner.
Morrison pokiwał głową. - Jesteśmy przekonani, że
mają swoją bazę na Wyspach Bahama.
Manning gwizdnął przeciągle. - Siedemset wysp i dwa
tysiące raf koralowych. Jest gdzie szukać.
- W dodatku cała operacja musi być przeprowadzona
w ścisłej tajemnicy. Nie możemy sobie pozwolić na naj
mniejsze potknięcie. Za kilka tygodni nasz prezydent spotka
się z waszym premierem i wtedy oczy całego świata będą
zwrócone na tę okolicę.
- To pewnie Rosjanie, jak zwykle - zasugerował
Viner.
- Nie sądzę. Od czasu kubańskiego kryzysu ekono
micznego muszą pilnować, by nie doszło tam do wrzenia.
Najprawdopodobniej jest to efekt działania jakiejś grupy
kubańskich fanatyków. To jedyni ludzie, którym między
narodowa afera przyniosłaby czysty zysk. Ich stosunki
z Moskwą nie układały się ostatnio najlepiej. Może próbują
pokazać swoją siłę?
- A Garcia to jedyny ślad, jaki macie? - spytał
Viner.
- I właśnie w tej chwili ląduje w San Juan.
Manning poszedł do baru i zamówił sobie dużą porcję
rumu. Wrócił i zaczął ze zmarszczonymi brwiami: - Wia
domo, że macie swoich agentów na Kubie. Dlaczego któryś
z nich nie mógłby pojechać do San Juan i sprawdzić, co da się
wyciągnąć z Garcii? Z tego, co wiemy, wynika, że równie
59
dobrze może on siedzieć w tej chwili w najlepszym hotelu
i cieszyć się urodą życia.
- Nie sądzę. - Morrison potrząsnął głową.
- W każdym razie warto to sprawdzić.
- Od czasu kryzysu trzymamy się od nich z daleka.
Teraz, tak jak Rosjanie, nie możemy sobie pozwolić na żadną
awanturę. Jankes na Kubie w dzisiejszych czasach działa jak
czerwona płachta na byka.
- A Anglik?
Morrison zmarszczył brwi. - Musi być pan szalony.
- Nie rozumiem, dlaczego pan tak uważa. Stosunki
między Wielką Brytanią a Kubą nie są doskonałe, ale
znacznie lepsze niż ze Stanami.
- Zamierza pan osobiście ukręcić sobie pętlę na szyję.
Manning wzruszył ramionami. - Wszystko, czego
potrzebuję, to wiarygodny pretekst.
- Nie możemy panu pomóc. Nie możemy panu pomóc
w żaden sposób. Może pan polegać tylko na sobie.
- Kto powiedział, że proszę o jakąkolwiek pomoc?
Jeżeli się tam wybiorę, to tylko z pobudek osobistych. Mam
tak samo dobry powód jak pan, żeby rozprawić się z tymi
ludźmi.
Morrison potrząsnął głową. - To atrakcyjna oferta,
Manning, nie mogę zaprzeczyć, ale nic z tego nie będzie. Po
pierwsze, nie może pan tak zwyczajnie popłynąć sobie do San
Juan. W chwilę po zejściu na ląd trafi pan do celi.
- Wiem, że nie zawsze tak jest - wtrącił Viner. -
Znam mieszkańców wysp, obywateli brytyjskich, którzy
dość często pływają do San Juan i jak dotąd zawsze wracali.
Morrison zwrócił się w jego stronę i zmarszczył brwi.
- Czy jest pan pewien tego, co mówi?
Viner wyjął papierosa i umieścił go w cygarniczce.
- Moje interesy obejmują dosyć zróżnicowane dzie
dziny, panie Morrison. Niekiedy prowadzą mnie w zupełnie
60
niespodziewane miejsca. - Zapalił papierosa i wydmuchnął
obłok .dymu. - Na południowym krańcu Andros leży
niewielki port rybacki Harmon Springs. Ludzie, którzy tam
żyją, to Grecy utrzymujący się z rybołówstwa. Napłynęli oni
w te okolice znad Morza Egejskiego czterdzieści lat temu.
Teraz zamienili się w rybaków dalekomorskich. Niektórzy
z nich ciągle jeszcze pływają do San Juan z tuńczykami
i wahoo. Kubańczycy chętnie widzą ich u siebie, ponieważ
dostawy dużych ryb zostały w dzisiejszych czasach ograni
czone. Grecy otrzymują za nie dobrą cenę.
Morrison zwrócił się do Manninga. - Czy pan o tym
wiedział?
Manning skinął głową i rzekł: - Nigdy nie byłem
w Harmon Springs. Mieszkańcy tamtego rejonu nie są
specjalnie gościnni. Do tej pory rozmawiają między sobą po
grecku i przestrzegają starych obyczajów. Ale to nie są źli
ludzie. Poza tym nie wiem, co mogłoby wyprowadzić
z równowagi Greka na morzu. Są najlepszymi marynarzami
pod słońcem.
- Skąd pan tyle o nich wie?
- W czasie wojny trzy lata pełniłem służbę na Morzu
Egejskim.
Kiedy Morrison zwrócił się do Vinera, jego twarz
wyrażała odrobinę nadziei. - Czy ma pan tam jakieś
kontakty?
Viner potrząsnął głową. - Niestety, nie. Większość
z tego, co panu powiedziałem, znam ze słyszenia, mogę
jednak gwarantować, że te informacje są prawdziwe. Ale to
wszystko.
- Jeśli o mnie chodzi, wystarczy - stwierdził gładko
Manning.
Morrison przez kilka chwil siedział nieruchomo, utkwi
wszy wzrok we własnej szklaneczce. Kiedy podniósł oczy, był
zupełnie spokojny.
61
- Mogę dać panu pieniądze. Ile tylko będzie pan
potrzebował. Ale tylko tyle. Jeżeli zdecyduje się pan tam
wybrać, zrobi to pan wyłącznie na własną odpowiedzialność.
My nic o panu nie wiemy.
Manning wstał i podszedł do okna. O szybę rozpryski
wały się drobne kropelki deszczu, a przelotny wietrzyk znad
morza kojarzył mu się z zawodzeniem wiatru w takielunku
kutrów rybackich zacumowanych u nabrzeża. Niespodzie
wanie nerwowy dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Uśmiechnął
się do siebie i powrócił do stołu.
- Jeżeli mam się wybrać do Harmon Springs, muszę
znaleźć niezły pretekst... Napijmy się jeszcze po jednym
i zobaczmy, co nam się uda wymyślić.
ROZDZIAŁ VII
Strzeżcie się Greków
Następnego dnia tuż przed południem Grace Abounding
wpływała do Harmon Springs. Przy sterze stał Seth, pomagał
mu Saunders, a Manning odziany w lekki garnitur z tro
pikalnego samodziału i panamski kapelusz uplasował się
przy relingu.
Kiedy okrążali zakrzywiony cypel zatłoczony białymi
domami, jednomasztowa łódź z żaglem wydętym przez
bryzę, wypływająca na morze, minęła ich tak blisko, iż
Manning widział wyraźnie wielkie oczy wymalowane na jej
dziobie dla ochrony przed złymi mocami. Podniósł rękę w
geście pozdrowienia, ale człowiek przy rumplu zignorował
go zupełnie.
Saunders splunął za burtę. - Pieprzone bękarty, Harry.
Połowa z nich buduje łodzie na własną rękę, bo tylko takie
uważają za wystarczająco dobre.
Silniki zaczęły się krztusić, kiedy zwolnili przed wej
ściem do przystani. Kilka łodzi dalekomorskich cumowało
przy falochronie, a na białym, piaszczystym półwyspie leżały
jaskrawo wymalowane caiques. Rybacy siedzący wokół nich
zszywali pozrywane oka sieci, a w pobliżu, na płyciznach,
bawiły się nagie dzieci.
Wszystko to zdawało się nie z tego świata i Manning za
sprawą przedziwnego wybryku wyobraźni miał przez chwilę
63
wrażenie, że cofnął się o kilka lat, do czasów wojny, kiedy to
służył na Morzu Egejskim.
Po chwili Manning wszedł do kabiny. Na stole leżały
dwa aparaty fotograficzne w skórzanych pokrowcach. Prze
wiesił je przez ramię. Osłonił oczy ciemnymi okularami, wziął
w rękę płócienny worek i wydostał się na pokład.
Zbliżali się właśnie do falochronu. Nieco później silniki
zgasły i wszystko znieruchomiało w upale. Dwóch młodych
ludzi stało nie opodal, opierając się o barierkę i paląc
papierosy, a nieco dalej trzej podstarzali mężczyźni drzemali
w słońcu. Żaden z nich nie uczynił najmniejszego wysiłku, by
złapać cumę rzuconą przez Saundersa. Stary zaklął, przelazł
przez reling, podniósł linę i owinął ją wokół pachołka
cumowniczego.
- Zawszone bękarty - wymamrotał.
Manning dołączył do niego, a ze sterówki wyszedł Seth.
- Rozejrzymy się tutaj z godzinkę lub dwie, Harry.
Sprawdzimy tylko, co tu się dzieje.
Manning potrząsnął głową. - Będę ostrożny, Seth, nie
przejmuj się.
Stał przez chwilę wyczekująco, aż Seth westchnął
i schronił się do sterówki. W chwilę później silniki wróciły do
życia. Saunders odwiązał cumę i skoczył na łódź.
Manning poczekał, aż Grace Abounding opuści przy
stań, potem podniósł worek. Trzej mężczyźni siedzieli
w dalszym ciągu naprzeciwko, przyglądając mu się z cieka
wością, dwaj młodzi przerwali rozmowę. Minął ich, a jego
kroki rozbrzmiały głuchym echem na drewnianych deskach
pomostu, i wydostał się na brzeg.
Niewielkie miasteczko wydawało się dziwnie zastygłe,
jak gdyby czekało, aż coś się wydarzy. Niespodziewanie
gdzieś w pobliżu rozległ się śpiew. Manning ruszył za
dźwiękiem głosu i trafił do baru na rogu jednej z bocznych
ulic. W wejściu siedział na krześle młody chłopak, opierając
64
nogi o futrynę. Śpiewał niskim głosem, delikatnie trącając
palcami struny bouzouki.
Nie zamierzał ustąpić miejsca. Manning zmierzył go
wzrokiem spoza ciemnych okularów, następnie przedostał
się ostrożnie nad jego wyciągniętymi nogami do środka.
Pomieszczenie było ciemne i chłodne. Królował w nim
wysoki, marmurowy bar. Przy niewielkim stoliku siedziało
nad szklaneczkami trzech mężczyzn.
Barman był w średnim wieku; twarz koloru mahoniu
pomarszczył już czas, ale błękitne oczy wciąż jeszcze jaśniały
życiem, a zmarszczki wokół ust zdradzały pogodne usposo
bienie.
Kiedy Manning skierował się w jego stronę, w pomie
szczeniu zapadła cisza. Manning rzucił worek na ziemię,
aparaty umieścił na marmurowym blacie.
- Wypiłbym drinka. Byle dużego i zimnego.
Mężczyzna za barem uśmiechnął się, postawił na blacie
wysoką szklankę i wrzucił do niej kilka kostek lodu.
- Dziennikarz?
Manning przytaknął. - Chciałbym zatrzymać się tu
taj dzień lub dwa. Szukam pokoju. Czy może mi pan po
móc?
- Oczywiście. Mam wolny pokój. Nic specjalnego, ale
jedzenie jest dobre.
Chłopak siedzący w przejściu szarpnął struny bouzouki
wydobywając z nich ostry, nieprzyjemny akord. Mężczyźni
tkwiący przy stole roześmieli się. Jeden z nich zawołał po
grecku: - Hej, Dimitri, chyba nie podoba ci się ten facet?
Zdaje się, że stracisz wszystkie względy u dziewcząt. Koniec
z migdaleniem się na plaży po zmierzchu!
- Dlaczego się nie zamkniesz? - odparł rozeźlony
chłopak.
Byli to typowi, surowi ludzie morza, tacy, jakich można
znaleźć wszędzie. Pracowali bardzo ciężko i niełatwo akcep-
5 Nocne.
65
towali obcych. Manning odwrócił się, zdjął okulary i przy
jrzał się im spokojnie. Uśmiechy na ich twarzach nieco
przybladły. Pochylili się ku sobie i mruczeli coś przyciszo
nymi głosami.
Kiedy Manning sięgnął po drinka, jeden z mężczyzn
odezwał się głośno po grecku: - Tak... Dimitri potrafi tylko
kłapać" zębami. Ale kiedy trzeba działać, okazuje się
r
że to
gaduła w ślicznych ciuszkach.
Młodzieniec zerwał się na równe nogi. Przez chwilę
wydawał się wahać, a potem ruszył wzdłuż baru, rozmyślnie
trącając Manninga w łokieć w chwili, gdy ten podniósł do ust
szklankę. Rum chlusnął na bar szeroką strugą. Manning
odstawił naczynie i odwrócił się do chłopaka.
- Teraz postawisz mi drugiego.
- Postaw sobie sam.
Manning wymierzył mu policzek zewnętrzną stroną
otwartej dłoni, tak że chłopak zatoczywszy się oparł o ścianę.
- Nie będę cię prosił po raz drugi.
Chłopak wsunął rękę do tylnej kieszeni. Kiedy skoczył
do przodu, w prawej dłoni ściskał nóż o sześciocalowym
ostrzu. Manning błyskawicznie usunął się na bok. Chwy
cił napastnika za nadgarstek i wykręcił mu rękę na plecy,
aż nóż wypadł z bezwładnej dłoni. Niemal tym samym
ruchem popchnął chłopaka na stolik, a ten przewracając się
roztrącił na boki siedzących przy nim mężczyzn i ich
szklaneczki.
- Nigdy nie wysyła się chłopca, by wypełnił zadanie
mężczyzny - powiedział Manning po grecku.
Przez moment zaległa grobowa cisza. Kiedy mężczyźni
zaczęli się podnosić, zza kontuaru wysunął się barman
trzymając w ręku drewnianą pałkę.
- Pierwszemu, który go dotknie, rozwalę czaszkę.
Chcieliście się zabawić, lecz nic z tego nie wyszło. Niech to się
tak skończy.
66
Mężczyźni z ociąganiem zajęli swoje miejsca, a chłopak
odwrócił się i wyszedł. Barman uśmiechnął się do Manninga
i wyciągnął do niego dłoń.
- Nikoli Aleko. Jak na Anglika mówi pan nieźle po
grecku.
- W czasie wojny spędziłem trzy lata na Morzu
Egejskim, ale to było już dawno. Nazywam się Manning.
Harry Manning.
- Napije się pan jeszcze, panie Manning? Na koszt
firmy.
- Na mój - sprzeciwił się Manning. - Kolejka dla
wszystkich.
Przystawił do stolika czwarte krzesło i usiadł. Trzej
mężczyźni uśmiechnęli się do niego.
- Ktoś, kto mówi po grecku tak dobrze jak pan, musi
być w porządku - stwierdził jeden z nich. - Zapali pan?
Aleko podał drinki i wszyscy wznieśli je do góry
z uroczystą powagą w niemym toaście. Kiedy Manning
odstawił szklankę, jeden z mężczyzn zapytał: - Przyjechał
pan na ryby?
- Niezupełnie. Jestem reporterem. Właśnie dostałem
zlecenie z dużego amerykańskiego magazynu na zrobienie
paru zdjęć.
- W Harmon Springs?
Manning zaprzeczył. - Na Kubie. Chcą, bym popłynął
do miejsca zwanego San Juan. Mam tam zrobić kilka zdjęć,
zobaczyć, co się zmieniło od czasu rewolucji.
Wyspiarze popatrzyli po sobie zdziwieni, potem jeden
z nich wzniósł szklaneczkę.
- Życzę panu szczęścia, przyjacielu. Będzie go pan
potrzebował.
- Są jakieś specjalne powody?
- W dzisiejszych czasach nikt nie pływa do San Juan.
To miejsce zapomniane przez Boga.
67
- W Nassau mówiono coś innego. Słyszałem, że
tutejsze łodzie pływają tam dosyć często.
- Tak było w zeszłym roku. Od tego czasu wiele się
zmieniło.
Manning wyjął portfel. - Mam dość dużą pulę na
wydatki. Dobrze zapłacę.
Mężczyzna, który reprezentował podczas rozmowy całą
trójkę, zaśmiał się sucho. - Mamy takie powiedzenie,
przyjacielu: Jeśli potrzebny ci ktoś, kto zechce narazić życie
za pieniądze, szukaj biedaka.
Pozostali dwaj roześmieli się hałaśliwie i jeden z nich
dorzucił: - Mógłby spróbować z Papą Melosem. Znalazł się
w takiej sytuacji, że zrobi wszystko.
Manning wstał i zbliżył się do baru. - Słyszałeś
wszystko?
Aleko skinął głową. - Mówią prawdę. Przed kryzysem
wiele naszych łodzi zawijało do San Juan, żeby sprzedać
tuńczyki. Kubańczykom nie wolno było wypływać na pół
noc, więc braliśmy za ryby dobrą cenę. Od czasu kryzysu
wszystko się zmieniło.
- Chcesz powiedzieć, że Kubańczycy zabronili wam
przypływać?
- Niezupełnie -- zaprzeczył Aleko. - Ale nikt nie
chce ryzykować. Nigdy nie wiadomo, co nowego wymyślą.
Żaden z nas nie chce stracić łodzi.
- A kto to jest Papa Melos?
Aleko uśmiechnął się. - Wspaniały stary człowiek. Ma
kuter motorowy, Cretan Lover. Jego jedyny chłopak, Yanni,
utonął w zeszłym roku. Została mu tylko córka, Anna.
Ładna dziewczyna. Wysłał ją do szkoły do Stanów. Do
Vassar. Zna pan to miejsce?
Manning uśmiechnął się. - Słyszałem o nim. To miła
miejscowość.
- Wydawał na jej naukę wszystkie pieniądze, a od
68
czasu, kiedy zginął chłopak, kłopoty robiły się coraz większe.
Dziewczyna przyjechała trzy miesiące temu, dowiedziała się
o wszystkim i nie chciała już wracać. Od tego czasu stanowi
załogę Cretan Lover.
- A co łowią? Tuńczyki?
Aleko potrząsnął głową. - Teraz już nie. Jakieś dziesięć
mil na zachód od Blair Cayjest rafa koralowa. Stary znalazł
tam macicę perłową. Ostatnio tam nurkuje.
- W jego wieku? - rzekł Manning z niedowierza
niem. - Jak głęboko?
- Piętnaście, może dwadzieścia sążni, w dodatku
skafander, którego używa, ma co najmniej czterdzieści lat.
- To jakiś szaleniec.
- Nie chce stracić swojej łodzi, i tyle. Poza nią i Anną
nic mu już na tym świecie nie zostało.
- Sądzi pan, że zainteresuje się moją propozycją
i popłynie do San Juan?
Aleko wzruszył ramionami. - Zdesperowany człowiek
jest zdolny do wszystkiego.
- Ma pan świętą rację. - Manning podniósł worek
i wziął aparaty. - Chciałbym rzucić okiem na ten pokój, jeśli
nie ma pan nic przeciwko temu.
Kiedy Manning podążał za Aleko wzdłuż białego
korytarza, zupełnie niespodziewanie uświadomił sobie z ab
solutną pewnością, że znalazł rozwiązanie dręczącego go
problemu.
Aleko miał niewielką, dwunastostopową łódź, którą był
skłonny wynająć. Dwie godziny później, po zmianie ubrania
i zjedzeniu jednego z najlepszych posiłków w ostatnim czasie,
Manning wypłynął z zatoki i skierował łódź na zachód
wzdłuż południowego krańca wyspy.
Gładkie jak szkło morze i bezchmurne niebo zlewały się
69
w jedno na horyzoncie. Manning zapalił papierosa, siadł na
obrotowym krześle i z jedną ręką opartą na kole sterowym,
rozmyślał nad dziejami Papy Melosa. Co sprawia, że czło
wiek walczy nawet wtedy, gdy wszystkie okoliczności obra
cają się przeciwko niemu? Na tak postawione pytanie nie
było odpowiedzi. Jedni walczą do ostatniego tchu. Inni idą
na dno od razu.
W ciągu czterdziestu minut Manning okrążył Blair Cay
i zobaczył łódź zakotwiczoną w zatoce około ćwierci mili od
brzegu. Zwolnił, by do niej podpłynąć, mając od jakiegoś
czasu w uszach przytłumiony, rytmiczny warkot pompy
mechanicznej tłoczącej powietrze w dół, przez błękitną wodę,
do człowieka, który go potrzebował.
Trudno było uwierzyć, by ktokolwiek mógł jeszcze
używać staromodnego, brezentowego skafandra razem z
tym całym osprzętem do dostarczania powietrza, linami
bezpieczeństwa, w erze płetwonurków i kompresorów po
wietrza. Najprostszy akwalung był lepszy pod każdym
względem, choćby dlatego, że nurek miał całkowitą swobodę
ruchów.
Kiedy Manning podpłynął bliżej, zobaczył dziewczy
nę. Była raczej niewielkiego wzrostu, miała na sobie jask-
rawoczerwoną koszulę i płócienne spodnie, długie włosy
związała na plecach. Obracała ramię uchwytu liny bez
pieczeństwa, wyciągając ojca na powierzchnię, a była tym
zajęciem tak zaabsorbowana, iż nie spostrzegła podpływa
jącej łodzi.
W pewnej chwili ramię dźwigu przestało się obracać.
Dziewczyna szarpnęła uchwyt z całej siły, a potem podeszła
do relingu i wyjrzała. Zawróciła błyskawicznie do dźwigu
i zawisła na nim całym ciężarem. Nic to jednak nie dało. Bez
chwili namysłu odwróciła się i skoczyła do wody.
Manning wyłączył silniki i siłą bezwładu dopłynął do
Cretan Lover.
W pośpiechu zawiązał cumę, podbiegł do
70
dźwigu i z całej siły pociągnął za uchwyt. Urządzenie nawet
nie drgnęło. Podszedł do relingu i zobaczył, że dziewczyna
wynurzyła się tuż koło drewnianego trapu, ciężko łapiąc
oddech. Rozpuszczone włosy tworzyły w wodzie wokół niej
czarnogranatową aureolę. Wyciągnął rękę i pomógł jej
wdrapać się na pokład.
- Co tam się stało na dole?
Dziewczyna była przerażona. - Nie mogę się do niego
dostać! Nie mogę go dosięgnąć!
- Jak głęboko zszedł?
- Pięćdziesiąt stóp, może więcej. Muszę jeszcze spró
bować.
Z trudnością podniosła się na nogi i odwróciła w stro
nę relingu. W tej chwili powierzchnię morza rozerwał
ogromny pęcherz powietrza. Manning usiadł, zdjął buty
i kurtkę.
- Zostaniesz tutaj, przy dźwigu. Lina musiała się
zaczepić gdzieś o skały. Jak dam sygnał, zaczniesz ją
wciągać.
Wdrapał się na dach sterówki, przez kilka sekund stał na
jej skraju, zmuszając się do wciągnięcia w płuca jak najwię
kszej ilości powietrza, potem skoczył.
Kiedyś, na Caymans, schodził bez akwalungu nawet
do stu stóp głębokości, ale to było dziesięć lat temu. Dziesięć
lat ciężkiego życia. Dziesięć lat staczania się po równi
pochyłej.
Im głębiej, tym mniej jest promieni czerwonych i po
marańczowych, jako że woda filtruje światło słoneczne. Na
głębokości pięćdziesięciu stóp, na poziomie urwiska, Man
ning odniósł wrażenie, iż znalazł się w swoistej strefie
neutralnej. Widoczność była ciągle doskonała, ale kolory
stały się przygaszone, miały jesienne odcienie.
Jakieś sześćdziesiąt stóp pod wodą lina okręciła się
dookoła guzowatego szpicu koralowego, wciskając się je-
71
dnocześnie w szczelinę. Manning uwolnił ją pośpiesznie
i popłynął dalej.
Znalazł starego człowieka na szerokim występie tuż
przy urwisku. Skafander, który nurek miał na sobie, rozcię
ty był przez ostre jak brzytwa skały koralowe, gdyż męż
czyzna usiłował najwyraźniej sam się oswobodzić. Woda
wypełniła już niemal całą przestrzeń wewnątrz kombine
zonu, tylko ciśnienie powietrza tłoczonego z pokładu łodzi
do spiżowego hełmu zatrzymywało ją na poziomie klatki
piersiowej.
Manning miał już kłopoty ze wzrokiem. Rzucił prze
lotne spojrzenie na twarz za szybą, upewniając się, że
mężczyzna żyje, i pociągnął za linę bezpieczeństwa, dając
znać dziewczynie, że może już uruchomić dźwig. A potem
popłynął w górę, ciągnąc za sobą starego człowieka.
Ciśnienie w uszach stało się nie do zniesienia, tak że tuż
obok głowy Manninga zdawały się bić melodyjnie ogromne
dzwony. Ciężkie fale dźwięku obijały się o niego, powodując
ból fizyczny.
Daleko nad sobą Manning dojrzał zarys kadłuba Cre
tan Lover.
Niespodziewanie uświadomił sobie, że działa już
lina bezpieczeństwa, więc zostawił nurka i po chwili wydostał
się na powierzchnię w chmurze maleńkich, szampańskich
bąbelków.
Udało mu się wynurzyć tuż koło trapu. Zawisł na nim
przez chwilę, ciężko chwytając oddech. Z trudem przebrnął
przez reling. Dziewczyna bez przerwy obracała uchwyt
dźwigu, nawijając na bęben linę bezpieczeństwa. Jej twarz
pokrywał pot.
- Wypływa!- krzyknęła. - Wypływa!
Manning czuł w płucach niewyobrażalny ból, miał
wrażenie, że wielka dłoń ugniata mu klatkę piersiową.
Walcząc z ogarniającymi go ciemnościami ze wszystkich sił
ciągnął linę.
72
Stary mężczyzna wynurzył się tuż obok trapu. Manning
wyciągnął go wspólnie z dziewczyną, a potem zatoczył się
i upadł na pokład.
Widział jeszcze, jak dziewczyna odkręca spiżowe nakrę
tki z hełmu ojca, ale jej obraz zamazywał się coraz bardziej,
a jej głos docierał do niego jak gdyby z przeciwnego końca
długiego tunelu. Przez chwilę zdawało mu się, że nurkuje
w bardzo ciemnej wodzie. Potem stracił przytomność.
ROZDZIAŁ VIII
„Cretan Lover"
Manning opróżnił kubek, a Anna Melos natychmiast
napełniła go ponownie. Kawa była tak gorąca, że aż parzyła
usta. Manning czuł, jak przepływa przez przełyk i dociera do
żołądka, a wraz z nią wraca w niego życie.
Dziewczyna wróciła do kuchni. Obserwował ją ponad
krawędzią kubka. Miała szczupłą, chłopięcą sylwetkę, bez
odrobiny sexu, ale ładnie wykrojone, pełne usta sugerowały
zmysłowość.
Odwracając się przyłapała jego spojrzenie i posłała mu
uśmiech. - Już lepiej?
Skinął głową. - Nie było czasu na dekompresję. Stąd te
wszystkie kłopoty. Jeśli nie robi się tego zbyt często, nie ma
żadnych ujemnych skutków.
- Niezbyt często - podkreśliła. - Kiedy miałam
dwanaście lat, mój wuj, Alexias, zmarł na chorobę keso
nową. Nie był to specjalnie miły widok.
W zejściówce dały się słyszeć kroki i po chwili dołączył
do nich ojciec dziewczyny. Miał około siedemdziesiątki.
Posiwiałe włosy i białe wąsy odcinały się wyraźnie od śniadej
skóry.
Siadł i zaczął napełniać tytoniem starą fajkę wyrzeź
bioną w korzeniu wrzośca.
- Jak pan się czuje? - zapytał Manninga.
74
- Myślę, że przeżyję.
- To było naprawdę coś. Zdaje się, że znalazłem się co
najmniej siedemdziesiąt stóp pod wodą. Niewielu ludzi
potrafi nurkować bez akwalungu aż tak głęboko.
- Och, spotkałem paru takich - odparł Manning. -
Na Caymans nurkuje się nawet do stu pięćdziesięciu stóp, ale
wtedy pływacy przyczepiają sobie ołowiane ciężarki, żeby
szybciej schodzić w dół.
- Dużo pan nurkował? Mam na myśli prawdziwe
nurkowanie.
- Owszem, sporo, ale zawsze z akwalungiem. Nigdy
w życiu nie wsadziłby mnie pan w to cudo, które miał pan na
sobie. - Manning uśmiechnął się. - Jedyny pożytek
z dzisiejszego wydarzenia to to, że pański skafander do
niczego się już nie nadaje.
- Skafander? - Papa Melos wzruszył ramionami. -
Zawsze mogę go załatać.
Anna, która przygotowywała w kuchni kanapki, wybie
gła do nich. - Nie, Papa. Nigdy więcej.
- A chcesz, żeby Mikali zabrał łódź? - Zamknął w
swoich rękach jej dłonie. - Musimy z czegoś żyć, Anno. Co
mogę innego robić?
Dziewczyna odwróciła się szybko i zagadnęła Ma-
nninga rozmyślnie zmieniając temat. - Dobrze, że zjawił się
pan akurat na czas.
- To nie był przypadek - odparł Manning. -
Szukam kogoś, kto mógłby podrzucić mnie do San Juan.
Nikoli Aleko powiedział, że moglibyście być tym zaintereso
wani.
- San Juan na Isle of Tears? - Stary człowiek
zmarszczył brwi. - Po co chce pan tam płynąć?
- Jestem fotografem. Robię reportaż o Kubie dla
amerykańskiego magazynu. Poinformowano mnie, że łodzie
z Harmon Springs czasami pływają do San Juan z tuńczy-
75
kami. Służyłem na Morzu Egejskim w czasie wojny i mówię
trochę po grecku. Sądziłem, że mógłbym tam popłynąć jako
członek załogi.
- Tak... Oczywiście... Kiedyś tam pływałem. Wszyscy
tam pływaliśmy. Dobrze nam płacono za tuńczyki. Ale od
czasu kryzysu wiele się zmieniło. Teraz trudno jest przewi
dzieć, z której strony padnie cios. Mogą nawet skonfiskować
łódź. - Papa Melos potrząsnął głową. - Chciałbym panu
pomóc, panie Manning, ale... nie tym razem.
Manning sięgnął po kurtkę i wyciągnął z niej portfel.
Otworzył go i wyjął zwitek banknotów.
- Pięćset dolarów? Tysiąc? Niech pan wymieni cenę.
Dziewczyna z sykiem wciągnęła powietrze między zę
bami. - Papa, dzięki tym pieniądzom mógłbyś zwrócić
Mikali wszystko, co mu jesteś winien, i skończyłyby się nasze
kłopoty.
Stary człowiek patrzył na pieniądze jak zahipnotyzo
wany. Po chwili jednak wolno pokręcił głową.
Jeżeli popłynę do San Juan, prawdopodobnie i tak
stracę łódź. A na to, by zapłacić Mikali, mam jeszcze czas do
końca miesiąca.
Manning ułożył twarz w uprzejmy uśmiech. - Niech
pan się nie przejmuje. Na pewno znajdę w Harmon Springs
kogoś, kto zechce trochę zarobić.
Wyszedł na pokład, stanął przy relingu i patrzył
w kierunku wyspy, zastanawiając się, co, u diabła, ma teraz
zrobić. Chwilę później dołączyła do niego dziewczyna.
- Bardzo mi przykro - powiedziała. - Czuję, że
jesteśmy panu winni bardzo wiele, ale ta łódź to całe życie
mojego ojca. Nie może znieść myśli, że mógłby ją stracić.
Czy sądzi pani, iż naprawdę zdoła tyle zarobić, żeby
zapłacić temu... Mikali? spytał Manning.
Dziewczyna potrząsnęła głową i odwróciła się w stronę
morza, a jej szczupłe ramiona opadły w wyrazie bezradności.
76
Przez krótki moment Manning poczuł w sobie zupełnie
irracjonalne uczucie tkliwości. Tak jak gdyby dziewczyna
była małym dzieckiem postawionym przed czymś, z czym
zupełnie nie mogła sobie poradzić i w czym on musiał jej
pomóc za wszelką cenę.
. W ciszę morza wtargnął odgłos silnika motorówki i po
chwili zza Blair Cay ukazała się łódź płynąca w ich kierunku.
Dziewczyna uniosła głowę, patrzyła przed siebie jakiś czas,
a potem pospiesznie zeszła na dół.
Wróciła na pokład z ojcem. Stary człowiek oparł się
o reling, na jego twarzy pojawił się grymas.
- Wygląda na łódź Mikali. Ciekaw jestem, czego chce.
Motorówkę prowadził Dimitri, ten sam młody chłopak,
którego Manning tak brutalnie potraktował w barze. Mikali
był mocno zbudowanym, krępym osobnikiem. W swoim
czasie musiał być silnym mężczyzną, ale z upływem lat obrósł
w tłuszcz. Pod pachami lnianej marynarki widniały wielkie
plamy potu. Wgramolił się po trapie na pokład, zostawiając
Dimitri przy sterze.
- Czego chcesz, do diabła? - spytał Papa Melos po
grecku.
Mikali osuszył chusteczką do nosa łysiejącą czaszkę.
- Nie odzywaj się do mnie takim tonem, stary szakalu.
Usiłuję cię złapać od trzech dni. Za każdym razem mi
uciekałeś.
- Nie mam ci nic do powiedzenia. Nic aż do końca
tego miesiąca.
- I jesteś w błędzie - stwierdził Mikali. - Prze
dłużenie, którego ci udzieliłem, zależało wyłącznie od mojej
dobrej woli. - Popatrzył znacząco na Annę. - Miałem
nadzieję, że możliwe jest jakieś sensowne porozumienie, ale
teraz widzę, że nie ma takiej możliwości.
Stary człowiek żachnął się gwałtownie. - Mów, co
masz do powiedzenia, i zejdź z mojej łodzi.
77
- Chciałeś powiedzieć, z mojej łodzi. - Mikali wydo
był z kieszeni jakiś papier i trzymając go w wyciągniętej ręce
mówił dalej: - To jest nakaz zajęcia mienia. Do południa
w najbliższy piątek masz mi zwrócić moje pieniądze. Tysiąc
dwieście dolarów.
Stary człowiek krzyknął gniewnie, wyrwał dokument
z ręki Mikali i zamierzył się na niego prawą pięścią. Jednak
różnica wieku działała na jego niekorzyść. Mikali z łatwością
zablokował uderzenie, złapał starego za koszulę i uderzył na
odlew w twarz.
Dziewczyna krzyknęła przeraźliwie i ruszyła naprzód
z rozcapierzonymi palcami. Mikali odrzucił ją z taką siłą, że
zatoczyła się i upadła na pokład. Kiedy podniósł rękę, by
uderzyć starca jeszcze raz, Manning złapał go za ramię
i wykręcił tak, aż stanęli twarzą w twarz.
- A może byś tak spróbował ze mną? - zapropono
wał. - Jestem, zdaje się, mniej więcej tej samej wagi.
Mikali otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, ale nie
zdążył, bo w tej samej chwili Manning wpakował mu w nie
zaciśniętą pięść. Kiedy tłuścioch zatoczył się do tyłu, Man
ning uderzył go ponownie, tak że siła ciosu przeniosła Greka
przez reling. Uderzył w wodę z głośnym plaśnięciem
i zniknął pod powierzchnią. Po chwili wypłynął kilka stóp od
motorówki. Dimitri złapał go za kołnierz i próbował wcią
gnąć przez rufę.
Manning zsunął się po trapie, przeskoczył do moto
rówki i pomógł chłopakowi. Mikali opadł na tylne siedzenie.
Ubranie przylepiło mu się do tłustego ciała, z rozciętych ust
sączyła się krew. Manning wyjął portfel i odliczył dwanaście
studolarowych banknotów. Wepchnął je do kieszeni na
piersi Greka.
- Uważaj wszystkie długi za spłacone, Mikali. Jeżeli
jeszcze kiedykolwiek będziesz niepokoił tego człowieka,
złamię ci nos. - Odwrócił się do chłopaka. - A ty jesteś
78
świadkiem. Mikali dostał swoje pieniądze. Nie zapomnij
o tym.
Wrócił na trap. Dimitri uruchomił silnik i ruszył
szerokim łukiem. Manning patrzył za nimi, aż zniknęli,
a potem odwrócił się.
Stary człowiek siedział na ławce w sterówce i napełniał
fajkę. Kiedy uznał, że jest w niej już wystarczająca ilość
tytoniu, zapalił, wypuścił obłok dymu i wzruszył ramionami.
- A więc płyniemy do San Juan?
- Jest pan tego pewien? - spytał Manning.
Papa Melos skinął głową. - Nic innego mi nie pozo
stało. Uratował pan moje życie, moją łódź... Widać tak chce
przeznaczenie.
- A co z panią? - Manning zwrócił się do dziewczyny.
Stała przy relingu po przeciwnej stronie pokładu, od
wrócona plecami. Obróciła się i popatrzyła na niego poważ
nie.
- Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli wybierać. Jeste
śmy dumnymi ludźmi, panie Manning. Mamy zwyczaj
spłacać swoje długi.
Przez chwilę Manning miał szaloną ochotę powiedzieć
im prawdę. Uprzedzić ich, że jeżeli zgodzą się z nim
popłynąć, narażą się na znacznie więcej niż utratę łodzi.
Zaraz jednak uświadomił sobie wszystkie powody, dla
których się tu znalazł. Wzruszył ramionami.
- Nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli jesteście gotowi,
możemy ruszać.
ROZDZIAŁ IX
Na południe od Andros
Manning nie wiedział nawet, kiedy zasnął. Z tego, że
spał, zdał sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy się obudził.
Spojrzał na zegarek i zaskoczony stwierdził, że była już
trzecia rano. Zrzucił kurtkę i wyszedł z kabiny.
Nad wodą unosiła się lekka mgiełka, a Cretan Lover
płynęła naprzód bez żadnych przeszkód. Księżyc schował się
gdzieś za chmury, ale granatowe niebo usiane było klejno
tami gwiazd, które odbijały się w morzu tworząc przedziwną
poświatę.
Manning ruszył wzdłuż pokładu ładunkowego, mijając
trzy pokaźne tuńczyki złapane poprzedniego popołudnia,
i wszedł do sterówki.
Papa Melos stał przy kole sterowym. Wyglądał dziwacz
nie w świetle kompasu. Jego głowa zdawała się oddzielona
od reszty ciała.
- Wszystko w porządku? - spytał Manning.
- Nie może być lepiej. - Usunął się na bok, pozwa
lając Manningowi podejść do steru, a sam oparł się o drzwi
napełniając fajkę.
- O której dotrzemy do San Juan?
Stary wzruszył ramionami. - Jeżeli pogoda się utrzy
ma, jutro przed południem.
- Czy są jakieś ograniczenia długości pobytu tam, na
miejscu?
80
- Nigdy przedtem nie było, ale jak już mówiłem,
mogło wiele się zmienić.
- Będziemy mieli jakieś kłopoty ze znalezieniem kupca
na ryby?
- Nie sądzę. Nie na tuńczyki tak piękne jak te, które
mamy. - Papa Melos przytknął zapałkę do główki fajki. -
Dobrze pan sobie radzi ze sterem. Znacznie lepiej, niż można
by się tego spodziewać. To zastanawiające. Jak na reportera
jest pan zupełnie niezłym marynarzem.
- Przez całe życie pływałem na małych łodziach,
a podstawy wyniosłem z marynarki.
- Ale to było dawno - stwierdził Papa Melos. -
Jeszcze przed tymi wszystkimi zmianami.
W jego głosie brzmiało pytanie. Nie wypowiedziane, ale
wyraźne. Manning zignorował je.
- Pewnych rzeczy się nie zapomina.
- Ma pan rację. - Stary ziewnął. - Chyba pójdę się
przespać. Wrócę tu o siódmej.
Ruszył wzdłuż pokładu mrucząc coś do siebie. Manning
zapalił papierosa, wyciągnął składane krzesło, ustawił je pod
ścianą i rozsiadł się wygodnie, trzymając ster w pewnych
rękach.
Jedno tylko niepokoiło go, kiedy myślał o tym, co ma do
zrobienia po przybyciu do San Juan. Wiedział, że będzie
musiał dostosować się bardzo szybko do nie znanych
warunków. Lekki, ironiczny uśmiech podniósł w górę kąciki
jego ust. I pomyśleć, że czuł się tak, jakby przez całe życie nie
robił nic innego.
Z wolna wracał myślą przez splątane ścieżki pamięci do
ludzi i zdarzeń, które dawno odeszły w zapomnienie, zado
wolony, że jest w tej chwili samotny na morzu. Że jest z nim
tylko noc i łódź. Zdawało mu się, że świat przestał istnieć.
Drzwi otworzyły się niemal niedosłyszalnie, jakby
w opozycji do odgłosu uderzeń deszczu o szybę. Manning
6 Nocne..-
81
poczuł zapach kawy rozchodzący się w porannym powietrzu,
a oprócz tego jakąś inną, bardziej subtelną woń.
- Jak to się dzieje, że nie może pani wytrzymać w łóżku
o tak wczesnej godzinie? - zapytał.
- To najwspanialsza pora dnia - odparła, rozstawia
jąc drugie krzesło. Podała mu kubek z kawą i kanapkę. Jedli
w milczeniu, ale cisza im nie przeszkadzała. Ich kolana
stykały się leciutko. Kiedy skończyli, poczęstował ją papiero
sem i dalej siedzieli bez słowa, wsłuchując się w krople
deszczu dźwięczące o szybę niczym maleńkie młoteczki.
- Pan lubi morze, prawda? - zapytała niespodzie
wanie.
- Tak, sądzę, że tak - odparł ostrożnie. - Morze jest
jak kobieta - kapryśne i niepewne, co nie znaczy, że mniej
kochane.
Dziewczyna uśmiechnęła się. - Jest pan najdziwniej
szym reporterem, jakiego kiedykolwiek spotkałam.
Tak jak podczas rozmowy z ojcem, Manning wyczuł
w głosie dziewczyny nie wypowiedziane pytanie. I to sprawi
ło, że nagle zdał sobie sprawę, iż znalazł się na niebezpie
cznym gruncie.
- Miałem w Hawanie niewielką firmę ratowniczą,
która w ramach działalności ubocznej zajmowała się również
zdjęciami podwodnymi. Kiedy nadeszła rewolucja, musia
łem zostawić wszystko i w ostatniej chwili udało mi się uciec,
tak jak większości tych cholernych ludzi, którzy nie wiedzieli
jeszcze, co tam tak naprawdę w trawie piszczy. Udało mi się
uratować tylko to, co miałem na sobie. Poza tym straciłem
wszystko.
Manning mówił z goryczą w głosie, ale nie potrafił
wyrazić tego inaczej. Dziewczyna pochyliła się impulsywnie
w jego stronę i położyła mu dłoń na ramieniu. Kiedy się
odezwała, jej głos był pełen ciepła, sympatii i współczucia.
- Bardzo mi przykro.
82
- Niepotrzebnie. I tak miałem więcej szczęścia niż
większość tych biedaków, którzy czekając, aż coś złego
przydarzy się Castrowi, zaczepili się w okolicach Miami.
Znałem odpowiednich ludzi, a to zawsze pomaga. Udało mi
się zupełnie nieźle ułożyć sobie życie w roli wolnego strzelca.
- A ta przejażdżka do San Juan dużo dla pana znaczy?
- Więcej niż cokolwiek innego w świecie - odpo
wiedział poważnie.
- Cieszę się, że zgodziliśmy się tam popłynąć.
Nagle zrobiło mu się wstyd tych wszystkich kłamstw
i oszustw. Uświadomił sobie, że wciąga tę dziewczynę i jej
ojca wprost w wielkie niebezpieczeństwo, miesza w sprawy,
z którymi nie mieli nic wspólnego. Przez moment ogarnęła go
przemożna chęć, żeby powiedzieć wszystko, całą prawdę, ale
dziewczyna ubiegła go: - Nie ma nic wspanialszego niż rejs
małą łodzią po morzu w taką noc jak dzisiaj, prawda?
Wszystkie kłopoty stają się wtedy zupełnie nieważne.
Twarz jej stanowiła niewyraźną plamę, którą z ciemno
ści nocy wyłoniło słabe światło kompasu, a co na swój sposób
dodawało jej dziwnej tajemniczości i sprawiało, że wyglądała
nadspodziewanie ładnie.
- Jest pani miłą dziewczyną - powiedział. - Nikoli
Aleko mówił mi, że była pani w Vassar.
Dziewczyna skinęła głową. - Wróciłam dopiero kilka
miesięcy temu. Ten wyjazd to pomysł mojego ojca. Dostał
niewielki spadek, a ponieważ jak większość Greków uważał,
że nie ma na świecie nic ważniejszego niż nauka, zdecydował,
iż powinnam się kształcić w Stanach. Twierdził, że tylko
najlepsi są wystarczająco dobrzy.
- Co zamierzała pani robić?
W tym roku miałam rozpocząć studia w Oksfordzie.
Chciałam zostać prawnikiem.
- A teraz...
- W zeszłym roku utopił się mój brat, Yanni. Tata
83
napisał do mnie o tym. Zapewniał, że nie ma powodu, abym
wracała do domu. Że wszystko jest już załatwione i nic tu po
mnie.
- I została pani.
- Sądząc z jego listów było to najrozsądniejsze wyj
ście.
A kiedy w końcu przyjechała pani do domu, okazało
się, że jest zupełnie inaczej.
- Coś w tym rodzaju. - Dziewczyna pochyliła się do
przodu i przycisnęła twarz do szyby usiłując przebić wzro
kiem noc. - Pewnie nie zrozumie pan tego, ale nie znalazłam
już swojego ojca. Znalazłam starego, zniszczonego życiem
człowieka, szybko staczającego się coraz niżej. A przecież nie
pamiętam, by kiedykolwiek staro wyglądał. - Westchnę
ła. - Musiał pożyczyć pieniądze pod zastaw łodzi, żeby
utrzymać mnie w college'u. Najwyraźniej pieniądze ze spad
ku musiały się skończyć, jeszcze zanim zginął Yanni.
- Pani ojciec sądził, że uda mu się związać - koniec
z końcem, zarabiając na życie nurkowaniem?
- Zdesperowany człowiek podejmuje tylko desperac
kie działania - odparła niemal tymi samymi słowami,
których użył Aleko. - Oczywiście jest jeszcze wyjście, które
zaproponował nam Mikali.
-- Mogłaby pani rozmawiać ze mną poważnie.
Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Tworzymy zam
kniętą społeczność i żyjemy zgodnie z dawnymi obyczajami.
Małżeństwa zawierane ze względów finansowych są ciągle
wśród nas dość częste. To mój ojciec nie wyraził na nie zgody.
- Mogłem się tego, cholera, domyślić. - Manning
uniósł się niespodziewanie gniewem. - Musi istnieć jakieś
lepsze wyjście niż zamążpójście.
- Ależ jest... - zgodziła się dziewczyna. - I pan je
nam zaoferował.
Nie mógł wymyślić żadnej sensownej odpowiedzi, więc
84
siedzieli w milczeniu, a na zewnątrz stopniowo zamierał
deszcz, przez szyby sączyły się do kabiny pierwsze promienie
światła. Nadchodził dzień, a wraz z nim poranna mgła
i zimny wiatr, ale Manning nie zwracał na to uwagi.
Anna opadła na oparcie w półśnie. Nieświadomość
starła z jej twarzy wszystkie kłopoty, ból i zmęczenie.
Manning siedział cicho, przyglądając się jej przez chwilę,
i niespodziewanie z pewnym rodzajem zdziwienia stwierdził,
że dziewczyna jest piękna. Doszedł do wniosku, iż nigdy nie
przyjrzał się jej uważnie.
Otworzyła oczy, popatrzyła na niego, a na jej twarzy
pojawił się uśmiech. - Dzień dobry, Harry - powiedziała.
Oddał jej uśmiech, absurdalnie zadowolony, że zwróciła
się doń po imieniu. - To była długa noc.
- Lepiej pójdę przygotować śniadanie. - Wzięła
w rękę tacę, podeszła do drzwi i przystanęła z wahaniem. -
Możliwe, że to jedyna okazja, kiedy mogę porozmawiać
z tobą sam na sam.
Czekał na jej dalsze słowa czując, jak serce zamienia się
w nim w kamień.
- Cokolwiek się stanie w San Juan, dałeś nam nadzie
ję. I za to będę ci zawsze wdzięczna.
Potem odeszła, a on został w sterówce, patrząc na drzwi
bujające się tam i z powrotem, wsłuchując się w jej kroki
oddalające się po pokładzie. Kiedy otwierał okno, żeby
wpuścić chłodne, poranne powietrze, drżały mu ręce.
ROZDZIAŁ X
Isle of Tears
San Juan drzemało w popołudniowym upale. Minęli
betonowy bunkier usytuowany na końcu cypla i wpłynęli w
wąski kanał. Po bokach rozciągały się skaliste urwiska
wyniesione sto stóp ponad powierzchnię wody. Na szczycie
jednego z nich widniała stara hiszpańska forteca.
Papa Melos wychylił się z okna sterówki i machnął ręką
w jej kierunku. - To więzienie dla skazańców politycznych.
Słyszałem kilka przerażających historii o tym, co się tam
dzieje.
- Jestem gotów w nie uwierzyć.
Manning przyjrzał się budowli. Miała co najmniej
czterysta lat, a jej wygląd zewnętrzny sugerował, że niewiele
zmieniło się od czasu, kiedy ją zbudowano. Od inkwizycji do
Castra. Westchnął i potrząsnął w zamyśleniu głową. - Czas
to zamknięty krąg. Nie ma początku ani końca.
San Juan było typowym, niewielkim kubańskim portem
rybackim, ale w przystani cumowało tylko kilka łodzi
i zewsząd wyzierały oznaki upadku i rozkładu. Nawet
kubańska flaga nad ratuszem wyglądała w upale jak zmięta
szmata.
Papa Melos wyłączył silniki i dał znak Manningowi,
żeby - opuścił kotwicę. Przez chwilę jeszcze Cretan Lover
posuwała się naprzód siłą bezwładu, potem z ledwie odczu
walnym szarpnięciem zatrzymała się jakieś pięćdziesiąt,
86
sześćdziesiąt jardów od falochronu z kruszonego kamienia,
który tworzył południową ścianę przystani.
Stary człowiek wyłonił się ze sterówki i podszedł do
Manninga stojącego przy relingu.
- Musimy tu zaczekać na kapitana portu.
Z kabiny wyszła Anna. Na głowie miała jedwabną
szarfę zawiązaną w taki sposób, jak czyniły to miejscowe
kobiety, oczy przesłaniały ciemne okulary. Zatrzymała się
obok nich, dotykając ramieniem Manninga.
- Co o tym myślisz, Harry? - spytała z niepokojem.
- Nie ma się czego obawiać. Wszystko będzie w po
rządku. - Starał się, by jego głos brzmiał pewnie.
Chcąc przekonać samego siebie, dotknął delikatnie
rękojeści rewolweru kaliber 38 zatkniętego za pasek pod
koszulą.
Kiedy tak stali przy relingu, czekając na kapitana,
spomiędzy dwóch zacumowanych nie opodal kutrów wyło
niła się niewielka łódź wiosłowa. Siedziało w niej dwóch
ludzi: wioślarz i pośpieszający go gruby, brodaty urzędnik
w wymiętym mundurze khaki.
Papa Melos wydał z siebie cichy okrzyk ulgi. - Dzięki
Bogu, ciągle jeszcze ten sam człowiek jest kapitanem portu.
Nazywa się Luis Raphael. Jest tak samo genialny jak gruby.
- To może być ważne - zgodził się Manning.
Kiedy łódź przybiła do trapu, spocona twarz Raphaela
rozjaśniła się w uśmiechu. Zwrócił się do nich po angielsku,
wymawiając słowa z amerykańskim akcentem: - Wielkie
nieba! Papa Melos! Rozpoznałem łódź, ale nie mogłem
uwierzyć własnym oczom! Ile to już czasu...
Papa Melos wychylił się za reling i podał mu rękę.
- Luis, przyjacielu, cieszę się, że cię widzę. - Odwrócił
się wskazując Annę. - To moja córka. To o niej zawsze ci
opowiadałem.
Raphael promieniał. - Cała przyjemność po mojej
87
stronie, seniorita. - Zwrócił się ponownie do starego czło
wieka. - A jak się ma Yanni?
- Utonął sześć miesięcy temu w czasie wielkiego
sztormu u wybrzeży Andros - odparł spokojnie stary
i skinął w stronę Manninga. - Dlatego wziąłem ze sobą
Alexiasa.
Raphael był prawdziwie strapiony. Przeżegnał się szy
bko. - Niech spoczywa w pokoju.
Wchodzisz na pokład?
Kubańczyk potrząsnął głową. - Zacumuj łódź koło
falochronu, tam się spotkamy. Myślę, że powinniśmy uczcić
to spotkanie małym drinkiem.
- Czy Bayo prowadzi jeszcze hotel?
Raphael przytaknął. - Interes już nie ten sam, co
niegdyś, ale jakoś daje sobie radę. Nastały ciężkie czasy.
- Dla wszystkich - zgodził się Papa Melos. -
Zobaczymy się na nabrzeżu.
Raphael wydał krótki rozkaz wioślarzowi, który na
tychmiast zawrócił łódź. Papa Melos odwrócił się do Man
ninga i uśmiechnął.
- Myślę, że wszystko będzie dobrze.
- Rzeczywiście wszystko na to wskazuje - przytaknął
Manning. - A kto to jest Bayo? Można mu zaufać?
Stary człowiek z przekonaniem pokiwał głową. -
Miejscowi ludzie są zbyt gorliwymi katolikami, by mogli stać
się komunistami. Tutaj Castro się przeliczył. Na wyspie jest
wielu takich jak Raphael i Bayo. Zwykli ludzie, którzy godzą
się z tym, co się stało, bo muszą jakoś żyć. Mają żony
i rodziny. Ale to wcale nie znaczy, że im się to podoba.
I pewnego pięknego dnia Castro dowie się o tym i zapłaci za
wszystko.
Papa Melos wrócił do sterówki, włączył silniki, a Man
ning wybrał kotwicę i ruszył na dziób, by przygotować cumy.
Kiedy przybijali, Raphael stał już na nabrzeżu,
88
rozmawiając z kilkoma mężczyznami o nieokreślonym wy
glądzie. Manning rzucił cumę, którą owinęli wokół pa
chołka. Papa Melos wyłączył silniki.
Kamienne nabrzeże znajdowało się zaledwie kilka stóp
od burty, więc Manning skoczył na nie i pomógł Annie
wydostać się na ląd. Raphael zdjął czapkę i pocałował
dziewczynę w dłoń.
- Miło mi panią poznać. Pani ojciec jest moim przyja
cielem od wielu lat. - Zerknął na pokład, dostrzegł tuńczyki
i westchnął głęboko. - I chyba równie długo nie widzieliśmy
tutaj tak pięknego połowu. Nie będziecie mieli żadnych
kłopotów ze sprzedażą.
- Na to właśnie liczyłem - powiedział Papa Melos.
Poszli razem wzdłuż nabrzeża.
- Dlaczego tak długo się nie pokazywałeś? - spytał
Raphael. - Już chyba od pół roku nie przybijają tu łodzie
z Harmon Springs.
- Prawdę mówiąc, nie byliśmy pewni, czy jesteśmy
tu mile widziani - odparł Papa Melos. - Spójrzmy
prawdzie w oczy. Od czasu kryzysu bardzo wiele się u was
zmieniło.
- Ale my nie zmieniamy naszych przyjaciół - stwier
dził Raphael. - Jest wielka różnica między Grekami z Har
mon Springs a jankeskimi szpiegami z Miami. Możesz mi
wierzyć.
- Miło to słyszeć. Myślę, że kiedy opowiemy in
nym, jak zostaliśmy przyjęci, zaczną tu znów przypły
wać.
- O niczym innym nie marzymy.
Napis umieszczony nad wejściem do budynku głosił
„HOTEL" i był tak samo rozchwiany i zniszczony jak cały
front budowli. W środku znajdowało się kilka drewnianych
stołów, ale nie było jeszcze żadnego klienta. Manning
domyślił się, że sala ożywa pod wieczór.
89
Pomieszczenie było chłodne, mroczne i uderzająco
czyste. Ściany pomalowano na biało, a na podłodze leżały
plecione maty. W rogu sali, koło baru, nad którym na
drewnianych półkach widniały równe rzędy butelek, stało
więcej stołów i krzeseł.
Niewielki żylasty mężczyzna rozparł się na blacie baru
i pogrążył w lekturze miejscowej gazety. Prawą stronę jego
twarzy zniekształcała nieregularna blizna, jedno oko skry
wała czarna przepaska.
- Hej, Bayo! Popatrz, kogo tu mamy! - zawołał
Raphael.
Bayo zerknął zdziwiony. Kiedy spostrzegł Papę Melosa,
na jego twarz wypłynął uśmiech zachwytu. Rzucił gazetę
i zamaszystym krokiem wymaszerował zza baru.
- Papa Melos! - wykrzyknął po angielsku, potrzą
sając energicznie ręką starego człowieka. - Serce mi rośnie
na twój widok.
Papa Melos położył dłoń na ramieniu niewielkiego
Kubańczyka i zmarszczył brwi. - Bayo, co się stało z twoją
twarzą?
Bayo wzruszył ramionami, uśmiech na jego twarzy
nieco przygasł.
- Nic takiego, przyjacielu. Trzy miesiące temu miałem
wypadek. Przywiozłeś jakieś ryby?
Stary człowiek przytaknął: - Trzy tuńczyki.
- Potrzebował jakiegoś pretekstu, żeby zobaczyć, jak
nam się żyje - wtrącił Raphael.
Wszyscy się uśmiechnęli. Papa Melos przedstawił Annę
i Manninga.
- Moja córka i Alexias Stavrou. Pracuje teraz na mojej
łodzi.
- A Yanni? Co z Yannim?
- Utopił się sześć miesięcy temu - odparł spokojnie
Papa Melos.
90
Przez twarz małego Kubańczyka przebiegł bolesny
skurcz. Instynktownie chwycił starego za rękaw. - To był
dobry chłopiec.
- Jak nikt inny - zgodził się Papa Melos. - Niech się
dzieje wola boża.
Niezręczną ciszę, jaka zapadła po tych słowach, przer
wał Raphael. Rzucił kapelusz na stół i podsunął hałaśliwie
krzesło Annie.
- Przyszedł czas na wino. Koniec ze smętnymi roz
mowami. Prosimy o najlepszą z twoich butelek, Bayo.
Bayo przytaknął energicznie: - Mam kilka butelek
Chablis rocznik '57. Trzymam je w lodzie specjalnie dla
pułkownika Rojasa, ale on zjawi się tu dopiero wieczo
rem. - Mały Kubańczyk zniknął na zapleczu.
Manning zwrócił się do Raphaela. - Kto to jest ten
pułkownik Rojas?
Raphael zaniepokoił się wyraźnie. - Jest komendan
tem fortecy, którą zamieniono na więzienie dla przestępców
politycznych. Od czasu afery w Zatoce Świń przebywa tam
wielu ludzi.
- Kim on jest? Policjantem? Żołnierzem?
Zanim Kubańczyk nachylił się do ucha Manninga,
odruchowo rozejrzał się dookoła. - Powiadają, że z DIER,
senior. Tajna policja wojskowa. W obecnej dobie może ona
na Kubie pozwolić sobie na więcej niż ktokolwiek inny.
- A co się przydarzyło Bayo? - spytał Papa Melos,
który skończył właśnie ubijać tytoń w fajce. - Jego twarz
wygląda jak siekany kotlet.
- Trzy miesiące temu przywieziono nową grupę wię
źniów do fortecy. Strażnicy byli wyjątkowo brutalni. Praw
dziwi barbudos. Z tych, co będą smażyć się w piekle.
Upili się i zaczęli demolować hotel. Kiedy Bayo usiłował
ich powstrzymać, jeden z nich ciął go przez twarz. Bayo
stracił oko.
91
- Milusińscy - podsumował Manning.
Raphael wzruszył ramionami. - W dzisiejszych cza
sach najmądrzej jest nie mieszać się do niczego, senior.
Dobrze pan zrobi pamiętając o tym.
- Pewnie ma pan rację. - Manning poczęstował go
papierosem. - Czy to jest jedyny hotel w mieście?
- Był jeszcze jeden, ale zamknęli go w zeszłym mie
siącu. Nie ma już turystów przyjeżdżających na ryby.
- A w tym hotelu są jacyś goście?
Raphael uśmiechnął się. - Nie sądzę, żeby Bayo miał
jakichkolwiek gości od trzech miesięcy co najmniej. Jeżeli
obawia się pan, że może mieć trudności z wynajęciem
pokoju, to naprawdę pan przesadza. Będzie ich pan miał
wiele do wyboru.
Bayo wrócił z zaplecza. Przez lewe ramię przerzu
cił czystą, białą serwetę. Niósł tacę, na której stała butelka
wina i pięć szklaneczek. Ustawił tacę na stole i podniósł
butelkę.
- To napój godny bogów. Zobaczcie, jak wspaniale
schłodzone.
- Doskonale, mój drogi Bayo. Doskonale. Musiałeś
wiedzieć, że właśnie się do ciebie wybierałem.
Człowiek, który wypowiedział te słowa doskonałą an
gielszczyzną, dokładnie wypełniał sobą drzwi. Twarz ocie
niał mu panamski kapelusz, a groteskową postać na wpół
skrywała zwisająca z potężnych barków poplamiona potem
marynarka z białego lnu.
Gdy ruszył przez salę, wymachując trzcinową laseczką,
na twarzy Bayo pojawił się wyraz absolutnego przerażenia.
Z osłabłej nagle dłoni małego Kubańczyka wyślizgnęła się
butelka wina. Manning złapał ją zręcznie i postawił na stole.
Dziękuję panu bardzo - odezwał się potężny
mężczyzna. - Szkoda byłoby stracić tak dobre wino. Ale,
ale... cóż ja widzę? Jest tylko pięć szklaneczek... Bayo!
92
Bayo oddalił się w pośpiechu, a Raphael z pobladłą
twarzą wstał i wskazał przybyłemu krzesło. - Miejsce dla
pana, pułkowniku.
- Dziękuję ci, przyjacielu.
Opadł na nie ze sieknięciem.
- Anglicy powiadają, że oprócz nich tylko wściekłe
psy wychodzą na południowe słońce. Przyznaję im całkowitą
rację. A czy pan się ze mną zgadza? - zwrócił się wprost do
Manninga.
- Oto wymarzone lekarstwo. - Manning nalał nieco
wina do jednej ze szklaneczek i posunął ją w kierunku nowo
przybyłego.
- Dziękuję panu bardzo, seńor, ale picie w samotności
nie należy do dobrych manier. Raphael, przedstaw mnie
swoim przyjaciołom.
- Oczywiście, pułkowniku Rojas.
A więc to był Rojas. Raphael wybełkotał imiona swoich
gości. Bayo wrócił z zaplecza i Manning rozlał wino do
sześciu szklaneczek.
Pot przesiąkał przez marynarkę pułkownika wielkimi
plamami. Ściekał wzdłuż zmarszczek po twarzy. Mężczyzna
wyjął z kieszeni chusteczkę, otarł czoło i zdjął kapelusz. Był
zupełnie łysy. Te włosy, które pozostawiła mu natura,
zostały dokładnie wygolone. Ale najbardziej przyciągającym
uwagę szczegółem w tej postaci były oczy: zimne, twarde,
w ciągłym ruchu i całkowicie pozbawione litości.
- Biedny Bayo, przestraszyłem cię, co? Aż podskoczy
łeś! - Twarz Bayo skurczyła się, a Rojas zaczął się śmiać
chrapliwie. Jego ciało trzęsło się przy tym jak galareta. -
Och, to już nie ten sam człowiek od czasu tego małego
wypadku latem.
Anna pochyliła się do przodu, w jej oczach mignął zły
błysk. Manning położył jedną rękę na jej ramieniu, a drugą
sięgnął po butelkę. - Jeszcze trochę wina, pułkowniku?
93
Rojas podniósł szklaneczkę do ust i z widoczną przy
jemnością wciągnął w nozdrza wydobywający się z niej
aromat.
- Znakomite! Cóż za wspaniały bukiet! - Odstawił
naczynie i z kieszeni na piersiach wydobył długie hawańskie
cygaro. - Dotarły do mnie słuchy, że macie tuńczyki,
kapitanie.
Papa Melos skinął głową. - Właśnie dlatego tu jeste
śmy. Przed kryzysem często zaglądaliśmy tu z towarem,
pomyślałem sobie, że rozejrzę się i sprawdzę, czy jesteśmy
jeszcze potrzebni.
Na twarzy Rojasa malowało się prawdziwe rozbawie
nie. - Ależ przyjacielu! Czyż są jakieś niesnaski między
naszymi narodami? Mamy na pieńku tylko z Amerykanami
i tymi, którzy im pomagają.
Przez chwilę zalegała niezręczna cisza.
- No, to teraz wszystko jest już na szczęście jasne -
ucieszył się Manning.
Rojas przytknął zapałkę do cygara i wydmuchnął
w powietrze obłok niebieskiego dymu. - A więc tuńczyki są
jedynym powodem waszego przybycia?
Stary człowiek zwilżył językiem wyschnięte wargi. -
Ależ... tak, oczywiście - odparł wykrzywiając twarz w uś
miechu.
- Dziwne... - powiedział wolno Rojas. - A ja
sądziłem, że obecny tu seńor Manning miał zamiar zrobić
kilka zdjęć.
Z gardła starego człowieka wydobyło się coś na kształt
suchego szlochu, Manning odruchowo wsunął rękę pod
koszulę, sięgając po broń.
Rojas wolno potrząsnął głową. - Nie sądzę, żeby to
było najlepsze wyjście.
Jakiś twardy i zimny przedmiot trącił Manninga w bok
głowy, a gdy skierował wzrok w tamtą stronę, tuż przed
94
oczami znalazł wylot lufy ręcznego karabinu maszynowego.
Człowiek, który trzymał tę zabawkę, wyglądał na kompe
tentnego. Miał na sobie dopasowany mundur khaki, czarny
beret i brodę stosowną do wyglądu.
Manning położył ręce na stole. Żołnierz obmacał go
i wyciągnął spod koszuli rewolwer. Rojas nalał sobie kolejną
szklaneczkę wina i wolno popijał trunek małymi łyczkami.
- Tak, to naprawdę wspaniałe. Najlepszy rocznik od
czasu wojny. Bayo chłodzi dla mnie codziennie kilka butelek.
- Nie sądziłem, że jest pan w stanie spostrzec różni
cę - zauważył Manning.
W oczach potężnego mężczyzny pojawił się na chwilę zły
błysk, a całe ciało zesztywniało w napięciu. Zaraz jednak
wybuchnął śmiechem. Odrzucił do tyłu głowę i drgał
w spazmach śmiechu. Kiedy wreszcie się uspokoił, w oczach
miał łzy.
- Mój drogi senior Manning - odezwał się ocierając
jednocześnie oczy jedwabną chusteczką. - Wie pan, myślę,
że dzięki panu naprawdę będę mógł się zabawić.
ROZDZIAŁ XI
Człowiek w kazamatach
Kiedy jeep wydostał się z wąwozu, Manning mógł po
raz pierwszy podziwiać fortecę w całej jej okazałości. Trwała
zawieszona efektownie na skalnym balkonie, wystającym
z górskiego zbocza niczym półka. Pod nią było już tylko
stustopowe urwisko ginące w morzu.
Manning siedział na tylnym siedzeniu w asyście uzbro
jonego strażnika. Rojas zajął miejsce obok kierowcy.
Ściany starodawnej fortecy podziurawione były kulami
armatnimi. Brama stała otworem. Przy wartowni zatrzymali
się na chwilę, a gdy żołnierz podniósł drewniany szlaban,
ruszyli dalej.
- To bardzo efektowny widok, prawda, senior Man
ning? - Rojas uśmiechnął się z zadowoleniem.
Manning przesunął wzrokiem po wspaniale sklepio
nych łukach i groźnych wieżach nad nimi. - Wyglądałoby
lepiej, gdyby w okolicach bramy zatknąć kilka głów na
włóczniach.
- To zapewne stary angielski zwyczaj. Żeby ośmielać
innych. Czy chciałby pan tu rzeczywiście widzieć czyjąś
głowę?
- Na początek Kurta Vinera.
Rojas zachichotał. - To jest właśnie to, co mi się
w panu podoba. Dąży pan prosto do celu. Mówi to, co myśli,
bez owijania w bawełnę, i w dodatku trafia pan w sedno.
96
- Nie musiałem się specjalnie wysilać - stwierdził
Manning, kiedy jeep ruszył znowu. - Nie mógł to być nikt
inny.
- Logicznie wydedukowane. To ogromna przyjem
ność zmierzyć się z człowiekiem inteligentnym.
Jeep zatoczył półkole i zahamował ostro tuż przed
łukowato wykończonymi drzwiami. Wszyscy pasażerowie
wysiedli. Rojas zwrócił się do kierowcy.
- Kiedy zjawi się porucznik Motilina z tym starym
człowiekiem i dziewczyną, powiedz mu, żeby zabrał ich
prosto do mojego biura. Ja przyjdę później.
Rojas ruszył w górę po schodach, a za nim podążał
Manning w eskorcie dwóch żołnierzy. Szerokie stopnie
ginęły gdzieś w mroku. Po lewej stronie pojawiły się drzwi,
które z pewnością prowadziły do pokoju wartowników.
Pułkownik otworzył je i wszedł do środka.
Dwóch żołnierzy grało przy stole w karty, a młody
sierżant leżał na wąskiej pryczy z gazetą w ręku. Jeden
z grających zaklął i rzucił karty. Drugi zaśmiał się i zgarnął ze
środka stołu stos monet. Wtem spostrzegli Rojasa.
Zerwali się na równe nogi, któryś przewrócił krzesło.
Sierżant pośpiesznie podniósł się z pryczy i podszedł bliżej
dopinając nerwowo guziki munduru.
Strzelił obcasami i zasalutował. - Co pan rozkaże,
pułkowniku?
- Weź klucze i zaprowadź nas na dół. Chcę zobaczyć
człowieka w kazamatach.
Młody sierżant zdjął z deski pęk kluczy i ruszył przo
dem. Włączył światło i otworzył solidne, pancerne drzwi,
które fala jasności wyłoniła z cienia.
Za drzwiami ginęły w mroku, opadając w dół, szerokie
kamienne schody. Sierżant przekręcił kolejny przełącznik
i ruszył przodem. Manning zdał sobie nagle sprawę z pa
nującego chłodu. Wstrząsnął nim dreszcz. Po ścianach
7 Nocne...
97
sączyła się woda, z kamiennego stropu krople spadały
monotonnie sprawiając, że płyty schodów stały się zdradli
wie oślizłe i niebezpieczne.
Rojas szedł zadziwiająco pewnie. Gdy dotarli do końca
schodów, zatrzymał się na chwilę i zapalił cygaro. - To
najstarsza część fortecy. Rok 1523. Jak się panu podoba?
- Może by pan wreszcie skończył te grzecznościowe
rozmówki i przeszedł do rzeczy - zaproponował Manning.
- Właśnie do tego zmierzam - oznajmił Rojas. -
Niech mi pan powie, jakiego użył pan pretekstu, by zachęcić
Papę Melosa do przypłynięcia do San Juan? Przypuszczam,
że powiedział mu pan, iż chce pan tu zrobić trochę zdjęć.
Mam rację?
- Jest pan cholernie dobrze poinformowany.
Rojas zachichotał. Śmiech odbił się pełnym grozy echem
od kamiennych ścian. - Tak, oczywiście. Ależ ze mnie
głupiec.
Sierżant zatrzymał się przed kolejnymi drzwiami obi
tymi żelazną blachą i pośpiesznie otworzył zamki. Wyjął
z kieszeni latarkę, podał ją Rojasowi i ustąpił na bok.
- Pan przodem, przyjacielu - powiedział Rojas,
wskazując gestem drogę.
Manning zanurzył się ostrożnie w wilgotną ciemność.
Pod stopami czuł nieprzyjemne zimno rozpryskującej się
wody. Kiedy Rojas zapalił latarkę, wielki szczur wystraszony
niespodziewanym blaskiem pierzchnął spod ściany i znikł
w jakiejś dziurze.
Gdzieś z rogu pomieszczenia dobiegł ich cichy jęk.
Światło latarki przesunęło się po ścianie i zatrzymało na
człowieku leżącym na wąskiej pryczy i okrytym kompletnie
zniszczonymi łachmanami. Tonął on we własnych odcho
dach, a był tak słaby, że z trudnością mógł unieść głowę.
- To jest człowiek, którego pan szukał, senior Man
ning - wyjaśnił Rojas. - Juan Garcia.
98
Manning spojrzał na Garcię i poczuł, że robi mu się
niedobrze. Skóra leżącego mężczyzny była sucha i pomar
szczona jak na trupie. Jedynie oczy zdradzały, że kołacze się
w nim jeszcze życie. Zaschnięta krew pokrywała niemal całą
twarz, a usta obrzmiały tak bardzo, że stały się niemal
niewidoczne.
- Juan, słyszysz mnie? - odezwał się Rojas po
hiszpańsku. - Senior Manning chciałby ci zadać kilka pytań.
Chory rozwarł usta i oczom patrzących ukazała się
gnijąca rana, ropiejące mięso pozbawione skóry. Gdzieś
z głębi tej rozkładającej się czeluści wydobył się jęk zwierzę
cego bólu.
Rojas odwrócił się do Manninga i westchnął z ubole
waniem. - Przykro mi, senior Manning. Zdaje się, że stracił
język.
Potem zaczął śmiać się tak głośno, aż zadrżało jego
tłuste ciało. Dźwięk rozchodził się między wysokimi ścia
nami, odbijał echem wzdłuż korytarza i ginął w ciemno
ściach. Nawet strażnik wydawał się czuć nieswojo, niespo
kojnie przebierając palcami po kolbie ręcznego karabinu
maszynowego. Manning zawrócił. Rojas skinął na sierżanta,
ten zamknął drzwi i wszyscy trzej podążyli z powrotem.
Kiedy znów się znaleźli w pokoju wartowników, poru
cznik Motilina stał właśnie przy oknie, na przemian popi
jając kawę i paląc papierosa. Rojas opadł na krzesło za
stołem, usadowił się twarzą do drzwi i zdjął kapelusz. -
Ładnie pachnie ta kawa.
Motilina pstryknął palcami i na ten znak jeden z żoł
nierzy pośpiesznie napełnił gorącym płynem drugi kubek.
- Dziewczyna i starzec są na górze?
- W poczekalni przed pana biurem.
- Nie zabiorą mi dużo czasu - powiedział Rojas. -
Ale najpierw chciałbym zamienić kilka słów z panem Man-
ningiem.
99
- Jeszcze coś, pułkowniku?
Roj as skinął głową. - Ten człowiek w podziemiach,
Juan Garcia. Nie będzie nam już potrzebny. Zabierz go
na zewnątrz i zastrzel. Ach, i zostaw tu ze mną dwóch
ludzi.
Twarz Motiliny nie wyrażała żadnych emocji. Stuknął
służbiście obcasami, zasalutował i wydał niezbędne rozkazy.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Rojas wskazał Mannin-
gowi krzesło naprzeciw siebie. Wyjął kolejne czarne cygaro
i zapalił je uważnie.
- Zanim zaczniemy rozmawiać - odezwał się Man
ning - wyjaśnijmy sobie jedną kwestię. Stary i dziewczyna
nie mieli pojęcia, po co naprawdę się tu zjawiłem. Sprzeda
łem im bajeczkę o reporterze szukającym ciekawego tematu
dla amerykańskiego magazynu, i kupili ją.
- Popełnili poważne wykroczenie przeciwko prawu.
Są wrogami naszego państwa. - Rojas wrzucił zapałkę do
kubka porucznika. Zgasła z sykiem. - Swoją drogą, nie są
specjalnie ważni. A pan jest. Chciałbym panu zadać kilka
pytań.
- Traci pan czas.
- Nie sądzę. Jestem dość dobrze poinformowany,
sporo wiem o 'panu i pana przyjaciołach. Jest jednak kilka
faktów, które mógłby mi pan wyjaśnić. Ten człowiek z CIA,
Morrison. Wysyłając pana z tego rodzaju misją musiał podać
panu jakieś kontakty. Adresy osób, do których mógłby się
pan zwrócić o pomoc w razie potrzeby.
- Niech pan zapyta Kurta Vinera - odparł Man
ning. - Może on będzie umiał panu pomóc. Ja nie.
- Z pewnych przyczyn technicznych, które są, jak
sądzę, jasne dla nas obu, jego meldunek był dość krótki.
Mam nadzieję, że pan wypełni luki...
Manning wzruszył ramionami. - Jak już mówiłem,
traci pan czas.
100
Manning zdał sobie sprawę niespodziewanie, że czarne
oczy przeciwnika wpatrują się w niego bez zmrużenia. To
spojrzenie było bardzo zimne, twarde i stanowcze. Rojas
uniósł dłoń i pstryknął palcami.
W jednej chwili dwaj żołnierze ruszyli spod ściany,
zbliżyli się do Manninga i wykręcili mu ręce za oparciem.
- Sądzę, że nadszedł już czas, aby pan zrozumiał, iż
jestem człowiekiem, który zna się na rzeczy - powiedział
Rojas.
Zaciągnął się głęboko, pochylił do przodu i przytknął
rozżarzony koniec cygara do prawego policzka Manninga.
Manning skręcił się z bólu. Próbował odwrócić twarz na bok,
przesunąć choć kawałek, ale żołnierze przyciskali krzesło do
stołu z całej siły. Wreszcie zaczerpnął jak najwięcej powietrza
w płuca i zacisnął kurczowo pięści. Rojas przestał się
uśmiechać. Manning utkwił w nim nieruchome spojrzenie.
Twarz pokryły mu kropelki potu, pobladłe wargi lekko
drżały.
W końcu ból stał się nie do zniesienia. Manning
krzyknął rozpaczliwie i z całych sił odepchnął się od stołu.
Jeden z żołnierzy, zaskoczony tym ruchem, puścił go i opadł
na kolano. Krzesło odsunęło się do tyłu. Manning zerwał się
na równe nogi, z całej siły wpakował pięść w klęczącego
żołnierza i rzucił się w kierunku drzwi. W chwili kiedy już
dotykał klamki, drugi żołnierz obrócił się płynnym ruchem
i trafił go lufą karabinu w krzyż.
Manning zwalił się pod ścianę. Jego ciałem wstrząsały
fale bólu, nie mógł złapać oddechu. Niewyraźnie, poprzez
szumiący w uszach ból, zdał sobie sprawę, że w pokoju
rozbrzmiewa głośny śmiech Rojasa.
- Uparty naród ci Anglicy - powiedział po hiszpań
sku - ale jeszcze zmądrzeje. Zabierzcie go na górę.
Manning padając uderzył głową o ścianę i rozciął sobie
skórę. Krew spływała mu z czoła przesłaniając oczy. Otarł ją
101
wierzchem dłoni. Żołnierze poderwali go brutalnie na nogi
i wszyscy razem podążyli za Rojasem.
Pokonali kilka kamiennych stopni i poszli wzdłuż
korytarza wyłożonego wielkimi kamiennymi płytami. Przed
drzwiami w odległym końcu korytarza stał wartownik.
Kiedy zbliżyli się, otworzył je szybko.
Anna i jej ojciec siedzieli na drewnianej ławie pod
ścianą. Rojas minął ich, otworzył następne drzwi, wszedł
i zamknął je za sobą. Jeden z żołnierzy popchnął Manninga
naprzód. Wartownicy zostali przy drzwiach.
Manning usiłował myśleć, ale jego mózg ciągle jeszcze
nie funkcjonował jak należy. Zatoczył się na ścianę, omal nie
stracił równowagi, ale w końcu udało mu się stanąć,
opierając o otynkowany kamień.
- Jak się czujesz, Harry? - spytała z niepokojem
Anna.
- Byle jak. Ci tutaj nie nadają się na niańki.
Z rozcięcia na czole znów popłynęła krew, żywa
plama czerwieni zakwitła na białym tynku kamiennej ścia
ny. Manning osunął się na ławę i zmusił usta do uśmie
chu.
Papa Melos był wściekły. - Lepiej, żeby pamiętali, że
jesteśmy brytyjskimi obywatelami. Nie mogą nas tu trzymać
bez końca. Nic złego nie zrobiliśmy.
- Ten rodzaj argumentacji był dobry w średniowie
czu - stwierdził Manning. - Rząd brytyjski nie będzie
chciał się w to mieszać.
- Jeszcze zobaczymy.
Anna zmięła chusteczkę do nosa i przyłożyła ją do
zakrwawionego czoła Manninga. Uśmiechnął się do niej
i zapytał: - Boisz się?
- Nie tak bardzo, jak powinnam.
Wziął w ręce jej dłoń i powiedział z zakłopotaniem: -
Tak mi przykro, Anno. Wciągnąłem was w ten cały bałagan
102
i w dodatku nie mam zielonego pojęcia, jak się z tego
wydostać.
- To nie twoja wina, synu - wtrącił się Papa Me-
los. - Wiedzieliśmy, co robimy.
Zanim Manning zdołał cokolwiek odpowiedzieć, drzwi
od gabinetu pułkownika otworzyły się i stanął w nich mały
urzędniczyna o zniszczonym wyglądzie w wymiętym gabar
dynowym garniturze.
Skinął na nich głową. - Do środka. Wszyscy. - Wstali
i poszli za nim, wartownicy deptali im po piętach.
Pokój wyłożony boazerią był skromnie umeblowany.
Na środku znajdowało się potężne biurko, podłogę od ściany
do ściany zakrywał dywan. Rojas stał przy oknie. Kiedy
weszli, odwrócił się, z kamienną twarzą podszedł do biurka
i siadł za nim. Przerzucił kilka kartek, potem spojrzał na
Manninga. - Jakiś czas temu zadałem panu pytanie.
Wówczas nie wydawał się pan skłonny do współpracy.
- Od tamtego czasu nic się nie zmieniło - stwierdził
spokojnie Manning.
Rojas podniósł pióro, napisał coś na leżącym przed nim
bloku papieru i odłożył pióro na biurko.
- Rozważyłem wasze wyjaśnienia - zwrócił się do
Papy Melosa - bardzo uważnie i jestem gotów uwierzyć, że
byliście tylko nieświadomym narzędziem w ręku tego
człowieka. Wziąłem pod uwagę wszystkie zaistniałe oko
liczności i postanowiłem, że tym razem będę wyrozumiały.
Ty i twoja córka będziecie puszczeni wolno. Poprzestaniemy
na konfiskacie łodzi.
Stary człowiek drgnął, a potem stał, kiwając głową to
w prawo, to w lewo, jak gdyby nie mógł zrozumieć, co
powiedział Rojas.
Anna szybko przesunęła się do przodu i wściekła
pochyliła nad biurkiem. - To nieprawdopodobne! Przecież
nic nie zrobiliśmy! Nic!
103
Rojas uniósł brwi w wyrazie zdumienia. - Umożliwi
liście amerykańskiemu agentowi przedostanie się na teren
naszego kraju. Agentowi nieprzyjacielskiego narodu! I to ma
być nic?
Dziewczyna cofnęła się, jakby popchnięta fizyczną siłą.
Odwróciła się powoli i spojrzała na Manninga. - Harry?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Rojas zaczął się śmiać
ochryple.
- A więc uwierzyła pani w tę jego historyjkę, moja
droga? Co za nieszczęśliwy zbieg okoliczności!
Anna złapała Manninga za koszulę i krzyczała, usiłując
nim potrząsnąć.
- To nieprawda, Harry! To niemożliwe! Nie mamy nic
poza tą łodzią! Nic więcej na świecie! Powiedz mu, że to
nieprawda!
- Przykro mi, Anno.
Z całej siły uderzyła go otwartą dłonią w twarz. Potem
z drugiej strony. Nawet nie próbował się bronić. Rojas
warknął coś w kierunku wartowników, którzy na ten znak
odciągnęli dziewczynę. Jeden z nich wypchnął ją za drzwi,
drugi popchnął za nią Papę Melosa. Stary szedł jak automat,
wlokąc nogi po podłodze. Rojas roześmiał się. - Zadziwia
jące. Jak niewiele potrzeba, żeby złamać człowieka.
- Na litość boską, niech pan odda im łódź i pozwoli
odejść - odezwał się Manning.
- Żeby uspokoić pańskie sumienie? - Rojas potrzą
snął głową. - Człowiek musi płacić za swoje błędy.
- Ale co z nimi będzie? Jak dotrą do domu?
- To już ich problem. - Rojas uśmiechnął się leciu
tko. - Dziewczyna jest dosyć atrakcyjna. Na pewno zdoła
coś wymyślić. - Telefon stojący na biurku rozdzwonił się
hałaśliwie. Rojas podniósł słuchawkę i skinął na dwóch
żołnierzy, którzy właśnie wrócili. - Wyprowadzić go. Zajmę
się nim później.
104
Mały urzędniczyna siedział w kącie przy biurku i mo
notonnie skrzypiąc piórem zapełniał kartki papieru. Man
ning spoczął na ławie pod ścianą i czekał. Bolało go właś
ciwie wszystko, jednak najbardziej dokuczał mu krzyż.
Dotknął delikatnie opuchniętego miejsca i skrzywił się
z bólu.
Zastanawiał się, jak poradzą sobie Anna i jej ojciec,
żałował, że nie może im pomóc. Na razie nie mógł pomóc
nawet sobie. Dwóch wartowników tkwiło po obu stronach
drzwi niewzruszenie. Urzędniczyna ciągle coś pisał. Słońce
opadało coraz niżej i wydłużało cienie.
Jeden z żołnierzy zapalił światło. Wkrótce otworzyły się
drzwi biura i stanął w nich Rojas. Trzymał w ręku laseczkę
i panamski kapelusz.
Popatrzył na Manninga i uśmiechnął się. - Tak właśnie
przypuszczałem. Wiedziałem, że coś się za tym kryje. Za
bierzcie seniora Manninga do Sekcji Specjalnej. Niech Cie-
naga zamknie go w Jamie. Jutro zajmę się tym więźniem
osobiście.
- Ale, panie pułkowniku, w Jamie jest już jeden
więzień - zauważył mały urzędnik.
Rojas zmarszczył brwi. - Kto?
Człowieczek rzucił na Manninga ukradkowe spojrzenie
i wyszeptał kilka słów prosto do ucha swojego szefa. Rojas
wybuchnął ochrypłym śmiechem, nałożył kapelusz i zsunął
rondo na oczy.
- No proszę! Wsadzić ich razem. Stworzymy w ten
sposób sytuację nieco groteskową, ale za to pełną najróżniej
szych możliwości. - Otworzył drzwi i odwrócił się jeszcze na
chwilę. - Do jutra, Manning. Rozważ to, o czym mówiłem.
Strażnicy postawili Manninga na nogi i wywlekli
z pokoju. Poprowadzili go do końca korytarza, a potem
w górę, ciosanymi w kamieniu schodami. Na ich szczycie
drogę przegradzała potężna żelazna krata. Znajdujący się po
105
drugiej stronie strażnik zmierzył ich uważnym spojrzeniem,
potem otworzył zamek. Ruszyli wzdłuż szerokiej sieni, minęli
kilkoro drzwi, za którymi najwyraźniej znajdowały się cele
więzienne, i zatrzymali przed następną żelazną bramą.
I znów uzbrojony strażnik obejrzał ich dokładnie, zanim
otworzył drzwi.
Szli przez chwilę zaciemnionym korytarzem, aż wydo
stali się na krużganek. Pomiędzy filarami, od sklepienia do
posadzki, rozpięto drucianą siatkę, a daleko w dole można
było dojrzeć główny hall fortecy.
Łukowaty strop podparty był ogromnymi dębowymi
belkami, poczerniałymi ze starości, wyrastającymi z wąskich
kamiennych występów znajdujących się po obu węższych
stronach wielkiego hallu. Naprzeciwko widniał bliźniaczy
krużganek, tyle że bez siatki.
Doszli do końca krużganku i zatrzymali się przed
kolejną żelazną bramą. Żołnierz, który ją otworzył, spojrzał
z zaciekawieniem na Manninga, a potem wskazał drzwi po
lewej i zawołał: - Cienaga! Przyprowadzili ci jeszcze jed
nego.
Człowiek, który wynurzył się z pokoju, był niski
i przysadzisty. Miał bardzo szerokie ramiona i tak długie
ręce, że palcami dotykał niemal kolan. Jego twarz wydała się
Manningowi jedną z najbardziej brutalnych, jakie kiedy
kolwiek widział, długie tłuste włosy zwieszały się po obu jej
stronach sięgając ramion. Nos tego człowieka zmiażdżono
niegdyś tak dokładnie, że stał się niemal płaski. Mikrosko
pijne oczka rzucały wrogie błyski.
Zbliżając się mocował przy pasku od spodni pęk klu
czy. - Co my tu mamy?
- Anglik - odparł jeden ze strażników. - Pułkownik
Rojas chce, żebyś umieścił go w Jamie razem z tym drugim.
Powiedział, że będzie z nim rozmawiał jutro.
- Anglik, co? - Cienaga wciągnął powietrze w płuca
106
i niespodziewanie strzyknął śliną w twarz Manninga. -
Świnia.
Manning poczuł na policzku chłodną strużkę i coś
w nim pękło. Cała zgromadzona w nim bezsilna wściekłość
eksplodowała w jednym ciosie, którym trafił Kubańczyka
prosto w szczękę.
Sekundę później zareagowali obaj żołnierze. Lufa jed
nego karabinu spadła na tył głowy Manninga, druga ześliz
gnęła się po skroni. Przez chwilę czuł palący ból, potem
pogrążył się w ciemnościach nieświadomości.
ROZDZIAŁ XII
Proszę wejść,
towarzyszu Orłow
Manning wychynął z czarnej czeluści i znalazł się
w krainie cieni. Leżał na żelaznej pryczy, z której usunięto
materac. Sprężyny wbijały mu się boleśnie w plecy.
Na zewnątrz było niemal zupełnie ciemno, lecz słabe
promyki szarego światła przedostawały się przez wąską
szczelinę w kamiennej ścianie, nadając pomieszczeniu kon
kretne kształty. Panował tu przenikliwy chłód. Manning
uniósł się z wysiłkiem i spuścił nogi na podłogę. Przeszył go
nagły ostry ból. Pomacał delikatnie głowę i znalazł na skroni
zaschniętą krew.
- Jest tu ktoś? - zapytał ochryple.
- Ach, Anglik... - odezwał się czyjś głos z leciutkim
obcym akcentem, którego Manning nie mógł rozpoznać. -
Interesujące.
- Taak... Na pewno - wymamrotał Manning. -
A kim pan jest, do diabła?
Mężczyzna zbliżył się i usiadł obok. - Siergiej Orłow,
major 31 Regimentu Wojsk Inżynieryjnych.
- Rosjanin? - zdumiał się Manning.
- Gruzin - poprawił Orłow. - A to subtelna różnica.
- Tak, wiem. - Manning wyciągnął rękę. - Nazy
wam się Harry Manning. Mamy odmienne przekonania
polityczne, ale wygląda na te, że w tej chwili tkwimy w tym
samym kotle. A tak w ogóle to gdzie jesteśmy?
108
- W celi zwanej Jama - poinformował Orłow. - Jest
dość nieprzyjemna. Umiejscowiona pomiędzy najgrubszymi
ścianami fortecy. Jeżeli wydaje się panu, że teraz jest tu
zimno, to niech pan zaczeka do świtu. Poza tym nie dają tu
jedzenia, nie ma światła ani materacy.
- Jednym słowem, rodzaj wstępnego zmiękczenia?
Rosjanin pokiwał głową. - Obawiam się, że tak.
Szkoda, że nie może pan zobaczyć, jakie tu wszystko
eleganckie. Musi pan na tę przyjemność poczekać do świtu.
Manning sięgnął odruchowo do kieszeni na piersiach
i wyjął zapalniczkę. - Dziwne, że mi tego nie zabrali -
stwierdził i pstryknął.
Z mroku wyłoniła się trójkątna twarz o skórze lekko
naciągniętej na wysokich kościach policzkowych. Czarne
oczy rozsiewały bursztynowe błyski i zdawały się nieustannie
zmieniać kolor w migającym świetle. Ruchliwe, pełne usta
ocienione brodą emanowały nadzwyczajną żywotnością.
- Pewnie zapomnieli pana przeszukać w ferworze
bicia - domyślił się Orłow. - Czy sądzi pan, że to możliwe,
żeby razem z zapalniczką zostawili panu jakiegoś papierosa?
Manning wsadził rękę do kieszeni w spodniach i wycią
gnął z niej skórzaną papierośnicę. Było w niej sześć papiero
sów. Jednego włożył sobie w usta, drugiego podsunął
Rosjaninowi. Potem stanął na środku celi, pstryknął zapalni
czką i wzniósł ją nad głową najwyżej, jak tylko mógł.
Pomieszczenie miało około piętnastu stóp kwadrato
wych, chropowate, grube ściany i podłogę wyłożoną kamien
nymi płytami. Długa, wąska szczelina w ścianie, która pełniła
rolę okna, mierzyła nie więcej niż dziewięć cali szerokości.
Dwie żelazne prycze stanowiły jedyne umeblowanie. Drew
niane drzwi obito stalą. Jedynym urozmaiceniem na ich
powierzchni było niewielkie, okratowane okienko. Manning
rzucił okiem na korytarz.
- Cichutko tutaj. Spokojnie...
109
- Tak, do chwili, kiedy ktoś znowu oszaleje i zacznie
krzyczeć.
- A wtedy, jak się domyślam, nasz przyjaciel Cienaga
wkracza do akcji i tak długo wypróbowuje swoje ciosy, aż
pośle takiego delikwenta do piekła.
Orłow potrząsnął głową. - On nigdy nie wchodzi
do celi bez uzbrojonego strażnika, a na nocnej zmianie jest
sam.
- A więc biedaczysko wrzeszczy do ostatniego tchu,
do utraty przytomności.
- Owszem. A Cienaga bardzo to lubi. Często stoi pod
celą, przyglądając się takiemu przez kratki.
Manning odwrócił się od drzwi i jeszcze raz poświecił
wysoko nad głową zapalniczką. Wówczas dopiero spo
strzegł, że na wysokości około dziesięciu stóp nad posadzką
biegły od ściany do ściany solidne dębowe belki. W każdą
z nich wbito w równych odstępach stalowe haki.
- Ciekaw jestem, do czego to ma służyć.
- Można się domyślić - stwierdził Orłow. - Ale
wolałbym być daleko stąd w tym momencie, w którym
pułkownik Rojas zechciałby nam to zademonstrować.
Manning wsunął zapalniczkę do kieszeni i usiadł. -
A swoją drogą, co pan tu, do diabła, robi?
- Jakieś trzy miesiące temu jechałem na konferencję
sztabową wzdłuż wybrzeża w prowincji Camaguey, gdy
raptem samochód ześliznął się ze skał do morza. Dziwne, że
w ogóle przeżyłem. Usiłowałem dopłynąć do brzegu, ale była
zbyt silna fala. Ciągle znosiła mnie na otwarte morze.
- I co dalej?
- Uratował mnie kuter rybacki i przywiózł tutaj.
Kiedy Rojas skontaktował się z Hawaną i poinformował ich,
że jeszcze żyję, kazali mu trzymając język za zębami położyć
na mnie łapę.
- Nic nie rozumiem.
110
- Jestem inżynierem wojsk rakietowych. No, wie
pan... naukowiec w mundurze. Specjalista od pocisków.
Dlatego od razu wysłano mnie na Kubę.
- Ach, rozumiem - połapał się Manning. - Nie mają
pocisków, ale mają przynajmniej człowieka, który jest
ekspertem od konstruowania tych zabawek?
- Dokładnie tak - zgodził się Orłow. - Obawiam się
tylko, że pułkownik Rojas i ja zupełnie odmiennie zapatru
jemy się na tę sprawę.
- Przyszło mi na myśl, że Moskwa nie będzie specjal
nie zadowolona z takiego obrotu rzeczy - powiedział
Manning.
- No cóż, małe niedomówienie. - Orłow westchnął
i potrząsnął głową. - Nigdy nie zrozumiem, dlaczego
musieliśmy związać się z tymi nieszczęśnikami. Jeden
z najgłupszych błędów Nikity.
- I mnie się tak wydaje.
- A pan? - zapytał Orłow. - Jak pan się tu znalazł?
Ze względu na okoliczności Manning nie uważał za
stosowne utrzymywanie prawdy w tajemnicy, więc opowie
dział całą historię.
Kiedy skończył, Orłow pokręcił głową. - Rojas jest
zdecydowany wykorzystać nas w sobie tylko wiadomy
sposób, a daję głowę, że jego metody pozostawiają wiele do
życzenia.
Manning podniósł się, podszedł do drzwi i wyjrzał na
korytarz. W zasięgu wzroku miał tylko bramę z żelaznych
prętów, prowadzącą na krużganek, i światło padające spod
drzwi pokoju Cienagi.
- Po co ta siatka między kolumnami?
- Kilka miesięcy temu jeden z więźniów prowadzo
nych na przesłuchanie skoczył z balustrady. Rojas nie był
zadowolony. Kazał wychłostać strażników, którzy go pil
nowali.
111
- Zauważyłem, że po drugiej stronie hallu jest taki sam
krużganek. Ale bez siatki.
- Z tamtej strony są kwatery oficerskie. Z początku
trzymali mnie tam w jednym z pokoi. Traktowali mnie
zupełnie nieźle, dopóki nie stałem się niewygodny.
- Zmiana warunków ma panu rozjaśnić w głowie?
- Tak by to można ująć, tyle że Rojas tym razem źle
trafił. Moi rodzice zginęli w czasie wojny, a ja w piętnastym
roku życia walczyłem już w partyzantce. Pułkownik Rojas
może sobie na mnie połamać zęby.
- Myślał pan kiedykolwiek, jak stąd zwiać?
Orłow zaśmiał się miękko. - Owszem, często, ale to
niemożliwe. Nawet jeżeli udałoby się komuś wydostać z celi,
miałby jeszcze do pokonania co najmniej cztery bramy,
a każda z nich jest zamknięta i dobrze strzeżona.
- A jeżeli temu komuś udałoby się ominąć te bramy?
- Nie rozumiem.
Manning podszedł do łóżka i usiadł na nim. - Główny
strop jest podtrzymywany przez potężne belki, które opiera
ją się o kamienny występ, a występ ten biegnie przez całą
szerokość hallu.
- Więc?
- Sprawny mężczyzna mógłby przedostać się po tym
występie do kwater oficerskich.
- Chciał pan powiedzieć, zdesperowany mężczyzna.
Ten występ ma może dziewięć cali szerokości i znajduje się
jakieś osiemdziesiąt stóp nad posadzką.
- Byłby pan skłonny spróbować?
- Oczywiście, ale zapomniał pan jeszcze o jednym.
Przede wszystkim musielibyśmy wydostać się z celi i dotrzeć
na krużganek. Jak zamierza pan tego dokonać?
- Trzeba tu ściągnąć Cienagę i uwolnić go od ciężaru
kluczy.
- Już panu mówiłem - przypomniał spokojnie Or-
112
łow. - Cienaga nigdy nie wchodzi do celi bez eskorty,
a nocami jest sam. Nawet gdybyśmy zainscenizowali jakieś
zamieszanie czy bijatykę, żeby go tu przyciągnąć, będzie stał
przy okienku i przyglądał się nam z największym zaintereso
waniem.
- A jak pan sądzi, co by się z nim stało, gdyby jeden
z jego więźniów popełnił samobójstwo? Jeden z najważniej
szych więźniów?
- Rojas zdarłby z niego skórę.
- No właśnie. - Manning wstał, pstryknął zapalni
czką i uniósł ją do góry. - A więc, co zrobi Cienaga, kiedy
zajrzy przez okienko i zobaczy, że jeden z nas wisi na haku
tam w górze?
- Wpadnie do środka - odparł automatycznie Ro
sjanin.
Po chwili, gdy znaczenie wypowiedzianych przez niego
słów dotarło do jego świadomości, zerwał się podekscyto
wany na równe nogi. - Na Boga, to jest to, Manning! Tak
długo, jak długo będzie istniała najmniejsza szansa ratunku,
będzie musiał działać, będzie musiał tu wejść! Będzie myślał
wyłącznie o tym, co mu zrobi Rojas, jeżeli więzień zginie.
I o niczym innym!
- Tak właśnie sądziłem - przyznał skromnie Man
ning. - Obawiam się tylko jednego. Hałasu. Na pewno
będzie się bronił.
- Nikt nie zwróci na to najmniejszej uwagi. Mówiłem
już panu, że każdej nocy zdarzają się tu awantury.
- No to w porządku. Teraz jeszcze musimy wymyślić,
jak tego dokonać bez uszczerbku dla zdrowia.
- To nie powinno być zbyt trudne. Jestem mniejszy niż
pan, więc zajmę honorowe miejsce pod sufitem. Pan będzie
histerycznie krzyczał pod drzwiami. Proszę dać mi swój
pasek.
Manning podał Rosjaninowi żądany przedmiot, potem
8 Nocne...
113
zapalił gazowy płomyk, żeby ten mógł w jego świetle
poczynić niezbędne przygotowania.
Orłow obwiązał się własnym paskiem wokół klatki
piersiowej tuż pod pachami i zakrył go koszulą. Później
dopiął do pierwszego paska pasek Manninga i na drugim
jego końcu uformował pętlę. W końcu wyszczerzył zęby w
szerokim uśmiechu. - W Bogu nadzieja, że nie jestem zbyt
ciężki.
Manning odwzajemnił uśmiech. Mimo że znali się tak
krótko, zawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń.
Orłow był energicznym i odważnym człowiekiem. Do tego
jeszcze sprawnym fizycznie i wiecznie w dobrym nastroju,
który zdawał się nigdy go nie opuszczać. Po prostu nie
można było go nie lubić.
- Teraz plecy, proszę - zarządził.
Manning schylił się i naprężył. Orłow wspiął się szybko
na jego plecy, a potem, bardzo ostrożnie balansując, prze
sunął aż na ramiona. Manning trzymał zapalniczkę w wy
ciągniętej ręce jak mógł najwyżej. Po chwili ciężar na jego
ramionach zelżał. Odwrócił się i spojrzał w górę.
Orłow trzymał się jedną ręką belki, podczas gdy drugą
usiłował zarzucić na hak skórzaną pętlę. Musiał być nieprze
ciętnie silny. Wreszcie wsunął pętlę na miejsce, wziął głęboki
oddech i powoli rozluźniając uścisk opuścił się niżej. Jego
ciało kołysało się w takt niesamowitego, pełnego gro
zy skrzypienia drewnianej belki. Kiedy Rosjanin zwiesił
bezwładnie głowę na bok, obraz stał się zadziwiająco reali
styczny.
- Jak wyglądam?
- Cholernie dobrze - ocenił Manning. - Tak trzy
mać.
Wrzucił zapalniczkę do kieszeni, odwrócił się i z całej
siły zaczął walić w drzwi zaciśniętymi pięściami. Kiedy
dźwięk odbił się echem wzdłuż korytarza, Manning przywarł
114
twarzą do okratowanego okienka i krzyknął rozpaczliwie po
hiszpańsku: - Cienaga, na miłość boską, pomocy! On się
wiesza!
Chwilę później drzwi na końcu korytarza otworzyły się
gwałtownie. Strumień żółtego światła rozdarł ciemności.
Kiedy w przejściu stanął Cienaga z latarką w ręku, Manning
zdwoił wysiłki. - Na litość boską, pośpiesz się! On się zabije!
Cienaga roześmiał się szorstko. - Zabije się, co? No,
no... To coś nowego.
Spłaszczona twarz zamajaczyła w okienku. Manning
odsunął się nieco na bok. Sekundę później snop jasnego
światła przeciął mrok i znieruchomiał na postaci Rosjanina,
jego ciało kołysało się rytmicznie tam i z powrotem, oczy
były puste, bez wyrazu, spomiędzy zębów wysunął się
bezwładny język.
Cienaga krzyknął przerażony. Strumień światła zniknął
na chwilę za drzwiami, moment później dał się słyszeć zgrzyt
klucza w zamku i drzwi otwarły się na oścież. Cienaga wpadł
do celi. W tej samej sekundzie Orłow uniósł ręce, przytrzymał
się belki i z całej siły kopnął nadbiegającego w twarz
złączonymi nogami.
Kubańczyk zatoczył się na ścianę. Latarka wypadła mu
z ręki i potoczyła po podłodze. Potrząsając głową zaczął
zbierać się do kupy, gdy Manning, chcąc mu zadać osta
teczny cios, ruszył do walki. Zamierzył się kolanem w
zmasakrowaną, zakrwawioną twarz, lecz nie zdążył zrobić
nic więcej. Długie, małpie ramiona owinęły się wokół niego
i zaczęły go dusić.
Rozpaczliwie usiłował się uwolnić, zanim przeciwnik
zdołałby zeń wydusić resztkę powietrza, ale nie miał wielkich
szans. Na szczęście na scenę wkroczył Orłow. Skierował
światło latarki prosto w twarz Cienagi i wymierzył jeden
jedyny cios, tuż za prawym uchem. Strażnik przewrócił
oczami, tak że widoczne pozostały tylko białka, i rozluźnił
115
uścisk. W chwilę potem stracił przytomność. Orłow trącił go
w skroń czubkiem buta.
Klucz tkwił ciągle w zamku, a wraz z nim wszystkie
pozostałe. Manning i Orłow zamknęli szybko drzwi do celi,
potem chwilę lub dwie stali nasłuchując uważnie, ale nic się
nie działo. Krużganek tonął w nikłym blasku zakurzonych
żarówek, forteca zdawała się pogrążona w sennym spokoju.
Manning sprawdzał kolejne klucze, aż wreszcie trafił na
właściwy i otworzył bramę. Obaj mężczyźni pośpiesznie ją
minęli i zamknęli za sobą starannie.
Jedna tylko żarówka zawieszona w połowie wysokości
oświetlała hall. Strop ginął w ciemnościach. Druciana siatka
nie stanowiła żadnego problemu. Naparłszy nań wspólnie,
zdołali odciągnąć ją od ściany na tyle, iż bez większych
trudności przecisnęli się przez powstałą w ten sposób szparę.
Pierwsza belka wyrastała z występu jakieś trzy stopy na
lewo od nich. Manning wziął głęboki oddech i ostrożnie
pokonał przeszkodę. Było to zadziwiająco proste zadanie.
Zaczekał, aż Orłow dołączy do niego, a potem odwrócił
twarz do ściany, rozłożył ramiona i cal za calem zaczął
posuwać się naprzód.
Upływ czasu zdawał się nie mieć żadnego znaczenia.
Poruszali się jak automaty przesuwając nogę za nogą.
W pewnym momencie Manning ze zdziwieniem stwierdził, że
dotyka palcami następnej belki. Odpoczywał kilka sekund,
czekając na Orłowa. Po chwili Rosjanin zjawił się koło niego.
Twarz miał mokrą od potu, ale zdobył się na uśmiech. -
Ruszajmy. Nie będziemy tu przecież sterczeć całą noc.
Minęli jeszcze trzy belki. Manning czuł w uszach własne
tętno, oddychał coraz głośniej. Nagle usłyszał, jak na dole,
w hallu, otwierają się jakieś drzwi. Przywarł nieruchomo do
ściany i spojrzał w dół z niepokojem. W ciszy rozległy się
pojedyncze kroki. W mdłym świetle żarówki ukazał się jakiś
żołnierz. Przystanął, zapalił papierosa i zniknął za którymiś
116
drzwiami. Manning znów rozpoczął żmudne przesuwanie
stóp cal po calu. Po kilku minutach dobrnął do balustrady
i osunął się po drugiej stronie.
Kiedy Orłow dołączył do niego, odpoczywali przez
chwilę ukryci w cieniu, uważnie nasłuchując. Gdzieś w oddali
otwarto jakieś drzwi, przez kilka sekund, dopóki nie zam
knięto drzwi na powrót, słychać było czyjś śmiech.
- Pamiętam, jak mnie tędy prowadzili - powiedział
Orłow. - Na końcu tego korytarza jest winda towarowa,
która zjeżdża aż na sam dół, do kwater szeregowców. Chyba
najlepiej będzie spróbować tamtędy. Przez zaplecze.
Manning zaaprobował plan skinieniem głowy i puścił
Rosjanina przodem. Drzwi windy, nowe i błyszczące, wyda
wały się dziwnie nie na miejscu. Manning wdusił przycisk
i w tym samym momencie uświadomił sobie z pewnym
rozbawieniem, że na wysokości jego nosa znajduje się
tabliczka z marką producenta, na której wyraźnie napisano
„Made in Detroit". Był pewien, że to czegoś dowodzi, tylko
nie mógł sobie uprzytomnić czego.
Kiedy wreszcie pojawiła się winda, weszli szybko do
kabiny i zjechali w dół. Gdy dźwig zaczął hamować,
Manning uczuł w żołądka dziwną pustkę, spowodowaną
strachem. Nic się jednak nie zdarzyło. Drzwi rozchyliły się
bezszelestnie, ukazując przestronną piwnicę, w której nie
było żywego ducha. Manning i Orłow ruszyli do wyjścia,
a potem skręcili w długi, jasno oświetlony korytarz. Drzwi
pokoju znajdującego się po ich lewej stronie były lekko
uchylone. Dochodziły zza nich przytłumione głosy. Manning
kątem oka zarejestrował, że przy stole siedzi jedząc kilku
żołnierzy, i podążył pośpiesznie za Orłowem.
Przy którychś z dalszych drzwi Rosjanin przystanął na
chwilę, nasłuchując uważnie. Kiedy Manning dołączył do
niego, pchnął je i znaleźli się wewnątrz. Pomieszczenie
wyglądało na kwaterę sześciu ludzi. Na ustawionych wzdłuż
117
ścian łóżkach leżała złożona w kostkę pościel. W kącie na
stojaku stały ręczne karabiny maszynowe, a w szafkach przy
łóżkach znajdowała się cała kolekcja mundurów różnych
rozmiarów i innych przedmiotów należących do wojsko
wego wyposażenia.
- Jak radzisz sobie z hiszpańskim? - zainteresował się
Orłow.
- Mówię dość płynnie.
- No to mamy przed sobą prostą drogę na zewnątrz.
Narzucili na siebie wojskowe opończe i mundurowe
czapki z daszkami. Każdy z nich zaopatrzył się w ręczny
karabin maszynowy. Wrócili na korytarz i ruszyli szybko
przed siebie. Wspięli się po kilku kamiennych stopniach
i znaleźli w wąskim przejściu prowadzącym do niewielkiej
sieni.
Tuż przy wyjściu znajdowała się niewielka oszklo
na wartownia. Znudzony strażnik przeglądał gazetę pa
ląc leniwie papierosa. Manning i Orłow skierowali się
w jego stronę swobodnym krokiem, broń przerzuciwszy
przez ramię. Kiedy mijali biuro, Manning uniósł dłoń
w geście pozdrowienia. Strażnik niedbale machnął ręką
w odpowiedzi.
Na dworze padał deszcz. Zeszli po kilku schodach na
szeroki dziedziniec i z wolna zanurzyli się w ciemność.
- Wszystkie drogi zbiegają się tutaj - zauważył
Orłow. - A my mamy jeszcze przed sobą główną bramę. To
jedyne stąd wyjście.
Manning dotknął ramienia Rosjanina i wskazał przed
siebie. Kilka jardów dalej, przed oświetlonymi drzwiami, stał
jeep.
- Kasyno oficerskie - wyszeptał Orlow.
- Nie mogło wypaść lepiej - ocenił Manning. -
Większa szansa, że nikt nas o nic nie zapyta.
Szybko pokonali resztę dziedzińca. Manning zajął miej-
118
see za kierownicą i włączył stacyjkę. Rosjanin siadł obok
niego i ruszyli.
Spodziewali się, że zaraz wybuchnie rwetes, rozlegnie
sygnał alarmowy, ale nic takiego nie nastąpiło. Manning
skierował się do bramy. Wszystko okazało się śmiesznie
łatwe. Kiedy znaleźli się w odległości dwudziestu jardów od
wyjazdu, wartownik podniósł szlaban. Kilka chwil później
gnali przez noc na złamanie karku w dół, do San Juan.
ROZDZIAŁ XIII
Ze szponów tyrana
Kiedy skręcili w stronę wybrzeża, znad przystani pod
niosła się leciutka mgła rozwiewana przez wiatr. Mimo że
w wielu oknach paliły się światła, ulice były opustoszałe.
Manning, zahamowawszy kilka jardów od domu Bayo,
uświadomił sobie, że miasto jest nienaturalnie spokojne.
- Jest pan pewien, że pańscy przyjaciele są tutaj? -
spytał Orłow.
- Mam nadzieję. Nie wiedziałbym, gdzie ich szukać,
gdyby tak nie było - odparł Manning. - Niech pan tutaj
zostanie. A ja zorientuję się, jak stoją sprawy.
Zbliżył się ostrożnie do hotelu i zajrzał do wnętrza przez
okno. Bayo stał za barem i czytał gazetę. Trzech starszych
mężczyzn grało w karty przy stole w rogu sali. Poza tym
pomieszczenie było puste.
Manning wrócił do Orłowa czekającego przy jeepie. -
Ani widu, ani słychu. Miejmy nadzieję, że jednak gdzieś
tu są.
Ruszyli wąską alejką biegnącą z boku budynku i skręcili
w brukowane podwórze. Tylne drzwi nie były zamknięte na
klucz. Weszli do środka i znaleźli się w dużej, biało otynko
wanej kuchni. Niewielki czarno-biały szczeniak śpiący dotąd
w koszyku w jednym z rogów pomieszczenia rzucił się na nich
znienacka, wściekle ujadając. Manning schylił się, żeby go
pogłaskać, i w tej samej chwili pojawił się Bayo.
120
- Hej, wy tam, czego tu chcecie? - zapytał ze złością
i w tym samym momencie rozpoznał Manninga. Zamknął za
sobą drzwi, oparł się o nie i przeżegnał szybko. - Matko
Najświętsza, miej mnie w swojej opiece!
- Nie masz się czego obawiać - powiedział Manning
po angielsku. - Chcę tylko wiedzieć, co się stało z Papą
Melosem i Anną.
Bayo był prawdziwie przerażony. - Gdy tylko Rojas
dowie się, że wam pomogłem, natychmiast mnie zabije.
- Jeśli będziesz mądry, nie dowie się o niczym.
Kubańczyk uczynił widoczny wysiłek, aby się poz
bierać, potem przeciął kuchnię na ukos i otworzył jakieś
drzwi.
- Tutaj.
Papa Melos leżał na łóżku pod ścianą z zamkniętymi
oczami i lekko rozchylonymi ustami. Na pościeli obok niego
sterczała pusta butelka po rumie, druga, opróżniona do
połowy, walała się po podłodze w wielkiej kałuży, tak że całe
pomieszczenie cuchnęło alkoholem.
Orłow pochylił się nad leżącym, podniósł mu powieki
i zbadał puls. Odwrócił się i potrząsnął głową. - Żyje, ale
będzie w tym stanie przez ładne parę godzin.
Manning kopnął pod ścianę plączącą się pod nogami
butelkę i odwrócił się do Bayo.
- Jak długo to trwa?
- Już kilka godzin. Usiłował zobaczyć się jeszcze raz
z pułkownikiem Rojasem w sprawie łodzi, ale nie wpuszczo
no go za bramę. Potem stwierdził, że łódź zabrano do
przystani i postawiono na niej wartowników. Wtedy wrócił
tu i zaczął pić.
- A co z dziewczyną?
- Robiła, co mogła, żeby go uspokoić, ale nie chciał jej
słuchać.
- Gdzie jest teraz?
121
- Poszła do pułkownika Rojasa błagać go, żeby
zwrócił ojcu łódź.
- Ten człowiek nie zna litości. Nie odciąłby własnej
matki ze stryczka - powiedział Manning.
- Kto go tam wie, senior. - Bayo wzruszył ramio
nami. - Anna jest bardzo ładna, a nikt nie wątpi, że
pułkownik ma słabość do młodych dziewcząt.
Manning poczuł, jak coś ścisnęło mu gardło. Zwilżył
językiem wargi i najspokojniej, jak mógł, zapytał: - Gdzie
on mieszka? W fortecy?
Bayo pokręcił głową przecząco. - Ma hacjendę jakieś
ćwierć mili za miastem. Bardzo ładną, senior. W pięknym
ogrodzie.
- Są tam wartownicy?
- Tak, jeden stoi przy bramie, a trzech jest zawsze w
środku. I jeszcze prawa ręka pułkownika, porucznik Moti
lina. On też mieszka w tym domu. Jest osobiście odpowie
dzialny za jego bezpieczeństwo.
Manning zamyślił się na chwilę.
- Chce pan tam złożyć wizytę? - domyślił się Orłow.
Manning skinął głową powoli. - Wezmę jeepa. Jeżeli
nie wrócę w ciągu godziny, radzę panu ukraść jakąś łódź
i zjeżdżać stąd, gdzie pieprz rośnie.
- Jeżeli mamy uciec, to uciekniemy razem. Nawiasem
mówiąc, stęskniłem się trochę za Rojasem. Chętnie bym go
jeszcze zobaczył.
Manning uśmiechnął się. - A więc lepiej zabierzmy
starego ze sobą. Od tej chwili musimy działać szybko, a nie
chciałbym zostawić go na tej wyspie. - Zwrócił się do
Bayo. - Jesteśmy tu jeepem.
- Pomogę go nieść, senior - podchwycił właściciel
hotelu.
Bayo przerzucił sobie starego przez ramię i wszyscy
ruszyli przez podwórze, a potem wąskim przejściem obok
122
domu do jeepa stojącego przed frontowymi drzwiami. Bayo
złożył starego człowieka na podłodze za przednim siedze
niem, a Orłow i Manning szybko zajęli swoje miejsca.
Manning zapalił silnik i wyciągnął rękę na pożegnanie.
- Wielkie dzięki, Bayo.
- Mamy takie porzekadło, senior. Bądź cierpliwy,
a ujrzysz orszak żałobny swego wroga. Niech was Bóg
prowadzi.
Kubańczyk odwrócił się i zniknął w przejściu. Manning
ruszył ostro przed siebie.
Brama z kutego żelaza strzegąca hacjendy stała otwo
rem. Lampa zwieszająca się nad nią z kamiennego łuku
kołysała się na wietrze, tak że co chwila białe światło
rozpraszało mrok w innej części parku.
Z drewnianej budki wyszedł wartownik i rozkazującym
gestem podniósł dłoń. Manning zwolnił, ale nie zatrzymał
samochodu. - Ważna wiadomość dla pułkownika Roja-
sa! - wykrzyknął, a wartownik machnął ręką przyzwalająco
i schował się do swej budki.
Ogród tonął w orgii zapachów. Drzewa palmowe
unosiły swoje rozczochrane głowy ponad dachem hacjendy,
łagodnie chwiejąc się w powiewach chłodnej bryzy. Czarne
kontury liści rysowały się wyraźnie na tle nocnego nieba.
Podjazd niespodziewanie skręcał. Manning nacisnął
hamulce i zatrzymał jeepa na wprost frontowych drzwi.
Manning i Orłow wspięli się po kilku schodkach
i znaleźli w rozległym, przyjemnie chłodnym hallu. Wszędzie
panował spokój. Zza drzwi po lewej stronie dobiegł ich czyjś
głos nucący popularną piosenkę - guaracha.
Przybył Fidel,
Przybył Fidel,
123
Uwolnił nas, Kubańczyków,
Ze szponów tyrana.
Orłow otworzył drzwi i zobaczył dwóch mężczyzn
w rozpiętych mundurach grających w szachy przy stole na
środku pokoju. Trzeci siedział w nogach łóżka i trącał
palcami struny gitary.
- Wstawać! - rozkazał Manning po hiszpańsku.
Wszyscy trzej podnieśli się z wolna, zakładając ręce na
kark. Dwóch spośród nich było jeszcze młodymi chłopcami,
tylko ten z gitarą miał nieco więcej lat życia za sobą
i obserwował napastników z wyrazem chłodnego spokoju na
twarzy.
- Gdzie Motilina? - spytał Manning.
Żaden nie odpowiedział. Manning skoczył do przodu
i wbił lufę karabinu w żołądek chłopaka stojącego najbliżej.
- Gdzie on jest? - powtórzył.
- Nic nie mów - odezwał się ten od gitary. - Nie
zajdą daleko.
Orłow przerzucił karabin do lewej ręki, zrobił krok
naprzód i uderzył mężczyznę w twarz. Ten zatoczył się do
tyłu, z nosa pociekła mu krew.
- W kuchni - wyrzucił z siebie chłopak. - To na
drugim końcu korytarza, koło schodów.
- Służba?
Chłopak potrząsnął głową. - Mają wychodne.
- Jakiś czas temu przyszła tu młoda dziewczyna. Co
się z nią dzieje?
- Jest z pułkownikiem. Zastrzegł sobie, żeby mu nie
przeszkadzać.
- Zrozumiał pan wszystko? - Manning zwrócił się do
Orłowa.
Rosjanin potwierdził. - Większość. Niech pan idzie po
dziewczynę. Ja zajmę się tymi trzema.
124
Manning ruszył szybko przez hall. Przy schodach
prowadzących na piętro skręcił w boczne przejście i na jego
drugim końcu dostrzegł smugę światła wydobywającą się
spod drzwi. Stał przez chwilę nasłuchując, potem ostrożnie
nacisnął klamkę. Motilina, zwrócony plecami do drzwi,
smażył jajka. Sięgając po kromkę chleba, obrócił się i do
strzegł Manninga.
- Kim jesteś? - Zmarszczył brwi z dezaprobatą. -
Czego tu chcesz?
W tym samym momencie Manning ruszył do przodu,
zamachnął się i trafił Kubańczyka kolbą karabinu w szyję.
Motilina wydał z siebie charkot, opadł na stół, a potem
zsunął się na podłogę i zastygł w bezruchu.
Manning otarł pot z twarzy i wyszedł z kuchni. Gdzieś
w pobliżu słyszał szmer głosów. Ruszył wzdłuż korytarza,
skręcił za róg i przystanął przed jakimiś drzwiami. Przez
chwilę panowała za nimi cisza, potem rozległ się okrzyk bólu
i rechot Rojasa. Manning otworzył drzwi i wszedł do środka.
Pokój był urządzony z dużym smakiem. Podłogę pokry
wały miękkie indyjskie kobierce. W stojących otworem
francuskich oknach wraz z podmuchami leciutkiej bryzy
poruszały się firanki.
Na otomanie przy kominku leżała Anna, a Rojas,
zwaliwszy się na nią, obmacywał jej młode ciało. Dziewczyna
jęknęła i Rojas zachichotał znowu. Manning przesunął się
cicho po mięsistym dywanie, zbliżył do otomany i stuknął
Rojasa w ramię. Kiedy ten odwrócił się zdziwiony, Manning
jednym szarpnięciem ściągnął go z dziewczyny i z całej siły
władował pięść w tłustą gębę.
Rojas opadł na powrót na otomanę. Anna wygramoliła
się spod przygniatającego ją cielska i podeszła do Manninga.
Miała rozerwaną przy szyi sukienkę i plamki krwi na ustach,
ale poza tym wydawała się cała i zdrowa.
- Żadnych pytań - rozkazał Manning. - Wyjdź.
125
Dziewczyna ruszyła w kierunku drzwi. Manning posu
wał się wolno tyłem, cały czas trzymając na muszce Rojasa.
Kubańczyk pozostał na swoim miejscu z ręką na rozciętej
wardze. Manning zrobił jeszcze krok do tyłu i znalazł się na
korytarzu, gdzie opierając się o ścianę czekała już na niego
Anna.
- W porządku? - zapytał. Skinęła głową.
- Wiedziałam, co robię.
- Na tylnym siedzeniu jeepa zaparkowanego przy
schodach naprzeciwko drzwi wejściowych jest twój ojciec.
Dziewczyna odwróciła się i pośpieszyła wzdłuż kory
tarza. Manning wrócił do pokoju. Rojas zdołał się już
pozbierać, stał dość pewnie na własnych nogach i właśnie
sięgał po telefon znajdujący się na małym stoliczku do kawy
umieszczonym tuż przy otomanie.
- Nie radziłbym.
Rojas wyprostował się powoli. Na jego twarzy nie znać
było śladu emocji. - Nie zdołasz wydostać się z tej wyspy,
Manning.
Manning otworzył ogień. Kule z plaśnięciem grzęzły
w ciele Kubańczyka. Gdy obrócił się on wokół własnej osi,
długa seria rzuciła go na otomanę tak, że rękaw marynarki
stanął w płomieniach.
Biegnąc wzdłuż korytarza Manning słyszał strzelaninę.
Orłow wycofywał się tyłem z pokoju wartowników waląc
z biodra. Razem zbiegli po schodach i wskoczyli do jeepa.
Anna była już z tyłu, skuliwszy się obok ojca. Manning
zapalił silnik i ruszył z piskiem opon.
Kiedy minęli zakręt podjazdu, ujrzeli wartownika nad
biegającego od bramy. Manning przyśpieszył i skręcił gwał
townie kierownicę. Przerażony wartownik odskoczył na bok
i wylądował w gęstych krzakach.
Kiedy minęli bramę, Manning zwrócił się do Orło
wa: - Co tam się stało?
126
Rosjanin wzruszył ramionami. - Ten od gitary chciał
zostać bohaterem i usiłował ściągnąć broń ze stojaka. A co
z Roj asem?
- Spotkał go przykry wypadek.
Anna pochyliła się do przodu i położyła rękę na
ramieniu Manninga.
- Nic z tego nie rozumiem, Harry. Co się właściwie
wydarzyło?
- Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Porozmawiamy
sobie, jak już będziemy na środku morza na pokładzie
Cretan Lover.
- Możemy zabrać łódź?
- No, w każdym razie będziemy się o to bardzo starać.
A przy okazji, to jest Siergiej Orłow. We dwóch opuściliśmy
fortecę.
Rosjanin obdarzył dziewczynę czarującym uśmiechem
i wyciągnął do niej rękę. - Jak się czuje pani ojciec?
Zanim Anna zdążyła zebrać myśli, Manning z rykiem
silnika minął wybrzeże, zmienił biegi i skręcił na falochron.
Zahamował na końcu i wyskoczył z pojazdu.
Mgła była już nieco rzadsza. Pełzła po powierzchni
wody mlecznymi smugami. Cretan Lover kotwiczyła w głębi
przystani, jakieś pięćdziesiąt jardów od nich. Manning zaczął
szybko rozpinać guziki wojskowej opończy.
- Zamierza pan płynąć? - spytał Orłow.
Manning skinął głową. - Nie ma czasu na szukanie
łódki. Poza tym na pokładzie są wartownicy, a ja nie
chciałbym się specjalnie reklamować.
Manning zanurzył się w zimnej wodzie i popłynął
w kierunku łodzi, rozcinając powierzchnię morza silnymi,
spokojnymi ruchami. Gdy znalazł się zaledwie kilka stóp od
Cretan Lover,
spoza murów fortecy wydobył się przedziwny,
nieziemski ryk zwielokrotniony przez zamierające echo. Było
oczywiste, że to syreny ogłaszają alarm.
127
Żołnierz pilnujący łodzi wybiegł ze sterówki i wychylił
się za reling.
Manning nabrał powietrza głęboko w płuca i przepłynął
pod łodzią. Zdarł sobie nieco skórę na plecach, ocierając się
o kil, ale wynurzył się po drugiej stronie tuż przy trapie.
Wdrapał się nań szybko, cicho przebył pokład i popchnął
strażnika, tak że ten nie dotknąwszy nawet relingu znalazł się
w wodzie. Potem ruszył na rufę i najszybciej jak tylko mógł
zaczął wybierać własnymi rękami kotwicę.
Na wybrzeżu akcja pościgowa rozwinęła się w całej
pełni. Na drodze prowadzącej z fortecy zabłysły światła
samochodowe. Niespodziewanie nad powierzchnią wody
pojawiła się wreszcie kotwica. Manning rzucił ją na pokład
i pobiegł do sterówki.
W pierwszym momencie, kiedy włączył starter, silnik nie
zaskoczył. Spróbował jeszcze raz, desperacko wduszając
przycisk. Nagle silnik kaszlnął i ożył.
Kiedy Manning płynął wzdłuż falochronu, dwa jeepy
skręcały już na przystań. Burta zatrzeszczała ostrzegawczo,
protestując przeciwko energicznemu zetknięciu z kamien
nym nabrzeżem. Anna zeskoczyła na pokład i natychmiast
odwróciła się, by złapać ojca, którego Orłow ostrożnie
opuszczał na dół. Po chwili Rosjanin dołączył do nich
i Manning skierował łódź na morze, zostawiając za rufą
pienisty szlak.
Byli już w kanale, kiedy Orłow dotarł do sterówki. -
Myśli pan, że popłyną za nami?
Manning zaprzeczył: - Nie mają tu nic wystarczająco
szybkiego. Jedno, co mnie naprawdę martwi, to ten bunkier
przy wyjściu z kanału. Jeżeli ktokolwiek tam jest, możemy
mieć kłopoty.
- Sprowadzę tamtych dwoje do kabiny - zaofiarował
się Orłow - a potem wrócę tutaj. Może parę kulek
w odpowiedzi ostudzi trochę bojowe zapały tych wojaków.
128
Manning wbił wzrok w mgłę. Minęli już fortecę, zosta
wiając ją po lewej stronie. Niemalże naprzeciwko pojawił się
ciemny zarys cypla wybiegającego w otwarte morze, gdy
nagle, z prawej strony, przeszył powietrze kolorowy strumień
pocisków smugowych.
- Ciężkie karabiny maszynowe! - krzyknął Orłow
i ruszył do kabiny. - Płyń dalej! Zajmę się nimi!
Łódź zadygotała, gdy strumień pocisków dosięgnął jej
kadłuba. Orłow wychylił się przez iluminator i odpowiedział
ogniem z ręcznego karabinu maszynowego. Jeszcze przez
moment Kubańczycy ostrzeliwali ich, potem, zupełnie nie
spodziewanie, wszystko ucichło.
Kilka chwil później Cretan Lover wyszła na pełne
morze.
9 Nocne...
ROZDZIAŁ XIV
Exuma Sound
Po wodzie mknęły grzywiaste fale, wywołane przez silny
wschodni wiatr, który dął równomiernie od morza, niosąc ze
sobą kłębki mgły. Widoczność poprawiała się z minuty na
minutę i wkrótce zza chmur ukazał się księżyc.
Manning zerknął na mapę i zmienił kurs o kilka
rumbów, gdy do sterówki wrócił Orłow.
- Co tam na dole?
- Stary jest ciągle nieprzytomny. Zajęła się nim teraz
dziewczyna.
- Nic im się nie stało?
- Na szczęście nie. Kule wszystko podziurawiły, ale
Anna miała tyle rozumu, żeby położyć się na podłodze.
- To mądra dziewczyna.
Rosjanin zgodził się i spojrzał na mapę. - Dokąd teraz
płyniemy?
- Na Spanish Cay. Myślę, że Morrison chciałby jak
najszybciej wiedzieć wszystko o działalności Kurta Vinera.
- Mamy dosyć paliwa?
- Przed opuszczeniem Harmon Springs zatankowa
liśmy do pełna. To pozwoli zrobić nam ponad siedemset
mil.
- W porządku - rzekł Orłow. - Teraz oddałbym
majątek za kąpiel i piętnaście godzin porządnego snu.
130
Manning przyjrzał mu się spod oka. - Niczego się pan
nie obawia?
- A czego miałbym się obawiać? Władze w Nassau
mogą mnie tylko odesłać do naszej ambasady, kiedy już
wysłuchają mojej historii.
- A jeśli nie zechcą tego uczynić?
Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Niech pan
nie sądzi, że o tym nie myślałem. A poza tym ludzie z moimi
umiejętnościami są wszędzie potrzebni. Mógłbym prawdo
podobnie nauczyć gentlemanów z Canaveral kilku uży
tecznych trików.
- Na Kremlu nie spodobałoby się pańskie podejście
do tej sprawy.
Orłow roześmiał się ponownie. - Ale nie jesteśmy
w Moskwie, prawda? Jeśli ma pan ochotę, mogę pana
zmienić przy kole sterowym.
- A da pan radę?
- Mam trochę doświadczenia.
- W porządku. Niech się pan teraz trochę prześpi
i wróci tu za jakieś trzy godziny. Będziemy się zmieniać
w nocy.
Kiedy Rosjanin wyszedł, Manning, nagle zupełnie wy
czerpany, wyciągnął ze ściany siedzenie i opadł na nie bez sił.
Sterówka wydawała mu się nieznośnie duszna, więc po chwili
podniósł się ciężko, otworzył okno i wychylił na zewnątrz
wciągając głęboko w płuca świeże powietrze.
Skrzypnęły drzwi. Manning nie musiał się odwracać,
żeby wiedzieć, kto wszedł.
- Przyniosłam kawę, Harry.
Wziął kubek i pochłaniał jego zawartość z przyjem
nością czując, jak wraca w niego życie.
- Co z ojcem?
- Wszystko będzie dobrze. Zdarzało mu się to już
wcześniej.
131
- Jeden raz za dużo może go zabić.
- Mnóstwo rzeczy może zabić człowieka - odparła
spokojnie. - Papierosa? Znalazłam w kabinie paczkę.
Manning z przyjemnością poczęstował się jednym.
Ogieniek, który zadrżał pomiędzy złożonymi dłońmi dziew
czyny, oświetlił jej twarz migotliwym blaskiem, kiedy się ku
niemu pochyliła. Nigdy dotąd nie wyglądała tak ślicznie.
Manning instynktownie wyciągnął rękę i dotknął jej poli
czka.
Niemal w tym samym momencie Anna znalazła się
w jego ramionach. Uniosła twarz do góry. - Dlaczego,
Harry? Dlaczego?
Przytulił ją do siebie, drugą rękę położył na kole,
opowiedział wszystko. O Marii Salas i o tym, jak zginęła,
o tropie do Nassau i śmierci Peloty.
Kiedy skończył, dziewczyna zamilkła na chwilę. -
Musiałeś ją bardzo kochać.
- Teraz nie jestem nawet pewny, co te słowa ozna
czają - odparł. - Wiem tylko, że staczałem się coraz niżej,
a ona pomogła mi stanąć na nogi. Coś jestem jej za to
winien.
Znowu nastała chwila ciszy, a potem Anna zapyta
ła: - Co teraz będzie?
- Płyniemy na Spanish Cay. Muszę jak najszybciej
opowiedzieć Morrisonowi o Vinerze.
- A potem, kiedy to wszystko się już skończy?
- Kto to może wiedzieć? Zdążę się zastanowić.
Przez jakiś czas jeszcze pozostała w jego ramionach,
potem wyswobodziła się delikatnie. - Pójdę zobaczyć, jak
się czuje Papa.
- Anno, to nie tak - powiedział cicho. - Mam
o dwadzieścia lat za dużo.
- Nie byłabym tego taka pewna - odparła i drzwi
zamknęły się za nią miękko.
132
Manning wyciągnął następnego papierosa z paczki,
którą dziewczyna zostawiła na stole z mapami, zapalił go
i westchnął ciężko. Życie przypomina koła nachodzące na
siebie ustawicznie na jeziorze w czasie deszczu. Człowiek nie
zdoła wygrzebać się z kłopotów wcześniej, dopóki nie
wpadnie w inne po uszy. Spoczął znowu na krześle, zmie
nił kurs o jeden rumb na wschód i skupił się na swym za
jęciu.
O pierwszej w nocy zmienił go Orłow. Manning mógł
wreszcie zejść na dół. Papa Melos w dalszym ciągu nie dawał
żadnych oznak świadomości. Anna pogrążyła się w spokoj
nym śnie, wsparłszy głowę na ramieniu. Manning opadł na
wolną koję i wpatrywał się w gródź pozwalając błądzić
myślom. Ogarniały go ciężkie fale znużenia. W ciągu kilku
minut zasnął głęboko.
Manning obudził się, bo ktoś potrząsał go energicznie
za ramię, a gdy otworzył oczy, ujrzał nad sobą zaniepoko
joną twarz Anny. Usiadł szybko i wsparł mocno stopy
o podłogę.
- Co jest?
- Z łodzią dzieje się coś złego. Zachowuje się nie tak,
jak powinna. Siergiej chce, żebyś wyszedł na pokład.
W tej chwili Manning spostrzegł, że ojciec dziewczyny
ciężko rozparł się przy stole, trzymając w rękach kubek
z kawą.
- Jak się pan czuje?
Twarz starego człowieka była zszarzała i pomarszczona,
oczy przypominały czarne dziury, ale zdobył się na słaby
grymas imitujący uśmiech.
- Trzeba iść na górę i sprawdzić, co się stało.
Łódź posuwała się naprzód ociężale, tak że gdy Man
ning znalazł się w zejściówce, zrozumiał, iż prędkość została
133
mocno zredukowana. Kiedy wyszedł na pokład, silny wscho
dni wiatr rzucił mu w twarz drobne kropelki. Niebo było
wciąż czyste, widoczność bardzo dobra i wydawało się, że
księżyc wędrujący w stronę horyzontu jest o cal.
Rosjanin odwrócił się od koła sterowego, na jego twarzy
pojawiła się wyraźna ulga. - Nie wiem, co się dzieje, ale coś
jest nie w porządku.
Manning przejął ster. Łódź reagowała na rozkazy
powoli i ospale, choć silnik pracował na pełnych obrotach.
Po chwili Manning zwrócił się do Orłowa. - Niech pan stara
się płynąć prosto. Sprawdzę silnik.
Kiedy ruszył na pokład, w zejściówce pokazała się
Anna. - Lepiej zajrzyj na dół, Harry.
Manning zszedł za nią do kabiny i zatrzymał się
w drzwiach. Woda zalała wewnętrzny pokład co najmniej na
cal, a Papa Melos pochylał się nad otwartym lukiem.
Stary odwrócił się zafrasowany i pokręcił głową. -
Nabieramy wody, Harry. I to szybko. Gdzieś musi być
dziura.
- To te cholerne karabiny przy wyjściu z San Juan -
stwierdził Manning. - Gdzie pompa?
- Na rufie - odparła Anna. - Pokażę ci. Niestety, to
ręczna pompa.
Manning stęknął i rzekł: - Dobre i to.
Gdy znaleźli się na rufie, Manning przysiadł i obejrzał
uważnie pompę w świetle trzymanej przez Annę latarki.
Potem przystąpił do pracy, poruszając rytmicznie dźwignią.
Bezbarwna, spieniona woda tryskała na pokład i spływała za
burtę.
Manning często zmieniał ręce. Po półgodzinie nastą
piła zauważalna zmiana w sposobie poruszania się łodzi.
Manning poprosił Annę, żeby go zastąpiła, i poszedł do
sterówki.
- Niech pan trzyma kurs przy pełnej szybkości -
zwrócił się do Orłowa. - Wygląda na to, że podczas
wychodzenia z San Juan uszkodzono nam kadłub poniżej
linii wodnej. Pójdę sprawdzić.
W kabinie Papa Melos pochyliwszy się nad otwartą
klapą luku wpatrywał się z uwagą w odpływniki. Słysząc
wchodzącego Manninga, odwrócił się ku niemu. - Tutaj
ciągle pełno, ale nie jest tak źle, jak było.
- Zejdę i sprawdzę.
Pomieszczenie miało nie więcej niż trzy stopy szero
kości, a woda zalała dno dobre osiemnaście cali ponad
wręgami. Początkowo Manning posuwał się normalnie,
trzymając w zębach latarkę, a fetor, jaki zwykle wydziela
zęza, drażnił mu nozdrza. Po chwili zmuszony był opuścić się
na kolana.
W miarę jak łódź pokonywała fale, poziom wody albo
się podnosił, albo opadał, woda zalewała Manningowi
twarz, przemaczając go do suchej nitki, a w pewnym
momencie przykryła go całkowicie.
Pociski wyszarpały w dziobie kilka dziur, przez któ
re bez przerwy wlewała się woda. Manning rzucił na
nie okiem, zawrócił i pokonawszy luk znalazł się w ka
binie.
- Jest bardzo źle? - spytał stary człowiek.
- Mogło być gorzej. A poza tym minęło niemal siedem
godzin, odkąd wyszliśmy z San Juan, tak więc było dość
czasu, by stało się to, co się stało. Jeszcze trzy godziny
i znajdziemy się na Spanish Cay. Tam naprawimy łódź. Nie
ma się czym przejmować.
Stary ciągle jeszcze nie czuł się najlepiej. Usiadł i sięgnął
po dzbanek z kawą, a Manning wyszedł na pokład. Wiatr stał
się wyraźnie chłodniejszy, chmury raz po raz przesłaniały
księżyc. Gdy Manning wchodził do sterówki, pierwsze
krople deszczu zastukały w szyby.
- No, co tam? - zapytał Orłow. - Bardzo źle?
135
- Teraz nabiera wody dosyć wolno. Dlatego tyle czasu
zabrało mi znalezienie dziur.
- Ile jeszcze mamy do Spanish Cay?
- Trzy godziny.
- W takim razie nie ma się czym przejmować.
- Nie byłbym taki pewny. Proszę pamiętać, że bok
kabiny wygląda jak sito. Jeżeli trafimy na złą pogodę, nie
upłyniemy daleko.
Orłow zerknął niespokojnie przez okno. - Co pan ma
na myśli?
- Umówmy się, że sytuacja jest poważna - odparł
Manning. - Lepiej będzie, jeśli tutaj zostanę. Niech pan
pójdzie do Anny i zastąpi ją przy pompie.
W ciągu następnych trzydziestu minut pogoda raptow
nie się pogorszyła. Widoczność spadła do zera. Cretan Lover
chybotała się na fali, pył wodny rozpryskiwał się wzdłuż
całego jej pokładu, gdy wtem poczęła nabierać wody.
Papa Melos pojawił się w sterówce, zatrzaskując za
sobą drzwi. W świetle kompasu wyglądał starzej niż zazwy
czaj.
- Jak łódź?
- Nie najlepiej - odparł Manning. - Myślę, że
znowu bierze wodę.
- Zajmę się sterem. Idź i sprawdź.
Manning wyszedł i ruszył wzdłuż pokładu. W nikłym
blasku zielonych i czerwonych światełek nawigacyjnych
mógł dojrzeć, jak Orłow zgarbiwszy się nad pompą pracuje
rytmicznie w kabinie.
Gdy zszedł na dół, zobaczył na jednej z koi Annę, która
desperacko usiłowała zapchać dziury po kulach strzępami
jakichś starych szmat. Za każdym razem, kiedy fala uderzała
w burtę, grube na palec strumienie z sykiem wpadały do
kabiny. Podłogę zalegała już co najmniej sześciocalowa
warstwa wody.
136
- Rób, co możesz - polecił Manning. - Wrócę za
chwilę.
Podszedł jeszcze do Orłowa i pochylił się nad nim. Wiatr
przybrał na sile do tego stopnia, że musiał krzyczeć wprost
do ucha Rosjanina. - Daje pan sobie radę?
- Zupełnie nieźle. Szybko płyniemy?
- Nie bardzo. Pójdę sprawdzić, gdzie jesteśmy.
Gdy szedł wzdłuż pokładu, wielka fala przewaliła się
przez reling i spadła nań z taką siłą, że ześlizgnął się aż do
luku komory silnika, mocno tłukąc ramię. Pozbierał się
z wysiłkiem i ruszył chwiejnym krokiem do sterówki, kur
czowo przytrzymując się relingu.
Kiedy wszedł, stary człowiek odwrócił się ku niemu ze
zrezygnowaną twarzą.
- Zużywa całą swą moc, by przeciwstawić się tym
falom.
- Woda leje się zewsząd na dole - powiedział Man
ning. - Anna robi, co może, żeby ją zatamować. Niech pan
idzie i pomoże jej. Przejmę ster na chwilę.
Stary zgodził się i wypuścił ster z rąk. Gdy wyszedł,
Manning osunął się na krzesło i oparł czoło o szybę. Był
nieludzko zmęczony i bardzo zmarznięty. Zaczynał się bać.
Wokół nie było nic poza światełkami nawigacyjnymi. Wiatr
zawodził złowieszczo w ciemności napełniając go przeczu
ciem ostatecznej przegranej.
Był zmęczony. Zbyt zmęczony, by jasno myśleć, choć to
była konieczność. Włączył światło nad stołem z mapami
i przytrzymując ster jedną ręką, drugą usiłował określić
pozycję łodzi.
Z całą pewnością znajdowali się w tej chwili na obszarze
Exuma Sound, na północ od Eleuthery, ale jak daleko na
północ?
Manning pogrążył się w obliczeniach, próbując ustalić
w przybliżeniu szybkość i milaż. Rezultat pomiarów zdawał
137
się wskazywać konieczność zmiany kursu na północno-za
chodni, ażeby dotrzeć do Spanish Cay, jednak północne
rejony Exumy najeżone były setkami skał i raf koralowych.
Przy takiej pogodzie nie mieli wiele szans.
Manning zdecydował się na wyjście pośrednie i popra
wił kurs o pół rumbu. Na zewnątrz pojawiły się, pierwsze
nieśmiałe przebłyski perłowego światła. Można już było
odróżnić srebrzyste strużki deszczu od ciemności nocy. Pół
godziny później wstał świt. Manning otworzył okno, żeby
przyjrzeć się ciężkim ołowianym chmurom pędzącym po
niebie.
Wiatr stracił już nieco na sile, fale były niższe i spo
kojniejsze, ale Cretan Lover posuwała się naprzód z prędko
ścią nie większą niż kilka węzłów. Za każdym razem, kiedy
zapadała między dwie fale, Manning miał wrażenie, że już
nigdy się nie podniesie.
Drzwi otworzyły się i do sterówki wszedł Papa Melos.
Był przemoczony do suchej nitki i wyglądał na całkowicie
załamanego.
- Nie jest dobrze, Harry. Nie dopłyniemy.
- Jeżeli nie pomyliłem się w obliczeniach, to powin
niśmy być niedaleko od jednej z wysp na północy Exumy -
powiedział Manning. - Proszę przejąć ster. Cały czas ten
sam kurs.
Orłow nadal pochylał się nad pompą, jego ramiona
poruszały się jednostajnie, ale wyglądało na to, że nie
wytrzyma w ten sposób długo. Manning zszedł na dół po
trapie i znalazł się w wodzie, sięgającej mu już po uda.
Anna ześlizgnęła się z koi i słaniając się ze zmęczenia,
dobrnęła do niego.
- Jest źle, Harry. Łódź tonie.
Miała wymizerowaną twarz i była lodowato zimna.
Z haka za drzwiami Manning zdjął swoją kurtkę i okrył
ramiona dziewczyny. Razem wyszli na pokład.
H8
- Idź do sterówki, ogrzejesz się tam trochę - pole
cił. - Ja pójdę pomóc Orłowowi.
Wiatr zamarł już niemal zupełnie, a niebo przecierało się
szybko, jednak morze wciąż jeszcze było wzburzone. Man
ning pochylił się obok Rosjanina i przejął dźwignię pompy
nie gubiąc rytmu.
Orłow rozprostował zdrętwiałe dłonie i pokręcił głową
z powątpiewaniem.
- Traci pan czas. Woda wlewa się trzy razy szybciej.
To już nie potrwa długo.
W tej samej chwili stanęły silniki. Dał się słyszeć nagły
syk, jakby gdzieś ulatniał się gaz, i przez wywietrzniki luku
komory silnika wydostała się chmura pary wodnej.
Cretan Lover
przechylała się ciężko na boki w rytm
nadchodzących fal.
Papa Melos i Anna wyszli ze sterówki. Stary człowiek
był bardzo zmęczony i przygnębiony. Dziewczyna pod
trzymywała go za ramię.
- Przykro mi - powiedział Manning. - Bardziej, niż
moglibyście sobie wyobrazić.
- Zrobiłeś wszystko, co można było zrobić, chłopcze.
Jesteś dobrym żeglarzem.
Odczepili łódź ratunkową i zepchnęli ją na wodę. Anna
z ojcem zajęli miejsce na rufie, a Orłow i Manning usiedli do
wioseł.
Morze sięgało już pokładu. Kiedy zaczęli wiosłować,
woda przykryła deski zieloną kurtyną. Zatrzymali się na
moment, obserwując ostatnie chwile Cretan Lover.
Rufa łodzi pogrążyła się już w falach, tylko dziób
wystawał jeszcze nad powierzchnię wody. Trwał tak chwilę,
oskarżycielsko wycelowany w niebo, potem gładko wsunął
się w fale.
Nie było nic do powiedzenia, więc Manning zaczął
wiosłować, utkwiwszy wzrok w jakimś punkcie na horyzon-
139
cie leżącym pomiędzy dziewczyną a jej ojcem, próbując przy
tym nie patrzeć na żadne z nich.
Niebo stopniowo błękitniało, na północnym wschodzie
pojawiła się nisko, tuż nad linią horyzontu, złota kula słońca.
Niemalże w tej samej chwili zobaczyli ląd. Dwie godziny
później zabrał ich na pokład stary Saunders, który wypłynął
tego ranka ze Spanish Cay ze swoim czarnoskórym pomoc
nikiem na połów tuńczyków.
ROZDZIAŁ XV
W „Caravel"
Płynęli wzdłuż falochronu w kierunku Grace Aboun
ding.
Manning widział z daleka, jak Seth zwija linę na rufie.
Murzyn zaczepił ją na haku na ścianie sterówki, pomachał
w stronę nadpływającej łodzi i zszedł pod pokład.
Manning w dalszym ciągu był nieludzko zmęczony, tyle
że teraz, dla odmiany, było mu gorąco. Zbyt gorąco, żeby
czekać na pozostałych. Rzucił przelotne spojrzenie przez
ramię, żeby się upewnić, czy inni podążają za nim, i zeskoczył
na pokład. Przez chwilę stał rozglądając się dookoła
i rozkoszując tym, że jest znowu u siebie, potem zszedł niżej
do chłodnej, klimatyzowanej kabiny. Seth gospodarował
w małej kuchence, rozchodził się stamtąd zapach kawy.
- Naszykuj jeszcze cztery filiżanki - powiedział Man
ning. - Będziesz miał gości. - I opadł na wyłożoną
poduszkami drewnianą ławę.
Seth wyszedł z kuchni, podszedł do Manninga i popa
trzył na niego z dezaprobatą. - Człowieku, wyglądasz,
jakbyś zwiał z piekła!
- Nic w tym dziwnego - odparł Manning. - Właśnie
stamtąd wróciłem. W dzisiejszych czasach nosi ono nazwę
Kuba.
Oczy Setha osiągnęły rozmiar spodeczków. - Byłeś
w San Juan?! Znalazłeś Garcię?
141
- Taaak. A raczej to, co z niego zostało. Wyobraź
sobie, że czekali na mnie z honorami.
Seth był zdezorientowany. - Ależ to niemożliwe,
Harry. Tylko nas trzech wiedziało, że chcesz tam dotrzeć. Ja
z pewnością nie jestem kubańskim szpiegiem. Morrison też
nim nie może być. Zostaje tylko pan Viner.
- Właśnie on.
Zanim Seth zdążył cokolwiek odpowiedzieć, w zejściów-
ce rozległy się kroki i w chwilę potem ukazał się Orłow,
a zaraz za nim Anna i jej ojciec.
- To kilkoro przyjaciół, których poznałem w dro
dze. - Manning dokonał prezentacji. - Myślę, że z przy
jemnością spróbują twojej kawy.
Seth pośpieszył do kuchenki, a Anna wraz z ojcem
zagłębiła się w poduszkach na drugiej ławie. Oboje wyglądali
na kompletnie wyczerpanych.
Manning poczęstował Orłowa papierosem i pchnął
paczkę przez stół w stronę Anny. - Jak się czujesz? -
zapytał.
Na białej twarzy dziewczyny rysowały się ciemne pół
księżyce podkreślające oczy, ale zdobyła się na uśmiech. -
Potrzebne mi tylko jedno lekarstwo. Kilka godzin snu.
- Na rufie jest prysznic i dwie kabiny. Seth cię
zaprowadzi. W jednej z nich Maria zostawiła kilka sukienek
i parę innych drobiazgów. Wybierz sobie to, co ci potrzebne.
Ojciec dziewczyny, pogrążywszy się w całkowitej apatii,
siedział w kącie skurczony, z ciężko pochyloną głową.
Dziewczyna przemówiła do niego cichym, miękkim głosem,
a potem odwróciła się zaniepokojona i spytała Manninga: -
Czy możemy go zabrać do kabiny już teraz? Myślę, że
powinien się położyć.
Manning zaczął się podnosić, ale Orłow uprzedził
go. - Wyręczę cię. - Postawił starego na nogi i zabrał na
rufę.
142
Manning siedział z głową wspartą na dłoniach, a ogro
mne fale zmęczenia przelewały się przez jego ciało. Kawa
była tak gorąca, że parzyła usta, ale dzięki niej wstąpiło weń
życie i umysł mógł sprawnie działać jeszcze przez jakiś czas.
Kiedy Orłow i Anna wrócili, Seth nalał im świeżej kawy.
- Widziałeś ostatnio Morrisona? - spytał Manning
swego pomocnika.
Seth skinął głową. - Wczoraj wypływaliśmy razem na
Cat Island, a dzisiaj po południu mam go zabrać do Nassau.
Cały czas mieszka w „Caravel". W tym samym pokoju.
- Joe Howard jest w mieście?
Tym razem Seth potrząsnął głową przecząco. - Dzisiaj
rano popłynął na Crab Cay z dwoma konstablami. W nocy
znaleziono tam jakiegoś gościa z nożem w plecach.
Manning przełknął resztkę kawy i podniósł się. -
Chyba muszę odwiedzić Morrisona.
Otworzył szufladę z mapami, poszperał chwilę między
nimi i wyciągnął automatycznego lugera oraz rewol
wer smith and wesson, kaliber 38, ze skróconą lufą. Przez
chwilę ważył broń w dłoniach. Ostatecznie zdecydował
się na lugera, smitha and wessona wrzucił z powrotem do
szuflady.
- Spodziewa się pan kłopotów? - spytał Orłow.
Manning wepchnął lugera za pasek od spodni, osła
niając go koszulą. - Nigdy nic nie wiadomo.
- Pójdę więc z panem.
Anna siedziała przyglądając się im uważnie. Do tej pory
nie spróbowała nawet kawy.
- A co z nami, Harry?
- Na razie zostaniecie tutaj. Ja mam pokój w „Cara
vel" i Orłow może mieszkać ze mną. Porozmawiam z Mor-
risonem i wrócę tu po rzeczy. Potem możecie odpłynąć, kiedy
tylko zechcecie. Jeżeli nie dacie sobie rady sami, Seth pomoże
wam aż do Harmon Springs.
143
Na czole dziewczyny pojawiła się pionowa zmarszcz
ka. - Nie rozumiem.
- Daję wam łódź - powiedział Manning. - Zwracam
co najmniej tyle, ile jestem wam winien.
Gdy Anna krztusząc się własnym oddechem złapała się
kurczowo brzegu stołu, Manning pchnął lekko Orłowa
w stronę wyjścia i powiedział: - Idziemy.
Rosjanin ruszył przodem, a Manning tuż za nim. Gdy
wspinali się na falochron, Anna potykając się wydostała się
na pokład.
- Nie, Harry! Nie!
- Żadnych sprzeciwów, Anno - powiedział spokoj
nie. - Tak właśnie będzie.
Dziewczyna oparła się o sterówkę, przytuliła twarz do
ściany i rozpłakała się bezradnie.
Manning odwrócił się i spostrzegł, że Orłow przygląda
mu się z uwagą. - Myślę, że jesteś wielkim głupcem,
przyjacielu - powiedział.
- Niech już tak będzie - odrzekł Manning. - Raz na
wozie, raz pod wozem.
Wszystko, każda najmniejsza cząstka jego jestestwa
zmuszała go do powrotu, do powiedzenia jej, że naprawdę
tego chce, ale zabrnął już za daleko. Wiele złego wyrządził
Annie Melos i jej ojcu. Teraz to naprawił. I niech tak to się
skończy.
Taras „Caravel" był zatłoczony. Grupki turystów je
dzących popołudniowy posiłek schroniły się w cieniu migda
łowców. Na trawniku przed tarasem niezmordowany zespół
muzykantów grał i śpiewał calypso.
Recepcjonista spostrzegłszy zbliżającego się Manninga
uśmiechnął się na powitanie. - Miło mi pana widzieć, panie
Manning.
144
Manning poczęstował się papierosem z pudełka leżące
go na ladzie. - Pan Viner mówił, że zatrzyma dla mnie
dawny pokój seniority Marii Salas...
- Oczywiście, proszę pana. - Urzędnik zdjął klucz
z tablicy. - Pójdzie pan teraz na górę?
Manning przytaknął i zapytał: - Jest tu gdzieś pan
Viner?
- Wydaje mi się, że jest w swoim biurze. Jeśli pan sobie
życzy, mogę zadzwonić i sprawdzić.
Manning potrząsnął głową. - Zobaczę się z nim
później. Teraz najważniejszą rzeczą na świecie jest dla mnie
prysznic.
- Szybko wspiął się na piętro, a Orłow deptał mu po
piętach, i ruszył wzdłuż wyłożonego dywanem korytarza do
pokoju, w którym kiedyś mieszkała Maria Salas. Pomie
szczenie ocieniały okiennice. Łóżko było świeżo pościelone.
Wszędzie panował miły chłód. Manning stał tam wsłuchując
się w ciszę, świadomy nierzeczywistości przeżycia, tak że
w końcu musiał uczynić widoczny wysiłek, by wrócić do
rzeczywistości.
- Łazienka z prysznicem jest tam - poinformował
Orłowa. - Czyste ubrania w szafie. Niech pan korzysta ze
wszystkiego.
- Pójdzie pan teraz do Morrisona?
- Nie ma sensu tracić czasu.
Pokój Morrisona znajdował się na następnym piętrze.
Manning pośpiesznie pokonał schody i zatrzymał się przed
drzwiami. Zapukał delikatnie, otworzył drzwi i wszedł.
- Postaw to na stole, synu. Zaraz się tym zajmę -
krzyknął Morrison z tarasu.
Manning czekał przez chwilę. W kącikach jego ust
zagościł uśmiech. W drzwiach prowadzących na taras stanął
Amerykanin. Miał na sobie tylko duży ręcznik owinięty
wokół bioder. W jednym ręku trzymał książkę, w drugim
10 Nocne...
145
okulary przeciwsłoneczne. Gdy spostrzegł Manninga, na
jego twarzy pojawił się wyraz absolutnego zdziwienia.
- Ooo... Niech skonam. Myślałem, że to obsługa.
Rozległo się ponowne stukanie i Manning ukrył się
szybko w łazience. Słyszał, jak otwierano drzwi, szmer
głosów, i jak zamknięto je powtórnie. Kiedy wrócił do
pokoju, Morrison właśnie stawiał na stole tacę, na której
znajdowała się wypełniona do połowy butelka whisky
i dzbanek z zimną wodą.
- Powinien tam gdzieś być kubek do płukania zę
bów.
Manning znalazł go, umył i wrócił do sypialni. Morri
son stał przy oknie spoglądając na morze. Odwrócił się
i skinął w stronę tacy.
- Proszę, niech się pan obsłuży.
Manning nalał pół szklaneczki whisky, dopełnił ją
lodowatą wodą i przełknął całość dwoma łykami. Potrząs
nął głową, usadowił się na krześle i znowu sięgnął po bu
telkę. .
- Pański wygląd wskazuje, że dużo pan przeszedł -
zauważył Morrison. - Udało się panu zdobyć łódź w Har
mon Springs?
- A jakże! I nawet dotarłem do San Juan. - Manning
przełknął jeszcze trochę whisky. - Strata czasu. Człowiek,
którego powinienem był szukać od początku, został na
Spanish Cay.
Morrison zmarszczył brwi. - Co pan próbuje mi
powiedzieć?
- To, że Kurt Viner tkwi w tym wszystkim po same
uszy.
Morrison podszedł do szafy, wyjął z niej garnitur
i czystą koszulę i rzucił wszystko na łóżko.
- Ja będę się ubierał, proszę przez ten czas opowiadać.
Wszystko, rozumie pan. Nie wolno opuścić panu żadnego
146
szczegółu. Najmniejszy drobiazg może mieć o wiele większe
znaczenie, niż się pan tego spodziewa.
Manning przyrządził sobie kolejnego drinka i zaczął
mówić. Nie trwało to długo, a kiedy skończył, Morrison stał
przed lustrem i wiązał krawat.
Sięgnął po płaszcz. - A ten facet... Orłow, jest piętro
niżej?
Manning przytaknął i dodał: - Niech pan o nim
zapomni, to nieważne. Co z Vinerem? Co pan o nim sądzi?
Morrison pokiwał w zamyśleniu głową. - Trudno
powiedzieć. Pewnie to płotka. Reszta, ci naprawdę ważni,
siedzi gdzieś tutaj dobrze ukryta i czeka.
- Na co czekają? A poza tym, skąd pan wie, że tu
jeszcze są?
- W dniu, w którym pan odpłynął, dopuścili się
sabotażu w następnej bazie. Szkody przekroczyły milion
dolarów, i żadnego śladu.
- A więc rozwiązanie nasuwa się samo. Niech pan
wzywa piechotę morską, marynarkę czy tam kogo jeszcze.
Przecież musi pan ich znaleźć.
Morrison potrząsnął głową z powątpiewaniem. - Sam
pan powiedział: siedemset wysp, dwa tysiące raf i skał. To
zabrałoby tygodnie, a my nie mamy tyle czasu. Szczyt
zaczyna się dopiero w przyszłym tygodniu, ale sekretarz
stanu i minister spraw zagranicznych rozpoczynają wstępne
rozmowy już jutro w klubie na Lyford Cay, czyli około
piętnastu mil od Nassau. Przez następne kilka dni te wyspy
znajdą się w centrum uwagi całego świata.
- A pan sądzi, że nasi przyjaciele spróbują dokonać
następnego wyczynu w najbardziej nieodpowiednim mo-
mencie?
- Coś w tym rodzaju.
Manning poczuł się lepiej. Uważnie odmierzył jeszcze
jedną porcję whisky, przełknął ją i wykrzywił twar:z
14'
w uśmiechu. - Jest tylko jeden sposób, żeby się czegoś
dowiedzieć.
- Jaki?
- Trzeba zapytać Vinera.
- Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co pan zamierza?
Manning skinął głową. - Po drodze przedstawię panu
Orłowa, ale niech pan nie próbuje ciągnąć go za język.
Otwiera usta tylko wtedy, kiedy sam ma na to ochotę.
Kiedy weszli do pokoju piętro niżej, po Orłowie nie było
ani śladu, ale z łazienki dobiegały odgłosy kąpieli. Manning
otworzył drzwi i gęste obłoki pary wodnej wydostały się na
zewnątrz. Potem ukazał się Orłow stojący pod gorącym
strumieniem wody z błogim wyrazem twarzy.
- Szczęściarz z pana - zauważył Manning.
Orłow wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby. -
Niewiele mi potrzeba. Czy są tu pokojówki?
- Nie o tej porze. Klimat nieodpowiedni. Na razie
musi panu wystarczyć towarzystwo Morrisona. Być może
wspólnie osiągniecie więcej, niż którykolwiek z was zdołał
dotąd osiągnąć.
Zostawił ich i zszedł na dół. Miał dziwnie lekką głowę
i ze zdumieniem uświadomił sobie, że nie jadł od ponad
trzydziestu sześciu godzin. Nic dziwnego, że whisky tak
szybko uderzyła mu do głowy.
Wypoczęci i syci mają nieuzasadnione poczucie bezpie
czeństwa, dlatego wieczorami kasyno zawsze było zatło
czone. Manning, przepychając się przez tłum przypadko
wych hazardzistów w kierunku zielonych drzwi, spostrzegł,
że niewielki wzrostem kierownik sali zmierza w jego stronę.
W końcu zbliżył się i uśmiechnął fałszywie. - Szuka
pan kogoś, panie Manning?
- A ty cholernie dobrze wiesz kogo.
- Obawiam się, że pan Viner jest teraz bardzo zajęty.
Życzył sobie, żeby mu nikt nie przeszkadzał.
148
- Dobra, będę się streszczał. - Manning odepchnął
małego człowieczka na bok, otworzył drzwi i wszedł.
Viner stał za barem szykując drinki dla dwóch osób.
Jego gość, siedzący na wysokim stołku, miał koło sześciu
stóp wzrostu. Pod zmierzwioną czupryną jasnych włosów
skrywała się nieprzenikniona twarz zeszpecona blizną pod
okiem. Płowa marynarka skrywała szerokie ramiona.
Kiedy Manning kopnięciem zatrzasnął za sobą drzwi,
nastąpiła chwila ciężkiej ciszy.
- Co jest, Harry? - spytał Viner napiętym głosem. -
Sprawiłeś nam niespodziankę.
- Jasne, że tak, ty sukinsynu - odparł Manning
ruszając w jego stronę.
Na twarzy Vinera pojawił się strach. - Nie rozumiem,
o czym mówisz, ale byłoby lepiej, gdybyś wyszedł i wrócił
trzeźwy.
Manning kopnął mały stolik do kawy w drugi kąt
pokoju.
- Lubię znajdować się w tym stanie.
- Wyrzuć go, Hans - rozkazał Viner.
- Z przyjemnością, Herr Colonel - odparł Hans
i podniósł się.
Manning był zupełnie spokojny. Czuł się tak, jakby
obserwował z daleka to wszystko, co się tu działo. Zaintry
gował go Hans. Mógł być z SS albo z Gestapo. Jedno i drugie
prowadziło do interesujących wniosków na temat przeszłości
Vinera.
Niemiec wydawał się bardzo pewny siebie. Kiedy zbliżył
się na odległość około trzech stóp, Manning wyprowadził
prosty cios, wkładając weń wszystkie siły. Hans zachwiał się
jak trzcina poruszona podmuchem wiatru. Manning pod
skoczył bliżej i kopnął go złośliwie w goleń. Gdy blondyn
złożył się wpół, Manning ulokował swe prawe kolano w jego
nie osłoniętej twarzy.
149
Drągal leżał na plecach, pojękując cicho, krew spływała
mu z rozciętej wargi i rozbitego nosa.
- Wstawaj, Hans! Wstawaj! - rozkazał Viner.
- Nie sądzę, aby był tak głupi. - Manning wyciągnął
lugera, siadł na wysokim stołku i przytknął zimny wylot lufy
do czoła Vinera. - Nie sądzę też, byś mógł kiedykolwiek
jeszcze porozumieć się z Rojasem drogą radiową. Zostawi
łem go w nie najlepszym stanie.
- Nie wiem, o czym mówisz. - Viner próbował
mówić spokojnie.
- Upewniłeś się, że będą na mnie czekali, kiedy dotrę
do San Juan - ciągnął Manning. - Przyczyniłeś się do
śmierci Marii... Powinienem od razu wpakować ci kulkę
w brzuch, Viner.
- Harry, proszę... - zaczął Viner. - Jestem tylko
narzędziem. Muszę robić, co mi każą. Ci ludzie mają na mnie
haczyk.
- Jaki haczyk?
- W czasie drugiej wojny światowej byłem pułkowni
kiem SS. W Centrali Krajowych Zarządów Sprawiedliwości
w Ludwigsburgu mają dowód mojego udziału w pewnym...
incydencie. Nie ma w tym oczywiście ani cienia prawdy, ale
sam wiesz, jacy oni są, kiedy już zaczną polowanie na
czarownice.
Manning potrząsnął głową.
- Wiesz, jestem już zmęczony tym, że każdy robi
mnie w konia, Viner. Mam tego dość. Ci pieprzeni Kubań
czycy zabrali mi wszystko, co miałem w Hawanie. No, do
rzeczy. W pokoju na górze przebywa ktoś, za kogo zapłacą
mi więcej, niż był wart cały tamten zasrany interes. Mam
rację?
Viner zawahał się, najwyraźniej chcąc zaprzeczyć, że ma
jakiekolwiek pojęcie o tym, o czym mówił Manning, ale
w końcu zdecydował się:
150
- Tak, niech cię diabli.
- Spodziewałem się, że wiesz o wszystkim - stwierdził
Manning. - A teraz słuchaj, co zamierzam. Orłow nie
jest zadowolony z pobytu tutaj, bo wie, że władze będą
usiłowały go naciskać. A ja przyrzekłem, że mu pomogę. I on
mi zaufał.
- No, teraz rozumiem - odezwał się Viner. - Byłbyś
skłonny zawrzeć umowę?
- I wszystko mi jedno z kim. Z wami, z Rosjanami.
- Ile chcesz?
- Sto tysięcy dolarów. To nie jest wygórowana cena,
nieprawdaż?
- Muszę mieć czas na skontaktowanie się ze zwierz
chnikami.
Manning pokręcił przecząco głową. - Nic z tego.
Albo sam spotkam się z twoim szefem, albo nici z naszej
umowy.
- Jak chcesz. Musimy wypłynąć zaraz po zmierzchu.
- Jak daleko?
- Nie dalej niż dwie godziny stąd.
- Na jedną z wysp Exumy?
Viner uśmiechnął się. - Mój drogi Harry, czy masz
mnie za głupka?
- Niezupełnie.
- No to wspaniale. Popłyniemy twoją łodzią. Spot
kamy się na nabrzeżu koło ósmej.
- Pięknie - zgodził się Manning. - Ale Orłow
zostaje tutaj. Seth też. Będą mnie ubezpieczać, gdyby miało
mi się coś przydarzyć po drodze.
- A co z załogą? - zapytał Viner.
Hans począł zbierać się z podłogi, trzymając za obolałą
głowę i pojękując cicho.
Manning trącił go stopą. - Ten wesoły chłopczyk
będzie w sam raz.
151
Kiedy Manning ruszył do drzwi, Viner zapytał: - A co
z Morrisonem? Wciąż jeszcze jest tutaj?
- Owszem. Przed chwilą się z nim widziałem. Powie
działem mu, że Garcia nie żyje. Że miałem dużo szczęścia
ocalawszy.
- Nie wspominałeś mu o mnie?
- Nie, ale mógłbym. Pamiętaj o tym.
Manning zamknął za sobą drzwi, przecisnął się przez
tłum i wrócił na piętro. Orłow siedział w szlafroku na skraju
łóżka, a Morrison stał przy oknie.
Obaj spojrzeli na niego wyczekująco.
- No! Co się stało? - zapytał Rosjanin.
- Nic specjalnego - odparł Manning. - Zgodziłem
się pana sprzedać. To wszystko.
- Zgodził się pan... co? - zdumiał się Morrison.
- Zamierzam zawrzeć umowę z przyjaciółmi Vinera.
Umówiłem się z nim na nabrzeżu o ósmej. Płyniemy do ich
kwatery moją łodzią.
- A gdzie to jest?
Manning wzruszył ramionami i ściągnął koszulę. -
Dwie godziny drogi stąd. To wskazuje na którąś z wysp na
północy Exumy, a w odwrotnym kierunku Cat Island.
Trudno przewidzieć.
- A skąd ma pan pewność, że nie poderżną pa
nu gardła niezwłocznie, gdy tylko znajdzie się pan w ich
rękach?
- Orłow zostaje tutaj. Seth też. Viner zatroszczy się
o załogę. Nie ma się czym przejmować. Odegrałem dość
przekonującą scenkę. Zażądałem stu tysięcy zielonych, a on
nawet nie mrugnął.
Morrison ruszył w kierunku drzwi. - Muszę jeszcze
załatwić parę spraw, jeżeli mamy zdążyć na czas.
Manning zatrzymał się przy wejściu do łazienki. -
Wyjaśnijmy sobie jedno, Morrison. Wszystko jest zapięte na
152
ostatni guzik. Ale gdy ściągnie pan tu marynarkę albo tajną
policję, zwęszą smród na kilometr i znikną bez śladu.
- Muszę zawiadomić Nassau, żebyśmy mogli natych
miast przystąpić do akcji, gdy tylko dowiemy się, gdzie
oni są.
- Mam nadzieję, że to wszystko, co pan zamie
rza - podkreślił Manning. Wszedł do łazienki i odkręcił
prysznic.
ROZDZIAŁ XVI
Grecki ogień
Łagodna bryza morska obudziła Manninga z wolna,
tak że jeszcze przez chwilę leżał na tarasie na płóciennym
leżaku wpółprzytomny, nie zdając sobie zupełnie sprawy
z tego, gdzie się znajduje.
Miał na sobie tylko szorstki ręcznik kąpielowy owinięty
wokół bioder. Lekko zsunął nogi na ziemię. Upał dzienny już
zelżał, słońce chowało się za horyzontem.
Przystanął na chwilę przy oknie, wsłuchując się w rów
nomierny oddech Rosjanina, potem przemierzył cicho pokój
wyłożony dywanem i wyjął z szafy czyste ubranie. Właś
nie wiązał krawat, gdy ciszę przerwał ostry dźwięk tele
fonu.
- Manning, słucham - powiedział cicho.
- Recepcja, panie Manning. Pewna młoda dama chce
się z panem widzieć. Panna Melos.
- Proszę jej powiedzieć, że już schodzę.
Orłow w dalszym ciągu leżał spokojnie, pogrążony
w głębokim śnie. Manning nałożył lnianą kurtkę i opuścił
pokój, cicho zamykając za sobą drzwi.
Anna siedziała na kozetce przy drzwiach wejściowych
kartkując jakiś magazyn. Miała na sobie obcisłą letnią
sukienkę bez rękawów, która znakomicie podkreślała jej
sylwetkę, a długie czarne włosy zebrała razem i przerzuciła
nad jednym ramieniem.
154
- Witam, Anno.
Wstała i uśmiechnęła się nieśmiało, najwyraźniej brako
wało jej słów.
- Cześć, Harry.
Orkiestra zaczęła właśnie grać w sali jadalnej. Manning
uśmiechnął się.
- Jadłaś już?
Zaprzeczyła. - Nie mogłabym. Spałam kilka godzin,
a kiedy się obudziłam, byłam pewna tylko jednej rzeczy.
Wiedziałam, że muszę się z tobą zobaczyć.
- Jedzenie jest tu doskonałe. A to, co zamierzasz mi
powiedzieć, może zaczekać, póki czegoś nie skosztujesz.
Mimo że było dosyć wcześnie, kilka par spożywało już
wieczorny posiłek.
Kelner zbliżył się do nich z uśmiechem. - Życzy pan
sobie stolik w kabinie czy przy parkiecie, panie Manning?
- Chyba weźmiemy kabinę - zdecydował Manning
i ruszył za kelnerem między stolikami.
Gdy już usiedli, Manning odsunął menu z pewną siebie
miną. - Nie muszę w to zaglądać. Weźmiemy zupę żółwio
wą, soloną wieprzowinę w ziołach i pieczone banany
w polewie z brandy. A na początek dwie mrożone wódki.
Anna pokręciła głową ze zdziwieniem i uśmiechnęła
się. - Zawsze wiesz, czego chcesz, prawda?
- Kuchnia okolic Nassau jest znakomita. To wszy
stko. Jak się czuje twój ojciec?
- O wiele lepiej. Chciał tu przyjść osobiście, ale mu nie
pozwoliłam.
- Jeżeli masz zamiar rozmawiać ze mną o łodzi, to
tracisz czas. Załatwię wszystkie formalności w pierwszej
wolnej chwili.
Dziewczyna potrząsnęła głową. - Nie możemy jej
przyjąć, Harry. Po pierwsze, jest ona pięć razy więcej warta,
niż kiedykolwiek była Cretan Lover. A po drugie, rozmawia-
155
łam z Sethem i wiele się od niego dowiedziałam. Grace
Abounding
to wszystko, co masz.
- A to stawia mnie w takiej samej sytuacji, w jakiej
znalazł się twój ojciec. Z jednym ważnym wyjątkiem. On jest
już starym człowiekiem, a ja mam przed sobą jeszcze ładne
parę lat.
Anna znowu potrząsnęła głową. - Znam mojego ojca.
Jest dumny. Nie będzie chciał wziąć łodzi. Zbyt cię lubi.
- Wy, przeklęci Grecy, wcale się nie zmieniacie. Po
czynając od Odyseusza. Ta łódź znajdzie się w Harmon
Springs bez względu na to, czy to się spodoba twojemu ojcu,
czy nie. Jutrzejszej nocy stanie się jego własnością i skończmy
już ten temat.
- Jutrzejszej nocy? - Dziewczyna zmarszczyła brwi. -
Co masz na myśli?
- Wybieram się na małą wycieczkę z Vinerem. Kilka
godzin w jedną i kilka godzin w drugą stronę. Nic wielkiego.
Pochyliła się ku niemu z pobladłą twarzą. - Znowu
szukasz kłopotów.
Uśmiechnął się krzywo. - A co mam do stracenia?
W tym momencie podano zupę i Manning wykorzystał
ten fakt, by zmienić temat. Anna jadła z wielką przyjemno
ścią, a Manning złapał się na tym, że przygląda się dziew
czynie ukradkiem przy każdej sposobności.
Zamówił jeszcze kawę, przeprosił Annę na chwilę
i poszedł do pokoju Morrisona. Drzwi były zamknięte na
klucz. Zapukał delikatnie, ale nie otrzymał żadnej odpo
wiedzi. Zszedł na dół, zatrzymał się przy recepcji i zapalając
papierosa zerknął na drewnianą tablicę. Klucz od pokoju
Morrisona wisiał na swoim miejscu. Manning wrócił do
restauracji.
Orkiestra znów zaczęła grać. Manning podszedł do
stolika, wyciągnął rękę zachęcająco i uśmiechnął się. - Co ty
na to?
156
Anna podniosła się i weszli na niewielki parkiet. Objęła
go za szyję, opierając jednocześnie głowę na jego ramieniu.
Tańczyli przytuleni, tak że czuł jej ciało na sobie od piersi aż
po uda.
Kiedy muzyka ucichła, znieruchomieli na krótki mo
ment, potem dziewczyna odsunęła się łagodnie.
- Gorąco tutaj - powiedziała.
- Na dworze jest chłodniej - odparł.
Ogrodowa ścieżka na tyłach hotelu zaprowadziła ich do
gaju palmowego, który ktoś zaplanował i zasadził wiele lat
ternu. Stanęli na skraju klifu opadającego aż na białe pasmo
plaży.
Morze było czarne na głębinach, purpurowoszare przy
brzegu, a słońce, znikające już w oddali, zamieniło się
w płonącą pomarańczową kulę. Niepowtarzalne piękno tego
widoku było ponad siły ludzkie, tak że Manning poczuł
smutek, jak gdyby ktoś wyzbył go z uczuć. Dziewczyna
odwróciła się i spojrzała na niego dziwnie, jakby z oddalenia.
Wziął ją za rękę i ruszyli w kierunku plaży szeroką ścieżką.
Manning zatrzymał się, by zapalić papierosa, a kiedy
podniósł wzrok, dziewczyna obróciła się z wolna i zajrzała
mu w twarz szeroko rozwartymi, pełnymi miłości oczyma.
Dziwne światło igrało na jej obliczu. Wyszeptała jego imię
i potknąwszy się wsparła o niego, i tak jakoś naturalnie,
łatwo zeszli razem nad brzeg morza. Przyciągnęła jego głowę
ku sobie, a kiedy jej usta szukały jego ust, wziął ją na ręce
i zaniósł na plażę. Gdy układał ją w zagłębieniu między
skałami, jej twarz była wilgotna od łez.
Trzymając się za ręce wracali do miasta przez palmowe
ogrody. Dziewczyna przystanęła, by się obejrzeć w świetle
padającym z jakiegoś okna. Jej sukienka była bardzo
wygnieciona i poplamiona słoną wodą.
157
- Będę musiała się przebrać, jak tylko wrócimy. Nie
chcę niepokoić ojca.
Uśmiechnęła się promiennie, a Manning poczuł, jak
niespodziewanie wzbiera w nim tkliwość. - Żałujesz?
Dziewczyna potrząsnęła zdecydowanie głową. - A ty?
Uśmiechnął się i pogładził ją po policzku. - A jak ci się
wydaje?
Przeszli skrótami przez ogród na tyłach jakiegoś hotelu.
Z fontanny ukrytej pomiędzy krzewami dobiegł ich szum
wody. Powietrze nabrzmiało nocnymi woniami tak mocno,
że Manning wdychając je, czuł bolesną tęsknotę za czymś, co
zawsze czekało na niego gdzieś tam w mroku, lecz nigdy nie
znalazło się tak blisko, by mógł tego dosięgnąć.
Manning przystanął na chwilę, przypalił papierosa
i w świetle zapałki, przez kilka sekund zaledwie, widział
spojrzenie dziewczyny. Patrzyła na niego bez zmrużenia,
a blask ognia odbijał się w jej źrenicach tak, że nie sposób
było odgadnąć, co czai się w ich głębi. Kiedy się odezwała,
zdał sobie sprawę, że jakimś siódmym zmysłem wyczuła jego
nastrój.
Położyła mu dłoń na ramieniu. - To, co się stało tam...
nie ma żadnego znaczenia. Jeśli o mnie chodzi, jesteś tak
samo wolny jak zawsze.
- Wiem, Anno. Wiem.
Miał wrażenie, że czekała na coś jeszcze, ale nie mógł nic
wymyślić. Nic, co mogłoby ją upewnić... Szli dalej w mil
czeniu.
Hotel, w którym Manning mieszkał, tonął w blasku
świateł, dźwięki rozmów i beztroskiego śmiechu mieszały się
w nocnej ciszy z tanecznym, pulsującym rytmem goombay.
Zatrzymali się przy schodach prowadzących do wejścia.
- Wrócę za chwilę - powiedział Manning. - Muszę
tylko zamienić dwa słowa z Morrisonem.
W migotliwym świetle chińskich latarenek rozwieszo-
158
nych na gałęziach migdałowców nie sposób było odczytać
wyrazu jej twarzy, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób
Manning był pewien, że dziewczyna poczuła do niego coś
w rodzaju niechęci.
- Wrócę sama - zdecydowała. - Nie mamy zbyt
wiele czasu.
Doskonale wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale nic
nie przychodziło mu do głowy. Do czego mógł się przydać tej
ślicznej, ciemnowłosej dziewczynie? Wszystko, co się zda
rzyło, zdarzyło się w innym miejscu i w innym czasie. Lepiej
było to tak zostawić.
- Zobaczymy się więc na przystani - powiedział.
Dziewczyna odwróciła się i zniknęła w ciemnościach.
Manning przystanął na chwilę przy kontuarze recepcjo
nisty, żeby kupić papierosy. Przy okazji spostrzegł, że klucz
Morrisona w dalszym ciągu wisiał na tablicy. Zmarszczył
brwi niezadowolony i poszedł na górę, zastanawiając się,
jakie to jeszcze, do diabła, atrakcje mógł przygotować na
dzisiejszy wieczór Amerykanin.
Kiedy wszedł do swojego pokoju i zapalił światło,
poczuł coś w rodzaju niepokoju. Po Orłowie nie zostało ani
śladu. Łóżko było porządnie zaścielone, okna stały otwo
rem.
Wrócił na dół i ponownie zatrzymał się przy kontuarze
recepcjonisty.
- Widziałeś dziś wieczór tego mężczyznę, który zajmo
wał mój pokój?
- Wyszedł jakieś pół godziny temu, proszę pana.
Manning zmarszczył brwi, gdzieś wewnątrz mózgu
zapłonęło czerwone światełko. - Był sam?
- Nie, proszę pana - zaprzeczył urzędnik. - Był
z panem Morrisonem. Tym amerykańskim gentlemanem
spod sto piątego.
Manning odetchnął z ulgą i ruszył do baru. Zapalił
159
papierosa i zamówił barcardi. Właśnie barman podał mu
żądany napój, gdy z tłumu wychynął Viner.
- Na koszt firmy, George. I to samo dla mnie. -
Odwrócił się do Manninga z uśmiechem, jak zwykle niena
gannie elegancki w białej wieczorowej marynarce. - Gotów
jesteś, Harry?
- Kiedy tylko zechcesz.
- Mam tu jeszcze kilka spraw do załatwienia. Spotka
my się na nabrzeżu, tak jak się umawialiśmy, za jakąś
godzinkę. - Podniósł szklaneczkę, a w kącikach jego ust
wykwitł lekki uśmiech. - Miejmy nadzieję, że w końcu
otrzymasz to, czego szukasz.
- O mnie się nie martw - odparł Manning. - Dam
sobie radę.
Skończył drinka, odstawił szklaneczkę i poprzez tłum
wydostał się na zewnątrz. Kiedy schodził w chłodną noc, na
jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka, albowiem
z jakichś niewytłumaczalnych powodów był pewien, że Viner
naśmiewał się z niego, a on nie wiedział dlaczego.
Na jednej czy dwóch łodziach paliły się światła, ale
nabrzeże było puste. Kiedy Manning zbliżył się do Grace
Abounding,
usłyszał radio. Była to audycja płytowa nada
wana najprawdopodobniej w którejś z rozgłośni w Stanach.
Rozbrzmiewał właśnie „Valse triste".
Manning przeszedł przez pokład i zatrzymał się w cieniu
zejściówki, ponownie poddając uczuciu dziwnego smutku.
Gdy skończyła się płyta, westchnął i zrobił krok naprzód.
Ktoś kopnął go w plecy, tak że stoczył się po trapie aż na dół.
Drzwi otworzyły się z impetem i Manning wpadłszy do
kabiny opadł na kolana. Gdy zamierzał wstać, usłyszał czyjś
głos: - Ostrożnie, Manning. Ostrożnie.
W drzwiach stał Hans, trzymając w rękach ręczny
160
karabin maszynowy. Anna, jej ojciec i Seth siedzieli po jednej
stronie kabiny, Morrison i Orłow po drugiej. Gruby wys
piarz w biało-czerwonym prążkowanym swetrze rozparł się
z uśmiechem w drzwiach prowadzących do kuchenki.
Uzbrojony był w ręczny pistolet maszynowy.
Manning wstał z podniesionymi rękami, Hans przeszu
kał go z wprawą i znalazł lugera, którego schował do
kieszeni. Potem odsunął się. Manning mógł się odwrócić.
W wejściu stał Kurt Viner.
- A teraz możemy już chyba ruszać - powiedział.
11 Nocne.
ROZDZIAŁ XVII
Zielone światło
Gdy Grace Abounding opuszczała przystań, kierując się
w stronę zatoki, Manning zerknął przez ramię i zobaczył
światła Spanish Cay migoczące w ciemności. Chwilowo nie
można było nic zrobić. Ogromny czarnuch rozwalił się
w kącie sterówki, oparłszy lufę ręcznego karabinu maszyno
wego na przedramieniu, inny mężczyzna usadowił się na
rufie, trzymając w ręku karabin.
Po chwili drzwi otworzyły się i wszedł Viner. - Możesz
zaczekać na zewnątrz, Charlie. Nie sądzę, żeby pan Manning
zrobił coś nierozsądnego.
- Nie byłbym tego taki pewny - odparł Manning,
kiedy tamten wyszedł.
- Och, ale ja jestem. Hans ma rozkaz otworzyć ogień,
gdyby tylko zaczęły się kłopoty na pokładzie. Jestem pewien,
że zdajesz sobie sprawę z tego, ile szkód może narobić choćby
najkrótsza seria z ręcznego karabinu maszynowego w takiej
kabinie.
- A więc chwilowo jesteś górą - zgodził się Man
ning. - Gdzie płyniemy?
Viner oparł się na stole do map. - Na Jackson Cay.
Około dziesięciu mil od południowego krańca Cat Island.
Znasz to miejsce?
- Byłem kilka razy w pobliżu, i to wszystko. Sły-
162
szałem, że jest to własność jakiegoś amerykańskiego milio
nera.
- I tak było rok czy dwa lata temu. Papierosa?
Manning nie mógł znaleźć powodu, dla którego miałby
odmówić, więc pochylił się do przodu w kierunku płomienia
zapalniczki. Północno-zachodni podmuch idący znad zatoki
wniósł przez otwarte okno resztki dziennego ciepła. Nie było
księżyca, ale niebo, migoczące iskierkami gwiazd, żyło
własnym życiem.
Viner odetchnął głęboko, wciągając w płuca orzeźwia
jące powietrze i śledząc wzrokiem ławicę latających ryb,
które wynurzywszy się z morza zaraz w nie zapadały,
wzbijając tumany fosforyzującej wody.
- Wiesz, Harry, w taką noc jak ta człowiek czuje, że
dobrze jest żyć. - Powiedział to tak, jakby naprawdę tak
sądził.
Manning potrząsnął głową w zamyśleniu. - Zdarzają
się chwile, kiedy jestem niemal skłonny uważać cię za
człowieka.
- Mój drogi kolego. W tym, co tutaj się dzieje, nie ma
nic osobistego. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę.
Byłeś wystarczająco głupi, żeby mieszać się w nie swoje
sprawy, i nie najlepiej na tym wyszedłeś. To wszystko.
- Czyżbyś nie pamiętał Marii i Jimmy'ego Walkera?
Viner westchnął i wzruszył bezradnie ramionami. - To
była przykra konieczność. Zupełnie ode mnie niezależna.
- Tak. Jasne. A skąd wytrzasnąłeś te wszystkie aktu
alne informacje?
Viner błysnął zębami w ciemności. - Miałem podsłuch
w pokoju Morrisona od momentu, kiedy się tu pojawił.
Siedziałem w swoim biurze i słyszałem każde słowo, które
wypowiadaliście. Jeżeli masz nadzieję na pomoc z Nassau, to
możesz o tym zapomnieć. Obawiam się, że pan Morrison po
opuszczeniu hotelu nie zdążył już nikogo zawiadomić.
163
- A Orłow?
- Nic prostszego. Telefon z recepcji, że chcesz się z nim
- spotkać na łodzi jak najszybciej.
Miał rację. To było takie proste. Diabelnie proste.
Manning stłumił narastającą w nim złość i zmusił się do
skupienia nad mapą.
- A więc jesteś pewien, że zapiąłeś wszystko na ostatni
guzik?
- Tak sądzę. Czyżbym o czymś zapomniał?
- Czym się ta podróż zakończy?
Viner uśmiechnął się. - Obawiam się, że na odpowiedź
na to pytanie będziesz musiał poczekać. - Otworzył drzwi
i zwrócił się do Charliego. - Zawołaj tu Paco.
Tubylec machnął do mężczyzny na rufie, a ten natych
miast zbliżył się do nich.
- Co chcesz zrobić? - spytał Manning.
- Do Jackson Cay prosta droga. Paco może przez
chwilę potrzymać ster. Wrócisz do swoich przyjaciół. Zawo
łam cię, kiedy będziesz mi potrzebny. Idź z nim, Charlie.
Manning ruszył wzdłuż pokładu i zszedł na dół. Seth
i Anna przygotowywali kawę, Hans siedział pod ścianą przy
wejściu do kuchenki. Jego palce wybijały uparty rytm na
kolbie ręcznego karabinu maszynowego.
Manning zignorował go i pochylił się nad Papą
Melosem. - Wszystko w porządku, Papa?
Stary człowiek wyglądał znacznie lepiej niż po opusz
czeniu San Juan. - Nie musisz się o mnie martwić, chłopcze.
Daję sobie radę.
Manning poklepał Setha po ramieniu, a potem skie
rował się w stronę Orłowa i Morrisona. - Ma któryś
papierosa?
Morrison wyłuskał z kieszeni paczkę i podał mu ją na
otwartej dłoni. - Trochę zmaltretowane, ale jeszcze nadają
się do palenia.
164
Amerykanin był bardzo blady, a z boku jego szyi
widniał siny ślad po uderzeniu.
- Wygląda na to, że był pan nieostrożny? - powie
dział Manning.
- Przytrafiło się - potwierdził Morrison.
Manning odwrócił się do Orłowa. - A co z panem?
Viner coś mówił?
- To co zwykle w takich chwilach. Jeżeli będę grze
cznym chłopcem i zrobię, co mi każą, wtedy oni ułatwią mi to
i owo.
- Wspaniałomyślna oferta w tych okolicznościach.
- Tak, wiem. - Orłow westchnął ciężko. - Sęk
w tym, że nigdy nie zmieniam zdania.
Z kuchenki wynurzył się Seth z gorącą kawą, za nim
podążała Anna niosąc tacę pełną kanapek. Kiedy nachyliła
się, by postawić ją na środku stołu, Hans przesunął ręką po
jej udzie. Dziewczyna odwróciła się i zamachnęła z impetem,
ale Niemiec zdążył złapać ją za nadgarstek i wykręcić tak, że
zmusił Annę do opadnięcia na kolana.
Zanim Manning zdążył się ruszyć, Orłow zerwał się na
równe nogi. - Zabieraj łapy, ty świnio! - krzyknął i ruszył
do przodu. Hans odepchnął dziewczynę i uniósł broń. -
Jeszcze jeden krok i wypruję ci bebechy.
- No, już! - Orłow zaśmiał się sucho i rozłożył
ramiona. - Vinerowi się to spodoba. Martwy będę bardzo
użyteczny.
Czoło Niemca zwilżyło się potem, przesunął językiem
między suchymi wargami. - Siadaj i zamknij się.
- Lepiej zrób pan to, co panu każą. - W zejściówce
rozległ się głos Charliego. - Zawsze mogę przyłożyć w skroń
panu tym, co mam w ręku.
Orłow zignorował go. Wyciągnął rękę do Anny i po
sadził ją przy stole, uśmiechając się. - To się już nie
powtórzy, przyrzekam pani.
165
Dziewczyna oddała Rosjaninowi ciepły uśmiech,
a Manning, patrząc na nich, zdał sobie sprawę, że jest o nią
zazdrosny. Mimo że nie miał do tego żadnego prawa.
Żadnego. Podszedł do stołu, nalał sobie kawy i wrócił na
miejsce.
Orłow siedział przez chwilę przy dziewczynie, rozma
wiając z nią po cichu, potem wstał, ziewnął, podszedł do ławy
i zamykając oczy wyciągnął się na plecach obok Setha
i starego.
Poza uderzeniami wody w poszycie kadłuba do kabiny
nie docierały żadne inne dźwięki. Manning założył ręce na
piersi, spuścił głowę i pogrążył się w fatalistycznych rozważa
niach. Kurs był już wyznaczony, nie było drogi powrotu.
Nieuchronny koniec zbliżał się i nikt nie mógł nic zrobić,
żeby go uniknąć.
Anna siedziała przy stole z głową opartą na ramionach.
Przez długi czas Manning myślał, że śpi, gdy wtem odwróciła
głowę w jego stronę i otworzyła oczy. Patrzyła na niego
bacznie. Jedna ręka spoczywała wciąż na stole, osłaniając ją
przed wzrokiem Hansa. Drugą, bardzo delikatnie, otworzyła
szufladę z mapami.
W tej samej chwili Manning zrozumiał. Smith and
wesson. Dostrzegł krótki błysk światła na rewolwerze, gdy
dziewczyna wyjęła go z szuflady i położyła na kolanach.
Potem powoli rozpięła sukienkę, schowała broń i zapięła ją
z powrotem.
Przez cały ten czas patrzyła na niego spokojnie, a Man
ning czuł, jak lodowaty strach ściska mu gardło. Ledwo
dostrzegalnie pokręcił głową. W tej sytuacji broń była
bezużyteczna. Gdyby tak Hans albo Charlie nacisnął na
spust, kabina zamieniłaby się w krwawą jatkę w ciągu kilku
sekund.
W zejściówce rozległ się czyjś głos, po czym Charlie
podniósł się i skinął na Manninga. - Pan Viner prosi.
166
Pokład zawilgł od fal rozpryskujących się o burty. Viner
stał przy relingu, patrząc w stronę ciemnego masywu Cat
Island. Słysząc zbliżającego się Manninga odwrócił się. - To
już niedaleko, Harry. Chciałbym, żebyś znowu przejął ster.
Umiejętności Paco są ograniczone. W odpowiednim czasie
powiem ci, jak płynąć.
Manning zajął miejsce Kubańczyka. Mimo iż księżyc
skrył się za chmurami, widoczność była zadziwiająco dobra,
tak że Manning mógł wskazać dokładnie każdą rafę i każdą
wyspę, jak gdyby przesuwał palcem po mapie.
Przepłynęli między dwoma wysepkami, zza których
wynurzyło się cielsko Jackson Cay. Viner wszedł do ste
rówki. - Za chwilę ujrzysz migoczące zielone światło. Płyń
na nie, ale wolno. Ten kanał jest wąski.
Manning zredukował szybkość i płynął wzdłuż skał
w kierunku rafy. Na szczycie klifu dostrzegł samotny dom,
a tuż pod nim mrugające w ciemnościach zielone światło.
- Jesteśmy bardzo blisko skały - stwierdził.
- Kanał kończy się jaskinią - odparł Viner. - Nie
masz się czym przejmować. Po prostu płyń na światło.
Skały piętrzyły się wysoko z obu stron, nagle morze
wzburzyło się i łódź wpłynęła w łukowatą ciemność. Zielone
światło zainstalowane na końcu kamiennego falochronu
było z pewnością kierowane przez mechanizm zegarowy. Na
niewielkiej przystani cumowała jedna tylko łódź, czter-
dziestostopowy diesel kremowej barwy z czerwonym pasem
biegnącym wzdłuż linii wodnej. Gdy Grace Abounding
podpłynęła bliżej, Paco złapał cumę i zeskoczył na ląd.
Manning wyłączył silniki, wyszedł na pokład i niespo
dziewanie poczuł ostry chłód wilgotnego powietrza.
- Proszę przodem - rzekł Viner i szerokim gestem
wyciągnął rękę ponad relingiem.
Gdy Manning znalazł się na falochronie, pozostali
członkowie wyprawy wyszli z kabiny i dołączyli do niego.
167
Ciąg kamiennych schodów ginących w mroku nad ich
głowami prowadził na ląd. Manning ruszył znużony pod
górę, depcząc po piętach Vinerowi.
Na szczycie schodów Niemiec otworzył drzwi prowa
dzące do wyłożonego kamiennymi płytami przejścia. Ruszył
przed siebie, otworzył kolejne drzwi i pokonawszy kilka
stopni wszedł do obszernego hallu.
Pomieszczenie było urządzone z dużym smakiem, pod
łogę wyłożono dywanami, na ścianach pyszniła się dębowa
boazeria. Viner otworzył kolejne drzwi i wszedł do pokoju,
w którym było dwóch ludzi, bez wątpienia Kubańczyków.
Jeden z nich siedział przy radiostacji ze słuchawkami na
uszach, drugi pisał coś za biurkiem. Spostrzegłszy przyby
łych wstał i uśmiechnął się. - A więc udało się zgarnąć
wszystkich? - powiedział po hiszpańsku. - Mieliście jakieś
problemy?
- To było naprawdę całkiem proste, drogi Vargasie -
odparł Viner w tym samym języku. - Wzięliśmy Ameryka
nina, zanim zdążył skontaktować się z British Intelligence
w Nassau. Czy pułkownik chce ich zobaczyć?
Vargas potrząsnął głową. - Tylko senior Manning
proszony jest dalej. Pozostałych trzeba na razie odstawić na
dół. Zechce się pan tym zająć?
Gdy Viner odwrócił się, by wydać Hansowi i Charliemu
stosowne rozkazy, Vargas przemierzył pokój, otworzył ko
lejne drzwi i zamknął je za sobą. Kilka chwil później wrócił.
- Tędy, senior Manning.
Kiedy Manning poszedł we wskazanym kierunku, Viner
ruszył jego śladem, ale Vargas zatrzymał go. - Nie teraz,
Viner. Pułkownik życzy sobie widzieć seniora Manninga na
osobności.
Viner wzruszył ramionami, zawrócił i Manning sam
wszedł do pokoju. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, jego
oczom ukazał się duży, komfortowo urządzony pokój.
168
Ściany pokrywały regały z książkami, a na ogromnym
kamiennym kominku pogodnie trzaskał ogień.
Niemal w tym samym momencie Manningowi wydało
się, że ściany falują i lada chwila zwalą mu się na głowę.
Starał się oddychać głęboko, walcząc z ogarniającymi go
ciemnościami, usiłując zachować resztki zdrowego rozsąd
ku. Gdy odzyskał ostrość widzenia, musiał uznać, że oczy go
nie myliły.
Po przeciwnej stronie pokoju za szerokim biurkiem
siedziała Maria Salas.
ROZDZIAŁ XVIII
Celem terroryzmu
jest terror
Za nią widniała wygięta w łuk szklana tafla, przez którą
widać było najdrobniejsze rzeczy. Słychać było też szum fal
rozbijających się o przybrzeżne skały i czuć woń ogrodowych
krzewów.
- Lepiej się czegoś napij, Harry. Nie wyglądasz do
brze.
Na niewielkim stoliku stało kilka szklaneczek i butelek
z różnoraką zawartością. Manning zdecydował się na dużą
porcję rumu. Opróżnił szklaneczkę jednym haustem, napeł
nił ją ponownie i obrócił się w stronę Marii.
Ubrana była w stylu wojskowym. Miała na sobie
piaskową koszulę, rozchyloną pod szyją, i wąskie spodnie
khaki. Włosy związała z tyłu czerwoną tasiemką, która
stanowiła jedyny kobiecy akcent w całej jej postaci. Gdy
obrzuciła go poważnym spojrzeniem, jej twarz była spokoj
na, niczym nie zmącona.
- Muszę przyznać, że wyglądasz nadspodziewanie
dobrze - powiedział Manning opadając na krzesło po
przeciwnej stronie biurka.
- Czego nie mogę powiedzieć o tobie - odparła.
W tej sytuacji nic dziwnego. Sporo się wydarzyło od czasu,
kiedy ostatnio byliśmy razem.
- W łóżku, o ile sobie dobrze przypominam -
170
stwierdził sucho. - Viner, zanim mnie tu przyprowadził, bez
przerwy mówił o jakimś pułkowniku. Czyżby to ty?
- Jestem podpułkownikiem wywiadu Armii Kubań
skiej - odparła spokojnie. - Dowódcą grupy na Wyspach
Bahama.
- Od samego początku? Od tego dnia, kiedy cię
poderwałem w zatoce na łodzi pełnej uciekinierów?
- Tak.
- A Viner?
- Kiedy już poznałam jego przeszłość, nietrudno było
go złapać w naszą sieć.
- A co ze mną? Kiedy ja się w to wplątałem?
- Ty też byłeś przydatny, Harry.
Przez chwilę siedział ze zmarszczonymi w zamyśleniu
brwiami, potem pojął znaczenie jej słów.
- Ach, oczywiście. Stary dobry Sanchez i listy do
twojej matki, które przez niego przesyłałem.
- Nie wszystko da się przekazać przez radio. Nawet
szyfrem.
Manning podniósł się, podszedł do stolika i wziął
butelkę z rumem.
- A tak dla wyjaśnienia... Co naprawdę stało się tej
nocy, kiedy wyjechałaś?
Maria wyciągnęła papierosa ze srebrnego pudełka stoją
cego na biurku, zapaliła go i odchyliła się na oparcie krzesła.
- Kilka różnych rzeczy. Likwidacja Miguela de Rod-
rigueza była planowana od kilku dni. Ale ja nie mogłam być
z tym w żaden sposób powiązana.
- Więc użyłaś do tego Garcię?
- Przydał się wreszcie do czegoś. To zdrajca własnego
kraju. Myślał, że w ten sposób zdoła okupić swój powrót.
- A dlaczego wszystko wskazywało na to, że byłaś na
łodzi?
Maria wzruszyła ramionami. - Robiło się gorąco.
171
Wiedzieliśmy, że Morrison jest człowiekiem CIA. Kiedy
przybył na Spanish Cay, nie byłam pewna, czy nie wpadł na
mój trop. Gdyby tak, moja śmierć powinna była go przeko
nać o mojej niewinności. Zresztą, tak czy inaczej, nadszedł
już czas, bym odeszła.
Manning począł widzieć rzeczy jasno. - Przekonałaś
Jimmy'ego Walkera, żeby ci pomógł?
Maria skinęła głową. - Powiedziałam, że zbyt poważ
nie potraktowałbyś moje odejście. Że gdybyś wiedział
o moim wyjeździe do Miami, szukałbyś mnie tam.
- Więc nawet nie weszłaś na łódź?
Maria potrząsnęła głową. - Biedny Jimmy. Myślał, że
będę na niego czekała w jego letnim domu na plaży.
Następnego dnia miał mnie zawieźć do Vera Cruz.
Przed oczami Manninga ponownie stanęła na chwilę
biała twarz okolona włosami łagodnie falującymi w zielonej
wodzie. Poczęła dławić go złość.
- On cię kochał, Mario. Czy to dla ciebie nic nie
znaczyło?
- Miguel de Rodriguez musiał umrzeć. Był wrogiem
stanu. Zdrajcą. Według każdego wolnego Kubańczyka.
- Na łodzi było jeszcze troje ludzi. Oni też musieli
umrzeć?
- Pożałowania godna konieczność. Musimy pokazać
naszym wrogom, że znamy się na rzeczy.
- I dlatego zamordowałaś niewinnych.
- Celem terroryzmu jest terror. To jedyny sposób,
w jaki mały kraj może próbować pokonać imperium. Są to
słowa Lenina.
- Ostatni frazes zabrzmiał najlepiej - odparł Man
ning. - Słuchaj, Mario, puścimy to w niepamięć. - Nagle
wypełniło go uczucie rozgoryczenia. - Rany boskie! Musieli
nad tobą nieźle popracować!
- Nie musieli - odparła z tym samym nienaturalnym
172
spokojem. - Pracuję dla narodu. Dla osiągnięcia ostatecz
nego celu żadna ofiara nie jest zbyt wielka.
Działanie rumu, świadomość zamknięcia pozbawiły
Manninga zwykłej odporności, wydało mu się, że wszystko
drga, zmienia kształty, jak gdyby nie było rzeczywiste. Czuł
się tak, jakby stał gdzieś z boku i tylko przyglądał się temu
wszystkiemu niczym jakimś bezsensownym wydarzeniom
z nocnego koszmaru, nie mającym ani początku, ani końca.
- Mój ojciec był dobrym człowiekiem - zaczęła. -
Prawnikiem. Pomagał biednym i bronił więźniów politycz
nych, kiedy nie można było już znaleźć dla nich żadnego
obrońcy. Gdy miałam trzynaście lat, tajna policja Batisty
zabrała go pewnej nocy. Nie dotarł nawet do posterunku.
Powiedzieli, że został zastrzelony podczas próby ucieczki.
- Nie zamierzam bronić reżimu Batisty - stwierdził
Manning. - Nie zrobi tego nikt z odrobiną oleju w głowie od
prezydenta Stanów Zjednoczonych począwszy.
- Później, jeszcze tej samej nocy, wrócili do naszego
domu, żeby przejrzeć dokumenty ojca ciągnęła. - Sześciu
z nich zabrało moją matkę do ogrodu. A ten, który został,
żeby mnie pilnować, włamał się do barku i kiedy się upił,
zgwałcił mnie.
Mówiła dalej, ale Manning już nie słuchał. Zamknął
oczy walcząc z obezwładniającym go śmiertelnym znuże
niem. W gardle czuł narastającą gulę, która przeszkadzała
mu oddychać. Nachylił się nad stolikiem, nalał do szklanki
zimnej wody i przełknął ją szybko.
Kiedy podniósł wzrok na Marię, na jej twarzy pojawiło
się coś w rodzaju litości. To wydarzenie nie miało żadnych
następstw, Harry. Zdarzyło się tyle lat temu.
Manning potrząsnął głową. - Ale mogło wydarzyć się
tej nocy. Czy myślisz, że DI ER posługuje się innymi
metodami niż tajna policja Batisty? Castro wykorzystał całą
zgniliznę starego reżimu i jeszcze dodał trochę od siebie.
173
Maria poderwała się na równe nogi uniesiona gnie
wem. - Zabraniam ci tak mówić! Zabraniam! Byłam
w górach z Fidelem. Wiem, że to wielki człowiek.
- Pani pułkownik zabrania i wszystko jest już
w porządku - powiedział miękko.
Maria wyszła na taras i oparła się o barierkę. Po chwili
dołączył do niej Manning. Gdy zajął koło niej miejsce,
odniósł wrażenie, iż unoszą się w powietrzu. Ciemności
emanowały wonią kwiatów, a wielka czara nieba stykała się
z morzem. Gwiazdy spoglądały w nieskończoność.
- Co teraz będzie? - zapytał.
- Wrócicie do San Juan. Wszyscy.
- I staniemy przed sądem za zdradę stanu?
Potrząsnęła głową. - To niemożliwe.
- Ależ możliwe - sprzeciwił się. - Trzeba rozważyć
sprawę Orłowa. Jaka szkoda, że nie możesz urządzić jednej
z tych prawdziwie demokratycznych rozpraw, które są tak
cenione w obecnych czasach w Hawanie. Zbiera się sąd,
najlepiej w parku, tak żeby każdy mógł widzieć, iż sprawie
dliwości stało się zadość.
- Doczekasz się swojej sprawy. Na Kubie sprawie
dliwość jest dzisiaj dla wszystkich.
Szczery fanatyzm był czymś nie do zniesienia dla
Manninga. Westchnął głęboko i potrząsnął głową zrezygno
wany.
- Przekonałaś mnie, Mario. Kiedy ruszamy?
- Jutro wieczorem. Wyruszymy wszyscy razem. Zada
nie bojowe zostanie wykonane.
- Nie śpieszycie się. Z tego, co mówił mi Morrison,
ostatnio trochę przesadziliście. Zdaje się, że może wam się
zrobić gorąco.
- Zanim do tego dojdzie, będzie już za późno. O wiele
za późno.
Pomimo wielkiego spokoju, z jakim to mówiła, w głosie
174
jej pojawił się dziwny sygnał ostrzegawczy, którego ukrytego
znaczenia Manning nie mógł zignorować.
- Powiada się, że nie należy kusić losu zbyt często.
- Chodzi ci o bazy? - Potrząsnęła głową. - Tym
razem gra idzie o większą stawkę.
- A cóż to takiego?
Uśmiechnęła się po raz pierwszy tego wieczora. - Dean
Rusk i lord Home.
Zdawało się, że cały świat wstrzymał oddech. Manning
spojrzał na jej spokojną, zdecydowaną twarz i niemal
instynktownie chwycił ją za gardło.
Nie zrobiła żadnego ruchu, żeby się obronić, gdy wtem
ostro trzasnęła odbezpieczana broń i z cienia wynurzył się
wysoki, śniady Kubańczyk w marynarskiej kurtce z ręcznym
pistoletem maszynowym w rękach.
Manning rozluźnił uścisk.
Dziewczyna potrząsnęła głową. - Sądziłeś, że jestem
szalona?
Nie czekając na odpowiedź odwróciła się i weszła
z powrotem do pokoju. Manning stał tam jeszcze przez
chwilę, wpatrując się w ciemności i rozważając potworność
tego, czego chciała dokonać. Kiedy wreszcie wszedł do
środka, Maria znowu siedziała za biurkiem.
Manning okrążył biurko i stanął przed nią twarzą
w twarz. - Nie uda ci się, Mario. Nikt nie przedostanie się
przez te zabezpieczenia, które ci dwaj będą mieli wokół
siebie.
- Wszystko jest możliwe, tylko trzeba to dobrze
zaplanować. - Otworzyła szufladę, wyciągnęła z niej mapę
i rozprostowała ją na blacie. - Tu jest Nassau. Piętnaście mil
dalej leży Lyford Cay, gdzie spotkają się Rusk i Home. Jutro,
koło drugiej po południu, wybiorą się na małą wycieczkę
jachtem z silnikiem Diesla. O trzeciej rzucą kotwicę przy
czerwonej boi specjalnie umieszczonej w tym miejscu kanału,
175
by obejrzeć pokaz jazdy na nartach wodnych. Jak widzisz,
znamy ich każdy ruch.
- I sądzisz, że pozwolą wam zbliżyć się na tyle, byście
mogli coś przedsięwziąć?
- Nie musimy nawet tam być - wyjaśniała cierpli
wie. - Jutro o świcie będę nurkowała przy Lyford Cay.
- O świcie? -- Zmarszczył brwi. - Nie rozumiem.
- Jeszcze zrozumiesz, Harry. Zapewniam cię. Będą
o tym pisały wszystkie gazety. - Przycisnęła brzęczyk na
biurku. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł
Vargas. - Seńor Manning nie będzie mi już potrzebny.
Możesz go umieścić z innymi.
Manning zrobił krok w jej stronę. - Mario, na litość
boską, posłuchaj mnie... - Ale tracił czas na próżno.
Mężczyzna z tarasu wszedł do środka, a Maria przysunęła do
siebie kartkę papieru i odkręciła pióro. Manning popchnięty
raptownie obrócił się i ruszył za Vargasem do drugiego
pokoju.
Na krawędzi biurka siedział Viner paląc papierosa.
Uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie. - Życie jest pełne
niespodzianek, prawda, Harry?
Manning zignorował tę zaczepkę i poczęstował się
papierosem z paczki leżącej na blacie. - Ona jest szalona.
Wszyscy macie nie po kolei, jeśli wam się wydaje, iż zdołacie
czegoś dokonać.
Viner podał mu ogień. - Myślę, że możesz być
zaskoczony, Harry. To naprawdę niezły plan.
- Musiałby być genialny.
Człowiek z ręcznym pistoletem maszynowym sztur
chnął Manninga lufą i ten ramię w ramię z Vinerem ruszył do
drzwi. Minęli hall i zeszli po schodach na tyłach domu.
Na dole znajdowała się obszerna, biało otynkowa
na piwnica, która służyła kiedyś jako skład wina, jasno
oświetlona gołą żarówką. Dwaj ludzie Vinera, Paco i Char-
176
lie, siedzieli na podłodze grając w karty, oparłszy broń
o ścianę.
Paco zerwał się na równe nogi wyciągając z kieszeni pęk
kluczy. - Gdzie mam go wsadzić?
- Razem z jego przyjaciółmi, a jakże! - odparł Vi-
ner. - Znajdziesz tam wszystkich, Harry. Wszystkich poza
twoją przyjaciółką. Ma do dyspozycji osobną celę. Maria jest
zadziwiająco purytańska, jeżeli chodzi o te rzeczy.
Minęli kilkoro drzwi solidnie obitych żelazną blachą.
W każdych znajdowało się niewielkie zakratowane okienko.
W jednym z nich mignęła biała twarz Anny. Zatrzymali się
przy następnych drzwiach. Kiedy je otwarto, Manning
zdążył dostrzec tylko zarys kilku twarzy, albowiem wep
chnięto go do środka od razu. Drzwi zatrzasnęły się za nim
z hukiem...
Manning zignorował lawinę pytań, by przyjrzeć się
przez okienko odchodzącemu Vinerowi. Nagle odwrócił się
i zaśmiał ochryple.
- Na litość boską, Harry, co się tu dzieje? - zapytał
Morrison.
- Cóż... Ironia losu - odparł M anning. - Właśnie do
mnie dotarło, że dwóch wielkich polityków musi umrzeć,
ponieważ jakiś pijany wieśniak siedemnaście lat temu zgwał
cił małą dziewczynkę.
ROZDZIAŁ XIX
Podmorski pościg
Panował przejmujący chłód. Manning siedział pod
ścianą i palił papierosa Morrisona. Seth i Papa Melos
zdawali się drzemać, Orłow stał przy okienku i wyglądał na
zewnątrz, a Morrison chodził bez wytchnienia tam i z po
wrotem.
Po chwili przysiadł obok Manninga. - Synu, jeśli stąd
nie wyjdę, zwariuję.
- Takie gadanie nic nam nie pomoże. Która godzina?
Morrison spojrzał na świecące wskazówki zegarka. -
Druga w nocy.
- Niedługo będą wypływać - stwierdził Manning. -
Jeśli chcą być przy Lyford Cay o świcie. Mają trzy godziny
drogi.
- Chciałbym tylko wiedzieć, co zamierzają zrobić,
kiedy już tam dotrą.
- Może chcą umieścić minę w kanale. To by pasowało
do stwierdzenia, że nie będzie ich tam, kiedy coś się stanie.
- Ale tym kanałem pływa wiele jednostek - sprze
ciwił się Morrison. - Jeszcze nigdy nie słyszałem o minie,
która mogłaby wybierać sobie ofiarę. - Zerwał się na równe
nogi. - Boże! Zimno mi się robi na samą myśl o tym. Czy ci
szaleńcy nie wiedzą, co robią? Przecież to najprostsza droga
do rozpętania wojny światowej. Nikt im nie uwierzy, że
zrobili to na własną rękę.
178
- Może właśnie o to im chodzi. Podejrzenie automa
tycznie pada na Rosjan.
- A my siedzimy w tej klatce... Co ja bym dał za to,
żeby mieć teraz broń... - powiedział Amerykanin.
- Anna ma - poinformował go Manning. - Widzia
łem, jak na łodzi wyjęła z szuflady mojego smitha and
wessona.
- To dlaczego go nie użyła, do cholery?
- Ciesz się, że była na tyle rozsądna i nie próbowała.
Nie osiągnęłaby wiele przeciwko ręcznym karabinom maszy
nowym. A może pan miałby ochotę spróbować?
- W tym wypadku naprawdę mógłbym.
Manning odwrócił się do Orłowa, który ciągle pełnił
wartę przy drzwiach. - Co się tam dzieje?
- Nic specjalnego. Mają butelkę whisky. Wypili już
chyba połowę. Tubylec znosi to lepiej niż Paco.
- Mówi coś ciekawego?
Orłow wzruszył ramionami. - To co zwykle w takich
okolicznościach. Doświadczenia z kobietami i tak dalej.
Wygląda na to, że Paco miał zamiar zabawić się z Anną, ale
Charlie właśnie skończył mu wyjaśniać, jak niemiłe będą
konsekwencje, kiedy pułkownik dowie się, że jej dotknął.
- Dzięki Bogu chociaż za to - westchnął Manning.
W tej chwili na schodach dały się słyszeć kroki.
Manning podszedł do okienka i ujrzał, jak Viner, który
właśnie pojawił się w polu jego widzenia, mówi coś do
Charliego. Ten pośpiesznie złapał swój karabin maszynowy
i wspiął się po schodach na górę. Niemiec zbliżył się do drzwi
ich celi.
- Sądzę, że mogę cię poinformować, iż właśnie wypły
wamy, Harry. Ale nie martw się. Wrócimy przed południem.
- Na twoim miejscu nie liczyłbym na to - powiedział
Manning. Niemiec zachichotał i odszedł.
Kilka minut później Manning usłyszał głuchy dźwięk
179
zapuszczanych silników dieslowskich, a kiedy przytłumiony
warkot oddalił się, nastał nienaturalny spokój. Paco wy
ciągnął skądś butelkę whisky, którą schował pośpiesznie
przed Vinerem, i podniósł ją do ust.
Manning odwrócił się i usiadł obok Morrisona. - Na
miłość boską, niech pan mi da papierosa.
Siedzieli w ciemnościach i czuli, jak z każdą chwilą siły
opuszczają ich zmęczone ciała. Nie mogli nic zrobić. Zupeł
nie nic. I wtedy Paco zaczął śpiewać.
Zgromadzili się przy okienku, by go obserwować. Był
bardzo pijany. Złapał butelkę za szyjkę i przytknął do ust.
Alkohol chlusnął mu na twarz zalewając nawet koszulę.
Paco wybuchnął pijackim śmiechem.
Butelka była już pusta. Rzucił nią o ścianę, a potem
zataczając się dotarł do drzwi celi Anny. Stał przed nimi
kołysząc się niepewnie na nogach.
Querida, moja malutka. Bądź dobra dla Paco.
Chodź tutaj.
Manning zacisnął kurczowo ręce na prętach, usiłując
pohamować wściekłość. Po twarzy Paco, tłustej i obrzy
dliwej, spływał pot zmieszany z whisky. Nagle strażnik
zaśmiał się, poszperał w kieszeni i wyciągnął z niej pęk
kluczy.
- No, oczywiście. Co za idiota ze mnie.
Z celi Anny nie dobiegał żaden dźwięk. Paco otworzył
zamek, pchnął drzwi z takim impetem, aż żelazne obicie
zadzwoniło o kamienną ścianę, i wszedł do środka.
Anna wydała jakiś nieartykułowany okrzyk, a zaraz
potem dał się słyszeć wściekły wrzask Paco. W chwilę później
dziewczyna potykając się wypadła z celi. Sukienkę miała
rozerwaną od ramienia po talię, ale w prawym ręku trzymała
smitha and wessona. Kiedy Paco wytoczył się za nią z celi,
poderwała ramię do góry i strzeliła mu prosto w głowę.
Musiał umrzeć natychmiast. Dziewczyna przestąpiła
180
nad jego ciałem nie patrząc na nie i wyciągnęła z zamka pęk
kluczy. Za czwartym razem trafiła na właściwy i drżącymi
z pośpiechu palcami obróciła go w zamku ich celi. Przez
krótką chwilę popatrzyła w górę na zakratowane okienko
i napotkała wzrok Manninga. Trwało to tylko sekundę.
Manning wypadł na zewnątrz i pobiegł przez piwnicę.
Złapał po drodze ręczny karabin maszynowy, odbezpie
czył go i ruszył schodami w górę. W połowie drogi natknął się
na smagłego Kubańczyka, który kilka godzin temu stał na
tarasie pokoju Marii, biegnącego z gotową do strzału bronią.
Manning skoczył do tyłu, wystawił zza ściany tylko lufę
i strzelił. Usłyszał krzyk, potem Kubańczyk ześliznął się ze
schodów głową do dołu, w końcu wywinął koziołka i znie
ruchomiał w piwnicy.
Morrison podniósł jego pistolet. - Co teraz?
- W pokoju na górze jest radionadajnik. Może spró
bujemy z niego skorzystać?
- Ta propozycja brzmi sensownie.
Manning pokonał biegiem schody i wyjrzał ostrożnie
zza rogu, upewnił się, że hall jest pusty, i skinął na
pozostałych. Kiedy dołączyli do niego, przebiegł przez hall
zatrzymując się pod drzwiami odpowiedniego pokoju. To
warzyszył mu Morrison. Manning przekręcił ostrożnie klam
kę i otworzył drzwi z rozmachem.
Radiooperator był sam. Odwrócił się akurat w chwili,
gdy Morrison wbiegł na środek. - Rób, co ci każę, to nic ci
nie będzie.
Kubańczyk działał bez namysłu. Jego ręka automa
tycznie sięgnęła po broń opartą o biurko, nie zostawiając
Manningowi wyboru. Puścił serię, która obróciła mężczyznę
wokół własnej osi i zostawiła w nadajniku co najmniej tuzin
dziur.
W tej samej chwili z drugiego końca korytarza dobiegły
ich gęste strzały. Zanim Manning zdążył się odwrócić, kule
181
zagrzechotały o ścianę. Papa Melos krzyknął z bólu i przy
cisnął kurczowo zranioną rękę.
- Zabierz ich pan stąd! - ryknął Manning do Orło
wa. - Spróbujcie się dostać na łódź. Będę was osłaniał.
Kiedy na końcu korytarza ukazała się jakaś głowa,
Manning wystrzelił w jej kierunku długą serię. Za nim Orłow
i Seth ciągnęli starego człowieka w bezpieczniejsze miejsce,
przed nimi biegła Anna.
Kilka chwil później Rosjanin krzyknął do nich z otwar
tego przejścia. Manning i Morrison strzelali razem, wyco
fując się powoli, potem odwrócili się i biegiem wydostali
poza zasięg ognia.
Zaryglowali drzwi od wewnątrz i pobiegli przez piwnice
w kierunku schodów prowadzących do przystani. W dole
zielone światło dalej migotało monotonnie, a Grace Aboun
ding
kołysała się leciutko na wodzie w rytm fal napływa
jących przez wejście do jaskini.
Kiedy znaleźli się już na dole, usłyszeli ciężki łomot
dobiegający od zaryglowanych drzwi. Orłow i Seth deli
katnie opuścili starego na pokład, Manning rzucił swój
karabin Rosjaninowi i pobiegł do sterówki.
Silniki z kaszlnięciem wróciły do życia. W tym samym
momencie rozległy się krzyki i na górnych stopniach poja
wiło się kilku mężczyzn. Gdy zaczęli strzelać, Manning cofał
łódź na pełnych obrotach. Kule strzaskały jedną z szyb
w oknach sterówki pokrywając ją odpryskami. Orłow
i Morrison otworzyli ogień w odpowiedzi. W chwilę później
byli już na morzu.
Wiał dość silny wiatr, z którym przez stłuczoną szybę
wpadały krople morskiej wody, mocząc Manningowi głowę
i ramiona. Chłód i słony smak w ustach przywróciły go do
życia. Stopniowo zwiększył moc silników do maksimum.
182
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i pojawił się w nich
Seth. - Obejrzałem łódź pobieżnie, Harry. Nie znalazłem
żadnych uszkodzeń kadłuba. Sterówka dostała chyba naj
bardziej.
- Co ze starym?
- Mogło być gorzej. Kula przeszła na wylot przez
przedramię. Zajmują się nim córka i pan Orłow.
- A co z Morrisonem?
- Próbuje złapać Nassau przez radio. Ostatnio, kiedy
go widziałem, nie osiągnął zbyt wiele.
Manning włączył światło i pochylił się nad mapą.
Niespodziewanie spadło na nią kilka kropel jasnej krwi. Na
twarzy Setha pojawił się wyraz przerażenia.
Manning przesunął ręką po twarzy, dopiero teraz
zdając sobie sprawę z bólu. Najwyraźniej odłamek rozbitej
szyby rozciął mu policzek.
- Przyniosę ci plaster z apteczki - powiedział Seth
i wyszedł na pokład.
Manning ponownie pochylił się nad mapą. Szybko
określił aktualną pozycję i naszkicował kurs. Właśnie skoń
czył obliczenia, gdy wszedł Morrison.
- Jak tam z radiem? Udało się?
Amerykanin pokręcił głową. - Wystarczyło zajrzeć do
środka. Brakuje kilku lamp. Ktoś zadbał o to, żeby nie
można już było z niego korzystać. Co teraz?
- To zależy od pana. Wyznaczyłem kurs na Lyford
Cay przechodzący około piętnastu mil na wschód od Johns
town Harbour. Jeżeli jeszcze trochę go przesunę, może pan
stamtąd zawiadomić Nassau.
- A tamtym zostawić całkowitą swobodę? - Morri
son potrząsnął głową. - Nie jestem specjalnie szczęśliwy
z takiego obrotu rzeczy, ale nie możemy tracić czasu na zmia
nę kursu. Mam niejasne przeczucie, że mogą rzeczywiście
osiągnąć swój cel. Lepiej będzie, gdy popłyniemy za nimi.
183
- W porządku - zgodził się Manning. - Jeżeli
pogoda się utrzyma, mamy duże szanse złapać ich przed
świtem. Musimy do nich dotrzeć, zanim skończą to, co chcą
zrobić, cokolwiek by to było.
- Jest pan pewien, że możemy ich dogonić? Mają nad
nami prawie godzinę przewagi, niech pan o tym nie zapo
mina.
Manning dotknął z czułością jednej ze ścian sterówki. -
Miałem do czynienia z łodziami od dzieciństwa, Morrison.
Pływałem na nich od zawsze. Grace Abounding jest najlep
szym stateczkiem, jaki kiedykolwiek widziałem. Dowiezie
nas na miejsce o czasie.
W tym momencie wszedł Seth i przerwał im rozmo
wę. - Niech pan przejmie ster na chwilę, panie Morrison. Ja
się zajmę rozciętym policzkiem.
Manning usiadł i zwrócił twarz do światła. Seth przemył
rozcięcie gazą zwilżoną środkiem antyseptycznym i zakleił je
plastrem.
- Wyglądasz jak nowo narodzony.
Manning-znowu zajął się kołem sterowym, Morrison
zapalił papierosa. - A co będzie, jeśli przybędziemy za
późno? Jeśli będą już pod wodą? Mówiła, że będą nurkować.
Przypomina pan sobie?
- Popłyniemy za nimi. - Manning odwrócił się do
Setha. - Wyciągnij cały sprzęt do nurkowania i sprawdź go.
Przede wszystkim akwalungi!
- Mamy trzy, ale nie wiem, co z zapasowymi but
lami. Pan Morrison korzystał z jednej przez jakąś go
dzinę.
- Sprawdź to wszystko i powiedz mi, na czym stoimy.
Seth skinął głową i wyszedł. Morrison pochylił się nad
mapą i przesunął palcem po naznaczonym kursie. Był
zdenerwowany. Podniósł zaniepokojoną twarz i zatrzymał
spojrzenie na Manningu.
184
- Jeżeli naprawdę przyjdzie nam zejść za nimi w dół,
może być niełatwo.
Manning wzruszył ramionami. - Widzi pan jakieś inne
wyjście? Szczerze mówiąc, będzie to największa na świecie
afera od czasu kryzysu kubańskiego.
Morrison skinął potakująco głową. - Ma pan rację. To
jedyna możliwość.
- Oczywiście, że mam. - Manning wyszczerzył
w uśmiechu wszystkie zęby. - Niech pan pomoże Sethowi
z tym sprzętem i przestanie się martwić o wszystko.
Wiatr znowu wniósł do sterówki drobne kropelki wody,
Manning otarł wilgoć z oczu, a potem siadł przy kole
sterowym trzymając go w mocno zaciśniętych dłoniach.
Księżyc już zaszedł i choć widoczność była doskonała,
Manning natężał wzrok. Raptem drzwi otworzyły się
i wszedł Orłow.
- Jak się czuje Papa Melos? - zapytał Manning.
- On jest niezniszczalny. Teraz śpi.
- Dzięki Bogu. Już wystarczająco się nacierpiał w tej
całej awanturze.
- A więc zaczynamy podmorską pogoń?
Manning spojrzał na niego zaskoczony. - Rozmawiał
pan z Morrisonem?
Rosjanin przytaknął. - Chciałbym zejść z wami pod
wodę. Mógłbym się do czegoś przydać. Umiem sobie radzić
z akwalungiem.
- W jakim stopniu?
Orłow wzruszył ramionami. - Moje szkolenie obejmo
wało między innymi ćwiczenia na morzu. Coś około pięciu
lat temu. W większości na Morzu Czarnym, ale kiedy już
znalazłem się na Kubie, również sporo czasu spędzałem w
wodzie.
Manning uśmiechnął się szeroko. - Właśnie został pan
awansowany.
185
Orłow odwzajemnił mu się uśmiechem. - Cieszę się, że
pan się zgodził. Nalegałbym aż do skutku. Teraz, jeśli nie ma
pan nic przeciwko temu, przejmę ster na jakąś godzinę. Anna
przygotowała kawę na dole.
Manning nawet nie próbował protestować. Oczy powoli
zaczynały mu odmawiać posłuszeństwa, a dokuczliwy ból
w policzku nie bardzo pozwalał skupić myśli na czym
kolwiek. Ruszył wzdłuż pokładu i zanim zszedł na dół,
zatrzymał się na chwilę przy relingu.
Seth i Morrison sprawdzali sprzęt do nurkowania,
rozłożywszy go na stole i na podłodze salonu. Znajdowały się
tam również dwa nowiuteńkie pistolety harpunowe. Man
ning podniósł jeden z nich i zmarszczył czoło w niemym
zdziwieniu.
- A to skąd się tu wzięło?
- Pan Morrison kupił je, gdy ciebie nie było.
- Co z butlami?
Seth pokręcił głową. - Nie najlepiej. Starczy na jakieś
czterdzieści minut dla każdego akwalungu. Nie dłużej.
- Będziemy musieli się spieszyć. - Manning zwrócił
się do Morrisona. - Przy okazji, jeżeli będziemy nurkować,
Orłow zejdzie z nami. Wygląda na to, że jest czymś w rodzaju
eksperta.
- Wspominał mi o tym - odparł Morrison. - Niezły
facet z tego Rosjanina.
- Skromnie powiedziane - stwierdził Manning.
Manning wszedł do kuchenki akurat w tym momencie,
w którym Anna wychodziła z przedniej kabiny. Miała bladą
twarz i ciemne półkola pod oczami.
- Strasznie wyglądasz - powiedział Manning. -
Powinnaś się trochę przespać.
Nalała nieco kawy do filiżanki i podała mu. - Słysza
łam rozmowę Morrisona i Siergieja. Wiem, co zamierzacie.
Nie powinniście tego robić.
186
Manning zmarszczył brwi. - Nie rozumiem.
- Wszyscy powariowaliście. Nawet nie zauważyłeś,
kiedy przyjąłeś wyzwanie. Ta kobieta cię całkowicie ogłupiła.
I teraz znowu będziesz ryzykował życie, ponieważ zraniła
twoją próżność.
Anna była bliska łez. Manning pokręcił głową w za
dumie.
- Ona już nic dla mnie nie znaczy. Gdyby mnie ktoś
pytał, Maria Salas zginęła przy Blackstone Reef pięć dni
temu.
Dziewczyna odwróciła się raptownie i uciekła do kabi
ny, zatrzaskując za sobą drzwi. Manning skończył kawę
i wrócił do salonu. Rozciągnął się na jednej z ław.
Pięć dni temu. Czyżby tylko tyle? Co znaczy czas, gdy
wydarzenia następują po sobie ustawicznie, zbliżając każde
go do kresu jego dni, ustanowionego już na początku
wszechświata. Manning zamknął oczy i pogrążył się w głę
bokim śnie.
ROZDZIAŁ XX
W błękitnym półmroku
Ranek wstawał szary i chłodny. Mgła pędzona wiatrem
długimi szarymi pasmami muskała morze unoszące się
ciężko. Przy sterze tkwił Seth, a Manning stojąc tuż obok
popijał gorącą kawę.
Pod wierzchnim ubraniem, złożonym z drelichów i cie
płego swetra, miał skafander nurka. Za pasek zatknął nóż
z korkową rękojeścią, a na nadgarstku umieścił manometr
i kompas. Odstawił kubek, podniósł lornetkę i przyłożył ją
do oczu. - Nic nie widać, do diabła. Trzeba się było z tym
liczyć.
Na pokładzie pojawił się Morrison zawinięty w stary
wełniany płaszcz i mimo to szary z zimna. - Myślałem, że
Wyspy Bahama są słoneczne...
- I takie są, tylko we właściwym czasie. Widział pan
kiedyś turystów o tej porze?
Amerykanin zerknął na zegarek. - Piąta rano. Nie
zdawałem sobie sprawy, że to tak wcześnie. - Rozejrzał się
niespokojnie, usiłując przebić wzrokiem szarą mgłę. --
Dziesięć godzin do godziny zero.
Manning odwrócił się do mapy, obliczał przez chwilę
pozycję, potem rzucił ołówek. - Powiedziałbym, że jesteśmy
nie dalej jak kilka mil na południowy południo-zachód od
Lyford Cay. Seth, wyłącz silniki.
188
Manning wyszedł na pokład, kiedy Orłow i Anna
wynurzyli się z zejściówki. Dziewczyna ubrała się w jeden
z grubych swetrów Manninga zawinąwszy rękawy. Rosjanin
miał na sobie spodenki kąpielowe i wiatrówkę.
- Dlaczego się zatrzymaliśmy? - spytała Anna. -
Jesteśmy na miejscu?
Manning skinął głową. - Niech wszyscy będą cicho.
Może coś usłyszymy.
Łódź uniosła się na grzbiecie fali i opadła w wodną
dolinę. Manning stał przy relingu nasłuchując uważnie. Fale
zalewały pokład wodą, która po chwili ściekała z niego
z sykiem. Gdzieś daleko rozległ się huk, przypominający
odgłos pioruna.
- Co to za hałas? - zapytał Orłow.
- To fale morskie załamują się na skałach przy wys
pie - odparł Manning.
Morrison, stojący kilka stóp dalej z lornetką przy
oczach, wydał cichy okrzyk i podekscytowany wskazał jakiś
punkt przed sobą. - Chyba coś widziałem. Jakieś pół mili
dalej.
Manning wziął od niego szkła i wspiął się na dach
sterówki. Miejscami wiatr przerzedził już mgłę i można było
się spodziewać, że w ciągu godziny nie pozostanie po niej
żadnego śladu.
Manningowi zdawało się przez chwilę, że dostrzegł
maszt wystający spośród fal. Grace Abounding zapadła się
w głęboką dziurę, a potem wydźwignęła na wysoki grzbiet
fali. Manning poprawił ostrość i nagle poprzez strzępki mgły
zupełnie wyraźnie zobaczył tuż nad wodą czerwoną linię
żywo kontrastującą z kremowym kadłubem. Za pomocą
ręcznego kompasu określił przybliżony kierunek i zeskoczył
na pokład.
- Dobra, jest tam. - Zajrzał do sterówki i podał
Sethowi nowy kurs. - Połowa obrotów, dopóki nie dam ci
189
znać. Potem gaz do dechy, a jak znajdziemy się koło ich rufy,
wyłączysz silniki. - Odwrócił się do Orłowa i Morrisona. -
Lepiej się przygotujmy.
Zeszli na dół. Papa Melos siedział przy stole popijając
kawę. Prawe ramię miał na temblaku. Manning otworzył
szufladę z mapami, wyciągnął pudełko naboi kaliber 38
i rzucił Morrisonowi. - Niech pan weźmie smitha and
wessona i zostanie w sterówce z Sethem na wypadek jakichś
kłopotów. - Spojrzał na Orłowa. - Co z resztą broni?
- W każdej zostało wszystkiego po parę kul.
- Więc musimy je dobrze wykorzystać. Kiedy zaczną
strzelać, pan będzie mnie osłaniał. Ja spróbuję dostać się na
rufę.
Odbezpieczył ręczny karabin maszynowy. Kiedy się
odwrócił, Anna położyła rękę na jego ramieniu. - A co
z Papą i ze mną?
- Zostaniecie tu na dole - stwierdził. - I niech się
żadne stąd nie rusza. Będziemy mieli wystarczająco dużo
innych zmartwień.
Dziewczyna czekała przez chwilę na jeszcze jakieś
słowo, na znak, ale bez skutku. Palce zaciśnięte na ramieniu
mężczyzny rozluźniły uchwyt i Anna odwróciła się.
- Nie martw się o nas, synu - powiedział Papa Me
los. - Nic nam nie będzie.
Manning wbiegł szybko po trapie na pokład i ruszył do
sterówki. Posuwali się wytrwale naprzód. Silniki pracowały
z cichym warkotem.
Manning poprawił kurs o pół rumbu i stał tuż za
plecami Setha, usiłując przebić wzrokiem gęstą mgłę. Łódź
przechyliła się lekko. Przez wybite okno wpadł ostry pod
much wiatru i w tej samej chwili zniknął sprzed ich oczu
skrawek szarej wilgotnej zasłony, porwany podmuchem.
Kubańska łódź znajdowała się jakieś dwieście jardów
od nich, z prawej burty. Żywe kolory odbijały się wyraźnie
190
od szarości poranka. Za nią morze ciężko uderzało o skały
tworząc białe grzebienie ginące we mgle. Manning klepnął
Setha po ramieniu.
Łódź zadrżała i zakołysała się gwałtownie, kiedy Seth
ruszył naprzód na pełnych obrotach. Dźwięk silników
przeszedł w głęboki warkot. Manning pobiegł na rufę
z odbezpieczonym karabinem maszynowym w ręku.
Marynarz w czerwonej kurtce stojący na śródokręciu
kubańskiego statku zwijał spokojnie linę. Kiedy niespodzie
wanie wychynęli z mgły, spojrzał przez ramię i krzyknął
alarmująco. Przebiegł przez pokład i zaczął się wspinać po
niewielkim trapie do sterówki.
Manning widział jeszcze, jak Orłow przyklęka przy
relingu z ręcznym pistoletem maszynowym gotowym do
strzału, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Seth
wyłączył silniki i tak ustawił ster, że Grace Abounding skręciła
ostro na prawą burtę zawadzając o rufę kubańskiego
stateczku.
Manning przeskoczył reling, pośliznął się na wilgotnym
pokładzie i przyklęknął. W tej samej chwili w zejściówce
ukazał się Charlie, strzelający z biodra z ręcznego pistoletu
maszynowego. Manning posłał w jego stronę długą serię,
która odrzuciła Kubańczyka z powrotem do kabiny.
Silniki kaszlnęły, gdyż mężczyzna w sterówce usiłował je
uruchomić rozpaczliwie. Orłow puścił w okna pomieszczenia
dwie krótkie serie. Rozległ się przeraźliwy krzyk i marynarz
runął w przejściu z jedną ręką zwieszającą się na pokład.
Manning zbliżył się do zejściówki i zawołał po hiszpań
sku: - Lepiej wyłaźcie!
Orłow stanął z drugiej strony wejścia.
- Ostatnie ostrzeżenie! - krzyknął Manning.
Strumień kul rozłupał krawędź wejścia. Manning od
skoczył do tyłu unikając linii strzału. Orłow odwrócił się
i skoczył przez reling na pokład Grace Abounding. Padł na
191
brzuch, poczekał, aż łódź uniosła się do góry na grzbiecie
większej fali i opróżnił cały magazynek, wstrzeliwując się
przez jeden z iluminatorów do kabiny kubańskiego statku.
Rozległ się ostry krzyk i strzały raptownie umilkły.
Orłow wrócił z powrotem na kubańską łódź i odnalazł
Manninga.
- Coś mi się wydaje, że to już wszyscy.
- A to znaczy, żeśmy się spóźnili - stwierdził Man
ning. - Oni już robią swoje. - Podał karabin maszynowy
Rosjaninowi. - Niech pan mnie ubezpiecza. Schodzę na dół.
Charlie leżał z rozrzuconymi ramionami na ostatnich
sześciu stopniach trapu, palce rąk zagięły mu się niczym
szpony. Wszystko było czerwone od krwi. Manning prze
szedł nad nim i wsunął się do salonu.
Viner leżał twarzą w dół. Jego osmalona marynarka
wciąż dymiła, krew przesiąkała właściwie zewsząd. Musiał
dostać w plecy ostatnią serię Orłowa.
Kiedy Manning odwrócił go na wznak, Niemiec spoj
rzał na niego szeroko otwartymi oczami, jak gdyby miał
kłopoty ze wzrokiem, z trudem zwilżył wargi językiem
i uśmiechnął się słabo. - A mówiłem jej, że powinna
was zabić, zanim wypłyniemy. - Pokręcił głową, a na
jego twarzy pojawił się wyraz zdumienia. - Nie mogę
w to uwierzyć. Począwszy od zakończenia wojny utrzy
manie się przy życiu stało się dla mnie czymś w rodzaju
wyzwania.
- Dopóki Maria się w to nie wmieszała - dokończył
poważnie Manning.
- Jeszcze nie przegrałem. - Niemiec na chwilę przym
knął oczy, chowając ból pod powiekami, potem otworzył je
znowu. - Maria popłynęła pod rafę z Hansem i trzema
Kubańczykami. Po drugiej stronie, w kanale, znajduje się
czerwona boja, przy której dziś po południu zakotwiczą
jachty. Zamierzają przymocować do niej ładunek.
192
- Do boi? A jak go zdetonują? Mówiła przecież, że ich
tu nie będzie, kiedy to się stanie.
- Falą radiową wyemitowaną z nadajnika umieszczo
nego na łodzi. W ten sposób można zdetonować ładunek
z odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu mil. - Viner
potrząsnął głową, a na jego twarzy pojawił się tym razem
wyraz zakłopotania. - Nie chciałbym tak umierać po tych
wszystkich łatach. Czy to ma jakiś sens, Harry?
- Zapal sobie - zaproponował Manning. Przypalił
szybko papierosa, a gdy wyjął go z ust, oczy Niemca
zamknęły się i życie uciekło z niego razem z ostatnim
tchnieniem.
Kiedy Manning podniósł się, w wejściu stali Orłow
i Morrison. - Słyszeliście wszystko?
Morrison skinął głową. - Jedno mnie dziwi. Powie
dział, że popłynęli pod rafę. Co on miał na myśli?
Zawrócili i wyszli na pokład. - Znam dobrze to miej
sce - odparł Manning. - Nazywane jest Katedrą. Ciągnie
się kilka mil na południe. W środku woda wymyła ogromne
przejście długości około trzystu jardów, sklepione jak
w kościele. Po drugiej stronie, w kanale, skały obniżają się
trochę, a potem schodzą tak nisko, jak jeszcze nigdy nie
nurkowałem.
Wrócili na pokład Grace Abounding i zaczęli się rozbie
rać.
- Jak pan sądzi, ile zajęłoby nam dotarcie łodzią na
drugą stronę rafy? - spytał Morrison.
- Przynajmniej pół godziny - odparł Manning. - To
bardzo trudny teren. Szybciej będzie, jeśli podążymy za nimi
pod skałą. Seth poprowadzi łódź naokoło i zabierze nas przy
boi.
Seth przyniósł akwalungi i od razu zaczęli je zakładać.
Jeden z pasków uciekł Manningowi na plecy. Usiłował go
dosięgnąć, ale nie mógł. Podeszła do niego Anna.
13 Nocne...
193
Gdy Manning zaciskał pas na piersi, dziewczyna zapięła
mu wszystkie inne po bokach. Podniosła maskę i trzymała ją
w ręku. Miała zupełnie spokojną twarz i jasne oczy. Raz
tylko jej palce dotknęły go i zostały tak przez chwilę, potem
dziewczyna odwróciła się i przyłączyła do ojca, który właśnie
wyszedł na pokład i stał z Sethem przy sterówce.
Manning i Morrison uzbroili się w pistolety harpunowe,
a Orłow umocował zapasowy harpun do sześciostopowego
bosaka, tworząc w ten sposób prymitywną, lecz groźną
broń.
Gdy wszyscy byli już gotowi, Manning skinął na Setha:
- Jest mgła, więc to potrwa dłużej, ale powinieneś dotrzeć
do boi w ciągu godziny. Tam się spotkamy.
Było coś komfortowego w tak zdecydowanym stwier
dzeniu. Manning szybko pokonał reling i zanurzył się
w zimnej wodzie.
W mdłym świetle poranka morze było gamą szarozielo
nych cieni. Manning zaczekał na pozostałych, by razem
ruszyć w mleczną, fosforyzującą przestrzeń. Prąd wyniósł ich
prosto na skałę. Jednym silnym machnięciem płetwy Man
ning ześlizgnął się gładko w dół pod ogromną, łukowato
sklepioną skałę zwaną Nawą.
Rafa ciągnęła się w nieskończoność. Światło przebijało
się ukośnie przez koralowiec, mieniąc się najróżniejszymi
barwami, tak że zaczęło się im roić, iż płyną przez wspaniałą
podmorską katedrę.
Na razie nie dostrzegli żadnego z przeciwników. Jakiś
czas później woda zaczęła zmieniać kolor, a po kilku
minutach poczuli uderzenia przeciwnych prądów i znaleźli
się w kanale.
Kiedy Manning wynurzył się na powierzchnię, od razu
dostrzegł boję, czerwoną kropkę na morzu, jakieś trzysta
194
jardów dalej. Automatycznie sprawdził kierunek na kompa
sie i zanurzył się z powrotem. Morrison i Rosjanin czekali na
niego, a on skinął na nich i poprowadził.
Morze zmieniało się zaskakująco szybko. Szarość wy
płowiała i widoczność przejrzyście zielonej wody była do
skonała. Rafa została pod nimi z lewej strony. Płynęli
naprzód w tym przedziwnym świecie ciszy płosząc kolorowe
ławice ryb.
Manning spostrzegł przeciwników jak gdyby przez
niewłaściwy koniec teleskopu, lecz bardzo wyraźnie. Wi
dział łańcuch boi opadający pionowo ku skośnej ścianie
rafy i pięć postaci zebranych razem tuż pod powierzchnią
wody.
Płynął dalej, niezmiennie spokojny, z odbezpieczonym
pistoletem harpunowym w ręku, mając Orłowa z jednej,
a Morrisona z drugiej strony. W chwilę później zauważono
ich. Natychmiast trzy figurki oderwały się od grupy i ruszyły
w ich kierunku.
Manning skupił uwagę na środkowym napastniku.
Musiał ze sobą walczyć, by nie strzelić zbyt wcześnie
i zaczekać na przeciwnika. Mężczyzna zawisł na chwilę
w miejscu, być może wyprowadzony z równowagi ich
nieugiętą postawą, a potem odbezpieczył pistolet i wystrzelił
w chmurze srebrnych bąbelków. Manning zgiął się wpół
unikając zranienia, a przepływając pod napastnikiem zwolnił
swój harpun.
Ostrze przeszyło mężczyznę na wylot, a jego ciało
rzucało się w agonii tak gwałtownie, aż wyrwało pistolet
z zaciśniętych dłoni Manninga. Z lewej strony Morrison
walczył wręcz ze swoim przeciwnikiem, z prawej Orłow
pchnął wroga długim ostrzem. Zawahał się przez moment,
by ruszyć prosto do boi.
Maria i Hans przymocowywali do niej spory pakunek.
Długie włosy unosiły się wokół dziewczyny niczym czarna
195
chmura, a kiedy obejrzała się i dostrzegła ponad ramieniem
zbliżającego się Manninga, zafalowały gwałtownie.
Hans wyciągnął nóż z pochwy przy pasku i ruszył do
ataku trzymając go w prawej dłoni. Manning czekał z ot
wartym ostrzem w lewym ręku. Przez chwilę wydawało się, że
zewrą się w uścisku, ale nagle Manning skręcił, o włos
unikając cięcia.
Wynurzył się na powierzchnię, a potem ostro zanurko
wał. Niemiec płynął sześć stóp niżej, nerwowo rozglądając się
na wszystkie strony. Manning spadł na niego z góry. Prawym
ramieniem ścisnął go za szyję i wepchnął nóż pod żebra,
docierając do serca.
Niemiec rzucił się w konwulsji, ręce młóciły wodę jak
w jakimś koszmarnym nocnym horrorze. Gdy Manning
rozluźnił uścisk, ciało opadło w dół, aż do stóp rafy,
okręcając się wokół własnej osi.
Manning począł się obracać, ponieważ zdał sobie
sprawę, iż woda zawibrowała niebezpiecznie, gdy wtem cios
w prawe ramię szybko go okręcił. Kiedy tą samą ręką sięgnął
po harpun, by go wyciągnąć, ból przeszył go na wskroś tak,
że gwałtownie zaczerpnął powietrza, przezwyciężając własną
bezsilność.
Kilka stóp dalej zawisła w wodzie Maria. W ręku
trzymała pistolet harpunowy, którego ostrze kołysało się na
linie. Manning wiedział, że go rozpoznała. Machnął płet
wami z całej siły i ruszył ku niej.
Dziewczyna puściła broń, odwróciła się i rzuciła do
ucieczki. W tej chwili Manning uświadomił sobie, że ciągle
jeszcze trzyma nóż w kurczowo zaciśniętej lewej dłoni.
Odrzucił go i podążył za nią.
Czas, świat, wszystko, co się wydarzyło, przestało dla
niego istnieć. Prawie nie zdawał sobie sprawy z dokuczliwego
196
bólu, jaki ogarnął całe jego ciało, i z tego, że krew unosi się
wokół niego brunatnym obłokiem.
Dziewczyna wyprzedzała go o jakieś dwadzieścia czy
trzydzieści jardów, kiedy mijała kraniec rafy. Popłynął za nią
bez wahania, schodząc pionowo w dół, twarzą do klifu, nie
tracąc z oczu szczupłej sylwetki w białym kostiumie z falą
czarnych włosów, pozostającą nieco w tyle.
W pewnej chwili spojrzał na manometr i stwierdził, że
znajduje się prawie sto pięćdziesiąt stóp pod powierzchnią
wody. Wtedy właśnie zaczął tracić panowanie nad sobą.
Doskonale czuł, jak słabnie z każdym ruchem, jak daje mu
się we znaki olbrzymi wysiłek, który musiał znieść w ciągu
kilku ostatnich dni.
Kiedy wpłynęli pod ogromne sklepienie, wszystkie
kolory wyblakły. Był za głęboko. Wiedział o tym, a jednak
jakiś nieprzezwyciężony przymus pchał go dalej. Tak jakby
dziewczyna miała go zabrać ze sobą, a on nie miał siły się
oprzeć.
Ponownie zerknął na manometr na głębokości dwustu
stóp, a potem wyciągnął rękę w niemym zawołaniu, ale była
to tylko strata czasu. Gdy ogarnęły go ciemności, szczupła,
biała postać zniknęła w błękitnym półmroku.
ROZDZIAŁ XXI
Uspokojenie
Było cicho, kiedy Manning obudził się, znajdując siebie
w nowym otoczeniu. Leżał na wąskim szpitalnym łóżku
w niewielkim pomieszczeniu, którego ściany i meble lśniły
nieskazitelną bielą.
Spróbował usiąść i natychmiast tego pożałował. W le
wym ramieniu pulsował tępy ból. Ściany zafalowały i coś
zaszeptało w wiecznej ciszy. Wziął głęboki oddech i spróbo
wał jeszcze raz. Wtedy otworzyły się drzwi i weszła pielę
gniarka.
Była osobą mocno zbudowaną i emanowała matczy
nym ciepłem. Miała duże, opiekuńcze dłonie. Podeszła
szybko do Manninga i ułożyła go z powrotem na poduszce.
- Nie wolno panu tego robić. Nie powinien się pan
nawet ruszać.
- Gdzie jestem? - wychrypiał jakiś obcy głos, który
nie miał z nim nic wspólnego.
- W szpitalu. W Nassau. Jest pan tutaj już od trzech
dni. Niech pan leży spokojnie. Zaraz zawołam doktora.
Pielęgniarka wyszła z pokoju, a on leżał, próbując
ułożyć fragmenty wspomnień w jakąś logiczną całość, ale
niestety bez skutku. Bolało go całe ciało, a uporczywe
brzęczenie w uszach przeszkadzało się skupić.
Kilka minut później drzwi otworzyły się ponownie
i ktoś zbliżył się do łóżka. Manning otworzył oczy i ujrzał
198
brązową, sympatyczną twarz okoloną stalowoszarymi wło
sami.
- Nazywam się Flynn. Zajmowałem się panem. Jak się
pan czuje?
- Beznadziejnie.
Mężczyzna wyciągnął oftalmoskop i obejrzał uważnie
gałki Manninga. Po chwili chrząknął i schował przyrząd do
kieszeni.
- Nie sądzę, żeby nastąpiły jakieś trwałe zmiany.
- A co się stało?
- Zatrucie azotem. Kurcze ciśnieniowe. Kiedy przy
wieziono tu pana trzy dni temu, nie dawałem panu wiele
szans. Stracił pan morze krwi. A jakby tego było mało, zszedł
pan o wiele za głęboko.
Fragmenty układanki wskoczyły na swoje miejsce
i przez chwilę Manning znów znalazł się tam, bezskutecznie
sięgając w stronę szczupłej postaci, schodzącej coraz głębiej
w mroczną wodę.
- Przypomina pan sobie?
- Mniej więcej. Mam wrażenie, że to się przydarzyło
komuś innemu.
Flynn pokiwał głową. - Narkoza azotowa. Tak zwane
pijaństwo głębokościowe. Skutki zależą od indywidualnej
odporności. W pana stanie miał pan mało szans, żeby jakoś
z tego wyleźć. Całe szczęście, że był w pobliżu pana
przyjaciel, pan Smith.
- Smith? - powtórzył Manning bezmyślnie.
- Mężczyzna, który pana wyciągnął. Musieliśmy
umieścić go w komorze dekompresyjnej, ale nie na długo.
Pan przebywał w niej aż dziesięć godzin.
Orłow. To było jedyne możliwe wyjaśnienie. Prawdo
podobnie Morrison zdecydował, że lepiej będzie dla Rosja
nina, jeżeli jego prawdziwa tożsamość pozostanie na razie nie
ujawniona.
199
- Kiedy stąd wychodzę?
- Dobry Boże! Człowieku, nie wcześniej niż za dwa
tygodnie. - Flynn roześmiał się. - Niech pan się za szybko
nie wybiera na zewnątrz. Zadzwonię po pana przyjaciela,
pana Morrisona. Jak tylko skończę obchód. Przesiadywał tu
prawie bez przerwy w ciągu tych kilku dni.
Po wyjściu lekarza Manning leżał wpatrując się w sufit
i myśląc o Marii Salas. Z całą rozwagą wybrała sposób
odejścia, ucieczki z życia, ponieważ nie przeprowadziła
swego ponurego zamierzenia. W ciszy pokoju Manningowi
wydawało się, że słyszy jej głos, wysoki, pełen brawury,
powtarzający końcówkę flamenco, gdy znikała w głębinie.
Ale po chwili nic nie czuł. Zawładnęły nim tylko pustka
i chłód, które trudno było zrozumieć.
Raptem otworzyły się drzwi i wszedł Papa Melos. Miał
na sobie piżamę, a na nią zarzucony błękitny szlafrok. Prawe
ramię podtrzymywał mu temblak. Przysiadł na brzegu łóżka
i uśmiechnął się radośnie.
- Nie mogłem wytrzymać, chłopcze. Kiedy doktor
powiedział mi, że wreszcie oprzytomniałeś, poczekałem
tylko, aż pielęgniarka spuści mnie z oczu, i uciekłem. Anna
obiecała, że przekaże wiadomość Sethowi, gdy wróci na łódź.
On też pewnie będzie chciał tu przyjść.
- Anna? - zdumiał się Manning. - Była tu dzisiaj?
Stary wyglądał na zdezorientowanego i trochę zmiesza
nego. - Przychodziła tutaj codziennie, Harry. Właśnie mnie
odwiedziła, kiedy nadszedł doktor i powiedział, że odzy
skałeś przytomność. - Zdawał się szukać odpowiednich
słów. - Słuchaj, synu, to nie mój interes, ale wygląda na to,
że się posprzeczaliście czy coś takiego. Anna ma wiele dumy.
I nie będzie się pchała tam, gdzie jej nie chcą.
Zapadła niezręczna cisza, więc Manning spróbował
zmienić temat. - Jak tam ramię?
- W porządku, Harry, w porządku. - Stary człowiek
200
uśmiechnął się szeroko. - Właściwie wszystko jest w po
rządku. Zamierzają dać mi nową łódź. Najlepszą, jaką
można kupić. Pan Morrison powiedział, że sekretarz stanu
nalegał, by tak było.
Manning uniósł się i serdecznie uścisnął staremu
dłoń. - Cieszę się, Papa. Bardzo się z tego cieszę.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wkroczyła
ogromna pielęgniarka w średnim wieku. Papa Melos popa
trzył na nią z miną winowajcy i wstał.
- Mogłam to przewidzieć - powiedziała.
Papa Melos uśmiechnął się do Manninga. - Przypo
mina mi moją matkę. Gdyby żyła, Panie świeć nad jej duszą,
byłaby mniej więcej w tym samym wieku.
Dał nurka pod jej ramieniem i znalazł się na korytarzu,
a ona podążyła za nim, zamykając za sobą drzwi.
Wróciła jakiś czas później, przynosząc Manningowi
posiłek. Kiedy stawiała mu tacę na kolanach, zauważył
w wazonie przy oknie świeże kwiaty i zapytał, skąd się tu
wzięły.
Pielęgniarka uśmiechnęła się. - Zostawiła je panna
Melos. Każdego dnia przynosi świeże.
Kiedy kobieta zabrała tacę, Manning leżał, wpatrując
się w poranne słońce i myśląc o Annie. Zmysły miał
niezwykle wyostrzone, bardziej wyczulone niż kiedykolwiek.
Czuł zapach kwiatów i napełniało go to bolesną tęsknotą za
dziewczyną.
Drzwi skrzypnęły, cicho uchylone. Manning odwrócił
się niespokojnie i ujrzał w nich Siergieja Orłowa. Przybysz
miał na sobie świetnie skrojony ciemnobrązowy garnitur
z tropikalnego samodziału i okulary przeciwsłoneczne.
- Pan Smith, jak się domyślam? - zapytał Manning.
Rosjanin wyszczerzył zęby w uśmiechu, zdjął okulary
201
i usiadł w nogach łóżka. - Morrison przyjdzie za kilka
minut. Rozmawia z doktorem. Jak się pan czuje?
- Czuję, że nie powinienem się tutaj znajdować -
odparł Manning. - Powiedziano mi, że zszedł pan za mną
w dół. Właściwie, co się stało?
- Wykończyłem tego, z którym się biłem, i popły
nąłem za panem. Nie podobało mi się to, że bardzo pan
krwawił.
- Płynął pan za mną cały czas?
Rosjanin przytaknął. - Bywałem już niżej i nigdy nie
odniosłem żadnych poważniejszych obrażeń. Tym razem
musieliśmy po prostu wynurzyć się trochę za szybko. Stąd te
wszystkie kłopoty.
- A Maria?
- Wybrała własną drogę. Kiedy dotarłem do pana,
ona ciągle płynęła w dół.
Manning zmusił się, żeby przestać o tym myśleć,
i poprosił o papierosa. Rosjanin podał mu jednego i przez
jakiś czas siedzieli paląc w milczeniu.
- Co będzie teraz? - spytał Manning po chwili.
- Co ze mną? - Orłow uśmiechnął się. - Wytworzyła
się bardzo interesująca sytuacja. Oficjalnie jestem martwy.
A to otwiera przede mną całą gamę fascynujących możli
wości.
- Takich jak pozostanie po naszej stronie muru?
Rosjanin uśmiechnął się szerzej. - No cóż, nie mam
przed panem nic do ukrycia. Prawdę mówiąc, lecę dziś
z Morrisonem do Waszyngtonu. Czekaliśmy tylko, żeby się
z panem zobaczyć. Mam wrażenie, że Morrison jest pewien,
iż znajdzie mi coś do roboty.
- Ja też jestem tego pewien - stwierdził poważnie
Manning.
Drzwi otworzyły się po raz kolejny i wszedł Morrison.
Usiadł na skraju łóżka z drugiej strony i uśmiechnął się. -
202
Co pan, do diabła, usiłował zrobić? Wystraszyć nas wszy
stkich? - Uścisnęli sobie ręce.
- Papa Melos był tu przed chwilą i opowiedział mi
o tej sprawie z łodzią - rzekł Manning. - Chciałbym panu
za to podziękować.
- Zasłużył na to.
- Słyszałem też, że ma pan towarzystwo w drodze
powrotnej.
- Chodzi panu o pana Smitha? - Morrison roześmiał
się. - Nareszcie zmądrzał. - Zawahał się na moment
i ciągnął dalej: - Cóż, jestem tutaj po to, żeby złożyć panu
coś w rodzaju oficjalnego podziękowania.
- Niepotrzebnie - odparł Manning. - Wmieszałem
się w to wszystko z własnej woli. Z przyczyn osobistych. I pan
o tym wie.
- Oczywiście, całe przedsięwzięcie pozostaje tajem
nicą. Muszę przyznać, że władze zrobiły w tym kierunku
wszystko, co tylko było możliwe. Mój rząd pragnie wy
razić panu szczere ubolewanie, że ze względu na okoli
czności nie może panu podziękować publicznie za to,
czego pan dokonał. No, ale są inne sposoby. Popro
szono mnie, bym zawiadomił pana, że zamierzamy zre
kompensować panu całkowicie utratę firmy ratunkowej
w Hawanie.
Manning poczuł pustkę w głowie. Morrison skinął na
Orłowa i wstał.
- Wyglądasz na zmęczonego, Harry. Spróbuj zasnąć.
Wpadniemy jeszcze przed samym wyjazdem.
Po wyjściu gości Manning leżał patrząc w okno. A więc
mógł zacząć wszystko od początku. Mógł mieć nie tylko
łódź, ale wystarczająco dużo pieniędzy, żeby znowu roz
kręcić interes ratowniczy. Te myśli poruszyły go. Odrzucił
203
pościel i spuścił nogi na podłogę. Idąc do szafy czuł się tak,
jakby płynął.
Na wieszaku wisiał jego najlepszy, brązowy garni
tur gabardynowy, na półce leżała czysta bielizna, a na sa
mym dole stała para butów. Wszystko to przyniosła
zapewne Anna albo Seth w przewidywaniu dnia, kiedy
opuści szpital.
Bluza od piżamy, którą miał na sobie, była jasno-
błękitna i mogła uchodzić za koszulę. Trochę czasu zajęło mu
założenie garnituru, a to z powodu urażonego ramienia.
Marynarkę Manning zapiął po prostu na środkowy guzik,
pozwalając pustemu rękawowi swobodnie dyndać.
Na korytarzu nie było nikogo. Manning zszedł na dół
schodami, które znajdowały się na samym środku korytarza.
Na parterze kręciło się sporo osób, niektóre w kitlach
lekarskich, ale było też wśród nich wielu pacjentów. Man
ning ruszył przestronnym, wyłożonym terakotą przedsion
kiem. Naprzeciw widział szerokie szklane drzwi.
Portier w uniformie stojący przy wyjściu przyjrzał mu
się ciekawie. - Życzy pan sobie taksówkę?
Manning miał na końcu języka „tak", ale w ostatniej
chwili przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy. Potrząsnął
przecząco głową. - Pierwszy dzień na zewnątrz. Muszę
trochę poćwiczyć.
Nie uszedł jeszcze pięćdziesięciu jardów, kiedy zrozu
miał, że popełnił duży błąd, jednak parł ku przystani,
trzymając się bocznych uliczek i odpoczywając w cieniu tak
często, jak to było możliwe.
Kiedy w końcu wyszedł zza rogu i znalazł się na
nabrzeżu, pot strumieniem spływał mu po twarzy i wsiąkał
w bluzę od piżamy, a w ramieniu odezwał się rwący ból.
Nabrzeże zatłoczone było ruchliwymi ludźmi. Manning
zagłębił się w tłum, osłaniając zranione ramię. Ktoś zawadził
o jego rękę koszykiem i Manning z trudnością stłumił okrzyk
204
bólu. Przepchnął się do kamiennego murku przy końcu
przystani.
Widział już Grace Abounding zakotwiczoną jakieś sto
jardów dalej, tam gdzie nabrzeże wyginało się łukowato. Na
rufie stała Anna, nabierając wody do wiadra zamocowanego
na linie. Wyciągnęła je na pokład i zaczęła go myć.
Ktoś pociągnął go za pusty rękaw. Manning zerknął
w dół prosto w twarz małego czarnego chłopca w amerykań
skiej futbolowej koszulce z numerem dwadzieścia dwa, który
całą wieczność temu pokazał mu, gdzie mieszka Garcia.
- Hej, proszę pana, pamięta mnie pan?
- Nigdy cię nie zapomnę. - Manning wskazał na
Grace Abounding.
- Idź i powiedz tej pani, która myje
pokład, że ją przepraszam, ale dalej już nie dojdę o własnych
siłach.
Chłopak był kompletnie zaskoczony. - Czy to wszy
stko, proszę pana?
- Powiem ci, co dalej - ciągnął Manning. - Jak już
jej powiesz wszystko, poczekaj na mnie na łodzi. Założę się
z tobą o dziesięć szylingów, że będzie warto.
Chłopak skoczył do przodu i zniknął w tłumie. Manning
stracił go z oczu natychmiast, więc przysiadł na murku.
Panował ogromny upał. Manning zamknął oczy walcząc
z ogarniającą go bezwładnością. Kiedy je otworzył, kilka
stóp przed nim stała Anna.
Na jej twarzy walczyły ze sobą niedowierzanie, strach
i gniew. Pochyliła się nad nim, wyciągnęła z jego kieszeni
chusteczkę do nosa i otarła mu pot ze skroni i czoła.
- Ty głupcze! - zagrzmiała. -- Ty cholerny głupcze!
Co ty zamierzasz zrobić? Popełnić samobójstwo?
Potrząsnął głową przecząco. - Próbuję przekonać
jedną upartą Greczynkę, że ją kocham, to wszystko.
Przysunęła się do niego na chwilę, opierając głowę na
zdrowym ramieniu, a on pogładził ją po włosach.
205
- Czy mamy jakąś szansę, Anno? Jak myślisz? Tylko,
proszę, odpowiedz szczerze.
Kiedy spojrzała na niego, na jej ożywionej twarzy znać
było poruszenie.
- Wiem jedno, Harry Manningu. Jeżeli nie spróbu
jemy, będziemy tego żałowali do końca życia.
Oplotła go ramieniem w pasie i ruszyli razem przez tłum
w stronę Grace Abounding.
Spis treści
Rozdział I - „Grace Abounding" 7
Rozdział II - Spanish Cay 16
Rozdział III - Ciemne wody 28
Rozdział IV Człowiek zwany Garcia 37
Rozdział V - Rzucanie uroków 44
Rozdział VI - Człowiek z CIA 56
Rozdział VII - Strzeżcie się Greków 63
Rozdział VIII - „Cretan Lover" 74
Rozdział XI - Na południe od Andros 80
Rozdział X - Isle of Tears 86
Rozdział XI - Człowiek w kazamatach 96
Rozdział XII - Proszę wejść, towarzyszu Orłow . . . . 108
Rozdział XIII - Ze szponów tyrana 120
Rozdział XIV - Exuma Sound 130
Rozdział XV - W „Caravel" 141
Rozdział XVI - Grecki ogień 154
Rozdział XVII - Zielone światło 162
Rozdział XVIII - Celem terroryzmu jest terror 170
Rozdział XIX Podmorski pościg 178
Rozdział XX - W błękitnym półmroku 188
Rozdział XXI - Uspokojenie 198