Dlaczego naprawdę wybuchła I Wojna
Światowa?
Jedni powiedzą: kryzys bałkański i zamach w Sarajewie. Inni będą
przywoływać ciągoty nacjonalistyczne i imperialne Rosji, Austro-
Węgier i Prus. Kolejni będą przekonywać, że za wszystko
odpowiadało nieustające poszukiwanie gospodarczego cudu, który
mógł zapewnić jedynie konflikt zbrojny. A co jeśli najważniejsza
przyczyna wybuchu I Wojny Światowej leży zupełnie gdzie indziej? A
co jeśli Wielka Wojna była tak naprawdę realizacją idei
zaszczepionych w umysłach europejskich władców jeszcze przez
jakobinów? A co jeśli najbardziej bezsensowna i irracjonalna batalia
w dziejach ludzkości to efekt oświeceniowego odrzucenia Stwórcy i
oddania hołdu nowemu „złotemu cielcowi”, jakim był tzw.
humanizm?
Człowiek „panem świata”
Spróbujmy sobie wyobrazić świat szczęśliwy, który od bardzo dawna
żyje w pokoju. Jeżeli dochodzi do konfliktów to są one lokalne,
stosunkowo niewielkie i krótkotrwałe. Ludziom powodzi się coraz
lepiej. Wprowadzane są prawa socjalne, ubezpieczenia społeczne,
płace minimalne etc. Powstają publiczne szkoły, biblioteki, muzea...
Nie ma takiego wyzysku jak 100 lat wcześniej – na początku wieku
XIX.
Postęp techniki jest niezwykły i oszołamiający. W 80 dni można sobie
objechać dookoła cały świat jak zrobił to Fileas Fogg w książce
Juliusza Verne’a. Dzięki kolejom i innym pojazdom silnikowym,
mówiąc kolokwialnie, skracają się odległość między miastami, krajami
i kontynentami.
Przepływ informacji „zmniejszył świat” jeszcze bardziej. Wiadomości
„podróżują” bowiem szybciej niż człowiek i towary. Telegraf, telefon,
gazety wielkonakładowe przynoszą informacje z drugiego końca
świata nie w miesiąc, a w kilka godzin. Ogromny postęp uczyniła też
medycyna. Wreszcie wiadomo skąd się biorą choroby! Odkryto
bakterie, odkryto lekarstwa.
Mało tego! Europa od ponad 50 lat nie zaznała klęski głodu. Ostatnią
taką tragedią była plaga ziemniaczana i głód w Irlandii w połowie
wieku XIX. Wydaje się, że taki świat rzeczywiście powinien być
szczęśliwy, a ludzie przełomu XIX i XX wieku osiągnęli wszystko i mogli
spokojnie trwać w długim i spokojnym „lecie” cywilizacji.
Żyjących wówczas w poczuciu „sytości” i „świętego spokoju” ludzi,
którzy posiadali zdecydowanie więcej dóbr materialnych niż ich
przodkowie, obserwujących ogromny postęp techniczny dosięgnęła
jednak znana z dwóch poprzednich rewolucji choroba. Zdecydowana
większość z nich straciła wiarę w Boga i człowieka. Mówiąc brutalnie:
wyrwano im spod nóg fundamenty, na których pomimo ogromnych
przeciwności przez stulecia stała cywilizacja chrześcijańska.
Architekci rewolucji
Jednym z tych dwóch fundamentów był Dekalog będący przez wieki
wyznacznikiem i podstawą prawa moralnego dla wszystkich ludzi –
zarówno wierzących jak i niewierzących. Niestety – poczucie, że 10
Przykazań Bożych było, jest i będzie dla wszystkich, najpierw poddano
licznym wątpliwościom, a potem po prostu odebrano...
To zasługa wielu ludzi. Być może kiedyś uda opisać się wszystkich, ale
teraz skupmy się na wybranych czterech, przez wielu uważanych dziś
za „wielkich naukowców”.
Pierwszym z nich był Sigmund Freud. Stwierdził on, że Dekalog jest
nieistotny, a zawarte w nim nakazy i zakazy nie mają żadnego
znaczenia, ponieważ nad wszystkim, a zwłaszcza nad człowiekiem,
dominować mają libido i popędy seksualne. Mało tego! Freud
stwierdził, że popędy usprawiedliwiają wszystkie dokonywane przez
ludzi czyny i nie można powiedzieć, że coś, co dotychczas uważaliśmy
za zło jest złem, a to co uważaliśmy za dobro jest dobrem.
„Koncepcja” Freuda okazała się fatalna w skutkach, ponieważ ludzie
stracili niepodważalną dotychczas pewność, że zarówno ich życiem
jak i „życiem cywilizacji” rządzą niewzruszone zasady moralne.
Najgorsze, że przestali wierzyć, że za dobre czyny jest nagroda, a za
złe kara.
Drugim wielkim rewolucjonistą był bez wątpienia Albert Einstein,
który podważył kolejny, oprócz Dekalogu, fundament, czyli „pewność
ziemi i czasu”…
Einstein ogłosił bowiem, że nie jest tak jak przez wieki myślano i
materia nie jest czymś stałym, ponieważ może bardzo swobodnie
zmienić się np. w energię i dlatego fakt, że stąpamy po ziemi tak
naprawdę nic nie znaczy, ponieważ w każdym momencie ziemia może
przestać istnieć.
To samo tyczy się „pewności czasu”. Einstein powiedział: myśleliście,
że czas jest rzeczą pewną i biegnie zawsze tak samo i w jednym
kierunku? Tak nie jest! Czas jest względny i jego upływ jest
uzależniony od wielu czynników.
Powyższy przykład absolutnie nie został przywołany by podważać
naukowe odkrycia Einsteina. Te bowiem zostały potwierdzone
licznymi badaniami i doświadczeniami. Problem polega na tym, że
zostały one wykorzystane przez przeróżnych „inżynierów
społecznych”, którzy są jednocześnie zadeklarowanymi wrogami
Kościoła i chrześcijaństwa. Teorie fizyka bardzo wydatnie posłużyły
się nie tylko nauce, ale również procesowi tworzenia „nowego,
wspaniałego świata” będącego spełnieniem marzeń wszystkich
rewolucjonistów. Świata, w którym Pan Bóg został zamordowany
przez „bożka rozumu”.
Trzecim „architektem”, o którym warto wspomnieć, był XIX-wieczny
myśliciel – Charles Darwin ze swoją koncepcją ewolucji gatunków.
Czwartym zaś – Herbert Spencer, czyli twórca „darwinizmu
społecznego”.
Ewolucjonizm przez lata, jakkolwiek to nie zabrzmi, sam ewoluował i
dzisiaj jest przez wielu traktowany niczym dogmat, mimo że istnieją
setki dowodów na jego wewnętrzne nielogiczności i niespójności.
Równie wielkie spustoszenie w postrzeganiu świata i wszelkiego
stworzenia przyniosła teoria Spencera, który uznał, że jak ktoś jest
silny, to jest po prostu lepszy i dlatego przetrwa. A skoro przetrwa, to
ma prawo rządzić innymi. Oznacza to, że państwo, które jest silne, ma
prawo podbijać słabszych. Dokładnie tak wyrażone przekonanie
odnajdujemy w słynnym „dziele” wielkiego inżyniera społecznego –
Adolfa Hitlera.
I tak oto na początku XX wieku mieliśmy do czynienia z niewątpliwym
postępem społecznym, medycznym, technologicznym, ale także z
pogłębiającymi się wątpliwościami w myśleniu o Bogu, o człowieku i o
społeczeństwie. Ludzie stracili pewność, a prawie wszystko stało się
względne i niepewne, i zostało wydane na pastwę walki silniejszych
ze słabszymi oraz zwierzęcych popędów.
Fatalizm i statystyki
To wszystko w połączeniu z niespotykaną dotąd skalą produkcji
wszelkich dóbr doprowadziło do (nie)oczekiwanego wybuchu Wielkiej
Wojny – wojny, na którą de facto czekała, i której chciała cała Europa.
Jeśli obejrzymy zdjęcia z roku 1914 zobaczymy ogromne wiece
przedstawiające czystą, ludzką radość, jakby wszyscy chcieli
wykrzyczeć: „W końcu mamy wojnę! Dziękujemy!”.
To tak jakby w hymnie „Święty Boże” całkowicie zmieniono treść
inwokacji i nie śpiewano już:
„Od powietrza, głodu, ognia i wojny
Wybaw nas Panie!
Od nagłej i niespodziewanej śmierci
Zachowaj nas Panie!”,
tylko:
„Od powietrza, głodu, ognia i wojny
Nie wybawiaj nas Panie, ale nam je daj!
Od nagłej i niespodziewanej śmierci
Nie zachowuj nas Panie! My tego potrzebujemy i o to Cię prosimy”.
Najlepszym przykładem dominującego wówczas ogromnego
fatalizmu, który oddaje hasło „Co ma być, to będzie”, oddaje
korespondencja pomiędzy cesarzem Niemiec – Wilhelmem a carem
Mikołajem II.
Parafrazując (nieco tylko) i skracając wyglądała ona tak:
– Drogi Kuzynie (bo tak się do siebie zwracali monarchowie, nawet
jeśli byli wrogami), nie ogłaszaj, proszę, mobilizacji powszechnej, bo
jeżeli to zrobisz to ja też będę musiał tak zrobić. Ogłoś, proszę,
mobilizację skierowaną wyłącznie przeciw Austro-Węgrom, to wtedy
my – Niemcy – nie będziemy musieli ogłaszać mobilizacji powszechnej
– pisał cesarz Wilhelm.
– Drogi Kuzynie, dobrze, zrobię tak – odpowiedział Car Mikołaj, po
czym skonsultował się ze swoimi generałami.
Ci zaś powiedzieli mu:
– Wasza Carska Mość, to niemożliwe! Nie mamy planu mobilizacji
częściowej, nie opracowaliśmy go! Jedyny plan jaki mamy to
mobilizacja powszechna.
– Naprawdę nie da się tego zrobić? – zapytał zdumiony monarcha.
– No nie da się, ponieważ rozkłady jazdy pociągów mamy już tak
ustawione, że w grę wchodzi jedynie mobilizacja powszechna i przez
to nie możemy ogłosić mobilizacji tylko przeciwko Austro-Węgrom.
Po tych konsultacjach car Mikołaj napisał list do cesarza Wilhelma, w
którym stwierdził:
– Przykro mi, Drogi Kuzynie, ale muszę ogłosić mobilizację również
przeciwko Tobie.
Wilhelm zapytał: - Ale zdajesz sobie sprawę, że wtedy ja też ogłoszę
mobilizację przeciwko Tobie?.
– No trudno, skoro tak być musi, to tak będzie – napisał w kolejnym
liście Mikołaj.
I tak oto okazało się, że rozkłady jazdy pociągów i papierowe plany
oficerów miały większą moc niż najpotężniejsi ludzie ówczesnego
świata. Rozkładów jazdy pociągów nie mógł zmienić ani cesarz
Wilhelm, ani tym bardziej car Mikołaj.
Takie myślenie dominowało również w czasie wojny, przez co
działania zbrojne zostały totalnie zdehumanizowane. Żaden władca
„wieków ciemnych” nigdy nie postąpiłby tak, jak to mieli w zwyczaju
dowódcy Wielkiej Wojny. Żaden średniowieczny monarcha nie
powiedziałby: „A teraz wyślemy tam naszych żołnierzy. Jak zginą, to
wyślemy następnych. Nawet jeśli i oni polegną, to wrogowi wyczerpią
się zapasy amunicji i jedzenia, a wówczas wyślemy kolejnych
żołnierzy, z których część na pewno też zginie, ale być może uda im
się przesunąć linię frontu o paręset metrów na wschód. Albo na
zachód”.
Dla króla ludzie byli zbyt cenni, ponieważ to byli jego właśni poddani!
Z czym z kolei mieliśmy do czynienia w latach 1914-1918? Milion w tę
czy w tę? A co to jest?! Atakować! Zginie 500 tysięcy naszych
obywateli? Nic nie szkodzi, ponieważ jak dobrze pójdzie naszych
wrogów zginie tyle samo, a może i więcej.
Nie ma słów na opisanie tego okropieństwa. Człowiek przestał być
człowiekiem, a stał się cyferką, czy może raczej częścią rachunku
strat. Niemieccy dowódcy zakładali, że skoro kobiety w ich kraju
rodzą statystycznie troje dzieci, a kobiety we Francji średnio jedno
dziecko, to mogą posłać na śmierć (na śmierć, a nie do walki) niemal
nieograniczoną liczbę żołnierzy, ponieważ nawet jeśli wszyscy zginą,
to przynajmniej zniszczą również Francuzów, którzy nie przetrwają,
ponieważ ich kobiety rodzą mniej dzieci…
Jak długo jeszcze?
Wielka Wojna przyniosła śmierć co najmniej 14 milionów osób. W
imię czego? Na to pytanie do dzisiaj nie sposób znaleźć sensownej i
przekonującej odpowiedzi.
Jeszcze większe spustoszenie przyniosła ideologia, jaka po latach
została stworzona z „badań” i „przemyśleń” Freuda, Einsteina,
Darwina i Spencera. W przeciwieństwie do jakobinów nie byli oni
politykami, tylko naukowcami (przynajmniej jeden spośród nich).
Właśnie dlatego łatwiej niż francuskim „aniołom śmierci” udało im się
przekonać do swoich „racji” tak wielu mieszkańców Europy i świata,
czego efekty stale obserwujemy.
Okazuje się bowiem, że nie ma świństwa, którego nie można
usprawiedliwić. Nie ma zbrodni, której nie można „logicznie
wytłumaczyć”. Nie ma porządku, którego nie można obalić. Stąd też
tzw. myśliciele nowej lewicy co rusz prześcigają się w próbach
wytłumaczenia zbrodni popełnionych przez swoich ideowych
mentorów i protoplastów. Mordowanie dzieci poczętych nazywane
jest „wyborem”, a osoby szczycące się przynależnością do subkultury
LGBTQIA coraz częściej określane są mianem „nowych ludzi” czy też
„nowoczesnych społeczności”.
Czy w związku z tym można powiedzieć, że I Wojna Światowa
zakończyła się 11 listopada 1918 roku? Wprawdzie podpisano
wówczas rozejm wojskowy, ale nie zmienił on zakorzenionej w
ludzkiej umysłach mentalności.
W 105. Rocznicę wybuchu Wielkiej Wojny trzeba powiedzieć wprost –
wojna nadal trwa. Ludzie nadal są postrzegani jako cyferki w
rachunku strat. Różnica polega na tym, że obecnie wojna została
zastąpiona zapisami Agendy 2030 oraz pięknymi sloganami
zebranymi pod hasłem „praw człowieka”, a karabiny maszynowe,
czołgi i bomby „humanitarnymi” rozwiązaniami.
Tomasz D. Kolanek