BRIAN McGILLOWAY
NA GRANICY
Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI
Tytuł oryginału Borderlands
Tanyi, Benowi i Tomowi
oraz moim rodzicom
Angela Cashell
Rozdział 1
Sobota, 21 grudnia 2002
F
AKT
,
ŻE MIEJSCE OSTATNIEGO SPOCZYNKU
A
NGELI
C
ASHELL
znajdowało się dokładnie na
granicy, nie był wbrew pozorom czymś niezwykłym. Przypuszczalnie ani ci, którzy porzucili
tam jej ciało, ani tym bardziej ci, którzy w 1920 roku wytyczyli granicę między Irlandią
Północną a Południową, nie pojęliby czynników, które sprawiły, że jej zwłoki spoczywały
połową w jednym kraju, połową w drugim, w miejscu zwanym pograniczem.
Irlandzka granica słynie z osobliwości. Osiemdziesiąt lat temu wytyczyli ją przez pola,
farmy i rzeki urzędnicy, którzy wiedzieli o tym terenie tylko tyle, ile dowiedzieli się z mapy.
Mieszkańcy ponoszą tego konsekwencje do dziś – żyjąc w domach, gdzie za abonament
telewizyjny płaci się na Północy, a za prąd potrzebny do jej oglądania – na Południu.
Kiedy dochodzi do przestępstwa, które trudno wyraźnie przypisać którejś jurysdykcji,
An Garda Síochána Republiki Irlandii i policja Irlandii Północnej współpracują ze sobą, nie
szczędząc sobie wzajemnie rad. Prowadzącego sprawę detektywa wybiera się albo według
miejsca położenia zwłok, albo narodowości ofiary.
Dlatego właśnie ja i moi koledzy z An Garda staliśmy naprzeciw naszych północnych
odpowiedników w śnieżycy gnanej wiatrem znad rzeki. Niebo nad nami, w gasnącym słońcu
fioletowe i żółte jak siniak, nie zwiastowało poprawy pogody.
Uścisnęliśmy sobie dłonie, przywitaliśmy się i podeszliśmy do ciała dziewczyny,
rozciągniętego na ziemi, z jedną ręką wzniesioną ku niebu. Lekarz policyjny John Mulrooney
klęczał obok jej nagich zwłok i badał mięśnie, szukając oznak pośmiertnego stężenia. Głowa
dziewczyny spoczywała na jego kolanach. Włosy miała jasne na końcach, ale bardziej
miodowe bliżej skóry; cerę białą i czystą, nie licząc drobnych zadrapań na plecach i nogach
od krzaków, przez które upadała. Policyjny technik nachylał się nad nią, oglądał wskazywane
przez koronera skaleczenia i robił zdjęcia.
Patrzyliśmy, jak trzech czy czterech gardai podchodzi, żeby pomóc ją odwrócić.
Cofnąłem się trochę i spojrzałem przez rzekę na północny brzeg, gdzie gałęzie drzew jak
artretyczne dłonie wyciągały się do chmur, grzechocząc czarnymi konarami na zimowym
wietrze.
– Rozpoznaje ją pan? – spytał jeden z północnych, a ja odwróciłem się do dziewczyny,
której twarz była już widoczna. Nagły poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody i zamglił
mi wzrok. Kiedy to minęło, podszedłem bliżej i ukląkłem obok zwłok, powstrzymując chęć,
by zdjąć kurtkę i przykryć dziewczynę, przynajmniej dopóki technicy nie skończą.
– To córka Johnny’ego Cashella – powiedział garda w mundurze. – Z Clipton Place.
Przytaknąłem.
– Tak jest – potwierdziłem, odwracając się do inspektora z Północy, Jima Hendry’ego,
w randze tej samej co moja, ale przewyższającego mnie doświadczeniem. – Jest nasza.
Hendry pokiwał głową, nie patrząc na mnie. Przynajmniej o głowę ode mnie wyższy,
mierzył dobrze ponad metr dziewięćdziesiąt, był chudy i miał brudne, jasne włosy. Nosił
cienki, jasny wąs, który skubał, gdy był zdenerwowany – tak jak teraz.
– Biedaczka – rzucił.
Dziewczyna była ładna i młoda; najwyżej piętnaście, szesnaście lat. Jej makijaż
przypominał mi moją córkę, Penny, kiedy bawiła się w dorosłą kosmetykami żony. Niebieski
cień do powiek nałożyła za grubo, kontrastował teraz z czerwienią oczu tam, gdzie w chwili
śmierci popękały naczynka. Cała twarz przybrała jasnoniebieski odcień, usta rozchylone w
grymasie bólu; jasnoczerwona szminka, którą się tak starannie umalowała, rozmazana po
policzkach.
Na małych piersiach dziewczyny widać było fioletowe siniaki rozmiarów i kształtu
męskich dłoni. Jeden z nich, mniejszy i ciemniejszy, przypominał ślad po miłosnym
ukąszeniu. Płatki śniegu osiadały na jej ciele delikatnie jak pocałunki i nie topniały.
Korpus i uda były białe jak kość słoniowa, chociaż ramiona i łydki przyciemniła
samoopalaczem – smugi i miejsca, gdzie nałożyła go za dużo, odcinały się teraz wyraźnie na
tle śmiertelnej bladości. Na nogach i piersiach zaczynały się pojawiać różowawe plamy.
Miała na sobie zwykłe bawełniane majtki, włożone na lewą stronę.
– No i co, doktorze? – zwróciłem się do koronera. – Co pan o tym sądzi?
Doktor wstał i ściągnął gumowe rękawiczki. Odszedł od zwłok i wziął papierosa,
którym częstował go jeden z policjantów irlandzkich.
– Trudno powiedzieć. Zwłoki są sztywne, ale noc była zimna, nie mogę podać
dokładnie godziny zgonu. Więcej niż sześć godzin temu, ale nie więcej niż dwanaście. Będzie
wiadomo dokładniej po autopsji. Również nie mogę stwierdzić przyczyny śmierci, ale
uważam, że znaczące jest tu zasinienie piersi. Niebieskawa barwa twarzy jest spowodowana
przyduszeniem albo zmiażdżeniem klatki piersiowej. To i sińce na klatce piersiowej
sugerowałyby uduszenie, ale to tylko domysły. Plamy opadowe wskazują, że po śmierci ją
przenoszono, chociaż pewnie nie trzeba wam tego mówić. Nagie kobiety nie pojawiają się
zwykle na środku pola.
– Ślady walki? – spytał Hendry.
– Ślady czegoś. Paznokcie ma ogryzione tak krótko, że wątpię, czy cokolwiek pod
nimi znajdziecie. Przykro mi, nie mogę więcej pomóc. Mogę panu powiedzieć, że nie żyje i
ktoś ją zabił, i tu porzucił, a dalej sprawa należy do pana. Patolog przyjedzie tak szybko, jak
się da.
– Prawdopodobnie zabójstwo na tle seksualnym – stwierdziłem.
– Nie wiem. Patolog pobierze próbki. Prywatnie mogę powiedzieć, że to możliwe.
Powodzenia, Ben. Niech się pan za bardzo nie przejmuje.
Wrzucił rękawiczki do torby, podniósł ją i wspiął się na wysoki brzeg do swojego
samochodu, nie oglądając się na zwłoki.
Znów spojrzałem na dziewczynę. Jej dłonie spoczywały na suchych liściach;
jaskrawoczerwony lakier wyglądał absurdalnie na małych paznokciach ogryzionych niemal
do żywego. Za paznokciami było trochę brudu; policjant z ekipy technicznej owinął jej ręce
foliowymi woreczkami, zawiązanymi na nadgarstkach. Zauważyłem, że na prawej dłoni
dziewczyna ma złoty pierścionek z jakimś kamieniem. Wyglądał zbyt staroświecko jak na
kogoś w jej wieku; może to rodzinna pamiątka, prezent od rodziców albo dziadków.
Zielonkawy kamień przypominał kamień księżycowy. Otaczały go brylanciki. Poprosiłem
fotografa, żeby zrobił zdjęcie. Kiedy błysnął flesz, pokazał się wygrawerowany na
pierścionku napis.
– Chyba coś tam jest – zauważył fotograf. Przykucnął, w jednym ręku trzymając
aparat, drugą przekrzywiając lekko dłoń dziewczyny. Potem zrobił zbliżenie pierścionka. –
To chyba „AC”, jej inicjały.
Pokiwałem głową, sam nie wiem dlaczego, i znów odwróciłem się do policjantów z
Północy.
– Gówniana sprawa dostać coś takiego tydzień przed świętami, Devlin. Powodzenia –
powiedział Hendry. Odszczypnął żar z papierosa i schował niedopałek do kieszeni, żeby nie
zaśmiecać miejsca przestępstwa. Śmieszne. Na naszym zadupiu nie ma laboratoriów FBI,
zresztą poza jakimś tuzinem policjantów, załogą karetki i kłusownikami, którzy znaleźli
zwłoki, Bóg jeden wiedział ilu ludzi przechodziło obok zwłok tam i z powrotem drogą, na
której musieli się zatrzymać ci, którzy je tu wyrzucili.
Zamierzaliśmy poszukać charakterystycznych śladów opon, podeszew butów i tak
dalej i zgromadzić tyle materiału, ile zdołamy, ale miejsce, w którym zostawiono zwłoki,
choć odludne, znajdowało się kilkaset metrów od lokalnego kina. W weekendowe wieczory
cała ulica była zastawiona samochodami, zachowującymi odpowiednie odległości jeden od
drugiego w myśl niepisanej zasady prywatności, której sam przestrzegałem, kiedy byłem
młodszy i kiedy w końcu ojciec pozwolił mi brać samochód na randki. Od tamtej pory
zmieniły się marki samochodów – a w chwilach rozgoryczenia powtarzam sobie (wiedząc, że
to raczej nieprawda), iż zmieniły się także czynności, które uprawiają w nich pary. Miejsce
jednak pozostało takie samo – równie ciemne i niepewne, jak niezdarne obłapianie się na
tylnych fotelach, które odbywa się tu nocą. Właściwie całkiem możliwe, że Angelę Cashell
śmierć spotkała w jednym z tych samochodów.
– Oni mogli być od was – powiedziałem do Hendry’ego, wskazując nasyp, gdzie
musieli stać ci, którzy ją tu zostawili.
– Pewnie byli – przytaknął – ale ona jest od was. To wasze pierwsze morderstwo od...
– Od 1883 roku – dokończył jeden z naszych. – Ale tamtego powiesili!
– Właśnie – przytaknął któryś z północnych.
– No, od tamtej pory były chyba inne – powiedziałem. – Po prostu nie znaleźliśmy
jeszcze zwłok.
Hendry się roześmiał.
– Pomożemy, jeśli będziemy mogli, Devlin, ale sprawą kierujecie wy. – Po raz ostatni
popatrzył na Angelę. – To była śliczna dziewczyna. Nie chciałbym rozmawiać z jej starymi.
– Boże, nie mów – jęknąłem. – Nie znasz jej ojca, Johnny’ego Cashella.
– Słyszałem o nim – odparł ponuro Hendry i mrugnął porozumiewawczo. – Brytyjski
wywiad nie zszedł jeszcze całkiem na psy.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i Hendry poszedł na swoją stronę, popychany gwałtownymi
podmuchami wiatru, niosącego zapach wody przez pogranicze.
W
SZYSCY GARDAI W
L
IFFORD
mówili do Johnny’ego Cashella po imieniu – spędził
wystarczająco wiele nocy w areszcie małego komisariatu w centrum miasteczka. Kiedy rada
miejska niedawno upiększyła śródmieście, ustawiając nowe latarnie i kosze na śmieci wokół
brukowanego rynku, i ławki przy głównych ulicach, tę pod komisariatem nazwaliśmy „ławką
Sadie”, ze względu na czas, jaki spędzała na niej żona Cashella, czekając, aż wypuszczą go
rano z celi dla pijaków.
Johnny Cashell był uparty i zawzięty, a także wrogo nastawiony do wszystkich lepiej
od niego wykształconych. W miejscowych barach chełpił się swoimi osiągnięciami, chociaż
wyleciał ze szkoły jako czternastolatek. W rzeczywistości był zwykłym złodziejaszkiem
okradającym budki telefoniczne i skrzynki na datki i sikającym pod murem koszar, gdy pijany
wracał do domu.
Ale bez względu na to, jak nisko Johnny upadał, Sadie zawsze czekała na niego, nawet
kiedy ukradł emeryturę swojej teściowej. Gdy jednak wyszedł po dziewięciu miesiącach
odsiadki, musieliśmy zmienić zdanie o lojalności Sadie. Trzy miesiące potem urodziła
dziewczynkę, jedyną w rodzinie Cashellów, która nie miała miedzianorudych włosów po
Johnnym, tylko jasne, prawie białe. Dali jej na imię Angela, a Johnny kochał ją jak swoje
dziecko i ponoć nigdy nie pytał, kto jest jej prawdziwym ojcem. Podejrzewaliśmy, że w
skrytości ducha cierpiał – jasne włosy Angeli tak bardzo kontrastowały z ognistorudymi
włosami jej sióstr. W chwilach słabości, kiedy Johnny bluzgał ze swojej celi tak, że nie
mogliśmy tego znieść, wytykaliśmy mu jasnowłosą córkę i kpiliśmy, że jest najładniejsza ze
wszystkich. Jedna taka uwaga wystarczyła, żeby go uciszyć i zapewnić spokojną noc
każdemu, kto akurat miał dyżur.
Śnieg przestał padać. Przyjechała pani patolog z czarną lekarską torbą. Pracowała, a ja
stałem nad rzeką, zastanawiałem się, co powiedzieć Johnny’emu Cashellowi, i patrzyłem, jak
słońce wybucha nisko nad horyzontem, zabarwiając żebra chmur najpierw na różowo, potem
na fioletowo i pomarańczowo.
C
ASHELL BYŁ ZWALISTYM MĘŻCZYZNĄ
o czerwonej twarzy i gęstych, kędzierzawych rudych
włosach związanych w kucyk. Jego ubrania zawsze wyglądały, jakby je dostał z opieki
społecznej, i miały wilgotny, zatęchły zapach. Więcej uwagi poświęcał swoim stopom; nigdy
nie widziałem go dwa razy w tych samych adidasach, zawsze były nowe i zawsze markowe.
Kiedy się do niego mówiło, patrzył w ziemię, podwijając palce stóp tak, że widać to było
przez białą skórę butów. Kiedy sam mówił, patrzył trochę na lewo, jakby do kogoś stojącego
za tobą. Wszystkie jego dzieci nabrały tego samego zwyczaju; nawet zajmująca się nimi
pracownica opieki społecznej uznała to za brak grzeczności, póki lepiej ich nie poznała.
Staliśmy w drzwiach, on patrzył na swoje buty, a ja powiedziałem mu o śmierci córki i
poprosiłem, żeby zidentyfikował ciało. Spojrzał gdzieś za mnie, a w oczach dostrzegłem
rozpacz albo gniew. Wypuścił powietrze z płuc, jakby wstrzymywał oddech, odkąd
przyszedłem, i wydało mi się, że przez dym papierosowy czuję alkohol.
– To ona – powiedział. – Wiem, że to ona. Nie było jej w domu od dwóch dni. W
czwartek pojechała do Strabane.
Odchylił się lekko w tył, jakby opierał się o framugę. Słońce ozłociło mu rude, kręcone
włosy na grzbietach dłoni.
Za nim pojawiła się Sadie Cashell, z poszarzałą twarzą, jakby podsłuchała naszą
rozmowę. Wycierała ręce w ścierkę do naczyń.
– Co się stało, Johnny? – spytała podejrzliwie.
– Znaleźli Angelę. Mówią, że nie żyje, mamuśku! – odparł. A potem usta mu zadrżały,
a twarz żałośnie się skrzywiła.
Raczej parskał, niż płakał, ślina i łzy ściekały mu po brodzie. Wilgotne oczy przestały
lśnić, kiedy ostatnie promienie słońca wymknęły się niebu i świat niemal niedostrzegalnie
pociemniał.
– Jak? – zapytała ostro Sadie; mięśnie jej szczęk drżały.
– Na razie... na razie nie wiemy, Sadie – zawahałem się. – Uważamy, że ktoś ją zabił.
– To pomyłka – stwierdziła, histerycznie podnosząc głos. Zaciskała dłoń na ramieniu
męża, aż pobielały jej kłykcie. – Pomyliliście się.
– Przykro mi, Sadie – powiedziałem. – Zrobimy co w naszej mocy. Obiecuję.
Popatrzyła na mnie, jakby czekała, aż powiem coś innego, a potem odwróciła się i
zniknęła w domu.
Johnny Cashell pociągnął nosem, patrzył w stronę Strabane. Domyśliłem się, że Sadie
powiedziała dzieciom, bo z głębi domu doszedł mnie płacz dziewczynek, narastający szybkim
crescendo.
– Musi pan pojechać do kostnicy, panie Cashell. Zidentyfikować ją. Jeśli nie ma pan
nic przeciwko temu.
– Nie powinna tam być. Przywieźcie ją do domu – odparł.
– Panie Cashell, trzeba zrobić kilka rzeczy, żeby wiedzieć, co się jej stało. Możecie jej
państwo nie dostać jeszcze przez dzień czy dwa.
Wyjął z kieszeni papierośnicę, a z niej skręconego papierosa, włożył go do ust i
przypalił. Wypluł drobinę tytoniu i znów spojrzał nie na mnie, tylko gdzieś ponad moim
ramieniem.
– Wiem, co się z nią stało. Poradzę sobie – zapewnił.
– Co pan ma na myśli? Co się według pana stało, panie Cashell?
– Nieważne – mruknął, wciąż na mnie nie patrząc.
Jego żona wróciła do drzwi.
– Gdzie moja dziewczynka, John? – spytała męża. Wskazał kciukiem na mnie.
– Mówi, że nie możemy jej dostać. Jeszcze nie jest gotowa, żeby wrócić do domu.
– Kto to zrobił? – zapytała.
– Jeszcze nie wiemy, pani Cashell – odparłem, zerkając na jej męża. – Pracujemy nad
tym.
– Do łapania niewinnych na ulicach czy jak ktoś sobie wypił, to jesteście pierwsi. A
teraz nagle wszystko powoli. Gdyby to była jakaś bogata dziewczyna, tobyście już wiedzieli,
ot co.
– Pani Cashell – powiedziałem. – Obiecuję, że załatwimy to tak szybko jak się da. Czy
mogę porozmawiać z pozostałymi córkami?
Sadie popatrzyła najpierw na mnie, potem na męża, który wzruszył ramionami i
odszedł od drzwi. Potem mnie wpuściła.
T
RZY SIOSTRY
A
NGELI SIEDZIAŁY WOKÓŁ STOŁU W KUCHNI
. Były do siebie zadziwiająco
podobne. Jedna z nich tuliła niemowlę w samej pieluszce, które mięło w piąstce jej białą
bluzkę.
Usiadłem przy stole i wyjąłem papierosy.
– Nie ma palenia przy mojej małej – oznajmiła młoda matka, strzepując popiół ze
swojego papierosa na linoleum.
Nie schowałem papierosa ani go nie zapaliłem. Najmłodsza córka Cashellów wciąż
płakała, ale pozostałe patrzyły na mnie, jedna z zaczerwienionymi oczami, jedna trochę
buńczuczna, jakby nie chciała się zdradzić ze swoimi uczuciami przed garda.
– Potrzebuję waszej pomocy. Chcę się dowiedzieć, co się stało Angeli – zacząłem. –
Powiecie mi, z kim się zadawała, z kim chodziła i tak dalej?
Najmłodsza dziewczyna otworzyła usta, jakby chciała odpowiedzieć, ale przerwała jej
ta z dzieckiem, która na imię miała, jeśli dobrze pamiętałem, Christine.
– Nic nie wiemy, inspektorze. – Podkreśliła każdą sylabę ostatniego słowa z całą
pogardą, na jaką było ją stać. Zwróciłem uwagę, że ze wszystkich sióstr tylko ona nie płakała,
kiedy usłyszała o śmierci siostry. Oczy miała jasne i czyste. Świadoma mojego spojrzenia,
opuściła wzrok na dziecko, lekko przechyliwszy głowę.
Odwróciłem się do najmłodszej.
– Chciałaś mi coś powiedzieć? – spytałem. – Pomóc mi?
Dziewczynka zerknęła ukradkiem na siostrę, a potem spuściła głowę i wbiła wzrok w
dłonie, splecione na kolanach. Wyglądała na niedożywioną, kościste, różowe palce
przypominały pisklęta w gnieździe.
Christine odezwała się znowu:
– Już panu powiedziałam, nic nie wiemy.
Wzięła butelkę dziecka i zaczęła je karmić, trzymając papierosa w ustach i mrużąc
oczy od dymu.
Spytałem Sadie, czy mogę zobaczyć pokój Angeli. W milczeniu zaprowadziła mnie po
schodach na górę, otworzyła jedne z drzwi i zaczekała, aż wejdę. Byłem trochę zaskoczony,
widząc w pokoju porządek; a jednocześnie zawstydziła mnie niegodziwość tej myśli. Prawie
całą przeciwległą ścianę zajmowało okno, wychodzące na podwórze.
Pokój wyglądał na niedawno malowany, ściany miały lawendowy odcień; wykładzina
i pościel były jasnozielone. Do ściany za łóżkiem przypięto starannie pinezkami plakat
jakiegoś Orlando Blooma. Szafa była pełna ubrań, starannie poukładanych i powieszonych
według rodzajów i rozmiarów. Na podłodze zauważyłem róg książki w miękkiej oprawie,
wystający spod zwisającej z łóżka narzuty. Znałem autora – czytała go Debbie, moja żona.
Odruchowo przerzucając strony i rozglądając się po pokoju, zauważyłem, że jako zakładki
Angela używała paska zdjęć z automatu. Widać było tylko połówki twarzy dwóch dziewczyn,
uśmiechniętych wesoło z białych krawędzi po obu stronach. Jedną z nich była Angela. Na
ostatnim zdjęciu ich twarze lekko się stykały i Angela już się nie uśmiechała, mimo to
wyglądała na jeszcze bardziej zadowoloną. Zasmucił mnie ten widok – tej dziewczyny, tak
pełnej życia. Pokazałem zdjęcia Sadie i spytałem, kim jest druga dziewczyna, ale Sadie tylko
wzruszyła ramionami i spytała, czy skończyłem. Odłożyłem zdjęcia na miejsce, pilnując, żeby
nie zgubić strony, zanim dotarł do mnie bezsens tego gestu.
W kącie pokoju stały stary odtwarzacz CD i plastikowy stojak z kilkunastoma płytami
pod lustrem. Większości zespołów nie znałem albo słyszałem od nich tylko od Penny.
Dziwne, na środku zaważyłem płytę Divine Comedy. Byłem na ich koncercie w Dublinie
kilka lat temu. Wydawała się trochę nie na miejscu wśród tych wszystkich boysbandów.
Zapytałem o nią Sadie. Znów wzruszyła ramionami i wyszła no korytarz, dając mi do
zrozumienia, że nie życzy sobie, żebym dłużej zostawał w pokoju jej córki. Kiedy
schodziliśmy na dół, podziękowałem jej i jeszcze raz złożyłem kondolencje, a potem
wyszedłem na dwór umówić się z Johnnym Cashellem na identyfikację ciała.
Wciąż stał przed domem, zrywał ostatnie uschnięte kwiaty z krzaka róży. Kwiaty były
ciężkie i brązowe, nisko zwisały. Johnny zrywał je i miął w pięści suche płatki.
– Przykro mi, panie Cashell – odezwałem się, ściskając jego wolną dłoń. – Jeszcze
jedno. Może mi pan powiedzieć, co Angela miała na sobie, kiedy widział ją pan ostatni raz?
– Pewnie dżinsy. Chyba niebieską bluzę z kapturem, którą matka kupiła jej na
urodziny. To było ledwie w zeszłym miesiącu. Czemu pan pyta? Nie wiecie, w co była
ubrana?
Nie potrafiłem rozwiać jego przekonania, że córka po śmierci zachowała pozory
godności. Sam jestem ojcem. Chciałem coś powiedzieć, ale powietrze między nami było ostre
od zapachu gnijących liści i nie przyszło mi do głowy nic bardziej wymownego.
K
IEDY WRÓCIŁEM NA KOMISARIAT
, Burgess, nasz sierżant dyżurny, powiedział mi, że
natychmiast chce mnie widzieć nadinspektor. Costello – którego wszyscy (choć nie przy nim)
nazywali Elvisem. Costello był w Lifford sławny, służył tu, w mundurze i bez munduru, od
prawie trzydziestu lat. Podejrzewano, że zna wiele rodzinnych sekretów, które większość
ludzi woli zachować dla siebie. Oznaczało to, że choć był w miasteczku powszechnie
podziwiany, nikt mu nie ufał. Nigdy jednak celowo nie wykorzystywał tych informacji, chyba
że to było absolutnie konieczne, a wiele dawnych przestępstw puszczał płazem, wychodząc z
założenia, że jeśli wtedy ci, co je popełnili, nie zasłużyli na odpowiednią karę, tym bardziej
nie będzie ich karał dziś. Teoretycznie powinien pracować w Letterkenny, policyjnym
centrum hrabstwa Donegal, ale ze względu na mastektomię jego żony Emily kilka lat temu
dostał pozwolenie, by działać z Lifford.
Jego pseudonim wziął się nie tylko od jego nazwiska, ale też od imienia, Olly. Nie raz
i nie dwa gardai wzywanych do zakłóceń porządku witał pijacki chór śpiewający Armię
Oliviera, chociaż naprawdę Costello miał na imię Alphonsus. Nazwa armii Oliviera
przylgnęła do liffordzkiej policji tak samo, jak imię Elvis do samego Costella. Nigdy o tym
nie wspominał, ale moim zdaniem po cichu cieszył się ze swojego pseudonimu, biorąc go za
dobroduszny wyraz sympatii i uznania jego pozycji jako swego rodzaju instytucji.
– Cashell pochodzi z Cork – powiedział teraz, poprawiając krawat przed lustrem
zawieszonym na wewnętrznej stronie drzwi jego gabinetu. Jego stanowisko oznaczało, że
jako jedyny w komisariacie miał własny gabinet, reszta używała wspólnych pokojów. Trzeba
uczciwie powiedzieć, że Elvis nigdy nie podkreślał swojego uprzywilejowania; meble były tu
proste i funkcjonalne.
– Naprawdę? – spytałem, nie wiedząc, do czego zmierza.
– Tak. Jego rodzina przyjechała tu, kiedy miał trzy lata. Podejrzewaliśmy wtedy, że to
wędrowcy
1
, ale wynajęli mieszkanie przy szosie na St. Johnston. Kiedy Sadie pierwszy raz
zaszła w ciążę, dostali dom na Clipton Place. Od początku nie bardzo tam pasował.
1
Wędrowcy – grupa społeczna charakterystyczna dla Wielkiej Brytanii i Irlandii, o niejasnym pochodzeniu
etnicznym, przypominająca nieco kontynentalnych Cyganów, posługująca się własnym językiem shelta.
Wędrowcy żyją w drodze i przemieszczają się zmotoryzowanymi konwojami. Słyną z hodowli psów i handlu
końmi. Są powszechnie traktowani z nieufnością (przyp. tłum.).
– Na to wygląda – westchnąłem. – Sąsiadów z jednej strony wygnał hałasem, sąsiadów
z drugiej za pomocą młotka ciesielskiego.
– Za co dostał ostrzeżenie. Mimo wszystko to okropna rzecz. Jak to przyjął?
– Tak jak można się spodziewać. Był zdruzgotany. Miałem wrażenie, że jedna z jego
córek coś mi powie, ale reszta rodziny milczy jak grób.
– Lata nieufności, Benedikcie, wyuczonej przy rodzinnym stole. – Costello jest też
jedyną osobą, która zwraca się do mnie pełnym imieniem, jakby jego zdrabnianie było
nieuprzejme. – Daj im dzień czy dwa i spróbuj jeszcze raz. Może kiedy nie wszyscy będą w
domu.
– Tak, panie nadispektorze.
– Masz marynarkę? – spytał, ruchem głowy wskazując moje nieformalne dżinsy i
kurtkę: jeden z niewielu przywilejów bycia detektywem.
– Nie przy sobie.
– Skocz do domu i się przebierz. O piątej masz konferencję prasową. Będą tam RTE i
stacje z Północy, masz wyglądać elegancko.
Wstałem. Kiedy już byłem przy drzwiach, dodał:
– Nie znaleźli jeszcze jej ubrań, Benedikcie. Poprosiłem policję rzeczną, żeby rano
przeszukała dno rzeki. PSNI powiedzieli, że pomogą. Zaczynamy wcześnie.
B
YŁA TO PIERWSZA KONFERENCJA PRASOWA
, w jakiej brałem udział i choć przypuszczalnie
wyglądała dość skromnie w porównaniu z innymi takimi wydarzeniami, onieśmieliły mnie
rzędy świateł, kamer i mikrofonów. Costello odczytał przygotowane oświadczenie, potem
zaprosił do zadawania pytań. Jak mi powiedziano, moja rola ograniczała się do obecności,
żeby mógł mnie przedstawić dziennikarzom. W ten sposób sprawiedliwość nie będzie
anonimowa, oznajmił bez śladu ironii. Miałem też odpowiadać na wszelkie pytania
operacyjne, na które Costello nie znał odpowiedzi, ale miałem nie wchodzić w szczegóły.
Słyszeliśmy nasze głosy wracające do nas z lekkim opóźnieniem, jakby kpiły z faktu, że
mimo tego, co mówiliśmy, by uspokoić opinię publiczną, nie mamy pojęcia, kto zabił Angelę
Cashell, jak została zabita ani, co gorsza, po co ktoś miałby zabijać piętnastoletnią
dziewczynę i porzucać jej nagie zwłoki na brzegu rzeki.
P
ENNY I
S
HANE DOSTALI MATCZYNĄ DYSPENSĘ
i mogli oglądać telewizję dłużej, żeby
zobaczyć tatę. Oboje jednak niemal zasnęli podczas głównego wydania wiadomości;
najważniejszą informacją było wysłanie przez prezydenta Stanów Zjednoczonych
pięćdziesięciu tysięcy żołnierzy jako wsparcia dla sześćdziesięciu tysięcy, które już
stacjonowały na Bliskim Wschodzie.
Kiedy w końcu puszczono krótki materiał o morderstwie Cashell, wciśnięto go między
informację o rosnących cenach nieruchomości a historię handlarza narkotyków
zamordowanego w Dublinie. Prezenterzy wyraźnie bardziej troszczyli się o drożejące domy
niż o śmierć bezimiennego dilera.
Kiedy kładłem Shane’a do łóżeczka, usłyszałem pukanie do drzwi, a chwilę później
głos Debbie zapraszającej gościa do środka. Wyjrzałem przez okno sypialni i zobaczyłem
pikapa naszego sąsiada, Marka Andersona, zaparkowany na naszym podjeździe. Mark
mieszkał prawie kilometr dalej, ale był właścicielem całej ziemi sąsiadującej z naszą działką,
pól, na których wypasał owce i krowy. Był nietowarzyskim dziwakiem i zaskoczyła mnie ta
wizyta. Do tej pory odwiedził nas tylko raz, żeby prosić o łagodne potraktowanie syna,
Malachy’ego, którego aresztowałem po tym, jak został przyłapany na podglądaniu Sharon
Kennedy z drzewa rosnącego pod oknem jej sypialni. Mąż Sharon ściął je jeszcze tego
samego wieczoru.
Zszedłem na dół. Anderson siedział w salonie przycupnięty tak blisko skraju kanapy,
że wyglądał, jakby miał z niej zaraz spaść. Wstał, kiedy wszedłem. Uśmiechnąłem się i
wyciągnąłem rękę.
– Wesołych świąt, Mark – pozdrowiłem go. – Miło cię widzieć.
Nie odwzajemnił uśmiechu ani przywitania.
– Wasz pies czepia się moich owiec – powiedział.
– Słucham? – spytałem, siadając obok Debbie.
– Wasz pies czepia się moich owiec. Widziałem go.
Nasz pies to sześcioletni basset Frank, którego kupiłem Debbie na piątą rocznicę
ślubu. Wydawało się wtedy, że nie możemy mieć dzieci. Cztery miesiące później odkryła, że
jest w ciąży z Penny i w ten sposób Frank stał się moim psem. Teraz, kiedy Penny była
starsza, również go polubiła. Na noc zamykaliśmy go w specjalnie dla niego zbudowanej
szopie i to właśnie powiedziałem Andersonowi.
– Wiem, co widziałem – odparł. – Jeśli którejś z moich owiec coś się stanie, wpakuję
kundlowi kulkę. Ostrzegam.
Penny, która przestała oglądać telewizję na początku rozmowy, teraz gapiła się na
Andersona z przerażeniem i szeroko otwartą buzią.
– Nie ma powodu do pogróżek, Mark. Frank to dobry pies i nie sądzę, żeby niepokoił
twoje owce. Jestem przekonany, że się mylisz, ale będziemy mieli na niego oko.
Porozumiewawczo mrugnąłem do Penny. Spróbowała się uśmiechnąć, ale wyszło jej
to bez przekonania.
– Nie mówcie tylko, że was nie ostrzegałem. Jak zobaczę psa na swoim polu, zabiję go
– powtórzył Anderson, potem kiwnął głową, jakbyśmy rozmawiali o pogodzie, i życzył nam
wesołych świąt.
Gdy wyszedł, Penny podeszła do mnie ostrożnie i pociągnęła mnie za nogawkę spodni.
– Czy on skrzywdzi Franka, tato? – Głos jej się łamał, a oczy poczerwieniały.
– Nie, skarbie. – Debbie wzięła ją na ręce. – Tata dopilnuje, żeby Frank w nocy był w
swoim domku, a wtedy nic mu się nie stanie. Prawda, tato? – spytała i spojrzała na mnie, tuląc
Penny i kołysząc.
– Oczywiście, kochanie – odparłem. – Frankowi nic się nie stanie.
Rozdział 2
Niedziela, 22 grudnia
N
ASTĘPNEGO RANKA ZABRAŁEM
D
EBBIE I DZIECI NA PORANNĄ MSZĘ
. Penny uparła się,
żebyśmy zmówili specjalną modlitwę za Franka, a cała kongregacja pomodliła się za duszę
Angeli Cashell i o pociechę dla jej rodziny w ich tragedii. Wczorajsze śniegowe chmury
zniknęły, niebo było czyste jak woda, wiatr ostry, a jasne zimowe słońce wydawało się
zwodniczo ciepłe, kiedy siedzieliśmy w kościele. Co dziwne, róże na klombach przed
kościołem znów dostały pąków mimo późnej pory roku. Gdy po mszy przystanąłem, żeby na
nie popatrzeć, podszedł do mnie Thomas Powell junior.
Powella znałem z czasów młodości, ze szkoły w Deny. Był w moim wieku, ale ja
jestem przysadzisty i mam w pasie o parę kilo za dużo, Powell zaś szczupły, opalony i
promieniuje aurą dobrego zdrowia osiągniętego i utrzymywanego dzięki zamożności. Ożenił
się z dziewczyną, którą również znałem z tamtych czasów. Był jedynym synem jednego z
najbogatszych ludzi w hrabstwie, Thomasa Powella seniora. Senior w swoim czasie był
bardzo wpływowym politykiem i chodziły pogłoski, że syn niebawem pójdzie w jego ślady.
To właśnie w sprawie ojca Thomas chciał się ze mną zobaczyć.
– Wiesz coś o staruszku? – spytał, ściskając moją dłoń w swoich w uderzająco
nieszczerym geście.
– O jakim staruszku?
– O moim ojcu, oczywiście. Pomyślałem, że będziesz wiedział. – Uśmiechnął się
trochę zdumiony.
– Przykro mi, Thomas. Coś się stało twojemu ojcu?
Wydawał się poirytowany.
– Myślałem, że ci powiedzą. Dzwoniłem rano na komisariat. Powiadomiłem o intruzie.
– Nic nie słyszałem, Thomas. Gdzie to było?
– W jego pokoju w domu opieki w Finnside. Obudził się w środku nocy, w środę, i
przysięgał, że w jego pokoju ktoś był. Wszystko opowiedzieliśmy facetowi, który odebrał
telefon. Powiedział, że zajmiecie się tą sprawą.
– Na pewno się zajmiemy. Na razie tkwimy po uszy w śmierci małej Cashell. Czy
twojemu ojcu coś się stało?
– Nie.
– Coś zginęło?
– Nie. Ale nie o to chodzi. Ktoś był w jego pokoju.
Widziałem, że coraz bardziej się irytuje, obiecałem mu więc, że zajmę się tą sprawą
przy pierwszej sposobności, przeprosiłem go i zostawiłem.
Kątem oka zobaczyłem jego żonę Miriam, która stała w wejściu do kościoła i
rozmawiała z ojcem Brennanem, ale patrzyła na nas, pozornie z roztargnieniem. Jej spojrzenie
napotkało moje; poczułem, że coś we mnie zadrżało i zaległo nieprzyjemnie w żołądku.
Miriam uśmiechnęła się lekko i odwróciła z powrotem do księdza.
P
ONIEWAŻ DO ŚWIĄT ZOSTAŁY TYLKO TRZY DNI
, obiecałem Penny wycieczkę do jaskini
Mikołaja i chciałem wyruszyć do Derry możliwie jak najwcześniej. Wydarzenia poprzedniego
dnia sprawiły, że podjąłem jeszcze mocniejsze postanowienie, by spędzać czas z dziećmi.
Myśląc o Angeli, mimowolnie widziałem ich buzie. Chociaż miałem dzień wolny, zabrałem
ze sobą komórkę i kiedy ruszyliśmy z kościelnego parkingu, przestraszyło mnie jej
natarczywe dzwonienie.
Dzwonił Jim Hendry. Chciał mi powiedzieć, że policja w Strabane zatrzymała
Johnny’ego Cashella za usiłowanie zabójstwa. Jadąc przez most do Strabane w pięknym
grudniowym słońcu, spojrzałem w dół i zobaczyłem płetwonurków z obu stron granicy, na
zmianę zanurzających się w mętnej wodzie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby nam
pomóc znaleźć mordercę jego córki.
P
O PÓŁNOCNEJ STRONIE GRANICY
miejscowa administracja, zmęczona obozowiskami
wędrowców, które blokowały parkingi i tereny przemysłowe, postanowiła wydzielić im
własne specjalne kempingi. Wybrała miejsce odległe od głównej drogi i oddalone o kilka
kilometrów od najbliższych domostw, a potem, wykazując się absolutnym brakiem
zrozumienia określenia „wędrowny”, zbudowała dla wędrownych rodzin dwadzieścia
domów. Wędrowcy parkowali pod domami i mieszkali w swoich przyczepach, jak zawsze.
Ktoś jednak systematycznie oczyszczał nowe domy ze wszystkiego, co można było
spieniężyć, tak że budynki wyglądały jak baza szkoleniowa terrorystów. Przez kolejnych
kilka miesięcy pozbawieni skrupułów miejscowi budowlańcy zarabiali ogromne i całkowicie
nielegalne pieniądze, kupując za półdarmo rury i dachówki. Instalowali je potem w nowych
domach.
Jak mówił mi inspektor Hendry podczas drogi do Strabane, było czymś niezwykłym,
że policja musiała wejść do obozowiska – wędrowcy zwykle rozstrzygali spory po swojemu.
Dziś najwyraźniej stało się inaczej.
Z
TEGO
,
CO UDAŁO SIĘ DOWIEDZIEĆ OD RÓŻNYCH ŚWIADKÓW
, Johnny Cashell i jego trzej
bracia poszli z jego domu na stację benzynową Daly’ego w Lifford o dwudziestej trzeciej
poprzedniego wieczoru, akurat kiedy do pracy przyszła nocna zmiana. Każdy z nich napełnił
benzyną dziesięciolitrowy kanister. Cała czwórka siedziała następnie w barze McElroya do
wpół do trzeciej w nocy, pijąc guinnessa i whisky. Chociaż większość pozostałych klientów
baru czuła opary benzyny, unoszące się znad czterech kanistrów stojących w kącie, nikt o nie
nie zapytał ani nie zareagował w jakikolwiek sposób sugerujący, że to coś niezwykłego;
nawet kiedy Brendan Cashell poszedł do baru i kupił paczkę papierosów John Pleyer oraz
cztery jednorazowe zapalniczki. Wielu stałych bywalców patrzyło na Johnny’ego z
mieszaniną litości i podejrzliwości. Nikt nie wspominał o Angeli, chociaż niektórzy,
przechodząc, klepali go po ramieniu, a kilku, w tym sam właściciel, postawiło mu drinka. Inni
byli bardziej dyskretni, może nie chcieli opowiadać się po żadnej stronie, na wypadek, gdyby
się okazało, że to sam Johnny był zamieszany w morderstwo jasnowłosego dziecka.
Bracia Cashell przeszli na piechotę kilometr z Lifford do Strabane, każdy z kanistrem
benzyny. Około wpół do czwartej widziano ich na moście w miejscu, gdzie rzeki Finn i
Mourne zlewają się w Foyle. Co robili przez następną godzinę, pozostawało niejasne, ale o
piątej rano weszli do obozowiska wędrowców, właśnie wtedy, gdy na niebo wypełzały
pierwsze macki szarości.
Następnie oblali benzyną tyle domów i przyczep, ile zdołali, wyjęli zapalniczki i
zapalili papierosy oraz domy i przyczepy wokół siebie. Nie uciekali; usiedli na wielkich
głazach, ułożonych przy wjeździe do obozowiska, żeby zagrodzić drogę. Johnny obojętnie
słuchał krzyków, które zaczęły dobiegać zza blaszanych ścian płonących przyczep.
Przejeżdżająca tamtędy taksówkarka wezwała policję i straż pożarną, a potem patrzyła,
jak Johnny i jego bracia wiwatują, gdy z płonących przyczep wysypały się rodziny
wędrowców, z krzykiem i płaczem. Johnny wypatrzył jedną konkretną osobę – chudego
chłopaka, wyglądającego najwyżej na dwanaście-trzynaście lat, o włosach tak jasnych, że
prawie białych. Widziano, jak coś do niego krzyczy. Potem razem z braćmi pobiegł za
chłopcem, czmychającym jak królik przez krzaki rosnące za obozowiskiem i rozciągające się
dalej pola, błyskając w świetle księżyca gołymi plecami.
Nie było jasne, kto pierwszy uświadomił sobie winę Cashellów, ale kiedy przyjechała
policja, bracia Johnny’ego byli pobici tak, że nie dawało się ich rozpoznać. Najmłodszego,
Darmuida, odwieziono do szpitala w Altnagelvin. Taksówkarka opisała, że widziała, jak
dwóch wędrowców, bosych i gołych od pasa w górę, a mimo to niezważających na mróz
zimowej nocy (czy może rozgrzanych płomieniami i adrenaliną), chwyta Darmuida za
splątane włosy i ciska nim o ziemię. Darmuid skulił się pod głazami blokującymi wjazd do
obozu, a oni na zmianę kopali go i skakali po nim, tak mocno, że powybijali mu zęby i
złamali szczękę, która po chwili zwisła luźno jak u trupa.
Frankie Cashell został powalony na ziemię za kurtkę, którą kazała mu nosić żona, i
chociaż przeklinał ją, bo wędrowcy mieli za co chwycić, kurtka wytłumiła jednak większość
kopniaków, które otrzymał w korpus. Miał pękniętą czaszkę, ale żebra tylko mocno
posiniaczone.
Trzeci z braci Cashell, Brendan, został osaczony przez grupę kobiet, z których jedna
odgryzła mu ucho. Policja znalazła je, później tego samego dnia, wyplute w krzaki za
dymiącymi zgliszczami przyczepy. Nie dało się go już uratować.
Sam Johnny mocno krwawił, leżąc na polu, po którym wcześniej gonił młodego
wędrówce. Chłopak stawił mu czoła, wyciągając nóż. Dopiero kiedy Johnny trafił do karetki,
okazało się, że ma jedynie powierzchowną ranę. Gdy tylko wypisano go ze szpitala, został
aresztowany i przewieziony do Strabane. Hendry dowiedział się o wszystkim rano, kiedy
przyszedł do pracy. Rozpoznał nazwisko z naszej wcześniejszej rozmowy i skontaktował się
ze mną.
J
OHNNY SIEDZIAŁ NA METALOWEJ RAMIE
, służącej jednocześnie za ławkę i pryczę w celi.
Palce wetknął pod bandaż, który przyklejono mu na brzuchu. Kiedy wszedłem, podniósł
wzrok, ale potem wrócił do swojego zajęcia – badania rany i szukania śladów krwi na
opatrunku.
– I jak tam, Johnny. Lepiej się czujesz?
– Spieprzaj, Devlin. Nie wolno ci działać na Północy. Nie powinno cię tu być.
– Ciebie też nie, Johnny. Jestem po służbie. To wizyta towarzyska. W co ty grałeś, jak
się brałeś do tych wędrowców? – spytałem, ale Cashell wciąż był skupiony na swoim
opatrunku. Hendry kopnął go w stopę.
– Nie mam nic do powiedzenie – wymamrotał Johnny. – Masz fajkę?
– Jasne – powiedziałem, wyjmując z kieszeni paczkę papierosów. – Ale zapomniałem
zapalniczki. Może ty masz?
– Cha, cha. W dupę se wsadź takie dowcipy, Devlin.
– Hej! Pilnuj się, synu, nie jesteś na Południu – powiedział Hendry. – Devlin, jakich
wy tam chowacie kryminalistów?
Przykucnąłem obok Cashella, mając nadzieję zwrócić na siebie jego uwagę.
– Co to miało wspólnego z Angelą, Johnny? – spytałem i zobaczyłem w jego oczach
błysk zrozumienia. – Bo chodziło o Angelę, prawda, Johnny? Właśnie dlatego inspektor
Hendry mnie powiadomił, z powodu tego, co się stało z Angelą. Ale to jej nie przywróci
życia, Johnny.
Wcale nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak protekcjonalnie, jak zabrzmiało.
Cashell poderwał głowę i spojrzał na mnie z gniewem i dumą.
– A wy przywrócicie, Devlin? Wskrzesicie ją, kurwa? O to ci chodzi? Nie złapiesz
nawet kataru, palancie. Pierdol się.
Coraz bardziej się ożywiał, coraz bardziej wściekał, w końcu prawie pluł mi w twarz.
– Wszyscy się pierdolcie!
A potem zamilkł, wyrzucił z siebie cały jad i opadł z powrotem na metalową pryczę.
Schował twarz w dłoniach, jak każdy opłakujący dziecko ojciec, który wyładował gniew i ból
na pierwszej lepszej osobie, bo nie mógł się wyżyć na tych, którzy naprawdę na to
zasługiwali.
– Chłopak, którego gonił, to Siwy McKelvey. Naprawdę nazywa się Liam czy jakoś
tak, ale wszyscy mówią na niego Siwy. Paskudna mała menda – mówił Hendry,
odprowadzając mnie do samochodu, w którym czekała Debbie z dziećmi. – Wygląda na
dziesięć lat, ale bliżej mu do osiemnastu. Niedożywiony. Paru chłopaków uważa, że
specjalnie niedojada, żeby łatwiej przeciskać się przez okna na włamach. Siwy bywał w
różnych poprawczakach. Nie zrobił jeszcze nic, za co trafiłaby mu się porządna odsiadka, ale
to kwestia czasu. Nie zdziwiłbym się, gdyby był zamieszany w śmierć tej dziewczyny.
Chociaż woli noże. I nie wiem, czy miałby dość siły, żeby podnieść jej ciało. Jest żylasty, ale
dość słaby. Rozumiesz, raczej wredny niż silny.
– Znam go – powiedziałem. – Raz czy dwa pojawił się też u nas. Bardzo jasne włosy,
uszy jak od pucharu? Dajcie nam znać, kiedy go zamkniecie. Cashell najwyraźniej uważa, że
chłopak coś wie.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Jasne – przytaknął Hendry – chociaż mam nadzieję, że dorwiecie go pierwsi.
Ostatnim razem, gdy zamknęliśmy Siwego, narobił niezłego bałaganu.
W
IECZOREM TEGO SAMEGO DNIA
przyjechał do mnie do domu nadinspektor Costello. Robi to
dość często, w ten sposób osobiście sprawdza, co się dzieje w okolicy. Wcisnął się w fotel
najdalszy od telewizora, z filiżanką herbaty ze spodkiem w ręku. Filiżankę – poinstruowana
przez Debbie – przyniosła mu Penny. Stolik z talerzykiem z ciastkami stał poza jego
zasięgiem i wysiłek potrzebny, by odstawiać i podnosić filiżankę, był najwyraźniej za duży,
żeby zawracać sobie tym głowę. Filiżanka w dłoni Costella wydawała się maleńka, a on
wyglądał, jakby czuł się z nią niezręcznie.
– Całkiem niezła reakcja na materiał RTE – powiedział, trzymając herbatę tuż pod
brodą, z serdecznym i małym palcem wyprostowanymi – nie mieściły się w małym uszku
filiżanki. – Dwadzieścia trzy telefony. Dwunastu czubków.
Na konferencji prasowej postanowiliśmy nie wspominać, że ciało Angeli zostało
porzucone tylko w bieliźnie, ani o pierścionku na jej palcu, żeby odsiać świrów od ludzi
posiadających autentyczne informacje.
– Za to kilka obiecujących tropów – ciągnął Costello, mieszając herbatę, żeby zająć
czymś ręce. – Wspomniano młodego wędrówce, przypuszczalnie Siwego McKelveya.
Widziano ich razem w czwartek wieczorem na dyskotece w Strabane. Była też mowa o
narkotykach.
Kiwnąłem głową niezaskoczony.
– I to w odniesieniu do niej, nie do niego, Benedikcie.
– Warto poprosić patolog o wyniki badań toksykologicznych – zaproponowałem, choć
podejrzewałem, że Costello już to zrobił.
– Już z nią rozmawiałem – odparł, starając się jak najdelikatniej odłożyć łyżeczkę z
powrotem na spodek. – Kierownik kina widział Angelę w piątek z siostrami. Kupiły bilety na
seans dla dzieci, ale poszły na jakiś horror. Wyrzucono je około czwartej.
Łyżeczka z brzękiem wypadła z filiżanki i spadła na ziemię. Penny podsunęła się na
czworakach i z uśmiechem ją podniosła.
– W piątek? – powtórzyłem. – Jest pan pewien? Cashell mówił, że z domu wyszła w
czwartek.
– Najlepiej sprawdzić z samego rana – odparł Costello. – Przyszły też wstępne
ustalenia od patologa. Czas śmierci ustalono na między dwudziestą trzecią w piątek a
pierwszą w nocy w sobotę.
Mówiąc to, z torby, którą przyniósł ze sobą, wyjął kremową teczkę. Podał mi ją i
spojrzał na Shane’a, siedzącego na swojej baraniej skórze i przyglądającego mu się z otwartą
buzią. Shane trzymał w rączce sucharka; cały był nim upaćkany. Uśmiechnął się, pokazując
dwa zęby, i z zadowoleniem zagulgotał.
Przejrzałem techniczny żargon. W skrócie – przed śmiercią Angela uprawiała seks,
najprawdopodobniej dobrowolnie i na pewno z zabezpieczeniem; środek nawilżający
znaleziony w pobranych próbkach sugerował prezerwatywy marki Mates i wykluczał
możliwość znalezienia śladów DNA, chyba że na jej ciele znalazłyby się jakieś włosy.
Zawartość żołądka zdawała się potwierdzać, że Angela faktycznie w dzień śmierci
była w kinie: bez wątpienia jadła popcorn, czekoladę, a nieco później hamburgera i frytki.
Patolog opisała też częściowo strawioną, niezidentyfikowaną tabletkę, w brązowe i żółte
kropki. Wyniki badań toksykologicznych miały dokładnie oznaczyć jej skład.
Poziom kwasu mlekowego we wszystkich mięśniach Angeli w chwili jej śmierci był
bardzo wysoki, co sugerowało, że były w aktywnym użyciu. Patolog informowała, że nie była
to aktywność zwyczajna, lecz że Angela doznała raczej jakiegoś ataku. Umarła wskutek
uduszenia. Sińce na jej piersi i kolejne, odkryte wokół ust po zmyciu szminki, sugerowały, że
ktoś stosunkowo drobny usiadł – czy raczej ukląkł – na jej klatce piersiowej i zakrył jej usta,
być może kiedy szarpała się pod nim w spazmach. Brak tlenu i nadaktywność elektryczna
mózgu w końcu ją pokonały.
– Ktoś na niej klęczał? – spytałem, łamiąc własną zasadę, by nigdy nie rozmawiać o
takich rzeczach przy dzieciach.
– Ktoś drobny – odparł Costello – i s-e-k-s-u-a-l-n-i-e aktywny – dodał, bezgłośnie
literując to słowo i ruchem głowy wskazując dzieci, które udawały, że oglądają telewizję, ale
w rzeczywistości podsłuchiwały naszą rozmowę. Postanowiłem nie mówić mu, że Penny jest
najlepsza w klasie z literowania – choć miałem nadzieję, że nie przerabiali jeszcze tego typu
słów wielosylabowych.
– Wyjdźcie, dzieci – powiedziałem i zaczekałem, aż Penny cicho zamknie za sobą
drzwi, z Shane’em na ręku. – Co pan sądzi o tabletce E?
– Możliwe. Niedługo się dowiemy. Sprawdź, czy w jej rodzinie były przypadki
używania narkotyków. I epilepsji. Jeśli nigdy wcześniej nie miała ataku, to by przemawiało za
efektami działania narkotyków.
Kiwnąłem głową.
– Wzmianka o kimś drobnym wskazywałaby na Siwego McKelveya – zauważyłem.
– Na to wygląda, Benedikcie – zgodził się Costello. – Roześlę rysopis, zobaczymy, czy
uda się nam go zwinąć. Jeśli nie, będziemy mieli nadzieję, że zrobią to ci z Północy, zanim
kolejni dalsi krewni Cashellów znów pójdą po benzynę.
Rozdział 3
Poniedziałek, 23 grudnia
W
PONIEDZIAŁEK RANO WCZEŚNIE PRZYJECHAŁEM NA KOMISARIAT
. Burgess, sierżant dyżurny,
opowiedział mi o ojcu Tommy’ego Powella, który zgłosił, że widział intruza w swoim pokoju
w domu opieki w Finnside. Ani Burgess, ani ja nie uważaliśmy, żeby zasługiwało to na
dochodzenie: siedemdziesięciopięciolatek, umieszczony w domu starców z powodu demencji,
twierdzi, że ktoś był w jego pokoju, w placówce, gdzie pielęgniarki co godzinę zaglądają do
pacjentów, w dzień i w nocy. Uznaliśmy, że to głupota. Z drugiej strony Powell był nie tylko
bogaty, ale też wpływowy, a jego wyszczekany synalek bez namysłu poszedłby do lokalnych
gazet i opowiedział, jak to beztroska Garda pozostawiła jego ojca na łasce i niełasce intruzów
w jego własnym pokoju. Powiedziałem Burgessowi, że zajmę się tym osobiście, kiedy tylko
będę miał okazję, choćby po to, żeby uciszyć Powella juniora.
Zadzwoniłem do kina, żeby mieć pewność, że Martin, kierownik, będzie w pracy,
potem pojechałem do niego i spisałem jego zeznanie, w którym potwierdził wszystko, co
powiedział mi Costello. Martin znał córki Cashellów, poznał Angelę po jasnych włosach, i jej
dwie siostry – jedną starszą, drugą dużo młodszą. Więcej nawet, mógł mi pokazać nagranie
tamtego popołudnia z kamer ochrony.
Usiedliśmy w biurze kina – budynek w środku dnia robił dziwne wrażenie bez zapachu
popcornu. Martin przewinął nagranie do czternastej czterdzieści pięć i zaczęliśmy oglądać.
Kilka minut później na ekranie pojawiła się cała grupka wchodząca do kina. Dziewczyna,
która miała być Angelą, nie nosiła dżinsów i niebieskiej bluzy z kapturem, jak to opisał jej
ojciec. Miała na sobie krótką spódniczkę i czerwoną kurtkę. Trudno było zidentyfikować ją na
sto procent, bo nagranie było ziarniste, ale Martin się upierał.
– To one – powiedział, wskazując grupkę.
– Jest pan pewien? Mówiono nam, że była ubrana inaczej.
Westchnął i spojrzał na mnie, jakbym go rozczarował.
– To one. Obsługiwałem je osobiście, pamiętam Angelę Cashell. Takie coś, co miała
na sobie, moja żona nazywa bobrową spódniczką.
– Dlaczego?
– Bo ledwie zakrywa bobra. – Roześmiał się z własnego dowcipu.
Przewinął taśmę dalej, najwyraźniej wiedząc, gdzie zatrzymać; podejrzewałem, że
obejrzał ją już sam kilka razy, przygotowując się na wizytę Gardy. O czwartej zero trzy
Angela Cashell wyszła z kina ze swoimi siostrami. Mimo ziarnistości obrazu wydawało mi
się, że rozmawiając z nimi, się śmiała. Miałem taką nadzieję.
– Problemem była ta młodsza – wyjaśnił Martin. – Dlatego właśnie kazaliśmy im
wyjść. Dwie starsze mogły oglądać horror, ale nie ta młodsza. Miałaby potem koszmary.
Przytaknąłem, choć w duchu pomyślałem, że śmierć siostry będzie mieć na
dziewczynkę dużo gorszy wpływ niż obejrzenie filmu grozy.
Zanim wróciłem do samochodu, przeszedłem kilkaset metrów z kina do miejsca, gdzie
znaleziono Angelę Cashell. Trawa była tu już mocno wydeptana, okoliczni mieszkańcy
zostawili bukiety kwiatów tuż obok miejsca, gdzie leżała dziewczyna. Czarno-biała policyjna
taśma trzepotała na wietrze zaplątana się w gałęzie głogu, do którego ją przywiązano.
Podszedłem do bukietów pod drzewem, z ponurą ciekawością odczytując
przyczepione kartki. Kilka z nich zostawiły młode panny Cashell. Sadie położyła starego,
wymiętoszonego misia z podpisem: „Od mamusi i tatusia, kochamy Cię”, na kartce
wetkniętej za wstążkę na jego szyi. Wszystko to skojarzyło mi się z drzewnymi wróżkami, o
których ludzie opowiadali w zachodnim Donegal. Przywiązywano tam do drzew talizmany, a
wróżki je błogosławiły. Pień drzewa pokryty był świątecznymi kartkami i różańcami,
kartkami z życzeniami i kwiatami. Wśród nich zobaczyłem zdjęcie, najwyraźniej zrobione
kilkadziesiąt lat temu. Widniała na nim młoda kobieta siedząca na betonowych schodach. Za
nią widać było dzieci bawiące się na plaży. Uznałem, że to babka Angeli, i odłożyłem
fotografię na miejsce, wciskając ją za pnącze bluszczu oplatające pień głogu. Przeczytałem
kilka innych kartek, odkładając ostrożnie każdą z nich na wilgotny mech rosnący pod
drzewem.
Jeszcze wiele dni później czułem smutek na myśl o prostocie wiadomości od Sadie. Co
innego oddałoby uczucie rodzicielskie, tak instynktowne, że niemal niewyrażalne?
K
IEDY PRZYJECHAŁEM DO NIEJ DO DOMU
, Sadie siedziała na drewnianym kuchennym krześle
przed drzwiami, paląc papierosa, i rozmawiała z sąsiadem, opartym o żywopłot dzielący ich
posesje. Sąsiad, Jim jakiś tam, wskazał mnie ruchem głowy, kiedy wysiadałem z samochodu.
– Hej, Sadie, przywieźli wieprzowinę.
Miałem chęć mu powiedzieć, żeby się pierdolił, ale tylko uprzejmie kiwnąłem głową i
się uśmiechnąłem. Sadie wstała i weszła do domu, zostawiając otwarte drzwi, co uznałem za
maksimum gościnności, na jakie mogę liczyć.
Dwie młodsze córki siedziały przy kuchennym stole, niemal dokładnie tak, jak
widziałem je ostatnio i, jak zauważyłem, w tych samych ubraniach. Gdy wchodziłem, obie
podniosły wzrok znad zabawy, a potem wróciły do swoich lalek. Sadie stała przy kuchence,
wyjmując nowego papierosa z paczki leżącej na blacie kuchennym.
– Jeszcze wam mało nękania? Czego pan chce?
Nachyliła się nad kuchenką, zdjęła z gazu garnek i przypaliła papierosa od płomienia
palnika. Musiała zaciągnąć się kilka razy, żeby złapał żar. Kłęby dymu mieszały się z parą z
garnków, od której Sadie zaczerwieniła się i spociła.
– Mam kilka pytań, Sadie. O Angelę. Jeśli czuje się pani na siłach.
– Gówno was obchodzi, czy jestem na siłach. Ten drań znowu dał się zamknąć. Na
dwa dni przed Gwiazdką. I co ja mam zrobić? No?
Usiadła, przyznając tym samym, że choćby nie wiedzieć jak bardzo starała się mnie
winić, wiedziała, że to nie ja jestem sprawcą jej nieszczęść. Usiadłem naprzeciwko,
obserwując jej twarz.
Zawsze była dość zwalistą kobietą. Kasztanowe włosy wiązała w kucyk, żeby nie
spadały jej na oczy. Teraz straciły cały połysk, a ciemny brąz, niegdyś przypominający
końską grzywę, teraz poznaczyły smugi białej i brudnoszarej siwizny. Skórę miała
pomarszczoną jak stare siodło, obsypaną popękanymi naczynkami. W innym życiu, może z
innym mężem, mogłaby być na swój sposób atrakcyjna, ale małżeństwo z Johnnym
Cashellem odcisnęło na niej swoje piętno. Wyglądała na znacznie więcej niż swoje
czterdzieści siedem lat. Nigdy wcześniej nie widziałem jej tak przybitej. Otworzyłem portfel,
wyjąłem trzy banknoty po pięćdziesiąt euro, które wziąłem rano z bankomatu, żeby kupić
Debbie prezent pod choinkę. Sadie przyglądała mi się podejrzliwie.
– Zrobiliśmy na komisariacie zrzutkę, po tym wszystkim, co was spotkało w ostatnim
tygodniu. Niech pani to weźmie, wystarczy na święta.
Jej pierwszym odruchem były oburzenie i złość, choć zapewniłem, że to nie jałmużna,
tylko zwykła pomoc, żeby dała sobie radę w trudnym czasie. Powoli i bez podziękowań
wzięła pieniądze, złożyła banknoty na pół i schowała pod miskę z owocami. Potem wykonała
jakiś nieokreślony gest w moim kierunku, co wziąłem za wyrażenie zgody na rozmowę.
Spojrzałem na dziewczynki, nie chciałem mówić przy nich, ale Sadie machnięciem rozwiała
dym papierosowy przed twarzą i powiedziała:
– W porządku. I tak nie rozumieją.
– Sadie – zacząłem, wciąż ze skrępowaniem zerkając na dzieci – uważamy, że Angela
miała jakiś atak...
– To ją zabiło? Atak?
– Nie wiemy. Jesteśmy raczej pewni, że jakiś czas przed śmiercią dostała ataku. Była
epileptyczką? Miewała napady?
– Nigdy. Ale jeśli miała atak, nie została zamordowana. Atak to nie morderstwo,
prawda?
W jej oczach zamigotały iskierki nadziei, jakby sposób, w jaki zginęła Angela, miał
jakiekolwiek znaczenie.
– Nie wiemy, Sadie. Nigdy nie miała ataków?
– Nigdy.
– Brała jakieś leki?
– Nie. Brała żelazo, parę miesięcy temu, ale teraz już nie.
– Jak wyglądały te tabletki żelaza? Na wypadek, gdyby ostatnio jakieś brała, a pani o
tym nie wiedziała?
– A co? Jaka to różnica, czy brała tabletki żelaza?
– Wyjaśniam tylko parę rzeczy. Mogę zobaczyć tabletki?
– Muire, leć na górę i przynieś te tabletki z łazienki, skarbie – powiedziała Sadie i
młodsza z dwóch dziewczynek, ta, która ostatnim razem chciała chyba coś powiedzieć,
wbiegła na górę po schodach. Jej kroki załomotały o sufit nad nami.
Czekając, aż wróci, obiecałem Sadie, że oddamy im Angelę najszybciej, jak to będzie
możliwe.
– A także jej rzeczy. Na pewno chce pani odzyskać ten złoty pierścionek –
powiedziałem, przypominając sobie pierścień na palcu Angeli.
– Jaki złoty pierścionek? Nie miała żadnych złotych pierścionków.
– Jest pani pewna? Miała na palcu złoty pierścionek z jakimś kamieniem. Wyglądał na
drogi.
Sadie zwlekała z odpowiedzią o ułamek sekundy za długo.
– A, tak. Ten. Jasne. Zapomniałam o nim. Sama go sobie kupiła, wie pan.
Ale ja wiedziałem, że kłamie. Angela nie nosiła złotego pierścionka, a Sadie
próbowała zdobyć coś, co nie należało do niej. Ważniejsze jednak, skąd w takim razie ten
pierścionek. Może od chłopaka albo kochanka? Kochanka, który uprawiał z Angelą seks,
zanim umarła, i który był przypuszczalnie ostatnią osobą, jaka widziała ją żywą – a co za tym
idzie, jej zabójcą?
Muire wróciła z tabletkami. Były czerwono-zielone, w plastikowym opakowaniu i w
ogóle nie przypominały opisu tabletki znalezionej w żołądku Angeli.
– Może pani poprosić dziewczynki, żeby wyszły? Mam jeszcze jedno czy dwa pytania
– poprosiłem.
– Idźcie się pobawić – powiedziała i obie dziewczynki wyszły, zabierając lalki.
– Czy Angela miała chłopaka? – spytałem.
– Pewnie tak. To była śliczna dziewczyna.
– Nie zna pani żadnych nazwisk?
– Nie.
– A Siwy McKelvey?
– Żartuje pan? Jest pan taki sam, jak ten matoł, za którego wyszłam. Angela nie
splunęłaby na McKelveya, nawet gdyby się palił. – Zamilkła na chwilę. Uświadomiła sobie,
że niestosownie dobrała słowa.
– To dlaczego Johnny chciał go złapać? Widziano ją z Siwym. Może spotykała się z
nim tak, że pani o tym nie wiedziała?
– Mówię panu. Nie wiem, po co się spotykała z McKelveyem, ale to nie był jej
chłopak.
– Wie pani, gdzie Angela nocowała z czwartku na piątek? Johnny mówił, że nie
widział jej od czwartku, a my wiemy, że w piątek była z siostrami w kinie. Czegoś tu nie
rozumiem, Sadie.
Zawahała się i wyczułem, że chodziło o coś, czego nie chciała wyciągać.
– Nocowała u koleżanki, nie wiem której. Potem spotkała się z dziewczynkami w kinie
w piątek i tyle.
– Gdzie poszła po kinie?
– Pewnie do koleżanki. Nie powinniście sami się tego dowiedzieć?
– Dlaczego w czwartek nie nocowała w domu?
– Dziewczyny tak robią. Chciała odwiedzić koleżankę i zanocować u niej, jak w
Ameryce.
Wiedziała równie dobrze jak ja, że to słaby wykręt.
– Czemu Johnny powiedział, że nie widział jej od czwartku? Nie wiedział, że
dziewczynki spotkały się z nią w piątek?
– Pokłócili się, to wszystko. Jak to w rodzinie. Nie musiał wiedzieć, że zabrała
dziewczynki do kina. Nie kłamał. Po prostu nie wiedział i nikt mu nie powiedział.
– O co się pokłócili?
– Nie pana interes. Rodzinne sprawy, to nie miało nic wspólnego z tym, co się z nią
stało.
– A narkotyki? Czy to możliwe, że brała narkotyki? Pokłócili się o narkotyki?
– Wszyscy jesteście tacy sami. Zawsze podejrzewacie ludzi o najgorsze. – Ale znów
oburzała się bez przekonania. – Dzieciaki to dzieciaki, inspektorze. Sam pan wie. Czy pana
dzieciaki nie srają tak jak nasze?
K
IEDY WYCHODZIŁEM
,
M
UIRE BAWIŁA SIĘ SAMA NA PODWÓRKU
. Zatrzymałem się i
popatrzyłem na nią. Jeśli zauważyła moją obecność, nie okazała tego.
– Jak się nazywa twoja lalka? – spytałem.
– Angela – odparła, nie podnosząc wzroku.
– Angela była dla ciebie bardzo ważna, prawda? – Przysiadłem na skraju krzesła, na
którym siedziała Sadie, kiedy przyjechałem. Dziewczynka pokiwała głową, ale nadal nie
podnosiła wzroku. – Zabrała cię w piątek do kina?
– Na jakiś straszny film. Był paskudny! – Skrzywiła się, ale w końcu popatrzyła na
mnie.
– Gdzie potem poszłyście?
– Do domu.
– Angela też?
– Nie. Poszła chyba się z kimś spotkać.
– Z Siwym?
– Nie.
– Z kim, Muire? Pomyśl. To bardzo ważne.
– Nie wiem. Nie mówiła.
– A mówiła, gdzie mieszka ten ktoś?
Pokręciła głową.
– W którą stronę poszła, kiedy wyszłyście z kina?
Muire przygryzła wargę i zmarszczyła w skupieniu czoło, ale nie potrafiła mi
odpowiedzieć.
– Na przystanek autobusu. Zostawiłyśmy ją na przystanku.
– Dziękuję, Muire. Bardzo nam to pomoże – powiedziałem, starając się, żeby to
zabrzmiało szczerze. – Jeszcze jedno, Muire, i idę sobie. Czy Angela dzień wcześniej z kimś
się pokłóciła? W czwartek? Pokłóciła się z waszą mamą?
Muire pokręciła głową, ale znowu nie chciała na mnie spojrzeć i zajęła się lalkami.
– A może z tatą?
Znów zaprzeczenie głową, ale tym razem jak z pantomimy, jak to robi dziecko, kiedy
za bardzo stara się wypaść przekonująco. Moja córka robiła tak wiele razy.
– O co się pokłóciła z tatą?
Nic. Przykucnąłem obok niej, udając, że bawię się jej lalką.
– Co się stało, Muire? To bardzo ważne, jeśli mam złapać tego, kto skrzywdził Angelę.
Spojrzała na mnie; w oczach pojawiły się łzy.
– Angela mówiła, że tata ją podgląda.
– Podgląda?
Z powagą kiwnęła głową.
– W domu. Podgląda, kiedy kładzie się spać.
Łzy popłynęły, ale nie zrobiła nic, żeby je zatrzymać.
– To właśnie chciałaś mi powiedzieć ostatnio? – spytałem, a ona nieśmiało pokiwała
głową. Potem wyraz jej twarzy się zmienił, a spojrzenie padło gdzieś za mnie i powyżej.
– Nie rozmawiaj z obcymi, Muire – powiedziała Sadie. Złapała dziewczynkę za rękę i
szarpnięciem postawiła ją na nogi. Potem plasnęła ją mocno w górę ud; ubranie wytłumiło
cios. – Do domu, już.
Sama poszła za Muire i zostawiła mnie na podwórku. Rozejrzałem się i zobaczyłem
sąsiada, tego co wcześniej. Wciąż stał przy żywopłocie i uśmiechał się do mnie.
– Mogę w czymś pomóc? – spytałem. Pokręcił głową, wciąż uśmiechnięty.
– Nie. Mam tylko rozrywkę.
– Może rozerwie się pan bardziej na komisariacie?
– Wal się, fiucie – odburknął i poszedł do domu.
K
IEDY WRÓCIŁEM NA POSTERUNEK
, dowiedziałem się, że Costello przydzielił mi do pomocy w
śledztwie dwoje funkcjonariuszy mundurowych, z możliwością dokooptowania innych w
razie potrzeby. Wyjaśnił mi to, kiedy tamta dwójka siedziała pod drzwiami jego gabinetu.
Oboje znałem dość dobrze.
Starsza stopniem była sierżant Caroline Williams, urodzona w Lifford. Służyła w
Garda od ośmiu lat i niedawno została awansowana. Costello zasugerował, że może być
przydatna, jeśli w sprawie pojawi się wątek seksualny, co wyglądało coraz bardziej
prawdopodobnie. Lubiłem Caroline. Zawsze mówiła prosto z mostu i miała dobre podejście
do mieszkańców miasta. Na szczęście żaden z nich nie widział jej, tak jak ja, jak pałką
zmusiła do uległości dwumetrowego harleyowca, który dopuścił się zakłócenia spokoju,
usiłując wtargnąć do domu byłej dziewczyny. Oskarżyłby ją przypuszczalnie o pobicie, gdyby
nie musiał przy tym przyznać się publicznie, że niewysoka kobieta zostawiła go płaczącego w
drzwiach ze złamanym nosem.
Choć w pracy sierżant Williams wymierzała kary damskim bokserom, sama przez
wiele lat była bita przez swojego męża, nijakiego przedstawiciela handlowego, znudzonego
swoim życiem i wyładowującego tę frustrację na kobiecie, która urodziła mu syna – do
którego też nie żywił ciepłych uczuć. Caroline Williams nikomu o tym nie mówiła, ale jeden
z kolegów zauważył sińce na jej rękach i szyi i kilka dni później, siedząc w barze, dodaliśmy
dwa do dwóch. Bezmyślnie, tego samego wieczoru, pełni odwagi, jakiej dodaje wypicie kilku
piw, we czterech wpadliśmy do niej do domu i pokazaliśmy Williamsowi, że gardai dbają o
siebie nawzajem, i jak to jest samemu dostać parę klapsów. Następnego ranka, kiedy
gratulowaliśmy sobie, jacy z nas świetni kumple, Caroline Williams makijażem maskowała
oczy podbite przez męża przekonanego, że to ona nas na niego napuściła. Od tamtej pory nie
wtrącaliśmy się w sprawy rodziny Williamsów.
A potem któregoś dnia Caroline i jej synek Peter zjawili się na posterunku i nocowali
w celi, ukrywając się przed napadem szału Simona. Następnego ranka Costello pojechał do
niego i choć nikt nie wie, co między nimi zaszło, w najbliższy weekend Simon Williams
opuścił Lifford i przeniósł się do Galway.
Drugim moim pomocnikiem był Jason Holmes. Półtora roku wcześniej przyjechał do
Letterkenny z Dublina. W Dublinie pracował w brygadzie antynarkotykowej i zasłużył się
tam bardzo, pomagając złapać dilera, którego nazwisko wiązano ze sprawą morderstwa
znanego prawnika. Holmes wyniósł się z Dublina niedługo potem, częściowo w ochronie
przed zemstą, a częściowo dlatego, że – jak mi kiedyś wyznał – zmęczyło go życie w wielkim
mieście. Dobry powód jak każdy inny. Holmes był cichy, a z Dublina przywiózł świetną
reputację, choć okoliczności nie pozwoliły mu jeszcze jej potwierdzić. Costello przydzielił mi
go nie bez powodu: po odkryciu tabletki w żołądku Angeli jego znajomość narkotyków mogła
się przydać.
Costello wezwał oboje do swojego gabinetu i poprosił mnie, żebym opowiedział,
czego dowiedzieliśmy się do tej pory. Dobrze było zastanowić się jeszcze raz nad tym, co
mieliśmy, kiedy zapisywałem kluczowe wydarzenia na małej tablicy do pisania, którą
Costello postawił w kącie pokoju.
– Angelę widziano w towarzystwie Siwego McKelveya, znanego drobnego przestępcy.
W czwartek pokłóciła się z ojcem, oskarżając go, prawdopodobnie, o podglądanie przy
rozbieraniu. Wychodzi z domu i nocuje gdzieś, gdzie zmienia ubranie. Zarówno to ubranie,
jak i to, które nosiła w czwartek, nie zostało znalezione.
Williams pokiwała głową.
– W piątek po południu – ciągnąłem – Angela zabiera siostry do kina. Wychodzi tuż
po czwartej. O czwartej piętnaście jest prawdopodobnie na przystanku autobusowym, gdzie
ma się z kimś spotkać, być może z chłopakiem. W którymś momencie tego samego wieczoru
dostaje ataku i umiera – być może po wzięciu narkotyków. Jej ciało zostaje wyrzucone za
kinem tej samej nocy i odkryte następnego ranka. Angela ma na sobie tylko bieliznę, włożoną
na lewą stronę, i złoty pierścionek, o którego istnieniu jej rodzina, jak podejrzewam, nie
wiedziała. Co prawda widziano ją z McKelveyem, ale nie sądzę, żeby był mordercą. Za jego
udziałem w zbrodni, że tak powiem, przemawiają wątek narkotykowy i postura, w tym sensie,
że byłby wystarczająco drobny, żeby uklęknąć jej na piersi. Z drugiej strony, jeśli to była
zbrodnia na tle seksualnym – a na to wygląda – wiemy, że ojciec Angeli, już wcześniej częsty
gość na naszym dołku, mógł żywić do niej coś więcej niż zwykłą ojcowską miłość.
– Zwłaszcza że nie była jego córką – dodał Costello, mądrze kiwając głową,
zadowolony, że dorzucił coś od siebie. – Choć nigdy nie uznałbym Johnny’ego Cashella za
pedofila.
– Jeszcze parę miesięcy i zasadniczo by nim nie był, prawda? – powiedział Holmes i
uśmiechnął się pod nosem.
Zobaczyłem, że w oczach Caroline Williams coś błysnęło, ale po chwili jej twarz
złagodniała i stała się nieprzenikniona.
– To jego córka. Biologiczna czy nie.
– Czyli – podsumowałem – pytania brzmią tak: gdzie spędziła noc z czwartku na
piątek? Z kim była w piątek wieczorem? Kto dał jej ubranie na zmianę? Gdzie te ubrania są
teraz? Kto dał jej pierścionek? Nie sądzę, żeby go kupiła, wyglądał na kosztowny, jak
rodzinna pamiątka.
Sierżant Williams odezwała się pierwsza.
– Warto może popytać w lombardach, u miejscowych jubilerów i tak dalej, sprawdzić,
czy ktoś z nich go nie sprzedał.
– Sprawdźmy też listy skradzionych rzeczy – odparłem. – To mogła być część
czyjegoś łupu. Ktoś go ukradł i dał jej. Myślę, że można bezpiecznie założyć, że chłopak go
dla niej nie kupił, kimkolwiek był.
– Cały ten pierścionek wydaje mi się mało ważny, inspektorze – zasugerował Costello.
– Najlepiej byłoby chyba przyjrzeć się sprawie od strony narkotyków.
– A kluby? – spytał Holmes. – Jeśli miało to jakiś związek z narkotykami, gdzieś je
dostała. W czwartek wieczorem widziano ją na mieście, możliwe że w piątek też poszła
balować. Może dowiemy się, z kim była.
– Dobrze – powiedziałem. – Niech tak będzie. Niech każde z was zajmie się swoją
propozycją. Caroline, poproś Burgessa, żeby dał ci listy skradzionych rzeczy z ostatniego pół
roku, powiedzmy. Jason, zacznij od klubów w Strabane i przejdź do Letterkenny. Spotykamy
się codziennie o dziewiątej trzydzieści i szesnastej trzydzieści, żeby sprawdzić, co mamy. W
porządku?
Costello zza biurka życzył nam powodzenia, potem odesłał nas do nowego biura. Był
to w rzeczywistości składzik, którego zawartość – głównie środki czystości – wyniesiono.
Ustawiono naprzeciw siebie dwa biurka, każde wyposażone w telefon i plastikowe krzesło.
Za jednym z nich na ścianie wisiała korkowa tablica. Właśnie przypinałem do niej zdjęcia z
miejsca zbrodni i chronologię sprawy, kiedy zadzwonił Burgess – chociaż dzieliło nas
piętnaście metrów.
– Detektywie Devlin – powiedział oficjalnym tonem, chcąc zrobić wrażenie na
gościach. – Jakaś pani do pana.
Wyjrzałem z biura i zobaczyłem obok biurka Burgessa Miriam Powell, żonę Thomasa
Powella juniora. Wcześniej mówiłem, że znałem go z czasów młodości, ale to nie była cała
prawda. Znałem Powella, bo kiedy mieliśmy po osiemnaście lat, zaczął się spotykać z Miriam
O’Kane, o czym nie wiedziałem, choć byłem wtedy jej chłopakiem. Spotykali się przez cztery
miesiące, zanim mi o wszystkim powiedziała.
Zaparkowaliśmy wtedy samochód przy drodze do Strabane. Leżeliśmy na tylnym
siedzeniu auta mojego ojca. Miriam wróciła właśnie z wakacji i była opalona. Jej skóra
promieniała żarem i światłem nawet w ciemności samochodu, a ja czułem zapach i smak
kokosa na jej ramionach i szyi, kiedy je całowałem, ściągając bluzkę i mocując się z
zapięciem stanika, aż sięgnęła za siebie i sama go odpięła. Rozpięła też moją koszulę i
przesunęła mi dłonią po piersi. Jej oddech trzepotał mi w uchu i łaskotał miękką skórę na
karku, co działało na mnie tak, że nie umiałem tego opisać.
Niecałe dziesięć minut później znów jechaliśmy główną drogą. Miriam nie patrzyła na
mnie, kiedy przepraszałem ją za brak samokontroli. Nie patrzyła też na mnie, kiedy paliła
papierosa, którego jej dałem, i mówiła, że nie chce się już ze mną spotykać i żebym ją
odwiózł do domu. Patrząc, jak idzie po podjeździe swojego domu, nie mogłem się opędzić od
myśli, że oddała mi się z litości i że był to ostatni akt łaski znaczący dla niej tyle samo, co
niedopałek papierosa, który rzuciła na ziemię.
Wieczorem trzy dni później, na dyskotece, na którą zaciągnęli mnie bracia, patrzyłem,
jak tańczy z Thomasem Powellem ze swobodą, jaką daje tylko wzajemna bliskość.
Przywierała do niego brzuchem, kołysali się pod błyskającymi światłami. Widziałem, jak
wsunęła mu rękę do kieszeni, a on złapał ją za pośladek. Miriam szepnęła coś Powellowi, a on
spojrzał na mnie i zobaczył, że na nich patrzę. A potem oboje roześmiali się ze wspólnej
tajemnicy, na pewno dotyczącej mnie i incydentu na tylnym fotelu samochodu. Od tamtej
pory za każdym razem, kiedy spotykam Powella, widzę tamtą jego uśmiechniętą twarz. Tak
samo jest z jego żoną – zawsze wraca do mnie wspomnienie jej szybkiego oddechu,
parzącego mnie w szyję, i zapachu kokosa na wypieszczonej słońcem skórze.
Burgess wskazał mnie, patrzyłem, jak Miriam idzie w stronę naszego gabinetu w
składziku zwinnym, rozkołysanym krokiem, omijając narożniki biurek i szafek zagracających
główną salę posterunku. Miała na sobie lniany garnitur, podkreślający opaleniznę, widoczną
mimo że za dwa dni była Gwiazdka. Brązowe włosy były krótko obcięte i lekko nastroszone.
Pod pachą trzymała małą torebkę. Wyciągnęła do mnie idealnie wymanikiurowaną dłoń. Nie
wiedząc, czy ją pocałować, czy uścisnąć, wybrałem to drugie i zaprosiłem Miriam, by usiadła.
Zrobiła to i założyła leniwie nogę na nogę, poprawiając nogawkę spodni, żeby równo ułożył
się kant. Na stopach miała sandałki, choć na dworze było zimno. Zauważyłem, że na małym
palcu nosi złotą obrączkę.
– Jak miło cię widzieć, Benedikcie. Co u... żony?
Miriam studiowała razem z Debbie i mieszkały razem przez rok, właśnie wtedy, kiedy
zaczynałem chodzić z moją przyszłą żoną. Choć wciąż co jakiś czas zapraszała nas na drinka,
kiedy wpadaliśmy na siebie, wychodząc z kościoła po niedzielnej mszy, i szczerze
obiecywała, że wkrótce spotkamy się na obiedzie, wszyscy wiedzieliśmy, że te zaproszenia są
tylko formalnymi uprzejmościami, i każda strona ma nadzieję, że ta druga nie będzie nalegać
na ich realizację.
– U Debbie wszystko świetnie, Miriam. Ciebie też miło widzieć. W czym mogę
pomóc?
Starałem się nie patrzyć na nią, ale Miriam chyba wyczuła moje skrępowanie.
– Thomas mówił mi, że spotkaliście się wczoraj po mszy. Zachował się wobec ciebie
bardzo nieuprzejmie, Benedikcie, chciałabym za niego przeprosić. Bardzo zdenerwował się
ojcem. Czasami Thomas nie potrafi odróżnić swoich przyjaciół od... – Przerwała w pół zdania
i otworzyła torebkę, jakby w środku mogła znaleźć słowa, których szukała.
– Od wrogów?
Roześmiała się wesoło, zaprzeczając niemal niedostrzegalnym machnięciem ręki.
– Wszyscy okropnie się martwimy o Tommy’ego seniora, Benedikcie. Zwłaszcza po
tym, jak się wystraszył, widząc kogoś w swoim pokoju.
– Czego ode mnie oczekujesz, Miriam?
– Thomas obawia się, że po tym wczorajszym incydencie mogła powstać jakaś...
niechęć między wami, która mogłaby wpłynąć na twoją wolę zbadania tego, co się stało z
jego ojcem. To wszystko. – Przerwała, ale kiedy stało się jasne, że nie zamierzam się
odezwać, podjęła: – Tommy senior zrobił dla hrabstwa bardzo dużo. W swoim czasie był
świetnym przedstawicielem naszych okolic. Thomas chce mieć pewność, że jego ojciec
będzie traktowany najlepiej, jak to możliwe. Przez wszystkich.
Tommy Powell senior był faktycznie członkiem Dail, irlandzkiego parlamentu, akurat
w najgorszym okresie. Pozostał niezależny, wiążąc się to z partią Fianna Fail, to z Fine Gael,
zależnie od tego, którzy z nich obiecywali zrobić więcej dla Donegal. Sprowadził do hrabstwa
kilka dużych zakładów tekstylnych, co dało kilkaset miejsc pracy i mocny bodziec dla
gospodarki. Złą rzeczą było jednak to, że większość tych zakładów usadowiła się nad rzekami
i pompowała do nich ścieki, co doprowadziło do gwałtownych protestów w obronie
niszczonego środowiska. Za każdym razem Tommy Powell senior pojawiał się w
miejscowych mediach i beształ liberałów, którzy woleli ryby od ludzi i wodorosty od jedzenia
na stole. Jego prosta, rzeczowa retoryka zdobyła mu ogromną popularność i nawet ci, którzy
go nie lubili – a było ich wielu – reagowali na jego charyzmę. Po wylewie dwa lata temu
przeszedł na emeryturę. Chodziły plotki, że w następnych wyborach Thomas Powell junior
pójdzie w ślady ojca i wejdzie do świata polityki. Z pewnością był dość bogaty i łasy
rozgłosu, by podjąć się tego dla samej przyjemności, niezależnie od szczerości swoich
zamiarów czy prawdopodobieństwa sukcesu.
– Zobaczę, co się da zrobić, Miriam – powiedziałem i uśmiechnąłem się, z nadzieją, że
szczerze. Miriam bawiła się górnym guzikiem lnianej garsonki, być może nieumyślnie
przyciągając mój wzrok do koronkowego obszycia białego, satynowego gorsetu, który nosiła
pod spodem. Być może. Spojrzała na gorset, a potem szybko na mnie, podążając wzrokiem
linią mojego spojrzenia, z uśmiechem błąkającym się na ustach.
– Będziemy wdzięczni za wszystko, co zrobisz, Benedikcie, masz przecież na głowie
tę okropną sprawę. A może wpadlibyście z Debbie na drinka po świętach? Moglibyśmy
powspominać stare czasy, naszą szaloną młodość.
Mówiąc to, na chwilę szeroko otworzyła oczy w kpiącej obietnicy i lekko się
uśmiechnęła.
Odwzajemniłem uśmiech.
– Może nam się uda, Miriam, ale z małym dzieckiem ciężko się wyrwać.
Wstała.
– W takim razie wesołych świąt – powiedziała i nachyliła się do mnie. Położyła mi
lekko dłoń na ramieniu i nadstawiła policzek, który niezdarnie cmoknąłem, czując się tym
bardziej niezręcznie, że ona pocałowała powietrze obok mojego policzka. Poczułem zapach
kokosa; miał pozostać mi w pamięci prawie tak samo długo, jak uczucie dotyku jej policzka
na moim, jej oddechu trzepoczącego na mojej skórze.
Patrzyłem, jak odchodzi przez główną salę i mija Burgessa. Zauważyłem, że paru
innych mężczyzn robi to samo.
Przede mną pojawiła się Caroline Williams.
– Żona na linii. Mam powiedzieć, że jesteś zajęty? – spytała, i odeszła, zanim
zdążyłem odpowiedzieć.
Rozdział 4
Poniedziałek, 23 grudnia
S
TRABANE I
L
IFFORD PRZECINAJĄ DWIE RZEKI
, Finn i Mourne, wpadające do Foyle w połowie
drogi między miastem na Północy a naszym miasteczkiem na Południu, oddalonymi od siebie
o niecały kilometr. Foyle płynie potem kilometrami przez Derry do Lough Foyle, gdzie
wpada do Atlantyku. Most spina brzegi w miejscu, w którym trzy rzeki się spotykają, i
tradycyjnie znajduje się na terytorium niczyim, kilkaset metrów od miejsca, gdzie niegdyś
znajdował się posterunek brytyjskiego wojska, i kilkaset metrów od irlandzkiego przejścia
granicznego. Właśnie w tym rejonie pogranicza znaleziono Angelę Cashell. Tuż przy budce
celników za ostrym zakrętem w lewo znajduje się szpital gminny w Lifford, a za nim, bardzo
blisko, ale oddzielnie, dom opieki w Finnside.
Siedziałem w samochodzie i paliłem papierosa. Patrząc w stronę rzeki, widziałem na
zakolu rzeki kawałek dalej policyjną taśmę trzepoczącą na wietrze. Rozmyślałem o śmierci
małej Cashell i zastanawiałem się, po co, skoro śledztwo w jej sprawie wymagało tyle pracy,
tracę czas na majaki niedołężnego starca. Wmawiałem sobie, że to z szacunku dla dokonań
Powella w hrabstwie Donegal. I wmawiałem to sobie po to, żeby powstrzymać narzekania
ludzi na obojętność Garda, a wcale nie dlatego, że przez to wracam w krąg Miriam Powell.
Dom starców był nawet niebrzydki – przynajmniej o tyle, o ile to możliwe. Ściany
pomalowano na neutralne kolory, z przewagą białego i magnoliowego. Wykładziny były
ciemnoczerwone. Świece zapachowe i oliwne lampki rozstawione w recepcji nie były w
stanie zamaskować charakterystycznego zapachu środków odkażających i słabego odoru
moczu. Właścicielka domu, pani MacGowan, pomachała do mnie ze swojego biura i wskazała
komórkę, przez którą rozmawiała. Podszedłem do niej i zaczekałem, aż skończy rozmowę.
– Niech pan wejdzie, Ben – powiedziała, gdy się rozłączyła. – Przepraszam, moja
córka gotuje dla teściów i chce wiedzieć, jak się przyrządza wołowinę. Mówię panu, nie
wiem, gdzie popełniłam błąd!
Zaśmiała się cichym, dźwięcznym śmiechem, zarezerwowanym pewnie dla dzieci jej
podopiecznych, jakby niedołężność tych podopiecznych była czymś zupełnie błahym.
– Przyjechałem do Tommy’ego Powella, pani MacGowan. Podobno ktoś go nachodził.
– Tak mówi – odparła z miną świadczącą, że Powell nie jest chyba jej ulubionym
podopiecznym. – Oczywiście, że ktoś był w pokoju. Ktoś z personelu zagląda tam co dwie,
trzy godziny. To należy do naszych obowiązków. Oczywiście może się pan z nim zobaczyć,
ale to strata czasu. W przyszłym tygodniu ktoś będzie próbował zatruć mu obiad. Zobaczy
pan.
D
RZWI DO POKOJU BYŁY OTWARTE NA OŚCIEŻ
. Tommy Powell siedział na łóżku i dawał się
karmić ryżową papką przez młodą pielęgniarkę w różowym mundurku. Patrzyłem ze
zdumieniem, jak go karmi, zbierając mu z brody to, co skapnęło, i opowiada mu o swoich
wieczornych wyjściach, planach na przyszłość, o czymkolwiek, byle wypełnić czymś ciszę i
nie musieć słuchać wysilonego, charczącego oddechu ani cichego stękania przy połykaniu.
Włosy miała schowane pod czepkiem, ale dostrzegłem, że były ciemne. Jej szyja była smukła,
a skóra delikatna i biała jak pąki lilii.
Zastukałem lekko do drzwi, a kiedy zdała sobie sprawę z mojej obecności, lekko się
zarumieniła. Było w niej coś bardzo znajomego, chociaż jej nie rozpoznawałem. Chyba
pomyślała to samo, bo stanęła przede mną, jakby chciała coś powiedzieć.
– Przyszedłem do pana Powella – wyjaśniłem, wskazując łóżko.
– W porządku – odparła, uśmiechając się nieznacznie, a potem zniknęła za drzwiami,
zanim zdążyłem powiedzieć coś więcej.
Tommy Powell obserwował mnie, poruszając tylko oczami. Głowę opierał na
poduszce, usta miał rozchylone. Połowa jego twarzy była nieruchoma, jakby właśnie wyszedł
od dentysty, zauważyłem resztki jedzenia wyciekające mu z lewego kącika ust. Pomyślałem o
utracie godności i przed oczami stanął mi mimo woli obraz Angeli Cashell leżącej nago w
polu, z poduszką z gnijących liści pod głową i krwią stygnącą w żyłach.
– Panie Powell, jestem inspektor Devlin. Przyszedłem w sprawie intruza, który był w
pańskim pokoju w zeszłą środę.
– Deblin – powtórzył. – Jaki Deblin? Kim ojciec?
– Joe Devlin, proszę pana.
– Ten od mebli?
– Zgadza się. – Mój ojciec wciąż jest znany jako renowator mebli, chociaż nie robi
tego od lat. Powell może miał kłopoty z wysławianiem się, ale z pamięcią na pewno nie.
– Czego... chcesz? – spytał, z wyraźnym wysiłkiem formułując nawet tak krótkie
zdanie. Nieciekawa rozmowa, pomyślałem, chyba że ją skrócę. Skarciłem się w myślach za
małostkowość, ale mimo wszystko postanowiłem się streszczać.
– Przyszedłem w sprawie intruza ze środowej nocy. Pamięta pan?
– Nie głupi, synu... chory.
– Oczywiście. Pana syn opowiedział mi, co się stało. Ciekaw jestem, czy może pan coś
dodać. Pamięta pan coś jeszcze?
– Mogła... być kobieta... chłopiec.
– Słucham?
Zacharczał, oddychając z trudem przez patrycjuszowski nos. Desperacko zacisnął
zęby, usiłując się wyprostować. Górę piżamy miał rozpiętą, widać było jego pierś porośniętą
rzadkimi, siwymi włosami, skurczoną i zapadniętą. Widziałem puls, wibrujący w fałdach
skóry zwisających po obu stronach gardła.
– Mogła... być... dziew... dziewczyna – powiedział. – Albo chłopiec. Drobny.
Opadł z powrotem na poduszkę i odwrócił się do ściany, nie patrząc na mnie. Zacisnął
przelotnie szczęki ze złości albo urazy, że widzę go w takim stanie. Zacząłem zadawać
kolejne pytania tylko po to, żeby go ożywić, ale machnął na mnie ręką tak pomarszczoną i
kościstą, że równie dobrze mogłaby należeć do kobiety.
Wychodząc, nie spotkałem już pielęgniarki, która karmiła Powella, nie mogłem też
sobie przypomnieć, gdzie ją wcześniej widziałem. Wstąpiłem do pani MacGowan i spytałem,
jak się nazywa.
– Ma kłopoty?
– Nie, nie – odparłem. – Skądś znam jej twarz.
– Jest na miesięcznym okresie próbnym, zanim zatrudnię ją na stałe. Jeśli ma kłopoty z
prawem, inspektorze, wylatuje natychmiast. Musimy całkowicie ufać naszemu personelowi,
osobiste rzeczy i pieniądze starszych ludzi leżą wszędzie na wierzchu.
– Nie, nie ma żadnych kłopotów. To nic ważnego, po prostu nie mogę skojarzyć jej
twarzy. Widziałem ją niedawno. To coś jak déjà vu – skłamałem.
– Yvonne Coyle. Jest ze Strabane, chyba z Glennside.
– No właśnie. Może widziałem ją gdzieś w mieście. W końcu sobie przypomnę.
Miałem ochotę pojechać do domu Powella i powiedzieć Miriam, że rozmawiałem z jej
teściem, chociaż wiedziałem, że razem z mężem znów zrobią sobie ze mnie przedmiot
jakiegoś ich prywatnego żartu. W końcu nawet tam pojechałem – pod wielką wiktoriańską
posiadłość, którą Powell senior kupił od Kościoła anglikańskiego, kiedy pastor na początku
lat sześćdziesiątych wyprowadził się z Lifford do Raphoe. Wokół rosły dęby i sykomory, z
pniami grubo oplecionymi pnączami i bluszczem. Mur otaczający blisko hektarową
posiadłość został dodany jakieś czterdzieści lat temu; zbudowano go, jak mi opowiadał ojciec,
z cegieł pozostałych ze starego więzienia, zburzonego w 1907 roku. Teraz były
nierozpoznawalne pod grubą, mokrą warstwą mchu, która pokrywała kamienne zwieńczenie i
pokruszyła wierzchnie warstwy muru, osypujące się na chodnik.
Zatrzymałem się przed bramą wjazdową. Za nią zobaczyłem bmw Miriam,
zaparkowane obok land-rovera, którym jeździł jej mąż, jak przystało na właściciela
ziemskiego. Powell junior żył z czynszów zbieranych z licznych nieruchomości ojca –
mówiono, że sam tego majątku raczej nie powiększył. Więzienne cegły były czymś typowym
dla starszego Powella: ekstrawagancją, na którą nikt nie zwróciłby uwagi. Dzięki takim
posunięciom mógł uchodzić za zwykłego człowieka, jednocześnie plotki o jego zamożności
dodawały mu tajemniczości. Land-rover zaś pasował raczej do jego syna; ostentacyjnie
podkreślał wizerunek, który ten sobie stworzył.
Zastanawiałem się, czy wejść, czy nie. W końcu postanowiłem nie wchodzić, po części
dlatego, że w domu był Powell junior. Wrzucając bieg, nie mogłem się pozbyć wrażenia, że
ktoś mnie obserwuje.
W
IECZOREM ZMYWAŁEM NACZYNIA
, a Debbie sprzątała ze stołu. Dzieci były w salonie,
oglądały po raz kolejny Toy Story. Debbie wrzuciła do zlewu dwa noże i zaczęła wycierać
blat.
– Nie zapomnij, że Penny śpiewa jutro na mszy – powiedziała.
– Nie zapomnę – obiecałem.
– Oby. Nigdy by ci tego nie wybaczyła.
– Nie zapomnę – powtórzyłem, a Debbie kiwnęła głową.
– Czy to ciebie widziałam dzisiaj u Miriam O’Kane? – spytała, nie podnosząc wzroku
znad swojego zajęcia, jakby to była zwyczajna rozmowa.
– U kogo? Miriam... pani Pow... Miriam Powell. Tak, miałem do niej wpaść pogadać z
jej mężem. W niedzielę prosił mnie, żebym zajął się intruzem w pokoju jego ojca. Pamiętasz,
po mszy?
– Aha. To o tym rozmawialiście? Myślałam, że może to Miriam cię prosiła.
– Nie. Nie widziałem jej od... nie wiem jak dawna.
– Od dziś rana. Tak powiedziała twoja sierżant. Caroline, prawda? Miriam była u
ciebie, kiedy dzwoniłam.
– Tak. Wpadła się dowiedzieć, czy zrobiłem jakieś postępy.
– Oczywiście. Przez telefon nic nie wspomniałeś.
– Nie, po prostu nie uznałem, że to coś ważnego.
– Uhm – mruknęła Debbie. – A zrobiłeś jakieś?
– Jakieś co?
– Postępy – powiedziała, a potem poszła do dzieci. Dokończyłem zmywanie w
milczeniu.
Terry Boyle
Rozdział 5
Wtorek, 24 grudnia
O
DEBRAŁEM TELEFON PO DRUGIM DZWONKU
o trzeciej trzydzieści nad ranem – nie mogłem
zasnąć. Debbie leżała obok mnie, odsunięta, nawet przez sen było jasne, że obraziła się za
ponowne wejście Miriam Powell w nasze życie. Poruszyła się, kiedy zadzwonił telefon, ale
odebrałem, zanim dzwonienie obudziło dzieci. Costello. Miejscowy rolnik, Petey Cuthins,
znalazł w spalonym samochodzie na Gallows Lane czyjeś zwłoki.
Gallows Lane – aleja Szubieniczna – nosiła taką nazwę, bo kilkaset lat temu, zanim
zbudowano gmach sądu, wieszano tu złapanych przestępców i zostawiano ich wiszących na
gałęziach trzech wielkich orzechów rosnących na drodze wjazdowej do miasta, jako
ostrzeżenie dla wszystkich przyjezdnych. W ładny dzień rozciągał się stąd panoramiczny
widok na hrabstwa Donegal, Derry i Tyrone.
Kiedy przyjechałem, ogień już zgasł. Na czarnej karoserii syczała cicho zamarzająca
mgła. Costello był na miejscu z dwójką mundurowych, których znałem z widzenia. Byli
bladzi, mieli zaspane czerwone oczy i pracowali w milczeniu. Petey Cuthins opierał się o
swoją bramę, kilka metrów od wraku, i pilnował, żeby nie zgasła mu fajka. Kiedy wysiadłem
z samochodu, kiwnął głową i mruknął: „Wesołych świąt” przez zęby zaciśnięte na ustniku.
Jego twarz niknęła pod kapturem. Skinąłem Costellowi, który pokazywał mundurowym,
gdzie założyć policyjną taśmę. Zerknąłem do samochodu, ale postanowiłem nie przyglądać
się dokładniej i wróciłem do Peteya, czekając, aż uspokoi mi się żołądek.
– Usłyszałem huk, to musiał być bak. Krowy prawie powariowały. – Nieznacznym
ruchem głowy wskazał wypalony wrak. – Nic nie mogłem zrobić, Ben. W wiadrze z domu
wiele bym nie przyniósł. Kiedy tu przyleciałem, nie było już po co dzwonić po strażaków,
ogień prawie zgasł. Temu w środku i tak bym wiele nie pomógł.
Tablica rejestracyjna, choć uszkodzona, nie została zniszczona, wypukłe cyfry
zdradzały, że samochód był nowy – nissan primera, o ile mogłem stwierdzić. Kierowca był
sam; z rozmiarów ciała wnioskowałem, że to mężczyzna, ale zwęglił się tak bardzo, że trudno
było stwierdzić to na pewno.
Costello wyznaczył zadania mundurowym i podszedł do nas. Funkcjonariuszka
uśmiechnęła się smutno, mijając nas z rolką niebiesko-białej taśmy, którą przywiązała do
żywopłotu za nami i zaczęła rozwijać.
– Myślicie, że się rozbił? – spytał Cuthins, nie chcąc podchodzić do samochodu. Na
prawo od drzwi kierowcy zobaczyłem na trawie kałużę wymiocin; Petey najwyraźniej
zobaczył i tak za dużo.
– Nie sądzę – odparł Costello, klepiąc mnie na powitanie w plecy. Pomyślałem, że ma
rację: na karoserii nie było żadnych wgnieceń, wokół miejsca zatrzymania samochodu –
żadnych śladów kolizji. Zerknąłem na ciało kierowcy; smród palonego mięsa puchł mi w
ustach i w nosie.
– Ręczny jest zaciągnięty – zauważył Costello. – A zapłon wyłączony.
Co oznaczało, że samochód stał zaparkowany, kiedy wydarzyło się to, co się stało.
Costello wolno pokręcił głową.
– Okropna sprawa, chłopcy. Okropna.
Odsunąłem się od samochodu i wyplułem ohydny smak z ust. Costello wyjął telefon i
zadzwonił do Burgessa – który dojechał już na posterunek – a potem podał mu numery
rejestracyjne do sprawdzenia.
– Najlepiej ściągnij tu lekarza. I kilka dodatkowych par rąk do pomocy. To będzie
długa noc.
P
OLICYJNI TECHNICY MUSIELI POJECHAĆ DO
S
TRABANE
, pożyczyć lampę łukową i generator od
PSNI. Mgłę przeszywały od czasu do czasu igły deszczu ze śniegiem, chwytane we
fluorescencyjny blask reflektora. Nad horyzontem pojawiła się pierwsza smuga czerwieni.
Burgess oddzwonił – sprawdził numery w centralnym biurze komunikacji Gardy. Zwęglone
szczątki, wciąż tkwiące w samochodzie, miały teraz być może nazwisko – Terry Boyle,
student rachunkowości z Dublina, którego rodzice mieszkali w Letterkenny. Costello kazał mi
przekazać wiadomość rodzinie i wysłał ze mną mundurową Jane Long. Kiedy mieliśmy już
ruszać, zobaczyłem Johna Mulrooneya, brnącego przez Gallows Lane w naszą stronę, żeby
wykonać swoje absurdalne zadanie – jako biegły miał stwierdzić zgon kogoś, z kogo zostały
tylko szkielet i trochę miazgi.
– Jezu, Ben, jest Wigilia – powiedział, zatrzymując się obok nas. Zgasił papierosa,
którego trzymał w ustach i włożył na buty plastikowe kalosze. Zauważyłem, że pod
sztruksowymi spodniami wciąż miał piżamę – wzorzysty materiał wystawał z nogawek. – Co
tu mamy? – spytał, wskazując samochód.
– Spontaniczny samozapłon? – podsunąłem.
Mulrooney wziął się w garść i podszedł do samochodu, wstrzymując oddech, żeby nie
czuć smrodu. Patrzyłem, jak z kieszeni wyjmuje długopis i naciska nim czaszkę,
przekrzywiając ją lekko, żeby lepiej widzieć.
Potem odsunął się i splunął, tak samo jak ja wcześniej. W takich chwilach człowiek
woli nie wiedzieć, że wszystkie zapachy składają się z cząsteczek.
– Wygląda mi to na zwyczajne zastrzelenie – stwierdził i dopiero po chwili dotarło do
mnie, że nie żartuje.
– Co takiego?
– Popatrz. – Wskazał długopisem. – Tu rana wlotowa, wylotowa przypuszczalnie po
drugiej stronie. Dwa morderstwa w jednym tygodniu. Po czymś takim Lifford może zostać
stolicą zabójców Irlandii.
– Bardzo śmieszne.
– Powie nam pan, kiedy to się mogło stać? – spytał Costello, podchodząc bliżej
samochodu.
– Nie. Ale żeby nie było niejasności i tak dalej, on nie żyje.
M
ATKA
T
ERR
’
EGO
B
OYLE
’
A
,
K
ATHLEEN
, ściskała w dłoni zużytą chusteczkę higieniczną.
Twarz miała czerwoną, oczy spuchnięte. Jane Long nie wyglądała lepiej. Przysunęła się do
starszej kobiety i objęła ją ramieniem. Ja kucałem przed panią Boyle, choć wydawała się
patrzeć przeze mnie na wylot.
– Bardzo mi przykro, pani Boyle – powiedziałem, nie po raz pierwszy czując
świadomość daremności tego zwrotu. Wziąłem ją za rękę i zamilkłem, czekając, aż się
wypłacze.
– Pan Boyle?
Pokręciła głową.
– Mieszka w Glasgow.
– Lepiej wyślijcie kogoś, żeby do niego zajrzał – powiedziałem do Long, dając jej do
zrozumienia, że ma przekazać wiadomość, a jednocześnie sprawdzić jego miejsce pobytu.
– Zaparzyć herbaty? – spytała, sięgnęła po radio i wyszła z pokoju wdzięczna, że na
kilka minut może uciec od żałoby.
– Jezu – powtarzała raz za razem Kathleen Boyle rozdygotana.
A ja zarazem zaczynałem wątpić w jego istnienie i modliłem się gorąco, żeby pokonał
czas i przestrzeń i pocieszył tę kobietę oraz jej syna, który z pewnością nie zasługiwał na taką
śmierć.
– Domyśla się pani, kto mógł być wrogiem pani syna, pani Boyle? Może z kimś się
pokłócił?
Pokręciła głową, z chustką przyciśniętą do twarzy.
– Dopiero co wrócił do domu – wychlipała. – Z uczelni. Poszedł na jakąś dyskotekę.
– Czy miał dziewczynę?
Kiwnęła głową, ale nie chciała – albo nie mogła – nic powiedzieć.
– Był z nią wczoraj wieczorem?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Ona mieszka w Dublinie. Powiedział, że wychodzi tylko na drinka. Z nikim się nie
spotykał. Jesteście pewni, że to on? – Słowa padały jedno za drugim.
– Raczej tak, pani Boyle.
– Czy muszę go zidentyfikować? Mogę go zobaczyć? – spytała, a jej twarz nieco
pojaśniała, jakby widok syna mógł w jakiś sposób przywrócić go do życia. Chciała zapomnieć
o okropnej nocy jak o sennym koszmarze.
– Nie, pani Boyle. Sami go zidentyfikujemy – powiedziałem, nie chcąc tłumaczyć, że
jej syn jest nie do rozpoznania. Przed wyjściem z domu musiałem znaleźć coś, z czego można
by pobrać próbkę DNA, jeśli dane dentystyczne czy lekarskie okażą się niewystarczające.
Kathleen Boyle płakała, a ja i sierżant Long siedzieliśmy w pokoju, piliśmy herbatę i
milczeliśmy. Nie mogliśmy jej zostawić samej – ani jako policjanci, ani jako ludzie.
Jej siostra przyjechała około ósmej i namówiła ją, żeby się trochę przespała. Long i ja
w końcu wróciliśmy na komisariat, poprosiwszy uprzednio panią Boyle, żeby się z nami
skontaktowała, jeśli tylko przyjdzie jej do głowy cokolwiek użytecznego – w dzień czy w
nocy. Siedziałem w samochodzie, paliłem papierosa i mogłem myśleć tylko o swoim
zmęczeniu i o zimnie, które przejmowało mnie do szpiku kości.
Z
ESPÓŁ ŚLEDCZY SPOTKAŁ SIĘ WE WTOREK RANO
o dziewiątej trzydzieści, żeby zameldować o
postępach w sprawie Cashell, choć wszyscy spędziliśmy noc, pracując nad wypadkiem na
Gallows Lane. Costello, wszedłszy, wziął mnie na bok.
– Jak leci? – spytał. – To znaczy w domu.
– W porządku – odparłem, zaskoczony trochę nagłą dobrodusznością. – Czemu
pytasz?
– Rano dzwonił Mark Anderson.
– Aha.
– Powiedział, że twój pies nęka jego owce, a ty się tym nie przejmujesz.
– Jedyne, co może nękać jego owce, to jego zboczony syn. Czy jemu się wydaje, że
nie mamy tu dość roboty? Musi jeszcze zawracać nam głowę cholernym psem?
– Ale tak powiedział.
– Panu?
– Tak. Zajął tym od razu samą górę. Po co gadać z małpą, skoro można z katarynką? –
Zaśmiał się bez humoru i wszedł do pokoju, w którym się spotykaliśmy. Poszedłem za nim,
przeklinając Marka Andersona i jego owce.
Zanim omówiliśmy postępy w sprawie morderstwa Angeli Cashell, Costello streścił
śmierć Terry’ego Boyle’a. Okręgowy patolog przeprowadził właśnie sekcję, mieliśmy
nadzieję, że po południu dostaniemy raport. Zespół techników pracował przy samochodzie,
ale fakt, że go podpalono, oznaczał, że niełatwo w nim znaleźć cokolwiek znaczącego.
– Po co go podpalał? – spytał Holmes. – Skoro zastrzeliłeś już biednego drania, po co
podpalałeś samochód? To jak „pieprzę was”, prawda?
– Może w samochodzie coś było? – podsunęła sierżant Williams.
– Może w samochodzie ktoś był – powiedziałem. – To by tłumaczyło, dlaczego stał
zaparkowany w środku nocy. Może morderca był z tym kimś w samochodzie i podpalił wóz,
żeby zatrzeć ślady.
Costello wrócił do sprawy Cashell.
– Zaczekamy, aż dostaniemy raporty. Caroline, chciałbym, żebyście z Jasonem zajęli
się sprawą Boyle’a. Składajcie codziennie meldunki inspektorowi Devlinowi. Inspektorze –
zwrócił się do mnie, stopniem, a nie po nazwisku, czyli oficjalnie – chciałbym, żeby
prowadził pan dalej sprawę Cashell do chwili znalezienia McKelveya. Postarajmy się
zamknąć chociaż jeden temat.
Holmes i Williams pokiwali głowami. Holmes wyglądał na wyczerpanego, także
dlatego że odwiedził wiele miejscowych barów i klubów, szukając kogoś, kto rozpoznałby
Angelę Cashell ze zdjęcia, które dostał od Sadie. Czuł się zobowiązany wypić kilka
obowiązkowych bożonarodzeniowych drinków w każdym pubie i dotarł do komisariatu w
środku nocy, mocno zmaltretowany. Sadie powiedziała mu, że Johnny’emu odmówiono
przepustki na święta w obawie przed ucieczką i że stanie przed sędzią w Strabane w piątek,
dwudziestego siódmego.
Oprócz rozmów z miejscowymi właścicielami lokali Holmes odwiedził też klub w
Strabane, gdzie rzekomo Angela była w czwartek wieczorem z kimś, czyj rysopis pasował do
opisu Siwego McKelveya. Właściciel klubu jej nie pamiętał, ale udostępnił taśmę z
nagraniem kamery ochrony z tamtej nocy, którą Holmes położył teraz na biurku Costella.
Sierżant Williams skontaktowała się z większością miejscowych jubilerów i
lombardów, w Strabane i w Lifford, ale nikt nie pamiętał, żeby pokazywano mu lub
oferowano pierścionek. Powiedziała, że dzisiaj zamierza zająć się sklepami w Derry.
Poprosiła dwie sekretarki z posterunku o przejrzenie list skradzionych przedmiotów,
wydrukowane dla niej poprzedniego dnia przez Burgessa. Lista liczyła sto dwanaście stron i
obejmowała ostatnich sześć miesięcy.
Costello przedstawił nam następnie pełny raport patologa, w tym ustalenia
toksykologii. I nareszcie dowiedzieliśmy się, jak zginęła Angela Cashell.
W
KTÓRYMŚ MOMENCIE
, prawdopodobnie po siódmej wieczorem w piątek, Angela Cashell
zjadła cheeseburgera z frytkami i popiła go dietetyczną colą. Przez resztę wieczoru wypaliła
kilka skrętów i piła wódkę – prawdopodobnie także z colą. W pewnej chwili połknęła coś, co
być może uważała za tabletkę ecstasy, wielkości jednocentowej monety, pokrytą żółtymi i
brązowymi plamkami. Tabletka była bardzo zanieczyszczona i sporządzona, między innymi,
z talku, trutki na szczury, DDT, gałki muszkatołowej i strychniny.
Niedługo po jej połknięciu, a może nawet w konsekwencji tego, Angela uprawiała seks
z kimś, kto założył prezerwatywę, jak wiedzieliśmy już wcześniej. Być może podczas
stosunku przyjęte przez nią substancje sprawiły, że w jej mózgu doszło do spięcia. Synapsy
zaiskrzyły od prądów, które w efekcie doprowadziły do ataku epilepsji. To strychnina była
przypuszczalnie odpowiedzialna za spazmy, które oderwały mięśnie jej nóg od ścięgien.
Płuca zaczęły zwalniać i doznały paraliżu, choć ten, kto był z Angelą, mógł o tym nie
wiedzieć, bo ukląkł na jej piersi i zakrył usta bawełnianą szmatką, aż dziewczyna przestała
oddychać. Być może zdawał sobie sprawę, że narkotyk ją zabije, ale chciał przyspieszyć ten
proces. A może po prostu skrócić jej cierpienia.
Kiedy Angela umarła, jej zwłoki umyto, i włożono jej z powrotem majtki, na lewą
stronę. Potem dwie osoby – byłaby za ciężka dla jednej, na tyle drobnej, by uklęknąć jej na
piersi, musiały wsadzić ją do samochodu. Zawiozły ją za liffordzkie kino kilka godzin po
śmierci i zrzuciły ciało tam, gdzie je znaleźliśmy.
Zaczekaliśmy, aż wszyscy skończą czytać. Sierżant Williams czytała raport wolniej
niż reszta z nas.
– I tak – powiedział w końcu Costello – potwierdza się to, co już wiedzieliśmy, ale
dochodzi kilka nowych szczegółów. Zwłaszcza ten narkotyk.
– Tak – przyznał Holmes. – Łatwo trafić na niskiej jakości prochy, zwłaszcza tabletki
E. Chociaż muszę przyznać, że nie słyszałem, żeby wcześniej znaleziono w nich te
substancje.
– A ja tak – oznajmił Costello i zobaczyłem, że sierżant Williams kiwa lekko głową,
jakby przytakując. – Przeczytajcie to i powiedzcie, co się wam przypomina.
Podał każdemu z nas kopię listu z datą z września 1996 roku. Papier był wciąż ciepły
od kopiarki. List brzmiał:
”Drodzy Uczniowie
Jak wiecie, An Garda współpracuje ściśle z waszą szkołą w tworzeniu programów
uświadamiających niebezpieczeństwa stosowania narkotyków, chcąc zadbać, by żadne z was
nie wpadło w krąg przestępczej działalności, do której narkotyki mogą doprowadzić.
Zdajemy sobie jednak sprawę z tego, że niektórzy z was zażywają narkotyki albo
bardzo kusi ich, by z nimi eksperymentować. Dlatego bardzo proszę, żebyście w najbliższych
tygodniach zachowali szczególną ostrożność.
Dowiedzieliśmy się, że na irlandzkim rynku narkotykowym pojawiła się pewna ilość
bardzo niebezpiecznych tabletek ecstasy, choć jak dotąd żadna nie dotarła do Donegal.
Postanowiono, by wszyscy uczniowie wszystkich szkół w tym rejonie zostali
ostrzeżeni. Tabletki są okrągłe i mają około centymetra średnicy. Są nakrapiane żólto-
brązowo i mogą być lekko gorzkawe w smaku. Biuro Celne w Dublinie poinformowało nas,
że tabletki te, pochodzące z Holandii, nie mają działania ecstasy, lecz zawierają liczne
zabójcze substancje i trucizny, w tym trutkę na szczury i pchły. Mogą wywoływać wiele
objawów, w tym kłopoty z oddychaniem, konwulsje, uszkodzenia mózgu, mogą także
powodować śmierć.
Jeśli ktoś częstuje cię taką tabletką – albo jeśli masz podejrzenia co do czegoś, co ci się
oferuje – nie bierz tego.
Możesz się skontaktować z posterunkiem Gardy w Letterkenny pod poufnym
numerem 074 55584, ze swoim lokalnym posterunkiem Gardy lub poinformować kogoś z
personelu szkoły. Nie będziesz mieć żadnych kłopotów, a możesz uratować komuś życie”.
List był podpisany przez Costella i zakończony przypomnieniem, by w ogóle unikać
narkotyków jako takich. Niejasno przypomniałem sobie, że listy te kolportowano w szkołach,
chociaż pracowałem wtedy nad sprawą gangu włamywaczy okradających tamtejsze hotele.
– Wygląda na to samo – powiedział Holmes, odkładając list na stół.
– Jestem zaskoczona, że nie znasz tych tabletek – zdziwiła się Williams – skoro
pracowałeś w brygadzie antynarkotykowej w Dublinie.
– To nie moje czasy – odparł Holmes, a potem uśmiechnął się wesoło. – Ciągle młody
ze mnie byczek.
– Niech nas Bóg ma w swojej opiece – stwierdziła Williams i ukryła twarz za
trzymaną kartką A4.
– Przypuszczalnie to to samo – zauważyłem. – Musimy zatem znaleźć tego, kto jej to
dał. Czy to ta sama osoba, z którą się przespała?
– I czy zamierzali ją zabić tabletką, czy też jej śmierć była wypadkiem? – dodał
Costello.
– Właśnie. Jason, zacznij ścigać miejscowych dilerów. Popytaj, jeszcze raz przejedź
się po klubach i barach, w Strabane i Letterkenny. Zobacz, czy ktoś sprzedaje to świństwo.
Jak już tam będziesz, pokaż fotkę Terry’ego Boyle’a, może się dowiesz, gdzie był wczoraj w
nocy.
– Ale to nie są powiązane sprawy, prawda? – spytał Holmes.
– Nic mi o tym nie wiadomo – odparłem – ale jeśli możemy upiec dwie pieczenie na
jednym ogniu...
– Po prostu nie ma nikogo więcej, Jasonie – wyjaśnił Costello. – Poprosiłem o
dodatkową pomoc z Letterkenny, ale ty znasz wszystkie puby i tak dalej. Pójdzie ci lepiej niż
komukolwiek innemu.
– Zadzwonię do Hendry’ego, żeby nie pojawiły się jakieś bzdurne problemy z
jurysdykcją za granicą – powiedziałem. – Caroline, pracuj dalej nad złotym pierścionkiem.
Zobaczę, czy uda mi się pogadać z Johnnym Cashellem, chociaż to mało prawdopodobne, nie
wygląda na kogoś, kto byłby zdolny zgwałcić i nafaszerować prochami własną córkę. Poza
tym – dodałem – nie sądzę, żeby to była napaść na tle seksualnym.
– Raport patologa sugeruje stosunek dobrowolny, inspektorze, co nie musi oznaczać,
że taki faktycznie był – zauważyła Williams.
– To prawda. Ale mimo to. Opis, narkotyki, świadkowie naoczni: wszystko wskazuje
na Siwego McKelveya.
– Żeby tylko gnojek pokazał twarz – dodała sierżant Williams.
– A może pokazał? – odparł Holmes, stukając palcem w leżącą przed nami kasetę
wideo.
Podłączyliśmy magnetowid do telewizora w sali konferencyjnej na tyłach posterunku i
puściliśmy nagranie od początku. Zaczynało się o osiemnastej w czwartek, dziewiętnastego
grudnia – godzinę i datę wskazywały białe cyfry na dole ekranu. Obraz przeskakiwał z
jednego ujęcia na drugie co dwadzieścia sekund.
Williams nachyliła się i przewinęła taśmę do chwili, kiedy zaczęli się pojawiać klienci
– mniej więcej dwadzieścia po siódmej. Przy każdym nowo przybyłym zatrzymywaliśmy
nagranie, wypatrując Angeli i osoby, która jej towarzyszyła – i którą według nas był Siwy
McKelvey.
O dziewiątej trzydzieści bar się zapełniał, a oni wciąż się nie pojawili, chociaż
zauważyliśmy młodego mężczyznę z wygoloną głową, który o ósmej pięćdziesiąt wszedł do
męskiej toalety i do tej pory nie wyszedł. Holmes uznał, że to albo handlarz narkotykami,
albo homoseksualista.
– Tak czy inaczej, przymkniemy go, jeśli się pojawi po naszej stronie granicy – dodał.
W miarę postępu nagrania światło w barze przygasało. Potem obraz przeskoczył na
drzwi i mignęła mi przechodząca pod kamerą dziewczyna o jasnych włosach. Była ubrana w
dżinsy i niebieską bluzę, tak samo, jak Cashell opisał strój Angeli z tamtego wieczoru. Tuż za
nią, znów na wpół poza polem widzenia kamery, szedł ktoś chudy o krótkich, jasnych jak
tlenione włosach, w dżinsach i białej bluzce. Postać nie patrzyła w kamerę, zobaczyliśmy
tylko czubek głowy i jasne włosy. Holmes zatrzymał obraz i wszyscy nachyliliśmy się do
telewizora.
– To on? – spytała sierżant Williams, marszcząc czoło.
– Chyba tak – odparłem.
Holmes postukał w ekran kłykciami.
– Panie i panowie, Siwy McKelvey, jak sądzę.
Nie było to ujęcie tak wyraźne, jak byśmy sobie życzyli, ale wniosek Holmesa
wydawał się uzasadniony. Obejrzeliśmy jeszcze godzinę nagrania i zobaczyliśmy Angelę
kilka razy: w kolejce do baru, tańczącą, rozmawiającą z grupką dziewczyn przy toaletach. To
ujęcie prawie się skończyło, kiedy zobaczyłem znajomą twarz i wszystkie fragmenty
układanki wskoczyły na swoje miejsce. Ubranie było inne, oczywiście, różowy mundurek
zastąpił obcisły, satynowy, szary top, podkreślający wszystkie krągłości. Dziewczyna miała
nałożony makijaż i wyglądała na starszą, ale poznałem ją – to była Yvonne Coyle,
pielęgniarka, która karmiła Tommy’ego Powella w jego pokoju dzień wcześniej.
Jednocześnie przypomniałem sobie, gdzie poprzednio ją widziałem – przytuloną policzek do
policzka z Angelą Cashell na pasku zdjęć z automatu wsuniętych starannie między kartki
niedokończonej powieści, leżącej pod łóżkiem zmarłej dziewczyny.
P
RAWIE NATYCHMIAST ZADZWONIŁEM DO
F
INNSIDE
, a Holmes i Williams zajęli się zadaniami,
które ustaliliśmy wcześniej. Pani MacGowan powiedziała mi nieco zirytowana, że Coyle
dzień wcześniej zwolniła się przed czasem, a dzisiaj wzięła wolne z powodu choroby.
– Jest pan pewien, że mogę ją zatrzymać? – spytała. – Wie pan, wolałabym, żeby mój
personel nie miał kontaktów z gardai.
– Nie wiem nic o tym, pani MacGowan, żeby Yvonne Coyle zrobiła coś złego. Chcę z
nią porozmawiać o czymś zupełnie niewinnym – skłamałem. – Była świadkiem wypadku.
– Jeśli jutro się pokaże, każę jej się z panem skontaktować.
– Dziękuję, pani MacGowan.
– Ale jeśli się nie pokaże, to może już nie przychodzić...
Odłożyłem pospiesznie słuchawkę, żeby nie słuchać dalszego ciągu. Potem znów ją
podniosłem, zadzwoniłem na posterunek PSNI w Strabane i poprosiłem o połączenie z
inspektorem Hendrym.
Tak jak się spodziewałem, Hendry’emu nie przeszkadzało, że nasi ludzie przechodzą
przez granicę i wypytują właścicieli barów, chociaż zasadniczo było to niedozwolone.
Niektórzy policjanci po obu stronach mogliby się do tego przyczepić, ale wszyscy
wiedzieliśmy, że ścigamy tych samych ludzi. Dawne złe czasy, kiedy podejrzenia i spiski
uniemożliwiały wszelkie kontakty, odchodziły w niepamięć, o ile już całkiem nie minęły.
Hendry zgodził się także na bardziej niezwykłą prośbę – żebym przesłuchał Cashella w
areszcie PSNI, pod warunkiem że będę milczał, pojawię się zasadniczo po służbie i że to
Hendry będzie zadawał pytania w moim imieniu. W końcu spytałem go, czy znaleziono już
Siwego McKelveya, choć wiedziałem, że gdyby tak się stało, Hendry zadzwoniłby do nas,
żeby przechwalać się skutecznością północnoirlandzkiej policji w porównaniu z jej
ślamazarnym południowym odpowiednikiem.
– U nas ani śladu – powiedział – chociaż doszły mnie plotki, że jest u was. Jacyś jego
krewni rozbili obóz pod Ballybofey
– Nic o tym nie słyszałem – odparłem, trochę zły, że sam nie miałem o tym informacji.
– To dlatego że dopiero teraz ci powiedziałem. Mówię ci: brytyjski wywiad najlepszy
na świecie! – roześmiał się.
– Do zobaczenia za godzinę – rzuciłem i się rozłączyłem. Zaraz potem zadzwoniłem
na posterunek w Ballybofey. Połączono mnie z sierżantem Moore’em, który obiecał, że
sprawdzi pogłoski o obecności Siwego McKelveya na swoim terenie. Dałem mu rysopis
chłopaka i jego krótką historię. Uprzedziłem, żeby działali bez rozgłosu; nie chciałem, żeby
McKelvey znów prysnął.
Postanowiłem nie prosić Hendry’ego o adres Yvonne Coyle. Wysłuchiwanie kolejnych
peanów na cześć brytyjskiego wywiadu było zbyt wysoką ceną. Zamiast tego zadziałałem jak
prawdziwy detektyw i zajrzałem do książki telefonicznej, którą ktoś „pożyczył” z budki
telefonicznej tuż za granicą kilka lat temu. W Glennside nie było żadnych Coyle’ów.
Zadzwoniłem jeszcze raz do pani MacGowan, przeprosiłem za urwaną poprzednio rozmowę,
a ona od razu podała mi adres, równie szybko się rozłączając. Postanowiłem odwiedzić
Yvonne przed wizytą u Johnny’ego Cashella, na wypadek – dość mało prawdopodobny –
gdyby Angela wspominała przyjaciółce o swoim ojcu.
M
USIAŁEM ZADZWONIĆ DO DRZWI TRZY RAZY
, zanim usłyszałem czyjeś kroki na schodach i
szczęk zasuwki. W drzwiach stanęła Yvonne Coyle, w różowej podomce, stosownej raczej
dla dziecka, z wyhaftowanym na piersi misiem. Włosy miała krótkie, na mokro wydawały się
ciemne. Jej skóra wciąż połyskiwała wilgocią i pachniała charakterystycznie szamponem i
mydłem.
– O... ja... W czym mogę pomóc? – spytała, garścią ściągając poły podomki, drugą
trzymając klamkę drzwi.
Przedstawiłem się.
– Chciałbym z panią porozmawiać, panno Coyle – dodałem z uśmiechem, żeby
zabrzmiało to mniej groźnie – jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.
– O panu Powellu? – spytała, przybierając znudzoną minę.
– Myślę, że wie pani, o czym – odparłem.
– No cóż, nie mogę panu pomóc. Ta suka mnie zwolniła, to już nie mój problem.
– Pani MacGowan panią zwolniła? Dlaczego?
– Chyba przez pana. Właśnie dzwoniła. Powiedziała, że przynoszę niepotrzebny
rozgłos jej placówce.
Powiedziała to, kpiąco naśladując głos niedawnej szefowej. Wyszło jej to całkiem
udatnie, na tyle że oboje się zaśmialiśmy.
– Przykro mi, panno Coyle. Mówiłem jej, że nie zrobiła pani nic złego. Niech pani
posłucha, czy mogę wejść na kilka minut? Mam kilka pytań na temat Angeli Cashell.
Usłyszawszy nazwisko Angeli, Coyle usiłowała odegrać zaskoczenie, ale nie wyszło
jej to, dała więc sobie spokój i otworzyła szeroko drzwi.
– Dziesięć minut. Niech mi pan da szansę się przebrać. Dopiero co wyszłam spod
prysznica – powiedziała, wskazując włosy ociekające wodą. – Chociaż pewnie sam pan się
już domyślił, jako policjant i w ogóle. Niech pan wchodzi i siada, za chwilkę wracam.
Poszedłem do salonu. Był mały, stały w nim brązowa kanapa i dwa fotele nie od
kompletu, ustawione przy telewizorze i elektrycznym kominku. Obok jednego z nich
zobaczyłem odtwarzacz CD i stos płyt. Zerknąłem na grzbiety pudełek i zauważyłem kilka
albumów Divine Comedy, co przypomniało mi o płycie, którą widziałem w pokoju Angeli.
Podejrzewałem już, że wiem, skąd ją miała. Na poręczy kanapy stała popielniczka pełna
niedopałków, usiadłem obok niej i wyjąłem swoje papierosy.
– Mogę zapalić? – zawołałem w górę schodów.
– Jeśli tylko mnie pan poczęstuje, skończyły mi się – odparła panna Coyle, schodząc
na dół – a nie chce mi się iść do sklepu.
Weszła do salonu i usiadła na jednym z foteli. Nie zdjęła podomki, zawiązała tylko na
głowie turban z ręcznika. Podomka odrobinę się rozchyliła, tak że widać było zarumienioną
skórę u nasady szyi i dekolt. Yvonne nachyliła się i wzięła papierosa, którym ją
poczęstowałem; w rozchyleniu szlafroka zobaczyłem piersi. Odwróciłem wzrok, ale ona
zauważyła już moje spojrzenie i uśmiechnęła się lekko, poprawiając poły. Zacząłem żałować,
że nie wziąłem ze sobą Caroline Williams.
– Skończyły mi się też zapałki – powiedziała i znów się nachyliła. Zmusiłem się, żeby
patrzeć jej w oczy, i przypaliłem jej papierosa swoją zapalniczką. Zauważyłem, że miała
tęczówki w różnych kolorach, jedną zieloną, a jedną prawie szarą. Uświadomiłem sobie, że
bez makijażu nie jest już tak młoda, na jaką wyglądała w Finnside. Moim zdaniem miała pod
trzydziestkę. Skóra była gładka, cera ładna, ale wokół oczu pojawiały się pierwsze
zmarszczki.
– Wzięła pani chorobowe – zacząłem. – Mam nadzieję, że to nic poważnego.
– Zwykły kac. Nie jestem już chora, tylko bezrobotna.
– Przykro mi. Ja...
– Niech się pan nie przejmuje. To i tak była gówniana robota karmić starych pryków
takich jak Tommy Powell musem jabłkowym, kiedy jego synalek fiut próbuje mi zaglądać
pod spódnicę. Krzyżyk na drogę.
– Thomas Powell? Jego syn próbował... – Machnąłem ręką w ogólnym kierunku jej
nóg.
– No pewnie. Bez przerwy. Wydaje mu się, że jest niezły. Tyle że jak na mój gust
trochę za stary.
– Ma tyle samo lat co ja – odparłem, udając oburzenie.
– Och – westchnęła Coyle i uśmiechnęła się do mnie. Wiedziałem, że będę
interpretował ten uśmiech przez całą drogę powrotną. Pora ruszać dalej, pomyślałem.
– No dobrze, co może mi pani powiedzieć o Angeli Cashell, panno Coyle? – spytałem.
– Proszę mi mówić Yvonne. Co pan chce wiedzieć o Angeli? – odparła.
Nie szło mi za dobrze.
– Kiedy widziała ją pani ostatni raz? – zapytałem pewien, że znam odpowiedź.
– W piątek rano. W czwartek u mnie nocowała. Wyszła razem ze mną. Szłam do pracy
na drugą zmianę. Podwiozłam ją do Lifford. Była umówiona z siostrami w kinie.
– Jak była ubrana?
Yvonne przez chwilę się zastanawiała.
– W czerwoną bluzkę i spódnicę, które ode mnie pożyczyła. Nie miała ubrania na
zmianę, no to wzięła moje.
– A co się stało z ubraniami, które nosiła wcześniej?
– Są na górze. Zamierzałam je zatrzymać, wie pan, na pamiątkę. Pewnie to głupio
brzmi... Chce je pan zabrać? Ale ja je wyprałam, wie pan, jeśli pan szuka jakichś śladów czy
czegoś takiego. Przepraszam – powiedziała, krzywiąc się przesadnie.
– Nie ma za co – odparłem. Ubranie nic by nam nie dało, skoro Angela nie miała go na
sobie w chwili śmierci. – Czy mówiła, dokąd się wybiera po kinie?
Yvonne na chwilę zamilkła.
– Chyba do domu.
– Jest pani pewna?
– Chyba tak.
Postanowiłem spróbować z innej strony.
– Dlaczego nocowała u pani w czwartek?
– Jestem... byłam jej przyjaciółką. Czemu nie mogłaby u mnie nocować?
– Ale dlaczego w czwartek? Czemu nie nocowała w domu?
– Była w klubie w Strabane, wygodniej jej było zostać tutaj.
– Poszła z panią do klubu? Czy tam się spotkałyście?
– Spotkałyśmy się.
– Z kim przyszła?
Znów chwila milczenia.
– Nie wiem.
– Na pewno?
– Miała dużo znajomych. Angela nie była nieśmiała.
– Kto to był?
– Nie wiem na pewno – odparła. – Może któryś z wędrowców, ale nie wiem. Do mnie
się nie zbliża. Angela nie powiedziałaby mi, gdyby się z nim spotkała.
– Dlaczego?
– Bo wie, że go nie lubię.
– Dlaczego?
– Bo ją wykorzystywał.
– W jaki sposób?
Cisza.
– W jaki sposób, Yvonne?
– Nie powiem. To nie fair w stosunku do niej.
– Yvonne, Angela została zamordowana. Jeśli mam odkryć, kto to zrobił, muszę
dowiedzieć się o niej wszystkiego, dobrego i złego.
Zastanowiła się, szybko zaciągnęła dwa razy papierosem, a potem rozgniotła go w
popielniczce. Wyprostowała się w fotelu, podciągnęła pod siebie gołe nogi i objęła ramionami
kolana.
– Pozwalała mu, żeby robił różne dziwne rzeczy. Z nią. Seks i tak dalej.
– Dlaczego?
– Dla pieniędzy. Żeby mogła sobie kupować różne rzeczy.
– Jakie?
– Narkotyki. Zaczęła niedawno, po tym, jak poznała McKelveya. Poznali się w klubie
w Strabane. Dał jej coś za darmo, dostarczał prochy, póki miała pieniądze; kiedy nie miała,
płaciła mu w inny sposób. – Yvonne lekko się zaczerwieniła. – Nigdy przy mnie o nim nie
mówiła.
– Jakie narkotyki?
– Głównie E, McKelvey jej dawał albo dawał jej pieniądze, żeby sobie kupiła od
kogoś innego.
– Czy w piątek wieczorem była z McKelveyem?
– Nie wiem. Może. Mówiła, że ma randkę. Chciała włożyć coś ładnego. Wzięła moją
czerwoną bluzkę. Miałam ją na sobie tylko raz. Ale ona lepiej w niej wyglądała.
– Czy w piątek mogła się spotkać z kimś innym?
– Być może. McKelvey nie był jedyny. Miała wielu znajomych, już mówiłam.
– Czy widziała ją pani z McKelveyem w czwartek?
– Wydawało mi się, że tak, ale nie mam pewności.
Rozmowa toczyła się w miarę gładko, postanowiłem więc wrócić do Johnny’ego
Cashella.
– Czy mówiła pani, o co pokłóciła się w czwartek z ojcem? Wtedy, kiedy u pani
nocowała?
Cisza – Yvonne rozważała swoje możliwości. W końcu zdecydowała się na szczerość.
– O to, co zwykle. Podglądał ją przy ubieraniu. Robił to bez przerwy. Mówiła, że raz
brała prysznic, a kiedy wyszła, on był w łazience, mył zęby czy coś takiego. Zachowywał się,
jakby nie było w tym nic złego. Mówiła, że się go boi. Ale gdyby pan mnie pytał, McKelvey
wcale nie jest lepszy.
– Czy ojciec Angeli kiedykolwiek coś jej zrobił? Coś, czego nie powinien robić? –
spytałem, starając się nie być wulgarny. – Dotykał jej czy coś takiego?
– Nie sądzę. Chyba tylko lubił na nią patrzeć.
– Dlaczego nie powiedziała nam pani nic, kiedy Angela zginęła? Dlaczego zachowała
to pani dla siebie? Przecież mogło nam to pomóc.
– Chyba nie chciałam być w to zamieszana. Poza tym John Cashell jest być może
lubieżnym staruchem, ale nie wierzę, żeby był mordercą. Liam McKelvey to co innego.
– Czy Angela mówiła pani, skąd ma pierścionek?
– Jaki pierścionek?
– Pierścionek, który nosiła na palcu. Złoty pierścionek z kamieniami i jej inicjałami.
Yvonne wyglądała na zmieszaną.
– Angela nie nosiła złotego pierścionka. Tylko srebro. Poczęstuje mnie pan jeszcze
papierosem?
Nachyliła się znów do przodu i wzięła papierosa. Wyciągnąłem do niej zapalniczkę, a
ona, chociaż moja dłoń się nie trzęsła, przytrzymała ją delikatnie w swoich. Ręce miała
szorstkie od pracy, ale ciepłe. Dotyk jej skóry sprawił, że żołądek ścisnął mi się, jakby mnie
ktoś uderzył. Yvonne przytrzymała moją rękę trochę dłużej, niż to było konieczne, a potem
bardzo powoli ją puściła; opuszki palców przesunęły się delikatnie po grzbietach moich,
zahaczając o ślubną obrączkę.
J
OHNNY
C
ASHELL SIEDZIAŁ W POKOJU PRZESŁUCHAŃ
numer 1 na posterunku policji w
Strabane. Pomieszczenie wyglądało tak samo, jak wszystkie inne sale przesłuchań, które
dotąd widziałem: drewniany stół pod ścianą, z blatem pooranym inicjałami, poprzypalanym
papierosami i poznaczonym krążkami w miejscach, gdzie gorące kubki herbaty pobieliły
drewno. Ściany pomalowane na biurową zieleń pokryte były gryzmołami, obok stołu ktoś
zostawił ślady płomienia zapalniczki. Cuchnęło potem i dymem – jedno i drugie buchało
obficie od Johnny’ego, który bezustannie wiercił się na prostym drewnianym krześle –
nieświadom faktu, że pomieszczenia takie jak to projektuje się z myślą o maksymalnej
niewygodzie. Chodziły nawet plotki, że dawniej podpiłowywano na parę centymetrów
przednie nogi tych krzeseł, żeby przesłuchiwani cały czas zsuwali się do przodu i nie mogli
wygodnie się usadowić.
Cashell drapał się po brzuchu, zgrubienie jego koszulki w pasie wskazywało, że wciąż
nosił opatrunki na ranie od noża. Wyglądał na zapuszczonego, brudnosiwy zarost odcinał się
na tle rudych włosów. Koszulka chyba go drażniła. Obciągał ją i szarpał przez całe
przesłuchanie.
Kiedy czekaliśmy, aż przyprowadzą Cashella, dałem Hendry’emu listę pytań, które
chciałem zadać, i streściłem mu ostatnie wydarzenia. Teraz już mogłem siedzieć i słuchać.
Zdecydowaliśmy się na styl nieformalny.
– Johnny, powiedział pan inspektorowi Devlinowi, że swoją córkę widział pan ostatnio
w zeszły czwartek, dziewiętnastego grudnia. Czy to prawda? – spytał Hendry.
– Co? Tak. Zgadza się. W czwartek.
– Był jakiś powód, dla którego nie wróciła wtedy do domu?
– Pewnie została u znajomych.
– Czy był jakiś powód, że została u znajomych?
– Jezu Chryste, czy trzeba mieć powód, żeby zostać u znajomych? Może była z
chłopakiem i nie chciała, żebyśmy się dowiedzieli. O co wam, kurwa, chodzi?
– Czy w czwartek pokłócił się pan z Angelą, panie Cashell?
Johnny podniósł wzrok i przyjrzał się Hendry’emu uważniej, zaalarmowany użyciem
nazwiska. Wyczuwał zmianę tonu i zmianę kierunku.
– Może i tak, nie pamiętam.
– Pokłócił się pan? Tak czy nie?
– No, skoro pytacie, to wiecie, że tak. Do rzeczy.
– O co się pokłóciliście?
– O sprawy rodzinne.
Hendry się zaśmiał.
– Oczywiście, że rodzinne. – A potem, tak cicho, że sam nie wiedziałem, czy
faktycznie to powiedział, mruknął: – Pali pan skręty własnej roboty, Johnny. Lubi pan własną
produkcję, co?
– Co?
– Czy córka oskarżała pana o podglądanie przy ubieraniu?
Cashell wybuchnął, zerwał się na nogi.
– Ty jebany...! Devlin? Co tu się, kurwa, dzieje?
Policjant, który stał przy drzwiach za Cashellem – jeszcze jeden element mający
wywoływać dyskomfort – podszedł bliżej i położył mu rękę na ramieniu, zmuszając, by
znowu usiadł.
– Oskarżyła pana o podglądanie przy ubieraniu? – powtórzył z naciskiem Hendry.
Cashell nie odpowiedział od razu; popatrzył na mnie wilkiem, a jego pierś unosiła się
ciężko i opadała, oddychał z trudem i przez nos. W końcu powoli wypuścił powietrze.
– Ja... przypadkowo na nią wpadłem.
– Słyszeliśmy zupełnie co innego. To nie był pierwszy raz, prawda, panie Cashell?
Dowiedzieliśmy się, że któregoś dnia podglądał ją pan też pod prysznicem. Pociągała pana
własna córka, panie Cashell?
– Ty gnoju! – Johnny splunął, a potem odwrócił się do mnie, jakbym w jakiś sposób
reprezentował ostatnią ostoję rozsądku. – Devlin! Co tu się, kurwa, dzieje? Nie myślicie
chyba poważnie, że ja...
– Kręciła pana córka, Johnny? Nie ma się czego wstydzić. Ładna była z niej
dziewczyna. A zresztą to by przecież nawet nie było kazirodztwo, co, Johnny? Nie była pana
córką. Zgadza się?
Ta ostatnia uwaga i efekt, jaki wywarła na Cashellu, zdawały się sprawiać
Hendry’emu przyjemność.
Johnny usiłował odpowiedzieć, otwierał i zamykał usta jak ryba wyjęta z wody, ale
jego mózg nie chciał zadziałać. W oczach wezbrały mu łzy; patrzył jak w transie gdzieś za
mnie, poza ściany pomieszczenia, do miejsca, w którym trzymał swoje wspomnienia o córce.
Znów zobaczyłem ją leżącą nago na polu, odartą z godności. Nikt się nie odezwał, kiedy z
kącika oka Cashella wypłynęła pojedyncza łza. Szybko wytarł twarz dłońmi, wziął papierosa i
zapalił. Rozdziawił usta jak ziewające zwierzę, usiłując przełknąć łzy.
– Zabił ją pan, Johnny? – spytał Hendry tonem serdecznym i ciepłym, ale Cashell
tylko pokręcił głową.
– Uprawiał pan z nią seks? Albo próbował uprawiać z nią seks?
Znów pokręcił głową, milcząc, jakby się bał słów, których mógłby użyć, i tego, co
mogłyby o nim powiedzieć.
– A chciał pan? – spytał Hendry.
Cashell znów na niego spojrzał, w jego zaczerwienionych oczach zapłonął bunt.
– Nie zabiłem swojej córki.
– W takim razie po co gonił pan Siwego McKelveya? Z zazdrości? Uprawiał seks z
pana dziewczynką.
– Nie. Ja... on... W kieszeni jej spodni znalazłem narkotyki. Chyba tabletki E. Jedna z
moich córek powiedziała, że Angela spędza z nim dużo czasu. Dodałem dwa do dwóch.
Pomyślałem, że może wciska jej prochy czy coś. Gwałci ją. Nie przespałaby się z takim
gównem z własnej woli.
– Dlaczego on? Przecież to mógł być ktokolwiek – spytałem, skinieniem ręki
przepraszając Hendry’ego za to, że się odzywam.
– Muire mi powiedziała, że Angela zabrała ją w piątek do kina, a potem miała się
spotkać z chłopakiem. To był jedyny chłopak, o którym wiedziałem. Ludzie w mieście
gadają. Słyszałem, że była z nim w czwartek wieczorem. Po prostu... po prostu myślałem, że
w piątek też byli razem.
– Dał jej pan pierścionek? – spytałem.
– Jaki pierścionek?
– Angela miała na palcu pierścionek z inicjałami AC, z kamieniem księżycowym i
brylantami dookoła. Złoty. Miała go od McKelveya?
Johnny Cashell zbladł i zamlaskał językiem, jakby był spragniony. Znów zapatrzył się
w jakiś nieokreślony punkt za mną.
– Pierścionek? – zapytał jakby sam siebie.
– Tak. Coś to panu mówi? McKelvey mógł jej go kupić?
– Nic nie wiem o żadnym pierścionku. – Powiedział to zdecydowanym tonem, ale
wydawał się rozkojarzony. Widziałem, że o czymś myśli, choć nie wiedziałem, o co jeszcze
go zapytać.
Kilka minut później Hendry zakończył przesłuchanie. Cashell, odprowadzany do
drzwi, popatrzył na mnie i powiedział:
– Hej, Devlin? Zrzutka, akurat. Od kiedy to gardai robią zrzutki dla takich jak ja?
Potem wyszedł z pokoju, szurając nogami, zgarbiony, a ja nie umiałem zdecydować,
czy jego słowa były wyrazem wdzięczności, czy pogardy. Hendry spojrzał na mnie pytająco,
ale nic nie powiedział.
P
O PRZESŁUCHANIU WRÓCIŁEM DO SIEBIE NA POSTERUNEK
i zadzwoniłem do Ballybofey, tylko
po to, żeby się dowiedzieć, że Moore’a nie ma. Zostawiłem mu wiadomość, żeby
skontaktował się ze mną, kiedy tylko wróci.
Jason Holmes był w pokoju przesłuchań z jednym z naszych podopiecznych,
trzydziestoczterolatkiem o nazwisku Lorcan Hutton, który spędził kilka lat w poprawczakach
i więzieniach za narkotyki. Nadal sprzedawał je w mieście. Był antytezą tego, czego można
się spodziewać po dilerze. Jego rodzice, lekarze z Północy, byli bardzo bogaci. Hutton miał
jasne, kędzierzawe włosy i atletyczną budowę. Mimo odsiadek w więzieniach i ośrodkach
resocjalizacyjnych pozostał stałym bywalcem ciemnych kątów barów i klubów, gdzie
gromadziły się nastolatki – jego wielbiciele – liczące na darmową działkę, której nigdy nie
dostawały.
Nie powstrzymał go nawet wyrok wydany przez IRA, z czego wyszedł z nogami
połamanymi w kostkach i dziurami na rękach i nogach po kiju bejsbolowym nabijanym
gwoździami. Tyle tylko że wywiózł swoją rodzinę ze Strabane do Lifford, wychodząc z
błędnego przekonania, że IRA nie dosięgnie go za granicą.
Holmes oznajmił – dla celów nagrania – że wszedłem do pomieszczenia, i
zaproponował przerwę. Hutton wzruszył ramionami, a jego adwokat, Brown, prawnik ze
Strabane, zaczął go z przejęciem wypytywać, czy był źle traktowany i o co go pytano.
Holmes i ja wyszliśmy z pokoju.
– Jak idzie? – spytałem.
Holmes pokręcił głową.
– Kiepsko. Nic nie wie o tabletkach E. Nigdy nie widział żadnej na oczy. Niewinny jak
dziewi... – Przerwał w pół słowa, kiedy podeszła do nas sierżant Williams.
– Czyżby ominęło mnie właśnie słynne Holmesowskie porównanie? – spytała z
uśmiechem.
– O mało co. W samą porę.
– Co słychać? – zapytała, wymachując trzymaną w lewej ręce kartką papieru.
– Nic. Lorcan Hutton wpadł do nas na pogawędkę. Przyprowadził prawnika.
– Co?
– Tak jest. Zaprosiłem go na posterunek; a on chaps, za komórkę i dzwoni. Ten
pieprzony prawnik był tu przed nami.
– O Boże. – Sierżant Williams odczekała chwilę z szacunkiem, zanim opowiedziała o
swoim sukcesie. – Nie zgadniecie. Znaleźliśmy pierścionek. I to dwa razy.
– Świetnie. Jak?
– Wydzwaniałam po jubilerach i rano trafiłam na kobietę w Stranorlar, która
rozpoznała go z opisu.
– Podała jakieś nazwiska? – spytałem ze zniecierpliwieniem.
Sierżant Williams spojrzała na mnie lekko urażona, że nie doceniam jej narracyjnych
zdolności, i ciągnęła:
– Nie mogłam znaleźć żadnego z was, zaczęłam więc drążyć dalej sama. Okazało się,
że jakiś miesiąc temu młody wędrowiec próbował sprzedać jej pewną liczbę przedmiotów, w
tym pierścionek. Zapamiętała go, bo sama ma pierścionek z kamieniem księżycowym.
Powiedziała, że był niezwykły. Zaproponowała chłopakowi dwadzieścia euro, myślała, że nie
pozna się na jego prawdziwej wartości. Kazał jej spierdalać i wyszedł. Pomyślała, że próbuje
w ten sposób podbić cenę i że wróci, ale nigdy więcej go nie widziała.
– Jest pewna, że to był wędrowiec?
– O tak. Ostentacyjnie pokazała mi puszkę odświeżacza powietrza, którego musiała
użyć po jego wyjściu. Blondyn. Prawie białe włosy, wielkie uszy.
– Siwy McKelvey.
– Dobra robota, Caroline – pochwaliłł Holmes.
– Dziękuję. – Uśmiechnęła się ciepło. – Ale teraz będzie najciekawsze. Powiedziała
mi, że mówiła to wszystko innemu garda, który o to pytał.
– Jakiemu innemu garda? – spytałem.
– Powiedziała, że któregoś dnia ni z tego, ni z owego wpadł do jej sklepu jakiś garda,
wypytując o pierścionek. Miał ze sobą jego szkic. Kobieta wszystko mu powiedziała i podała
rysopis chłopaka. Młody garda.
– Kto to był?
– Nie wiem. Skontaktowałam się z Letterkenny, mają do mnie oddzwonić –
powiedziała sierżant Williams. – Ale uznałam, że to oznacza, że pierścionek musiał być
kradziony, nie kupiony. I wiecie co?
– Co? – rzuciłem.
– Był. To znaczy ukradziony. W Letterkenny, kilka tygodni wcześniej.
– Logiczne – stwierdził Holmes.
– Co jest logiczne?
– McKelvey ukradł go w Letterkenny, spróbował opchnąć, nie dostał ceny, jakiej się
spodziewał, i dał go swojej dziewczynie w zamian za... – Spojrzał na sierżant Williams. –
Wiecie, za co.
– Być może – zgodziłem się z wahaniem. – Kto zgłosił kradzież?
– Ktoś o nazwisku Anthony Donaghey. Powiedział, że to pamiątka rodzinna, należała
do jego matki.
– Anthony Donaghey? Ten Anthony Donaghey? – spytałem z rozbawieniem.
– Nie wiem. Jakiś Anthony Donaghey – odparła sierżant Williams rozdrażniona moim
tonem. – A czemu? Kto to jest Anthony Donaghey?
– Szczur Donaghey – oznajmiłem, patrząc wymownie na Holmesa.
– Jasne, zgadza się. Ten diler. Jasne.
– Więcej niż diler. Kawał gnoja. Jeśli ten pierścionek należał do jego matki, to ja... to
ja nie wiem. Ale nie należał. Jego matka dożyła swoich dni, sprzątając w miejscowej
podstawówce, nie kupowała sobie złotych pierścionków z brylantami.
– Może dorabiała na boku, tak jak syn – odparł Holmes ze śmiechem.
– A może powinniśmy porozmawiać z panem Donagheyem – zaproponowała sierżant
Williams, ostentacyjnie ignorując jego uwagę.
– Ciężko będzie – odezwał się głos za nami. Odwróciliśmy się i zobaczyliśmy oleistą
twarz pana Gerarda Browna, adwokata Lorcana Huttona, o którym zupełnie zapomnieliśmy.
– Czemu? – rzucił Holmes.
– W zeszłym miesiącu znaleziono go martwego w Bundoran.
– Też był pana klientem? – spytała Caroline, uśmiechając się pod nosem.
– Bywał – odparł Brown bez cienia ironii. – Rozumiem, że mój obecny klient jest
wolny.
Skinąłem głową do Holmesa.
– Spróbuj z nim ostatni raz. Daj jasno do zrozumienia – powiedziałem, tyleż do
Holmesa, co do Browna – że puścimy mimo uszu wszelkie przyznania się do wiedzy o
narkotykach w tej okolicy, jeśli pan Hutton przy okazji poda nam informacje istotne dla
śledztwa w sprawie morderstwa.
– Jestem pewien, że mój klient zrobi co w jego mocy, żeby pomóc gardai – zapewnił
Brown. Potem wraz z Holmesem wszedł z powrotem do pokoju przesłuchań.
– I co pan o tym sądzi, gubernatorze? – spytała sierżant Williams, kładąc nacisk na
ostatnie słowo.
– Moim zdaniem Holmes ma rację. – Mina nieco jej zrzedła. – To była cholernie dobra
robota, Caroline.
Zarumieniła się.
– A co z Donagheyem? – spytała.
– Dowiedz się, gdzie umarł. Skontaktuj się z odpowiednim posterunkiem i sprawdź, co
mają do powiedzenia o jego śmierci.
– Myśli pan, że istnieje jakiś związek?
– Nie widzę, jaki by to mógł być związek, ale lepiej sprawdzić, nie? Zaczekamy i
zobaczymy, czy McKelvey pojawi się w Ballybofey.
– Czemu w Ballybofey? – zdziwiła się sierżant Williams, a ja streściłem jej wszystko,
czego dowiedziałem się rano. Potem wróciła za swoje biurko, a ja zacząłem przedzierać się
przez kartki z wiadomościami, które nagromadziły się na moim biurku po śmierci Angeli
Cashell.
Pierwszy stos dotyczył Terry’ego Boyle’a. W wieczór jego śmierci widziano go
najwyraźniej w trzech różnych pubach, chociaż nikt nie pamiętał, żeby z kimś z nich
wychodził. Wczoraj wieczorem ktoś sprawdził go standardowo w kartotece i zameldował, że
na pierwszym roku studiów w Dublinie Terry był oskarżony o posiadanie marihuany.
Wykręcił się grzywną i pracami publicznymi. Media zaczęły dopiero przekazywać prośbę o
informacje – spodziewałem się, że do jutra ten stos wiadomości znacznie urośnie.
Przeczytałem i od razu wyrzuciłem notatkę od Williams, informującej mnie, że być może
trafiła na coś w sklepie z używaną biżuterią w Stranorlar i że nie może się doczekać mojego
powrotu. Dodała, że Holmes pojechał zwinąć Lorcana Huttona.
Burgess zostawił rano dwie wiadomości, donosząc, że Thomas Powell dzwonił z
pytaniem o postępy śledztwa w sprawie intruza w pokoju jego ojca.
W sobotę wieczorem na Coneyburrow Road widziany tam pijany mężczyzna utrącił
boczne lusterka w pięciu samochodach. Następnego dnia wszyscy właściciele wozów
zadzwonili z informacją, że sprawca, miejscowy nauczyciel świętujący bożonarodzeniowe
ferie, odwiedził ich rankiem i zaoferował pokrycie szkód.
Tej samej nocy z kantorka sklepu monopolowego na tyłach miejscowego pubu
ukradziono cztery butelki dżinu. Złodziej usiłował uciec przez okno w łazience, tłukąc przy
tym trzy butelki.
W niedzielę rano jakiś człowiek z Derry zgłosił przez telefon, że w nocy, wracając
taksówką z wesela, widział przy głównej ulicy Lifford jakiegoś dzikiego kota. Nie potrafił
opisać jego koloru ani rozmiarów, twierdził tylko, że zwierzę było większe i ciemniejsze niż
normalny kot.
W końcu na moje biurko trafił od Burgessa raport pani patolog. Tożsamość Terry’ego
Boyle’a została potwierdzona za pomocą szpitalnej karty, w której wymieniono dwa złamania
kości udowej w wyniku wypadków w dzieciństwie. Za przyczynę śmierci uznano pojedynczą
ranę postrzałową głowy powstałą w wyniku postrzału z bezpośredniej odległości z pistoletu.
Terry z całą pewnością nie żył, kiedy podpalono samochód. Zawartość żołądka ujawniła, że
wypił więcej, niż wynosi dopuszczalny limit dla kierowcy. Przyszło mi do głowy, że
zatrzymał się w zatoczce, w której zginął, żeby się przespać i wytrzeźwieć. Nie znaleziono
śladów narkotyku, który był w żołądku Angeli Cashell, co tym bardziej utwierdziło mnie w
przekonaniu, że oba te morderstwa łączy co najwyżej miejsce.
Godzinę i trzy kawy później zauważyłem, że ktoś przede mną stoi. Podniosłem wzrok i
zobaczyłem
funkcjonariusza
Gardy
Johna
Harveya,
młodego
mundurowego
o
jasnobrązowych włosach i w okularach, trzymającego w ręku czapkę.
– Chciał mnie pan widzieć? – spytał.
– Chciałem?
– Tak. Sierżant Williams powiedziała, że mam z panem porozmawiać o ukradzionym
pierścionku. To ja dzwoniłem w tej sprawie do jubilerów.
P
OPROSIŁEM
H
ARVEYA
,
ŻEBY USIADŁ
, a on zrobił to ostrożnie, jakby przyszedł na rozmowę
kwalifikacyjną. Służył na pół etatu, ale wyraźnie uwielbiał swoją pracę, ograniczony intelekt
nadrabiając drobiazgowością oraz szacunkiem dla wszystkich pełnoetatowych policjantów na
posterunku, zwłaszcza detektywów.
– Przyniosłem swoje notatki, proszę pana. I kopię raportu, który napisałem.
Z uśmiechem podał mi dwie spisane na maszynie kartki A4 oraz zeszyt, w którym
zanotował rozmowę. Jego notatki potwierdzały dokładnie to, co powiedziała nam sierżant
Williams, wraz z przybliżonym rysopisem chłopaka, podanym przez właścicielkę sklepu w
Stranorlar.
– Czy to mógł być ten Siwy McKelvey, proszę pana? – spytał z przejęciem.
– Być może. Dlaczego w ogóle dzwonił pan do jubilerów?
– Sierżant Fallon powiedział nam, półetatowym, żebyśmy co jakiś czas zaglądali do
second-handów z listami skradzionych rzeczy. Tamtego dnia nie miałem nic do roboty i
zgłosiłem się na ochotnika. Ale nie wiem, czy sierżant coś z tym dalej zrobił.
Pomyślałem, że raczej nic nie zrobił. Kradzione pierścionki miały niski priorytet.
Wysyłając kogoś pokroju Harveya, żeby to sprawdził, Fallon zabezpieczył się na
ewentualność, gdyby ktoś zaczął robić szum, że jego strata nie jest traktowana poważnie. W
rzeczywistości wszyscy godziliśmy się z faktem, że ukradzione rzeczy generalnie
pozostawały stracone. Potrafiłem także zrozumieć, czemu Fallon wybierał do tej roboty ludzi
takich jak Harvey. Młody policjant podszedł do sprawy tak samo poważnie, jak podszedłby
do śledztwa w sprawie morderstwa. Postanowiłem pójść za przykładem sierżanta.
– John, może mógłby mi pan pomóc w czymś jeszcze. Tommy Powell z domu opieki
w Finnside twierdzi, że w zeszłym tygodniu ktoś był w jego pokoju. Obiecałem, że wyślemy
tam kogoś, żeby to sprawdził. Przejechałby się pan przy okazji?
Harvey ochoczo pokiwał głową.
– Z przyjemnością – powiedział.
– Dzięki – odparłem, schylając się ponownie nad papierami, w nadziei, że zrozumie
aluzję i wyjdzie. Nie wyszedł.
– Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pana. Jeśli tylko mógłbym panu jakoś
pomóc w sprawie Cashell... Wie pan, mógłbym... – Nie dokończył, bo Burgess krzyknął, że
chce mnie widzieć Costello.
Kiedy wszedłem do jego gabinetu, nadinspektor rozmawiał z kimś przez telefon. Na
biurku przed sobą miał egzemplarz „Belfast Telegraph”. Odwrócił gazetę do mnie, zgadzając
się jednocześnie z czymś, co mówił człowiek na drugim końcu linii. Potem wskazał artykuł
na pierwszej stronie – tekst dotyczył niedawnej debaty ONZ dotyczącej skuteczności Komisji
Inspekcyjnej Hansa Bliksa oraz nieuniknionego wybuchu wojny w Iraku. Nie dostrzegłem w
tym artykule nic istotnego i ze zdumieniem wzruszyłem ramionami. Costello zmarszczył brwi
i dźgnął palcem sam dół strony, nie przerywając rozmowy. Usiadłem; zobaczyłem krótki
artykuł zatytułowany Puma na wolności w Donegal?
Utrzymany w sensacyjnym tonie tekst opowiadał, że nocami owce w okolicach Lifford
terroryzuje niezidentyfikowane zwierzę. Cytował także naocznego świadka, owego
mieszkańca Derry, który widział dziwnego kota, wracając z wesela, i opisał o wiele
dokładniej niż w rozmowie z naszym sierżantem dyżurnym w zeszły weekend. Skontaktował
się z lokalnymi gardai i mówił, ale miał wrażenie, że jego skargi nie potraktowano poważnie.
Teraz biedne zwierzęta cierpiały wskutek niekompetencji czy nieudolności policji. W ramce
obok artykułu zamieszczono kilka faktów dotyczących pum oraz porady, co zrobić w razie
spotkania z nimi, w tym sugestię, że najlepiej nie wpadać w panikę, tylko udawać, że zwierzę
nie istnieje.
Kiedy skończyłem czytać i odłożyłem gazetę, Costello zakrył dłonią mikrofon
słuchawki.
– Coś ci o tym wiadomo? – spytał. Podniósł gazetę, jakby chciał sprawdzić, czy
artykuł wciąż tam jest, a potem rzucił ją z powrotem na biurko. Przejechała po blacie i spadła
na podłogę. Podniosłem ją.
– Coś tam wiadomo. Ten z Derry zostawił wiadomość. Dostałem ją dopiero dzisiaj.
Uznałem, że mamy ważniejsze sprawy.
– To mogłoby tłumaczyć skargi Andersona w sprawie owiec.
– Całkiem możliwe – zgodziłem się.
– Tyle że wyjdziemy na palantów, jeśli nic z tym nie zrobimy. Dzwonili z RTE. Drugi
raz.
– Drugi raz w tym tygodniu. Jesteśmy sławni.
– Trzeci raz w tym tygodniu – poprawił mnie Costello. – Rozumiem, że dostałeś raport
od patologa? – Kiwnąłem głową. – I co o tym sądzisz?
Streściłem swoje przemyślenia na temat raportu, w tym pogląd, że być może Terry
Boyle zaparkował na Gallows Lane, żeby odespać skutki przepicia. Costello pozwolił mi
dokończyć, a potem wręczył plik zadrukowanych kartek.
– Raport „techników” – powiedział. – Cholernie szczegółowy. Mam tu na linii jednego
z ich fachmanów, ale przełączył mnie na oczekiwanie. Kiedy chłopak zginął, samochód był
zaparkowany i miał wyłączony silnik.
W tym momencie obaj usłyszeliśmy cienki trzeszczący głos w słuchawce. Costello
słuchał przez kilka sekund, a potem oznajmił, że przełączy rozmowę na zestaw
głośnomówiący co trwało trochę dłużej, niż powinno. W końcu przedstawiono mnie
sierżantowi Michaelowi Doherty’emu, który napisał raport.
– Dowiedzieliśmy się z tego samochodu całkiem sporo, inspektorze – zaczął Doherty.
– Ofiara została najprawdopodobniej zastrzelona przez kogoś stojącego obok auta. Od strony
kierowcy, Wyjęliśmy kulę z karoserii za siedzeniem pasażera. W tej chwili przeprowadzamy
testy balistyczne. Powiem tyle: ten, kto siedział obok, musiał się nieźle wystraszyć.
– Był jakiś pasażer?
– Prawie na pewno. Widzi pan, inspektorze, rozbryzgi krwi to jak matematyka. Kiedy
wasza ofiara została postrzelona, jego krew powinna ochlapać całe wnętrze samochodu. Ale
wokół fotela pasażera jest jej o wiele mniej, niż powinno być. Moim zdaniem ktoś tam
siedział – ktoś, kto wysiadając z samochodu, był ochlapany krwią. Fotele były odsunięte do
końca, a chociaż ubranie waszej ofiary było spalone, odkryliśmy, że w chwili śmierci miał
rozpięte spodnie, powiedziałbym, że się szykował na małe bara-bara. – Doherty zaśmiał się z
pewnym skrępowaniem. – Najważniejsze jest to, że okno ofiary było otwarte. Oczywiście
szyba potrzaskała w pożarze, ale mechanizm znajdował się na samym dole drzwi.
– Miał otwarte okno? – przerwał Costello. – I co z tego?
– Pogoda tamtej nocy nie była najlepsza. Nie wiem jak pan, ale ja, gdybym miał się
rozebrać do małej akcji na tylnym siedzeniu, i to w środku zimy, nie otwierałbym okna.
Przewiałoby trochę dolne rejony, nie? – Z głośnika znów zagrzechotał jego śmiech. – Nie,
moim zdaniem...
– Otworzył okno zabójcy – powiedziałem.
– Otóż to – zgodził się Doherty.
– Czemu nie zastrzelili go po prostu przez szybę? – spytałem, głośno myśląc.
– Może ten, kto to zrobił, chciał się upewnić, że dopadł właściwego człowieka. Albo
chciał zobaczyć jego twarz. Albo chciał mieć pewność, że nie trafi tego, kto siedział obok w
samochodzie.
– Być może – przytaknąłem.
Doherty rzucił jeszcze kilka uwag i się rozłączył. Costello z ponurą miną słuchał
rozmowy, nie odzywając się. Siedział naprzeciw mnie ze splecionymi dłońmi.
– No i tak – powiedział w końcu. – Co o tym myślisz?
– Wygląda na to, że technicy odwalili całe myślenie za nas: poderwał kogoś, albo
został poderwany, zaparkował w zatoczce na szybki seks, ktoś stuka do drzwi, on otwiera
okno i bum.
– A ten ktoś w samochodzie z nim? Wspólnik?
– Chyba tak. Skąd morderca wiedział, gdzie znaleźć Terry’ego, jeśli go nie śledził?
Dlaczego nie zabił pasażera? I po co spalił samochód? Chyba po prostu obawiał się, iż
pasażer zostawił jakieś ślady. Albo to, albo to była jakaś pechowa biedaczka, która chciała się
zabawić, a teraz lata po Lifford w szoku obryzgana krwią.
– Ben, trzeba szybko coś z tym zrobić. Dwa morderstwa w tygodniu. Wychodzimy na
ostatnie ofermy.
K
IEDY WYSZEDŁEM Z GABINETU
C
OSTELLA
, Harvey wciąż siedział przed moim biurkiem.
Wstał, gdy podszedłem, z czapką w ręku.
– Wszystko w porządku, proszę pana? – upewnił się.
Kiwnąłem głową.
– Mogę panu jeszcze w czymś pomóc? – spytałem, podnosząc jakieś papiery z biurka.
– Sierżant Burgess kazał mi powiedzieć, że dzwonił funkcjonariusz Moore z
Ballybofey – odparł Harvey. – Mówił, że to ważne.
Dziesięć minut później jechaliśmy zwinąć Siwego McKelveya.
Rozdział 6
Wtorek, 24 grudnia
B
YŁO PÓŹNE POPOŁUDNIE
, niebo przybrało ciemnopopielatą barwę. Zza gęstego frontu
zwiastujących śnieżycę chmur zaczynał prześwitywać księżyc, powietrze było zimne i suche.
Trzy samochody wyjechały z posterunku w Lifford do Castlefinn, gdzie, jak
poinformował mnie Moore, McKelvey mieszkał u krewnych obozujących na polu
kempingowym. Znałem miejsce, o którym mówił. Pamiętając o problemach Strabane, rada
hrabstwa Donegal postawiła we wjazdach na wszystkie postoje publiczne – parkingi, zatoczki
i tak dalej – zapory ograniczające wysokość wjeżdżających pojazdów, żeby nie pozwolić
korzystać z tych miejsc wędrowcom. Grupa, która opanowała kemping pod Castlefinn,
przyjechała tu w środku nocy na początku sierpnia i spędziła kilka godzin na
rozmontowywaniu zapór. Potem wszyscy wjechali na teren i założyli zapory z powrotem,
materializując się na kempingu niczym statek w butelce.
Teren nie sprzyjał aresztowaniu McKelveya. Chociaż były tu tylko dwa wjazdy, plac
przylegał do lasu i pól. Gdyby McKelvey uciekł w tamtą stronę, niełatwo byłoby go złapać.
Postanowiliśmy, że Holmes, Williams, Harvey i ja podejdziemy do obozowiska od tyłu i
zaczekamy wśród drzew na wypadek, gdyby McKelvey pojawił się z tej strony. Sam Costello,
który znał tę wędrowną rodzinę, miał zapukać do drzwi przyczepy i poprosić McKelveya w
nadziei, że może chłopak wyjdzie po dobroci. Towarzyszyło mu kilku mundurowych, dwa
samochody blokowały wyjazdy.
Zatrzymaliśmy się jakieś czterysta metrów przed obozowiskiem. Moja grupa wysiadła
z samochodów i zaczęła się przedzierać przez gęsty żywopłot, odgradzający szosę od
leżącego obok pola. Idąc wzdłuż jego skraju, w końcu mieliśmy się znaleźć za obozem. Pole
było rozmokłe po jesiennych deszczach, a teraz zamarzło w grube, brązowe bruzdy
przypominające fale. Potykaliśmy się raz po raz. Źle oceniliśmy czas potrzebny na zajęcie
pozycji i zniecierpliwiony Costello kilka razy wzywał nas przez radio. Kiedy dotarliśmy do
linii drzew tuż za obozowiskiem, zaczął padać śnieg. Najpierw wielkie, grube płatki,
osiadające lekko wokół nas niczym puch, potem coraz szybciej i mocniej. Śnieg gromadził się
na gałęziach drzew, na naszych plecach i ramionach. Holmes zaczął tupać i dmuchać w dłonie
dla rozgrzewki. Williams mimo woli dygotała; Harvey zaproponował jej swoją kurtkę. W
pierwszej chwili zrobiła obrażoną minę; potem uśmiechnęła się i przyjęła okrycie. Nie
wiedziałem, czy Harvey zaczerwienił się na widok jej uśmiechu czy z zimna, ale zacząłem się
zastanawiać, jak często sierżant Williams musiała odrzucać swoje feministyczne przekonania.
Rozległ się trzask w radiu, Costello oznajmił, że wchodzi do obozu. Wyjąłem pałkę;
zobaczyłem, że pozostali robią to samo. Holmes otworzył zapinkę futerału z gazem
pieprzowym. Zdziwiłem się: czego się spodziewał po siedemnastoletnim wędrowcu? Śnieg
padał coraz mocniej, fale białych płatków niemal hipnotyzowały. Zdałem sobie sprawę, że nie
zwracam uwagi na to, co się dzieje. Usłyszałem łomot – to Costello dobijał się do drzwi.
Potem głosy. Niemal natychmiast ktoś odsunął zasłony tylnego okna przyczepy, a potem
otworzył okno. Zaczęła przez nie wyłazić drobna postać; najpierw jedna chuda noga, potem
druga, w końcu uciekinier cicho zeskoczył na ziemię i zbliżył się do drzew, gdzieś między
Holmesem a Harveyem. Kiedy wszedł w zarośla, Harvey włączył latarkę, oświetlając na
ułamek chwili przestraszoną twarz i burzę czarnych włosów. Potem chłopak rzucił się do
ucieczki, a Harvey i Holmes ruszyli w pościg. Usłyszałem krzyk sierżant Williams i uznałem,
że ona też pobiegła za zbiegiem.
Miałem już zawołać, że to nie ten człowiek, kiedy zobaczyłem drugą sylwetkę, jak
wyłazi z okna i dobiega do drzew. Tym razem nie było mowy o pomyłce. Nawet w ciemności
poświata bijąca od gromadzącego się na ziemi śniegu wystarczyła, by widać było prawie białe
włosy i bladą cerę. Siwy pełzł wzdłuż krzaków na brzuchu, nie zważając na badyle i śnieg.
Kiedy uznał, że jest bezpieczny, wstał i zaczął biec.
Był jakieś pięć metrów ode mnie, cicho zmierzał w stronę pól. Myślę, że nie słyszał,
jak się do niego zbliżam od tyłu, przez krzyki i hałasy Williams i Harveya oraz narastający
chór głosów, dobiegających z obozowiska, gdzie, jak się domyślałem, Costello słuchał
właśnie wykładu o nękaniu spokojnych ludzi przez policję.
W końcu wybiegłem zza drzew i trzymając się skraju pola, dogoniłem Siwego w
chwili, kiedy pojawił się w świetle księżyca. Złapałem go mocno za ramię, drugą ręką
ściskając pałkę, i zacząłem mówić.
Pamiętam dokładnie, co się stało potem, widzę to wszystko jak w zwolnionym tempie.
Siwy odwrócił głowę, w jego oczach zobaczyłem mieszaninę strachu i agresji zapędzonego w
pułapkę zwierzęcia. Potem chwycił moją dłoń i wbił w nią zęby. Poczułem, jak przebijają
skórę i boleśnie zaciskają się na kościach. W ustach poczułem smak krwi. Siwy potrząsnął
głową jak terier szarpiący zabawkę, a potem puścił. Wrzasnąłem. Coś we mnie pękło, niemal
ze słyszalnym trzaskiem, i poczułem przypływ adrenaliny. Bez namysłu z zamachu zdzieliłem
McKelveya prawą pięścią w twarz. Poczułem, jak chrupnęła chrząstka nosa; poczułem i
usłyszałem trzask, z jakim moje kłykcie zetknęły się z jego kością policzkową i zębami;
zobaczyłem, jak jego głowa leci w tył, a z ust tryska krew ze śliną.
Padł na ziemię z rozrzuconymi nogami, a ja uniosłem stopę i opuściłem piętę na jego
krocze. McKelvey zgiął się wpół, z twarzą wykrzywioną nienawiścią i wstydem; po
spodniach rozlała się plama z opróżnionego pęcherza. Siwy popatrzył na nią, dotknął wilgoci
czubkami palców, jakby nie wierzył własnym oczom, a potem wyciągnął je w moją stroną.
– Zajebię, kurwa – wycharczał, gramoląc się na nogi, rękami ściskając genitalia.
Niewiele brakowało, a znów bym się na niego rzucił, ale poczułem czyjąś dłoń na
ramieniu. Odwróciłem się z uniesioną do ciosu pięścią i zobaczyłem sierżant Williams. Po jej
twarzy przemknął strach, a może coś głębszego. Opuściłem ze wstydem pięść, bąkając jakieś
przeprosiny. Patrzyłem, jak moi koledzy pędzą przez krzaki w pościgu za chłopcem.
Potem ból w dłoni się zaostrzył – adrenalina przestała działać. Zgiąłem się wpół z
szoku i bólu i zwymiotowałem na śnieg żółcią zmieszaną z krwią, czarną jak ropa w świetle
księżyca. Poczułem chwilową ulgę, a potem moje wnętrzności skręcił przeszywający ból i
znów zwymiotowałem, szarpany spazmami. Williams znowu położyła mi dłoń na ramieniu.
Wyplułem ohydny smak z ust, wycierając lepkie nici śliny czystym śniegiem. Sierżant
Williams owijała mi dłoń szalikiem i wzywała pomoc. W oddali zobaczyłem popychanego w
moją stronę Siwego McKelveya; za nim górował Jason Holmes, jedną ręką trzymając go
mocno za kark, drugą ściskając ręce skute za plecami. McKelvey potykał się i ślizgał w błocie
i śniegu, a Holmes po prostu ciągnął za kajdanki, szarpiąc ramiona chłopaka, który musiał
szybko znajdować oparcie dla stóp, żeby uniknąć wyrwania rąk z barków.
Kiedy znaleźli się przede mną, Holmes rzucił McKelveya na ziemię i postawił mu
stopę na karku, wpychając mu twarz w śnieg i błoto.
– W porządku? – spytał.
Przed oczami zamigotały mi czerwone plamki i wszystko spowiła ciemność.
Ocknąłem się chwilę później i przez sekundę nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie
jestem ani dlaczego ci ludzie gapią się na mnie przez śnieg. Mój umysł zaczął powoli
pracować, spróbowałem wstać. Williams pomogła mi, a Holmes postawił na nogi McKelveya
i zaczął go popychać w stronę samochodów. Po lewej zobaczyłem Harveya, prowadzącego
czarnowłosego chłopca, także w kajdankach. Chłopak na policzku miał rozcięcie, a pod
okiem zaczynał mu wykwitać fioletowy siniak.
– Co mu się stało? – spytałem, wskazując ruchem głowy Harveya i jego więźnia.
– Zderzył się z pałką – odparła Williams. – Na szczęście zostałam tu z panem. Co
mężczyźni by zrobili bez kobiet?
Objęła mnie ramieniem i przycisnęła głowę do mojej głowy. W tej krótkiej, ciepłej
chwili mogłem tylko zadawać sobie to samo pytanie.
– Przepraszam, że... no... podniosłem na ciebie rękę – udało mi się wykrztusić, kiedy
prowadziła mnie do niebieskich świateł, błyskających zza otaczających nas drzew. Poklepała
mnie lekko po ramieniu, co wziąłem za znak wybaczenia. – Jego też niepotrzebnie walnąłem
– dodałem.
– Nikt nie musi o tym wiedzieć – powiedziała. – Zdarza się, prawda?
Kiwnąłem głową, zadowolony ze sposobności, by zapomnieć, że wstydowi, jaki
czułem po uderzeniu chłopaka, dorównywała satysfakcja, jaką mi to sprawiło.
T
RZEJ MUNDUROWI
trzymali grupę rozgniewanych wędrowców na dystans. Obu chłopaków
wsadzono do osobnych samochodów i odwieziono do Lifford. Chciałem jechać z
McKelveyem, ale Costello się nie zgodził; powiedział, że przede wszystkim muszę iść do
lekarza. Holmes i Williams zabrali Siwego, ale obiecali nie zaczynać przesłuchania beze
mnie.
Śnieg padał tak gęsto, że wycieraczki samochodu nie dawały sobie z nim rady. Leżał
na masce suchą warstwą niczym cukier puder i teraz pęd powietrza sypał nim w szybę.
Lekarz dał mi zastrzyk przeciwtężcowy, a potem zszył i zabandażował rękę. Pokazał
mi miejsce, gdzie rozchylając skórę i ścięgna można było zobaczyć żółtobiałą kość. Znów
żółć podeszła mi do gardła i musiałem ją przełknąć, żeby nie zwymiotować. Doktor wręczył
mi buteleczkę środka przeciwbólowego i poruszył temat, o którym nie chciałem myśleć.
– Pobrałem próbkę krwi do badań, wie pan – powiedział, patrząc mi w oczy.
Kiwnąłem głową, ale nic nie powiedziałem. – HIV, wirusowe zapalenie wątroby, tego typu
rzeczy; dostarczę wyniki najszybciej jak można. Ale HIV ma trzymiesięczny okres inkubacji,
zalecam powtórzenie badań na wiosnę. To mało prawdopodobne, inspektorze, ale mimo
wszystko bezpieczniej dmuchać na zimne, prawda?
– Bezpieczniej... – powtórzyłem, niezdolny ująć w słowa myśli, które kłębiły mi się w
głowie.
T
ERAZ SIEDZIAŁEM W RADIOWOZIE
, jadącym powoli zaśnieżonymi uliczkami Lifford.
Zatrzymaliśmy się pod posterunkiem; nudności wciąż skręcały mi żołądek, a ja próbowałem
dodawać sobie otuchy myślą, że McKelvey jest za młody na choroby, o których wspominał
lekarz – zarazem zaś miałem bolesną świadomość, że właśnie w jego wieku były tym bardziej
prawdopodobne.
Kiedy wszedłem do środka, kilka osób, które ledwie znałem z widzenia, spytało, jak
się czuję; niektórzy klepali mnie po plecach i ściskali zdrową dłoń. Lekarz założył mi na rękę
temblak – dla wygody, powiedział, ale opatrunek przyciągał uwagę.
Szedłem właśnie do pokoju przesłuchań, kiedy pojawił się Costello z dwoma
parującymi kubkami kawy. Poczęstował mnie jednym.
– Jak ręka? – spytał, własnym wskazując moją dłoń.
– W porządku. Jestem na przeciwbólowym haju. Już wiem, co ludzi pociąga w
narkotykach.
Costello zaśmiał się, myśląc, że żartuję.
– Masz ochotę porozmawiać z naszym gościem? Zaczekaliśmy specjalnie na ciebie.
M
C
K
ELVEY SIEDZIAŁ NA SKRAJU LEKKIEJ
,
METALOWEJ PRYCZY
, zawieszonej na grubych
drutach w celi naszego aresztu. Miał na sobie czarne bardzo obcisłe dżinsy i sportowe nike.
Poza tym był ubrany tylko w białą koszulkę – nie miał na sobie nic więcej, kiedy go
zgarnialiśmy. Teraz ktoś dał mu koc, którym się owinął. Jego włosy wyglądały jak tlenione,
na końcach prawie białe, jak u albinosa, a mimo ich długości uszy Siwego sterczały na boki
niemal pod kątem prostym do głowy. Płatek jednego ucha był nadszarpnięty, drugi przebity
trzema złotymi kolczykami. Miał pociągłą i chudą twarz, oczy duże i niebieskie, wysokie
kości policzkowe – wszystko to razem, w połączeniu z obcisłymi spodniami nadawało mu
kobiecy wygląd. Jedno oko było mocno podbite, tak spuchnięte, że prawie zamknięte; baty,
które zebrał, zrobiły coś z nosem, przez co mówił chrapliwym, zduszonym głosem.
Harvey założył mu kajdanki i przeprowadził go do pokoju przesłuchań, gdzie
ustawiliśmy stół i krzesła dla niego i dla zespołu śledczego. Kiedy Siwego wprowadzono i
posadzono, odruchowo rozwalił się na krześle i sięgnął po papierosa z paczki, którą
położyłem przed sobą. Zabrałem ją i schowałem do kieszeni, sam wyjąłem jednego. Gdyby to
było konieczne, mogliśmy poczęstować go później, w zamian za informacje.
Costello przedstawił wszystkich obecnych do nagrania – na stole pracowały dwa
dyktafony. Potem spytał McKelveya, po raz drugi, czy na pewno rezygnuje z prawa do
adwokata. McKelvey zaśmiał się i wymamrotał coś niezrozumiałego, co wzięliśmy za
potwierdzenie.
– Czy wiesz, dlaczego tu jesteś, Liam? – spytał Costello, łagodnie zaczynając
rozmowę.
– Tak. CSA. Nie da się ściągnąć gaci z gołej dupy, wiecie, jak to jest.
Popatrzyliśmy na siebie, usiłując zrozumieć to, co powiedział.
– Co? – spytała w końcu sierżant Williams. – Czy mógłbyś... czy mógłbyś nam to
wyjaśnić, Liam?
– CSA. Ale powinniście mi podziękować. Te wszystkie suki to były zwykłe szmaty,
zanim ich nie zaciążyłem. Nie wiedzą o tym, ale to ściery i nikt ich nie szanuje, nie? A ja je
zaciążam. I mają szacun, ze swoimi bachorami. I wszystkie biorą zasiłki. Załatwiam tym
szmatom szacun. I niezłą opiekę – dodał, mrugając do sierżant Williams – wiecie, o co mi
chodzi, nie?
– O Boże – prychnęła z odrazą Caroline. – Potrzebujesz chyba czegoś więcej niż
narkotyki, synu.
Costello rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie.
– Czy znałeś Angelę Cashell? – spytał.
– No kurwa, pewnie. Przecież mówię. To była szmata, nikt z nią nie gadał. A ja jej
załatwiłem szacun.
– Załatwiłeś jej szacun – przerwał z niedowierzaniem Holmes. – A jak konkretnie to
zrobiłeś?
– Z tobą nie gadam – warknął McKelvey, spluwając.
Costello zarządził przerwę i poprosił nas na zewnątrz, zostawiając w sali z chłopakiem
Harveya.
– O co mu chodzi? – spytał, kiedy wyszliśmy.
– On myśli, że zgarnęliśmy go za niepłacenie alimentów – wyjaśniła Williams. – CSA
to agencja rządowa z Północy.
– Wydaje mu się też chyba, że zapładniając dziewczyny, robi im przysługę, zdejmuje z
nich piętno „dziwek”, zamieniając je na zaszczyt bycia samotnymi matkami małych Siwych
McKelveyów – dodałem.
– I chyba myśli, że Angela Cashell też była w ciąży.
– A była? – spytał z troską Holmes. – Wiecie, to by było podwójne morderstwo.
– Nie. Gdyby była w ciąży, autopsja by to wykazała. Pytanie, dlaczego uważa, że była
w ciąży?
– Może tak mu powiedziała – stwierdził Costello. – Ale po co chciała, żeby taki gnojek
myślał, że jest ojcem jej dziecka? Tym bardziej że nie było żadnego dziecka?
– Może chciała go przy sobie zatrzymać – zasugerowała Williams. – Może myślała, że
chce ją rzucić, powiedziała więc, że jest w ciąży, w nadziei, że przy niej zostanie. A może
naprawdę myślała, że jest. W tym wieku ciężko polegać na cyklu. Wystarczy tydzień czy dwa
spóźnienia i człowiek już sobie wmawia, że wpadł.
– Naprawdę? – spytałem z uśmiechem.
– O tak – odparła Williams. – I to wcale nie mija z wiekiem.
– Może chciała pieniędzy. Powiedziała mu, że jest w ciąży i potrzebuje pieniędzy dla
dziecka – zaproponowałem.
– Albo na aborcję – wtrąciła Caroline.
– Może McKelvey uważał, że zaszła w ciążę, i zabił ją, żeby nic nie płacić – podsunął
Holmes.
– Nie – odparła Williams. – Słyszałeś. W dupie ma swoje dzieci i tak nie zamierza na
nie płacić. Jedno więcej, co za różnica?
– Cholera – zakląłem, bo coś zaczęło do mnie docierać. – To obala nam jedną teorię.
– Jaką? – spytał Holmes.
– Wiemy, że McKelvey uciekał, kiedy zobaczył Johnny’ego Cashella, szukającego go
po śmierci Angeli. Założyliśmy, że to dowód jego winy. A może wcale nie?
– Chodzi panu o to, że Johnny chciał go dopaść za wpędzenie w kłopoty córki?
– Otóż to.
Costello skinął głową Holmesowi i Williams.
– Słuchajcie, chciałbym, żebyście poczekali na zewnątrz – powiedział, a potem
zwrócił się do mnie. – Najpierw spróbujemy my, ty będziesz prowadził. Jeśli nic nie
wskóramy, zamienimy się. W porządku?
Oboje byli źli, że nie mogą brać udziału w przesłuchaniu. Kiedy poszli do sąsiedniego
pokoju, z którego mogli patrzeć i słuchać przez weneckie lustro, spytałem Costella, dlaczego
wyłączył Williams. Bardzo dobrze sobie radziła.
– Nie chcę, żeby kobieta musiała słuchać takich rozmów. To nie miejsce dla
dziewczyny takiej jak Caroline – odparł poważnym tonem. Zastanawiałem się, czy mu
powiedzieć, że takie komentarze mogą go zaprowadzić przed komisją dyscyplinarną za
seksistowskie zachowania. Ostatecznie nic nie powiedziałem, tylko wszedłem za nim do
pokoju. Po drodze skinąłem głową do weneckiego lustra, zza którego obserwowali nas
Williams i Holmes.
Usiedliśmy. Wyjąłem i zapaliłem papierosa. Widziałem spojrzenie Siwego śledzące
smugę dymu. Oblizał się i poruszył na krześle.
– Czyli znałeś Angelę Cashell? – spytałem, a on potwierdził. – A jej ojca?
– Cholerny wariat.
– Czemu?
– To czub, próbował mi puścić z dymem chatę. To takich powinniście zamykać, a nie
mnie.
– Dlaczego cię gonił, Liam? Jak myślisz, dlaczego próbował...
– Bo ją zaciążyłem – oznajmił Siwy, krzyżując chude ręce na piersi.
– Bo zaszła z tobą w ciążę?
– Jasne, a bo co?
– A nie dlatego, że ją zabiłeś? – spytałem najbardziej swobodnie, jak potrafiłem.
– Jasne. – Zaśmiał się. – Ja ją zabiłem. A po co miałbym ją zabijać? Przecież dawała
mi dupy.
– Urodzony z ciebie romantyk, Liam – powiedziałem, zarabiając karcące spojrzenie
Costella.
– A narkotyki? – spytał nadinspektor.
– Co narkotyki? – odparł Siwy, szczerząc się głupio. – Bardzo chętnie – zaśmiał się,
wodząc wzrokiem ode mnie do Costella i z powrotem, żeby zobaczyć, czy tak samo
doceniamy jego poczucie humoru. Milczeliśmy. – O, przepraszam, proszę pana,
zapomniałem. Narkotyków w życiu bym nie dotknął.
Znów się zaśmiał; na wargach pojawiły mu się bąbelki śliny.
– Czyli żadnych narkotyków, Liam? Nie lubisz ich?
– Nie biorę. Powaga, nie potrzebuję.
– Nie potrzebujesz niczego, żeby wprawić się w dobry nastrój, może razem z Angelą?
Zanim... Wiecie?
Siwy dziwnie zachichotał.
– Ja nie potrzebuję. W pana wieku może coś potrzeba, ale mnie nie.
– A Angela? Brała narkotyki?
– Nie wiem. Ją zapytajcie. Dajcie fajkę.
Costello rąbnął w stół z taką siłą, że sam podskoczyłem.
– Nie możemy jej zapytać, bo nie żyje. Dlatego uważaj, co mówisz, synu.
Przez chwilę McKelvey wyglądał na zaskoczonego, ale szybko odzyskał rezon.
Zachowywał się, jakby cała ta sytuacja była jednym wielkim kawałem, żartem trójki kumpli.
– Dobre. A co, może zwinęliście mnie za morderstwo? Akurat.
– Żebyś wiedział, Liam. Dlatego na twoim miejscu zacząłbym odpowiadać na pytania,
synu, poczynając od tego, gdzie byłeś w piątek wieczorem.
Costello nachylił się nad stołem. Jego ogromna postać zdawała się wypełniać sobą całe
pomieszczenie.
McKelvey przez chwilę milczał z przerażoną miną.
– Walcie się! – wrzasnął w końcu. – W nic mnie nie wrobicie. Chcę prawnika. –
Odwrócił się do lustra za nami. – Ej, wy tam. Dajcie mi prawnika. Chcę prawnika.
– Posłuchaj, Liam. To bardzo proste, synu – powiedziałem. – Mamy kilka pytań, które
chcielibyśmy ci zadać. Jeśli nam pomożesz i odpowiesz na nie szczerze i wyczerpująco,
jeszcze dziś wieczorem wrócisz do domu. Jeśli nie, będziesz tu siedział całe święta, aż do
otwarcia sądu dwudziestego siódmego. Pomóż nam, to my ci pomożemy.
McKelvey milczał. Ponuro skrzyżował ręce na piersi i jeszcze bardziej oklapł na
krześle, wpatrzony w jakiś nieokreślony punkt na podrapanym blacie stołu. Miałem nadzieję,
że odwróciliśmy jego uwagę od żądania prawnika – to by tylko skomplikowało sprawę.
– Gdzie byłeś w zeszły piątek wieczorem? – spytałem, biorąc jego milczenie za oznakę
niechętnej zgody.
– Nie pamiętam – odparł, nie podnosząc wzroku.
– To spróbuj sobie przypomnieć! – warknął Costello.
– Byłem w Letterkenny. Z kuzynami.
– Gdzie?
– Tu i tam.
– Gdzie tu i tam? – spytałem.
– Wszędzie! Nie wiem, no! Byłem już wtedy po paru – wyrzucił z siebie.
– Kiedy po raz ostatni widziałeś Angelę Cashell?
– Chyba w zeszły wtorek.
– Na pewno?
– Jasne, że na pewno.
– Czyli pamiętasz, co robiłeś w zeszły wtorek, ale w piątek już nie? – dociekał
Costello.
– Bo się przecież naprałem, nie? Pewnie, że pamiętam.
– Czyli nie widziałeś jej, powiedzmy, w czwartek wieczorem?
– Głusi jesteście? – Siwy nachylił się do dyktafonów i dla komicznego efektu podniósł
głos. – Nie widziałem jej od wtorku. Zrozumieliście?
Ostatnie słowo powiedział jak ktoś głuchy. Potem roześmiał się na siłę. Prawdziwa
brawura dawno go opuściła.
– A gdybym ci powiedział, że mamy nagranie wideo, gdzie widać ciebie z Angelą
Cashell, z czwartku wieczór ze Strabane, to uznałbyś, że kłamię?
– Tak. Nie widziałem jej w czwartek, jasne?
– Dobrze, dobrze, Liam, jak sobie chcesz. – Spojrzałem na Costella, sygnalizując, że
na razie skończyłem.
– Powiedz mi, Liam, muszę cię o to spytać. Angela Cashell była ładną dziewczyną. Co
ją w tobie pociągało?
– Zwierzęcy, kurwa, magnetyzm, a co? – odparł Siwy natychmiast, szczerząc zęby w
uśmiechu.
– Pytam poważnie – powiedział Costello, też bez zastanowienia. – Co ją do ciebie
przyciągnęło? Narkotyki? Pieniądze? Co?
– Dawałem jej to, czego nie dostałaby od nikogo innego – odparł McKelvey prawie
obrażony, że jego osobiste przymioty nie zostały od razu zauważone.
– Niby co? Parchy? – spytałem i wydawało mi się, że usłyszałem parsknięcie zza
lustra, skąd obserwowali nas wciąż Williams i Holmes. Natychmiast pożałowałem swojej
uwagi, ale Siwy odpowiedział, zanim zdążyłem przeprosić.
– No właśnie, bachora – powiedział, chociaż nie wiedziałem, czy rzeczywiście źle
mnie usłyszał, czy umyślnie zignorował to, co powiedziałem.
– Musiało być coś jeszcze – nie ustępował Costello. – Płaciłeś jej?
– Nie! – zaprotestował McKelvey, czerwieniejąc. – Czasami potrzebowała forsy. Taka
już jest. Dawałem jej, jak była goła. Mówiła, że jej stary to cholerny sknera.
– Prosiła cię o pieniądze, kiedy powiedziała, że jest w ciąży, Liam? – spytał Costello z
pojednawczą serdecznością.
– Aha. Mówiła, że potrzebuje dwie setki, żeby się szybko pozbyć sprawy, wiecie, o co
chodzi. Nie mogła poprosić starego.
– Co jej powiedziałeś?
– Że to nie mój problem.
Zapadła cisza. Costello wydawał się nad czymś zastanawiać, przygryzając wnętrze
policzka. W końcu zapytał:
– Zaopiekowałbyś się nią i dzieckiem?
Nie umiałem dostrzec, jaki to ma związek ze sprawą.
– Nie mój problem. Wydymałem ją, czego jeszcze chce? – Siwy skrzyżował ręce na
piersi i arogancko kiwnął głową, jakby dla podkreślenia swoich słów. – Wiecie, o co mi
chodzi?
Costello ze smutkiem pokręcił głową, a ja zrozumiałem, że to pytanie osobiste:
daremna próba przekonania się, czy w Siwym McKelveyu pozostał choć strzęp
przyzwoitości.
– Liam – rzuciłem, zmieniając tor przesłuchania. – Chciałbym porozmawiać o paru
sprawach, bo uważam, że nie byłeś z nami całkowicie szczery. Dlatego zapytam cię jeszcze
raz. Czy dawałeś Angeli Cashell narkotyki?
– Już mówiłem, że nie.
– Czy kupowałeś jej narkotyki albo dawałeś pieniądze na narkotyki?
– Dawałem jej pieniądze na różne rzeczy. Nie wiem, na co je wydawała.
– A pierścionek? Dałeś jej pierścionek?
– Jaki pierścionek?
– Złoty, z zielononiebieskim kamieniem na środku i brylantami dookoła. Wiesz który.
Miesiąc temu ukradłeś go w Letterkenny. Próbowałeś go sprzedać w Stranorlar. Wraca ci
pamięć?
– A, ten. Sprzedałem go – powiedział Siwy, unikając mojego wzroku. Patrzył w lustro
za moimi plecami. – Jakaś dziwka kupiła go ode mnie na dyskotece.
– Kto?
– Nie wiem.
– Gdzie?
– Nie wiem – odparł z uśmiechem.
Costello nagle wstał.
– Przesłuchanie zakończyło się o godzinie osiemnastej trzydzieści pięć we wtorek,
dwudziestego czwartego grudnia. – Potem wyłączył dyktafony i wcisnął guzik interkomu. –
Czy ktoś mógłby tu przyjść i zabrać tego gnojka do celi? A potem spłuczcie pokój
szlauchem... – dodał cicho i ze smutkiem. W końcu odwrócił się do McKelveya. – Brzydzę
się tobą, ty... pierdolony bydlaku – rzucił, jakby nie przychodziło mu do głowy nic bardziej
obraźliwego. Zgarbił się, jak gdyby dotarło do niego, że ze wszystkich ludzi to właśnie Siwy
McKelvey sprowokował go do ujawnienia tej strony jego charakteru, z którą wolałby się nie
afiszować. I wyszedł.
– To był strzał w stopę, kolego.
McKelvey nie odpowiedział, pokazał mi tylko środkowy palec. Kiedy Harvey
przyszedł zabrać go do celi, ja też wyszedłem z pokoju i dołączyłem do Costella, Williams i
Holmesa w pomieszczeniu obok.
– No i? – spytałem.
– Niewiele powiedział, prawda? – powiedziała Williams. Potem się uśmiechnęła. –
Ale to o parchach mi się podobało.
– To była niska zagrywka – odparłem.
– To on – stwierdził Holmes. – Skończony kłamca. Wiemy, że był z nią w czwartek
wieczorem, mamy to na kasecie. Jeśli kłamie na ten temat, to kłamie o całej reszcie. –
Prychnął z pogardą. – Ja bym mu od razu postawił zarzuty.
– Nie – powiedział Costello. – Mamy siedemdziesiąt dwie godziny. Przetrzymamy go
przez święta. Spróbujemy jeszcze raz w drugi dzień świąt. Jeśli będzie trzeba, wtedy go
oskarżymy. Niech się gnojek pokisi parę dni bez indyka i szyneczki. Zgoda?
Wzruszyliśmy ramionami.
– Jedyny problem, to kto z nim dzisiaj zostanie?
W każdą noc, nie tylko w Wigilię, trudno o ochotników na nocny dyżur w mieścinie
takiej jak nasza. Zazwyczaj ktoś bierze komórkę, a posterunek jest na noc zamknięty.
McKelvey pokrzyżował nam plany. Ktoś musiał być na miejscu, póki Siwy siedzi w celi.
– Ja posiedzę do północy – zadeklarowałem się. – Debbie się ze mną rozwiedzie, jeśli
zostanę na całą noc. Zresztą na Pasterce Penny śpiewa solo i nie mogę tego przegapić, bo ona
też się ze mną rozwiedzie.
– Ja odpadam – powiedziała Williams. – Sama muszę odegrać rolę Mikołaja.
– To ja zostanę – odezwał się Holmes. – Nikt na mnie nie czeka, nie ma problemu. Wy
macie do kogo wracać.
– Nie jedziesz do domu na święta? – spytała sierżant Williams, a ja uświadomiłem
sobie, że nie wiem nawet, gdzie dla Holmesa jest „dom”.
– Nie. Matka umarła wiele lat temu. Ojciec jest w domu opieki, ale ma taką demencję,
że mógłbym stać obok niego, a on by nawet nie wiedział. Czyli zostaję ja, mała sierotka
Jason.
Jego szczerość poruszyła sierżant Williams.
– Wpadnij do nas jutro na obiad. Będziemy tylko ja i Peter... i kot.
Rzuciła tę propozycję chyba bez zastanowienia i natychmiast się zaczerwieniła.
– Dzięki, Caroline – odparł Holmes. – Może wpadnę.
Oboje przez chwilę patrzyli na siebie, a potem odwrócili się do mnie i Costella,
przerywając chwilę niezręczną dla wszystkich.
– W porządku, Jason. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to świetnie – ucieszył się
Costello. – Każemy Harveyowi utrzymać fort do... ósmej?
Kiwnąłem głową – jeśli będę siedział od ósmej do jedenastej trzydzieści, zdążę na
mszę.
– Benedict, ty weźmiesz komórkę, na wszelki wypadek. – Costello odwrócił się ku
wyjściu. – I wszystkim wesołych świąt! – rzucił przez ramię.
Odwracając się, zobaczyłem, że Williams bezgłośnie mówi „Benedict?” do Holmesa,
który wzruszył ramionami.
– Tylko dla Elvisa – powiedziałem i mrugnąłem do nich. Najwyraźniej nie wiedzieli,
jak brzmi moje pełne imię.
– Słyszałem! – zawołał Costello z gabinetu.
K
IEDY WRÓCIŁEM DO DOMU
, dochodziła siódma. Debbie przebierała Penny w świąteczne
ubranie, które mała dostała w tym roku wcześniej jako nagrodę za to, że śpiewa na mszy.
Patrzyłem, jak poprawiają sobie nawzajem włosy i chichoczą jak dwie dziewczynki. Shane i
ja jak prawdziwi mężczyźni siedzieliśmy przed telewizorem w milczeniu. No, co prawda
Shane miał dopiero dziesięć miesięcy.
Za pięć ósma zacząłem się szykować do wyjazdu na posterunek. Wyszedłem z domu z
ciągle dźwięczącym w uszach ostrzeżeniem Debbie:
– Jak się spóźnisz na występ Penny, drzwi będą zamknięte na klucz, kiedy wrócisz.
Spisz z Frankiem.
D
OJECHAŁEM NA POSTERUNEK W JAKIEŚ PIĘĆ MINUT
– ruch był mały. Harvey otworzył mi
drzwi, ziewając.
– Co słychać? – spytałem.
– Nic, proszę pana – odparł. – Cicho tu jak w kościele. Jakąś godzinę temu dałem mu
herbatę i kanapkę.
– Bardzo dobrze, John. Niech pan już jedzie do domu.
– Jadę do siostry, proszę pana. Gwiazdkowe prezenty i tak dalej.
– Miłego wieczoru. Szczęśliwych świąt, John. Bardzo dziękuję za pomoc.
– Cała przyjemność po mojej stronie, proszę pana – odparł, wkładając policyjną
kurtkę. – Wesołych świąt.
K
ILKA MINUT PÓŹNIEJ ZAJRZAŁEM DO
M
C
K
ELVEYA
: spał na boku, miał lekko świszczący
oddech, przypuszczalnie od ciosów, które zarobił podczas aresztowania. Zabrałem pusty
kubek i talerz. Wymamrotał coś przez sen i przekręcił się na plecy.
Byłem na posterunku do jedenastej trzydzieści, czytając gazety sprzed trzech dni.
Kiedy przyjechał Holmes, pojechałem na mszę, nie zaglądając już do McKelveya. Spał lepiej
niż wielu z nas.
Siedziałem w kościele i słuchałem, jak moja córka śpiewa Cichą noc głosem łamiącym
się trochę przy najwyższych dźwiękach. Spojrzałem na Debbie; zobaczyłem łzy w jej oczach,
gdy patrzyła na naszą dziewczynkę stojącą na podwyższeniu i skupiającą na sobie uwagę
obecnych. Cały czas pamiętałem o tym, co powiedział doktor, o zapaleniu wątroby i o HIV.
Musiałem dopilnować, żebym w żaden sposób nie zagroził swojej rodzinie. Debbie goliła
czasem nogi moją maszynką. A gdybym się zaciął, a ona jej użyła? A gdyby Penny albo
Shane wzięli moje sztućce? Albo pocałowałbym któreś z nich na dobranoc? Głos mojej córki
wzbijał się ponad chór w ostatnim refrenie, a ja poczułem, że coś mi puchnie w piersi i
zapragnąłem sam znów być dzieckiem, poczuć objęcia matki i usłyszeć, że wszystko będzie
dobrze.
Jakby instynktownie wyczuwając tę potrzebę, Debbie wzięła mnie za rękę i czule ją
ścisnęła. Kciukiem przesunęła po wierzchu dłoni, pieszcząc palce, i poczułem, że
zesztywniała, gdy dotknęła bandaża w miejscu, gdzie ugryzł mnie McKelvey. Odruchowo, w
obawie, że przez opatrunek przesączyła się krew, której moja żona mogłaby teraz dotknąć,
cofnąłem rękę. Debbie spojrzała w dół, na moją ranę, a potem w moje oczy. Z nieco
zdumionym uśmiechem znów ujęła moją dłoń w swoje. Ta otwartość i wielkoduszność
sprawiły, że po raz kolejny poczułem wdzięczność za to, że za mnie wyszła. Myśl ta miała
powrócić i dręczyć mnie później tej samej nocy, gdy niewiele brakowało, a odrzuciłbym jej
cenny dar.
Rozdział 7
Środa, 25 grudnia
G
DY JECHALIŚMY DO DOMU
,
PADAŁ DESZCZ
– miarowa, drobna mżawka, tworząca aureole
brudnego światła wokół ulicznych lamp i rozmazująca się na szybie przy każdym ruchu
wycieraczek. Podróż upłynęła nam w milczeniu; Penny spała wyciągnięta na tylnym
siedzeniu.
Skręciłem na podjazd, światło reflektorów omiotło srebrne bmw, stojące przed
naszymi drzwiami. Poczułem, że coś ściska mnie w żołądku.
– Ciekawe, kto to może być – powiedziała Debbie i wysiadła.
Kiedy byliśmy na mszy, z Shane’em zostali moi rodzice. Drzwi otworzyła matka.
– Macie gościa. Do tego trochę wstawionego – dodała, wznosząc oczy do góry.
Weszliśmy do salonu. Na starym skórzanym fotelu na wprost drzwi siedziała Miriam
Powell, usiłując roztaczać atmosferę elegancji i pewności siebie mimo unoszącego się wokół
niej zapachu dżinu. Oczy miała przekrwione; widać było, że ma trudności ze
skoncentrowaniem wzroku. Rodzice wyszli, a Debbie zaniosła Penny na górę do łóżka.
Miriam przyglądała się nieruchomym, nieszczerym spojrzeniem, jak całuję córkę w czoło i
mówię, że ją kocham.
– Zawsze wiedziałam, że będzie z ciebie dobry ojciec, Benedikcie – zauważyła. –
Zawsze to mówiłam.
– To żadna sztuka, Miriam. Kiedy ma się tak grzeczne dzieci jak moja dwójka, nie ma
rady, po prostu jest się dobrym ojcem.
– Nie mam dzieci – oznajmiła.
– Wiem. – Czułem, że powinienem dorzucić jakieś pocieszenie, ale zawsze
podejrzewałem, że bezdzietność Powellów była skutkiem ich wyboru.
– Nie zaproponujesz damie drinka? – spytała niewyraźnie, usiłując żartować.
– Dżin. Prawda?
– Mógłbyś być barmanem, wiesz, Benedikcie? – odparła i zaśmiała się ostrym,
pustym, zbyt głośnym śmiechem.
W kuchni zrobiłem jej dżin z tonikiem, tyle że bez dżinu, bo prowadziła. Kiedy
wróciłem, stała przy kominku, oglądając rodzinne zdjęcia.
– Dziękuję, Benedikcie. Zawsze polegałam na uprzejmości... cóż, nie powiem, że
nieznajomych, ale...
– W tej roli nigdy nie byłaś dobra, Miriam – stwierdziła Debbie, stając w drzwiach. –
Nawet na studiach nie byłaś wystarczająco słaba jak na Blankę.
– Deborah! Wesołych świąt, moja droga! – zawołała Miriam, odwracając się nagle i
ruszając, by ją ucałować. W pośpiechu zaczepiła mankietem wełnianego żakietu o zdjęcie
Penny z pierwszego dnia szkoły. Zdjęcie spadło na podłogę, szkło się roztrzaskało.
– O kurwa! Ja to zrobiłam?
– Nie przejmuj się, Miriam – powiedziałem i schyliłem się, żeby pozbierać odłamki.
Miriam zrobiła to samo, zachwiała się niepewnie i poleciała na mnie. Żeby złapać
równowagę, chwyciła mnie za rękę, rozlewając przy tym drinka na moją koszulę i zdjęcie
leżące na podłodze. Potem zaczęła chichotać. Pomogłem jej usiąść. Wyciągnęła szklankę,
przypuszczalnie prosząc o dolewkę, a ja zauważyłem, że Debbie ukradkowo kręci głową.
– Co możemy dla ciebie zrobić, Miriam? – spytała, wciąż stojąc w drzwiach.
– Przyjechałam zobaczyć się z twoim mężem. I z tobą oczywiście też, Deborah. –
Miriam uśmiechnęła się i znów wyciągnęła szklankę, którą od niej wziąłem i odstawiłem na
stół.
– Tommy senior twierdzi, że u niego byłeś, Benedikcie. Jesteśmy ci wdzięczni –
oznajmiła bełkotliwie. Mimo swojego stanu, a może właśnie przez to, siedziała idealnie
prosto, z głową dumnie odrzuconą do tyłu, ale oczy miała szkliste, a na policzki wystąpił jej
rumieniec. Była atrakcyjną kobietą, dziś bardziej niż zwykle. Jej skóra wciąż była ciemna i
jędrna, figura szczupła i proporcjonalna. Debbie powiedziała kiedyś, że każda kobieta może
tak wyglądać, jeśli nie ma dwójki dzieci, ale widać było, że Miriam pracuje nad swoją
sylwetką. Jakby wyczuwając moje pełne podziwu spojrzenie, wyprostowała się jeszcze
bardziej, tak że piersi naparły na żakiet, rozciągając guziki zapięcia.
Debbie chrząknęła.
– Ben zawsze robi to, co obiecał, Miriam. Mówił mi o ojcu twojego męża. Przykro mi
o tym słyszeć.
– Mamy się czym martwić? – spytała mnie Miriam, jakby Debbie w ogóle się nie
odezwała.
Zapewniłem ją, że jej teściowi nic nie grozi, o ile nam wiadomo, i że przydzieliłem
funkcjonariusza do dalszego zbadania sprawy. Czułem się jak idiota, przemawiając
policyjnym żargonem we własnym salonie po północy w Boże Narodzenie, zwłaszcza że
Powellowie mogli zadzwonić na posterunek, żeby się tego wszystkiego dowiedzieć.
– A gdzie twój mąż? – spytała Debbie, siadając na kanapie. Najwyraźniej Miriam
wyjdzie dopiero wtedy, kiedy sama tak postanowi.
– Och, gdzieś się włóczy. Odgrywa Mikołaja, dostarcza swoje małe prezenciki.
Opróżnia swój worek!
W niezręcznej ciszy, która zapadła, żadne z nas nie wiedziało, jak zareagować na te
słowa.
– Mam wrażenie, że popsułam wam wieczór – powiedziała Miriam, próbując wstać z
godnością. Prawie się jej udało. – Nie będę się wam dłużej narzucać. Dobranoc i wesołych
świąt. Deborah... Benedict... – I zderzyła się ze stolikiem. Znów wyciągnąłem rękę, żeby ją
podtrzymać, a ona ścisnęła mi zabandażowaną dłoń. Skrzywiłem się. – Nic mi nie jest –
zaprzeczyła z emfazą, szukając w torebce kluczyków do samochodu.
– Miriam, nie możesz jechać w takim stanie do domu – rzuciłem, a Debbie wzniosła
oczy do góry. – Zamówię ci taksówkę.
Zadzwoniłem pod cztery różne numery, w Lifford i Strabane, ale nigdzie nikt nie
odbierał. W końcu zrozumieliśmy, że to jedno z nas będzie musiało odwieźć ją do domu, a
Debbie jeszcze jaśniej dała do zrozumienia, że nie będzie to ona.
P
O DRODZE ROZMOWA SIĘ NIE KLEIŁA
. Dojechaliśmy na podjazd domu Miriam.
– To ciebie widziałam parę dni temu u nas pod domem? – spytała z kokieteryjnym
uśmiechem. – Bałeś się wejść?
– Nie... ktoś zadzwonił na komórkę i musiałem się zatrzymać.
Pokiwała mi przed nosem palcem i zatrąbiła z naganą. W ciasnym wnętrzu samochodu
czułem w jej gorącym oddechu alkohol i papierosy.
– Nie wiedziałeś, czy wejść, Benedikcie. Kobieta zawsze wie takie rzeczy.
Nie wiedziałem, co powiedzieć, nie powiedziałem więc nic.
– To było miłe – ciągnęła. – Prawie jak powtórka z pierwszej randki. Zdenerwowany
chłopak siedzi w swoim samochodzie? – Pytająco uniosła brwi.
– Dobranoc, Miriam – starałem się, żeby zabrzmiało to jak najbardziej stanowczo. –
Muszę przygotować dzieciom prezenty na rano. Wesołych świąt dla ciebie i Thomasa.
– Debbie to szczęściara – oznajmiła Miriam. – Ja też kiedyś tak miałam. –
Uśmiechnęła się i znów pogroziła mi palcem. – Ach, pamiętam. Raz nie mogłeś przy mnie
zapanować nad sobą.
Znów się nieśmiało uśmiechnęła, ale w ciemności zrobiło to całkiem przeciwne
wrażenie.
– Dawne dzieje – odparłem. – Dobranoc.
– Dobranoc, Benedikcie. Wesołych świąt.
Nachyliła się, żeby pocałować mnie w policzek, więc i ja nachyliłem się do niej. W
ostatniej chwili przekrzywiła lekko głowę, kąciki naszych ust się zetknęły z prawie
elektrycznym łaskotaniem. Usta Miriam były wilgotne od szminki, poczułem, jak lekko kleją
się do moich. Delikatna pieszczota jej warg, ciepły zapach alkoholu, wypełniający mi nos i
usta, nutka kokosa, która emanowała z jej skóry – wszystko to cofnęło mnie w czasie o
piętnaście lat. Przekręciłem się lekko w fotelu i przywarłem ustami do jej ust. Usłyszałem, jak
jęknęła niskim głosem, poczułem chłodną wilgoć jej warg. Nasze zęby stuknęły o siebie, jak u
całujących się nastolatków. Język Miriam wkradł się do moich ust; dotknąłem go
koniuszkiem swojego. Położyłem jej dłoń na policzku, skórę miała ciepłą i miękką. Drugą
dłonią, grubą od bandaża, dotknąłem przelotnie jej szyi, potem niżej, w końcu wsunąłem ją
pod żakiet. Miriam jęknęła i przywarła do mnie, gładząc moją pierś. Przycisnęła sobie moją
twarz do szyi i wyszeptała coś ochrypłym, naglącym głosem – nie zrozumiałem co. Czułem
materiał jej bielizny, chłodny i gładki pod moimi palcami. W głowie pojawiły mi się
nieproszone obrazy mojej żony, a wraz z nimi nagłe wspomnienie groźby zakażenia, jaką w
sobie nosiłem. Mgła się uniosła i pospiesznie odsunąłem się od Miriam.
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do mnie, siląc się na skromność, ale z widocznym
zadowoleniem. Potem bez słowa wysiadła z samochodu, i potykając się, ruszyła do domu.
Pomachała mi, nie oglądając się za siebie. Odprowadzając ją wzrokiem, zauważyłem jakiś
ruch w oknie. Spojrzałem w górę i zobaczyłem Thomasa Powella, obserwującego mnie z
salonu. Chociaż siedziałem w cieniu, przez kilka sekund patrzył mi prosto w oczy. Potem
zasunął zasłony. Zostałem sam w ciemności, która wydawała się narastać i gęstnieć wokół
mnie, gdy wycierałem z ust szminkę jego żony.
Kiedy wróciłem do domu, Debbie rozkładała na fotelach ostatnie prezenty. Nie
odezwała się, kiedy wszedłem ani kiedy zacząłem składać wózek, który kupiliśmy dla
Shane’a. Kiedy skończyła, powiedziała po prostu:
– Nie wytarłeś się do końca. – Wskazała na kącik moich ust. Odruchowo je potarłem, a
ona popatrzyła na mnie, jakby po dziesięciu latach małżeństwa nagle przestała mnie
poznawać. – Ty... ty... draniu – wysyczała, niezdolna znaleźć bardziej jadowitego słowa, które
oddawałoby to, co do mnie czuła. Potem poszła na górę, do naszej sypialni, a ja usiadłem na
podłodze w salonie, ze śrubokrętem zwisającym bezużytecznie z dłoni i słuchałem, jak cicho
łka w nasze poduszki.
Położyłem się na kanapie, przykryłem kocem Shane’a i zacząłem użalać nad sobą.
Rana na ręku pulsowała bólem pod bandażem do wtóru z poczuciem winy i żalu,
łomoczącymi w głębi głowy.
Za piętnaście trzecia rano siedziałem na schodach przed tylnymi drzwiami, paląc
piątego papierosa. Próbowałem wypatrzyć Gwiazdę Betlejemską, jakby mogła dać mi jakąś
nadzieję, ale deszcz rozpadał się na dobre, zimny i ostry jak igły. Krople odbijały się od ziemi
i łomotały entuzjastycznie o blaszany dach szopy Franka.
O trzeciej piętnaście zacząłem przysypiać. Kilka razy ocknąłem się już, kiedy żar
papierosa przypalił mi palce. Poczułem coś dziwnego w kroczu. Przez kilka chwil usiłowałem
dociec, co to takiego, a potem zrozumiałem, że to komórka, którą przełączyłem na wibracje,
żeby nie zadzwoniła podczas mszy. Była trzecia czterdzieści pięć, kiedy się dowiedziałem, że
Siwy McKelvey umarł w swojej celi.
Rozdział 8
Środa, 25 grudnia
P
OD POSTERUNKIEM
, w strugach deszczu, stało już kilka samochodów zaparkowanych w
wyraźnym pośpiechu i byle jak.
John Mulrooney, ponownie wezwany jako biegły, badał ręce McKelveya, szukając
oznak zesztywnienia. Siwy leżał poskręcany na podłodze, częściowo pod łóżkiem. Nie miał
butów; jedna brudna skarpeta zsunęła mu się ze stopy. Jego oczy były otwarte, a twarz
wykrzywiona z bólu, jakby nawet śmierć go od niego nie wybawiła. Podbródek wciąż miał
mokry od śliny, a na policzku kropelki plwociny. Ich biel odcinała się wyraźnie na tle
świeżego, fioletowego siniaka. Jedno oko McKelveya było otoczone czarną obwódką,
nozdrza pokrywała zaschnięta krew. Obok niego na podłodze leżało kilka tabletek,
pasujących do opisu tej, którą znaleziono w żołądku Angeli Cashell.
Ktoś robił zdjęcia. Jason Holmes siedział pod celą, pocieszany przez innego policjanta,
jakby byli rodziną. Ktoś inny przyniósł mu kubek herbaty, choć pewnie z dodatkiem czegoś
mocniejszego.
Ze swojego gabinetu wyjrzał Costello.
– Devlin! – zawołał, a potem schował się z powrotem.
Poszedłem do niego i usiadłem przed biurkiem.
– Co się, kurwa, stało? – zaczął.
– Nie wiem, proszę pana. Dopiero przyjechałem.
– To ja ci powiem, co się stało. Ktoś, jakoś, nie przeszukał dokładnie tego gnojka,
kiedy go przywieźliśmy. Wychodzi na to, że poczęstował się własnym lekarstwem. – Costello
trochę ochłonął. – Jezu Chryste, tak go poskręcało, że będą mu chyba musieli połamać nogi,
żeby się zmieścił do trumny.
Przeżegnał się, pocałował kciuk i wyciągnął go ku niebu.
Mulrooney zapukał do drzwi i wszedł.
– Ben. – Skinął mi głową. – Wesołych świąt.
– Wszystkie specjały trafiają się panu, co, doktorze? – spytał Costello, a Mulrooney
skrzywił się, potwierdzając.
– Taka fucha. Rzecz jest prosta, kochani. Wygląda na to, że wziął kilka tych tabletek,
co leżą obok niego, jeśli to, co mówiliście o małej Cashellównie to prawda. – Najwyraźniej
poinformowano go o koktajlu, jaki spożyła Angela. – Martwy od niecałej godziny, moim
zdaniem.
– Tylko tyle? Prosta, czysta sprawa? – spytał Costello z wyraźną nadzieją.
Mulrooney znów się skrzywił.
– Nie jestem pewny na sto procent. Twarz ma posiniaczoną po aresztowaniu, tak mi
powiedziano. Jeden palec też jest siny, być może złamany. Mogło się to stać, kiedy go
zwijaliście. Wygląda to, jakby ktoś przyłożył mu solidnie po twarzy – powiedział, zerkając na
mnie. – Paskudny siniak. Mam nadzieję, że na niego zasłużył, ale to może skomplikować
sprawę.
Costello zbladł.
– Jest pan pewien? – wykrztusił.
– Raczej tak. Jeśli będę potrzebny do czegoś jeszcze, odezwijcie się po świętach.
Doktor uśmiechnął się smutno, pomachał nam na do widzenia i wyszedł.
Costello wszedł za biurko i ciężko opadł na swój fotel, stękając przy tym.
– Co się stało, Benedikcie? – spytał tonem przyjaznym i znużonym zarazem. Ale ja nie
odpowiedziałem.
Patrzył na mnie przez chwilę i czekał. Chciałem opowiedzieć mu o wszystkim, co się
wydarzyło, wyrzucić to z siebie, ale nie mogłem wydobyć z siebie głosu.
– Co się stało, inspektorze? – zapytał jeszcze raz, już zupełnie innym tonem.
– Nie wiem, panie inspektorze. Kiedy wychodziłem, wszystko było w porządku. Leżał
i chyba spał.
– Chyba! – powtórzył Costello. – A ten siniak na jego twarzy?
– Zarobił go podczas aresztowania? – podsunąłem.
– Cios w twarz? – warknął nadinspektor dość głośno, jak mi się wydawało, by
wszyscy za drzwiami jego gabinetu przystanęli i zaczęli udawać, że wcale nie podsłuchują
naszej rozmowy. – Proszę jechać do domu, inspektorze – syknął. – I dopracować swoją
historyjkę. Bo rano będę musiał zarządzić wewnętrzne dochodzenie, żeby zaspokoić prasę,
rodzinę McKelveya i każdego gnojka, który chciałby pognębić ten komisariat. Ktoś będzie
musiał za to odpowiedzieć, inspektorze, i to nie będę ja.
Wyszedłem od niego w milczeniu, nie w pełni rozumiejąc to, co powiedział. Ludzie
pod drzwiami nie udawali już nawet, że nie słyszeli. Zobaczyłem sierżant Williams i jej syna,
owiniętego w koc i śpiącego na trzech krzesłach w poczekalni. Stała z ręką na ramieniu
Holmesa, a on siedział ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w podłogę. Caroline musiała
mu coś powiedzieć, bo spojrzał na mnie, a potem strząsnął jej rękę i podszedł.
– Co się stało, Jason? – spytałem.
– Nie wiem, proszę pana. On... ciągle mi dogryzał. Zachowywał się, jakby mu odbiło.
Trochę mu może przyłożyłem. Ale nic poważnego, nic takiego, co by spowodowało... to –
powiedział, ruchem głowy wskazując zalaną światłem celę.
– Nic poważnego! Kurwa, on nie żyje, Jason! – syknąłem, rozpaczliwie starając się
zachować tę rozmowę między nami.
– No nie ja jeden mu przyłożyłem, prawda? – mówiąc to, Holmes zerknął na sierżant
Williams, która przez chwilę wytrzymała moje spojrzenie, a potem odwróciła niezręcznie
wzrok. – Niech się pan nie martwi – dodał. – Nic nie powiemy. Pana sekret jest u nas
bezpieczny.
Położył mi rękę na ramieniu, tak samo jak sierżant Williams jemu, i lekko rozmasował
mi mięśnie. Spojrzałem na niego; w głowie huczało mi od myśli, a mięśnie szczęk wydawały
się poza wszelką kontrolą.
Stanąłem
na
zewnątrz,
w
jasnym
świetle
lamp.
Pierwsze
promienie
bożonarodzeniowego brzasku zaróżowiły skraje góry za miastem, deszcz zelżał. Przyjemnie
chłodził moją twarz po zaduchu posterunku. Miałem chęć pójść wzdłuż rzeki do miejsca, w
którym tydzień wcześniej porzucono zwłoki Angeli, ale uświadomiłem sobie, że już świta i że
niedługo dzieci wstaną po swoje prezenty.
W
JEŻDŻAJĄC NA PODJAZD
,
ZAUWAŻYŁEM
, że światło w naszym salonie się pali, i
zrozumiałem, że przegapiłem pierwszy świąteczny poranek swojego syna i minę Penny, kiedy
otwierała swoje niespodzianki.
Wbiegłem do domu, ledwie zamykając za sobą drzwi. Debbie stała w salonie, Penny
zerkała na dół ze szczytu schodów.
– Co się dzieje? – spytałem.
– Powiedziałam dzieciom, że najpierw muszę zobaczyć, czy Mikołaj już był. Był, więc
możemy je zawołać.
Na jej twarzy malowało się rozczarowanie. Próbowałem jej podziękować, ale udało mi
się jedynie coś nieskładnie wybełkotać.
– Dzieciaki zajmą się zabawkami, a my porozmawiamy – zarządziła moja żona. – To
ich dzień, nie zepsuj im go.
I tak na godzinę zapomniałem o swoim egocentryzmie, bawiłem się z żoną i dziećmi i
wspominałem wszystkie święta Bożego Narodzenia z własnego dzieciństwa, tęskniąc za ich
czarem.
Potem, przy śniadaniu, kiedy dzieci się bawiły, opowiedziałem Debbie o wszystkim: o
aresztowaniu, ugryzieniu i pobiciu przeze mnie McKelveya, o tym, jak prawie uderzyłem
sierżant Williams, o incydencie z Miriam w samochodzie, o śmierci Siwego i o tym, jak
Costello wysłał mnie do domu. Mówiąc to, poczułem znajome katharsis spowiedzi i zrobiło
mi się trochę lepiej – chociaż zdawałem sobie sprawę, że rozgrzeszenie wymaga pokuty i
zadośćuczynienia, a nie tylko zwykłego przyznania się do winy.
Debbie słuchała, nie przerywając. Odsunęła się od stołu, kiedy relacjonowałem zajście
z Miriam Powell, ale nie wtedy, gdy opowiedziałem jej o starciu z McKelveyem, nawet gdy
wyjawiłem, jak wielką atawistyczną przyjemność mi to sprawiło. Kiedy skończyłem, przez
kilka sekund patrzyła na swoje dłonie, potem wstała i poszła nastawić wodę.
– Zrobię jeszcze herbaty – rzuciła, a ja obróciłem się na krześle, żeby widzieć ją
krzątającą się po kuchni.
– I co myślisz? – spytałem, potrzebując jakiejś reakcji, a zarazem bojąc się
odpowiedzi.
– Głupi z ciebie drań, to na pewno. Nie mogę uwierzyć, że pocałowałeś Miriam
Powell. Każdego, ale nie tę... zdzirę! – Podniosła czajnik, a potem postawiła go z powrotem i
odwróciła się do mnie, opierając się o kuchenkę. – Nie spodziewałeś się tego? Ślepy jesteś?
Wszyscy faceci tak mają? Chryste Panie, Ben, przecież nie mogła dawać wyraźniejszych
sygnałów.
– Przykro mi, Deb – pokajałem się, powstrzymując chęć wymówienia się tym, że to
Miriam zaczęła.
– Wiem, że ci przykro, Ben. Ale to jeszcze nie znaczy, że nic się nie stało.
– Wiem.
– Boże, jaka ja jestem na ciebie wściekła. Cholerna Miriam Powell. Ostrzegam cię,
Ben, trzymaj tę babę z dala ode mnie, bo będziesz miał na głowie jeszcze jedno morderstwo,
przysięgam.
Nic nie powiedziałem. W końcu usiadła obok mnie i nalała nam obojgu herbaty do
kubków.
– Będziesz musiał porozmawiać z Costellem. Powiedzieć mu prawdę. –
Potrzebowałem chwili, żeby zrozumieć, że nie mówimy już o Miriam Powell. – Może
niepotrzebnie go kopnąłeś, ale jesteś tylko człowiekiem; byłabym zaskoczona, gdybyś nic nie
zrobił. Musisz to jednak powiedzieć Costellowi, na wypadek, gdyby myślał, że jesteś w to
zamieszany jakoś poważniej. Holmes mu powie. Wiesz o tym.
– Może nie – zaprotestowałem bez przekonania.
– Daj spokój. Mundurowy na dorobku? Ma kryć inspektora? Wyda cię przy pierwszej
okazji, jeśli będzie mógł uratować własną skórę.
– To jeszcze nie znaczy, że ja mam go wydać – powiedziałem.
– Tego nie mówiłam. Powiedziałam, że masz powiedzieć Costellowi, co zrobiłeś.
Niech Holmes sam zajmie się swoimi sprawami. Costello zawsze był dla ciebie sprawiedliwy.
Bądź z nim szczery.
– A jeśli mnie wyrzuci?
– No to cię wyrzuci! Damy sobie radę. Zatajenie przed nim prawdy tylko pogarsza
sytuację. Wypij herbatę, zapal sobie, a potem jedź do niego, zanim cała ta sprawa jeszcze
bardziej wymknie się spod kontroli.
C
OSTELLO MIESZKAŁ PRZY DRODZE NA
S
T
J
OHNSTON
, w domu, który kiedyś idealnie
odpowiadał potrzebom jego samego, jego żony i czwórki dzieci, ale dziś stawał się coraz
bardziej pusty, w miarę, jak jedno po drugim dzieci wyjeżdżały na studia albo się żeniły.
Najmłodsze z nich, córka Kate, we wrześniu poszła na uniwersytet. Costello i jego żona
Emily dzielili teraz pięciopokojowy dom i ciszę przerywaną tylko z rzadka skrzypieniem
podłóg. Dom został niedawno pobielony, a ogród był wspaniale zadbany – róże przycięte na
zimę, żywopłoty równo przystrzyżone.
Costello nie wyglądał na zaskoczonego moim widokiem. Odwrócił się i poszedł z
powrotem w głąb domu, zostawiając drzwi otwarte. Wszedłem powoli i zamknąłem je za
sobą. Emily stała w drzwiach do kuchni, ze ścierką do naczyń w rękach. Za nią siedziała przy
stole w piżamie i jadła płatki ich najmłodsza córka Kate, która przypuszczalnie wróciła do
domu na święta.
– Cześć, Ben! – zawołała, unosząc łyżkę w pozdrowieniu.
– Cześć, Kate – odparłem, a Emily podeszła do mnie i ujęła moją dłoń w obie ręce.
– Wesołych świąt, Benedikcie. Co u Debbie i dzieci? – spytała łagodnie.
– Wszystko w porządku, Emily. Nawzajem wesołych świąt – odparłem, patrząc, jak
Costello wtacza się do pokoju, który nazywał swoim gabinetem.
– Pozdrów ich ode mnie – powiedziała Emily, a potem popchnęła mnie w kierunku
tego pomieszczenia z uprzejmym uśmiechem, choć nie do końca wiedziałem, czy na to
zasługuję.
Zapukałem w dębowe drzwi i wszedłem. Costello siedział przy sekretarzyku, który
kupił na aukcji w Omagh i który pomagałem mu wnieść do tego pokoju. Miał na nosie
okulary i czytał rachunek za prąd.
– Czego chcesz, Benedikcie? – spytał ze znużeniem, zerkając na mnie ponad
oprawkami okularów i wracając do studiowania rachunku.
– Muszę panu opowiedzieć, co się stało; o moim udziale. Powinienem to powiedzieć
już wczoraj wieczorem, przepraszam.
I po raz drugi tego ranka zrelacjonowałem ciąg wydarzeń, które nastąpiły ostatniej
nocy. Costello kilka razy przerywał mi, chcąc mieć pełną jasność.
– Czyli uderzyłeś go, kiedy cię ugryzł? – chciał się upewnić, gdy skończyłem.
– Tak.
– I był cały i zdrowy, kiedy Harvey wychodził?
Kiwnąłem głową.
– I nie zajrzałeś do niego, zanim wyszedłeś?
Pokręciłem głową. To nie miało znaczenia – tak czy inaczej, umarł na zmianie
Holmesa.
– Widziałeś, czy Holmes przeszukał McKelveya, kiedy go aresztował?
Znów pokręciłem głową.
– Nie patrzyłem, co się dzieje, po tym ugryzieniu i w ogóle. Kiedy go przywieźli,
założyłem, że go przeszukał.
– Wiesz, czy Holmes zrobił coś chłopakowi, kiedy ten przebywał w areszcie?
Żaden z nas przez chwilę się nie odzywał.
– Tak myślałem. Masz papierosy? – spytał.
– Nie wiedziałem, że pan pali. – Przez pięć lat, odkąd go znam, nie widziałem, żeby to
robił.
– Czasami cygaro, wieczorem. Ale jest za wcześnie na cygaro. Weź to zamiast
popielniczki – powiedział, wysypując spinacze do papieru z ceramicznej miseczki do
maczania palców stojącej na blacie. Zapalił, wyglądając przez okno; wypuszczał kłęby dymu,
jakby papieros był cygarem, a ja paliłem nerwowo obok niego.
– McKelvey był zwierzęciem, Benedikcie. Moim zdaniem zasłużył na wszystko, co go
spotkało. Cała ta śmierć w areszcie nie podoba mi się dlatego, że wychodzimy na durniów.
Przy aresztowaniu trzeba go było dokładnie przeszukać. Holmes powinien mieć na niego oko
i trzymać ręce przy sobie. W nocy na posterunku powinien być więcej niż jeden policjant, na
Boga, Wigilia czy nie. Twoje starcie z nim powinno zostać zgłoszone... Krok po kroku same
wpadki.
Zgasił papierosa, zaginając filtr na żar, żeby mieć pewność, że go zdusił.
– Ale – podjął – McKelvey zabił tę dziewczynę swoimi narkotykami. Mam nadzieję,
że gnojek pocierpiał, zanim zdechł, bo to cała sprawiedliwość, jaką dostanie Angela Cashell.
Byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby Johnny’emu udało się spalić drania żywcem w
zeszłym tygodniu. Dlatego pytanie brzmi: co dalej?
– Wydział Spraw Wewnętrznych?
– Prawdopodobnie. Niech zadecyduje Dublin. Na razie, czy to słuszne, czy nie,
zwalamy wszystko na McKelveya. To ma być nasze oficjalne stanowisko. – Zaczął odliczać
na palcach: – Był widziany z dziewczyną, wiemy, że kłamał, mówiąc, że nie widział się z nią
w czwartek wieczorem, wiemy od Coyle, że dostarczał jej narkotyki, wiemy, że uprawiali
seks. Po jego śmierci znaleźliśmy przy nim narkotyki, które zabiły Angelę Cashell, jego
sylwetka odpowiada rozmiarom mordercy. Wszystko się zgadza, o ile autopsja wykaże, że
przyczyną śmierci była ta trutka na szczury w tabletkach.
– A siniaki?
– Skłaniałbym się do stawiania oporu przy aresztowaniu. To Holmes go aresztował,
prawda? Będzie musiał wziąć trochę tego na siebie, czy mu się to podoba, czy nie. Będzie
dużo lepiej, jeśli oberwie za nadmierny zapał przy aresztowaniu niż za przestępcze
zaniedbanie.
– Będzie z tego dobry PR – powiedziałem.
– Cóż, tak to już jest. Zawiesimy Holmesa na tydzień. Z pensją. Może pracować po
cichu nad morderstwem Boyle’a, byle nie pokazywał się na posterunku. A McKelvey jako
martwy zabójca, a nie martwa ofiara, tylko nam pomoże. Dlatego, Benedikcie, oto co zrobisz
– powiedział, nachylając się do mnie i stukając mnie w kolano. – Jedź na posterunek i zbierz
swoje akta. Potem zamknij sprawę. Zwal wszystko, co mamy, na McKelveya i nie zostawiaj
żadnych luźnych wątków. Jeśli uda się nam to zakończyć, będziemy się mogli skupić na
młodym Boyle’u. Jeszcze dzisiaj.
K
IEDY PRZYJECHAŁEM
,
NA POSTERUNKU BYŁO GWARNO
jak w ulu; udało mi się dostać do
pokoju morderstw i zabrać niebieski segregator z aktami McKelveya tak, że nikt mnie nie
zauważył.
Ciało Siwego zabrano, cela była pusta. Na podłodze zostały kredowe obrysy miejsc, w
których znaleziono zwłoki i tabletki. Wyszedłem tylnym wyjściem przeciwpożarowym, żeby
nie musieć z nikim rozmawiać, i pojechałem do domu.
Debbie szykowała obiad, a dzieci bawiły się w salonie, usiadłem więc w kuchni i
opowiedziałem o wszystkim, co zaszło u Costella. Żona słuchała mnie, obierając ziemniaki i
zaglądając do indyka w piekarniku; nakłuwała go i sprawdzała, czy za bardzo nie wysechł.
Potem zabrałem się do pracy: zebrałem wszystkie wątki razem i spróbowałem umieścić
McKelveya na samym środku. Kłopot polegał na tym, że nie mieliśmy żadnych twardych
dowodów – nie było dymiącego pistoletu, nie było podpisanego przyznania do winy. Z
drugiej strony, praca detektywa opiera się w większości na poszlakach – odciski palców i
badania DNA przydają się dopiero wtedy, gdy podejrzany jest już w areszcie. Zrobiłem co
mogłem z tym, co mieliśmy, i starałem się zapomnieć o moralnych aspektach tego, co
robiłem. Wiedziałem, że McKelvey prawdopodobnie zabił albo przyczynił się do śmierci
Angeli Cashell, ale w obecnym stanie rzeczy nigdy nie wiedziałbym tego na pewno, dlatego
zawsze miałbym jakieś wątpliwości. Nie dawał mi spokoju fakt, że nie mogłem znaleźć
żadnego logicznego motywu. Jak powiedział sam Siwy, Angela dawała mu dupy – po co
miałby ją zabijać?
Z przerwami na obiad i życie rodzinne skończyłem raport o ósmej trzydzieści
wieczorem. Położyliśmy dzieci spać i poprosiłem Debbie, żeby go przejrzała i zobaczyła, czy
wszystko trzyma się kupy. Przeczytała go dwa razy, za pierwszym i za drugim tak samo
zdziwiona; przerzucała kartki tam i z powrotem, sprawdzając jakieś informacje.
Po jej minie widziałem, że znalazła coś, co nie gra.
– O co chodzi, Deb? – spytałem. A kiedy odpowiedziała, uświadomiłem sobie, co nie
dawało mi spokoju, odkąd Costello rano przedstawił wszystkie fakty.
– Po co zakładał prezerwatywę? – spytała. – McKelvey. Po co mu prezerwatywa?
Według tego, co tu napisałeś, nie przejmował się, że jego dziewczyny zachodziły w ciążę.
Właściwie nawet wydawał się z tego dumny. Zwłaszcza skoro sądził, że Angela jest w ciąży.
Zakładanie prezerwatywy do stosunku z kimś, kto według ciebie już jest z tobą w ciąży,
wydaje mi się bez sensu.
Coś zimnego przebiegło mi po kręgosłupie i utkwiło głęboko wewnątrz mnie.
Mimowolnie zadrżałem.
– Chyba że chodziło o AIDS. Wiesz, o jakąś chorobę weneryczną albo coś –
zasugerowała Debbie, ale ja wiedziałem, że nie w tym rzecz.
– Nie – odparłem. – Sam się nad tym zastanawiałem. Jeśli uważał, że Cashell jest w
ciąży, to znaczy, że już uprawiali seks bez zabezpieczenia. Dlaczego nagle tej nocy mieliby
się zacząć martwić chorobami wenerycznymi?
– Może nie chciał zostawiać śladów, no wiesz, DNA.
Zastanowiłem się nad tym, a potem z rezygnacją pokręciłem głową.
– Być może. Ale to by oznaczało, że zamierzał ją zabić, że układał plany na przyszłość
i wiedział, że będzie musiał założyć prezerwatywę, żeby nie dać się złapać. To po prostu nie
pasuje. Założyliśmy, że to był wypadek, narkotykowy trip, który źle się skończył. McKelvey
nie miał motywu, żeby ją zabić. Tego nie ma w raporcie. Nie miał motywu.
– Myślał, że Angela jest w ciąży. Może się bał, że komuś powie – podsunęła Debbie.
– On sam by chciał, żeby komuś powiedziała. Miałby następną na swojej liście. –
Poczułem, że po plecach spływa mi pot, i zbladłem. – McKelvey nie pasuje. Od samego
początku szliśmy złym tropem. Coś przeoczyłem.
Nie umiałem ubrać w słowa tego, że przez to wszystko w świąteczny poranek, kiedy
deszcz spłukiwał ulice na zewnątrz, umarł niewinny osiemnastoletni chłopak.
Z
ADZWONIŁEM NAJPIERW DO
C
OSTELLA
i powiedziałem mu, do czego doszedłem. Wysłuchał
mnie, zaklął, a potem kazał zaczekać do rana, żeby mógł się z tym przespać. Umówiliśmy się
na posterunku o ósmej rano. Spytałem o Holmesa i dowiedziałem się, że tak jak
rozmawialiśmy, został zawieszony z prawem do pensji do chwili przesłuchania. Costello nie
powiedział mu o pobiciu, Holmes też nic o tym nie wspomniał.
Potem zadzwoniłem do sierżant Williams i zacząłem tłumaczyć wszystko jej. W tle
słyszałem grającą muzykę, jakiś obiadowy jazz. Caroline wydawała się lekko wstawiona;
słyszałem pocieranie jej dłoni o słuchawkę, jakby ją zakrywała, żeby coś do kogoś
powiedzieć.
– Przepraszam, Caroline – powiedziałem. – Masz towarzystwo?
– Tak jakby – odparła i zachichotała w sposób, którego jeszcze nie słyszałem.
– Ktoś, kogo znam?
– Być może, detektywie.
– Jest u ciebie Holmes? – spytałem, nie potrafiąc ukryć zaskoczenia w głosie.
– Aha – powiedziała i się zaśmiała.
– Jak przyjął zawieszenie?
– Jest trochę wkurzony. Musi dalej robić swoje, ale nikt nie może się o tym
dowiedzieć. Każdy by się wkurzył. Ale mu przejdzie.
– Posłuchaj, Caroline, to ważne. Nie mów Holmesowi tego, co ci teraz powiem: jeśli
się okaże, że McKelvey był niewinny, bardzo go to zaboli. Może za to polecieć.
Mimo wcześniejszej wesołości Caroline szybko spoważniała i wysłuchała mnie, nie
przerywając. Poprosiłem, żeby spotkała się ze mną rano na posterunku.
Przed pójściem spać poszedłem dać Frankowi psich sucharków i świeżej wody na noc.
Ale kiedy otworzyłem drzwi szopy, w której trzymaliśmy go w złą pogodę, nie było go tam.
Wróciłem do ogrodu i zawołałem go kilka razy, ale bez skutku. Krzyknąłem do Debbie, żeby
przyniosła latarkę i zaczęliśmy przeszukiwać zarośla i rowy w pobliżu domu. Poświeciłem
krótko w stronę pola, na którym pasły się owce Andersona, i z ulgą zobaczyłem, że
przynajmniej tam nie ma mojego psa.
Po powrocie do ogrodu usłyszałem znajome posapywanie z szopy. Frank leżał
pośrodku, ze spuszczonym łbem, i bez przekonania merdał ogonem, chcąc się przekonać, jak
zareaguję na jego nieobecność. Futro miał mokre od rosy i deszczu na wysokiej trawie pól
graniczących z naszą działką, jedno ucho upaprane śniegiem. Zacząłem szukać miejsca,
którędy wydostał się z szopy, świeciłem latarką w kąty i za graty, leżące w stosach pod
ścianą, ale nie zobaczyłem nic. Zmierzwiłem mu futro na łbie i wyszedłem, zamykając szopę
na klucz.
P
ÓŹNIEJ
,
W SYPIALNI
,
MUSIAŁEM WYJAŚNIĆ
D
EBBIE
, dlaczego odsunąłem swoją szczotkę do
zębów od pozostałych i dlaczego rozkładam sobie osobny materac. Płakałem, opowiadając jej
o swoim lęku przed AIDS i wszystkim innym, co mógł roznosić McKelvey. Debbie uklękła
przy mnie na podłodze i ujęła w dłonie moją twarz. Pocałowała mnie delikatnie i obiecała, że
wszystko będzie w porządku, a ja prawie jej uwierzyłem.
O wpół do trzeciej w nocy obudził nas krzyk Penny. Przechodząc przez korytarz w
drodze do łazienki, przypadkiem spojrzała na dół, na drzwi frontowe do naszego domu. Ktoś
tam stał i na nią patrzył. Powiedziała, że widziała, jak rusza się klamka. Ten ktoś wyglądał na
bardzo złego, mówiła.
Powiedzieliśmy, że się jej to przyśniło, że musiała być na wpół śpiąca. Potem
wyszedłem przed dom się rozejrzeć, a Debbie zabrała Penny do naszego łóżka. Napełniałem
czajnik wodą trzy razy, żeby zmyć błotniste ślady stóp sprzed naszych drzwi i żeby nie
zobaczyła ich rano Penny.
Rozdział 9
Czwartek, 26 grudnia
D
RUGI DZIEŃ ŚWIĄT
powitał nas wspaniałym, błękitnym niebem i eksplozją wschodu słońca
nad wzgórzami za domem. Znów nie spałem – całą noc trzymałem straż, aż niebo poszarzało,
a kałuże pozostałe po wczorajszym wieczornym deszczu zamarzły i zalśniły w pierwszych
promieniach wstającego słońca. Nie było wiatru, tylko ostry mróz, trawa, sztywna aż do
popołudnia, chrzęściła nam pod stopami. Powiedziałem sobie, że nastał nowy dzień, i
próbowałem wypchnąć z myśli nocnego gościa.
O siódmej piętnaście chlusnąłem ciepłą wodą na szyby samochodu, żeby je rozmrozić,
a potem zostawiłem silnik na chodzie i poszedłem zbierać notatki na spotkanie z sierżant
Williams i Costellem. Kiedy znowu wyszedłem, woda na szybie zdążyła z powrotem
zamarznąć. W środku mój oddech skraplał się i zamarzał na oknach od wewnątrz. Siedziałem
w samochodzie, czekałem, aż silnik się nagrzeje, i paliłem papierosa. Szczegóły sprawy całą
noc kipiały mi w głowie. Wczoraj zebrałem wszystkie dostępne dowody, że Siwy McKelvey
zabił Angelę Cashell, a teraz musiałem zacząć udowadniać, że wcale tego nie zrobił.
Na posterunek dojechałem dwadzieścia minut przed czasem, ale Costello już tam był,
a sierżant Williams dojechała niedługo po mnie. Tuż przed ósmą na ulicy zatrzymała się
niebieska furgonetka. Kilka minut później zza zakrętu wyjechała mniejsza, biała, z anteną
radiową na dachu i zatrzymała się przed betonowymi słupkami pod wejściem na komisariat.
Przez śliski chodnik do recepcji weszła młoda kobieta, owinięta w krótki kożuszek,
rękawiczki i wełniany szalik. Usłyszeliśmy, jak przedstawia się jako reporterka kanału 108
FM, miejscowej niezależnej stacji. Słyszałem ją poprzednio raz czy dwa w wiadomościach,
choć była o wiele młodsza, niż sugerował głos. Ciekawiło ją, czy chcielibyśmy skomentować
śmierć Williama McKelveya w więzieniu albo atak „dzikiego kota z Lifford” na owce zeszłej
nocy.
Poszedłem do biura dyżurnego i zacząłem słuchać. Mark Anderson skontaktował się
rano z radiem i doniósł, że jedna z jego owiec została poprzedniej nocy zmasakrowana i
wypatroszona. Recepcjonistce w 108 FM powiedział, że już dwa razy prosił gardai o pomoc,
ale nikt nic nie zrobił.
Miałem nadzieję usłyszeć więcej szczegółów, ale Costello uciął dyskusję, mówiąc
młodej kobiecie, że później zostanie wydane oświadczenie, a tymczasem żadnych komentarzy
nie będzie.
Nasze spotkanie było krótkie. Najpierw Costello poinformował nas, że w badaniu
balistycznym zlokalizowano broń użytą do zamordowania Terry’ego Boyle’a. Była użyta
podczas napadu na stację benzynową w Bundoran jakiś rok temu.
Następnie zajął się Angelą Cashell i skutkami śmierci McKelveya. Postanowiliśmy, że
na razie Siwy będzie naszym mordercą, a my w tym czasie jeszcze raz sprawdzimy wszystkie
szczegóły. Jeśli na radarze pojawi się nam jakaś nowa figura, jak powiedział, zajmiemy się
McKelveyem w miarę potrzeby. Jeżeli nasze śledztwo nic nie wykaże, zamkniemy sprawę po
cichu i Siwy pozostanie dla wszystkich mordercą Angeli Cashell.
Spytałem go o pierścionek, który McKelvey podobno sprzedał.
– Zapomnij o tym cholernym pierścionku, Benedikcie. Chcę mieć szybko wyniki. Nie
ignorujcie rzeczy oczywistych tylko dlatego, że są oczywiste!
Williams i ja wróciliśmy do pokoju z aktami. Pracowaliśmy cały ranek, badając
anomalie i niewyjaśnione wątki, które wyszły nam w pierwszym śledztwie. Nabierałem coraz
mocniejszego przekonania, że pierścionek, który miała na palcu Angela Cashell, był w jakiś
sposób w całej tej sprawie kluczowy.
– Dlaczego?
– Była rozebrana do naga; jej ubranie ktoś zatrzymał albo zniszczył; ktoś ją umył;
użyli prezerwatywy. Wszystko to zrobiono, żeby ograniczyć możliwość pozostawienia
jakichkolwiek śladów. Zabrano wszystko oprócz majtek i tego pierścionka. Dlaczego
zostawili jej majtki?
– No, majtki sugerowałyby jakiś szacunek. Jakieś minimum uczucia czy sympatii do
tej dziewczyny. Ktoś chciał, żeby zachowała nieco godności.
– Ojciec?
– Być może. Na pewno warto mu się jeszcze raz przyjrzeć. Albo kobieta –
zasugerowała Caroline.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Po prostu wydaje mi się, że kobieta mogłaby coś takiego zrobić. Włożenie
jej majtek było decyzją świadomą. Mężczyzna by tego chyba nie zrobił. Właściwie można by
nawet pomyśleć, że skoro doszło już do seksu, wolałby coś tak osobistego zatrzymać dla
siebie, wie pan, jako trofeum?
Brzmiało to logicznie.
– A pierścionek? Ma jakieś znaczenie. Nikt z jej rodziny ani przyjaciół o nim nie
wiedział.
– Siwy McKelvey wiedział. Może to on jej go dał.
– To bardziej prawdopodobne niż że sprzedał go komuś, kto potem wrócił i ją zabił –
powiedziałem.
– Czyli tak, ukradł go Szczurowi Donagheyowi, dał Angeli Cashell, a ona ginie z nim
na palcu?
– Uważasz, że warto zabić dla tego pierścionka?
– Nie wiem. Może powinniśmy dać go do wyceny.
– Ale gdyby był coś wart, ten, kto zabił Angelę, zabrałby go – zauważyłem.
– To prawda. Czyli to musi być jakaś wiadomość.
– Dla kogo?
– Nie wiem. Ale ma pan rację. Sprawdzimy to.
Spytałem sierżant Williams, czy udało się jej skontaktować z garda w Bundoran, który
zajmował się śmiercią Donagheya.
– Jeszcze nie. Powiedzieli mi, że jutro wraca z urlopu. Muszę z nim też porozmawiać o
broni, z której zabito Terry’ego Boyle’a. Jak pan sądzi, co łączy Donagheya z Cashell?
Narkotyki?
– Być może – odparłem. – Ale on był z innego pokolenia. Wiekiem odpowiadał raczej
Johnny’emu niż Angeli. Sprawdź mimo to. I wyciągnij jeszcze raz to nagranie z baru.
McKelvey zaprzeczał, że był tamtej nocy z Angelą. Obejrzyjmy to jeszcze raz i zobaczmy,
czy kłamał. Ja tymczasem idę na czuwanie.
– Czyje?
– Angeli Cashell. W Wigilię jej zwłoki wróciły do domu. Jutro ma być pogrzeb. Chcę
się przedtem zobaczyć z Sadie Cashell.
– Nie za wcześnie? Dopiero po dziesiątej?
– Ranek to dla nas najlepsza pora; mniejsza szansa, że się zdążyli pobić. – Wziąłem
kluczyki. – Jedziesz ze mną?
– Żartuje pan? – odparła i chwyciła kurtkę.
C
ZUWANIE TO W
I
RLANDII STARA TRADYCJA
. Ciało wystawia się na dwie noce przed
pogrzebem. Zbierają się sąsiedzi i przyjaciele – teoretycznie, żeby złożyć kondolencje, ale
czasami czuwanie przekształca się w zabawę. Żałobnicy komentują, jak dobrze zmarły
wygląda, jakby wcale nie był martwy. Papierosy roznosi się na tacach jak kanapki. W końcu
ktoś otwiera butelkę whisky i częstuje pozostałych, ktoś wyciąga gwizdek albo skrzypce i
zaczyna się normalne ceilidh. Ludzie skaczą i wirują wokół trumny, a puste szklanki stawiają
na białej, satynowej wyściółce.
Następnego ranka dom śmierdzi jak niewietrzony pub. Kubki z osadem po herbacie
zbiera się i myje; robi się kanapki na kolejny wieczór, który zapowiada się jeszcze huczniej
niż poprzedni.
Kiedy weszliśmy do domu, Sadie Cashell siedziała przy trumnie córki. Mimo wczesnej
godziny były z nią trzy sąsiadki. Dałem jej kartkę żałobną, podpisaną przez ojca Brennana,
złożyłem kondolencje, a potem stanąłem obok trumny i zmówiłem trzy zdrowaśki za
odkupienie duszy Angeli Cashell. Sadie nachyliła się nad trumną, odgarnęła Angeli z twarzy
kosmyk jasnych włosów i poprawiła marszczenie całunu pod szyją. Dokończyłem modlitwę i
położyłem delikatnie dłoń na dłoniach dziewczyny, złączonych na jej piersiach i splecionych
różańcem. Jej skóra była zimna i twarda, prawie jak wosk. Na twarzy miała wyraz błogości:
anielskiej błogości. Z pewnością wyglądała lepiej, niż kiedy widziałem ją po raz ostatni,
leżącą na liściach i mokrym mchu, z pustym, zimowym niebem odbitym w niewidzących
oczach.
Usiadłem obok Sadie na jednym z twardych, drewnianych krzeseł, które musiała
pożyczyć od sąsiada, i podałem jej małego bushmillsa, którego kupiłem w barze McElroya po
godzinach.
Przytrzymała moją dłoń w swoich, lekko drżących i potarła kciukiem wierzch mojej
dłoni. Powiedziała mi, że Johnny’ego nie wypuszczono na czuwanie, ale miał nadzieję wrócić
na pogrzeb. Opowiedziała, jak to wszystko zniosły jej pozostałe córki. Muire dzień wcześniej
uciekła z domu, ale została znaleziona przez sąsiada, kiedy szła na piechotę do Strabane.
Potem Sadie spytała, czy wiemy, kto zabił jej córkę, a ja odparłem, że chyba wiemy i że jeśli
wierzy w Boga, ten ktoś doświadczył już sprawiedliwości. Uśmiechnęła się i mocniej ścisnęła
moją dłoń.
– Sadie – powiedziałem. – Chcę panią prosić o przysługę. Ten pierścionek, który miała
Angela. Ma go pani?
– Bo co?
– Proszę posłuchać, wiem, że nie należał do niej, ale to mnie nie obchodzi. Niech go
pani zatrzyma, jeśli chce. Chciałbym go tylko pożyczyć na dzień czy dwa. Może mieć jakiś
związek z tym, co się z nią stało.
Niechętna z początku Sadie w końcu się zgodziła i ociągając się, odeszła od trumny
córki. Usłyszałem, jak wchodzi na górę po schodach i kręci się na piętrze nad nami. Pół
minuty później wróciła z pierścionkiem, zamkniętym w foliowej torebce na materiał
dowodowy, w którym umieściła go pani patolog. Wręczyła mi go bez słowa i usiadła z
powrotem przy córce.
– Dotykała go pani, Sadie? – spytałem. – Kiedy go pani dostała. Muszę to wiedzieć,
chodzi o odciski palców.
Spojrzała na mnie i pokręciła głową.
– Przepraszam – powtórzyłem. – Musiałem o to spytać.
Powiedziałem, że musimy już iść, a ona wstała, żeby odprowadzić nas do drzwi.
– Johnny był na mnie zły, wie pan. Za to, że wzięłam te pieniądze – powiedziała. –
Mówił, że nie potrzeba nam jałmużny od psów.
– Wszyscy czasami potrzebujemy pomocy. Johnny jest zły przez Angelę. To
zrozumiałe.
– Była jego ulubienicą. Dziwne, ale ją kochał najbardziej. Traktował ją tak, jakby była
jego córką.
Wziąłem ją za rękę i spojrzałem jej w oczy.
– Była jego córką, Sadie, i nie pozwolę, żeby ktokolwiek twierdził inaczej.
Szybko przyciągnęła mnie do siebie, ścisnęła za ramiona i wymamrotała mi coś w
kark. Poczułem na skórze wilgoć jej łez.
K
IEDY WRÓCILIŚMY NA POSTERUNEK
, po drugiej stronie drogi, naprzeciw biura
informacyjnego zebrała się grupa dziennikarzy. Ktoś do nich przemawiał – ktoś zbyt szczupły
jak na Costella. Nie wiedzieć czemu, nie byłem zaskoczony, kiedy uświadomiłem sobie, że
postacią w ciemnym garniturze, pomstującą na niekompetencję garda był Thomas Powell,
usiłujący wejść w buty swojego ojca. Być może przypadkiem na wykład o zbrodni i karze w
Lifford wybrał ulicę przed starym gmachem sądu, z którego dachu na oczach tysięcy ludzi
wieszano osiemnastowiecznych recydywistów.
– W ciągu ostatnich tygodni zginęły trzy młode osoby, jedna z nich w areszcie garda,
a mimo to wygląda na to, że nic w ich sprawie nie zrobiono. Jakieś dzikie zwierzę szlachtuje
stada i z tym też nic nie zrobiono.
Mówiąc to, rozglądał się po zebranych, starając się nawiązać kontakt wzrokowy z jak
największą liczbą z nich, być może usiłując zapamiętywać twarze z myślą o przyszłych
konferencjach prasowych. Potem zobaczył mnie i przysięgam, że się uśmiechnął.
– Zamiast tego funkcjonariusze zajmują się sprawami osobistymi, a my musimy znosić
efekty ich nieudolności. – Wskazał w moim kierunku. – Być może inspektor Devlin rozwinie
temat. Cogardai robią, żeby posprzątać ten bałagan?
Odwrócił się do kamer, dyktafonów i mikrofonów, najwyraźniej wychodząc z
założenia, że zastosuję się do wydanego przez Costella zakazu komentowania.
– Mój ojciec niestrudzenie walczył z niekompetencją gardai. Przykro mi, że ja będę
musiał robić to samo i reprezentować obywateli Donegal jako bezstronny głos.
– Postawmy mu się trochę, co? – powiedziałem do sierżant Williams i podszedłem do
Powella, stając obok niego przed reporterami. Poczułem, że Caroline ciągnie mnie za kurtkę,
zobaczyłem na jej twarzy panikę. Potem usunęła się na bok, z dala od blasku fleszy.
Moją obecność uświadomiła Powellowi reporterka radiowa, którą widziałem
poprzednio.
– Panie inspektorze, jakiś komentarz do tych zarzutów?
Podniosłem rękę i zaczekałem, aż ucichnie gwar. Mówiłem wolno i wyraźnie, nie
patrząc na Powella, który stał obok mnie z założonymi rękami.
– Właśnie wróciłem z wizyty w jednym z trzech domów po obu stronach granicy, w
których rodzina spędziła święta, opłakując stratę dziecka. Wydaje mi się, że powinniśmy to
raczej uszanować, niż nad ich trumnami prowadzić kampanię wyborczą, nie sądzicie
państwo?
Uśmiechnąłem się uprzejmie, odwróciłem i poszedłem na posterunek. Costello patrzył
na mnie wilkiem z drzwi swojego gabinetu – widział całe zajście przez szpary w
zapuszczonych żaluzjach.
P
OPROSIŁEM SIERŻANT
W
ILLIAMS
, żeby zadzwoniła do Patsy’ego McLaughlina, jednego z
naszych najstarszych biegłych, znanego ze swojej dbałości w zbieraniu materiału
dowodowego. Kiedy sprawdzał odciski palców na pierścionku, zadzwoniłem do ojca,
człowieka, którego Powell senior nazwał „tym od mebli”. Ojciec całe życie zajmował się
antykami i co za tym idzie, zna większość starszych i doświadczonych handlarzy antykami w
okolicy. Nie wiedziałem, czy pierścionek był antykiem, ale wyglądał na tyle staro, że
przynajmniej warto było to sprawdzić. Chciałem też mieć jakieś pojęcie o jego wartości, bo
jego posiadanie przez Angelę Cashell było tak samo mało wiarygodne, jak to, że należał do
dilera narkotyków, takiego jak Szczur Donaghey.
Ojciec powiedział, że oddzwoni za pięć minut. Pół godziny później zadzwonił i
powiedział, że znalazł człowieka w Derry, Ciarana O’Donnella, który zgodził się rzucić
okiem na pierścionek. Umówiłem się z nimi w pracowni O’Donnella przy Spencer Road o
piątej – miałem nadzieję, że do tego czasu Patsy McLaughlin skończy robić swoje. Jak się
okazało, skończył dużo wcześniej, bo godzinę później razem z sierżant Williams wszedł do
pokoju z wiadomością, że nie znalazł nic, co by tłumaczyło, dlaczego oboje są tacy weseli.
McLaughlin wyjaśnił:
– Śmiałem się, kiedy mi go przyniosła. Wie pan, ile zestawów odcisków palców
zdejmuje się z takiego pierścionka? Ale tu nie było nic. Wie pan, co to znaczy?
– Najwyraźniej nie, skoro nie szczerzę się tak jak wy dwoje. Oświećcie mnie –
powiedziałem.
– Niech się pan zastanowi, detektywie. Pana śladów tam nie ma, prawda?
– Oczywiście, że nie. Nie dotykałem go... – odparłem ze zniecierpliwieniem.
– A pani patolog? Jej odcisków palców też tam nie ma.
– Bo do pracy wkłada rękawiczki – wyjaśniłem, a moje podniecenie nagle wzrosło, bo
doszedłem do oczywistego wniosku.
– Otóż to. I tak samo miał je ten, kto włożył pierścionek dziewczynie na palec, bo
najwyraźniej sama tego nie zrobiła. Ktoś jej go włożył bardzo ostrożnie.
O
PIĄTEJ SPOTKALIŚMY SIĘ Z
C
LARANEM
O’D
ONNELLEM
i moim ojcem pod jego pracownią,
starym domkiem zbudowanym na pochyłości niedaleko Spencer Road w Derry. Pochyłość
zbiega do rzeki Foyle, która dzieli miasto na pół. Zakład zamknięto na święta i teraz było w
nim nieprzyjemnie zimno. Palce mi posiniały i zesztywniały tak, że schowałem dłonie w
rękawy i zacisnąłem je w pięści. Pod słodkim zapachem środków do polerowania mebli czuć
był wilgoć i stęchliznę.
O’Donnell był starym człowiekiem, lekko przygarbionym. Po obu stronach łysiny
rosły mu symetryczne kępki siwych włosów. Nosił okulary z grubymi szkłami, które zdjął do
oględzin pierścionka, zastępując je jubilerską łupą włożoną w prawe oko. Usiadł przy starym,
drewnianym biurku, włączył maleńką lampkę i przez kilka minut oglądał najdrobniejsze
detale pierścionka, obracając go na wszystkie strony i pocierając narzędziem
przypominającym miniaturową szczotkę do zębów. Potem odłożył go i z regału w kącie wyjął
zieloną księgę. Zaniósł ją do biurka, znów włożył lupę w oko i obejrzał pierścionek z lewym
okiem zamkniętym, zaglądając do księgi z zamkniętym prawym. W końcu zadowolony
odłożył wszystko na blat przed sobą i nas zawołał.
– Interesujący okaz – powiedział. – Pierścionek to osiemnastokaratowe złoto z
kamieniem księżycowym otoczonym przez dwanaście brylantów w szlifie rozetowym.
Interesujące w nim jest to... no, właściwie interesujące są w nim dwie rzeczy... że jeden z
brylantów został wymieniony. To bardzo porządna robota, ale pochodzi z innego źródła niż
pozostałe; w świetle ma delikatne różowawe zabarwienie. Druga rzecz, dużo mniej
interesująca, że to nie jest antyk. Daję mu najwyżej trzydzieści lat.
– Potrafi pan powiedzieć, skąd on pochodzi? – spytała sierżant Williams.
– Cóż, tu mamy dobre wieści – odparł. – Wykonano go w Donegal. Konkretnie:
Hendershot i Synowie. Byli bardzo ekskluzywnymi jubilerami w latach siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych, chociaż ostatnio jakoś przycichli, że tak powiem.
– Skąd pan to wie? – spytałem, a mój ojciec uśmiechnął się i pokiwał głową.
– To bardzo proste, doprawdy. Nabili na pierścionku swoją puncę obok próby złota.
– A grawerunek, to „AC”? – spytałem.
– Nie mam pojęcia. Moim zdaniem został wykonany przy składaniu pierścionka,
wewnętrzna powierzchnia grawerunku jest tak samo zmatowiała jak reszta. Gdyby był
świeższy, odrobinę bardziej by się świeciła.
– Co by pan nam radził zrobić teraz? – spytałem, zerkając na sierżant Williams.
– Cóż, to państwo jesteście policjantami, funkcjonariuszami policji, nie będę wam
mówił, co macie robić. Ale ja bym się skontaktował z Hendershotem i Synami i zobaczył, co
mogą wam powiedzieć.
– Chyba pan mówił, że ostatnio przycichli – zauważyła Williams.
– Tak – odparł. – Jeśli chodzi o udziały w rynku i tak dalej, przycichli. Ale wciąż
działają. Kiedy byłem u nich ostatnio, mieścili się w bocznej uliczce, ale to było kilka
dobrych lat temu i mogli się przenieść. Sprawdźcie państwo w książce telefonicznej.
Podziękowaliśmy O’Donnellowi za pomoc, a ja obiecałem ojcu, że niedługo odwiedzę
jego i matkę.
– Wpadnij – powiedział. – I uściskaj ode mnie dzieciaki.
Obiecałem, że to zrobię. Potem razem z sierżant Williams ruszyliśmy z powrotem.
– I jak tam, jedziemy do Donegal? – spytała, kiedy minęliśmy Prehen Park i
skręciliśmy w Strabane Road.
– Czemu nie? Zwłaszcza jeśli firma płaci.
– Moglibyśmy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i podjechać przy okazji do
Bundoran zapytać o tego policjanta, który zajmował się zabójstwem Szczura Donagheya –
powiedziała Williams z uśmiechem.
Z
ANIM PODPISAŁEM WYJŚCIE Z POSTERUNKU
wieczorem, zadzwonił lekarz, który opatrywał
mnie w Wigilię. Jak się dowiedziałem, nazywał się Ian Fleming.
– Mój ojciec był wielbicielem Bonda – wytłumaczył, chociaż nic nie powiedziałem.
Kiwnąłem głową do słuchawki. Potem dotarło do mnie, że przecież tego nie widzi, i udało mi
się chrząknąć mimo suchości w gardle. – Dobre wieści, inspektorze – powiedział. – Jak dotąd
wszystko w porządku. Taki spóźniony prezent na Gwiazdkę.
Dziękując mu, prawie łkałem.
– Proszę nie zapomnieć i zbadać się jeszcze raz za kilka miesięcy. Nie zdradzając zbyt
wiele, rozmawiałem dziś po południu z lekarzem rodzinnym chłopaka. Opowiedziałem mu o
ugryzieniu. Sprawdził to dla mnie. Wychodzi na to, że chłopak też był czysty. No więc
miejmy nadzieję...
D
EBBIE URONIŁA ŁEZKĘ CZY DWIE
, kiedy jej o tym opowiedziałem, a potem zaparzyła herbatę,
co wydawało się jedyną możliwą rzeczą do zrobienia. Zaprosiłem ją, żeby pojechała jutro ze
mną i sierżant Williams na wypadek, gdyby miała chęć na zakupy w Donegal, ale ona
obiecała już matce, że zabierze ją do Derry. Zjedliśmy kolację w przyjaznym milczeniu, choć
podejrzewałem, że mój pocałunek z Miriam Powell nadal nie dawał jej spokoju.
Mniej więcej za piętnaście dziewiąta usłyszeliśmy wołanie Penny. Dwadzieścia minut
wcześniej poszła do łóżka; podobnie jak jej matka, z reguły zasypiała, kiedy tylko dotknęła
głową poduszki.
Jej pokój ma okno od frontu. Znaleźliśmy ją klęczącą na łóżku, z głową i połową ciała
schowaną za zasłoną. Przyglądała się czemuś na zewnątrz. Kiedy nas usłyszała, podniosła
zasłonę nad głowę i zaprosiła nas pod tę prowizoryczną markizę. Wtedy zobaczyliśmy, co ją
obudziło.
Na ulicy pod domem zbierali się miejscowi rolnicy ze strzelbami i latarkami. Pośrodku
tej grupy stał Mark Anderson, niczym namiastka generała, wydając polecenia i wskazując
najpierw na kawałek papieru, który trzymał w ręku, a potem na różne punkty pól otaczających
nasz dom. Ktoś robił zdjęcia i w świetle flesza Anderson najwyraźniej zobaczył nasze twarze
przyglądające mu się z okna, bo pokazał nas fotografowi, powiedział coś i się roześmiał.
Patrzyliśmy, jak odrzuca w tył głowę, rozdziawia szeroko bezzębne usta, a potem krztusi się,
kaszle i spluwa na ziemię.
Zszedłem na dół, włożyłem kurtkę i wyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Fotograf
zapisywał nazwiska w reporterskim notesie i wyglądał, jakby już się zbierał. Zawołałem go.
– Co się dzieje?
– Szukają dzikiego kota, który zabijał owce pana Andersona. – Reporter miał zaledwie
dwadzieścia parę lat. Na jego policzkach i wokół ust wciąż widać było świeże ślady po
pryszczach.
– Ostatnim razem nazywano go panem Andersonem w sądzie, synku – powiedziałem –
nie ma sensu strzępić sobie języka teraz. Gdzie oni idą z tymi strzelbami?
– Nie słyszał pan, proszę pana? – odparł dziennikarz, zjeżony za nazwanie go
„synkiem”. – Thomas Powell zaoferował tysiąc euro nagrody za schwytanie kota, żywego
albo martwego. Mówi, że Garda nic nie robi. Jakiś komentarz, inspektorze? – dodał z
uśmiechem, zadowolony ze swojego sprytu.
– Tak, stoisz na moim podjeździe. Zjeżdżaj stąd.
W
RÓCIŁEM DO DOMU
,
WŁOŻYŁEM SWETER
, kurtkę przeciwdeszczową i gumowce. Potem
zamknąłem Franka na kłódkę w szopie, na wszelki wypadek.
Znalazłem Andersona, jakieś trzysta metrów dalej, stojącego przy bramie wjazdowej
prowadzącej na jego pole, ciągnące się w jedną stronę do naszego, w drugą – około półtora
kilometra do jego domu. Księżyc stał wysoko i niebo było czyste; w srebrzystym świetle
widać było wyraźnie popękane od wielu lat picia naczynka na policzkach i nosie Andersona.
Kiedy mówił, bezzębne dziąsła wydawały się fioletowe i złowrogie.
– Ostrzegałem, że wezmę sprawy w swoje ręce – powiedział, gdy podszedłem. – Teraz
już trochę za późno.
– Dziki kot to nie to samo co mój pies. Jesteś pewien, że to, co atakuje twoje owce, to
zwierzę? A przy okazji, co u Malachy’ego?
– Po co tu przylazłeś? – prychnął, wolał nie słyszeć mojego pytania.
– Pomyślałem, że będę miał na was oko. Nie chcemy, żeby ktoś cię przypadkiem
postrzelił, prawda, Mark?
W
YBRAŁEM NIEWIELKIE WZNIESIENIE POLA
i dołączyłem do dwóch leżących tam mężczyzn.
W jednym rozpoznałem wielbiciela strzelania do rzutek z Raphoe, chociaż nie wiedziałem,
jak się nazywa. Ziemia pod nami zamarzła na kość; zimno przesączało się przez ubranie, bez
przerwy musiałem się poruszać, żeby nie zamarznąć. Leżeliśmy tak na mrozie i czekaliśmy,
wypatrując w ciemności sylwetek krążących wokół owiec, których wełna lśniła w świetle
księżyca. Żywopłot z ostrokrzewu, otaczający pole, był gęsty i ciężki od wielkich,
czerwonych jak krew jagód. Przemykały przez niego małe zwierzątka. Bezpośrednio nad
nami zwieszały się gałęzie brzozy, tak ciężkie, że ciągnęły się po ziemi.
Około wpół do jedenastej ktoś krzyknął; z rogu pola dobiegł trzask strzelb,
poprzedzony o sekundę jasnymi błyskami wystrzałów. Kilku leżących mężczyzn podniosło
się z trudem na nogi i pobiegło do miejsca, w którym coś było, podczas gdy dwaj inni kłócili
się, który strzelił pierwszy.
– Wygląda na to, że ktoś zarobił tysiaka – stwierdził facet z Raphoe, wstając.
Poszedłem w jego ślady. Nogi ugięły się pode mną, zesztywniałe od długiego leżenia na
lodowatej ziemi. Pokuśtykałem za pozostałymi do miejsca, gdzie się zebrali, ale zanim
jeszcze tam dotarłem, widziałem z kręcenia głowami z niesmakiem, że ofiarą nie był dziki
kot, na co mieli nadzieję. Pośrodku kręgu mężczyzn leżał lis, z bokiem rozerwanym śrutem ze
strzelby i czarną jak smoła krwią sączącą się na polukrowaną mrozem trawę. Wystawiał i
chował język, oddychał ciężko i chrapliwie. Z każdym tchnieniem z jego boku tryskała
świeża krew. Mój towarzysz z Raphoe załadował nabój do strzelby, przystawił ją do głowy
lisa i wystrzelił z tak bliskiej odległości, że krew i tkanka obryzgały mu buty i lufę broni. W
powietrzu rozszedł się smród kordytu i spalonego futra.
– Czyli wracamy do domu? – spytał ktoś z rozczarowaniem w głosie.
– To nie lis atakował moje owce – powiedział Anderson, plując na truchło. –
Zostawcie go tutaj, może przyciągnie tamto coś.
Bez przekonania kopnął lisa, który przetoczył się po trawie, a potem wytarł but o tył
nogawki.
– Wracamy na miejsca – rozkazał, poprawił czapkę i podreptał z powrotem do swojej
kryjówki.
Wróciłem za górkę. Położyłem się tym razem w innej pozycji i zapaliłem papierosa.
– Lepiej tego nie robić – zauważył drugi mężczyzna, który nazywał się Tony jakiśtam.
– Koty wyczuwają dym z paru kilometrów. Może się spłoszyć.
– Jeśli ten kot potrafi wyczuć zapach jednego papierosa, a nie wyczuwa smrodu
trzydziestu chłopów leżących na polu pełnym owczego gówna, to rzeczywiście zasługuje,
żeby go rozwalić – odparłem i dla podkreślenia tych słów głęboko się zaciągnąłem, choć
powietrze było tak zimne, że paliło płuca. Facet z Raphoe roześmiał się i wyjął puszkę z
tytoniem, żeby skręcić papierosa. Poczęstowałem go swoim z kieszeni.
– Poluje pan? – spytał. Byłem jedynym nieuzbrojonym człowiekiem na polu.
– Nie. Pilnuję tylko, żeby nikt nikogo nie postrzelił – odparłem. – Ani mojego psa.
– Co?
– Anderson uważa, że to mój pies atakuje jego owce. Chyba powinienem być
wdzięczny, że pojawił się ten kot.
– Chyba tak, panie władzo – stwierdził tamten i znów zaśmiał się razem ze mną.
– Skądś znam pana twarz, ale nie wiem skąd.
– Parę lat temu wlepił mi pan mandat za przekroczenie szybkości. Był pan wtedy w
mundurze.
– Cholera – powiedziałem. – Przepraszam.
– Niepotrzebnie. Leciałem sto sześćdziesiąt pięć po Letterkenny Road. Miałem
szczęście, że nie zginąłem. Wygląda na to, że tanio się wykręciłem.
Przypomniałem sobie tamto wydarzenie i jego twarz, chociaż wtedy nosił wąsy. Chyba
uważał, że pamiętam jego nazwisko, nie chciałem więc go o nie pytać.
– To była czerwona celica?
– Blisko. Czerwone capri.
– Ma je pan jeszcze? – spytałem. – Piękny wóz, nawet jako rozmazana smuga.
– Nie. Kiedy żona urodziła dzieciaka, pozbyłem się go. Teraz jeżdżę rodzinnym
autem.
– Wspaniale – odezwał się Tony. – Przepraszam, że wam przeszkadzam, ale czy
moglibyście się zamknąć?
S
IEDZIELIŚMY W MILCZENIU
jeszcze przez jakąś godzinę, co jakiś czas zapalając papierosa.
Powietrze było tak nieruchome, że dym zawisał srebrną chmurą nad naszymi głowami. Około
wpół do pierwszej wstałem, żeby rozprostować zesztywniałe nogi, a kiedy to robiłem,
zobaczyłem, jak coś czarnego prześlizguje się ze szczytu wzniesienia w dół. To coś podpełzło
powoli do grupy owiec, które spały. Napastnik miał brzuch tak blisko ziemi, że futro musiał
mu oprószyć szron. Nie potrafiłem określić, co to takiego. Zwierzę przemykało się wzdłuż
głębokich bruzd pozostawionych przez opony traktorów.
– Wstawać – syknąłem do dwóch pozostałych, a oni zrobili to, prostując się i masując
nogi. Facet z Raphoe zobaczył przemykający kształt i załadował pocisk do lufy, Tony też.
Obaj jednocześnie przyłożyli strzelby do ramienia. Ten z Raphoe poprawił postawę,
rozsuwając nogi tak, żeby lepiej trzymać równowagę. Zauważyłem, że kiedy celował,
zniknęła mgiełka jego oddechu, i zrozumiałem, że sam instynktownie wstrzymuję oddech.
Zwierzę zatrzymało się, jakby też nagle zdało sobie sprawę z wydarzeń, które muszą nastąpić.
Zapamiętałem, że gość z Raphoe w ostatnich sekundach przed wystrzałem zmienił
minimalnie cel, choć nie mam co do tego pewności.
Powoli ściągnął spust, jednym płynnym ruchem; strzelba szarpnęła mu się w rękach, a
po polu rozszedł się echem huk, od którego zadzwoniło mi w uszach. Tony wystrzelił chwilę
później, z kolejnym ostrym trzaskiem łamanego kija. Potem wszyscy trzej rzuciliśmy się
biegiem, potykając się o bruzdy i ślizgając na owczym łajnie. Rozpędzaliśmy zaspane owce,
które patrzyły na nas wielkimi, przerażonymi oczami. W biegu zobaczyliśmy, jak czarna
sylwetka zygzakiem pędzi tam, skąd nadeszła. Dotarliśmy do miejsca, gdzie zwierzę zostało
trafione. Na białej trawie widać było rozbryzgi czarnej krwi. Poszliśmy jego tropem – trawa
była bardziej zielona tam, gdzie ją poruszyło – i zobaczyliśmy kolejne plamy krwi na ziemi.
Potem trop ginął w gęstwinie i go zgubiliśmy.
– A to pech – powiedziałem do faceta z Raphoe, który uśmiechnął się zaciśniętymi
ustami.
– Chyba pora do domu, koledzy – odparł, zarzucając strzelbę na ramię. Ostrożnie
ruszył w dół. Imiu biegli już zobaczyć, co się stało.
J
AKIEŚ PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ WRÓCIŁEM DO DOMU
i poszedłem na podwórze sprawdzić, czy
szopa jest zamknięta. Szarpnąłem za kłódkę i już miałem iść spać, kiedy usłyszałem ze środka
ciche skomlenie. Otworzyłem drzwi i wszedłem.
Frank leżał w kącie, zwinięty w kłębek. Krew gęstniała na klepisku szopy pod nim.
Podniósł odrobinę łeb i spojrzał na mnie, ale jego zazwyczaj przekrwione ślepia były blade i
puste. Bezskutecznie lizał bok, gdzie otarła go kula, zauważyłem też, że prawe ucho,
przedtem zwisające niemal do ziemi, było poszarpane i ciemne od krwi. Biała jak śnieg pierś
była różowa i czerwona, chociaż nie potrafiłem powiedzieć, czy krwawił, czy ubrudził się
krwią z ucha.
Zaskomlał słabo, kiedy go podniosłem i zaniosłem do samochodu. Położyłem go na
tylnym fotelu na kocu piknikowym; spieszyłem się, żeby farmerzy kręcący się po polu,
rozczarowani nocnym polowaniem, nie zobaczyli go i nie zrozumieli, co się stało. Szybko
pobiegłem na górę do Debbie. Czytała w łóżku jakieś pismo. Słyszała wcześniej strzały i była
ciekawa, co się stało. Kazałem jej zadzwonić na dyżur weterynaryjny w Strabane, bo bałem
się zabierać Franka do weterynarza w Donegal – Anderson wkrótce o wszystkim by się
dowiedział.
Musiałem czekać dwadzieścia minut pod lecznicą, aż przyjechała pani weterynarz i
pomogła mi wnieść Franka do środka, na stalowy stół operacyjny. Tam dała mu zastrzyk, po
którym w kilka sekund stracił przytomność, i obmyła mu rany. Opowiedziałem jej połowę
historii – że strzelałem do lisa, a pies wbiegł mi na linię strzału.
– Oczywiście – odparła. – Myślałam, że to może ma coś wspólnego z waszym
polowaniem na wielkiego kota.
Odgarnęła grzywkę z twarzy ręką w zakrwawionej rękawiczce i uśmiechnęła się do
mnie, zanim wróciła do opatrywania ran.
Kula drasnęła Franka w łapę, ale nie miał żadnych poważniejszych obrażeń. Ucho było
paskudnie poszarpane. Została go połowa, co oznaczało, że druga część, strzęp
zakrwawionego aksamitu, leży gdzieś na polu Andersona. Lekarka zabandażowała ucho,
przywiązała je za głową i założyła opatrunek na gęstą, białą maść na łapie. Potem poszła do
składziku i przyniosła buteleczkę pastylek – przeciwzapalny antybiotyk.
W końcu obejrzała Frankowi oczy i zęby i pomogła mi go zanieść do samochodu.
– Mam nadzieję, że pana też przypadkowo nie postrzelono – powiedziała, ruchem
głowy wskazując opatrunek na mojej dłoni, kiedy kładłem Franka na fotelu.
– Nie, zostałem ugryziony.
– Przez niego? – spytała z zatroskaną miną.
– O nie – odparłem. – Przez człowieka.
Zamknąłem tylne drzwi samochodu, a ona patrzyła na mnie, bardziej zmartwiona
moim zdrowiem psychicznym niż fizycznym.
– Jasne. – W końcu wzruszyła ramionami i wzięła pieniądze, które jej dałem.
Rozdział 10
Piątek, 27 grudnia
R
ANO WYSZEDŁEM Z DOMU O SIÓDMEJ TRZYDZIEŚCI
i pojechałem do sierżant Williams, do
dwupokojowego bungalowu w Ballindrait. Przed jej domem minęła mnie niebieska sierra, z
szybami zaparowanymi i zamarzniętymi, ale byłem prawie pewien, że mężczyzna zgarbiony
za kierownicą, wyglądający, jakby został wypędzony z łóżka, to Jason Holmes.
Nie zapytałem o to sierżant Williams, póki nie minęliśmy Ballybofey dwadzieścia
minut później.
– To Holmesa widziałem rano, jak wychodził od ciebie? – spytałem najbardziej
niewinnym tonem, na jaki umiałem się zdobyć.
– Tak, tato – odparła, wyglądając za szybę. – Spał na kanapie – dodała, odwracając się
do mnie.
– O nic nie pytam. To nie moja sprawa – powiedziałem, odrywając rękę od kierownicy
i podnosząc ją kpiąco w pojednawczym geście.
– Wiem – odparła. – I niech tak zostanie, chyba że chce pan skończyć jak pański pies.
– W porządku. Jestem tylko ciekaw, co u niego, po tej aferze z McKelveyem.
– Chyba w porządku. Mało mówi. Przy okazji, wydaje mu się, że trafił na coś w
sprawie Terry’ego Boyle’a. Pewien barman pamięta, że w noc jego śmierci wdział go
wychodzącego z klubu w Raphoe z dziewczyną. Drobna, ciemne włosy. Jedzie tam dzisiaj po
rysopis, może spróbuje zrobić elektroniczny portret pamięciowy.
Opuściła szybę i wypluła za okno przeżutą gumę.
– Nie śmieć – zaprotestowałem.
– Jak już mówiłam – ciągnęła, ignorując tę uwagę – chyba wszystko z nim w
porządku. Dopóki jest przekonany, że McKelvey był winny.
– Powiedziałaś mu, dokąd jedziemy?
– Tak, ale dodałam, że sprawdzamy trop dotyczący McKelveya, porządkujemy
sprawę, chcemy popytać o pierścionek. Chciał wiedzieć, co go omija.
– To zrozumiałe.
M
NIEJ WIĘCEJ GODZINĘ PÓŹNIEJ
byliśmy na przedmieściach Donegal. Najpierw pojechaliśmy
do pracowni jubilerskiej Hendershot i Synowie, która faktycznie mieściła się obok restauracji
Atlantic. Z zewnątrz wyglądała na podupadłą – drewno wokół drzwi i szyld nad witryną były
spłowiałe, obłaziła z nich farba. Szyby pokrywał kurz, a w środku wydawało się tak ciemno,
że w pierwszej chwili pomyśleliśmy, iż sklep jest zamknięty. Wnętrze urządzono staromodnie
– mahoniowe gabloty pełne złota i brylantów, migoczących w świetle zamontowanych w
suficie punktowych lamp. Sklep pachniał odświeżaczem powietrza użytym pewnie po to, by
zamaskować zapach tytoniu.
Kierownikiem był młody mężczyzna o falistych, brązowych włosach i kosztownym
uzębieniu, lśniącym tak, jak klejnot w jego spince do krawata. Wytłumaczyliśmy cel naszej
wizyty i pokazaliśmy mu pierścionek. Obejrzał go i zaproponował, żebyśmy zostawili go na
godzinę, a on skontaktuje się z ojcem, który wykonał większość biżuterii, sprzedanej przez
ich firmę w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Pojechaliśmy więc do Bundoran, czterdzieści minut drogi w stronę wybrzeża. Przez
wiele lat miasteczko uchodziło za nadmorski kurort z lat pięćdziesiątych: bielone domki,
podupadające sklepiki z pozwijanymi, żółknącymi zasłonami w witrynach, Atlantyk bijący o
brzeg nawet w spokojne dni. W ostatnim czasie Bundoran się zmieniło – pojawiły się salony z
automatami do gier, sklepy dla surferów, migoczące neony, restauracje z frontonami rodem z
Dzikiego Zachodu i bary pełne irlandzkich staroci. Wczesnym rankiem ulice zasłane są
potłuczonymi butelkami po piwie i wymiocinami. W porze obiadu miasteczko znów ukazuje
swoje familijne oblicze.
Zaparkowaliśmy pod posterunkiem Garda i weszliśmy do środka spotkać się z
sierżantem Billem Dalym. Okienko w recepcji było tak niskie, że musiałem się pochylić, żeby
porozmawiać z dyżurnym. Przypominało to biuro taksówek. Sierżant Williams przedstawiła
nas oboje i zapytała o Daly’ego.
Po chwili wpuszczono nas do środka. Przywitał nas mężczyzna w średnim wieku, z
czarnymi, siwiejącymi na skroniach włosami. Cerę miał opaloną i wysuszoną jak stare siodło,
z głębokimi zmarszczkami wokół oczu. Mrużył je lekko w blasku jarzeniówek. Zaprosił nas
do sali przesłuchań.
Potem przeprosił nas, wyszedł i wrócił po chwili z małym kartonowym pudełkiem, na
którym niósł trzy kawy i cienką zieloną teczkę. Postawił pudełko na stole, usiadł naprzeciwko
nas, podmuchał na kawę i zmrużonymi oczami spojrzał na sierżant Williams.
– A zatem przyjechaliście w sprawie Szczura. No, no, pytajcie, o co chcecie –
powiedział, wskazując zieloną teczkę.
Sierżant Williams otworzyła ją i położyła między nami na stole. Notatki były krótkie i
zwięzłe.
Szczur Donaghey został znaleziony w swoim mieszkaniu, wychodzącym na plac
zabaw i basen, piątego listopada, przywiązany do krzesła i zakneblowany. Ręce miał pokryte
śladami przypaleń papierosami. Morderca rozciął mu nadgarstki i zostawił, by patrzył, jak
krew ścieka mu po dłoniach i kapie z palców na podłogę. Wskaźniki reakcji życiowych wokół
ran sugerowały, że Donaghey żył jeszcze przez dwadzieścia pięć do trzydziestu minut,
patrząc, jak wycieka z niego życie, i szarpał się w więzach tak gwałtownie, że pękły mu trzy
żebra.
– Jakieś ślady? – spytała sierżant Williams, kiedy skończyliśmy czytać.
– Żadnych – odparł Daly. Wypił już kawę i zaczął zawijać do środka krawędź
tekturowego kubka.
– Nic? – spytałem.
– Nic. Ani śladu. Szczur Donaghey został zamordowany, ale nie wiemy przez kogo i,
prawdę mówiąc, mamy to w dupie.
Nie zaskoczyło mnie to. Donaghey był zawodowym przestępcą, który całymi latami
zarabiał na życie, sprzedając narkotyki. Żaden policjant nie będzie tracił czasu na kogoś
takiego, kiedy wzrasta wskaźnik przestępczości, a liczba chętnych do pracy w policji spada.
– Opowiem wam coś o Szczurze Donagheyu. Kupił tę swoją norę piętnaście lat temu,
miał też inną w Letterkenny i jeszcze dwie, w Sligo i Cork. Rozdawał darmowe próbki
narkotyków dwunastolatkom, a potem kazał im kraść dla siebie samochody. On wyjmował
radia, oni mieli darmowe przejażdżki. Potem je porzucali, a Szczur wtykał w fotel kierowcy
strzykawki używane przez narkomanów zarażonych AIDS. Jakiś biedny facet w mundurze
znajduje kradziony wóz, wsiada, żeby go sprawdzić i odprowadzić na posterunek, dostaje
brudną igłę w dupę i ma AIDS za darmo. Taki był właśnie Szczur Donaghey.
AIDS. Dlaczego wszyscy bez przerwy mówili o AIDS? Nigdy wcześniej nie
zwróciłem na to uwagi, według lekarza jestem czysty, ale wewnętrzny głosik przypomniał mi,
że pewność uzyskam dopiero za miesiąc.
– Zbrodnia jest zbrodnią – podsumowała sierżant Williams, choć bez przekonania.
Potrzebowałem chwili, żeby zrozumieć, o czym mówi.
– Jedyna zbrodnia, o jakiej można tu mówić, to marnowanie pieniędzy podatników na
szukanie kogoś, kto oddal nam przysługę. A skoro tak go pani broni, może zainteresuje panią
ten przypadek użycia broni, o który pani pytała – nigdy nikogo za to nie wsadziliśmy, ale
Szczur Donaghey był naszym głównym podejrzanym. Napadł sześćdziesięciolatka
zamykającego stację benzynową i wystrzelił mu nad głową dla ostrzeżenia, bo tamten nie
chciał oddać pieniędzy. Facet dostał ataku serca. Przeżył, inaczej mielibyśmy sprawę o
morderstwo. Szczur Donaghey był zwykłym gnojkiem i krzyżyk mu na drogę.
– Będą następni – powiedziałem.
– Już są. Ale dopóki kasują się nawzajem, oszczędzają nam kłopotu.
– Uważa pan, że tak właśnie było? – spytałem.
– Prawdopodobnie – odparł. – To mógł być niezadowolony klient, nowa konkurencja,
kara Provosów. Naprawdę mam to gdzieś. Pod warunkiem że Szczur dobrze pocierpiał, zanim
zdechł.
– Znaleźliście niedopałki papierosów albo inne dowody rzeczowe? – spytałem.
– Nie. Wszystko było umyte, wyczyszczone i posprzątane. Żadnych odcisków palców,
włókien, nic. Ten, kto to zrobił, był zawodowcem.
– Być może.
– A jak to się wiąże z waszą sprawą? – spytał Daly, odchylając się w tył na krześle.
– Może wcale. Na liście rzeczy ukradzionych z mieszkania Donagheya w Letterkenny
znalazł się pierścionek. Jest związany ze sprawą, którą prowadzimy.
– Poważnie? Cholera, spokojnie tam u was w tym Lifford.
– Tak – odparła sierżant Williams z uśmiechem. – Ten pistolet był użyty kilka dni
temu do morderstwa. Chociaż raczej nie przez Szczura.
– Może go sprzedał. Może ukradziono mu go razem z tym pierścionkiem, o którym
mówicie.
– Może – zgodziłem się. – Jest jakaś szansa na zobaczenie mieszkania Donagheya?
– Zerowa. Dzień po jego śmierci miasto je zdezynfekowało. W zeszły poniedziałek
zameldowano tam rodzinę Rumunów. Nikt im nie opowiedział, co tam się wydarzyło.
Wszyscy mieli nadzieję, że nie zobaczą plam krwi na podłodze. Cały jego majątek, który nie
został zlicytowany przez władze, znajduje się w tym pudełku.
Otworzyłem pudełko i przejrzałem jego zawartość: paczkę papierosów, komplet
kluczy, pęk listów, zdjęcia. Przerzucając je w zamyśleniu, zobaczyłem jedno, które znałem.
Potrzebowałem chwili, żeby sobie przypomnieć, gdzie czy raczej kiedy ostatnio je widziałem.
Kobieta siedząca na stopniach schodów na plaży. To była ta sama fotografia, którą widziałem
wetkniętą za pnącze bluszczu na drzewie, pod którym zginęła Angela Cashell.
– Kto to? – spytałem Daly’ego, podnosząc zdjęcie.
– Jego matka? – strzelił sierżant. – O ile jakąś miał.
– Zatrzymam je sobie, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – powiedziałem, nie mogąc
się doczekać powrotu do Lifford, na miejsce śmierci Angeli, żeby porównać obie fotografie.
– Nie przychodzi panu do głowy nic dziwnego? Nic, co by odróżniało tę śmierć od
normalnych morderstw w półświatku? – pytała sierżant Williams, podejrzewając już, że nasza
wyprawa to tylko strata czasu.
– Nic. Nie licząc tortur z przypalaniem papierosami. Mam tylko nadzieję, że ten, kto
załatwił Szczura, zrobił z tego film. Chętnie bym zapłacił, żeby to sobie obejrzeć.
Wracając, zatrzymaliśmy się na obiad w przydrożnym barze, a ja powiedziałem
Williams o zdjęciu. Zaproponowała, że zadzwoni do Holmesa i poprosi go, żeby zabrał je dla
nas i zabezpieczył. Potem wróciliśmy do Donegal, do jubilerów, zatrzymując się po drodze,
żebym kupił ciasto czekoladowe dla Debbie. Miałem nadzieję, że pierścionek da nam jakąś
odpowiedź. Zamiast tego pojawiły się kolejne pytania.
W
RÓCILIŚMY DO JUBILERA OKOŁO WPÓŁ DO CZWARTEJ
i zostaliśmy przedstawieni Charlesowi
Hendershotowi, starcowi o siwych włosach i gęstych wąsach. Był niski i przygarbiony,
poruszał się powoli i z namysłem. Palce miał szczupłe i kobiece, skórę kruchą jak stary
papier. Siedział za główną ladą na starym fotelu, obitym czerwonym aksamitem, z nogami
skrzyżowanymi w kostkach. Przed nim leżały pierścionek i oprawna w czerwoną skórę
księga. Kiedy mówił, lekko trzęsła mu się głowa.
– Pamiętam ten pierścionek – powiedział cicho, gdy usiedliśmy z nim na zapleczu. –
Pamiętam każdą rzecz, jaką zrobiłem. Każda jest inna. Każda to dzieło sztuki.
Podniósł smukły palec, mówiąc głównie do sierżant Williams, która siedziała
odwrócona do niego, z ręką na poręczy jego fotela.
– Wie pani, robiłem krzyż dla papieża w 1979 roku, kiedy przyjechał do Droghedy.
Sam prezydent mnie o to prosił.
– Naprawdę? – odparła sierżant Williams, a on przesłał jej niemal chłopięcy uśmiech.
– Ten pierścionek zrobiłem w 1978 roku. W czerwcu. Znalazłem go tu w księdze. Co
roku zmieniałem style. W tamtym roku robiłem szlify rozetowe. To stary szlif, używałem go
wtedy, a potem w osiemdziesiątym piątym i w dziewięćdziesiątym pierwszym, ale nigdy
więcej na kamieniach księżycowych.
– Jak pan zapamiętał, że to był czerwiec? – spytała sierżant Williams i chyba
zatrzepotała rzęsami.
– To proste, skarbie – odparł, lekko poklepując jej dłoń. – Kamień księżycowy to
kamień czerwcowy, on i perła. Czyli że to czerwiec siedemdziesiątego ósmego. Tak
pamiętałem i miałem rację – powiedział, nachylił się powoli i postukał w księgę. – Tak tu jest
zapisane.
– A inicjały „AC”, panie Hendershot? – wtrąciłem. – Czy to pan je grawerował?
– Tak. Miało tam być „Od AC”. Za dużo na taki mały pierścionek. Zgodzili się na
„AC”.
– „Od AC”, nie „Dla AC? – spytała Williams.
– Tak. Dziwna sprawa. Na pierścionku powinny być inicjały damy. Pamiętaj o tym,
młody człowieku, kiedy będziesz kupował tej uroczej dziewczynie pierścionek – powiedział,
wskazując na mnie w sposób, który skojarzył mi się z moją babcią. Sierżant Williams
uśmiechnęła się do mnie szeroko, pewnie dlatego że nazwał ją dziewczyną, w dodatku
uroczą. – Ale tam było „Od AC”. Sprawdziłem.
Otworzył księgę i, oblizując czubki palców, zaczął powoli przerzucać strony.
Trzymałem cierpliwość na wodzy, postukując otwartą dłonią w udo. Hendershot popatrzył
znacząco na moją rękę, potem na mnie, a wreszcie wrócił do księgi, przewracając karty
jeszcze wolniej, aż znalazł to, czego szukał.
– Pan A. Costello z Letterkenny. Nie pamiętam twarzy. Nie mam pamięci do twarzy.
– A. Costello – powtórzyła z rozbawieniem sierżant Williams. – Chyba nie
nadinspektor?
– Nie – odparłem. – On ma na imię Olly, od Olivera.
Hendershot wciąż studiował księgę.
– Tak, pan Alphonsius Costello – oznajmił.
W tej okropnej chwili zakręciło mi się w głowie i nie mogłem zebrać myśli. Żart
Williams przestał być śmieszny.
– Kim była ta dziewczyna? Jego żoną? – spytała.
– Nie sądzę, żeby to była żona – odparł starzec, wydymając usta i lekko kręcąc głową.
– Ale, macie szczęście. Jeden z brylantów był wymieniany.
– Tak, tak nam powiedziano.
Odwrócił się i spojrzał na mnie surowo, jak zirytowany nauczyciel, a potem odzywał
się już tylko do Caroline, nawet odpowiadając na te pytania, które zadawałem ja.
– Zauważyłem, skarbie, że jeden z tych brylantów jest inny niż pozostałe. Różowy.
Widzi pani, tamta dama, która dostała pierścionek, zwróciła go nam w listopadzie tamtego
roku, mówiąc, że jeden z brylantów wypadł i się zgubił. Nigdy nie wierzę w takie gadanie.
Ludzie potrafią wyciągać kamienie i sprzedawać je, a potem wracają i mówią, że je zgubili.
W każdym razie ten pierścionek sporo kosztował, wymieniłem więc brylant na nowy, w
szlifie rozetowym. Musiałem go jej odesłać.
– Ma pan adres? – spytałem.
Zajrzał do księgi, a potem spojrzał na sierżant Williams.
– Nazywała się Mary Knox. Mieszkała przy Canal Street w Strabane.
Caroline popatrzyła na mnie i uśmiechnęła się ukradkiem, nieśmiało. Przyjechaliśmy
do Donegal i dowiedzieliśmy, że pierścionek, który ktoś rozmyślnie włożył na palec
zamordowanej dziewczyny, dwadzieścia sześć lat temu został kupiony przez naszego
nadinspektora dla kobiety, która nie była jego żoną. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że
musiał go rozpoznać, a mimo to nic nie powiedział. Zastanawialiśmy się też, jakim cudem
pierścionek trafił w ręce handlarza narkotyków i łajdaka takiego jak Szczur Donaghey. W
dodatku tylko po to, żeby ktoś go skradł miesiąc przed śmiercią Szczura. Podejrzewałem, że
jedynie Mary Knox, kimkolwiek była, może odpowiedzieć na którekolwiek z naszych pytań.
P
ONIEWAŻ
K
NOX PODAŁA ADRES W
S
TRABANE
i ponieważ Costello był z nią wyraźnie w jakiś
sposób związany, postanowiliśmy, że najlepiej będzie poprosić o informacje Hendry’ego z
północy. Mogliśmy spytać Burgessa, ale raczej nie zdołałby niczego się dowiedzieć tak, żeby
Costello nie wiedział, co robimy.
Zadzwoniłem do Hendry’ego na komórkę. Odebrał lekko zdyszany, głos mu się łamał.
– Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkadzam, inspektorze? – powiedziałem.
– Tylko w wolnym dniu, Devlin. O co chodzi tym razem? – spytał tonem, miałem
nadzieję, udawanego zniecierpliwienia. – Naprawdę powinienem sam wziąć tę sprawę, bo i
tak odwalam za was większość roboty.
– Potrzebuję informacji na temat tropu, na który natrafiliśmy w sprawie Cashell. Mary
Knox.
– Jak ta od Półpowieszonego McNaughtona – zaśmiał się.
– To samo nazwisko, dwieście lat później. Mieszkała przy Canal View w Strabane
dwadzieścia sześć lat temu.
Na drugim końcu zapadła cisza. Sierżant Williams i ja popatrzyliśmy po sobie.
Caroline wzruszyła ramionami i już miała coś powiedzieć, kiedy w głośniku znów
zatrzeszczał głos Hendry’ego.
– Daj mi dziesięć minut i oddzwonię – powiedział, już bez śladu wesołości. Potem na
linii coś pstryknęło i połączenie się zerwało.
Hendry zadzwonił dopiero pół godziny później. Zbliżaliśmy się już do Lifford.
– Musiałem coś sprawdzić, ale miałem rację – rzucił tajemniczo. – Niewiele się
dowiecie od Mary Knox. Zniknęła w 1978 roku, została uznana za zmarłą.
– Co się z nią stało? – spytałem.
– Dokładnie to, co powiedziałem. Któregoś dnia zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu.
Konkretnie w sylwestra siedemdziesiątego ósmego roku.
– Inspektorze Hendry, tu sierżant Caroline Williams. Powiedział pan, że została
„uznana za zmarłą”. Dlaczego?
– Miło mi panią poznać, pani sierżant. Proszę mi mówić Jim. Uznaliśmy ją za zmarłą,
bo nikt więcej o niej nie słyszał; jej oszczędności i konto bankowe pozostały nietknięte i tak
dalej. Poza tym prowadziła dość... rozrywkowy tryb życia, powiedzmy.
– Ładnie to ująłeś, Jim – mruknąłem.
– Powiedziałem, że pani sierżant może mi mówić „Jim”, nie ty, Devlin – odparł ze
śmiechem.
Obiecał, że dowie się, ile zdoła, kiedy wróci do pracy (znów wytykając mi, że zajmuję
mu wolny czas), a potem się rozłączył.
K
IEDY WRÓCILIŚMY
,
WYSADZIŁEM SIERŻANT
W
ILLIAMS
pod domem i poprosiłem, żeby kazała
Holmesowi podrzucić mi na posterunek zdjęcie z miejsca morderstwa Angeli Cashell. Potem
sam pojechałem do domu, zostawić ciasto dla Debbie. Kiedy wszedłem, piekła ciastka z
Penny, a Shane siedział w swoim krzesełku, żując plastikowy klocek. Uśmiechnął się na mój
widok i wyciągnął ramionka, żeby wziąć go na ręce.
– Buziak dla moich dziewczynek – powiedziałem, całując je obie w czoło, a potem
poszedłem podnieść Shane’a, który przyczepił się do mojej koszuli, chichocząc i kopiąc mnie
w brzuch.
– Jak było w Donegal? – spytała Debbie.
– Dużo się działo – odparłem i opowiedziałem jej, co odkryliśmy. – Co w domu?
– W porządku. Szkoda tylko, że nie miałyśmy tego ciasta dwie godziny temu, kiedy
miałyśmy gościa, prawda, Penny? – powiedziała moja żona. Ale Penny poszła z jednym ze
świeżo upieczonych ciastek do Franka, który leżał na posłaniu w kuchni. Frank podniósł łeb i
cicho zaskomlał, choć ciastko pochłonął jednym kęsem, a potem niemrawo zamerdał ogonem.
Penny podrapała go pod brodą.
– Wpadła Miriam Powell – ciągnęła Debbie.
– Tutaj? – spytałem.
Ponuro kiwnęła głową.
– Odbyłyśmy bardzo interesującą rozmowę o najróżniejszych rzeczach: głównie o tym,
jaka to ze mnie szczęściara, jak gówniane jest jej małżeństwo, jak Thomas się od niej oddalił i
tak dalej.
– Wspominała o tamtym? Z poprzedniej nocy?
– Nie. Przeprosiła, że była pijana, chociaż dzisiaj cuchnęło od niej tak samo. Chciała,
żebyś do niej wpadł w sprawie teścia. Ufam, że tym razem obędzie się bez kontaktów
cielesnych.
Wieczorem wszyscy siedliśmy na kanapie, jedliśmy ciasto czekoladowe i oglądaliśmy
filmy, które przywiozłem z wypożyczalni. Penny zasnęła zwinięta obok Debbie, z nogami na
moich kolanach, a ja zawinąłem ją w koc i zaniosłem do łóżka. Stanąłem przy oknie. Grupa
mężczyzn z bronią – mniejsza niż wczoraj – przebiegła pod naszym domem na pole
Andersona, szukając nieuchwytnego zabójcy owiec, który – jak podejrzewałem – spał na dole
w mojej kuchni.
Potem Debbie wyciągnęła się na kanapie, z głową na moich kolanach, a ja bawiłem się
jej włosami, głaskałem jej szyję i ramiona. Zasnęła w kilka minut, siedziałem więc cicho,
oglądałem byle co w telewizji. Cieszyłem się, że jestem w domu i na jakiś czas zapomniałem
o Angeli Cashell, Terrym Boyle’u, Szczurze Donagheyu i Siwym McKelveyu.
O
KOŁO WPÓŁ DO TRZECIEJ NAD RANEM
obudziłem się nagle, usłyszawszy przez sen brzęk
tłuczonego szkła. Przez chwilę leżałem w półmroku, patrząc, jak na suficie sypialni tańczą
cienie i pomarańczowy poblask. Potem dobiegły mnie trzaski i jęk metalu skrzeczącego
niczym ranne zwierzę. Zrozumiałem, skąd się bierze pomarańczowe światło na suficie.
Na dole zobaczyłem, że ktoś wysmarował mi psimi odchodami drzwi i okna domu, a
potem rzucił koktajl Mołotowa do samochodu. Udało się nam wyprowadzić dzieci na
podwórko, z dala od pożaru, zanim eksplodował zbiornik paliwa, wywalając wszystkie szyby
od frontu. Płonąca benzyna zbierała się kałużami na trawniku i ściekała z gałęzi drzew
otaczających nasz dom.
Mary Knox
Rozdział 11
Sobota, 28 grudnia
S
TRAŻACY PRZYJECHALI PO DWUDZIESTU MINUTACH
. Przez ten czas samochód zmienił się w
dymiący wrak, a rodzice Debbie przyjechali i zabrali ją z dziećmi do siebie na noc. Kilku
chłopaków z posterunku zjawiło się z kawałkami drewna i folii, żeby zakryć czymś okna do
rana. W końcu przyjechał sam Costello i zrobił kawę z odrobiną whisky. Usiadł ze mną w
kuchni. Próbowaliśmy ustalić, kto zaatakował moją rodzinę.
– To... to cholerna hańba – powiedział. – Powiesimy tych drani, kiedy ich złapiemy.
– Jeśli ich złapiemy – odparłem, wiedząc, że mój samochód został wysadzony w
powietrze w związku ze sprawą Angeli Cashell, a sam Costello jest podejrzany. Nie
przypuszczałem, żeby sam o drugiej w nocy wysadzał ludziom samochody, co nie znaczyło,
że nie mógł tego zlecić.
– No to czyja to według ciebie robota? – spytał.
– Nie wiem, nadinspektorze. Może kogoś związanego ze sprawą. Może kogoś, kto z
jakiegoś powodu wkurzył się na mnie. A może to Mark Anderson odgrywa się za to, że giną
mu owce. Może to ten ktoś, kogo w nocy widziała Penny. Bóg jeden wie.
– Podpalenie wskazuje na Johnny’ego Cashella – podsunął Costello.
– Tyle że on siedzi bezpiecznie w areszcie w Strabane.
– No tak. Może to ktoś od McKelveya – odparł. – Wyładowują na kimś swój gniew.
– Może.
T
EGO SAMEGO RANKA PRZYJECHALI SZKLARZE
, żeby naprawić okna od frontu. Pomogłem
ludziom z pomocy drogowej pozbierać ostatnie poskręcane kawałki metalu z podjazdu i
zabrałem się z nimi na posterunek, gdzie wziąłem nieoznakowany wóz do czasu, aż
ubezpieczyciel zapłaci mi za nowy. Stamtąd pojechałem do Strabane.
Przejechałem pod blaszanymi rzeźbami muzyków i tancerzy górującymi nad miastem
na ponad siedem metrów w górę. Zimowe słońce kładło się cytrynową mgiełką nad
wzgórzami na wschodzie, odbijając się słabo od polerowanego metalu posągów.
Najpierw poszedłem do biblioteki. Oprócz książek i płyt CD był tam dostęp do
Internetu, choć nawet o tak wczesnej porze wszystkie stanowiska były zajęte. Poprosiłem o
czytnik do mikrofilmów i kopie „Strabane Chronicie” od 1977 do 1979; chwilę później
zacząłem przegryzać się przez mikrofilm, po jednej klatce, szukając wzmianek o Mary Knox.
Najpierw zabrałem się do pierwszego numeru z 1979 roku, z czwartego stycznia. Nagłówek
brzmiał – raczej bez wyobraźni – Zaginiona kobieta, ale przynajmniej ułatwiło mi to
poszukiwania.
”Policja zwraca się z prośbą o informacje dotyczące miejsca pobytu mieszkanki
Strabane, Mary Knox, zaginionej w sylwestra. Panna Knox jest tuż po trzydziestce, średniego
wzrostu i budowy. Ma ciemnobrązowe włosy, piwne oczy, ostatnio widziano ją ubraną w
sukienkę w kwiaty i czarne wysokie buty. Każdy, kto ma jakieś informacje na temat miejsca
pobytu panny Knox, proszony jest o skontaktowanie się z posterunkiem policji w Strabane
pod numerem 36756”.
Następny numer, z jedenastego stycznia, zawierał więcej informacji pod nagłówkiem
Obawy o zaginioną. Co więcej, było tam zdjęcie ukazujące kobietę siedzącą na schodach
prowadzących na plażę. To była ta sama fotografia, którą zabrałem z pudełka rzeczy Szczura
Donagheya.
”Policja nadal prosi o informacje na temat zaginionej Mary Knox, która zniknęła w
sylwestra. Panna Knox przyjechała do naszego miasta trzy lata temu z Manchesteru, ma
wyraźny angielski akcent. Jest średniej budowy, ma brązowe włosy i piwne oczy. Panna
Knox była w lokalnych kręgach znaną postacią, ostatnio widziano ją w sukience w kwiaty i
wysokich czarnych butach”.
Zmiana czasu na przeszły w ostatnim zdaniu rzucała się w oczy; być może był to
przypadkowy błąd redaktora, a może pragmatyczne stwierdzenie faktu, że po jedenastu
dniach Mary Knox raczej już nie wróci. Zamieszczane w kolejnych tygodniach artykuły były
coraz krótsze, aż w końcu nie napisano już nic i zapomniano o Mary Knox.
Musiałem cofnąć się prawie o osiem miesięcy, zanim znów trafiłem na jej nazwisko.
Komentarz Hendry’ego o jej stylu życia wzbudził we mnie podejrzenia, w każdym numerze
zaglądałem do kroniki policyjnej, i faktycznie, w czerwcu 1978 roku pojawiło się tam jej
nazwisko: Mary Knox, bez stałego miejsca zamieszkania, stanęła przed sądem okręgowym w
Strabane, oskarżona o zaczepianie i prostytucję. Przyznała się do winy, kiedy sąd wysłuchał
zeznań sierżanta Gerry’ego Willarda, który stwierdził, że widział, jak oskarżona świadczy
usługi seksualne w zamian za pieniądze w zatoczce przy Leckpatrick Road. Sędzia Edward
Benning ostrzegł pannę Knox, że jeśli takie zachowanie się powtórzy, zostanie skazana na
więzienie. Oznajmił, że tym razem potraktował ją łagodnie przez wzgląd na rodzinę na jej
utrzymaniu.
N
A EKRANIE PRZEWIJAŁY SIĘ KOLEJNE WYDANIA GAZETY
; nazwisko Mary Knox pojawiło się
jeszcze cztery razy: dwa razy za zaczepianie, dwa razy za zakłócanie spokoju pod wpływem
alkoholu. W jednej ze spraw o zaczepianie dowody przedstawiał niejaki konstabl James
Hendry. O rodzinie Knox już nie wspominano.
Zadzwoniłem do Hendry’ego i poprosiłem, żeby zjadł ze mną na obiad, który – kiedy
przyjechał – składał się z kanapek zawiniętych w woskowany papier, jedzonych na ławce pod
biblioteką. Słońce stało nisko na niebie, a nasze cienie wydłużały się na chodniku.
– Masz coś na temat Knox? – spytałem, usiłując jednocześnie jeść i mówić, bez
większych sukcesów.
– Tyle, ile ci wczoraj powiedziałem.
– Nie mówiłeś mi, że ją aresztowałeś.
– Aresztowałem? Nie pamiętam, ale na pewno tak było. Była jedną z tych osób, które
zna całe miasto. Chodziły słuchy, że oddawała się każdemu mundurowemu, który zgadzał się
przymknąć na nią oko. Ja sam nigdy nie skorzystałem z takiej propozycji – dodał szybko.
– Pracowała po tej stronie granicy czy po tamtej? – spytałem, ocierając usta z
majonezu.
– Chyba po obu – odparł Hendry. – Ogólnie rzecz biorąc, miała dużą klientelę. Gdyby
chciała brać udział w negocjacjach pokojowych, chyba dobrze by jej poszło.
– Masz jakieś pomysły, co się z nią stało?
– Nie żyje – powiedział Hendry bez wahania. Zgniótł papier po kanapce w kulkę i
rzucił go do kosza obok ławki. Kulka odbiła się od krawędzi i potoczyła na jezdnię.
Przechodząca obok kobieta z dwójką dzieci popatrzyła na nią, potem na nas i zmarszczyła
brwi.
– Moim zdaniem leżu pod jakimś osiedlem albo w lesie, albo w piachu na plaży, albo
pod jakimś parkingiem – dodał Hendry.
– Kto to zrobił?
– Naprawdę trudno powiedzieć. W tamtym czasie IRA „schowała” całkiem sporo
ludzi: informatorów, nieinformatorów, ludzi, którzy krytykowali ich w miejscowych
sklepach. Znikali i nikt ich więcej nie widział. Wtedy się do tego nie przyznawali, ale teraz
wszystko wychodzi. Torturowano ich, żeby się dowiedzieć, co powiedzieli, a potem
porzucano zwłoki na budowach. Braliśmy pod uwagę przede wszystkim tę ewentualność.
Inną był klient niezadowolony z jakości usług. Może ktoś, kogo szantażowała, groziła mu, że
powie żonie. Ten, kto to zrobił, raczej nikogo więcej nie zabił. Po prostu zniknęła.
– W gazetach była mowa o „rodzinie na utrzymaniu”. Kto to był? – spytałem,
zapalając papierosa i częstując Hendry’ego.
– Dwójka dzieci. Chłopiec i dziewczynka. Ale nie pamiętam, w jakim były wieku –
odparł Hendry, zaciągając się papierosem i oglądając jego koniec, żeby sprawdzić, że dobrze
się przypalił. Wydmuchnął dym ze słyszalnym westchnieniem, a potem wytarł okruchy z
wąsów.
– Co się z nimi stało?
– Nie mam pojęcia. Nie miałem nic wspólnego z jej zniknięciem. Trafiałem na nią
sporadycznie. Właściwie znałem ją raczej ze słyszenia. – Spojrzał na zegarek. – Lepiej już
pójdę. Trzymaj się – powiedział i pomachał mi, kierując się z powrotem na posterunek. Potem
przystanął i zawrócił.
– Pomyślałem, że będziesz chciał wiedzieć. Wczoraj rano sądzili Johnny’ego Cashella.
Dostał pięć kawałków grzywny. Tanio się wykręcił, nawet jeśli wyświadczył miastu
przysługę! – zaśmiał się.
P
OZBIERAŁEM ŚMIECI PO
H
ENDRYM
i wróciłem do samochodu. Johnny Cashell był więc
wczoraj w LifFord, czyli trafiał z powrotem na szczyt listy podejrzanych o spalenie mi
samochodu. A także na początek listy tych, z którymi musiałem porozmawiać. Najpierw
pojechałem Derry Road do nowego gmachu rady miasta, gdzie spytałem o kogoś z urzędu
stanu cywilnego. Przyjęła mnie pulchna, małomówna kobieta, która mówiła prawie szeptem.
Wytłumaczyłem jej, że szukam aktów urodzenia dwójki dzieci Mary Knox, i określiłem, o
jaki mniej więcej okres chodzi. Zapisała sobie wszystkie szczegóły i powiedziała, że
zadzwoni, kiedy będzie miała odpisy.
Potem wróciłem do LifFord, zatrzymując się po drodze na posterunek, żeby
potwierdzić to, co już wiedziałem: zdjęcie z miejsca znalezienia Angeli było takie samo jak to
zabrane z mieszkania Szczura. Mary Knox. Sierżant Williams zostawiła wiadomość, że razem
z Holmesem i policyjnym rysownikiem pojechała sporządzić szkic dziewczyny widzianej z
Terrym Boyle’em w noc jego śmierci. Pojechałem prosto do Clipton Place porozmawiać z
Johnnym Cashellem o podpaleniu mojego domu. Okazało się jednak, że poprzednią noc
spędził na mieście, świętując swoje wyjście z aresztu, i nieco sponiewierany poszedł do pubu
wyleczyć kaca.
W barze McElroya go nie zastałem; rozminęliśmy się. Dowiedziałem się jednak, że
Johnny był tam cały poprzedni dzień – po pogrzebie córki – i o trzeciej nad ranem trzeba było
go odnieść do taksówki, co oznaczało, że w chwili, gdy podpalano mi samochód, leżał
nieprzytomny w barze. Wobec tego znów zjechał na dół listy podejrzanych.
A potem, kiedy nie miałem już się czym wykręcić, wróciłem do Lifford, do domu
Powella. Tym razem wjechałem na podjazd, na którym stało samotnie bmw Miriam.
Zapukałem dwa razy i miałem już sobie pójść, kiedy usłyszałem trzask drzwi gdzieś w
środku. Kilka chwil później otworzyła mi Miriam czerwona i zdyszana. W jej oddechu czuć
było papierosy i alkohol. Stanęła w drzwiach, oparta lekko o futrynę, i się uśmiechnęła.
– Wejdź – powiedziała, odwróciła się i zaprowadziła mnie do salonu.
– Deb mówiła, że chciałaś się ze mną widzieć – wyjaśniłem, stając przy kanapie.
– Siadaj, Ben, proszę. – I usiadła sama. Kiedy siadała, przeciągnęła rękami z tyłu
wzdłuż ud, jakby wygładzając spódnicę, ale był to czysty odruch, bo miała na sobie dżinsy i
białą, męską koszulę, rozpiętą u góry tak, żeby widać było rumieniec u nasady szyi i
wzniesienie opalonych piersi. Chyba zauważyła moje spojrzenie, bo mówiąc, dotykała
kołnierzyka koszuli i przesuwała palcem wskazującym po obojczyku.
– Chciałam przeprosić za swoje zachowanie w waszym domu tamtej nocy – odparła,
uśmiechając się do mnie dziewczęco.
– Ja też muszę przeprosić, Miriam, za to, co się stało w samochodzie.
Machnęła ręką, jakby rozpędzając moje słowa w powietrzu.
– Nie trzeba, Ben. Uznajmy, że to dwójka starych przyjaciół odnawiała znajomość.
– Chciałaś pomówić o swoim teściu – przypomniałem. Kierunek, w jakim zmierzała
rozmowa, zaczynał sprawiać, że poczułem się niezręcznie.
– Znów kogoś widział, przedwczoraj w nocy.
– W swoim pokoju? – spytałem.
– Niezupełnie. Na zewnątrz. Powiedział, że widział jakiś cień za oknem. Ktoś
próbował zajrzeć przez szparę w zasłonach.
Przypomniało mi się moje przeżycie sprzed kilku dni. Czy oba te wydarzenia mogły
być związane ze sobą?
– Nie widział jego twarzy? – spytałem.
– Nie – odparła Miriam. – Pomyślałam po prostu, że to może być ważne.
– Mogłaś mi to powiedzieć przez telefon – zauważyłem, wstając.
– Wiem, że jesteś na mnie zły – odparła szybko. – Wiem, że mnie nienawidzisz za to,
co ci zrobiłam. Z Thomasem.
– Nie nienawidzę cię, Miriam.
– Nienawidzisz. I masz rację. To było okropne. Ale zapłaciłam za to. Mój cudowny
mąż. Teraz staje do najbliższych wyborów, to chyba pierwszy raz od lat, kiedy cokolwiek z
nim związanego staje w mojej obecności. Wystarczają mu kelnerki i pielęgniarki. Uważa, że
się zestarzałam. Nazywa mnie przechodzonym towarem.
Słowa płynęły bez jednej pauzy, jakby Miriam wiedziała, że jeśli teraz przerwie, nie
będzie już miała szansy wyrzucić tego z siebie. A może po prostu lubiła mieć słuchacza.
– Jestem przechodzonym towarem, Ben?
– Muszę iść, Miriam – odparłem, ruszając do drzwi.
– Kiedyś stać cię było na więcej, Ben. Pamiętam. Pamiętam, jak cię dotykałam. Byłeś
tak podniecony, że nie mogłeś nad sobą zapanować. Pamiętam. Ty też. Wiem, że ci się
podobam. Debbie jest świetną matką, na pewno. Ale czy zrobiłaby to, co ja? Pamiętasz ten
raz przy wodociągach? Mamy swoje niedokończone sprawy, Ben. Dokończmy je – rzuciła
figlarnie. Podeszła do mnie, kołysząc biodrami, z głową lekko pochyloną, tak że patrzyła na
mnie przez grzywkę. – Nikt się nie dowie – zapewniła. – To tylko odrobina niewinnej
zabawy.
Była tak blisko mnie, że czułem bijący od niej żar. Jej skóra wydawała się emanować
czymś więcej niż ciepłem. Znów poczułem zapach kokosa i smak jej ust, zimny i ostry.
Chciałem poczuć delikatne szczypanie jej warg. Położyła mi dłoń na piersi; czubek palca
wśliznął się między guziki koszuli i pogładził włosy. Przeciągnęła paznokciem po mojej
skórze i coś we mnie zaczęło wzbierać. Uśmiechnęła się ustami, ale spojrzenie miała lekko
rozproszone, jakby wcale jej tu nie było, a ja w tej pustce zobaczyłem Debbie i dzieci. Znów
poczułem dotyk szyi Deb i miękkość jej włosów. Wziąłem dłoń Miriam, zdjąłem ją sobie z
piersi i się odsunąłem. Jej uśmiech zadrżał, jakby nie mogła zrozumieć, co się stało. Potem
zniknął, a ja tyłem ruszyłem do drzwi.
– Do widzenia, Miriam – powiedziałem. – Jadę do domu, do rodziny. Przepraszam,
jeśli wydawało ci się, że chodzi o coś więcej.
Zacięła dumnie usta w promieniach zimowego słońca, rozświetlających korytarz.
– Wynoś się, gnojku! – warknęła. – Zobaczymy, czy twoja żona będzie dla ciebie
dobrą dziwką na tylnym siedzeniu samochodu.
Odwróciłem się, otworzyłem drzwi i stanąłem twarzą w twarz z Thomasem Powellem,
który rzucił mi swój najbardziej polityczny uśmiech, wyglądał, jakby przed chwilą brał
prysznic; włosy wciąż miał wilgotne i trochę nastroszone. Niedawno się golił i czuć było od
niego wyraźnie wodę po goleniu, mimo że było późne popołudnie.
– Coś mnie ominęło? – spytał.
N
IE POWIEDZIAŁEM
D
EBBIE O WIZYCIE U
M
IRIAM
P
OWELL
i cały wieczór zastanawiałem się w
duchu, jaki był jej prawdziwy powód. Miriam dobrze wyczuła, że nasz związek jest
niezakończoną sprawą, tyle że z mojej strony w grę wchodziły też ambicje. Miriam Powell
wciąż przespałaby się ze mną z litości albo z jakiejś obsesyjnej potrzeby poniżenia się. Być
może chciała się zemścić na niewiernym mężu. A może tylko się zabawić.
Gdybym nie zobaczył tej pustki w jej oczach, czy poszedłbym na całość, oddał się jej i
odrzucił to wszystko, co było dla mnie ważne? Wmawiałem sobie, że nie. A kiedy
pocałowałem dzieci na dobranoc i ułożyłem się do snu obok Debbie, wierzyłem, że to
prawda.
Tej nocy śniłem o Miriam Powell. Byliśmy razem na tylnym siedzeniu samochodu
zaparkowanego za kinem. Całowaliśmy się; jej przyspieszony oddech parzył mnie w ucho,
kiedy przyciskała swój policzek do mojego. Ponad jej nagim ramieniem widziałem przez
przednią szybę ciało Angeli Cashell leżące w trawie. Nad zwłokami stała Debbie, kręcąc
głową. Miriam szarpnęła moją koszulę i usłyszałem krzyk. Starłem parę z szyby, wyjrzałem i
zobaczyłem stojący obok nas drugi samochód. W środku paliło się światło; dostrzegłem tam
Costella z kobietą. Miała brązowe włosy i piwne oczy, a jej ciało było poranione i
posiniaczone. Spojrzała na mnie i wrzasnęła. Wtedy samochód, w którym byłem, ruszył. Za
sobą zobaczyłem strzelające spod klapy płomienie; wydawało mi się, że słyszę bulgoczącą w
zbiorniku benzynę, gotową eksplodować. Poczułem ciężar w żołądku, a kiedy znów
spojrzałem, siedział obok mnie Terry Boyle. Smród jego oddechu i spalonego ciała zatkał mi
usta i nos. Zwęglonymi szczątkami dłoni chwycił mnie za kolano. Nagle kierować zaczął
Siwy McKelvey, z wykrzywioną i nieruchomą twarzą, z rękami leżącymi bezwładnie na
roztapiającej się kierownicy, która wirowała wściekle.
Rozdział 12
Niedziela, 29 grudnia
O
BUDZIŁEM SIĘ O CZWARTEJ
rano, czując straszliwy głód. Ograniczyłem się jednak do kawy i
papierosa, którego wypaliłem przy tylnym wejściu pod krytycznym spojrzeniem Franka,
leżącego w swoim koszu. Wyszedłem do ogrodu, zamarzniętego pod czystym, nocnym
niebem. Na rozgwieżdżonym niebie księżyc, prawie w nowiu, cienki i zakrzywiony wyglądał
jak skórka od cytryny. Zacząłem spacerować, żeby nie zmarznąć; przy okazji obejrzałem od
zewnątrz szopę Franka. Z tyłu, pod gałęziami żywopłotu, znalazłem w końcu miejsce, gdzie
deski spróchniały i popękały – to tamtędy pies się przeciskał. Od środka dziura była
zasłonięta workami szmat, którymi zakrywaliśmy meble podczas malowania domu.
Zobaczyłem też na podłodze plamy krwi i uświadomiłem sobie, choć starałem się o tym nie
myśleć, że jeśli Frank zabijał owce, wcześniej czy później trzeba go będzie uśpić.
Położyłem się na kanapie, nie mogąc opędzić się od myśli, że ten, kto zaatakował mój
dom, zrobi to ponownie. Czuwałem tak do świtu. Potem włączyłem poranną telewizję i
musiałem zasnąć. Obudziłem się zesztywniały i obolały, z twarzą rozpaloną i zarośniętą.
Oczy mnie szczypały, skóra cuchnęła solą i potem. Nade mną stała Penny, przyglądając mi
się z przekrzywioną głową.
– Pokłóciłeś się z mamą? – spytała rzeczowym tonem, zupełnie niepasującym do
pięciolatki.
– Nie, skarbie. Nie mogłem spać i zszedłem na dół – odparłem, usiłując się
uśmiechnąć. Przeciągnąłem się, żeby zlikwidować przykurcz szyi.
– Dlaczego? – spytała.
– Bo nie mogłem spać i nie chciałem nikogo obudzić.
– Aha – powiedziała. – Możesz się przesunąć? Chcę pooglądać telewizję.
Potem usiadła na kanapie, ledwie dając mi czas podnieść głowę.
Kiedy brałem prysznic, przypomniałem sobie nocny sen i postanowiłem stawić czoło
temu, czego bałem się najbardziej: konfrontacji z Costellem na temat Mary Knox.
P
O RAZ DRUGI
w tym tygodniu szedłem asfaltowym podjazdem Costella ze ściśniętym
sercem. Poranne niebo było cudownie błękitne, odcinały się na nim wyraźnie białe strzępy
chmur. Temperatura znów spadła w nocy i w betonowym baseniku dla ptaków, stojącym na
środku trawnika, wodę pokryła warstwa lodu.
Drzwi otworzyła mi Emily. Uśmiechnęła się ze zdziwieniem.
– Coś się stało, Benedikcie? Wyglądasz okropnie.
Nie mogłem spojrzeć jej w oczy, mając w kieszeni pierścionek, który dwadzieścia
sześć lat temu jej mąż dał prostytutce. Najstarsze z dzieci Costellów miało trzydzieści pięć lat.
Za nią pojawił się nadinspektor, wpychał pospiesznie prążkowaną koszulę w luźne,
brązowe sztruksy.
– To ty – przywitał mnie z uśmiechem. – Wejdź.
Nie ogolił się jeszcze, a włosy na czubku głowy trochę mu sterczały.
– Chciałbym zamienić parę słów, proszę pana. Jeśli można – powiedziałem, nie chcąc
przekraczać progu ich domu z szacunku dla Emily.
Costello trochę się zdziwił, ale kiwnął głową, zdjął z wieszaka przy drzwiach ciężką,
pikowaną kurtkę i poszedł ze mną do samochodu.
– O co chodzi, Benedikcie? Znów coś z McKelveyem?
Wyjąłem z kieszeni pierścionek i podniosłem go, trzymając kciukiem i palcem
wskazującym.
– Pierścionek Angeli Cashell – zauważył Costello. – I co z tego?
Potem zobaczył zdjęcie, które wyjąłem z kieszeni, i dodał po prostu:
– Aha.
– Kim była Mary Knox? – spytałem tonem bardziej osobistym, niż zamierzałem.
– Przejedźmy się.
W
1977
ROKU
O
LLIE
C
OSTELLO
był sierżantem lirffordzkich gardai, żonatym od dziesięciu
lat. Pewnej czerwcowej nocy, kiedy niebo było granatowe, a biały księżyc wisiał nisko nad
wzgórzami, przejeżdżał obok pubu Coachman Inn godzinę po zamknięciu i zauważył światło
w szparze pod drzwiami.
Zapukał do nich i w końcu go wpuszczono. Kiedy dookoła ucichł gwar rozbawionych
gości, zobaczył grupę mężczyzn zebranych wokół podwyższenia, które wykorzystywano przy
licytacjach. Nikt z tej grupy jeszcze go nie zauważył, bo całą uwagę skupiali na kobiecie,
stojącej nad nimi i ściągającej właśnie halkę oraz bieliznę ze spoconego ciała. Mężczyźni
wiwatowali na widok kolejnych odsłanianych skrawków białego ciała, a kobieta wiła się i
tańczyła do wtóru jakiejś bezgłośnej muzyki łomoczącej w jej głowie. Było to widowisko
zarazem absurdalne i dziwnie zmysłowe.
– Dobrze, proszę pani, już wystarczy – oznajmił w końcu Costello, uderzając w scenę
pałką. Widzowie pospiesznie się rozpierzchli.
– Nikt wcześniej nie mówił do mnie per „pani” – odparła kobieta i puściła do niego
oko, wciąż się kołysząc, prawie naga. Costello wspiął się na podwyższenie, z wysiłkiem się
podciągając, a potem zdjął marynarkę i okrył nią ramiona kobiety, nagle świadomy
półksiężyców potu, ciemniejących pod pachami na jego koszuli.
Kobieta owinęła się ciasno marynarką, zaciągnęła jej poły dłońmi i zachwiała lekko –
zakręciło się jej w głowie od tańca i alkoholu, który wypiła. Costello objął ją, żeby nie upadła,
i zaprowadził do damskiej toalety, gdzie stał na straży, póki się nie ubrała. Potem wziął ją do
swojego samochodu, na odchodnym zaś upomniał właściciela, Harry’ego Tolanda, za
złamanie przepisów.
Kiedy wrócił do auta, kobieta, która przedstawiła się jako Mary, leżała na tylnym
siedzeniu i ściągała pończochę, żeby przesunąć dziurę z dużego palca stopy na któryś z
mniejszych. W samochodzie czuć było dym papierosowy, alkohol, pot, nieświeże stopy i
znoszone pończochy. Costello otworzył okno i wyjął notes. Zapalił światło i spytał kobietę o
jej dane. Uprzedził ją, że może zostać oskarżona o czyny lubieżne, i spytał, czy jest ktoś, z
kim chciałaby się skontaktować. Obserwował ją przy tym we wstecznym lusterku nagle
świadom, że krople potu na jej twarzy i piersi zaczynają go podniecać.
Odparła, że słyszała, iż w Lifford są mężczyźni, którzy lubią tańczyć z samotnymi
kobietami. Bo ona jest samotna. Potem wyjęła papierosy i zapaliła. Costello powiedział jej, że
w samochodach policyjnych nie można palić, a ona uśmiechnęła się do niego samymi oczami.
Spytała, czy pali, a on przyznał, że czasami, wyjęła papierosa z ust, gruby ślad szminki został
na brązowym filtrze, i wyciągnęła go ku niemu. Costello wahał się, kiedy papieros dotknął
jego warg, potem zaciągnął się i uśmiechnął do kobiety, wypuszczając dym.
Zapaliła następnego i opowiedziała mu o swoich dzieciach, chłopcu imieniem Sean i
dziewczynce Aoibhinn. Mówiła, jak się będą martwiły, jeśli nie wróci na noc do domu. W
końcu zaproponowała Costellowi, że jeśli ją wypuści, zrobi mu coś przyjemnego.
Costello siedział z przodu samochodu, było mu jednocześnie zimno i gorąco, był
zarazem podniecony i przestraszony, i nie umiał podjąć decyzji, która zgasiłaby szum
adrenaliny w jego żyłach. Na chwilę wszelkie myśli o żonie i dzieciach go opuściły.
Powiedział sobie, że zasługuje na odrobinę zabawy. Emily o niczym się nigdy nie dowie i nie
stanie się jej przez to krzywda.
Uruchomił silnik i pojechał na pusty plac, gdzie kiedyś stał stary szpital. Siedział w
ciemności, a Mary przecisnęła się między fotelami i usiadła obok niego. Odwrócił twarz od
światła ulicznych lamp, zamknął oczy i myślał tylko o swoim oddechu, coraz szybszym i
szybszym, aż byłby gotów przysiąc, że za chwilę pofrunie. Kiedy Mary skończyła, otworzył
oczy i włączył silnik, a ona zapięła pasy i zaczęła poprawiać makijaż w lusterku w osłonie
przeciwsłonecznej. Costello podwiózł ją czterysta metrów do granicy i wypuścił z
samochodu. Podziękowała mu, niewiele brakowało, a on zrobiłby to samo. Potem zamknęła
drzwi, pomachała mu smutno przez szybę, odwróciła się i zniknęła w cieniu Wielbłądziego
Garbu, wielkiego posterunku brytyjskiego wojska, który górował nad okolicą przez większą
część wojny domowej.
Costello wrócił na posterunek, poszedł do toalety, umył się kilka razy i zmusił do
oddania moczu. Obejrzał się w lustrze. Woda ściekała mu z czoła i z nosa, i przez chwilę
wydawało mu się, że zwymiotuje. Ale fala nudności minęła, a może ją przełknął. Przygładził
włosy na głowie, włożył czapkę i poszedł piechotą do domu, pozwalając, by wiatr zrywający
się znad rzeki ochłodził rumieniec na jego policzkach.
Następnego ranka obudził się wcześnie i usiadł przy kuchennym stole, patrząc, jak
powietrze wokół niego jaśnieje. Tuż po ósmej poszedł do miasta, kupił świeży chleb, sok
pomarańczowy i bukiet ciętych kwiatów z wiadra pod miejscowym supermarketem. Zrobił
Emily śniadanie do łóżka i śmiał się trochę za głośno z jej żartów. Uważnie przyglądał się jej
twarzy i przypominał sobie wszystko, co w niej kochał, wszystkie powody, dla których się z
nią ożenił.
Dwa tygodnie później, kiedy nie mógł już wytrzymać, siedząc w samochodzie na
przejściu granicznym, przejrzał notes w poszukiwaniu nazwiska i adresu Mary Knox. Miał na
sobie cywilne ubranie, mógł więc przekroczyć granicę. Pod domem na Canal View bardzo
długo wpatrywał się w okna. W końcu zastukał do drzwi. W brzuchu czuł podniecenie. Drzwi
się otworzyły i nagle patrzyła na niego, jak stoi w progu, z przyczesanymi włosami i bukietem
kwiatów z tego samego wiadra, co dla żony, ściskanym w spoconej dłoni tak mocno, że
zielony papier pobrudził mu skórę.
Później, kiedy ubierała się pospiesznie, wychodząc z domu, zostawił na stoliku z
telefonem w korytarzu dwudziestofuntowy banknot.
W ciągu następnych miesięcy odwiedzał Mary Knox coraz częściej. Spotkania te
wyglądały za każdym razem tak samo. On siedział w samochodzie i czekał, aż ona będzie
gotowa. Stawał na jej progu jak dziecko czekające na dorosłego, ze strachem i podnieceniem.
Zawsze przynosił jej kwiaty, nawet jeśli te z poprzedniej nocy wciąż były świeże.
Na Boże Narodzenie kupił jej złoty łańcuszek, za który zapłacił więcej niż za prezent
dla żony. Dzieciom przyniósł kolejkę i lalkę, ale Mary nie pozwoliła mu wręczyć ich
osobiście. Ona nie kupiła mu nic. Myślał, że może dostanie jeden raz za darmo, ale kiedy
nocą wymykał się frontowymi drzwiami, zawołała go i spytała, czy o czymś nie zapomniał.
Był tak wściekły, że przysiągł, że więcej nie wróci, ale wrócił cztery dni później.
Któregoś wieczoru zobaczył jakiegoś innego klienta, wychodzącego od niej drzwi i
rozglądającego się ostrożnie na wszystkie strony. Pomarańczowe światło latarni odbijało się
od ślubnej obrączki. Costello nie mógł nic zrobić, a Mary Knox nie zamierzała przepraszać.
Wracając do domu, przyłapał pijaka, zataczającego się przez most do Lifford i pobił go
pałką tak dotkliwie, że kiedy rano facet wychodził z dołka, plecy i żebra miał poznaczone
sinymi i czerwonymi pręgami, choć nie przypominał sobie, dlaczego.
Coraz częściej Costello musiał czekać pod drzwiami Mary Knox, aż wyjdzie od niej
inny mężczyzna. W końcu pewnego wieczoru w maju, kiedy ostatni błękit niknął z nieba,
wpadł na pomysł wycieczki do Donegal. Chciał zabrać Mary na weekend, spędzić z nią całe
dwa dni tak, żeby nikt im nie przeszkadzał – ani inni mężczyźni, ani Emily, ani
dwudziestofuntowe honorarium. Mógłby powiedzieć, że jedzie na konferencję. Mógłby
wynająć pokój na nazwisko Smith, tak jak to robili na filmach. Po raz pierwszy od miesięcy
znów czuł przyprawiającą o mdłości falę zdenerwowania i ekscytacji.
Przekonanie Mary Knox zajęło mu trzy miesiące. Obiecał jej, że jeśli pojedzie, on za
wszystko zapłaci. Obiecał zorganizować wyjazd tak, że nikt się o niczym nie dowie. W końcu
obiecał jej coś kupić, żeby wynagrodzić stratę zarobków z całego weekendu. Uśmiechnęła się,
pozwoliła pocałować i zgodziła. Powiedziała, że zostawi dzieci u sąsiadki. Miały taki układ.
To podczas tej wycieczki Costello kupił Mary Knox pierścionek, który teraz
trzymałem w ręce. Uważał, że to ta wycieczka była sygnałem początku końca ich związku;
może Mary Knox zobaczyła, jaki się stał zaborczy.
W miarę jak wieczory stawały się coraz krótsze, widywał ją coraz rzadziej. Kilka razy
w jej domu było ciemno przez całą noc. Kiedy się spotykali, wydawała się jakaś nieobecna.
Nosiła droższe ubrania i choć wciąż miała na palcu jego pierścionek, przybyło jej biżuterii.
Któregoś wieczoru, kiedy do niej pojechał, zobaczył, jak wychodzi z domu i wsiada do
czarnego samochodu z rejestracją z Południa, prowadzonego przez mieszkańca Lifford,
nazwiskiem Anthony Donaghey. Donaghey był wysoki i niezgrabnie chudy, z włosami
przystrzyżonymi krótko przy skórze. Nosił proste dżinsy z podwiniętymi nogawkami i
wysokie martensy. Mimo to otworzył przed Mary Knox drzwi, jakby był jej szoferem, a ona
siadła z tyłu, pozwalając mu prowadzić.
Nie zważając na własną godność, Costello pojechał za nimi z powrotem przez granicę,
do hotelu Three Rivers przycupniętego przy Letterkenny Road. Przez trzy godziny siedział w
ciemności na parkingu, wyczerpując akumulator na słuchanie radia, i czekał, aż Mary Knox
się pojawi. Tuż po pierwszej w nocy wytoczyła się pijana z drzwi. Donaghey wysiadł z
czekającego samochodu, pomógł jej wsiąść i odwiózł ją do domu.
Kiedy kilka dni później Costello spytał ją o ten incydent, powiedziała, że jest żałosny,
siedząc tak w ciemności i ją podglądając. Nie potrzebuje zazdrosnych kochanków, bo
opiekuje się nią ktoś ważniejszy od byle policjanta. Zaczął na nią krzyczeć tak głośno, że jej
córka na piętrze się rozpłakała. Mary Knox uderzyła go w twarz i nazwała wariatem. Policzek
palił go i szczypał tam, gdzie zaczynał już czerwienieć odcisk jej dłoni. Na oślep chwycił
gliniany wazon z kwiatami i zamierzył się nim. Przez ułamek sekundy widział w oczach Mary
coś jakby strach, potem jednak zaczęła się z niego śmiać tak bardzo, że po twarzy pociekły jej
łzy. Ten śmiech ścigał go na ulicy i przez całą drogę do domu.
Nie spotkał się więcej z Mary Knox. Kilka tygodni później w sylwestra ona i jej dzieci
zniknęły.
S
IEDZIELIŚMY W ZATOCZCE W POŁOWIE MOSTU
między Lifford a Strabane. Mijały nas
przejeżdżające samochody. W dole, tam gdzie Foyle zaczyna swoją ostatnią podróż do ujścia
i dalej do Atlantyku, na płyciźnie brodziła samotna czapla, zanurzając raz po raz dziób w
mętnej wodzie, ale nie udawało się jej znaleźć nic do jedzenia.
– I to już cała historia, Benedikcie. Dlaczego ci jej wcześniej nie opowiedziałem? Nie
mam z czego być dumny, prawda?
Nie odpowiedziałem; zgasiłem tylko papierosa w samochodowej popielniczce.
Otworzyłem okno, żeby wypuścić dym, i popatrzyłem, jak czapla porzuca poszukiwania,
rozkłada skrzydła i wzbija się w powietrze.
– Co to ma wspólnego z Angelą Cashell? – spytałem w końcu.
– Nie wiem, Benedikcie. Naprawdę. Gdybym uważał, że jest jakiś związek,
powiedziałbym ci wcześniej.
– Jakiś związek musi być – odparłem poirytowany. – Szczur Donaghey zgłosił
kradzież pierścionka kobiety, która zaginęła dwadzieścia parę lat temu; Siwy McKelvey
dostał go w swoje ręce, spróbował upłynnić, twierdził, że sprzedał jakiejś kobiecie na
dyskotece, a tymczasem pierścionek trafił w końcu na palec prawie nagiej martwej
dziewczyny, córki miejscowego łobuza. Zbiegi okoliczności zdarzają się, proszę pana, ale
tego już trochę za wiele.
– Mógłbym wezwać NBCI. Przydzielić do sprawy parę świeżych umysłów.
Oczywiście to by oznaczało, że wszystko wyjdzie na jaw. Wszystko.
Niezależnie od niewypowiedzianej groźby, że wyda się mój atak na Siwego
McKelveya, i tak byłem niechętny przekazaniu sprawy do Krajowego Biura Dochodzeń
Kryminalnych. Moje śledztwo trudno nazwać przykładnym, ale miałem przynajmniej
poczucie, że jestem na właściwym tropie.
– Podstawowe pytanie brzmi, jak pierścionek trafił do Szczura Donagheya? –
powiedziałem, starając się zignorować uwagę Costella.
– No cóż, albo Mary mu go dała, albo jej go zabrał – odparł nadinspektor. – A chociaż
może nie zależało jej na mnie, to na pewno zależało jej na pierścionku. Kosztował fortunę.
Włączyłem silnik i zawróciłem do Lifford.
– Dokąd jedziemy? – spytał Costello.
Spojrzałem na niego, ale nie potrafiłem odpowiedzieć.
Rozdział 13
Poniedziałek, 30 grudnia
O
DZIEWIĄTEJ TRZYDZIEŚCI RANO W PONIEDZIAŁEK
spotkałem się z sierżant Williams w
naszym gabinecie-składziku. Ona i Holmes dostarczyli portret pamięciowy dziewczyny, z
którą widziano Terry’ego Boyle’a w noc jego śmierci. Niestety, mimo wysiłków rysownika
portret mógł przedstawiać każdą nastolatkę: drobna, jasne włosy, ładna, brak koloru oczu,
brak charakterystycznych tatuaży czy kolczyków. Komputerowy portret miał zostać
przekazany do mediów, ale nawet Williams przyznawała, że nie wiąże z nim większych
nadziei. Holmes wciąż siedział zawieszony w domu, oglądał telewizję i dzwonił do
podejrzanych, których nazwiska pojawiały się w zestawieniu z nazwiskiem Boyle’a. Było to
niewdzięczne zadanie, ale korzystał ze służbowej komórki, nic go to więc nie kosztowało.
– Kogoś mi ona przypomina – powiedziałem, odwracając głowę na bok, jakbym z
innego kąta mógł zobaczyć dziewczynę wyraźniej.
– Dla mnie to może być każdy – odparła sierżant Williams. – W tym problem. Jak
idzie ze sprawą Cashell?
Opowiedziałem jej wszystko, czego dowiedziałem się od Costella. Kiedy skończyłem,
pokręciła z niedowierzaniem głową.
– Chyba miał pan rację, mówiąc, że pierścionek to wiadomość. Myśli pan, że była
skierowana do Costella?
– Być może. Będziemy musieli wziąć to pod uwagę. Najpierw ustalmy, co miał z tym
wszystkim wspólnego Szczur Donaghey. Mam przeczucie, że jeśli był w to zamieszany, Mary
Knox nie oddała mu pierścionka dobrowolnie.
– Cóż, mam dwie informacje – oznajmiła Williams. – Po pierwsze, obejrzałam jeszcze
raz nagranie. Zła wiadomość jest taka, że nie ma tam śladu Siwego McKelveya.
– Ale widzieliśmy go, jak z nią wchodził.
– Nie – odparła, unosząc palec w sposób, który skojarzył mi się z jedną z moich
szkolnych nauczycielek. – Widzieliśmy kogoś wchodzącego z Cashell i założyliśmy, że to
Siwy. Pamięta pan, ten ktoś z krótkimi blond włosami i w dżinsach. Biała koszulka?
– Pamiętam – powiedziałem. – Co z nim?
– Pojawia się znowu później. Idzie to toalety. Musiałam wczoraj wieczorem pojechać
tam i sprawdzić sama. Wszedł do damskiej toalety. To była ona.
– Na pewno? – spytałem, choć wiedziałem, że to głupie pytanie.
– Trudno powiedzieć. Biała koszulka była trochę workowata. Kobieta o małych
piersiach, krótkie włosy? Tak, to mogła być kobieta. Może Siwy McKelvey mówił prawdę.
Nie widać go na nagraniu.
– Jeśli w tej sprawie nie kłamał, to może faktycznie sprzedał pierścionek –
zauważyłem.
– Powiedzmy, że sprzedał. Jak pierścionek trafił na palec Cashell? Chyba że ktoś go
kupił specjalnie w tym celu. Co oznaczałoby, że śledzili Siwego. Co z kolei oznacza, że
wiedzieli o kradzieży pierścionka. A może Szczur im to powiedział. Może dlatego całe ręce
miał poprzypalane papierosami. Może torturowali go, aż im to zdradził. Wyśledzili
pierścionek u McKelveya i kupili go od niego. Potem założyli go na palec jego dziewczynie,
żeby wyglądało, jakby to on zrobił – dodała. – Ale po co?
– A jeśli McKelvey nie był w to zamieszany? Jeśli wiadomość nie była dla niego ani
dla Costella, tylko dla Johnny’ego Cashella?
– To możliwe. Jedziemy do niego? – zaproponowała Caroline.
– Chyba powinniśmy – odparłem.
Nic więcej jednak nie zdążyliśmy zrobić, bo zadzwoniła moja komórka. Dzwoniła
Kathleen Boyle, matka Terry’ego, która dostała pocztą coś dziwnego.
–
Z
AZWYCZAJ NIE OTWIERAM POCZTY MĘŻA
– wyjaśniła, siedząc na tej samej kanapie co
tamtego wieczoru, kiedy zamordowano jej syna. – Tylko w Boże Narodzenie. Widzicie
państwo, niektórzy nie wiedzą, że jesteśmy w separacji. Wciąż przysyłają kartki nam obojgu,
ale na jego nazwisko. Wiecie, państwo Seamusowie Boyle’owie. Otwieram je i wysyłam
mężowi te adresowane do niego.
– Nie musi się nam pani tłumaczyć, pani Boyle – powiedziała sierżant Williams, chcąc
jak najszybciej się dowiedzieć, co konkretnie jej przysłano.
– Wiedziałam, że to świąteczna kartka. Pomyślałam tylko, że spóźniona. Ale kartka
była pusta, bez życzeń, bez niczego. W środku tylko to...
Wyciągnęła do nas zdjęcie. Nie widzieliśmy, co na nim jest, bo ręka się jej trzęsła, a
fotografia była błyszcząca.
Kiedy wziąłem ją od niej, poczułem zarazem zaskoczenie i dziwną satysfakcję na
widok znajomej twarzy Mary Knox, siedzącej na schodach, w chwili, która musiała mieć
duże znaczenie dla tego, kto zrobił zdjęcie – albo dla tego, kto podrzucał je w miejsca
morderstw dwadzieścia kilka lat po jej zniknięciu.
Pani Boyle zauważyła spojrzenie, które wymieniliśmy ja z Williams.
– Wiecie państwo, kto to jest? – spytała.
– Pytanie brzmi, czy pani wie? – odparłem.
– Nie mam pojęcia. Nigdy jej nie widziałam. Pomyślałam tylko... Mówiliście, żeby się
skontaktować, jeśli przyjdzie mi do głowy cokolwiek niezwykłego.
– Na pewno jej pani nie zna? – powtórzyłem, rozpaczliwie pragnąc znaleźć jakiś
związek, odkryć znaczenie tego zdjęcia.
– Nie, nigdy w życiu jej nie widziałam, przysięgam.
– Kartka była wysłana do pani męża, pani Boyle. Czy on ją znał?
– No... nie wiem – odparła, nagle przestraszona tą myślą. – Mogła być jedną z jego...
kobiet. Ale to zdjęcie wygląda na stare.
– Możemy się jakoś skontaktować z pani mężem, pani Boyle? – spytałem. –
Sprawdzić, czy...
Energicznie pokiwała głową.
– Tak, będzie tu niedługo. Na jutrzejszy pogrzeb.
Wodziła wzrokiem od sierżant Williams do mnie i znów z powrotem, jakby w
przestrzeni między nami mogła znaleźć wytłumaczenie śmierci syna.
Z
APEWNIWSZY PANIĄ
B
OYLE
,
ŻE POSTĄPIŁA SŁUSZNIE
, wsiedliśmy do samochodu i
przedyskutowaliśmy nasze postępy. Między Szczurem Donagheyem, Angelą Cashell i
Terrym Boyle’em nie było żadnego widocznego związku, a mimo to ktoś zamordował ich
troje i we wszystkich trzech wypadkach pojawiło się zdjęcie Mary Knox. Szczur Donaghey
był z tego samego pokolenia co Johnny Cashell, a chociaż nie znałem Seamusa Boyle’a,
zdjęcie Mary Knox zostało wysłane do niego, nie do jego żony. Uznałem, że jedyne, co nam
pozostało, to porozmawiać z Cashellem i Boyle’em. Zanim to zrobiliśmy, zadzwoniłem do
Hendry’ego, żeby sprawdzić, czy dowiedział się czegoś więcej o zniknięciu Mary Knox. Cały
ranek spędził, przeglądając dla mnie akta sprawy.
– Mówiłem ci wczoraj. Główny tok śledztwa dotyczył wtedy udziału IRA. Co
oczywiście oznacza, że nie dowiedzieliśmy się niczego.
– Czy mówi ci coś nazwisko Szczur Donaghey? Ćpun z Letterkenny.
– Tony?
– Tak.
– Nazwisko Tony’ego pojawiło się raz czy dwa. Jedna z sąsiadek powiedziała, że parę
razy widziała go kręcącego się pod domem dziewczyny, zanim zginęła. Zresztą nie tylko jego
– dodał.
– Wciąż nic na temat dzieci?
– Nic. Moim zdaniem, jeśli żyje, to są z nią. Po jej zniknięciu przez kilka dni nie
widywano też jej sąsiadki. Mówiła, że pojechała do Dublina, do siostry. Ona i Knox bardzo
się przyjaźniły; wygląda na to, że opiekowała się dziećmi, kiedy Knox pracowała. Nazywała
się Joanne Duffy. Teraz mieszka gdzieś w Derry. Czemu pytałeś o Tony’ego Donagheya?
– Jego nazwisko pojawiło się też u nas.
– Jak go nazwałeś? Szczur? – spytał Hendry.
Kiedy Donaghey był nastolatkiem, łapał szczury na farmach w okolicach Lifford. W
letnie dni, kiedy panował duszący upał, chodził po Letterkenny i kręcił się w pobliżu świateł
na skrzyżowaniach, z żywym szczurem w kieszeni kurtki. Jeśli na światłach zatrzymywała się
samotna kobieta, z szybą opuszczoną w upale, Donaghey rzucał jej szczura na kolana.
Zazwyczaj w pierwszym odruchu kobieta wyskakiwała z samochodu. Donaghey wskakiwał
za kierownicę i odjeżdżał. Udało mu się to zrobić sześć razy, zanim go złapano. Chodziła
plotka, że policjant, który go złapał, teraz nadinspektor, połamał mu obie ręce pałką w ramach
poglądowej nauki, jak wymierza się sprawiedliwość w okręgu Donegal.
– I słusznie – przyznał Hendry. – To był kawał drania, nie da się ukryć. Mieliśmy go
na celowniku po zniknięciu Knox i w kilku innych sprawach. Wiedzieliśmy, że przynajmniej
przez jakiś czas należał do IRA, dopóki oni też się go nie pozbyli. Nie mieliśmy jednak na to
dowodów i sprawa ucichła. Przykro mi.
Podziękowałem mu i się rozłączyłem. Już dwa razy wspomniał o powiązaniach z IRA.
Nie przemawiało to do mnie, ale pomyślałem, że nic nie szkodzi sprawdzić. Wziąłem
kluczyki do samochodu. Sierżant Williams popatrzyła na mnie pytająco.
– Chyba muszę się wyspowiadać – powiedziałem.
N
ASZ MIEJSCOWY KSIĄDZ
,
T
ERRY
B
RENNAN
, przybył do Lifford cztery lata temu. Wcześniej
służył przez czternaście lat w jednej z najcięższych okolic Derry. Chociaż wielu uważało go
za bełkoczącą skamielinę ze złotego wieku katolicyzmu, mało kto wiedział, że przez kilka lat
na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pośredniczył w rozmowach między
IRA a brytyjskim rządem. Nie był związany z żadną ze stron, ale udawało mu się zachować
szacunek i, co ważniejsze, posłuch u obu.
Msza o dziesiątej trzydzieści jeszcze się nie skończyła, zaczekaliśmy więc na
parkingu, aż niewielka grupa parafianek wyszła na poranne słońce, zapinając płaszcze i
owijając głowy chustami przed zimnem. Potem wszedłem do kościoła.
Światło z zewnątrz padało przez witraże pod takim kątem, że całe spektrum kolorów
rozlewało się na białym marmurze ołtarza. Ojciec Brennan był w konfesjonale; dwójka
staruszków klęczała przy ławie tuż obok. Drzwi konfesjonału otworzyły się ze szczęknięciem
i wyszło z niego dziecko, przytrzymując wejście otwarte dla kobiety, prawdopodobnie babci.
Po niecałej minucie wyszła też ona i do środka wszedł mężczyzna. Z miejsca, gdzie
siedziałem, słyszałem jego ciche mruczenie, przerywane niższym, bardziej gardłowym
mamrotaniem ojca Brennana. Potem mężczyzna wyszedł i zostawił drzwi otwarte. Powietrze
było ciężkie od zapachu kadzidła.
Wszedłem do konfesjonału i zamknąłem drzwi za sobą. Panowała tu atmosfera ciepła i
bliskości; zapach drewna i politury mieszał się z zapachem wody po goleniu księdza. Za
dzielącą nas kratką widziałem jego sylwetkę. Patrzył na kolana, na modlitewnik, z uchem
przy przepierzeniu.
– Pobłogosław mi, ojcze, bo zgrzeszyłem. Od mojej ostatniej spowiedzi minęło kilka
tygodni – zacząłem.
– Niech się pan streszcza, inspektorze, nie jadłem śniadania – odparł Brennan głosem
chrapliwym od palonych latami woodbine’ów. Zaśmiał się cicho do siebie; a jego śmiech
zabrzmiał jak kaszel.
– Potrzebuję przysługi. Muszę porozmawiać z kimś, kto mógłby mi pomóc w
śledztwie. W siedemdziesiątym ósmym roku w Strabane zniknęła prostytutka nazwiskiem
Mary Knox. Muszę wiedzieć, czy mieli z tym coś wspólnego bojownicy. Moim zdaniem jej
zniknięcie ma związek ze śmiercią Angeli Cashell i Boyle’a.
– Istnieje taki związek? – syknął Brennan.
– Tak uważamy. Ale nikt nie wie na pewno...
W powietrzu zawisła bez odpowiedzi moja niewypowiedziana prośba o pomoc.
Brennan milczał blisko przez minutę; w ciemności konfesjonału cisza wydawała się ciągnąć
w nieskończoność. W końcu nachylił się do kratki i w półmroku zobaczyłem, że odwrócił do
mnie głowę, a światło padające z zewnątrz odbiło się w oprawkach jego okularów.
– Nic nie mogę obiecać, inspektorze. To niezwykła prośba. Niech mi pan zostawi jakiś
numer kontaktowy. Jak powiedziałem, nic nie obiecuję.
– Dziękuję, ojcze.
Usłyszałem, jak porusza się w konfesjonale i szykuje do wyjścia. Zdjął z szyi stułę.
– Ojcze – powiedziałem. – Może wysłuchałby ojciec mojej spowiedzi, skoro już tu
jestem.
Nie odezwał się, tylko usiadł, a ja w półmroku zobaczyłem, że założył stułę z
powrotem na szyję i się przeżegnał. Zacząłem mu opowiadać o McKelveyu, o Andersonie i
jego owcach, a przede wszystkim o Miriam Powell. Spytał, czy powiedziałem Debbie, co się
stało. Spytał, czy żałuję. Spytał, czy zamierzałem ciągnąć ten romans, a ja odpowiedziałem,
że nie.
– Bóg panu wybacza, inspektorze. Pana żona, jak podejrzewam, też panu wybaczy.
Teraz niech pan spróbuje wybaczyć sobie samemu. Rozgrzeszam pana, w imię Ojca, Syna i
Ducha Świętego, amen. Niech pan nie wyłącza telefonu.
R
AZEM Z SIERŻANT
W
ILLIAMS
pojechałem do restauracji na granicy. Nazywała się Przystanek
Wędrowca. Caroline zjadła płatki na mleku i tosta, a ja pełne śniadanie z jajecznicą,
boczkiem, kiełbasą i pomidorem. Wycierałem właśnie ostatnią grzanką resztki żółtka, kiedy
zadzwonił mój telefon.
– Devlin – przedstawiłem się, nie rozpoznając numeru dzwoniącego na wyświetlaczu.
– Ksiądz mówił, że chcesz o coś spytać.
Głos był zimny i bezcielesny, nie tylko przez anonimowość komórki, ale jeszcze z
jakiegoś powodu.
– Tak – odparłem, chociaż nie było to pytanie.
– Czego chcesz?
– Mary Knox. Była...
– Ksiądz nam mówił. Czego chcesz?
– Czy IRA miała coś wspólnego z jej zniknięciem? – spytałem i zdałem sobie sprawę,
że ludzie przy stoliku obok gapią się na mnie z rozdziawionymi ustami. Wyszedłem na
zewnątrz, jedną ręką wyciągając z trudem papierosy.
– Nie.
– Na pewno?
Cisza.
– A Szczur Donaghey? Był od was?
– To powszechnie znany fakt, Devlin. Ksiądz mi mówił, że...
– Czyli że Szczur Donaghey nie miał nic wspólnego ze zniknięciem Knox?
– Tego nie powiedziałem. Posłuchaj. Nie sankcjonowaliśmy... zniknięcia Mary Knox.
To, czy zrobił to jakiś ochotnik renegat, to inna sprawa i nie bierzemy za to żadnej
odpowiedzialności. Takie zachowanie stawiałoby nas w złym świetle.
– Nie wydaje mi się, żebyście mogli mówić o jakiejś wysublimowanej moralności... –
zacząłem.
– Ksiądz mówił, że porządny z ciebie gość – przerwał mi. – Mylił się. Już rozumiem,
czemu ci podpalili samochód. Nie proś się o jeszcze.
– Zaczekaj – powiedziałem. – A Johnny Cashell i Seamus Boyle?
– Co ty, kurwa, głupi jesteś? Wszyscy działali razem.
Potem połączenie się urwało.
Zapisałem numer, który pojawił się na wyświetlaczu, z kierunkowym z Północy.
Połączyłem się z jednostką wsparcia telekomunikacyjnego Gardy i spytałem, czy mogą go
namierzyć. Nieco później tego samego dnia oddzwonili z informacją, że numer należał do
dziesięciolatki, który zgłosiła zgubienie telefonu w szkole kilka dni wcześniej.
–
T
O ROBOTA
D
ONAGHEYA
– powiedziałem, przekazując szczegóły rozmowy sierżant
Williams. – Był w IRA, ale działał poza nimi. Kiedy wszedł w narkotyki, zupełnie się od
niego odcięli. Ale to musiał zrobić on.
– Jakim cudem nie dopadło go RUC?
– Procesy ekstradycyjne w latach siedemdziesiątych były dość rzadkie. Pewnie nie był
wart zachodu, jeśli nie mieli pewności, czy go wydamy. Poza tym musieliby udowodnić, że to
on. My nie musimy nic udowadniać. Wystarczy nam podejrzenie: mamy już coś, na czym
możemy się oprzeć. Oprzyjmy się więc na założeniu, że Szczur Donaghey ją zabił.
Powiedzmy, że ukradł jej biżuterię. Był właśnie takim draniem. Dwadzieścia pięć lat później
ktoś włamuje się do niego i kradnie kosztowności. Minęło tyle czasu, Szczur jest przekonany,
że nic mu nie zrobimy. Nikt nie będzie pamiętał o jednym cholernym pierścionku, myśli
sobie. A pierścionek musi być coś wart. Może chciał, żeby zwróciło mu za niego
ubezpieczenie. Ale ktoś jakoś zauważa pierścionek na liście skradzionych rzeczy. Łączy
fakty. Torturuje i morduje Szczura. A jeśli tu nie chodziło o konkurencję w handlu
narkotykami ani o pytania o pierścionek? A jeśli Szczur był torturowany, aż wyjawił całą
prawdę o Mary Knox? Jeśli podał nazwiska? Powiedzmy, że wsypał Cashella i Boyle’a.
Niedługo później córka Cashella i syn Boyle’a są martwi, a przy nich znajduje się zdjęcie
martwej kobiety. Cashell ma jej pierścionek na palcu.
– Skąd wzięli pierścionek? Chodzili po jubilerach, aż trafili? Wyśledzili go u
McKelveya, zabrali mu go, a potem go wrobili? Żaden z jubilerów nie wspominał, żeby
wypytywał go ktoś oprócz nas!
– A kto inny miałby dostęp do list skradzionych rzeczy?
– Nie zagląda pan do Internetu? To nowa inicjatywa: listy są umieszczane na
lokalnych stronach serwisu Gardy. Ktoś ma nadzieję, że inni odwalą naszą robotę za nas.
Każdy, kto ma dostęp do Internetu, mógł te listy przejrzeć.
– Niech będzie – zgodziłem się niechętnie. – Czyli ktoś widzi pierścionek na liście i
kojarzy go ze Szczurem. Przesłuchuje Szczura, dociera do Siwego? Ale jak?
– Słuchając plotek? Czystym zbiegiem okoliczności? A może Szczur wiedział, że to
McKelvey go okradł. Pewnie nietrudno ustalić, kto sprzedaje kradziony towar w Donegal –
powiedziała Caroline. – Bardziej mnie zastanawia, kto chciałby zabić morderców Mary Knox,
zakładając, że ona faktycznie nie żyje.
– Nie żyje. Kto mógłby pomścić jej śmierć? Ktoś jej bliski, ktoś, kto wiedział o
pierścionku, ktoś, kto znał ją osobiście i pamiętał ją po dwudziestu pięciu latach.
– Costello? – spytała sierżant Williams, lekko się przy tym wzdrygając
– Być może – odparłem, udając, że nie przyszło mi to do głowy.
– Ale po co miałby zabijać Angelę Cashell? Czy Terry’ego Boyle’a? – spytała
Caroline. – Czemu nie ich ojców? Po co odgrywać się na dzieciach?
– A może mści się właśnie dziecko Mary Knox. Dlatego zabija dzieci ludzi
odpowiedzialnych za śmierć jego matki.
– Albo jej.
– Co?
– Knox miała dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Niech pan nie zapomina, nie
wykluczyliśmy udziału kobiety w morderstwie Angeli Cashell. Założone majtki? I wiemy, że
w morderstwie Boyle’a brały udział dwie osoby: dziewczyna, z którą wyszedł z pubu, i ten,
kto go zastrzelił.
– To prawda – powiedziałem.
– No to co teraz robimy? – spytała sierżant Williams.
– Porozmawiamy z Cashellem i zobaczymy, co nam powie. Jutro pogawędzimy sobie
z Boyle’em, po pogrzebie. Tymczasem sprawdźmy, czy uda się nam powiązać Donagheya i
Cashella z zamordowaniem Knox. I ustalić, co się stało z dwójką jej dzieci.
– A jeśli się okaże, że to Costello? – spytała sierżant Williams, mocno przygryzając
wargę.
– To go aresztujemy – odparłem z przekonaniem, którego wcale nie czułem.
Z
AJECHALIŚMY POD DOM
C
ASHELLÓW
w chwili gdy odjeżdżała stamtąd ekipa telewizji.
Johnny rozmawiał przez żywopłot z sąsiadem, Sadie stała obok niego i paliła papierosa.
Sąsiad skinął głową w naszą stronę. Cashellowie odwrócili się i patrzyli, jak idziemy
ścieżką do ich domu. Johnny Cashell wyprostował się i spróbował wypiąć pierś. Efekt popsuł
trochę grymas twarzy – najwyraźniej wciąż bolała go rana na brzuchu.
– Czyżbym czuł boczek? – spytał sąsiad, najwyraźniej uważając swój dowcip za dość
dobry, by go nieustannie powtarzać.
– Nie przez smród benzyny – odparł Johnny Cashell; odwrócił się i stanął w drzwiach
na rozstawionych nogach, krzyżując ręce na piersi. – Czego chcecie? – prychnął. –
Przyjechaliście znów oskarżać ojca w żałobie? Właśnie opowiadałem o was ludziom z
telewizji. Nie dalibyście sobie rady z zasraną układanką dla dzieci, no to obwiniacie rodzinę.
– Chciałem to zwrócić Sadie – powiedziałem, podchodząc do niego z pierścionkiem. –
Myślę, że go poznajesz, Johnny. Chociaż ośmielam się twierdzić, że ostatni raz widziałeś go,
kiedy Szczur Donaghey ściągał go z palca martwej kobiety. Mam rację?
Sadie wytrzeszczyła oczy z niedowierzaniem, a potem odwróciła się do sąsiada, jakby
chciała dzielić z kimś poczucie krzywdy. Johnny nie był już taki pewny siebie. Spojrzał na
pierścionek, a w jego oczach zamigotało rozpoznanie. Przesunął nerwowo językiem po
wargach i zaśmiał się, trochę za głośno.
– Znów pieprzysz, Devlin. Nie ma takiej rzeczy, do jakiej byście się...
– Nie ma też przedawnienia, Johnny. Nie męczy cię, że Angela zginęła właśnie przez
to? Ani to, że Donaghey cię wystawił, głupi draniu?
Mówiłem coraz głośniej; czułem, że zaczyna mi szumieć w głowie. Sierżant Williams
ujęła mnie za ramię.
– Lepiej chyba porozmawiać w środku, panie Cashell, nie sądzi pan? – powiedziała,
prowadząc Cashellów do domu. Poszedłem za nimi. Sadie szeptem dopytywała się męża, o
czym mówię.
Położyłem na stole zdjęcie Mary Knox i stanąłem przed Cashellami.
– Wiemy, że pierścionek należał do Mary Knox, Johnny. Podejrzewamy, że Tony
Donaghey zabrał go jej, kiedy zniknęła. Teraz pierścionek znów wypłynął, dwadzieścia pięć
lat później, a Donaghey zapłacił za to. Parę tygodni temu ktoś załatwił go w Bundoran.
Obserwowałem, jak Johnny Cashell usiłuje utrzymać pokerową twarz.
– Ktoś go związał, Johnny – ciągnąłem – przypalał papierosami, wepchnął mu szmatę
w gardło, a potem rozciął ręce od nadgarstków do łokci i przypuszczalnie kazał mu patrzeć,
jak krew ścieka mu po nogach razem ze szczynami.
Przynajmniej mnie słuchali.
– Możesz sobie teraz siedzieć z tą swoją miną: „Pieprzyć gardai”, Johnny –
ciągnąłem; lata powstrzymywanej irytacji na nieuleczalnych idiotów, takich jak Johnny, w
końcu zrobiły swoje – ale w którymś momencie Szczur zachował się zgodnie ze swoją ksywą
i wysypał ciebie i Seamusa Boyle’a temu, kto go załatwił. I proszę, dwa tygodnie później
twoja niewinna córka leży martwa na polu, a ty siedzisz sobie w pubie i przechwalasz się,
jaka to z ciebie figura. Na pewno jesteś dumna z męża, Sadie. Trafił ci się prawdziwy skarb.
Wiedziałem, że przesadziłem. W zaczerwienionych oczach Sadie wezbrały łzy, a
Johnny gapił się na mnie z poszarzałą twarzą i papierosem zawieszonym w połowie drogi do
ust. Najstarsza z ich córek, Christine, stała w korytarzu i patrzyła na mnie. Natychmiast
pożałowałem tego, co powiedziałem. Poczułem pot na czole, a kuchnia nagle zrobiła się
nieznośnie ciasna.
– Chyba lepiej, żeby zaczekał pan na dworze, inspektorze – powiedziała sierżant
Williams, spoglądając na mnie ze złością.
– Ja... przepraszam, Sadie. Jezu, Johnny... przepraszam.
Sadie patrzyła na mnie wzrokiem pozbawionym wszelkich uczuć.
– Jesteś najpodlejszym draniem, jakiego znam. Wynoś się z mojego domu –
powiedziała. Wytarła łzę z policzka i odwróciła się do Caroline, czekając, aż wyjdę z kuchni.
S
TAŁEM W MALUTKIM OGRÓDKU PRZED DOMEM
i paliłem papierosa, zaciągając się najmocniej,
jak potrafiłem, żeby dym parzył mi płuca. Zdałem sobie sprawę, że obok mnie ktoś jest,
odwróciłem i zobaczyłem Christine Cashell stojącą ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i
papierosem w prawej dłoni.
– To było potrzebne? – spytała, ale bez tej butnej miny, którą miała, kiedy
rozmawialiśmy ostatnio. Zupełnie, jakbym potwierdził wszystko, co o mnie sądziła. Możemy
mówić sobie o równości, służbie społeczeństwu i tak dalej, ale czasami, wbrew sobie,
traktujemy ludzi źle tylko dlatego, że możemy, bo wmawiamy sobie, że robimy to w imię
sprawiedliwości czy pod jakimkolwiek innym pozorem, pod którym ukrywamy fakt, że
chcemy kogoś skrzywdzić, odegrać się na nim za jego całkowity brak poszanowania dla
naszej pracy i wszystkiego, co dla niej poświęciliśmy.
– Nie – odparłem, nie widząc sensu w dzieleniu się z nią moimi przemyśleniami. –
Poniosło mnie, panno Cashell.
– Niech mnie pan tu nie nazywa panną Cashell. Christine wystarczy. – Zaciągnęła się
papierosem i wydmuchnęła dym w górę, wystawiając twarz ku coraz mocniejszym
promieniom słońca. Pociągnęła nosem. – Myśli pan, że to wystarczy, żeby mama go
zostawiła? – spytała, nie patrząc na mnie.
– Może. Nie o to mi chodziło.
– Wiem. Ale nie ma tego złego i tak dalej, prawda? Nigdy nic nie wiadomo. Wygląda
na to, że daliście ciała z McKelveyem.
– Tak. Wszystko na to wskazuje. – Pstryknąłem papierosa przez żywopłot w płonnej
nadziei, że wścibski sąsiad jeszcze się tam czai.
– Mówiliśmy, że ona nie miała z nim nic wspólnego. Wpadła w prochy. To była robota
McKelveya. Nie chodzili ze sobą.
– A z kim chodziła, Christine? – spytałem. – Muire wspominała, że Angela z kimś się
umówiła tego wieczoru, kiedy zginęła.
– Muire nie wiedziała, co jest grane.
– O McKelveyu?
– Na mózg się panu rzucił ten McKelvey. Angie nie spotykała się z McKelveyem. To
nawet nie był chłopak. Nasza Angie przed śmiercią znalazła sobie dziewczynę. Kogoś, kto
podtrzymywał jej nałóg.
– Kogo?
– Jakąś pielęgniarkę, Yvonne, ze Strabane.
– Yvonne Coyle?
– Chyba tak – powiedziała Christine, a potem odwróciła się, słysząc głosy z wewnątrz.
Jej rodzice wyszli z sierżant Williams, która uścisnęła im obojgu dłonie, skinęła mi głową i
poszła do samochodu. Uśmiechnąłem się łagodnie do Christine, a ona odpowiedziała mi
samymi oczyma. I w tej samej chwili jej twarz zastygła w znajomym grymasie wyzwania
rzuconego światu. Odwróciłem się, żeby jeszcze raz przeprosić jej rodziców, ale oni tylko na
mnie popatrzyli, kazali Christine wejść do środka i cicho zamknęli za sobą drzwi.
–
L
EPIEJ PANU
? – spytała sierżant Williams, kiedy wsiadłem do samochodu. Nie zdążyłem
nawet odpowiedzieć.
– Cashell to przestępca – stwierdziłem nieco wyniośle.
– Nie wtedy, kiedy mówi pan o śmierci jego córki. Przecież jest ojcem.
– A nie powinien być. Jego druga córka rozmawiała ze mną na dworze. Ma nadzieję,
że to w końcu zmusi Sadie, żeby się z nim rozwieść. Trudno to nazwać rodzinną idyllą,
prawda?
– To więcej niż mają niektórzy z nas – warknęła Caroline.
Przestałem się kłócić.
Żadne z nas nie odzywało się, kiedy włączała silnik.
– Co jeszcze mówiła ta dziewczyna? – spytała w końcu.
Wyjrzałem przez boczną szybę na sunące w tył żywopłoty i słońce przeświecające
przez ich gąszcz.
– Niewiele. Mówiła, że ślad McKelveya to ślepy zaułek, jakbyśmy sami na to nie
wpadli. Twierdziła, że Angela lubiła w obie strony.
– Co to? – spytała sierżant Williams, zerkając na mnie z boku.
– Christine uważa, że Angela miała romans z Yvonne Coyle.
– No proszę. Mamy ją zamknąć?
– Na pewno warto się jej przyjrzeć. Chociaż romans, nawet lesbijski, to nie
przestępstwo. Przyznała już, że Angela nocowała u niej, zanim zginęła. Powiedziała, że
tamtego wieczoru spotykała się z McKelveyem. – Nagle coś sobie przypomniałem. – Teraz
przypominam sobie, jak mówiła, że widziała McKelveya w czwartek wieczorem. Właściwie
była naszym jedynym świadkiem. A jeśli kłamała?
– Może jednak powinniśmy ją aresztować.
– Zapytam Hendry’ego. Jest w jego jurysdykcji. Co mieli do powiedzenia
Cashellowie?
– Cashell przyznał, że znał Donagheya i Boyle’a pod koniec lat siedemdziesiątych.
Powiedział, że Donaghey prowadził bar, gdzie on i Boyle pracowali jako bramkarze. Robili
czasem dla niego to i owo. To wszystko. Nic nie wiedział o Mary Knox ani o pierścionku.
Ani dlaczego ktoś miałby go zostawiać na zwłokach jego córki.
– Wierzysz mu? – spytałem.
– O Boże, nie. Kłamał jak najęty. Zdenerwował się zwłaszcza wtedy, kiedy mu
powiedziałam, że Knox miała dzieci. Chyba o tym nie wiedział. Chociaż oczywiście
twierdził, że to go nie interesuje, bo tej kobiety nie znał.
– Powiedziałaś, że Szczur Donaghey prowadził bar? Temu też warto się bliżej
przyjrzeć. Posłuchaj, kiedy wrócimy na posterunek, zadzwonię do Hendry’ego w sprawie
Yvonne Coyle. Możesz mi przynieść wszystko, co znajdziesz o Donagheyu? Potem
chciałbym, żebyś się zabrała do tej sąsiadki Mary Knox, Joanne Duffy, mieszka gdzieś w
Derry. Podejrzewam, że ona wie, dokąd trafiły dzieci.
– Myśli pan, że są w to zamieszane?
– Nie wiem – odparłem szczerze – ale na razie nie mamy nic innego.
J
AK SIĘ OKAZAŁO
, nie udało mi się wcielić swoich planów w życie tak szybko, jakbym chciał,
bo kiedy wróciłem na posterunek, przy biurku dyżurnego stał Mark Anderson, a Burgess
desperacko starał się go spławić.
– O, inspektor Devlin! – krzyknął, kiedy tylko pojawiłem się w drzwiach. – Pan
Anderson do pana. Może będzie pan tak uprzejmy i się nim zajmie. – Potem dodał pod
nosem: – I zabierze smród owczego gówna z mojego posterunku.
Anderson nie dawał się spławić. Wyjął coś z kieszeni, kłębek brązowego aksamitu, na
krawędziach ciemny od zaskorupiałej krwi. Rzucił go na blat.
– To było na moim polu, tam, gdzie postrzeliliśmy to zwierzę.
– Co to ma wspólnego ze mną? – spytałem, ale zakręciło mi się w głowie. Strzęp
oderwanej skóry był obrzydliwy i zarazem żałosny.
– Powell nie chce mi dać nagrody. Mówi, że to nie kot, tylko kawałek psa. Gdzie twój
pies?
– W domu, Mark. To nie jest kawałek psa, to może być kawałek czegokolwiek. Powell
chce się po prostu wykręcić z układu. Fajnie jest obiecywać nagrodę w telewizji, dopóki nie
trzeba jej wypłacić.
Anderson popatrzył na mnie podejrzliwie, marszcząc czoło w skupieniu. Potarł
stwardniałym paluchem siwą szczecinę na brodzie.
– Wiem tyle, że od polowania nie widziałem twojego psa i nic nie płoszyło moich
owiec. Jeśli się dowiem, że twojemu psu coś się stało, będę miał prawo wpakować mu kulkę.
Nagroda czy nie, będę bronił swoich owiec.
– A ja będę bronił swojego psa – odparłem.
– Najlepiej sam wpakuj mu kulkę, zanim będzie to musiał zrobić ktoś inny – rzucił
Anderson i wyszedł.
C
HOĆ BYŁEM ZŁY NA
A
NDERSONA
, wiedziałem, że ma rację. Postanowiłem wieczorem zabrać
do domu pistolet. Kiedy Penny była niemowlakiem, nie chciałem trzymać broni w domu,
przechowywałem ją więc w specjalnej szafce na posterunku. Dla gardai broń to często rzecz
ostateczna; zazwyczaj ich przy sobie nie nosimy, bo kłóciłoby się to z samą nazwą An Garda
Síochána – Strażnicy Pokoju.
Poszedłem na zaplecze, za gabinetem Costella, gdzie znajdował się sejf. Na nim leżała
metalowa skrzynka z kłódką. Otworzyłem ją, wyjąłem swój rewolwer kaliber 38 i pudełko
nabojów, zawinąłem jedno i drugie w naoliwioną szmatkę ze skrzynki i włożyłem do
wewnętrznej kieszeni kurtki.
Z
ADZWONIŁEM NA POSTERUNEK W
S
TRABANE
i zostawiłem Hendry’emu wiadomość, żeby się
ze mną skontaktował. Sierżant dyżurny zapewnił mnie, że inspektor oddzwoni, kiedy tylko
będzie mógł. Do gabinetu weszła sierżant Williams i opadła na krzesło z grubą szarą teczką
na kolanach.
– Oto życie Szczura Donagheya – powiedziała. Położyła teczkę na stole między nami i
oboje uważnie przejrzeliśmy jej zawartość.
Donaghey pojawił się w kartotekach policyjnych w wieku jedenastu lat, kiedy
przyłapano go na kradzieży sklepowej. Właściciel nalegał, żeby sprawę potraktowano
poważnie. Od tamtej pory był aresztowany dość regularnie, za picie, chuligaństwo albo
kradzieże. W wieku czternastu lat wysłano go na dziewięć miesięcy do poprawczaka za
pobicie sąsiadki i kradzież jej torebki, w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze – równowartość
trzynastu euro. Podczas pobytu w poprawczaku Donaghey był spokojny, ale później jego
nazwisko znów wypłynęło.
Po osiągnięciu pełnoletności aresztowano go po raz pierwszy za napaść i poważne
uszkodzenie ciała – pobił do nieprzytomności byłego chłopaka dziewczyny, z którą się
spotykał. Posłużył się stłuczoną butelką po piwie i cegłą. Sprawa trafiła do sądu, ale Szczur,
mimo wcześniejszych kar, wykręcił się wyrokiem w zawieszeniu. Zapisałem sobie datę,
przypuszczając, że gazety z tego okresu napisały coś o tym w kronikach policyjnych.
Czterdzieści minut później moja wiara w bibliotekarzy znów została nagrodzona.
Według gazet z tamtego czasu Donagheya potraktowano ulgowo z powodu wysokiej pozycji
zajmowanej przez niego w czymś o nazwie IWD i roli ambasadora swojego okręgu. Prezes
IWD, Joseph Cauley, wstawił się za Szczurem, nazywając jego wybryk pojedynczą skazą na
godnej szacunku postaci. Sędzią pokoju był wówczas Gordon Fullerton, który później
odsiedział trzy lata w więzieniu, kiedy udowodniono mu, że brał łapówki, rozstrzygając w
sprawie o własność ziemi. Ponieważ żadne z nas nie wiedziało, co to jest IWD, powróciliśmy
do śródmieścia.
N
IEMAL NA WPROST POSTERUNKU
G
ARDY
wznosi się Siedziba Władzy, muzeum poświęcone
historii Lifford jako administracyjnego centrum hrabstwa Donegal. Mieszczą się tam stary sąd
i cele dawnego więzienia oraz przytułku dla umysłowo chorych. Co więcej, można tam
znaleźć ludzi, którzy wiedzą o Lifford i Donegal więcej chyba niż potrzeba. Jedną z takich
osób jest Mary Deeney, czterdziestoletnia kobieta, o prostych, miedzianorudych włosach z
przebłyskami siwizny. W piętnaście minut mogła już opowiedzieć nam o IWD.
– Inwestuj w Donegal – wyjaśniła, poprawiając na nosie okulary w różowych
oprawkach, które niemal natychmiast zjechały w dół. – To jedna z tych inicjatyw z lat
siedemdziesiątych, które miały ściągnąć do Donegal większe firmy. Na przełomie lat
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych mieli nawet sukcesy, sprowadzili firmę tekstylną i
komputerową. Oferowali zachęty, ulgi podatkowe, dopłaty i tak dalej, robili badania rynkowe,
zajmowali się budowami. Zwinęli się w osiemdziesiątym czwartym, nie, piątym, kiedy umarł
Cauley. I chyba dobrze, bo chodziły plotki, że zainteresował się nimi Urząd Antykorupcyjny.
– Pamięta pani, czy działał u nich niejaki Tony Donaghey? – spytała sierżant Williams.
– Był tam chyba kimś ważnym.
Mary zastanowiła się, w zamyśleniu nawijając na palec kosmyk włosów.
– Nie, nic mi to nie mówi. Oczywiście to nie ze mną powinniście państwo rozmawiać.
Tommy Powell to człowiek, do którego powinniście pójść.
– Dlaczego Powell? – spytałem.
– Bo to on był założycielem organizacji. IWD to jego pomysł. Przez Dail załatwił im
miliony.
– Myśleliśmy, że IWD kierował Cauley – zauważyła sierżant Williams, a ja
przytaknąłem.
– Owszem, kierował – odparła Mary, jakby tłumaczyła coś tępemu dziecku – ale
Powell był właścicielem. Cauley był tylko dyrektorem.
W
YSZLIŚMY PRZED MUZEUM
. Zapaliłem. Po drugiej stronie ulicy widzieliśmy Costella
kręcącego się po swoim gabinecie; rozsunął żaluzje, żeby wpuścić do środka grudniowe
słońce. W pewnym momencie podszedł do okna, popatrzył na nas, a potem znów wycofał się
w cień.
– I co teraz? – spytałem.
– Chyba spróbujemy znaleźć dzieci – powiedziała sierżant Williams. – I tę Coyle. Co z
Powellem? Porozmawia pan z nim?
– Być może – odparłem. – Ale jeszcze nie teraz. Costello mówił coś rano o ściągnięciu
Biura Dochodzeń.
– Chce pan to zrobić? – zdziwiła się Caroline.
– Nie. Ale chyba będą mogli nam pomóc.
O
PRÓCZ POSTERUNKÓW W CAŁYM KRAJU
An Garda ma centralne Biuro Dochodzeń
Kryminalnych, które pomaga w prowadzeniu poważnych spraw. Ale to tylko jeden z kilku
systemów wsparcia. Do policji wodnej już dzwoniliśmy. Uznałem, że być może teraz należy
skontaktować się z Działem Badawczym. Dział Badawczy robi dokładnie to, co mówi jego
nazwa. Latami zbierają informacje przekazywane przez inne oddziały Gardy i archiwizują je
na przyszłość. Żaden inny oddział nie mógłby dotrzeć do danych dotyczących firm albo
inicjatyw państwowych równie szybko. Taką miałem przynajmniej nadzieję.
Wróciłem do naszego gabinetu, zadzwoniłem do Centralnego Biura Łączności na
Harcourt Street w Dublinie i poprosiłem o połączenie z Badawczym. Połączono mnie z
funkcjonariuszem Armstrongiem. Poprosiłem go, żeby znalazł mi wszystko na temat Szczura
Donagheya w powiązaniu z IWD. Postanowiłem nie wspominać na razie o Tommym
Powellu, zakładając, że jego nazwisko tak czy inaczej pojawi się w kontekście IWD.
Wspomniałem za to o plotkach o śledztwie w sprawie korupcji i prezesie, Josephie Cauleyu.
Armstrong odparł, że może to potrwać kilka dni.
Potem spróbowałem znów skontaktować się z Hendrym w sprawie Yvonne Coyle, ale
nadal go nie było. Siedziałem w składziku i patrzyłem, jak sierżant Williams przegląda
książki telefoniczne i listy wyborców z Derry w poszukiwaniu Joanne Duffy, przyjaciółki
Mary Knox. Usiadłem obok niej i zacząłem jej pomagać. Po iluś fałszywych tropach, trzech
kawach i kanapce z tuńczykiem na spółkę znaleźliśmy ją.
Rozdział 14
Poniedziałek, 30 grudnia
D
UFFY PRZENIOSŁA SIĘ ZE
S
TRABANE DO
D
ERRY
w 1983 roku. Wyszła za mąż za niejakiego
Edgara van Roosta, belgijskiego politologa, wykładającego teorię pokoju i konfliktu na
lokalnym uniwersytecie. Poznali się na wiecu, na którym van Roost przemawiał, porównując
konflikt w Irlandii Północnej z konfliktem na Bliskim Wschodzie. Duffy sprzedawała
wówczas egzemplarze „Socialist Worker” obojętnemu tłumowi.
Teraz mieszkali w dzielnicy Derry znanej jako Foyle Springs, w skromnej połówce
bliźniaka domagającej się remontu. W środku dom wyglądał jednak inaczej, niż można by się
spodziewać po socjalistach. Wąski korytarz z miękką wykładziną był zdominowany przez
olbrzymi żyrandol zwisający tak nisko, że musiałem go obchodzić dookoła.
Pani Duffy postarzała się wdzięcznie, być może z niewielką pomocą chirurga; bo
bardzo nienaturalnie brakowało jej zmarszczek i kurzych łapek wokół oczu, a usta miała
pełne i idealnie różowe. Policzki podkreśliła różem, siwiejące blond włosy upięła w wysoki
kok.
Paliła długiego, cienkiego, brązowego papierosa, zaciągając się lekko i wypuszczając
dym pojedynczymi chmurkami, jakby nie była przyzwyczajona do palenia.
– Nie mogę się zaciągać – wytłumaczyła, zauważywszy moje zaciekawienie.
Gestykulowała papierosem. – Mam astmę. Nie powinnam w ogóle palić, ale nie umiem
rzucić.
Sierżant Williams ze zrozumieniem pokiwała głową.
– Pani Duffy, jak już mówiłam przez telefon, usiłujemy odnaleźć rodzinę Mary Knox.
Pani Duffy skinęła głową. Kok jej się zakołysał.
– Mary, niech spoczywa w pokoju. Znaleźliście ją? O to chodzi? Nachyliła się lekko
do przodu, jakby chciała okazać troskę.
– Nie, pani Duffy – powiedziałem. – Wznowiliśmy sprawę. Domyśla się pani, co się z
nią mogło stać?
– O, Mary nie żyje – odparła pani Duffy z przekonaniem. – Była martwa w dniu, kiedy
zniknęła. Zawsze to wiedziałam.
– Skąd? – spytała sierżant Williams, uśmiechając się niepewnie.
– Czasem się po prostu wie. Przyjaźniłyśmy się. Zajmowałam się jej dziećmi, kiedy
ona... no, wiecie państwo, kiedy pracowała.
Odłamała czubek papierosa i odłożyła niewypaloną połówkę do popielniczki.
– Chcielibyście ją państwo zobaczyć? – spytała i wstała, zanim zdążyliśmy
odpowiedzieć. Podeszła do ciężkiej, mahoniowej biblioteczki w kącie i otworzyła ją, ukazując
półki pełne książek i albumów ze zdjęciami. Przejrzała jeden czy dwa, znalazła zdjęcie,
którego szukała, wyjęła je z albumu i podała sierżant Williams, która obejrzała je i przekazała
mnie.
– To ona i jej dzieci – wyjaśniła pani Duffy, stając nade mną z przekrzywioną głową,
żeby zobaczyć fotografię w mojej dłoni.
Zdjęcie pochodziło najwyraźniej z tej samej serii, co to, które już widzieliśmy. W tle
gromadziły się szare chmury, ale nie psuło to słonecznego nastroju. Mary Knox wciąż
siedziała na betonowych schodach na plażę, ale w tym ujęciu po obu jej stronach stały dzieci.
Była bardzo atrakcyjną kobietą. Pod dużą, białą koszulką widać było czarny kostium
kąpielowy. Dłonie położyła skromnie na gołych kolanach, ściśniętych razem. Na lewej dłoni
miała pierścionek z kamieniem księżycowym.
Po jej lewej stronie stał chłopiec w wieku może ośmiu lat, z obciętymi na pazia
włosami. Miał na sobie tylko zielone szorty. Spod skóry sterczały mu chude żebra; uśmiechał
się tak szeroko, że oczy miał jak szparki. Jedną ręką obejmował matkę za szyję, drugą
zawadiacko trzymał się pod bok. Na jego nogach widać było małe siniaki.
Po drugiej stronie Mary Knox siedziała jej córka. Ona też uśmiechała się do
obiektywu, ale była mniej spontaniczna, ze splecionymi przed sobą rękami. Zachowywała
niewielki odstęp od matki. Twarz miała szczupłą, a skórę jasną, co kontrastowało z ciemnymi
włosami, opadającymi w lokach na czoło i ramiona. Była ubrana w niebieski kostium
kąpielowy i plażowy ręcznik zarzucony na plecy jak pled. Jej twarz miała w sobie coś
znajomego i dziwnie smutnego. Być może jednak odniosłem takie wrażenie, bo wiedziałem,
jaki los czeka tę rodzinę.
– Kiedy je zrobiono? – spytałem.
– Powinno być napisane z tyłu – odparła pani Duffy. – W okolicach Halloween, zanim
zniknęła. Pogoda była piękna jak na tę porę roku i wszyscy pojechaliśmy do Bundoran.
Świetnie się bawiliśmy.
Data pasowała do zakupu pierścionka przez Costella.
– Ładny ma pierścionek – powiedziałem. – Wygląda na drogi.
– Był. Ale i tak się zepsuł. Kiedy wracaliśmy do domu, zauważyła, że wypadł jeden
kamień. Musiała go odesłać do naprawy.
– Skąd go miała? – spytałem, starając się, żeby zabrzmiało to niewinnie. Mimo to
Duffy spojrzała na mnie podejrzliwie.
W końcu postanowiła odpowiedzieć.
– Pewnie i tak państwo wiecie. Mary miała wielu mężczyzn. Trochę na tym zarobiła.
Kupił go jej jeden z nich.
– Wie pani kto to był? – spytała sierżant Williams.
– Ktoś bogaty. I ważny. Jeden z ważnych ludzi.
– Co to znaczy „Jeden z”? – spytałem.
– Było kilku – odparła pani Duffy i uśmiechnęła się nieśmiało, dając do zrozumienia,
że więcej nie może powiedzieć.
– Kim byli ci ludzie? – nalegała Caroline, czytając mi w myślach.
– Nie pamiętam nazwisk. Jacyś biznesmeni, ważne figury. Ale najwyraźniej był
właściciel hotelu Three Rivers.
– Czyli kto? – spytałem. Hotel stał teraz opuszczony. Nikogo tam nie było, odkąd
pamiętałem.
– Nie przypominam sobie – powiedziała pani DufFy, unikając mojego wzroku. – Co
do dzieci, nie widziałam ich od dwudziestu pięciu lat.
– Ale wie pani, co się z nimi stało? – spytała sierżant Williams.
Pani DufFy poczerwieniała. Oczy jej zwilgotniały; przygryzła lekko wargę w daremnej
próbie powstrzymania łez.
– Zabrałam je – odezwała się w końcu, ocierając twarz. – Wiem, że źle zrobiłam, ale
zabrałam je do Dublina. Zostawiłam w sierocińcu przy South Circular Road, u Świętego
Augustyna. Dałam im po zdjęciu matki z tej samej serii, na którą państwo patrzycie.
– I to wszystko? Po prostu postanowiła je pani wywieźć, tak bez powodu? – spytałem
z niedowierzaniem. – A gdyby wróciła?
– Ktoś kazał mi to zrobić, ktoś, komu bardzo zależało na Mary. Dał mi pieniądze,
żebym je zabrała. Sto Funtów. Kazał mi to zrobić.
– Ten ktoś kazał pani oddać cudze dzieci do sierocińca, a pani to zrobiła? – Głos
sierżant Williams wnosił się tak szybko, że w końcu się załamał i zakrztusiła się ostatnimi
słowami.
– Tak. Powiedział mi, że ona nie wróci. Ze lepiej dla dzieci, jeśli przez jakiś czas
znajdą się daleko od Strabane. Pomyślałam, że może grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Nie
mogłam sama zająć się dwójką dzieci. Zrobiłam, jak kazał. To nie była moja wina.
– Kto to był, pani DufFy? Proszę nam podać nazwisko.
– Nie mogę powiedzieć.
– Pani DufFy – starałem się mówić spokojnie. – Ten, kto kazał pani wywieźć dzieci,
prawdopodobnie wie, co się stało z ich matką. Być może nawet odpowiada za to, co się z nią
stało. No, proszę mi powiedzieć, kto je kazał pani wywieźć?
Pani DufFy spoglądała to na sierżant Williams, to na mnie. Potem popatrzyła na swoje
dłonie, splecione na kolanach, i w końcu znów utkwiła wzrok we mnie. W jej głosie i oczach
pojawił się wyraźny opór.
– Nazywał się Costello – powiedziała w końcu i napuszyła się lekko, jakby
podkreślając, że wyznaje to niechętnie. A my usiłowaliśmy pojąć, co usłyszeliśmy.
W
DRODZE POWROTNEJ
staraliśmy się przyjrzeć wszystkim elementom układanki w sposób
jak najbardziej obiektywny. Costello miał romans z prostytutką z dwojgiem dzieci. Ona znika,
a on płaci sąsiadce, żeby zabrała dzieci do Dublina i zostawiła je tam w sierocińcu.
Dwadzieścia pięć lat później ginie córka miejscowego opryszka, a jej ciało zostaje porzucone
z pierścionkiem, który Costello dał prostytutce.
– Costello coraz lepiej tu pasuje – stwierdziła ponuro Caroline, choć żadne z nas nie
chciało myśleć, co się stanie, gdy niezbicie udowodnimy, że to on odpowiada za zniknięcie
Mary Knox.
– Na to wygląda – odparłem z rezygnacją i postanowiłem spróbować ostatniego
sposobu, by odwlec nieuniknione. – Trzeba koniecznie zlokalizować te dzieci: oto jedyne
rozwiązanie.
– Chce pan z nim o tym porozmawiać? – spytała sierżant Williams, kiedy
przejeżdżaliśmy przez Porthall, zbliżając się do Lifford od wschodu.
– Jeszcze nie – powiedziałem, choć miałem świadomość, że w końcu będę musiał
stanąć twarzą w twarz z Costellem, podobnie jak ze sprawą Franka i napaści na stado
Andersona. – Co teraz robisz?
Niebo ciemniało, choć było dopiero po czwartej po południu. Księżyc wisiał nisko,
niewiele większy od skrawka lodu. W górze widać było trzy czy cztery gwiazdy; wał chmur
gromadzący się na zachodzie zwiastował poranny śnieg. Minęliśmy już kilku farmerów,
posypujących solą boczne drogi.
– Nie wiem. Później jestem umówiona z Jasonem na obiad. On gotuje.
– Zrobisz jeszcze jedną rzecz, przed końcem pracy? Sprawdź, do kogo należał hotel
Three Rivers, kiedy mieszkała tu Knox. Ja poszukam sierocińca Świętego Augustyna i
zobaczę, czego się dowiem.
J
EDYNY
Ś
WIĘTY
A
UGUSTYN W KSIĄŻCE TELEFONICZNEJ
był kościołem, ale ksiądz podał mi
numer do zakonnicy, siostry Perpetui, która pracowała w sierocińcu do 1995 roku, kiedy
został zamknięty. Siostra Perpetua, czy siostra P., jak przedstawiła się przez telefon,
pochodziła z Północy, a jej gadatliwości dorównywała tylko fenomenalna pamięć.
– Pamiętam dzieci Knox, inspektorze, tak – powiedziała. Akcent z Fermanag mieszał
się u niej z ledwie zauważalną wymową dublińską. – Sean i Aoibhinn. – Imię dziewczynki
wymówiła „Iwin”. – Smutna sprawa. Przyjechały do nas tuż po Nowym Roku
siedemdziesiątego dziewiątego. Pamiętam, bo zabierałyśmy kilkoro dzieci na spotkanie z
Ojcem Świętym w Droghedzie i Knoxowie byli wśród nich. Pamiętam, że przyjechały prawie
bez niczego. Zostawiła je chyba ciotka. Dała im pięćdziesiąt funtów, co za tamtych czasów
było sporą sumą.
No to i tak zarobiła pięćdziesiąt, pomyślałem. Mimo swoich socjalistycznych
przekonań.
Siostra P. opowiedziała mi historię Knoksów. Minęło wiele miesięcy, zanim dzieci
oswoiły się z nowym domem. Ich akcent, mieszanka angielskiego i północnoirlandzkiego,
różnił się od południowej wymowy rówieśników. Dziewczynka była cichutka i nie chciała
brać udziału w żadnych zabawach. Chłopiec zaciekle jej bronił, bez przerwy wdawał się w
bijatyki z tymi, którzy jego zdaniem ją krytykowali. We wrześniu tego samego roku oboje
trafili do rodzin zastępczych, na przeciwległych krańcach Dublina. Dziewczynka wytrzymała
cztery dni, chłopiec jeszcze krócej. Oboje tęsknili za sobą; chłopiec uderzył nawet przybraną
matkę, kiedy próbowała go objąć i pocieszyć. Rodzeństwo znów znalazło się razem. Oboje
natychmiast wyraźnie się uspokoili.
Cały personel sierocińca zgodził się, że dzieci są nad wiek rozwinięte w sprawach
cielesnych. Często przeklinały i znały seksualny slang. Chłopca kilka razy karano za
zaglądanie dziewczynkom pod spódnice, a raz za schowanie się w ich toalecie.
Bezskutecznie wysyłano je do kolejnych nowych domów. Zawsze z radością wracały
do Świętego Augustyna, gdzie chyba po raz pierwszy w życiu zaznały nieco spokoju.
Następne lata spędziły w kolejnych rodzinach zastępczych, od których uciekały, zanim
zdążyły się przyzwyczaić. Kiedy Sean skończył osiemnaście lat, opuścił sierociniec i wynajął
mieszkanie w Dublinie. Pracował dorywczo na budowach. Dziewczynka w wieku
siedemnastu lat zobaczyła ogłoszenie o rekrutacji do Gardy i rok później zaczęła szkolenie.
– To była piękna dziewczyna, inspektorze – powiedziała siostra Perpetua – ale
niespokojna. Moim zdaniem Garda była dla niej szansą na nową rodzinę. Oboje byli okropnie
samotni, mieli tylko siebie. Czyli... a co zrobili?
Trochę mnie zaskoczyła i wyraźnie to wyczuła.
– Nie zginęli, boby mi pan powiedział – ciągnęła. – Mogę się tylko domyślać, że jedno
albo oboje z nich mają jakieś kłopoty. Mam rację?
– Powinna siostra zostać policjantką – odparłem.
– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– Wiem! – Uśmiechnąłem się.
– No dobrze – powiedziała. – Wystarczą mi domysły. Ale czy może pan coś dla mnie
zrobić? Pewnie pan pomyśli, że jestem jakąś rozmiękczoną liberałką, ale proszę nie osądzać
tych dzieci zbyt surowo. Zycie ich nie rozpieszczało.
P
ODZIĘKOWAŁEM SIOSTRZE
P
ERPETUI I SIĘ ROZŁĄCZYŁEM
. W głowie nadal dźwięczały mi jej
ostatnie słowa, choć upominałem się, że współczucie powinienem zarezerwować przede
wszystkim dla Angeli Cashell i Terry’ego Boyle’a. W każdym razie niezależnie od tego, co
się stało z jej bratem, wiedziałem już, że w wieku osiemnastu lat w 1992 roku, Aoibhinn
Knox wstąpiła do Gardy.
Rozejrzałem się po posterunku za sierżant Williams, ale nigdzie jej nie zobaczyłem.
Dochodziło wpół do szóstej, chciałem zadzwonić do centrum szkoleniowego gardai w
Templemore przed zamknięciem. Wykręciłem numer i poprosiłem o połączenie z oficerem
werbunkowym. Przedstawił mi się sierżant O’Neill. Wyjaśniłem, że potrzebne mi nazwisko z
listy rekrutów z naboru z 1992 roku i szczegóły dalszych przydziałów tej osoby. Odparł, że
akademia ma dane tylko o pierwszym przydziale każdego ucznia, o ile mi to coś da.
Przełączył mnie na oczekiwanie, a po kilku minutach melodii wygrywanej na dudach wrócił i
potwierdził, że Aoibhinn Knox wstąpiła wówczas do Gardy i została przydzielona do Santry.
Podziękowałem mu i zadzwoniłem do Santry, prosząc o połączenie z
funkcjonariuszem odpowiedzialnym za zatrudnienie funkcjonariuszy. Znów kazano mi
czekać; w końcu przedstawiła się nadinspektor Kate Mailey.
– Niewiele jest chyba kobiet nadinspektorów – powiedziałem, kiedy się już
przedstawiłem.
– Jak dotąd cztery – odparła. – Ale robimy to samo, co stu siedemdziesięciu mężczyzn
na tym samym stanowisku.
– Nie wątpię, pani nadinspektor. Potrzebne mi informacje o przydziale jednej z
państwa funkcjonariuszek.
– Wiem. Sierżant mi powiedział. Znam wszystkich, którzy przewinęli się przez ten
posterunek w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Kogo pan szuka?
– Funkcjonariuszki Aoibhinn Knox. Prawdopodobnie trafiła do was w
dziewięćdziesiątym trzecim roku.
– Pamiętam ją, śliczna dziewczyna.
– Świetna pamięć – rzuciłem żartobliwie.
Odpowiedź była całkowicie poważna.
– Nie mogę zapomnieć o tej Knox. Wyszła za jednego z członków mojego zespołu.
Zginął w 1997 roku w nieudanym nalocie na melinę handlarzy narkotyków. Nigdy nie
zapominam policjantów, którzy zginęli na służbie.
– Nie, proszę pani – powiedziałem. – Oczywiście, że nie. Przepraszam.
– Funkcjonariusz Knox niedługo potem odeszła z Gardy, inspektorze, tyle że wtedy
nosiła już nazwisko Coyle. Przy okazji, źle pan wymawia jej imię. To nie była Iwin. Na imię
ma Yvonne, Yvonne Coyle.
W
PADŁEM
,
ZUPEŁNIE DOSŁOWNIE
, na sierżant Williams na korytarzu, ledwie mogąc
wykrztusić to, czego się dowiedziałem. W drodze do samochodu zadzwoniłem na komórkę do
Hendry’ego. Kiedy w końcu odebrał, opowiedziałem mu, co wiem, i poprosiłem, żeby
pojechał do domu Ivonne Coyle w Glennside i ją aresztował.
To sierżant Williams prowadziła wóz do Strabane. Wyprzedziła traktory, uniknęła
wielu podstępnych wysepek i przekazała to, co odkryła.
– Hotel Three Rivers należał pierwotnie do hinduskiego biznesmena nazwiskiem
Hassem, który sprzedał go i założył sieć hoteli na Północy. W tym momencie sprawa się
komplikuje, bo w 1974 hotel kupiło konsorcjum. Pięciu miejscowych biznesmenów i
początkujących przedsiębiorców: Anthony McGonigle, Sean Morris, Gerard McLaughlin,
Dermot Keavney i, najlepsze na koniec, niejaki Thomas Powell senior.
Uśmiechnęła się do mnie, dumna ze swoich osiągnięć, a potem skupiła z powrotem na
drodze. Ktoś na nas zatrąbił, kiedy wyprzedzaliśmy go z prawej.
– Żartujesz.
– Nie, szefie. Ciągle czas wracamy do tych samych ludzi. Wygląda na to, że Knox
kręciła z Powellem i Costellem jednocześnie.
– Pytanie, czy któryś z nich kazał ją zabić? I dlaczego?
– Uważa pan, że Szczur nie działał na własną rękę? – spytała sierżant Williams,
ryzykując rzut oka na mnie.
– Nieprawdopodobne. Nie miał powodu. Ktoś mu zapłacił.
Skręciliśmy w Glennside. Nie musiałem dalej pilotować Caroline, bo pod domem
Coyle stał już radiowóz PSNI. Błyskające niebieskie światła oświetlały rytmicznie drzewa w
jej ogrodzie.
Dom był ciemny. Dwóch policjantów w mundurach obchodziło go z boku i świeciło
latarkami w okna, przysłaniając światło dłońmi. Podszedłem do okna od frontu. Meble stały
na swoich miejscach, ale zobaczyłem, że wszystkie książki, zdjęcia i ozdoby zniknęły.
Hendry wyszedł zza domu, powiadomiony o naszym przybyciu przez jednego ze
swoich ludzi.
– Chodźmy na tył, inspektorze. Zostawiła otwarte tylne wejście – powiedział ponuro.
Poczułem falę mdłości. Na skórę wystąpił zimny pot, spływał pod pachami w duchocie
kurtki. Byłem pewien, że znajdziemy ją wiszącą albo leżącą na podłodze, z ciałem
odbarwionym i sztywnym albo białym i zanurzonym w karmazynowej kąpieli. Ale w środku
nie znaleźliśmy nic. Dom był po prostu pusty, pokoje opróżnione ze wszystkich przedmiotów.
Mleko w lodówce skwaśniało, tłumiąc zapach reszty zawartości. W misie na owoce miękł i
czerniał pęk bananów. Na dywanie pod drzwiami wejściowymi walało się parę ulotek. Sam
dom był wychłodzony po kilku dniach bez ogrzewania.
Hendry wysłał mundurowych, żeby przepytali sąsiadów, a potem usiedliśmy w kuchni
i zapaliliśmy. Przedstawił się oficjalnie sierżant Williams, wymienili uprzejmości. Później
wytłumaczyłem, co doprowadziło nas do Coyle. Opowiedziałem mu o Cashellu, Boyle’u i
Donagheyu, i o moim przekonaniu, że Szczur porwał i zabił Mary Knox, a Cashell był w
najgorszym razie pomocnikiem, a w najlepszym – kierowcą, choć nie mieliśmy na to
dowodów. Nie powiedziałem o swoich podejrzeniach wobec Costella ani o tym, że w trakcie
śledztwa kilka razy wypłynęło nazwisko Powella.
– Czyli uważacie, że zabiła małą Cashell i Boyle’a? – spytał Hendry.
– Najprawdopodobniej – odparłem. – Wiemy, że pierścionek należał do jej matki.
Wiemy, że miała zdjęcie matki z pierścionkiem. Jako funkcjonariuszka Gardya mogła mieć
dostęp do list kradzionych przedmiotów. – Wiedziałem, że to słaby punkt, ale mimo to
ciągnąłem: – Angela Cashell najwyraźniej z nią romansowała. Moim zdaniem Coyle
dowiedziała się, że Donaghey miał pierścionek. Przed śmiercią był torturowany i –
przypuszczalnie wymienił nazwisko człowieka albo ludzi, zamieszanych w zabójstwo Mary
Knox, w tym Johnny’ego Cashella i Seamusa Boyle’a. Coyle zaprzyjaźnia się z córką
Cashella, a ta ginie, mając na palcu pierścionek, który Siwy McKelvey ukradł i rzekomo
sprzedał jakiejś dziewczynie w barze. Podejrzewam też, że nasz świadek, który widział
Terry’ego Boyle’a wychodzącego z pubu z dziewczyną, może sobie odświeżyć pamięć, kiedy
pokażemy mu zdjęcie Coyle.
Czterdzieści minut później mundurowi wrócili i powiedzieli, że żaden z sąsiadów nie
widział Yvonne od tygodnia. Ostatni raz ktoś ją zauważył w zeszły wtorek; wtedy, kiedy ją
odwiedziłem. Jedna z sąsiadek doskonale pamiętała, że zobaczyła samochód, który z opisu
odpowiadał mojemu – minus rdza – w porze obiadowej. Pamiętała także, że później tej samej
nocy pod domem Coyle stał do rana niebieski samochód z południową rejestracją. Świadek
nie widziała jednak, jak samochód odjeżdża, bo poszła słuchać radia w swoim „pokoju
słonecznym”, a kiedy później wyjrzała na ulicę, już go nie było.
– No cóż, możemy tylko rozesłać prośbę o czujność do wszystkich jednostek na
Północy i Południu – powiedział Hendry, kiedy wracaliśmy do samochodów. – Nie może się
ukrywać w nieskończoność. Chyba że zrobiła już, co miała zrobić, i zniknęła, tak samo jak jej
matka, w mroku nocy!
Ostatnie słowa wypowiedział kpiąco upiornym głosem i sierżant Williams
mimowolnie się roześmiała. Hendry rzucił jej uśmiech, a potem mrugnął do mnie lekko z
twarzą ponurą i ściągniętą. Poczułem, że w kieszeni delikatnie wibruje mi telefon. Na ekranie
wyświetlił się numer Kathleen Boyle. Jej były mąż przyjechał i chciał rozmawiać.
Z
NÓW SIEDZIELIŚMY W SALONIE PANI
B
OYLE
: Seamus Boyle na krześle, z łokciami na
kolanach i twarzą ukrytą w dłoniach. Wyglądał na zdruzgotanego. Włosy, ciemnorude i
przetykane siwizną, miał rozczochrane i poprzylepiane do czoła. Jego oczy były zapuchnięte i
czerwone, ich białka – przekrwione. Skóra mu obwisła, cuchnął potem i papierosami. Przez
całą rozmowę jąkał się i zacinał, łapiąc oddech, przełykając ból, który musiał go uderzyć w
chwili, gdy żona zapytała go o zdjęcie – to, które leżało teraz przed nim na stoliku. Musiał
podejrzewać, o kogo chodzi, kiedy żona wspomniała o fotografii. Jedno spojrzenie wszystko
potwierdziło i Boyle wybuchnął.
– Nie mogę... nie mogę uwierzyć, że już go nie ma – wykrztusił, a twarz wykrzywił
mu wyraz niedowierzania. – I za co. Za głupią jebaną...
Odwrócił się do okna, z głową lekko odchyloną, jakby chciał powstrzymać łzy
spływające mu po policzkach. Kilka razy ciężko pociągnął nosem, trąc twarz nadgarstkami.
– Wiemy, kim ona była, panie Boyle – powiedziałem. – Musi nam pan opowiedzieć,
co się z nią stało.
– Nie żyje – odparł po prostu, nadal na nas nie patrząc. – Nie żyje i jest gdzieś
pogrzebana, nie wiem gdzie.
– Zabił ją pan, panie Boyle? – spytała sierżant Williams.
– Po tym, co się stało – rzucił, odwracając się do nas obojga. – To tak, jakbym ją zabił.
Nie było to potwierdzenie ani zaprzeczenie. Czekaliśmy w milczeniu, aż wziął się w
garść.
– Nie ja to zrobiłem, jeśli już pytacie. Ale wiedziałem o tym. Powiedzieli mi. Kazali
mi spalić jej ubranie.
– Chyba wiemy, o czym pan mówi, panie Boyle, ale proszę nam podać nazwiska.
– Szczur i Johnny Cashell. Szczur to zrobił. Cashell chyba pomógł mu się pozbyć
ciała.
– Dlaczego ją zabili? – spytała sierżant Williams.
– Na zlecenie. Ktoś im zapłacił – oznajmił Boyle. – Johnny i my pracowaliśmy razem
jako bramkarze, kiedy byłem młody, jakoś tak dwadzieścia parę lat temu. Ale Szczur miał
inne interesy. Pomagaliśmy mu, kiedy potrzebował silnych chłopaków. To był chudy szczaw.
Załatwił nam robotę, a my musieliśmy mu pomagać. Jak człowiek raz wdepnie, to już się nie
może wycofać. Wszyscy byliśmy odpowiedzialni. Ale nasz Terry nie – powiedział i znów
pochłonęły go obrazy ostatnich chwil syna, które odtwarzał sobie w głowie. Cały dygotał od
szlochu, łzy ciekły niepowstrzymanie. Naprzeciw niego, na skraju fotela, siedziała Kathleen
Boyle i patrzyła na niego z mieszaniną żalu i grozy na twarzy.
– Dlaczego to zrobił według pana? – spytała sierżant Williams.
– Pewnie ktoś mu kazał. Szczur nigdy niczego nie zrobił, jeśli mu ktoś nie zapłacił.
– A jak pan myśli, kto mu zapłacił? – zadałem mu pytanie.
Boyle pokręcił głową, a potem zaczął znów głęboko oddychać, aż zapanował nad
łzami.
– To mógł być każdy – stwierdził drżącymi ustami.
– Co łączyło Szczura z IWD? – zapytała sierżant Williams.
Mina Seamusa Boyle’a wskazywała, że nie ma pojęcia, o czym mówimy.
– To mógł być każdy – powtórzył ogłuszony kierunkiem, w jakim potoczyło się jego
życie.
S
IERŻANT
W
ILLIAMS WYSADZIŁA MNIE NA POSTERUNKU
, prawie całkiem pogrążonym już w
ciemnościach. Na noc zaciągamy żaluzje i zostawiamy w środku zapalone światło. W ten
sposób wszyscy myślą, że gardai czuwają, kiedy w rzeczywistości jesteśmy zwykle w domu,
kąpiemy dzieci albo pijemy piwo przed telewizorami.
Skoczyłem do naszego biura-składziku i zabrałem stos papierów, które dla mnie
zostawiono. Na samej górze zauważyłem faks – pomyślałem, że z Templemore. Była tam
także notatka mówiąca, że dwoje policjantów ze Sligo przyjedzie jutro zacząć śledztwo w
sprawie śmierci Siwego McKelveya; miałem się stawić na przesłuchanie. Zadzwoniłem do
Debbie, wyskamlałem przeprosiny za to, że spóźnię się na kolację, poklepałem kieszeń kurtki,
sprawdzając, czy mam broń, i zamknąłem posterunek na noc.
Kiedy przekręcałem klucz w drzwiach frontowych, zauważyłem, że ktoś mi się
przygląda. Kobieta była niska i przysadzista; jasne włosy miała splątane w dredy. Ręce
trzymała wepchnięte głęboko w kieszenie tweedowego płaszcza, który pasowałby raczej
mężczyźnie.
– Znam pana – powiedziała. – Pan jest tym detektywem.
Uśmiechnąłem się nieco niepewnie i podszedłem do niej.
– Zgadza się. Mogę w czymś pomóc?
– Nazywam się McKelvey. Liam był moim synem.
Stanąłem jak wryty zupełnie zaskoczony.
– Pani McKelvey, tak mi przykro. Ja...
– Widziałam pana w telewizji, mówił pan, że odwiedza rodziny tych, co zginęli.
Czemu nas pan nie odwiedził? Bo jesteśmy wędrowcami? Nie zniży się pan do nas, panie
oficerze? – rzuciła, z pogardą podkreślając ostatnie słowa.
– Nie, to nie tak. Ja... chciałem państwa odwiedzić. Po prostu... miałem chyba wyrzuty
sumienia. Przepraszam.
Znów ruszyłem w jej stronę, z wyciągniętymi rękami, mając ulotną nadzieję, że
uściśnie mi dłonie, a robiąc to, pomoże mi się pozbyć choć części poczucia winy.
Zamiast tego odchrząknęła z głębi piersi i splunęła na mnie pacyną flegmy, a potem
odwróciła się i odeszła. Nie mogłem wytrzeć twarzy, póki nie dotarłem do samochodu.
Szukając w kieszeni kluczyków, za późno, usłyszałem szelest ubrań za sobą.
Odwróciłem się i zobaczyłem rozmazane postacie dwóch rzucających się na mnie mężczyzn.
Po pierwszym ciosie na krawędziach mojego pola widzenia rozbłysły czerwone i zielone
światełka i poleciałem do przodu twarzą w rynsztok. Poczułem, jak żwir drapie mi w twarz; w
ustach miałem błoto. W głowie mi łomotało, a z miejsca, gdzie mnie uderzono, rozeszło się
nagłe zimno. Przyłożyłem rękę do potylicy i obmacałem ją w ciemności, chociaż lepkość krwi
czułem i bez patrzenia. Na ziemię obok mnie upadła z brzękiem szklana butelka; usiłowałem
osłonić ramionami twarz, kiedy o moje nogi i ciało uderzyły buty. Jedno kopnięcie trafiło
mnie w tył głowy, gdzie łączą się czaszka i kręgosłup; poczułem chrzęst trących o siebie
kości. W końcu nocne niebo zaczęło wirować, a potem wszystko ogarnęła ciemność.
Rozdział 15
Wtorek, 31 grudnia
N
A PRZEMIAN TRACIŁEM I ODZYSKIWAŁEM PRZYTOMNOŚĆ
; pamiętam, że zobaczyłem parę
odzianych w dżinsy uciekających nóg. Dookoła tańczyły uliczne latarnie, śnieg, gęsty i
oślepiający, migotał na skraju pola widzenia. Zacharczałem i zwymiotowałem na ulicę. W
końcu, ślizgając się i potykając na chodniku, dotarłem do najbliższych domów zbudowanych
na miejscu dawnego przytułku dla umysłowo chorych na końcu ulicy.
Czterdzieści minut później leżałem w szpitalu sąsiadującym z domem opieki w
Finnside, po raz drugi w tym tygodniu otrzymując pomoc lekarską. Niedługo potem
przyjechała Debbie; objęła mnie i zaczęła na mnie krzyczeć, bo choć wiedziała, że to nie moja
wina, nie miała pod ręką nikogo innego.
Lekarka powiedziała, że według niej powinienem zostać w szpitalu do jutra, na
wypadek gdybym miał wstrząs mózgu. Poprosiłem o środki przeciwbólowe, żebym mógł
wrócić do domu. W końcu ustąpiła, owinęła mi grubo bandażem żebra, które zakwitły
siniakami i opuchlizną, czerwonofioletową jak śniegowe chmury o zmierzchu. Macając
ostrożnie rany, przypomniałem sobie Johnny’ego Cashella i zacząłem się zastanawiać, czy to
ci ludzie, którzy zostawili go w podobnym stanie, dokonali ataku na mnie. W końcu uderzyli
tuż po tym, jak odwróciłem się od matki McKelveya. Jeśli faktycznie byli to wędrowcy,
szanse na ich złapanie były nikłe. Zniknęliby wśród swoich, spakowali się i na jakiś czas
przenieśli w inne miejsce. A ja właściwie uważałem, że na to zasłużyłem. Katolik, który był
we mnie, potrzebował kary. Może teraz mógłbym sobie wreszcie wybaczyć.
M
IMO ŚRODKÓW PRZECIWBÓLOWYCH NIE MOGŁEM ZASNĄĆ
, a głowę miałem pełną obaw.
Drzemałem niespokojnie do wpół do czwartej, budząc się kilka razy, żeby podnieść koc z
podłogi albo wyplątać z niego stopy. Debbie leżała zwinięta w kłębek obok mnie, na
szczęście niczego nieświadoma. Nawet po tabletkach w głowie mi łomotało, kiedy się
kładłem, a ręce i nogi bolały mnie jak po długim wysiłku. W końcu wstałem.
Oddech Shane’a dobiegał cicho z kojca w nogach naszego łóżka. Malec spał z
wyciągniętymi rączkami, twarzą obróconą na bok i wydętymi ustami. Stałem i patrzyłem na
niego, zastanawiając się po raz któryś, jak coś tak doskonałego i pięknego mogło być efektem
jakiegokolwiek procesu, w którym brałem udział ja. I również nie po raz pierwszy poczułem
niechęć do pracy, która tak często odrywa mnie od niego, Penny i Deb. Zastanawiałem się,
czy nie wybrałem jej właśnie dlatego, że wymagała takiego samego oddania jak prawdziwe
życie.
Nie chcąc zagłębiać się w te rozmyślania, wziąłem papierosy, zapalniczkę i zszedłem
na dół do kuchni. Siedziałem w ciemności przy otwartych drzwiach, starając się
wydmuchiwać dym na zewnątrz. Poświata śniegu pozwalała mi wszystko dokładnie widzieć.
Grube płatki opadały miarowo z hipnotyczną powtarzalnością.
Kiedy skończyłem palić, otworzyłem okno, żeby wywietrzyć dym, i zapaliłem
świeczkę. Nie mając nic innego do roboty, przejrzałem papiery zabrane z posterunku.
Mniej więcej po czwartej wycieczce do drzwi na papierosa i po drugim kubku kawy
przeczytałem listę rekrutów, którzy w 1992 roku wstąpili do Akademii Szkoleniowej w
Templemore. Ze stu pięćdziesięciu nazwisk dwadzieścia siedem należało do kobiet. W
połowie listy figurowała Aoibhinn Knox. Dopiero kiedy dla zabicia czasu przeglądałem listę
po raz kolejny, zobaczyłem drugie znajome nazwisko i nagle dotarło do mnie, że wiem już na
sto procent, skąd Coyle dowiedziała się o liście skradzionych rzeczy. Podejrzewałem też, że
wiem, kto pomógł jej zabić Donagheya i kto uprawiał seks z Cashell przed porzuceniem jej
zwłok. I kto był kierowcą niebieskiego samochodu widzianego pod jej domem. Jednym z
kolegów Aoibhinn Knox w Templemore był Jason Holmes. I co to oznaczało dla brata Coyle,
Seana Knoksa? Czy był w to w ogóle zamieszany? Czy Holmes był jej jedynym
wspólnikiem? Może to on był jej bratem? Czy „Holmes” to przybrano nazwisko, być może
kąśliwa kpina z jego dzieciństwa? Może takie pomysły i intrygi zdarzają się tylko w
powieściach kryminalnych?
Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej wszystko niepokojąco układało się w jedną
całość. Holmes wiedział z pierwszej ręki o przebiegu naszego dochodzenia. Zidentyfikował
McKelveya na nagraniu wideo, wyłączając je, zanim ów „McKelvey” wszedł do damskiej
toalety. Spisywał oświadczenia świadków w barach. Był na posterunku, kiedy McKelvey
rzekomo przedawkował. Więcej – przez swoje doświadczenia z brygady antynarkotykowej w
Dublinie miał pewnie dostęp do narkotyków, które zabiły Cashell i Siwego. Nie omieszkał
wypomnieć mi pobicia McKelveya, przez to wrobił mnie, choć sam pobił chłopaka.
Przypomniałem sobie złamany palec Siwego. A jeśli Holmes go zmusił siłą do wzięcia
tabletki ecstasy? Miał go przeszukać, a mimo to McKelveyowi udało się przemycić tabletki
do celi. A co najgorsze, Holmes nawiązał romans z sierżant Williams, kiedy został usunięty z
zespołu, i przypuszczalnie wypytywał ją o nasze ustalenia. Dzięki niemu Coyle mogła być
zawsze o krok przed nami; wiedziałaby też odpowiednio wcześniej, że wiemy wszystko o jej
matce i o tym, że jest jej córką. Nagle to, co dotąd uważałem za nieudolność Holmesa,
zmieniło się w coś o wiele bardziej złowrogiego.
Ubrałem się szybko i wyszedłem w śnieżycę. Dojazd do domu Holmesa zajął mi
prawie dwadzieścia minut. Kiedy dotarłem na miejsce, nigdzie nie zobaczyłem jego
samochodu. Dom był pogrążony w ciemności, zasłony zaciągnięte. Sprawdziłem, czy mam
broń w kieszeni, i postanowiłem zaczekać, aż Holmes wróci. Potem się rozmyśliłem,
dochodząc do wniosku, że może być u sierżant Williams. Pojechałem do niej, ale na
podjeździe stał tylko jej samochód. W końcu, gdy na horyzoncie zajaśniał świt, przydając
padającym płatkom śniegu fioletowego zabarwienia, wróciłem na posterunek, żeby zaczekać
na wsparcie.
D
OJECHAŁEM NA MIEJSCE NA WPÓŁ DO DZIEWIĄTEJ
, równo z listonoszem. Wchodząc do
środka, przejrzałem pocztę i włączyłem światła. Znalazłem trzy listy do siebie; resztę
rzuciłem na biurko Burgessa i poszedłem do sali dochodzeniowej, napełniając po drodze
wodą ekspres do kawy.
Pierwszy list, który otworzyłem, był z urzędu stanu cywilnego. Zawierał odpisy aktów
urodzenia dwójki dzieci Knox – zapomniałem już, że o to prosiłem. Kiedy je oglądałem,
zauważyłem po raz kolejny nazwisko Tommy’ego Powella. Tym razem był wymieniony jako
ojciec Aoibhinn Knox.
W
F
INNSIDE POMACHAŁEM DO PANI
M
C
G
OWAN
, mijając jej przeszklone biuro, ale się nie
zatrzymałem. Kątem oka zobaczyłem, że wstała, żeby zwrócić na siebie moją uwagę, a potem
sięgnęła po coś na biurku.
Powell siedział podparty na łóżku, rzadkie włosy miały żółtawy kolor brudnego
śniegu. Twarz prawie zupełnie mu się zapadła, skóra przypominająca papier toaletowy stała
się niemal przezroczysta. Szczękę miał opadniętą, na brodę wypływała strużka śliny. Przez
parę chwil przyglądałem mu się w milczeniu, chcąc zobaczyć, czy ptasia pierś unosi się i
opada, ale nie dostrzegłem żadnego poruszenia.
Przez sekundę myślałem, że umarł, ale potem przewrócił oczami pod czaszką i
odwrócił się do mnie, przechylając niemal niedostrzegalnie głowę na poduszce. Cała moja
złość i oburzenie zniknęły. Co to za zwycięstwo, pomyślałem, dla silnego
trzydziestoparolatka wypominać umierającemu starcowi jego młodzieńcze wybryki? Mimo to
czułem potrzebę sprawiedliwości – w każdym razie potrzebę czegoś. Powell był w jakiś
sposób zamieszany w całą tę aferę. Musiałem wiedzieć, jaką odegrał rolę.
Podstawiłem mu pod nos metrykę, tak blisko, że poczułem jego kwaśny oddech,
cuchnący czymś więcej niż tylko zagłodzeniem – czymś takim jak niebyt.
– Wiedział pan, że to pana córka? Dziewczynka Mary Knox? Powiedziała to panu?
Odwrócił ode mnie wzrok, twarz mu się ściągnęła i wbił spojrzenie w kwieciste
zasłony zwisające prawie do ziemi, odcinające jaskrawy blask zamarzniętego świata na
zewnątrz.
– Pozwolił jej pan żyć w sierocińcu – stwierdziłem. – Pański syn o tym wie?
Opowiedział mu pan o swojej prostytutce, panie Powell? A co ze Szczurem Donagheyem?
Jak on się do tego ma? Wiedział pan, że ją zabił?
Wciąż na mnie nie patrzył, ale zauważyłem, że kąciki oczu mu poczerwieniały, a po
twarzy spłynęła łza. Zaczynałem sobie uświadamiać daremność tego, co robię.
Rozwścieczony własnym wstydem nachyliłem się nad nim.
– Jeśli się dowiem, że miał pan cokolwiek wspólnego z jej śmiercią, panie Powell,
obiecuję panu, że pana załatwię. Polityk czy nie, nie uratują pana wszystkie pieniądze świata.
Odwróciłem się i stanąłem twarzą w twarz z Miriam Powell zaczerwienioną jak po
biegu. Za nią stała pani McGowan z zatroskaną miną.
– Naprawdę nie znasz granic, Benedikcie? – spytała Miriam z twarzą wykrzywioną
obrzydzeniem.
– To sprawa służbowa, pani Powell – odparłem.
– Nie, Ben. To jakieś żałosne... sama nie wiem co. Jakaś próba nadrobienia własnych
ułomności.
– Twój teść miał romans z prostytutką, Miriam. Został ojcem jej dziecka, a potem
pozwolił, żeby to dziecko trafiło do sierocińca, kiedy kochanka zniknęła. Została zabita przez
człowieka, którego zatrudniał. Może coś wiedzieć o jej śmierci. To sprawa służbowa –
zauważyłem dość głośno, żeby usłyszała mnie pani McGowan. Poczułem niewielką
satysfakcję, widząc, jak zbladła, kiedy dotarło do niej, że kulturalni ludzie czynią zło z taką
samą czy nawet większą bezkarnością niż ci spoza jej kręgu społecznego.
– Proszę, żebyś wyszedł – powiedziała Miriam. – Mój mąż skontaktuje się z tobą,
kiedy wróci do domu.
Odwróciła się ode mnie, ale gdy ją mijałem, dodała:
– Żal mi cię, Benedikcie. Jesteś żałosny.
Spojrzałem na nią, ale ona po prostu podeszła do teścia, usiadła na skraju jego łóżka,
wzięła go za kruchą jak uschnięta gałąź rękę i zaczęła gładzić przyklejone do czaszki włosy.
W
YSZEDŁEM Z DOMU STARCÓW
, poszedłem nad rzekę i w gęstniejącej coraz bardziej śnieżycy
wyszukałem miejsce, w którym zginęła Angela Cashell.
Od samego początku źle prowadziłem tę sprawę. Teraz zostało mi tylko jedno: Powell
albo Costello byli zamieszani w morderstwo Mary Knox. Costello miał motyw: zemsta albo
zazdrość. Na pewno znał Donagheya i być może miał na niego jakiegoś haka jako policjant.
Powell był szefem Donagheya w IWD i w hotelu Three Rivers. Ponadto był kochankiem
Knox, choć nie było jasne, czy miał powód ją zabijać. Właściwie nie przyszło mi to w ogóle
do głowy, dopóki nad nim nie stanąłem. Nie zaopiekował się córką, ale to nie przestępstwo.
Po cichu przeprosiłem Angelę Cashell i Terry’ego Boyle’a. Może wiatr zaniósł im
moje słowa. Ani jednak one, ani żadne myśli nie przyniosły mi ulgi. Poniosłem klęskę. Byłem
pozornie tak blisko, a mimo to co bym wskórał, aresztując Yvonne Coyle, jeśli w ogóle da się
ją znaleźć? Ukarałbym morderczynię Angeli i Terry’ego. A co z Mary Knox? Czy doczeka
się sprawiedliwości?
Usłyszałem telefon dzwoniący w samochodzie, ale zanim do niego dobiegłem, ucichł.
Rozpoznałem nieodebrany numer na wyświetlaczu – to posterunek. Oddzwoniłem do
Burgessa, spodziewając się, że usłyszę coś na temat mojej wizyty u Powella. Ale się myliłem.
– Panie inspektorze! Jest pan dziś rano bardzo poszukiwaną osobą. Wie pan, że miał
pan być tu dziś na przesłuchaniu w sprawie śmierci McKelveya. Zostawiłem panu
wiadomość, której nie ma na pana biurku, założyłem więc, że pan wie. Poza tym dwa razy
dzwonił do pana niejaki Armstrong. Powiedział, że ma dla pana ważne informacje. Oddzwoni
pan do niego? Nie jestem pana sekretarką!
– Oczywiście – odparłem. – Niech mi pan powie, Burgess, sierżant Williams już jest?
– Tak. Jest w tym waszym „biurze”.
– A Costello?
– Idzie na pogrzeb Boyle’a. Mam panu przeczytać całą listę obecności na posterunku,
inspektorze?
Zaśmiał się i rozłączył, zanim zdążyłem zapytać o coś więcej.
Wsiadłem do samochodu, włączyłem ogrzewanie, zadzwoniłem do ośrodka
komunikacji i poprosiłem o połączenie z Działem Badawczym. Armstrong odebrał niemal
natychmiast.
– Mówi inspektor Devlin. Nie spodziewałem się, że odezwie się pan tak szybko –
powiedziałem, zapalając kolejnego papierosa.
– Ja też nie, inspektorze. Ale dał mi pan proste zadanie. Na temat IWD mieliśmy pełne
akta sprawy, nie miałem wiele pracy, do tego ktoś inny musiał o nie niedawno prosić.
Przefaksować panu notatki? – spytał, najwyraźniej zadowolony z tak prostej roboty.
– Byłoby świetnie. W tej chwili nie ma mnie na posterunku. Może mi pan to streścić?
– Cóż, ogólnie rzecz biorąc, IWD było przedmiotem śledztwa dotyczącego
malwersacji, jak pan powiedział...
– Zgadza się – przerwałem. – W latach osiemdziesiątych. Joseph Cauley.
– No cóż, i tak, i nie – usłyszałem. – Wtedy też prowadzono śledztwo, ale to było
drugie. Istniało też wcześniejsze, rozpoczęte w siedemdziesiątym ósmym roku...
Przestałem słyszeć, co mówił. Miałem wrażenie, że włosy stanęły mi dęba, a ręce
pokryła gęsia skórka tak sztywna, że musiałem je rozmasować, żeby zniknęła.
– Co takiego?
– Wyłudzanie dotacji rządowych. Jak się okazuje, całkiem sprytne. Tworzono na
papierze firmy, doradzające grubym rybom, które zamierzały wejść do hrabstwa Donegal. Do
tych firm kierowali je ludzie z IWD. Płacono z góry. Potem firma doradcza się zwijała, a
pieniądze znikały razem z nią. W sumie ponad milion funtów.
– Jakieś nazwiska? – spytałem, choć podejrzewałem już, jaka będzie odpowiedź..
– Dwa, które mi pan podał: Donaghey i Cauley. I trzecie, niejaki Thomas Powell. To
ten Thomas Powell?
Z trudem wydobywałem z siebie słowa.
– Co... dlaczego nic z tego nie wynikło?
– Wygląda na to, że było za mało dowodów. Był jeden potencjalny świadek.
Prostytutka, która oświadczyła, że dostarczy dowodów w zamian za wycofanie zarzutów o
nagabywanie. Ale zniknęła, ona i cała jej rodzina. Sprawy nie dało się ruszyć, leżała więc do
połowy lat osiemdziesiątych, kiedy ją wznowiono.
Nie czekałem nawet, żeby mu podziękować. Rozłączyłem się i zadzwoniłem do
Burgessa.
– Gdzie jest Costello? – spytałem.
– Nie ma go tu, mówiłem panu.
Zirytował się jeszcze bardziej, kiedy powiedziałem, że ma wysłać samochód po Jasona
Holmesa podejrzanego o morderstwo.
– Muszę to potwierdzić, inspektorze – odparł. Z jego głosu zniknęła dotychczasowa
pewność siebie.
– To rozkaz, sierżancie – rzuciłem. – Costella nie ma w pobliżu, a zatem ja jestem
najwyższy stopniem. Holmes ma być aresztowany możliwie jak najszybciej. Proszę mnie
natychmiast połączyć z sierżant Williams.
W słuchawce zatrzeszczało, potem odezwała się Caroline.
– O co chodzi? – warknęła. – Pokręciło pana?
– Caroline, nie mogę ci teraz wszystkiego powiedzieć, ale uważam, że Holmes jest w
to zamieszany. Był w Templemore z Yvonne Coyle, może nawet być jej bratem. Moim
zdaniem, wie więcej, niż mówi. Musimy go zwinąć.
– To może zadzwonię do niego i zapytam, zamiast wysyłać kogoś, żeby go aresztował.
Chryste Panie.
– Nie! – powiedziałem głośniej, niż zamierzałem. – Przepraszam, Caroline. Później
wszystko wyjaśnię. Musisz zaopiekować się Tommym Powellem w Finnside.
– Co? – Mogłem zrozumieć jej gniew.
– Powell jest ojcem Yvonne Coyle. Robił przekręt, o którym wiedziała Mary Knox.
Miała zeznawać przeciwko niemu, ale zniknęła. Dlatego Powell jest na pierwszym miejscu na
liście podejrzanych, ale też i celów. Jeśli dzieci Mary Knox będą chciały się do kogoś jeszcze
dobrać, to do niego. Chcę, żebyś była na miejscu na wypadek, gdyby spróbowały –
wytłumaczyłem. – Dzisiaj jest rocznica zniknięcia ich matki.
Rozłączyłem się i spróbowałem zadzwonić do domu do Costella, ale nikt nie odbierał.
Poddałem się i od poślizgu do poślizgu wyjechałem na główną drogę, zatrzymując się kilka
razy, żeby zgarnąć z przedniej szyby śnieg, z którym wycieraczki nie dawały sobie rady.
Dotarcie pod dom Costella zabrało mi niemal pół godziny. Zanim dobrnąłem do drzwi
frontowych, już wiedziałem, że coś jest nie w porządku – z komina nie unosił się dym, a
zasłony nie były zaciągnięte. Pośliznąłem się na ścieżce, upadłem na kość ogonową i
obudziłem na nowo przeszywający ból w klatce piersiowej. Z trudem wstałem, otrzepując
śnieg z kurtki. Zadzwoniłem kilka razy do drzwi, potem nacisnąłem klamkę. Były otwarte.
Wszedłem do domu, ostukując śnieg z butów.
– Proszę pana? – zawołałem. – Pani Costello?
Mój głos poniósł się po zimnym domu, ale nikt nie odpowiedział. Poszedłem
korytarzem i pchnąłem drzwi do salonu.
Emily Costello leżała przed kominkiem. Fioletowoczerwona rana na głowie odbijała
się wyraźnie od miękkich, białych kosmyków jej włosów. Leżała zwinięta na podłodze, w
nocnej koszuli. Oczy miała otwarte, ale już zachodziły mgłą. Jej dłonie były splecione,
uniesione ku twarzy. Co dziwne, nawet po śmierci spoglądała łagodnie i uprzejmie. Obok niej
leżał pogrzebacz, czarny koniec lśnił od krzepnącej krwi.
Costello leżał na podłodze w kuchni i łkał. W ręku trzymał telefon, ale zauważyłem, że
kabel biegnący do ściany został przecięty.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
– Nie ma jej, Ben – powiedział. – Nie ma mojej Kate.
Zajrzałem do wszystkich pokojów, jeden po drugim, obszedłem cały dom. Kiedy się
upewniłem, że nie ma w nim ani mordercy Emily, ani Kate Costello, zadzwoniłem do
Burgessa po wsparcie. Przy okazji spytałem o Holmesa.
– Sierżant właśnie wyszła. Mówiła coś w rodzaju: „Wyrwę sukinsynowi gardło”.
– Biedny Holmes.
– To o panu. Holmesa jeszcze nie znaleźli.
Costello doczołgał się z powrotem do żony. Usiadł na podłodze salonu, unosząc ją w
ramionach. Gęsta skrzepła krew plamiła mu brzuch, oddech grzechotał mu w piersi.
– Po prostu wróciłem i tak ją znalazłem. Zapomniałem okularów. Wróciłem tylko po
okulary – powiedział, potem przeraził się; zaczął się klepać po kieszeniach, po koszuli, po
nogach, szukając ich. – Nie... zapomniałem. Wróciłem i... i nie ma Kate... i...
Nie dokończył, nie mógł dokończyć. Myliłem się. Knoksom nie chodziło o Costella,
tylko o jego córkę.
Wychodząc z domu, zobaczyłem zdjęcie Mary Knox, które zostawiły jej dzieci. Stało
oparte o wazon białych róż na stoliku w korytarzu.
Zadawałem sobie pytanie, czemu nie zabili Kate Costello na miejscu, w domu.
Porwanie jej pozwalało przypuszczać, że wciąż żyje, że jest gdzieś przetrzymywana. Ale w
ogóle nie przychodziło mi do głowy gdzie. Wtedy dotarło do mnie znaczenie daty: był
sylwester. Dzień zniknięcia Mary Knox. To, że Kate porwano właśnie dziś, nie mogło być
zbiegiem okoliczności. A jeśli na wykonanie swojego ostatecznego planu wybrali właśnie tę
datę, być może wybrali także miejsce jej śmierci. Naciągana teoria, ale nie miałem żadnego
innego tropu, innego pomysłu. Jeśli faktycznie zabrali ją na miejsce ostatniego spoczynku
Mary, oznaczało to, że Szczur wygadał, gdzie porzucił zwłoki. Mogła to wiedzieć tylko jedna
inna osoba.
C
ASHELL OTWORZYŁ DRZWI UBRANY W SZORTY I KOSZULKĘ
. Mrużył oczy przed blaskiem
śniegu. Twarz miał ściągniętą, skórę barwy popiołu.
– Czego? – spytał, opierając się o futrynę tak, że musiałem stać w śnieżycy.
– Gdzie wyrzuciliście ciało? Mary Knox?
– Odpieprz się, Devlin – powiedział Cashell, cofnął się w głąb domu i zamknął za sobą
drzwi.
Wepchnąłem stopę między nie a futrynę, a potem wcisnąłem się do środka.
– Wiem, co się stało, Johnny. Wiem, że Powell kazał Szczurowi Donagheyowi ją
zabić. Moim zdaniem byłeś tylko kierowcą. Może nawet nie wiedziałeś, co się święci. Mam
to w dupie. Ale przez ostatni tydzień z tego powodu zginęły cztery osoby i zginie następna,
jeśli mi nie pomożesz.
Patrzył na mnie jak na pijaka żebrzącego o drobne.
– Proszę, powiedz mi, gdzie porzuciliście ciało. Proszę.
– Miał pan ciężką noc, inspektorze? – spytał.
– Co?
– Kiepsko pan wygląda. Główka boli? – Cashell prychnął, odwrócił się i odszedł.
Poczułem, że moja ręka odruchowo wślizguje się do kieszeni, a palce zaciskają na kolbie
pistoletu.
– Na pograniczu – odezwał się głos z góry.
Cashell odwrócił się gwałtownie, szczerząc zęby jak zwierzę.
– Zamknij się! – syknął. Ale Sadie Cashell schodziła powoli po schodach, nie
zważając na męża, którego głupota i duma kosztowały życie jej córki.
– Na pograniczu – powtórzyła, patrząc na Cashella. – Już za późno, Johnny. Za dużo
się wydarzyło. – Potem odwróciła się do mnie. – Pogranicze. Johnny tam pracował. W hotelu
Three Rivers. Pogranicze to była nowa dyskoteka, którą budowali mniej więcej wtedy, kiedy
ona zniknęła, wrzucili ciało w fundamenty. Spierałam mu krew i cement ze spodni – dodała.
Stała w połowie schodów, a kiedy mówiła, wydawało się, że coś w niej gaśnie. Przez to
lekkie przygarbienie ramion Sadie Cashell postarzała się o dwadzieścia lat.
– Durna suko! – ryknął Cashell, stając w drzwiach kuchni z kartonem mleka w ręku. –
Ja ci pokażę, ty durna, głupia dziwko!
Wyjąłem pistolet z kieszeni i z nadnaturalnym spokojem wymierzyłem go w
Johnny’ego Cashella. Rozdziawił usta i upuścił mleko na linoleum podłogi. Biały płyn rozlał
mu się wokół stóp.
– Nie – powiedziałem. – Nie, Johnny. Jeśli tu wrócę i zobaczę, że Sadie coś się stało,
zabiję cię. Rozumiesz? Nie będę tracił czasu na kopanie ani na benzynę, po prostu z
przyjemnością wpierdolę ci kulkę w serce.
A potem wycofałem się korytarzem i wypadłem na zewnątrz, z powrotem w śnieżycę.
D
ROGI BYŁY PUSTE
, jeśli nie liczyć farmerów, zawożących siano ze stodół na pola.
Dojechanie do Three Rivers zajęło mi dziesięć minut. Po drodze połączyłem się przez radio z
Burgessem na posterunku i poprosiłem o wsparcie. Spytałem też o Holmesa i z przykrością
usłyszałem, że wciąż jeszcze go nie znaleziono. Oznaczało to, że Yvonne Coyle mogła mieć
jeszcze wspólnika. To znaczy, jeśli była w okolicy, i jeśli Kate Costello nadal żyła.
Kiedy pokonywałem ostatni zakręt, zadzwonił mój telefon. Rozpoznałem numer
sierżant Williams.
– Ty tchórzliwy fiucie! – warknęła, kiedy tylko odebrałem. – Jeśli uważasz, że się nie
nadaję, powiedz mi to wprost.
– Co?
– Najpierw mnie wysyłasz, żebym się zajęła emerytem, a potem przysyłasz mi kogoś
do pomocy. Jak śmiesz!
– O czym ty mówisz? – warknąłem.
– O Harveyu. Siedzę w samochodzie i patrzę, jak wchodzi do środka. Uważasz, że nie
dam rady siedzieć tu sama?
– Nie wysyłałem tam Harveya, Caroline – wyjaśniłem. – Dlaczego nie jesteś w środku,
z Powellem?
– Wygoniła mnie jego synowa. Siedzę na zewnątrz i obserwuję. Harvey przyjechał
kilka minut temu. Przed chwilą wszedł. – Zmieniła ton. – Myślałam, że go pan przysłał, żeby
miał na mnie oko.
– Chryste Panie, Caroline, wysłałem cię tam, bo ci ufam. Idź do środka i zobacz, co
robi Harvey – powiedziałem, ale szybko zmieniłem zdanie. – Nie, zostaw go w środku i
przyjeżdżaj do Three Rivers. Moim zdaniem są tam.
Zapadła chwila ciszy, na tyle długa, że zacząłem się już zastanawiać, czy nas coś nie
rozłączyło. Wtedy sierżant Williams się odezwała:
– Przepraszam, inspektorze.
– Później, Caroline.
– Tak jest, inspektorze.
H
OTEL
T
HREE
R
IVERS WYŁONIŁ SIĘ ZE ŚNIEŻYCY
,
NAGI JAK SZKIELET
. Okna dawno już
powybijano i zabito deskami, które znów ktoś powyrywał. Podjechałem od frontu i
wysiadłem z samochodu. Zobaczyłem niewyraźne ślady opon prowadzące za budynek, choć
śnieg padał tak gęsto, że nie dało się stwierdzić, jak dawno powstały. Wróciłem do
samochodu i pojechałem po śladach. Śnieg skrzypiał pod kołami.
Zatrzymałem się i upewniłem, że mam broń. Ostrożnie doszedłem do bocznego
wejścia, gdzie zobaczyłem kolejne ślady opon, niknące stopniowo pod śniegiem. Podszedłem
do bocznej ściany hotelu. Wewnątrz obłaziły tapety. Ich strzępy trzepotały na wietrze jak
kawałki łuszczącej się skóry. Różowy podkład na tynku pokrywały gryzmoły graffiti.
Wykładzina była nietknięta, choć prawie czarna, pokryta brudem i przemoczona do
tego stopnia, że przy każdym kroku woda chlupotała mi wokół stóp, a buty głośno skrzypiały.
Oczy z trudem przyzwyczajały się do półmroku. Skręciłem za róg i wszedłem na plamę
szarego, słabego światła, sączącego się z dziury w suficie. Wpadały przez nią pojedyncze
płatki śniegu opadające piruetami na ziemię.
Wiatr niósł zatęchły smród myszy i jakiś ostrzejszy, czystszy zapach. W korytarzach
walały się puszki po piwie, paczki po papierosach i zużyte prezerwatywy. Mijając kolejne
drzwi, zaglądałem do każdego pomieszczenia, z wyciągniętą i odbezpieczoną
trzydziestkąósemką.
W końcu dotarłem do głównej recepcji. W kącie znajdowały się drzwi, prowadzące do
dawnej szatni. Usłyszałem, że ktoś porusza się w ciemności. Wydawało mi się, że widzę ruch.
– Sean? Yvonne?! – krzyknąłem. – Yvonne, tu inspektor Devlin. Wiem, że tu jesteś.
Otoczyliśmy was, Yvonne. To koniec, moja miła. Może wyjdziesz?
Czekałem, wstrzymując oddech. Wytężałem w półmroku wzrok, wypatrując, czy ktoś
się nie zbliża. Miałem już zawołać jeszcze raz, kiedy zobaczyłem drobną postać Yvonne
Coyle wychodzącą z cienia. Trzymała przy sobie Kate Costello i przytykała jej do boku
policyjny rewolwer. W głębi, po lewej, zobaczyłem sylwetkę mężczyzny, siedzącego na
podłodze plecami do ściany, choć było za ciemno, żebym mógł go rozpoznać.
– To koniec, Yvonne – powiedziałem, chowając pistolet do kieszeni. – Gdzie Holmes?
– Kto?
– Jason Holmes.
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi, inspektorze. Proszę rzucić broń na ziemię..
– Nie mam broni. – Wyciągnąłem ręce.
– To nieprawda. Wczoraj wieczorem zabrał ją pan z posterunku. Proszę rzucić broń na
podłogę. Już – dodała, szturchając Kate swoim rewolwerem.
– Gdzie twój brat, Yvonne? – spytałem, rozglądając się w półmroku na wypadek,
gdyby się chował. Ale zacząłem podejrzewać, że wiem, gdzie jest. – Nie ma go tu, prawda?
– Niech się pan położy na ziemi, inspektorze – rzuciła Yvonne. – Proszę, niech mnie
pan nie zmusza, żebym coś panu zrobiła.
Postać siedząca pod ścianą uniosła wzrok.
– To ty, Devlin?
Rozpoznałem głos Thomasa Powella.
– Jeszcze nie wiecie, kto naprawdę to zrobił, prawda? – spytałem. Zrozumiałem
obecność Powella i Kate Costello. – Nie wiecie, kto zabił waszą matkę. Szczura zdradził
pierścionek; pewnie wsypał Cashella i Boyle’a. Ale... nie wiecie, kto wydał polecenie.
– I w tym właśnie może mi pan pomóc, inspektorze – stwierdziła Yvonne przez
zaciśnięte zęby. – A teraz, kurwa, na ziemię.
– Gdzie twój brat, Yvonne? To on zabił Emily Costello? Zamordował starszą panią?
Usłyszałem, jak Kate cicho łka.
– Proszę, niech pan mówi dalej, a zastrzelę tę bezużyteczną dziwkę tak czy inaczej.
Szturchnęła Kate pistoletem. W oczach dziewczyny błysnęła panika. Jej twarz
ściągnęła zgroza.
– Porwałaś niewłaściwą osobę, Yvonne. – Ruszyłem powoli w jej stronę. – Na
zewnątrz jest cały posterunek. – Powell kręcił głową. – Porwałaś niewłaściwą osobę. Costello
nie zabił twojej matki. Pewnie Donaghey ci tak powiedział, ale kłamał.
– No to ma pan szansę naprawić jego błąd, inspektorze. Jedno z nich musi zginąć za to,
co się stało. Pan wybiera, kto ma żyć.
– Nie mogę tego zrobić, Yvonne – odparłem, sięgając powoli do kieszeni. – Wiesz, że
nie mogę.
– Niech pan rzuci broń, inspektorze – rozkazała Yvonne. Usłyszałem, jak odciąga
kurek rewolweru. Kate Costello krzyknęła. Wyjąłem broń i odrzuciłem ją, podnosząc
pojednawczo ręce.
– To był Costello! – zawołał nagle Powell. – Ojciec mi mówił. Jesteśmy rodziną –
powiedział; głos mu się załamał i zaczął szlochać.
– To nieprawda – stwierdziłem. – Nie wiem, kto to zrobił, Yvonne. Nie uważasz, że i
tak zginęło już za dużo ludzi?
Przysunęła się do mnie, nadal trzymając w ręce pistolet.
– Dlaczego Powell miałby zabijać moją matkę? Skąd pan wie, że to nie ten... –
Wskazała gestem Kate Costello, nie mogąc znaleźć słów, które opisałyby ją i jej ojca.
– Twoja matka wiedziała o przekręcie z dużymi firmami, które sprowadzał do
Donegal. Poszła na policję. Donaghey pracował dla Powella. Ale cię okłamał. Nie możesz
wierzyć w nic, co ci mówił, Yvonne. Gdzie twój brat? Proszę, powiedz.
– Kończy sprawy. Pojechał do naszego ojca.
Nagle zrozumiałem wszystko.
– To pieprzony Harvey, tak? – spytałem z rozpaczą.
Nie odpowiedziała. Pomieszczenie rozświetliło się, jakby błysnął flesz aparatu, a po
budynku rozszedł się huk tak głośny, jakby w uszach pękała mi lodowa kra. W błysku
zobaczyłem wyraz niedowierzania na twarzy Powella i strugę krwi, tryskającą z jego ciała na
ścianę.
Kate Costello zaczęła histerycznie wrzeszczeć. Coyle usiłowała ją przytrzymać.
Podbiegłem do nieruchomego ciała, poczułem smród spod zapachu kordytu. Wilgoć
wykładziny zmoczyła mi spodnie do kolan. Ale Powellowi nie można już było pomóc.
– Przestań, Yvonne – udało mi się wyjąkać.
Puściła Kate, która skuliła się pod ścianą, usiłując się jak najbardziej skurczyć,
wstrząsana szlochem.
– Przykro mi, że pan został w to wmieszany, inspektorze, naprawdę.
Głos Yvonne nabrał melodyjności, jakby odcięła się od otaczającej nas ruiny i tych
wszystkich trupów.
– Przypomina mi pan mojego męża. On też nie żyje.
Pokiwałem głową.
– Wiem, Yvonne. Posłuchaj, nie jest jeszcze za późno. Możemy coś wymyślić.
Wiedziałem jednak, że moje słowa, zrodzone z desperacji, nie mają znaczenia.
– Doprawdy? – Uśmiechnęła się do mnie, kucnęła z rewolwerem centymetry od mojej
głowy. Palcami musnęła moją twarz i usta. – Nie sądzę – powiedziała melancholijnym tonem
odchodzącej kochanki. – Chociaż bardzo bym chciała zostawić tu pana żywego, inspektorze,
wiem, że pan mi nie odpuści. Prawda?
– Na imię mam Benedict – szepnąłem. – Ben.
Chciałem jej powiedzieć coś jeszcze, wyjaśnić, że w głębi duszy rozumiem to, co
zrobiła. Chciałem jej powiedzieć, że sytuację można było uratować, choć wiedziałem, że
znalazła się już daleko za tym punktem.
– Rozmawiałem z siostrą Perpetuą – powiedziałem trochę za późno.
Oboje usłyszeliśmy głosy osób zbliżających się jednym z ciemnych korytarzy.
Wydawało mi się, że rozpoznaję głos sierżant Williams, bez cielesny jak te, które słyszy się
na krawędzi snu. Ivonne Coyle odwróciła się nagle i podeszła do Kate Costello, zwiniętej w
kłębek na podłodze. Usłyszałem kolejny ostry trzask wystrzału i rzuciłem się po własną broń.
Kiedy kula trafiła dziewczynę, usłyszałem ciche stęknięcie, a potem mokry, ssący odgłos, gdy
usiłowała złapać oddech.
Doszły mnie krzyki sierżant Williams i coraz bliższe inne głosy. Chciałem ich
zawołać, ale w ustach mi zaschło, a słowa uwięzły w gardle. Yvonne Coyle stała nade mną z
rewolwerem w dłoni.
– Przykro mi, inspektorze – wycedziła i uniosła broń.
Chciałbym móc powiedzieć, że spojrzałem śmierci prosto w oczy. Chciałbym móc
powiedzieć, że odważnie stawiłem jej czoła. Ale tak nie było. Zacisnąłem mocno powieki,
wzdrygając się w samym oczekiwaniu na strzał, na palący ból kuli wbijającej się w ciało. W
tej ostatniej chwili wcale nie przeleciało mi przed oczami całe życie, choć ludzie często tak
mówią. Zrobiło mi się tylko smutno, że nie zobaczę więcej uśmiechu Penny, nie poczuję
miękkości rączki syna, jak dotyka mojej twarzy, kiedy karmię go butelką. Nie zobaczę więcej
mojej żony, mojej opoki, Debbie, której sam dotyk zdradzał większą dobroć, niż ja umiałem
wyrazić. Poczułem, że z oczu płyną mi łzy, i usłyszałem strzał.
Kiedy otworzyłem oczy, sierżant Williams i trójka mundurowych biegli korytarzem w
naszą stronę. Światło ich latarek skakało po ścianach i suficie. Obok mnie, z twarzą blisko jak
kochanka, z ostatnim tchnieniem gasnącym na ustach niczym pożegnalny pocałunek, leżała
Yvonne Coyle. Krótkie jasne włosy zlepiła krew. Wciąż dygotała Brakowało jej kawałka
skroni, w ranie widać było białą kość czaszki. Przez ułamek sekundy widziałem, jak jej usta
wykrzywia cień uśmiechu, umykający duch, a potem wszystko ustało.
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej twarzy. Skórę miała wciąż ciepłą i miękką.
Przyłożyłem jej dłoń do policzka i odmówiłem akt skruchy za jej duszę. Wbrew sobie, w
pewnym sensie rozumiejąc, co ją pchnęło do zbrodni, nachyliłem się i złożyłem lekki
pocałunek na jej czole. Skóra ustępowała pod dotykiem, choć traciła już barwę.
Rozdział 16
Wtorek, 31 grudnia
T
HOMASOWI
P
OWELLOWI SENIOROWI
nigdy nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Harvey
pojechał do Finnside tylko po to, by zostawić tam zdjęcie matki. Nie wiedząc, jak potoczyły
się sprawy w hotelu Three Rivers, wyśliznął się niepostrzeżenie z powrotem. Sierżant
Williams zdążyła mu w tym czasie zostawić za wycieraczką kartkę z wiadomością, że
pojechała do hotelu jako wsparcie. Oczywiście nie pojechał za nią – gdyby to zrobił,
zobaczyłby swoją siostrę wynoszoną z opuszczonego budynku w czarnym worku na zwłoki,
takim samym, w jaki zawinięto Angelę Cashell tydzień wcześniej. Uznano, że uciekł za
granicę; rozesłano patrole, na Południu i na Północy.
Okazało się, że mogłem ustalić jego tożsamość wcześniej, dzięki informacji
Armstronga, który mi powiedział, że ktoś niedawno szukał akt sprawy IWD. Gdybym go
zapytał, dowiedziałbym się, że prosił o nie Harvey. Mógłbym uprzedzić sierżant Williams,
żeby go aresztowała, widząc, jak wchodzi do Finnside. Z drugiej strony, gdyby tak się stało,
nie zdążyłaby do hotelu Three Rivers, a wtedy wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Kate Costello została zabrana do szpitala w Letterkenny, gdzie przeszła
natychmiastową operację. Jason Holmes pojawił się tuż po pierwszej i został aresztowany,
choć wszyscy już wiedzieli, że nie ma nic wspólnego z Yvonne Coyle ani z morderstwami.
Przyznał się jednak, że ma za granicą dziewczynę, u której spędził noc; kogoś, kogo poznał
podczas służbowych wizyt w pubach Strabane. Widywał się z nią niemal przez cały czas
romansu z Caroline. Sierżant Williams siedziała w pokoju przesłuchań naprzeciwko niego,
wysłuchała jego zeznań w milczeniu, a potem pojechała do domu.
Po raz kolejny trafiłem do szpitala, gdzie zajęła się mną ta sama przepracowana
lekarka, która opatrywała mnie wieczorem. Tym razem uparła się, żebym został na noc, a
Debbie się zgodziła. Niechętnie zostałem sam i zaczekałem, aż Debbie przywiezie mi z domu
torbę z rzeczami i zabierze dzieci od matki.
O wpół do ósmej wciąż jej nie było. Dzwoniłem kilka razy do domu, ale nikt nie
odbierał. Wziąłem ubranie, nadal brudne i mokre, i sprawdziłem, czy w kieszeni kurtki mam
pistolet, który zabrałem z hotelu Three Rivers, kiedy skończyli z nim technicy. Ostrożnie
wymknąłem się ze szpitala, kryjąc się przed pielęgniarkami. Miały polecenie zatrzymać mnie
w łóżku.
N
A PRZYSTANKU AUTOBUSOWYM
udało mi się złapać taksówkę, uprzedzając czwórkę
noworocznych imprezowiczów, obładowanych śmiesznymi czapkami i butelkami szampana.
Miasteczko wyglądało wzruszająco malowniczo, ja jednak nie mogłem się otrząsnąć z
poczucia pustki, którą zostawiły we mnie wydarzenia minionego dnia. Bałem się coraz
bardziej o swoją rodzinę. Próbowałem dodzwonić się na posterunek, ale nikt nie odbierał.
Domyśliłem się, że ci, którzy nie szukali Harveya, poszli do domu się bawić.
Śnieg padał coraz mocniej, wzgórza były całkiem białe. Nad naszą miejscowością i
nad Strabane unosiły się łuny odbitego od chmur, pomarańczowego światła latarń. Wszędzie
dookoła świat był biały, zimny i rześki. Kiedy kierowca podjechał pod ostatnią pochyłość na
drodze do mojego domu, samochód wpadł w poślizg i ustawił się w poprzek. Taksówkarz
robił, co mógł, żeby ustawić nas jak trzeba. Spróbował jeszcze raz, tym razem jednak auto nie
chciało ruszyć, kiedy naciskał gaz, a gdy tego nie robił, zsuwało się z powrotem na płaski
odcinek drogi. W końcu przyznał się do porażki i powiedział, że dalej mnie nie zawiezie.
Zawrócił na główną ulicę, a ja zacząłem brnąć pod górę. Chciałem biec, ale śnieg był
zbyt gęsty, a ja zbyt obolały. Powinienem chyba oszczędzać siły, ale ogarnęła mnie ojcowska
krótkowzroczność i mogłem myśleć tylko o tym, że moje dzieci są w niebezpieczeństwie.
Jakieś czterysta metrów od domu usłyszałem przez śnieg warkot silnika. W oddali
zabłysło pojedyncze słabe światło i pojawiła się zwalista sylwetka traktora. Zamachałem
rękami i krzyczałem do kierowcy, żeby się zatrzymał. W piersi zatrzepotała nowa nadzieja,
choć zimowy wiatr palił płuca. Kiedy traktor nadjechał, rozpoznałem Marka Andersona
siedzącego w kabinie starego forda. Zwolnił, a kiedy się ze mną zrównał, zawołałem, żeby mi
pomógł. Zaśmiał się, splunął przez otwarte okno, a potem wrzucił bieg i pojechał dalej,
obsypując mnie śniegiem.
Posłałem za nim wiązankę i wyciągnąłem z kurtki pistolet, ale to był pusty gest. Moje,
i tak słabe, wrzaski tłumił śnieg.
Ruszyłem przed siebie. Miałem wrażenie, że pierś mi zaraz eksploduje, w głowie mi
huczało. W jakimś momencie dostałem napadu kaszlu tak okropnego, że splunąłem w śnieg
krwią. A potem, przez szept spadających płatków, usłyszałem znajome skomlenie Franka i
zrozumiałem, że jestem blisko domu. Szczekanie nie milkło. Wiedziałem, że gdyby Debbie
mogła, zabrałaby go już do środka. Bezskutecznie usiłowałem nie wyobrażać sobie tego, co
na mnie czeka.
Dom był ciemny, widziałem jednak pasma dymu unoszące się z komina. Poszedłem na
tyły, gdzie na schodach siedział Frank, z jasnym opatrunkiem odcinającym się od brązowej
sierści. Zaskomlał cicho i, kulejąc, podszedł do mnie, patrząc ze smutkiem. Futro miał
zmierzwione i ciężkie od wilgoci; najwyraźniej był już na dworze dość długo.
Po cichu otworzyłem drzwi, ale element zaskoczenia przepadł, bo Frank wepchnął się
przede mnie i popędził do kuchni, roztrącając krzesła z taką siłą, że jedno się przewróciło.
Niemal natychmiast usłyszałem krzyk Penny, szybko stłumiony. Wiedziałem, że
przynajmniej ona żyje. Harvey tu był i czekał na mnie.
Frank drapał drzwi do salonu. W szparze pod nimi widziałem migotanie ognia.
Mogłem zaczekać na wsparcie, ale wówczas sytuacja przybrałaby zły obrót i moja rodzina nie
miałaby szansy ucieczki. Zresztą nie mogłem po prostu stać i czekać, aż ktoś mi pomoże.
Pchnąłem drzwi stopą, z rewolwerem w ręce.
Debbie i Shane siedzieli na kanapie, Shane wiercił się niespokojnie. Debbie płakała –
oczy miała czerwone i szeroko otwarte.
Harvey siedział w fotelu blisko ognia, zasłaniając się Penny jak tarczą. Pistolet trzymał
przy jej głowie, choć wymierzony był we mnie. Kiedy zobaczył moją broń, przycisnął swoją
do pięknej, delikatnej skóry mojej córeczki. Frank pobiegł do Debbie, a teraz odwrócił się do
niego, warczał, obnażając kły.
– Rzuć broń, Devlin – powiedział Harvey, trzymając pistolet nieruchomo.
– Poddaj się, John, nie wypuszczę cię, przecież wiesz – odparłem, choć drżenie głosu
zdradzało mój brak pewności.
Frank zaszczekał. Debbie próbowała przytrzymać go za obrożę. Harvey spojrzał
przelotnie na niego, a potem znów na mnie.
– Rzuć broń – powtórzył.
– Puść Penny – odparłem, przysuwając się odrobinę bliżej.
Frank znów zaszczekał, wykręcił się i szarpnął tak mocno, że obroża ześliznęła mu się
po uszach, i skoczył na Harveya. Harvey go kopnął. Penny, bardziej przejęta losem psa niż
swoim, zaszamotała się i upadła w palenisko. Wystrzeliłem, nie celując, i skoczyłem po nią.
Kiedy ją podniosłem, palił się skraj jej sukienki. Zacząłem tłuc płomienie zabandażowaną
dłonią, aż zgasły.
Penny wspięła mi się na ręce z płaczem. Kiedy podniosłem wzrok, Harvey leżał
rozciągnięty na moim fotelu, z pojedynczą, małą raną po kuli w lewym policzku i szeroko
otwartymi, niedowierzającymi oczami. Nie żałowałem go, tak jak Yvonne. Nie zamknąłem
mu nawet oczu, kiedy wydał ostatnie tchnienie. Zabrałem rodzinę i poczekaliśmy na
zewnątrz, aż przyjadą gardai. Miałem nadzieję, że gęsty śnieg przysypie wszystkie złe
uczynki i o świcie świat będzie czysty i świeży.
Epilog
20 marca 2003
W
CIĄGU NASTĘPNYCH DNI
, pod moją nieobecność, ściągnięte do nas NBCI składało w całość
wszystkie elementy tego, co się wydarzyło. Ustalili, że po ucieczce ze Strabane, Yvonne
spotkała się z bratem na wynajętej farmie w Ballindrait.
Przypuszczalnie to Sean Knox, znany nam jako John Harvey, rozpoznał pierścionek
należący do matki na liście skradzionych przedmiotów, którą dano mu do sprawdzenia. Być
może czekał całe lata na jakiś znak jej życia albo śmierci. A może to zwykły przypadek,
wprawiający w ruch ciąg zdarzeń, którego kulminacja nastąpiła w hotelu Three Rivers i
później w moim domu. W każdym razie, kiedy trafił na pierścionek w jubilerskim komisie,
nie było mu trudno zidentyfikować Siwego McKelveya – młodego wędrówce z odstającymi
uszami i prawie białymi włosami.
W Bundoran znaleźli Szczura Donagheya i tam go zabili. Ustalili też, że Johnny
Cashell i Seamus Boyle pomagali mu w zamordowaniu ich matki.
Yvonne zaprzyjaźniła się, a potem nawiązała romans z Angelą Cashell – ramiona innej
kobiety były zapewne idealnym schronieniem przed ojcem podglądaczem i dilerami, takimi
jak McKelvey. Wykorzystując Siwego jako kozła ofiarnego, Yvonne i jej brat nafaszerowali
Angelę Cashell narkotykami. Można tylko przypuszczać, że Harvey uprawiał z nią seks przed
śmiercią, a Yvonne klęczała jej na piersi, kiedy z dziewczyny wyciekało życie.
Później Yvonne poderwała Terry’ego Boyle’a świętującego powrót z uczelni.
Zaprowadziła go do zatoczki na Gallows Lane, a Harvey pojechał za nimi. To, że okno
Terry’ego w chwili jego śmierci było otwarte, świadczyło o tym, że Harvey podszedł do
samochodu w mundurze.
Założono, że to Szczur Donaghey powiedział im o romansie Costella z ich matką.
Albo tak było, albo dowiedzieli się czegoś od Joanne Duffy – choć ona twierdziła, że nie
miała z nimi żadnych kontaktów od chwili, gdy zostawiła ich w Dublinie dwadzieścia pięć lat
temu.
Nieważne zresztą, skąd o tym wiedzieli. Wynik był ten sam: w sylwestrowy poranek
włamali się do domu Costella. Jedno z nich, przypuszczalnie Harvey, uderzyło Emily
pogrzebaczem, choć może wcale nie mieli zamiaru jej zabijać. Potem zabrali Kate Costello do
hotelu Three Rivers. Yvonne udało się też zwabić tam Thomasa Powella. Okazało się, że
Miriam miała rację, podejrzewając męża o romans z pielęgniarką. To zapewne Szczur,
umierając, wymienił nazwisko Powella seniora. Tak czy inaczej oboje postanowili przenieść
karę za grzechy ojców na dzieci. Harvey pojechał do Finnside podrzucić zdjęcie Mary Knox,
które tego dnia znaleziono w stosie kartek świątecznych na szafce przy łóżku starca.
Poczekali, aż ich znajdę i podejmę za nich decyzję, kto powinien umrzeć – dziecko
Costella czy Powella. Miałem być sędzią i stałem się częścią ich planu. Ostatecznie Yvonne
strzeliła do Powella, a potem do Kate Costello, a w końcu do siebie. I zemsta się dokonała. Jej
brat jednak, nie mogąc już obwiniać nikogo innego, zwrócił się przeciwko mojej rodzinie.
Z
OSTAŁEM PRZESŁUCHANY
w ramach dochodzenia w sprawie śmierci Liama McKelveya.
Przyznałem się do pobicia chłopca i wziąłem na siebie odpowiedzialność za różne naruszenia
procedury, których dopuściłem się w ostatnich tygodniach. Za zaniedbania zawieszono mnie
na dwa tygodnie z prawem do pensji. Jeszcze nie zdecydowałem, czy w ogóle nie odejdę z
policji. Jason Holmes również został zawieszony za sprawę McKelveya. Ktoś na górze uznał
jednak, że lepiej zwalić całą sprawę na Harveya niż kalać reputację jednostki, obciążając
człowieka, który rozwiązał zagadki morderstw Angeli Cashell, Terry’ego Boyle’a, Emily
Costello, Thomasa Powella i wreszcie Mary Knox.
K
ILKA DNI PÓŹNIEJ SPOTKAŁEM
C
HRISTINE
C
ASHELL
. Była sprzedawczynią w drogerii, gdzie
kupowałem środki przeciwbólowe. Kiedy podszedłem do lady, uśmiechnęła się do mnie.
Spytałem, co u rodziców.
– Mama ma się świetnie, nigdy nie było tak dobrze – odparła. – O tacie nie wiem nic.
Pokłócili się o coś i mama go wyrzuciła. Znowu – dodała, przewracając oczami z udawanym
zniecierpliwieniem.
– Wróci? – spytałem, podejrzewając, że odejście ojca dotknęło ją bardziej, niż gotowa
jest przyznać.
Wzruszyła ramionami.
– Może.
K
ATE
C
OSTELLO SPĘDZIŁA KILKA DNI W SZPITALU
. Czwartego stycznia Debbie zawiozła mnie
do Letterkenny, żebym ją odwiedził. Potem spędziłem dwadzieścia pięć minut w szpitalnej
kawiarni na rozmowie z jej ojcem. Mówiliśmy o pogodzie, która zaczęła się poprawiać.
Spytałem o Emily, on opowiedział, że odkłada pogrzeb, dopóki Kate nie wyjdzie ze szpitala.
Nie mówił nic o wydarzeniach w hotelu, dopóki nie zacząłem się zbierać do wyjścia.
– Dziękuję, Benedikcie – powiedział.
– Nie ma za co. Robiłem tylko swoje, nadinspektorze.
– Nie. Dziękuję za to, co pan jej powiedział. Kate mi opowiadała. O Powellu. Nie
wiem, jak ci się udało tak zaimprowizować. To... to musiało być jakieś natchnienie. –
Uśmiechnął się przepraszająco. – Nie zapomnę o tym i niech to zostanie między nami.
Przez chwilę chciałem zapytać, o czym mówi, wydobyć dokładny sens tych słów i
upewnić się, czy dobrze to zrozumiałem. Patrzyłem na niego, już wdowca bez żony, i
zastanawiałem się, co mogę powiedzieć. W końcu wyprostowałem się, otuliłem kurtką i
wyszedłem pełnym ech korytarzem na świeże powietrze.
Następnego dnia odwiedziłem Thomasa Powella w Finnside. Siedziałem u niego w
pokoju z bukietem kwiatów w ręce i patrzyłem, jak śpi. Miał kolejny wylew, tego wieczoru,
kiedy dowiedział się o śmierci syna, i od tamtej pory nie odzyskał sił. Koce na jego łóżku
były tak ciężkie, że ukrywały ruch klatki piersiowej przy oddychaniu. W pokoju cuchnęło
stęchlizną i chłodem, jak w krypcie. Jedynym widocznym ruchem było drżenie jego powiek,
które, choć zamknięte, cały czas trzepotały.
Tuż przed moim wyjściem do pokoju weszła Miriam Powell. Zobaczyła, że siedzę
przy łóżku, cofnęła się i stanęła cicho pod ścianą, czekając cierpliwie, aż sobie pójdę. Kiedy
mijaliśmy się w przejściu, moja dłoń musnęła niechcący nagą skórę na jej ramieniu.
Wciągnąłem do płuc powietrze, ale nie poczułem zapachu kokosa. Używała teraz nowych,
mocniejszych perfum. Moim zdaniem miała zamiar kontynuować karierę polityczną, którą
rozpoczął budować jej nieżyjący mąż.
O
BUDZIŁEM SIĘ WCZESNYM RANKIEM TRZECIEGO MARCA
. Nie mogłem już zasnąć, siedziałem
w kuchni i z przerażeniem patrzyłem, jak wprowadzono w życie amerykańską politykę
„szoku i strachu”, bombardując Bagdad. Wyłączyłem telewizor. Siedziałem tak w ciemności i
słuchałem, jak z okapów kapie woda, śnieg topniał. Powoli dotarło do mnie, że Frank skomli i
szczeka w swojej szopie. Od Nowego Roku ciążyła mi myśl o tym, co zrobił, wiedziałem, że
skończyło się moratorium na jego karę śmierci. Powoli zjadłem płatki na mleku, a potem
załadowałem jedyną kulę do rewolweru i zrolowałem stary ręcznik, żeby wytłumić strzał.
Otworzyłem drzwi od tyłu i wyszedłem na poranny chłód. Wszędzie słychać było
kapanie wody – z okapów, z żywopłotu i z drzew.
Frank znów uciekł z szopy. Teraz warował pod drzwiami ze zjeżoną sierścią na karku i
ocalałym, długim uchem pod pyskiem. Ale nie patrzył na mnie. Podążyłem wzrokiem do jego
miski. W cieniu wiśni, rosnącej w kącie ogrodu, stał dziki kot.
Był niemal wielkości owczarka collie, ciało miał mocne i muskularne, ciemne, gładkie
futro lśniło w pierwszych promieniach porannego słońca. Czaił się z napiętymi mięśniami, na
ugiętych łapach, wbijając we mnie spojrzenie zimnych złotych ślepi. Patrzył tak na mnie
przez chwilę, unosząc lekko łeb, żeby złapać trop na wietrze. Potem znów wsadził pysk do
miski Franka i wylizał resztki jedzenia z poprzedniego wieczoru.
Przełożyłem rewolwer z ręki do ręki, zastanawiając się, czy zdołam strzelić. Kot
podniósł łeb i popatrzył na mnie z pogardą. Słońce rozlewało się powoli po trawniku. Zwierzę
prychnęło cicho, obnażając kły, a potem odwróciło się i skoczyło przez żywopłot na pole.
Przez kolejny miesiąc kot polował na Północy i w Republice, wymykając się zarówno
ekologom, jak i myśliwym. Bezkarnie zabijał owce i panował niepodzielnie na pograniczu.
A potem, wczesną wiosną, zniknął.
Podziękowania
Chciałbym podziękować za wsparcie przyjaciołom i kolegom z St Columb’s College,
zwłaszcza Bobowi McKimmowi, Tomowi Costiganowi, Ruth Byrne i Nuali McGonagle, którzy
czytali wstępne szkice tej powieści. Dziękuję także siostrze Perpetui McNulty, Patricii
Hughes, Jude Collins, Paulowi Wilkinsowi, Martinowi Meenanowi i Aleksowi Mullanowi,
którzy zachęcali mnie do pisania – każde na swój sposób.
Podczas pisania tej powieści otrzymałem wiele wspaniałych rad i słów zachęty od
Petera Buckmana z The Ampersand Agency. Dziękuję także Billy’emu Pattonowi, Gerardowi
McGirrowi i liffordzkim gardai za pomoc przy różnych aspektach książki. Na koniec zaś
dziękuję Davidowi Torransowi z księgarni No Alibis.
Jestem ogromnie zobowiązany wszystkim pracownikom Macmillan New Writing:
Mike’owi Barnardowi, Sophie Portas, a zwłaszcza Willowi Atkinsowi za jego pracę
redakcyjną i olbrzymią pomoc.
Dziękuję mojej rodzinie: Carmel i Michaelowi, Joe i Susan, Dermotowi i Lyndzie oraz
dziewczynom: Catherine, Ciarze, Ellen, Annie i Elenie. Dziękuję również Paulowi, Rosaleen i
rodzinie O’Neillów.
Specjalne podziękowania składam rodzicom, Laurence’owi i Katrinie McGilłowayom,
za tak wiele rzeczy, że nie zdołałbym ich tu wymienić. Na końcu zaś, choć nie pod względem
znaczenia, dedykuję tę książkę moim synom Benowi i Tomowi, dzięki którym warto to
wszystko ciągnąć dalej, oraz mojej żonie i najlepszej przyjaciółce Tanyi, z wyrazami miłości i
bezbrzeżnej wdzięczności.