Na granicy McGilloway Brian

background image

BRIAN McGILLOWAY

NA GRANICY

Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI

Tytuł oryginału Borderlands

background image

Tanyi, Benowi i Tomowi

oraz moim rodzicom

background image

Angela Cashell

background image

Rozdział 1

Sobota, 21 grudnia 2002

F

AKT

,

ŻE MIEJSCE OSTATNIEGO SPOCZYNKU

A

NGELI

C

ASHELL

znajdowało się dokładnie na

granicy, nie był wbrew pozorom czymś niezwykłym. Przypuszczalnie ani ci, którzy porzucili

tam jej ciało, ani tym bardziej ci, którzy w 1920 roku wytyczyli granicę między Irlandią

Północną a Południową, nie pojęliby czynników, które sprawiły, że jej zwłoki spoczywały

połową w jednym kraju, połową w drugim, w miejscu zwanym pograniczem.

Irlandzka granica słynie z osobliwości. Osiemdziesiąt lat temu wytyczyli ją przez pola,

farmy i rzeki urzędnicy, którzy wiedzieli o tym terenie tylko tyle, ile dowiedzieli się z mapy.

Mieszkańcy ponoszą tego konsekwencje do dziś – żyjąc w domach, gdzie za abonament

telewizyjny płaci się na Północy, a za prąd potrzebny do jej oglądania – na Południu.

Kiedy dochodzi do przestępstwa, które trudno wyraźnie przypisać którejś jurysdykcji,

An Garda Síochána Republiki Irlandii i policja Irlandii Północnej współpracują ze sobą, nie

szczędząc sobie wzajemnie rad. Prowadzącego sprawę detektywa wybiera się albo według

miejsca położenia zwłok, albo narodowości ofiary.

Dlatego właśnie ja i moi koledzy z An Garda staliśmy naprzeciw naszych północnych

odpowiedników w śnieżycy gnanej wiatrem znad rzeki. Niebo nad nami, w gasnącym słońcu

fioletowe i żółte jak siniak, nie zwiastowało poprawy pogody.

Uścisnęliśmy sobie dłonie, przywitaliśmy się i podeszliśmy do ciała dziewczyny,

rozciągniętego na ziemi, z jedną ręką wzniesioną ku niebu. Lekarz policyjny John Mulrooney

klęczał obok jej nagich zwłok i badał mięśnie, szukając oznak pośmiertnego stężenia. Głowa

dziewczyny spoczywała na jego kolanach. Włosy miała jasne na końcach, ale bardziej

miodowe bliżej skóry; cerę białą i czystą, nie licząc drobnych zadrapań na plecach i nogach

od krzaków, przez które upadała. Policyjny technik nachylał się nad nią, oglądał wskazywane

przez koronera skaleczenia i robił zdjęcia.

Patrzyliśmy, jak trzech czy czterech gardai podchodzi, żeby pomóc ją odwrócić.

Cofnąłem się trochę i spojrzałem przez rzekę na północny brzeg, gdzie gałęzie drzew jak

artretyczne dłonie wyciągały się do chmur, grzechocząc czarnymi konarami na zimowym

background image

wietrze.

– Rozpoznaje ją pan? – spytał jeden z północnych, a ja odwróciłem się do dziewczyny,

której twarz była już widoczna. Nagły poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody i zamglił

mi wzrok. Kiedy to minęło, podszedłem bliżej i ukląkłem obok zwłok, powstrzymując chęć,

by zdjąć kurtkę i przykryć dziewczynę, przynajmniej dopóki technicy nie skończą.

– To córka Johnny’ego Cashella – powiedział garda w mundurze. – Z Clipton Place.

Przytaknąłem.

– Tak jest – potwierdziłem, odwracając się do inspektora z Północy, Jima Hendry’ego,

w randze tej samej co moja, ale przewyższającego mnie doświadczeniem. – Jest nasza.

Hendry pokiwał głową, nie patrząc na mnie. Przynajmniej o głowę ode mnie wyższy,

mierzył dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt, był chudy i miał brudne, jasne włosy. Nosił

cienki, jasny wąs, który skubał, gdy był zdenerwowany – tak jak teraz.

– Biedaczka – rzucił.

Dziewczyna była ładna i młoda; najwyżej piętnaście, szesnaście lat. Jej makijaż

przypominał mi moją córkę, Penny, kiedy bawiła się w dorosłą kosmetykami żony. Niebieski

cień do powiek nałożyła za grubo, kontrastował teraz z czerwienią oczu tam, gdzie w chwili

śmierci popękały naczynka. Cała twarz przybrała jasnoniebieski odcień, usta rozchylone w

grymasie bólu; jasnoczerwona szminka, którą się tak starannie umalowała, rozmazana po

policzkach.

Na małych piersiach dziewczyny widać było fioletowe siniaki rozmiarów i kształtu

męskich dłoni. Jeden z nich, mniejszy i ciemniejszy, przypominał ślad po miłosnym

ukąszeniu. Płatki śniegu osiadały na jej ciele delikatnie jak pocałunki i nie topniały.

Korpus i uda były białe jak kość słoniowa, chociaż ramiona i łydki przyciemniła

samoopalaczem – smugi i miejsca, gdzie nałożyła go za dużo, odcinały się teraz wyraźnie na

tle śmiertelnej bladości. Na nogach i piersiach zaczynały się pojawiać różowawe plamy.

Miała na sobie zwykłe bawełniane majtki, włożone na lewą stronę.

– No i co, doktorze? – zwróciłem się do koronera. – Co pan o tym sądzi?

Doktor wstał i ściągnął gumowe rękawiczki. Odszedł od zwłok i wziął papierosa,

którym częstował go jeden z policjantów irlandzkich.

– Trudno powiedzieć. Zwłoki są sztywne, ale noc była zimna, nie mogę podać

dokładnie godziny zgonu. Więcej niż sześć godzin temu, ale nie więcej niż dwanaście. Będzie

wiadomo dokładniej po autopsji. Również nie mogę stwierdzić przyczyny śmierci, ale

uważam, że znaczące jest tu zasinienie piersi. Niebieskawa barwa twarzy jest spowodowana

przyduszeniem albo zmiażdżeniem klatki piersiowej. To i sińce na klatce piersiowej

background image

sugerowałyby uduszenie, ale to tylko domysły. Plamy opadowe wskazują, że po śmierci ją

przenoszono, chociaż pewnie nie trzeba wam tego mówić. Nagie kobiety nie pojawiają się

zwykle na środku pola.

– Ślady walki? – spytał Hendry.

– Ślady czegoś. Paznokcie ma ogryzione tak krótko, że wątpię, czy cokolwiek pod

nimi znajdziecie. Przykro mi, nie mogę więcej pomóc. Mogę panu powiedzieć, że nie żyje i

ktoś ją zabił, i tu porzucił, a dalej sprawa należy do pana. Patolog przyjedzie tak szybko, jak

się da.

– Prawdopodobnie zabójstwo na tle seksualnym – stwierdziłem.

– Nie wiem. Patolog pobierze próbki. Prywatnie mogę powiedzieć, że to możliwe.

Powodzenia, Ben. Niech się pan za bardzo nie przejmuje.

Wrzucił rękawiczki do torby, podniósł ją i wspiął się na wysoki brzeg do swojego

samochodu, nie oglądając się na zwłoki.

Znów spojrzałem na dziewczynę. Jej dłonie spoczywały na suchych liściach;

jaskrawoczerwony lakier wyglądał absurdalnie na małych paznokciach ogryzionych niemal

do żywego. Za paznokciami było trochę brudu; policjant z ekipy technicznej owinął jej ręce

foliowymi woreczkami, zawiązanymi na nadgarstkach. Zauważyłem, że na prawej dłoni

dziewczyna ma złoty pierścionek z jakimś kamieniem. Wyglądał zbyt staroświecko jak na

kogoś w jej wieku; może to rodzinna pamiątka, prezent od rodziców albo dziadków.

Zielonkawy kamień przypominał kamień księżycowy. Otaczały go brylanciki. Poprosiłem

fotografa, żeby zrobił zdjęcie. Kiedy błysnął flesz, pokazał się wygrawerowany na

pierścionku napis.

– Chyba coś tam jest – zauważył fotograf. Przykucnął, w jednym ręku trzymając

aparat, drugą przekrzywiając lekko dłoń dziewczyny. Potem zrobił zbliżenie pierścionka. –

To chyba „AC”, jej inicjały.

Pokiwałem głową, sam nie wiem dlaczego, i znów odwróciłem się do policjantów z

Północy.

– Gówniana sprawa dostać coś takiego tydzień przed świętami, Devlin. Powodzenia –

powiedział Hendry. Odszczypnął żar z papierosa i schował niedopałek do kieszeni, żeby nie

zaśmiecać miejsca przestępstwa. Śmieszne. Na naszym zadupiu nie ma laboratoriów FBI,

zresztą poza jakimś tuzinem policjantów, załogą karetki i kłusownikami, którzy znaleźli

zwłoki, Bóg jeden wiedział ilu ludzi przechodziło obok zwłok tam i z powrotem drogą, na

której musieli się zatrzymać ci, którzy je tu wyrzucili.

Zamierzaliśmy poszukać charakterystycznych śladów opon, podeszew butów i tak

background image

dalej i zgromadzić tyle materiału, ile zdołamy, ale miejsce, w którym zostawiono zwłoki,

choć odludne, znajdowało się kilkaset metrów od lokalnego kina. W weekendowe wieczory

cała ulica była zastawiona samochodami, zachowującymi odpowiednie odległości jeden od

drugiego w myśl niepisanej zasady prywatności, której sam przestrzegałem, kiedy byłem

młodszy i kiedy w końcu ojciec pozwolił mi brać samochód na randki. Od tamtej pory

zmieniły się marki samochodów – a w chwilach rozgoryczenia powtarzam sobie (wiedząc, że

to raczej nieprawda), iż zmieniły się także czynności, które uprawiają w nich pary. Miejsce

jednak pozostało takie samo – równie ciemne i niepewne, jak niezdarne obłapianie się na

tylnych fotelach, które odbywa się tu nocą. Właściwie całkiem możliwe, że Angelę Cashell

śmierć spotkała w jednym z tych samochodów.

– Oni mogli być od was – powiedziałem do Hendry’ego, wskazując nasyp, gdzie

musieli stać ci, którzy ją tu zostawili.

– Pewnie byli – przytaknął – ale ona jest od was. To wasze pierwsze morderstwo od...

– Od 1883 roku – dokończył jeden z naszych. – Ale tamtego powiesili!

– Właśnie – przytaknął któryś z północnych.

– No, od tamtej pory były chyba inne – powiedziałem. – Po prostu nie znaleźliśmy

jeszcze zwłok.

Hendry się roześmiał.

– Pomożemy, jeśli będziemy mogli, Devlin, ale sprawą kierujecie wy. – Po raz ostatni

popatrzył na Angelę. – To była śliczna dziewczyna. Nie chciałbym rozmawiać z jej starymi.

– Boże, nie mów – jęknąłem. – Nie znasz jej ojca, Johnny’ego Cashella.

– Słyszałem o nim – odparł ponuro Hendry i mrugnął porozumiewawczo. – Brytyjski

wywiad nie zszedł jeszcze całkiem na psy.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i Hendry poszedł na swoją stronę, popychany gwałtownymi

podmuchami wiatru, niosącego zapach wody przez pogranicze.

W

SZYSCY GARDAI W

L

IFFORD

mówili do Johnny’ego Cashella po imieniu – spędził

wystarczająco wiele nocy w areszcie małego komisariatu w centrum miasteczka. Kiedy rada

miejska niedawno upiększyła śródmieście, ustawiając nowe latarnie i kosze na śmieci wokół

brukowanego rynku, i ławki przy głównych ulicach, tę pod komisariatem nazwaliśmy „ławką

Sadie”, ze względu na czas, jaki spędzała na niej żona Cashella, czekając, aż wypuszczą go

rano z celi dla pijaków.

Johnny Cashell był uparty i zawzięty, a także wrogo nastawiony do wszystkich lepiej

od niego wykształconych. W miejscowych barach chełpił się swoimi osiągnięciami, chociaż

background image

wyleciał ze szkoły jako czternastolatek. W rzeczywistości był zwykłym złodziejaszkiem

okradającym budki telefoniczne i skrzynki na datki i sikającym pod murem koszar, gdy pijany

wracał do domu.

Ale bez względu na to, jak nisko Johnny upadał, Sadie zawsze czekała na niego, nawet

kiedy ukradł emeryturę swojej teściowej. Gdy jednak wyszedł po dziewięciu miesiącach

odsiadki, musieliśmy zmienić zdanie o lojalności Sadie. Trzy miesiące potem urodziła

dziewczynkę, jedyną w rodzinie Cashellów, która nie miała miedzianorudych włosów po

Johnnym, tylko jasne, prawie białe. Dali jej na imię Angela, a Johnny kochał ją jak swoje

dziecko i ponoć nigdy nie pytał, kto jest jej prawdziwym ojcem. Podejrzewaliśmy, że w

skrytości ducha cierpiał – jasne włosy Angeli tak bardzo kontrastowały z ognistorudymi

włosami jej sióstr. W chwilach słabości, kiedy Johnny bluzgał ze swojej celi tak, że nie

mogliśmy tego znieść, wytykaliśmy mu jasnowłosą córkę i kpiliśmy, że jest najładniejsza ze

wszystkich. Jedna taka uwaga wystarczyła, żeby go uciszyć i zapewnić spokojną noc

każdemu, kto akurat miał dyżur.

Śnieg przestał padać. Przyjechała pani patolog z czarną lekarską torbą. Pracowała, a ja

stałem nad rzeką, zastanawiałem się, co powiedzieć Johnny’emu Cashellowi, i patrzyłem, jak

słońce wybucha nisko nad horyzontem, zabarwiając żebra chmur najpierw na różowo, potem

na fioletowo i pomarańczowo.

C

ASHELL BYŁ ZWALISTYM MĘŻCZYZNĄ

o czerwonej twarzy i gęstych, kędzierzawych rudych

włosach związanych w kucyk. Jego ubrania zawsze wyglądały, jakby je dostał z opieki

społecznej, i miały wilgotny, zatęchły zapach. Więcej uwagi poświęcał swoim stopom; nigdy

nie widziałem go dwa razy w tych samych adidasach, zawsze były nowe i zawsze markowe.

Kiedy się do niego mówiło, patrzył w ziemię, podwijając palce stóp tak, że widać to było

przez białą skórę butów. Kiedy sam mówił, patrzył trochę na lewo, jakby do kogoś stojącego

za tobą. Wszystkie jego dzieci nabrały tego samego zwyczaju; nawet zajmująca się nimi

pracownica opieki społecznej uznała to za brak grzeczności, póki lepiej ich nie poznała.

Staliśmy w drzwiach, on patrzył na swoje buty, a ja powiedziałem mu o śmierci córki i

poprosiłem, żeby zidentyfikował ciało. Spojrzał gdzieś za mnie, a w oczach dostrzegłem

rozpacz albo gniew. Wypuścił powietrze z płuc, jakby wstrzymywał oddech, odkąd

przyszedłem, i wydało mi się, że przez dym papierosowy czuję alkohol.

– To ona – powiedział. – Wiem, że to ona. Nie było jej w domu od dwóch dni. W

czwartek pojechała do Strabane.

Odchylił się lekko w tył, jakby opierał się o framugę. Słońce ozłociło mu rude, kręcone

background image

włosy na grzbietach dłoni.

Za nim pojawiła się Sadie Cashell, z poszarzałą twarzą, jakby podsłuchała naszą

rozmowę. Wycierała ręce w ścierkę do naczyń.

– Co się stało, Johnny? – spytała podejrzliwie.

– Znaleźli Angelę. Mówią, że nie żyje, mamuśku! – odparł. A potem usta mu zadrżały,

a twarz żałośnie się skrzywiła.

Raczej parskał, niż płakał, ślina i łzy ściekały mu po brodzie. Wilgotne oczy przestały

lśnić, kiedy ostatnie promienie słońca wymknęły się niebu i świat niemal niedostrzegalnie

pociemniał.

– Jak? – zapytała ostro Sadie; mięśnie jej szczęk drżały.

– Na razie... na razie nie wiemy, Sadie – zawahałem się. – Uważamy, że ktoś ją zabił.

– To pomyłka – stwierdziła, histerycznie podnosząc głos. Zaciskała dłoń na ramieniu

męża, aż pobielały jej kłykcie. – Pomyliliście się.

– Przykro mi, Sadie – powiedziałem. – Zrobimy co w naszej mocy. Obiecuję.

Popatrzyła na mnie, jakby czekała, aż powiem coś innego, a potem odwróciła się i

zniknęła w domu.

Johnny Cashell pociągnął nosem, patrzył w stronę Strabane. Domyśliłem się, że Sadie

powiedziała dzieciom, bo z głębi domu doszedł mnie płacz dziewczynek, narastający szybkim

crescendo.

– Musi pan pojechać do kostnicy, panie Cashell. Zidentyfikować ją. Jeśli nie ma pan

nic przeciwko temu.

– Nie powinna tam być. Przywieźcie ją do domu – odparł.

– Panie Cashell, trzeba zrobić kilka rzeczy, żeby wiedzieć, co się jej stało. Możecie jej

państwo nie dostać jeszcze przez dzień czy dwa.

Wyjął z kieszeni papierośnicę, a z niej skręconego papierosa, włożył go do ust i

przypalił. Wypluł drobinę tytoniu i znów spojrzał nie na mnie, tylko gdzieś ponad moim

ramieniem.

– Wiem, co się z nią stało. Poradzę sobie – zapewnił.

– Co pan ma na myśli? Co się według pana stało, panie Cashell?

– Nieważne – mruknął, wciąż na mnie nie patrząc.

Jego żona wróciła do drzwi.

– Gdzie moja dziewczynka, John? – spytała męża. Wskazał kciukiem na mnie.

– Mówi, że nie możemy jej dostać. Jeszcze nie jest gotowa, żeby wrócić do domu.

– Kto to zrobił? – zapytała.

background image

– Jeszcze nie wiemy, pani Cashell – odparłem, zerkając na jej męża. – Pracujemy nad

tym.

– Do łapania niewinnych na ulicach czy jak ktoś sobie wypił, to jesteście pierwsi. A

teraz nagle wszystko powoli. Gdyby to była jakaś bogata dziewczyna, tobyście już wiedzieli,

ot co.

– Pani Cashell – powiedziałem. – Obiecuję, że załatwimy to tak szybko jak się da. Czy

mogę porozmawiać z pozostałymi córkami?

Sadie popatrzyła najpierw na mnie, potem na męża, który wzruszył ramionami i

odszedł od drzwi. Potem mnie wpuściła.

T

RZY SIOSTRY

A

NGELI SIEDZIAŁY WOKÓŁ STOŁU W KUCHNI

. Były do siebie zadziwiająco

podobne. Jedna z nich tuliła niemowlę w samej pieluszce, które mięło w piąstce jej białą

bluzkę.

Usiadłem przy stole i wyjąłem papierosy.

– Nie ma palenia przy mojej małej – oznajmiła młoda matka, strzepując popiół ze

swojego papierosa na linoleum.

Nie schowałem papierosa ani go nie zapaliłem. Najmłodsza córka Cashellów wciąż

płakała, ale pozostałe patrzyły na mnie, jedna z zaczerwienionymi oczami, jedna trochę

buńczuczna, jakby nie chciała się zdradzić ze swoimi uczuciami przed garda.

Potrzebuję waszej pomocy. Chcę się dowiedzieć, co się stało Angeli – zacząłem. –

Powiecie mi, z kim się zadawała, z kim chodziła i tak dalej?

Najmłodsza dziewczyna otworzyła usta, jakby chciała odpowiedzieć, ale przerwała jej

ta z dzieckiem, która na imię miała, jeśli dobrze pamiętałem, Christine.

– Nic nie wiemy, inspektorze. – Podkreśliła każdą sylabę ostatniego słowa z całą

pogardą, na jaką było ją stać. Zwróciłem uwagę, że ze wszystkich sióstr tylko ona nie płakała,

kiedy usłyszała o śmierci siostry. Oczy miała jasne i czyste. Świadoma mojego spojrzenia,

opuściła wzrok na dziecko, lekko przechyliwszy głowę.

Odwróciłem się do najmłodszej.

– Chciałaś mi coś powiedzieć? – spytałem. – Pomóc mi?

Dziewczynka zerknęła ukradkiem na siostrę, a potem spuściła głowę i wbiła wzrok w

dłonie, splecione na kolanach. Wyglądała na niedożywioną, kościste, różowe palce

przypominały pisklęta w gnieździe.

Christine odezwała się znowu:

– Już panu powiedziałam, nic nie wiemy.

background image

Wzięła butelkę dziecka i zaczęła je karmić, trzymając papierosa w ustach i mrużąc

oczy od dymu.

Spytałem Sadie, czy mogę zobaczyć pokój Angeli. W milczeniu zaprowadziła mnie po

schodach na górę, otworzyła jedne z drzwi i zaczekała, aż wejdę. Byłem trochę zaskoczony,

widząc w pokoju porządek; a jednocześnie zawstydziła mnie niegodziwość tej myśli. Prawie

całą przeciwległą ścianę zajmowało okno, wychodzące na podwórze.

Pokój wyglądał na niedawno malowany, ściany miały lawendowy odcień; wykładzina

i pościel były jasnozielone. Do ściany za łóżkiem przypięto starannie pinezkami plakat

jakiegoś Orlando Blooma. Szafa była pełna ubrań, starannie poukładanych i powieszonych

według rodzajów i rozmiarów. Na podłodze zauważyłem róg książki w miękkiej oprawie,

wystający spod zwisającej z łóżka narzuty. Znałem autora – czytała go Debbie, moja żona.

Odruchowo przerzucając strony i rozglądając się po pokoju, zauważyłem, że jako zakładki

Angela używała paska zdjęć z automatu. Widać było tylko połówki twarzy dwóch dziewczyn,

uśmiechniętych wesoło z białych krawędzi po obu stronach. Jedną z nich była Angela. Na

ostatnim zdjęciu ich twarze lekko się stykały i Angela już się nie uśmiechała, mimo to

wyglądała na jeszcze bardziej zadowoloną. Zasmucił mnie ten widok – tej dziewczyny, tak

pełnej życia. Pokazałem zdjęcia Sadie i spytałem, kim jest druga dziewczyna, ale Sadie tylko

wzruszyła ramionami i spytała, czy skończyłem. Odłożyłem zdjęcia na miejsce, pilnując, żeby

nie zgubić strony, zanim dotarł do mnie bezsens tego gestu.

W kącie pokoju stały stary odtwarzacz CD i plastikowy stojak z kilkunastoma płytami

pod lustrem. Większości zespołów nie znałem albo słyszałem od nich tylko od Penny.

Dziwne, na środku zaważyłem płytę Divine Comedy. Byłem na ich koncercie w Dublinie

kilka lat temu. Wydawała się trochę nie na miejscu wśród tych wszystkich boysbandów.

Zapytałem o nią Sadie. Znów wzruszyła ramionami i wyszła no korytarz, dając mi do

zrozumienia, że nie życzy sobie, żebym dłużej zostawał w pokoju jej córki. Kiedy

schodziliśmy na dół, podziękowałem jej i jeszcze raz złożyłem kondolencje, a potem

wyszedłem na dwór umówić się z Johnnym Cashellem na identyfikację ciała.

Wciąż stał przed domem, zrywał ostatnie uschnięte kwiaty z krzaka róży. Kwiaty były

ciężkie i brązowe, nisko zwisały. Johnny zrywał je i miął w pięści suche płatki.

– Przykro mi, panie Cashell – odezwałem się, ściskając jego wolną dłoń. – Jeszcze

jedno. Może mi pan powiedzieć, co Angela miała na sobie, kiedy widział ją pan ostatni raz?

– Pewnie dżinsy. Chyba niebieską bluzę z kapturem, którą matka kupiła jej na

urodziny. To było ledwie w zeszłym miesiącu. Czemu pan pyta? Nie wiecie, w co była

ubrana?

background image

Nie potrafiłem rozwiać jego przekonania, że córka po śmierci zachowała pozory

godności. Sam jestem ojcem. Chciałem coś powiedzieć, ale powietrze między nami było ostre

od zapachu gnijących liści i nie przyszło mi do głowy nic bardziej wymownego.

K

IEDY WRÓCIŁEM NA KOMISARIAT

, Burgess, nasz sierżant dyżurny, powiedział mi, że

natychmiast chce mnie widzieć nadinspektor. Costello – którego wszyscy (choć nie przy nim)

nazywali Elvisem. Costello był w Lifford sławny, służył tu, w mundurze i bez munduru, od

prawie trzydziestu lat. Podejrzewano, że zna wiele rodzinnych sekretów, które większość

ludzi woli zachować dla siebie. Oznaczało to, że choć był w miasteczku powszechnie

podziwiany, nikt mu nie ufał. Nigdy jednak celowo nie wykorzystywał tych informacji, chyba

że to było absolutnie konieczne, a wiele dawnych przestępstw puszczał płazem, wychodząc z

założenia, że jeśli wtedy ci, co je popełnili, nie zasłużyli na odpowiednią karę, tym bardziej

nie będzie ich karał dziś. Teoretycznie powinien pracować w Letterkenny, policyjnym

centrum hrabstwa Donegal, ale ze względu na mastektomię jego żony Emily kilka lat temu

dostał pozwolenie, by działać z Lifford.

Jego pseudonim wziął się nie tylko od jego nazwiska, ale też od imienia, Olly. Nie raz

i nie dwa gardai wzywanych do zakłóceń porządku witał pijacki chór śpiewający Armię

Oliviera, chociaż naprawdę Costello miał na imię Alphonsus. Nazwa armii Oliviera

przylgnęła do liffordzkiej policji tak samo, jak imię Elvis do samego Costella. Nigdy o tym

nie wspominał, ale moim zdaniem po cichu cieszył się ze swojego pseudonimu, biorąc go za

dobroduszny wyraz sympatii i uznania jego pozycji jako swego rodzaju instytucji.

– Cashell pochodzi z Cork – powiedział teraz, poprawiając krawat przed lustrem

zawieszonym na wewnętrznej stronie drzwi jego gabinetu. Jego stanowisko oznaczało, że

jako jedyny w komisariacie miał własny gabinet, reszta używała wspólnych pokojów. Trzeba

uczciwie powiedzieć, że Elvis nigdy nie podkreślał swojego uprzywilejowania; meble były tu

proste i funkcjonalne.

– Naprawdę? – spytałem, nie wiedząc, do czego zmierza.

– Tak. Jego rodzina przyjechała tu, kiedy miał trzy lata. Podejrzewaliśmy wtedy, że to

wędrowcy

1

, ale wynajęli mieszkanie przy szosie na St. Johnston. Kiedy Sadie pierwszy raz

zaszła w ciążę, dostali dom na Clipton Place. Od początku nie bardzo tam pasował.

1

Wędrowcy – grupa społeczna charakterystyczna dla Wielkiej Brytanii i Irlandii, o niejasnym pochodzeniu

etnicznym, przypominająca nieco kontynentalnych Cyganów, posługująca się własnym językiem shelta.
Wędrowcy żyją w drodze i przemieszczają się zmotoryzowanymi konwojami. Słyną z hodowli psów i handlu
końmi. Są powszechnie traktowani z nieufnością (przyp. tłum.).

background image

– Na to wygląda – westchnąłem. – Sąsiadów z jednej strony wygnał hałasem, sąsiadów

z drugiej za pomocą młotka ciesielskiego.

– Za co dostał ostrzeżenie. Mimo wszystko to okropna rzecz. Jak to przyjął?

– Tak jak można się spodziewać. Był zdruzgotany. Miałem wrażenie, że jedna z jego

córek coś mi powie, ale reszta rodziny milczy jak grób.

– Lata nieufności, Benedikcie, wyuczonej przy rodzinnym stole. – Costello jest też

jedyną osobą, która zwraca się do mnie pełnym imieniem, jakby jego zdrabnianie było

nieuprzejme. – Daj im dzień czy dwa i spróbuj jeszcze raz. Może kiedy nie wszyscy będą w

domu.

– Tak, panie nadispektorze.

– Masz marynarkę? – spytał, ruchem głowy wskazując moje nieformalne dżinsy i

kurtkę: jeden z niewielu przywilejów bycia detektywem.

– Nie przy sobie.

– Skocz do domu i się przebierz. O piątej masz konferencję prasową. Będą tam RTE i

stacje z Północy, masz wyglądać elegancko.

Wstałem. Kiedy już byłem przy drzwiach, dodał:

– Nie znaleźli jeszcze jej ubrań, Benedikcie. Poprosiłem policję rzeczną, żeby rano

przeszukała dno rzeki. PSNI powiedzieli, że pomogą. Zaczynamy wcześnie.

B

YŁA TO PIERWSZA KONFERENCJA PRASOWA

, w jakiej brałem udział i choć przypuszczalnie

wyglądała dość skromnie w porównaniu z innymi takimi wydarzeniami, onieśmieliły mnie

rzędy świateł, kamer i mikrofonów. Costello odczytał przygotowane oświadczenie, potem

zaprosił do zadawania pytań. Jak mi powiedziano, moja rola ograniczała się do obecności,

żeby mógł mnie przedstawić dziennikarzom. W ten sposób sprawiedliwość nie będzie

anonimowa, oznajmił bez śladu ironii. Miałem też odpowiadać na wszelkie pytania

operacyjne, na które Costello nie znał odpowiedzi, ale miałem nie wchodzić w szczegóły.

Słyszeliśmy nasze głosy wracające do nas z lekkim opóźnieniem, jakby kpiły z faktu, że

mimo tego, co mówiliśmy, by uspokoić opinię publiczną, nie mamy pojęcia, kto zabił Angelę

Cashell, jak została zabita ani, co gorsza, po co ktoś miałby zabijać piętnastoletnią

dziewczynę i porzucać jej nagie zwłoki na brzegu rzeki.

P

ENNY I

S

HANE DOSTALI MATCZYNĄ DYSPENSĘ

i mogli oglądać telewizję dłużej, żeby

zobaczyć tatę. Oboje jednak niemal zasnęli podczas głównego wydania wiadomości;

background image

najważniejszą informacją było wysłanie przez prezydenta Stanów Zjednoczonych

pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy jako wsparcia dla sześćdziesięciu tysięcy, które już

stacjonowały na Bliskim Wschodzie.

Kiedy w końcu puszczono krótki materiał o morderstwie Cashell, wciśnięto go między

informację o rosnących cenach nieruchomości a historię handlarza narkotyków

zamordowanego w Dublinie. Prezenterzy wyraźnie bardziej troszczyli się o drożejące domy

niż o śmierć bezimiennego dilera.

Kiedy kładłem Shane’a do łóżeczka, usłyszałem pukanie do drzwi, a chwilę później

głos Debbie zapraszającej gościa do środka. Wyjrzałem przez okno sypialni i zobaczyłem

pikapa naszego sąsiada, Marka Andersona, zaparkowany na naszym podjeździe. Mark

mieszkał prawie kilometr dalej, ale był właścicielem całej ziemi sąsiadującej z naszą działką,

pól, na których wypasał owce i krowy. Był nietowarzyskim dziwakiem i zaskoczyła mnie ta

wizyta. Do tej pory odwiedził nas tylko raz, żeby prosić o łagodne potraktowanie syna,

Malachy’ego, którego aresztowałem po tym, jak został przyłapany na podglądaniu Sharon

Kennedy z drzewa rosnącego pod oknem jej sypialni. Mąż Sharon ściął je jeszcze tego

samego wieczoru.

Zszedłem na dół. Anderson siedział w salonie przycupnięty tak blisko skraju kanapy,

że wyglądał, jakby miał z niej zaraz spaść. Wstał, kiedy wszedłem. Uśmiechnąłem się i

wyciągnąłem rękę.

– Wesołych świąt, Mark – pozdrowiłem go. – Miło cię widzieć.

Nie odwzajemnił uśmiechu ani przywitania.

– Wasz pies czepia się moich owiec – powiedział.

– Słucham? – spytałem, siadając obok Debbie.

– Wasz pies czepia się moich owiec. Widziałem go.

Nasz pies to sześcioletni basset Frank, którego kupiłem Debbie na piątą rocznicę

ślubu. Wydawało się wtedy, że nie możemy mieć dzieci. Cztery miesiące później odkryła, że

jest w ciąży z Penny i w ten sposób Frank stał się moim psem. Teraz, kiedy Penny była

starsza, również go polubiła. Na noc zamykaliśmy go w specjalnie dla niego zbudowanej

szopie i to właśnie powiedziałem Andersonowi.

– Wiem, co widziałem – odparł. – Jeśli którejś z moich owiec coś się stanie, wpakuję

kundlowi kulkę. Ostrzegam.

Penny, która przestała oglądać telewizję na początku rozmowy, teraz gapiła się na

Andersona z przerażeniem i szeroko otwartą buzią.

– Nie ma powodu do pogróżek, Mark. Frank to dobry pies i nie sądzę, żeby niepokoił

background image

twoje owce. Jestem przekonany, że się mylisz, ale będziemy mieli na niego oko.

Porozumiewawczo mrugnąłem do Penny. Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jej

to bez przekonania.

– Nie mówcie tylko, że was nie ostrzegałem. Jak zobaczę psa na swoim polu, zabiję go

– powtórzył Anderson, potem kiwnął głową, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, i życzył nam

wesołych świąt.

Gdy wyszedł, Penny podeszła do mnie ostrożnie i pociągnęła mnie za nogawkę spodni.

– Czy on skrzywdzi Franka, tato? – Głos jej się łamał, a oczy poczerwieniały.

– Nie, skarbie. – Debbie wzięła ją na ręce. – Tata dopilnuje, żeby Frank w nocy był w

swoim domku, a wtedy nic mu się nie stanie. Prawda, tato? – spytała i spojrzała na mnie, tuląc

Penny i kołysząc.

– Oczywiście, kochanie – odparłem. – Frankowi nic się nie stanie.

background image

Rozdział 2

Niedziela, 22 grudnia

N

ASTĘPNEGO RANKA ZABRAŁEM

D

EBBIE I DZIECI NA PORANNĄ MSZĘ

. Penny uparła się,

żebyśmy zmówili specjalną modlitwę za Franka, a cała kongregacja pomodliła się za duszę

Angeli Cashell i o pociechę dla jej rodziny w ich tragedii. Wczorajsze śniegowe chmury

zniknęły, niebo było czyste jak woda, wiatr ostry, a jasne zimowe słońce wydawało się

zwodniczo ciepłe, kiedy siedzieliśmy w kościele. Co dziwne, róże na klombach przed

kościołem znów dostały pąków mimo późnej pory roku. Gdy po mszy przystanąłem, żeby na

nie popatrzeć, podszedł do mnie Thomas Powell junior.

Powella znałem z czasów młodości, ze szkoły w Deny. Był w moim wieku, ale ja

jestem przysadzisty i mam w pasie o parę kilo za dużo, Powell zaś szczupły, opalony i

promieniuje aurą dobrego zdrowia osiągniętego i utrzymywanego dzięki zamożności. Ożenił

się z dziewczyną, którą również znałem z tamtych czasów. Był jedynym synem jednego z

najbogatszych ludzi w hrabstwie, Thomasa Powella seniora. Senior w swoim czasie był

bardzo wpływowym politykiem i chodziły pogłoski, że syn niebawem pójdzie w jego ślady.

To właśnie w sprawie ojca Thomas chciał się ze mną zobaczyć.

– Wiesz coś o staruszku? – spytał, ściskając moją dłoń w swoich w uderzająco

nieszczerym geście.

– O jakim staruszku?

– O moim ojcu, oczywiście. Pomyślałem, że będziesz wiedział. – Uśmiechnął się

trochę zdumiony.

– Przykro mi, Thomas. Coś się stało twojemu ojcu?

Wydawał się poirytowany.

– Myślałem, że ci powiedzą. Dzwoniłem rano na komisariat. Powiadomiłem o intruzie.

– Nic nie słyszałem, Thomas. Gdzie to było?

– W jego pokoju w domu opieki w Finnside. Obudził się w środku nocy, w środę, i

przysięgał, że w jego pokoju ktoś był. Wszystko opowiedzieliśmy facetowi, który odebrał

telefon. Powiedział, że zajmiecie się tą sprawą.

background image

– Na pewno się zajmiemy. Na razie tkwimy po uszy w śmierci małej Cashell. Czy

twojemu ojcu coś się stało?

– Nie.

– Coś zginęło?

– Nie. Ale nie o to chodzi. Ktoś był w jego pokoju.

Widziałem, że coraz bardziej się irytuje, obiecałem mu więc, że zajmę się tą sprawą

przy pierwszej sposobności, przeprosiłem go i zostawiłem.

Kątem oka zobaczyłem jego żonę Miriam, która stała w wejściu do kościoła i

rozmawiała z ojcem Brennanem, ale patrzyła na nas, pozornie z roztargnieniem. Jej spojrzenie

napotkało moje; poczułem, że coś we mnie zadrżało i zaległo nieprzyjemnie w żołądku.

Miriam uśmiechnęła się lekko i odwróciła z powrotem do księdza.

P

ONIEWAŻ DO ŚWIĄT ZOSTAŁY TYLKO TRZY DNI

, obiecałem Penny wycieczkę do jaskini

Mikołaja i chciałem wyruszyć do Derry możliwie jak najwcześniej. Wydarzenia poprzedniego

dnia sprawiły, że podjąłem jeszcze mocniejsze postanowienie, by spędzać czas z dziećmi.

Myśląc o Angeli, mimowolnie widziałem ich buzie. Chociaż miałem dzień wolny, zabrałem

ze sobą komórkę i kiedy ruszyliśmy z kościelnego parkingu, przestraszyło mnie jej

natarczywe dzwonienie.

Dzwonił Jim Hendry. Chciał mi powiedzieć, że policja w Strabane zatrzymała

Johnny’ego Cashella za usiłowanie zabójstwa. Jadąc przez most do Strabane w pięknym

grudniowym słońcu, spojrzałem w dół i zobaczyłem płetwonurków z obu stron granicy, na

zmianę zanurzających się w mętnej wodzie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby nam

pomóc znaleźć mordercę jego córki.

P

O PÓŁNOCNEJ STRONIE GRANICY

miejscowa administracja, zmęczona obozowiskami

wędrowców, które blokowały parkingi i tereny przemysłowe, postanowiła wydzielić im

własne specjalne kempingi. Wybrała miejsce odległe od głównej drogi i oddalone o kilka

kilometrów od najbliższych domostw, a potem, wykazując się absolutnym brakiem

zrozumienia określenia „wędrowny”, zbudowała dla wędrownych rodzin dwadzieścia

domów. Wędrowcy parkowali pod domami i mieszkali w swoich przyczepach, jak zawsze.

Ktoś jednak systematycznie oczyszczał nowe domy ze wszystkiego, co można było

spieniężyć, tak że budynki wyglądały jak baza szkoleniowa terrorystów. Przez kolejnych

kilka miesięcy pozbawieni skrupułów miejscowi budowlańcy zarabiali ogromne i całkowicie

background image

nielegalne pieniądze, kupując za półdarmo rury i dachówki. Instalowali je potem w nowych

domach.

Jak mówił mi inspektor Hendry podczas drogi do Strabane, było czymś niezwykłym,

że policja musiała wejść do obozowiska – wędrowcy zwykle rozstrzygali spory po swojemu.

Dziś najwyraźniej stało się inaczej.

Z

TEGO

,

CO UDAŁO SIĘ DOWIEDZIEĆ OD RÓŻNYCH ŚWIADKÓW

, Johnny Cashell i jego trzej

bracia poszli z jego domu na stację benzynową Daly’ego w Lifford o dwudziestej trzeciej

poprzedniego wieczoru, akurat kiedy do pracy przyszła nocna zmiana. Każdy z nich napełnił

benzyną dziesięciolitrowy kanister. Cała czwórka siedziała następnie w barze McElroya do

wpół do trzeciej w nocy, pijąc guinnessa i whisky. Chociaż większość pozostałych klientów

baru czuła opary benzyny, unoszące się znad czterech kanistrów stojących w kącie, nikt o nie

nie zapytał ani nie zareagował w jakikolwiek sposób sugerujący, że to coś niezwykłego;

nawet kiedy Brendan Cashell poszedł do baru i kupił paczkę papierosów John Pleyer oraz

cztery jednorazowe zapalniczki. Wielu stałych bywalców patrzyło na Johnny’ego z

mieszaniną litości i podejrzliwości. Nikt nie wspominał o Angeli, chociaż niektórzy,

przechodząc, klepali go po ramieniu, a kilku, w tym sam właściciel, postawiło mu drinka. Inni

byli bardziej dyskretni, może nie chcieli opowiadać się po żadnej stronie, na wypadek, gdyby

się okazało, że to sam Johnny był zamieszany w morderstwo jasnowłosego dziecka.

Bracia Cashell przeszli na piechotę kilometr z Lifford do Strabane, każdy z kanistrem

benzyny. Około wpół do czwartej widziano ich na moście w miejscu, gdzie rzeki Finn i

Mourne zlewają się w Foyle. Co robili przez następną godzinę, pozostawało niejasne, ale o

piątej rano weszli do obozowiska wędrowców, właśnie wtedy, gdy na niebo wypełzały

pierwsze macki szarości.

Następnie oblali benzyną tyle domów i przyczep, ile zdołali, wyjęli zapalniczki i

zapalili papierosy oraz domy i przyczepy wokół siebie. Nie uciekali; usiedli na wielkich

głazach, ułożonych przy wjeździe do obozowiska, żeby zagrodzić drogę. Johnny obojętnie

słuchał krzyków, które zaczęły dobiegać zza blaszanych ścian płonących przyczep.

Przejeżdżająca tamtędy taksówkarka wezwała policję i straż pożarną, a potem patrzyła,

jak Johnny i jego bracia wiwatują, gdy z płonących przyczep wysypały się rodziny

wędrowców, z krzykiem i płaczem. Johnny wypatrzył jedną konkretną osobę – chudego

chłopaka, wyglądającego najwyżej na dwanaście-trzynaście lat, o włosach tak jasnych, że

prawie białych. Widziano, jak coś do niego krzyczy. Potem razem z braćmi pobiegł za

chłopcem, czmychającym jak królik przez krzaki rosnące za obozowiskiem i rozciągające się

background image

dalej pola, błyskając w świetle księżyca gołymi plecami.

Nie było jasne, kto pierwszy uświadomił sobie winę Cashellów, ale kiedy przyjechała

policja, bracia Johnny’ego byli pobici tak, że nie dawało się ich rozpoznać. Najmłodszego,

Darmuida, odwieziono do szpitala w Altnagelvin. Taksówkarka opisała, że widziała, jak

dwóch wędrowców, bosych i gołych od pasa w górę, a mimo to niezważających na mróz

zimowej nocy (czy może rozgrzanych płomieniami i adrenaliną), chwyta Darmuida za

splątane włosy i ciska nim o ziemię. Darmuid skulił się pod głazami blokującymi wjazd do

obozu, a oni na zmianę kopali go i skakali po nim, tak mocno, że powybijali mu zęby i

złamali szczękę, która po chwili zwisła luźno jak u trupa.

Frankie Cashell został powalony na ziemię za kurtkę, którą kazała mu nosić żona, i

chociaż przeklinał ją, bo wędrowcy mieli za co chwycić, kurtka wytłumiła jednak większość

kopniaków, które otrzymał w korpus. Miał pękniętą czaszkę, ale żebra tylko mocno

posiniaczone.

Trzeci z braci Cashell, Brendan, został osaczony przez grupę kobiet, z których jedna

odgryzła mu ucho. Policja znalazła je, później tego samego dnia, wyplute w krzaki za

dymiącymi zgliszczami przyczepy. Nie dało się go już uratować.

Sam Johnny mocno krwawił, leżąc na polu, po którym wcześniej gonił młodego

wędrówce. Chłopak stawił mu czoła, wyciągając nóż. Dopiero kiedy Johnny trafił do karetki,

okazało się, że ma jedynie powierzchowną ranę. Gdy tylko wypisano go ze szpitala, został

aresztowany i przewieziony do Strabane. Hendry dowiedział się o wszystkim rano, kiedy

przyszedł do pracy. Rozpoznał nazwisko z naszej wcześniejszej rozmowy i skontaktował się

ze mną.

J

OHNNY SIEDZIAŁ NA METALOWEJ RAMIE

, służącej jednocześnie za ławkę i pryczę w celi.

Palce wetknął pod bandaż, który przyklejono mu na brzuchu. Kiedy wszedłem, podniósł

wzrok, ale potem wrócił do swojego zajęcia – badania rany i szukania śladów krwi na

opatrunku.

– I jak tam, Johnny. Lepiej się czujesz?

– Spieprzaj, Devlin. Nie wolno ci działać na Północy. Nie powinno cię tu być.

– Ciebie też nie, Johnny. Jestem po służbie. To wizyta towarzyska. W co ty grałeś, jak

się brałeś do tych wędrowców? – spytałem, ale Cashell wciąż był skupiony na swoim

opatrunku. Hendry kopnął go w stopę.

– Nie mam nic do powiedzenie – wymamrotał Johnny. – Masz fajkę?

– Jasne – powiedziałem, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. – Ale zapomniałem

background image

zapalniczki. Może ty masz?

– Cha, cha. W dupę se wsadź takie dowcipy, Devlin.

– Hej! Pilnuj się, synu, nie jesteś na Południu – powiedział Hendry. – Devlin, jakich

wy tam chowacie kryminalistów?

Przykucnąłem obok Cashella, mając nadzieję zwrócić na siebie jego uwagę.

– Co to miało wspólnego z Angelą, Johnny? – spytałem i zobaczyłem w jego oczach

błysk zrozumienia. – Bo chodziło o Angelę, prawda, Johnny? Właśnie dlatego inspektor

Hendry mnie powiadomił, z powodu tego, co się stało z Angelą. Ale to jej nie przywróci

życia, Johnny.

Wcale nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak protekcjonalnie, jak zabrzmiało.

Cashell poderwał głowę i spojrzał na mnie z gniewem i dumą.

– A wy przywrócicie, Devlin? Wskrzesicie ją, kurwa? O to ci chodzi? Nie złapiesz

nawet kataru, palancie. Pierdol się.

Coraz bardziej się ożywiał, coraz bardziej wściekał, w końcu prawie pluł mi w twarz.

– Wszyscy się pierdolcie!

A potem zamilkł, wyrzucił z siebie cały jad i opadł z powrotem na metalową pryczę.

Schował twarz w dłoniach, jak każdy opłakujący dziecko ojciec, który wyładował gniew i ból

na pierwszej lepszej osobie, bo nie mógł się wyżyć na tych, którzy naprawdę na to

zasługiwali.

– Chłopak, którego gonił, to Siwy McKelvey. Naprawdę nazywa się Liam czy jakoś

tak, ale wszyscy mówią na niego Siwy. Paskudna mała menda – mówił Hendry,

odprowadzając mnie do samochodu, w którym czekała Debbie z dziećmi. – Wygląda na

dziesięć lat, ale bliżej mu do osiemnastu. Niedożywiony. Paru chłopaków uważa, że

specjalnie niedojada, żeby łatwiej przeciskać się przez okna na włamach. Siwy bywał w

różnych poprawczakach. Nie zrobił jeszcze nic, za co trafiłaby mu się porządna odsiadka, ale

to kwestia czasu. Nie zdziwiłbym się, gdyby był zamieszany w śmierć tej dziewczyny.

Chociaż woli noże. I nie wiem, czy miałby dość siły, żeby podnieść jej ciało. Jest żylasty, ale

dość słaby. Rozumiesz, raczej wredny niż silny.

– Znam go – powiedziałem. – Raz czy dwa pojawił się też u nas. Bardzo jasne włosy,

uszy jak od pucharu? Dajcie nam znać, kiedy go zamkniecie. Cashell najwyraźniej uważa, że

chłopak coś wie.

Uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Jasne – przytaknął Hendry – chociaż mam nadzieję, że dorwiecie go pierwsi.

Ostatnim razem, gdy zamknęliśmy Siwego, narobił niezłego bałaganu.

background image

W

IECZOREM TEGO SAMEGO DNIA

przyjechał do mnie do domu nadinspektor Costello. Robi to

dość często, w ten sposób osobiście sprawdza, co się dzieje w okolicy. Wcisnął się w fotel

najdalszy od telewizora, z filiżanką herbaty ze spodkiem w ręku. Filiżankę – poinstruowana

przez Debbie – przyniosła mu Penny. Stolik z talerzykiem z ciastkami stał poza jego

zasięgiem i wysiłek potrzebny, by odstawiać i podnosić filiżankę, był najwyraźniej za duży,

żeby zawracać sobie tym głowę. Filiżanka w dłoni Costella wydawała się maleńka, a on

wyglądał, jakby czuł się z nią niezręcznie.

– Całkiem niezła reakcja na materiał RTE – powiedział, trzymając herbatę tuż pod

brodą, z serdecznym i małym palcem wyprostowanymi – nie mieściły się w małym uszku

filiżanki. – Dwadzieścia trzy telefony. Dwunastu czubków.

Na konferencji prasowej postanowiliśmy nie wspominać, że ciało Angeli zostało

porzucone tylko w bieliźnie, ani o pierścionku na jej palcu, żeby odsiać świrów od ludzi

posiadających autentyczne informacje.

– Za to kilka obiecujących tropów – ciągnął Costello, mieszając herbatę, żeby zająć

czymś ręce. – Wspomniano młodego wędrówce, przypuszczalnie Siwego McKelveya.

Widziano ich razem w czwartek wieczorem na dyskotece w Strabane. Była też mowa o

narkotykach.

Kiwnąłem głową niezaskoczony.

– I to w odniesieniu do niej, nie do niego, Benedikcie.

– Warto poprosić patolog o wyniki badań toksykologicznych – zaproponowałem, choć

podejrzewałem, że Costello już to zrobił.

– Już z nią rozmawiałem – odparł, starając się jak najdelikatniej odłożyć łyżeczkę z

powrotem na spodek. – Kierownik kina widział Angelę w piątek z siostrami. Kupiły bilety na

seans dla dzieci, ale poszły na jakiś horror. Wyrzucono je około czwartej.

Łyżeczka z brzękiem wypadła z filiżanki i spadła na ziemię. Penny podsunęła się na

czworakach i z uśmiechem ją podniosła.

– W piątek? – powtórzyłem. – Jest pan pewien? Cashell mówił, że z domu wyszła w

czwartek.

– Najlepiej sprawdzić z samego rana – odparł Costello. – Przyszły też wstępne

ustalenia od patologa. Czas śmierci ustalono na między dwudziestą trzecią w piątek a

pierwszą w nocy w sobotę.

Mówiąc to, z torby, którą przyniósł ze sobą, wyjął kremową teczkę. Podał mi ją i

spojrzał na Shane’a, siedzącego na swojej baraniej skórze i przyglądającego mu się z otwartą

buzią. Shane trzymał w rączce sucharka; cały był nim upaćkany. Uśmiechnął się, pokazując

background image

dwa zęby, i z zadowoleniem zagulgotał.

Przejrzałem techniczny żargon. W skrócie – przed śmiercią Angela uprawiała seks,

najprawdopodobniej dobrowolnie i na pewno z zabezpieczeniem; środek nawilżający

znaleziony w pobranych próbkach sugerował prezerwatywy marki Mates i wykluczał

możliwość znalezienia śladów DNA, chyba że na jej ciele znalazłyby się jakieś włosy.

Zawartość żołądka zdawała się potwierdzać, że Angela faktycznie w dzień śmierci

była w kinie: bez wątpienia jadła popcorn, czekoladę, a nieco później hamburgera i frytki.

Patolog opisała też częściowo strawioną, niezidentyfikowaną tabletkę, w brązowe i żółte

kropki. Wyniki badań toksykologicznych miały dokładnie oznaczyć jej skład.

Poziom kwasu mlekowego we wszystkich mięśniach Angeli w chwili jej śmierci był

bardzo wysoki, co sugerowało, że były w aktywnym użyciu. Patolog informowała, że nie była

to aktywność zwyczajna, lecz że Angela doznała raczej jakiegoś ataku. Umarła wskutek

uduszenia. Sińce na jej piersi i kolejne, odkryte wokół ust po zmyciu szminki, sugerowały, że

ktoś stosunkowo drobny usiadł – czy raczej ukląkł – na jej klatce piersiowej i zakrył jej usta,

być może kiedy szarpała się pod nim w spazmach. Brak tlenu i nadaktywność elektryczna

mózgu w końcu ją pokonały.

– Ktoś na niej klęczał? – spytałem, łamiąc własną zasadę, by nigdy nie rozmawiać o

takich rzeczach przy dzieciach.

– Ktoś drobny – odparł Costello – i s-e-k-s-u-a-l-n-i-e aktywny – dodał, bezgłośnie

literując to słowo i ruchem głowy wskazując dzieci, które udawały, że oglądają telewizję, ale

w rzeczywistości podsłuchiwały naszą rozmowę. Postanowiłem nie mówić mu, że Penny jest

najlepsza w klasie z literowania – choć miałem nadzieję, że nie przerabiali jeszcze tego typu

słów wielosylabowych.

– Wyjdźcie, dzieci – powiedziałem i zaczekałem, aż Penny cicho zamknie za sobą

drzwi, z Shane’em na ręku. – Co pan sądzi o tabletce E?

– Możliwe. Niedługo się dowiemy. Sprawdź, czy w jej rodzinie były przypadki

używania narkotyków. I epilepsji. Jeśli nigdy wcześniej nie miała ataku, to by przemawiało za

efektami działania narkotyków.

Kiwnąłem głową.

– Wzmianka o kimś drobnym wskazywałaby na Siwego McKelveya – zauważyłem.

– Na to wygląda, Benedikcie – zgodził się Costello. – Roześlę rysopis, zobaczymy, czy

uda się nam go zwinąć. Jeśli nie, będziemy mieli nadzieję, że zrobią to ci z Północy, zanim

kolejni dalsi krewni Cashellów znów pójdą po benzynę.

background image

Rozdział 3

Poniedziałek, 23 grudnia

W

PONIEDZIAŁEK RANO WCZEŚNIE PRZYJECHAŁEM NA KOMISARIAT

. Burgess, sierżant dyżurny,

opowiedział mi o ojcu Tommy’ego Powella, który zgłosił, że widział intruza w swoim pokoju

w domu opieki w Finnside. Ani Burgess, ani ja nie uważaliśmy, żeby zasługiwało to na

dochodzenie: siedemdziesięciopięciolatek, umieszczony w domu starców z powodu demencji,

twierdzi, że ktoś był w jego pokoju, w placówce, gdzie pielęgniarki co godzinę zaglądają do

pacjentów, w dzień i w nocy. Uznaliśmy, że to głupota. Z drugiej strony Powell był nie tylko

bogaty, ale też wpływowy, a jego wyszczekany synalek bez namysłu poszedłby do lokalnych

gazet i opowiedział, jak to beztroska Garda pozostawiła jego ojca na łasce i niełasce intruzów

w jego własnym pokoju. Powiedziałem Burgessowi, że zajmę się tym osobiście, kiedy tylko

będę miał okazję, choćby po to, żeby uciszyć Powella juniora.

Zadzwoniłem do kina, żeby mieć pewność, że Martin, kierownik, będzie w pracy,

potem pojechałem do niego i spisałem jego zeznanie, w którym potwierdził wszystko, co

powiedział mi Costello. Martin znał córki Cashellów, poznał Angelę po jasnych włosach, i jej

dwie siostry – jedną starszą, drugą dużo młodszą. Więcej nawet, mógł mi pokazać nagranie

tamtego popołudnia z kamer ochrony.

Usiedliśmy w biurze kina – budynek w środku dnia robił dziwne wrażenie bez zapachu

popcornu. Martin przewinął nagranie do czternastej czterdzieści pięć i zaczęliśmy oglądać.

Kilka minut później na ekranie pojawiła się cała grupka wchodząca do kina. Dziewczyna,

która miała być Angelą, nie nosiła dżinsów i niebieskiej bluzy z kapturem, jak to opisał jej

ojciec. Miała na sobie krótką spódniczkę i czerwoną kurtkę. Trudno było zidentyfikować ją na

sto procent, bo nagranie było ziarniste, ale Martin się upierał.

– To one – powiedział, wskazując grupkę.

– Jest pan pewien? Mówiono nam, że była ubrana inaczej.

Westchnął i spojrzał na mnie, jakbym go rozczarował.

– To one. Obsługiwałem je osobiście, pamiętam Angelę Cashell. Takie coś, co miała

na sobie, moja żona nazywa bobrową spódniczką.

background image

– Dlaczego?

– Bo ledwie zakrywa bobra. – Roześmiał się z własnego dowcipu.

Przewinął taśmę dalej, najwyraźniej wiedząc, gdzie zatrzymać; podejrzewałem, że

obejrzał ją już sam kilka razy, przygotowując się na wizytę Gardy. O czwartej zero trzy

Angela Cashell wyszła z kina ze swoimi siostrami. Mimo ziarnistości obrazu wydawało mi

się, że rozmawiając z nimi, się śmiała. Miałem taką nadzieję.

– Problemem była ta młodsza – wyjaśnił Martin. – Dlatego właśnie kazaliśmy im

wyjść. Dwie starsze mogły oglądać horror, ale nie ta młodsza. Miałaby potem koszmary.

Przytaknąłem, choć w duchu pomyślałem, że śmierć siostry będzie mieć na

dziewczynkę dużo gorszy wpływ niż obejrzenie filmu grozy.

Zanim wróciłem do samochodu, przeszedłem kilkaset metrów z kina do miejsca, gdzie

znaleziono Angelę Cashell. Trawa była tu już mocno wydeptana, okoliczni mieszkańcy

zostawili bukiety kwiatów tuż obok miejsca, gdzie leżała dziewczyna. Czarno-biała policyjna

taśma trzepotała na wietrze zaplątana się w gałęzie głogu, do którego ją przywiązano.

Podszedłem do bukietów pod drzewem, z ponurą ciekawością odczytując

przyczepione kartki. Kilka z nich zostawiły młode panny Cashell. Sadie położyła starego,

wymiętoszonego misia z podpisem: „Od mamusi i tatusia, kochamy Cię”, na kartce

wetkniętej za wstążkę na jego szyi. Wszystko to skojarzyło mi się z drzewnymi wróżkami, o

których ludzie opowiadali w zachodnim Donegal. Przywiązywano tam do drzew talizmany, a

wróżki je błogosławiły. Pień drzewa pokryty był świątecznymi kartkami i różańcami,

kartkami z życzeniami i kwiatami. Wśród nich zobaczyłem zdjęcie, najwyraźniej zrobione

kilkadziesiąt lat temu. Widniała na nim młoda kobieta siedząca na betonowych schodach. Za

nią widać było dzieci bawiące się na plaży. Uznałem, że to babka Angeli, i odłożyłem

fotografię na miejsce, wciskając ją za pnącze bluszczu oplatające pień głogu. Przeczytałem

kilka innych kartek, odkładając ostrożnie każdą z nich na wilgotny mech rosnący pod

drzewem.

Jeszcze wiele dni później czułem smutek na myśl o prostocie wiadomości od Sadie. Co

innego oddałoby uczucie rodzicielskie, tak instynktowne, że niemal niewyrażalne?

K

IEDY PRZYJECHAŁEM DO NIEJ DO DOMU

, Sadie siedziała na drewnianym kuchennym krześle

przed drzwiami, paląc papierosa, i rozmawiała z sąsiadem, opartym o żywopłot dzielący ich

posesje. Sąsiad, Jim jakiś tam, wskazał mnie ruchem głowy, kiedy wysiadałem z samochodu.

– Hej, Sadie, przywieźli wieprzowinę.

Miałem chęć mu powiedzieć, żeby się pierdolił, ale tylko uprzejmie kiwnąłem głową i

background image

się uśmiechnąłem. Sadie wstała i weszła do domu, zostawiając otwarte drzwi, co uznałem za

maksimum gościnności, na jakie mogę liczyć.

Dwie młodsze córki siedziały przy kuchennym stole, niemal dokładnie tak, jak

widziałem je ostatnio i, jak zauważyłem, w tych samych ubraniach. Gdy wchodziłem, obie

podniosły wzrok znad zabawy, a potem wróciły do swoich lalek. Sadie stała przy kuchence,

wyjmując nowego papierosa z paczki leżącej na blacie kuchennym.

– Jeszcze wam mało nękania? Czego pan chce?

Nachyliła się nad kuchenką, zdjęła z gazu garnek i przypaliła papierosa od płomienia

palnika. Musiała zaciągnąć się kilka razy, żeby złapał żar. Kłęby dymu mieszały się z parą z

garnków, od której Sadie zaczerwieniła się i spociła.

– Mam kilka pytań, Sadie. O Angelę. Jeśli czuje się pani na siłach.

– Gówno was obchodzi, czy jestem na siłach. Ten drań znowu dał się zamknąć. Na

dwa dni przed Gwiazdką. I co ja mam zrobić? No?

Usiadła, przyznając tym samym, że choćby nie wiedzieć jak bardzo starała się mnie

winić, wiedziała, że to nie ja jestem sprawcą jej nieszczęść. Usiadłem naprzeciwko,

obserwując jej twarz.

Zawsze była dość zwalistą kobietą. Kasztanowe włosy wiązała w kucyk, żeby nie

spadały jej na oczy. Teraz straciły cały połysk, a ciemny brąz, niegdyś przypominający

końską grzywę, teraz poznaczyły smugi białej i brudnoszarej siwizny. Skórę miała

pomarszczoną jak stare siodło, obsypaną popękanymi naczynkami. W innym życiu, może z

innym mężem, mogłaby być na swój sposób atrakcyjna, ale małżeństwo z Johnnym

Cashellem odcisnęło na niej swoje piętno. Wyglądała na znacznie więcej niż swoje

czterdzieści siedem lat. Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak przybitej. Otworzyłem portfel,

wyjąłem trzy banknoty po pięćdziesiąt euro, które wziąłem rano z bankomatu, żeby kupić

Debbie prezent pod choinkę. Sadie przyglądała mi się podejrzliwie.

– Zrobiliśmy na komisariacie zrzutkę, po tym wszystkim, co was spotkało w ostatnim

tygodniu. Niech pani to weźmie, wystarczy na święta.

Jej pierwszym odruchem były oburzenie i złość, choć zapewniłem, że to nie jałmużna,

tylko zwykła pomoc, żeby dała sobie radę w trudnym czasie. Powoli i bez podziękowań

wzięła pieniądze, złożyła banknoty na pół i schowała pod miskę z owocami. Potem wykonała

jakiś nieokreślony gest w moim kierunku, co wziąłem za wyrażenie zgody na rozmowę.

Spojrzałem na dziewczynki, nie chciałem mówić przy nich, ale Sadie machnięciem rozwiała

dym papierosowy przed twarzą i powiedziała:

– W porządku. I tak nie rozumieją.

background image

– Sadie – zacząłem, wciąż ze skrępowaniem zerkając na dzieci – uważamy, że Angela

miała jakiś atak...

– To ją zabiło? Atak?

– Nie wiemy. Jesteśmy raczej pewni, że jakiś czas przed śmiercią dostała ataku. Była

epileptyczką? Miewała napady?

– Nigdy. Ale jeśli miała atak, nie została zamordowana. Atak to nie morderstwo,

prawda?

W jej oczach zamigotały iskierki nadziei, jakby sposób, w jaki zginęła Angela, miał

jakiekolwiek znaczenie.

– Nie wiemy, Sadie. Nigdy nie miała ataków?

– Nigdy.

– Brała jakieś leki?

– Nie. Brała żelazo, parę miesięcy temu, ale teraz już nie.

– Jak wyglądały te tabletki żelaza? Na wypadek, gdyby ostatnio jakieś brała, a pani o

tym nie wiedziała?

– A co? Jaka to różnica, czy brała tabletki żelaza?

– Wyjaśniam tylko parę rzeczy. Mogę zobaczyć tabletki?

– Muire, leć na górę i przynieś te tabletki z łazienki, skarbie – powiedziała Sadie i

młodsza z dwóch dziewczynek, ta, która ostatnim razem chciała chyba coś powiedzieć,

wbiegła na górę po schodach. Jej kroki załomotały o sufit nad nami.

Czekając, aż wróci, obiecałem Sadie, że oddamy im Angelę najszybciej, jak to będzie

możliwe.

– A także jej rzeczy. Na pewno chce pani odzyskać ten złoty pierścionek –

powiedziałem, przypominając sobie pierścień na palcu Angeli.

– Jaki złoty pierścionek? Nie miała żadnych złotych pierścionków.

– Jest pani pewna? Miała na palcu złoty pierścionek z jakimś kamieniem. Wyglądał na

drogi.

Sadie zwlekała z odpowiedzią o ułamek sekundy za długo.

– A, tak. Ten. Jasne. Zapomniałam o nim. Sama go sobie kupiła, wie pan.

Ale ja wiedziałem, że kłamie. Angela nie nosiła złotego pierścionka, a Sadie

próbowała zdobyć coś, co nie należało do niej. Ważniejsze jednak, skąd w takim razie ten

pierścionek. Może od chłopaka albo kochanka? Kochanka, który uprawiał z Angelą seks,

zanim umarła, i który był przypuszczalnie ostatnią osobą, jaka widziała ją żywą – a co za tym

idzie, jej zabójcą?

background image

Muire wróciła z tabletkami. Były czerwono-zielone, w plastikowym opakowaniu i w

ogóle nie przypominały opisu tabletki znalezionej w żołądku Angeli.

– Może pani poprosić dziewczynki, żeby wyszły? Mam jeszcze jedno czy dwa pytania

– poprosiłem.

– Idźcie się pobawić – powiedziała i obie dziewczynki wyszły, zabierając lalki.

– Czy Angela miała chłopaka? – spytałem.

– Pewnie tak. To była śliczna dziewczyna.

– Nie zna pani żadnych nazwisk?

– Nie.

– A Siwy McKelvey?

– Żartuje pan? Jest pan taki sam, jak ten matoł, za którego wyszłam. Angela nie

splunęłaby na McKelveya, nawet gdyby się palił. – Zamilkła na chwilę. Uświadomiła sobie,

że niestosownie dobrała słowa.

– To dlaczego Johnny chciał go złapać? Widziano ją z Siwym. Może spotykała się z

nim tak, że pani o tym nie wiedziała?

– Mówię panu. Nie wiem, po co się spotykała z McKelveyem, ale to nie był jej

chłopak.

– Wie pani, gdzie Angela nocowała z czwartku na piątek? Johnny mówił, że nie

widział jej od czwartku, a my wiemy, że w piątek była z siostrami w kinie. Czegoś tu nie

rozumiem, Sadie.

Zawahała się i wyczułem, że chodziło o coś, czego nie chciała wyciągać.

– Nocowała u koleżanki, nie wiem której. Potem spotkała się z dziewczynkami w kinie

w piątek i tyle.

– Gdzie poszła po kinie?

– Pewnie do koleżanki. Nie powinniście sami się tego dowiedzieć?

– Dlaczego w czwartek nie nocowała w domu?

– Dziewczyny tak robią. Chciała odwiedzić koleżankę i zanocować u niej, jak w

Ameryce.

Wiedziała równie dobrze jak ja, że to słaby wykręt.

– Czemu Johnny powiedział, że nie widział jej od czwartku? Nie wiedział, że

dziewczynki spotkały się z nią w piątek?

– Pokłócili się, to wszystko. Jak to w rodzinie. Nie musiał wiedzieć, że zabrała

dziewczynki do kina. Nie kłamał. Po prostu nie wiedział i nikt mu nie powiedział.

– O co się pokłócili?

background image

– Nie pana interes. Rodzinne sprawy, to nie miało nic wspólnego z tym, co się z nią

stało.

– A narkotyki? Czy to możliwe, że brała narkotyki? Pokłócili się o narkotyki?

– Wszyscy jesteście tacy sami. Zawsze podejrzewacie ludzi o najgorsze. – Ale znów

oburzała się bez przekonania. – Dzieciaki to dzieciaki, inspektorze. Sam pan wie. Czy pana

dzieciaki nie srają tak jak nasze?

K

IEDY WYCHODZIŁEM

,

M

UIRE BAWIŁA SIĘ SAMA NA PODWÓRKU

. Zatrzymałem się i

popatrzyłem na nią. Jeśli zauważyła moją obecność, nie okazała tego.

– Jak się nazywa twoja lalka? – spytałem.

– Angela – odparła, nie podnosząc wzroku.

– Angela była dla ciebie bardzo ważna, prawda? – Przysiadłem na skraju krzesła, na

którym siedziała Sadie, kiedy przyjechałem. Dziewczynka pokiwała głową, ale nadal nie

podnosiła wzroku. – Zabrała cię w piątek do kina?

– Na jakiś straszny film. Był paskudny! – Skrzywiła się, ale w końcu popatrzyła na

mnie.

– Gdzie potem poszłyście?

– Do domu.

– Angela też?

– Nie. Poszła chyba się z kimś spotkać.

– Z Siwym?

– Nie.

– Z kim, Muire? Pomyśl. To bardzo ważne.

– Nie wiem. Nie mówiła.

– A mówiła, gdzie mieszka ten ktoś?

Pokręciła głową.

– W którą stronę poszła, kiedy wyszłyście z kina?

Muire przygryzła wargę i zmarszczyła w skupieniu czoło, ale nie potrafiła mi

odpowiedzieć.

– Na przystanek autobusu. Zostawiłyśmy ją na przystanku.

– Dziękuję, Muire. Bardzo nam to pomoże – powiedziałem, starając się, żeby to

zabrzmiało szczerze. – Jeszcze jedno, Muire, i idę sobie. Czy Angela dzień wcześniej z kimś

się pokłóciła? W czwartek? Pokłóciła się z waszą mamą?

Muire pokręciła głową, ale znowu nie chciała na mnie spojrzeć i zajęła się lalkami.

background image

– A może z tatą?

Znów zaprzeczenie głową, ale tym razem jak z pantomimy, jak to robi dziecko, kiedy

za bardzo stara się wypaść przekonująco. Moja córka robiła tak wiele razy.

– O co się pokłóciła z tatą?

Nic. Przykucnąłem obok niej, udając, że bawię się jej lalką.

– Co się stało, Muire? To bardzo ważne, jeśli mam złapać tego, kto skrzywdził Angelę.

Spojrzała na mnie; w oczach pojawiły się łzy.

– Angela mówiła, że tata ją podgląda.

– Podgląda?

Z powagą kiwnęła głową.

– W domu. Podgląda, kiedy kładzie się spać.

Łzy popłynęły, ale nie zrobiła nic, żeby je zatrzymać.

– To właśnie chciałaś mi powiedzieć ostatnio? – spytałem, a ona nieśmiało pokiwała

głową. Potem wyraz jej twarzy się zmienił, a spojrzenie padło gdzieś za mnie i powyżej.

– Nie rozmawiaj z obcymi, Muire – powiedziała Sadie. Złapała dziewczynkę za rękę i

szarpnięciem postawiła ją na nogi. Potem plasnęła ją mocno w górę ud; ubranie wytłumiło

cios. – Do domu, już.

Sama poszła za Muire i zostawiła mnie na podwórku. Rozejrzałem się i zobaczyłem

sąsiada, tego co wcześniej. Wciąż stał przy żywopłocie i uśmiechał się do mnie.

– Mogę w czymś pomóc? – spytałem. Pokręcił głową, wciąż uśmiechnięty.

– Nie. Mam tylko rozrywkę.

– Może rozerwie się pan bardziej na komisariacie?

– Wal się, fiucie – odburknął i poszedł do domu.

K

IEDY WRÓCIŁEM NA POSTERUNEK

, dowiedziałem się, że Costello przydzielił mi do pomocy w

śledztwie dwoje funkcjonariuszy mundurowych, z możliwością dokooptowania innych w

razie potrzeby. Wyjaśnił mi to, kiedy tamta dwójka siedziała pod drzwiami jego gabinetu.

Oboje znałem dość dobrze.

Starsza stopniem była sierżant Caroline Williams, urodzona w Lifford. Służyła w

Garda od ośmiu lat i niedawno została awansowana. Costello zasugerował, że może być

przydatna, jeśli w sprawie pojawi się wątek seksualny, co wyglądało coraz bardziej

prawdopodobnie. Lubiłem Caroline. Zawsze mówiła prosto z mostu i miała dobre podejście

do mieszkańców miasta. Na szczęście żaden z nich nie widział jej, tak jak ja, jak pałką

zmusiła do uległości dwumetrowego harleyowca, który dopuścił się zakłócenia spokoju,

background image

usiłując wtargnąć do domu byłej dziewczyny. Oskarżyłby ją przypuszczalnie o pobicie, gdyby

nie musiał przy tym przyznać się publicznie, że niewysoka kobieta zostawiła go płaczącego w

drzwiach ze złamanym nosem.

Choć w pracy sierżant Williams wymierzała kary damskim bokserom, sama przez

wiele lat była bita przez swojego męża, nijakiego przedstawiciela handlowego, znudzonego

swoim życiem i wyładowującego tę frustrację na kobiecie, która urodziła mu syna – do

którego też nie żywił ciepłych uczuć. Caroline Williams nikomu o tym nie mówiła, ale jeden

z kolegów zauważył sińce na jej rękach i szyi i kilka dni później, siedząc w barze, dodaliśmy

dwa do dwóch. Bezmyślnie, tego samego wieczoru, pełni odwagi, jakiej dodaje wypicie kilku

piw, we czterech wpadliśmy do niej do domu i pokazaliśmy Williamsowi, że gardai dbają o

siebie nawzajem, i jak to jest samemu dostać parę klapsów. Następnego ranka, kiedy

gratulowaliśmy sobie, jacy z nas świetni kumple, Caroline Williams makijażem maskowała

oczy podbite przez męża przekonanego, że to ona nas na niego napuściła. Od tamtej pory nie

wtrącaliśmy się w sprawy rodziny Williamsów.

A potem któregoś dnia Caroline i jej synek Peter zjawili się na posterunku i nocowali

w celi, ukrywając się przed napadem szału Simona. Następnego ranka Costello pojechał do

niego i choć nikt nie wie, co między nimi zaszło, w najbliższy weekend Simon Williams

opuścił Lifford i przeniósł się do Galway.

Drugim moim pomocnikiem był Jason Holmes. Półtora roku wcześniej przyjechał do

Letterkenny z Dublina. W Dublinie pracował w brygadzie antynarkotykowej i zasłużył się

tam bardzo, pomagając złapać dilera, którego nazwisko wiązano ze sprawą morderstwa

znanego prawnika. Holmes wyniósł się z Dublina niedługo potem, częściowo w ochronie

przed zemstą, a częściowo dlatego, że – jak mi kiedyś wyznał – zmęczyło go życie w wielkim

mieście. Dobry powód jak każdy inny. Holmes był cichy, a z Dublina przywiózł świetną

reputację, choć okoliczności nie pozwoliły mu jeszcze jej potwierdzić. Costello przydzielił mi

go nie bez powodu: po odkryciu tabletki w żołądku Angeli jego znajomość narkotyków mogła

się przydać.

Costello wezwał oboje do swojego gabinetu i poprosił mnie, żebym opowiedział,

czego dowiedzieliśmy się do tej pory. Dobrze było zastanowić się jeszcze raz nad tym, co

mieliśmy, kiedy zapisywałem kluczowe wydarzenia na małej tablicy do pisania, którą

Costello postawił w kącie pokoju.

– Angelę widziano w towarzystwie Siwego McKelveya, znanego drobnego przestępcy.

W czwartek pokłóciła się z ojcem, oskarżając go, prawdopodobnie, o podglądanie przy

rozbieraniu. Wychodzi z domu i nocuje gdzieś, gdzie zmienia ubranie. Zarówno to ubranie,

background image

jak i to, które nosiła w czwartek, nie zostało znalezione.

Williams pokiwała głową.

– W piątek po południu – ciągnąłem – Angela zabiera siostry do kina. Wychodzi tuż

po czwartej. O czwartej piętnaście jest prawdopodobnie na przystanku autobusowym, gdzie

ma się z kimś spotkać, być może z chłopakiem. W którymś momencie tego samego wieczoru

dostaje ataku i umiera – być może po wzięciu narkotyków. Jej ciało zostaje wyrzucone za

kinem tej samej nocy i odkryte następnego ranka. Angela ma na sobie tylko bieliznę, włożoną

na lewą stronę, i złoty pierścionek, o którego istnieniu jej rodzina, jak podejrzewam, nie

wiedziała. Co prawda widziano ją z McKelveyem, ale nie sądzę, żeby był mordercą. Za jego

udziałem w zbrodni, że tak powiem, przemawiają wątek narkotykowy i postura, w tym sensie,

że byłby wystarczająco drobny, żeby uklęknąć jej na piersi. Z drugiej strony, jeśli to była

zbrodnia na tle seksualnym – a na to wygląda – wiemy, że ojciec Angeli, już wcześniej częsty

gość na naszym dołku, mógł żywić do niej coś więcej niż zwykłą ojcowską miłość.

– Zwłaszcza że nie była jego córką – dodał Costello, mądrze kiwając głową,

zadowolony, że dorzucił coś od siebie. – Choć nigdy nie uznałbym Johnny’ego Cashella za

pedofila.

– Jeszcze parę miesięcy i zasadniczo by nim nie był, prawda? – powiedział Holmes i

uśmiechnął się pod nosem.

Zobaczyłem, że w oczach Caroline Williams coś błysnęło, ale po chwili jej twarz

złagodniała i stała się nieprzenikniona.

– To jego córka. Biologiczna czy nie.

– Czyli – podsumowałem – pytania brzmią tak: gdzie spędziła noc z czwartku na

piątek? Z kim była w piątek wieczorem? Kto dał jej ubranie na zmianę? Gdzie te ubrania są

teraz? Kto dał jej pierścionek? Nie sądzę, żeby go kupiła, wyglądał na kosztowny, jak

rodzinna pamiątka.

Sierżant Williams odezwała się pierwsza.

– Warto może popytać w lombardach, u miejscowych jubilerów i tak dalej, sprawdzić,

czy ktoś z nich go nie sprzedał.

– Sprawdźmy też listy skradzionych rzeczy – odparłem. – To mogła być część

czyjegoś łupu. Ktoś go ukradł i dał jej. Myślę, że można bezpiecznie założyć, że chłopak go

dla niej nie kupił, kimkolwiek był.

– Cały ten pierścionek wydaje mi się mało ważny, inspektorze – zasugerował Costello.

– Najlepiej byłoby chyba przyjrzeć się sprawie od strony narkotyków.

– A kluby? – spytał Holmes. – Jeśli miało to jakiś związek z narkotykami, gdzieś je

background image

dostała. W czwartek wieczorem widziano ją na mieście, możliwe że w piątek też poszła

balować. Może dowiemy się, z kim była.

– Dobrze – powiedziałem. – Niech tak będzie. Niech każde z was zajmie się swoją

propozycją. Caroline, poproś Burgessa, żeby dał ci listy skradzionych rzeczy z ostatniego pół

roku, powiedzmy. Jason, zacznij od klubów w Strabane i przejdź do Letterkenny. Spotykamy

się codziennie o dziewiątej trzydzieści i szesnastej trzydzieści, żeby sprawdzić, co mamy. W

porządku?

Costello zza biurka życzył nam powodzenia, potem odesłał nas do nowego biura. Był

to w rzeczywistości składzik, którego zawartość – głównie środki czystości – wyniesiono.

Ustawiono naprzeciw siebie dwa biurka, każde wyposażone w telefon i plastikowe krzesło.

Za jednym z nich na ścianie wisiała korkowa tablica. Właśnie przypinałem do niej zdjęcia z

miejsca zbrodni i chronologię sprawy, kiedy zadzwonił Burgess – chociaż dzieliło nas

piętnaście metrów.

– Detektywie Devlin – powiedział oficjalnym tonem, chcąc zrobić wrażenie na

gościach. – Jakaś pani do pana.

Wyjrzałem z biura i zobaczyłem obok biurka Burgessa Miriam Powell, żonę Thomasa

Powella juniora. Wcześniej mówiłem, że znałem go z czasów młodości, ale to nie była cała

prawda. Znałem Powella, bo kiedy mieliśmy po osiemnaście lat, zaczął się spotykać z Miriam

O’Kane, o czym nie wiedziałem, choć byłem wtedy jej chłopakiem. Spotykali się przez cztery

miesiące, zanim mi o wszystkim powiedziała.

Zaparkowaliśmy wtedy samochód przy drodze do Strabane. Leżeliśmy na tylnym

siedzeniu auta mojego ojca. Miriam wróciła właśnie z wakacji i była opalona. Jej skóra

promieniała żarem i światłem nawet w ciemności samochodu, a ja czułem zapach i smak

kokosa na jej ramionach i szyi, kiedy je całowałem, ściągając bluzkę i mocując się z

zapięciem stanika, aż sięgnęła za siebie i sama go odpięła. Rozpięła też moją koszulę i

przesunęła mi dłonią po piersi. Jej oddech trzepotał mi w uchu i łaskotał miękką skórę na

karku, co działało na mnie tak, że nie umiałem tego opisać.

Niecałe dziesięć minut później znów jechaliśmy główną drogą. Miriam nie patrzyła na

mnie, kiedy przepraszałem ją za brak samokontroli. Nie patrzyła też na mnie, kiedy paliła

papierosa, którego jej dałem, i mówiła, że nie chce się już ze mną spotykać i żebym ją

odwiózł do domu. Patrząc, jak idzie po podjeździe swojego domu, nie mogłem się opędzić od

myśli, że oddała mi się z litości i że był to ostatni akt łaski znaczący dla niej tyle samo, co

niedopałek papierosa, który rzuciła na ziemię.

Wieczorem trzy dni później, na dyskotece, na którą zaciągnęli mnie bracia, patrzyłem,

background image

jak tańczy z Thomasem Powellem ze swobodą, jaką daje tylko wzajemna bliskość.

Przywierała do niego brzuchem, kołysali się pod błyskającymi światłami. Widziałem, jak

wsunęła mu rękę do kieszeni, a on złapał ją za pośladek. Miriam szepnęła coś Powellowi, a on

spojrzał na mnie i zobaczył, że na nich patrzę. A potem oboje roześmiali się ze wspólnej

tajemnicy, na pewno dotyczącej mnie i incydentu na tylnym fotelu samochodu. Od tamtej

pory za każdym razem, kiedy spotykam Powella, widzę tamtą jego uśmiechniętą twarz. Tak

samo jest z jego żoną – zawsze wraca do mnie wspomnienie jej szybkiego oddechu,

parzącego mnie w szyję, i zapachu kokosa na wypieszczonej słońcem skórze.

Burgess wskazał mnie, patrzyłem, jak Miriam idzie w stronę naszego gabinetu w

składziku zwinnym, rozkołysanym krokiem, omijając narożniki biurek i szafek zagracających

główną salę posterunku. Miała na sobie lniany garnitur, podkreślający opaleniznę, widoczną

mimo że za dwa dni była Gwiazdka. Brązowe włosy były krótko obcięte i lekko nastroszone.

Pod pachą trzymała małą torebkę. Wyciągnęła do mnie idealnie wymanikiurowaną dłoń. Nie

wiedząc, czy ją pocałować, czy uścisnąć, wybrałem to drugie i zaprosiłem Miriam, by usiadła.

Zrobiła to i założyła leniwie nogę na nogę, poprawiając nogawkę spodni, żeby równo ułożył

się kant. Na stopach miała sandałki, choć na dworze było zimno. Zauważyłem, że na małym

palcu nosi złotą obrączkę.

– Jak miło cię widzieć, Benedikcie. Co u... żony?

Miriam studiowała razem z Debbie i mieszkały razem przez rok, właśnie wtedy, kiedy

zaczynałem chodzić z moją przyszłą żoną. Choć wciąż co jakiś czas zapraszała nas na drinka,

kiedy wpadaliśmy na siebie, wychodząc z kościoła po niedzielnej mszy, i szczerze

obiecywała, że wkrótce spotkamy się na obiedzie, wszyscy wiedzieliśmy, że te zaproszenia są

tylko formalnymi uprzejmościami, i każda strona ma nadzieję, że ta druga nie będzie nalegać

na ich realizację.

– U Debbie wszystko świetnie, Miriam. Ciebie też miło widzieć. W czym mogę

pomóc?

Starałem się nie patrzyć na nią, ale Miriam chyba wyczuła moje skrępowanie.

– Thomas mówił mi, że spotkaliście się wczoraj po mszy. Zachował się wobec ciebie

bardzo nieuprzejmie, Benedikcie, chciałabym za niego przeprosić. Bardzo zdenerwował się

ojcem. Czasami Thomas nie potrafi odróżnić swoich przyjaciół od... – Przerwała w pół zdania

i otworzyła torebkę, jakby w środku mogła znaleźć słowa, których szukała.

– Od wrogów?

Roześmiała się wesoło, zaprzeczając niemal niedostrzegalnym machnięciem ręki.

– Wszyscy okropnie się martwimy o Tommy’ego seniora, Benedikcie. Zwłaszcza po

background image

tym, jak się wystraszył, widząc kogoś w swoim pokoju.

– Czego ode mnie oczekujesz, Miriam?

– Thomas obawia się, że po tym wczorajszym incydencie mogła powstać jakaś...

niechęć między wami, która mogłaby wpłynąć na twoją wolę zbadania tego, co się stało z

jego ojcem. To wszystko. – Przerwała, ale kiedy stało się jasne, że nie zamierzam się

odezwać, podjęła: – Tommy senior zrobił dla hrabstwa bardzo dużo. W swoim czasie był

świetnym przedstawicielem naszych okolic. Thomas chce mieć pewność, że jego ojciec

będzie traktowany najlepiej, jak to możliwe. Przez wszystkich.

Tommy Powell senior był faktycznie członkiem Dail, irlandzkiego parlamentu, akurat

w najgorszym okresie. Pozostał niezależny, wiążąc się to z partią Fianna Fail, to z Fine Gael,

zależnie od tego, którzy z nich obiecywali zrobić więcej dla Donegal. Sprowadził do hrabstwa

kilka dużych zakładów tekstylnych, co dało kilkaset miejsc pracy i mocny bodziec dla

gospodarki. Złą rzeczą było jednak to, że większość tych zakładów usadowiła się nad rzekami

i pompowała do nich ścieki, co doprowadziło do gwałtownych protestów w obronie

niszczonego środowiska. Za każdym razem Tommy Powell senior pojawiał się w

miejscowych mediach i beształ liberałów, którzy woleli ryby od ludzi i wodorosty od jedzenia

na stole. Jego prosta, rzeczowa retoryka zdobyła mu ogromną popularność i nawet ci, którzy

go nie lubili – a było ich wielu – reagowali na jego charyzmę. Po wylewie dwa lata temu

przeszedł na emeryturę. Chodziły plotki, że w następnych wyborach Thomas Powell junior

pójdzie w ślady ojca i wejdzie do świata polityki. Z pewnością był dość bogaty i łasy

rozgłosu, by podjąć się tego dla samej przyjemności, niezależnie od szczerości swoich

zamiarów czy prawdopodobieństwa sukcesu.

– Zobaczę, co się da zrobić, Miriam – powiedziałem i uśmiechnąłem się, z nadzieją, że

szczerze. Miriam bawiła się górnym guzikiem lnianej garsonki, być może nieumyślnie

przyciągając mój wzrok do koronkowego obszycia białego, satynowego gorsetu, który nosiła

pod spodem. Być może. Spojrzała na gorset, a potem szybko na mnie, podążając wzrokiem

linią mojego spojrzenia, z uśmiechem błąkającym się na ustach.

– Będziemy wdzięczni za wszystko, co zrobisz, Benedikcie, masz przecież na głowie

tę okropną sprawę. A może wpadlibyście z Debbie na drinka po świętach? Moglibyśmy

powspominać stare czasy, naszą szaloną młodość.

Mówiąc to, na chwilę szeroko otworzyła oczy w kpiącej obietnicy i lekko się

uśmiechnęła.

Odwzajemniłem uśmiech.

– Może nam się uda, Miriam, ale z małym dzieckiem ciężko się wyrwać.

background image

Wstała.

– W takim razie wesołych świąt – powiedziała i nachyliła się do mnie. Położyła mi

lekko dłoń na ramieniu i nadstawiła policzek, który niezdarnie cmoknąłem, czując się tym

bardziej niezręcznie, że ona pocałowała powietrze obok mojego policzka. Poczułem zapach

kokosa; miał pozostać mi w pamięci prawie tak samo długo, jak uczucie dotyku jej policzka

na moim, jej oddechu trzepoczącego na mojej skórze.

Patrzyłem, jak odchodzi przez główną salę i mija Burgessa. Zauważyłem, że paru

innych mężczyzn robi to samo.

Przede mną pojawiła się Caroline Williams.

– Żona na linii. Mam powiedzieć, że jesteś zajęty? – spytała, i odeszła, zanim

zdążyłem odpowiedzieć.

background image

Rozdział 4

Poniedziałek, 23 grudnia

S

TRABANE I

L

IFFORD PRZECINAJĄ DWIE RZEKI

, Finn i Mourne, wpadające do Foyle w połowie

drogi między miastem na Północy a naszym miasteczkiem na Południu, oddalonymi od siebie

o niecały kilometr. Foyle płynie potem kilometrami przez Derry do Lough Foyle, gdzie

wpada do Atlantyku. Most spina brzegi w miejscu, w którym trzy rzeki się spotykają, i

tradycyjnie znajduje się na terytorium niczyim, kilkaset metrów od miejsca, gdzie niegdyś

znajdował się posterunek brytyjskiego wojska, i kilkaset metrów od irlandzkiego przejścia

granicznego. Właśnie w tym rejonie pogranicza znaleziono Angelę Cashell. Tuż przy budce

celników za ostrym zakrętem w lewo znajduje się szpital gminny w Lifford, a za nim, bardzo

blisko, ale oddzielnie, dom opieki w Finnside.

Siedziałem w samochodzie i paliłem papierosa. Patrząc w stronę rzeki, widziałem na

zakolu rzeki kawałek dalej policyjną taśmę trzepoczącą na wietrze. Rozmyślałem o śmierci

małej Cashell i zastanawiałem się, po co, skoro śledztwo w jej sprawie wymagało tyle pracy,

tracę czas na majaki niedołężnego starca. Wmawiałem sobie, że to z szacunku dla dokonań

Powella w hrabstwie Donegal. I wmawiałem to sobie po to, żeby powstrzymać narzekania

ludzi na obojętność Garda, a wcale nie dlatego, że przez to wracam w krąg Miriam Powell.

Dom starców był nawet niebrzydki – przynajmniej o tyle, o ile to możliwe. Ściany

pomalowano na neutralne kolory, z przewagą białego i magnoliowego. Wykładziny były

ciemnoczerwone. Świece zapachowe i oliwne lampki rozstawione w recepcji nie były w

stanie zamaskować charakterystycznego zapachu środków odkażających i słabego odoru

moczu. Właścicielka domu, pani MacGowan, pomachała do mnie ze swojego biura i wskazała

komórkę, przez którą rozmawiała. Podszedłem do niej i zaczekałem, aż skończy rozmowę.

– Niech pan wejdzie, Ben – powiedziała, gdy się rozłączyła. – Przepraszam, moja

córka gotuje dla teściów i chce wiedzieć, jak się przyrządza wołowinę. Mówię panu, nie

wiem, gdzie popełniłam błąd!

Zaśmiała się cichym, dźwięcznym śmiechem, zarezerwowanym pewnie dla dzieci jej

podopiecznych, jakby niedołężność tych podopiecznych była czymś zupełnie błahym.

background image

– Przyjechałem do Tommy’ego Powella, pani MacGowan. Podobno ktoś go nachodził.

– Tak mówi – odparła z miną świadczącą, że Powell nie jest chyba jej ulubionym

podopiecznym. – Oczywiście, że ktoś był w pokoju. Ktoś z personelu zagląda tam co dwie,

trzy godziny. To należy do naszych obowiązków. Oczywiście może się pan z nim zobaczyć,

ale to strata czasu. W przyszłym tygodniu ktoś będzie próbował zatruć mu obiad. Zobaczy

pan.

D

RZWI DO POKOJU BYŁY OTWARTE NA OŚCIEŻ

. Tommy Powell siedział na łóżku i dawał się

karmić ryżową papką przez młodą pielęgniarkę w różowym mundurku. Patrzyłem ze

zdumieniem, jak go karmi, zbierając mu z brody to, co skapnęło, i opowiada mu o swoich

wieczornych wyjściach, planach na przyszłość, o czymkolwiek, byle wypełnić czymś ciszę i

nie musieć słuchać wysilonego, charczącego oddechu ani cichego stękania przy połykaniu.

Włosy miała schowane pod czepkiem, ale dostrzegłem, że były ciemne. Jej szyja była smukła,

a skóra delikatna i biała jak pąki lilii.

Zastukałem lekko do drzwi, a kiedy zdała sobie sprawę z mojej obecności, lekko się

zarumieniła. Było w niej coś bardzo znajomego, chociaż jej nie rozpoznawałem. Chyba

pomyślała to samo, bo stanęła przede mną, jakby chciała coś powiedzieć.

– Przyszedłem do pana Powella – wyjaśniłem, wskazując łóżko.

– W porządku – odparła, uśmiechając się nieznacznie, a potem zniknęła za drzwiami,

zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej.

Tommy Powell obserwował mnie, poruszając tylko oczami. Głowę opierał na

poduszce, usta miał rozchylone. Połowa jego twarzy była nieruchoma, jakby właśnie wyszedł

od dentysty, zauważyłem resztki jedzenia wyciekające mu z lewego kącika ust. Pomyślałem o

utracie godności i przed oczami stanął mi mimo woli obraz Angeli Cashell leżącej nago w

polu, z poduszką z gnijących liści pod głową i krwią stygnącą w żyłach.

– Panie Powell, jestem inspektor Devlin. Przyszedłem w sprawie intruza, który był w

pańskim pokoju w zeszłą środę.

– Deblin – powtórzył. – Jaki Deblin? Kim ojciec?

– Joe Devlin, proszę pana.

– Ten od mebli?

– Zgadza się. – Mój ojciec wciąż jest znany jako renowator mebli, chociaż nie robi

tego od lat. Powell może miał kłopoty z wysławianiem się, ale z pamięcią na pewno nie.

– Czego... chcesz? – spytał, z wyraźnym wysiłkiem formułując nawet tak krótkie

zdanie. Nieciekawa rozmowa, pomyślałem, chyba że ją skrócę. Skarciłem się w myślach za

background image

małostkowość, ale mimo wszystko postanowiłem się streszczać.

– Przyszedłem w sprawie intruza ze środowej nocy. Pamięta pan?

– Nie głupi, synu... chory.

– Oczywiście. Pana syn opowiedział mi, co się stało. Ciekaw jestem, czy może pan coś

dodać. Pamięta pan coś jeszcze?

– Mogła... być kobieta... chłopiec.

– Słucham?

Zacharczał, oddychając z trudem przez patrycjuszowski nos. Desperacko zacisnął

zęby, usiłując się wyprostować. Górę piżamy miał rozpiętą, widać było jego pierś porośniętą

rzadkimi, siwymi włosami, skurczoną i zapadniętą. Widziałem puls, wibrujący w fałdach

skóry zwisających po obu stronach gardła.

– Mogła... być... dziew... dziewczyna – powiedział. – Albo chłopiec. Drobny.

Opadł z powrotem na poduszkę i odwrócił się do ściany, nie patrząc na mnie. Zacisnął

przelotnie szczęki ze złości albo urazy, że widzę go w takim stanie. Zacząłem zadawać

kolejne pytania tylko po to, żeby go ożywić, ale machnął na mnie ręką tak pomarszczoną i

kościstą, że równie dobrze mogłaby należeć do kobiety.

Wychodząc, nie spotkałem już pielęgniarki, która karmiła Powella, nie mogłem też

sobie przypomnieć, gdzie ją wcześniej widziałem. Wstąpiłem do pani MacGowan i spytałem,

jak się nazywa.

– Ma kłopoty?

– Nie, nie – odparłem. – Skądś znam jej twarz.

– Jest na miesięcznym okresie próbnym, zanim zatrudnię ją na stałe. Jeśli ma kłopoty z

prawem, inspektorze, wylatuje natychmiast. Musimy całkowicie ufać naszemu personelowi,

osobiste rzeczy i pieniądze starszych ludzi leżą wszędzie na wierzchu.

– Nie, nie ma żadnych kłopotów. To nic ważnego, po prostu nie mogę skojarzyć jej

twarzy. Widziałem ją niedawno. To coś jak déjà vu – skłamałem.

– Yvonne Coyle. Jest ze Strabane, chyba z Glennside.

– No właśnie. Może widziałem ją gdzieś w mieście. W końcu sobie przypomnę.

Miałem ochotę pojechać do domu Powella i powiedzieć Miriam, że rozmawiałem z jej

teściem, chociaż wiedziałem, że razem z mężem znów zrobią sobie ze mnie przedmiot

jakiegoś ich prywatnego żartu. W końcu nawet tam pojechałem – pod wielką wiktoriańską

posiadłość, którą Powell senior kupił od Kościoła anglikańskiego, kiedy pastor na początku

lat sześćdziesiątych wyprowadził się z Lifford do Raphoe. Wokół rosły dęby i sykomory, z

pniami grubo oplecionymi pnączami i bluszczem. Mur otaczający blisko hektarową

background image

posiadłość został dodany jakieś czterdzieści lat temu; zbudowano go, jak mi opowiadał ojciec,

z cegieł pozostałych ze starego więzienia, zburzonego w 1907 roku. Teraz były

nierozpoznawalne pod grubą, mokrą warstwą mchu, która pokrywała kamienne zwieńczenie i

pokruszyła wierzchnie warstwy muru, osypujące się na chodnik.

Zatrzymałem się przed bramą wjazdową. Za nią zobaczyłem bmw Miriam,

zaparkowane obok land-rovera, którym jeździł jej mąż, jak przystało na właściciela

ziemskiego. Powell junior żył z czynszów zbieranych z licznych nieruchomości ojca –

mówiono, że sam tego majątku raczej nie powiększył. Więzienne cegły były czymś typowym

dla starszego Powella: ekstrawagancją, na którą nikt nie zwróciłby uwagi. Dzięki takim

posunięciom mógł uchodzić za zwykłego człowieka, jednocześnie plotki o jego zamożności

dodawały mu tajemniczości. Land-rover zaś pasował raczej do jego syna; ostentacyjnie

podkreślał wizerunek, który ten sobie stworzył.

Zastanawiałem się, czy wejść, czy nie. W końcu postanowiłem nie wchodzić, po części

dlatego, że w domu był Powell junior. Wrzucając bieg, nie mogłem się pozbyć wrażenia, że

ktoś mnie obserwuje.

W

IECZOREM ZMYWAŁEM NACZYNIA

, a Debbie sprzątała ze stołu. Dzieci były w salonie,

oglądały po raz kolejny Toy Story. Debbie wrzuciła do zlewu dwa noże i zaczęła wycierać

blat.

– Nie zapomnij, że Penny śpiewa jutro na mszy – powiedziała.

– Nie zapomnę – obiecałem.

– Oby. Nigdy by ci tego nie wybaczyła.

– Nie zapomnę – powtórzyłem, a Debbie kiwnęła głową.

– Czy to ciebie widziałam dzisiaj u Miriam O’Kane? – spytała, nie podnosząc wzroku

znad swojego zajęcia, jakby to była zwyczajna rozmowa.

– U kogo? Miriam... pani Pow... Miriam Powell. Tak, miałem do niej wpaść pogadać z

jej mężem. W niedzielę prosił mnie, żebym zajął się intruzem w pokoju jego ojca. Pamiętasz,

po mszy?

– Aha. To o tym rozmawialiście? Myślałam, że może to Miriam cię prosiła.

– Nie. Nie widziałem jej od... nie wiem jak dawna.

– Od dziś rana. Tak powiedziała twoja sierżant. Caroline, prawda? Miriam była u

ciebie, kiedy dzwoniłam.

– Tak. Wpadła się dowiedzieć, czy zrobiłem jakieś postępy.

– Oczywiście. Przez telefon nic nie wspomniałeś.

background image

– Nie, po prostu nie uznałem, że to coś ważnego.

– Uhm – mruknęła Debbie. – A zrobiłeś jakieś?

– Jakieś co?

– Postępy – powiedziała, a potem poszła do dzieci. Dokończyłem zmywanie w

milczeniu.

background image

Terry Boyle

background image

Rozdział 5

Wtorek, 24 grudnia

O

DEBRAŁEM TELEFON PO DRUGIM DZWONKU

o trzeciej trzydzieści nad ranem – nie mogłem

zasnąć. Debbie leżała obok mnie, odsunięta, nawet przez sen było jasne, że obraziła się za

ponowne wejście Miriam Powell w nasze życie. Poruszyła się, kiedy zadzwonił telefon, ale

odebrałem, zanim dzwonienie obudziło dzieci. Costello. Miejscowy rolnik, Petey Cuthins,

znalazł w spalonym samochodzie na Gallows Lane czyjeś zwłoki.

Gallows Lane – aleja Szubieniczna – nosiła taką nazwę, bo kilkaset lat temu, zanim

zbudowano gmach sądu, wieszano tu złapanych przestępców i zostawiano ich wiszących na

gałęziach trzech wielkich orzechów rosnących na drodze wjazdowej do miasta, jako

ostrzeżenie dla wszystkich przyjezdnych. W ładny dzień rozciągał się stąd panoramiczny

widok na hrabstwa Donegal, Derry i Tyrone.

Kiedy przyjechałem, ogień już zgasł. Na czarnej karoserii syczała cicho zamarzająca

mgła. Costello był na miejscu z dwójką mundurowych, których znałem z widzenia. Byli

bladzi, mieli zaspane czerwone oczy i pracowali w milczeniu. Petey Cuthins opierał się o

swoją bramę, kilka metrów od wraku, i pilnował, żeby nie zgasła mu fajka. Kiedy wysiadłem

z samochodu, kiwnął głową i mruknął: „Wesołych świąt” przez zęby zaciśnięte na ustniku.

Jego twarz niknęła pod kapturem. Skinąłem Costellowi, który pokazywał mundurowym,

gdzie założyć policyjną taśmę. Zerknąłem do samochodu, ale postanowiłem nie przyglądać

się dokładniej i wróciłem do Peteya, czekając, aż uspokoi mi się żołądek.

– Usłyszałem huk, to musiał być bak. Krowy prawie powariowały. – Nieznacznym

ruchem głowy wskazał wypalony wrak. – Nic nie mogłem zrobić, Ben. W wiadrze z domu

wiele bym nie przyniósł. Kiedy tu przyleciałem, nie było już po co dzwonić po strażaków,

ogień prawie zgasł. Temu w środku i tak bym wiele nie pomógł.

Tablica rejestracyjna, choć uszkodzona, nie została zniszczona, wypukłe cyfry

zdradzały, że samochód był nowy – nissan primera, o ile mogłem stwierdzić. Kierowca był

sam; z rozmiarów ciała wnioskowałem, że to mężczyzna, ale zwęglił się tak bardzo, że trudno

było stwierdzić to na pewno.

background image

Costello wyznaczył zadania mundurowym i podszedł do nas. Funkcjonariuszka

uśmiechnęła się smutno, mijając nas z rolką niebiesko-białej taśmy, którą przywiązała do

żywopłotu za nami i zaczęła rozwijać.

– Myślicie, że się rozbił? – spytał Cuthins, nie chcąc podchodzić do samochodu. Na

prawo od drzwi kierowcy zobaczyłem na trawie kałużę wymiocin; Petey najwyraźniej

zobaczył i tak za dużo.

– Nie sądzę – odparł Costello, klepiąc mnie na powitanie w plecy. Pomyślałem, że ma

rację: na karoserii nie było żadnych wgnieceń, wokół miejsca zatrzymania samochodu –

żadnych śladów kolizji. Zerknąłem na ciało kierowcy; smród palonego mięsa puchł mi w

ustach i w nosie.

– Ręczny jest zaciągnięty – zauważył Costello. – A zapłon wyłączony.

Co oznaczało, że samochód stał zaparkowany, kiedy wydarzyło się to, co się stało.

Costello wolno pokręcił głową.

– Okropna sprawa, chłopcy. Okropna.

Odsunąłem się od samochodu i wyplułem ohydny smak z ust. Costello wyjął telefon i

zadzwonił do Burgessa – który dojechał już na posterunek – a potem podał mu numery

rejestracyjne do sprawdzenia.

– Najlepiej ściągnij tu lekarza. I kilka dodatkowych par rąk do pomocy. To będzie

długa noc.

P

OLICYJNI TECHNICY MUSIELI POJECHAĆ DO

S

TRABANE

, pożyczyć lampę łukową i generator od

PSNI. Mgłę przeszywały od czasu do czasu igły deszczu ze śniegiem, chwytane we

fluorescencyjny blask reflektora. Nad horyzontem pojawiła się pierwsza smuga czerwieni.

Burgess oddzwonił – sprawdził numery w centralnym biurze komunikacji Gardy. Zwęglone

szczątki, wciąż tkwiące w samochodzie, miały teraz być może nazwisko – Terry Boyle,

student rachunkowości z Dublina, którego rodzice mieszkali w Letterkenny. Costello kazał mi

przekazać wiadomość rodzinie i wysłał ze mną mundurową Jane Long. Kiedy mieliśmy już

ruszać, zobaczyłem Johna Mulrooneya, brnącego przez Gallows Lane w naszą stronę, żeby

wykonać swoje absurdalne zadanie – jako biegły miał stwierdzić zgon kogoś, z kogo zostały

tylko szkielet i trochę miazgi.

– Jezu, Ben, jest Wigilia – powiedział, zatrzymując się obok nas. Zgasił papierosa,

którego trzymał w ustach i włożył na buty plastikowe kalosze. Zauważyłem, że pod

sztruksowymi spodniami wciąż miał piżamę – wzorzysty materiał wystawał z nogawek. – Co

tu mamy? – spytał, wskazując samochód.

background image

– Spontaniczny samozapłon? – podsunąłem.

Mulrooney wziął się w garść i podszedł do samochodu, wstrzymując oddech, żeby nie

czuć smrodu. Patrzyłem, jak z kieszeni wyjmuje długopis i naciska nim czaszkę,

przekrzywiając ją lekko, żeby lepiej widzieć.

Potem odsunął się i splunął, tak samo jak ja wcześniej. W takich chwilach człowiek

woli nie wiedzieć, że wszystkie zapachy składają się z cząsteczek.

– Wygląda mi to na zwyczajne zastrzelenie – stwierdził i dopiero po chwili dotarło do

mnie, że nie żartuje.

– Co takiego?

– Popatrz. – Wskazał długopisem. – Tu rana wlotowa, wylotowa przypuszczalnie po

drugiej stronie. Dwa morderstwa w jednym tygodniu. Po czymś takim Lifford może zostać

stolicą zabójców Irlandii.

– Bardzo śmieszne.

– Powie nam pan, kiedy to się mogło stać? – spytał Costello, podchodząc bliżej

samochodu.

– Nie. Ale żeby nie było niejasności i tak dalej, on nie żyje.

M

ATKA

T

ERR

EGO

B

OYLE

A

,

K

ATHLEEN

, ściskała w dłoni zużytą chusteczkę higieniczną.

Twarz miała czerwoną, oczy spuchnięte. Jane Long nie wyglądała lepiej. Przysunęła się do

starszej kobiety i objęła ją ramieniem. Ja kucałem przed panią Boyle, choć wydawała się

patrzeć przeze mnie na wylot.

– Bardzo mi przykro, pani Boyle – powiedziałem, nie po raz pierwszy czując

świadomość daremności tego zwrotu. Wziąłem ją za rękę i zamilkłem, czekając, aż się

wypłacze.

– Pan Boyle?

Pokręciła głową.

– Mieszka w Glasgow.

– Lepiej wyślijcie kogoś, żeby do niego zajrzał – powiedziałem do Long, dając jej do

zrozumienia, że ma przekazać wiadomość, a jednocześnie sprawdzić jego miejsce pobytu.

– Zaparzyć herbaty? – spytała, sięgnęła po radio i wyszła z pokoju wdzięczna, że na

kilka minut może uciec od żałoby.

– Jezu – powtarzała raz za razem Kathleen Boyle rozdygotana.

A ja zarazem zaczynałem wątpić w jego istnienie i modliłem się gorąco, żeby pokonał

czas i przestrzeń i pocieszył tę kobietę oraz jej syna, który z pewnością nie zasługiwał na taką

background image

śmierć.

– Domyśla się pani, kto mógł być wrogiem pani syna, pani Boyle? Może z kimś się

pokłócił?

Pokręciła głową, z chustką przyciśniętą do twarzy.

– Dopiero co wrócił do domu – wychlipała. – Z uczelni. Poszedł na jakąś dyskotekę.

– Czy miał dziewczynę?

Kiwnęła głową, ale nie chciała – albo nie mogła – nic powiedzieć.

– Był z nią wczoraj wieczorem?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Ona mieszka w Dublinie. Powiedział, że wychodzi tylko na drinka. Z nikim się nie

spotykał. Jesteście pewni, że to on? – Słowa padały jedno za drugim.

– Raczej tak, pani Boyle.

– Czy muszę go zidentyfikować? Mogę go zobaczyć? – spytała, a jej twarz nieco

pojaśniała, jakby widok syna mógł w jakiś sposób przywrócić go do życia. Chciała zapomnieć

o okropnej nocy jak o sennym koszmarze.

– Nie, pani Boyle. Sami go zidentyfikujemy – powiedziałem, nie chcąc tłumaczyć, że

jej syn jest nie do rozpoznania. Przed wyjściem z domu musiałem znaleźć coś, z czego można

by pobrać próbkę DNA, jeśli dane dentystyczne czy lekarskie okażą się niewystarczające.

Kathleen Boyle płakała, a ja i sierżant Long siedzieliśmy w pokoju, piliśmy herbatę i

milczeliśmy. Nie mogliśmy jej zostawić samej – ani jako policjanci, ani jako ludzie.

Jej siostra przyjechała około ósmej i namówiła ją, żeby się trochę przespała. Long i ja

w końcu wróciliśmy na komisariat, poprosiwszy uprzednio panią Boyle, żeby się z nami

skontaktowała, jeśli tylko przyjdzie jej do głowy cokolwiek użytecznego – w dzień czy w

nocy. Siedziałem w samochodzie, paliłem papierosa i mogłem myśleć tylko o swoim

zmęczeniu i o zimnie, które przejmowało mnie do szpiku kości.

Z

ESPÓŁ ŚLEDCZY SPOTKAŁ SIĘ WE WTOREK RANO

o dziewiątej trzydzieści, żeby zameldować o

postępach w sprawie Cashell, choć wszyscy spędziliśmy noc, pracując nad wypadkiem na

Gallows Lane. Costello, wszedłszy, wziął mnie na bok.

– Jak leci? – spytał. – To znaczy w domu.

– W porządku – odparłem, zaskoczony trochę nagłą dobrodusznością. – Czemu

pytasz?

– Rano dzwonił Mark Anderson.

– Aha.

background image

– Powiedział, że twój pies nęka jego owce, a ty się tym nie przejmujesz.

– Jedyne, co może nękać jego owce, to jego zboczony syn. Czy jemu się wydaje, że

nie mamy tu dość roboty? Musi jeszcze zawracać nam głowę cholernym psem?

– Ale tak powiedział.

– Panu?

– Tak. Zajął tym od razu samą górę. Po co gadać z małpą, skoro można z katarynką? –

Zaśmiał się bez humoru i wszedł do pokoju, w którym się spotykaliśmy. Poszedłem za nim,

przeklinając Marka Andersona i jego owce.

Zanim omówiliśmy postępy w sprawie morderstwa Angeli Cashell, Costello streścił

śmierć Terry’ego Boyle’a. Okręgowy patolog przeprowadził właśnie sekcję, mieliśmy

nadzieję, że po południu dostaniemy raport. Zespół techników pracował przy samochodzie,

ale fakt, że go podpalono, oznaczał, że niełatwo w nim znaleźć cokolwiek znaczącego.

– Po co go podpalał? – spytał Holmes. – Skoro zastrzeliłeś już biednego drania, po co

podpalałeś samochód? To jak „pieprzę was”, prawda?

– Może w samochodzie coś było? – podsunęła sierżant Williams.

– Może w samochodzie ktoś był – powiedziałem. – To by tłumaczyło, dlaczego stał

zaparkowany w środku nocy. Może morderca był z tym kimś w samochodzie i podpalił wóz,

żeby zatrzeć ślady.

Costello wrócił do sprawy Cashell.

– Zaczekamy, aż dostaniemy raporty. Caroline, chciałbym, żebyście z Jasonem zajęli

się sprawą Boyle’a. Składajcie codziennie meldunki inspektorowi Devlinowi. Inspektorze –

zwrócił się do mnie, stopniem, a nie po nazwisku, czyli oficjalnie – chciałbym, żeby

prowadził pan dalej sprawę Cashell do chwili znalezienia McKelveya. Postarajmy się

zamknąć chociaż jeden temat.

Holmes i Williams pokiwali głowami. Holmes wyglądał na wyczerpanego, także

dlatego że odwiedził wiele miejscowych barów i klubów, szukając kogoś, kto rozpoznałby

Angelę Cashell ze zdjęcia, które dostał od Sadie. Czuł się zobowiązany wypić kilka

obowiązkowych bożonarodzeniowych drinków w każdym pubie i dotarł do komisariatu w

środku nocy, mocno zmaltretowany. Sadie powiedziała mu, że Johnny’emu odmówiono

przepustki na święta w obawie przed ucieczką i że stanie przed sędzią w Strabane w piątek,

dwudziestego siódmego.

Oprócz rozmów z miejscowymi właścicielami lokali Holmes odwiedził też klub w

Strabane, gdzie rzekomo Angela była w czwartek wieczorem z kimś, czyj rysopis pasował do

opisu Siwego McKelveya. Właściciel klubu jej nie pamiętał, ale udostępnił taśmę z

background image

nagraniem kamery ochrony z tamtej nocy, którą Holmes położył teraz na biurku Costella.

Sierżant Williams skontaktowała się z większością miejscowych jubilerów i

lombardów, w Strabane i w Lifford, ale nikt nie pamiętał, żeby pokazywano mu lub

oferowano pierścionek. Powiedziała, że dzisiaj zamierza zająć się sklepami w Derry.

Poprosiła dwie sekretarki z posterunku o przejrzenie list skradzionych przedmiotów,

wydrukowane dla niej poprzedniego dnia przez Burgessa. Lista liczyła sto dwanaście stron i

obejmowała ostatnich sześć miesięcy.

Costello przedstawił nam następnie pełny raport patologa, w tym ustalenia

toksykologii. I nareszcie dowiedzieliśmy się, jak zginęła Angela Cashell.

W

KTÓRYMŚ MOMENCIE

, prawdopodobnie po siódmej wieczorem w piątek, Angela Cashell

zjadła cheeseburgera z frytkami i popiła go dietetyczną colą. Przez resztę wieczoru wypaliła

kilka skrętów i piła wódkę – prawdopodobnie także z colą. W pewnej chwili połknęła coś, co

być może uważała za tabletkę ecstasy, wielkości jednocentowej monety, pokrytą żółtymi i

brązowymi plamkami. Tabletka była bardzo zanieczyszczona i sporządzona, między innymi,

z talku, trutki na szczury, DDT, gałki muszkatołowej i strychniny.

Niedługo po jej połknięciu, a może nawet w konsekwencji tego, Angela uprawiała seks

z kimś, kto założył prezerwatywę, jak wiedzieliśmy już wcześniej. Być może podczas

stosunku przyjęte przez nią substancje sprawiły, że w jej mózgu doszło do spięcia. Synapsy

zaiskrzyły od prądów, które w efekcie doprowadziły do ataku epilepsji. To strychnina była

przypuszczalnie odpowiedzialna za spazmy, które oderwały mięśnie jej nóg od ścięgien.

Płuca zaczęły zwalniać i doznały paraliżu, choć ten, kto był z Angelą, mógł o tym nie

wiedzieć, bo ukląkł na jej piersi i zakrył usta bawełnianą szmatką, aż dziewczyna przestała

oddychać. Być może zdawał sobie sprawę, że narkotyk ją zabije, ale chciał przyspieszyć ten

proces. A może po prostu skrócić jej cierpienia.

Kiedy Angela umarła, jej zwłoki umyto, i włożono jej z powrotem majtki, na lewą

stronę. Potem dwie osoby – byłaby za ciężka dla jednej, na tyle drobnej, by uklęknąć jej na

piersi, musiały wsadzić ją do samochodu. Zawiozły ją za liffordzkie kino kilka godzin po

śmierci i zrzuciły ciało tam, gdzie je znaleźliśmy.

Zaczekaliśmy, aż wszyscy skończą czytać. Sierżant Williams czytała raport wolniej

niż reszta z nas.

– I tak – powiedział w końcu Costello – potwierdza się to, co już wiedzieliśmy, ale

dochodzi kilka nowych szczegółów. Zwłaszcza ten narkotyk.

– Tak – przyznał Holmes. – Łatwo trafić na niskiej jakości prochy, zwłaszcza tabletki

background image

E. Chociaż muszę przyznać, że nie słyszałem, żeby wcześniej znaleziono w nich te

substancje.

– A ja tak – oznajmił Costello i zobaczyłem, że sierżant Williams kiwa lekko głową,

jakby przytakując. – Przeczytajcie to i powiedzcie, co się wam przypomina.

Podał każdemu z nas kopię listu z datą z września 1996 roku. Papier był wciąż ciepły

od kopiarki. List brzmiał:

”Drodzy Uczniowie

Jak wiecie, An Garda współpracuje ściśle z waszą szkołą w tworzeniu programów

uświadamiających niebezpieczeństwa stosowania narkotyków, chcąc zadbać, by żadne z was

nie wpadło w krąg przestępczej działalności, do której narkotyki mogą doprowadzić.

Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że niektórzy z was zażywają narkotyki albo

bardzo kusi ich, by z nimi eksperymentować. Dlatego bardzo proszę, żebyście w najbliższych

tygodniach zachowali szczególną ostrożność.

Dowiedzieliśmy się, że na irlandzkim rynku narkotykowym pojawiła się pewna ilość

bardzo niebezpiecznych tabletek ecstasy, choć jak dotąd żadna nie dotarła do Donegal.

Postanowiono, by wszyscy uczniowie wszystkich szkół w tym rejonie zostali

ostrzeżeni. Tabletki są okrągłe i mają około centymetra średnicy. Są nakrapiane żólto-

brązowo i mogą być lekko gorzkawe w smaku. Biuro Celne w Dublinie poinformowało nas,

że tabletki te, pochodzące z Holandii, nie mają działania ecstasy, lecz zawierają liczne

zabójcze substancje i trucizny, w tym trutkę na szczury i pchły. Mogą wywoływać wiele

objawów, w tym kłopoty z oddychaniem, konwulsje, uszkodzenia mózgu, mogą także

powodować śmierć.

Jeśli ktoś częstuje cię taką tabletką – albo jeśli masz podejrzenia co do czegoś, co ci się

oferuje – nie bierz tego.

Możesz się skontaktować z posterunkiem Gardy w Letterkenny pod poufnym

numerem 074 55584, ze swoim lokalnym posterunkiem Gardy lub poinformować kogoś z

personelu szkoły. Nie będziesz mieć żadnych kłopotów, a możesz uratować komuś życie”.

List był podpisany przez Costella i zakończony przypomnieniem, by w ogóle unikać

narkotyków jako takich. Niejasno przypomniałem sobie, że listy te kolportowano w szkołach,

chociaż pracowałem wtedy nad sprawą gangu włamywaczy okradających tamtejsze hotele.

– Wygląda na to samo – powiedział Holmes, odkładając list na stół.

– Jestem zaskoczona, że nie znasz tych tabletek – zdziwiła się Williams – skoro

background image

pracowałeś w brygadzie antynarkotykowej w Dublinie.

– To nie moje czasy – odparł Holmes, a potem uśmiechnął się wesoło. – Ciągle młody

ze mnie byczek.

– Niech nas Bóg ma w swojej opiece – stwierdziła Williams i ukryła twarz za

trzymaną kartką A4.

– Przypuszczalnie to to samo – zauważyłem. – Musimy zatem znaleźć tego, kto jej to

dał. Czy to ta sama osoba, z którą się przespała?

– I czy zamierzali ją zabić tabletką, czy też jej śmierć była wypadkiem? – dodał

Costello.

– Właśnie. Jason, zacznij ścigać miejscowych dilerów. Popytaj, jeszcze raz przejedź

się po klubach i barach, w Strabane i Letterkenny. Zobacz, czy ktoś sprzedaje to świństwo.

Jak już tam będziesz, pokaż fotkę Terry’ego Boyle’a, może się dowiesz, gdzie był wczoraj w

nocy.

– Ale to nie są powiązane sprawy, prawda? – spytał Holmes.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparłem – ale jeśli możemy upiec dwie pieczenie na

jednym ogniu...

– Po prostu nie ma nikogo więcej, Jasonie – wyjaśnił Costello. – Poprosiłem o

dodatkową pomoc z Letterkenny, ale ty znasz wszystkie puby i tak dalej. Pójdzie ci lepiej niż

komukolwiek innemu.

– Zadzwonię do Hendry’ego, żeby nie pojawiły się jakieś bzdurne problemy z

jurysdykcją za granicą – powiedziałem. – Caroline, pracuj dalej nad złotym pierścionkiem.

Zobaczę, czy uda mi się pogadać z Johnnym Cashellem, chociaż to mało prawdopodobne, nie

wygląda na kogoś, kto byłby zdolny zgwałcić i nafaszerować prochami własną córkę. Poza

tym – dodałem – nie sądzę, żeby to była napaść na tle seksualnym.

– Raport patologa sugeruje stosunek dobrowolny, inspektorze, co nie musi oznaczać,

że taki faktycznie był – zauważyła Williams.

– To prawda. Ale mimo to. Opis, narkotyki, świadkowie naoczni: wszystko wskazuje

na Siwego McKelveya.

– Żeby tylko gnojek pokazał twarz – dodała sierżant Williams.

– A może pokazał? – odparł Holmes, stukając palcem w leżącą przed nami kasetę

wideo.

Podłączyliśmy magnetowid do telewizora w sali konferencyjnej na tyłach posterunku i

puściliśmy nagranie od początku. Zaczynało się o osiemnastej w czwartek, dziewiętnastego

grudnia – godzinę i datę wskazywały białe cyfry na dole ekranu. Obraz przeskakiwał z

background image

jednego ujęcia na drugie co dwadzieścia sekund.

Williams nachyliła się i przewinęła taśmę do chwili, kiedy zaczęli się pojawiać klienci

– mniej więcej dwadzieścia po siódmej. Przy każdym nowo przybyłym zatrzymywaliśmy

nagranie, wypatrując Angeli i osoby, która jej towarzyszyła – i którą według nas był Siwy

McKelvey.

O dziewiątej trzydzieści bar się zapełniał, a oni wciąż się nie pojawili, chociaż

zauważyliśmy młodego mężczyznę z wygoloną głową, który o ósmej pięćdziesiąt wszedł do

męskiej toalety i do tej pory nie wyszedł. Holmes uznał, że to albo handlarz narkotykami,

albo homoseksualista.

– Tak czy inaczej, przymkniemy go, jeśli się pojawi po naszej stronie granicy – dodał.

W miarę postępu nagrania światło w barze przygasało. Potem obraz przeskoczył na

drzwi i mignęła mi przechodząca pod kamerą dziewczyna o jasnych włosach. Była ubrana w

dżinsy i niebieską bluzę, tak samo, jak Cashell opisał strój Angeli z tamtego wieczoru. Tuż za

nią, znów na wpół poza polem widzenia kamery, szedł ktoś chudy o krótkich, jasnych jak

tlenione włosach, w dżinsach i białej bluzce. Postać nie patrzyła w kamerę, zobaczyliśmy

tylko czubek głowy i jasne włosy. Holmes zatrzymał obraz i wszyscy nachyliliśmy się do

telewizora.

– To on? – spytała sierżant Williams, marszcząc czoło.

– Chyba tak – odparłem.

Holmes postukał w ekran kłykciami.

– Panie i panowie, Siwy McKelvey, jak sądzę.

Nie było to ujęcie tak wyraźne, jak byśmy sobie życzyli, ale wniosek Holmesa

wydawał się uzasadniony. Obejrzeliśmy jeszcze godzinę nagrania i zobaczyliśmy Angelę

kilka razy: w kolejce do baru, tańczącą, rozmawiającą z grupką dziewczyn przy toaletach. To

ujęcie prawie się skończyło, kiedy zobaczyłem znajomą twarz i wszystkie fragmenty

układanki wskoczyły na swoje miejsce. Ubranie było inne, oczywiście, różowy mundurek

zastąpił obcisły, satynowy, szary top, podkreślający wszystkie krągłości. Dziewczyna miała

nałożony makijaż i wyglądała na starszą, ale poznałem ją – to była Yvonne Coyle,

pielęgniarka, która karmiła Tommy’ego Powella w jego pokoju dzień wcześniej.

Jednocześnie przypomniałem sobie, gdzie poprzednio ją widziałem – przytuloną policzek do

policzka z Angelą Cashell na pasku zdjęć z automatu wsuniętych starannie między kartki

niedokończonej powieści, leżącej pod łóżkiem zmarłej dziewczyny.

background image

P

RAWIE NATYCHMIAST ZADZWONIŁEM DO

F

INNSIDE

, a Holmes i Williams zajęli się zadaniami,

które ustaliliśmy wcześniej. Pani MacGowan powiedziała mi nieco zirytowana, że Coyle

dzień wcześniej zwolniła się przed czasem, a dzisiaj wzięła wolne z powodu choroby.

– Jest pan pewien, że mogę ją zatrzymać? – spytała. – Wie pan, wolałabym, żeby mój

personel nie miał kontaktów z gardai.

– Nie wiem nic o tym, pani MacGowan, żeby Yvonne Coyle zrobiła coś złego. Chcę z

nią porozmawiać o czymś zupełnie niewinnym – skłamałem. – Była świadkiem wypadku.

– Jeśli jutro się pokaże, każę jej się z panem skontaktować.

– Dziękuję, pani MacGowan.

– Ale jeśli się nie pokaże, to może już nie przychodzić...

Odłożyłem pospiesznie słuchawkę, żeby nie słuchać dalszego ciągu. Potem znów ją

podniosłem, zadzwoniłem na posterunek PSNI w Strabane i poprosiłem o połączenie z

inspektorem Hendrym.

Tak jak się spodziewałem, Hendry’emu nie przeszkadzało, że nasi ludzie przechodzą

przez granicę i wypytują właścicieli barów, chociaż zasadniczo było to niedozwolone.

Niektórzy policjanci po obu stronach mogliby się do tego przyczepić, ale wszyscy

wiedzieliśmy, że ścigamy tych samych ludzi. Dawne złe czasy, kiedy podejrzenia i spiski

uniemożliwiały wszelkie kontakty, odchodziły w niepamięć, o ile już całkiem nie minęły.

Hendry zgodził się także na bardziej niezwykłą prośbę – żebym przesłuchał Cashella w

areszcie PSNI, pod warunkiem że będę milczał, pojawię się zasadniczo po służbie i że to

Hendry będzie zadawał pytania w moim imieniu. W końcu spytałem go, czy znaleziono już

Siwego McKelveya, choć wiedziałem, że gdyby tak się stało, Hendry zadzwoniłby do nas,

żeby przechwalać się skutecznością północnoirlandzkiej policji w porównaniu z jej

ślamazarnym południowym odpowiednikiem.

– U nas ani śladu – powiedział – chociaż doszły mnie plotki, że jest u was. Jacyś jego

krewni rozbili obóz pod Ballybofey

– Nic o tym nie słyszałem – odparłem, trochę zły, że sam nie miałem o tym informacji.

– To dlatego że dopiero teraz ci powiedziałem. Mówię ci: brytyjski wywiad najlepszy

na świecie! – roześmiał się.

– Do zobaczenia za godzinę – rzuciłem i się rozłączyłem. Zaraz potem zadzwoniłem

na posterunek w Ballybofey. Połączono mnie z sierżantem Moore’em, który obiecał, że

sprawdzi pogłoski o obecności Siwego McKelveya na swoim terenie. Dałem mu rysopis

chłopaka i jego krótką historię. Uprzedziłem, żeby działali bez rozgłosu; nie chciałem, żeby

McKelvey znów prysnął.

background image

Postanowiłem nie prosić Hendry’ego o adres Yvonne Coyle. Wysłuchiwanie kolejnych

peanów na cześć brytyjskiego wywiadu było zbyt wysoką ceną. Zamiast tego zadziałałem jak

prawdziwy detektyw i zajrzałem do książki telefonicznej, którą ktoś „pożyczył” z budki

telefonicznej tuż za granicą kilka lat temu. W Glennside nie było żadnych Coyle’ów.

Zadzwoniłem jeszcze raz do pani MacGowan, przeprosiłem za urwaną poprzednio rozmowę,

a ona od razu podała mi adres, równie szybko się rozłączając. Postanowiłem odwiedzić

Yvonne przed wizytą u Johnny’ego Cashella, na wypadek – dość mało prawdopodobny –

gdyby Angela wspominała przyjaciółce o swoim ojcu.

M

USIAŁEM ZADZWONIĆ DO DRZWI TRZY RAZY

, zanim usłyszałem czyjeś kroki na schodach i

szczęk zasuwki. W drzwiach stanęła Yvonne Coyle, w różowej podomce, stosownej raczej

dla dziecka, z wyhaftowanym na piersi misiem. Włosy miała krótkie, na mokro wydawały się

ciemne. Jej skóra wciąż połyskiwała wilgocią i pachniała charakterystycznie szamponem i

mydłem.

– O... ja... W czym mogę pomóc? – spytała, garścią ściągając poły podomki, drugą

trzymając klamkę drzwi.

Przedstawiłem się.

– Chciałbym z panią porozmawiać, panno Coyle – dodałem z uśmiechem, żeby

zabrzmiało to mniej groźnie – jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

– O panu Powellu? – spytała, przybierając znudzoną minę.

– Myślę, że wie pani, o czym – odparłem.

– No cóż, nie mogę panu pomóc. Ta suka mnie zwolniła, to już nie mój problem.

– Pani MacGowan panią zwolniła? Dlaczego?

– Chyba przez pana. Właśnie dzwoniła. Powiedziała, że przynoszę niepotrzebny

rozgłos jej placówce.

Powiedziała to, kpiąco naśladując głos niedawnej szefowej. Wyszło jej to całkiem

udatnie, na tyle że oboje się zaśmialiśmy.

– Przykro mi, panno Coyle. Mówiłem jej, że nie zrobiła pani nic złego. Niech pani

posłucha, czy mogę wejść na kilka minut? Mam kilka pytań na temat Angeli Cashell.

Usłyszawszy nazwisko Angeli, Coyle usiłowała odegrać zaskoczenie, ale nie wyszło

jej to, dała więc sobie spokój i otworzyła szeroko drzwi.

– Dziesięć minut. Niech mi pan da szansę się przebrać. Dopiero co wyszłam spod

prysznica – powiedziała, wskazując włosy ociekające wodą. – Chociaż pewnie sam pan się

już domyślił, jako policjant i w ogóle. Niech pan wchodzi i siada, za chwilkę wracam.

background image

Poszedłem do salonu. Był mały, stały w nim brązowa kanapa i dwa fotele nie od

kompletu, ustawione przy telewizorze i elektrycznym kominku. Obok jednego z nich

zobaczyłem odtwarzacz CD i stos płyt. Zerknąłem na grzbiety pudełek i zauważyłem kilka

albumów Divine Comedy, co przypomniało mi o płycie, którą widziałem w pokoju Angeli.

Podejrzewałem już, że wiem, skąd ją miała. Na poręczy kanapy stała popielniczka pełna

niedopałków, usiadłem obok niej i wyjąłem swoje papierosy.

– Mogę zapalić? – zawołałem w górę schodów.

– Jeśli tylko mnie pan poczęstuje, skończyły mi się – odparła panna Coyle, schodząc

na dół – a nie chce mi się iść do sklepu.

Weszła do salonu i usiadła na jednym z foteli. Nie zdjęła podomki, zawiązała tylko na

głowie turban z ręcznika. Podomka odrobinę się rozchyliła, tak że widać było zarumienioną

skórę u nasady szyi i dekolt. Yvonne nachyliła się i wzięła papierosa, którym ją

poczęstowałem; w rozchyleniu szlafroka zobaczyłem piersi. Odwróciłem wzrok, ale ona

zauważyła już moje spojrzenie i uśmiechnęła się lekko, poprawiając poły. Zacząłem żałować,

że nie wziąłem ze sobą Caroline Williams.

– Skończyły mi się też zapałki – powiedziała i znów się nachyliła. Zmusiłem się, żeby

patrzeć jej w oczy, i przypaliłem jej papierosa swoją zapalniczką. Zauważyłem, że miała

tęczówki w różnych kolorach, jedną zieloną, a jedną prawie szarą. Uświadomiłem sobie, że

bez makijażu nie jest już tak młoda, na jaką wyglądała w Finnside. Moim zdaniem miała pod

trzydziestkę. Skóra była gładka, cera ładna, ale wokół oczu pojawiały się pierwsze

zmarszczki.

– Wzięła pani chorobowe – zacząłem. – Mam nadzieję, że to nic poważnego.

– Zwykły kac. Nie jestem już chora, tylko bezrobotna.

– Przykro mi. Ja...

– Niech się pan nie przejmuje. To i tak była gówniana robota karmić starych pryków

takich jak Tommy Powell musem jabłkowym, kiedy jego synalek fiut próbuje mi zaglądać

pod spódnicę. Krzyżyk na drogę.

– Thomas Powell? Jego syn próbował... – Machnąłem ręką w ogólnym kierunku jej

nóg.

– No pewnie. Bez przerwy. Wydaje mu się, że jest niezły. Tyle że jak na mój gust

trochę za stary.

– Ma tyle samo lat co ja – odparłem, udając oburzenie.

– Och – westchnęła Coyle i uśmiechnęła się do mnie. Wiedziałem, że będę

interpretował ten uśmiech przez całą drogę powrotną. Pora ruszać dalej, pomyślałem.

background image

– No dobrze, co może mi pani powiedzieć o Angeli Cashell, panno Coyle? – spytałem.

– Proszę mi mówić Yvonne. Co pan chce wiedzieć o Angeli? – odparła.

Nie szło mi za dobrze.

– Kiedy widziała ją pani ostatni raz? – zapytałem pewien, że znam odpowiedź.

– W piątek rano. W czwartek u mnie nocowała. Wyszła razem ze mną. Szłam do pracy

na drugą zmianę. Podwiozłam ją do Lifford. Była umówiona z siostrami w kinie.

– Jak była ubrana?

Yvonne przez chwilę się zastanawiała.

– W czerwoną bluzkę i spódnicę, które ode mnie pożyczyła. Nie miała ubrania na

zmianę, no to wzięła moje.

– A co się stało z ubraniami, które nosiła wcześniej?

– Są na górze. Zamierzałam je zatrzymać, wie pan, na pamiątkę. Pewnie to głupio

brzmi... Chce je pan zabrać? Ale ja je wyprałam, wie pan, jeśli pan szuka jakichś śladów czy

czegoś takiego. Przepraszam – powiedziała, krzywiąc się przesadnie.

– Nie ma za co – odparłem. Ubranie nic by nam nie dało, skoro Angela nie miała go na

sobie w chwili śmierci. – Czy mówiła, dokąd się wybiera po kinie?

Yvonne na chwilę zamilkła.

– Chyba do domu.

– Jest pani pewna?

– Chyba tak.

Postanowiłem spróbować z innej strony.

– Dlaczego nocowała u pani w czwartek?

– Jestem... byłam jej przyjaciółką. Czemu nie mogłaby u mnie nocować?

– Ale dlaczego w czwartek? Czemu nie nocowała w domu?

– Była w klubie w Strabane, wygodniej jej było zostać tutaj.

– Poszła z panią do klubu? Czy tam się spotkałyście?

– Spotkałyśmy się.

– Z kim przyszła?

Znów chwila milczenia.

– Nie wiem.

– Na pewno?

– Miała dużo znajomych. Angela nie była nieśmiała.

– Kto to był?

– Nie wiem na pewno – odparła. – Może któryś z wędrowców, ale nie wiem. Do mnie

background image

się nie zbliża. Angela nie powiedziałaby mi, gdyby się z nim spotkała.

– Dlaczego?

– Bo wie, że go nie lubię.

– Dlaczego?

– Bo ją wykorzystywał.

– W jaki sposób?

Cisza.

– W jaki sposób, Yvonne?

– Nie powiem. To nie fair w stosunku do niej.

– Yvonne, Angela została zamordowana. Jeśli mam odkryć, kto to zrobił, muszę

dowiedzieć się o niej wszystkiego, dobrego i złego.

Zastanowiła się, szybko zaciągnęła dwa razy papierosem, a potem rozgniotła go w

popielniczce. Wyprostowała się w fotelu, podciągnęła pod siebie gołe nogi i objęła ramionami

kolana.

– Pozwalała mu, żeby robił różne dziwne rzeczy. Z nią. Seks i tak dalej.

– Dlaczego?

– Dla pieniędzy. Żeby mogła sobie kupować różne rzeczy.

– Jakie?

– Narkotyki. Zaczęła niedawno, po tym, jak poznała McKelveya. Poznali się w klubie

w Strabane. Dał jej coś za darmo, dostarczał prochy, póki miała pieniądze; kiedy nie miała,

płaciła mu w inny sposób. – Yvonne lekko się zaczerwieniła. – Nigdy przy mnie o nim nie

mówiła.

– Jakie narkotyki?

– Głównie E, McKelvey jej dawał albo dawał jej pieniądze, żeby sobie kupiła od

kogoś innego.

– Czy w piątek wieczorem była z McKelveyem?

– Nie wiem. Może. Mówiła, że ma randkę. Chciała włożyć coś ładnego. Wzięła moją

czerwoną bluzkę. Miałam ją na sobie tylko raz. Ale ona lepiej w niej wyglądała.

– Czy w piątek mogła się spotkać z kimś innym?

– Być może. McKelvey nie był jedyny. Miała wielu znajomych, już mówiłam.

– Czy widziała ją pani z McKelveyem w czwartek?

– Wydawało mi się, że tak, ale nie mam pewności.

Rozmowa toczyła się w miarę gładko, postanowiłem więc wrócić do Johnny’ego

Cashella.

background image

– Czy mówiła pani, o co pokłóciła się w czwartek z ojcem? Wtedy, kiedy u pani

nocowała?

Cisza – Yvonne rozważała swoje możliwości. W końcu zdecydowała się na szczerość.

– O to, co zwykle. Podglądał ją przy ubieraniu. Robił to bez przerwy. Mówiła, że raz

brała prysznic, a kiedy wyszła, on był w łazience, mył zęby czy coś takiego. Zachowywał się,

jakby nie było w tym nic złego. Mówiła, że się go boi. Ale gdyby pan mnie pytał, McKelvey

wcale nie jest lepszy.

– Czy ojciec Angeli kiedykolwiek coś jej zrobił? Coś, czego nie powinien robić? –

spytałem, starając się nie być wulgarny. – Dotykał jej czy coś takiego?

– Nie sądzę. Chyba tylko lubił na nią patrzeć.

– Dlaczego nie powiedziała nam pani nic, kiedy Angela zginęła? Dlaczego zachowała

to pani dla siebie? Przecież mogło nam to pomóc.

– Chyba nie chciałam być w to zamieszana. Poza tym John Cashell jest być może

lubieżnym staruchem, ale nie wierzę, żeby był mordercą. Liam McKelvey to co innego.

– Czy Angela mówiła pani, skąd ma pierścionek?

– Jaki pierścionek?

– Pierścionek, który nosiła na palcu. Złoty pierścionek z kamieniami i jej inicjałami.

Yvonne wyglądała na zmieszaną.

– Angela nie nosiła złotego pierścionka. Tylko srebro. Poczęstuje mnie pan jeszcze

papierosem?

Nachyliła się znów do przodu i wzięła papierosa. Wyciągnąłem do niej zapalniczkę, a

ona, chociaż moja dłoń się nie trzęsła, przytrzymała ją delikatnie w swoich. Ręce miała

szorstkie od pracy, ale ciepłe. Dotyk jej skóry sprawił, że żołądek ścisnął mi się, jakby mnie

ktoś uderzył. Yvonne przytrzymała moją rękę trochę dłużej, niż to było konieczne, a potem

bardzo powoli ją puściła; opuszki palców przesunęły się delikatnie po grzbietach moich,

zahaczając o ślubną obrączkę.

J

OHNNY

C

ASHELL SIEDZIAŁ W POKOJU PRZESŁUCHAŃ

numer 1 na posterunku policji w

Strabane. Pomieszczenie wyglądało tak samo, jak wszystkie inne sale przesłuchań, które

dotąd widziałem: drewniany stół pod ścianą, z blatem pooranym inicjałami, poprzypalanym

papierosami i poznaczonym krążkami w miejscach, gdzie gorące kubki herbaty pobieliły

drewno. Ściany pomalowane na biurową zieleń pokryte były gryzmołami, obok stołu ktoś

zostawił ślady płomienia zapalniczki. Cuchnęło potem i dymem – jedno i drugie buchało

obficie od Johnny’ego, który bezustannie wiercił się na prostym drewnianym krześle –

background image

nieświadom faktu, że pomieszczenia takie jak to projektuje się z myślą o maksymalnej

niewygodzie. Chodziły nawet plotki, że dawniej podpiłowywano na parę centymetrów

przednie nogi tych krzeseł, żeby przesłuchiwani cały czas zsuwali się do przodu i nie mogli

wygodnie się usadowić.

Cashell drapał się po brzuchu, zgrubienie jego koszulki w pasie wskazywało, że wciąż

nosił opatrunki na ranie od noża. Wyglądał na zapuszczonego, brudnosiwy zarost odcinał się

na tle rudych włosów. Koszulka chyba go drażniła. Obciągał ją i szarpał przez całe

przesłuchanie.

Kiedy czekaliśmy, aż przyprowadzą Cashella, dałem Hendry’emu listę pytań, które

chciałem zadać, i streściłem mu ostatnie wydarzenia. Teraz już mogłem siedzieć i słuchać.

Zdecydowaliśmy się na styl nieformalny.

– Johnny, powiedział pan inspektorowi Devlinowi, że swoją córkę widział pan ostatnio

w zeszły czwartek, dziewiętnastego grudnia. Czy to prawda? – spytał Hendry.

– Co? Tak. Zgadza się. W czwartek.

– Był jakiś powód, dla którego nie wróciła wtedy do domu?

– Pewnie została u znajomych.

– Czy był jakiś powód, że została u znajomych?

– Jezu Chryste, czy trzeba mieć powód, żeby zostać u znajomych? Może była z

chłopakiem i nie chciała, żebyśmy się dowiedzieli. O co wam, kurwa, chodzi?

– Czy w czwartek pokłócił się pan z Angelą, panie Cashell?

Johnny podniósł wzrok i przyjrzał się Hendry’emu uważniej, zaalarmowany użyciem

nazwiska. Wyczuwał zmianę tonu i zmianę kierunku.

– Może i tak, nie pamiętam.

– Pokłócił się pan? Tak czy nie?

– No, skoro pytacie, to wiecie, że tak. Do rzeczy.

– O co się pokłóciliście?

– O sprawy rodzinne.

Hendry się zaśmiał.

– Oczywiście, że rodzinne. – A potem, tak cicho, że sam nie wiedziałem, czy

faktycznie to powiedział, mruknął: – Pali pan skręty własnej roboty, Johnny. Lubi pan własną

produkcję, co?

– Co?

– Czy córka oskarżała pana o podglądanie przy ubieraniu?

Cashell wybuchnął, zerwał się na nogi.

background image

– Ty jebany...! Devlin? Co tu się, kurwa, dzieje?

Policjant, który stał przy drzwiach za Cashellem – jeszcze jeden element mający

wywoływać dyskomfort – podszedł bliżej i położył mu rękę na ramieniu, zmuszając, by

znowu usiadł.

– Oskarżyła pana o podglądanie przy ubieraniu? – powtórzył z naciskiem Hendry.

Cashell nie odpowiedział od razu; popatrzył na mnie wilkiem, a jego pierś unosiła się

ciężko i opadała, oddychał z trudem i przez nos. W końcu powoli wypuścił powietrze.

– Ja... przypadkowo na nią wpadłem.

– Słyszeliśmy zupełnie co innego. To nie był pierwszy raz, prawda, panie Cashell?

Dowiedzieliśmy się, że któregoś dnia podglądał ją pan też pod prysznicem. Pociągała pana

własna córka, panie Cashell?

– Ty gnoju! – Johnny splunął, a potem odwrócił się do mnie, jakbym w jakiś sposób

reprezentował ostatnią ostoję rozsądku. – Devlin! Co tu się, kurwa, dzieje? Nie myślicie

chyba poważnie, że ja...

– Kręciła pana córka, Johnny? Nie ma się czego wstydzić. Ładna była z niej

dziewczyna. A zresztą to by przecież nawet nie było kazirodztwo, co, Johnny? Nie była pana

córką. Zgadza się?

Ta ostatnia uwaga i efekt, jaki wywarła na Cashellu, zdawały się sprawiać

Hendry’emu przyjemność.

Johnny usiłował odpowiedzieć, otwierał i zamykał usta jak ryba wyjęta z wody, ale

jego mózg nie chciał zadziałać. W oczach wezbrały mu łzy; patrzył jak w transie gdzieś za

mnie, poza ściany pomieszczenia, do miejsca, w którym trzymał swoje wspomnienia o córce.

Znów zobaczyłem ją leżącą nago na polu, odartą z godności. Nikt się nie odezwał, kiedy z

kącika oka Cashella wypłynęła pojedyncza łza. Szybko wytarł twarz dłońmi, wziął papierosa i

zapalił. Rozdziawił usta jak ziewające zwierzę, usiłując przełknąć łzy.

– Zabił ją pan, Johnny? – spytał Hendry tonem serdecznym i ciepłym, ale Cashell

tylko pokręcił głową.

– Uprawiał pan z nią seks? Albo próbował uprawiać z nią seks?

Znów pokręcił głową, milcząc, jakby się bał słów, których mógłby użyć, i tego, co

mogłyby o nim powiedzieć.

– A chciał pan? – spytał Hendry.

Cashell znów na niego spojrzał, w jego zaczerwienionych oczach zapłonął bunt.

– Nie zabiłem swojej córki.

– W takim razie po co gonił pan Siwego McKelveya? Z zazdrości? Uprawiał seks z

background image

pana dziewczynką.

– Nie. Ja... on... W kieszeni jej spodni znalazłem narkotyki. Chyba tabletki E. Jedna z

moich córek powiedziała, że Angela spędza z nim dużo czasu. Dodałem dwa do dwóch.

Pomyślałem, że może wciska jej prochy czy coś. Gwałci ją. Nie przespałaby się z takim

gównem z własnej woli.

– Dlaczego on? Przecież to mógł być ktokolwiek – spytałem, skinieniem ręki

przepraszając Hendry’ego za to, że się odzywam.

– Muire mi powiedziała, że Angela zabrała ją w piątek do kina, a potem miała się

spotkać z chłopakiem. To był jedyny chłopak, o którym wiedziałem. Ludzie w mieście

gadają. Słyszałem, że była z nim w czwartek wieczorem. Po prostu... po prostu myślałem, że

w piątek też byli razem.

– Dał jej pan pierścionek? – spytałem.

– Jaki pierścionek?

– Angela miała na palcu pierścionek z inicjałami AC, z kamieniem księżycowym i

brylantami dookoła. Złoty. Miała go od McKelveya?

Johnny Cashell zbladł i zamlaskał językiem, jakby był spragniony. Znów zapatrzył się

w jakiś nieokreślony punkt za mną.

– Pierścionek? – zapytał jakby sam siebie.

– Tak. Coś to panu mówi? McKelvey mógł jej go kupić?

– Nic nie wiem o żadnym pierścionku. – Powiedział to zdecydowanym tonem, ale

wydawał się rozkojarzony. Widziałem, że o czymś myśli, choć nie wiedziałem, o co jeszcze

go zapytać.

Kilka minut później Hendry zakończył przesłuchanie. Cashell, odprowadzany do

drzwi, popatrzył na mnie i powiedział:

– Hej, Devlin? Zrzutka, akurat. Od kiedy to gardai robią zrzutki dla takich jak ja?

Potem wyszedł z pokoju, szurając nogami, zgarbiony, a ja nie umiałem zdecydować,

czy jego słowa były wyrazem wdzięczności, czy pogardy. Hendry spojrzał na mnie pytająco,

ale nic nie powiedział.

P

O PRZESŁUCHANIU WRÓCIŁEM DO SIEBIE NA POSTERUNEK

i zadzwoniłem do Ballybofey, tylko

po to, żeby się dowiedzieć, że Moore’a nie ma. Zostawiłem mu wiadomość, żeby

skontaktował się ze mną, kiedy tylko wróci.

Jason Holmes był w pokoju przesłuchań z jednym z naszych podopiecznych,

trzydziestoczterolatkiem o nazwisku Lorcan Hutton, który spędził kilka lat w poprawczakach

background image

i więzieniach za narkotyki. Nadal sprzedawał je w mieście. Był antytezą tego, czego można

się spodziewać po dilerze. Jego rodzice, lekarze z Północy, byli bardzo bogaci. Hutton miał

jasne, kędzierzawe włosy i atletyczną budowę. Mimo odsiadek w więzieniach i ośrodkach

resocjalizacyjnych pozostał stałym bywalcem ciemnych kątów barów i klubów, gdzie

gromadziły się nastolatki – jego wielbiciele – liczące na darmową działkę, której nigdy nie

dostawały.

Nie powstrzymał go nawet wyrok wydany przez IRA, z czego wyszedł z nogami

połamanymi w kostkach i dziurami na rękach i nogach po kiju bejsbolowym nabijanym

gwoździami. Tyle tylko że wywiózł swoją rodzinę ze Strabane do Lifford, wychodząc z

błędnego przekonania, że IRA nie dosięgnie go za granicą.

Holmes oznajmił – dla celów nagrania – że wszedłem do pomieszczenia, i

zaproponował przerwę. Hutton wzruszył ramionami, a jego adwokat, Brown, prawnik ze

Strabane, zaczął go z przejęciem wypytywać, czy był źle traktowany i o co go pytano.

Holmes i ja wyszliśmy z pokoju.

– Jak idzie? – spytałem.

Holmes pokręcił głową.

– Kiepsko. Nic nie wie o tabletkach E. Nigdy nie widział żadnej na oczy. Niewinny jak

dziewi... – Przerwał w pół słowa, kiedy podeszła do nas sierżant Williams.

– Czyżby ominęło mnie właśnie słynne Holmesowskie porównanie? – spytała z

uśmiechem.

– O mało co. W samą porę.

– Co słychać? – zapytała, wymachując trzymaną w lewej ręce kartką papieru.

– Nic. Lorcan Hutton wpadł do nas na pogawędkę. Przyprowadził prawnika.

– Co?

– Tak jest. Zaprosiłem go na posterunek; a on chaps, za komórkę i dzwoni. Ten

pieprzony prawnik był tu przed nami.

– O Boże. – Sierżant Williams odczekała chwilę z szacunkiem, zanim opowiedziała o

swoim sukcesie. – Nie zgadniecie. Znaleźliśmy pierścionek. I to dwa razy.

– Świetnie. Jak?

– Wydzwaniałam po jubilerach i rano trafiłam na kobietę w Stranorlar, która

rozpoznała go z opisu.

– Podała jakieś nazwiska? – spytałem ze zniecierpliwieniem.

Sierżant Williams spojrzała na mnie lekko urażona, że nie doceniam jej narracyjnych

zdolności, i ciągnęła:

background image

– Nie mogłam znaleźć żadnego z was, zaczęłam więc drążyć dalej sama. Okazało się,

że jakiś miesiąc temu młody wędrowiec próbował sprzedać jej pewną liczbę przedmiotów, w

tym pierścionek. Zapamiętała go, bo sama ma pierścionek z kamieniem księżycowym.

Powiedziała, że był niezwykły. Zaproponowała chłopakowi dwadzieścia euro, myślała, że nie

pozna się na jego prawdziwej wartości. Kazał jej spierdalać i wyszedł. Pomyślała, że próbuje

w ten sposób podbić cenę i że wróci, ale nigdy więcej go nie widziała.

– Jest pewna, że to był wędrowiec?

– O tak. Ostentacyjnie pokazała mi puszkę odświeżacza powietrza, którego musiała

użyć po jego wyjściu. Blondyn. Prawie białe włosy, wielkie uszy.

– Siwy McKelvey.

– Dobra robota, Caroline – pochwaliłł Holmes.

– Dziękuję. – Uśmiechnęła się ciepło. – Ale teraz będzie najciekawsze. Powiedziała

mi, że mówiła to wszystko innemu garda, który o to pytał.

– Jakiemu innemu garda? – spytałem.

– Powiedziała, że któregoś dnia ni z tego, ni z owego wpadł do jej sklepu jakiś garda,

wypytując o pierścionek. Miał ze sobą jego szkic. Kobieta wszystko mu powiedziała i podała

rysopis chłopaka. Młody garda.

– Kto to był?

– Nie wiem. Skontaktowałam się z Letterkenny, mają do mnie oddzwonić –

powiedziała sierżant Williams. – Ale uznałam, że to oznacza, że pierścionek musiał być

kradziony, nie kupiony. I wiecie co?

– Co? – rzuciłem.

– Był. To znaczy ukradziony. W Letterkenny, kilka tygodni wcześniej.

– Logiczne – stwierdził Holmes.

– Co jest logiczne?

– McKelvey ukradł go w Letterkenny, spróbował opchnąć, nie dostał ceny, jakiej się

spodziewał, i dał go swojej dziewczynie w zamian za... – Spojrzał na sierżant Williams. –

Wiecie, za co.

– Być może – zgodziłem się z wahaniem. – Kto zgłosił kradzież?

– Ktoś o nazwisku Anthony Donaghey. Powiedział, że to pamiątka rodzinna, należała

do jego matki.

– Anthony Donaghey? Ten Anthony Donaghey? – spytałem z rozbawieniem.

– Nie wiem. Jakiś Anthony Donaghey – odparła sierżant Williams rozdrażniona moim

tonem. – A czemu? Kto to jest Anthony Donaghey?

background image

– Szczur Donaghey – oznajmiłem, patrząc wymownie na Holmesa.

– Jasne, zgadza się. Ten diler. Jasne.

– Więcej niż diler. Kawał gnoja. Jeśli ten pierścionek należał do jego matki, to ja... to

ja nie wiem. Ale nie należał. Jego matka dożyła swoich dni, sprzątając w miejscowej

podstawówce, nie kupowała sobie złotych pierścionków z brylantami.

– Może dorabiała na boku, tak jak syn – odparł Holmes ze śmiechem.

– A może powinniśmy porozmawiać z panem Donagheyem – zaproponowała sierżant

Williams, ostentacyjnie ignorując jego uwagę.

– Ciężko będzie – odezwał się głos za nami. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy oleistą

twarz pana Gerarda Browna, adwokata Lorcana Huttona, o którym zupełnie zapomnieliśmy.

– Czemu? – rzucił Holmes.

– W zeszłym miesiącu znaleziono go martwego w Bundoran.

– Też był pana klientem? – spytała Caroline, uśmiechając się pod nosem.

– Bywał – odparł Brown bez cienia ironii. – Rozumiem, że mój obecny klient jest

wolny.

Skinąłem głową do Holmesa.

– Spróbuj z nim ostatni raz. Daj jasno do zrozumienia – powiedziałem, tyleż do

Holmesa, co do Browna – że puścimy mimo uszu wszelkie przyznania się do wiedzy o

narkotykach w tej okolicy, jeśli pan Hutton przy okazji poda nam informacje istotne dla

śledztwa w sprawie morderstwa.

– Jestem pewien, że mój klient zrobi co w jego mocy, żeby pomóc gardai – zapewnił

Brown. Potem wraz z Holmesem wszedł z powrotem do pokoju przesłuchań.

– I co pan o tym sądzi, gubernatorze? – spytała sierżant Williams, kładąc nacisk na

ostatnie słowo.

– Moim zdaniem Holmes ma rację. – Mina nieco jej zrzedła. – To była cholernie dobra

robota, Caroline.

Zarumieniła się.

– A co z Donagheyem? – spytała.

– Dowiedz się, gdzie umarł. Skontaktuj się z odpowiednim posterunkiem i sprawdź, co

mają do powiedzenia o jego śmierci.

– Myśli pan, że istnieje jakiś związek?

– Nie widzę, jaki by to mógł być związek, ale lepiej sprawdzić, nie? Zaczekamy i

zobaczymy, czy McKelvey pojawi się w Ballybofey.

– Czemu w Ballybofey? – zdziwiła się sierżant Williams, a ja streściłem jej wszystko,

background image

czego dowiedziałem się rano. Potem wróciła za swoje biurko, a ja zacząłem przedzierać się

przez kartki z wiadomościami, które nagromadziły się na moim biurku po śmierci Angeli

Cashell.

Pierwszy stos dotyczył Terry’ego Boyle’a. W wieczór jego śmierci widziano go

najwyraźniej w trzech różnych pubach, chociaż nikt nie pamiętał, żeby z kimś z nich

wychodził. Wczoraj wieczorem ktoś sprawdził go standardowo w kartotece i zameldował, że

na pierwszym roku studiów w Dublinie Terry był oskarżony o posiadanie marihuany.

Wykręcił się grzywną i pracami publicznymi. Media zaczęły dopiero przekazywać prośbę o

informacje – spodziewałem się, że do jutra ten stos wiadomości znacznie urośnie.

Przeczytałem i od razu wyrzuciłem notatkę od Williams, informującej mnie, że być może

trafiła na coś w sklepie z używaną biżuterią w Stranorlar i że nie może się doczekać mojego

powrotu. Dodała, że Holmes pojechał zwinąć Lorcana Huttona.

Burgess zostawił rano dwie wiadomości, donosząc, że Thomas Powell dzwonił z

pytaniem o postępy śledztwa w sprawie intruza w pokoju jego ojca.

W sobotę wieczorem na Coneyburrow Road widziany tam pijany mężczyzna utrącił

boczne lusterka w pięciu samochodach. Następnego dnia wszyscy właściciele wozów

zadzwonili z informacją, że sprawca, miejscowy nauczyciel świętujący bożonarodzeniowe

ferie, odwiedził ich rankiem i zaoferował pokrycie szkód.

Tej samej nocy z kantorka sklepu monopolowego na tyłach miejscowego pubu

ukradziono cztery butelki dżinu. Złodziej usiłował uciec przez okno w łazience, tłukąc przy

tym trzy butelki.

W niedzielę rano jakiś człowiek z Derry zgłosił przez telefon, że w nocy, wracając

taksówką z wesela, widział przy głównej ulicy Lifford jakiegoś dzikiego kota. Nie potrafił

opisać jego koloru ani rozmiarów, twierdził tylko, że zwierzę było większe i ciemniejsze niż

normalny kot.

W końcu na moje biurko trafił od Burgessa raport pani patolog. Tożsamość Terry’ego

Boyle’a została potwierdzona za pomocą szpitalnej karty, w której wymieniono dwa złamania

kości udowej w wyniku wypadków w dzieciństwie. Za przyczynę śmierci uznano pojedynczą

ranę postrzałową głowy powstałą w wyniku postrzału z bezpośredniej odległości z pistoletu.

Terry z całą pewnością nie żył, kiedy podpalono samochód. Zawartość żołądka ujawniła, że

wypił więcej, niż wynosi dopuszczalny limit dla kierowcy. Przyszło mi do głowy, że

zatrzymał się w zatoczce, w której zginął, żeby się przespać i wytrzeźwieć. Nie znaleziono

śladów narkotyku, który był w żołądku Angeli Cashell, co tym bardziej utwierdziło mnie w

przekonaniu, że oba te morderstwa łączy co najwyżej miejsce.

background image

Godzinę i trzy kawy później zauważyłem, że ktoś przede mną stoi. Podniosłem wzrok i

zobaczyłem

funkcjonariusza

Gardy

Johna

Harveya,

młodego

mundurowego

o

jasnobrązowych włosach i w okularach, trzymającego w ręku czapkę.

– Chciał mnie pan widzieć? – spytał.

– Chciałem?

– Tak. Sierżant Williams powiedziała, że mam z panem porozmawiać o ukradzionym

pierścionku. To ja dzwoniłem w tej sprawie do jubilerów.

P

OPROSIŁEM

H

ARVEYA

,

ŻEBY USIADŁ

, a on zrobił to ostrożnie, jakby przyszedł na rozmowę

kwalifikacyjną. Służył na pół etatu, ale wyraźnie uwielbiał swoją pracę, ograniczony intelekt

nadrabiając drobiazgowością oraz szacunkiem dla wszystkich pełnoetatowych policjantów na

posterunku, zwłaszcza detektywów.

– Przyniosłem swoje notatki, proszę pana. I kopię raportu, który napisałem.

Z uśmiechem podał mi dwie spisane na maszynie kartki A4 oraz zeszyt, w którym

zanotował rozmowę. Jego notatki potwierdzały dokładnie to, co powiedziała nam sierżant

Williams, wraz z przybliżonym rysopisem chłopaka, podanym przez właścicielkę sklepu w

Stranorlar.

– Czy to mógł być ten Siwy McKelvey, proszę pana? – spytał z przejęciem.

– Być może. Dlaczego w ogóle dzwonił pan do jubilerów?

– Sierżant Fallon powiedział nam, półetatowym, żebyśmy co jakiś czas zaglądali do

second-handów z listami skradzionych rzeczy. Tamtego dnia nie miałem nic do roboty i

zgłosiłem się na ochotnika. Ale nie wiem, czy sierżant coś z tym dalej zrobił.

Pomyślałem, że raczej nic nie zrobił. Kradzione pierścionki miały niski priorytet.

Wysyłając kogoś pokroju Harveya, żeby to sprawdził, Fallon zabezpieczył się na

ewentualność, gdyby ktoś zaczął robić szum, że jego strata nie jest traktowana poważnie. W

rzeczywistości wszyscy godziliśmy się z faktem, że ukradzione rzeczy generalnie

pozostawały stracone. Potrafiłem także zrozumieć, czemu Fallon wybierał do tej roboty ludzi

takich jak Harvey. Młody policjant podszedł do sprawy tak samo poważnie, jak podszedłby

do śledztwa w sprawie morderstwa. Postanowiłem pójść za przykładem sierżanta.

– John, może mógłby mi pan pomóc w czymś jeszcze. Tommy Powell z domu opieki

w Finnside twierdzi, że w zeszłym tygodniu ktoś był w jego pokoju. Obiecałem, że wyślemy

tam kogoś, żeby to sprawdził. Przejechałby się pan przy okazji?

Harvey ochoczo pokiwał głową.

– Z przyjemnością – powiedział.

background image

– Dzięki – odparłem, schylając się ponownie nad papierami, w nadziei, że zrozumie

aluzję i wyjdzie. Nie wyszedł.

– Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pana. Jeśli tylko mógłbym panu jakoś

pomóc w sprawie Cashell... Wie pan, mógłbym... – Nie dokończył, bo Burgess krzyknął, że

chce mnie widzieć Costello.

Kiedy wszedłem do jego gabinetu, nadinspektor rozmawiał z kimś przez telefon. Na

biurku przed sobą miał egzemplarz „Belfast Telegraph”. Odwrócił gazetę do mnie, zgadzając

się jednocześnie z czymś, co mówił człowiek na drugim końcu linii. Potem wskazał artykuł

na pierwszej stronie – tekst dotyczył niedawnej debaty ONZ dotyczącej skuteczności Komisji

Inspekcyjnej Hansa Bliksa oraz nieuniknionego wybuchu wojny w Iraku. Nie dostrzegłem w

tym artykule nic istotnego i ze zdumieniem wzruszyłem ramionami. Costello zmarszczył brwi

i dźgnął palcem sam dół strony, nie przerywając rozmowy. Usiadłem; zobaczyłem krótki

artykuł zatytułowany Puma na wolności w Donegal?

Utrzymany w sensacyjnym tonie tekst opowiadał, że nocami owce w okolicach Lifford

terroryzuje niezidentyfikowane zwierzę. Cytował także naocznego świadka, owego

mieszkańca Derry, który widział dziwnego kota, wracając z wesela, i opisał o wiele

dokładniej niż w rozmowie z naszym sierżantem dyżurnym w zeszły weekend. Skontaktował

się z lokalnymi gardai i mówił, ale miał wrażenie, że jego skargi nie potraktowano poważnie.

Teraz biedne zwierzęta cierpiały wskutek niekompetencji czy nieudolności policji. W ramce

obok artykułu zamieszczono kilka faktów dotyczących pum oraz porady, co zrobić w razie

spotkania z nimi, w tym sugestię, że najlepiej nie wpadać w panikę, tylko udawać, że zwierzę

nie istnieje.

Kiedy skończyłem czytać i odłożyłem gazetę, Costello zakrył dłonią mikrofon

słuchawki.

– Coś ci o tym wiadomo? – spytał. Podniósł gazetę, jakby chciał sprawdzić, czy

artykuł wciąż tam jest, a potem rzucił ją z powrotem na biurko. Przejechała po blacie i spadła

na podłogę. Podniosłem ją.

– Coś tam wiadomo. Ten z Derry zostawił wiadomość. Dostałem ją dopiero dzisiaj.

Uznałem, że mamy ważniejsze sprawy.

– To mogłoby tłumaczyć skargi Andersona w sprawie owiec.

– Całkiem możliwe – zgodziłem się.

– Tyle że wyjdziemy na palantów, jeśli nic z tym nie zrobimy. Dzwonili z RTE. Drugi

raz.

– Drugi raz w tym tygodniu. Jesteśmy sławni.

background image

– Trzeci raz w tym tygodniu – poprawił mnie Costello. – Rozumiem, że dostałeś raport

od patologa? – Kiwnąłem głową. – I co o tym sądzisz?

Streściłem swoje przemyślenia na temat raportu, w tym pogląd, że być może Terry

Boyle zaparkował na Gallows Lane, żeby odespać skutki przepicia. Costello pozwolił mi

dokończyć, a potem wręczył plik zadrukowanych kartek.

– Raport „techników” – powiedział. – Cholernie szczegółowy. Mam tu na linii jednego

z ich fachmanów, ale przełączył mnie na oczekiwanie. Kiedy chłopak zginął, samochód był

zaparkowany i miał wyłączony silnik.

W tym momencie obaj usłyszeliśmy cienki trzeszczący głos w słuchawce. Costello

słuchał przez kilka sekund, a potem oznajmił, że przełączy rozmowę na zestaw

głośnomówiący co trwało trochę dłużej, niż powinno. W końcu przedstawiono mnie

sierżantowi Michaelowi Doherty’emu, który napisał raport.

– Dowiedzieliśmy się z tego samochodu całkiem sporo, inspektorze – zaczął Doherty.

– Ofiara została najprawdopodobniej zastrzelona przez kogoś stojącego obok auta. Od strony

kierowcy, Wyjęliśmy kulę z karoserii za siedzeniem pasażera. W tej chwili przeprowadzamy

testy balistyczne. Powiem tyle: ten, kto siedział obok, musiał się nieźle wystraszyć.

– Był jakiś pasażer?

– Prawie na pewno. Widzi pan, inspektorze, rozbryzgi krwi to jak matematyka. Kiedy

wasza ofiara została postrzelona, jego krew powinna ochlapać całe wnętrze samochodu. Ale

wokół fotela pasażera jest jej o wiele mniej, niż powinno być. Moim zdaniem ktoś tam

siedział – ktoś, kto wysiadając z samochodu, był ochlapany krwią. Fotele były odsunięte do

końca, a chociaż ubranie waszej ofiary było spalone, odkryliśmy, że w chwili śmierci miał

rozpięte spodnie, powiedziałbym, że się szykował na małe bara-bara. – Doherty zaśmiał się z

pewnym skrępowaniem. – Najważniejsze jest to, że okno ofiary było otwarte. Oczywiście

szyba potrzaskała w pożarze, ale mechanizm znajdował się na samym dole drzwi.

– Miał otwarte okno? – przerwał Costello. – I co z tego?

– Pogoda tamtej nocy nie była najlepsza. Nie wiem jak pan, ale ja, gdybym miał się

rozebrać do małej akcji na tylnym siedzeniu, i to w środku zimy, nie otwierałbym okna.

Przewiałoby trochę dolne rejony, nie? – Z głośnika znów zagrzechotał jego śmiech. – Nie,

moim zdaniem...

– Otworzył okno zabójcy – powiedziałem.

– Otóż to – zgodził się Doherty.

– Czemu nie zastrzelili go po prostu przez szybę? – spytałem, głośno myśląc.

– Może ten, kto to zrobił, chciał się upewnić, że dopadł właściwego człowieka. Albo

background image

chciał zobaczyć jego twarz. Albo chciał mieć pewność, że nie trafi tego, kto siedział obok w

samochodzie.

– Być może – przytaknąłem.

Doherty rzucił jeszcze kilka uwag i się rozłączył. Costello z ponurą miną słuchał

rozmowy, nie odzywając się. Siedział naprzeciw mnie ze splecionymi dłońmi.

– No i tak – powiedział w końcu. – Co o tym myślisz?

– Wygląda na to, że technicy odwalili całe myślenie za nas: poderwał kogoś, albo

został poderwany, zaparkował w zatoczce na szybki seks, ktoś stuka do drzwi, on otwiera

okno i bum.

– A ten ktoś w samochodzie z nim? Wspólnik?

– Chyba tak. Skąd morderca wiedział, gdzie znaleźć Terry’ego, jeśli go nie śledził?

Dlaczego nie zabił pasażera? I po co spalił samochód? Chyba po prostu obawiał się, iż

pasażer zostawił jakieś ślady. Albo to, albo to była jakaś pechowa biedaczka, która chciała się

zabawić, a teraz lata po Lifford w szoku obryzgana krwią.

– Ben, trzeba szybko coś z tym zrobić. Dwa morderstwa w tygodniu. Wychodzimy na

ostatnie ofermy.

K

IEDY WYSZEDŁEM Z GABINETU

C

OSTELLA

, Harvey wciąż siedział przed moim biurkiem.

Wstał, gdy podszedłem, z czapką w ręku.

– Wszystko w porządku, proszę pana? – upewnił się.

Kiwnąłem głową.

– Mogę panu jeszcze w czymś pomóc? – spytałem, podnosząc jakieś papiery z biurka.

– Sierżant Burgess kazał mi powiedzieć, że dzwonił funkcjonariusz Moore z

Ballybofey – odparł Harvey. – Mówił, że to ważne.

Dziesięć minut później jechaliśmy zwinąć Siwego McKelveya.

background image

Rozdział 6

Wtorek, 24 grudnia

B

YŁO PÓŹNE POPOŁUDNIE

, niebo przybrało ciemnopopielatą barwę. Zza gęstego frontu

zwiastujących śnieżycę chmur zaczynał prześwitywać księżyc, powietrze było zimne i suche.

Trzy samochody wyjechały z posterunku w Lifford do Castlefinn, gdzie, jak

poinformował mnie Moore, McKelvey mieszkał u krewnych obozujących na polu

kempingowym. Znałem miejsce, o którym mówił. Pamiętając o problemach Strabane, rada

hrabstwa Donegal postawiła we wjazdach na wszystkie postoje publiczne – parkingi, zatoczki

i tak dalej – zapory ograniczające wysokość wjeżdżających pojazdów, żeby nie pozwolić

korzystać z tych miejsc wędrowcom. Grupa, która opanowała kemping pod Castlefinn,

przyjechała tu w środku nocy na początku sierpnia i spędziła kilka godzin na

rozmontowywaniu zapór. Potem wszyscy wjechali na teren i założyli zapory z powrotem,

materializując się na kempingu niczym statek w butelce.

Teren nie sprzyjał aresztowaniu McKelveya. Chociaż były tu tylko dwa wjazdy, plac

przylegał do lasu i pól. Gdyby McKelvey uciekł w tamtą stronę, niełatwo byłoby go złapać.

Postanowiliśmy, że Holmes, Williams, Harvey i ja podejdziemy do obozowiska od tyłu i

zaczekamy wśród drzew na wypadek, gdyby McKelvey pojawił się z tej strony. Sam Costello,

który znał tę wędrowną rodzinę, miał zapukać do drzwi przyczepy i poprosić McKelveya w

nadziei, że może chłopak wyjdzie po dobroci. Towarzyszyło mu kilku mundurowych, dwa

samochody blokowały wyjazdy.

Zatrzymaliśmy się jakieś czterysta metrów przed obozowiskiem. Moja grupa wysiadła

z samochodów i zaczęła się przedzierać przez gęsty żywopłot, odgradzający szosę od

leżącego obok pola. Idąc wzdłuż jego skraju, w końcu mieliśmy się znaleźć za obozem. Pole

było rozmokłe po jesiennych deszczach, a teraz zamarzło w grube, brązowe bruzdy

przypominające fale. Potykaliśmy się raz po raz. Źle oceniliśmy czas potrzebny na zajęcie

pozycji i zniecierpliwiony Costello kilka razy wzywał nas przez radio. Kiedy dotarliśmy do

linii drzew tuż za obozowiskiem, zaczął padać śnieg. Najpierw wielkie, grube płatki,

osiadające lekko wokół nas niczym puch, potem coraz szybciej i mocniej. Śnieg gromadził się

background image

na gałęziach drzew, na naszych plecach i ramionach. Holmes zaczął tupać i dmuchać w dłonie

dla rozgrzewki. Williams mimo woli dygotała; Harvey zaproponował jej swoją kurtkę. W

pierwszej chwili zrobiła obrażoną minę; potem uśmiechnęła się i przyjęła okrycie. Nie

wiedziałem, czy Harvey zaczerwienił się na widok jej uśmiechu czy z zimna, ale zacząłem się

zastanawiać, jak często sierżant Williams musiała odrzucać swoje feministyczne przekonania.

Rozległ się trzask w radiu, Costello oznajmił, że wchodzi do obozu. Wyjąłem pałkę;

zobaczyłem, że pozostali robią to samo. Holmes otworzył zapinkę futerału z gazem

pieprzowym. Zdziwiłem się: czego się spodziewał po siedemnastoletnim wędrowcu? Śnieg

padał coraz mocniej, fale białych płatków niemal hipnotyzowały. Zdałem sobie sprawę, że nie

zwracam uwagi na to, co się dzieje. Usłyszałem łomot – to Costello dobijał się do drzwi.

Potem głosy. Niemal natychmiast ktoś odsunął zasłony tylnego okna przyczepy, a potem

otworzył okno. Zaczęła przez nie wyłazić drobna postać; najpierw jedna chuda noga, potem

druga, w końcu uciekinier cicho zeskoczył na ziemię i zbliżył się do drzew, gdzieś między

Holmesem a Harveyem. Kiedy wszedł w zarośla, Harvey włączył latarkę, oświetlając na

ułamek chwili przestraszoną twarz i burzę czarnych włosów. Potem chłopak rzucił się do

ucieczki, a Harvey i Holmes ruszyli w pościg. Usłyszałem krzyk sierżant Williams i uznałem,

że ona też pobiegła za zbiegiem.

Miałem już zawołać, że to nie ten człowiek, kiedy zobaczyłem drugą sylwetkę, jak

wyłazi z okna i dobiega do drzew. Tym razem nie było mowy o pomyłce. Nawet w ciemności

poświata bijąca od gromadzącego się na ziemi śniegu wystarczyła, by widać było prawie białe

włosy i bladą cerę. Siwy pełzł wzdłuż krzaków na brzuchu, nie zważając na badyle i śnieg.

Kiedy uznał, że jest bezpieczny, wstał i zaczął biec.

Był jakieś pięć metrów ode mnie, cicho zmierzał w stronę pól. Myślę, że nie słyszał,

jak się do niego zbliżam od tyłu, przez krzyki i hałasy Williams i Harveya oraz narastający

chór głosów, dobiegających z obozowiska, gdzie, jak się domyślałem, Costello słuchał

właśnie wykładu o nękaniu spokojnych ludzi przez policję.

W końcu wybiegłem zza drzew i trzymając się skraju pola, dogoniłem Siwego w

chwili, kiedy pojawił się w świetle księżyca. Złapałem go mocno za ramię, drugą ręką

ściskając pałkę, i zacząłem mówić.

Pamiętam dokładnie, co się stało potem, widzę to wszystko jak w zwolnionym tempie.

Siwy odwrócił głowę, w jego oczach zobaczyłem mieszaninę strachu i agresji zapędzonego w

pułapkę zwierzęcia. Potem chwycił moją dłoń i wbił w nią zęby. Poczułem, jak przebijają

skórę i boleśnie zaciskają się na kościach. W ustach poczułem smak krwi. Siwy potrząsnął

głową jak terier szarpiący zabawkę, a potem puścił. Wrzasnąłem. Coś we mnie pękło, niemal

background image

ze słyszalnym trzaskiem, i poczułem przypływ adrenaliny. Bez namysłu z zamachu zdzieliłem

McKelveya prawą pięścią w twarz. Poczułem, jak chrupnęła chrząstka nosa; poczułem i

usłyszałem trzask, z jakim moje kłykcie zetknęły się z jego kością policzkową i zębami;

zobaczyłem, jak jego głowa leci w tył, a z ust tryska krew ze śliną.

Padł na ziemię z rozrzuconymi nogami, a ja uniosłem stopę i opuściłem piętę na jego

krocze. McKelvey zgiął się wpół, z twarzą wykrzywioną nienawiścią i wstydem; po

spodniach rozlała się plama z opróżnionego pęcherza. Siwy popatrzył na nią, dotknął wilgoci

czubkami palców, jakby nie wierzył własnym oczom, a potem wyciągnął je w moją stroną.

– Zajebię, kurwa – wycharczał, gramoląc się na nogi, rękami ściskając genitalia.

Niewiele brakowało, a znów bym się na niego rzucił, ale poczułem czyjąś dłoń na

ramieniu. Odwróciłem się z uniesioną do ciosu pięścią i zobaczyłem sierżant Williams. Po jej

twarzy przemknął strach, a może coś głębszego. Opuściłem ze wstydem pięść, bąkając jakieś

przeprosiny. Patrzyłem, jak moi koledzy pędzą przez krzaki w pościgu za chłopcem.

Potem ból w dłoni się zaostrzył – adrenalina przestała działać. Zgiąłem się wpół z

szoku i bólu i zwymiotowałem na śnieg żółcią zmieszaną z krwią, czarną jak ropa w świetle

księżyca. Poczułem chwilową ulgę, a potem moje wnętrzności skręcił przeszywający ból i

znów zwymiotowałem, szarpany spazmami. Williams znowu położyła mi dłoń na ramieniu.

Wyplułem ohydny smak z ust, wycierając lepkie nici śliny czystym śniegiem. Sierżant

Williams owijała mi dłoń szalikiem i wzywała pomoc. W oddali zobaczyłem popychanego w

moją stronę Siwego McKelveya; za nim górował Jason Holmes, jedną ręką trzymając go

mocno za kark, drugą ściskając ręce skute za plecami. McKelvey potykał się i ślizgał w błocie

i śniegu, a Holmes po prostu ciągnął za kajdanki, szarpiąc ramiona chłopaka, który musiał

szybko znajdować oparcie dla stóp, żeby uniknąć wyrwania rąk z barków.

Kiedy znaleźli się przede mną, Holmes rzucił McKelveya na ziemię i postawił mu

stopę na karku, wpychając mu twarz w śnieg i błoto.

– W porządku? – spytał.

Przed oczami zamigotały mi czerwone plamki i wszystko spowiła ciemność.

Ocknąłem się chwilę później i przez sekundę nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie

jestem ani dlaczego ci ludzie gapią się na mnie przez śnieg. Mój umysł zaczął powoli

pracować, spróbowałem wstać. Williams pomogła mi, a Holmes postawił na nogi McKelveya

i zaczął go popychać w stronę samochodów. Po lewej zobaczyłem Harveya, prowadzącego

czarnowłosego chłopca, także w kajdankach. Chłopak na policzku miał rozcięcie, a pod

okiem zaczynał mu wykwitać fioletowy siniak.

– Co mu się stało? – spytałem, wskazując ruchem głowy Harveya i jego więźnia.

background image

– Zderzył się z pałką – odparła Williams. – Na szczęście zostałam tu z panem. Co

mężczyźni by zrobili bez kobiet?

Objęła mnie ramieniem i przycisnęła głowę do mojej głowy. W tej krótkiej, ciepłej

chwili mogłem tylko zadawać sobie to samo pytanie.

– Przepraszam, że... no... podniosłem na ciebie rękę – udało mi się wykrztusić, kiedy

prowadziła mnie do niebieskich świateł, błyskających zza otaczających nas drzew. Poklepała

mnie lekko po ramieniu, co wziąłem za znak wybaczenia. – Jego też niepotrzebnie walnąłem

– dodałem.

– Nikt nie musi o tym wiedzieć – powiedziała. – Zdarza się, prawda?

Kiwnąłem głową, zadowolony ze sposobności, by zapomnieć, że wstydowi, jaki

czułem po uderzeniu chłopaka, dorównywała satysfakcja, jaką mi to sprawiło.

T

RZEJ MUNDUROWI

trzymali grupę rozgniewanych wędrowców na dystans. Obu chłopaków

wsadzono do osobnych samochodów i odwieziono do Lifford. Chciałem jechać z

McKelveyem, ale Costello się nie zgodził; powiedział, że przede wszystkim muszę iść do

lekarza. Holmes i Williams zabrali Siwego, ale obiecali nie zaczynać przesłuchania beze

mnie.

Śnieg padał tak gęsto, że wycieraczki samochodu nie dawały sobie z nim rady. Leżał

na masce suchą warstwą niczym cukier puder i teraz pęd powietrza sypał nim w szybę.

Lekarz dał mi zastrzyk przeciwtężcowy, a potem zszył i zabandażował rękę. Pokazał

mi miejsce, gdzie rozchylając skórę i ścięgna można było zobaczyć żółtobiałą kość. Znów

żółć podeszła mi do gardła i musiałem ją przełknąć, żeby nie zwymiotować. Doktor wręczył

mi buteleczkę środka przeciwbólowego i poruszył temat, o którym nie chciałem myśleć.

– Pobrałem próbkę krwi do badań, wie pan – powiedział, patrząc mi w oczy.

Kiwnąłem głową, ale nic nie powiedziałem. – HIV, wirusowe zapalenie wątroby, tego typu

rzeczy; dostarczę wyniki najszybciej jak można. Ale HIV ma trzymiesięczny okres inkubacji,

zalecam powtórzenie badań na wiosnę. To mało prawdopodobne, inspektorze, ale mimo

wszystko bezpieczniej dmuchać na zimne, prawda?

– Bezpieczniej... – powtórzyłem, niezdolny ująć w słowa myśli, które kłębiły mi się w

głowie.

T

ERAZ SIEDZIAŁEM W RADIOWOZIE

, jadącym powoli zaśnieżonymi uliczkami Lifford.

Zatrzymaliśmy się pod posterunkiem; nudności wciąż skręcały mi żołądek, a ja próbowałem

background image

dodawać sobie otuchy myślą, że McKelvey jest za młody na choroby, o których wspominał

lekarz – zarazem zaś miałem bolesną świadomość, że właśnie w jego wieku były tym bardziej

prawdopodobne.

Kiedy wszedłem do środka, kilka osób, które ledwie znałem z widzenia, spytało, jak

się czuję; niektórzy klepali mnie po plecach i ściskali zdrową dłoń. Lekarz założył mi na rękę

temblak – dla wygody, powiedział, ale opatrunek przyciągał uwagę.

Szedłem właśnie do pokoju przesłuchań, kiedy pojawił się Costello z dwoma

parującymi kubkami kawy. Poczęstował mnie jednym.

– Jak ręka? – spytał, własnym wskazując moją dłoń.

– W porządku. Jestem na przeciwbólowym haju. Już wiem, co ludzi pociąga w

narkotykach.

Costello zaśmiał się, myśląc, że żartuję.

– Masz ochotę porozmawiać z naszym gościem? Zaczekaliśmy specjalnie na ciebie.

M

C

K

ELVEY SIEDZIAŁ NA SKRAJU LEKKIEJ

,

METALOWEJ PRYCZY

, zawieszonej na grubych

drutach w celi naszego aresztu. Miał na sobie czarne bardzo obcisłe dżinsy i sportowe nike.

Poza tym był ubrany tylko w białą koszulkę – nie miał na sobie nic więcej, kiedy go

zgarnialiśmy. Teraz ktoś dał mu koc, którym się owinął. Jego włosy wyglądały jak tlenione,

na końcach prawie białe, jak u albinosa, a mimo ich długości uszy Siwego sterczały na boki

niemal pod kątem prostym do głowy. Płatek jednego ucha był nadszarpnięty, drugi przebity

trzema złotymi kolczykami. Miał pociągłą i chudą twarz, oczy duże i niebieskie, wysokie

kości policzkowe – wszystko to razem, w połączeniu z obcisłymi spodniami nadawało mu

kobiecy wygląd. Jedno oko było mocno podbite, tak spuchnięte, że prawie zamknięte; baty,

które zebrał, zrobiły coś z nosem, przez co mówił chrapliwym, zduszonym głosem.

Harvey założył mu kajdanki i przeprowadził go do pokoju przesłuchań, gdzie

ustawiliśmy stół i krzesła dla niego i dla zespołu śledczego. Kiedy Siwego wprowadzono i

posadzono, odruchowo rozwalił się na krześle i sięgnął po papierosa z paczki, którą

położyłem przed sobą. Zabrałem ją i schowałem do kieszeni, sam wyjąłem jednego. Gdyby to

było konieczne, mogliśmy poczęstować go później, w zamian za informacje.

Costello przedstawił wszystkich obecnych do nagrania – na stole pracowały dwa

dyktafony. Potem spytał McKelveya, po raz drugi, czy na pewno rezygnuje z prawa do

adwokata. McKelvey zaśmiał się i wymamrotał coś niezrozumiałego, co wzięliśmy za

potwierdzenie.

– Czy wiesz, dlaczego tu jesteś, Liam? – spytał Costello, łagodnie zaczynając

background image

rozmowę.

– Tak. CSA. Nie da się ściągnąć gaci z gołej dupy, wiecie, jak to jest.

Popatrzyliśmy na siebie, usiłując zrozumieć to, co powiedział.

– Co? – spytała w końcu sierżant Williams. – Czy mógłbyś... czy mógłbyś nam to

wyjaśnić, Liam?

– CSA. Ale powinniście mi podziękować. Te wszystkie suki to były zwykłe szmaty,

zanim ich nie zaciążyłem. Nie wiedzą o tym, ale to ściery i nikt ich nie szanuje, nie? A ja je

zaciążam. I mają szacun, ze swoimi bachorami. I wszystkie biorą zasiłki. Załatwiam tym

szmatom szacun. I niezłą opiekę – dodał, mrugając do sierżant Williams – wiecie, o co mi

chodzi, nie?

– O Boże – prychnęła z odrazą Caroline. – Potrzebujesz chyba czegoś więcej niż

narkotyki, synu.

Costello rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie.

– Czy znałeś Angelę Cashell? – spytał.

– No kurwa, pewnie. Przecież mówię. To była szmata, nikt z nią nie gadał. A ja jej

załatwiłem szacun.

– Załatwiłeś jej szacun – przerwał z niedowierzaniem Holmes. – A jak konkretnie to

zrobiłeś?

– Z tobą nie gadam – warknął McKelvey, spluwając.

Costello zarządził przerwę i poprosił nas na zewnątrz, zostawiając w sali z chłopakiem

Harveya.

– O co mu chodzi? – spytał, kiedy wyszliśmy.

– On myśli, że zgarnęliśmy go za niepłacenie alimentów – wyjaśniła Williams. – CSA

to agencja rządowa z Północy.

– Wydaje mu się też chyba, że zapładniając dziewczyny, robi im przysługę, zdejmuje z

nich piętno „dziwek”, zamieniając je na zaszczyt bycia samotnymi matkami małych Siwych

McKelveyów – dodałem.

– I chyba myśli, że Angela Cashell też była w ciąży.

– A była? – spytał z troską Holmes. – Wiecie, to by było podwójne morderstwo.

– Nie. Gdyby była w ciąży, autopsja by to wykazała. Pytanie, dlaczego uważa, że była

w ciąży?

– Może tak mu powiedziała – stwierdził Costello. – Ale po co chciała, żeby taki gnojek

myślał, że jest ojcem jej dziecka? Tym bardziej że nie było żadnego dziecka?

– Może chciała go przy sobie zatrzymać – zasugerowała Williams. – Może myślała, że

background image

chce ją rzucić, powiedziała więc, że jest w ciąży, w nadziei, że przy niej zostanie. A może

naprawdę myślała, że jest. W tym wieku ciężko polegać na cyklu. Wystarczy tydzień czy dwa

spóźnienia i człowiek już sobie wmawia, że wpadł.

– Naprawdę? – spytałem z uśmiechem.

– O tak – odparła Williams. – I to wcale nie mija z wiekiem.

– Może chciała pieniędzy. Powiedziała mu, że jest w ciąży i potrzebuje pieniędzy dla

dziecka – zaproponowałem.

– Albo na aborcję – wtrąciła Caroline.

– Może McKelvey uważał, że zaszła w ciążę, i zabił ją, żeby nic nie płacić – podsunął

Holmes.

– Nie – odparła Williams. – Słyszałeś. W dupie ma swoje dzieci i tak nie zamierza na

nie płacić. Jedno więcej, co za różnica?

– Cholera – zakląłem, bo coś zaczęło do mnie docierać. – To obala nam jedną teorię.

– Jaką? – spytał Holmes.

– Wiemy, że McKelvey uciekał, kiedy zobaczył Johnny’ego Cashella, szukającego go

po śmierci Angeli. Założyliśmy, że to dowód jego winy. A może wcale nie?

– Chodzi panu o to, że Johnny chciał go dopaść za wpędzenie w kłopoty córki?

– Otóż to.

Costello skinął głową Holmesowi i Williams.

– Słuchajcie, chciałbym, żebyście poczekali na zewnątrz – powiedział, a potem

zwrócił się do mnie. – Najpierw spróbujemy my, ty będziesz prowadził. Jeśli nic nie

wskóramy, zamienimy się. W porządku?

Oboje byli źli, że nie mogą brać udziału w przesłuchaniu. Kiedy poszli do sąsiedniego

pokoju, z którego mogli patrzeć i słuchać przez weneckie lustro, spytałem Costella, dlaczego

wyłączył Williams. Bardzo dobrze sobie radziła.

– Nie chcę, żeby kobieta musiała słuchać takich rozmów. To nie miejsce dla

dziewczyny takiej jak Caroline – odparł poważnym tonem. Zastanawiałem się, czy mu

powiedzieć, że takie komentarze mogą go zaprowadzić przed komisją dyscyplinarną za

seksistowskie zachowania. Ostatecznie nic nie powiedziałem, tylko wszedłem za nim do

pokoju. Po drodze skinąłem głową do weneckiego lustra, zza którego obserwowali nas

Williams i Holmes.

Usiedliśmy. Wyjąłem i zapaliłem papierosa. Widziałem spojrzenie Siwego śledzące

smugę dymu. Oblizał się i poruszył na krześle.

– Czyli znałeś Angelę Cashell? – spytałem, a on potwierdził. – A jej ojca?

background image

– Cholerny wariat.

– Czemu?

– To czub, próbował mi puścić z dymem chatę. To takich powinniście zamykać, a nie

mnie.

– Dlaczego cię gonił, Liam? Jak myślisz, dlaczego próbował...

– Bo ją zaciążyłem – oznajmił Siwy, krzyżując chude ręce na piersi.

– Bo zaszła z tobą w ciążę?

– Jasne, a bo co?

– A nie dlatego, że ją zabiłeś? – spytałem najbardziej swobodnie, jak potrafiłem.

– Jasne. – Zaśmiał się. – Ja ją zabiłem. A po co miałbym ją zabijać? Przecież dawała

mi dupy.

– Urodzony z ciebie romantyk, Liam – powiedziałem, zarabiając karcące spojrzenie

Costella.

– A narkotyki? – spytał nadinspektor.

– Co narkotyki? – odparł Siwy, szczerząc się głupio. – Bardzo chętnie – zaśmiał się,

wodząc wzrokiem ode mnie do Costella i z powrotem, żeby zobaczyć, czy tak samo

doceniamy jego poczucie humoru. Milczeliśmy. – O, przepraszam, proszę pana,

zapomniałem. Narkotyków w życiu bym nie dotknął.

Znów się zaśmiał; na wargach pojawiły mu się bąbelki śliny.

– Czyli żadnych narkotyków, Liam? Nie lubisz ich?

– Nie biorę. Powaga, nie potrzebuję.

– Nie potrzebujesz niczego, żeby wprawić się w dobry nastrój, może razem z Angelą?

Zanim... Wiecie?

Siwy dziwnie zachichotał.

– Ja nie potrzebuję. W pana wieku może coś potrzeba, ale mnie nie.

– A Angela? Brała narkotyki?

– Nie wiem. Ją zapytajcie. Dajcie fajkę.

Costello rąbnął w stół z taką siłą, że sam podskoczyłem.

– Nie możemy jej zapytać, bo nie żyje. Dlatego uważaj, co mówisz, synu.

Przez chwilę McKelvey wyglądał na zaskoczonego, ale szybko odzyskał rezon.

Zachowywał się, jakby cała ta sytuacja była jednym wielkim kawałem, żartem trójki kumpli.

– Dobre. A co, może zwinęliście mnie za morderstwo? Akurat.

– Żebyś wiedział, Liam. Dlatego na twoim miejscu zacząłbym odpowiadać na pytania,

synu, poczynając od tego, gdzie byłeś w piątek wieczorem.

background image

Costello nachylił się nad stołem. Jego ogromna postać zdawała się wypełniać sobą całe

pomieszczenie.

McKelvey przez chwilę milczał z przerażoną miną.

– Walcie się! – wrzasnął w końcu. – W nic mnie nie wrobicie. Chcę prawnika. –

Odwrócił się do lustra za nami. – Ej, wy tam. Dajcie mi prawnika. Chcę prawnika.

– Posłuchaj, Liam. To bardzo proste, synu – powiedziałem. – Mamy kilka pytań, które

chcielibyśmy ci zadać. Jeśli nam pomożesz i odpowiesz na nie szczerze i wyczerpująco,

jeszcze dziś wieczorem wrócisz do domu. Jeśli nie, będziesz tu siedział całe święta, aż do

otwarcia sądu dwudziestego siódmego. Pomóż nam, to my ci pomożemy.

McKelvey milczał. Ponuro skrzyżował ręce na piersi i jeszcze bardziej oklapł na

krześle, wpatrzony w jakiś nieokreślony punkt na podrapanym blacie stołu. Miałem nadzieję,

że odwróciliśmy jego uwagę od żądania prawnika – to by tylko skomplikowało sprawę.

– Gdzie byłeś w zeszły piątek wieczorem? – spytałem, biorąc jego milczenie za oznakę

niechętnej zgody.

– Nie pamiętam – odparł, nie podnosząc wzroku.

– To spróbuj sobie przypomnieć! – warknął Costello.

– Byłem w Letterkenny. Z kuzynami.

– Gdzie?

– Tu i tam.

– Gdzie tu i tam? – spytałem.

– Wszędzie! Nie wiem, no! Byłem już wtedy po paru – wyrzucił z siebie.

– Kiedy po raz ostatni widziałeś Angelę Cashell?

– Chyba w zeszły wtorek.

– Na pewno?

– Jasne, że na pewno.

– Czyli pamiętasz, co robiłeś w zeszły wtorek, ale w piątek już nie? – dociekał

Costello.

– Bo się przecież naprałem, nie? Pewnie, że pamiętam.

– Czyli nie widziałeś jej, powiedzmy, w czwartek wieczorem?

– Głusi jesteście? – Siwy nachylił się do dyktafonów i dla komicznego efektu podniósł

głos. – Nie widziałem jej od wtorku. Zrozumieliście?

Ostatnie słowo powiedział jak ktoś głuchy. Potem roześmiał się na siłę. Prawdziwa

brawura dawno go opuściła.

– A gdybym ci powiedział, że mamy nagranie wideo, gdzie widać ciebie z Angelą

background image

Cashell, z czwartku wieczór ze Strabane, to uznałbyś, że kłamię?

– Tak. Nie widziałem jej w czwartek, jasne?

– Dobrze, dobrze, Liam, jak sobie chcesz. – Spojrzałem na Costella, sygnalizując, że

na razie skończyłem.

– Powiedz mi, Liam, muszę cię o to spytać. Angela Cashell była ładną dziewczyną. Co

ją w tobie pociągało?

– Zwierzęcy, kurwa, magnetyzm, a co? – odparł Siwy natychmiast, szczerząc zęby w

uśmiechu.

– Pytam poważnie – powiedział Costello, też bez zastanowienia. – Co ją do ciebie

przyciągnęło? Narkotyki? Pieniądze? Co?

– Dawałem jej to, czego nie dostałaby od nikogo innego – odparł McKelvey prawie

obrażony, że jego osobiste przymioty nie zostały od razu zauważone.

– Niby co? Parchy? – spytałem i wydawało mi się, że usłyszałem parsknięcie zza

lustra, skąd obserwowali nas wciąż Williams i Holmes. Natychmiast pożałowałem swojej

uwagi, ale Siwy odpowiedział, zanim zdążyłem przeprosić.

– No właśnie, bachora – powiedział, chociaż nie wiedziałem, czy rzeczywiście źle

mnie usłyszał, czy umyślnie zignorował to, co powiedziałem.

– Musiało być coś jeszcze – nie ustępował Costello. – Płaciłeś jej?

– Nie! – zaprotestował McKelvey, czerwieniejąc. – Czasami potrzebowała forsy. Taka

już jest. Dawałem jej, jak była goła. Mówiła, że jej stary to cholerny sknera.

– Prosiła cię o pieniądze, kiedy powiedziała, że jest w ciąży, Liam? – spytał Costello z

pojednawczą serdecznością.

– Aha. Mówiła, że potrzebuje dwie setki, żeby się szybko pozbyć sprawy, wiecie, o co

chodzi. Nie mogła poprosić starego.

– Co jej powiedziałeś?

– Że to nie mój problem.

Zapadła cisza. Costello wydawał się nad czymś zastanawiać, przygryzając wnętrze

policzka. W końcu zapytał:

– Zaopiekowałbyś się nią i dzieckiem?

Nie umiałem dostrzec, jaki to ma związek ze sprawą.

– Nie mój problem. Wydymałem ją, czego jeszcze chce? – Siwy skrzyżował ręce na

piersi i arogancko kiwnął głową, jakby dla podkreślenia swoich słów. – Wiecie, o co mi

chodzi?

Costello ze smutkiem pokręcił głową, a ja zrozumiałem, że to pytanie osobiste:

background image

daremna próba przekonania się, czy w Siwym McKelveyu pozostał choć strzęp

przyzwoitości.

– Liam – rzuciłem, zmieniając tor przesłuchania. – Chciałbym porozmawiać o paru

sprawach, bo uważam, że nie byłeś z nami całkowicie szczery. Dlatego zapytam cię jeszcze

raz. Czy dawałeś Angeli Cashell narkotyki?

– Już mówiłem, że nie.

– Czy kupowałeś jej narkotyki albo dawałeś pieniądze na narkotyki?

– Dawałem jej pieniądze na różne rzeczy. Nie wiem, na co je wydawała.

– A pierścionek? Dałeś jej pierścionek?

– Jaki pierścionek?

– Złoty, z zielononiebieskim kamieniem na środku i brylantami dookoła. Wiesz który.

Miesiąc temu ukradłeś go w Letterkenny. Próbowałeś go sprzedać w Stranorlar. Wraca ci

pamięć?

– A, ten. Sprzedałem go – powiedział Siwy, unikając mojego wzroku. Patrzył w lustro

za moimi plecami. – Jakaś dziwka kupiła go ode mnie na dyskotece.

– Kto?

– Nie wiem.

– Gdzie?

– Nie wiem – odparł z uśmiechem.

Costello nagle wstał.

– Przesłuchanie zakończyło się o godzinie osiemnastej trzydzieści pięć we wtorek,

dwudziestego czwartego grudnia. – Potem wyłączył dyktafony i wcisnął guzik interkomu. –

Czy ktoś mógłby tu przyjść i zabrać tego gnojka do celi? A potem spłuczcie pokój

szlauchem... – dodał cicho i ze smutkiem. W końcu odwrócił się do McKelveya. – Brzydzę

się tobą, ty... pierdolony bydlaku – rzucił, jakby nie przychodziło mu do głowy nic bardziej

obraźliwego. Zgarbił się, jak gdyby dotarło do niego, że ze wszystkich ludzi to właśnie Siwy

McKelvey sprowokował go do ujawnienia tej strony jego charakteru, z którą wolałby się nie

afiszować. I wyszedł.

– To był strzał w stopę, kolego.

McKelvey nie odpowiedział, pokazał mi tylko środkowy palec. Kiedy Harvey

przyszedł zabrać go do celi, ja też wyszedłem z pokoju i dołączyłem do Costella, Williams i

Holmesa w pomieszczeniu obok.

– No i? – spytałem.

– Niewiele powiedział, prawda? – powiedziała Williams. Potem się uśmiechnęła. –

background image

Ale to o parchach mi się podobało.

– To była niska zagrywka – odparłem.

– To on – stwierdził Holmes. – Skończony kłamca. Wiemy, że był z nią w czwartek

wieczorem, mamy to na kasecie. Jeśli kłamie na ten temat, to kłamie o całej reszcie. –

Prychnął z pogardą. – Ja bym mu od razu postawił zarzuty.

– Nie – powiedział Costello. – Mamy siedemdziesiąt dwie godziny. Przetrzymamy go

przez święta. Spróbujemy jeszcze raz w drugi dzień świąt. Jeśli będzie trzeba, wtedy go

oskarżymy. Niech się gnojek pokisi parę dni bez indyka i szyneczki. Zgoda?

Wzruszyliśmy ramionami.

– Jedyny problem, to kto z nim dzisiaj zostanie?

W każdą noc, nie tylko w Wigilię, trudno o ochotników na nocny dyżur w mieścinie

takiej jak nasza. Zazwyczaj ktoś bierze komórkę, a posterunek jest na noc zamknięty.

McKelvey pokrzyżował nam plany. Ktoś musiał być na miejscu, póki Siwy siedzi w celi.

– Ja posiedzę do północy – zadeklarowałem się. – Debbie się ze mną rozwiedzie, jeśli

zostanę na całą noc. Zresztą na Pasterce Penny śpiewa solo i nie mogę tego przegapić, bo ona

też się ze mną rozwiedzie.

– Ja odpadam – powiedziała Williams. – Sama muszę odegrać rolę Mikołaja.

– To ja zostanę – odezwał się Holmes. – Nikt na mnie nie czeka, nie ma problemu. Wy

macie do kogo wracać.

– Nie jedziesz do domu na święta? – spytała sierżant Williams, a ja uświadomiłem

sobie, że nie wiem nawet, gdzie dla Holmesa jest „dom”.

– Nie. Matka umarła wiele lat temu. Ojciec jest w domu opieki, ale ma taką demencję,

że mógłbym stać obok niego, a on by nawet nie wiedział. Czyli zostaję ja, mała sierotka

Jason.

Jego szczerość poruszyła sierżant Williams.

– Wpadnij do nas jutro na obiad. Będziemy tylko ja i Peter... i kot.

Rzuciła tę propozycję chyba bez zastanowienia i natychmiast się zaczerwieniła.

– Dzięki, Caroline – odparł Holmes. – Może wpadnę.

Oboje przez chwilę patrzyli na siebie, a potem odwrócili się do mnie i Costella,

przerywając chwilę niezręczną dla wszystkich.

– W porządku, Jason. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to świetnie – ucieszył się

Costello. – Każemy Harveyowi utrzymać fort do... ósmej?

Kiwnąłem głową – jeśli będę siedział od ósmej do jedenastej trzydzieści, zdążę na

mszę.

background image

– Benedict, ty weźmiesz komórkę, na wszelki wypadek. – Costello odwrócił się ku

wyjściu. – I wszystkim wesołych świąt! – rzucił przez ramię.

Odwracając się, zobaczyłem, że Williams bezgłośnie mówi „Benedict?” do Holmesa,

który wzruszył ramionami.

– Tylko dla Elvisa – powiedziałem i mrugnąłem do nich. Najwyraźniej nie wiedzieli,

jak brzmi moje pełne imię.

– Słyszałem! – zawołał Costello z gabinetu.

K

IEDY WRÓCIŁEM DO DOMU

, dochodziła siódma. Debbie przebierała Penny w świąteczne

ubranie, które mała dostała w tym roku wcześniej jako nagrodę za to, że śpiewa na mszy.

Patrzyłem, jak poprawiają sobie nawzajem włosy i chichoczą jak dwie dziewczynki. Shane i

ja jak prawdziwi mężczyźni siedzieliśmy przed telewizorem w milczeniu. No, co prawda

Shane miał dopiero dziesięć miesięcy.

Za pięć ósma zacząłem się szykować do wyjazdu na posterunek. Wyszedłem z domu z

ciągle dźwięczącym w uszach ostrzeżeniem Debbie:

– Jak się spóźnisz na występ Penny, drzwi będą zamknięte na klucz, kiedy wrócisz.

Spisz z Frankiem.

D

OJECHAŁEM NA POSTERUNEK W JAKIEŚ PIĘĆ MINUT

– ruch był mały. Harvey otworzył mi

drzwi, ziewając.

– Co słychać? – spytałem.

– Nic, proszę pana – odparł. – Cicho tu jak w kościele. Jakąś godzinę temu dałem mu

herbatę i kanapkę.

– Bardzo dobrze, John. Niech pan już jedzie do domu.

– Jadę do siostry, proszę pana. Gwiazdkowe prezenty i tak dalej.

– Miłego wieczoru. Szczęśliwych świąt, John. Bardzo dziękuję za pomoc.

– Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pana – odparł, wkładając policyjną

kurtkę. – Wesołych świąt.

K

ILKA MINUT PÓŹNIEJ ZAJRZAŁEM DO

M

C

K

ELVEYA

: spał na boku, miał lekko świszczący

oddech, przypuszczalnie od ciosów, które zarobił podczas aresztowania. Zabrałem pusty

kubek i talerz. Wymamrotał coś przez sen i przekręcił się na plecy.

Byłem na posterunku do jedenastej trzydzieści, czytając gazety sprzed trzech dni.

background image

Kiedy przyjechał Holmes, pojechałem na mszę, nie zaglądając już do McKelveya. Spał lepiej

niż wielu z nas.

Siedziałem w kościele i słuchałem, jak moja córka śpiewa Cichą noc głosem łamiącym

się trochę przy najwyższych dźwiękach. Spojrzałem na Debbie; zobaczyłem łzy w jej oczach,

gdy patrzyła na naszą dziewczynkę stojącą na podwyższeniu i skupiającą na sobie uwagę

obecnych. Cały czas pamiętałem o tym, co powiedział doktor, o zapaleniu wątroby i o HIV.

Musiałem dopilnować, żebym w żaden sposób nie zagroził swojej rodzinie. Debbie goliła

czasem nogi moją maszynką. A gdybym się zaciął, a ona jej użyła? A gdyby Penny albo

Shane wzięli moje sztućce? Albo pocałowałbym któreś z nich na dobranoc? Głos mojej córki

wzbijał się ponad chór w ostatnim refrenie, a ja poczułem, że coś mi puchnie w piersi i

zapragnąłem sam znów być dzieckiem, poczuć objęcia matki i usłyszeć, że wszystko będzie

dobrze.

Jakby instynktownie wyczuwając tę potrzebę, Debbie wzięła mnie za rękę i czule ją

ścisnęła. Kciukiem przesunęła po wierzchu dłoni, pieszcząc palce, i poczułem, że

zesztywniała, gdy dotknęła bandaża w miejscu, gdzie ugryzł mnie McKelvey. Odruchowo, w

obawie, że przez opatrunek przesączyła się krew, której moja żona mogłaby teraz dotknąć,

cofnąłem rękę. Debbie spojrzała w dół, na moją ranę, a potem w moje oczy. Z nieco

zdumionym uśmiechem znów ujęła moją dłoń w swoje. Ta otwartość i wielkoduszność

sprawiły, że po raz kolejny poczułem wdzięczność za to, że za mnie wyszła. Myśl ta miała

powrócić i dręczyć mnie później tej samej nocy, gdy niewiele brakowało, a odrzuciłbym jej

cenny dar.

background image

Rozdział 7

Środa, 25 grudnia

G

DY JECHALIŚMY DO DOMU

,

PADAŁ DESZCZ

– miarowa, drobna mżawka, tworząca aureole

brudnego światła wokół ulicznych lamp i rozmazująca się na szybie przy każdym ruchu

wycieraczek. Podróż upłynęła nam w milczeniu; Penny spała wyciągnięta na tylnym

siedzeniu.

Skręciłem na podjazd, światło reflektorów omiotło srebrne bmw, stojące przed

naszymi drzwiami. Poczułem, że coś ściska mnie w żołądku.

– Ciekawe, kto to może być – powiedziała Debbie i wysiadła.

Kiedy byliśmy na mszy, z Shane’em zostali moi rodzice. Drzwi otworzyła matka.

– Macie gościa. Do tego trochę wstawionego – dodała, wznosząc oczy do góry.

Weszliśmy do salonu. Na starym skórzanym fotelu na wprost drzwi siedziała Miriam

Powell, usiłując roztaczać atmosferę elegancji i pewności siebie mimo unoszącego się wokół

niej zapachu dżinu. Oczy miała przekrwione; widać było, że ma trudności ze

skoncentrowaniem wzroku. Rodzice wyszli, a Debbie zaniosła Penny na górę do łóżka.

Miriam przyglądała się nieruchomym, nieszczerym spojrzeniem, jak całuję córkę w czoło i

mówię, że ją kocham.

– Zawsze wiedziałam, że będzie z ciebie dobry ojciec, Benedikcie – zauważyła. –

Zawsze to mówiłam.

– To żadna sztuka, Miriam. Kiedy ma się tak grzeczne dzieci jak moja dwójka, nie ma

rady, po prostu jest się dobrym ojcem.

– Nie mam dzieci – oznajmiła.

– Wiem. – Czułem, że powinienem dorzucić jakieś pocieszenie, ale zawsze

podejrzewałem, że bezdzietność Powellów była skutkiem ich wyboru.

– Nie zaproponujesz damie drinka? – spytała niewyraźnie, usiłując żartować.

– Dżin. Prawda?

– Mógłbyś być barmanem, wiesz, Benedikcie? – odparła i zaśmiała się ostrym,

pustym, zbyt głośnym śmiechem.

background image

W kuchni zrobiłem jej dżin z tonikiem, tyle że bez dżinu, bo prowadziła. Kiedy

wróciłem, stała przy kominku, oglądając rodzinne zdjęcia.

– Dziękuję, Benedikcie. Zawsze polegałam na uprzejmości... cóż, nie powiem, że

nieznajomych, ale...

– W tej roli nigdy nie byłaś dobra, Miriam – stwierdziła Debbie, stając w drzwiach. –

Nawet na studiach nie byłaś wystarczająco słaba jak na Blankę.

– Deborah! Wesołych świąt, moja droga! – zawołała Miriam, odwracając się nagle i

ruszając, by ją ucałować. W pośpiechu zaczepiła mankietem wełnianego żakietu o zdjęcie

Penny z pierwszego dnia szkoły. Zdjęcie spadło na podłogę, szkło się roztrzaskało.

– O kurwa! Ja to zrobiłam?

– Nie przejmuj się, Miriam – powiedziałem i schyliłem się, żeby pozbierać odłamki.

Miriam zrobiła to samo, zachwiała się niepewnie i poleciała na mnie. Żeby złapać

równowagę, chwyciła mnie za rękę, rozlewając przy tym drinka na moją koszulę i zdjęcie

leżące na podłodze. Potem zaczęła chichotać. Pomogłem jej usiąść. Wyciągnęła szklankę,

przypuszczalnie prosząc o dolewkę, a ja zauważyłem, że Debbie ukradkowo kręci głową.

– Co możemy dla ciebie zrobić, Miriam? – spytała, wciąż stojąc w drzwiach.

– Przyjechałam zobaczyć się z twoim mężem. I z tobą oczywiście też, Deborah. –

Miriam uśmiechnęła się i znów wyciągnęła szklankę, którą od niej wziąłem i odstawiłem na

stół.

– Tommy senior twierdzi, że u niego byłeś, Benedikcie. Jesteśmy ci wdzięczni –

oznajmiła bełkotliwie. Mimo swojego stanu, a może właśnie przez to, siedziała idealnie

prosto, z głową dumnie odrzuconą do tyłu, ale oczy miała szkliste, a na policzki wystąpił jej

rumieniec. Była atrakcyjną kobietą, dziś bardziej niż zwykle. Jej skóra wciąż była ciemna i

jędrna, figura szczupła i proporcjonalna. Debbie powiedziała kiedyś, że każda kobieta może

tak wyglądać, jeśli nie ma dwójki dzieci, ale widać było, że Miriam pracuje nad swoją

sylwetką. Jakby wyczuwając moje pełne podziwu spojrzenie, wyprostowała się jeszcze

bardziej, tak że piersi naparły na żakiet, rozciągając guziki zapięcia.

Debbie chrząknęła.

– Ben zawsze robi to, co obiecał, Miriam. Mówił mi o ojcu twojego męża. Przykro mi

o tym słyszeć.

– Mamy się czym martwić? – spytała mnie Miriam, jakby Debbie w ogóle się nie

odezwała.

Zapewniłem ją, że jej teściowi nic nie grozi, o ile nam wiadomo, i że przydzieliłem

funkcjonariusza do dalszego zbadania sprawy. Czułem się jak idiota, przemawiając

background image

policyjnym żargonem we własnym salonie po północy w Boże Narodzenie, zwłaszcza że

Powellowie mogli zadzwonić na posterunek, żeby się tego wszystkiego dowiedzieć.

– A gdzie twój mąż? – spytała Debbie, siadając na kanapie. Najwyraźniej Miriam

wyjdzie dopiero wtedy, kiedy sama tak postanowi.

– Och, gdzieś się włóczy. Odgrywa Mikołaja, dostarcza swoje małe prezenciki.

Opróżnia swój worek!

W niezręcznej ciszy, która zapadła, żadne z nas nie wiedziało, jak zareagować na te

słowa.

– Mam wrażenie, że popsułam wam wieczór – powiedziała Miriam, próbując wstać z

godnością. Prawie się jej udało. – Nie będę się wam dłużej narzucać. Dobranoc i wesołych

świąt. Deborah... Benedict... – I zderzyła się ze stolikiem. Znów wyciągnąłem rękę, żeby ją

podtrzymać, a ona ścisnęła mi zabandażowaną dłoń. Skrzywiłem się. – Nic mi nie jest –

zaprzeczyła z emfazą, szukając w torebce kluczyków do samochodu.

– Miriam, nie możesz jechać w takim stanie do domu – rzuciłem, a Debbie wzniosła

oczy do góry. – Zamówię ci taksówkę.

Zadzwoniłem pod cztery różne numery, w Lifford i Strabane, ale nigdzie nikt nie

odbierał. W końcu zrozumieliśmy, że to jedno z nas będzie musiało odwieźć ją do domu, a

Debbie jeszcze jaśniej dała do zrozumienia, że nie będzie to ona.

P

O DRODZE ROZMOWA SIĘ NIE KLEIŁA

. Dojechaliśmy na podjazd domu Miriam.

– To ciebie widziałam parę dni temu u nas pod domem? – spytała z kokieteryjnym

uśmiechem. – Bałeś się wejść?

– Nie... ktoś zadzwonił na komórkę i musiałem się zatrzymać.

Pokiwała mi przed nosem palcem i zatrąbiła z naganą. W ciasnym wnętrzu samochodu

czułem w jej gorącym oddechu alkohol i papierosy.

– Nie wiedziałeś, czy wejść, Benedikcie. Kobieta zawsze wie takie rzeczy.

Nie wiedziałem, co powiedzieć, nie powiedziałem więc nic.

– To było miłe – ciągnęła. – Prawie jak powtórka z pierwszej randki. Zdenerwowany

chłopak siedzi w swoim samochodzie? – Pytająco uniosła brwi.

– Dobranoc, Miriam – starałem się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej stanowczo. –

Muszę przygotować dzieciom prezenty na rano. Wesołych świąt dla ciebie i Thomasa.

– Debbie to szczęściara – oznajmiła Miriam. – Ja też kiedyś tak miałam. –

Uśmiechnęła się i znów pogroziła mi palcem. – Ach, pamiętam. Raz nie mogłeś przy mnie

zapanować nad sobą.

background image

Znów się nieśmiało uśmiechnęła, ale w ciemności zrobiło to całkiem przeciwne

wrażenie.

– Dawne dzieje – odparłem. – Dobranoc.

– Dobranoc, Benedikcie. Wesołych świąt.

Nachyliła się, żeby pocałować mnie w policzek, więc i ja nachyliłem się do niej. W

ostatniej chwili przekrzywiła lekko głowę, kąciki naszych ust się zetknęły z prawie

elektrycznym łaskotaniem. Usta Miriam były wilgotne od szminki, poczułem, jak lekko kleją

się do moich. Delikatna pieszczota jej warg, ciepły zapach alkoholu, wypełniający mi nos i

usta, nutka kokosa, która emanowała z jej skóry – wszystko to cofnęło mnie w czasie o

piętnaście lat. Przekręciłem się lekko w fotelu i przywarłem ustami do jej ust. Usłyszałem, jak

jęknęła niskim głosem, poczułem chłodną wilgoć jej warg. Nasze zęby stuknęły o siebie, jak u

całujących się nastolatków. Język Miriam wkradł się do moich ust; dotknąłem go

koniuszkiem swojego. Położyłem jej dłoń na policzku, skórę miała ciepłą i miękką. Drugą

dłonią, grubą od bandaża, dotknąłem przelotnie jej szyi, potem niżej, w końcu wsunąłem ją

pod żakiet. Miriam jęknęła i przywarła do mnie, gładząc moją pierś. Przycisnęła sobie moją

twarz do szyi i wyszeptała coś ochrypłym, naglącym głosem – nie zrozumiałem co. Czułem

materiał jej bielizny, chłodny i gładki pod moimi palcami. W głowie pojawiły mi się

nieproszone obrazy mojej żony, a wraz z nimi nagłe wspomnienie groźby zakażenia, jaką w

sobie nosiłem. Mgła się uniosła i pospiesznie odsunąłem się od Miriam.

Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie, siląc się na skromność, ale z widocznym

zadowoleniem. Potem bez słowa wysiadła z samochodu, i potykając się, ruszyła do domu.

Pomachała mi, nie oglądając się za siebie. Odprowadzając ją wzrokiem, zauważyłem jakiś

ruch w oknie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem Thomasa Powella, obserwującego mnie z

salonu. Chociaż siedziałem w cieniu, przez kilka sekund patrzył mi prosto w oczy. Potem

zasunął zasłony. Zostałem sam w ciemności, która wydawała się narastać i gęstnieć wokół

mnie, gdy wycierałem z ust szminkę jego żony.

Kiedy wróciłem do domu, Debbie rozkładała na fotelach ostatnie prezenty. Nie

odezwała się, kiedy wszedłem ani kiedy zacząłem składać wózek, który kupiliśmy dla

Shane’a. Kiedy skończyła, powiedziała po prostu:

– Nie wytarłeś się do końca. – Wskazała na kącik moich ust. Odruchowo je potarłem, a

ona popatrzyła na mnie, jakby po dziesięciu latach małżeństwa nagle przestała mnie

poznawać. – Ty... ty... draniu – wysyczała, niezdolna znaleźć bardziej jadowitego słowa, które

oddawałoby to, co do mnie czuła. Potem poszła na górę, do naszej sypialni, a ja usiadłem na

podłodze w salonie, ze śrubokrętem zwisającym bezużytecznie z dłoni i słuchałem, jak cicho

background image

łka w nasze poduszki.

Położyłem się na kanapie, przykryłem kocem Shane’a i zacząłem użalać nad sobą.

Rana na ręku pulsowała bólem pod bandażem do wtóru z poczuciem winy i żalu,

łomoczącymi w głębi głowy.

Za piętnaście trzecia rano siedziałem na schodach przed tylnymi drzwiami, paląc

piątego papierosa. Próbowałem wypatrzyć Gwiazdę Betlejemską, jakby mogła dać mi jakąś

nadzieję, ale deszcz rozpadał się na dobre, zimny i ostry jak igły. Krople odbijały się od ziemi

i łomotały entuzjastycznie o blaszany dach szopy Franka.

O trzeciej piętnaście zacząłem przysypiać. Kilka razy ocknąłem się już, kiedy żar

papierosa przypalił mi palce. Poczułem coś dziwnego w kroczu. Przez kilka chwil usiłowałem

dociec, co to takiego, a potem zrozumiałem, że to komórka, którą przełączyłem na wibracje,

żeby nie zadzwoniła podczas mszy. Była trzecia czterdzieści pięć, kiedy się dowiedziałem, że

Siwy McKelvey umarł w swojej celi.

background image

Rozdział 8

Środa, 25 grudnia

P

OD POSTERUNKIEM

, w strugach deszczu, stało już kilka samochodów zaparkowanych w

wyraźnym pośpiechu i byle jak.

John Mulrooney, ponownie wezwany jako biegły, badał ręce McKelveya, szukając

oznak zesztywnienia. Siwy leżał poskręcany na podłodze, częściowo pod łóżkiem. Nie miał

butów; jedna brudna skarpeta zsunęła mu się ze stopy. Jego oczy były otwarte, a twarz

wykrzywiona z bólu, jakby nawet śmierć go od niego nie wybawiła. Podbródek wciąż miał

mokry od śliny, a na policzku kropelki plwociny. Ich biel odcinała się wyraźnie na tle

świeżego, fioletowego siniaka. Jedno oko McKelveya było otoczone czarną obwódką,

nozdrza pokrywała zaschnięta krew. Obok niego na podłodze leżało kilka tabletek,

pasujących do opisu tej, którą znaleziono w żołądku Angeli Cashell.

Ktoś robił zdjęcia. Jason Holmes siedział pod celą, pocieszany przez innego policjanta,

jakby byli rodziną. Ktoś inny przyniósł mu kubek herbaty, choć pewnie z dodatkiem czegoś

mocniejszego.

Ze swojego gabinetu wyjrzał Costello.

– Devlin! – zawołał, a potem schował się z powrotem.

Poszedłem do niego i usiadłem przed biurkiem.

– Co się, kurwa, stało? – zaczął.

– Nie wiem, proszę pana. Dopiero przyjechałem.

– To ja ci powiem, co się stało. Ktoś, jakoś, nie przeszukał dokładnie tego gnojka,

kiedy go przywieźliśmy. Wychodzi na to, że poczęstował się własnym lekarstwem. – Costello

trochę ochłonął. – Jezu Chryste, tak go poskręcało, że będą mu chyba musieli połamać nogi,

żeby się zmieścił do trumny.

Przeżegnał się, pocałował kciuk i wyciągnął go ku niebu.

Mulrooney zapukał do drzwi i wszedł.

– Ben. – Skinął mi głową. – Wesołych świąt.

– Wszystkie specjały trafiają się panu, co, doktorze? – spytał Costello, a Mulrooney

background image

skrzywił się, potwierdzając.

– Taka fucha. Rzecz jest prosta, kochani. Wygląda na to, że wziął kilka tych tabletek,

co leżą obok niego, jeśli to, co mówiliście o małej Cashellównie to prawda. – Najwyraźniej

poinformowano go o koktajlu, jaki spożyła Angela. – Martwy od niecałej godziny, moim

zdaniem.

– Tylko tyle? Prosta, czysta sprawa? – spytał Costello z wyraźną nadzieją.

Mulrooney znów się skrzywił.

– Nie jestem pewny na sto procent. Twarz ma posiniaczoną po aresztowaniu, tak mi

powiedziano. Jeden palec też jest siny, być może złamany. Mogło się to stać, kiedy go

zwijaliście. Wygląda to, jakby ktoś przyłożył mu solidnie po twarzy – powiedział, zerkając na

mnie. – Paskudny siniak. Mam nadzieję, że na niego zasłużył, ale to może skomplikować

sprawę.

Costello zbladł.

– Jest pan pewien? – wykrztusił.

– Raczej tak. Jeśli będę potrzebny do czegoś jeszcze, odezwijcie się po świętach.

Doktor uśmiechnął się smutno, pomachał nam na do widzenia i wyszedł.

Costello wszedł za biurko i ciężko opadł na swój fotel, stękając przy tym.

– Co się stało, Benedikcie? – spytał tonem przyjaznym i znużonym zarazem. Ale ja nie

odpowiedziałem.

Patrzył na mnie przez chwilę i czekał. Chciałem opowiedzieć mu o wszystkim, co się

wydarzyło, wyrzucić to z siebie, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

– Co się stało, inspektorze? – zapytał jeszcze raz, już zupełnie innym tonem.

– Nie wiem, panie inspektorze. Kiedy wychodziłem, wszystko było w porządku. Leżał

i chyba spał.

– Chyba! – powtórzył Costello. – A ten siniak na jego twarzy?

– Zarobił go podczas aresztowania? – podsunąłem.

– Cios w twarz? – warknął nadinspektor dość głośno, jak mi się wydawało, by

wszyscy za drzwiami jego gabinetu przystanęli i zaczęli udawać, że wcale nie podsłuchują

naszej rozmowy. – Proszę jechać do domu, inspektorze – syknął. – I dopracować swoją

historyjkę. Bo rano będę musiał zarządzić wewnętrzne dochodzenie, żeby zaspokoić prasę,

rodzinę McKelveya i każdego gnojka, który chciałby pognębić ten komisariat. Ktoś będzie

musiał za to odpowiedzieć, inspektorze, i to nie będę ja.

Wyszedłem od niego w milczeniu, nie w pełni rozumiejąc to, co powiedział. Ludzie

pod drzwiami nie udawali już nawet, że nie słyszeli. Zobaczyłem sierżant Williams i jej syna,

background image

owiniętego w koc i śpiącego na trzech krzesłach w poczekalni. Stała z ręką na ramieniu

Holmesa, a on siedział ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę. Caroline musiała

mu coś powiedzieć, bo spojrzał na mnie, a potem strząsnął jej rękę i podszedł.

– Co się stało, Jason? – spytałem.

– Nie wiem, proszę pana. On... ciągle mi dogryzał. Zachowywał się, jakby mu odbiło.

Trochę mu może przyłożyłem. Ale nic poważnego, nic takiego, co by spowodowało... to –

powiedział, ruchem głowy wskazując zalaną światłem celę.

– Nic poważnego! Kurwa, on nie żyje, Jason! – syknąłem, rozpaczliwie starając się

zachować tę rozmowę między nami.

– No nie ja jeden mu przyłożyłem, prawda? – mówiąc to, Holmes zerknął na sierżant

Williams, która przez chwilę wytrzymała moje spojrzenie, a potem odwróciła niezręcznie

wzrok. – Niech się pan nie martwi – dodał. – Nic nie powiemy. Pana sekret jest u nas

bezpieczny.

Położył mi rękę na ramieniu, tak samo jak sierżant Williams jemu, i lekko rozmasował

mi mięśnie. Spojrzałem na niego; w głowie huczało mi od myśli, a mięśnie szczęk wydawały

się poza wszelką kontrolą.

Stanąłem

na

zewnątrz,

w

jasnym

świetle

lamp.

Pierwsze

promienie

bożonarodzeniowego brzasku zaróżowiły skraje góry za miastem, deszcz zelżał. Przyjemnie

chłodził moją twarz po zaduchu posterunku. Miałem chęć pójść wzdłuż rzeki do miejsca, w

którym tydzień wcześniej porzucono zwłoki Angeli, ale uświadomiłem sobie, że już świta i że

niedługo dzieci wstaną po swoje prezenty.

W

JEŻDŻAJĄC NA PODJAZD

,

ZAUWAŻYŁEM

, że światło w naszym salonie się pali, i

zrozumiałem, że przegapiłem pierwszy świąteczny poranek swojego syna i minę Penny, kiedy

otwierała swoje niespodzianki.

Wbiegłem do domu, ledwie zamykając za sobą drzwi. Debbie stała w salonie, Penny

zerkała na dół ze szczytu schodów.

– Co się dzieje? – spytałem.

– Powiedziałam dzieciom, że najpierw muszę zobaczyć, czy Mikołaj już był. Był, więc

możemy je zawołać.

Na jej twarzy malowało się rozczarowanie. Próbowałem jej podziękować, ale udało mi

się jedynie coś nieskładnie wybełkotać.

– Dzieciaki zajmą się zabawkami, a my porozmawiamy – zarządziła moja żona. – To

ich dzień, nie zepsuj im go.

background image

I tak na godzinę zapomniałem o swoim egocentryzmie, bawiłem się z żoną i dziećmi i

wspominałem wszystkie święta Bożego Narodzenia z własnego dzieciństwa, tęskniąc za ich

czarem.

Potem, przy śniadaniu, kiedy dzieci się bawiły, opowiedziałem Debbie o wszystkim: o

aresztowaniu, ugryzieniu i pobiciu przeze mnie McKelveya, o tym, jak prawie uderzyłem

sierżant Williams, o incydencie z Miriam w samochodzie, o śmierci Siwego i o tym, jak

Costello wysłał mnie do domu. Mówiąc to, poczułem znajome katharsis spowiedzi i zrobiło

mi się trochę lepiej – chociaż zdawałem sobie sprawę, że rozgrzeszenie wymaga pokuty i

zadośćuczynienia, a nie tylko zwykłego przyznania się do winy.

Debbie słuchała, nie przerywając. Odsunęła się od stołu, kiedy relacjonowałem zajście

z Miriam Powell, ale nie wtedy, gdy opowiedziałem jej o starciu z McKelveyem, nawet gdy

wyjawiłem, jak wielką atawistyczną przyjemność mi to sprawiło. Kiedy skończyłem, przez

kilka sekund patrzyła na swoje dłonie, potem wstała i poszła nastawić wodę.

– Zrobię jeszcze herbaty – rzuciła, a ja obróciłem się na krześle, żeby widzieć ją

krzątającą się po kuchni.

– I co myślisz? – spytałem, potrzebując jakiejś reakcji, a zarazem bojąc się

odpowiedzi.

– Głupi z ciebie drań, to na pewno. Nie mogę uwierzyć, że pocałowałeś Miriam

Powell. Każdego, ale nie tę... zdzirę! – Podniosła czajnik, a potem postawiła go z powrotem i

odwróciła się do mnie, opierając się o kuchenkę. – Nie spodziewałeś się tego? Ślepy jesteś?

Wszyscy faceci tak mają? Chryste Panie, Ben, przecież nie mogła dawać wyraźniejszych

sygnałów.

– Przykro mi, Deb – pokajałem się, powstrzymując chęć wymówienia się tym, że to

Miriam zaczęła.

– Wiem, że ci przykro, Ben. Ale to jeszcze nie znaczy, że nic się nie stało.

– Wiem.

– Boże, jaka ja jestem na ciebie wściekła. Cholerna Miriam Powell. Ostrzegam cię,

Ben, trzymaj tę babę z dala ode mnie, bo będziesz miał na głowie jeszcze jedno morderstwo,

przysięgam.

Nic nie powiedziałem. W końcu usiadła obok mnie i nalała nam obojgu herbaty do

kubków.

– Będziesz musiał porozmawiać z Costellem. Powiedzieć mu prawdę. –

Potrzebowałem chwili, żeby zrozumieć, że nie mówimy już o Miriam Powell. – Może

niepotrzebnie go kopnąłeś, ale jesteś tylko człowiekiem; byłabym zaskoczona, gdybyś nic nie

background image

zrobił. Musisz to jednak powiedzieć Costellowi, na wypadek, gdyby myślał, że jesteś w to

zamieszany jakoś poważniej. Holmes mu powie. Wiesz o tym.

– Może nie – zaprotestowałem bez przekonania.

– Daj spokój. Mundurowy na dorobku? Ma kryć inspektora? Wyda cię przy pierwszej

okazji, jeśli będzie mógł uratować własną skórę.

– To jeszcze nie znaczy, że ja mam go wydać – powiedziałem.

– Tego nie mówiłam. Powiedziałam, że masz powiedzieć Costellowi, co zrobiłeś.

Niech Holmes sam zajmie się swoimi sprawami. Costello zawsze był dla ciebie sprawiedliwy.

Bądź z nim szczery.

– A jeśli mnie wyrzuci?

– No to cię wyrzuci! Damy sobie radę. Zatajenie przed nim prawdy tylko pogarsza

sytuację. Wypij herbatę, zapal sobie, a potem jedź do niego, zanim cała ta sprawa jeszcze

bardziej wymknie się spod kontroli.

C

OSTELLO MIESZKAŁ PRZY DRODZE NA

S

T

J

OHNSTON

, w domu, który kiedyś idealnie

odpowiadał potrzebom jego samego, jego żony i czwórki dzieci, ale dziś stawał się coraz

bardziej pusty, w miarę, jak jedno po drugim dzieci wyjeżdżały na studia albo się żeniły.

Najmłodsze z nich, córka Kate, we wrześniu poszła na uniwersytet. Costello i jego żona

Emily dzielili teraz pięciopokojowy dom i ciszę przerywaną tylko z rzadka skrzypieniem

podłóg. Dom został niedawno pobielony, a ogród był wspaniale zadbany – róże przycięte na

zimę, żywopłoty równo przystrzyżone.

Costello nie wyglądał na zaskoczonego moim widokiem. Odwrócił się i poszedł z

powrotem w głąb domu, zostawiając drzwi otwarte. Wszedłem powoli i zamknąłem je za

sobą. Emily stała w drzwiach do kuchni, ze ścierką do naczyń w rękach. Za nią siedziała przy

stole w piżamie i jadła płatki ich najmłodsza córka Kate, która przypuszczalnie wróciła do

domu na święta.

– Cześć, Ben! – zawołała, unosząc łyżkę w pozdrowieniu.

– Cześć, Kate – odparłem, a Emily podeszła do mnie i ujęła moją dłoń w obie ręce.

– Wesołych świąt, Benedikcie. Co u Debbie i dzieci? – spytała łagodnie.

– Wszystko w porządku, Emily. Nawzajem wesołych świąt – odparłem, patrząc, jak

Costello wtacza się do pokoju, który nazywał swoim gabinetem.

– Pozdrów ich ode mnie – powiedziała Emily, a potem popchnęła mnie w kierunku

tego pomieszczenia z uprzejmym uśmiechem, choć nie do końca wiedziałem, czy na to

zasługuję.

background image

Zapukałem w dębowe drzwi i wszedłem. Costello siedział przy sekretarzyku, który

kupił na aukcji w Omagh i który pomagałem mu wnieść do tego pokoju. Miał na nosie

okulary i czytał rachunek za prąd.

– Czego chcesz, Benedikcie? – spytał ze znużeniem, zerkając na mnie ponad

oprawkami okularów i wracając do studiowania rachunku.

– Muszę panu opowiedzieć, co się stało; o moim udziale. Powinienem to powiedzieć

już wczoraj wieczorem, przepraszam.

I po raz drugi tego ranka zrelacjonowałem ciąg wydarzeń, które nastąpiły ostatniej

nocy. Costello kilka razy przerywał mi, chcąc mieć pełną jasność.

– Czyli uderzyłeś go, kiedy cię ugryzł? – chciał się upewnić, gdy skończyłem.

– Tak.

– I był cały i zdrowy, kiedy Harvey wychodził?

Kiwnąłem głową.

– I nie zajrzałeś do niego, zanim wyszedłeś?

Pokręciłem głową. To nie miało znaczenia – tak czy inaczej, umarł na zmianie

Holmesa.

– Widziałeś, czy Holmes przeszukał McKelveya, kiedy go aresztował?

Znów pokręciłem głową.

– Nie patrzyłem, co się dzieje, po tym ugryzieniu i w ogóle. Kiedy go przywieźli,

założyłem, że go przeszukał.

– Wiesz, czy Holmes zrobił coś chłopakowi, kiedy ten przebywał w areszcie?

Żaden z nas przez chwilę się nie odzywał.

– Tak myślałem. Masz papierosy? – spytał.

– Nie wiedziałem, że pan pali. – Przez pięć lat, odkąd go znam, nie widziałem, żeby to

robił.

– Czasami cygaro, wieczorem. Ale jest za wcześnie na cygaro. Weź to zamiast

popielniczki – powiedział, wysypując spinacze do papieru z ceramicznej miseczki do

maczania palców stojącej na blacie. Zapalił, wyglądając przez okno; wypuszczał kłęby dymu,

jakby papieros był cygarem, a ja paliłem nerwowo obok niego.

– McKelvey był zwierzęciem, Benedikcie. Moim zdaniem zasłużył na wszystko, co go

spotkało. Cała ta śmierć w areszcie nie podoba mi się dlatego, że wychodzimy na durniów.

Przy aresztowaniu trzeba go było dokładnie przeszukać. Holmes powinien mieć na niego oko

i trzymać ręce przy sobie. W nocy na posterunku powinien być więcej niż jeden policjant, na

Boga, Wigilia czy nie. Twoje starcie z nim powinno zostać zgłoszone... Krok po kroku same

background image

wpadki.

Zgasił papierosa, zaginając filtr na żar, żeby mieć pewność, że go zdusił.

– Ale – podjął – McKelvey zabił tę dziewczynę swoimi narkotykami. Mam nadzieję,

że gnojek pocierpiał, zanim zdechł, bo to cała sprawiedliwość, jaką dostanie Angela Cashell.

Byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby Johnny’emu udało się spalić drania żywcem w

zeszłym tygodniu. Dlatego pytanie brzmi: co dalej?

– Wydział Spraw Wewnętrznych?

– Prawdopodobnie. Niech zadecyduje Dublin. Na razie, czy to słuszne, czy nie,

zwalamy wszystko na McKelveya. To ma być nasze oficjalne stanowisko. – Zaczął odliczać

na palcach: – Był widziany z dziewczyną, wiemy, że kłamał, mówiąc, że nie widział się z nią

w czwartek wieczorem, wiemy od Coyle, że dostarczał jej narkotyki, wiemy, że uprawiali

seks. Po jego śmierci znaleźliśmy przy nim narkotyki, które zabiły Angelę Cashell, jego

sylwetka odpowiada rozmiarom mordercy. Wszystko się zgadza, o ile autopsja wykaże, że

przyczyną śmierci była ta trutka na szczury w tabletkach.

– A siniaki?

– Skłaniałbym się do stawiania oporu przy aresztowaniu. To Holmes go aresztował,

prawda? Będzie musiał wziąć trochę tego na siebie, czy mu się to podoba, czy nie. Będzie

dużo lepiej, jeśli oberwie za nadmierny zapał przy aresztowaniu niż za przestępcze

zaniedbanie.

– Będzie z tego dobry PR – powiedziałem.

– Cóż, tak to już jest. Zawiesimy Holmesa na tydzień. Z pensją. Może pracować po

cichu nad morderstwem Boyle’a, byle nie pokazywał się na posterunku. A McKelvey jako

martwy zabójca, a nie martwa ofiara, tylko nam pomoże. Dlatego, Benedikcie, oto co zrobisz

– powiedział, nachylając się do mnie i stukając mnie w kolano. – Jedź na posterunek i zbierz

swoje akta. Potem zamknij sprawę. Zwal wszystko, co mamy, na McKelveya i nie zostawiaj

żadnych luźnych wątków. Jeśli uda się nam to zakończyć, będziemy się mogli skupić na

młodym Boyle’u. Jeszcze dzisiaj.

K

IEDY PRZYJECHAŁEM

,

NA POSTERUNKU BYŁO GWARNO

jak w ulu; udało mi się dostać do

pokoju morderstw i zabrać niebieski segregator z aktami McKelveya tak, że nikt mnie nie

zauważył.

Ciało Siwego zabrano, cela była pusta. Na podłodze zostały kredowe obrysy miejsc, w

których znaleziono zwłoki i tabletki. Wyszedłem tylnym wyjściem przeciwpożarowym, żeby

nie musieć z nikim rozmawiać, i pojechałem do domu.

background image

Debbie szykowała obiad, a dzieci bawiły się w salonie, usiadłem więc w kuchni i

opowiedziałem o wszystkim, co zaszło u Costella. Żona słuchała mnie, obierając ziemniaki i

zaglądając do indyka w piekarniku; nakłuwała go i sprawdzała, czy za bardzo nie wysechł.

Potem zabrałem się do pracy: zebrałem wszystkie wątki razem i spróbowałem umieścić

McKelveya na samym środku. Kłopot polegał na tym, że nie mieliśmy żadnych twardych

dowodów – nie było dymiącego pistoletu, nie było podpisanego przyznania do winy. Z

drugiej strony, praca detektywa opiera się w większości na poszlakach – odciski palców i

badania DNA przydają się dopiero wtedy, gdy podejrzany jest już w areszcie. Zrobiłem co

mogłem z tym, co mieliśmy, i starałem się zapomnieć o moralnych aspektach tego, co

robiłem. Wiedziałem, że McKelvey prawdopodobnie zabił albo przyczynił się do śmierci

Angeli Cashell, ale w obecnym stanie rzeczy nigdy nie wiedziałbym tego na pewno, dlatego

zawsze miałbym jakieś wątpliwości. Nie dawał mi spokoju fakt, że nie mogłem znaleźć

żadnego logicznego motywu. Jak powiedział sam Siwy, Angela dawała mu dupy – po co

miałby ją zabijać?

Z przerwami na obiad i życie rodzinne skończyłem raport o ósmej trzydzieści

wieczorem. Położyliśmy dzieci spać i poprosiłem Debbie, żeby go przejrzała i zobaczyła, czy

wszystko trzyma się kupy. Przeczytała go dwa razy, za pierwszym i za drugim tak samo

zdziwiona; przerzucała kartki tam i z powrotem, sprawdzając jakieś informacje.

Po jej minie widziałem, że znalazła coś, co nie gra.

– O co chodzi, Deb? – spytałem. A kiedy odpowiedziała, uświadomiłem sobie, co nie

dawało mi spokoju, odkąd Costello rano przedstawił wszystkie fakty.

– Po co zakładał prezerwatywę? – spytała. – McKelvey. Po co mu prezerwatywa?

Według tego, co tu napisałeś, nie przejmował się, że jego dziewczyny zachodziły w ciążę.

Właściwie nawet wydawał się z tego dumny. Zwłaszcza skoro sądził, że Angela jest w ciąży.

Zakładanie prezerwatywy do stosunku z kimś, kto według ciebie już jest z tobą w ciąży,

wydaje mi się bez sensu.

Coś zimnego przebiegło mi po kręgosłupie i utkwiło głęboko wewnątrz mnie.

Mimowolnie zadrżałem.

– Chyba że chodziło o AIDS. Wiesz, o jakąś chorobę weneryczną albo coś –

zasugerowała Debbie, ale ja wiedziałem, że nie w tym rzecz.

– Nie – odparłem. – Sam się nad tym zastanawiałem. Jeśli uważał, że Cashell jest w

ciąży, to znaczy, że już uprawiali seks bez zabezpieczenia. Dlaczego nagle tej nocy mieliby

się zacząć martwić chorobami wenerycznymi?

– Może nie chciał zostawiać śladów, no wiesz, DNA.

background image

Zastanowiłem się nad tym, a potem z rezygnacją pokręciłem głową.

– Być może. Ale to by oznaczało, że zamierzał ją zabić, że układał plany na przyszłość

i wiedział, że będzie musiał założyć prezerwatywę, żeby nie dać się złapać. To po prostu nie

pasuje. Założyliśmy, że to był wypadek, narkotykowy trip, który źle się skończył. McKelvey

nie miał motywu, żeby ją zabić. Tego nie ma w raporcie. Nie miał motywu.

– Myślał, że Angela jest w ciąży. Może się bał, że komuś powie – podsunęła Debbie.

– On sam by chciał, żeby komuś powiedziała. Miałby następną na swojej liście. –

Poczułem, że po plecach spływa mi pot, i zbladłem. – McKelvey nie pasuje. Od samego

początku szliśmy złym tropem. Coś przeoczyłem.

Nie umiałem ubrać w słowa tego, że przez to wszystko w świąteczny poranek, kiedy

deszcz spłukiwał ulice na zewnątrz, umarł niewinny osiemnastoletni chłopak.

Z

ADZWONIŁEM NAJPIERW DO

C

OSTELLA

i powiedziałem mu, do czego doszedłem. Wysłuchał

mnie, zaklął, a potem kazał zaczekać do rana, żeby mógł się z tym przespać. Umówiliśmy się

na posterunku o ósmej rano. Spytałem o Holmesa i dowiedziałem się, że tak jak

rozmawialiśmy, został zawieszony z prawem do pensji do chwili przesłuchania. Costello nie

powiedział mu o pobiciu, Holmes też nic o tym nie wspomniał.

Potem zadzwoniłem do sierżant Williams i zacząłem tłumaczyć wszystko jej. W tle

słyszałem grającą muzykę, jakiś obiadowy jazz. Caroline wydawała się lekko wstawiona;

słyszałem pocieranie jej dłoni o słuchawkę, jakby ją zakrywała, żeby coś do kogoś

powiedzieć.

– Przepraszam, Caroline – powiedziałem. – Masz towarzystwo?

– Tak jakby – odparła i zachichotała w sposób, którego jeszcze nie słyszałem.

– Ktoś, kogo znam?

– Być może, detektywie.

– Jest u ciebie Holmes? – spytałem, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia w głosie.

– Aha – powiedziała i się zaśmiała.

– Jak przyjął zawieszenie?

– Jest trochę wkurzony. Musi dalej robić swoje, ale nikt nie może się o tym

dowiedzieć. Każdy by się wkurzył. Ale mu przejdzie.

– Posłuchaj, Caroline, to ważne. Nie mów Holmesowi tego, co ci teraz powiem: jeśli

się okaże, że McKelvey był niewinny, bardzo go to zaboli. Może za to polecieć.

Mimo wcześniejszej wesołości Caroline szybko spoważniała i wysłuchała mnie, nie

przerywając. Poprosiłem, żeby spotkała się ze mną rano na posterunku.

background image

Przed pójściem spać poszedłem dać Frankowi psich sucharków i świeżej wody na noc.

Ale kiedy otworzyłem drzwi szopy, w której trzymaliśmy go w złą pogodę, nie było go tam.

Wróciłem do ogrodu i zawołałem go kilka razy, ale bez skutku. Krzyknąłem do Debbie, żeby

przyniosła latarkę i zaczęliśmy przeszukiwać zarośla i rowy w pobliżu domu. Poświeciłem

krótko w stronę pola, na którym pasły się owce Andersona, i z ulgą zobaczyłem, że

przynajmniej tam nie ma mojego psa.

Po powrocie do ogrodu usłyszałem znajome posapywanie z szopy. Frank leżał

pośrodku, ze spuszczonym łbem, i bez przekonania merdał ogonem, chcąc się przekonać, jak

zareaguję na jego nieobecność. Futro miał mokre od rosy i deszczu na wysokiej trawie pól

graniczących z naszą działką, jedno ucho upaprane śniegiem. Zacząłem szukać miejsca,

którędy wydostał się z szopy, świeciłem latarką w kąty i za graty, leżące w stosach pod

ścianą, ale nie zobaczyłem nic. Zmierzwiłem mu futro na łbie i wyszedłem, zamykając szopę

na klucz.

P

ÓŹNIEJ

,

W SYPIALNI

,

MUSIAŁEM WYJAŚNIĆ

D

EBBIE

, dlaczego odsunąłem swoją szczotkę do

zębów od pozostałych i dlaczego rozkładam sobie osobny materac. Płakałem, opowiadając jej

o swoim lęku przed AIDS i wszystkim innym, co mógł roznosić McKelvey. Debbie uklękła

przy mnie na podłodze i ujęła w dłonie moją twarz. Pocałowała mnie delikatnie i obiecała, że

wszystko będzie w porządku, a ja prawie jej uwierzyłem.

O wpół do trzeciej w nocy obudził nas krzyk Penny. Przechodząc przez korytarz w

drodze do łazienki, przypadkiem spojrzała na dół, na drzwi frontowe do naszego domu. Ktoś

tam stał i na nią patrzył. Powiedziała, że widziała, jak rusza się klamka. Ten ktoś wyglądał na

bardzo złego, mówiła.

Powiedzieliśmy, że się jej to przyśniło, że musiała być na wpół śpiąca. Potem

wyszedłem przed dom się rozejrzeć, a Debbie zabrała Penny do naszego łóżka. Napełniałem

czajnik wodą trzy razy, żeby zmyć błotniste ślady stóp sprzed naszych drzwi i żeby nie

zobaczyła ich rano Penny.

background image

Rozdział 9

Czwartek, 26 grudnia

D

RUGI DZIEŃ ŚWIĄT

powitał nas wspaniałym, błękitnym niebem i eksplozją wschodu słońca

nad wzgórzami za domem. Znów nie spałem – całą noc trzymałem straż, aż niebo poszarzało,

a kałuże pozostałe po wczorajszym wieczornym deszczu zamarzły i zalśniły w pierwszych

promieniach wstającego słońca. Nie było wiatru, tylko ostry mróz, trawa, sztywna aż do

popołudnia, chrzęściła nam pod stopami. Powiedziałem sobie, że nastał nowy dzień, i

próbowałem wypchnąć z myśli nocnego gościa.

O siódmej piętnaście chlusnąłem ciepłą wodą na szyby samochodu, żeby je rozmrozić,

a potem zostawiłem silnik na chodzie i poszedłem zbierać notatki na spotkanie z sierżant

Williams i Costellem. Kiedy znowu wyszedłem, woda na szybie zdążyła z powrotem

zamarznąć. W środku mój oddech skraplał się i zamarzał na oknach od wewnątrz. Siedziałem

w samochodzie, czekałem, aż silnik się nagrzeje, i paliłem papierosa. Szczegóły sprawy całą

noc kipiały mi w głowie. Wczoraj zebrałem wszystkie dostępne dowody, że Siwy McKelvey

zabił Angelę Cashell, a teraz musiałem zacząć udowadniać, że wcale tego nie zrobił.

Na posterunek dojechałem dwadzieścia minut przed czasem, ale Costello już tam był,

a sierżant Williams dojechała niedługo po mnie. Tuż przed ósmą na ulicy zatrzymała się

niebieska furgonetka. Kilka minut później zza zakrętu wyjechała mniejsza, biała, z anteną

radiową na dachu i zatrzymała się przed betonowymi słupkami pod wejściem na komisariat.

Przez śliski chodnik do recepcji weszła młoda kobieta, owinięta w krótki kożuszek,

rękawiczki i wełniany szalik. Usłyszeliśmy, jak przedstawia się jako reporterka kanału 108

FM, miejscowej niezależnej stacji. Słyszałem ją poprzednio raz czy dwa w wiadomościach,

choć była o wiele młodsza, niż sugerował głos. Ciekawiło ją, czy chcielibyśmy skomentować

śmierć Williama McKelveya w więzieniu albo atak „dzikiego kota z Lifford” na owce zeszłej

nocy.

Poszedłem do biura dyżurnego i zacząłem słuchać. Mark Anderson skontaktował się

rano z radiem i doniósł, że jedna z jego owiec została poprzedniej nocy zmasakrowana i

wypatroszona. Recepcjonistce w 108 FM powiedział, że już dwa razy prosił gardai o pomoc,

background image

ale nikt nic nie zrobił.

Miałem nadzieję usłyszeć więcej szczegółów, ale Costello uciął dyskusję, mówiąc

młodej kobiecie, że później zostanie wydane oświadczenie, a tymczasem żadnych komentarzy

nie będzie.

Nasze spotkanie było krótkie. Najpierw Costello poinformował nas, że w badaniu

balistycznym zlokalizowano broń użytą do zamordowania Terry’ego Boyle’a. Była użyta

podczas napadu na stację benzynową w Bundoran jakiś rok temu.

Następnie zajął się Angelą Cashell i skutkami śmierci McKelveya. Postanowiliśmy, że

na razie Siwy będzie naszym mordercą, a my w tym czasie jeszcze raz sprawdzimy wszystkie

szczegóły. Jeśli na radarze pojawi się nam jakaś nowa figura, jak powiedział, zajmiemy się

McKelveyem w miarę potrzeby. Jeżeli nasze śledztwo nic nie wykaże, zamkniemy sprawę po

cichu i Siwy pozostanie dla wszystkich mordercą Angeli Cashell.

Spytałem go o pierścionek, który McKelvey podobno sprzedał.

– Zapomnij o tym cholernym pierścionku, Benedikcie. Chcę mieć szybko wyniki. Nie

ignorujcie rzeczy oczywistych tylko dlatego, że są oczywiste!

Williams i ja wróciliśmy do pokoju z aktami. Pracowaliśmy cały ranek, badając

anomalie i niewyjaśnione wątki, które wyszły nam w pierwszym śledztwie. Nabierałem coraz

mocniejszego przekonania, że pierścionek, który miała na palcu Angela Cashell, był w jakiś

sposób w całej tej sprawie kluczowy.

– Dlaczego?

– Była rozebrana do naga; jej ubranie ktoś zatrzymał albo zniszczył; ktoś ją umył;

użyli prezerwatywy. Wszystko to zrobiono, żeby ograniczyć możliwość pozostawienia

jakichkolwiek śladów. Zabrano wszystko oprócz majtek i tego pierścionka. Dlaczego

zostawili jej majtki?

– No, majtki sugerowałyby jakiś szacunek. Jakieś minimum uczucia czy sympatii do

tej dziewczyny. Ktoś chciał, żeby zachowała nieco godności.

– Ojciec?

– Być może. Na pewno warto mu się jeszcze raz przyjrzeć. Albo kobieta –

zasugerowała Caroline.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Po prostu wydaje mi się, że kobieta mogłaby coś takiego zrobić. Włożenie

jej majtek było decyzją świadomą. Mężczyzna by tego chyba nie zrobił. Właściwie można by

nawet pomyśleć, że skoro doszło już do seksu, wolałby coś tak osobistego zatrzymać dla

siebie, wie pan, jako trofeum?

background image

Brzmiało to logicznie.

– A pierścionek? Ma jakieś znaczenie. Nikt z jej rodziny ani przyjaciół o nim nie

wiedział.

– Siwy McKelvey wiedział. Może to on jej go dał.

– To bardziej prawdopodobne niż że sprzedał go komuś, kto potem wrócił i ją zabił –

powiedziałem.

– Czyli tak, ukradł go Szczurowi Donagheyowi, dał Angeli Cashell, a ona ginie z nim

na palcu?

– Uważasz, że warto zabić dla tego pierścionka?

– Nie wiem. Może powinniśmy dać go do wyceny.

– Ale gdyby był coś wart, ten, kto zabił Angelę, zabrałby go – zauważyłem.

– To prawda. Czyli to musi być jakaś wiadomość.

– Dla kogo?

– Nie wiem. Ale ma pan rację. Sprawdzimy to.

Spytałem sierżant Williams, czy udało się jej skontaktować z garda w Bundoran, który

zajmował się śmiercią Donagheya.

– Jeszcze nie. Powiedzieli mi, że jutro wraca z urlopu. Muszę z nim też porozmawiać o

broni, z której zabito Terry’ego Boyle’a. Jak pan sądzi, co łączy Donagheya z Cashell?

Narkotyki?

– Być może – odparłem. – Ale on był z innego pokolenia. Wiekiem odpowiadał raczej

Johnny’emu niż Angeli. Sprawdź mimo to. I wyciągnij jeszcze raz to nagranie z baru.

McKelvey zaprzeczał, że był tamtej nocy z Angelą. Obejrzyjmy to jeszcze raz i zobaczmy,

czy kłamał. Ja tymczasem idę na czuwanie.

– Czyje?

– Angeli Cashell. W Wigilię jej zwłoki wróciły do domu. Jutro ma być pogrzeb. Chcę

się przedtem zobaczyć z Sadie Cashell.

– Nie za wcześnie? Dopiero po dziesiątej?

– Ranek to dla nas najlepsza pora; mniejsza szansa, że się zdążyli pobić. – Wziąłem

kluczyki. – Jedziesz ze mną?

– Żartuje pan? – odparła i chwyciła kurtkę.

C

ZUWANIE TO W

I

RLANDII STARA TRADYCJA

. Ciało wystawia się na dwie noce przed

pogrzebem. Zbierają się sąsiedzi i przyjaciele – teoretycznie, żeby złożyć kondolencje, ale

czasami czuwanie przekształca się w zabawę. Żałobnicy komentują, jak dobrze zmarły

background image

wygląda, jakby wcale nie był martwy. Papierosy roznosi się na tacach jak kanapki. W końcu

ktoś otwiera butelkę whisky i częstuje pozostałych, ktoś wyciąga gwizdek albo skrzypce i

zaczyna się normalne ceilidh. Ludzie skaczą i wirują wokół trumny, a puste szklanki stawiają

na białej, satynowej wyściółce.

Następnego ranka dom śmierdzi jak niewietrzony pub. Kubki z osadem po herbacie

zbiera się i myje; robi się kanapki na kolejny wieczór, który zapowiada się jeszcze huczniej

niż poprzedni.

Kiedy weszliśmy do domu, Sadie Cashell siedziała przy trumnie córki. Mimo wczesnej

godziny były z nią trzy sąsiadki. Dałem jej kartkę żałobną, podpisaną przez ojca Brennana,

złożyłem kondolencje, a potem stanąłem obok trumny i zmówiłem trzy zdrowaśki za

odkupienie duszy Angeli Cashell. Sadie nachyliła się nad trumną, odgarnęła Angeli z twarzy

kosmyk jasnych włosów i poprawiła marszczenie całunu pod szyją. Dokończyłem modlitwę i

położyłem delikatnie dłoń na dłoniach dziewczyny, złączonych na jej piersiach i splecionych

różańcem. Jej skóra była zimna i twarda, prawie jak wosk. Na twarzy miała wyraz błogości:

anielskiej błogości. Z pewnością wyglądała lepiej, niż kiedy widziałem ją po raz ostatni,

leżącą na liściach i mokrym mchu, z pustym, zimowym niebem odbitym w niewidzących

oczach.

Usiadłem obok Sadie na jednym z twardych, drewnianych krzeseł, które musiała

pożyczyć od sąsiada, i podałem jej małego bushmillsa, którego kupiłem w barze McElroya po

godzinach.

Przytrzymała moją dłoń w swoich, lekko drżących i potarła kciukiem wierzch mojej

dłoni. Powiedziała mi, że Johnny’ego nie wypuszczono na czuwanie, ale miał nadzieję wrócić

na pogrzeb. Opowiedziała, jak to wszystko zniosły jej pozostałe córki. Muire dzień wcześniej

uciekła z domu, ale została znaleziona przez sąsiada, kiedy szła na piechotę do Strabane.

Potem Sadie spytała, czy wiemy, kto zabił jej córkę, a ja odparłem, że chyba wiemy i że jeśli

wierzy w Boga, ten ktoś doświadczył już sprawiedliwości. Uśmiechnęła się i mocniej ścisnęła

moją dłoń.

– Sadie – powiedziałem. – Chcę panią prosić o przysługę. Ten pierścionek, który miała

Angela. Ma go pani?

– Bo co?

– Proszę posłuchać, wiem, że nie należał do niej, ale to mnie nie obchodzi. Niech go

pani zatrzyma, jeśli chce. Chciałbym go tylko pożyczyć na dzień czy dwa. Może mieć jakiś

związek z tym, co się z nią stało.

Niechętna z początku Sadie w końcu się zgodziła i ociągając się, odeszła od trumny

background image

córki. Usłyszałem, jak wchodzi na górę po schodach i kręci się na piętrze nad nami. Pół

minuty później wróciła z pierścionkiem, zamkniętym w foliowej torebce na materiał

dowodowy, w którym umieściła go pani patolog. Wręczyła mi go bez słowa i usiadła z

powrotem przy córce.

– Dotykała go pani, Sadie? – spytałem. – Kiedy go pani dostała. Muszę to wiedzieć,

chodzi o odciski palców.

Spojrzała na mnie i pokręciła głową.

– Przepraszam – powtórzyłem. – Musiałem o to spytać.

Powiedziałem, że musimy już iść, a ona wstała, żeby odprowadzić nas do drzwi.

– Johnny był na mnie zły, wie pan. Za to, że wzięłam te pieniądze – powiedziała. –

Mówił, że nie potrzeba nam jałmużny od psów.

– Wszyscy czasami potrzebujemy pomocy. Johnny jest zły przez Angelę. To

zrozumiałe.

– Była jego ulubienicą. Dziwne, ale ją kochał najbardziej. Traktował ją tak, jakby była

jego córką.

Wziąłem ją za rękę i spojrzałem jej w oczy.

– Była jego córką, Sadie, i nie pozwolę, żeby ktokolwiek twierdził inaczej.

Szybko przyciągnęła mnie do siebie, ścisnęła za ramiona i wymamrotała mi coś w

kark. Poczułem na skórze wilgoć jej łez.

K

IEDY WRÓCILIŚMY NA POSTERUNEK

, po drugiej stronie drogi, naprzeciw biura

informacyjnego zebrała się grupa dziennikarzy. Ktoś do nich przemawiał – ktoś zbyt szczupły

jak na Costella. Nie wiedzieć czemu, nie byłem zaskoczony, kiedy uświadomiłem sobie, że

postacią w ciemnym garniturze, pomstującą na niekompetencję garda był Thomas Powell,

usiłujący wejść w buty swojego ojca. Być może przypadkiem na wykład o zbrodni i karze w

Lifford wybrał ulicę przed starym gmachem sądu, z którego dachu na oczach tysięcy ludzi

wieszano osiemnastowiecznych recydywistów.

– W ciągu ostatnich tygodni zginęły trzy młode osoby, jedna z nich w areszcie garda,

a mimo to wygląda na to, że nic w ich sprawie nie zrobiono. Jakieś dzikie zwierzę szlachtuje

stada i z tym też nic nie zrobiono.

Mówiąc to, rozglądał się po zebranych, starając się nawiązać kontakt wzrokowy z jak

największą liczbą z nich, być może usiłując zapamiętywać twarze z myślą o przyszłych

konferencjach prasowych. Potem zobaczył mnie i przysięgam, że się uśmiechnął.

– Zamiast tego funkcjonariusze zajmują się sprawami osobistymi, a my musimy znosić

background image

efekty ich nieudolności. – Wskazał w moim kierunku. – Być może inspektor Devlin rozwinie

temat. Cogardai robią, żeby posprzątać ten bałagan?

Odwrócił się do kamer, dyktafonów i mikrofonów, najwyraźniej wychodząc z

założenia, że zastosuję się do wydanego przez Costella zakazu komentowania.

– Mój ojciec niestrudzenie walczył z niekompetencją gardai. Przykro mi, że ja będę

musiał robić to samo i reprezentować obywateli Donegal jako bezstronny głos.

– Postawmy mu się trochę, co? – powiedziałem do sierżant Williams i podszedłem do

Powella, stając obok niego przed reporterami. Poczułem, że Caroline ciągnie mnie za kurtkę,

zobaczyłem na jej twarzy panikę. Potem usunęła się na bok, z dala od blasku fleszy.

Moją obecność uświadomiła Powellowi reporterka radiowa, którą widziałem

poprzednio.

– Panie inspektorze, jakiś komentarz do tych zarzutów?

Podniosłem rękę i zaczekałem, aż ucichnie gwar. Mówiłem wolno i wyraźnie, nie

patrząc na Powella, który stał obok mnie z założonymi rękami.

– Właśnie wróciłem z wizyty w jednym z trzech domów po obu stronach granicy, w

których rodzina spędziła święta, opłakując stratę dziecka. Wydaje mi się, że powinniśmy to

raczej uszanować, niż nad ich trumnami prowadzić kampanię wyborczą, nie sądzicie

państwo?

Uśmiechnąłem się uprzejmie, odwróciłem i poszedłem na posterunek. Costello patrzył

na mnie wilkiem z drzwi swojego gabinetu – widział całe zajście przez szpary w

zapuszczonych żaluzjach.

P

OPROSIŁEM SIERŻANT

W

ILLIAMS

, żeby zadzwoniła do Patsy’ego McLaughlina, jednego z

naszych najstarszych biegłych, znanego ze swojej dbałości w zbieraniu materiału

dowodowego. Kiedy sprawdzał odciski palców na pierścionku, zadzwoniłem do ojca,

człowieka, którego Powell senior nazwał „tym od mebli”. Ojciec całe życie zajmował się

antykami i co za tym idzie, zna większość starszych i doświadczonych handlarzy antykami w

okolicy. Nie wiedziałem, czy pierścionek był antykiem, ale wyglądał na tyle staro, że

przynajmniej warto było to sprawdzić. Chciałem też mieć jakieś pojęcie o jego wartości, bo

jego posiadanie przez Angelę Cashell było tak samo mało wiarygodne, jak to, że należał do

dilera narkotyków, takiego jak Szczur Donaghey.

Ojciec powiedział, że oddzwoni za pięć minut. Pół godziny później zadzwonił i

powiedział, że znalazł człowieka w Derry, Ciarana O’Donnella, który zgodził się rzucić

okiem na pierścionek. Umówiłem się z nimi w pracowni O’Donnella przy Spencer Road o

background image

piątej – miałem nadzieję, że do tego czasu Patsy McLaughlin skończy robić swoje. Jak się

okazało, skończył dużo wcześniej, bo godzinę później razem z sierżant Williams wszedł do

pokoju z wiadomością, że nie znalazł nic, co by tłumaczyło, dlaczego oboje są tacy weseli.

McLaughlin wyjaśnił:

– Śmiałem się, kiedy mi go przyniosła. Wie pan, ile zestawów odcisków palców

zdejmuje się z takiego pierścionka? Ale tu nie było nic. Wie pan, co to znaczy?

– Najwyraźniej nie, skoro nie szczerzę się tak jak wy dwoje. Oświećcie mnie –

powiedziałem.

– Niech się pan zastanowi, detektywie. Pana śladów tam nie ma, prawda?

– Oczywiście, że nie. Nie dotykałem go... – odparłem ze zniecierpliwieniem.

– A pani patolog? Jej odcisków palców też tam nie ma.

– Bo do pracy wkłada rękawiczki – wyjaśniłem, a moje podniecenie nagle wzrosło, bo

doszedłem do oczywistego wniosku.

– Otóż to. I tak samo miał je ten, kto włożył pierścionek dziewczynie na palec, bo

najwyraźniej sama tego nie zrobiła. Ktoś jej go włożył bardzo ostrożnie.

O

PIĄTEJ SPOTKALIŚMY SIĘ Z

C

LARANEM

O’D

ONNELLEM

i moim ojcem pod jego pracownią,

starym domkiem zbudowanym na pochyłości niedaleko Spencer Road w Derry. Pochyłość

zbiega do rzeki Foyle, która dzieli miasto na pół. Zakład zamknięto na święta i teraz było w

nim nieprzyjemnie zimno. Palce mi posiniały i zesztywniały tak, że schowałem dłonie w

rękawy i zacisnąłem je w pięści. Pod słodkim zapachem środków do polerowania mebli czuć

był wilgoć i stęchliznę.

O’Donnell był starym człowiekiem, lekko przygarbionym. Po obu stronach łysiny

rosły mu symetryczne kępki siwych włosów. Nosił okulary z grubymi szkłami, które zdjął do

oględzin pierścionka, zastępując je jubilerską łupą włożoną w prawe oko. Usiadł przy starym,

drewnianym biurku, włączył maleńką lampkę i przez kilka minut oglądał najdrobniejsze

detale pierścionka, obracając go na wszystkie strony i pocierając narzędziem

przypominającym miniaturową szczotkę do zębów. Potem odłożył go i z regału w kącie wyjął

zieloną księgę. Zaniósł ją do biurka, znów włożył lupę w oko i obejrzał pierścionek z lewym

okiem zamkniętym, zaglądając do księgi z zamkniętym prawym. W końcu zadowolony

odłożył wszystko na blat przed sobą i nas zawołał.

– Interesujący okaz – powiedział. – Pierścionek to osiemnastokaratowe złoto z

kamieniem księżycowym otoczonym przez dwanaście brylantów w szlifie rozetowym.

Interesujące w nim jest to... no, właściwie interesujące są w nim dwie rzeczy... że jeden z

background image

brylantów został wymieniony. To bardzo porządna robota, ale pochodzi z innego źródła niż

pozostałe; w świetle ma delikatne różowawe zabarwienie. Druga rzecz, dużo mniej

interesująca, że to nie jest antyk. Daję mu najwyżej trzydzieści lat.

– Potrafi pan powiedzieć, skąd on pochodzi? – spytała sierżant Williams.

– Cóż, tu mamy dobre wieści – odparł. – Wykonano go w Donegal. Konkretnie:

Hendershot i Synowie. Byli bardzo ekskluzywnymi jubilerami w latach siedemdziesiątych i

osiemdziesiątych, chociaż ostatnio jakoś przycichli, że tak powiem.

– Skąd pan to wie? – spytałem, a mój ojciec uśmiechnął się i pokiwał głową.

– To bardzo proste, doprawdy. Nabili na pierścionku swoją puncę obok próby złota.

– A grawerunek, to „AC”? – spytałem.

– Nie mam pojęcia. Moim zdaniem został wykonany przy składaniu pierścionka,

wewnętrzna powierzchnia grawerunku jest tak samo zmatowiała jak reszta. Gdyby był

świeższy, odrobinę bardziej by się świeciła.

– Co by pan nam radził zrobić teraz? – spytałem, zerkając na sierżant Williams.

– Cóż, to państwo jesteście policjantami, funkcjonariuszami policji, nie będę wam

mówił, co macie robić. Ale ja bym się skontaktował z Hendershotem i Synami i zobaczył, co

mogą wam powiedzieć.

– Chyba pan mówił, że ostatnio przycichli – zauważyła Williams.

– Tak – odparł. – Jeśli chodzi o udziały w rynku i tak dalej, przycichli. Ale wciąż

działają. Kiedy byłem u nich ostatnio, mieścili się w bocznej uliczce, ale to było kilka

dobrych lat temu i mogli się przenieść. Sprawdźcie państwo w książce telefonicznej.

Podziękowaliśmy O’Donnellowi za pomoc, a ja obiecałem ojcu, że niedługo odwiedzę

jego i matkę.

– Wpadnij – powiedział. – I uściskaj ode mnie dzieciaki.

Obiecałem, że to zrobię. Potem razem z sierżant Williams ruszyliśmy z powrotem.

– I jak tam, jedziemy do Donegal? – spytała, kiedy minęliśmy Prehen Park i

skręciliśmy w Strabane Road.

– Czemu nie? Zwłaszcza jeśli firma płaci.

– Moglibyśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i podjechać przy okazji do

Bundoran zapytać o tego policjanta, który zajmował się zabójstwem Szczura Donagheya –

powiedziała Williams z uśmiechem.

Z

ANIM PODPISAŁEM WYJŚCIE Z POSTERUNKU

wieczorem, zadzwonił lekarz, który opatrywał

mnie w Wigilię. Jak się dowiedziałem, nazywał się Ian Fleming.

background image

– Mój ojciec był wielbicielem Bonda – wytłumaczył, chociaż nic nie powiedziałem.

Kiwnąłem głową do słuchawki. Potem dotarło do mnie, że przecież tego nie widzi, i udało mi

się chrząknąć mimo suchości w gardle. – Dobre wieści, inspektorze – powiedział. – Jak dotąd

wszystko w porządku. Taki spóźniony prezent na Gwiazdkę.

Dziękując mu, prawie łkałem.

– Proszę nie zapomnieć i zbadać się jeszcze raz za kilka miesięcy. Nie zdradzając zbyt

wiele, rozmawiałem dziś po południu z lekarzem rodzinnym chłopaka. Opowiedziałem mu o

ugryzieniu. Sprawdził to dla mnie. Wychodzi na to, że chłopak też był czysty. No więc

miejmy nadzieję...

D

EBBIE URONIŁA ŁEZKĘ CZY DWIE

, kiedy jej o tym opowiedziałem, a potem zaparzyła herbatę,

co wydawało się jedyną możliwą rzeczą do zrobienia. Zaprosiłem ją, żeby pojechała jutro ze

mną i sierżant Williams na wypadek, gdyby miała chęć na zakupy w Donegal, ale ona

obiecała już matce, że zabierze ją do Derry. Zjedliśmy kolację w przyjaznym milczeniu, choć

podejrzewałem, że mój pocałunek z Miriam Powell nadal nie dawał jej spokoju.

Mniej więcej za piętnaście dziewiąta usłyszeliśmy wołanie Penny. Dwadzieścia minut

wcześniej poszła do łóżka; podobnie jak jej matka, z reguły zasypiała, kiedy tylko dotknęła

głową poduszki.

Jej pokój ma okno od frontu. Znaleźliśmy ją klęczącą na łóżku, z głową i połową ciała

schowaną za zasłoną. Przyglądała się czemuś na zewnątrz. Kiedy nas usłyszała, podniosła

zasłonę nad głowę i zaprosiła nas pod tę prowizoryczną markizę. Wtedy zobaczyliśmy, co ją

obudziło.

Na ulicy pod domem zbierali się miejscowi rolnicy ze strzelbami i latarkami. Pośrodku

tej grupy stał Mark Anderson, niczym namiastka generała, wydając polecenia i wskazując

najpierw na kawałek papieru, który trzymał w ręku, a potem na różne punkty pól otaczających

nasz dom. Ktoś robił zdjęcia i w świetle flesza Anderson najwyraźniej zobaczył nasze twarze

przyglądające mu się z okna, bo pokazał nas fotografowi, powiedział coś i się roześmiał.

Patrzyliśmy, jak odrzuca w tył głowę, rozdziawia szeroko bezzębne usta, a potem krztusi się,

kaszle i spluwa na ziemię.

Zszedłem na dół, włożyłem kurtkę i wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Fotograf

zapisywał nazwiska w reporterskim notesie i wyglądał, jakby już się zbierał. Zawołałem go.

– Co się dzieje?

– Szukają dzikiego kota, który zabijał owce pana Andersona. – Reporter miał zaledwie

dwadzieścia parę lat. Na jego policzkach i wokół ust wciąż widać było świeże ślady po

background image

pryszczach.

– Ostatnim razem nazywano go panem Andersonem w sądzie, synku – powiedziałem –

nie ma sensu strzępić sobie języka teraz. Gdzie oni idą z tymi strzelbami?

– Nie słyszał pan, proszę pana? – odparł dziennikarz, zjeżony za nazwanie go

„synkiem”. – Thomas Powell zaoferował tysiąc euro nagrody za schwytanie kota, żywego

albo martwego. Mówi, że Garda nic nie robi. Jakiś komentarz, inspektorze? – dodał z

uśmiechem, zadowolony ze swojego sprytu.

– Tak, stoisz na moim podjeździe. Zjeżdżaj stąd.

W

RÓCIŁEM DO DOMU

,

WŁOŻYŁEM SWETER

, kurtkę przeciwdeszczową i gumowce. Potem

zamknąłem Franka na kłódkę w szopie, na wszelki wypadek.

Znalazłem Andersona, jakieś trzysta metrów dalej, stojącego przy bramie wjazdowej

prowadzącej na jego pole, ciągnące się w jedną stronę do naszego, w drugą – około półtora

kilometra do jego domu. Księżyc stał wysoko i niebo było czyste; w srebrzystym świetle

widać było wyraźnie popękane od wielu lat picia naczynka na policzkach i nosie Andersona.

Kiedy mówił, bezzębne dziąsła wydawały się fioletowe i złowrogie.

– Ostrzegałem, że wezmę sprawy w swoje ręce – powiedział, gdy podszedłem. – Teraz

już trochę za późno.

– Dziki kot to nie to samo co mój pies. Jesteś pewien, że to, co atakuje twoje owce, to

zwierzę? A przy okazji, co u Malachy’ego?

– Po co tu przylazłeś? – prychnął, wolał nie słyszeć mojego pytania.

– Pomyślałem, że będę miał na was oko. Nie chcemy, żeby ktoś cię przypadkiem

postrzelił, prawda, Mark?

W

YBRAŁEM NIEWIELKIE WZNIESIENIE POLA

i dołączyłem do dwóch leżących tam mężczyzn.

W jednym rozpoznałem wielbiciela strzelania do rzutek z Raphoe, chociaż nie wiedziałem,

jak się nazywa. Ziemia pod nami zamarzła na kość; zimno przesączało się przez ubranie, bez

przerwy musiałem się poruszać, żeby nie zamarznąć. Leżeliśmy tak na mrozie i czekaliśmy,

wypatrując w ciemności sylwetek krążących wokół owiec, których wełna lśniła w świetle

księżyca. Żywopłot z ostrokrzewu, otaczający pole, był gęsty i ciężki od wielkich,

czerwonych jak krew jagód. Przemykały przez niego małe zwierzątka. Bezpośrednio nad

nami zwieszały się gałęzie brzozy, tak ciężkie, że ciągnęły się po ziemi.

Około wpół do jedenastej ktoś krzyknął; z rogu pola dobiegł trzask strzelb,

background image

poprzedzony o sekundę jasnymi błyskami wystrzałów. Kilku leżących mężczyzn podniosło

się z trudem na nogi i pobiegło do miejsca, w którym coś było, podczas gdy dwaj inni kłócili

się, który strzelił pierwszy.

– Wygląda na to, że ktoś zarobił tysiaka – stwierdził facet z Raphoe, wstając.

Poszedłem w jego ślady. Nogi ugięły się pode mną, zesztywniałe od długiego leżenia na

lodowatej ziemi. Pokuśtykałem za pozostałymi do miejsca, gdzie się zebrali, ale zanim

jeszcze tam dotarłem, widziałem z kręcenia głowami z niesmakiem, że ofiarą nie był dziki

kot, na co mieli nadzieję. Pośrodku kręgu mężczyzn leżał lis, z bokiem rozerwanym śrutem ze

strzelby i czarną jak smoła krwią sączącą się na polukrowaną mrozem trawę. Wystawiał i

chował język, oddychał ciężko i chrapliwie. Z każdym tchnieniem z jego boku tryskała

świeża krew. Mój towarzysz z Raphoe załadował nabój do strzelby, przystawił ją do głowy

lisa i wystrzelił z tak bliskiej odległości, że krew i tkanka obryzgały mu buty i lufę broni. W

powietrzu rozszedł się smród kordytu i spalonego futra.

– Czyli wracamy do domu? – spytał ktoś z rozczarowaniem w głosie.

– To nie lis atakował moje owce – powiedział Anderson, plując na truchło. –

Zostawcie go tutaj, może przyciągnie tamto coś.

Bez przekonania kopnął lisa, który przetoczył się po trawie, a potem wytarł but o tył

nogawki.

– Wracamy na miejsca – rozkazał, poprawił czapkę i podreptał z powrotem do swojej

kryjówki.

Wróciłem za górkę. Położyłem się tym razem w innej pozycji i zapaliłem papierosa.

– Lepiej tego nie robić – zauważył drugi mężczyzna, który nazywał się Tony jakiśtam.

– Koty wyczuwają dym z paru kilometrów. Może się spłoszyć.

– Jeśli ten kot potrafi wyczuć zapach jednego papierosa, a nie wyczuwa smrodu

trzydziestu chłopów leżących na polu pełnym owczego gówna, to rzeczywiście zasługuje,

żeby go rozwalić – odparłem i dla podkreślenia tych słów głęboko się zaciągnąłem, choć

powietrze było tak zimne, że paliło płuca. Facet z Raphoe roześmiał się i wyjął puszkę z

tytoniem, żeby skręcić papierosa. Poczęstowałem go swoim z kieszeni.

– Poluje pan? – spytał. Byłem jedynym nieuzbrojonym człowiekiem na polu.

– Nie. Pilnuję tylko, żeby nikt nikogo nie postrzelił – odparłem. – Ani mojego psa.

– Co?

– Anderson uważa, że to mój pies atakuje jego owce. Chyba powinienem być

wdzięczny, że pojawił się ten kot.

– Chyba tak, panie władzo – stwierdził tamten i znów zaśmiał się razem ze mną.

background image

– Skądś znam pana twarz, ale nie wiem skąd.

– Parę lat temu wlepił mi pan mandat za przekroczenie szybkości. Był pan wtedy w

mundurze.

– Cholera – powiedziałem. – Przepraszam.

– Niepotrzebnie. Leciałem sto sześćdziesiąt pięć po Letterkenny Road. Miałem

szczęście, że nie zginąłem. Wygląda na to, że tanio się wykręciłem.

Przypomniałem sobie tamto wydarzenie i jego twarz, chociaż wtedy nosił wąsy. Chyba

uważał, że pamiętam jego nazwisko, nie chciałem więc go o nie pytać.

– To była czerwona celica?

– Blisko. Czerwone capri.

– Ma je pan jeszcze? – spytałem. – Piękny wóz, nawet jako rozmazana smuga.

– Nie. Kiedy żona urodziła dzieciaka, pozbyłem się go. Teraz jeżdżę rodzinnym

autem.

– Wspaniale – odezwał się Tony. – Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale czy

moglibyście się zamknąć?

S

IEDZIELIŚMY W MILCZENIU

jeszcze przez jakąś godzinę, co jakiś czas zapalając papierosa.

Powietrze było tak nieruchome, że dym zawisał srebrną chmurą nad naszymi głowami. Około

wpół do pierwszej wstałem, żeby rozprostować zesztywniałe nogi, a kiedy to robiłem,

zobaczyłem, jak coś czarnego prześlizguje się ze szczytu wzniesienia w dół. To coś podpełzło

powoli do grupy owiec, które spały. Napastnik miał brzuch tak blisko ziemi, że futro musiał

mu oprószyć szron. Nie potrafiłem określić, co to takiego. Zwierzę przemykało się wzdłuż

głębokich bruzd pozostawionych przez opony traktorów.

– Wstawać – syknąłem do dwóch pozostałych, a oni zrobili to, prostując się i masując

nogi. Facet z Raphoe zobaczył przemykający kształt i załadował pocisk do lufy, Tony też.

Obaj jednocześnie przyłożyli strzelby do ramienia. Ten z Raphoe poprawił postawę,

rozsuwając nogi tak, żeby lepiej trzymać równowagę. Zauważyłem, że kiedy celował,

zniknęła mgiełka jego oddechu, i zrozumiałem, że sam instynktownie wstrzymuję oddech.

Zwierzę zatrzymało się, jakby też nagle zdało sobie sprawę z wydarzeń, które muszą nastąpić.

Zapamiętałem, że gość z Raphoe w ostatnich sekundach przed wystrzałem zmienił

minimalnie cel, choć nie mam co do tego pewności.

Powoli ściągnął spust, jednym płynnym ruchem; strzelba szarpnęła mu się w rękach, a

po polu rozszedł się echem huk, od którego zadzwoniło mi w uszach. Tony wystrzelił chwilę

później, z kolejnym ostrym trzaskiem łamanego kija. Potem wszyscy trzej rzuciliśmy się

background image

biegiem, potykając się o bruzdy i ślizgając na owczym łajnie. Rozpędzaliśmy zaspane owce,

które patrzyły na nas wielkimi, przerażonymi oczami. W biegu zobaczyliśmy, jak czarna

sylwetka zygzakiem pędzi tam, skąd nadeszła. Dotarliśmy do miejsca, gdzie zwierzę zostało

trafione. Na białej trawie widać było rozbryzgi czarnej krwi. Poszliśmy jego tropem – trawa

była bardziej zielona tam, gdzie ją poruszyło – i zobaczyliśmy kolejne plamy krwi na ziemi.

Potem trop ginął w gęstwinie i go zgubiliśmy.

– A to pech – powiedziałem do faceta z Raphoe, który uśmiechnął się zaciśniętymi

ustami.

– Chyba pora do domu, koledzy – odparł, zarzucając strzelbę na ramię. Ostrożnie

ruszył w dół. Imiu biegli już zobaczyć, co się stało.

J

AKIEŚ PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ WRÓCIŁEM DO DOMU

i poszedłem na podwórze sprawdzić, czy

szopa jest zamknięta. Szarpnąłem za kłódkę i już miałem iść spać, kiedy usłyszałem ze środka

ciche skomlenie. Otworzyłem drzwi i wszedłem.

Frank leżał w kącie, zwinięty w kłębek. Krew gęstniała na klepisku szopy pod nim.

Podniósł odrobinę łeb i spojrzał na mnie, ale jego zazwyczaj przekrwione ślepia były blade i

puste. Bezskutecznie lizał bok, gdzie otarła go kula, zauważyłem też, że prawe ucho,

przedtem zwisające niemal do ziemi, było poszarpane i ciemne od krwi. Biała jak śnieg pierś

była różowa i czerwona, chociaż nie potrafiłem powiedzieć, czy krwawił, czy ubrudził się

krwią z ucha.

Zaskomlał słabo, kiedy go podniosłem i zaniosłem do samochodu. Położyłem go na

tylnym fotelu na kocu piknikowym; spieszyłem się, żeby farmerzy kręcący się po polu,

rozczarowani nocnym polowaniem, nie zobaczyli go i nie zrozumieli, co się stało. Szybko

pobiegłem na górę do Debbie. Czytała w łóżku jakieś pismo. Słyszała wcześniej strzały i była

ciekawa, co się stało. Kazałem jej zadzwonić na dyżur weterynaryjny w Strabane, bo bałem

się zabierać Franka do weterynarza w Donegal – Anderson wkrótce o wszystkim by się

dowiedział.

Musiałem czekać dwadzieścia minut pod lecznicą, aż przyjechała pani weterynarz i

pomogła mi wnieść Franka do środka, na stalowy stół operacyjny. Tam dała mu zastrzyk, po

którym w kilka sekund stracił przytomność, i obmyła mu rany. Opowiedziałem jej połowę

historii – że strzelałem do lisa, a pies wbiegł mi na linię strzału.

– Oczywiście – odparła. – Myślałam, że to może ma coś wspólnego z waszym

polowaniem na wielkiego kota.

Odgarnęła grzywkę z twarzy ręką w zakrwawionej rękawiczce i uśmiechnęła się do

background image

mnie, zanim wróciła do opatrywania ran.

Kula drasnęła Franka w łapę, ale nie miał żadnych poważniejszych obrażeń. Ucho było

paskudnie poszarpane. Została go połowa, co oznaczało, że druga część, strzęp

zakrwawionego aksamitu, leży gdzieś na polu Andersona. Lekarka zabandażowała ucho,

przywiązała je za głową i założyła opatrunek na gęstą, białą maść na łapie. Potem poszła do

składziku i przyniosła buteleczkę pastylek – przeciwzapalny antybiotyk.

W końcu obejrzała Frankowi oczy i zęby i pomogła mi go zanieść do samochodu.

– Mam nadzieję, że pana też przypadkowo nie postrzelono – powiedziała, ruchem

głowy wskazując opatrunek na mojej dłoni, kiedy kładłem Franka na fotelu.

– Nie, zostałem ugryziony.

– Przez niego? – spytała z zatroskaną miną.

– O nie – odparłem. – Przez człowieka.

Zamknąłem tylne drzwi samochodu, a ona patrzyła na mnie, bardziej zmartwiona

moim zdrowiem psychicznym niż fizycznym.

– Jasne. – W końcu wzruszyła ramionami i wzięła pieniądze, które jej dałem.

background image

Rozdział 10

Piątek, 27 grudnia

R

ANO WYSZEDŁEM Z DOMU O SIÓDMEJ TRZYDZIEŚCI

i pojechałem do sierżant Williams, do

dwupokojowego bungalowu w Ballindrait. Przed jej domem minęła mnie niebieska sierra, z

szybami zaparowanymi i zamarzniętymi, ale byłem prawie pewien, że mężczyzna zgarbiony

za kierownicą, wyglądający, jakby został wypędzony z łóżka, to Jason Holmes.

Nie zapytałem o to sierżant Williams, póki nie minęliśmy Ballybofey dwadzieścia

minut później.

– To Holmesa widziałem rano, jak wychodził od ciebie? – spytałem najbardziej

niewinnym tonem, na jaki umiałem się zdobyć.

– Tak, tato – odparła, wyglądając za szybę. – Spał na kanapie – dodała, odwracając się

do mnie.

– O nic nie pytam. To nie moja sprawa – powiedziałem, odrywając rękę od kierownicy

i podnosząc ją kpiąco w pojednawczym geście.

– Wiem – odparła. – I niech tak zostanie, chyba że chce pan skończyć jak pański pies.

– W porządku. Jestem tylko ciekaw, co u niego, po tej aferze z McKelveyem.

– Chyba w porządku. Mało mówi. Przy okazji, wydaje mu się, że trafił na coś w

sprawie Terry’ego Boyle’a. Pewien barman pamięta, że w noc jego śmierci wdział go

wychodzącego z klubu w Raphoe z dziewczyną. Drobna, ciemne włosy. Jedzie tam dzisiaj po

rysopis, może spróbuje zrobić elektroniczny portret pamięciowy.

Opuściła szybę i wypluła za okno przeżutą gumę.

– Nie śmieć – zaprotestowałem.

– Jak już mówiłam – ciągnęła, ignorując tę uwagę – chyba wszystko z nim w

porządku. Dopóki jest przekonany, że McKelvey był winny.

– Powiedziałaś mu, dokąd jedziemy?

– Tak, ale dodałam, że sprawdzamy trop dotyczący McKelveya, porządkujemy

sprawę, chcemy popytać o pierścionek. Chciał wiedzieć, co go omija.

– To zrozumiałe.

background image

M

NIEJ WIĘCEJ GODZINĘ PÓŹNIEJ

byliśmy na przedmieściach Donegal. Najpierw pojechaliśmy

do pracowni jubilerskiej Hendershot i Synowie, która faktycznie mieściła się obok restauracji

Atlantic. Z zewnątrz wyglądała na podupadłą – drewno wokół drzwi i szyld nad witryną były

spłowiałe, obłaziła z nich farba. Szyby pokrywał kurz, a w środku wydawało się tak ciemno,

że w pierwszej chwili pomyśleliśmy, iż sklep jest zamknięty. Wnętrze urządzono staromodnie

– mahoniowe gabloty pełne złota i brylantów, migoczących w świetle zamontowanych w

suficie punktowych lamp. Sklep pachniał odświeżaczem powietrza użytym pewnie po to, by

zamaskować zapach tytoniu.

Kierownikiem był młody mężczyzna o falistych, brązowych włosach i kosztownym

uzębieniu, lśniącym tak, jak klejnot w jego spince do krawata. Wytłumaczyliśmy cel naszej

wizyty i pokazaliśmy mu pierścionek. Obejrzał go i zaproponował, żebyśmy zostawili go na

godzinę, a on skontaktuje się z ojcem, który wykonał większość biżuterii, sprzedanej przez

ich firmę w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Pojechaliśmy więc do Bundoran, czterdzieści minut drogi w stronę wybrzeża. Przez

wiele lat miasteczko uchodziło za nadmorski kurort z lat pięćdziesiątych: bielone domki,

podupadające sklepiki z pozwijanymi, żółknącymi zasłonami w witrynach, Atlantyk bijący o

brzeg nawet w spokojne dni. W ostatnim czasie Bundoran się zmieniło – pojawiły się salony z

automatami do gier, sklepy dla surferów, migoczące neony, restauracje z frontonami rodem z

Dzikiego Zachodu i bary pełne irlandzkich staroci. Wczesnym rankiem ulice zasłane są

potłuczonymi butelkami po piwie i wymiocinami. W porze obiadu miasteczko znów ukazuje

swoje familijne oblicze.

Zaparkowaliśmy pod posterunkiem Garda i weszliśmy do środka spotkać się z

sierżantem Billem Dalym. Okienko w recepcji było tak niskie, że musiałem się pochylić, żeby

porozmawiać z dyżurnym. Przypominało to biuro taksówek. Sierżant Williams przedstawiła

nas oboje i zapytała o Daly’ego.

Po chwili wpuszczono nas do środka. Przywitał nas mężczyzna w średnim wieku, z

czarnymi, siwiejącymi na skroniach włosami. Cerę miał opaloną i wysuszoną jak stare siodło,

z głębokimi zmarszczkami wokół oczu. Mrużył je lekko w blasku jarzeniówek. Zaprosił nas

do sali przesłuchań.

Potem przeprosił nas, wyszedł i wrócił po chwili z małym kartonowym pudełkiem, na

którym niósł trzy kawy i cienką zieloną teczkę. Postawił pudełko na stole, usiadł naprzeciwko

nas, podmuchał na kawę i zmrużonymi oczami spojrzał na sierżant Williams.

– A zatem przyjechaliście w sprawie Szczura. No, no, pytajcie, o co chcecie –

powiedział, wskazując zieloną teczkę.

background image

Sierżant Williams otworzyła ją i położyła między nami na stole. Notatki były krótkie i

zwięzłe.

Szczur Donaghey został znaleziony w swoim mieszkaniu, wychodzącym na plac

zabaw i basen, piątego listopada, przywiązany do krzesła i zakneblowany. Ręce miał pokryte

śladami przypaleń papierosami. Morderca rozciął mu nadgarstki i zostawił, by patrzył, jak

krew ścieka mu po dłoniach i kapie z palców na podłogę. Wskaźniki reakcji życiowych wokół

ran sugerowały, że Donaghey żył jeszcze przez dwadzieścia pięć do trzydziestu minut,

patrząc, jak wycieka z niego życie, i szarpał się w więzach tak gwałtownie, że pękły mu trzy

żebra.

– Jakieś ślady? – spytała sierżant Williams, kiedy skończyliśmy czytać.

– Żadnych – odparł Daly. Wypił już kawę i zaczął zawijać do środka krawędź

tekturowego kubka.

– Nic? – spytałem.

– Nic. Ani śladu. Szczur Donaghey został zamordowany, ale nie wiemy przez kogo i,

prawdę mówiąc, mamy to w dupie.

Nie zaskoczyło mnie to. Donaghey był zawodowym przestępcą, który całymi latami

zarabiał na życie, sprzedając narkotyki. Żaden policjant nie będzie tracił czasu na kogoś

takiego, kiedy wzrasta wskaźnik przestępczości, a liczba chętnych do pracy w policji spada.

– Opowiem wam coś o Szczurze Donagheyu. Kupił tę swoją norę piętnaście lat temu,

miał też inną w Letterkenny i jeszcze dwie, w Sligo i Cork. Rozdawał darmowe próbki

narkotyków dwunastolatkom, a potem kazał im kraść dla siebie samochody. On wyjmował

radia, oni mieli darmowe przejażdżki. Potem je porzucali, a Szczur wtykał w fotel kierowcy

strzykawki używane przez narkomanów zarażonych AIDS. Jakiś biedny facet w mundurze

znajduje kradziony wóz, wsiada, żeby go sprawdzić i odprowadzić na posterunek, dostaje

brudną igłę w dupę i ma AIDS za darmo. Taki był właśnie Szczur Donaghey.

AIDS. Dlaczego wszyscy bez przerwy mówili o AIDS? Nigdy wcześniej nie

zwróciłem na to uwagi, według lekarza jestem czysty, ale wewnętrzny głosik przypomniał mi,

że pewność uzyskam dopiero za miesiąc.

– Zbrodnia jest zbrodnią – podsumowała sierżant Williams, choć bez przekonania.

Potrzebowałem chwili, żeby zrozumieć, o czym mówi.

– Jedyna zbrodnia, o jakiej można tu mówić, to marnowanie pieniędzy podatników na

szukanie kogoś, kto oddal nam przysługę. A skoro tak go pani broni, może zainteresuje panią

ten przypadek użycia broni, o który pani pytała – nigdy nikogo za to nie wsadziliśmy, ale

Szczur Donaghey był naszym głównym podejrzanym. Napadł sześćdziesięciolatka

background image

zamykającego stację benzynową i wystrzelił mu nad głową dla ostrzeżenia, bo tamten nie

chciał oddać pieniędzy. Facet dostał ataku serca. Przeżył, inaczej mielibyśmy sprawę o

morderstwo. Szczur Donaghey był zwykłym gnojkiem i krzyżyk mu na drogę.

– Będą następni – powiedziałem.

– Już są. Ale dopóki kasują się nawzajem, oszczędzają nam kłopotu.

– Uważa pan, że tak właśnie było? – spytałem.

– Prawdopodobnie – odparł. – To mógł być niezadowolony klient, nowa konkurencja,

kara Provosów. Naprawdę mam to gdzieś. Pod warunkiem że Szczur dobrze pocierpiał, zanim

zdechł.

– Znaleźliście niedopałki papierosów albo inne dowody rzeczowe? – spytałem.

– Nie. Wszystko było umyte, wyczyszczone i posprzątane. Żadnych odcisków palców,

włókien, nic. Ten, kto to zrobił, był zawodowcem.

– Być może.

– A jak to się wiąże z waszą sprawą? – spytał Daly, odchylając się w tył na krześle.

– Może wcale. Na liście rzeczy ukradzionych z mieszkania Donagheya w Letterkenny

znalazł się pierścionek. Jest związany ze sprawą, którą prowadzimy.

– Poważnie? Cholera, spokojnie tam u was w tym Lifford.

– Tak – odparła sierżant Williams z uśmiechem. – Ten pistolet był użyty kilka dni

temu do morderstwa. Chociaż raczej nie przez Szczura.

– Może go sprzedał. Może ukradziono mu go razem z tym pierścionkiem, o którym

mówicie.

– Może – zgodziłem się. – Jest jakaś szansa na zobaczenie mieszkania Donagheya?

– Zerowa. Dzień po jego śmierci miasto je zdezynfekowało. W zeszły poniedziałek

zameldowano tam rodzinę Rumunów. Nikt im nie opowiedział, co tam się wydarzyło.

Wszyscy mieli nadzieję, że nie zobaczą plam krwi na podłodze. Cały jego majątek, który nie

został zlicytowany przez władze, znajduje się w tym pudełku.

Otworzyłem pudełko i przejrzałem jego zawartość: paczkę papierosów, komplet

kluczy, pęk listów, zdjęcia. Przerzucając je w zamyśleniu, zobaczyłem jedno, które znałem.

Potrzebowałem chwili, żeby sobie przypomnieć, gdzie czy raczej kiedy ostatnio je widziałem.

Kobieta siedząca na stopniach schodów na plaży. To była ta sama fotografia, którą widziałem

wetkniętą za pnącze bluszczu na drzewie, pod którym zginęła Angela Cashell.

– Kto to? – spytałem Daly’ego, podnosząc zdjęcie.

– Jego matka? – strzelił sierżant. – O ile jakąś miał.

– Zatrzymam je sobie, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – powiedziałem, nie mogąc

background image

się doczekać powrotu do Lifford, na miejsce śmierci Angeli, żeby porównać obie fotografie.

– Nie przychodzi panu do głowy nic dziwnego? Nic, co by odróżniało tę śmierć od

normalnych morderstw w półświatku? – pytała sierżant Williams, podejrzewając już, że nasza

wyprawa to tylko strata czasu.

– Nic. Nie licząc tortur z przypalaniem papierosami. Mam tylko nadzieję, że ten, kto

załatwił Szczura, zrobił z tego film. Chętnie bym zapłacił, żeby to sobie obejrzeć.

Wracając, zatrzymaliśmy się na obiad w przydrożnym barze, a ja powiedziałem

Williams o zdjęciu. Zaproponowała, że zadzwoni do Holmesa i poprosi go, żeby zabrał je dla

nas i zabezpieczył. Potem wróciliśmy do Donegal, do jubilerów, zatrzymując się po drodze,

żebym kupił ciasto czekoladowe dla Debbie. Miałem nadzieję, że pierścionek da nam jakąś

odpowiedź. Zamiast tego pojawiły się kolejne pytania.

W

RÓCILIŚMY DO JUBILERA OKOŁO WPÓŁ DO CZWARTEJ

i zostaliśmy przedstawieni Charlesowi

Hendershotowi, starcowi o siwych włosach i gęstych wąsach. Był niski i przygarbiony,

poruszał się powoli i z namysłem. Palce miał szczupłe i kobiece, skórę kruchą jak stary

papier. Siedział za główną ladą na starym fotelu, obitym czerwonym aksamitem, z nogami

skrzyżowanymi w kostkach. Przed nim leżały pierścionek i oprawna w czerwoną skórę

księga. Kiedy mówił, lekko trzęsła mu się głowa.

– Pamiętam ten pierścionek – powiedział cicho, gdy usiedliśmy z nim na zapleczu. –

Pamiętam każdą rzecz, jaką zrobiłem. Każda jest inna. Każda to dzieło sztuki.

Podniósł smukły palec, mówiąc głównie do sierżant Williams, która siedziała

odwrócona do niego, z ręką na poręczy jego fotela.

– Wie pani, robiłem krzyż dla papieża w 1979 roku, kiedy przyjechał do Droghedy.

Sam prezydent mnie o to prosił.

– Naprawdę? – odparła sierżant Williams, a on przesłał jej niemal chłopięcy uśmiech.

– Ten pierścionek zrobiłem w 1978 roku. W czerwcu. Znalazłem go tu w księdze. Co

roku zmieniałem style. W tamtym roku robiłem szlify rozetowe. To stary szlif, używałem go

wtedy, a potem w osiemdziesiątym piątym i w dziewięćdziesiątym pierwszym, ale nigdy

więcej na kamieniach księżycowych.

– Jak pan zapamiętał, że to był czerwiec? – spytała sierżant Williams i chyba

zatrzepotała rzęsami.

– To proste, skarbie – odparł, lekko poklepując jej dłoń. – Kamień księżycowy to

kamień czerwcowy, on i perła. Czyli że to czerwiec siedemdziesiątego ósmego. Tak

pamiętałem i miałem rację – powiedział, nachylił się powoli i postukał w księgę. – Tak tu jest

background image

zapisane.

– A inicjały „AC”, panie Hendershot? – wtrąciłem. – Czy to pan je grawerował?

– Tak. Miało tam być „Od AC”. Za dużo na taki mały pierścionek. Zgodzili się na

„AC”.

– „Od AC”, nie „Dla AC? – spytała Williams.

– Tak. Dziwna sprawa. Na pierścionku powinny być inicjały damy. Pamiętaj o tym,

młody człowieku, kiedy będziesz kupował tej uroczej dziewczynie pierścionek – powiedział,

wskazując na mnie w sposób, który skojarzył mi się z moją babcią. Sierżant Williams

uśmiechnęła się do mnie szeroko, pewnie dlatego że nazwał ją dziewczyną, w dodatku

uroczą. – Ale tam było „Od AC”. Sprawdziłem.

Otworzył księgę i, oblizując czubki palców, zaczął powoli przerzucać strony.

Trzymałem cierpliwość na wodzy, postukując otwartą dłonią w udo. Hendershot popatrzył

znacząco na moją rękę, potem na mnie, a wreszcie wrócił do księgi, przewracając karty

jeszcze wolniej, aż znalazł to, czego szukał.

– Pan A. Costello z Letterkenny. Nie pamiętam twarzy. Nie mam pamięci do twarzy.

– A. Costello – powtórzyła z rozbawieniem sierżant Williams. – Chyba nie

nadinspektor?

– Nie – odparłem. – On ma na imię Olly, od Olivera.

Hendershot wciąż studiował księgę.

– Tak, pan Alphonsius Costello – oznajmił.

W tej okropnej chwili zakręciło mi się w głowie i nie mogłem zebrać myśli. Żart

Williams przestał być śmieszny.

– Kim była ta dziewczyna? Jego żoną? – spytała.

– Nie sądzę, żeby to była żona – odparł starzec, wydymając usta i lekko kręcąc głową.

– Ale, macie szczęście. Jeden z brylantów był wymieniany.

– Tak, tak nam powiedziano.

Odwrócił się i spojrzał na mnie surowo, jak zirytowany nauczyciel, a potem odzywał

się już tylko do Caroline, nawet odpowiadając na te pytania, które zadawałem ja.

– Zauważyłem, skarbie, że jeden z tych brylantów jest inny niż pozostałe. Różowy.

Widzi pani, tamta dama, która dostała pierścionek, zwróciła go nam w listopadzie tamtego

roku, mówiąc, że jeden z brylantów wypadł i się zgubił. Nigdy nie wierzę w takie gadanie.

Ludzie potrafią wyciągać kamienie i sprzedawać je, a potem wracają i mówią, że je zgubili.

W każdym razie ten pierścionek sporo kosztował, wymieniłem więc brylant na nowy, w

szlifie rozetowym. Musiałem go jej odesłać.

background image

– Ma pan adres? – spytałem.

Zajrzał do księgi, a potem spojrzał na sierżant Williams.

– Nazywała się Mary Knox. Mieszkała przy Canal Street w Strabane.

Caroline popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się ukradkiem, nieśmiało. Przyjechaliśmy

do Donegal i dowiedzieliśmy, że pierścionek, który ktoś rozmyślnie włożył na palec

zamordowanej dziewczyny, dwadzieścia sześć lat temu został kupiony przez naszego

nadinspektora dla kobiety, która nie była jego żoną. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że

musiał go rozpoznać, a mimo to nic nie powiedział. Zastanawialiśmy się też, jakim cudem

pierścionek trafił w ręce handlarza narkotyków i łajdaka takiego jak Szczur Donaghey. W

dodatku tylko po to, żeby ktoś go skradł miesiąc przed śmiercią Szczura. Podejrzewałem, że

jedynie Mary Knox, kimkolwiek była, może odpowiedzieć na którekolwiek z naszych pytań.

P

ONIEWAŻ

K

NOX PODAŁA ADRES W

S

TRABANE

i ponieważ Costello był z nią wyraźnie w jakiś

sposób związany, postanowiliśmy, że najlepiej będzie poprosić o informacje Hendry’ego z

północy. Mogliśmy spytać Burgessa, ale raczej nie zdołałby niczego się dowiedzieć tak, żeby

Costello nie wiedział, co robimy.

Zadzwoniłem do Hendry’ego na komórkę. Odebrał lekko zdyszany, głos mu się łamał.

– Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkadzam, inspektorze? – powiedziałem.

– Tylko w wolnym dniu, Devlin. O co chodzi tym razem? – spytał tonem, miałem

nadzieję, udawanego zniecierpliwienia. – Naprawdę powinienem sam wziąć tę sprawę, bo i

tak odwalam za was większość roboty.

– Potrzebuję informacji na temat tropu, na który natrafiliśmy w sprawie Cashell. Mary

Knox.

– Jak ta od Półpowieszonego McNaughtona – zaśmiał się.

– To samo nazwisko, dwieście lat później. Mieszkała przy Canal View w Strabane

dwadzieścia sześć lat temu.

Na drugim końcu zapadła cisza. Sierżant Williams i ja popatrzyliśmy po sobie.

Caroline wzruszyła ramionami i już miała coś powiedzieć, kiedy w głośniku znów

zatrzeszczał głos Hendry’ego.

– Daj mi dziesięć minut i oddzwonię – powiedział, już bez śladu wesołości. Potem na

linii coś pstryknęło i połączenie się zerwało.

Hendry zadzwonił dopiero pół godziny później. Zbliżaliśmy się już do Lifford.

– Musiałem coś sprawdzić, ale miałem rację – rzucił tajemniczo. – Niewiele się

dowiecie od Mary Knox. Zniknęła w 1978 roku, została uznana za zmarłą.

background image

– Co się z nią stało? – spytałem.

– Dokładnie to, co powiedziałem. Któregoś dnia zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu.

Konkretnie w sylwestra siedemdziesiątego ósmego roku.

– Inspektorze Hendry, tu sierżant Caroline Williams. Powiedział pan, że została

„uznana za zmarłą”. Dlaczego?

– Miło mi panią poznać, pani sierżant. Proszę mi mówić Jim. Uznaliśmy ją za zmarłą,

bo nikt więcej o niej nie słyszał; jej oszczędności i konto bankowe pozostały nietknięte i tak

dalej. Poza tym prowadziła dość... rozrywkowy tryb życia, powiedzmy.

– Ładnie to ująłeś, Jim – mruknąłem.

– Powiedziałem, że pani sierżant może mi mówić „Jim”, nie ty, Devlin – odparł ze

śmiechem.

Obiecał, że dowie się, ile zdoła, kiedy wróci do pracy (znów wytykając mi, że zajmuję

mu wolny czas), a potem się rozłączył.

K

IEDY WRÓCILIŚMY

,

WYSADZIŁEM SIERŻANT

W

ILLIAMS

pod domem i poprosiłem, żeby kazała

Holmesowi podrzucić mi na posterunek zdjęcie z miejsca morderstwa Angeli Cashell. Potem

sam pojechałem do domu, zostawić ciasto dla Debbie. Kiedy wszedłem, piekła ciastka z

Penny, a Shane siedział w swoim krzesełku, żując plastikowy klocek. Uśmiechnął się na mój

widok i wyciągnął ramionka, żeby wziąć go na ręce.

– Buziak dla moich dziewczynek – powiedziałem, całując je obie w czoło, a potem

poszedłem podnieść Shane’a, który przyczepił się do mojej koszuli, chichocząc i kopiąc mnie

w brzuch.

– Jak było w Donegal? – spytała Debbie.

– Dużo się działo – odparłem i opowiedziałem jej, co odkryliśmy. – Co w domu?

– W porządku. Szkoda tylko, że nie miałyśmy tego ciasta dwie godziny temu, kiedy

miałyśmy gościa, prawda, Penny? – powiedziała moja żona. Ale Penny poszła z jednym ze

świeżo upieczonych ciastek do Franka, który leżał na posłaniu w kuchni. Frank podniósł łeb i

cicho zaskomlał, choć ciastko pochłonął jednym kęsem, a potem niemrawo zamerdał ogonem.

Penny podrapała go pod brodą.

– Wpadła Miriam Powell – ciągnęła Debbie.

– Tutaj? – spytałem.

Ponuro kiwnęła głową.

– Odbyłyśmy bardzo interesującą rozmowę o najróżniejszych rzeczach: głównie o tym,

jaka to ze mnie szczęściara, jak gówniane jest jej małżeństwo, jak Thomas się od niej oddalił i

background image

tak dalej.

– Wspominała o tamtym? Z poprzedniej nocy?

– Nie. Przeprosiła, że była pijana, chociaż dzisiaj cuchnęło od niej tak samo. Chciała,

żebyś do niej wpadł w sprawie teścia. Ufam, że tym razem obędzie się bez kontaktów

cielesnych.

Wieczorem wszyscy siedliśmy na kanapie, jedliśmy ciasto czekoladowe i oglądaliśmy

filmy, które przywiozłem z wypożyczalni. Penny zasnęła zwinięta obok Debbie, z nogami na

moich kolanach, a ja zawinąłem ją w koc i zaniosłem do łóżka. Stanąłem przy oknie. Grupa

mężczyzn z bronią – mniejsza niż wczoraj – przebiegła pod naszym domem na pole

Andersona, szukając nieuchwytnego zabójcy owiec, który – jak podejrzewałem – spał na dole

w mojej kuchni.

Potem Debbie wyciągnęła się na kanapie, z głową na moich kolanach, a ja bawiłem się

jej włosami, głaskałem jej szyję i ramiona. Zasnęła w kilka minut, siedziałem więc cicho,

oglądałem byle co w telewizji. Cieszyłem się, że jestem w domu i na jakiś czas zapomniałem

o Angeli Cashell, Terrym Boyle’u, Szczurze Donagheyu i Siwym McKelveyu.

O

KOŁO WPÓŁ DO TRZECIEJ NAD RANEM

obudziłem się nagle, usłyszawszy przez sen brzęk

tłuczonego szkła. Przez chwilę leżałem w półmroku, patrząc, jak na suficie sypialni tańczą

cienie i pomarańczowy poblask. Potem dobiegły mnie trzaski i jęk metalu skrzeczącego

niczym ranne zwierzę. Zrozumiałem, skąd się bierze pomarańczowe światło na suficie.

Na dole zobaczyłem, że ktoś wysmarował mi psimi odchodami drzwi i okna domu, a

potem rzucił koktajl Mołotowa do samochodu. Udało się nam wyprowadzić dzieci na

podwórko, z dala od pożaru, zanim eksplodował zbiornik paliwa, wywalając wszystkie szyby

od frontu. Płonąca benzyna zbierała się kałużami na trawniku i ściekała z gałęzi drzew

otaczających nasz dom.

background image

Mary Knox

background image

Rozdział 11

Sobota, 28 grudnia

S

TRAŻACY PRZYJECHALI PO DWUDZIESTU MINUTACH

. Przez ten czas samochód zmienił się w

dymiący wrak, a rodzice Debbie przyjechali i zabrali ją z dziećmi do siebie na noc. Kilku

chłopaków z posterunku zjawiło się z kawałkami drewna i folii, żeby zakryć czymś okna do

rana. W końcu przyjechał sam Costello i zrobił kawę z odrobiną whisky. Usiadł ze mną w

kuchni. Próbowaliśmy ustalić, kto zaatakował moją rodzinę.

– To... to cholerna hańba – powiedział. – Powiesimy tych drani, kiedy ich złapiemy.

– Jeśli ich złapiemy – odparłem, wiedząc, że mój samochód został wysadzony w

powietrze w związku ze sprawą Angeli Cashell, a sam Costello jest podejrzany. Nie

przypuszczałem, żeby sam o drugiej w nocy wysadzał ludziom samochody, co nie znaczyło,

że nie mógł tego zlecić.

– No to czyja to według ciebie robota? – spytał.

– Nie wiem, nadinspektorze. Może kogoś związanego ze sprawą. Może kogoś, kto z

jakiegoś powodu wkurzył się na mnie. A może to Mark Anderson odgrywa się za to, że giną

mu owce. Może to ten ktoś, kogo w nocy widziała Penny. Bóg jeden wie.

– Podpalenie wskazuje na Johnny’ego Cashella – podsunął Costello.

– Tyle że on siedzi bezpiecznie w areszcie w Strabane.

– No tak. Może to ktoś od McKelveya – odparł. – Wyładowują na kimś swój gniew.

– Może.

T

EGO SAMEGO RANKA PRZYJECHALI SZKLARZE

, żeby naprawić okna od frontu. Pomogłem

ludziom z pomocy drogowej pozbierać ostatnie poskręcane kawałki metalu z podjazdu i

zabrałem się z nimi na posterunek, gdzie wziąłem nieoznakowany wóz do czasu, aż

ubezpieczyciel zapłaci mi za nowy. Stamtąd pojechałem do Strabane.

Przejechałem pod blaszanymi rzeźbami muzyków i tancerzy górującymi nad miastem

na ponad siedem metrów w górę. Zimowe słońce kładło się cytrynową mgiełką nad

wzgórzami na wschodzie, odbijając się słabo od polerowanego metalu posągów.

background image

Najpierw poszedłem do biblioteki. Oprócz książek i płyt CD był tam dostęp do

Internetu, choć nawet o tak wczesnej porze wszystkie stanowiska były zajęte. Poprosiłem o

czytnik do mikrofilmów i kopie „Strabane Chronicie” od 1977 do 1979; chwilę później

zacząłem przegryzać się przez mikrofilm, po jednej klatce, szukając wzmianek o Mary Knox.

Najpierw zabrałem się do pierwszego numeru z 1979 roku, z czwartego stycznia. Nagłówek

brzmiał – raczej bez wyobraźni – Zaginiona kobieta, ale przynajmniej ułatwiło mi to

poszukiwania.

”Policja zwraca się z prośbą o informacje dotyczące miejsca pobytu mieszkanki

Strabane, Mary Knox, zaginionej w sylwestra. Panna Knox jest tuż po trzydziestce, średniego

wzrostu i budowy. Ma ciemnobrązowe włosy, piwne oczy, ostatnio widziano ją ubraną w

sukienkę w kwiaty i czarne wysokie buty. Każdy, kto ma jakieś informacje na temat miejsca

pobytu panny Knox, proszony jest o skontaktowanie się z posterunkiem policji w Strabane

pod numerem 36756”.

Następny numer, z jedenastego stycznia, zawierał więcej informacji pod nagłówkiem

Obawy o zaginioną. Co więcej, było tam zdjęcie ukazujące kobietę siedzącą na schodach

prowadzących na plażę. To była ta sama fotografia, którą zabrałem z pudełka rzeczy Szczura

Donagheya.

”Policja nadal prosi o informacje na temat zaginionej Mary Knox, która zniknęła w

sylwestra. Panna Knox przyjechała do naszego miasta trzy lata temu z Manchesteru, ma

wyraźny angielski akcent. Jest średniej budowy, ma brązowe włosy i piwne oczy. Panna

Knox była w lokalnych kręgach znaną postacią, ostatnio widziano ją w sukience w kwiaty i

wysokich czarnych butach”.

Zmiana czasu na przeszły w ostatnim zdaniu rzucała się w oczy; być może był to

przypadkowy błąd redaktora, a może pragmatyczne stwierdzenie faktu, że po jedenastu

dniach Mary Knox raczej już nie wróci. Zamieszczane w kolejnych tygodniach artykuły były

coraz krótsze, aż w końcu nie napisano już nic i zapomniano o Mary Knox.

Musiałem cofnąć się prawie o osiem miesięcy, zanim znów trafiłem na jej nazwisko.

Komentarz Hendry’ego o jej stylu życia wzbudził we mnie podejrzenia, w każdym numerze

zaglądałem do kroniki policyjnej, i faktycznie, w czerwcu 1978 roku pojawiło się tam jej

nazwisko: Mary Knox, bez stałego miejsca zamieszkania, stanęła przed sądem okręgowym w

background image

Strabane, oskarżona o zaczepianie i prostytucję. Przyznała się do winy, kiedy sąd wysłuchał

zeznań sierżanta Gerry’ego Willarda, który stwierdził, że widział, jak oskarżona świadczy

usługi seksualne w zamian za pieniądze w zatoczce przy Leckpatrick Road. Sędzia Edward

Benning ostrzegł pannę Knox, że jeśli takie zachowanie się powtórzy, zostanie skazana na

więzienie. Oznajmił, że tym razem potraktował ją łagodnie przez wzgląd na rodzinę na jej

utrzymaniu.

N

A EKRANIE PRZEWIJAŁY SIĘ KOLEJNE WYDANIA GAZETY

; nazwisko Mary Knox pojawiło się

jeszcze cztery razy: dwa razy za zaczepianie, dwa razy za zakłócanie spokoju pod wpływem

alkoholu. W jednej ze spraw o zaczepianie dowody przedstawiał niejaki konstabl James

Hendry. O rodzinie Knox już nie wspominano.

Zadzwoniłem do Hendry’ego i poprosiłem, żeby zjadł ze mną na obiad, który – kiedy

przyjechał – składał się z kanapek zawiniętych w woskowany papier, jedzonych na ławce pod

biblioteką. Słońce stało nisko na niebie, a nasze cienie wydłużały się na chodniku.

– Masz coś na temat Knox? – spytałem, usiłując jednocześnie jeść i mówić, bez

większych sukcesów.

– Tyle, ile ci wczoraj powiedziałem.

– Nie mówiłeś mi, że ją aresztowałeś.

– Aresztowałem? Nie pamiętam, ale na pewno tak było. Była jedną z tych osób, które

zna całe miasto. Chodziły słuchy, że oddawała się każdemu mundurowemu, który zgadzał się

przymknąć na nią oko. Ja sam nigdy nie skorzystałem z takiej propozycji – dodał szybko.

– Pracowała po tej stronie granicy czy po tamtej? – spytałem, ocierając usta z

majonezu.

– Chyba po obu – odparł Hendry. – Ogólnie rzecz biorąc, miała dużą klientelę. Gdyby

chciała brać udział w negocjacjach pokojowych, chyba dobrze by jej poszło.

– Masz jakieś pomysły, co się z nią stało?

– Nie żyje – powiedział Hendry bez wahania. Zgniótł papier po kanapce w kulkę i

rzucił go do kosza obok ławki. Kulka odbiła się od krawędzi i potoczyła na jezdnię.

Przechodząca obok kobieta z dwójką dzieci popatrzyła na nią, potem na nas i zmarszczyła

brwi.

– Moim zdaniem leżu pod jakimś osiedlem albo w lesie, albo w piachu na plaży, albo

pod jakimś parkingiem – dodał Hendry.

– Kto to zrobił?

– Naprawdę trudno powiedzieć. W tamtym czasie IRA „schowała” całkiem sporo

background image

ludzi: informatorów, nieinformatorów, ludzi, którzy krytykowali ich w miejscowych

sklepach. Znikali i nikt ich więcej nie widział. Wtedy się do tego nie przyznawali, ale teraz

wszystko wychodzi. Torturowano ich, żeby się dowiedzieć, co powiedzieli, a potem

porzucano zwłoki na budowach. Braliśmy pod uwagę przede wszystkim tę ewentualność.

Inną był klient niezadowolony z jakości usług. Może ktoś, kogo szantażowała, groziła mu, że

powie żonie. Ten, kto to zrobił, raczej nikogo więcej nie zabił. Po prostu zniknęła.

– W gazetach była mowa o „rodzinie na utrzymaniu”. Kto to był? – spytałem,

zapalając papierosa i częstując Hendry’ego.

– Dwójka dzieci. Chłopiec i dziewczynka. Ale nie pamiętam, w jakim były wieku –

odparł Hendry, zaciągając się papierosem i oglądając jego koniec, żeby sprawdzić, że dobrze

się przypalił. Wydmuchnął dym ze słyszalnym westchnieniem, a potem wytarł okruchy z

wąsów.

– Co się z nimi stało?

– Nie mam pojęcia. Nie miałem nic wspólnego z jej zniknięciem. Trafiałem na nią

sporadycznie. Właściwie znałem ją raczej ze słyszenia. – Spojrzał na zegarek. – Lepiej już

pójdę. Trzymaj się – powiedział i pomachał mi, kierując się z powrotem na posterunek. Potem

przystanął i zawrócił.

– Pomyślałem, że będziesz chciał wiedzieć. Wczoraj rano sądzili Johnny’ego Cashella.

Dostał pięć kawałków grzywny. Tanio się wykręcił, nawet jeśli wyświadczył miastu

przysługę! – zaśmiał się.

P

OZBIERAŁEM ŚMIECI PO

H

ENDRYM

i wróciłem do samochodu. Johnny Cashell był więc

wczoraj w LifFord, czyli trafiał z powrotem na szczyt listy podejrzanych o spalenie mi

samochodu. A także na początek listy tych, z którymi musiałem porozmawiać. Najpierw

pojechałem Derry Road do nowego gmachu rady miasta, gdzie spytałem o kogoś z urzędu

stanu cywilnego. Przyjęła mnie pulchna, małomówna kobieta, która mówiła prawie szeptem.

Wytłumaczyłem jej, że szukam aktów urodzenia dwójki dzieci Mary Knox, i określiłem, o

jaki mniej więcej okres chodzi. Zapisała sobie wszystkie szczegóły i powiedziała, że

zadzwoni, kiedy będzie miała odpisy.

Potem wróciłem do LifFord, zatrzymując się po drodze na posterunek, żeby

potwierdzić to, co już wiedziałem: zdjęcie z miejsca znalezienia Angeli było takie samo jak to

zabrane z mieszkania Szczura. Mary Knox. Sierżant Williams zostawiła wiadomość, że razem

z Holmesem i policyjnym rysownikiem pojechała sporządzić szkic dziewczyny widzianej z

Terrym Boyle’em w noc jego śmierci. Pojechałem prosto do Clipton Place porozmawiać z

background image

Johnnym Cashellem o podpaleniu mojego domu. Okazało się jednak, że poprzednią noc

spędził na mieście, świętując swoje wyjście z aresztu, i nieco sponiewierany poszedł do pubu

wyleczyć kaca.

W barze McElroya go nie zastałem; rozminęliśmy się. Dowiedziałem się jednak, że

Johnny był tam cały poprzedni dzień – po pogrzebie córki – i o trzeciej nad ranem trzeba było

go odnieść do taksówki, co oznaczało, że w chwili, gdy podpalano mi samochód, leżał

nieprzytomny w barze. Wobec tego znów zjechał na dół listy podejrzanych.

A potem, kiedy nie miałem już się czym wykręcić, wróciłem do Lifford, do domu

Powella. Tym razem wjechałem na podjazd, na którym stało samotnie bmw Miriam.

Zapukałem dwa razy i miałem już sobie pójść, kiedy usłyszałem trzask drzwi gdzieś w

środku. Kilka chwil później otworzyła mi Miriam czerwona i zdyszana. W jej oddechu czuć

było papierosy i alkohol. Stanęła w drzwiach, oparta lekko o futrynę, i się uśmiechnęła.

– Wejdź – powiedziała, odwróciła się i zaprowadziła mnie do salonu.

– Deb mówiła, że chciałaś się ze mną widzieć – wyjaśniłem, stając przy kanapie.

– Siadaj, Ben, proszę. – I usiadła sama. Kiedy siadała, przeciągnęła rękami z tyłu

wzdłuż ud, jakby wygładzając spódnicę, ale był to czysty odruch, bo miała na sobie dżinsy i

białą, męską koszulę, rozpiętą u góry tak, żeby widać było rumieniec u nasady szyi i

wzniesienie opalonych piersi. Chyba zauważyła moje spojrzenie, bo mówiąc, dotykała

kołnierzyka koszuli i przesuwała palcem wskazującym po obojczyku.

– Chciałam przeprosić za swoje zachowanie w waszym domu tamtej nocy – odparła,

uśmiechając się do mnie dziewczęco.

– Ja też muszę przeprosić, Miriam, za to, co się stało w samochodzie.

Machnęła ręką, jakby rozpędzając moje słowa w powietrzu.

– Nie trzeba, Ben. Uznajmy, że to dwójka starych przyjaciół odnawiała znajomość.

– Chciałaś pomówić o swoim teściu – przypomniałem. Kierunek, w jakim zmierzała

rozmowa, zaczynał sprawiać, że poczułem się niezręcznie.

– Znów kogoś widział, przedwczoraj w nocy.

– W swoim pokoju? – spytałem.

– Niezupełnie. Na zewnątrz. Powiedział, że widział jakiś cień za oknem. Ktoś

próbował zajrzeć przez szparę w zasłonach.

Przypomniało mi się moje przeżycie sprzed kilku dni. Czy oba te wydarzenia mogły

być związane ze sobą?

– Nie widział jego twarzy? – spytałem.

– Nie – odparła Miriam. – Pomyślałam po prostu, że to może być ważne.

background image

– Mogłaś mi to powiedzieć przez telefon – zauważyłem, wstając.

– Wiem, że jesteś na mnie zły – odparła szybko. – Wiem, że mnie nienawidzisz za to,

co ci zrobiłam. Z Thomasem.

– Nie nienawidzę cię, Miriam.

– Nienawidzisz. I masz rację. To było okropne. Ale zapłaciłam za to. Mój cudowny

mąż. Teraz staje do najbliższych wyborów, to chyba pierwszy raz od lat, kiedy cokolwiek z

nim związanego staje w mojej obecności. Wystarczają mu kelnerki i pielęgniarki. Uważa, że

się zestarzałam. Nazywa mnie przechodzonym towarem.

Słowa płynęły bez jednej pauzy, jakby Miriam wiedziała, że jeśli teraz przerwie, nie

będzie już miała szansy wyrzucić tego z siebie. A może po prostu lubiła mieć słuchacza.

– Jestem przechodzonym towarem, Ben?

– Muszę iść, Miriam – odparłem, ruszając do drzwi.

– Kiedyś stać cię było na więcej, Ben. Pamiętam. Pamiętam, jak cię dotykałam. Byłeś

tak podniecony, że nie mogłeś nad sobą zapanować. Pamiętam. Ty też. Wiem, że ci się

podobam. Debbie jest świetną matką, na pewno. Ale czy zrobiłaby to, co ja? Pamiętasz ten

raz przy wodociągach? Mamy swoje niedokończone sprawy, Ben. Dokończmy je – rzuciła

figlarnie. Podeszła do mnie, kołysząc biodrami, z głową lekko pochyloną, tak że patrzyła na

mnie przez grzywkę. – Nikt się nie dowie – zapewniła. – To tylko odrobina niewinnej

zabawy.

Była tak blisko mnie, że czułem bijący od niej żar. Jej skóra wydawała się emanować

czymś więcej niż ciepłem. Znów poczułem zapach kokosa i smak jej ust, zimny i ostry.

Chciałem poczuć delikatne szczypanie jej warg. Położyła mi dłoń na piersi; czubek palca

wśliznął się między guziki koszuli i pogładził włosy. Przeciągnęła paznokciem po mojej

skórze i coś we mnie zaczęło wzbierać. Uśmiechnęła się ustami, ale spojrzenie miała lekko

rozproszone, jakby wcale jej tu nie było, a ja w tej pustce zobaczyłem Debbie i dzieci. Znów

poczułem dotyk szyi Deb i miękkość jej włosów. Wziąłem dłoń Miriam, zdjąłem ją sobie z

piersi i się odsunąłem. Jej uśmiech zadrżał, jakby nie mogła zrozumieć, co się stało. Potem

zniknął, a ja tyłem ruszyłem do drzwi.

– Do widzenia, Miriam – powiedziałem. – Jadę do domu, do rodziny. Przepraszam,

jeśli wydawało ci się, że chodzi o coś więcej.

Zacięła dumnie usta w promieniach zimowego słońca, rozświetlających korytarz.

– Wynoś się, gnojku! – warknęła. – Zobaczymy, czy twoja żona będzie dla ciebie

dobrą dziwką na tylnym siedzeniu samochodu.

Odwróciłem się, otworzyłem drzwi i stanąłem twarzą w twarz z Thomasem Powellem,

background image

który rzucił mi swój najbardziej polityczny uśmiech, wyglądał, jakby przed chwilą brał

prysznic; włosy wciąż miał wilgotne i trochę nastroszone. Niedawno się golił i czuć było od

niego wyraźnie wodę po goleniu, mimo że było późne popołudnie.

– Coś mnie ominęło? – spytał.

N

IE POWIEDZIAŁEM

D

EBBIE O WIZYCIE U

M

IRIAM

P

OWELL

i cały wieczór zastanawiałem się w

duchu, jaki był jej prawdziwy powód. Miriam dobrze wyczuła, że nasz związek jest

niezakończoną sprawą, tyle że z mojej strony w grę wchodziły też ambicje. Miriam Powell

wciąż przespałaby się ze mną z litości albo z jakiejś obsesyjnej potrzeby poniżenia się. Być

może chciała się zemścić na niewiernym mężu. A może tylko się zabawić.

Gdybym nie zobaczył tej pustki w jej oczach, czy poszedłbym na całość, oddał się jej i

odrzucił to wszystko, co było dla mnie ważne? Wmawiałem sobie, że nie. A kiedy

pocałowałem dzieci na dobranoc i ułożyłem się do snu obok Debbie, wierzyłem, że to

prawda.

Tej nocy śniłem o Miriam Powell. Byliśmy razem na tylnym siedzeniu samochodu

zaparkowanego za kinem. Całowaliśmy się; jej przyspieszony oddech parzył mnie w ucho,

kiedy przyciskała swój policzek do mojego. Ponad jej nagim ramieniem widziałem przez

przednią szybę ciało Angeli Cashell leżące w trawie. Nad zwłokami stała Debbie, kręcąc

głową. Miriam szarpnęła moją koszulę i usłyszałem krzyk. Starłem parę z szyby, wyjrzałem i

zobaczyłem stojący obok nas drugi samochód. W środku paliło się światło; dostrzegłem tam

Costella z kobietą. Miała brązowe włosy i piwne oczy, a jej ciało było poranione i

posiniaczone. Spojrzała na mnie i wrzasnęła. Wtedy samochód, w którym byłem, ruszył. Za

sobą zobaczyłem strzelające spod klapy płomienie; wydawało mi się, że słyszę bulgoczącą w

zbiorniku benzynę, gotową eksplodować. Poczułem ciężar w żołądku, a kiedy znów

spojrzałem, siedział obok mnie Terry Boyle. Smród jego oddechu i spalonego ciała zatkał mi

usta i nos. Zwęglonymi szczątkami dłoni chwycił mnie za kolano. Nagle kierować zaczął

Siwy McKelvey, z wykrzywioną i nieruchomą twarzą, z rękami leżącymi bezwładnie na

roztapiającej się kierownicy, która wirowała wściekle.

background image

Rozdział 12

Niedziela, 29 grudnia

O

BUDZIŁEM SIĘ O CZWARTEJ

rano, czując straszliwy głód. Ograniczyłem się jednak do kawy i

papierosa, którego wypaliłem przy tylnym wejściu pod krytycznym spojrzeniem Franka,

leżącego w swoim koszu. Wyszedłem do ogrodu, zamarzniętego pod czystym, nocnym

niebem. Na rozgwieżdżonym niebie księżyc, prawie w nowiu, cienki i zakrzywiony wyglądał

jak skórka od cytryny. Zacząłem spacerować, żeby nie zmarznąć; przy okazji obejrzałem od

zewnątrz szopę Franka. Z tyłu, pod gałęziami żywopłotu, znalazłem w końcu miejsce, gdzie

deski spróchniały i popękały – to tamtędy pies się przeciskał. Od środka dziura była

zasłonięta workami szmat, którymi zakrywaliśmy meble podczas malowania domu.

Zobaczyłem też na podłodze plamy krwi i uświadomiłem sobie, choć starałem się o tym nie

myśleć, że jeśli Frank zabijał owce, wcześniej czy później trzeba go będzie uśpić.

Położyłem się na kanapie, nie mogąc opędzić się od myśli, że ten, kto zaatakował mój

dom, zrobi to ponownie. Czuwałem tak do świtu. Potem włączyłem poranną telewizję i

musiałem zasnąć. Obudziłem się zesztywniały i obolały, z twarzą rozpaloną i zarośniętą.

Oczy mnie szczypały, skóra cuchnęła solą i potem. Nade mną stała Penny, przyglądając mi

się z przekrzywioną głową.

– Pokłóciłeś się z mamą? – spytała rzeczowym tonem, zupełnie niepasującym do

pięciolatki.

– Nie, skarbie. Nie mogłem spać i zszedłem na dół – odparłem, usiłując się

uśmiechnąć. Przeciągnąłem się, żeby zlikwidować przykurcz szyi.

– Dlaczego? – spytała.

– Bo nie mogłem spać i nie chciałem nikogo obudzić.

– Aha – powiedziała. – Możesz się przesunąć? Chcę pooglądać telewizję.

Potem usiadła na kanapie, ledwie dając mi czas podnieść głowę.

Kiedy brałem prysznic, przypomniałem sobie nocny sen i postanowiłem stawić czoło

temu, czego bałem się najbardziej: konfrontacji z Costellem na temat Mary Knox.

background image

P

O RAZ DRUGI

w tym tygodniu szedłem asfaltowym podjazdem Costella ze ściśniętym

sercem. Poranne niebo było cudownie błękitne, odcinały się na nim wyraźnie białe strzępy

chmur. Temperatura znów spadła w nocy i w betonowym baseniku dla ptaków, stojącym na

środku trawnika, wodę pokryła warstwa lodu.

Drzwi otworzyła mi Emily. Uśmiechnęła się ze zdziwieniem.

– Coś się stało, Benedikcie? Wyglądasz okropnie.

Nie mogłem spojrzeć jej w oczy, mając w kieszeni pierścionek, który dwadzieścia

sześć lat temu jej mąż dał prostytutce. Najstarsze z dzieci Costellów miało trzydzieści pięć lat.

Za nią pojawił się nadinspektor, wpychał pospiesznie prążkowaną koszulę w luźne,

brązowe sztruksy.

– To ty – przywitał mnie z uśmiechem. – Wejdź.

Nie ogolił się jeszcze, a włosy na czubku głowy trochę mu sterczały.

– Chciałbym zamienić parę słów, proszę pana. Jeśli można – powiedziałem, nie chcąc

przekraczać progu ich domu z szacunku dla Emily.

Costello trochę się zdziwił, ale kiwnął głową, zdjął z wieszaka przy drzwiach ciężką,

pikowaną kurtkę i poszedł ze mną do samochodu.

– O co chodzi, Benedikcie? Znów coś z McKelveyem?

Wyjąłem z kieszeni pierścionek i podniosłem go, trzymając kciukiem i palcem

wskazującym.

– Pierścionek Angeli Cashell – zauważył Costello. – I co z tego?

Potem zobaczył zdjęcie, które wyjąłem z kieszeni, i dodał po prostu:

– Aha.

– Kim była Mary Knox? – spytałem tonem bardziej osobistym, niż zamierzałem.

– Przejedźmy się.

W

1977

ROKU

O

LLIE

C

OSTELLO

był sierżantem lirffordzkich gardai, żonatym od dziesięciu

lat. Pewnej czerwcowej nocy, kiedy niebo było granatowe, a biały księżyc wisiał nisko nad

wzgórzami, przejeżdżał obok pubu Coachman Inn godzinę po zamknięciu i zauważył światło

w szparze pod drzwiami.

Zapukał do nich i w końcu go wpuszczono. Kiedy dookoła ucichł gwar rozbawionych

gości, zobaczył grupę mężczyzn zebranych wokół podwyższenia, które wykorzystywano przy

licytacjach. Nikt z tej grupy jeszcze go nie zauważył, bo całą uwagę skupiali na kobiecie,

stojącej nad nimi i ściągającej właśnie halkę oraz bieliznę ze spoconego ciała. Mężczyźni

wiwatowali na widok kolejnych odsłanianych skrawków białego ciała, a kobieta wiła się i

background image

tańczyła do wtóru jakiejś bezgłośnej muzyki łomoczącej w jej głowie. Było to widowisko

zarazem absurdalne i dziwnie zmysłowe.

– Dobrze, proszę pani, już wystarczy – oznajmił w końcu Costello, uderzając w scenę

pałką. Widzowie pospiesznie się rozpierzchli.

– Nikt wcześniej nie mówił do mnie per „pani” – odparła kobieta i puściła do niego

oko, wciąż się kołysząc, prawie naga. Costello wspiął się na podwyższenie, z wysiłkiem się

podciągając, a potem zdjął marynarkę i okrył nią ramiona kobiety, nagle świadomy

półksiężyców potu, ciemniejących pod pachami na jego koszuli.

Kobieta owinęła się ciasno marynarką, zaciągnęła jej poły dłońmi i zachwiała lekko –

zakręciło się jej w głowie od tańca i alkoholu, który wypiła. Costello objął ją, żeby nie upadła,

i zaprowadził do damskiej toalety, gdzie stał na straży, póki się nie ubrała. Potem wziął ją do

swojego samochodu, na odchodnym zaś upomniał właściciela, Harry’ego Tolanda, za

złamanie przepisów.

Kiedy wrócił do auta, kobieta, która przedstawiła się jako Mary, leżała na tylnym

siedzeniu i ściągała pończochę, żeby przesunąć dziurę z dużego palca stopy na któryś z

mniejszych. W samochodzie czuć było dym papierosowy, alkohol, pot, nieświeże stopy i

znoszone pończochy. Costello otworzył okno i wyjął notes. Zapalił światło i spytał kobietę o

jej dane. Uprzedził ją, że może zostać oskarżona o czyny lubieżne, i spytał, czy jest ktoś, z

kim chciałaby się skontaktować. Obserwował ją przy tym we wstecznym lusterku nagle

świadom, że krople potu na jej twarzy i piersi zaczynają go podniecać.

Odparła, że słyszała, iż w Lifford są mężczyźni, którzy lubią tańczyć z samotnymi

kobietami. Bo ona jest samotna. Potem wyjęła papierosy i zapaliła. Costello powiedział jej, że

w samochodach policyjnych nie można palić, a ona uśmiechnęła się do niego samymi oczami.

Spytała, czy pali, a on przyznał, że czasami, wyjęła papierosa z ust, gruby ślad szminki został

na brązowym filtrze, i wyciągnęła go ku niemu. Costello wahał się, kiedy papieros dotknął

jego warg, potem zaciągnął się i uśmiechnął do kobiety, wypuszczając dym.

Zapaliła następnego i opowiedziała mu o swoich dzieciach, chłopcu imieniem Sean i

dziewczynce Aoibhinn. Mówiła, jak się będą martwiły, jeśli nie wróci na noc do domu. W

końcu zaproponowała Costellowi, że jeśli ją wypuści, zrobi mu coś przyjemnego.

Costello siedział z przodu samochodu, było mu jednocześnie zimno i gorąco, był

zarazem podniecony i przestraszony, i nie umiał podjąć decyzji, która zgasiłaby szum

adrenaliny w jego żyłach. Na chwilę wszelkie myśli o żonie i dzieciach go opuściły.

Powiedział sobie, że zasługuje na odrobinę zabawy. Emily o niczym się nigdy nie dowie i nie

stanie się jej przez to krzywda.

background image

Uruchomił silnik i pojechał na pusty plac, gdzie kiedyś stał stary szpital. Siedział w

ciemności, a Mary przecisnęła się między fotelami i usiadła obok niego. Odwrócił twarz od

światła ulicznych lamp, zamknął oczy i myślał tylko o swoim oddechu, coraz szybszym i

szybszym, aż byłby gotów przysiąc, że za chwilę pofrunie. Kiedy Mary skończyła, otworzył

oczy i włączył silnik, a ona zapięła pasy i zaczęła poprawiać makijaż w lusterku w osłonie

przeciwsłonecznej. Costello podwiózł ją czterysta metrów do granicy i wypuścił z

samochodu. Podziękowała mu, niewiele brakowało, a on zrobiłby to samo. Potem zamknęła

drzwi, pomachała mu smutno przez szybę, odwróciła się i zniknęła w cieniu Wielbłądziego

Garbu, wielkiego posterunku brytyjskiego wojska, który górował nad okolicą przez większą

część wojny domowej.

Costello wrócił na posterunek, poszedł do toalety, umył się kilka razy i zmusił do

oddania moczu. Obejrzał się w lustrze. Woda ściekała mu z czoła i z nosa, i przez chwilę

wydawało mu się, że zwymiotuje. Ale fala nudności minęła, a może ją przełknął. Przygładził

włosy na głowie, włożył czapkę i poszedł piechotą do domu, pozwalając, by wiatr zrywający

się znad rzeki ochłodził rumieniec na jego policzkach.

Następnego ranka obudził się wcześnie i usiadł przy kuchennym stole, patrząc, jak

powietrze wokół niego jaśnieje. Tuż po ósmej poszedł do miasta, kupił świeży chleb, sok

pomarańczowy i bukiet ciętych kwiatów z wiadra pod miejscowym supermarketem. Zrobił

Emily śniadanie do łóżka i śmiał się trochę za głośno z jej żartów. Uważnie przyglądał się jej

twarzy i przypominał sobie wszystko, co w niej kochał, wszystkie powody, dla których się z

nią ożenił.

Dwa tygodnie później, kiedy nie mógł już wytrzymać, siedząc w samochodzie na

przejściu granicznym, przejrzał notes w poszukiwaniu nazwiska i adresu Mary Knox. Miał na

sobie cywilne ubranie, mógł więc przekroczyć granicę. Pod domem na Canal View bardzo

długo wpatrywał się w okna. W końcu zastukał do drzwi. W brzuchu czuł podniecenie. Drzwi

się otworzyły i nagle patrzyła na niego, jak stoi w progu, z przyczesanymi włosami i bukietem

kwiatów z tego samego wiadra, co dla żony, ściskanym w spoconej dłoni tak mocno, że

zielony papier pobrudził mu skórę.

Później, kiedy ubierała się pospiesznie, wychodząc z domu, zostawił na stoliku z

telefonem w korytarzu dwudziestofuntowy banknot.

W ciągu następnych miesięcy odwiedzał Mary Knox coraz częściej. Spotkania te

wyglądały za każdym razem tak samo. On siedział w samochodzie i czekał, aż ona będzie

gotowa. Stawał na jej progu jak dziecko czekające na dorosłego, ze strachem i podnieceniem.

Zawsze przynosił jej kwiaty, nawet jeśli te z poprzedniej nocy wciąż były świeże.

background image

Na Boże Narodzenie kupił jej złoty łańcuszek, za który zapłacił więcej niż za prezent

dla żony. Dzieciom przyniósł kolejkę i lalkę, ale Mary nie pozwoliła mu wręczyć ich

osobiście. Ona nie kupiła mu nic. Myślał, że może dostanie jeden raz za darmo, ale kiedy

nocą wymykał się frontowymi drzwiami, zawołała go i spytała, czy o czymś nie zapomniał.

Był tak wściekły, że przysiągł, że więcej nie wróci, ale wrócił cztery dni później.

Któregoś wieczoru zobaczył jakiegoś innego klienta, wychodzącego od niej drzwi i

rozglądającego się ostrożnie na wszystkie strony. Pomarańczowe światło latarni odbijało się

od ślubnej obrączki. Costello nie mógł nic zrobić, a Mary Knox nie zamierzała przepraszać.

Wracając do domu, przyłapał pijaka, zataczającego się przez most do Lifford i pobił go

pałką tak dotkliwie, że kiedy rano facet wychodził z dołka, plecy i żebra miał poznaczone

sinymi i czerwonymi pręgami, choć nie przypominał sobie, dlaczego.

Coraz częściej Costello musiał czekać pod drzwiami Mary Knox, aż wyjdzie od niej

inny mężczyzna. W końcu pewnego wieczoru w maju, kiedy ostatni błękit niknął z nieba,

wpadł na pomysł wycieczki do Donegal. Chciał zabrać Mary na weekend, spędzić z nią całe

dwa dni tak, żeby nikt im nie przeszkadzał – ani inni mężczyźni, ani Emily, ani

dwudziestofuntowe honorarium. Mógłby powiedzieć, że jedzie na konferencję. Mógłby

wynająć pokój na nazwisko Smith, tak jak to robili na filmach. Po raz pierwszy od miesięcy

znów czuł przyprawiającą o mdłości falę zdenerwowania i ekscytacji.

Przekonanie Mary Knox zajęło mu trzy miesiące. Obiecał jej, że jeśli pojedzie, on za

wszystko zapłaci. Obiecał zorganizować wyjazd tak, że nikt się o niczym nie dowie. W końcu

obiecał jej coś kupić, żeby wynagrodzić stratę zarobków z całego weekendu. Uśmiechnęła się,

pozwoliła pocałować i zgodziła. Powiedziała, że zostawi dzieci u sąsiadki. Miały taki układ.

To podczas tej wycieczki Costello kupił Mary Knox pierścionek, który teraz

trzymałem w ręce. Uważał, że to ta wycieczka była sygnałem początku końca ich związku;

może Mary Knox zobaczyła, jaki się stał zaborczy.

W miarę jak wieczory stawały się coraz krótsze, widywał ją coraz rzadziej. Kilka razy

w jej domu było ciemno przez całą noc. Kiedy się spotykali, wydawała się jakaś nieobecna.

Nosiła droższe ubrania i choć wciąż miała na palcu jego pierścionek, przybyło jej biżuterii.

Któregoś wieczoru, kiedy do niej pojechał, zobaczył, jak wychodzi z domu i wsiada do

czarnego samochodu z rejestracją z Południa, prowadzonego przez mieszkańca Lifford,

nazwiskiem Anthony Donaghey. Donaghey był wysoki i niezgrabnie chudy, z włosami

przystrzyżonymi krótko przy skórze. Nosił proste dżinsy z podwiniętymi nogawkami i

wysokie martensy. Mimo to otworzył przed Mary Knox drzwi, jakby był jej szoferem, a ona

siadła z tyłu, pozwalając mu prowadzić.

background image

Nie zważając na własną godność, Costello pojechał za nimi z powrotem przez granicę,

do hotelu Three Rivers przycupniętego przy Letterkenny Road. Przez trzy godziny siedział w

ciemności na parkingu, wyczerpując akumulator na słuchanie radia, i czekał, aż Mary Knox

się pojawi. Tuż po pierwszej w nocy wytoczyła się pijana z drzwi. Donaghey wysiadł z

czekającego samochodu, pomógł jej wsiąść i odwiózł ją do domu.

Kiedy kilka dni później Costello spytał ją o ten incydent, powiedziała, że jest żałosny,

siedząc tak w ciemności i ją podglądając. Nie potrzebuje zazdrosnych kochanków, bo

opiekuje się nią ktoś ważniejszy od byle policjanta. Zaczął na nią krzyczeć tak głośno, że jej

córka na piętrze się rozpłakała. Mary Knox uderzyła go w twarz i nazwała wariatem. Policzek

palił go i szczypał tam, gdzie zaczynał już czerwienieć odcisk jej dłoni. Na oślep chwycił

gliniany wazon z kwiatami i zamierzył się nim. Przez ułamek sekundy widział w oczach Mary

coś jakby strach, potem jednak zaczęła się z niego śmiać tak bardzo, że po twarzy pociekły jej

łzy. Ten śmiech ścigał go na ulicy i przez całą drogę do domu.

Nie spotkał się więcej z Mary Knox. Kilka tygodni później w sylwestra ona i jej dzieci

zniknęły.

S

IEDZIELIŚMY W ZATOCZCE W POŁOWIE MOSTU

między Lifford a Strabane. Mijały nas

przejeżdżające samochody. W dole, tam gdzie Foyle zaczyna swoją ostatnią podróż do ujścia

i dalej do Atlantyku, na płyciźnie brodziła samotna czapla, zanurzając raz po raz dziób w

mętnej wodzie, ale nie udawało się jej znaleźć nic do jedzenia.

– I to już cała historia, Benedikcie. Dlaczego ci jej wcześniej nie opowiedziałem? Nie

mam z czego być dumny, prawda?

Nie odpowiedziałem; zgasiłem tylko papierosa w samochodowej popielniczce.

Otworzyłem okno, żeby wypuścić dym, i popatrzyłem, jak czapla porzuca poszukiwania,

rozkłada skrzydła i wzbija się w powietrze.

– Co to ma wspólnego z Angelą Cashell? – spytałem w końcu.

– Nie wiem, Benedikcie. Naprawdę. Gdybym uważał, że jest jakiś związek,

powiedziałbym ci wcześniej.

– Jakiś związek musi być – odparłem poirytowany. – Szczur Donaghey zgłosił

kradzież pierścionka kobiety, która zaginęła dwadzieścia parę lat temu; Siwy McKelvey

dostał go w swoje ręce, spróbował upłynnić, twierdził, że sprzedał jakiejś kobiecie na

dyskotece, a tymczasem pierścionek trafił w końcu na palec prawie nagiej martwej

dziewczyny, córki miejscowego łobuza. Zbiegi okoliczności zdarzają się, proszę pana, ale

tego już trochę za wiele.

background image

– Mógłbym wezwać NBCI. Przydzielić do sprawy parę świeżych umysłów.

Oczywiście to by oznaczało, że wszystko wyjdzie na jaw. Wszystko.

Niezależnie od niewypowiedzianej groźby, że wyda się mój atak na Siwego

McKelveya, i tak byłem niechętny przekazaniu sprawy do Krajowego Biura Dochodzeń

Kryminalnych. Moje śledztwo trudno nazwać przykładnym, ale miałem przynajmniej

poczucie, że jestem na właściwym tropie.

– Podstawowe pytanie brzmi, jak pierścionek trafił do Szczura Donagheya? –

powiedziałem, starając się zignorować uwagę Costella.

– No cóż, albo Mary mu go dała, albo jej go zabrał – odparł nadinspektor. – A chociaż

może nie zależało jej na mnie, to na pewno zależało jej na pierścionku. Kosztował fortunę.

Włączyłem silnik i zawróciłem do Lifford.

– Dokąd jedziemy? – spytał Costello.

Spojrzałem na niego, ale nie potrafiłem odpowiedzieć.

background image

Rozdział 13

Poniedziałek, 30 grudnia

O

DZIEWIĄTEJ TRZYDZIEŚCI RANO W PONIEDZIAŁEK

spotkałem się z sierżant Williams w

naszym gabinecie-składziku. Ona i Holmes dostarczyli portret pamięciowy dziewczyny, z

którą widziano Terry’ego Boyle’a w noc jego śmierci. Niestety, mimo wysiłków rysownika

portret mógł przedstawiać każdą nastolatkę: drobna, jasne włosy, ładna, brak koloru oczu,

brak charakterystycznych tatuaży czy kolczyków. Komputerowy portret miał zostać

przekazany do mediów, ale nawet Williams przyznawała, że nie wiąże z nim większych

nadziei. Holmes wciąż siedział zawieszony w domu, oglądał telewizję i dzwonił do

podejrzanych, których nazwiska pojawiały się w zestawieniu z nazwiskiem Boyle’a. Było to

niewdzięczne zadanie, ale korzystał ze służbowej komórki, nic go to więc nie kosztowało.

– Kogoś mi ona przypomina – powiedziałem, odwracając głowę na bok, jakbym z

innego kąta mógł zobaczyć dziewczynę wyraźniej.

– Dla mnie to może być każdy – odparła sierżant Williams. – W tym problem. Jak

idzie ze sprawą Cashell?

Opowiedziałem jej wszystko, czego dowiedziałem się od Costella. Kiedy skończyłem,

pokręciła z niedowierzaniem głową.

– Chyba miał pan rację, mówiąc, że pierścionek to wiadomość. Myśli pan, że była

skierowana do Costella?

– Być może. Będziemy musieli wziąć to pod uwagę. Najpierw ustalmy, co miał z tym

wszystkim wspólnego Szczur Donaghey. Mam przeczucie, że jeśli był w to zamieszany, Mary

Knox nie oddała mu pierścionka dobrowolnie.

– Cóż, mam dwie informacje – oznajmiła Williams. – Po pierwsze, obejrzałam jeszcze

raz nagranie. Zła wiadomość jest taka, że nie ma tam śladu Siwego McKelveya.

– Ale widzieliśmy go, jak z nią wchodził.

– Nie – odparła, unosząc palec w sposób, który skojarzył mi się z jedną z moich

szkolnych nauczycielek. – Widzieliśmy kogoś wchodzącego z Cashell i założyliśmy, że to

Siwy. Pamięta pan, ten ktoś z krótkimi blond włosami i w dżinsach. Biała koszulka?

background image

– Pamiętam – powiedziałem. – Co z nim?

– Pojawia się znowu później. Idzie to toalety. Musiałam wczoraj wieczorem pojechać

tam i sprawdzić sama. Wszedł do damskiej toalety. To była ona.

– Na pewno? – spytałem, choć wiedziałem, że to głupie pytanie.

– Trudno powiedzieć. Biała koszulka była trochę workowata. Kobieta o małych

piersiach, krótkie włosy? Tak, to mogła być kobieta. Może Siwy McKelvey mówił prawdę.

Nie widać go na nagraniu.

– Jeśli w tej sprawie nie kłamał, to może faktycznie sprzedał pierścionek –

zauważyłem.

– Powiedzmy, że sprzedał. Jak pierścionek trafił na palec Cashell? Chyba że ktoś go

kupił specjalnie w tym celu. Co oznaczałoby, że śledzili Siwego. Co z kolei oznacza, że

wiedzieli o kradzieży pierścionka. A może Szczur im to powiedział. Może dlatego całe ręce

miał poprzypalane papierosami. Może torturowali go, aż im to zdradził. Wyśledzili

pierścionek u McKelveya i kupili go od niego. Potem założyli go na palec jego dziewczynie,

żeby wyglądało, jakby to on zrobił – dodała. – Ale po co?

– A jeśli McKelvey nie był w to zamieszany? Jeśli wiadomość nie była dla niego ani

dla Costella, tylko dla Johnny’ego Cashella?

– To możliwe. Jedziemy do niego? – zaproponowała Caroline.

– Chyba powinniśmy – odparłem.

Nic więcej jednak nie zdążyliśmy zrobić, bo zadzwoniła moja komórka. Dzwoniła

Kathleen Boyle, matka Terry’ego, która dostała pocztą coś dziwnego.

Z

AZWYCZAJ NIE OTWIERAM POCZTY MĘŻA

– wyjaśniła, siedząc na tej samej kanapie co

tamtego wieczoru, kiedy zamordowano jej syna. – Tylko w Boże Narodzenie. Widzicie

państwo, niektórzy nie wiedzą, że jesteśmy w separacji. Wciąż przysyłają kartki nam obojgu,

ale na jego nazwisko. Wiecie, państwo Seamusowie Boyle’owie. Otwieram je i wysyłam

mężowi te adresowane do niego.

– Nie musi się nam pani tłumaczyć, pani Boyle – powiedziała sierżant Williams, chcąc

jak najszybciej się dowiedzieć, co konkretnie jej przysłano.

– Wiedziałam, że to świąteczna kartka. Pomyślałam tylko, że spóźniona. Ale kartka

była pusta, bez życzeń, bez niczego. W środku tylko to...

Wyciągnęła do nas zdjęcie. Nie widzieliśmy, co na nim jest, bo ręka się jej trzęsła, a

fotografia była błyszcząca.

Kiedy wziąłem ją od niej, poczułem zarazem zaskoczenie i dziwną satysfakcję na

background image

widok znajomej twarzy Mary Knox, siedzącej na schodach, w chwili, która musiała mieć

duże znaczenie dla tego, kto zrobił zdjęcie – albo dla tego, kto podrzucał je w miejsca

morderstw dwadzieścia kilka lat po jej zniknięciu.

Pani Boyle zauważyła spojrzenie, które wymieniliśmy ja z Williams.

– Wiecie państwo, kto to jest? – spytała.

– Pytanie brzmi, czy pani wie? – odparłem.

– Nie mam pojęcia. Nigdy jej nie widziałam. Pomyślałam tylko... Mówiliście, żeby się

skontaktować, jeśli przyjdzie mi do głowy cokolwiek niezwykłego.

– Na pewno jej pani nie zna? – powtórzyłem, rozpaczliwie pragnąc znaleźć jakiś

związek, odkryć znaczenie tego zdjęcia.

– Nie, nigdy w życiu jej nie widziałam, przysięgam.

– Kartka była wysłana do pani męża, pani Boyle. Czy on ją znał?

– No... nie wiem – odparła, nagle przestraszona tą myślą. – Mogła być jedną z jego...

kobiet. Ale to zdjęcie wygląda na stare.

– Możemy się jakoś skontaktować z pani mężem, pani Boyle? – spytałem. –

Sprawdzić, czy...

Energicznie pokiwała głową.

– Tak, będzie tu niedługo. Na jutrzejszy pogrzeb.

Wodziła wzrokiem od sierżant Williams do mnie i znów z powrotem, jakby w

przestrzeni między nami mogła znaleźć wytłumaczenie śmierci syna.

Z

APEWNIWSZY PANIĄ

B

OYLE

,

ŻE POSTĄPIŁA SŁUSZNIE

, wsiedliśmy do samochodu i

przedyskutowaliśmy nasze postępy. Między Szczurem Donagheyem, Angelą Cashell i

Terrym Boyle’em nie było żadnego widocznego związku, a mimo to ktoś zamordował ich

troje i we wszystkich trzech wypadkach pojawiło się zdjęcie Mary Knox. Szczur Donaghey

był z tego samego pokolenia co Johnny Cashell, a chociaż nie znałem Seamusa Boyle’a,

zdjęcie Mary Knox zostało wysłane do niego, nie do jego żony. Uznałem, że jedyne, co nam

pozostało, to porozmawiać z Cashellem i Boyle’em. Zanim to zrobiliśmy, zadzwoniłem do

Hendry’ego, żeby sprawdzić, czy dowiedział się czegoś więcej o zniknięciu Mary Knox. Cały

ranek spędził, przeglądając dla mnie akta sprawy.

– Mówiłem ci wczoraj. Główny tok śledztwa dotyczył wtedy udziału IRA. Co

oczywiście oznacza, że nie dowiedzieliśmy się niczego.

– Czy mówi ci coś nazwisko Szczur Donaghey? Ćpun z Letterkenny.

– Tony?

background image

– Tak.

– Nazwisko Tony’ego pojawiło się raz czy dwa. Jedna z sąsiadek powiedziała, że parę

razy widziała go kręcącego się pod domem dziewczyny, zanim zginęła. Zresztą nie tylko jego

– dodał.

– Wciąż nic na temat dzieci?

– Nic. Moim zdaniem, jeśli żyje, to są z nią. Po jej zniknięciu przez kilka dni nie

widywano też jej sąsiadki. Mówiła, że pojechała do Dublina, do siostry. Ona i Knox bardzo

się przyjaźniły; wygląda na to, że opiekowała się dziećmi, kiedy Knox pracowała. Nazywała

się Joanne Duffy. Teraz mieszka gdzieś w Derry. Czemu pytałeś o Tony’ego Donagheya?

– Jego nazwisko pojawiło się też u nas.

– Jak go nazwałeś? Szczur? – spytał Hendry.

Kiedy Donaghey był nastolatkiem, łapał szczury na farmach w okolicach Lifford. W

letnie dni, kiedy panował duszący upał, chodził po Letterkenny i kręcił się w pobliżu świateł

na skrzyżowaniach, z żywym szczurem w kieszeni kurtki. Jeśli na światłach zatrzymywała się

samotna kobieta, z szybą opuszczoną w upale, Donaghey rzucał jej szczura na kolana.

Zazwyczaj w pierwszym odruchu kobieta wyskakiwała z samochodu. Donaghey wskakiwał

za kierownicę i odjeżdżał. Udało mu się to zrobić sześć razy, zanim go złapano. Chodziła

plotka, że policjant, który go złapał, teraz nadinspektor, połamał mu obie ręce pałką w ramach

poglądowej nauki, jak wymierza się sprawiedliwość w okręgu Donegal.

– I słusznie – przyznał Hendry. – To był kawał drania, nie da się ukryć. Mieliśmy go

na celowniku po zniknięciu Knox i w kilku innych sprawach. Wiedzieliśmy, że przynajmniej

przez jakiś czas należał do IRA, dopóki oni też się go nie pozbyli. Nie mieliśmy jednak na to

dowodów i sprawa ucichła. Przykro mi.

Podziękowałem mu i się rozłączyłem. Już dwa razy wspomniał o powiązaniach z IRA.

Nie przemawiało to do mnie, ale pomyślałem, że nic nie szkodzi sprawdzić. Wziąłem

kluczyki do samochodu. Sierżant Williams popatrzyła na mnie pytająco.

– Chyba muszę się wyspowiadać – powiedziałem.

N

ASZ MIEJSCOWY KSIĄDZ

,

T

ERRY

B

RENNAN

, przybył do Lifford cztery lata temu. Wcześniej

służył przez czternaście lat w jednej z najcięższych okolic Derry. Chociaż wielu uważało go

za bełkoczącą skamielinę ze złotego wieku katolicyzmu, mało kto wiedział, że przez kilka lat

na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pośredniczył w rozmowach między

IRA a brytyjskim rządem. Nie był związany z żadną ze stron, ale udawało mu się zachować

szacunek i, co ważniejsze, posłuch u obu.

background image

Msza o dziesiątej trzydzieści jeszcze się nie skończyła, zaczekaliśmy więc na

parkingu, aż niewielka grupa parafianek wyszła na poranne słońce, zapinając płaszcze i

owijając głowy chustami przed zimnem. Potem wszedłem do kościoła.

Światło z zewnątrz padało przez witraże pod takim kątem, że całe spektrum kolorów

rozlewało się na białym marmurze ołtarza. Ojciec Brennan był w konfesjonale; dwójka

staruszków klęczała przy ławie tuż obok. Drzwi konfesjonału otworzyły się ze szczęknięciem

i wyszło z niego dziecko, przytrzymując wejście otwarte dla kobiety, prawdopodobnie babci.

Po niecałej minucie wyszła też ona i do środka wszedł mężczyzna. Z miejsca, gdzie

siedziałem, słyszałem jego ciche mruczenie, przerywane niższym, bardziej gardłowym

mamrotaniem ojca Brennana. Potem mężczyzna wyszedł i zostawił drzwi otwarte. Powietrze

było ciężkie od zapachu kadzidła.

Wszedłem do konfesjonału i zamknąłem drzwi za sobą. Panowała tu atmosfera ciepła i

bliskości; zapach drewna i politury mieszał się z zapachem wody po goleniu księdza. Za

dzielącą nas kratką widziałem jego sylwetkę. Patrzył na kolana, na modlitewnik, z uchem

przy przepierzeniu.

– Pobłogosław mi, ojcze, bo zgrzeszyłem. Od mojej ostatniej spowiedzi minęło kilka

tygodni – zacząłem.

– Niech się pan streszcza, inspektorze, nie jadłem śniadania – odparł Brennan głosem

chrapliwym od palonych latami woodbine’ów. Zaśmiał się cicho do siebie; a jego śmiech

zabrzmiał jak kaszel.

– Potrzebuję przysługi. Muszę porozmawiać z kimś, kto mógłby mi pomóc w

śledztwie. W siedemdziesiątym ósmym roku w Strabane zniknęła prostytutka nazwiskiem

Mary Knox. Muszę wiedzieć, czy mieli z tym coś wspólnego bojownicy. Moim zdaniem jej

zniknięcie ma związek ze śmiercią Angeli Cashell i Boyle’a.

– Istnieje taki związek? – syknął Brennan.

– Tak uważamy. Ale nikt nie wie na pewno...

W powietrzu zawisła bez odpowiedzi moja niewypowiedziana prośba o pomoc.

Brennan milczał blisko przez minutę; w ciemności konfesjonału cisza wydawała się ciągnąć

w nieskończoność. W końcu nachylił się do kratki i w półmroku zobaczyłem, że odwrócił do

mnie głowę, a światło padające z zewnątrz odbiło się w oprawkach jego okularów.

– Nic nie mogę obiecać, inspektorze. To niezwykła prośba. Niech mi pan zostawi jakiś

numer kontaktowy. Jak powiedziałem, nic nie obiecuję.

– Dziękuję, ojcze.

Usłyszałem, jak porusza się w konfesjonale i szykuje do wyjścia. Zdjął z szyi stułę.

background image

– Ojcze – powiedziałem. – Może wysłuchałby ojciec mojej spowiedzi, skoro już tu

jestem.

Nie odezwał się, tylko usiadł, a ja w półmroku zobaczyłem, że założył stułę z

powrotem na szyję i się przeżegnał. Zacząłem mu opowiadać o McKelveyu, o Andersonie i

jego owcach, a przede wszystkim o Miriam Powell. Spytał, czy powiedziałem Debbie, co się

stało. Spytał, czy żałuję. Spytał, czy zamierzałem ciągnąć ten romans, a ja odpowiedziałem,

że nie.

– Bóg panu wybacza, inspektorze. Pana żona, jak podejrzewam, też panu wybaczy.

Teraz niech pan spróbuje wybaczyć sobie samemu. Rozgrzeszam pana, w imię Ojca, Syna i

Ducha Świętego, amen. Niech pan nie wyłącza telefonu.

R

AZEM Z SIERŻANT

W

ILLIAMS

pojechałem do restauracji na granicy. Nazywała się Przystanek

Wędrowca. Caroline zjadła płatki na mleku i tosta, a ja pełne śniadanie z jajecznicą,

boczkiem, kiełbasą i pomidorem. Wycierałem właśnie ostatnią grzanką resztki żółtka, kiedy

zadzwonił mój telefon.

– Devlin – przedstawiłem się, nie rozpoznając numeru dzwoniącego na wyświetlaczu.

– Ksiądz mówił, że chcesz o coś spytać.

Głos był zimny i bezcielesny, nie tylko przez anonimowość komórki, ale jeszcze z

jakiegoś powodu.

– Tak – odparłem, chociaż nie było to pytanie.

– Czego chcesz?

– Mary Knox. Była...

– Ksiądz nam mówił. Czego chcesz?

– Czy IRA miała coś wspólnego z jej zniknięciem? – spytałem i zdałem sobie sprawę,

że ludzie przy stoliku obok gapią się na mnie z rozdziawionymi ustami. Wyszedłem na

zewnątrz, jedną ręką wyciągając z trudem papierosy.

– Nie.

– Na pewno?

Cisza.

– A Szczur Donaghey? Był od was?

– To powszechnie znany fakt, Devlin. Ksiądz mi mówił, że...

– Czyli że Szczur Donaghey nie miał nic wspólnego ze zniknięciem Knox?

– Tego nie powiedziałem. Posłuchaj. Nie sankcjonowaliśmy... zniknięcia Mary Knox.

To, czy zrobił to jakiś ochotnik renegat, to inna sprawa i nie bierzemy za to żadnej

background image

odpowiedzialności. Takie zachowanie stawiałoby nas w złym świetle.

– Nie wydaje mi się, żebyście mogli mówić o jakiejś wysublimowanej moralności... –

zacząłem.

– Ksiądz mówił, że porządny z ciebie gość – przerwał mi. – Mylił się. Już rozumiem,

czemu ci podpalili samochód. Nie proś się o jeszcze.

– Zaczekaj – powiedziałem. – A Johnny Cashell i Seamus Boyle?

– Co ty, kurwa, głupi jesteś? Wszyscy działali razem.

Potem połączenie się urwało.

Zapisałem numer, który pojawił się na wyświetlaczu, z kierunkowym z Północy.

Połączyłem się z jednostką wsparcia telekomunikacyjnego Gardy i spytałem, czy mogą go

namierzyć. Nieco później tego samego dnia oddzwonili z informacją, że numer należał do

dziesięciolatki, który zgłosiła zgubienie telefonu w szkole kilka dni wcześniej.

T

O ROBOTA

D

ONAGHEYA

– powiedziałem, przekazując szczegóły rozmowy sierżant

Williams. – Był w IRA, ale działał poza nimi. Kiedy wszedł w narkotyki, zupełnie się od

niego odcięli. Ale to musiał zrobić on.

– Jakim cudem nie dopadło go RUC?

– Procesy ekstradycyjne w latach siedemdziesiątych były dość rzadkie. Pewnie nie był

wart zachodu, jeśli nie mieli pewności, czy go wydamy. Poza tym musieliby udowodnić, że to

on. My nie musimy nic udowadniać. Wystarczy nam podejrzenie: mamy już coś, na czym

możemy się oprzeć. Oprzyjmy się więc na założeniu, że Szczur Donaghey ją zabił.

Powiedzmy, że ukradł jej biżuterię. Był właśnie takim draniem. Dwadzieścia pięć lat później

ktoś włamuje się do niego i kradnie kosztowności. Minęło tyle czasu, Szczur jest przekonany,

że nic mu nie zrobimy. Nikt nie będzie pamiętał o jednym cholernym pierścionku, myśli

sobie. A pierścionek musi być coś wart. Może chciał, żeby zwróciło mu za niego

ubezpieczenie. Ale ktoś jakoś zauważa pierścionek na liście skradzionych rzeczy. Łączy

fakty. Torturuje i morduje Szczura. A jeśli tu nie chodziło o konkurencję w handlu

narkotykami ani o pytania o pierścionek? A jeśli Szczur był torturowany, aż wyjawił całą

prawdę o Mary Knox? Jeśli podał nazwiska? Powiedzmy, że wsypał Cashella i Boyle’a.

Niedługo później córka Cashella i syn Boyle’a są martwi, a przy nich znajduje się zdjęcie

martwej kobiety. Cashell ma jej pierścionek na palcu.

– Skąd wzięli pierścionek? Chodzili po jubilerach, aż trafili? Wyśledzili go u

McKelveya, zabrali mu go, a potem go wrobili? Żaden z jubilerów nie wspominał, żeby

wypytywał go ktoś oprócz nas!

background image

– A kto inny miałby dostęp do list skradzionych rzeczy?

– Nie zagląda pan do Internetu? To nowa inicjatywa: listy są umieszczane na

lokalnych stronach serwisu Gardy. Ktoś ma nadzieję, że inni odwalą naszą robotę za nas.

Każdy, kto ma dostęp do Internetu, mógł te listy przejrzeć.

– Niech będzie – zgodziłem się niechętnie. – Czyli ktoś widzi pierścionek na liście i

kojarzy go ze Szczurem. Przesłuchuje Szczura, dociera do Siwego? Ale jak?

– Słuchając plotek? Czystym zbiegiem okoliczności? A może Szczur wiedział, że to

McKelvey go okradł. Pewnie nietrudno ustalić, kto sprzedaje kradziony towar w Donegal –

powiedziała Caroline. – Bardziej mnie zastanawia, kto chciałby zabić morderców Mary Knox,

zakładając, że ona faktycznie nie żyje.

– Nie żyje. Kto mógłby pomścić jej śmierć? Ktoś jej bliski, ktoś, kto wiedział o

pierścionku, ktoś, kto znał ją osobiście i pamiętał ją po dwudziestu pięciu latach.

– Costello? – spytała sierżant Williams, lekko się przy tym wzdrygając

– Być może – odparłem, udając, że nie przyszło mi to do głowy.

– Ale po co miałby zabijać Angelę Cashell? Czy Terry’ego Boyle’a? – spytała

Caroline. – Czemu nie ich ojców? Po co odgrywać się na dzieciach?

– A może mści się właśnie dziecko Mary Knox. Dlatego zabija dzieci ludzi

odpowiedzialnych za śmierć jego matki.

– Albo jej.

– Co?

– Knox miała dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Niech pan nie zapomina, nie

wykluczyliśmy udziału kobiety w morderstwie Angeli Cashell. Założone majtki? I wiemy, że

w morderstwie Boyle’a brały udział dwie osoby: dziewczyna, z którą wyszedł z pubu, i ten,

kto go zastrzelił.

– To prawda – powiedziałem.

– No to co teraz robimy? – spytała sierżant Williams.

– Porozmawiamy z Cashellem i zobaczymy, co nam powie. Jutro pogawędzimy sobie

z Boyle’em, po pogrzebie. Tymczasem sprawdźmy, czy uda się nam powiązać Donagheya i

Cashella z zamordowaniem Knox. I ustalić, co się stało z dwójką jej dzieci.

– A jeśli się okaże, że to Costello? – spytała sierżant Williams, mocno przygryzając

wargę.

– To go aresztujemy – odparłem z przekonaniem, którego wcale nie czułem.

background image

Z

AJECHALIŚMY POD DOM

C

ASHELLÓW

w chwili gdy odjeżdżała stamtąd ekipa telewizji.

Johnny rozmawiał przez żywopłot z sąsiadem, Sadie stała obok niego i paliła papierosa.

Sąsiad skinął głową w naszą stronę. Cashellowie odwrócili się i patrzyli, jak idziemy

ścieżką do ich domu. Johnny Cashell wyprostował się i spróbował wypiąć pierś. Efekt popsuł

trochę grymas twarzy – najwyraźniej wciąż bolała go rana na brzuchu.

– Czyżbym czuł boczek? – spytał sąsiad, najwyraźniej uważając swój dowcip za dość

dobry, by go nieustannie powtarzać.

– Nie przez smród benzyny – odparł Johnny Cashell; odwrócił się i stanął w drzwiach

na rozstawionych nogach, krzyżując ręce na piersi. – Czego chcecie? – prychnął. –

Przyjechaliście znów oskarżać ojca w żałobie? Właśnie opowiadałem o was ludziom z

telewizji. Nie dalibyście sobie rady z zasraną układanką dla dzieci, no to obwiniacie rodzinę.

– Chciałem to zwrócić Sadie – powiedziałem, podchodząc do niego z pierścionkiem. –

Myślę, że go poznajesz, Johnny. Chociaż ośmielam się twierdzić, że ostatni raz widziałeś go,

kiedy Szczur Donaghey ściągał go z palca martwej kobiety. Mam rację?

Sadie wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem, a potem odwróciła się do sąsiada, jakby

chciała dzielić z kimś poczucie krzywdy. Johnny nie był już taki pewny siebie. Spojrzał na

pierścionek, a w jego oczach zamigotało rozpoznanie. Przesunął nerwowo językiem po

wargach i zaśmiał się, trochę za głośno.

– Znów pieprzysz, Devlin. Nie ma takiej rzeczy, do jakiej byście się...

– Nie ma też przedawnienia, Johnny. Nie męczy cię, że Angela zginęła właśnie przez

to? Ani to, że Donaghey cię wystawił, głupi draniu?

Mówiłem coraz głośniej; czułem, że zaczyna mi szumieć w głowie. Sierżant Williams

ujęła mnie za ramię.

– Lepiej chyba porozmawiać w środku, panie Cashell, nie sądzi pan? – powiedziała,

prowadząc Cashellów do domu. Poszedłem za nimi. Sadie szeptem dopytywała się męża, o

czym mówię.

Położyłem na stole zdjęcie Mary Knox i stanąłem przed Cashellami.

– Wiemy, że pierścionek należał do Mary Knox, Johnny. Podejrzewamy, że Tony

Donaghey zabrał go jej, kiedy zniknęła. Teraz pierścionek znów wypłynął, dwadzieścia pięć

lat później, a Donaghey zapłacił za to. Parę tygodni temu ktoś załatwił go w Bundoran.

Obserwowałem, jak Johnny Cashell usiłuje utrzymać pokerową twarz.

– Ktoś go związał, Johnny – ciągnąłem – przypalał papierosami, wepchnął mu szmatę

w gardło, a potem rozciął ręce od nadgarstków do łokci i przypuszczalnie kazał mu patrzeć,

jak krew ścieka mu po nogach razem ze szczynami.

background image

Przynajmniej mnie słuchali.

– Możesz sobie teraz siedzieć z tą swoją miną: „Pieprzyć gardai”, Johnny –

ciągnąłem; lata powstrzymywanej irytacji na nieuleczalnych idiotów, takich jak Johnny, w

końcu zrobiły swoje – ale w którymś momencie Szczur zachował się zgodnie ze swoją ksywą

i wysypał ciebie i Seamusa Boyle’a temu, kto go załatwił. I proszę, dwa tygodnie później

twoja niewinna córka leży martwa na polu, a ty siedzisz sobie w pubie i przechwalasz się,

jaka to z ciebie figura. Na pewno jesteś dumna z męża, Sadie. Trafił ci się prawdziwy skarb.

Wiedziałem, że przesadziłem. W zaczerwienionych oczach Sadie wezbrały łzy, a

Johnny gapił się na mnie z poszarzałą twarzą i papierosem zawieszonym w połowie drogi do

ust. Najstarsza z ich córek, Christine, stała w korytarzu i patrzyła na mnie. Natychmiast

pożałowałem tego, co powiedziałem. Poczułem pot na czole, a kuchnia nagle zrobiła się

nieznośnie ciasna.

– Chyba lepiej, żeby zaczekał pan na dworze, inspektorze – powiedziała sierżant

Williams, spoglądając na mnie ze złością.

– Ja... przepraszam, Sadie. Jezu, Johnny... przepraszam.

Sadie patrzyła na mnie wzrokiem pozbawionym wszelkich uczuć.

– Jesteś najpodlejszym draniem, jakiego znam. Wynoś się z mojego domu –

powiedziała. Wytarła łzę z policzka i odwróciła się do Caroline, czekając, aż wyjdę z kuchni.

S

TAŁEM W MALUTKIM OGRÓDKU PRZED DOMEM

i paliłem papierosa, zaciągając się najmocniej,

jak potrafiłem, żeby dym parzył mi płuca. Zdałem sobie sprawę, że obok mnie ktoś jest,

odwróciłem i zobaczyłem Christine Cashell stojącą ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i

papierosem w prawej dłoni.

– To było potrzebne? – spytała, ale bez tej butnej miny, którą miała, kiedy

rozmawialiśmy ostatnio. Zupełnie, jakbym potwierdził wszystko, co o mnie sądziła. Możemy

mówić sobie o równości, służbie społeczeństwu i tak dalej, ale czasami, wbrew sobie,

traktujemy ludzi źle tylko dlatego, że możemy, bo wmawiamy sobie, że robimy to w imię

sprawiedliwości czy pod jakimkolwiek innym pozorem, pod którym ukrywamy fakt, że

chcemy kogoś skrzywdzić, odegrać się na nim za jego całkowity brak poszanowania dla

naszej pracy i wszystkiego, co dla niej poświęciliśmy.

– Nie – odparłem, nie widząc sensu w dzieleniu się z nią moimi przemyśleniami. –

Poniosło mnie, panno Cashell.

– Niech mnie pan tu nie nazywa panną Cashell. Christine wystarczy. – Zaciągnęła się

papierosem i wydmuchnęła dym w górę, wystawiając twarz ku coraz mocniejszym

background image

promieniom słońca. Pociągnęła nosem. – Myśli pan, że to wystarczy, żeby mama go

zostawiła? – spytała, nie patrząc na mnie.

– Może. Nie o to mi chodziło.

– Wiem. Ale nie ma tego złego i tak dalej, prawda? Nigdy nic nie wiadomo. Wygląda

na to, że daliście ciała z McKelveyem.

– Tak. Wszystko na to wskazuje. – Pstryknąłem papierosa przez żywopłot w płonnej

nadziei, że wścibski sąsiad jeszcze się tam czai.

– Mówiliśmy, że ona nie miała z nim nic wspólnego. Wpadła w prochy. To była robota

McKelveya. Nie chodzili ze sobą.

– A z kim chodziła, Christine? – spytałem. – Muire wspominała, że Angela z kimś się

umówiła tego wieczoru, kiedy zginęła.

– Muire nie wiedziała, co jest grane.

– O McKelveyu?

– Na mózg się panu rzucił ten McKelvey. Angie nie spotykała się z McKelveyem. To

nawet nie był chłopak. Nasza Angie przed śmiercią znalazła sobie dziewczynę. Kogoś, kto

podtrzymywał jej nałóg.

– Kogo?

– Jakąś pielęgniarkę, Yvonne, ze Strabane.

– Yvonne Coyle?

– Chyba tak – powiedziała Christine, a potem odwróciła się, słysząc głosy z wewnątrz.

Jej rodzice wyszli z sierżant Williams, która uścisnęła im obojgu dłonie, skinęła mi głową i

poszła do samochodu. Uśmiechnąłem się łagodnie do Christine, a ona odpowiedziała mi

samymi oczyma. I w tej samej chwili jej twarz zastygła w znajomym grymasie wyzwania

rzuconego światu. Odwróciłem się, żeby jeszcze raz przeprosić jej rodziców, ale oni tylko na

mnie popatrzyli, kazali Christine wejść do środka i cicho zamknęli za sobą drzwi.

L

EPIEJ PANU

? – spytała sierżant Williams, kiedy wsiadłem do samochodu. Nie zdążyłem

nawet odpowiedzieć.

– Cashell to przestępca – stwierdziłem nieco wyniośle.

– Nie wtedy, kiedy mówi pan o śmierci jego córki. Przecież jest ojcem.

– A nie powinien być. Jego druga córka rozmawiała ze mną na dworze. Ma nadzieję,

że to w końcu zmusi Sadie, żeby się z nim rozwieść. Trudno to nazwać rodzinną idyllą,

prawda?

– To więcej niż mają niektórzy z nas – warknęła Caroline.

background image

Przestałem się kłócić.

Żadne z nas nie odzywało się, kiedy włączała silnik.

– Co jeszcze mówiła ta dziewczyna? – spytała w końcu.

Wyjrzałem przez boczną szybę na sunące w tył żywopłoty i słońce przeświecające

przez ich gąszcz.

– Niewiele. Mówiła, że ślad McKelveya to ślepy zaułek, jakbyśmy sami na to nie

wpadli. Twierdziła, że Angela lubiła w obie strony.

– Co to? – spytała sierżant Williams, zerkając na mnie z boku.

– Christine uważa, że Angela miała romans z Yvonne Coyle.

– No proszę. Mamy ją zamknąć?

– Na pewno warto się jej przyjrzeć. Chociaż romans, nawet lesbijski, to nie

przestępstwo. Przyznała już, że Angela nocowała u niej, zanim zginęła. Powiedziała, że

tamtego wieczoru spotykała się z McKelveyem. – Nagle coś sobie przypomniałem. – Teraz

przypominam sobie, jak mówiła, że widziała McKelveya w czwartek wieczorem. Właściwie

była naszym jedynym świadkiem. A jeśli kłamała?

– Może jednak powinniśmy ją aresztować.

– Zapytam Hendry’ego. Jest w jego jurysdykcji. Co mieli do powiedzenia

Cashellowie?

– Cashell przyznał, że znał Donagheya i Boyle’a pod koniec lat siedemdziesiątych.

Powiedział, że Donaghey prowadził bar, gdzie on i Boyle pracowali jako bramkarze. Robili

czasem dla niego to i owo. To wszystko. Nic nie wiedział o Mary Knox ani o pierścionku.

Ani dlaczego ktoś miałby go zostawiać na zwłokach jego córki.

– Wierzysz mu? – spytałem.

– O Boże, nie. Kłamał jak najęty. Zdenerwował się zwłaszcza wtedy, kiedy mu

powiedziałam, że Knox miała dzieci. Chyba o tym nie wiedział. Chociaż oczywiście

twierdził, że to go nie interesuje, bo tej kobiety nie znał.

– Powiedziałaś, że Szczur Donaghey prowadził bar? Temu też warto się bliżej

przyjrzeć. Posłuchaj, kiedy wrócimy na posterunek, zadzwonię do Hendry’ego w sprawie

Yvonne Coyle. Możesz mi przynieść wszystko, co znajdziesz o Donagheyu? Potem

chciałbym, żebyś się zabrała do tej sąsiadki Mary Knox, Joanne Duffy, mieszka gdzieś w

Derry. Podejrzewam, że ona wie, dokąd trafiły dzieci.

– Myśli pan, że są w to zamieszane?

– Nie wiem – odparłem szczerze – ale na razie nie mamy nic innego.

background image

J

AK SIĘ OKAZAŁO

, nie udało mi się wcielić swoich planów w życie tak szybko, jakbym chciał,

bo kiedy wróciłem na posterunek, przy biurku dyżurnego stał Mark Anderson, a Burgess

desperacko starał się go spławić.

– O, inspektor Devlin! – krzyknął, kiedy tylko pojawiłem się w drzwiach. – Pan

Anderson do pana. Może będzie pan tak uprzejmy i się nim zajmie. – Potem dodał pod

nosem: – I zabierze smród owczego gówna z mojego posterunku.

Anderson nie dawał się spławić. Wyjął coś z kieszeni, kłębek brązowego aksamitu, na

krawędziach ciemny od zaskorupiałej krwi. Rzucił go na blat.

– To było na moim polu, tam, gdzie postrzeliliśmy to zwierzę.

– Co to ma wspólnego ze mną? – spytałem, ale zakręciło mi się w głowie. Strzęp

oderwanej skóry był obrzydliwy i zarazem żałosny.

– Powell nie chce mi dać nagrody. Mówi, że to nie kot, tylko kawałek psa. Gdzie twój

pies?

– W domu, Mark. To nie jest kawałek psa, to może być kawałek czegokolwiek. Powell

chce się po prostu wykręcić z układu. Fajnie jest obiecywać nagrodę w telewizji, dopóki nie

trzeba jej wypłacić.

Anderson popatrzył na mnie podejrzliwie, marszcząc czoło w skupieniu. Potarł

stwardniałym paluchem siwą szczecinę na brodzie.

– Wiem tyle, że od polowania nie widziałem twojego psa i nic nie płoszyło moich

owiec. Jeśli się dowiem, że twojemu psu coś się stało, będę miał prawo wpakować mu kulkę.

Nagroda czy nie, będę bronił swoich owiec.

– A ja będę bronił swojego psa – odparłem.

– Najlepiej sam wpakuj mu kulkę, zanim będzie to musiał zrobić ktoś inny – rzucił

Anderson i wyszedł.

C

HOĆ BYŁEM ZŁY NA

A

NDERSONA

, wiedziałem, że ma rację. Postanowiłem wieczorem zabrać

do domu pistolet. Kiedy Penny była niemowlakiem, nie chciałem trzymać broni w domu,

przechowywałem ją więc w specjalnej szafce na posterunku. Dla gardai broń to często rzecz

ostateczna; zazwyczaj ich przy sobie nie nosimy, bo kłóciłoby się to z samą nazwą An Garda

Síochána – Strażnicy Pokoju.

Poszedłem na zaplecze, za gabinetem Costella, gdzie znajdował się sejf. Na nim leżała

metalowa skrzynka z kłódką. Otworzyłem ją, wyjąłem swój rewolwer kaliber 38 i pudełko

nabojów, zawinąłem jedno i drugie w naoliwioną szmatkę ze skrzynki i włożyłem do

wewnętrznej kieszeni kurtki.

background image

Z

ADZWONIŁEM NA POSTERUNEK W

S

TRABANE

i zostawiłem Hendry’emu wiadomość, żeby się

ze mną skontaktował. Sierżant dyżurny zapewnił mnie, że inspektor oddzwoni, kiedy tylko

będzie mógł. Do gabinetu weszła sierżant Williams i opadła na krzesło z grubą szarą teczką

na kolanach.

– Oto życie Szczura Donagheya – powiedziała. Położyła teczkę na stole między nami i

oboje uważnie przejrzeliśmy jej zawartość.

Donaghey pojawił się w kartotekach policyjnych w wieku jedenastu lat, kiedy

przyłapano go na kradzieży sklepowej. Właściciel nalegał, żeby sprawę potraktowano

poważnie. Od tamtej pory był aresztowany dość regularnie, za picie, chuligaństwo albo

kradzieże. W wieku czternastu lat wysłano go na dziewięć miesięcy do poprawczaka za

pobicie sąsiadki i kradzież jej torebki, w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze – równowartość

trzynastu euro. Podczas pobytu w poprawczaku Donaghey był spokojny, ale później jego

nazwisko znów wypłynęło.

Po osiągnięciu pełnoletności aresztowano go po raz pierwszy za napaść i poważne

uszkodzenie ciała – pobił do nieprzytomności byłego chłopaka dziewczyny, z którą się

spotykał. Posłużył się stłuczoną butelką po piwie i cegłą. Sprawa trafiła do sądu, ale Szczur,

mimo wcześniejszych kar, wykręcił się wyrokiem w zawieszeniu. Zapisałem sobie datę,

przypuszczając, że gazety z tego okresu napisały coś o tym w kronikach policyjnych.

Czterdzieści minut później moja wiara w bibliotekarzy znów została nagrodzona.

Według gazet z tamtego czasu Donagheya potraktowano ulgowo z powodu wysokiej pozycji

zajmowanej przez niego w czymś o nazwie IWD i roli ambasadora swojego okręgu. Prezes

IWD, Joseph Cauley, wstawił się za Szczurem, nazywając jego wybryk pojedynczą skazą na

godnej szacunku postaci. Sędzią pokoju był wówczas Gordon Fullerton, który później

odsiedział trzy lata w więzieniu, kiedy udowodniono mu, że brał łapówki, rozstrzygając w

sprawie o własność ziemi. Ponieważ żadne z nas nie wiedziało, co to jest IWD, powróciliśmy

do śródmieścia.

N

IEMAL NA WPROST POSTERUNKU

G

ARDY

wznosi się Siedziba Władzy, muzeum poświęcone

historii Lifford jako administracyjnego centrum hrabstwa Donegal. Mieszczą się tam stary sąd

i cele dawnego więzienia oraz przytułku dla umysłowo chorych. Co więcej, można tam

znaleźć ludzi, którzy wiedzą o Lifford i Donegal więcej chyba niż potrzeba. Jedną z takich

osób jest Mary Deeney, czterdziestoletnia kobieta, o prostych, miedzianorudych włosach z

przebłyskami siwizny. W piętnaście minut mogła już opowiedzieć nam o IWD.

– Inwestuj w Donegal – wyjaśniła, poprawiając na nosie okulary w różowych

background image

oprawkach, które niemal natychmiast zjechały w dół. – To jedna z tych inicjatyw z lat

siedemdziesiątych, które miały ściągnąć do Donegal większe firmy. Na przełomie lat

siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mieli nawet sukcesy, sprowadzili firmę tekstylną i

komputerową. Oferowali zachęty, ulgi podatkowe, dopłaty i tak dalej, robili badania rynkowe,

zajmowali się budowami. Zwinęli się w osiemdziesiątym czwartym, nie, piątym, kiedy umarł

Cauley. I chyba dobrze, bo chodziły plotki, że zainteresował się nimi Urząd Antykorupcyjny.

– Pamięta pani, czy działał u nich niejaki Tony Donaghey? – spytała sierżant Williams.

– Był tam chyba kimś ważnym.

Mary zastanowiła się, w zamyśleniu nawijając na palec kosmyk włosów.

– Nie, nic mi to nie mówi. Oczywiście to nie ze mną powinniście państwo rozmawiać.

Tommy Powell to człowiek, do którego powinniście pójść.

– Dlaczego Powell? – spytałem.

– Bo to on był założycielem organizacji. IWD to jego pomysł. Przez Dail załatwił im

miliony.

– Myśleliśmy, że IWD kierował Cauley – zauważyła sierżant Williams, a ja

przytaknąłem.

– Owszem, kierował – odparła Mary, jakby tłumaczyła coś tępemu dziecku – ale

Powell był właścicielem. Cauley był tylko dyrektorem.

W

YSZLIŚMY PRZED MUZEUM

. Zapaliłem. Po drugiej stronie ulicy widzieliśmy Costella

kręcącego się po swoim gabinecie; rozsunął żaluzje, żeby wpuścić do środka grudniowe

słońce. W pewnym momencie podszedł do okna, popatrzył na nas, a potem znów wycofał się

w cień.

– I co teraz? – spytałem.

– Chyba spróbujemy znaleźć dzieci – powiedziała sierżant Williams. – I tę Coyle. Co z

Powellem? Porozmawia pan z nim?

– Być może – odparłem. – Ale jeszcze nie teraz. Costello mówił coś rano o ściągnięciu

Biura Dochodzeń.

– Chce pan to zrobić? – zdziwiła się Caroline.

– Nie. Ale chyba będą mogli nam pomóc.

O

PRÓCZ POSTERUNKÓW W CAŁYM KRAJU

An Garda ma centralne Biuro Dochodzeń

Kryminalnych, które pomaga w prowadzeniu poważnych spraw. Ale to tylko jeden z kilku

background image

systemów wsparcia. Do policji wodnej już dzwoniliśmy. Uznałem, że być może teraz należy

skontaktować się z Działem Badawczym. Dział Badawczy robi dokładnie to, co mówi jego

nazwa. Latami zbierają informacje przekazywane przez inne oddziały Gardy i archiwizują je

na przyszłość. Żaden inny oddział nie mógłby dotrzeć do danych dotyczących firm albo

inicjatyw państwowych równie szybko. Taką miałem przynajmniej nadzieję.

Wróciłem do naszego gabinetu, zadzwoniłem do Centralnego Biura Łączności na

Harcourt Street w Dublinie i poprosiłem o połączenie z Badawczym. Połączono mnie z

funkcjonariuszem Armstrongiem. Poprosiłem go, żeby znalazł mi wszystko na temat Szczura

Donagheya w powiązaniu z IWD. Postanowiłem nie wspominać na razie o Tommym

Powellu, zakładając, że jego nazwisko tak czy inaczej pojawi się w kontekście IWD.

Wspomniałem za to o plotkach o śledztwie w sprawie korupcji i prezesie, Josephie Cauleyu.

Armstrong odparł, że może to potrwać kilka dni.

Potem spróbowałem znów skontaktować się z Hendrym w sprawie Yvonne Coyle, ale

nadal go nie było. Siedziałem w składziku i patrzyłem, jak sierżant Williams przegląda

książki telefoniczne i listy wyborców z Derry w poszukiwaniu Joanne Duffy, przyjaciółki

Mary Knox. Usiadłem obok niej i zacząłem jej pomagać. Po iluś fałszywych tropach, trzech

kawach i kanapce z tuńczykiem na spółkę znaleźliśmy ją.

background image

Rozdział 14

Poniedziałek, 30 grudnia

D

UFFY PRZENIOSŁA SIĘ ZE

S

TRABANE DO

D

ERRY

w 1983 roku. Wyszła za mąż za niejakiego

Edgara van Roosta, belgijskiego politologa, wykładającego teorię pokoju i konfliktu na

lokalnym uniwersytecie. Poznali się na wiecu, na którym van Roost przemawiał, porównując

konflikt w Irlandii Północnej z konfliktem na Bliskim Wschodzie. Duffy sprzedawała

wówczas egzemplarze „Socialist Worker” obojętnemu tłumowi.

Teraz mieszkali w dzielnicy Derry znanej jako Foyle Springs, w skromnej połówce

bliźniaka domagającej się remontu. W środku dom wyglądał jednak inaczej, niż można by się

spodziewać po socjalistach. Wąski korytarz z miękką wykładziną był zdominowany przez

olbrzymi żyrandol zwisający tak nisko, że musiałem go obchodzić dookoła.

Pani Duffy postarzała się wdzięcznie, być może z niewielką pomocą chirurga; bo

bardzo nienaturalnie brakowało jej zmarszczek i kurzych łapek wokół oczu, a usta miała

pełne i idealnie różowe. Policzki podkreśliła różem, siwiejące blond włosy upięła w wysoki

kok.

Paliła długiego, cienkiego, brązowego papierosa, zaciągając się lekko i wypuszczając

dym pojedynczymi chmurkami, jakby nie była przyzwyczajona do palenia.

– Nie mogę się zaciągać – wytłumaczyła, zauważywszy moje zaciekawienie.

Gestykulowała papierosem. – Mam astmę. Nie powinnam w ogóle palić, ale nie umiem

rzucić.

Sierżant Williams ze zrozumieniem pokiwała głową.

– Pani Duffy, jak już mówiłam przez telefon, usiłujemy odnaleźć rodzinę Mary Knox.

Pani Duffy skinęła głową. Kok jej się zakołysał.

– Mary, niech spoczywa w pokoju. Znaleźliście ją? O to chodzi? Nachyliła się lekko

do przodu, jakby chciała okazać troskę.

– Nie, pani Duffy – powiedziałem. – Wznowiliśmy sprawę. Domyśla się pani, co się z

nią mogło stać?

– O, Mary nie żyje – odparła pani Duffy z przekonaniem. – Była martwa w dniu, kiedy

background image

zniknęła. Zawsze to wiedziałam.

– Skąd? – spytała sierżant Williams, uśmiechając się niepewnie.

– Czasem się po prostu wie. Przyjaźniłyśmy się. Zajmowałam się jej dziećmi, kiedy

ona... no, wiecie państwo, kiedy pracowała.

Odłamała czubek papierosa i odłożyła niewypaloną połówkę do popielniczki.

– Chcielibyście ją państwo zobaczyć? – spytała i wstała, zanim zdążyliśmy

odpowiedzieć. Podeszła do ciężkiej, mahoniowej biblioteczki w kącie i otworzyła ją, ukazując

półki pełne książek i albumów ze zdjęciami. Przejrzała jeden czy dwa, znalazła zdjęcie,

którego szukała, wyjęła je z albumu i podała sierżant Williams, która obejrzała je i przekazała

mnie.

– To ona i jej dzieci – wyjaśniła pani Duffy, stając nade mną z przekrzywioną głową,

żeby zobaczyć fotografię w mojej dłoni.

Zdjęcie pochodziło najwyraźniej z tej samej serii, co to, które już widzieliśmy. W tle

gromadziły się szare chmury, ale nie psuło to słonecznego nastroju. Mary Knox wciąż

siedziała na betonowych schodach na plażę, ale w tym ujęciu po obu jej stronach stały dzieci.

Była bardzo atrakcyjną kobietą. Pod dużą, białą koszulką widać było czarny kostium

kąpielowy. Dłonie położyła skromnie na gołych kolanach, ściśniętych razem. Na lewej dłoni

miała pierścionek z kamieniem księżycowym.

Po jej lewej stronie stał chłopiec w wieku może ośmiu lat, z obciętymi na pazia

włosami. Miał na sobie tylko zielone szorty. Spod skóry sterczały mu chude żebra; uśmiechał

się tak szeroko, że oczy miał jak szparki. Jedną ręką obejmował matkę za szyję, drugą

zawadiacko trzymał się pod bok. Na jego nogach widać było małe siniaki.

Po drugiej stronie Mary Knox siedziała jej córka. Ona też uśmiechała się do

obiektywu, ale była mniej spontaniczna, ze splecionymi przed sobą rękami. Zachowywała

niewielki odstęp od matki. Twarz miała szczupłą, a skórę jasną, co kontrastowało z ciemnymi

włosami, opadającymi w lokach na czoło i ramiona. Była ubrana w niebieski kostium

kąpielowy i plażowy ręcznik zarzucony na plecy jak pled. Jej twarz miała w sobie coś

znajomego i dziwnie smutnego. Być może jednak odniosłem takie wrażenie, bo wiedziałem,

jaki los czeka tę rodzinę.

– Kiedy je zrobiono? – spytałem.

– Powinno być napisane z tyłu – odparła pani Duffy. – W okolicach Halloween, zanim

zniknęła. Pogoda była piękna jak na tę porę roku i wszyscy pojechaliśmy do Bundoran.

Świetnie się bawiliśmy.

Data pasowała do zakupu pierścionka przez Costella.

background image

– Ładny ma pierścionek – powiedziałem. – Wygląda na drogi.

– Był. Ale i tak się zepsuł. Kiedy wracaliśmy do domu, zauważyła, że wypadł jeden

kamień. Musiała go odesłać do naprawy.

– Skąd go miała? – spytałem, starając się, żeby zabrzmiało to niewinnie. Mimo to

Duffy spojrzała na mnie podejrzliwie.

W końcu postanowiła odpowiedzieć.

– Pewnie i tak państwo wiecie. Mary miała wielu mężczyzn. Trochę na tym zarobiła.

Kupił go jej jeden z nich.

– Wie pani kto to był? – spytała sierżant Williams.

– Ktoś bogaty. I ważny. Jeden z ważnych ludzi.

– Co to znaczy „Jeden z”? – spytałem.

– Było kilku – odparła pani Duffy i uśmiechnęła się nieśmiało, dając do zrozumienia,

że więcej nie może powiedzieć.

– Kim byli ci ludzie? – nalegała Caroline, czytając mi w myślach.

– Nie pamiętam nazwisk. Jacyś biznesmeni, ważne figury. Ale najwyraźniej był

właściciel hotelu Three Rivers.

– Czyli kto? – spytałem. Hotel stał teraz opuszczony. Nikogo tam nie było, odkąd

pamiętałem.

– Nie przypominam sobie – powiedziała pani DufFy, unikając mojego wzroku. – Co

do dzieci, nie widziałam ich od dwudziestu pięciu lat.

– Ale wie pani, co się z nimi stało? – spytała sierżant Williams.

Pani DufFy poczerwieniała. Oczy jej zwilgotniały; przygryzła lekko wargę w daremnej

próbie powstrzymania łez.

– Zabrałam je – odezwała się w końcu, ocierając twarz. – Wiem, że źle zrobiłam, ale

zabrałam je do Dublina. Zostawiłam w sierocińcu przy South Circular Road, u Świętego

Augustyna. Dałam im po zdjęciu matki z tej samej serii, na którą państwo patrzycie.

– I to wszystko? Po prostu postanowiła je pani wywieźć, tak bez powodu? – spytałem

z niedowierzaniem. – A gdyby wróciła?

– Ktoś kazał mi to zrobić, ktoś, komu bardzo zależało na Mary. Dał mi pieniądze,

żebym je zabrała. Sto Funtów. Kazał mi to zrobić.

– Ten ktoś kazał pani oddać cudze dzieci do sierocińca, a pani to zrobiła? – Głos

sierżant Williams wnosił się tak szybko, że w końcu się załamał i zakrztusiła się ostatnimi

słowami.

– Tak. Powiedział mi, że ona nie wróci. Ze lepiej dla dzieci, jeśli przez jakiś czas

background image

znajdą się daleko od Strabane. Pomyślałam, że może grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Nie

mogłam sama zająć się dwójką dzieci. Zrobiłam, jak kazał. To nie była moja wina.

– Kto to był, pani DufFy? Proszę nam podać nazwisko.

– Nie mogę powiedzieć.

– Pani DufFy – starałem się mówić spokojnie. – Ten, kto kazał pani wywieźć dzieci,

prawdopodobnie wie, co się stało z ich matką. Być może nawet odpowiada za to, co się z nią

stało. No, proszę mi powiedzieć, kto je kazał pani wywieźć?

Pani DufFy spoglądała to na sierżant Williams, to na mnie. Potem popatrzyła na swoje

dłonie, splecione na kolanach, i w końcu znów utkwiła wzrok we mnie. W jej głosie i oczach

pojawił się wyraźny opór.

– Nazywał się Costello – powiedziała w końcu i napuszyła się lekko, jakby

podkreślając, że wyznaje to niechętnie. A my usiłowaliśmy pojąć, co usłyszeliśmy.

W

DRODZE POWROTNEJ

staraliśmy się przyjrzeć wszystkim elementom układanki w sposób

jak najbardziej obiektywny. Costello miał romans z prostytutką z dwojgiem dzieci. Ona znika,

a on płaci sąsiadce, żeby zabrała dzieci do Dublina i zostawiła je tam w sierocińcu.

Dwadzieścia pięć lat później ginie córka miejscowego opryszka, a jej ciało zostaje porzucone

z pierścionkiem, który Costello dał prostytutce.

– Costello coraz lepiej tu pasuje – stwierdziła ponuro Caroline, choć żadne z nas nie

chciało myśleć, co się stanie, gdy niezbicie udowodnimy, że to on odpowiada za zniknięcie

Mary Knox.

– Na to wygląda – odparłem z rezygnacją i postanowiłem spróbować ostatniego

sposobu, by odwlec nieuniknione. – Trzeba koniecznie zlokalizować te dzieci: oto jedyne

rozwiązanie.

– Chce pan z nim o tym porozmawiać? – spytała sierżant Williams, kiedy

przejeżdżaliśmy przez Porthall, zbliżając się do Lifford od wschodu.

– Jeszcze nie – powiedziałem, choć miałem świadomość, że w końcu będę musiał

stanąć twarzą w twarz z Costellem, podobnie jak ze sprawą Franka i napaści na stado

Andersona. – Co teraz robisz?

Niebo ciemniało, choć było dopiero po czwartej po południu. Księżyc wisiał nisko,

niewiele większy od skrawka lodu. W górze widać było trzy czy cztery gwiazdy; wał chmur

gromadzący się na zachodzie zwiastował poranny śnieg. Minęliśmy już kilku farmerów,

posypujących solą boczne drogi.

– Nie wiem. Później jestem umówiona z Jasonem na obiad. On gotuje.

background image

– Zrobisz jeszcze jedną rzecz, przed końcem pracy? Sprawdź, do kogo należał hotel

Three Rivers, kiedy mieszkała tu Knox. Ja poszukam sierocińca Świętego Augustyna i

zobaczę, czego się dowiem.

J

EDYNY

Ś

WIĘTY

A

UGUSTYN W KSIĄŻCE TELEFONICZNEJ

był kościołem, ale ksiądz podał mi

numer do zakonnicy, siostry Perpetui, która pracowała w sierocińcu do 1995 roku, kiedy

został zamknięty. Siostra Perpetua, czy siostra P., jak przedstawiła się przez telefon,

pochodziła z Północy, a jej gadatliwości dorównywała tylko fenomenalna pamięć.

– Pamiętam dzieci Knox, inspektorze, tak – powiedziała. Akcent z Fermanag mieszał

się u niej z ledwie zauważalną wymową dublińską. – Sean i Aoibhinn. – Imię dziewczynki

wymówiła „Iwin”. – Smutna sprawa. Przyjechały do nas tuż po Nowym Roku

siedemdziesiątego dziewiątego. Pamiętam, bo zabierałyśmy kilkoro dzieci na spotkanie z

Ojcem Świętym w Droghedzie i Knoxowie byli wśród nich. Pamiętam, że przyjechały prawie

bez niczego. Zostawiła je chyba ciotka. Dała im pięćdziesiąt funtów, co za tamtych czasów

było sporą sumą.

No to i tak zarobiła pięćdziesiąt, pomyślałem. Mimo swoich socjalistycznych

przekonań.

Siostra P. opowiedziała mi historię Knoksów. Minęło wiele miesięcy, zanim dzieci

oswoiły się z nowym domem. Ich akcent, mieszanka angielskiego i północnoirlandzkiego,

różnił się od południowej wymowy rówieśników. Dziewczynka była cichutka i nie chciała

brać udziału w żadnych zabawach. Chłopiec zaciekle jej bronił, bez przerwy wdawał się w

bijatyki z tymi, którzy jego zdaniem ją krytykowali. We wrześniu tego samego roku oboje

trafili do rodzin zastępczych, na przeciwległych krańcach Dublina. Dziewczynka wytrzymała

cztery dni, chłopiec jeszcze krócej. Oboje tęsknili za sobą; chłopiec uderzył nawet przybraną

matkę, kiedy próbowała go objąć i pocieszyć. Rodzeństwo znów znalazło się razem. Oboje

natychmiast wyraźnie się uspokoili.

Cały personel sierocińca zgodził się, że dzieci są nad wiek rozwinięte w sprawach

cielesnych. Często przeklinały i znały seksualny slang. Chłopca kilka razy karano za

zaglądanie dziewczynkom pod spódnice, a raz za schowanie się w ich toalecie.

Bezskutecznie wysyłano je do kolejnych nowych domów. Zawsze z radością wracały

do Świętego Augustyna, gdzie chyba po raz pierwszy w życiu zaznały nieco spokoju.

Następne lata spędziły w kolejnych rodzinach zastępczych, od których uciekały, zanim

zdążyły się przyzwyczaić. Kiedy Sean skończył osiemnaście lat, opuścił sierociniec i wynajął

mieszkanie w Dublinie. Pracował dorywczo na budowach. Dziewczynka w wieku

background image

siedemnastu lat zobaczyła ogłoszenie o rekrutacji do Gardy i rok później zaczęła szkolenie.

– To była piękna dziewczyna, inspektorze – powiedziała siostra Perpetua – ale

niespokojna. Moim zdaniem Garda była dla niej szansą na nową rodzinę. Oboje byli okropnie

samotni, mieli tylko siebie. Czyli... a co zrobili?

Trochę mnie zaskoczyła i wyraźnie to wyczuła.

– Nie zginęli, boby mi pan powiedział – ciągnęła. – Mogę się tylko domyślać, że jedno

albo oboje z nich mają jakieś kłopoty. Mam rację?

– Powinna siostra zostać policjantką – odparłem.

– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

– Wiem! – Uśmiechnąłem się.

– No dobrze – powiedziała. – Wystarczą mi domysły. Ale czy może pan coś dla mnie

zrobić? Pewnie pan pomyśli, że jestem jakąś rozmiękczoną liberałką, ale proszę nie osądzać

tych dzieci zbyt surowo. Zycie ich nie rozpieszczało.

P

ODZIĘKOWAŁEM SIOSTRZE

P

ERPETUI I SIĘ ROZŁĄCZYŁEM

. W głowie nadal dźwięczały mi jej

ostatnie słowa, choć upominałem się, że współczucie powinienem zarezerwować przede

wszystkim dla Angeli Cashell i Terry’ego Boyle’a. W każdym razie niezależnie od tego, co

się stało z jej bratem, wiedziałem już, że w wieku osiemnastu lat w 1992 roku, Aoibhinn

Knox wstąpiła do Gardy.

Rozejrzałem się po posterunku za sierżant Williams, ale nigdzie jej nie zobaczyłem.

Dochodziło wpół do szóstej, chciałem zadzwonić do centrum szkoleniowego gardai w

Templemore przed zamknięciem. Wykręciłem numer i poprosiłem o połączenie z oficerem

werbunkowym. Przedstawił mi się sierżant O’Neill. Wyjaśniłem, że potrzebne mi nazwisko z

listy rekrutów z naboru z 1992 roku i szczegóły dalszych przydziałów tej osoby. Odparł, że

akademia ma dane tylko o pierwszym przydziale każdego ucznia, o ile mi to coś da.

Przełączył mnie na oczekiwanie, a po kilku minutach melodii wygrywanej na dudach wrócił i

potwierdził, że Aoibhinn Knox wstąpiła wówczas do Gardy i została przydzielona do Santry.

Podziękowałem mu i zadzwoniłem do Santry, prosząc o połączenie z

funkcjonariuszem odpowiedzialnym za zatrudnienie funkcjonariuszy. Znów kazano mi

czekać; w końcu przedstawiła się nadinspektor Kate Mailey.

– Niewiele jest chyba kobiet nadinspektorów – powiedziałem, kiedy się już

przedstawiłem.

– Jak dotąd cztery – odparła. – Ale robimy to samo, co stu siedemdziesięciu mężczyzn

na tym samym stanowisku.

background image

– Nie wątpię, pani nadinspektor. Potrzebne mi informacje o przydziale jednej z

państwa funkcjonariuszek.

– Wiem. Sierżant mi powiedział. Znam wszystkich, którzy przewinęli się przez ten

posterunek w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Kogo pan szuka?

– Funkcjonariuszki Aoibhinn Knox. Prawdopodobnie trafiła do was w

dziewięćdziesiątym trzecim roku.

– Pamiętam ją, śliczna dziewczyna.

– Świetna pamięć – rzuciłem żartobliwie.

Odpowiedź była całkowicie poważna.

– Nie mogę zapomnieć o tej Knox. Wyszła za jednego z członków mojego zespołu.

Zginął w 1997 roku w nieudanym nalocie na melinę handlarzy narkotyków. Nigdy nie

zapominam policjantów, którzy zginęli na służbie.

– Nie, proszę pani – powiedziałem. – Oczywiście, że nie. Przepraszam.

– Funkcjonariusz Knox niedługo potem odeszła z Gardy, inspektorze, tyle że wtedy

nosiła już nazwisko Coyle. Przy okazji, źle pan wymawia jej imię. To nie była Iwin. Na imię

ma Yvonne, Yvonne Coyle.

W

PADŁEM

,

ZUPEŁNIE DOSŁOWNIE

, na sierżant Williams na korytarzu, ledwie mogąc

wykrztusić to, czego się dowiedziałem. W drodze do samochodu zadzwoniłem na komórkę do

Hendry’ego. Kiedy w końcu odebrał, opowiedziałem mu, co wiem, i poprosiłem, żeby

pojechał do domu Ivonne Coyle w Glennside i ją aresztował.

To sierżant Williams prowadziła wóz do Strabane. Wyprzedziła traktory, uniknęła

wielu podstępnych wysepek i przekazała to, co odkryła.

– Hotel Three Rivers należał pierwotnie do hinduskiego biznesmena nazwiskiem

Hassem, który sprzedał go i założył sieć hoteli na Północy. W tym momencie sprawa się

komplikuje, bo w 1974 hotel kupiło konsorcjum. Pięciu miejscowych biznesmenów i

początkujących przedsiębiorców: Anthony McGonigle, Sean Morris, Gerard McLaughlin,

Dermot Keavney i, najlepsze na koniec, niejaki Thomas Powell senior.

Uśmiechnęła się do mnie, dumna ze swoich osiągnięć, a potem skupiła z powrotem na

drodze. Ktoś na nas zatrąbił, kiedy wyprzedzaliśmy go z prawej.

– Żartujesz.

– Nie, szefie. Ciągle czas wracamy do tych samych ludzi. Wygląda na to, że Knox

kręciła z Powellem i Costellem jednocześnie.

– Pytanie, czy któryś z nich kazał ją zabić? I dlaczego?

background image

– Uważa pan, że Szczur nie działał na własną rękę? – spytała sierżant Williams,

ryzykując rzut oka na mnie.

– Nieprawdopodobne. Nie miał powodu. Ktoś mu zapłacił.

Skręciliśmy w Glennside. Nie musiałem dalej pilotować Caroline, bo pod domem

Coyle stał już radiowóz PSNI. Błyskające niebieskie światła oświetlały rytmicznie drzewa w

jej ogrodzie.

Dom był ciemny. Dwóch policjantów w mundurach obchodziło go z boku i świeciło

latarkami w okna, przysłaniając światło dłońmi. Podszedłem do okna od frontu. Meble stały

na swoich miejscach, ale zobaczyłem, że wszystkie książki, zdjęcia i ozdoby zniknęły.

Hendry wyszedł zza domu, powiadomiony o naszym przybyciu przez jednego ze

swoich ludzi.

– Chodźmy na tył, inspektorze. Zostawiła otwarte tylne wejście – powiedział ponuro.

Poczułem falę mdłości. Na skórę wystąpił zimny pot, spływał pod pachami w duchocie

kurtki. Byłem pewien, że znajdziemy ją wiszącą albo leżącą na podłodze, z ciałem

odbarwionym i sztywnym albo białym i zanurzonym w karmazynowej kąpieli. Ale w środku

nie znaleźliśmy nic. Dom był po prostu pusty, pokoje opróżnione ze wszystkich przedmiotów.

Mleko w lodówce skwaśniało, tłumiąc zapach reszty zawartości. W misie na owoce miękł i

czerniał pęk bananów. Na dywanie pod drzwiami wejściowymi walało się parę ulotek. Sam

dom był wychłodzony po kilku dniach bez ogrzewania.

Hendry wysłał mundurowych, żeby przepytali sąsiadów, a potem usiedliśmy w kuchni

i zapaliliśmy. Przedstawił się oficjalnie sierżant Williams, wymienili uprzejmości. Później

wytłumaczyłem, co doprowadziło nas do Coyle. Opowiedziałem mu o Cashellu, Boyle’u i

Donagheyu, i o moim przekonaniu, że Szczur porwał i zabił Mary Knox, a Cashell był w

najgorszym razie pomocnikiem, a w najlepszym – kierowcą, choć nie mieliśmy na to

dowodów. Nie powiedziałem o swoich podejrzeniach wobec Costella ani o tym, że w trakcie

śledztwa kilka razy wypłynęło nazwisko Powella.

– Czyli uważacie, że zabiła małą Cashell i Boyle’a? – spytał Hendry.

– Najprawdopodobniej – odparłem. – Wiemy, że pierścionek należał do jej matki.

Wiemy, że miała zdjęcie matki z pierścionkiem. Jako funkcjonariuszka Gardya mogła mieć

dostęp do list kradzionych przedmiotów. – Wiedziałem, że to słaby punkt, ale mimo to

ciągnąłem: – Angela Cashell najwyraźniej z nią romansowała. Moim zdaniem Coyle

dowiedziała się, że Donaghey miał pierścionek. Przed śmiercią był torturowany i –

przypuszczalnie wymienił nazwisko człowieka albo ludzi, zamieszanych w zabójstwo Mary

Knox, w tym Johnny’ego Cashella i Seamusa Boyle’a. Coyle zaprzyjaźnia się z córką

background image

Cashella, a ta ginie, mając na palcu pierścionek, który Siwy McKelvey ukradł i rzekomo

sprzedał jakiejś dziewczynie w barze. Podejrzewam też, że nasz świadek, który widział

Terry’ego Boyle’a wychodzącego z pubu z dziewczyną, może sobie odświeżyć pamięć, kiedy

pokażemy mu zdjęcie Coyle.

Czterdzieści minut później mundurowi wrócili i powiedzieli, że żaden z sąsiadów nie

widział Yvonne od tygodnia. Ostatni raz ktoś ją zauważył w zeszły wtorek; wtedy, kiedy ją

odwiedziłem. Jedna z sąsiadek doskonale pamiętała, że zobaczyła samochód, który z opisu

odpowiadał mojemu – minus rdza – w porze obiadowej. Pamiętała także, że później tej samej

nocy pod domem Coyle stał do rana niebieski samochód z południową rejestracją. Świadek

nie widziała jednak, jak samochód odjeżdża, bo poszła słuchać radia w swoim „pokoju

słonecznym”, a kiedy później wyjrzała na ulicę, już go nie było.

– No cóż, możemy tylko rozesłać prośbę o czujność do wszystkich jednostek na

Północy i Południu – powiedział Hendry, kiedy wracaliśmy do samochodów. – Nie może się

ukrywać w nieskończoność. Chyba że zrobiła już, co miała zrobić, i zniknęła, tak samo jak jej

matka, w mroku nocy!

Ostatnie słowa wypowiedział kpiąco upiornym głosem i sierżant Williams

mimowolnie się roześmiała. Hendry rzucił jej uśmiech, a potem mrugnął do mnie lekko z

twarzą ponurą i ściągniętą. Poczułem, że w kieszeni delikatnie wibruje mi telefon. Na ekranie

wyświetlił się numer Kathleen Boyle. Jej były mąż przyjechał i chciał rozmawiać.

Z

NÓW SIEDZIELIŚMY W SALONIE PANI

B

OYLE

: Seamus Boyle na krześle, z łokciami na

kolanach i twarzą ukrytą w dłoniach. Wyglądał na zdruzgotanego. Włosy, ciemnorude i

przetykane siwizną, miał rozczochrane i poprzylepiane do czoła. Jego oczy były zapuchnięte i

czerwone, ich białka – przekrwione. Skóra mu obwisła, cuchnął potem i papierosami. Przez

całą rozmowę jąkał się i zacinał, łapiąc oddech, przełykając ból, który musiał go uderzyć w

chwili, gdy żona zapytała go o zdjęcie – to, które leżało teraz przed nim na stoliku. Musiał

podejrzewać, o kogo chodzi, kiedy żona wspomniała o fotografii. Jedno spojrzenie wszystko

potwierdziło i Boyle wybuchnął.

– Nie mogę... nie mogę uwierzyć, że już go nie ma – wykrztusił, a twarz wykrzywił

mu wyraz niedowierzania. – I za co. Za głupią jebaną...

Odwrócił się do okna, z głową lekko odchyloną, jakby chciał powstrzymać łzy

spływające mu po policzkach. Kilka razy ciężko pociągnął nosem, trąc twarz nadgarstkami.

– Wiemy, kim ona była, panie Boyle – powiedziałem. – Musi nam pan opowiedzieć,

co się z nią stało.

background image

– Nie żyje – odparł po prostu, nadal na nas nie patrząc. – Nie żyje i jest gdzieś

pogrzebana, nie wiem gdzie.

– Zabił ją pan, panie Boyle? – spytała sierżant Williams.

– Po tym, co się stało – rzucił, odwracając się do nas obojga. – To tak, jakbym ją zabił.

Nie było to potwierdzenie ani zaprzeczenie. Czekaliśmy w milczeniu, aż wziął się w

garść.

– Nie ja to zrobiłem, jeśli już pytacie. Ale wiedziałem o tym. Powiedzieli mi. Kazali

mi spalić jej ubranie.

– Chyba wiemy, o czym pan mówi, panie Boyle, ale proszę nam podać nazwiska.

– Szczur i Johnny Cashell. Szczur to zrobił. Cashell chyba pomógł mu się pozbyć

ciała.

– Dlaczego ją zabili? – spytała sierżant Williams.

– Na zlecenie. Ktoś im zapłacił – oznajmił Boyle. – Johnny i my pracowaliśmy razem

jako bramkarze, kiedy byłem młody, jakoś tak dwadzieścia parę lat temu. Ale Szczur miał

inne interesy. Pomagaliśmy mu, kiedy potrzebował silnych chłopaków. To był chudy szczaw.

Załatwił nam robotę, a my musieliśmy mu pomagać. Jak człowiek raz wdepnie, to już się nie

może wycofać. Wszyscy byliśmy odpowiedzialni. Ale nasz Terry nie – powiedział i znów

pochłonęły go obrazy ostatnich chwil syna, które odtwarzał sobie w głowie. Cały dygotał od

szlochu, łzy ciekły niepowstrzymanie. Naprzeciw niego, na skraju fotela, siedziała Kathleen

Boyle i patrzyła na niego z mieszaniną żalu i grozy na twarzy.

– Dlaczego to zrobił według pana? – spytała sierżant Williams.

– Pewnie ktoś mu kazał. Szczur nigdy niczego nie zrobił, jeśli mu ktoś nie zapłacił.

– A jak pan myśli, kto mu zapłacił? – zadałem mu pytanie.

Boyle pokręcił głową, a potem zaczął znów głęboko oddychać, aż zapanował nad

łzami.

– To mógł być każdy – stwierdził drżącymi ustami.

– Co łączyło Szczura z IWD? – zapytała sierżant Williams.

Mina Seamusa Boyle’a wskazywała, że nie ma pojęcia, o czym mówimy.

– To mógł być każdy – powtórzył ogłuszony kierunkiem, w jakim potoczyło się jego

życie.

S

IERŻANT

W

ILLIAMS WYSADZIŁA MNIE NA POSTERUNKU

, prawie całkiem pogrążonym już w

ciemnościach. Na noc zaciągamy żaluzje i zostawiamy w środku zapalone światło. W ten

background image

sposób wszyscy myślą, że gardai czuwają, kiedy w rzeczywistości jesteśmy zwykle w domu,

kąpiemy dzieci albo pijemy piwo przed telewizorami.

Skoczyłem do naszego biura-składziku i zabrałem stos papierów, które dla mnie

zostawiono. Na samej górze zauważyłem faks – pomyślałem, że z Templemore. Była tam

także notatka mówiąca, że dwoje policjantów ze Sligo przyjedzie jutro zacząć śledztwo w

sprawie śmierci Siwego McKelveya; miałem się stawić na przesłuchanie. Zadzwoniłem do

Debbie, wyskamlałem przeprosiny za to, że spóźnię się na kolację, poklepałem kieszeń kurtki,

sprawdzając, czy mam broń, i zamknąłem posterunek na noc.

Kiedy przekręcałem klucz w drzwiach frontowych, zauważyłem, że ktoś mi się

przygląda. Kobieta była niska i przysadzista; jasne włosy miała splątane w dredy. Ręce

trzymała wepchnięte głęboko w kieszenie tweedowego płaszcza, który pasowałby raczej

mężczyźnie.

– Znam pana – powiedziała. – Pan jest tym detektywem.

Uśmiechnąłem się nieco niepewnie i podszedłem do niej.

– Zgadza się. Mogę w czymś pomóc?

– Nazywam się McKelvey. Liam był moim synem.

Stanąłem jak wryty zupełnie zaskoczony.

– Pani McKelvey, tak mi przykro. Ja...

– Widziałam pana w telewizji, mówił pan, że odwiedza rodziny tych, co zginęli.

Czemu nas pan nie odwiedził? Bo jesteśmy wędrowcami? Nie zniży się pan do nas, panie

oficerze? – rzuciła, z pogardą podkreślając ostatnie słowa.

– Nie, to nie tak. Ja... chciałem państwa odwiedzić. Po prostu... miałem chyba wyrzuty

sumienia. Przepraszam.

Znów ruszyłem w jej stronę, z wyciągniętymi rękami, mając ulotną nadzieję, że

uściśnie mi dłonie, a robiąc to, pomoże mi się pozbyć choć części poczucia winy.

Zamiast tego odchrząknęła z głębi piersi i splunęła na mnie pacyną flegmy, a potem

odwróciła się i odeszła. Nie mogłem wytrzeć twarzy, póki nie dotarłem do samochodu.

Szukając w kieszeni kluczyków, za późno, usłyszałem szelest ubrań za sobą.

Odwróciłem się i zobaczyłem rozmazane postacie dwóch rzucających się na mnie mężczyzn.

Po pierwszym ciosie na krawędziach mojego pola widzenia rozbłysły czerwone i zielone

światełka i poleciałem do przodu twarzą w rynsztok. Poczułem, jak żwir drapie mi w twarz; w

ustach miałem błoto. W głowie mi łomotało, a z miejsca, gdzie mnie uderzono, rozeszło się

nagłe zimno. Przyłożyłem rękę do potylicy i obmacałem ją w ciemności, chociaż lepkość krwi

czułem i bez patrzenia. Na ziemię obok mnie upadła z brzękiem szklana butelka; usiłowałem

background image

osłonić ramionami twarz, kiedy o moje nogi i ciało uderzyły buty. Jedno kopnięcie trafiło

mnie w tył głowy, gdzie łączą się czaszka i kręgosłup; poczułem chrzęst trących o siebie

kości. W końcu nocne niebo zaczęło wirować, a potem wszystko ogarnęła ciemność.

background image

Rozdział 15

Wtorek, 31 grudnia

N

A PRZEMIAN TRACIŁEM I ODZYSKIWAŁEM PRZYTOMNOŚĆ

; pamiętam, że zobaczyłem parę

odzianych w dżinsy uciekających nóg. Dookoła tańczyły uliczne latarnie, śnieg, gęsty i

oślepiający, migotał na skraju pola widzenia. Zacharczałem i zwymiotowałem na ulicę. W

końcu, ślizgając się i potykając na chodniku, dotarłem do najbliższych domów zbudowanych

na miejscu dawnego przytułku dla umysłowo chorych na końcu ulicy.

Czterdzieści minut później leżałem w szpitalu sąsiadującym z domem opieki w

Finnside, po raz drugi w tym tygodniu otrzymując pomoc lekarską. Niedługo potem

przyjechała Debbie; objęła mnie i zaczęła na mnie krzyczeć, bo choć wiedziała, że to nie moja

wina, nie miała pod ręką nikogo innego.

Lekarka powiedziała, że według niej powinienem zostać w szpitalu do jutra, na

wypadek gdybym miał wstrząs mózgu. Poprosiłem o środki przeciwbólowe, żebym mógł

wrócić do domu. W końcu ustąpiła, owinęła mi grubo bandażem żebra, które zakwitły

siniakami i opuchlizną, czerwonofioletową jak śniegowe chmury o zmierzchu. Macając

ostrożnie rany, przypomniałem sobie Johnny’ego Cashella i zacząłem się zastanawiać, czy to

ci ludzie, którzy zostawili go w podobnym stanie, dokonali ataku na mnie. W końcu uderzyli

tuż po tym, jak odwróciłem się od matki McKelveya. Jeśli faktycznie byli to wędrowcy,

szanse na ich złapanie były nikłe. Zniknęliby wśród swoich, spakowali się i na jakiś czas

przenieśli w inne miejsce. A ja właściwie uważałem, że na to zasłużyłem. Katolik, który był

we mnie, potrzebował kary. Może teraz mógłbym sobie wreszcie wybaczyć.

M

IMO ŚRODKÓW PRZECIWBÓLOWYCH NIE MOGŁEM ZASNĄĆ

, a głowę miałem pełną obaw.

Drzemałem niespokojnie do wpół do czwartej, budząc się kilka razy, żeby podnieść koc z

podłogi albo wyplątać z niego stopy. Debbie leżała zwinięta w kłębek obok mnie, na

szczęście niczego nieświadoma. Nawet po tabletkach w głowie mi łomotało, kiedy się

kładłem, a ręce i nogi bolały mnie jak po długim wysiłku. W końcu wstałem.

Oddech Shane’a dobiegał cicho z kojca w nogach naszego łóżka. Malec spał z

background image

wyciągniętymi rączkami, twarzą obróconą na bok i wydętymi ustami. Stałem i patrzyłem na

niego, zastanawiając się po raz któryś, jak coś tak doskonałego i pięknego mogło być efektem

jakiegokolwiek procesu, w którym brałem udział ja. I również nie po raz pierwszy poczułem

niechęć do pracy, która tak często odrywa mnie od niego, Penny i Deb. Zastanawiałem się,

czy nie wybrałem jej właśnie dlatego, że wymagała takiego samego oddania jak prawdziwe

życie.

Nie chcąc zagłębiać się w te rozmyślania, wziąłem papierosy, zapalniczkę i zszedłem

na dół do kuchni. Siedziałem w ciemności przy otwartych drzwiach, starając się

wydmuchiwać dym na zewnątrz. Poświata śniegu pozwalała mi wszystko dokładnie widzieć.

Grube płatki opadały miarowo z hipnotyczną powtarzalnością.

Kiedy skończyłem palić, otworzyłem okno, żeby wywietrzyć dym, i zapaliłem

świeczkę. Nie mając nic innego do roboty, przejrzałem papiery zabrane z posterunku.

Mniej więcej po czwartej wycieczce do drzwi na papierosa i po drugim kubku kawy

przeczytałem listę rekrutów, którzy w 1992 roku wstąpili do Akademii Szkoleniowej w

Templemore. Ze stu pięćdziesięciu nazwisk dwadzieścia siedem należało do kobiet. W

połowie listy figurowała Aoibhinn Knox. Dopiero kiedy dla zabicia czasu przeglądałem listę

po raz kolejny, zobaczyłem drugie znajome nazwisko i nagle dotarło do mnie, że wiem już na

sto procent, skąd Coyle dowiedziała się o liście skradzionych rzeczy. Podejrzewałem też, że

wiem, kto pomógł jej zabić Donagheya i kto uprawiał seks z Cashell przed porzuceniem jej

zwłok. I kto był kierowcą niebieskiego samochodu widzianego pod jej domem. Jednym z

kolegów Aoibhinn Knox w Templemore był Jason Holmes. I co to oznaczało dla brata Coyle,

Seana Knoksa? Czy był w to w ogóle zamieszany? Czy Holmes był jej jedynym

wspólnikiem? Może to on był jej bratem? Czy „Holmes” to przybrano nazwisko, być może

kąśliwa kpina z jego dzieciństwa? Może takie pomysły i intrygi zdarzają się tylko w

powieściach kryminalnych?

Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wszystko niepokojąco układało się w jedną

całość. Holmes wiedział z pierwszej ręki o przebiegu naszego dochodzenia. Zidentyfikował

McKelveya na nagraniu wideo, wyłączając je, zanim ów „McKelvey” wszedł do damskiej

toalety. Spisywał oświadczenia świadków w barach. Był na posterunku, kiedy McKelvey

rzekomo przedawkował. Więcej – przez swoje doświadczenia z brygady antynarkotykowej w

Dublinie miał pewnie dostęp do narkotyków, które zabiły Cashell i Siwego. Nie omieszkał

wypomnieć mi pobicia McKelveya, przez to wrobił mnie, choć sam pobił chłopaka.

Przypomniałem sobie złamany palec Siwego. A jeśli Holmes go zmusił siłą do wzięcia

tabletki ecstasy? Miał go przeszukać, a mimo to McKelveyowi udało się przemycić tabletki

background image

do celi. A co najgorsze, Holmes nawiązał romans z sierżant Williams, kiedy został usunięty z

zespołu, i przypuszczalnie wypytywał ją o nasze ustalenia. Dzięki niemu Coyle mogła być

zawsze o krok przed nami; wiedziałaby też odpowiednio wcześniej, że wiemy wszystko o jej

matce i o tym, że jest jej córką. Nagle to, co dotąd uważałem za nieudolność Holmesa,

zmieniło się w coś o wiele bardziej złowrogiego.

Ubrałem się szybko i wyszedłem w śnieżycę. Dojazd do domu Holmesa zajął mi

prawie dwadzieścia minut. Kiedy dotarłem na miejsce, nigdzie nie zobaczyłem jego

samochodu. Dom był pogrążony w ciemności, zasłony zaciągnięte. Sprawdziłem, czy mam

broń w kieszeni, i postanowiłem zaczekać, aż Holmes wróci. Potem się rozmyśliłem,

dochodząc do wniosku, że może być u sierżant Williams. Pojechałem do niej, ale na

podjeździe stał tylko jej samochód. W końcu, gdy na horyzoncie zajaśniał świt, przydając

padającym płatkom śniegu fioletowego zabarwienia, wróciłem na posterunek, żeby zaczekać

na wsparcie.

D

OJECHAŁEM NA MIEJSCE NA WPÓŁ DO DZIEWIĄTEJ

, równo z listonoszem. Wchodząc do

środka, przejrzałem pocztę i włączyłem światła. Znalazłem trzy listy do siebie; resztę

rzuciłem na biurko Burgessa i poszedłem do sali dochodzeniowej, napełniając po drodze

wodą ekspres do kawy.

Pierwszy list, który otworzyłem, był z urzędu stanu cywilnego. Zawierał odpisy aktów

urodzenia dwójki dzieci Knox – zapomniałem już, że o to prosiłem. Kiedy je oglądałem,

zauważyłem po raz kolejny nazwisko Tommy’ego Powella. Tym razem był wymieniony jako

ojciec Aoibhinn Knox.

W

F

INNSIDE POMACHAŁEM DO PANI

M

C

G

OWAN

, mijając jej przeszklone biuro, ale się nie

zatrzymałem. Kątem oka zobaczyłem, że wstała, żeby zwrócić na siebie moją uwagę, a potem

sięgnęła po coś na biurku.

Powell siedział podparty na łóżku, rzadkie włosy miały żółtawy kolor brudnego

śniegu. Twarz prawie zupełnie mu się zapadła, skóra przypominająca papier toaletowy stała

się niemal przezroczysta. Szczękę miał opadniętą, na brodę wypływała strużka śliny. Przez

parę chwil przyglądałem mu się w milczeniu, chcąc zobaczyć, czy ptasia pierś unosi się i

opada, ale nie dostrzegłem żadnego poruszenia.

Przez sekundę myślałem, że umarł, ale potem przewrócił oczami pod czaszką i

odwrócił się do mnie, przechylając niemal niedostrzegalnie głowę na poduszce. Cała moja

background image

złość i oburzenie zniknęły. Co to za zwycięstwo, pomyślałem, dla silnego

trzydziestoparolatka wypominać umierającemu starcowi jego młodzieńcze wybryki? Mimo to

czułem potrzebę sprawiedliwości – w każdym razie potrzebę czegoś. Powell był w jakiś

sposób zamieszany w całą tę aferę. Musiałem wiedzieć, jaką odegrał rolę.

Podstawiłem mu pod nos metrykę, tak blisko, że poczułem jego kwaśny oddech,

cuchnący czymś więcej niż tylko zagłodzeniem – czymś takim jak niebyt.

– Wiedział pan, że to pana córka? Dziewczynka Mary Knox? Powiedziała to panu?

Odwrócił ode mnie wzrok, twarz mu się ściągnęła i wbił spojrzenie w kwieciste

zasłony zwisające prawie do ziemi, odcinające jaskrawy blask zamarzniętego świata na

zewnątrz.

– Pozwolił jej pan żyć w sierocińcu – stwierdziłem. – Pański syn o tym wie?

Opowiedział mu pan o swojej prostytutce, panie Powell? A co ze Szczurem Donagheyem?

Jak on się do tego ma? Wiedział pan, że ją zabił?

Wciąż na mnie nie patrzył, ale zauważyłem, że kąciki oczu mu poczerwieniały, a po

twarzy spłynęła łza. Zaczynałem sobie uświadamiać daremność tego, co robię.

Rozwścieczony własnym wstydem nachyliłem się nad nim.

– Jeśli się dowiem, że miał pan cokolwiek wspólnego z jej śmiercią, panie Powell,

obiecuję panu, że pana załatwię. Polityk czy nie, nie uratują pana wszystkie pieniądze świata.

Odwróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z Miriam Powell zaczerwienioną jak po

biegu. Za nią stała pani McGowan z zatroskaną miną.

– Naprawdę nie znasz granic, Benedikcie? – spytała Miriam z twarzą wykrzywioną

obrzydzeniem.

– To sprawa służbowa, pani Powell – odparłem.

– Nie, Ben. To jakieś żałosne... sama nie wiem co. Jakaś próba nadrobienia własnych

ułomności.

– Twój teść miał romans z prostytutką, Miriam. Został ojcem jej dziecka, a potem

pozwolił, żeby to dziecko trafiło do sierocińca, kiedy kochanka zniknęła. Została zabita przez

człowieka, którego zatrudniał. Może coś wiedzieć o jej śmierci. To sprawa służbowa –

zauważyłem dość głośno, żeby usłyszała mnie pani McGowan. Poczułem niewielką

satysfakcję, widząc, jak zbladła, kiedy dotarło do niej, że kulturalni ludzie czynią zło z taką

samą czy nawet większą bezkarnością niż ci spoza jej kręgu społecznego.

– Proszę, żebyś wyszedł – powiedziała Miriam. – Mój mąż skontaktuje się z tobą,

kiedy wróci do domu.

Odwróciła się ode mnie, ale gdy ją mijałem, dodała:

background image

– Żal mi cię, Benedikcie. Jesteś żałosny.

Spojrzałem na nią, ale ona po prostu podeszła do teścia, usiadła na skraju jego łóżka,

wzięła go za kruchą jak uschnięta gałąź rękę i zaczęła gładzić przyklejone do czaszki włosy.

W

YSZEDŁEM Z DOMU STARCÓW

, poszedłem nad rzekę i w gęstniejącej coraz bardziej śnieżycy

wyszukałem miejsce, w którym zginęła Angela Cashell.

Od samego początku źle prowadziłem tę sprawę. Teraz zostało mi tylko jedno: Powell

albo Costello byli zamieszani w morderstwo Mary Knox. Costello miał motyw: zemsta albo

zazdrość. Na pewno znał Donagheya i być może miał na niego jakiegoś haka jako policjant.

Powell był szefem Donagheya w IWD i w hotelu Three Rivers. Ponadto był kochankiem

Knox, choć nie było jasne, czy miał powód ją zabijać. Właściwie nie przyszło mi to w ogóle

do głowy, dopóki nad nim nie stanąłem. Nie zaopiekował się córką, ale to nie przestępstwo.

Po cichu przeprosiłem Angelę Cashell i Terry’ego Boyle’a. Może wiatr zaniósł im

moje słowa. Ani jednak one, ani żadne myśli nie przyniosły mi ulgi. Poniosłem klęskę. Byłem

pozornie tak blisko, a mimo to co bym wskórał, aresztując Yvonne Coyle, jeśli w ogóle da się

ją znaleźć? Ukarałbym morderczynię Angeli i Terry’ego. A co z Mary Knox? Czy doczeka

się sprawiedliwości?

Usłyszałem telefon dzwoniący w samochodzie, ale zanim do niego dobiegłem, ucichł.

Rozpoznałem nieodebrany numer na wyświetlaczu – to posterunek. Oddzwoniłem do

Burgessa, spodziewając się, że usłyszę coś na temat mojej wizyty u Powella. Ale się myliłem.

– Panie inspektorze! Jest pan dziś rano bardzo poszukiwaną osobą. Wie pan, że miał

pan być tu dziś na przesłuchaniu w sprawie śmierci McKelveya. Zostawiłem panu

wiadomość, której nie ma na pana biurku, założyłem więc, że pan wie. Poza tym dwa razy

dzwonił do pana niejaki Armstrong. Powiedział, że ma dla pana ważne informacje. Oddzwoni

pan do niego? Nie jestem pana sekretarką!

– Oczywiście – odparłem. – Niech mi pan powie, Burgess, sierżant Williams już jest?

– Tak. Jest w tym waszym „biurze”.

– A Costello?

– Idzie na pogrzeb Boyle’a. Mam panu przeczytać całą listę obecności na posterunku,

inspektorze?

Zaśmiał się i rozłączył, zanim zdążyłem zapytać o coś więcej.

Wsiadłem do samochodu, włączyłem ogrzewanie, zadzwoniłem do ośrodka

komunikacji i poprosiłem o połączenie z Działem Badawczym. Armstrong odebrał niemal

natychmiast.

background image

– Mówi inspektor Devlin. Nie spodziewałem się, że odezwie się pan tak szybko –

powiedziałem, zapalając kolejnego papierosa.

– Ja też nie, inspektorze. Ale dał mi pan proste zadanie. Na temat IWD mieliśmy pełne

akta sprawy, nie miałem wiele pracy, do tego ktoś inny musiał o nie niedawno prosić.

Przefaksować panu notatki? – spytał, najwyraźniej zadowolony z tak prostej roboty.

– Byłoby świetnie. W tej chwili nie ma mnie na posterunku. Może mi pan to streścić?

– Cóż, ogólnie rzecz biorąc, IWD było przedmiotem śledztwa dotyczącego

malwersacji, jak pan powiedział...

– Zgadza się – przerwałem. – W latach osiemdziesiątych. Joseph Cauley.

– No cóż, i tak, i nie – usłyszałem. – Wtedy też prowadzono śledztwo, ale to było

drugie. Istniało też wcześniejsze, rozpoczęte w siedemdziesiątym ósmym roku...

Przestałem słyszeć, co mówił. Miałem wrażenie, że włosy stanęły mi dęba, a ręce

pokryła gęsia skórka tak sztywna, że musiałem je rozmasować, żeby zniknęła.

– Co takiego?

– Wyłudzanie dotacji rządowych. Jak się okazuje, całkiem sprytne. Tworzono na

papierze firmy, doradzające grubym rybom, które zamierzały wejść do hrabstwa Donegal. Do

tych firm kierowali je ludzie z IWD. Płacono z góry. Potem firma doradcza się zwijała, a

pieniądze znikały razem z nią. W sumie ponad milion funtów.

– Jakieś nazwiska? – spytałem, choć podejrzewałem już, jaka będzie odpowiedź..

– Dwa, które mi pan podał: Donaghey i Cauley. I trzecie, niejaki Thomas Powell. To

ten Thomas Powell?

Z trudem wydobywałem z siebie słowa.

– Co... dlaczego nic z tego nie wynikło?

– Wygląda na to, że było za mało dowodów. Był jeden potencjalny świadek.

Prostytutka, która oświadczyła, że dostarczy dowodów w zamian za wycofanie zarzutów o

nagabywanie. Ale zniknęła, ona i cała jej rodzina. Sprawy nie dało się ruszyć, leżała więc do

połowy lat osiemdziesiątych, kiedy ją wznowiono.

Nie czekałem nawet, żeby mu podziękować. Rozłączyłem się i zadzwoniłem do

Burgessa.

– Gdzie jest Costello? – spytałem.

– Nie ma go tu, mówiłem panu.

Zirytował się jeszcze bardziej, kiedy powiedziałem, że ma wysłać samochód po Jasona

Holmesa podejrzanego o morderstwo.

– Muszę to potwierdzić, inspektorze – odparł. Z jego głosu zniknęła dotychczasowa

background image

pewność siebie.

– To rozkaz, sierżancie – rzuciłem. – Costella nie ma w pobliżu, a zatem ja jestem

najwyższy stopniem. Holmes ma być aresztowany możliwie jak najszybciej. Proszę mnie

natychmiast połączyć z sierżant Williams.

W słuchawce zatrzeszczało, potem odezwała się Caroline.

– O co chodzi? – warknęła. – Pokręciło pana?

– Caroline, nie mogę ci teraz wszystkiego powiedzieć, ale uważam, że Holmes jest w

to zamieszany. Był w Templemore z Yvonne Coyle, może nawet być jej bratem. Moim

zdaniem, wie więcej, niż mówi. Musimy go zwinąć.

– To może zadzwonię do niego i zapytam, zamiast wysyłać kogoś, żeby go aresztował.

Chryste Panie.

– Nie! – powiedziałem głośniej, niż zamierzałem. – Przepraszam, Caroline. Później

wszystko wyjaśnię. Musisz zaopiekować się Tommym Powellem w Finnside.

– Co? – Mogłem zrozumieć jej gniew.

– Powell jest ojcem Yvonne Coyle. Robił przekręt, o którym wiedziała Mary Knox.

Miała zeznawać przeciwko niemu, ale zniknęła. Dlatego Powell jest na pierwszym miejscu na

liście podejrzanych, ale też i celów. Jeśli dzieci Mary Knox będą chciały się do kogoś jeszcze

dobrać, to do niego. Chcę, żebyś była na miejscu na wypadek, gdyby spróbowały –

wytłumaczyłem. – Dzisiaj jest rocznica zniknięcia ich matki.

Rozłączyłem się i spróbowałem zadzwonić do domu do Costella, ale nikt nie odbierał.

Poddałem się i od poślizgu do poślizgu wyjechałem na główną drogę, zatrzymując się kilka

razy, żeby zgarnąć z przedniej szyby śnieg, z którym wycieraczki nie dawały sobie rady.

Dotarcie pod dom Costella zabrało mi niemal pół godziny. Zanim dobrnąłem do drzwi

frontowych, już wiedziałem, że coś jest nie w porządku – z komina nie unosił się dym, a

zasłony nie były zaciągnięte. Pośliznąłem się na ścieżce, upadłem na kość ogonową i

obudziłem na nowo przeszywający ból w klatce piersiowej. Z trudem wstałem, otrzepując

śnieg z kurtki. Zadzwoniłem kilka razy do drzwi, potem nacisnąłem klamkę. Były otwarte.

Wszedłem do domu, ostukując śnieg z butów.

– Proszę pana? – zawołałem. – Pani Costello?

Mój głos poniósł się po zimnym domu, ale nikt nie odpowiedział. Poszedłem

korytarzem i pchnąłem drzwi do salonu.

Emily Costello leżała przed kominkiem. Fioletowoczerwona rana na głowie odbijała

się wyraźnie od miękkich, białych kosmyków jej włosów. Leżała zwinięta na podłodze, w

nocnej koszuli. Oczy miała otwarte, ale już zachodziły mgłą. Jej dłonie były splecione,

background image

uniesione ku twarzy. Co dziwne, nawet po śmierci spoglądała łagodnie i uprzejmie. Obok niej

leżał pogrzebacz, czarny koniec lśnił od krzepnącej krwi.

Costello leżał na podłodze w kuchni i łkał. W ręku trzymał telefon, ale zauważyłem, że

kabel biegnący do ściany został przecięty.

Spojrzał na mnie ze zdumieniem.

– Nie ma jej, Ben – powiedział. – Nie ma mojej Kate.

Zajrzałem do wszystkich pokojów, jeden po drugim, obszedłem cały dom. Kiedy się

upewniłem, że nie ma w nim ani mordercy Emily, ani Kate Costello, zadzwoniłem do

Burgessa po wsparcie. Przy okazji spytałem o Holmesa.

– Sierżant właśnie wyszła. Mówiła coś w rodzaju: „Wyrwę sukinsynowi gardło”.

– Biedny Holmes.

– To o panu. Holmesa jeszcze nie znaleźli.

Costello doczołgał się z powrotem do żony. Usiadł na podłodze salonu, unosząc ją w

ramionach. Gęsta skrzepła krew plamiła mu brzuch, oddech grzechotał mu w piersi.

– Po prostu wróciłem i tak ją znalazłem. Zapomniałem okularów. Wróciłem tylko po

okulary – powiedział, potem przeraził się; zaczął się klepać po kieszeniach, po koszuli, po

nogach, szukając ich. – Nie... zapomniałem. Wróciłem i... i nie ma Kate... i...

Nie dokończył, nie mógł dokończyć. Myliłem się. Knoksom nie chodziło o Costella,

tylko o jego córkę.

Wychodząc z domu, zobaczyłem zdjęcie Mary Knox, które zostawiły jej dzieci. Stało

oparte o wazon białych róż na stoliku w korytarzu.

Zadawałem sobie pytanie, czemu nie zabili Kate Costello na miejscu, w domu.

Porwanie jej pozwalało przypuszczać, że wciąż żyje, że jest gdzieś przetrzymywana. Ale w

ogóle nie przychodziło mi do głowy gdzie. Wtedy dotarło do mnie znaczenie daty: był

sylwester. Dzień zniknięcia Mary Knox. To, że Kate porwano właśnie dziś, nie mogło być

zbiegiem okoliczności. A jeśli na wykonanie swojego ostatecznego planu wybrali właśnie tę

datę, być może wybrali także miejsce jej śmierci. Naciągana teoria, ale nie miałem żadnego

innego tropu, innego pomysłu. Jeśli faktycznie zabrali ją na miejsce ostatniego spoczynku

Mary, oznaczało to, że Szczur wygadał, gdzie porzucił zwłoki. Mogła to wiedzieć tylko jedna

inna osoba.

C

ASHELL OTWORZYŁ DRZWI UBRANY W SZORTY I KOSZULKĘ

. Mrużył oczy przed blaskiem

śniegu. Twarz miał ściągniętą, skórę barwy popiołu.

– Czego? – spytał, opierając się o futrynę tak, że musiałem stać w śnieżycy.

background image

– Gdzie wyrzuciliście ciało? Mary Knox?

– Odpieprz się, Devlin – powiedział Cashell, cofnął się w głąb domu i zamknął za sobą

drzwi.

Wepchnąłem stopę między nie a futrynę, a potem wcisnąłem się do środka.

– Wiem, co się stało, Johnny. Wiem, że Powell kazał Szczurowi Donagheyowi ją

zabić. Moim zdaniem byłeś tylko kierowcą. Może nawet nie wiedziałeś, co się święci. Mam

to w dupie. Ale przez ostatni tydzień z tego powodu zginęły cztery osoby i zginie następna,

jeśli mi nie pomożesz.

Patrzył na mnie jak na pijaka żebrzącego o drobne.

– Proszę, powiedz mi, gdzie porzuciliście ciało. Proszę.

– Miał pan ciężką noc, inspektorze? – spytał.

– Co?

– Kiepsko pan wygląda. Główka boli? – Cashell prychnął, odwrócił się i odszedł.

Poczułem, że moja ręka odruchowo wślizguje się do kieszeni, a palce zaciskają na kolbie

pistoletu.

– Na pograniczu – odezwał się głos z góry.

Cashell odwrócił się gwałtownie, szczerząc zęby jak zwierzę.

– Zamknij się! – syknął. Ale Sadie Cashell schodziła powoli po schodach, nie

zważając na męża, którego głupota i duma kosztowały życie jej córki.

– Na pograniczu – powtórzyła, patrząc na Cashella. – Już za późno, Johnny. Za dużo

się wydarzyło. – Potem odwróciła się do mnie. – Pogranicze. Johnny tam pracował. W hotelu

Three Rivers. Pogranicze to była nowa dyskoteka, którą budowali mniej więcej wtedy, kiedy

ona zniknęła, wrzucili ciało w fundamenty. Spierałam mu krew i cement ze spodni – dodała.

Stała w połowie schodów, a kiedy mówiła, wydawało się, że coś w niej gaśnie. Przez to

lekkie przygarbienie ramion Sadie Cashell postarzała się o dwadzieścia lat.

– Durna suko! – ryknął Cashell, stając w drzwiach kuchni z kartonem mleka w ręku. –

Ja ci pokażę, ty durna, głupia dziwko!

Wyjąłem pistolet z kieszeni i z nadnaturalnym spokojem wymierzyłem go w

Johnny’ego Cashella. Rozdziawił usta i upuścił mleko na linoleum podłogi. Biały płyn rozlał

mu się wokół stóp.

– Nie – powiedziałem. – Nie, Johnny. Jeśli tu wrócę i zobaczę, że Sadie coś się stało,

zabiję cię. Rozumiesz? Nie będę tracił czasu na kopanie ani na benzynę, po prostu z

przyjemnością wpierdolę ci kulkę w serce.

A potem wycofałem się korytarzem i wypadłem na zewnątrz, z powrotem w śnieżycę.

background image

D

ROGI BYŁY PUSTE

, jeśli nie liczyć farmerów, zawożących siano ze stodół na pola.

Dojechanie do Three Rivers zajęło mi dziesięć minut. Po drodze połączyłem się przez radio z

Burgessem na posterunku i poprosiłem o wsparcie. Spytałem też o Holmesa i z przykrością

usłyszałem, że wciąż jeszcze go nie znaleziono. Oznaczało to, że Yvonne Coyle mogła mieć

jeszcze wspólnika. To znaczy, jeśli była w okolicy, i jeśli Kate Costello nadal żyła.

Kiedy pokonywałem ostatni zakręt, zadzwonił mój telefon. Rozpoznałem numer

sierżant Williams.

– Ty tchórzliwy fiucie! – warknęła, kiedy tylko odebrałem. – Jeśli uważasz, że się nie

nadaję, powiedz mi to wprost.

– Co?

– Najpierw mnie wysyłasz, żebym się zajęła emerytem, a potem przysyłasz mi kogoś

do pomocy. Jak śmiesz!

– O czym ty mówisz? – warknąłem.

– O Harveyu. Siedzę w samochodzie i patrzę, jak wchodzi do środka. Uważasz, że nie

dam rady siedzieć tu sama?

– Nie wysyłałem tam Harveya, Caroline – wyjaśniłem. – Dlaczego nie jesteś w środku,

z Powellem?

– Wygoniła mnie jego synowa. Siedzę na zewnątrz i obserwuję. Harvey przyjechał

kilka minut temu. Przed chwilą wszedł. – Zmieniła ton. – Myślałam, że go pan przysłał, żeby

miał na mnie oko.

– Chryste Panie, Caroline, wysłałem cię tam, bo ci ufam. Idź do środka i zobacz, co

robi Harvey – powiedziałem, ale szybko zmieniłem zdanie. – Nie, zostaw go w środku i

przyjeżdżaj do Three Rivers. Moim zdaniem są tam.

Zapadła chwila ciszy, na tyle długa, że zacząłem się już zastanawiać, czy nas coś nie

rozłączyło. Wtedy sierżant Williams się odezwała:

– Przepraszam, inspektorze.

– Później, Caroline.

– Tak jest, inspektorze.

H

OTEL

T

HREE

R

IVERS WYŁONIŁ SIĘ ZE ŚNIEŻYCY

,

NAGI JAK SZKIELET

. Okna dawno już

powybijano i zabito deskami, które znów ktoś powyrywał. Podjechałem od frontu i

wysiadłem z samochodu. Zobaczyłem niewyraźne ślady opon prowadzące za budynek, choć

śnieg padał tak gęsto, że nie dało się stwierdzić, jak dawno powstały. Wróciłem do

samochodu i pojechałem po śladach. Śnieg skrzypiał pod kołami.

background image

Zatrzymałem się i upewniłem, że mam broń. Ostrożnie doszedłem do bocznego

wejścia, gdzie zobaczyłem kolejne ślady opon, niknące stopniowo pod śniegiem. Podszedłem

do bocznej ściany hotelu. Wewnątrz obłaziły tapety. Ich strzępy trzepotały na wietrze jak

kawałki łuszczącej się skóry. Różowy podkład na tynku pokrywały gryzmoły graffiti.

Wykładzina była nietknięta, choć prawie czarna, pokryta brudem i przemoczona do

tego stopnia, że przy każdym kroku woda chlupotała mi wokół stóp, a buty głośno skrzypiały.

Oczy z trudem przyzwyczajały się do półmroku. Skręciłem za róg i wszedłem na plamę

szarego, słabego światła, sączącego się z dziury w suficie. Wpadały przez nią pojedyncze

płatki śniegu opadające piruetami na ziemię.

Wiatr niósł zatęchły smród myszy i jakiś ostrzejszy, czystszy zapach. W korytarzach

walały się puszki po piwie, paczki po papierosach i zużyte prezerwatywy. Mijając kolejne

drzwi, zaglądałem do każdego pomieszczenia, z wyciągniętą i odbezpieczoną

trzydziestkąósemką.

W końcu dotarłem do głównej recepcji. W kącie znajdowały się drzwi, prowadzące do

dawnej szatni. Usłyszałem, że ktoś porusza się w ciemności. Wydawało mi się, że widzę ruch.

– Sean? Yvonne?! – krzyknąłem. – Yvonne, tu inspektor Devlin. Wiem, że tu jesteś.

Otoczyliśmy was, Yvonne. To koniec, moja miła. Może wyjdziesz?

Czekałem, wstrzymując oddech. Wytężałem w półmroku wzrok, wypatrując, czy ktoś

się nie zbliża. Miałem już zawołać jeszcze raz, kiedy zobaczyłem drobną postać Yvonne

Coyle wychodzącą z cienia. Trzymała przy sobie Kate Costello i przytykała jej do boku

policyjny rewolwer. W głębi, po lewej, zobaczyłem sylwetkę mężczyzny, siedzącego na

podłodze plecami do ściany, choć było za ciemno, żebym mógł go rozpoznać.

– To koniec, Yvonne – powiedziałem, chowając pistolet do kieszeni. – Gdzie Holmes?

– Kto?

– Jason Holmes.

– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, inspektorze. Proszę rzucić broń na ziemię..

– Nie mam broni. – Wyciągnąłem ręce.

– To nieprawda. Wczoraj wieczorem zabrał ją pan z posterunku. Proszę rzucić broń na

podłogę. Już – dodała, szturchając Kate swoim rewolwerem.

– Gdzie twój brat, Yvonne? – spytałem, rozglądając się w półmroku na wypadek,

gdyby się chował. Ale zacząłem podejrzewać, że wiem, gdzie jest. – Nie ma go tu, prawda?

– Niech się pan położy na ziemi, inspektorze – rzuciła Yvonne. – Proszę, niech mnie

pan nie zmusza, żebym coś panu zrobiła.

Postać siedząca pod ścianą uniosła wzrok.

background image

– To ty, Devlin?

Rozpoznałem głos Thomasa Powella.

– Jeszcze nie wiecie, kto naprawdę to zrobił, prawda? – spytałem. Zrozumiałem

obecność Powella i Kate Costello. – Nie wiecie, kto zabił waszą matkę. Szczura zdradził

pierścionek; pewnie wsypał Cashella i Boyle’a. Ale... nie wiecie, kto wydał polecenie.

– I w tym właśnie może mi pan pomóc, inspektorze – stwierdziła Yvonne przez

zaciśnięte zęby. – A teraz, kurwa, na ziemię.

– Gdzie twój brat, Yvonne? To on zabił Emily Costello? Zamordował starszą panią?

Usłyszałem, jak Kate cicho łka.

– Proszę, niech pan mówi dalej, a zastrzelę tę bezużyteczną dziwkę tak czy inaczej.

Szturchnęła Kate pistoletem. W oczach dziewczyny błysnęła panika. Jej twarz

ściągnęła zgroza.

– Porwałaś niewłaściwą osobę, Yvonne. – Ruszyłem powoli w jej stronę. – Na

zewnątrz jest cały posterunek. – Powell kręcił głową. – Porwałaś niewłaściwą osobę. Costello

nie zabił twojej matki. Pewnie Donaghey ci tak powiedział, ale kłamał.

– No to ma pan szansę naprawić jego błąd, inspektorze. Jedno z nich musi zginąć za to,

co się stało. Pan wybiera, kto ma żyć.

– Nie mogę tego zrobić, Yvonne – odparłem, sięgając powoli do kieszeni. – Wiesz, że

nie mogę.

– Niech pan rzuci broń, inspektorze – rozkazała Yvonne. Usłyszałem, jak odciąga

kurek rewolweru. Kate Costello krzyknęła. Wyjąłem broń i odrzuciłem ją, podnosząc

pojednawczo ręce.

– To był Costello! – zawołał nagle Powell. – Ojciec mi mówił. Jesteśmy rodziną –

powiedział; głos mu się załamał i zaczął szlochać.

– To nieprawda – stwierdziłem. – Nie wiem, kto to zrobił, Yvonne. Nie uważasz, że i

tak zginęło już za dużo ludzi?

Przysunęła się do mnie, nadal trzymając w ręce pistolet.

– Dlaczego Powell miałby zabijać moją matkę? Skąd pan wie, że to nie ten... –

Wskazała gestem Kate Costello, nie mogąc znaleźć słów, które opisałyby ją i jej ojca.

– Twoja matka wiedziała o przekręcie z dużymi firmami, które sprowadzał do

Donegal. Poszła na policję. Donaghey pracował dla Powella. Ale cię okłamał. Nie możesz

wierzyć w nic, co ci mówił, Yvonne. Gdzie twój brat? Proszę, powiedz.

– Kończy sprawy. Pojechał do naszego ojca.

Nagle zrozumiałem wszystko.

background image

– To pieprzony Harvey, tak? – spytałem z rozpaczą.

Nie odpowiedziała. Pomieszczenie rozświetliło się, jakby błysnął flesz aparatu, a po

budynku rozszedł się huk tak głośny, jakby w uszach pękała mi lodowa kra. W błysku

zobaczyłem wyraz niedowierzania na twarzy Powella i strugę krwi, tryskającą z jego ciała na

ścianę.

Kate Costello zaczęła histerycznie wrzeszczeć. Coyle usiłowała ją przytrzymać.

Podbiegłem do nieruchomego ciała, poczułem smród spod zapachu kordytu. Wilgoć

wykładziny zmoczyła mi spodnie do kolan. Ale Powellowi nie można już było pomóc.

– Przestań, Yvonne – udało mi się wyjąkać.

Puściła Kate, która skuliła się pod ścianą, usiłując się jak najbardziej skurczyć,

wstrząsana szlochem.

– Przykro mi, że pan został w to wmieszany, inspektorze, naprawdę.

Głos Yvonne nabrał melodyjności, jakby odcięła się od otaczającej nas ruiny i tych

wszystkich trupów.

– Przypomina mi pan mojego męża. On też nie żyje.

Pokiwałem głową.

– Wiem, Yvonne. Posłuchaj, nie jest jeszcze za późno. Możemy coś wymyślić.

Wiedziałem jednak, że moje słowa, zrodzone z desperacji, nie mają znaczenia.

– Doprawdy? – Uśmiechnęła się do mnie, kucnęła z rewolwerem centymetry od mojej

głowy. Palcami musnęła moją twarz i usta. – Nie sądzę – powiedziała melancholijnym tonem

odchodzącej kochanki. – Chociaż bardzo bym chciała zostawić tu pana żywego, inspektorze,

wiem, że pan mi nie odpuści. Prawda?

– Na imię mam Benedict – szepnąłem. – Ben.

Chciałem jej powiedzieć coś jeszcze, wyjaśnić, że w głębi duszy rozumiem to, co

zrobiła. Chciałem jej powiedzieć, że sytuację można było uratować, choć wiedziałem, że

znalazła się już daleko za tym punktem.

– Rozmawiałem z siostrą Perpetuą – powiedziałem trochę za późno.

Oboje usłyszeliśmy głosy osób zbliżających się jednym z ciemnych korytarzy.

Wydawało mi się, że rozpoznaję głos sierżant Williams, bez cielesny jak te, które słyszy się

na krawędzi snu. Ivonne Coyle odwróciła się nagle i podeszła do Kate Costello, zwiniętej w

kłębek na podłodze. Usłyszałem kolejny ostry trzask wystrzału i rzuciłem się po własną broń.

Kiedy kula trafiła dziewczynę, usłyszałem ciche stęknięcie, a potem mokry, ssący odgłos, gdy

usiłowała złapać oddech.

Doszły mnie krzyki sierżant Williams i coraz bliższe inne głosy. Chciałem ich

background image

zawołać, ale w ustach mi zaschło, a słowa uwięzły w gardle. Yvonne Coyle stała nade mną z

rewolwerem w dłoni.

– Przykro mi, inspektorze – wycedziła i uniosła broń.

Chciałbym móc powiedzieć, że spojrzałem śmierci prosto w oczy. Chciałbym móc

powiedzieć, że odważnie stawiłem jej czoła. Ale tak nie było. Zacisnąłem mocno powieki,

wzdrygając się w samym oczekiwaniu na strzał, na palący ból kuli wbijającej się w ciało. W

tej ostatniej chwili wcale nie przeleciało mi przed oczami całe życie, choć ludzie często tak

mówią. Zrobiło mi się tylko smutno, że nie zobaczę więcej uśmiechu Penny, nie poczuję

miękkości rączki syna, jak dotyka mojej twarzy, kiedy karmię go butelką. Nie zobaczę więcej

mojej żony, mojej opoki, Debbie, której sam dotyk zdradzał większą dobroć, niż ja umiałem

wyrazić. Poczułem, że z oczu płyną mi łzy, i usłyszałem strzał.

Kiedy otworzyłem oczy, sierżant Williams i trójka mundurowych biegli korytarzem w

naszą stronę. Światło ich latarek skakało po ścianach i suficie. Obok mnie, z twarzą blisko jak

kochanka, z ostatnim tchnieniem gasnącym na ustach niczym pożegnalny pocałunek, leżała

Yvonne Coyle. Krótkie jasne włosy zlepiła krew. Wciąż dygotała Brakowało jej kawałka

skroni, w ranie widać było białą kość czaszki. Przez ułamek sekundy widziałem, jak jej usta

wykrzywia cień uśmiechu, umykający duch, a potem wszystko ustało.

Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej twarzy. Skórę miała wciąż ciepłą i miękką.

Przyłożyłem jej dłoń do policzka i odmówiłem akt skruchy za jej duszę. Wbrew sobie, w

pewnym sensie rozumiejąc, co ją pchnęło do zbrodni, nachyliłem się i złożyłem lekki

pocałunek na jej czole. Skóra ustępowała pod dotykiem, choć traciła już barwę.

background image

Rozdział 16

Wtorek, 31 grudnia

T

HOMASOWI

P

OWELLOWI SENIOROWI

nigdy nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Harvey

pojechał do Finnside tylko po to, by zostawić tam zdjęcie matki. Nie wiedząc, jak potoczyły

się sprawy w hotelu Three Rivers, wyśliznął się niepostrzeżenie z powrotem. Sierżant

Williams zdążyła mu w tym czasie zostawić za wycieraczką kartkę z wiadomością, że

pojechała do hotelu jako wsparcie. Oczywiście nie pojechał za nią – gdyby to zrobił,

zobaczyłby swoją siostrę wynoszoną z opuszczonego budynku w czarnym worku na zwłoki,

takim samym, w jaki zawinięto Angelę Cashell tydzień wcześniej. Uznano, że uciekł za

granicę; rozesłano patrole, na Południu i na Północy.

Okazało się, że mogłem ustalić jego tożsamość wcześniej, dzięki informacji

Armstronga, który mi powiedział, że ktoś niedawno szukał akt sprawy IWD. Gdybym go

zapytał, dowiedziałbym się, że prosił o nie Harvey. Mógłbym uprzedzić sierżant Williams,

żeby go aresztowała, widząc, jak wchodzi do Finnside. Z drugiej strony, gdyby tak się stało,

nie zdążyłaby do hotelu Three Rivers, a wtedy wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.

Kate Costello została zabrana do szpitala w Letterkenny, gdzie przeszła

natychmiastową operację. Jason Holmes pojawił się tuż po pierwszej i został aresztowany,

choć wszyscy już wiedzieli, że nie ma nic wspólnego z Yvonne Coyle ani z morderstwami.

Przyznał się jednak, że ma za granicą dziewczynę, u której spędził noc; kogoś, kogo poznał

podczas służbowych wizyt w pubach Strabane. Widywał się z nią niemal przez cały czas

romansu z Caroline. Sierżant Williams siedziała w pokoju przesłuchań naprzeciwko niego,

wysłuchała jego zeznań w milczeniu, a potem pojechała do domu.

Po raz kolejny trafiłem do szpitala, gdzie zajęła się mną ta sama przepracowana

lekarka, która opatrywała mnie wieczorem. Tym razem uparła się, żebym został na noc, a

Debbie się zgodziła. Niechętnie zostałem sam i zaczekałem, aż Debbie przywiezie mi z domu

torbę z rzeczami i zabierze dzieci od matki.

O wpół do ósmej wciąż jej nie było. Dzwoniłem kilka razy do domu, ale nikt nie

odbierał. Wziąłem ubranie, nadal brudne i mokre, i sprawdziłem, czy w kieszeni kurtki mam

background image

pistolet, który zabrałem z hotelu Three Rivers, kiedy skończyli z nim technicy. Ostrożnie

wymknąłem się ze szpitala, kryjąc się przed pielęgniarkami. Miały polecenie zatrzymać mnie

w łóżku.

N

A PRZYSTANKU AUTOBUSOWYM

udało mi się złapać taksówkę, uprzedzając czwórkę

noworocznych imprezowiczów, obładowanych śmiesznymi czapkami i butelkami szampana.

Miasteczko wyglądało wzruszająco malowniczo, ja jednak nie mogłem się otrząsnąć z

poczucia pustki, którą zostawiły we mnie wydarzenia minionego dnia. Bałem się coraz

bardziej o swoją rodzinę. Próbowałem dodzwonić się na posterunek, ale nikt nie odbierał.

Domyśliłem się, że ci, którzy nie szukali Harveya, poszli do domu się bawić.

Śnieg padał coraz mocniej, wzgórza były całkiem białe. Nad naszą miejscowością i

nad Strabane unosiły się łuny odbitego od chmur, pomarańczowego światła latarń. Wszędzie

dookoła świat był biały, zimny i rześki. Kiedy kierowca podjechał pod ostatnią pochyłość na

drodze do mojego domu, samochód wpadł w poślizg i ustawił się w poprzek. Taksówkarz

robił, co mógł, żeby ustawić nas jak trzeba. Spróbował jeszcze raz, tym razem jednak auto nie

chciało ruszyć, kiedy naciskał gaz, a gdy tego nie robił, zsuwało się z powrotem na płaski

odcinek drogi. W końcu przyznał się do porażki i powiedział, że dalej mnie nie zawiezie.

Zawrócił na główną ulicę, a ja zacząłem brnąć pod górę. Chciałem biec, ale śnieg był

zbyt gęsty, a ja zbyt obolały. Powinienem chyba oszczędzać siły, ale ogarnęła mnie ojcowska

krótkowzroczność i mogłem myśleć tylko o tym, że moje dzieci są w niebezpieczeństwie.

Jakieś czterysta metrów od domu usłyszałem przez śnieg warkot silnika. W oddali

zabłysło pojedyncze słabe światło i pojawiła się zwalista sylwetka traktora. Zamachałem

rękami i krzyczałem do kierowcy, żeby się zatrzymał. W piersi zatrzepotała nowa nadzieja,

choć zimowy wiatr palił płuca. Kiedy traktor nadjechał, rozpoznałem Marka Andersona

siedzącego w kabinie starego forda. Zwolnił, a kiedy się ze mną zrównał, zawołałem, żeby mi

pomógł. Zaśmiał się, splunął przez otwarte okno, a potem wrzucił bieg i pojechał dalej,

obsypując mnie śniegiem.

Posłałem za nim wiązankę i wyciągnąłem z kurtki pistolet, ale to był pusty gest. Moje,

i tak słabe, wrzaski tłumił śnieg.

Ruszyłem przed siebie. Miałem wrażenie, że pierś mi zaraz eksploduje, w głowie mi

huczało. W jakimś momencie dostałem napadu kaszlu tak okropnego, że splunąłem w śnieg

krwią. A potem, przez szept spadających płatków, usłyszałem znajome skomlenie Franka i

zrozumiałem, że jestem blisko domu. Szczekanie nie milkło. Wiedziałem, że gdyby Debbie

mogła, zabrałaby go już do środka. Bezskutecznie usiłowałem nie wyobrażać sobie tego, co

background image

na mnie czeka.

Dom był ciemny, widziałem jednak pasma dymu unoszące się z komina. Poszedłem na

tyły, gdzie na schodach siedział Frank, z jasnym opatrunkiem odcinającym się od brązowej

sierści. Zaskomlał cicho i, kulejąc, podszedł do mnie, patrząc ze smutkiem. Futro miał

zmierzwione i ciężkie od wilgoci; najwyraźniej był już na dworze dość długo.

Po cichu otworzyłem drzwi, ale element zaskoczenia przepadł, bo Frank wepchnął się

przede mnie i popędził do kuchni, roztrącając krzesła z taką siłą, że jedno się przewróciło.

Niemal natychmiast usłyszałem krzyk Penny, szybko stłumiony. Wiedziałem, że

przynajmniej ona żyje. Harvey tu był i czekał na mnie.

Frank drapał drzwi do salonu. W szparze pod nimi widziałem migotanie ognia.

Mogłem zaczekać na wsparcie, ale wówczas sytuacja przybrałaby zły obrót i moja rodzina nie

miałaby szansy ucieczki. Zresztą nie mogłem po prostu stać i czekać, aż ktoś mi pomoże.

Pchnąłem drzwi stopą, z rewolwerem w ręce.

Debbie i Shane siedzieli na kanapie, Shane wiercił się niespokojnie. Debbie płakała –

oczy miała czerwone i szeroko otwarte.

Harvey siedział w fotelu blisko ognia, zasłaniając się Penny jak tarczą. Pistolet trzymał

przy jej głowie, choć wymierzony był we mnie. Kiedy zobaczył moją broń, przycisnął swoją

do pięknej, delikatnej skóry mojej córeczki. Frank pobiegł do Debbie, a teraz odwrócił się do

niego, warczał, obnażając kły.

– Rzuć broń, Devlin – powiedział Harvey, trzymając pistolet nieruchomo.

– Poddaj się, John, nie wypuszczę cię, przecież wiesz – odparłem, choć drżenie głosu

zdradzało mój brak pewności.

Frank zaszczekał. Debbie próbowała przytrzymać go za obrożę. Harvey spojrzał

przelotnie na niego, a potem znów na mnie.

– Rzuć broń – powtórzył.

– Puść Penny – odparłem, przysuwając się odrobinę bliżej.

Frank znów zaszczekał, wykręcił się i szarpnął tak mocno, że obroża ześliznęła mu się

po uszach, i skoczył na Harveya. Harvey go kopnął. Penny, bardziej przejęta losem psa niż

swoim, zaszamotała się i upadła w palenisko. Wystrzeliłem, nie celując, i skoczyłem po nią.

Kiedy ją podniosłem, palił się skraj jej sukienki. Zacząłem tłuc płomienie zabandażowaną

dłonią, aż zgasły.

Penny wspięła mi się na ręce z płaczem. Kiedy podniosłem wzrok, Harvey leżał

rozciągnięty na moim fotelu, z pojedynczą, małą raną po kuli w lewym policzku i szeroko

otwartymi, niedowierzającymi oczami. Nie żałowałem go, tak jak Yvonne. Nie zamknąłem

background image

mu nawet oczu, kiedy wydał ostatnie tchnienie. Zabrałem rodzinę i poczekaliśmy na

zewnątrz, aż przyjadą gardai. Miałem nadzieję, że gęsty śnieg przysypie wszystkie złe

uczynki i o świcie świat będzie czysty i świeży.

background image

Epilog

20 marca 2003

W

CIĄGU NASTĘPNYCH DNI

, pod moją nieobecność, ściągnięte do nas NBCI składało w całość

wszystkie elementy tego, co się wydarzyło. Ustalili, że po ucieczce ze Strabane, Yvonne

spotkała się z bratem na wynajętej farmie w Ballindrait.

Przypuszczalnie to Sean Knox, znany nam jako John Harvey, rozpoznał pierścionek

należący do matki na liście skradzionych przedmiotów, którą dano mu do sprawdzenia. Być

może czekał całe lata na jakiś znak jej życia albo śmierci. A może to zwykły przypadek,

wprawiający w ruch ciąg zdarzeń, którego kulminacja nastąpiła w hotelu Three Rivers i

później w moim domu. W każdym razie, kiedy trafił na pierścionek w jubilerskim komisie,

nie było mu trudno zidentyfikować Siwego McKelveya – młodego wędrówce z odstającymi

uszami i prawie białymi włosami.

W Bundoran znaleźli Szczura Donagheya i tam go zabili. Ustalili też, że Johnny

Cashell i Seamus Boyle pomagali mu w zamordowaniu ich matki.

Yvonne zaprzyjaźniła się, a potem nawiązała romans z Angelą Cashell – ramiona innej

kobiety były zapewne idealnym schronieniem przed ojcem podglądaczem i dilerami, takimi

jak McKelvey. Wykorzystując Siwego jako kozła ofiarnego, Yvonne i jej brat nafaszerowali

Angelę Cashell narkotykami. Można tylko przypuszczać, że Harvey uprawiał z nią seks przed

śmiercią, a Yvonne klęczała jej na piersi, kiedy z dziewczyny wyciekało życie.

Później Yvonne poderwała Terry’ego Boyle’a świętującego powrót z uczelni.

Zaprowadziła go do zatoczki na Gallows Lane, a Harvey pojechał za nimi. To, że okno

Terry’ego w chwili jego śmierci było otwarte, świadczyło o tym, że Harvey podszedł do

samochodu w mundurze.

Założono, że to Szczur Donaghey powiedział im o romansie Costella z ich matką.

Albo tak było, albo dowiedzieli się czegoś od Joanne Duffy – choć ona twierdziła, że nie

miała z nimi żadnych kontaktów od chwili, gdy zostawiła ich w Dublinie dwadzieścia pięć lat

temu.

Nieważne zresztą, skąd o tym wiedzieli. Wynik był ten sam: w sylwestrowy poranek

background image

włamali się do domu Costella. Jedno z nich, przypuszczalnie Harvey, uderzyło Emily

pogrzebaczem, choć może wcale nie mieli zamiaru jej zabijać. Potem zabrali Kate Costello do

hotelu Three Rivers. Yvonne udało się też zwabić tam Thomasa Powella. Okazało się, że

Miriam miała rację, podejrzewając męża o romans z pielęgniarką. To zapewne Szczur,

umierając, wymienił nazwisko Powella seniora. Tak czy inaczej oboje postanowili przenieść

karę za grzechy ojców na dzieci. Harvey pojechał do Finnside podrzucić zdjęcie Mary Knox,

które tego dnia znaleziono w stosie kartek świątecznych na szafce przy łóżku starca.

Poczekali, aż ich znajdę i podejmę za nich decyzję, kto powinien umrzeć – dziecko

Costella czy Powella. Miałem być sędzią i stałem się częścią ich planu. Ostatecznie Yvonne

strzeliła do Powella, a potem do Kate Costello, a w końcu do siebie. I zemsta się dokonała. Jej

brat jednak, nie mogąc już obwiniać nikogo innego, zwrócił się przeciwko mojej rodzinie.

Z

OSTAŁEM PRZESŁUCHANY

w ramach dochodzenia w sprawie śmierci Liama McKelveya.

Przyznałem się do pobicia chłopca i wziąłem na siebie odpowiedzialność za różne naruszenia

procedury, których dopuściłem się w ostatnich tygodniach. Za zaniedbania zawieszono mnie

na dwa tygodnie z prawem do pensji. Jeszcze nie zdecydowałem, czy w ogóle nie odejdę z

policji. Jason Holmes również został zawieszony za sprawę McKelveya. Ktoś na górze uznał

jednak, że lepiej zwalić całą sprawę na Harveya niż kalać reputację jednostki, obciążając

człowieka, który rozwiązał zagadki morderstw Angeli Cashell, Terry’ego Boyle’a, Emily

Costello, Thomasa Powella i wreszcie Mary Knox.

K

ILKA DNI PÓŹNIEJ SPOTKAŁEM

C

HRISTINE

C

ASHELL

. Była sprzedawczynią w drogerii, gdzie

kupowałem środki przeciwbólowe. Kiedy podszedłem do lady, uśmiechnęła się do mnie.

Spytałem, co u rodziców.

– Mama ma się świetnie, nigdy nie było tak dobrze – odparła. – O tacie nie wiem nic.

Pokłócili się o coś i mama go wyrzuciła. Znowu – dodała, przewracając oczami z udawanym

zniecierpliwieniem.

– Wróci? – spytałem, podejrzewając, że odejście ojca dotknęło ją bardziej, niż gotowa

jest przyznać.

Wzruszyła ramionami.

– Może.

background image

K

ATE

C

OSTELLO SPĘDZIŁA KILKA DNI W SZPITALU

. Czwartego stycznia Debbie zawiozła mnie

do Letterkenny, żebym ją odwiedził. Potem spędziłem dwadzieścia pięć minut w szpitalnej

kawiarni na rozmowie z jej ojcem. Mówiliśmy o pogodzie, która zaczęła się poprawiać.

Spytałem o Emily, on opowiedział, że odkłada pogrzeb, dopóki Kate nie wyjdzie ze szpitala.

Nie mówił nic o wydarzeniach w hotelu, dopóki nie zacząłem się zbierać do wyjścia.

– Dziękuję, Benedikcie – powiedział.

– Nie ma za co. Robiłem tylko swoje, nadinspektorze.

– Nie. Dziękuję za to, co pan jej powiedział. Kate mi opowiadała. O Powellu. Nie

wiem, jak ci się udało tak zaimprowizować. To... to musiało być jakieś natchnienie. –

Uśmiechnął się przepraszająco. – Nie zapomnę o tym i niech to zostanie między nami.

Przez chwilę chciałem zapytać, o czym mówi, wydobyć dokładny sens tych słów i

upewnić się, czy dobrze to zrozumiałem. Patrzyłem na niego, już wdowca bez żony, i

zastanawiałem się, co mogę powiedzieć. W końcu wyprostowałem się, otuliłem kurtką i

wyszedłem pełnym ech korytarzem na świeże powietrze.

Następnego dnia odwiedziłem Thomasa Powella w Finnside. Siedziałem u niego w

pokoju z bukietem kwiatów w ręce i patrzyłem, jak śpi. Miał kolejny wylew, tego wieczoru,

kiedy dowiedział się o śmierci syna, i od tamtej pory nie odzyskał sił. Koce na jego łóżku

były tak ciężkie, że ukrywały ruch klatki piersiowej przy oddychaniu. W pokoju cuchnęło

stęchlizną i chłodem, jak w krypcie. Jedynym widocznym ruchem było drżenie jego powiek,

które, choć zamknięte, cały czas trzepotały.

Tuż przed moim wyjściem do pokoju weszła Miriam Powell. Zobaczyła, że siedzę

przy łóżku, cofnęła się i stanęła cicho pod ścianą, czekając cierpliwie, aż sobie pójdę. Kiedy

mijaliśmy się w przejściu, moja dłoń musnęła niechcący nagą skórę na jej ramieniu.

Wciągnąłem do płuc powietrze, ale nie poczułem zapachu kokosa. Używała teraz nowych,

mocniejszych perfum. Moim zdaniem miała zamiar kontynuować karierę polityczną, którą

rozpoczął budować jej nieżyjący mąż.

O

BUDZIŁEM SIĘ WCZESNYM RANKIEM TRZECIEGO MARCA

. Nie mogłem już zasnąć, siedziałem

w kuchni i z przerażeniem patrzyłem, jak wprowadzono w życie amerykańską politykę

„szoku i strachu”, bombardując Bagdad. Wyłączyłem telewizor. Siedziałem tak w ciemności i

słuchałem, jak z okapów kapie woda, śnieg topniał. Powoli dotarło do mnie, że Frank skomli i

szczeka w swojej szopie. Od Nowego Roku ciążyła mi myśl o tym, co zrobił, wiedziałem, że

skończyło się moratorium na jego karę śmierci. Powoli zjadłem płatki na mleku, a potem

załadowałem jedyną kulę do rewolweru i zrolowałem stary ręcznik, żeby wytłumić strzał.

background image

Otworzyłem drzwi od tyłu i wyszedłem na poranny chłód. Wszędzie słychać było

kapanie wody – z okapów, z żywopłotu i z drzew.

Frank znów uciekł z szopy. Teraz warował pod drzwiami ze zjeżoną sierścią na karku i

ocalałym, długim uchem pod pyskiem. Ale nie patrzył na mnie. Podążyłem wzrokiem do jego

miski. W cieniu wiśni, rosnącej w kącie ogrodu, stał dziki kot.

Był niemal wielkości owczarka collie, ciało miał mocne i muskularne, ciemne, gładkie

futro lśniło w pierwszych promieniach porannego słońca. Czaił się z napiętymi mięśniami, na

ugiętych łapach, wbijając we mnie spojrzenie zimnych złotych ślepi. Patrzył tak na mnie

przez chwilę, unosząc lekko łeb, żeby złapać trop na wietrze. Potem znów wsadził pysk do

miski Franka i wylizał resztki jedzenia z poprzedniego wieczoru.

Przełożyłem rewolwer z ręki do ręki, zastanawiając się, czy zdołam strzelić. Kot

podniósł łeb i popatrzył na mnie z pogardą. Słońce rozlewało się powoli po trawniku. Zwierzę

prychnęło cicho, obnażając kły, a potem odwróciło się i skoczyło przez żywopłot na pole.

Przez kolejny miesiąc kot polował na Północy i w Republice, wymykając się zarówno

ekologom, jak i myśliwym. Bezkarnie zabijał owce i panował niepodzielnie na pograniczu.

A potem, wczesną wiosną, zniknął.

background image

Podziękowania

Chciałbym podziękować za wsparcie przyjaciołom i kolegom z St Columb’s College,

zwłaszcza Bobowi McKimmowi, Tomowi Costiganowi, Ruth Byrne i Nuali McGonagle, którzy

czytali wstępne szkice tej powieści. Dziękuję także siostrze Perpetui McNulty, Patricii

Hughes, Jude Collins, Paulowi Wilkinsowi, Martinowi Meenanowi i Aleksowi Mullanowi,

którzy zachęcali mnie do pisania – każde na swój sposób.

Podczas pisania tej powieści otrzymałem wiele wspaniałych rad i słów zachęty od

Petera Buckmana z The Ampersand Agency. Dziękuję także Billy’emu Pattonowi, Gerardowi

McGirrowi i liffordzkim gardai za pomoc przy różnych aspektach książki. Na koniec zaś

dziękuję Davidowi Torransowi z księgarni No Alibis.

Jestem ogromnie zobowiązany wszystkim pracownikom Macmillan New Writing:

Mike’owi Barnardowi, Sophie Portas, a zwłaszcza Willowi Atkinsowi za jego pracę

redakcyjną i olbrzymią pomoc.

Dziękuję mojej rodzinie: Carmel i Michaelowi, Joe i Susan, Dermotowi i Lyndzie oraz

dziewczynom: Catherine, Ciarze, Ellen, Annie i Elenie. Dziękuję również Paulowi, Rosaleen i

rodzinie O’Neillów.

Specjalne podziękowania składam rodzicom, Laurence’owi i Katrinie McGilłowayom,

za tak wiele rzeczy, że nie zdołałbym ich tu wymienić. Na końcu zaś, choć nie pod względem

znaczenia, dedykuję tę książkę moim synom Benowi i Tomowi, dzięki którym warto to

wszystko ciągnąć dalej, oraz mojej żonie i najlepszej przyjaciółce Tanyi, z wyrazami miłości i

bezbrzeżnej wdzięczności.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
McGilloway Brian Inspektor Benedict Devlin 01 Na granicy
Na granicy Brian McGilloway
RASFF odrzucenia na granicy
F19 fale na granicy o rodk w
FW14 fale na granicy osrodkow 0 Nieznany
Przesunięcie wiaty usytuowanej na granicy działki
NST05 Fala plaska na granicy osrodkow
Przejścia graniczne RP, Przejścia na granicy polsko-rosyjskiej, Przejścia na granicy polsko-rosyjski
Przejścia graniczne RP, Przejścia na granicy polsko, Przejścia na granicy polsko-niemieckiej
Przejścia graniczne RP, Przejścia na granicy polsko-słowackiej , Przejścia na granicy polsko-słowack
ćw. 8 - Adsorpcja na granicy faz ciało stałe-ciecz, Chemia fizyczna
Światło padające na granicę dwóch ośrodków może ulec odbiciu, fizyczka
Sprawko+ +Adsorpcja+na+granicy+faz+ciało+stałe ciecz +Wyznaczanie+adsorpcji+barwnika+na+węglu+aktywn
Absorbcja na granicy?z ciało stałe – ciecz
19 ADSORBCJA NA GRANICY FAZ CIAŁO STAŁE CIECZ WYZNACZANIE ADSORBCJI BARWNIKA NA WĘGLU AKTYWNYM
adsorbcja na granicy?z sprawko
adsorpcja czasteczek spc na granicy faz woda, WSZKiPZ, semestr III, surowce test

więcej podobnych podstron