Zelazny, Roger Szalony Różdżkarz

Roger Zelazny



Szalony różdżkarz


Światy Czarnoksiężnika II

Madwand

Przełożył Paweł Lipszyc


Ta książka jest dla Trenta



I


Nie jestem pewien.

Czasem wydaje mi się, że byłem tu zawsze, ale wiem, że musiało istnieć coś przed moim przybyciem.

Czasami też wydaje mi się, że przybyłem tutaj całkiem niedawno. Nie mam pojęcia, skąd się wziąłem. Wszystko to zaczęło mnie ostatnio dziwnie niepokoić, ale dopiero ostatnio.

Przez długi czas szybowałem pośród tych korytarzy, ponad polami bitew, w górę i w dół wież. Według własnego uznania rozpościerałem się lub kurczyłem, wypełniałem sobą pokój albo tuzin pokojów, wężowym ruchem wślizgiwałem się do mysich nor, odkrywałem migoczące nitki pajęczyn. W tym wnętrzu nie znajduje się nic, o czym bym nie wiedział.

A jednak do niedawna nie byłem w pełni świadomy; wykonywane przeze mnie czynności przysypane są pyłem snów, a ja jestem stronniczą jaźnią śniącego. Mimo to…

Mimo to nie śpię. Nie śnię. Wydaje mi się przy tym, że wiem o wielu rzeczach, których nigdy nie doświadczyłem.

Dzieje się tak być może dlatego, że uczę się powoli, albo dlatego, że coś niedawno wpłynęło na moją świadomość do tego stopnia, iż wszystkie echa myśli wydobyły z mego wnętrza nową jakość — odczucie jaźni, jakiego wcześniej nie znałem, wiedzę o oddzieleniu, o własnej odrębności od wszystkich rzeczy nie będących mną.

Jeśli tak właśnie jest, chciałbym wierzyć, że ma to związek z moją racją bytu. Również ostatnio zacząłem odczuwać potrzebę posiadania racji bytu. Nie mam jednak pojęcia, co by to mogło być.

Ostatnio znowu mówi się, że w tym miejscu straszy. Duch jest — jak rozumiem — pewnym niematerialnym śladem kogoś lub czegoś, co dawniej istniało w formie bardziej trwałej. W moich wędrówkach po tym domu nigdy nie napotkałem takiego bytu, chociaż ostatnio zacząłem podejrzewać, że może chodzi o mnie — z okresu, gdy byłem bardziej namacalny. Mimo to nie wierzę, że jestem duchem, ponieważ nie przypominam sobie stanu poprzedniego. Trudno mieć oczywiście pewność w kwestiach takich jak ta; zupełnie nie znane mi są prawa rządzące podobnymi stanami.

A oto jeszcze inny obszar egzystencji, który sobie ostatnio uświadomiłem: prawa, restrykcje, przymusy, obszary wolności. Wydają się być wszędzie — od tańca najmniejszych drobin do obrotów świata. Może właśnie z powodu ich wszechobecności tak mało poświęcałem im dotąd uwagi. Wszystko, co wszechobecne, jest niemal niezauważalne. Tak łatwo jest dryfować zgodnie z normą, zupełnie się nad nią nie zastanawiając. Bardzo możliwe, że właśnie pojawienie się czegoś niezwykłego obudziło we mnie ową umiejętność, a wraz z nią — świadomość swego istnienia.

Ponadto, zgodnie z prawami, które sobie uświadomiłem, zaobserwowałem zjawisko, które nazwałem uporczywością wzoru. Dwóch mężczyzn siedzących i rozmawiających w pokoju, gdzie unoszą się jak powoli wirująca, całkowicie przejrzysta chmura, w odległości ramienia od najwyższej półki z książkami najbliżej okna — u tych dwóch mężczyzn można zobaczyć podobne linie symetrii. Zacząłem jednak dostrzegać wielość różnic: zakłócenia fal, jakie powodują ci ludzie podczas porozumiewania się ze sobą, to także wzory, które posiadają bądź są posiadane przez odrębne reguły. Kiedy się zbliżam, zaczynam uświadamiać sobie ich myśli po, a czasem przed zakłóceniami. Również te myśli zdają się mieć własne wzory, jednak na znacznie wyższym poziomie złożoności.

Wydawać by się mogło, że jeśli jestem duchem — pewna część mojej poprzedniej egzystencji mogła przetrwać. Nie posiadam jednak żadnej konkretnej formy; jestem zdolny do znacznego zwiększenia swej objętości i kurczenia, potrafię przenikać przez wszystko, na co do tej pory natrafiłem. Nie istnieje też żaden punkt spoczynku, do którego czułbym się przywiązany.

Wraz z moim rodzącym się poczuciem tożsamości oraz niewiedzą co do tego, kim jestem, czuję coś jeszcze: mam pewność, że jestem niekompletny. Jest we mnie jakiś brak; gdybym go odkrył, mógłbym osiągnąć rację bytu, której tak bardzo pragnę. Są chwile, kiedy czuję się, jakbym przez długi czas spał, a niedawno został zbudzony poruszeniem w tym domu. Zbudziłem się z uczuciem, że ktoś okradł mnie z pewnych ważnych instrukcji. (Słowo „okradł” poznałem niedawno, ponieważ jeden z dwóch mężczyzn jest, jak sądzę, złodziejem).

Jeśli mam osiągnąć pełnię, wydaje mi się, że muszę poszukiwać jej sam. Teraz jednak powinienem zdobyć rację bytu. Samowiedza, pogoń za tożsamością… To chyba dobry punkt wyjścia. Ciekawe, czy ktokolwiek miał kiedyś taki problem? Zwrócę uwagę na to, co mówią ludzie. Nie lubię niepewności.


Pol Detson ustawił na biurku siedem figurek. Pomimo białego kosmyka we włosach był młody; pochylił się do przodu, wyciągając dłoń w stronę rzędu figurek. Przez pewien czas poruszał dłonią powoli, przesuwając końcami palców po całej grupie, później zaś badał każdą wysadzaną klejnotami postać. W końcu westchnął i skończył z tym. Przeszedł przez pokój stanął przed ciemno odzianym człowiekiem siedzącym na krześle. Wziął od niego kieliszek wina i uniósł do ust.

No i? — spytał niższy. Był to złodziej o imieniu Mysia Rękawica.

Pol potrząsnął głową, przesunął krzesło tak, by widzieć zarówno Mysią Rękawicę, jak i figurki, po czym usiadł.

Dziwne — powiedział w końcu. — Prawie wszystko naprowadza mnie na pewien trop, na coś, czego można się chwycić; czasem trzeba o to walczyć, gdyż tropy pojawiają się tylko na chwilę.

Może to nie jest właściwa okazja.

Pol pochylił się do przodu i postawił kieliszek na stole. Zgiął palce dłoni, zetknął je opuszkami i zaczął nimi pocierać, wykonując małe obrotowe ruchy. Po upływie około pół minuty rozluźnił dłonie i sięgnął w stronę biurka.

Wybrał najbliższą figurkę — szczupłą, kobiecą postać, z czerwonym kamieniem na głowie i dłońmi ściśniętymi na piersiach — po czym zaczął ją nacierać. Mysia Rękawica nie dostrzegał jednak żadnej wcieranej substancji. Dłonie Pola poruszały się teraz tak, jakby zawiązywał szereg węzłów na nie istniejącym sznurku. Odsunął się, znowu usiadł, przyciągnął dłonie do ciała.

Przez długą chwilę siedział bez ruchu. Figurka drgnęła lekko, a Pol opuścił dłonie.

Nie działa — stwierdził, trąc oczy i sięgając po kieliszek. — Najwyraźniej nie jestem w stanie poradzić z tym sobie. Te figurki nie przypominają niczego, co znałem do tej pory.

Są rzeczywiście wyjątkowe — potwierdził złodziej — zważywszy całe to tango, które musiałem przez nie odtańczyć. Z przebłysków, jakie widziałem na Górze Kowadłowej, wnioskuję, że gdyby tylko chciały, przemówiłyby do ciebie nawet w tej chwili.

Tak. Wtedy okazały się w pewien sposób pomocne. Zastanawiam się, dlaczego teraz nie chcą rozmawiać.

Być może nie mają nic do powiedzenia.

Byłem zdumiony tym, jak ci dwaj mężczyźni mówili o siedmiu figurkach na biurku — zupełnie jakby one żyły. Zbliżyłem się i przyjrzałem się im uważnie. Wkrótce po tym, jak człowiek imieniem Pol powiedział o pasmach i wykonywał dziwne ruchy, dostrzegłem linie sił łączące końce jego palców z figurkami. Zauważyłem też pulsowanie mocy w pobliżu jego prawego przedramienia; tam, gdzie widniał dziwnie niepokojący znak smoka. Wydawało mi się, że powinienem wiedzieć o nich więcej. Żadnych nici jednak nie widziałem. Nie dostrzegłem też reakcji ze strony figurek, z wyjątkiem małego szarpnięcia jednej z nich.

Skupiłem się na nich, skurczyłem, doświadczając chropowatości rozmaitych materiałów, z których figurki zostały wykonane. Zimne, martwe. Tylko słowa ludzi spowijały je w pewnego rodzaju tajemnicę.

W dalszym ciągu badając powierzchnię, zmniejszyłem się jeszcze bardziej, skupiając uwagę na posążku, który Pol przez chwilę trzymał. Moje działanie było równie szybkie jak decyzja: wlałem się w figurkę, przepływając przez mikroskopijne otwory…

Oparzenie! Nieopisane, piekące uczucie przepłynęło przez moje jestestwo. Rozciągnęło się, wypełniło pokój, przepłynęło w noc i wiedziałem, że to właśnie musi być owa rzecz, zwana bólem. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie doświadczyłem i nigdy więcej nie chciałem czuć się w ten sposób. Dążyłem dalej do stanu większego rozrzedzenia, ponieważ tylko w ten sposób można było znaleźć ukojenie.

Pol miał rację, mówiąc o figurce. Rzeczywiście, w pewien sposób żyła. Nie chciała, żeby jej przeszkadzano.

Poza ścianami Rondovalu ból zaczął ustępować. Poczułem w środku poruszenie… Coś, co było tam zawsze, teraz zaczęło wsączać się w moją świadomość…

Co to było? — spytał Pol. — Brzmiało jak krzyk, ale…

Nic nie słyszałem — odparł Mysia Rękawica, prostując się na krześle. — Ale przed chwilą poczułem szarpnięcie, jakby dotknął mnie ktoś idący po grubym dywanie, tylko silniejsze, dłuższe… Nie wiem. Przeszedł mnie dreszcz. Być może, bawiąc się tą figurką, zbudziłeś coś…

Może — zgodził się Pol. — Przez chwilę zdawało mi się, jakby było tu z nami w pokoju coś dziwnego.

Tu musi być mnóstwo niesamowitych rzeczy; przecież oboje twoi rodzice byli praktykującymi czarodziejami. Nie mówiąc już o twoich dziadkach i ich dziadkach.

Pol przytaknął, upijając łyk wina.

Czasami odczuwam bolesny brak treningu w tej dziedzinie.

Uniósł prawą dłoń nieco powyżej poziomu barków, wyciągnął palec wskazujący i wykonał nim szereg małych obrotów. Nagle pojawiła się nie wiadomo skąd książka oprawiona w skórę. Wystawała z niej białoszara zakładka z ptasiego pióra.

Dziennik mego ojca — oznajmił Pol, położył tom i otworzył na stronie z piórem. — Tutaj — powiedział, przesuwając palcem po prawej stronie — pisze, jak pokonał i zniszczył wrogiego czarodzieja, zamykając jego ducha w jednej z tych figurek. W innych miejscach pisze o dalszych takich wypadkach. Jednak wszystko, co pisze na koniec, to: „Będzie z tego pożytek w przyszłości. Jeżeli sześć nie wystarczy do zmuszenia straży, zdobędę siedem albo nawet osiem”. Najwyraźniej miał na myśli coś konkretnego. Szkoda, że nie napisał, co to było.

Może gdzieś dalej?

Będę go czytał do oporu. Nie śpieszyłem się z lekturą w ciągu tych kilku miesięcy, ponieważ nie jest to przyjemny dokument. Mój ojciec nie był miłym człowiekiem.

Wiem. Dobrze jednak, że dowiedziałeś się o tym z jego słów.

To zdanie o zmuszaniu straży — czy mówi ci cokolwiek?

Zupełnie nic.

Jestem pewien, dobry czarodziej dowiedziałby się tego, mając do dyspozycji dostępne tu materiały.

Ja nie jestem taki pewien. Jeśli chodzi o twoje umiejętności, wygląda na to, że zaszedłeś całkiem daleko bez treningu. Wiele bym dał za opanowanie tego numeru z książką. Gdzie się tego nauczyłeś?

Pol uśmiechnął się lekko.

Nie chciałem, żeby ten dziennik walał się tu pod moją nieobecność, więc owinąłem go złotym pasmem i rozkazałem mu wycofać się w jedno z tych miejsc bez miejsca pomiędzy światami, jakie widziałem podczas mojej podróży. Wtedy dziennik zniknął ale za każdym razem, kiedy chcę go czytać, po prostu ciągnę za pasmo i przywołuję go z powrotem.

Bogowie! Mógłbyś zrobić to samo ze zbroją, składem broni, rocznym zapasem jedzenia, całą swoją biblioteką! Mógłbyś być niezwyciężony!

Pol potrząsnął głową.

Obawiam się, że nie. Przechowuję tam tylko dziennik oraz pudełko–mieszadełko, ponieważ nie chcę, żeby wpadły w niepowołane ręce. Gdybym miał się udać w podróż, umieściłbym tam także moją gitarę. Gdybym jednak przechowywał tam więcej rzeczy, stałyby się one zbyt dużym ciężarem. Ich masa w pewien sposób sumuje się z moją, tak jakbym nosił ze sobą wszystko, co tam wysyłam.

Więc to tam znalazło się pudełko! Pamiętam, że zlokalizowałeś je tego dnia, kiedy wróciliśmy na Górę Kowadłową…

Tak. Wolałbym prawie, żebyśmy tam nie wrócili.

Chyba nie miałeś nadziei na wydobycie z krateru jego ciała czy swojej różdżki.

Nie, nie to miałem na myśli. Chodzi o to, że całe to bezsensowne marnotrawstwo wytrąciło mnie z równowagi. Ja…

Trzasnął pięścią w poręcz krzesła.

Niech szlag trafi te figurki! Czasem wydaje mi się, że to one za wszystkim stały! Gdybym tylko mógł je posłać do… piekła!

Wychylił kieliszek i poszedł napełnić go ponownie. Wrażenie odpłynęło. Nie podobało mi się. Pokój wraz z mieszkańcami był teraz drobiną położoną wewnątrz chmury, która była mną. Pojawiły się nowe niepewności; nie wiedziałem, co i w jaki sposób sprawiło mi ból. Czułem, że muszę się dowiedzieć, aby unikać takich rzeczy w przyszłości. Nie wiedziałem, co robić dalej.

Czułem też, że pożyteczne byłoby nauczyć się wywoływać ten efekt u innych, by zostawiono mnie w spokoju. Jak mógłbym tego dokonać? Wydawało mi się, że przy odpowiednim nawiązaniu kontaktu można było wysyłać to coś w dowolnym kierunku…

Znowu poruszenie pamięci. Byłem jednak rozproszony. Ktoś zbliżał się do zamku; pojedynczy osobnik rodzaju męskiego. Byłem świadomy istnienia dwóch płci dzięki znajomości z dziewczyną imieniem Nora, która przebywała tu przez pewien czas przed powrotem do swojej wioski. Człowiek, który nadchodził, miał na sobie brązowy płaszcz i ciemne ubranie. Przyleciał z północnego zachodu na grzbiecie jednego z mniejszych smoków żyjących pod zamkiem. Żółte włosy przybysza były miejscami białe. Miał krótki miecz. Zatoczył koło. Nie było możliwości, żeby przeoczył okno pomieszczenia, w którym paliło się światło. Zaczął lądować cicho jak liść albo popiół w powietrzu. Domyśliłem się, że wyląduje w dalszym końcu dziedzińca, niewidocznym z okna biblioteki.

Tak.

Mężczyźni w pokoju rozmawiali o bitwie w miejscu zwanym Górą Kowadłową, gdzie Pol zniszczył swego przybranego brata Marka Maraksona. Pol, jak rozumiem, jest czarodziejem, podczas gdy Mark był kimś innym: podobnym, lecz przeciwnym. Czarodziej to ktoś, kto manipuluje siłami, tak jak Pol manipulował figurką i książką. Teraz przypomniałem sobie innego czarodzieja. Miał na imię Det.

Za długo już dumasz nad tymi figurkami — mówił Mysia Rękawica. — Gdyby istniało łatwe wytłumaczenie, już byś je znalazł.

Wiem — odparł Pol. — Dlatego szukam czegoś bardziej skomplikowanego.

Nie posiadam żadnej konkretnej wiedzy o magii — powiedział złodziej — jednak wydaje mi się, że problem nie leży w tej dziedzinie.

O czym mówisz?

O faktach, człowieku. Brak ci zwykłych, staromodnych informacji, aby mieć pewność, z czym masz do czynienia i co należy robić. Miałeś kilka miesięcy na szperanie w tej bibliotece i na bawienie się na wszelkie sposoby tymi sztywnymi lalkami. Gdyby w ten sposób można było znaleźć odpowiedź, znalazłbyś ją z pewnością. Jej tu po prostu nie ma. Będziesz musiał poszukać gdzie indziej.

Gdzie? — spytał Pol.

Gdybym wiedział, powiedziałbym ci o tym. Ponad dwadzieścia lat nie byłem w świecie, który znam. Musiał się trochę zmienić, więc niezbyt nadaję się na przewodnika. Wiesz jednak, że zamierzałem zostać tu tylko do czasu, aż zagoją mi się rany. Od pewnego czasu czuję się już dobrze, nie chciałem jednak odchodzić ze względu na ciebie. Nie chciałem, żebyś świrował dzień po dniu z powodu jakiejś tajemnicy. Po świecie chodzi już dość na pół zwariowanych czarowników, a według mnie zamieniasz się w kogoś takiego. Nie mówiąc już o tym, że przez przypadek mógłbyś wynaleźć coś, co zniszczyłoby cię w jednej chwili. Myślę, że powinieneś się wyrwać, zostawić ten problem na pewien czas. Mówiłeś, że chcesz zwiedzić ten świat. Zrób to teraz. Chodź ze mną — jutro. Kto wie? Może w podróży znajdziesz wskazówkę, której szukasz.

Nie wiem — zaczął Pol. — Chcę wyruszyć, ale… jutro?

Jutro.

Dokąd byśmy poszli?

Myślałem, żeby pójść do wybrzeża, a potem wzdłuż brzegu na północ. W miastach portowych można dowiedzieć się wielu rzeczy.

Pol uniósł dłoń i przekrzywił głowę. Mysia Rękawica skinął głową i wstał.

Czy twój system ostrzegania ciągle działa? — szepnął.

Pol przytaknął i ruszył do drzwi.

Więc to nie może być żadne…

Odgłos dał się słyszeć ponownie, a wraz z nim pojawił się w drzwiach uśmiechnięty, jasnowłosy mężczyzna.

Dobry wieczór, Polu Destonie — powiedział, podniósł lewą dłoń i wykonał kilka szybkich szarpnięć. — I zarazem do widzenia!

Pol upadł na kolana, a jego twarz przybrała nagle barwę jasnej czerwieni. Mysia Rękawica obszedł biurko, podniósł jedną z figurek, uniósł ją jak maczugę i ruszył w stronę obcego w brązowym płaszczu.

Przybysz wykonał nagły ruch prawą dłonią, złodziej zatrzymał się, okręcił w miejscu i uderzył w ścianę po lewej stronie. Padł na ziemię, a figurka wysunęła mu się z ręki.

Pol uniósł dłonie nad policzkami, po czym skierował je do przodu. Jego twarz zaczynała wracać do normy; podniósł się na nogi.

Mógłbym zapytać: dlaczego? — powiedział, wykonując dłońmi ruchy obrotowe.

Obcy, nie przestając się uśmiechać, zrobił ruch dłonią, jakby odpędzał owada.

Mógłbym ci odpowiedzieć — odparł — ale wymagałoby to pewnego przymusu.

Świetnie — zgodził się Pol. — Przystaję na to.

Poczuł, jak znamię smoka pulsuje, a w powietrzu ożywają pasma. Wyciągnął dłoń, chwycił je w garść i trzasnął nimi niby biczem w twarz przeciwnika.

Obcy złapał pasma, paraliżujący wstrząs przepłynął po ramieniu Pola i spłynął na bok. Gęstość pasma pomiędzy nimi osiągnęła poziom, jakiego nigdy przedtem nie widział; obcy zniknął mu częściowo z oczu.

Pol zrobił szeroki, zagarniający ruch lewą dłonią, ściągając pasma w kulę. Na jego polecenie rozpaliła się, wyrzucając w stronę przeciwnika gorący strumień.

Obcy odbił go wierzchem prawej dłoni, po czym wyrzucił obie ręce w górę i na zewnątrz.

Światło w pokoju zaczęło drgać. Powietrze wypełniło się linami mocy do tego stopnia, że zdawały się one zaplątywać, tworząc olbrzymie, płynące, różnobarwne wzory i zasłaniając znaczną część perspektywy, włącznie z obcym.

Kiedy pulsowanie znamienia smoka stało się silniejsze niż paraliż prawego ramienia, Pol posłał swoją wolę przez znamię. Pragnął wyraźniej ujrzeć przeciwnika. Tęczowa tkanina znikła, a kształt obcego rozbłysnął momentalnie. Pokój zniknął, a Pol uświadomił sobie, że i on sam nabrał świetlistego charakteru.

Obaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie w odrębnych wszechświatach złożonych wyłącznie z ruchomych barw.

Pol zobaczył, jak przybysz unosi dłonie i składa je przed sobą. Momentalnie wyślizgnął się z nich zielony wąż i ruszył w stronę Pola.

Pol poczuł wokół siebie poruszającą się pierwotną siłę twórczą. Sięgnął przed siebie i w górę i zaczął wykonywać rękami lekkie ruchy. W jego dłoniach pojawił się wielki szary ptak. Pol skierował na niego swą wolę i wypuścił go, a ptak śmignął do przodu, zaatakował węża pazurami, uderzył dziobem. Wąż zwinął się, śmignął w kierunku ptaka, chybił.

Pol ujrzał, że przybysz zaczął żonglować kilkoma kulami barwnego światła. Ptak wzbił się w powietrze z wijącym się wężem w szponach, zatrzepotał i zlał się z kalejdoskopowym polem, które otaczało przeciwników. Pol zobaczył, jak obcy ciska w niego rozjarzoną kulę.

Uśmiechając się Pol ukształtował w dłoni rakietę tenisową i zobaczył na twarzy przeciwnika wyraz zdumienia — najwyraźniej tamten nie widział nigdy nic podobnego.

Pol odbił pierwszą kulę w kierunku wroga dokładnie wtedy, gdy tamten wypuszczał drugą. Czarodziej upuścił pozostałe kule i uchylił się przed powracającymi pociskami. Pol wybił drugą kulę poza pole walki, jego przeciwnik przeturlał się w przód, wstał, wyrzucił przed siebie prawą dłoń, w której poruszało się coś długiego i czarnego.

Pol zamachnął się rakietą, chybił, a jego szyję oplótł bicz, który szarpnął go w przód. Poczuł, że pada. Opuścił rakietę, sięgnął po tę rzecz, która go dusiła, chwycił, chciał ją złapać, rozplatać…

Szarpnęła znowu, a świat zaczął wirować i pociemniał nagle. Bicz ściskał szyję Pola coraz mocniej; usłyszał przybliżający się śmiech.

To nie był zbyt wielki pojedynek — stwierdził tamten.

Wtedy nastąpiła eksplozja i wszystko okryła ciemność.


Obserwowanie wymiany sił między Polem a przybyszem było niezwykle pouczające. Poczułem lekki niepokój, ponieważ przyszło mi na myśl, że być może zadają sobie ból. Ale przecież sami tego chcieli, w przeciwnym razie nie robiliby tego. Bardziej interesowały mnie ich poczynania niż postępujące wyczerpanie przeciwników; czułem, że sam mogę się zająć podobną działalnością i pragnąłem zdobyć więcej informacji. Gwałtowny koniec walki był dla mnie zaskoczeniem. Z wyjątkiem małych, mniej złożonych stworzeń, nie widziałem jeszcze, żeby jedna istota odbierała życie drugiej. Nie sądziłem w ogóle, że te większe stworzenia kiedykolwiek przestają żyć. Czułem, że powinienem włączyć się do walki, jednak nie potrafiłem zdecydować po której stronie, ani — dlaczego tak czułem.

Tam, gdzie wcześniej było trzech — teraz było dwóch. Nie pojmowałem, dlaczego to zrobili ani też w jaki sposób ostrze mocy wystrzeliło z figurki i zniszczyło przybysza, zanim jeszcze pocisk Mysiej Rękawicy dosięgnął jego głowy.


Pol potrząsnął głową; bolała go szyja. Potarł ją i otworzył oczy. Znajdował się na podłodze obok biurka. Usiadł powoli.

Obcy leżał na plecach koło drzwi, z prawą ręką odrzuconą, lewą na piersiach. Brakowało mu kawałka czoła, a prawe oko było purpurową plamą.

Po lewej stronie obcego, wsparty o półkę, stał Mysia Rękawica, przecierając oczy. W prawej dłoni trzymał pistolet, który wziął z Góry Kowadłowej. Widząc, że Pol się poruszył, opuścił lewą dłoń i uśmiechnął się słabo.

Czy wszystko w porządku? — spytał.

Tak sądzę. Oprócz tego, że zesztywniała mi szyja. A ty?

Nie wiem, czym mnie trafił. Na chwilę straciłem wzrok. Kiedy się ocknąłem, wy dwaj pojawialiście się i znikaliście. Mogłem do niego strzelić dopiero wtedy, kiedy pojawił się po raz ostatni. Wsunął broń do futerału, zrobił krok w przód i wyciągnął dłoń.

Teraz wszystko wygląda normalnie.

Pol przyjął dłoń złodzieja i wstał. Przeszli przez pokój i spojrzeli na martwego mężczyznę, a Mysia Rękawica momentalnie przyklęknął i zaczął go obszukiwać. Po kilku minutach potrząsnął głową, rozpiął brązowy płaszcz i przykrył nim leżącego.

Nic — oświadczył — co mogłoby nam powiedzieć, kim jest, ani dlaczego się tu zjawił. Rozumiem, że nie masz pojęcia?

Kompletnie.

Wrócili do biurka i butelki z winem; po drodze złodziej podniósł figurki, które pospadały.

Albo miał powód, żeby cię nie lubić, i przyszedł, żeby zrobić coś w związku z tym faktem, albo przysłał go ktoś inny, kto tak uważa. W pierwszym przypadku jakiś jego przyjaciel może się tu pojawić, by kontynuować rozpoczęte dzieło. W drugim, zostanie przysłany kolejny zabójca, kiedy tylko okaże się, że ten chybił. Tak czy inaczej, wydaje mi się, że nadciągają kłopoty.

Pol skinął głową. Wstał i wziął książkę z wysokiej półki na lewej ścianie. Wrócił na miejsce i zaczął ją kartkować.

Ten przedostał się przez wszystkie twoje zaklęcia alarmowe, a myśmy tego nie słyszeli — ciągnął Mysia Rękawica.

Był ode mnie lepszy — powiedział Pol, nie podnosząc wzroku znad książki.

Co wobec tego robimy?

O, tutaj — powiedział Pol, odnajdując stronę, której szukał. Przez chwilę czytał po cichu. — Zastanawiam się nad tym już do pewnego czasu. Co cztery lata na górze Belken na północnym zachodzie odbywa się zgromadzenie czarodziejów. Słyszałeś coś o tym?

Oczywiście. Słyszałem, że dobrze jest się trzymać stamtąd z daleka.

Zgromadzenie zaczyna się za dwa tygodnie. Postanowiłem wziąć w nim udział.

Jeśli wszyscy oni są tacy jak ten gość, nie wydaje mi się, żeby to był zbyt dobry pomysł.

Z tego opisu wynika, że zgromadzenie ma raczej charakter pokojowy. Zaawansowani czarodzieje dyskutują na tematy teoretyczne, dokonuje się inicjacji młodych, wypróbowuje rytuały, w których bierze udział więcej niż jeden czarownik, wymienia się i sprzedaje egzotyczne wyroby, demonstrowane są nowe efekty…

Człowiek, który stoi za tym zamachem na ciebie, może tam się pojawić.

Właśnie. Chciałbym szybko rozwiązać tę kwestię. To może być tylko pewien rodzaj nieporozumienia. W końcu nie działam dostatecznie długo, bym mógł narobić sobie prawdziwych wrogów. A jeśli tego, którego szukam, nie spotkam w Belken, może dowiem się czegoś o nim — o ile ktoś taki w ogóle istnieje. Tak czy inaczej, wydaje mi się, że warto odbyć tę podróż.

Czy to twój jedyny powód?

Otóż nie. Odczuwam potrzebę formalnego treningu w dziedzinie Sztuki. Może uda mi się zdobyć kilka wskazówek.

Nie wiem, Pol… To brzmi ryzykownie.

Niepójście tam mogłoby się okazać na dłuższą metę jeszcze bardziej niebezpieczne.

Na dziedzińcu rozległo się szuranie i stukanie. Wstali i podeszli do okna. Spojrzeli w dół, lecz nie ujrzeli niczego. Pol gładził powietrze palcami.

To wierzchowiec tego człowieka — powiedział wreszcie. — Ulotnił się ze wszystkich więzów, jakie na niego nałożono i szykuje się do odlotu. — Szybko przesunął dłoń, podnosząc także drugą. — Może uda mi się nawiązać z nim kontakt i odesłać tam, skąd pochodzi.

Na północnym wschodzie mały smok wzbił się w powietrze, zataczając szeroki wznoszący się łuk w lewo.

Nic z tego — powiedział Pol, opuszczając dłonie. — Straciłem go.

Złodziej wzruszył ramionami.

Rozumiem, że nie idziesz ze mną, skoro udajesz się na to zgromadzenie w przeciwnym kierunku?

Pol potwierdził skinieniem głowy.

Wyruszam jutro. Wolę ruszyć, niż zatrzymywać się dłużej w jednym miejscu. Dlatego przez pewien czas możemy iść razem.

Nie zamierzasz lecieć na Księżycowym Ptaku?

Nie. Chcę trochę zwiedzić kraj.

Samotne podróżowanie także wiąże się z pewnym ryzykiem.

Przypuszczam, że czarodziej ryzykuje mniej.

Być może — odparł złodziej.

Ciemna sylwetka smoczego wierzchowca zamajaczyła na północnym niebie, po czym zniknęła w cieniu góry.



II


Tej nocy, kiedy przeniknąłem w ciało zmarłego, poszukując siadów w komórkach jego mózgu, dowiedziałem się, że miał na imię Keth i służył komuś potężniejszemu od siebie. Nic więcej. Podczas gdy wślizgiwałem się i wyślizgiwałem z rozmaitych komnat, zabijając szczura za pomocą niedawno poznanej techniki, stąpając pośród belek starej wieży, zsuwając się po stropach w poszukiwaniu pająków — myślałem o wydarzeniach tego wieczoru i o rozmaitych egzystencjalnych pytaniach, jakie niepokoiły mnie do tej pory.

Energia, którą udało mi się wchłonąć, wywarła na mnie orzeźwiający efekt. Wędrowałem po nowych obszarach myśli. Inne stworzenia istniały w dużych ilościach, a ja nie spotkałem jak dotąd nikogo podobnego do mnie. Czy oznaczało to, że jestem wyjątkowy? Jeśli nie, to gdzie byli inni? Jeśli byłem wyjątkowy, to dlaczego? Skąd przybywałem? Czy moje istnienie łączyło się z konkretnym powodem? Jeśli tak, to jakim?

Przeleciałem po wałach obronnych. Zszedłem do jaskiń głęboko w dole, minąłem uśpione smoki i inne stwory. Nie czułem pokrewieństwa z żadnym z nich.

Dopiero znacznie później uzmysłowiłem sobie, że między mną a Rondovalem musi istnieć pewna szczególna więź, w przeciwnym razie odszedłbym stąd dawno. Zrozumiałem, że przedkładam zamek wraz z jego okolicami nad inne miejsca, które zwiedzałem. Coś przywoływało mnie z powrotem. Ale co?

Powróciłem do śpiącego Pola i zbadałem go bardzo dokładnie, tak jak to robiłem każdej nocy. Jak zwykle zawisłem nad znamieniem smoka widniejącym na jego prawym przedramieniu. Ono także mnie przyciągało, choć nie wiedziałem dlaczego. Właśnie w momencie pojawienia się Pola nastąpiła we mnie zmiana, która zaowocowała moim obecnym stanem świadomości. Czy to było jego dzieło? A może — przecież miejsce to od tak dawna było opuszczone — czy ta przedłużona działalność miała na mnie wpływ?

Powróciło moje pragnienie celu. Zacząłem czuć, że owa wyraźna słabość w tej dziedzinie mogła być przypadkowa, że może był to rodzaj kompulsji nakazującej mi coś zrobić, jednak zapomniałem, co to było, albo nigdy tego nie wiedziałem. Zastanawiałem się, jak bardzo istotne było to uczucie. Również w tej kwestii nie miałem pewności, zacząłem jednak rozumieć, co spowodowało moją obecną chęć dochodzenia prawdy.

Nazajutrz Pol miał odejść. Moje wspomnienia z okresu sprzed jego przybycia stały się zamglone Czy po jego odejściu miałem powrócić do dawnego stanu bez jaźni? Nie wierzyłem w to, chociaż byłem skłonny przyznać, że Pol odegrał pewną rolę w moim przebudzeniu się ku tożsamości.

W tym momencie zrozumiałem, że usiłowałem podjąć decyzję: czy powinienem zostać w Rondovalu, czy też towarzyszyć Polowi. Jakie były przesłanki?

Spróbowałem zabić nietoperza w locie, ale mi umknął.


Dwaj mężczyźni ruszyli tego ranka szlakiem północnym, minęli przełęcz i zeszli do zazielenionego wiosną lasu. Dotarli do rozstajów dróg, które Pol wcześniej zaznaczył na mapie.

Oparli pakunki o pień dużego dębu, ciągle jeszcze wilgotnego od porannej rosy. Przyglądali się mgłom, kołyszącym się i majaczącym; słońce stało się jasnym pęcherzem ponad zboczem po ich prawej stronie. Gdzieś z tyłu ptaki podjęły pierwsze śpiewy, po czym umilkły.

Przed wieczorem zaczną się wzgórza — powiedział Pol, patrząc w prawo. — Ja zejdę dopiero za parę dni, a później będę musiał wspiąć się znowu. Będziesz się kąpał w promieniach słońca, podczas gdy ja będę marzł na kość. No, powodzenia i jeszcze raz ci dziękuję…

Daruj sobie tę mowę — przerwał mu złodziej. — Idę z tobą.

Do Belken?

Całą drogę.

Dlaczego?

Pozwoliłem sobie na zbytnią ciekawość. Teraz chcę zobaczyć, jak się to wszystko skończy.

To naprawdę może być koniec.

Nie wierzysz w to, w przeciwnym razie byś tam nie szedł. Chodźmy! Nie próbuj mnie od tego odwodzić, bo może ci się udać.

Mysia Rękawica podniósł swój pakunek i przeszedł na lewo. Pol przyłączył się do niego po chwili. Słońce spoglądało spoza górskiej przełęczy; otworzyły się bramy świtu. Cienie idących biegły przed nimi.

Tej nocy obozowali pośród sosen, a Polowi śni) się sen, jakiego nie miał nigdy przedtem. Były w nim przejrzystość i pewna jasność świadomości, które przewijały sen przed wewnętrznym okiem Pola z niepokojącą realnością, podczas gdy we wszystkich aspektach sen niósł ze sobą wróżbę groźby, połączoną jednak z pewną ciemną radością.

Siedem bladych płomieni poruszało się wokół niego w powolnej procesji, w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, jakby zapraszając Pola, by stanął między nimi. Opuścił powoli swoje ciało i stanął niczym bezkrwisty wizerunek samego siebie. Płomienie zatrzymały się, po czym odeszły. Poszedł za nimi aż na wysokość wierzchołków drzew i dalej Odprowadziły go na północ, posuwając się wyże] i prędzej pod niebem pełnym blado rozświetlonych chmur. Wydawało się, że groteskowe kształty wypełniają drzewa oraz wzgórza wokół Pola. Wiatr zawył a czarne figury pierzchły mu z drogi. Pol ruszy szybciej, teren zafalował ciemno. Wiatr przemieni się w wyjący byt, jednak Pol nie odczuwał z jego strony chłodu ani nacisku.

W końcu wynurzyła się przed nim ciemna bryła Położona była w połowie zbocza wzgórza znaczone miejscami światłem. Było to coś posiadającego ściany, coś ciężkiego, wysokiego — zamek, co najmniej rozmiarów Rondovalu, jednak w lepszym stanie.

W sennej świadomości Pola nastąpiła przerwa, z której ocknął się po całym eonie lub po chwili. Ogarnęło go uczucie zimna i wilgoci. Stał przed masywnymi podwójnymi drzwiami z ciężkimi żelaznymi okuciami i olbrzymimi pierścieniami. Na drzwiach widniał wizerunek węża przebitego ostrzami, ponad którym unosił się wielki rozkrzyżowany ptak. Pol nie miał pojęcia, gdzie znajdowały się te drzwi, ale wydały mu się one nagle znajome, jakby ich przebłyski widywał kilkakrotnie w poprzednich snach, które teraz zatarły się w jego pamięci. Pochylił się lekko do przodu, uzmysławiając sobie, że chłód, jaki odczuwał, zwieszał się ponad ową Bramą jak niewidzialna aura nasilająca się z każdym krokiem, którym przybliżał się do wejścia.

Płomienie paliły się cicho po obu stronach, nie widać było jednak żadnych źródeł ognia. Pola ogarnęło pragnienie, aby przejść przez Bramę, choć nie miał pojęcia, jak mógłby tego dokonać. Drzwi wyglądały zbyt strasznie, by ulec zwykłemu śmiertelnikowi…

Zbudził się ogarnięty zimnem i wątpliwościami. Naciągnął wyżej przykrycie, otulił się mocniej. W ciągu dnia pamiętał sen, ale o nim nie mówił. Kolejnej nocy powtórzył się we fragmentach…

Znowu stał przed mroczną Bramą. Powróciły wrażenia, ale niewiele wspomnień z podróży do tego miejsca. Tym razem dostał z uniesionymi rękoma, błagając drzwi, by się otworzyły. Ustąpiły z potężnym skrzypieniem; uchyliły się do przodu, wypuszczając mały powiew oraz lodowaty chłód wraz z tumanem mgły i odgłosem odległego zawodzenia. Ruszył ku wejściu.

Każdej nocy podczas tego pierwszego tygodnia w drodze Pol wracał do tego snu i zagłębiał się w nim. Kiedy mijał Bramę, jego płomienni towarzysze znikali. Samotnie szedł przeklętą krainą — szarą, brązową, czarną i bursztynową, pod ciemnym, pokrytym czerwonymi pręgami niebem, na którym wisiał miedziany krąg. To mógł być zachód. Była te kraina cienia i kamienia, piachu i mgły, chłodu i wyjących wiatrów, nagłych ogni i powolnych, pełzających stworzeń, które odmawiały zaznaczenia się w pamięci Pola. Było to miejsce złych, obdarzonych czuciem świateł, ciemnych jaskiń i zrujnowanych pomników potwornych kształtów i postaw. Pewna drobna część Pola żałowała, że on tak bardzo cieszy się tym widokiem…


Tej nocy ujrzał owe stworzenia — łuskowate, chropawe potworności, przygarbione parodie ludzi o długich rękach — ślizgały się i skakały, ścigając samotnego człowieka, który przed nimi uciekał. Spojrzał w dół z pewnym oczekiwaniem.

Mężczyzna przebiegł między dwoma wysokimi kamiennymi filarami i krzyknął, widząc, że znalazł się na skalistej pochyłości bez wyjścia. Stwory zbliżyły się i chwyciły go, pchnęły na ziemię i zaczęły szarpać. Biły go i smagały, a ziemia wokół nich jeszcze bardziej pociemniała.

Jedno ze stworzeń wrzasnęło nagle i oderwało się od potwornego zgromadzenia. Jego długie, pokryte łuską ramię zamieniło się w coś krótkiego i bladego. Pozostałe stwory wydały drwiące okrzyki i chwyciły za krótką kończynę. Trzymając wyrywające się stworzenie, ponownie zwróciły się ku leżącej postaci. Nachyliły się, szarpnęły ją i ugryzły. Postać nie przypominała już w niczym człowieka, ale można było ją rozpoznać.

W wyniku owej napaści stworzenie to uległo przemianie, stając się czymś większym; czymś, co przypominało samych napastników. Bestia, którą trzymali, skurczyła się i zamieniła w coś bardziej miękkiego, lżejszego, dziwniejszego.

Można ją było teraz rozpoznać. Przybrała w pełni ludzką postać. Ci, którzy trzymali człowieka, pchnęli go i padł. W tym czasie demoniczna postać leżąca na ziemi poruszyła członkami i zaczęła wstawać. Człowiek zerwał się na nogi; potknął się, wyrwał do przodu, przebiegł wyjąc pomiędzy filarami. Ciemne stworzenia krzyknęły ostro, po czym popychając się i drapiąc ruszyły w pogoń za uciekającym odmieńcem.

Pol usłyszał śmiech, obudził się i zrozumiał, że to on sam się śmiał. Śmiech urwał się nagle, a on leżał jeszcze długą chwilę, patrząc przez gałęzie na rozświetlone blaskiem księżyca chmury.


Jeden dzień podróżowali wozem, razem z wieśniakiem i jego synem; pół dnia szli w towarzystwie wędrownego handlarza. Poza tymi ludźmi oraz kupcem i lekarzem idącymi w przeciwnym kierunku, Pol i Mysia Rękawica nie spotkali na swej drodze nikogo. Dopiero w następnym tygodniu, w słoneczne popołudnie, dostrzegli przed sobą pył oraz ciemne postacie wchodzące w skład niewielkiego oddziału.

Późnym popołudniem dogonili grupę podróżnych. Składała się ze starego czarodzieja Ibala Shensona, jego dwóch pomocników — Nupfa i Suhuya oraz dziesięciu służących, z których czterech niosło lektykę Ibala.

Pierwszą osobą, do której zwrócił się Pol, był Nupf — chudy, młody wąsacz z długimi, ciemnymi włosami — ponieważ ów szedł na samym końcu orszaku.

Pozdrowienia — powiedział Pol, a Nupf przesunął prawą dłoń po niewidzialnym łuku, zwracając przy tym twarz w stronę Pola.

Podobnie jak to bywało w wypadkach demonstrowania Sztuki, drugie widzenie Pola rozpoczęło swoją grę. Ujrzał, jak szare, migoczące pasmo zapętla się i zwisa nad jego głową. Z drobnym drgnięciem znamienia smoka uniósł dłoń i odpędził pętlę na bok.

Czy w taki sposób odpowiada się na pozdrowienia towarzysza podróży?

Wyraz zdumienia rozszerzył oczy tamtego, szarpnął jego ustami.

Przepraszam — powiedział. — Nigdy nie można mieć pewności, jeśli chodzi o podróżnych. Działam tylko w obronie mego mistrza. Nie wiedziałem, że jesteś bratem w Sztuce.

A teraz, kiedy już wiesz…?

Czy zmierzasz na zgromadzenie w Belken?

Tak.

Porozmawiam z moim mistrzem, który na pewno zaprosi cię, byś nam towarzyszył.

Uczyń to.

Od kogo mam przekazać pozdrowienia?

Od Pola Detsona. A to jest Mysia Rękawica.

Dobrze.

Odwrócił się i przyśpieszył kroku, żeby dogonić lektykarzy. Pol i Mysia Rękawica podążyli za nim.

Rzuciwszy okiem ponad ramieniem pomocnika, Pol ujrzał starego czarodzieja, zanim jeszcze tamten do niego przemówił. Trudno było ocenić wiek starca otulonego w błękitne szaty, z szarym szalem na ramionach, przykrytego brązowym kocem. Sprawiał wrażenie kogoś drobnego i kruchego. Miał ostry nos, blade, wąsko osadzone oczy, czoło i policzki pokryte głębokimi bruzdami, a skórę pełną plam. Włosy starca — gęste i długie — przypominały perukę, ponieważ jego broda była rzadka i siwa. Ręce złożył pod kocem.

Podejdź bliżej — wysyczał, zwracając głowę w stronę Pola i mrużąc oczy.

Zbliżywszy się Pol wstrzymał oddech, uświadamiając sobie oddech tamtego.

Detson? Detson? Skąd pochodzisz? — spytał Ibal.

Z zamku Rondoval — odparł Pol.

Sądziłem, że to miejsce jest opuszczone. Kto dzisiaj jest tam panem?

Ja.

Pod brązowym przykryciem coś się poruszyło. Wyłoniła się dłoń z ciemnymi żyłami i wielkimi stawami. Powoli ruszyła w kierunku przegubu Pola, po czym chwyciła go za rękaw.

Odsłoń przedramię, jeśli możesz. Pol spełnił prośbę.

Ibal przesunął dwoma palcami po znamieniu smoka. Później zachichotał, podniósł wzrok na Pola, poza niego.

Jest tak, jak mówisz — oznajmił. — Nie wiedziałem o tobie, chociaż widzę, że niepokoi cię więcej niż jedna sprawa związana z przeszłością Rondovalu.

Bardzo możliwe — odparł Pol — ale skąd możesz o tym wiedzieć?

Okrążają cię jak roje jasnych owadów — powiedział Ibal, ciągle wpatrzony w przestrzeń poza Polem.

Pol świadomie włączył swój drugi sposób widzenia. Pomimo że w pobliżu unosiło się wiele pasm, nie zauważył niczego, co mogłoby przypominać krążący rój owadów.

Nic podobnego nie widzę…

Oczywiście — odparł starzec — ponieważ są już z tobą od dłuższego czasu, a poza tym ty byś je widział inaczej niż ja. Wiesz, jak różnią się sposoby postrzegania różnych czarodziejów, a także nacisk, jaki kładą na różne przedmioty.

Pol zmarszczył brwi.

A może nie wiesz? — spytał Ibal.

Kiedy Pol nic nie odpowiedział, starzec patrzył dalej’ zwęziwszy oczy do cienkich szparek.

Teraz nie mam pewności — powiedział. — Początkowo sądziłem, że dezorganizacja twoich świateł była doskonałym przebraniem, ale teraz…

Moich świateł? — spytał Pol.

Czyim byłeś uczniem i kto udzielił ci inicjacji? — spytał Ibal.

Pol uśmiechnął się lekko.

Wychowałem się daleko stąd, w miejscu, gdzie te sprawy przedstawiają się inaczej.

Ach, więc jesteś Szalonym Różdżkarzem. Bądźmy zbawieni od Szalonych Różdżkarzy! A jednak… Nie jesteś całkowicie zdezorganizowany, a każdy, kto nosi takie znamię — ponownie skinął w stronę prawego ramienia Pola — musi posiadać instynktowną zdolność zrozumienia Sztuki. Interesujące… Dlaczego więc zmierzasz do Belken?

Aby dowiedzieć się kilku… rzeczy. Stary czarodziej zachichotał.

Mów do mnie: Ibal i bądź moim towarzyszem podróży. Dobrze będzie porozmawiać z kimś dziwnym. Czy twój człowiek nie jest bratem w Sztuce?

Nie, a poza tym Mysia Rękawica nie jest właściwie moim sługą. To mój towarzysz.

Powiedziałeś: Mysia Rękawica? To imię wydaje mi się znajome. Czy ma on związek z biżuterią?

Nie jestem jubilerem — odparł szybko Mysia Rękawica.

Nieważne. Jutro powiem ci o paru sprawach, które mogą cię zainteresować, Detson. Ale jesteśmy jeszcze pół mili od miejsca gdzie zamierzam rozbić obóz. Ruszajmy. Podnoście! Naprzód!

Służący podnieśli lektykę i ruszyli do przodu. Pol i Mysia Rękawica pozostali w tyle i ruszyli za grupą.

Tej nocy obozowali w ruinach pewnej budowli mogącej być amfiteatrem. Pol przez długi czas leżał pełen niepokoju; obawiał się, że sny mogą powrócić. Ciągle jeszcze nikomu o nich nie mówił, ponieważ w ciągu dnia senne widziadła wydawały się odległe. Kiedy jednak wszystko spowiła cisza, a ogień przygasł, głębiny cieni wypełniły się twarzami, jak gdyby publiczność, złożona z duchów i potrafiąca przejrzeć przez maskę snu, zgromadziła się, by obserwować podróż Pola do krainy zgubnych świateł, wrzasków i okrucieństwa. Wzdrygnął się i nasłuchiwał przez dłuższy czas, rzucając spojrzenia wokół siebie. Nie znał żadnych czarów mogących wpływać na treść snów. Zastanawiał się znowu nad znaczeniem widziadeł. Rozpatrywał je częściowo umysłem człowieka, którego kultura tłumaczyła podobne zjawiska w kategoriach psychopatologii, ale inny, nowy aspekt jego umysłu szeptał, że możliwe jest też całkowicie odmienne wytłumaczenie. Myśli Pola zaczęły błądzić; powróciły znowu do spotkania z czarodziejem, który chciał zabić go w Rondovalu. Sny zaczęły się niemal bezpośrednio po tym pojedynku i zastanawiał się, czy był między nimi jakikolwiek związek. Czyżby umierający czarodziej rzucił na Pola zaklęcie, które miało prześladować go we śnie? Myśli odpłynęły, ukojone miarowym brzęczeniem owadów w dalekim lesie. Zastanawiał się, co uczyniłby na jego miejscu Mark. Pewnie sięgnąłby po narkotyk, który uśmierzyłby koszmary. Myśli odpłynęły ponownie…

Ruch. Był znajomy. Lęk zniknął. Pozostało tylko oczekiwanie w pośpiesznym i posiekanym szeregu obrazów. Oto Brama i…

Ruch zatrzymał się, a wszystko stanęło. Pol zamarł przed obrazem częściowo otwartej Bramy; rozmywał się i był nietrwały. Na jego ramieniu spoczęła czyjaś dłoń. Chciał krzyknąć, ale pragnienie to nie trwało dłużej niż chwilę.

Już w porządku — dobiegł go szept, a dłoń się odsunęła.

Pol próbował odwrócić głowę i usiąść. Poczuł, że nie jest w stanie się poruszyć. Obok niego podnosił się z klęczek potężny mężczyzna z ponad połową twarzy skrytą za maską. Pol pomyślał, że widzi blade wąsy oraz — to niemożliwe — zaplombowany ząb.

Dlaczego w takim razie nie mogę się poruszyć? — spytał szeptem przez zaciśnięte zęby.

O wiele łatwiej było mi rzucić zaklęcie na cały obóz, niż działać wybiórczo. Pragnąłem zbudzić tylko ciebie, zaś innych pozostawić w stanie nieprzytomności. Paraliż jest, niestety, nieodłączną częścią tego zabiegu.

Pol podejrzewał, że to kłamstwo, ale nie widział sposobu, by to sprawdzić.

Zobaczyłem, że coś niepokoi twoje sny. Postanowiłem przynieść ci pewną ulgę.

W jaki sposób możesz wiedzieć, że ktoś ma męczące sny?

Jestem swego rodzaju specjalistą w dziedzinie, z którą masz do czynienia.

Jaka to dziedzina?

Czy w twoim śnie pojawiły się duże drzwi? Pol milczał przez pewien czas.

Tak — odparł wreszcie. — Jeśli to nie ty je sprowadziłeś, jak możesz o tym wiedzieć?

To nie ja sprowadziłem twój sen. Nie pojawiłem się też tutaj, aby cię od owego snu uwolnić.

Po co wobec tego przybywasz?

Zmierzasz do Belken.

Wygląda na to, że wiesz wszystko…

Nie bądź impertynencki. Ponieważ nasze interesy mogą być zbieżne, próbuję ci pomóc. Wiem więcej niż ty o pewnych siłach, które mają na ciebie wpływ. Popełniasz poważny błąd, chodząc po świecie i mówiąc głośno o sobie na tym etapie swej kariery. Właśnie zadałem sobie wiele trudu, żeby usunąć pamięć o twoim imieniu z umysłu Ibala i wszystkich jego ludzi. Rano będzie pamiętał tylko, że jesteś Szalonym Różdżkarzem podróżującym do Belken. Nawet twój wygląd będzie mu obcy. Na wypadek, gdyby ponownie pytał cię o imię, przygotuj sobie nowe i posługuj się nim w Belken. Rondoval nadal posiada wrogów.

Domyśliłem się tego po zamachu na moje życie.

Kiedy to było? Gdzie?

Trochę ponad tydzień temu. W domu.

Nie wiedziałem. A więc zaczęło się! Jeśli pozostaniesz incognito, przez pewien czas powinieneś być bezpieczny. Przemyję ci włosy środkiem chemicznym, który ukryje twój siwy kosmyk. Za bardzo rzuca się w oczy. Musimy też ukryć to znamię smoka.

W jaki sposób?

To stosunkowo proste. W jakiej postaci pojawiają ci się Moce, kiedy pracujesz nad zaklęciem? Pol poczuł, że wilgotnieje mu skóra na głowie.

Zazwyczaj pod postacią barwnych pasm, nici, strun, sznurków.

Interesujące. Dobrze więc. Możesz sobie wyobrazić, że pocieram twoje znamię na przedramieniu pasmami o barwie ciała, w wyniku czego znamię znika. W żaden sposób nie wpłynie to na twoje umiejętności. Kiedy będziesz chciał je odkryć, po prostu powtórzysz czynność w odwrotnej kolejności.

Pol poczuł, jak ktoś chwyta jego ramię i unosi je do góry.

Kim jesteś — spytał. — W jaki sposób robisz to wszystko?

Jestem czarodziejem, który nigdy nie powinien istnieć, ale łączy mnie dziwna więź z twoim Domem.

Czy jesteśmy spokrewnieni?

Nie. Nie jesteśmy nawet przyjaciółmi.

Dlaczego w takim razie mi pomagasz?

Czuję, że twoje przedłużone istnienie może mi służyć. Gotowe. Teraz znak jest ładnie ukryty.

Jeśli faktycznie chcesz mnie przed czymś chronić, mógłbyś powiedzieć mi o tym więcej.

Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy sposób działania. Po pierwsze, możliwe, że nic ci się nie stanie. W takim wypadku udzieliłbym ci informacji, którą pragnąłbym zataić. Po drugie, twoja nieświadomość może mi przynieść korzyść.

Słuchaj, człowieku. Ktoś mnie już namierzył. Nie podoba mi się wizja kolejnego pojedynku na czary.

Och, jeśli wygrasz, wszystko będzie w porządku. Czary? Czy taki był charakter tamtego zamachu?

Tak.

Tak czy inaczej, ciągle jeszcze jesteś zdrów i cały.

Niewiele brakowało.

To wystarczy, mój chłopcze. W ten sposób ćwiczysz swą czujność. Teraz może uczynimy twoje rysy bardziej topornymi, rozjaśnimy ci włosy. Może ciekawa szrama na policzku? Tak, to będzie to…

Czy nie przedstawisz mi się?

Moje imię nic by ci nie powiedziało, a wiedza o nim mogłaby tylko przysporzyć kłopotów.

Pol zbudził smocze znamię, mają nadzieję, że zamaskowane ramię ukryje jego działanie przed drugim wzrokiem tamtego. Kiedy rozpoczęło się pulsowanie, mężczyzna nie zareagował. Pol posłał siłę w górę i w dół po prawej ręce, uwalniając ramię od paraliżu. Potem szyję. Musi choć trochę przekrzywić głowę… Najlepiej będzie na razie na tym poprzestać. Wiedział, że trudno jest udawać katalepsję.

Dłonie obcego ciągle przesuwały się po twarzy Pola. Oblicze czarodzieja znajdowało się tuż poza polem widzenia. Pol wezwał grube szare pasmo i poczuł na opuszkach palców jego nadprzyrodzoną obecność.

Teraz oni wszyscy będą myśleli, że byłeś w Heidelbergu… — Co mówiłeś? — spytał Pol.

Tajemnicza uwaga — pospiesznie odparł tamten. — Naprawdę dobry czarodziej posiada także wiedzę o miejscach innych niż to.

Pol pozwolił energii pulsować w sobie, całkowicie przełamując paraliż. Przeturlał się na bok, posyłając błyskawiczny ruch po szarym paśmie. Wężowym ruchem uniosło się w górę i uwięziło dłonie tamtego. Pol zacisnął więzy i próbował wstawać.

Teraz ponowię moje pytanie — powiedział.

Głupi Szalony Różdżkarz! — krzyknął obcy.

Pasmo skurczyło się w dłoni Pola, a w ramieniu poczuł rodzaj wstrząsu elektrycznego. Nie mógł się od niego uwolnić, a znamię smoka paliło mu ramię. Otworzył usta do krzyku, ale nie mógł wydobyć żadnego dźwięku.

Masz wielkie szczęście — brzmiały ostatnie słowa, jakie usłyszał, zanim do jego mózgu dotarła burza i upadł.

Kiedy otworzył oczy, świt muskał właśnie niebo na wschodzie. Obudziły go głosy służących Ibala, którzy krzątali się, zbierając bagaże i przygotowując się do zwinięcia obozu.

Pol podniósł dłonie do skroni, usiłując przypomnieć sobie, ile wypił…

Kim jesteś? Gdzie jest Pol?

Odwrócił się i ujrzał Mysią Rękawicę podpartego Pod boki i wpatrzonego w siebie.

Czy mam na policzku szramy? — spytał Pol, podnosząc palce do twarzy.

Tak.

Wsłuchaj się w mój głos. Nie poznajesz? Czy jasny kosmyk moich włosów także zniknął?

Och… Rozumiem. Po co ci to przebranie? Pol wstał i zaczął podnosić swoje rzeczy.

Później ci to powiem.

Rozejrzał się w poszukiwaniu śladów gościa, ale okolica była skalista i żadnych śladów nie było. Kiedy ruszyli za służącymi Ibala, Mysia Rękawica zatrzymał się i wskazał ręką na kępę uschniętych krzaków.

Jak to rozumiesz? — spytał.

Pośród splątanych gałęzi wisiały trzy zmumifikowane zające.

Potrząsnąwszy głową, Pol ruszył dalej.



III


Na początku wszystkie nowe doznania, nowe dźwięki i widoki napotykane poza Rondovalem były mocno traumatyczne. W ciągu kilku pierwszych dni unosiłem się w pobliżu Pola, szybując, odczuwając wszystko w zasięgu zmysłów, zapoznając się z nowymi zespołami zjawisk. Odkryłem, że podróż sprawia, iż zwiększam swą objętość. Z upływem czasu rozrastałem się coraz bardziej. Mój mały dowcip. Zrozumiałem, że moje rozprzestrzenianie się przynajmniej częściowo miało związek z przedmiotami, których esencję absorbowałem po drodze. Były to zarówno rośliny, jak i zwierzęta, chociaż te drugie bardziej mi odpowiadały, zgodnie z prawami Charles’a–Boyl’a, z którymi zapoznałem się pewnego wieczoru, kiedy Pol wrócił pamięcią do swoich uniwersyteckich czasów. Mówiąc zupełnie szczerze, nie mogę uważać siebie za gaz. Pomimo że jestem przykuty do dziedziny fizycznej, nie przejawiam się w niej całkowicie i mogę się z niej wycofać — częściowo bez trudu, a całkowicie z pewnym wysiłkiem. Ograniczam się do danego obszaru i poruszam się w nim dzięki swej woli. Nie mam pojęcia, jak to działa. Byłem jednak świadomy tego, że moja objętość powiększa się, a wraz z nią wzrasta umiejętność wykonywania czynności fizycznych, na przykład te zające. Musiałem podejść do całej tej podróży jako do doświadczenia o charakterze edukacyjnym. Każda nowa rzecz, której się uczyłem, mogła mieć znaczenie w moim dążeniu do osiągnięcia tożsamości i celu.

Rzeczywiście uczyłem się nowych rzeczy, a niektóre były bardzo dziwne. Na przykład, kiedy ten okutany w płaszcz człowiek wszedł na teren obozu, poczułem coś w rodzaju powiewu łagodnego wietrzyku, nie było to jednak doznanie fizyczne; usłyszałem jakby niski dźwięk i ujrzałem kłębowisko pływających barw. Wszyscy, włącznie ze strażnikiem, spali. Pojawiły się dalsze ruchy, barwy oraz dźwięki. Niedawno poznałem znaczenie słowa „subiektywny” i wiem, że takie właśnie były owe doznania; nie było w nich nic namacalnego. Później obserwowałem z zainteresowaniem, jak przybysz wkracza w pamięć śpiących, w tym Pola. Na podstawie odczuć oraz wspomnień o walce, jaką Pol stoczył w Rondovalu z człowiekiem w brązowym ubraniu, zrozumiałem, że jestem niezwykle wrażliwy na magiczne sentencje. Czułem, że mogę z łatwością wpływać na działania przybysza. Nie widziałem jednak takiej potrzeby, więc po prostu patrzyłem. Przy mojej skąpej wiedzy o tych sprawach wydawało mi się, że przybysz operuje siłami w niezwykły sposób. Tak. Nagłe wspomnienie o pełnym przemocy wydarzeniu utwierdziło mnie w takim przekonaniu. Przybysz był dziwny, ale widziałem, jak działa.

Później stał przez długą chwilę obok Pola i nie miałem pojęcia, do czego zmierza. Moc, jaką się posługiwał, różniła się od tych, których używał wcześniej; nie rozumiałem jej. Kiedy dotknął ramienia pola, coś szarpnęło się we mnie spazmatycznie. Nie wiem czemu, ale zbliżyłem się do nich. Byłem świadkiem całej rozmowy i transmutacji wyglądu Pola. Kiedy ten człowiek zakrył znamię smoka, chciałem krzyknąć: „nie!” Ale oczywiście nie posiadałem głosu. To, co widziałem, irytowało mnie, chociaż wiedziałem, że znamię jest bezpieczne pod zaklęciem, które Pol mógł rozwiązać, kiedy tylko chciał. Nie potrafiłem powiedzieć, jaki związek miało to wszystko ze mną.

Później jednak, kiedy nastąpiła krótka i szybka wymiana sił między nimi, popędziłem do Pola i przeniknąłem weń, by zorientować się w wyrządzonych szkodach. Nie znalazłem żadnego trwałego uszczerbku, a ponieważ gatunek, do którego należy Pol, zazwyczaj znajduje się w nocy w stanie nieświadomości, nie zrobiłem niczego, aby ten stan zmienić.

Wycofałem się i odszukałem drugiego człowieka. Nie wiedziałem, co bym zrobił, ani dlaczego, gdybym go odnalazł. Zniknął bez śladu, toteż wszystkie te pytania były czysto akademickie.

Wtedy właśnie natknąłem się na zające i zlikwidowałem je wraz z krzakami stanowiącymi ich kryjówkę. Natychmiast poczułem się silniejszy. Zastanawiałem się nad wszystkimi swoimi reakcjami i pytaniami, jakie za nimi stały, myśląc jednocześnie o tym, czy faktycznie zostałem stworzony do tak bezowocnej działalności, jaką jest introspekcja.

Nikt, włącznie z Ibalem nie wydawał się zauważać odmiennego wyglądu Pola. Nikt też nie zwracał się do niego po imieniu. Było tak, jakby wszyscy zapomnieli, jak się nazywa, i nie śmieli przyznać się do tego przed sobą. W końcu ci, którzy z nim rozmawiali, zwracali się do niego jako do „Szalonego Różdżkarza”, toteż Pol nie zaczął nawet używać nowego imienia, które sobie przygotował. Przyznając rację względom bezpieczeństwa, był jednak zirytowany faktem, iż jego nowa tożsamość sprawiła, że Ibal zapomniał o wszystkim, co Pol powiedział mu o Rondovalu. Nie wiedząc, jak wielką siłę miało zaklęcie zaciemniania pamięci, zapobiegł łączeniu swej osoby z Rondovalem, pomijając ten temat w swoim umyśle.

Dwie noce później, podczas kolacji, Ibal poruszył kwestię niemal równie interesującą.

No więc opowiedz mi o swoich planach, Szalony Różdżkarzu — poprosił, wkładając łyżką jakąś papkę między resztki zębów. — Co zamierzasz robić na zgromadzeniu?

Uczyć się — odparł Pol. — Spotkać innych praktykujących i doskonalić swą sztukę.

Chichot Ibala wydawał się wilgotny.

Dlaczego po prostu nie przyznasz się, że szukasz sponsora, który udzieliłby ci inicjacji?

Czy nadawałbym się? — spytał Pol.

Gdyby poparł cię mistrz…

Jakie miałbym korzyści?

Ibal potrząsnął głową.

Trudno mi uwierzyć, że jesteś tak naiwny.

Gdzie się wychowałeś?

W miejscu, gdzie podobne pytanie nigdy się nie pojawiło.

Sądzę, że mogę w to uwierzyć, ponieważ jesteś Szalonym Różdżkarzem. Dobrze. Według mnie czasami ignorancja bywa bardzo odświeżająca. Właściwe doświadczenie rytuałów związanych z inicjacją sprawi, że zapanujesz nad swoimi światłami. Umożliwi ci to posługiwanie się energią przekraczającą sumę energii wszystkich rzeczy. Dzięki inicjacji mógłbyś osiągnąć władzę, której nie zdobędziesz w żaden inny sposób.

Czy w czasie zgromadzenia w Belken rzeczywiście będą miały miejsce inicjacje?

Tak. Mam zamiar dokonać inicjacji Nupfa, ale czuję, że Suhuy nie jest jeszcze gotowy.

Skinął dłonią w stronę niższego z pomocników, młodzieńca o ciemnych oczach i jasnych włosach. Suhuy zmarszczył brwi, odwracając wzrok.

Po inicjacji pomocnik osiąga niezależność, czy tak? — spytał Pol.

Tak, chociaż niekiedy zostaje jeszcze na pewien czas ze swoim mistrzem, by nauczyć się pewnych istotnych technik, być może zaniedbanych podczas treningu podstawowego.

No cóż, jeśli nie znajdę sponsora, będę chyba musiał brnąć samotnie przez życie.

Gdybyś był świadom niebezpieczeństw inicjacji…

Nie jestem.

Do podstawowych należą śmierć i obłęd. Co pewien czas słyszy się o ludziach, którzy nie byli gotowi.

Czy mógłbym liczyć na pewien trening, żeby nie być całkiem nieprzygotowanym?

Można to załatwić.

Wobec tego bardzo bym chciał.

W takim razie będę twoim wprowadzającym, w zamian za przyszłą dobrą wolę. Zawsze dobrze jest mieć kilku przyjaciół po fachu.

Sny o Bramie i o dziwnej krainie leżącej poza nią nie powróciły tej nocy ani żadnej następnej przed dotarciem podróżnych na zgromadzenie. Dni mijały bez niespodzianek, zwyczajnie i w końcu tylko zmieniony wygląd upewniał Pola o tym, że wydarzyło się coś niezwykłego. Kiedy zaczęli się wspinać, krajobraz uległ zmianie, chociaż podejście było tu mniej ostre niż zejście z Rondovalu.

Samo Belken było wielkim, czarnym szczytem w kształcie kła, znaczonym licznymi zagłębieniami, bez drzew. Tego wieczoru, kiedy ujrzeli go po raz pierwszy, wydawał się otoczony słabym, białym światłem. Mysia Rękawica odciągnął Pola na bok i stali tak, przyglądając się szczytowi.

Czy jesteś pewien, że wiesz, w co się pakujemy? — spytał złodziej.

Ibal opisał mi procedurę inicjacyjną — odparł Pol — i wiem mniej więcej, czego się mogę spodziewać po poszczególnych etapach.

Nie o to dokładnie pytałem — powiedział Mysia Rękawica.

O co więc?

W Rondovalu chciał cię zabić pewien czarodziej. Kolejny pojawił się w zeszłym tygodniu, najwyraźniej po to, by ci pomóc. Odnoszę wrażenie, że znajdujesz się w samym środku czegoś paskudnego i magicznego. Wkraczasz teraz prosto do jaskini czarodziejów podejmujesz coś niebezpiecznego bez normalnych przygotowań.

Z drugiej strony — odparł Pol — prawdopodobnie właśnie tutaj mogę najprędzej dowiedzieć się, co się dzieje. Jestem też pewny, że znajdę zastosowanie dla wszelkich dodatkowych umiejętności i mocy, jakie osiągnę dzięki inicjacji.

Czy naprawdę ufasz Ibalowi?

Pol wzruszył ramionami.

Wygląda na to, że do pewnego stopnia muszę.

Chyba, że już teraz postanowisz wycofać się z całej zabawy.

W ten sposób znalazłbym się w punkcie wyjścia. Nie, dziękuję.

Miałbyś czas na przemyślenie wszystkiego jeszcze raz; może odkryłbyś zupełnie nowy trop.

Tak — zgodził się Pol — bardzo bym tego pragnął. Mam jednak wrażenie, że nie mogę szastać czasem zbyt nonszalancko.

Złodziej westchnął i odwrócił się do niego.

Ta góra wygląda złowieszczo — stwierdził.

Muszę się z tobą zgodzić.

Następnego ranka minęli podnóże gór, weszli na szczyt niskiego pasma i cała grupa stanęła. Przed wschodnią stroną góry rozciągał się widok jak z bajki czy ze snu: migoczący zbiór kremowych wież i złotych iglic pośród budynków, które wyglądały, jak gdyby wycięto je z potężnych kamieni szlachetnych. Były tam jasne łuki ponad jarzącymi się drogami, gagatowe kolumny, tęczowe fontanny…

Bogowie! — krzyknął Pol. — Nie sądziłem, że to może być coś takiego!

Usłyszał, że Ibal chichocze.

Co cię śmieszy? — spytał mistrza.

Tylko raz jest się młodym. Niech to będzie niespodzianka — odparł stary czarodziej.

Pol szedł dalej zaintrygowany. Wraz z upływem czasu miasto straciło nieco ze swego przepychu. Najpierw skończyło się migotanie oraz tęcze, później zaczęły blednąc kolory. Budynki spowiła mgła, a razem z nią przypłynęła jednolita szarość, która okryła wszystko dookoła. Wydawało się, że budowle się zmniejszają, a niektóre z iglic i wyższych kolumn zniknęły całkowicie. Szklane ściany zmatowiały i zaczęły trzepotać. Później rozwiały się łuki i fontanny. Było to tak, jakby patrzeć na miasto przez przyciemnione szkło zniekształcające.

Podczas posiłku Pol zwrócił się do Ibala.

Dobrze, jestem zdziwiony i o kilka godzin starszy. Co się stało z miastem?

Ibal o mały włos nie udławił się swoją papką.

Nie, nie — wykrztusił wreszcie. — Poczekaj do kolacji. Obejrzyj widowisko w całości.

I tak też się stało. Kiedy słońce przesunęło się na zachód, a cień szczytu padł na zamglone kontury budowli spoczywających w dole, trzepotanie ustało, a ściany zaczęły nabierać swego poprzedniego blasku. Złodziej i Pol podeszli, nie odrywając wzroku od miasta. Cienie wydłużały się, a Belken zaczęło rosnąć, początkowo powoli, potem szybciej, wraz z przechodzeniem popołudnia w wieczór. Sama mgła ciemniała, a w jej wnętrzu ponownie pojawiły się kontury wyższych budowli. Zbliżywszy się ujrzeli tryskające fontanny. W krzepnących konturach budynków ponownie zaczęły pojawiać się barwy. Wieże, kolumny i łuki stały się bardziej trwałe.

W porze kolacji znaleźli się już bardzo blisko, a miasto wyglądało znowu prawie tak, jak rano. Jedli, patrząc na rozpraszającą się mgłę.

I cóż, czy odgadłeś? — spytał Ibal, zanurzając łyżkę w bulionie.

Wygląda na to, że miasto zmienia wygląd w zależności od pory. Najwyraźniej więc nie jest tym, na co wygląda, i musi być swego rodzaju zaklęciem. Nie mam pojęcia, co się tam faktycznie znajduje ani dlaczego się zmienia.

To, co się tam faktycznie znajduje, to zbiór jaskiń, chałup i namiotów — wyjaśnił Ibal. — Za każdym razem drogą losowania wybiera się praktykujących czarodziejów, którzy przygotowują to miejsce na zgromadzenie. Czarodzieje ci posyłają przedtem swoich uczniów, którzy czyszczą cały teren, naprawiają budynki, rozbijają namioty. Następnie czarodzieje współzawodniczą między sobą w wypracowaniu zaklęć nadających temu miejscu przyjemny wygląd. Nie wszyscy uczniowie są jednakowo zdolni, a ponieważ całe przedsięwzięcie ma charakter tymczasowy, rzadko używa się pierwszorzędnych zaklęć. Dlatego właśnie miasto prezentuje się pięknie od wieczora do świtu. Wraz z upływem dnia piękno ustępuje. W południe wszystko jest najsłabsze i wtedy możesz zobaczyć rzeczy takimi, jakie są.

Czy zaklęcia te działają zarówno na zewnątrz, jak i od środka?

Tak, Szalony Różdżkarzu. Sam wkrótce zobaczysz.

Patrzyli, jak migotanie zaczyna się ponownie, początkowo słabo, później coraz mocniej.

Wieczorem dotarli do stóp Belken i weszli do jasnego miasta, które tam wyrastało. Pierwszy łuk, pod którym przeszli, mógł być zrobiony z powiązanych gałęzi, ale wyglądał jak marmur ze złotymi żyłkami, pełen misternych żłobień. Kilkakrotnie w powietrzu przepłynęły światła wielkości człowieka. Pol oszacowywał cuda. W przeciwieństwie do wszystkich miast, które zwiedził do tej pory, Belken sprawiało wrażenie czystego. Droga, po której stąpali, była nienaturalnie jasna. Budynki wydawały się kruche i posiadały przejrzystość skorupki od jajka. Fantazyjnie zdobione okna przysłonięte były filigranowymi żaluzjami. Mozaiki drogocennych kamieni pokrywały ściany. Pełno było balkonów i przejść ponad ziemią, po których przechadzali się bogato odziani mężczyźni i kobiety. Na wystawach otwartych od frontu sklepów widniały przybory magiczne, a w całym mieście można było ujrzeć uwięzione egzotyczne bestie. Pewna ilość zwierząt przechadzała się jednak swobodnie, jakby również przyglądając się cudownym widokom. Z metalowego kosza na rogu ulicy unosiły się gęste kłęby czerwonego dymu; przy koszu zawodził mag w turbanie, a nad jego głową unosiła się twarz demona. Z kilku stron napływały dźwięki fletów, instrumentów strunowych i bębnów. Powodowany impulsem Pol wydobył z niebytu swoją gitarę i zaczął grać, nie zwalniając kroku. Poczuł niewidzialne pulsowanie smoczego znaku — jak gdyby w odpowiedzi na magiczną atmosferę, w którą wkraczali. Uwięzione w złotych i srebrnych klatkach jaskrawe ptaki zaśpiewały do wtóru melodii gitary. W stronę Pola zwróciło się kilka twarzy. Wznosząca się nad miastem góra jaśniała łagodnie, jakby oznaczona rojami świetlików. Jeszcze wyżej, na bezchmurnym niebie wzeszły gwiazdy. Pola oplotły chłodne podmuchy wietrzyku, przynoszące woń egzotycznych perfum, kadzideł i słodkiego drewna. Mysia Rękawica pociągnął nosem i nasłuchiwał, kręcąc palcami, rozglądając się dookoła.

Trudno byłoby ukraść cokolwiek w miejscu, gdzie nic nie jest tym, na co wygląda — zauważył.

Możesz więc podejść do swego pobytu w Belken jak do wakacji.

To będzie raczej trudne — odparł złodziej, obserwując twarz demona, która zdawała się śledzić jego ruchy spoza kraty położonej wysoko w murze z lewej strony. — Będzie to raczej pewien rodzaj przymusowego szkolenia…

Ibal na każdym rogu wydawał chrypliwym głosem rozkazy; najwyraźniej znał drogę do swej siedziby. Później Pol dowiedział się, że starzec zawsze zajmował te same pomieszczenia. Jeden ze starszych służących poinformował Pola, iż wygląd siedziby za każdym razem zmieniał się radykalnie. Orientacja w Belken polegała bardziej na położeniu niż na wyglądzie.

Apartament, który został im przydzielony jako gościom Ibala, wyglądał elegancko i bogato, ale całe wnętrze wypełniał mamiący oczy blichtr. Pol zauważył, że z pozoru solidne ściany uginały się nieco pod naciskiem, gładkie podłogi okazały się miejscami nierówne, a krzesła nie były tak wygodne, jakby się mogło wydawać.

Ibal opuścił ich, mówiąc, że ma zamiar odpocząć i nazajutrz przedstawi ich urzędnikowi inicjacyjnemu. Po wzięciu kąpieli i przebraniu się Pol i Mysia Rękawica wyszli, by obejrzeć miasto.

Główne arterie oświetlone były kulami białego światła. Ponad mniejszymi ulicami unosiły się różnobarwne balony. Pol i złodziej mijali grupy młodych ludzi, podsłuchując ich rozmowy utrzymane w tonie dysput filozoficznych. Mijali starszych, którzy robili sobie dowcipy, wykorzystując swe umiejętności: na przykład mała chmura zawieszona tuż pod sklepieniem łuku grzechotała nagle i oblewała wodą przechodniów w dole, przy akompaniamencie gromkiego śmiechu ukrytych w cieniu mistrzów, podobnych do gnomów.

Otrzepawszy się z nagłego deszczu, Pol i Mysia Rękawica zeszli wąskimi schodami na krętą uliczkę słabiej oświetloną niż te w górze. Ponad nią przesuwały się powoli błękitne i czerwone światła, mniejsze i ciemniejsze od pozostałych.

Wygląda to dość interesująco — zauważył złodziej, wspierając się na balustradzie.

Zejdźmy i rzućmy okiem.

Miejsce to okazało się kawiarnią. Po obu stronach ulicy, zarówno wewnątrz, jak i na dworze, rozstawiono stoiska z jedzeniem i napojami. Przeszli między nimi, po czym zawrócili.

Tu mi się podoba — oświadczył złodziej, wskazując na stoisko z prawej strony. — Usiądźmy może pod jednym ze stolików pod parasolem, skąd da się obserwować przechodniów.

Dobry pomysł — zgodził się Pol. Przecisnęli się i usiedli.

Prawie natychmiast wyszedł do nich niski, ciemny, uśmiechnięty mężczyzna w zielonym kaftanie.

Czego panowie sobie życzą? — spytał.

Chciałbym kieliszek czerwonego wina — powiedział Pol.

A ja białego, wytrawnego — zamówił złodziej. Człowiek wrócił prawie natychmiast, niosąc na tacy dwa kieliszki.

Pożyteczna sztuczka — zauważył Mysia Rękawica.

To moje prywatne zaklęcie — wyjaśnił kelner.

Kiedy doszło do płacenia, kelner, gnąc się w przeprosinach, poprosił, by wrzucili swoją zapłatę przez małą obręcz do koszyka.

Inne kawiarnie też to praktykują — powiedział. — Za dużo jest w obiegu zaczarowanych kamyków. Mogły się wam trafić i nawet o tym nie wiecie.

Jednak monety przeleciały przez obręcz, nie przestając być monetami.

Dopiero co przyjechaliśmy — powiedział Pol.

W takim razie uważajcie na kamyki.

Odszedł przyjąć kolejne zamówienie.

Wino okazało się niezwykle smaczne, chociaż Pol podejrzewał, że było to częściowo zasługą zaklęcia. Później pomyślał jednak, że to właściwie bez różnicy. Podobnie zresztą jak całe to miasto — jeśli dobrze służyło swemu celowi, należało uznać wygląd za znacznie istotniejszy niż treść.

To nie jest zbyt oryginalna obserwacja — zauważył złodziej, kiedy Pol podzielił się z nim swymi przemyśleniami. — Zawsze kiedy ukradziony przeze mnie klejnot okazywał się sztuczny, bardzo mnie to obchodziło.

Pol zachichotał.

Wobec tego służył swemu celowi. Złodziej roześmiał się także.

Dobrze, dobrze. Kiedy jednak staniemy oko w oko ze śmiercią, lepiej wiedzieć, czy to prawdziwy sztylet i prawdziwa ręka. Po tamtej nocy w Rondovalu miałbym się na baczności w miejscu takim jak to.

Co jeszcze mógłbym zrobić?

Weźmy na przykład ten czarodziejski deszcz — zaczął złodziej. — Właśnie zauważyłem… Przerwał mu dobrze zbudowany blondyn o regularnych rysach i promiennym uśmiechu, który podszedł do nich nieoczekiwanie. Ubrany był ekstrawagancko, poruszał się z niezwykłą gracją i opanowaniem.

Szalony Różdżkarz! I Mysia Rękawica! Jakie to dziwne spotkać was tutaj! Kelner! Jeszcze raz to samo dla tych panów, tego samego, co pili, a dla mnie najlepszą butelkę, jaką macie.

Przysunął sobie krzesło i przysiadł się do nich.

Wygląda na to, że w tym roku naprawdę się przyłożyli — powiedział, robiąc szeroki gest dłonią. — Jak wam się podoba wasz apartament?

Hm, jest w porządku — odparł Pol, kiedy kelner przyniósł im kieliszki.

Młodzieniec uczynił ruch ręką, która wypełniła się nagle monetami. Pieniądze oderwały się od dłoni, przeleciały łukiem przez obręcz do koszyka, a wszystkiemu towarzyszył strumień iskier.

Bardzo ładnie — stwierdził Pol. — Słuchaj, nie chciałbym być niegrzeczny, ponieważ to ty płacisz, ale chyba sobie nie przypominam…

Młody człowiek roześmiał się, a jego przystojna twarz zmarszczyła się w rozbawieniu.

Oczywiście, że nie — odparł. — Jestem Ibal, a wy patrzycie na najdoskonalsze zaklęcie odmładzające, jakie kiedykolwiek rzucono. Strzepnął z rękawa miniaturowy pyłek. — Plus kilka zabiegów kosmetycznych — dodał miękko.

Naprawdę?

Niesłychane!

Tak. Jestem gotów na spotkanie z moją ukochanĄ Vonnie, na dwa tygodnie miłości, biesiady i dobrego picia.

Bardzo ciekawe.

Tak. Spotkaliśmy się tutaj prawie trzysta lat temu, a nasze uczucia pozostały nie zmienione przez cały ten czas.

Godne podziwu — zauważył Pol. — Ale czy nie widujesz się z inną kobietą pomiędzy tymi spotkaniami?

Nie, na bogów! Gdybyśmy mieli żyć ze sobą dzień po dniu, bez wątpienia któreś z nas zabiłoby to drugie. Dwa tygodnie na cztery lata w zupełności wystarczają. — Popatrzył na swój kieliszek przed podniesieniem go do ust. — Poza tym — dodał — przez znaczną część czasu między spotkaniami odpoczywamy.

Znowu podniósł wzrok.

Szalony Różdżkarzu, coś ty ze sobą zrobił?

O co ci chodzi? — spytał Pol.

Ten siwy kosmyk w twoich włosach. Skąd się tam wziął?

Pol przesunął dłonią po wciąż jeszcze wilgotnej czuprynie.

To taki mały dowcip — odparł.

W niezbyt dobrym guście — skomentował Ibal, kręcąc głową. — Ludzie będą cię kojarzyć z katastrofą Deta. Och!

Poszli wzrokiem za nagłym spojrzeniem, które Ibal skierował na ulicę, mijając stojącego grubasa i parę spacerowiczów. Pod kołyszącym się błękitnym światłem zbliżała się kobieta. Była średniego wzrostu, włosy miała długie, ciemne i lśniące. Pod lekkim, obcisłym kostiumem rysowało się wybornie ukształtowane ciało; jej rysy były delikatne, cudne, pełne uśmiechu.

Po owym nagłym wdechu Ibal podniósł się, a Pol i złodziej zrobili to samo.

Panowie, oto Vonnie — obwieścił, kiedy podeszła do stolika. Objął ją i otoczył ramieniem. — Kochanie, wyglądasz cudowniej niż kiedykolwiek. Oto moi przyjaciele, Szalony Różdżkarz i Mysia Rękawica. Napijmy się z nimi, zanim pójdziemy w swoją drogę.

Ibal przysunął jej krzesło; Vonnie skinęła głową.

Miło mi was poznać. Czy przybywacie z daleka? — spytała, a Pol, spętany magią tego głosu i świeżością całej jej osoby, poczuł nagle ukłucie dojmującej samotności.

Zapomniał swą odpowiedź tuż po jej wygłoszeniu, a kolejne minuty spędził na podziwianiu Vonnie.

Kiedy odmłodzona para podniosła się do odejścia, Ibal nachylił się do przodu i szepnął:

Włosy — mówię poważnie. Najlepiej będzie, jeśli szybko je poprawisz, w przeciwnym razie urzędnicy inicjacyjni mogą pomyśleć, że jesteś nonszalancki. Gdzie indziej nie miałoby to oczywiście znaczenia, ale człowiek pragnący inicjacji musi być poważny, jeśli wiesz, o czym mówię.

Pol przytaknął, zastanawiając się nad najprostszym rozwiązaniem tej kwestii.

Zajmę się tym wieczorem.

Świetnie. Zobaczymy się jutro — niezbyt wcześnie.

Bawcie się dobrze.

Ibal uśmiechnął się.

Jestem pewien, że tak będzie.

Pol odprowadził ich wzrokiem, po czym zwrócił uwagę z powrotem na kieliszek.

Nie podnoś wzroku zbyt gwałtownie — szepnął złodziej przez nieruchome wargi. — Tam stoi grubas, który kręcił się w pobliżu już od pewnego czasu.

Właściwie go zauważyłem — odparł Pol, omiatając wzrokiem potężną postać w chwili podnoszenia kieliszka. — Co z nim jest?

Znam go — powiedział Mysia Rękawica. — Raczej znałem. Zawodowo. Nazywa się Ryle Merson.

Pol pokręcił głową.

To imię nic mi nie mówi.

Jest czarodziejem, o którym już ci kiedyś wspominałem. Ponad dwadzieścia lat temu wynajął mnie, bym ukradł twemu ojcu figurki.

Pol poczuł nagłą potrzebę odwrócenia się i przyjrzenia dużemu mężczyźnie odzianemu w złoto i szarość. Powstrzymał się od tego.

Czy nie mówił, po co mu one?

Nie.

Mam wrażenie, że są bezpieczne w mojej gitarze — powiedział Pol.

Kiedy ponownie podniósł wzrok, Ryle Merson rozmawiał z wysokim mężczyzną ubranym w czarną tunikę z długimi rękawami, czerwone spodnie i wysokie czarne buty; na głowie miał czerwoną chustę. Obcy stał plecami do nich, ale w chwilę później odwrócił się, a jego wzrok spotkał się przelotnie ze wzrokiem Pola, po czym obaj mężczyźni odeszli powoli ulicą.

Co z tym drugim?

Złodziej pokręcił głową.

Przez chwilę sądziłem, że jest w nim coś znajomego, ale nie wiem, jak się nazywa ani gdzie go widziałem, jeśli faktycznie miało to miejsce.

Zastanawiam się, czy to zbieg okoliczności.

Ryle Merson jest czarodziejem, a to jest zgromadzenie czarodziejów.

Jak myślisz, dlaczego tak długo tam stał?

Być może po prostu czekał na przyjaciela — odparł złodziej — chociaż mam wrażenie, że mógł mnie rozpoznać.

Minęło wiele lat.

Tak.

Gdyby chciał się upewnić, kim jesteś, mógłby po prostu z tobą pomówić.

To prawda.

Mysia Rękawica podniósł kieliszek.

Skończmy i chodźmy stąd — zaproponował.

Dobrze.

Później, po zmierzchu, wrócili do apartamentu. Nie tylko z powodu ostrzeżeń złodzieja, Pol zaplótł w całym pomieszczeniu serię zaklęć ostrzegawczych i spał z mieczem przy łóżku.



IV


Dosyć już dysput filozoficznych. Podjąłem decyzję. Wszystkie dysputy są bez znaczenia, skoro wciąż nie mam pewności co do własnego istnienia. Filozof jest martwym poetą i umierającym teologiem — znalazłem to w mózgu Pola pewnej nocy. Nie wiem, skąd on to wziął, ale jest w tym powiedzeniu odpowiedni ładunek pogardy, by wyrazić moje uczucia. Zmęczyło mnie rozmyślanie o własnym położeniu. Nadszedł czas działania.

Miasto u podnóża Belken działa na mnie irytująco, a jednocześnie stymulująco. Rondoval nie był pozbawiony pewnej dozy magii — od pożytecznych, a także niepojętych zaklęć do zapomnianych czarów czekających na uwolnienie oraz wielu nowych spraw, które Pol zostawił na wierzchu. Belken było jednak istnym magazynem magii; zaklęcie leżało tu na zaklęciu, wiele z nich łączyło się ze sobą, kilka pozostawało w konflikcie, w każdej chwili pojawiały się nowe, a rozwiązywały stare. Zaklęcia w Rondovalu były starymi, znanymi sprawami, z którymi potrafiłem sobie radzić. Tutaj Moc mamrotała i błyszczała wszędzie wokół mnie bez przerwy; była częściowo dziwna, częściowo nawet groźna i w każdej chwili mogłem się zderzyć ze śmiercionośną siłą. Dzięki temu moja uwaga, jeśli nie świadomość, była wyostrzona. Przesuwając się pośród takich skupisk mocy, wyraźnie ładowałem swą energię wewnętrzną. Po raz pierwszy pomyślałem, że będę mógł poradzić się kogoś w kwestii mojego statusu, kiedy weszliśmy do miasta i ujrzałem istotę w wieży z czerwonych oparów. Patrzyłem, jak zjawisko to rozprasza się, po czym z zadowoleniem ujrzałem, że przybiera formę podobną do mojej. Natychmiast się do niej zbliżyłem i zacząłem wypytywać.

Kim jesteś?

Chłopcem na posyłki — brzmiała odpowiedź. — Byłem na tyle głupi, że pozwoliłem, by ktoś dowiedział się, jak mam na imię.

Nie rozumiem.

Jestem demonem, tak jak ty. Z tym, że ja odsiaduję wyrok. Proszę, wyśmiewaj się ze mnie. Może pewnego dnia ktoś pozna i twoje imię.

Naprawdę nie rozumiem.

Nie mam czasu na wyjaśnienia. Muszę przynieść ze szczytu góry dosyć lodu, by wypełnić wszystkie pojemniki na jedzenie. Mój przeklęty pan posiada tutaj część koncesji.

Pomogę ci — powiedziałem — jeśli pokażesz mi, co robić, a podczas pracy odpowiesz na moje pytania.

Ruszajmy więc na szczyt.

Poleciałem za nim.

Mówisz więc, że jestem demonem? — spytałem w locie.

Tak mi się wydaje. Nie przychodzi mi na myśl wiele innych istot objawiających się w ten sposób.

Wymień jedną z nich.

No, elementarni, ale oni są za głupi, żeby zadawać takie pytania. Musisz być demonem.

Dotarliśmy na szczyt, gdzie nauczyłem się obchodzić z lodem. Okazało się, że jest to prosta odmiana jednej z technik absorpcyjno–likwidacyjnych, jakie stosowałem w przypadku żywych stworzeń.

Kiedy polecieliśmy w dół ku pojemnikom na jedzenie, wirując jak dwie wieże migoczących kryształów, zapytałem:

Skąd przybywamy? Moja pamięć nie sięga zbyt daleko.

Powstajemy na rozmaite sposoby ze strumienia energii wszechświata. Jednym z najczęstszych sposobów jest wezwanie skierowane przez potężne źródło czarów, które przywołuje nas do wykonania konkretnego zadania. Wykrawają nas jak krawcy. Otrzymujemy imię i zazwyczaj jesteśmy zwalniani po wykonaniu zadania. Tylko wtedy, kiedy jakiś kiepski lub leniwy mag, w rodzaju mojego przeklętego pana, dowie się twego imienia, możemy zostać zniewoleni do dalszej służby. Dlatego też spotkasz wielu z nas, którzy wykonują prace do jakich w istocie nie jesteśmy przeznaczeni. Nie ma tu zbyt wielu pierwszorzędnych czarodziejów, a niektórzy rozleniwiają się bądź śpieszą nadmiernie. Och, gdyby tylko mój przeklęty pan popełnił choć drobny błąd w swoich obrzędach!

Co by się wtedy stało?

Byłbym wolny i rozdarłbym skurwysyna na strzępy, mając nadzieję, że nie pozostawił żadnego magicznego dokumentu z moim imieniem, ani nie przekazał go jakiemuś wścibskiemu uczniowi. Dla bezpieczeństwa powinieneś zawsze niszczyć dom swego poprzedniego pana (zazwyczaj najlepszą metodą jest spalenie), a następnie wykończyć wszystkich uczniów w okolicy.

Zapamiętam to sobie — powiedziałem, kiedy złożyliśmy ładunek w pojemnikach i polecieliśmy po dalszą partię.

A czy ty nigdy nie miałeś tego rodzaju problemu?

Nie. Wcale nie.

Niezwykłe. Być może powstałeś podczas pewnej ogromnej naturalnej katastrofy. Podobne rzeczy czasem się zdarzają.

Nie przypominam sobie nic takiego. Pamiętam wielką walkę, ale to chyba nie to samo?

Hm. Dużo było krwi?

Tak mi się zdaje. Czy to by się zgadzało?

Nie sądzę, sarna krew to za mało. Ale mogła zapoczątkować proces powstawania.

Wydaje mi się też, że była burza.

Burza może być również pomocna, ale to i tak za mało.

Co w takim razie powinienem robić?

Robić? Bądź wdzięczny za to, że nikt nie zna twego imienia.

Nawet ja go nie znam. To znaczy, o ile w ogóle je posiadam.

Dotarliśmy na szczyt góry, podnieśliśmy kolejny ładunek i ruszyliśmy z powrotem.

Musisz mieć imię. Wszystko ma. Powiedział mi o tym jeden ze starców.

Starców?

Naprawdę jesteś naiwny, czy co? Starcy to starodawne demony pochodzące z czasów przed wiekami. Ludzie o nich zapomnieli. Na szczęście dla starców zapomniano także ich imiona, toteż żyją wolni od czarodziejów w odległych grotach, na dalekich szczytach, wewnątrz wulkanów, na dnie oceanu. Starcy są mądrzy, dzięki temu, że żyją tak długo. Jeden z nich mógłby ci pomóc.

Czy rzeczywiście ich znasz?

O tak! Podczas jednej z przerw na wolności żyłem między nimi głęboko w Grotach Ryczącej Ziemi, gdzie płynie i kipi gorąca magma. Cóż to za cudowne i szczęśliwe miejsca! Jak bardzo pragnąłbym teraz tam być!

Dlaczego nie powrócisz?

Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności. Jestem jednak uwięziony przez przeklęte zaklęcie mego przeklętego pana, który nie ma zwyczaju dawania urlopów.

Co za pech!

Istotnie.

Znowu wlecieliśmy do pojemników i wypełniliśmy je lodem.

Teraz, dzięki twojej pomocy, skończyłem przed terminem — powiedział demon — a mój przeklęty pan nie zleci mi nowego zadania, zanim nie dowie się, że to zostało wykonane. Dzięki temu mam parę minut wolności. Jeśli chcesz, wrócimy na górę, skąd rozciąga się wspaniały widok, i postaram się pokazać ci drogę ku Grotom Ryczącej Ziemi, chociaż wejście do nich znajduje się na innym kontynencie.

Prowadź — powiedziałem, a on wzbił się w powietrze.

Ruszyłem za moim przewodnikiem.

Wskazówki były skomplikowane, ale bezzwłocznie udałem się w drogę. Poleciałem daleko na północny zachód, ponad wielką wodę wznoszącą się ku gwiazdom. Tam zwolniłem. Wiedziałem, że muszę przelecieć ponad wodą, ale zupełnie nie potrafiłem wystartować. Poszybowałem na północ wzdłuż wybrzeża. Co mnie powstrzymywało?

Wreszcie postarałem się opanować całą moją chmurową istotę. Postanowiłem rozważyć swe położenie w sposób całkowicie racjonalny. Nie widziałem powodu, by się wahać. Zignorowałem dziwny letarg, jaki mną owładnął. Na siłę ruszyłem do przodu, przeleciałem nad wąskim, kamienistym pasem plaży i znalazłem się ponad pluszczącą otchłanią.

Poczułem, że się chwieję, ale postanowiłem walczyć i przebrnąć tę dziwną barierę, którą przede mną wzniesiono.

Wtedy właśnie usłyszałem głos zmieszany z rykiem fal.

Bell, or — mówił. — Bell, or…

Słuchałem i ogarniał mnie lęk.

Bell, or — powtarzał — Bell, or, Bell, or, Bell, or — ciągle i ciągle na nowo.

Zrozumiałem, że pewna część mej istoty natychmiast pojęła znaczenie tych słów. Wiedziałem, że oznaczają moją klęskę.

Wezwałem resztki woli, by przeciwstawić się sile, która mnie trzymała. Wreszcie natrafiłem na coś, czemu mogłem zadawać pytania.

Dlaczego? — wykrzyknąłem ku falom i niebu. — Dlaczego? Czego chcesz ode mnie?

Nastąpiła chwila ciszy, po czym głos powrócił.

Bell, or, Bell, or…

Czułem, jak otacza mnie klęska. Była ciemna i zimna jak woda w dole i pojąłem, że te dziwne słowa stanowią całą odpowiedź.

Zawróciłem i popędziłem do brzegu; ruszyłem na południe, wiedząc, że moich odpowiedzi muszę szukać gdzie indziej. Słowa cichły we mnie stopniowo. Moje myśli skoncentrowały się wokół Pola Detsona.

Kiedy dotarłem do lśniącej góry Belken i pełnego magii miasta u jej stóp, skierowałem się prosto ku domowi, gdzie spał Pol. Nie miałem pojęcia, jak mi się to udało, być może istniała pomiędzy nami pewna więź.

Badając zabezpieczenia, które zaplótł, usłyszałem, jak cicho jęczy. Wszedłem w jego uśpiony umysł i ujrzałem, że minął we śnie drzwi wiodące do krainy, która go zarówno przyciągała, jak i napełniała odrazą. Nigdy przedtem nie wtrącałem się do spraw Pola, ale przypomniałem sobie, że odczuł ulgę, kiedy podczas ostatniego takiego snu zbudził go bezimienny czarodziej. Spróbowałem więc też go przebudzić.

Leżał długo zaniepokojony, potem odpłynął w spokojniejszą drzemkę. Odleciałem wtedy na poszukiwanie mego demonicznego znajomego, licząc na to, że nauczę się czegoś więcej.

Poszybowałem nad dom przeklętego pana, ale mego przyjaciela nie było ani tam, ani nigdzie w pobliżu. Wtedy ujrzałem jarzący się szlak, podobny do tego, który ciągnął się za nami podczas wyprawy po lód. Poleciałem jego śladem.

Odległość okazała się znaczna, ale pewne rozjaśnienie drogi było dowodem, że zbliżam się do celu.

Wiele mil na południe i zachód szlak skręcał łukiem w dół, ku miastu nad rzeką. Kończył się w domu który trzeszczał i skąd dochodziły głośne hałasy. Wleciałem do środka i ujrzałem, że wszystko umazane było krwią — ściany, podłogi, nawet sufit. Mój przyjaciel trzymał ciało mężczyzny, którego członki były połamane, a mózg rozprysnął się wokół kominka.

Witaj! Tak szybko wróciłeś? Czy miałeś kłopoty ze znalezieniem drogi?

Nie, ale pewna siła, której nie pojmuję, powstrzymała mnie od opuszczenia tego kontynentu.

Dziwne.

Trup przeleciał przez pokój i trzasnął o ścianę.

Czy wiesz, co o tym sądzę?

Nie. Co? — spytałem.

Znajdujesz się we władzy zaklęcia, którego nie znasz. Masz do wykonania konkretne zadanie.

Nie mam pojęcia, co by to mogło być.

Pomóż mi z tymi wnętrznościami. Powinno się je porozciągać.

Jasne.

Sądzę, że powinieneś odkryć to zaklęcie i rozładować je. Być może przeklęty mistrz, który je rzucił na ciebie, nie żyje albo ma sklerozę. W obu przypadkach miałbyś wielkie szczęście. Kiedy zrobisz co trzeba, odzyskasz wolność.

W jaki sposób mam szukać?

Widzę, że będę ci musiał udzielić dalszych instrukcji. Ponieważ mam zamiar uważać cię za swego przyjaciela, powiem ci coś w najgłębszej tajemnicy: moje imię. Brzmi „Gallaran”.

To ładne imię — powiedziałem.

To więcej niż tylko słowo. Zrozumiane w pełni, określa całą moją istotę.

Skończyliśmy rozciągać wnętrzności, a Gallaran poodcinał od ciała członki i wręczył mi nogę oraz rękę.

Zrób z tym coś artystycznego.

Jedną kończynę zawiesiłem na stropie, drugą umieściłem w dużym garnku.

Ponieważ znam swoje imię, wiem wszystko, co należy wiedzieć o sobie — powiedział Gallaran. — Ty też się tego dowiesz, kiedy je poznasz. Teraz musisz odkryć własne miano. Kiedy to zrobisz, zrozumiesz także zadanie, które ci powierzono.

Naprawdę?

Oczywiście. Taka jest kolej rzeczy. Gallaran umieścił głowę nad kominkiem.

W jaki sposób mam odkryć swe imię?

Musisz przeszukać najdawniejsze wspomnienia, być może wielokrotnie. Znajduje się gdzieś tam. Kiedy je odkryjesz, poznasz. Kiedy je poznasz, poznasz samego siebie. Wtedy będziesz mógł działać.

Spróbuję — odparłem.

Gallaran rozrzucał po pokoju głownie z paleniska.

Pomóż mi rozniecić ogień, dobrze? Po pracy zawsze dobrze jest spalić otoczenie.

Jasne. Dlaczego twój przeklęty pan postanowił zniszczyć tego człowieka? — spytałem, kiedy podkładaliśmy ogień.

Któryś z nich był winien drugiemu pieniądze. Nie pamiętam, kto komu.

Aha.

Czekaliśmy chwilę, aż ogień na dobre się rozpali, potem wzbiliśmy się w noc i polecieliśmy do Belken.

Dziękuję ci za wszystko, czego mnie dzisiaj nauczyłeś, Gallaranie.

Cieszę się, że mogłem być ci pomocny. Przyznam, że pobudziłeś mocno moją ciekawość. Daj mi znać, kiedy poznasz swoją historię, dobrze?

Tak — odparłem — zrobię to.

Gallaran powrócił do siedziby swego przeklętego pana, by zdać sprawozdanie z wykonanego zadania. Ja wzbiłem się w powietrze i poleciałem ku miejscu położonemu wysoko na zachodnim zboczu Belken. Podczas naszej lodowej ekspedycji ujrzałem tam otwór wiodący do wnętrza góry, otoczony dziwnymi światłami i wibracjami. Byłem bardzo ciekaw, dokąd prowadzi, i postanowiłem to zbadać. Nigdy nie wiadomo, gdzie można znaleźć własne imię.



V


Pol przeleciał znowu przez wielką Bramę ku krainie leżącej po drugiej stronie. Poruszając się szybciej niż poprzednim razem, z rosnącym rozbawieniem przyglądał się kolejnemu polowaniu, przemianie i pogoni. Po drugim schwytaniu ofiara została jednak pożarta, trzeba więc było szukać kolejnej. Pol doświadczył psychicznego szarpnięcia, które oderwało go od rozgrywającej się sceny i zawiodło ponad ziemię jałową. Wydawało mu się, że przez wiele dni leci w ciemnej, nieokreślonej formie ponad niezmienną, martwą krainą, aby wreszcie dotrzeć do starego, lecz wysokiego łańcucha górskiego rozciągającego się od horyzontu do horyzontu. Trzykrotnie usiłował wzbić się na szczyt i trzykrotnie poniósł klęskę. Przy czwartej próbie suchy wiatr zniósł go w stronę otworu, przez który przeleciał. Znalazł się ponad tarasowym miastem, pokrywającym całą powierzchnię gór. Zbocze po tej stronie ciągnęło się jednak znacznie niżej, aż do brzegu starodawnego morza bez fal i przypływów, spadając dalej pod powierzchnię wody. Zataczając koła, Pol ujrzał pod wodą ciemne zarysy budynków i poruszające się kształty ich mieszkańców. Przez mgłę wiecznego wieczoru ujrzał stworzenia z górnych tarasów: szare, z długimi członkami, podobne do wilkołaków, zmniejszone wersje mieszkańców ziemi jałowej. Pośród nich swobodnie poruszały się postacie o ludzkim wyglądzie.

Bardzo wolno zniżył lot i spoczął na wysokiej iglicy, skąd zaczął przyglądać się postaciom w dole. W krótkim czasie wokół podstawy iglicy zgromadziła się duża grupa. Rozpalili ogień, przywlekli kilku spętanych ludzi, poodcinali im członki, a następnie spalili. Dym uniósł się w górę, a Pol wdychał go z przyjemnością.

Wreszcie rozpostarł skrzydła i sfrunął spiralnym lotem na najniższy taras, gdzie na niego czekali. Oddali mu pokłon, po czym zaczęli grać na instrumentach, które zawodziły, brzdąkały i grzechotały. Przechadzał się wokół owych postaci, co pewien czas wybierając jedną i rozrywając swym wielkim dziobem i szponami. Pozostali przyglądali się temu z wyraźną przyjemnością. Później podeszła do niego istota z mosiężną obrożą na szyi, nabijaną bladymi, tlącymi się kamieniami. Ten ktoś trzymał żelazny trójząb, na którego końcu płonął dymiący, biały ogień.

Poszedł za płomieniem i tym, kto go niósł. Weszli do jednego z budynków — przekrzywionej metalowej bryły o powyginanej podłodze i ukośnych ścianach. Nie było tam okien; wnętrze wypełniała wilgoć i stęchłe perfumy. W głębi, na wysokiej marmurowej płycie leżała nieruchoma i zimna kobieta, odziana tylko w girlandę z kwiatów oraz przepaskę z czerwonych płatków, z lekka już zbrązowiałych. U stóp, a także u wezgłowia, płonęły świece. Włosy leżącej były barwy żółtej, przechodzącej w biel. Jej usta, sutki i paznokcie pomalowane były na niebiesko. Wydał miękki trel, wstąpił na schody, wszedł na płytę, a potem na kobietę. Przejechał po niej pazurami i dziobem, po czym zaczął śpiewać. Owinął kobietę skrzydłami i zaczął poruszać się powoli. Postać, trzymająca płonące ostrze, uderzała nim rytmicznie o posadzkę, a płomień rzucał roztańczone cienie na płaczące ściany.

Po dłuższym czasie kobieta otworzyła jasne oczy, ale jej wzrok nie był skoncentrowany. Nie ruszała się przez dłuższą chwilę. W końcu się uśmiechnęła.

Kiedy ich troje wystąpiło do przodu, pozostali mieszkańcy wód zebrali się, następnie zaś popodnosili się z głębin i schodzili w dół z wyższych poziomów. Brzdąkanie, zawodzenie i cichy grzechot nasiliły się, zaś przeciwwagą dla tej muzyki było miarowe mlaskanie wydobywające się z piersi zgromadzonych. Zaczęli iść w powolnej procesji, którą otwierał niosący światło. Korowód przechodził przez liczne poziomy zanurzonego w morzu, oplatającego cały świat miasta. Podczas wędrówki zatrzymywali się w czarnych komnatach, a morze sześciokrotnie zmieniało barwę, gdy tak szli, zarówno pod nim, jak i ponad nim. Szare robaki zebrały się wokoło, by towarzyszyć ich pochodowi; pręgowane, pozbawione oczu, mamrotały i wirowały. Przestrzeń zakrzywiła się; dźwięki potężnego gongu prowadziły ich i podkreślały każdy krok.

W dzień narodzin jego córki niebo pociemniało jeszcze bardziej. Nascae przewracała się, jęczała i krzyczała, a później leżała zimna i nieruchoma jak owego dnia na płycie. Góry zakrzyknęły piorunami; spadł czerwony deszcz, który niczym wodospad krwi popłynął tarasami ku morzu. Przy dźwiękach bębenków i kościanych fletów dziewczynce nadano imię Nyalith. Kiedy rozpostarła skrzydła i wzbiła się ponad światem, rozległ się grzmot, a przed lecącą rozbłysły strumienie żółtego światła. Miała rządzić przez dziesięć tysięcy lat.

Poleciał na najwyższy szczyt czarnego pasma i zamienił się w kamień, by czekać na Talkne, Węża Cichych Wód, z którym miał wyruszyć na podbój Krainy Qod. Ludzie odbywali pielgrzymki do tego miejsca, a Nyalith złożyła u jego stóp ofiary. Prodromolu, Ojciec Wieku i Ten, Który Otwiera Drogę — tak nazywali go w niestrudzonym śpiewie, obmywali miodem, przyprawami, winem i krwią.

Poczuł, że jego duch wznosi się z błyskiem i śpiewem ponad góry. Ziemia jałowa zwinęła się i zakipiała w dole. Przez ustępującą noc leciał ku jasności.


Pol przebudził się z dobrym samopoczuciem. Otworzył oczy i spojrzał w okno, przez które sączył się świt. Wciągnął głęboko powietrze, napiął mięśnie. Filiżanka gorącej kawy byłaby teraz cudowna, pomyślał, wiedząc dobrze, że coś takiego nie istnieje w tym świecie. W każdym razie jeszcze nie. Kawa znajdowała się na liście rzeczy, którymi miał się zamiar zająć. Teraz…

W tym momencie jego sen powrócił i Pol zrozumiał, że to on był źródłem przyjemności. Wraz ze snem powróciły wspomnienia innych, o podobnym charakterze. Przychodziły każdej nocy, od kiedy ów bezimienny czarodziej zjawił się podczas postoju i zmienił wygląd Pola. Sny, pomimo swej groteskowości, były bezsprzecznie przyjemne.

Wstał, żeby pójść do toalety, umyć się, ubrać i wypłukać kosmyk włosów w płynie, który zakupił w aptece poprzedniego wieczoru. Zajęty tymi czynnościami usłyszał poruszenia Mysiej Rękawicy. Zdjął zaklęcia zabezpieczające. Stanęli przed drzwiami Ibala, ale służący powiedział im, że mistrzowi nie wolno przeszkadzać.

Chodźmy więc zjeść jakieś śniadanie — zaproponował złodziej.

Pol przystał na to; znowu wrócili na małą uliczkę kafejek. Podczas gdy jedli, migotanie i blichtr ustępowały, a wraz z wzejściem słońca okolica nabrała pewnego rodzaju obskurności.

Dobrze spałeś?

Tak. A ty?

Pol przytaknął.

Ale ja…

Oczy złodzieja przesunęły się szybko w lewo i skinął głową w tamtą stronę. Pol oparł się i przeciągnął, przechylając jednocześnie głowę.

Mężczyzna nadchodzący wąską ulicą był, tak jak poprzedniego wieczoru, ubrany w czerń i czerwień. Patrzył w ich kierunku.

Pol pochylił się do przodu i podniósł swój kubek z herbatą.

Ciągle nie możesz sobie przypomnieć? — spytał.

Złodziej potrząsnął głową.

Ale on idzie do nas — wyszeptał, nie poruszając wargami.

Pol upił łyk i wsłuchał się w odgłos kroków. Człowiek ten miał niezwykle cichy chód; Pol usłyszał go dopiero wtedy, gdy tamten stanął mu za plecami.

Dzień dobry — powiedział, stając przed nim. — Czy to ty nazywasz się Szalony Różdżkarz i należysz do towarzystwa Ibala?

Tak.

Dobrze — uśmiechnął sią nieznajomy. — Nazywam się Larick. Polecono mi doprowadzić kandydatów do inicjacji do wejścia na zachodnim zboczu Belken. Mamy się tam stawić dziś po południu. Ponadto będę twoim przewodnikiem dzisiejszej nocy.

Inicjacja odbędzie się tej nocy? Sądziłem, że dopiero pod koniec zgromadzenia.

Istotnie, zazwyczaj tak jest — odparł Larick.

Ostatnio jednak nie czytałem biuletynu. Dopiero zeszłej nocy, kiedy wyznaczono mi tę funkcję, dowiedziałem się, że dziś w nocy będzie miało miejsce niezwykle korzystne ustawienie planet, podczas gdy później nie będzie już tak dobre.

Czy miałbyś ochotę na filiżankę herbaty?

Larick zaczął kręcić głową, później jednak wzrok jego padł na stojące na stole kubki.

Tak, chce mi się pić. Dziękuję.

Przysunął sobie krzesło, a Pol zamówił nowy dzbanek.

Mój przyjaciel ma na imię Mysia Rękawica — powiedział Pol.

Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.

Miło mi.

Mnie również.

Larick wziął kawałek pergaminu oraz pałeczkę do pisania.

À propos, Szalony Różdżkarzu, właściwie nie mam na liście kandydatów twojego imienia. Jak się naprawdę nazywasz?

W natychmiastowej reakcji Pol prześlizgnął się z teraźniejszości w przeszłość.

Dan — odparł — Chainson.

Dan Chainson — powtórzył Larick zapisując.

Jesteś czwarty na mojej liście. Muszę dotrzeć do dalszych sześciu.

Rozumiem, że ta zmiana programu jest zaskoczeniem także dla innych?

Obawiam się, że tak. Dlatego szybko muszę wszystkich powiadomić.

Pojawiła się herbata, Pol nalał.

Spotkamy się przy Bramie Błękitnego Ptaka

powiedział Larick, pokazując ręką. — To brama położona najdalej na zachód. Mniej więcej na południe stąd.

Pol skinął głową.

Znajdę ją. Kiedy się spotkamy?

Miałem nadzieję, że uda się nam zebrać w południe, ale sądząc po tempie wydarzeń, to zupełnie nierealne. Powiedzmy, że wtedy, gdy słońce znajdzie się w połowie drogi między południem a zachodem.

W porządku. Czy mam przynieść coś specjalnego?

Larick przyglądał mu się przez chwilę.

Jak długo się przygotowywałeś — spytał.

Pol zastanawiał się, czy rumieniec, który poczuł, był widoczny przez magiczne przebranie, bliznę i całą resztę.

To zależy, co rozumiesz przez przygotowanie — odparł. — Udzielono mi pewnych instrukcji dotyczących metafizycznej strony rzeczywistości, ale liczyłem na okres nauki w dziedzinie bardziej praktycznej.

W takim razie nie służyłeś, jakby na to wskazywało twoje imię, w charakterze ucznia?

Nie. To, co wiem, zawdzięczam zdolnościom, praktyce oraz nauce na własną rękę.

Larick uśmiechnął się.

Rozumiem. Inaczej mówiąc, przygotowałeś się tak mało, jak tylko mógł się przygotować ktoś, o kim mimo wszystko można powiedzieć, że trochę się przygotował.

Myślę, że dobrze to ująłeś.

Larick wziął łyk herbaty.

Pewne ryzyko grozi nawet ludziom w pełni przygotowanym — ostrzegł.

Już to wiem.

No, to twoja decyzja. Będziemy mieli jeszcze trochę czasu podczas wspinaczki i w okresie oczekiwania na zachód słońca przed wejściem. Co się jednak tyczy twego pierwszego pytania, nie przynoś niczego, poza ubraniem, które masz na sobie, bochenkiem chleba i butelką wody. Spożyje się je podczas wspinaczki, przed wejściem w głąb góry. Radzę, żebyś zachował większość prowiantu na sam koniec, ponieważ podczas naszej wędrówki przez Belken będzie obowiązywał całkowity post.

Larick skończył pić herbatę i wstał.

Muszę zlokalizować pozostałych. Dzięki za herbatę. Do zobaczenia przy Bramie Błękitnego Ptaka.

Jeszcze chwilkę — powiedział Mysia Rękawica.

Tak?

W którym miejscu wyjdziecie rano?

Wyjdziemy z groty położonej nisko na wschodnim zboczu, czyli tutaj. Stąd nie widać tego miejsca. Jeśli chcesz, możesz pójść ze mną — idę teraz w górę. Stamtąd będę mógł pokazać ci to miejsce.

Tak, pójdę razem z tobą. Złodziej wstał, Pol także.

Kiedy wstępowali na schody, przeleciał obok nich rój matowych motyli. Pol oparł dłoń na ornamentach kolumny i poczuł, jakby dotykał pnia drzewa, a nie zimnego kamienia. Wielkie klejnoty tkwiące w ścianach straciły w świetle dnia wiele ze swego blasku. Pol uśmiechnął się, ponieważ mimo wszystko widok był piękny.

Wspięli się na wzgórze, a Larick wskazał dłonią na górę.

Tak, to tam — powiedział. — Przy podstawie, ten trójkątny, ciemny kształt. Zobaczysz go, kiedy się dobrze przyjrzysz.

Widzę — powiedział Mysia Rękawica.

Świetnie. W takim razie odchodzę. Zobaczymy się później.

Patrzyli, jak odchodzi w stronę zespołu budynków na południu.

Będę tu czekał, kiedy wyjdziesz — powiedział złodziej. — Nie ufaj nikomu wewnątrz tej góry.

Dlaczego nie?

Zrozumiałem, że Szaleni Różdżkarze nie są tu mile widziani przez ludzi, którzy służyli przez przepisowy okres jako uczniowie. Nie wiem, jak mocne są te uczucia, ale tam, w środku, będzie dziewięciu przeciwko tobie jednemu. Nie odwracałbym się do nich plecami w żadnym ciemnym korytarzu.

Możesz mieć rację. Nie dam im żadnej szansy.

Wracamy sprawdzić, czy Ibal przyjmuje gości?

Dobry pomysł.

Ale Ibal nie przyjmował gości. Pol zostawił wiadomość, że inicjacja została przyśpieszona i że wyrusza po południu. Następnie wrócił do siebie, wyciągnął się na łóżku, by wypocząć i medytować. Przemyślał całe swoje życie, życie syna potężnego, złego czarodzieja, życie człowieka, który pozostał przy życiu dzięki wygnaniu do innego świata, świata pozbawionego czarów. Przywołał w pamięci dzień swego powrotu, gorzkie przyjęcie, jakie mu zgotowali ludzie, rozpoznając go po znamieniu smoka na prawym przegubie. Przypomniał sobie ucieczkę, wędrówkę, odkrycie rodzinnej siedziby w Rondovalu, a wraz z nią odkrycie własnej tożsamości, potęgi, władzy nad bestiami uśpionymi pod zamkiem. Ponownie wskrzesił w pamięci swój konflikt ze zdolnym, ale wypaczonym przybranym bratem Markiem Marak—sonem, przypomniał sobie walkę, którą stoczył w anormalnym centrum wysokiej technologii, jakie Mark założył na szczycie Góry Kowadłowej na południu. Pomyślał o swym krótkim, z góry skazanym na niepowodzenie romansie z wiejską dziewczyną imieniem Nora, która nigdy nie przestała kochać Marka. A teraz…

Siódemka. Przedziwne manipulowanie jego życiem przez siedem statuetek, które pozornie zakończyło się na Górze Kowadłowej, teraz ponownie zaczęło go niepokoić. Nadal nie znał prawdziwej funkcji, przeznaczenia ani zamiarów figurek. Czuł, że nigdy nie zdoła się cieszyć wolnością, dopóki nie porozumie się z nimi. A ostatnio — nie wyjaśniony zamach na jego życie, spotkanie o północy z czarodziejem, który wydawał się znać odpowiedzi, ale nie miał zamiaru się nimi dzielić…

Jedyną rzeczą, o której nie pomyślał, były jego sny. Zasnął i przyśnił mu się kolejny.

Wziął bochenek i butelkę z wodą, ruszył ku Bramie Błękitnego Ptaka. Mysia Rękawica odprowadził go tam. Larick i sześciu innych już tam byli. Zachodzące słońce zakryła chmura, tak więc miasto przedwcześnie nabrało swego wieczornego poloru. Pozostali kandydaci byli młodzi i zdenerwowani; Pol zapomniał ich imion, z wyjątkiem Nupfa, którego poznał już wcześniej.

Podczas gdy czekali na pozostałych, niebo ciemniało, a Pol dla zabawy przeszedł na swoje drugie widzenie. Rozejrzawszy się zauważył biało—niebieską piramidę lub stożek położony w pobliżu centrum miasta, którego nie zarejestrował swoją zwykłą percepcja Przeszedł na zwykłe widzenie i zjawisko się rozwiało.

Minął grupę kandydatów i podszedł do, Laricka, który, najwyraźniej zniecierpliwiony, obserwował kłębiące się chmury.

Larick?

Czego chcesz?

Jestem po prostu ciekaw. Czy wiesz może, cóż to za wielki stożek niebieskiego światła, który tam wyrasta?

Larick odwrócił się i patrzył przez pewien czas.

Och, to jest dla naszego dobra. Przypomniało mi się właśnie, że zrobiło się późno. Gdzie, do diabła, są tamci? — Odwrócił się i rozejrzał w kilku kierunkach, a napięcie zdawało się go nie opuszczać.

Idą — powiedział na widok trzech postaci. Ponownie zwrócił się do Pola.

Stożek, który widzisz, to siła wywołana przez cały krąg czarodziejów — wyjaśnił. — Kiedy wejdziemy do Belken, stożek ten zbliży się do góry, wypełni ją, a wszystkie dziewięć stanowisk znajdujących się wewnątrz nastroi się do potężnych sił kosmicznych. Podczas gdy będziesz szedł od stanowiska do stanowiska, z których każde jest symbolicznym wyrazem jednego z twoich świateł, energie będą płynąć przez ciebie, kształtując cię, odkształcając i nastrajając.

Rozumiem.

Nie jestem tego pewien, Dan. Pozostałych dziewięciu kandydatów służyło jako uczniowie. Rozwinęli swoje światła w sposób właściwy. Doświadczenie dzisiejszej nocy nie powinno być dla nich niczym więcej niż intensyfikacją, z pewnymi drobnymi uzupełnieniami. Ty jednak, Szalony Różdżkarzu, możesz pójść każdą drogą. Może się ona okazać bolesna, przykra, może spowodować szaleństwo, a nawet śmierć. Nie mówię tego, żeby cię zniechęcić czy przestraszyć, ale po prostu żeby cię przygotować. Postaraj się, aby to, co się wydarzy, nie sprawiło ci niepotrzebnych przykrości.

Larick przygryzł wargę i odwrócił wzrok.

Skąd, skąd pochodzisz? — zapytał.

Z bardzo odległej krainy. Jestem pewien, że nigdy o niej nie słyszałeś.

Co tam robiłeś?

Wiele rzeczy. Sądzę, że najlepszy byłem jako muzyk.

A co z magią?

Nie znano jej tam.

Larick pokręcił głową.

Jak to możliwe?

Po prostu tam tak wyglądają sprawy.

A ty sam? W jaki sposób się tu znalazłeś? Jak zostałeś Szalonym Różdżkarzem?

Przez chwilę Pol zapragnął opowiedzieć Larickowi całą historię. Zwyciężyła jednak ostrożność.

To bardzo długa opowieść — powiedział, oglądając się przez ramię — a tamtych trzech już tu jest.

Larick spojrzał w tamtą stronę.

Sądzę, że od chwili odkrycia swoich umiejętności przeżyłeś ciekawe chwile? — spytał spiesznie.

Tak, wiele — odparł Pol. — Starczyłoby na książkę. — Czy jakiekolwiek doświadczenie wydaje ci się szczególnie ważne?

Nie.

Odnoszę wrażenie, że nie lubisz mówić o tych sprawach. W porządku. Nie ma takiej konieczności. Gdybyś mi jednak mógł powiedzieć jedną rzecz…

Co takiego?

Biały czarodziej może się czasem posługiwać tak zwaną czarną magią i odwrotnie. Wiemy, że oba te rodzaje są w gruncie rzeczy jednakowe, a jedynym elementem rozróżniającym jest intencja. To na podstawie intencji można opisać drogę czarodzieja. Czy wybrałeś już swoją drogę?

Posługiwałem się tym, czym musiałem i w taki sposób, w jaki musiałem — odparł Pol. — Lubię myśleć, że moje intencje były względnie czyste, ale przecież większość ludzi usprawiedliwia się w swoich własnych oczach. W każdym razie, zazwyczaj.

Larick uśmiechnął się i potrząsnął głową.

Chciałbym móc więcej z tobą porozmawiać, bo czuję, że za twoimi słowami kryje się coś dziwnego. Czy używałeś swojej magii przeciwko drugiemu człowiekowi?

Tak.

Co się z nim stało?

Nie żyje.

Czy on także był czarodziejem9

Niezupełnie.

Niezupełnie? Jak to możliwe? Albo się nim jest albo nie.

To był bardzo wyjątkowy przypadek.

Larick westchnął i ponownie się uśmiechnął.

Wobec tego jesteś czarnym czarodziejem.

To tyś powiedział, nie ja.

Trzech pozostałych kandydatów dołączyło do grupy i zostało przedstawionych reszcie.

Larick ogarnął wzrokiem całą dziesiątkę, po czym przemówił.

Wyruszamy z opóźnieniem. Pójdziemy tą drogą natychmiast i będziemy nią szli tak długo, aż opuścimy miasto. Wkrótce potem wejdziemy na szlak i rozpoczniemy wspinaczkę. Nie wiem jeszcze, ile — i czy w ogóle — zrobimy po drodze postojów. Zależy to od naszego tempa oraz od czasu. — Skinął ręką w stronę sterty białych ubrań. — Niech każdy z was przechodząc weźmie sobie szatę. Wdziejemy je tuż przed wejściem.

Odwrócił się, przeszedł przez bramę i ruszył przed siebie. Mysia Rękawica podszedł do Pola.

Będę czekał przy wyjściu jutro rano — powiedział.

Dzięki.

Pol pośpieszył za grupą, zbliżając się do czoła pochodu. Kiedy się odwrócił, złodzieja już nie było. Pol szedł dalej, aż zrównał się z Larickiem.

Ciekawi mnie — powiedział — dlaczego tak bardzo chcesz ze mnie zrobić czarnego czarodzieja.

Nic mnie to nie obchodzi — odparł tamten.

Tutaj, w Belken, spotykają się i mieszają ludzie wszelkich przekonań.

Ale ja nie jestem czarnym czarodziejem. W każdym razie tak sądzę.

To nie ma znaczenia.

Pol wzruszył ramionami.

Niech ci będzie.

Zwolnił kroku i znalazł się w grupie uczniów, gdzie podszedł do niego Nupf.

Mała niespodzianka, co?

Co masz na myśli?

Cały ten pośpiech. Ibal nawet nie wie, że wyruszyłem. Ciągle jeszcze jest — przerwał i uśmiechnął się — zajęty.

Przynajmniej zdążył umieścić moje imię na liście, zanim zajął się innymi sprawami.

Nie kierował się wyłącznie czystym altruizmem — odparł Nupf. — Zazdroszczę ci, jeśli zdołasz przejść przez to bez szwanku.

Jak to?

Nie wiesz?

Pol potrząsnął głową.

Szaleni Różdżkarze, a zwłaszcza tacy, którzy przechodzą przez inicjację, są, prawie bez wyjątku, najpotężniejszymi czarodziejami. Oczywiście nie ma ich zbyt wielu. Właśnie dlatego Ibal pragnąłby, żebyś myślał o nim z pewną sympatią i wdzięcznością.

Niech mnie diabli — powiedział Pol.

Naprawdę nie wiedziałeś?

Zupełnie nie. Czy może to mieć związek z próbami Laricka wyciągnięcia ze mnie, czy jestem biały czy czarny?

Nupf zaśmiał się.

Sądzę, że nie może znieść, kiedy druga strona wzbogaca się o nowego człowieka.

Jak to?

Och, naprawdę nie wiem o nim zbyt wiele, ale plotka głosi, że Larick jest biały jak lilia i cały swój wolny czas poświęca nienawidzeniu strony przeciwnej. Uchodzi też za bardzo dobrego, w czysto technicznym sensie.

Mam już dość fałszywych posądzeń — powiedział Pol — to trwa przez całe moje życie.

Byłoby dobrze, gdybyś zniósł jeszcze trochę.

Nie miałem zamiaru zakłócać inicjacji.

Jestem pewien, że Larick przeprowadzi ją bez zarzutu. Biali są bardzo uważni.

Pol zaśmiał się, przestroił swoje widzenie i spojrzał w tył na stożek. Urósł znacznie. Pol odwrócił się i ruszył ku wznoszącym się chmurom. W dole Belken nabrało pewnej świetlistości.



VI


Siedząc na szerokim występie przed jaskinią, w trzech czwartych drogi na zachodnim zboczu, Pol zjadł resztę chleba i wypił do końca wodę, patrząc, jak słońce tonie w ciemnościach bezgwiezdnej nocy. Podczas wspinaczki zatrzymali się tylko raz i stopy Pola lekko pulsowały. Wydawało mu się, że pozostali również są nieco zmęczeni.

Na południowym zachodzie rozbłysła błyskawica. Zimny wiatr towarzyszący im przez ponad połowę drogi zagwizdał wśród skalnych rozpadlin w przodzie. Góra lśniła słabo, jak każdej nocy, jednak dziś rozświetlała się coraz intensywniej, dosłownie w jego oczach. Kiedy Pol przeszedł na drugi kanał percepcji, ujrzał jak Belken płonie powolnym, falującym, błękitnym płomieniem. Już miał podzielić się tym spostrzeżeniem z Nupfem, kiedy Larick wstał i odchrząknął.

Dobrze. Załóżcie szaty na ubrania i ustawcie się w szeregu przed wejściem — polecił. — Do pierwszego stanowiska jest kawałek drogi. Będę prowadził. Nie chcę słyszeć żadnych rozmów, chyba że zostaniecie zapytani.

Rozłożyli szorstkie białe szaty i zaczęli je wdziewać.

Wszelkie wizje lub transformacje, łącznie ze wszystkimi zmianami świadomości, jakie możecie napotkać, nie są powodem do trosk ani komentarzy Akceptujcie wszystko, co się wam przytrafi, niezależnie od tego, czy będzie to dobre czy złe. Transformacje same ulegną przemianom pod koniec nocy.

Ustawili się przed nim w szeregu.

Macie ostatnią okazję, żeby o coś zapytać.

Pytań nie było.

Świetnie.

Larick wszedł rozważnym krokiem do jaskini. Pol znalazł się w połowie szeregu, który ruszył w ślad za Larickiem. Przeszedł na zwykły kanał percepcji. Błękitny blask zmniejszył się, ale nie zniknął. Wąska jaskinia o wysokich ścianach, do której weszli, pulsowała tak samo jak zewnętrzne zbocza góry, oświetlając migającym światłem ich drogę. Kiedy weszli dalej w głąb, jasność i ruch nasiliły się do tego stopnia, że ściany znikły i było tak, jakby szli aleją ze snu, otoczoną po obu stronach ogniem. Droga prowadziła pomiędzy niebem a piekłem, a jej kierunek zależał od nastroju i domysłów.

Dobiegł ich odległy grzmot, droga skręciła w lewo, potem w prawo do góry. Była teraz bardzo stroma, a w kilku miejscach nosiła ślady pracy ludzkich rąk.

Jeszcze jeden zakręt, droga stała się bardziej stroma, a po obu stronach pojawiły się grube sznury do wspinaczki. Początkowo kandydaci nie mieli zamiaru chwytać się sznurów, ponieważ oznaczało to włożenie dłoni do ognia, jednak po pewnym czasie nie mieli wyboru. Nie było żadnego uczucia ciepła; Pol poczuł tylko słabe swędzenie przegubów, a znamię smoka zatętniło pod przykryciem. W miarę wspinaczki powietrze ocieplało się, a Pol słyszał odgłosy ciężkiego oddechu towarzyszy starających się nadążyć za Larickiem.

Nagle weszli do groty. Sznury skończyły się, a podłoże ponownie stało się poziome. Tuż przed nimi widniało duże, okrągłe jezioro jarzące się białym światłem, wydobywającym się jakby spod dna. Ponad jeziorem zwieszały się niczym sople długie stalaktyty. Ściany obniżały się prawie do brzegów jeziora, z wyjątkiem kamiennego jęzora, na którym stali. Całą jasną soczewkę nieruchomej wody otaczała wąska półka.

Larick polecił im wejść na półkę. Szorując o ścianę plecami, przecisnęli się jeden po drugim. Po chwili ich przewodnik zaczął wydawać śpiewem polecenia, by posuwali się lub stawali, tak że w końcu cała grupa rozstawiła się wokół jeziora według planu znanego tylko samemu Larickowi. Przesunął się on ku krawędzi i spojrzał na rozświetlone wody. Kandydaci zrobili to samo.

W pierwszej chwili światło oślepiło Pola, ale wkrótce dostrzegł swoje wyblakłe odbicie, za plecami którego zwieszał się dach, niczym fantastyczny krajobraz. Spojrzał sobie w oczy, w oczy obcego, ponieważ była to twarz przebrania, które ciągle miał na sobie — cięższe brwi, blizna na lewym policzku.

Nagle odbicie rozpłynęło się, a na jego miejscu pojawiła się prawdziwa twarz Pola, węższa, z cieńszymi wargami, wyższym czołem i białym kosmykiem biegnącym przez czarne loki. Spróbował unieść dłoń do twarzy, ale odkrył, że opanował go dziwny letarg połączony z pewnego rodzaju ospałością. Jego dłoń drgnęła lekko, nie próbował już wykonywać żadnych ruchów. Usłyszał głos wypowiadający tekst, który niedawno słyszał. Należał do Laricka, a gdy ten skończył mówić, jego słowa powtórzył pierwszy kandydat, stojący na dalszym końcu jeziora. Rozbrzmiały echem po grocie i załomotały w głowie Pola. Poczuł słaby, słodki zapach. Kolejny kandydat zaczął wypowiadać te same słowa, a jakąś częścią swego umysłu Pol rozumiał, że i on je wypowie, kiedy nadejdzie jego kolej. W pewien sposób już coś w nim mówiło. Poczuł się oddzielony od czasu. Nie było tu upływających godzin, a tylko światło i odbicie twarzy. Słowa potoczyły się do Pola, budząc sprawy pozostające w głębi jego istoty. Ujrzał, że odbicie w wodzie uśmiecha się, lecz nie był świadomy żadnego ruchu własnej twarzy. Odbicie zafalowało i rozdzieliło się. Było tak, jak gdyby posiadał dwie twarze, z których jedna uśmiechała się, prawie szczerzyła zęby, a druga miała wyraz nieskończenie smutny. Powoli obie zwróciły się ku sobie. Pol poczuł się rozdarty przedziwnymi emocjami. Nie wiedział, jak długo trwały; obserwował parę, będącą jednością w swej archetypowej dyspucie. Bardzo powoli opanowało go niejasne wrażenie że dzieje się coś niewłaściwego.

Uświadomił sobie, że naprawdę mówi. Nadeszła jego kolej i zaczął wypowiadać kwestię, nie będąc tego świadom. Słowa wibrowały, a świat wydawał się dziwnie odmieniony i odsunął się odeń. Światło u jego stóp jeszcze bardziej się rozjaśniło. Odbicia w jeziorze były wypukłe, nakładały się same na siebie. Dwie głowy zlały się w jedną, tę bez uśmiechu, poczuł narastające uczucie ożywienia, a wrażenie niewłaściwości znikło. Kiedy wypowiadał ostatnią sylabę, jego głowa była pełna światła.

Inicjacja przeszła na kobietę po jego lewej ręce. Pol stracił wszelkie poczucie siebie, czasu czy miejsca: istniał tylko w dźwięku i świetle, czuł jak przemiany przetaczają się przez niego, aż w końcu wszystko ustało.

Bez żadnego słowa czy znaku wiedział, że skończyli. Światło w dole zlało się, zdawało się przyjmować kształt wielkiego jaja, podczas gdy ostatni mówca wypowiadał swoją kwestię. Przez długi czas stali, wpatrzeni w głębinę. Bez żadnego sygnału Pol uniósł dłoń i spojrzał na Laricka. Przesuwając oczami po grocie ujrzał, że wszyscy kandydaci podnoszą wzrok i odwracają się w tym samym momencie. Powoli ruszyli.

Kiedy dotarli do końca półki i zeszli na brzeg, Larick podniósł rękę, wskazał na lewo, po czym poprowadził grupę przez wąskie przejście znajdujące się za płytą skalną, której nikt wcześniej nie zauważył. Po kilku krokach chodnik rozszerzył się, zaś Larick padł na kolana i wpełzł w małą, czarną dziurę. Jeden po drugim kandydaci uczynili do samo. Blade, płomieniste światło było tam również, o kilka centymetrów od nich: rozbłyskiwało we wszystkich kierunkach.

Postępowali powoli, ponieważ szli w dół, walcząc ze śliskim podłożem, przeczołgując się na brzuchach przez szczególnie wąskie przejścia, zwijając się i ocierając o ściany na zakrętach.

Kandydat przed nim i ten za nim zatrzymali się, a Pol zrobił to samo. Z tyłu usłyszał chrząknięcie, jego poprzednik prawie na niego wpadł. Ściany pobladły, nabierając barwy szarej z różowym odcieniem.

Kandydat z przodu ruszył znowu, więc Pol zrobił powoli to samo. Przeszli odległość równą mniej więcej długości ciała, po czym stanęli ponownie. Pol, ciągle roztargniony po doświadczeniu otwarcia, nie był w stanie zapanować nad myślami. Stan, w jakim się w związku z tym znajdował, wahał się pomiędzy lekką irytacją a rezygnacją.

Po krótkiej pauzie ruszyli znowu, przesuwając się o podobny odcinek. Po kilku takich ruchach Pol zrozumiał ich przyczynę. W podłodze znajdował się okrągły otwór. Kandydaci spuszczali się w dół, zwisali na rękach, po czym skakali.

Odczekał, aż człowiek przed nim zeskoczy i zrobił to samo.

Nie leciał długo. Spadł na ugięte kolana i natychmiast odsunął się na bok. Dołączył do innych, którzy stali pośrodku komnaty, w miejscu, gdzie dach był wysoki, ustawieni w koło zgodnie z instrukcjami Lancka. W centrum znajdował się różowy stalaktyt, kilka razy wyższy od Pola, zwisający z dużego, nierównego, prostokątnego fragmentu skały.

Kiedy wszyscy znaleźli się w pomieszczeniu, Larick polecił im gestem cofnąć się na tyle, na ile pozwalała geometria jaskini. Oczy Pola napotkały przez chwilę wzrok Laricka i ujrzały w nich ból. Później Larick odsunął się i wspiął na skałę położoną w dalszym końcu jaskini. Wkrótce oczy wszystkich odwróciły się od niego i skierowały na przedmiot w centrum.

Pol rozluźnił się, ponownie osiągając kontemplacyjny stan umysłu. Spojrzał w górę, później w dół monolitu. Poczuł moc tego miejsca. Przeszedł na drugi kanał percepcji, ale nie ujrzał żadnej różnicy, poza zwiększoną jasnością stalaktytu. Nigdzie w pobliżu nie było żadnych pasm, co wydało mu się dziwne, kiedy później o tym myślał.

Pierwsze powolne słowa Laricka przywołały Pola do zwykłej percepcji. Wrażenie bezczasowości i oddalenia pojawiło się szybciej niż poprzednio. Światło na powierzchni wzniesienia zaczęło się przemieszczać, co sprawiało wrażenie, jakby sam stalaktyt nieco się poruszał.

Larick umilkł, a niektórzy członkowie kręgu rozpoczęli intonację. Jaskinia rozpłynęła się wokół Pola. Poczuł, że olbrzymi stalaktyt jest jedynym namacalnym przedmiotem, jaki istnieje. A jednak słowa podążyły za nim, wypełniając tę wersję wszechświata, w której się obecnie znajdował. Monolit powiększył się, a jego kształt uległ nieuchwytnej przemianie.

Nowy głos podjął śpiew. Pol patrzył zafascynowany, jak przedmiot przesuwa się i zmienia wygląd. Pełna wybrzuszeń podstawa coraz bardziej przypominała kostki trzech zgiętych palców, pojedyncza pionowa część była palcem wskazującym, a mała, niska wypustka — kciukiem. Oczywiście… Od początku była to dłoń. Dlaczego nie zauważył tego wcześniej?

Głos przybliżył się do Pola. Dłoń naprawdę drgała, poruszała się w jego stronę. Palec zaczął się powoli przybliżać doń.

Pol wstrzymał oddech i ogarnęło go uczucie strachu. Malejąca przestrzeń wypełniła się mocą. Z niewiadomych powodów zaczęła go swędzieć prawa ręka.

Palec, wystarczająco duży, by go zgnieść, wysunął się i delikatnie potarł prawe ramię Pola.

Prawie upadł, nie pod ciężarem, ale od uczuć, które opanowały go w tym momencie. Powstrzymał się od upadku, źródło słów przybliżyło się jeszcze bardziej. Palec cofał się i zajmował swą pierwotną pozycję.

Swędzenie ramienia i ręki trwało nadal, później jego miejsce zajął tępy ból, który z kolei ustąpił odrętwieniu. Nadeszła kolej Pola, by wymówić słowa. Jaskinia powróciła, a dłoń była znowu stalaktytem spoczywającym na szorstkiej skale.

Słowa obiegły cały krąg; zgromadzeni medytowali w milczeniu przez chwilę, po czym Larick poprowadził ich przez otwór w ścianie za skałą, na której stał.

Pol szedł wolno, niezgrabnie, zdumiony śmiertelnym ciężarem zwieszającym się z prawej strony jego ciała. Lewą dłonią chwycił się za prawe ramię — górna część była spuchnięta, twardniała i ogromniała pod rękawem.

Przesunął dłonią po ręce w dół. Cała kończyna sprawiała wrażenie zbyt dużej i znacznie mniej wrażliwej. Z wielkim trudem udało mu się nią poruszyć. Spuściwszy wzrok, ujrzał, że dłoń, którą wciąż odczuwał i postrzegał normalnie, zwisała teraz o wiele niżej niż zwykle, mniej więcej w okolicy kolana. Spróbował przywołać moc ze smoczego znamienia, ale ono również zdrętwiało. Wtedy przypomniał sobie słowa Laricka o naturze transformacji, o tym, że nie powinno się pozwalać, by przemiany zakłóciły przebieg wydarzeń tej nocy ani żeby stały się powodem złego samopoczucia. Mimo to spojrzał ukradkiem na pozostałych, ciekaw czy zauważy cokolwiek anormalnego. Tych kilka osób, które ujrzał przed wejściem do tunelu nie zdradzało żadnych większych uszczerbków. Nie wyglądało też na to, by ktokolwiek zauważył jakąkolwiek zmianę sylwetki Pola.

Szli. Droga była równa, prosta i wystarczająco szeroka. Światłość towarzyszyła im nadal. Przeszli przez pustą komnatę nie zatrzymując się — wydawało się, że słychać tam nieustannie wysoki ton, tuż poza zakresem słyszalności. Szli dalej, aż stanęli u wejścia do kolejnej groty.

Weszli. Była to okrągła komnata o zakrzywionym dachu, którego powierzchnia prawie przypominała bańkę. Larick rozstawił kandydatów wokół formacji skalnej przypominającej kocioł. Śpiew rozległ się ponownie, a Pola znowu ogarnęło uczucie oceanicznego oddalenia, które znał z poprzednich stanowisk. Tutaj jednak było ono pomieszane ze swego rodzaju depresją, smutkiem. Pola zaczęło swędzieć lewe ramię, a kiedy nadeszła i minęła jego kolej, uległo tej samej przemianie co prawe.

Tym razem przyjął zmianę z mniejszym niepokojem, jako część całego doświadczenia. Zdecydował, że pozostali muszą doświadczać podobnych odczuć. Ruszył za nimi w stronę depresji w kształcie studni, czując, że ponownie osiąga kontrolę nad rękami.

Popatrzył na pozostałych. Do pobliskiej skały przywiązany był sznur z węzłami, zwisający do otworu. Jeden po drugim kandydaci zwieszali się na sznurze i znikali w ciemności. Kiedy nadeszła kolej Pola, zrobił to samo z wielką łatwością, zadowolony z mocy wypełniającej obecnie jego ręce i ramiona.

W żółto–niebieskiej jaskini, w której się teraz znaleźli, odbył się podobny do wcześniejszego rytuał wokół sferycznego kształtu umieszczonego na postumencie. Przed końcem ceremonii Pol poczuł, jakby jego lewa dłoń została zanurzona we wrzątku. Nie dał niczego po sobie poznać, nawet nie popatrzył; obrzęd zakończył się, a Larick wyprowadził ich przez otwór w lewej ścianie.

Dłoń nadal pulsowała, ale wrażenie gorąca zniknęło. Spojrzał na dłoń i zobaczył, że stała się ogromna, purpurowa, łuskowata; ciemne paznokcie były grube, trójkątne i zakrzywione, tkwiły na końcach potężnych palców sięgających mu niemal do kostek. Długie, szerokie rękawy szaty skrywały większość przemian. Mimo to… Ponownie rozejrzał się dookoła. Żaden z kandydatów nie wydawał się zauważać kłopotów Pola. Ponownie odpędził nieprzyjemne myśli. Ruszył za grupą szerokim, płaskim tunelem.

W bliższym końcu komnaty, w połowie drogi między dachem a podłogą, wisiał na łańcuchu miecz. Był to przedmiot ich kolejnej medytacji; kiedy zabrzmiały wokół niego słowa kandydatów, zakołysał się i rozjarzył na czerwono. Wizje przepływające przez umysł Pola prawie nie zostawiały śladu w jego świadomości. Uczucie potęgi nowych członków wypełniało całą jego uwagę; towarzyszył temu palący ból lewej dłoni, tym razem połączony z masochistyczną przyjemnością. Pol wymówił słowa dźwięcznym głosem, nawet nie patrząc w dół, ponieważ wiedział, co zobaczy.

Po zakończeniu obrzędu skręcił i dołączył do szeregu opuszczającego komnatę przez kolejny otwór. Weszli w pochyły tunel wiodący w dół. Szli jak we śnie; ruchy Pola zdeterminowane były przez pewien nielogiczny wzór, którego obecność czuł wszędzie dookoła. Przestał już zastanawiać się nad tym, czy wrażenia pozostałych są zbieżne z jego własnymi.

Droga była stroma; unosiły się nad nią słodkie zapachy. Ściany stanowiły żywą sieć bladego ognia, posadzka iskrzyła się jasno. Schodzili długo, aż wreszcie weszli do małej komnaty, gdzie zgromadzili się wokół prostego kamiennego sześcianu bez ozdób. Miejsce to pełne było kwiatów; to one były źródłem zapachów. Nasilenie się słodkiego aromatu przyprawiało teraz Pola niemal o mdłości. Słowa wypowiedziane w tym małym pomieszczeniu sprawiły ból jego uszom. Poczuł, że jest mu bardzo gorąco, stał się niezwykle świadom bicia własnego serca.

Ogarnęła go słabość, ale wiedział, że nawet gdyby zemdlał, nie mógłby upaść — tak bardzo byli stłoczeni. Później musiał na chwilę stracić przytomność,

Roger Żelazny bo do momentu, kiedy zaczął mówić, w jego pamięci znajdowała się czarna dziura. Po utracie przytomności miał kolejną wizję, której szczegółów nie był w stanie sobie przypomnieć. Serce biło mu teraz szybko i nienaturalnie ciężko. Resztkami świadomości zarejestrował fakt, że odległość dzieląca go od reszty kandydatów znacznie sią powiększyła. Aromat kwiatów osłabł albo Pol zdążył się już do niego przyzwyczaić.

Skończywszy mówić, spuścił wzrok i ujrzał, że jego szata była rozdarta. Uświadomił sobie niebywałą szerokość swych ramion oraz podobny do lufy, walcowaty kształt klatki piersiowej. Nic dziwnego, że jego ubranie było rozdarte. Czyżby to mogło być złudzenie? Spojrzał na pozostałych. Zagłębieni w medytacji, zdawali się nie zwracać na Pola najmniejszej uwagi.

Powoli podniósł prawą dłoń. Sięgnął pod rozdarty materiał i dotknął własnego ubrania pod szatą. Jego ciężkie palce badały powierzchnię znajdującą się pod ubraniem. Była twarda i pełna wybrzuszeń. Od pępka do szyi pokrywała go łuska. Wyciągnął dłoń i pozwolił jej opaść. Podniósłszy wzrok, zobaczył, że Larick mu się przygląda. Natychmiast spojrzał w inną stronę.

Opuścili komnatę drogą, która wydawała się przedłużeniem tunelu; nadal schodzili w dół, w tę samą stronę co poprzednio. Zapanował nad oddechem, ponieważ brzmiał on niezwykle ciężko i chrapliwie.

Poczuli ochłodzenie; Pol powitał je z wdzięcznością. Kolejna komnata, do której weszli, była znacznie większa od poprzedniej; posadzkę stanowił zielony kamień. Ze stropu zwisała na łańcuchach lampa naftowa, której płomienie falowały w rytm wypowiadanych słów.

Tym razem była to jego lewa noga. Kiedy poczuł łaskotanie, wiedział, co nastąpi później. Kiedy to nadeszło, prawie upadł. Lewa noga stała się znacznie dłuższa i cięższa od prawej. Prawie zupełnie stracił równowagę; jedno kolano musiał mieć zgięte, a drugie wyprostowane. W tej fazie rytualnego pochodu wrażenie snu jeszcze bardziej się wzmacniało. Kiedy ruszyli ku litościwie płaskiemu tunelowi, całe powietrze zaroiło się od wizji przypominających zobiektywizowane wolne skojarzenia. Za każdym dotknięciem falującej ściany, którą Pol chwytał, żeby się podeprzeć, odnosił wrażenie, że dotyka twarzy bestii, kobiecej piersi, kwiatu albo piór ptaka.

Nie był nawet pewien, co zobaczył w kolejnej komnacie. Zdawał sobie sprawę, że pomieszczenie to było duże i pachnące. Wszędzie tłoczyły się wizerunki postaci. Przed oczami Pola przechodziła procesja bestii zodiakalnych. Kiedy skupiał wzrok na jednej z nich, momentalnie rozpływała się w całkowicie nową serię postaci. Po pewnym czasie zrezygnował. Był niemal szczęśliwy, kiedy w prawej nodze pojawiło się uczucie ciepła i tężenia, ponieważ nareszcie odzyskał równowagę.

Z całkowitym chaosem w umyśle podążył za resztą kandydatów, krocząc szybko i pewnie po kolejnej stromej ścieżce.

Weszli w końcu do bardzo ciemnej komnaty, gdzie stalaktyt i stalagmit zrastały się ze sobą, tworząc filar, wokół którego rozstawił ich Larick. Umysł Pola rozjaśnił się na moment; chłopak zastanowił się, co właściwie się dzieje, od jak dawna trwa ten rytuał. Obrazy rozproszyły się, pozostał tylko błyszczący filar, cudny i jasny. Pol czuł, że może go objąć swymi przedłużonymi rękami. Filar wydawał się odzwierciedlać Moc. Pol poczuł, że odzyskuje pewnego rodzaju równowagę. Uniósł swe potężne dłonie i przyjrzał się im z namysłem. Gdzie już wcześniej widział coś podobnego? Przeszedł na drugi kanał percepcji, ale dłonie pozostały nie zmienione.

Kiedy wspomnienie przypłynęło, pozwolił rękom opaść. Takie dłonie posiadały stworzenia zamieszkujące krainę po drugiej stronie Bramy z jego snu. Co to mogło oznaczać? Dlaczego w ten sposób uległy obiektywizacji podczas obrzędu, który miał mieć podobno dobroczynny charakter? Czy naprawdę była to jedna z transformacji, o jakich mówił Larick, czy też Pol doświadczał czegoś innego?

Podniósł dłoń do twarzy, przesunął palcami po swoich rysach. Wydawały się nie zmienione, chociaż…

Nagły skurcz mięśni zgiął go do przodu. Odruchowo chwycił się za brzuch. W tym momencie Larick zaczął recytować kolejne słowa. Pol poczuł ucisk pasa, więc go rozpiął. Usłyszał trzeszczenie ubrania rozdzierającego się pod szatą. Kiedy ból minął, Pol uświadomił sobie uczucie rozszerzania się w okolicy pachwiny i bioder. Kręgosłup zgiął mu się tak, że dłonie Pola spoczęły na ziemi. Zaczęły go boleć stopy.

Chwila pełnej przytomności minęła i ponownie opanowała go sekwencja wizji oraz odczuć Mocy. Wydawało mu się, że upłynęło bardzo dużo czasu. Jego umysł przesunął się po powtórzeniach i po roli, jaką sam Pol w nich odgrywał. Ruszyli znowu; poszedł za grupą, mocno przygarbiony do przodu, w zapomnieniu, ignorowany.

Larick doprowadził ich do otworu w ziemi, z którego wystawał koniec drabiny. Wskazał gestem, by poszli jego śladem, po czym zszedł po drabinie w dół.

Pol odczekał, aż wszyscy zejdą i dopiero wtedy rozpoczął swoje niezgrabne zsuwanie się w dół.

Drabina skrzypiała; jeden ze szczebli obluzował się, Pol chwycił go jednak mocno i schodził dalej. Wreszcie znalazł się w samym środku grupy kandydatów rozstawionych w kręgu narysowanym na posadzce kolejnej komnaty. Zauważył, że dwóch kandydatów upadło, a Larick klęcząc rozmasowywał klatkę piersiową jednego z nich.

Pol zeskoczył ostatnie kilkadziesiąt centymetrów i zamarł w oczekiwaniu. Ratowany przez Laricka człowiek jęknął, po czym usiadł. Larick natychmiast podszedł do drugiego — niskiego, rudego mężczyzny; pochylił się nad nim z zaciśniętymi zębami i usiłował dosłuchać się bicia serca leżącego. Najwyraźniej nic nie usłyszał, bo porzucił rudego i wrócił do pierwszego. Po kilku minutach pomógł mu wstać, po czym raz jeszcze nachylił się nad rudym. Leżąca postać pozostała nieruchoma. Larick potrząsnął głową i wstał, zostawiając leżącego tam, gdzie upadł. Gestem polecił kandydatom, żeby otoczyli go kręgiem. Podniósł dłonie.

Wzbierająca w kole moc sprawiła, że Pola zaczęły boleć stopy. Ból stał się tak ostry, że musiał zdjąć buty. Ukrył je pod pachą, pod szatą, a rytuał trwał nadal. Uzmysłowił sobie, że był to ostatni etap inicjacji. Wkrótce wszystko się skończy, a on będzie mógł odejść i zasnąć…

Uprzytomnił sobie, że wypowiada słowa spokojnym, normalnym głosem. Skończywszy zamknął oczy. Momentalnie ukazał mu się niezwykle żywy obraz. Pol ujrzał Rondoval w stanie oblężenia; wokół zamku szalała burza. Obraz płynął. Na głównym balkonie stał mężczyzna z czarną szarfą wokół szyi i berłem władzy w dłoniach. Włosy miał siwe jak szron, z wyjątkiem czarnego kosmyka biegnącego przez środek głowy. Człowiek ten wyśpiewywał rozkazy swym nieziemskim hordom; powodował, że przed progami wybuchały płomienie. Czarodziej ubrany na biało wyzwał go na pojedynek. Stary Mor! Starzec okazał się silniejszy, człowiek na balkonie załamał się i wycofał do wnętrza zamku. Pobiegł do pobliskiej komnaty, gdzie zaczął manipulować przyrządami magicznymi. Cała akcja przeniosła się do jaskini, w której stali. W chwilę później siwy mężczyzna z berłem uniesionym nad głową stanął w środku kręgu i wymówił słowa mocy, które rozbrzmiały głośno w jaskini. Z kąta pod sufitem wzbił się wibrujący, ciemny kształt.

Belfanior ned septut! — krzyknął siwy mag. — Bel…

Drzwi otworzyły się z trzaskiem, stanął w nich posłaniec. Upadł pod naporem sił.

Sforsowano bramę… — zdążył wymówić przed zgonem.

Czarodziej wypowiedział słowa ochronne, wrzucił berło do worka, po czym przerwał krąg. Wyszedł z komnaty, popędził korytarzem, wszedł do innego pomieszczenia, gdzie chwycił potężny łuk. Z kołczanu z miękkiej skóry wyjął strzałę i wziął ją ze sobą.

Pol ujrzał, jak czarodziej zabija strzałem z łuku przywódcę napastników, następnie stacza pojedynek z Morem, ulega mu, ginie, zostaje przysypany stertą gruzu.

Obraz stał się zamazany. Burza minęła, walka ustała. Ujrzał, jak Mor dosiada centaura i rusza na zachód z ciałem zmarłego czarodzieja przytroczonym do grzbietu człowieka—konia.

Kolejne zamazanie.

W jaskini oświetlonej jarzącą się różdżką zasadzoną niczym nieziemskie drzewo stał samotnie Mor z ciałem martwego czarodzieja. Leżało na plecach, ze skrzyżowanymi ramionami. Mor pochylał się nad trupem i robił coś z jego twarzą — pocierał, naciskał. W pewnym momencie uniósł dłonie i oderwał twarz zmarłego.

Nie. To, co trzymał w górze, było maską śmierci, a Pol dostrzegł jej wielkie podobieństwo do twarzy samego Mora.

Zaczął mówić miękkim głosem, ale Pol nie był w stanie rozróżnić słów. Drugim widzeniem ujrzał srebrne pasmo przymocowane do maski.

Wtedy wszystko się rozpłynęło, tak jak się to dzieje z wizjami.

Pol otworzył oczy. Wszyscy stali, zagłębieni w medytacji, a w powietrzu rozbrzmiewało echo klaskania. To Larick klaskał powoli, wypowiadając przy tym ostatnie słowa.

Kiedy skończył, przeszedł między kandydatami, podniósł zmarłego, przewiesił go sobie przez ramię, po czym przerwał krąg. Odwrócił się i skinął na pozostałych, żeby za nim poszli.

Opuścili komnatę, weszli w rozszerzający się tunel, po czym znaleźli się w dużej, nieregularnej jaskini bez ozdób, pełnej kamieni, stalaktytów i stalagmitów. Powietrze było tu chłodniejsze. Pol zaczynał przytomnieć.

Larick przeszedł przez jaskinię i znalazł miejsce na ułożenie ciała. Wrócił, wspiął się na niewielkie podwyższenie, po czym powiedział do grupy:

Krendel był jedynym kandydatem, który uległ siłom. Reszta przeszła test w ten czy inny sposób. Zanim nowy układ waszych stanów magicznych się ustabilizuje, może upłynąć kilka tygodni. Z tego względu przestrzegam was przed jakimkolwiek posługiwaniem się Sztuką w tym okresie. Rezultaty mogłyby okazać się opaczne i nie do przewidzenia. Poczekajcie, odpocznijcie, ograniczcie swoją działalność do płaszczyzny fizycznej. Kiedy poczujecie, że jesteście gotowi — zacznijcie działać powoli; odczekajcie pewien czas po każdym kroku, żeby upewnić się, czy wszystko jest w porządku.

Odwrócił się i spojrzał w tył przez ramię. Skinął głową w tamtą stronę.

Ten tunel prowadzi z powrotem do świata

powiedział. — Jest długi. Przeprowadzę każdego z osobna na spotkanie świtu.

Ty będziesz pierwszy — poinformował stojącego najbliżej. — Idź i poczekaj tam na mnie. Przyjdę za chwilę.

Zszedł z podwyższenia i ruszył w stronę Pola.

Chodź tutaj — szepnął i wprowadził go w boczny korytarz za grubym stalagmitem.

Coś jest źle — powiedział Pol. — Zamieniłem się w potwora, a nikt nie zwraca na to uwagi.

To prawda — potwierdził Larick, przechodząc na normalny ton głosu.

Czy to nie powinno minąć, teraz, kiedy inicjacja dobiegła końca? — spytał Pol.

Szalony Różdżkarzu — odparł Larick — twoja przemiana nie ma nic wspólnego z inicjacją. Czy możesz powiedzieć, że nie wiesz nic o Domu Aviconet?

To prawda. Nigdy o nim nie słyszałem.

Ani o wielkiej Bramie wiodącej do ciemnego, złego świata? Bramie, którą chciałbyś otworzyć na oścież?

Pol zmarszczył brwi.

Rozumiem — powiedział Larick wzdychając. — To, co ci zrobiłem, było rzeczywiście konieczne. Wykorzystałem stan twego umysłu i na każdym etapie inicjacji rzucałem na ciebie potężne zaklęcia. Fragment po fragmencie zamieniałem twoje ciało w ciało mieszkańców tamtej krainy. Oczywiście z wyjątkiem twojej głowy.

Dlaczego? — spytał Pol. — Co ja ci zrobiłem?

Osobiście nic mi nie zrobiłeś, ale zło, które byś uczynił, byłoby tak ogromne, że to, co ci zrobiłem, jest całkowicie uzasadnione. Stopniowo dowiesz się, co cię czeka. Muszę teraz wrócić do tamtych.

Pol wyciągnął potężną szponiastą dłoń, żeby go chwycić. Larick zrobił krótki gest a kończynę Pola zdjął natychmiastowy paraliż.

Co?

Mam pełną władzę nad twoim ciałem — oświadczył Larick. — Oplatałem cię serią zaklęć, które są praktycznie nierozwiązywalne. Czy widzisz, jak unieruchamiam cię teraz za pomocą swej woli? Działa także zaklęcie maskujące, które kompensuje twoją niezgrabność. Tylko ty sam widzisz siebie takim, jaki jesteś w istocie. Mówię ci to tytułem upomnienia. Jesteś teraz pod każdym względem moim stworzeniem.

A tak bardzo przejmowałeś się czarną magią — rzucił Pol. — Może bałeś się konkurencji?

Larick drgnął i odwrócił wzrok.

W tym wypadku czarna magia okazała się konieczna, by zwalczyć większe zło.

Nie praw mi takich kazań — przerwał mu Pol.

Nie zrobiłem nic złego, a ty owszem. Larick, odwrócił się, Pol krzyknął za nim, ale jego krzyk zamarł, kiedy tamten odwrócił się i uczynił kolejny gest. Teraz Pol nie mógł nawet mówić.

Przyjdę po ciebie na końcu. Udamy się do Domu Aviconet — powiedział Larick z uśmiechem. — Nie odchodź.

Minął skalny załom i zniknął.

Pol słyszał, jak kropla wody spada ze stalaktytu do pobliskiego jeziorka. Słyszał odgłos własnego płytkiego oddychania. Słyszał dalekie głosy innych uczestników inicjacji, niewątpliwie dyskutujących o wydarzeniach minionej nocy.

Jeśli magia go spętała, również magia może go uwolnić, zdecydował. Nie mógł jednak zlokalizować źródeł własnej mocy. Wydawało się, jak gdyby ta część jego osoby pozostawała uśpiona. Zastanawiał się nad słowami Laricka. Okazało się, że sny Pola były dla kogoś wstrętną rzeczywistością. Szperał w pamięci, aby wytłumaczyć sobie ów fenomen. Zastanawiał się, czy jego obecne położenie było w jakikolwiek sposób związane z nieudanym zamachem w Rondovalu. Wytężył siły, żeby się poruszyć, ale ani drgnął.

Za zakrętem rozległy się kroki. Było za wcześnie na powrót Laricka, ale…

Zza rogu wyłonił się wysoki mężczyzna wzrostu Laricka, jednak potężniej zbudowany. Jego twarz była nieustannie zmieniającym się przedmiotem, jakby widzianym przez wielofazowe medium rozszczepiające. Oczy płynęły, nos nabrzmiewał i kurczył się, usta skręcały się w potworne parodie ludzkich min. Kiedy je otworzył, żeby przemówić, Pol ujrzał wewnątrz zaplombowany ząb. Usiłował bez powodzenia spenetrować drugim widzeniem zaklęcie zakłócające które przybysz nosił jak maskę.

Widzę, że moje przebranie ciągle ma władzę nad twoimi rysami — odezwał się znajomy głos. — Ale co zrobiłeś z resztą?

Pol nie był w stanie nawet mruknąć.

W gruncie rzeczy — mówił dalej tamten — to wspaniałe ciało. Mógłbyś dzięki niemu siać prawdziwe zniszczenie, gdybyś tylko chciał. Sądzę jednak, że jesteś przywiązany do własnego wyglądu, czy tak?

Podniósł głowę i popatrzył Polowi w twarz. Jego jedno oko było małe, drugie duże.

Wybacz — powiedział nieznajomy. — Zapomniałem, że nie możesz odpowiadać!

Podniósł dłoń i uderzył nią w usta Pola. Zapiekło tylko chwilę, a wraz z pieczeniem coś zostało uwolnione. Pol spostrzegł, że rozluźniły mu się szczęki; mógł ruszać głową.

Co się, do diabła, dzieje? — spytał.

Nawet gdybym chciał ci wytłumaczyć, nie mam na to czasu — odparł obcy. — To długa opowieść, a teraz są ważniejsze sprawy. Wszystko idzie jednak znakomicie; na twoim miejscu nie martwiłbym się zanadto.

To nazywasz „znakomicie”? — spytał Pol, spoglądając na swą potworną postać.

No, może nie z estetycznego punktu widzenia, jeżeli jesteś człowiekiem. Chodzi mi o następstwo wydarzeń. Larick sądzi, że ma cię w garści.

Chyba ma rację.

Można na to zaradzić, gdybyś zgodził się grać.

Nie znam nawet stawki ani reguł.

Będzie to częścią twojej nagrody: uzyskasz odpowiedź na swe pytanie, a także odpowiedzi na pytania, które ci jeszcze nawet nie przyszły do głowy.

Na przykład takie jak: „Kim jesteś” albo „o co chodzi”?

Te kwestie prawie na pewno wypłyną.

Czy spodoba mi się to, czego się dowiem?

W kwestiach gustu każdy człowiek z osobna jest jedynym sędzią.

Jaki mam wybór?

Możesz albo działać, albo też inni mogą działać, posługując się tobą.

Co chcesz, żebym zrobił?

Idź za biegiem wydarzeń; dowiedz się, czego chce człowiek, który cię schwytał; zdecyduj, czy chcesz tego co on. Następnie podejmij odpowiednie działanie. Larick czuje, że ma nad tobą pełną władzę, ale za chwilę złamię jego infantylne zaklęcia. Odwrócę też tę umiarkowanie sprytną zamianę ciał i przywrócę ci twój własny, energiczny, młodzieńczy, może trochę zmęczony zewłok. To, co później nastąpi, będzie pracą prawdziwego mistrza. Podobnie jak ukryłem twoje rysy, ukryję twoje uwolnione, przywrócone ciało, nadając mu podobieństwo potwora, którym jesteś w tej chwili. Na bis ubiorę cię w zaklęcie maskujące, identyczne z tym, które obecnie skrywa twój ohydny wygląd przed wzrokiem śmiertelnych…

Przebranie pod przebraniem?

Dokładnie.

W jakim celu?

W pewnym momencie ci, którzy pragną, abyś pozostawał w stanie zredukowanym, zechcą zedrzeć zewnętrzną warstwę i ujrzeć uwięzionego wewnątrz potwora.

Wysoki czarodziej podszedł i klepnął Pola po ramionach. Pol poczuł natychmiast coś na kształt wstrząsu elektrycznego. Opadły mu ręce, przechylił się do przodu. Buty wypadły mu spod lewej pachy, gdzie ściskał je przez cały czas i poleciały na posadzkę. Czarodziej chwycił Pola za lewe ramię, w którym natychmiast pojawił się potworny ból. Zanim Pol zdążył spojrzeć w tamtą stronę, czarodziej chwycił go za drugie ramię. Nucił sobie przy pracy, a Pol nie był pewien, czy to także należało do czarów.

Podniósł ręce i ujrzał, że istotnie należały do niego; czarodziej uderzył go mocno lewą dłonią w plecy, a prawą w pierś, tuż ponad sercem. Nawet przy swej umięśnionej, zamkniętej w zbroję postaci, Pol mógł odczuć, że czarodziej nie należał do słabeuszy.

Poczuł, jak powietrze wychodzi mu z płuc, a wklęsłość klatki piersiowej powróciła do stanu normalności. Zaczął się prostować, a czarodziej wymierzył mu potężny cios w brzuch, poniżej pasa. W tej okolicy jego ciała nadal zachodziły zmiany; Pol wyprostował się całkowicie, rozmasowując i poklepując się zarówno z radości, jak i po to, by rozprowadzić ból.

Wysoki czarodziej kopnął go w goleń, a Pol poczuł ból, prostowanie i kurczenie się między nogami. — Muszę powiedzieć, że masz gwałtowne podejście do tych spraw.

Wolałbyś może trwające sześć godzin inkantacje z kadzidłami?

Sukces przemawia do mnie zawsze.

Bardzo rozważnie z twojej strony. Teraz rozpocznę pierwsze zaklęcie maskujące, które spowoduje, że będziesz wyglądał tak jak przed chwilą.

Rozpoczęła się iluzja, rosnąca wokół Pola jak szara mgła, kształtowana przez dłonie człowieka o zmieniającej się twarzy. Pol poczuł, że jego znamię smoka pulsuje w obecności tych czarów. Wreszcie zaklęcie oplotło go całkowicie, zatapiając się w jego ubraniu.

Czarodziej wyprostował się i westchnął.

I to wszystko, co będą widzieli, kiedy prze—kłują twoje zewnętrzne przebranie, które zaraz stworzę. Muszę cię jednak przestrzec przed czymś oczywistym.

To znaczy?

Musisz postępować tak, jak gdybyś nadal pozostawał w ich władzy. Kiedy Larick wróci, stój sparaliżowany w tej samej pozycji, w której cię zostawił. Wypełniaj wszystkie jego rozkazy, jak gdybyś nie miał innego wyjścia. W momencie, kiedy nawalisz, stracisz szansę dowiedzenia się czegokolwiek. Będziesz też pewnie musiał stoczyć walkę.

Pol przytaknął. Spojrzał w dół na swe ciało, ponownie zobaczył postać potwora, ale nie czuł jej.

Teraz zamaskuję to złudzenie, tak jak zrobił to Larick, ale zostawię wygląd potwora, żebyś pamiętał o odpowiednim postępowaniu, niezgrabnym i posłusznym.

Pol patrzył, jak dłonie czarodzieja wykonują szereg skomplikowanych ruchów.

Czy podczas pracy widzisz pasma? — spytał go nieoczekiwanie.

Czasami — odparł czarodziej. — Teraz jednak widzę smugi barwnego światła, które przechwytuję. Cicho. Koncentruję się.

Pol skupił wzrok na twarzy czarodzieja, próbując odgadnąć jego prawdziwe rysy. Zmiany nie następowały jednak według żadnego określonego wzoru.

Tej nocy, kiedy odwiedziłeś mnie w obozie, powiedziałeś, że nasze interesy mogą nie być całkowicie zbieżne — powiedział Pol, kiedy dłonie tamtego się zatrzymały.

Och, istnieje możliwość, że znajdziemy się w konflikcie — odparł czarodziej. — Mam nadzieję, że tak się nie stanie, ale jest taka możliwość. Gdyby tak wypadło, nie będzie w tym mojej winy. Teraz przynajmniej chcemy tego samego: wydobyć cię stąd bez szwanku, oszukać twoich wrogów i umieścić cię na strategicznej pozycji.

Czy masz pojęcie o tym, co się stanie, kiedy stąd wyjdę?

O tak. Prawie natychmiast zostaniesz przeniesiony do zamku Aviconet.

Tyle powiedział mi Larick. Chciałbym jednak wiedzieć, kto jeszcze jest w to zamieszany. Co czeka mnie na koniec?

Po to, żeby twoje reakcje pozostały naturalne, lepiej będzie, kiedy sam znajdziesz odpowiedzi.

Cholera, więc jest coś jeszcze! Coś przede mną ukrywasz!

Czyżby czyniło mnie to innym od reszty ludzi? Graj swoją rolę chłopcze, graj swoją rolę.

Nie wywyższaj się. Do wykonania zadania potrzebuję większej ilości informacji.

Bzdura — przerwał mu czarodziej i odwrócił się. — Ustaw się; wydaje mi się, że ktoś nadchodzi.

Ale…

Reszta jest milczeniem — zakończył zmieniający się człowiek, po czym zniknął za zakrętem.



VII


Mysia Rękawica siedział przykucnięty w zagłębieniu skalnym, na lewo od wejścia do groty. Na głowę narzucony miał kaptur, płaszcz ochraniał go od chłodu poranka. Po jego prawej stronie nowe słońce rozpinało świt ponad wzgórzami, odzierając warstwę chwały z miasta, które złodziej opuścił przed kilkoma godzinami. Do tej pory minęło go ośmiu uczestników inicjacji; każdy wyłaniał się w towarzystwie Laricka, witał świt, po czym udawał się z powrotem do miasta — samotnie bądź w towarzystwie sługi lub byłego mistrza. Usłyszawszy kolejne kroki, złodziej poruszył się, zwracając głowę ku wyjściu. Ujrzawszy Pola, nadchodzącego w towarzystwie Laricka, wstał z trzaskiem stawów, ale nie opuścił od razu swego stanowiska.

W przeciwieństwie do poprzedników Pol nie był już odziany w białą szatę. Jego krok stał się wolniejszy i bardziej niezgrabny niż zazwyczaj. Również Larick miał na sobie tylko dzienne odzienie i nakrycie głowy. Jego twarz miała o wiele mniej namaszczony wyraz niż wtedy, gdy prowadził kandydatów, z Belken na inicjację. Zasypywał Pola rozkazami. Obaj mężczyźni skręcili w lewo i ruszyli szybko w dół.

Zafrapowany Mysia Rękawica wyłonił się z niszy i popędził za nimi.

Dzień dobry — powiedział. — Jak ci się powiodło tej nocy?

Larick prawie potknął się stając; położył dłoń na ramieniu Pola. Kiedy się odwrócił, jego twarz była znowu opanowana. Pol, który poruszał się wolniej, nie mówił nic.

Dzień dobry — odparł Larick. — Twój przyjaciel ma się dobrze w sensie fizycznym, zdarza się jednak, że uczestnicy inicjacji doznają w pewnym stopniu dezorganizacji umysłowej. To właśnie przytrafiło się Polowi.

Jak poważna jest taka dezorganizacja?

To zależy od wielu czynników. Ogólnie rzecz biorąc, można ją uleczyć. Właśnie w tym celu śpieszymy.

Czy dlatego nie pozdrowiliście świtu?

Oczy Laricka zwęziły się na krótką chwilę, jak gdyby oceniając wiedzę Mysiej Rękawicy.

Nie zamierzaliśmy całkowicie rezygnować z pozdrowienia — odparł. — Może jednak masz rację, przecież tu właśnie znajduje się tradycyjne miejsce.

Przeszedł na miejsce, w którym stawali inni uczestnicy, by odprawić końcowy rytuał.

Pol! Czy przynajmniej mnie rozumiesz? — spytał Mysia Rękawica.

Larick obejrzał się.

Jestem pewien, że cię rozumie. Jednak, technicznie rzecz biorąc, nie powinien zwracać się do nikogo przed zakończeniem obecnego etapu. Za parę minut zobaczysz, jaka będzie jego reakcja.

Poprowadził Pola na miejsce rytualne, przemawiając do niego łagodnie i szybko. Mysia Rękawica rozglądał się we wszystkie strony. W chwilę później Pol podniósł ręce i zwrócił twarz ku wschodowi. Zaczął mamrotać, a Larick odsunął się od niego na niewielką odległość. Mysia Rękawica przyglądał się uważnie; ręce miał skryte pod płaszczem.

Skończywszy obrzęd słoneczny, Pol zwrócił się do niższego mężczyzny:

Możliwe, że to nie jest nic poważnego, ale na pewien czas muszę odejść z Larickiem. Nie mogę ryzykować.

Jak długo to potrwa?

Nie wiem. Tak długo, jak będzie trzeba.

Tydzień albo dwa — dorzucił Larick. — Może nawet dłużej.

Dokąd go zabierasz? Idę z wami.

Nie mogę ci tego powiedzieć, zanim nie porozumiem się z pewnymi specjalistami. Możliwe, że tam będzie można go wyleczyć. Wtedy być może znowu będzie musiał odejść.

Dokąd?

Trzeba to jeszcze ustalić.

Pol — powiedział Mysia Rękawica. — Czy jesteś pewien, że tego właśnie chcesz?

Tak.

Dobrze więc. Pójdziemy i dowiemy się wszystkiego. Jeśli to będzie tam, poczekam. Jeśli będzie gdzie indziej, chcę ci towarzyszyć.

To nie będzie konieczne — powiedział Pol, odwracając oczy. — Nie potrzebuję cię.

Tak czy inaczej…

Przeszkadzasz nam! — powiedział Larick, podnosząc dłoń.

Mysia Rękawica odsunął się, ale nie dość szybko. Wszelka siła i czucie opuściło jego członki. Upadł, wciąż ściskając kolbę pistoletu, którego nie zdążył wyciągnąć.


Na pewien czas przed otwarciem oczu Mysia Rękawica usłyszał wolne, przerywane szuranie. Kiedy otworzył oczy, pole widzenia zasłaniała mu mała, szara, omszała skała i rozsypany żwir. Zauważył, że dzień wyraźnie się rozjaśnił.

Powoli poruszył lewą dłonią, kładąc ją płasko na ziemi tuż przy ramieniu. Dopiero po dłuższej chwili dotarł do niego chłód kamienia. Szuranie rozległo się znowu. Mysia Rękawica uniósł głowę na kilka centymetrów, uświadamiając sobie nagle sztywność szyi. Odepchnął się mocno ręką, uniósł się, przeturlał do pozycji siedzącej, walcząc z siłą pchającą go do przodu. Rozejrzał się po okolicy, omiótł wzrokiem miejsce, gdzie wcześniej stali Pol i Larick, a wspomnienia wydarzeń poranka wypełniły jego umysł. Odwrócił głowę na wschód. Po położeniu słońca poznał, że od spotkania minęła godzina lub więcej. Powtórzył w myślach wszystkie wypowiedziane kwestie, próbując zrozumieć, co zaszło wewnątrz góry i co mogło jeszcze się wydarzyć. Postanowił, że podczas następnej rozmowy z czarodziejem będzie trzymał pistolet wyciągnięty i wymierzony w cel.

Z głębi jaskini doleciał go odgłos szybkich kroków. Umilkły. Złodziej podkulił nogi i zmusił się do ukucnięcia. Kiedy kroki rozległy się znowu, przybliżając się do wyjścia z jaskini, Mysia Rękawica podniósł się powoli. Wyciągnął broń i wymierzył ją w otwór; szczęknął zamek.

Kroki stawały się mocniejsze, równiejsze. Po chwili z jaskini wyłonił się niski, rudy mężczyzna odziany w brudną, białą szatę i oparł się o skałę. Kręcił głową, tocząc wzrokiem dokoła i mrugając oczami. Nie zareagował na widok Mysiej Rękawicy. Jego cera była kompletnie blada. Trząsł się i drgał, jak gdyby chwyciły go lekkie skurcze.

Mysia Rękawica przyglądał mu się uważnie przez chwilę, po czym przemówił.

Co się stało? — spytał, nie opuszczając pistoletu.

Głowa zakręciła się znowu, oczy omiotły złodzieja spojrzeniem, zawróciły, spojrzały jeszcze raz. Zataczały coraz mniejsze koła, aż wreszcie spoczęły na złodzieju, a spojrzenie to sprawiło, że Mysia Rękawica musiał stłumić dreszcz.

Co się stało? — powtórzył.

Człowiek zrobił krok w przód, podniósł bladą dłoń, otworzył usta, wsadził w nie palce, a potem wydał gardłowy odgłos, wyciągając nieco palce i chwytając się za koniec języka. Zrobił koleiny krok, puścił język, zatrzymał obie dłonie na poziomie ramion. Jeszcze jeden krok i jeszcze jeden; przesunął prawą dłonią z boku na bok, w końcu wyciągając ją w przód. Jego krok stał się bardziej miarowy, a z ust wydobywały mu się nadal dyszące, grzechoczące odgłosy.

Stój! — powiedział Mysia Rękawica. — Czego chcesz?

Człowiek ryknął i ruszył do przodu.

Stój! — krzyknął Mysia Rękawica, a kiedy tamten nie posłuchał, pociągnął mocno za spust.

Nie każ mi strzelać znowu — powiedział i złodziej, repetując broń. — Poznaję cię. Jesteś jednym z kandydatów. Powiedz mi po prostu, o co chodzi.

Człowiek nie zatrzymał się, Mysia Rękawica strzelił znowu.

Blada postać zatrzęsła się, znowu się obróciła, ale tym razem nie upadła. Wyprostowała się i ruszyła dalej. Nieprzerwana seria dźwięków stawała się coraz bardziej czytelna.

Doobrzee… — powiedział.

Mysia Rękawica oblizał wargi, ponownie szykując broń do strzału.

Na miłość boską, stój! — krzyknął. — Nie chcę ci tego robić!

Nie–wa–żne. Słuchaj–słuchaj–słuchaj — powiedział tamten, z twarzą całkowicie pozbawioną wyrazu.

Jego oczy wciąż obracały się i mrugały, zaś wyciągnięte do przodu dłonie drgały silnie.

Mysia Rękawica cofnął się o trzy kroki, ale tamten przyśpieszył. Złodziej zatrzymał się i strzelił prosto w pierś.

Strzał szarpnął mężczyzną. Upadł na plecy, usiadł, po czym znowu zaczął wstawać.

Nie! — krzyknął Mysia Rękawica, znowu repetując.

Tak. Pol. Tak. Ro–zu–miesz mnie teraz. Tak?

Więc zatrzymaj się i powiedz! Nie podchodź ani kroku bliżej!

Człowiek podniósł się powoli, a Mysia Rękawica uświadomił sobie fakt, że żadna z ran mężczyzny nie krwawi. Ubranie było podarte, przybrudzone, wilgotne w miejscach, gdzie trafiły naboje, ale nie było na nim widać żadnych plam krwi.

Zatrzymać się? — spytał. — Stanąć tutaj?

Tak. Bardzo mnie denerwujesz. Słyszę cię wyraźnie. Powiedz mi z miejsca, w którym stoisz: co się stało z Polem?

Pol… — powiedział mężczyzna kołysząc się.

Ma kłopoty. Mysia Rękawico, słuchaj.

Słucham. Jakiego rodzaju kłopoty?

Larick — rzucił na niego — zaklęcie.

Jakie zaklęcie. Znajdę kogoś, kto je zdejmie.

Nie potrzeba. Już je zdjęto. Ale Larick o tym — nie wie.

Czy to znaczy, że Pol ma się dobrze?

Jak zwykle.

Ale Larick sądzi, że Pol jest we władzy zaklęcia?

Tak. Tak chce Pol.

Dokąd Larick go zabiera?

Do zamku Aviconet.

To siedziba Ryle’a Mersona! Powinienem był się domyślić! Pójdę tam i pomogę Polowi w jego działaniu.

Jeszcze nie. Nie byłbyś pewnie pomocny, a za to prawdopodobnie zostałbyś unicestwiony. Istnieje lepszy sposób.

Mów.

Idź do patrona Pola.

Ibala?

Właśnie do niego. Opowiedz mu, co się stało. Poproś go, żeby szybko przeniósł cię do Rondovalu.

Przypuśćmy, że mi to umożliwi. Co dalej?

Potrafisz porozumiewać się ze smokami?

Obawiam się, że tak.

Powiedz temu staremu Księżycowemu Ptakowi, żeby zawiózł cię do wygasłego krateru na Górze Kowadłowej i postaraj się wydobyć stamtąd magiczne narzędzie.

Berło?

Tak.

Powiedzmy, że nam się uda.

Wtedy zawieź je Polowi do Aviconet.

Czy do tego czasu nic mu się nie stanie?

Mogą uznać za stosowne zniszczyć go w każdej chwili. Nie wiem. Jeśli jednak nie uśmiercą go, różdżka może wkrótce okazać się potrzebna.

Kim jesteś?

Nie wiem.

Skąd wiesz to wszystko?

Byłem tam.

Roger Żelazny

Dlaczego chcesz pomóc Polowi?

Nie jestem tego świadom.

Dlaczego nie mogłem cię zabić?

Trup nie może umrzeć.

Teraz ja nie rozumiem.

Wiesz już wystarczająco dużo. Do widzenia.

Rudy człowiek upadł i przestał się poruszać. Mysia Rękawica ostrożnie podszedł do niego. Nie słyszał oddechu tamtego. Zbadał dokładniej woskową cerę leżącego. Dotknął policzka — był zimny. Podniósł prawą dłoń. Była, zimna i zaczynała sztywnieć. Naciskał paznokcie jeden po drugim; bielały i takie już pozostały. Wreszcie nachylił się i przytknął ucho do piersi rudego, tuż przy otworze zrobionym przez kulę. Cisza.

Ułożył ciało, krzyżując ręce na piersiach. Głowę i twarz przykrył białym kapturem. Potem podniósł się i ruszył powoli z powrotem.

Podszedł do miejsca, gdzie stali niedawno Larick i Pol, odszukał ich ślady, poszedł za nimi. Ślady zniknęły jednak prędko w kamienistym terenie. Mysia Rękawica zatrzymał się i poświęcił kilka minut na rozmyślania. Następnie zwrócił się ku miastu iluzji i zaczął schodzić w kierunku jego migoczących wież.



VIII


Z gwizdem wiatru koło uszu i łopotem płaszcza Pol przechylił się w przód, ku barkom małego smoka — gibkiego, brązowego stworzenia o podobnej posturze i nieco mniejszej masie niż bestie z Rondovalu. Pol ściskał barki smoka nogami, trzymając skórzaną uprząż bestii. Dwadzieścia metrów w lewo, nieco wyżej, na podobnym smoku leciał Larick. Spoglądał co pewien czas na Pola, który zachowywał się całkowicie spokojnie. Pomiędzy lecącymi unosiło się kilka jasnych pasm, widocznych drugim widzeniem. Pol zastanawiał się, czy trudno byłoby zabić Laricka w stosownym do tego momencie. Zdecydował, że magia była zbyt powolną i niepewną bronią w walce z drugim czarodziejem. Postanowił, że uderzy szybko, z całą gotowością, bez ostrzeżenia, kiedy tylko dowie się wszystkiego, co jest mu potrzebne, i będzie mógł pozbyć się tego człowieka. Bardzo nierozważnie byłoby zostawiać takiego wroga przy życiu.

Słońce miało właśnie podciąć na zachodzie gardło kolejnego dnia, księżyc dawno już wzeszedł — blady łachman rzucony ponad wierzchołki chmur, jaśniejący nad surową, okrytą cieniami ziemią.

Lecieli na północ i na zachód, ich wierzchowce wyciągały szyje, a rozpostarte skrzydła łopotały na wietrze.

W ciągu dnia czterokrotnie zmieniali smoki, w czarodziejski sposób znajdując nowe, uwiązane na powietrznych pastwiskach. Od pewnego już czasu mięśnie ramion i nóg Pola były zdrętwiałe z bólu. Rzucił okiem na Laricka, który sprawiał wrażenie człowieka nie znającego zmęczenia; siedział pochylony do przodu i nakłaniał swego smoka do większego wysiłku. Spojrzał przed siebie, jak gdyby chcąc wypalić dziury w ciemniejącym powietrzu.

Aviconet, Aviconet… Od wielu godzin Pol powtarzał to słowo, czasami w rytm lotu. Nie skłamał, mówiąc Larickowi, że nazwa ta nic mu nie mówi, a jednak…

Teraz jednak wydała mu się nieco znajoma. Możliwe, że pewna wzmianka o tym miejscu mogła się znajdować we wcześniejszych dziennikach ojca, nie mógł jednak przypomnieć sobie nic konkretnego.

Aviconet. Aviconet i Rondoval… Czy istniała między nimi jakaś więź?

Słońce zanurzyło się głębiej, a księżyc rozjaśnił się — i nagle, w blasku krwi dnia ujrzał go na jednym z okazalszych wierzchołków w oddali. Wiedział, że zna to miejsce.

Aviconet był zamkiem z jego snów; przechodził przez niego w drodze ku Bramie. W pewien sposób zawsze wiedział, że zamek ten jest miejscem rzeczywistym. Ale widzieć go… Widok zamku stał się przyczyną całego ciągu niepokojących wrażeń. Zapragnął tam wejść, odnaleźć Bramę. Było coś, co musiał tam zrobić, chciał to zrobić, pomimo mdłości na samo wspomnienie Bramy. Nie potrafił jednak określić, jakie to było zadanie.

Patrzył, jak ponura konstrukcja rośnie przed jego oczyma, blednie, przechodząc w żółć, srebro, barwę szarobiałą. Była to wielka forteca wzniesiona systemem tarasowym, najeżona wieżami na wielu poziomach, z długimi rzędami budynków bocznych po obu stronach. Otaczały ją wysokie i szerokie wały o wielu załomach, z przysadzistą wieżą na każdym zakręcie. Na kilku poziomach lewego skrzydła budowli, w oknach paliły się światła. Pol przeszedł na drugie widzenie i momentalnie zauważył potężne kłębowisko pasm unoszące się od tyłu twierdzy. Zauważył też małe, blade światełko idące wzdłuż ściany, od lewej strony do prawej.

Kiedy znaleźli się ponad twierdzą, Larick zatoczył duże koło, a Pol poszedł w jego ślady. Zaczęli lądować powolną spiralą.

Po obniżeniu lotu ku zespołowi dziedzińców na tyłach Pol kontynuował obserwację światełka, widocznego tylko za pomocą drugiego widzenia. Z bliższej odległości wydawało się, że jest to postać ludzka; przymocowane do niej było długie, blade pasmo. Coś w tej świetlistej postaci napełniło Pola żalem.

Po dalszym obniżeniu lotu Pol ujrzał, że tylna ściana zamykająca przestrzeń dziedzińca był surową skałą — fragmentem góry, pokrytym wieloma ciemnymi otworami, z których część była zagrodzona. Mniej i więcej w tym momencie światełko unoszące się na wałach znikło mu z pola widzenia.

Gwałtownie dotknęli ziemi i Larick momentalnie zszedł ze smoka. W chwilę później Pol poczuł, jakby szarpnięto go za sznurki; poszedł za Larickiein. Ten wyprzągl smoki, krzyknął rozkazująco i patrzył, jak bestie wpełzają do jednego z grotopodobnych otworów. Metalowa krata zamknęła wejście z brzękiem, który rozniósł się echem po dziedzińcu.

Larick wrócił do Pola.

Udało się nam przylecieć bardzo szybko dzięki wiatrowi w plecy. Nie przypuszczałem, że dotrzemy na miejsce przed północą. Może będzie mógł cię teraz zobaczyć. Nie wiem. Będę musiał sprawdzić.

Kim jest ów „on”? — spytał Pol.

Ryle Merson, pan Aviconet.

Czego chce ode mnie, czarodzieja?

Sam ci o tym powie. Chodź tędy.

Pol poczuł szarpnięcie pasm, które Larick przymocował do jego ciała. Bez oporu dał się prowadzić ku otwartej bramie, znajdującej się według jego oceny na północnym wschodzie. Przeszli przez nią do wybrukowanego korytarza, którym Larick poprowadził Pola, mijając wiele zakrętów.

Lewo, prawo, lewo, lewo, zapamiętywał Pol.

Zatrzymali się przed niskimi, ciężkimi, drewnianymi drzwiami. Były uchylone, a Larick otworzył je do końca. Pol zwrócił uwagę, że od środka można je było zamknąć na ciężką, drewnianą belkę.

Do środka — rozkazał Larick, a w pasmach zapulsowała moc.

Pol postąpił naprzód, schylił się i wszedł. Wzdłuż prawej ściany niskiego pokoju biegła ława. Nie było okien, a tylko kilka otworów powietrznych w górnych rogach. Na ławie leżał postrzępiony koc i sterta worków. Do ściany nad nią przymocowany był pusty uchwyt na świecę.

Pol przestąpił próg, odwrócił się, a pulsowanie ustało.

Co na obiad? — spytał.

Jeśli nie będzie mógł się teraz z tobą spotkać, przyślę ci coś — odparł Larick. , — Przejrzę listę win, oczekując na jedzenie. Larick przyjrzał mu się i potrząsnął głową.

Przydałoby ci się trochę więcej powściągliwości. Nie chcę, żebyś rozniósł to miejsce na strzępy. Usiądź na ławie — rozkazał.

Dobra, czarodzieju. Nie ma tu wiele do roznoszenia.

Pol przeszedł przez pokój i usiadł. Prawie natychmiast poczuł wokół siebie działanie pasm.

Świetnie ci to wychodzi — powiedział.

Dzięki.

Ale nie wierzę, że cię to w końcu uratuje. Larick zachichotał.

Póki co, koniec jest jeszcze daleko.

Nie kupuj żadnych długich płyt — poradził mu Pol.

Co to znaczy?

Nawet jeśli się dowiesz, będzie już za późno.

Niech będzie, jak chcesz, Chainson.

Roger Żelazny

Może tak właśnie będzie.

Drzwi się zamknęły i pokój pogrążył się w głębkokim mroku. Pol usłyszał, jak belka wślizguje się na swoje miejsce. Strząsnął krępujące go pasma.

Zaczął bawić się pomysłem przerzucenia pasma ku Larickowi; w ten sposób mógłby śledzić jego wędrówkę po zamku, patrzeć na rzeczy, które tamten oglądał. Wcześniej uznał ten pomysł za zbyt ryzykowny, teraz jednak…

Kiedy przeszedł na drugie widzenie, ujrzał pokój skąpany w perłowym blasku. W pobliżu drzwi unosiło się bladozłote pasmo. Pol uniósł dłoń i wysilił wolę. Znamię smoka zapulsowało pod licznymi warstwami iluzji. Włókno poszybowało ku niemu.

Kiedy dotknęło jego opuszków palców, poczuł delikatne, prawie elektryczne łaskotanie. Oczyścił i nastroił umysł, a łaskotanie rozlało się po całym ciele. Zrozumiał, że naprawdę dociera do Laricka. Można mu zarzucić nieuwagę, myślał Pol, choć przecież nie mógł wiedzieć, że jego więzień posiada nadal swoje magiczne zdolności.

Podążył za Larickiem przez wiele zakrętów i w górę długich schodów. Na jednym z zakrętów znajdowało się okno; na zewnątrz Pol ujrzał gwiazdy. Larick przechodził przez coraz okazalsze części twierdzy, aż wreszcie dotarł do długiej galerii wiodącej ku zdobionym ornamentami podwójnym drzwiom. Na prawo od wejścia siedział na ławie sługa w liberii. Na widok Laricka wstał z miną świadczącą o tym, że go poznaje.

Obudził się? — spytał Larick.

Sługa potrząsnął głową.

Wątpię — odparł. — Minęło niewiele czasu, a mówił, żeby nie przeszkadzać.

No cóż, gdyby się obudził, powiedz mu, Mak, że przywiozłem człowieka, o którego mu chodziło.

Jeśli się zbudzi, powiem mu to. Nie sądzę jednak, że wyjdzie tej nocy.

W takim razie przypilnuję teraz, żeby nakarmiono tego człowieka. Chciałbyś może czegoś?

Trochę wołowiny z serem nie byłoby od rzeczy. Może trochę piwa.

Ryle pojawił się wcześnie…

Podróż powrotna go zmęczyła. Leciał szybko.

Nie mów mi o tym. Dobra, idę do kuchni. Dobranoc.

Branoc.

Pol podążył za Larickiem idącym teraz wolniej w dół schodów. Podsłuchał, jak zamawia posiłki u zmęczonej, grubej kobiety w wieku dawno już nie średnim. Larick przerwał jej własny posiłek, poczym przygotował sobie lekki zimny obiad, który zjadł szybko, obserwowany przez Pola. Pol utrzymywał z nim kontakt mentalny czując, że jego głód się wzmaga. Na obrzeżach widzenia ujrzał, jak kobieta układa jedzenie na tacach.

Larick zabawił nieco dłużej nad drugim kieliszkiem wina, następnie westchnął i wstał. Życzył kobiecie dobrej nocy, wstąpił do latryny, po czym ruszył dalej w dół ku północno—wschodniemu skrzydłu twierdzy.

Pol starał się zapamiętać drogę, przypuszczając, że prowadzi ona do komnat Laricka. Schodziła coraz niżej i niżej, wiodąc w głąb góry. Rewiry te były już całkowicie pozbawione przepychu; pełne kurzu, opuszczone pomieszczenia przypominały składowisko zniszczonych mebli.

Dalej znajdowała się strefa ciemnej pustki. Larick zapalił światło na czubku miecza i niósł je przed sobą jak pochodnię. Dotarł wreszcie do nagiej, wilgotnej ściany, po której przesunął dłońmi. Szedł wzdłuż niej przez pewien czas, następnie skręcił w otwór skalny i zaczął schodzić po stromym zboczu, w którym wykuto prowizoryczne stopnie.

Droga zwęziła się, stała się pozioma, skręciła. Larick zaczął zwalniać. Po kolejnych dwóch zakrętach jego kroki stały się niepewne. Zbliżał się do wysokiego, kamiennego wzniesienia z czymś dużym, błyszczącym na szczycie.

Dłoń Laricka zachybotała, opuścił ostrze i rozpoczął wspinaczkę. Pol zauważył, że oddech śledzonego stał się głębszy. Natychmiast po dotarciu na szczyt Larick padł na kolana i znieruchomiał. Pol nie był w stanie dostrzec, co znajdowało się przed Larickiem, ponieważ z oczami tamtego stało się nagle coś złego.

Czekał przez pewien czas, ale nic więcej już się nie wydarzyło. Przyniesiono jedzenie i Pol przerwał kontakt.


Po skończeniu posiłku Pol odsunął tacę i ponowne rozejrzał się za złotym pasmem. Odpłynęło lub rozwiało się; zrozumiał, że powinien był je do czegoś przymocować. Jednak czuł się zmęczony i miał pewność, że do rana nikt mu nie będzie przeszkadzał. Z worków ułożył na ławie posłanie, wyciągnął się, przykrył kocem i prawie natychmiast zasnął. Przed oczyma błyskały mu obrazy kilku ostatnich dni.

Obrazy rozwiały się szybko i ponownie znalazł się w tym innym stanie świadomości. Chwila intensywnego zimna, po czym znowu stanął przed wielką Bramą. Za plecami czuł obecność innych, nie mógł się jednak odwrócić ani wcale nie chciał. Prawe skrzydło Bramy uchyliło się na tyle, że mógł zajrzeć do środka, skąd wypływały małe smugi dymu lub mgły. Wizja ta była ostrzejsza i szybsza niż wszystkie poprzednie; tym razem nie wahał się wcale. Przeszedł natychmiast i znalazł się w krainie leżącej po drugiej stronie.

Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał w niewielkiej odległości przed sobą pośród tego przeklętego krajobrazu, była głowa. Wbita na zaostrzony pal głowa jednego z demonów patrzyła wciąż otwartymi oczyma w jego stronę. Pol czuł, że było w tym spojrzeniu coś osobistego, pewne szczególne ostrzeżenie, które tylko teraz wydawało mu się zabawne.

Poczuł zachodzącą w sobie przemianę, mrugnął w kierunku przerażającej głowy, po czym wzniósł się w ciemne powietrze jak widmo. Przesypywane wiatrem piaski przesuwały się wężowym ruchem pośród skał w dole.

Pol poszybował na południe, nabierając prędkości. Wypełniła go tak wielka radość, że zapragnął wyrazić ją głosem tysiąca trąb rozbrzmiewających ponad tą krainą. Rozpostarł ciemne skrzydła, ogromne jak żagle potężnego statku, i pofrunął ponad umarłą krainą, osiągając wreszcie wysokość, z której ujrzał swoje góry.

On — Prodromolu — pełen był sennych wspomnień ze swego poprzedniego życia. Zapomniał o głowie przy Bramie oraz o małej ludzkiej rzeczy zwanej Polem Detsonem, o którym może kiedyś śnił. Nie potrzebował niczego takiego.

Dotarłszy do pasma górskiego, rzucił się na nie przeciw huraganom. Sześć razy usiłował zdobyć szczyty i sześć razy ulegał.

Za siódmym razem zwyciężył, a jego pomnik, ociekający miodem, przyprawami, winem i krwią roztrzaskał się na dźwięk Nuty, którą wydobył. Gdziekolwiek przesunął się jego cień, budowle rozpadały się, a czciciele roztapiali się i umierali. Nyalith wzniosła się przed nim niczym wieża ciemnych ogni. Spotkali się ponad wodami cichego oceanu i zatańczyli taniec, który miał ich ponieść dookoła świata. Gwiazdy spadały obok jak płonące dusze, a wyjące wiatry niosły ich wokół pokrytej klejnotami przepaski planety. Wraz z umieraniem królów i padaniem świątyń, ruchy lecących stawały się coraz dziksze. Ponownie przemówił z Gór Lodowych, zaś Zaklęcie Bramy zostało rzucone wtedy, kiedy Talkne, Wąż Cichych Wód, zakończył swoją tysiącletnią podróż i powstał z głębin na jego spotkanie…

Przez chwilę Pol wiedział o Kluczach i o obietnicy mrocznego boga; nagłe szarpnięcie sprawiło, że ocknął się w celi. Ze snem ciągle żywym w głębi swego umysłu usiadł sztywno wyprostowany, wpatrzony w zjawę kobiety, która stała przy posłaniu gestykulując, poruszając ustami, wpatrzona w Pola bezbarwnymi oczyma. Uniósł się nieco, wyciągając do niej rękę.

Cofnęła się z wyrazem nagłego przerażenia na bladej twarzy. Pol cofnął dłoń, wykonując uspokajające gesty. Postać zatrzymała się i wyglądało na to, że bada Pola. Powoli uniosła rękę i wskazała na niego. Następnie odwróciła się, wskazała na tył celi, ponownie odwróciła się do Pola i potrząsnęła przecząco głową. Zmarszczył brwi, a zjawa powtórzyła swe ruchy. Nagle uniosła wszystkie pięć palców lewej oraz dwa palce prawej dłoni. Potrząsnęła głową, po czym ponownie powtórzyła sekwencję ruchów. Wzruszył ramionami i zwrócił wnętrza dłoni ku górze.

Załamywała ręce. Pol wstał, na co zjawa zaczęła się cofać. Zrobił krok w jej stronę; nie przestała się cofać. Patrzył, jak dochodzi do ściany i przenika przez nią, pozostawiając tylko nikły ślad zapachu egzotycznych perfum.

Pol wrócił na ławę, usiadł, a całe zdarzenie zlało się z jego przerwanym snem w pewien rodzaj halucynacyjnego półświata. Może mi się to wydawało, myślał. Chociaż wysokie kości policzkowe zjawy, jej duże oczy, mały podbródek i mała przerwa między brwiami pod włosami zaczesanymi mocno na boki — wszystko to składało się na niezwykle wyraźny, konkretny obraz. Rozejrzał się, ale zjawa nie pozostawiła żadnych pasm, dzięki którym mógłby sprawdzić jej realność.

Podszedł do drzwi celi. Nie był pewien, jak długo spał. Ciągle był zmęczony, chociaż obecnie bardziej wypoczęty niż poprzednio. Wydawało się to prawdopodobne, że wszyscy pozostali lokatorzy zamku w tej chwili spali. Był więc odpowiedni moment na to, żeby wyjść i rozpocząć lustrację. Przeszedł na drugie widzenie, by obejrzeć okolicę drzwi.

Reakcja była powolna — mroczna — tak, jakby w mglisty dzień założył matowe okulary. Skoncentrował się na belce blokującej drzwi od zewnątrz oraz na paśmie, za pomocą którego mógłby ją wyciągnąć.

Bardzo powoli pojawiło się zielonkawe włókno, po czym znikło znowu. Zwrócił się z prośbą o moc do znamienia smoka i wydał rozkaz, by pasmo powróciło.

Znamię nie zareagowało. W przedramieniu poczuł tylko swędzenie i łaskotanie. Pasmo przypłynęło znowu i Pol sięgnął po nie. Nie poczuł żadnego kontaktu. Przepłynęło mu przez palce tak, jakby ich tam w ogóle nie było. Rozpłynęło się znowu. Zaczęły go boleć oczy.

Opuścił dłonie. Co się dzieje? myślał. Po raz pierwszy w tej krainie moc odmówiła mu posłuszeństwa. Czy możliwe, żeby Larick zablokował w pewien sposób przepływ siły?

Wtedy przypomniał sobie słowa tamtego o skutkach inicjacji — o tym, że powinno się zaniechać nawet najprostszych działań na kilka tygodni. A jednak wcześniej, kiedy śledził kroki Laricka po zamku Aviconet, moc działała. Najwyraźniej w okresie poinicjacyjnym zachowuje się kapryśnie, westchnął. Trudno mu było pogodzić się z myślą, że te prawa odnoszą się także do niego. Inicjacja była w jego przypadku symulacją, podstępem. A może nie? Wykonał wszystkie właściwe ruchy, w odpowiednich momentach doświadczył stanów natężenia świadomości. Czy możliwe, żeby przeszedł inicjację w tym samym czasie, kiedy przemienił się w potwora?

Potrząsnął głową i ponowił próbę. Oczy zabolały go bardziej, a skronie zaczęły pulsować. Prawe przedramię zaczęło go parzyć. Ponownie ujrzał pasmo, najwyraźniej jednak nie był w stanie na nie wpłynąć.

Wrócił na ławę i ponownie przykrył się kocem. Przed zaśnięciem długo myślał o kobiecie, która odwiedziła go w celi. Jedynym obrazem, jaki mu się tym razem przyśnił, była wyszczerzona głowa demona zatknięta na kiju.



IX


Sądzę, że w pewien sposób było to pouczające, nie wiem jednak, w jaki. Coś to dla mnie lub mnie zrobiło, nie wiem jednak co. Mój charakter stał się po tym dla mnie samego jeszcze mroczniejszy w pewnych aspektach. A jednak…

Wyszedłem do Belken, do tego wielkiego, ciemnego, migoczącego kadłuba z kamienia i przeszedłem wysokim tunelem, jaki odkryłem w środku. Zatrzymałem się na chwilę w najwyższej komnacie, w miejscu wody. Czułem tam pewien rodzaj Mocy rozbrzmiewającej wokół mnie. W pewnym sensie było to niepokojące, zaś na innych poziomach — kojące. Wtedy postanowiłem zbadać całą psychiczną strukturę wnętrza góry.

Trasa, którą mieli przebyć przyszli czarodzieje, była najwyraźniej wyznaczana według kategorii niefizycznych. Przeszedłem do drugiego stanowiska, gdzie znowu pogrążyłem się w długiej medytacji. Jeśli oni korzystali z tych miejsc, jeśli ładowały ich pewnego rodzaju mocą, uważałem, że mnie również mogą przynieść pożytek.

Nie wiem, na jak długo zatrzymałem się przy trzecim stanowisku. Sądzę, że na długo, ponieważ zagłębiłem się w długich rozmyślaniach i całkowicie zapomniałem o czasie. Poczułem tylko, że być może zrobiło się już późno, kiedy odebrałem wzrost natężenia sił, w których byłem zanurzony. Szybko odkryłem źródło owej zmiany; znajdowało się w kręgu czarodziejów, w migoczącym mieście w dole. Również wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że na zewnątrz się ściemniało. Wiedziałem, że oznacza to zbliżanie się inicjacji; moc miała teraz rosnąć przez całą noc. Chciałem przejść całą trasę, ponieważ sądziłem, że może to wstrząsnąć moją pamięcią i dać mi to, czego szukałem.

Na czwartym stanowisku wydarzyło się coś dziwnego; usłyszałem głos — dręcząco znajomy — zwracający się do mnie osobiście, nawet poufale.

Faney — mówił. — Faney!

Był to męski głos i miałem wrażenie, że powinienem był dokładnie wiedzieć, co mi chce przekazać. Mówił dość zdecydowanie, tak jakby wydawał mi rozkaz. Faney. Czy to było moje imię, przywołane z mroków przeszłości przez tę naładowaną mocą aurę? Nie, to chyba nie było zupełnie tak. Faney…

Faney! — Tym razem brzmiało to jeszcze mocniej.

Wywołało to we mnie poczucie obowiązku, pragnienie wykonania niezrozumiałego rozkazu oraz frustrację wynikającą z niemożności.

Rozciągnąłem się i skurczyłem. Miotałem się po komnacie w poszukiwaniu sposobu zlikwidowania rozkazu.

Faney!

Nic. Nie było tu nic złego, co mógłbym zrobić w celu zaspokojenia owego bezprzedmiotowego przymusu.

Posuwałem się dalej. Wewnątrz góry Moc rosła. Na kolejnym postoju napięcie opadło; pozostałem tam przez dłuższą chwilę. Ponownie straciłem poczucie czasu i z transu wyrwały mnie dopiero odgłosy nadchodzących kandydatów. Ociągając się poszybowałem ku kolejnemu stanowisku, żeby mi nie przeszkadzali.

Szósty postój był bardziej niespokojny niż wszystkie dotychczasowe. Rozpostarłem się i wchłonąłem dobre wibracje.

Wkrótce potem usłyszałem ich znowu. Tym razem nie poruszyłem się już. Nie miałem ochoty opuszczać tego miejsca, pomyślałem też, że warto przyjrzeć się rytuałowi.

Patrzyłem, jak kandydaci wchodzą i zajmują miejsca. Kiedy przemówił ten o imieniu Larick, poczułem z nim silną więź. Przyjrzałem mu się i zrozumiałem, dlaczego tak było. Odkrycie to było niezwykłe i ciągle jeszcze rozważałem jego implikacje, kiedy moja uwaga przeniosła się na Pola. Byłem zdumiony zmianą, jaka zaszła w jego wyglądzie.

Stał, pochylony do przodu, a jego dłonie były wielkie i łuskowate. Szybkie badanie przeprowadzone pod jego ubraniem wykazało, że ręce Pola, chociaż bardzo atrakcyjne na swój ciemny, ciężki sposób, nie były już jego rękami. Nie mógł sobie z tego nie zdawać sprawy, ale skoro mu to nie przeszkadzało, nie widziałem powodu, dla którego miałoby to przeszkadzać mnie.

A jednak przeszkadzało.

Dalsze badania wykazały, że Pol był jedynym kandydatem, którego anatomia uległa zmianie. Podczas gdy się nad tym zastanawiałem, w rejonie jego piersi i barków zaczęły zachodzić dalsze transformacje. Tym razem ujrzałem, co było ich powodem. Źródłem przemian Pola okazał się Larick. Nie byłem w stanie dostrzec motywu, ponieważ kiedy czarodziej działa, jego myśli stają się nieprzeniknione. Umysły pozostałych kandydatów nie zawierały niczego godnego uwagi; były pogrążone w zgodnym transie.

Odczekałem, aż skończą, po czym przeszedłem za nimi do kolejnej komnaty. Niezależne od tego, czy miałem odkryć motywy Laricka, postanowiłem zbadać magiczną operację, której poddawany był Pol.

Bardzo dokładnie przyglądałem się kolejnej transformacji i ujrzałem, że w istocie można ją było nazwać przeniesieniem. Kiedy noga Pola została zastąpiona większą, potężniejszą wersją, ujrzałem przemieszczanie materiałów poza górą. Ruszyłem tam, pędząc i wirując w dół alei, gdzie przestrzeń była pomarszczona, a czas stanowił strumień z kilkoma zakrętami i kilkoma łukowatymi jeziorami. Poleciałem aż ku Bramie — miejscu ze snu Pola, które podejrzałem. Przekroczyłem Bramę i znalazłem się w martwej krainie, gdzie znalazłem zawodzące stworzenie o ciele półczłowieka i ze znamieniem smoka na ramieniu.

Bracie — zwróciłem się do niego. — Noś je spokojnie przez ten krótki czas, bo jest to tylko jakiś ludzki obrzęd.

Stworzenie jednak nie mogło lub nie chciało mnie zrozumieć. Krzyczało dalej i zaczęło się bić po odmienionych fragmentach swego ciała. Pogrążyłem je więc w głębokim śnie — tam, wewnątrz trójkąta szarych kamieni. Ta pomoc udzielona Polowi i owemu stworzeniu kosztowała mnie niewiele wysiłku. Powiedziałem sobie wtedy, że oto po raz pierwszy zaszła konieczność wmieszania się w sprawy innych w celu zaspokojenia własnych potrzeb intelektualnych.

Ogarnęły mnie jednak wątpliwości.

Przez kilka kolejnych chwil przyglądałem się tej fascynującej krainie, po czym zawirowałem i ruszyłem w długą drogę powrotną. Nad łukowatymi jeziorami rozlegały się oksymoronicznie jasne grzmoty i głośne błyskawice, kiedy tamtędy przelatywałem, kiedy przelatywałem negatywnie w tył i z powrotem, znajdując tym razem myśli w głowie Laricka; myśli o Aviconet i o ludziach, którym Larick służył. Po raz pierwszy w moim umyśle zaświtało zrozumienie.

Zakręciłem się z pewnym zadowoleniem, po czym ruszyłem za nimi ku kolejnemu stanowisku. Zaobserwowałem tam przemienienie drugiej nogi Pola. Zirytowało mnie to bardziej niż trochę. Jego umysł był pogrążony w transie, podobnie jak umysły innych, co znaczyło, że Pol był ofiarą. Nie wydawało mi się to uczciwe, sądząc na podstawie tej niewielkiej wiedzy, jaką posiadałem o ludziach.

Kiedy przeszliśmy do kolejnej komnaty, zmianom brzucha Pola towarzyszyło kilka dalszych zjawisk, jeden z kandydatów padł martwy. Oczywiście nic dla mnie nie znaczył, jednak mniej więcej w chwili jego śmierci ponownie usłyszałem słowo „Faney”. Żaden z kandydatów na nie nie zareagował. Mogło to mieć oczywiście związek z nagłym zgonem, jednak imię wypowiedziano bardzo głośno, a po chwili rozbrzmiało znowu.

I znowu.

Stało się miarowym, bezlitosnym powtórzeniem. Początkowo skuliłem się ze strachu, później jednak nastawiłem uszu. Jakie to głupie: sądziłem, że inni I mogą słyszeć imię, które było najwyraźniej skierowane do mnie i tylko do mnie. Czułem, że na pewnym poziomie zaczynam je rozumieć. Wtedy właśnie zdarzyło się coś jeszcze.

Ciało ułożono, rytuał ciągnął się dalej, Pol przemieniał się nadal. Żadna z tych rzeczy nie wydawała się jednak w tej chwili szczególnie istotna. Ulegałem zmianie znacznie mniej fizycznej niż Pol, a fakt ten pobudził mnie do fascynujących i pochłaniających spekulacji na temat wolnej woli i determinizmu. Niestety, nie mogłem się im wtedy poświęcić, ponieważ moja uwaga skupiona była całkowicie na samej przemianie: zmieniłem zdanie. Dotychczas uznawałem zasadę nieingerowania w sprawy innych. Teraz zweryfikowałem to stanowisko i postanowiłem, że nadszedł czas, żeby zrobić wyjątek.

Nie podobało mi się to, co robiono z Polem, nie posiadałem jednak wystarczających umiejętności, by i odwrócić zachodzący proces. Postanowiłem jednak, że coś zrobię — nie byłem pewien co — żeby pomóc Polowi wrócić do stanu normalności i rozprawić się z wrogami w sposób, który uzna za stosowny.

Myślałem o tym, kiedy schodziliśmy ku ostatniej komnacie. Głos powtarzający: „Faney” ucichł. Najprawdopodobniej na ostatnim postoju Pol stracił stopy. Przyglądałem się Larickowi w chwilach, kiedy dokonywał tych operacji. Zrozumiałem, że chce przenieść Pola do Aviconet i uwięzić go tam tuż po zakończeniu inicjacji.

Po opuszczeniu ostatniej komnaty widziałem, jak Larick obezwładnia Pola paraliżem i wyprowadza pozostałych na zewnątrz. Wydawało mi się, że byłbym w stanie uwolnić Pola spod władzy zaklęcia, nie wiedziałem jednak, co mógłbym zrobić później.

Wyszedłem na zewnątrz za pierwszym kandydatem, by obejrzeć koniec rytuału. Ujrzałem, że przybyło kilku mistrzów, by towarzyszyć swoim ludziom w drodze powrotnej do miasta. Ukryty w zasłoniętym miejscu Mysia Rękawica obserwował wyjście.

Oczywiście.

Wracając do środka, opracowywałem swój plan. Kiedy jednak odkryłem obok Pola czarodzieja, który pojawił mu się o północy, musiałem się zatrzymać. Tego człowieka otaczała aura wielkiej mocy.

Zaczął się nią posługiwać. Ujrzałem, że odwraca przemianę. Wtrąciłem się momentalnie w taki sposób, że nie mógł tego wykryć. Działałem, powodowany czystym impulsem; nie mogłem patrzeć, jak marnowane są tak doskonale materiały. Jeśli chodzi o głowę stworzenia, jego ziomkowie mogli ją sobie nadziać na kij. Wykorzystałem kieszeń mojej specjalnej osobistej przestrzeni — nauczony przykładem Pola.

Ujrzałem, jak Pol staje się znowu sobą, po czym zostaje zamaskowany. Kiedy zrozumiałem jego zamiary, pojąłem, że w żaden sposób nie kolidują z moim planem. Nadal miał działać na obszarze znacznego zagrożenia.

Odnalazłem więc trupa Krendela, rudego mężczyzny, który zmarł wcześniej. Ponieważ nikt nie używał go w tej chwili, przeniknąłem ciało i zacząłem badać sposób, w jaki funkcjonowało. Chciałem żeby było gotowe do wydania polecenia Mysiej Rękawicy, który czekał na zewnątrz.



X


Niski mężczyzna prześlizgnął się przez znajdujący się w środku pokoju złoty otwór, który zaczął się za nim zamykać. Kurcząca się aureola stanowiła złudzenie optyczne, przez otwór nie widać było dalszej ściany okazałego pomieszczenia. Zamiast tego, oko podążało za chyboczącą postacią ciemno odzianego człowieka, który przeszedł przez wyłożony tapetą korytarz i zbliżył się do galerii, mijając jasne i ciemne kolumny.

Rozkołysana soczewka zamknęła się, zamigotała i zgasła. Ibal oparł się o stertę poduszek, na której do tej pory siedział sztywno wyprostowany. Nagle zaczął szybko i głęboko oddychać, nad brwiami wystąpił mu pot.

Klęcząca obok Vonnie delikatnie otarła mu twarz jedwabną chustką.

Niewielu ludzi potrafi dobrze posługiwać się zaklęciem drzwi — powiedziała.

Ibal uśmiechnął się lekko.

Wymaga to wielkiego wysiłku — przyznał. — Jeśli mam być szczery, nie mam ochoty tego powtarzać. Tym razem jednak…

— …było inaczej — dokończyła. Przytaknął.

Co zamierzasz teraz robić?

Odpocząć — odparł.

Wiesz, że nie to miałam na myśli.

No dobrze. Odpocząć i zapomnieć. Pomogłem mu. Moje poczucie honoru zostało usatysfakcjonowane.

Czyżby?

Westchnął.

W moim wieku to jest wszystko, na co mogę sobie pozwolić. Dawno minęły dni, kiedy miałbym ochotę mieszać się w coś takiego.

Jej dłonie przesunęły się po włosach Ibala, opadły na umięśnione barki, masowały je przez chwilę, następnie usadziły go ponownie. Przytknęła mu do ust zimny napój.

Jak bardzo jesteś pewien swych ocen tej historii? — spytała.

Bogowie wiedzą, co to może być! Pewna całkowicie nienaturalna siła przysyła mi Mysią Rękawicę z opowieścią o tym, że młody człowiek, którego popierałem, jest synem Dęta i właśnie porwał go Ryle Merson. Honor nakazywał mi podjęcie działania, ponieważ Ryle uprowadził mojego protegowanego. Toteż działałem. Na szczęście Mysia Rękawica pragnął tylko szybkiej podróży do Rondovalu. Zapewniłem mu ją.

Czy to naprawdę wystarczy?

Nie wystarczyłoby, gdyby był moim uczniem. Ja tylko wyświadczyłem temu człowiekowi przysługę. Ledwo go znałem.

Ale… — zaczęła.

To jest koniec.

Nie to miałam na myśli.

Co w takim razie?

To, o czym mówiłeś najpierw, czy może to być prawda?

Zapomniałem, o czym mówiłem.

Mówiłeś, że jest to kontynuacja procesu zapoczątkowanego jeszcze przed urodzeniem Pola.

Tak mi się zdaje.

Procesu, który prowadził do wojen. Ujął w dłonie kielich i wychylił.

Tak, tak sądzę — powiedział.

Czy to, co się stało, może znowu zapoczątkować cały proces?

Wzruszył ramionami.

Albo zakończyć. Tak, myślę, że tak właśnie może być. Albo Ryle sądzi, że tak może być. Jedno i to samo.

Odstawił na bok kielich, podniósł dłonie i przyjrzał się im.

Najwyraźniej Pol obudził coś potężnego i nadprzyrodzonego — powiedział. — Ma też wiernego sługę; człowieka, którego przed chwilą odesłaliśmy.

Nie mówiłam o Polu. Myślałam o sytuacji, której jest tylko częścią. To miejsce pełne jest słynnych ludzi Sztuki. Jest to jedyna okazja w ciągu czterech lat, kiedy zbierają się razem. Wydaje mi się, że to coś więcej niż tylko przypadek. Czy nie uważasz, że powinniśmy ich o tym powiadomić?

Ibal wybuchnął śmiechem.

Pomyśl przez chwilę — powiedział. — Sądzę, że byłaby to najgorsza rzecz, jaką moglibyśmy zrobić. Po obu stronach tego starego konfliktu znajdowały się niebywałe pokusy. Niektóre rzeczy były korzystne, inne nie. Czy naprawdę sądzisz, że doszlibyśmy do porozumienia? Jeśli chcesz, już teraz możemy rozpoczynać kolejną wojnę.

Zesztywniała, a oczy jej rozszerzyły się z przestrachu.

Bogowie! — krzyknęła. — Możesz mieć rację!

Dlaczego nie mielibyśmy zapomnieć o całej historii. — Sięgnął po jej dłoń. — Nawet wiem, jak to zrobimy.

Chyba zaczyna mnie boleć głowa — powiedziała Vonnie.


Mysia Rękawica nie oglądał się za siebie. Czary, które przeniosły go do Rondovalu, przyjmował jako część życia. Kiedy magii używano przeciwko niemu, sprawy przybierały niedobry obrót. Kiedy magia działała na jego korzyść, był wdzięczny. Przed spotkaniem Pola najczęściej unikał czarodziejów, uważając ich, zazwyczaj słusznie, za ludzi niegodnych zaufania. Wypowiedział kilka słów pod adresem Dwastira, patrona złodziei, po czym wszedł w wielki korytarz i ruszył w dół schodów.

Odszukał wiązkę patyków, które Pol zaczarował dla niego, podrzucił je i wypowiedział stosowne słowa. Odwrócił się, po czym bez wahania przeszedł przez plątaninę tuneli, kierując się ku jaskiniom, w których kiedyś wypoczywał dłużej niż należało.

Przez dłuższy czas mijał chłodne miejsca roztańczonych cieni, aż wreszcie dotarł do wejścia zagrodzonego wielkim głazem umieszczonym tam przez Pola.

Wyszukując drogę pośród gruzu, szedł dalej tam, gdzie echa zamierały, a ściany i sklepienia przestawały być widoczne, gdzie stał ciężki odór bestii, a pochodnia migotała zbłąkanym ognikiem. Również tutaj znał drogę i szedł nią z o wiele mniejszym wahaniem, niż czyniłby to przed kilkoma miesiącami.

Olbrzymie, nieruchome zwały łuskowatych lub pokrytych futrem ciał leżały wyciągnięte w jaskini, wiele z nich pogrążonych w czarodziejskim śnie, jakim i on kiedyś spał. Inne spały swoim normalnym snem, trwającym dzień, tydzień albo miesiąc.

Zastanawiał się, idąc ku znajomej niszy, czy smok, którego szukał, faktycznie będzie tam odpoczywał. Mógł się znajdować gdziekolwiek i w razie jego nieobecności złodziej miał zbudzić innego, a to wcale mu się nie uśmiechało. Po spędzeniu dwudziestu lat we władzy tego samego zaklęcia co Księżycowy Ptak, Mysia Rękawica rozwinął specjalny gatunek więzi łączącej go z gigantycznym smokiem. W razie gdyby musiał rozmawiać z którymkolwiek z innych smoków, musiałby udzielić skomplikowanego wyjaśnienia, może także musiałby się przedstawić. Nie, to mu się wcale nie podobało.

Kiedy podszedł do zwykłego miejsca spoczynku Księżycowego Ptaka, obejrzał się i dotknął skalnego występu, którego nie pamiętał.

Mysia Rękawica! Sto lat!

Cofnął się. To, czego dotykał, nie było skałą, lecz ramieniem smoka. Natychmiast przyszedł do siebie i poklepał bestię dłonią.

.— Tak, wróciłem — powiedział. — Są kłopoty. Potrzebujemy twojej pomocy.

Wielkie cielsko poruszyło się pod jego dłońmi, przesuwającymi się po twardych, gładkich łuskach. Księżycowy Ptak zaczynał się podnosić.

O co chodzi? — spytał.

Musimy polecieć na Górę Kowadłową, odnaleźć berło i zawieźć je Polowi.

Wrzucił je do ognistej dziury. Tak mi powiedział.

Mnie też o tym mówił.

Ale byłem tam. Ognie wygasły i wszystko jest teraz szarą skałą. Nie wiem, na jaką głębokość mógłbym się wkopać. Zdobądź narzędzia.

Mysia Rękawica zastanawiał się chwilę.

Jest takie pomieszczenie przy dziedzińcu — powiedział. — Pójdę tam i poszukam narzędzi. Spotkamy się na zewnątrz.

Szybciej będzie, jeśli cię tam zabiorę.

No…

Wsiadaj!

Mysia Rękawica wgramolił się na grzbiet smoka. W parę minut później lecieli przez ciemność.



XI


Pola zbudziło światło padające mu na twarz. Kilkakrotnie obracał głowę, żeby się przed nim ukryć, po czym nagle usiadł z szeroko otwartymi oczyma.

Drzwi celi były otwarte.

Czyżby ktoś po niego przyszedł, a następnie coś mu przeszkodziło? Nasłuchiwał. Z korytarza nie dobiegały żadne odgłosy.

Ostrożnie wstał z ławy. Podszedł do miejsca, gdzie wcześniej próbował z bolącymi oczyma swoich czarodziejskich umiejętności.

Złudzenie? Po to, żeby go prześladować?

Wyciągnął rękę poza próg, dotknął drzwi. Poruszyły się nieco. Odczuł esencję drwiącego, bezgłośnego śmiechu. Jak gdyby pewna niejasno złośliwa istota była rozbawiona zdumieniem i wahaniem Pola. Zamieszkiwała poziom rzeczywistości inny niż Pol. Stał zdrętwiały, czekał, ale wrażenie się nie powtórzyło.

Ruszył do przodu, wyszedł na korytarz — było pusto.

Co teraz? — myślał. Czy należało ruszyć trasą, którą szedł Larick? A może powinien wypuścić się i spenetrować inne części zamku? Czy raczej wrócić na dziedziniec, zabrać jedną z bestii i odlecieć?

Ostatni projekt wydał mu się najrozsądniejszy: uciec, ukryć się i poczekać na powrót Mocy. Mógłby wtedy wrócić do Rondovalu, zbudzić swoich potwornych poddanych, powrócić tutaj i zmieść Aviconet z powierzchni ziemi, tak jak zrobił z Górą Kowadłową. Taki plan wydawał mu się sensowniejszy niż pozostawanie samotnie, bez Mocy, w twierdzy wroga.

Odwrócił się w stronę dziedzińca z klatkami i stanął bez ruchu.

Drogę zagradzała mu płachta bladego ognia.

Tak więc mój wybór nie jest faktycznie wyborem — powiedział miękko.

A czy kiedykolwiek był? — rozbrzmiały mu w głowie znajome, ironiczne tony.

To należałoby sprawdzić.

Podobnie jak większość spraw, brzmiała odpowiedź, której towarzyszyły lekko pojednawcze odczucia.

Nigdy nie udało mi się ustalić, czy jesteście wrogami czy sprzymierzeńcami.

Jesteśmy sprawcami. Już raz ci pomogliśmy.

A co będzie następnym razem?

Dlaczego nie miałbyś ufać tym, którzy pomogli ci w przeszłości?

Ponieważ wyszedłem z tej przygody z przekonaniem, że zostałem w nią wepchnięty.

Powiedziałbym raczej, że cię wyciągnęliśmy.

To kwestia dyskusyjna. Mówisz jednak, że jesteście sprawcami. Sprawcami czego?

Zmiany.

To słowo wiele znaczy. Czy mógłbyś być bardziej konkretny?

Dwie siły wpływające na ten świat to nauka i magia. Są momenty, w których siły te stają się sobie wrogie. My stoimy po stronie magii.

Miejsce, w którym się znajdujemy, trudno nazwać warownią technologii.

Nie jest nią. Nie próbujemy tu bezpośredniej konfrontacji.

Bądźcie przeklęci! Pragnąć uzyskać od was jasną odpowiedź to jak doić tygrysa! Czemu nie możesz po prostu powiedzieć, o co tu chodzi?

Prawda to tak święta rzecz, że dobrze jej strzeżemy.

Przypuszczam, że chodzi wam o moją współpracę?

Właśnie dlatego znowu ci pomagamy.

Pol spróbował przejść na drugie widzenie. Tym razem funkcjonowało bez zarzutu. Dzięki drugiej percepcji ujrzał wewnątrz płomienia zarys ludzkiej postaci — niskiego mężczyzny z pochyloną głową i dłońmi skrytymi w długich rękawach zwiniętych w pobliżu ciemnego środka. Obok prawej dłoni Pola szybowało pomarańczowe pasmo, którego koniec niknął wewnątrz płomienia. Pol chwycił je palcami i zakręcił. Znamię smoka zapulsowało mu na przedramieniu.

Teraz powiesz mi to, co chcę wiedzieć — zaczął.

Poczuł, jakby jego dłoń znalazła się w ogniu. Zdusił krzyk i opadł na kolano obolały. Drugie widzenie go opuściło. Bolała go cała ręka.

Nie pozwolimy, żeby manipulowano nami w ten sposób, usłyszał odpowiedź.

Znajdę sposób — wycedził Pol przez zaciśnięte zęby.

Byłoby o wiele prościej i zaoszczędziłoby to dużo czasu, gdybyś pozwolił sobie pokazać, zamiast prosić o wyjaśnienia.

Pol podniósł się, ściskając jedną obolałą dłoń w drugiej.

Wygląda na to, że na nic lepszego nie mogę w tej chwili liczyć.

To prawda. Odwróć się i idź za drugim płomieniem.

Pol obrócił się i ujrzał ów ognik. Był zaledwie wielkości dłoni; wisiał w powietrzu, pośrodku korytarza, w odległości ośmiu kroków od Pola. W chwilę po tym, jak jego wzrok padł na płomień, zaczął się on oddalać. Pol ruszył jego śladem.

Płomień prowadził go przez korytarz wypełniony groteskowymi rzeźbami, zarówno ludzkimi jak nieludzkimi; cała scena oblana była ciemnym, czerwonym, wibrującym blaskiem, rzucanym prawdopodobnie przez sam płomień. Wydawało się, jakby wszystkie kamienne postacie zaczynały się poruszać. Powietrze było stęchłe; Pol wstrzymywał oddech, dopóki nie wyszli. Czerwony blask był obecny także w innych komnatach i korytarzach, był tam jednak pozbawiony owego złowrogiego charakteru, jaki posiadał pierwszy korytarz i jego zjawy. Przez cały czas, kiedy znajdowali się w środku, znamię smoka pulsowało intensywnie.

Minął szereg kamiennych, coraz mniej wyraźnych schodów, przeszedł przez wilgotne komnaty i długie chodniki, które, sądząc z pochyłości, znajdowały się pod zamkiem i wykute zostały w kamiennej górze. W pewnym momencie Pol zaryzykował spojrzenie w tył i ujrzał, że drugi płomień zniknął. Zobaczył też, że cienie za jego plecami ślizgały się w płynny, prawie namacalny sposób, co bynajmniej nie wydawało mu się przyjemne. Przyśpieszył, by nadążyć za swoim przewodnikiem.

Pomieszczenia i korytarze, przez które przechodził, pokryte były ciężkimi warstwami kurzu i wydawały się opuszczone. Fakt ten sprawił mu niejaką przyjemność, kiedy przechodził przez szereg pomieszczeń mogących być salami tortur. Znajdowały się tu łańcuchy, koła, szczypce, pistolety, ciężarki, bicze, cepy, młoty drewniane oraz wiele różnorodnych dziwnie pozakrzywianych ostrzy. Wszystkie były pokryte rdzą oraz uspokajającymi warstwami kurzu. W kątach walały się poobgryzane przez gryzonie kości — suche, kruche, popękane i odbarwione. Pol przesunął po ścianie końcami palców i usłyszał dawne echa krzyków. Kiedy przeszedł na drugie widzenie, niemal ujrzał w podświadomości obrazy okrucieństwa, które rozgrywały się tutaj w dawnych czasach. Pośpiesznie wrócił do zwykłego sposobu percepcji.

Kto… — szepnął, bardziej do siebie — był odpowiedzialny za to wszystko?

Obecny pan zamku, Ryle Merson, nadeszła odpowiedź z przodu.

Musi być potworem!

Kiedyś takie rzeczy były tu na porządku dziennym. Merson zaprzestał tych działań prawie ćwierć wieku temu, oświadczając, że czuje skruchę. Uważa się, że od tamtej pory wiedzie względnie niewinne, może nawet cnotliwe życie.

Czy to prawda?

Kto może wiedzieć, co znajduje się w sercu drugiego człowieka? Być może nawet on sam nie jest tego pewien.

Przedstawiasz mi to wszystko tak enigmatycznie. Przyznaję, że jestem uprzedzony, ale w żaden sposób nie mogę nazwać niewinnym czy cnotliwym sposobu, w jaki mnie traktujecie. Dotyczy to także jego pachołka Laricka.

Ludzie mają powody do określonych działań. Motywy i cele rzadko są zbliżone z moralnością.

A co z wami, kimkolwiek jesteście? Obecnie nie jesteśmy ani moralni, ani niemoralni, ponieważ nasze działania nie mają elementu wyboru.

A jednak coś spowodowało, że działacie tak, a nie inaczej. Miała miejsce pewna decyzja.

Tak by się wydawało — czyżby lekka ironia?

Ciągle niczego nie zdradzasz, co?

Niczego.

Przeszli obok cuchnącej cysterny, w której coś zapluskało. Posadzka wnęki znajdującej się w pobliżu szybu wentylacyjnego była zasłona odchodami i szkieletami stworzeń mogących być nietoperzami. Zagłębienia w posadzce wypełniała woda. Skały pokryte były mazią, a Pol czuł potężny ciężar ziemi i brył spiętrzonych tuż nad jego głową, wyjękujących długie, powolne dźwięki bezczasowego ucisku.

Rozmyślał o krótkiej rozmowie z płomieniem, przypominając sobie wypowiedzi Siedmiu podczas bitwy na Górze Kowadłowej, z których wynikało, że ich działania są w pewien sposób zdeterminowane. Przynajmniej wydawali się konsekwentni w tej niewielkiej ilości informacji, jakich udzielali. Było w nich coś jeszcze; czuł, że powinien to pamiętać, coś prawie sennego…

Wysiłki i wspomnienia Pola urwały się w momencie, kiedy skręcił za róg i stanął. Nie był w stanie określić, czy stał przed korytarzem czy pokojem. Droga przed nim była zamglona, prawie zadymiona, nie czuł jednak żadnych zapachów. Płomień zatrzymał się razem z Polem; zdawał się teraz płonąć znacznie bliżej, jego jasność wzrastała, nabrała odcienia zielonkawego.

Co to jest, do diabła? — spytał Pol.

To tylko miejscowe zakłócenia w eterze.

Nie wierzę w eter.

Więc nazwij to sobie inaczej. Może zacytuje cię jakiś przyszły autor leksykonu. Wiemy, że w świecie, w którym wyrosłeś, sprawy wyglądały inaczej.

Niech mnie szlag trafi. Nigdy chyba nie byłeś taki szczery. Znasz więc moją historię?

Byliśmy obecni, kiedy opuszczałeś ten świat. Byliśmy obecni, kiedy wróciłeś.

To interesujące. Twoje uwagi wskazują na fakt, że nie wiecie chyba, jak wygląda świat, w którym wyrosłem.

To prawda, chociaż wiele rzeczy potrafimy wydedukować na podstawie twoich działań i reakcji od momentu, kiedy wróciłeś. Na przykład zademonstrowana przez ciebie znajomość techniki.

Płonące z przodu światło zgasło. Pol stał bez ruchu w półmroku, wpatrzony w słabo jaśniejącą mgłę. Wsłuchiwał się w bicie własnego serca i zastanawiał się nad wezwaniem smoczego ognika.

W chwilę później w powietrzu przed nim, w pobliżu miejsca, gdzie przedtem widniało światło, pojawił się nowy, błękitny płomień.

Chodź już!

Ten głos był kobiecy, władczy.

Co się stało z moim poprzednim przewodnikiem?

Za dużo mówił. Chodź!

Pol zastanowił się nad tym, co usłyszał. Czyżby wreszcie ujrzał szczelinę w ich zbroi?

Zbliżam się do czegoś, o czym nie chcecie, żebym wiedział, tak?

Odpowiedzi nie było. Błękitny płomień zaczął się powoli oddalać. Pol nie ruszył się z miejsca.

Wiecie, co myślę? — spytał. — Myślę, że musicie się mną posługiwać, ponieważ jestem synem swego ojca, a on was stworzył. Łączy was z Rondovalem coś wyjątkowego; tylko ja mogę osiągnąć wasz cel.

Płomień zatrzymał się i zakołysał. Mylisz się.

Nie przypuszczam, że to się wam podoba — mówił dalej, ignorując odpowiedź — ponieważ, przy całym waszym gadaniu o determinizmie, wychowałem się jednak w innym świecie, o którym wiecie niewiele bądź nic. Nie możecie liczyć na mnie jak na kogoś, kto całe życie spędził tutaj. Jestem czynnikiem o wiele bardziej przypadkowym, niż byście sobie tego życzyli, ale i tak musicie ze mną współdziałać. Tej nocy będziecie próbowali wywrzeć na mnie pewien nacisk, aby pozyskać mnie dla swoich celów. Mówię wam jednak, że widziałem rzeczy, przy których spektakl na Górze Kowadłowej to bardzo małe piwo. Zamierzam nie reagować na to wszystko, co macie mi do pokazania.

Skończyłeś?

Jak na razie.

Wobec tego idźmy dalej.

Płomień poszybował powoli, a Pol ruszył za nim. Wyglądało na to, że przewodnik skręca w lewo, ale nie było tam żadnych przedmiotów, do których można byłoby odnieść jego ruch. Pol szedł śladem płomienia, a lśniąca blado mgła kłębiła się i gotowała wokół niego. We mgle zaczęły poruszać się niewytłumaczalne cienie.

Ciągle zmieniali kierunek. Echa były stłumione. Pol nie potrafił określić, czy szedł przez długi, zakręcony korytarz, czy też cofał się, skręcał, błądził w obrębie tego samego pomieszczenia. Podejrzewał drugą ewentualność, ponieważ nie był w stanie wyczuć żadnych ścian. Nie miał jednak żadnej pewności.

Cienie posuwające się za Polem pociemniały, a ich kontury stały się bardziej wyraziste. Niektóre z nich miały bez wątpienia ludzkie kształty, inne nie. Sylwetka smoka migotała z przodu, jakby unosząc się na dużej wysokości. Wyglądało to tak, jak gdyby wokół Pola poruszało się teraz cicho wielu ludzi. Spróbował przejść na drugie widzenie, ale nie zmieniło to obrazu, jaki rozciągał się przed jego oczami. Nagle tuż przed nim wyrosła potężna, rudawa, postać łysiejącego mężczyzny o dużych, zręcznych dłoniach. Płomień skręcił i prawdopodobnie zatrzymał się gdzieś w pobliżu.

Tato! — krzyknął Pol stając.

Usta jego przybranego ojca wykrzywiły się w półuśmiechu.

Co, do diabła, robisz w tym zacofanym miejscu? — zapytał. — Naprawdę jesteś mi teraz potrzebny w domu i w firmie.

Nie jesteś prawdziwy — powiedział Pol.

Ale Michael Chain wyglądał jak żywy. Ten wyraz twarzy i sposób mówienia należały do Michaela Chaina, który wypił kilka drinków i którego zniecierpliwienie miało za chwilę eksplodować.

Sprawiasz mi zawód. Zawsze tak było.

Tato…?

Dobrze więc, baw się dalej. Łam serce twojej matce.

Pokazał gestem, że Pol może odejść.

Tato! Zaczekaj! Postać zniknęła we mgle.

To sztuczka — powiedział Pol, wpatrzony w płomień. — Nie wiem, jak to zrobiliście, ani o co w tym wszystkim chodzi, ale to sztuczka!

Życie jest pełne sztuczek. Może samo życie jest sztuczką.

Odwrócił się.

Dlaczego stoisz tam, w mroku? Myślałem, że prowadzisz mnie do jakiegoś ważnego miejsca.

To ty się zatrzymałeś.

Dobrze! Ruszajmy dalej. Znowu się odwrócił.

Z lewej strony, marszcząc brwi, stała Betty Lewis w obcisłej, głęboko wyciętej sukience.

Mogłeś zadzwonić — powiedziała. — Być może nie było między nami nic wielkiego, ale mogłeś się przynajmniej pożegnać.

Nie mogłem — odparł. — Nie było sposobu.

Dokładnie taki jak wszyscy inni — powiedziała; mgła poruszyła się między nimi i Betty zniknęła.

Widzę, co chcecie zrobić — powiedział Pol. — Ale to się wam nie uda.

To są warunki panujące w tym miejscu. Robisz to sam sobie.

Pol zrobił krok w przód.

To ty mnie tu przyprowadziłeś!

Pol? — dobiegł go z prawej strony znajomy głos, na dźwięk którego zadrżał.

Do diabła z tobą! — krzyknął nie odwracając się. — Płomieniu, idziemy!

Błękitne światło poruszyło się posłusznie, a Pol poszedł za nim. Cień po prawej nie zniknął; przysunął się bliżej.

Pol!

Nie spojrzał tam. Jednak w jego zasięgu widzenia znalazła się teraz ręka — umięśniona, pokryta gęstymi włosami koloru rdzy, z szeroką bransoletą na przegubie, pełną przycisków, zegarów, świateł. Nawet kiedy ją ujrzał, nie wierzył, że jest prawdziwa.

Uwierzył dopiero wtedy, kiedy ta dłoń opadła mu na ramię zatrzymując go i obracając.

Czuję twoją dłoń — powiedział powoli.

Czuję twój gniew — odparł tamten.

Pol podniósł wzrok, by ujrzeć niegdyś przystojną, dziś zniekształconą twarz Marka Maraksona, z soczewką jarzącą się niebiesko w lewym oczodole.

Nie dałeś mi wyboru — odparł Pol.

Miałeś moich rodziców, moje imię. Zabrałeś mi dziewczynę…

To nieprawda! — krzyknął Pol.

— …moje życie — dokończył Mark, a wtedy soczewka sczerniała, zaś ciało tamtego poczerwieniało, zwęgliło się i zaczęło odchodzić płatami.

Pol wrzasnął.

Dłoń, której kości były teraz widoczne, osunęła się z ramienia Pola. Postać cofnęła się we mgłę; proteza z czarnej soczewki przylegała teraz do czaszki. Zniknęła.

Pol zaczął się trząść. Zakrył twarz dłońmi, po czym opuścił je znowu.

Tam, gdzie przedtem stał Mark, teraz ujrzał Norę. Jej twarz była pozbawiona wyrazu.

To prawda — powiedziała. — Zabiłeś człowieka, którego kochałam.

Odwróciła się i odeszła.

Zaczekaj!

Pobiegł i wyciągnął ku niej ręce, ale cień Nory zniknął pośród innych. Pol szukał po omacku, odwrócił się, biegał to w tę, to w tamtą stronę.

Wróć!

Pol! Zachowuj się spokojnie! Nie zatrać się w tym miejscu!

Odwrócił się znowu i ujrzał starego Mora wspartego przed nim na swej lasce.

Kiedy widzę przed tobą to, co widzę, wolałbym cię nigdy nie przynosić z powrotem — powiedział stary czarodziej. — Byłoby lepiej, gdyby zwyciężył Mark, niż żebyś miał zrobić to, co zamierzasz.

Nie wiem, o czym mówisz — powiedział Pol.

Powiedz, czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?

Mor zniknął w wybuchu ognia. Zostań ze mną! — dobiegły go słowa z płomieni. To się może wydostać spod kontroli!

Czyjej kontroli? — spytał Pol odwracając się. Centaurzyca Stella stanęła, patrząc mu w oczy.

Byłeś gotów nas zdradzić — powiedziała — chociaż przysięgałeś na własne berło, że tego nie zrobisz.

Nie zdradziłem was — odparł.

A przeznaczenie, które trzyma się zawsze za twymi plecami, wystąpi wtedy do przodu.

Nie zdradziłem was — powtórzył.

Zły syn złego ojca!

Pol odwrócił się i odszedł.

Wracaj! — Teraz ton był prawie błagalny.

Ogromna figura o psiej głowie, którą spotkał kiedyś pod piramidą wyrosła nagle przed Polem.

Złodziej! Zniszczyłeś Trójkąt Int! — brzmiał jej mentalny przekaz.

Niczego nie ukradłem. Wziąłem, co do mnie należało — odparł Pol.

Znam klątwy na złodziei, które mogą ich ścigać aż na krańce ziemi!

Gwiżdżę na twoje klątwy! — krzyknął Pol. — Już raz cię pokonałem. Nie boję się ciebie!

Zrobił krok w stronę zagrażającej mu postaci.

Stój! Ich moc wzrasta! Naprawdę mogą cię zranić, przypłynęły doń słowa z płomienia, który właśnie pojawił się między przeciwnikami. Głos brzmiał teraz gorączkowo.

Postać o psiej głowie uniosła prawą rękę. Pol obrócił się i ruszył biegiem.

Stój!

W polu widzenia pojawił się mały kształt. Był biały, miał długie uszy i kamizelkę. Poruszał nosem.

Znowu się spóźnię! — powiedział. — Zapłacę za to głową, to jasne jak słońce!

Spojrzał w górę na Pola.

Ty też — dodał i czmychnął we mgłę. Pol szedł dalej.

Stój! W tym miejscu…

Prawie przewrócił się na tego człowieka. Był to czarodziej o nieznanym imieniu, z którym stoczył pojedynek w Rondovalu. Pol odsunął się od niego.

Czarodziej podniósł prawą dłoń, w której pojawił się ognisty nóż. Cisnął nim prosto w pierś Pola.

Ten rzucił się na bok, upadł i turlał się po ziemi tak długo, aż oddalił się na bezpieczną odległość od tamtego.

Leżał dysząc przez kilka minut, po czym ponownie wstał. Kiedy to uczynił, inny człowiek podszedł szybko i stanął tuż przed nim. Była to wysoka, królewska postać z czarnym kosmykiem biegnącym przez grzywę białych włosów. Pol natychmiast ujrzał wielkie podobieństwo tej twarzy do swoich własnych rysów.

Ty jesteś…? — zaczął Pol.

Det Morson, twój ojciec — usłyszał odpowiedź.

Więc przeklnij mnie i ruszaj w swoją drogę — powiedział Pol wstając. — Na tym przecież polega tutaj gra, prawda?

Nie jestem częścią tej gry. Po prostu z niej korzystam. — Jego prawa dłoń uniosła się i pogładziła Pola lekko po policzku. — Niezależnie od tego, w którą stronę się obrócisz, niezależnie od decyzji, którą podejmiesz, niezależnie od rozwoju sytuacji, twoim prawdziwym wrogiem będzie Szalony Różdżkarz.

Który Szalony Różdżkarz? Sądziłem, że jest to ogólne określenie oznaczające…

Henry Spier jest największym z Różdżkarzy, znanym tylko pod tą nazwą.

Co to za imię, Henry Spier? W tym miejscu… Język ognia rozbłysnął między nimi.

Cofnij się, Det! Wracaj do swoich piekieł! — przemówił płomień. Twoja władza nad nami się skończyła! Det podniósł ręce i skrzyżował je na piersiach. Płomienie otoczyły go. Nagle podniósł głowę i spojrzał na Pola.

Belfanior — powiedział. — Pamiętaj o tym w potrzebie.

Pol otworzył usta, chcąc zapytać, ale Det zniknął w zawiei ognia i wichru.

Płomień zwisający przed Polem zaczął się kurczyć, przyjmując poprzedni, mniejszy kształt i rozmiary.

Co on miał na myśli? — spytał.

Nie mam pojęcia — odparł Pol. Co ci jeszcze powiedział?

Nic. Nie było czasu. Kłamiesz.

Prawda jest rzeczą tak świętą, że dobrze jej strzegę.

Płomień nie poruszył się; Pol odczuł jego zdumienie i gniew, jednak nie towarzyszyły im żadne słowa. Mijały długie minuty.

Wreszcie, z ruchem przypominającym wzruszenie ramionami, ognik poszybował w lewo. Pol ruszył jego śladem. We mgle ciągle unosiły się cienie, jednak nie podpełzały bliżej. Płomień posuwał się teraz szybciej i Pol przyśpieszył kroku.

Mgła zaczęła rzednąć. Po swej lewej stronie Pol ujrzał ścianę, po prawej nie widział nic. Wkrótce pojawiła się przed nim brama. Przeszedł przez nią za światłem i poczuł, że powrócił do normalnej przestrzeni. Nie było tu mgły, a tylko mrok i słaby odór spleśniałych gobelinów.

Tak naprawdę to poruszaliśmy się ciągle w obrębie jednego pokoju, prawda? — spytał Pol.

Odpowiedzi nie było.

Był to rodzaj urządzenia Rorschacha, co? Wszystko, co się tam pojawiało, w ten czy inny sposób pochodziło ze mnie. Czy tak? Znowu cisza.

Dobrze — powiedział Pol, kiedy podeszli do schodów wiodących w górę. — Jeżeli to, czego ode mnie chcecie, wymaga mojej współpracy, zapamiętajcie, że nie zadowoliliście swego klienta.

Zaczął wstępować na schody.

Poczuł falę rozbawienia. Znamię smoka pulsowało z przerwami. Weszli na szczyt schodów, po czym przeszli przez lepiej umeblowany, choć najwyraźniej od dawna nie używany pokój. Wyszli, wstąpili na kolejne schody, także prowadzące w górę. Wchodząc po schodach Pol uświadomił sobie, że muszą się znajdować we wschodnim lub północno–wschodnim skrzydle pałacu, w miejscu, gdzie wcześniej śledził Laricka.

Szliśmy dookoła, co? — spytał. To było konieczne.

Dlaczego?

Żeby ominąć części zamieszkałe.

Czy to jedyny powód? A co jeszcze?

Czy nie chodziło wam o to, żeby na mnie wpłynąć albo wywrzeć na mnie wrażenie?

Schlebiasz sobie.

Niech będzie, jak chcecie. Właśnie tak będzie.

Skręcił w lewo i ruszył wąskim korytarzem. Skręt w prawo; znaleźli się w pokoju z jednym dużym oknem, wychodzącym na wały i na blady, rozświetlony gwiazdami krajobraz. Znajdowały się tu same stare, zniszczone meble, których najwyraźniej nikt nie używał. Pol wyszedł po przeciwnej stronie i wszedł do następnego pokoju, także służącego jako magazyn. Po drodze odsuwał na bok pajęczyny. Drogę przebiegł mu szczur, który skulił się pod fotelem i zaczął uważnie obserwować pomieszczenie.

Dwa pokoje wcześniej, w komnacie o kilku drzwiach, opanowało go uczucie zrozumienia. Był pewien, że Larick szedł wcześniej tą drogą.

Kiedy skręcili w lewo i przeszli przez korytarz do tunelu, ku prowizorycznym schodom wiodącym w dół, ponownie poczuł zmęczenie. Płomień posuwał się teraz szybciej, był jaśniejszy. Pol przyśpieszył kroku, dotykając po drodze skalistej ściany i przekonał się, że była tak wilgotna, jak na to wyglądała. Tak, tędy szedł Larick.

Przyśpieszył, mijając zakręty, i wreszcie ujrzał przed sobą kamienny katafalk z czymś błyszczącym na górze. Płomień uniósł się tam, a Pol wspiął się za nim.

Co to jest? — wyszeptał. Coś, co będzie nam potrzebne.

Jesteś niezwykle pomocny. O wiele bardziej, niż ci się zdaje.

W chwilę później ujrzał, że była to skrzynia z przezroczystą, wypukłą pokrywą. Stanął obok i raptownie wstrzymał oddech, zobaczył bowiem, że wewnątrz znajdowało się doskonale zachowane ciało dziewczyny. Jej wysokie kości policzkowe, mały podbródek i gładko zaczesane włosy barwy jasnobrazowej, które ujrzał w świetle swego przewodnika, nie były mu obce.

Duch… — wyszeptał.

Mówią, że jej duch błąka się po tych salach. To nie ma znaczenia. Zdejmij pokrywę.

Jak?

Po obu stronach i na końcach znajdują się zaciski. Pol nie przestawał przyglądać się twarzy dziewczyny.

Po co ten numer z Królewną Śnieżką? — wyszeptał wreszcie.

Słucham? Nie rozumiem aluzji.

Dlaczego wystawili ją na pokaz?

Jej ojciec, Ryle Merson, pragnie przyglądać się ciału od czasu do czasu.

Paskudny skurczybyk, co? Pewnie rzucił na nią zaklęcie konserwujące — jeśli jest martwa od ° dawna.

Minęło już sporo czasu. Zdejmij pokrywę.

Dlaczego?

Żeby ją przenieść.

Po co ją przenosić?

Jej obecność jest wymagana gdzie indziej. Rób, co ci mówię!

W porządku. Tylko że jest tu dosyć stromo. Zniesiesz ją tędy.

Płomień rozjaśnił się i Pol dostrzegł z tyłu skrzyni pochylnię wiodącą z powrotem do tunelu. Pochylił , się, odszukał zaciski i otworzył je jeden po drugim.

Chwycił pokrywę i spróbował ją unieść. Przez chwilę stawiała opór, po czym podniosła się powoli ze skrzypieniem.

Odłączył przezroczystą pokrywę i położył na ziemi. Dopiero wtedy przyjrzał się dziewczynie z uwagą większą niż kliniczna.

Jak ma na imię? — spytał.

Taisa. Podnieś ją i znieś tędy.

Płomień posuwał się wzdłuż pochylni za skrzynią. Pol nachylił się i dźwignął ciało. Poczuł słaby, znajomy zapach perfum.

W jaki sposób spotkał ją taki koniec? — spytał, obszedłszy katafalk.

Padła ofiarą okoliczności po długiej, zaciętej walce.

Przekroczył próg i wszedł do tunelu, idąc w ślad za światłem.

Po kilku krokach płomień skręcił gwałtownie w lewo, a Pol ujrzał, że wspina się pod górę. Uczucie antycypacji towarzyszące mu od chwili przebudzenia, teraz osiągnęło zenit. Czuł, że zbliża się do serca tajemnicy, tajemnicy bardzo osobistej, w której miał odgrywać istotną rolę.

Kolejny zakręt, po czym znalazł się w szerokim, wysokim, częściowo umeblowanym pomieszczeniu wykutym w kamieniu. W dużym, prostokątnym otworze w lewej ścianie widniały gwiazdy na blednącym niebie i wyższe zbocza góry. Z przodu pokoju stały ciężkie krzesła i długi stół. Z tyłu…

Zatrzymał się i patrzył…

Przynieś ją tutaj.

Powoli, prawie mechanicznie, kończyny Pola wykonały polecenie. Był prawie nieświadomy swoich ruchów, nie odrywał oczu od widoku w dalszej ścianie.

Złóż ją tutaj. Nie! Głową w drugą stronę.

Pol złożył ciało Taisy na pochyłym kamieniu, stopami w górę. Jej głowa opadła w szeroki kanał wycięty w twardej, szarej powierzchni. Automatycznym ruchem Pol poprawił jej proste, niebieskie odzienie. Kiedy to robił, pod zakończeniem wyżłobienia ujrzał szeroką, płytką misę. Na jej brzegu leżał czarny, kamienny sztylet. Zarejestrował te przedmioty, jednak nie wywarły na nim żadnego wrażenia, ponieważ jego uwaga była skupiona na czym innym.

Patrzył na ścianę przed sobą, na wprawione w nią wielkie, podwójne drzwi. Pot pokrył mu brwi, a ręce zaczęły drżeć; odsunął się od kobiety i kamienia; patrzył.

To była Brama ze wszystkich zapomnianych snów, które teraz opadły na niego jak jasne płachty.

Zbliżył się. Drzwi były solidne, masywne, okute żelazem, zrobione z ciemnego drewna przypominającego z wyglądu metal. Nie było widać żadnego zamka, żadnych uchwytów, tylko kilka pierścieni rozmieszczonych z przerwami.


W Bramie wycięto i wypalono postać olbrzymiego węża wznoszącego się od dołu ku środkowi, ponad stylizowanymi liniami fal. Ciało węża było przebite trzema ostrzami: jedno tkwiło w szyi, drugie w ogonie, trzecie w środku tułowia.

Pol podniósł wzrok ponad framugę drzwi, gdzie ujrzał znany kształt z rozpostartymi skrzydłami wycięty w skale. Również tę figurę przebito ostrzami, tym razem po jednym w każdym skrzydle.

Pol zrobił kolejny krok i zatrzymał się, oddychając ciężko. Znowu był Prodromolu, Otwierającym Drogę, Przeklinającym Niebiosa Qod, a w dole unosił się z głębin wąż Talkne, wyruszający w ostatnie okrążenie w swym odwiecznym poszukiwaniu Prodromolu. Nyalith wykrzyknęła ostrzeżenie, od którego runęły góry, objawiając tajemnice ukryte w sercach. Zataczając koła, zanurkował ku spokojnej powierzchni morza…

Pol ponownie przyszedł do siebie, przypominając sobie o Kluczach i obietnicy ciemnego boga, który mówił, że wyprowadzi ludzi ze zniszczonej krainy, po czym połączy to miejsce z innym, otwierając drogę pomiędzy dwoma światami. A Klucze…

Klucze!

Statuetki były Kluczami! Dziwnie żyjącymi Kluczami. A…

Opuścił wzrok.

Tak…

Na posadzce widniał wycięty duży, nieregularny wykres, pomalowany na żółto, czerwono i niebiesko. Jego część biegła w tył, pokrywając kamień, na którym spoczywała Taisa; inna część biegła daleko w przód, dotykając lewego fragmentu framugi Bramy. Od głównej części wzoru odchodziło kilka ostrych, prawie trójkątnych kształtów, przypominających kolce. Uświadomiwszy sobie nagle, że jego znamię smoka pulsuje powoli i ciężko, Pol policzył kolce.

Pięć, sześć, siedem.

Dokładnie.

Prawie nie patrzył na płomień unoszący się teraz nad Taisą.

Wydobądź teraz nasze fizyczne postacie i umieść ponad poszczególnymi punktami. Znasz kolejność.

Tak.

Pol zmienił widzenie, uniósł prawą dłoń, chwycił jedno z siedmiu hebanowych pasm unoszących się nad jego prawym ramieniem. Zakręcił dłonią, owijając wokół niej włókno, aż do uczucia napięcia. Moc błysnęła ze znamienia smoka, popłynęła po paśmie. Pol szarpnął.

Trzymał w dłoni jedną ze statuetek; wysoką, szczupłą postać kobiecą, władczą, z ostrymi rysami. Jej płaszcz, pokryty złotą patyną, był wysadzany pomarańczowymi, czerwonymi i żółtymi kamieniami. Na czole tkwił pojedynczy srebrny klejnot.

Rozgrzewała się w dłoni Pola, a on odwracał głowę.

Tak…

Przeszedł na prawo, ustawił statuetkę na czubku drugiego trójkąta od końca, patrząc w stronę Bramy.

Prostując się ujrzał, że gwiazdy bledną, a niebo jaśnieje.

Uniósł głowę i rozejrzał się za pasmami. Nigdzie nie było ich widać. Zrozumiał, że opuściło go drugie widzenie. Usiłował ponownie je przywołać, jednak bez skutku.

Znamię smoka przestało pulsować mocą. Rozmasował przedramię. Ponownie spróbował przywołać widzenie.

Co się stało?

Nie wiem. Nie mogę tego zrobić. Jak to nie możesz? Właśnie to zrobiłeś.

Wiem, ale coś się popsuło. Od kiedy przybyłem do Belken, Moc przychodzi do mnie i odchodzi. W tej chwili mnie opuściła.

Płomień zbliżył się do Pola i zawisł tuż przed jego oczami. Opuścił powieki.

Trzymaj oczy otwarte.

Usłuchał, nie mogąc powstrzymać się od mrużenia powiek. Ujrzał, że płomień rośnie, staje się wielką płachtą ognia, osiąga jego rozmiary, rośnie dalej.

Ruszył do przodu, a Pol się cofnął.

Stój spokojnie. Musimy to zbadać.

Płomień owinął się wokół niego niczym płaszcz i opadł na Pola. Poczuł, że ogień wnika w jego ciało, w samą jego istotę. Nie czuł ciepła, a tylko dziwne wibrowanie podobne do uczucia towarzyszącego zejściu na ląd po kilku dniach na morzu.

Wibrowanie urwało się nagle; przed oczami Pola kołysał się malejący płomień.

To prawda. W tej chwili nie jesteś w stanie funkcjonować na poziomie magicznym. Nie potrafimy powiedzieć, jak długo to potrwa, a noc się już prawie skończyła. Ryle Merson może posłać po ciebie o świcie. Musimy na razie porzucić nasz plan i przenieść cię bezpiecznie do celi. Zabierz statuetkę i…

Pol potrząsnął powoli głową.

No, tak. W tym stanie nie możesz jej zabrać, a nam nie wolno kontrolować siebie nawzajem. Podnieś ją. Idąc tutaj, mijaliśmy kilka skał i nisz. Będziesz musiał ją ukryć.

Co z Taisą?

Zostaw ją.

Co będzie, kiedy ktoś ją tu znajdzie?

Nieważne. Chodź!

Płomień minął go, a Pol podniósł statuetkę i ruszył za światłem. W tunelu znalazł szczelinę, w której ukrył figurkę.

Wyszli z jaskini i ruszyli z powrotem do pałacu. Po kilku zakrętach Pol zrozumiał, że wracają inną drogą. Szli teraz o wiele szybciej; całkowicie ominęli zamgloną komnatę oraz ciemne tunele.

Po chwili na powrót znalazł się w celi i zamknął za sobą drzwi.

Ta podróż była tylko na pokaz, co?

Zaśnij teraz.

Płomień zgasł. Pol usłyszał, jak belka wślizguje się z powrotem na miejsce. Poczuł nagle ogromne zmęczenie, zakręciło mu się w głowie; potykając się podszedł do ławy i padł na posłanie. Nie miał nawet czasu, żeby pomyśleć; ogarnęły go ciemne fale…



XII


Henry Spier, w nowym przebraniu, opuścił groty Belken i ruszył piechotą w stronę zaczarowanego miasta. Tam spędził cały dzień, świętując razem z innymi czarodziejami, z których żaden nie wiedział, kim Spier jest naprawdę. Rozkoszował się przebywaniem wśród nich ze swą wielką, ciemną tajemnicą znaną tylko jemu samemu. Pił wino zaprawiane lekkimi narkotykami i wyczarowywał cuda. Omijał jednak najpotężniejszych kolegów. Nie zagrażał mu żaden konflikt, lecz Henry nie chciał stać się obiektem zainteresowania mistrza zdolnego przejrzeć jego przebranie. Nie, to byłoby przedwczesne.

Przechadzał się, ciskając przekleństwa i klątwy na tych, z którymi się nie zgadzał, rzucając czasem dar temu, kto na to zasłużył. Znajdował nieskończoną przyjemność w odgrywaniu roli tajemniczego bóstwa. Widział teraz przyszłość rozpościerającą się pod swą wyciągniętą ręką. Czuł dziwną, wszechogarniającą więź z ludźmi, którzy mieli odnieść korzyść z jego działań, a nic jeszcze o tym nie wiedzieli.

W miarę upływu dnia miasto rozkwitało świetnością. Od lat Spier nie czuł się tak doskonale. Jego moc osiągnęła niewiarygodny poziom, jednak nowi towarzysze Henry’ego, gromadzący się do konkursów i zabaw, mogli ujrzeć zaledwie mały jej fragment.

Zapadała noc, a Henry podśpiewywał i tańczył. Dopiero po północy skończył ogromną, wykwintną kolację. Odpędził uczucie senności, po czym odnowił energię zaklęciem wyższego rzędu, które wypracował szybko i łatwo. Płynął srebrną barką po kanale okrążającym miasto, w towarzystwie kurtyzany, homoseksualisty, kobiecego demona, z misą dymiących liści nasennych oraz swego ulubionego wina; w towarzystwie które odradzało się równie prędko, jak jego pan. Po tych wszystkich latach ukrywania się i maskowania nadszedł czas świętowania. Równowaga sił miała wkrótce zostać zachwiana.

Noc mijała, a miasto zmieniało się w fantastyczną kombinację światła, barw, dźwięku i muzyki pobudzającej zmysły. Henry kontynuował swoje czary, aż niebo zbladło na wschodzie, a krótki szept przemknął niczym fala po zmieniających kształty klejnotach miasta i rozbił się u stóp Belken. Nocne działania podjęto natychmiast na nowo, jednak opuścił je pewien duch.

Strząsając z siebie pył snu i namiętności, Henry podniósł się ze swoich perfumowanych poduszek. Odłożył na bok nocne swawole, odrzucił frywolność, urósł zarówno całą swą postacią, jak i królewskim, majestatem. Ruszył, opuszczając ruchliwe części miasta i kierując się na północ. Kiedy dotarł do obrzeża zaklętego kręgu, minął go i wspiął się na niskie wzgórza. Na szczycie zatrzymał się z opuszczoną głową i odwrócił się w stronę, skąd przybył.

Schylił się, podniósł suchy patyk z kilkoma gałązkami, pogładził i przemówił miękko, przedstawiając go czterem częściom świata. Patrzył na patyk w milczeniu, nie przestając go dotykać. Poranek rozjaśnił się, a kiedy Henry ukląkł, żeby złożyć patyk na ziemi, wydawało się, iż zmienił on kształt i przypominał teraz małe zwierzę. Henry zanucił niskim głosem:

Eohippus, Mesohippus, Protohippus, Hipparion… — zaczął.

Z ziemi podniósł się pył i piasek, które zawirowały wokół małej figurki w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Po chwili wirująca wieża urosła i rozszerzyła się w ciemny słup, znacznie większy niż sam Henry. Wir wydawał niskie wycie, które szybko przeszło w ryk. Wsysał materiały z coraz dalszej odległości — krzaki, żwir, kości, porosty.

Henry odsunął się od siły przyciągającej z rękami uniesionymi do ramion, opuszczając i wznosząc dłonie. Z wnętrza wiru dobiegł go długi, załamujący się krzyk; Henry opuścił ręce.

Ryk urwał się nagle. Wirująca kurtyna zaczęła opadać, odsłaniając duży, ciemny, czworonożny kształt z podniesioną, miotającą się głową.

Henry ruszył do przodu i położył dłoń na szyi stworzenia nie znanego mieszkańcom tego świata. Zarżało.

W chwilę później zwierzę uspokoiło się, a dłoń Henry’ego przesunęła się ku siodłu. Wsiadł na grzbiet stworzenia i ujął cugle.

Znajdowali się na dnie krateru, którego nie było tam, kiedy Henry zaczynał swoje zaklęcie. Przemówił do bestii o barwie piasku, gładząc ją po szyi i uszach. Delikatnie potrząsnął cuglami.

Stworzenie wyszło powoli z dołu, a Henry zwrócił głowę na północ. Uśmiechnął się, kiedy ruszyli w tamtym kierunku. Zjechali na bardziej płaski teren, a ponad nimi rozpostarły się na wschodzie szkarłatne pasy. Odnalazł szlak. Ścisnął boki zwierzęcia kolanami, ponownie potrząsnął cuglami.

Hi–jo, Pyle! — krzyknął. — Ruszaj!

Niestrudzony wierzchowiec skoczył poprzez świt, szybko osiągając nadprzyrodzoną prędkość.



XIII


Przybyli na miejsce po południu. Krążącym w powietrzu Mysiej Rękawicy i Księżycowemu Ptakowi ukazały się w dole ruiny budowli na Górze Kowadłowej. Mysia Rękawica, który spędził tu tak dużo czasu, z wielkim trudem rozpoznawał dawne zakątki, dostrzegł jednak wielki krater obok ruin wysokiego budynku.

To musi być tu — oświadczył. — Miejsce, gdzie Pol wrzucił swoją różdżkę.

To jest to miejsce, potwierdził Księżycowy Ptak.

Mówi się, że oko smoka widzi więcej niż oko człowieka.

Mówi się słusznie.

Czy dostrzegasz na dole jakąś działalność maszyn lub karłów?

Nie widzę żadnego ruchu tego rodzaju.

Wobec tego wylądujemy. W kraterze?

Tak. Na ziemi obok stożka. Zejdę w dół i rozejrzę się trochę.

W środku panuje spokój. Nie widzę nadmiaru ciepła.

Czy potrafisz dostrzec ciepło?

Kiedy latam z dużą prędkością, unoszę się na słupach ciepła. Owszem, umiem je dostrzec.

Roger Żelazny

W takim razie wylądujemy tam, jeśli twierdzisz, że to bezpieczne.

Smok rozpoczął schodzenie spiralnym lotem ku ziejącemu otworowi. W miarę jak się zbliżał, zataczał coraz mniejsze kręgi, aż wreszcie zwinął skrzydła, runął w dół i rozpostarł je w ostatniej chwili, by złagodzić lądowanie. Zaciskając zęby, złodziej patrzył na migające obok szorstkie, szare ściany. Kiedy uderzyli w nieregularną powierzchnię, siła wyrzuciła go w przód i na bok. Chwytając się smoka, zmienił spadanie w zsiadanie i po chwili stał na stercie gruzu, wsparty o wznoszącą się klatkę piersiową Księżycowego Ptaka. Panowała głęboka cisza, cienie spowijały zbocza.

Smok obracał głową z lewa na prawo, po czym popatrzył w górę i w dół.

Możliwe, że popełniłem drobny błąd w obliczeniach, przyznał.

Co masz na myśli?

Chodzi o rozmiary tego miejsca. Możliwe, że nie będę miał dość przestrzeni, aby wystartować.

Co wobec tego zrobimy?

Wdrapiemy się po ścianie, kiedy przyjdzie na to czas.

Złodziej zaklął cicho. Mam też dobre nowiny.

Powiedz.

Berło jest tu na pewno. Potężna głowa odwróciła się w bok. Tam!

Skąd wiesz?

Smoki potrafią wyczuwać obecność magii i magicznych przedmiotów. Wiem, że berło znajduje się pod ziemią. O, tam!

Złodziej odwrócił się i spojrzał we wskazanym kierunku.

Pokaż mi.

Smok przesunął się z odgłosem ślizgania po szarej szorstkości i gruzie.

Musisz kopać tutaj.

Mysia Rękawica wyładował narzędzia do kopania, wybrał kilof i zaatakował wskazane miejsce. Odłamki pryskały we wszystkie strony, a pracujący kaszlał co pewien czas od pyłu, który wzbijał. Zdjął płaszcz, potem koszulę; pot spływał z niego strumieniami. Po pewnym czasie wyglądał jak pomnik — jego ciało pokrywała warstwa szarego kurzu. Zaczęły go boleć ramiona i dłonie, stał teraz po łydki w dole.

Czy twój smoczy zmysł mówi ci, jak głęboko leży berło? — spytał.

Na głębokości dwóch lub trzech twoich długości.

Krater rozbrzmiał echem kilofa ciśniętego przez złodzieja.

Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej?

Nie przypuszczałem, że to ma znaczenie. Przerwał. A więc ma to znaczenie?

Tak! Nie ma nadziei, żebym wkopał się na taką głębokość w rozsądnym czasie!

Usiadł na kupie gruzu i otarł brwi wierzchem dłoni. W ustach czuł smak popiołu. Smok zbliżył się i zajrzał w głąb płytkiego dołu.

Czy nie ma tu przypadkiem innych narzędzi albo broni z czasów rządów Czerwonego Marka?

Mysia Rękawica podniósł powoli wzrok, aż wreszcie popatrzył prosto przed siebie.

Sądzę, że mógłbym wyjść na górę i rozejrzeć się — powiedział. — Przypuśćmy jednak, że znalazłbym środki wybuchowe lub jeden z tych miotaczy światła przecinający materię; mógłbym zniszczyć przedmiot, którego szukam.

Smok prychnął, a jego ślina prysnęła na boki. Miejsca, gdzie padała, zaczęły dymić i kipieć. Po kilku sekundach wszystkie wilgotne punkty wybuchnęły płomieniami.

Ta rzecz została ukryta, ponieważ nikt nie wiedział, jak ją zniszczyć.

To prawda… Poza tym, kopiąc w ten sposób nie posuwam się zbyt szybko.

Podniósł płaszcz i zaczął otrzepywać z pyłu jego wewnętrzną stronę. Potem ponownie założył koszulę.

Dobrze. Myślę, że pamiętam, gdzie przechowywano część tych rzeczy. Może uda mi się tam trafić w tym bałaganie.

Skierował się ku tej ścianie krateru, która wydawała mu się najłatwiejsza do pokonania.

Smok ruszył za nim z szorstkim, ślizgającym odgłosem.

Najlepiej będzie, jeżeli sam też zacznę stąd wyłazić.

To chyba spora stromizna jak na kogoś twoich rozmiarów.

Idź już. Wyjdę w swoim czasie. Wolałbym znaleźć się daleko stąd w chwili wybuchu.

Dobry pomysł. Idę.

Mysia Rękawica znalazł oparcie dla dłoni oraz pod stopę i zaczął się wspinać. Później, kiedy zatrzymał się, by odpocząć na krawędzi, i spojrzał w dół za siebie, zobaczył, że smok przebył niewielki odcinek ściany. Obmacywał ją powoli i uważnie, po czym wbijał się swymi potężnymi szponami, powiększając każdą niszę czy półkę głębokimi żłobieniami.

Złodziej odwrócił się i po raz kolejny zlustrował teren. Tak, postanowił. Tam, na południowy wschód. Jedna z moich kryjówek znajdowała się pod pochylonym blokiem skalnym, a…

Spojrzał na zachodzące słońce, by ocenić, ile czasu mu jeszcze zostało. Ruszył z dużą prędkością i gracją, schodząc, zataczając koła, planując dokładnie każdy kolejny krok.

Mijał poskręcane dźwigary, kamienne bloki, kratery, zmiażdżone machiny wojenne, sterty gruzu, szkielety smoków i ludzi. Zrujnowane miasto było niezwykle suche. Nic tu nie rosło. Nie poruszało się nic z wyjątkiem cieni. Przypomniał sobie dni, kiedy ukrywał się tutaj jako zbieg, odruchowo rzucił okiem na niebo, wypatrując latających pojazdów w kształcie ptaków, ciągle automatycznie obserwujących teren w poszukiwaniu szpiegów.

Mysia Rękawica miał wrażenie, jak gdyby gigantyczna postać Marka Maraksona wciąż skradała się w poszarpanym krajobrazie, z jednym okiem migającym wszystkimi barwami tęczy, w miarę jak ów wędrował z ciemności ku światłu i z powrotem w ciemność.

Minąwszy osmalony chodnik biegnący wzdłuż jednego ze zwalonych mostów, złodziej wszedł pod poskręcaną framugę drzwi do domu bez dachu. Wewnątrz napotkał pokurczone ciała sześciu małych poddanych Marka. (Gardził określeniem „karzeł”, jakim nazywali ich inni, ponieważ sam był mniej więcej ich wzrostu). Idąc zastanawiał się nad losem wszystkich, którzy przeżyli bitwę; zostali podniesieni z poziomu barbarzyństwa do wysoko zorganizowanego społeczeństwa, a następnie strąceni do dawnego życia, w którym żadne urządzenia już im nie służyły. Możliwe, że była to zbyt krótka przerwa, rozważał. Może nie utracili jeszcze swoich prymitywnych uzdolnień. Całe wydarzenie mogło pewnego dnia obrócić się w legendę.

Jednak skądsiś, nigdy nie dowiedział się skąd, dobiegał stukot, jakby ktoś usiłował uruchomić jedną z wielkich maszyn.

Zlokalizował schody, których szukał, po czym spędził dziesięć minut na ich czyszczeniu. Zszedł i zagłębił się w szeregu krętych tuneli prowadzących do wnętrza góry. Miał je na świeżo w pamięci, jak gdyby mijał zakręty poprzedniego dnia, pomimo że poruszał się teraz w zupełnej ciemności — generatory do dawna nie działały. Szedł z rozwagą, ściskając w dłoni pistolet. Nic mu nie zagrażało.

Drzwi arsenału były zamknięte, jednak bez trudu operował w ciemności małym kawałkiem metalu, z którym nigdy się nie rozstawał. Jego palce posiadały swoją własną pamięć, a kiedyś już otwierał te drzwi.

Był w środku. Przeszedł przez pokój i zbadał zawartość pojemników. Napełnił pas granatami, zapiął po, wziął zapas amunicji do pistoletu.

Wyszedł, zatrzymał się i z przyczyn nie do końca dla siebie jasnych zamknął drzwi. Następnie popędził z powrotem tunelami, ponownie ściskając pistolet.

Kiedy wszedł na schody, poczuł panikę, którą momentalnie stłumił. Towarzyszyło jej uczucie wzmożonej uwagi. Nie miał pojęcia, co było powodem, ufał jednak swemu przeczuciu bez zastrzeżeń; już dawniej oddawało mu usługi. Zatrzymał się, przywarł do ściany, po czym powoli ruszył w górę schodów, stąpając bezgłośnie.

Zbadał piętro, zatrzymał się znowu i zbadał wnętrze zdewastowanego pomieszczenia. Cisza. Nic nie wskazywało, aby od czasu jego ostatniej bytności zaszła tu jakakolwiek zmiana.

Wciągnął głęboki wdech, wszedł na resztę schodów i ruszył w stronę drzwi.

Nagle po prawej stronie Mysia Rękawica dostrzegł szybki ruch.

Zatrzymał się, widząc, jednego z niskich, potężnie umięśnionych mieszkańców tego miejsca, który wysunął się spoza zwalonego fragmentu sufitu z zamiarem zastąpienia mu drogi. Człowiek ten był odziany w strzępy munduru, jakie nosiły oddziały Marka.

Mysia Rękawica uniósł pistolet, zawahał się jednak.

Karzeł był uzbrojony w długi, zakrzywiony miecz, lecz to nie brak odwagi powstrzymał palec Mysiej Rękawicy. Wydawało się, że ten człowiek jest sam, ale jeśli w pobliżu znajdowali się jego towarzysze, odgłos strzału mógłby ich przywołać.

Nie ma żadnego problemu — zaryzykował złodziej, opuszczając broń i odrzucając ją na bok. — Właśnie wychodzę.

Zanim jeszcze szerokie usta tamtego uformowały się w uśmiech, złodziej wiedział, że w ten sposób nie uda mu się wymknąć.

Byłeś jednym z nich — powiedział karzeł, zbliżając się i trzęsąc ostrzem. — Przyjacielem czarownika…

Mysia Rękawica skulił się, jego prawa dłoń opadła na rękojeść sztyletu zatkniętego za but, kciukiem odpiął pasek podtrzymujący broń.

Nadal skulony, ujął sztylet i zaczął przesuwać się w bok. Napastnik zbliżył się i zamachnął zakrzywionym ostrzem w stronę głowy przeciwnika. Złodziej zrobił unik, szybko uniósł sztylet i trafił tamtego w przedramię. Przyskoczył, zadał dwa ciosy w pierś wroga, po czym zranił go nad prawą brwią jego własną klingą. To czyste pchnięcie powinno było wystarczyć, jednak nie docenił szybkości przeciwnika. Nagły kontakt ze zrogowaciałym łukiem brwiowym pozbawił złodzieja równowagi, wycofał się więc, potykając się o skalny okruch.

Odzyskał równowagę, jednak nadal się pochylał, po to, żeby nabrać garść pokruszonego cementu.

Prostując się cisnął odłamkami w głowę tamtego, odskoczył na prawo i uderzył. Kiedy sztylet zagłębił się w boku wroga, Mysia Rękawica chciał go przekręcić, jednak spostrzegł, że nie może wyciągnąć ostrza.

Napastnik odepchnął go i zamachnął się mieczem. Złodziej odskoczył, chwycił kolejne odłamki, rzucił, chybił. Przeciwnik zbliżał się z uniesionym mieczem, ze sztyletem tkwiącym w boku, z twarzą pozbawioną wyrazu. Mysia Rękawica nie potrafił określić, ile mu jeszcze zostało sił. Może jeszcze jedno zwarcie…? Byłoby zbyt ryzykowne odwracać się teraz plecami albo próbować przemknąć obok — karzeł wciąż skutecznie zagradzał drogę do drzwi. Złodziej rozważał możliwość odczekania do chwili, kiedy tamtemu rana da się we znaki. Wróg ani razu nie krzyknął i złodziej nie chciał używać pistoletu, zanim nie wypróbuje wszystkich innych sposobów albo póki tamten nie podniesie alarmu.

Napastnik zbliżał się i wyglądało na to, że uśmiecha się z zamkniętymi ustami; złodziej zrozumiał, że zaczyna być przyciskany do sterty materiałów budowlanych.

Ja przeżyję — powiedział karzeł. — Wyliżę się z tego, ale ty…

Rzucił się do przodu z uniesionym mieczem, całkowicie przestając się zasłaniać.

Złodziej chwycił ciężki pas z granatami zwisający mu z ramion, schylił się i cisnął go z całych sił pod nogi tamtego.

Napastnik przewrócił się, a Mysia Rękawica podbiegł doń. Nie skoczył, ponieważ karzeł zdołał unieść ostrze. Chwycił wyciągnięty przegub leżącego, naparł nań całym ciężarem, zakrywając przeciwnika swoim ciałem. Drugą ręką chwycił za drugą połowę ostrza i przekręcił, odwracając je w ten sposób od siebie.

Nachylił się, pchając ostrze ku gardłu karła, a lewa ręka tamtego usiłowała zadrapać mu twarz. Złodziej schylił głowę, cofnął się, czując, że nogi wroga zaciskają się wokół niego. Zacisnęły się niemal błyskawicznie, powodując ból. Lewa dłoń ponownie wyciągnęła się ku jego twarzy.

Zdjął prawą dłoń z ostrza i zatrzymał nią atakujące palce. Prawa dłoń przeciwnika zaczęła powoli przekręcać ostrze. Nogi zaciskały się bez przerwy i złodziej poczuł, że za moment pęknie mu miednica. Powoli, z zaciśniętymi zębami, karzeł zaczął unosić ramiona z ziemi.

Mysia Rękawica opuścił prawą dłoń i trzasnął łokciem w rękojeść własnego sztyletu wystającego z boku wroga.

Karzeł zatrząsł się, opadł i rozluźnił uchwyt nóg. Złodziej powtórzył cios, a z ust leżącego wydobył się jęk.

Mysia Rękawica znowu chwycił prawą dłonią miecz wroga, uwolnił się i wstał. Ostrze zagłębiło się szybko, przecinając tchawicę karła i tnąc dalej w dół.

Trysnęła krew; złodziej nie odejmował miecza od gardła tamtego, aż przeciwnikiem wstrząsnęły drgania i ucichł. Dłonie, ramiona i pół koszuli Mysiej Rękawicy były zaplamione, a miejscami przemoczone krwią zabitego.

Złodziej odsunął miecz i odrzucił go na bok. Wstał, postawił stopę na ciele leżącego, wyciągnął swój sztylet i wytarł o ubranie trupa. Schował broń do pochwy, podniósł pas z granatami, zarzucił go na ramię, wyciągnął pistolet i wyszedł ze zrujnowanego budynku.

Nic nie stanęło mu na przeszkodzie w drodze do krateru, zaczął więc przypuszczać, że napastnik był ocalałym na pół szalonym samotnikiem, szperającym wśród pozostałości po zeszłorocznej bitwie. Po chwili jednak złodziej usłyszał jakieś dźwięki: spadający kamień, metaliczne skrzypienie, szuranie, odgłos przesuwania. Każdy z nich z osobna mógł pochodzić od wiatru lub gryzoni, jednak razem miały teraz dla niego bardziej złowrogi wydźwięk.

Mysia Rękawica przyśpieszył kroku, a głosy zdawały się go ścigać. Po drodze badał każdy załom, ale nie znalazł niczego, co mogłoby mu zagrażać. Częstotliwość dźwięków za plecami rosła.

Biegł, aż dotarł do podstawy stożka. Zaczął się wspinać, nie oglądając się za siebie. Rozejrzał się po krawędzi krateru, jednak nigdzie nie było śladu Księżycowego Ptaka.

Podczas wspinaczki usłyszał w dole pod sobą kroki biegnących. Spojrzał w tył i zobaczył sześciu czy ośmiu niskich ludzi wyłaniających się z ruin i pędzących za nim. Mieli pałki, piki i miecze, jednak dostrzegł z ulgą, że nic z nowocześniejszej broni Marka nie przetrwało katastrofy. Kilku ścigających miało na szyi kawałki obrobionego metalu w formie amuletów. Złodziej zastanawiał się, jaką część technologii ludzie ci w istocie pojęli. Te refleksje trwały tylko mgnienie oka, towarzyszyła im bowiem świadomość, że prymitywna broń potrafi zabić tak samo jak wyrafinowana.

Wspinając się rozmyślał o możliwości nawiązania kontaktu ze smokiem za pomocą pasma. Umożliwiała to ich bliskość duchowa, wynikła z dwudziestu lat wspólnego snu w jaskiniach Rondovalu. Do tej pory porozumiewał się z Księżycowym Ptakiem tylko na małą odległość, jednak pomyślał, że obecnie może ich dzielić tylko cienka warstwa skały.

Księżycowy Ptaku! Czy mnie słyszysz? — krzyknął w myślach.

Tak, usłyszał odległą odpowiedź.

Gdzie jesteś?

Wspinam się. Wciąż się wspinam.

Mam kłopoty.

Jakiego rodzaju?

Ścigają mnie, odparł Mysia Rękawica. To ludzie, którzy pracowali dla Marka.

Ilu?

Sześciu, ośmiu. Może więcej.

Co za pech!

Czy nic nie możesz zrobić?

Nie z tego miejsca.

Co mam zrobić?

Wspinaj się szybko.

Złodziej zaklął i spojrzał w tył. Wszyscy ścigający zbliżali się do podstawy stożka, a jeden z potężnie umięśnionych napastników gotował się do rzutu piką. Mysia Rękawica wyjął pistolet i wystrzelił. Chybił, ale najwyraźniej przeszkodził tamtemu w celnym rzucie. Pika poleciała daleko w bok i upadła z grzechotem po prawej stronie.

Wystrzelił znowu. Najbliższy z napastników upuścił pałkę i chwycił się za prawe ramię.

Co to było?

Musiałem strzelić do kilku z nich, odparł złodziej, nadal wspinając się po zboczu.

Czy znalazłeś to, czego szukałeś?

Tak, mam środki wybuchowe. Ludzie, którzy mnie ścigają, są jednak zbyt rozproszeni, żebym mógł ich użyć z powodzeniem.

Ale czy możesz ich użyć na odległość?

Tak.

Kiedy dotrzesz na szczyt, wrzuć je do dołu, który wykopałeś.

Jak daleko w górze jesteś?

To nie ma znaczenia.

Te materiały spowodują spory wybuch.

Powinno być wesoło. Nie martw się o mnie.

Mysia Rękawica ponownie się obejrzał. Trzech napastników dotarło do podstawy stożka i zaczęło się wspinać. Złodziej zatrzymał się, dokładnie wymierzył w tego, który znajdował się najdalej w przodzie, po czym wystrzelił. Człowiek upadł.

Nie zatrzymał się, żeby sprawdzić, jaki efekt wywarły te strzały na pozostałych; wszystkie siły włożył we wspinaczkę. Zbliżał się do szczytu. Prześladowcy byli silni i zręczni, ale i on także. Poza tym ważył mniej, był szybszy, toteż udało mu się osiągnąć znaczną przewagę.

Dotarł wreszcie do obrzeża krateru, wspiął się i natychmiast się ukrył. Dopiero wtedy odwrócił się, wydając cichy, gardłowy odgłos.

Księżycowy Ptak, ciągnący swoje niezdarne cielsko po stromej ścianie, zdołał przebyć dopiero jedną czwartą odległości.

Nie mogę tym rzucić, powiedział smokowi. Jesteś zbyt blisko.

Zdarzało mi się latać w burzach, kiedy niebo rozdzierało się na strzępy wokół mnie, przypłynęła odpowiedź. A jednak przeżyłem. Rzucaj.

Nie mogę.

Jeśli tego nie zrobisz, umrzemy. Pol też…

Mysia Rękawica pomyślał o swoich prześladowcach, odbezpieczył jeden z granatów i cisnął go ku ciemnej przestrzeni, w której wcześniej kopał. Zakrył uszy. Usłyszał huk i poczuł drżenie. Po chwili usłyszał odgłos spadających i przemieszczających się skał.

Księżycowy Ptaku! Czy wszystko w porządku?

Tak! Rzuć jeszcze jeden! Szybciej!

Złodziej usłuchał i ponownie zakrył uszy.

Księżycowy Ptaku? — zapytał po drugim wybuchu.

Tak. Jeszcze raz!

Wydawało mu się, że ta odpowiedź nie była już tak głośna, a może to łomot w jego uszach ją zagłuszył. Cisnął trzeci granat, przylgnął do ściany i nie drgnął, dopóki nie opadła fala uderzeniowa.

Księżycowy Ptaku?

Żadnej odpowiedzi. Wbił wzrok w dół, poprzez chmury kurzu i cienie. Przestrzeń, po której dotąd wspinał się smok, była całkowicie zasłonięta.

Odpowiedz mi, Księżycowy Ptaku!

Nic.

Kiedy dzwonienie w uszach ustało, wydało mu się, że słyszy odgłos wdrapywania się po zewnętrznej ścianie stożka, chociaż mógł to być także łoskot spadających kamieni. Nie miał odwagi, żeby jeszcze raz rzucić granat do wnętrza krateru ze względu na ewentualne skutki, jakie mogłyby wyniknąć dla niego samego.

Zaczął pośpiesznie schodzić.

Kurz drażnił mu nos i oczy, ale był w stanie powstrzymać się od kichania. Posmakował kurz i poczuł w zaciśniętych zębach ziarenka żwiru. Splunął kilkakrotnie, ale nie mógł uwolnić się od nich całkowicie. Z każdym krokiem w dół jego droga ciemniała coraz bardziej.

Co chwila zwracał wzrok ku miejscu, gdzie wcześniej znajdował się smok, ale Księżycowy Ptak zniknął bez śladu.

Złodziej schodził dalej, marząc o jakimś szybszym sposobie poruszania się. Pierwszy z niskich prześladowców spuszczał się z krawędzi w górze, a tuż za nim podążali następni. Już miał odwrócić wzrok, kiedy ujrzał czwartą postać, która dołączyła do tamtych.

Przeklinając sięgnął ku kolejnemu uchwytowi w dole. Zanim go zlokalizował, wyczuł słabe wibrowanie skały, której dotykał. Rozległ się łoskot.

W dole, w sercu krateru rozpoczęło się pulsujące, przybierające na sile pomarańczowe migotanie. Ryk rozległ się znowu, a wraz z nim przypłynęła fala ciepła.

Ponad złodziejem rozległ się krzyk. Jego prześladowcy, w liczbie pięciu, stanęli. Widział, jak zaczynają się wspinać do góry. Ich ruchy zdradzały panikę.

Moje granaty coś otworzyły, uznał Mysia Rękawica. To się zaczyna znowu. Nie mogę iść w górę. Nie mogę iść w dół. Tylko czekać i umrzeć.

Zejdź. Nic ci się nie stanie.

To wybuchnie!

Nie. Zejdź. Będziesz bezpieczny.

Co… Co się dzieje?

Nie mogę mówić. Chodź tu.

Ręka złodzieja kontynuowała swe przerwane działania, aż wreszcie spoczęła na kamiennej półce, na której oparł się całym ciężarem ciała.

W miarę jak schodził, światło rozjaśniało się; wibrowanie trwało nadal, teraz jednak było łagodne, prawie jak echa odbijające się wokoło. Nagle w górę wystrzelił świecący odłamek, a tuż za nim następny, zostawiając w mroku powyżej jaśniejące ślady.

Czy jesteś pewien, że to bezpieczne? — zapytał, przylegając mocno do skalnej ściany.

Odpowiedzi nie było.

Schodząc dalej, uświadomił sobie, że temperatura nie wzrosła, jak to powinno nastąpić przed erupcją. Czy to możliwe, że Księżycowy Ptak bawi się swoim płomieniem, żeby odstraszyć wrogów?

Nie, zdecydował, wpatrując się w blask w dole. To światło zajmuje zbyt duży obszar i płonie zbyt regularnie, żeby mogło należeć do smoka.

Bezpiecznie dotarł do dna krateru. Płomienie strzelały w górę, ale żaden nie podnosił się blisko niego. Widział wiele ścian i filarów ognia, jednak nie był w stanie określić, co się właściwie pali. Pośród ognia prowadziła ścieżka, biegnąca w stronę, w którą zamierzał iść. Ruszył.

Dno krateru było jeszcze bardziej zniszczone, niż to pamiętał po swoim bombardowaniu. Szedł przez gruzowisko ku centrum dużej depresji, zmierzając do miejsca, gdzie wcześniej kopał. Po kilku krokach uzmysłowił sobie, że w środku tego dołu spoczywa potężny cień.

Jeszcze krok.

Księżycowy Ptaku…?

Cień zakołysał się w jego stronę i Mysia Rękawica ujrzał wielką głowę smoka kiwającą ku niemu i trzymającą w zębach rzeźbioną różdżkę.

Berło! Znalazłeś je!

Złodziej wyciągnął dłoń.

Wsiadaj na mój grzbiet.

Nie rozumiem.

Będziesz mówić później. Wsiadaj!

Mysia Rękawica ruszył do przodu i wdrapał się na barki smoka. Księżycowy Ptak ruszył natychmiast, wyczołgując się z dołu ku północnej ścianie, prawie dokładnie naprzeciwko miejsca, gdzie wcześniej się wspinał.

Kiedy dotarli do ściany krateru, złodziej chwycił smoka mocniej, a bestia zaczęła wdrapywać się na górę.

Księżycowy Ptaku! Tędy nie dotrzesz do szczytu! W połowie drogi ta ściana staje się niemal pionowa!

Wiem.

To dlaczego się wspinasz?

Tędy jest łatwiej. Aż do tamtego miejsca.

Ale…

Poczekaj, aż dotrzemy do półki.

Złodziej przypomniał sobie skalną półkę, o której mówił smok. Wydawała się dostatecznie szeroka, żeby pomieścić Księżycowego Ptaka, jednak był to ślepy zaułek.

Smok wspinał się teraz znacznie szybciej niż po poprzedniej ścianie. Droga była mniej stroma, miała więcej załomów. Kiedy wdrapali się wyżej, Mysia Rękawica spojrzał w dół. Blask ognia zdawał się rozprzestrzeniać i nasilać. Poczuł na twarzy falę ciepła. Tuż za nią przypłynęła kolejna, znacznie cieplejsza.

Księżycowy Ptak dopełznął wreszcie do skalnej półki, podciągnął się, obrócił i spojrzał w dół. Jasność i ciepło ponownie się nasiliły.

Co się dzieje? — spytał na głos złodziej.

Ostatni wybuch zrzucił mnie ze ściany, odparł Księżycowy Ptak. Kiedy spadłem, ujrzałem obok siebie różdżkę.

A ogień zapłonął mniej więcej w tym czasie? To ja rozpaliłem ogień, żeby odstraszyć twoich prześladowców.

Jak to zrobiłeś? Nie miałem pojęcia…

Użyłem dolnego elementu różdżki. Smoki znają się na tajnikach ognia.

Wygląda na to, że teraz jesteśmy bezpieczni, ale ogień się nasila. Mógłbyś go teraz zgasić.

Nie.

Dlaczego?

Potrzebna mi wieża ognia, żeby się stąd wydostać.

Nie rozumiem.

Zanurkuję stąd ku płomieniom. Łatwiej jest się unosić w ciepłym powietrzu.

Cienie tańczyły teraz wokół nich. Złodziej poczuł świeżą falę ciepła.

Do dna nie jest tak daleko — powiedział. — Czy jesteś pewien, że uda ci się wystartować na takim odcinku?

Życie jest niepewne, odparł Księżycowy Ptak. Trzymaj się mocno.

Rozpostarł skrzydła i zanurkował w głąb płonącego krateru.



XIV


Wraz z poznawaniem świata wzrasta głębia mych filozoficznych spekulacji na temat natury mojej własnej istoty i wszechświata. Jednocześnie nie pojawiają się żadne rzeczywiste odpowiedzi — ani praktyczne, ani bardziej ogólne. Zastanawiam się teraz, czy może stan niepewności nie jest udziałem wszystkich odczuwających istot. Uderza mnie jednak fakt, że działania innych wypływają z motywów, których w pełni nie pojmuję. Działania innych wydają się kierować ku tworzeniu pewnych sytuacji, podczas gdy ja nie posiadam żadnych celów. Krążę. Zbieram informacje. Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy. Nie mam celu, a tylko tajemniczego ducha celu; coś, co napełnia mnie przekonaniem, że powinienem posiadać więcej.

Pomimo swego zdumienia istnieniem nadal byłem posłuszny owemu nikłemu nakazowi, jaki towarzyszył mi od chwili opuszczenia Rondovalu. Widziałem, jak Mysia Rękawica wyrusza ze swoją misją, wiedziałem też, że Ibal istotnie posiada środki do błyskawicznego przeniesienia złodzieja, nie mówiąc już o chęci uczynienia tego. Byłem świadkiem odejścia Mysiej Rękawicy, po czym wróciłem do stóp góry, gdzie odbyłem pierwszą lekcję ożywiania ciała. Dokonałem próby z ciałem zapasowym, z powodzeniem strasząc grupę wycieczkowiczów złożoną z młodych uczniów czarodziejów.

Wtedy się zawahałem. Czy powinienem ruszyć ciągle widocznym szlakiem dziwnego czarodzieja, który udał się do miasta? A może powinienem ruszyć w pogoń za Polem i Larickiem do Aviconet, na północ? Mały imperatyw prawie błyskawicznie rozstrzygnął tę kwestię.

Wstałem, nabrałem wysokości, przyjąłem bardziej zwartą postać i ruszyłem mniej więcej na północ. Minąłem ich w locie i po prostu nie spuszczałem z oka przez resztę dnia. Nie uzyskałem tym sposobem żadnej odpowiedzi, ale przestałem odczuwać napięcie, jakie towarzyszyło mi do tej pory. Byłem teraz równie zadowolony, jak dawniej, kiedy poruszałem się bez celu pośród ruin Rondovalu.

Oczywiście, że nie mogło to trwać. Zrozumiałem to, kiedy wraz z zapadnięciem zmierzchu światło zostało wyciśnięte z dnia, a zamek Aviconet zamajaczył przed nami w ciemniejącej dali. Poznałem wtedy uczucie strachu.

Ogarnęło mnie dziwne przeczucie — ciemne ostrzeżenie, jeśli wolicie — któremu towarzyszyła wiedza pozornie niewiadomego pochodzenia, że mogę umrzeć, że moje istnienie może zostać przerwane i może się to stać właśnie w tym miejscu. Nigdy przedtem nie doświadczyłem czegoś podobnego; przybrało to postać potwornego objawienia. Rozważając je nawet w połączeniu z wiedzą, jaką posiadałem na swój własny temat, doszedłem do wniosku, że przeczucie to może się spełnić. Wydawać by się mogło, że życie równie bezcelowe jak moje, wypełnione pytaniami bardziej niż czymkolwiek innym, może być niewiele warte. W tej samej chwili jednak pojąłem, że tak nie jest. Niczego nie pragnąłem bardziej niż kontynuacji swego życia, z całą jego bezcelowością i tajemnicą.

Zbliżyłem się do Pola. Oplotłem się wokół ciepła jego jestestwa. Nie mam pojęcia, dlaczego nie przyszła mi wtedy do głowy myśl o ucieczce. Przylgnąłem do niego jak dziecko do rodzica i pędziliśmy ku ciemnej twierdzy.

Zostałem razem z Polem po wylądowaniu, towarzyszyłem w drodze do celi, gdzie został uwięziony. Zostałem tam z nim przez pewien czas — do chwili, kiedy przyniesiono jedzenie; zrozumiałem, że najprawdopodobniej nikt mu nie będzie przeszkadzał przez resztę nocy. Moje wcześniejsze lęki nie osłabły, ale wycofały się na tyle, że bardziej racjonalne rozważania mogły wysunąć się na pierwszy plan. Właśnie teraz, kiedy wszystko ucichło i na nic się nie zanosiło, był najlepszy moment, aby dokonać lustracji zamku i zbadać, czy nie kryły się w nim żadne pułapki, a jeśli tak, to jak można było odkryć najlepsze sposoby ich likwidacji. Odleciałem więc, zostawiając Pola w tym mało interesującym pomieszczeniu. Poruszałem się po rozmaitych komnatach, zabijając myszy i szczury, przyglądając się śpiącym, szukając oznak ciemnych czarów lub groźnych sił. Poruszałem się bardzo wolno, nie chcąc zostać zaskoczonym. Zapadała noc i stopniowo zacząłem czuć, że ostrzeżenie było fałszywe.

Nic mi nie zagrażało, nie majaczyła tu żadna groźba. Wydawało się, że zamek jest tylko kolejną stertą głazów przystosowanych do mieszkania przez zastosowanie kilku prostych zasad konstrukcyjnych oraz zainstalowanie prostego systemu kanalizacyjnego. Widoczne były toporne meble i jaskrawe, całkowicie niefunkcjonalne draperie.

Towarzyszące mi uczucie nie pozwalało jednak na zbyt łatwe zniechęcenie. Północ przypłynęła i odpłynęła. Badałem wszystkie wysokie wieże. Ja…

Moje jestestwo poruszył nieopisany ból. Nie przypominał niczego, co kiedykolwiek przeżyłem, może za wyjątkiem szoku narodzin. Coś się nagle zmieniło, coś, co wpłynęło na mnie aż do głębi. Nawet wtedy nie byłem jednak pewien, czy to właśnie owa przerażająca rzecz, której szukałem. Nie towarzyszył jej żaden ton czarnej magii. Gdybym tylko mógł odkryć, co to było; czułem, że wtedy część mojej osobistej tajemnicy mogłaby zostać rozwikłana. Szybowałem medytując przez długi czas, nie wynikło z tego jednak żadne objawienie ani nie potrafiłem ustalić źródła tego, co mną zawładnęło. Było to tak, jakby ktoś wypowiadał gdzieś moje imię, tuż poza zasięgiem mego słuchu.

Lądowałem, opadając z piętra na piętro. Zbadałem już znaczną część przestrzeni położonej pod ziemią; teraz postanowiłem zbadać to, co znajdowało się pod zamkiem, wewnątrz góry. Było tam kilka otworów, zarówno szczurzych, jak naturalnych, które spenetrowałem jeden po drugim.

Właśnie w jednym z takich zagłębień natknąłem się na śpiącą kobietę. Leżała bez ruchu w skrzyni, jej duch błądził, a blade światło życia wciąż jeszcze nie znikło z jej postaci. Zbliżyłem się, żeby ją zbadać dokładniej i wtedy pułapka się zamknęła. Było to subtelne zaklęcie, które miało za zadanie uwięzić każdą niematerialną istotę podobną do mnie, która znalazłaby się zbyt blisko damy. Chodziło prawdopodobnie o to, żeby uchronić ją od opętania.

Tak więc byłem schwytany w odległości kilku długości ciała od niej, w czymś, co najlepiej można opisać jako gigantyczną, niewidzialną pajęczynę. Rozluźniłem się i spróbowałem zmienić kształt. Szamotałem się przez chwilę i zobaczyłem, że to bezcelowe. Nie powiodły się też moje próby przejścia na inną płaszczyznę. Sieć trzymała mnie mocno.

Wisiałem tak rozpostarty, usiłując przeanalizować sytuację. Otaczała mnie specyficzna, nobliwa atmosfera, w rodzaju tego co ludzie przypisują starym winom. Ten efekt był mi znany z pewnych dawnych doświadczeń ze starymi zaklęciami z Rondovalu. Dobre zaklęcia, a takie było to, które mnie trzymało, stają się z wiekiem jeszcze lepsze, ze względu na entropię przeciwprądową płynącą w płaszczyźnie magicznej. Zaklęcie, w którym tkwiłem, liczyło sobie, według mnie, około piętnastu lub dwudziestu lat. Usiłowałem wysyłać ładunki energii, z nadzieją znalezienia jakiegoś słabego punktu, nad którym mógłbym popracować i spruć tę sieć jak skarpetę. Bez skutku. Zaklęcie było jednolite i trzymało mnie mocno.

Pozostawałem tam przez długi czas, przypominając sobie wszystko, co mógłbym tu zastosować. Kiedy wszystko zawiodło, przyszło mi na myśl, że może nadszedł czas wykorzystania filozofii na większą skalę. Zacząłem rozmyślać nad istnieniem i nieistnieniem, ponownie zbadałem swoje wcześniejsze przeczucie, swój ból…

Usłyszałem kroki.

Kiedy jesteś niewidzialny i nie masz głosu, łatwo ci pozostać niezauważonym, jednak wysiliłem się dodatkowo, żeby osiągnąć ciszę na wszystkich poziomach. Ujrzałem Pola, prowadzonego przez dziwną dłoń światła równie niematerialnego jak ja sam.

W płomieniu tym było coś znajomego — coś, co wcale mi się nie podobało. Nie wiedząc dlaczego, czułem, że może mnie on zranić.

Wyczułem pewną rozmowę między Polem a jasnością. Słyszałem tylko połowę odpowiedzi Pola, nie chcąc dostrajać się całkowicie w obawie, że w ten sposób płomień mógłby wyczuć moją obecność.

W końcu Pol zdjął pokrywę ze skrzyni i odstawił na bok. Nastąpiła kolejna długa przerwa, po której wyjął ciało, przekroczył próg i wszedł do tunelu, idąc za płomieniem.

Odczekałem chwilę. Chciałem zobaczyć, dokąd szli, nie zamierzałem jednak podchodzić za blisko, bo wtedy znowu wpadłbym w pułapkę. Szybowałem za nimi powoli, utrzymując bezpieczną odległość, w pełni świadomy rzeczywistego zasięgu działania zaklęcia.

Rozpoznałem dużą komnatę natychmiast po wejściu do środka. Ostatnim razem, kiedy tędy szedłem, poruszałem się z prędkością metafizyczną szlakiem magicznym, toteż nie było potrzeby zapamiętywania charakterystycznych punktów przestrzeni. Tym samym nie miałem pojęcia, że to właśnie tutaj znajdowała się Brama.

Brama…

Wznosiła się ogromna, groźna i na szczęście zamknięta, dokładnie taka, jaką pamiętałem ze snów Pola i z mojego szybkiego przejścia. Domyśliłem się, że w tej płaszczyźnie nigdy jeszcze nie została otwarta, chociaż niematerialna wersja Bramy otwierała się już wielokrotnie, umożliwiając przepływ przekazów, esencji i duchów. Gdyby otwarto także jej fizyczną część, możliwe, że już nigdy nie można by jej zamknąć; widziałem wyraźnie początek przenikania się obydwu światów. Dawniejsze formy tamtego świata o dziwnych strukturach potężniejszej magii, przepływające, by zdominować młodszą, słabszą pod względem czarów krainę i zmienić ją na swoje podobieństwo ożywiane surowymi, naturalnymi formami tej strony Bramy. Formy silniejsze w dziedzinie magii, słabsze pod względem ogólnej żywotności. Byłem pewien, że magia zwycięży…

Pol złożył swój ciężar na kamieniu spowitym aurą śmierci. Jego ruchy były powolne, nierozważne, jak gdyby szedł we śnie. Wtedy wyciągnąłem się tak ostrożnie jak nigdy przedtem i dotknąłem jego umysłu, zbierając z powierzchni myśli.

Był zaczarowany. Nie wydawał się tego świadomy, ale płomień trzymał go w niewoli.

Nie wiedziałem, w jaki sposób mógłbym interweniować z powodzeniem. Wiedziałem, nie wiedząc, skąd to wiem, że było to coś silniejszego ode mnie. Czułem całkowitą bezradność, kiedy płomień prowadził tak Pola po korytarzach i kiedy polecił mu wyjąć figurkę. Poczułem wielkie zadowolenie, że moc Pola zawiodła i cały plan musiał zostać porzucony. Uczucie, jakie mnie wypełniło z powodu irytacji płomienia, było najbliższe radości ze wszystkich uczuć, które poznałem do tej pory.

Patrzyłem, jak odchodzą. Nie sądziłem, żeby Polowi groziło bezpośrednie niebezpieczeństwo, a chciałem nieco dokładniej zbadać tę komnatę. Duży, prostokątny fragment świtu zdobił ścianę po mojej lewej stronie. Zacząłem odczuwać świeże ostrzeżenie dotyczące tego pokoju.



XV


Ze snu bez snów zbudził Pola odgłos odryglowywanych drzwi celi. Początkowo czuł się tak, jakby jego kończyny były z żelaza; w skacowanej głowie, na krańcach mózgu, snuły mu się strzępy myśli, jak gdyby podano mu narkotyk. Zaraz potem jednak, zanim Larick postawił nogę w celi, znamię smoka zaczęło pulsować dziko, ciężko jak nigdy przedtem, posyłając bodziec adrenalinowy do całego organizmu Pola, czyszcząc momentalnie jego umysł i napełniając go uczuciem dzikiej mocy, do tej pory nieznanej.

Wstawaj — powiedział Larick podchodząc.

Pol czuł, że mógłby zgładzić tego człowieka pojedynczym gestem. Zamiast tego spełnił polecenie.

Chodź ze mną.

Pol wyszedł za nim z celi, przyjmując niezdarny, utykający chód, który, jak sądził, będzie odpowiedni dla przebranego potwora. Przez pierwsze mijane okno ujrzał, że świat skąpany jest już w pełnym blasku dnia, nie dojrzał jednak słońca, żeby móc określić godzinę. Szli inną drogą niż poprzedniego wieczoru, inną też niż ta, którą prowadził go płomień.

Jeżeli będziesz współpracował — powiedział Larick prawie nonszalancko — możliwe, że zostaniesz zwolniony i nie stanie ci się żadna krzywda.

Nie uważam, że teraz nie dzieje mi się żadna krzywda — odparł Pol, wstępując na schody.

Na twój obecny stan można zaradzić.

A co ty byś z tego miał? — spytał Pol.

Tamten milczał przez dłuższą chwilę.

Nie zrozumiałbyś — powiedział wreszcie.

Spróbuj.

Nie. To nie ja mam ci objaśniać te kwestie — powiedział w końcu Larick. — Wkrótce poznasz wszystkie wyjaśnienia.

Jaką cenę płaci się za zawiedzione zaufanie komitetu inicjacyjnego?

Niektóre sprawy są ważniejsze od pozostałych. Sam zobaczysz.

Pol zachichotał cicho. Moc nadal krążyła w nim po spirali. Był zdumiony faktem, że Larick nie uświadamiał sobie jej obecności. Musiał powstrzymać się od trzaśnięcia magią jak biczem.

Przeszli przez długi korytarz, weszli na kolejne schody, przeszli przez długi hol.

Chciałbym cię spotkać w innych okolicznościach — powiedział Larick, kiedy dotarli do schodów na dole.

Mam przeczucie, że tak się stanie — odparł Pol.

Rozpoznał miejsce, które mijał zeszłej nocy. Zrozumiał, że dotarli do północno–wschodniego skrzydła budynku. Podeszli do ciemnych, ciężko rzeźbionych drzwi. Larick wysunął się naprzód i zapukał.

Wejść — dobiegł ze środka głos o tonie nieco wyższym niż Pol się spodziewał.

Larick otworzył drzwi, przekroczył próg, odwrócił się do niego.

Chodź za mną.

Pol wszedł do pokoju. Ujrzał gabinet z surowego drewna i kamienia, z czterema czerwonymi dywanami na podłodze. Okien nie było. Ryle Merson siedział przy dużym stole z resztkami śniadania przed sobą. Nie wstał.

Oto Szalony Różdżkarz, o którym mówiliśmy — powiedział Larick. — Jest całkowicie uległy, za wyjątkiem ducha.

Masz więc tę część, która się liczy — odparł Ryle. — Zostaw go mnie.

Tak.

Dosłownie.

Pol ujrzał wyraz zdziwienia rozszerzający oczy Laricka i otwierający mu usta.

Chcesz, żebym wyszedł?

Szeroka twarz Ryle’a była pozbawiona wyrazu.

Gdybyś był tak łaskaw.

Larick zesztywniał.

Dobrze więc — powiedział i odwrócił się w stronę drzwi.

Ale zostań w zasięgu mego głosu.

Larick obejrzał się za siebie, skinął kurtuazyjnie głową i wyszedł z pokoju, zamykając drzwi. Ryle przyglądał się Polowi.

Widziałem cię w Belken — powiedział wreszcie.

Ja również cię widziałem — odparł Pol, odpowiadając spojrzeniem na spojrzenie starszego mężczyzny. — Rozmawiałeś na ulicy z Larickiem przed kawiarnią, gdzie siedziałem.

Masz dobrą pamięć.

Pol potrząsnął głową.

Nie przypominam sobie, żebym dał ci powód do uprowadzenia mnie i krzywdzenia.

Przypuszczam, że z twojej strony tak to właśnie wygląda.

Wydaje mi się, że tak by to wyglądało z każdej strony.

Nie chcę zaczynać rozmowy z tobą od niewłaściwego tonu…

Nie chcę zaczynać rozmowy z tobą od żadnego tonu. Czego chcesz?

Ryle westchnął.

No dobrze, skoro tak ma być. Jesteś moim więźniem. Jesteś w niebezpieczeństwie. Jestem w stanie zapewnić ci dowolną niewygodę, ze śmiercią włącznie.

Tłusty czarodziej wstał, obszedł stół i stanął przed Polem. Uczynił prosty gest, potem jeszcze jeden; jego ruchy przypominały ruchy Laricka. Pol nic nie poczuł, chociaż zrozumiał, co się dzieje, i zaczął się zastanawiać, czy jego przebranie wytrzyma.

Wytrzymało.

A może polubiłeś swój obecny stan?

Niezupełnie.

Twoja twarz jest zamaskowana przez twoje własne zaklęcie. Zostawię je, ponieważ już wiem, jak wyglądasz. Myślę, że możemy od tego zacząć.

Twoi słuchacze zamieniają się w słuch. Mów dalej.

W zeszłym roku usłyszałem pogłoski, że Rondoval jest znowu zamieszkany. Nieco później powiadomiono mnie o bitwie na Górze Kowadłowej. Za pomocą czarów przywołałem twoją podobiznę. Twoje włosy, twoje znamię, twoje podobieństwo do Dęta — było oczywiste, że należysz do tego Domu, a na dodatek jesteś kimś, o kim nigdy nie słyszałem.

I oczywiście musiałeś coś z tym zrobić, jako ze nikt nie lubi Rondovalu.

Ryle odwrócił się, przeszedł przez pokój, odwrócił się znowu.

Kusisz mnie, żebym się zgodził i tak to zostawił. Ale ja mam powody do takich działań. Czy chciałbyś o nich usłyszeć?

Oczywiście.

Był czas, kiedy Det był moim dobrym przyjacielem. On był twoim ojcem, prawda?

Tak.

A tak na marginesie, gdzie on cię ukrył? Pol potrząsnął głową.

Nie ukrył mnie. Jeśli dobrze rozumiem tę historię, byłem obecny podczas upadku Rondovalu. Stary Mor wolał wysłać niemowlę do innego świata, niż je zabijać. Tam się wychowałem.

Tak. Rozumiem. To interesujące. Na kogo cię wymienił?

Na Marka Maraksona, człowieka, którego zabiłem na Górze Kowadłowej.

Fascynujące. Odmieniec. W jaki sposób wróciłeś do naszego świata?

Mor sprowadził mnie z powrotem po to, żebym rozprawił się z Markiem. A więc znałeś mojego ojca?

Tak. Braliśmy razem udział w kilku przedsięwzięciach. Był bardzo zdolnym czarodziejem.

Mówisz o nim tak, jakby w pewnym momencie przestał być twoim przyjacielem.

To prawda. Nie doszliśmy do porozumienia w kwestiach dotyczących naszego ostatniego projektu. Wtedy zerwałem przymierze i przepędziłem go. Właśnie w tym czasie zainicjował działania, które doprowadziły do konfliktu i zniszczenia Rondovalu. Trzeci wspólnik naszego przedsięwzięcia opuścił go, kiedy sprawy przyjęły nieprzewidziany obrót na tamtym froncie.

Kto to był?

Dziwny Szalony Różdzkarz o wielkiej mocy. Naprawdę nie wiem, gdzie Det go znalazł. Nazywa się Henry Spier. Dziwne imię.

Czy chcesz powiedzieć, że gdybyście go obaj nie opuścili, Rondoval mógłby się oprzeć napaści9

Jestem pewien, że przetrwałby w okrutnie odmienionym świecie. Wolę myśleć, że to Det i Spier mnie opuścili.

Oczywiście. A teraz pragniesz zemścić się na rodzInie za dawne czasy.

Niezupełnie. Czas jednak, żebyś ty odpowiedział na kilka pytań. Mówisz, że stary przyprowadził cię z powrotem?

Raczej: odesłał mnie. Nie towarzyszył mi w drodze powrotnej. Wyglądało na to, że jest chory. Uważam, że odszedł do świata, w którym wyrosłem.

Wymiana… Tak. Czy odesłano cię prosto do Rondovalu?

Nie. Nieco później sam odkryłem drogę prowadzącą do zamku.

A twoje dziedzictwo? Wszystko, co wiesz o Sztuce? W jaki sposób do tego doszedłeś?

Nauczyłem się po prostu.

W takim razie jesteś Szalonym Różdżkarzem.

Tak słyszałem. Nadal nie powiedziałeś mi, czego chcesz.

Krew ci to jednak podpowiada, co? — spytał Ryle ostro.

Pol przyjrzał się badawczo jego twarzy. Łagodny wyraz towarzyszący dotychczasowej rozmowie zniknął. We wbitych w siebie wąskich oczach Ryle’a odczytał groźbę; widział ją w czerwieni pokrywającej jego twarz, w napięciu wokół ust. Zauważył też, że jedna z pulchnych dłoni była tak zaciśnięta, że pierścienie wbijały się głęboko w ciało.

Nie wiem, co masz na myśli — powiedział Pol.

Sądzę, że wiesz — odparł Ryle. — Twój ojciec zburzył równowagę panującą w świecie, ale jego plan się nie powiódł. Powstrzymałem go tutaj, a siły Klai—the’a pokonały go w Rondovalu. Wcześniej czy później musiała nastąpić reakcja. Mark Marakson był jej rzecznikiem na Górze Kowadłowej, gdzie ty go powstrzymałeś. Obecnie szala musi się przechylić w drugą stronę, w stronę twego ojca, ku całkowitej dominacji czarodziejów nad światem. Można to teraz odwrócić, ale może też spełnić się całkowicie jego marzenie. Przez te wszystkie lata czekałem na moment, kiedy będę to mógł zatrzymać, skończyć z tym, dopilnować, żeby się nie dokonało.

Powtarzam: nie wiem o czym…

Ryle zrobił krok w przód i uderzył go w twarz. Pol stłumił impuls żeby mu oddać, czując jak pierścień rozcina mu policzek.

Syn czarnego czarodzieja! Sam jesteś czarnym czarodziejem! — krzyknął. — Nie ma na to rady! To jest w twojej krwi! Nawet — zamilkł i cofnął się — otworzyłbyś Bramę — powiedział wreszcie. — Dokończyłbyś dzieła swego ojca.

Pol poczuł nagle, że to prawda. Brama… Oczywiście. Zapomniał. Wszystkie te sny… Zaczęły teraz formować się w jego świadomości, a wraz z nimi poczuł pewnego rodzaju przebiegłość.

Mówiłeś, że na początku całego przedsięwzięcia brałeś w nim udział? — spytał cicho.

Tak, to prawda — przyznał Ryle.

Mówiłeś też o czarnej magii.

Ryle odwrócił wzrok, wrócił do stołu, odsunął krzesło i usiadł.

Tak — powiedział ze wzrokiem wbitym w resztki śniadania. — W obu znaczeniach, jak sądzę. Czarna, ponieważ używano jej do celów moralnie wątpliwych, a także czarna w subtelniejszym aspekcie najgłębszego znaczenia tego słowa. Chodzi o siły, których użycie pociąga za sobą wykrzywienie charakteru samego czarodzieja. Pierwsze znaczenie jest zawsze dyskusyjne, drugie nigdy. Przyznaję, że byłem kiedyś czarnym czarodziejem, ale już nim nie jestem. Poprawiłem się dawno temu.

Zatrudnienie Laricka do wykonywania zaklęć trudno nazwać unikaniem ducha czarnej magii. Jeśli chodzi o mój przypadek…

Jego słowa odpłynęły, kiedy Ryle podniósł wzrok i wbił go w oczy Pola.

Jeśli chodzi o twój przypadek — powiedział — zrobiłbym to i jeśli zajdzie potrzeba, zrobię to sam. W najgorszym razie będzie to przypadek pierwszej kategorii: zastosowanie czarnej magii w celu uniknięcia większego zła.

W kategoriach ogólnej teorii moralności; takiej, jakiej potrzebują inni?

Myślę o większej liczbie osób niż tylko ty i ja. Myślę o tym, co byś zrobił z całym światem.

Otwierając Bramę.

Dokładnie.

Wybacz mi moją ignorancję, ale co się stanie w wypadku otwarcia Bramy?

Ten świat zostałby zalany, zatopiony przez siły pochodzące ze znacznie starszego, będącego, w naszym pojęciu, złym miejscem. Stalibyśmy się przedłużeniem tamtej krainy. Potężniejsza, starsza magia opanowałaby całkowicie prawa naturalne rządzące u nas. Ten świat stałby się obszarem mrocznych czarów.

W takim razie zło może być względne. Powiedz mi, co czarodziej może mieć przeciwko nadaniu magii większego znaczenia?

Używasz argumentu, którym twój ojciec mnie kiedyś zwabił. Później jednak dowiedziałem się, że uwolnione siły byłyby tak mocne, że żaden zwykły czarodziej nie mógłby nad nimi panować. Wszyscy znaleźlibyśmy się na łasce tych spoza Bramy oraz nielicznych spośród nas, którzy nie mieliby nic przeciwko przymierzu z najeźdźcami.

Kim mogliby być owi nieliczni?

Twój ojciec był jednym z nich, Henry Spier drugim, ty sam i tobie podobni: sami Szaleni Różdżkarze.

Pol stłumił uśmiech.

Rozumiem, że ty nie jesteś Szalonym Różdżkarze m?

Nie, musiałem nauczyć się mojej sztuki z wielkim trudem.

Zaczynam rozumieć twoje nawrócenie — powiedział Pol i natychmiast pożałował tych słów, widząc, jak twarz Ryle’a zmienia się znowu.

Nie, nie sądzę, żebyś to rozumiał — powiedział Merson — skoro twoja córka nie jest uwięziona zaklęciem Henry’ego Spiera.

Duch tego miejsca? — spytał Pol.

Jej ciało leży w ukryciu ani żywe, ani martwe. Spier mi to zrobił, kiedy zerwałem przymierze. Mimo to byłem gotów z nimi walczyć.

Pol zapragnął odwrócić wzrok, zrobić krok, odejść.

Co dokładnie rozumiesz przez określenie „Szalony Różdżkarz”? — spytał.

Są to ludzie podobni do ciebie, obdarzeni naturalnymi zdolnościami w dziedzinie Sztuki, posiadający bliższy, bardziej osobisty kontakt z jej siłami. Są to, jak sądzę, bardziej artyści niż technicy.

Doceniam twoje tłumaczenie tych kwestii — powiedział Pol. — Zdaję sobie sprawę, że nie uwierzyłbyś żadnym moim zapewnieniom dotyczącym moich zamiarów, dlatego też nie będę zaprzeczał. Dlaczego po prostu nie powiesz mi, czego chcesz?

Miałeś sny — powiedział apatycznie Ryle.

No, tak…

Sny — mówił dalej Merson — które posłałem do ciebie i w których twój duch wędrował poza Bramę. Był świadkiem siły oraz opuszczenia tamtej krainy, obserwował żyjące tam stworzenia oddające się nieprawościom.

Pol przypomniał sobie wcześniejsze sny, pomyślał też jednak o tych późniejszych, w których objawiły mu się miasta za górami — ani nie silne, ani nie opuszczone, za to obdarzone kulturą, której złożoność przekraczała jego zdolności zrozumienia.

Więc to wszystko ty mi pokazałeś? — spytał zdumiony.

Wszystko? Czy to nie wystarczy? Czy to nie wystarczy, żeby przekonać każdego przyzwoitego człowieka, że Brama nigdy nie może być otwarta?

Wobec tego nieźle się starałeś — powiedział Pol. — Powiedz mi jednak, czy posyłałeś do mnie tylko sny?

Ryle przekrzywił głowę na bok, marszcząc czoło. Wreszcie uśmiechnął się ze zrozumieniem.

Ach, o to ci chodzi. Keth…

Keth? Ten czarodziej, który zaatakował mnie w mojej własnej bibliotece?

Ryle przytaknął.

Ten sam. Tak, posłałem go. Dobry człowiek. Myślałem, że poradzi sobie z tobą i załatwi tę sprawę od razu na miejscu.

Jaką sprawę? Opowiedziałeś mi już tyle o Bramie, moim ojcu, Szalonych Różdżkarzach i czarnej magii, a ja nadal nie wiem, czego ode mnie chcesz.

Tłusty czarodziej westchnął.

Myślałem, że posyłając ci te sny, ukazując ci groźbę świata z drugiej strony Bramy, a następnie tłumacząc ci sytuację, mógłbym pozyskać cię dla swego sposobu myślenia i nakłonić do współpracy. Życie byłoby wtedy znacznie łatwiejsze.

Zabawa z moją anatomią nie była najszczęśliwszym początkiem.

To także było konieczne, aby ci pokazać, do czego jestem zdolny się posunąć, w razie gdybyś nie chciał mi pomóc.

Ciągle jeszcze nie jestem pewien. Co pozostało — z wyjątkiem śmierci?

Ryle uśmiechnął się i zatarł ręce.

Oczywiście twoja głowa — odparł. — Zacząłem w najprostszy z możliwych sposobów. Jeśli jednak, po odpowiednich bolesnych zabiegach na twoim obecnym ciele, nie będziesz chciał mi dać tego, czego chcę, dokończę przemiany. Wyślę twoją głowę na zesłanie za Bramę, w ślad za resztą twego ciała. Zostanie mi nieco wykoślawiony demon–służący, a ty — widziałeś tamto miejsce — będziesz wiódł nieszczęsny żywot do końca swoich dni.

Brzmi to bardzo przekonująco — zauważył Pol. — O co ci więc chodzi?

Wiesz, gdzie są Klucze. Klucze mogące otworzyć Bramę i zamknąć ją na zawsze. Chcę je mieć.

Czy po to, żeby zrobić drugą z tych rzeczy?

Oczywiście.

Przykro mi, ale nie mam takich Kluczy. Nie wiedziałbym nawet, gdzie ich szukać.

Jak możesz to mówić, skoro widziałem je wielokrotnie w twoim gabinecie, nawet podczas twojej walki z Kethem?

Myśli Pola cofnęły się, zarówno do sceny walki, jak i do jednego ze snów.

Nie możesz ich dostać — powiedział.

Czułem, że to nie będzie proste — powiedział Ryle wstając. — To, że otwarcie Bramy ma dla ciebie tak duże znaczenie, jest dowodem, jak daleko się posunąłeś.

Tu nie chodzi o otwarcie Bramy —.odparł Pol. — Boli mnie odbieranie mi czegokolwiek w ten sposób. Będziesz musiał zapracować na wszystko, czego ode mnie chcesz.

Ryle podniósł dłonie.

To może się okazać prostsze, niż ci się wydaje — powiedział. — Jeśli będziesz miał szczęście, nie poczujesz bólu. Za chwilę dowiemy się, jak bardzo byłeś przewidujący.

Kiedy dłonie Ryle’a zaczęły się poruszać, Pol stłumił pragnienie, by odparować. Jeszcze nie, zdawał się mówić cichy głos. Być może należał do niego samego. Przeszedł na drugi sposób percepcji i ujrzał wielką pomarańczową falę toczącą się w jego stronę. Kiedy uderzyła, poczuł pewne zwolnienie, a potem zamrożenie procesów myślowych. Zniknęła wszelka pewność co do rzeczy, których chciał albo nie chciał. Ryle mówił, a jego głos był odleglejszy, niż wynikało to z odległości dzielącej go od Pola.

Jak ci na imię?

Z dziwną fascynacją poczuł, jak jego wargi się poruszają; usłyszał własny głos.

Pol Detson.

Jak się nazywałeś w świecie, w którym wyrosłeś?

Daniel Chainson.

Czy posiadasz siedem figurek będących Kluczami do Bramy?

Płachta ognia zawisła nagle między nimi. Wydawało się, że Ryle nie zdaje sobie sprawy z jej obecności.

Nie — usłyszał Pol swoją odpowiedź.

Tłusty czarodziej wyglądał na zdziwionego. Potem się uśmiechnął.

To było niezręcznie sformułowane — powiedział prawie przepraszająco. — Czy możesz mi powiedzieć, w którym miejscu lub miejscach znajduje się siedem magicznych figurek będących kiedyś własnością twego ojca.

Nie — odparł Pol.

Dlaczego nie? — spytał Ryle.

Nie wiem, gdzie są — powiedział Pol.

Ale widziałeś je, posługiwałeś się nimi, były w twoim posiadaniu?

Tak.

Co się z nimi stało?

Skradziono mi je w drodze do Belken.

Nie wierzę.

Pol milczał.

Ale należą ci się gratulacje za twoją dalekowzroczność — ciągnął Ryle. — Obroniłeś się przed ujawnieniem dzięki niezwykle potężnemu zaklęciu. Wiele czasu zajęłoby mi ustalenie jego faktycznej natury i złamanie go. Na twoje nieszczęście nie mam ani czasu, ani inklinacji ku temu; muszę cię zmusić do mówienia. Wspomniałem już o środkach, które zastosuję.

Czarodziej rozpoczął kolejną serię gestów, a Pol poczuł, jak swego rodzaju pewność powraca do jego świadomości. Wraz z nasileniem się tego uczucia, zniknął obraz płomienia.

Ze względów estetycznych przywróciłem ci też twój wygląd — powiedział Ryle. — Może chciałbyś coś dodać, teraz, kiedy znowu jesteś sobą?

Nie.

Tak też sądziłem.

Tłusty czarodziej odwrócił się, przeszedł przez pokój, otworzył drzwi.

Larick? — zawołał.

Tak? — zabrzmiał daleki głos.

Zabierz tego człowieka z powrotem do celi — rozkazał Ryle. — Poślę po niego, kiedy zostanie przygotowany pokój przesłuchań.

Czy próbowałeś zaklęcia zniewolenia?

Tak, i to dobrego. On jest chroniony. Będziemy musieli posłużyć się innymi środkami.

Szkoda.

Tak.

Ryle odwrócił się i rzekł:

Pol, idź za nim.

Pol podszedł powoli do drzwi. Zastanawiał się idąc. Będzie przechodzić tuż obok Ryle’a. Gdyby się odwrócił, dałby sobie z nim radę dość szybko, zanim ten drugi zdążyłby użyć jakiejkolwiek magii. Później musiałby oczywiście walczyć z Larickiem; zastanawiał się, czy zdąży rozprawić się z Ryle’m, zanim Larick rzuci się na niego. Jeśli o to chodzi…

Obraz płomienia mignął przed nim znowu.

Jeszcze nie, powiedział głos w jego umyśle. Poczekaj. Już wkrótce. Powstrzymaj się.

Przytaknąwszy w myśli, minął Ryle’a i wyszedł na korytarz, gdzie czekał Larick.

W porządku — powiedział Larick i ruszył w stronę przeciwną do tej, z której nadeszli.

Pol usłyszał, jak zamykają się za nim drzwi pokoju. Jeden szybki cios, postanowił, tuż poniżej tej chusty, którą zawsze nosi Larick, i jeden przeciwnik zostanie wyłączony z zabawy.

Jak było do przewidzenia, płomień ponownie przesunął się przed jego oczami.

Skręć tutaj.

Skręcił i zauważył:

To nie jest droga, którą przyszliśmy.

Wiem o tym, ty skurwysynu. Chcę ci pokazać, co zrobili tacy jak ty.

Minęli znaną okolicę i Pol z uczuciem paniki zrozumiał, dokąd szli i co miał za chwilę ujrzeć. Zwolnił kroku.

Chodź, chodź.

Nie miał w głowie żadnego planu, ale puls Mocy ciągle drgał w jego przebranej ręce. Postanowił zaufać przewodnictwu niewidzialnego płomienia. Czuł, że już wkrótce nadarzy się okazja żeby zgnieść Laricka i…

Oczywiście. Jego przyszłe działania ukazały mu się teraz z całą ostrością. Wiedział nagle dokładnie, co się miało wydarzyć i co zrobi, kiedy się to stanie.

Weszli do groty. Larick wyczarował magiczne światło i puścił je przed nimi, żeby oświetlało drogę. Szli łukiem ku miejscu, gdzie leżała pusta, otwarta skrzynia. Pol przygotował się. Jeszcze tylko kilka kroków…

Usłyszał krzyk Laricka. Głos odbijał się echem od skalistych ścian. Pol przeszedł na drugie widzenie. Powietrze było pełne poruszających się włókien jasnego, kolorowego światła. Kiedy próbował, udawało mu się porozdzielać je na pasma, jednak kiedy przestawał się wysilać, światło ponownie zbijało się we włókna — poziome, różnej szerokości, nie szybujące, ale poruszające się powoli w górę. Po chwili ujrzał, że pokrywały one obszar pionowych pasów, za którymi znajdowały się skośne. Struktura światła stała się dziwacznie kubistyczna. Pol pojął w tej chwili, że widział teraz swoim drugim widzeniem to, co zawsze jawiło mu się jako pasma; wiedział, że za tym, co widział, znajdowały się następne i w przyszłości już zawsze będzie widział świat magiczny w sposób najbardziej odpowiadający potrzebom chwili, a nie zgodnie z ograniczoną wizją Mocy, jak to miało miejsce w przeszłości. Intuicyjnie wiedział też, jak posłużyć się tymi włóknami, podobnie jak wiedział, do czego służą pasma. Z wielkim wysiłkiem powstrzymywał się od wyciągnięcia do nich ręki, kiedy Larick odwrócił się ku niemu z wyszczerzonymi zębami.

Zniknęła! — powiedział. — Wykradziona! Jak?

Jego oczy świeciły dziwnie, a głowa przekręciła się w prawo. Pol był pewien, że również Larick patrzy teraz swoim drugim widzeniem i coś podpowiada mu, w którym kierunku uprowadzono Taisę.

Larick odwrócił się nagle i ruszył szybko wzdłuż katafalku. Światło, które ich prowadziło, pozostało nieruchome za plecami Pola, rzucając blady blask na pustą skrzynię.

Pol zaczął iść wzdłuż podwyższenia, utrzymując drugie widzenie w ostrości, gotów spożytkować swoje nowe zrozumienie procesów magicznych. Popędził ku naturalnemu światłu na końcu tunelu, przebiegając obok miejsca, gdzie ukrył figurkę.

Kiedy wbiegł do komnaty, w jego świadomości wybuchł chór głosów.

Teraz! Teraz! Teraz!

Larick, odwrócony do niego plecami, stał nad nieruchomym ciałem Taisy złożonym na kamieniu ofiarnym w odległości może dziesięciu kroków od Pola.

Pol wyciągnął dłonie, chwycił pomarańczowe włókno, czując, jak jego wola przepływa przez znamię smoka.

Po chwili było wolne; kołysał nim jak długą, jasną dzidą w stronę Laricka.

Równocześnie z tym ruchem Pol ujrzał, jak Larick sztywnieje i zaczyna się odwracać; usłyszał wejście Pola. Zobaczył na twarzy Laricka wyraz zdumienia, a zaraz po nim zrozumienie.

Larickowi udało się jednak ruszyć i zrobił to szybko. Jego lewa dłoń wystrzeliła w górę palce zaplotły się. Chwycił czerwone, skośne włókno i szarpnął nim w stronę atakującego Pola.

Siła uderzenia zwaliła Laricka na posadzkę, jednak udało mu się uniknąć ciosu. Pol odwrócił długie ostrze i uderzeniem lewej dłoni skrócił je do oszczepu. Larick potrząsnął głową i zaczął podnosić się z ziemi. Jego wzrok zetknął się ze wzrokiem Pola, kiedy ten cofał prawe ramię, żeby cisnąć rozjarzonym ostrzem.

Larick stanął na piętach, podniósł dłonie nad głową. Pol cisnął dzidę światła prosto w niego, a Larick opuścił ręce. Leżące przed nim jasne włókna podskoczyły i zdawały się obracać wzdłuż swoich długich osi.

Było to jak nagłe zatrzaśnięcie żaluzji. Larick zniknął za tęczową ścianą. Broń Pola uderzyła w nią, po czym zarówno ostrze, jak i ściana rozprysły się w fontannie iskier. Kiedy opadły, ukazał się Larick poruszający dłońmi po ciele.

Peryferyjne widzenie ostrzegło Pola na czas. Larick poruszał dwoma ukośnymi, bocznymi włóknami w kształcie nożyc. Pol wyciągnął przed siebie dłonie i popędził do przodu.

Chwycił pionowe włókno i cisnął je między szczęki świetlnego zaklęcia. Nożyce zamknęły się na nim, ich ostrza stanęły w odległości kilku centymetrów od pasa Pola. Na twarzy młodego czarodzieja ujrzał ogromny wysiłek, jego dłonie nie przestawały się zaciskać. Ukośne włókna podskoczyły bliżej. Pol odepchnął je od siebie. Larick pochylił się w przód, opierając się sile Pola.

Pol nachylił się i z całej siły skoczył do tyłu, padł na podłogę, przeturlał się w bok, podczas gdy Larick cofnął się potykając, a włókna zamknęły się przed nim.

Stanąwszy ponownie na nogach, Pol spojrzał na dłonie wroga. Zaczął okrążać Laricka w odległości około pięciu metrów, a ten odwrócił się powoli, dostosowując swe położenie do ruchu przeciwnika. Dłonie młodego sługi Ryle’a zaczęły się poruszać w skomplikowany sposób. Pol przyglądał się im uważnie, nie był jednak w stanie dostrzec żadnych manipulacji znanymi sobie materiałami magicznymi.

Stopa Laricka wykonała nagle szeroki, zamaszysty ruch, a jedno z niższych włókien oplotło się wokół kostek Pola i rzuciło go na ziemię. Przeklinając się za to, że tak łatwo dał się zwieść, zaczął wstawać.

Wydawało się jednak, że podłoże faluje i kołysze się, nie pozwalając mu się podnieść. Walcząc z tym ruchem, zrozumiał, że jego ciężar nie spoczywał już na podłodze, ale że płynie teraz na fali włókien kilka centymetrów nad ziemią. Wtedy właśnie przyszło mu do głowy, że technika może mieć tu większe znaczenie niż surowa energia. Nie mógł wstać; opierał się na kolanach i lewej dłoni. Ujrzał prawą stopę Laricka poruszającą się szybko w górę i w dół, jak gdyby naciskała pedał pianina, utrzymując powierzchnię podłogi w ruchu falowym. Wyglądało na to, że jak na razie umiejętności Laricka przewyższały jego własne, że efektywne przeciwdziałania były dla Laricka kwestią refleksu, podczas gdy Pol musiał każdy atak i obronę poprzedzać myśleniem.

Zastanawiał się, czy atak magiczny jest najlepszą odpowiedzią, jakiej może udzielić temu człowiekowi. Gdyby tylko mógł zbliżyć się na tyle, żeby wymierzyć mu cios zdolny odciągnąć uwagę Laricka od manipulacji czarami; czuł, że jego własny refleks bokserski pozwoliłby mu nawiązać równą walkę wręcz. Gdyby okazało się inaczej, no cóż, znaczyłoby to, że trafił na lepszego od siebie.

Pasma! Najwyraźniej można posłużyć się nimi jak oparciem. A zatem…

Sięgnął w górę, chwycił wyższe, wznoszące się włókna i podciągnął się do momentu, kiedy zawisł swobodnie nad rozkołysaną powierzchnią. Prawa dłoń Laricka poruszała się już w bok na poziomie barków.

Pol sięgnął daleko w przód, chwycił kolejne poziome pasmo i machnął nim prosto w twarz Laricka.

W ostatniej chwili udało mu się skręcić ciało w bok, uwolnić się i paść. Larick trzymał metrowej długości ostrze zielonego światła skierowane tak, by go nadziać. Znowu poczuł pod sobą zwyczajną podłogę, chwycił ukośne włókna żółtego światła, uformował je w ostrze, ustawił w pozycji en garde i stanął. Po raz pierwszy w tym świecie i po raz pierwszy od zakończenia uniwersyteckiego sezonu szermierczego trzymał w dłoniach coś na kształt ostrza.

Odparował cięcie wymierzone w głowę, odskoczył w tył; nie miał dość pola ani równowagi, żeby zaryzykować ripostę. Odzyskał równowagę; Larick zbliżał się, a Pol uświadomił sobie dwie rzeczy jednocześnie: Larick stał przed nim, raczej na wprost niż bokiem, a nad jego lewym ramieniem pojawił się ciemny kształt ponad metrowej długości.

Cofnął się przed nacierającym. Miecz i tarcza nie były normalnymi elementami szermierki uniwersyteckiej. Było w nich coś średniowiecznego — powolniejsze, bardziej ociężałe, wymagające innych kroków. Nie miał zamiaru zaopatrywać się we własną tarczę i pojedynkować się z Larickiem na zasadach, które tamten musiał dobrze znać.

Larick zadał cięcie w pierś, Pol uskoczył, całkowicie unikając kontaktu. Larick kontynuował natarcie, Pol ustępował.

W szybkim tempie dokonał przeglądu wszystkiego, co wiedział o technikach walki swego przeciwnika. Larick prawdopodobnie nie znał pchnięcia, ponadto większość jego cięć opierała się raczej na ostrzu niż na czubku miecza. Pol utrzymywał szablę en garde, ale zaczął myśleć w kategoriach épée.

Przestał się cofać i zamarkował cięcie w pierś. Larick uniósł nieco tarczę i przysunął się, żeby przyszykować ostrze do tnącej riposty. Pol nie uderzył; ujrzał, że Larick zaczyna się uśmiechać. Przyjął niską pozycję i uderzył w ostrze przeciwnika. Larick ruszył do ataku.

W chwili, kiedy ostrze Laricka poruszyło się, Pol cofnął się, podniósł wysoko, jego broń zakreśliła półkole w kierunku wskazówek zegara i wykonała cios zatrzymujący w przedramię tamtego. Larick wydał cichy, gardłowy odgłos, a Pol kontynuował ruch z zamiarem trafienia w ciało przeciwnika obok krawędzi tarczy.

Broń Pola skręciła z dłoni Laricka, który cofnął się i zasłonił dokładniej. Pol uśmiechnął się, tupnął nogą i ruszył.

Larick uniósł prawą rękę, jednak Pol zignorował to i ciął przeciwnika w głowę. Zielone ostrze pofrunęło z ziemi z powrotem do dłoni Laricka, który odparował cios. Pol nie był w stanie sprawdzić impetu swego uderzenia, toteż wzmocnił je i walnął w tarczę tamtego.

Larick cofnął się z potknięciem. Pol ciął ciężko w jego broń, wytrącił ją na bok, a następnie kopnął z całych sił w środek tarczy przeciwnika. Larick potknął się znowu, Pol ciął jeszcze raz, ponownie wytrącając mu broń z ręki. Tarcza zwisała z boku, a Pol nie zajmował teraz żadnej ortodoksyjnej pozycji szermierczej, za to miał możliwość walnąć lewą pięścią w splot słoneczny wroga.

Kiedy uderzył, tarcza upadła na bok, a Pol odrzucił broń, żeby trzasnąć prawą pięścią w szczękę Laricka.

Larick oprzytomniał i unosząc dłonie przed twarzą, aby zasłonić łokciami splot słoneczny, ruszył do przodu. Pol odsunął się, zadał lewy cios ponad głową, ale chybił.

Larick upadł na ziemię i złapał Pola za kolana. Czując, że traci równowagę, Pol złapał Laricka za ramię, chwycił w garść jego koszulę i padł w tył przy akompaniamencie rozdzieranego materiału.

Zabij go! Szybciej! — usłyszał Pol w swoich myślach.

Kiedy Pol upadł, Larick usiłował rzucić się na niego, ale napotkał na cięcie, które odrzuciło go na bok. W tym momencie Pol wiedział dokładnie, co robić.

Podniósł prawą dłoń na wysokość ramienia, zwrócił ją ku górze i przeturlał się, żeby siąść okrakiem na leżącym na wznak przeciwniku. Znamię smoka pulsowało, a mrok linii pędzących ku jego głowie zlewał się w kulę negacji, likwidacji, śmierci.

Cisnął kulę w twarz Laricka, mrugnął oczami i ledwo zdążył przekręcić ciało, żeby odrzucić kulę śmierci przez pokój.

Larick usiłował wstać, więc Pol ścisnął go raz jeszcze za podbródek i poczuł, jak ciało tamtego wiotczeje. Wtedy zakołysał się na piętach, odgarnął włosy z oczu i spojrzał.

Powoli wyciągnął ręce do przodu. W miejscu, gdzie oddarł wrogowi rękaw, ramię Laricka było nagie.

Dłoń Pola drżała nieco, kiedy dotykał znamienia smoka znajdującego się nad prawym przegubem Laricka.



XVI


W komnacie rozległ się głos Ryle’a Mersona.

Czy on żyje?

Pol zignorował pytanie, sięgnął w górę i zdjął chustę z głowy Laricka. Przez jego ciemne włosy, od czoła do tyłu głowy, biegł pojedynczy biały kosmyk.

Dopiero wtedy Pol odwrócił głowę i spojrzał na ciężką postać, która weszła do komnaty.

Zabiłeś go? — spytał Ryle.

Pol wstał i zrobił krok w kierunku tłustego czarodzieja.

Nikogo jeszcze nie zabiłem — odparł. — Kim jest Larick? Kim jest dla ciebie?

W jaki sposób uwolniłeś się od zaklęcia, które cię pętało?

Nie. To ty mi odpowiedz. Chcę znać prawdę o Laricku.

Jak szybko zapominasz o swoim położeniu — zauważył Ryle miękko. — Możliwe, że wyzwoliłeś się spod bezpośredniej kontroli, ale smycz jest krótka.

Po tych słowach Merson wypowiedział zaklęcie, które rozpuściło iluzoryczne przebranie; ludzka postać opadła z Pola, ukazując ciało potwora.

To zaklęcie jest gotowe do ostatecznej transformacji, o której wspominałem — powiedział Ryle. — Wystarczy, że wypowiem jedno słowo.

Nie sądzę — odparł Pol, a jego wola popłynęła przez znamię smoka, miażdżąc obraz potwornej postaci, która go spowijała. Jego rysy powróciły do stanu normalności, zaś włosy poruszyły się jak pod podmuchem niewidzialnego wiatru, odkrywając biały kosmyk. Ubranie wisiało na nim w strzępach, oddychał ciężko przez kilka minut, ale uśmiechał się mimo zmęczenia.

Odpowiedz mi — zażądał. — Kim jest Larick?

Twarz Ryle’a zbladła.

W dawnych czasach, kiedy twój ojciec i ja utrzymywaliśmy przyjacielskie stosunki, oddał mi swego syna na wychowanie.

Larick jest więc moim bratem?

Ryle przytaknął.

Jest około pięciu lat starszy od ciebie.

Co mu zrobiłeś?

Nauczyłem go Sztuki i wychowałem na dobrego człowieka, który szanuje rzeczy przyzwoite…

Pol dokonał szybkiej kalkulacji.

Był też doskonałym zabezpieczeniem, prawda? Kiedy zerwałeś z moim ojcem, miałeś zakładnika, który zabezpieczał cię przed gniewem twego dawnego przyjaciela.

Nie wstydzę się do tego przyznać — odparł Ryle. — Nigdy nie znałeś swojego ojca. On był diabłem. Był też jednym z najlepszych czarodziejów, jakich widział ten świat. Musiałem mieć pewną ochronę.

Umysł Pola rozświetlił się w nagłym natchnieniu.

Czy możliwe, że Spier, który ciągle jeszcze był w dobrych stosunkach z moim ojcem, zrobił to samo z twoją córką w celu zapewnienia bezpieczeństwa Larickowi?

Kolory wracały z trudem na twarz Mersona.

Twój umysł działa dokładnie tak jak ich, co? Tak. Nawet twój ojciec nie przebił się przez mój system obronny, ale ten sukinsyn się przedostał i zrobił to mojej córce. Larick czuł się z tego powodu winny przez całe życie.

A ty niemało mu w tym pomogłeś, jak sądzę. W ten sposób zapewniłeś sobie jego posłuszeństwo. Stary numer z poczuciem winy?

Jestem pewien, że to uczucie jest ci obce. Jesteś gotów podciąć gardło bezbronnej dziewczynie. Zrobiłbyś to, gdybym nie usłyszał krzyku Laricka.

Wolałbym raczej przeciąć twoje — stwierdził Pol podchodząc. — Jesteś przeklętym hipokrytą. Nie jesteś lepszy od mojego ojca ani Spiera. Może jesteś gorszy. Byłeś gotów współpracować z nimi, dopóki sądziłeś, że możesz coś na tym zyskać. Kiedy zrozumiałeś, że masz coś do stracenia, stałeś się białym czarodziejem i obrońcą dobra. Kupa bredni! Nie zmieniłeś się wcale. Teraz zmuszasz mojego brata do odwalania brudnej roboty, żeby zachować czyste ręce. Ale one nie są czyste. Nie jesteś chyba na tyle głupi, żeby udawać, że są, co?

Ryle wykonał dłońmi początek gestu obronnego, a Pol momentalnie przeszedł na drugie widzenie. Znamię smoka wciąż pulsowało.

Mówisz o moralności, będąc w posiadaniu Kluczy do Bramy, a moja córka znajduje się na łasce twego miecza? Kto tu jest hipokrytą, Detson?

Między palcami Mersona mignął łuk ognia, Pol rozejrzał się wokół siebie w poszukiwaniu pasm, lecz na próżno.

Nagle jednak do komnaty wpłynęły chmury barwnej mgły.

Pol wyciągnął rękę, a błękitna mgiełka była tam, dokładnie wtedy, kiedy jej potrzebował. W chwilę później przełożył z dłoni do dłoni chlapiącą kulę wody, wielkości piłki do koszykówki. Ogień. Woda. Wyglądało na to, że posiada logiczne remedium na wszystko, co Ryle zamierzał zrobić.

Czekając na pierwszy ruch starszego czarodzieja, przywołał w pamięci swoje pojedynki z Kethem i Larickiem, zastanawiając się znowu, dlaczego jego percepcja świata magicznego zmienia się w zależności od poszczególnych sytuacji. Przyszło mu na myśl, że jego wizja świata mogła być zabarwiona widzeniem przeciwnika. Możliwe, że w tym momencie świat Ryle’a był bardziej pochmurny niż czyjkolwiek.

Zmieniamy swoje sposoby widzenia, co? — powiedział półgłosem.

Jestem tu po to, żeby cię zabić, nie po to, by cię pouczać — odparł Ryle, a ogień, który trzymał w ręce, zamienił się w zakrzywiony sztylet. Cisnął nim w pierś Pola.

Pol przywołał chłód; poczuł, jak przepływa mu przez palce. Wodnista kula zmatowiała, przeszła w stan stały, pokryła się szronem. Ostrze uderzyło w nią, wycięło odłamki lodu i opadło na podłogę. Pol cisnął lodową kulą w Ryle’a, ale ten zrobił unik i kula rozprysła się o ścianę.

Ryle uniósł ręce, po czym opuścił je nagłym ruchem. Pokój zniknął. Znajdowali się na obszarze złożonym wyłącznie z nich samych oraz z kolorowych chmur. Pol zrobił kolejny krok do przodu. Rozumował, podobnie jak przedtem, że jeśli zdoła zbliżyć się do Ryle’a na odległość ciosu pięścią, uwolni się zarówno od czarów, jak i od tłustego czarodzieja.

Zamierzał zrobić kolejny krok w przód, ale drogę zagrodziła mu nagle niska ściana. Zaczął przez nią przechodzić, kiedy jej górna krawędź pokryła się nagle odłamkami szkła. Cofnął się i wpadł na coś. Spojrzał szybko w tył i zobaczył drugą ścianę. Nagle wyrosły też ściany po jego lewej i prawej stronie. Prawie natychmiast zaczęły się przysuwać. Ryle wpatrywał się w niego uważnie, przybliżając powoli dłoń do dłoni.

Tutaj nie było góry ani dołu. Zmusił mgły do tego, żeby zagotowały się pod nim i uniosły, tak jak wcześniej włókna.

Wydostał się w górę ze swego więzienia i przeszedł ponad frontową ścianą. Wydawało się to niemal zbyt łatwe…

Przyglądając się bacznie Ryle’owi ujrzał wokół tych uważnych oczu ślady niepokoju. Ten człowiek nie znał jeszcze mocnych i słabych punktów Pola, wiedział tylko to, co jego przeciwnik pokazał do tej pory. Stąd brał się lęk. Dlatego też Merson toczył bardzo konserwatywny pojedynek, sprawdzając Pola, obserwując i zachowując dystans. Uświadomiwszy sobie to wszystko, Pol sam nagle stał się ostrożny. Ryle był niewątpliwie bardzo dobry w tego rodzaju walce. Za chwilę ustali na pewno granice doświadczenia Pola i przypuści miażdżący atak. Pol wcale nie był pewien, czy zdoła go wytrzymać. Powinien działać szybko i zdecydowanie. Ale jak? Nie potrafił wymyślić odpowiedniego ataku w tym cichym, sennym miejscu martwej cukrowej waty. Chyba że…

A gdyby udało mu się zmienić reguły, zmienić środowisko? W pewnym sensie ponosił winę za pozwolenie przeciwnikowi na wybór pola walki. Tak wiele było jeszcze spraw, o których nie wiedział…

Czuł, że musi skończyć z Ryle’em tak szybko, jak to tylko możliwe. Oprócz możliwości ocknięcia się Laricka w każdej chwili, Pol obawiał się wystąpienia zjawiska, które poznał już kilkakrotnie: nieprzewidzianego, sporadycznego spadku swoich mocy.

Od czasu walki z Kethem zastanawiał się, czy markowanie akcji pobocznej było rzeczywiście niezbędne w pojedynku na czary. Skoro była to walka woli przeciw woli, manipulacji siłowej przeciwko manipulacji siłowej, energii osobistej przeciwko energii osobistej, wydawało się, że można ograniczyć pojedynek do elementów najbardziej podstawowych i niech diabli wezmą tego, kto okaże się słabszy. Uzmysłowił sobie natychmiast, że był to naturalny sposób myślenia, typowy dla Szalonego Różdżkarza. Zawsze kiedy usiłował naśladować subtelności, które inni rozwinęli w wyniku długich studiów, czuł, że zwalnia; czuł się upośledzony, kiedy zmuszano go do grania w cudze gry. W działaniu subtelniejszym niewątpliwie kryły się plusy, jednak teraz nie miał czasu, żeby je zgłębiać. Dlatego zdecydował się na działanie alternatywne; zrobił krok w przód.

Z pewnym drżeniem wymazał drugie widzenie. Pokój wrócił do stanu normalności; Ryle stał przy wejściu ze wzrokiem utkwionym w dal.

Pol uniósł prawą dłoń, skierował ją ku Ryle’owi, kazał mu paść, zwinąć się, umrzeć. Znamię smoka napełniło go nagle lodowatym chłodem; poczuł, że Moc wyrywa się do przodu. Nadal koncentrował wolę, a lodowaty strumień płynął talami w dół ręki.

Ryle kołysał się chwilę, po czym wyprostował się. Pol ujrzał, że sam stoi na małym skrawku lądu w nie zmienionej pozycji, a po jego obydwu stronach płynie potężny strumień wody. Ryle stał na małej wysepce w dole strumienia. Bliższy brzeg jego wyspy ulegał erozji i czarodziej musiał się cofać.

Ryle podniósł dłonie z wyrazem koncentracji na twarzy. Ruch wody zaczął zwalniać. Kawałek lądu Pola przebiegło drżenie. Woda chłostała go jeszcze przez chwilę, po czym znieruchomiała. Nie trwało to długo, ponieważ wkrótce ruch rozpoczął się na nowo. Tym razem jednak woda płynęła na Pola. Patrzył zafascynowany, jak prędkość prądu rośnie, a ląd zaczyna usuwać mu się spod nóg.

Potrząsnął głową, jak gdyby chciał ją oczyścić. Ryle wciągnął go z powrotem w sytuację symboliczną. Odprawił na chwilę wodę i skupił się na ponownym ustanowieniu swej obecności w komnacie.

Rzeka zniknęła. Znowu byli w pokoju. Nic się nie zmieniło, tylko Pol czuł teraz ucisk, wyraźne uczucie nacisku na całe ciało. Wzrastało z każdą chwilą.

Skupił energię na innym punkcie.

Płoń, top się, upadaj…

Ucisk zniknął, a Ryle potknął się, jak pod nagłym ciosem. Teraz Pol wywierał nacisk, wkładając w niego całą swoją wolę. Ryle zaczął się chwiać, jak człowiek smagany silnym wiatrem.

Zupełnie nieoczekiwanie między walczącymi wybuchły płomienie, podsycane przez podmuch wiejący w stronę Ryle’a. Ogień wydostawał się ze skalistej szczeliny dzielącej ląd, na którym stali.

Pol ujrzał, jak wiatr ustaje, a płomienie zmieniają kierunek na pionowy. Języki ognia zaczęły pochylać się w jego stronę…

Nie! — krzyknął Pol, a widok został zdmuchnięty.

Podmuch i wiatr utrzymywały się do chwili, kiedy odzyskał kontrolę nad swymi siłami. Wtedy żywioły ucichły, a Pol cisnął energię w przeciwnika z nową zaciętością.

Stał na szczycie góry. Ryle stał na szczycie drugiej. Między nimi szalała burza. Błyskawice uderzały w obydwa szczyty.

Nie — powiedział miękko — nie tym razem.

I znowu znalazł się w komnacie, kontynuując nacisk.

Każdy z walczących stał na krze miotanej przez szare, wzburzone morze.

Nie.

Byli w komnacie! Ryle wpatrywał się w niego. Ramię Pola zaczęło boleć, ale pulsowanie nadal przepływało.

Wokół nich panowała ciemność; zaczął się deszcz meteorytów.

Nie.

Utrzymywał napiętą uwagę, gotów odpędzić każde nowe rozproszenie. To musi być wola przeciwko woli.

Pokój zaczął znikać, a on przywołał go natychmiast z powrotem.

Nie. Uśmiechnął się z dumą.

Utrzymywał atak przez pół minuty, po czym poczuł, że zaczyna się przed nim piętrzyć ciśnienie. Odwołał się do swoich rezerw, ale napór piętrzył się nadal.

Zrozumiał, że nawet na tym polu Ryle ma nad nim przewagę. Do tej pory Merson grał ostrożnie, jednak nie było to już konieczne. Pol widział, że nie będzie mógł walczyć dużo dłużej. Ryle był naprawdę silniejszy, chociaż nie mógł tego wiedzieć.

Pol zrobił krok w przód. Gdyby tylko mógł dosięgnąć Mersona, gdyby mógł jeszcze raz zrobić użytek ze swych pięści…

Z kolejnym krokiem ciśnienie stało się nie do zniesienia. Wiedział, że w żaden sposób nie uda mu się przejść przez komnatę. Teraz tłusty czarodziej zaczął się uśmiechać.

Ojcze?…

Ryle odwrócił głowę i napór zniknął. Pol widział, jak po lewej stronie Taisa siada na kamiennym bloku.

Taisa?…

Mężczyzna zrobił krok w przód. Pol zebrał siły i uderzył. Ryle padł jak przebity wół.

Ojcze!

Taisa opadła z powrotem na kamień. Poruszający się Larick znieruchomiał.

Całą komnatą wstrząsnął łoskot gargantuicznego śmiechu…



XVII


Wilk stąpał i kręcił się po wielkiej jaskini pod Twarzą, przed zastygłymi postaciami innych bestii i ludzi. Wymknął się tylko raz, żeby znaleźć coś do jedzenia. Nie mógł oddalać się zanadto od siedziby; część jego umysłu nie spuszczała wejścia z oka. Zabił szybko i zabrał łup z powrotem do groty. Leżał przed zacienionymi postaciami, gryząc kości. Poza tym panowała cisza.

Kiedy wstał, jego ruchy były mniej gwałtowne i spowolniały, podobnie jak bicie serca i oddech. Wreszcie ledwie się poruszał, aż stanął całkowicie. Jego oczy stały się szkliste. Znieruchomiał.

Ze stopnia w pobliżu Twarzy odwinął się wąż. Pełzał, wijąc się po szorstkiej, skalnej ścianie, strzelając językiem, błyskając oczyma. Prześliznął się po podłodze. Rzucił się na resztki pozostałe po posiłku wilka i pożarł je.

Ponownie wpełznął na ścianę, wślizgując się w każdą szczelinę, załom i szparę, zjadając wszelkie owady, jakie napotkał. Strzelając językiem, badał każde poruszenie powietrza.

Mijały godziny. Ruchy węża zwalniały. Wreszcie zatrzymał się w mrocznej rozpadlinie.

Duży kot zbudził się i przeciągnął. Podszedł, by przyjrzeć się nieruchomej, pozbawionej wyrazu Twarzy wysoko na ścianie. Patrolował jaskinię. Na krótki czas wyszedł, żeby się posilić, podobnie jak wilk; wrócił i zesztywniał, liżąc swój odbyt, z jedną nogą zarzuconą wysoko nad głową.

Zbudził się człowiek. Zaklął, wyciągnął ostrze, sprawdził je, schował do pochwy. Zaczął chodzić po jaskini. Po pewnym czasie przemówił do Twarzy. Nie odpowiadała, ale on nie dał się zwieść. Wyczuwał w Twarzy inteligencję i moc. Niewidzące oczy zdawały się śledzić każdy jego krok.

Wreszcie jego słowa odpłynęły i mężczyzna stał się częścią scenerii.

Harpia zbudziła się i wydała okrzyk z przekleństwem. Trzepocząc skrzydłami, dokonała szybkiej lustracji jaskini, defekując obficie i z wyobraźnią.

Na widok Twarzy znieruchomiała. Podeszła do resztek pozostawionych przez kota i posiliła się także.

W obliczu Twarzy wszystko było jednością.



XVIII


Pol zwrócił się w stronę drzwi. Nienaturalny cień spowijał postać stojącego tam mężczyzny. Kiedy tylko wzrok Pola na nim spoczął, nieznajomy ruszył do przodu i wszedł do komnaty. Cień zniknął.

Pol patrzył. Człowiek ten ubrany był w żółty płaszcz, pod którym nosił ciemniejsze ubranie. Miał błękitne oczy i włosy koloru piasku, siwe na skroniach. Jego rysy były nieregularne, wyraz twarzy niemal otwarty, prawie szczery. Uśmiechał się. Miał sztuczny, lśniący ząb.

Oto lekcja dla ciebie, młodzieńcze — powiedział, a Pol rozpoznał ten głos. — Miał cię w garści, ale dał się rozproszyć. Zdjąłem stare zaklęcie, żeby umożliwić ci ruch; chciałem zobaczyć, co zrobisz. — Potrząsnął głową. — Ty także nie powinieneś dać się rozproszyć. Powinieneś był uderzyć natychmiast, a nie stać i się gapić. Lepszy człowiek mógłby cię zabić w tej przerwie i zrobiłby to.

Ale to pozorne rozproszenie mogło być kolejną sztuczką — odparł Pol.

Kiedy wali się na ciebie dom, nie zwracasz uwagi na klakson nadjeżdżającego samochodu. Reagujesz na najbardziej bezpośrednie zagrożenie. Na tym polega przetrwanie. Byłeś dobry, ale się zawahałeś. Coś takiego może się okazać fatalne w skutkach.

Samochód. Kim, do diabła, jesteś?

Znasz moje imię.

Henry Spier?

Mężczyzna uśmiechnął się znowu.

To tyle, jeśli chodzi o prezentację.

Nie wiadomo skąd wyjął czarną fifkę na papierosy, wkręcił w nią jednego i podniósł do ust. Papieros zaczął dymić, zanim jeszcze dotknął jego warg. Spier zaciągnął się i powiódł wzrokiem po komnacie.

Wygląda na to, że sprawy potoczyły się mniej więcej tak, jak się spodziewałem — zauważył.

Sięgnął pod płaszcz i wydobył figurkę, którą Pol ukrył w tunelu.

Znalazłeś ją…

Oczywiście.

Henry Spier minął Pola i umieścił figurkę w drugim punkcie od prawej strony na diagramie posadzki.

Jeszcze sześć — stwierdził, prostując się i odwracając.

To pierwszy papieros, który widzę w tym świecie — zauważył Pol.

Spostrzegawczy człowiek może dobierać sobie przyjemności z wielu miejsc — odparł Spier. — Z radością nauczę cię tego wszystkiego później, teraz jednak mam tu do skończenia ważną sprawę.

Moje sny — powiedział Pol. — Uwolniłeś mnie od tego, co mogę nazwać pierwszą serią, tej nocy na szlaku…

Spier przytaknął.

Później jednak pojawiły się dalsze, rozgrywające się w tym samym świecie, ale bardzo różne od poprzednich.

Ponieważ od początku poddawano cię propagandzie, czułem, że będzie uczciwie przedstawić ci pełniejszy obraz, kiedy nadarzyła się ku temu okazja.

Muszę wyznać, że ten pełniejszy obraz nie był dla mnie całkowicie zrozumiały.

Byłoby dziwne, gdyby stało się inaczej — odparł Spier. — Oglądałeś obcą i znacznie starszą cywilizację. Co jest jednak istotniejsze, to pytanie, czy wydała ci się ona atrakcyjna czy nie.

Wzrok Spiera spotkał się nagle ze wzrokiem Pola, który spojrzał w inną stronę.

Było to dla mnie… fascynujące — powiedział, a kiedy ponownie spojrzał na Spiera, zobaczył, że ów się uśmiecha.

Doskonale — powiedział przybysz. — Sądzę, że dzięki temu jesteśmy zgodni co do podstawowych wartości. Co byś powiedział na następujący ciąg dalszy: dostarczasz sześciu pozostałych Kluczy i zrobimy to, co do nas należy?

Pol rozejrzał się po komnacie.

Ostrzegałeś mnie przed nieuwagą i rozproszeniem — powiedział. — A co z nimi?

Po to, żeby ci ludzie mogli się zbudzić, moja moc musiałaby zostać złamana — odparł Spier. — Moja wola musiałaby się zachwiać, a nic, co proponuję, nie doprowadzi do tego.

Pol potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Spojrzał na nieruchomą postać Taisy leżącą na ciemnym, kamiennym bloku.

Twój wzrok idzie za twymi myślami, rozumiem.

Czy ta rzecz naprawdę wymaga ofiary z człowieka?

Tak. Ciesz się więc, że masz teraz wybór. Możemy uratować dziewczynę dla twojej późniejszej przyjemności i użyć Ryle’a, który z radością zabiłby ciebie, gdyby w ten sposób mógł osiągnąć swój cel.

Co z… moim bratem?

Nie zgodziłby się na nasz plan. Merson wypaczył mu umysł. Proponuję, żebyś pozwolił mi go wygnać, może do świata, w którym sam wyrosłeś.

Jest czarodziejem. Może odszukać drogę powrotną.

Nie będzie trudno spowodować zanik pamięci.

To byłoby raczej brutalne.

Sposób, w jaki cię potraktował, także nie był zbyt sympatyczny.

Ale sam mówisz, że działał pod wpływem Ryle’a.

Co nas obchodzą powody? Jestem gotów go ocalić tylko dlatego, że jest twoim bratem.

Powiedzmy, że dam ci to, czego chcesz. Jaką mam gwarancję, że później będę ci jeszcze do czegokolwiek potrzebny?

Nastąpią potężne zmiany, a ja sam nie będę w stanie nad nimi zapanować. Nie ma na świecie wielu Szalonych Różdzkarzy. Nie pozbywałbym się żadnego, gdybym nie miał po temu wystarczających powodów. Ty będziesz zawsze zajmował wyjątkową pozycję ze względu na pomoc, jakiej mi teraz udzielasz.

Rozumiem — powiedział Pol.

Naprawdę9 Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co się stanie z tym światem po otwarciu Bramy9

Tak myślę. W każdym razie mam swoje przypuszczenia.

Ten świat będzie nasz. Dysponując Mocą, staniemy się bogami nowego świata.

Oczy Pola skierowały się ku Bramie, gdzie pewien refleks światła sprawiał, że hgura przybitego ptaka zdawała się skakać do przodu.

Przypuśćmy, że powiem „nie”?

To przysporzy nam obu znacznych trudności Ale jaki miałbyś powód, żeby mi odmówić?

Nie lubię być do czegokolwiek zmuszony, czy to przez Ryle’a, czy przez ciebie, czy przez figurki. Manipuluje się mną od chwili, kiedy moja noga stanęła w tym świecie i mam tego dość.

No cóż, podobnie jak we wszystkich wielkich kwestiach, również w naszej istnieje tylko ograniczona liczba możliwości. W tym wypadku albo jesteś ze mną, albo przeciwko mnie, albo mnie opuszczasz. Dwie z tych ewentualności są nie do przyjęcia i będą wymagały ode mnie działania.

Nie chciałbym tego — odparł Pol — ale może ty także byś nie chciał.

Czy grozisz, mi, młodzieńcze? — spytał Spier.

Określam tylko możliwą ewentualność — odparł Pol.

Wysoki mężczyzna westchnął.

Jesteś silny, Pol — powiedział. — Silniejszy niż kiedykolwiek w swoim życiu. Przeszedłeś inicjację i twoje widoki na przyszłość są wspaniałe, jak na razie. Oczywiście nie sposób powiedzieć, jak długo to potrwa. Mimo wszystko ja jestem silniejszy. Nie ma mowy o żadnej rywalizacji między nami. Byłbyś jak płomyk świecy w huraganie mojej woli. Mógłbym cię tez zmusić do oddania Kluczy. Chcę jednak, żebyś to zrobił z własnej woli, ponieważ chcę, żebyś żył, abyś stanął po mojej stronie w nic nie zaklęty.

Dlaczego?

Mam swoje powody. Powiem ci później, kiedy będę ciebie pewien.

Przewidziałeś możliwość konfliktu między nami. Coś, co powiedziałeś…

Tak. Ale nie musi się tak stać. Jeśli jesteś zbyt delikatny, sam złożę ofiarę.

Pol roześmiał się.

Nie o to chodzi. Gdybym tylko mógł, zabiłbym Ryle’a przed kilkoma minutami. Tak jak mówię, wywierasz na mnie nacisk, manipulujesz mną.

Nie mam innego wyboru.

Żebyś wiedział, do cholery, że nie masz.

Spier odwrócił się i patrzył przez chwilę na Bramę.

Zastanawiam się… — zaczął.

A tak na marginesie — spytał Pol — gdybyś mnie zabił, to w jaki sposób zdobyłbyś Klucze?

Z wielkim trudem, jeśli w ogóle — odparł Spier — ponieważ nosisz je w swoim prywatnym wszechświecie. Gdybyś umarł, bardzo trudno byłoby się do niego przebić.

Wobec tego twoja metafora ze świeczką na wietrze nie jest całkiem udana, co? Gdyby więc w ogóle doszło do wymiany ciosów, musiałbyś uważać, żeby nie uderzyć z całej siły.

Być może. A może nie. Nie liczyłbym na to na twoim miejscu. Bramę można otworzyć za pomocą tylko jednego Klucza, wiąże się to jednak z ogromnymi kłopotami i wieloma latarni pracy. Dobrze, że nasza rozmowa ma charakter wyłącznie hipotetyczny, prawda?

Pol przeszedł przez komnatę i po raz pierwszy dotknął Bramy. Była zimna. Oczy przybitego węża wpatrywały się w niego.

Co by się stało, gdyby figurki zostały zniszczone? — spytał.

Bardzo trudno byłoby to osiągnąć — odparł Spier. — Nawet gdyby ktoś wiedział, jak to zrobić.

Ale mówimy hipotetycznie, tak?

To prawda. Brama zniknęłaby z tego wymiaru i miałbyś przed sobą zwykłą górę.

Ale w innej przestrzeni jest ona otwarta albo może zostać otwarta bez Kluczy, czy tak?

Tak. Z tym, że tamtą drogą mogą przejść tylko byty bardzo rozrzedzone, takie jak ty we śnie.

Co sprowadziło Bramę tutaj?

Twój ojciec, Ryle i ja, z wielkim trudem.

W jaki sposób są z tym związane figurki?

Dość już hipotez, dosyć wszelkich pytań — uciął Spier. — Pamiętasz: miałeś trzy możliwości. Dwie złe i jedną dobrą.

Tak.

Pol zwrócił się ku niemu, oparł o drzwi i skrzyżował ręce na piersiach. Natychmiast poczuł na kręgosłupie chłód, nie poruszył się jednak. Moc ciągle była przy nim; krążyła w prawym przedramieniu.

Oczy Spiera rozszerzyły się, ale tylko na chwilę. Spojrzał w górę, a potem znowu w dół, na Pola.

Znam twoją odpowiedź — powiedział — ale muszę ją usłyszeć od ciebie.

Opuściłeś mojego ojca i zostawiłeś go samego naprzeciw armii wrogów.

Spier zmarszczył czoło; wydawał się zdziwiony.

Postąpił wbrew mojej radzie — powiedział.

Ta armia znalazła się tam w wyniku jego działań, nie moich. Nie było sensu umierać razem z nim. A właściwie co ci do tego? Nawet go nie znałeś.

To tylko zwykła ciekawość — powiedział Pol.

Chciałem usłyszeć twoją wersję tamtych wydarzeń.

Nie użyjesz chyba tego jako pretekstu, żeby mi odmówić. Byłeś wtedy niemowlęciem.

Pol przytaknął. Myślał o istocie mogącej być duchem jego ojca, która pojawiła się przy nim w komnacie mgieł.

Masz rację. Ale zrób mi przyjemność i odpowiedz na ostatnie pytanie: czy na koniec zaczęlibyście walczyć ze sobą o hegemonię nad tym światem?

Spier poczerwieniał na twarzy.

Nie wiem — powiedział. — Może…

A może to się juz zaczęło? Czy stałeś już na progu i to był twój sposób…

Dość! — krzyknął Spier. — Rozumiem, że twoja odpowiedź brzmi: „nie”. Czy zechciałbyś mi odpowiedzieć, jaki jest twój prawdziwy powód, dla którego mi odmawiasz?

Pol wzruszył ramionami.

Wybierz sobie dowolny z tych, które wymieniłem. Możliwe, że sam nie jestem pewien. Wiem jednak, że powodów nie brakuje.

Zimno wypełniło teraz całe jego ciało, nie był jednak w stanie odsunąć się od figury węża w Bramie. Było to prawie tak, jakby wąż zapraszał go do ustawienia się w tej pozycji…

Szkoda — powiedział Spier — bo właśnie zaczynałem cię lubić.

Pol uderzył go. Zebrał całą moc, jaką tylko był w stanie przywołać, i cisnął nią we wroga.

Henry Spier bardzo powoli wykręcił papierosa z fifki, rzucił na podłogę i przydeptał go. Schował fifkę do jakiejś ukrytej wewnętrznej kieszeni płaszcza. Pol wiedział, że jego działanie musi być czystą brawurą. Był pewien, że Spier czuje siłę jego ataku, jednak pokaz okazał się skuteczny. Moc czarodzieja wywoływała w Polu dreszcz lęku, ale udało mu się utrzymać atak, a nawet sięgnąć po dodatkowe siły. Oddał się walce; czuł, że ześlizguje się w dół długim tunelem zakończonym czernią.

Henry uniósł oczy i wwiercił wzrok w Pola, który poczuł nagle wzbierający opór.

Spier zrobił krok w jego stronę.

Było to tak, jakby nagle uderzył w niego powracający podmuch ciepła, jak gdyby cel jego ataku znajdował się bezpośrednio przed nim, a nie w pewnej odległości.

Gorączkowo przeszedł na drugie widzenie. Skupił wzrok na Henrym, podszedł do niego z uniesionymi pięściami. Obraz Spiera stojącego w oddali rozwiał się. Jego twarz wykrzywiła się w wymuszonym uśmiechu, a brwi pokrył pot. Pięść Henry’ego była juz w ruchu.

Koncentracja Pola uległa załamaniu. Zrobił unik w przód, unosząc dłonie w obronie twarzy. Usłyszał potężne „łup”, zaraz potem krótki okrzyk i zrozumiał, że cios Spiera wylądował na Bramie.

Opuścił dłonie i wyprowadził lewy cios, a tuż za nim prawy w brzuch Spiera. Uderzenia te odniosły zdumiewająco nikły efekt. Ten człowiek był twardy.

Juz kiedy wyprowadzał lewy hak, zrozumiał, że największy ból sprawiają Henry’emu zakrwawione kostki prawe] dłoni, którą trzymał w niezręcznej pozycji. Pol momentalnie uderzył prawą ręką w twarz przeciwnika, został zablokowany, a wtedy ów ruszył do przodu. Spier wpadł na Pola całym swoim ciężarem, rzucając chłopcem o Bramę, ale uderzył głową, tracąc orientację. Wtedy odstąpił, a ich oczy ponownie się spotkały.

Kiedy szok przemknął przez ciało Pola jak prąd elektryczny, wezwał na pomoc znamię smoka. Uderzył z mocą, którą zgromadził wcześniej, jednak była to zbyt słaba obrona. Czuł, jak opór wzrasta, podobny do tego, który zastosował przeciw niemu Ryle. Zarówno Spier, jak i Pol stali teraz zupełnie nieruchomo, i chociaż rzucał przeciwko Henry’emu wszystkie siły, napór wzrastał.

Poczuł pulsowanie w skroniach, a oddech zaczął mu sprawiać trudność. Był mokry od potu, chociaż ciągle czuł niezwykły chłód. Zawrót głowy przypływał, odpływał, przypływał znowu. Czuł, że może się bronić jeszcze zaledwie przez kilka sekund. Henry przełamie jego obronę, przejmie nad nim władzę, zmusi do wydania figurek, możliwe nawet, że złoży go w ofierze. Gdzie jest płomień, który dotąd był jego przewodnikiem i obrońcą?

Zdawało mu się, że słyszy słaby, drwiący śmiech. W tym momencie pojął, że oto znalazł się w sytuacji, ku której go prowadzono. Chcieli otworzyć Bramę. Jeśli on tego nie zechce zrobić, przestaną go chronić przed osobą, która zamierza ją otworzyć.

Jego widzenie zaczęło się rozwiewać, powrócił zawrót głowy. Jeśli to miał być koniec, przynajmniej spróbuje zadać wrogowi ostatni cios.

Postawił prawą stopę na płask na drzwiach za sobą, po czym rzucił się na Spiera, uderzając w przód i w górę pięściami.

Był zdumiony tym, że cios osiągnął cel. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał przed upadkiem, stał się wyraz zdumienia na twarzy Spiera w chwili, gdy ów przewracał się do tyłu.

Fala ciemności runęła na głowę Pola. Uderzając o podłogę, nie czuł nic.



XIX


Szybowanie. Szybował przez czerń i ciszę. Jedynym doznaniem było uczucie dojmującego chłodu, jednak z czasem również ono ustało.

Nie potrafił określić, jak długo leciał — minuty, wieki… Teraz, kiedy chłód zniknął, uczucie to nie było nieprzyjemne. Pamięć wymagała zbyt wiele wysiłku. Wiedział tylko, że dobrze jest doznawać czegoś na kształt odpoczynku, końca wszelkich starań.

Rozpoczęło się delikatne kołysanie. Mimo to… Właściwie mu nie przeszkadzało. Później jednak ruch skoncentrował się w jednym kierunku. Pozwalał mu się nieść, wciąż czując kołysanie.

Ujrzał słabe światło. Zdawało się napływać ze wszystkich stron, ale on nie zastanawiał się nad rodzajem aparatu zmysłowego zdolnym do odbierania takiego wrażenia. Jego świadomość rosła, ale całe fragmenty umysłu pozostawały bierne.

Światło narastało, a ruch trwał. Cokolwiek znajdowało się w dole, jawiło się jako bladożółte, z przydymionymi plamami.

Obraz wyczyścił się, ale jego percepcja pozostała wykrzywiona. Światło wydawało się dziwne; nie było sposobu określenia odległości od wyłaniających się w dole przedmiotów. Była to kraina poszarpana, skalista, piaszczysta, pełna cieni, chmur pyłu unoszonych przez wiatr oraz nisko zalegających wężowych mgieł. Nie widział tam jednak nic, co mogłoby stanowić kontrast czy skalę. Mimo to miejsce wydawało się znajome. Gdzie? Kiedy?

Opadł niżej. Czy to, co mijał, było szczytami gór czy niskimi pasmami?

Dokąd zmierzał? Czy kontrolował własne ruchy, czy też szybował, a może i jedno i drugie? Zdawało się niemal…

Poruszał się wzdłuż jednego z większych kamiennych występów. Okrążył go nagle, a wtedy zagadka względnych percepcji wyjaśniła się nagle.

Około trzech metrów w dole tkwiła wbita na pal głowa demona. Ciemną, łuskowatą twarz napinało coś, co można było uznać za uśmiech. Oczy, całkowicie otwarte i bardzo czarne, zdawały się patrzeć prosto na niego.

Kiedy podmuch cisnął nim w pobliże tego przerażającego widoku, poczuł coś w rodzaju dreszczu, odnosząc jednocześnie wrażenie, że głowa mrugnęła do niego. Wzbił się w mroczną przestrzeń, pełną bladych gwiazd na bladym niebie, ponad tumany kurzu, a ziemia jałowa została daleko w dole. Tu, wysoko, wiatr wiał nieprzerwanie; zimny, wyjący, pozbawiony wszystkiego.

Daleko w dole kontury krajobrazu uciekały w tył. Fontanna iskier wzbiła się, jak gdyby po to, by go pochwycić, jednak okrążył ją szerokim łukiem. Wkrótce potem powietrze wypełnił metaliczny łomot przypominający bicie w wielki gong, którego dźwięki pozostawały przy nim jeszcze przez długie minuty.

Jasny meteor zakreślił nad nim długi, powolny ślad; rozległ się grzmot, pomimo że na niebie nie było chmur. Jego prędkość zdawała się wzrastać, a ton wycia wiatru stał się wyższy. Daleko w dole jasne i ciemne plamy ziemi przesuwały się w morzu zakłóceń, układając się chwilami w twarze — wydłużone, wykręcone, piękne, obce, złe, spokojne, zasmucone. Przeleciał nad zrujnowanym miastem, ponad którym unosiły się i kołowały ciemne kształty. Pośród ruin przemykały małe, błękitne światełka. Od czasu do czasu ciemny kształt spadał na jedno ze światełek i gasił je. Przeleciał nad czarną wieżą, skąd dochodził cudowny, dźwięczny śpiew. Na szczycie wieży leżało skulone stworzenie o wielu nogach i wilgotnej, popękanej skórze, przypominającej zgniłą śliwkę. Przez powietrze przeleciał cicho mosiężny rydwan powożony przez śmiertelnie bladą istotę otuloną w szafran. Pojazd ów zaprzężony był w długoogoniaste stworzenia, zaś białe chmury ich oddechów krzepły i rozwiewały się w postaci kryształów. Po chwili całe widzenie zniknęło i zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście je ujrzał.

Dzwonienie setek maleńkich dzwoneczków towarzyszyło jego przelotowi ponad szarą równiną, gdzie armie ludzi i demonów zastygły w szyku bojowym pod pewnym starodawnym czarem, którego obrzeży kiedyś dotykał. Horyzont rozbił się przed nim na całej długości — cienka, nieregularnie wznosząca się krawędź świata. Skupił na niej swoją uwagę.

Horyzont przemienił się w piłę, a później w twierdzę; potężną, wysoką, czarną. Przez dłuższą chwilę zdawało się, że rozbije się o jej olbrzymią krawędź. Później zmiana światła nadała krainie nową perspektywę i zdał sobie sprawę, że był to obszar nieprawdopodobnie rozległy, ogromny. W chmurze jego istoty coś się napięło; intuicyjnie pojął, że musi przelecieć nad tą krainą.

Ukryte w dole kontury krainy ujawniały się stale w chwilowych przebłyskach. Nie widział już, co się działo poza nim, jednak czuł, że ktoś go ściga. Zwrócił się do zastygłej części swego umysłu z pytaniem, kto to był i skąd się wziął. Nie uzyskał żadnej odpowiedzi, krótkie szaleństwo minęło, a cały epizod odszedł w zapomnienie. Kontynuował kontemplację świata pojmując, że już kiedyś tędy leciał, że teraz obszar ten wygląda inaczej, a on ma misję do wykonania.

Góry wznosiły się teraz jeszcze wyżej i wiedział, że bez względu na to, jaki charakter ma jego postać, przebycie tych szczytów nie będzie prostym zadaniem. Zaczął badać ich kontury, szukać niskiego miejsca, przerwy, czegokolwiek, co mogłoby ułatwić przejście. Zdawało mu się, że dostrzegł takie miejsce po lewej stronie i z wysiłkiem ruszył w tamtym kierunku.

Kiedy to nastąpiło, poczuł zdumienie. Był to jego pierwszy wolny akt od chwili uzyskania świadomości. Z przyjemnością stwierdził, że okazał się on owocny, jednak momentalnie zaczął się zastanawiać, co powodowało nim do tej pory.

Zdał sobie sprawę z ciągnięcia; z uczucia, że jest przyciągany przez coś, co znajduje się poza górami, co jest skłonne dawać mu pewną swobodę działania tylko po to, żeby szybciej znalazł się na miejscu. Wytężył siły i jego prędkość wzrosła.

Kiedy zbliżył się do gór, wydało mu się, że jest bardziej materią niż przedtem. Teraz bowiem napotykał na opór, zaczynał odczuwać uderzenia wiatru.

Góry wznosiły się ponad nim, a ich szczyty ginęły w ciemnościach. Zbliżając się do przerwy, wzbił się na jeszcze większą wysokość. Wiatry chwyciły go i z wyciem cisnęły z powrotem w dół.

Odzyskał równowagę, wzbił się ponownie, zbliżając się do zboczy. Tym razem wzleciał wyżej, zanim rozwrzeszczane wichry rzuciły go znowu.

Przy trzeciej próbie poleciał szybciej, wznosząc się z wielką siłą, a zbocze rozmyło się przed nim w ciemną plamę. Kiedy wiatry wreszcie go schwytały, nawiązał z nimi walkę i zanim rzuciły go w dół, osiągnął prawie poziom jasnej przerwy.

Za czwartym razem spróbował zaatakować z innego kąta i został odrzucony prawie momentalnie.

Zawisł na mniejszej wysokości, odzyskując orientację i równowagę, zbierając siły. Zaczął się wznosić.

Tym razem wybrał najlepszą trasę, tuż przy zboczu góry. Wzleciał w górę, próbując przewyższyć wszystkie swoje dotychczasowe prędkości.

Wiatr zwijał się wokół niego, grając na nim jak na instrumencie. Walcząc z wiatrem, drżał zgodnie z jego wibracjami. Nadal się wznosił, chociaż czuł szybki odpływ energii stanowiącej jego istotę. Po czuł, że jeśli nie uda mu się tym razem, zostanie odepchnięty na pół wieku, zanim zgromadzi dość sił, by podjąć kolejną próbę.

Napór wiatru wzmógł się, a on poczuł, że zwalnia; całą resztkę sił skoncentrował na podnoszeniu się. Chwilowe uspokojenie umożliwiło mu duży postęp, jednak atak wiatru rozpoczął się natychmiast, kiedy zbliżył się do przerwy.

Kimkolwiek jesteś — krzyknął w stronę przerwy — jeśli naprawdę mnie chcesz, pomóż mi!

Prawie natychmiast poczuł, że coś go przyciąga. Po raz pierwszy było to uczucie fizycznego, nie zaś psychicznego kierowania. Wytężył siły i poczuł, że unosi się szybciej. Nigdy przedtem nie znalazł się tak wysoko. Przerwa znajdowała się przed nim; gdyby tylko mógł zakrzywić lot i trafić we właściwy punkt! Ponownie wytężył siły, a miarowe ciągnięcie od przodu wsparło go. Znalazł się w przerwie pomiędzy górami.

Wcześniej miał nadzieję, że kiedy znajdzie się tam, uzyska schronienie przed wiatrem, teraz jednak był wystawiony na pełny podmuch. Lecąc z wysiłkiem ku otworowi w ścianie na prawo, zbierał siły i zastanawiał się nad dalszą drogą. Przed sobą widział występy i otwory w ścianach. Pokonując wiatry, skrył się w skalnej kotlince po lewej stronie. Wiatr gwizdał wokół niego, a kryształki lodu migotały w długich łańcuchach wewnątrz ciemnych żlebów. Przeleciał kolejny odcinek i ukrył się znowu. Przyciąganie ustało, a raczej przeszło na poziom mentalny, przybierając kształt wezwania.

Kiedy poczuł, że odzyskał dość sił, wleciał w wiatr i ponownie ruszył do przodu. Tym sposobem przebył całą przełęcz, znajdując się wreszcie na osłoniętej przestrzeni przylegającej do wylotu doliny. Czekając zastanawiał się nad dalszą drogą. Postanowił przelecieć natychmiast ku bliższej stronie, w tym wypadku lewej, by uniknąć ponownego wbicia w przełęcz.

Przemierzając ten ostatni odcinek, daleko z przodu ujrzał ciemne, pradawne morze. Skręcił w lewo, uniosły go wiatry i poczuł, że kierują go w niebo.

Wznosił się z dużą prędkością, a świat wirował kalejdoskopowo przez wszystkie zmysły, jakie posiadał. Czuł się wyrzucany z gór; po chwili zrozumiał, że spada; został schwytany i wciągnięty przez burzliwe koryto. Kiedy to wszystko ustało, opadł ponownie z całkowitym zamętem zmysłów.

Po pewnym czasie zwolnił i ponownie uświadomił sobie przyciąganie. Odleciał od obszaru silnych wiatrów, nieustannie tracąc wysokość. To, co brał za przywidzenie, stopniowo stało się konkretne.

W dole, opadając ku spokojnemu morzu i ciągnąc się dalej pod jego powierzchnią, leżało fantastyczne, tarasowe miasto asymetrycznych budowli, z których wiele wzniesiono z ciemnego, polerowanego metalu. Miasto rozciągało się na lewo i prawo aż po horyzont. Został przyciągnięty bliżej. Wieże barwnego dymu pachnącego ciężkimi perfumami uciekały do tyłu. Jego widzenie zakłócały stale niezwykłe perspektywy bladego światła. Obniżył lot i ujrzał demony przechadzające się z ludzkimi kochankami; usłyszał dziwną muzykę dobiegającą z wirujących pięciokątów. Leciał ponad aleją, przy której stały groteskowe figury obracające się w odwiecznym tańcu. Olbrzymia istota, przykuta łańcuchami do rdzawych filarów, łkała nieustannie, a łzy spływały do kamiennego basenu, z którego przechodnie czerpali coś zielonymi kielichami. Słabe błyskawice cieplne rozjaśniały czyste niebo daleko ponad morzem. Na ten widok zakręciło mu się w głowie; gdzie nie spojrzał, widział coś nowego i nie całkiem zrozumiałego. Na przykład wysoka, żółta wieża nad brzegiem morza, z przycupniętym na szczycie pomnikiem ciemnej kobiety–ptaka…

Poruszyła się i zrozumiał, że to nie pomnik. Głos Nyalith rozbrzmiał ponad ziemią i morzem niczym trąby.

Cały ruch w dole zamarł w jednej chwili.

Już wiedział.

Skręcił nad wodę i ruszył przyśpieszając, a świat wokół niego zamienił się w szarą plamę przypominającą tunel. Poruszał się zgodnie z linią sił ciągnącą go przez świat. Po raz pierwszy poczuł obecność istoty, ku której zmierzał jego lot.

Na końcu tunelu pojawiła się ciemność. Przez jedno mgnienie ujrzał wielką, czarną, skrzydlatą postać rysującą się na fioletowym niebie, a błyskawice iskrzyły się wokoło. Jedna chwila i oto ciśnięto go na spotkanie z przeznaczeniem; jego nowa świadomość przesuwała się, mieszała i pękała.

Otworzył dziób i wydał w odpowiedzi okrzyk radości wynikającej z wiedzy, że oto on, Henry Spier połączył się ze świadomością Prodromolu, Tego, Który Otwiera Drogę. Okrzyk przetoczył się ponad cichymi wodami.

Na grzbietach wiatrów wzbił się na wielką wysokość, po czym zanurkował, żeby przejrzeć się w wodzie — zacieniony ptasi kształt w aureoli zgubnego światła. Wiedział, że jest Mocą. Zbierze swoich ludzi i poprowadzi ich do krainy po drugiej stronie Bramy. Tam zbudzi swoje ludzkie ciało znajdujące się po drugiej stronie. Nieważne, że tylko jeden z Kluczy był na miejscu. Ten, Który Otwiera Drogę nie potrzebuje niczego więcej, pod warunkiem, że do zaklęcia doda się krwi jednego z przeklętych. Nic już nie stało na przeszkodzie do wymieszania się przestrzeni, do zbawienia jego świata. Uderzył w dół skrzydłami, czując ich moc, muskając powierzchnię wody, pod którą poruszały się jasne postacie.

I oto wyrosła przed nim wieża łuski i błota rozdzierająca morze; czerwone oczy nie mrugały, rogi ozdobione były wodorostami z głębin, kałożerne owady z kamiennymi muszlami tańczyły na plecach pośród szkieletów statków i kości zmarłych. Ten, Który Wciąga w Błoto Pierwotne Stworzenie — Talkne, Wąż Cichych Wód, kołysał się w dole. Całe eony czekał na to spotkanie, na odnowienie ich odwiecznego konfliktu.

Prodromolu rozpostarł skrzydła, zagarniając powietrze i zwalniając. W tym momencie Talkne uderzył.

Głowa węża opadła jak młot na trzepoczącego ptaka, wciągając go pod fale w obłoku piór. Talkne zanurkował za nim.

Szpony Prodromolu wyciągnęły się jak zakrzywione szable, żłobiąc głębokie bruzdy w boku węża. Talkne zarzucił jeden ze zwojów na grzbiet ptaka, a ten uderzył dziobem.

Przewalali się w morzu, wyrzucając w górę potężne strumienie pyłu wodnego; ich krew barwiła ciemną pianę. Szpony Prodromolu nadal uderzały w bok węża, usiłując wyrwać część jego ciała; zwój Talkne zaciskał się wokół ptaka, a jego głowa rzucała się na wszystkie strony w poszukiwaniu miejsca do zadania śmiertelnego ciosu. Niebo ponad nimi pociemniało i rozjaśniło się znowu. Daleko nad wodami ponownie rozległ się krzyk Nyalith.

To wezwanie, na które nigdy nie odpowiesz, Ptaku — wysyczał Talkne.

Ta rozmowa już się kiedyś odbyła, Wężu — odparł Prodromolu.

Ich oczy spotkały się po raz pierwszy i obaj patrzyli przez długą dziwną chwilę.

Pol? — zaskrzeczał ptak.

Henry…?

Wtedy Prodromolu uderzył, opanowując powolniejszą, ludzką osobowość w swoim wnętrzu. Talkne wił się w jego szponach, ale ciemne skrzydła już strząsały wodę, wydając odgłos jak mokre żagle w łopocie. Ptak zarzucił sobie na grzbiet węża bijącego ogonem morze i wzbił się górę, zabierając wroga do swego żywiołu.

Talkne walczył, zaciskając jeden zwój po drugim wokół ptaka. Prodromolu jednak unikał ich lub atakował dziobem, nigdy nie chybiając swymi końcami skrzydeł. Rozpoczął powolny lot w stronę lądu, ciągnąc węża za sobą. Jedna jego połowa znajdowała się w wodzie, druga w powietrzu.

Ptak wydał okrzyk triumfu; jego prędkość wzrastała, a coraz większa część węża znajdowała się w powietrzu, wijąc się i kołysząc. Po pewnym czasie pojawiły się góry oraz świat–miasto na zboczu. Właśnie wtedy wąż uderzył znowu.

Głowa Talkne wystrzeliła w górę z rozdziawioną paszczą. Jego kły chwyciły jednak tylko pióra. Wąż machnął ogonem jak maczugą, uderzając w ptaka. Prodromolu zachwiał się i zatrząsł, nie tracąc jednak wysokości. Trzykrotnie wąż usiłował schwytać go w swe pierścienie i trzykrotnie chybiał. Głowa Talkne ponownie się uniosła, ale Prodromolu odparował cios i wzbił się wyżej.

Ziemia była teraz bliżej, a Talkne zwisał w szponach ptaka bezwładnie i ociężale. Tempo łopotania skrzydeł wzrosło, a równomierny wiatr owiewał węża ze wszystkich stron.

Poza wodą — powiedział Prodromolu — nie jesteś niczym, jak tylko wypchaną skórą, kiełbasą.

Talkne nie odpowiedział.

Jestem Tym, Który Otwiera Drogę — powiedział znowu po chwili ptak. — Lecę otworzyć na oścież Bramę i sprowadzić tchnienie świeżego życia.

Nie opuścisz tego świata — zasyczał Talkne.

Prodromolu wleciał nad ląd; muzyka i zapach kadzideł docierały teraz do niego. Na brzegu zgromadził się tłum pomarańczowo odzianych mieszkańców, oczekujących na śmierć, którzy śpiewali i kołysali się wraz ze zbliżaniem się cienia Prodromolu. Ponownie otworzył dziób i krzyknął na nich.

Zbliżywszy się ostrożnie, wybrał miejsce, przeleciał ponad niższymi tarasami, po czym otworzył szpony, zataczając szerokie koło.

Ciało węża skręcało się i wiło, opadając na miasto. Tam, gdzie spadło, budynki runęły, zostali zmiażdżeni ludzie i demony, fontanny legły w gruzach, a ognie wystrzeliły pośród rumowisk. Głowa Prodromolu opadła, a jego skrzydła uderzyły w tył. Zanurkował ku swemu wrogowi.

Kiedy uderzył szponami, nieruchome ciało Talkne zareagowało nagle jak pęknięta sprężyna. Splot węża owinął się wokół grzbietu ptaka i zacisnął się momentalnie. Tracąc równowagę, Prodromolu przechylił się na bok. Zawaliły się kolejne budynki i pomniki; przeciwnicy obracali się, turlali, padali. Opadli na tarasy, a ziemia zatrzęsła się pod nimi. Kiedy znaleźli się na najniższym poziomie, śpiew stał się głośniejszy.

Wraz z zaciskaniem się ciała Talkne, Prodromolu wzmocnił własny chwyt, stale uderzając i szarpiąc dziobem. Krew walczących wymieszała się i tryskała szeregiem plam przypominających monety. Pomarańczowo odziane ciała leżały wszędzie dookoła; ptak nadal walił w łuskowate ciało trzymające go w szponach. W końcu wąż rozluźnił nieco uścisk, a Prodromolu uderzył z nową siłą, wyrywając kawały ciała i ciskając je do małego ogrodu ozdobnych krzewów o srebrzystych liściach.

Poczuł, że wąż słabnie. Wyswobodził się, uderzył jeszcze raz, po czym cofnął głowę i wydał przenikliwy okrzyk. Powoli, z bólem rozprostował skrzydła i wzbił się w powietrze.

Głowa węża wystrzeliła w górę, a jego paszcza zamknęła się na lewej nodze ptaka. Talkne machnął Prodromolu jak biczem o wodę, nie puszczając nogi, wijąc się znowu w kierunku ciemnego ptaka.

Nie opuścisz tego świata — powtórzył Talkne, wciągając ich na głębszą wodę.

Pol! — powiedział nagle tamten. — Nie wiesz, co robisz…

Nastąpiła długa przerwa, a wąż odciągał ptaka daleko od brzegu.

Wiem — brzmiała odpowiedź.

Talkne zanurkował, zabierając ze sobą Prodromolu.

Ptak wyzwolił się na chwilę i zanurzył dziób w tyle głowy węża, ale kły Talkne natychmiast odnalazły szyję Prodromolu i zacisnęły się na niej.

Kiedy wody wokół nich się zmąciły, a cios wielkiego dzioba spadł na głowę węża, Pol poczuł, że jego świadomość gaśnie, a wszystko się oddala. Nawet zaciskając kły na szyi tamtego, czuł się oddzielony od całego wydarzenia, jak gdyby rzeczywiście brały w nim udział dwa odrębne światy…

Uderzając gorączkowo, nie mógł uwolnić się od chwytu zaciskającego się wokół jego szyi. Ciągnięty coraz głębiej pod wodę Henry Spier czuł, że czerń się podnosi i zakrywa go całego. Chciał krzyknąć. Chciał zebrać siły, jednak zginął, zanim odpowiedni ruch mógł spełnić Sztukę.



XX


Szedł. Mgły przetaczały się wokół niego, a postacie pojawiały się i znikały. Jedna z nich, dobrze mu znana, miała do przekazania wiadomość…

Było zimno, bardzo zimno. Marzył o kocu, ale w jego ręce wciśnięto coś innego. Z tego przedmiotu płynęło ciepło i było to dobre. Jęki ustały. Do tej pory prawie nie zdawał sobie z nich sprawy. Ścisnął mocniej przedmiot trzymany w dłoniach i popłynęło z niego coś na kształt Mocy.

Wiadomość…

Uświadomił sobie, że biją go po twarzy. Twarz? Tak, miał twarz.

Zbudź się!

Nie — powiedział, nadal zaciskając dłonie na różdżce.

Różdżka?

Otworzył oczy. Twarz znajdująca się przed nim nie była wyraźna, jednak miała w sobie coś znajomego. Zbliżyła się do niego, a rysy przestały być zamazane.

Mysia Rękawico…

Wstań! Pośpiesz się! — ponaglał go niski mężczyzna. — Pozostali się budzą!

Pozostali? Ja nie… Och!

Pol usiadł z wysiłkiem, a Mysia Rękawica pośpieszył mu z pomocą. Wtedy Pol ujrzał, że przedmiot, który trzymał w dłoniach, był berłem jego ojca.

W jaki sposób to znalazłeś?

Później! Weź to i użyj!

Pol rozejrzał się po komnacie. Larick przetoczył się w tę stronę i wpatrywał się w Pola. Miał otwarte oczy, ale na jego twarzy nie było widać zrozumienia. Po drugiej stronie komnaty, przy drzwiach, Ryle Merson jęczał i zaczynał się poruszać. Kątem oka Pol ujrzał, że Taisa unosi rękę. Przypomniał sobie słowa Spiera o załamaniu woli; spojrzał na Henry’ego w momencie, kiedy ten zaczynał siadać.

Czy ci wszyscy są wrogami? — spytał Mysia Rękawica. — Zrób lepiej coś z tymi, którzy nimi są, szybciej!

Odejdź stąd — polecił mu Pol. — Szybko!

Nie zostawię cię teraz.

Musisz. W jaki sposób się tu dostałeś?

Przez okno.

A więc z powrotem tą drogą. Ruszaj!

Pol klęknął na jedno kolano, uniósł przed sobą berło i spojrzał na Spiera. Złodziej zniknął z pola widzenia, chociaż Pol nie potrafił określić, czy uciekł, czy tylko się wycofał. Poczuł zapach smoków.

Ramię pulsowało, a Pol zadrżał z wdzięczności, że Moc go nie opuściła. Figurka nadal stała na pozycji diagramu przed Bramą. Pol wstał i posłał moc swej woli przez berło. W odpowiedzi poczuł swędzenie dłoni. Przeniknęło go wrażenie przewlekłego dźwięku organów poniżej poziomu słyszalności.

Nie miał wątpliwości co do tego, że Spier musi umrzeć. Zdecydował, że gdyby pozwolił mu żyć, ponosiłby większą winę, niż gdyby go zabił. Gdyby go ocalił, byłby winien całego zła, jakie tamten chciał wyrządzić.

Z odgłosem grzmotu strumień ciekłego ognia wyskoczył z końca berła i opadł na Spiera. Komnata była jasno oświetlona, a na nierównych ścianach unosiły się cienie.

Ogień rozdwoił się jak język węża, ukazując Spiera stojącego między płomieniami z podniesioną ręką.

Jak ci się udało zdobyć berło? — spytał Henry, przekrzykując ryk ognia.

Pol nie odpowiedział; skupił cały wysiłek na tym, aby zamknąć przerwę między strumieniami ognia. Zaciskał dłonie jak ogniste nożyce, wewnątrz których znajdował się Spier. Pol czuł przerywane narastanie oporu — przeciwnik koncentrował siły.

To twój smok stoi za oknem, co? — spytał Spier. — Musiałeś go dobrze wytresować. Osobiście nie cierpię smoków. Śmierdzą starym piwem i zgniłymi jajami.

Płomienie rozwarły się nagle na kształt litery Y, potem T. Zaczęły cofać się do Pola; ramiona litery T zginały się w jego stronę.

Pol zacisnął zęby, a ruch płomieni się zatrzymał. Opanowało go okropne przeczucie, że nawet kiedy ma w dłoniach berło, Spier okaże się silniejszy. Wydawało się, że moc Henry’ego wzrasta w miarę jak wracał do siebie, podczas gdy moc Pola osiągnęła najwyraźniej swój szczyt. Płomienie zakołysały się i znowu zaczęły zbliżać się do niego. Wiedział, że było za późno na zmianę rodzaju ataku, wiedział też, że nawet gdyby mógł to uczynić, nie miałoby to znaczenia.

Trzymasz w dłoniach potężne narzędzie — powiedział powoli Spier, jakby czytając w myślach Pola. — Jednak narzędzie jest oczywiście tylko tak dobre, jak ten, kto go używa. Jesteś młody i dopiero niedawno posiadłeś swoją Moc. Nie jesteś w stanie sprostać zadaniu, jakie sobie wyznaczyłeś.

Zrobił krok w przód, a płomienie ryknęły złowrogo.

Wątpię jednak, czy ktokolwiek na świecie jest w stanie temu podołać.

Zamknij się! — krzyknął Pol, usiłując bez skutku zniszczyć płomienie.

Spier zrobił kolejny krok i zatrzymał się, kiedy przypływ sił towarzyszący gniewowi Pola sprawił, że płomienie ruszyły nieco w stronę Henry’ego.

Jeśli się będziesz upierał — ciągnął Spier — możliwy jest tylko jeden wynik naszej walki, a ja tego nie chcę. Posłuchaj mnie, chłopcze. Jeśli jesteś tak dobry, by przysparzać mi tylu kłopotów, oznacza to, że jesteś bardzo dobry. Żałowałbym bardzo, gdybym cię musiał zniszczyć, zwłaszcza, że nie mam ku temu faktycznych powodów.

Od strony okna rozległ się głośny wystrzał, a kula odbiła się rykoszetem po komnacie. Spier spojrzał tam w tym samym momencie co Pol.

Mysia Rękawica stojący na zewnątrz opierał łokcie na szerokim, kamiennym parapecie. Pistolet dymiący w jego dłoniach ciągle jeszcze skierowany był w stronę Spiera. Zdawało się, że złodziej zastygł, po czym zniknął, a broń zagrzechotała na kamieniach.

Pol odwrócił się, by ujrzeć, jak Spier kończy niemal zdawkowy gest.

Gdybym miał jeszcze chwilę, sprawiłbym, że zastrzeliłby się sam — powiedział. — Ale mogę to zrobić później. Broń palna to takie barbarzyńskie zakłócenie tego idyllicznego miejsca, nie sądzisz? A propos, popieram twoje działania na Górze Kowadłowej. Szala musi zostać przechylona na stronę magii. Kiedy osiągniemy przewagę…

Dysząc ciężko, Pol bronił się przed powracającymi płomieniami; jego znamię smoka samo przypominało teraz płomień. Wiedział, że bez berła zginie. Wydawało mu się, że Spier rośnie; otaczała go aura władzy i zrównoważonego spokoju.

Jak powiedziałem, nie ma ku temu żadnych powodów — ciągnął Spier. — Jestem gotów wybaczyć ci naszą archetypową walkę po drugiej stronie Bramy oraz wszystko, co zaszło przedtem między nami. Czuję, że wciąż jeszcze nie pojmujesz. Jestem też bardziej niż kiedykolwiek przekonany o twej przyszłej roli sprzymierzeńca. — Cofnął się o krok, a napór na Pola zelżał. Oznaka mojej dobrej woli — powiedział. — Zrobiłem pierwszy krok w kierunku stopniowego wycofania się z tej walki. Zaprzestańmy wojny i zacznijmy pracować razem dla obopólnego dobra. Nauczę cię nawet kilku niezwykłych rzeczy, jakich można dokonać tym berłem. Ja…

Pol krzyknął i padł na kolana, a cała lewa stopa została wykręcona potworną serią skurczów. Czuł, jakby jego dolne żebra puszczały.

Zebrawszy resztę sił, rzucił je na Spiera w formie gigantycznego, psychicznego klina, napędzanego strachem, nienawiścią, poczuciem zdrady, wstydu i własnej naiwności…

To nie ja! — krzyknął Spier, częściowo z gniewem, częściowo ze zdumieniem, odpychany na ścianę.

Larick! Przestań… — rozległ się słaby głos z prawej strony, gdzie Ryle Merson podnosił się z ziemi.

Uchwyt zelżał natychmiast, chociaż Pol nadal klęczał obolały i roztrzęsiony.

Pomóż mu, do cholery! — krzyknął Ryle podchodząc. — Ten pod ścianą to Spier!

Tłusty czarodziej podszedł szybko i położył dłoń na berle, poniżej dłoni Pola. Pol poczuł natychmiast częściowe opadnięcie napięcia, które trzymało go tak długo.

Szerokie oczy Spiera nagle się zwęziły. Larick stanął po lewej stronie Pola, również kładąc dłoń na berle.

Mówisz, że posługiwałem się tobą — rzekł Spier — i to prawda. Ale ci dwaj są winni tego samego.

Pol wytężył siły, wspierany wolą Ryle’a i Laricka. Płomień ponownie skoczył z berła, po czym zatrzymał się, jakby napotykając na niewidzialną ścianę.

Zwiększył wysiłek, czując, że tamci robią to samo, jednak sytuacja nie uległa zmianie. Spier uśmiechnął się nikłym, prawie smutnym uśmiechem.

Co się dzieje? — spytał Pol ochrypłym szeptem.

Trzyma nas — odparł Ryle.

Wszystkich trzech? Przedtem już go prawie miałem!

Mój mały wężu — odezwał się Spier po przeciwnej stronie komnaty. — Chociaż kilka razy mnie zadziwiłeś, ja tylko sprawdzałem twoją moc, pozwalając, by nasza walka się przeciągała po to, by móc z tobą porozmawiać. Widzę teraz, że mi się nie udało i muszę dokończyć dzieła, chociaż naprawdę serce mi krwawi na myśl o tym, że muszę cię zniszczyć. Do widzenia, może w jakimś korzystniejszym życiu.

Zwrócił się w ich kierunku. Berło zaczynało palić dłoń Pola, mimo to ściskał je nadal, kierując wysiłki całej trójki na to, aby zatrzymać zbliżającego się mężczyznę, który zdawał się teraz uosabiać siłę i pewność. Napotkał pewien opór, jednak Spier nie zatrzymał się, a Pol poczuł zapach palącego się ciała. Jego głowa płynęła, a mgły przetoczyły się przez chwilę wokoło. Postać po prawej stronie nie była już Ryle’em Mersonem. Co on mówi?

Spier pochylił się w przód, jak gdyby pod wpływem nagłego ataku kolki. Zatoczył gorączkowo dłońmi małe koła — prawą przed sobą, lewą daleko z boku.

Po chwili wyprostował się, nadal kręcąc dłońmi, chociaż koła rosły i stawały się coraz bardziej regularne. Spojrzał przed siebie, później w lewo.

Wychodzą z drewna — powiedział ponuro. Pol, nie potrafiąc już określić, czy berło było gorące, letnie czy zimne, odwrócił głowę i spojrzał w stronę wejścia do komnaty.

Stali tam Ibal i Vonnie. On trzymał białą różdżkę, a ona ściskała przy piersiach coś, co wyglądało na mosiężne lusterko ręczne.

Obudziłeś cały cholerny oddział geriatryczny — dodał Spier, który odzyskał już w pełni siły. — Będziemy musieli znowu posłać ich na emeryturę.

Jego lewa dłoń zmieniła wzór i rytm. Metalowe lustro zamigotało, Vonnie zachwiała się, lecz Ibal położył jej dłoń na ramieniu i poruszył różdżką jak dyrygent rozpoczynający Drugą Symfonię Brahmsa.

Kiedyś byłeś dobry, stary — powiedział Spier.

Ale powinieneś był pozostać na emeryturze… Poruszył nagle prawą dłonią, a Ryle Merson upadł z krzykiem.

Małe uchybienie nigdy nikomu nie zaszkodziło

powiedział Spier. — I zostało tylko czterech… Na jego twarzy pojawił się jednak wysiłek, a lusterko zamigotało ponownie.

Przeklęta wiedźma! — mruknął cofając się. Z czubka różdżki Ibala wystrzeliła igła światła, która przeszyła prawe ramię Spiera. Henry zawył, jego ramię opadło, pokryła go fala ognia i mocy z berła.

Z płonącym ubraniem Spier zrobił gwałtowny ruch, a berło wypadło z dłoni Pola i Laricka, prze—frunęło przez pokój i uderzyło w pierś Ibala. Biała różdżka upadła na ziemię, zaś stary czarodziej przewrócił się z twarzą postarzałą o dwadzieścia lat.

Lustro mignęło znowu, a Spier zdawał się chwytać jego światło lewą dłonią i kierować na Pola i Laricka.

Pol poczuł uderzenie światła, które oślepiło go momentalnie. Padając uderzył w Laricka, który nie miał dość sił, żeby go podtrzymać. Obaj upadli, a Spier, z ramieniem ociekającym krwią, z osmalonymi włosami i brwiami, twarzą jasnoczerwoną i dymiącym płaszczem zwrócił się ku kobiecie. Nie była pewna, czy to, co mamrotał było bluźnierstwem, czy początkiem zaklęcia.

Moja droga damo — przemówił Spier, podchodząc rozkołysanym krokiem — skończone.

Pol usłyszał z oddali odpowiedź Vonnie.

W takim razie uważaj.

Usłyszał krzyk Spiera i pomyślał, że został on pokonany. Później jednak, z jeszcze większej odległości, dobiegł go głos mężczyzny.

Dobrze. Ale nie dość dobrze.

Pol szedł przez mgły z postacią podobną do siebie u boku, mówiącą mu coś, co miał zapamiętać, coś ważnego…

Belfanior! — powiedział na głos, unosząc do połowy głowę.

Wtedy zapadł się, a mgły przetoczyły się nad nim.



XXI


Mój świat został w jednej chwili rozdarty i złożony na powrót. Możliwe, że ja sam uległem temu samemu procesowi. Moje egzystencjalne tęsknoty zostały przedefiniowane i usatysfakcjonowane tym jednym prostym gestem. Perturbacje mego ducha ustały. Wszystko — po raz pierwszy w życiu — stało się dla mnie jasne. Rozkoszowałem się tą chwilą.

Belfanior!

Belfanior. Tak. Belfanior. Pasowało tak pięknie jak cudowny strój uszyty specjalnie dla mnie. Stanąłem przed zwierciadłami mego ducha, podziwiając krój i materiał.

Zostałem pośpiesznie przywołany z surowca tego świata przez czarodzieja Dęta Morsona w dniu jego śmierci, na kilka minut przed nią. Spieszył się tak bardzo, poganiany niezwykle szybkim zbliżaniem się wrogów, że nie zdążył w pełni dokończyć dzieła i wyposażyć mnie we wszystkie niezbędne ograniczenia, popędy, podniety. Popędził ku śmierci, nie kończąc zaklęcia i nie wprawiając w ruch wszystkich reakcji, jakim dał początek. Nie powiedział mi kim jestem. Starałem się odkryć to wszystko na własną rękę.

Bardzo przyjemnie było dowiedzieć się o ważności własnego istnienia w całym planie egzystencjalnym.

Dobrze jest też samemu przebyć drogę na tym świecie, w przeciwieństwie do tych, którzy przychodzą w pełni wyposażeni intelektualnie i emocjonalnie. To umożliwia im zajęcie wygodnej niszy w życiu, jednak nie popycha ku refleksjom. Pomyślcie tylko…

Det odszedł w pośpiechu. Teraz rozumiem, dlaczego mnie nie uwolnił. Nie tylko byłem niekompletny bez imienia, ale moja dziecięca siła okazałaby się niewystarczająca wobec armii oblegających, a ich czarownik na pewno by się mnie pozbył jako nieprzydatnego do prawdziwych zadań. Nie wiem, jak długo po upadku Rondovalu pozostawałem uwięziony w instrumentach zaklęcia w tamtej małej komnacie. Być może całe lata, do chwili, kiedy naturalna erozja czasu nadgryzła przeszkody zagradzające mi wyjście z pokoju. Uwięzienie nie było właściwie męczarnią, ponieważ wiodłem wówczas życie zbliżone do roślinnego, zupełnie niepodobne do tego dociekliwego i wysoce inteligentnego stanu umysłu, jaki jest obecnie moim udziałem. W ciągu tych długich lat poznałem dokładnie topografię miejsca mego uwięzienia, choć nigdy nie kwestionowałem charakteru siły przykuwającej mnie do niego. Nie kwestionowałem go nawet wtedy, kiedy odkryłem, że moim skromnym wypadom towarzyszy obawa ustępująca dopiero po powrocie do kryjówki na zamku. Byłem jednak młody i naiwny. Istniało tyle pytań, których jeszcze nie zadawałem. Prześlizgiwałem się wokół stropów. Tańczyłem pośród promieni księżycowego światła. Życie stanowiło idyllę.

Dopiero pojawienie się Pola i wszystko, co z tego wynikło, obudziło we mnie prawdziwą ciekawość. Z wyjątkiem świata przestępczego i innych, nie znanych mi mieszkańców obcych krain, moje jedyne doświadczenie z istotami odczuwającymi sprowadzało się do znajomości umysłów uśpionych smoków oraz ich towarzyszy. Trudno to nazwać pożywką stymulującą intelektualnie. Teraz zostałem nagle zalany myślami i słowami, a także ideami, jakie za nimi stały. Wtedy właśnie osiągnąłem samoświadomość; zacząłem zgłębiać tajemnice mojej własnej kondycji.

Wiem, że do Pola przyciągało mnie jego znamię smoka, a także cała masa innych przesłanek, które na pewnym pierwotnym poziomie identyfikowały go z moim pierwszym przeklętym panem. Nie wiedziałem jednak, że kryje się w tym część planu mego istnienia. W tym świetle pewne moje działania stały się jeszcze jaśniejsze. Na przykład ożywienie trupa w celu przekazania wiadomości Mysiej Rękawicy. Albo decyzja opuszczenia Rondovalu i ruszenia śladem Pola.

Belfanior. Cudowne słowo!

Kiedy Pol leżał na wpół nieprzytomny, dyszący i obolały, poparzony, z połamanymi kośćmi i potłuczony, a także prawie śmiertelnie zmęczony, zrozumiałem, że istotną częścią mojej misji było chronienie go. Stwierdziłem z zadowoleniem, że mi się to udało, wziąwszy pod uwagę upośledzony stan, w jakim byłem zmuszony działać. Udało mi się zmniejszyć napór niektórych wyjątkowo niepokojących go snów, nie mówiąc już o wysłaniu złodzieja po berło, bez którego Pol prawdopodobnie już by nie żył.

Tak, przyjemnie było wiedzieć, że działając robiłem dobre rzeczy, że doszedłem do właściwych wniosków drogą własnej inwencji, a nie posłuszeństwa czyjemuś rozkazowi. Patrząc na leżącego Laricka, również pod moją opieką, a także Ryle’a, Ibala i szybko przegrywającą panią Vonnie, z radością zaliczyłem ich wszystkich do sprzymierzeńców, do osób znajdujących się pod moją ochroną. Filozoficzne implikacje, jakie się teraz przede mną otwierały, wydawały się prawie nieskończone.

Tak.

Wraz z wypowiedzeniem mego imienia stałem się momentalnie świadomy tego, kim i czym jestem:

Jestem Klątwą Rondovalu (to termin techniczny), która istnieje po to, by chronić zarówno miejsce jak jego mieszkańców, a w razie niepowodzenia pomścić ich.

Było to dla mnie podniecające, cudowne wyzwanie.

Z wielką radością patrzę teraz na fakt, że Det Morson, tak przyciśnięty na koniec do muru, znalazł jednak czas na stworzenie dobrej klątwy.

Patrząc, jak Henry Spier i Vonnie kołyszą się chwiejnie w przód i w tył, ciskając resztki swoich sił w skomplikowane i zwodnicze wzory, mające określić przeznaczenie nie tylko moje, ale i świata, zrozumiałem, że mimo sił, jakie przeciwko niemu rzucono, Spier ma przewagę i bez wątpienia wkrótce wyjdzie z tej walki zwycięsko. Pouczające było śledzenie jego magicznych zabiegów. Krył się w nich prawdziwy artyzm, tak jak go rozumiałem. Ten człowiek był kiedyś bądź co bądź sprzymierzeńcem i bliskim przyjacielem mego przeklętego pana. W tym sensie fakt, że został później wrogiem Rondovalu, był niefortunny; Spier stał się przez to celem mego gniewu.

To z kolei dało początek kolejnemu ciągowi rozmyślań: Det Morson nie żył, a tu, na podłodze, leżały dwa dziesięciolecia, dwóch dziedziców Rondovalu. Który z nich był prawowitym następcą mego przeklętego pana? Larick był starszy od Pola, a jednak opuścił dom rodzinny i zamieszkał w Aviconet. Pol natomiast utrzymał siedzibę rodzinną, przez co był bardziej wyczulony na potrzeby samego Rondovalu. Dowodem był zamiar jego odnowy i restauracji. Kwestia ta mogła mieć niezwykle istotne znaczenie w przyszłym określeniu mojego planu pracy.

Podjąłem wreszcie decyzję na korzyść Pola. Być może ostatecznie zadecydowały sentymenty. Pozwoliłem sobie ulec wpływowi argumentu dotyczącego Rondovalu, ale byłem też przekonany, że na moją decyzję mógł także wpłynąć fakt, że znałem Pola lepiej niż jego brata, a nie pochwalałem wcześniejszych działań Laricka skierowanych przeciwko Polowi.

Ujmując rzecz prościej: bardziej lubiłem Pola.

Podfrunąłem ku jego drżącej, leżącej postaci i po raz pierwszy spróbowałem nawiązać z nim kontakt.

Wszystko jest już dobrze, mój przeklęty panie, powiedziałem, z wyjątkiem kilku szczegółów.

Zaczął kaszleć, a w tym samym momencie kaszel Vonnie zagłuszył jego odpowiedź.

Po raz kolejny spojrzałem na Henry’ego Spiera. Jego twarz była poczerniała i wykręcona; wiązał ostatnie sploty zaklęcia. Zauważyłem też, że Ryle Merson ocknął się i usiłuje podnieść rękę. Larick i Ibal mieli pewnie zostać dłużej nieprzytomni. Taisa siedziała z wyrazem wielkiego zdumienia na twarzy.

Rozważyłem kilka możliwych działań, które mogłem podjąć przeciwko Spierowi. Odrzuciłem wiele z nich, włącznie z wersją zatopienia komnaty przez zmianę kierunku pobliskiego podziemnego strumienia. Takie rozwiązanie przedstawiało dla mnie wysoką wartość estetyczną.

Mój wybór zawęził się wreszcie do jednego rozwiązania, a ostatnią kwestią była jego barwa.

Awokado przechodzące w bladą zieleń, postanowiłem w końcu.



XXII


Usłyszawszy głos w swych myślach, Pol przetoczył się na bok i otworzył oczy. Nie miał siły na nic więcej. Na tyle, na ile potrafił ocenić, sytuacja pozostawała nie zmieniona. Vonnie nie wyglądała już na młodą, ale na starzejącą się, zmęczoną kobietę. Spier także sprawiał wrażenie wyczerpanego, choć jego gesty zdradzały pewną żywotność. Jeszcze chwila i zdawało się, że zwycięży.

Z tyłu komnaty doleciał głośny syk. Spier zerknął tam, a jego twarz pobladła i zamarł. Ręce zatrzymały się w pół gestu. Vonnie spojrzała tam również, z analogicznym rezultatem.

Pol z wysiłkiem odwrócił głowę i ujrzał wyjątkowo potworną materializację. Było to ciało demona, które on sam nosił przez krótki czas. Siedziało za stołem, bez głowy. Na jej miejscu znajdowała się korona płomieni o barwie awokado przechodzącej w bardzo bladą zieleń.

Pol usłyszał krzyk Taisy. Zmieniający się wyraz twarzy Vonnie i Spiera świadczył o tym, że nawzajem obwiniali się o wywołanie demona.

W tym momencie ze złożonych dłoni Ryle’a Mersona wyskoczył strumień światła i uderzył w pierś Spiera. Henry potknął się w tył, robiąc gest, jakby chciał odpędzić światło i rzucając szybkie spojrzenie na Ryle’a.

Pol uniósł dłoń i poruszył nią jak w czarodziejskim zabiegu, chociaż moc zniknęła, a znamię smoka znieruchomiało. Spier zasłonił się, kiedy rozległ się dudniący głos:

Klątwa Rondovalu spoczywa na tobie, Henry Spier!

Demon o ognistej głowie ruszył do przodu, a pobladły Spier odwrócił się, chwycił figurkę i uniósł ją przed sobą.

Służyłem ci! — krzyknął. — Teraz twoja kolej! Teraz albo nigdy!

Z lustra Vonnie skoczył ku Spierowi błysk światła, a jednocześnie od strony stołu dało się słyszeć ciężkie szuranie.

Światło z lustra nie dotarło do Spiera. Zostało zaabsorbowane w okolicy figurki, w odległości wyciągniętej ręki od Henry’ego. Klejnoty figurki zalśniły nagle jak małe, kolorowe ognie.

Ciemny kształt wyskoczył do przodu w kierunku Spiera, wyprzedzając demona. Był to ciężki, drewniany fotel zza stołu. Minął demona, minął także Spiera, zawrócił w powietrzu, opadł i wysunął się do przodu, uderzając Henry’ego z tyłu, pod kolanami.

Czarodziej padł na fotel, wciąż ściskając rozżarzoną figurkę.

Fotel przechylił się w tył i uniósł w górę w chwili, kiedy Demon Rondovalu skoczył ku niemu. Zakreślił szeroki łuk, a mściciel o płomienistej głowie pośpieszył za nim. Mebel z siedzącym czarodziejem ruszył na ścianę, przechylił się i wystrzelił prosto w okno.

Belfanior odzyskał równowagę, odwrócił się i skoczył za fotelem z wyciągniętymi szponami. Chwycił skraj żółtego płaszcza Spiera, ciągnącego się za czarodziejem.

Fotel zatrząsł się, a Henry wydał zduszony krzyk, łapiąc ręką za gardło. Materiał rozdarł się i płaszcz opadł na podłogę. Fotel ruszył dalej, nabierając prędkości, po czym wyleciał przez okno.

Pol usłyszał zdumiony okrzyk, a tuż po nim ryk smoka. W chwilę później rozległy się strzały. Usłyszał przekleństwo Mysiej Rękawicy. Podparł się sztywną ręką i zaczął się kołysać. Na ramieniu poczuł uspokajającą dłoń Ryle’a.

Spokojnie… — mówił Merson. — Został załatwiony. Jesteśmy bezpieczni.

Pomógł Polowi wstać, po czym spojrzał na Taisę, Laricka i Vonnie.

Stara kobieta siedziała na podłodze z lusterkiem przy boku. Na kolanach trzymała głowę Ibala i mówiła coś miękko, prawie śpiewnie. Kiedy poczuła, że Ryle na nią patrzy, zakryła twarz dłonią. Ryle szybko odwrócił wzrok.

Larick poruszył się znowu. Ryle wstał powoli i rozważnie; ruszył w stronę córki — Polowi tylko raz udało się ujrzeć jego twarz.

Przeklęty panie — powiedział Belfanior, padając mu do stóp. — Odpowiedziałem na twoje wezwanie. Przepraszam, że ten człowiek umknął przed moim gniewem.

Co… Kim jesteś? — spytał Pol, cofając swą nagle rozgrzaną stopę. — Proszę cię, wstań.

Belfanior, Klątwa Rondovalu, twój sługa — powiedział demon o barwie awokado, podnosząc się do na pół wyprostowanej postawy.

Naprawdę?

Tak. Zawołałeś, a ja odpowiedziałem. Rozszarpałbym go na sztuki, gdyby nie ta nieuczciwa sztuczka z fotelem.

Może jeszcze kiedyś będziesz miał okazję — odparł Pol. — Ale dzięki za usługi. Przyszły w porę i zostały świetnie wykonane.

Belfanior wręczył mu żółty płaszcz.

Twoje ubranie wymaga naprawy. Może szata czarodzieja…

Dzięki.

Pol wziął płaszcz w ręce. Lekki materiał sprawiał dziwne, lecz znajome wrażenie. Wewnątrz, pod kołnierzem, naszyta była mała, biała metka. Podniósł ją i przyjrzał się uważniej.

WYPRODUKOWANE NA ZAMÓWIENIE W HONGKONGU widniały słowa na prostokątnym skrawku materiału.

Prawie upuścił płaszcz, zdjęty nagłym chłodem.

Czy mogę ci pomóc, przeklęty panie?

Nie, poradzę sobie.

Zarzucił płaszcz i zapiął na szyi. Z trudem wyprostował nogi i wstał. Ból w lewym boku nasilił się jeszcze. Także Larick usiłował się podnieść. Pol wyciągnął rękę. Larick patrzył na niego przez chwilę, później chwycił podaną sobie dłoń i podciągnął się szybko. Nie puścił jednak ręki tamtego, przez chwilę wpatrując się w znamię smoka. Później spojrzał na włosy Pola.

Nie wiedziałem — powiedział wreszcie.

Ja sam dowiedziałem się dopiero na końcu — odparł Pol.

Ujrzał przez ramię, że Mysia Rękawica siedzi na parapecie, przypatrując się uważnie czemuś na zewnątrz. W chwilę później złodziej krzyknął coś przez okno i zeskoczył na podłogę.

Księżycowy Ptak nie mógł polecieć za fotelem — zawołał. — Poruszał się zbyt szybko.

Pol skinął głową. Mysia Rękawica zbliżył się, a wraz z nim Ryle i Taisa.

Larick zwrócił się z uśmiechem do dziewczyny. Ominęła go, objęła Pola i pocałowała.

Dzięki ci — powiedziała wreszcie. — Myślałam, że ten dzień nigdy nie nastąpi, kiedy mój błądzący duch ujrzał, jak cię tu przyprowadzono. W jakiś sposób wiedziałam, że mnie uwolnisz.

Patrząc obok niej, Pol ujrzał dziwny wyraz na twarzy Laricka. Szybko uwolnił się z objęć Taisy, delikatnie odepchnął ją i skłonił się, pomimo bolącego boku.

Jestem szczęśliwy, że mogłem się okazać pomocny — powiedział — ale trudno to nazwać moim dziełem. To raczej kwestia okoliczności.

Jesteś skromny.

Pol odwrócił wzrok.

Najlepiej będzie, jeśli natychmiast zajmiemy się Ibalem i Vonnie.

Stary czarodziej znowu wyglądał młodo, ciągle jednak był nieprzytomny. Piękność Vonnie powróciła i w miarę jak Pol na nią patrzył, stawała się coraz czarowniejsza. Uśmiechnęła się do niego.

Nic mu nie będzie — powiedziała. — Chciałam tylko, żeby pozostał uśpiony, aż zadziała zaklęcie kosmetyczne. Odmłodzeniem możemy się zająć później.

Podniosła czarodziejskie lustro i przejrzała się, a uśmiech rozjaśnił jej twarz.

Próżność, wiem. Urocza rzecz.

Przejdźmy może do weselszych komnat — powiedział Ryle podchodząc. — Pol, może twój sługa weźmie Ibala.

To nie jest konieczne — odparła Vonnie, umieszczając lustro przed twarzą leżącego.

Stary czarodziej otworzył oczy. Spojrzał na swoje odbicie i zaczął wstawać.

Prowadź — powiedziała Vonnie. — Pójdziemy za tobą.



XXIII


Zapadła noc. W dużej komnacie zamku Aviconet, w środku namalowanych na podłodze koncentrycznych kół, ustawiono sześć figurek. Wokół kół i między nimi napisano rozmaite słowa i znaki. Ustawienie figurek w odpowiedni sposób zajęło cały dzień, ponieważ napotkano wszystkie możliwe przeszkody — od rozlanej farby, błędnie wypowiedzianych słów, do źle wykreślonych figur, wstrząsów ziemi oraz robactwa zakłócającego wzór.

W końcu jednak wypowiedziane zostało ostatnie zaklęcie, wykreślono ostatnią linię, wykonano ostatni gest. Zakłócenia natychmiast ustały. Klucze znalazły się pod kontrolą.

Pol, Larick, Ibal. Vonnie, Ryle, Taisa, Mysia Rękawica i Belfanior siedzieli teraz, wylegiwali się, chodzili, stali, a także szybowali jako niewidzialna chmura, posilali się, odpoczywali i rozmawiali w końcu dużego pokoju.

Nie rozumiem w takim razie, dlaczego nie pomagali Spierowi — mówił złodziej.

Sądzę, że przez cały czas mu pomagali — odparł Ryle — z tym, że w końcu wyczerpaliśmy ich na pewien czas. Wystarczająco długi. Prawie.

Mówisz, że teoretycznie można otworzyć Bramę za pomocą tylko jednego Klucza? — spytał Mysia Rękawica.

Tak. Wierzę, że mówił prawdę — odparł Pol.

Co prawda wymagałoby to od niego wiele wysiłku. Nie wiem na pewno. On jest największym z żyjących autorytetów.

Co teraz? — spytał Larick siedzący przy Taisie, która patrzyła na Pola, który patrzył na książkę leżącą na jego kolanach.

Zostały zneutralizowane, ale nie spocznę, do— póki Klucze nie zostaną zniszczone — powiedział Ryle. — Ktoś mógłby je wykraść lub uwolnić i wszystko zaczęłoby się od nowa.

Tym razem mogę ich strzec przed śmiertelnymi złodziejami — zaofiarował się Mysia Rękawica.

— …a ja przed wszystkimi innymi gatunkami złodziei — dodał skądś Belfanior.

Ale czy można je zniszczyć? — spytała Taisa.

Po tym wszystkim, czego próbowaliśmy?

Wszystko, co istnieje, posiada pewną słabość — powiedział Ibal, wychylając kielich. — Będziemy musieli dokładnie to zbadać.

To jest tutaj — powiedział Pol. — Gdzieś w środku znajdują się rozrzucone wskazówki mojego ojca. Przeczytałem te notatki i złożę wszystko w całość. Zajmie to trochę czasu…

Trzeba to zrobić — stwierdził Larick.

Tak.

Mimo wszystko, podziwiam ich wizję — rzekł Ibal. — Wiesz, gdybym był Szalonym Różdżkarzem,

Roger Żelazny a nie człowiekiem Sztuki, który odebrał tradycyjny trening, nie siedziałbym tutaj z wami.

Ryle spojrzał ostro na niego, Ibal zaś zachichotał.

Nie patrz tak na mnie. Tkwisz w tym od samego początku. A gdybyś był Szalonym Różdżkarzem, co wtedy, Ryle?

Merson odwrócił wzrok.

Nie mogę zaprzeczyć — powiedział. — To złe, ale nienawidzę ich za rozbicie tej wizji i za całą resztę.

Nie mówiłem tego po to, żeby cię irytować — ciągnął Ibal — ale jako przestrogę. Nie wierz żadnym Szalonym Różdżkarzom poza tymi, którzy są tu obecni, chyba, że będą posiadali dobre dowody.

Czy sądzisz, że Spier będzie teraz szukał sprzymierzeńców?

A czy przychodzi ci do głowy coś innego?

Chyba coś znalazłem — powiedział Pol, przewracając stronę. — Nie będzie to proste.

W pokoju zapanowało napięcie, jak gdyby nagle wzrosło ciśnienie powietrza. Narastało przez kilka minut, po czym opadło.

Co to było? — spytał Mysia Rękawica.

Klucze usiłowały rozsadzić swoje więzienie, ogłosił Belfanior, ale im się nie powiodło. Twoje zaklęcia okazały się bardziej skuteczne.

Bardzo obiecujące — powiedział Larick. — Czytaj dalej, bracie, i zaznacz ten fragment.


Później, unosząc się w powietrzu, niewidzialny, byłem jedyną publicznością — z wyjątkiem drzemiącego smoka — kiedy Pol siedział na parapecie Aviconet i grał powoli na gitarze zabandażowanymi rękami. Uważałem się za szczęśliwego — tego dnia zyskałem imię i odnalazłem życiowe powołanie. Słuchając pieśni Pola, stwierdziłem, że chyba nie powinien okazać się bardzo zły, jak na przeklętego pana. Jego muzyka przypadła mi do gustu.

Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Księżyc wyłonił się zza chmur, spowijając ziemię bladym światłem. Blask padł na Pola; przez chwilę zdawało mi się, że jego włosy są białe z czarnym kosmykiem pośrodku, a nie odwrotnie. W tym momencie przypomniałem sobie mojego pana jako niemowlę i wydało mi się, że na twarzy Pola widnieje twarz Deta, niczym maska. Widok ten był dla mnie więcej niż naturalny, ale wspomnienie, jakie wywołał, uznałem za w pewien sposób niepokojące. Zniknęło jednak w mgnieniu oka, a muzyka rozbrzmiewała nadal. Czy życie to szybkie złudzenie czy długa pieśń? Pytałem o to sam siebie, żądny dalszych filozoficznych poszukiwań.


Roger Żelazny urodził się 13 maja 1937 roku w Cleveland w Ohio, USA. Ukończył Columbia University 1962. Był instruktorem szermierki, członkiem załogi pocisku „Nike”, od 1962 do 1969 Pucował w biurach Opieki Społecznej w Cleveland Baltimore. Od roku 1969 żyje z pisania. Debiutował 1962 na łamach Amazing Stories opowiadaniem , „Passion Play”. W 1966 otrzymał nagrodę Hugo za serial powieściowy „And Call Me Conrad” z poprzedniego roku (wydanie książkowe pt. This Immortal 1966). W 1965 roku mikropowieść „He Who Shapes” zdobyła nagrodę krytyki Nebula (rozsz. wersja pt. Pan snów 1966). Te powieści i kilka z licznych opowiadań, Bramy jego twarzy, lampy jego ust i Róża dla Eklezjasty (pol. tł. skróc, oba opowiadania ukazały się w osobnych broszurach po polsku) ugruntowały pozycję RZ jako jednego z czołowych autorów tzw. „nowej fali” Następna powieść, Pan światła (1967), uzyskała Huoona 1968. Stwory światła i ciemności były powieścią już zdecydowanie słabszą i odtąd fabuły RZ stają się prostsze i przygodowe. Przykładem choćby Damnation Alley (1969, Aleja potępienia na wkładkach „Fantastyki” to krótsza wersja utworu) i Widmowy Jack (1971) czy Umrzeć w Italbar (1973) oraz liczne utwory czystej high fantasy: cykl Dilvish Przeklęty (1982) i Kraina zmian (1981) oraz słynny, liczący już 10 tomów cykl „Amber” (1970–1991). Jest też RZ autorem 5 zbiorów F/ŚF: Four for Tomorrow (1967), The Doors of His Face, the Lamps of His Mouth (1971), The Last Defender of Camelot (1980, tytułowe opowiadanie tłumaczono na polski), The Unicorn Variations (1980), Frostand Fire (1989). My Name Is Legion to cykl SF (1976, opowiadanie „Home Is the Hangman” zdobyło Hugona i Nebulę). Po polsku mają się ukazać: Isle of the Dead (1969), Today We Choose Faces (1973), Bridge of Ashas (1976), Eye of the Cat (1982) — wszystkie to powieści SF Ostatnio RZ pisze mniej, przeważnie dla dzieci i do spółki z innymi autorami SF. Jest łącznie autorem 34 książek, nie licząc osobnych wydań opowiadań, mikropowieści, wznowień po dwie powieści w jednym tomie oraz „spółek”.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Szalony rózdzkarz
Zelazny Roger Swiaty Czarnoksiężnika II szalony różdżkarz
Zelazny Roger Książę Chaosu
Zelazny Roger Tylko nie Herold
Zelazny Roger Ręka Oberona
Zelazny Roger Czy jest tu gdzieś jakiś demoniczny kochanek
Zelazny Roger AMBER 10 Książę Chaosu
Zelazny Roger Bramy w piasku
Zelazny Roger Corrida
Zelazny Roger & Saberhagen Fred Czarny Tron
Zelazny Roger Powrót kata
Zelazny Roger Nadchodzi moc
Zelazny Roger Amber 03 Znak Jednorozca(1)
Zelazny Roger Pan snów
Zelazny Roger Półjack
Zelazny Roger Stalowa pijawka
Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia (SCAN dal 1122)
Zelazny Roger Oko Kota
Zelazny, Roger Ostatni Obrońca Camelotu

więcej podobnych podstron