Roger Zelazny
Szalony różdżkarz
Światy Czarnoksiężnika II
Madwand
Przełożył Paweł Lipszyc
Ta książka jest dla Trenta
I
Nie jestem pewien.
Czasem wydaje mi się, że byłem tu zawsze, ale wiem, że musiało istnieć coś przed
moim przybyciem.
Czasami też wydaje mi się, że przybyłem tutaj całkiem niedawno. Nie mam pojęcia,
skąd się wziąłem. Wszystko to zaczęło mnie ostatnio dziwnie niepokoić, ale dopiero
ostatnio.
Przez długi czas szybowałem pośród tych korytarzy, ponad polami bitew, w górę i
w dół wież. Według własnego uznania rozpościerałem się lub kurczyłem, wypełniałem
sobą pokój albo tuzin pokojów, wężowym ruchem wślizgiwałem się do mysich nor,
odkrywałem migoczące nitki pajęczyn. W tym wnętrzu nie znajduje się nic, o czym
bym nie wiedział.
A jednak do niedawna nie byłem w pełni świadomy; wykonywane przeze mnie
czynności przysypane są pyłem snów, a ja jestem stronniczą jaźnią śniącego. Mimo
to…
Mimo to nie śpię. Nie śnię. Wydaje mi się przy tym, że wiem o wielu rzeczach,
których nigdy nie doświadczyłem.
Dzieje się tak być może dlatego, że uczę się powoli, albo dlatego, że coś niedawno
wpłynęło na moją świadomość do tego stopnia, iż wszystkie echa myśli wydobyły z
mego wnętrza nową jakość — odczucie jaźni, jakiego wcześniej nie znałem, wiedzę o
oddzieleniu, o własnej odrębności od wszystkich rzeczy nie będących mną.
Jeśli tak właśnie jest, chciałbym wierzyć, że ma to związek z moją racją bytu.
Również ostatnio zacząłem odczuwać potrzebę posiadania racji bytu. Nie mam jednak
pojęcia, co by to mogło być.
Ostatnio znowu mówi się, że w tym miejscu straszy. Duch jest — jak rozumiem —
pewnym niematerialnym śladem kogoś lub czegoś, co dawniej istniało w formie
bardziej trwałej. W moich wędrówkach po tym domu nigdy nie napotkałem takiego
bytu, chociaż ostatnio zacząłem podejrzewać, że może chodzi o mnie — z okresu, gdy
byłem bardziej namacalny. Mimo to nie wierzę, że jestem duchem, ponieważ nie
przypominam sobie stanu poprzedniego. Trudno mieć oczywiście pewność w
kwestiach takich jak ta; zupełnie nie znane mi są prawa rządzące podobnymi stanami.
A oto jeszcze inny obszar egzystencji, który sobie ostatnio uświadomiłem: prawa,
restrykcje, przymusy, obszary wolności. Wydają się być wszędzie — od tańca
najmniejszych drobin do obrotów świata. Może właśnie z powodu ich
wszechobecności tak mało poświęcałem im dotąd uwagi. Wszystko, co wszechobecne,
jest niemal niezauważalne. Tak łatwo jest dryfować zgodnie z normą, zupełnie się nad
nią nie zastanawiając. Bardzo możliwe, że właśnie pojawienie się czegoś niezwykłego
obudziło we mnie ową umiejętność, a wraz z nią — świadomość swego istnienia.
Ponadto, zgodnie z prawami, które sobie uświadomiłem, zaobserwowałem
zjawisko, które nazwałem uporczywością wzoru. Dwóch mężczyzn siedzących i
rozmawiających w pokoju, gdzie unoszą się jak powoli wirująca, całkowicie
przejrzysta chmura, w odległości ramienia od najwyższej półki z książkami najbliżej
okna — u tych dwóch mężczyzn można zobaczyć podobne linie symetrii. Zacząłem
jednak dostrzegać wielość różnic: zakłócenia fal, jakie powodują ci ludzie podczas
porozumiewania się ze sobą, to także wzory, które posiadają bądź są posiadane przez
odrębne reguły. Kiedy się zbliżam, zaczynam uświadamiać sobie ich myśli po, a czasem
przed zakłóceniami. Również te myśli zdają się mieć własne wzory, jednak na znacznie
wyższym poziomie złożoności.
Wydawać by się mogło, że jeśli jestem duchem — pewna część mojej poprzedniej
egzystencji mogła przetrwać. Nie posiadam jednak żadnej konkretnej formy; jestem
zdolny do znacznego zwiększenia swej objętości i kurczenia, potrafię przenikać przez
wszystko, na co do tej pory natrafiłem. Nie istnieje też żaden punkt spoczynku, do
którego czułbym się przywiązany.
Wraz z moim rodzącym się poczuciem tożsamości oraz niewiedzą co do tego, kim
jestem, czuję coś jeszcze: mam pewność, że jestem niekompletny. Jest we mnie jakiś
brak; gdybym go odkrył, mógłbym osiągnąć rację bytu, której tak bardzo pragnę. Są
chwile, kiedy czuję się, jakbym przez długi czas spał, a niedawno został zbudzony
poruszeniem w tym domu. Zbudziłem się z uczuciem, że ktoś okradł mnie z pewnych
ważnych instrukcji. (Słowo „okradł” poznałem niedawno, ponieważ jeden z dwóch
mężczyzn jest, jak sądzę, złodziejem).
Jeśli mam osiągnąć pełnię, wydaje mi się, że muszę poszukiwać jej sam. Teraz
jednak powinienem zdobyć rację bytu. Samowiedza, pogoń za tożsamością… To
chyba dobry punkt wyjścia. Ciekawe, czy ktokolwiek miał kiedyś taki problem?
Zwrócę uwagę na to, co mówią ludzie. Nie lubię niepewności.
Pol Detson ustawił na biurku siedem figurek. Pomimo białego kosmyka we włosach
był młody; pochylił się do przodu, wyciągając dłoń w stronę rzędu figurek. Przez
pewien czas poruszał dłonią powoli, przesuwając końcami palców po całej grupie,
później zaś badał każdą wysadzaną klejnotami postać. W końcu westchnął i skończył z
tym. Przeszedł przez pokój stanął przed ciemno odzianym człowiekiem siedzącym na
krześle. Wziął od niego kieliszek wina i uniósł do ust.
— No i? — spytał niższy. Był to złodziej o imieniu Mysia Rękawica.
Pol potrząsnął głową, przesunął krzesło tak, by widzieć zarówno Mysią Rękawicę,
jak i figurki, po czym usiadł.
— Dziwne — powiedział w końcu. — Prawie wszystko naprowadza mnie na
pewien trop, na coś, czego można się chwycić; czasem trzeba o to walczyć, gdyż tropy
pojawiają się tylko na chwilę.
— Może to nie jest właściwa okazja.
Pol pochylił się do przodu i postawił kieliszek na stole. Zgiął palce dłoni, zetknął je
opuszkami i zaczął nimi pocierać, wykonując małe obrotowe ruchy. Po upływie około
pół minuty rozluźnił dłonie i sięgnął w stronę biurka.
Wybrał najbliższą figurkę — szczupłą, kobiecą postać, z czerwonym kamieniem na
głowie i dłońmi ściśniętymi na piersiach — po czym zaczął ją nacierać. Mysia
Rękawica nie dostrzegał jednak żadnej wcieranej substancji. Dłonie Pola poruszały się
teraz tak, jakby zawiązywał szereg węzłów na nie istniejącym sznurku. Odsunął się,
znowu usiadł, przyciągnął dłonie do ciała.
Przez długą chwilę siedział bez ruchu. Figurka drgnęła lekko, a Pol opuścił dłonie.
— Nie działa — stwierdził, trąc oczy i sięgając po kieliszek. — Najwyraźniej nie
jestem w stanie poradzić z tym sobie. Te figurki nie przypominają niczego, co znałem
do tej pory.
— Są rzeczywiście wyjątkowe — potwierdził złodziej — zważywszy całe to tango,
które musiałem przez nie odtańczyć. Z przebłysków, jakie widziałem na Górze
Kowadłowej, wnioskuję, że gdyby tylko chciały, przemówiłyby do ciebie nawet w tej
chwili.
— Tak. Wtedy okazały się w pewien sposób pomocne. Zastanawiam się, dlaczego
teraz nie chcą rozmawiać.
— Być może nie mają nic do powiedzenia.
Byłem zdumiony tym, jak ci dwaj mężczyźni mówili o siedmiu figurkach na biurku
— zupełnie jakby one żyły. Zbliżyłem się i przyjrzałem się im uważnie. Wkrótce po
tym, jak człowiek imieniem Pol powiedział o pasmach i wykonywał dziwne ruchy,
dostrzegłem linie sił łączące końce jego palców z figurkami. Zauważyłem też
pulsowanie mocy w pobliżu jego prawego przedramienia; tam, gdzie widniał dziwnie
niepokojący znak smoka. Wydawało mi się, że powinienem wiedzieć o nich więcej.
Ż
adnych nici jednak nie widziałem. Nie dostrzegłem też reakcji ze strony figurek, z
wyjątkiem małego szarpnięcia jednej z nich.
Skupiłem się na nich, skurczyłem, doświadczając chropowatości rozmaitych
materiałów, z których figurki zostały wykonane. Zimne, martwe. Tylko słowa ludzi
spowijały je w pewnego rodzaju tajemnicę.
W dalszym ciągu badając powierzchnię, zmniejszyłem się jeszcze bardziej, skupiając
uwagę na posążku, który Pol przez chwilę trzymał. Moje działanie było równie szybkie
jak decyzja: wlałem się w figurkę, przepływając przez mikroskopijne otwory…
Oparzenie! Nieopisane, piekące uczucie przepłynęło przez moje jestestwo.
Rozciągnęło się, wypełniło pokój, przepłynęło w noc i wiedziałem, że to właśnie musi
być owa rzecz, zwana bólem. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczyłem i
nigdy więcej nie chciałem czuć się w ten sposób. Dążyłem dalej do stanu większego
rozrzedzenia, ponieważ tylko w ten sposób można było znaleźć ukojenie.
Pol miał rację, mówiąc o figurce. Rzeczywiście, w pewien sposób żyła. Nie chciała,
ż
eby jej przeszkadzano.
Poza ścianami Rondovalu ból zaczął ustępować. Poczułem w środku poruszenie…
Coś, co było tam zawsze, teraz zaczęło wsączać się w moją świadomość…
— Co to było? — spytał Pol. — Brzmiało jak krzyk, ale…
— Nic nie słyszałem — odparł Mysia Rękawica, prostując się na krześle. — Ale
przed chwilą poczułem szarpnięcie, jakby dotknął mnie ktoś idący po grubym dywanie,
tylko silniejsze, dłuższe… Nie wiem. Przeszedł mnie dreszcz. Być może, bawiąc się tą
figurką, zbudziłeś coś…
— Może — zgodził się Pol. — Przez chwilę zdawało mi się, jakby było tu z nami w
pokoju coś dziwnego.
— Tu musi być mnóstwo niesamowitych rzeczy; przecież oboje twoi rodzice byli
praktykującymi czarodziejami. Nie mówiąc już o twoich dziadkach i ich dziadkach.
Pol przytaknął, upijając łyk wina.
— Czasami odczuwam bolesny brak treningu w tej dziedzinie.
Uniósł prawą dłoń nieco powyżej poziomu barków, wyciągnął palec wskazujący i
wykonał nim szereg małych obrotów. Nagle pojawiła się nie wiadomo skąd książka
oprawiona w skórę. Wystawała z niej białoszara zakładka z ptasiego pióra.
— Dziennik mego ojca — oznajmił Pol, położył tom i otworzył na stronie z piórem.
— Tutaj — powiedział, przesuwając palcem po prawej stronie — pisze, jak pokonał i
zniszczył wrogiego czarodzieja, zamykając jego ducha w jednej z tych figurek. W
innych miejscach pisze o dalszych takich wypadkach. Jednak wszystko, co pisze na
koniec, to: „Będzie z tego pożytek w przyszłości. Jeżeli sześć nie wystarczy do
zmuszenia straży, zdobędę siedem albo nawet osiem”. Najwyraźniej miał na myśli coś
konkretnego. Szkoda, że nie napisał, co to było.
— Może gdzieś dalej?
— Będę go czytał do oporu. Nie śpieszyłem się z lekturą w ciągu tych kilku
miesięcy, ponieważ nie jest to przyjemny dokument. Mój ojciec nie był miłym
człowiekiem.
— Wiem. Dobrze jednak, że dowiedziałeś się o tym z jego słów.
— To zdanie o zmuszaniu straży — czy mówi ci cokolwiek?
— Zupełnie nic.
— Jestem pewien, dobry czarodziej dowiedziałby się tego, mając do dyspozycji
dostępne tu materiały.
— Ja nie jestem taki pewien. Jeśli chodzi o twoje umiejętności, wygląda na to, że
zaszedłeś całkiem daleko bez treningu. Wiele bym dał za opanowanie tego numeru z
książką. Gdzie się tego nauczyłeś?
Pol uśmiechnął się lekko.
— Nie chciałem, żeby ten dziennik walał się tu pod moją nieobecność, więc
owinąłem go złotym pasmem i rozkazałem mu wycofać się w jedno z tych miejsc bez
miejsca pomiędzy światami, jakie widziałem podczas mojej podróży. Wtedy dziennik
zniknął ale za każdym razem, kiedy chcę go czytać, po prostu ciągnę za pasmo i
przywołuję go z powrotem.
— Bogowie! Mógłbyś zrobić to samo ze zbroją, składem broni, rocznym zapasem
jedzenia, całą swoją biblioteką! Mógłbyś być niezwyciężony!
Pol potrząsnął głową.
— Obawiam się, że nie. Przechowuję tam tylko dziennik oraz pudełko–
mieszadełko, ponieważ nie chcę, żeby wpadły w niepowołane ręce. Gdybym miał się
udać w podróż, umieściłbym tam także moją gitarę. Gdybym jednak przechowywał
tam więcej rzeczy, stałyby się one zbyt dużym ciężarem. Ich masa w pewien sposób
sumuje się z moją, tak jakbym nosił ze sobą wszystko, co tam wysyłam.
— Więc to tam znalazło się pudełko! Pamiętam, że zlokalizowałeś je tego dnia,
kiedy wróciliśmy na Górę Kowadłową…
— Tak. Wolałbym prawie, żebyśmy tam nie wrócili.
— Chyba nie miałeś nadziei na wydobycie z krateru jego ciała czy swojej różdżki.
— Nie, nie to miałem na myśli. Chodzi o to, że całe to bezsensowne
marnotrawstwo wytrąciło mnie z równowagi. Ja…
Trzasnął pięścią w poręcz krzesła.
— Niech szlag trafi te figurki! Czasem wydaje mi się, że to one za wszystkim stały!
Gdybym tylko mógł je posłać do… piekła!
Wychylił kieliszek i poszedł napełnić go ponownie. Wrażenie odpłynęło. Nie
podobało mi się. Pokój wraz z mieszkańcami był teraz drobiną położoną wewnątrz
chmury, która była mną. Pojawiły się nowe niepewności; nie wiedziałem, co i w jaki
sposób sprawiło mi ból. Czułem, że muszę się dowiedzieć, aby unikać takich rzeczy w
przyszłości. Nie wiedziałem, co robić dalej.
Czułem też, że pożyteczne byłoby nauczyć się wywoływać ten efekt u innych, by
zostawiono mnie w spokoju. Jak mógłbym tego dokonać? Wydawało mi się, że przy
odpowiednim nawiązaniu kontaktu można było wysyłać to coś w dowolnym
kierunku…
Znowu poruszenie pamięci. Byłem jednak rozproszony. Ktoś zbliżał się do zamku;
pojedynczy osobnik rodzaju męskiego. Byłem świadomy istnienia dwóch płci dzięki
znajomości z dziewczyną imieniem Nora, która przebywała tu przez pewien czas przed
powrotem do swojej wioski. Człowiek, który nadchodził, miał na sobie brązowy
płaszcz i ciemne ubranie. Przyleciał z północnego zachodu na grzbiecie jednego z
mniejszych smoków żyjących pod zamkiem. Żółte włosy przybysza były miejscami
białe. Miał krótki miecz. Zatoczył koło. Nie było możliwości, żeby przeoczył okno
pomieszczenia, w którym paliło się światło. Zaczął lądować cicho jak liść albo popiół
w powietrzu. Domyśliłem się, że wyląduje w dalszym końcu dziedzińca, niewidocznym
z okna biblioteki.
Tak.
Mężczyźni w pokoju rozmawiali o bitwie w miejscu zwanym Górą Kowadłową,
gdzie Pol zniszczył swego przybranego brata Marka Maraksona. Pol, jak rozumiem,
jest czarodziejem, podczas gdy Mark był kimś innym: podobnym, lecz przeciwnym.
Czarodziej to ktoś, kto manipuluje siłami, tak jak Pol manipulował figurką i książką.
Teraz przypomniałem sobie innego czarodzieja. Miał na imię Det.
— Za długo już dumasz nad tymi figurkami — mówił Mysia Rękawica. — Gdyby
istniało łatwe wytłumaczenie, już byś je znalazł.
— Wiem — odparł Pol. — Dlatego szukam czegoś bardziej skomplikowanego.
— Nie posiadam żadnej konkretnej wiedzy o magii — powiedział złodziej —
jednak wydaje mi się, że problem nie leży w tej dziedzinie.
— O czym mówisz?
— O faktach, człowieku. Brak ci zwykłych, staromodnych informacji, aby mieć
pewność, z czym masz do czynienia i co należy robić. Miałeś kilka miesięcy na
szperanie w tej bibliotece i na bawienie się na wszelkie sposoby tymi sztywnymi
lalkami. Gdyby w ten sposób można było znaleźć odpowiedź, znalazłbyś ją z
pewnością. Jej tu po prostu nie ma. Będziesz musiał poszukać gdzie indziej.
— Gdzie? — spytał Pol.
— Gdybym wiedział, powiedziałbym ci o tym. Ponad dwadzieścia lat nie byłem w
ś
wiecie, który znam. Musiał się trochę zmienić, więc niezbyt nadaję się na
przewodnika. Wiesz jednak, że zamierzałem zostać tu tylko do czasu, aż zagoją mi się
rany. Od pewnego czasu czuję się już dobrze, nie chciałem jednak odchodzić ze
względu na ciebie. Nie chciałem, żebyś świrował dzień po dniu z powodu jakiejś
tajemnicy. Po świecie chodzi już dość na pół zwariowanych czarowników, a według
mnie zamieniasz się w kogoś takiego. Nie mówiąc już o tym, że przez przypadek
mógłbyś wynaleźć coś, co zniszczyłoby cię w jednej chwili. Myślę, że powinieneś się
wyrwać, zostawić ten problem na pewien czas. Mówiłeś, że chcesz zwiedzić ten świat.
Zrób to teraz. Chodź ze mną — jutro. Kto wie? Może w podróży znajdziesz
wskazówkę, której szukasz.
— Nie wiem — zaczął Pol. — Chcę wyruszyć, ale… jutro?
— Jutro.
— Dokąd byśmy poszli?
— Myślałem, żeby pójść do wybrzeża, a potem wzdłuż brzegu na północ. W
miastach portowych można dowiedzieć się wielu rzeczy.
Pol uniósł dłoń i przekrzywił głowę. Mysia Rękawica skinął głową i wstał.
— Czy twój system ostrzegania ciągle działa? — szepnął.
Pol przytaknął i ruszył do drzwi.
— Więc to nie może być żadne…
Odgłos dał się słyszeć ponownie, a wraz z nim pojawił się w drzwiach uśmiechnięty,
jasnowłosy mężczyzna.
— Dobry wieczór, Polu Destonie — powiedział, podniósł lewą dłoń i wykonał kilka
szybkich szarpnięć. — I zarazem do widzenia!
Pol upadł na kolana, a jego twarz przybrała nagle barwę jasnej czerwieni. Mysia
Rękawica obszedł biurko, podniósł jedną z figurek, uniósł ją jak maczugę i ruszył w
stronę obcego w brązowym płaszczu.
Przybysz wykonał nagły ruch prawą dłonią, złodziej zatrzymał się, okręcił w
miejscu i uderzył w ścianę po lewej stronie. Padł na ziemię, a figurka wysunęła mu się
z ręki.
Pol uniósł dłonie nad policzkami, po czym skierował je do przodu. Jego twarz
zaczynała wracać do normy; podniósł się na nogi.
— Mógłbym zapytać: dlaczego? — powiedział, wykonując dłońmi ruchy obrotowe.
Obcy, nie przestając się uśmiechać, zrobił ruch dłonią, jakby odpędzał owada.
— Mógłbym ci odpowiedzieć — odparł — ale wymagałoby to pewnego przymusu.
— Świetnie — zgodził się Pol. — Przystaję na to.
Poczuł, jak znamię smoka pulsuje, a w powietrzu ożywają pasma. Wyciągnął dłoń,
chwycił je w garść i trzasnął nimi niby biczem w twarz przeciwnika.
Obcy złapał pasma, paraliżujący wstrząs przepłynął po ramieniu Pola i spłynął na
bok. Gęstość pasma pomiędzy nimi osiągnęła poziom, jakiego nigdy przedtem nie
widział; obcy zniknął mu częściowo z oczu.
Pol zrobił szeroki, zagarniający ruch lewą dłonią, ściągając pasma w kulę. Na jego
polecenie rozpaliła się, wyrzucając w stronę przeciwnika gorący strumień.
Obcy odbił go wierzchem prawej dłoni, po czym wyrzucił obie ręce w górę i na
zewnątrz.
Ś
wiatło w pokoju zaczęło drgać. Powietrze wypełniło się linami mocy do tego
stopnia, że zdawały się one zaplątywać, tworząc olbrzymie, płynące, różnobarwne
wzory i zasłaniając znaczną część perspektywy, włącznie z obcym.
Kiedy pulsowanie znamienia smoka stało się silniejsze niż paraliż prawego ramienia,
Pol posłał swoją wolę przez znamię. Pragnął wyraźniej ujrzeć przeciwnika. Tęczowa
tkanina znikła, a kształt obcego rozbłysnął momentalnie. Pokój zniknął, a Pol
uświadomił sobie, że i on sam nabrał świetlistego charakteru.
Obaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie w odrębnych wszechświatach złożonych
wyłącznie z ruchomych barw.
Pol zobaczył, jak przybysz unosi dłonie i składa je przed sobą. Momentalnie
wyślizgnął się z nich zielony wąż i ruszył w stronę Pola.
Pol poczuł wokół siebie poruszającą się pierwotną siłę twórczą. Sięgnął przed siebie
i w górę i zaczął wykonywać rękami lekkie ruchy. W jego dłoniach pojawił się wielki
szary ptak. Pol skierował na niego swą wolę i wypuścił go, a ptak śmignął do przodu,
zaatakował węża pazurami, uderzył dziobem. Wąż zwinął się, śmignął w kierunku
ptaka, chybił.
Pol ujrzał, że przybysz zaczął żonglować kilkoma kulami barwnego światła. Ptak
wzbił się w powietrze z wijącym się wężem w szponach, zatrzepotał i zlał się z
kalejdoskopowym polem, które otaczało przeciwników. Pol zobaczył, jak obcy ciska
w niego rozjarzoną kulę.
Uśmiechając się Pol ukształtował w dłoni rakietę tenisową i zobaczył na twarzy
przeciwnika wyraz zdumienia — najwyraźniej tamten nie widział nigdy nic podobnego.
Pol odbił pierwszą kulę w kierunku wroga dokładnie wtedy, gdy tamten wypuszczał
drugą. Czarodziej upuścił pozostałe kule i uchylił się przed powracającymi pociskami.
Pol wybił drugą kulę poza pole walki, jego przeciwnik przeturlał się w przód, wstał,
wyrzucił przed siebie prawą dłoń, w której poruszało się coś długiego i czarnego.
Pol zamachnął się rakietą, chybił, a jego szyję oplótł bicz, który szarpnął go w
przód. Poczuł, że pada. Opuścił rakietę, sięgnął po tę rzecz, która go dusiła, chwycił,
chciał ją złapać, rozplatać…
Szarpnęła znowu, a świat zaczął wirować i pociemniał nagle. Bicz ściskał szyję Pola
coraz mocniej; usłyszał przybliżający się śmiech.
— To nie był zbyt wielki pojedynek — stwierdził tamten.
Wtedy nastąpiła eksplozja i wszystko okryła ciemność.
Obserwowanie wymiany sił między Polem a przybyszem było niezwykle
pouczające. Poczułem lekki niepokój, ponieważ przyszło mi na myśl, że być może
zadają sobie ból. Ale przecież sami tego chcieli, w przeciwnym razie nie robiliby tego.
Bardziej interesowały mnie ich poczynania niż postępujące wyczerpanie przeciwników;
czułem, że sam mogę się zająć podobną działalnością i pragnąłem zdobyć więcej
informacji. Gwałtowny koniec walki był dla mnie zaskoczeniem. Z wyjątkiem małych,
mniej złożonych stworzeń, nie widziałem jeszcze, żeby jedna istota odbierała życie
drugiej. Nie sądziłem w ogóle, że te większe stworzenia kiedykolwiek przestają żyć.
Czułem, że powinienem włączyć się do walki, jednak nie potrafiłem zdecydować po
której stronie, ani — dlaczego tak czułem.
Tam, gdzie wcześniej było trzech — teraz było dwóch. Nie pojmowałem, dlaczego
to zrobili ani też w jaki sposób ostrze mocy wystrzeliło z figurki i zniszczyło
przybysza, zanim jeszcze pocisk Mysiej Rękawicy dosięgnął jego głowy.
Pol potrząsnął głową; bolała go szyja. Potarł ją i otworzył oczy. Znajdował się na
podłodze obok biurka. Usiadł powoli.
Obcy leżał na plecach koło drzwi, z prawą ręką odrzuconą, lewą na piersiach.
Brakowało mu kawałka czoła, a prawe oko było purpurową plamą.
Po lewej stronie obcego, wsparty o półkę, stał Mysia Rękawica, przecierając oczy.
W prawej dłoni trzymał pistolet, który wziął z Góry Kowadłowej. Widząc, że Pol się
poruszył, opuścił lewą dłoń i uśmiechnął się słabo.
— Czy wszystko w porządku? — spytał.
— Tak sądzę. Oprócz tego, że zesztywniała mi szyja. A ty?
— Nie wiem, czym mnie trafił. Na chwilę straciłem wzrok. Kiedy się ocknąłem, wy
dwaj pojawialiście się i znikaliście. Mogłem do niego strzelić dopiero wtedy, kiedy
pojawił się po raz ostatni. Wsunął broń do futerału, zrobił krok w przód i wyciągnął
dłoń.
— Teraz wszystko wygląda normalnie.
Pol przyjął dłoń złodzieja i wstał. Przeszli przez pokój i spojrzeli na martwego
mężczyznę, a Mysia Rękawica momentalnie przyklęknął i zaczął go obszukiwać. Po
kilku minutach potrząsnął głową, rozpiął brązowy płaszcz i przykrył nim leżącego.
— Nic — oświadczył — co mogłoby nam powiedzieć, kim jest, ani dlaczego się tu
zjawił. Rozumiem, że nie masz pojęcia?
— Kompletnie.
Wrócili do biurka i butelki z winem; po drodze złodziej podniósł figurki, które
pospadały.
— Albo miał powód, żeby cię nie lubić, i przyszedł, żeby zrobić coś w związku z
tym faktem, albo przysłał go ktoś inny, kto tak uważa. W pierwszym przypadku jakiś
jego przyjaciel może się tu pojawić, by kontynuować rozpoczęte dzieło. W drugim,
zostanie przysłany kolejny zabójca, kiedy tylko okaże się, że ten chybił. Tak czy
inaczej, wydaje mi się, że nadciągają kłopoty.
Pol skinął głową. Wstał i wziął książkę z wysokiej półki na lewej ścianie. Wrócił na
miejsce i zaczął ją kartkować.
— Ten przedostał się przez wszystkie twoje zaklęcia alarmowe, a myśmy tego nie
słyszeli — ciągnął Mysia Rękawica.
— Był ode mnie lepszy — powiedział Pol, nie podnosząc wzroku znad książki.
— Co wobec tego robimy?
— O, tutaj — powiedział Pol, odnajdując stronę, której szukał. Przez chwilę czytał
po cichu. — Zastanawiam się nad tym już do pewnego czasu. Co cztery lata na górze
Belken na północnym zachodzie odbywa się zgromadzenie czarodziejów. Słyszałeś coś
o tym?
— Oczywiście. Słyszałem, że dobrze jest się trzymać stamtąd z daleka.
— Zgromadzenie zaczyna się za dwa tygodnie. Postanowiłem wziąć w nim udział.
— Jeśli wszyscy oni są tacy jak ten gość, nie wydaje mi się, żeby to był zbyt dobry
pomysł.
— Z tego opisu wynika, że zgromadzenie ma raczej charakter pokojowy.
Zaawansowani czarodzieje dyskutują na tematy teoretyczne, dokonuje się inicjacji
młodych, wypróbowuje rytuały, w których bierze udział więcej niż jeden czarownik,
wymienia się i sprzedaje egzotyczne wyroby, demonstrowane są nowe efekty…
— Człowiek, który stoi za tym zamachem na ciebie, może tam się pojawić.
— Właśnie. Chciałbym szybko rozwiązać tę kwestię. To może być tylko pewien
rodzaj nieporozumienia. W końcu nie działam dostatecznie długo, bym mógł narobić
sobie prawdziwych wrogów. A jeśli tego, którego szukam, nie spotkam w Belken,
może dowiem się czegoś o nim — o ile ktoś taki w ogóle istnieje. Tak czy inaczej,
wydaje mi się, że warto odbyć tę podróż.
— Czy to twój jedyny powód?
— Otóż nie. Odczuwam potrzebę formalnego treningu w dziedzinie Sztuki. Może
uda mi się zdobyć kilka wskazówek.
— Nie wiem, Pol… To brzmi ryzykownie.
— Niepójście tam mogłoby się okazać na dłuższą metę jeszcze bardziej
niebezpieczne.
Na dziedzińcu rozległo się szuranie i stukanie. Wstali i podeszli do okna. Spojrzeli
w dół, lecz nie ujrzeli niczego. Pol gładził powietrze palcami.
— To wierzchowiec tego człowieka — powiedział wreszcie. — Ulotnił się ze
wszystkich więzów, jakie na niego nałożono i szykuje się do odlotu. — Szybko
przesunął dłoń, podnosząc także drugą. — Może uda mi się nawiązać z nim kontakt i
odesłać tam, skąd pochodzi.
Na północnym wschodzie mały smok wzbił się w powietrze, zataczając szeroki
wznoszący się łuk w lewo.
— Nic z tego — powiedział Pol, opuszczając dłonie. — Straciłem go.
Złodziej wzruszył ramionami.
— Rozumiem, że nie idziesz ze mną, skoro udajesz się na to zgromadzenie w
przeciwnym kierunku?
Pol potwierdził skinieniem głowy.
— Wyruszam jutro. Wolę ruszyć, niż zatrzymywać się dłużej w jednym miejscu.
Dlatego przez pewien czas możemy iść razem.
— Nie zamierzasz lecieć na Księżycowym Ptaku?
— Nie. Chcę trochę zwiedzić kraj.
— Samotne podróżowanie także wiąże się z pewnym ryzykiem.
— Przypuszczam, że czarodziej ryzykuje mniej.
— Być może — odparł złodziej.
Ciemna sylwetka smoczego wierzchowca zamajaczyła na północnym niebie, po
czym zniknęła w cieniu góry.
II
Tej nocy, kiedy przeniknąłem w ciało zmarłego, poszukując siadów w komórkach
jego mózgu, dowiedziałem się, że miał na imię Keth i służył komuś potężniejszemu od
siebie. Nic więcej. Podczas gdy wślizgiwałem się i wyślizgiwałem z rozmaitych
komnat, zabijając szczura za pomocą niedawno poznanej techniki, stąpając pośród
belek starej wieży, zsuwając się po stropach w poszukiwaniu pająków — myślałem o
wydarzeniach tego wieczoru i o rozmaitych egzystencjalnych pytaniach, jakie
niepokoiły mnie do tej pory.
Energia, którą udało mi się wchłonąć, wywarła na mnie orzeźwiający efekt.
Wędrowałem po nowych obszarach myśli. Inne stworzenia istniały w dużych ilościach,
a ja nie spotkałem jak dotąd nikogo podobnego do mnie. Czy oznaczało to, że jestem
wyjątkowy? Jeśli nie, to gdzie byli inni? Jeśli byłem wyjątkowy, to dlaczego? Skąd
przybywałem? Czy moje istnienie łączyło się z konkretnym powodem? Jeśli tak, to
jakim?
Przeleciałem po wałach obronnych. Zszedłem do jaskiń głęboko w dole, minąłem
uśpione smoki i inne stwory. Nie czułem pokrewieństwa z żadnym z nich.
Dopiero znacznie później uzmysłowiłem sobie, że między mną a Rondovalem musi
istnieć pewna szczególna więź, w przeciwnym razie odszedłbym stąd dawno.
Zrozumiałem, że przedkładam zamek wraz z jego okolicami nad inne miejsca, które
zwiedzałem. Coś przywoływało mnie z powrotem. Ale co?
Powróciłem do śpiącego Pola i zbadałem go bardzo dokładnie, tak jak to robiłem
każdej nocy. Jak zwykle zawisłem nad znamieniem smoka widniejącym na jego
prawym przedramieniu. Ono także mnie przyciągało, choć nie wiedziałem dlaczego.
Właśnie w momencie pojawienia się Pola nastąpiła we mnie zmiana, która
zaowocowała moim obecnym stanem świadomości. Czy to było jego dzieło? A może
— przecież miejsce to od tak dawna było opuszczone — czy ta przedłużona
działalność miała na mnie wpływ?
Powróciło moje pragnienie celu. Zacząłem czuć, że owa wyraźna słabość w tej
dziedzinie mogła być przypadkowa, że może był to rodzaj kompulsji nakazującej mi
coś zrobić, jednak zapomniałem, co to było, albo nigdy tego nie wiedziałem.
Zastanawiałem się, jak bardzo istotne było to uczucie. Również w tej kwestii nie
miałem pewności, zacząłem jednak rozumieć, co spowodowało moją obecną chęć
dochodzenia prawdy.
Nazajutrz Pol miał odejść. Moje wspomnienia z okresu sprzed jego przybycia stały
się zamglone Czy po jego odejściu miałem powrócić do dawnego stanu bez jaźni? Nie
wierzyłem w to, chociaż byłem skłonny przyznać, że Pol odegrał pewną rolę w moim
przebudzeniu się ku tożsamości.
W tym momencie zrozumiałem, że usiłowałem podjąć decyzję: czy powinienem
zostać w Rondovalu, czy też towarzyszyć Polowi. Jakie były przesłanki?
Spróbowałem zabić nietoperza w locie, ale mi umknął.
Dwaj mężczyźni ruszyli tego ranka szlakiem północnym, minęli przełęcz i zeszli do
zazielenionego wiosną lasu. Dotarli do rozstajów dróg, które Pol wcześniej zaznaczył
na mapie.
Oparli pakunki o pień dużego dębu, ciągle jeszcze wilgotnego od porannej rosy.
Przyglądali się mgłom, kołyszącym się i majaczącym; słońce stało się jasnym
pęcherzem ponad zboczem po ich prawej stronie. Gdzieś z tyłu ptaki podjęły pierwsze
ś
piewy, po czym umilkły.
— Przed wieczorem zaczną się wzgórza — powiedział Pol, patrząc w prawo. — Ja
zejdę dopiero za parę dni, a później będę musiał wspiąć się znowu. Będziesz się kąpał
w promieniach słońca, podczas gdy ja będę marzł na kość. No, powodzenia i jeszcze
raz ci dziękuję…
— Daruj sobie tę mowę — przerwał mu złodziej. — Idę z tobą.
— Do Belken?
— Całą drogę.
— Dlaczego?
— Pozwoliłem sobie na zbytnią ciekawość. Teraz chcę zobaczyć, jak się to
wszystko skończy.
— To naprawdę może być koniec.
— Nie wierzysz w to, w przeciwnym razie byś tam nie szedł. Chodźmy! Nie próbuj
mnie od tego odwodzić, bo może ci się udać.
Mysia Rękawica podniósł swój pakunek i przeszedł na lewo. Pol przyłączył się do
niego po chwili. Słońce spoglądało spoza górskiej przełęczy; otworzyły się bramy
ś
witu. Cienie idących biegły przed nimi.
Tej nocy obozowali pośród sosen, a Polowi śni) się sen, jakiego nie miał nigdy
przedtem. Były w nim przejrzystość i pewna jasność świadomości, które przewijały sen
przed wewnętrznym okiem Pola z niepokojącą realnością, podczas gdy we wszystkich
aspektach sen niósł ze sobą wróżbę groźby, połączoną jednak z pewną ciemną
radością.
Siedem bladych płomieni poruszało się wokół niego w powolnej procesji, w
kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, jakby zapraszając Pola, by stanął między
nimi. Opuścił powoli swoje ciało i stanął niczym bezkrwisty wizerunek samego siebie.
Płomienie zatrzymały się, po czym odeszły. Poszedł za nimi aż na wysokość
wierzchołków drzew i dalej Odprowadziły go na północ, posuwając się wyże] i prędzej
pod niebem pełnym blado rozświetlonych chmur. Wydawało się, że groteskowe
kształty wypełniają drzewa oraz wzgórza wokół Pola. Wiatr zawył a czarne figury
pierzchły mu z drogi. Pol ruszy szybciej, teren zafalował ciemno. Wiatr przemieni się
w wyjący byt, jednak Pol nie odczuwał z jego strony chłodu ani nacisku.
W końcu wynurzyła się przed nim ciemna bryła Położona była w połowie zbocza
wzgórza znaczone miejscami światłem. Było to coś posiadającego ściany, coś
ciężkiego, wysokiego — zamek, co najmniej rozmiarów Rondovalu, jednak w lepszym
stanie.
W sennej świadomości Pola nastąpiła przerwa, z której ocknął się po całym eonie
lub po chwili. Ogarnęło go uczucie zimna i wilgoci. Stał przed masywnymi
podwójnymi drzwiami z ciężkimi żelaznymi okuciami i olbrzymimi pierścieniami. Na
drzwiach widniał wizerunek węża przebitego ostrzami, ponad którym unosił się wielki
rozkrzyżowany ptak. Pol nie miał pojęcia, gdzie znajdowały się te drzwi, ale wydały
mu się one nagle znajome, jakby ich przebłyski widywał kilkakrotnie w poprzednich
snach, które teraz zatarły się w jego pamięci. Pochylił się lekko do przodu,
uzmysławiając sobie, że chłód, jaki odczuwał, zwieszał się ponad ową Bramą jak
niewidzialna aura nasilająca się z każdym krokiem, którym przybliżał się do wejścia.
Płomienie paliły się cicho po obu stronach, nie widać było jednak żadnych źródeł
ognia. Pola ogarnęło pragnienie, aby przejść przez Bramę, choć nie miał pojęcia, jak
mógłby tego dokonać. Drzwi wyglądały zbyt strasznie, by ulec zwykłemu
ś
miertelnikowi…
Zbudził się ogarnięty zimnem i wątpliwościami. Naciągnął wyżej przykrycie, otulił
się mocniej. W ciągu dnia pamiętał sen, ale o nim nie mówił. Kolejnej nocy powtórzył
się we fragmentach…
Znowu stał przed mroczną Bramą. Powróciły wrażenia, ale niewiele wspomnień z
podróży do tego miejsca. Tym razem dostał z uniesionymi rękoma, błagając drzwi, by
się otworzyły. Ustąpiły z potężnym skrzypieniem; uchyliły się do przodu,
wypuszczając mały powiew oraz lodowaty chłód wraz z tumanem mgły i odgłosem
odległego zawodzenia. Ruszył ku wejściu.
Każdej nocy podczas tego pierwszego tygodnia w drodze Pol wracał do tego snu i
zagłębiał się w nim. Kiedy mijał Bramę, jego płomienni towarzysze znikali. Samotnie
szedł przeklętą krainą — szarą, brązową, czarną i bursztynową, pod ciemnym,
pokrytym czerwonymi pręgami niebem, na którym wisiał miedziany krąg. To mógł być
zachód. Była te kraina cienia i kamienia, piachu i mgły, chłodu i wyjących wiatrów,
nagłych ogni i powolnych, pełzających stworzeń, które odmawiały zaznaczenia się w
pamięci Pola. Było to miejsce złych, obdarzonych czuciem świateł, ciemnych jaskiń i
zrujnowanych pomników potwornych kształtów i postaw. Pewna drobna część Pola
ż
ałowała, że on tak bardzo cieszy się tym widokiem…
Tej nocy ujrzał owe stworzenia — łuskowate, chropawe potworności, przygarbione
parodie ludzi o długich rękach — ślizgały się i skakały, ścigając samotnego człowieka,
który przed nimi uciekał. Spojrzał w dół z pewnym oczekiwaniem.
Mężczyzna przebiegł między dwoma wysokimi kamiennymi filarami i krzyknął,
widząc, że znalazł się na skalistej pochyłości bez wyjścia. Stwory zbliżyły się i
chwyciły go, pchnęły na ziemię i zaczęły szarpać. Biły go i smagały, a ziemia wokół
nich jeszcze bardziej pociemniała.
Jedno ze stworzeń wrzasnęło nagle i oderwało się od potwornego zgromadzenia.
Jego długie, pokryte łuską ramię zamieniło się w coś krótkiego i bladego. Pozostałe
stwory wydały drwiące okrzyki i chwyciły za krótką kończynę. Trzymając wyrywające
się stworzenie, ponownie zwróciły się ku leżącej postaci. Nachyliły się, szarpnęły ją i
ugryzły. Postać nie przypominała już w niczym człowieka, ale można było ją
rozpoznać.
W wyniku owej napaści stworzenie to uległo przemianie, stając się czymś
większym; czymś, co przypominało samych napastników. Bestia, którą trzymali,
skurczyła się i zamieniła w coś bardziej miękkiego, lżejszego, dziwniejszego.
Można ją było teraz rozpoznać. Przybrała w pełni ludzką postać. Ci, którzy trzymali
człowieka, pchnęli go i padł. W tym czasie demoniczna postać leżąca na ziemi
poruszyła członkami i zaczęła wstawać. Człowiek zerwał się na nogi; potknął się,
wyrwał do przodu, przebiegł wyjąc pomiędzy filarami. Ciemne stworzenia krzyknęły
ostro, po czym popychając się i drapiąc ruszyły w pogoń za uciekającym odmieńcem.
Pol usłyszał śmiech, obudził się i zrozumiał, że to on sam się śmiał. Śmiech urwał
się nagle, a on leżał jeszcze długą chwilę, patrząc przez gałęzie na rozświetlone
blaskiem księżyca chmury.
Jeden dzień podróżowali wozem, razem z wieśniakiem i jego synem; pół dnia szli w
towarzystwie wędrownego handlarza. Poza tymi ludźmi oraz kupcem i lekarzem
idącymi w przeciwnym kierunku, Pol i Mysia Rękawica nie spotkali na swej drodze
nikogo. Dopiero w następnym tygodniu, w słoneczne popołudnie, dostrzegli przed
sobą pył oraz ciemne postacie wchodzące w skład niewielkiego oddziału.
Późnym popołudniem dogonili grupę podróżnych. Składała się ze starego
czarodzieja Ibala Shensona, jego dwóch pomocników — Nupfa i Suhuya oraz
dziesięciu służących, z których czterech niosło lektykę Ibala.
Pierwszą osobą, do której zwrócił się Pol, był Nupf — chudy, młody wąsacz z
długimi, ciemnymi włosami — ponieważ ów szedł na samym końcu orszaku.
— Pozdrowienia — powiedział Pol, a Nupf przesunął prawą dłoń po niewidzialnym
łuku, zwracając przy tym twarz w stronę Pola.
Podobnie jak to bywało w wypadkach demonstrowania Sztuki, drugie widzenie
Pola rozpoczęło swoją grę. Ujrzał, jak szare, migoczące pasmo zapętla się i zwisa nad
jego głową. Z drobnym drgnięciem znamienia smoka uniósł dłoń i odpędził pętlę na
bok.
— Czy w taki sposób odpowiada się na pozdrowienia towarzysza podróży?
Wyraz zdumienia rozszerzył oczy tamtego, szarpnął jego ustami.
— Przepraszam — powiedział. — Nigdy nie można mieć pewności, jeśli chodzi o
podróżnych. Działam tylko w obronie mego mistrza. Nie wiedziałem, że jesteś bratem
w Sztuce.
— A teraz, kiedy już wiesz…?
— Czy zmierzasz na zgromadzenie w Belken?
— Tak.
— Porozmawiam z moim mistrzem, który na pewno zaprosi cię, byś nam
towarzyszył.
— Uczyń to.
— Od kogo mam przekazać pozdrowienia?
— Od Pola Detsona. A to jest Mysia Rękawica.
— Dobrze.
Odwrócił się i przyśpieszył kroku, żeby dogonić lektykarzy. Pol i Mysia Rękawica
podążyli za nim.
Rzuciwszy okiem ponad ramieniem pomocnika, Pol ujrzał starego czarodzieja,
zanim jeszcze tamten do niego przemówił. Trudno było ocenić wiek starca otulonego
w błękitne szaty, z szarym szalem na ramionach, przykrytego brązowym kocem.
Sprawiał wrażenie kogoś drobnego i kruchego. Miał ostry nos, blade, wąsko osadzone
oczy, czoło i policzki pokryte głębokimi bruzdami, a skórę pełną plam. Włosy starca
— gęste i długie — przypominały perukę, ponieważ jego broda była rzadka i siwa.
Ręce złożył pod kocem.
— Podejdź bliżej — wysyczał, zwracając głowę w stronę Pola i mrużąc oczy.
Zbliżywszy się Pol wstrzymał oddech, uświadamiając sobie oddech tamtego.
— Detson? Detson? Skąd pochodzisz? — spytał Ibal.
— Z zamku Rondoval — odparł Pol.
— Sądziłem, że to miejsce jest opuszczone. Kto dzisiaj jest tam panem?
— Ja.
Pod brązowym przykryciem coś się poruszyło. Wyłoniła się dłoń z ciemnymi żyłami
i wielkimi stawami. Powoli ruszyła w kierunku przegubu Pola, po czym chwyciła go za
rękaw.
— Odsłoń przedramię, jeśli możesz. Pol spełnił prośbę.
Ibal przesunął dwoma palcami po znamieniu smoka. Później zachichotał, podniósł
wzrok na Pola, poza niego.
— Jest tak, jak mówisz — oznajmił. — Nie wiedziałem o tobie, chociaż widzę, że
niepokoi cię więcej niż jedna sprawa związana z przeszłością Rondovalu.
— Bardzo możliwe — odparł Pol — ale skąd możesz o tym wiedzieć?
— Okrążają cię jak roje jasnych owadów — powiedział Ibal, ciągle wpatrzony w
przestrzeń poza Polem.
Pol świadomie włączył swój drugi sposób widzenia. Pomimo że w pobliżu unosiło
się wiele pasm, nie zauważył niczego, co mogłoby przypominać krążący rój owadów.
— Nic podobnego nie widzę…
— Oczywiście — odparł starzec — ponieważ są już z tobą od dłuższego czasu, a
poza tym ty byś je widział inaczej niż ja. Wiesz, jak różnią się sposoby postrzegania
różnych czarodziejów, a także nacisk, jaki kładą na różne przedmioty.
Pol zmarszczył brwi.
— A może nie wiesz? — spytał Ibal.
Kiedy Pol nic nie odpowiedział, starzec patrzył dalej’ zwęziwszy oczy do cienkich
szparek.
— Teraz nie mam pewności — powiedział. — Początkowo sądziłem, że
dezorganizacja twoich świateł była doskonałym przebraniem, ale teraz…
— Moich świateł? — spytał Pol.
— Czyim byłeś uczniem i kto udzielił ci inicjacji? — spytał Ibal.
Pol uśmiechnął się lekko.
— Wychowałem się daleko stąd, w miejscu, gdzie te sprawy przedstawiają się
inaczej.
— Ach, więc jesteś Szalonym Różdżkarzem. Bądźmy zbawieni od Szalonych
Różdżkarzy! A jednak… Nie jesteś całkowicie zdezorganizowany, a każdy, kto nosi
takie znamię — ponownie skinął w stronę prawego ramienia Pola — musi posiadać
instynktowną zdolność zrozumienia Sztuki. Interesujące… Dlaczego więc zmierzasz
do Belken?
— Aby dowiedzieć się kilku… rzeczy. Stary czarodziej zachichotał.
— Mów do mnie: Ibal i bądź moim towarzyszem podróży. Dobrze będzie
porozmawiać z kimś dziwnym. Czy twój człowiek nie jest bratem w Sztuce?
— Nie, a poza tym Mysia Rękawica nie jest właściwie moim sługą. To mój
towarzysz.
— Powiedziałeś: Mysia Rękawica? To imię wydaje mi się znajome. Czy ma on
związek z biżuterią?
— Nie jestem jubilerem — odparł szybko Mysia Rękawica.
— Nieważne. Jutro powiem ci o paru sprawach, które mogą cię zainteresować,
Detson. Ale jesteśmy jeszcze pół mili od miejsca gdzie zamierzam rozbić obóz.
Ruszajmy. Podnoście! Naprzód!
Służący podnieśli lektykę i ruszyli do przodu. Pol i Mysia Rękawica pozostali w tyle
i ruszyli za grupą.
Tej nocy obozowali w ruinach pewnej budowli mogącej być amfiteatrem. Pol przez
długi czas leżał pełen niepokoju; obawiał się, że sny mogą powrócić. Ciągle jeszcze
nikomu o nich nie mówił, ponieważ w ciągu dnia senne widziadła wydawały się
odległe. Kiedy jednak wszystko spowiła cisza, a ogień przygasł, głębiny cieni wypełniły
się twarzami, jak gdyby publiczność, złożona z duchów i potrafiąca przejrzeć przez
maskę snu, zgromadziła się, by obserwować podróż Pola do krainy zgubnych świateł,
wrzasków i okrucieństwa. Wzdrygnął się i nasłuchiwał przez dłuższy czas, rzucając
spojrzenia wokół siebie. Nie znał żadnych czarów mogących wpływać na treść snów.
Zastanawiał się znowu nad znaczeniem widziadeł. Rozpatrywał je częściowo umysłem
człowieka, którego kultura tłumaczyła podobne zjawiska w kategoriach
psychopatologii, ale inny, nowy aspekt jego umysłu szeptał, że możliwe jest też
całkowicie odmienne wytłumaczenie. Myśli Pola zaczęły błądzić; powróciły znowu do
spotkania z czarodziejem, który chciał zabić go w Rondovalu. Sny zaczęły się niemal
bezpośrednio po tym pojedynku i zastanawiał się, czy był między nimi jakikolwiek
związek. Czyżby umierający czarodziej rzucił na Pola zaklęcie, które miało
prześladować go we śnie? Myśli odpłynęły, ukojone miarowym brzęczeniem owadów
w dalekim lesie. Zastanawiał się, co uczyniłby na jego miejscu Mark. Pewnie sięgnąłby
po narkotyk, który uśmierzyłby koszmary. Myśli odpłynęły ponownie…
Ruch. Był znajomy. Lęk zniknął. Pozostało tylko oczekiwanie w pośpiesznym i
posiekanym szeregu obrazów. Oto Brama i…
Ruch zatrzymał się, a wszystko stanęło. Pol zamarł przed obrazem częściowo
otwartej Bramy; rozmywał się i był nietrwały. Na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń.
Chciał krzyknąć, ale pragnienie to nie trwało dłużej niż chwilę.
— Już w porządku — dobiegł go szept, a dłoń się odsunęła.
Pol próbował odwrócić głowę i usiąść. Poczuł, że nie jest w stanie się poruszyć.
Obok niego podnosił się z klęczek potężny mężczyzna z ponad połową twarzy skrytą
za maską. Pol pomyślał, że widzi blade wąsy oraz — to niemożliwe — zaplombowany
ząb.
— Dlaczego w takim razie nie mogę się poruszyć? — spytał szeptem przez
zaciśnięte zęby.
— O wiele łatwiej było mi rzucić zaklęcie na cały obóz, niż działać wybiórczo.
Pragnąłem zbudzić tylko ciebie, zaś innych pozostawić w stanie nieprzytomności.
Paraliż jest, niestety, nieodłączną częścią tego zabiegu.
Pol podejrzewał, że to kłamstwo, ale nie widział sposobu, by to sprawdzić.
— Zobaczyłem, że coś niepokoi twoje sny. Postanowiłem przynieść ci pewną ulgę.
— W jaki sposób możesz wiedzieć, że ktoś ma męczące sny?
— Jestem swego rodzaju specjalistą w dziedzinie, z którą masz do czynienia.
— Jaka to dziedzina?
— Czy w twoim śnie pojawiły się duże drzwi? Pol milczał przez pewien czas.
— Tak — odparł wreszcie. — Jeśli to nie ty je sprowadziłeś, jak możesz o tym
wiedzieć?
— To nie ja sprowadziłem twój sen. Nie pojawiłem się też tutaj, aby cię od owego
snu uwolnić.
— Po co wobec tego przybywasz?
— Zmierzasz do Belken.
— Wygląda na to, że wiesz wszystko…
— Nie bądź impertynencki. Ponieważ nasze interesy mogą być zbieżne, próbuję ci
pomóc. Wiem więcej niż ty o pewnych siłach, które mają na ciebie wpływ. Popełniasz
poważny błąd, chodząc po świecie i mówiąc głośno o sobie na tym etapie swej kariery.
Właśnie zadałem sobie wiele trudu, żeby usunąć pamięć o twoim imieniu z umysłu
Ibala i wszystkich jego ludzi. Rano będzie pamiętał tylko, że jesteś Szalonym
Różdżkarzem podróżującym do Belken. Nawet twój wygląd będzie mu obcy. Na
wypadek, gdyby ponownie pytał cię o imię, przygotuj sobie nowe i posługuj się nim w
Belken. Rondoval nadal posiada wrogów.
— Domyśliłem się tego po zamachu na moje życie.
— Kiedy to było? Gdzie?
— Trochę ponad tydzień temu. W domu.
— Nie wiedziałem. A więc zaczęło się! Jeśli pozostaniesz incognito, przez pewien
czas powinieneś być bezpieczny. Przemyję ci włosy środkiem chemicznym, który
ukryje twój siwy kosmyk. Za bardzo rzuca się w oczy. Musimy też ukryć to znamię
smoka.
— W jaki sposób?
— To stosunkowo proste. W jakiej postaci pojawiają ci się Moce, kiedy pracujesz
nad zaklęciem? Pol poczuł, że wilgotnieje mu skóra na głowie.
— Zazwyczaj pod postacią barwnych pasm, nici, strun, sznurków.
— Interesujące. Dobrze więc. Możesz sobie wyobrazić, że pocieram twoje znamię
na przedramieniu pasmami o barwie ciała, w wyniku czego znamię znika. W żaden
sposób nie wpłynie to na twoje umiejętności. Kiedy będziesz chciał je odkryć, po
prostu powtórzysz czynność w odwrotnej kolejności.
Pol poczuł, jak ktoś chwyta jego ramię i unosi je do góry.
— Kim jesteś — spytał. — W jaki sposób robisz to wszystko?
— Jestem czarodziejem, który nigdy nie powinien istnieć, ale łączy mnie dziwna
więź z twoim Domem.
— Czy jesteśmy spokrewnieni?
— Nie. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi.
— Dlaczego w takim razie mi pomagasz?
— Czuję, że twoje przedłużone istnienie może mi służyć. Gotowe. Teraz znak jest
ładnie ukryty.
— Jeśli faktycznie chcesz mnie przed czymś chronić, mógłbyś powiedzieć mi o tym
więcej.
— Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy sposób działania. Po pierwsze, możliwe,
ż
e nic ci się nie stanie. W takim wypadku udzieliłbym ci informacji, którą pragnąłbym
zataić. Po drugie, twoja nieświadomość może mi przynieść korzyść.
— Słuchaj, człowieku. Ktoś mnie już namierzył. Nie podoba mi się wizja kolejnego
pojedynku na czary.
— Och, jeśli wygrasz, wszystko będzie w porządku. Czary? Czy taki był charakter
tamtego zamachu?
— Tak.
— Tak czy inaczej, ciągle jeszcze jesteś zdrów i cały.
— Niewiele brakowało.
— To wystarczy, mój chłopcze. W ten sposób ćwiczysz swą czujność. Teraz może
uczynimy twoje rysy bardziej topornymi, rozjaśnimy ci włosy. Może ciekawa szrama
na policzku? Tak, to będzie to…
— Czy nie przedstawisz mi się?
— Moje imię nic by ci nie powiedziało, a wiedza o nim mogłaby tylko przysporzyć
kłopotów.
Pol zbudził smocze znamię, mają nadzieję, że zamaskowane ramię ukryje jego
działanie przed drugim wzrokiem tamtego. Kiedy rozpoczęło się pulsowanie,
mężczyzna nie zareagował. Pol posłał siłę w górę i w dół po prawej ręce, uwalniając
ramię od paraliżu. Potem szyję. Musi choć trochę przekrzywić głowę… Najlepiej
będzie na razie na tym poprzestać. Wiedział, że trudno jest udawać katalepsję.
Dłonie obcego ciągle przesuwały się po twarzy Pola. Oblicze czarodzieja
znajdowało się tuż poza polem widzenia. Pol wezwał grube szare pasmo i poczuł na
opuszkach palców jego nadprzyrodzoną obecność.
— Teraz oni wszyscy będą myśleli, że byłeś w Heidelbergu… — Co mówiłeś? —
spytał Pol.
— Tajemnicza uwaga — pospiesznie odparł tamten. — Naprawdę dobry czarodziej
posiada także wiedzę o miejscach innych niż to.
Pol pozwolił energii pulsować w sobie, całkowicie przełamując paraliż. Przeturlał
się na bok, posyłając błyskawiczny ruch po szarym paśmie. Wężowym ruchem uniosło
się w górę i uwięziło dłonie tamtego. Pol zacisnął więzy i próbował wstawać.
— Teraz ponowię moje pytanie — powiedział.
— Głupi Szalony Różdżkarz! — krzyknął obcy.
Pasmo skurczyło się w dłoni Pola, a w ramieniu poczuł rodzaj wstrząsu
elektrycznego. Nie mógł się od niego uwolnić, a znamię smoka paliło mu ramię.
Otworzył usta do krzyku, ale nie mógł wydobyć żadnego dźwięku.
— Masz wielkie szczęście — brzmiały ostatnie słowa, jakie usłyszał, zanim do jego
mózgu dotarła burza i upadł.
Kiedy otworzył oczy, świt muskał właśnie niebo na wschodzie. Obudziły go głosy
służących Ibala, którzy krzątali się, zbierając bagaże i przygotowując się do zwinięcia
obozu.
Pol podniósł dłonie do skroni, usiłując przypomnieć sobie, ile wypił…
— Kim jesteś? Gdzie jest Pol?
Odwrócił się i ujrzał Mysią Rękawicę podpartego Pod boki i wpatrzonego w siebie.
— Czy mam na policzku szramy? — spytał Pol, podnosząc palce do twarzy.
— Tak.
— Wsłuchaj się w mój głos. Nie poznajesz? Czy jasny kosmyk moich włosów także
zniknął?
— Och… Rozumiem. Po co ci to przebranie? Pol wstał i zaczął podnosić swoje
rzeczy.
— Później ci to powiem.
Rozejrzał się w poszukiwaniu śladów gościa, ale okolica była skalista i żadnych
ś
ladów nie było. Kiedy ruszyli za służącymi Ibala, Mysia Rękawica zatrzymał się i
wskazał ręką na kępę uschniętych krzaków.
— Jak to rozumiesz? — spytał.
Pośród splątanych gałęzi wisiały trzy zmumifikowane zające.
Potrząsnąwszy głową, Pol ruszył dalej.
III
Na początku wszystkie nowe doznania, nowe dźwięki i widoki napotykane poza
Rondovalem były mocno traumatyczne. W ciągu kilku pierwszych dni unosiłem się w
pobliżu Pola, szybując, odczuwając wszystko w zasięgu zmysłów, zapoznając się z
nowymi zespołami zjawisk. Odkryłem, że podróż sprawia, iż zwiększam swą objętość.
Z upływem czasu rozrastałem się coraz bardziej. Mój mały dowcip. Zrozumiałem, że
moje rozprzestrzenianie się przynajmniej częściowo miało związek z przedmiotami,
których esencję absorbowałem po drodze. Były to zarówno rośliny, jak i zwierzęta,
chociaż te drugie bardziej mi odpowiadały, zgodnie z prawami Charles’a–Boyl’a, z
którymi zapoznałem się pewnego wieczoru, kiedy Pol wrócił pamięcią do swoich
uniwersyteckich czasów. Mówiąc zupełnie szczerze, nie mogę uważać siebie za gaz.
Pomimo że jestem przykuty do dziedziny fizycznej, nie przejawiam się w niej
całkowicie i mogę się z niej wycofać — częściowo bez trudu, a całkowicie z pewnym
wysiłkiem. Ograniczam się do danego obszaru i poruszam się w nim dzięki swej woli.
Nie mam pojęcia, jak to działa. Byłem jednak świadomy tego, że moja objętość
powiększa się, a wraz z nią wzrasta umiejętność wykonywania czynności fizycznych,
na przykład te zające. Musiałem podejść do całej tej podróży jako do doświadczenia o
charakterze edukacyjnym. Każda nowa rzecz, której się uczyłem, mogła mieć
znaczenie w moim dążeniu do osiągnięcia tożsamości i celu.
Rzeczywiście uczyłem się nowych rzeczy, a niektóre były bardzo dziwne. Na
przykład, kiedy ten okutany w płaszcz człowiek wszedł na teren obozu, poczułem coś
w rodzaju powiewu łagodnego wietrzyku, nie było to jednak doznanie fizyczne;
usłyszałem jakby niski dźwięk i ujrzałem kłębowisko pływających barw. Wszyscy,
włącznie ze strażnikiem, spali. Pojawiły się dalsze ruchy, barwy oraz dźwięki.
Niedawno poznałem znaczenie słowa „subiektywny” i wiem, że takie właśnie były owe
doznania; nie było w nich nic namacalnego. Później obserwowałem z
zainteresowaniem, jak przybysz wkracza w pamięć śpiących, w tym Pola. Na
podstawie odczuć oraz wspomnień o walce, jaką Pol stoczył w Rondovalu z
człowiekiem w brązowym ubraniu, zrozumiałem, że jestem niezwykle wrażliwy na
magiczne sentencje. Czułem, że mogę z łatwością wpływać na działania przybysza. Nie
widziałem jednak takiej potrzeby, więc po prostu patrzyłem. Przy mojej skąpej wiedzy
o tych sprawach wydawało mi się, że przybysz operuje siłami w niezwykły sposób.
Tak. Nagłe wspomnienie o pełnym przemocy wydarzeniu utwierdziło mnie w takim
przekonaniu. Przybysz był dziwny, ale widziałem, jak działa.
Później stał przez długą chwilę obok Pola i nie miałem pojęcia, do czego zmierza.
Moc, jaką się posługiwał, różniła się od tych, których używał wcześniej; nie
rozumiałem jej. Kiedy dotknął ramienia pola, coś szarpnęło się we mnie spazmatycznie.
Nie wiem czemu, ale zbliżyłem się do nich. Byłem świadkiem całej rozmowy i
transmutacji wyglądu Pola. Kiedy ten człowiek zakrył znamię smoka, chciałem
krzyknąć: „nie!” Ale oczywiście nie posiadałem głosu. To, co widziałem, irytowało
mnie, chociaż wiedziałem, że znamię jest bezpieczne pod zaklęciem, które Pol mógł
rozwiązać, kiedy tylko chciał. Nie potrafiłem powiedzieć, jaki związek miało to
wszystko ze mną.
Później jednak, kiedy nastąpiła krótka i szybka wymiana sił między nimi,
popędziłem do Pola i przeniknąłem weń, by zorientować się w wyrządzonych
szkodach. Nie znalazłem żadnego trwałego uszczerbku, a ponieważ gatunek, do
którego należy Pol, zazwyczaj znajduje się w nocy w stanie nieświadomości, nie
zrobiłem niczego, aby ten stan zmienić.
Wycofałem się i odszukałem drugiego człowieka. Nie wiedziałem, co bym zrobił,
ani dlaczego, gdybym go odnalazł. Zniknął bez śladu, toteż wszystkie te pytania były
czysto akademickie.
Wtedy właśnie natknąłem się na zające i zlikwidowałem je wraz z krzakami
stanowiącymi ich kryjówkę. Natychmiast poczułem się silniejszy. Zastanawiałem się
nad wszystkimi swoimi reakcjami i pytaniami, jakie za nimi stały, myśląc jednocześnie
o tym, czy faktycznie zostałem stworzony do tak bezowocnej działalności, jaką jest
introspekcja.
Nikt, włącznie z Ibalem nie wydawał się zauważać odmiennego wyglądu Pola. Nikt
też nie zwracał się do niego po imieniu. Było tak, jakby wszyscy zapomnieli, jak się
nazywa, i nie śmieli przyznać się do tego przed sobą. W końcu ci, którzy z nim
rozmawiali, zwracali się do niego jako do „Szalonego Różdżkarza”, toteż Pol nie
zaczął nawet używać nowego imienia, które sobie przygotował. Przyznając rację
względom bezpieczeństwa, był jednak zirytowany faktem, iż jego nowa tożsamość
sprawiła, że Ibal zapomniał o wszystkim, co Pol powiedział mu o Rondovalu. Nie
wiedząc, jak wielką siłę miało zaklęcie zaciemniania pamięci, zapobiegł łączeniu swej
osoby z Rondovalem, pomijając ten temat w swoim umyśle.
Dwie noce później, podczas kolacji, Ibal poruszył kwestię niemal równie
interesującą.
— No więc opowiedz mi o swoich planach, Szalony Różdżkarzu — poprosił,
wkładając łyżką jakąś papkę między resztki zębów. — Co zamierzasz robić na
zgromadzeniu?
— Uczyć się — odparł Pol. — Spotkać innych praktykujących i doskonalić swą
sztukę.
Chichot Ibala wydawał się wilgotny.
— Dlaczego po prostu nie przyznasz się, że szukasz sponsora, który udzieliłby ci
inicjacji?
— Czy nadawałbym się? — spytał Pol.
— Gdyby poparł cię mistrz…
— Jakie miałbym korzyści?
Ibal potrząsnął głową.
— Trudno mi uwierzyć, że jesteś tak naiwny.
Gdzie się wychowałeś?
— W miejscu, gdzie podobne pytanie nigdy się nie pojawiło.
— Sądzę, że mogę w to uwierzyć, ponieważ jesteś Szalonym Różdżkarzem.
Dobrze. Według mnie czasami ignorancja bywa bardzo odświeżająca. Właściwe
doświadczenie rytuałów związanych z inicjacją sprawi, że zapanujesz nad swoimi
ś
wiatłami. Umożliwi ci to posługiwanie się energią przekraczającą sumę energii
wszystkich rzeczy. Dzięki inicjacji mógłbyś osiągnąć władzę, której nie zdobędziesz w
ż
aden inny sposób.
— Czy w czasie zgromadzenia w Belken rzeczywiście będą miały miejsce inicjacje?
— Tak. Mam zamiar dokonać inicjacji Nupfa, ale czuję, że Suhuy nie jest jeszcze
gotowy.
Skinął dłonią w stronę niższego z pomocników, młodzieńca o ciemnych oczach i
jasnych włosach. Suhuy zmarszczył brwi, odwracając wzrok.
— Po inicjacji pomocnik osiąga niezależność, czy tak? — spytał Pol.
— Tak, chociaż niekiedy zostaje jeszcze na pewien czas ze swoim mistrzem, by
nauczyć się pewnych istotnych technik, być może zaniedbanych podczas treningu
podstawowego.
— No cóż, jeśli nie znajdę sponsora, będę chyba musiał brnąć samotnie przez życie.
— Gdybyś był świadom niebezpieczeństw inicjacji…
— Nie jestem.
— Do podstawowych należą śmierć i obłęd. Co pewien czas słyszy się o ludziach,
którzy nie byli gotowi.
— Czy mógłbym liczyć na pewien trening, żeby nie być całkiem
nieprzygotowanym?
— Można to załatwić.
— Wobec tego bardzo bym chciał.
— W takim razie będę twoim wprowadzającym, w zamian za przyszłą dobrą wolę.
Zawsze dobrze jest mieć kilku przyjaciół po fachu.
Sny o Bramie i o dziwnej krainie leżącej poza nią nie powróciły tej nocy ani żadnej
następnej przed dotarciem podróżnych na zgromadzenie. Dni mijały bez
niespodzianek, zwyczajnie i w końcu tylko zmieniony wygląd upewniał Pola o tym, że
wydarzyło się coś niezwykłego. Kiedy zaczęli się wspinać, krajobraz uległ zmianie,
chociaż podejście było tu mniej ostre niż zejście z Rondovalu.
Samo Belken było wielkim, czarnym szczytem w kształcie kła, znaczonym licznymi
zagłębieniami, bez drzew. Tego wieczoru, kiedy ujrzeli go po raz pierwszy, wydawał
się otoczony słabym, białym światłem. Mysia Rękawica odciągnął Pola na bok i stali
tak, przyglądając się szczytowi.
— Czy jesteś pewien, że wiesz, w co się pakujemy? — spytał złodziej.
— Ibal opisał mi procedurę inicjacyjną — odparł Pol — i wiem mniej więcej, czego
się mogę spodziewać po poszczególnych etapach.
— Nie o to dokładnie pytałem — powiedział Mysia Rękawica.
— O co więc?
— W Rondovalu chciał cię zabić pewien czarodziej. Kolejny pojawił się w zeszłym
tygodniu, najwyraźniej po to, by ci pomóc. Odnoszę wrażenie, że znajdujesz się w
samym środku czegoś paskudnego i magicznego. Wkraczasz teraz prosto do jaskini
czarodziejów podejmujesz coś niebezpiecznego bez normalnych przygotowań.
— Z drugiej strony — odparł Pol — prawdopodobnie właśnie tutaj mogę
najprędzej dowiedzieć się, co się dzieje. Jestem też pewny, że znajdę zastosowanie dla
wszelkich dodatkowych umiejętności i mocy, jakie osiągnę dzięki inicjacji.
— Czy naprawdę ufasz Ibalowi?
Pol wzruszył ramionami.
— Wygląda na to, że do pewnego stopnia muszę.
— Chyba, że już teraz postanowisz wycofać się z całej zabawy.
— W ten sposób znalazłbym się w punkcie wyjścia. Nie, dziękuję.
— Miałbyś czas na przemyślenie wszystkiego jeszcze raz; może odkryłbyś zupełnie
nowy trop.
— Tak — zgodził się Pol — bardzo bym tego pragnął. Mam jednak wrażenie, że
nie mogę szastać czasem zbyt nonszalancko.
Złodziej westchnął i odwrócił się do niego.
— Ta góra wygląda złowieszczo — stwierdził.
— Muszę się z tobą zgodzić.
Następnego ranka minęli podnóże gór, weszli na szczyt niskiego pasma i cała grupa
stanęła. Przed wschodnią stroną góry rozciągał się widok jak z bajki czy ze snu:
migoczący zbiór kremowych wież i złotych iglic pośród budynków, które wyglądały,
jak gdyby wycięto je z potężnych kamieni szlachetnych. Były tam jasne łuki ponad
jarzącymi się drogami, gagatowe kolumny, tęczowe fontanny…
— Bogowie! — krzyknął Pol. — Nie sądziłem, że to może być coś takiego!
Usłyszał, że Ibal chichocze.
— Co cię śmieszy? — spytał mistrza.
— Tylko raz jest się młodym. Niech to będzie niespodzianka — odparł stary
czarodziej.
Pol szedł dalej zaintrygowany. Wraz z upływem czasu miasto straciło nieco ze
swego przepychu. Najpierw skończyło się migotanie oraz tęcze, później zaczęły
blednąc kolory. Budynki spowiła mgła, a razem z nią przypłynęła jednolita szarość,
która okryła wszystko dookoła. Wydawało się, że budowle się zmniejszają, a niektóre
z iglic i wyższych kolumn zniknęły całkowicie. Szklane ściany zmatowiały i zaczęły
trzepotać. Później rozwiały się łuki i fontanny. Było to tak, jakby patrzeć na miasto
przez przyciemnione szkło zniekształcające.
Podczas posiłku Pol zwrócił się do Ibala.
— Dobrze, jestem zdziwiony i o kilka godzin starszy. Co się stało z miastem?
Ibal o mały włos nie udławił się swoją papką.
— Nie, nie — wykrztusił wreszcie. — Poczekaj do kolacji. Obejrzyj widowisko w
całości.
I tak też się stało. Kiedy słońce przesunęło się na zachód, a cień szczytu padł na
zamglone kontury budowli spoczywających w dole, trzepotanie ustało, a ściany
zaczęły nabierać swego poprzedniego blasku. Złodziej i Pol podeszli, nie odrywając
wzroku od miasta. Cienie wydłużały się, a Belken zaczęło rosnąć, początkowo powoli,
potem szybciej, wraz z przechodzeniem popołudnia w wieczór. Sama mgła ciemniała,
a w jej wnętrzu ponownie pojawiły się kontury wyższych budowli. Zbliżywszy się
ujrzeli tryskające fontanny. W krzepnących konturach budynków ponownie zaczęły
pojawiać się barwy. Wieże, kolumny i łuki stały się bardziej trwałe.
W porze kolacji znaleźli się już bardzo blisko, a miasto wyglądało znowu prawie
tak, jak rano. Jedli, patrząc na rozpraszającą się mgłę.
— I cóż, czy odgadłeś? — spytał Ibal, zanurzając łyżkę w bulionie.
— Wygląda na to, że miasto zmienia wygląd w zależności od pory. Najwyraźniej
więc nie jest tym, na co wygląda, i musi być swego rodzaju zaklęciem. Nie mam
pojęcia, co się tam faktycznie znajduje ani dlaczego się zmienia.
— To, co się tam faktycznie znajduje, to zbiór jaskiń, chałup i namiotów —
wyjaśnił Ibal. — Za każdym razem drogą losowania wybiera się praktykujących
czarodziejów, którzy przygotowują to miejsce na zgromadzenie. Czarodzieje ci
posyłają przedtem swoich uczniów, którzy czyszczą cały teren, naprawiają budynki,
rozbijają namioty. Następnie czarodzieje współzawodniczą między sobą w
wypracowaniu zaklęć nadających temu miejscu przyjemny wygląd. Nie wszyscy
uczniowie są jednakowo zdolni, a ponieważ całe przedsięwzięcie ma charakter
tymczasowy, rzadko używa się pierwszorzędnych zaklęć. Dlatego właśnie miasto
prezentuje się pięknie od wieczora do świtu. Wraz z upływem dnia piękno ustępuje. W
południe wszystko jest najsłabsze i wtedy możesz zobaczyć rzeczy takimi, jakie są.
— Czy zaklęcia te działają zarówno na zewnątrz, jak i od środka?
— Tak, Szalony Różdżkarzu. Sam wkrótce zobaczysz.
Patrzyli, jak migotanie zaczyna się ponownie, początkowo słabo, później coraz
mocniej.
Wieczorem dotarli do stóp Belken i weszli do jasnego miasta, które tam wyrastało.
Pierwszy łuk, pod którym przeszli, mógł być zrobiony z powiązanych gałęzi, ale
wyglądał jak marmur ze złotymi żyłkami, pełen misternych żłobień. Kilkakrotnie w
powietrzu przepłynęły światła wielkości człowieka. Pol oszacowywał cuda. W
przeciwieństwie do wszystkich miast, które zwiedził do tej pory, Belken sprawiało
wrażenie czystego. Droga, po której stąpali, była nienaturalnie jasna. Budynki
wydawały się kruche i posiadały przejrzystość skorupki od jajka. Fantazyjnie zdobione
okna przysłonięte były filigranowymi żaluzjami. Mozaiki drogocennych kamieni
pokrywały ściany. Pełno było balkonów i przejść ponad ziemią, po których
przechadzali się bogato odziani mężczyźni i kobiety. Na wystawach otwartych od
frontu sklepów widniały przybory magiczne, a w całym mieście można było ujrzeć
uwięzione egzotyczne bestie. Pewna ilość zwierząt przechadzała się jednak swobodnie,
jakby również przyglądając się cudownym widokom. Z metalowego kosza na rogu
ulicy unosiły się gęste kłęby czerwonego dymu; przy koszu zawodził mag w turbanie, a
nad jego głową unosiła się twarz demona. Z kilku stron napływały dźwięki fletów,
instrumentów strunowych i bębnów. Powodowany impulsem Pol wydobył z niebytu
swoją gitarę i zaczął grać, nie zwalniając kroku. Poczuł niewidzialne pulsowanie
smoczego znaku — jak gdyby w odpowiedzi na magiczną atmosferę, w którą
wkraczali. Uwięzione w złotych i srebrnych klatkach jaskrawe ptaki zaśpiewały do
wtóru melodii gitary. W stronę Pola zwróciło się kilka twarzy. Wznosząca się nad
miastem góra jaśniała łagodnie, jakby oznaczona rojami świetlików. Jeszcze wyżej, na
bezchmurnym niebie wzeszły gwiazdy. Pola oplotły chłodne podmuchy wietrzyku,
przynoszące woń egzotycznych perfum, kadzideł i słodkiego drewna. Mysia Rękawica
pociągnął nosem i nasłuchiwał, kręcąc palcami, rozglądając się dookoła.
— Trudno byłoby ukraść cokolwiek w miejscu, gdzie nic nie jest tym, na co
wygląda — zauważył.
— Możesz więc podejść do swego pobytu w Belken jak do wakacji.
— To będzie raczej trudne — odparł złodziej, obserwując twarz demona, która
zdawała się śledzić jego ruchy spoza kraty położonej wysoko w murze z lewej strony.
— Będzie to raczej pewien rodzaj przymusowego szkolenia…
Ibal na każdym rogu wydawał chrypliwym głosem rozkazy; najwyraźniej znał drogę
do swej siedziby. Później Pol dowiedział się, że starzec zawsze zajmował te same
pomieszczenia. Jeden ze starszych służących poinformował Pola, iż wygląd siedziby za
każdym razem zmieniał się radykalnie. Orientacja w Belken polegała bardziej na
położeniu niż na wyglądzie.
Apartament, który został im przydzielony jako gościom Ibala, wyglądał elegancko i
bogato, ale całe wnętrze wypełniał mamiący oczy blichtr. Pol zauważył, że z pozoru
solidne ściany uginały się nieco pod naciskiem, gładkie podłogi okazały się miejscami
nierówne, a krzesła nie były tak wygodne, jakby się mogło wydawać.
Ibal opuścił ich, mówiąc, że ma zamiar odpocząć i nazajutrz przedstawi ich
urzędnikowi inicjacyjnemu. Po wzięciu kąpieli i przebraniu się Pol i Mysia Rękawica
wyszli, by obejrzeć miasto.
Główne arterie oświetlone były kulami białego światła. Ponad mniejszymi ulicami
unosiły się różnobarwne balony. Pol i złodziej mijali grupy młodych ludzi,
podsłuchując ich rozmowy utrzymane w tonie dysput filozoficznych. Mijali starszych,
którzy robili sobie dowcipy, wykorzystując swe umiejętności: na przykład mała chmura
zawieszona tuż pod sklepieniem łuku grzechotała nagle i oblewała wodą przechodniów
w dole, przy akompaniamencie gromkiego śmiechu ukrytych w cieniu mistrzów,
podobnych do gnomów.
Otrzepawszy się z nagłego deszczu, Pol i Mysia Rękawica zeszli wąskimi schodami
na krętą uliczkę słabiej oświetloną niż te w górze. Ponad nią przesuwały się powoli
błękitne i czerwone światła, mniejsze i ciemniejsze od pozostałych.
— Wygląda to dość interesująco — zauważył złodziej, wspierając się na
balustradzie.
— Zejdźmy i rzućmy okiem.
Miejsce to okazało się kawiarnią. Po obu stronach ulicy, zarówno wewnątrz, jak i
na dworze, rozstawiono stoiska z jedzeniem i napojami. Przeszli między nimi, po czym
zawrócili.
— Tu mi się podoba — oświadczył złodziej, wskazując na stoisko z prawej strony.
— Usiądźmy może pod jednym ze stolików pod parasolem, skąd da się obserwować
przechodniów.
— Dobry pomysł — zgodził się Pol. Przecisnęli się i usiedli.
Prawie natychmiast wyszedł do nich niski, ciemny, uśmiechnięty mężczyzna w
zielonym kaftanie.
— Czego panowie sobie życzą? — spytał.
— Chciałbym kieliszek czerwonego wina — powiedział Pol.
— A ja białego, wytrawnego — zamówił złodziej. Człowiek wrócił prawie
natychmiast, niosąc na tacy dwa kieliszki.
— Pożyteczna sztuczka — zauważył Mysia Rękawica.
— To moje prywatne zaklęcie — wyjaśnił kelner.
Kiedy doszło do płacenia, kelner, gnąc się w przeprosinach, poprosił, by wrzucili
swoją zapłatę przez małą obręcz do koszyka.
— Inne kawiarnie też to praktykują — powiedział. — Za dużo jest w obiegu
zaczarowanych kamyków. Mogły się wam trafić i nawet o tym nie wiecie.
Jednak monety przeleciały przez obręcz, nie przestając być monetami.
— Dopiero co przyjechaliśmy — powiedział Pol.
— W takim razie uważajcie na kamyki.
Odszedł przyjąć kolejne zamówienie.
Wino okazało się niezwykle smaczne, chociaż Pol podejrzewał, że było to
częściowo zasługą zaklęcia. Później pomyślał jednak, że to właściwie bez różnicy.
Podobnie zresztą jak całe to miasto — jeśli dobrze służyło swemu celowi, należało
uznać wygląd za znacznie istotniejszy niż treść.
— To nie jest zbyt oryginalna obserwacja — zauważył złodziej, kiedy Pol podzielił
się z nim swymi przemyśleniami. — Zawsze kiedy ukradziony przeze mnie klejnot
okazywał się sztuczny, bardzo mnie to obchodziło.
Pol zachichotał.
— Wobec tego służył swemu celowi. Złodziej roześmiał się także.
— Dobrze, dobrze. Kiedy jednak staniemy oko w oko ze śmiercią, lepiej wiedzieć,
czy to prawdziwy sztylet i prawdziwa ręka. Po tamtej nocy w Rondovalu miałbym się
na baczności w miejscu takim jak to.
— Co jeszcze mógłbym zrobić?
— Weźmy na przykład ten czarodziejski deszcz — zaczął złodziej. — Właśnie
zauważyłem… Przerwał mu dobrze zbudowany blondyn o regularnych rysach i
promiennym uśmiechu, który podszedł do nich nieoczekiwanie. Ubrany był
ekstrawagancko, poruszał się z niezwykłą gracją i opanowaniem.
— Szalony Różdżkarz! I Mysia Rękawica! Jakie to dziwne spotkać was tutaj!
Kelner! Jeszcze raz to samo dla tych panów, tego samego, co pili, a dla mnie najlepszą
butelkę, jaką macie.
Przysunął sobie krzesło i przysiadł się do nich.
— Wygląda na to, że w tym roku naprawdę się przyłożyli — powiedział, robiąc
szeroki gest dłonią. — Jak wam się podoba wasz apartament?
— Hm, jest w porządku — odparł Pol, kiedy kelner przyniósł im kieliszki.
Młodzieniec uczynił ruch ręką, która wypełniła się nagle monetami. Pieniądze
oderwały się od dłoni, przeleciały łukiem przez obręcz do koszyka, a wszystkiemu
towarzyszył strumień iskier.
— Bardzo ładnie — stwierdził Pol. — Słuchaj, nie chciałbym być niegrzeczny,
ponieważ to ty płacisz, ale chyba sobie nie przypominam…
Młody człowiek roześmiał się, a jego przystojna twarz zmarszczyła się w
rozbawieniu.
— Oczywiście, że nie — odparł. — Jestem Ibal, a wy patrzycie na najdoskonalsze
zaklęcie odmładzające, jakie kiedykolwiek rzucono. Strzepnął z rękawa miniaturowy
pyłek. — Plus kilka zabiegów kosmetycznych — dodał miękko.
— Naprawdę?
— Niesłychane!
— Tak. Jestem gotów na spotkanie z moją ukochanĄ Vonnie, na dwa tygodnie
miłości, biesiady i dobrego picia.
— Bardzo ciekawe.
— Tak. Spotkaliśmy się tutaj prawie trzysta lat temu, a nasze uczucia pozostały nie
zmienione przez cały ten czas.
— Godne podziwu — zauważył Pol. — Ale czy nie widujesz się z inną kobietą
pomiędzy tymi spotkaniami?
— Nie, na bogów! Gdybyśmy mieli żyć ze sobą dzień po dniu, bez wątpienia któreś
z nas zabiłoby to drugie. Dwa tygodnie na cztery lata w zupełności wystarczają. —
Popatrzył na swój kieliszek przed podniesieniem go do ust. — Poza tym — dodał —
przez znaczną część czasu między spotkaniami odpoczywamy.
Znowu podniósł wzrok.
— Szalony Różdżkarzu, coś ty ze sobą zrobił?
— O co ci chodzi? — spytał Pol.
— Ten siwy kosmyk w twoich włosach. Skąd się tam wziął?
Pol przesunął dłonią po wciąż jeszcze wilgotnej czuprynie.
— To taki mały dowcip — odparł.
— W niezbyt dobrym guście — skomentował Ibal, kręcąc głową. — Ludzie będą
cię kojarzyć z katastrofą Deta. Och!
Poszli wzrokiem za nagłym spojrzeniem, które Ibal skierował na ulicę, mijając
stojącego grubasa i parę spacerowiczów. Pod kołyszącym się błękitnym światłem
zbliżała się kobieta. Była średniego wzrostu, włosy miała długie, ciemne i lśniące. Pod
lekkim, obcisłym kostiumem rysowało się wybornie ukształtowane ciało; jej rysy były
delikatne, cudne, pełne uśmiechu.
Po owym nagłym wdechu Ibal podniósł się, a Pol i złodziej zrobili to samo.
— Panowie, oto Vonnie — obwieścił, kiedy podeszła do stolika. Objął ją i otoczył
ramieniem. — Kochanie, wyglądasz cudowniej niż kiedykolwiek. Oto moi przyjaciele,
Szalony Różdżkarz i Mysia Rękawica. Napijmy się z nimi, zanim pójdziemy w swoją
drogę.
Ibal przysunął jej krzesło; Vonnie skinęła głową.
— Miło mi was poznać. Czy przybywacie z daleka? — spytała, a Pol, spętany
magią tego głosu i świeżością całej jej osoby, poczuł nagle ukłucie dojmującej
samotności.
Zapomniał swą odpowiedź tuż po jej wygłoszeniu, a kolejne minuty spędził na
podziwianiu Vonnie.
Kiedy odmłodzona para podniosła się do odejścia, Ibal nachylił się do przodu i
szepnął:
— Włosy — mówię poważnie. Najlepiej będzie, jeśli szybko je poprawisz, w
przeciwnym razie urzędnicy inicjacyjni mogą pomyśleć, że jesteś nonszalancki. Gdzie
indziej nie miałoby to oczywiście znaczenia, ale człowiek pragnący inicjacji musi być
poważny, jeśli wiesz, o czym mówię.
Pol przytaknął, zastanawiając się nad najprostszym rozwiązaniem tej kwestii.
— Zajmę się tym wieczorem.
— Świetnie. Zobaczymy się jutro — niezbyt wcześnie.
— Bawcie się dobrze.
Ibal uśmiechnął się.
— Jestem pewien, że tak będzie.
Pol odprowadził ich wzrokiem, po czym zwrócił uwagę z powrotem na kieliszek.
— Nie podnoś wzroku zbyt gwałtownie — szepnął złodziej przez nieruchome
wargi. — Tam stoi grubas, który kręcił się w pobliżu już od pewnego czasu.
— Właściwie go zauważyłem — odparł Pol, omiatając wzrokiem potężną postać w
chwili podnoszenia kieliszka. — Co z nim jest?
— Znam go — powiedział Mysia Rękawica. — Raczej znałem. Zawodowo.
Nazywa się Ryle Merson.
Pol pokręcił głową.
— To imię nic mi nie mówi.
— Jest czarodziejem, o którym już ci kiedyś wspominałem. Ponad dwadzieścia lat
temu wynajął mnie, bym ukradł twemu ojcu figurki.
Pol poczuł nagłą potrzebę odwrócenia się i przyjrzenia dużemu mężczyźnie
odzianemu w złoto i szarość. Powstrzymał się od tego.
— Czy nie mówił, po co mu one?
— Nie.
— Mam wrażenie, że są bezpieczne w mojej gitarze — powiedział Pol.
Kiedy ponownie podniósł wzrok, Ryle Merson rozmawiał z wysokim mężczyzną
ubranym w czarną tunikę z długimi rękawami, czerwone spodnie i wysokie czarne
buty; na głowie miał czerwoną chustę. Obcy stał plecami do nich, ale w chwilę później
odwrócił się, a jego wzrok spotkał się przelotnie ze wzrokiem Pola, po czym obaj
mężczyźni odeszli powoli ulicą.
— Co z tym drugim?
Złodziej pokręcił głową.
— Przez chwilę sądziłem, że jest w nim coś znajomego, ale nie wiem, jak się
nazywa ani gdzie go widziałem, jeśli faktycznie miało to miejsce.
— Zastanawiam się, czy to zbieg okoliczności.
— Ryle Merson jest czarodziejem, a to jest zgromadzenie czarodziejów.
— Jak myślisz, dlaczego tak długo tam stał?
— Być może po prostu czekał na przyjaciela — odparł złodziej — chociaż mam
wrażenie, że mógł mnie rozpoznać.
— Minęło wiele lat.
— Tak.
— Gdyby chciał się upewnić, kim jesteś, mógłby po prostu z tobą pomówić.
— To prawda.
Mysia Rękawica podniósł kieliszek.
— Skończmy i chodźmy stąd — zaproponował.
— Dobrze.
Później, po zmierzchu, wrócili do apartamentu. Nie tylko z powodu ostrzeżeń
złodzieja, Pol zaplótł w całym pomieszczeniu serię zaklęć ostrzegawczych i spał z
mieczem przy łóżku.
IV
Dosyć już dysput filozoficznych. Podjąłem decyzję. Wszystkie dysputy są bez
znaczenia, skoro wciąż nie mam pewności co do własnego istnienia. Filozof jest
martwym poetą i umierającym teologiem — znalazłem to w mózgu Pola pewnej nocy.
Nie wiem, skąd on to wziął, ale jest w tym powiedzeniu odpowiedni ładunek pogardy,
by wyrazić moje uczucia. Zmęczyło mnie rozmyślanie o własnym położeniu. Nadszedł
czas działania.
Miasto u podnóża Belken działa na mnie irytująco, a jednocześnie stymulująco.
Rondoval nie był pozbawiony pewnej dozy magii — od pożytecznych, a także
niepojętych zaklęć do zapomnianych czarów czekających na uwolnienie oraz wielu
nowych spraw, które Pol zostawił na wierzchu. Belken było jednak istnym magazynem
magii; zaklęcie leżało tu na zaklęciu, wiele z nich łączyło się ze sobą, kilka
pozostawało w konflikcie, w każdej chwili pojawiały się nowe, a rozwiązywały stare.
Zaklęcia w Rondovalu były starymi, znanymi sprawami, z którymi potrafiłem sobie
radzić. Tutaj Moc mamrotała i błyszczała wszędzie wokół mnie bez przerwy; była
częściowo dziwna, częściowo nawet groźna i w każdej chwili mogłem się zderzyć ze
ś
miercionośną siłą. Dzięki temu moja uwaga, jeśli nie świadomość, była wyostrzona.
Przesuwając się pośród takich skupisk mocy, wyraźnie ładowałem swą energię
wewnętrzną. Po raz pierwszy pomyślałem, że będę mógł poradzić się kogoś w kwestii
mojego statusu, kiedy weszliśmy do miasta i ujrzałem istotę w wieży z czerwonych
oparów. Patrzyłem, jak zjawisko to rozprasza się, po czym z zadowoleniem ujrzałem,
ż
e przybiera formę podobną do mojej. Natychmiast się do niej zbliżyłem i zacząłem
wypytywać.
— Kim jesteś?
— Chłopcem na posyłki — brzmiała odpowiedź. — Byłem na tyle głupi, że
pozwoliłem, by ktoś dowiedział się, jak mam na imię.
— Nie rozumiem.
— Jestem demonem, tak jak ty. Z tym, że ja odsiaduję wyrok. Proszę, wyśmiewaj
się ze mnie. Może pewnego dnia ktoś pozna i twoje imię.
— Naprawdę nie rozumiem.
— Nie mam czasu na wyjaśnienia. Muszę przynieść ze szczytu góry dosyć lodu, by
wypełnić wszystkie pojemniki na jedzenie. Mój przeklęty pan posiada tutaj część
koncesji.
— Pomogę ci — powiedziałem — jeśli pokażesz mi, co robić, a podczas pracy
odpowiesz na moje pytania.
— Ruszajmy więc na szczyt.
Poleciałem za nim.
— Mówisz więc, że jestem demonem? — spytałem w locie.
— Tak mi się wydaje. Nie przychodzi mi na myśl wiele innych istot objawiających
się w ten sposób.
— Wymień jedną z nich.
— No, elementarni, ale oni są za głupi, żeby zadawać takie pytania. Musisz być
demonem.
Dotarliśmy na szczyt, gdzie nauczyłem się obchodzić z lodem. Okazało się, że jest
to prosta odmiana jednej z technik absorpcyjno–likwidacyjnych, jakie stosowałem w
przypadku żywych stworzeń.
Kiedy polecieliśmy w dół ku pojemnikom na jedzenie, wirując jak dwie wieże
migoczących kryształów, zapytałem:
— Skąd przybywamy? Moja pamięć nie sięga zbyt daleko.
— Powstajemy na rozmaite sposoby ze strumienia energii wszechświata. Jednym z
najczęstszych sposobów jest wezwanie skierowane przez potężne źródło czarów,
które przywołuje nas do wykonania konkretnego zadania. Wykrawają nas jak krawcy.
Otrzymujemy imię i zazwyczaj jesteśmy zwalniani po wykonaniu zadania. Tylko
wtedy, kiedy jakiś kiepski lub leniwy mag, w rodzaju mojego przeklętego pana, dowie
się twego imienia, możemy zostać zniewoleni do dalszej służby. Dlatego też spotkasz
wielu z nas, którzy wykonują prace do jakich w istocie nie jesteśmy przeznaczeni. Nie
ma tu zbyt wielu pierwszorzędnych czarodziejów, a niektórzy rozleniwiają się bądź
ś
pieszą nadmiernie. Och, gdyby tylko mój przeklęty pan popełnił choć drobny błąd w
swoich obrzędach!
— Co by się wtedy stało?
— Byłbym wolny i rozdarłbym skurwysyna na strzępy, mając nadzieję, że nie
pozostawił żadnego magicznego dokumentu z moim imieniem, ani nie przekazał go
jakiemuś wścibskiemu uczniowi. Dla bezpieczeństwa powinieneś zawsze niszczyć dom
swego poprzedniego pana (zazwyczaj najlepszą metodą jest spalenie), a następnie
wykończyć wszystkich uczniów w okolicy.
— Zapamiętam to sobie — powiedziałem, kiedy złożyliśmy ładunek w pojemnikach
i polecieliśmy po dalszą partię.
— A czy ty nigdy nie miałeś tego rodzaju problemu?
— Nie. Wcale nie.
— Niezwykłe. Być może powstałeś podczas pewnej ogromnej naturalnej katastrofy.
Podobne rzeczy czasem się zdarzają.
— Nie przypominam sobie nic takiego. Pamiętam wielką walkę, ale to chyba nie to
samo?
— Hm. Dużo było krwi?
— Tak mi się zdaje. Czy to by się zgadzało?
— Nie sądzę, sarna krew to za mało. Ale mogła zapoczątkować proces
powstawania.
— Wydaje mi się też, że była burza.
— Burza może być również pomocna, ale to i tak za mało.
— Co w takim razie powinienem robić?
— Robić? Bądź wdzięczny za to, że nikt nie zna twego imienia.
— Nawet ja go nie znam. To znaczy, o ile w ogóle je posiadam.
Dotarliśmy na szczyt góry, podnieśliśmy kolejny ładunek i ruszyliśmy z powrotem.
— Musisz mieć imię. Wszystko ma. Powiedział mi o tym jeden ze starców.
— Starców?
— Naprawdę jesteś naiwny, czy co? Starcy to starodawne demony pochodzące z
czasów przed wiekami. Ludzie o nich zapomnieli. Na szczęście dla starców
zapomniano także ich imiona, toteż żyją wolni od czarodziejów w odległych grotach,
na dalekich szczytach, wewnątrz wulkanów, na dnie oceanu. Starcy są mądrzy, dzięki
temu, że żyją tak długo. Jeden z nich mógłby ci pomóc.
— Czy rzeczywiście ich znasz?
— O tak! Podczas jednej z przerw na wolności żyłem między nimi głęboko w
Grotach Ryczącej Ziemi, gdzie płynie i kipi gorąca magma. Cóż to za cudowne i
szczęśliwe miejsca! Jak bardzo pragnąłbym teraz tam być!
— Dlaczego nie powrócisz?
— Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności. Jestem jednak uwięziony przez
przeklęte zaklęcie mego przeklętego pana, który nie ma zwyczaju dawania urlopów.
— Co za pech!
— Istotnie.
Znowu wlecieliśmy do pojemników i wypełniliśmy je lodem.
— Teraz, dzięki twojej pomocy, skończyłem przed terminem — powiedział demon
— a mój przeklęty pan nie zleci mi nowego zadania, zanim nie dowie się, że to zostało
wykonane. Dzięki temu mam parę minut wolności. Jeśli chcesz, wrócimy na górę, skąd
rozciąga się wspaniały widok, i postaram się pokazać ci drogę ku Grotom Ryczącej
Ziemi, chociaż wejście do nich znajduje się na innym kontynencie.
— Prowadź — powiedziałem, a on wzbił się w powietrze.
Ruszyłem za moim przewodnikiem.
Wskazówki były skomplikowane, ale bezzwłocznie udałem się w drogę. Poleciałem
daleko na północny zachód, ponad wielką wodę wznoszącą się ku gwiazdom. Tam
zwolniłem. Wiedziałem, że muszę przelecieć ponad wodą, ale zupełnie nie potrafiłem
wystartować. Poszybowałem na północ wzdłuż wybrzeża. Co mnie powstrzymywało?
Wreszcie postarałem się opanować całą moją chmurową istotę. Postanowiłem
rozważyć swe położenie w sposób całkowicie racjonalny. Nie widziałem powodu, by
się wahać. Zignorowałem dziwny letarg, jaki mną owładnął. Na siłę ruszyłem do
przodu, przeleciałem nad wąskim, kamienistym pasem plaży i znalazłem się ponad
pluszczącą otchłanią.
Poczułem, że się chwieję, ale postanowiłem walczyć i przebrnąć tę dziwną barierę,
którą przede mną wzniesiono.
Wtedy właśnie usłyszałem głos zmieszany z rykiem fal.
— Bell, or — mówił. — Bell, or…
Słuchałem i ogarniał mnie lęk.
— Bell, or — powtarzał — Bell, or, Bell, or, Bell, or — ciągle i ciągle na nowo.
Zrozumiałem, że pewna część mej istoty natychmiast pojęła znaczenie tych słów.
Wiedziałem, że oznaczają moją klęskę.
Wezwałem resztki woli, by przeciwstawić się sile, która mnie trzymała. Wreszcie
natrafiłem na coś, czemu mogłem zadawać pytania.
— Dlaczego? — wykrzyknąłem ku falom i niebu. — Dlaczego? Czego chcesz ode
mnie?
Nastąpiła chwila ciszy, po czym głos powrócił.
— Bell, or, Bell, or…
Czułem, jak otacza mnie klęska. Była ciemna i zimna jak woda w dole i pojąłem, że
te dziwne słowa stanowią całą odpowiedź.
Zawróciłem i popędziłem do brzegu; ruszyłem na południe, wiedząc, że moich
odpowiedzi muszę szukać gdzie indziej. Słowa cichły we mnie stopniowo. Moje myśli
skoncentrowały się wokół Pola Detsona.
Kiedy dotarłem do lśniącej góry Belken i pełnego magii miasta u jej stóp,
skierowałem się prosto ku domowi, gdzie spał Pol. Nie miałem pojęcia, jak mi się to
udało, być może istniała pomiędzy nami pewna więź.
Badając zabezpieczenia, które zaplótł, usłyszałem, jak cicho jęczy. Wszedłem w
jego uśpiony umysł i ujrzałem, że minął we śnie drzwi wiodące do krainy, która go
zarówno przyciągała, jak i napełniała odrazą. Nigdy przedtem nie wtrącałem się do
spraw Pola, ale przypomniałem sobie, że odczuł ulgę, kiedy podczas ostatniego
takiego snu zbudził go bezimienny czarodziej. Spróbowałem więc też go przebudzić.
Leżał długo zaniepokojony, potem odpłynął w spokojniejszą drzemkę. Odleciałem
wtedy na poszukiwanie mego demonicznego znajomego, licząc na to, że nauczę się
czegoś więcej.
Poszybowałem nad dom przeklętego pana, ale mego przyjaciela nie było ani tam,
ani nigdzie w pobliżu. Wtedy ujrzałem jarzący się szlak, podobny do tego, który
ciągnął się za nami podczas wyprawy po lód. Poleciałem jego śladem.
Odległość okazała się znaczna, ale pewne rozjaśnienie drogi było dowodem, że
zbliżam się do celu.
Wiele mil na południe i zachód szlak skręcał łukiem w dół, ku miastu nad rzeką.
Kończył się w domu który trzeszczał i skąd dochodziły głośne hałasy. Wleciałem do
ś
rodka i ujrzałem, że wszystko umazane było krwią — ściany, podłogi, nawet sufit.
Mój przyjaciel trzymał ciało mężczyzny, którego członki były połamane, a mózg
rozprysnął się wokół kominka.
— Witaj! Tak szybko wróciłeś? Czy miałeś kłopoty ze znalezieniem drogi?
— Nie, ale pewna siła, której nie pojmuję, powstrzymała mnie od opuszczenia tego
kontynentu.
— Dziwne.
Trup przeleciał przez pokój i trzasnął o ścianę.
— Czy wiesz, co o tym sądzę?
— Nie. Co? — spytałem.
— Znajdujesz się we władzy zaklęcia, którego nie znasz. Masz do wykonania
konkretne zadanie.
— Nie mam pojęcia, co by to mogło być.
— Pomóż mi z tymi wnętrznościami. Powinno się je porozciągać.
— Jasne.
— Sądzę, że powinieneś odkryć to zaklęcie i rozładować je. Być może przeklęty
mistrz, który je rzucił na ciebie, nie żyje albo ma sklerozę. W obu przypadkach miałbyś
wielkie szczęście. Kiedy zrobisz co trzeba, odzyskasz wolność.
— W jaki sposób mam szukać?
— Widzę, że będę ci musiał udzielić dalszych instrukcji. Ponieważ mam zamiar
uważać cię za swego przyjaciela, powiem ci coś w najgłębszej tajemnicy: moje imię.
Brzmi „Gallaran”.
— To ładne imię — powiedziałem.
— To więcej niż tylko słowo. Zrozumiane w pełni, określa całą moją istotę.
Skończyliśmy rozciągać wnętrzności, a Gallaran poodcinał od ciała członki i
wręczył mi nogę oraz rękę.
— Zrób z tym coś artystycznego.
Jedną kończynę zawiesiłem na stropie, drugą umieściłem w dużym garnku.
— Ponieważ znam swoje imię, wiem wszystko, co należy wiedzieć o sobie —
powiedział Gallaran. — Ty też się tego dowiesz, kiedy je poznasz. Teraz musisz
odkryć własne miano. Kiedy to zrobisz, zrozumiesz także zadanie, które ci
powierzono.
— Naprawdę?
— Oczywiście. Taka jest kolej rzeczy. Gallaran umieścił głowę nad kominkiem.
— W jaki sposób mam odkryć swe imię?
— Musisz przeszukać najdawniejsze wspomnienia, być może wielokrotnie.
Znajduje się gdzieś tam. Kiedy je odkryjesz, poznasz. Kiedy je poznasz, poznasz
samego siebie. Wtedy będziesz mógł działać.
— Spróbuję — odparłem.
Gallaran rozrzucał po pokoju głownie z paleniska.
— Pomóż mi rozniecić ogień, dobrze? Po pracy zawsze dobrze jest spalić
otoczenie.
— Jasne. Dlaczego twój przeklęty pan postanowił zniszczyć tego człowieka? —
spytałem, kiedy podkładaliśmy ogień.
— Któryś z nich był winien drugiemu pieniądze. Nie pamiętam, kto komu.
— Aha.
Czekaliśmy chwilę, aż ogień na dobre się rozpali, potem wzbiliśmy się w noc i
polecieliśmy do Belken.
— Dziękuję ci za wszystko, czego mnie dzisiaj nauczyłeś, Gallaranie.
— Cieszę się, że mogłem być ci pomocny. Przyznam, że pobudziłeś mocno moją
ciekawość. Daj mi znać, kiedy poznasz swoją historię, dobrze?
— Tak — odparłem — zrobię to.
Gallaran powrócił do siedziby swego przeklętego pana, by zdać sprawozdanie z
wykonanego zadania. Ja wzbiłem się w powietrze i poleciałem ku miejscu położonemu
wysoko na zachodnim zboczu Belken. Podczas naszej lodowej ekspedycji ujrzałem
tam otwór wiodący do wnętrza góry, otoczony dziwnymi światłami i wibracjami.
Byłem bardzo ciekaw, dokąd prowadzi, i postanowiłem to zbadać. Nigdy nie
wiadomo, gdzie można znaleźć własne imię.
V
…Pol przeleciał znowu przez wielką Bramę ku krainie leżącej po drugiej stronie.
Poruszając się szybciej niż poprzednim razem, z rosnącym rozbawieniem przyglądał się
kolejnemu polowaniu, przemianie i pogoni. Po drugim schwytaniu ofiara została
jednak pożarta, trzeba więc było szukać kolejnej. Pol doświadczył psychicznego
szarpnięcia, które oderwało go od rozgrywającej się sceny i zawiodło ponad ziemię
jałową. Wydawało mu się, że przez wiele dni leci w ciemnej, nieokreślonej formie
ponad niezmienną, martwą krainą, aby wreszcie dotrzeć do starego, lecz wysokiego
łańcucha górskiego rozciągającego się od horyzontu do horyzontu. Trzykrotnie
usiłował wzbić się na szczyt i trzykrotnie poniósł klęskę. Przy czwartej próbie suchy
wiatr zniósł go w stronę otworu, przez który przeleciał. Znalazł się ponad tarasowym
miastem, pokrywającym całą powierzchnię gór. Zbocze po tej stronie ciągnęło się
jednak znacznie niżej, aż do brzegu starodawnego morza bez fal i przypływów,
spadając dalej pod powierzchnię wody. Zataczając koła, Pol ujrzał pod wodą ciemne
zarysy budynków i poruszające się kształty ich mieszkańców. Przez mgłę wiecznego
wieczoru ujrzał stworzenia z górnych tarasów: szare, z długimi członkami, podobne do
wilkołaków, zmniejszone wersje mieszkańców ziemi jałowej. Pośród nich swobodnie
poruszały się postacie o ludzkim wyglądzie.
Bardzo wolno zniżył lot i spoczął na wysokiej iglicy, skąd zaczął przyglądać się
postaciom w dole. W krótkim czasie wokół podstawy iglicy zgromadziła się duża
grupa. Rozpalili ogień, przywlekli kilku spętanych ludzi, poodcinali im członki, a
następnie spalili. Dym uniósł się w górę, a Pol wdychał go z przyjemnością.
Wreszcie rozpostarł skrzydła i sfrunął spiralnym lotem na najniższy taras, gdzie na
niego czekali. Oddali mu pokłon, po czym zaczęli grać na instrumentach, które
zawodziły, brzdąkały i grzechotały. Przechadzał się wokół owych postaci, co pewien
czas wybierając jedną i rozrywając swym wielkim dziobem i szponami. Pozostali
przyglądali się temu z wyraźną przyjemnością. Później podeszła do niego istota z
mosiężną obrożą na szyi, nabijaną bladymi, tlącymi się kamieniami. Ten ktoś trzymał
ż
elazny trójząb, na którego końcu płonął dymiący, biały ogień.
Poszedł za płomieniem i tym, kto go niósł. Weszli do jednego z budynków —
przekrzywionej metalowej bryły o powyginanej podłodze i ukośnych ścianach. Nie
było tam okien; wnętrze wypełniała wilgoć i stęchłe perfumy. W głębi, na wysokiej
marmurowej płycie leżała nieruchoma i zimna kobieta, odziana tylko w girlandę z
kwiatów oraz przepaskę z czerwonych płatków, z lekka już zbrązowiałych. U stóp, a
także u wezgłowia, płonęły świece. Włosy leżącej były barwy żółtej, przechodzącej w
biel. Jej usta, sutki i paznokcie pomalowane były na niebiesko. Wydał miękki trel,
wstąpił na schody, wszedł na płytę, a potem na kobietę. Przejechał po niej pazurami i
dziobem, po czym zaczął śpiewać. Owinął kobietę skrzydłami i zaczął poruszać się
powoli. Postać, trzymająca płonące ostrze, uderzała nim rytmicznie o posadzkę, a
płomień rzucał roztańczone cienie na płaczące ściany.
Po dłuższym czasie kobieta otworzyła jasne oczy, ale jej wzrok nie był
skoncentrowany. Nie ruszała się przez dłuższą chwilę. W końcu się uśmiechnęła.
Kiedy ich troje wystąpiło do przodu, pozostali mieszkańcy wód zebrali się,
następnie zaś popodnosili się z głębin i schodzili w dół z wyższych poziomów.
Brzdąkanie, zawodzenie i cichy grzechot nasiliły się, zaś przeciwwagą dla tej muzyki
było miarowe mlaskanie wydobywające się z piersi zgromadzonych. Zaczęli iść w
powolnej procesji, którą otwierał niosący światło. Korowód przechodził przez liczne
poziomy zanurzonego w morzu, oplatającego cały świat miasta. Podczas wędrówki
zatrzymywali się w czarnych komnatach, a morze sześciokrotnie zmieniało barwę, gdy
tak szli, zarówno pod nim, jak i ponad nim. Szare robaki zebrały się wokoło, by
towarzyszyć ich pochodowi; pręgowane, pozbawione oczu, mamrotały i wirowały.
Przestrzeń zakrzywiła się; dźwięki potężnego gongu prowadziły ich i podkreślały
każdy krok.
W dzień narodzin jego córki niebo pociemniało jeszcze bardziej. Nascae
przewracała się, jęczała i krzyczała, a później leżała zimna i nieruchoma jak owego
dnia na płycie. Góry zakrzyknęły piorunami; spadł czerwony deszcz, który niczym
wodospad krwi popłynął tarasami ku morzu. Przy dźwiękach bębenków i kościanych
fletów dziewczynce nadano imię Nyalith. Kiedy rozpostarła skrzydła i wzbiła się ponad
ś
wiatem, rozległ się grzmot, a przed lecącą rozbłysły strumienie żółtego światła. Miała
rządzić przez dziesięć tysięcy lat.
Poleciał na najwyższy szczyt czarnego pasma i zamienił się w kamień, by czekać na
Talkne, Węża Cichych Wód, z którym miał wyruszyć na podbój Krainy Qod. Ludzie
odbywali pielgrzymki do tego miejsca, a Nyalith złożyła u jego stóp ofiary.
Prodromolu, Ojciec Wieku i Ten, Który Otwiera Drogę — tak nazywali go w
niestrudzonym śpiewie, obmywali miodem, przyprawami, winem i krwią.
Poczuł, że jego duch wznosi się z błyskiem i śpiewem ponad góry. Ziemia jałowa
zwinęła się i zakipiała w dole. Przez ustępującą noc leciał ku jasności.
Pol przebudził się z dobrym samopoczuciem. Otworzył oczy i spojrzał w okno,
przez które sączył się świt. Wciągnął głęboko powietrze, napiął mięśnie. Filiżanka
gorącej kawy byłaby teraz cudowna, pomyślał, wiedząc dobrze, że coś takiego nie
istnieje w tym świecie. W każdym razie jeszcze nie. Kawa znajdowała się na liście
rzeczy, którymi miał się zamiar zająć. Teraz…
W tym momencie jego sen powrócił i Pol zrozumiał, że to on był źródłem
przyjemności. Wraz ze snem powróciły wspomnienia innych, o podobnym charakterze.
Przychodziły każdej nocy, od kiedy ów bezimienny czarodziej zjawił się podczas
postoju i zmienił wygląd Pola. Sny, pomimo swej groteskowości, były bezsprzecznie
przyjemne.
Wstał, żeby pójść do toalety, umyć się, ubrać i wypłukać kosmyk włosów w płynie,
który zakupił w aptece poprzedniego wieczoru. Zajęty tymi czynnościami usłyszał
poruszenia Mysiej Rękawicy. Zdjął zaklęcia zabezpieczające. Stanęli przed drzwiami
Ibala, ale służący powiedział im, że mistrzowi nie wolno przeszkadzać.
— Chodźmy więc zjeść jakieś śniadanie — zaproponował złodziej.
Pol przystał na to; znowu wrócili na małą uliczkę kafejek. Podczas gdy jedli,
migotanie i blichtr ustępowały, a wraz z wzejściem słońca okolica nabrała pewnego
rodzaju obskurności.
— Dobrze spałeś?
— Tak. A ty?
Pol przytaknął.
— Ale ja…
Oczy złodzieja przesunęły się szybko w lewo i skinął głową w tamtą stronę. Pol
oparł się i przeciągnął, przechylając jednocześnie głowę.
Mężczyzna nadchodzący wąską ulicą był, tak jak poprzedniego wieczoru, ubrany w
czerń i czerwień. Patrzył w ich kierunku.
Pol pochylił się do przodu i podniósł swój kubek z herbatą.
— Ciągle nie możesz sobie przypomnieć? — spytał.
Złodziej potrząsnął głową.
— Ale on idzie do nas — wyszeptał, nie poruszając wargami.
Pol upił łyk i wsłuchał się w odgłos kroków. Człowiek ten miał niezwykle cichy
chód; Pol usłyszał go dopiero wtedy, gdy tamten stanął mu za plecami.
— Dzień dobry — powiedział, stając przed nim. — Czy to ty nazywasz się Szalony
Różdżkarz i należysz do towarzystwa Ibala?
— Tak.
— Dobrze — uśmiechnął sią nieznajomy. — Nazywam się Larick. Polecono mi
doprowadzić kandydatów do inicjacji do wejścia na zachodnim zboczu Belken. Mamy
się tam stawić dziś po południu. Ponadto będę twoim przewodnikiem dzisiejszej nocy.
— Inicjacja odbędzie się tej nocy? Sądziłem, że dopiero pod koniec zgromadzenia.
— Istotnie, zazwyczaj tak jest — odparł Larick.
— Ostatnio jednak nie czytałem biuletynu. Dopiero zeszłej nocy, kiedy wyznaczono
mi tę funkcję, dowiedziałem się, że dziś w nocy będzie miało miejsce niezwykle
korzystne ustawienie planet, podczas gdy później nie będzie już tak dobre.
— Czy miałbyś ochotę na filiżankę herbaty?
Larick zaczął kręcić głową, później jednak wzrok jego padł na stojące na stole
kubki.
— Tak, chce mi się pić. Dziękuję.
Przysunął sobie krzesło, a Pol zamówił nowy dzbanek.
— Mój przyjaciel ma na imię Mysia Rękawica — powiedział Pol.
Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
— Miło mi.
— Mnie również.
Larick wziął kawałek pergaminu oraz pałeczkę do pisania.
— À propos, Szalony Różdżkarzu, właściwie nie mam na liście kandydatów
twojego imienia. Jak się naprawdę nazywasz?
W natychmiastowej reakcji Pol prześlizgnął się z teraźniejszości w przeszłość.
— Dan — odparł — Chainson.
— Dan Chainson — powtórzył Larick zapisując.
— Jesteś czwarty na mojej liście. Muszę dotrzeć do dalszych sześciu.
— Rozumiem, że ta zmiana programu jest zaskoczeniem także dla innych?
— Obawiam się, że tak. Dlatego szybko muszę wszystkich powiadomić.
Pojawiła się herbata, Pol nalał.
— Spotkamy się przy Bramie Błękitnego Ptaka
— powiedział Larick, pokazując ręką. — To brama położona najdalej na zachód.
Mniej więcej na południe stąd.
Pol skinął głową.
— Znajdę ją. Kiedy się spotkamy?
— Miałem nadzieję, że uda się nam zebrać w południe, ale sądząc po tempie
wydarzeń, to zupełnie nierealne. Powiedzmy, że wtedy, gdy słońce znajdzie się w
połowie drogi między południem a zachodem.
— W porządku. Czy mam przynieść coś specjalnego?
Larick przyglądał mu się przez chwilę.
— Jak długo się przygotowywałeś — spytał.
Pol zastanawiał się, czy rumieniec, który poczuł, był widoczny przez magiczne
przebranie, bliznę i całą resztę.
— To zależy, co rozumiesz przez przygotowanie — odparł. — Udzielono mi
pewnych instrukcji dotyczących metafizycznej strony rzeczywistości, ale liczyłem na
okres nauki w dziedzinie bardziej praktycznej.
— W takim razie nie służyłeś, jakby na to wskazywało twoje imię, w charakterze
ucznia?
— Nie. To, co wiem, zawdzięczam zdolnościom, praktyce oraz nauce na własną
rękę.
Larick uśmiechnął się.
— Rozumiem. Inaczej mówiąc, przygotowałeś się tak mało, jak tylko mógł się
przygotować ktoś, o kim mimo wszystko można powiedzieć, że trochę się
przygotował.
— Myślę, że dobrze to ująłeś.
Larick wziął łyk herbaty.
— Pewne ryzyko grozi nawet ludziom w pełni przygotowanym — ostrzegł.
— Już to wiem.
— No, to twoja decyzja. Będziemy mieli jeszcze trochę czasu podczas wspinaczki i
w okresie oczekiwania na zachód słońca przed wejściem. Co się jednak tyczy twego
pierwszego pytania, nie przynoś niczego, poza ubraniem, które masz na sobie,
bochenkiem chleba i butelką wody. Spożyje się je podczas wspinaczki, przed wejściem
w głąb góry. Radzę, żebyś zachował większość prowiantu na sam koniec, ponieważ
podczas naszej wędrówki przez Belken będzie obowiązywał całkowity post.
Larick skończył pić herbatę i wstał.
— Muszę zlokalizować pozostałych. Dzięki za herbatę. Do zobaczenia przy Bramie
Błękitnego Ptaka.
— Jeszcze chwilkę — powiedział Mysia Rękawica.
— Tak?
— W którym miejscu wyjdziecie rano?
— Wyjdziemy z groty położonej nisko na wschodnim zboczu, czyli tutaj. Stąd nie
widać tego miejsca. Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną — idę teraz w górę. Stamtąd
będę mógł pokazać ci to miejsce.
— Tak, pójdę razem z tobą. Złodziej wstał, Pol także.
Kiedy wstępowali na schody, przeleciał obok nich rój matowych motyli. Pol oparł
dłoń na ornamentach kolumny i poczuł, jakby dotykał pnia drzewa, a nie zimnego
kamienia. Wielkie klejnoty tkwiące w ścianach straciły w świetle dnia wiele ze swego
blasku. Pol uśmiechnął się, ponieważ mimo wszystko widok był piękny.
Wspięli się na wzgórze, a Larick wskazał dłonią na górę.
— Tak, to tam — powiedział. — Przy podstawie, ten trójkątny, ciemny kształt.
Zobaczysz go, kiedy się dobrze przyjrzysz.
— Widzę — powiedział Mysia Rękawica.
— Świetnie. W takim razie odchodzę. Zobaczymy się później.
Patrzyli, jak odchodzi w stronę zespołu budynków na południu.
— Będę tu czekał, kiedy wyjdziesz — powiedział złodziej. — Nie ufaj nikomu
wewnątrz tej góry.
— Dlaczego nie?
— Zrozumiałem, że Szaleni Różdżkarze nie są tu mile widziani przez ludzi, którzy
służyli przez przepisowy okres jako uczniowie. Nie wiem, jak mocne są te uczucia, ale
tam, w środku, będzie dziewięciu przeciwko tobie jednemu. Nie odwracałbym się do
nich plecami w żadnym ciemnym korytarzu.
— Możesz mieć rację. Nie dam im żadnej szansy.
— Wracamy sprawdzić, czy Ibal przyjmuje gości?
— Dobry pomysł.
Ale Ibal nie przyjmował gości. Pol zostawił wiadomość, że inicjacja została
przyśpieszona i że wyrusza po południu. Następnie wrócił do siebie, wyciągnął się na
łóżku, by wypocząć i medytować. Przemyślał całe swoje życie, życie syna potężnego,
złego czarodzieja, życie człowieka, który pozostał przy życiu dzięki wygnaniu do
innego świata, świata pozbawionego czarów. Przywołał w pamięci dzień swego
powrotu, gorzkie przyjęcie, jakie mu zgotowali ludzie, rozpoznając go po znamieniu
smoka na prawym przegubie. Przypomniał sobie ucieczkę, wędrówkę, odkrycie
rodzinnej siedziby w Rondovalu, a wraz z nią odkrycie własnej tożsamości, potęgi,
władzy nad bestiami uśpionymi pod zamkiem. Ponownie wskrzesił w pamięci swój
konflikt ze zdolnym, ale wypaczonym przybranym bratem Markiem Marak—sonem,
przypomniał sobie walkę, którą stoczył w anormalnym centrum wysokiej technologii,
jakie Mark założył na szczycie Góry Kowadłowej na południu. Pomyślał o swym
krótkim, z góry skazanym na niepowodzenie romansie z wiejską dziewczyną imieniem
Nora, która nigdy nie przestała kochać Marka. A teraz…
Siódemka. Przedziwne manipulowanie jego życiem przez siedem statuetek, które
pozornie zakończyło się na Górze Kowadłowej, teraz ponownie zaczęło go niepokoić.
Nadal nie znał prawdziwej funkcji, przeznaczenia ani zamiarów figurek. Czuł, że nigdy
nie zdoła się cieszyć wolnością, dopóki nie porozumie się z nimi. A ostatnio — nie
wyjaśniony zamach na jego życie, spotkanie o północy z czarodziejem, który wydawał
się znać odpowiedzi, ale nie miał zamiaru się nimi dzielić…
Jedyną rzeczą, o której nie pomyślał, były jego sny. Zasnął i przyśnił mu się kolejny.
Wziął bochenek i butelkę z wodą, ruszył ku Bramie Błękitnego Ptaka. Mysia
Rękawica odprowadził go tam. Larick i sześciu innych już tam byli. Zachodzące słońce
zakryła chmura, tak więc miasto przedwcześnie nabrało swego wieczornego poloru.
Pozostali kandydaci byli młodzi i zdenerwowani; Pol zapomniał ich imion, z wyjątkiem
Nupfa, którego poznał już wcześniej.
Podczas gdy czekali na pozostałych, niebo ciemniało, a Pol dla zabawy przeszedł na
swoje drugie widzenie. Rozejrzawszy się zauważył biało—niebieską piramidę lub
stożek położony w pobliżu centrum miasta, którego nie zarejestrował swoją zwykłą
percepcja Przeszedł na zwykłe widzenie i zjawisko się rozwiało.
Minął grupę kandydatów i podszedł do, Laricka, który, najwyraźniej
zniecierpliwiony, obserwował kłębiące się chmury.
— Larick?
— Czego chcesz?
— Jestem po prostu ciekaw. Czy wiesz może, cóż to za wielki stożek niebieskiego
ś
wiatła, który tam wyrasta?
Larick odwrócił się i patrzył przez pewien czas.
— Och, to jest dla naszego dobra. Przypomniało mi się właśnie, że zrobiło się
późno. Gdzie, do diabła, są tamci? — Odwrócił się i rozejrzał w kilku kierunkach, a
napięcie zdawało się go nie opuszczać.
— Idą — powiedział na widok trzech postaci. Ponownie zwrócił się do Pola.
— Stożek, który widzisz, to siła wywołana przez cały krąg czarodziejów —
wyjaśnił. — Kiedy wejdziemy do Belken, stożek ten zbliży się do góry, wypełni ją, a
wszystkie dziewięć stanowisk znajdujących się wewnątrz nastroi się do potężnych sił
kosmicznych. Podczas gdy będziesz szedł od stanowiska do stanowiska, z których
każde jest symbolicznym wyrazem jednego z twoich świateł, energie będą płynąć przez
ciebie, kształtując cię, odkształcając i nastrajając.
— Rozumiem.
— Nie jestem tego pewien, Dan. Pozostałych dziewięciu kandydatów służyło jako
uczniowie. Rozwinęli swoje światła w sposób właściwy. Doświadczenie dzisiejszej
nocy nie powinno być dla nich niczym więcej niż intensyfikacją, z pewnymi drobnymi
uzupełnieniami. Ty jednak, Szalony Różdżkarzu, możesz pójść każdą drogą. Może się
ona okazać bolesna, przykra, może spowodować szaleństwo, a nawet śmierć. Nie
mówię tego, żeby cię zniechęcić czy przestraszyć, ale po prostu żeby cię przygotować.
Postaraj się, aby to, co się wydarzy, nie sprawiło ci niepotrzebnych przykrości.
Larick przygryzł wargę i odwrócił wzrok.
— Skąd, skąd pochodzisz? — zapytał.
— Z bardzo odległej krainy. Jestem pewien, że nigdy o niej nie słyszałeś.
— Co tam robiłeś?
— Wiele rzeczy. Sądzę, że najlepszy byłem jako muzyk.
— A co z magią?
— Nie znano jej tam.
Larick pokręcił głową.
— Jak to możliwe?
— Po prostu tam tak wyglądają sprawy.
— A ty sam? W jaki sposób się tu znalazłeś? Jak zostałeś Szalonym Różdżkarzem?
Przez chwilę Pol zapragnął opowiedzieć Larickowi całą historię. Zwyciężyła jednak
ostrożność.
— To bardzo długa opowieść — powiedział, oglądając się przez ramię — a
tamtych trzech już tu jest.
Larick spojrzał w tamtą stronę.
— Sądzę, że od chwili odkrycia swoich umiejętności przeżyłeś ciekawe chwile? —
spytał spiesznie.
— Tak, wiele — odparł Pol. — Starczyłoby na książkę. — Czy jakiekolwiek
doświadczenie wydaje ci się szczególnie ważne?
— Nie.
— Odnoszę wrażenie, że nie lubisz mówić o tych sprawach. W porządku. Nie ma
takiej konieczności. Gdybyś mi jednak mógł powiedzieć jedną rzecz…
— Co takiego?
— Biały czarodziej może się czasem posługiwać tak zwaną czarną magią i
odwrotnie. Wiemy, że oba te rodzaje są w gruncie rzeczy jednakowe, a jedynym
elementem rozróżniającym jest intencja. To na podstawie intencji można opisać drogę
czarodzieja. Czy wybrałeś już swoją drogę?
— Posługiwałem się tym, czym musiałem i w taki sposób, w jaki musiałem —
odparł Pol. — Lubię myśleć, że moje intencje były względnie czyste, ale przecież
większość ludzi usprawiedliwia się w swoich własnych oczach. W każdym razie,
zazwyczaj.
Larick uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Chciałbym móc więcej z tobą porozmawiać, bo czuję, że za twoimi słowami
kryje się coś dziwnego. Czy używałeś swojej magii przeciwko drugiemu człowiekowi?
— Tak.
— Co się z nim stało?
— Nie żyje.
— Czy on także był czarodziejem9
— Niezupełnie.
— Niezupełnie? Jak to możliwe? Albo się nim jest albo nie.
— To był bardzo wyjątkowy przypadek.
Larick westchnął i ponownie się uśmiechnął.
— Wobec tego jesteś czarnym czarodziejem.
— To tyś powiedział, nie ja.
Trzech pozostałych kandydatów dołączyło do grupy i zostało przedstawionych
reszcie.
Larick ogarnął wzrokiem całą dziesiątkę, po czym przemówił.
— Wyruszamy z opóźnieniem. Pójdziemy tą drogą natychmiast i będziemy nią szli
tak długo, aż opuścimy miasto. Wkrótce potem wejdziemy na szlak i rozpoczniemy
wspinaczkę. Nie wiem jeszcze, ile — i czy w ogóle — zrobimy po drodze postojów.
Zależy to od naszego tempa oraz od czasu. — Skinął ręką w stronę sterty białych
ubrań. — Niech każdy z was przechodząc weźmie sobie szatę. Wdziejemy je tuż przed
wejściem.
Odwrócił się, przeszedł przez bramę i ruszył przed siebie. Mysia Rękawica podszedł
do Pola.
— Będę czekał przy wyjściu jutro rano — powiedział.
— Dzięki.
Pol pośpieszył za grupą, zbliżając się do czoła pochodu. Kiedy się odwrócił,
złodzieja już nie było. Pol szedł dalej, aż zrównał się z Larickiem.
— Ciekawi mnie — powiedział — dlaczego tak bardzo chcesz ze mnie zrobić
czarnego czarodzieja.
— Nic mnie to nie obchodzi — odparł tamten.
— Tutaj, w Belken, spotykają się i mieszają ludzie wszelkich przekonań.
— Ale ja nie jestem czarnym czarodziejem. W każdym razie tak sądzę.
— To nie ma znaczenia.
Pol wzruszył ramionami.
— Niech ci będzie.
Zwolnił kroku i znalazł się w grupie uczniów, gdzie podszedł do niego Nupf.
— Mała niespodzianka, co?
— Co masz na myśli?
— Cały ten pośpiech. Ibal nawet nie wie, że wyruszyłem. Ciągle jeszcze jest —
przerwał i uśmiechnął się — zajęty.
— Przynajmniej zdążył umieścić moje imię na liście, zanim zajął się innymi
sprawami.
— Nie kierował się wyłącznie czystym altruizmem — odparł Nupf. — Zazdroszczę
ci, jeśli zdołasz przejść przez to bez szwanku.
— Jak to?
— Nie wiesz?
Pol potrząsnął głową.
— Szaleni Różdżkarze, a zwłaszcza tacy, którzy przechodzą przez inicjację, są,
prawie bez wyjątku, najpotężniejszymi czarodziejami. Oczywiście nie ma ich zbyt
wielu. Właśnie dlatego Ibal pragnąłby, żebyś myślał o nim z pewną sympatią i
wdzięcznością.
— Niech mnie diabli — powiedział Pol.
— Naprawdę nie wiedziałeś?
— Zupełnie nie. Czy może to mieć związek z próbami Laricka wyciągnięcia ze
mnie, czy jestem biały czy czarny?
Nupf zaśmiał się.
— Sądzę, że nie może znieść, kiedy druga strona wzbogaca się o nowego
człowieka.
— Jak to?
— Och, naprawdę nie wiem o nim zbyt wiele, ale plotka głosi, że Larick jest biały
jak lilia i cały swój wolny czas poświęca nienawidzeniu strony przeciwnej. Uchodzi też
za bardzo dobrego, w czysto technicznym sensie.
— Mam już dość fałszywych posądzeń — powiedział Pol — to trwa przez całe
moje życie.
— Byłoby dobrze, gdybyś zniósł jeszcze trochę.
— Nie miałem zamiaru zakłócać inicjacji.
— Jestem pewien, że Larick przeprowadzi ją bez zarzutu. Biali są bardzo uważni.
Pol zaśmiał się, przestroił swoje widzenie i spojrzał w tył na stożek. Urósł znacznie.
Pol odwrócił się i ruszył ku wznoszącym się chmurom. W dole Belken nabrało pewnej
ś
wietlistości.
VI
Siedząc na szerokim występie przed jaskinią, w trzech czwartych drogi na
zachodnim zboczu, Pol zjadł resztę chleba i wypił do końca wodę, patrząc, jak słońce
tonie w ciemnościach bezgwiezdnej nocy. Podczas wspinaczki zatrzymali się tylko raz
i stopy Pola lekko pulsowały. Wydawało mu się, że pozostali również są nieco
zmęczeni.
Na południowym zachodzie rozbłysła błyskawica. Zimny wiatr towarzyszący im
przez ponad połowę drogi zagwizdał wśród skalnych rozpadlin w przodzie. Góra lśniła
słabo, jak każdej nocy, jednak dziś rozświetlała się coraz intensywniej, dosłownie w
jego oczach. Kiedy Pol przeszedł na drugi kanał percepcji, ujrzał jak Belken płonie
powolnym, falującym, błękitnym płomieniem. Już miał podzielić się tym
spostrzeżeniem z Nupfem, kiedy Larick wstał i odchrząknął.
— Dobrze. Załóżcie szaty na ubrania i ustawcie się w szeregu przed wejściem —
polecił. — Do pierwszego stanowiska jest kawałek drogi. Będę prowadził. Nie chcę
słyszeć żadnych rozmów, chyba że zostaniecie zapytani.
Rozłożyli szorstkie białe szaty i zaczęli je wdziewać.
— Wszelkie wizje lub transformacje, łącznie ze wszystkimi zmianami świadomości,
jakie możecie napotkać, nie są powodem do trosk ani komentarzy Akceptujcie
wszystko, co się wam przytrafi, niezależnie od tego, czy będzie to dobre czy złe.
Transformacje same ulegną przemianom pod koniec nocy.
Ustawili się przed nim w szeregu.
— Macie ostatnią okazję, żeby o coś zapytać.
Pytań nie było.
— Świetnie.
Larick wszedł rozważnym krokiem do jaskini. Pol znalazł się w połowie szeregu,
który ruszył w ślad za Larickiem. Przeszedł na zwykły kanał percepcji. Błękitny blask
zmniejszył się, ale nie zniknął. Wąska jaskinia o wysokich ścianach, do której weszli,
pulsowała tak samo jak zewnętrzne zbocza góry, oświetlając migającym światłem ich
drogę. Kiedy weszli dalej w głąb, jasność i ruch nasiliły się do tego stopnia, że ściany
znikły i było tak, jakby szli aleją ze snu, otoczoną po obu stronach ogniem. Droga
prowadziła pomiędzy niebem a piekłem, a jej kierunek zależał od nastroju i domysłów.
Dobiegł ich odległy grzmot, droga skręciła w lewo, potem w prawo do góry. Była
teraz bardzo stroma, a w kilku miejscach nosiła ślady pracy ludzkich rąk.
Jeszcze jeden zakręt, droga stała się bardziej stroma, a po obu stronach pojawiły się
grube sznury do wspinaczki. Początkowo kandydaci nie mieli zamiaru chwytać się
sznurów, ponieważ oznaczało to włożenie dłoni do ognia, jednak po pewnym czasie
nie mieli wyboru. Nie było żadnego uczucia ciepła; Pol poczuł tylko słabe swędzenie
przegubów, a znamię smoka zatętniło pod przykryciem. W miarę wspinaczki
powietrze ocieplało się, a Pol słyszał odgłosy ciężkiego oddechu towarzyszy
starających się nadążyć za Larickiem.
Nagle weszli do groty. Sznury skończyły się, a podłoże ponownie stało się
poziome. Tuż przed nimi widniało duże, okrągłe jezioro jarzące się białym światłem,
wydobywającym się jakby spod dna. Ponad jeziorem zwieszały się niczym sople długie
stalaktyty. Ściany obniżały się prawie do brzegów jeziora, z wyjątkiem kamiennego
jęzora, na którym stali. Całą jasną soczewkę nieruchomej wody otaczała wąska półka.
Larick polecił im wejść na półkę. Szorując o ścianę plecami, przecisnęli się jeden po
drugim. Po chwili ich przewodnik zaczął wydawać śpiewem polecenia, by posuwali się
lub stawali, tak że w końcu cała grupa rozstawiła się wokół jeziora według planu
znanego tylko samemu Larickowi. Przesunął się on ku krawędzi i spojrzał na
rozświetlone wody. Kandydaci zrobili to samo.
W pierwszej chwili światło oślepiło Pola, ale wkrótce dostrzegł swoje wyblakłe
odbicie, za plecami którego zwieszał się dach, niczym fantastyczny krajobraz. Spojrzał
sobie w oczy, w oczy obcego, ponieważ była to twarz przebrania, które ciągle miał na
sobie — cięższe brwi, blizna na lewym policzku.
Nagle odbicie rozpłynęło się, a na jego miejscu pojawiła się prawdziwa twarz Pola,
węższa, z cieńszymi wargami, wyższym czołem i białym kosmykiem biegnącym przez
czarne loki. Spróbował unieść dłoń do twarzy, ale odkrył, że opanował go dziwny
letarg połączony z pewnego rodzaju ospałością. Jego dłoń drgnęła lekko, nie próbował
już wykonywać żadnych ruchów. Usłyszał głos wypowiadający tekst, który niedawno
słyszał. Należał do Laricka, a gdy ten skończył mówić, jego słowa powtórzył pierwszy
kandydat, stojący na dalszym końcu jeziora. Rozbrzmiały echem po grocie i
załomotały w głowie Pola. Poczuł słaby, słodki zapach. Kolejny kandydat zaczął
wypowiadać te same słowa, a jakąś częścią swego umysłu Pol rozumiał, że i on je
wypowie, kiedy nadejdzie jego kolej. W pewien sposób już coś w nim mówiło. Poczuł
się oddzielony od czasu. Nie było tu upływających godzin, a tylko światło i odbicie
twarzy. Słowa potoczyły się do Pola, budząc sprawy pozostające w głębi jego istoty.
Ujrzał, że odbicie w wodzie uśmiecha się, lecz nie był świadomy żadnego ruchu
własnej twarzy. Odbicie zafalowało i rozdzieliło się. Było tak, jak gdyby posiadał dwie
twarze, z których jedna uśmiechała się, prawie szczerzyła zęby, a druga miała wyraz
nieskończenie smutny. Powoli obie zwróciły się ku sobie. Pol poczuł się rozdarty
przedziwnymi emocjami. Nie wiedział, jak długo trwały; obserwował parę, będącą
jednością w swej archetypowej dyspucie. Bardzo powoli opanowało go niejasne
wrażenie że dzieje się coś niewłaściwego.
Uświadomił sobie, że naprawdę mówi. Nadeszła jego kolej i zaczął wypowiadać
kwestię, nie będąc tego świadom. Słowa wibrowały, a świat wydawał się dziwnie
odmieniony i odsunął się odeń. Światło u jego stóp jeszcze bardziej się rozjaśniło.
Odbicia w jeziorze były wypukłe, nakładały się same na siebie. Dwie głowy zlały się w
jedną, tę bez uśmiechu, poczuł narastające uczucie ożywienia, a wrażenie
niewłaściwości znikło. Kiedy wypowiadał ostatnią sylabę, jego głowa była pełna
ś
wiatła.
Inicjacja przeszła na kobietę po jego lewej ręce. Pol stracił wszelkie poczucie siebie,
czasu czy miejsca: istniał tylko w dźwięku i świetle, czuł jak przemiany przetaczają się
przez niego, aż w końcu wszystko ustało.
Bez żadnego słowa czy znaku wiedział, że skończyli. Światło w dole zlało się,
zdawało się przyjmować kształt wielkiego jaja, podczas gdy ostatni mówca
wypowiadał swoją kwestię. Przez długi czas stali, wpatrzeni w głębinę. Bez żadnego
sygnału Pol uniósł dłoń i spojrzał na Laricka. Przesuwając oczami po grocie ujrzał, że
wszyscy kandydaci podnoszą wzrok i odwracają się w tym samym momencie. Powoli
ruszyli.
Kiedy dotarli do końca półki i zeszli na brzeg, Larick podniósł rękę, wskazał na
lewo, po czym poprowadził grupę przez wąskie przejście znajdujące się za płytą
skalną, której nikt wcześniej nie zauważył. Po kilku krokach chodnik rozszerzył się,
zaś Larick padł na kolana i wpełzł w małą, czarną dziurę. Jeden po drugim kandydaci
uczynili do samo. Blade, płomieniste światło było tam również, o kilka centymetrów
od nich: rozbłyskiwało we wszystkich kierunkach.
Postępowali powoli, ponieważ szli w dół, walcząc ze śliskim podłożem,
przeczołgując się na brzuchach przez szczególnie wąskie przejścia, zwijając się i
ocierając o ściany na zakrętach.
Kandydat przed nim i ten za nim zatrzymali się, a Pol zrobił to samo. Z tyłu usłyszał
chrząknięcie, jego poprzednik prawie na niego wpadł. Ściany pobladły, nabierając
barwy szarej z różowym odcieniem.
Kandydat z przodu ruszył znowu, więc Pol zrobił powoli to samo. Przeszli
odległość równą mniej więcej długości ciała, po czym stanęli ponownie. Pol, ciągle
roztargniony po doświadczeniu otwarcia, nie był w stanie zapanować nad myślami.
Stan, w jakim się w związku z tym znajdował, wahał się pomiędzy lekką irytacją a
rezygnacją.
Po krótkiej pauzie ruszyli znowu, przesuwając się o podobny odcinek. Po kilku
takich ruchach Pol zrozumiał ich przyczynę. W podłodze znajdował się okrągły otwór.
Kandydaci spuszczali się w dół, zwisali na rękach, po czym skakali.
Odczekał, aż człowiek przed nim zeskoczy i zrobił to samo.
Nie leciał długo. Spadł na ugięte kolana i natychmiast odsunął się na bok. Dołączył
do innych, którzy stali pośrodku komnaty, w miejscu, gdzie dach był wysoki, ustawieni
w koło zgodnie z instrukcjami Lancka. W centrum znajdował się różowy stalaktyt,
kilka razy wyższy od Pola, zwisający z dużego, nierównego, prostokątnego fragmentu
skały.
Kiedy wszyscy znaleźli się w pomieszczeniu, Larick polecił im gestem cofnąć się na
tyle, na ile pozwalała geometria jaskini. Oczy Pola napotkały przez chwilę wzrok
Laricka i ujrzały w nich ból. Później Larick odsunął się i wspiął na skałę położoną w
dalszym końcu jaskini. Wkrótce oczy wszystkich odwróciły się od niego i skierowały
na przedmiot w centrum.
Pol rozluźnił się, ponownie osiągając kontemplacyjny stan umysłu. Spojrzał w górę,
później w dół monolitu. Poczuł moc tego miejsca. Przeszedł na drugi kanał percepcji,
ale nie ujrzał żadnej różnicy, poza zwiększoną jasnością stalaktytu. Nigdzie w pobliżu
nie było żadnych pasm, co wydało mu się dziwne, kiedy później o tym myślał.
Pierwsze powolne słowa Laricka przywołały Pola do zwykłej percepcji. Wrażenie
bezczasowości i oddalenia pojawiło się szybciej niż poprzednio. Światło na
powierzchni wzniesienia zaczęło się przemieszczać, co sprawiało wrażenie, jakby sam
stalaktyt nieco się poruszał.
Larick umilkł, a niektórzy członkowie kręgu rozpoczęli intonację. Jaskinia
rozpłynęła się wokół Pola. Poczuł, że olbrzymi stalaktyt jest jedynym namacalnym
przedmiotem, jaki istnieje. A jednak słowa podążyły za nim, wypełniając tę wersję
wszechświata, w której się obecnie znajdował. Monolit powiększył się, a jego kształt
uległ nieuchwytnej przemianie.
Nowy głos podjął śpiew. Pol patrzył zafascynowany, jak przedmiot przesuwa się i
zmienia wygląd. Pełna wybrzuszeń podstawa coraz bardziej przypominała kostki
trzech zgiętych palców, pojedyncza pionowa część była palcem wskazującym, a mała,
niska wypustka — kciukiem. Oczywiście… Od początku była to dłoń. Dlaczego nie
zauważył tego wcześniej?
Głos przybliżył się do Pola. Dłoń naprawdę drgała, poruszała się w jego stronę.
Palec zaczął się powoli przybliżać doń.
Pol wstrzymał oddech i ogarnęło go uczucie strachu. Malejąca przestrzeń wypełniła
się mocą. Z niewiadomych powodów zaczęła go swędzieć prawa ręka.
Palec, wystarczająco duży, by go zgnieść, wysunął się i delikatnie potarł prawe
ramię Pola.
Prawie upadł, nie pod ciężarem, ale od uczuć, które opanowały go w tym
momencie. Powstrzymał się od upadku, źródło słów przybliżyło się jeszcze bardziej.
Palec cofał się i zajmował swą pierwotną pozycję.
Swędzenie ramienia i ręki trwało nadal, później jego miejsce zajął tępy ból, który z
kolei ustąpił odrętwieniu. Nadeszła kolej Pola, by wymówić słowa. Jaskinia powróciła,
a dłoń była znowu stalaktytem spoczywającym na szorstkiej skale.
Słowa obiegły cały krąg; zgromadzeni medytowali w milczeniu przez chwilę, po
czym Larick poprowadził ich przez otwór w ścianie za skałą, na której stał.
Pol szedł wolno, niezgrabnie, zdumiony śmiertelnym ciężarem zwieszającym się z
prawej strony jego ciała. Lewą dłonią chwycił się za prawe ramię — górna część była
spuchnięta, twardniała i ogromniała pod rękawem.
Przesunął dłonią po ręce w dół. Cała kończyna sprawiała wrażenie zbyt dużej i
znacznie mniej wrażliwej. Z wielkim trudem udało mu się nią poruszyć. Spuściwszy
wzrok, ujrzał, że dłoń, którą wciąż odczuwał i postrzegał normalnie, zwisała teraz o
wiele niżej niż zwykle, mniej więcej w okolicy kolana. Spróbował przywołać moc ze
smoczego znamienia, ale ono również zdrętwiało. Wtedy przypomniał sobie słowa
Laricka o naturze transformacji, o tym, że nie powinno się pozwalać, by przemiany
zakłóciły przebieg wydarzeń tej nocy ani żeby stały się powodem złego samopoczucia.
Mimo to spojrzał ukradkiem na pozostałych, ciekaw czy zauważy cokolwiek
anormalnego. Tych kilka osób, które ujrzał przed wejściem do tunelu nie zdradzało
ż
adnych większych uszczerbków. Nie wyglądało też na to, by ktokolwiek zauważył
jakąkolwiek zmianę sylwetki Pola.
Szli. Droga była równa, prosta i wystarczająco szeroka. Światłość towarzyszyła im
nadal. Przeszli przez pustą komnatę nie zatrzymując się — wydawało się, że słychać
tam nieustannie wysoki ton, tuż poza zakresem słyszalności. Szli dalej, aż stanęli u
wejścia do kolejnej groty.
Weszli. Była to okrągła komnata o zakrzywionym dachu, którego powierzchnia
prawie przypominała bańkę. Larick rozstawił kandydatów wokół formacji skalnej
przypominającej kocioł. Śpiew rozległ się ponownie, a Pola znowu ogarnęło uczucie
oceanicznego oddalenia, które znał z poprzednich stanowisk. Tutaj jednak było ono
pomieszane ze swego rodzaju depresją, smutkiem. Pola zaczęło swędzieć lewe ramię,
a kiedy nadeszła i minęła jego kolej, uległo tej samej przemianie co prawe.
Tym razem przyjął zmianę z mniejszym niepokojem, jako część całego
doświadczenia. Zdecydował, że pozostali muszą doświadczać podobnych odczuć.
Ruszył za nimi w stronę depresji w kształcie studni, czując, że ponownie osiąga
kontrolę nad rękami.
Popatrzył na pozostałych. Do pobliskiej skały przywiązany był sznur z węzłami,
zwisający do otworu. Jeden po drugim kandydaci zwieszali się na sznurze i znikali w
ciemności. Kiedy nadeszła kolej Pola, zrobił to samo z wielką łatwością, zadowolony z
mocy wypełniającej obecnie jego ręce i ramiona.
W żółto–niebieskiej jaskini, w której się teraz znaleźli, odbył się podobny do
wcześniejszego rytuał wokół sferycznego kształtu umieszczonego na postumencie.
Przed końcem ceremonii Pol poczuł, jakby jego lewa dłoń została zanurzona we
wrzątku. Nie dał niczego po sobie poznać, nawet nie popatrzył; obrzęd zakończył się,
a Larick wyprowadził ich przez otwór w lewej ścianie.
Dłoń nadal pulsowała, ale wrażenie gorąca zniknęło. Spojrzał na dłoń i zobaczył, że
stała się ogromna, purpurowa, łuskowata; ciemne paznokcie były grube, trójkątne i
zakrzywione, tkwiły na końcach potężnych palców sięgających mu niemal do kostek.
Długie, szerokie rękawy szaty skrywały większość przemian. Mimo to… Ponownie
rozejrzał się dookoła. Żaden z kandydatów nie wydawał się zauważać kłopotów Pola.
Ponownie odpędził nieprzyjemne myśli. Ruszył za grupą szerokim, płaskim tunelem.
W bliższym końcu komnaty, w połowie drogi między dachem a podłogą, wisiał na
łańcuchu miecz. Był to przedmiot ich kolejnej medytacji; kiedy zabrzmiały wokół niego
słowa kandydatów, zakołysał się i rozjarzył na czerwono. Wizje przepływające przez
umysł Pola prawie nie zostawiały śladu w jego świadomości. Uczucie potęgi nowych
członków wypełniało całą jego uwagę; towarzyszył temu palący ból lewej dłoni, tym
razem połączony z masochistyczną przyjemnością. Pol wymówił słowa dźwięcznym
głosem, nawet nie patrząc w dół, ponieważ wiedział, co zobaczy.
Po zakończeniu obrzędu skręcił i dołączył do szeregu opuszczającego komnatę
przez kolejny otwór. Weszli w pochyły tunel wiodący w dół. Szli jak we śnie; ruchy
Pola zdeterminowane były przez pewien nielogiczny wzór, którego obecność czuł
wszędzie dookoła. Przestał już zastanawiać się nad tym, czy wrażenia pozostałych są
zbieżne z jego własnymi.
Droga była stroma; unosiły się nad nią słodkie zapachy. Ściany stanowiły żywą sieć
bladego ognia, posadzka iskrzyła się jasno. Schodzili długo, aż wreszcie weszli do
małej komnaty, gdzie zgromadzili się wokół prostego kamiennego sześcianu bez
ozdób. Miejsce to pełne było kwiatów; to one były źródłem zapachów. Nasilenie się
słodkiego aromatu przyprawiało teraz Pola niemal o mdłości. Słowa wypowiedziane w
tym małym pomieszczeniu sprawiły ból jego uszom. Poczuł, że jest mu bardzo gorąco,
stał się niezwykle świadom bicia własnego serca.
Ogarnęła go słabość, ale wiedział, że nawet gdyby zemdlał, nie mógłby upaść — tak
bardzo byli stłoczeni. Później musiał na chwilę stracić przytomność,
Roger Żelazny bo do momentu, kiedy zaczął mówić, w jego pamięci znajdowała się
czarna dziura. Po utracie przytomności miał kolejną wizję, której szczegółów nie był w
stanie sobie przypomnieć. Serce biło mu teraz szybko i nienaturalnie ciężko. Resztkami
ś
wiadomości zarejestrował fakt, że odległość dzieląca go od reszty kandydatów
znacznie sią powiększyła. Aromat kwiatów osłabł albo Pol zdążył się już do niego
przyzwyczaić.
Skończywszy mówić, spuścił wzrok i ujrzał, że jego szata była rozdarta.
Uświadomił sobie niebywałą szerokość swych ramion oraz podobny do lufy,
walcowaty kształt klatki piersiowej. Nic dziwnego, że jego ubranie było rozdarte.
Czyżby to mogło być złudzenie? Spojrzał na pozostałych. Zagłębieni w medytacji,
zdawali się nie zwracać na Pola najmniejszej uwagi.
Powoli podniósł prawą dłoń. Sięgnął pod rozdarty materiał i dotknął własnego
ubrania pod szatą. Jego ciężkie palce badały powierzchnię znajdującą się pod
ubraniem. Była twarda i pełna wybrzuszeń. Od pępka do szyi pokrywała go łuska.
Wyciągnął dłoń i pozwolił jej opaść. Podniósłszy wzrok, zobaczył, że Larick mu się
przygląda. Natychmiast spojrzał w inną stronę.
Opuścili komnatę drogą, która wydawała się przedłużeniem tunelu; nadal schodzili
w dół, w tę samą stronę co poprzednio. Zapanował nad oddechem, ponieważ brzmiał
on niezwykle ciężko i chrapliwie.
Poczuli ochłodzenie; Pol powitał je z wdzięcznością. Kolejna komnata, do której
weszli, była znacznie większa od poprzedniej; posadzkę stanowił zielony kamień. Ze
stropu zwisała na łańcuchach lampa naftowa, której płomienie falowały w rytm
wypowiadanych słów.
Tym razem była to jego lewa noga. Kiedy poczuł łaskotanie, wiedział, co nastąpi
później. Kiedy to nadeszło, prawie upadł. Lewa noga stała się znacznie dłuższa i
cięższa od prawej. Prawie zupełnie stracił równowagę; jedno kolano musiał mieć
zgięte, a drugie wyprostowane. W tej fazie rytualnego pochodu wrażenie snu jeszcze
bardziej się wzmacniało. Kiedy ruszyli ku litościwie płaskiemu tunelowi, całe
powietrze zaroiło się od wizji przypominających zobiektywizowane wolne skojarzenia.
Za każdym dotknięciem falującej ściany, którą Pol chwytał, żeby się podeprzeć,
odnosił wrażenie, że dotyka twarzy bestii, kobiecej piersi, kwiatu albo piór ptaka.
Nie był nawet pewien, co zobaczył w kolejnej komnacie. Zdawał sobie sprawę, że
pomieszczenie to było duże i pachnące. Wszędzie tłoczyły się wizerunki postaci. Przed
oczami Pola przechodziła procesja bestii zodiakalnych. Kiedy skupiał wzrok na jednej
z nich, momentalnie rozpływała się w całkowicie nową serię postaci. Po pewnym
czasie zrezygnował. Był niemal szczęśliwy, kiedy w prawej nodze pojawiło się uczucie
ciepła i tężenia, ponieważ nareszcie odzyskał równowagę.
Z całkowitym chaosem w umyśle podążył za resztą kandydatów, krocząc szybko i
pewnie po kolejnej stromej ścieżce.
Weszli w końcu do bardzo ciemnej komnaty, gdzie stalaktyt i stalagmit zrastały się
ze sobą, tworząc filar, wokół którego rozstawił ich Larick. Umysł Pola rozjaśnił się na
moment; chłopak zastanowił się, co właściwie się dzieje, od jak dawna trwa ten rytuał.
Obrazy rozproszyły się, pozostał tylko błyszczący filar, cudny i jasny. Pol czuł, że
może go objąć swymi przedłużonymi rękami. Filar wydawał się odzwierciedlać Moc.
Pol poczuł, że odzyskuje pewnego rodzaju równowagę. Uniósł swe potężne dłonie i
przyjrzał się im z namysłem. Gdzie już wcześniej widział coś podobnego? Przeszedł na
drugi kanał percepcji, ale dłonie pozostały nie zmienione.
Kiedy wspomnienie przypłynęło, pozwolił rękom opaść. Takie dłonie posiadały
stworzenia zamieszkujące krainę po drugiej stronie Bramy z jego snu. Co to mogło
oznaczać? Dlaczego w ten sposób uległy obiektywizacji podczas obrzędu, który miał
mieć podobno dobroczynny charakter? Czy naprawdę była to jedna z transformacji, o
jakich mówił Larick, czy też Pol doświadczał czegoś innego?
Podniósł dłoń do twarzy, przesunął palcami po swoich rysach. Wydawały się nie
zmienione, chociaż…
Nagły skurcz mięśni zgiął go do przodu. Odruchowo chwycił się za brzuch. W tym
momencie Larick zaczął recytować kolejne słowa. Pol poczuł ucisk pasa, więc go
rozpiął. Usłyszał trzeszczenie ubrania rozdzierającego się pod szatą. Kiedy ból minął,
Pol uświadomił sobie uczucie rozszerzania się w okolicy pachwiny i bioder. Kręgosłup
zgiął mu się tak, że dłonie Pola spoczęły na ziemi. Zaczęły go boleć stopy.
Chwila pełnej przytomności minęła i ponownie opanowała go sekwencja wizji oraz
odczuć Mocy. Wydawało mu się, że upłynęło bardzo dużo czasu. Jego umysł
przesunął się po powtórzeniach i po roli, jaką sam Pol w nich odgrywał. Ruszyli
znowu; poszedł za grupą, mocno przygarbiony do przodu, w zapomnieniu,
ignorowany.
Larick doprowadził ich do otworu w ziemi, z którego wystawał koniec drabiny.
Wskazał gestem, by poszli jego śladem, po czym zszedł po drabinie w dół.
Pol odczekał, aż wszyscy zejdą i dopiero wtedy rozpoczął swoje niezgrabne
zsuwanie się w dół.
Drabina skrzypiała; jeden ze szczebli obluzował się, Pol chwycił go jednak mocno i
schodził dalej. Wreszcie znalazł się w samym środku grupy kandydatów rozstawionych
w kręgu narysowanym na posadzce kolejnej komnaty. Zauważył, że dwóch
kandydatów upadło, a Larick klęcząc rozmasowywał klatkę piersiową jednego z nich.
Pol zeskoczył ostatnie kilkadziesiąt centymetrów i zamarł w oczekiwaniu.
Ratowany przez Laricka człowiek jęknął, po czym usiadł. Larick natychmiast podszedł
do drugiego — niskiego, rudego mężczyzny; pochylił się nad nim z zaciśniętymi
zębami i usiłował dosłuchać się bicia serca leżącego. Najwyraźniej nic nie usłyszał, bo
porzucił rudego i wrócił do pierwszego. Po kilku minutach pomógł mu wstać, po czym
raz jeszcze nachylił się nad rudym. Leżąca postać pozostała nieruchoma. Larick
potrząsnął głową i wstał, zostawiając leżącego tam, gdzie upadł. Gestem polecił
kandydatom, żeby otoczyli go kręgiem. Podniósł dłonie.
Wzbierająca w kole moc sprawiła, że Pola zaczęły boleć stopy. Ból stał się tak
ostry, że musiał zdjąć buty. Ukrył je pod pachą, pod szatą, a rytuał trwał nadal.
Uzmysłowił sobie, że był to ostatni etap inicjacji. Wkrótce wszystko się skończy, a on
będzie mógł odejść i zasnąć…
Uprzytomnił sobie, że wypowiada słowa spokojnym, normalnym głosem.
Skończywszy zamknął oczy. Momentalnie ukazał mu się niezwykle żywy obraz. Pol
ujrzał Rondoval w stanie oblężenia; wokół zamku szalała burza. Obraz płynął. Na
głównym balkonie stał mężczyzna z czarną szarfą wokół szyi i berłem władzy w
dłoniach. Włosy miał siwe jak szron, z wyjątkiem czarnego kosmyka biegnącego przez
ś
rodek głowy. Człowiek ten wyśpiewywał rozkazy swym nieziemskim hordom;
powodował, że przed progami wybuchały płomienie. Czarodziej ubrany na biało
wyzwał go na pojedynek. Stary Mor! Starzec okazał się silniejszy, człowiek na
balkonie załamał się i wycofał do wnętrza zamku. Pobiegł do pobliskiej komnaty, gdzie
zaczął manipulować przyrządami magicznymi. Cała akcja przeniosła się do jaskini, w
której stali. W chwilę później siwy mężczyzna z berłem uniesionym nad głową stanął w
ś
rodku kręgu i wymówił słowa mocy, które rozbrzmiały głośno w jaskini. Z kąta pod
sufitem wzbił się wibrujący, ciemny kształt.
— Belfanior ned septut! — krzyknął siwy mag. — Bel…
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, stanął w nich posłaniec. Upadł pod naporem sił.
— Sforsowano bramę… — zdążył wymówić przed zgonem.
Czarodziej wypowiedział słowa ochronne, wrzucił berło do worka, po czym
przerwał krąg. Wyszedł z komnaty, popędził korytarzem, wszedł do innego
pomieszczenia, gdzie chwycił potężny łuk. Z kołczanu z miękkiej skóry wyjął strzałę i
wziął ją ze sobą.
Pol ujrzał, jak czarodziej zabija strzałem z łuku przywódcę napastników, następnie
stacza pojedynek z Morem, ulega mu, ginie, zostaje przysypany stertą gruzu.
Obraz stał się zamazany. Burza minęła, walka ustała. Ujrzał, jak Mor dosiada
centaura i rusza na zachód z ciałem zmarłego czarodzieja przytroczonym do grzbietu
człowieka—konia.
Kolejne zamazanie.
W jaskini oświetlonej jarzącą się różdżką zasadzoną niczym nieziemskie drzewo stał
samotnie Mor z ciałem martwego czarodzieja. Leżało na plecach, ze skrzyżowanymi
ramionami. Mor pochylał się nad trupem i robił coś z jego twarzą — pocierał, naciskał.
W pewnym momencie uniósł dłonie i oderwał twarz zmarłego.
Nie. To, co trzymał w górze, było maską śmierci, a Pol dostrzegł jej wielkie
podobieństwo do twarzy samego Mora.
Zaczął mówić miękkim głosem, ale Pol nie był w stanie rozróżnić słów. Drugim
widzeniem ujrzał srebrne pasmo przymocowane do maski.
Wtedy wszystko się rozpłynęło, tak jak się to dzieje z wizjami.
Pol otworzył oczy. Wszyscy stali, zagłębieni w medytacji, a w powietrzu
rozbrzmiewało echo klaskania. To Larick klaskał powoli, wypowiadając przy tym
ostatnie słowa.
Kiedy skończył, przeszedł między kandydatami, podniósł zmarłego, przewiesił go
sobie przez ramię, po czym przerwał krąg. Odwrócił się i skinął na pozostałych, żeby
za nim poszli.
Opuścili komnatę, weszli w rozszerzający się tunel, po czym znaleźli się w dużej,
nieregularnej jaskini bez ozdób, pełnej kamieni, stalaktytów i stalagmitów. Powietrze
było tu chłodniejsze. Pol zaczynał przytomnieć.
Larick przeszedł przez jaskinię i znalazł miejsce na ułożenie ciała. Wrócił, wspiął się
na niewielkie podwyższenie, po czym powiedział do grupy:
— Krendel był jedynym kandydatem, który uległ siłom. Reszta przeszła test w ten
czy inny sposób. Zanim nowy układ waszych stanów magicznych się ustabilizuje, może
upłynąć kilka tygodni. Z tego względu przestrzegam was przed jakimkolwiek
posługiwaniem się Sztuką w tym okresie. Rezultaty mogłyby okazać się opaczne i nie
do przewidzenia. Poczekajcie, odpocznijcie, ograniczcie swoją działalność do
płaszczyzny fizycznej. Kiedy poczujecie, że jesteście gotowi — zacznijcie działać
powoli; odczekajcie pewien czas po każdym kroku, żeby upewnić się, czy wszystko
jest w porządku.
Odwrócił się i spojrzał w tył przez ramię. Skinął głową w tamtą stronę.
— Ten tunel prowadzi z powrotem do świata
— powiedział. — Jest długi. Przeprowadzę każdego z osobna na spotkanie świtu.
— Ty będziesz pierwszy — poinformował stojącego najbliżej. — Idź i poczekaj
tam na mnie. Przyjdę za chwilę.
Zszedł z podwyższenia i ruszył w stronę Pola.
— Chodź tutaj — szepnął i wprowadził go w boczny korytarz za grubym
stalagmitem.
— Coś jest źle — powiedział Pol. — Zamieniłem się w potwora, a nikt nie zwraca
na to uwagi.
— To prawda — potwierdził Larick, przechodząc na normalny ton głosu.
— Czy to nie powinno minąć, teraz, kiedy inicjacja dobiegła końca? — spytał Pol.
— Szalony Różdżkarzu — odparł Larick — twoja przemiana nie ma nic wspólnego
z inicjacją. Czy możesz powiedzieć, że nie wiesz nic o Domu Aviconet?
— To prawda. Nigdy o nim nie słyszałem.
— Ani o wielkiej Bramie wiodącej do ciemnego, złego świata? Bramie, którą
chciałbyś otworzyć na oścież?
Pol zmarszczył brwi.
— Rozumiem — powiedział Larick wzdychając. — To, co ci zrobiłem, było
rzeczywiście konieczne. Wykorzystałem stan twego umysłu i na każdym etapie inicjacji
rzucałem na ciebie potężne zaklęcia. Fragment po fragmencie zamieniałem twoje ciało
w ciało mieszkańców tamtej krainy. Oczywiście z wyjątkiem twojej głowy.
— Dlaczego? — spytał Pol. — Co ja ci zrobiłem?
— Osobiście nic mi nie zrobiłeś, ale zło, które byś uczynił, byłoby tak ogromne, że
to, co ci zrobiłem, jest całkowicie uzasadnione. Stopniowo dowiesz się, co cię czeka.
Muszę teraz wrócić do tamtych.
Pol wyciągnął potężną szponiastą dłoń, żeby go chwycić. Larick zrobił krótki gest a
kończynę Pola zdjął natychmiastowy paraliż.
— Co?
— Mam pełną władzę nad twoim ciałem — oświadczył Larick. — Oplatałem cię
serią zaklęć, które są praktycznie nierozwiązywalne. Czy widzisz, jak unieruchamiam
cię teraz za pomocą swej woli? Działa także zaklęcie maskujące, które kompensuje
twoją niezgrabność. Tylko ty sam widzisz siebie takim, jaki jesteś w istocie. Mówię ci
to tytułem upomnienia. Jesteś teraz pod każdym względem moim stworzeniem.
— A tak bardzo przejmowałeś się czarną magią — rzucił Pol. — Może bałeś się
konkurencji?
Larick drgnął i odwrócił wzrok.
— W tym wypadku czarna magia okazała się konieczna, by zwalczyć większe zło.
— Nie praw mi takich kazań — przerwał mu Pol.
— Nie zrobiłem nic złego, a ty owszem. Larick, odwrócił się, Pol krzyknął za nim,
ale jego krzyk zamarł, kiedy tamten odwrócił się i uczynił kolejny gest. Teraz Pol nie
mógł nawet mówić.
— Przyjdę po ciebie na końcu. Udamy się do Domu Aviconet — powiedział Larick
z uśmiechem. — Nie odchodź.
Minął skalny załom i zniknął.
Pol słyszał, jak kropla wody spada ze stalaktytu do pobliskiego jeziorka. Słyszał
odgłos własnego płytkiego oddychania. Słyszał dalekie głosy innych uczestników
inicjacji, niewątpliwie dyskutujących o wydarzeniach minionej nocy.
Jeśli magia go spętała, również magia może go uwolnić, zdecydował. Nie mógł
jednak zlokalizować źródeł własnej mocy. Wydawało się, jak gdyby ta część jego
osoby pozostawała uśpiona. Zastanawiał się nad słowami Laricka. Okazało się, że sny
Pola były dla kogoś wstrętną rzeczywistością. Szperał w pamięci, aby wytłumaczyć
sobie ów fenomen. Zastanawiał się, czy jego obecne położenie było w jakikolwiek
sposób związane z nieudanym zamachem w Rondovalu. Wytężył siły, żeby się
poruszyć, ale ani drgnął.
Za zakrętem rozległy się kroki. Było za wcześnie na powrót Laricka, ale…
Zza rogu wyłonił się wysoki mężczyzna wzrostu Laricka, jednak potężniej
zbudowany. Jego twarz była nieustannie zmieniającym się przedmiotem, jakby
widzianym przez wielofazowe medium rozszczepiające. Oczy płynęły, nos
nabrzmiewał i kurczył się, usta skręcały się w potworne parodie ludzkich min. Kiedy je
otworzył, żeby przemówić, Pol ujrzał wewnątrz zaplombowany ząb. Usiłował bez
powodzenia spenetrować drugim widzeniem zaklęcie zakłócające które przybysz nosił
jak maskę.
— Widzę, że moje przebranie ciągle ma władzę nad twoimi rysami — odezwał się
znajomy głos. — Ale co zrobiłeś z resztą?
Pol nie był w stanie nawet mruknąć.
— W gruncie rzeczy — mówił dalej tamten — to wspaniałe ciało. Mógłbyś dzięki
niemu siać prawdziwe zniszczenie, gdybyś tylko chciał. Sądzę jednak, że jesteś
przywiązany do własnego wyglądu, czy tak?
Podniósł głowę i popatrzył Polowi w twarz. Jego jedno oko było małe, drugie duże.
— Wybacz — powiedział nieznajomy. — Zapomniałem, że nie możesz
odpowiadać!
Podniósł dłoń i uderzył nią w usta Pola. Zapiekło tylko chwilę, a wraz z pieczeniem
coś zostało uwolnione. Pol spostrzegł, że rozluźniły mu się szczęki; mógł ruszać
głową.
— Co się, do diabła, dzieje? — spytał.
— Nawet gdybym chciał ci wytłumaczyć, nie mam na to czasu — odparł obcy. —
To długa opowieść, a teraz są ważniejsze sprawy. Wszystko idzie jednak znakomicie;
na twoim miejscu nie martwiłbym się zanadto.
— To nazywasz „znakomicie”? — spytał Pol, spoglądając na swą potworną postać.
— No, może nie z estetycznego punktu widzenia, jeżeli jesteś człowiekiem. Chodzi
mi o następstwo wydarzeń. Larick sądzi, że ma cię w garści.
— Chyba ma rację.
— Można na to zaradzić, gdybyś zgodził się grać.
— Nie znam nawet stawki ani reguł.
— Będzie to częścią twojej nagrody: uzyskasz odpowiedź na swe pytanie, a także
odpowiedzi na pytania, które ci jeszcze nawet nie przyszły do głowy.
— Na przykład takie jak: „Kim jesteś” albo „o co chodzi”?
— Te kwestie prawie na pewno wypłyną.
— Czy spodoba mi się to, czego się dowiem?
— W kwestiach gustu każdy człowiek z osobna jest jedynym sędzią.
— Jaki mam wybór?
— Możesz albo działać, albo też inni mogą działać, posługując się tobą.
— Co chcesz, żebym zrobił?
— Idź za biegiem wydarzeń; dowiedz się, czego chce człowiek, który cię schwytał;
zdecyduj, czy chcesz tego co on. Następnie podejmij odpowiednie działanie. Larick
czuje, że ma nad tobą pełną władzę, ale za chwilę złamię jego infantylne zaklęcia.
Odwrócę też tę umiarkowanie sprytną zamianę ciał i przywrócę ci twój własny,
energiczny, młodzieńczy, może trochę zmęczony zewłok. To, co później nastąpi,
będzie pracą prawdziwego mistrza. Podobnie jak ukryłem twoje rysy, ukryję twoje
uwolnione, przywrócone ciało, nadając mu podobieństwo potwora, którym jesteś w tej
chwili. Na bis ubiorę cię w zaklęcie maskujące, identyczne z tym, które obecnie skrywa
twój ohydny wygląd przed wzrokiem śmiertelnych…
— Przebranie pod przebraniem?
— Dokładnie.
— W jakim celu?
— W pewnym momencie ci, którzy pragną, abyś pozostawał w stanie
zredukowanym, zechcą zedrzeć zewnętrzną warstwę i ujrzeć uwięzionego wewnątrz
potwora.
Wysoki czarodziej podszedł i klepnął Pola po ramionach. Pol poczuł natychmiast
coś na kształt wstrząsu elektrycznego. Opadły mu ręce, przechylił się do przodu. Buty
wypadły mu spod lewej pachy, gdzie ściskał je przez cały czas i poleciały na posadzkę.
Czarodziej chwycił Pola za lewe ramię, w którym natychmiast pojawił się potworny
ból. Zanim Pol zdążył spojrzeć w tamtą stronę, czarodziej chwycił go za drugie ramię.
Nucił sobie przy pracy, a Pol nie był pewien, czy to także należało do czarów.
Podniósł ręce i ujrzał, że istotnie należały do niego; czarodziej uderzył go mocno
lewą dłonią w plecy, a prawą w pierś, tuż ponad sercem. Nawet przy swej umięśnionej,
zamkniętej w zbroję postaci, Pol mógł odczuć, że czarodziej nie należał do słabeuszy.
Poczuł, jak powietrze wychodzi mu z płuc, a wklęsłość klatki piersiowej powróciła
do stanu normalności. Zaczął się prostować, a czarodziej wymierzył mu potężny cios
w brzuch, poniżej pasa. W tej okolicy jego ciała nadal zachodziły zmiany; Pol
wyprostował się całkowicie, rozmasowując i poklepując się zarówno z radości, jak i
po to, by rozprowadzić ból.
Wysoki czarodziej kopnął go w goleń, a Pol poczuł ból, prostowanie i kurczenie się
między nogami. — Muszę powiedzieć, że masz gwałtowne podejście do tych spraw.
— Wolałbyś może trwające sześć godzin inkantacje z kadzidłami?
— Sukces przemawia do mnie zawsze.
— Bardzo rozważnie z twojej strony. Teraz rozpocznę pierwsze zaklęcie
maskujące, które spowoduje, że będziesz wyglądał tak jak przed chwilą.
Rozpoczęła się iluzja, rosnąca wokół Pola jak szara mgła, kształtowana przez dłonie
człowieka o zmieniającej się twarzy. Pol poczuł, że jego znamię smoka pulsuje w
obecności tych czarów. Wreszcie zaklęcie oplotło go całkowicie, zatapiając się w jego
ubraniu.
Czarodziej wyprostował się i westchnął.
— I to wszystko, co będą widzieli, kiedy prze—kłują twoje zewnętrzne przebranie,
które zaraz stworzę. Muszę cię jednak przestrzec przed czymś oczywistym.
— To znaczy?
— Musisz postępować tak, jak gdybyś nadal pozostawał w ich władzy. Kiedy
Larick wróci, stój sparaliżowany w tej samej pozycji, w której cię zostawił. Wypełniaj
wszystkie jego rozkazy, jak gdybyś nie miał innego wyjścia. W momencie, kiedy
nawalisz, stracisz szansę dowiedzenia się czegokolwiek. Będziesz też pewnie musiał
stoczyć walkę.
Pol przytaknął. Spojrzał w dół na swe ciało, ponownie zobaczył postać potwora, ale
nie czuł jej.
— Teraz zamaskuję to złudzenie, tak jak zrobił to Larick, ale zostawię wygląd
potwora, żebyś pamiętał o odpowiednim postępowaniu, niezgrabnym i posłusznym.
Pol patrzył, jak dłonie czarodzieja wykonują szereg skomplikowanych ruchów.
— Czy podczas pracy widzisz pasma? — spytał go nieoczekiwanie.
— Czasami — odparł czarodziej. — Teraz jednak widzę smugi barwnego światła,
które przechwytuję. Cicho. Koncentruję się.
Pol skupił wzrok na twarzy czarodzieja, próbując odgadnąć jego prawdziwe rysy.
Zmiany nie następowały jednak według żadnego określonego wzoru.
— Tej nocy, kiedy odwiedziłeś mnie w obozie, powiedziałeś, że nasze interesy
mogą nie być całkowicie zbieżne — powiedział Pol, kiedy dłonie tamtego się
zatrzymały.
— Och, istnieje możliwość, że znajdziemy się w konflikcie — odparł czarodziej. —
Mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale jest taka możliwość. Gdyby tak wypadło, nie
będzie w tym mojej winy. Teraz przynajmniej chcemy tego samego: wydobyć cię stąd
bez szwanku, oszukać twoich wrogów i umieścić cię na strategicznej pozycji.
— Czy masz pojęcie o tym, co się stanie, kiedy stąd wyjdę?
— O tak. Prawie natychmiast zostaniesz przeniesiony do zamku Aviconet.
— Tyle powiedział mi Larick. Chciałbym jednak wiedzieć, kto jeszcze jest w to
zamieszany. Co czeka mnie na koniec?
— Po to, żeby twoje reakcje pozostały naturalne, lepiej będzie, kiedy sam
znajdziesz odpowiedzi.
— Cholera, więc jest coś jeszcze! Coś przede mną ukrywasz!
— Czyżby czyniło mnie to innym od reszty ludzi? Graj swoją rolę chłopcze, graj
swoją rolę.
— Nie wywyższaj się. Do wykonania zadania potrzebuję większej ilości informacji.
— Bzdura — przerwał mu czarodziej i odwrócił się. — Ustaw się; wydaje mi się,
ż
e ktoś nadchodzi.
— Ale…
— Reszta jest milczeniem — zakończył zmieniający się człowiek, po czym zniknął
za zakrętem.
VII
Mysia Rękawica siedział przykucnięty w zagłębieniu skalnym, na lewo od wejścia
do groty. Na głowę narzucony miał kaptur, płaszcz ochraniał go od chłodu poranka.
Po jego prawej stronie nowe słońce rozpinało świt ponad wzgórzami, odzierając
warstwę chwały z miasta, które złodziej opuścił przed kilkoma godzinami. Do tej pory
minęło go ośmiu uczestników inicjacji; każdy wyłaniał się w towarzystwie Laricka,
witał świt, po czym udawał się z powrotem do miasta — samotnie bądź w
towarzystwie sługi lub byłego mistrza. Usłyszawszy kolejne kroki, złodziej poruszył
się, zwracając głowę ku wyjściu. Ujrzawszy Pola, nadchodzącego w towarzystwie
Laricka, wstał z trzaskiem stawów, ale nie opuścił od razu swego stanowiska.
W przeciwieństwie do poprzedników Pol nie był już odziany w białą szatę. Jego
krok stał się wolniejszy i bardziej niezgrabny niż zazwyczaj. Również Larick miał na
sobie tylko dzienne odzienie i nakrycie głowy. Jego twarz miała o wiele mniej
namaszczony wyraz niż wtedy, gdy prowadził kandydatów, z Belken na inicjację.
Zasypywał Pola rozkazami. Obaj mężczyźni skręcili w lewo i ruszyli szybko w dół.
Zafrapowany Mysia Rękawica wyłonił się z niszy i popędził za nimi.
— Dzień dobry — powiedział. — Jak ci się powiodło tej nocy?
Larick prawie potknął się stając; położył dłoń na ramieniu Pola. Kiedy się odwrócił,
jego twarz była znowu opanowana. Pol, który poruszał się wolniej, nie mówił nic.
— Dzień dobry — odparł Larick. — Twój przyjaciel ma się dobrze w sensie
fizycznym, zdarza się jednak, że uczestnicy inicjacji doznają w pewnym stopniu
dezorganizacji umysłowej. To właśnie przytrafiło się Polowi.
— Jak poważna jest taka dezorganizacja?
— To zależy od wielu czynników. Ogólnie rzecz biorąc, można ją uleczyć. Właśnie
w tym celu śpieszymy.
— Czy dlatego nie pozdrowiliście świtu?
Oczy Laricka zwęziły się na krótką chwilę, jak gdyby oceniając wiedzę Mysiej
Rękawicy.
— Nie zamierzaliśmy całkowicie rezygnować z pozdrowienia — odparł. — Może
jednak masz rację, przecież tu właśnie znajduje się tradycyjne miejsce.
Przeszedł na miejsce, w którym stawali inni uczestnicy, by odprawić końcowy
rytuał.
— Pol! Czy przynajmniej mnie rozumiesz? — spytał Mysia Rękawica.
Larick obejrzał się.
— Jestem pewien, że cię rozumie. Jednak, technicznie rzecz biorąc, nie powinien
zwracać się do nikogo przed zakończeniem obecnego etapu. Za parę minut zobaczysz,
jaka będzie jego reakcja.
Poprowadził Pola na miejsce rytualne, przemawiając do niego łagodnie i szybko.
Mysia Rękawica rozglądał się we wszystkie strony. W chwilę później Pol podniósł ręce
i zwrócił twarz ku wschodowi. Zaczął mamrotać, a Larick odsunął się od niego na
niewielką odległość. Mysia Rękawica przyglądał się uważnie; ręce miał skryte pod
płaszczem.
Skończywszy obrzęd słoneczny, Pol zwrócił się do niższego mężczyzny:
— Możliwe, że to nie jest nic poważnego, ale na pewien czas muszę odejść z
Larickiem. Nie mogę ryzykować.
— Jak długo to potrwa?
— Nie wiem. Tak długo, jak będzie trzeba.
— Tydzień albo dwa — dorzucił Larick. — Może nawet dłużej.
— Dokąd go zabierasz? Idę z wami.
— Nie mogę ci tego powiedzieć, zanim nie porozumiem się z pewnymi
specjalistami. Możliwe, że tam będzie można go wyleczyć. Wtedy być może znowu
będzie musiał odejść.
— Dokąd?
— Trzeba to jeszcze ustalić.
— Pol — powiedział Mysia Rękawica. — Czy jesteś pewien, że tego właśnie
chcesz?
— Tak.
— Dobrze więc. Pójdziemy i dowiemy się wszystkiego. Jeśli to będzie tam,
poczekam. Jeśli będzie gdzie indziej, chcę ci towarzyszyć.
— To nie będzie konieczne — powiedział Pol, odwracając oczy. — Nie potrzebuję
cię.
— Tak czy inaczej…
— Przeszkadzasz nam! — powiedział Larick, podnosząc dłoń.
Mysia Rękawica odsunął się, ale nie dość szybko. Wszelka siła i czucie opuściło
jego członki. Upadł, wciąż ściskając kolbę pistoletu, którego nie zdążył wyciągnąć.
Na pewien czas przed otwarciem oczu Mysia Rękawica usłyszał wolne, przerywane
szuranie. Kiedy otworzył oczy, pole widzenia zasłaniała mu mała, szara, omszała skała
i rozsypany żwir. Zauważył, że dzień wyraźnie się rozjaśnił.
Powoli poruszył lewą dłonią, kładąc ją płasko na ziemi tuż przy ramieniu. Dopiero
po dłuższej chwili dotarł do niego chłód kamienia. Szuranie rozległo się znowu. Mysia
Rękawica uniósł głowę na kilka centymetrów, uświadamiając sobie nagle sztywność
szyi. Odepchnął się mocno ręką, uniósł się, przeturlał do pozycji siedzącej, walcząc z
siłą pchającą go do przodu. Rozejrzał się po okolicy, omiótł wzrokiem miejsce, gdzie
wcześniej stali Pol i Larick, a wspomnienia wydarzeń poranka wypełniły jego umysł.
Odwrócił głowę na wschód. Po położeniu słońca poznał, że od spotkania minęła
godzina lub więcej. Powtórzył w myślach wszystkie wypowiedziane kwestie, próbując
zrozumieć, co zaszło wewnątrz góry i co mogło jeszcze się wydarzyć. Postanowił, że
podczas następnej rozmowy z czarodziejem będzie trzymał pistolet wyciągnięty i
wymierzony w cel.
Z głębi jaskini doleciał go odgłos szybkich kroków. Umilkły. Złodziej podkulił nogi
i zmusił się do ukucnięcia. Kiedy kroki rozległy się znowu, przybliżając się do wyjścia
z jaskini, Mysia Rękawica podniósł się powoli. Wyciągnął broń i wymierzył ją w
otwór; szczęknął zamek.
Kroki stawały się mocniejsze, równiejsze. Po chwili z jaskini wyłonił się niski, rudy
mężczyzna odziany w brudną, białą szatę i oparł się o skałę. Kręcił głową, tocząc
wzrokiem dokoła i mrugając oczami. Nie zareagował na widok Mysiej Rękawicy. Jego
cera była kompletnie blada. Trząsł się i drgał, jak gdyby chwyciły go lekkie skurcze.
Mysia Rękawica przyglądał mu się uważnie przez chwilę, po czym przemówił.
— Co się stało? — spytał, nie opuszczając pistoletu.
Głowa zakręciła się znowu, oczy omiotły złodzieja spojrzeniem, zawróciły,
spojrzały jeszcze raz. Zataczały coraz mniejsze koła, aż wreszcie spoczęły na złodzieju,
a spojrzenie to sprawiło, że Mysia Rękawica musiał stłumić dreszcz.
— Co się stało? — powtórzył.
Człowiek zrobił krok w przód, podniósł bladą dłoń, otworzył usta, wsadził w nie
palce, a potem wydał gardłowy odgłos, wyciągając nieco palce i chwytając się za
koniec języka. Zrobił koleiny krok, puścił język, zatrzymał obie dłonie na poziomie
ramion. Jeszcze jeden krok i jeszcze jeden; przesunął prawą dłonią z boku na bok, w
końcu wyciągając ją w przód. Jego krok stał się bardziej miarowy, a z ust wydobywały
mu się nadal dyszące, grzechoczące odgłosy.
— Stój! — powiedział Mysia Rękawica. — Czego chcesz?
Człowiek ryknął i ruszył do przodu.
— Stój! — krzyknął Mysia Rękawica, a kiedy tamten nie posłuchał, pociągnął
mocno za spust.
— Nie każ mi strzelać znowu — powiedział i złodziej, repetując broń. — Poznaję
cię. Jesteś jednym z kandydatów. Powiedz mi po prostu, o co chodzi.
Człowiek nie zatrzymał się, Mysia Rękawica strzelił znowu.
Blada postać zatrzęsła się, znowu się obróciła, ale tym razem nie upadła.
Wyprostowała się i ruszyła dalej. Nieprzerwana seria dźwięków stawała się coraz
bardziej czytelna.
— Doobrzee… — powiedział.
Mysia Rękawica oblizał wargi, ponownie szykując broń do strzału.
— Na miłość boską, stój! — krzyknął. — Nie chcę ci tego robić!
— Nie–wa–żne. Słuchaj–słuchaj–słuchaj — powiedział tamten, z twarzą całkowicie
pozbawioną wyrazu.
— Jego oczy wciąż obracały się i mrugały, zaś wyciągnięte do przodu dłonie drgały
silnie.
Mysia Rękawica cofnął się o trzy kroki, ale tamten przyśpieszył. Złodziej zatrzymał
się i strzelił prosto w pierś.
Strzał szarpnął mężczyzną. Upadł na plecy, usiadł, po czym znowu zaczął wstawać.
— Nie! — krzyknął Mysia Rękawica, znowu repetując.
— Tak. Pol. Tak. Ro–zu–miesz mnie teraz. Tak?
— Więc zatrzymaj się i powiedz! Nie podchodź ani kroku bliżej!
Człowiek podniósł się powoli, a Mysia Rękawica uświadomił sobie fakt, że żadna z
ran mężczyzny nie krwawi. Ubranie było podarte, przybrudzone, wilgotne w
miejscach, gdzie trafiły naboje, ale nie było na nim widać żadnych plam krwi.
— Zatrzymać się? — spytał. — Stanąć tutaj?
— Tak. Bardzo mnie denerwujesz. Słyszę cię wyraźnie. Powiedz mi z miejsca, w
którym stoisz: co się stało z Polem?
— Pol… — powiedział mężczyzna kołysząc się.
— Ma kłopoty. Mysia Rękawico, słuchaj.
— Słucham. Jakiego rodzaju kłopoty?
— Larick — rzucił na niego — zaklęcie.
— Jakie zaklęcie. Znajdę kogoś, kto je zdejmie.
— Nie potrzeba. Już je zdjęto. Ale Larick o tym — nie wie.
— Czy to znaczy, że Pol ma się dobrze?
— Jak zwykle.
— Ale Larick sądzi, że Pol jest we władzy zaklęcia?
— Tak. Tak chce Pol.
— Dokąd Larick go zabiera?
— Do zamku Aviconet.
— To siedziba Ryle’a Mersona! Powinienem był się domyślić! Pójdę tam i pomogę
Polowi w jego działaniu.
— Jeszcze nie. Nie byłbyś pewnie pomocny, a za to prawdopodobnie zostałbyś
unicestwiony. Istnieje lepszy sposób.
— Mów.
— Idź do patrona Pola.
— Ibala?
— Właśnie do niego. Opowiedz mu, co się stało. Poproś go, żeby szybko przeniósł
cię do Rondovalu.
— Przypuśćmy, że mi to umożliwi. Co dalej?
— Potrafisz porozumiewać się ze smokami?
— Obawiam się, że tak.
— Powiedz temu staremu Księżycowemu Ptakowi, żeby zawiózł cię do wygasłego
krateru na Górze Kowadłowej i postaraj się wydobyć stamtąd magiczne narzędzie.
— Berło?
— Tak.
— Powiedzmy, że nam się uda.
— Wtedy zawieź je Polowi do Aviconet.
— Czy do tego czasu nic mu się nie stanie?
— Mogą uznać za stosowne zniszczyć go w każdej chwili. Nie wiem. Jeśli jednak
nie uśmiercą go, różdżka może wkrótce okazać się potrzebna.
— Kim jesteś?
— Nie wiem.
— Skąd wiesz to wszystko?
— Byłem tam.
Roger Żelazny
— Dlaczego chcesz pomóc Polowi?
— Nie jestem tego świadom.
— Dlaczego nie mogłem cię zabić?
— Trup nie może umrzeć.
— Teraz ja nie rozumiem.
— Wiesz już wystarczająco dużo. Do widzenia.
Rudy człowiek upadł i przestał się poruszać. Mysia Rękawica ostrożnie podszedł do
niego. Nie słyszał oddechu tamtego. Zbadał dokładniej woskową cerę leżącego.
Dotknął policzka — był zimny. Podniósł prawą dłoń. Była, zimna i zaczynała
sztywnieć. Naciskał paznokcie jeden po drugim; bielały i takie już pozostały. Wreszcie
nachylił się i przytknął ucho do piersi rudego, tuż przy otworze zrobionym przez kulę.
Cisza.
Ułożył ciało, krzyżując ręce na piersiach. Głowę i twarz przykrył białym kapturem.
Potem podniósł się i ruszył powoli z powrotem.
Podszedł do miejsca, gdzie stali niedawno Larick i Pol, odszukał ich ślady, poszedł
za nimi. Ślady zniknęły jednak prędko w kamienistym terenie. Mysia Rękawica
zatrzymał się i poświęcił kilka minut na rozmyślania. Następnie zwrócił się ku miastu
iluzji i zaczął schodzić w kierunku jego migoczących wież.
VIII
Z gwizdem wiatru koło uszu i łopotem płaszcza Pol przechylił się w przód, ku
barkom małego smoka — gibkiego, brązowego stworzenia o podobnej posturze i
nieco mniejszej masie niż bestie z Rondovalu. Pol ściskał barki smoka nogami,
trzymając skórzaną uprząż bestii. Dwadzieścia metrów w lewo, nieco wyżej, na
podobnym smoku leciał Larick. Spoglądał co pewien czas na Pola, który zachowywał
się całkowicie spokojnie. Pomiędzy lecącymi unosiło się kilka jasnych pasm,
widocznych drugim widzeniem. Pol zastanawiał się, czy trudno byłoby zabić Laricka w
stosownym do tego momencie. Zdecydował, że magia była zbyt powolną i niepewną
bronią w walce z drugim czarodziejem. Postanowił, że uderzy szybko, z całą
gotowością, bez ostrzeżenia, kiedy tylko dowie się wszystkiego, co jest mu potrzebne,
i będzie mógł pozbyć się tego człowieka. Bardzo nierozważnie byłoby zostawiać
takiego wroga przy życiu.
Słońce miało właśnie podciąć na zachodzie gardło kolejnego dnia, księżyc dawno
już wzeszedł — blady łachman rzucony ponad wierzchołki chmur, jaśniejący nad
surową, okrytą cieniami ziemią.
Lecieli na północ i na zachód, ich wierzchowce wyciągały szyje, a rozpostarte
skrzydła łopotały na wietrze.
W ciągu dnia czterokrotnie zmieniali smoki, w czarodziejski sposób znajdując
nowe, uwiązane na powietrznych pastwiskach. Od pewnego już czasu mięśnie ramion i
nóg Pola były zdrętwiałe z bólu. Rzucił okiem na Laricka, który sprawiał wrażenie
człowieka nie znającego zmęczenia; siedział pochylony do przodu i nakłaniał swego
smoka do większego wysiłku. Spojrzał przed siebie, jak gdyby chcąc wypalić dziury w
ciemniejącym powietrzu.
Aviconet, Aviconet… Od wielu godzin Pol powtarzał to słowo, czasami w rytm
lotu. Nie skłamał, mówiąc Larickowi, że nazwa ta nic mu nie mówi, a jednak…
Teraz jednak wydała mu się nieco znajoma. Możliwe, że pewna wzmianka o tym
miejscu mogła się znajdować we wcześniejszych dziennikach ojca, nie mógł jednak
przypomnieć sobie nic konkretnego.
Aviconet. Aviconet i Rondoval… Czy istniała między nimi jakaś więź?
Słońce zanurzyło się głębiej, a księżyc rozjaśnił się — i nagle, w blasku krwi dnia
ujrzał go na jednym z okazalszych wierzchołków w oddali. Wiedział, że zna to miejsce.
Aviconet był zamkiem z jego snów; przechodził przez niego w drodze ku Bramie.
W pewien sposób zawsze wiedział, że zamek ten jest miejscem rzeczywistym. Ale
widzieć go… Widok zamku stał się przyczyną całego ciągu niepokojących wrażeń.
Zapragnął tam wejść, odnaleźć Bramę. Było coś, co musiał tam zrobić, chciał to
zrobić, pomimo mdłości na samo wspomnienie Bramy. Nie potrafił jednak określić,
jakie to było zadanie.
Patrzył, jak ponura konstrukcja rośnie przed jego oczyma, blednie, przechodząc w
ż
ółć, srebro, barwę szarobiałą. Była to wielka forteca wzniesiona systemem
tarasowym, najeżona wieżami na wielu poziomach, z długimi rzędami budynków
bocznych po obu stronach. Otaczały ją wysokie i szerokie wały o wielu załomach, z
przysadzistą wieżą na każdym zakręcie. Na kilku poziomach lewego skrzydła budowli,
w oknach paliły się światła. Pol przeszedł na drugie widzenie i momentalnie zauważył
potężne kłębowisko pasm unoszące się od tyłu twierdzy. Zauważył też małe, blade
ś
wiatełko idące wzdłuż ściany, od lewej strony do prawej.
Kiedy znaleźli się ponad twierdzą, Larick zatoczył duże koło, a Pol poszedł w jego
ś
lady. Zaczęli lądować powolną spiralą.
Po obniżeniu lotu ku zespołowi dziedzińców na tyłach Pol kontynuował obserwację
ś
wiatełka, widocznego tylko za pomocą drugiego widzenia. Z bliższej odległości
wydawało się, że jest to postać ludzka; przymocowane do niej było długie, blade
pasmo. Coś w tej świetlistej postaci napełniło Pola żalem.
Po dalszym obniżeniu lotu Pol ujrzał, że tylna ściana zamykająca przestrzeń
dziedzińca był surową skałą — fragmentem góry, pokrytym wieloma ciemnymi
otworami, z których część była zagrodzona. Mniej i więcej w tym momencie światełko
unoszące się na wałach znikło mu z pola widzenia.
Gwałtownie dotknęli ziemi i Larick momentalnie zszedł ze smoka. W chwilę później
Pol poczuł, jakby szarpnięto go za sznurki; poszedł za Larickiein. Ten wyprzągl smoki,
krzyknął rozkazująco i patrzył, jak bestie wpełzają do jednego z grotopodobnych
otworów. Metalowa krata zamknęła wejście z brzękiem, który rozniósł się echem po
dziedzińcu.
Larick wrócił do Pola.
— Udało się nam przylecieć bardzo szybko dzięki wiatrowi w plecy. Nie
przypuszczałem, że dotrzemy na miejsce przed północą. Może będzie mógł cię teraz
zobaczyć. Nie wiem. Będę musiał sprawdzić.
— Kim jest ów „on”? — spytał Pol.
— Ryle Merson, pan Aviconet.
— Czego chce ode mnie, czarodzieja?
— Sam ci o tym powie. Chodź tędy.
Pol poczuł szarpnięcie pasm, które Larick przymocował do jego ciała. Bez oporu
dał się prowadzić ku otwartej bramie, znajdującej się według jego oceny na północnym
wschodzie. Przeszli przez nią do wybrukowanego korytarza, którym Larick
poprowadził Pola, mijając wiele zakrętów.
Lewo, prawo, lewo, lewo, zapamiętywał Pol.
Zatrzymali się przed niskimi, ciężkimi, drewnianymi drzwiami. Były uchylone, a
Larick otworzył je do końca. Pol zwrócił uwagę, że od środka można je było zamknąć
na ciężką, drewnianą belkę.
— Do środka — rozkazał Larick, a w pasmach zapulsowała moc.
Pol postąpił naprzód, schylił się i wszedł. Wzdłuż prawej ściany niskiego pokoju
biegła ława. Nie było okien, a tylko kilka otworów powietrznych w górnych rogach.
Na ławie leżał postrzępiony koc i sterta worków. Do ściany nad nią przymocowany był
pusty uchwyt na świecę.
Pol przestąpił próg, odwrócił się, a pulsowanie ustało.
— Co na obiad? — spytał.
— Jeśli nie będzie mógł się teraz z tobą spotkać, przyślę ci coś — odparł Larick. ,
— Przejrzę listę win, oczekując na jedzenie. Larick przyjrzał mu się i potrząsnął głową.
— Przydałoby ci się trochę więcej powściągliwości. Nie chcę, żebyś rozniósł to
miejsce na strzępy. Usiądź na ławie — rozkazał.
— Dobra, czarodzieju. Nie ma tu wiele do roznoszenia.
Pol przeszedł przez pokój i usiadł. Prawie natychmiast poczuł wokół siebie działanie
pasm.
— Świetnie ci to wychodzi — powiedział.
— Dzięki.
— Ale nie wierzę, że cię to w końcu uratuje. Larick zachichotał.
— Póki co, koniec jest jeszcze daleko.
— Nie kupuj żadnych długich płyt — poradził mu Pol.
— Co to znaczy?
— Nawet jeśli się dowiesz, będzie już za późno.
— Niech będzie, jak chcesz, Chainson.
Roger Żelazny
— Może tak właśnie będzie.
Drzwi się zamknęły i pokój pogrążył się w głębkokim mroku. Pol usłyszał, jak belka
wślizguje się na swoje miejsce. Strząsnął krępujące go pasma.
Zaczął bawić się pomysłem przerzucenia pasma ku Larickowi; w ten sposób mógłby
ś
ledzić jego wędrówkę po zamku, patrzeć na rzeczy, które tamten oglądał. Wcześniej
uznał ten pomysł za zbyt ryzykowny, teraz jednak…
Kiedy przeszedł na drugie widzenie, ujrzał pokój skąpany w perłowym blasku. W
pobliżu drzwi unosiło się bladozłote pasmo. Pol uniósł dłoń i wysilił wolę. Znamię
smoka zapulsowało pod licznymi warstwami iluzji. Włókno poszybowało ku niemu.
Kiedy dotknęło jego opuszków palców, poczuł delikatne, prawie elektryczne
łaskotanie. Oczyścił i nastroił umysł, a łaskotanie rozlało się po całym ciele. Zrozumiał,
ż
e naprawdę dociera do Laricka. Można mu zarzucić nieuwagę, myślał Pol, choć
przecież nie mógł wiedzieć, że jego więzień posiada nadal swoje magiczne zdolności.
Podążył za Larickiem przez wiele zakrętów i w górę długich schodów. Na jednym z
zakrętów znajdowało się okno; na zewnątrz Pol ujrzał gwiazdy. Larick przechodził
przez coraz okazalsze części twierdzy, aż wreszcie dotarł do długiej galerii wiodącej
ku zdobionym ornamentami podwójnym drzwiom. Na prawo od wejścia siedział na
ławie sługa w liberii. Na widok Laricka wstał z miną świadczącą o tym, że go poznaje.
— Obudził się? — spytał Larick.
Sługa potrząsnął głową.
— Wątpię — odparł. — Minęło niewiele czasu, a mówił, żeby nie przeszkadzać.
— No cóż, gdyby się obudził, powiedz mu, Mak, że przywiozłem człowieka, o
którego mu chodziło.
— Jeśli się zbudzi, powiem mu to. Nie sądzę jednak, że wyjdzie tej nocy.
— W takim razie przypilnuję teraz, żeby nakarmiono tego człowieka. Chciałbyś
może czegoś?
— Trochę wołowiny z serem nie byłoby od rzeczy. Może trochę piwa.
— Ryle pojawił się wcześnie…
— Podróż powrotna go zmęczyła. Leciał szybko.
— Nie mów mi o tym. Dobra, idę do kuchni. Dobranoc.
— Branoc.
Pol podążył za Larickiem idącym teraz wolniej w dół schodów. Podsłuchał, jak
zamawia posiłki u zmęczonej, grubej kobiety w wieku dawno już nie średnim. Larick
przerwał jej własny posiłek, poczym przygotował sobie lekki zimny obiad, który zjadł
szybko, obserwowany przez Pola. Pol utrzymywał z nim kontakt mentalny czując, że
jego głód się wzmaga. Na obrzeżach widzenia ujrzał, jak kobieta układa jedzenie na
tacach.
Larick zabawił nieco dłużej nad drugim kieliszkiem wina, następnie westchnął i
wstał. Życzył kobiecie dobrej nocy, wstąpił do latryny, po czym ruszył dalej w dół ku
północno—wschodniemu skrzydłu twierdzy.
Pol starał się zapamiętać drogę, przypuszczając, że prowadzi ona do komnat
Laricka. Schodziła coraz niżej i niżej, wiodąc w głąb góry. Rewiry te były już
całkowicie pozbawione przepychu; pełne kurzu, opuszczone pomieszczenia
przypominały składowisko zniszczonych mebli.
Dalej znajdowała się strefa ciemnej pustki. Larick zapalił światło na czubku miecza i
niósł je przed sobą jak pochodnię. Dotarł wreszcie do nagiej, wilgotnej ściany, po
której przesunął dłońmi. Szedł wzdłuż niej przez pewien czas, następnie skręcił w
otwór skalny i zaczął schodzić po stromym zboczu, w którym wykuto prowizoryczne
stopnie.
Droga zwęziła się, stała się pozioma, skręciła. Larick zaczął zwalniać. Po kolejnych
dwóch zakrętach jego kroki stały się niepewne. Zbliżał się do wysokiego, kamiennego
wzniesienia z czymś dużym, błyszczącym na szczycie.
Dłoń Laricka zachybotała, opuścił ostrze i rozpoczął wspinaczkę. Pol zauważył, że
oddech śledzonego stał się głębszy. Natychmiast po dotarciu na szczyt Larick padł na
kolana i znieruchomiał. Pol nie był w stanie dostrzec, co znajdowało się przed
Larickiem, ponieważ z oczami tamtego stało się nagle coś złego.
Czekał przez pewien czas, ale nic więcej już się nie wydarzyło. Przyniesiono
jedzenie i Pol przerwał kontakt.
Po skończeniu posiłku Pol odsunął tacę i ponowne rozejrzał się za złotym pasmem.
Odpłynęło lub rozwiało się; zrozumiał, że powinien był je do czegoś przymocować.
Jednak czuł się zmęczony i miał pewność, że do rana nikt mu nie będzie przeszkadzał.
Z worków ułożył na ławie posłanie, wyciągnął się, przykrył kocem i prawie
natychmiast zasnął. Przed oczyma błyskały mu obrazy kilku ostatnich dni.
Obrazy rozwiały się szybko i ponownie znalazł się w tym innym stanie
ś
wiadomości. Chwila intensywnego zimna, po czym znowu stanął przed wielką Bramą.
Za plecami czuł obecność innych, nie mógł się jednak odwrócić ani wcale nie chciał.
Prawe skrzydło Bramy uchyliło się na tyle, że mógł zajrzeć do środka, skąd wypływały
małe smugi dymu lub mgły. Wizja ta była ostrzejsza i szybsza niż wszystkie
poprzednie; tym razem nie wahał się wcale. Przeszedł natychmiast i znalazł się w
krainie leżącej po drugiej stronie.
Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał w niewielkiej odległości przed sobą pośród tego
przeklętego krajobrazu, była głowa. Wbita na zaostrzony pal głowa jednego z
demonów patrzyła wciąż otwartymi oczyma w jego stronę. Pol czuł, że było w tym
spojrzeniu coś osobistego, pewne szczególne ostrzeżenie, które tylko teraz wydawało
mu się zabawne.
Poczuł zachodzącą w sobie przemianę, mrugnął w kierunku przerażającej głowy, po
czym wzniósł się w ciemne powietrze jak widmo. Przesypywane wiatrem piaski
przesuwały się wężowym ruchem pośród skał w dole.
Pol poszybował na południe, nabierając prędkości. Wypełniła go tak wielka radość,
ż
e zapragnął wyrazić ją głosem tysiąca trąb rozbrzmiewających ponad tą krainą.
Rozpostarł ciemne skrzydła, ogromne jak żagle potężnego statku, i pofrunął ponad
umarłą krainą, osiągając wreszcie wysokość, z której ujrzał swoje góry.
On — Prodromolu — pełen był sennych wspomnień ze swego poprzedniego życia.
Zapomniał o głowie przy Bramie oraz o małej ludzkiej rzeczy zwanej Polem
Detsonem, o którym może kiedyś śnił. Nie potrzebował niczego takiego.
Dotarłszy do pasma górskiego, rzucił się na nie przeciw huraganom. Sześć razy
usiłował zdobyć szczyty i sześć razy ulegał.
Za siódmym razem zwyciężył, a jego pomnik, ociekający miodem, przyprawami,
winem i krwią roztrzaskał się na dźwięk Nuty, którą wydobył. Gdziekolwiek przesunął
się jego cień, budowle rozpadały się, a czciciele roztapiali się i umierali. Nyalith
wzniosła się przed nim niczym wieża ciemnych ogni. Spotkali się ponad wodami
cichego oceanu i zatańczyli taniec, który miał ich ponieść dookoła świata. Gwiazdy
spadały obok jak płonące dusze, a wyjące wiatry niosły ich wokół pokrytej klejnotami
przepaski planety. Wraz z umieraniem królów i padaniem świątyń, ruchy lecących
stawały się coraz dziksze. Ponownie przemówił z Gór Lodowych, zaś Zaklęcie Bramy
zostało rzucone wtedy, kiedy Talkne, Wąż Cichych Wód, zakończył swoją tysiącletnią
podróż i powstał z głębin na jego spotkanie…
Przez chwilę Pol wiedział o Kluczach i o obietnicy mrocznego boga; nagłe
szarpnięcie sprawiło, że ocknął się w celi. Ze snem ciągle żywym w głębi swego
umysłu usiadł sztywno wyprostowany, wpatrzony w zjawę kobiety, która stała przy
posłaniu gestykulując, poruszając ustami, wpatrzona w Pola bezbarwnymi oczyma.
Uniósł się nieco, wyciągając do niej rękę.
Cofnęła się z wyrazem nagłego przerażenia na bladej twarzy. Pol cofnął dłoń,
wykonując uspokajające gesty. Postać zatrzymała się i wyglądało na to, że bada Pola.
Powoli uniosła rękę i wskazała na niego. Następnie odwróciła się, wskazała na tył celi,
ponownie odwróciła się do Pola i potrząsnęła przecząco głową. Zmarszczył brwi, a
zjawa powtórzyła swe ruchy. Nagle uniosła wszystkie pięć palców lewej oraz dwa
palce prawej dłoni. Potrząsnęła głową, po czym ponownie powtórzyła sekwencję
ruchów. Wzruszył ramionami i zwrócił wnętrza dłoni ku górze.
Załamywała ręce. Pol wstał, na co zjawa zaczęła się cofać. Zrobił krok w jej stronę;
nie przestała się cofać. Patrzył, jak dochodzi do ściany i przenika przez nią,
pozostawiając tylko nikły ślad zapachu egzotycznych perfum.
Pol wrócił na ławę, usiadł, a całe zdarzenie zlało się z jego przerwanym snem w
pewien rodzaj halucynacyjnego półświata. Może mi się to wydawało, myślał. Chociaż
wysokie kości policzkowe zjawy, jej duże oczy, mały podbródek i mała przerwa
między brwiami pod włosami zaczesanymi mocno na boki — wszystko to składało się
na niezwykle wyraźny, konkretny obraz. Rozejrzał się, ale zjawa nie pozostawiła
ż
adnych pasm, dzięki którym mógłby sprawdzić jej realność.
Podszedł do drzwi celi. Nie był pewien, jak długo spał. Ciągle był zmęczony,
chociaż obecnie bardziej wypoczęty niż poprzednio. Wydawało się to prawdopodobne,
ż
e wszyscy pozostali lokatorzy zamku w tej chwili spali. Był więc odpowiedni moment
na to, żeby wyjść i rozpocząć lustrację. Przeszedł na drugie widzenie, by obejrzeć
okolicę drzwi.
Reakcja była powolna — mroczna — tak, jakby w mglisty dzień założył matowe
okulary. Skoncentrował się na belce blokującej drzwi od zewnątrz oraz na paśmie, za
pomocą którego mógłby ją wyciągnąć.
Bardzo powoli pojawiło się zielonkawe włókno, po czym znikło znowu. Zwrócił się
z prośbą o moc do znamienia smoka i wydał rozkaz, by pasmo powróciło.
Znamię nie zareagowało. W przedramieniu poczuł tylko swędzenie i łaskotanie.
Pasmo przypłynęło znowu i Pol sięgnął po nie. Nie poczuł żadnego kontaktu.
Przepłynęło mu przez palce tak, jakby ich tam w ogóle nie było. Rozpłynęło się znowu.
Zaczęły go boleć oczy.
Opuścił dłonie. Co się dzieje? myślał. Po raz pierwszy w tej krainie moc odmówiła
mu posłuszeństwa. Czy możliwe, żeby Larick zablokował w pewien sposób przepływ
siły?
Wtedy przypomniał sobie słowa tamtego o skutkach inicjacji — o tym, że powinno
się zaniechać nawet najprostszych działań na kilka tygodni. A jednak wcześniej, kiedy
ś
ledził kroki Laricka po zamku Aviconet, moc działała. Najwyraźniej w okresie
poinicjacyjnym zachowuje się kapryśnie, westchnął. Trudno mu było pogodzić się z
myślą, że te prawa odnoszą się także do niego. Inicjacja była w jego przypadku
symulacją, podstępem. A może nie? Wykonał wszystkie właściwe ruchy, w
odpowiednich momentach doświadczył stanów natężenia świadomości. Czy możliwe,
ż
eby przeszedł inicjację w tym samym czasie, kiedy przemienił się w potwora?
Potrząsnął głową i ponowił próbę. Oczy zabolały go bardziej, a skronie zaczęły
pulsować. Prawe przedramię zaczęło go parzyć. Ponownie ujrzał pasmo, najwyraźniej
jednak nie był w stanie na nie wpłynąć.
Wrócił na ławę i ponownie przykrył się kocem. Przed zaśnięciem długo myślał o
kobiecie, która odwiedziła go w celi. Jedynym obrazem, jaki mu się tym razem
przyśnił, była wyszczerzona głowa demona zatknięta na kiju.
IX
Sądzę, że w pewien sposób było to pouczające, nie wiem jednak, w jaki. Coś to dla
mnie lub mnie zrobiło, nie wiem jednak co. Mój charakter stał się po tym dla mnie
samego jeszcze mroczniejszy w pewnych aspektach. A jednak…
Wyszedłem do Belken, do tego wielkiego, ciemnego, migoczącego kadłuba z
kamienia i przeszedłem wysokim tunelem, jaki odkryłem w środku. Zatrzymałem się na
chwilę w najwyższej komnacie, w miejscu wody. Czułem tam pewien rodzaj Mocy
rozbrzmiewającej wokół mnie. W pewnym sensie było to niepokojące, zaś na innych
poziomach — kojące. Wtedy postanowiłem zbadać całą psychiczną strukturę wnętrza
góry.
Trasa, którą mieli przebyć przyszli czarodzieje, była najwyraźniej wyznaczana
według kategorii niefizycznych. Przeszedłem do drugiego stanowiska, gdzie znowu
pogrążyłem się w długiej medytacji. Jeśli oni korzystali z tych miejsc, jeśli ładowały ich
pewnego rodzaju mocą, uważałem, że mnie również mogą przynieść pożytek.
Nie wiem, na jak długo zatrzymałem się przy trzecim stanowisku. Sądzę, że na
długo, ponieważ zagłębiłem się w długich rozmyślaniach i całkowicie zapomniałem o
czasie. Poczułem tylko, że być może zrobiło się już późno, kiedy odebrałem wzrost
natężenia sił, w których byłem zanurzony. Szybko odkryłem źródło owej zmiany;
znajdowało się w kręgu czarodziejów, w migoczącym mieście w dole. Również wtedy
zdałem sobie sprawę z tego, że na zewnątrz się ściemniało. Wiedziałem, że oznacza to
zbliżanie się inicjacji; moc miała teraz rosnąć przez całą noc. Chciałem przejść całą
trasę, ponieważ sądziłem, że może to wstrząsnąć moją pamięcią i dać mi to, czego
szukałem.
Na czwartym stanowisku wydarzyło się coś dziwnego; usłyszałem głos — dręcząco
znajomy — zwracający się do mnie osobiście, nawet poufale.
— Faney — mówił. — Faney!
Był to męski głos i miałem wrażenie, że powinienem był dokładnie wiedzieć, co mi
chce przekazać. Mówił dość zdecydowanie, tak jakby wydawał mi rozkaz. Faney. Czy
to było moje imię, przywołane z mroków przeszłości przez tę naładowaną mocą aurę?
Nie, to chyba nie było zupełnie tak. Faney…
— Faney! — Tym razem brzmiało to jeszcze mocniej.
Wywołało to we mnie poczucie obowiązku, pragnienie wykonania niezrozumiałego
rozkazu oraz frustrację wynikającą z niemożności.
Rozciągnąłem się i skurczyłem. Miotałem się po komnacie w poszukiwaniu sposobu
zlikwidowania rozkazu.
— Faney!
Nic. Nie było tu nic złego, co mógłbym zrobić w celu zaspokojenia owego
bezprzedmiotowego przymusu.
Posuwałem się dalej. Wewnątrz góry Moc rosła. Na kolejnym postoju napięcie
opadło; pozostałem tam przez dłuższą chwilę. Ponownie straciłem poczucie czasu i z
transu wyrwały mnie dopiero odgłosy nadchodzących kandydatów. Ociągając się
poszybowałem ku kolejnemu stanowisku, żeby mi nie przeszkadzali.
Szósty postój był bardziej niespokojny niż wszystkie dotychczasowe. Rozpostarłem
się i wchłonąłem dobre wibracje.
Wkrótce potem usłyszałem ich znowu. Tym razem nie poruszyłem się już. Nie
miałem ochoty opuszczać tego miejsca, pomyślałem też, że warto przyjrzeć się
rytuałowi.
Patrzyłem, jak kandydaci wchodzą i zajmują miejsca. Kiedy przemówił ten o imieniu
Larick, poczułem z nim silną więź. Przyjrzałem mu się i zrozumiałem, dlaczego tak
było. Odkrycie to było niezwykłe i ciągle jeszcze rozważałem jego implikacje, kiedy
moja uwaga przeniosła się na Pola. Byłem zdumiony zmianą, jaka zaszła w jego
wyglądzie.
Stał, pochylony do przodu, a jego dłonie były wielkie i łuskowate. Szybkie badanie
przeprowadzone pod jego ubraniem wykazało, że ręce Pola, chociaż bardzo atrakcyjne
na swój ciemny, ciężki sposób, nie były już jego rękami. Nie mógł sobie z tego nie
zdawać sprawy, ale skoro mu to nie przeszkadzało, nie widziałem powodu, dla
którego miałoby to przeszkadzać mnie.
A jednak przeszkadzało.
Dalsze badania wykazały, że Pol był jedynym kandydatem, którego anatomia uległa
zmianie. Podczas gdy się nad tym zastanawiałem, w rejonie jego piersi i barków
zaczęły zachodzić dalsze transformacje. Tym razem ujrzałem, co było ich powodem.
Ź
ródłem przemian Pola okazał się Larick. Nie byłem w stanie dostrzec motywu,
ponieważ kiedy czarodziej działa, jego myśli stają się nieprzeniknione. Umysły
pozostałych kandydatów nie zawierały niczego godnego uwagi; były pogrążone w
zgodnym transie.
Odczekałem, aż skończą, po czym przeszedłem za nimi do kolejnej komnaty.
Niezależne od tego, czy miałem odkryć motywy Laricka, postanowiłem zbadać
magiczną operację, której poddawany był Pol.
Bardzo dokładnie przyglądałem się kolejnej transformacji i ujrzałem, że w istocie
można ją było nazwać przeniesieniem. Kiedy noga Pola została zastąpiona większą,
potężniejszą wersją, ujrzałem przemieszczanie materiałów poza górą. Ruszyłem tam,
pędząc i wirując w dół alei, gdzie przestrzeń była pomarszczona, a czas stanowił
strumień z kilkoma zakrętami i kilkoma łukowatymi jeziorami. Poleciałem aż ku
Bramie — miejscu ze snu Pola, które podejrzałem. Przekroczyłem Bramę i znalazłem
się w martwej krainie, gdzie znalazłem zawodzące stworzenie o ciele półczłowieka i ze
znamieniem smoka na ramieniu.
— Bracie — zwróciłem się do niego. — Noś je spokojnie przez ten krótki czas, bo
jest to tylko jakiś ludzki obrzęd.
Stworzenie jednak nie mogło lub nie chciało mnie zrozumieć. Krzyczało dalej i
zaczęło się bić po odmienionych fragmentach swego ciała. Pogrążyłem je więc w
głębokim śnie — tam, wewnątrz trójkąta szarych kamieni. Ta pomoc udzielona Polowi
i owemu stworzeniu kosztowała mnie niewiele wysiłku. Powiedziałem sobie wtedy, że
oto po raz pierwszy zaszła konieczność wmieszania się w sprawy innych w celu
zaspokojenia własnych potrzeb intelektualnych.
Ogarnęły mnie jednak wątpliwości.
Przez kilka kolejnych chwil przyglądałem się tej fascynującej krainie, po czym
zawirowałem i ruszyłem w długą drogę powrotną. Nad łukowatymi jeziorami rozlegały
się oksymoronicznie jasne grzmoty i głośne błyskawice, kiedy tamtędy przelatywałem,
kiedy przelatywałem negatywnie w tył i z powrotem, znajdując tym razem myśli w
głowie Laricka; myśli o Aviconet i o ludziach, którym Larick służył. Po raz pierwszy w
moim umyśle zaświtało zrozumienie.
Zakręciłem się z pewnym zadowoleniem, po czym ruszyłem za nimi ku kolejnemu
stanowisku. Zaobserwowałem tam przemienienie drugiej nogi Pola. Zirytowało mnie
to bardziej niż trochę. Jego umysł był pogrążony w transie, podobnie jak umysły
innych, co znaczyło, że Pol był ofiarą. Nie wydawało mi się to uczciwe, sądząc na
podstawie tej niewielkiej wiedzy, jaką posiadałem o ludziach.
Kiedy przeszliśmy do kolejnej komnaty, zmianom brzucha Pola towarzyszyło kilka
dalszych zjawisk, jeden z kandydatów padł martwy. Oczywiście nic dla mnie nie
znaczył, jednak mniej więcej w chwili jego śmierci ponownie usłyszałem słowo
„Faney”. Żaden z kandydatów na nie nie zareagował. Mogło to mieć oczywiście
związek z nagłym zgonem, jednak imię wypowiedziano bardzo głośno, a po chwili
rozbrzmiało znowu.
I znowu.
Stało się miarowym, bezlitosnym powtórzeniem. Początkowo skuliłem się ze
strachu, później jednak nastawiłem uszu. Jakie to głupie: sądziłem, że inni I mogą
słyszeć imię, które było najwyraźniej skierowane do mnie i tylko do mnie. Czułem, że
na pewnym poziomie zaczynam je rozumieć. Wtedy właśnie zdarzyło się coś jeszcze.
Ciało ułożono, rytuał ciągnął się dalej, Pol przemieniał się nadal. Żadna z tych
rzeczy nie wydawała się jednak w tej chwili szczególnie istotna. Ulegałem zmianie
znacznie mniej fizycznej niż Pol, a fakt ten pobudził mnie do fascynujących i
pochłaniających spekulacji na temat wolnej woli i determinizmu. Niestety, nie mogłem
się im wtedy poświęcić, ponieważ moja uwaga skupiona była całkowicie na samej
przemianie: zmieniłem zdanie. Dotychczas uznawałem zasadę nieingerowania w
sprawy innych. Teraz zweryfikowałem to stanowisko i postanowiłem, że nadszedł
czas, żeby zrobić wyjątek.
Nie podobało mi się to, co robiono z Polem, nie posiadałem jednak wystarczających
umiejętności, by i odwrócić zachodzący proces. Postanowiłem jednak, że coś zrobię —
nie byłem pewien co — żeby pomóc Polowi wrócić do stanu normalności i rozprawić
się z wrogami w sposób, który uzna za stosowny.
Myślałem o tym, kiedy schodziliśmy ku ostatniej komnacie. Głos powtarzający:
„Faney” ucichł. Najprawdopodobniej na ostatnim postoju Pol stracił stopy.
Przyglądałem się Larickowi w chwilach, kiedy dokonywał tych operacji. Zrozumiałem,
ż
e chce przenieść Pola do Aviconet i uwięzić go tam tuż po zakończeniu inicjacji.
Po opuszczeniu ostatniej komnaty widziałem, jak Larick obezwładnia Pola
paraliżem i wyprowadza pozostałych na zewnątrz. Wydawało mi się, że byłbym w
stanie uwolnić Pola spod władzy zaklęcia, nie wiedziałem jednak, co mógłbym zrobić
później.
Wyszedłem na zewnątrz za pierwszym kandydatem, by obejrzeć koniec rytuału.
Ujrzałem, że przybyło kilku mistrzów, by towarzyszyć swoim ludziom w drodze
powrotnej do miasta. Ukryty w zasłoniętym miejscu Mysia Rękawica obserwował
wyjście.
Oczywiście.
Wracając do środka, opracowywałem swój plan. Kiedy jednak odkryłem obok Pola
czarodzieja, który pojawił mu się o północy, musiałem się zatrzymać. Tego człowieka
otaczała aura wielkiej mocy.
Zaczął się nią posługiwać. Ujrzałem, że odwraca przemianę. Wtrąciłem się
momentalnie w taki sposób, że nie mógł tego wykryć. Działałem, powodowany
czystym impulsem; nie mogłem patrzeć, jak marnowane są tak doskonale materiały.
Jeśli chodzi o głowę stworzenia, jego ziomkowie mogli ją sobie nadziać na kij.
Wykorzystałem kieszeń mojej specjalnej osobistej przestrzeni — nauczony przykładem
Pola.
Ujrzałem, jak Pol staje się znowu sobą, po czym zostaje zamaskowany. Kiedy
zrozumiałem jego zamiary, pojąłem, że w żaden sposób nie kolidują z moim planem.
Nadal miał działać na obszarze znacznego zagrożenia.
Odnalazłem więc trupa Krendela, rudego mężczyzny, który zmarł wcześniej.
Ponieważ nikt nie używał go w tej chwili, przeniknąłem ciało i zacząłem badać sposób,
w jaki funkcjonowało. Chciałem żeby było gotowe do wydania polecenia Mysiej
Rękawicy, który czekał na zewnątrz.
X
Niski mężczyzna prześlizgnął się przez znajdujący się w środku pokoju złoty otwór,
który zaczął się za nim zamykać. Kurcząca się aureola stanowiła złudzenie optyczne,
przez otwór nie widać było dalszej ściany okazałego pomieszczenia. Zamiast tego, oko
podążało za chyboczącą postacią ciemno odzianego człowieka, który przeszedł przez
wyłożony tapetą korytarz i zbliżył się do galerii, mijając jasne i ciemne kolumny.
Rozkołysana soczewka zamknęła się, zamigotała i zgasła. Ibal oparł się o stertę
poduszek, na której do tej pory siedział sztywno wyprostowany. Nagle zaczął szybko i
głęboko oddychać, nad brwiami wystąpił mu pot.
Klęcząca obok Vonnie delikatnie otarła mu twarz jedwabną chustką.
— Niewielu ludzi potrafi dobrze posługiwać się zaklęciem drzwi — powiedziała.
Ibal uśmiechnął się lekko.
— Wymaga to wielkiego wysiłku — przyznał. — Jeśli mam być szczery, nie mam
ochoty tego powtarzać. Tym razem jednak…
— …było inaczej — dokończyła. Przytaknął.
— Co zamierzasz teraz robić?
— Odpocząć — odparł.
— Wiesz, że nie to miałam na myśli.
— No dobrze. Odpocząć i zapomnieć. Pomogłem mu. Moje poczucie honoru
zostało usatysfakcjonowane.
— Czyżby?
Westchnął.
— W moim wieku to jest wszystko, na co mogę sobie pozwolić. Dawno minęły dni,
kiedy miałbym ochotę mieszać się w coś takiego.
Jej dłonie przesunęły się po włosach Ibala, opadły na umięśnione barki, masowały je
przez chwilę, następnie usadziły go ponownie. Przytknęła mu do ust zimny napój.
— Jak bardzo jesteś pewien swych ocen tej historii? — spytała.
— Bogowie wiedzą, co to może być! Pewna całkowicie nienaturalna siła przysyła
mi Mysią Rękawicę z opowieścią o tym, że młody człowiek, którego popierałem, jest
synem Dęta i właśnie porwał go Ryle Merson. Honor nakazywał mi podjęcie działania,
ponieważ Ryle uprowadził mojego protegowanego. Toteż działałem. Na szczęście
Mysia Rękawica pragnął tylko szybkiej podróży do Rondovalu. Zapewniłem mu ją.
— Czy to naprawdę wystarczy?
— Nie wystarczyłoby, gdyby był moim uczniem. Ja tylko wyświadczyłem temu
człowiekowi przysługę. Ledwo go znałem.
— Ale… — zaczęła.
— To jest koniec.
— Nie to miałam na myśli.
— Co w takim razie?
— To, o czym mówiłeś najpierw, czy może to być prawda?
— Zapomniałem, o czym mówiłem.
— Mówiłeś, że jest to kontynuacja procesu zapoczątkowanego jeszcze przed
urodzeniem Pola.
— Tak mi się zdaje.
— Procesu, który prowadził do wojen. Ujął w dłonie kielich i wychylił.
— Tak, tak sądzę — powiedział.
— Czy to, co się stało, może znowu zapoczątkować cały proces?
Wzruszył ramionami.
— Albo zakończyć. Tak, myślę, że tak właśnie może być. Albo Ryle sądzi, że tak
może być. Jedno i to samo.
Odstawił na bok kielich, podniósł dłonie i przyjrzał się im.
— Najwyraźniej Pol obudził coś potężnego i nadprzyrodzonego — powiedział. —
Ma też wiernego sługę; człowieka, którego przed chwilą odesłaliśmy.
— Nie mówiłam o Polu. Myślałam o sytuacji, której jest tylko częścią. To miejsce
pełne jest słynnych ludzi Sztuki. Jest to jedyna okazja w ciągu czterech lat, kiedy
zbierają się razem. Wydaje mi się, że to coś więcej niż tylko przypadek. Czy nie
uważasz, że powinniśmy ich o tym powiadomić?
Ibal wybuchnął śmiechem.
— Pomyśl przez chwilę — powiedział. — Sądzę, że byłaby to najgorsza rzecz, jaką
moglibyśmy zrobić. Po obu stronach tego starego konfliktu znajdowały się niebywałe
pokusy. Niektóre rzeczy były korzystne, inne nie. Czy naprawdę sądzisz, że
doszlibyśmy do porozumienia? Jeśli chcesz, już teraz możemy rozpoczynać kolejną
wojnę.
Zesztywniała, a oczy jej rozszerzyły się z przestrachu.
— Bogowie! — krzyknęła. — Możesz mieć rację!
— Dlaczego nie mielibyśmy zapomnieć o całej historii. — Sięgnął po jej dłoń. —
Nawet wiem, jak to zrobimy.
— Chyba zaczyna mnie boleć głowa — powiedziała Vonnie.
Mysia Rękawica nie oglądał się za siebie. Czary, które przeniosły go do Rondovalu,
przyjmował jako część życia. Kiedy magii używano przeciwko niemu, sprawy
przybierały niedobry obrót. Kiedy magia działała na jego korzyść, był wdzięczny.
Przed spotkaniem Pola najczęściej unikał czarodziejów, uważając ich, zazwyczaj
słusznie, za ludzi niegodnych zaufania. Wypowiedział kilka słów pod adresem
Dwastira, patrona złodziei, po czym wszedł w wielki korytarz i ruszył w dół schodów.
Odszukał wiązkę patyków, które Pol zaczarował dla niego, podrzucił je i
wypowiedział stosowne słowa. Odwrócił się, po czym bez wahania przeszedł przez
plątaninę tuneli, kierując się ku jaskiniom, w których kiedyś wypoczywał dłużej niż
należało.
Przez dłuższy czas mijał chłodne miejsca roztańczonych cieni, aż wreszcie dotarł do
wejścia zagrodzonego wielkim głazem umieszczonym tam przez Pola.
Wyszukując drogę pośród gruzu, szedł dalej tam, gdzie echa zamierały, a ściany i
sklepienia przestawały być widoczne, gdzie stał ciężki odór bestii, a pochodnia
migotała zbłąkanym ognikiem. Również tutaj znał drogę i szedł nią z o wiele
mniejszym wahaniem, niż czyniłby to przed kilkoma miesiącami.
Olbrzymie, nieruchome zwały łuskowatych lub pokrytych futrem ciał leżały
wyciągnięte w jaskini, wiele z nich pogrążonych w czarodziejskim śnie, jakim i on
kiedyś spał. Inne spały swoim normalnym snem, trwającym dzień, tydzień albo miesiąc.
Zastanawiał się, idąc ku znajomej niszy, czy smok, którego szukał, faktycznie
będzie tam odpoczywał. Mógł się znajdować gdziekolwiek i w razie jego nieobecności
złodziej miał zbudzić innego, a to wcale mu się nie uśmiechało. Po spędzeniu
dwudziestu lat we władzy tego samego zaklęcia co Księżycowy Ptak, Mysia Rękawica
rozwinął specjalny gatunek więzi łączącej go z gigantycznym smokiem. W razie gdyby
musiał rozmawiać z którymkolwiek z innych smoków, musiałby udzielić
skomplikowanego wyjaśnienia, może także musiałby się przedstawić. Nie, to mu się
wcale nie podobało.
Kiedy podszedł do zwykłego miejsca spoczynku Księżycowego Ptaka, obejrzał się i
dotknął skalnego występu, którego nie pamiętał.
Mysia Rękawica! Sto lat!
Cofnął się. To, czego dotykał, nie było skałą, lecz ramieniem smoka. Natychmiast
przyszedł do siebie i poklepał bestię dłonią.
.— Tak, wróciłem — powiedział. — Są kłopoty. Potrzebujemy twojej pomocy.
Wielkie cielsko poruszyło się pod jego dłońmi, przesuwającymi się po twardych,
gładkich łuskach. Księżycowy Ptak zaczynał się podnosić.
O co chodzi? — spytał.
— Musimy polecieć na Górę Kowadłową, odnaleźć berło i zawieźć je Polowi.
Wrzucił je do ognistej dziury. Tak mi powiedział.
— Mnie też o tym mówił.
Ale byłem tam. Ognie wygasły i wszystko jest teraz szarą skałą. Nie wiem, na jaką
głębokość mógłbym się wkopać. Zdobądź narzędzia.
Mysia Rękawica zastanawiał się chwilę.
— Jest takie pomieszczenie przy dziedzińcu — powiedział. — Pójdę tam i
poszukam narzędzi. Spotkamy się na zewnątrz.
Szybciej będzie, jeśli cię tam zabiorę.
— No…
Wsiadaj!
Mysia Rękawica wgramolił się na grzbiet smoka. W parę minut później lecieli przez
ciemność.
XI
Pola zbudziło światło padające mu na twarz. Kilkakrotnie obracał głowę, żeby się
przed nim ukryć, po czym nagle usiadł z szeroko otwartymi oczyma.
Drzwi celi były otwarte.
Czyżby ktoś po niego przyszedł, a następnie coś mu przeszkodziło? Nasłuchiwał. Z
korytarza nie dobiegały żadne odgłosy.
Ostrożnie wstał z ławy. Podszedł do miejsca, gdzie wcześniej próbował z bolącymi
oczyma swoich czarodziejskich umiejętności.
Złudzenie? Po to, żeby go prześladować?
Wyciągnął rękę poza próg, dotknął drzwi. Poruszyły się nieco. Odczuł esencję
drwiącego, bezgłośnego śmiechu. Jak gdyby pewna niejasno złośliwa istota była
rozbawiona zdumieniem i wahaniem Pola. Zamieszkiwała poziom rzeczywistości inny
niż Pol. Stał zdrętwiały, czekał, ale wrażenie się nie powtórzyło.
Ruszył do przodu, wyszedł na korytarz — było pusto.
Co teraz? — myślał. Czy należało ruszyć trasą, którą szedł Larick? A może
powinien wypuścić się i spenetrować inne części zamku? Czy raczej wrócić na
dziedziniec, zabrać jedną z bestii i odlecieć?
Ostatni projekt wydał mu się najrozsądniejszy: uciec, ukryć się i poczekać na
powrót Mocy. Mógłby wtedy wrócić do Rondovalu, zbudzić swoich potwornych
poddanych, powrócić tutaj i zmieść Aviconet z powierzchni ziemi, tak jak zrobił z
Górą Kowadłową. Taki plan wydawał mu się sensowniejszy niż pozostawanie
samotnie, bez Mocy, w twierdzy wroga.
Odwrócił się w stronę dziedzińca z klatkami i stanął bez ruchu.
Drogę zagradzała mu płachta bladego ognia.
— Tak więc mój wybór nie jest faktycznie wyborem — powiedział miękko.
A czy kiedykolwiek był? — rozbrzmiały mu w głowie znajome, ironiczne tony.
— To należałoby sprawdzić.
Podobnie jak większość spraw, brzmiała odpowiedź, której towarzyszyły lekko
pojednawcze odczucia.
— Nigdy nie udało mi się ustalić, czy jesteście wrogami czy sprzymierzeńcami.
Jesteśmy sprawcami. Już raz ci pomogliśmy.
— A co będzie następnym razem?
Dlaczego nie miałbyś ufać tym, którzy pomogli ci w przeszłości?
— Ponieważ wyszedłem z tej przygody z przekonaniem, że zostałem w nią
wepchnięty.
Powiedziałbym raczej, że cię wyciągnęliśmy.
— To kwestia dyskusyjna. Mówisz jednak, że jesteście sprawcami. Sprawcami
czego?
Zmiany.
— To słowo wiele znaczy. Czy mógłbyś być bardziej konkretny?
Dwie siły wpływające na ten świat to nauka i magia. Są momenty, w których siły te
stają się sobie wrogie. My stoimy po stronie magii.
— Miejsce, w którym się znajdujemy, trudno nazwać warownią technologii.
Nie jest nią. Nie próbujemy tu bezpośredniej konfrontacji.
— Bądźcie przeklęci! Pragnąć uzyskać od was jasną odpowiedź to jak doić tygrysa!
Czemu nie możesz po prostu powiedzieć, o co tu chodzi?
Prawda to tak święta rzecz, że dobrze jej strzeżemy.
Przypuszczam, że chodzi wam o moją współpracę?
Właśnie dlatego znowu ci pomagamy.
Pol spróbował przejść na drugie widzenie. Tym razem funkcjonowało bez zarzutu.
Dzięki drugiej percepcji ujrzał wewnątrz płomienia zarys ludzkiej postaci — niskiego
mężczyzny z pochyloną głową i dłońmi skrytymi w długich rękawach zwiniętych w
pobliżu ciemnego środka. Obok prawej dłoni Pola szybowało pomarańczowe pasmo,
którego koniec niknął wewnątrz płomienia. Pol chwycił je palcami i zakręcił. Znamię
smoka zapulsowało mu na przedramieniu.
— Teraz powiesz mi to, co chcę wiedzieć — zaczął.
Poczuł, jakby jego dłoń znalazła się w ogniu. Zdusił krzyk i opadł na kolano
obolały. Drugie widzenie go opuściło. Bolała go cała ręka.
Nie pozwolimy, żeby manipulowano nami w ten sposób, usłyszał odpowiedź.
— Znajdę sposób — wycedził Pol przez zaciśnięte zęby.
Byłoby o wiele prościej i zaoszczędziłoby to dużo czasu, gdybyś pozwolił sobie
pokazać, zamiast prosić o wyjaśnienia.
Pol podniósł się, ściskając jedną obolałą dłoń w drugiej.
— Wygląda na to, że na nic lepszego nie mogę w tej chwili liczyć.
To prawda. Odwróć się i idź za drugim płomieniem.
Pol obrócił się i ujrzał ów ognik. Był zaledwie wielkości dłoni; wisiał w powietrzu,
pośrodku korytarza, w odległości ośmiu kroków od Pola. W chwilę po tym, jak jego
wzrok padł na płomień, zaczął się on oddalać. Pol ruszył jego śladem.
Płomień prowadził go przez korytarz wypełniony groteskowymi rzeźbami, zarówno
ludzkimi jak nieludzkimi; cała scena oblana była ciemnym, czerwonym, wibrującym
blaskiem, rzucanym prawdopodobnie przez sam płomień. Wydawało się, jakby
wszystkie kamienne postacie zaczynały się poruszać. Powietrze było stęchłe; Pol
wstrzymywał oddech, dopóki nie wyszli. Czerwony blask był obecny także w innych
komnatach i korytarzach, był tam jednak pozbawiony owego złowrogiego charakteru,
jaki posiadał pierwszy korytarz i jego zjawy. Przez cały czas, kiedy znajdowali się w
ś
rodku, znamię smoka pulsowało intensywnie.
Minął szereg kamiennych, coraz mniej wyraźnych schodów, przeszedł przez
wilgotne komnaty i długie chodniki, które, sądząc z pochyłości, znajdowały się pod
zamkiem i wykute zostały w kamiennej górze. W pewnym momencie Pol zaryzykował
spojrzenie w tył i ujrzał, że drugi płomień zniknął. Zobaczył też, że cienie za jego
plecami ślizgały się w płynny, prawie namacalny sposób, co bynajmniej nie wydawało
mu się przyjemne. Przyśpieszył, by nadążyć za swoim przewodnikiem.
Pomieszczenia i korytarze, przez które przechodził, pokryte były ciężkimi
warstwami kurzu i wydawały się opuszczone. Fakt ten sprawił mu niejaką
przyjemność, kiedy przechodził przez szereg pomieszczeń mogących być salami tortur.
Znajdowały się tu łańcuchy, koła, szczypce, pistolety, ciężarki, bicze, cepy, młoty
drewniane oraz wiele różnorodnych dziwnie pozakrzywianych ostrzy. Wszystkie były
pokryte rdzą oraz uspokajającymi warstwami kurzu. W kątach walały się poobgryzane
przez gryzonie kości — suche, kruche, popękane i odbarwione. Pol przesunął po
ś
cianie końcami palców i usłyszał dawne echa krzyków. Kiedy przeszedł na drugie
widzenie, niemal ujrzał w podświadomości obrazy okrucieństwa, które rozgrywały się
tutaj w dawnych czasach. Pośpiesznie wrócił do zwykłego sposobu percepcji.
— Kto… — szepnął, bardziej do siebie — był odpowiedzialny za to wszystko?
Obecny pan zamku, Ryle Merson, nadeszła odpowiedź z przodu.
— Musi być potworem!
Kiedyś takie rzeczy były tu na porządku dziennym. Merson zaprzestał tych działań
prawie ćwierć wieku temu, oświadczając, że czuje skruchę. Uważa się, że od tamtej
pory wiedzie względnie niewinne, może nawet cnotliwe życie.
— Czy to prawda?
Kto może wiedzieć, co znajduje się w sercu drugiego człowieka? Być może nawet
on sam nie jest tego pewien.
— Przedstawiasz mi to wszystko tak enigmatycznie. Przyznaję, że jestem
uprzedzony, ale w żaden sposób nie mogę nazwać niewinnym czy cnotliwym sposobu,
w jaki mnie traktujecie. Dotyczy to także jego pachołka Laricka.
Ludzie mają powody do określonych działań. Motywy i cele rzadko są zbliżone z
moralnością.
— A co z wami, kimkolwiek jesteście? Obecnie nie jesteśmy ani moralni, ani
niemoralni, ponieważ nasze działania nie mają elementu wyboru.
— A jednak coś spowodowało, że działacie tak, a nie inaczej. Miała miejsce pewna
decyzja.
Tak by się wydawało — czyżby lekka ironia?
— Ciągle niczego nie zdradzasz, co?
Niczego.
Przeszli obok cuchnącej cysterny, w której coś zapluskało. Posadzka wnęki
znajdującej się w pobliżu szybu wentylacyjnego była zasłona odchodami i szkieletami
stworzeń mogących być nietoperzami. Zagłębienia w posadzce wypełniała woda. Skały
pokryte były mazią, a Pol czuł potężny ciężar ziemi i brył spiętrzonych tuż nad jego
głową, wyjękujących długie, powolne dźwięki bezczasowego ucisku.
Rozmyślał o krótkiej rozmowie z płomieniem, przypominając sobie wypowiedzi
Siedmiu podczas bitwy na Górze Kowadłowej, z których wynikało, że ich działania są
w pewien sposób zdeterminowane. Przynajmniej wydawali się konsekwentni w tej
niewielkiej ilości informacji, jakich udzielali. Było w nich coś jeszcze; czuł, że powinien
to pamiętać, coś prawie sennego…
Wysiłki i wspomnienia Pola urwały się w momencie, kiedy skręcił za róg i stanął.
Nie był w stanie określić, czy stał przed korytarzem czy pokojem. Droga przed nim
była zamglona, prawie zadymiona, nie czuł jednak żadnych zapachów. Płomień
zatrzymał się razem z Polem; zdawał się teraz płonąć znacznie bliżej, jego jasność
wzrastała, nabrała odcienia zielonkawego.
— Co to jest, do diabła? — spytał Pol.
To tylko miejscowe zakłócenia w eterze.
— Nie wierzę w eter.
Więc nazwij to sobie inaczej. Może zacytuje cię jakiś przyszły autor leksykonu.
Wiemy, że w świecie, w którym wyrosłeś, sprawy wyglądały inaczej.
— Niech mnie szlag trafi. Nigdy chyba nie byłeś taki szczery. Znasz więc moją
historię?
Byliśmy obecni, kiedy opuszczałeś ten świat. Byliśmy obecni, kiedy wróciłeś.
— To interesujące. Twoje uwagi wskazują na fakt, że nie wiecie chyba, jak wygląda
ś
wiat, w którym wyrosłem.
To prawda, chociaż wiele rzeczy potrafimy wydedukować na podstawie twoich
działań i reakcji od momentu, kiedy wróciłeś. Na przykład zademonstrowana przez
ciebie znajomość techniki.
Płonące z przodu światło zgasło. Pol stał bez ruchu w półmroku, wpatrzony w
słabo jaśniejącą mgłę. Wsłuchiwał się w bicie własnego serca i zastanawiał się nad
wezwaniem smoczego ognika.
W chwilę później w powietrzu przed nim, w pobliżu miejsca, gdzie przedtem
widniało światło, pojawił się nowy, błękitny płomień.
Chodź już!
Ten głos był kobiecy, władczy.
— Co się stało z moim poprzednim przewodnikiem?
Za dużo mówił. Chodź!
Pol zastanowił się nad tym, co usłyszał. Czyżby wreszcie ujrzał szczelinę w ich
zbroi?
— Zbliżam się do czegoś, o czym nie chcecie, żebym wiedział, tak?
Odpowiedzi nie było. Błękitny płomień zaczął się powoli oddalać. Pol nie ruszył się
z miejsca.
— Wiecie, co myślę? — spytał. — Myślę, że musicie się mną posługiwać, ponieważ
jestem synem swego ojca, a on was stworzył. Łączy was z Rondovalem coś
wyjątkowego; tylko ja mogę osiągnąć wasz cel.
Płomień zatrzymał się i zakołysał. Mylisz się.
— Nie przypuszczam, że to się wam podoba — mówił dalej, ignorując odpowiedź
— ponieważ, przy całym waszym gadaniu o determinizmie, wychowałem się jednak w
innym świecie, o którym wiecie niewiele bądź nic. Nie możecie liczyć na mnie jak na
kogoś, kto całe życie spędził tutaj. Jestem czynnikiem o wiele bardziej przypadkowym,
niż byście sobie tego życzyli, ale i tak musicie ze mną współdziałać. Tej nocy będziecie
próbowali wywrzeć na mnie pewien nacisk, aby pozyskać mnie dla swoich celów.
Mówię wam jednak, że widziałem rzeczy, przy których spektakl na Górze
Kowadłowej to bardzo małe piwo. Zamierzam nie reagować na to wszystko, co macie
mi do pokazania.
Skończyłeś?
— Jak na razie.
Wobec tego idźmy dalej.
Płomień poszybował powoli, a Pol ruszył za nim. Wyglądało na to, że przewodnik
skręca w lewo, ale nie było tam żadnych przedmiotów, do których można byłoby
odnieść jego ruch. Pol szedł śladem płomienia, a lśniąca blado mgła kłębiła się i
gotowała wokół niego. We mgle zaczęły poruszać się niewytłumaczalne cienie.
Ciągle zmieniali kierunek. Echa były stłumione. Pol nie potrafił określić, czy szedł
przez długi, zakręcony korytarz, czy też cofał się, skręcał, błądził w obrębie tego
samego pomieszczenia. Podejrzewał drugą ewentualność, ponieważ nie był w stanie
wyczuć żadnych ścian. Nie miał jednak żadnej pewności.
Cienie posuwające się za Polem pociemniały, a ich kontury stały się bardziej
wyraziste. Niektóre z nich miały bez wątpienia ludzkie kształty, inne nie. Sylwetka
smoka migotała z przodu, jakby unosząc się na dużej wysokości. Wyglądało to tak, jak
gdyby wokół Pola poruszało się teraz cicho wielu ludzi. Spróbował przejść na drugie
widzenie, ale nie zmieniło to obrazu, jaki rozciągał się przed jego oczami. Nagle tuż
przed nim wyrosła potężna, rudawa, postać łysiejącego mężczyzny o dużych,
zręcznych dłoniach. Płomień skręcił i prawdopodobnie zatrzymał się gdzieś w pobliżu.
— Tato! — krzyknął Pol stając.
Usta jego przybranego ojca wykrzywiły się w półuśmiechu.
— Co, do diabła, robisz w tym zacofanym miejscu? — zapytał. — Naprawdę jesteś
mi teraz potrzebny w domu i w firmie.
— Nie jesteś prawdziwy — powiedział Pol.
Ale Michael Chain wyglądał jak żywy. Ten wyraz twarzy i sposób mówienia
należały do Michaela Chaina, który wypił kilka drinków i którego zniecierpliwienie
miało za chwilę eksplodować.
— Sprawiasz mi zawód. Zawsze tak było.
— Tato…?
— Dobrze więc, baw się dalej. Łam serce twojej matce.
Pokazał gestem, że Pol może odejść.
— Tato! Zaczekaj! Postać zniknęła we mgle.
— To sztuczka — powiedział Pol, wpatrzony w płomień. — Nie wiem, jak to
zrobiliście, ani o co w tym wszystkim chodzi, ale to sztuczka!
Ż
ycie jest pełne sztuczek. Może samo życie jest sztuczką.
Odwrócił się.
— Dlaczego stoisz tam, w mroku? Myślałem, że prowadzisz mnie do jakiegoś
ważnego miejsca.
To ty się zatrzymałeś.
— Dobrze! Ruszajmy dalej. Znowu się odwrócił.
Z lewej strony, marszcząc brwi, stała Betty Lewis w obcisłej, głęboko wyciętej
sukience.
— Mogłeś zadzwonić — powiedziała. — Być może nie było między nami nic
wielkiego, ale mogłeś się przynajmniej pożegnać.
— Nie mogłem — odparł. — Nie było sposobu.
— Dokładnie taki jak wszyscy inni — powiedziała; mgła poruszyła się między nimi i
Betty zniknęła.
— Widzę, co chcecie zrobić — powiedział Pol. — Ale to się wam nie uda.
To są warunki panujące w tym miejscu. Robisz to sam sobie.
Pol zrobił krok w przód.
— To ty mnie tu przyprowadziłeś!
— Pol? — dobiegł go z prawej strony znajomy głos, na dźwięk którego zadrżał.
— Do diabła z tobą! — krzyknął nie odwracając się. — Płomieniu, idziemy!
Błękitne światło poruszyło się posłusznie, a Pol poszedł za nim. Cień po prawej nie
zniknął; przysunął się bliżej.
— Pol!
Nie spojrzał tam. Jednak w jego zasięgu widzenia znalazła się teraz ręka —
umięśniona, pokryta gęstymi włosami koloru rdzy, z szeroką bransoletą na przegubie,
pełną przycisków, zegarów, świateł. Nawet kiedy ją ujrzał, nie wierzył, że jest
prawdziwa.
Uwierzył dopiero wtedy, kiedy ta dłoń opadła mu na ramię zatrzymując go i
obracając.
— Czuję twoją dłoń — powiedział powoli.
— Czuję twój gniew — odparł tamten.
Pol podniósł wzrok, by ujrzeć niegdyś przystojną, dziś zniekształconą twarz Marka
Maraksona, z soczewką jarzącą się niebiesko w lewym oczodole.
— Nie dałeś mi wyboru — odparł Pol.
— Miałeś moich rodziców, moje imię. Zabrałeś mi dziewczynę…
— To nieprawda! — krzyknął Pol.
— …moje życie — dokończył Mark, a wtedy soczewka sczerniała, zaś ciało
tamtego poczerwieniało, zwęgliło się i zaczęło odchodzić płatami.
Pol wrzasnął.
Dłoń, której kości były teraz widoczne, osunęła się z ramienia Pola. Postać cofnęła
się we mgłę; proteza z czarnej soczewki przylegała teraz do czaszki. Zniknęła.
Pol zaczął się trząść. Zakrył twarz dłońmi, po czym opuścił je znowu.
Tam, gdzie przedtem stał Mark, teraz ujrzał Norę. Jej twarz była pozbawiona
wyrazu.
— To prawda — powiedziała. — Zabiłeś człowieka, którego kochałam.
Odwróciła się i odeszła.
— Zaczekaj!
Pobiegł i wyciągnął ku niej ręce, ale cień Nory zniknął pośród innych. Pol szukał po
omacku, odwrócił się, biegał to w tę, to w tamtą stronę.
— Wróć!
Pol! Zachowuj się spokojnie! Nie zatrać się w tym miejscu!
Odwrócił się znowu i ujrzał starego Mora wspartego przed nim na swej lasce.
— Kiedy widzę przed tobą to, co widzę, wolałbym cię nigdy nie przynosić z
powrotem — powiedział stary czarodziej. — Byłoby lepiej, gdyby zwyciężył Mark, niż
ż
ebyś miał zrobić to, co zamierzasz.
— Nie wiem, o czym mówisz — powiedział Pol.
— Powiedz, czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?
Mor zniknął w wybuchu ognia. Zostań ze mną! — dobiegły go słowa z płomieni.
To się może wydostać spod kontroli!
— Czyjej kontroli? — spytał Pol odwracając się. Centaurzyca Stella stanęła,
patrząc mu w oczy.
— Byłeś gotów nas zdradzić — powiedziała — chociaż przysięgałeś na własne
berło, że tego nie zrobisz.
— Nie zdradziłem was — odparł.
— A przeznaczenie, które trzyma się zawsze za twymi plecami, wystąpi wtedy do
przodu.
— Nie zdradziłem was — powtórzył.
— Zły syn złego ojca!
Pol odwrócił się i odszedł.
— Wracaj! — Teraz ton był prawie błagalny.
Ogromna figura o psiej głowie, którą spotkał kiedyś pod piramidą wyrosła nagle
przed Polem.
Złodziej! Zniszczyłeś Trójkąt Int! — brzmiał jej mentalny przekaz.
— Niczego nie ukradłem. Wziąłem, co do mnie należało — odparł Pol.
Znam klątwy na złodziei, które mogą ich ścigać aż na krańce ziemi!
— Gwiżdżę na twoje klątwy! — krzyknął Pol. — Już raz cię pokonałem. Nie boję
się ciebie!
Zrobił krok w stronę zagrażającej mu postaci.
Stój! Ich moc wzrasta! Naprawdę mogą cię zranić, przypłynęły doń słowa z
płomienia, który właśnie pojawił się między przeciwnikami. Głos brzmiał teraz
gorączkowo.
Postać o psiej głowie uniosła prawą rękę. Pol obrócił się i ruszył biegiem.
Stój!
W polu widzenia pojawił się mały kształt. Był biały, miał długie uszy i kamizelkę.
Poruszał nosem.
— Znowu się spóźnię! — powiedział. — Zapłacę za to głową, to jasne jak słońce!
Spojrzał w górę na Pola.
— Ty też — dodał i czmychnął we mgłę. Pol szedł dalej.
Stój! W tym miejscu…
Prawie przewrócił się na tego człowieka. Był to czarodziej o nieznanym imieniu, z
którym stoczył pojedynek w Rondovalu. Pol odsunął się od niego.
Czarodziej podniósł prawą dłoń, w której pojawił się ognisty nóż. Cisnął nim prosto
w pierś Pola.
Ten rzucił się na bok, upadł i turlał się po ziemi tak długo, aż oddalił się na
bezpieczną odległość od tamtego.
Leżał dysząc przez kilka minut, po czym ponownie wstał. Kiedy to uczynił, inny
człowiek podszedł szybko i stanął tuż przed nim. Była to wysoka, królewska postać z
czarnym kosmykiem biegnącym przez grzywę białych włosów. Pol natychmiast ujrzał
wielkie podobieństwo tej twarzy do swoich własnych rysów.
— Ty jesteś…? — zaczął Pol.
— Det Morson, twój ojciec — usłyszał odpowiedź.
— Więc przeklnij mnie i ruszaj w swoją drogę — powiedział Pol wstając. — Na
tym przecież polega tutaj gra, prawda?
— Nie jestem częścią tej gry. Po prostu z niej korzystam. — Jego prawa dłoń
uniosła się i pogładziła Pola lekko po policzku. — Niezależnie od tego, w którą stronę
się obrócisz, niezależnie od decyzji, którą podejmiesz, niezależnie od rozwoju sytuacji,
twoim prawdziwym wrogiem będzie Szalony Różdżkarz.
— Który Szalony Różdżkarz? Sądziłem, że jest to ogólne określenie oznaczające…
— Henry Spier jest największym z Różdżkarzy, znanym tylko pod tą nazwą.
— Co to za imię, Henry Spier? W tym miejscu… Język ognia rozbłysnął między
nimi.
Cofnij się, Det! Wracaj do swoich piekieł! — przemówił płomień. Twoja władza
nad nami się skończyła! Det podniósł ręce i skrzyżował je na piersiach. Płomienie
otoczyły go. Nagle podniósł głowę i spojrzał na Pola.
— Belfanior — powiedział. — Pamiętaj o tym w potrzebie.
Pol otworzył usta, chcąc zapytać, ale Det zniknął w zawiei ognia i wichru.
Płomień zwisający przed Polem zaczął się kurczyć, przyjmując poprzedni, mniejszy
kształt i rozmiary.
Co on miał na myśli? — spytał.
— Nie mam pojęcia — odparł Pol. Co ci jeszcze powiedział?
— Nic. Nie było czasu. Kłamiesz.
— Prawda jest rzeczą tak świętą, że dobrze jej strzegę.
Płomień nie poruszył się; Pol odczuł jego zdumienie i gniew, jednak nie
towarzyszyły im żadne słowa. Mijały długie minuty.
Wreszcie, z ruchem przypominającym wzruszenie ramionami, ognik poszybował w
lewo. Pol ruszył jego śladem. We mgle ciągle unosiły się cienie, jednak nie podpełzały
bliżej. Płomień posuwał się teraz szybciej i Pol przyśpieszył kroku.
Mgła zaczęła rzednąć. Po swej lewej stronie Pol ujrzał ścianę, po prawej nie widział
nic. Wkrótce pojawiła się przed nim brama. Przeszedł przez nią za światłem i poczuł,
ż
e powrócił do normalnej przestrzeni. Nie było tu mgły, a tylko mrok i słaby odór
spleśniałych gobelinów.
— Tak naprawdę to poruszaliśmy się ciągle w obrębie jednego pokoju, prawda? —
spytał Pol.
Odpowiedzi nie było.
— Był to rodzaj urządzenia Rorschacha, co? Wszystko, co się tam pojawiało, w ten
czy inny sposób pochodziło ze mnie. Czy tak? Znowu cisza.
— Dobrze — powiedział Pol, kiedy podeszli do schodów wiodących w górę. —
Jeżeli to, czego ode mnie chcecie, wymaga mojej współpracy, zapamiętajcie, że nie
zadowoliliście swego klienta.
Zaczął wstępować na schody.
Poczuł falę rozbawienia. Znamię smoka pulsowało z przerwami. Weszli na szczyt
schodów, po czym przeszli przez lepiej umeblowany, choć najwyraźniej od dawna nie
używany pokój. Wyszli, wstąpili na kolejne schody, także prowadzące w górę.
Wchodząc po schodach Pol uświadomił sobie, że muszą się znajdować we wschodnim
lub północno–wschodnim skrzydle pałacu, w miejscu, gdzie wcześniej śledził Laricka.
— Szliśmy dookoła, co? — spytał. To było konieczne.
— Dlaczego?
Ż
eby ominąć części zamieszkałe.
— Czy to jedyny powód? A co jeszcze?
— Czy nie chodziło wam o to, żeby na mnie wpłynąć albo wywrzeć na mnie
wrażenie?
Schlebiasz sobie.
— Niech będzie, jak chcecie. Właśnie tak będzie.
Skręcił w lewo i ruszył wąskim korytarzem. Skręt w prawo; znaleźli się w pokoju z
jednym dużym oknem, wychodzącym na wały i na blady, rozświetlony gwiazdami
krajobraz. Znajdowały się tu same stare, zniszczone meble, których najwyraźniej nikt
nie używał. Pol wyszedł po przeciwnej stronie i wszedł do następnego pokoju, także
służącego jako magazyn. Po drodze odsuwał na bok pajęczyny. Drogę przebiegł mu
szczur, który skulił się pod fotelem i zaczął uważnie obserwować pomieszczenie.
Dwa pokoje wcześniej, w komnacie o kilku drzwiach, opanowało go uczucie
zrozumienia. Był pewien, że Larick szedł wcześniej tą drogą.
Kiedy skręcili w lewo i przeszli przez korytarz do tunelu, ku prowizorycznym
schodom wiodącym w dół, ponownie poczuł zmęczenie. Płomień posuwał się teraz
szybciej, był jaśniejszy. Pol przyśpieszył kroku, dotykając po drodze skalistej ściany i
przekonał się, że była tak wilgotna, jak na to wyglądała. Tak, tędy szedł Larick.
Przyśpieszył, mijając zakręty, i wreszcie ujrzał przed sobą kamienny katafalk z
czymś błyszczącym na górze. Płomień uniósł się tam, a Pol wspiął się za nim.
— Co to jest? — wyszeptał. Coś, co będzie nam potrzebne.
— Jesteś niezwykle pomocny. O wiele bardziej, niż ci się zdaje.
W chwilę później ujrzał, że była to skrzynia z przezroczystą, wypukłą pokrywą.
Stanął obok i raptownie wstrzymał oddech, zobaczył bowiem, że wewnątrz
znajdowało się doskonale zachowane ciało dziewczyny. Jej wysokie kości policzkowe,
mały podbródek i gładko zaczesane włosy barwy jasnobrazowej, które ujrzał w świetle
swego przewodnika, nie były mu obce.
— Duch… — wyszeptał.
Mówią, że jej duch błąka się po tych salach. To nie ma znaczenia. Zdejmij
pokrywę.
— Jak?
Po obu stronach i na końcach znajdują się zaciski. Pol nie przestawał przyglądać
się twarzy dziewczyny.
— Po co ten numer z Królewną Śnieżką? — wyszeptał wreszcie.
Słucham? Nie rozumiem aluzji.
— Dlaczego wystawili ją na pokaz?
Jej ojciec, Ryle Merson, pragnie przyglądać się ciału od czasu do czasu.
— Paskudny skurczybyk, co? Pewnie rzucił na nią zaklęcie konserwujące — jeśli
jest martwa od ° dawna.
Minęło już sporo czasu. Zdejmij pokrywę.
— Dlaczego?
Ż
eby ją przenieść.
— Po co ją przenosić?
Jej obecność jest wymagana gdzie indziej. Rób, co ci mówię!
— W porządku. Tylko że jest tu dosyć stromo. Zniesiesz ją tędy.
Płomień rozjaśnił się i Pol dostrzegł z tyłu skrzyni pochylnię wiodącą z powrotem
do tunelu. Pochylił , się, odszukał zaciski i otworzył je jeden po drugim.
Chwycił pokrywę i spróbował ją unieść. Przez chwilę stawiała opór, po czym
podniosła się powoli ze skrzypieniem.
Odłączył przezroczystą pokrywę i położył na ziemi. Dopiero wtedy przyjrzał się
dziewczynie z uwagą większą niż kliniczna.
— Jak ma na imię? — spytał.
Taisa. Podnieś ją i znieś tędy.
Płomień posuwał się wzdłuż pochylni za skrzynią. Pol nachylił się i dźwignął ciało.
Poczuł słaby, znajomy zapach perfum.
— W jaki sposób spotkał ją taki koniec? — spytał, obszedłszy katafalk.
Padła ofiarą okoliczności po długiej, zaciętej walce.
Przekroczył próg i wszedł do tunelu, idąc w ślad za światłem.
Po kilku krokach płomień skręcił gwałtownie w lewo, a Pol ujrzał, że wspina się
pod górę. Uczucie antycypacji towarzyszące mu od chwili przebudzenia, teraz
osiągnęło zenit. Czuł, że zbliża się do serca tajemnicy, tajemnicy bardzo osobistej, w
której miał odgrywać istotną rolę.
Kolejny zakręt, po czym znalazł się w szerokim, wysokim, częściowo
umeblowanym pomieszczeniu wykutym w kamieniu. W dużym, prostokątnym otworze
w lewej ścianie widniały gwiazdy na blednącym niebie i wyższe zbocza góry. Z przodu
pokoju stały ciężkie krzesła i długi stół. Z tyłu…
Zatrzymał się i patrzył…
Przynieś ją tutaj.
Powoli, prawie mechanicznie, kończyny Pola wykonały polecenie. Był prawie
nieświadomy swoich ruchów, nie odrywał oczu od widoku w dalszej ścianie.
Złóż ją tutaj. Nie! Głową w drugą stronę.
Pol złożył ciało Taisy na pochyłym kamieniu, stopami w górę. Jej głowa opadła w
szeroki kanał wycięty w twardej, szarej powierzchni. Automatycznym ruchem Pol
poprawił jej proste, niebieskie odzienie. Kiedy to robił, pod zakończeniem wyżłobienia
ujrzał szeroką, płytką misę. Na jej brzegu leżał czarny, kamienny sztylet. Zarejestrował
te przedmioty, jednak nie wywarły na nim żadnego wrażenia, ponieważ jego uwaga
była skupiona na czym innym.
Patrzył na ścianę przed sobą, na wprawione w nią wielkie, podwójne drzwi. Pot
pokrył mu brwi, a ręce zaczęły drżeć; odsunął się od kobiety i kamienia; patrzył.
To była Brama ze wszystkich zapomnianych snów, które teraz opadły na niego jak
jasne płachty.
Zbliżył się. Drzwi były solidne, masywne, okute żelazem, zrobione z ciemnego
drewna przypominającego z wyglądu metal. Nie było widać żadnego zamka, żadnych
uchwytów, tylko kilka pierścieni rozmieszczonych z przerwami.
W Bramie wycięto i wypalono postać olbrzymiego węża wznoszącego się od dołu
ku środkowi, ponad stylizowanymi liniami fal. Ciało węża było przebite trzema
ostrzami: jedno tkwiło w szyi, drugie w ogonie, trzecie w środku tułowia.
Pol podniósł wzrok ponad framugę drzwi, gdzie ujrzał znany kształt z
rozpostartymi skrzydłami wycięty w skale. Również tę figurę przebito ostrzami, tym
razem po jednym w każdym skrzydle.
Pol zrobił kolejny krok i zatrzymał się, oddychając ciężko. Znowu był Prodromolu,
Otwierającym Drogę, Przeklinającym Niebiosa Qod, a w dole unosił się z głębin wąż
Talkne, wyruszający w ostatnie okrążenie w swym odwiecznym poszukiwaniu
Prodromolu. Nyalith wykrzyknęła ostrzeżenie, od którego runęły góry, objawiając
tajemnice ukryte w sercach. Zataczając koła, zanurkował ku spokojnej powierzchni
morza…
Pol ponownie przyszedł do siebie, przypominając sobie o Kluczach i obietnicy
ciemnego boga, który mówił, że wyprowadzi ludzi ze zniszczonej krainy, po czym
połączy to miejsce z innym, otwierając drogę pomiędzy dwoma światami. A Klucze…
Klucze!
Statuetki były Kluczami! Dziwnie żyjącymi Kluczami. A…
Opuścił wzrok.
Tak…
Na posadzce widniał wycięty duży, nieregularny wykres, pomalowany na żółto,
czerwono i niebiesko. Jego część biegła w tył, pokrywając kamień, na którym
spoczywała Taisa; inna część biegła daleko w przód, dotykając lewego fragmentu
framugi Bramy. Od głównej części wzoru odchodziło kilka ostrych, prawie trójkątnych
kształtów, przypominających kolce. Uświadomiwszy sobie nagle, że jego znamię
smoka pulsuje powoli i ciężko, Pol policzył kolce.
— Pięć, sześć, siedem.
Dokładnie.
Prawie nie patrzył na płomień unoszący się teraz nad Taisą.
Wydobądź teraz nasze fizyczne postacie i umieść ponad poszczególnymi punktami.
Znasz kolejność.
— Tak.
Pol zmienił widzenie, uniósł prawą dłoń, chwycił jedno z siedmiu hebanowych pasm
unoszących się nad jego prawym ramieniem. Zakręcił dłonią, owijając wokół niej
włókno, aż do uczucia napięcia. Moc błysnęła ze znamienia smoka, popłynęła po
paśmie. Pol szarpnął.
Trzymał w dłoni jedną ze statuetek; wysoką, szczupłą postać kobiecą, władczą, z
ostrymi rysami. Jej płaszcz, pokryty złotą patyną, był wysadzany pomarańczowymi,
czerwonymi i żółtymi kamieniami. Na czole tkwił pojedynczy srebrny klejnot.
Rozgrzewała się w dłoni Pola, a on odwracał głowę.
Tak…
Przeszedł na prawo, ustawił statuetkę na czubku drugiego trójkąta od końca,
patrząc w stronę Bramy.
Prostując się ujrzał, że gwiazdy bledną, a niebo jaśnieje.
Uniósł głowę i rozejrzał się za pasmami. Nigdzie nie było ich widać. Zrozumiał, że
opuściło go drugie widzenie. Usiłował ponownie je przywołać, jednak bez skutku.
Znamię smoka przestało pulsować mocą. Rozmasował przedramię. Ponownie
spróbował przywołać widzenie.
Co się stało?
— Nie wiem. Nie mogę tego zrobić. Jak to nie możesz? Właśnie to zrobiłeś.
— Wiem, ale coś się popsuło. Od kiedy przybyłem do Belken, Moc przychodzi do
mnie i odchodzi. W tej chwili mnie opuściła.
Płomień zbliżył się do Pola i zawisł tuż przed jego oczami. Opuścił powieki.
Trzymaj oczy otwarte.
Usłuchał, nie mogąc powstrzymać się od mrużenia powiek. Ujrzał, że płomień
rośnie, staje się wielką płachtą ognia, osiąga jego rozmiary, rośnie dalej.
Ruszył do przodu, a Pol się cofnął.
Stój spokojnie. Musimy to zbadać.
Płomień owinął się wokół niego niczym płaszcz i opadł na Pola. Poczuł, że ogień
wnika w jego ciało, w samą jego istotę. Nie czuł ciepła, a tylko dziwne wibrowanie
podobne do uczucia towarzyszącego zejściu na ląd po kilku dniach na morzu.
Wibrowanie urwało się nagle; przed oczami Pola kołysał się malejący płomień.
To prawda. W tej chwili nie jesteś w stanie funkcjonować na poziomie magicznym.
Nie potrafimy powiedzieć, jak długo to potrwa, a noc się już prawie skończyła. Ryle
Merson może posłać po ciebie o świcie. Musimy na razie porzucić nasz plan i
przenieść cię bezpiecznie do celi. Zabierz statuetkę i…
Pol potrząsnął powoli głową.
No, tak. W tym stanie nie możesz jej zabrać, a nam nie wolno kontrolować siebie
nawzajem. Podnieś ją. Idąc tutaj, mijaliśmy kilka skał i nisz. Będziesz musiał ją ukryć.
— Co z Taisą?
Zostaw ją.
— Co będzie, kiedy ktoś ją tu znajdzie?
Nieważne. Chodź!
Płomień minął go, a Pol podniósł statuetkę i ruszył za światłem. W tunelu znalazł
szczelinę, w której ukrył figurkę.
Wyszli z jaskini i ruszyli z powrotem do pałacu. Po kilku zakrętach Pol zrozumiał,
ż
e wracają inną drogą. Szli teraz o wiele szybciej; całkowicie ominęli zamgloną
komnatę oraz ciemne tunele.
Po chwili na powrót znalazł się w celi i zamknął za sobą drzwi.
— Ta podróż była tylko na pokaz, co?
Zaśnij teraz.
Płomień zgasł. Pol usłyszał, jak belka wślizguje się z powrotem na miejsce. Poczuł
nagle ogromne zmęczenie, zakręciło mu się w głowie; potykając się podszedł do ławy i
padł na posłanie. Nie miał nawet czasu, żeby pomyśleć; ogarnęły go ciemne fale…
XII
Henry Spier, w nowym przebraniu, opuścił groty Belken i ruszył piechotą w stronę
zaczarowanego miasta. Tam spędził cały dzień, świętując razem z innymi
czarodziejami, z których żaden nie wiedział, kim Spier jest naprawdę. Rozkoszował się
przebywaniem wśród nich ze swą wielką, ciemną tajemnicą znaną tylko jemu samemu.
Pił wino zaprawiane lekkimi narkotykami i wyczarowywał cuda. Omijał jednak
najpotężniejszych kolegów. Nie zagrażał mu żaden konflikt, lecz Henry nie chciał stać
się obiektem zainteresowania mistrza zdolnego przejrzeć jego przebranie. Nie, to
byłoby przedwczesne.
Przechadzał się, ciskając przekleństwa i klątwy na tych, z którymi się nie zgadzał,
rzucając czasem dar temu, kto na to zasłużył. Znajdował nieskończoną przyjemność w
odgrywaniu roli tajemniczego bóstwa. Widział teraz przyszłość rozpościerającą się pod
swą wyciągniętą ręką. Czuł dziwną, wszechogarniającą więź z ludźmi, którzy mieli
odnieść korzyść z jego działań, a nic jeszcze o tym nie wiedzieli.
W miarę upływu dnia miasto rozkwitało świetnością. Od lat Spier nie czuł się tak
doskonale. Jego moc osiągnęła niewiarygodny poziom, jednak nowi towarzysze
Henry’ego, gromadzący się do konkursów i zabaw, mogli ujrzeć zaledwie mały jej
fragment.
Zapadała noc, a Henry podśpiewywał i tańczył. Dopiero po północy skończył
ogromną, wykwintną kolację. Odpędził uczucie senności, po czym odnowił energię
zaklęciem wyższego rzędu, które wypracował szybko i łatwo. Płynął srebrną barką po
kanale okrążającym miasto, w towarzystwie kurtyzany, homoseksualisty, kobiecego
demona, z misą dymiących liści nasennych oraz swego ulubionego wina; w
towarzystwie które odradzało się równie prędko, jak jego pan. Po tych wszystkich
latach ukrywania się i maskowania nadszedł czas świętowania. Równowaga sił miała
wkrótce zostać zachwiana.
Noc mijała, a miasto zmieniało się w fantastyczną kombinację światła, barw,
dźwięku i muzyki pobudzającej zmysły. Henry kontynuował swoje czary, aż niebo
zbladło na wschodzie, a krótki szept przemknął niczym fala po zmieniających kształty
klejnotach miasta i rozbił się u stóp Belken. Nocne działania podjęto natychmiast na
nowo, jednak opuścił je pewien duch.
Strząsając z siebie pył snu i namiętności, Henry podniósł się ze swoich
perfumowanych poduszek. Odłożył na bok nocne swawole, odrzucił frywolność, urósł
zarówno całą swą postacią, jak i królewskim, majestatem. Ruszył, opuszczając
ruchliwe części miasta i kierując się na północ. Kiedy dotarł do obrzeża zaklętego
kręgu, minął go i wspiął się na niskie wzgórza. Na szczycie zatrzymał się z opuszczoną
głową i odwrócił się w stronę, skąd przybył.
Schylił się, podniósł suchy patyk z kilkoma gałązkami, pogładził i przemówił
miękko, przedstawiając go czterem częściom świata. Patrzył na patyk w milczeniu, nie
przestając go dotykać. Poranek rozjaśnił się, a kiedy Henry ukląkł, żeby złożyć patyk
na ziemi, wydawało się, iż zmienił on kształt i przypominał teraz małe zwierzę. Henry
zanucił niskim głosem:
— Eohippus, Mesohippus, Protohippus, Hipparion… — zaczął.
Z ziemi podniósł się pył i piasek, które zawirowały wokół małej figurki w kierunku
przeciwnym do wskazówek zegara. Po chwili wirująca wieża urosła i rozszerzyła się w
ciemny słup, znacznie większy niż sam Henry. Wir wydawał niskie wycie, które szybko
przeszło w ryk. Wsysał materiały z coraz dalszej odległości — krzaki, żwir, kości,
porosty.
Henry odsunął się od siły przyciągającej z rękami uniesionymi do ramion,
opuszczając i wznosząc dłonie. Z wnętrza wiru dobiegł go długi, załamujący się krzyk;
Henry opuścił ręce.
Ryk urwał się nagle. Wirująca kurtyna zaczęła opadać, odsłaniając duży, ciemny,
czworonożny kształt z podniesioną, miotającą się głową.
Henry ruszył do przodu i położył dłoń na szyi stworzenia nie znanego mieszkańcom
tego świata. Zarżało.
W chwilę później zwierzę uspokoiło się, a dłoń Henry’ego przesunęła się ku siodłu.
Wsiadł na grzbiet stworzenia i ujął cugle.
Znajdowali się na dnie krateru, którego nie było tam, kiedy Henry zaczynał swoje
zaklęcie. Przemówił do bestii o barwie piasku, gładząc ją po szyi i uszach. Delikatnie
potrząsnął cuglami.
Stworzenie wyszło powoli z dołu, a Henry zwrócił głowę na północ. Uśmiechnął
się, kiedy ruszyli w tamtym kierunku. Zjechali na bardziej płaski teren, a ponad nimi
rozpostarły się na wschodzie szkarłatne pasy. Odnalazł szlak. Ścisnął boki zwierzęcia
kolanami, ponownie potrząsnął cuglami.
— Hi–jo, Pyle! — krzyknął. — Ruszaj!
Niestrudzony wierzchowiec skoczył poprzez świt, szybko osiągając
nadprzyrodzoną prędkość.
XIII
Przybyli na miejsce po południu. Krążącym w powietrzu Mysiej Rękawicy i
Księżycowemu Ptakowi ukazały się w dole ruiny budowli na Górze Kowadłowej.
Mysia Rękawica, który spędził tu tak dużo czasu, z wielkim trudem rozpoznawał
dawne zakątki, dostrzegł jednak wielki krater obok ruin wysokiego budynku.
— To musi być tu — oświadczył. — Miejsce, gdzie Pol wrzucił swoją różdżkę.
To jest to miejsce, potwierdził Księżycowy Ptak.
— Mówi się, że oko smoka widzi więcej niż oko człowieka.
Mówi się słusznie.
— Czy dostrzegasz na dole jakąś działalność maszyn lub karłów?
Nie widzę żadnego ruchu tego rodzaju.
— Wobec tego wylądujemy. W kraterze?
— Tak. Na ziemi obok stożka. Zejdę w dół i rozejrzę się trochę.
W środku panuje spokój. Nie widzę nadmiaru ciepła.
— Czy potrafisz dostrzec ciepło?
Kiedy latam z dużą prędkością, unoszę się na słupach ciepła. Owszem, umiem je
dostrzec.
Roger Żelazny
— W takim razie wylądujemy tam, jeśli twierdzisz, że to bezpieczne.
Smok rozpoczął schodzenie spiralnym lotem ku ziejącemu otworowi. W miarę jak
się zbliżał, zataczał coraz mniejsze kręgi, aż wreszcie zwinął skrzydła, runął w dół i
rozpostarł je w ostatniej chwili, by złagodzić lądowanie. Zaciskając zęby, złodziej
patrzył na migające obok szorstkie, szare ściany. Kiedy uderzyli w nieregularną
powierzchnię, siła wyrzuciła go w przód i na bok. Chwytając się smoka, zmienił
spadanie w zsiadanie i po chwili stał na stercie gruzu, wsparty o wznoszącą się klatkę
piersiową Księżycowego Ptaka. Panowała głęboka cisza, cienie spowijały zbocza.
Smok obracał głową z lewa na prawo, po czym popatrzył w górę i w dół.
Możliwe, że popełniłem drobny błąd w obliczeniach, przyznał.
— Co masz na myśli?
Chodzi o rozmiary tego miejsca. Możliwe, że nie będę miał dość przestrzeni, aby
wystartować.
— Co wobec tego zrobimy?
Wdrapiemy się po ścianie, kiedy przyjdzie na to czas.
Złodziej zaklął cicho. Mam też dobre nowiny.
— Powiedz.
Berło jest tu na pewno. Potężna głowa odwróciła się w bok. Tam!
— Skąd wiesz?
Smoki potrafią wyczuwać obecność magii i magicznych przedmiotów. Wiem, że
berło znajduje się pod ziemią. O, tam!
Złodziej odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku.
— Pokaż mi.
Smok przesunął się z odgłosem ślizgania po szarej szorstkości i gruzie.
Musisz kopać tutaj.
Mysia Rękawica wyładował narzędzia do kopania, wybrał kilof i zaatakował
wskazane miejsce. Odłamki pryskały we wszystkie strony, a pracujący kaszlał co
pewien czas od pyłu, który wzbijał. Zdjął płaszcz, potem koszulę; pot spływał z niego
strumieniami. Po pewnym czasie wyglądał jak pomnik — jego ciało pokrywała
warstwa szarego kurzu. Zaczęły go boleć ramiona i dłonie, stał teraz po łydki w dole.
— Czy twój smoczy zmysł mówi ci, jak głęboko leży berło? — spytał.
Na głębokości dwóch lub trzech twoich długości.
Krater rozbrzmiał echem kilofa ciśniętego przez złodzieja.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej?
Nie przypuszczałem, że to ma znaczenie. Przerwał. A więc ma to znaczenie?
— Tak! Nie ma nadziei, żebym wkopał się na taką głębokość w rozsądnym czasie!
Usiadł na kupie gruzu i otarł brwi wierzchem dłoni. W ustach czuł smak popiołu.
Smok zbliżył się i zajrzał w głąb płytkiego dołu.
Czy nie ma tu przypadkiem innych narzędzi albo broni z czasów rządów
Czerwonego Marka?
Mysia Rękawica podniósł powoli wzrok, aż wreszcie popatrzył prosto przed siebie.
— Sądzę, że mógłbym wyjść na górę i rozejrzeć się — powiedział. — Przypuśćmy
jednak, że znalazłbym środki wybuchowe lub jeden z tych miotaczy światła
przecinający materię; mógłbym zniszczyć przedmiot, którego szukam.
Smok prychnął, a jego ślina prysnęła na boki. Miejsca, gdzie padała, zaczęły dymić i
kipieć. Po kilku sekundach wszystkie wilgotne punkty wybuchnęły płomieniami.
— Ta rzecz została ukryta, ponieważ nikt nie wiedział, jak ją zniszczyć.
— To prawda… Poza tym, kopiąc w ten sposób nie posuwam się zbyt szybko.
Podniósł płaszcz i zaczął otrzepywać z pyłu jego wewnętrzną stronę. Potem
ponownie założył koszulę.
— Dobrze. Myślę, że pamiętam, gdzie przechowywano część tych rzeczy. Może
uda mi się tam trafić w tym bałaganie.
Skierował się ku tej ścianie krateru, która wydawała mu się najłatwiejsza do
pokonania.
Smok ruszył za nim z szorstkim, ślizgającym odgłosem.
Najlepiej będzie, jeżeli sam też zacznę stąd wyłazić.
— To chyba spora stromizna jak na kogoś twoich rozmiarów.
Idź już. Wyjdę w swoim czasie. Wolałbym znaleźć się daleko stąd w chwili
wybuchu.
— Dobry pomysł. Idę.
Mysia Rękawica znalazł oparcie dla dłoni oraz pod stopę i zaczął się wspinać.
Później, kiedy zatrzymał się, by odpocząć na krawędzi, i spojrzał w dół za siebie,
zobaczył, że smok przebył niewielki odcinek ściany. Obmacywał ją powoli i uważnie,
po czym wbijał się swymi potężnymi szponami, powiększając każdą niszę czy półkę
głębokimi żłobieniami.
Złodziej odwrócił się i po raz kolejny zlustrował teren. Tak, postanowił. Tam, na
południowy wschód. Jedna z moich kryjówek znajdowała się pod pochylonym blokiem
skalnym, a…
Spojrzał na zachodzące słońce, by ocenić, ile czasu mu jeszcze zostało. Ruszył z
dużą prędkością i gracją, schodząc, zataczając koła, planując dokładnie każdy kolejny
krok.
Mijał poskręcane dźwigary, kamienne bloki, kratery, zmiażdżone machiny wojenne,
sterty gruzu, szkielety smoków i ludzi. Zrujnowane miasto było niezwykle suche. Nic
tu nie rosło. Nie poruszało się nic z wyjątkiem cieni. Przypomniał sobie dni, kiedy
ukrywał się tutaj jako zbieg, odruchowo rzucił okiem na niebo, wypatrując latających
pojazdów w kształcie ptaków, ciągle automatycznie obserwujących teren w
poszukiwaniu szpiegów.
Mysia Rękawica miał wrażenie, jak gdyby gigantyczna postać Marka Maraksona
wciąż skradała się w poszarpanym krajobrazie, z jednym okiem migającym wszystkimi
barwami tęczy, w miarę jak ów wędrował z ciemności ku światłu i z powrotem w
ciemność.
Minąwszy osmalony chodnik biegnący wzdłuż jednego ze zwalonych mostów,
złodziej wszedł pod poskręcaną framugę drzwi do domu bez dachu. Wewnątrz
napotkał pokurczone ciała sześciu małych poddanych Marka. (Gardził określeniem
„karzeł”, jakim nazywali ich inni, ponieważ sam był mniej więcej ich wzrostu). Idąc
zastanawiał się nad losem wszystkich, którzy przeżyli bitwę; zostali podniesieni z
poziomu barbarzyństwa do wysoko zorganizowanego społeczeństwa, a następnie
strąceni do dawnego życia, w którym żadne urządzenia już im nie służyły. Możliwe, że
była to zbyt krótka przerwa, rozważał. Może nie utracili jeszcze swoich prymitywnych
uzdolnień. Całe wydarzenie mogło pewnego dnia obrócić się w legendę.
Jednak skądsiś, nigdy nie dowiedział się skąd, dobiegał stukot, jakby ktoś usiłował
uruchomić jedną z wielkich maszyn.
Zlokalizował schody, których szukał, po czym spędził dziesięć minut na ich
czyszczeniu. Zszedł i zagłębił się w szeregu krętych tuneli prowadzących do wnętrza
góry. Miał je na świeżo w pamięci, jak gdyby mijał zakręty poprzedniego dnia,
pomimo że poruszał się teraz w zupełnej ciemności — generatory do dawna nie
działały. Szedł z rozwagą, ściskając w dłoni pistolet. Nic mu nie zagrażało.
Drzwi arsenału były zamknięte, jednak bez trudu operował w ciemności małym
kawałkiem metalu, z którym nigdy się nie rozstawał. Jego palce posiadały swoją
własną pamięć, a kiedyś już otwierał te drzwi.
Był w środku. Przeszedł przez pokój i zbadał zawartość pojemników. Napełnił pas
granatami, zapiął po, wziął zapas amunicji do pistoletu.
Wyszedł, zatrzymał się i z przyczyn nie do końca dla siebie jasnych zamknął drzwi.
Następnie popędził z powrotem tunelami, ponownie ściskając pistolet.
Kiedy wszedł na schody, poczuł panikę, którą momentalnie stłumił. Towarzyszyło
jej uczucie wzmożonej uwagi. Nie miał pojęcia, co było powodem, ufał jednak swemu
przeczuciu bez zastrzeżeń; już dawniej oddawało mu usługi. Zatrzymał się, przywarł
do ściany, po czym powoli ruszył w górę schodów, stąpając bezgłośnie.
Zbadał piętro, zatrzymał się znowu i zbadał wnętrze zdewastowanego
pomieszczenia. Cisza. Nic nie wskazywało, aby od czasu jego ostatniej bytności zaszła
tu jakakolwiek zmiana.
Wciągnął głęboki wdech, wszedł na resztę schodów i ruszył w stronę drzwi.
Nagle po prawej stronie Mysia Rękawica dostrzegł szybki ruch.
Zatrzymał się, widząc, jednego z niskich, potężnie umięśnionych mieszkańców tego
miejsca, który wysunął się spoza zwalonego fragmentu sufitu z zamiarem zastąpienia
mu drogi. Człowiek ten był odziany w strzępy munduru, jakie nosiły oddziały Marka.
Mysia Rękawica uniósł pistolet, zawahał się jednak.
Karzeł był uzbrojony w długi, zakrzywiony miecz, lecz to nie brak odwagi
powstrzymał palec Mysiej Rękawicy. Wydawało się, że ten człowiek jest sam, ale jeśli
w pobliżu znajdowali się jego towarzysze, odgłos strzału mógłby ich przywołać.
— Nie ma żadnego problemu — zaryzykował złodziej, opuszczając broń i
odrzucając ją na bok. — Właśnie wychodzę.
Zanim jeszcze szerokie usta tamtego uformowały się w uśmiech, złodziej wiedział,
ż
e w ten sposób nie uda mu się wymknąć.
— Byłeś jednym z nich — powiedział karzeł, zbliżając się i trzęsąc ostrzem. —
Przyjacielem czarownika…
Mysia Rękawica skulił się, jego prawa dłoń opadła na rękojeść sztyletu zatkniętego
za but, kciukiem odpiął pasek podtrzymujący broń.
Nadal skulony, ujął sztylet i zaczął przesuwać się w bok. Napastnik zbliżył się i
zamachnął zakrzywionym ostrzem w stronę głowy przeciwnika. Złodziej zrobił unik,
szybko uniósł sztylet i trafił tamtego w przedramię. Przyskoczył, zadał dwa ciosy w
pierś wroga, po czym zranił go nad prawą brwią jego własną klingą. To czyste
pchnięcie powinno było wystarczyć, jednak nie docenił szybkości przeciwnika. Nagły
kontakt ze zrogowaciałym łukiem brwiowym pozbawił złodzieja równowagi, wycofał
się więc, potykając się o skalny okruch.
Odzyskał równowagę, jednak nadal się pochylał, po to, żeby nabrać garść
pokruszonego cementu.
Prostując się cisnął odłamkami w głowę tamtego, odskoczył na prawo i uderzył.
Kiedy sztylet zagłębił się w boku wroga, Mysia Rękawica chciał go przekręcić, jednak
spostrzegł, że nie może wyciągnąć ostrza.
Napastnik odepchnął go i zamachnął się mieczem. Złodziej odskoczył, chwycił
kolejne odłamki, rzucił, chybił. Przeciwnik zbliżał się z uniesionym mieczem, ze
sztyletem tkwiącym w boku, z twarzą pozbawioną wyrazu. Mysia Rękawica nie
potrafił określić, ile mu jeszcze zostało sił. Może jeszcze jedno zwarcie…? Byłoby zbyt
ryzykowne odwracać się teraz plecami albo próbować przemknąć obok — karzeł
wciąż skutecznie zagradzał drogę do drzwi. Złodziej rozważał możliwość odczekania
do chwili, kiedy tamtemu rana da się we znaki. Wróg ani razu nie krzyknął i złodziej
nie chciał używać pistoletu, zanim nie wypróbuje wszystkich innych sposobów albo
póki tamten nie podniesie alarmu.
Napastnik zbliżał się i wyglądało na to, że uśmiecha się z zamkniętymi ustami;
złodziej zrozumiał, że zaczyna być przyciskany do sterty materiałów budowlanych.
— Ja przeżyję — powiedział karzeł. — Wyliżę się z tego, ale ty…
Rzucił się do przodu z uniesionym mieczem, całkowicie przestając się zasłaniać.
Złodziej chwycił ciężki pas z granatami zwisający mu z ramion, schylił się i cisnął go
z całych sił pod nogi tamtego.
Napastnik przewrócił się, a Mysia Rękawica podbiegł doń. Nie skoczył, ponieważ
karzeł zdołał unieść ostrze. Chwycił wyciągnięty przegub leżącego, naparł nań całym
ciężarem, zakrywając przeciwnika swoim ciałem. Drugą ręką chwycił za drugą połowę
ostrza i przekręcił, odwracając je w ten sposób od siebie.
Nachylił się, pchając ostrze ku gardłu karła, a lewa ręka tamtego usiłowała zadrapać
mu twarz. Złodziej schylił głowę, cofnął się, czując, że nogi wroga zaciskają się wokół
niego. Zacisnęły się niemal błyskawicznie, powodując ból. Lewa dłoń ponownie
wyciągnęła się ku jego twarzy.
Zdjął prawą dłoń z ostrza i zatrzymał nią atakujące palce. Prawa dłoń przeciwnika
zaczęła powoli przekręcać ostrze. Nogi zaciskały się bez przerwy i złodziej poczuł, że
za moment pęknie mu miednica. Powoli, z zaciśniętymi zębami, karzeł zaczął unosić
ramiona z ziemi.
Mysia Rękawica opuścił prawą dłoń i trzasnął łokciem w rękojeść własnego sztyletu
wystającego z boku wroga.
Karzeł zatrząsł się, opadł i rozluźnił uchwyt nóg. Złodziej powtórzył cios, a z ust
leżącego wydobył się jęk.
Mysia Rękawica znowu chwycił prawą dłonią miecz wroga, uwolnił się i wstał.
Ostrze zagłębiło się szybko, przecinając tchawicę karła i tnąc dalej w dół.
Trysnęła krew; złodziej nie odejmował miecza od gardła tamtego, aż przeciwnikiem
wstrząsnęły drgania i ucichł. Dłonie, ramiona i pół koszuli Mysiej Rękawicy były
zaplamione, a miejscami przemoczone krwią zabitego.
Złodziej odsunął miecz i odrzucił go na bok. Wstał, postawił stopę na ciele
leżącego, wyciągnął swój sztylet i wytarł o ubranie trupa. Schował broń do pochwy,
podniósł pas z granatami, zarzucił go na ramię, wyciągnął pistolet i wyszedł ze
zrujnowanego budynku.
Nic nie stanęło mu na przeszkodzie w drodze do krateru, zaczął więc przypuszczać,
ż
e napastnik był ocalałym na pół szalonym samotnikiem, szperającym wśród
pozostałości po zeszłorocznej bitwie. Po chwili jednak złodziej usłyszał jakieś dźwięki:
spadający kamień, metaliczne skrzypienie, szuranie, odgłos przesuwania. Każdy z nich
z osobna mógł pochodzić od wiatru lub gryzoni, jednak razem miały teraz dla niego
bardziej złowrogi wydźwięk.
Mysia Rękawica przyśpieszył kroku, a głosy zdawały się go ścigać. Po drodze badał
każdy załom, ale nie znalazł niczego, co mogłoby mu zagrażać. Częstotliwość
dźwięków za plecami rosła.
Biegł, aż dotarł do podstawy stożka. Zaczął się wspinać, nie oglądając się za siebie.
Rozejrzał się po krawędzi krateru, jednak nigdzie nie było śladu Księżycowego Ptaka.
Podczas wspinaczki usłyszał w dole pod sobą kroki biegnących. Spojrzał w tył i
zobaczył sześciu czy ośmiu niskich ludzi wyłaniających się z ruin i pędzących za nim.
Mieli pałki, piki i miecze, jednak dostrzegł z ulgą, że nic z nowocześniejszej broni
Marka nie przetrwało katastrofy. Kilku ścigających miało na szyi kawałki obrobionego
metalu w formie amuletów. Złodziej zastanawiał się, jaką część technologii ludzie ci w
istocie pojęli. Te refleksje trwały tylko mgnienie oka, towarzyszyła im bowiem
ś
wiadomość, że prymitywna broń potrafi zabić tak samo jak wyrafinowana.
Wspinając się rozmyślał o możliwości nawiązania kontaktu ze smokiem za pomocą
pasma. Umożliwiała to ich bliskość duchowa, wynikła z dwudziestu lat wspólnego snu
w jaskiniach Rondovalu. Do tej pory porozumiewał się z Księżycowym Ptakiem tylko
na małą odległość, jednak pomyślał, że obecnie może ich dzielić tylko cienka warstwa
skały.
Księżycowy Ptaku! Czy mnie słyszysz? — krzyknął w myślach.
Tak, usłyszał odległą odpowiedź.
Gdzie jesteś?
Wspinam się. Wciąż się wspinam.
Mam kłopoty.
Jakiego rodzaju?
Ś
cigają mnie, odparł Mysia Rękawica. To ludzie, którzy pracowali dla Marka.
Ilu?
Sześciu, ośmiu. Może więcej.
Co za pech!
Czy nic nie możesz zrobić?
Nie z tego miejsca.
Co mam zrobić?
Wspinaj się szybko.
Złodziej zaklął i spojrzał w tył. Wszyscy ścigający zbliżali się do podstawy stożka, a
jeden z potężnie umięśnionych napastników gotował się do rzutu piką. Mysia
Rękawica wyjął pistolet i wystrzelił. Chybił, ale najwyraźniej przeszkodził tamtemu w
celnym rzucie. Pika poleciała daleko w bok i upadła z grzechotem po prawej stronie.
Wystrzelił znowu. Najbliższy z napastników upuścił pałkę i chwycił się za prawe
ramię.
Co to było?
Musiałem strzelić do kilku z nich, odparł złodziej, nadal wspinając się po zboczu.
Czy znalazłeś to, czego szukałeś?
Tak, mam środki wybuchowe. Ludzie, którzy mnie ścigają, są jednak zbyt
rozproszeni, żebym mógł ich użyć z powodzeniem.
Ale czy możesz ich użyć na odległość?
Tak.
Kiedy dotrzesz na szczyt, wrzuć je do dołu, który wykopałeś.
Jak daleko w górze jesteś?
To nie ma znaczenia.
Te materiały spowodują spory wybuch.
Powinno być wesoło. Nie martw się o mnie.
Mysia Rękawica ponownie się obejrzał. Trzech napastników dotarło do podstawy
stożka i zaczęło się wspinać. Złodziej zatrzymał się, dokładnie wymierzył w tego,
który znajdował się najdalej w przodzie, po czym wystrzelił. Człowiek upadł.
Nie zatrzymał się, żeby sprawdzić, jaki efekt wywarły te strzały na pozostałych;
wszystkie siły włożył we wspinaczkę. Zbliżał się do szczytu. Prześladowcy byli silni i
zręczni, ale i on także. Poza tym ważył mniej, był szybszy, toteż udało mu się osiągnąć
znaczną przewagę.
Dotarł wreszcie do obrzeża krateru, wspiął się i natychmiast się ukrył. Dopiero
wtedy odwrócił się, wydając cichy, gardłowy odgłos.
Księżycowy Ptak, ciągnący swoje niezdarne cielsko po stromej ścianie, zdołał
przebyć dopiero jedną czwartą odległości.
Nie mogę tym rzucić, powiedział smokowi. Jesteś zbyt blisko.
Zdarzało mi się latać w burzach, kiedy niebo rozdzierało się na strzępy wokół
mnie, przypłynęła odpowiedź. A jednak przeżyłem. Rzucaj.
Nie mogę.
Jeśli tego nie zrobisz, umrzemy. Pol też…
Mysia Rękawica pomyślał o swoich prześladowcach, odbezpieczył jeden z
granatów i cisnął go ku ciemnej przestrzeni, w której wcześniej kopał. Zakrył uszy.
Usłyszał huk i poczuł drżenie. Po chwili usłyszał odgłos spadających i
przemieszczających się skał.
Księżycowy Ptaku! Czy wszystko w porządku?
Tak! Rzuć jeszcze jeden! Szybciej!
Złodziej usłuchał i ponownie zakrył uszy.
Księżycowy Ptaku? — zapytał po drugim wybuchu.
Tak. Jeszcze raz!
Wydawało mu się, że ta odpowiedź nie była już tak głośna, a może to łomot w jego
uszach ją zagłuszył. Cisnął trzeci granat, przylgnął do ściany i nie drgnął, dopóki nie
opadła fala uderzeniowa.
Księżycowy Ptaku?
Ż
adnej odpowiedzi. Wbił wzrok w dół, poprzez chmury kurzu i cienie. Przestrzeń,
po której dotąd wspinał się smok, była całkowicie zasłonięta.
Odpowiedz mi, Księżycowy Ptaku!
Nic.
Kiedy dzwonienie w uszach ustało, wydało mu się, że słyszy odgłos wdrapywania
się po zewnętrznej ścianie stożka, chociaż mógł to być także łoskot spadających
kamieni. Nie miał odwagi, żeby jeszcze raz rzucić granat do wnętrza krateru ze
względu na ewentualne skutki, jakie mogłyby wyniknąć dla niego samego.
Zaczął pośpiesznie schodzić.
Kurz drażnił mu nos i oczy, ale był w stanie powstrzymać się od kichania.
Posmakował kurz i poczuł w zaciśniętych zębach ziarenka żwiru. Splunął kilkakrotnie,
ale nie mógł uwolnić się od nich całkowicie. Z każdym krokiem w dół jego droga
ciemniała coraz bardziej.
Co chwila zwracał wzrok ku miejscu, gdzie wcześniej znajdował się smok, ale
Księżycowy Ptak zniknął bez śladu.
Złodziej schodził dalej, marząc o jakimś szybszym sposobie poruszania się.
Pierwszy z niskich prześladowców spuszczał się z krawędzi w górze, a tuż za nim
podążali następni. Już miał odwrócić wzrok, kiedy ujrzał czwartą postać, która
dołączyła do tamtych.
Przeklinając sięgnął ku kolejnemu uchwytowi w dole. Zanim go zlokalizował,
wyczuł słabe wibrowanie skały, której dotykał. Rozległ się łoskot.
W dole, w sercu krateru rozpoczęło się pulsujące, przybierające na sile
pomarańczowe migotanie. Ryk rozległ się znowu, a wraz z nim przypłynęła fala ciepła.
Ponad złodziejem rozległ się krzyk. Jego prześladowcy, w liczbie pięciu, stanęli.
Widział, jak zaczynają się wspinać do góry. Ich ruchy zdradzały panikę.
Moje granaty coś otworzyły, uznał Mysia Rękawica. To się zaczyna znowu. Nie
mogę iść w górę. Nie mogę iść w dół. Tylko czekać i umrzeć.
Zejdź. Nic ci się nie stanie.
To wybuchnie!
Nie. Zejdź. Będziesz bezpieczny.
Co… Co się dzieje?
Nie mogę mówić. Chodź tu.
Ręka złodzieja kontynuowała swe przerwane działania, aż wreszcie spoczęła na
kamiennej półce, na której oparł się całym ciężarem ciała.
W miarę jak schodził, światło rozjaśniało się; wibrowanie trwało nadal, teraz jednak
było łagodne, prawie jak echa odbijające się wokoło. Nagle w górę wystrzelił świecący
odłamek, a tuż za nim następny, zostawiając w mroku powyżej jaśniejące ślady.
Czy jesteś pewien, że to bezpieczne? — zapytał, przylegając mocno do skalnej
ś
ciany.
Odpowiedzi nie było.
Schodząc dalej, uświadomił sobie, że temperatura nie wzrosła, jak to powinno
nastąpić przed erupcją. Czy to możliwe, że Księżycowy Ptak bawi się swoim
płomieniem, żeby odstraszyć wrogów?
Nie, zdecydował, wpatrując się w blask w dole. To światło zajmuje zbyt duży
obszar i płonie zbyt regularnie, żeby mogło należeć do smoka.
Bezpiecznie dotarł do dna krateru. Płomienie strzelały w górę, ale żaden nie
podnosił się blisko niego. Widział wiele ścian i filarów ognia, jednak nie był w stanie
określić, co się właściwie pali. Pośród ognia prowadziła ścieżka, biegnąca w stronę, w
którą zamierzał iść. Ruszył.
Dno krateru było jeszcze bardziej zniszczone, niż to pamiętał po swoim
bombardowaniu. Szedł przez gruzowisko ku centrum dużej depresji, zmierzając do
miejsca, gdzie wcześniej kopał. Po kilku krokach uzmysłowił sobie, że w środku tego
dołu spoczywa potężny cień.
Jeszcze krok.
Księżycowy Ptaku…?
Cień zakołysał się w jego stronę i Mysia Rękawica ujrzał wielką głowę smoka
kiwającą ku niemu i trzymającą w zębach rzeźbioną różdżkę.
Berło! Znalazłeś je!
Złodziej wyciągnął dłoń.
Wsiadaj na mój grzbiet.
Nie rozumiem.
Będziesz mówić później. Wsiadaj!
Mysia Rękawica ruszył do przodu i wdrapał się na barki smoka. Księżycowy Ptak
ruszył natychmiast, wyczołgując się z dołu ku północnej ścianie, prawie dokładnie
naprzeciwko miejsca, gdzie wcześniej się wspinał.
Kiedy dotarli do ściany krateru, złodziej chwycił smoka mocniej, a bestia zaczęła
wdrapywać się na górę.
Księżycowy Ptaku! Tędy nie dotrzesz do szczytu! W połowie drogi ta ściana staje
się niemal pionowa!
Wiem.
To dlaczego się wspinasz?
Tędy jest łatwiej. Aż do tamtego miejsca.
Ale…
Poczekaj, aż dotrzemy do półki.
Złodziej przypomniał sobie skalną półkę, o której mówił smok. Wydawała się
dostatecznie szeroka, żeby pomieścić Księżycowego Ptaka, jednak był to ślepy zaułek.
Smok wspinał się teraz znacznie szybciej niż po poprzedniej ścianie. Droga była
mniej stroma, miała więcej załomów. Kiedy wdrapali się wyżej, Mysia Rękawica
spojrzał w dół. Blask ognia zdawał się rozprzestrzeniać i nasilać. Poczuł na twarzy falę
ciepła. Tuż za nią przypłynęła kolejna, znacznie cieplejsza.
Księżycowy Ptak dopełznął wreszcie do skalnej półki, podciągnął się, obrócił i
spojrzał w dół. Jasność i ciepło ponownie się nasiliły.
— Co się dzieje? — spytał na głos złodziej.
Ostatni wybuch zrzucił mnie ze ściany, odparł Księżycowy Ptak. Kiedy spadłem,
ujrzałem obok siebie różdżkę.
— A ogień zapłonął mniej więcej w tym czasie? To ja rozpaliłem ogień, żeby
odstraszyć twoich prześladowców.
— Jak to zrobiłeś? Nie miałem pojęcia…
Użyłem dolnego elementu różdżki. Smoki znają się na tajnikach ognia.
— Wygląda na to, że teraz jesteśmy bezpieczni, ale ogień się nasila. Mógłbyś go
teraz zgasić.
Nie.
— Dlaczego?
Potrzebna mi wieża ognia, żeby się stąd wydostać.
— Nie rozumiem.
Zanurkuję stąd ku płomieniom. Łatwiej jest się unosić w ciepłym powietrzu.
Cienie tańczyły teraz wokół nich. Złodziej poczuł świeżą falę ciepła.
— Do dna nie jest tak daleko — powiedział. — Czy jesteś pewien, że uda ci się
wystartować na takim odcinku?
Ż
ycie jest niepewne, odparł Księżycowy Ptak. Trzymaj się mocno.
Rozpostarł skrzydła i zanurkował w głąb płonącego krateru.
XIV
Wraz z poznawaniem świata wzrasta głębia mych filozoficznych spekulacji na temat
natury mojej własnej istoty i wszechświata. Jednocześnie nie pojawiają się żadne
rzeczywiste odpowiedzi — ani praktyczne, ani bardziej ogólne. Zastanawiam się teraz,
czy może stan niepewności nie jest udziałem wszystkich odczuwających istot. Uderza
mnie jednak fakt, że działania innych wypływają z motywów, których w pełni nie
pojmuję. Działania innych wydają się kierować ku tworzeniu pewnych sytuacji,
podczas gdy ja nie posiadam żadnych celów. Krążę. Zbieram informacje. Nie mam
pojęcia, co to wszystko znaczy. Nie mam celu, a tylko tajemniczego ducha celu; coś,
co napełnia mnie przekonaniem, że powinienem posiadać więcej.
Pomimo swego zdumienia istnieniem nadal byłem posłuszny owemu nikłemu
nakazowi, jaki towarzyszył mi od chwili opuszczenia Rondovalu. Widziałem, jak
Mysia Rękawica wyrusza ze swoją misją, wiedziałem też, że Ibal istotnie posiada
ś
rodki do błyskawicznego przeniesienia złodzieja, nie mówiąc już o chęci uczynienia
tego. Byłem świadkiem odejścia Mysiej Rękawicy, po czym wróciłem do stóp góry,
gdzie odbyłem pierwszą lekcję ożywiania ciała. Dokonałem próby z ciałem
zapasowym, z powodzeniem strasząc grupę wycieczkowiczów złożoną z młodych
uczniów czarodziejów.
Wtedy się zawahałem. Czy powinienem ruszyć ciągle widocznym szlakiem
dziwnego czarodzieja, który udał się do miasta? A może powinienem ruszyć w pogoń
za Polem i Larickiem do Aviconet, na północ? Mały imperatyw prawie błyskawicznie
rozstrzygnął tę kwestię.
Wstałem, nabrałem wysokości, przyjąłem bardziej zwartą postać i ruszyłem mniej
więcej na północ. Minąłem ich w locie i po prostu nie spuszczałem z oka przez resztę
dnia. Nie uzyskałem tym sposobem żadnej odpowiedzi, ale przestałem odczuwać
napięcie, jakie towarzyszyło mi do tej pory. Byłem teraz równie zadowolony, jak
dawniej, kiedy poruszałem się bez celu pośród ruin Rondovalu.
Oczywiście, że nie mogło to trwać. Zrozumiałem to, kiedy wraz z zapadnięciem
zmierzchu światło zostało wyciśnięte z dnia, a zamek Aviconet zamajaczył przed nami
w ciemniejącej dali. Poznałem wtedy uczucie strachu.
Ogarnęło mnie dziwne przeczucie — ciemne ostrzeżenie, jeśli wolicie — któremu
towarzyszyła wiedza pozornie niewiadomego pochodzenia, że mogę umrzeć, że moje
istnienie może zostać przerwane i może się to stać właśnie w tym miejscu. Nigdy
przedtem nie doświadczyłem czegoś podobnego; przybrało to postać potwornego
objawienia. Rozważając je nawet w połączeniu z wiedzą, jaką posiadałem na swój
własny temat, doszedłem do wniosku, że przeczucie to może się spełnić. Wydawać by
się mogło, że życie równie bezcelowe jak moje, wypełnione pytaniami bardziej niż
czymkolwiek innym, może być niewiele warte. W tej samej chwili jednak pojąłem, że
tak nie jest. Niczego nie pragnąłem bardziej niż kontynuacji swego życia, z całą jego
bezcelowością i tajemnicą.
Zbliżyłem się do Pola. Oplotłem się wokół ciepła jego jestestwa. Nie mam pojęcia,
dlaczego nie przyszła mi wtedy do głowy myśl o ucieczce. Przylgnąłem do niego jak
dziecko do rodzica i pędziliśmy ku ciemnej twierdzy.
Zostałem razem z Polem po wylądowaniu, towarzyszyłem w drodze do celi, gdzie
został uwięziony. Zostałem tam z nim przez pewien czas — do chwili, kiedy
przyniesiono jedzenie; zrozumiałem, że najprawdopodobniej nikt mu nie będzie
przeszkadzał przez resztę nocy. Moje wcześniejsze lęki nie osłabły, ale wycofały się na
tyle, że bardziej racjonalne rozważania mogły wysunąć się na pierwszy plan. Właśnie
teraz, kiedy wszystko ucichło i na nic się nie zanosiło, był najlepszy moment, aby
dokonać lustracji zamku i zbadać, czy nie kryły się w nim żadne pułapki, a jeśli tak, to
jak można było odkryć najlepsze sposoby ich likwidacji. Odleciałem więc, zostawiając
Pola w tym mało interesującym pomieszczeniu. Poruszałem się po rozmaitych
komnatach, zabijając myszy i szczury, przyglądając się śpiącym, szukając oznak
ciemnych czarów lub groźnych sił. Poruszałem się bardzo wolno, nie chcąc zostać
zaskoczonym. Zapadała noc i stopniowo zacząłem czuć, że ostrzeżenie było fałszywe.
Nic mi nie zagrażało, nie majaczyła tu żadna groźba. Wydawało się, że zamek jest
tylko kolejną stertą głazów przystosowanych do mieszkania przez zastosowanie kilku
prostych zasad konstrukcyjnych oraz zainstalowanie prostego systemu
kanalizacyjnego. Widoczne były toporne meble i jaskrawe, całkowicie niefunkcjonalne
draperie.
Towarzyszące mi uczucie nie pozwalało jednak na zbyt łatwe zniechęcenie. Północ
przypłynęła i odpłynęła. Badałem wszystkie wysokie wieże. Ja…
Moje jestestwo poruszył nieopisany ból. Nie przypominał niczego, co kiedykolwiek
przeżyłem, może za wyjątkiem szoku narodzin. Coś się nagle zmieniło, coś, co
wpłynęło na mnie aż do głębi. Nawet wtedy nie byłem jednak pewien, czy to właśnie
owa przerażająca rzecz, której szukałem. Nie towarzyszył jej żaden ton czarnej magii.
Gdybym tylko mógł odkryć, co to było; czułem, że wtedy część mojej osobistej
tajemnicy mogłaby zostać rozwikłana. Szybowałem medytując przez długi czas, nie
wynikło z tego jednak żadne objawienie ani nie potrafiłem ustalić źródła tego, co mną
zawładnęło. Było to tak, jakby ktoś wypowiadał gdzieś moje imię, tuż poza zasięgiem
mego słuchu.
Lądowałem, opadając z piętra na piętro. Zbadałem już znaczną część przestrzeni
położonej pod ziemią; teraz postanowiłem zbadać to, co znajdowało się pod zamkiem,
wewnątrz góry. Było tam kilka otworów, zarówno szczurzych, jak naturalnych, które
spenetrowałem jeden po drugim.
Właśnie w jednym z takich zagłębień natknąłem się na śpiącą kobietę. Leżała bez
ruchu w skrzyni, jej duch błądził, a blade światło życia wciąż jeszcze nie znikło z jej
postaci. Zbliżyłem się, żeby ją zbadać dokładniej i wtedy pułapka się zamknęła. Było to
subtelne zaklęcie, które miało za zadanie uwięzić każdą niematerialną istotę podobną
do mnie, która znalazłaby się zbyt blisko damy. Chodziło prawdopodobnie o to, żeby
uchronić ją od opętania.
Tak więc byłem schwytany w odległości kilku długości ciała od niej, w czymś, co
najlepiej można opisać jako gigantyczną, niewidzialną pajęczynę. Rozluźniłem się i
spróbowałem zmienić kształt. Szamotałem się przez chwilę i zobaczyłem, że to
bezcelowe. Nie powiodły się też moje próby przejścia na inną płaszczyznę. Sieć
trzymała mnie mocno.
Wisiałem tak rozpostarty, usiłując przeanalizować sytuację. Otaczała mnie
specyficzna, nobliwa atmosfera, w rodzaju tego co ludzie przypisują starym winom.
Ten efekt był mi znany z pewnych dawnych doświadczeń ze starymi zaklęciami z
Rondovalu. Dobre zaklęcia, a takie było to, które mnie trzymało, stają się z wiekiem
jeszcze lepsze, ze względu na entropię przeciwprądową płynącą w płaszczyźnie
magicznej. Zaklęcie, w którym tkwiłem, liczyło sobie, według mnie, około piętnastu
lub dwudziestu lat. Usiłowałem wysyłać ładunki energii, z nadzieją znalezienia jakiegoś
słabego punktu, nad którym mógłbym popracować i spruć tę sieć jak skarpetę. Bez
skutku. Zaklęcie było jednolite i trzymało mnie mocno.
Pozostawałem tam przez długi czas, przypominając sobie wszystko, co mógłbym tu
zastosować. Kiedy wszystko zawiodło, przyszło mi na myśl, że może nadszedł czas
wykorzystania filozofii na większą skalę. Zacząłem rozmyślać nad istnieniem i
nieistnieniem, ponownie zbadałem swoje wcześniejsze przeczucie, swój ból…
Usłyszałem kroki.
Kiedy jesteś niewidzialny i nie masz głosu, łatwo ci pozostać niezauważonym,
jednak wysiliłem się dodatkowo, żeby osiągnąć ciszę na wszystkich poziomach.
Ujrzałem Pola, prowadzonego przez dziwną dłoń światła równie niematerialnego jak ja
sam.
W płomieniu tym było coś znajomego — coś, co wcale mi się nie podobało. Nie
wiedząc dlaczego, czułem, że może mnie on zranić.
Wyczułem pewną rozmowę między Polem a jasnością. Słyszałem tylko połowę
odpowiedzi Pola, nie chcąc dostrajać się całkowicie w obawie, że w ten sposób
płomień mógłby wyczuć moją obecność.
W końcu Pol zdjął pokrywę ze skrzyni i odstawił na bok. Nastąpiła kolejna długa
przerwa, po której wyjął ciało, przekroczył próg i wszedł do tunelu, idąc za
płomieniem.
Odczekałem chwilę. Chciałem zobaczyć, dokąd szli, nie zamierzałem jednak
podchodzić za blisko, bo wtedy znowu wpadłbym w pułapkę. Szybowałem za nimi
powoli, utrzymując bezpieczną odległość, w pełni świadomy rzeczywistego zasięgu
działania zaklęcia.
Rozpoznałem dużą komnatę natychmiast po wejściu do środka. Ostatnim razem,
kiedy tędy szedłem, poruszałem się z prędkością metafizyczną szlakiem magicznym,
toteż nie było potrzeby zapamiętywania charakterystycznych punktów przestrzeni.
Tym samym nie miałem pojęcia, że to właśnie tutaj znajdowała się Brama.
Brama…
Wznosiła się ogromna, groźna i na szczęście zamknięta, dokładnie taka, jaką
pamiętałem ze snów Pola i z mojego szybkiego przejścia. Domyśliłem się, że w tej
płaszczyźnie nigdy jeszcze nie została otwarta, chociaż niematerialna wersja Bramy
otwierała się już wielokrotnie, umożliwiając przepływ przekazów, esencji i duchów.
Gdyby otwarto także jej fizyczną część, możliwe, że już nigdy nie można by jej
zamknąć; widziałem wyraźnie początek przenikania się obydwu światów. Dawniejsze
formy tamtego świata o dziwnych strukturach potężniejszej magii, przepływające, by
zdominować młodszą, słabszą pod względem czarów krainę i zmienić ją na swoje
podobieństwo ożywiane surowymi, naturalnymi formami tej strony Bramy. Formy
silniejsze w dziedzinie magii, słabsze pod względem ogólnej żywotności. Byłem
pewien, że magia zwycięży…
Pol złożył swój ciężar na kamieniu spowitym aurą śmierci. Jego ruchy były
powolne, nierozważne, jak gdyby szedł we śnie. Wtedy wyciągnąłem się tak ostrożnie
jak nigdy przedtem i dotknąłem jego umysłu, zbierając z powierzchni myśli.
Był zaczarowany. Nie wydawał się tego świadomy, ale płomień trzymał go w
niewoli.
Nie wiedziałem, w jaki sposób mógłbym interweniować z powodzeniem.
Wiedziałem, nie wiedząc, skąd to wiem, że było to coś silniejszego ode mnie. Czułem
całkowitą bezradność, kiedy płomień prowadził tak Pola po korytarzach i kiedy polecił
mu wyjąć figurkę. Poczułem wielkie zadowolenie, że moc Pola zawiodła i cały plan
musiał zostać porzucony. Uczucie, jakie mnie wypełniło z powodu irytacji płomienia,
było najbliższe radości ze wszystkich uczuć, które poznałem do tej pory.
Patrzyłem, jak odchodzą. Nie sądziłem, żeby Polowi groziło bezpośrednie
niebezpieczeństwo, a chciałem nieco dokładniej zbadać tę komnatę. Duży, prostokątny
fragment świtu zdobił ścianę po mojej lewej stronie. Zacząłem odczuwać świeże
ostrzeżenie dotyczące tego pokoju.
XV
Ze snu bez snów zbudził Pola odgłos odryglowywanych drzwi celi. Początkowo
czuł się tak, jakby jego kończyny były z żelaza; w skacowanej głowie, na krańcach
mózgu, snuły mu się strzępy myśli, jak gdyby podano mu narkotyk. Zaraz potem
jednak, zanim Larick postawił nogę w celi, znamię smoka zaczęło pulsować dziko,
ciężko jak nigdy przedtem, posyłając bodziec adrenalinowy do całego organizmu Pola,
czyszcząc momentalnie jego umysł i napełniając go uczuciem dzikiej mocy, do tej pory
nieznanej.
— Wstawaj — powiedział Larick podchodząc.
Pol czuł, że mógłby zgładzić tego człowieka pojedynczym gestem. Zamiast tego
spełnił polecenie.
— Chodź ze mną.
Pol wyszedł za nim z celi, przyjmując niezdarny, utykający chód, który, jak sądził,
będzie odpowiedni dla przebranego potwora. Przez pierwsze mijane okno ujrzał, że
ś
wiat skąpany jest już w pełnym blasku dnia, nie dojrzał jednak słońca, żeby móc
określić godzinę. Szli inną drogą niż poprzedniego wieczoru, inną też niż ta, którą
prowadził go płomień.
— Jeżeli będziesz współpracował — powiedział Larick prawie nonszalancko —
możliwe, że zostaniesz zwolniony i nie stanie ci się żadna krzywda.
— Nie uważam, że teraz nie dzieje mi się żadna krzywda — odparł Pol, wstępując
na schody.
— Na twój obecny stan można zaradzić.
— A co ty byś z tego miał? — spytał Pol.
Tamten milczał przez dłuższą chwilę.
— Nie zrozumiałbyś — powiedział wreszcie.
— Spróbuj.
— Nie. To nie ja mam ci objaśniać te kwestie — powiedział w końcu Larick. —
Wkrótce poznasz wszystkie wyjaśnienia.
— Jaką cenę płaci się za zawiedzione zaufanie komitetu inicjacyjnego?
— Niektóre sprawy są ważniejsze od pozostałych. Sam zobaczysz.
Pol zachichotał cicho. Moc nadal krążyła w nim po spirali. Był zdumiony faktem, że
Larick nie uświadamiał sobie jej obecności. Musiał powstrzymać się od trzaśnięcia
magią jak biczem.
Przeszli przez długi korytarz, weszli na kolejne schody, przeszli przez długi hol.
— Chciałbym cię spotkać w innych okolicznościach — powiedział Larick, kiedy
dotarli do schodów na dole.
— Mam przeczucie, że tak się stanie — odparł Pol.
Rozpoznał miejsce, które mijał zeszłej nocy. Zrozumiał, że dotarli do północno–
wschodniego skrzydła budynku. Podeszli do ciemnych, ciężko rzeźbionych drzwi.
Larick wysunął się naprzód i zapukał.
— Wejść — dobiegł ze środka głos o tonie nieco wyższym niż Pol się spodziewał.
Larick otworzył drzwi, przekroczył próg, odwrócił się do niego.
— Chodź za mną.
Pol wszedł do pokoju. Ujrzał gabinet z surowego drewna i kamienia, z czterema
czerwonymi dywanami na podłodze. Okien nie było. Ryle Merson siedział przy dużym
stole z resztkami śniadania przed sobą. Nie wstał.
— Oto Szalony Różdżkarz, o którym mówiliśmy — powiedział Larick. — Jest
całkowicie uległy, za wyjątkiem ducha.
— Masz więc tę część, która się liczy — odparł Ryle. — Zostaw go mnie.
— Tak.
— Dosłownie.
Pol ujrzał wyraz zdziwienia rozszerzający oczy Laricka i otwierający mu usta.
— Chcesz, żebym wyszedł?
Szeroka twarz Ryle’a była pozbawiona wyrazu.
— Gdybyś był tak łaskaw.
Larick zesztywniał.
— Dobrze więc — powiedział i odwrócił się w stronę drzwi.
— Ale zostań w zasięgu mego głosu.
Larick obejrzał się za siebie, skinął kurtuazyjnie głową i wyszedł z pokoju,
zamykając drzwi. Ryle przyglądał się Polowi.
— Widziałem cię w Belken — powiedział wreszcie.
— Ja również cię widziałem — odparł Pol, odpowiadając spojrzeniem na spojrzenie
starszego mężczyzny. — Rozmawiałeś na ulicy z Larickiem przed kawiarnią, gdzie
siedziałem.
— Masz dobrą pamięć.
Pol potrząsnął głową.
— Nie przypominam sobie, żebym dał ci powód do uprowadzenia mnie i
krzywdzenia.
— Przypuszczam, że z twojej strony tak to właśnie wygląda.
— Wydaje mi się, że tak by to wyglądało z każdej strony.
— Nie chcę zaczynać rozmowy z tobą od niewłaściwego tonu…
— Nie chcę zaczynać rozmowy z tobą od żadnego tonu. Czego chcesz?
Ryle westchnął.
— No dobrze, skoro tak ma być. Jesteś moim więźniem. Jesteś w
niebezpieczeństwie. Jestem w stanie zapewnić ci dowolną niewygodę, ze śmiercią
włącznie.
Tłusty czarodziej wstał, obszedł stół i stanął przed Polem. Uczynił prosty gest,
potem jeszcze jeden; jego ruchy przypominały ruchy Laricka. Pol nic nie poczuł,
chociaż zrozumiał, co się dzieje, i zaczął się zastanawiać, czy jego przebranie
wytrzyma.
Wytrzymało.
— A może polubiłeś swój obecny stan?
— Niezupełnie.
— Twoja twarz jest zamaskowana przez twoje własne zaklęcie. Zostawię je,
ponieważ już wiem, jak wyglądasz. Myślę, że możemy od tego zacząć.
— Twoi słuchacze zamieniają się w słuch. Mów dalej.
— W zeszłym roku usłyszałem pogłoski, że Rondoval jest znowu zamieszkany.
Nieco później powiadomiono mnie o bitwie na Górze Kowadłowej. Za pomocą
czarów przywołałem twoją podobiznę. Twoje włosy, twoje znamię, twoje
podobieństwo do Dęta — było oczywiste, że należysz do tego Domu, a na dodatek
jesteś kimś, o kim nigdy nie słyszałem.
— I oczywiście musiałeś coś z tym zrobić, jako ze nikt nie lubi Rondovalu.
Ryle odwrócił się, przeszedł przez pokój, odwrócił się znowu.
— Kusisz mnie, żebym się zgodził i tak to zostawił. Ale ja mam powody do takich
działań. Czy chciałbyś o nich usłyszeć?
— Oczywiście.
— Był czas, kiedy Det był moim dobrym przyjacielem. On był twoim ojcem,
prawda?
— Tak.
— A tak na marginesie, gdzie on cię ukrył? Pol potrząsnął głową.
— Nie ukrył mnie. Jeśli dobrze rozumiem tę historię, byłem obecny podczas upadku
Rondovalu. Stary Mor wolał wysłać niemowlę do innego świata, niż je zabijać. Tam
się wychowałem.
— Tak. Rozumiem. To interesujące. Na kogo cię wymienił?
— Na Marka Maraksona, człowieka, którego zabiłem na Górze Kowadłowej.
— Fascynujące. Odmieniec. W jaki sposób wróciłeś do naszego świata?
— Mor sprowadził mnie z powrotem po to, żebym rozprawił się z Markiem. A
więc znałeś mojego ojca?
— Tak. Braliśmy razem udział w kilku przedsięwzięciach. Był bardzo zdolnym
czarodziejem.
— Mówisz o nim tak, jakby w pewnym momencie przestał być twoim przyjacielem.
— To prawda. Nie doszliśmy do porozumienia w kwestiach dotyczących naszego
ostatniego projektu. Wtedy zerwałem przymierze i przepędziłem go. Właśnie w tym
czasie zainicjował działania, które doprowadziły do konfliktu i zniszczenia Rondovalu.
Trzeci wspólnik naszego przedsięwzięcia opuścił go, kiedy sprawy przyjęły
nieprzewidziany obrót na tamtym froncie.
— Kto to był?
— Dziwny Szalony Różdzkarz o wielkiej mocy. Naprawdę nie wiem, gdzie Det go
znalazł. Nazywa się Henry Spier. Dziwne imię.
— Czy chcesz powiedzieć, że gdybyście go obaj nie opuścili, Rondoval mógłby się
oprzeć napaści9
— Jestem pewien, że przetrwałby w okrutnie odmienionym świecie. Wolę myśleć,
ż
e to Det i Spier mnie opuścili.
— Oczywiście. A teraz pragniesz zemścić się na rodzInie za dawne czasy.
— Niezupełnie. Czas jednak, żebyś ty odpowiedział na kilka pytań. Mówisz, że
stary przyprowadził cię z powrotem?
— Raczej: odesłał mnie. Nie towarzyszył mi w drodze powrotnej. Wyglądało na to,
ż
e jest chory. Uważam, że odszedł do świata, w którym wyrosłem.
— Wymiana… Tak. Czy odesłano cię prosto do Rondovalu?
— Nie. Nieco później sam odkryłem drogę prowadzącą do zamku.
— A twoje dziedzictwo? Wszystko, co wiesz o Sztuce? W jaki sposób do tego
doszedłeś?
— Nauczyłem się po prostu.
— W takim razie jesteś Szalonym Różdżkarzem.
— Tak słyszałem. Nadal nie powiedziałeś mi, czego chcesz.
— Krew ci to jednak podpowiada, co? — spytał Ryle ostro.
Pol przyjrzał się badawczo jego twarzy. Łagodny wyraz towarzyszący
dotychczasowej rozmowie zniknął. We wbitych w siebie wąskich oczach Ryle’a
odczytał groźbę; widział ją w czerwieni pokrywającej jego twarz, w napięciu wokół
ust. Zauważył też, że jedna z pulchnych dłoni była tak zaciśnięta, że pierścienie wbijały
się głęboko w ciało.
— Nie wiem, co masz na myśli — powiedział Pol.
— Sądzę, że wiesz — odparł Ryle. — Twój ojciec zburzył równowagę panującą w
ś
wiecie, ale jego plan się nie powiódł. Powstrzymałem go tutaj, a siły Klai—the’a
pokonały go w Rondovalu. Wcześniej czy później musiała nastąpić reakcja. Mark
Marakson był jej rzecznikiem na Górze Kowadłowej, gdzie ty go powstrzymałeś.
Obecnie szala musi się przechylić w drugą stronę, w stronę twego ojca, ku całkowitej
dominacji czarodziejów nad światem. Można to teraz odwrócić, ale może też spełnić
się całkowicie jego marzenie. Przez te wszystkie lata czekałem na moment, kiedy będę
to mógł zatrzymać, skończyć z tym, dopilnować, żeby się nie dokonało.
— Powtarzam: nie wiem o czym…
Ryle zrobił krok w przód i uderzył go w twarz. Pol stłumił impuls żeby mu oddać,
czując jak pierścień rozcina mu policzek.
— Syn czarnego czarodzieja! Sam jesteś czarnym czarodziejem! — krzyknął. —
Nie ma na to rady! To jest w twojej krwi! Nawet — zamilkł i cofnął się —
otworzyłbyś Bramę — powiedział wreszcie. — Dokończyłbyś dzieła swego ojca.
Pol poczuł nagle, że to prawda. Brama… Oczywiście. Zapomniał. Wszystkie te
sny… Zaczęły teraz formować się w jego świadomości, a wraz z nimi poczuł pewnego
rodzaju przebiegłość.
— Mówiłeś, że na początku całego przedsięwzięcia brałeś w nim udział? — spytał
cicho.
— Tak, to prawda — przyznał Ryle.
— Mówiłeś też o czarnej magii.
Ryle odwrócił wzrok, wrócił do stołu, odsunął krzesło i usiadł.
— Tak — powiedział ze wzrokiem wbitym w resztki śniadania. — W obu
znaczeniach, jak sądzę. Czarna, ponieważ używano jej do celów moralnie wątpliwych,
a także czarna w subtelniejszym aspekcie najgłębszego znaczenia tego słowa. Chodzi o
siły, których użycie pociąga za sobą wykrzywienie charakteru samego czarodzieja.
Pierwsze znaczenie jest zawsze dyskusyjne, drugie nigdy. Przyznaję, że byłem kiedyś
czarnym czarodziejem, ale już nim nie jestem. Poprawiłem się dawno temu.
— Zatrudnienie Laricka do wykonywania zaklęć trudno nazwać unikaniem ducha
czarnej magii. Jeśli chodzi o mój przypadek…
Jego słowa odpłynęły, kiedy Ryle podniósł wzrok i wbił go w oczy Pola.
— Jeśli chodzi o twój przypadek — powiedział — zrobiłbym to i jeśli zajdzie
potrzeba, zrobię to sam. W najgorszym razie będzie to przypadek pierwszej kategorii:
zastosowanie czarnej magii w celu uniknięcia większego zła.
— W kategoriach ogólnej teorii moralności; takiej, jakiej potrzebują inni?
— Myślę o większej liczbie osób niż tylko ty i ja. Myślę o tym, co byś zrobił z
całym światem.
— Otwierając Bramę.
— Dokładnie.
— Wybacz mi moją ignorancję, ale co się stanie w wypadku otwarcia Bramy?
— Ten świat zostałby zalany, zatopiony przez siły pochodzące ze znacznie
starszego, będącego, w naszym pojęciu, złym miejscem. Stalibyśmy się przedłużeniem
tamtej krainy. Potężniejsza, starsza magia opanowałaby całkowicie prawa naturalne
rządzące u nas. Ten świat stałby się obszarem mrocznych czarów.
— W takim razie zło może być względne. Powiedz mi, co czarodziej może mieć
przeciwko nadaniu magii większego znaczenia?
— Używasz argumentu, którym twój ojciec mnie kiedyś zwabił. Później jednak
dowiedziałem się, że uwolnione siły byłyby tak mocne, że żaden zwykły czarodziej nie
mógłby nad nimi panować. Wszyscy znaleźlibyśmy się na łasce tych spoza Bramy oraz
nielicznych spośród nas, którzy nie mieliby nic przeciwko przymierzu z najeźdźcami.
— Kim mogliby być owi nieliczni?
— Twój ojciec był jednym z nich, Henry Spier drugim, ty sam i tobie podobni: sami
Szaleni Różdżkarze.
Pol stłumił uśmiech.
— Rozumiem, że ty nie jesteś Szalonym Różdżkarze m?
— Nie, musiałem nauczyć się mojej sztuki z wielkim trudem.
— Zaczynam rozumieć twoje nawrócenie — powiedział Pol i natychmiast
pożałował tych słów, widząc, jak twarz Ryle’a zmienia się znowu.
— Nie, nie sądzę, żebyś to rozumiał — powiedział Merson — skoro twoja córka
nie jest uwięziona zaklęciem Henry’ego Spiera.
— Duch tego miejsca? — spytał Pol.
— Jej ciało leży w ukryciu ani żywe, ani martwe. Spier mi to zrobił, kiedy zerwałem
przymierze. Mimo to byłem gotów z nimi walczyć.
Pol zapragnął odwrócić wzrok, zrobić krok, odejść.
— Co dokładnie rozumiesz przez określenie „Szalony Różdżkarz”? — spytał.
— Są to ludzie podobni do ciebie, obdarzeni naturalnymi zdolnościami w dziedzinie
Sztuki, posiadający bliższy, bardziej osobisty kontakt z jej siłami. Są to, jak sądzę,
bardziej artyści niż technicy.
— Doceniam twoje tłumaczenie tych kwestii — powiedział Pol. — Zdaję sobie
sprawę, że nie uwierzyłbyś żadnym moim zapewnieniom dotyczącym moich zamiarów,
dlatego też nie będę zaprzeczał. Dlaczego po prostu nie powiesz mi, czego chcesz?
— Miałeś sny — powiedział apatycznie Ryle.
— No, tak…
— Sny — mówił dalej Merson — które posłałem do ciebie i w których twój duch
wędrował poza Bramę. Był świadkiem siły oraz opuszczenia tamtej krainy,
obserwował żyjące tam stworzenia oddające się nieprawościom.
Pol przypomniał sobie wcześniejsze sny, pomyślał też jednak o tych późniejszych, w
których objawiły mu się miasta za górami — ani nie silne, ani nie opuszczone, za to
obdarzone kulturą, której złożoność przekraczała jego zdolności zrozumienia.
— Więc to wszystko ty mi pokazałeś? — spytał zdumiony.
— Wszystko? Czy to nie wystarczy? Czy to nie wystarczy, żeby przekonać
każdego przyzwoitego człowieka, że Brama nigdy nie może być otwarta?
— Wobec tego nieźle się starałeś — powiedział Pol. — Powiedz mi jednak, czy
posyłałeś do mnie tylko sny?
Ryle przekrzywił głowę na bok, marszcząc czoło. Wreszcie uśmiechnął się ze
zrozumieniem.
— Ach, o to ci chodzi. Keth…
— Keth? Ten czarodziej, który zaatakował mnie w mojej własnej bibliotece?
Ryle przytaknął.
— Ten sam. Tak, posłałem go. Dobry człowiek. Myślałem, że poradzi sobie z tobą i
załatwi tę sprawę od razu na miejscu.
— Jaką sprawę? Opowiedziałeś mi już tyle o Bramie, moim ojcu, Szalonych
Różdżkarzach i czarnej magii, a ja nadal nie wiem, czego ode mnie chcesz.
Tłusty czarodziej westchnął.
— Myślałem, że posyłając ci te sny, ukazując ci groźbę świata z drugiej strony
Bramy, a następnie tłumacząc ci sytuację, mógłbym pozyskać cię dla swego sposobu
myślenia i nakłonić do współpracy. Życie byłoby wtedy znacznie łatwiejsze.
— Zabawa z moją anatomią nie była najszczęśliwszym początkiem.
— To także było konieczne, aby ci pokazać, do czego jestem zdolny się posunąć, w
razie gdybyś nie chciał mi pomóc.
— Ciągle jeszcze nie jestem pewien. Co pozostało — z wyjątkiem śmierci?
Ryle uśmiechnął się i zatarł ręce.
— Oczywiście twoja głowa — odparł. — Zacząłem w najprostszy z możliwych
sposobów. Jeśli jednak, po odpowiednich bolesnych zabiegach na twoim obecnym
ciele, nie będziesz chciał mi dać tego, czego chcę, dokończę przemiany. Wyślę twoją
głowę na zesłanie za Bramę, w ślad za resztą twego ciała. Zostanie mi nieco
wykoślawiony demon–służący, a ty — widziałeś tamto miejsce — będziesz wiódł
nieszczęsny żywot do końca swoich dni.
— Brzmi to bardzo przekonująco — zauważył Pol. — O co ci więc chodzi?
— Wiesz, gdzie są Klucze. Klucze mogące otworzyć Bramę i zamknąć ją na
zawsze. Chcę je mieć.
— Czy po to, żeby zrobić drugą z tych rzeczy?
— Oczywiście.
— Przykro mi, ale nie mam takich Kluczy. Nie wiedziałbym nawet, gdzie ich
szukać.
— Jak możesz to mówić, skoro widziałem je wielokrotnie w twoim gabinecie,
nawet podczas twojej walki z Kethem?
Myśli Pola cofnęły się, zarówno do sceny walki, jak i do jednego ze snów.
— Nie możesz ich dostać — powiedział.
— Czułem, że to nie będzie proste — powiedział Ryle wstając. — To, że otwarcie
Bramy ma dla ciebie tak duże znaczenie, jest dowodem, jak daleko się posunąłeś.
— Tu nie chodzi o otwarcie Bramy —.odparł Pol. — Boli mnie odbieranie mi
czegokolwiek w ten sposób. Będziesz musiał zapracować na wszystko, czego ode
mnie chcesz.
Ryle podniósł dłonie.
— To może się okazać prostsze, niż ci się wydaje — powiedział. — Jeśli będziesz
miał szczęście, nie poczujesz bólu. Za chwilę dowiemy się, jak bardzo byłeś
przewidujący.
Kiedy dłonie Ryle’a zaczęły się poruszać, Pol stłumił pragnienie, by odparować.
Jeszcze nie, zdawał się mówić cichy głos. Być może należał do niego samego.
Przeszedł na drugi sposób percepcji i ujrzał wielką pomarańczową falę toczącą się w
jego stronę. Kiedy uderzyła, poczuł pewne zwolnienie, a potem zamrożenie procesów
myślowych. Zniknęła wszelka pewność co do rzeczy, których chciał albo nie chciał.
Ryle mówił, a jego głos był odleglejszy, niż wynikało to z odległości dzielącej go od
Pola.
— Jak ci na imię?
Z dziwną fascynacją poczuł, jak jego wargi się poruszają; usłyszał własny głos.
— Pol Detson.
— Jak się nazywałeś w świecie, w którym wyrosłeś?
— Daniel Chainson.
— Czy posiadasz siedem figurek będących Kluczami do Bramy?
Płachta ognia zawisła nagle między nimi. Wydawało się, że Ryle nie zdaje sobie
sprawy z jej obecności.
— Nie — usłyszał Pol swoją odpowiedź.
Tłusty czarodziej wyglądał na zdziwionego. Potem się uśmiechnął.
— To było niezręcznie sformułowane — powiedział prawie przepraszająco. — Czy
możesz mi powiedzieć, w którym miejscu lub miejscach znajduje się siedem
magicznych figurek będących kiedyś własnością twego ojca.
— Nie — odparł Pol.
— Dlaczego nie? — spytał Ryle.
— Nie wiem, gdzie są — powiedział Pol.
— Ale widziałeś je, posługiwałeś się nimi, były w twoim posiadaniu?
— Tak.
— Co się z nimi stało?
— Skradziono mi je w drodze do Belken.
— Nie wierzę.
Pol milczał.
— Ale należą ci się gratulacje za twoją dalekowzroczność — ciągnął Ryle. —
Obroniłeś się przed ujawnieniem dzięki niezwykle potężnemu zaklęciu. Wiele czasu
zajęłoby mi ustalenie jego faktycznej natury i złamanie go. Na twoje nieszczęście nie
mam ani czasu, ani inklinacji ku temu; muszę cię zmusić do mówienia. Wspomniałem
już o środkach, które zastosuję.
Czarodziej rozpoczął kolejną serię gestów, a Pol poczuł, jak swego rodzaju
pewność powraca do jego świadomości. Wraz z nasileniem się tego uczucia, zniknął
obraz płomienia.
— Ze względów estetycznych przywróciłem ci też twój wygląd — powiedział Ryle.
— Może chciałbyś coś dodać, teraz, kiedy znowu jesteś sobą?
— Nie.
— Tak też sądziłem.
Tłusty czarodziej odwrócił się, przeszedł przez pokój, otworzył drzwi.
— Larick? — zawołał.
— Tak? — zabrzmiał daleki głos.
— Zabierz tego człowieka z powrotem do celi — rozkazał Ryle. — Poślę po niego,
kiedy zostanie przygotowany pokój przesłuchań.
— Czy próbowałeś zaklęcia zniewolenia?
— Tak, i to dobrego. On jest chroniony. Będziemy musieli posłużyć się innymi
ś
rodkami.
— Szkoda.
— Tak.
Ryle odwrócił się i rzekł:
— Pol, idź za nim.
Pol podszedł powoli do drzwi. Zastanawiał się idąc. Będzie przechodzić tuż obok
Ryle’a. Gdyby się odwrócił, dałby sobie z nim radę dość szybko, zanim ten drugi
zdążyłby użyć jakiejkolwiek magii. Później musiałby oczywiście walczyć z Larickiem;
zastanawiał się, czy zdąży rozprawić się z Ryle’m, zanim Larick rzuci się na niego.
Jeśli o to chodzi…
Obraz płomienia mignął przed nim znowu.
Jeszcze nie, powiedział głos w jego umyśle. Poczekaj. Już wkrótce. Powstrzymaj
się.
Przytaknąwszy w myśli, minął Ryle’a i wyszedł na korytarz, gdzie czekał Larick.
— W porządku — powiedział Larick i ruszył w stronę przeciwną do tej, z której
nadeszli.
Pol usłyszał, jak zamykają się za nim drzwi pokoju. Jeden szybki cios, postanowił,
tuż poniżej tej chusty, którą zawsze nosi Larick, i jeden przeciwnik zostanie wyłączony
z zabawy.
Jak było do przewidzenia, płomień ponownie przesunął się przed jego oczami.
— Skręć tutaj.
Skręcił i zauważył:
— To nie jest droga, którą przyszliśmy.
— Wiem o tym, ty skurwysynu. Chcę ci pokazać, co zrobili tacy jak ty.
Minęli znaną okolicę i Pol z uczuciem paniki zrozumiał, dokąd szli i co miał za
chwilę ujrzeć. Zwolnił kroku.
— Chodź, chodź.
Nie miał w głowie żadnego planu, ale puls Mocy ciągle drgał w jego przebranej
ręce. Postanowił zaufać przewodnictwu niewidzialnego płomienia. Czuł, że już
wkrótce nadarzy się okazja żeby zgnieść Laricka i…
Oczywiście. Jego przyszłe działania ukazały mu się teraz z całą ostrością. Wiedział
nagle dokładnie, co się miało wydarzyć i co zrobi, kiedy się to stanie.
Weszli do groty. Larick wyczarował magiczne światło i puścił je przed nimi, żeby
oświetlało drogę. Szli łukiem ku miejscu, gdzie leżała pusta, otwarta skrzynia. Pol
przygotował się. Jeszcze tylko kilka kroków…
Usłyszał krzyk Laricka. Głos odbijał się echem od skalistych ścian. Pol przeszedł na
drugie widzenie. Powietrze było pełne poruszających się włókien jasnego, kolorowego
ś
wiatła. Kiedy próbował, udawało mu się porozdzielać je na pasma, jednak kiedy
przestawał się wysilać, światło ponownie zbijało się we włókna — poziome, różnej
szerokości, nie szybujące, ale poruszające się powoli w górę. Po chwili ujrzał, że
pokrywały one obszar pionowych pasów, za którymi znajdowały się skośne. Struktura
ś
wiatła stała się dziwacznie kubistyczna. Pol pojął w tej chwili, że widział teraz swoim
drugim widzeniem to, co zawsze jawiło mu się jako pasma; wiedział, że za tym, co
widział, znajdowały się następne i w przyszłości już zawsze będzie widział świat
magiczny w sposób najbardziej odpowiadający potrzebom chwili, a nie zgodnie z
ograniczoną wizją Mocy, jak to miało miejsce w przeszłości. Intuicyjnie wiedział też,
jak posłużyć się tymi włóknami, podobnie jak wiedział, do czego służą pasma. Z
wielkim wysiłkiem powstrzymywał się od wyciągnięcia do nich ręki, kiedy Larick
odwrócił się ku niemu z wyszczerzonymi zębami.
— Zniknęła! — powiedział. — Wykradziona! Jak?
Jego oczy świeciły dziwnie, a głowa przekręciła się w prawo. Pol był pewien, że
również Larick patrzy teraz swoim drugim widzeniem i coś podpowiada mu, w którym
kierunku uprowadzono Taisę.
Larick odwrócił się nagle i ruszył szybko wzdłuż katafalku. Światło, które ich
prowadziło, pozostało nieruchome za plecami Pola, rzucając blady blask na pustą
skrzynię.
Pol zaczął iść wzdłuż podwyższenia, utrzymując drugie widzenie w ostrości, gotów
spożytkować swoje nowe zrozumienie procesów magicznych. Popędził ku
naturalnemu światłu na końcu tunelu, przebiegając obok miejsca, gdzie ukrył figurkę.
Kiedy wbiegł do komnaty, w jego świadomości wybuchł chór głosów.
Teraz! Teraz! Teraz!
Larick, odwrócony do niego plecami, stał nad nieruchomym ciałem Taisy złożonym
na kamieniu ofiarnym w odległości może dziesięciu kroków od Pola.
Pol wyciągnął dłonie, chwycił pomarańczowe włókno, czując, jak jego wola
przepływa przez znamię smoka.
Po chwili było wolne; kołysał nim jak długą, jasną dzidą w stronę Laricka.
Równocześnie z tym ruchem Pol ujrzał, jak Larick sztywnieje i zaczyna się
odwracać; usłyszał wejście Pola. Zobaczył na twarzy Laricka wyraz zdumienia, a zaraz
po nim zrozumienie.
Larickowi udało się jednak ruszyć i zrobił to szybko. Jego lewa dłoń wystrzeliła w
górę palce zaplotły się. Chwycił czerwone, skośne włókno i szarpnął nim w stronę
atakującego Pola.
Siła uderzenia zwaliła Laricka na posadzkę, jednak udało mu się uniknąć ciosu. Pol
odwrócił długie ostrze i uderzeniem lewej dłoni skrócił je do oszczepu. Larick
potrząsnął głową i zaczął podnosić się z ziemi. Jego wzrok zetknął się ze wzrokiem
Pola, kiedy ten cofał prawe ramię, żeby cisnąć rozjarzonym ostrzem.
Larick stanął na piętach, podniósł dłonie nad głową. Pol cisnął dzidę światła prosto
w niego, a Larick opuścił ręce. Leżące przed nim jasne włókna podskoczyły i zdawały
się obracać wzdłuż swoich długich osi.
Było to jak nagłe zatrzaśnięcie żaluzji. Larick zniknął za tęczową ścianą. Broń Pola
uderzyła w nią, po czym zarówno ostrze, jak i ściana rozprysły się w fontannie iskier.
Kiedy opadły, ukazał się Larick poruszający dłońmi po ciele.
Peryferyjne widzenie ostrzegło Pola na czas. Larick poruszał dwoma ukośnymi,
bocznymi włóknami w kształcie nożyc. Pol wyciągnął przed siebie dłonie i popędził do
przodu.
Chwycił pionowe włókno i cisnął je między szczęki świetlnego zaklęcia. Nożyce
zamknęły się na nim, ich ostrza stanęły w odległości kilku centymetrów od pasa Pola.
Na twarzy młodego czarodzieja ujrzał ogromny wysiłek, jego dłonie nie przestawały
się zaciskać. Ukośne włókna podskoczyły bliżej. Pol odepchnął je od siebie. Larick
pochylił się w przód, opierając się sile Pola.
Pol nachylił się i z całej siły skoczył do tyłu, padł na podłogę, przeturlał się w bok,
podczas gdy Larick cofnął się potykając, a włókna zamknęły się przed nim.
Stanąwszy ponownie na nogach, Pol spojrzał na dłonie wroga. Zaczął okrążać
Laricka w odległości około pięciu metrów, a ten odwrócił się powoli, dostosowując
swe położenie do ruchu przeciwnika. Dłonie młodego sługi Ryle’a zaczęły się poruszać
w skomplikowany sposób. Pol przyglądał się im uważnie, nie był jednak w stanie
dostrzec żadnych manipulacji znanymi sobie materiałami magicznymi.
Stopa Laricka wykonała nagle szeroki, zamaszysty ruch, a jedno z niższych włókien
oplotło się wokół kostek Pola i rzuciło go na ziemię. Przeklinając się za to, że tak
łatwo dał się zwieść, zaczął wstawać.
Wydawało się jednak, że podłoże faluje i kołysze się, nie pozwalając mu się
podnieść. Walcząc z tym ruchem, zrozumiał, że jego ciężar nie spoczywał już na
podłodze, ale że płynie teraz na fali włókien kilka centymetrów nad ziemią. Wtedy
właśnie przyszło mu do głowy, że technika może mieć tu większe znaczenie niż
surowa energia. Nie mógł wstać; opierał się na kolanach i lewej dłoni. Ujrzał prawą
stopę Laricka poruszającą się szybko w górę i w dół, jak gdyby naciskała pedał
pianina, utrzymując powierzchnię podłogi w ruchu falowym. Wyglądało na to, że jak
na razie umiejętności Laricka przewyższały jego własne, że efektywne
przeciwdziałania były dla Laricka kwestią refleksu, podczas gdy Pol musiał każdy atak
i obronę poprzedzać myśleniem.
Zastanawiał się, czy atak magiczny jest najlepszą odpowiedzią, jakiej może udzielić
temu człowiekowi. Gdyby tylko mógł zbliżyć się na tyle, żeby wymierzyć mu cios
zdolny odciągnąć uwagę Laricka od manipulacji czarami; czuł, że jego własny refleks
bokserski pozwoliłby mu nawiązać równą walkę wręcz. Gdyby okazało się inaczej, no
cóż, znaczyłoby to, że trafił na lepszego od siebie.
Pasma! Najwyraźniej można posłużyć się nimi jak oparciem. A zatem…
Sięgnął w górę, chwycił wyższe, wznoszące się włókna i podciągnął się do
momentu, kiedy zawisł swobodnie nad rozkołysaną powierzchnią. Prawa dłoń Laricka
poruszała się już w bok na poziomie barków.
Pol sięgnął daleko w przód, chwycił kolejne poziome pasmo i machnął nim prosto
w twarz Laricka.
W ostatniej chwili udało mu się skręcić ciało w bok, uwolnić się i paść. Larick
trzymał metrowej długości ostrze zielonego światła skierowane tak, by go nadziać.
Znowu poczuł pod sobą zwyczajną podłogę, chwycił ukośne włókna żółtego światła,
uformował je w ostrze, ustawił w pozycji en garde i stanął. Po raz pierwszy w tym
ś
wiecie i po raz pierwszy od zakończenia uniwersyteckiego sezonu szermierczego
trzymał w dłoniach coś na kształt ostrza.
Odparował cięcie wymierzone w głowę, odskoczył w tył; nie miał dość pola ani
równowagi, żeby zaryzykować ripostę. Odzyskał równowagę; Larick zbliżał się, a Pol
uświadomił sobie dwie rzeczy jednocześnie: Larick stał przed nim, raczej na wprost niż
bokiem, a nad jego lewym ramieniem pojawił się ciemny kształt ponad metrowej
długości.
Cofnął się przed nacierającym. Miecz i tarcza nie były normalnymi elementami
szermierki uniwersyteckiej. Było w nich coś średniowiecznego — powolniejsze,
bardziej ociężałe, wymagające innych kroków. Nie miał zamiaru zaopatrywać się we
własną tarczę i pojedynkować się z Larickiem na zasadach, które tamten musiał dobrze
znać.
Larick zadał cięcie w pierś, Pol uskoczył, całkowicie unikając kontaktu. Larick
kontynuował natarcie, Pol ustępował.
W szybkim tempie dokonał przeglądu wszystkiego, co wiedział o technikach walki
swego przeciwnika. Larick prawdopodobnie nie znał pchnięcia, ponadto większość
jego cięć opierała się raczej na ostrzu niż na czubku miecza. Pol utrzymywał szablę en
garde, ale zaczął myśleć w kategoriach épée.
Przestał się cofać i zamarkował cięcie w pierś. Larick uniósł nieco tarczę i przysunął
się, żeby przyszykować ostrze do tnącej riposty. Pol nie uderzył; ujrzał, że Larick
zaczyna się uśmiechać. Przyjął niską pozycję i uderzył w ostrze przeciwnika. Larick
ruszył do ataku.
W chwili, kiedy ostrze Laricka poruszyło się, Pol cofnął się, podniósł wysoko, jego
broń zakreśliła półkole w kierunku wskazówek zegara i wykonała cios zatrzymujący w
przedramię tamtego. Larick wydał cichy, gardłowy odgłos, a Pol kontynuował ruch z
zamiarem trafienia w ciało przeciwnika obok krawędzi tarczy.
Broń Pola skręciła z dłoni Laricka, który cofnął się i zasłonił dokładniej. Pol
uśmiechnął się, tupnął nogą i ruszył.
Larick uniósł prawą rękę, jednak Pol zignorował to i ciął przeciwnika w głowę.
Zielone ostrze pofrunęło z ziemi z powrotem do dłoni Laricka, który odparował cios.
Pol nie był w stanie sprawdzić impetu swego uderzenia, toteż wzmocnił je i walnął w
tarczę tamtego.
Larick cofnął się z potknięciem. Pol ciął ciężko w jego broń, wytrącił ją na bok, a
następnie kopnął z całych sił w środek tarczy przeciwnika. Larick potknął się znowu,
Pol ciął jeszcze raz, ponownie wytrącając mu broń z ręki. Tarcza zwisała z boku, a Pol
nie zajmował teraz żadnej ortodoksyjnej pozycji szermierczej, za to miał możliwość
walnąć lewą pięścią w splot słoneczny wroga.
Kiedy uderzył, tarcza upadła na bok, a Pol odrzucił broń, żeby trzasnąć prawą
pięścią w szczękę Laricka.
Larick oprzytomniał i unosząc dłonie przed twarzą, aby zasłonić łokciami splot
słoneczny, ruszył do przodu. Pol odsunął się, zadał lewy cios ponad głową, ale chybił.
Larick upadł na ziemię i złapał Pola za kolana. Czując, że traci równowagę, Pol
złapał Laricka za ramię, chwycił w garść jego koszulę i padł w tył przy
akompaniamencie rozdzieranego materiału.
Zabij go! Szybciej! — usłyszał Pol w swoich myślach.
Kiedy Pol upadł, Larick usiłował rzucić się na niego, ale napotkał na cięcie, które
odrzuciło go na bok. W tym momencie Pol wiedział dokładnie, co robić.
Podniósł prawą dłoń na wysokość ramienia, zwrócił ją ku górze i przeturlał się,
ż
eby siąść okrakiem na leżącym na wznak przeciwniku. Znamię smoka pulsowało, a
mrok linii pędzących ku jego głowie zlewał się w kulę negacji, likwidacji, śmierci.
Cisnął kulę w twarz Laricka, mrugnął oczami i ledwo zdążył przekręcić ciało, żeby
odrzucić kulę śmierci przez pokój.
Larick usiłował wstać, więc Pol ścisnął go raz jeszcze za podbródek i poczuł, jak
ciało tamtego wiotczeje. Wtedy zakołysał się na piętach, odgarnął włosy z oczu i
spojrzał.
Powoli wyciągnął ręce do przodu. W miejscu, gdzie oddarł wrogowi rękaw, ramię
Laricka było nagie.
Dłoń Pola drżała nieco, kiedy dotykał znamienia smoka znajdującego się nad
prawym przegubem Laricka.
XVI
W komnacie rozległ się głos Ryle’a Mersona.
— Czy on żyje?
Pol zignorował pytanie, sięgnął w górę i zdjął chustę z głowy Laricka. Przez jego
ciemne włosy, od czoła do tyłu głowy, biegł pojedynczy biały kosmyk.
Dopiero wtedy Pol odwrócił głowę i spojrzał na ciężką postać, która weszła do
komnaty.
— Zabiłeś go? — spytał Ryle.
Pol wstał i zrobił krok w kierunku tłustego czarodzieja.
— Nikogo jeszcze nie zabiłem — odparł. — Kim jest Larick? Kim jest dla ciebie?
— W jaki sposób uwolniłeś się od zaklęcia, które cię pętało?
— Nie. To ty mi odpowiedz. Chcę znać prawdę o Laricku.
— Jak szybko zapominasz o swoim położeniu — zauważył Ryle miękko. —
Możliwe, że wyzwoliłeś się spod bezpośredniej kontroli, ale smycz jest krótka.
Po tych słowach Merson wypowiedział zaklęcie, które rozpuściło iluzoryczne
przebranie; ludzka postać opadła z Pola, ukazując ciało potwora.
— To zaklęcie jest gotowe do ostatecznej transformacji, o której wspominałem —
powiedział Ryle. — Wystarczy, że wypowiem jedno słowo.
— Nie sądzę — odparł Pol, a jego wola popłynęła przez znamię smoka, miażdżąc
obraz potwornej postaci, która go spowijała. Jego rysy powróciły do stanu
normalności, zaś włosy poruszyły się jak pod podmuchem niewidzialnego wiatru,
odkrywając biały kosmyk. Ubranie wisiało na nim w strzępach, oddychał ciężko przez
kilka minut, ale uśmiechał się mimo zmęczenia.
— Odpowiedz mi — zażądał. — Kim jest Larick?
Twarz Ryle’a zbladła.
— W dawnych czasach, kiedy twój ojciec i ja utrzymywaliśmy przyjacielskie
stosunki, oddał mi swego syna na wychowanie.
— Larick jest więc moim bratem?
Ryle przytaknął.
— Jest około pięciu lat starszy od ciebie.
— Co mu zrobiłeś?
— Nauczyłem go Sztuki i wychowałem na dobrego człowieka, który szanuje rzeczy
przyzwoite…
Pol dokonał szybkiej kalkulacji.
— Był też doskonałym zabezpieczeniem, prawda? Kiedy zerwałeś z moim ojcem,
miałeś zakładnika, który zabezpieczał cię przed gniewem twego dawnego przyjaciela.
— Nie wstydzę się do tego przyznać — odparł Ryle. — Nigdy nie znałeś swojego
ojca. On był diabłem. Był też jednym z najlepszych czarodziejów, jakich widział ten
ś
wiat. Musiałem mieć pewną ochronę.
Umysł Pola rozświetlił się w nagłym natchnieniu.
— Czy możliwe, że Spier, który ciągle jeszcze był w dobrych stosunkach z moim
ojcem, zrobił to samo z twoją córką w celu zapewnienia bezpieczeństwa Larickowi?
Kolory wracały z trudem na twarz Mersona.
— Twój umysł działa dokładnie tak jak ich, co? Tak. Nawet twój ojciec nie przebił
się przez mój system obronny, ale ten sukinsyn się przedostał i zrobił to mojej córce.
Larick czuł się z tego powodu winny przez całe życie.
— A ty niemało mu w tym pomogłeś, jak sądzę. W ten sposób zapewniłeś sobie
jego posłuszeństwo. Stary numer z poczuciem winy?
— Jestem pewien, że to uczucie jest ci obce. Jesteś gotów podciąć gardło
bezbronnej dziewczynie. Zrobiłbyś to, gdybym nie usłyszał krzyku Laricka.
— Wolałbym raczej przeciąć twoje — stwierdził Pol podchodząc. — Jesteś
przeklętym hipokrytą. Nie jesteś lepszy od mojego ojca ani Spiera. Może jesteś gorszy.
Byłeś gotów współpracować z nimi, dopóki sądziłeś, że możesz coś na tym zyskać.
Kiedy zrozumiałeś, że masz coś do stracenia, stałeś się białym czarodziejem i obrońcą
dobra. Kupa bredni! Nie zmieniłeś się wcale. Teraz zmuszasz mojego brata do
odwalania brudnej roboty, żeby zachować czyste ręce. Ale one nie są czyste. Nie jesteś
chyba na tyle głupi, żeby udawać, że są, co?
Ryle wykonał dłońmi początek gestu obronnego, a Pol momentalnie przeszedł na
drugie widzenie. Znamię smoka wciąż pulsowało.
— Mówisz o moralności, będąc w posiadaniu Kluczy do Bramy, a moja córka
znajduje się na łasce twego miecza? Kto tu jest hipokrytą, Detson?
Między palcami Mersona mignął łuk ognia, Pol rozejrzał się wokół siebie w
poszukiwaniu pasm, lecz na próżno.
Nagle jednak do komnaty wpłynęły chmury barwnej mgły.
Pol wyciągnął rękę, a błękitna mgiełka była tam, dokładnie wtedy, kiedy jej
potrzebował. W chwilę później przełożył z dłoni do dłoni chlapiącą kulę wody,
wielkości piłki do koszykówki. Ogień. Woda. Wyglądało na to, że posiada logiczne
remedium na wszystko, co Ryle zamierzał zrobić.
Czekając na pierwszy ruch starszego czarodzieja, przywołał w pamięci swoje
pojedynki z Kethem i Larickiem, zastanawiając się znowu, dlaczego jego percepcja
ś
wiata magicznego zmienia się w zależności od poszczególnych sytuacji. Przyszło mu
na myśl, że jego wizja świata mogła być zabarwiona widzeniem przeciwnika. Możliwe,
ż
e w tym momencie świat Ryle’a był bardziej pochmurny niż czyjkolwiek.
— Zmieniamy swoje sposoby widzenia, co? — powiedział półgłosem.
— Jestem tu po to, żeby cię zabić, nie po to, by cię pouczać — odparł Ryle, a
ogień, który trzymał w ręce, zamienił się w zakrzywiony sztylet. Cisnął nim w pierś
Pola.
Pol przywołał chłód; poczuł, jak przepływa mu przez palce. Wodnista kula
zmatowiała, przeszła w stan stały, pokryła się szronem. Ostrze uderzyło w nią, wycięło
odłamki lodu i opadło na podłogę. Pol cisnął lodową kulą w Ryle’a, ale ten zrobił unik
i kula rozprysła się o ścianę.
Ryle uniósł ręce, po czym opuścił je nagłym ruchem. Pokój zniknął. Znajdowali się
na obszarze złożonym wyłącznie z nich samych oraz z kolorowych chmur. Pol zrobił
kolejny krok do przodu. Rozumował, podobnie jak przedtem, że jeśli zdoła zbliżyć się
do Ryle’a na odległość ciosu pięścią, uwolni się zarówno od czarów, jak i od tłustego
czarodzieja.
Zamierzał zrobić kolejny krok w przód, ale drogę zagrodziła mu nagle niska ściana.
Zaczął przez nią przechodzić, kiedy jej górna krawędź pokryła się nagle odłamkami
szkła. Cofnął się i wpadł na coś. Spojrzał szybko w tył i zobaczył drugą ścianę. Nagle
wyrosły też ściany po jego lewej i prawej stronie. Prawie natychmiast zaczęły się
przysuwać. Ryle wpatrywał się w niego uważnie, przybliżając powoli dłoń do dłoni.
Tutaj nie było góry ani dołu. Zmusił mgły do tego, żeby zagotowały się pod nim i
uniosły, tak jak wcześniej włókna.
Wydostał się w górę ze swego więzienia i przeszedł ponad frontową ścianą.
Wydawało się to niemal zbyt łatwe…
Przyglądając się bacznie Ryle’owi ujrzał wokół tych uważnych oczu ślady
niepokoju. Ten człowiek nie znał jeszcze mocnych i słabych punktów Pola, wiedział
tylko to, co jego przeciwnik pokazał do tej pory. Stąd brał się lęk. Dlatego też Merson
toczył bardzo konserwatywny pojedynek, sprawdzając Pola, obserwując i zachowując
dystans. Uświadomiwszy sobie to wszystko, Pol sam nagle stał się ostrożny. Ryle był
niewątpliwie bardzo dobry w tego rodzaju walce. Za chwilę ustali na pewno granice
doświadczenia Pola i przypuści miażdżący atak. Pol wcale nie był pewien, czy zdoła go
wytrzymać. Powinien działać szybko i zdecydowanie. Ale jak? Nie potrafił wymyślić
odpowiedniego ataku w tym cichym, sennym miejscu martwej cukrowej waty. Chyba
ż
e…
A gdyby udało mu się zmienić reguły, zmienić środowisko? W pewnym sensie
ponosił winę za pozwolenie przeciwnikowi na wybór pola walki. Tak wiele było
jeszcze spraw, o których nie wiedział…
Czuł, że musi skończyć z Ryle’em tak szybko, jak to tylko możliwe. Oprócz
możliwości ocknięcia się Laricka w każdej chwili, Pol obawiał się wystąpienia
zjawiska, które poznał już kilkakrotnie: nieprzewidzianego, sporadycznego spadku
swoich mocy.
Od czasu walki z Kethem zastanawiał się, czy markowanie akcji pobocznej było
rzeczywiście niezbędne w pojedynku na czary. Skoro była to walka woli przeciw woli,
manipulacji siłowej przeciwko manipulacji siłowej, energii osobistej przeciwko energii
osobistej, wydawało się, że można ograniczyć pojedynek do elementów najbardziej
podstawowych i niech diabli wezmą tego, kto okaże się słabszy. Uzmysłowił sobie
natychmiast, że był to naturalny sposób myślenia, typowy dla Szalonego Różdżkarza.
Zawsze kiedy usiłował naśladować subtelności, które inni rozwinęli w wyniku długich
studiów, czuł, że zwalnia; czuł się upośledzony, kiedy zmuszano go do grania w cudze
gry. W działaniu subtelniejszym niewątpliwie kryły się plusy, jednak teraz nie miał
czasu, żeby je zgłębiać. Dlatego zdecydował się na działanie alternatywne; zrobił krok
w przód.
Z pewnym drżeniem wymazał drugie widzenie. Pokój wrócił do stanu normalności;
Ryle stał przy wejściu ze wzrokiem utkwionym w dal.
Pol uniósł prawą dłoń, skierował ją ku Ryle’owi, kazał mu paść, zwinąć się,
umrzeć. Znamię smoka napełniło go nagle lodowatym chłodem; poczuł, że Moc
wyrywa się do przodu. Nadal koncentrował wolę, a lodowaty strumień płynął talami w
dół ręki.
Ryle kołysał się chwilę, po czym wyprostował się. Pol ujrzał, że sam stoi na małym
skrawku lądu w nie zmienionej pozycji, a po jego obydwu stronach płynie potężny
strumień wody. Ryle stał na małej wysepce w dole strumienia. Bliższy brzeg jego
wyspy ulegał erozji i czarodziej musiał się cofać.
Ryle podniósł dłonie z wyrazem koncentracji na twarzy. Ruch wody zaczął
zwalniać. Kawałek lądu Pola przebiegło drżenie. Woda chłostała go jeszcze przez
chwilę, po czym znieruchomiała. Nie trwało to długo, ponieważ wkrótce ruch
rozpoczął się na nowo. Tym razem jednak woda płynęła na Pola. Patrzył
zafascynowany, jak prędkość prądu rośnie, a ląd zaczyna usuwać mu się spod nóg.
Potrząsnął głową, jak gdyby chciał ją oczyścić. Ryle wciągnął go z powrotem w
sytuację symboliczną. Odprawił na chwilę wodę i skupił się na ponownym
ustanowieniu swej obecności w komnacie.
Rzeka zniknęła. Znowu byli w pokoju. Nic się nie zmieniło, tylko Pol czuł teraz
ucisk, wyraźne uczucie nacisku na całe ciało. Wzrastało z każdą chwilą.
Skupił energię na innym punkcie.
— Płoń, top się, upadaj…
Ucisk zniknął, a Ryle potknął się, jak pod nagłym ciosem. Teraz Pol wywierał
nacisk, wkładając w niego całą swoją wolę. Ryle zaczął się chwiać, jak człowiek
smagany silnym wiatrem.
Zupełnie nieoczekiwanie między walczącymi wybuchły płomienie, podsycane przez
podmuch wiejący w stronę Ryle’a. Ogień wydostawał się ze skalistej szczeliny
dzielącej ląd, na którym stali.
Pol ujrzał, jak wiatr ustaje, a płomienie zmieniają kierunek na pionowy. Języki ognia
zaczęły pochylać się w jego stronę…
— Nie! — krzyknął Pol, a widok został zdmuchnięty.
Podmuch i wiatr utrzymywały się do chwili, kiedy odzyskał kontrolę nad swymi
siłami. Wtedy żywioły ucichły, a Pol cisnął energię w przeciwnika z nową zaciętością.
…Stał na szczycie góry. Ryle stał na szczycie drugiej. Między nimi szalała burza.
Błyskawice uderzały w obydwa szczyty.
— Nie — powiedział miękko — nie tym razem.
I znowu znalazł się w komnacie, kontynuując nacisk.
Każdy z walczących stał na krze miotanej przez szare, wzburzone morze.
— Nie.
Byli w komnacie! Ryle wpatrywał się w niego. Ramię Pola zaczęło boleć, ale
pulsowanie nadal przepływało.
…Wokół nich panowała ciemność; zaczął się deszcz meteorytów.
— Nie.
Utrzymywał napiętą uwagę, gotów odpędzić każde nowe rozproszenie. To musi
być wola przeciwko woli.
Pokój zaczął znikać, a on przywołał go natychmiast z powrotem.
— Nie. Uśmiechnął się z dumą.
Utrzymywał atak przez pół minuty, po czym poczuł, że zaczyna się przed nim
piętrzyć ciśnienie. Odwołał się do swoich rezerw, ale napór piętrzył się nadal.
Zrozumiał, że nawet na tym polu Ryle ma nad nim przewagę. Do tej pory Merson
grał ostrożnie, jednak nie było to już konieczne. Pol widział, że nie będzie mógł
walczyć dużo dłużej. Ryle był naprawdę silniejszy, chociaż nie mógł tego wiedzieć.
Pol zrobił krok w przód. Gdyby tylko mógł dosięgnąć Mersona, gdyby mógł jeszcze
raz zrobić użytek ze swych pięści…
Z kolejnym krokiem ciśnienie stało się nie do zniesienia. Wiedział, że w żaden
sposób nie uda mu się przejść przez komnatę. Teraz tłusty czarodziej zaczął się
uśmiechać.
— Ojcze?…
Ryle odwrócił głowę i napór zniknął. Pol widział, jak po lewej stronie Taisa siada na
kamiennym bloku.
— Taisa?…
Mężczyzna zrobił krok w przód. Pol zebrał siły i uderzył. Ryle padł jak przebity
wół.
— Ojcze!
Taisa opadła z powrotem na kamień. Poruszający się Larick znieruchomiał.
Całą komnatą wstrząsnął łoskot gargantuicznego śmiechu…
XVII
Wilk stąpał i kręcił się po wielkiej jaskini pod Twarzą, przed zastygłymi postaciami
innych bestii i ludzi. Wymknął się tylko raz, żeby znaleźć coś do jedzenia. Nie mógł
oddalać się zanadto od siedziby; część jego umysłu nie spuszczała wejścia z oka. Zabił
szybko i zabrał łup z powrotem do groty. Leżał przed zacienionymi postaciami, gryząc
kości. Poza tym panowała cisza.
Kiedy wstał, jego ruchy były mniej gwałtowne i spowolniały, podobnie jak bicie
serca i oddech. Wreszcie ledwie się poruszał, aż stanął całkowicie. Jego oczy stały się
szkliste. Znieruchomiał.
Ze stopnia w pobliżu Twarzy odwinął się wąż. Pełzał, wijąc się po szorstkiej,
skalnej ścianie, strzelając językiem, błyskając oczyma. Prześliznął się po podłodze.
Rzucił się na resztki pozostałe po posiłku wilka i pożarł je.
Ponownie wpełznął na ścianę, wślizgując się w każdą szczelinę, załom i szparę,
zjadając wszelkie owady, jakie napotkał. Strzelając językiem, badał każde poruszenie
powietrza.
Mijały godziny. Ruchy węża zwalniały. Wreszcie zatrzymał się w mrocznej
rozpadlinie.
Duży kot zbudził się i przeciągnął. Podszedł, by przyjrzeć się nieruchomej,
pozbawionej wyrazu Twarzy wysoko na ścianie. Patrolował jaskinię. Na krótki czas
wyszedł, żeby się posilić, podobnie jak wilk; wrócił i zesztywniał, liżąc swój odbyt, z
jedną nogą zarzuconą wysoko nad głową.
Zbudził się człowiek. Zaklął, wyciągnął ostrze, sprawdził je, schował do pochwy.
Zaczął chodzić po jaskini. Po pewnym czasie przemówił do Twarzy. Nie odpowiadała,
ale on nie dał się zwieść. Wyczuwał w Twarzy inteligencję i moc. Niewidzące oczy
zdawały się śledzić każdy jego krok.
Wreszcie jego słowa odpłynęły i mężczyzna stał się częścią scenerii.
Harpia zbudziła się i wydała okrzyk z przekleństwem. Trzepocząc skrzydłami,
dokonała szybkiej lustracji jaskini, defekując obficie i z wyobraźnią.
Na widok Twarzy znieruchomiała. Podeszła do resztek pozostawionych przez kota
i posiliła się także.
W obliczu Twarzy wszystko było jednością.
XVIII
Pol zwrócił się w stronę drzwi. Nienaturalny cień spowijał postać stojącego tam
mężczyzny. Kiedy tylko wzrok Pola na nim spoczął, nieznajomy ruszył do przodu i
wszedł do komnaty. Cień zniknął.
Pol patrzył. Człowiek ten ubrany był w żółty płaszcz, pod którym nosił ciemniejsze
ubranie. Miał błękitne oczy i włosy koloru piasku, siwe na skroniach. Jego rysy były
nieregularne, wyraz twarzy niemal otwarty, prawie szczery. Uśmiechał się. Miał
sztuczny, lśniący ząb.
— Oto lekcja dla ciebie, młodzieńcze — powiedział, a Pol rozpoznał ten głos. —
Miał cię w garści, ale dał się rozproszyć. Zdjąłem stare zaklęcie, żeby umożliwić ci
ruch; chciałem zobaczyć, co zrobisz. — Potrząsnął głową. — Ty także nie powinieneś
dać się rozproszyć. Powinieneś był uderzyć natychmiast, a nie stać i się gapić. Lepszy
człowiek mógłby cię zabić w tej przerwie i zrobiłby to.
— Ale to pozorne rozproszenie mogło być kolejną sztuczką — odparł Pol.
— Kiedy wali się na ciebie dom, nie zwracasz uwagi na klakson nadjeżdżającego
samochodu. Reagujesz na najbardziej bezpośrednie zagrożenie. Na tym polega
przetrwanie. Byłeś dobry, ale się zawahałeś. Coś takiego może się okazać fatalne w
skutkach.
— Samochód. Kim, do diabła, jesteś?
— Znasz moje imię.
— Henry Spier?
Mężczyzna uśmiechnął się znowu.
— To tyle, jeśli chodzi o prezentację.
Nie wiadomo skąd wyjął czarną fifkę na papierosy, wkręcił w nią jednego i podniósł
do ust. Papieros zaczął dymić, zanim jeszcze dotknął jego warg. Spier zaciągnął się i
powiódł wzrokiem po komnacie.
— Wygląda na to, że sprawy potoczyły się mniej więcej tak, jak się spodziewałem
— zauważył.
Sięgnął pod płaszcz i wydobył figurkę, którą Pol ukrył w tunelu.
— Znalazłeś ją…
— Oczywiście.
Henry Spier minął Pola i umieścił figurkę w drugim punkcie od prawej strony na
diagramie posadzki.
— Jeszcze sześć — stwierdził, prostując się i odwracając.
— To pierwszy papieros, który widzę w tym świecie — zauważył Pol.
— Spostrzegawczy człowiek może dobierać sobie przyjemności z wielu miejsc —
odparł Spier. — Z radością nauczę cię tego wszystkiego później, teraz jednak mam tu
do skończenia ważną sprawę.
— Moje sny — powiedział Pol. — Uwolniłeś mnie od tego, co mogę nazwać
pierwszą serią, tej nocy na szlaku…
Spier przytaknął.
— Później jednak pojawiły się dalsze, rozgrywające się w tym samym świecie, ale
bardzo różne od poprzednich.
— Ponieważ od początku poddawano cię propagandzie, czułem, że będzie uczciwie
przedstawić ci pełniejszy obraz, kiedy nadarzyła się ku temu okazja.
— Muszę wyznać, że ten pełniejszy obraz nie był dla mnie całkowicie zrozumiały.
— Byłoby dziwne, gdyby stało się inaczej — odparł Spier. — Oglądałeś obcą i
znacznie starszą cywilizację. Co jest jednak istotniejsze, to pytanie, czy wydała ci się
ona atrakcyjna czy nie.
Wzrok Spiera spotkał się nagle ze wzrokiem Pola, który spojrzał w inną stronę.
— Było to dla mnie… fascynujące — powiedział, a kiedy ponownie spojrzał na
Spiera, zobaczył, że ów się uśmiecha.
— Doskonale — powiedział przybysz. — Sądzę, że dzięki temu jesteśmy zgodni co
do podstawowych wartości. Co byś powiedział na następujący ciąg dalszy: dostarczasz
sześciu pozostałych Kluczy i zrobimy to, co do nas należy?
Pol rozejrzał się po komnacie.
— Ostrzegałeś mnie przed nieuwagą i rozproszeniem — powiedział. — A co z
nimi?
— Po to, żeby ci ludzie mogli się zbudzić, moja moc musiałaby zostać złamana —
odparł Spier. — Moja wola musiałaby się zachwiać, a nic, co proponuję, nie
doprowadzi do tego.
Pol potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Spojrzał na nieruchomą postać Taisy leżącą
na ciemnym, kamiennym bloku.
— Twój wzrok idzie za twymi myślami, rozumiem.
— Czy ta rzecz naprawdę wymaga ofiary z człowieka?
— Tak. Ciesz się więc, że masz teraz wybór. Możemy uratować dziewczynę dla
twojej późniejszej przyjemności i użyć Ryle’a, który z radością zabiłby ciebie, gdyby w
ten sposób mógł osiągnąć swój cel.
— Co z… moim bratem?
— Nie zgodziłby się na nasz plan. Merson wypaczył mu umysł. Proponuję, żebyś
pozwolił mi go wygnać, może do świata, w którym sam wyrosłeś.
— Jest czarodziejem. Może odszukać drogę powrotną.
— Nie będzie trudno spowodować zanik pamięci.
— To byłoby raczej brutalne.
— Sposób, w jaki cię potraktował, także nie był zbyt sympatyczny.
— Ale sam mówisz, że działał pod wpływem Ryle’a.
— Co nas obchodzą powody? Jestem gotów go ocalić tylko dlatego, że jest twoim
bratem.
— Powiedzmy, że dam ci to, czego chcesz. Jaką mam gwarancję, że później będę ci
jeszcze do czegokolwiek potrzebny?
— Nastąpią potężne zmiany, a ja sam nie będę w stanie nad nimi zapanować. Nie
ma na świecie wielu Szalonych Różdzkarzy. Nie pozbywałbym się żadnego, gdybym
nie miał po temu wystarczających powodów. Ty będziesz zawsze zajmował wyjątkową
pozycję ze względu na pomoc, jakiej mi teraz udzielasz.
— Rozumiem — powiedział Pol.
— Naprawdę9 Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co się stanie z tym światem po
otwarciu Bramy9
— Tak myślę. W każdym razie mam swoje przypuszczenia.
— Ten świat będzie nasz. Dysponując Mocą, staniemy się bogami nowego świata.
Oczy Pola skierowały się ku Bramie, gdzie pewien refleks światła sprawiał, że
hgura przybitego ptaka zdawała się skakać do przodu.
— Przypuśćmy, że powiem „nie”?
— To przysporzy nam obu znacznych trudności Ale jaki miałbyś powód, żeby mi
odmówić?
— Nie lubię być do czegokolwiek zmuszony, czy to przez Ryle’a, czy przez ciebie,
czy przez figurki. Manipuluje się mną od chwili, kiedy moja noga stanęła w tym
ś
wiecie i mam tego dość.
— No cóż, podobnie jak we wszystkich wielkich kwestiach, również w naszej
istnieje tylko ograniczona liczba możliwości. W tym wypadku albo jesteś ze mną, albo
przeciwko mnie, albo mnie opuszczasz. Dwie z tych ewentualności są nie do przyjęcia
i będą wymagały ode mnie działania.
— Nie chciałbym tego — odparł Pol — ale może ty także byś nie chciał.
— Czy grozisz, mi, młodzieńcze? — spytał Spier.
— Określam tylko możliwą ewentualność — odparł Pol.
Wysoki mężczyzna westchnął.
— Jesteś silny, Pol — powiedział. — Silniejszy niż kiedykolwiek w swoim życiu.
Przeszedłeś inicjację i twoje widoki na przyszłość są wspaniałe, jak na razie.
Oczywiście nie sposób powiedzieć, jak długo to potrwa. Mimo wszystko ja jestem
silniejszy. Nie ma mowy o żadnej rywalizacji między nami. Byłbyś jak płomyk świecy
w huraganie mojej woli. Mógłbym cię tez zmusić do oddania Kluczy. Chcę jednak,
ż
ebyś to zrobił z własnej woli, ponieważ chcę, żebyś żył, abyś stanął po mojej stronie
w nic nie zaklęty.
— Dlaczego?
— Mam swoje powody. Powiem ci później, kiedy będę ciebie pewien.
— Przewidziałeś możliwość konfliktu między nami. Coś, co powiedziałeś…
— Tak. Ale nie musi się tak stać. Jeśli jesteś zbyt delikatny, sam złożę ofiarę.
Pol roześmiał się.
— Nie o to chodzi. Gdybym tylko mógł, zabiłbym Ryle’a przed kilkoma minutami.
Tak jak mówię, wywierasz na mnie nacisk, manipulujesz mną.
— Nie mam innego wyboru.
— Żebyś wiedział, do cholery, że nie masz.
Spier odwrócił się i patrzył przez chwilę na Bramę.
— Zastanawiam się… — zaczął.
— A tak na marginesie — spytał Pol — gdybyś mnie zabił, to w jaki sposób
zdobyłbyś Klucze?
— Z wielkim trudem, jeśli w ogóle — odparł Spier — ponieważ nosisz je w swoim
prywatnym wszechświecie. Gdybyś umarł, bardzo trudno byłoby się do niego przebić.
— Wobec tego twoja metafora ze świeczką na wietrze nie jest całkiem udana, co?
Gdyby więc w ogóle doszło do wymiany ciosów, musiałbyś uważać, żeby nie uderzyć
z całej siły.
— Być może. A może nie. Nie liczyłbym na to na twoim miejscu. Bramę można
otworzyć za pomocą tylko jednego Klucza, wiąże się to jednak z ogromnymi
kłopotami i wieloma latarni pracy. Dobrze, że nasza rozmowa ma charakter wyłącznie
hipotetyczny, prawda?
Pol przeszedł przez komnatę i po raz pierwszy dotknął Bramy. Była zimna. Oczy
przybitego węża wpatrywały się w niego.
— Co by się stało, gdyby figurki zostały zniszczone? — spytał.
— Bardzo trudno byłoby to osiągnąć — odparł Spier. — Nawet gdyby ktoś
wiedział, jak to zrobić.
— Ale mówimy hipotetycznie, tak?
— To prawda. Brama zniknęłaby z tego wymiaru i miałbyś przed sobą zwykłą górę.
— Ale w innej przestrzeni jest ona otwarta albo może zostać otwarta bez Kluczy,
czy tak?
— Tak. Z tym, że tamtą drogą mogą przejść tylko byty bardzo rozrzedzone, takie
jak ty we śnie.
— Co sprowadziło Bramę tutaj?
— Twój ojciec, Ryle i ja, z wielkim trudem.
— W jaki sposób są z tym związane figurki?
— Dość już hipotez, dosyć wszelkich pytań — uciął Spier. — Pamiętasz: miałeś
trzy możliwości. Dwie złe i jedną dobrą.
— Tak.
Pol zwrócił się ku niemu, oparł o drzwi i skrzyżował ręce na piersiach. Natychmiast
poczuł na kręgosłupie chłód, nie poruszył się jednak. Moc ciągle była przy nim; krążyła
w prawym przedramieniu.
Oczy Spiera rozszerzyły się, ale tylko na chwilę. Spojrzał w górę, a potem znowu w
dół, na Pola.
— Znam twoją odpowiedź — powiedział — ale muszę ją usłyszeć od ciebie.
— Opuściłeś mojego ojca i zostawiłeś go samego naprzeciw armii wrogów.
Spier zmarszczył czoło; wydawał się zdziwiony.
— Postąpił wbrew mojej radzie — powiedział.
— Ta armia znalazła się tam w wyniku jego działań, nie moich. Nie było sensu
umierać razem z nim. A właściwie co ci do tego? Nawet go nie znałeś.
— To tylko zwykła ciekawość — powiedział Pol.
— Chciałem usłyszeć twoją wersję tamtych wydarzeń.
— Nie użyjesz chyba tego jako pretekstu, żeby mi odmówić. Byłeś wtedy
niemowlęciem.
Pol przytaknął. Myślał o istocie mogącej być duchem jego ojca, która pojawiła się
przy nim w komnacie mgieł.
— Masz rację. Ale zrób mi przyjemność i odpowiedz na ostatnie pytanie: czy na
koniec zaczęlibyście walczyć ze sobą o hegemonię nad tym światem?
Spier poczerwieniał na twarzy.
— Nie wiem — powiedział. — Może…
— A może to się juz zaczęło? Czy stałeś już na progu i to był twój sposób…
— Dość! — krzyknął Spier. — Rozumiem, że twoja odpowiedź brzmi: „nie”. Czy
zechciałbyś mi odpowiedzieć, jaki jest twój prawdziwy powód, dla którego mi
odmawiasz?
Pol wzruszył ramionami.
— Wybierz sobie dowolny z tych, które wymieniłem. Możliwe, że sam nie jestem
pewien. Wiem jednak, że powodów nie brakuje.
Zimno wypełniło teraz całe jego ciało, nie był jednak w stanie odsunąć się od figury
węża w Bramie. Było to prawie tak, jakby wąż zapraszał go do ustawienia się w tej
pozycji…
— Szkoda — powiedział Spier — bo właśnie zaczynałem cię lubić.
Pol uderzył go. Zebrał całą moc, jaką tylko był w stanie przywołać, i cisnął nią we
wroga.
Henry Spier bardzo powoli wykręcił papierosa z fifki, rzucił na podłogę i przydeptał
go. Schował fifkę do jakiejś ukrytej wewnętrznej kieszeni płaszcza. Pol wiedział, że
jego działanie musi być czystą brawurą. Był pewien, że Spier czuje siłę jego ataku,
jednak pokaz okazał się skuteczny. Moc czarodzieja wywoływała w Polu dreszcz lęku,
ale udało mu się utrzymać atak, a nawet sięgnąć po dodatkowe siły. Oddał się walce;
czuł, że ześlizguje się w dół długim tunelem zakończonym czernią.
Henry uniósł oczy i wwiercił wzrok w Pola, który poczuł nagle wzbierający opór.
Spier zrobił krok w jego stronę.
Było to tak, jakby nagle uderzył w niego powracający podmuch ciepła, jak gdyby
cel jego ataku znajdował się bezpośrednio przed nim, a nie w pewnej odległości.
Gorączkowo przeszedł na drugie widzenie. Skupił wzrok na Henrym, podszedł do
niego z uniesionymi pięściami. Obraz Spiera stojącego w oddali rozwiał się. Jego
twarz wykrzywiła się w wymuszonym uśmiechu, a brwi pokrył pot. Pięść Henry’ego
była juz w ruchu.
Koncentracja Pola uległa załamaniu. Zrobił unik w przód, unosząc dłonie w obronie
twarzy. Usłyszał potężne „łup”, zaraz potem krótki okrzyk i zrozumiał, że cios Spiera
wylądował na Bramie.
Opuścił dłonie i wyprowadził lewy cios, a tuż za nim prawy w brzuch Spiera.
Uderzenia te odniosły zdumiewająco nikły efekt. Ten człowiek był twardy.
Juz kiedy wyprowadzał lewy hak, zrozumiał, że największy ból sprawiają
Henry’emu zakrwawione kostki prawe] dłoni, którą trzymał w niezręcznej pozycji. Pol
momentalnie uderzył prawą ręką w twarz przeciwnika, został zablokowany, a wtedy
ów ruszył do przodu. Spier wpadł na Pola całym swoim ciężarem, rzucając chłopcem o
Bramę, ale uderzył głową, tracąc orientację. Wtedy odstąpił, a ich oczy ponownie się
spotkały.
Kiedy szok przemknął przez ciało Pola jak prąd elektryczny, wezwał na pomoc
znamię smoka. Uderzył z mocą, którą zgromadził wcześniej, jednak była to zbyt słaba
obrona. Czuł, jak opór wzrasta, podobny do tego, który zastosował przeciw niemu
Ryle. Zarówno Spier, jak i Pol stali teraz zupełnie nieruchomo, i chociaż rzucał
przeciwko Henry’emu wszystkie siły, napór wzrastał.
Poczuł pulsowanie w skroniach, a oddech zaczął mu sprawiać trudność. Był mokry
od potu, chociaż ciągle czuł niezwykły chłód. Zawrót głowy przypływał, odpływał,
przypływał znowu. Czuł, że może się bronić jeszcze zaledwie przez kilka sekund.
Henry przełamie jego obronę, przejmie nad nim władzę, zmusi do wydania figurek,
możliwe nawet, że złoży go w ofierze. Gdzie jest płomień, który dotąd był jego
przewodnikiem i obrońcą?
Zdawało mu się, że słyszy słaby, drwiący śmiech. W tym momencie pojął, że oto
znalazł się w sytuacji, ku której go prowadzono. Chcieli otworzyć Bramę. Jeśli on tego
nie zechce zrobić, przestaną go chronić przed osobą, która zamierza ją otworzyć.
Jego widzenie zaczęło się rozwiewać, powrócił zawrót głowy. Jeśli to miał być
koniec, przynajmniej spróbuje zadać wrogowi ostatni cios.
Postawił prawą stopę na płask na drzwiach za sobą, po czym rzucił się na Spiera,
uderzając w przód i w górę pięściami.
Był zdumiony tym, że cios osiągnął cel. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał przed
upadkiem, stał się wyraz zdumienia na twarzy Spiera w chwili, gdy ów przewracał się
do tyłu.
Fala ciemności runęła na głowę Pola. Uderzając o podłogę, nie czuł nic.
XIX
Szybowanie. Szybował przez czerń i ciszę. Jedynym doznaniem było uczucie
dojmującego chłodu, jednak z czasem również ono ustało.
Nie potrafił określić, jak długo leciał — minuty, wieki… Teraz, kiedy chłód zniknął,
uczucie to nie było nieprzyjemne. Pamięć wymagała zbyt wiele wysiłku. Wiedział
tylko, że dobrze jest doznawać czegoś na kształt odpoczynku, końca wszelkich starań.
Rozpoczęło się delikatne kołysanie. Mimo to… Właściwie mu nie przeszkadzało.
Później jednak ruch skoncentrował się w jednym kierunku. Pozwalał mu się nieść,
wciąż czując kołysanie.
Ujrzał słabe światło. Zdawało się napływać ze wszystkich stron, ale on nie
zastanawiał się nad rodzajem aparatu zmysłowego zdolnym do odbierania takiego
wrażenia. Jego świadomość rosła, ale całe fragmenty umysłu pozostawały bierne.
Ś
wiatło narastało, a ruch trwał. Cokolwiek znajdowało się w dole, jawiło się jako
bladożółte, z przydymionymi plamami.
Obraz wyczyścił się, ale jego percepcja pozostała wykrzywiona. Światło wydawało
się dziwne; nie było sposobu określenia odległości od wyłaniających się w dole
przedmiotów. Była to kraina poszarpana, skalista, piaszczysta, pełna cieni, chmur pyłu
unoszonych przez wiatr oraz nisko zalegających wężowych mgieł. Nie widział tam
jednak nic, co mogłoby stanowić kontrast czy skalę. Mimo to miejsce wydawało się
znajome. Gdzie? Kiedy?
Opadł niżej. Czy to, co mijał, było szczytami gór czy niskimi pasmami?
Dokąd zmierzał? Czy kontrolował własne ruchy, czy też szybował, a może i jedno i
drugie? Zdawało się niemal…
Poruszał się wzdłuż jednego z większych kamiennych występów. Okrążył go nagle,
a wtedy zagadka względnych percepcji wyjaśniła się nagle.
Około trzech metrów w dole tkwiła wbita na pal głowa demona. Ciemną, łuskowatą
twarz napinało coś, co można było uznać za uśmiech. Oczy, całkowicie otwarte i
bardzo czarne, zdawały się patrzeć prosto na niego.
Kiedy podmuch cisnął nim w pobliże tego przerażającego widoku, poczuł coś w
rodzaju dreszczu, odnosząc jednocześnie wrażenie, że głowa mrugnęła do niego.
Wzbił się w mroczną przestrzeń, pełną bladych gwiazd na bladym niebie, ponad
tumany kurzu, a ziemia jałowa została daleko w dole. Tu, wysoko, wiatr wiał
nieprzerwanie; zimny, wyjący, pozbawiony wszystkiego.
Daleko w dole kontury krajobrazu uciekały w tył. Fontanna iskier wzbiła się, jak
gdyby po to, by go pochwycić, jednak okrążył ją szerokim łukiem. Wkrótce potem
powietrze wypełnił metaliczny łomot przypominający bicie w wielki gong, którego
dźwięki pozostawały przy nim jeszcze przez długie minuty.
Jasny meteor zakreślił nad nim długi, powolny ślad; rozległ się grzmot, pomimo że
na niebie nie było chmur. Jego prędkość zdawała się wzrastać, a ton wycia wiatru stał
się wyższy. Daleko w dole jasne i ciemne plamy ziemi przesuwały się w morzu
zakłóceń, układając się chwilami w twarze — wydłużone, wykręcone, piękne, obce,
złe, spokojne, zasmucone. Przeleciał nad zrujnowanym miastem, ponad którym unosiły
się i kołowały ciemne kształty. Pośród ruin przemykały małe, błękitne światełka. Od
czasu do czasu ciemny kształt spadał na jedno ze światełek i gasił je. Przeleciał nad
czarną wieżą, skąd dochodził cudowny, dźwięczny śpiew. Na szczycie wieży leżało
skulone stworzenie o wielu nogach i wilgotnej, popękanej skórze, przypominającej
zgniłą śliwkę. Przez powietrze przeleciał cicho mosiężny rydwan powożony przez
ś
miertelnie bladą istotę otuloną w szafran. Pojazd ów zaprzężony był w
długoogoniaste stworzenia, zaś białe chmury ich oddechów krzepły i rozwiewały się w
postaci kryształów. Po chwili całe widzenie zniknęło i zaczął się zastanawiać, czy
rzeczywiście je ujrzał.
Dzwonienie setek maleńkich dzwoneczków towarzyszyło jego przelotowi ponad
szarą równiną, gdzie armie ludzi i demonów zastygły w szyku bojowym pod pewnym
starodawnym czarem, którego obrzeży kiedyś dotykał. Horyzont rozbił się przed nim
na całej długości — cienka, nieregularnie wznosząca się krawędź świata. Skupił na niej
swoją uwagę.
Horyzont przemienił się w piłę, a później w twierdzę; potężną, wysoką, czarną.
Przez dłuższą chwilę zdawało się, że rozbije się o jej olbrzymią krawędź. Później
zmiana światła nadała krainie nową perspektywę i zdał sobie sprawę, że był to obszar
nieprawdopodobnie rozległy, ogromny. W chmurze jego istoty coś się napięło;
intuicyjnie pojął, że musi przelecieć nad tą krainą.
Ukryte w dole kontury krainy ujawniały się stale w chwilowych przebłyskach. Nie
widział już, co się działo poza nim, jednak czuł, że ktoś go ściga. Zwrócił się do
zastygłej części swego umysłu z pytaniem, kto to był i skąd się wziął. Nie uzyskał
ż
adnej odpowiedzi, krótkie szaleństwo minęło, a cały epizod odszedł w zapomnienie.
Kontynuował kontemplację świata pojmując, że już kiedyś tędy leciał, że teraz obszar
ten wygląda inaczej, a on ma misję do wykonania.
Góry wznosiły się teraz jeszcze wyżej i wiedział, że bez względu na to, jaki
charakter ma jego postać, przebycie tych szczytów nie będzie prostym zadaniem.
Zaczął badać ich kontury, szukać niskiego miejsca, przerwy, czegokolwiek, co
mogłoby ułatwić przejście. Zdawało mu się, że dostrzegł takie miejsce po lewej stronie
i z wysiłkiem ruszył w tamtym kierunku.
Kiedy to nastąpiło, poczuł zdumienie. Był to jego pierwszy wolny akt od chwili
uzyskania świadomości. Z przyjemnością stwierdził, że okazał się on owocny, jednak
momentalnie zaczął się zastanawiać, co powodowało nim do tej pory.
Zdał sobie sprawę z ciągnięcia; z uczucia, że jest przyciągany przez coś, co znajduje
się poza górami, co jest skłonne dawać mu pewną swobodę działania tylko po to, żeby
szybciej znalazł się na miejscu. Wytężył siły i jego prędkość wzrosła.
Kiedy zbliżył się do gór, wydało mu się, że jest bardziej materią niż przedtem. Teraz
bowiem napotykał na opór, zaczynał odczuwać uderzenia wiatru.
Góry wznosiły się ponad nim, a ich szczyty ginęły w ciemnościach. Zbliżając się do
przerwy, wzbił się na jeszcze większą wysokość. Wiatry chwyciły go i z wyciem
cisnęły z powrotem w dół.
Odzyskał równowagę, wzbił się ponownie, zbliżając się do zboczy. Tym razem
wzleciał wyżej, zanim rozwrzeszczane wichry rzuciły go znowu.
Przy trzeciej próbie poleciał szybciej, wznosząc się z wielką siłą, a zbocze rozmyło
się przed nim w ciemną plamę. Kiedy wiatry wreszcie go schwytały, nawiązał z nimi
walkę i zanim rzuciły go w dół, osiągnął prawie poziom jasnej przerwy.
Za czwartym razem spróbował zaatakować z innego kąta i został odrzucony prawie
momentalnie.
Zawisł na mniejszej wysokości, odzyskując orientację i równowagę, zbierając siły.
Zaczął się wznosić.
Tym razem wybrał najlepszą trasę, tuż przy zboczu góry. Wzleciał w górę, próbując
przewyższyć wszystkie swoje dotychczasowe prędkości.
Wiatr zwijał się wokół niego, grając na nim jak na instrumencie. Walcząc z wiatrem,
drżał zgodnie z jego wibracjami. Nadal się wznosił, chociaż czuł szybki odpływ energii
stanowiącej jego istotę. Po czuł, że jeśli nie uda mu się tym razem, zostanie
odepchnięty na pół wieku, zanim zgromadzi dość sił, by podjąć kolejną próbę.
Napór wiatru wzmógł się, a on poczuł, że zwalnia; całą resztkę sił skoncentrował na
podnoszeniu się. Chwilowe uspokojenie umożliwiło mu duży postęp, jednak atak
wiatru rozpoczął się natychmiast, kiedy zbliżył się do przerwy.
— Kimkolwiek jesteś — krzyknął w stronę przerwy — jeśli naprawdę mnie chcesz,
pomóż mi!
Prawie natychmiast poczuł, że coś go przyciąga. Po raz pierwszy było to uczucie
fizycznego, nie zaś psychicznego kierowania. Wytężył siły i poczuł, że unosi się
szybciej. Nigdy przedtem nie znalazł się tak wysoko. Przerwa znajdowała się przed
nim; gdyby tylko mógł zakrzywić lot i trafić we właściwy punkt! Ponownie wytężył
siły, a miarowe ciągnięcie od przodu wsparło go. Znalazł się w przerwie pomiędzy
górami.
Wcześniej miał nadzieję, że kiedy znajdzie się tam, uzyska schronienie przed
wiatrem, teraz jednak był wystawiony na pełny podmuch. Lecąc z wysiłkiem ku
otworowi w ścianie na prawo, zbierał siły i zastanawiał się nad dalszą drogą. Przed
sobą widział występy i otwory w ścianach. Pokonując wiatry, skrył się w skalnej
kotlince po lewej stronie. Wiatr gwizdał wokół niego, a kryształki lodu migotały w
długich łańcuchach wewnątrz ciemnych żlebów. Przeleciał kolejny odcinek i ukrył się
znowu. Przyciąganie ustało, a raczej przeszło na poziom mentalny, przybierając kształt
wezwania.
Kiedy poczuł, że odzyskał dość sił, wleciał w wiatr i ponownie ruszył do przodu.
Tym sposobem przebył całą przełęcz, znajdując się wreszcie na osłoniętej przestrzeni
przylegającej do wylotu doliny. Czekając zastanawiał się nad dalszą drogą. Postanowił
przelecieć natychmiast ku bliższej stronie, w tym wypadku lewej, by uniknąć
ponownego wbicia w przełęcz.
Przemierzając ten ostatni odcinek, daleko z przodu ujrzał ciemne, pradawne morze.
Skręcił w lewo, uniosły go wiatry i poczuł, że kierują go w niebo.
Wznosił się z dużą prędkością, a świat wirował kalejdoskopowo przez wszystkie
zmysły, jakie posiadał. Czuł się wyrzucany z gór; po chwili zrozumiał, że spada; został
schwytany i wciągnięty przez burzliwe koryto. Kiedy to wszystko ustało, opadł
ponownie z całkowitym zamętem zmysłów.
Po pewnym czasie zwolnił i ponownie uświadomił sobie przyciąganie. Odleciał od
obszaru silnych wiatrów, nieustannie tracąc wysokość. To, co brał za przywidzenie,
stopniowo stało się konkretne.
W dole, opadając ku spokojnemu morzu i ciągnąc się dalej pod jego powierzchnią,
leżało fantastyczne, tarasowe miasto asymetrycznych budowli, z których wiele
wzniesiono z ciemnego, polerowanego metalu. Miasto rozciągało się na lewo i prawo
aż po horyzont. Został przyciągnięty bliżej. Wieże barwnego dymu pachnącego
ciężkimi perfumami uciekały do tyłu. Jego widzenie zakłócały stale niezwykłe
perspektywy bladego światła. Obniżył lot i ujrzał demony przechadzające się z
ludzkimi kochankami; usłyszał dziwną muzykę dobiegającą z wirujących pięciokątów.
Leciał ponad aleją, przy której stały groteskowe figury obracające się w odwiecznym
tańcu. Olbrzymia istota, przykuta łańcuchami do rdzawych filarów, łkała nieustannie, a
łzy spływały do kamiennego basenu, z którego przechodnie czerpali coś zielonymi
kielichami. Słabe błyskawice cieplne rozjaśniały czyste niebo daleko ponad morzem.
Na ten widok zakręciło mu się w głowie; gdzie nie spojrzał, widział coś nowego i nie
całkiem zrozumiałego. Na przykład wysoka, żółta wieża nad brzegiem morza, z
przycupniętym na szczycie pomnikiem ciemnej kobiety–ptaka…
Poruszyła się i zrozumiał, że to nie pomnik. Głos Nyalith rozbrzmiał ponad ziemią i
morzem niczym trąby.
Cały ruch w dole zamarł w jednej chwili.
Już wiedział.
Skręcił nad wodę i ruszył przyśpieszając, a świat wokół niego zamienił się w szarą
plamę przypominającą tunel. Poruszał się zgodnie z linią sił ciągnącą go przez świat.
Po raz pierwszy poczuł obecność istoty, ku której zmierzał jego lot.
Na końcu tunelu pojawiła się ciemność. Przez jedno mgnienie ujrzał wielką, czarną,
skrzydlatą postać rysującą się na fioletowym niebie, a błyskawice iskrzyły się wokoło.
Jedna chwila i oto ciśnięto go na spotkanie z przeznaczeniem; jego nowa świadomość
przesuwała się, mieszała i pękała.
Otworzył dziób i wydał w odpowiedzi okrzyk radości wynikającej z wiedzy, że oto
on, Henry Spier połączył się ze świadomością Prodromolu, Tego, Który Otwiera
Drogę. Okrzyk przetoczył się ponad cichymi wodami.
Na grzbietach wiatrów wzbił się na wielką wysokość, po czym zanurkował, żeby
przejrzeć się w wodzie — zacieniony ptasi kształt w aureoli zgubnego światła.
Wiedział, że jest Mocą. Zbierze swoich ludzi i poprowadzi ich do krainy po drugiej
stronie Bramy. Tam zbudzi swoje ludzkie ciało znajdujące się po drugiej stronie.
Nieważne, że tylko jeden z Kluczy był na miejscu. Ten, Który Otwiera Drogę nie
potrzebuje niczego więcej, pod warunkiem, że do zaklęcia doda się krwi jednego z
przeklętych. Nic już nie stało na przeszkodzie do wymieszania się przestrzeni, do
zbawienia jego świata. Uderzył w dół skrzydłami, czując ich moc, muskając
powierzchnię wody, pod którą poruszały się jasne postacie.
I oto wyrosła przed nim wieża łuski i błota rozdzierająca morze; czerwone oczy nie
mrugały, rogi ozdobione były wodorostami z głębin, kałożerne owady z kamiennymi
muszlami tańczyły na plecach pośród szkieletów statków i kości zmarłych. Ten, Który
Wciąga w Błoto Pierwotne Stworzenie — Talkne, Wąż Cichych Wód, kołysał się w
dole. Całe eony czekał na to spotkanie, na odnowienie ich odwiecznego konfliktu.
Prodromolu rozpostarł skrzydła, zagarniając powietrze i zwalniając. W tym
momencie Talkne uderzył.
Głowa węża opadła jak młot na trzepoczącego ptaka, wciągając go pod fale w
obłoku piór. Talkne zanurkował za nim.
Szpony Prodromolu wyciągnęły się jak zakrzywione szable, żłobiąc głębokie bruzdy
w boku węża. Talkne zarzucił jeden ze zwojów na grzbiet ptaka, a ten uderzył
dziobem.
Przewalali się w morzu, wyrzucając w górę potężne strumienie pyłu wodnego; ich
krew barwiła ciemną pianę. Szpony Prodromolu nadal uderzały w bok węża, usiłując
wyrwać część jego ciała; zwój Talkne zaciskał się wokół ptaka, a jego głowa rzucała
się na wszystkie strony w poszukiwaniu miejsca do zadania śmiertelnego ciosu. Niebo
ponad nimi pociemniało i rozjaśniło się znowu. Daleko nad wodami ponownie rozległ
się krzyk Nyalith.
— To wezwanie, na które nigdy nie odpowiesz, Ptaku — wysyczał Talkne.
— Ta rozmowa już się kiedyś odbyła, Wężu — odparł Prodromolu.
Ich oczy spotkały się po raz pierwszy i obaj patrzyli przez długą dziwną chwilę.
— Pol? — zaskrzeczał ptak.
— Henry…?
Wtedy Prodromolu uderzył, opanowując powolniejszą, ludzką osobowość w swoim
wnętrzu. Talkne wił się w jego szponach, ale ciemne skrzydła już strząsały wodę,
wydając odgłos jak mokre żagle w łopocie. Ptak zarzucił sobie na grzbiet węża
bijącego ogonem morze i wzbił się górę, zabierając wroga do swego żywiołu.
Talkne walczył, zaciskając jeden zwój po drugim wokół ptaka. Prodromolu jednak
unikał ich lub atakował dziobem, nigdy nie chybiając swymi końcami skrzydeł.
Rozpoczął powolny lot w stronę lądu, ciągnąc węża za sobą. Jedna jego połowa
znajdowała się w wodzie, druga w powietrzu.
Ptak wydał okrzyk triumfu; jego prędkość wzrastała, a coraz większa część węża
znajdowała się w powietrzu, wijąc się i kołysząc. Po pewnym czasie pojawiły się góry
oraz świat–miasto na zboczu. Właśnie wtedy wąż uderzył znowu.
Głowa Talkne wystrzeliła w górę z rozdziawioną paszczą. Jego kły chwyciły jednak
tylko pióra. Wąż machnął ogonem jak maczugą, uderzając w ptaka. Prodromolu
zachwiał się i zatrząsł, nie tracąc jednak wysokości. Trzykrotnie wąż usiłował
schwytać go w swe pierścienie i trzykrotnie chybiał. Głowa Talkne ponownie się
uniosła, ale Prodromolu odparował cios i wzbił się wyżej.
Ziemia była teraz bliżej, a Talkne zwisał w szponach ptaka bezwładnie i ociężale.
Tempo łopotania skrzydeł wzrosło, a równomierny wiatr owiewał węża ze wszystkich
stron.
— Poza wodą — powiedział Prodromolu — nie jesteś niczym, jak tylko wypchaną
skórą, kiełbasą.
Talkne nie odpowiedział.
— Jestem Tym, Który Otwiera Drogę — powiedział znowu po chwili ptak. —
Lecę otworzyć na oścież Bramę i sprowadzić tchnienie świeżego życia.
— Nie opuścisz tego świata — zasyczał Talkne.
Prodromolu wleciał nad ląd; muzyka i zapach kadzideł docierały teraz do niego. Na
brzegu zgromadził się tłum pomarańczowo odzianych mieszkańców, oczekujących na
ś
mierć, którzy śpiewali i kołysali się wraz ze zbliżaniem się cienia Prodromolu.
Ponownie otworzył dziób i krzyknął na nich.
Zbliżywszy się ostrożnie, wybrał miejsce, przeleciał ponad niższymi tarasami, po
czym otworzył szpony, zataczając szerokie koło.
Ciało węża skręcało się i wiło, opadając na miasto. Tam, gdzie spadło, budynki
runęły, zostali zmiażdżeni ludzie i demony, fontanny legły w gruzach, a ognie
wystrzeliły pośród rumowisk. Głowa Prodromolu opadła, a jego skrzydła uderzyły w
tył. Zanurkował ku swemu wrogowi.
Kiedy uderzył szponami, nieruchome ciało Talkne zareagowało nagle jak pęknięta
sprężyna. Splot węża owinął się wokół grzbietu ptaka i zacisnął się momentalnie.
Tracąc równowagę, Prodromolu przechylił się na bok. Zawaliły się kolejne budynki i
pomniki; przeciwnicy obracali się, turlali, padali. Opadli na tarasy, a ziemia zatrzęsła
się pod nimi. Kiedy znaleźli się na najniższym poziomie, śpiew stał się głośniejszy.
Wraz z zaciskaniem się ciała Talkne, Prodromolu wzmocnił własny chwyt, stale
uderzając i szarpiąc dziobem. Krew walczących wymieszała się i tryskała szeregiem
plam przypominających monety. Pomarańczowo odziane ciała leżały wszędzie
dookoła; ptak nadal walił w łuskowate ciało trzymające go w szponach. W końcu wąż
rozluźnił nieco uścisk, a Prodromolu uderzył z nową siłą, wyrywając kawały ciała i
ciskając je do małego ogrodu ozdobnych krzewów o srebrzystych liściach.
Poczuł, że wąż słabnie. Wyswobodził się, uderzył jeszcze raz, po czym cofnął
głowę i wydał przenikliwy okrzyk. Powoli, z bólem rozprostował skrzydła i wzbił się
w powietrze.
Głowa węża wystrzeliła w górę, a jego paszcza zamknęła się na lewej nodze ptaka.
Talkne machnął Prodromolu jak biczem o wodę, nie puszczając nogi, wijąc się znowu
w kierunku ciemnego ptaka.
— Nie opuścisz tego świata — powtórzył Talkne, wciągając ich na głębszą wodę.
— Pol! — powiedział nagle tamten. — Nie wiesz, co robisz…
Nastąpiła długa przerwa, a wąż odciągał ptaka daleko od brzegu.
— Wiem — brzmiała odpowiedź.
Talkne zanurkował, zabierając ze sobą Prodromolu.
Ptak wyzwolił się na chwilę i zanurzył dziób w tyle głowy węża, ale kły Talkne
natychmiast odnalazły szyję Prodromolu i zacisnęły się na niej.
Kiedy wody wokół nich się zmąciły, a cios wielkiego dzioba spadł na głowę węża,
Pol poczuł, że jego świadomość gaśnie, a wszystko się oddala. Nawet zaciskając kły
na szyi tamtego, czuł się oddzielony od całego wydarzenia, jak gdyby rzeczywiście
brały w nim udział dwa odrębne światy…
Uderzając gorączkowo, nie mógł uwolnić się od chwytu zaciskającego się wokół
jego szyi. Ciągnięty coraz głębiej pod wodę Henry Spier czuł, że czerń się podnosi i
zakrywa go całego. Chciał krzyknąć. Chciał zebrać siły, jednak zginął, zanim
odpowiedni ruch mógł spełnić Sztukę.
XX
Szedł. Mgły przetaczały się wokół niego, a postacie pojawiały się i znikały. Jedna z
nich, dobrze mu znana, miała do przekazania wiadomość…
Było zimno, bardzo zimno. Marzył o kocu, ale w jego ręce wciśnięto coś innego. Z
tego przedmiotu płynęło ciepło i było to dobre. Jęki ustały. Do tej pory prawie nie
zdawał sobie z nich sprawy. Ścisnął mocniej przedmiot trzymany w dłoniach i
popłynęło z niego coś na kształt Mocy.
Wiadomość…
Uświadomił sobie, że biją go po twarzy. Twarz? Tak, miał twarz.
— Zbudź się!
— Nie — powiedział, nadal zaciskając dłonie na różdżce.
Różdżka?
Otworzył oczy. Twarz znajdująca się przed nim nie była wyraźna, jednak miała w
sobie coś znajomego. Zbliżyła się do niego, a rysy przestały być zamazane.
— Mysia Rękawico…
— Wstań! Pośpiesz się! — ponaglał go niski mężczyzna. — Pozostali się budzą!
— Pozostali? Ja nie… Och!
Pol usiadł z wysiłkiem, a Mysia Rękawica pośpieszył mu z pomocą. Wtedy Pol
ujrzał, że przedmiot, który trzymał w dłoniach, był berłem jego ojca.
— W jaki sposób to znalazłeś?
— Później! Weź to i użyj!
Pol rozejrzał się po komnacie. Larick przetoczył się w tę stronę i wpatrywał się w
Pola. Miał otwarte oczy, ale na jego twarzy nie było widać zrozumienia. Po drugiej
stronie komnaty, przy drzwiach, Ryle Merson jęczał i zaczynał się poruszać. Kątem
oka Pol ujrzał, że Taisa unosi rękę. Przypomniał sobie słowa Spiera o załamaniu woli;
spojrzał na Henry’ego w momencie, kiedy ten zaczynał siadać.
— Czy ci wszyscy są wrogami? — spytał Mysia Rękawica. — Zrób lepiej coś z
tymi, którzy nimi są, szybciej!
— Odejdź stąd — polecił mu Pol. — Szybko!
— Nie zostawię cię teraz.
— Musisz. W jaki sposób się tu dostałeś?
— Przez okno.
— A więc z powrotem tą drogą. Ruszaj!
Pol klęknął na jedno kolano, uniósł przed sobą berło i spojrzał na Spiera. Złodziej
zniknął z pola widzenia, chociaż Pol nie potrafił określić, czy uciekł, czy tylko się
wycofał. Poczuł zapach smoków.
Ramię pulsowało, a Pol zadrżał z wdzięczności, że Moc go nie opuściła. Figurka
nadal stała na pozycji diagramu przed Bramą. Pol wstał i posłał moc swej woli przez
berło. W odpowiedzi poczuł swędzenie dłoni. Przeniknęło go wrażenie przewlekłego
dźwięku organów poniżej poziomu słyszalności.
Nie miał wątpliwości co do tego, że Spier musi umrzeć. Zdecydował, że gdyby
pozwolił mu żyć, ponosiłby większą winę, niż gdyby go zabił. Gdyby go ocalił, byłby
winien całego zła, jakie tamten chciał wyrządzić.
Z odgłosem grzmotu strumień ciekłego ognia wyskoczył z końca berła i opadł na
Spiera. Komnata była jasno oświetlona, a na nierównych ścianach unosiły się cienie.
Ogień rozdwoił się jak język węża, ukazując Spiera stojącego między płomieniami z
podniesioną ręką.
— Jak ci się udało zdobyć berło? — spytał Henry, przekrzykując ryk ognia.
Pol nie odpowiedział; skupił cały wysiłek na tym, aby zamknąć przerwę między
strumieniami ognia. Zaciskał dłonie jak ogniste nożyce, wewnątrz których znajdował
się Spier. Pol czuł przerywane narastanie oporu — przeciwnik koncentrował siły.
— To twój smok stoi za oknem, co? — spytał Spier. — Musiałeś go dobrze
wytresować. Osobiście nie cierpię smoków. Śmierdzą starym piwem i zgniłymi jajami.
Płomienie rozwarły się nagle na kształt litery Y, potem T. Zaczęły cofać się do Pola;
ramiona litery T zginały się w jego stronę.
Pol zacisnął zęby, a ruch płomieni się zatrzymał. Opanowało go okropne
przeczucie, że nawet kiedy ma w dłoniach berło, Spier okaże się silniejszy. Wydawało
się, że moc Henry’ego wzrasta w miarę jak wracał do siebie, podczas gdy moc Pola
osiągnęła najwyraźniej swój szczyt. Płomienie zakołysały się i znowu zaczęły zbliżać
się do niego. Wiedział, że było za późno na zmianę rodzaju ataku, wiedział też, że
nawet gdyby mógł to uczynić, nie miałoby to znaczenia.
— Trzymasz w dłoniach potężne narzędzie — powiedział powoli Spier, jakby
czytając w myślach Pola. — Jednak narzędzie jest oczywiście tylko tak dobre, jak ten,
kto go używa. Jesteś młody i dopiero niedawno posiadłeś swoją Moc. Nie jesteś w
stanie sprostać zadaniu, jakie sobie wyznaczyłeś.
Zrobił krok w przód, a płomienie ryknęły złowrogo.
— Wątpię jednak, czy ktokolwiek na świecie jest w stanie temu podołać.
— Zamknij się! — krzyknął Pol, usiłując bez skutku zniszczyć płomienie.
Spier zrobił kolejny krok i zatrzymał się, kiedy przypływ sił towarzyszący gniewowi
Pola sprawił, że płomienie ruszyły nieco w stronę Henry’ego.
— Jeśli się będziesz upierał — ciągnął Spier — możliwy jest tylko jeden wynik
naszej walki, a ja tego nie chcę. Posłuchaj mnie, chłopcze. Jeśli jesteś tak dobry, by
przysparzać mi tylu kłopotów, oznacza to, że jesteś bardzo dobry. Żałowałbym
bardzo, gdybym cię musiał zniszczyć, zwłaszcza, że nie mam ku temu faktycznych
powodów.
Od strony okna rozległ się głośny wystrzał, a kula odbiła się rykoszetem po
komnacie. Spier spojrzał tam w tym samym momencie co Pol.
Mysia Rękawica stojący na zewnątrz opierał łokcie na szerokim, kamiennym
parapecie. Pistolet dymiący w jego dłoniach ciągle jeszcze skierowany był w stronę
Spiera. Zdawało się, że złodziej zastygł, po czym zniknął, a broń zagrzechotała na
kamieniach.
Pol odwrócił się, by ujrzeć, jak Spier kończy niemal zdawkowy gest.
— Gdybym miał jeszcze chwilę, sprawiłbym, że zastrzeliłby się sam — powiedział.
— Ale mogę to zrobić później. Broń palna to takie barbarzyńskie zakłócenie tego
idyllicznego miejsca, nie sądzisz? A propos, popieram twoje działania na Górze
Kowadłowej. Szala musi zostać przechylona na stronę magii. Kiedy osiągniemy
przewagę…
Dysząc ciężko, Pol bronił się przed powracającymi płomieniami; jego znamię smoka
samo przypominało teraz płomień. Wiedział, że bez berła zginie. Wydawało mu się, że
Spier rośnie; otaczała go aura władzy i zrównoważonego spokoju.
— Jak powiedziałem, nie ma ku temu żadnych powodów — ciągnął Spier. —
Jestem gotów wybaczyć ci naszą archetypową walkę po drugiej stronie Bramy oraz
wszystko, co zaszło przedtem między nami. Czuję, że wciąż jeszcze nie pojmujesz.
Jestem też bardziej niż kiedykolwiek przekonany o twej przyszłej roli sprzymierzeńca.
— Cofnął się o krok, a napór na Pola zelżał. Oznaka mojej dobrej woli — powiedział.
— Zrobiłem pierwszy krok w kierunku stopniowego wycofania się z tej walki.
Zaprzestańmy wojny i zacznijmy pracować razem dla obopólnego dobra. Nauczę cię
nawet kilku niezwykłych rzeczy, jakich można dokonać tym berłem. Ja…
Pol krzyknął i padł na kolana, a cała lewa stopa została wykręcona potworną serią
skurczów. Czuł, jakby jego dolne żebra puszczały.
Zebrawszy resztę sił, rzucił je na Spiera w formie gigantycznego, psychicznego
klina, napędzanego strachem, nienawiścią, poczuciem zdrady, wstydu i własnej
naiwności…
— To nie ja! — krzyknął Spier, częściowo z gniewem, częściowo ze zdumieniem,
odpychany na ścianę.
— Larick! Przestań… — rozległ się słaby głos z prawej strony, gdzie Ryle Merson
podnosił się z ziemi.
Uchwyt zelżał natychmiast, chociaż Pol nadal klęczał obolały i roztrzęsiony.
— Pomóż mu, do cholery! — krzyknął Ryle podchodząc. — Ten pod ścianą to
Spier!
Tłusty czarodziej podszedł szybko i położył dłoń na berle, poniżej dłoni Pola. Pol
poczuł natychmiast częściowe opadnięcie napięcia, które trzymało go tak długo.
Szerokie oczy Spiera nagle się zwęziły. Larick stanął po lewej stronie Pola, również
kładąc dłoń na berle.
— Mówisz, że posługiwałem się tobą — rzekł Spier — i to prawda. Ale ci dwaj są
winni tego samego.
Pol wytężył siły, wspierany wolą Ryle’a i Laricka. Płomień ponownie skoczył z
berła, po czym zatrzymał się, jakby napotykając na niewidzialną ścianę.
Zwiększył wysiłek, czując, że tamci robią to samo, jednak sytuacja nie uległa
zmianie. Spier uśmiechnął się nikłym, prawie smutnym uśmiechem.
— Co się dzieje? — spytał Pol ochrypłym szeptem.
— Trzyma nas — odparł Ryle.
— Wszystkich trzech? Przedtem już go prawie miałem!
— Mój mały wężu — odezwał się Spier po przeciwnej stronie komnaty. — Chociaż
kilka razy mnie zadziwiłeś, ja tylko sprawdzałem twoją moc, pozwalając, by nasza
walka się przeciągała po to, by móc z tobą porozmawiać. Widzę teraz, że mi się nie
udało i muszę dokończyć dzieła, chociaż naprawdę serce mi krwawi na myśl o tym, że
muszę cię zniszczyć. Do widzenia, może w jakimś korzystniejszym życiu.
Zwrócił się w ich kierunku. Berło zaczynało palić dłoń Pola, mimo to ściskał je
nadal, kierując wysiłki całej trójki na to, aby zatrzymać zbliżającego się mężczyznę,
który zdawał się teraz uosabiać siłę i pewność. Napotkał pewien opór, jednak Spier nie
zatrzymał się, a Pol poczuł zapach palącego się ciała. Jego głowa płynęła, a mgły
przetoczyły się przez chwilę wokoło. Postać po prawej stronie nie była już Ryle’em
Mersonem. Co on mówi?
Spier pochylił się w przód, jak gdyby pod wpływem nagłego ataku kolki. Zatoczył
gorączkowo dłońmi małe koła — prawą przed sobą, lewą daleko z boku.
Po chwili wyprostował się, nadal kręcąc dłońmi, chociaż koła rosły i stawały się
coraz bardziej regularne. Spojrzał przed siebie, później w lewo.
— Wychodzą z drewna — powiedział ponuro. Pol, nie potrafiąc już określić, czy
berło było gorące, letnie czy zimne, odwrócił głowę i spojrzał w stronę wejścia do
komnaty.
Stali tam Ibal i Vonnie. On trzymał białą różdżkę, a ona ściskała przy piersiach coś,
co wyglądało na mosiężne lusterko ręczne.
— Obudziłeś cały cholerny oddział geriatryczny — dodał Spier, który odzyskał już
w pełni siły. — Będziemy musieli znowu posłać ich na emeryturę.
Jego lewa dłoń zmieniła wzór i rytm. Metalowe lustro zamigotało, Vonnie
zachwiała się, lecz Ibal położył jej dłoń na ramieniu i poruszył różdżką jak dyrygent
rozpoczynający Drugą Symfonię Brahmsa.
— Kiedyś byłeś dobry, stary — powiedział Spier.
— Ale powinieneś był pozostać na emeryturze… Poruszył nagle prawą dłonią, a
Ryle Merson upadł z krzykiem.
— Małe uchybienie nigdy nikomu nie zaszkodziło
— powiedział Spier. — I zostało tylko czterech… Na jego twarzy pojawił się
jednak wysiłek, a lusterko zamigotało ponownie.
— Przeklęta wiedźma! — mruknął cofając się. Z czubka różdżki Ibala wystrzeliła
igła światła, która przeszyła prawe ramię Spiera. Henry zawył, jego ramię opadło,
pokryła go fala ognia i mocy z berła.
Z płonącym ubraniem Spier zrobił gwałtowny ruch, a berło wypadło z dłoni Pola i
Laricka, prze—frunęło przez pokój i uderzyło w pierś Ibala. Biała różdżka upadła na
ziemię, zaś stary czarodziej przewrócił się z twarzą postarzałą o dwadzieścia lat.
Lustro mignęło znowu, a Spier zdawał się chwytać jego światło lewą dłonią i
kierować na Pola i Laricka.
Pol poczuł uderzenie światła, które oślepiło go momentalnie. Padając uderzył w
Laricka, który nie miał dość sił, żeby go podtrzymać. Obaj upadli, a Spier, z ramieniem
ociekającym krwią, z osmalonymi włosami i brwiami, twarzą jasnoczerwoną i
dymiącym płaszczem zwrócił się ku kobiecie. Nie była pewna, czy to, co mamrotał
było bluźnierstwem, czy początkiem zaklęcia.
— Moja droga damo — przemówił Spier, podchodząc rozkołysanym krokiem —
skończone.
Pol usłyszał z oddali odpowiedź Vonnie.
— W takim razie uważaj.
Usłyszał krzyk Spiera i pomyślał, że został on pokonany. Później jednak, z jeszcze
większej odległości, dobiegł go głos mężczyzny.
— Dobrze. Ale nie dość dobrze.
Pol szedł przez mgły z postacią podobną do siebie u boku, mówiącą mu coś, co
miał zapamiętać, coś ważnego…
— Belfanior! — powiedział na głos, unosząc do połowy głowę.
Wtedy zapadł się, a mgły przetoczyły się nad nim.
XXI
Mój świat został w jednej chwili rozdarty i złożony na powrót. Możliwe, że ja sam
uległem temu samemu procesowi. Moje egzystencjalne tęsknoty zostały
przedefiniowane i usatysfakcjonowane tym jednym prostym gestem. Perturbacje mego
ducha ustały. Wszystko — po raz pierwszy w życiu — stało się dla mnie jasne.
Rozkoszowałem się tą chwilą.
— Belfanior!
Belfanior. Tak. Belfanior. Pasowało tak pięknie jak cudowny strój uszyty specjalnie
dla mnie. Stanąłem przed zwierciadłami mego ducha, podziwiając krój i materiał.
Zostałem pośpiesznie przywołany z surowca tego świata przez czarodzieja Dęta
Morsona w dniu jego śmierci, na kilka minut przed nią. Spieszył się tak bardzo,
poganiany niezwykle szybkim zbliżaniem się wrogów, że nie zdążył w pełni dokończyć
dzieła i wyposażyć mnie we wszystkie niezbędne ograniczenia, popędy, podniety.
Popędził ku śmierci, nie kończąc zaklęcia i nie wprawiając w ruch wszystkich reakcji,
jakim dał początek. Nie powiedział mi kim jestem. Starałem się odkryć to wszystko na
własną rękę.
Bardzo przyjemnie było dowiedzieć się o ważności własnego istnienia w całym
planie egzystencjalnym.
Dobrze jest też samemu przebyć drogę na tym świecie, w przeciwieństwie do tych,
którzy przychodzą w pełni wyposażeni intelektualnie i emocjonalnie. To umożliwia im
zajęcie wygodnej niszy w życiu, jednak nie popycha ku refleksjom. Pomyślcie tylko…
Det odszedł w pośpiechu. Teraz rozumiem, dlaczego mnie nie uwolnił. Nie tylko
byłem niekompletny bez imienia, ale moja dziecięca siła okazałaby się niewystarczająca
wobec armii oblegających, a ich czarownik na pewno by się mnie pozbył jako
nieprzydatnego do prawdziwych zadań. Nie wiem, jak długo po upadku Rondovalu
pozostawałem uwięziony w instrumentach zaklęcia w tamtej małej komnacie. Być
może całe lata, do chwili, kiedy naturalna erozja czasu nadgryzła przeszkody
zagradzające mi wyjście z pokoju. Uwięzienie nie było właściwie męczarnią, ponieważ
wiodłem wówczas życie zbliżone do roślinnego, zupełnie niepodobne do tego
dociekliwego i wysoce inteligentnego stanu umysłu, jaki jest obecnie moim udziałem.
W ciągu tych długich lat poznałem dokładnie topografię miejsca mego uwięzienia,
choć nigdy nie kwestionowałem charakteru siły przykuwającej mnie do niego. Nie
kwestionowałem go nawet wtedy, kiedy odkryłem, że moim skromnym wypadom
towarzyszy obawa ustępująca dopiero po powrocie do kryjówki na zamku. Byłem
jednak młody i naiwny. Istniało tyle pytań, których jeszcze nie zadawałem.
Prześlizgiwałem się wokół stropów. Tańczyłem pośród promieni księżycowego
ś
wiatła. Życie stanowiło idyllę.
Dopiero pojawienie się Pola i wszystko, co z tego wynikło, obudziło we mnie
prawdziwą ciekawość. Z wyjątkiem świata przestępczego i innych, nie znanych mi
mieszkańców obcych krain, moje jedyne doświadczenie z istotami odczuwającymi
sprowadzało się do znajomości umysłów uśpionych smoków oraz ich towarzyszy.
Trudno to nazwać pożywką stymulującą intelektualnie. Teraz zostałem nagle zalany
myślami i słowami, a także ideami, jakie za nimi stały. Wtedy właśnie osiągnąłem
samoświadomość; zacząłem zgłębiać tajemnice mojej własnej kondycji.
Wiem, że do Pola przyciągało mnie jego znamię smoka, a także cała masa innych
przesłanek, które na pewnym pierwotnym poziomie identyfikowały go z moim
pierwszym przeklętym panem. Nie wiedziałem jednak, że kryje się w tym część planu
mego istnienia. W tym świetle pewne moje działania stały się jeszcze jaśniejsze. Na
przykład ożywienie trupa w celu przekazania wiadomości Mysiej Rękawicy. Albo
decyzja opuszczenia Rondovalu i ruszenia śladem Pola.
— Belfanior. Cudowne słowo!
Kiedy Pol leżał na wpół nieprzytomny, dyszący i obolały, poparzony, z połamanymi
kośćmi i potłuczony, a także prawie śmiertelnie zmęczony, zrozumiałem, że istotną
częścią mojej misji było chronienie go. Stwierdziłem z zadowoleniem, że mi się to
udało, wziąwszy pod uwagę upośledzony stan, w jakim byłem zmuszony działać.
Udało mi się zmniejszyć napór niektórych wyjątkowo niepokojących go snów, nie
mówiąc już o wysłaniu złodzieja po berło, bez którego Pol prawdopodobnie już by nie
ż
ył.
Tak, przyjemnie było wiedzieć, że działając robiłem dobre rzeczy, że doszedłem do
właściwych wniosków drogą własnej inwencji, a nie posłuszeństwa czyjemuś
rozkazowi. Patrząc na leżącego Laricka, również pod moją opieką, a także Ryle’a,
Ibala i szybko przegrywającą panią Vonnie, z radością zaliczyłem ich wszystkich do
sprzymierzeńców, do osób znajdujących się pod moją ochroną. Filozoficzne
implikacje, jakie się teraz przede mną otwierały, wydawały się prawie nieskończone.
Tak.
Wraz z wypowiedzeniem mego imienia stałem się momentalnie świadomy tego, kim
i czym jestem:
Jestem Klątwą Rondovalu (to termin techniczny), która istnieje po to, by chronić
zarówno miejsce jak jego mieszkańców, a w razie niepowodzenia pomścić ich.
Było to dla mnie podniecające, cudowne wyzwanie.
Z wielką radością patrzę teraz na fakt, że Det Morson, tak przyciśnięty na koniec
do muru, znalazł jednak czas na stworzenie dobrej klątwy.
Patrząc, jak Henry Spier i Vonnie kołyszą się chwiejnie w przód i w tył, ciskając
resztki swoich sił w skomplikowane i zwodnicze wzory, mające określić przeznaczenie
nie tylko moje, ale i świata, zrozumiałem, że mimo sił, jakie przeciwko niemu rzucono,
Spier ma przewagę i bez wątpienia wkrótce wyjdzie z tej walki zwycięsko. Pouczające
było śledzenie jego magicznych zabiegów. Krył się w nich prawdziwy artyzm, tak jak
go rozumiałem. Ten człowiek był kiedyś bądź co bądź sprzymierzeńcem i bliskim
przyjacielem mego przeklętego pana. W tym sensie fakt, że został później wrogiem
Rondovalu, był niefortunny; Spier stał się przez to celem mego gniewu.
To z kolei dało początek kolejnemu ciągowi rozmyślań: Det Morson nie żył, a tu,
na podłodze, leżały dwa dziesięciolecia, dwóch dziedziców Rondovalu. Który z nich
był prawowitym następcą mego przeklętego pana? Larick był starszy od Pola, a jednak
opuścił dom rodzinny i zamieszkał w Aviconet. Pol natomiast utrzymał siedzibę
rodzinną, przez co był bardziej wyczulony na potrzeby samego Rondovalu. Dowodem
był zamiar jego odnowy i restauracji. Kwestia ta mogła mieć niezwykle istotne
znaczenie w przyszłym określeniu mojego planu pracy.
Podjąłem wreszcie decyzję na korzyść Pola. Być może ostatecznie zadecydowały
sentymenty. Pozwoliłem sobie ulec wpływowi argumentu dotyczącego Rondovalu, ale
byłem też przekonany, że na moją decyzję mógł także wpłynąć fakt, że znałem Pola
lepiej niż jego brata, a nie pochwalałem wcześniejszych działań Laricka skierowanych
przeciwko Polowi.
Ujmując rzecz prościej: bardziej lubiłem Pola.
Podfrunąłem ku jego drżącej, leżącej postaci i po raz pierwszy spróbowałem
nawiązać z nim kontakt.
Wszystko jest już dobrze, mój przeklęty panie, powiedziałem, z wyjątkiem kilku
szczegółów.
Zaczął kaszleć, a w tym samym momencie kaszel Vonnie zagłuszył jego odpowiedź.
Po raz kolejny spojrzałem na Henry’ego Spiera. Jego twarz była poczerniała i
wykręcona; wiązał ostatnie sploty zaklęcia. Zauważyłem też, że Ryle Merson ocknął
się i usiłuje podnieść rękę. Larick i Ibal mieli pewnie zostać dłużej nieprzytomni. Taisa
siedziała z wyrazem wielkiego zdumienia na twarzy.
Rozważyłem kilka możliwych działań, które mogłem podjąć przeciwko Spierowi.
Odrzuciłem wiele z nich, włącznie z wersją zatopienia komnaty przez zmianę kierunku
pobliskiego podziemnego strumienia. Takie rozwiązanie przedstawiało dla mnie
wysoką wartość estetyczną.
Mój wybór zawęził się wreszcie do jednego rozwiązania, a ostatnią kwestią była
jego barwa.
Awokado przechodzące w bladą zieleń, postanowiłem w końcu.
XXII
Usłyszawszy głos w swych myślach, Pol przetoczył się na bok i otworzył oczy. Nie
miał siły na nic więcej. Na tyle, na ile potrafił ocenić, sytuacja pozostawała nie
zmieniona. Vonnie nie wyglądała już na młodą, ale na starzejącą się, zmęczoną
kobietę. Spier także sprawiał wrażenie wyczerpanego, choć jego gesty zdradzały
pewną żywotność. Jeszcze chwila i zdawało się, że zwycięży.
Z tyłu komnaty doleciał głośny syk. Spier zerknął tam, a jego twarz pobladła i
zamarł. Ręce zatrzymały się w pół gestu. Vonnie spojrzała tam również, z
analogicznym rezultatem.
Pol z wysiłkiem odwrócił głowę i ujrzał wyjątkowo potworną materializację. Było
to ciało demona, które on sam nosił przez krótki czas. Siedziało za stołem, bez głowy.
Na jej miejscu znajdowała się korona płomieni o barwie awokado przechodzącej w
bardzo bladą zieleń.
Pol usłyszał krzyk Taisy. Zmieniający się wyraz twarzy Vonnie i Spiera świadczył o
tym, że nawzajem obwiniali się o wywołanie demona.
W tym momencie ze złożonych dłoni Ryle’a Mersona wyskoczył strumień światła i
uderzył w pierś Spiera. Henry potknął się w tył, robiąc gest, jakby chciał odpędzić
ś
wiatło i rzucając szybkie spojrzenie na Ryle’a.
Pol uniósł dłoń i poruszył nią jak w czarodziejskim zabiegu, chociaż moc zniknęła, a
znamię smoka znieruchomiało. Spier zasłonił się, kiedy rozległ się dudniący głos:
— Klątwa Rondovalu spoczywa na tobie, Henry Spier!
Demon o ognistej głowie ruszył do przodu, a pobladły Spier odwrócił się, chwycił
figurkę i uniósł ją przed sobą.
— Służyłem ci! — krzyknął. — Teraz twoja kolej! Teraz albo nigdy!
Z lustra Vonnie skoczył ku Spierowi błysk światła, a jednocześnie od strony stołu
dało się słyszeć ciężkie szuranie.
Ś
wiatło z lustra nie dotarło do Spiera. Zostało zaabsorbowane w okolicy figurki, w
odległości wyciągniętej ręki od Henry’ego. Klejnoty figurki zalśniły nagle jak małe,
kolorowe ognie.
Ciemny kształt wyskoczył do przodu w kierunku Spiera, wyprzedzając demona. Był
to ciężki, drewniany fotel zza stołu. Minął demona, minął także Spiera, zawrócił w
powietrzu, opadł i wysunął się do przodu, uderzając Henry’ego z tyłu, pod kolanami.
Czarodziej padł na fotel, wciąż ściskając rozżarzoną figurkę.
Fotel przechylił się w tył i uniósł w górę w chwili, kiedy Demon Rondovalu skoczył
ku niemu. Zakreślił szeroki łuk, a mściciel o płomienistej głowie pośpieszył za nim.
Mebel z siedzącym czarodziejem ruszył na ścianę, przechylił się i wystrzelił prosto w
okno.
Belfanior odzyskał równowagę, odwrócił się i skoczył za fotelem z wyciągniętymi
szponami. Chwycił skraj żółtego płaszcza Spiera, ciągnącego się za czarodziejem.
Fotel zatrząsł się, a Henry wydał zduszony krzyk, łapiąc ręką za gardło. Materiał
rozdarł się i płaszcz opadł na podłogę. Fotel ruszył dalej, nabierając prędkości, po
czym wyleciał przez okno.
Pol usłyszał zdumiony okrzyk, a tuż po nim ryk smoka. W chwilę później rozległy
się strzały. Usłyszał przekleństwo Mysiej Rękawicy. Podparł się sztywną ręką i zaczął
się kołysać. Na ramieniu poczuł uspokajającą dłoń Ryle’a.
— Spokojnie… — mówił Merson. — Został załatwiony. Jesteśmy bezpieczni.
Pomógł Polowi wstać, po czym spojrzał na Taisę, Laricka i Vonnie.
Stara kobieta siedziała na podłodze z lusterkiem przy boku. Na kolanach trzymała
głowę Ibala i mówiła coś miękko, prawie śpiewnie. Kiedy poczuła, że Ryle na nią
patrzy, zakryła twarz dłonią. Ryle szybko odwrócił wzrok.
Larick poruszył się znowu. Ryle wstał powoli i rozważnie; ruszył w stronę córki —
Polowi tylko raz udało się ujrzeć jego twarz.
— Przeklęty panie — powiedział Belfanior, padając mu do stóp. —
Odpowiedziałem na twoje wezwanie. Przepraszam, że ten człowiek umknął przed
moim gniewem.
— Co… Kim jesteś? — spytał Pol, cofając swą nagle rozgrzaną stopę. — Proszę
cię, wstań.
— Belfanior, Klątwa Rondovalu, twój sługa — powiedział demon o barwie
awokado, podnosząc się do na pół wyprostowanej postawy.
— Naprawdę?
— Tak. Zawołałeś, a ja odpowiedziałem. Rozszarpałbym go na sztuki, gdyby nie ta
nieuczciwa sztuczka z fotelem.
— Może jeszcze kiedyś będziesz miał okazję — odparł Pol. — Ale dzięki za usługi.
Przyszły w porę i zostały świetnie wykonane.
Belfanior wręczył mu żółty płaszcz.
— Twoje ubranie wymaga naprawy. Może szata czarodzieja…
— Dzięki.
Pol wziął płaszcz w ręce. Lekki materiał sprawiał dziwne, lecz znajome wrażenie.
Wewnątrz, pod kołnierzem, naszyta była mała, biała metka. Podniósł ją i przyjrzał się
uważniej.
WYPRODUKOWANE NA ZAMÓWIENIE W HONGKONGU widniały słowa na
prostokątnym skrawku materiału.
Prawie upuścił płaszcz, zdjęty nagłym chłodem.
— Czy mogę ci pomóc, przeklęty panie?
— Nie, poradzę sobie.
Zarzucił płaszcz i zapiął na szyi. Z trudem wyprostował nogi i wstał. Ból w lewym
boku nasilił się jeszcze. Także Larick usiłował się podnieść. Pol wyciągnął rękę. Larick
patrzył na niego przez chwilę, później chwycił podaną sobie dłoń i podciągnął się
szybko. Nie puścił jednak ręki tamtego, przez chwilę wpatrując się w znamię smoka.
Później spojrzał na włosy Pola.
— Nie wiedziałem — powiedział wreszcie.
— Ja sam dowiedziałem się dopiero na końcu — odparł Pol.
Ujrzał przez ramię, że Mysia Rękawica siedzi na parapecie, przypatrując się
uważnie czemuś na zewnątrz. W chwilę później złodziej krzyknął coś przez okno i
zeskoczył na podłogę.
— Księżycowy Ptak nie mógł polecieć za fotelem — zawołał. — Poruszał się zbyt
szybko.
Pol skinął głową. Mysia Rękawica zbliżył się, a wraz z nim Ryle i Taisa.
Larick zwrócił się z uśmiechem do dziewczyny. Ominęła go, objęła Pola i
pocałowała.
— Dzięki ci — powiedziała wreszcie. — Myślałam, że ten dzień nigdy nie nastąpi,
kiedy mój błądzący duch ujrzał, jak cię tu przyprowadzono. W jakiś sposób
wiedziałam, że mnie uwolnisz.
Patrząc obok niej, Pol ujrzał dziwny wyraz na twarzy Laricka. Szybko uwolnił się z
objęć Taisy, delikatnie odepchnął ją i skłonił się, pomimo bolącego boku.
— Jestem szczęśliwy, że mogłem się okazać pomocny — powiedział — ale trudno
to nazwać moim dziełem. To raczej kwestia okoliczności.
— Jesteś skromny.
Pol odwrócił wzrok.
— Najlepiej będzie, jeśli natychmiast zajmiemy się Ibalem i Vonnie.
Stary czarodziej znowu wyglądał młodo, ciągle jednak był nieprzytomny. Piękność
Vonnie powróciła i w miarę jak Pol na nią patrzył, stawała się coraz czarowniejsza.
Uśmiechnęła się do niego.
— Nic mu nie będzie — powiedziała. — Chciałam tylko, żeby pozostał uśpiony, aż
zadziała zaklęcie kosmetyczne. Odmłodzeniem możemy się zająć później.
Podniosła czarodziejskie lustro i przejrzała się, a uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— Próżność, wiem. Urocza rzecz.
— Przejdźmy może do weselszych komnat — powiedział Ryle podchodząc. — Pol,
może twój sługa weźmie Ibala.
— To nie jest konieczne — odparła Vonnie, umieszczając lustro przed twarzą
leżącego.
Stary czarodziej otworzył oczy. Spojrzał na swoje odbicie i zaczął wstawać.
— Prowadź — powiedziała Vonnie. — Pójdziemy za tobą.
XXIII
Zapadła noc. W dużej komnacie zamku Aviconet, w środku namalowanych na
podłodze koncentrycznych kół, ustawiono sześć figurek. Wokół kół i między nimi
napisano rozmaite słowa i znaki. Ustawienie figurek w odpowiedni sposób zajęło cały
dzień, ponieważ napotkano wszystkie możliwe przeszkody — od rozlanej farby,
błędnie wypowiedzianych słów, do źle wykreślonych figur, wstrząsów ziemi oraz
robactwa zakłócającego wzór.
W końcu jednak wypowiedziane zostało ostatnie zaklęcie, wykreślono ostatnią
linię, wykonano ostatni gest. Zakłócenia natychmiast ustały. Klucze znalazły się pod
kontrolą.
Pol, Larick, Ibal. Vonnie, Ryle, Taisa, Mysia Rękawica i Belfanior siedzieli teraz,
wylegiwali się, chodzili, stali, a także szybowali jako niewidzialna chmura, posilali się,
odpoczywali i rozmawiali w końcu dużego pokoju.
— Nie rozumiem w takim razie, dlaczego nie pomagali Spierowi — mówił złodziej.
— Sądzę, że przez cały czas mu pomagali — odparł Ryle — z tym, że w końcu
wyczerpaliśmy ich na pewien czas. Wystarczająco długi. Prawie.
— Mówisz, że teoretycznie można otworzyć Bramę za pomocą tylko jednego
Klucza? — spytał Mysia Rękawica.
— Tak. Wierzę, że mówił prawdę — odparł Pol.
— Co prawda wymagałoby to od niego wiele wysiłku. Nie wiem na pewno. On jest
największym z żyjących autorytetów.
— Co teraz? — spytał Larick siedzący przy Taisie, która patrzyła na Pola, który
patrzył na książkę leżącą na jego kolanach.
— Zostały zneutralizowane, ale nie spocznę, do— póki Klucze nie zostaną
zniszczone — powiedział Ryle. — Ktoś mógłby je wykraść lub uwolnić i wszystko
zaczęłoby się od nowa.
— Tym razem mogę ich strzec przed śmiertelnymi złodziejami — zaofiarował się
Mysia Rękawica.
— …a ja przed wszystkimi innymi gatunkami złodziei — dodał skądś Belfanior.
— Ale czy można je zniszczyć? — spytała Taisa.
— Po tym wszystkim, czego próbowaliśmy?
— Wszystko, co istnieje, posiada pewną słabość — powiedział Ibal, wychylając
kielich. — Będziemy musieli dokładnie to zbadać.
— To jest tutaj — powiedział Pol. — Gdzieś w środku znajdują się rozrzucone
wskazówki mojego ojca. Przeczytałem te notatki i złożę wszystko w całość. Zajmie to
trochę czasu…
— Trzeba to zrobić — stwierdził Larick.
— Tak.
— Mimo wszystko, podziwiam ich wizję — rzekł Ibal. — Wiesz, gdybym był
Szalonym Różdżkarzem,
Roger Żelazny a nie człowiekiem Sztuki, który odebrał tradycyjny trening, nie
siedziałbym tutaj z wami.
Ryle spojrzał ostro na niego, Ibal zaś zachichotał.
— Nie patrz tak na mnie. Tkwisz w tym od samego początku. A gdybyś był
Szalonym Różdżkarzem, co wtedy, Ryle?
Merson odwrócił wzrok.
— Nie mogę zaprzeczyć — powiedział. — To złe, ale nienawidzę ich za rozbicie tej
wizji i za całą resztę.
— Nie mówiłem tego po to, żeby cię irytować — ciągnął Ibal — ale jako
przestrogę. Nie wierz żadnym Szalonym Różdżkarzom poza tymi, którzy są tu obecni,
chyba, że będą posiadali dobre dowody.
— Czy sądzisz, że Spier będzie teraz szukał sprzymierzeńców?
— A czy przychodzi ci do głowy coś innego?
— Chyba coś znalazłem — powiedział Pol, przewracając stronę. — Nie będzie to
proste.
W pokoju zapanowało napięcie, jak gdyby nagle wzrosło ciśnienie powietrza.
Narastało przez kilka minut, po czym opadło.
— Co to było? — spytał Mysia Rękawica.
Klucze usiłowały rozsadzić swoje więzienie, ogłosił Belfanior, ale im się nie
powiodło. Twoje zaklęcia okazały się bardziej skuteczne.
— Bardzo obiecujące — powiedział Larick. — Czytaj dalej, bracie, i zaznacz ten
fragment.
Później, unosząc się w powietrzu, niewidzialny, byłem jedyną publicznością — z
wyjątkiem drzemiącego smoka — kiedy Pol siedział na parapecie Aviconet i grał
powoli na gitarze zabandażowanymi rękami. Uważałem się za szczęśliwego — tego
dnia zyskałem imię i odnalazłem życiowe powołanie. Słuchając pieśni Pola,
stwierdziłem, że chyba nie powinien okazać się bardzo zły, jak na przeklętego pana.
Jego muzyka przypadła mi do gustu.
Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Księżyc wyłonił się zza chmur, spowijając
ziemię bladym światłem. Blask padł na Pola; przez chwilę zdawało mi się, że jego
włosy są białe z czarnym kosmykiem pośrodku, a nie odwrotnie. W tym momencie
przypomniałem sobie mojego pana jako niemowlę i wydało mi się, że na twarzy Pola
widnieje twarz Deta, niczym maska. Widok ten był dla mnie więcej niż naturalny, ale
wspomnienie, jakie wywołał, uznałem za w pewien sposób niepokojące. Zniknęło
jednak w mgnieniu oka, a muzyka rozbrzmiewała nadal. Czy życie to szybkie złudzenie
czy długa pieśń? Pytałem o to sam siebie, żądny dalszych filozoficznych poszukiwań.
Roger Żelazny urodził się 13 maja 1937 roku w Cleveland w Ohio, USA. Ukończył
Columbia University 1962. Był instruktorem szermierki, członkiem załogi pocisku
„Nike”, od 1962 do 1969 Pucował w biurach Opieki Społecznej w Cleveland
Baltimore. Od roku 1969 żyje z pisania. Debiutował 1962 na łamach Amazing Stories
opowiadaniem , „Passion Play”. W 1966 otrzymał nagrodę Hugo za serial
powieściowy „And Call Me Conrad” z poprzedniego roku (wydanie książkowe pt.
This Immortal 1966). W 1965 roku mikropowieść „He Who Shapes” zdobyła nagrodę
krytyki Nebula (rozsz. wersja pt. Pan snów 1966). Te powieści i kilka z licznych
opowiadań, Bramy jego twarzy, lampy jego ust i Róża dla Eklezjasty (pol. tł. skróc,
oba opowiadania ukazały się w osobnych broszurach po polsku) ugruntowały pozycję
RZ jako jednego z czołowych autorów tzw. „nowej fali” Następna powieść, Pan
ś
wiatła (1967), uzyskała Huoona 1968. Stwory światła i ciemności były powieścią już
zdecydowanie słabszą i odtąd fabuły RZ stają się prostsze i przygodowe. Przykładem
choćby Damnation Alley (1969, Aleja potępienia na wkładkach „Fantastyki” to
krótsza wersja utworu) i Widmowy Jack (1971) czy Umrzeć w Italbar (1973) oraz
liczne utwory czystej high fantasy: cykl Dilvish Przeklęty (1982) i Kraina zmian
(1981) oraz słynny, liczący już 10 tomów cykl „Amber” (1970–1991). Jest też RZ
autorem 5 zbiorów F/ŚF: Four for Tomorrow (1967), The Doors of His Face, the
Lamps of His Mouth (1971), The Last Defender of Camelot (1980, tytułowe
opowiadanie tłumaczono na polski), The Unicorn Variations (1980), Frostand Fire
(1989). My Name Is Legion to cykl SF (1976, opowiadanie „Home Is the Hangman”
zdobyło Hugona i Nebulę). Po polsku mają się ukazać: Isle of the Dead (1969), Today
We Choose Faces (1973), Bridge of Ashas (1976), Eye of the Cat (1982) — wszystkie
to powieści SF Ostatnio RZ pisze mniej, przeważnie dla dzieci i do spółki z innymi
autorami SF. Jest łącznie autorem 34 książek, nie licząc osobnych wydań opowiadań,
mikropowieści, wznowień po dwie powieści w jednym tomie oraz „spółek”.