Żelazny Roger Światy Czarnoksiężnika I Odmieniec

background image

ROGER ZELAZNY

Światy Czarnoksiężnika I”

Odmieniec”

przełożył Paweł Lipszyc
“Alfa” — Warszawa 1992

I


Kiedy lord Rondoval ujrzał Starego Mora kuśtykającego w stronę głównej grupy oblegających, zrozumiał, że jego panowanie dobiegło kresu.
Dzień krył się szybko za burzowymi chmurami, siąpiła zimna mżawka, a pioruny uderzały bliżej za każdym grzmotem i z każdym oślepiającym rozbłyskiem światła.
Mimo to Det Morson, stojący na głównym balkonie wieży Rondovalu, nie zamierzał się jeszcze poddawać. Otarł twarz czarną chustą, przesunął dłonią po włosach, te-
raz białych i lśniących jak szron, za wyjątkiem szerokiego, czarnego pasma, które biegło od czoła do karku.
Odwinął z szarfy berło kunsztownej roboty, po czym uniósł je w dłoniach nieco ponad poziom oczu, na odległość ramion od siebie. Wziął głęboki wdech i przemówił
miękkim głosem. Znamię w kształcie smoka na wewnętrznej stronie jego przegubu zaczęło pulsować.
W dole drogę atakującym przecięła smuga światła. Płomienie uniosły się z niej i zafalowały. Ludzie poupadali na plecy, ale strzelcy-centaury wytrzymali atak i wypuści-
li w kierunku płomieni strzały. Det roześmiał się, widząc jak wiatr zdmuchuje strzały na bok. Zanucił berłu swoją pieśń wojenną, a na ziemi, w powietrzu i pod ziemią
gryfony, bazyliszki, demony i smoki powstały do ostatniego ataku.
Stary Mor uniósł laskę i płomienie natychmiast opadły. Det potrząsnął głową na takie marnotrawienie talentu.
Det podniósł głos, a ziemia zadrżała. Bazyliszki wyszły z legowisk i podpełzły, by wbić wzrok we wrogów. Harpie rzuciły się na napastników z góry: wrzeszczały, defe-
kowały i darły ich pazurami. Wilkołaki ruszyły do ataku. Smoki siedzące na wysokich zboczach usłyszały głos Deta i rozpostarły skrzydła...
A jednak, kiedy płomienie opadły, a harpie zginęły przebite strzałami centaurów, kiedy bazyliszki oblane czystym światłem laski Mora potoczyły się na bok i pozdy-
chały z mocno zaciśniętymi oczyma, kiedy smoki — najinteligentniejsze ze wszystkich — powoli nadlatywały ze zboczy, by uniknąć bezpośredniego spotkania z hordą
stale postępującą naprzód, Det zrozumiał, że szala się już przechyliła. Historia, by tak rzec, zaskoczyła go od skrzydła. W żaden sposób nie mógł użyć swoich mocy
przeciwko Staremu Morowi, a realne wyjścia z Rondovalu były już zablokowane przez oblegających.
Potrząsnął głową i opuścił berło. Nie będzie żadnych układów, żadnej możliwości honorowego złożenia broni. Pragnęli jego krwi, a Det poczuł się nagle tak, jakby miał
silną anemię.
Z ostatnim przekleństwem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na atakujących, cofnął się z balkonu. Miał jeszcze trochę czasu, by uporządkować kilka spraw i przygotować
się na ostatnią chwilę. Odpędził myśl, aby oszukać swoich wrogów samobójstwem. Zbyt bezpłodne jak na jego gust. Lepiej zabrać kilku ze sobą.
Otrząsnął deszcz z płaszcza i pośpieszył w dół korytarza. Spotka się z nimi na parterze.
Piorun zagrzmiał prawie dokładnie przed nim. W każdym oknie, które mijał, widać było jasne płomienie.

Lidia, lady Rondoval — z ciemnymi, rozpuszczonymi włosami na plecach — wyszła zza zakrętu korytarza i ujrzała, jak do niszy przy drzwiach wślizgnął się cień. Wypo-
wiedziawszy ogólne zaklęcie wypędzające, stosowane do większości nieludzkich istot mogących kręcić się po tych komnatach, ruszyła dalej. Mijając wnękę drzwiową,
odruchowo spojrzała tam i natychmiast pojęła, dlaczego jej zaklęcie było jakby mniej skuteczne. Stanęła twarzą w twarz z Mysią Rękawicą —złodziejem — małym,
ciemnym człowieczkiem odzianym w czarne sukno i skórę. Do tej pory Lidia sądziła, że znajduje się on bezpiecznie uwięziony w celi pod zamkiem. Szybko odzyskał
równowagę i ukłonił się z uśmiechem.
— Jakże uroczo jest spotkać moją panią.
— Jak się wydostałeś? — spytała.
— Z pewnymi trudnościami — odparł. — W tych stronach robią sprytne zamki.
Westchnęła i mocniej przycisnęła do siebie małe zawiniątko.
— Wygląda na to — powiedziała — że udało ci się wydostać na własną zgubę. Nasi wrogowie właśnie szturmują główną bramę. Może nawet już ją sforsowali.
— A więc stąd ten cały hałas — powiedział. — Czy wobec tego mogłabyś mnie skierować do najbliższego tajnego przejścia?
— Obawiam się, że wszystkie zostały zablokowane.
— Szkoda. Czy byłoby to nieuprzejme z mojej strony zapytać, dokąd tak śpieszysz z... Au! Aa!
Złapał się za poparzone czubki palców. Był to wynik tajemnego gestu uczynionego przez lady Rondoval, kiedy Mysia Rękawica sięgnął w kierunku zawiniątka.
— Idę do wieży — oświadczyła. — Mam nadzieję, że uda mi się wezwać — jednego ze smoków, żeby mnie stąd zabrał, jeżeli w ogóle jeszcze jakieś zostały. Jednak one
nie lubią obcych, więc boję się, że nic tam po tobie. Przykro, przykro mi.
Uśmiechnął się i skinął głową.
— Idź powiedział. — Spiesz się! Poradzę sobie, zawsze sobie radziłem.
Skinęła głową, Mysia Rękawica skłonił się i lady pośpieszyła dalej. Ssąc palce, złodziej odwrócił się w tę samą stronę, z której przed chwilą przyszedł. W głowie miał już
gotowy plan. On także musiał się śpieszyć.
Kiedy Lidia zbliżała się do końca korytarza, zamek zaczął się trząść. Wstąpiła na schody, a okno ponad nią rozprysło i do środka wpadł deszcz. Dotarła do pierwszego
piętra i skierowała się ku krętym schodom na wieżę, kiedy potężny grzmot sprawił, że nie usłyszała złowieszczych trzasków w ścianach. Jednak nawet gdyby je usły-
szała, nie byłyby w stanie jej powstrzymać.
W połowie wspinaczki po schodach poczuła, że wieża się kołysze. Lidia zawahała się, gdyż w ścianach pojawiły się pęknięcia. Dookoła sypał się pył i wapno. Schody
zaczęły się przekrzywiać...
Zerwała z ramion płaszcz, otuliła zawiniątko, odwróciła się i popędziła z powrotem.
Kąt nachylenia schodów się zmniejszył i lady Rondoval słyszała teraz wokół siebie grzmiące, zgrzytające odgłosy. Fragment sufitu zawalił się przed nią i do środka za-
częła wlewać się woda. W otworze ujrzała, jak wjazd do zamku unosi się powoli w górę. Bez wahania uniosła zawiniątko i wyrzuciła je na zewnątrz. Świat zapadł się
pod nią.

Kiedy oddziały Jareda Klaithe'a wpadły z tupotem do głównego holu Rondovalu, depcząc po ciałach jego ciemnych obrońców, z mrocznego przejścia wyłonił się lord
Det z napiętym łukiem w dłoni. Wypuścił strzałę, która przeszyła zbroję Jareda, jego mostek i serce, zwalając go z nóg. Det odrzucił na bok łuk i wydobył z szarfy berło.
Zatoczył nim nad głową małe koło, a napastnicy poczuli, jak niewidzialna siła odpycha ich w tył.
Jedna z postaci wystąpiła naprzód. Był to oczywiście Mor. Świetlista laska obracała się w jego dłoniach jak jasne koło.
— Źle lokujesz swoją lojalność stary — zauważył Det. — To nie twoja walka.
— Stała się moją — odparł Mor. — Przechyliłeś szalę.
— Ba! Szalę przechylono tysiące lat temu — powiedział Det — we właściwą stronę.
Mor potrząsnął głową. Laska obracała się przed nim coraz szybciej i szybciej; nie widać już było, żeby ją trzymał.
— Boję się reakcji, które mogłeś spowodować — powiedział. — Nie mówiąc o ewentualnych konsekwencjach twojej aktywności, gdyby pozwolono ci działać dalej.
— W takim razie to sprawa między nami dwoma — odparł Det, opuszczając berło i kierując je w stronę Mora.
— Zawsze tak było, czyż nie? — spytał Mor.
Lord Rondoval zawahał się przez ułamek sekundy.
— Wydaje mi się, że masz rację — odparł wreszcie. — Ale w takim razie to ty będziesz odpowiedzialny!
Berło rozbłysło i wystrzeliła z niego smuga czerwonego światła. Kiedy uderzyła w kolistą tarczę, w którą przemieniła się wirująca laska, Stary Mor pochylił się do
przodu. Tarcza błyskawicznie odbiła światło i skierowała je w sufit.
Z łoskotem zagłuszającym grzmot pioruna kawały muru oderwały się od sufitu i zleciały na lorda Rondoval, grzebiąc go pod sobą.
Mor wyprostował się, a koło zwolniło i ponownie stało się laską. Stary czarodziej oparł się na niej ciężko.
Wraz z ucichnięciem echa w holu zewnętrzne odgłosy bitwy także ustały. Również burza przesuwała się dalej, błyskawice słabły wraz z odgłosem piorunów.
Ardel, jeden z poruczników Jareda, wystąpił do przodu i stał wpatrzony w stertę gruzu.

background image

— Skończone — powiedział. — Zwyciężyliśmy...
— Na to wygląda — odparł Mor.
— Ciągle jeszcze jest tutaj trochę jego ludzi, z którymi trzeba się rozprawić.
Mor przytaknął.
— A smoki? I jego pozostali nadprzyrodzeni słudzy?
— Są w tej chwili w rozsypce — odparł miękko Mor. — Poradzę sobie z nimi.
— Dobrze. My... Co to za hałas?
Nasłuchiwali przez chwilę.
— To może być pułapka — powiedział jeden z sierżantów, o imieniu Marakas.
— Zbadajcie to. Wyślijcie kogoś i natychmiast złóżcie raport.

Mysia Rękawica kucnął za arrasem, tuż przy schodach wiodących do ciemnych obszarów w dole. Jego plan zakładał powrót do celi i bezpieczne ukrycie się tam. Sądził,
że więzień Deta będzie jedyną osobą mogącą liczyć na łaskawość napastników. Był już w połowie drogi do miejsca uwięzienia, kiedy brama padła, napastnicy wlali się
do środka i odbył się pojedynek na czary. Złodziej był świadkiem wszystkich tych wydarzeń, obserwując je zza rozdartego gobelinu.
Teraz, kiedy wszyscy zwrócili uwagę na coś innego, był idealny moment, by wymknąć się i prześlizgnąć w dół. Tylko że... Także jego ciekawość została pobudzona.
Czekał.
Wysłany żołnierz wrócił wkrótce z hałaśliwym zawiniątkiem. Sierżant Marakas miał napięty wyraz twarzy i sztywno trzymał niemowlę.
— Najwyraźniej Det zamierzał złożyć je w ofierze w jakimś nikczemnym obrzędzie, by w ten sposób zapewnić sobie zwycięstwo — wysunął przypuszczenie.
Ardel nachylił się i obejrzał niemowlę. Uniósł maleńką rączkę i obrócił ją dłonią do góry.
— Nie. Na wewnętrznej stronie prawego przegubu ma znamię smoka, świadczące o mocy. To potomek Deta.
— Och!
Ardel spojrzał na Mora, ale starzec wpatrywał się w dziecko, głuchy na wszystko, co działo się dookoła.
— Co mam z nim zrobić, panie? — spytał Marakas.
Ardel przygryzł wargę.
— To znamię — powiedział — oznacza, że dziecko zostanie czarnoksiężnikiem. Jest to także nieomylny sposób informacji. Niezależnie od tego, co dziecko usłyszy do-
rastając, prędzej czy później dowie się prawdy. Gdyby miało się tak stać, czy chciałbyś spotkać czarnoksiężnika, który wiedziałby, że przyczyniłeś się do śmierci jego
ojca i zrujnowałeś zamek?
— Rozumiem, do czego zmierzasz — powiedział Marakas.
— Dlatego najlepiej będzie, jeśli pozbędziesz się tego dziecka.
Sierżant odwrócił wzrok.
— A gdybyśmy wywieźli je do jakiejś odległej krainy, gdzie nikt nigdy nie słyszał o Domu Rondoval?
— ... I dokąd pewnego dnia mógłby dotrzeć wędrowiec znający całą historię? Nie. Taka niepewność byłaby pod wieloma względami gorsza niż pewność przeznacze-
nia. Nie widzę ratunku dla małego. Bądź prędki i miłosierny.
— Panie, czy nie moglibyśmy odciąć mu ręki? To lepsze niż śmierć.
Ardel westchnął.
— Z ręką czy bez ręki, i tak miałby moc. Poza tym, za dużo tu dzisiaj świadków. Opowieść rozeszłaby się i powiększyłaby żałobę. Nie! Jeśli nie masz odwagi zrobić tego
sam, musimy wybrać kogoś, kto...
— Poczekajcie!
Stary Mor przemówił. Otrząsnął się jak ten, kto właśnie się zbudził, i zrobił krok w przód.
— Jest sposób, żeby pozwolić dziecku żyć, a jednocześnie nie dopuścić, by wasze obawy się sprawdziły.
Dotknął maleńkiej rączki.
— Co proponujesz? — spytał Ardel.
— Tysiąc lat temu — zaczął Mor — oprócz wielkiej magii posiadaliśmy także wielkie miasta i potężne maszyny.
— Słyszałem te baśnie — przerwał mu Ardel. — Co nam to daje?
— To więcej niż tylko baśnie. Kataklizm naprawdę miał miejsce. Zachowaliśmy magię, a większość innych rzeczy wyrzuciliśmy. Teraz brzmi to jak legenda, ale do dzi-
siaj jesteśmy uprzedzeni do nienaturalnych wytworów techniki.
— Oczywiście. Te...
— Pozwól mi skończyć! Kiedy podejmuje się tego rodzaju ważną decyzję, symetria wszechświata wymaga, aby podjęto ją na obydwu biegunach. Istnieje inny świat,
bardzo podobny do naszego; wyrzucono stamtąd magię, zaś zachowano pozostałe rzeczy. Tam my i nasze metody są tematem legend.
— Gdzie znajduje się ów świat?
Mor uśmiechnął się.
— Po przeciwnej stronie muzyki naszej krainy, o jeden takt stąd. Leży tuż za zakrętem, w który nikt nie skręca. Jest kolejnym rozwidleniem lśniącej drogi.
— Zagadki czarodziejów! Co nam to daje? Czy można tam się udać?
— Ja mogę.
— O, w takim razie...
— Tak. Gdyby to dziecko wyrosło w tamtym świecie, zachowałoby życie, ale jego moc znaczyłaby niewiele. Odrzucono by ją, zracjonalizowano, wyjaśniono. Dziecko
zdobyłoby w życiu zupełnie inne miejsce niż to, które zajęłoby tutaj. Nigdy by nie zrozumiało ani nie podejrzewało nic z tego, co się tu wydarzyło.
— Dobrze. Zrób to więc, jeśli rzeczywiście miłosierdzie można kupić tak tanio.
— J e s t cena.
— Co masz na myśli?
— Prawo symetrii, o którym mówiłem musi zostać zachowane, jeżeli wymiana ma mieć charakter stały. Kamień za kamień, drzewo za drzewo...
— Dziecko? Czy chcesz powiedzieć, że jeśli zabierzesz to tam, musisz przynieść tutaj jedno z ich dzieci?
— Tak.
— Co byśmy z nim tu robili?
Sierżant Marakas odchrząknął,
— Moja Mela i ja właśnie straciliśmy synka — powiedział. — Może...
Ardel uśmiechnął się i skinął głową.
— W takim razie cena jest niska. Niech tak się stanie.
Skinieniem głowy i dużego palca u nogi Ardel wskazał na leżące berło Deta.
— Co z tą magiczną różdżką? Czy nie jest niebezpieczna?
Mor przytaknął, powoli schylił się i podniósł berło. Zaczął nim obracać, pocierając je jednocześnie.
— Tak — powiedział wreszcie, kiedy udało mu się rozdzielić berło na trzy części. — Nie można go zniszczyć, ale gdybym umieścił każdą z części na wierzchołku wiel-
kiego Trójkąta Magicznego, możliwe, że nigdy nie będzie można zrobić z niego użytku. W każdym razie będzie to bardzo trudne.
— Zrobisz to?
— Tak.
W tym momencie Mysia Rękawica wysunął się zza arrasu i zbiegł w dół schodami. Stanął, wstrzymał oddech i nastawił uszu w oczekiwaniu na okrzyk. Nie było nic sły-
chać, popędził więc dalej.
Kiedy dotarł do ciemnego końca wielkich schodów, skręcił w prawo, uczynił kilka kroków i stanął. Rozciągały się przed nim nie korytarze, ale raczej naturalne tunele.
Czy przedtem wyszedł z tego, który znajdował się po jego prawej ręce? Czy może z tego drugiego? Nie przypominał sobie, żeby były tam dwa obok siebie...
W górze rozległ się hałas. Złodziej wybrał tunel najbardziej na prawo i ruszył do przodu. Tunel był równie mroczny jak ten, którym szedł wcześniej, ale po dwudziestu

background image

krokach skręcał ostro w prawo. Nie pamiętał niczego podobnego. Mimo to, jeżeli ktoś faktycznie nadchodził, Mysia Rękawica nie mógł sobie pozwolić na powrót. Po-
za tym widział przed sobą małe światełko...
W pomieszczeniu migotał i dymił metalowy kosz z węglem drzewnym. Nie opodal leżała na ziemi wiązka gałązek. Złodziej wrzucił je do kosza, podmuchał; buchnęły
płomienie. Wkrótce potem w jego dłoni płonęła pochodnia. Podniósł jeszcze kilka patyków i ruszył dalej tunelem.
Dotarł do skrzyżowania. Droga na lewo wyglądała na trochę większą, bardziej obiecującą. Ruszył nią; wkrótce rozwidliła się znowu. Tym razem wybrał drogę w prawo.
Stopniowo zaczął sobie uświadamiać, że schodzi w dół. Poczuł jakby lekką wilgoć. Minął trzy dalsze rozwidlenia oraz komnatę z wieloma załomami. Zaczął znakować
drogę węglem drzewnym z pochodni.
Spadek zaostrzył się, tunel skręcił i stał się szerszy. Coraz bardziej przypominał korytarz.
Kiedy Mysia Rękawica stanął, żeby zapalić drugą pochodnię, uświadomił sobie, że szedł już znacznie dłużej niż poprzednio. Bał się jednak wracać tą samą drogą. Dal-
sze sto kroków nie mogło zaszkodzić, postanowił...
Kiedy przeszedł ten odcinek, stanął u wylotu dużej, ciepłej groty, wdychając łagodną woń, której nie mógł zidentyfikować. Uniósł wysoko pochodnię, ale drugi koniec
groty pozostawał ukryty w cieniu. Jeszcze sto kroków, powiedział sobie...
Później, kiedy postanowił nie ryzykować dłużej i zawrócić, usłyszał zbliżający się potężny wrzask. Zrozumiał, że mógł albo liczyć na łaskę nadchodzących i wyjaśnić im
swoje położenie, albo ukryć się, gasząc światło. Ponieważ jego dotychczasowe doświadczenia z ludźmi były takie, jakie były, rozejrzał się w poszukiwaniu nie rzucają-
cej się w oczy niszy.

Tej nocy polowano na sługów Domu Rondoval i zabijano ich. Za pomocą swej laski i woli Mor zwabił smoki oraz stwory, które zbyt trudno było zabić i wpędził je do
wielkich grot pod zamkiem. Później okrył wszystko wiekuistym snem i sprawił, że groty zostały zapieczętowane.
Wiedział, że jego kolejne zadanie będzie przynajmniej równie trudne.

II


Szedł lśniącą drogą. Po jej powierzchni migotały bez przerwy miniaturowe błyskawice, ale to go nie przerażało. Po obu stronach drogi błyskały stale zmienne rzeczy-
wistości. Przed nim rozpościerała się ciemna cisza pełna gwiazd. W prawej dłoni trzymał kij, a szczątkiem lewej ręki niósł dziecko.
Co pewien czas mijał rozwidlenie dróg, boczną odnogę, skrzyżowanie. Wiele z nich zbywał zaledwie pobieżnym spojrzeniem. W końcu jednak dotarł do rozwidlenia
gościńca i wstąpił na ścieżkę prowadzącą w lewo. Migotanie natychmiast stało się rzadsze.
Szedł, ze zdwojoną uwagą i dokładnie oglądając pojawiające się obrazy. W końcu skoncentrował się na widokach po prawej stronie ścieżki. Po chwili stanął i ogarnął
wzrokiem panoramę.
Wysunął przed siebie kij, a ruch obrazów zwolnił jeszcze bardziej. Przyglądał im się przez okres kilku uderzeń serca, a następnie skierował koniec kija w przód.
Scena przed nim znieruchomiała, urosła, nabrała głębi i koloru... Wieczór... Jesień... Mała uliczka, małe miasteczko... Kompleks zabudowań uniwersyteckich.
Zrobił krok w przód.
Michael Chain — rudowłosy, o czerwonej cerze, z dziesięcioma kilogramami nadwagi — poluzował krawat i opadł swym studziewięćdziesięciocentymetrowym ciałem
na stołek przy stole kreślarskim. Lewą dłonią przyciskał klawisze komputera, na którego ekranie pojawiła się postać. Przyglądał się jej przez około pół minuty, obrócił,
naniósł poprawki, ponownie obrócił. Wziął ołówek, blok i naszkicował na kartce postać z ekranu. Odsunął się, przyjrzał swojemu rysunkowi, przygryzł wargę, wytarł
gumką kilka kresek.
— Mike! — zawołała ciemnowłosa kobieta w poważnej sukni wieczorowej, otwierając drzwi jego gabinetu. — Czy nie możesz oderwać się od pracy nawet na minutę?
— Opiekunka do dziecka jeszcze nie przyszła — odparł, nie przestając wycierać — a ja jestem gotów do wyjścia. To lepsze niż siedzenie i kręcenie młynka palcami.
— No więc ona już przyszła, a ty musisz jeszcze zawiązać krawat; już jesteśmy spóźnieni.
Westchnął, odłożył ołówek i wyłączył komputer.
— No dobra — powiedział, wstał i pogmerał palcem przy szyi. — Za minutę będę gotowy. Punktualność nie jest wielką cnotą na przyjęciu wydziałowym.
— Owszem jest, jeżeli chodzi o twojego szefa.
— Glorio — odparł, kręcąc głową — jedyna rzecz, którą musisz wiedzieć o Jimie, to fakt, że w normalnym świecie nie przetrwałby nawet tygodnia. Wyjmij go ze śro-
dowiska uniwersyteckiego, umieść w prawdziwym biurze projektów przemysłowych, a...
— Nie zaczynajmy tego znowu przerwała wycofując się. — Wiem, że nie jesteś tu szczęśliwy, ale w tej chwili nie mamy nic innego. Musisz to docenić. — Mój ojciec
miał własną firmę konsultingową — wyrecytował. —Mogła być moja...
— Ale twój ojciec ją przepił. Daj już spokój. Chodźmy.
— To było pod koniec. Miał kilka ciężkich przejść, ale był dobry. Tak samo jak dziadek — kontynuował Michael. — Założył tę firmę i...
— Wiem już, że wywodzisz się z dynastii geniuszów — odparła Gloria — i że...
Otrząsnął się i spojrzał na żonę.
— Jak on się czuje? — spytał miękko.
— Śpi — odpowiedziała. — Wszystko dobrze.
Uśmiechnął się.
— No dobrze, bierzmy płaszcze. Będę grzeczny.
Odwróciła się i wyszedł za nią; nad jego ramieniem lśniło blade oko CRT.
Mor znajdował się w drzwiach budynku po przeciwnej stronie niż dom, który obserwował. Wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu stał na schodach z rękami w kie-
szeniach, patrząc na ulicę. Niższa postać, kobieca była ciągle jeszcze zwrócona twarzą w stronę częściowo uchylonych drzwi. Rozmawiała z kimś, kto znajdował się w
środku.
Wreszcie kobieta zamknęła drzwi, odwróciła się i dołączyła do mężczyzny. Mor patrzył za nimi; poszli ulicą, skręcili za rogiem. Czekał przez chwilę, żeby upewnić się,
że nie wrócą po jakiś zapomniany drobiazg.
Odszedł od drzwi i przeszedł na drugą stronę ulicy. Kiedy stanął przed właściwymi drzwiami, zastukał w nie kijem.
Po chwili drzwi uchyliły się; zobaczył że były od środka zamknięte na łańcuch. Przez szparę przyglądała mu się młoda dziewczyna, z lekkim wyrazem podejrzliwości na
twarzy.
— Przyszedłem coś wziąć — oświadczył. Sieć rzuconego wcześniej zaklęcia sprawiła, że jego język, chociaż zupełnie inny, był dla dziewczyny całkowicie zrozumiały. —
I coś zostawić.
— Ich nie ma — odparła. — Jestem opiekunką do dziecka...
— W porządku — powiedział, powoli opuszczając koniec kija do poziomu jej oczu.
W ciemnym drewnie zaczęło się słabe pulsowanie, nadające lasce opalizującą barwę i strukturę. Dziewczyna odwróciła wzrok. Pulsowanie przykuło jej uwagę na okres
kilku uderzeń, po czym Mor ściągnął jej wzrok na swą twarz. Oczy ich spotkały się, zatrzymał spojrzenie dziewczyny. Ton głosu Mora obniżył się lekko.
— Teraz otwórz drzwi — rozkazał.
Wewnątrz przesunął się cień ruchu, rozległ się chrzęst i łańcuch opadł.
— Cofnij się — polecił Mor.
Twarz cofnęła się. Pchnął drzwi i wszedł.
— Idź do drugiego pokoju i usiądź — powiedział, zamykając za sobą drzwi. — Kiedy stąd wyjdę, zamkniesz za mną drzwi na łańcuch i zapomnisz, że tu byłem. Powiem
ci, kiedy masz to zrobić.
Dziewczyna szła już do salonu.
Poruszał się po mieszkaniu powoli, otwierał kolejno drzwi. Wreszcie zatrzymał się na progu małego, zaciemnionego pokoju. Wszedł i przyjrzał się małej postaci skulo-
nej w kołysce, a następnie przysunął kij na odległość kilku centymetrów od głowy dziecka.
— Śpij — powiedział. Drewno pod jego dłonią znowu zaczęło błyskać. — Śpij.
Następnie bardzo ostrożnie złożył na podłodze swój ciężar, oparł kij o kołyskę, odkrył i podniósł zaczarowane przez siebie dziecko. Położył je obok drugiego i przyjrzał
się obojgu. W świetle sączącym się przez uchylone drzwi ujrzał, że to dziecko miało jaśniejszą cerę od przyniesionego, a jego włosy były jakby rzadsze i bledsze. Mimo

background image

to...
Zamienił ubrania dzieci, owinął chłopczyka z kołyski w koc, w którym przyniósł dziecko. Położył ostatniego lorda Rondoval w kołysce, przyjrzał mu się i dotknął palcem
smoczego znamienia...
Odwrócił się gwałtownie, wziął kij i podniósł z podłogi małego Daniela Chaina.
Przechodząc holem, zawołał w stronę salonu:
— Odchodzę! Zamknij za mną drzwi i zapomnij!
Kiedy był na zewnątrz, usłyszał szczęk opadającego łańcucha. Odszedł. Przez postrzępione dziury w chmurach świeciły gwiazdy, a zimny wschodni wiatr wiał mu w
plecy. Zza rogu wyjechał pojazd, omiótł go światłami, ale przejechał nie zwalniając.
W chodniku zaczęły migotać małe światełka, a budynki po obu stronach ulicy straciły coś ze swej realności; stały się dwuwymiarowe, zaczęły migać.
Iskrzenie drogi, którą szedł, wzmogło się i wkrótce przestał być to chodnik. Pojawił się wielki, jasny trakt, rozciągający się przed nim i poza nim, bez końca. W obie
strony odchodziły od niego liczne boczne odnogi. Widok po obu stronach stał się mozaiką małych ujęć niezliczonych czasów i miejsc; rozbłyskujących, świetlistych i
kurczących się, zamieniających się w końcu w połyskującą łuskę jakiejś egzotycznej ryby. Nad jego głową pozostawał pas ciemnego nieba — bezchmurnego, oświetla-
jącego gwiazdami niebiański obraz drogi w dole. Co pewien czas Mor dostrzegał na poboczach inne postaci — nie wszystkie były ludźmi — wykonujące zadania rów-
nie niepojęte jak jego własne.
Wstąpił na drogę wiodącą do domu, a jego kij rozjarzył się jasno. Z pięt i palców u stóp kapała czarodziejowi rosa błyskawic.

III


W krainach mitycznych dla siebie nawzajem mijały dni.
Kiedy chłopiec miał sześć lat, zauważono, że nie tylko próbował naprawić wszystko, co było zepsute, ale także całkiem często mu się to udawało. Mela pokazała mę-
żowi szczypce kuchenne, które naprawił.
— Równie dobrze, jak Vince robi to w swojej kuźni — powiedziała. — Ten chłopiec będzie druciarzem.
Marakas przyjrzał się narzędziu.
— Czy widziałaś, jak to robił? — spytał.
— Nie. Słyszałam, jak wali młotkiem, ale nie zwróciłam na to zbyt wiele uwagi. Wiesz, jak on się bawi kawałkami metalu i tego rodzaju rzeczami.
Marakas przytaknął i odłożył szczypce.
— Gdzie on teraz jest?
— Myślę, że przy rowie nawadniającym. Tapla się tam.
— Pójdę i powiem mu, jak bardzo się cieszę, że to naprawił —powiedział, przeszedł przez pokój i nacisnął klamkę.
Wyszedł, skręcił za rogiem i poszedł ścieżką w dół, obok wielkiego drzewa, w stronę pól. W trawach bzyczały owady. Gdzieś w górze świergotał ptak. Chłodny powiew
rozwiewał Marakasowi włosy. Idąc myślał z pewną dumą o dziecku, które wzięli. Chłopiec był zdrowy, silny i bardzo sprytny...
— Mark? — zawołał, kiedy dotarł do rowu.
— Tutaj, tato — nadleciała cicha odpowiedź zza zakrętu po prawej stronie.
Poszedł w tamtym kierunku.
— Gdzie? — spytał po chwili.
— Tu, na dole.
Podszedł do krawędzi, spojrzał w dół i ujrzał Marka oraz to, czym się bawił. Tuż ponad powierzchnią wody chłopiec umieścił prosty kijek, opierając jego końce na
stertach kamieni, które wzniósł po obu stronach. Do kijka przymocował szereg kwadratowych — skrzydeł? — które popychała płynąca woda obracając je w kółko i w
kółko. Na ten widok nie wiadomo czemu Marakasa przeszedł dziwny dreszcz który jednak po chwili zniknął. Śledził obracające się łopatki i czuł dumę z wynalazku sy-
na.
— Co tu masz, Mark? — spytał, siadając na brzegu.
— To tylko takie koło — odparł chłopiec, podnosząc z uśmiechem wzrok. — Woda je obraca.
— Co ono robi?
— Nic. Tylko się obraca.
— Jest naprawdę ładne.
— Tak. Prawda?
— Ładnie naprawiłeś te szczypce — powiedział Marakas, wyrywając źdźbło i zaczynając je żuć. — Twojej matce to się podobało.
— To było proste.
— Lubisz budować i naprawiać różne rzeczy, prawda?
— Tak.
— Myślisz, że chciałbyś kiedyś w ten sposób zarabiać na życie?
— Tak myślę.
— Stary Vince będzie niedługo szukał czeladnika do kuźni. Jeżeli myślisz, że chciałbyś nauczyć się kowalstwa — pracy z metalami — mógłbym z nim pomówić.
— Zrób to.
— Wykonywałbyś oczywiście prawdziwe, praktyczne przedmioty — Marakas wskazał na obracane przez wodę koło — a nie zabawki — dokończył. — To nie jest za-
bawka — powiedział Mark, odwracając się w stronę swego dzieła.
— Dopiero powiedziałeś, że nic nie robi.
— Ale myślę, że mogłoby. Muszę tylko odkryć co i w jaki sposób. Marakas roześmiał się, wstał, przeciągnął się. Wrzucił swoje źdźbło do wody i patrzył, jak koło nim
obraca.
— Kiedy odkryjesz, nie zapomnij mi powiedzieć.
Odwrócił się i zaczął iść z powrotem.
— Powiem ci — powiedział miękko Mark, ciągle patrząc na obracające się koło.

Kiedy chłopiec miał sześć lat, wszedł do gabinetu ojca jeszcze raz zobaczyć tę jego śmieszną maszynę. Może tym razem...
— Dan! Wyjdź stąd natychmiast! — wrzasnął Michael Chain, nawet nie odwracając się od stołu kreślarskiego.
Mała, patykowana sylwetka na ekranie opadła na linię falującą w górę i w dół. Michael manipulował przy konsolecie, usiłując nanieść poprawki.
— Glorio! Chodź tu i weź go! To się dzieje znowu!
— Tato — zaczął Dan — nie chciałem...
Mężczyzna odwrócił się i spojrzał na chłopca.
— Powiedziałem ci, żebyś się trzymał z daleka, kiedy pracuję.
— Wiem, ale myślałem, że może tym razem...
— Myślałeś! Myślałeś! Czas już, żebyś zaczął robić to, co ci się mówi!
— Przepr...
Michael Chain zaczął się podnosić z krzesła i chłopiec wycofał się z pokoju. Usłyszawszy za plecami kroki matki, odwrócił się i przylgnął do niej.
— Przepraszam — dokończył.
— Znowu? — spytała Gloria, patrząc na męża ponad główką syna.
— Znowu — odparł Michael. — Ten dzieciak przynosi mi pecha.
Na małym stoliku stojącym obok stołu kreślarskiego zaczął podskakiwać ołówek. Michael obrócił się i patrzył na niego zafascynowany. Ołówek przechylił się, upadł na
bok i potoczył się po krawędzi stołu.
Michael sięgnął ręką, ale ołówek wysunął się poza krawędź i spadł na podłogę, zanim Chain zdołał go chwycić. Przeklinając Michael wyprostował się i walnął głową o

background image

kant stołu.
— Zabierz go stąd! — wrzasnął. — W tym dzieciaku siedzi duch!
— Chodź — powiedziała Gloria, wyprowadzając chłopca z pokoju. —Wiem, że robisz to nieświadomie...
Okno otworzyło się z hukiem, a papiery zawirowały. W ścianie rozległo się gwałtowne stukanie. Z półki zleciała książka.
— To tylko coś, co czasem się zdarza — dokończyła, kiedy wyszli. Michael westchnął, pozbierał rzeczy, podniósł się i zamknął okno. Kiedy wrócił do swego urządzenia,
funkcjonowało normalnie. Spojrzał na ekran. Nie lubił rzeczy, których nie potrafił zrozumieć. Czy dzieciak wysłał pewien rodzaj fal, które nasilały się, kiedy mały był
zdenerwowany? Kilkakrotnie usiłował je wykryć używając rozmaitych przyrządów. Zawsze bez powodzenia. Zazwyczaj same przyrządy...
— No i masz. Płacze, a cały pokój przewrócony jest do góry nogami —powiedziała Gloria, ponownie wchodząc do męża. — Gdybyś odnosił się do niego delikatniej,
kiedy to się zaczyna, prawdopodobnie nie przybierałoby takich rozmiarów. M n i e zazwyczaj udaje się temu zapobiec, jeśli po prostu odnoszę się do niego łagodnie.
— Przede wszystkim — zaczął Mark — nie jestem pewien, czy ma tu miejsce cokolwiek nadprzyrodzonego. Po drugie, to jest zawsze takie nagłe.
— Tak, to jest nagłe — powiedział wreszcie. — Lepiej pójdę powiedzieć mu coś miłego. Wiem, że to nie jego wina. Nie chcę, żeby czuł się nieszczęśliwy.
Ruszył do drzwi, jednak zaraz stanął.
— Ciągle się zastanawiam — powiedział.
— Wiem.
— Jestem pewien, że nasze dziecko nie miało na ręce tego znaku.
— Nie zaczynaj znowu, proszę. Kręcisz się tylko w kółko i w kółko.
— Masz rację.
Wyszedł z gabinetu i ruszył do pokoju Dana. Po drodze usłyszał, jak ktoś grał cicho na gitarze. Akord D akord G... To zdumiewające, że takie małe dziecko nauczyło się
grać... Poza tym nikt w rodzinie Michaela ani w rodzinie jego żony nigdy nie przejawiał żadnych zdolności muzycznych.
Delikatnie zapukał do drzwi. Gra ustała.
— Tak?
— Czy mogę wejść?
— Mhm.
Michael pchnął drzwi i wszedł. Dan leżał wyciągnięty na łóżku. Instrumentu nigdzie nie było widać. Pewnie znajdował się pod łóżkiem.
— To naprawdę ładne. Co grałeś?
— Po prostu dźwięki. Nie wiem.
— Dlaczego przerwałeś?
— Nie lubisz tego.
— Nigdy tak nie mówiłem.
— Wiem to.
Michael usiadł i uścisnął dłoń Dana.
— No więc mylisz się — powiedział. — Każdy ma coś, co lubi robić. Ja mam swoją pracę. Wiesz, przestraszyłeś mnie, Dan. Nie wiem, jak się to dzieje, ale kiedy znaj-
dujesz się w pobliżu, urządzenia zaczynają chwilami wariować, a rzeczy, których nie rozumiem, czasami mnie przerażają. Ale nie jestem na ciebie zły. Po prostu mówię
takim tonem, kiedy coś mnie zdumiewa.
Dan przetoczył się na tę stronę łóżka, po której siedział Michael. Uśmiechnął się słabo.
— Czy chciałbyś coś dla mnie zagrać? Z radością posłucham.
Chłopiec potrząsnął głową.
— Nie teraz — odparł.
Michael rozejrzał się po pokoju, spojrzał na wielką półkę książek z obrazkami, na nie odpakowany zestaw do budowania. Ponownie popatrzył na Dana i zauważył, że
chłopiec trze przegub.
— Boli cię ręka? — spytał.
— Mhm. To czasem pulsuje, ten znak.
— Jak często?
— Zawsze, kiedy zdarza się coś takiego.
Zrobił gest w kierunku drzwi i całego świata zewnętrznego.
— Już przechodzi — dodał.
Michael ujął chłopca za przegub i przyjrzał się ciemnemu znamieniu w kształcie smoka.
— Lekarz powiedział, żeby się tym nie przejmować. Nie ma obawy, że to zamieni się w coś złego...
— Teraz już dobrze.
Michael patrzył jeszcze przez chwilę. W końcu uścisnął dłoń chłopca i uśmiechnął się do niego.
— Czy chciałbyś czegoś, Dan?
— Nie. No... trochę książek.
Michael roześmiał się z ulgą.
— To jedyna rzecz, którą lubisz, co? Dobrze, może zatrzymamy się później przy księgarni i zobaczymy, co tam mają.
Dan uśmiechnął się wreszcie.
— Dziękuję.
Michael trącił go lekko w ramię i wstał.
— I będę się trzymał z daleka od gabinetu, tato.
Ponownie uścisnął ramię syna i zostawił go leżącego na łóżku. Idąc w stronę swego gabinetu, usłyszał znowu delikatne i szybkie uderzanie w struny.

Kiedy chłopiec miał dwanaście lat, zbudował konia. Miał on wysokość dwóch dłoni i poruszał się napędzany nakręcanym mechanizmem zegarowym. Mały po godzi-
nach pracował w kuźni, kując metalowe części, a rankami dokonywał pomiarów, polerował i szlifował tryby w szopie, którą zbudował na tyłach domu rodziców. Teraz
koń wierzgał na podłodze szopy — dla niego i jednoosobowej publiczności: Nory Veil, dziewięcioletniej dziewczynki z sąsiedztwa.
Zaklaskała w dłonie, kiedy koń obrócił głowę, jakby patrząc na nich.
— Jest piękny, Mark! Jest piękny! — wykrzyknęla. — Nigdy nie było tu nic równie pięknego, może w dawnych czasach.
— Co masz na myśli? — spytał szybko.
— No wiesz, dawno temu. Kiedyś mieli mnóstwo takich sprytnych urządzeń.
— To tylko bajki — powiedział i po chwili dodał — prawda?
Pokręciła głową. Jej jasne włosy tańczyły.
— Nie. Mój ojciec przechodził kiedyś obok jednego z zakazanych miejsc, na południe od Góry Kowadłowej. Nie wchodząc do środka, można tam do dziś zobaczyć
różne zepsute rzeczy, rzeczy, których ludzie nie potrafią już dzisiaj robić. — Znowu popatrzyła na konia, który teraz zwalniał. — Może nawet takie rzeczy.
— To ciekawe — powiedział. — Nie zdawałem sobie sprawy. I te rzeczy ciągle jeszcze tam są?
— Tak powiedział mój ojciec.
Nora gwałtownie spojrzała Markowi prosto w oczy.
— Wiesz, może lepiej nie pokazuj tego nikomu.
— Dlaczego nie?
— Ludzie mogliby pomyśleć, że poszedłeś tam i nauczyłeś się niektórych zakazanych rzeczy. Mogliby się wściec.
— To głupie — odparł Mark, a koń przewrócił się w tym momencie na bok. — To naprawdę głupie. — Ustawił konia i dodał: — Ale może poczekam do chwili, kiedy
będę miał coś lepszego do pokazania. Coś, co im się spodoba...
Następnej wiosny zademonstrował kilku przyjaciołom urządzenie pływakowe, które można było zastosować przy śluzie w systemie nawadniającym. Mówili o tym

background image

przez dwa tygodnie, aż postanowili, że go nie zainstalują. Kiedy nadeszła pora wiosennych roztopów, a także później, kiedy przyszły deszcze, wystąpiły lokalne powo-
dzie — nic poważnego. Przyjaciele tylko wzruszali ramionami.
— Muszę im pokazać coś jeszcze lepszego — oświadczył Mark Norze. — Coś, co będzie m u s i a ł o im się spodobać.
—Dlaczego? — spytała.
Spojrzał na nią zaskoczony.
— Ponieważ muszą zrozumieć — odparł.
— Co?
— To, że ja mam rację, a oni się mylą, oczywiście.
— Zazwyczaj ludzie nie dają się nabierać na takie rzeczy — powiedziała Nora.
— Zobaczymy.

Pewnego dnia, kiedy chłopiec miał dwanaście lat, wziął gitarę i poszedł do małego parku położonego w stalowo-niklowo-plastikowo-betonowym centrum miasta, w
którym obecnie mieszkała jego rodzina. Przychodził tu wielokrotnie.
Poklepał zakurzone syntetyczne drzewo, przeszedł po sztucznym torfie obok hologramów przedstawiających kołyszące się drzewa i usiadł na pomarańczowej plasti-
kowej ławce. Z ukrytych głośników rozbrzmiewał co pewien czas nagrany śpiew ptaków. Sztuczne motyle fruwały po niewidzialnych promieniach światła. W różnych
odstępach czasu ukryte aerozole rozpylały zapachy kwiatów.
Wyjął instrument z futerału, nastroił go i zaczął grać.
Jeden ze sztucznych motyli przeleciał zbyt blisko, zatrzepotał i upadł na ziemię. Chłopiec przestał grać i schylił głowę, żeby go obejrzeć. Jakaś kobieta przechodząca
obok rzuciła mu pod nogi monetę. Wyprostował się, przesunął dłonią po włosach, popatrzył za odchodzącą. Zmierzwiony srebrnobiały kosmyk, przedzielający jego
czarną czuprynę od czoła do karku, opadł z powrotem na miejsce.
Oparł gitarę na udzie, nastroił i zaczął grać skomplikowanym praworęcznym stylem, który ćwiczył od pewnego czasu. Z góry sfrunął ciemny kształt — prawdziwy ptak,
który zaczął podskakiwać w pobliżu. Dan prawie przestał grać na ten niezwykły widok. Zmienił styl gry na prostszy, by więcej uwagi móc poświęcić ruchom ptaka.
Niekiedy grał w nocy na dachu, gdzie znajdowały się gniazda ptaków, pod gwiazdami mrugającymi słabo poprzez dym. Słyszał, jak ptaki ćwierkają i szeleszczą wokół
niego. Rzadko jednak zdarzało mu się widzieć je w parku —miało to może związek z aerozolami — więc teraz z pewnym zafascynowaniem patrzył, jak ptak zbliżył się
do leżącego motyla i dziobnął go. W chwilę potem odrzucił zdobycz, przekrzywił głowę, dziobnął jeszcze raz i odskoczył. Wkrótce potem znowu był w powietrzu. Od-
leciał.
Dan powrócił do bardziej złożonego stylu gry, a po chwili pośród miejskich hałasów zabrzmiał jego śpiew. W górze przesuwało się czerwone słońce. Bezdomny pijak
zaszlochał cicho poniżej poziomu hologramów. Park wibrował regularnie wraz z przejeżdżającymi pod ziemią pociągami. Po pewnym czasie Dan zrozumiał, że jego
głos się zmienia.

IV


Mark Marakson (metr dziewięćdziesiąt wzrostu i ciągle rośnie; muskuły twarde jak u każdego kowala) wytarł dłonie w fartuch, odgarnął z czoła niesforny kosmyk ru-
dych włosów i wsiadł do maszyny.
Ponownie sprawdził komorę paleniskową, dokonał ostatnich poprawek przy bojlerze i siadł za pulpitem sterowniczym. Zwolnił sprzęgło, a pojazd gwiżdżąc i klekocząc
wyjechał z szopy, kierując się w stronę drogi po trasie wyczyszczonej wcześniej przez Marka.
Ptaki, zające i wiewiórki pierzchały na boki, a on uśmiechał się na myśl o potędze, jaką miał w swoich dłoniach. Ostro minął zakręt ciesząc się doskonałą sprawnością
urządzeń. Była to szósta próba jego samonapędzającego pojazdu i wszystko zdawało się działać bez zarzutu. Pierwsze pięć wypraw odbył w tajemnicy, ale teraz...
Roześmiał się głośno. Tak, teraz nadszedł czas, by zadziwić mieszkańców wioski pokazać im, czego można dokonać dzięki myśleniu i pomysłowości. Sprawdził zawór
ciśnienia. W porządku...
Był to piękny dzień na tego rodzaju wyprawę — słoneczny, wietrzny; po obu stronach drogi kwitły wiosenne kwiaty... Serce podskakiwało Markowi w piersi, oparcie z
twardego drewna uderzało w plecy, a przez głowę przelatywały mu myśli o systemach zawieszenia. To był dzień wielkich przedsięwzięć.
Jechał sapiąc, od czasu do czasu dorzucał do ognia, próbując wyobrazić sobie, jakie miny zrobią ludzie na widok jego pojazdu. W oddali jakiś rolnik przerwał orkę i pa-
trzył w tę stronę, ale odległość była zbyt duża, aby dostrzec wyraz jego twarzy. Mark poczuł nagle żal, że nie przymocował do pojazdu dzwonka albo gwizdka.
Zbliżył się do wioski i nacisnął hamulec. Miał zamiar zatrzymać się w samym środku mieściny, stanąć na siedzeniu i wygłosić krótką przemowę. "Zostawcie swoje konie
— tak miała się rozpoczynać. Świta nowy dzień..."
Z pobliskiego pola doleciały go okrzyki dzieci. Wkrótce potem biegły już obok niego, wykrzykując pytania. Próbował na nie odpowiadać, ale hałas maszyny zagłuszał
słowa.
Kiedy skręcił w jedyną ulicę wioski, jeszcze bardziej zwalniając, na drogę wypadł koń ciągnący mały wóz i zniknął między dwoma domami. Psy warczały , szczekały,
cofały się, a dzieci dotrzymywały Markowi kroku.
— Czy możemy się przejechać? — pytały.
— Może później — odparł sprawdzając, czy wszystko w porządku.
Drzwi zaczęły się otwierać. Z domów, ze stajni, z obór powychodzili ludzie i zaczęli mu się przyglądać. Ich twarze były dokładnie takie, jak sobie to wcześniej wyobra-
żał; u niektórych puste, innych — przestraszone, kilkoro wyglądało na rozzłoszczonych.
— Co to jest? — krzyknął mężczyzna z drugiej strony drogi.
— Pojazd parowy — odkrzyknął Mark. — On...
— Zabieraj go stąd! — krzyknął ktoś inny.
— Wszyscy będziemy przeklęci!
— To nie są czary... — zaczął Mark.
— Zabieraj to stąd!
— Precz!
— Przyprowadzać tę przeklętą rzecz do miasta...
Grudka ziemi trafiła w bojler.
— Nie rozumiecie!
— Precz! Precz! Precz!
Kamienie poszły w ruch. Grupa ludzi ruszyła w stroną Marka. Wybrał tego, którego znał najlepiej.
— Jed! — zawołał. — To nie są czary. To tak jak woda, którą gotujecie na herbatę!
Jed nie odpowiedział, ale razem z innymi chwycił dygoczący pojazd.
— Ugotujemy cię, ty bękarcie! — krzyknął jeden z nich i zaczął kołysać pojazdem.
— Stójcie! Stójcie! Zepsujecie go! — zawołał Mark.
Pojazd miał przeciążoną górę i natychmiast zareagował na kołysanie. Kiedy Mark zrozumiał, że się przechyla, na skok było już za późno.
— Bądźcie przeklęci! — krzyknął i upadł.
Poturlał się, uderzył głową o ziemię, ale nie stracił przytomności. Z przerażeniem patrzył, jak bojler pęka, a komora paleniskowa otwiera się, rozsypując węgle. Na
skórę padło mu kilka kropli gorącego płynu; turlał się dalej. Woda popłynęła obok niego do głównego rowu.
— Bądźcie przeklęci, bądźcie przeklęci, bądźcie przeklęci, bądźcie przeklęci... — słyszał swój głos, a potem zemdlał.
Kiedy się ocknął, poczuł dym i usłyszał trzask płomieni. Pojazd zajął się ogniem od węgli. Ludzie stali dookoła i patrzyli, jak płonie. Nikt nie próbował go ugasić.
— Teraz jakiś mądry człowiek będzie musiał wypędzić demona... —usłyszał kobiecy głos. — Niech nikt tego nie dotyka! Dzieci, odsuńcie się!
— Głupcy — wymamrotał Mark, próbując wstać. Na ramieniu poczuł małą rękę, która popchnęła go z powrotem na ziemię.
— Nie! Nie ściągaj na siebie uwagi! Leż spokojnie!
— Nora? ...

background image

Spojrzał w górę. Początkowo nie zdawał sobie sprawy z tego, że tam stała, przyciskając mu okład do głowy.
— Tak. Odpocznij chwilkę. Zbierz siły, a potem wróć do siebie tą drogą między drzewami. — Wskazała głową. — Pójdziemy szybko.
— Oni nie rozumieją...
— Wiem. Wiem. To coś takiego jak ten koń, kiedy byliśmy dziećmi...
— Tak.
— Coś, co po prostu wymyśliłeś, bo właśnie w ten sposób myślisz. Rozumiem.
— Niech będą przeklęci! — powiedział.
— Nie. Oni po prostu nie myślą tak, jak ty.
— Ja im pokażę!
— Nie w tej chwili. Przygotujmy się i wymknijmy. Myślę, że dobrze będzie, jeśli potem znikniesz na pewien czas.
Popatrzył na płonący pojazd, na twarze z tyłu.
— Chyba masz rację — zgodził się. — Niech będą przeklęci. Chcę się stąd wydostać.
Wzięła go za rękę. Skrzywił się i cofnął ją.
— Przepraszam, oparzyłeś się, nie wiedziałam.
— Ja też nie. Nic mi nie będzie, chodźmy.
Chwyciła go za drugą rękę. Wstał szybko i poszedł za Norą przez krzaki, poza domy.
— Tędy.
Szedł za nią ścieżką. Przeszli przez oborę.
— Dziękuję. Miałaś rację. Odejdę na pewien czas — powiedział, kiedy stanęli żeby odpocząć.
— Dokąd?
— Na południe — szepnął.
— Och nie! Tam jest zbyt dziko, a...
— Znam nazwę — oświadczył.
Spojrzała mu w oczy. — Nie rób tego.
Wyciągnął rękę i objął dziewczynę. Przez chwilę była napięta, później przytuliła się do niego.
— Wrócę po ciebie — zapewnił.

Drzewa rosły tu niższe, a trawa wydawała się bardziej sucha. Mniej było tu krzewów, więcej otwartych przestrzeni. Kraina ta była bardziej skalista i o wiele cichsza niż
jego własna. W trakcie wspinaczki nie słyszał żadnych ptaków, owadów, żadnych odgłosów płynącej wody, szelestu gałęzi, głosów zwierząt.
Dłoń przestała mu pulsować kilka dni wcześniej, a teraz schodziła z niej skóra. Dawno już odwinął z głowy bandaż. Pomimo zmęczenia jego krok był zdecydowany.
Przez wydłużające się cienie zbliżał się do wzgórza w kształcie kowadła. Niósł mały plecak i kilka butelek z wodą, które przytroczył do pasa. Ubranie miał brudne, po-
dobnie jak twarz i dłonie, ale uśmiechał się pewnie, spoglądając w górę, gdy szedł naprzód.
Nie czuł obecności demonów i potworów, w które wierzyli niektórzy ludzie. Mimo to do plecaka miał przytroczony krótki miecz. Wykuł go sam, dawniej, kiedy był
niższy i mniej ważył. Teraz ta broń wydawała się prawie zabawką, chociaż Mark potrafił posługiwać się nią z wielką szybkością i zręcznością. Wiele miesięcy zajęły mu
próby z ostrzami, aż wreszcie osiągnął umiejętność wytwarzania doskonałej białej broni. Miecz, który miał przy sobie, wziął z kuźni, dokąd wrócił po zapasy potrzebne
mu przy ucieczce. Teraz, zbliżając się coraz bardziej do zakazanego obszaru, nie odczuwał potrzeby używania ostrza. Miejsce sprawiało wrażenie martwego. Mimo to
myślał o wysiłku, z jakim pracował nad mieczem — i tak ustępującym jakością niektórym dziwnym odłamkom wbitym tu w ziemię.
Jeden z takich kawałków Mark trzymał w dłoni i oglądał co pewien czas. Oczyściwszy go z brudu ujrzał, że był to rodzaj twardego i lekkiego stopu, nie skorodowanego
po tych wszystkich latach. Co za siły go uformowały? Jaki żar? Jakie ciśnienie? Odłamek mówił mu o czymś dziwnym, co dawniej istniało w pobliżu.
Tego wieczoru Mark przeszedł przez ciągle stojącą skorupę dużego budynku. Nawet nie był w stanie odgadnąć, co się tu dawniej działo. A jednak, kiedy szperał w ru-
inach, dwukrotnie zdawało mu się, że słyszy odgłosy biegania. Postanowił zatrzymać się na noc gdzieś tutaj.
Nie był pewien, czy ogień zwabi czy odpędzi nieznanego mieszkańca ruin. Brak opału, który umożliwiłby utrzymanie płomienia przez dłuższy czas, całkowicie odwiódł
Marka od pomysłu rozpalenia ognia. Zjadł suchy prowiant i owinął się w koc na występie ponad dwa metry nad ziemią. Miecz położył w dogodnej odległości od siebie.
Nie miał pojęcia, jak długo spał. Wydawało mu się, że minęło kilka godzin, kiedy zbudził go odgłos drapania. Ocknął się momentalnie, wysunął rękę w stronę miecza.
Przekrzywił trochę głowę, mięśnie mu stężały i ujrzał to coś, skradające się między skałami w jego stronę.
Ciemne, złożone z kilku fragmentów ciało błyszczało w blasku księżyca, czołgając się na wielu małych stopach po skałach. Przód ciała czasem podnosił się, czasem
opadał. Stworzenie było trzy lub cztery razy większe od niego i nie przypominało niczego poza gigantyczną, metaliczną dżdżownicą pełzającą ku Markowi. Na przed-
niej części korpusu siedziało coś małego, skurczonego, o ludzkich kształtach. W lewej dłoni ściskało lejce, a w prawej długie ostrze. Bestia cofnęła się, uniosła aż do
poziomu występu, zakołysała, a następnie opadła na ziemię i posunęła dalej, jak gdyby obwąchując swój szlak.
Mark zerwał się, poczuł w żołądku zimną kulę i rozejrzał się w poszukiwaniu ewentualnej trasy ucieczki pomiędzy skałami w dole, na prawo. Gdyby się pośpieszył,
mógłby uzyskać wystarczającą przewagę...
Z głębokim oddechem przekoziołkował na ziemię i skręcił kostkę. Wstał. Kulejąc ruszył w stronę skał. Za plecami usłyszał ostry gwizd i głośniejsze drapanie. Skulił się,
jak tylko potrafił, myśląc o długim ostrzu w dłoni jeźdźca.
Spojrzawszy za siebie, ujrzał, że ramię z dzidą było wzniesione, ale skały znajdowały się już blisko. Uchylił się, słysząc brzęk stali na kamieniu z przodu. Otrząsnął się
natychmiast, ruszając dalej w stronę ruin, które odwiedził wcześniej.
Odgłosy za jego plecami nie ucichły. Najwyraźniej bestia potrafiła poruszać się szybciej, niż widział to na początku.
Rzucił się między skały; niebezpieczeństwo za nim, ruiny mniej więcej przed nim. Były tam miejsca, gdzie mógłby się wspiąć i ukryć — miejsca bardziej przydatne do
obrony niż ta otwarta przestrzeń skalnego labiryntu.
Minął wielki głaz, zastygł i ledwo zdążył wyciągnąć miecz. Okazało się, że druga taka sama bestia wioząca jeźdźca czekała na niego lub szukała go tutaj. Wróg znajdo-
wał się zaledwie pół metra od Marka, a dzida już opadała.
Odparował cios, zbił dzidę na bok, ciął rozkołysane cielsko. Bestia zadzwoniła jak dzwon i opadła w przód. Odsunął się na bok, czując ostry ból w lewej kostce, po czym
rzucił się na jeźdźca. Ostrze napotkało na coś, weszło, rozległ się krzyk. Mark wyciągnął miecz, odwrócił się i uciekł.
Nie słychać było odgłosów pościgu, a kiedy spojrzał za siebie, ujrzał bestię bez jeźdźca, biegającą bez celu pośród skał. Wziął głęboki wdech i wtedy świat się pod nim
zapadł. Leciał przez krótki czas w ciemności i spadł na ramiona, na twardą powierzchnię. Miecz wypadł mu z brzękiem z dłoni; Mark natychmiast chwycił go znowu.
Przed nim rozległ się głośny trzask, dookoła posypał się żwir z kawałami ziemi. Nagle zabłysło światło, ale oczy Marka nie przyzwyczaiły się do niego od razu.
Kiedy efekty świetlne minęły, ciągle jeszcze nie pojmował, co znajdowało się przed nim.
Stół... Tak, rozpoznawał go — a także krzesła. Ale gdzie znajdowało się główne źródło światła? Czym była ta duża, szara rzecz ze szklanym prostokątem pośrodku? A te
wszystkie małe światełka?
Z wyjątkiem opadającego pyłu nic się nie ruszało.
— Halo? — wyszeptał.
— Tak, halo, halo! — usłyszał donośny głos. — Halo?
— Gdzie jesteś? — zapytał Mark, zatrzymując się i robiąc powolny obrót.
— Tu, razem z tobą — brzmiała odpowiedź. Słowa wypowiadane były z archaicznym akcentem mieszkańców Krainy Północnej.
— Nie widzę cię. Kim jesteś?
— O, jak dziwnie mówisz! Cudzoziemiec? Jestem maszyną uczącą, komputerem bibliotecznym.
— Moje słowa mogą ci się wydać dziwnie akcentowane i złożone, z powodu upływu czasu — powiedział Mark, pojmując nagle wiek oraz funkcję urządzenia. — Czy
mógłbyś się do tego przystosować? Z trudem rozumiem nawet twoje najprostsze wypowiedzi.
— Tak mów dużo. Potrzebna mi dobra próbka. Opowiedz mi o sobie i o tym, co chciałbyś wiedzieć.
Mark uśmiechnął się, opuszczając miecz. Pokuśtykał do najbliższego krzesła, osunął się na nie i potarł ramię.
— Zrobię to — powiedział po chwili. — Ale w jaki sposób to miejsce jest oświetlane?

background image

Ekran rozjarzył się przed nim. Pod grubą warstwą kurzu pojawił się nagle schemat przewodów.
— Czy o to ci chodzi? — spytał głos.
— Może. Nie jestem pewien.
Czy wiesz, co to jest?
— Jeszcze nie — odparł Mark — ale mam zamiar się dowiedzieć. Jeżeli udzielisz mi wskazówek.
— Jeśli tu zostaniesz, mam środki, aby zapewnić ci dobre samopoczucie. Udzielę ci instrukcji.
— Wydaje mi się, że wpadłem dokładnie na to, czego szukałem —powiedział Mark. — Powiem ci o sobie, a ty opowiedz mi o źródłach mocy...

V


Daniel Chain, piszący pracę magisterską z dziedziny średniowiecza —szczupły, mocno zbudowany, po dwóch latach w drużynie szermierczej i bokserskiej, niezbyt
szczęśliwy z powodu delikatnej presji wywieranej na niego przez ojca chcącego, by Daniel porzucił historię i językoznawstwo na rzecz biznesu — siedział na wysokim
stołku, myśląc o tym wszystkim według stałego wzoru połowicznie kontrolowanej zadumy, która opanowywała go zawsze, kiedy grał.
Klub był mroczny i zadymiony. Chłopak występował razem z Betty Lewis, która śpiewała zmysłowe piosenki oraz numery bluesowe przy akompaniamencie fortepianu
i głębokiego dekoltu. Zawsze zbierała głośne oklaski, kiedy się kłaniała. Teraz Daniel wypełniał pomieszczenie dźwiękami gitary. Grał w soboty i co drugi piątek, wy-
konując tyle samo numerów wokalnych, co instrumentalnych. Ludziom podobały się oba rodzaje. Obecnie był w nastroju instrumentalnym.
Dzisiaj, w drugi piątek miesiąca, klub był stosunkowo pusty. Przy małych stolikach Dan rozpoznał kilka znajomych twarzy kiwających się rytmicznie.
Dymowi unoszącemu się ku światłu można było nadać kształty zamków, szczytów gór, lasów i egzotycznych zwierząt. Kiedy Dan to robił, znamię na jego przegubie
pulsowało lekko. To dziwne, jak niewielu spośród pracodawców Daniela kiedykolwiek patrzyło w górę i dostrzegało ukształtowane przez muzykę sny na jawie uno-
szące się ponad ich głowami. A może ci, którzy patrzyli, byli już pod wpływem narkotyków i uznawali to za rzecz normalną?
Dan improwizując przesunął po zboczach gór armię. Zaatakował ją smokami i rozbił na strzępy. Oddziały rozpierzchły się we wszystkie strony. Uśmiechnął się i przy-
śpieszył tempo.
W pewnej chwili zobaczył, jak czyjś łokieć potrąca kufel piwa. Naczynie zwolniło w powietrzu wraz z muzyką i wyprostowało się, zachowując dużą ilość napoju. Za-
trzymało się kilka centymetrów nad podłogą, opadając delikatnie pozostałą część drogi. W chwili kiedy właściciel kufla odnalazł go i wykrzyknął na widok cudu, Dan
powrócił do swego świata otwartych przestrzeni, drzew, gór, czystych rzek, wierzgających jednorożców i nurkujących gryfonów.
Barman Jerry postawił przed nim pół kufla piwa. Dan przerwał, by upić trochę, a następnie w małym przypływie samoświadomości zaczął melodię Miniver Cheery. Po
chwili popłynęły słowa.
Mniej więcej w połowie piosenki zobaczył na twarzy Jerry'ego wyraz przestrachu. Barman właśnie cofnął się o krok. Stojący nad nim mężczyzna pochylał się do przodu
skulony nad swoim drinkiem, ze wzrokiem skierowanym do przodu. Odchylając się w tył na stołku i wyciągając szyję, Dan był w stanie dostrzec w dłoni tamtego kon-
tur rewolweru, częściowo owiniętego chustką. Nigdy jeszcze nie próbował powstrzymać kogoś od strzału, więc zastanawiał się, czy był do tego zdolny. Spust mógł
oczywiście nie zareagować. Jerry już obracał się w stronę kasy.
Puls w prawym przegubie przyśpieszył, kiedy Dan wbił wzrok w ciężki kufel i patrzył, jak zaczął przesuwać się po blacie. Następnie przeniósł wzrok na krzesło i ujrzał,
że także poruszyło do przodu. W chwilach takich jak ta zdawało mu się, że coś z niego samego jest także częścią kufla oraz krzesła. Jerry wywiesił tabliczkę KONIEC
SPRZEDAŻY, po czym zaczął przeliczać pieniądze w kasie. Krzesło zajęło pozycję za plecami napastnika, zatrzymując się bezgłośnie. Dan śpiewał dalej, zamki rozsypały
się, smoki odleciały, oddziały zaś pierzchły w białym obłoku światła.
Jerry wrócił za ladę i wręczył mężczyźnie plik banknotów, które szybko zniknęły w kieszeni płaszcza bandyty. Rewolwer był teraz całkowicie zakryty chustką. Mężczy-
zna wyprostował się i zsunął ze stołka, nie spuszczając z barmana oczu ani broni. Cofał się i zaczynał obracać, kiedy przechyliło się krzesło. Zawadził o nie lewą stopą i
potknął się, otwierając równocześnie dłonie.
Kiedy upadł, z lady wystartował kufel i popędził ku głowie leżącego. Spotkał się z nią i mężczyzna znieruchomiał. Rewolwer w białej chustce popędził po podłodze i
znikł w rogu pod sceną.
Dan skończył piosenkę, upił kolejny łyk. Jerry był już przy facecie, odebrał mu pieniądze. Wokoło zaczęli gromadzić się ludzie.
— To bardzo dziwne.
Dan odwrócił głowę — była to Betty Lewis. Odeszła od stolika przy ścianie, gdzie coś popijała i podeszła do sceny.
— Co jest dziwne? — zapytał.
— Widziałam, jak to krzesło samo się poruszyło. To, o które się potknął.
— Pewnie ktoś je potrącił.
— Nie.
Teraz patrzyła bardziej na niego niż na ruch w pomieszczeniu.
— To wszystko było bardzo dziwne. Ten kufel... Kiedy grasz, dzieją się dziwne rzeczy, zazwyczaj są to drobiazgi. Czasem to tylko odczucie.
Uśmiechnął się.
— To się nazywa nastrój. Jestem artystą.
Zagrał jeden akord arpeggio, a Betty zaśmiała się lekko.
— Nie, myślę, że jesteś nawiedzony.
Przytaknął. — Tak jak Cheery. Nawiedzony przez wizje.
— Nikt teraz nie słucha — powiedziała. — Usiądźmy.
— Dobra.
Oparł gitarę o stołek i wziął piwo do jej stolika.
— Piszesz dużo własnych utworów, prawda? — zapytała, kiedy usiedli.
— Tak.
— Podoba mi się twoja muzyka i twój głos. Może moglibyśmy popracować razem nad czymś wspólnym?
— Może. Jeżeli nie masz nic przeciwko dziwnym rzeczom, które, jak twierdzisz, mają miejsce.
— Lubię dziwne rzeczy. — Wyciągnęła rękę i dotknęła jego włosów. —To jest naturalne, prawda? Ten kosmyk?
— Tak.
— Początkowo myślałam, że jesteś trochę dziwny.
— A teraz wiesz to?
— Tak sądzę. Ktoś mówił, że jeszcze się uczysz. Czy to prawda?
— Tak.
— Zostaniesz przy muzyce, kiedy skończysz studia?
Wzruszył ramionami.
— Trudno powiedzieć.
— Myślę, że miałbyś przed sobą przyszłość. Nagrywałeś już cokolwiek?
— Nie.
— Ja nagrałam płytę. Nie wyszła.
— Przykro mi.
— Takie sprawy... Może był zły czas, a może nie. Nie wiem. Naprawdę chciałabym spróbować z tobą. Zobaczyć, jakby to brzmiało. Gdyby wyszło, znam faceta...
— Moje utwory?
— Tak.
Skinął głową.
— Dobra. Po występie chodźmy gdzieś i wypróbujmy parę numerów.
— Mieszkam niedaleko. Możemy pójść na piechotę.

background image

— Dobrze.
Wypił łyk piwa, obejrzał się i zobaczył, że mężczyzna na podłodze zaczął się ruszać. W oddali zabrzmiał dźwięk syreny. Dan usłyszał, jak ktoś pyta, gdzie jest rewolwer.
— Kiedy cię słyszę, ogarnia mnie dziwne uczucie — podjęła Betty. — Tak, jakby świat był trochę nie w porządku.
— Może i nie jest.
— Jak gdybyś zrobił w nim mały otwór, przez który mogę zobaczyć to, co jest po drugiej stronie.
— Gdybym tylko mógł zrobić dostatecznie duży otwór, przeszedłbym tam.
— Mówisz jak mój były mąż.
— Był muzykiem?
— Nie, fizykiem, który lubił poezję.
— Co się z nim stało?
— Żyje w komunie na Zachodnim Wybrzeżu. Sztuka, rzemiosło, ogrodnictwo, takie rzeczy.
— Wstał i odszedł, czy poprosił, żebyś z nim poszła?
— Poprosił, ale nie chciałam chodzić ze świńskim gównem przylepionym do butów.
— Kiedy będę przechodził na drugą stronę, muszę uważać, w co będę wchodził.
Przed barem zatrzymał się wóz policyjny migający światłami. Syrena ucichła, Dan skończył pić piwo, ktoś odnalazł rewolwer.
— Nieźle wyglądalibyśmy na okładce płyty — powiedziała Betty. —Zwłaszcza ty z tym kosmykiem. Może mogłabym... Nie.
Wyprowadzono człowieka z obolałą głową. Trzasnęły drzwi samochodu, a migotanie świateł policyjnych ustało.
— Muszę coś zaśpiewać — powiedział Dan wstając. — Czy może to twoja kolej?
Spojrzała na zegarek.
— Dokończ. Ja posiedzę i posłucham.
Wszedł na scenę, wziął gitarę. Kolumny dymu zaczęły się zaplatać.

VI


Gigantyczny mechaniczny ptak położył Marka Maraksona na szczycie wzgórza. Mark odwinął miękki zielony rękaw kombinezonu i przycisnął kilka guzików na szero-
kiej bransolecie, którą nosił na lewym przegubie. Ptak ponownie wzbił się w powietrze i zaczął nabierać wysokości. Mark kontrolował lot za pomocą urządzenia w pa-
sku na przegubie. Na środku bransolety znajdował się mały ekran; widoczne były na nim oczy ptaka.
Ujrzał, że droga przed nim była wolna. Zarzucił plecak na ramię i ruszył. Zszedł ze wzgórza, przeszedł przez las, aż wreszcie dotarł do szlaku prowadzącego na bardziej
otwarte przestrzenie. Ptak ponad jego głową wyglądał jak mały krążący bezustannie punkt.
Mark minął pola uprawne, nie widząc jednak nikogo z mieszkańców, aż wreszcie zobaczył w oddali dom ojca. Plan powrotu opracował z wielką ostrożnością.
Jego warsztat stał nietknięty. Zostawił tam plecak, po czym skierował się w stronę domu. Drzwi zatrzasnęły się za nim. W środku panował większy nieład niż kiedy-
kolwiek.
—Halo! — zawołał. — Halo!
Nie było odpowiedzi. Przeszedł po całym domu, nie napotykając nikogo. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Marakas mógł być w polu albo robić coś w obej-
ściu, ale Melania zazwyczaj była w kuchni. Poszukał na zewnątrz domu, sprawdził obory, stolarnię, zszedł do rowu, poszedł na pola. Nikogo. Wrócił do domu i zaczął
rozglądać się za jedzeniem na obiad. Spiżarnia była jednak pusta, zjadł więc swoje zapasy. Pomanewrował przy opasce na przegubie, a punkt na niebie przestał krążyć
i poleciał na południe.
Zaniepokojony zaczął sprzątać i porządkować dom. Wreszcie wyszedł do szopy, by zmontować przyniesiony zestaw.
Dopiero wieczorem, na długo po zakończeniu pracy, Mark usłyszał odgłos nadjeżdżającego wozu. Wyszedł z domu, który doprowadził wcześniej do ładu; stanął w
oczekiwaniu nadjeżdżających.
Ujrzał Marakasa, jak podjechał do obory i zaczął wyprzęgać konia. Podszedł, żeby mu pomóc.
— Tato... — powiedział. — Dzień dobry.
Marakas odwrócił się, popatrzył na syna, a jego twarz była pusta o jedną chwilę za długo. W tej właśnie chwili Mark pojął, co takiego dziwnego było w ruchach ojca.
Był bardziej niż trochę pijany.
— Mark — powiedział wreszcie, a na jego twarzy pojawił się wyraz zrozumienia. Zrobił mały krok do przodu. — Odszedłeś. Nie było cię ponad rok. Półtora roku...
Prawie dwa lata. Co się stało? Gdzie byłeś.
— To długa opowieść. Pozwól, że ci pomogę.
Odstawił wóz, wyszczotkował konie w stajni i nakarmił je.
— Więc kiedy zniszczyli mój pojazd, musiałem odejść. Bałem się. Poszedłem na południe.
Zaryglował drzwi obory. Słońce traciło resztki swej ostrości.
— Ale tak długo, Mark... Nie dałeś znaku życia ani nic.
— Nie mogłem. Jak... jak mama?
Marakas odwrócił wzrok i nie odpowiedział. Wreszcie wskazał ręką w stronę małego sadu.
— Tam — powiedział wreszcie.
— Jak to się stało? — spytał Mark po pewnym czasie.
— We śnie. Nie cierpiała. Chodź.
Poszli do sadu. Mark zobaczył mały, krzywy grób zlewający się z cieniem oraz korzeniami jednego z większych drzew.
— To, że odszedłem — powiedział w końcu — nie miało nic wspólnego z jej śmiercią, prawda?
Marakas położył mu dłoń na ramieniu.
— Nie, oczywiście że nie.
— Nigdy nie doceniasz, dopiero kiedy odchodzą...
— Wiem.
— To dlatego to miejsce nie jest takie jak dawniej.
— Nie jest tajemnicą, że piję dużo. Tak, nie mam serca do pracy tutaj. Mark skinął głową, klęknął na kolano, dotknął kamieni.
— Teraz, kiedy wróciłeś, moglibyśmy zacząć pracę razem — powiedział Marakas.
— Nie mogę.
— Mają tu nowego kowala. Nowy człowiek.
— Nie zamierzam do tego wracać.
— Co będziesz robił?
— Coś nowego, innego. To też długa historia. Matka...
Głos mu się załamał. Milczał przez dłuższy czas.
— Mark, nie myślę teraz zbyt jasno z powodu alkoholu — powiedział wreszcie Marakas — i nie wiem, czy powinienem ci o tym mówić w tej chwili. Może nie powi-
nienem mówić nigdy. Kochałeś ją, a ona kochała ciebie i nie wiem...
— Co?
— Myślę, że mężczyzna powinien czasem wiedzieć, a ty jesteś mężczyzną; bez ciebie życie wyglądałoby inaczej. Chcieliśmy mieć dziecko, rozumiesz?
Mark podniósł się powoli.
— Co masz na myśli?
— Nie jestem twoim ojcem, a ona nie była twoją matką, to znaczy naturalną.
— Nie rozumiem.
— Żadne z naszych własnych dzieci nie przeżyło. To smutne. Więc kiedy nadarzyła się okazja, żeby stworzyć dom dla niemowlęcia, wzięliśmy cię.

background image

— Kim w takim razie byli moi naturalni rodzice?
— Nie wiem. To było tuż po wojnie...
— Zostałem osierocony?
— Nie wydaje mi się. Nie rozumiałem wszystkiego, co mówił ten czarownik. Ale nie mogli się zdobyć na zabicie dziecka starego Diabła Deta, więc wysłali je dokądś i
przynieśli ciebie w zamian. Czarownik nazwał cię odmieńcem. To wszystko, co wiem. Byliśmy tacy szczęśliwi, kiedy cię dostaliśmy. Mam nadzieję, że to nie zmieni ni-
czego między nami. Czułem jednak, że nadszedł czas, żeby ci o tym powiedzieć.
Mark objął go.
— Chciałeś mnie — powiedział. — To więcej niż wielu ludzi może powiedzieć.
— Dobrze cię znowu widzieć. Wracajmy do domu. Na wozie jest jedzenie i jakieś rzeczy.

Po obiedzie osuszyli butelkę wina i Marakas zrobił się śpiący. Wkrótce po tym, jak ojciec położył się spać, Mark wrócił do szopy. Powinni już krążyć w górze, pomyślał,
przygotowując dodatkowy sprzęt w oczekiwaniu na sygnał. Zestaw, który złożył wcześniej, przeniósł na większą otwartą przestrzeń i stamtąd wysłał niezbędne rozka-
zy.
Mroczne ptasie kształty zaczęły zlatywać z nieba, zaciemniając gwiazdy, ich sylwetki rosły do ogromnych rozmiarów i Marakson uśmiechnął się z dumą.
Wyładowanie sprzętu oraz przeniesienie go do obory zajęło mu kilka godzin. Kiedy skończył, poczuł śmiertelne znużenie. Wszystkie produkty swej taśmy montażowej,
z wyjątkiem jednego, wysłał drogą powietrzną z powrotem do miasta na południu. Ten jeden Mark skierował znowu w górę i polecił mu krążyć na dużej wysokości.
Wrócił do szopy żeby położyć się spać, po raz ostatni zatrzymując się po drodze w sadzie.

Następnego dnia Mark złożył mały pojazd, który, jak wyjaśnił Marakasowi, czerpał energię ze słońca. Nie mógł przekonać ojca, że nie była to żadna forma magii. Fakt,
że nie chciał wyjaśnić, skąd wziął części składowe, tylko potęgował wrażenie czarów. Mark dał za wygraną, kiedy spostrzegł, że Marakasa to wcale nie obchodzi i kon-
tynuował instalowanie specjalnych przyrządów. Po południu załadował sprzęt na pojazd i pojechał drogą nad kanałem. Kilkakrotnie wracał po dodatkowe narzędzia
oraz części.
Przez kilka kolejnych dni pozostawał poza gospodarstwem. Tego popołudnia, kiedy skończył pracę, pojechał do wioski. Skierował swój samochód na ulicę, a następnie
stanął dokładnie w miejscu, gdzie zniszczono jego wóz parowy. Uruchomił kilka obwodów, wziął mikrofon.
— Tu Mark Marakson — powiedział, a jego głos rozbrzmiewał pośród domów. — Wróciłem, żeby powiedzieć wam o kilku rzeczach, których wtedy nie chcieliście słu-
chać i o paru innych także...
W oknach pojawiły się twarze. Otwarto drzwi.
— Ten pojazd, podobnie jak poprzedni, nie jest napędzany przez demona. Korzysta on z naturalnej energii. Mogę skonstruować urządzenie tnące drewno na deski;
pługi, a także zbieraczki do zboża umiejące pracować szybciej i wydajniej niż jakikolwiek koń. Właściwie już je skonstruowałem. Oto moja propozycja: umieszczę te
urządzenia w waszych gospodarstwach za darmo i pokażę wam, jak je obsługiwać. Pragnę uczynić z naszej krainy model naukowych technik upraw, a później centrum
przemysłowe wytwarzające maszyny rolnicze. Wszyscy się wzbogacimy na dostarczaniu ich do innych części kraju...
Ludzie wyszli na ulice. Ujrzał kilka znajomych twarzy, kilka nowych. Jeśli teraz ktokolwiek krzyczał, Mark nie usłyszał nic przez własny wzmocniony głos.
— Chciałbym was także nauczyć kilku nowości z dziedziny płodozmianu, korzystania z nawozów i technik nawadniających. Woda była u nas zawsze pewnego rodzaju
problemem, dlatego też zorganizuję pokaz, jak można opanować poziom wody dzięki zainstalowaniu serii automatycznych śluz. Pokaz odbędzie się w rowie opusz-
czonego gospodarstwa Bransona, nad zachodnim brzegiem rzeki. Chcę, żebyście przyszli i popatrzyli. Zobaczycie, jak maszyny pracują same. W tym również nie ma
żadnych demonów.
W trakcie jego przemowy kamyki, grudy ziemi i nawozu uderzały w pojazd, nie wyrządzając mu jednak żadnej szkody. Mark mówił dalej:
— Oprócz tego nawiozłem, zaorałem i obsiałem jedno ze starych pól tu w okolicy. Chcę, żebyście zobaczyli, jak łatwo i dokładnie zostało to zrobione. Chcę też, żeby-
ście zwrócili uwagę na wielkość zebranego stamtąd plonu. Wierzę, że zrobi to na was wrażenie.
Czterej mężczyzni wybiegli do przodu i chwycili za bok pojazdu. Natychmiast upadli na plecy.
— To był szok elektryczny — oznajmił Mark. — Nie jestem taki głupi, żeby dawać wam ponowną okazję do zranienia mnie. Cholera! Jesteśmy sąsiadami i chcę wam
pomóc! Chcę, żeby moje miasto zamieniło się w centrum dobrodziejstw dla całego kraju, jakich mu życzę! Nauczę was niezwykłych rzeczy! Życie nas wszystkich się
poprawi! Potrafię konstruować maszyny, które latają i pływają pod wodą. Potrafię konstruować broń, dzięki której wygramy każdą wojnę! Posiadam armię mecha-
nicznych poddanych! Ja...
Stukot zamienił się teraz w miarowy grad; większe, cięższe pociski sypały się na pojazd.
— Dobra! Odjeżdżam! — krzyknął. — Chcę tylko, żebyście przemyśleli sprawy, o których wam powiedziałem! Może później, kiedy ochłoniecie, moje propozycje wy-
dadzą się wam o wiele rozsądniejsze! Idźcie popatrzeć na pole Bransona! Wrócę innym razem, kiedy będziemy mogli porozmawiać!
Pojazd ruszył powoli do przodu. Kilku ludzi biegło za nim przez pewien czas, rzucając ostatnie kamienie oraz twarde słowa. Zostali w tyle.
Mark wyjechał z wioski. Skręcił w lewo, wspiął na zbocze małego wzgórza i ujrzał szczupłą postać w błękitnej bluzce i szerokiej spódnicy, stojącą na drodze i machają-
cą w jego stronę. Zwolnił natychmiast, rozpoznając Norę.
Zatrzymał się, otwierając jej drzwi.
— Wsiadaj — powiedział.
Obejrzała samochód przymrużonymi oczyma, a następnie powoli pokręciła głową.
— Nie — powiedziała. — Przypuszczałam, że tędy nadjedziesz, więc wyszłam naprzeciwko, żeby cię ostrzec. Nie jedź tam tym czymś!
— Ostrzec mnie?
— Oni są źli...
— Wiem o tym.
Uderzyła pięścią w dłoń.
— Nie przerywaj! Słuchaj! Czy słyszałeś, co mówili?
— Nie. Ja...
— Tak myślałam. To przez ten hałas. Ale ja słyszałam. Sądzę, że oni się nie uspokoją, nie zobaczą świata na twój sposób. Myślę, że jeszcze żyjesz tylko dzięki temu, iż
nie byli w stanie dostać się do środka twojego...
Ostrożnie wyciągnęła rękę i dotknęła drzwi.
— Nie wracaj do wioski. Chyba znowu powinieneś odejść — głos jej się załamał i odwróciła się. — Nie skontaktowałeś się ze mną — powiedziała później. — Powie-
działeś, że się odezwiesz i nie zrobiłeś tego.
— Nie, bo nie mogłem, Noro.
— Gdzie byłeś?
— Daleko stąd...
— Daleko? Tak daleko jak Góra Kowadłowa albo inne z tych zakazanych miejsc? To tam zdobyłeś tę rzecz, tak?
Nie odpowiedział.
— Tak? — powtórzyła.
— To nie jest tak, jak myślisz — odparł. — Tak, byłem tam, ale...
— Odejdź! Nie chcę cię więcej znać! Ostrzegałam cię! Jeśli cenisz swoje życie, odejdź stąd znowu, tylko tym razem nie wracaj!
— Mogę cię przekonać, że się mylisz — odparł — jeśli posłuchasz, jeśli pozwolisz, żebym ci pokazał...
— Nie chcę cię słuchać ani niczego oglądać!
Odwróciła się i pobiegła między drzewami. Pobiegłby za nią, ale obawiał się zostawić pojazd; wieśniacy ciągle mogli go ścigać.
— Wróć! — zawołał.
Odpowiedzi nie było.
Z oporem zamknął drzwi i ruszył dalej. Zdumiony centaur przyglądał mu się ze szczytu wzgórza.

background image

VII


Syntetyczne gąsienice pełzały po ulicach odżywającego miasta, usuwając śmieci i gruz. Dowódca, niski mutant o szerokich ramionach i ciężkich łukach brwiowych,
posuwał się za nimi, od czasu do czasu opierając się na swoim haczykowatym ościeniu. Ponad lśniącymi iglicami, wśród których pracownicy gramolili się przy odbu-
dowie, niebo było słoneczne. Pod okiem zespołu asystentów-robotów pojawiały się tarasy. Powietrze wypełniło się rytmicznym pulsowaniem przywróconych do życia
fabryk; z taśm produkcyjnych zaczęły zjeżdżać kolejne typy robotów, maszyn latających, samochodów, broni. Daleko w dole każdy z mutantów przechodzących szere-
giem kolejno klękał przed pomnikiem z białego kamienia wznoszącym się nad wejściem do siedziby starej maszyny uczącej. Pomnik ten został wzniesiony na rozkaz
wodza, który zaprojektował go jako świątynię. Z płaskich dachów budynków startowały i lądowały gigantyczne ptasie kształty, wyruszając i wracając ze swych dale-
kich lotów patrolowych. Dowódca wydał okrzyk, machnął ościeniem i uśmiechnął się z dumą. Od chwili nadejścia Tego, który nosi słoneczną koronę, który panuje nad
Starymi Rzeczami, życie ulegało stałej poprawie. Dowódca miał nadzieję, że wodzowi dobrze się wiodło na najnowszej wyprawie. Później pójdzie pomodlić się za to
do świątyni. Poprosi również o to, by w nocy mogli rozesłać po kraju błogosławieństwo ciepła oraz posiłki. Ponownie machnął ościeniem, pozwalając opanować się
uczuciu prawości.

* * *


Michael Chain, z rumianą twarzą i rzednącymi już włosami, siedział naprzeciwko Daniela w małej, cichej restauracji, udając, że nie przygląda się badawczo reakcjom
syna. Z kolei Dan, skrępowany swym najlepszym garniturem, dłubał w rozpływającym się deserze, popijał kawę, udając, że nie jest świadom tych badawczych oglę-
dzin. Od czasu do czasu jego przegub pulsował, a wtedy gdzieś w oddali rozlegał się trzask naczynia. W takich wypadkach pośpiesznie stosował technikę
bio-sprzężenia zwrotnego, za pomocą której nauczył się tłumić wysyłane przez siebie fale.
— Płyta nie sprzedaje się najlepiej, co? — spytał Michael.
Dan podniósł wzrok i pokręcił głową.
— Wygląda na to, że lepiej mi wychodzi na koncertach. — Wzruszył ramionami. — Chociaż z drugiej strony trudno powiedzieć, jaki błąd popełniasz przy pierwszej
próbie. Już teraz widzę kilka rzeczy, które bym zrobił inaczej.
— To było dobre — powiedział Michael ku zdziwieniu syna. — Podobało mi się. — Odwrócił dłoń wnętrzem do góry, robiąc nieokreślony gest. — Mimo to — konty-
nuował — mały nakład, brak promocji... Czy zdajesz sobie sprawę z tego, ile piosenek nagrywa się każdego roku?
— Tak. To znaczy...
— I wiesz co nieco o statystyce, nawet ze swoim humanistycznym wykształceniem. To jest praktycznie sytuacja loterii.
— Jest ciężko — przyznał Dan.
Dłoń odwróciła się i uderzyła o blat stołu.
— Sukces w twojej sytuacji jest prawie niemożliwy, ot co.
W kuchni rozległ się trzask tłuczonej zastawy. Dan westchnął.
— Myślę, że masz rację, ale nie zamierzam jeszcze się poddawać. Starszy Chain zamówił poobiedniego drinka, Dan odmówił.
— Ciągle spotykasz się z tą Lewis?
— Tak.
— Według mnie jest uderzająco tania.
— Mamy trochę wspólnych dobrych wspomnień.
Michael wzruszył ramionami.
— To twoje życie.
Dan dopił kawę. Kiedy podniósł wzrok, Michael przyglądał mu się z uśmiechem.
— Tak jest — powiedział starszy mężczyzna. Wyciągnął rękę, dotykając dłoni Dana. — Jestem szczęśliwy, że twój umysł należy do ciebie. Wiem, że czasem wydaję się
natarczywy, ale posłuchaj. Nawet bez dyplomu, zawsze będziesz miał pracę w mojej firmie. Gdybyś kiedyś zmienił zdanie, możesz nauczyć się niezbędnych rzeczy w
trakcie pracy, pójść na kursy wieczorowe... Mówię ci, nikt ci tego miejsca nie odbierze.
— Dzięki, tato.
Michael skończył drinka, rozejrzał się dokoła.
— Kelner! — zawołał. — Rachunek!
Żyrandol zaczął się trząść, a Dan, rozpoznając już to uczucie, stłumił drżenie na czas.

* * *


Mor stał, opierając się na łóżku. Dotknął palcem oka i potarł je energicznie. Wyglądało na to, że wszystko, co robił w ciągu ostatnich dni, było snem. A kostki stóp
znów mu napuchły...
Ze stolika przy łóżku wziął butelkę z wodą; pociągnął długi łyk. Zakaszlał, połknął syrop, który wcześniej przygotował, popił kolejnym łykiem wody.
Przeszedł przez komnatę, odsunął długą, ciemną draperię, otworzył okiennicę. Na bladym niebie migotały gwiazdy. Czy to był poranek czy wieczór? Mor nie był pe-
wien.
Targając siwą brodę, wypatrywał czegoś ponad uśpioną krainą, zdając sobie sprawę, że coś innego niż fizjologia zakłócało jego sen. Czekał na sen, na wiadomość;
czekał, aż to uczucie pojawi się znowu, ale tak się nie działo.
Po długiej chwili pozwolił opaść draperii, ale nie zadał sobie trudu, by zamknąć okiennicę. Może gdyby wrócił do łóżka, sen powróciłby także... Tak, wydawało się, że
to dobra myśl.
Trzęsąc powoli głową, przeszedł wolno przez pokój. Ludzkie ciało przysparza tylu kłopotów, pomyślał.
Kilkakrotnie zahuczała sowa. Wewnątrz ścian uganiały się myszy.

* * *


Głęboko pod ruiną zamku Rondoval, przygnieciony ciężarem zaklęcia snu wypełniającego grotę Księżycowy Ptak — najpotężniejszy ze smoków —przyjął sztywną, he-
raldyczną postawę, a następnie, równie gwałtownie się rozluźnił. Jego westchnienie przesuwało się jak ciepły wiatr po kształtach towarzyszy. Duch Księżycowego
Ptaka leciał niby zjawa po niebie, mijając kształty gigantycznych ptaków o ciałach jak metal do wyrobu mieczy, na wysokościach, które tylko jego gatunek niegdyś
osiągał. Czaił się, a później atakował. Stworzenia leciały po swych szlakach nieporuszone.
Wściekły z powodu własnej bezsilności Księżycowy Ptak wycofał się do ciemnych obszarów snu, o włos mijając mały kształt leżący w pobliżu. Ułożył się, żłobiąc pazu-
rami bruzdy w skalnym występie.

VIII


Odległe krzyki nie zbudziły Marka. Trwały już od dłuższego czasu, a on spał dalej. Zbudził się dopiero wtedy, kiedy jakaś postać wpadła do szopy, chwyciła go za ramię
i potrząsnęła gwałtownie.
— Obudź się! Proszę! Obudź się! — usłyszał ostry szept.
— Co... — zaczął i poczuł, że czyjaś dłoń zakrywa mu usta.
— Mów cicho! To ja, Nora. Wkrótce tu będą. Musisz uciekać!
Dłoń cofnęła się od jego twarzy. Usiadł, sięgnął po buty i zaczął je zakładać.
— O czym ty mówisz? — spytał. — Co się dzieje?
— Próbowałam cię ostrzec na czas, ale byli zbyt szybcy — powiedziała. — Przypomniałam sobie, że czasami sypiałeś w tej szopie...

background image

Chwycił pas do miecza i zapiął go.
— W oborze mam broń, którą mogę powstrzymać wszystkich powiedział. — Szkoda, że nie mam tu trochę...
— Obora też się pali!
— Też?
— Dom, mała stajnia, dwie szopy obok, wszystko się pali.
Zerwał się na nogi.
— W domu był mój ojciec!
Złapała go za ramię, ale wyrwał się, ruszając pędem w stronę drzwi.
— Nie! — krzyknęła. — Jest już za późno! Ratuj siebie!
Otworzył drzwi na oścież i zobaczył, że Nora mówi prawdę. Dom płonął jak pochodnia. Dach zapadł się już do środka. W stronę szopy zbliżała się grupa ludzi; krzyknęli
na widok Marka.
— Wyjdź przez tylne okno — wyszeptał. — W przeciwnym razie dowiedzą się, że tu byłaś. Szybko!
— Ty też chodź!
— Za późno. Zauważyli mnie. Idź!
Wyszedł z szopy, zatrzasnął za sobą drzwi i wyciągnął miecz.
Kiedy podeszli, z twarzami usmarowanymi brudem i potem, Mark pomyślał o ostatnim wieczorze, kiedy widział Marakasa zasypiającego na sienniku na strychu. Za
późno, za późno...
Ojcze, zapłacą za to!
Wyszedł napastnikom na spotkanie. Ujrzał, że niektórzy uzbrojeni byli w broń inną niż tylko domowej roboty. Stare ostrza, niektóre kute przez niego samego, zostały
świeżo naostrzone i natłuszczone. Kilka takich mieczy pobłyskiwało w tłumie. Nie zwolnił kroku.
— Mordercy! — krzyknął. — Mój ojciec był w środku! Wszyscy go znaliście! Nigdy nikogo nie skrzywdził! Bądźcie wszyscy przeklęci!
Odpowiedzi nie było, ale też żadnej się nie spodziewał. Rzucił się na nich, wymachując mieczem. Najbliżej stojący mężczyzna, garbarz Hyme, wrzasnął i padł na ziemię,
trzymając się za rozpruty brzuch. Mark zamachnął się ponownie, a brat rzeźnika krzyknął, brocząc krwią. Kolejny atak Marka został zatrzymany przez jeden z mieczy, a
w lewą rękę uderzył go kij. Odparował cios skierowany w jego pierś, padł w tył, zataczając mieczem szeroki łuk, tnąc rękę trzymającą pałkę.
Wokół walczących sypał się popiół, a linia ognia przesunęła się po trawach w stronę sadu. Obora zatrzęsła się, a ściana opadła, sypiąc iskry na lewo od Marka.
Coś twardego uderzyło go w pierś. Cofnął się potykając i ciągle machając mieczem. Znowu dosięgnął go kij, tym razem uderzając w udo; zachwiał się, wyrwano mu
miecz.
Dłoń Marka skierowała się błyskawicznie ku opasce na lewym przegubie. Nacisnął kilka ćwieków.
W kierunku jego głowy zbliżał się miecz. Mark obrócił się, poczuł jak ostrze wbija mu się w brew, tnie niżej...
Krzyknął; zakrywając twarz.
Ponad okrzykami atakujących niósł się także inny głos. Przez ból i krew rozpoznał krzyk Nory bliski histerii.
— Zabijecie go! Przestańcie! Przestańcie!
Ktoś kopnął go znowu, ale było to ostatnie uderzenie, jakie poczuł.
W pobliżu rozległ się okrzyk przerażenia, wkrótce podjęty przez wielu atakujących; z nieba spadł ciemny kształt, nurkując w sam środek napastników. Miał skrzydła
jak bliźniacze sierpy i metalowy dziób, który podnosił się i opadał.
Mark wziął głęboki wdech i potykając się wstał. Jego ciało było siatką bólu, lewa dłoń zakrywała ciągle połowę twarzy, między palcami ciekła krew, spływała po ręce,
okrywała bransoletę, w kierunku której posuwała się teraz jego lewa dłoń.
Na ziemi leżało bez ruchu kilku mężczyzn, a ciemny ptak skradał się do tych, którzy stali...
Ptak znieruchomiał, podskoczył, zamachał skrzydłami, wzbił się w powietrze, zatoczył koło...
— Sami zdecydowaliście o swoim losie — krzyknął Mark ochryple.
Ptak opadł, chwycił go za ramiona, uniósł w górę. Lewa ręka Marka była teraz zupełnie czerwona; mocno przyciskał ją do twarzy.
— Tym, którzy przeżyli, daruję teraz życie, aby wspomnienie dzisiejszej nocy pozostało żywe, aby pozostali świadkowie — zawołał w dół. — Wrócę. a wtedy wszystko
stanie się tak, jak powiedziałem w mieście. Teraz jednak będziecie poddanymi, a nie wspólnikami w przedsięwzięciu. Przeklinam was za to, co zrobiliście tej nocy!
Ptak nabierał szybkości i wysokości.
— Poza tobą, Noro — krzyknął w końcu. — Wrócę po ciebie, nigdy się nie obawiaj!
Zniknął w niebie. Ranni jęczeli, trzeszczał ogień. W górę pobiegły przekleństwa. Krew Marka padała jak mały deszcz na pola, które dawniej uprawiał.

IX


Pukała kilkakrotnie; czekała, tracąc już nadzieję na to, że go zastanie w domu. Spróbowała także otworzyć drzwi i przekonała się, że były zamknięte.
Była zmęczona. Miała za sobą długą drogę do tego miejsca, po wręcz potwornej nocy. Oparła się o framugę, oczy jej zalśniły, ale nie miała ochoty płakać. Z całej siły
kopnęła w drzwi.
— Otwieraj, do diabła! — krzyknęła, usłyszała szczęk, a drzwi otworzyły się do wewnątrz.
W progu stanął Mor, odziany w wyblakłą, niebieską szatę, mrużąc w świetle oczy.
— Wydawało mi się, że ktoś chrobocze — powiedział. — Wydajesz mi się znajoma, ale nie...
— Nora. Nora Veil — powiedziała. — Ze wschodniej wioski. Przepraszam, że...
Twarz Mora rozjaśniła się.
— Pamiętam. Ale sądziłem, że jesteś małą dziewczynką... Oczywiście! Wybacz. On leci. — Cofnął się do środka. — Wejdź. Właśnie robiłem herbatę. Nie zwracaj uwagi
na te graty.
Przeszła za Morem przez jeden dziwnie umeblowany pokój do drugiego. Tam uprzątnął dla niej krzesło, po czym zajął się czajnikiem, w którym gotowała się woda.
— To okropne — zaczęła.
— Poczekasz z tym, aż herbata się zaparzy — powiedział twardo. — Nie lubię okropności na pusty żołądek.
Nora przytaknęła i usiadła. Przyglądała się, jak stary czarodziej wyciąga chleb, zapasy, jak parzy herbatę. Trzęsły mu się dłonie. Jego twarz, zawsze głęboko pobruż-
dżona, była teraz nienaturalnie blada. Miał jednak rację, mówiąc, że nie widzieli się już kilka lat. Była małą dziewczynką, kiedy ostatnim razem zatrzymał się u nich,
wyruszając lub wracając z jakiejś wyprawy. Przypomniała sobie zdumiewająco długą rozmowę...
— Proszę — powiedział Mor, stawiając przed nią na stole filiżankę i talerz. — Wzmocnij się.
— Dziękuję.
W połowie posiłku zaczęła mówić. Opowieść była przerywana, ale Mor słuchał cierpliwie. Kiedy spojrzała na niego, zobaczyła, że na policzki wróciły mu rumieńce, a
dłoń trzymająca szklankę przestała się trząść.
— Tak, to poważne — przyznał, kiedy skończyła. — Dobrze zrobiłaś, przychodząc tutaj. W istocie...
Wstał i powoli przeszedł przez komnatę. Stanął przed małym, ciemnym zwierciadłem oprawionym w żelazną ramę.
— Najlepiej będzie, jeśli natychmiast się tym zajmę — dokończył i przesunął końcami palców po szkle, mamrocząc coś śpiewnie.
Stał odwrócony plecami, a jego prawe ramię częściowo zasłaniało lustro, a jednak w tej części, którą widziała, dostrzegła tańczące postaci, a w prawej górnej ćwiartce
pojawiło się coś na kształt fragmentu dziwnego horyzontu, nad którym krążyła niepokojąca sylwetka. Norze wydawało się, że cały obraz pędzi na nią i nie była w sta-
nie określić, na co w tej chwili patrzy Mor. Zmiany oświetlenia wskazywały na kilka kolejnych zmian scen, ale Nora nie potrafiła rozróżnić następujących po sobie ob-
razów.
Wreszcie Mor ponownie przesunął dłońmi po powierzchni zwierciadła. Cały ruch zatrzymał się i ciemność wypełniła lustro jak atrament.
Mor cofnął się i wrócił na miejsce. Podniósł filiżankę do ust, upił, skrzywił się, chlusnął letnim płynem do ognia. W stał, żeby przygotować świeżą herbatę.
— Tak — powtórzył, wróciwszy i napełniwszy filiżanki. — To bardzo poważne. Coś trzeba z nim będzie zrobić...
— Co? — spytała.

background image

Mor westchnął.
— Nie wiem.
— Ale czy nie mógłbyś ty, który wypędziłeś demony Deta...
— Kiedyś — odparł — z łatwością powstrzymałbym tego odmieńca. Ale teraz, teraz moja moc nie jest taka jak dawniej. Jest już dla mnie za późno. Mimo to jestem za
niego odpowiedzialny.
— Ty? W jaki sposób? Co masz na myśli?
— Mark nie pochodzi z tego świata. Po zakończeniu ostatniej wielkiej bitwy przyniosłem go tutaj; był niemowlęciem. Dzięki temu usunąłem Pola Detsona, ostatniego
lorda Rondoval, który wtedy także był maleńki. To dziwne: człowiek, którego dostaliśmy w zamian, stanowi o wiele większe zagrożenie niż wszystko, czegokolwiek się
obawialiśmy. Ponoszę odpowiedzialność. Muszę coś zrobić. Ale co, tego nie potrafię powiedzieć.
— Czy jest ktoś, kogo mogłabym poprosić o pomoc?
Dotknął dłoni Nory.
— Muszę być teraz sam, żeby pomyśleć — powiedział. — Wracaj do domu. Przykro mi, ale nie mogę cię prosić, żebyś została.
Zaczęła wstawać.
— Musi być c o ś, co możesz zrobić.
Uśmiechnął się słabo.
— Możliwe. Ale najpierw muszę to zbadać.
— Powiedział, że po mnie wróci — powiedziała z uporem. — Nie chcę tego. Boję się go.
— Zobaczę, co można zrobić.
Wstał i odprowadził Norę do drzwi. Na progu odwróciła się gwałtownie, ścisnęła jego dłoń w swoich.
— Proszę — powiedziała.
Wyciągnął drugą dłoń i pogładził ją po włosach. Przyciągnął ją na chwilę do siebie, potem odepchnął.
— Idź już — powiedział. Odeszła.
Patrzył za dziewczyną, aż znikła pośród zieleni ścieżki. Jego wzrok przesunął się na moment na kępę kwiatów, wśród których fruwał motyl. Potem zamknął i zaryglo-
wał drzwi, cofnął się do wewnętrznej komnaty, gdzie przygotował sobie silne lekarstwa.
Zażył ćwierć dawki, a potem wrócił do pokoju, w którym przedtem siedział z Norą.
Stojąc przed zwierciadłem oprawionym w żelazo, powtórzył kilka poprzednich ruchów wraz z paroma innymi. Jego głos brzmiał silniej, kiedy nucił słowa mocy.
Fragment ciemności ulotnił się ze zwierciadła, odsłaniając ciemne pomieszczenie, w którym siedzieli ludzie ze szklankami w rękach. W rogu, na scenie, siedział młody
człowiek z kosmykiem białych włosów; grał na instrumencie muzycznym. Mor przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. W końcu podjął decyzję i wymówił kolejne sło-
wo.
Ukazała się zewnętrzna strona budynku; czarnoksiężnik przyjrzał się mu niemal z tą samą uwagą.
Wymówił kolejne słowo, budynek zamigotał, przesuwając się w dół ulicy. Mor patrzył z przymrużonymi oczyma.
Uczynił ostatni gest, przemówił raz jeszcze, zwierciadło okryła ciemność. Odwrócił się, przeszedł do wewnętrznej komnaty, gdzie przelał lekarstwo do małej fiolki, a
następnie wyjął z kąta swoją zakurzoną laskę, stojącą tam od zeszłego lata.
Wyszedł na otwartą przestrzeń, obrócił się trzykrotnie, uniósł laskę przed sobą. Uśmiechnął się ponuro, widząc, jak jej czubek się rozjarzył.
Zaczął kroczyć powoli, kręcąc głową z lewa na prawo, jak gdyby szukał unoszących się w powietrzu nitek pajęczyny...

X


Dan wyszedł z klubu, postawił kołnierz i patrząc w dół ulicy, wszedł w noc. Mijały go samochody, ale innych przechodniów nie było. Z pudłem gitary pod pachą zaczął
iść w kierunku mieszkania Betty. Spod krat przy chodniku unosiła się para o lekko irytującym zapachu. Przyśpieszył kroku. Gdzieś w mieście rozległa się syrena.
Wcześniej tego wieczoru opanowało go dziwne uczucie — jak gdyby stał się przedmiotem czyjejś uważnej obserwacji. Chociaż szybko przesunął wzrokiem po wszyst-
kich obecnych w klubie, nie zobaczył nikogo, kto objawiałby tak duże zainteresowanie. Po chwili zastanowienia przypomniał sobie inne sytuacje z przeszłości, kiedy
czuł się w ten sposób obserwowany. Nie zdawało się to mieć związku z czymkolwiek poza uczuciem ciepła wokół znamienia; to właśnie ono przypomniało mu o całej
sprawie: nagle poczuł znowu jego obecność.
Zatrzymał się, patrząc w obie strony ulicy, obserwując przejeżdżające samochody. Nic. A jednak...
Teraz czuł to mocniej niż wcześniej w klubie. O wiele mocniej. To było tak, jakby niewidzialny obserwator stał tuż poza nim...
Ruszył dalej, przyśpieszając kroku, kiedy znalazł się w połowie bloku. Odsunął się od narożnego światła. Zaczął się pocić, walcząc z przemożnym pragnieniem, by rzu-
cić się do ucieczki.
W drzwiach po prawej stronie — ruch!
Mięśnie Dana napięły się na widok postaci, która wystąpiła do przodu. Ujrzał, że ten ktoś trzymał duży kij...
— Proszę mi wybaczyć — usłyszał łagodny głos — ale źle się czuję. Czy mógłbym przejść z tobą kawałek?
Dan zobaczył, że to stary człowiek odziany w dziwny strój.
— No... Tak. Co się stało?
— Po prostu ciężar lat. Wielu lat.
Zrównał krok z krokiem Dana, który przełożył gitarę do lewej ręki.
— Chodzi mi o to, czy nie potrzeba ci lekarza.
— Nie.
Szli w kierunku następnego skrzyżowania. Kącikiem oka Dan ujrzał zmęczoną, pobrużdżoną twarz.
— To raczej późna pora na spacer — skomentował. — Ja wracam z pracy.
— Wiem.
— Wiesz? Znasz mnie?
Tuż obok wydawało się unosić coś na kształt nici o barwie złota, która zaczepiła o koniec kija starca. Kij zadrżał lekko, a nić naprężyła się, zaczęła grubieć i świecić.
— Tak. Nazywasz się Daniel Chain...
Wydawało się, że świat rozpadł się przed nimi na dwie falujące połowy — na prawo i na lewo od rozszerzającego się światła, w które zamieniła się żyłka. Dan zaczął
się w nią wpatrywać.
— ...ale to nie jest twoje prawdziwe imię.
Smuga rozszerzyła się i wyciągnęła zarówno w dół, jak i do przodu. Wydawało się, że kroczyli teraz po złocistym chodniku, a ulica, budynki i noc zamieniły się w dwu-
wymiarową panoramę po obu stronach drogi — falującą, zwijającą się i zanikającą.
— Co się dzieje? — zapytał.
— A to nie jest twój świat — dokończył starzec.
— Nie rozumiem.
— Oczywiście że nie. Ale nie mam dość czasu, żeby udzielić ci dokładnych wyjaśnień. Przepraszam cię za to. Przyniosłem cię tą drogą wiele lat temu i zamieniłem na
dziecko, które było prawdziwym Danielem Chainem. Ty miałeś żyć w miejscu, które właśnie opuściliśmy, a on tam, dokąd teraz musisz się udać. Tamten nazywa się
Mark Marakson i stał się bardzo niebezpieczny.
— Czy chcesz powiedzieć, że to jest moje prawdziwe imię? — spytał Dan.
— Nie. Nazywasz się Pol Detson.
Stali na szerokim, złocistym trakcie; nad ich głowami świeciło pasmo gwiazd, a po obu stronach wzbijał się dym wielu rzeczywistości. Po powierzchni drogi unosiły się
iskry, za którymi jak gdyby ciągnęła się zielona linia.
— Nie nadążam za tym, co mówisz. Kompletnie.
— Posłuchaj tylko. Nie zadawaj pytań. To kwestia twojego życia i życia wielu innych. Musisz wrócić do domu. W twojej krainie są kłopoty, a ty posiadasz moc, która

background image

będzie tam potrzebna.
Dan poczuł się zmuszony do słuchania. Ten człowiek sam posiadał jakąś siłę. Jej dowód znajdował się przed nim. Sposób zachowania starca oraz jego słowa zmuszały
do posłuszeństwa.
— Idź za tą zieloną linią — polecił Danowi. — Zanim dotrzesz do celu, droga ta rozwidli się wiele razy. Będziesz mijał interesujące szlaki boczne, fascynujące widoki,
może nawet fascynujących podróżników. Możesz się im przyglądać, ale nie zbaczaj. Idź za tą linią. Zaprowadzi cię do domu. Ja... Czekaj!
Starzec wsparł się na kiju, oddychając głęboko.
— To był ogromny wysiłek — powiedział. — Wybacz. Muszę zażyć lekarstwo...
Z węzełka u pasa wyjął małą fiolkę i wypił jej zawartość.
— Pochyl się do przodu — powiedział po chwili.
Dan schylił głowę i ramiona. Kij wysunął się, wydzielając błękitny obłok, który zdawał się okrywać Dana, wsączając ciepło w jego czaszkę. Myśli roztańczyły mu się
dziko w głowie i przez chwilę poczuł się jakby uwięziony w środku niewidzialnego tłumu, gdzie wszyscy paplali o nim bez ustanku.
— To język tego kraju — powiedział starzec. — Przyswojenie go zajmie ci trochę czasu, ale już zaczynasz się uczyć. Na początku będziesz mówił powoli, ale będziesz
rozumiał. Później zaczniesz mówić.
— Kto ty jesteś? Kim jesteś? — spytał Dan.
— Nazywam się Mor i nadszedł czas, żebym zostawił cię na linii, którą masz kroczyć. Po to, by przeniesienie miało charakter trwały, musi nastąpić zmiana w przybli-
żeniu równych mas życiowych. Muszę odejść, zanim stracę jedną z moich umiejętności. Idź! Znajdź swoje własne odpowiedzi!
Mor odwrócił się ze zdumiewającą energią i zniknął w falującej perspektywie po prawej stronie, jak gdyby wchodził za kurtynę. Dan uczynił krok w tamtą stronę i
stanął. Zmieniający się przed nim obraz był przerażający; patrzenie na niego przyprawiało niemal o szaleństwo. Odwrócił wzrok na drogę. Pod miniaturowymi burzami
iskier zielona linia świeciła nieprzerwanie.
Spojrzał za siebie i zobaczył, że migoczący trakt wygląda prawie tak samo, jak droga przed nim. Trzymając się zielonej linii, zrobił krok, potem drugi. Nic innego nie
mógł uczynić.
Idąc starał się zrozumieć to wszystko, co usłyszał od Mora. Jaka moc? Jakie zagrożenie? Jaki przybrany brat — odmieniec? Czego spodziewano się od niego na końcu
tej zielonej linii? Wkrótce się poddał. Głowa ciągle wirowała mu od gwaru głosów. Zastanawiał się, co powie Betty, kiedy do niej nie przyjdzie. A co powie na jego
zniknięcie ojciec?
Stanął i wstrzymał oddech. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że jeśli owa dziwna opowieść była prawdą, to Michael nie był jego ojcem.
Przegub zaczął pulsować; mały złocisty wir wzbił się i szedł za nim jak pies przez kilka kroków.
Przełożył gitarę do drugiej ręki i wędrował dalej. Mała mozaika przed nim i po lewej stronie przykuła jego wzrok; mała, jasna scena. Kiedy skupił na niej uwagę, uro-
sła, zajęła całe pole widzenia, zaczęła nabierać trzeciego wymiaru.
Kiedy się do niej zbliżył, ujrzał, że cofnęła się, nie tracąc żadnego ze swych szczegółów. W kierunku mozaiki prowadziła boczna droga i zrozumiał, że mógłby tam do-
trzeć w ciągu kilku minut.
Ujrzał jasnozielone stworzenia igrające w musującym jeziorze, w tle wznosiły się błękitne góry, z wody wyrastały pomarańczowe platformy, na których stworzenia te
odpoczywały przed ponownym nurkowaniem; cała scena oblana była jasnym blaskiem słońca, ponad powierzchnią jeziora krążyły, mocząc skrzydła, gigantyczne
czerwone ważki o ruchach zdumiewająco delikatnych, pływające kwiaty niczym blade sześcioramienne gwiazdy...
Spostrzegł, że jego stopy skierowały się w tamtą stronę. Zew ojczystego kraju wziął górę...
Po prawej stronie mignęło coś żółtookiego, długouchego i srebrnofutrzastego; biegło na dwóch nogach, ruszając nosem.
— Znów się spóźnię! — mówiło. — Niech to szlag! Na pewno każe mi ściąć głowę!
Mijając Dana, popatrzyło nań przez chwilę i pobiegło w stronę jeziora.
— Nie idź tam! — wrzasnęło. — Ciepłokrwistych zjadają tam żywcem! Zatrzymał się i wzdrygnął. Odwrócił wzrok od jeziora oraz jego mieszkańców, poszukał zielonej
linii, zlokalizował ją, wstąpił na nią znowu. Informator o srebrnym futrze zniknął.
Idąc dalej, starał się trzymać wzrok na linii, unikając spoglądania na pobocza. Po dwunastu krokach droga skręciła nieoczekiwanie; wydawało mu się, że schodzi w
dół. Obok mignęło coś na kształt czerwonej deskorolki wiozącej dużego, zielonego skarabeusza. Od czasu do czasu wydawało mu się, że słyszy chór głosów śpiewają-
cych coś, czego nie rozumiał.
Szedł swoją drogą, a widowisko po prawej stronie zdawało się prosić o uwagę. Tym razem oparł się pokusie, tylko po to, by po chwili ujrzeć, że zielona linia skręca
właśnie tam. Wstąpił na boczną drogę, która prowadziła jakby w stronę lasu.
Nie opuszczało go uczucie, że schodzi w dół; poczuł, jak w twarz wieje mu wiatr. Niósł on zapach gnijących liści, ziemi, kwitnących roślin. Przyśpieszył, a scena prze-
sunęła się ku niemu z jeszcze większą prędkością. Wydawało się, że małe burze pod stopami uspokajają się; zielona linia rozszerzała się na boki.
Nagle usłyszał śpiew ptaków. Wyciągnął rękę, dotknął pnia drzewa. Zielona linia zniknęła pośród traw. Świat rozciągnął się na las i polanę. Gwiazdy ponad nim zgasły
, a na ich miejscu pojawiło się błękitne niebo z chmurami poprzecinanymi liściastymi gałęziami. Drogi już nie było — tylko na moment wiatr rzucił w jego stronę coś na
kształt złocistej nici. Zniknęła.
Zaczął iść przez polanę, ale gwałtownie stanął. Jeśli ten las był duży, a wydawało się, że tak było, mógł długo błądzić.
Zdjął kurtkę, dzień był bowiem ciepły, położył ją na pniu zwalonego drzewa, podciągnął się i usiadł. Dopóki nie obmyśli jakiegoś planu działania, lepiej pozostać w tym
miejscu. Mogło być ono w pewien sposób znaczące w tej dziwnej podróży.
Otworzył futerał, żeby sprawdzić gitarę; wyglądała na nietkniętą. Wyjął ją i zaczął grać, rozmyślając jednocześnie. Brzmiało dobrze.
Postanowił, że wybierze drzewo, na które łatwiej będzie się można wspiąć niż na którykolwiek z otaczających go gigantów i z góry rozejrzy się za drogą lub miastem.
Rozejrzał się, nie zmieniając rytmu. Tak. Tamto wyglądało na odpowiednie... Znowu spojrzał przed siebie, prawie opuszczając ton.
Maleńkie stworzenie brykające przed nim wyglądało dokładnie na to, czym w istocie było: źrebakiem centaura. Jego małe dłonie poruszały się rytmicznie i wesoło.
Zafascynowany, skierował uwagę na swoją grę, przechodząc na bardziej skomplikowany styl praworęczny. Zaśpiewał cicho. Znamię na przegubie rozgrzało się i za-
częło pulsować. Po krótkim czasie z lasu wyłoniły się dwa kolejne stworzenia i dołączyły do tancerza. W powietrzu pojawiły się liście; czuł, że musiało się tak stać, po-
nieważ półświadomie je przywołał. Schwytał je w sieć swej muzyki i zawirował nimi wokół roześmianych dziecięcych twarzy oraz wierzgających źrebięcych ciał. W ślad
za liśćmi puścił ptaki, a także jelenia, o którym w jakiś sposób wiedział, że jest w pobliżu. Cały ruch odbywał się teraz według określonego wzoru. Ściemniło się zgodnie
z jego wolą, chociaż była to tylko chmura zasłaniająca słońce. Cały spektakl rozgrywał się w półmroku, co według niego było jak najbardziej właściwe.
Grał ton za tonem, a inne stworzenia przyłączały się do grupy — zające, wiewiórki — a on wiedział, że było to właściwe i odpowiednie, dokładnie takie jak powinno,
na swoim miejscu, gdyż on teraz gra... Czuł, że mógłby to robić bez końca, wznosić ściany dźwięku i burzyć je, tańczyć wewnątrz swego serca, śpiewać...
Dopiero po pewnym czasie uświadomił sobie obecność dziewczyny. Szczupła, o jasnej cerze, ubrana na niebiesko, pojawiła się za drzewem po lewej stronie polany;
stała tak nieruchomo obserwując i słuchając.
Zauważywszy ją, skinął głową i uśmiechnął się, czekając na reakcję. Nie chciał jej odstraszyć żadnym gwałtownym ruchem. Kiedy odpowiedziała na skinienie nikłym
uśmiechem, przestał grać i włożył instrument do futerału.
Liście opadły, zwierzęta zastygły na moment, a potem popędziły w las. Dzień się rozjaśnił.
— Witaj — zaryzykował. — Czy mieszkasz w tej okolicy?
Skinęła twierdząco głową.
— Wracałam do mojej wioski, kiedy cię usłyszałam. To było piękne. Jak się nazywa ten instrument? Czy to czary?
— Gitara — odparł — i czasami myślę, że tak. Nazywam się Dan. A ty? — Nora. Jesteś obcy. Skąd pochodzisz? Dokąd idziesz?
— Idę z daleka — powiedział powoli, szukając właściwych zdań i z pewnym wahaniem dobierając słowa. — Po prostu spaceruję, rozglądam się. Chciałbym zobaczyć
twoją wioskę.
— Czy jesteś minstrelem? Czy zarabiasz graniem na życie?
Ściągnął kurtkę, otrzepał ją i przewiesił sobie przez ramię.
— Tak — odparł. — Czy słyszałaś o kimś, kto potrzebuje minstrela?
— Może... później — odparła.
— Co masz na myśli?
— Wielu ludzi ostatnio umarło. Nikt nie jest w radosnym nastroju.

background image

— Przykro mi. Może przez pewien czas mógłbym pracować inaczej, dopóki nie poznam tego kraju.
Twarz Nory pojaśniała.
— Tak, jestem pewna, że coś znajdziesz.
Wziął gitarę i ruszył przed siebie.
+ — Pokaż mi drogę — poprosił.
— Dobrze.
Odwróciła się, a Dan ruszył za nią.
— Opowiedz mi o swojej ojczyźnie i o miejscach, w których byłeś.
Najlepiej będzie coś wymyślić, postanowił, coś prostego i sielskiego. Jeszcze nie wiadomo, jak się tu sprawy mają. Najlepiej jednak, żeby to ona mówiła. Nienawidzę
zaczynać jako kłamca...
— Och, mój kraj bardzo przypomina inne. Czy twój kraj jest rolniczy?
— Tak.
— No proszę. Mój także. Co tu uprawiacie?
Doszli do ścieżki. Ilekroć przelatywał nad nimi ptak, podnosiła wzrok i wzdrygała się, a po pewnym czasie zdał sobie sprawę z tego, że on także obserwuje niebo. W
ciągu całej drogi udawało mu się kierować rozmową. Kiedy dotarli do celu, usłyszał opowieść o Marku Maraksonie.

XI


Stary człowiek w wyblakłej, błękitnej szacie szedł ulicami sennego miasta, mijając ciemne wystawy sklepowe, zaparkowane pojazdy, zasypane pojemniki na śmieci,
napisy na murach, których nie był w stanie przeczytać. Jego krok był powolny, oddech miał ciężki. Co pewien czas wspierał się na kiju lub opierał o ścianę domu.
Światło zaczęło powoli przebijać ciemne niebo; zbierająca, gasząca gwiazdy żółta fala. Daleko w przodzie ukazała się cienista oaza: drzewa poruszane delikatnymi
podmuchami poranka w dole szerokiej ulicy.
Kij starca postukał o beton jeszcze ciężej niż poprzednio. Przeszedł przez ulicę i z wysiłkiem minął kolejny blok. Drżącą dłonią chwycił latarnię. Stał tak
chwiejąc się; minęło go kilka pojazdów. Kiedy ulica opustoszała, przeszedł na drugą stronę.
Bliżej. Miejsce, gdzie kołysały się gałęzie, a pieśń ptaków leciała w górę w świetle poranka, było teraz bliżej. Nieporadnie kroczył do przodu; bladoniebieskie ogniki
tańczyły czasem na czubku kija. Powiew przyniósł słaby, kwietny aromat. Minął ostatnie skrzyżowanie.
Znowu stanął, oddychając głęboko, prawie się dusząc. Kiedy przechodził na drugą stronę ulicy, jego krok był sztywny, niezgrabny. Raz upadł, ale na jezdni nie było
żadnych samochodów; podniósł się i pokuśtykał dalej.
Ponad małym parkiem, który pojawił się teraz przed nim, zaróżowiło się niebo. Kij, z którego znikło ostatnie światło, przesunął się niezdarnie przez kępę kwiatów a te
zamknęły się za nim natychmiast. Idąc przez sztuczną trawę, w stronę pnia standardowego drzewa modelowego parku śródmiejskiego, Mor nie słyszał syku aerozoli.
Wdychał tylko woń, którą miał nadzieję tam znaleźć; uśmiechał się słabo, kiedy powiew przynosił mu ten zapach, a oczy śledziły taniec motyli w ciągle jeszcze świe-
żym świetle słońca.
Laska wysunęła się z palców starca, jego oddech stał się krótszy.
Nieprzeliczone dawne poranki połączyły się z obecnym, rozmazując wszelkie barwy i zapachy w większą rzeczywistość, która wreszcie opowiedziała zawsze fascynu-
jącą go opowieść. Jeden z motyli, przelatując zbyt blisko, został zaskoczony tym ostatnim drgnieniem życia i trzepocząc skrzydłami, usiadł na zwróconym do góry
przegubie starca, tuż obok znamienia w kształcie smoka.
Wokoło z blaskiem i hukiem ożyło miasto.

XII


Dziwne odczucia pojawiały się i znikały. Za każdym razem były nieco mocniejsze; znikając zawsze zostawiały po sobie pewien ślad. Trudno je dokładnie sprecyzować,
pomyślał Dan, wbijając kołek w płot, ale możliwe, że w pewien sposób są one związane z samym krajem — tym miejscem, które wydawało się takie znajome, tak
zgodne z upodobaniami.
Nie opodal przechadzała się krowa, jak gdyby sprawdzała jego pracę.
Nie idź tam, pomyślał. Tam — jego przegub rozgrzał się, jakby wypełniła go moc. Krowa usłuchała tego nie wymówionego rozkazu...
Tak, postanowił. Dobrze; za każdym razem jestem lepszy.
Kołek zatrząsł się pod uderzeniem młota, a w kierunku twarzy skoczyła mu drzazga.
Precz! — rozkazał, nawet nie myśląc.
Coś wewnątrz niego poruszyło się niczym odbicie w zwierciadle i drewienko odleciało w prawo.
O tak, doskonale.
Uśmiechnął się, ukończywszy pracę, i zaczął zbierać narzędzia. Cienie kładły się na pastwisko, kiedy spojrzał za siebie wzdłuż naprawionego ogrodzenia. Był czas, żeby
się umyć, zjeść obiad; czas na występ.

Od trzech dni mieszkał u wuja Nory; spał w stodole i wykonywał rozmaite prace, z którymi stary człowiek nie mógł już sobie poradzić. Stało się dokładnie tak, jak
przepowiedział Mor: znajomość języka Dana wzrosła. Było niemal tak, jakby przypominał sobie...
Mor... Przez pewien czas nie myślał o nim. Jak gdyby umysł Dana zamknął całe doświadczenie podróży do tego miejsca w jakimś oddzielnym przedziale. Pomimo fak-
tu, że znajdował się teraz tu, gdzie się znajdował, cała ta historia była po prostu zbyt niesamowita. Teraz jednak upływający czas sprawił, że Dan zaczął wspominać,
ponownie przeżywać czarodziejską wędrówkę, zastanawiać się nad tym, jak przyjmowano jego zniknięcie w dawnym świecie. Zdumiewał go fakt, że jego przeszłość
wydawała się teraz snem, nierzeczywistością, podczas gdy ta kraina...
Wziął głęboki wdech. Ten kraj był rzeczywisty i w pewien sposób czuł się tu jak w domu. Dobrze będzie spotkać więcej sąsiadów.
Czyszcząc narzędzia i odkładając je na miejsce, myślał o wieczornym ognisku mającym się odbyć na polu za miastem. Prawdziwe wiejskie życie, które bardzo mu od-
powiadało. Z łatwością można by sobie wyobrazić gorsze miejsca, w których mógł utknąć na całe życie. A potem, oczywiście, zagra dla nich... Cały dzień ręce swędziały
go, by chwycić gitarę. W tym miejscu były możliwe dziwne efekty — jakby paramuzyczne — i chciał dalej z nimi eksperymentować. Chciał popisać się przed sąsiadami,
przed Norą...
Nora. Uśmiechnął się znowu, zdejmując ciężką koszulę do pracy, należącą do wuja Nory, Dara. Wrócił do strumienia, żeby się wykąpać przed włożeniem własnego
ubrania. Taka urocza. Przykro było patrzeć, jak drżała przed miejscowym wynalazcą kilku mechanicznych zabawek.
A jeżeli ów Mark Marakson był naprawdę synem Michaela... Dan niemal dostrzegał działanie czynnika genetycznego, zarówno w umiejętnościach jego i Marka, jak i
w całkowitym braku uznania. Niedobrze, że Mark nie był u siebie, w domu, w biznesie. On i Michael świetnie by się dogadali.
Ale kiedy usuwał z ciała kurz i pot, inna myśl przyszła mu do głowy. Dlaczego on sam był tutaj? W tym, co mówił Mor, brzmiała pewna nuta pośpiechu, jakby obec-
ność Dana w tym kraju stała się niezbędna. Do czego? Miało to związek z wynalazkami Marka. Dan prychnął. Tak, to było coś w tym rodzaju, Mor mówił o tym bardzo
ogólnie. Ale jaka mechaniczna groźba mogła pojawić się przed tak prostym społeczeństwem w ciągu jednego pokolenia? I dlaczego wezwano jego, żeby walczył z tym
niebezpieczeństwem? Nie. Czuł się nie doinformowanym przedmiotem enigmatycznych fantazji starca. Jednak nie będzie ofiarą. Nauczy się więcej o tym miejscu,
chociaż już widział, że pod wieloma względami odpowiada mu bardziej niż społeczeństwo, które opuścił. Może faktycznie mógłby zostać prawdziwym minstrelem...
Osuszał się kawałkiem szorstkiego worka i przywdział luźną, białą koszulę z długimi rękawami, którą nosił od przyjścia tutaj. Przebrał się w swoje czarne, płócienne
spodnie, ale został w butach, jakie tu otrzymał. Miały doskonały rozmiar i były bardziej funkcjonalne, niż te, które nosił na nogach podczas podróży między światami.
Uczesał włosy, oczyścił paznokcie i uśmiechnął się szeroko do swego odbicia w wodzie. Czas wziąć gitarę i spotkać się z Norą oraz jej wujem. Wszystko układało się
dobrze. W drodze do domu pogwizdywał.


Ognie sztuczne i lampiony rzucały niezwykłe cienie. Jeszcze teraz zbierano z pola resztki po uczcie. Początkowo Dan czuł, że nie powinien był pić tych dodatkowych

background image

szklanek wina, później uznał, że jednak tak. Dlaczego nie? Było święto. Poznał sporą liczbę mieszkańców wioski spragnionych jakiejś rozrywki po nieprzyjemnych wy-
darzeniach minionych dni. Udało mu się z powodzeniem i wdziękiem odeprzeć pytania dotyczące jego ojczyzny. Teraz był gotowy do występu.
Ociągał się jeszcze przez pewien czas, aż rumor ucichł, a ludzie zaczęli się sadowić wokół niskiego pagórka, na którym miał grać. Przybliżono lampiony i otoczono nimi
pagórek.
Wtedy wystąpił do przodu, przerwał krąg i zaczął się wspinać ze znajomym ciężarem futerału w prawej ręce. Rozległ się mały szmer aplauzu; Dan uśmiechnął się; do-
brze było czuć się przyjętym życzliwie zaledwie po kilku dniach pobytu w nowym miejscu.
Kiedy dotarł na szczyt, wyjął gitarę z futerału, założył pasek. Szybko nastroił instrument i zaczął grać.
W połowie pierwszej melodii Dan rozluźnił się całkiem. Zagrał kilka dalszych; był w coraz lepszym nastroju. Zaczął śpiewać we własnym języku. Później spróbował za-
śpiewać pierwszą piosenkę z tych, które przetłumaczył na ich język. Spotkała się z dobrym przyjęciem, natychmiast rozpoczął następną.
Patrząc w stronę publiczności, miał możliwość dostrzec wyraz twarzy tylko tych, którzy siedzieli najbliżej — uśmiechnięci i skupieni w świetle lampionów. Słuchacze
odsunięci dalej byli częściowo ukryci w cieniu, ale Dan zakładał, że i oni słuchają z podobną uwagą; siedzieli nieruchomo i klaskali, ilekroć przerywał, żeby odpocząć.
Po lewej stronie ujrzał Norę, która siedziała obok wuja uśmiechnięta.
Rozpoczął wirtuozowski utwór swej własnej kompozycji — porywający kawałek o przyśpieszającym tempie. Nagle zapragnął się popisać. Grając kołysał się to w tył, to
w przód. Wiatr rozwiewał mu włosy i ubranie.
To z pewnością nie był pierwszy okrzyk — ten, który Dan usłyszał w chwili ciszy. Grając nie mógł słyszeć żadnych głosów. Jednak zanim rozległy się brawa, doszło do
niego szemranie. Z tyłu widowni doleciał go stłumiony głos. Rozejrzał się dokoła, chcąc ustalić przyczynę.
I wtedy...
— Diabeł! — usłyszał wyraźnie w pobliżu; coś ciemnego przeleciało mu koło głowy.
— Znamię! Znamię! — usłyszał teraz i w ramię uderzył go kamień.
— Znamię smoka!
Zrozumiał, że podczas ostatniego utworu podwinął mu się w górę prawy rękaw, odsłaniając w ten sposób znamię. Dlaczego jednak miałoby wzbudzić takie po-
ruszenie?
— Detson!
Na dźwięk ostatniego słowa przeszedł go dreszcz. Natychmiast przypomniał sobie, że Mor mówił, jakoby Dan w rzeczywistości nazywał się Pol Detson. Ale...
Kolejny kamień trafił go w czoło. Dan wrzucił gitarę do futerału i zatrzasnął wieko aby ją ochronić. Trafił go kolejny kamień. Ludzie zerwali się na nogi.
Poczuł, że wzbiera w nim potworny gniew, znamię pulsowało jak nigdy dotąd. Z brwi ciekła mu krew. Kolejny ciśnięty kamień mocno uderzył go w pierś.
Potknął się, próbując podnieść futerał i wstać. Coś uderzyło go w szyję, coś zabrzmiało przy futerale...
Tłum zaczynał posuwać się do przodu, minął lampiony, wspinał się na pagórek, zatrzymując się, żeby podnieść pociski.
Precz! Nie był świadom, czy krzyknął to, czy tylko wypowiedział w myślach, robiąc przy tym zamach prawą ręką.
Ludzie potykali się, padali, przewracali się na lampiony, a pozostałe światła wywróciły się w tym samym momencie. W powietrzu fruwały czarne kształty, ale żaden z
nich go nie dosięgnął. Trawy u stóp pagórka zajęły się ogniem. Okrzyki, które teraz do niego docierały, były nie tyle gniewne, co zaskoczone i przerażone.
Precz!
Ponownie uczynił gest; swędziało go ramię, po dłoni i z czubków palców spływało ciepło. Kolejni ludzie poupadali, a płomienie wybuchały wokół nich. Ściskając pudło
z gitarą, Dan odwrócił się i zbiegł z pagórka, przeskakując ponad rozciągniętymi kształtami i ponad niskim ogniem. Jego oddech zamienił się niemal w szloch, kiedy
pognał w stronę pola, kierując się w stronę ciemnego lasu na północy.
W miarę, jak biegł, gniew opadał, ustępując miejsca uczuciu strachu. W ostatnim spojrzeniu za siebie, zanim wpadł między drzewa, ujrzał początki pogoni. A jeśli
wezmą konie? Znali swój kraj, a on nie miał pojęcia, dokąd zmierzał. Na pewno było wiele miejsc, gdzie mogli przeciąć mu drogę, a wtedy...
Dlaczego? — zastanawiał się znowu, lawirując wśród drzew, przedzierając się przez krzaki, ocierając z twarzy pajęczyny, a z oczu krew. Dlaczego nagle zwrócili się
przeciwko niemu, kiedy ujrzeli znamię? Cóż mogło dla nich oznaczać?
Potknąwszy się po raz trzeci lub czwarty, zatrzymał się i stał dysząc, oparty o pień dużego drzewa. Nie był w stanie określić, jak blisko znajdowała się pogoń, nie mo-
gąc odróżnić innych odgłosów niż własne dyszenie i bicie serca. Jednak ten dziki pęd nie spowodował niczego dobrego. Dan tracił siły, a ponadto zboczył z utartego
szlaku. Posuwać się ostrożnie, oszczędniej korzystać z zasobów energii i siły... Tak. Będzie musiał posuwać się inaczej.
Mor zwracał się do niego jako do człowieka posiadającego pewną moc i Dan nie był ślepy na fakt, że właśnie jej użył. W dawnym kraju, z wyjątkiem żartobliwych
przerw w zadymionych nocnych klubach, zawsze starał się tłumić tę siłę i kontrolować ją. Tutaj jednak już teraz posiadał sławę czarownika, a jeśli istniał sposób, w jaki
mógłby skorzystać z tej mocy na własny użytek, był gotów to uczynić w celu rozproszenia swoich wrogów.
Jego oddech się wyrównał, a myśli zwróciły ku oczywistemu związkowi mocy ze znamieniem na przegubie. Momentalnie poczuł ciepło i wzmożone pulsowanie.
Zastanawiał się dalej. Czego mi konkretnie potrzeba? — myślał.
Wreszcie postanowił: szukam bezpiecznego wyjścia stąd i bezpiecznej kryjówki. Potrzebna mi zdolność widzenia, dokąd zmierzam, bez wpadania na różne rzeczy...
Usiłując wydać rozkaz, poczuł, jak siły w nim się burzą i pomimo ciemności ujrzał wyraźnie ciemne znamię. Wydawało się, że porusza się ono, jaśnieje, a następnie
odpływa z ramienia Dana i unosi się przed nim w powietrzu, błyszcząc blado.
Przesunęło się powoli w lewo; poszedł za nim. Blade światło znamienia rzucało ciemny, ale wyraźny blask na drogę. Idąc za nim przez las, stracił jakiekolwiek poczu-
cie czasu. Dwukrotnie zatrzymało się, kiedy poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Odpoczął raz przy strumieniu, gdzie napił się do woli.
Zapamiętał bardzo niewiele szczegółów z tej pierwszej nocy swej ucieczki; pamiętał jednak, jak w pewnym momencie poczuł, że zaczyna iść pod górę. Szedł tak, do-
póki przez liście nie zaczęło się sączyć światło. Wtedy opanowało go poczucie zmęczenia oraz czasu; zaczął rozglądać się w poszukiwaniu miejsca do spania. Jego
smoczy robaczek świętojański natychmiast skręcił w prawo i po raz pierwszy od kilku godzin skierował się w dół.
Poprowadził Dana przez labirynt głazów do małej skalistej dolinki i tam zawisł. Akceptując znak, Dan wyciągnął się na trawie. Gdzieś w pobliżu rozlegał się szmer oraz
rozchodził zapach płynącej wody.
Zasnął prawie natychmiast.

Kiedy się zbudził, było późno. Jego przewodnik-zjawa zniknął. Dan odczuwał ból w kilku miejscach i był głodny.
Pierwszą rzeczą, którą zrobił, było wyjęcie gitary z pudła i sprawdzenie, czy nie została zniszczona. Okazało się, że przeszła przez nocną próbę nietknięta. Następnie
odszukał wodę — mały strumień w odległości około stu metrów od skał. Rozebrał się, wykąpał, przemył rany. Woda była zbyt zimna, nie pozostał więc tam długo.
Słońce już zachodziło i czuł, że będzie mógł iść dalej stosunkowo bezpiecznie.
Dalej? W którym momencie jego ucieczka zamieniła się w podróż? Nie był tego pewien. Możliwe, że wtedy, kiedy spał. Teraz bowiem stało się jasne, że jego lśniący
przewodnik robił coś więcej, niż tylko pomagał Danowi umknąć przed mieszkańcami wioski. Czuł teraz — oczywiście nie logicznie, lecz intuicyjnie — że gdzieś przed
nim leżał określony cel, a błędny ognik prowadził go tam. Dan postanowił, że pozwoli mu się dalej prowadzić, chociaż przedtem dobrze by było znaleźć coś do zjedze-
nia...
Powtórzył proces, dzięki któremu wezwał poprzednio przewodnika. Pojawił się znowu, bledszy w świetle dnia, ale wystarczająco wyraźny, aby oświetlać drogę. Idąc
za nim, Dan zastanawiał się, czy znak był widzialny także dla kogoś innego.
Przez pewien czas znak smoka prowadził go w dół. Wkrótce po zachodzie słońca Dan znalazł się w dużym sadzie. Najadł się i napełnił owocami kieszenie oraz wszyst-
kie zakamarki futerału od gitary.
Przewodnik poprowadził go następnie pod górę; mniej więcej o północy drzewa się przerzedziły i Dan zdał sobie sprawę — patrząc w blasku księżyca do tyłu, że gdy-
by był to dzień, widziałby stąd na dużą odległość.
Wkrótce potem droga zrobiła się stroma, ale zdążył jeszcze ujrzeć przed sobą dużą budowlę wznoszącą się na szczycie. Nie była oświetlona, wyglądała na częściowo
zrujnowaną, ale w chwili, gdy ją ujrzał, ożyło w nim wspomnienie wzmocnione zachowaniem smoczego znaku. Po raz pierwszy wyglądało na to, że stara się on poga-
niać Dana.
Pozwolił się popędzać. W piersi wzbierało mu podniecenie, któremu towarzyszyło nie wyjaśnione uczucie, że przed nim znajduje się bezpieczeństwo, a także schro-
nienie, jedzenie i ciepło oraz coś jeszcze, coś nieokreślonego, a może ważniejszego niż wszystkie pozostałe rzeczy. Przełożył gitarę do drugiej ręki, wyprostował się,
zignorował ból stóp. Zapomniał nawet poczuć żal z powodu pozostawionego płaszcza, kiedy ze szczytu nadleciał zimny wiatr i wziął Dana w objęcia.

background image

* * *


Chciał pospacerować po zrujnowanym holu, obejrzeć najbarwniejsze zniszczone ornamenty, ale znak poganiał go wytrwale, prowadząc tylnym korytarzem do po-
mieszczenia, gdzie dawniej mogła być spiżarnia. Jedzenie, które Dan tu ujrzał, wyglądało na tak świeże, jakby dopiero co zostało przyniesione. Sięgnął natychmiast po
bochenek chleba, ale zatrzymał się
zdumiony. Jego dłoń natrafiła na niewidzialną barierę.
Nie... Niezupełnie niewidzialną. Przyglądając się jej, ujrzał bowiem siatkę miękko pulsujących błękitnych pasemek okrywających całe pożywienie.
Zaklęcie konserwujące, przyszło mu do głowy, jak gdyby uruchomił jakiś zapis pamięciowy w myślach.
Posłuż się przewodnikiem, żeby zdjąć to zaklęcie, ale wybiórczo.
W myślach przywołał swego unoszącego się świetlistego towarzysza. Przypłynął z powrotem i połączył się z oryginałem na przegubie, wlewając światło w dłoń Dana.
Poczuł nagle, jak coś delikatnego szarpie mu dłoń, rozluźnia ją i pozwala wykonać szereg ruchów, które wreszcie kierują rękę ku otworowi widocznemu teraz w sieci
pasemek.
Chwycił chleb, a także mięso i ser znajdujące się w zasięgu ręki. Kiedy po raz ostatni wyciągnął dłoń, ponownie poczuł szarpnięcie. Znowu pozwolił się prowadzić i uj-
rzał, jak otwór zamyka się, powracając do pierwotnego stanu napiętej pajęczej sieci.
Na drugiej półce zobaczył butelki z winem; powtórzył cały proces, by wziąć jedną z nich.
Skompletowawszy posiłek, poczuł silną potrzebę opuszczenia tego miejsca. Uwolnił światło i z zadowoleniem zobaczył, że przygotowało dla niego trasę. Prowadziła
po schodach do pokoju, w którym panował nieład i gdzie dawniej mogła być biblioteka.
Zrobił miejsce na biurku i położył tam wiktuały . Następnie dzięki intensywnej koncentracji sprawił, że unoszące się światło zawisło kolejno nad wszystkimi stożkami
ciężkiego kandelabru. Dan wyprostował go i naprawił, powodując, że wszystkie stożki zapłonęły jasnym ogniem. Wyglądało na to, że stawał się lepszy przy każdej na-
stępnej okazji takiego cieplnego myślenia.
Oświetliwszy w ten sposób pomieszczenie, zwolnił swego jasnego przewodnika i zasiadł do posiłku. Zauważył, że komnata ta faktycznie była dawniej biblioteką; na
podłodze leżało w nieładzie wiele książek. Jedząc zastanawiał się, czy przemiana, której poddał go Mor, obejmuje także słowo drukowane.
Wreszcie, nie mogąc się dłużej powstrzymać, wstał i wyciągnął ze sterty jakiś tom. Uśmiechnął się, podniósłszy go do światła. Tak, potrafił odcyfrować to runiczne
pismo. Księga, którą trzymał, wyglądała na przewodnik podróży, chociaż w jego dawnym świecie uznano by go za pewien rodzaj mitologii. Opisywał miejsca zamiesz-
kania harpii, centaurów, salamander i pierzastych węży, przedstawiał piramidy, labirynty i groty podwodne. Tekst uzupełniały przestrogi dotyczące mieszkańców tych
miejsc, naturalnych i innych. W niektórych miejscach, na marginesie, ktoś umieścił komentarze: "Szczera prawda!" albo: "Bzdury!”
Czytając, Dan — czy powinien myśleć o sobie jako o Polu? Dlaczego nie? Nowe imię na nowe życie, postanowił w końcu.
Czytając Pol czuł, że jego uwagę przyciągała nieustannie środkowa półka po lewej stronie. W końcu odłożył książkę i popatrzył w to miejsce. Znajdowało się tam za-
pewne coś...
Wreszcie, kiedy skończył jeść, wstał i podszedł zbadać ukryty w cieniu fragment półki. Kiedy to robił, z tyłu półki ukazały się trzy czerwone nici. Posiadały tę samą nie-
rzeczywistą cechę co błękitne nitki w spiżarni. Czyżby ten kraj — a zwłaszcza to miejsce — wyrobiły w nim zdolność podwójnego widzenia?
Zdjął z półki resztę książek i ułożył u swoich stóp. Następnie wyciągnął powoli dłoń w oczekiwaniu na wiodący impuls. Jego lewa ręka zadrżała. Oznaczało to, że zada-
nie wymagało obu dłoni albo tylko lewej. Bardzo dobrze... Uniósł i wyciągnął lewą dłoń. Środkowe palce chwyciły dolną nić i uniosły ją w górę. Palec wskazujący za-
czepił o główną nić, pociągnął ją w dół, zaplatając z pierwszą. Prawa dłoń została pociągnięta do przodu, wszystkie palce razem z kciukiem chwyciły koniec trzeciej nici
i owinęły ją trzykrotnie, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, wokół zaplecionej pary...
Ściągnął motek w dół, puścił i uderzył dwukrotnie lewą pięścią.
— Otwórz się. Otwórz się — powiedział.
Tylna płyta odskoczyła, ukazując ukryty schowek. Sięgnął i cofnął się momentalnie. Leżało tam kolejne zaklęcie; ukryte, zwinięte jak dymny wąż z ogonem związanym
w interesujący węzeł, mający chwytać w pułapkę nieostrożnych. Pol uśmiechnął się słabo. To będzie ciekawe! Rozwiązanie poprzedniego zaklęcia zapoczątkowało
pewnego rodzaju świadomy proces, dzięki któremu zdobywał wiedzę o sposobie myślenia oraz wysiłku, jaki został włożony w zaklęcia. Ostrożnie wyciągnął przed sie-
bie lewą dłoń z dwoma wyprostowanymi palcami...
Później usiadł przy biurku i zagłębił się w lekturze historii zamku Rondoval oraz jego wspaniałych i nieco szokujących mieszkańców. Leżało przed nim kilka tomów
prywatnych notatek na temat Sztuki wraz z zapiskami ojca dotyczącymi tej materii. Czytał całą noc i dopiero o świcie zdał sobie sprawę z tego, co łączyło go z miesz-
kańcami zamku. Światło rozlewało się już po świecie, kiedy doszedł do wzmianki o znamieniu w kształcie smoka, znajdującym się na wewnętrznej stronie prawego
przegubu dzieci Rondovalu.
Jednak to podniecenie zakłóciło równowagę energii Pola. Wkrótce zaczął ziewać i nie mógł się opanować. Ubranie zaczęło mu ciążyć. Oczyścił sofę stojącą w końcu
komnaty, zwinął się na niej i szybko zapadł w sen. Śniło mu się, że chodzi po tych salach odnowionych, w pełnej chwale.

* * *

Następnego dnia po południu zjadł duży posiłek, a później rozwiązał zaklęcie okrywające wannę na parterze i napełnił ją wodą na kąpiel (woda pochodziła z pobliskiej
rzeki, ale nie potrafił zrozumieć żółtych i pomarańczowych nitek rządzących najwyraźniej jej temperaturą). Zapamiętał zaklęcie, po czym kilkakrotnie napełnił i opróż-
nił zbiornik, aby go oczyścić. Następnie wyciągnął się z rozkoszą w wodzie, zastanawiając się, w jaki sposób Rondoval znalazł się w stanie takiego upadku i co się stało
z resztą rodziny.
Później, podczas przechadzki, kiedy ustawiał meble, wyrzucał przez okna śmieci, rozwiązywał i zapamiętywał pewną ilość pomniejszych zaklęć, postanowił wrócić do
biblioteki po jeden z tajemnych tomów, które tam odkrył. Znajdowała się w nim częściowa mapa całego zamku.
Poodkładał książki na półki, odkurzył pokój, nalał sobie kieliszek wina i zagłębił się w materiałach, które przed sobą zgromadził. Tak, było tu wiele rysunków, kilka
planów pięter, rysunki budowli w różnych momentach jej historii oraz jeden pobieżny szkic rozległej sieci jaskiń pod zamkiem. Czyjaś dłoń napisała na nim: "Bestie".
Nie wiedział, czy ma chichotać czy drżeć. W odpowiedzi na nie wypowiedziane pragnienie przypłynęła do niego niebieskozielona nić. Zaczepił ją pierwszym stawem
małego palca prawej dłoni, oplótł trzykrotnie wokół kieliszka, a następnie szarpnął dwa razy środkowym palcem, wypowiadając jednocześnie stosowne polecenia;
później rozplótł ją i zwolnił. Tak, teraz było ochłodzone jak należy.
Wstał, włożył książkę do kieszeni ciemnego płaszcza, który znalazł wcześniej w szafie i dokładnie wytrzepał z kurzu, widząc, jak świetnie na nim leży. Zszedł schodami
na główne piętro z kieliszkiem wina w dłoni.
— Bestie — powiedział na głos i uśmiechnął się... Powróciły do niego obrazy wieśniaków rzucających w nocy kamieniami. — Bestie — powtórzył, wchodząc do małe-
go schowka, gdzie wcześniej znalazł latarnie i naftę.
Szedł mrocznymi tunelami, co pewien czas konsultując się z przewodnikiem. Latarnia, którą trzymał w lewej dłoni, rzucała na szorstkie ściany cienie o ostrych kształ-
tach. Czuł niemal zapach mocy skoncentrowanej przed nim. Ilekroć patrzył w tamtą stronę, widział w powietrzu ogromne, wielobarwne zwoje pasemek. Nigdzie
przedtem nie widział oznak tak potężnego oddziaływania. Nie miał pojęcia, co mogły oznaczać, wiedział tylko, że było to coś o wielkim znaczeniu. Nie wiedział też, czy
jego świeżo obudzone moce były w stanie wywrzeć tu jakikolwiek wpływ. Przesuwając po pasemkach czubkami palców, niemal słyszał mamrotanie potężnych słów
odbijających się nieskończonym echem — powoli, po wielkim obwodzie. Gdyby bardzo mocno spróbował...
Kilka minut później drogę zagrodził mu wielki, kamienny blok. Oplatały go krzyżujące się pasma. Trzeba tu było użyć zaklęcia, ale zastanawiał się, czy
po usunięciu wszystkich magicznych pułapek nie należało także sprowadzić kilkunastu ludzi z łomami. Podszedł bliżej i uważnie przyjrzał się pasmom. W ich ułożeniu
widać było pewną metodę...
Pasma zniknęły, kiedy oczy Pola wróciły do normalniejszych kanałów percepcji. Ujrzał, co tak bardzo rozpraszało jego uwagę. Podniósł latarnię i podszedł bliżej, by
przeczytać napis, który się ukazał:
PRZEJDŹ NA SWOJĄ ZGUBĘ.
TUTAJ ŚPIĄ POTWORY RONDOVALU.
Zachichotał. Tam mogą być potwory, pomyślał, ale na tym świecie potrzeba mi więcej mięśni. Więc, na Boga, teraz są to m o j e potwory!
Odstawił latarnię i ponownie przyjrzał się kolorowym pasmom.
To tak, jak gdyby odpakowywać dziwny prezent, pomyślał, wyciągając przed siebie dłonie.

background image

Poczuł sploty mocy i zaczął wykonywać ruchy mogące je rozplątać. Podczas gdy pracował, powróciło mamrotanie o częstotliwości niższej niż poziom słyszalności, ro-
sło, stawało się coraz intensywniejsze, aż wreszcie w jego świadomości wybuchły słowa. Wykrzyknął je, równocześnie otrząsając z dłoni ostatnie więzy i robiąc trzy
kroki w tył.
— Kwathad!... Melairt!... Deystard!
Blok skalny zatrząsł się i powoli runął. Pol zdał sobie sprawę z faktu, że zaklęcie to było nieskończenie trudniej rzucić niż zdjąć. Cała ta moc musiała skądś tutaj przy-
płynąć i zostać tu uwięziona. Praca Pola sprowadzała się właściwie do wyciągnięcia kurka.
Rozległ się łoskot, który odbił się echem, aż Pol uczuł podziw dla wielkości groty, która musiała znajdować się za głazem.
Chwycił latarnię, zakrył rękawem połowę twarzy, przymrużył oczy, aż echa i grad kamiennych odłamków ustały. Ostrożnie ruszył naprzód, przekraczając pęknięty
monolityczny blok, który przewrócił.
Już miał podnieść latarnię, aby rozejrzeć się dokoła, kiedy jego drugie widzenie zarejestrowało ogromną kolekcję włókien, przypominającą wielobarwną kulę strun
większą od niego, tuż po prawej stronie. Pojedyncze włókna rozchodziły się z niej we wszystkich kierunkach. Pol zrozumiał, że wytworzenie każdego z tych zaklęć za-
jęło całe wieki, aż wreszcie połączono je w to oto wspólne centrum. Niee... Musiano tego dokonać inaczej... Jeszcze nie potrafił pojąć tego, jak to zrobiono, ale nagłe
przeczucie podpowiedziało mu, że może rozwiązać zaklęcie. Ustąpi tak, jak drzwi przed jego nową mocą.
Chociaż... Czy był w stanie panować nad wszystkim, co uwalnia? Pewien dobry człowiek poświęcił najwyraźniej wiele czasu i energii na stworzenie tych barier. Zanim
zrobi się cokolwiek, lepiej rozejrzeć się dokoła...
Podniósł latarnię.
Smoki, smoki, smoki... Niezmierzone połacie smoków i innych fantastycznych bestii leżały wokół Pola, rozciągając się o wiele dalej niż sięgało słabe światło latarni.
Jego wzrok ujrzał bestie także na innym poziomie. Ku każdemu ze smoków biegło jedno z zaklęć mistrza.
Opuścił światło. Co, do diabła, mówi się do smoka? Jak mu się rozkazuje? Wzdrygnął się na myśl o uwolnieniu któregokolwiek z uśpionych potworów.
Prawdopodobnie obudziłyby się głodne...
Zaczął się wycofywać.
Wyjść stąd. Zapomnieć o tej części rodzinnego dziedzictwa. W dawnych czasach lordowie Rondoval musieli być ulepieni z twardszej gliny...
W drodze powrotnej jego uwagę przykuło pojedyncze zielone pasmo. Jego kolor był nieco ciemniejszy niż pozostałych, a ponadto było prawie dwukrotnie grubsze.
Co mogło się znajdować na końcu? Zaczął się nad tym zastanawiać.
Wszystkie krainy ze snów, o których kiedykolwiek Pol czytał, które wyczarowywał w piosenkach, rzeźbił w dymie, którymi wędrował we śnie jako dziecko, nagle po-
jawiły się przed nim i wiedział, że nie opuści tego miejsca, zanim nie zobaczy cudu związanego z tym potężnym zaklęciem. Zawrócił i poszedł za pasmem pośród śpią-
cych potęg, odwracając oczy, a niekiedy także i stopy.
Wyciągnął dłoń, by pogładzić pasmo czubkami palców, a w głowie rozległo mu się echo słów, niczym dźwięk kryształu — Księżycowy Ptak. Echo zamierało, a Pol wie-
dział, że tak właśnie nazywało się stworzenie, ku któremu szedł.
— Księżycowy Ptak — powiedział.
Panie, słyszę ponad głębinami snu albo życia. Czy popędzimy razem przez niebiosa, jak w minionych czasach?
Nie jestem panem, którego znałeś, a dla Rondovalu nastały smutne dni, odparł w myślach, gładząc pasmo.
Jakie to ma znaczenie, dopóki żyje pan na Rondovalu. Czy jesteś z tej samej krwi?
Tak.
Więc wezwij mnie z tych firmamentów snów. Zaniosę cię tam, dokąd trzeba.
Nawet nie wiem, czym cię karmić.
Dam sobie radę, nie bój się.
...A poza tym istnieje problem zaklęcia.
Nie dla kogoś takiego jak...
Pol zatrzymał się, ponieważ nie mógł iść dalej. Od pewnego czasu jego lewa dłoń nie dotykała już pasma, a teraz spoczęła na występie skalnym ponad nim. Przez
chwilę sądził, że była to olbrzymia formacja minerałów — wielki kopiec złuszczonej miedzi pokrytej zieloną patyną starości. Jednak to coś poruszyło się i Pol zaczął pa-
trzeć uważniej. Podniósł latarnię i wciągnął powietrze między zębami z wrażenia. Była to ogromna, ozdobiona grzebieniem głowa! Jak wielkie muszą być te oczy, gdy
się otworzą! Sięgnął przed siebie i dotknął szyi — zimna, zimna jak metal. Możliwe, że była też równie twarda.
— Jak słaby musi być teraz twój płomień, Księżycowy Ptaku... —powiedział.
W odpowiedzi pojawił się obraz postrzępionych chmur, małych domów i lasów przypominających kępy chwastów...
Czy popędzimy razem przez niebiosa?
Lęk zniknął, pozostało tylko potężne pragnienie, by ujrzeć tę wielką bestię na wolności.
Przeszedł do miejsca, gdzie znowu mógł dotknąć pasma. Trzymając je, zaczął się cofać.
Cierpliwości, ojcze smoków, zobaczymy.
I pozabijamy wrogów.
Najważniejsze rzeczy na początek.
Poszedł za pasmem z powrotem do kuli splecionych tęczy przy wejściu. Odszukał miejsce, gdzie pasmo zagłębiało się w niej i znalazł wszystkie punkty, w których po-
nownie pojawiało się na powierzchni. Czy byłoby możliwe wyplątać tylko tę jedną nić? Czy mógłby zbudzić Księżycowego Ptaka, nie ruszając pozostałych?
Zanim wykonał pierwszy ruch, przyglądał się plątaninie przez dłuższą chwilę. Musiał działać bardzo ostrożnie. Wkrótce jednak jego lewe ramię zagłębiło się aż po ło-
kieć w lśniącej kuli, palce śledziły każdy skręt grubego, zielonego pasma...
Później stał trzymając je wyplątane; koniec owinął sobie wokół palca. Szybko poszedł z powrotem, by ponownie przyjrzeć się drzemiącemu gigantowi.
Zbudź się teraz, polecił mu, odplątując pasmo i uwalniając je.
Nić odpłynęła marszcząc się, zaś smok drgnął.
Jeszcze większy niż przypuszczałem, stwierdził Pol, wpatrując się w nagle otwarte i wpatrzone w siebie oko. O wiele większy...
Paszcza otworzyła się i zamknęła w połykającym ruchu, ukazując rzędy podobnych do kolców zębów.
Pol przysunął się bliżej.
...Muszę mu pokazać, że jestem odważny. Musimy natychmiast wiedzieć, na czym stoimy...
Wyciągnął dłoń i położył na szerokiej szyi bestii.
Jestem Pol Detson, lord Rondoval, starał się przekazać.
Olbrzymia głowa uniosła się, obróciła, paszcza otworzyła się...
Nagle język wyskoczył do przodu i polizał Pola powierzchnią przypominającą pilnik, przewracając go na ziemię.
Panie!
Pol przyszedł do siebie, wytrzymał kolejną pieszczotę języka i ponownie poklepał szyję smoka.
Opanuj się, Księżycowy Ptaku! Jestem — miękki!
Czasami zapominam.
Smok rozpostarł skrzydła, opuścił je, wyciągnął się w górę, trącił Pola pyskiem.
Chodź, wejdź na mój grzbiet i lecimy!
Dokąd?
Przez stary tunel, popatrzeć na świat.
Pol zawahał się; poczuł, że opuszcza go odwaga. Ale jeśli nie zrobię tego teraz, nie zrobię już nigdy, postanowił. Wiem to. Natomiast jeśli to zrobię, będę mógł to
pewnego dnia powtórzyć. A możliwe, że będzie taka potrzeba...
Za chwilę, przekazał smokowi, rozglądając się za najłatwiejszym wejściem na łuskowatą górę.
Księżycowy Ptak całkowicie opuścił głowę i wyciągnął szyję.
Chodź!
Pol wspiął się i usiadł na miejscu, które, jak miał nadzieję, było tradycyjnym miejscem jeźdźca na smoku — ponad ramionami stwora, w rozszerzeniu szyi. Chwycił się

background image

nogami i rękami, usłyszał, jak z tyłu zaczynają poruszać się skrzydła.
Czuję, że grasz na jakimś instrumencie muzycznym, zaczął Księżycowy Ptak, kiedy wystartowali. (Chciał w ten sposób odwrócić jego uwagę? Nie, to zbyt wy-
rafinowany pomysł).
Następnym razem musisz go przynieść ze sobą i zagrać podczas lotu, ponieważ kocham muzykę.
To mogłoby być coś nowego.
Wzbili się w górę, a Księżycowy Ptak momentalnie odnalazł strumień powietrza, który zaprowadził ich do wyższej szerszej części jaskini. Światło latarni zostawionej
przez Pola na ziemi szybko zniknęło i lecieli w ciemności przez chwilę, która wydała mu się długa.
Nagle, wraz z podmuchem zimnego powietrza, rozbłysły wokół nich gwiazdy. W chwilę później, ku własnemu zdumieniu, Pol zaczął śpiewać.

XIII


Mark wygramolił się z łóżka, zarzucił purpurowy szlafrok na ramiona i usiadł, ściskając rękami głowę w oczekiwaniu, aż pokój przestanie wirować.
Ile czasu minęło — cztery, pięć, sześć dni — od czasu, kiedy chirurg-robot go operował?
Podniósł głowę. W pokoju panowała ciemność. To coś, co wyleciało z jego lewego oczodołu, zabrzęczało. Wreszcie umilkło i uzyskał zdolność widzenia lewym okiem.
Wstał i przeszedł przez starannie utrzymaną komnatę — całą w metalu, plastiku i szkle — przejrzał się w lustrze nad umywalką, delikatnie opukał palcami obwód so-
czewki w miejscu, gdzie łączył on jego brew z kością policzkową.
Ciągle zbyt delikatne. Narkotyki obniżają sprawność umysłu, ale będę musiał wziąć jeszcze trochę, żeby to wszystko przemyśleć...
Z szuflady wyjął pojemnik z tabletkami, połknął dwie, popił wodą i nie zapalając światła zaczął się golić.
Ma to swoje dobre strony. Teraz musi być środek nocy...
Wyciągnął brązowe spodnie z wieloma kieszeniami, zielony sweter i buty. Otworzył tylne drzwi i wyszedł na taras. Jego prywatny samolot stał na platformie — skrzy-
dła w kształcie delty — zgrabny, oszklony i lekki. W oddali pojawiały się i znikały mechaniczne urządzenia, niektóre widoczne tylko po lewej stronie. Mark wciągnął
woń importowanych roślin, skręcił, przeszedł do windy, zjechał trzy piętra w dół na pomost ponad szosą. Przeszedł przez niego i skierował się w stronę centrum ob-
serwacyjnego znajdującego się w przybudówce poniżej.
Jeden z niskich powykrzywianych ludzi odzianych w czarnobrązowe mundury siedział przed rozjarzonymi ekranami. Mark nie był w stanie określić, patrząc od tyłu,
czy mężczyzna faktycznie obserwował jakiś ekran. Był to jeden z powodów, dla których nie lubił posługiwać się ludźmi; robił to tylko wtedy, gdy nie miał innego wyj-
ścia.
Kiedy się zbliżył, jego proteza optyczna zabrzęczała, zmieniając kolor soczewki na zielonkawy i przystosowując się do oświetlenia. Mężczyzna wyprostował się na
krześle.
— Dobry wieczór panu — powiedział, nie odwracając się od ekranów.
Niech szlag trafi wyczulone zmysły tych ludzi!
— Czy jest coś, o czym chcesz zameldować?
— Tak, proszę pana. Brakuje dwóch ptaków patrolowych.
— Brakuje? Gdzie?
— W pańskiej wiosce...
— Co się z nimi stało?
— Nie wiemy. Po prostu nagle stamtąd zniknęły.
— Jak dawno temu?
— Niewiele ponad trzy godziny temu, proszę pana.
— Czy nie próbowaliście skierować tam innych, żeby rozejrzały się po okolicy?
— To stało się zbyt nagle, proszę pana.
— Innymi słowy, nic nie zrobiliście. Dlaczego nie zostałem natychmiast powiadomiony?
— Rozkazał pan, aby nie przeszkadzać.
— Tak... wiem. Co sądzisz o tym, co się stało?
— Nie mam pojęcia, proszę pana.
— To musi być jakiś rodzaj usterki. Skierować tam wszystkie pozostałe ptaki, żeby to zbadały. Posłać nowe. Czekaj!
Podszedł bliżej i przyjrzał się odpowiednim ekranom.
— Czy w wiosce zauważono jakikolwiek ruch?
— Żadnego, proszę pana.
— Dziewczyna nie wychodziła z domu?
— Nie, proszę pana. Od paru godzin jest tam ciemno.
— Myślę, że mogę udać się po nią jutro. To będzie zależało od tego, jak będę się czuł. Plan B — trzy ptaki, dwa jako eskorta ubezpieczająca. Dopilnuj, żeby były go-
towe.
— Tak, proszę pana.
Mały człowiek rzucił okiem na Marka.
— Muszę przyznać, że to pańskie nowe urządzenie w oku wygląda bardzo okazale.
— O, naprawdę? Dziękuję — wymamrotał, po czym odwrócił się i odszedł.
O czym myślał? Proszki zaczynały działać... Jutro nie będzie w dobrej formie. Poczekać jeszcze jeden dzień. Czy powinien wrócić i zmienić ostatni rozkaz? Nie. Niech
stoją. Niech stoją...
Zszedł na dół, by skontrolować fabrykę, jego oko zabrzęczało i pożółkło.

* * *


Niski człowieczek szedł labiryntem tuneli, wymachując latarnią, która rzucała cienie podskakujące od jego szybkiego kroku. Co pewien czas zatrzymywał się i zaglądał
za ostre zakręty. Zazwyczaj, kiedy stawał, przeszywał go dreszcz.
Bez latarni byłoby chyba jeszcze łatwiej, pomyślał. I ten głaz... Nie przypominał sobie pękniętego głazu u wejścia do jaskini.
Ponownie przywołał w myślach obraz, jaki ujrzał tuż po przebudzeniu... Człowiek, który zachowywał się niemal tak, jakby rozmawiał z tym potworem, następnie do-
siadł go i odleciał, zostawiając na szczęście latarnię. Kto to mógł być i w jakich okolicznościach zjawił się tutaj?
Na następnym rozwidleniu skręcił w prawo, pamiętając drogę. Poza odgłosami, które sam spowodował, panowała cisza. To raczej dziwne, po takiej bitwie...
Kiedy wreszcie dotarł do ogromnych schodów, odstawił latarnię. Bezszelestnie poruszał się w ciemności w kierunku małego światła w górze. Gdy jego oczy ujrzały
wreszcie najwyższy stopień, stanął i obejrzał hol.
— Jak długo spałem? — spytał postrzępionego gobelinu.
Nie czekał jednak na odpowiedź.

* * *


Kiedy słońce zaróżowiło wschodni kraniec nieba, Księżycowy Ptak obniżył powoli lot i wylądował na wieży Rondovalu. Pol zszedł i poklepał go po ramieniu.
Żegnaj, mój przyjacielu. Wkrótce wezwę cię znowu.
Usłyszę. Przylecę.
Wielki, ciemny kształt skoczył z wieży i poszybował po niebie w kierunku jednego z ukrytych wejść do jaskiń. Wydawało się, że jego ramię połączone jest zielonym
pasmem z dłonią Pola. Pasmo wkrótce rozwiało się i połączyło z innymi, unoszącymi się wszędzie dookoła.

background image

Pol stał przez kilka chwil na balkonie i patrzył, jak gwiazdy bledną na zachodzie. Myślał o dziwnych latających stworach, które Księżycowy Ptak zniszczył wcześniej i
zastanawiał się nad niezrozumiałym komentarzem smoka — zakłócały moje sny.
Odwrócił się, rzucił okiem na wschód słońca i wszedł do wieży. Schodził w dół spiralnymi schodami, do biblioteki, która coraz bardziej stawała się jego domem. Idąc
mamrotał coś, od czasu do czasu pstrykając palcami. Poczuł wreszcie, że jest na miejscu — był częścią czarodziejskiej rodziny dosiadającej smoków, która niegdyś tu-
taj żyła. Pragnął chwycić gitarę i zaśpiewać o tym, patrząc, jak kurz opada ze wszystkich ścian komnat, którymi przechodził, meble przesuwają się same, gruz układa
się po kątach w sterty, a pasma mocy kontrolujące te działania rezonują i łączą się z instrumentem. W tej chwili Rondoval sprawiał wrażenie j e g o własności — bar-
dziej niż kiedykolwiek przedtem.
Kiedy dotarł do biblioteki, chciał nalać sobie wina, by uczcić tę wielką okazję. Ze zdumieniem ujrzał, że butelka jest pusta. Wydawało mu się, że przedtem znajdowało
się tam jeszcze parę centymetrów płynu. Sądził też, że zostało trochę jedzenia, ale deska była pusta.
Wzruszył ramionami. Odczaruje jeszcze trochę ze spiżarni. Po przygodach minionej nocy czuł wilczy głód.

XIV


Pozaplatał je po całym Rondovalu i teraz, kiedy dzień zbliżał się do końca, postanowił poczekać i zobaczyć, czy działają; zobaczyć, co się w nie złapało.
Usiadł w samym centrum swojej sieci, w małym salonie, do którego wcześniej nie zachodził, i czekał. Na okres oczekiwania nie wyznaczył sobie innego zajęcia poza
myśleniem, ale to nie było złe. Wydawało się nawet dobre.
Pasma leżały wszędzie wokół Pola; srebrnoszare, napięte. Tego popołudnia porozciągał je po całym zamku Rondoval niczym niesamowite druty-pułapki. Czuł je
wszystkie i wiedział, dokąd prowadzi każde włókno.
Obecnie doszedł do wniosku, że pasma te były w normalnych warunkach niewidoczne dla innych ludzi. Wzywanie nici, zauważanie ich, posługiwanie się nimi —
wszystko to było częścią jego mocy; tej samej, która przywiodła Pola do zamku stanowiącego już jego dom. Inni mieszkańcy zamku posiadali również tę moc, a oprócz
niej także inne rodzaje wiedzy i umiejętności, których ciągle jeszcze się uczył. Zastanawiał się nad tymi sprawami...
Mor powiedział, że zabrał go w wieku niemowlęcym i wymienił na prawdziwego Daniela Chaina. Jeśli Pol urodził się tutaj i został zabrany podczas bitwy, która tak
zrujnowała pałac, należałoby sądzić, że walka owa miała miejsce ponad dwadzieścia lat temu — pod warunkiem, że czas zachowywał się tu mniej więcej tak samo jak
tam. Ponieważ tak właśnie było, zaczął zastanawiać się nad przyczyną konfliktu i jego sprawcami. Po wzięciu wszystkich czynników pod uwagę należało przypuszczać,
że jego rodzice należeli do strony, która przegrała, i dawno już nie żyli.
Zaczął o nich myśleć. W wielu pomieszczeniach znajdowały się nienaruszone portrety, z których jeden mógł przedstawiać lorda Deta, autora dzienników i człowieka,
który, jak sądził Pol, był jego ojcem. Portrety nie były jednak podpisane i nie miał pojęcia, kto mógł być jego matką.
Pol poczuł lekkie łaskotanie w przegubie, ale pasma, które porozciągał po zamku, nie dawały jeszcze żadnego znaku. Patrzył, jak korytarz za drzwiami pogrąża się w
ciemności. Myślał o świecie, w którym się znalazł i zastanawiał się, czy w dawnym świecie mógłby dostrzec pasma, gdyby próbował ich szukać. Wyobrażał sobie, jakby
to było, gdyby wychował się tutaj. Obecnie czuł się właścicielem tego miejsca i myśl o intruzie napełniała go oburzeniem.
Bo był tu gdzieś intruz. Pol wiedział to z taką samą pewnością, z jaką widział, jak ten ktoś się przemyka. Zauważył obecność intruza nie tylko na podstawie faktu, że
całe pożywienie i napoje, jakie pozostawiał na wierzchu, znikały, ale także na podstawie tuzinów drobnych przesłanek: klamki, przedtem zakurzone, teraz nagle lśnią-
ce, minimalnie przestawione przedmioty, ślady szybkich muśnięć w nie używanych przejściach. Wszystko razem świadczyło o czyjejś obecności. W irracjonalny sposób
Pol czuł, że sam Rondoval go ostrzega.
Bardzo ostrożnie opracował swoje zaklęcie, kierując się częściowo intuicją, a częściowo wskazówkami zawartymi w książkach ojca. Wydawało się, że wszystko zostało
wykonane poprawnie. Kiedy gość się poruszy, Pol będzie o tym wiedział i będzie mógł działać.
Znowu łaskotanie. Tylko że tym razem nie ustało, a coś szarpnęło jego palec w stronę pojedynczego pasma. Dotknął go, sprawdził puls. To pasmo prowadziło do
zrujnowanej wieży na tyłach. Bardzo dobrze. Chwycił je palcami i zaczął manipulować. Łaskotanie w przegubie wzmagało się w miarę jak pracował.
Tak, został zaalarmowany poruszającym się ludzkim, męskim ciałem. Nawet w tej chwili pasmo, nabrzmiałe i pulsujące mocą, było przymocowane do intruza.
Pol uśmiechnął się, zaś impulsy jego woli płynęły wzdłuż pasma, obezwładniając obcego mężyczyznę.
— A teraz, przyjacielu — mruknął Pol — czas, żebyśmy się spotkali. Chodź do mnie!
Mężczyzna zaczął schodzić po schodach z wieży powolnym, mechanicznym krokiem. Próbował stawiać opór temu, co, jak rozumiał, było zaklęciem, ale nie przynosiło
to żadnego rezultatu. Nad jego brwiami pojawił się pot, zęby miał ściśnięte. Patrzył na swoje stopy, jak systematycznie szły po schodach i dalej, korytarzem. Usiłował
chwytać się framug drzwi i kolumn, ale jego dłonie zawsze się otwierały. W końcu zniknęły pod płaszczem i w chwilę potem ów ktoś chwycił się liny do wspinaczki,
którą naprędce zawiązał wokół prawego przegubu. Do jej końca przywiązał mały hak i wyrzucił go w górę przez wysokie okno. Szarpnął kilkakrotnie, sprawdzając, czy
mocno trzyma. Chwycił za linę obiema dłońmi i zaczął modlić się do Dwastira, patrona złodziei. Uwiesił się na linie.
Pol zmarszczył brwi. Zrozumiał, że pomimo jego złożonych wysiłków intruz przestał się do niego zbliżać. Wstał z przekleństwem na ustach, wyszedł na mroczny kory-
tarz i poszedł za włóknem. Świece chybotały się, kiedy koło nich przechodził. Dopiero po kilku krokach przyszło mu do głowy, że ten obcy także mógł być pewnego
rodzaju adeptem. Jakże inaczej udałoby mu się zatrzymać po odebraniu tak mocnego wezwania? Może powinien przywołać Księżycowego Ptaka i zatrzymać obcego
zwykłą siłą...
Nie. Taki akt obrony, jeśli w ogóle był możliwy, powinien wyjść od niego samego. Czuł potrzebę zmierzenia się z obcym, a kwestia obrony Rondovalu była jakby oso-
bistą sprawą Pola — teraz, kiedy on i zamek wyrażali w stosunku do siebie wzajemne roszczenia.
Byłby przeoczył małego, na ciemno odzianego człowieczka, gdyby srebrnoszare pasmo nie zwróciło jego uwagi do góry. Ujrzał tam wierzgające stopy, jakby usiłowały
chodzić, a postać podciągała się wzwyż na samych ramionach.
— Zdumiewające — zauważył Pol, znowu wyciągając dłoń w stronę pasma. — Zaprzestań wszelkich prób ucieczki ode mnie. Zejdź na dół. Wróć. Teraz!
Człowiek przestał się wspinać, jego buty znieruchomiały. Wisiał przez moment, później zaczął się obniżać. Następnie, w odległości około trzech metrów nad ziemią,
wypełniając rozkaz do końca, puścił linę i ze złączonymi nogami runął prosto na Pola.
Pol odskoczył w tył, uderzył o ścianę ramieniem, odbił się od niej. Człowiek uderzył o ziemię tuż przy nim, wypełniając tym samym rozkaz, a następnie zaczął uciekać.
Pol oprzytomniał, chwycił pasmo i rzucił nim jak lassem w stronę kostek uciekającego mężczyzny. Intruz wyciągnął się na ziemi.
Pol zbliżył się do niego, utrzymując pasmo naprężone. Mężczyzna przeturlał się, w jego dłoni pojawił się nóż, którym machnął w stronę uda napastnika. Pol, już czuj-
ny, odskoczył, pasmo uformowało się w pętlę, która zacisnęła się na przegubach tamtego.
Ostrze upadło na ziemię i potoczyło się daleko, znikając w cieniu. Przeguby mężczyzny były ściśnięte równie mocno jak jego kostki. Blade oczy odszukały Pola i przy-
glądały mu się teraz bez wyrazu.
— Muszę przyznać, że wykazujesz niezwykłą wyobraźnię w wykonywaniu rozkazów — zauważył Pol. — Wtedy, kiedy chcesz, traktujesz moje słowa dosłownie i nie
przepuszczasz okazji, by skorzystać z każdej luki. Musisz posiadać pewne prawnicze wykształcenie.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko.
— Kilkakrotnie otarłem się o ten zawód — powiedział miękkim, prawie słodkim głosem, po czym westchnął: — Co teraz?
Pol potrząsnął głową.
— Nie wiem. Nie mam pojęcia, kim jesteś i czego chcesz. Moje bezpieczeństwo, a także ciekawość wymagają, abym się dowiedział.
— Nazywam się Mysia Rękawica i nie mam zamiaru wyrządzić ci krzywdy.
— Dlaczego w takim razie skradałeś się i kradłeś jedzenie?
— Człowiek musi jeść, a moje własne pragnienie bezpieczeństwa wymagało tego, bym się skradał. Wszystko, co wiem o tobie, to to, że jesteś człowiekiem i jeździsz
na smokach. Czułem pewien opór przed wyjściem z ukrycia, by ci się przedstawić.
— Całkiem rozsądnie — zauważył Pol. — Gdybym wiedział, dlaczego w ogóle się tu znajdujesz, może mógłbym bardziej wierzyć twoim zapewnieniom.
— No tak — odparł Mysia Rękawica. — Jestem, jak to mówią, złodziejem. Zakradłem się tu, aby ukraść kolekcję figurek będącą własnością lorda Deta. Była to praca
na zlecenie; miałem je po prostu dostarczyć pewnemu kupcowi z Krainy Zachodniej, zainkasować należność i odejść. Niestety, Det przyłapał mnie na kradzieży w
sposób bardzo podobny do tego, w jaki ty mnie spętałeś, i uwięził w jednej z cel pod zamkiem. Kiedy wreszcie udało mi się uwolnić, trwała wojna. Zamek stał się
obiektem napaści, a oblegający mieli właśnie wedrzeć się do środka. Widziałem, jak Det zginął w pojedynku na czary ze starym czarownikiem i postanowiłem, że naj-
bezpieczniejszym dla mnie miejscem będzie cela. Zabłądziłem jednak i znalazłem się w jaskini, gdzie zasnąłem. Obudziłem się i ujrzałem, jak lecisz na wielkim smoku.
Wyszedłem z jaskini, przyszedłem tutaj i zgłodniałem. Nie mogłem wyjąć ze spiżarni jedzenia.

background image

— Nie rozumiem, dlaczego w ogóle tu zostałeś.
Mysia Rękawica oblizał wargi.
— Musiałem sprawdzić — powiedział w końcu — czy figurki ciągle jeszcze tu są.
— No i cóż?
— Nie mogłem ich odnaleźć, ale po drzewach widzę, że spałem dłużej... — Upłynęło około dwudziestu lat — powiedział Pol, rozwiązując mu nogi. — Jesteś głodny?
— Tak.
— Ja też. Chodźmy jeść. Czy kiedy rozwiążę ci ręce, pomożesz mi przynieść jedzenie czy przebijesz mnie nożem?
— O wiele bardziej wolałbym przebić cię z pełnym żołądkiem.
— Dobrze.
Pol rozwiązał ostatnią pętlę.
— Wiele dałbym za to, by nauczyć się tej sztuczki — powiedział Mysia Rękawica, przyglądając się pracy Pola.
— Chodźmy do spiżarni — rozkazał Pol — a po drodze opowiesz mi, jak zginął mój ojciec.
Mysia Rękawica podniósł się z ziemi.
— Twój ojciec?
— Lord Det.
— B y ł o tam niemowlę — powiedział złodziej.
— Dwadzieścia lat — przypomniał Pol.
Mysia Rękawica potarł brew.
— Dwadzieścia... Trudno w to uwierzyć. Nie rozumiem, w jaki sposób mogło się to stać.
— Byłeś uwięziony w olbrzymim zaklęciu snu, podobnie jak wszystkie smoki. Musiałem cię uwolnić, kiedy zbudziłem Księżycowego Ptaka. Spałeś pewnie niedaleko od
niego.
Zaczęli iść.
— Teraz, kiedy o tym mówisz, przypominam sobie, że śniły mi się smoki.
Odwrócił się i spojrzał na Pola.
— Po raz pierwszy widziałem cię w ramionach twej matki. Oparzyła mnie, kiedy próbowałem cię dotknąć.
— Znałeś ją?
— Lady Lidię... Tak. Wspaniała kobieta. Chyba zacznę od początku.
— Zrób to, proszę.
Wzięli ze spiżarni jedzenie i napoje, przeszli do biblioteki i spędzili tam większą część nocy rozmawiając. Kiedy skończyli jeść, Pol wziął gitarę i grał, słuchając opowie-
ści Mysiej Rękawicy i co pewien czas przerywając, by upić łyk wina. W pewnej chwili zagrał akord, na dźwięk którego Mysia Rękawica wstał i zrobił się nerwowy.
— To o n i zabili moich rodziców? — spytał miękko Pol. — Wieśniacy?
— Sądzę, że w armii oblegających byli też inni ludzie odparł złodziej. —Widziałem tam nawet centaury. Ale był tam też inny czarownik, który pokonał Deta. Nazywał
się chyba Mor.
— Mor?
— Tak mi się wydaje.
— Mów dalej.
— Myślę, że twoja matka znajdowała się w południowo-zachodniej wieży, kiedy ta runęła. Tam w każdym razie szła, gdy spotkałem ją z tobą na rękach. Ciebie same-
go znaleziono przy wejściu do wieży. Zaniesiono cię do głównego holu. Żołnierze chcieli zabić potomka i dziedzica Rondovalu, ale Mor uratował ci życie, zamieniając
cię na inne dziecko z obcego kraju. W każdym razie mówił, że jest w stanie to uczynić. Czy tak się stało?
— Tak. Zabili moich rodziców!
— Dwadzieścia lat. Teraz są starcami, a może nawet nie żyją. Nie uda ci się odnaleźć wszystkich!
— Ludzie, którzy obrzucili mnie kamieniami, mieli odpowiednią mentalność, a fakt, że rozpoznali znak smoka, też o czymś świadczy.
— Pol, lordzie Pol, nie znam pana historii, nie wiem, gdzie pan był, jak tam było, jak pan tu wrócił, ale jestem starszy. Jest wiele rzeczy, których nie wiem, ale miałem
lepszą niż większość ludzi okazję, by nauczyć się jednego. Nienawiść pana zje, wykrzywi, a co więcej, jeżeli nie istnieje już właściwy obiekt, aby można było ją wyła-
dować...
Pol zaczął mówić, ale Mysia Rękawica uniósł dłoń.
— Proszę pozwolić mi skończyć. To nie jest tylko kazanie o dobrych manierach. Jest pan młody, a idąc tu, odniosłem wrażenie, że włada pan swymi mocami od nie-
dawna. Czuję, że to może być punkt zwrotny pańskiego życia. Kiedy myślę o moim własnym, widzę, że było kilka takich okazji. Wydaje mi się, że takie punkty znajdują
się w życiu każdego człowieka. Mam wrażenie, że nie zastanowił się pan jeszcze dostatecznie nad drogą, którą zamierza pan kroczyć. Wygląda na to, że Stary Mor był
głównie białym czarodziejem. Pański ojciec cieszył się przeciwną sławą. Wiem, że w rzeczywistości nic nie jest nigdy czarne albo białe, czyste i proste. Zazwyczaj moż-
na jednak sądzić na podstawie przewagi dowodów, w którą stronę wielka moc kieruje daną osobą, o ile pan wie, o czym mówię. Jeśli po tylu latach zacznie pan szukać
zemsty w tym momencie swojego życia i używając do tego celu swoich nowo nabytych mocy — czuję, iż może to pana wykrzywić, a wszystko, czego później pan się
dotknie, będzie nosiło znamię zemsty. Mówię to nie tylko dlatego, że boję się nowego Deta na wolności, ale również dlatego, że jest pan młody i takie postępowanie
mogłoby zranić także pana.
Pol milczał przez chwilę. W końcu zagrał akord.
— Mój ojciec miał laskę, różdżkę, trzcinę — powiedział. — Mówiłeś wcześniej, że Mor złamał ją na trzy części. Powtórz mi, co miał zamiar z nimi zrobić.
Mysia Rękawica westchnął.
— Wydaje mi się, że mówił o czymś, co nazywa się Magiczny Trójkąt Int. Miał zamiar umieścić każdy z fragmentów w poszczególnych wierzchołkach trójkąta.
— To wszystko?
— To wszystko.
— Czy wiesz, co to oznacza?
— Nie. A pan?
Pol pokręcił głową.
— Nigdy o tym nie słyszałem.
— Co myśli pan o tym, co powiedziałem o pana sytuacji?
Pol wypił łyk wina.
— Nienawidzę tego wszystkiego — powiedział, odstawiając kieliszek. —Być może mój ojciec był złym człowiekiem i czarnym czarodziejem. Nie wiem. Ale nie mogę
słuchać spokojnie o jego gwałtownej śmierci. Nie. Nadal ich nienawidzę. W swej ignorancji zareagowali jak zwierzęta. Nie chciałem nikomu zrobić nic złego, a ci ludzie
rzucili się na mnie. Niedawno zaś słyszałem historię kogoś, kto może źle się zabrał do sprawy, ale kto bardzo ucierpiał z ich rąk. Niełatwo jest wybaczyć.
— Pol, lordzie Pol, oni się bali. Reprezentował pan coś, czego bali się na pewno nie bez powodu, skoro pamięć o tym żyła tak długo. Jeśli chodzi o tego drugiego czło-
wieka, kto wie. Może istnieje pewne podobieństwo.
Pol skinął głową.
— Tak. Rozumiem, że usiłował narzucić im coś nowego, a jednocześnie było to coś, co odrzucili wiele lat temu. Czy możesz mi coś jeszcze opowiedzieć?
— Nie bardzo. Chciałbym za to usłyszeć pana opowieść. Wydaje mi się, jakby tylko kilka dni minęło, od kiedy widziałem pana jako dziecko.
Pol uśmiechnął się po raz pierwszy od długiego czasu. Napełnił kieliszki.
— Dobrze więc. Chciałbym komuś opowiedzieć...
Kiedy Pol otworzył oczy, do komnaty sączyło się światło dnia. Spał na sofie. Mysia Rękawica leżał zwinięty na podłodze.
Wstał i bezszelestnie zszedł po schodach na dół, gdzie umył się i przebrał. Potem skierował się do spiżarni, by nałożyć na tacę śniadanie. Kiedy wrócił, Mysia Rękawica
był już na nogach; przeczesywał włosy, zerkając na jedzenie.
— Jakie masz teraz plany? — spytał Mysia Rękawica w trakcie jedzenia.

background image

— Trochę zemsty — odpowiedział Pol.
— Obawiałem się tego.
Pol wzruszył ramionami.
— Łatwo ci powiedzieć: zapomnij. Oni nie próbowali cię zabić.
— Spędziłem pewien czas w rękach strażników więziennych twego ojca. — Ale przyznałeś, że miałeś zamiar dokonać tu kradzieży. Nie zrobiłem im żadnej cholernej
krzywdy, poza tym, że dałem bezpłatny koncert. J e s t pewna różnica.
— Podjąłeś decyzję. Nie pozostaje mi nic do powiedzenia, poza tym, że chciałbym odejść, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
— Oczywiście. Nie jesteś już więźniem. Przygotujemy ci paczkę z jedzeniem.
— Te bochenki i to, co zostało ze śniadania, wystarczy. Lubię podróżować z małym bagażem.
— Weź to. Dokąd się kierujesz?
— Do Dibny.
Pol pokręcił głową.
— Nie słyszałem.
— Miasto portowe na południu. O, tu. — Wziął z półki atlas. — Jest tutaj — powiedział wreszcie, wskazując palcem.
— Dość daleko — zauważył Pol, kiwając głową. — Między nami a tym miejscem leży duże pustkowie. Jeśli chcesz, zabiorę cię tam.
— Co masz na myśli?
— Na smoku. Polecimy razem.
Mysia Rękawica zbladł i przygryzł wargi, a potem uśmiechnął się słabo.
— Oczywiście żartujesz.
— Nie. Mówię poważnie. Udzieliłeś mi tylu cennych informacji, że czuję się twoim dłużnikiem. Mogę odłożyć o dzień lub dwa spalenie kilku pól i stodół. Wezmę cię
do Dibny, jeśli jesteś gotów polecieć ze mną na Księżycowym Ptaku.
Mysia Rękawica zaczął chodzić po komnacie.
— Dobrze — powiedział wreszcie, obracając się na pięcie i stając. — Jeżeli jesteś pewny, że zgodzi się na obecność obcego.
— Zgodzi się.
Poszybowali na południe na masywnym grzbiecie miedzianego smoka, ze słońcem wciąż nisko po lewej stronie. Chłodne wiatry ustępującej nocy utrudniały ludzką
rozmowę.
Szkoda, że nie wziąłeś ze sobą swego instrumentu.
Na to jest tu trochę za ciasno.
Ten człowiek jest mi jakby znajomy. Wydaje mi się, że ze snów.
Zaplątał się w zaklęcie, które na ciebie rzucono i leżał blisko ciebie w jaskini. Mówił, że śniły mu się smoki.
Dziwne... Czuję prawie, jakbym mógł z nim rozmawiać.
Dlaczego nie?
HEJ, CZŁOWIEKU!
Mysia Rękawica drgnął, spojrzał w dół i uśmiechnął się.
Ty jesteś Księżycowy Ptak?
Tak.
Jestem Mysia Rękawica. Kradnę.
Czy spaliśmy razem?
Tak.
Miło mi cię poznać.
Mnie również.
Po tej rozmowie mały człowieczek wyraźnie się rozluźnił i po chwili zwrócił się do Pola.
— To jest zupełnie inaczej, niż myślałem. On wydaje mi się niezwykle znajomy. Te sny...
— Tak.
Patrzyli, jak ziemia przybliża się do nich i oddala — zielone lasy, brązowe szczyty, błękitne wody. Minęli odosobniony teren mieszkalny, odszukali szlak wiodący ku
drodze. Ujrzeli kilka sadów i wiejski dom. Po lewej stronie, tam, gdzie ziemia opadała, Pol ujrzał grupę kamieni, przy których spał w drodze do Rondovalu. Zacisnął
usta.
Trzymaj się tej drogi.
Tak.
Wkrótce pojawi się wioska. Mógłby przyjrzeć się jej raz jeszcze w świetle dnia. Może nawet uda się przestraszyć ludzi.
W dole ujrzał centaura patrzącego w górę ze szczytu wzgórza. Co mówił Mysia Rękawica? "Wśród nich widziałem nawet centaury"?
Zanurkuj. Przyjrzyj mu się dobrze.
Raptownie obniżyli lot. Centaur odwrócił się i uciekł. Pol zachichotał.
— To początek — oświadczył, kiedy ponownie nabierali wysokości. Przed nami, panie, więcej latających rzeczy. Pozwól mi je zgnieść.
Pol zmrużył oczy. Ciemne, metaliczne kształty krążyły ponad małym obszarem. Spojrzał w dół.
Czy na ziemi nie ma ich więcej?
Tak, ale łatwiej będzie dosięgnąć tych w powietrzu.
Pol poczuł, jak ciało Księżycowego Ptaka rozgrzewa się nagle.
Ale czy nie ma tam z nimi kogoś, jakiegoś człowieka? Wygląda na dziewczynę.
Tak.
Nawet z tej wysokości widział kolor jej włosów...
Skieruj się na te na ziemi. Uważaj, żeby nie skrzywdzić dziewczyny. Księżycowy Ptak westchnął, a z jego nozdrzy zaczęły się wydobywać smużki szarawego dymu roz-
wiewanego natychmiast przez wiatr.
Ludzie zawsze komplikują sprawy.
Nagle zaczęli nurkować. Scena w dole urosła. Pol upewnił się już, że była to Nora, stojąca w trójkącie trzech obiektów latających. Wyglądały na bardziej złożone urzą-
dzenia niż te, które napotkał w nocy. Wylądowały, a teraz poruszały się, skacząc i pełzając po ziemi, aby okrążyć dziewczynę. Nora z kolei wykorzystywała nierówności
terenu, starając się trzymać maszyny na dystans i manewrując tak, aby skały i krzaki zagradzały im drogę. Usiłowała dotrzeć do lasu. Postanowiła, że kiedy znajdzie się
między drzewami, łatwiej jej będzie zmylić maszyny. Jednak to jej się nie udało.
Pol poczuł w powietrzu odór zepsutych jaj, najwyraźniej rezultat jakiejś reakcji chemicznej zachodzącej wewnątrz Księżycowego Ptaka.
Skrzydła smoka rozpostarły się nagle, a jego cielsko wyprostowało; zwolnił. Pol złapał się mocniej grzbietu. Mysia Rękawica zrobił to samo.
Lądowanie było gorsze, niż się spodziewał. Szarpiący kręgosłupem wstrząs, który o mały włos nie wyrzucił go z miejsca. Pol zacisnął nogi i dłonie. Dopiero po kilku
sekundach zrozumiał, że wylądowali dokładnie na czubku jednego z urządzeń.
Księżycowy Ptak beknął — wydał z siebie wilgotny, ohydny odgłos, któremu towarzyszyło nasilenie odoru, jaki Pol czuł w chwili lądowania. Zaraz potem smok zaczął
wymiotować. Z jego paszczy wydobył się strumień zjadliwego płynu, który oblał maszynę stojącą obok. Przez chwilę parowała, a następnie stanęła w płomieniach.
Pol odszukał Norę. Wydawało się, że ucieka zarówno od nich, jak od ostatniej maszyny. Jednak poznała go nagle.
— Pol!
— Już w porządku! — odkrzyknął, podczas gdy Księżycowy Ptak podszedł i zaczął walić łapami w pojazd szykujący się najwyraźniej do odlotu. Pierwszy cios zniszczył
prawe skrzydło, zaś drugi roztrzaskał całkowicie. W tej chwili jednak dwie dalsze maszyny wylądowały, a trzecia kołowała. Księżycowy Ptak beknął ponownie i kolejny
pojazd stanął w płomieniach. Ostatnia maszyna wystrzeliła w górę w stronę twarzy smoka.
Pol skulił się, podobnie jak Mysia Rękawica, ale nie na tyle, by nie widzieć, co nastąpiło potem.

background image

Księżycowy Ptak otworzył paszczę i uniósł przednie kończyny. Nastąpił trzask i smok oderwał skrzydła maszyny.
Wcale nie nadaje się do jedzenia.
Wypluł. Resztki leżące na ziemi zaczęły dymić. Pol spojrzał w górę. Ostatni ptak wzbijał się coraz wyżej.
Ścigać go?
Nie. Chcę pomóc Norze. Poczekaj
Zszedł na dół i przecisnął się przez złomowisko.
— Cześć powiedział, ujmując jej dłoń. — Co tu się stało? Kim oni są?
— Należą do Marka — odparła. — Takie same jak te, które przyleciały go uratować. Wysłał je po mnie...
— Dlaczego?
— Chce mnie mieć. Powiedział, że po mnie wróci.
— A ty nie chcesz do niego iść?
— Nie teraz.
— Wobec tego powinniśmy się z nim zobaczyć i wyjaśnić całą sprawę. Gdzie on jest?
Popatrzyła na Pola, potem na Księżycowego Ptaka, znowu na Pola.
— Na południu, jak przypuszczam — powiedziała wreszcie. — W zakazanym miejscu nazywanym przez niektórych Górą Kowadłową.
— Czy wiesz, jak ją znaleźć?
— Myślę, że tak.
— Czy podróżowałaś już kiedyś na smoku?
— Nie.
Uścisnął jej dłoń i odwrócił się.
— Chodź. To dobra zabawa. Ten nazywa się Księżycowy Ptak.
— Boję się — powiedziała. — Ostatnie smoki, jakie widziałam, należały do Diabła Deta.
Przytaknął.
— Ten jest w porządku. Ale pozwól, że cię zapytam: czy bardziej boisz się tego Marka i jego urządzeń czy oswojonego, domowego zwierzęcia, na którym dopiero co
jechałem?
Potrząsnęła głową.
— Gdzie go znalazłeś? Jak go oswoiłeś? Czy to prawda, że masz związek z Domem Rondoval? Powiedziałeś, że jesteś podróżnikiem...
— Za dużo. To za długa historia, żeby ją teraz opowiadać.
— ...Bo jeśli jesteś z Rondovalu, jak mówili, w takim razie to j e s t jeden ze smoków Deta.
— Teraz należy do mnie. Ale nie będę ci kłamać. Przedtem też nie kłamałem. Wtedy po prostu jeszcze nie wiedziałem. Tak, mam związek z Domem. Mimo to chciał-
bym ci pomóc. Czy pokażesz mi, gdzie mieszka ten facet? Chcę z nim pomówić.
Przyglądała się twarzy Pola, a ich wzrok się spotkał. Nagle przytaknęła.
— Masz rację. On ma złe zamiary. Może zdołamy go przekonać. Jak się wsiada?
— Pozwól, że najpierw was przedstawię.

Kiedy ziemia została w dole, Pol nachylił się i powiedział do Mysiej Rękawicy:
— Po drodze do Dibny będzie mały objazd. Chcę odwiedzić człowieka kierującego tymi rzeczami.
Mysia Rękawica skinął głową.
— Czy swoją zemstę także odkładasz na później?
Pol poczerwieniał.
— Zemstę? — spytała Nora.
— Później — uciął Pol. — Opowiedz mi o zakazanych miejscach.
— To obszary, gdzie znajdują się pozostałości z dawnych czasów, kiedy ludzie posługiwali się tego typu sprzętem. Podobno miejsca te są nawiedzane przez duchy.
— Słyszałem tego typu historie — wtrącił Mysia Rękawica. — W mojej pracy natknąłem się też na kilka takich wyrobów. Tego dnia, kiedy cię zabrano, słyszałem, jak
Mor mówi o pewnego rodzaju równowadze. Jeden świat poszedł w jedną stronę, a drugi, ten, do którego cię zabrano, w przeciwną. Wydaje się, że te dwa światy nie
pasują do siebie i próby ich połączenia są niebezpieczne. Mam wrażenie, że Det mógł działać właśnie w tym kierunku.
— Wynikałoby z tego, że Mark stanowi większe zagrożenie, niż mogłoby się wydawać.
— Na to wygląda.
Pol przysłonił oczy dłonią i patrzył na mały punkt, w jaki zamienił się uciekający ptak.
— Wydaje się, że lecimy w tę samą stronę.
— Jaka zemsta? — ponowiła pytanie Nora.
— Nie jestem pewien. Zostawmy to, dobrze? — Pol spojrzał na małego złodzieja, który odpowiedział mu uśmiechem. — Intencja to mniej niż postępek — powiedział.
— To nawet mniej niż próba. — Wzrok Pola stracił ostrość. Wydawało się, że usiłuje złapać coś z powietrza. — Łatwo ci wygłaszać kazania — dodał po pewnym czasie,
kiedy mały człowieczek przycisnął nagle coś do piersi — kiedy masz pod koszulą moje figurki.
Mysia Rękawica zbladł, po czym zaczął kaszleć.
— Później się z tobą policzę — powiedział Pol. — Wątpię, czy do tego czasu mi uciekniesz. Teraz jednak zaczynam rozumieć, co miał na myśli Mor, mówiąc o zagroże-
niu, kiedy mnie tu skierował.
— Mogę wyjaśnić — zaczął Mysia Rękawica.
— To Stary Mor sprowadził cię do naszego kraju? -spytała Nora.
— Tak.
— To bardzo ciekawe. Właśnie jemu opowiedziałam o Marku, kiedy się to stało. Tylko że wtedy Mor wydawał się chory.
Pol przytaknął.
— Nie czuł się dobrze.
Teren pod nimi w dole zaczął się zmieniać. Las przerzedził się, a duża rzeka płynąca mniej więcej równolegle do ich kursu stała się węższa aż wreszcie skręciła pod
nimi i zniknęła na południowym zachodzie. Fragmenty otwartej przestrzeni miały jaśniejszą barwę, zbliżającą się do żółci.
Ciemna plama będąca ptakiem zwiadowczym zniknęła Polowi z oczu. Dopiero po południu napotkali większą liczbę maszyn. Najpierw zobaczyli kilka ptaków krążą-
cych na wielkiej wysokości daleko w przodzie. Obniżyły lot i skierowały się w ich stronę. Było ich sześć.
Pol poczuł w szyi Księżycowego Ptaka nagłe napięcie; smok zdawał się rozgrzewać.
Więcej do rozwalenia...
Poczekaj, polecił Pol. Nie wydaje się, żeby atakowały. Wygląda na to, że wysłał dla nas eskortę.
Rozwalić eskortę.
Nie rób tego, dopóki trzymają się na dystans.
...Trochę później.
Poczekaj.
Lecieli dalej. W dole na horyzoncie ukazała się w popołudniowym świetle Góra Kowadłowa. Eskorta towarzyszyła im, nie zmieniając pozycji od kilku godzin. Kiedy się
zbliżyli, ujrzeli, że więcej ptaków patrolowało niebo nad spłaszczonym wierzchołkiem. Ziemia w dole przybrała blaszaną barwę —żółtą z czerwonymi pasami, nakra-
pianą szarością i rdzawymi skupiskami kamieni. Poszarpane szczeliny rozciągały się chaotycznie jak na upuszczonym glinianym garnku; małe, karłowate krzaki powy-
ginane przez wiatr lgnęły do zboczy wzgórza.
Góra była teraz większa i widzieli kontury jej szczytu — białe, zielone, szare, odbijające każdy ruch niczym w lustrze. Kiedy się przybliżyli, Pol rozejrzał się i poczuł, że
Księżycowy Ptak sztywnieje, a następnie zmienia kurs, aby spotkać się z ciemnymi ptakami.

background image

Leć tam, dokąd nas prowadzą, ponieważ na pewno prowadzą nas do niego.
Księżycowy Ptak nie odpowiedział, ale kilkakrotnie zmienił kurs, zbliżając się do miasta na skale. Wznosił się, odbijając na zachód, i zbliżył się wreszcie do wielkiego
budynku krytego płaskim dachem, znajdującego się w centrum kompleksu innych budowli. Spojrzawszy w dół, Pol zobaczył wysokiego rudowłosego mężczyznę stoją-
cego na tarasie apartamentu dobudowanego na najwyższym piętrze. Z tyłu budynku, na lądowisku pokrytym krzyżującymi się liniami stał obiekt latający o niezwy-
kłych kształtach. W pobliżu poruszały się maszyny ludzkich rozmiarów o nieznanym przeznaczeniu.
— Dalsze czary — wymamrotał Mysia Rękawica.
— Nie — zaprzeczył Pol. — Wcale nie.
Na ramieniu poczuł zaciskającą się dłoń Nory.
— Znasz tego gościa całkiem dobrze, co? — zapytał.
— Czy go znam? Przez wiele lat byłam w nim zakochana — odparła. —Teraz jednak także się go boję. Bardzo się zmienił.
— No, wygląda na to, że robią nam miejsce do lądowania. Chodźmy z nim porozmawiać. Jeśli chcesz, żeby przestał cię napastować, powiedz mu to, a ja cię poprę. Je-
śli nie, teraz masz szansę, żeby wszystko wyjaśnić. Na dół, Księżycowy Ptaku, siadaj na otwartej przestrzeni.
Wylądowali o wiele łagodniej niż poprzednim razem. Pol czuł ciche dzwonienie w uszach, kiedy wiatr przestał wreszcie gwizdać dookoła. Zszedł i pomógł zejść Norze.
Usłyszał jej okrzyk.
— Jego oko! Zranili go!
Pol odwrócił się szybko. Zbliżał się do nich mężczyzna w kombinezonie koloru khaki z wieloma kieszeniami. Zamiast lewego oka miał dziwne urządzenie, które zmie-
niło barwę, kiedy wyszedł z cienia, stając się najpierw jasno, potem ciemnoniebieskie. Powyżej widniała wyraźna blizna, biegnąca przez czoło i pojawiająca się na po-
liczku pod oczodołem. Pol wyszedł mu na spotkanie.
— Jestem Pol Detson — powiedział. — Nora chce z tobą porozmawiać, i ja również.
Mark zatrzymał się w odległości mniej więcej dwóch metrów i przyjrzał mu się uważnie. Wreszcie skinął uprzejmie głową.
— Jestem Mark Marakson — przedstawił się, po czym błyskawicznym ruchem obrócił się w stronę Księżycowego Ptaka.
— Nigdy jeszcze nie widziałem smoka... Boże, ale jest duży!
Ponownie zwrócił się w stronę Pola, nawet nie spojrzawszy na Norę.
— Detson... Czarodziej?
— Tak mi się zdaje.
— Nie rozumiem czarów.
— Ja sam dopiero je zgłębiam.
Mark zrobił nagły gest lewą ręką, mający najwyraźniej ogarniać całe miasto.
— To rozumiem — powiedział.
— Ja też. Tam, skąd przybywam, jest tego dużo.
— Co masz na myśli? Gdzie to jest?
— Jesteśmy poniekąd przybranymi braćmi — odparł Pol. — Twoi rodzice wychowali mnie w kraju bardzo przypominającym miejsce, które odbudowałeś. Wybacz, że
ci się przyglądam, ale jesteś bardzo podobny do taty.
Mark odwrócił się, odszedł kilka kroków i wrócił.
— Żartujesz — zdecydował w końcu.
— Nie. Naprawdę. Przez znaczną część swego życia nosiłem imię, które nadano tobie, kiedy byłeś maleńkim dzieckiem.
— To znaczy?
— Dan Chain.
— Dan Chain — powtórzył Mark. — Podoba mi się... Ale jak to możliwe? Niedawno faktycznie dowiedziałem się, że zostałem adoptowany, ale to zbyt wielki zbieg
okoliczności! Nie mogę w to uwierzyć.
— A jednak to prawda. I nie jest to całkiem zbieg okoliczności. W istocie... Poczekaj chwilę...
Pol poszperał w tylnej kieszeni spodni, wyjął portfel. Otworzył i zajrzał do przegródki na wizytówki.
— Proszę — powiedział, wyciągając dłoń. — To są zdjęcia mamy i taty.
Mark wyciągnął rękę, wziął portfel, przyjrzał się zdjęciom.
— To nie jest narysowane! — powiedział. — Zastosowano tu jakąś bardzo skomplikowaną technologię!
— Fotografia istnieje już od pewnego czasu — poinformował go Pol. Podczas gdy Mark przyglądał się swym rodzicom, jego soczewka zaświeciła.
— Ich imiona? — zapytał.
— Michael i Gloria Chain.
— Tak, widzę siebie w ich twarzach. Czy mogę? Czy masz inne?
— Tak, mam jeszcze kilka. Możesz je zatrzymać. Tylko wysuń, o tak.
Mark oddał portfel.
— Czym on się zajmuje?
Tym razem Pol machnął ręką.
— Konstruuje różne rzeczy. Raczej je projektuje. Bardzo podobne do tych, które ty tu zbudowałeś.
— Chciałbym go poznać.
— Wierzę, że by cię polubił. Ale myślałem — ponieważ ostatnio osiągnąłem pewne umiejętności — o tym, w jaki sposób zostałem tu sprowadzony. Wymagałoby to
pewnej ilości badań i doświadczeń, wierzę jednak, że mógłbym powtórzyć wyczyn Mora. Pomyślałem sobie, że gość taki jak ty może nie być tutaj szczęśliwy —
zwłaszcza po historii, którą usłyszałem — i zastanawiałem się, czy nie chciałbyś udać się do świata, z którego przybywam. Tam mogłoby ci się bardziej podobać.
Mark oderwał wreszcie wzrok od zdjęć i włożył je do małej kieszeni na udzie. Popatrzył na Norę, jakby widział ją po raz pierwszy.
— Powiedziała ci, co mi zrobili i co zrobili mojemu ...przybranemu ojcu?
Pol skinął głową.
— Współczuję ci. Z innych przyczyn spotkałem się z bardzo podobnym przyjęciem.
— W takim razie musisz rozumieć to, co czuję. — Znowu popatrzył na Księżycowego Ptaka. — Czy masz jakieś plany w związku z tamtymi ludźmi? — Początkowo
miałem, ale już nie. Prawie rozumiem, prawie im wybaczam. To bardzo zbliżone uczucia. Im dłużej nie myślę o zemście, tym mniej mnie oni drażnią. Niech idą swoją
drogą. Ja pójdę swoją.
Mark uderzył prawą pięścią w lewą dłoń i odwrócił się od zebranych.
— To nie takie łatwe — powiedział, chodząc tam i z powrotem. — Może dla ciebie, obcego, tak, ale ja tu żyłem, wyrosłem, znałem wszystkich. Zaniosłem im prezent,
który odrzucili w sposób najgorszy z możliwych. Teraz, teraz im go wmuszę.
— Spowodujesz mnóstwo bólu. Nie tylko ich bólu, ale także swojego.
— Niech tak się stanie — powiedział Mark. — Sami tego chcieli.
— Myślę, że mógłbym cię wysłać do domu, do miejsca, które byś polubił.
Przez chwilę Mark przyglądał mu się z tęsknotą.
— Nie — powiedział wreszcie. — Może potem. Teraz nie chodzi już o prezent, ale o sposób jego przyjęcia. Za kilka tygodni będę gotowy. Później... zobaczymy.
— Powinieneś to przemyśleć.
— Miałem na to więcej czasu niż potrzeba. Od czasu ostatniego spotkania z nimi bardzo dużo myślałem.
— Gdybym cię wysłał z powrotem tylko na krótki czas — i przemyślałbyś to w innym miejscu — może osiągnąłbyś nową perspektywę, może doszedłbyś do wniosku,
że nie warto tego robić...
Mark zbliżył się i opuścił głowę. Jego nowe oko szumiało, soczewka zaświeciła złotym blaskiem.
— Wygląda na to, że bardzo ci się śpieszy, żeby się mnie pozbyć —powiedział powoli.
Odwrócił się i spojrzał na Norę.

background image

— Może to ona jest przyczyną?
— Nie — odparł Pol. — Ona zna cię od wielu lat, a mnie kilka dni. Nic nie ma między nami.
— I pewnie chciałbyś zmienić tę sytuację pod moją nieobecność.
— To twój pomysł, nie mój. Chciałbym powstrzymać cię od błędu, który sam prawie popełniłem. Ale przecież ona może mówić za siebie.
Mark zwrócił się do Nory.
— Czy ty także chcesz się mnie pozbyć?
— Zostań — odparła. — Ale zostaw wieś w spokoju. Proszę.
— Po tym, co zrobili?
— Pokazali ci, co czują. Byli zbyt surowi, ale ich przestraszyłeś.
— Jesteś po ich stronie!
— To ja cię ostrzegłam.
— I po jego stronie — wskazał na Pola, soczewka błysnęła. — Czary! Smoki! On jest przeszkodą na drodze postępu! I wolisz go ode mnie!
— Nigdy tego nie powiedziałam!
Zrobiła krok w przód i wyciągnęła rękę do Marka. Ten odsunął się i zamachał prawą pięścią w stronę twarzy Pola.
— Mógłbym cię zabić jedną ręką — powiedział. — Byłem kowalem.
— Nie próbuj. Byłem bokserem.
Mark spojrzał w górę. Księżycowy Ptak spojrzał w dół na niego.
— Myślisz, że ta starodawna bestia czyni cię niepokonanym? Ja także mam podwładnych.
Podniósł lewą rękę, podwinął rękaw. Duża bransoleta kontrolna zakrywająca mu rękę do łokcia zalśniła jasno. Palce Marka zatańczyły na przyciskach. Maszyny wiel-
kości ludzi zwróciły się w ich stronę i zaczęły iść w kierunku zebranych.
Pol podniósł prawą rękę. Jego luźny rękaw opadł. Znak smoka poruszał się wyraźnie wraz z pulsem.
— Jeszcze nie jest za późno — powiedział — żeby powstrzymać to, co, jak sądzę, nadchodzi.
— Już jest za późno — odparł Mark.
Maszyny zatrzymały się jedna po drugiej, niektóre wysyłały przy tym miarowe, dziwne odgłosy, inne stawały w miejscu gwałtownie, bez dźwięku. Mark ponownie na-
cisnął guziki, ale bez rezultatu.
— Tata nazywał to efektem ducha — stwierdził Pol. —Teraz...
Mark zamachnął się, Pol zrobił unik i uderzył go pięścią w splot słoneczny. Mark stęknął i zgiął się trochę. Pol trafił go w szczękę lewym sierpowym. Miał okazję wal-
nąć go w twarz jeszcze raz, ale cofnął cios, w obawie, że uderzy w protezę optyczną. W tym momencie Mark zamachnął się lewym ramieniem jak maczugą i ciężka
bransoleta uderzyła Pola w bok twarzy.
Upadł na kolana, zakrywając głowę obiema rękami. Ujrzał zbliżający się but i przetoczył się na bok.
Zgnieść? Spalić?
Pol zrozumiał, że wszedł w kontakt myślowy z wielką bestią.
Nie, Księżycowy Ptaku! Nie!
Głuchy pomruk smoka sprawił, że Mark się zatrzymał i spojrzał w górę, podnosząc ręce.
W rozchybotanym widzeniu Pol ujrzał pasma unoszące się wszędzie dookoła. To czerwone...
Kątem zdrowego oka Mark ujrzał, jak leżący mężczyzna robi ruch lewą dłonią. Ruszył w stronę wroga, żeby go kopnąć, ale poczuł, że stopy mu nieruchomieją i upadł.
Uderzył o ziemię i leżał tak, sparaliżowany od pasa w dół. Próbując się unieść na rękach, ujrzał, jak tamten ukląkł i zaczął masować głowę. Na ramieniu poczuł nagle
czyjąś dłoń.
— Nora...
— Mark, proszę cię. Powiedz, że nigdy nie skrzywdzisz wioski ani nikogo innego.
Spróbował odsunąć się od niej.
— Nigdy ci na mnie nie zależało — powiedział.
— To nieprawda.
— Pojawia się pierwszy lepszy obcy przystojniak, a ty skarżysz mu się i wysyłasz, żeby się mnie pozbył...
— Nie mów tak.
Usiadł.
— Uciekaj, dopóki jeszcze możesz — powiedział. — Ostrzeż wieśniaków albo nie, jak chcesz. To bez różnicy. Przyjdę i wezmę to, czego chcę, a to obejmuje także cie-
bie. To, z czym przyjdę, będzie wystarczająco potężne, by poradzić sobie ze smokiem, z całą ich rodziną. Idź! Powiedz im, że nienawidzę wszystkich. Powiedz im...
— Chodź, Noro — powiedział Pol, podnosząc się z ziemi. — Nie ma sensu z nim rozmawiać.
Wyciągnął dłoń. Dziewczyna wstała i wzięła go za rękę.
— Wydaje mi się, że mądrze bym zrobił zabijając cię — powiedział Pol do Marka. — Ale ona nigdy by mi tego nie wybaczyła. Poza tym jesteś synem jedynych rodzi-
ców, jakich znałem. Masz więc trochę czasu. Wykorzystaj go na przemyślenie swego planu. Jeśli przyjdziesz, tak jak zapowiadasz, będę na ciebie czekał. Nie mam za-
miaru być obrońcą wieśniaków, ale istnieje równowaga, którą byś zachwiał i sprowadził niebezpieczeństwo na nas wszystkich.
Pomógł Norze wspiąć się na Księżycowego Ptaka i zauważył, że Mysia Rękawica zniknął. Rozejrzał się po dachu, ale złodzieja nigdzie nie było.
Wskoczył i zajął miejsce przy dziewczynie. Spojrzał w dół na Marka.
— Nie przychodź — powiedział.
— Czuję twoje czary — odparł miękko Mark. — Znajdę sposób, żeby je powstrzymać. To musi być zjawisko falowe wytwarzane przez twój układ nerwowy...
— Uważaj, żebyś nie zarywał przez to nocy.
Do domu, Księżycowy Ptaku!
Poczuł, jak potężne muskuły napinają się pod nim. Księżycowy Ptak biegł, skakał, wzbijał się w powietrze. Przelecieli nad dachem i zaczęli się wznosić.
— On nie został sparaliżowany na zawsze, prawda?
Pol pokręcił głową.
— To potrwa może godzinę. Pasma są splątane, a nie związane.
— Pasma? Co masz na myśli?
— Jest więźniem samego siebie. Jego ciało wróci wkrótce do normy.
— On nas zniszczy — powiedziała.
— To całkiem imponujący drań — przyznał Pol, patrząc w dół. — Możesz mieć rację, choć mam nadzieję, że jej nie masz.
Słońce zaczęło swój długi ślizg na zachód. Wiatry ponownie zaśpiewały wokół nich. Pod nimi i z tyłu mechaniczni słudzy Marka zaczęli się poruszać znacznie wcześniej
od swego pana. Teraz ciemna postać małego człowieczka roztopiła się w strumieniu nienawiści do tego drugiego i przeszła w całkowite zapomnienie.
Chmury płynęły. Soczewka pociemniała, bransoleta zaś znowu zaczęła działać.

XV


Prototyp ptaka-tropiciela z niebieskim brzuchem, szarym grzbietem, szerokokątnym okiem i parabolicznym uchem leciał za jeźdźcem na smoku w kierunku północ-
nym. Za szpiegiem wyleciały w dokładnie odmierzonych odstępach czasu większe obiekty, pełniące funkcję przekaźników nadawanych przez tropiciela informacji. Jak
na razie jednak, ptak-tropiciel nie poznał na tyle dobrze ściganego obiektu, aby mieć cokolwiek do przekazania. Gdyby znajdował się bliżej, usłyszałby fragmenty
opowiadania, które Mysia Rękawica usłyszał od Pola. Jednak nie był bliżej i nie słyszał nawet pytań zadawanych przez Norę.
— Jestem zdumiona tym, że tak szybko i dokładnie opanowałeś swoje dziedzictwo. Pomimo to Mark miał czas na zgromadzenie swej potęgi, a ty nie. Jak poradziłbyś
sobie ze zmasowanym atakiem tych ptaków oraz maszyn lądowych? Poza tym, wydaje mi się, że widziałam tam także ludzi. Czy może raczej karłów... Przypuśćmy, że
Mark posiada dużą armię. Czy masz w ogóle jakikolwiek plan?

background image

Pol milczał przez pewien czas.
— Kiedyś istniało narzędzie mocy, należące do mojego ojca — powiedział wreszcie. — Dzięki niemu mógłbym, jak sądzę, dysponować wszystkimi, hm, środkami
Rondovalu. Gdybym zdobył to narzędzie, zanim Mark się ruszy, byłbym w stanie rzucić przeciw niemu coś strasznego. Ciągle jednak poruszam się po omacku w geo-
grafii i polityce tego kraju. Nie wiem, przeciwko jakiemu terytorium i ilu skupiskom ludzkim on wystąpi. Nie wiem też, jaki jest system obronny. Wszystkie moje książki
są starsze niż ja... Mam też mapy, ale nie wiem, jakich części kraju dotyczą.
— Mogłabym ci pokazać i powiedzieć — zaproponowała Nora — gdybyś przedstawił mi te mapy.
— Ale ja zostawiam cię we wsi.
— Nie! Nie możesz tego zrobić! Boję się. Mógłby przyjść po mnie znowu. Kto by go wtedy powstrzymał?
— Rondoval może ci się nie spodobać.
— To lepsze niż Góra Kowadłowa. Czy nie znasz czarów, którymi mógłbyś go znowu odmienić? W takiego człowieka, jakim był kilka lat temu?
— Nie sądzę, żeby jakiekolwiek czary mogły odmienić to, co życie zrobiło z człowieka albo co człowiek sam z siebie zrobił. Przykro mi.
— Przypuszczałam, że tak właśnie odpowiesz.
Wszyscy mędrcy mówią to samo.
Po raz pierwszy tego dnia zaczęła cicho płakać. Pomimo że jej płacz stawał się coraz głośniejszy, ptak-tropiciel nie usłyszał także i tego. Pol słyszał, ale nie był pewien,
co ma powiedzieć. Patrzył więc przed siebie i nie mówił nic.
Kiedy przelatywali nad wioską Nory, było już ciemno i Pol okrył dziewczynę swoim płaszczem. Wzeszły masy świecących jasno gwiazd. Pol po raz pierwszy uzmysłowił
sobie, że nie rozpoznaje żadnej konstelacji. Księżycowy Ptak, który patrzył raczej w dół niż w górę, zarejestrował wszystkie widoczne stada bydła. Po wylądowaniu uda
się na wieczorny posiłek.

* * *


Obudził się w brudnym pokoju głęboko pod ziemią. Przypominało to starodawną komnatę wykutą w skale, której nowi mieszkańcy nie zdążyli jeszcze odnowić. Moż-
liwe, że mieścił się tu pewnego rodzaju magazyn. Pomieszczenie było pełne gratów, kurzu i stęchłego powietrza. Dlatego właśnie je wybrał. Było oddalone od warko-
tu, a nawet szumu wielkich maszyn; żadne z mniejszych nie zbliżały się tutaj. Jeśli chodzi o małych ludzi o długich rękach, spadzistych ramionach i niskich brwiach —
wydawało się, że unikają tego miejsca.
Zjadł część pożywienia, które przyniósł ze sobą. Pod stertą śmieci ukrył paczkę z figurkami.
Trzeba już było się odłączyć, pomyślał. Kiedy ten dzieciak się zorientował, było po wszystkim. Przerażające, jak on zdobył te informacje wtedy w powietrzu. Dobrze,
że istniało coś, co rozpraszało jego uwagę...
Ile dni idzie się stąd do Dibny? To może zająć pół tygodnia. Dlatego, zanim wyruszy, musi zgromadzić porządne zapasy pożywienia...
Która mogła być godzina? Według jego wewnętrznego zegara był środek nocy. Jeśli dopisze mu szczęście, do rana zdobędzie zapasy i będzie mógł wyruszyć następnej
nocy...
Mysia Rękawica uchylił trochę drzwi i wyjrzał na ciemny korytarz. Pusto. Wyszedł, przeszedł przez korytarz i w ciągu kilku sekund był przy schodach. W miarę jak
szedł, powietrze stawało się świeższe, nadal jednak było mu ciepło. Trzymając się najciemniejszych z możliwych przejść, wspinał się aż do chwili, kiedy znalazł się kilka
pięter nad ziemią. Słyszał teraz odległe hałasy fabryk i mechanicznych służących, którzy przesuwali się w pobliżu, wykonując tajemnicze zadania.
Wyszedł i stanął pod gwiazdami. Wznosiła się tam niska budowla, której jeszcze nie zbadał. Obecnie z jej wnętrza wydobywało się światło. Po lewej stronie powyżej
stał budynek, skąd wydostał się tego popołudnia. Tak, tam był most nad aleją, po którym przeszedł...
Widział, jak Pol i Nora odlatują na północ. Dobrze, że się uwolnili. Nie życzył im niczego złego, zwłaszcza z rąk tego wysokiego, rudego człowieka ze szklanym okiem.
Obawiał się, że gdyby został jego więźniem, mogłoby go czekać coś gorszego niż czary, postanowił więc unikać tamtego za wszelką cenę.
Gdzieś tutaj mogli trzymać jedzenie.
Uwagę złodzieja przykuł mały, ciemny budynek. Raczej nie wyglądał na magazyn z zapasami, ale rozsądnie byłoby wiedzieć, co się tam mieściło — stał w tak widocz-
nym miejscu. Może to coś groźnego.
Zbliżył się robiąc łuk, tak że między nim a kimś, kto ewentualnie znajdował się wewnątrz, pojawiła się ściana. Szedł bezszelestnie. Rozglądał się w poszukiwaniu pu-
łapek i strażników.
Wreszcie dotknął szarej ściany, pogładził ją dłonią, rozpłaszczył się cały i odczekał chwilę. Następnie przeszedł za róg, wyjrzał, minął go i skierował się ku oknu przy
drzwiach.
Nic. Widok zasłaniał mu jakiś sprzęt. Mysia Rękawica schylił się i przeszedł pod nim, a potem szybko minął drzwi. Podszedł do drugiego okna.
Tak. Dwóch mężczyzn po prawej stronie, z tyłu, siedzących przed czymś, co wyglądało na zestaw jarzących się okien. Wiedział, że nie wychodziły one na zewnętrzną
stronę ściany. Jednak kąt, pod którym patrzył, był zbyt ostry, a okno zamknięte.
Poszedł dalej, minął kolejny róg i z jeszcze większą ostrożnością zbliżył się do otwartego okna. Stanął przed nim, przyklęknął i zajrzał do środka.
Usłyszał głos, ale dopiero po kilku chwilach zrozumiał, że nie należy on do postaci w środku. Słowa zdawały się wydobywać ze ściany w przodzie. Przymrużył oczy,
skoncentrował się, wyszeptał parę słów do Dwastira.
Nagle rozpoznał część scen rozgrywających się na ścianie. Ekrany na obwodzie ukazywały dziwnie przybliżone widoki krajobrazu z powietrza, podobne do tych, które
sam oglądał wcześniej z grzbietu smoka. Jednak centralny ekran, nad którym pochylało się dwóch ludzi, przedstawiał o wiele bardziej szczegółowo bibliotekę Ron-
dovalu, gdzie spędził tyle godzin. Wyglądało to tak, jakby zaglądał do niej przez okno. Za biurkiem siedział Pol, tuż obok migotały świece, a przed nim rozłożone były
książki. Nora spała na kanapie.
Nagle ujrzał, że wyższym człowiekiem był Mark Marakson. Poczuł impuls, by uciekać. Obaj mężczyźni wydawali się jednak zbyt zajęci ekranem i nie mogli być bardzo
czujni. Dlatego, rozglądając się dookoła od czasu do czasu, Mysia Rękawica patrzył dalej. Zarówno zachowanie mężczyzn, jak tajemniczy charakter całego przedsię-
wzięcia przekonały go, że był świadkiem czegoś ważnego.
Czas mijał. Pol mruczał co pewien czas o wierzchołkach trójkąta. Raz lub dwa Nora odpowiedziała na to sennie.
Zanim Pol przemówił znowu, minęła godzina, może więcej. Uśmiechnął się, patrząc w górę.
— Piramida, wielki labirynt i studnia Itzan — powiedział — w tej kolejności. Czy to jest Trójkąt Int, Noro?
— Mhm?
— Czy mogłabyś znaleźć je dla mnie w wielkim atlasie?
— Przynieś go tutaj.
— Nigdy nie byłam nigdzie daleko, ale zawsze lubiłam geografię. Jakie to miejsca?
Pol wstał z książką w dłoni, kiedy obraz został nagle zasłonięty przez postać Marka.
Marakson uniósł się trochę, by napisać coś na kartce, którą włożył następnie do kieszeni. Głosy Pola i Nory dały się słyszeć znowu, tym razem częściowo przytłumio-
ne. Mark nachylił się w przód, przysuwając twarz blisko ekranu.
— Mam cię — powiedział cicho. — Jakiej byś nie szukał broni, nie dostaniesz jej, jeśli tylko będę miał trzy szansy...
Głos mu się załamał. Podniósł dłoń, jakby chciał zakryć oczy, zapominając na chwilę o czerwonej soczewce.
— Cholera!
Odwrócił się, a Mysia Rękawica uchylił się szybko. Zdążył jednak rzucić okiem na ekran przedstawiający coś, co mogło być uściskiem.

* * *


Księżycowy Ptak zdrzemnął się, lecąc w górę na wstępującym strumieniu ciepłego powietrza, a potem opadł w długim ślizgu. Kiedy opuścił na oczy nocną błonę, uj-
rzał inny ciepły strumień wznoszący się z przodu po lewej stronie niczym kołysząca się czerwona wieża. Bez namysłu poleciał w tamtym kierunku. Miał teraz pełny
brzuch i miło mu było po prostu szybować do domu, patrząc, jak sny formują się w drugiej komorze jego umysłu.
Widział siebie, jak niesie młodego pana i panią ponad pustynią, lecąc w stronę góry, która nie była górą. Tak, przelatywał tędy dawniej, o wiele dawniej. Pamiętał, że
było bardzo sucho. Ujrzał błyszczącego ptaka; przeleciał i złożył jajo, które rozrosło się w potworny kwiat. Czuł, że musi o tym pamiętać.

background image

Poleciał lotem ślizgowym ku kolejnemu ciepłemu prądowi i znowu się uniósł. Jakie to cudowne wydostać się z groty! Wiedział, że jutro mieli zamiar wybrać się do
tego suchego miejsca. To także było dobre. Przenocuje chyba na dziedzińcu, a rano pokaże im bagażnik i siodło. Wstaną wcześnie i mogą ich potrzebować.
U szczytu wieży rozpostarł skrzydła i wykonał długi ślizg. Gdzieś w jego snach poruszał się ten człowiek z dziwnym okiem, ale trudno go było śledzić.

* * *


Kiedy Pol skończył się pakować, słońce było już wysoko. Argument Nory, że bez Pola będzie w większym niebezpieczeństwie niż z nim, zwyciężył znowu. Oprócz je-
dzenia, dodatkowych ubrań i koców, spakuje dwa lekkie miecze... Żadnej zbroi. Nie chciał nadmiernie obciążać Księżycowego Ptaka ani opóźniać jego lotu bardziej, niż
to było konieczne. Poza tym uczył się szermierki w innym stylu.
Skąd on wiedział? — zastanawiał się, pakując ładunek do bagażnika, który wielka bestia dla niego znalazła.
Przeszedł przez dziedziniec i położył dłonie na szyi smoka.
Skąd wiesz, czego nam potrzeba?
Ja wiem. Teraz! Do góry. Patrz!
Potężna głowa zwróciła się w górę. Pol poszedł za jej spojrzeniem.
Ponad głową ujrzał mały kształt z niebieskim brzuchem i szarym grzbietem. Jego przód odbił światło słońca i skierował je na stojących w dole. Co to jest?
Coś, czego nie znam. Widzisz, jak się przygląda?
Musi należeć do niego. Ciekawe, jaką część mojego planu udało mu się poznać.
Czy chcesz, żebym pogłaskał go ogniem?
Nie. Udawaj, że go tam nie ma. Nie patrz na niego.
Pol odwrócił się i wszedł do zamku. W jednym z tomów ojca znalazł opis pewnego efektu, który miał teraz zamiar wypróbować.
Pobiegł schodami w górę i zatrzymał się przed biblioteką, gdzie Nora wykreślała ostatnie mapy trasy. Zajrzawszy do środka ujrzał, że miała jasną tunikę, krótkie szare
spodnie, metalowy pas oraz mocne buty, które znalazła w jakiejś garderobie na górze. Włosy związała czarną wstążką.
Kiedy Pol wszedł, uniosła wzrok.
— Jeszcze nie całkiem skończyłam. Została jedna strona.
— Nie przerywaj.
Ukończyła rysunek, wzięła kolejną kartkę, przewróciła stronę i zaczęła wykreślać kolejną część trasy. Uniosła wzrok, a Pol uśmiechnął się i skinął głową.
— Już, zaraz — powiedziała.
Pracowała przez kilka minut. Wreszcie westchnęła, zamknęła książkę i pozbierała papiery.
— Czy mogłabyś na chwilę wyjść?
— Masz taki dziwny głos.
— Tak. Mówiłem zbyt dużo. Proszę.
Podeszła do drzwi. Czekał tam, a jego twarz była pozbawiona wyrazu. Nora zatrzymała się z wahaniem.
— Czy coś się stało? — spytała.
— Nie. Wyjdź.
Kiedy przyjrzała mu się dokładniej, zauważyła, że wargi mówiącego nie poruszają się zgodnie z wypowiadanymi słowami. Przeszła przez drzwi i stanęła. Na korytarzu,
z palcami przy ustach, stał Pol.
— Jak...
— Chodź — szepnął, ujmując jej dłoń. — To zaklęcie podobieństwa. Moja podobizna została nałożona na czarodziejskie pasma. Nie wiem, jak długo się utrzyma.
Może dzień, a może tylko chwilę.
Zaczął gestykulować powoli, potem coraz szybciej. Coś pojawiło się między jego dłońmi, nabrało bladego blasku.
— Oto twoja podobizna — powiedział. — Wróci tam i będzie dotrzymywać towarzystwa mojej, by w ten sposób odwrócić uwagę szpiega na czas naszego odlotu.
Obserwował nas. Chcę mieć największą przewagę, jaka tylko jest możliwa.
Później wydawało się, że to Nora wraca do pokoju i bierze za rękę Pola, stojącego ciągle przy drzwiach. Przeszli powoli w stronę pary krzeseł i usiedli, patrząc na sie-
bie.
— Piękna pogoda. — Tak.
Co pewien czas jedno z nich wstawało i chodziło po pokoju. Razem i osobno robili wiele rzeczy, co zajmowało około godziny, po czym cała sekwencja zaczynała się od
nowa.
Prototyp ptaka-zwiadowcy o niebieskim brzuchu i szarym grzbiecie śledził każdy ich krok i skupiał się nad każdym słowem. Nie odwrócił się na dźwięk hałasów w dole
ani wtedy, kiedy Księżycowy Ptak wzniósł się ponad chodnik, przeleciał nad murem zewnętrznym, zawirował na wietrze, skierował się na wschód i zniknął.

* * *


Z nastaniem nocy Mysia Rękawica powoli zaczął czuć się jak więzień. Pomimo kilku sytuacji, gdy prawie by już wpadł, jego obecność nadal nie została wykryta. Stop-
niowo powiększał w umyśle mapę terenu, na którym się znajdował i zaczynał być świadomy tutejszego dziwnego systemu obronnego. Ciągle jednak nie był w stanie
znaleźć drogi, która wyprowadziłaby go z Góry Kowadłowej. Obrzeża płaskowyżu były niezwykle dobrze patrolowane, zarówno przez małych ludzi, jak i przez półme-
chaniczne gąsienice. Cały teren był także obserwowany przez zamontowane na stałe automatyczne oczy oraz krążące ptaki. Wyglądało na to, że nawet owad nie
przemknąłby się nie zauważony.
Sprawdzając kolejne zamki, zlokalizował w końcu magazyny żywności i przeniósł do swej kryjówki ilość, którą uznał za wystarczającą. Rejestrował
w pamięci każdą niszę, każde nie uczęszczane przejście, jakie napotykał. Okiem złodzieja zbadał rozmaite urządzenia wykrywające, najpierw z daleka, później z bliska,
oceniając ich funkcje oraz niektóre słabości.
Tylko przez przypadek — przypadek oraz podjętą przez Marka w ostatniej chwili decyzję o wzmocnieniu sił natarcia ponad stopień, który wcześniej uznał za wystar-
czający — Mysia Rękawica natknął się na nowo powstały teren szkoleniowy. Odbywały się tam wstępne ćwiczenia dla pilotów załogowych obiektów latających, któ-
rych produkcja została zwiększona.
Leżąc płasko na dachu, odgrodzony od urządzenia wykrywającego przewodem wentylacyjnym, złodziej słyszał słowa i mógł obserwować maszynę szkoleniową przez
małą kratę, z której zdjął płytę.
Po wysłuchaniu całego wykładu Mysia Rękawica podjął decyzję. Gdyby udało się wysłuchać jeszcze tylko kilku kolejnych szkoleń, wykradłby nocą pojazd i spróbował
swoich sił w powietrzu. Ponieważ nie mógł znaleźć ukrytego tunelu w skale, ta droga wydawała się jedynym sposobem ucieczki.
Odczuwając pogardliwy szacunek dla rudego człowieka, któremu ponownie udało się ożywić miasto, złodziej wrócił do swej kryjówki, by odpocząć do wieczora. Za-
mierzał wtedy ponownie zakraść się do centrum obserwacyjnego i włamać się do jednej z klas, by z bliska zapoznać się z pulpitem kontrolnym.
Zjadł obfity posiłek, a potem zasnął głębokim snem, z jedną dłonią na sztylecie, w drugiej trzymając ukradziony granat, o którym wiedział, że jest pewnym rodzajem
broni.

* * *


Stara centaurzyca w towarzystwie dwóch młodych stała niczym pomnik na turni, pośród karłowatych sosen i patrzyła na zamek Rondoval.
— Nie widać nic niezwykłego — oświadczyła.
— Stello, zeszłej nocy widziałem światło i słyszałem hałasy. Bitalf dostrzegł na południu smoka.
— To miejsce jest zapewne nawiedzone — powiedziała. — Wiele się tu działo.
— A co ze smokiem? — spytał młody ogier.
— Jeżeli jeden z nich się obudził, zajmą się nim w końcu ci, którym najbardziej da się we znaki. Może to być też jeden ze smoków z obcych krajów.

background image

— Czy wobec tego powinniśmy siedzieć bezczynnie?
— Zostańmy tu i patrzmy przez jeden dzień i jedną noc. Możemy się zmieniać. Nie mam ochoty tam wchodzić.
— Ja też nie.
Dopiero kilka godzin później ujrzeli, jak w niebo wzlatuje smok i kieruje się na wschód.
— Tam!
— Tak.
— Co zrobimy teraz?
— Ostrzeż pozostałych. On może już tu nie wrócić. Z drugiej jednak strony, może wrócić.
— Wyglądało na to, że leci na nim dwóch jeźdźców.
— Wiem.
— Byłaś tam w dzień bitwy, Stello. Czy to był jeden ze smoków Rondovalu?
— Dla mnie wszystkie smoki wyglądają podobnie. Ale jeźdźcy... Jeden z nich wyglądał jak sam Diabeł Det; był młodszy i silniejszy niż kiedykolwiek.
— Biada!
— Niestety!
— Idźcie i zawiadomcie ludzi. Będzie też dobrze, jeśli pomówimy z wieśniakami i Starym Morem.
— Mor zniknął. Mędrzec Grane powiedział, że Mor odszedł złotą drogą i nigdy nie wróci.
— W takim razie sprawy się komplikują. Idźcie! Ja to zbadam dokładniej.
— Czy weszłabyś sama do zamku?
— Idźcie! Róbcie, co wam mówię! Natychmiast. Młodzi usłuchali polecenia. Znali spojrzenie jej oczu i ciągle jeszcze bali się jej kopyt.

* * *


Podczas wieczornych wypraw uwagę Mysiej Rękawicy zwróciły okrzyki wydobywające się z małego, zakratowanego okna. Podszedł bliżej, rzucił szybkie spojrzenie, a
następnie ukrył się w cieniu, by przemyśleć to, co zobaczył i, jeśli to możliwe, podsłuchać coś więcej.
Pierwsze wrażenie wstrząsnęło nim. Po dłuższym zastanowieniu zaczął jednak wątpić, czy mały człowiek na krześle był naprawdę opleciony wężami. Te ciemne
przedmioty wydawały się zbyt długie, by mogły należeć do rodziny węży, a ich końce były połączone z dużą metalową skrzynką stojącą obok. Poza tym ich ruchy mo-
gły być spowodowane rzucaniem się samego więźnia. Mark stał obok, trzymając małe, metalowe pudełko i obracając czymś.
Mysia Rękawica słuchał przez chwilę wrzasków, zastanawiając się, jakie wykroczenie popełnił ten nieszczęśnik, by zasłużyć na takie traktowanie. Złodziej myślał też o
tym, czy mógłby coś zyskać, pozostając na miejscu albo ryzykując jeszcze jedno zerknięcie.
Nastała cisza. Czekał, ale okrzyki nie ponowiły się już. Z wnętrza dobiegły go słabe poruszenia.
Wreszcie nie wytrzymał, podniósł się i zajrzał ponownie.
Mark, zwrócony tyłem do okna, odłączył od małej postaci serię lśniących, czerwonych sznurów, zwijał je i umieszczał w przegródkach dużej skrzyni. Oczy małego
człowieka były otwarte i wpatrzone w sufit. Kiedy ostatnie z przewodów zostały odłączone, uwolniony poruszył się słabo. Mark podał mu szklankę różowego płynu,
który tamten wypił.
— Jak się czujesz? — spytał wyższy mężczyzna.
— Trzęsę się — powiedział drugi, zginając nogi i ramiona. — Ale wszystko jest znowu w porządku.
— Czy to bolało?
— Nie. Właściwie nie.
— Krzyczałeś dużo.
— Wiem. Niektóre były niebieskie, ale większość miała barwę czerwoną.
— Krzyki?
— Tak. I czułem ich zapach.
— Doskonale. Wykazałeś odwagę, zgłaszając się na ochotnika, i pragnę ci podziękować.
— Służyłem panu z przyjemnością.
— Opowiedz mi o tym więcej.
— Czułem smak kolorów i dźwięków.
— To znaczy, że mieszanka była dobra. Szkoda tylko, że jej zasięg jest taki mały. Trudno też to wymierzyć... Chciałbym mieć więcej czasu.
— Jak nazwał pan to coś, co to spowodowało?
Mark uniósł małe pudełko.
— Z braku innej nazwy, nazywam to pudełkiem-mieszadełkiem. Rozmazuje twoje bodźce zmysłowe, miesza je. Synteza natychmiastowa.
Człowiek wskazał na dużą skrzynkę po prawej stronie.
— To nie było tamto? Tylko ta mała rzecz, którą pan trzyma?
— Tak jest. Tamta tylko zarejestrowała to, co się działo. Powiedz mi: jeśli cię nie bolało, to dlaczego tak krzyczałeś?
— Nie wiem, nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Wszystko było jak przedtem, ale zmienione... Przestraszyłem się.
— Żadnego bólu?
— Ani jednego miejsca. Tylko przeczucie, że zbliża się katastrofa. Najczęściej stale się pogłębiało. Chociaż czasem...
— Co?
— Były chwile wielkiej przyjemności.
— Czy byłeś w stanie liczyć?
— Tak... Większość liczb była żółta. Niektóre miały kwaśny smak.
— Czy czułeś, że możesz wstać? Chodzić?
— Może. Gdybym o tym pomyślał. Trudno było myśleć. Zbyt wiele rzeczy było nie w porządku.
— Jesteś dzielnym człowiekiem, dziękuję ci raz jeszcze. Teraz zbadajmy twój refleks.
Mysia Rękawica usłyszał, jak przesuwano jakieś urządzenie. Cicho ześlizgnął się w noc.

* * *


Po to, by stawiać kopyta po cichu na kamieniach i płytach, Stella musiała poruszać się bardzo powoli. Udawało się jej to jednak dzięki cierpliwości łowczyni i byłej
przywódczyni.
Kiedy przechodziła przez wielki hol, powróciły do niej wspomnienia ostatniego dnia bitwy, kiedy stała tu, ociekając krwią i potem. Och! Ogiery miały tamtej nocy
wiele pracy... Przypomniała sobie starcie czarodziejów i jej wzrok automatycznie odszukał te zwały gruzu z sufitu, które ostatecznie rozwiązały problem Deta, zanim
zdążył wezwać na pomoc swoje moce. Znaczna część gruzu została usunięta, aby wydobyć ciało. Przypomniała sobie, że Mor pogrzebał je daleko na zachodzie...
Co pewien czas stawała nasłuchując. Nastawiła uszu. Słyszała głosy. Gdzieś wyżej, po lewej stronie.
Przeszła przez galerię, podeszła do schodów, stanęła znowu. Tak, tam na górze...
Powoli, trzymając się blisko ściany, zaczęła wchodzić na górę. Miejsce wyglądało na lepiej utrzymane, niż to pamiętała.
Kiedy szła holem, głosy nasiliły się znacznie. Teraz były na prawo od niej, trzecie drzwi...
Zauważyła, że drzwi te były otwarte na oścież. Zbliżyła się i stanęła tuż obok. Nie słyszała nic, nawet czyjegoś oddychania. Zaryzykowała i podeszła bliżej, wyjrzała zza
framugi i cofnęła się zdumiona.
Naprzeciwko niej, na krzesłach, siedziało dwoje ludzi — młody mężczyzna z siwym kosmykiem włosów i jasnowłosa dziewczyna... Ale... To byli ci sami ludzie, których
widziała odlatujących na grzbiecie smoka. Nie zauważyła, żeby wracali. Dziwne...

background image

Zajrzała jeszcze raz.
Więcej niż dziwne...
Twarz dziewczyny zdawała się rozpływać, kawałki odpadały, odpływały i rozwiewały się w powietrzu. Mężczyzna nadal przypominał Starego Deta, ale zdawał się cał-
kowicie nieświadomy faktu, że fragmenty jego lewej ręki i prawego uda rozwijały się, jakby uformowano go z cienkich strzępów materiału owiniętych wokół pustego
kształtu.
Zafascynowana Stella nie cofnęła się, ale patrzyła w szczerym zdumieniu, jak ta dwójka ludzi znika. Wreszcie zrobiła krok w przód i weszła do pokoju. To, co zostało z
pary młodych, nie zwróciło na nią najmniejszej uwagi.
— Cudowna pogoda.
— Tak.
Teraz twarz mężczyzny zaczęła się roztapiać w powietrzu, ubranie dziewczyny odpłynęło z ciała jak płyn i szybowało w powietrzu strumykami niczym pasma jedwa-
biu. Rozmowa ciągnęła się dalej.
— ...Może jednak padać.
— To prawda.
Mężczyzna wstał i podszedł do dziewczyny.
— Masz przepiękne oczy.
Stella patrzyła, jak się obejmują, z każdą chwilą tracąc coraz większe części swych ciał, które przepływały nad centaurzycą jak świecidełka i znikały po drugiej stronie
pokoju.
— Ja... arroowarnn...
Słowa zwolniły, obniżyły ton, usta zniknęły, włosy poleciały w górę niby dym. Minęło jeszcze pół minuty, postacie zaplotły się i zniknęły. Stella zawyła i wycofała się
przestraszona. Nigdy przedtem nie widziała czegoś podobnego. Zaczęły ją prześladować zabobonne lęki.
Prototyp ptaka-tropiciela z niebieskim brzuchem i szarym grzbietem skupił teraz swoją uwagę na niej. Przyglądał się, jak Stella okrążyła pokój, zbadała go uważnie,
nie przywiązując wagi do otwartego atlasu, i wycofała się na korytarz, gdzie po chwili rozległ się stukot jej kopyt.

* * *


Mysia Rękawica usłyszał, jak drzwi otwierają się w dole, i zdążył zobaczyć metalowe ptaki wzbijające się w niebo jak liście na wietrze. Zaczęły krążyć pod gwiazdami,
następnie ustawiły się w formację zacieśniającą się coraz bardziej, po czym uleciały w kierunku, który określił jako południowo-wschodni. To go zastanowiło. Przed-
ostał się do centrum obserwacyjnego. Udało mu się ponownie przybliżyć i usłyszeć, jak Mark klnie i wydaje rozkazy. Raz rzucił okiem na ekrany, ale nie zobaczył tam
nic godnego uwagi.
Nie zrozumiał, co oznaczały okrzyki Marka.
— Zniknęli! To na pewno dalsze czary! Ten przeklęty centaur miał z tym coś wspólnego! Przynieście mi jakiegoś centaura!
Mysia Rękawica postanowił odejść. Teraz mniej niż kiedykolwiek chciał wpaść w ręce rudowłosego olbrzyma, którego mali ludzie traktowali jak boga. Kiedy się wyco-
fywał, dobiegły go słowa: "W wierzchołku trójkąta!" Dopiero później jednak dały początek jego długim spekulacjom.
Obecnie na kilka godzin oddał się rozważaniom dotyczącym swego położenia; czas się wynosić. Sprawy stają się coraz bardziej gorączkowe, a życie niepewne. Im
dłużej tu jestem, tym mniejszą mam szansę...
Zamek w drzwiach do pomieszczenia szkoleniowego prawie opóźnił jego działania. Powoli i z uwagą palce Mysiej Rękawicy odszukały przyciski sterujące w kabinie
modelowej. Bał się zapalić światło.
...Byłoby śmiesznie, gdybym poleciał z zamkniętymi oczyma. Tam w górze jest strasznie, ale na dole jeszcze gorzej. W każdym razie lepsze to niż smok. Co on mówił o
tej małej dźwigni? A, tak...
Popłynął prąd i ciemny ptak poszybował przez noc, ponad ziemią i wodą.

XVI


Na wschód i na południe. Lecieli tak długo, aż poczuli zmęczenie. Zapadała już noc, kiedy rozpoznali wyspę, którą wcześniej zaznaczyli na mapie; przenocowali tam
nie napastowani przez nikogo. Następnego
dnia, zanim noc całkiem ustąpiła, przelecieli ponad wodami, lądem, górami, krętymi rzekami, pustynią. Kolejną noc spędzili pośród chłodnych wzgórz, gdzie Pol do-
konał podsumowania wszystkiego, co wiedział o trasie wędrówki oraz o jej celu. Tutejsza geografia nie była zgodna z geografią jego dawnego świata. Nie istniały tu
większe obszary lądowe; ten, nad którym właśnie przelatywali, przypominał miejscami jego dawny kraj, ale nie mógł się równać z tamtym pod względem wielkości.
Radykalne różnice w odległościach wydawały się tracić swoją ostrość na mapach obydwu światów. A jednak zarówno tu, jak i tam wznosiły się piramidy. Do tej, której
szukał Pol, prowadziła droga ze szpalerem sfinksów oraz kolumn, wielu zwalonych i uszkodzonych, ale w większości nadal widocznych. Pewien fragment opisu wska-
zywał na to, że na końcu tej drogi powinno znajdować się wejście.

* * *


Ciemne, ptasie kształty znaczyły szczyty gór jak pomniki prehistorycznych bestii z rozpostartymi skrzydłami. Gdyby znalazło się tam obserwujące oko, mogłoby nawet
nie zauważyć ich tropistycznego pościgu po niebie za słońcem. W ten sposób ładowały swoje baterie przed nocnym lotem.
Dzień dobił już prawie do wieczora, kiedy kształty poruszyły się niemal jednocześnie, jakby uderzył w nie nagły powiew. Zaczęły zginać skrzydła.
Wkrótce jeden po drugim zleciały ze wzgórz, złapały wiatr, uniosły się, odnalazły drogę, odszukały swoje wzory, podjęły podróż...

* * *


Na pewien czas przed pojawieniem się celu podróży, Pola zaczął swędzieć przegub. Wiedział, że nie jest to wyłącznie wynik podrażnienia skóry nadmiernym opala-
niem i wzmógł obserwację jasnego, kołyszącego się horyzontu. W kilka minut później pojawił się przed nimi zaostrzony punkt. Pol oblizał wargi i uśmiechnął się z za-
dowoleniem.
Wygląda na to, że twój wewnętrzny kompas działa dobrze.
Nie wiem, o czym mówisz.
To przed nami jest chyba tym, czego szukamy.
Oczywiście.
— Noro! — Jego głos zabrzmiał jak krakanie. — Widzę to!
— Myślę, że ja też!
Rosło przed nimi, aż wreszcie nie mieli już wątpliwości. Wokół ciemnej, kamiennej struktury nie było widać żadnych oznak ruchu. Przestrzeń rozciągającą się przed
budowlą znaczyły kolumny i pomniki.
Księżycowy Ptak wysadził ich przy dalszym krańcu drogi; stawy Pola zatrzeszczały, kiedy zszedł na ziemię.
— Czy nie uda mi się przekonać cię, żebyś tu na mnie zaczekała? — spytał, pomagając Norze zejść.
Pokręciła głową.
— Gdyby coś ci się stało, i tak zaczęłabym cię szukać. Czekanie tylko opóźni sprawę.
Zwrócił się do Księżycowego Ptaka.
Chciałbym cię zabrać, ale wejście jest za małe.
Będę stał na straży. Później zagrasz mi słodką muzykę.
Doceniam twoją ufność.

background image

Pol odwrócił się i spojrzał w dal pokrytej piaskiem drogi. Pylony i potwory zbiegały się ponad prostokątem wejścia do budowli.
Wejście do znikającego punktu, przemknęło mu przez głowę.
— Dobrze, Noro, idziemy — powiedział.
Poszli naprzód, a obraz zamazał się przed nim, po czym rozjaśnił się znowu. Przez moment sądził, że był to rezultat jasnego blasku słońca lub nagłego ruchu wykona-
nego po wielu godzinach siedzenia w skulonej pozycji. Następnie ujrzał coś na kształt płomieni wydobywających się z otworu przed nimi. Cofnął się trochę.
Nora wzięła go za ramię.
— Co to jest?
— Ja... O, teraz widzę. Nic.
Płomienie rozwiały się w olbrzymie fale czegoś, co uznał za tworzywo światła. Nigdy przedtem nie widział ich tak skupionych, poza wielką kulą w grotach Rondovalu
— a tu pulsowały i przemieszczały się swobodnie.
— Musiałeś coś zobaczyć — nalegała, kiedy ruszyli dalej.
— To tylko pewien rodzaj wskazówki świadczącej o skupisku mocy magicznej.
— Co to oznacza?
— Nie wiem.
Poluzowała miecz w pochwie, a Pol zrobił to samo.
Prawy przegub, który ani na chwilę nie przestawał swędzieć i łaskotać, teraz pulsował miarowo, jak gdyby owa specjalna część jego istoty — najlepiej przystosowana
do zajmowania się takimi kwestiami — znalazła się teraz w pełnym pogotowiu.
Przesunął czubkami palców po zmasowanych pasmach i poczuł przypływ mocy. Usiłował rozpoznać jej charakter, ale bez powodzenia.
Różdżka, różdżka... Skoncentrował się. Gdzieś pośród was...
Bladozielone jak mleczny jadeit pasmo przypłynęło ku niemu, oddzieliwszy się od reszty. Podniósł dłoń — zostało, jakby przyciągnięte ku jego palcom. Dotknął go,
zmusił do przylgnięcia, wziął w dłoń i wiedział, że znalazł to, czego szukał.
— Teraz — powiedział do Nory, wstępując na próg — znam drogę, chociaż nie mam pojęcia, jaka ona będzie.
Wszedł w wąskie przejście i zatrzymał się znowu. Otaczający ich półmrok zaledwie kilka kroków w przodzie gęstniał w atramentową czerń.
— Poczekaj — powiedział, po czym dokonał tych samych operacji umysłowych, które wezwały smoka-zjawę z przegubu tej nocy, kiedy uciekał z wioski Nory.
Zjawa uniosła się i zawisła przed nim znowu, dokładnie tak jak poprzednio.
Czy moim przeznaczeniem jest posługiwać się tym zjawiskiem tylko wtedy, gdy zagraża mi niebezpieczeństwo? — myślał.
Za jego plecami Nora zadzwoniła mieczem. Chichot Pola zabrzmiał głucho.
— To moje dzieło — uspokoił ją. — Będzie naszym światłem, niczym więcej.
— Wierzę ci — odparła — ale wydaje mi się, że to odpowiednia chwila, aby wziąć w rękę broń.
— Nie mogę nie przyznać ci racji — odpowiedział i znowu ruszył przed siebie, podążając za pasmem.
Dotarli do schodów i zeszli może dziesięć metrów; powietrze wokół nich zrobiło się najpierw przyjemnie chłodne, potem zimne i wilgotne. Od schodów rozchodziły
się korytarze: na lewo, na prawo i prosto. Pasmo biegło w przód. Pol poszedł za pasmem.
Po kilku krokach chodnik zaczął się obniżać, kąt nachylenia wzrastał w miarę jak szli. Powietrze było teraz gęste i stęchłe, z zapachem starych kadzideł lub przypraw
utajonych gdzieś w jego wilgoci.
Światło tańczyło przed Polem. Ściany zniknęły. Początkowo sądził, że dotarli do kolejnego skrzyżowania. Kiedy jednak rozkazał światłu, by rozjaśniło się i poruszyło,
ujrzał, że znaleźli się w jakimś pomieszczeniu. Wysłał smocze światło przed sobą; obiegło komnatę i ujawniło jej kształt.
Ściany były ozdobione wyblakłą tkaniną, sufit pokrywały pajęczyny, na podłodze ścielił się kurz. Po przeciwnej stronie pomieszczenia widniał kamienny ołtarz czy stół,
pośrodku którego wyryto jakieś figury. Za ołtarzem stał ciemny prostokąt. Pasmo, które Pol trzymał w palcach, biegło wprost przez kamienny blok i znikało w cieniu
prostokąta.
Pol nasłuchiwał, nie słyszał jednak nic poza oddechem swoim i Nory. Postąpił w przód, Nora za nim, ich kroki były przytłumione. Powietrze jawiło mu się jako pełne
pasm, jak gdyby przechodzili przez trójwymiarową pajęczynę utkaną z wielu tęczy. Mimo to nie sposób było zgubić mlecznozielonej nici. Zarówno z otwartymi, jak i z
zamkniętymi oczami wiedział, gdzie się znajdowała.
Rozdzielili się, by minąć ołtarz. Pol przyspieszył kroku, by dotrzeć przed Norą do niewielkich drzwi, schylił głowę i wszedł z rosnącym uczuciem oczekiwania na pewne
rozstrzygnięcie znajdujące się za progiem.
Światło rozbłysło przed nim, po czym, posłuszne woli Pola, uniosło się ponad jego głowę i pojaśniało.
To pomieszczenie było mniejsze niż poprzednie, w drugim końcu także znajdowało się coś przypominającego niski ołtarz. Po jego obu stronach stały dwa kamienne
lub wypchane szakale ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Ponad szakalami i ołtarzem wisiała masa ciemnych pasm zaplecionych w dziwne wzory . Za tym ołtarzem
nie widać było żadnych drzwi, znajdowała się tam jedynie wysoka postać, mniej więcej kształtu człowieka. Tylko głowa była głową szakala. Na ciemnozielonej po-
duszce przed tą postacią leżał mały, lśniący przedmiot. Pol wyciągnął ręce do tyłu, powstrzymując Norę.
— Co widzisz? — zapytał.
— Kolejny stół i dwie figury — odparła. — Na stole coś...
— Według opisu i szkicu, tego właśnie szukałem — oświadczył Pol. —Chciałbym, żebyś tu poczekała, a ja postaram się to wziąć. Spodziewam się napotkać pewien
opór i prawdopodobnie będę musiał improwizować. Wszystkie te zaplecione miejsca wyglądają groźnie.
— Zaplecione miejsca? O czym ty mówisz?
— Ochrania je pewien rodzaj zaklęcia. Stój na straży, a ja dowiem się, jak ono działa.
— Dobrze, idź. Jestem gotowa.
Zrobił krok w przód. Po pętlach i krzyżujących się węzłach pobiegł impuls światła, skacząc z jednej figury na drugą. Pol zrobił drugi krok.
Zatrzymaj się, dobiegł go rozkaz. Pol był pewny, że Nora go nie usłyszała. Wydawało się, że uderza on w Pola, rozbrzmiewając nagłą wibracją wszystkich pasm i spły-
wając po nich z figury stojącej za kamieniem.
Dlaczego? — wysłał natychmiast w odpowiedzi, decydując, że nie czas na nieśmiałość.
Stanął w oczekiwaniu na reakcję. Figura faktycznie zdawała się zastanawiać przez chwilę.
Zbliżasz się do rzeczy, której strzegę, przemówiła wreszcie, prawdopodobnie po to, by ją zabrać. Nie pozwolę ci na to.
Czy mówisz o fragmencie różdżki. który leży na kamieniu przed tobą?
Dokładnie tak.
Przyznaję, że chciałbym go mieć. Czy stanowisko, jakie zajmujesz, pozwala ci na jakiekolwiek pertraktacje?
Nie.
Szkoda. To znacznie uprościłoby życie nam obojgu.
Widzę. że jesteś młodym czarodziejem, który dopiero niedawno zetknął się ze swoją sztuką. Gdybyś przeżył, prawdopodobnie stałbyś się wielki. Jeśli odejdziesz, bę-
dziesz miał taką szansę. Pozwolę ci odejść bezpiecznie.
Pol zrobił kolejny krok.
Czy taka jest twoja odpowiedź?
Obawiam się, że tak.
Figura z głową szakala podniosła prawą rękę i wyciągnęła palec. Unoszący się w powietrzu znak smoka zgasł. Pol poczuł wstrząs w przegubie, jego zdolność widzenia
nie została jednak uszkodzona. Było tak, jakby patrzył na komnatę w świetle wszystkich pasm.
— Pol! Co się stało? — krzyknęła Nora.
— Wszystko w porządku — odparł. — Stój tam, gdzie jesteś. —Postanowił nie wzywać lśniącego znaku. Nie byłby to przejaw dużej wyobraźni, a poza tym najpraw-
dopodobniej znowu zostałby zgaszony. Wydawało się, że w takich wypadkach działaniom Pola powinna przyświecać pewna doza pomysłowości i oryginalności.
Posłał moc pulsującą w jego przegubie wzdłuż jadeitowego pasma, powodując, że fragment różdżki rozjarzył się na kamiennym stole. Wywołał w swym umyśle obraz
siebie samego przekręcającego wyłącznik lampy z trójstopniową żarówką. Zwiększył ilość watów, rozjaśnił blask. Komnatę wypełniło ziemskie światło.
— Lepiej? — spytał Norę.

background image

— Tak. Co się stało?
— Rozpoczął się chyba konflikt z siłami strzegącymi tego miejsca. Zaczekaj.
Młody człowieku, czy myślisz, że jesteś pierwszy, który przychodzi tu po różdżkę?
Figura uniosła ręce i rozłożyła je. Światło wezwane przez Pola straciło na intensywności. Na podłodze, w kątach przy szakalach ukazały się nagle wyraźnie oświetlone
przedmioty, które do tej pory brał za gruz. Ujrzał wiele rozrzuconych kości. Naliczył cztery walające się czaszki.
Wszyscy, którzy tu przyszli, pozostali.
Pol poczuł, jak jego palce drgają w stronę żółtego pasma, ale stłumił w sobie pragnienie, by je chwycić. Podfrunęło bliżej. Wiedział, że jego zmysł magiczny wskazuje
mu broń i po raz pierwszy zlekceważył ten głos. Rozum mówił mu, że należy użyć broni w odpowiednim momencie.
Pasmo podwoiło się, jeszcze raz się podwoiło, połączyło się w jedno i zawisło nad ramieniem Pola.
Hm — czy istnieje możliwość, spytał Pol, postępując w przód, po prostu pożyczyć to, a później zwrócić. Mam tu doskonałą gitarę, którą mógłbym zostawić w zastaw.
To nie jest lombard! Ja jestem strażnikiem, a ty złodziejem!
To nieprawda! Ten przedmiot należał do mojego Ojca.
Nastąpiło kolejne uderzenie światła, a bestia z prawej strony zrobiła krok w przód i zaczęła iść, początkowo powoli, w stronę Pola. Druga mrugnęła i zastrzygła usza-
mi.
Teraz należy do tego miejsca, nadeszła odpowiedź.
Pol sięgnął w górę i chwycił w garść wiązkę żółtych włókien. Wraz z szarpnięciem i wybuchem mocy, jaki poczuł wzdłuż ręki, szarpnął pasma w dół i w tył, a następnie
trzasnął nimi jak biczem po pysku zbliżającej się bestii. Warknęła i zawyła cofając się, a Pol uderzył jeszcze raz. Po trzecim uderzeniu bestia skuliła się i przywarła
brzuchem do ziemi. W tym momencie ujrzał, jak drugi szakal gotuje się do skoku. Pomimo że odwrócił się i cofnął rękę, zrozumiał, iż nie zdąży uderzyć...

* * *


Piramida zasłaniała częściowo Księżycowemu Ptakowi widok na stronę zachodnią, dlatego nie dostrzegł ptasich kształtów na jasnym niebie, dopóki
nie nadleciała ich przednia straż. Kiedy uniósł głowę, kilka maszyn zaczęło zniżać lot, ale poderwały się gwałtownie i poleciały dalej.
Następnie ujrzał spadający przedmiot, na który nałożony był obraz z jego snu. Natychmiast rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze.
Kiedy bomby uderzyły, smok znajdował się piętnaście metrów nad nimi i ciągle się wznosił. W żołądkach poczuł wzbierające gorąco. W górze ujrzał osiem obiektów
latających. Dobrze, uznał. Czekał na okazję, by móc zmierzyć się z nimi bez pasażerów na grzbiecie.
Jasne płomienie w dole zamieniły się w dym. Powyżej eskadra szykowała się, by upuścić swój ładunek. Wyciągając szyję i orząc niebo skrzydłami, Księżycowy Ptak ru-
szył im na spotkanie.

* * *


...I kiedy Pol odwrócił się, by uderzyć atakującą bestię, ujrzał, jak spada na nią miecz Nory — oburęczny cios spoza głowy dosięgnął prawego ramienia potwora, tuż
poza szyją. Stworzenie zwinęło się z okrzykiem, dając Polowi okazję, by stanąć z boku i bezszelestnie opuścić na nie swój magiczny bat.
Kiedy bestia upadła w konwulsjach, Pol przesunął się w przód i na prawo od niej. Pasma jego żółtej broni znowu cięły po pysku stwora. Nora wyciągnęła miecz i unio-
sła go do kolejnego ciosu...
Pol podszedł do ołtarza, uniósł bicz i zamachnął się do następnego, silniejszego uderzenia.
Został niemal zwalony z nóg, kiedy postać z tyłu ołtarza wyciągnęła rękę i złapała opadające pasma. Poczuł, że ziemia się pod nim zatrzęsła.
Pasma zostały wyrwane z dłoni Pola, a on sam zatoczył się siłą bezwładności i złapał za brzeg kamiennego stołu.
Zdając sobie sprawę, w którą stronę pada, pewien, że kolejnym czynem tej potwornej postaci będzie zabicie go, o ile nie podejmie momentalnego działania, Pol wy-
ciągnął prawą rękę i chwycił fragment różdżki leżący obok na poduszce.
Przedmiot zareagował natychmiast falą energii. Była to siła, której obecność podejrzewał, a teraz poczuł, że mogła zostać wykorzystana. Chwyciwszy różdżkę, zwrócił
ją końcem w górę, skupiając moc jej wielorakich źródeł w biały, płomienny wybuch, skierowany ku piersi postaci o zwierzęcej głowie.
Nie!
Potykając się zobaczył, że postać została gwałtownie odepchnięta w tył. Blask różdżki rozchodzący się z jego prawej dłoni ciągle oświetlał całą komnatę.
Przetaczając się na bok, Pol ujrzał oba szakale leżące obok bez ruchu. Na lewym ramieniu poczuł dłoń Nory pomagającej mu wstać.
— Nic ci nie jest?
— Wszystko w porządku. A ty?
— Tak.
Obejrzał się do tyłu. Pasma falowały ciągle wokół kamienia, ale były teraz w całkowitym nieładzie, a ich wzór został rozbity. Postać zza ołtarza była ciemniejsza niż
przedtem, jednak wydawało się, że z powrotem łączy się w całość, przyciągając do siebie porozrzucane elementy. Trzymając przed sobą nową broń, wyszedł tyłem z
komnaty, a Nora tuż za nim.
Kiedy dotarli do drzwi pierwszej komory, odwrócili się i przebiegli. Okrążywszy ołtarz, biegli dalej, a wydawało im się, że w powietrzu jest teraz znacznie więcej kurzu
niż przedtem. Kiedy wpadli na schody i zmierzali w stronę korytarza, z zewnątrz usłyszeli łoskot.
Wybiegli na światło. Przy pierwszej kolumnie na lewo ujrzeli rozbity obiekt latający. Przed nimi i po prawej stronie widoczne były dwa kratery. Jeden z pomników
przewrócił się i pękł, a w poprzek drogi leżała kolumna. Dalej leżały dwa kolejne rozbite obiekty latające.
Pol usłyszał nad głową jakiś odgłos i podniósł wzrok. Na niebie nie było nic widać. Odwróciwszy się zobaczył dalsze dwa pojazdy wgniecione w ścianę piramidy. Po
chwili ujrzał jeszcze jeden, krążący ponad górą z kamienia. Ponieważ Księżycowy Ptak nie znajdował się tam, gdzie Pol go zostawił, bez zdziwienia ujrzał po chwili jego
wielki kształt o barwie zieleni i brązu w górze ponad szczytem pomnika. Dwa obiekty latające zaczęły krążyć i skierowały się ku smokowi. Kiedy zmieniły swoje usta-
wienie na niebie, Pol ujrzał, że znajduje się tam także i trzecia maszyna. Wydawało mu się też, że od czasu do czasu widzi obłok dymu i słyszy echo wystrzałów. Jeżeli
mieli broń palną, to w każdym razie nie automatyczne karabiny szybkostrzelne. Wyglądało na to, że główna taktyka obiektów latających polega na atakowaniu swego
większego i powolniejszego przeciwnika dziobami w kształcie włóczni i końcami skrzydeł. Pol widział, jak okrążyły smoka.
Nie wiedząc, co mógłby zrobić z takiej odległości, rozejrzał się za pasmami. Wydawały się unosić wszędzie, tylko czekając na właściwe rozróżnienie i manipulację...
Tak! Pojawiły się jako pomarańczowy szlak wiodący w górę. Pol sięgnął ręką i przypłynęły ku niemu, razem z przemożnym uczuciem rozdzielenia oraz wzorem na
opór elektryczny, który poznał pewnego lata, pracując dla swojego przybranego ojca. Pol odebrał to wszystko jako wskazówkę, że nie będzie w stanie pomóc zbytnio
Księżycowemu Ptakowi. Wtedy fragment różdżki szarpnął mu dłoń i Pol przyjrzał się zdobyczy po raz pierwszy w świetle dnia. Zrobiony był z lekkiego, bardzo zmato-
wiałego metalu — przypuszczalnie pewnego rodzaju stopu. Jeśli tak było, różdżka stanowiła pod względem technologicznym wyrób zbyt skomplikowany, by można ją
wykorzystać do czegokolwiek w zasięgu wzroku, może z wyjątkiem wytworów Marka. Ponadto specjalny zmysł Pola ocenił różdżkę jako starą. Miała około dwudziestu
centymetrów długości, jeden z jej końców był otwarty, prawdopodobnie do przyjęcia kolejnego elementu; drugi koniec był zwykłą półkulą, zrobioną prawdopodobnie
z innego metalu. Na samej różdżce wyryto stylizowane płomienie, pośród których tańczyły różne demony wykonujące dziwne czynności.
Pol uniósł różdżkę — mogła być swego rodzaju magiczną baterią lub transformatorem — i nagłym, szybkim ruchem oplótł wokół niej pomarańczowe pasmo. Nora,
właśnie zamierzająca coś powiedzieć, zrozumiała, że jest pochłonięty magią, milczała więc z oczami wpatrzonymi w różdżkę.
Odległość złożyła się nagle na kształt teleskopu i Pol ujrzał, że pracuje dolnym końcem przyrządu, zaplatając, robiąc pętle, tkając przed nurkującym ptakiem szeroką
sieć. Pol zrozumiał, że po to, by wpłynąć z takiej odległości na obiekt o masie i prędkości ptaka, należy wysłać w górę ogromną ilość mocy. Poczuł, że ta moc wypływa
z niego samego, zgodnie z jego wolą, a różdżka szarpie mu się w dłoni.
Obiekt latający wleciał w pułapkę zastawioną przez Pola; nie zahamowała jednak jego lotu. Pędził dalej w stronę boku Księżycowego Ptaka, a Pol poczuł osłabienie z
powodu utraty energii.
Zaraz potem jednak ptak zmienił nagle położenie — jedno skrzydło skierował w górę, drugie w dół. Zamarł tak, wirując do przodu po obniżającej się trajektorii, prze-
leciał pod smokiem i zaczął spadać na ziemię. Tam się zatrzymał, a tuż za nim runął w dół drugi — cel płomienistych wymiotów Księżycowego Ptaka.
Pol zwrócił teraz uwagę na ostatni obiekt, który nagle ruszył do samobójczego ataku na leniwie obracającą się bestię. Wiedział, że nie ma czasu na powolne wiązanie
kolejnego zaklęcia. Wątpił też, czy z tej odległości uda mu się dokonać z powodzeniem kolejnego wybuchu, podobnego do tego, jakim powalił strażnika w piramidzie.

background image

Mimo to uniósł w górę i różdżkę i wtedy ujrzał mały, biały obłok, a po nim usłyszał huk wystrzału.
Nie wyglądało jednak na to, by Księżycowy Ptak został trafiony. Kiedy ptasi napastnik zanurkował w kierunku smoka, ten odwrócił się ku wrogowi wężowym ruchem,
osiągając większą prędkość, niż wydawało się to możliwe w takim odstępie czasu. Gdy już się spotkali, przyciągnął ptaka ku sobie i zaczęli lądować.
Nora i Pol patrzyli, jak smok schodzi w dół leniwą spiralą, ląduje na krawędzi pobliskiego krateru i siada na schwytanym ptaku. Rozległa się seria chrupiących odgło-
sów, które ustały dopiero wtedy, kiedy Księżycowy Ptak odsunął się od zmiażdżonej maszyny, a ostatnie szturchnięcie posłało ją w głąb krateru.
Dobra walka, wielki, powiedział Pol. Czy jesteś ranny?
Prawie wcale. Wszystkie smoki goją się szybko. Czy masz tę rzecz, której szukałeś?
Tak. Oto ona.
Pokazał fragment różdżki.
Widziałem to już, połączone z pozostałymi. Zbierz swoje rzeczy, wejdź na mój grzbiet i lećmy tam, dokąd chcesz.
Powinieneś odpocząć po walce.
Smoki odpoczywają w locie. Opuśćmy to miejsce, jeśli wszystko tu załatwiliśmy.
— On jest gotów do odlotu, a ty? — spytał Nory.
— Sama chcę się stąd wydostać.
Spojrzał na dziewczynę po raz pierwszy od długiego czasu. Rozczochrana i wilgotna od potu, ciągle ściskała w lewej dłoni miecz. Nie wyglądała jednak na ranną.
Zauważając wzrok Pola, rozluźniła uchwyt i wsunęła miecz do pochwy. Uśmiechnęła się do mężczyzny.
— W porządku?
— W porządku. A ty?
Przytaknął.
— Zbierzmy więc nasze rzeczy i lećmy. Czy masz pojęcie, w jaki sposób mógł się dowiedzieć, że tu jesteśmy?
— Nie — odparła. — Twierdzisz, że to, co on robi, nie jest magią; wydaje mi się, że jednak tak. Tyle że jego styl jest inny niż twój.
— Mam nadzieję, że wolisz mój styl.
— Jak na razie — odparła.
Kiedy Księżycowy ptak uniósł ich ponad pustynię i skierował się na północ. Niebo było czyste, a słońce rozpoczęło już swój lot na zachód.
Wyląduj tam, gdzie będziesz miał dość pożywienia, powiedział Pol. Kiedy wlecimy nad Morze Północne, zaczniemy poruszać się od wyspy do wyspy, a te mapy nie są
zbyt dokładne, jeżeli chodzi o odległości.
Już tu byłem, odparł Księżycowy Ptak. Posilę się, kiedy przyjdzie pora. A teraz może coś zagrasz, by ogrzać moje zimne, gadzie serce?
Pol wziął gitarę, nastroił ją i zagrał akord. Wiatr zagwizdał w akompaniamencie, ziemia zaś rozwijała się pod nimi jak suchy i zmięty pergamin.

XVII


Tej nocy leżeli wsłuchani w szum fal i wdychali zapach morza na małej wysepce daleko od lądu. Księżycowy Ptak szukał pożywienia. Nora badała różdżkę zabraną z
piramidy.
— Faktycznie, wygląda czarodziejsko, jest czarodziejska w dotyku —powiedziała, obracając przyrząd w blasku księżyca.
— Jest czarodziejska — zapewnił Pol, dotykając ramienia dziewczyny. — Dwa pozostałe elementy powinny uczynić coś więcej, niż tylko zsumować swoją moc z mocą
tego fragmentu. Każdy z nich musi wielokrotnie pomnożyć siłę pozostałych.
Nora odłożyła fragment różdżki i dotknęła przegubu Pola.
— Twoje znamię — powiedziała. — Ci wieśniacy jednak się nie mylili. Ty j e s t e ś z tego plemienia, które ma stopy w piekle, a głowę w niebie.
— To nie powód, żeby rzucać kamieniami — odparł. — Nic im nie zrobiłem.
— Oni bali się twojego ojca, odkąd zaczął się zajmować ofiarami z krwi i nienaturalnymi istotami, którym trzeba było płacić ludzkim życiem.
Pol wzruszył ramionami.
— Więc odebrali życie jemu, żeby wyrównać rachunek. I mojej matce także. Zrujnowali też zamek. Czy to nie przywróciło równowagi?
— Wtedy tak, o ile dobrze rozumiem. Ale ty poruszyłeś lęki oraz tę resztkę nienawiści, która pozostała. Przypuśćmy, że wróciłeś, by pomścić śmierć rodziców. Prze-
cież myślałeś o tym, prawda?
— Ale teraz o tym nie myślę. Gdy na mnie napadli, nie zdawałem sobie sprawy z tego, kim jestem. Kiedy się tego dowiedziałem, łatwiej mi było ich nienawidzić.
— W takim razie w pewnym sensie mieli rację.
Pol ujął różdżkę w dłonie i przyjrzał się jej.
— Nie mogę temu zaprzeczyć — powiedział wreszcie. — Ale nic im nie zrobiłem, nikogo z nich nie skrzywdziłem.
— Jak dotąd — powiedziała.
Przesunął się na swoją stronę i spojrzał na Norę; okrycie zsunęło mu się z ramienia.
— Co chcesz powiedzieć przez "jak dotąd"? Gdybym myślał o tym poważnie, byłaby to pierwsza rzecz, którą bym zrobił.
— Ale ciągle ich nie lubisz.
— Czy na moim miejscu czułabyś się inaczej? Mnie raczej trudno jest ich polubić. Gdyby trochę inaczej postąpili z Markiem, prawdopodobnie nie mieliby go teraz na
karku.
— Szybko reagują na nieznane. Ich życie jest unormowane, tradycyjne, wolno się zmienia. Uznali ciebie i Marka za zagrożenie dla tego życia, podjęli więc natychmia-
stowe działanie, by je chronić.
— Dobrze. Widzę to. Ale jestem w stanie zrozumieć coś, wcale tego nie lubiąc. Odwołałem wendetę, którą już prawie przeciwko nim rozpocząłem. To powinno wy-
starczyć.
— Tylko dlatego, że zajmujesz się jeszcze większą wendetą. Wiem, że jeśli ty nie zniszczysz Marka, on zniszczy ciebie.
— Muszę działać z tym założeniem. Postawił sprawę jasno. Jest już zbyt późno na rozmowę.
Milczała przez długą chwilę.
— Dlaczego w takim razie nie jesteś taka jak inni? — zapytał. —Przyjaźniłaś się z nim, a teraz włóczysz się z mrocznym czarodziejem, a w istocie pomagasz mi nawet.
Milczała. Po chwili zrozumiał, że cicho płacze.
— Co się stało? — spytał.
— Jestem pionkiem — odparła cicho. — To przeze mnie zostałeś wmieszany w konflikt z Markiem, ponieważ chciałeś mi pomóc.
— No tak. Ale wcześniej czy później i tak spotkałbym się z Markiem, a rezultaty byłyby podobne.
— Nie jestem taka pewna. Gdyby nie ja, byłby może bardziej skłonny cię posłuchać. Ale był zazdrosny. Mogliście zostać przyjaciółmi; wiele macie ze sobą wspólnego.
Pomyśl, jakie byłoby to przymierze: czarodziej i mistrz dawnych sztuk, obaj pragnący zemścić się na swojej ojczyźnie! Teraz to już niemożliwe, a wydarzenia rozwijają
się tak że zostałeś wciągnięty w walkę na śmierć i życie. Przypuśćmy, że nienawidziłabym was obu; teraz nie zrobiłoby to żadnej różnicy.
— A czy nienawidzisz?
— Będę przeklęta, jeśli ci powiem.
— Nie musisz ze mną spać. Kiedy te koła zostaną raz puszczone w ruch, jedna noc na sianie nie zmieni ich kursu.
— Ale mogłaby nakłonić zwycięzcę do zostawienia nas w spokoju, ze względu na pewną sympatię.
— A mówienie mu o tym mogłoby przynieść wprost przeciwny skutek.
— Dobrze, że mówię teraz o zasadach, a nie o faktycznych zdarzeniach — odparła, znowu dotykając jego ramienia. — Powiedziałam, że czuję się jak pionek, a ty
chciałeś wiedzieć dlaczego. Jeśli chodzi o twoje ostatnie pytanie, moja odpowiedź dotyczyła tego, jak sprawy mogłyby się potoczyć; nie informowałam cię. To było
zresztą niewłaściwe pytanie.
— Jesteś zbyt twarda jak na pionek — powiedział. — Dobrze wiesz, kim jest jedyna kobieta na szachownicy. Jeśli chcesz, możemy spać z mieczem pomiędzy nami.
— Nie pragnę zimnej stali — szepnęła, przysuwając się do Pola. Ujrzał przelatujące obok błękitne pasmo, ale je zignorował.
Nie powinno się wszystkiego czarować, pomyślał. Prawda?

background image

* * *


Znowu usłyszał owe głosy w tym miejscu, gdzie unosił się między snem, a jawą.
— Mysia Rękawico, Mysia Rękawico, Mysia Rękawico...
Tak, nie pierwszy raz je słyszał — słabe, a jednak uparte, wzywające go. Po przebudzeniu zawsze zapominał ten mały refren. Tym razem jednak, wołanie było silniej-
sze — czuł, że mógłby niemal za nim pójść...
— Mysia Rękawico!
Zaczął przypominać sobie okoliczności, wyciągnięty w ukrytym pokoju na szczycie Góry Kowadłowej, wbrew własnej woli gość Marka Maraksona, inaczej Daniela
Chaina, inżyniera ze wschodniej wioski łamiącego wszelkie tabu. Usiłował znaleźć wyjście, omijając legiony granatowych ludzi Marka oraz elektroniczne pająki. Pró-
bował odlecieć jednym z małych obiektów —małych, nie takich jak maszyny bojowe z sześcioosobową załogą, dwoma działami i stertą bomb, które widział wcześniej,
szybujące we wszystkich kierunkach nieba z warkotem motorów i kołysaniem skrzydeł. Ten był małych rozmiarów, w sam raz dla złodzieja i wysadzanych klejnotami
figurek mających mu przynieść bogactwo.
— Mysia Rękawico!
Przysunął się o krztynę i dwie odrobiny bliżej przebudzenia, nadal jednak dobiegało go ćwierkanie. To było prawie tak, jakby...
Spróbował. Nagle, gdzieś w głębi siebie, odpowiedział:
— Tak?
— Przynosimy ostrzeżenie.
— Kim jesteście?
Jego senny wzrok zaczął funkcjonować natychmiast. Wydawało się, że stoi pośrodku pokoju o niskim suficie, oświetlonym przez siedem ogromnych świec. Za każdą z
nich stała ludzka postać. Płomienie rzucały cień na twarze i niezależnie od tego, jak złodziej się obracał, niczego więcej nie widział.
— Śpisz z figurkami pod głową — powiedziała postać najbardziej na lewo, kobieta. Zrozumiał.
Czterech mężczyzn, dwie kobiety, oraz jedno niejasnego rodzaju, z czerwonego metalu, w wielu dziwnych miejscach wysadzane wielobarwnymi klejnotami... W jakiś
sposób zwracały się teraz do niego.
— Osiągnęliśmy moc, kiedy równowaga Trójkąta Intu została zachwiana przez dziedzica Rondovalu — powiedziała druga figurka, mężczyzna.
— Jesteśmy duchami czarodziejów pokonanych przez Deta i uwięzionych w tych figurkach — powiedziała trzecia, wysoki mężczyzna.
— Istniejemy teraz głównie po to, by służyć jemu lub jego następcy —powiedziała czwarta, kobieta o pięknym sopranie.
— Widzimy przyszłość i jej prawdopodobny rozwój — powiedziała piąta, mężczyzna o burkliwym głosie.
— Istnieje powód, dla którego weszliśmy w twoje posiadanie —powiedziała szósta, niejasnego rodzaju.
— ...Ponieważ w pewnym stopniu potrafimy wpływać na wydarzenia —dokończył człowiek po prawej, siódma postać.
— Przed czym mnie ostrzegacie? — spytał Mysia Rękawica. — Czego chcecie?
— Widzimy falę mającą wkrótce rozbić się na tej równinie — powiedział pierwszy.
— W tym miejscu — dodał drugi.
— Wkrótce — powiedział trzeci.
— Ta fala ustali przyszłość świata na pewien czas — dorzucił czwarty.
— Pola trzeba ochraniać — oświadczył piąty.
— W wierzchołku Trójkąta — powiedział szósty.
Na podłodze znajdowała się mapa. Teraz uświadomił sobie, że była to część podłogi pokryta misternymi napisami. Wyglądało na to, że znajdowały się tam przez cały
czas. Kiedy spojrzał, jedno miejsce zajaśniało.
— Ukradnij mapy, ukradnij broń, weź latający obiekt Marka i udaj się w to miejsce — powiedział siódmy.
— Wziąć obiekt latający Marka?
— Jest najszybszy i ma największy zasięg — odparł pierwszy.
— Pol nie jest złym człowiekiem — powiedział Mysia Rękawica — i nie życzę mu źle, ale moim zamiarem jest znaleźć się jak najdalej od niego, tak szybko, jak to moż-
liwe i tak wcześnie, jak tylko się da.
— Gdybyś dobrowolnie zgodził się z nami współpracować, znacznie ułatwiłoby to sprawę — powiedział drugi.
— Ale nie jest to absolutnie konieczne — dodał trzeci.
— ...Ponieważ nasza moc wzrasta — powiedział czwarty.
— Nigdy jeszcze mój łup nie odpowiadał mi impertynencko — odrzekł złodziej — może tylko papuga, kiedy byłem młody. Ale ona się nie liczy. Prosicie o zbyt wiele.
Prowadziłem niebezpieczne życie, lecz to miało być ostatnie ryzyko, które podjąłem. Nie chcę mieć nic wspólnego z waszą załamującą się falą.
— Głupi jesteś — powiedział piąty.
— Myślisz, że masz wybór — dodał szósty.
— Od dnia, w którym wszedłeś do Rondovalu, kroczysz po zaklętej linii — poinformował go siódmy.
— Mieliśmy udział we wszystkim, co przywiodło cię do tego punktu —powiedział pierwszy.
— Nawet w tym, że nas ukradłeś — dodał drugi.
— Jeśli nie mam wyboru, dlaczego prosicie mnie o współpracę? —zapytał. — Nie. Możliwe, że do tej pory mną manipulowano. Teraz jednak wydaje mi się, że po-
trzebujecie mojej pomocy, a wasza moc nie jest jeszcze wystarczająco duża, by nakłonić mnie do współpracy. Zaryzykuję; moja odpowiedź brzmi “nie”.
Zapadła cisza. Poczuł, że jest przedmiotem intensywnej obserwacji.
— Jesteś chytry — powiedział trzeci — ale niedokładny. — Twoja zgoda tylko ułatwiłaby nam zadanie. Moglibyśmy poświęcić naszą energię na inne kwestie niż twój
upór.
— Przypilnujemy, żebyś został odpowiednio nagrodzony — obiecał czwarty.
— Nagrody nie przydadzą się na nic umarłemu — powiedział złodziej. — To żaden interes.
— Nie spodoba ci się to, co Mark zrobi z tym światem — powiedział piąty.
— Nigdy nie byłem całkiem zadowolony z tego, jak jest urządzony, ale jakoś daję sobie radę — odparł Mysia Rękawica.
— W takim razie dla własnego dobra naucz się posługiwać granatami. Oni ćwiczą z nimi na południowej skale — powiedział szósty, o głosie rodzaju nijakiego.
— I zdobądź mapy — dodał siódmy.
— Tak czy inaczej, zamierzałem to zrobić — odparł Mysia Rękawica —ale nie pójdę w to miejsce, które mi wskazaliście i nie będę tam walczył. Świece zachwiały się,
pokój rozrósł się aż do nicości, zaś świadomość Mysiej Rękawicy zgasła. Ostatnim odgłosem, jaki słyszał, był ich śmiech.

* * *


Trzy latające statki zbliżyły się ostrożnie do zamku Rondoval, z działami naładowanymi i obracającymi się w rytm kołującego lotu maszyn. Koła zmniejszały się, aż
wreszcie pierwsza maszyna oddała strzał w kierunku pola bitwy. Wszystkie trzy zrównały się teraz, by przegrupować się na wypadek kontrataku. Nic się jednak nie
wydarzyło.
Kołowanie trwało jeszcze niemal godzinę, ale żadnych strzałów już nie oddano. Maszyny zbliżyły się wreszcie, będąc już bardzo nisko, rozbiły szyk i zaczęły krążyć
wokół spokojnie stojących wież. Zawisły ponad nimi, a napastnicy ze statków zaczęli zaglądać przez okna i szczeliny w murze. Następnie jedna z maszyn zniżyła się do
lądowania na głównym dziedzińcu. Nikt nie wyszedł z niej od razu, zaś dwie pozostałe krążyły w górze z działami gotowymi do strzału. Minął kwadrans, nic się nie po-
ruszało poza liśćmi na drzewach i jaszczurką na murze.
W końcu, w tyle pojazdu otworzyła się klapa i pojawiło się pięć postaci z bronią gotową do strzału. Rozbiegli się w pięciu kierunkach i padli na ziemię. Znieruchomieli.
Po kilku minutach podnieśli się i ruszyli w kierunku zamku.
Wyszli po ponad godzinie. Wyglądali na rozluźnionych, a broń nieśli zarzuconą na ramiona. Przywódca grupy dał znak dwóm pozostałym maszynom, które natych-

background image

miast zaczęły lądować. Kiedy stanęły, z każdej wyszło po pięć postaci.
Piętnastu mężczyzn stało, konferując nad rozkładem pomieszczeń w budowli. Wreszcie wrócili do maszyn po cięższą broń, którą następnie zaczęli wnosić do zamku.
Późnym popołudniem, kiedy Rondoval został zabezpieczony, jedna z maszyn odleciała, zostawiając tuzin ludzi: po jednym stale na straży w obu pozostałych maszy-
nach, a dziesiątkę w budynku.
Odlatująca maszyna wzniosła się po spirali, poruszając się szybciej, niż kiedy przylatywała. Teleskop omiatał skaliste wzgórza, a potem zalesione obszary wokół zam-
ku. Jednak dopiero po godzinie wyśledzono na dalekiej polanie grupę centaurów.
Statek powietrzny momentalnie obniżył lot prawie do poziomu wierzchołków drzew, znajdując się w ten sposób poza zasięgiem wzroku stworzeń. Wylądował na
pierwszej napotkanej wolnej przestrzeni, gdzie jego silniki zgasły, a wtedy otworzyła się klapa. Wyszło pięciu żołnierzy, którzy odeszli między drzewa, a pilot pozostał
w maszynie.
Szli przez las wolno i w milczeniu. Zanim narzucono im obecny poziom kultury, wiedli życie grabieżców. Teraz rozciągnęli się w tyralierę jak dobrze zorganizowana
grupa myśliwska otaczająca swój łup. Po zbliżeniu się do polany porozumiewali się wyłącznie językiem znaków; wiadomość przechodziła od człowieka do człowieka po
uformowanym przez nich kole. Zajęli pozycje, przyjrzeli się ustawieniu ośmiu centaurów, po czym podjęli prędką i skomplikowaną dyskusję dotyczącą celów. Unieśli
broń.
Na dany sygnał, każdy z piątki oddał po jednym strzale. Pięć centaurów wierzgnęło i zaczęło krwawić. Dwa upadły natychmiast. Żaden ze strzelców nie zatrzymał się,
by naładować ponownie swoją jednostrzałową strzelbę. Rzucili się do przodu, by użyć kijów i pałek; jedynie dwóch z nich wyciągnęło miecze, które mieli przy boku.
Dało się słyszeć tylko kilka okrzyków centaurów, ale mocny zapach potu i moczu rozniósł się nagle w powietrzu.
Jedna ze zranionych centaurzyc podniosła się nagle i przednimi kopytami zmiażdżyła czaszkę napastnika. Zatłuczono ją na śmierć, razem z trzema, których wcześniej
nie zraniono. Najlżejszemu z centaurów, który nie został nawet draśnięty, związano z tyłu ręce i nogi. Trzech z pozostałych napastników zarzuciło broń na ramiona i
poniosło związanego centaura; czwarty załadował ponownie broń i osłaniał ich.
Ponieśli swój ciężar z powrotem przez lasy, nie napotykając na żaden opór. Weszli do pojazdu i wkrótce potem wirujące skrzydła stały się migoczącymi plamami. Sta-
tek wzniósł się powoli, przyjął kurs, poszybował na południe, zwiększając wysokość i prędkość, pozostawiwszy w dole gęsty las.

* * *


Księżycowy Ptak leciał ponad ciemnym, poskręcanym wzorem — dużym, płaskim konturem w skale — po przeciwnej stronie wyspy niż miasto i porty. Cienie poran-
nego słońca rozbijały widok w wielu miejscach, co dawało wrażenie chybotania obrazu, ilekroć patrzyło się zbyt długo. Pol zrobił gest, jak gdyby chciał zakłócić swoją
wizję, ponieważ niezliczone ciemne pasma szybowały teraz w jego stronę, jeszcze bardziej utrudniając widzenie.
Tam pod ziemią znajduje się jakaś moc, zauważył Księżycowy Ptak. Czy to jest miejsce, którego szukasz?
Tak.
Pol uważnie przyjrzał się niebu, a potem znowu spojrzał w dół. Na północnej krawędzi wzoru znajdowała się jedna przerwa, gdzie pasma falowały jak atrament wy-
lewający się z kałamarza wrzuconego do akwarium.
Zabierz nas na tamten kraniec wyspy, gdzie kępa drzew układa się w szpic, jak najbliżej tej rzeczy.
Księżycowy Ptak zwolnił i zaczął lądować. Pol nachylił się w przód, badając teren. Wkrótce ujrzał, że oznakowany obszar był skomplikowaną monolityczną konstruk-
cją; ciemne linie przedstawiały wiele połączonych ze sobą korytarzy, prawdopodobnie biegnących na całej długości i służących pewnemu niewielkiemu oświetleniu.
Sama bryła wznosiła się na wysokość może dwukrotnie większą niż Pol. Kiedy zwolnili, żeby wylądować, dojrzał pojedyncze, blade jadeitowe pasmo, którego szukał
pośród ciemnych, ochrowych linii. Do jego uszu dobiegł słaby, wyjący odgłos wydobywający się z jakiegoś niewiadomego punktu.
Zagraj mi jeszcze jedną pieśń, poprosił smok, dotknąwszy ziemi.
Czyżbyś się bał, że już nigdy żadnej nie usłyszysz?
Zrób przyjemność staremu gadziemu słudze. Smoki mają swoje powody.
Dobrze więc.
Pol wyjął gitarę z futerału, nie schodząc nawet z grzbietu Księżycowego Smoka.
— Co robisz? — spytała Nora.
— Występuję na specjalne życzenie — odpowiedział i rozpoczął długą, wolną, nostalgiczną balladę.
Dziękuję, powiedział smok, kiedy pieśń dobiegła końca. To było kojące; przypomniałeś mi o pewnej historii, którą opowiedział mi kiedyś gryf.
Obawiam się, że nie mam teraz czasu, by jej wysłuchać. Te metalowe ptaki z bombami mogłyby...
Czy w trakcie śpiewania zauważyłeś coś wyjątkowego?
Nie. Co masz na myśli?
Odgłosy wycia. Ustały.
Pol ześlizgnął się na dół i pomógł Norze zejść. Poklepał szyję smoka.
Dzięki.
— Jak masz zamiar się do tego zabrać? — spytała Nora. — Czy tak samo, jak...
Prawie nie zauważyła wirowego ruchu lewej dłoni Pola, dwa palce wyciągnięte, nieco zakrzywione. Kiedy zbliżyły się do jej twarzy, poczuła jakby czarny bandaż prze-
suwał się po jej oczach...
Złapał ją, kiedy się osuwała. Zaniósł w ustronne miejsce między gałęziami wśród pobliskich drzew.
Strzeż jej, dopóki nie wyjdę, polecił smokowi. Będzie lepiej, jeśli zostaniesz tu w ukryciu, na wypadek gdyby miało pojawić się więcej tych ptaków.
Potrafię je rozbić.
Ale wtedy nikt nie będzie strzegł Nory. Nie. Walcz tylko wtedy, kiedy cię odkryją.
Księżycowy Ptak prychnął, na ziemię przed nim upadły krople śliny, które zaczęły dymić.
Dobrze. Przynajmniej będę mógł posłuchać muzyki.
Pol odwrócił się i zbliżył do wysokiego, szerokiego wejścia. Gdzieś ze środka — nie potrafił określić, czy z daleka czy z bliska — dobiegł go ryk i sapanie. Odgłosy prze-
mieszczały się wokół niego, to nasilając się, to cichnąc.
Korytarz, do którego wszedł, urwał się nagle na kilka kroków przed Polem. Na prawo prowadziło niższe i węższe przejście; pasmo biegło właśnie tam.
Pol stanął i zawiesił gitarę na pasku. Zaczął grać wolną kołysankę, w którą wlał pulsujące przegubem pragnienie, by ukoić i zaczarować każdego słuchacza. Kilka pasm
przypłynęło ku niemu; zobaczył, jak zaczepiły się o gryf gitary i zaczęły pulsować w rytm muzyki.
Odwrócił się powoli i, ciągle grając, wszedł w przejście na prawo.
Znalazł się w ciemnym korytarzu. Nad głową miał wąski pas nieba biegnący jak niebieski strumyk i rozdzielający się na kilka odnóg w miejscu, gdzie spotykało się kilka
korytarzy. Pol stał cicho przez chwilę, brzdąkając i nucąc, pozwalając swym oczom przyzwyczaić się do słabszego oświetlenia. Zdał sobie sprawę, że chrząkanie i sapa-
nie ustało, chociaż teraz rozlegał się wokół niego odgłos ciężkiego oddychania.
Poszedł naprzód za bladozielonym pasmem. Skręcił w prawo, potem w lewo i natychmiast znowu w lewo. Dwa kolejne kroki zaprowadziły go do okrągłej komnaty,
gdzie znajdowało się dziesięć rozmieszczonych w równych odstępach od siebie drzwi. Pol przeszedł przez jedne z nich.
Pasmo wiodło przez drzwi znajdujące się bezpośrednio po prawej stronie, chociaż inna jego część przebiegała przez komnatę i rozwidlała się w kierunku dwojga na-
stępnych drzwi. Zignorował rozwidlające się pasmo i skręcił w prawo.
Nastąpiła seria zakrętów lewo-prawo, lewo-prawo, potem lewo-lewo, prawo-prawo, od których zaczęło mu się kręcić w głowie. Zatrzymał się, by odzyskać kontrolę
nad muzyką. Znowu otoczyły go odgłosy ciężkiego oddychania. Wypełniły korytarze, ale teraz towarzyszyła im także silna woń obory. Ponad głową Pola po niebieskim
pasie nieba płynęła mała chmurka. Zmienił melodię, ale także na leniwą i senną. Szedł dalej.
Po pewnym czasie znowu wszedł do okrągłej komnaty z dziesięcioma drzwiami i przeszedł przez nią, idąc za pasmem. Czuł, że była to ta sama komnata, przez którą
przeszedł wcześniej, na ścianach znajdowały się bowiem podobne wzory szczelin. Nie było jednak widać, żeby zielone pasmo znikało w drzwiach naprzeciwko.
Później, obejrzawszy się zrozumiał, że jadeitowe pasmo kurczyło się lub marszczyło przed nim, w miarę jak postępował naprzód. Wtedy właśnie przyszło mu na myśl,
że podczas gdy siła znajdująca się w poszukiwanym przedmiocie ułatwia znalezienie zaklęcia, które by go do tego przedmiotu zaprowadziło — wyjście z powrotem
mogło się okazać nieco trudniejsze.

background image

Pochylił się i kucnął, idąc w dół niskim chodnikiem — byłoby rzeczą potworną dać się tu złapać — później odwrócił się i wszedł w wąskie przejście. Droga biegła dalej
wieloma zakrętami, najczęściej zapętlając się jeszcze.
Jak długo? — spytał Pol sam siebie. Na pewno nie muszę przechodzić przez cały ten labirynt. Wkrótce potem zrozumiał, że odgłosy dyszenia nasiliły się i wszedł do
długiego, niskiego holu, gdzie znajdował się Minotaur.

* * *


Mysia Rękawica znowu pochylił się do przodu. Światło w apartamencie Marka paliło się już prawie godzinę, ale złodziej zaobserwował już wcześniej, że błyskające
czasem urządzenie w lewym oku mężczyzny było zdolne do bardzo efektywnego widzenia w nocy. Złodziej był też świadomy niespokojnego usposobienia Maraksona,
jego przyzwyczajenia do chodzenia po mieszkaniu oraz do nagłego wypadania i dokonywania niespodziewanych inspekcji urządzeń, fabryk, baraków, laboratoriów,
pól.
Czy lepiej uznać, że Mark zasnął? Miał dzień pełen zajęć. Ale jest tak wypełniony nerwową energią... W każdej chwili mógł wyjść. Kiedy wyjdzie, zadanie będzie ła-
twe...
W licznych kieszeniach płaszcza Mysia Rękawica miał więcej rzeczy, niż było mu potrzeba. Paczka z siedmioma figurkami znajdowała się tam również. Do pasa przy-
czepił granaty, z którymi czuł się jeszcze mniej pewnie, ujrzawszy wcześniej ich siłę, a także jeden ze sztyletów. Niósł też paczkę z jedzeniem oraz pistolet, który
ukradł.
Znowu wychylił się ponad kanałem i głęboko wciągnął chłodne i pełne dymu nocne powietrze. To oczywiste, że im dłużej czekał, tym większe stawało się ryzyko, że
zostanie odkryty przez któregoś z karłów lub automat. Był pewny, że wykrył wszystkie stacjonarne urządzenia alarmujące, ale znajdowały się tam także jednostki ru-
chome.
A jednak zdał sobie sprawę, że nie potrafi wejść do maszyny latającej, nie robiąc hałasu. Nawet jeżeli Mark już spał, dobrze by było, gdyby odpłynął dalej w zapo-
mnienie.
Spojrzał w górę na gwiazdy. Księżyc jeszcze nie wzeszedł. Sprzyjało to wymknięciu się ukradkiem, ale nie pierwszemu w życiu lotowi. Dotknął jednego granatu.
Sprawdził zapasy. Nie miał zamiaru dać się złapać. Zwłaszcza po tym, jak zobaczył, co zrobili wcześniej z centaurem. Mysia Rękawica był przekonany, że biedne stwo-
rzenie nawet nie rozumiało, czego chcieli się od niego dowiedzieć.
Dla Mysiej Rękawicy cierpliwość już od dawna stanowiła wypróbowaną receptę na życie. Zaczął rozmasowywać sobie główne muskuły, co pewien czas przerywając,
by rozejrzeć się wokoło i nasłuchiwać.
Minęło przeszło godzinę.
Już czas, postanowił. Brzuch nocy. Teraz dwieście kroków. Powoli i wytrwale. Patronie złodziei, bądź przy mnie...
Nadszedł czas, by nie myśleć o niczym. Należało być okiem, uchem; oddychać i czuć wibracje. Luk musiał się znajdować od strony drzwi Marka. Jeszcze dwadzieścia
kroków, dziesięć... Co oni właściwie palą w tych fabrykach? To gryzie w nosie...
Dwukrotnie okrążył pojazd w poszukiwaniu urządzeń alarmowych. W reszcie wyciągnął dłoń, dotknął gładkiej, zimnej powierzchni...
Teraz, mały człowieku, nie masz odwrotu, powiedział do siebie.
Ze skrzypnięciem otworzył klapę, pchając ją w górę wolno i wytrwale. W chwilę później był już w środku, ogarnął wzrokiem dach w poszukiwaniu wewnętrznej klam-
ki. Nie będzie można jej zamknąć bez hałasu. Zlokalizował klamkę i nacisnął ją, robiąc w drzwiach szparę.
Nie!
Drzwi od pokoju Marka otworzyły się z trzaskiem i wyłonił się człowiek. Palce Mysiej Rękawicy rozwarły się i sięgnęły po pistolet na siedzeniu obok. Nie było czasu na
ucieczkę, nie było czasu na odlot.
A jednak Mark nie ruszył do przodu natychmiast. Stał z kciukami zatkniętymi za pas, obserwując niebo i dach. Czyżby to tylko bezsenność przywiodła go na taras?
Mysia Rękawica zdał sobie sprawę z tego, że wstrzymał oddech. Wypuścił powoli powietrze, wyjął pistolet. Jego lewa ręka zaczęła drżeć od trzymania drzwi przy-
mkniętych na sprężynie.
...I niech nie załomoczą, dodał do swej ostatniej modlitwy.
Namacał spust, podniósł pistolet. Nagle Mark zapiął kurtkę i zamknął za sobą drzwi. Zaczął iść przez taras.
Zastrzeliłbym go. Teraz. Gdybym był pewien, że go trafię. Ale nigdy jeszcze nie używałem żadnej z tych rzeczy. Już teraz ślizga mi się dłoń. Spróbowałbym strzelić z
łuku, gdybym go miał. Gdyby te drzwi były zatrzaśnięte, a okno opuszczone... Gdyby...
Mark przeszedł pięć metrów, nie patrząc nawet na obiekt latający. Mysia Rękawica, ukryty głęboko w kabinie, kucnął z bolącymi ramionami i patrzył, jak tamten od-
chodzi.
Dopiero po dziesięciu minutach odważył się zatrzasnąć klapę i zwrócić uwagę na pulpit sterowniczy.

* * *


Pol nie pozwolił muzyce się wahać. Oczy człowieka-bestii przesunęły się po nim kilkakrotnie. Stworzenie to miało ponad dwa metry wysokości, zakrzywione rogi i by-
ło ciemne. W komorze śmierdziało. Pol zastanawiał się, jakie zęby tkwiły w paszczy tego roślinożernego stwora. Postanowił, że zostawi to zagadnienie czarodziejom o
bardziej akademickim nastawieniu. Całą uwagę skupił na graniu.
Poruszały się tylko jego dłonie. Wyobrażał sobie, że szarpie pasma łączące instrument z rogami bestii. Siła, która rosła wewnątrz jego przegubu, zdawała się przepły-
wać z końców palców do gitary.
...Odpocznij Nerwowe życie, takie jak twoje, wymaga pewnej przerwy, spokoju, śpiewał. Nie zwykłego snu, ale głębokiej, rozluźniającej mięśnie radości, całkowitego
odpoczynku, który jest taki słodki, że niemal bolesny...
Minotaur jeszcze bardziej zwolnił, aż wreszcie znieruchomiał całkowicie pod ścianą. Nawet jego potworne dyszenie stało się wolniejsze.
...Zapomnij, zapomnij o tej chwili. Senne obrazy tańczą już w zamykających się oczach. Zbliż się do zakrytej chmurami granicy, gdzie mieszkają wizje. Wzywają...
Minotaur wysunął prawą dłoń i oparł ją o mur. Skinął głową, prychnął miękko.
...Idź, idź tam. Tam niebiańskie wieże, pieszczone przez chłodne wiatry, czynią zapomnienie słodkim. Będziesz kroczył pośród pól kwitnącej zieleni. Będziesz się kąpał
w leczniczych stawach. Jasne kolory wypełnią twój wzrok. Oto pieśń przynosząca ci spokój...
Stworzenie uklękło i położyło się na podłodze. Zamknęło oczy.
Pol grał jeszcze przez długi czas. Na śpiącej twarzy Minotaura widać było niewiele poza pewnym rozleniwieniem. Jego oddech stał się znacznie wolniejszy i cichszy. Po
raz pierwszy Pol odważył się odwrócić od niego wzrok i spojrzeć na pasmo, za którym szedł.
Zielona linia wiodła do niszy wysoko w ścianie, po przeciwnej stronie pokoju. Wokół niszy znajdowało się kilka skupisk ciemniejszych pasm, ale były one o wiele mniej
skomplikowane niż te, które widział pod piramidą. Prawdopodobnie rzucono je tu w celu ochrony łagodnie lśniącego cylindra stojącego przed Minotaurem.
Pol cicho przeszedł w tamtą stronę po kamiennej podłodze, automatycznie grając dalej melodię i badając węzły zaklęć. Było ich trzy, z których jeden mógłby zatrzy-
mać Minotaura lub zwykłego człowieka. A jednak ich rozwiązanie powinno zająć kompetentnemu czarodziejowi nie więcej niż...
Spojrzał w tył na śpiące stworzenie i zrozumiał, że po to, by rozwiązać węzły, musiałby przestać grać. Zwolniwszy tempo, zaczął grać łagodniej.
Śpij, śpij, śpij.
Przerwał i opuścił instrument. Jego lewa dłoń wymknęła się w przód. Kiedy pierwsze zaklęcie zostało rozwiązane, spojrzał w tył i zobaczył, że bestia ciągle drzemie.
Pracując nad drugim zaklęciem, usłyszał za plecami hałas, ale w tej chwili nie mógł się odwrócić. Zaklęcie puściło wreszcie; Pol odwrócił się szybko, a pasma rozsypały
się wokół niego.
Minotaur tylko przewrócił się na drugi bok.
Pol powrócił do ostatniego pasma. Nie było trudniejsze niż pozostałe, a jednak nie mógł przyśpieszyć jego rozwiązania, ponieważ odpowiednie tempo było równie
ważne, jak właściwe ruchy. Jego lewa dłoń wystrzeliła, zakrzywiła się i przekręciła. Te ostatnie pasma były chłodniejsze niż pozostałe, a po rozwiązaniu wydzielały
większą ilość ciepła.
Znowu Pol obejrzał się do tyłu.
Oczy Minotaura otworzyły się i patrzyły na niego.

background image

Kim jesteś?
Pieśniarzem.
Czego tu chcesz?
Zwykłej błahostki.
Tej, która leży w niszy? Uważaj, ona gryzie.
Będę uważał. Nie masz nic przeciwko temu, że ją wezmę?
Dlaczego miałbym mieć? Ona dla mnie nic nie znaczy. Gdzie byłem?
Śniłeś.
Nigdy tam jeszcze nie byłem. Znajdowały się tam jasne przedmioty, których nigdy przedtem nie widziałem...
Kolory?
Być może. Wszystko było dobre. Jak nigdy przedtem. Chcę tam pójść znowu...
Można to załatwić.
Chciałbym tam zostać na zawsze.
W takim razie zamknij oczy i posłuchaj muzyki.
Minotaur zamknął oczy.
Sprowadź tę muzykę i odeślij mnie...
Pol zaczął grać, odzyskując na powrót wszystkie wizje, które przyszły do niego wcześniej. Jego oczy skierowały się na drugi fragment różdżki leżący w niszy, dłuższy i
węższy niż pierwszy. Wyryte były na nim zwierzęta, ludzie i leśne duchy; wolne, tańczące, jedzące, kochające się...
Uderzył w strunę, wyciągnął rękę, chwycił fragment różdżki i połączył go z pierwszym, który miał za pasem. Znowu zaczął grać, a Minotaur ciągle spał. Poczuł wzmo-
żone ciepło, potężnie zwiększone poczucie mocy, która teraz okręcała się wokół różdżki. Grając wezwał różdżkę do ponownego działania i poczuł, jak moc przepływa
ciepłem przez jego brzuch do gitary oraz łączy się z samą muzyką.
Przez pola, tam, gdzie nie ma mozołu, głodu, bólu, gdzie nikt nie jest potworem, gdzie światło jest miękkie, ptaki nawołują, strumienie bulgocą, gdzie zmrok przynosi
ze sobą gwiazdy niczym roje świetlików. Zamieszkać tam na zawsze, nigdy się nie zbudzić, nigdy stamtąd nie odejść. Śpij, człowieku-byku, w spokoju, którego nigdy
nie znałeś; zawsze, na zawsze.
Pol odwrócił się od śpiącego. Przegubem dotknął nowego fragmentu różdżki. Wydawało mu się, że gdzieś w jego podświadomości tkwi zapis każdego kroku, każdego
zakrętu, który minął wchodząc tutaj.
Wizerunek smoka powstał jak feniks świecący ponad przegubem. Powinien być w stanie dotrzeć do tych pogrzebanych wspomnień.
Idź! rozkazał mu Pol. Pójdę za tobą!
Płomień ruszył do przodu, opuścił korytarz drzwiami położonymi najbliżej niszy, zamiast tymi, którymi się tu dostał.
Pol zawahał się tylko przez chwilę. Poszedł dalej, uśmiechając się do siebie. To tyle, jeśli chodzi o teorię. Zachowanie wizerunku smoka odebrał jako wiadomość, że
siły, do których jego specjalny zmysł dotarł i którymi manipulował, nie dawały się zaklasyfikować w tak łatwy sposób.
Kiedy skręcił w pierwszy zakręt za drzwiami, nad swoim prawym ramieniem po raz ostatni ujrzał śpiącego Minotaura. Ponad jego wyciągniętą postacią dostrzegł wę-
zeł swego własnego zaklęcia, unoszący się niczym wielki, żółty motyl.

* * *


Kiedy pojazd minął najwyższą wieżę i oddalił się od Góry Kowadłowej, ulga Mysiej Rękawicy nie miała granic. Światła miasta zmalały w dole, a on sam był zdumiony
pięknem tego widoku. Odwróciwszy się skierował pojazd ponad obszarami, gdzie ciemne ptasie kształty tkały swoje nieprzerwane wzory. Jak dotąd nic nie wskazy-
wało na to, żeby go ścigano. Nadał pojazdowi maksymalną prędkość i utrzymywał ją tak długo, aż góra poza nim zmieniła się w ciemny kontur, który wreszcie także
rozwiał się i tylko gwiazdy oświetlały drogę.
Mysia Rękawica odprężył się, rozpiął płaszcz i rzucił go na tylne siedzenie. Westchnął, potarł oczy i przeczesał włosy palcami. Ogromne napięcie zaczęło go opuszczać;
opanowało go uczucie rozkoszy lotu, który sam kontrolował.
Już wkrótce. Lecąc z tą prędkością, będzie w Dibnie przed świtem. To by mu dało dość czasu, aby ukryć pojazd i wejść do miasta. W ciągu jednego dnia powinien
znaleźć kupca lub pośrednika do sprzedaży figurek. W ciągu kilku dni dobiją targu. Później, z kieszenią pełną pieniędzy, pohula sobie trochę. Potem poleci do innego
miasta, gdzie nikt nie będzie wiedział o transakcji. Najlepiej byłoby odlecieć bez hulanki. Znajdzie sobie wygodne miejsce do zamieszkania. Willa na zboczu wzgórza, z
widokiem na morze. Kucharz, służący, ogrodnik — miło będzie mieć ogród — kilka wybornych niewolnic...
Powoli przekręcił koło kontrolne w prawo. Jeszcze, jeszcze... Południowy wschód, południe. Zaczął się zastanawiać, dlaczego to robił. To już nie była droga do Dibny.
Próbował wstrzymać ruch, ale jego dłonie nadal kręciły kołem. Południowy zachód... Obrócił się prawie całkowicie. Trzeba to będzie poprawić. Tylko...
Kiedy Mysia Rękawica chciał zawrócić, dłonie odmówiły mu posłuszeństwa. Było to tak, jakby jego działaniem kierowała czyjaś wola. Walczył z nią, ale bezskutecznie.
Leciał teraz prawie dokładnie tam, dokąd nie chciał lecieć. Patrzył, jak ktoś nim kieruje, cała sekwencja jego działań nabrała sennego charakteru, jak gdyby on sam był
popychany coraz dalej i dalej w tło, jak gdyby...
Jak sen. Przez moment maleńkie światła kontrolne unosiły się przed nim, ustawiając się w siedem migoczących sylwetek. Całe wspomnienie snu rozbiło się w nim
wtedy, pozostawiając uczucie, że gdzieś stale rozbrzmiewał śmiech. Miał zdecydowane przeczucie, że żegna się ze swoją willą.

* * *


Kiedy Pol dotarł do wyjścia z labiryntu, jego pierwszym impulsem była chęć wybiegnięcia na zewnątrz. Zamiast to zrobić, zatrzymał się jednak w drzwiach. Czegoś —
nie był pewien czego — brakowało. Było to tak, jakby niebezpieczeństwo mignęło przed nim tak prędko, że nie zdążył go nazwać, ale był świadomy jego istnienia. Czy
coś się poruszyło?
Zastanawiał się, patrząc w kierunku miejsca, gdzie Księżycowy Ptak pilnował śpiącej Nory. Ujął różdżkę w dłonie i spróbował przypomnieć sobie skomplikowane za-
klęcia z książek ojca. Wszystko wydawało się w porządku, a jednak...
Wolno przesuwający się cień prześlizgnął się przed nim na ziemi, okręcając się wokół każdej bryły. Dzięki rodzajowi świata, z jakiego przybył, Pol bez trudu rozpoznał
w cieniu kształt latającego pojazdu — większego niż ciemne ptaki.
Znał zaklęcie będące uproszczoną wersją tej właśnie latającej maszyny. Wymagało ono, być może, dużego nakładu energii, ale przecież w swojej pracy Pol nie był te-
raz zdany wyłącznie na własne siły...
Podniósł różdżkę i zaczął ją obracać, chwytając i obracając dużą ilość pasm. Kiedy cień się przesunął, skrzep pasm urósł przed nim, przybierając kształt dysku. Obra-
cając się ów dysk tracił kolory i powiększał średnicę, aż wreszcie stał się migoczącą tarczą, większą niż sam Pol. Przedmioty wokół tarczy falowały i pływały, a różdżka
wibrowała cicho i równo w dłoni Pola.
Teraz. Uczynił krok w przód, a tarcza poruszyła się na podobną odległość. Jej wielkość wydawała się już wystarczająca do celów Pola, więc zwolnił wirowanie, by po-
wstrzymać jej wzrost i zachować obecne rozmiary.
Cień przesunął się w lewo, a Pol skierował tam różdżkę i uniósł ją w górę. Zrobił jeszcze jeden krok, po czym z uwagą popatrzył na niebo. W przeciwieństwie do peł-
nego zaklęcia, czyniącego człowieka całkowicie niewidzialnym, częściowe zaklęcie, które udało mu się zapleść, stworzyło tylko płaski ekran, zdolny do zablokowania
obserwacji z jednej strony.
Jeszcze krok i Pol ujrzał pojazd wojenny bujający się po lewej stronie. Odwrócił się, poprawił tarczę i ruszył w kierunku drzew. Gdyby miał pozostać nieruchomy, był
sposób na oparcie ramienia...
Przeszedł przez oczyszczony teren i skręcił, podążając za ruchem pojazdu niczym kwiat o negatywnych płatkach za antysłońcem, rozpraszając światło padające na
pojazd, aż wreszcie, dotarłszy do drzew, zaczął iść tyłem.
Stanąwszy przed drzewem, gdzie spoczywali dziewczyna i smok, powiększył tarczę, obserwując chyboczący się wizerunek krążącego pojazdu wojennego.
Wyciągnął rękę i dotknął Księżycowego Ptaka.
Obudzę ją teraz, powiedział. Kiedy to zrobię, odejdziemy do lasu.

background image

Nie będziemy walczyć?
Może nie będzie takiej potrzeby.
Mógłbym rzygnąć i zamienić to coś w ruinę...
Nie rób tego, dopóki cię nie zaatakuje. Zaufaj mi.
Odwrócił się ku Norze i zaczął uwalniać ją z zaklęcia snu, myśląc o tym, o ile łatwiej poszłoby mu z Minotaurem, gdyby potrafił rzucać zaklęcia na odległość. Nora po-
ruszyła się i spojrzała na niego.
— Spałam. To ty mi to zrobiłeś! Ja...
— Szsz! — ostrzegł ją. — Oni są tam, w górze! — Skinął głową na niebo. — Mam ten drugi kawałek. Teraz możemy odejść między drzewa. Tylko tam będziemy nie-
widoczni.
Podniosła się i stanęła sztywno wyprostowana.
— Tonie była ładna sztuczka — powiedziała. — Nie uda ci się schwytać mnie następnym razem.
— Zapamiętam to sobie — oświadczył. — Teraz wycofajmy się tędy.
Spojrzała na pojazd na niebie, skinęła głową i odwróciła się. Księżycowy Ptak poruszył swym wielkim cielskiem i powoli wyślizgnął się za nią.
Wycofując się Pol zwolnił wirowanie, wycofał energię i zdjął zaklęcie. Drzewa kryły ich teraz dokładnie. Wyglądało na to, że umknęli przed bezpośrednim niebezpie-
czeństwem.
Pol usiadł pod drzewem i zaplótł dłonie pod brodą.
— Co teraz? — spytała w końcu Nora.
— Zastanawiam się, czy będę w stanie sprowadzić na dół ten pojazd, tak jak zrobiłem to przy piramidzie. Teraz, kiedy mam oba fragmenty, wydaje się to możliwe.
— Chyba warto spróbować.
— Poczekam, aż się przybliży. Wydaje się, że odległość odgrywa tu pewną rolę.
Obserwował pojazd przez ponad kwadrans, przymocowując do różdżki jedno szarometaliczne pasmo po drugim. Wreszcie, kiedy pojazd znowu mignął obok, Pol po-
czuł, że jest gotowy.
Uniósł różdżkę, popatrzył obok niej na przerwy między gałęziami i liśćmi. Ujrzał, jak pasma się naprężają; wyobrażał sobie, że śpiewają, pieszczone kosmicznym wia-
trem. Różdżka rozgrzała się w jego dłoni i poczuł, jak moce wypływają w górę.
Przez chwilę nic się nie działo. Później usłyszeli kaszel i grzechot, po którym nastąpił trzask. Dwa silniki pojazdu zaczęły zwalniać. Kiedy zgasł trzeci silnik, pojazd prze-
chylił się w prawo. Zaczął momentalnie spadać i Pol odgadł, że było to raczej działanie pilota starającego się uniknąć katastrofy, niż wskazówka, że pojazd nie utrzyma
się jeszcze chwilę w powietrzu. Kostki Pola zbielały, kiedy chwycił różdżkę i posłał więcej mocy w zaklęcie. Ze spadającego pojazdu doleciały dalsze odgłosy kaszlu i
grzechotu. Spod przykrywy silnika zaczęła się wydobywać strużka dymu. Dwa kolejne silniki stanęły, ale do ziemi pozostało już tylko piętnaście lub dwadzieścia me-
trów; pojazd znajdował się nad zachodnim fragmentem labiryntu.
Wkrótce później spadł, a tylna klapa otworzyła się śpiesznie. Wybiegło trzech ludzi, a czwarty kaszląc wyszedł powoli za nimi. Pol ujrzał, jak w środku wybuchły pło-
mienie, zaś małe postacie próbowały je gasić. Opuścił różdżkę i wyciągnął dłoń do Nory.
— Wynośmy się stąd — powiedział. — Spaliłem kilka silników. Nie będą mogli nas ścigać.
Wgramolili się na grzbiet Księżycowego Ptaka.
Teraz! Prędko! Zabierz nas stąd!
Możemy ich przedtem wykończyć.
Teraz są bezradni. Leć!
Księżycowy Ptak zaczął biec jak kaczka pośród drzew, bijąc w powietrze skrzydłami. Kiedy dostał się na wolną przestrzeń, wzniósł się nad ziemię. Z prawej strony do-
biegł ich krzyk.
Pol ujrzał trzech mężczyzn, którzy umknęli z dymiącego pojazdu. Klęcząc unieśli broń. Z luf wydobyły się białe obłoczki, a Pol poczuł palący ból z tyłu szyi. Ukrył się za
ramieniem Księżycowego Ptaka. Usłyszał krzyk Nory i poczuł, jak łapie go za koszulę, za pas. W głowie mu zawirowało, ale nie stracił przytomności. Usłyszał odległy
grzmot. Jego szyja stała się mokra.
Powinniśmy ich byli wykończyć... powiedział Księżycowy Ptak.
Nora mówiła, robiąc coś za plecami Pola, ale nie słyszał słów.
Później oczy mu się zamknęły i wszystko zniknęło.

Kiedy świat doń powrócił, ręka Nory spoczywała na jego szyi, przytrzymując zimny kompres i Pol poczuł zapach morza. Nagle uprzytomnił sobie, że Księżycowy Ptak
pachnie jak stara skóra, proch strzelniczy i sok cytrynowy. Ta myśl wydała mu się w pewien sposób śmieszna i zachichotał.
— Obudziłeś się? — spytała Nora.
— Jak poważna jest ta rana?
— Wygląda tak, jakby ktoś przyłożył ci do szyi gorący pogrzebacz i potrzymał go trochę.
— Tak też mniej więcej się czuję. Co to za okład?
— Kawałek materiału namoczony w wodzie.
— Dzięki. Pomaga.
— Czy mógłbyś wyleczyć to zaklęciem?
— Nie od razu. Ale może coś wymyślę. Najpierw jednak powiedz mi, co się stało.
— Zostałeś zraniony przez coś, co, jak sądzę, mogło wylecieć z jednego z tych dymiących kijów wymierzonych przez tamtych ludzi.
— Tak właśnie było. Ale co to był za trzask? Czy ich statek eksplodował?
— Nie. Mieli tam większe przedmioty niż te, które trzymali ci ludzie. Skręciły na nas, zaczęły dymić i hałasować. Kilka z nich wybuchło chyba wokół nas. Później
wszystko ucichło.
Pol wyprostował się i obejrzał za siebie. Obrót głowy sprawił mu ból. Wyspa znikała już w tyle, jej kontur skrywała mgła. Spojrzał w dół na morze, potem też w dół w
stronę słońca.
Księżycowy Ptaku, wszystko w porządku?
Tak. A u ciebie?
Nic mi nie będzie. Ale wygląda na to, że lecimy na północny zachód, zamiast na południowy zachód. Chociaż może się mylę. To ty jesteś ekspertem.
Nie mylisz się.
— Pozwól, że ci to zawiążę.
— Dobrze.
Dlaczego? Co się stało?
Miejsce, do którego chcesz się teraz udać, leży daleko stąd, o wiele dni drogi.
Tak, wiem. Dlatego ważne jest, abyśmy lecieli trasą, którą wyznaczyłem. Będziemy potrzebowali wielu postojów na wyspach.
Niezupełnie. Mapy znaczą dla mnie mniej niż uczucia. Przypomniałem sobie niedawno, że istnieje skrót.
Jak to możliwe? Najkrótsza odległość między dwoma punktami to, to fragment wielkiego koła.
Polecimy drogą smoków.
Drogą smoków? Co masz na myśli?
Leciałem tą drogą już wcześniej. Niektóre miejsca połączone są specjalnymi trasami. Nazywamy je dziurami w powietrzu. Przesuwają się powoli. Dziura położona
najbliżej miejsca, do którego zmierzasz, znajduje się tam.
Dziury w powietrzu? Jakie one są?
Niewygodne. Ale znam drogę.
Wszystko, co jest niewygodne dla smoka, może okazać się fatalne dla wszystkich innych.
Przewoziłem przez te dziury twego ojca.

background image

Czy rzeczywiście leci się przez nie szybciej?
Tak.
No dobrze, leć. Jak daleko to jest?
Wieczorem możemy być na miejscu.
Czy będziemy mogli zatrzymać się po drodze, aby naprawić usterki?
Będzie kilka takich miejsc.
Dobrze.
Czerwone słońce wisiało przed nimi nisko. Na prawo postrzępiona linia wybrzeża zaciemniała horyzont jak niedbałe pociągnięcie pędzla. Hałdy i serpentyny różowych
i pomarańczowych chmur pokrywały niebo po lewej stronie i z przodu. Księżycowy Ptak wspinał się, a wiatr oziębiał się z każdym uderzeniem jego skrzydeł. Pol spoj-
rzał w górę i potarł oczy, ponieważ to, co widział, nagle stało się zamazane.
Zamazanie nie znikało. Pokręcił głową; nic się nie zmieniło.
Księżycowy Ptaku...?
Tak, zbliżamy się. To już niedaleko.
Czy powinniśmy zrobić coś wyjątkowego?
Nie puszczaj się. Pilnuj swoich rzeczy. Jeśli zostaniemy rozdzieleni, nie będę mógł ci pomóc.
W miarę jak się wznosili, zmarszczka na niebie powiększała się i przypominała Polowi tarczę niewidzialności oglądaną od strony tego, kto jej używał. Wznieśli się na
jej wysokość i minęli ją. Kiedy spojrzał w dół, zobaczył, że jest srebrna, lśniąca i matowa, niczym jezioro rtęci z odcieniem różu zachodzącego słońca. Kiedy wzbili się
jeszcze wyżej, nabrała jeszcze bardziej trwałego charakteru.
Dlaczego ją minęliśmy?
Trzeba w nią wlecieć od jasnej strony.
— Czy będziemy w to nurkować? — spytała Nora.
— Tak.
Pol dotknął z tyłu szyi i poczuł tylko umiarkowany ból. Sporządzone przez niego lecznicze zaklęcie zaczęło już działać, a w każdym razie koiło ból. Nora ścisnęła go za
ramię.
— Jestem gotowa.
Poklepał ją po dłoni, a Księżycowy Ptak zajął pozycję ponad jeziorem i zaczął zwalniać.
— Trzymaj się.
Zaczęli opadać. Skrzydła smoka znowu biły powietrze i polecieli szybciej.
To nie jest ciało stałe, powiedział do siebie Pol bez przekonania, kiedy świecące koło urosło przed ich oczyma.
Nagle minęli je i już nie było drogi w górę ani w dół, tylko i wyłącznie do przodu. Prawa i lewa strona były nie do ustalenia, ponieważ wydawało się, że krążą po wirze
przetykanym pasemkami światła. Rosnący wrzask przeszywał im uszy. Pol przygryzł wargę i mocno przywarł do szyi smoka. Nora obejmowała go z taką siłą, że spra-
wiało mu to ból. Próbował zamknąć oczy, ale to tylko pogarszało sytuację; nasilający się zawrót głowy stawał się prawie nie do zniesienia. Daleko w przodzie widać
było odrobinę jasności. Poczuł skurcz żołądka. Smok zaczął wypuszczać płomienie, które śmigały do tyłu jak błyszczące lance. Wycie osiągnęło już teraz poziom po-
naddźwiękowy. Kiedy zbyt długo patrzył na smugi światła, wyglądały jak groteskowe twarze z otartymi ustami. Jedynie stała plama jasności nie przybliżała się do nich.
Czy wszystkie skróty są takie? spytał Pol.
Nie. Mamy szczęście, odparł Księżycowy Ptak. Niektóre z nich są fatalne.

XVIII


Z bolącymi oczyma i ramionami napiętymi od długiego lotu, Mysia Rękawica okrążył walącą się kamienną budowlę. Nie dostrzegł żadnych śladów innych gości i po-
stanowił wylądować nie opodal. Postawiwszy pojazd na ziemi, westchnął, ale kiedy chciał wybrać przekleństwo ze swojej bogatej kolekcji, język odmówił mu posłu-
szeństwa.
Moglibyście przynajmniej pozwolić mi odpocząć, zwrócił się w myślach do swoich niewidzialnych rozkazodawców. Niezależnie od tego, czego ode mnie chcecie,
otrzymacie lepsze widowisko, kiedy nie będę wyczerpany.
Przykro nam z powodu niewygody, przypłynęła pierwsza odpowiedź od czasu snu na Górze Kowadłowej. Odpowiedzi tej towarzyszyło dziwaczne podwojenie widze-
nia, jak gdyby na scenę przed oczami złodzieja nałożył się obraz migoczącego stożka, obok którego poruszał się ciemny kształt. Ale nie ma wyboru. W nocy wyprze-
dziłeś inne pojazdy. Nadaliśmy ci inny kurs, a poza tym masz szybszy statek. Twoje prowadzenie nie jest jednak znaczne. Nie ma czasu na odpoczynek. Wyjmij szero-
kie, płaskie ostrze z pochwy umieszczonej na drzwiach. Wyjdź na zewnątrz. Natnij gałęzi i liści. Ukryj pojazd.
Czuł, że może wykonać to polecenie, ale nie zrobił tego.
Ale...
Znów go schwytano. Mysia Rękawica poczuł, że się podnosi, otwiera klapę, bierze do ręki ostrze. Jego dalsze pytania pozostały bez odpowiedzi. Nietrudno było ob-
ciąć rośliny o wielkich liściach. Dość szybko ukrył pojazd. Następnie otworzył tylny bagażnik, zdemontował go, oczyścił i powkładał dodatkowe pojemniki na paliwo do
przegródek. Myśl o sytuacji, w jakiej się znalazł, poraziła go alarmującym błyskiem: przetwornice słoneczne w żaden sposób nie mogły wykonać całej pracy potrzebnej
do zawrócenia pojazdu, nawet gdyby jego niechętne dłonie nie okryły pulpitów przetwornic liśćmi.
Po skończonej pracy złodziej stał cicho przez chwilę, wdychając ciepłe, wilgotne powietrze, wsłuchany w poranne nawoływania jaskrawych papug. Zastanawiał się,
czy pozwolą mu na krótką przerwę. Jednak niemal dokładnie w chwili, kiedy o tym pomyślał, jego stopy zaczęły się poruszać i poprowadziły go w stronę kamiennej
budowli z groteskowymi reliefami. Idąc wymachiwał ostrzem, aby poszerzyć szlak. Już po kilku krokach był zlany potem. Wokół niego bzyczały owady, a najbardziej
doprowadzał go do szału fakt, że nie był w stanie ich odpędzić.
Potykając się wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń, gdzie wznosiła się schodkowa budowla. Z jej pokrytych winoroślą ścian wychylały się stylizowane kamienne
bestie, wyszczerzając zęby na przybysza.
Muszę odpocząć, spróbował. W cieniu. Proszę!
Absolutnie nie ma czasu, nadeszła odpowiedź, wraz z kolejnym migoczącym obrazem. Musisz przejść dookoła na drugą stronę budynku i tam wejść.
Poczuł, że znowu zaczyna się poruszać. Chciał krzyknąć, ale ciągle nie pozwalano mu na to. Szedł coraz szybciej, prawie nieświadomy tego, gdzie stąpał, a jednak ja-
kimś cudem udawało mu się nie potykać.
Znowu go zatrzymano, tym razem przed zarośniętymi chwastami drzwiami, z których zwieszały się pnącza. Ostrze błysnęło i złodziej zaczął oczyszczać wejście.
Wkrótce wszedł do środka i popędził korytarzem. Jego oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności, ale niezależnie od tego, jak siła go trzymała, najwyraźniej wie-
działa, dokąd go wiedzie.
Dopiero kiedy zbliżył się do wylotu szerokich schodów, zaczął zwalniać, zatrzymując się wreszcie, by popatrzeć na widok w dole. Był on częściowo oświetlony przez
nieregularną szparę w dachu; wleciało tamtędy kilka kamieni, prawdopodobnie w wyniku trzęsienia ziemi...
Po drugiej stronie komnaty położonej w dole znajdowała się niska ściana. Poza nią ział czernią otwór, a przed nim widać było pomniejszoną wersję całej schodkowej
budowli, ze wszystkimi jej posągami i reliefami. Ponad nią, w pogniecionym, pomarańczowym koszu leżał wąski cylinder długości połowy ludzkiej ręki. Wydawało się,
że lśni słabym zielonkawym światłem. Mysia Rękawica skorzystał z chwili zwłoki i wciągnął głęboko wilgotne powietrze, rozkoszując się jego chłodem...
To. złodzieju. jest przedmiot. który masz ukraść.
Znowu świeca, znowu tryb rozkazujący.
Ten cylinder?
Tak.
Po co ze mną w ogóle rozmawiacie? Przecież i tak trzymacie wszystkie sznurki.
Już nie. Za chwilę cię uwolnimy.
I nagle był wolny. Otarł brwi, otrzepał ubranie i padł na kolana, oddychając ciężko. Jakimś odruchem powstrzymał się od mówienia. W myślach sformułował pytanie:
Co jest takiego skomplikowanego w wejściu na te schody, przejściu przez pokój i wzięciu tej rzeczy?

background image

Mieszkaniec studni.
Kim on jest? Co mi może zrobić?
Jeśli wykryje twoją obecność, może się unieść i próbować powstrzymać cię od kradzieży. To wielki Pierzasty Wąż.
Złodziej zaczął się trząść. Stłumił płaszczem odgłos ostrza stukającego o kamienną posadzkę. Zakrył twarz dłońmi, potarł oczy i pomasował czoło.
To takie nieuczciwe! Pracuję tylko wtedy, kiedy jestem w najwyższej formie, a nie, kiedy czuję się na pół martwy ze zmęczenia!
Tym razem nie ma wyboru.
Bądźcie przeklęci!
Marnujemy czas. Zrobisz to?
Czy mam jakiś realny wybór? Jeśli sprawiedliwość istnieje...
No więc zabieraj się do roboty!
Mysia Rękawica opuścił ręce i wyprostował się.
Padł na pierwszy stopień, usiadł i poprawił buty. Przesunął palcami po włosach, wytarł dłonie w spodnie i ujął ostrze. Wstał.
Cichym, posuwistym krokiem przeszedł na lewą stronę schodów i zaczął schodzić, stopień po stopniu, cicho, powoli.
Zszedł na sam dół, stanął nieruchomo i nasłuchiwał. Czyżby ze studni dobiegł go najcichszy ze wszystkich dźwięków? Tak. Rozległ się znowu. Ucichł. Czy byłoby lepiej
rzucić się teraz w przód, złapać cylinder i uciec? Czy może powinien to zrobić ukradkiem? Jak duże było to stworzenie? Jak szybko mogło się poruszać?
Ponieważ nie pojawiały się żadne odpowiedzi, uznał, że jego domysły były równie trafne, jak domysły jego prześladowców. Uczynił następny krok w przód, znowu
stanął. Cisza. Kolejny krok. Tak. Ten przedmiot najwyraźniej świecił. To tego szuka Pol. Najwyraźniej nie zdąży. Dlaczego? Te nadlatujące statki Marka?.. Pewnie tak.
Co w takim razie stanie się z nim, Mysią Rękawicą, nawet jeśli uda mu się umknąć z tym drobiazgiem? Czy Siedmiu miało jeszcze w stosunku do niego jakieś zamiary?
Czy może wreszcie stanie zupełnie wolny i będzie mógł odejść swoją drogą?
Kolejny krok... Nic. Dwa szybkie kroki... Szelest, jakby łuski tarły o kamień...
Opanował drżenie i zrobił jeszcze jeden krok, przestępując przez małą stertę gruzu. Szelest trwał, jakby rozwijało się coś długiego i splątanego.
Granat! Wrzuć jeden do studni! Padnij!
Zrobił, jak mu polecono. Granat znalazł się w jego dłoni, potem w powietrzu. Złodziej skoczył do przodu i ukrył za postumentem. Ujrzał olbrzymią, jasną, upierzoną
głowę wznoszącą się ponad niską ścianą; wielkie, nieruchome oczy, ciemne jak czeluści, zwrócone w jego stronę; zielona narośl jak jarzący się szmaragd między
brwiami. Budowlą wstrząsnął wybuch.
Wielki blok z sufitu upadł w kącie na lewo od schodów, a za nim poleciał żwir i brud; w promieniach światła zatańczyły drobinki kurzu. Pomarańczowy kosz zleciał ze
swej podstawy, różdżka wytoczyła się, uderzyła w dolny stopień małej piramidy, odbiła się i spadła przy łokciu Mysiej Rękawicy.
Masz to! Bierz i uciekaj!
Rozejrzał się, odszukał różdżkę, chwycił, zerwał się na nogi.
Za późno! — odpowiedział, trzymając różdżkę w lewej dłoni, a ostrze w prawej. On nie zginął!
Eksplozja syku zagłuszyła ostatni łoskot walącej się ściany. Głowa w pomarańczowym, czerwonym i różowym kapturze kołysała się jakby zdezorientowana, a jednak
poruszała się uparcie w stronę złodzieja — zbyt szybko, żeby ucieczka była możliwa.
Uderz w klejnot między oczami!
Odskoczył w tył i wzniósł ostrze, wiedząc, że ma tylko jedną szansę.
W tej samej chwili, kiedy uderzył wąż, uderzył i on.

* * *


Wpadli w świt. Mdliło ich, dyszeli, dzwoniło im w uszach, pulsy łomotały. Pol pochylił się i spojrzał w dół na plaże ciągnące się aż do linii soczystej, tropikalnej roślin-
ności.
Na dół, Księżycowy Ptaku! Już prawie nie mamy sił!
Smok obniżył lot zwalniając.
Na plażę?
Tak. Chcę się wykąpać, zjeść, przespacerować się po piasku.
— Pol, nie mogę...
— Wiem. Ja też nie. Jeszcze minutkę.
Księżycowy Ptak wylądował delikatnie. Ześlizgnęli się i położyli nieruchomo na piasku. Po chwili Pol wyciągnął rękę i dotknął włosów Nory.
— Dobrze się spisałaś — powiedział.
— Ty też się nieźle trzymałeś. — Poklepała Księżycowego Ptaka. —Dobra robota. — Gdzie jesteśmy? — spytała po chwili.
Jak daleko jesteśmy od celu?
Dotrzemy tam, zanim słońce stanie wysoko.
Dobrze.
— Będziemy tam w południe — poinformował Norę.
Po pewnym czasie rozebrali się i wykąpali w oceanie. Potem wyczyścili ubrania, podczas gdy smok polował pośród drzew na jakieś piszczące stworzenia. Śniadanie
Pola i Nory nie było aż tak głośne; jedli wpatrzeni w nakrapiane słońcem fale i chmury ochlapane ogniem.
— Chciałabym spać przez strasznie długi czas — powiedziała w końcu.
— Rzeczywiście, byliśmy ostatnio zajęci.
— Co masz zamiar robić, kiedy skończymy?
— Jeśli przeżyję, chciałbym przeczytać resztę książek z biblioteki mojego ojca.
— A co chcesz zrobić z tą wiedzą?
— Myślę o niej jako o celu, nie jako o środku. Nie wiem, co będę robił. No, chcę oczywiście odbudować Rondoval, niezależnie od tego, czy tam zostanę czy ruszę da-
lej.
— Dalej? Dokąd?
— Nie wiem. Ale kiedyś wędrowałem złotą drogą wiodącą do cudownych miejsc. Może pewnego dnia pójdę nią dalej, aby zobaczyć więcej światów.
— Wrócisz?
— Myślę, że muszę. W twoim kraju czuję się bardziej u siebie niż gdziekolwiek indziej.
— To miło mieć możliwość wyboru — powiedziała.
— Jeśli przeżyję.
Kiedy Księżycowy Ptak wrócił, przeciągnęli się, otrzepali z piasku i wdrapali na grzbiet smoka, trzymając się za ręce. Wzbili się w powietrze i wkrótce Księżycowy Ptak
niósł ich na południe.
Było już prawie południe, kiedy ujrzeli schodkową piramidę; zbliżyli się i zaczęli kołować.
Może już być za późno, oświadczył smok.
Co chcesz przez to powiedzieć?
Między drzewami stoją statki podobne do tego, który rozbiłeś na wyspie.
Nie widzę.
Widzę ich ciepło.
Ile ich jest?
Widzę sześć.
Ciekawe, od jak dawna tam stoją. To może być zasadzka.
Być może. Co mam zrobić?

background image

Muszę mieć ten kawałek!
Piramidą wstrząsnęła eksplozja.
Co... — zaczęła Nora.
Leć nisko i omiń ją szybko. Chcę się lepiej przyjrzeć.
Księżycowy Ptak zatoczył koło, ustawił się i zaczął lądować. Pol obserwował dżunglę, ciągle nie mogąc wykryć pojazdów, o których mówił smok. Kiedy się obniżyli,
zwrócił wzrok na samą piramidę. Po ścianach zsuwały się grudy ziemi, a w pewnym miejscu pojawiło się małe wklęśnięcie. Nad budowlą unosiła się chmura pyłu, ni-
czym dym.
Przelecieli przez pył i zanurkowali, obserwując piramidę oraz drzewa poza nią. Żadnego ruchu. Księżycowy Ptak znowu zaczął się wzbijać.
— Bogowie! — krzyknęła Nora, przekrzykując wiatr. — Cóż to jest?
Z otworu po drugiej stronie piramidy wybiegł niski człowieczek w ciemnym stroju. W chwilę później wypadła za nim gigantyczna upierzona głowa unosząc się, koły-
sząc, błyskając językiem jak ogniem lub krwią. Sunęła z taką prędkością, że istniało duże prawdopodobieństwo, iż wkrótce dopadnie człowieka.
Księżycowy Ptaku! Stój! Zawracaj! Jadeitowe pasmo! -Ten człowiek ma różdżkę!
Smok już hamował, zawracał, rozgrzewał się.
To wąż ze studni Zawsze chciałem się z nim Spotkać... Kiedy tylko uderzę, musicie się zsunąć i uciekać. Weźcie te rzeczy. które chcecie zachować.
Uderzysz? Nie! Nie możesz!
Muszę! Czekałem na to całe wieki! Jest to, poza wszystkim, jedyny sposób na uratowanie tego człowieka.
Pol trzasnął go pięścią, ale nie wydawało się, żeby smok poczuł uderzenie.
— Przygotuj się, musimy zeskoczyć i uciekać! — krzyknął Pol do Nory, zarzucając na ramię gitarę i łapiąc butelki z wodą.
Wąż usłyszał krzyk i podniósł głowę. W chwilę później Księżycowy Ptak wylądował mu na karku. Pol skręcił w prawo i zaczął biec. Za plecami usłyszał potężny ryk i
głośne syczenie. Poczuł falę ciepła i ujrzał pełznące ku niemu ogromne cielsko węża. Odskoczył i rozejrzał się w poszukiwaniu Nory. Nigdzie nie było jej widać. Za to
niski człowieczek z różdżką potknął się znowu, ale wstał o własnych siłach. Spojrzeli na siebie jednocześnie i Pol ujrzał, że to Mysia Rękawica.
— Nora! — zawołał Pol. — Widzisz ją?
Złodziej wskazał na drzewa po drugiej stronie kłębowiska łuskowatych ciał. Nora najwyraźniej zeskoczyła lub została zrzucona na przeciwną stronę. Pol pobiegł na-
około w stronę Mysiej Rękawicy, omijając z daleka miejsce, gdzie Księżycowy Ptak, schwytany w barwne sploty, zaczął opluwać swego wijącego się przeciwnika dy-
miącymi płynami. Nastąpił zapłon i Pol poczuł w biegu zapach palących się piór. Mniej więcej w tej samej chwili ujrzał Norę otoczoną przez dużą grupę niskich, krę-
pych ludzi, podobnych do tych, których widział na Górze Kowadłowej. Kilku z nich leżało nieruchomo pośród traw, a ręka Nory była zakrwawiona. Ujrzał, że dziew-
czyna była związana ciemnymi sznurami; popychano ją między drzewa.
Właśnie wtedy gadzi przeciwnicy przetoczyli się tam i ludzie uciekli. Pol i Mysia Rękawica ruszyli przez wysoką roślinność na wschód, dysząc i wspierając się na pną-
czach oraz pokrytych pleśnią drzewach.
— Szybko! — powiedział Pol, wyciągając rękę. — Różdżka! Potrzebuję jej!
Złodziej wręczył mu cienki, długi przedmiot, rzeźbiony w chmury, księżyc, gwiazdy, nad którymi wznosił się niebiański pałac i unosiły anielskie duchy. Fragment różdż-
ki dwukrotnie wyleciał Polowi z rąk, zanim udało mu się go połączyć z dwoma pozostałymi. Kiedy to zrobił, ogarnęło go niezwykłe poczucie władzy. Uspokoił ręce i
wyprostował się.
— Musimy po nią wrócić — powiedział, odwracając się w stronę trzasków i ryków. Wskazał ręką w lewo. — Możemy poruszać się szybciej, jeśli wrócimy na polanę,
będziemy trzymać się z dala od walki i okrążymy dżunglę.
Mysia Rękawica przytaknął i podniósł rękę.
— Nie sądzę, żeby się nam udało, ale wierzę, że na razie jest bezpieczna.
— Co masz na myśli?
— Dobrze znam tych karłów. Już dawno byłaby martwa, gdyby nie mieli rozkazu, żeby jej nie zabijać. Przylecieli tu w pojazdach latających i na pewno
zabiorą Norę z powrotem jednym z nich. Teraz muszą się kierować ku statkom.
— Myślałem, że chodzi im o mnie albo o ostatni fragment różdżki.
— Tak. Ale wolą cię unikać, niż zmierzyć się z tobą teraz, kiedy już go masz. To była prawdopodobnie druga wersja: Nora w charakterze zakładniczki.
— Co znaczy "prawdopodobnie"?
— No wiesz, Mark ją lubi.
— Tak, wiem — odparł Pol. — Później mi o tym wszystkim opowiesz. Idziemy.
Podniósł różdżkę. Wyskoczył z niej oślepiający blask białego światła, które wycięło w dżungli Ścieżkę. Bez wahania ruszyli do przodu.
Kiedy ponownie znaleźli się na polanie, zobaczyli, że Księżycowy Ptak i Pierzasty Wąż tkwią spleceni bez ruchu, przyciśnięci do ściany piramidy. Smok był ciągle uwię-
ziony w splotach, a swe ostre zęby wbił teraz w bok wielkiego węża. Kły węża znajdowały się na lewym ramieniu Księżycowego Ptaka. Wokół walczących gadów leżały
odłamki piramidy.
Kiedy Pol i Mysia Rękawica skręcili i zaczęli obchodzić ich od lewej strony, ziemia zatrzęsła się nagle. Osmalony wąż rozpostarł się w powietrzu, a smok oswobodził
skrzydła i wzbił się w niebo; jego ramię wciąż tkwiło w paszczy zwisającego przeciwnika.
Nie! Słowo to przypłynęło do Pola po zielonym pasmie, które nagle połączyło jego i Księżycowego Ptaka. To sprawa pomiędzy nami! Nie mieszaj się.
Nie zatrzymując się Pol szedł dalej w stronę miejsca, gdzie Norę uprowadzono w dżunglę. Mysia Rękawica trzymał się blisko niego. Rozległ się kolejny ryk. Wkrótce
Pol poczuł zapach palącego się ciała. Nie obejrzał się jednak.
Dotarli do miejsca, gdzie pośród zaczerwienionych traw leżały zwłoki. W jednych tkwił miecz Nory. Teraz, kiedy oddalili się od walczących bestii, do ich uszu dobiegły
inne odgłosy — mechaniczne brzęczenie wydobywające się spoza drzew.
Na południe od nich wzbił się w powietrze ciemny kształt. Prawie natychmiast podążyły za nim dwa dalsze.
— Nie! — krzyknął Pol, unosząc różdżkę.
Mysia Rękawica złapał go za ramię i pociągnął w dół.
— Zabijesz Norę, jeśli zestrzelisz ten pojazd! — krzyknął. — Poza tym nawet nie wiesz, w którym ona jest. Nie możesz sobie pozwolić na trafienie Żadnego z nich!
Pol opuścił ręce. Dwa kolejne pojazdy wzleciały w niebo.
— Oczywiście — powiedział. — Oczywiście...
Odwrócił się i spojrzał na Mysią Rękawicę.
— Dzięki — powiedział. — Muszę za nią polecieć.
Muszę zrobić to, czego chce Mark, nawiązać równą walkę. Nie wie jeszcze, co dla niego szykuję, ale musi się dowiedzieć, zanim rozpocznie swoją kampanię. Teraz się
dowie. Wracam tam i rozbiorę Górę Kowadłową na kawałki, jeśli Księżycowy Ptak będzie jeszcze w stanie latać...
— Mam pojazd — powiedział złodziej. — Ukradłem go Markowi. Umiem prowadzić. Pokażę ci.
Ujął Pola za ramię.
Kiedy ponownie mijali piramidę, żaden z walczących nie wykazywał śladów zmęczenia. W zwęglonej ziemi wyryte były rowy i doły, gęsta krew o słodkim zapachu była
wszędzie, a zarówno smok, jak i wąż byli w niej umazani. W tej chwili tak się ze sobą spletli, że Pol nie był w stanie określić ich strat, a tym bardziej nie mógł użyć
różdżki.
Wezwał pasmo, za pomocą którego smok nawiązywał z nim kontakt.
Muszę teraz wrócić do Rondovalu i przygotować się do bitwy. powiedział. Mark ma Norę. Mysia Rękawica może mnie zawieźć do zamku swoim pojazdem. Nie mogę
czekać na koniec waszej walki.
Idź. Wrócę. kiedy skończę.
Oba gady zaczęły się nagle znowu mocować. Wąż,
który nie miał już połowy piór, gwałtownie zasyczał.
Kiedy Pol i Mysia Rękawica przebiegali obok, wokół węża i na nim zatańczyły płomienie. Wtedy właśnie udało mu się zarzucić jeden ze splotów na szyję Księżycowego
Ptaka, ale smocze szpony rozdzierały mu już brzuch.
— Powiedz smokowi, żeby mierzył w zielony klejnot na głowie tego gada — powiedział Mysia Rękawica. — Kiedy go tam trafiłem, na moment znieruchomiał.

background image

Uderz w klejnot na głowie, przekazał Pol natychmiast, ale żadna odpowiedź nie nadeszła.
Popędzili i wkrótce znaleźli się na ścieżce, którą Pol wyciął w krzakach.
— Tędy — powiedział złodziej. — Ukryłem go tu, niedaleko. Ale, Pol, jestem zbyt zmęczony, żeby prowadzić przez całą powrotną drogę. Zasnąłbym i zabiłbym nas
obu.
— Tylko wystartuj — odparł Pol. — Będę się przyglądał i zadawał pytania. Spróbujemy się zmieniać.
— Ty sam wyglądasz na dosyć zmęczonego.
— Bo jestem. Ale to nie potrwa tak długo, jak myślisz.
Wyszli na otwartą przestrzeń. Mysia Rękawica zatrzymał się, po czym, machając rękami, podszedł do zielonego kopca i zaczął usuwać liście.
— Co masz na myśli? — spytał. — Dopiero co zrobiłem tę drogę.
Pol podszedł, żeby mu pomóc.
— Nie spodoba ci się to — powiedział — ale znam drogę na skróty...

XIX


...Szedł wzdłuż rzędu przeszklonych maszyn. Ich wielkie, metalowe oczy obracały się bez wytchnienia po jego prawej ręce, zatrzymywały się, odwracały, znowu obra-
cały. Po prawej stronie mężczyźni i kobiety siedzieli rzędem przed jarzącymi się ekranami, rysując na nich wzory elektrycznymi ołówkami. Dywan był miękki i spręży-
sty, co sprawiało, że podłoga prawie nie istniała. U góry świeciły lampy jarzeniowe. Kiedy przeszedł, abstrakcyjny wzór na ścianie uległ zmianie. Powietrze wypełniła
łagodna muzyka bez charakteru...
Zatrzymał się przed wielkim oknem, wyjrzał przez nie na miasto. Daleko w dole ulicami pędziły pojazdy. Na odległej rzece widać było łodzie. a w górze przelatywał
samolot. Ukoronowaniem perspektywy były wysokie budynki; wszystko czyste i lśniące jak fragment dobrze utrzymywanej maszyny. Kiedy patrzył na potęgę i wspa-
niałość tej sceny, jego pierś wypełniła się ciepłem. Palce pomajstrowały przy klamce, podciągnął okno do góry, wychylił się i wciągnął w płuca pełną gamę wrażeń
emanujących z miasta...
...Na ramieniu poczuł ciężką dłoń, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z wysokim, zwalistym mężczyzną, który stał przed nim uśmiechnięty, z drinkiem w dłoni. Jego
twarz była ceglastoczerwona, miał przetykane siwizną rude włosy, spod których przeświecała ruda skóra...
— Tak, Mark, podziwiaj — powiedział, robiąc gest szklanką. — Pewnego dnia wszystko to będzie twoje. ..
...Znowu się odwrócił, żeby wyjrzeć na miasto, trochę odepchnięty aurą mocy otaczającej wyższego mężczyznę. Fragment lewej strony jego twarzy stuknął o ramę
okienną. Podniósł dłoń i namacał pod lewym okiem wielką wypukłość. Natychmiast przypomniał sobie, że była tam już wcześniej. Wychylił się jeszcze dalej, z uczu-
ciem przypominającym wstyd podniósł rękę i znowu dotknął oka...
...Podwoiło mu się w oczach. Pod oknem ujrzał teraz dwie odrębne sceny. Jedna połowa miasta była wciąż jasna i zapraszająca, druga zaś szara, ponura, z powie-
trzem pełnym pyłów i żółtawych, mglistych macek. Z tej połowy miasta dobiegały go ochrypłe hałasy, przypominające łoskot ciężkiej maszynerii, a wraz z nimi fala
drażniących zapachów. Na budynkach widziało się wilgoć oraz chorobliwe plamy barw. Rzeka była zamulona. Kominy fabryczne wyrzucały w powietrze brud...
...Cofnął się znowu, zwracając się do tamtego i ujrzał, że on także się podwoił. Człowiek po prawej stał nie zmieniony, ten po lewej był jeszcze bardziej czerwony, jego
twarz częściowo skryła się w cieniu, a oczy błyszczały zgubnym światłem...
— Co się stało, mój synu? — zapytał.
Mark nie był w stanie mówić. Skinął ręką wskazując na okno, zwracając się lekko w tamtą stronę; zobaczył, że scena nie była już pęknięta. Lewa strona zdominowała
całe pole widzenia. Obie postacie ojca także zlały się w tym momencie w jedną i pozostała wyłącznie ciemniejsza wersja...
...Gorączkowo gestykulując, Mark starał się powiedzieć ojcu o tym, co się stało. Ponad linią horyzontu pojawił się nagle smok, na którego grzbiecie siedział Pol. Leciał
prosto na nich...
— A, to ten — mówiła ukryta w cieniu postać z lewej strony.
— Są z nim same kłopoty. Wyrzuciłem go dawno temu. Przybywa, żeby cię zniszczyć. Bądź silny...
...Mark patrzył, jak postać rośnie i rośnie, aż wreszcie rozbija się bezgłośnie, przebija ścianę, sięga po niego. Dobiegało go stukanie, za każdym razem głośniejsze.
Wszystko zaczęło się wokół niego walić. Padał...

Usiadł na łóżku mokry od potu. Stukanie nie ustawało. Wstał i zapalił światło, mimo że jego lewe oko widziało wyraźnie. Zarzucił na ramiona szlafrok, podszedł do
drzwi i otworzył je. Niski mężczyzna stał, wyciągając przed siebie kawałek papieru.
— Prosił pan o jak najszybsze dostarczenie tego.
Mark spojrzał na wiadomości i opuścił papier w dół.
— Mamy Norę, a Pol uciekł z magicznym przyrządem — powiedział.
— Tak, proszę pana. Są już w powietrzu i wiozą ją tutaj.
— Dobrze. Powiadom siły w Rondovalu, że Pol wkrótce może się tam pojawić. Wyjrzał na zewnątrz poza swój nowy pojazd latający, w noc.
— Sprawdzę lepiej stan naszej gotowości. Wracaj na służbę.
— Tak jest.
Skończył się ubierać, a następnie wyjął z szuflady nocnego stolika fotografię i przyglądał się jej przez pewien czas.
— Zobaczymy — powiedział — kto przegra.

* * *


Kiedy zbliżali się do Rondovalu, Mysia Rękawica siedział przy pulpicie sterowniczym.
— Nie rozumiem, jak możesz być tak wypoczęty po takiej krótkiej drzemce — zauważył. — Moja niezbyt mi pomogła; ten twój przeklęty skrót. Rozejrzał się po za-
śmieconej kabinie i zmarszczył nos.
— Wydaje mi się, że czerpię z tego berła pewnego rodzaju energię —odparł Pol. — Czuję się tak, jakbym miał dodatkowe serce albo płuco, a może zarówno jedno,
jak i drugie.
Nad ziemią wykwitł nagle obłok dymu.
— Co to było? — spytał złodziej, kiedy pojawiły się dwa następne.
— Wygląda to prawie na ogień broni palnej. Skręć. Nie chcę...
Pojazd zatrząsł się, jakby pod ciężkim uderzeniem.
— ...ryzykować — dokończył Pol, zebrał siły i ujął różdżkę w lewą dłoń. W chwilę później spadali; do kabiny wlatywał dym.
— Czy straciłeś kontrolę? — krzyknął Pol.
— Niezupełnie — odparł Mysia Rękawica — ale nie mogę go poderwać. Spróbuję przynajmniej ominąć te skały. Może jeszcze tamte drzewa... Czy możesz cokolwiek
zrobić?
— Nie wiem.
Pol podniósł różdżkę i pasma przypłynęły ku niemu przez ściany. Widział to tak, jakby siedział pośrodku ogromnej, trójwymiarowej pajęczyny. Wszystkie pasma za-
częły pulsować w rytm drgań jego przegubu. Pojazd zwalniał.
— Miniemy skały — krzyknął złodziej.
Na czole Pola pojawił się pot. Bruzda między jego oczami pogłębiła się znacznie.
— Rozbijemy się!
Z różdżki pobiegł po pasmach ostatni ładunek mocy. Przed nimi pojawiły się wierzchołki drzew, gałęzie dotykały pojazdu, łamały się pod nim. Nagle zawadzili o jedną,
która nie pękła. Pojazd rozdarł się na pół, ale oni nie zdawali sobie z tego sprawy.
Pol ocknął się z rękami związanymi z tyłu, ale nie otworzył oczu, ponieważ wszystkie niedawne wspomnienia pojawiły się nagle w jego pulsującej głowie. Usłyszał ha-
łasy i poczuł zapach koni. Rozległ się tętent oddalających się kopyt. Jeśli ten, kto do nich strzelał, przybył z zamku i nie zabił ich natychmiast, wydawało się, że mają

background image

pewną szansę. Sprawdził więzy, poczuł, że są mocne. Zastanawiał się, jak długo był nieprzytomny; czy Mysia Rękawica ocalał z katastrofy? A różdżka... gdzie była?
Otworzył oczy najwęziej jak potrafił i powoli zaczął obracać głowę. Wzdrygnął się, tylko trochę, ale to wystarczyło. Nie spodziewał się ujrzeć centaura.
— Aha! Obudziłeś się! — krzyknął człowiek-koń, który najwyraźniej go obserwował.
Muskularny tors ludzki wznosił się ponad ciałem gniadosza; długie, czarne włosy ściągnięte były do tyłu z grubo ciosanej, męskiej twarzy o ciemnych oczach i związa-
ne w coś, co Pol znał dawniej jako koński ogon. Zachichotał na to wspomnienie.
— Obudziłem się — przyznał, podnosząc się do pozycji siedzącej.
Udało mu się za drugim razem. Zobaczył złodzieja leżącego na boku z podobnie związanymi rękoma, pod dużym drzewem, około czterech metrów od siebie. Najwy-
raźniej ciągle był nieprzytomny. Pudło gitary, nienaruszone, stało oparte o pień drzewa. Wokół nich walały się kawałki żelastwa, a kiedy podniósł wzrok, ujrzał pojazd
kołyszący się między gałęziami jak wielki, zgnieciony owoc.
— Dlaczego nas związałeś? — spytał. — Nic ci nie zrobiliśmy.
— Ha! — parsknął zwycięzca, robiąc kilka małych kroków. — Morderstwo nazywasz niczym?
— W tym wypadku tak — odparł Pol — ponieważ nie wiem, o czym mówisz.
Centaur podszedł jakby z zamiarem uderzenia go. Pol ujrzał, że Mysia Rękawica poruszył się za jego plecami. Dookoła nie było widać innych centaurów, ale ziemia
nosiła liczne ślady kopyt.
— Czy nie jest możliwe, że się mylisz? — spytał Pol. — Nic mi nie wiadomo o niczyjej śmierci, chyba, że kawałek pojazdu spadł na kogoś...
— Kłamca — przerwał mu centaur, nachylając się i zaglądając mu w oczy. — Przyjechaliście na swoich statkach i zmasakrowaliście moich ludzi. — Skinął ręką na
wierzchołek drzewa. — Porwaliście nawet jednego z nich, może zaprzeczysz?
Pol potrząsnął głową, a kopyta tańczyły i waliły o ziemię w przykrej bliskości jego głowy.
— Owszem, zaprzeczam — odparł, patrząc tamtemu w oczy. —Chciałbym jednak wiedzieć coś więcej, jeżeli mam być o to obwiniony. Centaur zatoczył koło, odstąpił
i kopnął mu piasek w oczy. Pol potrząsnął głową, która zaczęła boleć bardziej i automatycznie przywołał pasma lecznicze, by oplotły mu czaszkę, podobnie jak wcze-
śniej ranę na szyi. Przybyły i przylgnęły do jego brwi, odprowadzając część bólu. Pomyślał wtedy o przegubie, ale był on częściowo zdrętwiały z powodu sznurów. Za-
stanawiał się, czy mógłby manipulować pasmami, nie widząc ich, albo czy mógłby opanować swego strażnika w jakiś inny sposób.
— Pozostali poszli po wojowniczkę. Ona zadecyduje, co z tobą zrobić —oświadczył centaur. — Może będzie chciała pomówić o tych sprawach, ja nie mam ochoty.
Wkrótce powinni tu być. Wydaje mi się, że słyszę ich kroki.
Pol nadstawił uszu, ale nic nie usłyszał. Purpurowe pasmo przypłynęło ku niemu, drugi koniec zaś szybował nad ramieniem centaura. Pol rozkazał, by dotknęło czub-
ków jego palców. Przepłynęło w powietrzu i wkrótce zaswędziała go dłoń. Zakręcił palcami, odzyskując znajome uczucie mocy.
— Spójrz na mnie — powiedział.
Centaur odwrócił się niechętnie.
— Czego chcesz?
Pol złapał jego wzrok. Poczuł moc wypływającą z lewej dłoni.
— Jesteś taki zmęczony, że prawie zasypiasz na stojąco — powiedział. — Teraz śpij, ale nie zamykaj oczu. Słyszysz tylko mój głos...
Spojrzenie centaura było dalekie; jego oddech stał się powolny. Człowiek-koń zaczął się kołysać.
— ...Ale kiedy ci powiem, będziesz mógł się poruszać, tak jakbyś był przebudzony. Moje dłonie spętano przez pomyłkę. Chodź i uwolnij mnie. Wstał i obrócił się zaś
centaur stanął za nim i zaczął rozplątywać więzy. Pol przypomniał sobie, że za pasem tamtego widział nóż.
— Przetnij więzy! — rozkazał. — Szybko!
W chwilę później rozcierał przeguby.
— Daj mi nóż.
Wziął ostrze, podszedł do leżącego pod drzewem Mysiej Rękawicy i przyjrzał się mu.
— Czy jesteś ranny? — spytał złodzieja.
— Wszystko mnie boli. Ale właściwie czułem się tak już przed katastrofą. Nie sądzę, żebym cokolwiek złamał.
Mysia Rękawica wstał i odwrócił się, unosząc ręce.
— Ci w zamku, to muszą być ludzie Marka — powiedział złodziej, kiedy Pol przeciął mu więzy. — Nikt inny nie ma takiej broni. Oho!
Do ich uszu doleciał odgłos kopyt.
— Uciekamy? — spytał złodziej.
— Nie. Za późno. Złapaliby nas. Poczekamy i zmierzymy się z nimi tutaj.
Pol wsunął nóż za pas i odwrócił się twarzą do lasu. Centaurowi, który był teraz w jego władzy, posłał mentalny rozkaz, by przesunął się w prawo. Wkrótce pojawiło
się pięć postaci — czterech męskich centaurów prowadzonych przez starszą centaurzycę. Stanęła około dziesięciu metrów od Pola i przyjrzała mu się bacznie.
— Powiedziano mi, że jesteś związany — powiedziała.
— Byłem.
Wystąpiła do przodu, a Pol drgnął na widok różdżki, którą trzymała w dłoni, dotychczas niewidocznej. Uniosła ją i skierowała w stronę Pola. Zobaczył kłąb pasm pę-
dzących w stronę berła. Wysłał mentalny rozkaz, a śpiący centaur stanął pomiędzy Polem a wojowniczką. Nowe zaklęcia pomogły Polowi przywołać własne pasma.
Centaurzyca wytrzeszczała oczy.
— Co mu zrobiłeś? — spytała.
— Oddaj mi różdżkę, wtedy porozmawiamy.
Kątem oka Pol ujrzał, że Mysia Rękawica wycofuje się ostrożnie.
— Skąd masz to berło? — spytała centaurzyca.
— Skompletowałem je z fragmentów, które pozbierałem z wierzchołków Trójkąta Int.
— Tylko czarodziej mógłby zrobić coś takiego.
— Ty powiedziałaś.
— Ja również znam się co nieco na sztuce, ale tylko środkowa część różdżki będzie mi posłuszna. Moja magia ma charakter ziemski. — Skinęła ręką w górę. — Dla-
czego w takim razie leciałeś tą rzeczą?
— Mój smok był zajęty. Ten pojazd został skradziony Markowi Maraksonowi, mojemu wrogowi, który ma wiele takich rzeczy na szczycie Góry Kowadłowej. Może wi-
działaś na niebie ciemne ptaki, które nie są z ciała.
— Wiem, kim on jest, i widziałam takie ptaki. Moi ludzie zostali poranieni lub zabici przez tych, którzy przylecieli w większych pojazdach podobnych do twojego.
Pasma przypłynęły Polowi do dłoni i poczuł w przegubie pulsowanie mocy. Nie miał jednak zamiaru mierzyć się z osobą potrafiącą użyć środkowej części różdżki.
— Mali ludzie, jak przypuszczam, ponieważ taka jest rasa, która mu służy. Nigdy nie skrzywdziłem żadnego centaura i nie mam takiego zamiaru; chyba że mnie do
tego zmusisz.
— Sunfa, wystąp — rozkazała, a z tyłu stojącej za nią grupy wyszedł młody centaur. Miał długą bliznę na lewym ramieniu i brakowało mu kilku zębów.
— Czy któryś z tych ludzi należał do grupy napastników, którzy wtedy was napadli?
Pokręcił głową.
— Nie, Stello. Żaden z nich.
Wysunęła głowę do przodu.
— Teraz wiem, kim jesteś — powiedziała. — Wiedz zatem także, że byłam wśród szturmujących Rondoval tego dnia, kiedy wydarto berło Detowi Morsonowi.
Pol podniósł prawą rękę tak, że rękaw opadł, ukazując znamię smoka.
— Jestem Pol Detson — oznajmił. — Słyszałem opowieści o moim ojcu, ale zabrano mnie z tego kraju, kiedy byłem dzieckiem i wychowywałem się gdzie indziej. Nig-
dy nie znałem ojca. Jeśli o mnie chodzi, przeszłość jest martwa. Wróciłem niedawno. To berło potrzebne mi jest po to, by zbudzić moce Rondovalu przeciwko siłom
Góry Kowadłowej. Czy oddasz mi je?
— Pod wieloma względami — odparła centaurzyca — to, co słyszę, jest jeszcze bardziej niepokojące niż to, cośmy o tobie myśleli. W tej chwili dobrze się składa, że
twój wróg jest także naszym wrogiem. Ale to straszne, gdy się pomyśli że hordy uśpione pod Rondovalem zostaną obudzone; straszne zwłaszcza dla tych, którzy żyli w
czasach twojego ojca. Powiedz mi w takim razie, co zrobisz, kiedy bitwa się skończy?

background image

Pol roześmiał się.
— Zakładasz, że wygram i przeżyję. Ale dobrze... Większość moich sług uśpiłbym znowu. Chciałbym, żeby mnie zostawiono w spokoju. Pragnę kontynuować studia i w
zamian za to pozostawię wszystkich ich własnemu losowi. Po pewnym czasie udam się może w podróż. Nie wiem. Nie nęcą mnie ciemniejsze aspekty Sztuki. Nie mam
zamiaru niczego podbijać, a koncepcja sprawowania nad kimkolwiek władzy wydaje mi się wstrętna i nudna.
— Godne pochwały — powiedziała Stella — i raczej ci wierzę. W istocie to bardzo prawdopodobne, że mówisz prawdę. Ale nawet jeżeli tak jest, ludzie się zmieniają.
Chciałabym bardzo zobaczyć, jak sobie radzisz z ludźmi, którzy uważają, że mogą polować na centaury, gdy tylko przyjdzie im na to ochota. Chciałabym też otrzymać
od ciebie rodzaj zapewnienia, że i tobie nie przyjdzie to kiedyś do głowy.
— Wszystko, co mogę ci dać, to moje słowo. Weź je albo nie.
— Mógłbyś mi jednak dać coś więcej, a w zamian za to twoja droga zrobiłaby się prostsza.
— Co masz na myśli?
— Złóż na to berło przysięgę przyjaźni z centaurami.
— Przyjaźń idzie dalej niż nieagresja. To coś, co działa w obie strony.
— Jestem gotowa złożyć taką samą przysięgę.
— W imieniu własnym czy także reszty centaurów?
— Za nas wszystkich.
— Możesz za nich mówić?
— Mogę.
— Dobrze więc. Zrobię to, jeżeli i ty to zrobisz. Spojrzał w tył na Mysią Rękawicę, który przekradał się przez drzewa.
— Uspokój się! — zawołał Pol. — Nic ci nie grozi.
— Jak na razie — odparł złodziej, ale wrócił.
Pol obszedł kataleptycznego centaura stojącego między nim a Stellą i zniszczył wiążące go zaklęcie obrotowym ruchem dłoni. Centaur rzucił się w tył, przewracając
gwałtownie oczami, ale Stella uspokoiła go.
— Powiedz mi słowa przysięgi — powiedział Pol, stając przed centaurzycą.
— Połóż dłoń na środkowej części różdżki i powtarzaj za mną.
Pol przytaknął i zrobił, co mu kazała.
Kiedy zaczęła mówić, wokół nich powiązały się serie ciemnych pasm. Pol poczuł, że gromadzi się w nich groźna siła. Skończyli mówić, a węzły rozdzieliły się i odpłynę-
ły jak małe, ciemne chmury. Jedna z nich zatrzymała się w powietrzu za plecami Stelli. Pol poczuł obecność podobnej za sobą.
— Proszę — powiedziała, wręczając mu różdżkę. — Stworzyliśmy swoje przeznaczenie, na wypadek gdybyśmy się zdradzili.
Uścisnęli sobie dłonie.
— W takim razie nie ma żadnego problemu — uśmiechnął się Pol. —Dobrze jest mieć przyjaciół. Chciałbym wam złożyć wizytę, ale muszę zbudzić pewne potwory.
Mam nadzieję, że wrócę.
Obrócił się i wziął gitarę.
— Broń? — spytała Stella.
— Nie. Instrument muzyczny. Może kiedyś będę miał okazję ci zagrać.
— Czy naprawdę udajesz się do Rondovalu?
— Muszę.
— Daj mi czas na zebranie sił i oczyszczenie zamku z wrogów. Teraz jesteśmy sprzymierzeńcami; to również nasza walka.
— To nie jest konieczne — odparł Pol. — Oni są na górze, w komnatach. Ja wybieram się na dół. Księżycowy Ptak, mój smok, pokazał mi tunel, który tam prowadzi.
Przejdę tamtędy i ominę tych drani. Nie ma najmniejszej potrzeby, żeby się teraz nimi zajmować.
— Gdzie jest wylot tunelu?
— Na zboczu północnym. Muszę się trochę powspinać, ale nie przewiduję większych trudności.
— O ile wrogowie cię nie zobaczą i nie ruszą w pościg w swych latających pojazdach.
Wzruszył ramionami.
— Zawsze istnieje taka możliwość.
— W takim razie zbiorę mały oddział i dla odwrócenia uwagi przypuszczę atak od strony południowej. Dwóch moich ludzi zawiezie ciebie i twego przyjaciela na zbo-
cze północne.
— Wróg posiada broń, która zabija na odległość.
— Strzały robią to samo. Nie będziemy niepotrzebnie ryzykować. Teraz wyślę biegaczy, żeby kazali reszcie ludzi uzbroić się i stawić tutaj. Zanim przybędą, chciałabym
usłyszeć twoją muzykę.
— Dobrze. Ja także — odpowiedział Pol — Usiądźmy sobie wygodnie.

XX


— Byłaś z nim — powiedział Mark do Nory. Oboje opierali się o balustradę jego ogrodu na dachu.
— Jaką on ma właściwie władzę, teraz, kiedy wszedł w posiadanie różdżki?
— Nie wiem — odparła, patrząc na kwiaty. — Naprawdę nie wiem. Nie jestem pewna, czy on sam to dobrze wie. Ale jeśli wie, to bardzo uważał, żeby nie powiedzieć.
— No, myślę, że może już nie żyć. Z drugiej strony nie mam pojęcia, w jaki sposób tak szybko udało mu się przebyć ocean. Coś mu pomaga. W pewnym momencie
widziałem go w moim filtrze i znajdował się niedaleko Rondovalu. Tak czy owak, przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że ciągle żyje. Jak by mnie zaatakował? Jakimi siłami?
Potrząsnęła głową i spojrzała na Marka. Jego soczewka miała kolor bladobłękitny; uśmiechał się.
— Nie mogę ci powiedzieć, Mark — odparła. — A nawet gdybym mogła...
— Nie zrobiłabyś tego, prawda? Już to odgadłem. Nie zajęło ci to wiele czasu, co? Zakochałaś się w błyskotliwym podróżniku z ładną historyjką?
— Ty naprawdę w to wierzysz?
— A co innego mam myśleć? Ty i ja znaliśmy się prawie całe życie. Myślałem, że łączy nas coś w rodzaju porozumienia. Teraz, praktycznie w ciągu jednej nocy, zako-
chujesz się w obcym.
— Nie jestem zakochana w Polu — odparła, prostując się z godnością. — Och, to mogło się zdarzyć bardzo łatwo. Jest szybki, silny, inteligentny, atrakcyjny. Ale nie
znam go właściwie, poza tym, co przeżyliśmy razem... Z drugiej strony, sądziłam, że ciebie znam bardzo dobrze, a teraz widzę, że myliłam się co do wielu rzeczy. Jeśli
chcesz szczerości, a nie słodkich słówek, w tej chwili nie jestem zakochana w nikim.
— Ale kiedyś czułaś coś takiego do mnie?
— Myślałam, że czuję.
Trzasnął pięścią w balustradę.
— To ta soczewka, prawda? To przeklęte, brzydkie owadzie oko!
— Nie bądź głupi — powiedziała. — Nie mówiłam o wyglądzie zewnętrznym. Mówiłam o tym, co robisz. Zawsze byłeś inny. Zawsze miałeś talent do urządzeń mecha-
nicznych. To samo w sobie nie jest złe, ale inne rzeczy, które robisz, które planujesz zrobić, są bardzo złe.
— Nie zaczynajmy teraz o tym mówić.
Cofnęła dłoń.
— Pytałeś mnie. Jeśli Pol żyje, będzie musiał teraz walczyć z tobą. Czasami wydaje mi się, że konflikt między wami został postanowiony, zanim jeszcze przyszliście na
świat. Kiedy indziej myślę, że można było do niego nie dopuścić. Nikt nie jest spokrewniony z tobą bardziej niż Pol. Mogliście zostać przyjaciółmi. Powiem ci to samo,
co powiedziałam jemu. Czuję się jak pionek. Ty jesteś o niego zazdrosny, a on będzie chciał mnie uwolnić z twoich rąk. Czuję się prawie tak, jakby ktoś uczynił mnie
kością niezgody między wami. Wolałabym cię nigdy nie spotkać!
Odwróciła się i Mark domyślił się, że płacze, ale nie był pewien. Wyciągnął do niej rękę.

background image

— Proszę pana, proszę pana!
Kapitan straży pędził ku niemu. Mark odwrócił się gniewnie.
— Co jest?
— Atakują zamek Rondoval! Właśnie odebraliśmy wiadomość. Czy mamy wysłać posiłki?
— Kto atakuje? Jak? Szczegóły.
— Nie ma żadnych. Wiadomość była krótka i zniekształcona. Czekamy na odpowiedź.
— Odwołać najbliższe ptaki. Chcę mieć obraz tego, co się tam dzieje. Zaraz zejdę. Ogłoś stan pogotowia.
Podniósł rękę, a dwóch strażników udających, że patrzą na ogród, natychmiast podeszło do niego.
— Założę się, że twój kochanek żyje — powiedział Mark — i że to jego robota. W każdym razie twoja opowieść o pionkach nasunęła mi pewien pomysł. Straże! Od-
prowadzić ją. Strzeżcie jej i pilnujcie dobrze. Jeszcze może na coś się przydać!
Odwrócił się na pięcie i poszedł do windy. Nie obejrzał się za siebie.

* * *


Mysia Rękawica z prawie akrobatyczną zwinnością przebył ostatnie kilka metrów zbocza, podciągnął się, stanął u wylotu jaskini i podszedł do Pola.
— W porządku — powiedział. — Dotrzymam obietnicy. Ślubowałem, że jeśli zostawią mnie w spokoju, odniosę je z powrotem do Rondovalu. Sięgnął ręką pod płaszcz
i wydobył paczkę. — Zrobili to, co obiecali, i ja również. —Proszę. — Wręczył paczkę Polowi.
— Nie rozumiem. Co to jest? — spytał Pol.
— Figurki siedmiu czarodziejów, które ukradłem twojemu ojcu. Kiedy zdobyłeś to berło, fragment po fragmencie, figurki nabrały mocy, aż w końcu zdobyły nade mną
władzę. W drodze powrotnej opowiedziałem ci o wszystkim, co zrobiłem, ale nie powiedziałem dlaczego. To one są powodem moich poczynań. Chyba nie myślisz, że
poszedłbym do Pierzastego Węża ot tak, dla zabawy. Te figurki są potężne; potrafią się porozumiewać i nie mam pojęcia, jakie są ich plany. Teraz należą do ciebie. Ale
nie przejmuj się: wygląda na to, że ich głównym celem jest ochranianie ciebie. Na twoim miejscu spróbowałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej.
— Chciałbym mieć czas — odparł Pol — ale go nie mam. Nie teraz. Umieścił paczkę za pasem i odwrócił się, a smocze światło wyskoczyło do przodu.
— Idziemy.
Mysia Rękawica ruszył za nim.
— Ciekawe, jak się powodzi centaurom?
Pol wzruszył ramionami.
— Mam nadzieję, iż wkrótce dotrze do nich wiadomość, że udało się nam przejść bezpiecznie. Stanie się tak, jeżeli te dwa, które nas prowadziły, pośpieszą się. Wtedy
mogą odstąpić i wrócić do lasu.
— Jeśli poważnie traktujesz tę przysięgę, może powinieneś posłać na górę kogoś szczególnie szczególnego, aby wyczyścić hol.
— Dlaczego?
— Widziałem, jak walczą centaury. Są ostre, a poza tym po pewnym czasie wpadają w rodzaj amoku. Coś mi mówi, że się nie wycofają.
— Naprawdę? Nie wiedziałem.
— Dlatego mógłbyś posłać tam smoka albo jednego lub dwa wilkołaki, dla ochrony rannych przyjaciół.
— Chyba powinniśmy to zrobić.
Szli dalej za bladym światłem. Co pewien czas musieli się zsuwać po skalnych nierównościach.
— Hm, myślę, że wkrótce się rozstaniemy — oświadczył złodziej, kiedy weszli do pierwszej z dużych jaskiń. — Zrobiłem to, po co wróciłem, a obiecałem sobie, że
moja noga już nigdy nie postanie na Górze Kowadłowej.
— Nie spodziewałem się, że będziesz mi teraz towarzyszył — odparł Pol. — To nie jest twoja walka. Co zamierzasz teraz robić?
— Kiedy twój sługa uczyni wnętrze zamku bezpiecznym dla takich jak ja, pójdę tam. Nie zapomnij mu powiedzieć, abym dotarł na górę cały i zdrowy. Jeśli nie masz
nic przeciw temu, pożyczę jakieś czyste ubrania, zdrzemnę się i ruszę dalej.
Minęli dużą, skrzydlatą, lśniącą postać.
— Masz moje pozwolenie, podziękowanie i błogosławieństwo —powiedział Pol. — Dam ci też wilkołaka, żeby wyczyścił drogę przed tobą.
Mysia Rękawica zachichotał.
— Jesteś młodzieńcem, którego trudno przechytrzyć. Właściwie zaczynam cię lubić. Szkoda, że już pewnie nigdy się nie spotkamy.
— Kto wie? Przy najbliższej okazji spytam się o to Siedmiu.
— Wolałbym raczej, żebyś o mnie nie wspominał.
Kolejna jaskinia, do której weszli, była jeszcze większa, ale bardziej płaska. Pol patrzył na skłębione i zgarbione ciała, między którymi przechodzili. Wydawało się nie-
możliwością określić ich ilość, ale w mroku widać było grube i liczne pasma.
Kiedy wreszcie dotarli do głównej jaskini, Pol ujrzał na jej drugim końcu łagodny blask naczelnego zaklęcia.
— Powiedz mi — poprosił — czy widzisz tam jakieś światło?
— Nie. Widzę tylko to, za którym idziemy.
Pol machnął ręką i chwycił pasmo. Szybko zalśniło bladą barwą i zaczęło się żarzyć.
— Widzisz?
— Linia światła biegnąca przed nami.
— Dobrze. Dam ci coś podobnego, żebyś mógł stąd wyjść. Co trzymasz w dłoni?
— Pistolet. Noszę go od czasu, kiedy uciekłem od Marka.
— Tak myślałem. Nie będzie ci tu potrzebny.
— Czuję się z nim bezpieczniej.
Po pewnym czasie stanęli przed pstrokatą kulą. Pol podniósł berło.
— Mam nadzieję, że to będzie działać tak, jak oczekiwałem —oświadczył.
— Czuję pewną siłę, ale nic szczególnego...
— Idź i stań w tamtej niszy.
Pol ruszył dłonią i przez moment berło płonęło jak schwytana gwiazda.
— Powiem ci, kiedy będzie bezpieczny moment do odejścia. Oto twoje pasmo.
Znowu machnął ręką, a przed niszą zajaśniała smuga bladego ognia.
— Powodzenia!
— I tobie! — odparł Mysia Rękawica, uścisnął dłoń Pola i odwrócił się. Ruszył szybko i zaczął przechodzić przez otwór skalny, nie mogąc oderwać oczu od młodego
człowieka, który już zaczął wykonywać serię rytmicznych gestów. Jego sylwetkę zniekształcał futerał gitary i łopoczący płaszcz; blada, przypominająca maskę twarz
jaśniała w ogniu różdżki pod ciemnymi, nakrapianymi srebrem skrzydłami włosów. Mysia Rękawica mocniej ścisnął pistolet; powolny taniec dłoni i różdżki najwyraź-
niej przyśpieszał, ponieważ czuć było chłód, po którym płynęła fala ciepła, znowu
chłód... a teraz ujrzał w przebłyskach rozplątywaną, potężną kulę włókien.
Pol poruszał zręcznie dłonią rozplątując i rozwiązując, a stare słowa uwięzione w materii kuli przypłynęły do niego. Wymówił je, nadal pracując, fale ciepła przypły-
wały coraz częściej, aż wreszcie przejrzał na wylot przez środek, przez rdzeń, do końca...
Cisnął berło w środek zaklęcia i wymówił ostatnie słowa.
Przetoczyła się po nim potężna fala sił i Pol zakołysał się, by utrzymać równowagę. Pasma przylgnęły teraz do berła i zakryły je całkiem przed jego wzrokiem. Skiero-
wał swą wolę na prawą rękę, która zaczęła go palić.
W głębi jaskini rozległ się jęk, wzrastający do potężnego chóru głosów odbijających się wokół Pola wielokrotnymi echami. Po nich nastąpiły szelesty, chroboty oraz
odgłos spadających kamieni.
— Wstawajcie! Wstawajcie! Ruszajcie ze mną do walki! — śpiewał, a w ciemności rozległy się dalsze odgłosy.

background image

Jęk ustał. Parskanie, warczenie, ryki i łoskot ucichły. Teraz ze wszystkich stron dobiegały Pola odgłosy ciężkiego oddychania.
Wybrał pojedyncze pasmo i wkrótce minęła go przygarbiona postać na dwóch nogach, ciągnąca ręce po ziemi. W ciemnej trójkątnej twarzy płonęły żółte oczy, a łuski
szeleściły przy każdym kroku. Postać zatrzymała się przed Mysią Rękawicą, który podniósł pistolet i znieruchomiał, ale stwór odwrócił się i poszedł dalej.
— Daj mu godzinę — powiedział Pol — a teren na górze zostanie wyczyszczony. Teraz cię zna i już nie wyrządzi ci krzywdy.
Mysia Rękawica skinął głową, po czym uprzytomnił sobie, że Pol nie mógł tego zobaczyć. Jednak głos odmawiał mu posłuszeństwa. Wszędzie dokoła rozbłyskiwały i
gasły krótkie ognie — to smoki próbowały swoich płomieni.
Pol odwrócił się, kierując całą uwagę na odciśnięcie swej osobowości i rozkazów na budzących się bestiach.
Powiedziałem: wstawajcie! Lecimy na południe, zniszczyć miasto na szczycie Góry Kowadłowej! Ci z was, którzy nie umieją latać, muszą wsiąść na tych, co umieją! Ja
poprowadzę!
Macał wokół siebie przez chwilę, aż jego palce chwyciły nieomylnie ciemnozielone pasmo szybujące nie opodal.
Smoku! — zawołał. — Podaj swoje imię!
Nazywam się Mgła w Niebiosach Wieczornych na Tle Ostatnich Bladych Chmur Jesiennego Dnia przypłynęła dumna kobieca odpowiedź.
Żeby szybko się z tobą porozumiewać. będę na ciebie mówił "Mgła".
To mi odpowiada.
Chodź do mnie. Musimy poprowadzić pozostałych.
Przez chwilę nic się nie działo. Zdał sobie sprawę, że Mgła spała w jednej z dalej położonych jaskiń. Wszystkie odgłosy nasiliły się, stworzenia wstawały, przeciągały
się, wdrapywały na grzbiety towarzyszy. Wreszcie usłyszał pędzący ku niemu odgłos przypominający nasilający się wiatr; z odległych cieni oderwał się kawał ciemno-
ści, przemknął przez jaskinię i stanął cicho przed Polem.
Witaj, Polu Detsonie. Jestem gotowa, powiedziała smoczyca.
Puścił pasmo i dotknął jej szyi.
Witaj, Mgło. Jeśli pozwolisz, wejdę na twój grzbiet i ruszymy.
Wchodź. jestem gotowa.
Pol wdrapał się na jej ramiona i usadowił wygodnie. Uniósł berło, a światła zatańczyły po jaskini.
Za nami! rozkazał. Teraz! Ruszajmy! — powiedział do Mgły.
Mgła była mniejsza niż Księżycowy Ptak, ale wydawała się szybsza. Po kilku chwilach znajdowali się już w powietrzu i lecieli z dużą prędkością. Pol obejrzał się raz za
siebie. Nie mógł dostrzec Mysiej Rękawicy w jego niszy, ale widział ciemne postacie podnoszące się na kształt popiołów.
Czy zaśpiewasz nam pieśń wojenną? — spytała Mgła.
Ku swemu zdumieniu, Pol miał ją już na ustach.

XXI


Ptasie pojazdy wysyłane w celu ustalenia charakteru i rozwoju konfliktu w Rondovalu pierwsze zaobserwowały lot smoków, który rozpoczął się na północnym zboczu
pod zamkiem. Smoki wzbijały się w górę spiralą, kołowały po zachodniej stronie i uformowały się w zasłaniający niebo klucz zdążający się na południe. Na czele for-
macji leciał na gładkim, szarym smoku młody mężczyzna trzymający w prawej dłoni lśniące berło. Słońce zaszło, a metaliczne ptaki wzbiły się wyżej i ustawiły się po
obu stronach smoczej eskadry, by śledzić jej lot.
Mark wyznaczył oddziałom rozmaite stanowiska, a windy chrzęściły bezustannie, wywożąc czołgi i fragmenty artylerii z magazynów na ulice miasta. Obrońcom roz-
dawano broń i amunicję. Wszystkie pojazdy latające obsadzono załogą i uzbrojono. Taśmy produkcyjne wyłączono, a robotnicy poszli po broń.
Mark patrzył badawczo na rząd ekranów w centrum obserwacyjnym. Ekrany przedstawiały różne ujęcia zbliżającej się smoczej formacji.
— Chciałbym wiedzieć, do czego one są zdolne — powiedział do stojącego obok kapitana. — Są już bliżej, niż bym sobie tego życzył. Kto by przypuszczał, że uda mu
się zebrać coś takiego w tak krótkim czasie? Przeklęty czarodziej! Wyślijcie tuzin statków bojowych, niech zaatakują o świcie. Niech sześć napadnie ich od strony
wschodzącego słońca, a sześć z góry. Prawdopodobnie je stracimy, ale chcę zobaczyć, co się stanie.
— Tak jest.
Mark bawił się w myślach pomysłem wezwania Nory, ale zrezygnował. Zamiast tego odwiedził laboratorium, żeby sprawdzić, czy możliwy byłby atak na daleki dy-
stans. Wątpił w to, chociaż można było jeszcze uratować coś pożytecznego z tego projektu.
Cholera, myślał. Za rok Pol nie przedostałby się przez pustynię. Wiem o większej liczbie rzeczy, niż posiadam, ale nie mogę ich wyprodukować dostatecznie szybko.
Cholera!
Soczewka Marka lśniła bladożółtym światłem pod doskonale czystym niebem. Gwiazdy mrugały, a ciepły powiew lizał mu policzek jak uczuciowy tygrys. Nagle spadł
deszcz meteorów i Marakson obserwował go przez kilka minut. Trzęsienie ziemi pod stopami uznał za efekt pracy ciężkiej maszynerii, która od długiego czasu była
nieczynna.

* * *


Pol leciał przez całą noc. Moc stanowiła jego pożywienie, napój i sen. Kiedy o świcie nastąpił atak, rozciągnął eskadrę, wysłał dwie grupy po dziesięć smoków, żeby
zajęły się statkami i leciał dalej. Po pewnym czasie dołączyło do niego sześć smoków, ale dwa z nich musiały przerwać lot; rany nie pozwalały im dotrzymywać tempa
pozostałym. Pol poprowadził całą formację na większą wysokość, a następnie rozstawił ją w długi szereg. Przez mgły poranka widać było w dole falującą ziemię.
Tuż przed pojawieniem się Góry Kowadłowej, Pol ujrzał nadlatującą formację latających obiektów.
Zniszczcie tak dużo, jak będzie trzeba, aby się przebić, rozkazał skrzydlatym masom. Ale nie zatrzymujcie się, żeby z nimi igrać. Nie sądzę, żeby strzelali do was lub
bombardowali, kiedy znajdziecie się w mieście. Zniszczcie na Górze wszystko, co stawia opór. Tylko tej dziewczynie — wysłał po pasmach mentalny wizerunek Nory —
nie może stać się krzywda. A ten —posłał wizerunek Marka — jest mój. Zawołajcie mnie, kiedy go ujrzycie.
Zrównali się z linią obrońców i wkrótce rozpoczęła się strzelanina. W chwilę później smocze wymioty spadły na latające obiekty jak deszcz. Ogień dziurawił ziemię,
powietrze wypełniły wraki i spadające ciała. Statków powietrznych było dużo, ale załogi nie potrafiły ponownie ładować armatek, a ich działanie było dalekie od do-
skonałości. Po kilku minutach walki stało się jasne, że oddziały Pola nie zostaną tu zatrzymane. Kiedy przebili się wreszcie do Góry Kowadłowej, ich siła uległa zmniej-
szeniu, ale flota powietrzna Marka została rozbita.
Zbliżyli się do góry o płaskim wierzchołku, skąd powitał ich ogień artyleryjski. Jednak Pol, nauczony wcześniejszym spotkaniem z ciężką artylerią, jeszcze bardziej roz-
ciągnął formację.
Wielkie działa strzelały przez kilka minut, aż wreszcie dwa z nich przewróciły się, jedno wybuchło, a reszta zaczęła walić na oślep.
Podleciawszy jeszcze bliżej, Pol ujrzał w porannym świetle, że góra się trzęsie.
Dzierżysz potężną władzę, zauważyła Mgła.
To nie ja zrobiłem, odparł.
Smok wyczuwa magię, czuję na grzbiecie to, co powoduje trzęsienia ziemi.
Nie rozumiem.
Odpowiedź tkwi za twoim pasem.
Figurki?
Nie wiem, czym są, ale wiem, co powodują.
Dobrze! Skorzystam z każdej pomocy!
Nawet, jeśli będą cię kontrolować?
Tak czy inaczej, nie mam już teraz innego wyjścia, jak tylko spróbować zwyciężyć, prawda?
Przebili się przez przerwy w zaporze ognia artyleryjskiego, smoki wylądowały, a nieskrzydlate stworzenia zeszły na ziemię i natychmiast zaczęły wyszukiwać obroń-
ców. Czołgi toczyły się po drgających ulicach; niektóre z nich obryzgiwały smoki płomieniami.
Ponad miastem rozlegał się nieprzerwany grzechot broni palnej. Wypełzły metaliczne robaki, które rzuciły się na napastników. Czasami, kiedy brakowało amunicji, w

background image

rękach ludzi błyskały ostrza. Wyjące, skaczące bestie jaskiniowe przedzierały się przez miasto zabijając i ginąc. W jednej z głównych alej pojawiło się pęknięcie, z któ-
rego zaczęły wydobywać się przykre opary.
Pol rozejrzał się po dachach i otwartych bunkrach, z nadzieją ujrzenia rudego człowieka z wielobarwnym okiem. Nigdzie nie było go widać.
Znowu wzbił się w niebo i polecił Mgle, żeby okrążyła teren. Okrzyki cichły w dole, a Pol po raz pierwszy ujrzał kształty budynków i ogólny rozkład miasta. Było
sprawnie rozplanowane, niezwykle funkcjonalne, logicznie zaprojektowane i względnie czyste. Zdał sobie sprawę z tego, że odczuwa pogardliwy podziw dla wiejskie-
go chłopca, który w tak krótkim czasie potrafił urzeczywistnić swoje marzenia, nie zrażając się nastawieniem świata, w którym żył. Pol po raz kolejny zapragnął ode-
słać Marka do świata, do którego on sam przez tak długi czas nie przystawał.
Wylądowali na pustym dachu wysokiego budynku i tam, nie schodząc ze smoka, Pol podniósł berło i skierował moc na oddziały w dole. Potrzebowały teraz organiza-
cji, a nie potyczek. Nadszedł czas, żeby utworzyć grupy i skierować je do wykonywania konkretnych zadań. Jego przegub pulsował, różdżka pulsowała, pasma pulso-
wały. Zazwyczaj, kiedy pracował z mocą, towarzyszyło mu uczucie podniecenia. Teraz jednak odczuwał mało radości. Nigdy nie pragnął rujnować marzeń drugiego
człowieka.
Widział czołgi rozszarpywane przez bestie z Rondovalu, ale także i smoki, otaczane i rozrywane przez niskich ludzi. Przenieśli się oni z lasu do miasta Marka w ciągu
zaledwie kilku lat i nadal zachowali instynkt myśliwych polujących grupą. Pol poczuł coś w rodzaju podziwu dla nich, ale to w żadnym stopniu nie wpłynęło na jego
taktykę. W miarę jak słońce wspinało się coraz wyżej, stawał się coraz bardziej obojętny. Bitwa trwała nadal. Pol kierował siły uderzeniowe na najbardziej złośliwe
stanowiska armatnie, koncentrował atak na ośrodkach nerwowych oblężonego miasta, burzył ściany, siał ogień, zastanawiając się, czy Mark znajduje się gdzieś tam w
środku i przez radio organizuje opór swoich sił według owych zdumiewających wzorów. Najprawdopodobniej tak. Sytuacja była jednak wciąż zbyt napięta, żeby Pol
mógł opuścić stanowisko i ruszyć na poszukiwanie przeciwnika. Straty obu stron były znaczne. A jednak Pol czuł, że bierze górę; niszczył coraz większe ilości sprzętu
wroga, a jego własne siły nie były zależne od żadnych zewnętrznych zasobów. Powoli w rękach ludzi Marka pozostawała tylko najprostsza broń. Kiedy ta redukcja
sprzętu wojennego osiągnie odpowiedni poziom, stosunek sił będzie daleki od równowagi i walka zakończy się szybko.
Góra znowu się zatrzęsła, a otwór w ziemi powiększył się jeszcze bardziej. Już wcześniej wydobywała się z niego para, ale teraz buchnęły stamtąd płomienie i kawałki
kamieni. Fasady pobliskich domów runęły, a wszystkie odgłosy walki zagłuszył rosnący ryk.
Bolące dłonie Pola jeszcze mocniej zacisnęły się na berle.
— Tylko głupiec nazwałby to przypadkiem. Jeśli jesteś moim niewidzialnym sprzymierzeńcem, przedstaw mi się! — powiedział.
Natychmiast zawisło przed nim w powietrzu siedem płomieni, nie korzystających z żadnego paliwa. Płomień na lewo od Pola zamigotał, a odpowiedź przypłynęła
właśnie od niego.
To nie jest przypadek.
— Dlaczego więc?
Teraz zamigotał drugi.
Ta walka stale powraca. Wieki temu świat został przez nią podzielony. Powstał wtedy ten, w którym się wychowałeś, a my jesteśmy w nim legendą. Tamten świat jest
z kolei legendą tu, gdzie się teraz znajdujemy. Jest to konflikt, który nigdy nie umiera i teraz znowu nastał jego czas. Ty jesteś przedstawicielem sił zachowawczych, a
Mark — orędownikiem powstania. Jeden z was musi zostać starty całkowicie.
— Czy ma on sprzymierzeńców podobnych do was?
Odezwał się trzeci płomień:
Pod tą świątynią, głęboko w dole, znajduje się stara maszyna ucząca. Mark ma w ciele mały element, dzięki któremu jest z nią w stałym kontakcie. Pol natychmiast
zwolnił jeden z oddziałów i skierował go pod świątynię, z rozkazem zniszczenia wszystkiego, co się tam znajduje.
— Czy znacie już wynik tej walki? — zapytał.
Ciągle jeszcze nie jest znany, powiedział czwarty.
Przeszkadzamy ci rozmawiając, dodał piąty.
A walka wymaga od ciebie pełnej uwagi, dorzucił szósty.
Dlatego odchodzimy, zakończył siódmy; płomienie
zgasły i rozwiały się w nicość.
Pol został natychmiast otoczony przez ogień zaporowy, musiał więc odlecieć na nowe stanowisko obserwacyjne, jednocześnie rzucając siły przeciw działom.
Wkrótce dosięgły go silne opary. Musiał przenieść się ponownie. Zobaczył, że otwór w ziemi zamienił się w rozjarzony krater; wydobywający się z niego dym plamił
niebo, a dobiegający stamtąd huk nasilał się również.
Dopiero po pewnym czasie zdał sobie sprawę z tego, że nikt już do niego nie strzela. Przez chwilę atakowały go samobójcze obiekty latające, ale zniszczył je mocą z
berła.
Walka w dole stawała się coraz bardziej zdezorganizowana; obie strony poniosły ciężkie straty. Głęboko pod zboczami góry toczyła się ciągle walka o świątynię i Pol
posłał tam dodatkowe siły. Niesłychanie potężna obrona zdawała się przypływać znikąd.
...A Nora sądziła, że jest pionkiem, pomyślał. Czymże ja jestem? Pełnię wszystkie funkcje dowódcy, ale nie jestem ani trochę swobodniejszy niż którykolwiek z tych
ludzi w dole. Chyba że...
Do góry, Mgło! Duże koła!
Ja także służę, usłyszał odpowiedź, po czym wzbili się w górę kołując.
Za trzecim okrążeniem zobaczył ich — Norę i Marka, na szczycie wysokiego budynku po drugiej stronie krateru. To błysk słońca na czerwonej soczewce zwrócił uwagę
Pola w tamtą stronę.
Tam, Mgło! Może ciągle jeszcze nie jest za późno na rozmowę! Gdybym tylko mógł sprawić, żeby zobaczył, co się dzieje!
Mgła skręciła i ruszyła w kierunku dachu. Pol zamachał chustką do nosa, wątpiąc, czy ten gest cokolwiek znaczył, ale pragnął spróbować wszystkich sposobów na-
wiązania kontaktu.
— Mark! — krzyknął. — Chcę pomówić! Czy mogę zejść?
Mark opuścił małe urządzenie, do którego mówił i dał Polowi znak, żeby lądował.
Kiedy tylko Mgła dotknęła dachu, Pol zeskoczył i ruszył w stronę wysokiej postaci z żółtą soczewką w oku.
— Dopiero teraz zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, co robimy —powiedział Pol, zanim jeszcze podszedł do Marka. — To właśnie takie spotkanie magii i nauki
zniszczyło wiele lat temu wysoką kulturę, rozbijając ją na dwie równoległe części. Robimy to znowu! Obaj jesteśmy ofiarami! Manipulowano nami. Ta walka wpływa
na samą ziemię! Musimy...
Wybuch za plecami zmusił go do zrobienia kilku kroków w przód. Nigdy się nie dowiedział, czy głośny krzyk Mgły był mentalny czy werbalny.
— Bądź przeklęty, Mark! — zawołał stając. Nie obejrzał się nawet, bo wiedział, co zobaczy. — Przybyłem tu, żeby uratować ci życie, żeby powstrzymać to...
— Cóż za troskliwość — powiedział Mark. — W takim razie przyjmuję twoją kapitulację.
— Nie bądź osłem! — Potykając się Pol podszedł do krawędzi drgającego mocno budynku. — Jaką kapitulację? Popatrz na dół. Obie armie już prawie przestały ist-
nieć. Możemy to zatrzymać. Teraz. Możemy coś jeszcze uratować. Zarówno magia, jak i nauka są zaangażowane w ten konflikt, więc nie jest to propozycja "al-
bo-albo". Obie strony muszą stać się pewnymi szczególnymi przejawami ogólniejszego prawa. Wypracujmy razem spójny system. Nie posuwajmy się tą drogą, w którą
nas popychają. Jeżeli to kontinuum musi ponownie zostać podzielone, niech się to stanie zgodnie z naszą wolą. Będę z tobą pracował, ale spójrz tam, na dół! Spójrz,
co się dzieje! Czy tego chcesz?
Mark podszedł do niskiego, częściowo rozbitego parapetu. Nora ruszyła za nim. Pol ujrzał, że Mark trzymał jej przegub w potężnym uścisku. Znowu spojrzał w dół,
gdzie rzeka ognia płynęła aleją obok ciągle powiększającego się krateru, który teraz znajdował się prawie dokładnie pod nimi. Soczewka Marka błyszczała zielonkawo
w dymie i spadającym popiele. Nawet z tej wysokości Pol czuł na twarzy ciepło.
— Jeżeli ja zabiłem twojego smoka, to ty właśnie zniszczyłeś moją świątynię — powiedział miękko Mark.
Nagłym ruchem ręki przyciągnął Norę nad krawędź. Soczewka zalśniła na czerwono.
— Odrzucam twoją szaloną propozycję — oświadczył. — Gdybym pozwolił ci odejść, zebrałbyś więcej nadprzyrodzonych sprzymierzeńców i pewnego dnia zaatako-
wałbyś mnie znowu.
— To działa w obie strony — odparł Pol. — Możesz odbudować swój potencjał. Podejmuję to ryzyko.
— Ale ja nie — powiedział Mark, wykręcając Norze rękę. — Wygląda na to, że różdżka, którą trzymasz, jest kluczem do twojej potęgi. Wrzuć ją do tego krateru albo ja

background image

wrzucę tam Norę. Jeżeli użyjesz różdżki przeciwko mnie, zlecimy tam oboje, ona i ja.
Pol spojrzał na różdżkę tylko przez chwilę, a następnie rzucił ją do krateru. Mark patrzył, jak spada; Pol nie.
— Puść ją — powiedział.
Mark pchnął Norę w tył i w dół tak, że potknęła się i upadła na dach.
— Teraz mogę się z tobą zmierzyć — powiedział Pol, podniósł pięści i ruszył do przodu.
— Nie jestem takim głupcem — powiedział Mark, wyjmując z kieszeni na prawym udzie podłużny pojemnik. — Pamiętam, że trenowałeś. Spróbuj tego!
Pol ujrzał ryk młodego wulkanu; żółty, z czarnymi pręgami. Dach wypaczył się pod jego stopami, wysyłając dźwięki muzyczne niczym ostrza. Niebo zwinęło się w sto-
żek, którego wierzchołkiem była głowa Pola. W dole przelewały się chmury z ostrymi brzegami oraz kłęby dymu. Stopy Pola były daleko — może w piekle — tak, pło-
nęły, a kiedy próbował się ruszyć, padł na kolano; firmament zatrząsł się, a oczy Pola zwilgotniały od klejnotów, które spływając rozcinały mu policzki. Gładkie, błękit-
ne nuty wyłaniały się z jego ust jak uciekające ptaki. Mark śmiał się purpurowymi kręgami, jego pomarańczowe oko zmieniło się w wirujący reflektor. Przedmiot, który
trzymał w dłoni, wyrywał w powietrzu migoczące dziury, a...
...A z jednej z tych dziur wyłoniło się siedem uskrzydlonych płomieni.
Twoja głowa! — powiedział pierwszy.
Zdejmij futerał z pleców, powiedział drugi.
Wyjmij ją z futerału, powiedział trzeci,
Zagraj, powiedział czwarty.
Twoje dłonie będą wiedziały, powiedział piąty.
Weź futerał, powiedział szósty.
Otwórz go, powiedział siódmy.
Czarna góra przemknęła obok, a dłonie — obce przedmioty —wykonywały tylko im znane czynności. Z trzech punktów w czerni wyleciały błękitne iskry. Z cienia po-
wstawało coś dziwnego i groźnego...
Dłonie Pola zmusiły to coś, by stanęło przy jego kolanie, po czym zaczęły robić rzeczy, które tylko one rozumiały...
Konstelacje rozkwitły mu przed oczami. W dole, obok miejsca, gdzie następował ruch, rozpoczęło się pulsowanie.
Atakuj! — powiedział pierwszy.
Odeprzyj to, co na ciebie napada, powiedział drugi.
Spraw, żeby widział to na twój sposób, powiedział trzeci.
Słyszał tak, jak ty słyszysz, powiedział czwarty.
Uśpiłeś Minotaura, powiedział piąty.
Wypędzisz wroga poza granice rozumu, powiedział szósty.
Zniszcz go! — powiedział siódmy.
Nagle Pol usłyszał muzykę. Zakłócenia ciągle były obok, ale odepchnął je. Zmienił rytm. Powoli podniósł się do pozycji stojącej. Fale z pudełka-mieszadełka obmywały
go, a za każdym razem, kiedy do niego docierały, rzeczywistość się załamywała. Wizja Pola stawała się jednak klarowna na coraz dłuższe okresy. Ujrzał Marka trzyma-
jącego pudełko i kierującego je w tę stronę. Pot lśnił na twarzy Marka jak szklana maska. Soczewka błyskała dziko wszystkimi barwami tęczy. Zakołysał się nagle. Mu-
zyka zagłuszyła nawet odgłosy dochodzące z dołu. Pomiędzy nimi przepływał dym. Nora uklękła z pochyloną głową, z twarzą w dłoniach. Pol skierował w swoją grę
więcej siły, posyłając rytm do mózgu przeciwnika. Mark zrobił niepewny krok w tył i zatrzymał się chwiejnie. Pol postąpił krok do przodu, od czasu do czasu wirowały
przed nim kolory. Mark cofnął się znowu, soczewka błyskała coraz szybciej wszystkimi barwami światła. Budynek zatrząsł się pod nim znowu i Mark potknął się, wy-
puszczając pudełko.
Soczewka sczerniała na okres kilku uderzeń pulsu. Mark wyciągnął rękę, żeby się oprzeć, zrobił kolejny krok... Okryła go chmura dymu. Upadł na parapet, który ode-
rwał się od muru...
Pol przestał grać i padł na kolana. Automatycznym ruchem schował gitarę do futerału. Zaczął czołgać się ku Norze, czując, że budynek przechyla się jeszcze bardziej.
Znalazłszy się przy dziewczynie, położył jej dłoń na ramieniu.
— Próbowałem go ocalić — powiedział.
— Wiem.
Odsunęła dłonie od twarzy i przytuliła go delikatnie, patrząc w dal, ponad balustradę.
— Wiem.
Szybko, Pol! Budynek się wali!
Spojrzał w górę z niedowierzaniem. Przez dym sunęła ogromna, ciemna postać.
Księżycowy Ptaku!
Wchodźcie, jak tylko wyląduję. Zostało zaledwie parę chwil.
Wielki smok usiadł przy nich. Na jego ramionach i bokach widniały ogromne otwarte rany. Pol wrzucił Norę na grzbiet smoka, przewiesił gitarę przez ramię i sam się
wdrapał.
Jak? — zaczął Pol.
To ten Mysia Rękawica. Potrafię z nim rozmawiać, odparł smok, kiedy wystartowali. Leży ranny w Rondovalu. Opiekują się nim centaury. Twój wilkołak zniszczył
wszystkich ludzi oprócz dwóch w statkach. Na szczęście ten złodziej miał broń zabijającą na odległość. Powiedział, że pozostanie jako twój gość do czasu, kiedy znów
będzie zdrów i cały. Kazał mi tu przylecieć.
Kiedy wzbili się wyżej, Pol wezwał wszystkie pasma, jakie tylko mógł, i ściskał je przez chwilę.
Skończone, powiedział. Wracamy do domu.
Z różnych stron wzbijali się w powietrze ocaleli słudzy Pola i ruszali jego szlakiem.
Spojrzał w dół na rozszalałe serce krateru.
Czy uwolniłbym się, gdybym wrzucił tam siedem figurek? — pomyślał Pol.
Jesteś głupcem, usłyszał głos jednego z płomieni, jeśli sądzisz, że my, uwięzieni tak jak nikt, mamy więcej swobody od ciebie.
Płomień się rozwiał, a Pol odwrócił się i patrzył, jak dymiąca góra maleje. Księżycowy Ptak wzbijał się w niebo.
Jeszcze nie skończyłem się uczyć, powiedział Pol, ale na dzisiaj mam dosyć lekcji.
Nora osunęła się na niego, ale jej oddech był wyrównany. Oparł ją wygodniej. Patrząc na zachodzące słońce, poczuł się stary i bardzo zmęczony, chociaż wiedział, że
jeszcze długo nie będzie mógł pozwolić sobie na sen. Wyciągnął rękę i dotknął ran Księżycowego Ptaka.
Jestem szczęśliwy, że ktoś, kogo znam, coś wygrał, powiedział.
Później wzeszły gwiazdy, a Pol patrzył na nie przez całą drogę do domu i świtu.

[Drugim tomem cyklu “Światy Czarnoksiężnika” jest książka pt. “Szalony Różdżkarz”]


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Światy czarnoksiężnika 1 Odmieniec
Zelazny Roger Swiaty Czarnoksiężnika I Odmieniec
Zelazny Roger Światy czarnoksiężnika 01 Odmieniec
Zelazny Roger Swiaty Czarnoksiężnika II szalony różdżkarz
Zelazny Roger Odmieniec
5204 15468 1 SM Światy mityczne, światy logiczne Odmienne wizje w twórczości Studia Ghibli
Zelazny Roger Książę Chaosu
Zelazny Roger Tylko nie Herold
Zelazny Roger Ręka Oberona
Zelazny Roger Czy jest tu gdzieś jakiś demoniczny kochanek
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Zelazny Roger Bramy w piasku
Zelazny Roger Corrida
Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron
Zelazny Roger Powrót kata
Zelazny Roger Nadchodzi moc
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)
Zelazny Roger Pan snów
Zelazny Roger Półjack

więcej podobnych podstron