Bohdan Szucki ps Artur Wspomnienia partyzanta NSZ

background image

Strona 1

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Bohdan Szucki „Artur”

Wspomnienia partyzanta NSZ

Spis treści

Wstęp
Na ratunek
Na potrzeby wojska
Mogiły i broń
Zmiana okupantów
Jak to na wojence ładnie

O NSZ

Wstęp

Wydarzenia historyczne przedstawia się między innymi na podstawie zachowanych dokumentów lub innych
wytworów materialnych. Wśród przekazów pisemnych, pozwalających poznać wydarzenia z przeszłości,
pierwszorzędną rolę odgrywają różnego rodzaju spisane kroniki i pamiętniki. Źródła te powstają zazwyczaj w
czasie trwania opisywanych zdarzeń lub niedługo potem. Wartość tych zapisów jest jeszcze większa, jeżeli
dotyczy faktów bezpośrednio obserwowanych przez autora, natomiast wszelkie komentarze i uogólnienia
mogą fałszować prawdziwy obraz wydarzeń.

Drugim źródłem poznawczym są różnego rodzaju relacje i zapisy o charakterze wspomnieniowym. Źródła te
w wielu wypadkach są bardzo wartościowe i przydatne, ale muszą być szczególnie weryfikowane,
sprawdzane i porównywane z innymi relacjami. Na ograniczoną wiarygodność tych relacji wpływa kilka
czynników, a najbardziej - świadome fałszowanie faktów lub ich przywłaszczanie po to, by osiągnąć
określony cel, np. korzyści osobiste, czy wypełniać nakaz lub rozkaz wydany przez osoby albo instytucje
nadrzędne. Chodzi tu zwykle o uwiarygodnienie lub wytłumaczenie postępowania całych ugrupowań lub
wyróżniających się jednostek.

W okresie powojennym celem pisania takich "wspomnień" było udowodnienie lub uwiarygodnienie z góry
założonej tezy, np. o "wysługiwaniu się kapitalistom" organizacji wchodzących w skład Polskiego Państwa
Podziemnego, które według tych tez były "antyludowe", a więc wrogie. W tworzeniu owych tekstów celowali
komunistyczni działacze wywodzący się zazwyczaj ze struktur PPR i GL-AL, a później - PZPR. Kreowano
"bohaterów", zohydzano przeciwników, przywłaszczano sobie ich osiągnięcia.

To zjawisko jest krańcową patologią - w PRL szeroko rozpowszechnioną. Przypomnienie, że istnieją takie
"wspomnienia" ma na celu zwrócenie uwagi na potrzebę ostrożnego i krytycznego traktowania literatury
wspomnieniowej jako źródła historycznego.

Jest rzeczą zrozumiałą, wynikającą z niektórych nie najlepszych cech człowieka, że piszący wspomnienia
ulega pokusie dowartościowania się czy uwypuklenia własnych dokonań, co nie jest aż tak naganne, jeśli te
dokonania są prawdziwe. Największą wartością wspomnień jest rejestrowanie wydarzeń, czasami drobnych,
ale pozwalających poznać i zrozumieć poczynania tych, którzy - w nich uczestnicząc - tworzyli historię.
Bardzo ważną rzeczą jest oddanie ówczesnej atmosfery, sposobu myślenia, przedstawienie zachowań
jednostek lub grup tworzących większą czy mniejszą społeczność.
Pozytywów uzasadniających pisanie nawet drobnych wspomnień jest znacznie więcej. Dlatego stale
apelelujemy - piszmy, rejestrujmy wspomnienia.

Jest tylko jedno niebezpieczeństwo. Pamięć jest zawodna. Ale jeżeli unikamy trybu kategorycznego, jeżeli
opisywane fakty zweryfikujemy w rozmowach z innymi uczestnikami, jest duże prawdopodobieństwo
powstania obiektywnej relacji. Przy tym trzeba ciągle pamiętać o zachowaniu krytycznego stosunku do
istniejących źródeł i własnej pamięci.

background image

Strona 2

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Są różne sposoby relacjonowania własnych przeżyć z ostatniej wojny. Większość opublikowanych
wspomnień ma układ chronologiczny. Autor poświęca zazwyczaj trochę miejsca wydarzeniom sprzed wojny.
Dalej opisuje wybuch wojny, okupację, życie i działalność na okupowanym terenie, wycofywanie się
Niemców, przejście frontu, okupację sowiecką, a później czasy PRL (są to najczęściej przeżycia więzienne).

Literatura wspomnieniowa wyraźnie dzieli się na tę dotyczącą okupacji niemieckiej, która trwała od września
1939 do lata 1944 lub zimy 1945 r., oraz na wspomnienia tych, którzy znaleźli się po 17 września 1939 r. pod
okupacją sowiecką (tzw. pierwsi bolszewicy), a od 22 czerwca 1941 r. do lata 1944 pod okupacją niemiecką,
a następnie znowu pod okupacją sowiecką (tzw. drudzy bolszewicy).

Jeżeli kiedyś napiszę obszerne wspomnienia, to na pewno nie będą to wspomnienia zanotowane w układzie
chronologicznym.

* * *

W czasie pół wieku trwającej dominacji a właściwie okupacji sowieckiej na terenach na wschód od Łaby,
propaganda komunistyczna starała się udowodnić i wpoić dorastającym kolejnym pokoleniom przekonanie,
ż

e jedynie Związek Sowiecki uratował Europę (a nawet świat) od dominacji systemu hitlerowskiego, a

później

utrzymywał

równowagę

chroniącą

"klasę

robotniczą

miast

i

wsi"

przed

"wyzyskiem

kapitalistycznym" i wprowadził "jedynie słuszny" system "komunistycznej sprawiedliwości społecznej" pod
przewodnictwem sowieckiej Rosji i jej genialnego wodza, "przyjaciela narodów", towarzysza Stalina -
którego z czasem zastąpili kolejni pierwsi sekretarze KPZR i odpowiedni dygnitarze partyjni w krajach
podporządkowanych. Ta propaganda obejmowała wszystkie dziedziny życia.

Naturalnie okres II wojny światowej był okresem bardzo ważnym z różnych względów i dlatego starano się
go szczególnie eksponować, zwłaszcza w literaturze i w tak zwanych opracowaniach historycznych.
Opisywano i utrwalano w zbiorowej świadomości zmitologizowane czy nawet zmyślone wydarzenia i
ż

yciorysy. "Relacje świadków historii" zazwyczaj spisywali dyspozycyjni osobnicy parający się zawodowo

pisarstwem. W ten sposób w czasie okupacji sowieckiej powstało pokaźne i różnorakie piśmiennictwo
traktujące o wydarzeniach wojennych. Uzupełniały je filmy, audycje radiowe, a później telewizyjne, sztuki
teatralne, malarstwo, rzeźba, muzyka i inne wytwory kultury tamtego okresu.

Gdy została, może nie zlikwidowana, ale ograniczona brutalna interwencja wszechwładnej cenzury, zaczęły
powstawać opracowania przedstawiające okres wojny z pozycji przeciwników komunizmu i Sowietów.
Jednak w dalszym ciągu kręgi te praktycznie nie mają dostępu do telewizji, radia czy filmu. Dlatego istotną
rolę w przedstawianiu czasów wojny - w sposób odbiegający od "jedynie słusznego" dotąd punktu widzenia -
odgrywa słowo pisane, bowiem wydawcy są bardziej niezależni, w przeciwieństwie do innych instytucji
kulturalnych, które zazwyczaj są opanowane przez starą "nomenklaturę".

Znając realia wojny, a szczególnie wojny konspiracyjnej, po wnikliwym, spokojnym przestudiowaniu
literatury wspomnieniowej pisanej z pozycji organizacji niepodległościowych - a więc innych niż
komunistycznych - doszedłem do wniosku, że duża część tej literatury pisana była, i jest nadal tworzona,
według schematów pojęciowych (zwykle bezwiednie przejętych) stworzonych i narzuconych przez
propagandzistów sowieckich. Dotyczy to głównie takich pojęć i tematów jak: odległe i bezpośrednie cele
wojenne, definicja wroga, strategia i taktyka wojny partyzanckiej w polskich realiach, pojęcie zdrady, pojęcie
sojusznika czy unikanie

uświadomienia sobie

obowiązującego stanu

prawnego, wynikającego

z

podstawowych aktów prawa II Rzeczypospolitej.

Wyjaśnienie powyższych pojęć ma podstawowe znaczenie dla piszących wspomnienia, gdyż może ich
uchronić przed dobrze skrytymi sidłami propagandy komunistycznej, a czytelnikowi - który zna okres wojny
jedynie z istniejącej literatury dotyczącej tego okresu i filmów sensacyjno-szpiegowskich - może pomóc
zrozumieć sens i motywy, leżące u podstaw prowadzenia zbrojnych walk o niepodległość, oraz spostrzec i
zrozumieć

zasadnicze

różnice

między

ugrupowaniami

niepodległościowymi

a

ugrupowaniami

komunistycznymi, tworzonymi i sterowanymi przez Sowiety.

Zasygnalizowane wyżej zagadnienia mogłyby być tematem oddzielnego - a jakże potrzebnego - opracowania
lub specjalistycznej konferencji naukowej. Trzeba również zauważyć, iż w istniejących już monografiach i
artykułach wiele tych zagadnień zostało poruszonych i zdefiniowanych. Są one jednak rozproszone, a brakuje
zwartego i wyczerpującego opracowania na ów temat.

* * *

Zabierając się do spisywania wspomnień z okresu wojny, w której uczestniczyłem jako żołnierz Narodowych
Sił Zbrojnych, zacząłem się zastanawiać, które wydarzenia należałoby opisać. Zaraz nasuwały się kolejne
pytania. Dlaczego właśnie te, a nie inne? Jakie przyjąć kryteria selekcji, jaką kolejność? Które są ważne,
które mniej znaczące? Które wydarzenia są charakterystyczne dla opisywanego okresu?

Kiedyś, w ramach "godziny wspomnień", zrobiłem sobie katalog wydarzeń, w których uczestniczyłem, i - jak

background image

Strona 3

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

mi się wydaje - wartych zanotowania. Nazbierało się tego około trzydziestu pozycji. Czy wystarczy mi czasu i
sił, aby to zrealizować? Zobaczymy.

Oddział "Cichego" (w pierwszym rzędzie, w berecie). Lubelszczyzna, 1943 r.

Gdyby poświęcić tylko jedną stronę druku na opisanie jednego dnia lub nocy z okresu, w którym przypadło
nam czynnie uczestniczyć w działaniach na rzecz zachowania niepodległości, powstałyby księgi liczące dwa-
trzy tysiące stron. Takie księgi mogliby napisać tylko ci, którzy nie zginęli wcześniej na wszystkich frontach
wojny, w katowniach i obozach niemieckich, w sowieckich łagrach i na nieludzkiej ziemi - której symbolem
stał się Las Katyński - czy w piwnicach komunistycznego Urzędu Bezpieczeństwa.

Ten okres był bezpośrednim następstwem wydarzeń, które rozpoczęły się 1 i 17 września 1939 r. Tak
naprawdę to trudno powiedzieć, kiedy ów okres się zakończył. A może trwa on jeszcze? Choć, naturalnie,
cele i metody działania - tak jednej, jak i drugiej strony - zmieniały się w ciągu lat.

Po tych rozważaniach teoretycznych przejdźmy teraz do konkretów.

Na ratunek

Opracowania historyczne z natury rzeczy podają zasadnicze fakty, komentując je lub rozwijając w zależności
od założonego przez autora stopnia uogólnienia czy szczegółowości wywodu (relacji).

Marcin Zaborski w opracowaniu Okręg Lubelski Narodowych Sił Zbrojnych 1942-1944, opublikowanym w
pierwszym tomie "Biblioteczki Szczerbca"

[1]

, pisze:

Na początku lutego 1944 r. doszło [w Lublinie - B.S.] do bardzo poważnej wsypy na
szczeblu KO, tzw. wsypy żmigrodzkiej. Aresztowani zostali wtedy dwaj oficerowie:
wpływowy członek komendy okręgu kpt. Lubiński "Franek Lubelski" oraz łącznik
pomiędzy KO a KG, por. Franciszek Balik "Franek Warszawski". Dokładne
okoliczności aresztowania kpt. Lubińskiego nie są znane, natomiast wiadomo, że por.
Balika aresztowano w Lublinie na stacji kolejowej, bezpośrednio po jego przyjeździe
z Warszawy. Kpt. Lubiński mieszkał w Lublinie przy ul. Żmigród 8 na pierwszym
piętrze, natomiast na drugim piętrze mieszkał wraz z rodziną inny członek KO, por.
Antoni

Góralczyk

"Konrad".

Aresztowanie

kpt.

Lubińskiego

spowodowało

konieczność ewakuowania osób mieszkających na drugim piętrze, gdzie był jeden z
lokali KO. Rodzina Góralczyków natomiast przeniosła się na Sławinek, skąd
przewiózł ich wozem konnym do Wilkołaza kpr. pchor. Bohdan Szucki "Artur".
Natomiast majątek ruchomy KO, m.in. archiwum, wywiózł osobiście komendant
okręgu mjr Broniewski [późniejszy dowódca NSZ gen. "Bogucki" - B.S.], w
przebraniu stangreta swojego własnego powozu

[2]

. Krótko potem w lokalu na drugim

piętrze Niemcy przeprowadzili aresztowania grupy młodzieży z Szarych Szeregów
(było to mieszkanie sublokatorskie) i szwagierki por. Góralczyka, Wacławy Kisiel.

background image

Strona 4

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Kpt. Lubińskiego i por. Balika osadzono w gmachu gestapo na Uniwersyteckiej i na
Zamku, po czym obu zakatowano w śledztwie 16 lutego 1944 roku. Nikogo nie wydali

[3]

.

Jest to sucha, krótka relacja ze zdarzeń, jakie rozegrały się na początku 1944 r. w Lublinie. Dekonspiracja
lokalu przy ul. Żmigród, aresztowania, drakońskie przesłuchania, męczeńska śmierć, ewakuacja ocalonych.
Każdy z tych wątków zawiera olbrzymi ładunek przeżyć osobistych uczestników tych wydarzeń, a
dokładniejszy ich opis może stanowić materiał do sensacyjnej książki lub scenariusza filmowego.

Los tak zrządził, że stałem się jednym z uczestników tych dramatycznych wydarzeń. Mimo że upłynęło 58
lat, pamiętam bardzo dobrze te kilkadziesiąt godzin, w czasie których wypełniłem rozkaz wywiezienia z
Lublina rodziny por. "Konrada". Zadanie niezbyt skomplikowane, ale zaskakujące, nieprzewidziane sytuacje
i sceneria zimowej nocy zachowały się mocno w mej pamięci. A przecież wcześniej i później wypadło mi
uczestniczyć w bardziej dramatycznych zdarzeniach, wymagających szybkich decyzji, zachowania zimnej
krwi, pewnej dozy odwagi i determinacji. Może i do tych zdarzeń kiedyś powrócę w swoich wspomnieniach.
Nie chciałbym tylko, by w nich pobrzmiewały nutki "bohaterszczyzny". Wydaje mi się, że zjawisko
kreowania, zazwyczaj zresztą przez osoby drugie, czynów i postaw (grup lub jednostek) potocznie
nazywanych bohaterskimi, następuje zwykle post factum.

Byłem w różnych ekstremalnych sytuacjach i wiem na pewno, że nigdy nie miałem świadomości
uczestniczenia w czymś bohaterskim. W takich chwilach najczęstszą myślą było po prostu "nie daj się
zabić", prócz tego odczuwało się - nazwijmy to - zawziętość, a największym wysiłkiem było pokonanie
strachu. Bać się trzeba, ale należy uczucie strachu racjonalnie pokonywać. To tak, jak z bólem. Organizm
pozbawiony odczuwania bólu wcześniej czy później zginie w bardzo banalnej sytuacji.

Ale wróćmy do wspomnień. Marcin Zaborski krótko relacjonuje: przewiózł ich [rodzinę por. "Konrada"]
wozem konnym [lepiej - zaprzęgiem] do Wilkołaza kpr. pchor. Bohdan Szucki "Artur". Nic szczególnego, ale
jak to się odbyło?

Kwaterowaliśmy w Bystrzycy koło Zakrzówka. Zima była dosyć śnieżna, mróz niezbyt wielki. Po śniadaniu
podoficer służbowy odnalazł mnie na kwaterze i oznajmił, że mam pilnie zameldować się u dowódcy
(kpt. "Cichy" - Wacław Piotrowski). Dowiedziałem się, że mam wieczorem zameldować się u
kpt. "Niebieskiego" (Józef Jagielski, "Ryszard Karcz") w jego kwaterze we młynie w Wilkołazie. Przedtem
mam zgłosić się do "Ciotki Ludy", u której była dobrze znana mi skrzynka kontaktowa.

Ciotunia - tak nazywaliśmy panią Ludwikę von Kleist - była wielką patriotką, bez reszty zaangażowaną w
pracę konspiracyjną. Cały jej dom był tylko temu podporządkowany przez całą okupację niemiecką. Dla niej
czynna wojna skończyła się dopiero, gdy nasze oddziały rozwiązały się. Sama przeczekała pierwsze represje
komunistyczne gdzieś w Krakowskiem i wróciła do domu pod koniec 1945 r. Była to kobieta niezwykła.
Niezamężna, nosiła niemieckie arystokratyczne nazwisko (linia kurlandzka), ale zawsze podkreślała, że jej
matką była Kuncewiczówna, a szczególnym kultem obdarzała św. Jozafata (Jana Kuncewicza), który był jej
antenatem. Wiem, że moim obowiązkiem jest zachowanie pamięci o Ciotuni i uchronienie jej od
zapomnienia. Przez Jej dom przewinęły się setki ludzi, od prostych żołnierzy do generałów i znaczących
polityków. Ale to już inna historia.

background image

Strona 5

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Ludwika von Kleist w Obrokach koło Wilkołaza w czasie żniw w 1942 r. - fot. Bohdan Szucki

Zajeżdżam więc późnym popołudniem znanymi dobrze drogami pod gościnny, bezpieczny dom pod lasem.
Konia rozkulbaczam w stajni i nasypuję do żłobu obroku z zawsze przygotowanego zapasu. W domu miła
niespodzianka. Nie będę musiał iść piechotą kilka kilometrów, bowiem "Niebieski" czeka na mnie przy
herbacie. Otrzymuję nie rozkaz, ale propozycję wyjazdu jeszcze dziś saniami do Lublina. Stamtąd mam
zabrać trzy osoby i przywieźć je bocznymi drogami do "Ciotki Ludy". W charakterze furmana i ochrony ma
jechać ze mną dobrze znany mi Edzio Poleszak ps. "Piwosz". Mogę odmówić, gdyż misja jest dość
ryzykowna, chociaż na pierwszy rzut oka dosyć prosta. Przed podjęciem decyzji chcę porozmawiać z
"Piwoszem". Uzgadniamy, że jedziemy. On odpowiada za zaprzęg i drogę aż do wyjazdu na szosę jak
najbliżej Lublina. Ja obejmuję ogólne dowództwo (z powrotem będzie pięć osób) i będę znał hasła i punkty
kontaktowe, z którymi zaznajomi mnie kpt. "Niebieski". Uzgadniamy, że mimo zakazu bierzemy broń krótką
i granaty. Edzio ma nagana i trochę zapasowej amunicji oraz granat zaczepny, ja - nagana i visa z zapasowym
magazynkiem oraz granat obronny. Środek lokomocji to para wypoczętych koni, ciągnących bose (nie
podkute) sanie wymoszczone słomą z dwoma siedzeniami ze snopków przykrytych derkami. Sanie
zaopatrzone są w przepisową tabliczkę informacyjną, z której wynika, że pochodzą z sąsiedniego folwarku
Obroki, a ich właścicielem jest p. Teleżyński.

Oficjalnie jesteśmy zatrudnieni w folwarku, mamy kenkarty wystawione przez urząd gminy w Wilkołazie na
fikcyjne nazwiska. Wieziemy worek ziemniaków i jakieś warzywa oraz duży koszyk jaj zabezpieczonych
plewami. Gdyby doszło do jakichś przesłuchań ze strony Niemców, to wtajemniczeni pracownicy i właściciel
folwarku mają zeznawać, że konie i sanie siłą zabrali jacyś uzbrojeni ludzie. W drodze powrotnej nie można
dopuścić do żadnego legitymowania, gdyż przewożeni pasażerowie mogą już być poszukiwani.

Broń cichaczem ukrywamy w przednim siedzeniu. Po późnej kolacji Ciotunia żegna nas krzyżem świętym i
wyruszamy. Edzio powozi, ja siedzę tyłem do kierunku jazdy. Konie czują, że wodze trzyma w ręku furman,
który zna swój fach. Jedziemy na razie znanymi nam drogami, w miarę możliwości omijając wioski i inne
zabudowania. Wiemy, że w majątku Kłodnica kwaterują Niemcy, a w Niedrzwicy jest obóz (koszary)
"junaków" przebudowujących tor kolejowy - z silną, uzbrojoną załogą, składającą się głównie z
tzw. czarnych (nazwa od koloru mundurów). Kadrę dowódczą stanowili Niemcy, natomiast żołnierze
rekrutowali się przeważnie z byłych jeńców armii sowieckiej. Głównie byli to Ukraińcy i Azjaci, popularnie
nazywani Kałmukami. Formacje te miały bardzo złą sławę.

Przed wyjazdem przestudiowaliśmy z "Niebieskim" dokładnie mapę. Były dwa newralgiczne punkty.
Pierwszy - to przekroczenie linii kolejowej łączącej Lublin z Dęblinem, drugi - to sam wjazd w granice
miasta, którego ulice zapewne nie mają pokrywy śnieżnej, tak jak i bezśnieżna jest szosa dojazdowa. Trzeba
będzie również przejeżdżać obok koszar, a więc jest duże prawdopodobieństwo spotkania patroli
niemieckich. Te problemy będziemy musieli rozwiązać sami, w zależności od zaistniałych okoliczności. Dla
nas, "ludzi z lasu", miasto było obcym, groźnym środowiskiem. Nikt z nas nie znał zbyt dobrze Lublina.
Naszkicowaliśmy uproszczony plan dojazdów. Musiałem zapamiętać adres, wygląd domu, charakterystyczne
elementy otoczenia, hasło rozpoznawcze itp. Nie można było mieć przy sobie żadnych szkiców i notatek. Jak
dobrze to wszystko zapamiętałem, niech świadczy fakt, że dokładnie po 50 latach trafiłem tam bezbłędnie,
mimo że otoczenie znaczenie się zmieniło. (Mój syn Piotr zrobił mi zdjęcie na tle domu, do którego miałem
trafić, w scenerii prószącego śniegu, tak jak przed pięćdziesięciu laty).

Ale na razie jedziemy dosyć raźno, choć czasu mamy dużo. W Lublinie chcemy być rano, ale nie za
wcześnie. Może będzie więcej pojazdów zdążających do miasta. Edzio pilnuje drogi i obserwuje przedpole,
ja - prawą stronę i tył. Często jedziemy na przełaj. Nad ranem dostrzegam myszkującego lisa, następnie
drugiego. Proponuję spróbować zbliżyć się do nich na strzał z dubeltówki, tak jak na polowaniu z podjazdu.
Pierwszy lis nie daje się podjechać bliżej niż na 100 m, ale drugiego mijamy na 30 kroków. W ten sposób w
czasie wojny zapolowałem na lisy. W swoich wspomnieniach łowieckich to polowanie, mimo że nie padł
ż

aden strzał, zaliczam do najbardziej udanych.

Przez tor kolejowy przejeżdżamy zupełnie bezpiecznie gdzieś między Motyczem a Konopnicą. Wstaje dzień.
Nie można robić wrażenia, że się ukrywamy, że unikamy spotkania z ludźmi. Droga też staje się bardzo
trudna. Coraz więcej zabudowań, płoty, różne krzyżujące się drogi. Decyzja - jedziemy w kierunku szosy
łączącej Kraśnik z Lublinem. Tak, jak spodziewaliśmy się, jest bardzo mało śniegu. Dobrze, że płozy są nie
okute. Powoli posuwamy się poboczem. Chwila nieprzyjemnego napięcia - dojeżdżamy do terenu koszar.
Widać kręcących się żołnierzy i wartowników. Boże, jak są blisko. A u nas w lesie ile trzeba się natrudzić,
aby mieć ich na taki dystans. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do takiego widoku. Nikt nie zwraca na nas uwagi i
spokojnie skręcamy w szosę warszawską. Jedziemy w kierunku Sławinka. Współczesnemu czytelnikowi
trzeba przypomnieć, że w ówczesnym Lublinie koszary były daleko za miastem, a tam, gdzie dziś biegnie
aleja Tysiąclecia, ciągnął się pas łąk, miejscami podmokłych i ze stawami, a wzdłuż szosy warszawskiej stały
nieliczne parterowe domy otoczone ogrodami.

Instrukcję adresową i hasła pamiętam. Za skrzyżowaniem zjeżdżamy w dół, pilnie obserwując lewą stronę
drogi. Jest uliczka, przy której z lewej strony stoi, szczytem do niej, długi, drewniany parterowy budynek,
przypominający raczej halę jakiegoś warsztatu. Natomiast z drugiej strony uliczki, na wzgórzu znajduje się

background image

Strona 6

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

parterowy domeczek mieszkalny z ciemnymi okiennicami i ramami okien, ogrodzony drewnianym płotem.
Wszystko się zgadza z otrzymaną instrukcją. Teraz mam wejść od tyłu do budynku warsztatu. Ma to być
warsztat produkujący buty. Rzeczywiście, w dość dużej hali siedzi przy swoich warsztatach kilkunastu
szewców. Na pytanie jednego z nich, czego potrzebuję, odpowiadam zgodnie z instrukcją, że przyjechałem
po skórę na podeszwy i przywiozłem ziemniaki. I tu okazało się, że zabezpieczenie konspiracyjne było
podwójne. Szewcy wcale nie byli wtajemniczeni i o niczym nie wiedzieli. A więc w razie wpadki i
ewentualnego ujawnienia przeze mnie zakonspirowanego adresu, nie groziłaby dekonspiracja prawdziwego
lokalu, będącego schronieniem por. "Konrada" i jego rodziny.

Ale na razie nic o tym nie wiem. Robiąc dobrą minę, proszę mego rozmówcę (starszego szewca) o wyjście do
sieni, gdyż chcę się zorientować, co jest grane i ewentualnie wycofać się nie budząc podejrzeń, uzasadniając
jakoś swoją pomyłkę. Gdy wychodzimy do sieni otwierają się drzwi zewnętrzne i wchodzi mężczyzna w sile
wieku, w narzuconym na ramiona kożuchu i wita się ze mną, jak ze starym znajomym, wyrzucając mi, jak
mogłem pomylić adresy. - Ale nic się nie stało, grunt, żeśmy się spotkali, a te ziemniaki to zostaw panom, ja
wczoraj dostałem
. Żegnam się z szewcem, Edzio wnosi worek. Wychodzimy i nieznajomy pyta czy
przywiozłem jaja. Odpowiadam - Cały koszyk. Uścisk dłoni, hasła wymienione, przedstawiamy się. Edzio
wjeżdża głębiej w uliczkę i karmi konie. Są w dobrej formie. Por. "Konrad" proponuje jak najszybszy
wyjazd, ale decyzję zostawia mnie. Zgadzam się. Zjemy coś w drodze. Mamy chleb i boczek.

Z domku stojącego na wzgórku po chwili wychodzą dwie osoby: kobieta filigranowej budowy i młodzieniec -
ż

ona i syn "Konrada". Pozostawiamy przywiezione jaja i warzywa. Ładujemy jakieś pakunki z rzeczami

osobistymi (niewiele tego). "Konrad" z żoną (z panią Maryjką) zajmują tylne siedzenia. Są ciepło ubrani,
otulamy ich jeszcze derkami. Syn Julek (później "Jur") siada na przednim siedzeniu tyłem do kierunku jazdy.
My z Edziem na przodzie, z tym, że ja siedzę z lewej strony. Broń mamy ukrytą w słomie w siedzeniu.
Wyjeżdżamy inną drogą, przez ogródki, łączki, obok luźno rozrzuconych zabudowań, w kierunku Konopnicy.
Omijamy szosę i koszary. Za torami zatrzymujemy się w jakimś chutorze. Oficjalnie jedziemy po żywność do
krewnych na wsi, trochę handlujemy. Gospodarze są mili, obecność kobiety i chłopca wzbudza zaufanie. Nie
dopytują się - w tym czasie obowiązywała ogólna zasada: jak najmniej wiedzieć. Konie napojone, wypoczęte,
możemy jechać.

Zaczyna się ściemniać, nic się nie dzieje. Rozmów nie prowadzimy. Czasami z "Piwoszem" wymieniamy
jakieś uwagi. Dla nas minęła już doba i kilkanaście godzin napięcia, wytężonej uwagi. Monotonna jazda
sprzyja odprężeniu. Czujemy się pewnie i bezpiecznie. Bo cóż może się wydarzyć? Noc i szczere pole to nasi
sojusznicy. Niemcy tu się nie zapuszczają w nocy. A zresztą zbliżamy się do znanego nam terenu, na którym
są nasze placówki. Tylko pozostawimy za sobą z lewej strony Niedrzwicę, gdzie kwateruje niemiecka załoga,
i możemy się czuć zupełnie bezpieczni.

I tu została złamana pierwsza zasada partyzancka - nie ma sytuacji pewnych i bezpiecznych, trzeba zawsze
zachowywać jak największą czujność i być gotowym na najgorsze. W wyniku odprężenia i poczucia
bezpieczeństwa, nasz centralny układ nerwowy upomniał się o odpoczynek. Zaczęliśmy drzemać i - jak się
okazało - zasnęliśmy. Konie na nieszczęście znalazły jakąś drogę i puszczone luźno ochoczo pobiegły w
kierunku majaczących zabudowań.

Budzi mnie głośne Halt! i światło silnego reflektora oświetlającego jakieś zasieki i zamkniętą bramę, przed
którą stoi żołnierz w czarnym płaszczu, z empi przy biodrze. Natychmiastowe otrzeźwienie. Słyszę głośny
szept "Piwosza": O świński ryj, Kałmuki, Niedrzwica, a z tyłu jakieś odgłosy mdlejącej, biednej pani Maryjki.
Zatrzymujemy się natychmiast i wołam do wartownika po niemiecku - Przyjacielu, spokojnie! Zabłądziliśmy,
jedziemy do sąsiedniego majątku
. Czuję się dziwnie spokojny i opanowany. Za pasem pod kożuchem mam
rewolwer i pistolet, pod udem czuję wypukłość granatu, który chowam do kieszeni. - Edziu, to rozkaz, ja
wysiadam i będę pertraktował, a ty w dogodnym momencie na mój rozkaz zawracasz i do Ciotki
. Wyskakuję
z sań. To wszystko dzieje się w ciągu kilku sekund. Słyszę jak "Konrad" mówi - Mam pieniądze i znam
niemiecki
. Widząc, że ja wyskakuję z sań "czarny" woła: Halt! Stoj! A to zmienia trochę sytuację. Nie jest
Niemcem. Na pewno nie zna niemieckiego.

Zaczynam więc rozmowę po rosyjsku, a pięćdziesiąt lat temu mówiłem tym językiem prawie jak rodowity
Rosjanin. Wyjaśniam, że jedziemy do majątku do Kłodnicy (mówię tak specjalnie, bo wiem, że tam kwateruje
załoga niemiecka, i on też na pewno o tym wie), zbłądziliśmy, śpieszymy się bardzo, jesteśmy spóźnieni.
Proszę, niech nas nie zatrzymuje długo. Częstuję go papierosem. Czuję, że nawiązuje się jakaś więź
porozumienia. Ale "czarny" jest upartym służbistą. Wyjaśnia, że on sam nie może nas puścić, zaraz otworzy
bramę i wjedziemy do wartowni, a tam oficer niemiecki podejmie decyzję, czy możemy jechać, czy może
przenocujemy, bo w nocy jest niebezpiecznie - otrzymali wiadomość, że w pobliżu przejeżdżała duża banda. I
tu życie "czarnego" zawisło na włosku. Spróbuję jeszcze raz. Jeżeli nie zgodzi się nas puścić, na pewno
bramy nie otworzy. Sanie stoją oddalone o kilkanaście metrów. Mówię głośno do "Konrada" po niemiecku,
czy może zapłacić 500 zł. (Myślę, że wartość pieniądza była podobna do obecnej). Otrzymuję głośną
odpowiedź, że bardzo chętnie. Zwracam się do "czarnego" - Nie zrozumiałeś, on mówi, że chętnie da ci 500
zł, bo mu się śpieszy, albo sprowadź oficera, on z Niemcem wypije po sznapsie, da mu jeszcze pieniądze, a ty
tu będziesz stał na mrozie. Bierz lepiej te pieniądze, póki daje, i już nas nie ma
. Poskutkowało. Podchodzi do
sań, widzi kobietę, przepisową tabliczkę identyfikacyjną na saniach, uspokaja się, bierze pieniądze. Edzio

background image

Strona 7

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

zawraca, wskakuję na swoje miejsce i wio! A dalej to już jak w kiepskim sensacyjnym filmie, ale tak było
naprawdę, nic na to nie poradzę.

Może odjechaliśmy ze 30 metrów, a tu nagle wyłania się z mroku sylwetka z pepeszą pod pachą i głośne:
Halt! Stoj! W dłoni czuję zimną kolbę nagana. W takich sytuacjach zawsze wolę rewolwer od pistoletu. Ale
tego wieczoru Opatrzność czuwała nad "czarnymi" (no i nad nami). Od bramy słychać wołanie po rosyjsku:
Michaił, wszystko w porządku, mogą jechać. Mijając go, życzę po rosyjsku spokojnej nocy. Michaił na
pewno wracał do obozu z którejś kolonii, tu dość gęsto rozsianych. Miał dużo szczęścia. Z nim na pewno nie
byłoby pertraktacji.

Kiedyś opowiadałem o tym wydarzeniu młodemu człowiekowi, wychowanemu już na telewizyjnych filmach
kowbojskich i gangsterskich, i usłyszałem: I nie zastrzeliłeś go? Tak, nie zastrzeliłem i bardzo się cieszę.
Strzelać do człowieka to wielka odpowiedzialność - bardzo wielka. To jest ostateczność, ale skąd wiadomo,
kiedy jest ta ostateczność? Może nad tym problemem zastanowimy się przy okazji innego wspomnienia
opisującego wydarzenia, podczas których, niestety, trzeba było strzelać i to celnie.

Ale teraz jedziemy. Jeszcze raz zastanawiamy się, jak do tego mogło dojść. Chyba byliśmy zbyt pewni siebie.
Szukamy znajomych dróg. Księżyc zaczyna świecić. Wiemy, gdzie jesteśmy. Nasi pasażerowie uspokajają
się. Czujemy pewną satysfakcję, że jednak udało się wyjść cało, bez zawsze niepewnej strzelaniny. Jeszcze
kilkanaście kilometrów i będziemy u celu. Przepraszam naszych gości za niepotrzebne przeżycia, ale u nas
nigdy nie ma nic pewnego. Oni to wiedzą. Myślę, że czynna działalność konspiracyjna w dużym mieście jest
bardziej stresogenna i niebezpieczna pod wieloma względami niż w "naszym" lesie. A może dla ludzi z
miasta jest odwrotnie? Znałem takich, dla których las w nocy był przerażający. Dla wielu z nas był natomiast
czymś bezpiecznym i przytulnym.

Co za diabeł - odzywa się nagle Edzio i pokazuje na drogę przed siebie. Rzeczywiście, nad prawym
poboczem leci w naszą stronę jakiś ciemny przedmiot. Zawieszony jest około dwóch metrów nad ziemią
(śniegiem). Zatrzymujemy się, a ta zjawa ciągle się zbliża, jest zawieszona w powietrzu. Na wszelki wypadek
zeskakuję z sań. Mimo że jest nas dwóch dobrze uzbrojonych, czuję się trochę nieswojo. Irracjonalne
zjawiska zawsze wywołują pewien niepokój. Nagle prawy koń w naszym zaprzęgu zaczyna zachowywać się
niespokojnie i w pewnym momencie rży. Odpowiada mu rżenie gdzieś z przodu, właśnie od tej "zjawy". Za
chwilę wszystko się wyjaśnia - słyszymy zbliżający się tętent. W bladym świetle księżyca widzę białego,
osiodłanego konia. To siodło jest tą lecącą "ciemną zjawą". Natomiast sam koń zlewa się z białym tłem
ś

niegu i w świetle zamglonego księżyca jest zupełnie niewidoczny. Usiłuję go zatrzymać, ale nie daje się

złapać i galopuje dalej.

Krótka narada. Osiodłany koń - zatem gdzieś w pobliżu są ludzie, którym on uciekł. Co to za ludzie?
Przypominam sobie ostrzeżenia wartownika w Niedrzwicy, że kręci się tutaj jakaś "banda". Gdyby był tu w
pobliżu jakiś nasz oddział, to bym wiedział. Może przechodził jakiś oddział AK, a może koń uciekł z jakiegoś
patrolu okolicznych placówek? A były w tej okolicy placówki AK i NSZ. Komuniści tu się nie zapuszczali.
Decyduję, że jedziemy dalej. Zaraz będzie las. Pojedziemy szykiem ubezpieczonym, tzn. ja będę szedł jakieś
150 metrów na przodzie. W razie niebezpieczeństwa Edzio musi dostać się do pobliskiej Marianówki, gdzie
jest nasza placówka. Mamy ten atut, że ten teren znamy bardzo dobrze. Por. "Konrad" nie chce nocować w
Marianówce, gdyż musi się zobaczyć jak najprędzej z kpt. "Niebieskim".

Bez przeszkód przejeżdżamy las. Ja idę równolegle do drogi, którą jadą sanie. Znam ten las bardzo dobrze.
Nasłuchuję i szukam ludzkich śladów. Idealny spokój. Za lasem wskakuję na sanie i szybko dojeżdżamy do
drogi prowadzącej do przejazdu przez tory, a za torami już Obroki i dom "Ciotki Ludy".

Przed przejazdem kolejowym, na skraju lasu usytuowane jest gospodarstwo - kolonia. Dom, zabudowania
gospodarskie, duże podwórze ogrodzone drewnianym płotem. Gdy podjeżdżamy bliżej orientuję się, że coś
jest inaczej niż zwykle. Zamiast jasnego prostokąta podwórka przestrzeń ta jest ciemna. Spostrzegam, że stoi
tam dużo sań i koni. Jest już za późno na zawracanie. Wybiega ktoś na drogę z karabinem i krzyczy - Stój, bo
strzelam
. Słyszę jak "Piwosz" mruczy: Jak ja ci strzelę, świński ryju. Pani Maryjka ma już za dużo wrażeń -
biedna mdleje. Porucznik usiłuje coś zrobić, jakoś ją ułożyć. Widzę, że to oddział partyzancki, ale fatalnie
dowodzony - brak ubezpieczenia. Odpowiadam głosem zawodowego kaprala - Zamknij mordę i natychmiast
tu lekarza albo sanitariuszkę
. Skutkuje, jak w każdej armii.

Za chwilę wartownik przychodzi z jakąś panią w średnim wieku, ubraną w kożuszek, długie buty, przepasaną
pasem z kaburą, na rękawie biało-czerwona opaska i czarne litery W.P. Idący za nią żołnierz niesie torbę
sanitarną. Za chwilę pani Maryjka zaczyna dochodzić do siebie, a ja usiłuję przekonać tę miłą i inteligentną
panią w kożuszku, że mamy tylko kilometr do majątku w Obrokach, więc nie będziemy tu stali na mrozie. Ma
tyle sań, więc może dać nam eskortę. Niestety, musimy czekać, aż przejedzie pociąg, a wtedy możemy jechać.
Wszystko staje się jasne - chcą wysadzić pociąg. Jestem już przekonany, że to jest jakiś oddział akowski.
Wiem, że na odcinku od stacji kolejowej Leśniczówka do stacji Wilkołaz tego typu akcje są zabronione.
Podyktowane to jest bezpieczeństwem miejscowości położonych na tej trasie, których mieszkańcy w dużym
stopniu zaangażowani są w pracę konspiracyjną. Nie czekamy długo. Od strony Leśniczówki przyjeżdża
konno jakiś łącznik z rozkazem: Akcja odwołana, wycofujemy się. Edzio na odjezdnym pyta się złośliwie

background image

Strona 8

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

niefortunnego wartownika - Panie żołnierz, czy panu przypadkiem nie uciekł koń z siodłem? Konia, jak konia,
ale siodła to szkoda
. - Co, widzieliście go? - A widzieliśmy, ale pan już go nie dogoni.

Za kilkanaście minut wjeżdżamy do Ciotuni. Żegnam się z rodziną por. "Konrada", jak się okaże nie na
długo. Melduję czekającącemu na nas kpt. "Niebieskiemu" wykonanie rozkazu. Ciocia daje kolację, o ile
pamiętam, jajecznicę na boczku. Edzio jedzie zwrócić konie i sanie do folwarku, a ja kulbaczę mojego
gniadego i jadę szukać swego oddziału. Właśnie mija doba od początku tych wydarzeń, w skali całej wojny
tak mało znaczących, które później historyk odnotuje w jednym zdaniu: ze Sławinka przewiózł ich wozem
konnym do Wilkołaza kpr. pchor. "Artur"
. Prawda, jakie to proste?

* * *

Po prawie pięćdziesięciu latach od tamtych wydarzeń (9 maja 1990 r.) otrzymałem list. Zaczynał się słowami:

Drogi, kochany Arturze! Bohdanie, przyjacielu [...] nie wiem jak Ci to napisać
[...] stało się coś, czego w najśmielszych przewidywaniach nie można było się
spodziewać. Msza za Narodowe Siły Zbrojne - za żołnierzy, którzy przecież istnieli i
walczyli z wrogiem (gdziekolwiek by on był) - to się w głowie nie mieści. Tyle lat,
tyle, że wytrzymałość ludzka, znalazła się na pograniczu zniewolenia. [...]
List Twój Drogi Arturze (tak wolę) przypomina mi czasy, w których - dla nas -
młodych ludzi, liczyła się tylko Polska. Czasy - nie rozeznane przez nasze młode
umysły, nie wiem, być może nie zawsze rozeznane przez naszych dowódców. To
rzeczywiście nie znaczy, że Ci, których razem znaliśmy, byli bez skazy - to oczywiście
czysto wojskowa ocena. Nie używam określenia - polityczna - bo dopiero ex post,
można byłoby to ocenić, a to byłoby niesprawiedliwe. [...] Ale to już problemy, do
późnowieczornych rozmów. Myślę, że wspólnych z Twoją żoną (pozdrawiam
nieznajomą żonę wspaniałego człowieka, a jak Cię znam Arturze, Ona nawet nie wie,
jaki Ty byłeś). [...]
Nie wiem, czy Ty tak samo to odbierasz, że my (Ty i ja), którzy nie tak bardzo
czegokolwiek się obawialiśmy (trochę z charakteru, trochę może ze źle pojętej miłości
Ojczyzny), musimy gdzieś po strasznych latach do czegoś wrócić, do czego? Myślę,
ż

e jesteś ten sam Artur, którego jak zbawienia wypatrywaliśmy na Sławinku (nie

wiem, czy bym dzisiaj trafił, gdzie to było) - [...] ktoś by nas zapytał: o co Wam
(oczywiście przez duże "W") chodzi, co chcecie robić? Czy tylko wspominać? Czy ta
nowa Polska Was (ciągle przez duże "W") tak samo obchodzi, jak dawniej. Czy to jest
to samo?
Widzisz, Kochany Arturze, wywołałeś duchy. [...] Na pogrzebie mojego Ojca
19.9.1985 r. ("Konrada") był "Juhas" ([Bruno] Sychowski) z "Niebieskim" (Jagielski)
miałem też tam jakiś kontakt (nasze rodziny pochodzą z Pomorza). Wszystko to trochę
"pokręcone". Nawet dzisiaj nie wiem, czy tak o wszystkim można pisać. [...] Mój
Boże, żeby ta Twoja żona wiedziała, jaki Ty kiedyś byłeś, ale ja Jej powiem.
Znakomitość - (powiesz mi, mam nadzieję, czy Ty się kiedyś bałeś?), proszę mi
wierzyć, Droga Pani Szucka (nie znam imienia), Artur był nieprawdopodobny. Myślę,
ż

e on sam o tym nie wie. To właśnie jest piękne. Ciekaw jestem tego spotkania [...].

Ściskam Ciebie i Twoich najbliższych, tak blisko serca, jak to tylko jest możliwe.
Wasz Julek (kapral "Jur")

Zacytowałem fragmenty zupełnie prywatnego listu, nie tylko jako uzupełnienie napisane przez świadka i
uczestnika tamtych wydarzeń. List zawiera również wiele ciekawych wątków, przybliżających w pewnym
stopniu czasy, które kształtowały charaktery naszego pokolenia. Nie pominąłem - w cytowanych wyjątkach
listu - niektórych sformułowań dotyczących mojej osoby. Ale trzeba pamiętać, że sformułowane one zostały
na podstawie wrażeń odbieranych przez młodego wówczas człowieka, widzącego pierwszy raz z bliska
partyzanta, i to w okolicznościach dość niezwykłych. Później miałem okazję wprowadzać "Jura" w arkana
leśnej konspiracji. Byłem więc w pewnej mierze dla niego jakimś autorytetem. Taki stan emocjonalny, który
wyrażał się choćby słowami: Artur, którego jak zbawienia wypatrywaliśmy na Sławinku (cytat z listu), na
pewno miał zasadniczy wpływ na wyrażane niektóre opinie. "Jur" stawia w liście pytanie: czy się kiedyś
bałem? Tak Julku, najczęściej przed mającymi nastąpić wydarzeniami. W czasie trwania akcji starałem się
maksymalnie koncentrować na optymalnym sposobie wykonania zadania. Nie daj się zabić, oszczędzaj
amunicję, ale staraj się strzelać pierwszy, gdy nie ma innego wyjścia - to cała filozofia.

Na potrzeby wojska

W swojej rzetelnej monografii o propagandzie zaplecza politycznego Narodowych Sił Zbrojnych Wojciech
Jerzy Muszyński tak między innymi charakteryzuje tę organizację:

background image

Strona 9

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

walczących stron. NSZ były samodzielne politycznie, materialnie i ideologicznie: nie
podlegały żadnym obcym ośrodkom decyzyjnym, nie były finansowane z zewnątrz, a
dzięki wysokiemu morale były odporne na wszelkie ponadnarodowe prądy ideowe

[4]

.

NSZ nie były finansowane przez żadną z walczących stron - to nie znaczy, że organizacja ta, tak jak każda
inna podobna organizacja, nie musiała dysponować różnymi środkami materialnymi, a szczególnie
finansowymi, koniecznymi na pokrywanie bieżących wydatków. Zdobywanie środków materialnych nie było
pozostawione działaniom przypadkowym, lecz zostało ujęte w ścisłe ramy organizacyjne i podlegało
wyraźnym wytycznym. Zachował się odpis instrukcji dowódcy NSZ (płk. Ignacego Oziewicza "Czesława")
dla Akcji Specjalnej z 1 grudnia 1942 r. - a więc z pierwszego okresu działalności NSZ - dotyczącej
następujących kwestii:

a/ uzyskanie broni i pieniędzy
b/ sprawdzenie gotowości i przydatności oddziałów w walce dywersyjnej
c/ obrona ludności przed bandytyzmem

[5]

.

W rozdziale III instrukcji, zatytułowanym "Wytyczne ogólne" między innymi stwierdza się:

a/ komendanci okręgów przeprowadzą studium obiektów wg celów działania (...)
Po otrzymaniu wyniku rozpoznania, wybiorą cel działania (...), a mianowicie:
1. finansowy - Banki, Urzędy Skarbowe, Kasy Fabryk i Zakładów kierowanych
przez Niemców, Ambulanse pieniężne. W każdym wypadku kwota zdobywana nie
może być mniejsza od 100.000 zł. (...)
- uzyskane pieniądze przekazywać w całości do dowódcy N.S.Z., w zależności od
wyników, część pieniędzy będzie przekazywana na potrzeby oddziałów wypadowych
- zdobyta broń i sprzęt zostanie przydzielona zasadniczo [przez] właściwych
komendantów Okręgu

[6]

.

Instrukcja obejmuje 4 strony druku i jeszcze dziś budzi podziw wszechstronnością i precyzją zaleceń oraz
dbałością o bezpieczeństwo wykonawców i ludności. Naturalnie, nie tylko zacytowana tu instrukcja
porządkowała tak rozległą i różnorodną sferę działania, jaką było zdobywanie materialnych środków
koniecznych do istnienia i rozwoju organizacji. Ważnymi źródłami finansowania NSZ były: dobrowolne
opodatkowanie się, sprzedaż pięknie drukowanych "cegiełek" i darowizny.

Organizująca się w kraju armia - poza przygotowaniem potencjału ludzkiego, czyli tworzeniem sieci
przeszkolonych oddziałów kadrowych - wymagała zgromadzenia koniecznego minimum uzbrojenia i
utworzenia systemów zaopatrzeniowych, łącznościowych i transportowych. Szczególnie istotne było
zorganizowanie zaopatrzenia, gdyż musiało ono działać od zaraz, bowiem wymagały tego istniejące
i rozwijające się oddziały partyzanckie. Były dwa zasadnicze źródła zaopatrzenia.

Pierwsze - to właściciele ziemi. Rolnicy należący do organizacji i inni mieszkańcy wsi chętnie dzielili się
zasobami (żywność, pasza) ze swoimi żołnierzami, gdy przyszło im kwaterować w danej wsi lub pobliskim
lesie. Bardzo znaczącym zapleczem żywnościowo-paszowym były majątki ziemskie, których właściciele z
reguły tkwili w konspiracji. Na Lubelszczyźnie np. klucz majątków Garbów - których współwłaścicielem był
mjr Zygmunt Broniewski, dowódca Okręgu III NSZ - dochód przeznaczał prawie wyłącznie na potrzeby
organizacyjne NSZ.

Drugie źródło - to niemiecki system zaopatrzenia. A więc magazyny, przedsiębiorstwa zarządzane przez
administrację niemiecką: gorzelnie, cukrownie, mleczarnie, majątki ziemskie. Ponadto przejmowano
dostarczone przez rolników obowiązkowe dostawy (kontyngenty).

Akcje na ten niemiecki system zaopatrzenia powodowały pewną dezorganizację w aprowizacji armii
okupanta, zaś z drugiej strony dawały możliwość utrzymania oddziałów partyzanckich bez uciekania się do
zbytniego obciążania miejscowej ludności, a chwilowe nadwyżki były stawiane do dyspozycji organizacji.

Tych kilka słów wstępu ma na celu uświadomienie współczesnemu czytelnikowi, że nawet w czasie wojny i w
warunkach pełnej konspiracji, przy braku łączności oraz dobrej i bezpiecznej komunikacji, były nie do
pomyślenia afery złodziejskie w kręgach przywódczych (władzy), tak jak to jest obecnie (piszę to w połowie
2003 roku). Przy głębszym zastanowieniu się można dojść do wniosku, że to nie jest takie dziwne. Przecież
dzisiejsze tzw. elity rządzące (na różnych szczeblach) to dostosowana do naszych czasów formacja
polityczna, którą dawniej tworzyły PPR i GL-AL - wystarczy poczytać zachowane w archiwach dokumenty
tych prosowieckich ugrupowań lub opublikowane różnego rodzaju pamiętniki i wspomnienia czołowych ich
przywódców.

W okresie partyzanckim niejednokrotnie uczestniczyłem w różnych akcjach, w których głównym lub
pobocznym celem było zdobycie dóbr materialnych na cele organizacyjne.

* * *

background image

Strona 10

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

A teraz relacja z jednej takiej akcji, którą uważam za wzorcową. Jej przebieg wykazał bardzo dobre
przygotowanie kilku placówek wiejskich pod względem dyscypliny, punktualności i odpowiedzialności.
Niestety, nie pamiętam dokładnej daty, ale było to w końcu października 1943 r.

Bezpośrednim celem akcji było wywiezienie z magazynów stacji kolejowej Wilkołaz (Zdrapy)
zmagazynowanych tam kilkudziesięciu ton zboża. Magazyny mieściły się w długich, drewnianych barakach,
w większości zaopatrzonych w rampy. Zboże przechowywane było luzem. Akcja mogła być przeprowadzona
wyłącznie w nocy i nie mogła trwać dłużej niż kilka godzin.

Stacja kolejowa Wilkołaz położona jest na południe od wsi tej samej nazwy, przy torze kolejowym Lublin-
Kraśnik, na terenie niewielkiej wsi Zdrapy. W tej okolicy tor biegnie w kierunku północ-południe. 10 km na
południe znajduje się stacja kolejowa Kraśnik, posiadająca dość silny garnizon niemiecki. Na północy
najbliższą stacją (oddaloną o około 7 km) jest Leśniczówka, a dalej tory biegną do Niedrzwicy i Lublina. Na
odcinku Kraśnik-Wilkołaz (wieś) w odległości kilkuset metrów na zachód od toru i prawie doń równolegle
biegnie szosa łącząca Kraśnik z Lublinem. Szosa ta w Wilkołazie przechodzi pod wiaduktem na wschodnią
stronę toru i po tej stronie prowadzi aż do miejscowości Niedrzwica Duża. Budynek stacji w Wilkołazie,
perony i magazyny położone są po zachodniej stronie toru. Drogowy dostęp do budynku stacji w owym czasie
to (od zachodu) bita droga odchodząca od szosy Kraśnik-Lublin, natomiast od wschodu - polna droga
biegnąca przepustem pod torami kolejowymi.

Zbrojną osłonę akcji stanowiła część oddziału partyzanckiego "Znicza" (Leona Cybulskiego) i kilka
uzbrojonych drużyn pochodzących z placówek NSZ z okolicznych wiosek. Siła ognia to 3 polskie RKM wzór
28, kilka pistoletów maszynowych oraz kilkadziesiąt karabinów powtarzalnych i granaty. W skład tego
ugrupowania wchodził kilkuosobowy zwiad konny, którego głównym zadaniem było rozpoznanie i
utrzymanie łączności. Ja należałem do tego zwiadu i podlegałem bezpośrednio dowodzącemu akcją
kpt. "Niebieskiemu" (Józef Jagielski). Transport pododdziału stanowiły furmanki konne, które w czasie
przebiegu operacji rozlokowane były po wschodniej stronie torów. Integralną część osłony zbrojnej stanowił
również kilkuosobowy patrol, który opanował o oznaczonej godzinie stację kolejową Leśniczówka,
kontrolując i nadzorując centralę telefoniczną i nastawnię. W ten sposób stworzono pewien system
ostrzegawczy i zabezpieczenie przed ewentualnym atakiem Niemców przy pomocy transportu kolejowego od
strony Lublina. O ataku od strony Kraśnika miał informować nasłuch telefoniczny, prowadzony z
kontrolowanych stacji Wilkołaz i Leśniczówka. Również wysunięte na południe patrole miały za zadanie
ostrzeganie przed zbliżającymi się pociągami od strony Kraśnika. Najbardziej prawdopodobne kierunki
ewentualnej odsieczy niemieckiej to: od szosy Kraśnik-Wilkołaz (od zachodu), przez wieś Pułankowice (od
południa) oraz od szosy Wilkołaz-Zakrzówek (od północnego wschodu). Przybycie ewentualnej ekspedycji
niemieckiej nie mogło być niezauważone przez nasze wysunięte patrole, obserwujące szosę z kierunków
Kraśnika i Lublina. Ponad połowa naszych sił obsadziła teren między szosą a torami. Południowe skrzydło
ubezpieczało wieś Pułankowice, północne zaś sięgało do szosy Wilkołaz-Zakrzówek. Dalszy odcinek tej
drogi, a więc od północnego wschodu, był obserwowany i ubezpieczony przez ruchome patrole. Reszta
naszych sił ubezpieczała rejon magazynów i w razie potrzeby pomagała: utrzymywała i zapewniała płynność
ruchu furmanek przyjeżdżających i odjeżdżających z ładunkiem.

Jak już pisałem, pierwszym celem tej akcji było wywiezienie z magazynów niemieckich kilkudziesięciu ton
zboża, drugim - nie mniej ważnym - sprawdzenie praktycznych możliwości organizacyjnych: zdolności do
zmobilizowania w warunkach konspiracji większej liczby środków transportu oraz gotowości bojowej
placówek w rejonie Wilkołaza i Zakrzówka. A więc były to swego rodzaju manewry, z tym, że istniała realna
możliwość starcia zbrojnego z wrogiem oraz konieczność zachowania głębokiej konspiracji na dość dużym
obszarze.

Piszę o tym dość szczegółowo, gdyż brałem czynny udział w przygotowaniach do tej akcji. Chcę też
uświadomić czytelnikowi, na czym między innymi polegała działalność konspiracyjnych struktur
przygotowujących się do przyszłych, prowadzonych na szerszą skalę, zadań wyzwoleńczych. Osłona zbrojna
była ważnym elementem, ale z punktu widzenia wojskowego zadanie nie było zbyt skomplikowane. Ruch
ś

rodków transportowych mógł odbywać się wyłącznie w kierunku wschodnim, gdyż przekraczanie szosy

Kraśnik-Lublin było zbyt niebezpieczne ze względu na możliwość zupełnie przypadkowej dekonspiracji.
Kierunek wschodni miał jednak jedną niedogodność - przekraczanie torów przez przepust, w którym nie było
miejsca na mijanie się wozów, zatem ruch mógł odbywać się tylko wahadłowo. Wszystkie te szczegóły
zostały rozpracowane bardzo dokładnie, a później precyzyjnie wykonane. Specjalne zmieniające się ekipy
ładowały zboże do dostarczanych sukcesywnie worków, później ładowano je na czekające już wozy i
wywożono dalej pod nadzorem służb porządkowych. Komendanci placówek wcześniej przygotowali miejsca
składowania. Osoby postronne, które znalazły się przypadkowo na terenie przeprowadzanej operacji, były
gromadzone w poczekalni stacji i wypuszczone dopiero po jej zakończeniu.

Akcja rozpoczęła się około godziny dziewiętnastej opanowaniem przez uzbrojonych ludzi stacji kolejowych
Wilkołaz i Leśniczówka oraz przejęciem kontroli nad centralkami telefonicznymi. Dozorców i ludzi
niepewnych (wskazanych przez wywiad) odizolowano, zamykając ich w jednym z pomieszczeń
magazynowych. Całość operacji trwała około pięciu godzin.

background image

Strona 11

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Po tym wydarzeniu oddział "Znicza" przeniósł się w okolice Bożej Woli i Szklarni, gdzie czekaliśmy na
reakcję Niemców. Ale Niemcy nie zareagowali. Natomiast w okolicy opowiadano, że przemieszczał się jakiś
bardzo silny oddział na kilkudziesięciu furmankach i po drodze opróżnił magazyny zbożowe w Wilkołazie.
W rezultacie tej akcji sprawdzono wartość organizacyjną i bojową okolicznych placówek, chłopi odzyskali w
dużej mierze oddane na kontyngent zboże, a nasze oddziały leśne działające w tym terenie miały zapewnioną
przez dłuższy czas mąkę, a więc chleb.

* * *

Teraz postaram się odtworzyć przebieg akcji na stacji kolejowej w Kraśniku, której celem było zdobycie
funduszy na potrzeby organizacji. Marek Jan Chodakiewicz w swojej monografii Narodowe Siły Zbrojne -
"Ząb" przeciw dwu wrogom podaje:

Na początku maja pięcioosobowa grupa wypadowa pod dowództwem ppor. "Lechity"
wykonała napad na kasę na stacji Kraśnik. Zdobyto dwa miliony złotych i broń.
Podczas wycofywania się NSZ-owcy wpadli na patrol niemiecki (...) Niemców
rozbrojono (...)

[7]

.

W przypisach autor powołuje się między innymi na zachowane w Archiwum Państwowym w Lublinie
meldunki

dzienne

Dowództwa

Wojskowego Generalnego

Gubernatorstwa

oraz

meldunki

dzienne

Ortskommandatur Ordnungspolizei Lublin. Meldunki te noszą daty 9 i 13 maja 1944 r. Ja pamiętam piękną,
ś

wieżą, wiosenną zieleń oraz niskie jeszcze oziminy. A więc musiał to być rzeczywiście początek maja.

Obiektem, z którego zabrano pieniądze nie była kasa kolejowa stacji, lecz działające w jednym z budynków
stacyjnych biuro dużego przedsiębiorstwa niemieckiego, prowadzącego przebudowę linii kolejowej łączącej
Lublin z Rozwadowem.

Nasz wywiad ustalił, że w pewnych dniach w kasie przedsiębiorstwa może być zgromadzona większa kwota
pieniędzy, przeznaczonych na finansowanie prac kolejowych na odcinku Lublin-Rozwadów. Ustalono
również miejsce i sposób przechowywania pieniędzy. Rozeznanie warunków terenowych przeprowadził
ppor. "Lechita" (Stanisław Samborski-Tomkowicz), który znał ten teren najlepiej, gdyż pochodził z tych
okolic. "Lechita" przedstawił nam ramowe założenia przedsięwzięcia: pieniądze mogą być zdobyte wyłącznie
bez wywołania strzelaniny; uzbrojenie własne i uzbrojona osłona służy wyłącznie umożliwieniu wycofania się
grupie operacyjnej w razie nieprzewidzianego niepowodzenia i konieczności obrony życia.

W omawianym okresie stacja kolejowa w Kraśniku posiadała duży garnizon ochronny. Ponadto stacjonował
tu zazwyczaj skład pociągów z transportem wojskowym z własną osłoną, a bardzo często stały pociągi z
wojskiem jadącym na front lub zeń wracającym. Poza znaczną liczebnością Niemców istotne było, że byli to
ż

ołnierze frontowi, którzy swą postawą i wyszkoleniem bojowym różnili się wyraźnie od policji czy nawet

ż

andarmerii. Dlatego nasza siła ognia nie przedstawiała większego znaczenia w planowanej akcji ofensywnej,

natomiast mogła mieć znaczenie w wypadku dekonspiracji i konieczności otwartego wycofywania się.
Możliwość ewentualnej obrony miała również olbrzymie znaczenie psychologiczne.

Operacja zaplanowana była na szczeblu szefa sztabu okręgu, w ścisłym powiązaniu ze służbami komendy
powiatu. Do komendanta powiatu i szefa sztabu należało przeprowadzenie drobiazgowego wywiadu i - na
podstawie uzyskanych danych - wyznaczenie optymalnego dnia i pory operacji. Skład zespołu wykonawczego
zatwierdził szef sztabu okręgu mjr Zbigniew Wyrwicz "Witold". Zespół ten montowano na szczeblu komendy
powiatu, we współpracy z kpt. "Cichym" (dowódcą oddziału partyzanckiego) i dowódcami placówek.
Chodziło o znalezienie ludzi o odpowiednich warunkach i predyspozycjach psychicznych i fizycznych. Część
z nich powinna znać język niemiecki, wszyscy powinni być sprawdzeni w poprzednich akcjach oraz znać się
na tyle, by mieć do siebie zaufanie w nieprzewidzianych okolicznościach.

Marek Jan Chodakiewicz podaje w swojej książce, że była to "pięcioosobowa grupa wypadowa". Otóż ta
grupa w rzeczywistości składała się z sześciu osób.

Bezpośrednio na miejscu całą operacją dowodził ppor. "Lechita". Znał teren, był starym partyzantem -
jeszcze w "Aleksandrówce" i u "Stepa" (Henryk Figuro-Podhorski). Wszyscy go znaliśmy i był również
jedynym naszym kandydatem na dowódcę. Plan działania rozpracowaliśmy bardzo szczegółowo i każdy
wiedział dobrze, co ma robić. Ingerencja dowódcy mogła być potrzebna tylko w wypadku nieprzewidzianych
sytuacji. A taka, jak się okazało, zdarzyła się i wtedy "Lechita" podjął obowiązującą nas wszystkich decyzję.

Patrol nasz składał się z dwóch zespołów. Pierwszy - to trzyosobowa grupa uderzeniowa, a drugi - grupa
osłony i transportu (również 3 osoby).

Grupa uderzeniowa (bezpośredniego wykonania):

1) ppor. "Lechita" (Stanisław Samborski-Tomkowicz),
2) ppor. "Cynik",
3) podch. "Artur" (Bohdan Szucki).

background image

Strona 12

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Tą grupą i całością dowodził "Lechita".

Grupa osłony:

1) sierż. "Sokół" (Bolesław Skulimowski),
2) kpr. "Zawisza" (Władek N.N.) - celowniczy RKM-u,
3) kpr. "Piwosz" (Edward Poleszak) - odpowiedzialny za furmankę zaprzężoną w parę koni.
Osłoną dowodził "Sokół".

Pochodziliśmy z różnych środowisk konspiracyjnych NSZ Okręgu III.

"Lechita" - żołnierz oddziałów partyzanckich, zajmował się pracą oświatową, miał kontakty z dowództwem
okręgu i powiatu. Znał teren i dość dobrze język niemiecki. Zaliczałem go do kręgu bliskich przyjaciół.

"Cynik" - skierowany kilka miesięcy temu do Okręgu Lubelskiego z Warszawy. Świetnie mówiący po
niemiecku (pochodził z Pomorza). Typowy sztabowiec, odważny, koleżeński. Nie wyglądał na "bojowego
partyzanta". Raczej niski, o dość zaokrąglonych kształtach. Miałem okazję spędzić z nim wiele tygodni,
podróżując saniami lub bryczką po Lubelszczyźnie w różnych sprawach organizacyjnych. Zaprzyjaźniliśmy
się i ufaliśmy sobie.

"Artur" - z poważnym stażem partyzanckim. Włączony do zespołu na wyraźne życzenie "Lechity" i szefa
sztabu okręgu mjr. "Witolda".

"Sokół" - macierzysty jego przydział to placówka w Marianówce. Swego czasu sam rozbroił trzech żołnierzy
niemieckich na stacji kolejowej Leśniczówka. Od tego czasu nie rozstawał się z pięknym nowym empi, które
było powszechnym obiektem zazdrości. Częściej przebywał w oddziałach "Cichego", "Znicza" i "Stepa" niż
w macierzystej placówce. Był również członkiem kompanii szkoleniowej (leśna szkoła podoficerska i
podchorążówka) por. "Juhasa" (Bruno Sychowski), stąd bliższa z nim moja znajomość i przyjaźń.

"Zawisza" - również należał do placówki Marianówka, ale że był dobrze wyszkolonym i odważnym
celowniczym RKM-u, częściej przebywał w oddziałach niż w domu.

"Piwosz" - z placówki w Wilkołazie, zaufany kpt. "Niebieskiego", kolega i przyjaciel. Furman doskonały.

Uzbrojenie - siła ognia patrolu: 1 RKM wz. 28, 1 pistolet maszynowy, 4 karabiny mauzery, broń krótka,
kilkanaście granatów. Naturalnie, grupa uderzeniowa w czasie samej akcji uzbrojona była, ze zrozumiałych
względów, tylko w broń krótką i granaty. Ja np. miałem rewolwer typu nagan, wyprodukowany w Radomiu,
pistolet vis i trzy magazynki zapasowe amunicji oraz dwa granaty polskie - obronny i zaczepny. Na furze w
słomie ukryte były cztery karabiny i dostateczna ilość amunicji do nich oraz - w dwóch chlebakach -
zapasowe magazynki do RKM-u.

Ubrani byliśmy po cywilnemu, w płaszcze "prochowce". "Lechita" i "Cynik" mieli po dużej skórzanej teczce,
a ja jakąś torbę tekstylną, noszoną na pasku na ramieniu.

Bez większych problemów drogami polnymi dojechaliśmy do lasu położonego opodal wsi Pułankowice,
Rudki, Stróża, Kolonia Stróża i dochodzącego swoim zachodnio-południowym krańcem do stacji kolejowej
Kraśnik. Tor przekroczyliśmy między Kolonią Stróżą, a stacją Kraśnik. Później, drogą polną biegnącą po
południowej stronie torów w kierunku zachodnim, dotarliśmy do terenów stacji Kraśnik. Ta polna droga
biegła wzniesieniem nad niżej położonymi torami. Zachowując normalne środki ostrożności, zajęliśmy
stanowisko wyjściowe naprzeciw budynku stacyjnego na starym, nieużywanym cmentarzu porośniętym dość
wysokimi drzewami. Pod osłoną tych drzew zostawiliśmy obróconą w kierunku powrotu furmankę. "Zawisza"
znalazł dobre miejsce na stanowisko RKM-u. Miał w polu ostrzału budynek stacji i usytuowany z prawej
strony budynek, w którym mieściły się biura będące celem akcji. Ponieważ ten zadrzewiony cmentarz
położony był na wzniesieniu nad stacją, to w zasadzie duża część terenów stacyjno-kolejowych była w polu
ostrzału. "Piwosz" oporządził pozostawioną na wozie broń długą oraz utrzymywał pojazd w gotowości do
natychmiastowego ruszenia. Jego, wydawałoby się, pasywna rola na pewno była denerwująca i nie do
pozazdroszczenia.

Pozostała nasza czwórka cofnęła się 200-300 metrów i polną drogą zeszliśmy na drogę biegnącą
bezpośrednio obok torowiska. Udaliśmy się nią w kierunku budynków. Drogę tę od torów oddzielały jakieś
ogrody porozdzielane drewnianymi płotami. Przy jednym z tych płotów, oddalonych od właściwego celu akcji
około 100 metrów, może trochę więcej, pozostał "Sokół". Budynek, będący celem akcji, widział ze swego
stanowiska "Zawisza", "Sokół" zaś miał wgląd na większą część torowiska i na tył budynku, w którym
mieściły się biura będące bezpośrednim celem akcji. Pod płaszczem miał pistolet maszynowy, zapasowe
magazynki, pistolet, a w kieszeni dwa granaty. Oparty o płot robił wrażenie czekającego na kogoś.

Nasza trójka poszła dalej w następującym szyku: z przodu "Lechita" z "Cynikiem", a ja ("Artur") kilka
kroków za nimi. Na placyku przed stacją było pusto, tylko na ławce, ustawionej przy wejściu do budynku
będącego naszym celem, rozsiadło się dwóch Niemców w szarych mundurach i z pistoletami w kaburach przy

background image

Strona 13

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

pasach. Nie było czasu na zastanawianie się. "Lechita" z "Cynikiem" bez wahania przeszli obok tej ławki,
weszli przez otwarte drzwi na klatkę schodową. Coś tam sobie pogwizdując wolno poszedłem za nimi.
Czekali na mnie na półpiętrze, obserwując przez uchylone okno plac przed stacją. Ja pozostałem na tym
punkcie obserwacyjnym. Oni zaś szybko pokonali następne półpiętro i na pierwszym piętrze zapukali do
drzwi po prawej. Decydujący, denerwujący moment. Czy otworzą nam drzwi? Po dłuższej chwili męski głos
pyta przez drzwi po niemiecku: kto tam i po co? Erudycja "Cynika" i jego świetna niemczyzna widać
uspokoiła pytającego, gdyż za chwilę drzwi się uchyliły.

Od tej chwili akcja rozegrała się błyskawicznie. Wysportowany "Lechita" w oka mgnieniu obezwładnił
Niemca, "Cynik" zaś krótko wytłumaczył, że tylko spokój może uratować mu życie. Zgodnie z ustaleniami
opuściłem swój punkt obserwacyjny na półpiętrze i zająłem stanowisko w przedpokoju, zamykając najpierw
na zasuwę drzwi prowadzące na klatkę schodową. A więc byliśmy wewnątrz lokalu, który był zarówno
biurem, jak i mieszkaniem zajmowanym przez dyrektora przedsiębiorstwa i jego żonę. Kobieta po
zorientowaniu się, że nie jest to wcale towarzyska wizyta, dostała ataku histerii. "Lechita" musiał w sposób
skuteczny i stanowczy uciszyć ją, zakrywając jej głowę poduszką i grożąc, że jeżeli się nie uspokoi, to będzie
musiał ją zadusić. Pomogło radykalnie. Została zakneblowana i związana oraz wygodnie ułożona na kanapie.

Sprawdziłem resztę pomieszczeń - były puste. Niemiec był spokojny i nawet chętny do współpracy. Wskazał,
w której szufladzie biurka przechowuje broń. Był to pistolet siódemka - mauzer. Bardzo ładne cacuszko,
które potem mnie przypadło na pamiątkę. Bez większych ceregieli otworzył kasę pancerną, z której
wyjęliśmy pieniądze - młynarki. Załadowaliśmy nimi dwie duże teczki oraz moją materiałową torbę. Ile tego
było - nie wiem. Marek Chodakiewicz wymienia sumę dwóch milionów złotych. Być może, nigdy tym się nie
interesowałem.

Cała akcja trwała nie więcej niż 10 minut i zakończyła się udzieleniem gospodarzom grzecznych wskazówek
o dalszym zachowaniu się, które można tak streścić: nie jesteśmy bandytami, pieniądze potrzebne są na
prowadzenie dalszej wojny z hitleryzmem, nie mamy zamiaru robić im nic złego, ale zrozumiałe, że musimy
się zabezpieczyć, dlatego zostaną skrępowani i zakneblowani. Po półgodzinie, nie wcześniej, będą mogli
starać się uwolnić. Gdyby spowodowali wcześniejszy alarm, to niestety dla przykładu będą musieli być
zlikwidowani. Szarmancki "Cynik" przeprosił uspokojoną już kobietę za niewygody i zakończyliśmy
bezpośrednią akcję, wycofując się w następującym porządku: najpierw wyszedł "Cynik" z wyładowaną
teczką, następnie - "Lechita" również z teczką, a kilkanaście metrów za nim - ja z dość pękatą torbą, po
uprzednim dokładnym zamknięciu mieszkania i zabraniu kluczy.

Teraz dla mnie zaczęła się najtrudniejsza część zadania. Na ławeczce przy wyjściu z budynku wciąż siedziało
dwóch Niemców. Trzeba było przejść krokiem beztroskim, powoli, około 300 metrów. To było
najtrudniejsze. Instynkt podpowiadał zrobienie szybkiego skoku w kierunku zadrzewionego cmentarzyka,
czekającej furmanki i osłony RKM-u "Zawiszy". Natomiast ustalony plan i rozsądek nakazywały przejść
spacerowym krokiem kilkaset metrów wzdłuż ogródków położonych obok torów, minąć czekającego
"Sokoła", który będzie zamykać pochód jako czwarty i wejść lekko pod górę na drogę, gdzie stała furmanka.
"Zawisza" po zorientowaniu się, że wszyscy już się wycofali, miał opuścić swoje stanowisko z RKM-em i
jako ostatni dotrzeć do furmanki. Ta kilkusetmetrowa trasa przebyta krokiem spacerowym okazała się
bardziej męcząca od wielogodzinnych marszów lub godzin spędzonych w siodle.

Z wielką chęcią i szybko zajęliśmy miejsca na furmance, a Edzio powiózł nas w drogę powrotną. Odprężenie
i spokój nie trwały jednak długo. Po przejechaniu może 300-400 metrów, nagle Edzio oznajmił
konspiracyjnym szeptem: Niemcy. Rzeczywiście, poboczem drogi w naszym kierunku posuwał się gęsiego
patrol żołnierzy niemieckich, zmierzających w kierunku stacji. Nie pamiętam, ilu ich było dokładnie, ale nie
mniej niż sześciu, a więc - jeden na jednego.

"Lechita" wydał rozkazy. Mieliśmy jechać wolno, a po zrównaniu się z Niemcami, szybko skoczyć i
obezwładnić ich siłą i zastraszeniem. Należało unikać bezwzględnie strzelaniny, gdyż jeszcze byliśmy zbyt
blisko stacji. Zaskoczenie było zupełne. Szybkie Hände hoch i kilka ciosów kolbami pozbawiło tych ludzi
zupełnie woli obrony. Rozbrojenie z karabinów i zabranie im mundurów i butów były kwestią kilku minut.
Por. "Cynik" spokojnie i rzeczowo wyjaśnił, że ich życiu nic nie grozi, jeżeli będą zachowywać się rozsądnie.
Lepiej niech tu poczekają 10-20 minut, bowiem dalej mogą natknąć się na inną grupę partyzancką, a jak
tamci postąpią z nimi, to gwarancji żadnej nie ma. Szybko odjechaliśmy. Tor przekroczyliśmy, przeskakując
go pojedynczo i wzajemnie się ubezpieczając. Tylko Edzio nie schodził z furmanki. Znowu byliśmy w lesie
na drodze, którą godzinę temu jechaliśmy w przeciwnym kierunku.

W tym momencie na stacji w Kraśniku wybuchła strzelanina. Chyba strzelali wszyscy obecni w tym czasie
Niemcy, dla dodania sobie animuszu i zamanifestowania swojej siły ognia. Strzelanina rozpoczęła się z
chwilą, gdy patrol w bieliźnie zameldował się u komendanta stacji.

Dalsza podróż odbyła się bez przeszkód. Spotkaliśmy się z szefem sztabu i kpt. "Niebieskim" w umówionej
kolonii. Ja wziąłem niemiecką miękką czapkę i kurtkę mundurową oraz saperki, które służyły mi aż do czasu
rozwiązania oddziału. "Lechita" wręczył mi na pamiątkę zdobyczną "siódemkę" - mauzera. Nie jestem
pewien, czy było to całkiem formalne, ale na pewno przyjacielskie i sympatyczne. Myślę, że szef sztabu nic o

background image

Strona 14

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

tym nie wiedział.

Odmeldowałem się. Przesiadłem się na furmankę "Sokoła" i "Zawiszy" i pojechaliśmy na kolację do
gościnnej Marianówki. "Lechita" i "Cynik" zostali, aby sporządzić szczegółowy raport i przekazać zdobyte
walory.

Na drugi dzień rozniosła się wiadomość, że stację Kraśnik usiłowała opanować silna grupa partyzancka, która
stoczyła ciężką walkę z będącym w tym czasie na stacji wojskiem niemieckim.
To tyle relacji bezpośredniego uczestnika tamtych wydarzeń. Muszę przyznać, że akcja ta - mimo że
uwieńczona pełnym sukcesem, przeprowadzona

pokazowo i potwierdzająca sprawność

ośrodków

wywiadowczych i wykonawczych - nie zrobiła na nas, jej uczestnikach, głębszego wrażenia. Ja ją
zapamiętałem głównie ze względu na wygodne zdobyczne saperki oraz ból mięśni ud powstały w wyniku
spacerowego tempa w czasie wycofywania się, to jest wyjścia z budynku i dotarcia do czekającej furmanki.

Nie jest łatwo zostać bohaterem, szczególnie wbrew własnej woli i akceptacji.

Mogiły i broń

Poniższa relacja jest pretekstem do naświetlenia sposobów prowadzenia działań zbrojnych na okupowanym
terenie i być może będzie pomocna w zrozumieniu sensowności takich działań. Działań tak różniących się od
opisywanych, szczególnie przez autorów komunistycznych, wg których - jak się wydaje - jedynym celem było
zabijanie przeciwników bez oglądania się na konsekwencje i przekonanie czytelnika, że takie posunięcia mają
istotny wpływ na losy wojny, co jest naturalnie sprzeczne z rzeczywistością. Bezpośrednim impulsem do
napisania tych wspomnień, zaopatrzonych tym obszernym wprowadzeniem, było stwierdzenie jednej z
bliskich mi osób - oczytanej, potrafiącej myśleć logicznie, że w literaturze pisanej przez członków NSZ czy o
NSZ brak jest opisów spektakularnych, brawurowych akcji, na podstawie których współcześni czytelnicy
wyrabiają sobie pogląd o wartości danej organizacji i jej wkładzie w uzyskanie niepodległości.

I tu właśnie pobrzmiewa echo propagandowej literatury komunistycznej. Dlatego trzeba zdefiniować i
wyjaśnić niektóre podstawowe pojęcia: kto był wrogiem Polski i Polaków, czym charakteryzowała się walka
w warunkach konspiracji w czasie II wojny światowej oraz zwrócić uwagę na problem bandytyzmu i jego
zwalczania.

Wrogowie

Kto w okresie II wojny światowej był wrogiem państwa i narodu polskiego? Jestem przekonany, że na tak
postawione pytanie większość, szczególnie nie pamiętająca wojny, odpowie bez wahania - naturalnie Niemcy,
dodając często "Niemcy hitlerowskie". I na podstawie tej tezy - przyjętej jako pewnik - buduje się całe
konstrukcje

myślowe

-

wyjaśniające,

tłumaczące,

chwalące,

potępiające

itp.

ugrupowania

oraz

poszczególnych ludzi, działających i walczących w okresie wojny o "wolną Polskę". Cudzysłów stawiam tu z
całą premedytacją, gdyż jak się okazuje "czarne" wcale nie oznacza czarne, a "białe" - białe. Dla jednych
"wolna" oznacza suwerenna, a dla niektórych "wolna" to znaczy "zjednoczona w bratnim sojuszu ze
szczęśliwymi narodami Związku Sowieckiego" (sformułowanie z epoki). Często dodawano jeszcze "pod
przewodnictwem (tu występowały liczne przymiotniki, np. wielkiego przyjaciela Polski, genialnego) Józefa
Wissarionowicza Stalina". To nie jest czarny humor, to są fakty brzemienne w tragiczne skutki dla milionów
ludzi. Polskie dzieci w szkołach uczą się, że II wojna światowa rozpoczęła się napaścią hitlerowskich
Niemiec na Polskę 1 września 1939 r. i że Polska została wyzwolona w latach 1944-45 przez "Armię
Czerwoną i walczące u jej boku Wojsko Polskie" zorganizowane w "bratnim Związku Radzieckim".

Chcąc zrozumieć "ludzi podziemia", należy uświadomić sobie i pamiętać, że ludzie ci powszechnie zdawali
sobie sprawę, że wojna rozpoczęła się napaścią na Polskę przez zaprzyjaźnione ze sobą w tym czasie dwa
totalitarne państwa: III Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki. Bolszewicy okupowali ponad 50% terytorium
państwa polskiego i od pierwszych dni rozpoczęli krwawą eksterminację Polaków: zwykłe mordy całych grup
ludnościowych, masowe ludobójcze wywózki w głąb azjatyckiej części Związku Sowieckiego czy
zaplanowane mordy, których symbolem stał się Katyń. Sowieckie i niemieckie służby bezpieczeństwa
podpisały znane porozumienie o wspólnym zwalczaniu wszelkich poczynań niepodległościowych Polaków. I
to porozumienie było realizowane nawet w tym czasie, gdy Sowieci i Niemcy byli już w stanie wojny.

Sowieci znaleźli się w koalicji antyniemieckiej nie z własnej woli, ale w wyniku ataku Niemców w czerwcu
1941 r. na Związek Sowiecki. Stali się więc pod przymusem sojusznikami naszych sojuszników, ale to wcale
nie zmieniło ich stosunku do państwa i narodu polskiego. Chcąc zamknąć te krótkie rozważania dotyczące
kwestii, kogo zaliczaliśmy w okresie wojny do wrogów, przytoczę rozkaz nr 3 z 15 stycznia 1944 r. wydany

background image

Strona 15

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

przez dowódcę NSZ "Żegotę", płk. Tadeusza Kurcyusza. Rozkaz ten porządkuje i wyjaśnia stosunek
Polskiego Państwa Podziemnego do zewnętrznego i wewnętrznego bolszewizmu.

NARODOWE SIŁY ZBROJNE

Dowództwo

L. 18/44

M. p. dn. 15 stycznia 1944 r.

ROZKAZ OGÓLNY Nr. 3

Wobec przekroczenia przez wojska sowieckie granicy Polski, Rząd Polski w
Londynie oraz społeczeństwo polskie w Kraju wyrażają swą niezłomną wolę
przywrócenia niepodległości całego terytorium polskiego

do granicy

na

Wschodzie z przed roku 1939, ustalonej za obustronną zgodą traktatem ryskim i
potwierdzonej ogólnymi zasadami Karty Atlantyckiej oraz deklaracjami rządów
sprzymierzonych, które nie uznały żadnych zmian terytorialnych, jakie w Polsce
nastąpiły od sierpnia 1939 roku.
Postawa Narodu Polskiego w 1939 r., jak i przez cały przeciąg okupacji
niemieckiej w walce, w której ponosił Naród Polski tak ciężkie ofiary, w pełni
potwierdza oświadczenie Rządu Polskiego z dn. 4.I.44 r., iż Polska postępowaniem
swym niejednokrotnie dowiodła, że nie uzna żadnych narzuconych Jej przemocą
zmian i postanowień jednostronnych.
ZSSR, równocześnie z głoszonymi roszczeniami do połowy ziem polskich,
prowadzi w Kraju przez swe agentury PPR i Armię Ludową, komunistyczną akcję
dywersyjno-rewolucyjną wymierzoną przeciw ustrojowi i całości Państwa Polskiego.
Żołnierze! Jedna jest dla nas Polska prawdziwie Niepodległa i Wielka, zdolna
zapewnić pokój sobie i innym narodom Europy Środkowej i dać wszystkim Polakom
ziemię lub warsztat pracy. - Jest nią Polska od granicy traktatu ryskiego na wschodzie,
po Odrę i Nisę Łużycką na Zachodzie.
Zgodnie z deklaracją N.S.Z., która głosi: "Nasze granice wschodnie ustalone
traktatem ryskim nie podlegają dyskusji", stwierdzam:
Narodowe Siły Zbrojne walczyć będą o przywrócenie Polsce wszystkich Jej
ziem wschodnich.
W sytuacji obecnej wydaję następujące polecenia ogólne:

1. Wojska sowieckie na terytorium Polski muszą być uważane za wojska wrogie.
2. Z uwagi jednak na obecne położenie międzynarodowe oraz konieczność

zwalczania Niemiec siłami ich wszystkich przeciwników polecam na podstawie
instrukcji Rządu R.P. z dn. 27 października 1943 r. i rozkazów Wodza
Naczelnego unikać konfliktów z regularnymi wojskami sowieckimi. W
wypadku gdyby władze sowieckie nie uszanowały życia i mienia obywateli
polskich wydam rozkazy specjalne.

3. Na

podstawie

instrukcji

Rządu R. P.

z

dn.

27

października

1943 r.

przewidującej współpracę z wojskami sowieckimi jedynie w wypadku
poprzedniej normalizacji stosunków polsko-sowieckich, podaję do wiadomości,
ż

e wszelka współpraca obywateli polskich z wojskami sowieckimi jako

działanie wbrew rozkazom Rządu i interesom Narodu Polskiego traktowana
będzie jako zdrada Państwa Polskiego.

4. Dążenie do normalizacji stosunków z rządem ZSSR ani ewentualne osiągniecie

tego porozumienia nie może powstrzymać bezwzględnej walki z komunizmem i
rozkładową akcją agentur bolszewickich na ziemiach polskich.

5. Okręgi wschodnie otrzymają rozkazy szczegółowe i instrukcje dla ludności

cywilnej.

Dowódca Narodowych Sił Zbrojnych

(-) Ż e g o t a.

Jako komentarz końcowy, który ma nawet trochę szerszy zakres, niech posłuży cytat z książki Zbigniewa
Siemaszki Polacy i Polska w drugiej wojnie światowej.

background image

Strona 16

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Symbolem zmian w psychice narodu polskiego, które zaszły po ostatniej wojnie, są
następujące okoliczności. W styczniu 2000 r. w 55 rocznicę wkroczenia do Warszawy
armii sowieckiej i oddziałów Ludowego Wojska Polskiego, biskup polowy (...)
odprawił uroczystą mszę św. w katedrze Wojska Polskiego w Warszawie. Potem
złożono na Grobie Nieznanego Żołnierza wieńce. U podłoża tych kościelno-
państwowych uroczystości leży brak zrozumienia, że celem walk armii sowieckiej w
latach

1944-1945

było

nie

wyzwolenie

Polaków,

a

pobicie

Niemiec,

rozprzestrzenianie imperium sowieckiego i opanowanie Polski

[8]

.

Walki w warunkach konspiracji w Polsce

Propaganda komunistyczna od początku zarzucała polskiemu podziemiu niepodległościowemu tzw. stanie z
bronią u nogi. Jest tu za mało miejsca, aby wyczerpująco omówić strategię i taktykę walki zbrojnej na
terenach okupowanych, zatem naświetlę tę sprawę pokrótce.

Podstawowym zadaniem na polu wojskowym w liczących się organizacjach niepodległościowych było w tym
okresie szkolenie kadr i prowadzenie prac organizacyjnych nad powołaniem w dogodnej chwili armii w kraju.
Oddziały zbrojne były azylem dla ludzi tzw. spalonych, poszukiwanych przez okupantów. Zadaniem tych
oddziałów była ochrona ludności przed bandytyzmem, odstraszenie mniejszych oddziałów okupanta,
szczególnie policji i żandarmerii, przed swobodną penetracją terenu, ściganie szpiegów i donosicieli, ochrona
niektórych konspiracyjnych poczynań organizacyjnych, szkolenie wojskowe (szkoły podchorążych i
podoficerskie) i działania propagandowe. Zaczepne działania zbrojne mogły być prowadzone na wyraźny
rozkaz i za zgodą dowódców wyższego szczebla i były to najczęściej akcje zmierzające do odbicia więźniów,
wykonywania wyroków, zdobywania broni lub pieniędzy, rozbijania mniejszych oddziałów pacyfikacyjnych
okupanta. Odpowiedzialni dowódcy zdawali sobie sprawę, że walki zbrojne prowadzone przez oddziały
partyzanckie na okupowanym terenie nie miały większego znaczenia militarnego wobec ogromnego
potencjału wojennego regularnej armii okupacyjnej, a podejmowanie nieprzemyślanych walk doprowadzało
do krwawych akcji odwetowych okupanta, skierowanych przeciwko ludności cywilnej.

Ż

ołnierze z oddziału "Cichego" 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej. Lubelszczyzna,

1943 r.

Od lewej: z przodu - Kwiatek, Skierko, Grot, Bujny, Pucio, z tyłu - Matros, Artur, Bystry, Szczawik.

Fotografia ukryta była do lat siedemdziesiątych w butelce po lemoniadzie zakopanej przez

"Bujnego".

Głównym celem organizacji niepodległościowych była obrona ludności i zachowanie jak największego
potencjału ludzkiego potrzebnego do budowy państwa po zakończeniu wojny. Natomiast podziemie
komunistyczne wykonywało dyrektywy pochodzące z centrali moskiewskiej, której jednym z celów było
wyniszczenie narodu polskiego. Dyrektywy te dotyczyły najczęściej bezsensownych starć zbrojnych. Takim
przykładem jest wykrwawienie "kościuszkowców" pod Lenino czy zniszczenie II Armii dowodzonej przez
agenta NKWD - Karola Świerczewskiego. Ten sam ośrodek dyspozycyjny organizował w latach 1939-41
wyniszczające deportacje ludności polskiej na wschód i bezpośrednie masowe mordy, których symbolem stał
się Katyń.

Szczególnie efektywną walkę polskie podziemie prowadziło na polu wywiadu wojskowego i gospodarczego. I

background image

Strona 17

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

tutaj Związek Jaszczurczy, a później Narodowe Siły Zbrojne miały olbrzymie osiągnięcia (niestety, okupione
wielkimi stratami), które są jakoś dziwnie przemilczane i niedoceniane.

Nie wolno również pomijać działalności wydawców, drukarzy, kolporterów prasy i innych wydawnictw
podziemnych. To była również walka, która pochłonęła wiele ofiar, niejednokrotnie w wyniku zbrojnych
starć, najczęściej obronnych.

Zwalczanie bandytyzmu

Jednym z ważniejszych zadań oddziałów partyzanckich i uzbrojonych placówek organizacyjnych,
szczególnie na wsi, było zwalczanie bandytyzmu, który był plagą na niektórych terenach wiejskich.
Rabunkowe grupy zbrojne działały bezwzględnie, zabierając dobytek i tak zubożałej ludności wiejskiej. Ze
zrozumiałych względów takie działania nastawiały ludność negatywnie, a nawet wrogo, do wszelkich grup
zbrojnych, w tym i prawdziwych oddziałów partyzanckich. Tworzyło to również bariery w systemie
zaopatrzenia i zakwaterowania oddziałów partyzanckich. Na Lubelszczyźnie i w Kieleckiem wiele tych grup
bandyckich znalazło azyl w zbrojnym zapleczu tworzącego się PPR, wchodząc w skład GL i AL. By móc
zwalczać bandytyzm czy przeciwstawiać się okupantom, oddziały partyzanckie musiały dysponować
odpowiednią ilością uzbrojenia.

* * *

11 grudnia 1943 roku wracaliśmy z okolic Lubartowa do lasów kraśnickich. Część oddziału "Znicza"
odmaszerowała w Kraśnickie, natomiast część - około 30 ludzi - pozostała w rejonie Marianówki.

Gdy byliśmy w okolicach Marianówki czy Wilkołaza, bardziej wtajemniczonych obowiązywał niepisany
zwyczaj meldowania się u Ciotuni (p. Ludwika Kleist) w Obrokach. Mieścił się tam punkt kontaktowy szefa
sztabu Okręgu III NSZ i kpt. "Niebieskiego" (Józef Jagielski), który poza innymi funkcjami pełnił obowiązki
komendanta placówki Wilkołaz i koordynował pracę sąsiednich placówek.

W czasie rozmów z kpt. "Niebieskim" padła propozycja rozbrojenia załogi niemieckiego konwoju
ubezpieczającego transport kolejowy, stojący na bocznicy stacji kolejowej Wilkołaz. Konwój składał się z
kilkunastu ludzi uzbrojonych w dwa lub trzy karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, karabiny oraz broń
krótką. Wygląd tych żołnierzy nie wskazywał, że mieli wielką chęć ginąć za Führera i "Wielką Rzeszę".
Wydawało się, że - przy wykorzystaniu zaskoczenia i siły ognia, jaką dysponowaliśmy - były duże szanse na
powodzenie planowanego zamierzenia. Dowiedzieliśmy się, że akcję zaakceptował dowódca pułku, rotmistrz
Leonard Zub-Zdanowicz "Ząb". Kpt. "Niebieski" nie chciał narażać ludzi z placówki bez wsparcia bardziej
"ostrzelanych" żołnierzy. "Znicz" wyraził zgodę na tę akcję, prosząc jedynie o podstawienie kilku furmanek
z wypoczętymi końmi.

Oddział "Cichego". Lubelszczyzna, 1943 r. "Roman" (z lewej) składa meldunek "Stanisławowi".

Wczesnym wieczorem nasz oddział ("Znicza") zajął pozycję wyjściową na zadrzewionym cmentarzu w
Wilkołazie, przy szosie łączącej tę wieś z Zakrzówkiem. Stamtąd podjechaliśmy polnymi drogami w kierunku
budynku stacji, a później marszem ubezpieczonym, w zupełnej ciszy i ciemności, przekroczyliśmy tor
kolejowy drogą wiodącą pod torami przepustem znanym z opisanej wcześniej akcji wywiezienia zboża.
Rozwinięta tyraliera otoczyła od południa i zachodu teren stacji, od wschodu nasze stanowiska oddalone były
o kilkadziesiąt metrów od toru. Kilku ludzi zajęło budynek stacji, obsadzając centralkę telefoniczną i

background image

Strona 18

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

nastawnię. Rozbrojono również dwóch żołnierzy niemieckich stanowiących część załogi konwoju, a
znajdujących się w tym czasie w budynku. Niestety, w wyniku niedokładnej lokalizacji wagonu konwoju, nie
udało się w pełni zaskoczyć Niemców. Ukryli się oni za kołami wagonów i otworzyli ogień w kierunkach:
południowym, zachodnim i wschodnim. Jeden karabin maszynowy strzelał wzdłuż torów i peronu w kierunku
północnym. Ogień był prowadzony do nierozpoznanych celów, ale pozwoliło to na umiejscowienie
niemieckich stanowisk strzeleckich.

W chwili rozpoczęcia strzelaniny "Znicz", szef oddziału sierżant "Wilczur" (Korzeniewski) i kilku z nas
znajdowało się wewnątrz budynku. "Znicz" udał się w kierunku naszych stanowisk na południu, natomiast
"Wilczur" i ja prowadziliśmy obserwację od północy, ukryci za szczytową ścianą dworca. Wzdłuż torów i
peronów strzelał niemiecki karabin maszynowy. Można było próbować unieszkodliwić go ostrzelaniem od
północnego wschodu, gdyż z naszego miejsca obserwacji osłaniały go koła kilku, a może kilkunastu
wagonów. Bez większego zastanowienia zaproponowałem "Wilczurowi", że spróbuję przeskoczyć peron i
może z tamtej strony uda mi się zlikwidować to stanowisko karabinu maszynowego. Jeżeli nie zlikwidować,
to przynajmniej maksymalnie utrudnić mu prowadzenie ognia. Na moją propozycję "Wilczur" odpowiedział,
pamiętam jego słowa dokładnie: Nie synku, ja skoczę pierwszy. Trzeba skoordynować atak naszego prawego
skrzydła. Gdyby mnie się nie udało, próbuj
.

Poprawił pas, ładownice, pochylił się i gdy tylko przebrzmiała seria z karabinu maszynowego, skoczył jak na
ć

wiczeniach. Niestety, Niemiec był czujny. Gdy "Wilczur" chciał wykonać drugi skok, by znaleźć się poza

peronami, nadleciał sznur świetlnych pocisków, a później odgłos serii. Widziałem, jak "Wilczur" dziwnie się
zgarbił i upadł na peron. Automatycznie, bez zastanowienia, skoczyłem i ukryłem się z drugiej strony peronu.
Tym razem Niemiec się spóźnił. Położyłem się między torami i rozpocząłem szybki ostrzał mniej więcej
zlokalizowanych stanowisk niemieckich. Za chwilę usłyszałem głośny rozkaz "Znicza" nakazujący otwarcie
zmasowanego ognia na stanowiska wroga. Rozpoczęło się małe piekło. Szczególnie deprymujące były
jęczące rykoszety odbite od kół wagonów. Może po minucie takiego ostrzału Niemcy zaczęli wołać, że się
poddają i proszą o przerwanie ognia.

Gdy tylko ucichły strzały, spod wagonów zaczęli wychodzić Niemcy. W moim kierunku szedł żołnierz z
podniesionym nad głową karabinem. Szybko zabrałem go lewą ręką - w prawej trzymałem rewolwer z
odwiedzionym kurkiem. Lufa karabinu była gorąca. Podprowadziłem Szwaba do światła przy budynku
dworca, kazałem zdjąć pas z ładownicami i bagnetem oraz hełm. Nie proszony, sam podał mi portfel i zdjął z
ręki zegarek. Z portfela wyjąłem legitymację i jakieś dokumenty z pieczątkami. Ponadto w portfelu miał
jeszcze rodzinne fotografie i trochę marek. Na palcu zauważyłem obrączkę. Kazałem mu ją zdjąć i po
założeniu na pasek zegarka oddałem wraz z portfelem, radząc, żeby wszystko schował, gdyż może mu to ktoś
zabrać. - My zabieramy tylko broń i oporządzenie, bowiem jesteśmy żołnierzami, a widziałem, jak niemieccy
żołnierze rabują cywilną ludność.
Musiałem go zmartwić, bo buty wojskowe był zmuszony oddać. Miał nowe
saperki, które mi długo służyły.

"Wilczur" dostał postrzał w brzuch. Ochroniła go trochę ładownica. Został natychmiast odwieziony do
Zakrzówka i oddany pod opiekę zaprzyjaźnionemu lekarzowi, dr. Janowi Kołtunowi. Rany okazały się
ś

miertelne. "Wilczur" został pochowany na cmentarzu w Zakrzówku. Niestety, na pogrzebie być nie mogłem.

Gdy po pięćdziesięciu latach stanąłem nad jego mogiłą, powiedziałem: To jest właściwie mój grób, ja bym tu
leżał, gdyby nie jego słowa "Nie synku, ja skoczę pierwszy"
.

W czasie tej akcji zostało rozbrojonych piętnastu żołnierzy niemieckich, dwóch z nich zostało rannych.
Zdobyto dwa karabiny maszynowe, kilka pistoletów maszynowych oraz karabiny i większą ilość amunicji.
Karabin, który odebrałem Niemcowi, służył mi do końca wojny. Był to krótki kawaleryjski mauzer wykonany
w zakładach Česká zbrojovka w Brnie. Myślałem, że po wojnie przerobię go na sztucer myśliwski. O jego
zaletach może jeszcze opowiem. Miał charakterystyczny znak. Na kolbie było wyraźne wgłębienie, powstałe
od uderzenia pocisku pod ostrym kątem. Może to był ślad mego pocisku? Zachował się jedynie zdobyty hełm,
który po namalowaniu polskich chorągiewek służył mi do końca wojny, przetrwał gdzieś wśród rupieci na
strychu w domu Mamy do upadku komunizmu. O dalszym jego losie mówi poniższy dokument.

background image

Strona 19

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

O zamiarze przypomnienia i utrwalenia wydarzeń opisanych w niniejszym artykule poinformowałem w czasie
luźnej rozmowy naszą koleżankę, działającą również w Związku Żołnierzy NSZ, panią Marię Gradzińską,
która w Narodowych Siłach Zbrojnych posługiwała się pseudonimem "Czajka".

Po kilku dniach otrzymałem od niej tekst zatytułowany "Dwie mogiły", który świetnie uzupełnia moją relację.
Przypomina wydarzenia i wielu ludzi związanych w tym czasie z Zakrzówkiem.

Dwie mogiły

W Zakrzówku na cmentarzu stoją obok siebie dwa brzozowe krzyże, a pod nimi
mogiły żołnierzy. Na pierwszym krzyżu tabliczka z nazwiskiem Jan Nowicki - był
ż

ołnierzem 1939 roku, ciężko rannym pod Kockiem.

Nie wszyscy żołnierze spod Kocka poszli do niewoli - część wycofała się
dyskretnie, zabierając z pola bitwy rannych kolegów. Wycofująca się dywizja
przywiozła do Zakrzówka kilkunastu rannych. Miejscowy lekarz, znany społecznik dr
Jan Kołtun zaopiekował się nimi troskliwie. W pofabrycznym baraku zorganizował
szpitalik. Przed wojną przeszkolił grupę dziewcząt - były to druhny samarytanki przy
ochotniczej straży pożarnej. Wraz z miejscowymi harcerkami pilnie pomagały
lekarzowi podczas opatrunków, zebrały bieliznę pościelową i codziennie dostarczały
produkty żywnościowe, których żołnierzom nie skąpiła miejscowa ludność. Praniem i
gotowaniem zajęły się dwie dorosłe kobiety, a wszystkie prace pomocnicze
wykonywały dziewczęta - była ich spora grupa, ale pamiętam tylko kilka nazwisk:
Gienia i Kazia Bartysiówny, Stasia Małkówna, Helenka i Ola Nastajówny (młodsze
siostry mojej mamy). Cały Zakrzówek starał się pomagać doktorowi i ochronić
rannych żołnierzy, co się udało, mimo że była już okupacja niemiecka. Tylko jeden -
ciężko ranny Jan Nowicki ze Śląska - zmarł.
Dr Jan Kołtun był rodem z pobliskiego Wilkołaza. Miał duże zasługi dla naszego
regionu, udzielał pomocy rannym partyzantom, szkolił służby sanitarne - oczywiście w
konspiracji. Po przeszkoleniu zabierał dziewczęta na coroczne szczepienia przeciw
durowi - umożliwiało to im nabranie wprawy w wykonywaniu zastrzyków.
Jego praca społeczna nie uszła uwadze komunistycznej partyzantki spod znaku
GL, AL, PPR. 29 lutego 1944 roku został porwany wraz z aptekarzem, panem mgr.
Bronisławem Górnickim. Dwie furmanki pełne uzbrojonych mężczyzn dopadły do ich
domów przy obecnej ul. Partyzantów (dawniej Lubelska) i co koń wyskoczy uwiozły
ich w przeciągu kilkunastu minut w kierunku Sulowa - działo się to na moich oczach -
mieszkałam wtedy obok apteki, a lekarz - kilka domów dalej. Komuniści zażądali 100
tys. zł okupu - była to wtedy ogromna suma, którą nie dysponowała żadna z rodzin
porwanych osób. Społeczeństwo Zakrzówka było wstrząśnięte - lekarz i magister
farmacji byli ogólnie szanowanymi ludźmi, a w całej okolicy nie było drugiego lekarza
ani apteki. Miejscowe społeczeństwo zaczęło samorzutnie znosić do apteki pieniądze -
ile kto mógł, tam odnotowywano te kwoty, by je po pewnym czasie zwrócić. Kiedy
biedna praczka, pani Ziębina, przyniosła swój wdowi grosz, pani Górnicka rozpłakała
się ze wzruszenia.
Nie pamiętam, jak długo byli więzieni, ale z relacji pana doktora wiem, że

background image

Strona 20

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

kilkakrotnie byli stawiani w błocie pod wierzbą i straszeni egzekucją. Kiedy po
dostarczeniu okupu zostali zwolnieni, wszyscy mieszkańcy Zakrzówka wylegli na
ulice, aby ich radośnie powitać.
Druga mogiła to grób partyzanta Narodowych Sił Zbrojnych ps. "Wilczur" -
prawdopodobnie nazywał się Korzeniewski. Zginął od niemieckiej kuli 11 grudnia
1943 roku na stacji kolejowej Wilkołaz podczas akcji - jego pogrzeb odbył się w nocy.
Przez kilkadziesiąt lat nie było tabliczki na jego grobie, tylko mały krzyżyk i niewiele
osób wiedziało, czyja to mogiła, bo NSZ należały do żołnierzy wyklętych, którym
zarzucało się wszystko oprócz ludożerstwa, jak stwierdził dr Bohdan Szucki, prezes
Zarządu Głównego Związku Żołnierzy NSZ, który brał udział w tej akcji na stacji
kolejowej Wilkołaz i był naocznym świadkiem wydarzenia.
Takie wspomnienia nawiedzają mnie, kiedy odwiedzam żołnierskie mogiły w
moim rodzinnym Zakrzówku.
Maria Gradzińska "Czajka"

Wspomniałem wyżej o szerzącym się bandytyzmie. Ilustracją tego zagadnienia jest wspomnienie "Czajki" o
zbrodniczym uprowadzeniu i reakcji społeczeństwa. Szczęśliwie, udało się wtedy wykupić życie niewinnych
ludzi. Ci sami "bohaterowie" 4 maja 1944 roku wymordowali z premedytacją pod Owczarnią partyzancki
oddział ppor. Mieczysława Zielińskiego z 15. pp AK. Herszt tej zuchwałej bandy - Bolesław Kaźmierak
"Cień" - zszedł z tego świata w stopniu pułkownika "Ludowego" Wojska Polskiego i pochowany został w
"alei zasłużonych" na "wojskowych Powązkach" obok innych mu podobnych.

Twoja mogiła, "Wilczurze", musiała pozostać bezimienna i być ukrywana przez pół wieku, tylko dlatego, że
zginąłeś - wierny żołnierskiej przysiędze - w walce o Polskę wolną od najeźdźców z zachodu i wschodu. Te
pół wieku - to panujący w naszym kraju bolszewizm zwany PRL!

Ryngraf Bohdana Szuckiego "Artura" z okresu wojny.

Zmiana okupantów

Są pewne okresy, daty lub wydarzenia w życiu człowieka, społeczeństw, narodów, którym nadajemy nazwy
"przełomowe", "szczególnie ważne", "decydujące", "tragiczne", "zwycięskie" itp.

Dla Polski, jako narodu i państwa, oraz dla poszczególnych ludzi takim czasem były lata 1944-1945. Był to
okres brzemienny w skutki. Na terytorium zamieszkałym przez Polaków następowała zmiana okupantów.
Wycofywały się w walce wojska niemieckie, a terytorium państwa zajmowały wojska sowieckie. Działo się to
w bardzo skomplikowanej sytuacji politycznej i wojskowej, nacechowanej niejasnymi i pełnymi
niedomówień stosunkami zarówno międzynarodowymi, jak i naszymi wewnętrznymi. Szczególnie
skomplikowały się relacje między legalnym rządem polskim (notabene nie uznawanym przez Sowiety) a
naszymi sojusznikami. Uległość USA i Wielkiej Brytanii wobec żądań Stalina (Teheran, Jałta) są jaskrawym
tego przykładem. I tak trudną sytuację komplikował jeszcze fakt tworzenia przez Sowiety posłusznych sobie
struktur politycznych i administracyjnych, w skład których wchodzili w dużej mierze obywatele polscy,
przeważnie komuniści, którzy, zdradziwszy Polskę, budowali i utrwalali, pod osłoną dywizji NKWD,
sowiecką okupację, organizując twór polityczno-administracyjny nazwany później PRL. Nie najlepiej
układały się również relacje między różnymi ugrupowaniami i osobami tworzącymi rząd w Londynie oraz w

background image

Strona 21

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

gronie władz Polskiego Państwa Podziemnego. Istniała także duża różnica zdań w otoczeniu Naczelnego
Wodza i w dowództwie armii w kraju. Olbrzymią, negatywną z polskiego punktu widzenia rolę odegrała też
głęboka infiltracja polskich struktur państwowych na Zachodzie i w kraju, prowadzona przez komunistyczne
służby wywiadowcze.

Jestem daleki od tworzenia tu jakiejś skrótowej analizy sytuacji społeczno--politycznej w Polsce w latach
1944-1945, ale moim zamiarem jest podkreślenie i przypomnienie (a może i uświadomienie) pewnych faktów,
które pozwolą na zrozumienie, chociażby częściowe, wielu zachowań jednostek i grup w latach 1944-1945.

W latach 1918-1920 sytuacja była również skomplikowana, ale nie powodowała w takim stopniu
dezorientacji, jak w latach 1944-1945. Co prawda i ludzie organizujący państwo byli też trochę innego
formatu. Mimo że w I wojnie światowej trzon tworzącej się w kraju armii walczył po stronie Nieiec i Austro-
Węgier przeciwko zwycięskim później aliantom, to w sferze politycznej i propagandowej, jak również i
wojskowej, obóz narodowy - pod przewodnictwem Romana Dmowskiego, Ignacego Paderewskiego, Józefa
Hallera - potrafił spowodować, że odradzająca się Polska znalazła się na konferencji pokojowej w gronie
państw zwycięskiej koalicji.

Tak zwany kryzys przysięgowy pozwolił wyjść z honorem i zyskać aprobatę społeczeństwa oddziałom
polskim walczącym po stronie Niemiec, które to oddziały wraz z "Błękitną Armią", korpusami polskimi na
Wschodzie, oddziałami broniącymi polskości Śląska, Poznańskiego i Lwowa wkrótce stały się zalążkiem
polskiej armii w kraju, tak potrzebnej odradzającemu się państwu do obrony przed inwazją bolszewicką.
Inwazja ta, niestety, znalazła swój epilog w latach 1944-1945. W tych ważnych i tragicznych latach zabrakło,
na uchodźstwie i w kraju, polityków i wojskowych, którzy by potrafili opracować realne, jasno sprecyzowane,
bliskie oraz dalekosiężne cele dla kraju.

Komunistyczna propaganda przez pół wieku wmawiała wszem i wobec (i czyni to nadal), że zajęcie ziem
polskich przez armię sowiecką było aktem wyzwolenia, a powstający twór administracyjny, osłaniany przez
dywizje NKWD, był niepodległym państwem polskim. Oczywiście jest to cyniczny fałsz, którego skutki są
bardzo groźne aż do chwili obecnej.

Wspomnienia moje, zawarte w niniejszym rozdziale, dotyczą właśnie okresu, gdy zmieniali się okupanci, a
wielu z nas tkwiło jeszcze w zbrojnej konspiracji. Naturalnie ta czy inna stoczona potyczka lub bitwa nie
miała większego znaczenia dla losów narodu, ale mogła mieć i miała wpływ na losy poszczególnych osób lub
lokalnych społeczności. Niestety, wiedza o tym okresie, o przyczynach postępowania różnych ugrupowań
niepodległościowych i wynikających z tego następstwach oraz o działaniach okupantów jest bardzo
powierzchowna. Najczęściej powtarzane są (za komunistyczną propagandą) tezy o "wyzwoleniu" i
"zwycięstwie" oraz "walce wstecznych ugrupowań kapitalistycznych z odradzającym się demokratycznym
państwem ludowym".

Zastanawiając się nad koncepcją niniejszego artykułu, doszedłem do wniosku, że wstępem i niejako tłem
epizodu ostatniej walki z Niemcami, której byłem uczestnikiem, mogą być: fragment opracowania
Kazimierza Gluzińskiego

[9]

pod tytułem Nielegalnym... Pokłosie Procesu N.S.Z., wydrukowanego w marcu

1948 r. w Monachium, oraz wybrane fragmenty opracowania historyka emigracyjnego Stanisława Bóbr-
Tylingo pt. Rok 1945, opublikowanego w "Szańcu Chrobrego" w 2003 r. Do lektury tego opracowania bardzo
zachęcam, a Autora, niestety już nieżyjącego, żołnierza NSZ, czytelnikom "Szczerbca" przedstawiać chyba
nie ma potrzeby.

K. Gluziński

Nielegalnym... Pokłosie Procesu N.S.Z.

(...) kierownictwo polityczne N.S.Z. poleciło jednostkom uważać za wroga każdą
obcą siłę zbrojną, znajdującą się na terenie Polski, wbrew woli i interesom Narodu
polskiego.
Zgodnie z tym poleceniem oddziały N.S.Z. uderzały zarówno na oddziały
niemieckie, jak i na "jaczejki" bolszewicko-komunistyczne (regularnych oddziałów
Armji czerwonej, prowadzących walkę z Niemcami, oddziały N.S.Z. miały polecone
nie atakować).
Było to niewątpliwie zgodne z polską racją stanu, gdyż zarówno Niemcy
hitlerowskie, jak i Rosję Sowiecką należało traktować jako wrogów Polski.
Niedostatecznie zorjentowana część opinji polskiej nie zawsze rozumiała to
stanowisko. Uważało się za słuszne, że Polska walczyć może jedynie w oparciu o
kogoś, a walka na dwa fronty była niezrozumiałą.
Dlatego też ilekroć oddziały N.S.Z. wchodziły w kontakt bojowy z Niemcami,
można było twierdzić o "współpracy" z Rosją, a gdy gromiły bandy-jaczejki
sowieckie, można było mówić o "współpracy" z Niemcami.
Oczywiście Niemcom nieraz się wydawało, że oddziały N.S.Z. kierują ostrze
swego działania przeciwko bolszewikom a nie nim samym, gdyż poza N.S.Z. nikt inny

background image

Strona 22

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

z komunistami podówczas w Polsce nie walczył. Pogląd ten wielokrotnie dawał
szerokie pole do wyciągnięcia poważnych korzyści dla sprawy polskiej.
Prowadzenie wojny na dwa fronty nie było - rzecz jasna - łatwe. O ileż
łatwiejsza, prostsza była taktyka BIP'u i ZWZ - czy jednak w ostatecznym wyniku
okazała się ona korzystniejsza dla sprawy polskiej...?
Cechą działalności Kierownictwa Politycznego i Dowództwa N.S.Z. była
niewątpliwie dalekowzroczność w ocenie Rosji sowieckiej, jako wroga Polski. Ile
strat i ciężkich chwil dałoby się naszej ludności w Kraju zaoszczędzić, gdyby pod
tym względem front całego polskiego ruchu oporu był jednolity, gdyby - tak jak
to czyniły N.S.Z. - wszystkie czynniki polskie systematycznie przygotowały
społeczeństwo na moment zbliżającej się sowieckiej okupacji, gdyby rzucone w
1942 r. przez prasę "Szańca" hasło "Pokój z Rosją - walka z Kominternem"
należycie i właściwie było zrozumiane, a przytym powszechnie zastosowane.
[podkr. B.S.]
N.S.Z. były organizacją dużą - liczyły ponad 100.000 czynnych członków. W
odróżnieniu od organizacyj kierowanych przez BIP, Narodowe Siły Zbrojne nie
posiadały członków należących do organizacji jedynie formalnie, na papierze.
ponieważ były "nielegalne" - przynależność do N.S.Z. nie dawała żadnych korzyści -
toteż cały element markujący jedynie pracę podziemną, w innych organizacjach szukał
wyżycia.
Wywiad N.S.Z. liczył wiele setek ludzi - wiele tysięcy liczyła partyzantka N.S.Z.,
setki pracowały w akcjach specjalnych (AS), setki zatrudniała skomplikowana
administracja, wyszkolenie, propaganda...
Jak wyglądała "współpraca" N.S.Z. z Niemcami najlepiej wiedzą te tysiące i
dziesiątki tysięcy enezetowców - wiedzą żołnierze z oddziałów leśnych, czy AS-ów,
bijących Niemców na każdym kroku i przy każdej okoliczności i... sami bici... Wiedzą
ż

ołnierze Brygady Świętokrzyskiej, która w ciągu tylko ostatniego półrocza walk w

kraju zniszczyła ponad 500 Niemców i mniej więcej tę samą ilość członków band
komunistyczno-bolszewickich. Wiedzą kierowniczki poszczególnych komórek opieki
więziennej - wiedzą wszyscy ci, których los zaprowadził do obozu koncentracyjnego,
ilu spotkali tam kolegów z N.S.Z.
I wreszcie jak wyglądała "współpraca" N.S.Z. z Niemcami świadczyć może
olbrzymia lista strat członków całej grupy "Szańca" z N.S.Z. włącznie. Z pośród
samego kierownictwa politycznego zginęło ponad 60% w bezpośrednich starciach, w
niemieckich więzieniach i obozach koncentracyjnych.

*

Skąd wobec tego, wobec tak oczywistych faktów i to faktów znanych
powszechnie w całej Polsce, a w dużym stopniu nie obcych polskim masom na
emigracji, mogły powstać tego rodzaju zarzuty? Skąd mogą się one powtarzać tak
uporczywie, jakby istniały czynniki, którym ponad wszystko zależy, aby duch, który
zrodził N.S.Z. nie miał najmniejszego wpływu na kształtowanie się polskiej myśli
politycznej, do czego całą swą taktyką, swym postępowaniem w okresie wojny, oraz
szerokim poparciem w masach krajowych, N.S.Z. byłyby w pełni predystynowane.
Źródła całej oszczerczej kampanji przeciw organizacjom, które wyłoniły N.S.Z.,
należy szukać w pierwszym rzędzie w propagandzie Kominternu, czy Politbiura, jak
kto woli.
Już w 1941 r. Sowiety doskonale się zorientowały, jaka jest istotna linja
polityczna środowiska, które stworzyło później N.S.Z., odnośnie Rosji i komunizmu,
oraz jaka jest środowiska tego bieżąca taktyka. Zrozumiały, że środowisko to jest
jedynym czynnikiem polskim, którego nie zaślepiło podniecenie walk z Niemcami i
które umie spojrzeć poza bieżącą rzeczywistość i dostrzec nowe potworne
niebezpieczeństwo grożące Narodowi polskiemu. Mało tego, umie wyciągnąć
logiczne wnioski, a następnie - pomimo że jest pozbawione jakichkolwiek niemal
możliwości materjalnych, potrafi z żelazną konsekwencją zasady swoje wprowadzać
w życie.
To też kiedy N.S.Z. zaraz po klęsce Niemiec pod Stalingradem zaczęły już
zupełnie wyraźnie przygotowywać się na moment okupacji sowieckiej, likwidując
przyszłych "volksdeutschów" rosyjskich oraz agentów komuny, Sowiety poczuły się
na odcinku polskim zagrożone - zrozumiały, że jeśli akcja ta nabierze cech
powszechności, jakiekolwiek organizacje komunistyczne (PPR, AL, PAL) na terenie
Polski będą wręcz nie do utrzymania. Przystąpiły więc do przeciwdziałania.
Poza akcją bezpośrednią, w której wiele cennych jednostek z szeregów N.S.Z.
oddało swe życie, głównym instrumentem działania Moskwy stała się propaganda.
Wielu z nas napewno pamięta te nieustające audycje radja moskiewskiego na temat
bandytów z N.S.Z. oraz współpracy N.S.Z. z Gestapo.
Napewno jednak cała najbardziej przemyślna i perfidna propaganda wroga nie
postawiłaby nawet cienia śladu po sobie, gdyby do niej niespodziewanie nie
przyłączyły się niektóre czynniki polskie.

background image

Strona 23

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

I tu dochodzimy do sedna zagadnienia.
Z całą przykrością i bólem muszę stwierdzić, że istniały w Polsce i w dalszym
ciągu istnieją i tu na emigracji czynniki polskie, które wiedząc, że to jest nieprawdą, z
całą świadomością zarzuty propagandy rosyjskiej przeciw N.S.Z. podchwyciły,
rozpowszechniały je i w dalszym ciągu je propagują.
Czynniki te w pierwszym rzędzie usiłują, oczywiście, wzbudzić podejrzenie, że
przecież bez wyraźnej współpracy nie udałoby się n. p. Brygadzie Świętokrzyskiej z
bronią w ręku dojść do środka Czech. Czynników tych, podnoszących tak krzywdzący
zarzut, nie stać ówcześnie na obiektywne rozpatrzenie okoliczności, w jakich to się
działo. W owym bowiem okresie czasu nie było już chyba Niemca, który by jeszcze
wierzył w możliwość uniknięcia zbliżającej się nieuchronnej klęski. Nawet Goebbels
już chyba wówczas nie wierzył, w to co mówił czy pisał. Stosunek więc Niemców do
Brygady w tym momencie kształtował się poprostu w płaszczyźnie gwałtownie
zbliżającej się od wschodu nawały sowieckiej. Tragizm chwili nakazywał im
zapomnieć o tym, ilu Niemców na terenie Polski zginęło z ręki żołnierzy Brygady, to
też zaczęło im wówczas wystarczać to, że mieli do czynienia z grupą, co do której
zdecydowanego nastawienia

anty-komunistycznego - nie

mieli najmniejszych

wątpliwości. Okoliczność ta wówczas całkowicie zadecydowała o ich chwilowym
stosunku do Brygady, przyczyniając się zresztą później do wytworzenia pozorów
opinji o kolaboracji.
Niemcy niewątpliwie liczyli, że ten typ obcego elementu antykomunistycznego,
jaki reprezentowała Brygada, na coś może się im przydać. Dowództwo Brygady
natomiast zarówno nastroje jak i rachuby niemieckie na tworzenie jakiegoś
współdziałającego legjonu, zręcznie wykorzystywało, zdecydowane zawsze na walkę
do upadłego, a w żadnym razie nie na współdziałanie militarne z niemieckimi
oddziałami wojskowymi.
Pomimo ciągłych nacisków i prób zlikwidowania siłą, ta linja postępowania do
końca została zachowana i ani jeden strzał nie padł do nacierających wojsk
sowieckich. Natomiast w chwili zbliżania się do linji frontu amerykańskiego, Brygada
rozpoczęła zdecydowane natarcie, zakończone po trzydniowej walce połączeniem się
z oddziałami 3-ej armji gen. Pattona.
To też czynniki te, których tu nie chcę wymieniać, a których postępowanie
pozostawiam ocenie polskiej opinji publicznej, kierowały się jednym jedynym
względem, a mianowicie użytecznością tego oszczerstwa w walce politycznej, jaką
prowadziły z całą bezwzględnością z N.S.Z., jedynym niezależnym czynnikiem
w polityce polskiej. Doprawdy tego rodzaju postępowanie zaszczytu nie przynosi - jest
poza tym niemądre, ponieważ - jak mówi przysłowie polskie - kłamstwo ma krótkie
nogi, a prawda prędzej czy później na wierzch wypłynie. Jest niemądre i z innych
względów - wiąże autorów, w świadomości polskiej opinji publicznej, zbyt mocno z
propagandą komunistyczną. Kiedy bowiem konjunktura dawno się już odmieniła i
chciałoby się "stanąć na czele" szeregów polskich, walczących z Rosją sowiecką,
jakże trudno jest wytłumaczyć masom polskim, że się było zawsze wrogiem
sowieckiej Rosji.
Postępowanie takie jest również i mało skuteczne, gdyż N.S.Z. obecnie jako
zorganizowany zespół nie istnieją ani w kraju, ani na emigracji, natomiast bardzo
licznych zwolenników posiadają we wszystkich ugrupowaniach politycznych, i to po
obu stronach żelaznej kurtyny.

*

Cień szubienicy zawisł nad skazanymi na śmierć Stanisławem Kasznicą i Lechem
Neymanem.
Powróz, na którym zawisną ich ciała, oplatał już szyje wielu bojowników o
niepodległość Polski.
W chwili wykonywania wyroku towarzyszyć im będą dusze Traugutta,
Jeziorańskiego i wielu innych, których Polska z czcią sławi.
Pomimo

wszystkich

wysiłków

wroga,

pamięć

ich,

wsławiona

ofiarną,

niestrudzoną, pełną całkowitego poświęcenia i oddania się pracą dla Ojczyzny, oraz
walką bohaterską o Polskę, a opromieniona śmiercią dla Sprawy, pozostanie w
Narodzie polskim na wieki wśród Jego najcenniejszych Pamiątek.
Pozostanie ponad łzy ich najbliższych czystsza, ponad śnieg bielsza...

[10]

Kazimierz Gluziński

* * *

Stanisław Bóbr-Tylingo

Rok 1945

background image

Strona 24

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

(...) Jedynie Watykan wobec anglosaskich dyplomatów nie krył swej opinii:
układy jałtańskie zniszczyły całą moralną bazę wojny, jaki był więc cel tej wojny,
jeżeli tylko siła ma dyktować jej wynik. Karta Atlantycka została otwarcie podarta.
Stolica Apostolska bała się o dziesiątki milionów katolików dostających się we wrogie
władanie ateistycznego bolszewizmu. Jej oficjalny organ "Osservatore Romano" przez
kilkanaście następnych miesięcy unikał wszelkiej krytyki Stalina, by go tylko nie
rozwścieczyć: pamiętano o Katyniu.
Pod koniec lutego całość ziem polskich znalazła się pod okupacją sowiecką.
Oddziały NSZ, które nie mogły dojść do miejsc koncentracji

[11]

, prowadziły

nadal walkę o niepodległość, tym razem przeciw wschodniemu okupantowi. W ciągu
roku odtworzono porwaną siatkę organizacyjną, łatwiej było, dzięki wódce, o broń i
amunicję, zwłaszcza od polskojęzycznych oddziałów Armii Czerwonej. Pod koniec
roku w ponad stu oddziałach walczyło przeszło 30 tys. partyzantów, a więc liczba
równa największemu natężeniu powstania styczniowego. Po raz pierwszy od roku
1863 dowódcami oddziałów byli i księża. Walcząc z tym samym wrogiem partyzanci
napotykali w lasach na ślady swych poprzedników z potrzeby styczniowej: widoczne
jeszcze pozostałości obozów, kopce, krzyże, mogiły. W marszu, przy ognisku
partyzanci z puszczańskich wiosek często opowiadali o nich, to co im przekazała
rodzinna tradycja. Pomagał w walce polski las, dawał on możność założenia trudno
dostępnego dla Rosjan obozowiska, kryjówki broni i ekwipunku, pozwalał na
przygotowanie zasadzki, chronił w razie potrzeby ucieczki, zezwalał na odpoczynek
przed następną akcją.
Ta polska walka rozgniewała Churchilla, w liście do Roosevelta z 13 marca
skarżył się, iż NSZ będąc pod rozkazami "rządu polskiego w Londynie" utrudnia
Rosjanom administrację ziem polskich.
Pieśni walczących w kraju oddziałów brzmiały jakże optymistycznie:

Pomylił się Stalin, pomylił się kat,
Zmyliła się ruska hołota,
Za Sybir, za Katyń, za mękę, za krew
Zapłaci "Cichego" piechota.

Zakończenie wojny pozowoliło Moskalom na swobodniejszą rozprawę z polskimi
oddziałami. Dużo ich rozwiązało się dobrowolnie w okresie zimy 1945/46, na wiosnę
przyszły dotkliwe klęski. Mimo to walka trwała nadal, jak w latach 1864-65.
Wzruszającym momentem w tej walce, na początku maja 1946, było opanowanie
uzdrowiska Wisła i zorganizowanie na głównej ulicy uroczystej defilady z okazji 3
Maja. Entuzjazm zaskoczonych ludzi był ogromny, wszyscy myśleli, że wybuchło
powstanie, które przyniesie niepodległość. Żołnierze VII Okręgu NSZ szli po
rzucanych im kwiatach.
Ponad 90 oddziałów o ogólnej sile ponad 4000 dusz biło się jeszcze w okresie
1946-47. Największe bitwy i najbardziej krwawe były na Podkarpaciu, górale
najdłużej stawiali zbrojny opór. W desperackich walkach tych wszystkich oddziałów
przyjęła się modlitwa, która powstała w Brygadzie Świętokrzyskiej:

Królowo Korony Polskiej z twarzą pociętą szablami,
Do Ciebie wznosimy czoła, schylone bólu ciężarem.
Nie ma w nas szlochu rozpaczy. Zaciśniętymi wargami
Modlimy się głucho, śmiertelnie.
O łaskę wiary.
Latami idziemy nocą, żołnierze tragicznej sprawy.
Krzyże, krzyże za nami - żałobne żołnierskie ślady.
Odsuń nam w chwili ostatniej kielich bolesny, krwawy,
Gorycz samotnej śmierci,
Truciznę zdrady.

Straty były tak duże, iż uniemożliwiały dalsze trwanie: oddziały traciły do 90% stanu,
oficerów poległo 97%. W roku 1948 zaplecze polityczne wydało rozkaz zawieszenia
walki. Nie wszyscy go od razu usłuchali.
Mimo jawności uchwał jałtańskich, które całą Europę Wschodnią oddawały
Rosji, Ukraińcy nie zaprzestali mordów. W pomoc przyszli im Rosjanie przez
bezwzględne i okrutne prześladowania oddziałów AK, przez wywózki polskiej
ludności, przez zmuszanie młodych Polaków do służby we własnej armii. Wioski,
miasteczka pozostawały bez młodych ludzi. Rosjanie nie przeszkadzali jawnemu
paleniu osiedli i mordom na Polakach. Ten straszny napad okrucieństwa okresu
pojałtańskiego miał swoje uzasadnienie. Stalin kilkakrotnie pod koniec wojny
wypowiedział się o powstaniu po wojnie w sowieckiej republice ukraińskiej
polskojęzycznego obszaru z odrębną, lokalną administracją. To byłoby więcej, niż

background image

Strona 25

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Ukraińcy mogli się spodziewać dla siebie.
Podobnie jak i w czasie pierwszej wojny światowej, Niemcy i obecnie
przedłużyli wojnę ponad rozsądny moment, by uniknąć większych jeszcze strat w
ludziach, spustoszenia własnego kraju, a przede wszystkim władzy bolszewickiej na
terenach wschodnich. Dopiero 7 maja podpisali w Reims akt zaprzestania walki.
Rosjanie przeszli już wtedy Łabę.
Polska zakończyła wojnę nie tylko utratą niepodległości i nową groźbą
unicestwienia jako naród kultury śródziemnomorskiej, ale i z osłabioną tkanką
biologiczną i materialną. Z rąk niemieckich zginęło ponad 6 milionów ludzi, 80% strat
przypadło na ludność miejską, wiązało się to z metodycznym wyniszczaniem
inteligencji i eksterminacją praktycznie wszystkich mieszkańców miast pochodzenia
ż

ydowskiego. Innym rezultatem wojny było stałe inwalidztwo około 600 tys. osób,

zwiększenie zachorowalności na gruźlicę, wielka śmiertelność w pierwszych latach
powojennych. Z miast największe straty poniosła Warszawa: 400 tys. zginęło w
samym mieście, ponad 450 tys. w niemieckich i rosyjskich obozach i więzieniach. Nie
jest znana dokładnie liczba osób zamordowanych przez Litwinów, Rosjan i
Ukraińców, straty zadane przez nich oblicza się na 2,5 do 3 milionów dusz. Na tysiąc
mieszkańców zginęło w Polsce 200 osób, w Rosji - 124, w Jugosławii - 108,
w Niemczech - 84, we Francji - 13.
Warszawa została zniszczona w 80%, centrum Poznania w 70%; nie lepiej
wyglądały miasta przejęte przez Polaków: Wrocław był zniszczony w 65%, Gdańsk -
w 55%, Szczecin - w 45%. We wsiach co czwarty budynek uległ ruinie, połowa ziem
leżała odłogiem, nie istniał transport samochodowy czy wodny. Już po ustaniu walk
Rosjanie palili miasta, miasteczka, osiedla, które miały przypaść polskiej obłaści.
Bezpowrotne straty polskich jednostek walczących na zachodzie wyniosły 8826
dusz, z tego II Korpus miał 2301 poległych, polskojęzyczne oddziały w armii
rosyjskiej miały 25650 poległych.
Cofnięcie uznania przez Zachód Polski jako państwa niepodległego nastąpiło w
dwóch etapach: 29 czerwca rząd francuski cofnął swe uznanie, de Gaulle zresztą
nigdy nie krył swego stanowiska popierającego Rosję w konflikcie z Polską; 5 lipca
uznanie cofnęły rządy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. W dniu tym wojska
polskie na Zachodzie liczyły 228 tys. dusz, w tym: 3 dywizje piechoty, 2 dywizje
pancerne, 2 brygady pancerne, brygadę spadochronową i grupę artylerii. W marynarce
wojennej służyły: krążownik, 6 kontrtorpedowców, 3 okręty podwodne, 5 ścigaczy.
Siły powietrzne składały się z 9 dywizjonów myśliwskich, jednego dywizjonu
myśliwsko-rozpoznawczego, 3 dywizjonów bombowców ciężkich i jednego lekkich.
Ogólnie w armii polskiej na obczyźnie służyło ponad 300 tys. żołnierzy. Żaden z nich
nie był dopuszczony, by wziąć udział w zwycięskiej paradzie w Londynie lub Rzymie.
Tego samego też dnia został wystosowany apel do gen. Andersa, by ten utrzymał
należną dyscyplinę w wojsku polskim - nie chciano już więcej polskich kłopotów.
W obliczu przegranej wojny i utraty niepodległości rząd polski wydał 26 czerwca
odezwę do narodu. Stwierdzał w niej bez ogródek dyplomatycznych, iż zwyciężyły nie
zasady słuszności i zobowiązania wynikające z umów międzynarodowych, lecz fakty
dokonane i narzucone
. Streścił polski wysiłek w czasie wojny, przypomniał
tysiącletnie związki Polski ze światem cywilizacji i kultury zachodniej, wspomniał o
lotnikach, którzy w bitwie o Anglię przyczynili się do zwycięstwa, proroczo
przewidział, iż podeptane obecnie wartości moralne naszej cywilizacji odrodzą się
i zwyciężą
. Zakończył wyrażeniem nadziei: Droga nasza jest trudna, lecz u jej kresu
spełni się Polska naszych żarliwych pragnień: Wolna i Niepodległa Polska swobody i
sprawiedliwości, Polska miłości Boga i ludzi
.
Trudna droga zaczęła się od razu. Drugi Korpus zdobył w czasie działań
wojennych we Włoszech niemieckie biuro studiów rosyjskich, uzupełniło ono
znacznie polskie wiadomości o wschodnim sąsiedzie. To rozzłościło Anglików i
wymusili oni na Polakach rozwiązanie tej ważnej komórki badającej stosunki
moskiewskie. W Niemczech, we wszystkich trzech strefach okupacyjnych -
amerykańskiej, angielskiej i francuskiej - władze alianckie zamykały polskie
wydawnictwa prasowe, gdyż zawierały one złośliwe ataki na politykę i personel
alianckich sił zbrojnych usiłujące zakłócić jedność sprzymierzonych
. Jedynie
"Ostatnie Wiadomości" wydawane przez Brygadę Świętokrzyską nie podlegały żadnej
cenzurze. Natomiast nie było ograniczeń dla Rosjan zalewających wtedy Niemcy
swymi wydawnictwami.
Dzięki jednak temu, iż żołnierz polski walczył do końca przy boku swych
aliantów anglosaskich, został Polakom zaoszczędzony los Rosjan, których koniec
wojny zastał na terytoriach okupowanych przez zachodnie siły zbrojne. Około 3
miliony obywateli rosyjskich zostało siłą przekazanych Armii Czerwonej. Znaczna
większość służyła w wojsku niemieckim i nosiła niemieckie mundury, nie zostali
jednak uznani za jeńców niemieckich, ale za dezerterów rosyjskich. Chodziło tu
głównie o żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej stworzonej przez gen. Andrieja

background image

Strona 26

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Własowa, formacji kozackich, licznych oddziałów pomocniczych przy jednostkach
niemieckich. Deportacje objęły także Rosjan, którzy uciekli po roku 1917 przed
terrorem

bolszewickim,

posiadających

już

obywatelstwo

jednego

z

państw

zachodnich. W

roku 1968

rząd brytyjski

zarządził zniszczenie

wszystkich

dokumentów odnoszących się do tej akcji

[12]

.

Stanisław Bóbr-Tylingo

W takiej niekorzystnej sytuacji politycznej oraz wojskowej, wynikającej z oficjalnych stosunków "Polski
Walczącej" z państwami koalicji, dowództwo AK podjęło decyzję o rozpoczęciu akcji "Burza", której
najbardziej tragicznym w skutkach rozdziałem stały się walki o Warszawę w sierpniu 1944 r., nazwane
później, chyba niezbyt szczęśliwie, Powstaniem Warszawskim. Zwykły żołnierz armii podziemnej w zasadzie
zaakceptował tę decyzję, gdyż przez tyle lat przygotowywał się do chwili, w której mógł wreszcie jawnie
wystąpić z bronią w ręku przeciwko znienawidzonym Niemcom. Większość jednak nie zdawała sobie
sprawy, nie zastanawiała się, że takie postępowanie pomaga w okupowaniu terytorium państwa przez, równie
wrogi Polsce jak Niemcy, Związek Sowiecki i zwiększa ofiary wśród polskiego narodu oraz straty
ekonomiczne. Takie postępowanie stało w jawnej sprzeczności z głównymi celami polskiego państwa. W tej
kwestii NSZ zajęły jasne i uczciwe stanowisko, polegające na niepomaganiu we wprowadzeniu nowej
okupacji i to jeszcze kosztem krwi żołnierza polskiego. Mimo takiego stanowiska, w większości rejonów
Polski zbrojne oddziały NSZ wzięły udział w tej końcowej fazie wojny, w walkach z wycofującymi się
oddziałami armii niemieckiej. Bezsprzecznym przykładem solidarności i kosekwentnego dotrzymywania
ustaleń umowy scaleniowej oraz wielkiego patriotyzmu był masowy udział żołnierzy NSZ w walce o
Warszawę w sierpniu i wrześniu 1944 r. i to mimo niejasnego i niezrozumiałego stanowiska niektórych
kręgów dowódczych AK, szczególnie w pierwszym okresie walk.

Historia lubi płatać figle. Mimo negatywnego stanowiska dotyczącego szerszego udziału oddziałów NSZ w
"Burzy", chyba ostatnią bitwę z wojskami niemieckimi w rejonie Lublina stoczyły właśnie jednostki zbrojne
NSZ i to w bezpośrednim współdziałaniu ze zwiadowczymi oddziałami frontowymi sowieckiej armii. Los tak
chciał, że byłem uczestnikiem tych wydarzeń.

Bitwa została stoczona na przedpolu wsi Kępa i Kolonia Kępa, na polach od strony wsi Kłodnica. Kilku z nas,
członków oddziału partyzanckiego "Cichego" i komendy powiatu, kwaterowało w Kolonii Kępa, gdzie była
nasza silna placówka, której komendantem był, już nieżyjący, Stefan Kwiatkowski.

Kilka słów wyjaśnienia. Był to okres reorganizacji oddziałów partyzanckich

i innych struktur

konspiracyjnych, w związku z nadchodzącą okupacją sowiecką. Przewidywano, że szczególnie ważnym
będzie pierwszy okres tej okupacji, w którym trzeba będzie opracować nowe założenia taktyczne
przystosowane do postępowania Sowietów. O planach polskich komunistów, będących na usługach
Sowietów, mieliśmy wtedy jeszcze nikłą wiedzę. Spodziewaliśmy się, że będą tworzyli administrację
podporządkowaną Sowietom, stąd też nasza chwilowa obecność w rejonie, w którym nasze struktury
organizacyjne były szczególnie rozbudowane.

Przy odtwarzaniu przebiegu zbrojnego starcia pod Kępą, nie ufałem swojej pamięci. Relacja, którą tutaj
przedstawiam, jest wynikiem wizji lokalnej w terenie i wszechstronnej dyskusji z Mieczysławem Orłem
ps. "Oset", jak również późniejszych rozmów z Leonem Bartkiewiczem ps. "Marynarz". Rozmowę z
"Ostem" mam prawie w całości zarejestrowaną na taśmie magnetofonowej. Niestety, obydwaj moi rozmówcy
już nie żyją, ale przez kilka lat po zorganizowaniu Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych
cieszyliśmy się z częstych spotkań i możliwości snucia wspomnień.

30 czerwca 1995 r. na zaproszenie Miecia Orła i jego żony wybraliśmy się wraz z Hanią w odwiedziny do
Kolonii Kępa. Bardzo chętnie przyjąłem zaproszenie, bowiem ponad 50 lat nie byłem w tamtych okolicach, a
w czasie okupacji niemieckiej bardzo często kwaterowałem w Kępie lub Kolonii Kępa. Poza tym chciałem
skonfrontować swoje wspomnienia z "Ostem", który jako mieszkaniec tamtych okolic na pewno lepiej
pamiętał lokalne wydarzenia.

Na początku lat dziewięćdziesiątych, po ukazaniu się ogłoszeń o organizującym się Związku Żołnierzy NSZ,
odwiedził nas w domu w Lublinie starszy (to znaczy w naszym wieku) pan wraz z kilkunastoletnią
dziewczynką, jak się okazało wnuczką, która towarzyszyła dziadkowi w wyjazdach. Mimo upływu 50 lat
wiedziałem, że musimy się znać. Po kilku wyjaśnieniach uściskaliśmy się serdecznie. Był to "Oset" z naszej
placówki Kolonia Kępa.

Jak doszło do konfrontacji zbrojnej pod wsią Kępa? Właściwie działo się to na "ziemi niczyjej". Regularne
niemieckie jednostki frontowe wraz z artylerią już się wycofały, a drogi zatłoczone były cofającymi się
różnymi grupami o charakterze pomocniczym lub zbieraniną żołnierzy z rozbitych jednostek. To wojsko nie
przedstawiało większej siły bojowej w ewentualnej walce z regularnymi oddziałami, ale było bardzo
niebezpieczne dla ludności cywilnej z powodu niskiego morale oraz braku dyscypliny i jednolitego
dowództwa. Na południe od Lublina główną trasą wycofywania się była szosa i okoliczne drogi łączące
Lublin z Kraśnikiem i prowadzące dalej do przeprawy przez Wisłę w Annopolu. Na tę "ziemię niczyją"

background image

Strona 27

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

zapuszczały się zwiadowcze patrole sowieckie. Niektóre oddziały niemieckie rezygnowały z posuwania się
zatłoczonymi drogami w kierunku Kraśnika i Annopola i skracały sobie drogę przemieszczając się polnymi
traktami na zachód, w stronę Wisły.

I właśnie jeden taki oddział - składający się głównie z żandarmów i z członków żandarmerii polowej w sile
około 30 ludzi uzbrojonych przeważnie w pistolety maszynowe - zrezygnował z posuwania się szosą Lublin-
Kraśnik i na wysokości wsi Sobieszczany, na południe od Niedrzwicy, pomaszerował drogą przez Majdan
Sobieszczański i Kłodnicę w kierunku Józefowa nad Wisłą, spodziewając się znalezienia tam przeprawy
przez rzekę. W czasie tego manewru Niemcy natknęli się na zwiad konny następujących powoli regularnych
oddziałów sowieckich. Zwiad liczył kilkadziesiąt koni i był dowodzony przez starszego lejtnanta, Rosjanina
pochodzącego z Syberii. Żołnierzami zaś byli przeważnie Azjaci o wybitnie mongolskich rysach twarzy,
dosiadający niewielkich, kudłatych koników. Sowieci ci wpadli w zasadzkę, którą zorganizował wycofujący
się w kierunku Wisły oddział niemiecki i ponieśli poważne straty w zabitych i rannych.

Teraz trochę o topografii terenu, na którym rozegrały się te wydarzenia. Wioski Kolonia Kępa i Kępa leżą
około 30 km na południowy zachód od Lublina. Prowadzi do nich droga wiodąca z Bełżyc na południe (przez
Borzechów), która w okolicy Radlina skręca na północny zachód do miejscowości Chodel. Od Kępy biegł na
południe nieutwardzony (w owym czasie) gościniec w kierunku Popkowic i dalej do Kraśnika Fabrycznego.
Na wschód od Kępy i Kolonii Kępa położone są wioski Kłodnica i Sobieszczany. Sobieszczany leżą przy
szosie Lublin-Kraśnik. Z Niedrzwicy Kościelnej można dojechać do Kępy i Kolonii Kępa drogą prowadzącą
na zachód do Borzechowa, a później traktem w kierunku południowo-zachodnim. Z Borzechowa istnieje
również połączenie, wówczas polną drogą, do Kłodnicy Dolnej i Górnej, z której prowadzi trakt w kierunku
zachodnim do Kępy. Piszę o tych drogach dosyć szczegółowo, być może, ułatwi to Czytelnikowi wyobrażenie
sobie późniejszych wypadków.

Tak zapamiętał "Oset" początek tych wydarzeń. Rano przybiegł goniec z Kłodnicy z wiadomością, że
Niemcy jadą w naszym kierunku. W Kłodnicy podpalili dom koło kościoła i zarekwirowali furmanki z
woźnicami. Natychmiast zarządzono mobilizację placówki oraz zawiadomiono naszą grupę kwaterującą u
państwa Kępskich. (Dotychczas wydawało mi się, że kwaterowaliśmy u "Osta"). Po kilkunastu minutach
stawiliśmy się wszyscy na skraju wsi Kępa, przy drodze prowadzącej z Kłodnicy.

Zadanie: nie dopuścić Niemców do wsi. Mogą ją spalić i mordować mieszkańców. Ilu nas było, obrońców, w
pierwszej fazie bitwy? "Oset" rozumował bardzo logicznie - na placówce mieliśmy 14 karabinów i 1 LKM, a
byliśmy wszyscy. Więc musiało być nas szesnastu
. A ilu od "Cichego" - "Oset" nie pamięta. Natomiast ja
pamiętam, że na pewno był kpt. "Niebieski", ppor. "Lechita", pchor. "Artur" (czyli piszący te wspomnienia),
być może jeszcze ktoś od "Cichego" i dwie panie - moja siostra Wanda i jej koleżanka, które przyjechały w
sprawach organizacyjnych z Warszawy, a teraz nie mogły już wrócić. Miały szczęście, gdyż uniknęły
dramatu powstania. Nasza grupa była dość słabo uzbrojona, bowiem byliśmy już po częściowej reorganizacji
głównych sił oddziału. Broń maszynowa i ciężka została na razie zmagazynowana (ukryta). Pozostawiono
tylko broń osobistą, krótką oraz granaty. Ja jakoś zachowałem dodatkowo karabin mauzer, który zdobyłem
rok wcześniej na stacji kolejowej w Wilkołazie. Teraz mogłem w pełni poznać jego zalety.

Nikt z moich rozmówców nie potrafił podać dokładnej daty opisywanych wydarzeń. Miecio Orzeł pewnego
razu stwierdził: To było 23 lub 24 lipca (naturalnie 1944 roku).

Wydaje się, że ostrzelanie jadących na furmankach nie powinno nastręczać większego problemu. W praktyce
jednak bywało, i w naszym przypadku trzeba było brać to pod uwagę, że kawalkada furmanek rozciągała się
na kilkaset metrów. Zbyt wczesne ostrzelanie mogło być mało skuteczne, natomiast zbyt późne mogło
spowodować, że część furmanek wraz z załogami przedrze się przez linię obrony i obrońcy mogą zostać
zaatakowani również z flanki i od tyłu.

Ten, kto brał udział w tego typu zasadzkach, wie, że w NSZ obowiązywał nakaz bezwzględnego oszczędzania
woźniców, przewodników, zakładników oraz koni, które były własnością rolników, zazwyczaj również
zaangażowanych w konspirację. Wiadomym jest, jaką wartość stanowiły konie dla rolników, szczególnie
w okresie nasilonych prac polowych.

Najlepsze rezultaty daje zasadzka, w której linia obronna rozwinięta jest równolegle do drogi, którą porusza
się kolumna nieprzyjaciela. Daje to możliwość jednoczesnego zaatakowania awangardy i ariergardy kolumny.
W przypadku obrony wsi Kępa nie było warunków terenowych, czasu ani dostatecznej siły ognia (w
pierwszej fazie bitwy) do zastosowania takiej taktyki. Nasza niewielka linia obronna, usytuowana przed
wjazdem do wsi, zamykała prawie prostopadle drogę wiodącą z Kłodnicy do Kępy. Za plecami mieliśmy
nieliczne zabudowania gospodarcze, a trochę dalej niewielki park i dworek majątku ziemskiego
pań Janiszewskich. Dwie siostry Janiszewskie nie prowadziły już same gospodarstwa, które dzierżawił pan
Lakutowicz. Byli to bardzo sympatyczni, kulturalni i gościnni ludzie, związani z naszym ruchem
niepodległościowym. Po wojnie dworek ten barbarzyńsko zniszczono, a na tym miejscu wybudowano tzw.
blok, w którym mieściła się również szkoła. W nowym ustroju nie było miejsca dla pańskich dworów.

Na naszym przedpolu, niedaleko bronionej drogi, znajdowała się sklepiona piwnica, służąca do

background image

Strona 28

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

przechowywania ziemniaków. Za tą piwnicą urządził stanowisko LKM-u jego celowniczy Józef Kociak
ps. "Biały", ze swoim amunicyjnym. Niestety obaj już nie żyją. "Biały" zmarł w Szczecinie, gdzie po wojnie
wyjechał, a jego amunicyjny zmarł ostatniego września 1994 r. w szpitalu w Bełżycach.

Ostrzelaliśmy kolumnę niemiecką, gdy była przed wsią, na górce. Niemcy natychmiast opuścili furmanki i
rozwijali swoją linię (tyralierę) w kierunku swojego prawego skrzydła. W miarę wydłużania się niemieckiej
tyraliery byliśmy zmuszeni przegrupować się w lewo i w końcu częściowo zajęliśmy stanowiska w sadzie
położonym na górce (niewielkim wzniesieniu). Sad ten we fragmentach zachował się do dzisiaj. To była
druga faza bitwy.

Myśmy mieli za osłonę drzewa sadu oraz nierówności terenu, natomiast Niemcy - ustawione kopy ze
snopków zżętego zboża, tzw. mendle, których linia przebiegała równolegle do naszych pozycji obronnych.
Ukryci za tymi snopami, prowadzili intensywny ostrzał naszych pozycji, gdy tymczasem część z nich
przebiegała od jednej kopy do drugiej. Z początku nasz ogień był mało skuteczny, tak że linia niemieckiej
tyraliery rozwijała się coraz bardziej. Po dwóch moich strzeleckich niepowodzeniach (strzały były
spóźnione) przypomniałem sobie, jak się strzela do dzików przeskakujących wąski dukt. Strzela się do
chowających się, a nie ukazujących się. To daje sekundę, czy jej ułamek, na bardziej precyzyjne celowanie.
Linię poziomą celowania ustaliłem na około jednego metra nad ziemią, a pionową stanowił prawy brzeg
snopa. Gdy schylony żołnierz dobiegał do brzegu mendla ściągałem spust, mając cały czas cel w przyrządach
celowniczych. Skutek był natychmiastowy. Czwarty Niemiec nie odważył się już przeskakiwać od snopka do
snopka wzdłuż linii. Zaczęli zajmować stanowiska za snopami położonymi dalej od naszej linii obronnej,
a więc praktycznie się wycofywali. Mój karabinek okazał się bardzo celny. Wszystkie trzy strzały oddane do
widocznych celów były celne. Naturalnie nie tylko ja opanowałem podniecenie pierwszych chwil walki.
Koledzy również zaczęli strzelać do ukazujących się Niemców, a nie do snopków.

Niespodziewanie poprawiła się sytuacja w zasobach amunicji, której nigdy w partyzantce nie było za dużo. W
pierwszej fazie potyczki, gdy ostrzelaliśmy zbliżającą się na furmankach kolumnę Niemców, dwie dość
długie serie oddał nasz LKM. To musiało zrobić wrażenie na Niemcach. Nie ośmielili się później atakować w
tym kierunku i do końca pamiętali, że obrońcy dysponują cięższą bronią maszynową. Ale nawet nie wszyscy
obrońcy wiedzieli, że te pierwsze serie były ostatnimi. LKM zaciął się, a obsługujący go nie byli w stanie
usunąć przyczyny zacięcia. Dostali więc rozkaz rozdania amunicji posiadającym karabiny strzeleckie. W
efekcie naszego ostrzału Niemcy stracili zarekwirowane w Kłodnicy furmanki, nie wkroczyli do wsi (Kępa i
Kolonia Kępa) i zalegli na polu usianym snopami zżętego zboża. Nikt nie miał chęci atakować i obydwie
strony czekały na ruchy przeciwnika. Kilku naszych żołnierzy podczołgało się do opuszczonych najbliższych
stanowisk niemieckich przynosząc kilka pistoletów maszynowych i amunicję. W tej sytuacji spokojnie
czekaliśmy na swoich pozycjach na ewentualny atak Niemców.

Wypada wyjaśnić dzisiejszemu czytelnikowi, że w taktyce walk partyzanckich obowiązywał nas nakaz
mówiący, że oddział partyzancki na odgłos walki winien rozpoznać przyczynę strzelaniny i udzielić pomocy
walczącej stronie polskiej. Stoczona wcześniej przez sowiecki zwiad konny walka z oddziałem niemieckim, z
którym później przyszło nam walczyć, spowodowała mobilizację naszych placówek w Marianówce pod
dowództwem Bolesława Skulimowskiego "Sokoła" oraz placówek z okolic Sobieszczan pod dowództwem
doświadczonego partyzanta Leona Bartkiewicza "Marynarza". Do nich dołączyli później chłopcy z Kłodnicy i
Borzechowa. Z chwilą wywołania przez Niemców pożaru w Kłodnicy i zaatakowania bronionej przez nas wsi
Kępa, będące już w ruchu siły tych placówek pospieszyły na odgłos walki i zajęły stanowiska na tyłach
atakujących nas Niemców, manifestując swoją obecność dość gęstym ostrzałem. Ponadto w niedługim czasie
nadjechał od strony Niedrzwicy, liczący około 20 koni, uprzednio rozbity zwiad sowiecki z wolą wzięcia
udziału pod naszym dowództwem w toczącej się walce. W tej sytuacji los oddziału niemieckiego został
przesądzony. Znad snopków zaczęły się ukazywać białe chustki, a wkrótce i żołnierze niemieccy z rękami na
głowie. Chłopcy z placówek rzucili się do zbierania porzuconej broni. "Sokół" i "Marynarz" usiłowali
utrzymać dyscyplinę i nie dopuścić do dezorganizacji swego wojska. Żołnierze z placówki Kępa dostali
rozkaz nieopuszczania swoich stanowisk. Zameldowałem kpt. "Niebieskiemu", że pójdę rozeznać sytuację i
postaram się pomóc w utrzymaniu porządku. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że to "Sokół" i "Marynarz"
przyszli nam z pomocą.

Nie kryjąc się, pobiegłem w kierunku niedawnych linii niemieckich. Po drodze podniosłem dwa MP
i wkrótce witałem się serdecznie z "Marynarzem" i "Sokołem". Tworzyliśmy we trzech coś w rodzaju sztabu.
W pierwszym rzędzie zgrupowaliśmy jeńców i sprawdziliśmy, czy nie mają ukrytej broni. Wyznaczono
odpowiedzialne warty pilnujące jeńców i wysłano trzy patrole w kierunku północnym i wschodnim. Powstał
poważny problem, co robić z jeńcami. Przecież się poddali. Tylko trzech usiłowało przedostać się w kierunku
Borzechowa, ale zostali schwytani przez tamtejszą placówkę, rozbrojeni i doprowadzeni z powrotem.

W warunkach partyzanckich zawsze był problem jeńców. Zazwyczaj po rozbrojeniu i ewentualnym
rozmundurowaniu wypuszczało się ich w najbardziej odpowiednim miejscu. Mieliśmy zamiar przetrzymać
Niemców do nocy, podprowadzić w kierunku szosy i wypuścić. W tym czasie nadciągnął sowiecki zwiad,
prowadzący kilkanaście osiodłanych luzaków. Były to konie tych żołnierzy, którzy zginęli lub zostali ranni
w pierwszym starciu z oddziałem niemieckim. Dowodzący starszy lejtnant wystąpił z konkretną propozycją,
by mu przekazać jeńców. Ze względu na znajomość rosyjskiego byłem głównym negocjatorem i tłumaczem.

background image

Strona 29

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Propozycja bardzo nam odpowiadała, ale "Marynarz" postawił warunki: oddajemy jeńców i zdobytą broń
niemiecką w zamian za konie, 10 pepesz i 3 skrzynki amunicji. Porucznik zgodził się chętnie, z tym że po
amunicję będziemy musieli pojechać z nim do Niedrzwicy. Koło kościoła w baraku-gospodzie urządził
szpital dla swoich rannych i tam miał również podręczny magazyn z amunicją. Po krótkiej wymianie zdań
zaakceptowaliśmy propozycję. Chłopcy "Sokoła" i "Marynarza" dostali pepesze i konie. Ja też wybrałem
sympatyczną z wyglądu klaczkę.

Rosjanie problem jeńców rozwiązali bardzo prosto. Ustawili w szeregu na skraju lasu, a sami odciągnęli
zamki w pepeszach gotowi do dokonania egzekucji. Jeden z Niemców (okazało się, że był Austriakiem) na
ten widok uklęknął i zaczął się modlić. Stanowczym głosem wstrzymałem egzekucję i tego Niemca
wyciągnąłem z szeregu oddając go pod opiekę "Sokołowi". Sam wskoczyłem na swego nowego konika i
pojechałem do Kłodnicy, gdzie zgromadziła się większość wojska "Marynarza" i "Sokoła". Za kilka chwil
usłyszeliśmy długie serie z pistoletów maszynowych. To Rosjanie rozwiązywali problem jeńców. Wart Pac
pałaca... Wiem, że "mój" Austriak doczekał się wkroczenia regularnych oddziałów sowieckich i poszedł do
niewoli. Czy przeżył?

W Kłodnicy zginął młody chłopak z placówki, któremu wypaliła zdobyczna pepesza przy nieostrożnym
obchodzeniu się z bronią. Pocisk trafił w podbródek i przeszył czaszkę. Była to jedyna ofiara z naszej strony
poniesiona w tej potyczce (bitwie).

"Marynarz" wziął luzaka i pojechaliśmy we dwóch polnymi drogami do Niedrzwicy po obiecaną amunicję.
"Sokół" został w Kłodnicy. Lejtnant, który dojechał do Niedrzwicy przed nami, kazał wydać trzy skrzynki
amunicji do pepeszy i chyba jakby na usprawiedliwienie pokazał nam swoich umierających żołnierzy z
ranami postrzałowymi przeważnie w klatkę piersiową i brzuch. Umierali spokojnie z jakąś dziwną
determinacją, rezygnacją. Nie mieli żadnych lekarzy i żadnych opatrunków.

W drodze do Niedrzwicy byliśmy pod wrażeniem niepotrzebnej śmierci naszego chłopca z placówki i
sposobu rozwiązania problemu jeńców przez Sowietów. W pewnym momencie "Marynarz" zaczął się
zwierzać ze swoich obaw: Ci to byli zwykli żołnierze pierwszej linii. Ale już w Niedrzwicy mogą być politrucy
i ich żandarmeria
[NKWD]. Musimy zdjąć nasze emblematy świadczące, że jesteśmy żołnierzami NSZ i ukryć
ryngrafy
. Tak, miał rację. Przecież to są bolszewicy. Odpruliśmy emblematy naszywane na lewym rękawie
munduru i schowaliśmy z ryngrafami do wewnętrznej kieszeni. Zostaliśmy polskimi partyzantami bez
określonej przynależności. Gdy żegnaliśmy się z lejtnantem, ten nam serdecznie podziękował za broń
odebraną Niemcom i jeńców, którym, jak się okazało, odebrał wszystkie dokumenty. - To będą załączniki do
raportu, który muszę napisać. No, przecież zniszczyliśmy w boju cały oddział niemiecki
. Po chwili
zastanowienia dodał: Ja znam życie, to się wam może przydać i na kartkach z zeszytu napisał dwa jednakowe
oświadczenia, z których wynikało, że on - st. lejtnant taki a taki - zaświadcza, że obywatel ... polski partyzant,
w dniu ... współdziałał bojowo z oddziałem Czerwonej Armii i pomógł w rozgromieniu niemieckich
faszystów. Podpis i numer jednostki i poczty polowej.

Tak, starszy lejtnant znał życie w komunistycznym państwie. Jestem przekonany, że to zaświadczenie
uratowało mi życie lub ustrzegło od długoletniego więzienia. Widziałem, jakie wrażenie zrobiło ono na
przesłuchujących mnie ubowcach w styczniu 1945 r.

W taki sposób pod koniec lipca 1944 r. zakończyłem moją wojnę z bronią w ręku z Niemcami.

Niestety, tragiczny los spotkał mego konika, naprawdę miłą i przyjacielską klacz, którą dostałem od starszego
lejtnanta sowieckiego, dowodzącego zwiadem konnym w bitwie pod Kępą. W tym okresie teren, na którym
przebywaliśmy, był tak zwaną ziemią niczyją i często ostrzeliwała go artyleria sowiecka i niemiecka. Jeden z
pocisków trafił w stajnię, gdzie przebywał i mój koń, wywołując gwałtowny pożar. Mimo natychmiastowej
pomocy, dwa konie nie dały się wyprowadzić. Jednym z tych koni była moja klacz. Bardzo przeżyłem śmierć
tych niewinnych, przyjacielskich zwierząt.

Po tylu latach zacierają się szczegóły, zapamiętane daty nie są pewne. Oddział "Cichego", ten oddział z
okresu okupacji niemieckiej, uległ reorganizacji. Wielu musiało odejść, przyszli nowi, zmienił się styl
konspiracji i warunki trwania w tzw. lesie (w końcu zmienił się i dowódca), ale to zupełnie inny temat.
Dostałem od siostry kilka cudem zachowanych pamiątek z tamtego okresu, między innymi obrazek z
dedykacją otrzymany od naszego ostatniego kapelana ks. Edmunda Nastróżnego. Pamiętam tę mszę polową,
którą odprawił kapelan dla reorganizującego się oddziału gdzieś na leśnej polanie. Zapisana data świadczy,
ż

e jeszcze 10 sierpnia 1944 r. byliśmy zorganizowaną grupą, której trzon stanowili żołnierze z okupacji

niemieckiej. A dedykacja brzmi: W dniu kiedy Warszawa krwawi, a na pamiątkę czasu wspólnej pracy dla
Polski
- Ks. Edmund [Nastróżny]. 10/VIII.44.

background image

Strona 30

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Wszyscy chcieliśmy iść na odsiecz Warszawie. Wielu poszło, niektórzy dotarli nawet do Otwocka. Dla wielu
zakończyło się to tragicznie. Sowieckie dywizje NKWD czuwały i działały.

Opisaną bitwę pod Kępą zauważył nawet komunistyczny "historyk" Zbigniew Jerzy Hirsz. W książce
Miejsca Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944, w tekście traktującym o oddziale AL
im. Bartosza Głowackiego, ów "historyk" pisze: Cywilny [sic] ruch oporu w Sobieszczanach przybrał na sile
w lipcu 1944 r. Przed samym wyzwoleniem partyzanci
[AL?] zaatakowali grupę żandarmów, rekwirującą
furmanki chłopskie. W potyczce brali udział również partyzanci radzieccy oraz chłopi pod dowództwem
Leona Bartkiewicza. W czasie walki zginęło 9 Niemców. Ponadto ujęto dwu ukraińskich nacjonalistów w
mundurach żandarmerii

[13]

. Tak to Leon Bartkiewicz "Marynarz", wielce zasłużony i bojowy żołnierz NSZ,

został przywódcą jakiejś nieokreślonej bliżej cywilnej grupy chłopskiej współpracującej z AL i partyzantami
radzieckimi. A ja, można domniemywać, byłem w oddziale AL im. Bartosza Głowackiego. Szkoda, że o tym
nie wiedziałem przebywając w piwnicach WUB przy ul. Krótkiej w Lublinie.

Szanownym Czytelnikom moich wspomnień nie jest obcy kpt. "Niebieski", jeden z przywódców NSZ w pow.
kraśnickim. Otóż "wzorcowy historyk" - Zbigniew Jerzy Hirsz w tejże książce bez żadnej żenady sugeruje, że
22 stycznia 1944 r. "Niebieski", dowodząc oddziałem BCh, stoczył w Olszance walkę z żandarmerią
niemiecką

[14]

. Dlaczego miał dowodzić oddziałem BCh, a nie AL, wie zapewne tylko Z. J. Hirsz lub

ewentualnie jego mocodawcy. Byłem z "Niebieskim" w Olszance, ale jestem pewien, że jako żołnierz
Narodowych Sił Zbrojnych i był tam oddział NSZ, a nie BCh. Tak komuniści fałszowali i fałszują dalej
historię.

Jak to na wojence ładnie

Od czasu, gdy braliśmy udział w walkach partyzanckich, minęło 60 lat. Wyrosły dwa pokolenia, które znają
te czasy z opowiadań rodziców i dziadków. Niestety, jak wiadomo, piśmiennictwo dotyczące tamtego okresu
w większości przedstawia obraz z premedytacją zafałszowany i upolityczniony. Nieliczne tylko pozycje,
wydane w ostatnim dziesięcioleciu, usiłują przedstawić prawdziwie tamte dni i ludzi, którym przypadło brać
czynny udział w walkach partyzanckich, a właściwie - co bardziej odpowiada ówczesnej rzeczywistości - nie
w "walkach partyzanckich", ale w "codziennym życiu partyzanckim".

Wiem z autopsji, że słuchacze oczekują barwnych opowieści, pełnych wybuchów granatów, melodyjnych
serii broni maszynowej, szybujących w powietrzu kolorowych rakiet, sznurów pocisków świetlnych, łun
pożarów, galopujących koni, rannych "chcących umierać za ojczyznę", twarzowych temblaków, miłych i
ś

licznych sanitariuszek, ognisk na biwakach i tym podobnych obrazów, jakby żywcem wziętych z powstań

dziewiętnastowiecznych lub z piosenki z I wojny światowej "jak to na wojence ładnie, kiedy ułan z konia
spadnie". Rozumiem słuchaczy i czytelników - oni są wychowani na apoteozie walki, w której główny bohater
jest niezniszczalny, zwycięski, nie brudzący się, nie załatwiający potrzeb fizjologicznych, a jego broń strzela

background image

Strona 31

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

godzinami bez ładowania.

A jak wyglądało naprawdę codzienne życie partyzanta? Dzisiaj we wspomnieniach, po kilkudziesięciu
latach, tamten okres jawi się na pewno innym, niż był w rzeczywistości. Gdy chcemy przywołać prawdziwy
obraz przeszłości, bez zniekształceń spowodowanych dystansem czasu, musimy zdawać sobie sprawę, że
niektóre elementy wspomnień wyostrzają się, zaś niektóre ulegają zatarciu. Trzeba też uwzględnić fakt, że w
owym czasie byliśmy ludźmi młodymi, o specyficznym pojmowaniu rzeczywistości i przyszłości, pełni
patriotycznego romantyzmu. Romantyzmu, tego jeszcze z XIX wieku, kiedy to ze śrutówką wypowiadano
wojnę imperium dysponującemu wielką regularną armią.

Nasze życie codzienne pełne było wcale nie romantycznych i bohaterskich problemów, o których zazwyczaj
nie pamiętamy, bowiem dominują w naszej pamięci sytuacje bardziej spektakularne, pełne przysłowiowego
"huku wystrzałów i sznurów świetlnych pocisków wystrzelonych z broni maszynowej". A jakie to codzienne
problemy? Aby je wyliczyć, nie trzeba było być w partyzantce. Problemy te w większości związane są z
całorocznym bytowaniem człowieka, który nie posiada stałego miejsca zamieszkania, oraz z fizjologicznymi
potrzebami ludzkiego organizmu.

* * *

Zacznijmy od czynników zewnętrznych. Charakterystyczną cechą oddziałów partyzanckich była ich
ruchliwość, ciągłe przemieszczanie się. Partyzanci to głównie piechota, stąd wielogodzinne marsze lub w
najlepszym razie jazda furmankami czy saniami. Kawaleria to przeważnie nieliczne zwiady konne. Bez
względu na pogodę większość czasu przebywaliśmy na wolnym powietrzu. Najbardziej uciążliwe były
długotrwałe deszcze i niskie temperatury - przecież nie czekały na nas stałe koszary. Na postojach trzeba było
wymyślać i stosować rozmaite sposoby, które umożliwiały choć częściowe wysuszenie się lub ogrzanie.
Największym problemem były buty. Gdzie je wysuszyć i zakonserwować, by mogły dalej służyć? W tych
warunkach najbardziej odpowiednimi były buty typu saperki, które miały niezbyt wysokie cholewy
rozszerzające się ku górze. Ten krój cholewy miał wiele zalet. Stosunkowo łatwo było je zdejmować
i wkładać. Poza tym nie utrudniały zbytnio drapania części łydek osłoniętych cholewami (o tym problemie
piszę niżej). Trzeba też uświadomić sobie, że nie mieliśmy magazynów z zamiennymi częściami ubrania czy
oporządzenia. Gdy na przykład rozleciały się buty, to trzeba było czekać kilka dni, zanim nie nadarzyła się
okazja zdobycia innych. Tabory były z konieczności bardzo szczupłe, a to limitowało ilość posiadanych
zapasów. Ponadto w wyprawach patrolowych wozy taborowe z reguły nie uczestniczyły.

Mokre, zziębnięte nogi, obtarte stopy, odmrożone palce. To wszystko utrudniało swobodne poruszanie i było
nieprzyjemne i uciążliwe. Sprawne nogi to rzecz najważniejsza. Głowę powinien mieć dowódca, a żołnierz
dodatkowo wygodne buty, celne oko, zaufanie do przełożonych i kolegów. Tak, to prawda. Każdy żołnierz, a
szczególnie partyzant, może przytoczyć szereg przykładów, w których buty odegrały rolę bardzo ważną. Były
to zdarzenia niekiedy humorystyczne (szczególnie z perspektywy czasu), przeważnie z niezapomnianym
odczuciem bólu, a często wręcz dramatyczne. Dobre, wygodne buty i celny karabin to podstawa wyposażenia
ż

ołnierza. Pozwolę sobie zacytować krótkie fragmenty wspomnień Józefa Poray-Wybranowskiego "Świdra" o

dramatycznym boju z Niemcami pod Borowem. "Świder" zapamiętał i wspomina dramat śmierci kolegów,
praktycznie całego patrolu z oddziału "Stepa" oraz swoje buty.

Nadszedł dzień 23 lutego [1944 r.]. Pogoda ustaliła się prześliczna, słoneczna i
mroźna z wyiskrzonym śniegiem i doskonałą widocznością. Połowa z nas wróciła nad
ranem z nocnego patrolu i przekąsiwszy trochę, zamierzała udać się na dobrze
zasłużony spoczynek. (...)
Nagle zatupotały kroki przed gajówką i wartownik nasz Most (Mostrąg z
Borowa) wbiegł wołając: "Grupa jakaś idzie brzegiem lasu - to Niemcy". Ledwo to
zdołał powiedzieć, a wszyscy wyskoczyli na zewnątrz (...), to jest wszyscy oprócz
mnie! Złapałem moje mokre buty i starałem się je naciągnąć na równie mokre onucki,
lecz bez skutku. Ciągnąłem z całej siły, do tego stopnia, że onuce poszły w kawałki;
próbowałem wciągnąć buty na gołe nogi, też bez skutku. Zrozumiałem, że aby się
uratować, będę musiał pójść do walki boso! W tej samej chwili zagrały karabiny
maszynowe i granatniki w wielkiej ilości. My odpowiedzieliśmy erkaemem i z
karabinów. (...) Rzuciłem buty na ziemię, złapałem karabin oraz mój pas z
ładownicami i pistoletem. Wywaliwszy kolbą okno (...) wyskoczyłem na podwórko.
(...) [Świdrowi i Jurkowi Gnatowi, już rannemu, udało wycofać się do rzeki Sanny].
Podeszliśmy do brzegu wody. Moje nogi już tak były zmrożone, że właściwie niewiele
co czułem. (...)
Niemcy nie pokazywali się na otwartym polu, lecz strzelanina w dalszym ciągu
trwała i Motyl ciągle i uparcie dawał o sobie znać krótkimi seriami! (...) gałęzie olszyn,
rzadko porastających brzegi rzeki Sanny, sypały nam się na głowy; (...) dotarliśmy do
części Borowa nazywającej się Gąsiory. Ani jeden dom czy budynek gospodarski nie
uratowały się od pożogi. (...) Chciałem co prędzej przejść przez to świadectwo
polskiego męczeństwa. W rezultacie

przeskakując przez popalone

obejścia,

nadepnąłem kilkakrotnie na gwoździe, które przebiły mi stopy prawie na wylot. Nie

background image

Strona 32

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

namyślając się, usiadłem na śniegu i zacząłem wyciągać zardzewiałe ćwieki. (...)
Coraz ciężej było nam iść. Zmrożone nogi pełne obrażeń, coraz więcej ranione
ostrymi kikutami

ś

ciętej łozy,

zaczynały

odmawiać posłuszeństwa.

(...)

W

międzyczasie zauważyliśmy, że strzelanina prawie ucichła. Wiedzieliśmy dobrze, co
to znaczy "Wieczny pokój daj Im Panie"

[15]

.

Powyższy cytat pochodzi ze wspomnień "Świdra" dotyczących walk w okolicy Borowa stoczonych po
pacyfikacji tych okolic przez Niemców w dniu 2 lutego 1944 r. Tyle na temat, który by można szeroko
rozbudować i zatytułować np. "Partyzantka a buty".

* * *

Drugim ważnym elementem ekwipunku partyzanta, poza butami, jest odpowiednia odzież zewnętrzna. W
dużym procencie nosiliśmy płaszcze wojskowe, a w zimie kożuchy, długie lub krótkie, przepasane pasem
głównym z ładownicami i kaburą na broń krótką.

Od opisanego poniżej wydarzenia w naszym oddziale obowiązywał zakaz noszenia pasów głównych na
płaszczach i kożuchach. Trzeba je było nosić bezpośrednio na kurtce mundurowej (marynarce, swetrze). A
było to tak.

Pewnego razu znaleźliśmy się w sytuacji, z której jedynym wyjściem, dającym szanse wycofania się i zajęcia
stanowisk obronnych, było pokonanie w możliwie krótkim czasie prawie kilometrowego odcinka podejścia na
łagodne wzgórze, ale w kopnym, głębokim śniegu. Gdybyśmy nie zdążyli zająć stanowisk za pochyłością
terenu, zostalibyśmy wystawieni na ogień nieprzyjaciela, posiadającego - w przeciwieństwie do nas - osłonę.
Po kilkuset metrach biegu w tych warunkach, wierzchnie płaszcze i kożuchy stały się główną przeszkodą w
dalszym marszobiegu. Zaczęto więc je zrzucać, ale to wymagało odpięcia pasów, a na porządne ponowne ich
założenie nie było już czasu. Znaczna część partyzantów przy zdejmowaniu płaszczy i kożuchów pogubiła
pasy z ładownicami. W tamtych chwilach odczuwałem krańcowe zmęczenie fizyczne. W tym stanie człowiek
zatraca poczucie rzeczywistości i grożącego niebezpieczeństwa. Jedyne przemożne pragnienie to usiąść, i
niech się dzieje co chce. Niektórzy, leżąc w śniegu, ściskali w dłoni odbezpieczony granat.

Cała ta przygoda zakończyła się jednak szczęśliwie. Dwa erkaemy zdążyły zająć pozycję za jakimiś
zasłonami i ostrzelały wychodzących zza drzew na dole Niemców. Wstrzymało to dalszy pościg
nieprzyjaciela i pozwoliło naszym chłopcom na bezpieczne wycofanie się. Po kilkunastu godzinach
wróciliśmy na ten nieszczęsny stok i prawie wszyscy odnaleźli swoje oporządzenie i płaszcze. Po tym
incydencie wydano rozkaz noszenia pasów z ładownicami pod płaszczami. Okazało się, że w pewnych
sytuacjach zwykły płaszcz może decydować o dalszym życiu.

Najbardziej narażona na zgubienie w warunkach partyzanckich była broń krótka. Różnego rodzaju pistolety i
rewolwery noszone były za pasem, w kaburach, a mniejsze - w kieszeni. Chcąc uchronić tę broń przed
przypadkowym wypadnięciem, zabezpieczano ją umocowując do kolby odpowiedni sznur, którego drugi
koniec zaopatrzony w pętlę zakładano na szyję. Wielkość pętli była regulowana przesuwaną, czasami
ozdobną, metalową lub skórzaną obrączką (tulejką). Długość sznura była taka, aby nie utrudniał on
posługiwania się bronią. Owe zabezpieczenia najczęściej wykonywane były ze skóry lub ozdobnego włókna.
Najbardziej poszukiwane były sznury plecione misternie z miękkich pasków skóry w formie walca grubości
ołówka. Naturalnie nie były one dostępne nigdzie w handlu. Były produktem chałupniczym wytwarzanym
przeważnie przez dziewczyny. Dostanie od dziewczyny takiego sznura na pamiątkę miało podobne znaczenie
jak ongiś ofiarowanie rycerzowi wstążki. Niektórzy mieli po kilka takich sznurów.

* * *

Napoleon podobno mówił, że żołnierz maszeruje brzuchem. Kwestia wyżywienia nawet w zorganizowanych
armiach,

dysponujących

służbami

pomocniczymi

i

technicznymi,

jest

problemem

trudnym

i

odpowiedzialnym. W tej dziedzinie dwie podstawowe sprawy to: po pierwsze - aprowizacja, a po drugie -
przygotowywanie posiłków. Kwestie te były różnie rozwiązywane, przede wszystkim w zależności od
liczebności oddziału. Inaczej rozwiązywano sprawy wyżywienia w oddziałach patrolowych liczących
kilkanaście osób, a inaczej w zgrupowaniach mających kilkudziesięciu czy kilkuset żołnierzy. Znaczenie
miało również to, czy dany oddział miał dłuższe postoje, czy był w ciągłym ruchu. Zazwyczaj system
wyżywienia organizował szef oddziału, natomiast w sprawę aprowizacji zaangażowany był również
dowódca. Wynikało to z faktu, że zdobywanie żywności wymagało kontaktów organizacyjnych pomiędzy
poszczególnymi jednostkami w terenie lub decyzji rekwizycyjnych, które były w gestii dowódcy.

Bez jedzenia człowiek nie może żyć. Dlatego ten problem był zagadnieniem podstawowym i - w zależności
od wielu czynników - rozwiązywany był rozmaicie. Był tak samo ważny, a może bardziej, jak zaopatrzenie w
broń czy amunicję. Posiłek trzeba było organizować przynajmniej trzy razy dziennie, a płyny do picia musiały
być dostępne ciągle. Żywienie w oddziałach partyzanckich powinno doczekać

się oddzielnego,

wszechstronnego opracowania. W tym artykule sygnalizuję tylko problem, gdyż przeważnie w tekstach
wspomnieniowych i innych opisujących partyzantkę, ten ważny, codzienny problem jest zupełnie pomijany.

background image

Strona 33

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

Oddziały 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej Ziemi Lubelskiej z czasem dorobiły się zawodowych kucharzy oraz
wozów aprowizacyjnych zaopatrzonych w odpowiednie skrzynie obite wewnątrz blachą ocynkowaną,
przeznaczone do przechowywania i transportowania produktów żywnościowych. Niezbędne wyposażenie
stanowiły też kotły do gotowania i inne przybory kuchenne. Do dyspozycji kucharza były zmieniające się
codziennie drużyny. Wiele oddziałów posiadało również kuchnie polowe. Najlepiej jednak problem
wyżywienia rozwiązywany był wówczas, gdy kilka osób kwaterowało w jednym gospodarstwie. Dostarczano
wtedy surowce (mięso, tłuszcze itp.), a miła gospodyni przygotowywała posiłki. Wykorzystanie takiej
możliwości trzeba było uzgodnić z szefem i uzyskać na to jego zgodę.

Wspomniałem wyżej, że w niektórych naszych oddziałach byli "etatowi" kucharze. Osobiście znałem trzech:
u "Zęba", u "Juhasa" w kompanii szkoleniowej i - o ile pamiętam - u "Cichego". Byli to Ormianie, żołnierze
sowieckiej armii, którzy dostali się do niewoli niemieckiej. Niemcy tworzyli z Ukraińców, Azjatów i
mieszkańców Kaukazu oddziały wojskowe przeważnie używane jako służby pomocnicze i policyjne. 30
czerwca 1995 r. byłem w odwiedzinach u Mieczysława Orła ps. "Oset" we wsi Kolonia Kępa. W czasie
wojny była tam nasza silna placówka. Często też tam kwaterowałem. Miecio przypomniał mi, skąd ci
kucharze się wzięli. Jest to zdarzenie, które warto odnotować, gdyż charakteryzuje stosunki panujące między
polskim podziemiem, a niektórymi oddziałami będącymi na służbie niemieckiej. A oto relacja "Osta", którą
zanotowałem na taśmie magnetofonowej.

W Chodlu był posterunek żandarmerii niemieckiej, w skład którego wchodził również
oddział rekrutujący się z byłych jeńców sowieckich. W czasie odpustu 8 września
1943 roku namówiłem trzech Ormian, aby przeszli z bronią do polskiej partyzantki.
Warunek, że musi być przynajmniej jeden karabin maszynowy. Umówiliśmy się w
pobliskim lesie na godzinę siedemnastą. Na spotkanie przyszło nas pięciu z placówki,
uzbrojonych w karabiny. Mieliśmy taki plan, że jeżeli ich przyjdzie więcej, to
wycofamy się w głąb lasu. Jeśli będzie ich trzech, to zabieramy ich ze sobą i
przekażemy jeszcze w nocy do oddziału "Zęba", który kwaterował niedaleko. Przyszło
trzech, przynieśli RKM rosyjski, talerzowy, dwa karabiny, granaty i dość dużo
amunicji. I tak zostali polskimi partyzantami w NSZ.

Cytuję tą wypowiedź, gdyż o tym zdarzeniu mało kto wie, a ma ono przecież pewne znaczenie historyczne. Z
jednym z tych kucharzy o imieniu Arkadi zaprzyjaźniłem się. Nie bez znaczenia był fakt, że nie dzieliła nas
bariera językowa, a oni lubili sobie pogadać. Co się z nimi stało po wkroczeniu Sowietów i
przeorganizowaniu naszych oddziałów - nie wiem. Jeśli dostali się w łapy NKWD, to marny ich los. NKWD
było w takich wypadkach bezwzględne.

* * *

Najprostsze codzienne czynności w warunkach partyzanckich urastały do poważnych problemów. Na
przykład - kwestia podstawowej higieny osobistej. W lesie, gdy był dostęp do rzeki lub stawów (a wtedy
wody powierzchniowe nie były jeszcze zanieczyszczone), mycie się nie przedstawiało większego problemu.
We wsi też były studnie, a więc i woda. Jakąś miskę lub cebrzyk można było dostać, choć lepszy był system
"pod bieżącą wodą", czyli polewanie przez kolegę z wiadra. Goliliśmy się przeważnie brzytwami. W zimie
powszechne było mycie się śniegiem od pasa w górę. Zdobyta w zaprzyjaźnionych domach ciepła woda
służyła przeważnie do moczenia nóg. Najgorsze były okresy przejściowe, kiedy to było zimno i padały
deszcze.

Oddzielny rozdział to insekty. Najbardziej rozpowszechnionymi były wszy odzieżowe. Walka z nimi okazała
się walką z przysłowiowymi wiatrakami. Wymyślano różne specyfiki (DDT u nas jeszcze nie znano) i metody
postępowania - niestety wszystko zawodziło. Odymianie i ogrzewanie odzieży nad ogniskiem przynosiło
krótkotrwały skutek. Ręczne wyłapywanie tylko redukowało populację tych stworzeń, ale natychmiast rodziły
się następne pokolenia żądne krwi. Trzeba było się po prostu przyzwyczaić. My ze zwiadu konnego byliśmy
podobno uprzywilejowani. Gdy był czas, to koszulę czy spodnie wkładało się pod derkę najbardziej
spoconego konia. Spocone konie przykrywało się również kożuchami czy płaszczami. Wszy podobno nie
lubią zapachu potu końskiego. Praktykowałem ten sposób stale, ale wszy ciągle miałem. W każdym razie na
poprawę samopoczucia działało to znakomicie. Te mało sympatyczne stworzenia najczęściej umiejscawiały
się w zakamarkach odzieży, szwach, fałdach itp. Ich żerowanie wywoływało swędzenie, czasami bardzo
dokuczliwe. Powodowało to konieczność drapania się. Drapanie łydek bardzo utrudniały wysokie cholewy
butów. Do tego celu używano patyków, a najczęściej wyciorów do luf karabinowych, i tutaj swoje zalety
wykazywały szerokie cholewy saperek.

Drugą dość rozpowszechnioną plagą był świerzb. To bardzo uciążliwe schorzenie było dość trudne do
zwalczania w warunkach partyzanckich. Świerzb powszechnie leczono maścią siarkową o dość dużym
stężeniu. Niepożądanym objawem kuracji było bolesne podrażnienie skóry. W zimie 1944 roku dostaliśmy
flakony Novoscabinu - w owym czasie nowego leku. Ten dość skuteczny medykament nie powodował
bolesnych zmian skórnych.

background image

Strona 34

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

* * *

Pranie bielizny rozwiązywane było różnie. W tych placówkach-wsiach, w których przebywaliśmy często,
organizowane były, nazwijmy to tak, punkty pralnicze. Koleżanki z PSK (Pomocniczej Służby Kobiet)
urządzały z naszą pomocą wielkie pranie w oznaczonych dniach tygodnia czy miesiąca. W lecie pranie i -
przede wszystkim - suszenie nie stanowiły większego problemu. Chętnych do pomocy ładnym dziewczętom
nigdy nie brakowało. Trzeba było nosić wodę, wykręcać, rozwieszać, a czasami i pomagać przy prasowaniu.
W lecie małą przepierkę (skarpety, onuce itp.) robiliśmy sami. Gorzej było z szyciem, ale nie słyszałem, aby
panie, u których wypadło kwaterować, odmawiały pomocy.

* * *

Załatwianie potrzeb fizjologicznych, szczególnie w zimie i w deszczu, było czynnością kłopotliwą i
nieprzyjemną. Podczas postoju większego oddziału kopane były rowy latrynowe, które przy odjeździe
zasypywano. Ze względu na intymność, ten istotny problem jest pomijany we wspomnieniach i
opracowaniach traktujących o życiu w partyzantce.

Centralny układ nerwowy człowieka wymaga cyklicznego wypoczynku. W unormowanych warunkach
przypada to zazwyczaj na porę nocną - wieczorem ludzie kładą się spać. A jak wyglądały partyzanckie
noclegi? Może pojęcie "nocleg" jest tu nieodpowiednie, bowiem noc była dla nas często najaktywniejszą porą
doby. A więc jak organizowano spanie? W pierwszym rzędzie zależało to od liczebności oddziału i miejsca
postoju. Inaczej organizowano wypoczynek (spanie) kilku- czy kilkunastoosobowego patrolu, a inaczej
kilkudziesięcioosobowego

oddziału.

We

wsiach

tradycyjnym

miejscem

do

spania

były

stodoły

z magazynowaną słomą lub sianem. W zaprzyjaźnionych wioskach przyjmowano nas chętnie do domów,
gdzie zazwyczaj rozkładano słomę na podłogę służącą za posłanie. Ze względu na posiadaną wszawicę z
reguły odmawialiśmy korzystania z łóżek. Gdy były ku temu warunki, urządzałem sobie sypialnię na strychu
nad stajnią lub oborą. Na takim strychu z reguły składowano siano, w którym można było wymościć wygodne
miejsce do spania. Obecność zwierząt działa również uspokajająco. Poza tym obory i stajnie miały zawsze
wyższą temperaturę niż zimne stodoły.

Spanie w lesie nie stanowiło większego problemu przy dobrej pogodzie. Najlepiej było urządzić posłanie pod
nisko zwieszającymi się gałęziami rozłożystego świerka. Miejsce to chroniło również od nieprzyjemnej w
tych warunkach porannej rosy. Kilkakrotnie w swojej karierze partyzanckiej uczestniczyłem w budowaniu
prowizorycznych ziemianek i szałasów.

* * *

W naszym pułku obowiązywała zasada, że żołnierz musi mieć ciągle jakieś zajęcie. Gdy nie było się w
drużynie wartowniczej, gospodarczej czy na wyjeździe patrolowym, uczestniczyło się w organizowanych
stale różnych zajęciach. Do perfekcji opanowaliśmy musztrę i szermierkę karabinem, znaliśmy prawie na
pamięć dość gruby tom Podręcznika dowódcy plutonu strzeleckiego, słuchaliśmy pogadanek i wykładów
ś

wiatopoglądowych i historycznych. Czas wypełniało też doprowadzanie do porządku ubrania i oporządzenia

oraz - najważniejsze - czyszczenie i poznawanie broni. Tę dziedzinę opanowaliśmy po mistrzowsku. Po
pewnym czasie doszliśmy do takiej wprawy, że na kocu rozbierało się np. trzy różnego typu karabiny
maszynowe, po wymieszaniu części przykrywało się je następnym kocem i posługując się tylko dłońmi, bez
patrzenia, składało się te karabiny na czas. Takie zawody urządzano również z pistoletami. Wymagało to
wielu godzin ćwiczeń i ciągłego powtarzania. Również konsekwentnie wymagane było doskonalenie
umiejętności czytania mapy oraz orientacji w terenie.

Posiadający konie mieli jeszcze dodatkowe zajęcia. Karmienie i czyszczenie zwierząt oraz utrzymywanie w
porządku oporządzenia też zabierało sporo czasu. Ćwiczenia terenowe należały do stałego porządku dnia. Ze
względu na bezpieczeństwo i konieczność oszczędzania amunicji, ćwiczyliśmy stale tzw. trójkąt błędów.
Było to ćwiczenie uczące i sprawdzające umiejętność celowania. W terenie mieliśmy kilka rusznikarni
zorganizowanych w warsztatach ślusarskich, których właściciele należeli do naszej organizacji. Niejeden z
nich wyróżniał się wielkim znawstwem zawodu.

Nie było moim zamiarem szczegółowe relacjonowanie rozkładu zajęć przeciętnego dnia, ale podkreślenie, iż
byliśmy ciągle zajęci doskonaleniem partyzanckiego rzemiosła.

* * *

To, o czym dotychczas napisałem, dotyczyło nie tylko mnie - mógł to opowiedzieć każdy z moich kolegów, z
którymi tworzyliśmy społeczność 1. Pułku Legii Nadwiślańskiej

NSZ, zgrupowani w oddziałach

partyzanckich "Cichego", "Stepa", "Znicza", "Juhasa" i innych, oraz w drużynach i plutonach licznych
placówek. Teraz przedstawię epizod, w którym uczestniczyłem. Nawiązuje on do przytoczonego wyżej opisu
codziennego życia w partyzantce.

Styczeń 1944 roku. Zima była mroźna i śnieżna. W majątku Radlin trwała kilkudniowa odprawa u szefa

background image

Strona 35

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

sztabu III Okręgu. Nieobecny był por. "Znicz", który kwaterował ze swoim oddziałem w Bystrzycy oddalonej
ponad 20 kilometrów. Przypadło mi zadanie dostarczenia pilnego meldunku ustnego, powiadamiającego
"Znicza" o rozkazie zameldowania się u dowódcy pułku w Borowie. Miałem jechać konno późnym
popołudniem, aby uniknąć jazdy w dzień. Drogę znałem, koń był wypoczęty. Dosiadałem wtedy
pięcioletniego gniadego wałacha, o silnych przednich nogach, dość "twardego w pysku", a więc typowego
wierzchowca do jazdy terenowej. Znaliśmy się dobrze. Okulbaczyłem go, uważając, aby nie zaciągać zbyt
mocno popręgów, gdyż wiedziałem, że tego nie lubi. Ubrany byłem w sukienne bryczesy i kożuszek. Za
pasem i w kaburze nagan i vis, do tego trzy ładownice z amunicją karabinową, a na plecach mój krótki
karabinek mauzer. Nie jechałem najkrótszą drogą. Omijałem zabudowania i laski. Chciałem mieć jak
najlepszą widoczność i unikać miejsc potencjalnych zasadzek. Po zachodzie słońca zerwał się mroźny
wschodni wiatr wiejący prosto w twarz. Widziałem, że koń nie był zbyt z tego zadowolony.

Zacząłem jechać zakosami, wystawiając to lewą, to prawą stronę na działanie wiatru. Po pewnym czasie
zdałem sobie sprawę, że jestem zbyt wychłodzony. Jakoś zsunąłem się z siodła. Wziąłem konia za uzdę i
szybkim marszem próbowałem się rozgrzać. Po kilkudziesięciu minutach marszu poczułem się trochę lepiej,
jednak z trudnościami wdrapałem się na siodło. Pojechaliśmy dalej (to znaczy koń i ja). Nie miałem więcej sił
i woli powtórzyć tego zabiegu z marszem. Pilnowałem tylko kierunku jazdy i powoli stygłem. Wreszcie
znajomy zagajnik, sad, zabudowania i głośne wezwanie do zatrzymania się. Szczękając zębami, podałem
wartownikowi hasło i poprosiłem, aby wskazał mi kwaterę "Znicza". Po drodze spotkałem jeszcze dwie
wewnętrzne warty. Ostatni wartownik (mój kolega) zaprowadził mnie do gospodarza, u którego kwaterował
"Znicz". Dowiedziałem się, że "Znicza" nie ma w obozie, wyjechał przed wieczorem dwoma saniami.

Dalszy ciag tej historii również pamiętam bardzo dobrze. W czasie tej mojej podróży zmarzłem osiągając
granicę zamarznięcia. W dużej, ciepłej kuchni palił się ogień pod płytą, przy stole siedziało kilku kolegów,
gospodyni coś gotowała, a w łóżku pod ścianą leżała już pod pierzyną nasza sanitariuszka o pseudonimie
"Lu". "Lu" miała szczególną pozycję w oddziale, gdyż była oficjalną narzeczoną "Znicza" (niedługo została
jego żoną). Była więc dla innych absolutnym tabu i nikt nie patrzył na nią jak na kobietę. Mówię o tym, gdyż
- jak mnie zobaczyła - wstała z łóżka, narzuciła na długą, ciepłą koszulę kożuch i głosem wykluczającym
sprzeciw kazała mi się rozebrać ze wszystkiego (między innymi ze względu na potencjalne wszy) i iść pod
pierzynę. Poprosiłem tylko kolegów, aby zaopiekowali się koniem, ale o tym nie trzeba było nawet mówić - to
było oczywiste.

W łóżku dostałem drgawek. "Lu" kazała mi odwrócić się plecami i wsunęła się pod pierzynę. Przytuliła się
do moich pleców i zaczęła mnie rozcierać. Myślałem, że dotyka mnie rozpalony do czerwoności kawał
ż

elaza, a nie człowiek o normalnej temperaturze ciała. Po prostu parzyła. Po kilkunastu minutach przestałem

się trząść, "Lu" wydawała się już nie taka gorąca. Wstała z łóżka i z gospodynią przygotowały przynajmniej
półlitrowy garnek gorącego mleka z miodem, które miałem wypić. I tu doszliśmy do rzeczy dla mnie
najważniejszej, o posmaku tragikomicznym - może dlatego ten epizod tak dobrze zapamiętałem. Mój
organizm nie toleruje gotowanego mleka. Dostaję po prostu torsji. Tak było według opowiadań mamy od
niemowlęcia. Co tu robić, żadne wymówki nie pomagały. "Lu" była nieustępliwa. Wypiłem i w krótkim
czasie zasnąłem. Rano obudziłem się rześki i w pełni sił. Ani śladu żadnych objawów przeziębienia. Nigdy
później nie próbowałem powtórzyć eksperymentu z gotowanym mlekiem.

* * *

Zapewne te moje wspomnienia różnią się od innych relacji i prezentują inne spojrzenie na wojnę
partyzancką, ale to o czym piszę to też historia. Historia dotycząca jednostek, które razem tworzyły Historię
(tę przez wielkie H), tak chętnie rozpatrywaną w skali makro. Przecież walka partyzancka, to nie tylko
zasadzki, ataki, marsze, odwroty, rany, śmierć kolegów i przyjaciół, ale i jedzenie, spanie, zmęczenie,
pogawędki przy herbacie czy kieliszku nalewki, tęsknota za domem i normalnym życiem, czystą pościelą i
piżamą, kąpielą w wannie, szkołą czy uniwersytetem, czułością mamy i ustabilizowaną sytuacją, dającą
poczucie bezpieczeństwa, bezpieczeństwa nie wymuszonego odbezpieczonym pistoletem.

Nota o autorze
Bohdan Szucki - dr toksykologii, myśliwy. Przed wojną uczęszczał do gimnazjum w Pińsku. W okresie
okupacji żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych. Od października 1942 do sierpnia 1944 r. w oddziałach
partyzanckich w III Okręgu NSZ (Lubelszczyzna), potem w konspiracji w Gdańsku. W 1943 r. uzyskał stopień
podchorążego. Po wojnie represjonowany. Prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych od początku
jego istnienia.

background image

Strona 36

Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ

2013-03-29 14:22:33

http://it.home.pl/nsz/nsz/texts/wpnsz.htm

List od kpt. "Niebieskiego" (Józefa Jagielskiego) do autora z 29 listopada 1994 r.

Przypisy

[1]

Okręg Lubelski Narodowych Sił Zbrojnych 1942-1944, [w:] Piotr Szucki (red.), Narodowe Siły Zbrojne. Materiały z sesji naukowej

poświęconej historii Narodowych Sił Zbrojnych, Warszawa 25 października 1992 roku, Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych,
Warszawa 1994, tom 1 "Biblioteczki Szczerbca", ss. 194-195.

[2]

Relacja Juliusza Góralczyka.

[3]

Relacja Juliusza Góralczyka; relacja Brunona Sychowskiego; relacja Józefa Jagielskiego.

[4]

Wojciech Jerzy Muszyński, W walce o Wielką Polskę. Propaganda zaplecza politycznego Narodowych Sił Zbrojnych (1939-1945),

Oficyna Wydawnicza Rekonkwista i Wydawnictwo Rachocki i S-ka, Biała Podlaska-Warszawa 2000, s. 50.

[5]

Mariusz Bechta, Leszek Żebrowski (red.), Narodowe Siły Zbrojne na Podlasiu. Opracowania, wspomnienia i dokumenty, tom III,

Oficyna Wydawnicza Rekonkwista, Biała Podlaska 2003, s. 15.

[6]

Mariusz Bechta, Leszek Żebrowski (red.), Narodowe Siły Zbrojne na Podlasiu. Opracowania, wspomnienia i dokumenty, tom III,

Oficyna Wydawnicza Rekonkwista, Biała Podlaska 2003, ss. 15, 18.

[7]

Marek Jan Chodakiewicz, Narodowe Siły Zbrojne - "Ząb" przeciw dwu wrogom, wydanie II, Stowarzyszenie Kulturalne Fronda,

Warszawa 1999, s. 174.

[8]

Zbigniew Siemaszko, Polacy i Polska w drugiej wojnie światowej, Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 2002, s. 93.

[9]

Kazimierz Gluziński (Franciszek Górnicki), dr ekonomii, młodszy brat Tadeusza. Od marca 1940 r. kierownik wydziału

przemysłowego w Komisariacie Cywilnym Grupy "Szańca", później objął kierownictwo tego komitetu. Od 1942 r. stał na czele Służby
Cywilnej Narodu. Prowadził główne pertraktacje z Biurem Politycznym reprezentującym gen. W. Sikorskiego, a potem z Delegatem
Rządu w sprawie współpracy pomiędzy Służbą Cywilną Narodu i Delegaturą. 9 sierpnia 1944 r. mianowany przewodniczącym Rady
Politycznej NSZ-Zachód, której podlegały okręgi na zachód od ówczesnej linii frontu. Na początku 1945 r. został członkiem Komitetu
Pomocniczego NSZ, a w czerwcu wydostał się na Zachód i zamieszkał we Francji. Zmarł w Paryżu.

[10]

K[azimierz] Gluziński, Nielegalnym... Pokłosie Procesu N.S.Z., "Express", Monachium, 27 marca 1948, ss. 3, 5.

[11]

O Brygadzie Świętokrzyskiej - patrz "Szaniec Chrobrego" nr 62.

[12]

Stanisław Bóbr-Tylingo, Rok 1945, "Szaniec Chrobrego", nr 64 (231), maj-czerwiec 2003, ss. 19-20.

[13]

Zbigniew Jerzy Hirsz, Miejsca Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944, Związek Bojowników o Wolność

i Demokrację - Oddział Powiatowy w Lublinie, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1974, s. 188.

[14]

Zbigniew Jerzy Hirsz, Miejsca Walk i Męczeństwa w powiecie lubelskim 1939-1944, Związek Bojowników o Wolność

i Demokrację - Oddział Powiatowy w Lublinie, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1974, s. 154.

[15]

Józef Poray-Wybranowski, Bój pod Borowem, "Szczerbiec" [Lublin], nr 6, czerwiec 1994, ss. 59-61.

© Bohdan Szucki 2003-2006. All rights reserved.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bohdan Szucki - Wspomnienia partyzanta NSZ, Nacjonalizm, NSZ
Szucki Bogdan Wspomnienia partyzanta NSZ
Bommie Baumann Jak to się wszystko zaczęło Wspomnienia partyzanta miejskiego 3 rozdziały PL
Stanisław Nakoniecznikow ps Kmicic, Komendant Główny NSZ
Wspomnienie Stanisława Duczymińskiego ps Niemira żołnierz NSZ, PAS
Janusz Bohdanowicz Oddzial partyzancki Kmicica AK Okręg Wileński
PS VI
PS spolecznosc lokalna 3
PS 1 Psychologia społeczna wstep
PS Organiz 11
PS Komunikacja 910
Semin 3 ST Ps kl Stres
PS IV
w2 ps poznawcza
Chotcza 28 X 1944 Bitwa partyzancka
EC08 FPC PS TIG FPC Outbrief (9May08)
Simple pr cont + test ps, tenses

więcej podobnych podstron