Leo Kessler
O
PERACJA
L
EOPARD
Storni troop
G
ORZKIE ZWYCIĘSTWO
E
DELWEISS
S
TRZELCY
A
LPEJSCY
Tłumaczenie
Joanna Jankowska
Tedy niech każdy mąż idzie prosto przed siebie
Przyjdź śmierci, chodź życie
Tak właśnie wojna i bitwa całuje i szczebiocze.
Iliada, Księga XVIII
KSIĘGA PIERWSZA
Misja
Rozdział 1
- Formować się! - rozkazał Jellicoe, którego wzrok był skierowany na ciemny
horyzont, a nie na maleńką flotyllę, przedzierającą się mozolnie naprzód przez Morze
Egejskie z prędkością dziesięciu węzłów.
- Tak jest, sir - zawołał brodaty sierżant z mostka sfatygowanego, przerobionego
greckiego kaika.
Jellicoe uśmiechnął się. W tych dniach jego ludzie ze Służby Łodzi Specjalnych
byli bardziej marynarką niż Marynarką Królewską.
Sierżant szybko zamrugał przesłoną lampy aldisa. Każda z łodzi odpowiedziała po
kolei na sygnał i rozpadająca się flota inwazyjna zbiła się w gromadę. Jeśli nie będzie
kłopotów, to wkrótce przybije do brzegu. Teraz byli tylko pół godziny żeglowania od
wyspy.
Na horyzoncie zaczęły pojawiać się czarne deszczowe chmury. Jeszcze nie było
księżyca. Ale widoczność była odpowiednia dzięki pierwszym bladym gwiazdom, które
zupełnie dobrze rozjaśniały ciemnobrązową smugę wyspy i dominującą nad nią górę.
Jellicoe, komandor ze Służby Łodzi Specjalnych, lustrował cichą wyspę lornetką ze
szkłami nocnymi i modlił się po cichu, żeby włoscy artylerzyści poszli za przykładem
własnego rządu, który już poddał się aliantom. Bo jeśli nie... - komandor pospiesznie
odrzucił ten plan. Nie chciał zbyt długo myśleć o działach wroga.
- Daj sygnał dla łodzi torpedowych. Podejść blisko portu od sterburty, sygnalista! -
zakomenderował Jellicoe.
- Tak jest, sir! - odpowiedział sierżant, zupełnie jakby był siwowłosym bosmanem z
trzydziestoletnim stażem w marynarce wojennej, a nie byłym sprzedawcą damskiej
bielizny, który znalazł się na morzu zaledwie przed rokiem.
Szybko zaczął nadawać sygnały. Teraz rozpoczynali końcową fazę maleńkiej
inwazji w odległym zakątku Morza Egejskiego.
Młody komandor skrzyżował palce na szczęście, a potem rozejrzał się, chcąc
sprawdzić ilu ludzi z załogi zauważyło jego uczniacki gest. Chyba nikt. Uśmiechnął się
pod nosem i plunął do morza, aby dla ułagodzenia bogów dokończyć rytuał ze szkoły
podstawowej. Teraz nie mógł już więcej nic robić; pozostała tylko nadzieja.
*
Na łodziach torpedowych marynarze przygotowywali się do akcji. W wieżyczkach
artyleryjskich kanonierzy prostowali zdrętwiałe palce. Torpedyści po raz kolejny
sprawdzali mechanizmy odpalające, a sygnaliści trzymali w pogotowiu lampy, aby ostrzec
bezbronne łodzie rybackie, gdy tylko zdołają dostrzec przeciwnika. Na mostkach młodzi
kapitanowie, pobledli od ciągłego kołysania 70-stopowymi łodziami, które z dużą
szybkością zmierzały w kierunku ciemnego horyzontu. I każdy z nich wiedział, że gdzieś
za nim kryją się niemieckie ścigacze torpedowe.
- Sir! - to odezwał się przedni obserwator z torpedowca o numerze taktycznym 106.
Dwudziestoletni szyper odwrócił się:
- Co jest?
- Statek wchodzi do portu.
Dowódca łodzi z pośpiechem nastawił ostrość w swojej lornetce. W dobrze
widocznym, kolistym polu widzenia prześlizgnął się groźny, długi kadłub. A potem
kolejny.
- Ścigacze torpedowe! - westchnął.
Jakieś tysiąc metrów od przystani w Portolago, niemieckie łodzie torpedowe
zatrzymały się jakby na umówionej randce. I jeszcze załoga żadnej z nich nie dostrzegła
floty inwazyjnej, która chyłkiem zbliżała się do wyspy!
- Prosto do portu! Naprzód od sterburty! - krzyknął szyper.
Potężne tysiąckonne silniki, które dusiły się przy prędkości dziesięciu węzłów, z
rykiem powróciły do życia. Poniżej pokładu główny mechanik przesunął do przodu
lewarek przepustnicy. Cisza została przerwana. Nagle na mostku dało się poczuć gryzący
zapach rozgrzanego oleju i zaraz potem zawadiacki dziób łodzi uniósł się nad wodę. Za
rufą pojawiły się dwa białe skrzydła spienionej wody. Łódź zdawała się frunąć ponad wodą
z prędkością trzydziestu pięciu węzłów, z pochyloną sylwetką w rozpryskiwanej na boki
wodzie.
Tysiąc metrów przed nimi gwałtownie zapalało się i gasło niebieskie światełko. To
zaskoczone załogi niemieckich ścigaczy dopytywały się o sygnały identyfikacyjne.
Kapitan „106” zlekceważył te wezwania.
- Związać walką przeciwnika! - jego jeszcze przed chwilą bladą twarz
rozpromieniło podniecenie bojowe.
Kanonierzy na dziobie zareagowali pierwsi. Załadowali pocisk do staroświeckiego
działka Lewisa i zielona smuga ognia pomknęła łukiem w kierunku nadal nieruchomych
niemieckich ścigaczy. Stojący na ich pokładzie marynarze desperacko rzucili się ku swoim
stanowiskom i nim będzie za późno, próbowali zniknąć ze swymi łodziami z linii lotu
pocisku. Dowódca „106” pochylił się nad celownikiem torpedowym. Czołowy okręt wroga
był tylko siedemset metrów od niego. Podjął szybką decyzję, na wypadek gdyby dowódca
nadciągającego ścigacza zdołał wykonać unik. Wycelował torpedę trochę przed dziób łodzi
przeciwnika.
W Portolago odezwała się bateria dział morskich, obsługiwana przez Niemców.
Pocisk oświetlający eksplodował ponad brytyjskimi łodziami. Gdy światło zaczynało
zamierać w błyszczących iskrach, w kierunku atakujących pomknęły koraliki zielonych,
czerwonych i białych pocisków świetlnych, które krzyżowały się nad celem jak miriady
robaczków świętojańskich. Kapitan łodzi, który z napięciem śledził celownik torpedowy,
słyszał groźny trzask pocisków uderzających w drewniany pokład, ale nie odrywał oczu od
kresek podziałki dalmierza.
Już słychać było ryk silników czołowych ścigaczy, które były w tym momencie
oddalone o sześćset metrów. Morze pieniło się i kłębiło pod wpływem wybuchów
pocisków kalibru 20 mm, wystrzeliwanych przez nadbrzeżną baterię. Ale łódź „106”
zdawała się kulom nie kłaniać. Kołysząc się z burty na burtę, jej załoga przystępowała do
działania.
Gdy odległość zmniejszyła się do 500 jardów, dowódca nacisnął spust wyrzutni.
Rozległ się tępy stuk. Potem syk.
Łódź zadrżała, gdy torpeda z prawie dwiema tonami ładunku wybuchowego
wpadła do wody.
- Trzymać się sterburty! - krzyczał kapitan ponad terkotem karabinów
maszynowych.
W tumanach spienionej wody łódź torpedowa obróciła się sterburtą do wroga. W
tym samym momencie rozległa się ogłuszająca eksplozja. Młody kapitan spojrzał przez
ramię. Tam gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się najbliższy niemiecki ścigacz, w
powietrzu pojawiła się wielka ściana ognia, zabarwiając nisko wiszące chmury groźnym
szkarłatem. Młody Anglik uśmiechnął się i nagle zdał sobie sprawę, że prawe ramię pali go
jak ogień; potem poczuł, jak gorąca i lepka krew spływa mu po ręce.
Teraz przyszła kolej na następną łódź torpedową - „108”. Działko Lewisa grzmiało
z furią, gdy jednostka zygzakiem ruszyła do ataku. Jednak załoga drugiego z niemieckich
ścigaczy już otrząsnęła się z zaskoczenia. Gdy jej dowódca starał się rozpaczliwie zejść z
kursu przeciwnika, celowniczy dziobowych sprzężonych karabinów maszynowych
otworzył ogień w kierunku nadbudówki łodzi Brytyjczyków. Zalewał je strumieniami
pocisków, które wylatywały z luf z częstotliwością ośmiuset sztuk na minutę. Szkło pękało
z trzaskiem. Drewniane i metalowe odłamki fruwały dosłownie wszędzie. Pociski, które
nie trafiły w cel, zniknęły gdzieś w oddali, zaś trafieni marynarze padali na podziurawiony
pokład łodzi i rzucali się w agonalnych drgawkach.
Oślepieni, przerażeni i pokrwawieni ludzie, którzy przeżyli tę rzeź, byli zmuszeni
kręcić się nadal w stożku, tworzonym przez czerwone i białe pociski świetlne. Skulony
skiper brytyjskiej łodzi nie zważał na szaleństwa świata wokół niego i wpatrywał się
hipnotycznie w podziałkę celownika.
- Tysiąc jardów... dziewięćset... osiemset...
Szczęki miał zaciśnięte, mięśnie naprężone strachem i nerwami, ale był gotowy do
otwarcia ognia.
- Siedemset metrów...
Podskakujący na falach okręcik znalazł się w środku burzy ogniowej. Płonął od
rufy po dziób, a młody skiper czuł jak płomienie liżą mu stopy, gdy przykładał dłoń do
dźwigni wyrzutni torpedowej.
- Sześćset jardów... pięćset i pięćdziesiąt... - skiper odruchowo otworzył usta,
przygotowany na wybuch, który musiał za chwilę nastąpić. - Pięćset jardów. Teraz!
Szarpnął za dźwignię i jednocześnie krzyknął:
- Od razu do portu!
Ciężko ranny sternik zawrócił pokiereszowaną łódź, nim jeszcze upadł na pokład,
całkiem lepki od krwi tych, którzy już umarli przed nim.
Nic! Wydawało się, że minął wiek. Skiper po omacku doszedł chwiejnym krokiem
do steru, nic nie widząc i nic nie słysząc.
Potem nagle rozległa się przerażająca eksplozja, która uderzyła go jak cios zadany
w splot słoneczny. Kolejny podmuch był jak uderzenie otwartą dłonią w policzek. Za jego
plecami ścigacz torpedowy rozpadał się na kawałki. Płonące strzępy wraku fruwały i
wirowały w powietrzu, rozrzucone we wszystkich kierunkach jakby ręką kapryśnego
dziecka. Gdy skiper łodzi „108” opadł na pokład, a jego przerażony wzrok zauważył
oderwaną rękę, która leżała na potrzaskanej belce jak porzucona biała rękawiczka, wiedział
już, że wykonał zadanie. Droga była wolna.
- W porządku - kapitan łodzi „108” mruknął zgrzytając zębami, próbując
przezwyciężyć palący ból w ramieniu - powiadomcie Jego Lordowską Mość, że możemy
zająć jego cholerne skrzynie z wędzonymi śledziami!
Inwazja na wyspę Leros mogła się rozpocząć!
Rozdział 2
Jak muchy snujące się po kadłubie samolotu, niewielkie czarne punkty przedzierały
się przez śnieg w wysokich górach, ponad 2000 metrów nad poziomem morza. Nad nimi
górował biało-niebieski szczyt. W ten wrześniowy dzień, cel ich wędrówki zdawał się z
nich szydzić. Jakby chciał ich zmusić do ostatniego, łamiącego plecy wysiłku, który
pozwoliłby go pokonać.
Na czele kolumny szedł pułkownik Stürmer, dowódca oddziału szturmowego,
elitarnej grupy rozpoznawczej Hochalpenkorps
1
, który miał na wszystko oko. Wspinał się
już dwadzieścia lat. Był wszędzie, w Europie, Azji i Południowej Ameryce, a to nauczyło
go, że oczy są ważniejsze niż muskuły. Dowódca zawsze musi mieć się na baczności,
planując następny ruch, jeszcze przedtem nim oddział wykonywał ten obecny. Jego
spiczasta czapka z metalową szarotką na boku - symbolem oddziału - przypiętą nieco
zawadiacko i zwykły karabin przewieszony przez szerokie ramiona, nie wskazywały, że
jest prawie dwa razy starszy od ludzi, którymi dowodził. Nadal jednak potrafił wspinać się
bez wysiłku w wysokich górach.
Za nim, przywiązany do drugiego końca liny asekuracyjnej, szedł major Gottfried
Greul, jego zastępca. Wspinał się z brutalnym zapałem, który uczynił z niego idola
przedwojennej Hitlerjugend i czarny charakter wśród elity wspinaczy wysokogórskich.
W przeciwieństwie do Stürmera, Greul nie wspinał się po górach tylko „dlatego, że
są”. Wspinał się dla zwycięstwa, aby pokazać dekadenckiemu zachodniemu światu siłę i
niezłomną potęgę narodowo-socjalistycznych Niemiec. Od tego pamiętnego dnia w 1931
roku, kiedy zdobył w zimie północną ścianę Eiger jako osiemnastoletni członek
Hitlerjugend i zaszokował Szwajcarów mocując znienawidzony hitlerowski sztandar na
szczycie góry. Gottfried Greul traktował wspinaczkę jako akt polityczny. Zdobycie każdej
nowej góry stawało się dla niego symbolem nowego ładu.
Mimo tego, jak mówił sobie Stürmer, major był jednym z najlepszych alpinistów na
świecie i do tego odważnym żołnierzem, który służył w grupie szturmowej Edelweiss od
samego początku. Od Narwiku w 1940 roku, do przełęczy kaukaskich niespełna rok temu,
1
Dokładnie nazwa taka była nadawana tej części niemieckiej dywizji górskiej, która mogła działać
na znacznych wysokościach nad poziomem morza.
major Greul znajdował się na czele wszystkich akcji, zdobywając dla siebie Krzyż
Rycerski do Krzyża Żelaznego, który teraz zwisał na wstążce zawieszonej na szyi. W tym
czasie został ranny nie mniej sześć razy. Był człowiekiem z którym należało się liczyć.
Ale wszyscy ludzie w jego małej kompanii należeli do elity. Każdy z nich był
starannie
wyselekcjonowany.
Byli
przedwojennymi
zawodowymi
wspinaczami,
sprawdzonymi w Himalajach i Alpach lub bawarskich i austriackich górach, którzy umieli
łazić po górach i jeździć na nartach, nim jeszcze zaczęli porządnie mówić. Oczywiście byli
indywidualistami, samotnikami, którzy czuli się szczęśliwi, gdy gubili się wśród
samotnych i wspaniałych gór i niechętnie poddawali się dyscyplinie. Ale trzy lata wojny
nauczyło ich pewnego rodzaju dyscypliny - nie tej szeroko rozpowszechnionej w
bezkształtnej masie żołnierzy Wehrmachtu, ale tej elitarnej. Każdy z nich wiedział, że musi
podporządkować się woli całości, jeśli ich oddział miał odnosić sukcesy podczas
zuchwałych misji, które generał Dietl, dowódca korpusu alpejskiego im narzucał.
Teraz wspinali się na siodło Jungfraujoch, który przypominał Stürmerowi obraz z
Mount Everestu, i że Mallory słynny angielski himalaista, wysłał go tam w 1924 roku, tuż
przed śmiercią na tej niezdobytej do tamtej pory górze. Naturalnie Jungfraujoch nie była
tak wymagająca jak północne podejście himalajskiego giganta, ale dla ludzi z oddziału
Edelweiss, którzy nie przeprowadzili poważniejszych wspinaczek od czasu odwrotu spod
Kaukazu wiosną 1943 roku, był to wyczerpujący trening. Z nagłym uśmiechem na
brązowej od słońca, przystojnej twarzy, pułkownik Stürmer popatrzył na swoich
spoconych, sprężystych podwładnych i pomyślał, że taka wspinaczka pozwoli im się
pozbyć resztek bawarskiego piwa, które wlewali w siebie od czasu powrotu do kwater
Hochalpenkorps w Kufstein.
Taka sama myśl towarzyszyła „Wołowi-Jo” Meierowi, starszemu podoficerowi z
grupy
szturmowej,
który
wdrapywał
się na górę, targając na plecach
czterdziestokilogramową lufę od moździerza. Jego przepocona bluza mundurowa zdawała
się pękać na naprężonych mięśniach ramion. Purpurowy na twarzy z wysiłku, odwrócił
głowę z krótko ostrzyżonymi włosami i zawołał do swojego kumpla, kaprala Madada:
- Hej, Jap! Co dodałeś do tego gównianego piwa ostatniej nocy? Chłopski sok z
kroku? Czuję jakby drapało mnie w gardło coś zebrane z dna ptasiej klatki.
„Jap” Madad, efekt zażyłych kontaktów córki bawarskiego technika z niemiecko-
amerykańskiej wyprawy badawczej na Nanga Parbat w 1920 roku i kochliwego Hunzy,
pomocnika przewodnika, zaśmiał się.
- Tak, i nawet tak wyglądasz - odpowiedział czystym bawarskim akcentem, mimo
jego egzotycznej, niegermańskiej urody, która dała mu w oddziale przezwisko - „Jap”
- Japończyk. - Ale to nie było piwo i ty to wiesz!
- A co w takim razie?
- Pięć do jednego, że to jest to. Za każdym razem, gdy to robisz, tracisz kilka
cennych kropel płynu z krzyża, wiesz o tym?
Przez chwilę jedną ręką pokazywał ruch „pała cyk i lata ręka” i to oznaczało dla
niego to „pięć do jednego”!
- Co za świństwo! - człowiek, który poruszał się nim parsknął szyderczo. - Taka
zabawa jest dobra dla zwykłych kotów na początku służby. Ale my, starzy podoficerowie
mamy lepsze rzeczy do roboty, niż tracić czas na ręczną robotę.
- Czy podoficerowie mogą przestać w tej chwili paplać te obsceniczne głupoty? - to
major Greul odezwał się przenikliwym głosem. - Czy wasza wyobraźnia jest ograniczona
tylko do tego?
Był wyraźnie zagniewany. Twarz miał skrytą za kłębem pary wydobywającym się z
jego ust.
- Przepraszam, panie majorze - powiedział ugodowo Byk Jo. - To się już nie
powtórzy.
Major pociągnął za linę przypiętą w pasie karabińczykiem.
- A teraz chodźcie. Mamy tylko godzinę, aby dotrzeć do szczytu. Potem nie
zdążymy zejść na dół przed zmierzchem.
Odwrócił się i zajął dalszą wspinaczką.
- Tak jest, panie majorze - odezwał się służbiście ogromny Bawarczyk, a gdy oficer
pokazał mu plecy, stuknął się wskazującym palcem w czoło i pokazał imponująco długi
środkowy palec. - Spróbuj czegoś takiego - mruknął pod nosem i puścił oko do Japa.
Dalej wspinali się na odległy szczyt.
*
Ale oddziałowi alpinistów nie było dane dotrzeć tego wrześniowego dnia na szczyt
Jungfraujoch. Gdy zachodzące słońce zaczęło barwić pola firnowe na krwistoczerwony
kolor, pułkownik Stürmer drgnął nerwowo, słysząc groźny i osobliwy dźwięk - ostry i
przeciągły.
Spojrzał w górę na szczyt, już świadom, skąd on dochodził; to był ten sam odgłos,
który oznaczał koniec ekspedycji w 1937 roku, którą prowadził na Aiguilles de Chamonix.
Wysoko nad nimi zaczynał kłębić się śnieg. Biała furia wtargnęła w krystalicznie czyste
powietrze jak niespodziewana mgła.
- Lawina! - krzyknął ostrzegawczo, szukając gorączkowo w kieszeni noża
wspinaczkowego.
- Lawina! - wrzasnął zaraz za nim Greul, który od razu zareagował jak
profesjonalista, zrzucając z pleców oporządzenie i chwytając za nóż. Ale było już za
późno.
Z ogłuszającym rykiem lawina zmiotła czoło długiej kolumny wspinaczy, topiąc
ich w oślepiających wirach śniegu. Byk Jo, ostatni z tej wysuniętej grupy, miał tyle czasu,
aby odciąć linę łączącą go ze wspinaczem za jego plecami i potem zanurzył się w lodowej,
krztuszącej masie.
Wszystko wokół majora Stürmera zostało przysłonięte przez wirującą śnieżną
mgłę. Przez jeden przerażający moment sądził, że za chwilę zmiecie go śmierć. Ale
walczył; za wszelką cenę chciał odzyskać kontrolę, podczas gdy lawina spychała go w dół
alpejskiego stoku wraz z Greulem i dwoma podoficerami. Jakoś zdołał uchronić się przed
zjazdem na plecach lub twarzą do ziemi; to mogło oznaczać tylko śmierć. Otoczony przez
śnieg, który i tak ściągał go w dół, starał się wyrwać ze środka wiru, pracując rękami jak
wytrawny sportowiec płynący kraulem.
Sapał i charczał, starając się złapać oddech i czuł, sądząc po ciężarze śniegu, który
go przygniatał, że lawina się kończy. Zebrał wszystkie siły. Nie mógł pozwolić, aby zbyt
głęboko zakopał się w śniegu. Walczył rozpaczliwie. Machając rękami i nogami jak
szalona marionetka, chciał zdobyć jak najwięcej miejsca w dławiącym go śniegu.
Ku swemu zaskoczeniu odkrył, że fala zamarła, a on mógł swobodnie poruszać
kończynami. Zaczął czołgać się ku powierzchni. Po chwili w rozpaloną twarz uderzyło
zimne górskie powietrze. Z wdzięcznością wciągnął jego ogromy haust w płuca. Ostatnim
rzutem ciała wydostał się z krępującej go masy śniegu. Ten zaszeleścił jak westchnienie
porzuconej kochanki i pozwolił mu się wyrwać z jego objęć. Potem przykucnął na
nieregularnie pofałdowanej powierzchni śniegu, jak długodystansowiec po wyczerpującym
biegu i skupiał się na oddychaniu wielkimi łykami lodowatego powietrza.
- Panie pułkowniku! - z oddali doleciał głos, jakby pozbawiony właściciela.
Oficer z dużym wysiłkiem uniósł głowę. Wysoko ponad nim, na tle tarczy
zachodzącego słońca, ukazały się maleńkie figurki. Zaczął sprawdzać wszystko dookoła.
Wydawało mu się, że większość kompanii przetrwała katastrofę. Ale gdzie byli Greul,
Madad i przede wszystkim wielki bawarski łobuz Jo, serce i kręgosłup całego oddziału?
Szybko poderwał się na nogi i ocenił scenerię, która go otaczała, a reszta kompanii
zsuwała się w jego stronę po zaśnieżonym stoku. Stürmer gorączkowo zaczął się modlić,
aby zaginieni ludzie przetrwali ten dwustumetrowy upadek.
Nad powierzchnię śniegu przedarła się czyjaś ręka. Była w irchowej rękawiczce.
To mógł być tylko Greul, który gustował w tego typu wyrobach i nosił je, wbrew
regulaminowi, zamiast standardowego wyposażenia Wehrmachtu, używanego przez resztę
kompanii. Pułkownik przez chwilę truchtał niezdarnie w śniegu, chwycił za dłoń i mocno
pociągnął.
Ze śniegu wyłoniła się twarz majora. Usta miał szeroko otwarte i gapił się na świat
jak umierająca ryba, starając się schwytać w płuca zbawcze powietrze.
Stürmer pochylił się nad nim.
- Wszystko w porządku, majorze? - dopytywał się gorączkowo.
- Tak... tak - dyszał Greul. - A... inni, zobacz... co z innymi.
Greul wisiał na krawędzi dziury, w której jeszcze przed chwilą był zasypany,
podczas gdy Stürmer dalej z mozołem przedzierał się przez śnieg, szukając na jego
powierzchni śladów po reszcie swoich ludzi.
Odnalazł Madada w chwili, gdy reszta kompani dotarła na miejsce katastrofy.
Chłopak był przytomny, ale drżał straszliwie, a na jego pomarszczonej orientalnej twarzy,
pobladłej i ściągniętej z zimna, zaczynały już formować się sople, zwisające z brwi i
nozdrzy. Ale mimo tego miał jeszcze dość siły, by zapytać:
- A gdzie jest Byk Jo? - a potem uśmiechnął się z wysiłkiem. - Jest mi nadal winien
10 marek z ostatniej wypłaty.
Minęło jeszcze czterdzieści minut nim odnaleźli zaginionego sierżanta. Dostrzegli
go dzięki linie, wystającej ze śniegu, którą przeciął, żeby nie pociągnąć za sobą w białą
otchłań reszty kompanii ze skraju przełęczy. Bardzo powoli szło im odgarnianie śniegu za
pomocą rąk i zwykłych saperek. A mimo tego Jo był nadal świadomy, gdy go w końcu
odkopali ze śniegu i znaleźli zaklinowanego w szczelinie lodowej, dzięki lufie moździerza,
przywiązanej do jego pleców. Ani sam upadek, ani podduszenie nie uczyniły żadnej
krzywdy sierżantowi.
- Zetrzeć głupie uśmieszki z tych waszych pysków i wyciągnijcie mnie stąd. Czy
może potrzebujecie rozkazu na piśmie?
Pułkownik Stürmer zaśmiał się z ulgą. Starszy sierżant Meier będzie żył, aby
walczyć przez następne dni.
*
I tak wiadomość radiowa dotarła do pułkownika Stürmera na stoku Jungfraujoch,
gdzie został rozbity obóz na noc przez wyczerpanych strzelców górskich. Trzymając
cieniutki skrawek papieru, który wręczył mu przed chwilą radiotelegrafista, pochylił się z
nim do wątłego płomienia kuchenki spirytusowej i zaczął czytać głośno miękkim głosem, a
wiatr porywał jego słowa, aby je zagłuszyć.
- Pułkownik Stürmer i major Greul mają zameldować się w kwaterze głównej
generała Dietla... godzina zero osiem zero zero jutro rano... Mundury galowe... następnie
wyjazd do Obersalzbergu... zero dziewięć zero zero... Dietl.
Potem wręczył kawałek papieru Greulowi, którego oczy błyszczały z podniecenia
jak ogniki maleńkiej kuchenki. Ten chwycił ochoczo bibułkę i przeczytał zapisany na niej
tekst, podczas gdy Stürmer patrzył zadumany w aksamitną ciemność nocy, otaczającą ich
namiot.
- Obersalzberg, pułkowniku - zdawał się krzyczeć major - wie pan, co to znaczy?
Stürmer pokiwał głową, ale nic nie mówił, teraz wpatrując się w odległe srebro
zimnych i nieczułych gwiazd.
- Mamy spotkać się z Führerem!
- Tak, Greul. Wódz musiał już powrócić ze wschodu.
- Ale co to oznacza? - Spytał niecierpliwie major. - To znaczy, że będzie nam
towarzyszył generał Dietl.
Stürmer nie od razu odpowiedział. Rozejrzał się po niewielkim kręgu, jakie
tworzyły rozstawione namioty. Jego ludzie byli teraz tylko ciemnymi sylwetkami w
złotawym świetle kuchenek spirytusowych. Potem spojrzał dalej, na czyste i wzniosłe
góry. Westchnął i powiedział znużonym po czterech latach wojny głosem.
- To znaczy, majorze, że Führer ma dla grupy szturmowej Edelweiss nowe
zadanie...
Rozdział 3
- Berg Heil! - zawołał zadowolony generał Dietl w drzwiach swojej kwatery w
koszarach imienia Adolfa Hitlera w Kufstein, gdzie rozlokował się sztab V Korpusu
Górskiego.
- Berg Heil, panie generale! - dwóch oficerów odpowiedziało na powitanie
dowódcy, stukając zawadiacko obcasami.
Generał skinął głową w kierunku Greula. Potem wyciągnął rękę.
- Jak się masz Stürmer?
- Dobrze, panie generale, dziękuję za troskę. Dobrze, poza nową kolekcją siniaków
i obtarć, które zebrałem wczoraj.
Dietl zarechotał cicho i wskazał im krzesła.
- Robisz się już za stary do roboty w wysokich górach.
Uniósł glinianą butelkę ozdobioną wzorkami w niebieskie alpejskie kwiatki.
- Enzian, panowie?
- Z przyjemnością, panie generale - odpowiedział pospiesznie Stürmer - chociaż nie
należy ufać przełożonemu, który oferuje alkohol.
Greul odmówił z aroganckim spojrzeniem, które wskazywało, co myślał o
oficerach Korpusu Alpejskiego, którzy zaczynają pić alkohol o ósmej rano.
Jednak pozostali nie zwracali na niego uwagi. Stuknęli się kieliszkami i wypili
jednocześnie palący austriacki trunek.
- No i co, generale - zaczął Stürmer, patrząc na dowódcę, pod którego komendą
służył w 3. Dywizji Górskiej, w lepszych czasach, pod Narwikiem w 1940 roku.
Dietl uśmiechnął się cierpko.
- Czy słyszał pan, pułkowniku o miejscu zwanym Leros? - spytał, podchodząc do
mapy obszaru Morza Śródziemnego, która zakrywała teraz mapę Rosji, normalną
dekorację ściany biura. - Tutaj, wyspa na Morzu Egejskim, blisko wybrzeża Turcji i jakieś
140 kilometrów od naszej głównej bazy w Dodekanezie na wyspie Rodos.
- I? - Greul i Stürmer zadali pytanie jednocześnie, pochylając się, aby dokładniej
przyjrzeć się mapie.
- Anglicy zajęli ją w zeszłym tygodniu i mam przeczucie, że Führer ma zamiar
wyznaczyć nam zadanie odzyskania jej.
Twarz Greula zapłonęła wizją nowej akcji bojowej, ale Stürmer nie ucieszył się.
- Ale to nie będzie to, co na Krecie? - rzucił szybko pytanie.
Dietl potrząsnął głową.
- Każdy wie, że spadochroniarze Studenta nie będą w stanie zabrać się ponownie za
taką akcję. Hitler już nie pozwoli im pójść pierwszym do ataku i doprowadzić do takiej
rzezi jak na Krecie w 1941 roku. Z wyższego szczebla dowodzenia wiem, że tym razem
walkę rozpocznie Korpus Alpejski. Gdy strzelcy górscy uchwycą pozycje, wtedy dopiero
do walki wejdą spadochroniarze i to równocześnie z desantem morskim.
- Ale co do cholery jest tak piekielnie ważnego na tej Leros, że trzeba
przeprowadzać operację na pełną skalę, generale? - Stürmer nadal miał poważne
wątpliwości. - Założę się, że tylko jeden na dziesięciu Niemców słyszał tę nazwę.
Dietl sięgnął po szare sukienne rękawiczki.
- Nie wiem, pułkowniku. Może powinniśmy pozostawić wyjaśnienie tej kwestii
Największemu Kapralowi Wszech czasów, naszemu Führerowi, Adolfowi Hitlerowi - gdy
wypowiadał ostatnie słowa, na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
*
Przejechali bez kłopotu przez niemiecko-austriacką granicę, szybko przemknęli
przez Ostertal, w cieniu Alp Bawarskich, mijając z bolesną powolnością jedną starannie
strzeżoną blokadę za drugą, by w końcu, mając w zapasie tylko kilka minut dojechać do
celu. Dalej eskortowani przez adiutantów w mundurach SS, którzy przytłaczali nawet
Greula, weszli do poczekalni w Obersalzbergu. Gońcy w nieskalanie czarnych mundurach
biegali w tę i z powrotem, trzymając pod pachami pliki dokumentów. W pewnym
momencie nawet sam Bormann, „brunatna eminencja” wychylił zza drzwi swoją okrągłą
jak globus głowę, aby sprawdzić, czy ktoś jeszcze przebywa w poczekalni.
- Drobna panika - mruknął przez zaciśnięte usta Dietl.
- Ma pan rację, generale - zgodził się Stürmer.
Przez te ostatnie straszliwe lata widział już to wszystko; gorączkowa aktywność, jej
konsekwencji nie ponosili oficerowie których dotyczyła, oznaczała zniszczenie i nagłą
śmierć dla wielu wyczerpanych żołnierzy liniowych na odległych frontach.
- Ale co się dzieje?
Jednak zanim generał zdołał odpowiedzieć na to pytanie, ogromny adiutant z SS
otworzył gwałtownie wielkie dwuskrzydłowe drzwi. Z oczami wbitymi gdzieś daleko poza
horyzont, powiedział głosem pozbawionym wyrazu, jakby ich nie widział:
- Moi panowie, Führer was prosi!
Trzej oficerowie chwycili swoje miękkie spiczaste czapki, wcisnęli je pod prawe
ramiona pod przepisowym kątem i wmaszerowali dziarsko do wielkiego pokoju, w którym
dominowało wielkie okno widokowe, dzięki czemu można było obserwować wspaniałą
panoramę Untersbergu, Berchtesgaden i Salzburga. Adolf Hitler, pan całej Europy od
Kanału La Manche do Kaukazu, odwrócił się na pięcie i stanął twarzą w twarz z
przybyłymi ludźmi. Przez chwilę przyglądał się im, jakby patrzył na powietrze, a potem
uśmiechnął się, ukazując rząd żółtych zębów i powiedział:
- Ach, mój drogi generale Dietl, jak to dobrze, że pan przyjechał.
Potem spojrzał na Stürmera, wysokiego, opalonego alpinistę i był wyraźnie
zadowolony z tego, co zobaczył. Rozchylił dłonie, aby chwycić nimi za rękę pułkownika i
zaraz potrząsnął nią na powitanie.
- Zdobywca Elbrusa - stwierdził. - Jestem zaszczycony, że pana spotykam,
pułkowniku.
Gdyby Stürmer nie był tak mocno opalony, można by zauważyć rumieniec dumy
na jego twarzy, tak typowy dla narodowo-socjalistycznych prominentów, a którego tak
bardzo nienawidził.
- Tak jest, mein Führer - to wszystko co był w stanie wydukać. - Dziękuję.
Hitler uśmiechnął się, klepnął go serdecznie po ramieniu i zaśmiał się.
- No cóż, mój drogi pułkowniku, mam zamiar dać twojemu oddziałowi szansę
dorównać, a może nawet przewyższyć twoje dokonania. Za mną panowie, proszę.
Trzej oficerowie podążyli za wodzem narodu, podeszli do wielkiego okna i stanęli
przed nim w pełnej wyczekiwania ciszy. Hitler przyglądał się robiącej ogromne wrażenie
panoramie gór.
- Panowie - oznajmił nagle, zwracał się w ten nieoficjalny sposób do swoich, gości,
gdy chciał, aby się trochę rozluźnili - legenda mówi, że cesarz Karolingów śpi gdzieś tam
pod Untersbergiem i czeka na dzień, kiedy będzie musiał powstać jeszcze raz, aby
odbudować imperium germańskie. To nie jest przypadek, że ja, Adolf Hitler, mam dom
naprzeciwko. To jest dla mnie ciągła inspiracja i daje mi wiarę w to, że nawet w chwilach
najgłębszej depresji, wielki człowiek może podnieść się i poradzić sobie z każdą na pozór
beznadziejną sytuacją.
Nagle szybko odwrócił się w ich stronę z ponurą twarzą, ale jego oczy błyszczały
fanatycznie.
- I właśnie w takim przełomowym momencie znalazły się Niemcy. Kryzys jest
bardzo poważny, moi panowie, bardzo poważny.
Podszedł zdecydowanym krokiem do ogromnego biurka i nacisnął na guzik.
Zasłona na ścianie rozsunęła się, by ukazać wielką mapę obszaru Morza Śródziemnego.
- Zostałem zdradzony we Włoszech - rzucił stanowczo. - Teraz już oddziały
przeciwnika lądują tam przy cichej zgodzie bandy zdrajców z otoczenia ich króla. A do
tego jeszcze ten pijany opój myśli, że upadek Włoch zwinie naszą południową flankę.
Mogę czytać w jego przymulonym umyśle jak w otwartej książce. Najpierw zechce zająć
Dodekanez - desant na Leros i Kos są tylko preludium do zdobycia Rodos, a potem reszta
wysp Morza Egejskiego. Gdy już zdobędzie tę grupę wysp, wtedy zaatakuje nasze linie
komunikacyjne w Grecji i wzmocni czerwonych bandytów Tity. Potem przyjdzie kolej na
bombardowanie pól naftowych w Rumunii oraz transport zaopatrzenia dla Rosjan przez
Dardanele i Morze Czarne, zamiast kłopotliwych tras przez Iran i Arktykę. Ale Churchill
chce przede wszystkim zdobyć Dodekanez i wyspy egejskie, aby zmusić Turków do
przystąpienia do wojny po stronie aliantów. A wiecie, co by to oznaczało?
- Będziemy zmuszeni opuścić południową Rosję? - zaryzykował stwierdzenie Dietl.
- Nie tylko południową Rosję, ale cały ten przeklęty kraj - warknął Hitler. - Jeśli
Turcy przystąpią do wojny, znajdziemy się tam pod ogromnym naciskiem. Ale - tu wzniósł
do góry palec, jak na przedwojennych zjazdach partyjnych w Norymberdze - Turcy nie
przyłączą się do naszych wrogów, tak długo, jak mamy Rodos. Z tej wyspy możemy
bombardować południowo-zachodnie wybrzeże Turcji i najgęściej zaludnione miasta.
Anka nie może sobie na to pozwolić. Dlatego tak ważne jest, aby Rodos pozostało w
naszych rękach. Rozumiecie to, panowie? Rodos musi pozostać niemieckie!
- Jawohl, mein Führer - odpowiedzieli jak jeden mąż, porwani magnetycznym
wpływem człowieka, który stał przed nimi.
- To jest powód, dla którego wezwałem was panowie oficerowie razem - teraz
Hitler przemawiał już spokojnie. - Jeszcze dzisiaj zostaniecie wprowadzeni w szczegóły
przez generała Jodła i dowiecie się, jak mamy zamiar przeprowadzić operację, która ma
zapobiec przejęciu przez przeciwnika wyspy Rodos. Teraz zwolnię was na tę odprawę, ale
chciałbym, abyście pamiętali, że los Rzeszy Niemieckiej może zależeć od tego, co
wydarzy się na tej małej, odległej, greckiej wyspie.
Popatrzył na nich swymi hipnotycznymi, czarnymi oczami i powiedział niemal
błagalnym tonem:
- Panowie, dajcie mi Leros!
Rozdział 4
- Leros - informował bladolicy generał - to pięćdziesiąt na dziesięć kilometrów.
Uśmiechnął się, ale jasne, cyniczne oczy nie ożyły ani trochę.
- Można niemal napluć z jednego końca na drugi.
Zebrani oficerowie przyglądali się szczegółowej mapie, którą prezentował im Jodl,
zwracając uwagę na górzysty charakter wyspy, co tłumaczyło, dlaczego Korpus Alpejski
był potrzeby do tej operacji.
- Nim Brytyjczycy na nią najechali, stacjonowali tam głównie włoscy żołnierze,
którymi dowodził admirał Mascherpa. Było ich około pięć i pół tysiąca, zaangażowanych
przeważnie w prace administracyjne w bazie morskiej na Leros. Posiadali dwadzieścia
cztery baterie morskie, wyposażone w jakieś sto dział różnych typów i kalibrów.
Dodatkowo przebywał tam oddział piechoty wyposażony w przestarzałe uzbrojenie.
Większość włoskich poborowych stanowili rezerwiści ze starszych roczników i z
kiepskimi kategoriami zdrowia.
Jak zawsze szef sztabu Hitlera przedstawiał dane i szczegóły bez odwoływania się
do notatek. To zawsze robiło wrażenie na słuchaczach. Jednak nie zaimponowało
pułkownikowi Stürmerowi. Jego wzrok nadal był wbity w góry zaznaczone na mapie, a w
głowie kołatało się dręczące pytanie: jaka będzie rola grupy szturmowej Edelweiss?
- Tak dalece, jak możemy wnioskować ze zdjęć z rozpoznania powietrznego -
kontynuował Jodl - nasi dawni sojusznicy dostrzegli błąd w swoim postępowaniu i przeszli
natychmiastową przemianę w zachodnią, kochającą wolność, demokrację - uśmiechnął się
cynicznie w kierunku trzech oficerów. - Jednym słowem makaroniarze przeszli na stronę
wroga. A przynajmniej nie wydają się mieć ochoty na stawianie oporu najeźdźcom.
- A jakiego rodzaju siłami przeciwnik przeprowadził desant, generale? - spytał
Dietl.
- Wydaje się, że wysadzili na brzeg coś w rodzaju regimentu piechoty. Trzy tysiące
ludzi, czyli jak to Brytyjczycy określają, brygadę. W ten ich zwyczajowy staroświecki
sposób ich dowództwo uczyniło jeden batalion odpowiedzialny za każdy z trzech rejonów
geograficznych, na które można podzielić wyspę. Niemiecki dowódca raczej by
skoncentrował siły. Robiąc to co robią, Brytyjczycy działają na naszą korzyść. W samej
rzeczy, mając tysiąc ludzi na północy, tysiąc w centrum i tysiąc na południu, stworzyli trzy
bardziej lub mniej niezależne grupy. Po rozlokowaniu ich sił można sądzić, że mają zamiar
bronić całej linii brzegowej przed inwazją z morza. A to oznacza...
- Rozproszenie ich sił i pozostawienie szeroko otwartego terenu we wnętrzu wyspy
dla desantu spadochronowego - przerwał ochoczo Dietl.
- Dokładnie, mój drogi - powiedział z uznaniem w głosie Jodl. - Szczególnie, że jak
donosi wywiad, dróg na wyspie jest jedynie kilka, są wąskie i ogólnie słabe, więc mogą się
po nich swobodnie poruszać jedynie niewielkie samochody terenowe. Twoja uwaga była
słuszna, Dietl - kontynuował szef sztabu - i dlatego przeprowadzimy desant z powietrza na
tyłach wroga, w przewężeniu między zatokami Gurna i Alinda, aby przeciąć połączenie
między brytyjskimi oddziałami na północy i w centrum. W tym samym czasie co desant z
powietrza, rozpocznie się inwazja morska. Oddziały pod dowództwem generała Müllera
zaatakują od północy zatokę Parteni i od południa zatokę Pandeli.
Sztabowiec Hitlera aż promieniał z radości.
- Wszystko bardzo zgrabnie i porządnie, jak moglibyście powiedzieć. Znakomity
kawałek roboty sztabowej i planistycznej. Ale znajdzie się zawsze łyżka dziegciu w beczce
miodu - to dwie góry dominujące nad centrum wyspy - tutaj Clidi, a tutaj Meraviglia.
Greul z błyszczącymi oczami, spojrzał znacząco na Stürmera. Pułkownik pochylił
głowę, wyrażając bez słowa zrozumienie; teraz wiedzieli, jakie będzie zadanie ich oddziału
podczas nadchodzącej inwazji na Leros.
- Oba te wyniesienia terenu zostały ufortyfikowane i posiadają artylerię, tak
donoszą szpiedzy Abwehry, spośród ludności cywilnej, żyjącej na wybrzeżu. Będąc
Grekami łatwo ulegają perswazjom - Jodl próbował dać do zrozumienia, że łatwo ich
można przekupić. - Donoszą, że Clidi jest wyposażona we włoskie działa, a na Meraviglia
rozlokowali się Brytyjczycy ze swoimi działami. Naturalnie naszym zadaniem będzie
doprowadzenie do tego, że nasi byli sojusznicy pierwsi skrzyżują z nami szpady.
- A co z Korpusem Alpejskim? - nie wytrzymał Greul.
- A, tak majorze! Najpierw wy alpiniści zajmiecie Clidi i unieruchomicie działa
ustawione na niej. To one stwarzają bezpośrednie zagrożenie dla desantu z powietrza.
Potem waszym celem stanie się góra Meraviglia, ale tu problem będzie nie tylko ze
wspinaniem się - bo z tym wasze wiejskie chłopaki z Bawarii i Austrii poradzą sobie bez
kłopotu - Dietl zmarszczył się groźnie, słysząc sarkazm i arogancję w głosie Jodła. - Tam
też znajduje się brytyjskie dowództwo wyspy - kwatera główna jak to oni lubią nazywać.
W związku z tym będzie ona broniona do końca. Naprawdę ciężki orzech do zgryzienia,
panowie.
Przerwał na chwilę, aby mogli przemyśleć jego słowa, a Stürmer już wpatrywał się
w mapę, próbując na podstawie zaznaczonych poziomic odnaleźć najlepszą trasę
wspinaczki.
- A teraz, panowie - Jodl podjął monolog - chciałbym coś bardzo dokładnie
wyjaśnić. Absolutnie konieczne jest, abyśmy zdobyli górę Clidi nim zacznie się właściwy
desant spadochronowy. Nawet makaroniarze są na tyle odważni, aby zmasakrować
naszych ludzi, gdy ci będą jeszcze w powietrzu. Kiedy już ją zdobędziecie, a
spadochroniarze wylądują, będziecie mieli osłonięte tyły. Przy odrobinie szczęścia, nawet
jeśli nie zdołacie zdobyć góry Meraviglia, wstrząśniecie Anglikami na tyle, że nie zauważą
lądowania oddziałów generała Müllera na północy i południu. No cóż, to wszystko co
miałem do powiedzenia. Jakieś pytania?
Stürmer odezwał się po raz pierwszy, w chwilę po tym jak weszli do
prowizorycznego pokoju sztabowego.
- Generale, powiedział pan, że mamy się tam znaleźć przed rozpoczęciem operacji
desantowej. Jaka jest data rozpoczęcia operacji i jak dostaniemy się na wyspę?
Jodl spojrzał na niego z zadowoleniem, ewidentnie podobał mu się ten oficer.
Może wystudiowany akcent z północnych Niemiec i zwięzła przemowa, tak inna od
szorstkiej paplaniny bawarskiej, pokazały mu, że ma do czynienia z człowiekiem swojego
pokroju.
- Operacja rozpocznie się w nocy jedenastego listopada, przy czym desant
spadochronowy ludzi Müllera powinien zacząć się o czwartej nad ranem dwunastego
listopada. Wasi strzelcy muszą się znaleźć na Leros przed świtem jedenastego.
Zaraz jednak wtrącił się Stürmer.
- To znaczy, że mamy znaleźć się na wyspie pełne dwadzieścia cztery godziny
przed rozpoczęciem samej inwazji!
- Dokładnie, mój drogi pułkowniku - zgodził się bez oporu Jodl. - A teraz jak tam
się dostaniecie. To już bardziej skomplikowana sprawa. Musimy zapewnić sobie całkowitą
konspirację, inaczej Brytyjczycy zaczną rozbudowywać obronę na Leros, zamiast
koncentrować swoje wysiłki na organizowaniu ataku na Rodos. Dlatego wasi wspinacze
muszą dostać się na wyspę w taki oto sposób...
Kiedy skończył wyjaśnienia, jak potajemnie przewieźć oddział alpejski z Niemiec
do Kattavii na Rodos, skąd mieli zacząć operację przeciwko Leros, Stürmer zaczął się
śmiać.
- Wątpię, czy moi ludzie będą zadowoleni z tego nowego doświadczenia, ale jeśli
mogę dodać, to plan sam w sobie jest bardzo pomysłowy.
Jodl skinął głową pokazując, że jest zadowolony z jego uwag.
- Dziękuję, że pan to powiedział, pułkowniku, tylko musicie pamiętać, że
przeciwnik ma wszędzie oczy i uszy na waszej trasie. Gdy zda sobie sprawę, że na
łodziach jest oddział górski, nie zajmie mu dużo czasu, aby zgadnąć dokąd zmierza.
Musicie przedsięwziąć wszelkie środki, aby do tego nie doszło. Jeśli jednak rozszyfruje
wasze zadanie, to oddział szturmowy Edelweiss momentalnie znajdzie się w pułapce...
Rozdział 5
- Dobierzcie sobie przezwiska! - zarechotał szyderczo major Greul, trzymając ręce
na udach, szeroko rozstawionych muskularnych nóg.
Sam ledwo dyszał po tym, co przed chwilą przeszli.
- Przygotuj się do zejścia z tego świata - mruknął Jo, wdychając powietrze, gdy
próbował wyrównać oddech.
- Gdzie wy się szkoliliście? W miejscowych piwiarniach i burdelach - nie mam co
do tego najmniejszej wątpliwości! Przez cały czas, jaki spędziłem w Korpusie alpejskim,
nie widziałem takiej bandy słabeuszy i łamag, jak wy.
Jego zuchwałe oczy omiatały spojrzeniem stojących w szeregu ludzi, którzy z
zaczerwienionymi z wysiłku twarzami właśnie skończyli kurs bojowy kompanii.
- Ale mam zamiar nauczyć was, że nasi towarzysze ludowi w Rzeszy nie płacą
gromadzie obiboków solidnego żołdu, na to, żeby tylko pili piwo i cudzołożyli. Nie, nic z
tego, panowie!
- Cudzołóstwo? - powiedział Meier słabym głosem.
- Ja nie mam nawet siły, żeby bzyknąć muchę.
- Sierżancie! - warknął Greul, zwracając się do wielkiego podoficera.
- Tak, panie majorze.
- Jeszcze po pięć dodatkowych kilogramów na każdego! - rozkazał.
Meier uznał, że lepiej nie protestować. Odwrócił się twarzą w kierunku
wyczerpanych strzelców górskich.
- W porządku, chodźcie i powyjmujcie ołów z tyłków. Major nie będzie na was
czekał przez cały dzień.
Zmęczeni ludzie otwierali plecaki ważące już po czterdzieści pięć kilogramów, a
Meier dołożył jeszcze po pocisku kalibru 20 mm do sterty kamieni leżących na dnie
każdego z nich.
Greul wcisnął gwizdek w usta i świsnął przenikliwie trzy razy.
Cała kompania ruszyła truchtem w jednym szeregu.
- Tempo... tempo - poganiał ich major, biegnąc z boku jak owczarek pilnujący stada
owiec.
*
Pierwsza grupa już dotarła do kilku lin, które zwisały z karabińczyków
umocowanych na skalnej ścianie pięćdziesiąt metrów ponad ich głowami. Chwytali je i
wspinali się w górę, a plecaki, szarpiąc ich mięśnie, były dla nich jak brzemię Syzyfa.
Major Greul z pogardą spojrzał na linę i wspinał się po ścianie jak mucha, wykorzystując
każdą szczelinę i każdy załom niewidoczny dla niewprawnego oka, z prędkością
niedostępną dla reszty ludzi z oddziału.
Pierwsza grupa już wdrapywała się na szczyt, mając z wysiłku przed oczami czarne
plamy. Wspinacze czuli, jak krew pulsowała z furią w ich skroniach. Ale czas na
odpoczynek jeszcze nie nadszedł.
- Formacja do ataku! - szczeknął Greul.
Strzelcy ściągnęli karabiny z pleców. Na obu flankach zaterkotały lekkie karabiny
maszynowe. Długie smugi pocisków świetlnych wyznaczały trasę natarcia po stromym,
trawiastym stoku.
- Trzymać tempo... trzymać tempo! - wydzierał się Greul, jak zawsze podniecony
hukiem wystrzałów.
Resztką sił dotarli na ostrogę skalną, górującą nad stokiem. Byli na miejscu. Z
rynny skalnej wypływał strumień, który zamieniał dolną część stoku w bajoro błota.
Teraz Greul dał im chwilę odpoczynku.
- Padnij - wydał komendę, która przedarła się przez huk wystrzałów z MG34.
Przed nimi rozpościerała się strefa dwudziestu metrów błota, ponad którą wyrastała
plątanina drutów kolczastych, przybita do gruntu na tyle, aby mógł się pod nią jedynie
przeczołgać goły człowiek.
- Naprzód!
Karabiny zakołysały się im na ramionach, ciągnąc ich swym ciężarem do dołu i
zaczęli się czołgać naprzód, pracując drżącymi ze zmęczenia nogami i rękami.
Przypominali drewniane lalki wrzucone w błoto. A to błoto zdawało się być śliskie jak lód.
Zadziory na drutach kolczastych darły na strzępy ich mundury i skórę. Plecaki co chwila
grzęzły w zwojach zdradliwego drutu i gdy z gniewem próbowali wyrwać je z jego objęć,
nad głowami z jękiem przelatywały serie pocisków z broni maszynowej.
Ale to nie był jeszcze koniec koszmaru. Dysząc i charcząc walczyli o to, aby stanąć
na nogach. Sto metrów przed nimi znajdowały się drewniane tarcze strzelnicze.
- Gdy wydam rozkaz, otworzycie ogień - rozkazał Greul - i biada, jeśli któryś z was
nie powali kulami swojego byka! Strzelać według woli!
Drżącymi rękami unieśli karabiny do góry i próbowali wziąć na cel ciemną
sylwetkę namalowaną na tarczy. Nieregularna palba wystrzałów karabinowych odbiła się
echem od gór.
Greul ledwie mógł doczekać tego, by żołnierze skończyli serię pięciu strzałów.
Rzucił się do przodu z plecakiem ważącym pięćdziesiąt kilo, jakby miał w nim pierze, a
nie kamienie i pociski. Lekko podbiegł do tarcz i wrzeszczał przeraźliwie, jeśli w którejś z
tarcz nie znalazł pięciu dziur.
W końcu odwrócił się, a jego oczy błyskały gniewem i pogardą.
- Wielki Boże - warknął - co się z wami dzieje! W co drugiej tarczy nie ma dziur.
Na rany Chrystusa, ja was nauczę bando matkojebców, jak się strzela, nawet jeśli miałaby
to być ostatnia rzecz do zrobienia w moim życiu. Przysięgam na imię naszego Führera!
Sierżancie, z powrotem z nimi na dół!
Jak umierający ludzie, z oczami pozbawionymi wszelkiej emocji i skrajnie
wyczerpani, zaczęli schodzić chwiejnym krokiem ze stoku, aby jeszcze raz przebyć
morderczą trasę.
*
- Ciężki trening to lekka walka - powtarzał swoją ulubiona maksymę major Greul.
Pułkownik Stürmer westchnął i popatrzył na ludzi ustawionych w szeregu,
gotowych do nocnych ćwiczeń.
- Nie wolno ci przesadzić, Greul - ostrzegał majora - nie możesz ich przemęczyć,
wiesz przecież o tym.
- Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem - odparł Greul. - Nie da się zrobić omleta,
nie tłukąc jajka.
Stürmer jeszcze raz przebiegł wzrokiem po szeregu czekających ludzi. W jakiś
sposób się z tym zgadzał. Żołnierze z oddziału szturmowego Edelweiss nigdy nie
wyglądali na lepiej wytrenowanych. Szorstka dyscyplina majora Greula sprawiła, że
stracili wszelkie zbędne zapasy tłuszczu. Ich ciała były szczupłe, ale smukłe, oczy rozpalał
blask, a twarze mieli opalone na ciemny brąz.
- W porządku, Greul, możesz ich zabrać. Ale już bez łamania rąk i nóg. Wkrótce
możemy potrzebować każdego człowieka.
Major nie mógł powstrzymać śmiechu.
- Wyrwiemy teraz chwasty słabości z serc i ciał. Tylko twardzi i odważni zasługują
na honor przelania krwi za ojczyznę.
- Och, daj spokój z tą martyrologią, Greul - powiedział lekko znużonym tonem
pułkownik.
Ale chwilę później, gdy oddział wymaszerowywał z koszar zamaszystym krokiem,
poczuł nagły przypływ dumy ze swoich ludzi.
Schwarzbraun muss mein Mädel sein
Genauso wie ich...
Hei-di, hei-do, hei-ja...
Piosenka odbijała się wielokrotnie echem od kamiennych murów wąskiej Herman
Gäring Strasse, a drewniane okiennice otwierały się z trzaskiem, gdy zaciekawieni ludzie
spoglądali przez okna na maszerujący pod nimi oddział piechoty górskiej.
Na końcu kolumny obok Japa szedł sierżant Meier, spojrzał do góry i ujrzał ją po
raz pierwszy. Wychylała się przez rzeźbioną drewnianą barierkę balkonu, ukazując
wspaniały biust tylko lekko schowany za nisko wyciętym dekoltem, który przypominał
cudowną dolinę Jungfraujoch.
Meier oniemiał i prawie zmylił krok.
- Jezusie, Maryjo i Józefie! - wydusił zachwycony.
Przełknął głośno ślinę, gdy blondyna z imponującym biustem wychyliła się jeszcze
mocniej i machała podekscytowana w kierunku odchodzących żołnierzy.
- Och, bracie! Oddałbym cały miesięczny żołd, aby zanurzyć twarz między takie
boskie wymiona.
- To Cycata Laura - poinformował go Jap, gdy skręcali na Adolf Hitler Platz - żona
miejscowego przywódcy SA - Lorenza.
- Chcesz przez to powiedzieć, że cywil, nawet jeśli jest to członek SA, może
wsadzać swojego wątłego ptaka w tak cudowne stworzenie? - Spytał Meier z
niedowierzaniem, między dwiema zwrotkami piosenki. - Żeby tylko Führer o tym
wiedział!
A potem rozpoczęli długie podejście pod górę na nocne ćwiczenia, a śpiewana
przez nich piosenka powoli cichła, zaś w głowie sierżanta Meiera zaświtał nowy plan.
*
- Dzisiaj w nocy będziemy ćwiczyć tyrolski trawers - oznajmił Greul, gdy ludzie
ustawili się przez nim. Korzystaliście już z tej techniki wcześniej w wysokich górach.
Dzisiaj wykorzystamy ją na ścianie klifu morskiego, a do tego potrzebujemy narzędzi do
pokonywania jaskiń morskich.
Meier spojrzał znacząco na Japa i wyszeptał kącikiem ust:
- A więc to tak. Przed nami mała podróż morska, co? Chyba się nie mylę?
Tej nocy ćwiczyli tyrolski sposób wspinaczki w grupach po pięciu ludzi. Wspinając
się na sąsiedni szczyt, mogli zarzucić linę zjazdową na wierzchołek góry, na który mieli
zamiar się wspiąć, zabezpieczali się swoimi uprzężami i wykorzystując siłę grawitacji,
ześlizgiwali się w bardzo niebezpiecznym, ale i podniecającym manewrze. Co jakiś czas
Greul mógł powydzierać się na pechowych zjazdowców, którzy w nocnym ślizgu po linie,
docierali do przeciwległej ściany skalnej.
- Podciągnij te cholerne nogi, człowieku. Pod tobą faluje morze! Wyżej stopy!
Gdy brudnobiałe światło fałszywego poranka zaczęło zalewać górskie niebo, major
krzyknął:
- W porządku, to już koniec tych tyrolskich zabaw.
Ze wszystkich stron rozległo się westchnienie ulgi. Żołnierze już chcieli powrócić
do koszar w Kufstein i wślizgnąć się do łóżek. Ale nie tak prędko. Chwilę potem Greul
oznajmił:
- A teraz, aby poprawnie zakończyć cały trening, zbiegniemy z góry. To was
nauczy wysoko podnosić stopy.
Potem znacząco wyciągnął pistolet z kabury.
- I aby upewnić się, że dobrze będziecie wyciągać nogi, będę biegł za waszymi
plecami z tym żelastwem! - Jego głos wznosił się coraz wyżej. - W tył zwrot!
Strzelcy górscy obrócili się jednocześnie i popatrzyli w głąb doliny, gdzie rozciągał
się Kufstein, którego centrum nadal skryte było w mrokach nocy.
- Dobrze, a teraz, bieg!
W lawinie pyłu i kamieni, który pokrywał zbocze, zaczęli zbiegać po stoku,
odchylonym pod kątem prawie sześćdziesięciu stopni. Niektórzy ześlizgiwali się na
plecach, a ich szare spodnie bojowe momentalnie darły się na strzępy. Inni skakali i
przebiegali od głazu do głazu, rozdrapując sobie skórę na dłoniach o ostre granitowe
krawędzie. Meier drąc się z maniacką radością, śmigał zygzakiem od jednej kępy roślin do
drugiej, czując jak ramiona niemal wyrywają mu się ze stawów, gdy chwytał rękami
kolejną zbawczą gałąź.
Wreszcie, jęcząc, dysząc i krztusząc się, z twarzami czerwonymi jak buraki,
posiniaczeni, z krwią spływającą z licznych drobnych ran i otarć, wpadli w gęstwę
świerków, która skutecznie wyhamowała ich pęd.
*
- Och, jakie piękne czasy - stwierdził pułkownik Stürmer, gdy popatrzył na ludzi z
grupy szturmowej Edelweiss, którzy stali w szeregu na placu defiladowym i czekali, aż
inspekcja dobiegnie końca. - Ale jaką smutną gromadą jesteście! Co pan z nimi zrobił,
majorze Greul?
Pułkownik zrobił się bardziej dociekliwy, nie wierząc w to co widział.
- Przeprowadziliśmy bieg górski, panie pułkowniku.
- W nocy?
- Tak jest.
- To oni musieli osiągnąć znakomity poziom wyszkolenia, jeśli byli w stanie zejść z
gór po nocy. Moje gratulacje, majorze, że oni w ogóle żyją - dodał pułkownik z
szyderczym podziwem.
- Zawsze znajdzie się jeszcze okazja, aby coś poprawić w wyszkoleniu. Tyrolskie
przejście...
- Obawiam się, że już nie - Stürmer przerwał majorowi. - Otrzymałem iskrówkę z
kwatery Führera jakieś pół godziny temu. Mamy być gotowi do wyruszenia w ciągu
czterdziestu ośmiu godzin. Dzisiaj mamy kompanijną zieloną nockę. Szkolenie grupy
szturmowej Edelweiss zostało zakończone. Teraz będą jeszcze raz gry i zabawy.
Rozdział 6
- Już dość, już dość, krzyczała dziewica, dostałam, to co chciałam - powiedział
sierżant Meier nie kierując tych słów szczególnie w czyjąś stronę.
Odsunął od siebie półmisek pełny małych kupek dokładnie ogryzionych kości. Był
tego wieczoru w zdecydowanie dobrym humorze, którego nie mogła nawet popsuć
perspektywa nocnej służby wartowniczej. Najadł się po uszy eisbein und sauerkraut, było
dużo darmowego piwa i wódki, opłaconej przez oficerów, a w zakamarkach umysłu tliło
się wspomnienie Cycatej Laury.
- Wy wiecie, dlaczego tu jesteśmy - ryknął Meier. - To jest ostatnia popijawa w
naszej kompanii przed wyjazdem na front. Tak więc nim nasi włochaci górale
zbombardują swoje bawarskie łby alkoholem, chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia
nasz pułkownik.
Major Greul, który bawił się kuflem piwa, zrobił się ponury. Nie lubił tych
kompanijnych wieczorów, kiedy ludzie jedli, a szczególnie pili zbyt dużo. Wiedział, że to
jest tradycja w niemieckiej armii, ale takie rozpasanie obrażało jego narodowo-
socjalistyczną skromność i pełne determinacji poświęcenie.
Natomiast pułkownik Stürmer roześmiał się. To cały Meier, powiedział sobie. Miał
już pełny żołądek, to chciał przejść do poważnej części wieczoru, czyli żłopania piwa.
Stürmer rozejrzał się po otaczających go twarzach, spalonych słońcem, szczupłych
i zahartowanych. Taki widok lubił. Naprzeciwko niego siedział porucznik Sepplmayr;
wszyscy byli weteranami, którymi dowodził od początku wojny. To był chyba najlepszy
oddział górski na świecie. Ale ich nowe zadanie miało być trudne i niebezpieczne.
- Koledzy. Wiecie jaki jest powód dzisiejszego spotkania? Wkrótce wyruszymy z
Kufstein. Obawiam się, że nie mogę wam podać szczegółów, ale nasza misja ma
zasadnicze znaczenie dla niemieckich sił zbrojnych i nie jest pozbawiona ryzyka. Ale
wiem, że mogę polegać na was wszystkich i każdym z osobna.
Jeszcze raz powiódł wzrokiem po poważnych twarzach zebranych.
- Tak samo wy możecie polegać na mnie. Nie będę was prosił o nic, czego sam nie
potrafię wykonać. Spodziewam się jednak, że dacie z siebie wszystko, a sam dołożę
wszelkich starań, aby było jak najmniej ofiar.
Greul, który siedział obok stojącego pułkownika, zaśmiał się szyderczo. Czyż to nie
sam Führer powiedział, że „upływ krwi, oczyszcza”? Niemcy nie powinni martwić się
umierającymi za naród, ojczyznę i wodza.
Stürmer zdawał się nie przejmować wyrazem twarzy swego zastępcy. Zamiast tego
wzniósł do góry kufle z piwem i zawołał:
- Za grupę szturmową Edelweiss!
Zebrani na sali żołnierze poderwali się z krzeseł niemal jednocześnie. Ich ciężkie,
przeznaczone do chodzenia po górach buty, nabijane dodatkowo ćwiekami, uderzyły w
drewnianą podłogę, gdy stawali na baczność, z litrowymi kuflami piwa trzymanymi na
wysokości trzeciego guzika bluzy mundurowej, jak przewidywał wojskowy rytuał.
- Niech żyje grupa szturmowa Edelweiss! - odpowiedzieli okrzykiem.
- Toast! - zakomenderował pułkownik.
- Za zdrowie! - odpowiedzieli chórem.
Ludzie wznieśli kufle, wypili trunek, a potem stuknęli nimi z całej siły o blaty
zrobione ze zwykłych desek, jakby chcieli połamać dębowe kozły, na których one
spoczywały. Zaczęła się kompanijna biba.
*
- Czy słyszeliście o pewnej gospodyni domowej, której się zrobiło słabo z powodu
racji żywnościowych? - rozochocony piwem Jap starał się przekrzyczeć ogólny zgiełk. -
Zapytała rzeźnika, czy ma kaszankę. Nie, nie mamy kaszanki. A może macie wątrobiankę?
- spytała. Nie, nie mamy wątrobianki. A czy może macie jęzory? Tak, mamy jęzory! W
takim razie poliżcie mi dupę - powiedziała i wyszła...
Pułkownik Stürmer uśmiechnął się. Ileż to już razy siedział przez ostatnie lata w
takich zadymionych salach, pełnych oparów piwa i papierosów, słuchając tych samych,
starych dowcipów. Gdzieś indziej wszechpotężni, bezduszni generałowie siedzieli w
swych odległych kwaterach, ślęcząc na tymi samymi mapami tego samego terenu,
próbując dopasować siły moralne i taktyczną pomysłowość, jakby jeden przeciw drugiemu
rozgrywał partię szachów.
I byli także ci ludzie, uczciwi, prości żołnierze i miliony podobnych do nich we
wszystkich armiach świata, którzy staną się ofiarami tamtych generałów i ich taktyki.
Nagle pułkownik poczuł, że ma dość tego pijanego towarzystwa. Podniósł z
ociekającego już piwem stołu czapkę, z przymocowaną do niej metalową szarotką i wstał z
krzesła.
Meier kącikiem oka zauważył, co robi dowódca i już chciał się poderwać na nogi i
dać komendę „baczność”. Stürmer jednak po cichu pokręcił przecząco głową, pokazując,
że nie chce, aby przeszkadzano ludziom; niech się bawią dalej przy piwie. Dotknął tylko
palcami daszka czapki, jakby salutował tym wszystkim młodym ludziom, którzy mieli
poświęcić się wojnie i szybko wymknął się w ciemność nocy.
Byk Jo, już solidnie pijany, ale nadal świadom tego co się dzieje, znieruchomiał z
wyrazem zamyślenia na twarzy. Kompania była już całkiem nawalona piwem. Porucznik
Sepplmayr, ich nowo przybyły oficer, pechowy i podatny na wypadki, zwymiotował na
pierś swego munduru. Major Greul wkroczył zdecydowanie do akcji i wyciągnął
nieszczęsnego, i bladego z przepicia porucznika na zewnątrz kantyny. Cała sala
wypełniona była dymem papierosowym i „ofiarami piwa”. Strzelcy górscy masowo
zalegali na przesiąkniętych piwem stołach.
Cały umysł Meiera zaprzątała Laura, wspaniała austriacka Laura, z tymi pięknymi
piersiami, które zdawały się rozrywać kolorowy serdak za każdym razem, gdy ich
właścicielka nabierała głębiej powietrze w płuca. Już sobie wyobrażał jak bierze jedną z
nich w dłoń i pociera sutek, jednocześnie ją całując. Potem podrzuca jej piersiami, jakby
nimi żonglował:, aż piękne różowe sutki drżą z podniecenia. A na koniec wciska między
nie twarz i zabiera ją ze sobą wraz z butelką szampana...
Wyłączył jednak w umyśle ten film. Podjął decyzję. Dobierze się do majtek Cycatej
Laury jeszcze tej nocy albo nie nazywa się Byk Jo.
Z rękami wysuniętymi do przodu jak ślepiec, ruszył w kierunku szopy, obmacując
drogę. Kopnięciem buta otworzył z trzaskiem drzwi.
- Gdzie jest ta cholerna drabina? - mruczał do siebie i rechotał pijacko.
Po chwili znalazł drabinę i zdjął ją z haków na ścianie. Jęknął tylko, gdy ją zarzucał
na ramię i po chwili chwiejnym krokiem skierował się w stronę wyjścia z koszar.
- Czy mnie kochasz, na pewno, kochanie, spytała - nucił pod nosem - i czy w
kieszeni rewolwer masz?
Jap, który ledwie kołysząc się na nogach, stał blisko muru koszarowego, zobaczył
przyjaciela i ledwie mógł uwierzyć w to, co widział. Sierżant Meier właśnie zamierzał
pozwolić sobie na trochę staromodnego cudzołóstwa! Nagle on również podjął decyzję.
- Hej, poczekaj chwilę, Jo! Idę z tobą! - zawołał z nadzieją i rozpaczą w głosie.
Rozdział 7
- Piłem ostatniej nocy... piłem poprzedniej... pić będę i tej, jak nigdy przedtem -
ryczał na cały głos piosenkę Byk Jo, gdy zataczając się przechodził z Adolf Hitler Platz na
Hermann Gäring Strasse, gdzie mieszkała sławna ze swych wdzięków Laura. Nagle oślepił
go strumień światła skierowany prosto w oczy.
- A dokąd to wybierasz się z tą drabiną, sierżancie? - dopytywał się ktoś
stanowczym tonem.
Meier mocno zatoczył się w chwili, gdy niespodziewanie zatrzymały go dwie
groźne postacie.
- Właśnie wypadłem z łóżka. I potrzebuję drabiny, żeby sobie znowu dobrze
popieprzyć, ty pruski fiucie!
Człowiek, który mówił szorstkim północnoniemieckim akcentem, przycisnął
latarkę do klatki piersiowej i Jo mógł zauważyć kwadratową szczękę pod hełmem, pod
którą jasno błyszczał srebrny półksiężyc, jaki nosiła żandarmeria wojskowa.
- Chryste! - zawołał. - Łowcy głów!
- Tak, jesteśmy z żandarmerii polowej - zgodził się z nim głos. - A teraz, gdzie
zmierzałeś z tą drabiną?
- Zabieraj się stąd - powiedział Byk Jo - albo będzie tutaj jatka.
- Sierżancie, mogę na ciebie nasrać - powiedział groźnie łowca głów - i to z dużej
wysokości.
Jakaś metalowa obręcz z kliknięciem zamknęła się na nadgarstku Jo. Ale nim
żandarm zdołał zapiąć drugą obręcz kajdanek, dziwny kształt, podobny do antycznej małpy
spadł na plecy łowcy głów.
- Jap? - wystękał zaskoczony Byk.
- No, a kto inny? Nie stój jak pierd w przeciągu - mały mieszaniec rasowy krzyknął
i dodał - walnij w ucho to drugie gówno!
Jak młot parowy pięść Meiera walnęła większego z dwóch żandarmów i posłała go
lekkim łukiem w ciemność. Potem poprawił jeszcze raz. Żandarm tylko jęknął i opadł
głucho na bruk ulicy.
- Jutro rano będzie potrzebował nowych zębów, jeśli się nie mylę - powiedział
zadowolony z siebie Meier.
- Bierz drabinę, Jo! - Jap ponaglał kompana, bo ciszę nocną przerwał przenikliwy
dźwięk gwizdków policyjnych.
Chwilę później dwóch ludzi biegło w kierunku okna cycatej Laury.
*
Meier potrząsnął głową. Widział sypialnię coraz wyraźniej, ale nadal była dla niego
jak jedna wielka plama. Powoli obrócił głowę. Wszędzie walały się ubrania. Poplamiony
piwem mundur polowy, jakimś cudem nie jedna, a dwie pary butów do chodzenia po
górach, jego majtki zwinięte w kłębek, kobiecy sweter zarzucony niechlujnie na oparcie
krzesła.
Potem ponownie obrócił głowę, aby dostrzec ogromne ciało kobiety, która leżała
obok niego w wielkim, małżeńskim łożu. Poprzez sklejone powieki, uchwycił spojrzeniem
dwie dużych rozmiarów półkule, zakończone ciemnymi sutkami, które unosiły się i
opadały regularnie w rytm oddechu.
Meier oblizał usta i wyszeptał:
- Tylko szybki numerek, Laura. Jak za starych dobrych czasów.
Uśmiechnął się powoli, a potem palcem wskazującym i kciukiem sięgnął, aby
lekko uszczypnąć najbliższy sutek.
Ale nim wykonał jakiś ruch, czyjaś brudna łapa pokazała się z drugiej strony
wielkiego łoża i zaczęła delikatnie szarpać za drugi sutek Laury.
Jo usiadł szybko i popatrzył ponad ciałem Laury, która miała mocno zaciśnięte
powieki, jednak jej oddech stawał się szybszy, a na białej twarzy pojawił się uśmiech
błogiej rozkoszy. Naga postać leżała po drugiej stronie dziewczyny, z głową wtuloną w jej
pierś, jak małe dziecko.
- Jap? - wybuchnął. - To ty!
Mały kapral otworzył oczy.
- A kogo się tu spodziewałeś, Adolfa Hitlera?
Laura usiadła na łóżku, ze zmęczoną ale i zadowoloną twarzą.
- A teraz moje małe gepardziki - westchnęła ostrzegawczo - wszyscy dobrze się
bawiliśmy, prawda?
Popatrzyła najpierw na jednego z nich, a potem na drugiego.
- Przynajmniej ja.
Jo klepnął melodramatycznie otwartą dłonią w czoło.
- Ale ty chyba nie masz po kolei w głowie, aby pozwolić... pozwolić temu
Pigmejowi, żeby spał z tobą! Chyba widzisz, że to nawet nie jest prawdziwy Bawarczyk.
Zwinął dłoń w pięść i pogroził nią Japowi.
- Przynajmniej jedna część jego jest prawdziwa - powiedziała Laura łagodnie,
patrząc na małego faceta, który wtulał się w jej masywny bok.
- Czy tu nie masz zupełnie poczucia humoru, Jo? - bronił się Jap. - Uśmiechnij się i
uszy do góry!
Cycata Laura usiadła między nimi.
- Panowie... moi panowie - przerwała im, wznosząc ręce ponad głowę, chcąc ich
uspokoić. - Kto tak hałasuje wczesnym rankiem? Dzień się jeszcze nie zaczął, a my
chcemy spędzić go we właściwy sposób.
Meier opuścił pięść i spojrzał na nią podejrzliwie.
- Co to znaczy, we właściwy sposób?
Zachichotała, aż zwały tłuszczu na jej brzuchu zaczęły podskakiwać.
- A jak pan myśli, o co mi chodzi, panie sierżancie Meier? - załkała i łzy radości
popłynęły po jej policzkach.
Jo otworzył szeroko usta ze zdumienia jak dusząca się ryba.
- Chyba nie myślisz... - spytał głupio.
- A dlaczego nie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, przecierając przy tym oczy.
- W porządku, ale ten kundlowaty Pigmej ma mieć zamknięte oczy, gdy my
będziemy baraszkować.
- A kto powiedział, że ty będziesz pierwszy? - zaprotestował Jap.
- A jak to ma wszystko wyglądać, co? - Meier nie ustępował.
- Orzeł czy reszka? - zaproponowała Laura.
- Chcesz, abyśmy rzucali o to monetą?
Dziewczyna pokiwała głową i uśmieszek skromności pojawił się na jej twarzy,
przewidując, co się będzie działo.
Ale ani Jap, ani Byk Jo nie mogli cieszyć się „prawem pierwszeństwa” tego
poranka. W chwili gdy tylko Laura położyła na dłoni dziesięciofenigową monetę, znajomy
dźwięk doleciał przez otwarte okno, pod którym nadal stała drabina.
- Sygnał trąbki na pobudkę w koszarach - załkał Jap.
- Czy to nie paskudny koniec? Teraz, gdy facet może komuś dać coś fajnego?
Byk Jo wyskoczył z łóżka i chwycił za buty.
- Chodź, Jap! - Wrzasnął za siebie. - Podnoś tyłek! Edelweiss dzisiaj opuszcza
koszary i pułkownik urwie mi jaja, jeśli się spóźnię!
- A ja? - spytała skonsternowana Laura, gdy dwaj mężczyźni w pośpiechu zakładali
na siebie mundury.
Z oddali już dobiegały odgłosy budzących się koszar do kolejnego dnia wojny.
*
Jap złapał stojącą w świeczniku świeczkę.
- Masz - krzyknął. - Weź to!
I rzucił nią w nagie kolana dziewczyny. Jeśli miejscowy wódz S.A. - Lorenz nie
potrafi cię zadowolić, to ci umili czas, dopóki oddział szturmowy Edelweiss nie powróci z
wojny.
Z tymi słowami dwaj przyjaciele przeszli przez okno i zeszli po drabinie na ulicę, a
potem jak rozbrykane dzieciaki pobiegli w stronę koszar.
KSIĘGA DRUGA
Podróż na Rodos
Rozdział 1
- Cholera - zaklął Jo, patrząc ponuro na wolno mijaną dolinę Mozeli i splunął za
burtę łodzi.
- Co jest, Wołku? - spytał Jap, nie wiedzieć czemu rozbawiony przygnębieniem
kumpla.
Meier obciągnął po raz dziesiąty tego dnia cywilną marynarkę i powiedział.
- Wszystko do bani, ty mały skośnooki przebierańcu. Myślałem, że jesteśmy
strzelcami alpejskimi, a nie jakimiś cholernymi marynarzami.
Machnął ręką w kierunku trzech pozostałych łodzi, które płynęły za nimi po rzece.
Ich silniki terkotały smętnie przy prędkości pięciu węzłów.
Jap pstryknął niedopałkiem papierosa do wody.
- Ale o co się martwisz? Nikt nie będzie próbował nam tu odstrzelić łba, no nie?
- Znasz mnie. Ja dostaję choroby morskiej na sam widok Izery
2
. Poza tym, po co
ten cały cyrk?
- Jaki cyrk?
- No, te cywilne ciuchy i te cholerne łodzie.
Wskazał na patrolowce na których płynęli, teraz dla zmylenia przerobione na
holowniki, pozbawione uzbrojenia, z burtami przemalowanymi z koloru białego na czarno-
brązowy.
- Fałszywe kominy, fałszywe mostki zrobione z drewna. Gdzie my do diabła
jedziemy? Pytam cię? To musi być część naszej misji.
- Na pewno nie do kraju żabojadów - zgodził się Jap, wskazując w stronę Francji,
która znajdowała się dalej z biegiem rzeki. Nie mieliśmy tam przecież kłopotów od 1940
roku.
- Jasne, że nie ty głupku leśny! Jedyną akcję, jaką możesz tam przeprowadzić, to
tylko z jakąś dziwką w łóżku, a sposób w jaki podróżujemy, wskazuje, że to na pewno nie
będzie dymanko dla chłopców z naszego oddziału.
Ponure prognozy Meiera sprawdziły się. Od chwili, gdy Jodl wyjawił swój plan
pułkownikowi Stürmerowi, ten zażądał całkowitej tajności w tej sprawie. Kompania
wyruszyła z Kufstein w środku nocy; do statków żeglugi śródlądowej dotarli autostradą na
2
Malownicza rzeka w Bawarii.
wschód od Kolonii w cywilnych ciężarówkach. Tuż przed świtem nakazano im przebrać
się w cywilne ubrania, które znaleźli w skrzyniach ładunkowych samochodów. Tej samej
nocy przeszmuglowano ich na patrolowce, które miały przewieźć ich rzeką na granicy
Niemiec i Francji do Morza Liguryjskiego, skąd mieli przepłynąć przez Morze Śródziemne
prosto na Rodos. Teraz, gdy zamaskowane patrolowce mozolnie pokonywały prąd rzeki na
wysokości Luksemburga, w kierunku dawnej, przedwojennej granicy Francji, pułkownik
Stürmer, objaśnił plan podróży majorowi Greulowi oraz korvettenkapitanowi Doerrowi,
dowódcy flotylli patrolowców.
- Widzicie - zmuszony do siedzenia w kucki w kabinie z niskim dachem - nasze
problemy z zachowaniem tajemnicy pojawią się, jak tylko wkroczymy na terytorium
Francji. Tam musimy przyjąć, że każdy jest przeciwko nam i może łatwo przekazać
informacje o nas wywiadowi brytyjskiemu.
Doerr, pękaty, mały oficer o przedwcześnie posiwiałych włosach, zgodził się z tą
opinią, kiwając głową.
- Tu ma pan rację, pułkowniku. Dwadzieścia cztery godziny po tym, jak cel naszej
wyprawy zostanie odkryty, informacja o tym dotrze do Londynu.
- Zgodnie z pańską oceną, kapitanie, dotarcie do Morza Śródziemnego zajmie nam
trzy dni.
- Tak mi się wydaje, pułkowniku.
- To diabelnie długo, panowie, a podróż z taką prędkością jest cholernie wolna, i
łatwa do obserwacji z obydwóch brzegów lub statków płynących przeciwnym kursem.
- Myślę, że operacja „Fałszywy Nos” zdezorientuje większość obserwatorów -
zauważył Doerr. - Używamy tych mylących sztuczek, jako standardową operację
maskującą do przeprowadzania łodzi z wód Kanału La Manche do Morza Śródziemnego.
Zaśmiał się nagle.
- Ściągnęliśmy ten pomysł od Anglików, którzy korzystali z niego w 1939 i 1940
roku, kiedy wykopaliśmy ich arystokratyczne tyłki z Europy na dobre.
Stürmer też się uśmiechnął. Ten prostolinijny i bardzo doświadczony oficer
marynarki był sympatyczną postacią nawet przy dłuższym kontakcie, szczególnie gdy
weźmie się pod uwagę prostacką wyniosłość Greula.
- Tak może właśnie być, drogi Doerr. Ale nie wolno zapominać, że normalny
holownik nie przewozi tak wielu ludzi na pokładzie, ilu my tu mamy. Jestem pewien, że
każdy w miarę doświadczony człowiek znad rzeki od razu zorientuje się, że holownik tego
typu nie potrzebuje aż trzydziestu ludzi załogi.
- Zgadzam się - potwierdził pospiesznie dowódca flotylli, a uśmiech na jego twarzy
zniknął od razu.
- Dlatego trzeba zapewnić, aby moi ludzie przebywali na pokładach jedynie w
małych grupkach i to najlepiej po zapadnięciu zmroku... Przygotuje pan rozkład dyżurów
dla każdej z łodzi, Greul. A teraz, zgodnie z doniesieniami Abwehry - kontynuował
Stürmer - prawdziwe zagrożenie ze strony szpiegów pojawi się, gdy przepłyniemy przez
starą linię demarkacyjną między terenami okupowanymi a Francją Vichy na Saonie,
między Seurre i Chalonsur-Saône. Nim poprzedniej zimy wkroczyliśmy do Francji Vichy,
ten rejon był oczywiście pełen francuskich grup szpiegowskich i dywersyjnych. Po
wkroczeniu naszych wojsk gestapo i Abwehra czyniły wszelkie starania, aby je wyłowić i
zlikwidować. Ale zgodnie z wiadomościami przekazanymi przez naszych informatorów
jest ich nadal dużo i są spore, a ponadto w stałym kontakcie z Londynem. Dlatego mam
zamiar, aby ostatni etap naszej podróży do Morza Śródziemnego odbywał się bez
przystanków.
Doerr pocierał nos w zamyśleniu.
- Przedostaniemy się z Saony na Rodan przy obecnej prędkości zaraz po
zapadnięciu zmroku - powiedział powoli. - Jeśli podniesiemy prędkość do dziesięciu
węzłów, będziemy w stanie dotrzeć do wybrzeża kilka godzin po świcie. Naturalnie przy
tej prędkości i w ciemności narażamy się na ryzyko kolizji z jakąś barką albo czymś
innym. Przede wszystkim, to jest naprawdę pierwszy raz, kiedy moi oficerowie będą
nawigować w czasie podróży po wodach śródlądowych.
- Takie ryzyko musimy podjąć - powiedział Stürmer posępnie.
- Ale co z następnymi dwudziestoma czterema godzinami? - spytał Greul.
Wskazał przy tym na niewielką białą strzałkę namalowaną na nabrzeżnej skale,
doskonale widoczną przez iluminator w kabinie. Obok niej widniał napis Sierck-les-Bains,
5 kilometrów.
- Sierck jest na granicy francuskiej. Tam również nie będzie szpiegów?
- Abwehra twierdzi, że nie, Greul. Lotaryngia jest w naszych rękach od 1940 roku.
Większość jej ludności mówi po niemiecku i jest ona przyjaźnie do nas nastawiona. A ci,
którzy byli przeciwko nam, już dawno znaleźli się za kratami. Nie wydaje mi się, że
musimy obawiać się angielskich szpiegów w czasie podróży przez Lotaryngię - stwierdził
na koniec pułkownik. - A teraz panowie, co będziemy robili w Metz...
*
Ale pułkownik Stürmer mylił się w swojej wierze, że francuski ruch oporu nie był
aktywny w Lotaryngii. Gdy pierwszy zamaskowany patrolowiec zaczynał powoli
przecinać dziobem wody kanału obok Sierck-les-Bains, czyjeś oczy z ożywionym
zaciekawieniem już śledziły postępy łodzi.
Henri Held, najmłodszy członek „Reseau Boche” - organizacji najbardziej
wysuniętej na wschód spośród wielkiej sieci SOE
3
, gdyż jej uczestnicy używali głównie
języka niemieckiego - obserwował już od dziesięciu miesięcy ruch statków na kanale
Mozeli, czyli od chwili, gdy żandarmi niemieccy zabrali jego ojca do służby w
Wehrmachcie. W miesiącach, które minęły od tego strasznego poranka, kiedy „psy
łańcuchowe” skatowały jego ojca do nieprzytomności, blady szesnastolatek przekazał
ogromną ilość informacji baronowi.
Teraz, za dokładnie zamkniętymi drzwiami wielkiego magazynu książek, patrzył ze
wzrastającym zainteresowaniem na cztery stateczki, które powoli płynęły środkiem koryta
rzeki, z dala od barek węglowych, które z ogromnym wysiłkiem pchały się pod prąd,
wyładowane produktami z kopalni z Lotaryngii.
Na pierwszy rzut oka, wydawało się, że są to holowniki, ale po śladach, jakie
zostawiały na wodzie, widać było, że mają dużo potężniejsze silniki, niż wymagała tego
smętnie płynąca Mozela. Było w nich coś dziwnego. Przez chwilę, nim cztery okręciki
zniknęły za wielkim zakolem, jakie pokonuje rzeka opływając Sierck, nie mógł
zorientować się, o co chodzi.
To było to! Chociaż na pokładach holowników nie było widać, aby były
nadmiernie obciążone, a ich załogi miały normalną liczebność, to każdy z nich był głęboko
zanurzony w wodzie, jakby we wnętrzu przewoziły jakieś ogromne ładunki. Bladolicy
uczeń poklepał palcami po ustach. Jaki ładunek przewoziły te holowniki? Co kryło się pod
ich pokładem?
Ale nim Henri Held mógł dalej prowadzić swe rozważania, rozległ się chrzęst
zawiasów otwieranego na siłę okna, które znajdowało się obok drzwi. Zaraz potem doleciał
do niego piskliwy głos starego Koeniga, nauczyciela łaciny, który krzyczał głośno:
- Czy ty tam sikasz tak długo, Held?... Wychodź już i pospiesz się! W ten sposób
nigdy nie przejdziesz przez wszystkie sprawdziany.
Henri Held, który nie żył jeszcze dość długo, aby przejść przez wszystkie
najważniejsze egzaminy w życiu, po prostu uciekł.
3
Special Operations Executive - wydział brytyjskiego wywiadu w czasach wojny.
Rozdział 2
- Pan baron zaraz cię przyjmie, chłopcze - oznajmił kamerdyner w czarnym
surducie, wskazując chudą ręką otwarte drzwi.
- Dziękuję ci, Maurycy - powiedział wyniośle Henri Held. - Możesz już odejść,
dzisiejszego wieczoru już nie będziemy ciebie potrzebowali.
- Zaraz wytargam cię za uszy - zagroził kamerdyner, porzucając swój
górnoniemiecki akcent na rzecz gwary lotaryńskiej.
Henri uśmiechnął się i wszedł przez drzwi do gabinetu, gdzie baron - jeśli
naprawdę był baronem - starszy, łysawy człowieczek, siedział w wózku inwalidzkim,
skupiony nad mapą. Jego sztuczna szczęka leżała starannie ułożona na pobliskim stoliku.
- A, to ty chłopcze! - powitał młodzieńca z trudem wymawiając słowa przez
bezzębne usta, pomarszczone jak suszona śliwka. Założył pospiesznie protezę i dodał -
Siadaj!
Nastoletni agent zajął miejsce na krześle. Minęło sporo czasu. Wreszcie baron
spojrzał na niego i chrapliwym głosem spytał:
- Pewnie przyszedłeś mi powiedzieć o łodziach, jak przypuszczam?
Henri Held spojrzał na niego spłoszony, a potem rozległ się gardłowy chichot
barona, który przeszedł w kaszel, powodujący charkot. Twarz starca przybrała kolor
buraka.
- Wybacz... wybacz mi - wysapał. - Starcy lubią zaskakiwać młodzików, jeśli tylko
oczywiście to potrafią... tyle im tylko pozostało z życia.
- Ale jak pan się o nich dowiedział, panie baronie?
- Mam jeszcze jednego człowieka w Diede
4
- nie musisz znać jego nazwiska - w
nim też wzbudziły one podejrzenia.
- Ich wyporność...
- Dokładnie, dlaczego są tak głęboko zanurzone? Jaki rodzaj ładunku przewożą,
co? - Spojrzał przenikliwie na młodego chłopaka.
- O to właśnie chodzi, panie baronie - powiedział Henri, trochę rozczarowany, że to
4
Diedenhofen - niemiecka nazwa Thionville.
nie on jedyny zauważył podejrzane statki.
- Chodź no tu, chłopcze - rozkazał starzec, kiwając na niego palcem.
Młody człowiek przeszedł posłusznie przez pokój i popatrzył ponad zgarbionym
ramieniem słabowitego starca.
- Réssau Boche - mamrotał, stukając palcem na mapę w rejonie Mozeli - aż do
Metz... Réssau Juggler aż do Epinal.
Stuknął palcem ponownie w mapę, jakby chciał ją przebić na wylot.
- Stockbroker, najbardziej aktywne réseaux, działające między Epinal i Chalon-sur-
Saône.
Spojrzał nagle w górę.
- Czy to na razie jasne chłopcze?
- Tak, proszę pana - odpowiedział Henri z niewielkim wahaniem, zastawiając się,
dlaczego on, nowy członek organizacji, jest wprowadzany w tak ważne tajemnice.
- A teraz chłopcze, wiemy wszyscy, jak słabym ogniwem są ludzie w okolicy
Nancy. Nic im się nie chce robić. Ale Burgundczycy to już zupełnie inna sprawa. Do
wieczora holowniki wypłyną z naszego terytorium, jednak zgodnie z moimi kalkulacjami,
powinny dotrzeć w rejon działania Stockbroker jutro wieczorem. Teraz, podobnie jak
Burgundczycy, powinienem zgotować im ciepłe powitanie.
- W jaki sposób?
Baron jednak nie odpowiedział bezpośrednio na to pytanie. Zamiast tego zadał
kolejne.
- Czy chciałbyś porzucić szkołę na resztę tygodnia? Nie martw się o łacinę.
Koenigs - zaśmiał się łagodnie - tak, on jest jednym z nas, on ci załatwi wszystko w szkole.
Zajmę się też twoją matką... Ale nie w ten sposób, jak myślisz - dodał szybko i jak
zauważył Henri, nieco tajemniczo.
- Ale co chce pan, żebym zrobił?
- Chcę, abyś przedostał się na południe i nawiązał kontakt z réseaux Stockbroker.
Uderzył kościstym palcem w mapę.
- Ta farma, cztery kilometry na południowy wschód od Dôle, w Doubs, jest
miejscem, gdzie ich znajdziesz. Widzisz, nim Niemcy wkroczyli do Francji Vichy, to był
ostatni posterunek przystankowy przez przekroczeniem linii demarkacyjnej. Nasi
towarzysze w dużej mierze z niej korzystali.
- Ale jak tam się dostanę, panie baronie?
- Przeczekasz godzinę policyjną w samochodzie na gaz drzewny, który jak
przewiduję, zabierze cię do Dijon. Stamtąd resztę drogi przebędziesz pieszo lub
autobusem. Kierowca samochodu tylko tyle musi wiedzieć. Rozumiesz?
- Oczywiście - odparł Henri pełen uniesienia i zmieszany szybkością z jaką toczyły
się sprawy; był zbyt podekscytowany, aby się bać.
- Ale co mam zrobić, gdy dotrę do Stockbroker, baronie?
- Przekażesz tam dokładny opis czterech łodzi i pomożesz im zidentyfikować je
podczas żeglugi. Innymi słowy, Henri, przechodzisz do gotowości bojowej.
Jego zapadnięte szare oczy tchnęły magnetyczną mocą. Potem dodał skrzekliwym
głosem:
- Wkrótce, chłopcze przejdziesz chrzest ogniowy. To będzie przerażający, ale
wzniosły moment. Przeżyłem coś podobnego, gdy nie byłem dużo straszy niż ty pod St.
Privat
5
w 1870 roku. Tak, chłopcze, jestem już tak stary. Ale pamiętam te wydarzenia,
jakby działy się one wczoraj. To był cudowny i chwalebny moment.
Mocno drżącą ręką sięgnął do szuflady stołu, na którym leżały mapy i wyciągnął z
niej nieduży pistolet.
- Moja srebrna dama - oznajmił, podnosząc broń do lampy, tak że lufa błyszczała w
żółtym świetle żarówki.
Głaskał ją, jakby była żywą istotą.
- Jest ostatnią kochanką, jaka mi pozostała - zanucił melodyjnie - i jak większość
kochanek, bardzo niebezpieczna, gdy naładowana.
Z pewną trudnością wyciągnął magazynek z kolby pistoletu, a z niego jedną kulę.
- Popatrz - powiedział - to jest amunicja dum-dum.
Henri, którego umysł intensywnie pracował, wysunął głowę do przodu. Miękki
czubek pocisku kalibru 9 mm został nacięty na krzyż.
- Po co ten krzyżyk, panie baronie?
Twarz arystokraty rozjaśniła się.
- No, mój dzielny chłopcze, dzięki niemu pocisk rozpada się na części, gdy w coś
uderza. Taka kruszynka może zatrzymać giganta na dwudziestu metrach. I powinna. Robi
dziurę wielkości pięści. Od dzisiaj ta broń jest twoja. Mam nadzieję, że będziesz ją cenił i
szanował. Masz!
- Dziękuję, panie baronie - powiedział nieco zmieszany Henri i schował broń do
kieszeni, przy czym zastawiał się, czy ośmieli się zadać pytanie jak taka rzecz działa.
5
Miejsce bitwy stoczonej w czasie wojny francusko-pruskiej w 1870 roku, niedaleko Metz.
- Nie wspominaj o tym nikomu chłopcze - upominał go baron, przysuwając twarz
blisko twarzy chłopca, który poczuł nieświeży oddech i odór starczego ciała. - A teraz
idź... idź już, Henri. I pamiętaj - zaskrzeczał aż przeszły chłopaka dreszcze - to dla Francji!
Rozdział 3
Hej-ho, hej-ho! Pchajmy razem, chłopcy, jeszcze raz... hej-ho! - Byk Jo śpiewał
piosenkę wołżańskich burłaków koszmarną ruszczyzną, gdy grupka strzelców górskich pod
jego komendą pracowała przy windzie kotwicznej holownika.
Przez cały dzień płynęli przez francuskie równiny, między rzędami cichych,
nadbrzeżnych topoli i pół gęsto obsianych złotą pszenicą. Pod wieczór krajobraz zaczął się
zmieniać. Teren zrobił się bardziej górzysty, z plamami świerkowych lasów na wzgórzach
i wypalonymi słońcem brązowymi polami, które rzadko pokryte były krzakami winorośli.
System kanałów stawał się coraz bardziej skomplikowany, gdy zbliżali się do
Rodanu. Teraz gdy minęli Chalon-sur-Saône i zaczęli się zbliżać do stopnia wodnego w
Gigny, który musieli pokonać, aby dostać się na Rodan. Trafili na system śluz, który
zmniejszył ich prędkość do tempa spaceru.
Gdy światło dnia zaczynało przygasać, zatrzymała ich kolejna śluza. Byk Jo musiał
po raz kolejny przystąpić do działania. Dlatego on i jego ludzie obsługiwali ręczne
kołowroty, które wprawiały w ruch skrzydła wrót śluzy, która składała się z ośmiu komór.
Zamaskowane patrolowce wpłynęły na gładką jak lustro powierzchnię rzeki. Poza
piosenką Jo, ciszę przerywało jedynie bzyczenie niewidocznych owadów, które
prześlizgiwały się po powierzchni wody. Mała flota była przez chwilę unieruchomiona i
mogła stać się łatwym celem.
*
Z daleka dobiegł smutny gwizd lokomotywy pociągu. Henri Held ubrany teraz w
kombinezon robotnika i buty na gumie, ruszył dalej. Twarz miał umorusaną czarną farbą.
Anglik, albo „Żyd” jak nazywali go za plecami szeregowi członkowie organizacji,
z powodu czysto semickich rysów, położył uspokajająco rękę na ramieniu chłopaka.
- W porządku, chłopcze - powiedział - każdy denerwuje się za pierwszym razem.
Henri wywinął się z uścisku mężczyzny i spojrzał na jego lisią twarz, wystającą z
gęstwiny paproci, porastających linię brzegową i powiedział z odwagą, na jaką potrafił się
zdobyć:
- Nie martw się, Angliku - teraz zaczął machać „srebrną damą” - na pewno nie
zawiodę.
Anglik szybko schował głowę między liście, jakby spodziewał się, że chłopak
pociągnie za spust pistoletu i szybko powiedział:
- Oczywiście, że tak, dzieciaku. Oczywiście.
Potem skierował swoją uwagę na cztery łodzie stojące poniżej.
Został zrzucony na spadochronie w zeszłym roku, w sierpniu, jeszcze przed
lądowaniem aliantów na Sycylii, aby zakłócać transport rzeczny we Francji wtedy, gdy
Niemcy go najbardziej potrzebowali. Gdy alianci ruszyli z Sycylii na kontynent, a
hitlerowcy zaczęli przerzucać swoje patrolowce i ścigacze torpedowe, miniaturowe łodzie
podwodne oraz wszelkie środki transportowe na południe, on i réseaux Stockbroker
przystąpili do działania.
Na pierwszy ogień poszła śluza na kanale Briare, potem śluza Mauvages na kanale
łączącym Marnę z Renem, na zachód od Toul. Potem przyjdzie kolej na Gigny i stopień
wodny w Port Bernalin, na kanale Sekwana-Rodan, a to będzie oznaczać całkowity,
chociaż chwilowy, paraliż systemu transportu wodnego w całej Francji. Teraz leżał w
wilgotnych paprociach, ten były ambitny sprzedawca mówił sobie, że jeśli mu się
powiedzie, to nie ominie go na pewno Krzyż Wojskowy i Croix de Guerre, a być może
również awans na majora. A to powinno wystarczyć po wojnie do awansu na stanowisko
kierownicze w firmowej fabryce w Leeds.
Mechanik, który obsługiwał śluzę, był w drodze do domu z powodu biegunki, która
go dopadła na widok odbezpieczonego stena, którego lufa skierowana była w jego brzuch.
Jeden z partyzantów, z zawodu elektryk, odciął zasilanie elektryczne w domku mechanika i
telefon na nabrzeżu, którego używano w razie sytuacji alarmowych. Pluton znienawidzonej
milicji, która strzegła tamy w Gigny przybyłby na scenę zbyt późno, aby pomóc Szkopom
znajdującym się na łodziach, gdy rozpocznie się atak. Również niemieccy żołnierze w
podeszłym wieku z oddziału transportowego, który stacjonował w Thorey, nie zdążyliby z
pomocą, gdyż pijani już smacznie chrapali w łóżkach lub wałęsali się po knajpach i
jedynym miejskim burdelu - ich działania śledził ruch oporu.
Anglik rozejrzał się po ludziach skulonych wśród zarośli i wyszeptał:
- Gdy już będą w śluzie - powiedział i poklepał bok 25-litrowej beczki z paliwem -
dostaną to od nas w prezencie.
Zaśmiał się do wystraszonego młodego człowieka, który przyniósł informacje z
réseaux Boche.
- Nie patrz tak ponuro, chłopcze - powiedział pocieszająco. - Będziemy mieli w
nocy zabawę, łącznie ze sztucznymi ogniami. Pokochasz to!
*
- Obermatt, proszę zapalić światła pozycyjne - rozkazał kapitan Doerr.
Mat przekręcił włącznik świateł, które od razu rozbłysły w szarej mgle na obu
burtach i na rufie.
Kapitan wciągnął powietrze nosem. Blady księżyc już wznosił się ponad topolami,
ale jego światło było jeszcze mętne i jakby niepewne. Niełatwą sztuką było ustawienie
dwudziestopięciometrowej łodzi w komorze śluzy, bez pomocy wykwalifikowanego
operatora. Musieli sami się tym zająć, jeśli chcieli na czas dotrzeć nad morze.
- W porządku, oba naprzód, ale powoli - padła komenda.
- Oba naprzód, powoli - odpowiedział sternik i pchnął lekko do przodu dźwignię
bliźniaczych przepustnic.
Łodzie powoli ustawiały się w komorze śluzy, podczas gdy ludzie Jo, czekali, aż
będą mogli zamknąć wrota za nimi.
Przez minuty, które mijały niezwykle powoli, Doerr biegał od burty do burty,
sprawdzając prześwit między nimi a ścianami komory, a sternik pocił się, wykonując jego
polecenia. Za nimi pozostałe trzy łodzie, z basowo mruczącymi silnikami, ustawiały się
dziobami, jedna za drugą.
Stürmer i Greul zadecydowali, że jest na tyle ciemno, iż można zezwolić ludziom
wejść na pokład i stojąc z boku spoconych marynarzy, obserwowali skomplikowane
manewry łodzi z wyraźnym zainteresowaniem, ale i z niecierpliwością.
- Co pan o tym wszystkim sądzi, pułkowniku? - spytał Greul, przerywając ciszę.
Stürmer wzruszył ramionami z irytacją.
- Bóg jeden raczy wiedzieć! Jestem laikiem w tych sprawach. Martwię się tylko,
czy uda nam się przedostać przez tę plątaninę kanałów z zachowaniem tajemnicy.
Westchnął lekko rozdrażniony.
- Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, jak wielu Francuzów w środku
wojny totalnej ma dość czasu na łowienie ryb w rzekach. Przecież każdy z nich może być
informatorem maquis!
- Gra w jaką się bawią we Francji jest usprawiedliwieniem ich tchórzostwa,
słabości i braku wiary w siebie - zaśmiał się pogardliwie Greul. - Wyobraź sobie, co by
wygadywali ich złotouści politycy, gdyby nasz Vaterland został kiedykolwiek pokonany.
- Oczywiście - zgodził się z nim Stürmer drętwym głosem, ale jego umysł dręczyło
w tej chwili czające się niebezpieczeństwo, wynikające z ich obecnej pozycji - cztery
łodzie unieruchomione w wąskiej śluzie, daleko od niemieckich placówek wojskowych, w
tym zapomnianym przez Boga zakątku Francji, skryte w gęstniejącej mgle.
Wiedział tylko tyle, że zarośnięte brzegi kanału mogą być pełne partyzantów. To
przecież idealne miejsce na zasadzkę.
- Greul - szepnął nagle, ale na tyle głośno, aby jego głos przebił się przez szum
wody napływającej do śluzy - chciałbym, abyś coś zrobił...
*
Machając rękami, Anglik kierował swoich ludzi na odpowiednie pozycje. Jak
zawodowi żołnierze, a nie zwyczajni chłopi, partyzanci przemykali się na prawo i lewo, nie
czyniąc żadnego hałasu w wilgotnej mgle. Dowódca obrócił się w stronę klęczącego obok
niego chłopaka, który zdawał się teraz naprawdę bać. Niemcy byli od nich jedynie
dwadzieścia metrów!
- Słuchaj chłopcze - wyszeptał pospiesznie - trzymaj się blisko mnie. Chcę mieć
pewność, że nie dzieje ci się żadna krzywda.
Henri już otworzył usta, aby zaprotestować, ale uznał, że lepiej tego nie robić.
- Kiedy dam sygnał, złap za uchwyt tej beczki - pokazał dwudziestopięciolitrową
metalową bekę, stojącą za najbliższym drzewem - a potem zepchnij ją ze skarpy prosto do
wody.
- Ale po co?
- Po co? Aby zgotować Szwabom gorące powitanie. Beczka jest wodoszczelna i
wypełniona mieszanką łatwopalną - coś w rodzaju koktajlu Mołotowa. Przy odrobinie
szczęścia trafi w czołową łódź. A potem zobaczysz pokaz sztucznych ogni, jakiego jeszcze
w życiu nie widziałeś.
- Ale jak masz zamiar ją podpalić?
- To już moje zmartwienie. Skoncentruj się na swoim zadaniu.
Anglik przełożył stena do prawej ręki, by lewą wyjąć z kieszeni, niewielki obły
granat i popatrzył na ludzi. Usatysfakcjonowany odwrócił się do chłopaka.
- Przygotuj się - polecił mu szybko.
- Gotowi?
- Teraz!
Henri wziął się do roboty. Metalowa beczka z chrzęstem przedzierała się przez
krzaki, aby po chwili stoczyć się po skarpie wału ze wzrastającą prędkością.
- Strzelajcie, wy idioci! - wrzasnął Anglik.
Brzeg rzeki ożył gwałtowną salwą z broni małokalibrowej. Ołów rozrywał
drewniane poszycie burt niemieckich łodzi. W powietrze wzlatywały fontanny wody i
wtedy beczka z mieszanką zapalająca wpadła do kanału, płynąc w stronę pierwszej łodzi.
Anglik wyrwał zawleczkę z granatu i rzucił nim w kierunku beczki. Metal stuknął o
metal. A potem wielkie „bum”! Granat eksplodował rozrzucając wszędzie płonący, biały
fosfor, a po chwili ze świstem zapaliła się beczka. Błysnęły płomienie i płonąca ciecz
zalała dziób łodzi.
- Mamy drania! - krzyknął żywiołowo Anglik, gdy łódź zaczęła płonąć, a w polu
ostrzału partyzantów ukazały się czarne postacie wydostające się spod pokładu. - Mamy
ich!
Jednak słowa zamarły na jego ustach. Pokłady pozostałych łodzi zapełniły się
ludźmi. Rozpoczęła się strzelanina z pistoletów i karabinów, nad której hukiem górował
rytmiczny stukot niemieckich schmeisserów, strzelających z dołu basenu śluzy.
- To nie są marynarze! - Krzyknął Anglik. - Dalej, chłopaki, zabieramy się stąd.
Zwiewamy!
Partyzanci zaczęli porzucać stanowiska. Biegnąc zygzakiem, próbowali ujść ulewie
pocisków, które leciały w ich stronę. Henri Held, nadal na swoim stanowisku, z twarzą
koloru popiołu i drżącymi ze strachu nogami, słyszał świst przelatujących blisko kul
przeciwnika. Drzewa wokół niego jakby ożyły, gdy zaczęły spadać z nich liście i gałęzie
odrywane pociskami. Groźna strzelanina przybierała na sile.
Nagle obok niego pojawił się Anglik.
- Po jakiego diabła stoisz tu jeszcze - krzyknął do niego, zmieniając magazynek w
pistolecie maszynowym.
- Zmiataj stąd, głupku!
Jednak Henri ze strachu jakby wrósł w ziemię. Nie było nic wzniosłego w tym
momencie, jak utrzymywał Baron; nie czuł nic poza paraliżującym strachem.
- Rusz no się!
- Nie mogę - chłopak zamiauczał jak kociak.
- Ty głupi gnojku! - wrzasnął na niego Anglik.
Oderwał jedną dłoń od stena i trzasnął nią na odlew w policzek chłopaka.
- A teraz spieprzaj stąd, nim...
Jego słowa przerwał zwierzęcy jęk bólu, gdy pierwszy pocisk ugodził go w twarz.
Opadł na kolana, nadal trzymając w rękach pistolet maszynowy. Teraz jego twarz
przypominała mieszaninę krwi, mięsa i połamanych kości.
- Uciekaj... na miłość boską - bełkotał, podświadomie naciskając spust stena.
Pociski ryły ziemię zaledwie kilka kroków od niego. Był oślepiony!
Henri Held krzyknął i porzucił machinalnie strzelającego Anglika, który celował do
wrogów, których już nie widział.
Chłopak biegł między drzewami, rzucając się z jednej strony na drugą, a pociski
ścigały go jak złośliwe świetliki.
*
- Uwaga! - krzyknął ostrzegawczo Byk Jo spoza nasypu kolejowego, gdzie
pułkownik Stürmer kazał mu zająć pozycję piętnaście minut wcześniej. - Idą te
zdradzieckie żabojady!
Sześciu strzelców, którzy razem z nim zeszli na ląd, unieśli broń w pogotowiu.
- Pięćdziesiąt metrów - informował podoficer z takim spokojem, jakby znajdował
się na strzelnicy w Kufstein.
- Wstrzymać ogień... wstrzymać ogień. Spokojnie - dodał łagodnie.
- Nie powinniśmy skorzystać z bagnetów? - spytał szeptem Jap. - Za minutę będą
na wyciągnięcie ręki.
- Wsadzę ci ten bagnet w tyłek, jeśli się nie zamkniesz - syknął Meier. - Trzydzieści
metrów.
Teraz było już dobrze widać dwudziestu kilku cywilów. Większość z nich już
gdzieś porzuciła broń, ale i tak przewyższali liczebnie grupkę Niemców w stosunku ponad
trzy do jednego.
- Teraz! - krzyknął Jo do swoich ludzi, którzy natychmiast zaczęli strzelać.
Uciekający Francuzi padali, jak ścięci ogromną kosą. Większość z nich padała na
ziemię już po pierwszych strzałach, i zostawała tam w zbryzganej krwią, wysokiej trawie.
Kilku innych próbowało odczołgać się, by szukać schronienia gdzie indziej.
Jednak strzelcy alpejscy nie dali im szans.
- Pojedyncze cele - zakomenderował Meier i nie celując zbyt dokładnie strzelił w
plecy jednego z Francuzów.
Ten wpadał na najbliższe drzewo, zostawiając krwawy ślad na korze. Teraz strzelcy
z ochotą wyskoczyli z ukrycia i celowali, starannie mierząc do resztek oddziału
partyzanckiego.
Henri Held, któremu krew zalewała bok twarzy po draśnięciu pociskiem, biegał
rozpaczliwie szukając osłony przed kulami. Zatrzymał się na chwilę, żeby oddać strzał ze
srebrnego pistoletu. Jednak niemiecki pocisk wytrącił mu go z ręki, gdy chłopak chciał
nacisnąć na spust. Z rozpaczy rzucił się na ziemię.
Teraz na wszystko było już za późno. To co zostało z grupki maquis, stało w
miejscu z uniesionymi nad głowami rękami w geście poddania.
- Kamerad! - Krzyczało kilku z nich. - Kamerad, nie strzelać!
Szesnastolatek też powoli uniósł ręce do góry, ledwie zdając sobie sprawę, że
właśnie został skazany na śmierć.
Rozdział 4
- No i co teraz? - dopytywał się natarczywie pułkownik Stürmer, gdy spoceni
marynarze i strzelcy dogaszali ostatnie płomienie pożaru wywołanego przez partyzantów.
Kapitan Doerr, który wskoczył w ubraniu do wody, aby ocenić uszkodzenia jego
łodzi, spojrzał do góry i powiedział:
- Niech pan mi rzuci linę, pułkowniku, mam dla pana dobre wiadomości. Ta
gówniana bomba, czy co innego to było, nie uszkodziła nam kadłuba. Możemy płynąć
dalej.
- Dzięki Bogu - odetchnął Stürmer. - Ale czy przetrwa, aż dotrzemy do Morza
Śródziemnego?
- Mam nadzieję, że tak. Jeśli nie, to niech twoi górale szybko uczą się pływać.
Pułkownik widział jak kapitan się śmieje, ale jednocześnie zauważył smutek w jego
oczach.
- Mamy jakieś kłopoty? - spytał delikatnie.
- Bomba uszkodziła nam drewnianą osłonę wyrzutni torpedowej i przepadł nam
wieniec z drewna tekowego. Dzięki Bogu, że ta nasza ryba nie była uzbrojona. Wtedy cała
łajba poleciałby w niebo. Ale teraz nawet najbardziej tępy francuski agent zauważy, czym
płyniemy - niemieckim ścigaczem torpedowym. Takiej sylwetki nie można pomylić.
Przetarł dłonią wodę, która ściekała mu z mokrych włosów na czoło.
Stürmer ponuro zgodził się z nim. Łodzie torpedowe miały charakterystyczne,
niskie i pochylone sylwetki, co znacznie podnosiło ich szybkość i pływalność. Po tym, jak
spłonęło maskowanie na dziobie, każdy agent wroga, który jako tako rozpoznawał sylwetki
okrętów Kriegsmarine, zidentyfikuje ich łodzie już na pierwszy rzut oka.
- Myślisz, że na Rodanie będziemy mieli z tego powodu problemy?
- Nie, nie na Rodanie, pułkowniku! Na Morzu Śródziemnym. Jeśli ktoś doniesie do
Londynu, że cztery niemieckie ścigacze płyną w kierunku morza, możesz sobie chyba
wyobrazić, co będzie czekało na nas jak wypłyniemy z Bouches du Rhône... cholerny
brytyjski niszczyciel!
- Mam nadzieję, że jesteś pesymistą na wyrost, kapitanie. W porządku,
przygotujmy się do dalszej żeglugi, jak tylko wypłyniemy ze śluzy. Teraz już nie ma co
ograniczać prędkości, bo każdy, kto nas zauważy, będzie wiedział, co ma przed oczami.
Płyńmy jak najszybciej, biorąc pod uwagę ciemności.
- Ma pan rację, pułkowniku. Ruszamy w drogę, jak tylko pańscy ludzie otworzą
przednie wrota śluzy.
- Dopilnuję tego osobiście. Major Greul jest już tam z częścią ludzi.
Stürmer klepnął dłonią w kaburę pistoletu, jakby sprawdzając czy tam jest, po czym
wykonał trzymetrowy skok z burty łodzi na betonowe nabrzeże. Szybkim krokiem
pomaszerował po metalowej kładce, do miejsca, skąd dochodziły jęki i wołania. Nagle
rozległ się krzyk strachu i krótki trzask strzału pistoletowego. Pobiegł szybciej w tamtym
kierunku. Major Greul stał w niebieskim kręgu światła, pochodzącego z latarki trzymanej
przez sierżanta Meiera, trzymał pistolet w ręku i pogardliwie patrzył na leżące na ziemi
ciało człowieka, którego przed chwilą zastrzelił.
- Greul, czy to ty go zastrzeliłeś? - spytał zupełnie zaskoczony pułkownik.
Major odpowiedział całkiem spokojnie.
- Tak, pułkowniku - jego głos był zupełnie pozbawiony emocji.
- Ale to był jeniec, człowieku.
- Wiem, pułkowniku, ale to był cywil, który strzelał do nas, a teraz trwa wojna. A
poza tym, co mam z nimi zrobić? Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie w tej okolicy stacjonuje
najbliższy oddział niemiecki.
- A władze francuskie? - Spytał Stürmer, rozpaczliwie szukając sposobu
rozwiązania kwestii jeńców, wiedząc, że naprawdę był tylko jeden. - Greul. Jest garnizon
milicji Darlna w najbliższym mieście. To chyba Lyon.
Major nawet nie krył szyderczego śmiechu.
- Przekazać ich Francuzom? Przecież to jest równoznaczne z darowaniem im
wolności. Wszędzie są zdrajcy niemieckiej sprawy - nawet wśród tej ich milicji. Nie, jest
tylko jeden sposób załatwienia tej sprawy. Ten - powiedział, klepiąc pistolet wolną dłonią.
Stürmer odwrócił się. Jeden z jeńców - chyba szesnastoletni chłopak, zaczął łkać.
Być może rozumiał po niemiecku.
- Przestańcie! - krzyknął.
Łkanie Henri Helda przeszło w płacz, gdy major Greul przyłożył mu lufę pistoletu
do głowy za prawym uchem, a potem jednym pociągnięciem za spust, odesłał go w
zaświaty. Echo ostatniego wystrzału odbijało się wielokrotnie od ściany lasu i nasypu
kanału, gdy niewielka grupka strzelców patrzyła tępo na stos bezładnie leżących ciał.
- No cóż, pułkowniku - spytał beztrosko Greul - co z nimi zrobimy? Zostawimy ich
ciała tutaj, jako ostrzeżenia dla tej bandy zniewieściałych Francuzów?
Stürmer zebrał się w sobie, tłumiąc uczucie obrzydzenia.
- Nie - dopowiedział gardłowo - nie możemy tego zrobić. Jestem pewien, że inni z
nich żyją i wiedzą, co się stało. Wcześniej czy później przyjdą tu po nich, a my nie
chcemy, aby znaleźli ciała nim dostaniemy się na Morze Śródziemne.
Potem zawołał podniesionym głosem.
- Meier!
- Tak, panie pułkowniku?
- Weź swój oddział i przywiążcie jakiś ciężar do każdego ciała. Inna grupa zajmie
się otwarciem śluzy.
- Tak jest, panie pułkowniku. A potem co z nimi zrobić?
- Wrzućcie je do wody - rozkazał Stürmer, starając się, aby jego głos brzmiał
chłodno i bez emocji. - A teraz chodź, Greul, mamy sporo roboty.
*
Wytrwale płynęli przez całą noc dalej na południe, przedostając się bez większych
kłopotów przez Lyon. Godzina policyjna trzymała miasto w swoich objęciach.
Zaciemnienie i cisza nocna były przerywane jedynie przez statki na Rodanie, które miały
zgodę władz niemieckich na poruszanie się o tej porze. Przepłynęli przez Valence. Rzeka
stawała się coraz szersza i czasami przez nisko zalegającą mgłę, ludzie na pokładzie mogli
dostrzec migające obrazy dziwnego, prymitywnego świata skalistych brzegów i
piaszczystych wysp, porośniętych gęstym sitowiem. W zakolach rzeki woda była pozornie
spokojna, lecz miała dziką moc gdy Rodan przepływał przez wąskie, skaliste przełomy. Na
szczęście kapitan Doerr, jedyny oficer z niewielkiej flotylli, który wcześniej pływał po tej
rzece, trzymał swoje łodzie z dala od zdradzieckich mielizn. Ale wszystko to odbywało się
za cenę zmniejszenia prędkości przepływu.
Tak było aż do chwili, gdy słabe powiewy wiatru zaczęły przeganiać mgłę, by
ukazać pierwsze przebłyski poranka, co miało miejsce jakieś osiemnaście kilometrów od
ujścia Rodanu do morza.
Nieogolony, z nieodłącznym hełmem na głowie, pułkownik Stürmer, stojący obok
kapitana Doerra, skrzywił się ponuro, ale nic nie powiedział do oficera marynarki. Nie
mieli już teraz wpływu na wydarzenia i musieli biernie czekać na to, co ich spotka, gdy
wypłyną na otwarte morze.
Mijały godziny. Zaczęło się szybko rozjaśniać - w tempie spotykanym tylko nad
Morzem Śródziemnym. Powiała świeża bryza.
- To mistral - skomentował Doerr, nie odrywając wzroku od płaskiej powierzchni
połyskującej na horyzoncie wody. - Już niedługo wypłyniemy z rzeki.
- Doskonale - odpowiedział Stürmer.
- Poczekajmy chwilę, nim to wypowiemy - powstrzymał go Doerr, którego nie
opuszczały złe przeczucia.
- Nie wiemy kto albo co czeka na nas tam dalej, prawda?
Minęło kolejne pół godziny. Byli prawie w rozlewisku delty rzeki. Oba brzegi
coraz szerszego ujścia Rodanu stawały się wąskimi paskami ciemnożółtego piasku. Łodzie
lekko podskakiwały na pierwszych falach. Twarz siedzącego pod pokładem Byka Jo nagle
zmieniła kolor. Rzucił się do przodu, krzycząc do siedzących wokół ludzi:
- Zróbcie mi przejście... dajcie przejść, muszę zaraz zwymiotować!
Doerr przekazał dowodzenie łodzią bosmanowi, a sam - z szeroko rozstawionymi
nogami, aby utrzymać równowagę na rozkołysanej wodzie - przyglądał się przez lornetkę
bezmiarowi otaczającego morza. Obok niego stali Greul i Stürmer z napięciem czekając na
jego opinię.
Oficer lustrował każdy wycinek horyzontu z nieskończoną cierpliwością, by po
chwili opuścić lornetkę.
- W polu widzenia nie ma angielskich okrętów. Chyba nam się udało.
- A co teraz? - spytał wyraźnie zadowolony Stürmer.
- Tak! W dawnych czasach trzymalibyśmy się blisko wybrzeża, by potem wykonać
skok na Sardynię. Ale Bóg jeden raczy wiedzieć, jak wygląda sytuacja teraz, gdy
makaroniarze związali swój los z aliantami. Nie wydaje mi się, że byłoby lepiej obrać kurs
od razu na Rodos, licząc na to, że nie natkniemy się na brytyjskie patrolowce, wypływające
z Malty i Sycylii.
Obrócił się i podniesionym głosem zwrócił się do sternika.
- Obermatt, voller Fahrt voraus!
- Jawohl, Herr Korvettenkapitan, voller Fahrt voraus - podoficer potwierdził
przyjęcie rozkazu.
Ryk dwóch silników o mocy 6150 KM rozdarł ciszę poranną jak wycie upiorów.
Ścigacz torpedowy skoczył do przodu. Stürmer czuł jak pod jego nogami drży pokład i
musiał chwycić się poręczy, gdy łódź zaczęła podskakiwać na falach jak baletnica na
palcach. Woda fruwała na wysokości jego ramion w postaci oszałamiającej, rozmazanej,
białej plamy. Doerr uśmiechnął się, gdy zobaczył jak dwóch oficerów, przykłada ręce do
ust, by przekrzyczeć ryk silników i szum przecinanej wody.
- Panowie, teraz wasza kolej. Obudźcie mnie, gdy dopłyniemy na Rodos.
Śmiejąc się rubasznie, schodził ostrożnie pod pokład, spod którego wytaczali się
zieloni na twarzy strzelcy górscy, zaatakowani przez chorobę morską. Cztery łodzie
przecinały powierzchnię morza w szyku V, a linia brzegowa za ich rufami robiła się coraz
cieńsza, by zniknąć po chwili zupełnie za linią horyzontu.
*
Porucznik John „Kiss me” Hardy poczekał, aż znaleźli się poza zasięgiem
hydrolokatora akustycznego, a potem wydał rozkaz, aby peryskop miniaturowej łodzi
podwodnej ponownie został podniesiony ponad powierzchnię wody. Koła szkieł
powiększających były puste. Odpłynęli.
- Peryskop w dół - rozkazał z nagłym przypływem przyjemności.
Przede wszystkim, to był pierwszy kąsek, na który trafili, od momentu gdy opuścili
Gibraltar czterdzieści osiem godzin temu, by zająć pozycję u ujścia Rodanu. Czymkolwiek
były cztery niemieckie łodzie, to na pewno nie holownikami, które próbowały udawać.
- W porządku, Sparks - zawołał przez pomieszczenie do radiooperatora, który
siedział skulony gdzieś z tyłu w niewielkiej przestrzeni małej łodzi podwodnej. - Chcę,
abyś wywołał oficera flagowego na Sycylii i przekazał mu komunikat: „Dokładnie o
godzinie zero osiem zero zero...”.
Rozdział 5
Sztorm pojawił się, gdy znajdowali się na zachód od Sycylii. Zaczął się powoli,
stopniowo budując swoją moc. Najpierw pociemniał horyzont, czarne chmury zmieniły się
na szaro-białe, typowo deszczowe, przetaczając się ponad niewielką flotyllą. Zielone do tej
pory morze zrobiło się ponuro czarne, z białymi, gniewnymi grzywami fal. Spadł deszcz.
Najpierw męcząca mżawka, która stopniowo przeszła w ulewę z grzmotami.
Teraz szybko nadciągała nawałnica. Białe grzbiety fal z hukiem uderzały i
przetaczały się przez pokłady i burty ścigaczy. Woda zalewała dolny pokład i
przemoczonych, posępnych marynarzy, którzy trzymali się wszelkich uchwytów, by tylko
ratować życie. Pod kadłubami łodzi co chwila rozlegał się złowrogi huk olbrzymich fal tak,
że zielonym na twarzy strzelcom zdawało się, że każde ich uderzenie będzie ostatnim.
Ale kapitan Doerr nie miał zamiaru pozwolić, by jego łodzie zatonęły.
Tego długiego popołudnia nie tolerował zwątpienia i defetyzmu u części jego
załogi, która wyraźnie traciła ducha. Był wszędzie, dodając otuchy znużonym ludziom
pracującym przy pompach, albo przemoczonym marynarzom stojącym na pokładzie na
wachcie, również ich strasząc, gdy było to konieczne, zmuszając, chyba siłą woli, łódź do
płynięcia.
Sztorm robił się coraz gorszy. Deszcz przeszedł w wietrzny szkwał, który miotał
małymi łodziami, niemal zatrzymując je w miejscu, a woda uderzała w ich kadłuby z
ogromną siłą, kręcąc nimi jak karuzelą w podnoszącej się i opadającej wodzie. Co jakiś
czas żołnierzom na łodziach zdawało się, że zawisały one w powietrzu, nim ponownie
opadły w otchłań fal.
W czołowej łodzi kapitan Doerr osobiście przejął stery, walcząc z furią z kołem
sterowym, aż nabrzmiały mu żyły na skroniach, byle tylko okręcik nie stanął bokiem do
fali, która mogła go zatopić samym ciężarem wody.
Kazał zrzucić z pokładu wszelkie zbędne ciężary, aby nie przetaczały się z burty na
burtę. Przemoczona załoga wyposażona w topory ruszyła do walki z burzą niszcząc i
wyrzucając do morza kwasowe pływaki dymne, łodzie ratunkowe i wszystkie inne rzeczy,
które mogły zaburzać równowagę łodzi. Jednak ścigacz nadal nie reagował tak, jak się tego
po nim spodziewano.
- Wyrzućcie to cholerne maskowanie! - krzyknął Doerr, mimo że wyjący wiatr
wciskał mu słowa z powrotem do ust. - No, dalej, leniwe psy!
Odcięto fałszywy mostek. Długi komin odpadł od rufy. Marynarze na pokładzie
trzymali się lin asekuracyjnych jedną ręką i rąbali drewno używając drugiej, mimo że fala
za falą, zielona, kotłująca się woda zalewała ich ciała. Doerr osiągnął zamierzony rezultat.
Kołysanie znacznie się zmniejszyło, ale sztorm szalał dalej z niezmienioną siłą. Czapka
zsunęła mu się na tył głowy, lecz walczył z wierzgającym kołem sterowym własnej łodzi,
gdy ścigacz raz po raz wpadał na kolejną falę, jakby na mur z cegły. Powoli sam kapitan
zaczął tracić nadzieję. Jego okręt nie był przygotowany do pływania w takich warunkach
pogodowych. Trzy powłoki z drzewa tekowego, zamontowane na lekkiej metalowej ramie
nie były dalej w stanie stawiać oporu morskiemu żywiołowi. Doerr modlił się chyba
pierwszy raz od czasu ukończenia gimnazjum.
Ale tak samo nagle jak sztorm nadszedł, teraz ucichł. Wyjący wiatr gdzieś zniknął.
Niemal niepostrzeżenie horyzont zaczął przechodzić z budzącej grozę czerni w ołowianą
szarość i gdy już kapitan Doerr był bliski podjęcia decyzji o poświęceniu torped, aby
uratować okręt, wszystko się uspokoiło. Przesiąknięci wodą, oszołomieni i wyczerpani
młodzi marynarze, chwiejnym krokiem przemieszczali się po jeszcze rozchybotanym
pokładzie, próbując określić uszkodzenia, podczas gdy nieszczęśni strzelcy pod nimi,
wymiotując starali utrzymać się na nogach.
Doerr jęknął z ulgą, gdy przekazał koło sterowe bosmanowi. Rozprostował zbolałe
ramiona i zaczął przebierać sztywnymi i przemarzniętymi od długiego ściskania palcami.
- Czy wy Panowie Morza często będzie poddawali nas, szaraków z piechoty, takim
próbom? - zapytał stając za jego plecami pułkownik Stürmer.
Doerr z uśmiechem odwrócił się w jego stronę. Duży oficer strzelców alpejskich
był chorobliwie blady, chociaż na twarzy próbował utrzymać wyraz odwagi.
- Powinien pan zobaczyć, co dla pana mamy na później, pułkowniku -
odpowiedział.
Stürmer zaczął pospiesznie machać rękoma.
- Nie, dziękuję. Rezygnuję z doświadczeń tego rodzaju. Po prostu dowieźcie mnie i
moich ludzi na Rodos, tak szybko, jak to tylko możliwe. Następnym razem wolę polecieć
samolotem.
Nim kapitan zdołał odpowiedzieć, z dolnego pokładu, ktoś krzyknął
przestraszonym głosem:
- Panie kapitanie, okręt na naszym kursie!
Doerr i Stürmer niemal jednocześnie unieśli lornetki do oczu. Na horyzoncie
przesuwał się czarny cień. I jeszcze jeden! Pułkownik oparł się plecami o gródź próbując
przytrzymać się i z gniewem przecierał szkła lornetki ze słonej wody, która i tak zaraz się
na nich pojawiała.
Doerr w takich sprawach był starym wyjadaczem. Gdy Stürmer klął i nastawiał
ostrość widzenia, walcząc z kołysaniem małej łodzi i pianą morską, jej dowódca powoli
przesuwał swoją potężną lornetkę po linii widnokręgu ponad falami, aż uchwycił kontury
pierwszego okrętu.
Widoczność była licha. Przez kilka minut nie był w stanie rozpoznać rodzaju
okrętu. Nagle dziób łodzi wroga w kształcie ostrza noża stał się lepiej widoczny, a w
chwilę później Doerr mógł też dostrzec podwójne sprzężone działka na dziobie. Zaraz
potem okręt schował się w dół między dwiema falami, a potem jeszcze raz. Ale ten
moment wystarczył. Doerr pochylił lornetkę, jakby coś go ukuło.
- Anglicy! Angielskie łodzie patrolowe! - krzyknął jakby to było przekleństwo.
Coraz więcej ciemnych kształtów pojawiało się na horyzoncie. Kapitan Doerr
nacisnął dzwonek alarmowy i rozległo się przenikliwe, dręczące skrzeczenie.
Długotrwałe oczekiwanie porucznika Hardy’ego opłaciło się, teraz niemiecka
flotylla płynęła na spotkanie liczniejszego przeciwnika...
Rozdział 6
- Czy to jest ta niespodzianka, którą mi obiecałeś, kapitanie - spytał Stürmer. - I co
teraz?
- Co teraz, pułkowniku? Powiem ci. Tamte łodzie - wskazał na cztery cienie, które
formowały szyk w kształcie litery V, podczas gdy dwie kolejne łodzie pozostały z tyłu,
osłaniając działania towarzyszy - to brytyjskie patrolowce, największe z ich małych łodzi.
Nie tylko mają wyrzutnie torpedowe, tak jak nasze, ale jeszcze dodatkowo uzbrojone są w
dwa sprzężone działka dwufuntowe.
- To widzę - stwierdził Stürmer - a my nie mamy nic poza torpedami?
- Dokładnie.
- A ich prędkość?
- Tylko pięć węzłów mniejsza od naszej maksymalnej. Ale wątpię czy ją
osiągniemy, gdy mamy na pokładzie twoich strzelców, których ciężar ogranicza nasze
możliwości.
- Co więc chcesz zrobić?
- Spróbuję uciec. Kiedy już wejdą w zasięg torped...
- Doerr nie dokończył wypowiedzi.
Zamiast tego pchnął do przodu dźwignie przepustnic. Ryknęły silniki i dziób łodzi
uniósł się od razu nad powierzchnię wody, a ścigacz skoczył do przodu.
Przeskakując z fali na falę łódź gnała w kierunku nadciągających Anglików. Przy
dziesięciu tysiącach obrotów na minutę pióra wirnika pozwalały zassać osiemdziesiąt ton
powietrza w ciągu sześćdziesięciu sekund, dzięki czemu wydawało się, że mknie ponad
powierzchnią wody, zostawiając na niej jedynie białą smugę piany.
Stürmer poczuł jak lodowe palce strachu chwytają go za wnętrzności, gdy
angielskie łodzie były coraz bliżej. W pewnej chwili zobaczył je bardzo wyraźnie. Na
pokładach małe postacie biegły do swoich stanowisk bojowych. Zaraz potem przed
dziobem ścigacza eksplodował brytyjski pocisk.
- Patrolowce, zielony, jeden - jeden - zero - brodaty bosman rzucił melodyjnym
głosem pod pokład.
Podczas gdy torpedyści już klękali przy wyrzutniach, odezwały się dwa karabiny
maszynowe ścigacza. Ponad powierzchnią wody pomknęły dwie serie kolorowych
pocisków, jakby nadane systemem Morse’a.
Z czołowej łodzi brytyjskiej ponownie padł strzał. Metal uderzył o metal z głuchym
dudnieniem. Ścigacz zadrżał jakby najechał na coś twardego. Pułkownikiem rzuciło do
przodu, a płomienie ognia oślepiły go na chwilę. Przez jeden straszny moment sądził, że
otrzymali bezpośrednie trafienie. Ale się pomylił. Gdy tylko z wyrzutni zostały odpalone
dwie torpedy, Doerr przekręcił koło sterowe.
Ścigacz gwałtownie zwrócił się ku lewej burcie. Skręcając, jego nadbudówka
niemal dotknęła wody. Łódź wyskoczyła jak z katapulty długim skrętem, a brytyjskie
pociski padały jak grad tuż za jej rufą.
Stürmer odwrócił się, by popatrzeć jak dwie torpedy mknęły do celu, zostawiając
za sobą w wodzie bąbelkową smugę powietrza. Brytyjskie łodzie zaczęły gwałtownie
zygzakować, chcąc uniknąć trafienia przez śmiercionośne cygara. Ich formacja wyraźnie
się rozluźniła.
Doerr, który miał nerwy napięte jak postronki stał obok pułkownika i liczył po
cichu upływające sekundy.
- Teraz! - krzyknął w końcu i uderzył pięścią W przegrodę.
Nic się nie działo!
- Jasna cholera! - zaklął gniewnie, gdy pierwsza torpeda chybiła celu. - Co ci
torpedyści robią ze swoimi „rybkami”?
Resztę jego słów zagłuszył huk wybuchu drugiej torpedy, która trafiła w cel.
Czołowy brytyjski patrolowiec jakby zatrzymał się w miejscu i momentalnie stanął w
płomieniach.
- Silnik benzynowy! - Doerr nie próbował kryć radości, dzieląc ją wraz z załogą. -
Oni nie używają silników dieslowskich, tak jak my.
Stürmer patrzył jak urzeczony, gdy z trafionego okrętu spływało paliwo do morza.
Przy jednej z burt już płonęło paliwo, a z drugiej burty skakali do wody ludzie, niektórzy z
nich już ogarnięci płomieniami. Po chwili trafiony patrolowiec z sykiem wyciskanego
powietrza zniknął pod powierzchnią wody.
- Hurra... hurra! - rozradowana załoga nie przerywała wiwatów, a twarze ludzi aż
błyszczały z dumy.
- Dosyć tego! - krzyknął z przyganą Doerr. - Znowu na nas płyną!
Tępy, dudniący echem wybuch..., wielka kolumna wody wystrzeliła w górę
dwadzieścia metrów od dzioba łodzi. Ścigacz zakołysał się gwałtownie, a strzelcy
karabinów maszynowych posyłali mizerne serie pocisków w kierunku Brytyjczyków.
- Zasłona dymna! - krzyknął nerwowo Doerr.
Jeden z marynarzy podbiegł i kopnął zasobnik chemiczny w kształcie tuby.
Podobnie działo się na pozostałych ścigaczach.
Z pław wrzuconych do windy zaczął się wydzielać czarny dym, ale przy prędkości
łodzi i nadal silnym wietrze cały ten manewr nie przyniósł spodziewanych rezultatów,
czyli osłony przez wzrokiem wroga. Brytyjczycy mogli nadal do nich strzelać.
Stürmer zdał sobie sprawę, że jeśli Doerr nie wyciągnie kolejnego numeru z
kapelusza, to będą skończeni.
Kapitan też zdawał się być u kresu wytrzymałości. Mimo tego, że jego mała flotylla
płynęła z maksymalną prędkością, Brytyjczycy byli nadal tuż za nią. Wydawało się
kwestią minut, kiedy ich dopadną.
- Co teraz? - spytał Stürmer przykładając dłonie złożone w trąbkę, aby
przekrzyczeć huk eksplodujących wokół łodzi pocisków.
- Teraz umrzemy! - odkrzyknął Doerr.
Ale tak się nie miało stać.
Nagle trzeci ścigacz wyłamał się z formacji. Szerokim skrętem zszedł z
poprzedniego kursu, by zawrócić prosto w kierunku brytyjskich patrolowców. Stürmer
widział jak dwie wystrzelone z niego torpedy pomknęły w kierunku wroga. Ale zamiast w
tym momencie wykonać kolejny zwrot na lewą czy prawą burtę, nieznany sternik ścigacza
popłynął dalej, śladem wystrzelonych torped.
- Krause, ty głupi idioto! - wydzierał się Doerr z gniewem zmieszanym z podziwem
- Przerwij teraz! Przerwij!
Ale Krause kontynuował swoją akcję. To był samobójczy atak na Anglików.
Brytyjskie patrolowce dokonały zwrotu w jedną stronę, chcąc uniknąć zderzenia z
torpedami i od razu zaczęły ostrzeliwać osamotniony ścigacz. Pierwsza salwa uderzyła w
dziób łodzi Krausego. Ta zaczęła nabierać wody, zanurzając się ciężko w grzbiety fal,
rozpryskując nad sobą zasłonę mgły z kropelek wody. Jednak mechanik nadal utrzymywał
obroty silnika, a strzelcy karabinów maszynowych nadal odgryzali się Brytyjczykom.
- Mój Boże, Krause - jęczał w rozpaczy Doerr. - Przerwij to, póki możesz!
Jednak na ratunek dla młodego porucznika było już za późno. Salwa dwucalowych
pocisków uderzyła z bezpośredniej bliskości w samotny ścigacz. Łódź zadrżała i na jedną
długą chwilę ucichła. Potem cały jej dziób poleciał wysoko w powietrze. Oszołomiony
Stürmer patrzył z niedowierzaniem jak pierwsze łapczywe płomienie obejmowały
nadbudówki ścigacza, zamieniając je w szalejący piec.
Doerr, gdy jego flotylla coraz dalej odpływała od Brytyjczyków, patrzył ze
szczypiącymi od łez oczami na płomienie trawiące zmasakrowaną łódź, które sięgały już
do, jeszcze przed chwilą dumnie powiewającej, flagi ze swastyką.
I wtedy to się stało. Dudniący huk i oślepiający błysk. Ścigacz zniknął w szerokim
słupie wody, który wyrósł chyba na sto metrów w górę, nim opadł powoli wraz ze
szczątkami łodzi jak kurtyna na scenie po końcowym akcie tragedii.
Stürmer odwrócił się, gdy pozostałe ścigacze znikały za zbawiennym horyzontem,
a brytyjskie pociski spadały nadaremnie za ich kilwaterem.
- Mój Boże - nie był w stanie patrzeć na miejsce, gdzie dopełnił się los załogi
ścigacza porucznika Krausego.
Wraz z nim zginęło trzydziestu ludzi z jego oddziału. Teraz grupa szturmowa
Edelweiss zmniejszyła się do siedemdziesięciu osób i to jeszcze nim zaczęła się właściwa
operacja!
*
Dwadzieścia cztery godziny później mała flotylla zbliżyła się do Rodos. Leżąca na
północny zachód od niej wyspa Kos, pozostawała w posiadaniu Brytyjczyków. Gdy płynęli
na południowy wschód, mogli dostrzec starożytny Akropol na tej wyspie, na tle tarczy
zachodzącego słońca.
- Fiu, fiu - westchnął Byk Jo, przechylając się przez poręcz, obok zamyślonego
Japa. - Cieszę się, że wyleziemy wreszcie z tej balii. Już nigdy nie spojrzę nawet na
szklankę wody, a już na pewno nie morskiej! Co z tobą? - chrząknął - Żartowałem!
- Słyszałem, słyszałem - powiedział posępnie Jap, gdy ścigacz zwalniał,
podchodząc do wejścia do portu.
- Śmieję się, ale w środku, po cichu.
- W porządku, ty najsłabszy z miotu mieszańcu - warknął Jo. - Tu cię mam. Co cię
tak martwi?
- Nic mnie nie martwi - odpowiedział Jap, obserwując jak ścigacz podchodził do
mola wypełnionego żołnierzami w wypłowiałych mundurach khaki.
- Coś musiało się stać, inaczej nie miałbyś takiego wyrazu twarzy, jakbyś narobił w
gacie.
Jap obrócił się gwałtownie w stronę wielkiego przyjaciela.
- Odwal się ode mnie - warknął, sięgając ręką do małej kieszeni z tyłu spodni, gdzie
ukrywał, jak sierżant wiedział, mały zakrzywiony nóż kurdyjski. - Wiesz tak samo dobrze
jak ja, że coś jest nie tak. Najpierw ta sprawa we Francji. Potem Anglicy na morzu - oblizał
usta pokryte morską solą. Jo, jeśli mnie pytasz, to uważam, że grupa szturmowa Edelweiss,
pozwala się rolować na wszystkie sposoby.
KSIĘGA TRZECIA
Atak na gorę Clidi
Rozdział 1
Pokój operacyjny w kwaterze generała Muellera był niewygodny i duszny. Pod
nagrzanym jak piekarnik przez popołudniowe słońce dachem, żołnierze z oddziału
szturmowego Edelweiss wiercili się na głębokich krzesłach, chcąc zająć jak
najwygodniejsze pozycje. Poprzez okiennice zrobione z rzadko nabijanych desek sączyła
się muzyka z pobliskiej nadbrzeżnej tawerny. Irytowała pułkownika Stürmera.
Potrzebował chwili spokoju i rześkiego umysłu by docenić piękno i klimat otoczenia, ale w
tej chwili czuł się najmniej komfortowo w całej swojej wojskowej karierze.
Zwrócił się ostro do swoich ludzi:
- Generał Mueller, dowódca sił inwazyjnych, wykorzysta każdą szansę, aby
przeprowadzić operację. Znalazł dla nas dwa kaiki. Nie są to co prawda ścigacze, ale
wydaje mi się, że dowiozą nas ciszej i bezpieczniej na Leros. Stuknął w mapę wiszącą z
boku łapką na muchy. - Będziemy żeglować do wyspy od południa, wzdłuż wybrzeża
Turcji, wewnątrz jej wód terytorialnych.
- A jeśli Turcy będą chcieli podjąć z nami walkę? - major Greul szybko zgłosił
obiekcje.
Stürmer wyjął z kieszeni spodni złotą monetę.
- Brytyjski suweren. Mówiono mi, że tutaj nazywają go „Jeźdźcem świętego
Jerzego”. I ten „jeździec” ma większy wpływ na Turków niż sami Anglicy. On pozwoli
nam rozwiązać każdy problem, jaki się pojawi. Gdy znajdziemy się blisko wyspy, resztę
drogi przebędziemy na żaglach. Im mniej hałasu narobimy, tym lepiej. Wedle danych
naszego wywiadu marynarka brytyjska wykazuje w nocy znaczną aktywność. Będziemy
naturalnie lądować w nocy, zaraz ponad Ag Marina, niedaleko zatoki Alinda. Tam nie ma
naturalnych plaż - takie znajdują się po drugiej stronie wyspy. To nie będzie łatwe.
Spojrzał na harde i opalone twarze mężczyzn.
- Faktycznie może być cholernie ciężko. Skały nadbrzeżne mają po pięćdziesiąt
metrów wysokości i są bardzo strome. Nie stanowi to problemu w ciągu dnia. Ale w nocy,
gdy istnieje prawdopodobieństwo, że w pobliżu znajdują się Anglicy, to wtedy... wzruszył
ramionami i pozostawił resztę tej kwestii wyobraźni zebranych ludzi.
- Wylądować w nocy tam, gdzie nie ma plaży, wspiąć się na pięćdziesięciometrowy
klif z czterdziestoma kilogramami ekwipunku na plecach, z dużą szansą, że na jego
szczycie stoją Angole i mogą do nas strzelać na chybił trafił. To chyba nie są idealne
warunki do uprawiania wspinaczki, panie pułkowniku - dokończył Byk Jo, podsumowując
dla wszystkich całą sytuację.
- Nic nie jest doskonałe na tym świecie, Meier - odpowiedział Stürmer, próbując się
uśmiechnąć, ale wiedział, że była to bezmyślna odpowiedź, jaką dawał starszy oficer
swoim podwładnym, gdy posyłał ich na śmierć.
Na dodatek miał pełną świadomość, że kredo jego zwierzchników to brak
jakiejkolwiek litości, gdy chodziło o osiągnięcie sukcesu. Dla nich życie ludzkie niewiele
znaczyło. Inaczej niż dla niego. Nawet nie myślał, że po czterech latach tej krwawej wojny
życie jego towarzyszy broni będzie zależało od niego. Kochał ten oddział strzelców
alpejskich ponad wszystko.
Nie miał zamiaru poświęcać życia swoich ludzi, jeśli nawet to miało w czymś
pomóc.
- Dalej - kontynuował zdecydowanym głosem - jak tylko zejdziemy na ląd i
wejdziemy na szczyt klifu, przejdziemy w rejon jakieś dwa kilometry od naszego celu.
Zgodnie z danymi wywiadu, rozciąga się tu górzysta kraina, porośnięta drzewami i raczej
niezamieszkana. To byłoby doskonałe miejsce, aby przeczekać do nocy. O zmierzchu
jednak musimy znaleźć się u podstawy góry Clidi, gotowi do wspinaczki. Czy są jakieś
pytania?
- Tak, panie pułkowniku - to był Jap. - Czy uważa pan, że makaroniarze będą
walczyć.
- Nie wiem, kapralu. Oni są niewiadomą wielkością w tym równaniu. Ale ich rząd
związał swój los z aliantami, więc można uznać, że będą z nami walczyć.
- Ale nawet jeśli tak się stanie - zaśmiał się kpiąco Greul - znosiliśmy ich przez trzy
lata jako sojuszników, niech się teraz męczą z nimi Anglicy. Będą sikać ze strachu, jak
tylko zobaczą niemiecką stal.
- Może i tak - powiedział Stürmer, ale nie wyglądał na przekonanego. - Mają
znakomitą pozycję na szczycie góry.
- Ale, panie pułkowniku - przerwał mu Jap. - Do czego podobna jest ta góra Clidi?
- No, cóż, nie jest ona bardzo wysoka. Może kilkaset metrów ponad poziom morza.
Patrząc od południa, czołowy stok jest stosunkowo łatwy. Wiedzie nim ścieżka dla mułów,
którą Włosi dostarczają tam zaopatrzenie. Ale osłaniają ją gniazda karabinów
maszynowych i stanowiska dział, otoczone drutem kolczastym. Naturalnie to nie jest nasza
droga podejścia, jeśli chcemy ich zaskoczyć. Skorzystamy z tylnego podejścia, od północy,
a tu już nie będzie tak łatwo.
- Dlaczego, panie pułkowniku? - spytał któryś z zebranych. - Przecież dwieście
metrów to nie jest wielki problem.
- Nie, ale w normalnych okolicznościach - zgodził się Stürmer. - To jest prawie
pionowa ściana i w czasie nocnej wspinaczki nie możemy wiązać się razem, bo się
strasznie narażamy.
Podszedł z powrotem do mapy Leros i pokazał duże, lekko rozmazane zdjęcie
ściany skalnej.
- Jeden z naszych samolotów rozpoznawczych zrobił wczoraj to zdjęcie.
Stanął obok, aby wszyscy mogli mu się dokładniej przypatrzeć.
Reakcja była taka, jakiej się spodziewał. Kilku ludzi gwizdnęło zaskoczonych, ale
reszta patrzyła wyraźnie zaszokowana w zalegającej ciszy.
- Tak, wiem, co o tym myślicie - powiedział szybko. - Ale nie jest tak źle, jak na to
wygląda.
Szybko stanął przed fotografią i powiedział:
- Jeśli się bliżej przyjrzycie, zobaczycie spękanie - w tym miejscu. To może
niewiele, ale jest początek. Po jakichś dwudziestu metrach, możecie dostrzec, że szczelina
się rozszerza. Jest na tyle szeroka, że da się wsadzić kolano i trochę odciążyć. Jakieś
dwadzieścia czy trzydzieści metrów od szczytu - szczelina zamienia się w komin - to
będzie czysta i łatwa żegluga. Jeśli tylko pamiętamy, aby odwrócić się plecami do gładkiej
powierzchni, to występ skalny przed naszą twarzą da nam dobre podparcie i uchwyty.
- Ale skąd o tym wiemy? - szybko spytał Greul. - Fotografia niczego takiego nie
pokazuje, a poza tym będzie ciemno, gdy zaczniemy się wspinać.
- Zgadza się Greul, ale ja będę prowadzić. Gdzie ja dojdę tam i wy dojdziecie.
- Ale dowodzący oficer nie może grać roli królika doświadczalnego! -
zaprotestował major.
- To już moje zmartwienie - powiedział spokojnie Stürmer. - Widziałem gorsze
rzeczy. A teraz, musicie pamiętać, aby przy wspinaczce oszczędzać siły na pierwszym
etapie i nie panikować w kominie. Sekret polega na tym, że gdy już znajdziecie się w jego
środku, musicie zachować spokój i szukać najmniejszego oparcia dla obydwóch dłoni i
stóp. Ruszymy jutro w nocy - kontynuował głosem chłodnym i pozbawionym emocji - jak
tylko skryje nas ciemność.
Muzyka na zewnątrz umilkła. W pokoju słychać teraz było tylko tykanie starego
zegara ściennego.
Rozdział 2
Stürmer odetchnął głęboko powietrzem w którym czuć było gorzki smak soli
morskiej i delikatny zapach wiciokrzewu. Z oddali dochodził miarowy brzęk kozich
dzwonków; miejscowi pasterze sprowadzali na noc z łąk stada zwierząt. Wkrótce przyjdzie
czas, aby wypłynąć w morze.
Odwrócił się, aby popatrzeć na dwa nędznie wyglądające kaiki, które już
rozgrzewały wysłużone silniki. Nie różniły się niczym od innych tego typu jednostek, które
pływały wokół Rodos. Doświadczane przez pogodę, z łuszczącą się farbą z drewnianych
kadłubów; każdy przypadkowy obserwator wziąłby je za miejscowe jednostki rybackie
albo małe statki handlowe, które wyruszają w nocny rejs w kierunku innej wyspy lub poza
przybrzeżne łowiska.
Ale te dwie szczególne łodzie posiadały załogę złożoną z ochotników z
Kriegsmarine, ubranych ubogo jak wieśniacy w wyrzucone na śmietniki koszule i spodnie.
Pod pokładem pełnym członków załogi, ładownie zapełnione były żołnierzami, ich
wyposażeniem, bronią i sprzętem do wspinaczki. Jeśli zostaną one zatrzymane przez patrol
morski Brytyjczyków, to nie będzie można liczyć na to, że uda się ich oszukać. Będą
musieli podjąć walkę; jak to powiedział generał Mueller dwie godziny temu:
- Stürmer, wszystko zależy od ciebie i twoich ludzi. Nie możecie dać się złapać
przed rozpoczęciem głównego desantu, bo wtedy trzeba będzie odwołać całą operację. W
rzeczy samej, Stürmer, ty i twoi ludzie muszą teraz zniknąć na dwadzieścia cztery godziny.
Gdy się ponownie pojawicie, powinniście być na szczycie góry Clidi. Jeśli nie uda wam się
osiągnąć tego celu - zniknijcie na zawsze!
Jeśli wpadliby w tarapaty, Mueller życzył sobie, żeby walczyli na śmierć i życie.
Stürmer podświadomie pokręcił głową i poszedł w stronę pierwszego z kaików,
gdzie jego kapitan, podoficer z hamburskich nabrzeży, już czekał na niego.
- Jesteśmy gotowi, panie pułkowniku, kiedy tylko pan rozkaże.
Machnięciem ręki wskazał na przedział poniżej z perkoczącymi odgłosami
pracujących silników.
- Niech pan się nie martwi - powiedział podoficer - napędzają to stare pudło od
pięćdziesięciu lat na Morzu Egejskim. Wyobrażam sobie, że wytrzymają jeszcze
dwadzieścia cztery godziny.
- Byłoby dobrze - powiedział Stürmer i zszedł pod pokład.
Przez większość tej nocy, dwa kaiki płynęły bezustannie wzdłuż wybrzeża w pasie
wód przybrzeżnych Turcji. Woda miała dziwnie ciemnoniebieską barwę, a opalizująca
powierzchnia morza marszczona była delikatną, wonną bryzą. Nie było słychać żadnych
dźwięków poza szumem silników i zdawało się, że wojna toczy się gdzieś tysiące
kilometrów stąd.
Mijały kolejne godziny. Około czwartej podoficer pełniący funkcję kapitana
poprosił Stürmera o zgodę na rozpoczęcie podejścia do Leros. Pułkownik odpowiedział
twierdząco i kazał budzić ludzi. Teraz ciemny, poszarpany kontur wyspy, którą mieli
zdobywać, zamajaczył przed nimi na horyzoncie. Wpływali do zatoki. Kaik zaczął
podskakiwać na falach przypływu, zbliżających się do lądu.
- To zatoka Alinda - powiedział miękko major Greul.
- Tak. Tam musi znajdować się miasteczko - odparł Stürmer, wskazując na białe
domki, na wpół ukryte wśród sosen i cyprysów, które zdawały się schodzić aż do wody.
- Przynajmniej Angole tam śpią mocno - powiedział Greul.
- Na to wygląda. Miejmy nadzieję, że tak jest wzdłuż całego wybrzeża - dodał
pułkownik, mając złe przeczucia, gdy wiatr szumiał w drzewach, a nad jego głową przez
upiornie blade niebo przemykały chmury. Nagle przeszedł go dreszcz.
- Co się dzieje, pułkowniku? - spytał Greul.
- Nic. Po prostu mam złe przeczucia.
Płynęli w kierunku nieprzystępnego, skalnego wybrzeża. Przybrzeżny prąd nieźle
kołysał kaikiem.
- To będzie trochę ryzykowne - krzyknął podoficer dowodzący jednostką, kręcąc
kołem sterowym. - Gdy ustawię tę łajbę równolegle burtą do brzegu, uderzy w nią fala
przypływu. Trudno ją będzie utrzymać w stałym miejscu przez dłuższą chwilę.
- Zrób wszystko, co zdołasz, kapitanie - Stürmer przekrzykiwał plusk fal
uderzających o podstawę klifu. - Pamiętaj, że moi chłopcy mają na sobie po czterdzieści
kilogramów ekwipunku na plecach. Zmoczą nie tylko stopy, jeśli wpadną w głęboką wodę
z tym co mają na sobie.
Podoficer podprowadził pierwszy z kaików równolegle do brzegu. Niewielka łódź
zaczęła dryfować, wznosić się i opadać na wzburzonej wodzie, gdy fale z pełnym impetem
uderzyły w jej burtę. Marynarze od razu pobiegli na burtę od strony klifu i próbowali
odpychać łódź od brzegów bosakami.
- To wszystko, co możemy zrobić, panie pułkowniku - powiedział dowódca łajby,
gdy pierwszy z bosaków złamał się z trzaskiem jak zapałka, a trzymający go marynarz
ledwo zdołał się uchronić przed wpadnięciem do wody.
- W porządku, zrobiłeś, co do ciebie należało! - zawołał Stürmer, przypinając
plecak z materiałami wybuchowymi. Potem zarzucił na ramię pistolet maszynowy.
Balansował ciałem, chcąc utrzymać równowagę na kołyszącym się pokładzie i
oceniał sytuację. Ponad białą, fosforyzującą linią piany morskiej, zauważył pierwsze
miejsce, którego mógł się chwycić. Był to niewielki występ skalny, jakieś trzy metry nad
powierzchnią wody. W normalnych okolicznościach, mógłby dostać się do niego z
zamkniętymi oczami i zrobiłby to jedną ręką. Ale teraz musiał zarzucić na plecy
czterdzieści kilogramów ładunku, a stateczek tańczył na grzbietach fal. Niewielka półka
skalna wydawała się daleka jak księżyc.
Gdy kaik uniósł się na szczycie fali, Stürmer wziął głęboki wdech i wyciągnął
mocno ręce na boki. Potem jednym gwałtownym skokiem rzucił się w ciemność.
Kolana uderzyły w mokrą powierzchnię ściany skalnej. Ręce z rozcapierzonymi
palcami wystrzeliły do przodu. Paznokcie połamały się, ale zdołał uchwycić występ na
ścianie klifu. Krzyknął z bólu. Ale grzebiąc palcami, zdołał zawisnąć na jednej ręce. Paski
plecaka wpijały się mocno w ramiona, a jego ciężar ciągnął go w głąb falującego morza.
Nieskończenie powoli podniósł wyżej lewą rękę i zagiął palce na krawędzi występu.
Wydawało mu się, że plecak ważył tonę, ale kontynuował bolesną wspinaczkę.
Ramiona bolały go, jakby ktoś rozrywał je rozżarzonymi szczypcami. Pod nim kaik tańczył
w tył i przód na falach jak zwariowany spławik wędki. Stürmer postawił jedną nogę w
bucie do wspinaczki na krawędzi występu, ale musiał jeszcze unieść cały ciężar swego
ciała i ten piekielny plecak.
- Dalej, pułkowniku - wołał Jo, wbijając paznokcie w dłoń aż do bólu. - Wyrzuć
ołów z tyłka! Wejdź tam!
I Stürmer dokonał tego wreszcie. Leżał teraz na mokrej półce skalnej, serce waliło
mu jak młot kowalski, a oddech miał krótki i chrapliwy.
Wiedział, że nie ma czasu na odpoczynek. Nie zważając na ból w palcach, zaczął
grzebać w plecaku. Wyciągnął młotek z pętlą na trzonku i haki wspinaczkowe ze stali
topowej. Wbił młotkiem jeden z nich w skałę i przeciągnął pętlę liny asekuracyjnej.
- W porządku! - krzyknął z dłońmi złożonymi w trąbkę, które przyłożył do ust. -
Rzucam linę! Majorze Greul, pan pierwszy!
Popatrzył w dół przez mgiełkę kropli wody morskiej rozproszonych w powietrzu na
drugi ze stateczków i wyszeptał po cichu modlitwę dziękczynną. Jego ludzie znaleźli
dogodny występ skalny niedaleko kołyszącego się na falach kaika i zaczęli względnie
łatwo skakać na brzeg.
Biała lina wiła się w powietrzu przy burcie stateczka, który w każdej chwili mógł
uderzyć o skalisty brzeg. Greul chwycił ją fachowo. Stürmer naprężył mięśnie, trzymając
drugi koniec liny. Greul odbił się od pokładu i zaczął się zręcznie wspinać. Szybko znalazł
się obok pułkownika, który krzyknął przez wiatr:
- Greul, teraz ty dowodzisz. Ja idę wyżej. Posyłaj ich za mną, jak tylko dostaną się
na ten występ.
- Ale...
Stürmer dłużej go już nie słuchał. Ruszył w górę, w kierunku następnego,
ociekającego wodą występu skalnego.
Rozdział 3
Zatrzymał się na chwilę, dysząc z wysiłku. Jego przechylone, powykręcane ciało,
przywierające do ściany skalnej, ledwie pozwoliło mu zarzucić lewą nogę na krawędź
klifu. Za sobą słyszał coraz wyraźniej dyszenie i szczęk metalu o skałę, gdy jego ludzie
mozolnie wspinali się wyznaczoną przez niego trasą.
Wspinaczka nie była łatwa, ale poczucie samobójczego ryzyka ustępowało w jego
głowie pewności, że im wcześniej zdoła dotrzeć na szczyt, tym szybciej skończy się ich
męka.
Był już na górze i pomimo wyczerpania, nie bez przyjemności uświadamiał sobie,
że udało mu się pokonać tę niebezpieczną trasę. Ale wiedział też, że nie ma zbyt wiele
czasu, aby gratulować sobie tego niewielkiego zwycięstwa. Przełknął ślinę, stanął na skraju
klifu, a potem położył się na kępach krótkiej trawy.
Powoli i ostrożnie przyglądał się otoczeniu - spiczastym sosnom, kołyszącym się
krzakom, obłemu kształtowi, który okazał się być sporym głazem. W tym samym czasie
coraz więcej strzelców docierało na skraj klifu, i dysząc z wysiłku, układało się obok
niego.
Nagle jego serce mocno uderzyło i jakby zamarło.
Prawie pięćdziesiąt metrów od nich, z kępy sosen wyłoniła się jakiś czarna postać.
Poruszała się leniwie i powoli, jak znudzony wojak, który pełni służbę wartowniczą w
środku nocy i tęskni za czymś do picia i wygodnym łóżkiem. Bez względu na to czy był to
brytyjski żołnierz, czy też Grek łamiący godzinę policyjną - stanowił ogromne zagrożenie.
Trzeba było go zlikwidować. Stürmer szybko poderwał się do przodu, starając się nie
stracić postaci z pola widzenia.
Podczołgał się bliżej. Teraz niewyraźna sylwetka przybrała postać brytyjskiego
żołnierza. Nie mógł się pomylić, gdyż ten miał na głowie hełm w kształcie miski do
budyniu, na ramieniu karabin lee-enfield z zamkiem znacznie różniącym się od
niemieckiego mauzera. Brytyjczyk poruszał się powoli, jakieś trzydzieści metrów od
Stürmera. Wystarczyło, by tylko odwrócił głowę i musiałby zauważyć skulone sylwetki
najeźdźców, przyczajonych na chłostanym wiatrem szczycie klifu. Stürmer musiał dopaść
przeciwnika, nim ten podniesie alarm.
Pułkownik przeszedł trochę na prawo. Jego każdy ruch był płynny, kontrolowany i
bezszelestny, gdy zbliżał się do niczego niespodziewającego się strażnika. Rozpoznawał
już powiewające na wietrze poły płaszcza żołnierza oraz maleńki plecak na jego plecach,
przez który Brytyjczyk wyglądał jak garbus.
Stürmer czuł jak nerwy ściskają mu żołądek. Pomimo chłodnego wiatru był zlany
potem. Znał już te symptomy, pojawiały się zawsze, gdy musiał kogoś zabić.
Ostatnie dziesięć metrów pokonał skokami, na nic nie zważając. Strażnik odwrócił
się. Latarka oświetliła jego bladą, młodzieńczą twarz. Jakie myśli musiały przelatywać
przez jego głowę, gdy został zaskoczony w środku nocy, na skraju klifu, widokiem
niemieckiego żołnierza! Brytyjczyk otworzył usta, aby krzyknąć, ale Stürmer nie pozwolił
mu na to. Jedną ręką uderzył w latarkę, która upadła na ziemię. Drugą szarpnął do tyłu
hełmem Brytyjczyka. Jak błyskawica Stürmer znalazł się za jego plecami. Pociągnął
mocno za obręcz hełmu, aby pasek pod brodą wcisnął się pod jabłko Adama. Brytyjczyk
nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Niemiec wcisnął kolano w kręgosłup, ciągnąc jeszcze mocniej za hełm
przeciwnika. Chłopak charczał i kopał nogami w ziemię, walcząc rozpaczliwie o odrobinę
powietrza. Powoli, niezwykle powoli, przynajmniej dla zlanego potem Stürmera, jego opór
słabł, aż wreszcie ustał. Jednak pułkownik nie zwalniał uścisku, dopóki nie był pewny, że
Anglik już nie oddycha. Wreszcie, gdy chłopak bezwładnie wisiał w jego rękach, puścił
go, a zwiotczałe ciało osunęło się na ziemię. Pułkownik stał nad nim i patrzył na swe
drżące ręce.
- Wszystko w porządku? - spytał Byk Jo, który zbliżył się bardzo cicho, jak na tak
dużego człowieka. - Panie pułkowniku! - powiedział ostro, gdy oficer nadal nie
odpowiadał.
Stürmer oderwał wzrok od swojej ofiary, próbując przełamać współczucie dla
skazanego na śmierć strażnika, pilnującego tego przeklętego skalistego brzegu.
- Tak, tak, dziękuję, Jo. Wszystko w porządku.
- Co mamy z nim zrobić? Mam na myśli, że jeśli jego rodacy znajdą jego ciało, to
nas to zdradzi i... - Jo nie zdołał dokończyć zdania.
- Tak, wiem - powiedział Stürmer, zbierając razem myśli. - Musimy upozorować
wypadek, gdyby jego kumple zaczęli go szukać. Ale jak?
- Może klif?
- Co masz na myśli, Meier?
- No, w taką wietrzną noc, każdy może popełnić błąd i przejść poza krawędź skały.
- Jasne - przyznał ochoczo pułkownik. - Niech tak będzie. Chodź, Meier i podaj mi
ręce.
Dwaj ludzie pochylili się nad zabitym i podnieśli go. Szybko podeszli do skraju
urwiska - chłopak zdawał się nic nie ważyć - stanęli na chwilę, potem machnęli jego
ciałem, które poleciało w dół klifu. Przez sekundę śledzili jego lot. Potem młody żołnierz
zniknął w ciemności. Stürmer odwrócił głowę pod wiatr i wsłuchiwał się we wszelkie
nadlatujące dźwięki. Wydało mu się, że usłyszał głuche stuknięcie ciała chłopaka o
nadbrzeżne głazy.
- Zbierajcie się do wymarszu - rozkazał. - Szybki krok, już ruszamy. Nie ma czasu
do stracenia.
Strzelcy alpejscy nie potrzebowali poganiania. Znali zagrożenie; zaraz mogą
pojawić się inne patrole brytyjskie, może być zupełnie inaczej niż twierdził oficer wywiadu
na Rodos. Szybkim truchtem ruszyli w głąb wyspy, z tyłu pozostali tylko major Greul i
porucznik Sepplmayr. Nagle młody oficer potknął się i zaklął głośno, w ostatniej chwili
łapiąc równowagę.
- Ciszej, Sepplmayr! - syknął Greul. - Czy chcesz obudzić całą armię brytyjską!
- Przepraszam, wpadłem na coś.
- Daj spokój, jesteś zwykłym niezdarą, poruczniku.
- Tak jest, panie majorze - odpowiedział porucznik, czując się nieszczęśliwie i
pobiegł za majorem.
W kępie mokrej trawy została latarka, która wypadła z ręki martwego już
Brytyjczyka.
Rozdział 4
Dorniery Do-217 K3 wyrównały lot ponad zatoką Gurna, a potem lekko złamały
szyk, aby łatwiej przeprowadzić atak.
- Znowu są uzbrojeni w te cholerne szybujące bomby! - krzyknął pułkownik Tilney
dowódca umocnionego rejonu na górze Meraviglia.
Musiał krzyczeć naprawdę głośno, aby przebić się przez huk wystrzałów
automatycznych armatek należących do lekkiej 3. baterii przeciwlotniczej.
- Tak widać je wyraźnie pod ich skrzydłami - zgodził się pułkownik French,
dowódca batalionu Royal Irish Fusiliers i opuścił lornetkę na wysokość piersi. - Wydaje mi
się pułkowniku, że rozsądne będzie, jeśli zabierzemy nasze wiekowe głowy z tego
niebezpiecznego terenu.
- Zgoda - powiedział Tilney, gdy czołowy samolot w szyku zdawał się zawisnąć w
powietrzu.
Chwilę potem spod skrzydła jednego z samolotów oderwała się szybująca bomba
typu Henschel z toną ładunków wybuchowych i poleciała w kierunku pozycji brytyjskich.
Dwaj oficerowie tupiąc butami po kamiennych schodach, zbiegali pospiesznie do
betonowego bunkra, gdy śmiercionośny pocisk szybował ku wyspie w groźnej ciszy.
Chwilę później rozległ się przenikający aż do kości huk potężnej eksplozji.
Tilney, opalony na brązowo artylerzysta, opadł na drewniane krzesło i wskazał
oficerowi piechoty, aby zrobił to samo.
- Kropelkę whisky? - spytał przekrzykując szczekanie przeciwlotniczych boforsów.
- Whisky! Ty tu masz dobrze Tilney! My tam na dole mamy w kasynie jedynie
ouzo!
- Ranga daje przywileje - powiedział zadowolony z sobie Tilney, nalewając do
kubków cenny trunek. Jeden z nich podał rozmówcy. - Zdrowie!
Uniósł wyszczerbiony, emaliowany kubek do ust.
- Zdrowie!
Jakąś milę dalej kolejna szybująca bomba uderzyła w wyspę. Siła eksplozji
wstrząsnęła schronem, ale nikt z obecnych zdawał się nie zwracać na to uwagi. Nabrali w
tej materii sporo doświadczenia po miesiącach pobytu na bez przerwy nękanej nalotami i
pozornie odciętej od świata Malcie.
- Teraz - powiedział Tilney, gdy dorniery po wykonaniu misji bojowej, przeszły do
ostrzeliwania wyspy, nim ponownie sformują szyk, aby powrócić na Rodos. Wszędzie na
ufortyfikowanym wzgórzu odezwały się karabiny maszynowe BREN i działka Lewisa.
- Co o tym sądzisz, French? Wydaje się jasne, że tam na zewnątrz Szkopy próbują
nas zmiękczyć, nim rozpoczną atak.
- Szczerze? Nie podoba mi się to. Mam na myśli twój plan obrony. Jesteś
artylerzystą - i wybacz mi śmiałość - masz mentalność kanoniera.
- To znaczy? - spytał zdziwiony Tilney.
- To znaczy, okopać się i siedzieć w obronie. Typ broni, jakim się posługujesz,
dyktuje ci postawę w czasie bitwy. My w piechocie mamy inne koncepcje.
- No, dalej, French - burknął Tilney. - Co mi próbujesz powiedzieć?
- Tylko to. Twoi zwierzchnicy opracowali dla nas statyczny plan obrony, którego
nie da się zrealizować. Nie mamy wystarczającej liczby ludzi, a linia brzegowa jest zbyt
długa i skomplikowana, by bronić jej w całości - spojrzał wyzywająco na pułkownika
artylerii, ale nic nie mógł wyczytać z wyrazu jego twarzy. - Co się stanie, jeśli Szkopy
przeprowadzą atak spadochronowy w środku wyspy?
- To niemożliwe - parsknął Tilney. - W sztabie stwierdzili, że tak górzysty i
zalesiony teren nie nadaje się do przeprowadzenia zrzutów spadochronowych. Sami byśmy
to wcześniej zrobili, gdyby to było możliwe. Powinniśmy spodziewać się desantu od strony
morza. Gdy uznają, że już nas zmiękczyli, wtedy wylądują na brzegu. Tylko desant
morski...
- Ty...
Słowa pułkownika utonęły w trzasku wybuchu bomby szybującej, która uderzyła
gdzieś na wyspie. French szybko chwycił za kubek z cennym trunkiem i przytulił go do
siebie, nim podziemna sala zatrzęsie się po detonacji, a z jej sufitu posypie się pył
cementowy i kamienie. Przez schron przeszła chwilę później fala smrodu spalonego
kordytu, powodując kaszel u oficerów.
- Cholerne Szwaby - mruknął Tilney - nawet nie pozwolą facetowi wypić jego
obiadowego drinka w spokoju.
- No, właśnie - zgodził się French, wlewając w siebie złocisty płyn jednym
haustem, jakby nie chciał dawać losowi drugiej szansy na odebranie mu tej przyjemności. -
Ale nadal nie zgadzam się z tobą w sprawie desantu morskiego.
- Co masz na myśli?
Pułkownik French sięgnął do raportówki, którą miał przytroczoną do paska i
wyciągnął z niej latarkę, i położył ją ostrożnie na chwiejącym się stole, tak aby dowódca
przyjrzał się jej uważnie i jakby miała ona specjalne znaczenie.
Tilney spojrzał na razie na przedmiot bez specjalnego zainteresowania.
- Co ma to znaczyć, French?
- Jeden z moich patroli znalazł ją dzisiaj rano. Tyle tylko zostało z fizyliera
Kerrigana z mojej kompanii B, który łaził na patrolu ostatniej nocy wzdłuż urwiska nad
zatoką Alinda. Jego ciała jeszcze nie znaleźliśmy.
- Tak? A co się stało?
- Pewnie biedny chłopak podszedł zbyt blisko krawędzi klifu i zsunął się do morza.
- To dlaczego martwisz mnie stratą jednego z twoich chłopaków i co do diabła ma
to wspólnego z ogólną obroną Leros?
French pochylił się do przodu z błyskiem w oku.
- Tam, gdzie znaleźliśmy latarkę było wiele śladów butów - podeszw bym
powiedział.
- Co?
- Tak, i powiem ci coś jeszcze, Tilney. Jeden z moich oficerów - chłopak przysłany
został do nas z Armii Indyjskiej na początku wojny i który już od dłuższego czasu ma
trochę pojęcia o wspinaczce himalajskiej - twierdzi, że te ślady pochodzą od specjalnego
rodzaju butów - paidarów. To taki prosty but do wspinaczki, zrobiony ze skóry, ale z
podeszwą produkowaną przez szwajcarską firmę Luklein. Ludzie, którzy używają tego
rodzaju butów są zawodowymi alpinistami, to Korpus Alpejski.
- Niemcy.
- Tu masz rację - powiedział przygnębiony French. Tilney spojrzał na niego z
wyrazem rozpaczy na twarzy, gdyż zdał sobie sprawę z tego, że Niemcy już byli
prawdopodobnie na wyspie, jak i ze wszystkich słabości jego planu obrony całego
wybrzeża.
- Ale co to oznacza, Murice?
- Oznacza to pułkowniku, że te oddziały górskie są już tutaj i przygotowują coś w
rodzaju lądowiska dla spadochroniarzy. A dalej to oznacza, że musimy znaleźć tych drani,
nim będzie do cholery za późno...
Rozdział 5
- Anglicy, panie pułkowniku - jakiś podekscytowany głos szeptał do ucha
Stürmera.
Obudził się od razu. Czuł się fatalnie, ociężały, cały oblepiony potem w gorące
popołudnie, a w nosie kręcił odurzający zapach olejków eterycznych z sosen, wśród
których się kryli.
- Idą w górę doliny - powiedział miękko i cicho jeden z młodych strzelców, jakby
Anglicy mogli go usłyszeć.
Stürmer przetarł zaspane i zaczerwienione ze zmęczenia oczy, odchylił siatkę
maskującą i ostrożnie spojrzał w dół doliny.
Rozciągała się przed nim doskonałym łukiem, zamknięta porośniętymi sosnami
stokami, na których kryli się ludzie z oddziału Edelweiss, co czyniło ich kryjówkę z pozoru
niedostępną. Ale w tej kwestii zarówno on jak i wywiad niemiecki byli w błędzie. Gdy
zmrużył oczy, aby je ochronić przed blaskiem słońca, mógł dostrzec czarne figurki, które z
determinacją, mozolnie poruszały się na całej długości doliny.
Było tam trzydziestu, czy czterdziestu żołnierzy - może pluton - okrążali zbocze
góry Clidi. Sprawdzając każdy ślad, z bagnetami sterczącymi z luf karabinów. Anglicy ich
szukali!
- Co teraz, pułkowniku? - to był Greul, którego wyzywającej twarzy zniknęły
oznaki zaspania i pojawiła się pewność siebie. - Walczymy? Jest ich tylko garstka. Łatwy
łup!
- Całkowicie poza dyskusją, majorze. Misja ma pierwszeństwo - powiedział
pułkownik, patrząc na słońce. Dawno już było w zenicie, ale trzeba było jeszcze trzech
albo czterech godzin, nim schowa się za górami i zapadnie ciemność. Przygryzł usta i
popatrzył gorzko na nadchodzących Brytyjczyków.
Nagle ich nieuniknione nadejście zbudziło w nim najgorsze obawy.
- No, dobrze. Jeśli nie staniemy do walki, to co mamy robić? - domagał się decyzji
Greul.
Nim Stürmer zdołał odpowiedzieć na to pytanie, na które nie znajdował
odpowiedzi, odezwał się ktoś inny.
Stürmer odwrócił się. Był to młody porucznik Sepplmayr.
- O co chodzi, poruczniku? - zapytał niecierpliwie.
Sepplmayr był ostatnią osobą, z którą chciał w tym momencie rozmawiać.
- Panie pułkowniku, mam pomysł.
- Oszczędź sobie - zarechotał Greul. - Skarby dam, za to, co to jest - nie masz ich
chyba zbyt dużo?
Stürmer patrzył gniewnie, jak młody oficer się czerwienił.
- Co to za pomysł, poruczniku? - spytał niespodziewanie łagodnie pułkownik.
- Dobrze. Wygląda na to, że nas szukają. Po co czekać na nieuniknione?
- Co masz na myśli?
- Niech się dowiedzą, że tu jesteśmy.
- Zwariowałeś! - Greul od razu skoczył na niego.
- Wiesz przecież, że naszym zadaniem jest nie dać się odkryć aż do chwili
rozpoczęcia ataku!
- Wiem o tym, panie majorze. Ale pozwólmy im zobaczyć jednego człowieka i
niech go ścigają. Będą usatysfakcjonowani. Może go wezmą za jakiegoś dywersanta, który
dostał się na wyspę ze specjalnym zadaniem. Ale tego się nie dowiedzą, gdyż go nigdy nie
złapią. W każdym razie, ten jeden człowiek odwróci ich uwagę od reszty oddziału.
- A kto ma być tym szczególnym bohaterem? - spytał Greul. - Pewnie ty?
- Tak jest, panie majorze - widać było, że Sepplmayr był zdeterminowany.
- A co konkretnie chciałbyś zrobić? - spytał Stürmer, którego umysł już
rozpatrywał nowy plan i nowe możliwości.
- No, cóż. A co zrobiłby sabotażysta, gdyby zorientował się, że został zauważony?
Będzie starał się dotrzeć do miejsca, gdzie ukrył swoją łódź, którą przypłynął na wyspę.
Tak więc odciągnę ich w stronę morza, a potem skieruję się ponownie w kierunku wzgórz.
Wiem, że nie jestem tutaj najlepszym wspinaczem ale myślę, że będę w stanie łatwo im
zniknąć wśród tych szczytów - wskazał na poszarpane krawędzie gór, które zrobiły się
teraz błękitnawe w gorącej mgiełce popołudnia - a potem powrócę do was.
Przerwał nagle, patrząc wyczekująco na dowódcę.
Stürmer nie od razu odpowiedział.
Porucznik nie był ani wybitnym alpinistą, ani specjalnie zdolnym żołnierzem. Kilka
razy dostrzegł, że chłopak obawiał się szczególnie niebezpiecznych odcinków przy
szkoleniu wspinaczkowym, wiedział również, że teraz porucznik też się boi. Ale młody
oficer chciał się wyróżnić, chociaż łatwo wpadał w tarapaty i starał się pokazać, że posiada
charakter swoich przodków pochodzących z gór.
- W porządku, Sepplmayr. Możesz iść. Ale chcę, abyś zabrał ze sobą Meiera i
kaprala Madada. Obaj są bardzo doświadczeni.
- Tak jest, panie pułkowniku - na jego twarzy było widać wyraźną ulgę; nie musiał
być sam w tej trudnej misji.
- Ale pamiętaj, Sepplmayr. Mogą podejrzewać, że jesteście Niemcami, ale nie
muszą tego wiedzieć z pewnością i nigdy nie mogą się tego dowiedzieć! - przez moment
wahał się.
- Jeśli nie będzie innej drogi ucieczki i pomyślisz, że mogą was złapać i zmusić do
mówienia, ty... - przerwał znacząco.
- Rozumiem, panie pułkowniku - porucznik dotknął kabury pistoletu - oficerskie
rozwiązanie.
- W porządku, Sepplmayr, niech tak będzie. Zostaw cały ekwipunek z wyjątkiem
broni osobistej - głos Stürmera złagodniał, gdy kładł dłonie na ramionach młodego oficera.
- Niech cię nogi lekko niosą, złam kark, chłopcze!
- Dziękuję, panie pułkowniku.
Pięć minut później młody porucznik i dwóch podoficerów wyszło z ukrycia i
puściło się biegiem po nierównym terenie w kierunku brzegu morza.
Wydawało się, że Anglikom wieki zajmie dostrzeżenie trzech uciekinierów. Jednak
w końcu długa linia piechurów brytyjskich zatrzymała się. Niemcy mogli usłyszeć strzępy
wydawanych rozkazów i poleceń. Szczęknęły karabiny i rozległ się huk wystrzałów. Ale
pociski przeleciały daleko od trójki strzelców alpejskich. Usłyszeli przeciągły dźwięk
gwizdka. Linia piechurów szybko się skurczyła. Nagle obładowani plecakami i hełmami
piechurzy, ruszyli szybko przez sosnowy las, na lewo od ukrywających się Niemców.
Potem zaczęli biec.
Otwarty, pozorowany manewr Sepplmayra opłacił się.
Rozdział 6
Brytyjscy piechurzy, teraz w zbitej gromadzie z trudem wspinali się po stromym
zboczu w kierunku morza. Sepplmayr, skulony za kępą kolcolistu, obok dwóch
podoficerów, widział jak ludzie z pościgu szybko się męczą. Brytyjski oficer musiał co
chwilę używać gwizdka i stale dolatywały do nich gniewne okrzyki, niesione podmuchami
wiatru.
- Wygląda na to, panie poruczniku, że bardziej nadają się do ganiania za babami niż
do walki - skomentował to, co widział Jap. - Zaplączą im się tam nogi.
- Ano, ano - burknął Jo. - Podziękuj raczej za to swoim pogańskim bogom, ty
skośnooki, małpi balasku. Inaczej Angole mieliby cię jeszcze przed ich herbatką o godzinie
piątej.
- Oj, zamknijcie się - przerwał im porucznik bez cienia gniewu w głosie.
Zaczynał mu się podobać ten cały pościg; strach gdzieś się ulotnił.
- W porządku - powiedział w końcu - jeszcze parę godzin do zmierzchu. Urządzimy
im małą potańcówkę nad brzegiem morza i za pół godziny znikniemy na wzgórzach. Do
tego czasu zapadnie zmierzch i może pomyślą, że odpłynęliśmy.
- W porządku, panie poruczniku - zgodził się Byk Jo.
- A co potem?
- Pokażemy się im i zaczniemy zabawę od nowa.
Gdy ponownie wyszli z kryjówki, rozległy się okrzyki wściekłości. Oficer znowu
dmuchnął w gwizdek i rozległ się ponaglający jego ludzi, kategoryczny świst. Odbił się
echem z władczym ponagleniem i zamarł, nim brytyjska piechota ponownie puściła się
biegiem po nierównym terenie.
Teraz trzej uciekinierzy szybko przemykali skrajem klifu, a gwałtowny wiatr od
morza, szarpał ich ubraniami, mocno utrudniając ruchy. Anglicy zdawali się ich doganiać,
ale nadal dzielił ich bezpieczny dystans. Za plecami Niemców rozległ się terkot karabinu
maszynowego. Kilka kul uderzyło w głazy po ich prawej stronie, groźnie rykoszetując w
różnych kierunkach. Sepplmayr skulił się instynktownie, czując jak strach ponownie skręca
mu wnętrzności. Ale zmusił się do uśmiechu i powiedział sobie, że jest w towarzystwie
dwóch wojennych wyjadaczy. Odwaga od razu powróciła i dalej ruszył ostrożnie skrajem
klifu. Obecnie znajdowali się ledwie kilka metrów od pierwszego, porośniętego krzakami
wzgórza, już chowającego się powoli w purpurowej zasłonie zapadającego zmroku.
- Tam - wysapał zdyszany - myślę, że tam ich możemy próbować zgubić.
Dwaj jego towarzysze pokiwali głowami ze zrozumieniem.
- Niech pan jednak uważa, panie poruczniku - powiedział Jap. - Gdy zaczniemy
wdrapywać się na ten stok, znacznie spadnie nasze tempo, a wtedy oni zbliżą się do nas na
odległość strzału.
- Jasne, kapralu - odpowiedział Sepplmayr.
Zrozumiał od razu, o co chodziło podoficerowi. Nim pokonają
dwudziestokilkumetrową stromiznę, pościg znajdzie się tuż za ich plecami. Spojrzał na
ścianę skalną, aby opracować dalszą trasę ucieczki.
- Na lewo, do tej zwichrowanej, uschniętej sosny - wydusił z siebie. - Osłoni nam
plecy, przynajmniej przez jedną czy dwie minuty.
Jak tylko podjęli wspinaczkę, seria pocisków z pistoletu maszynowego odznaczyła
się na skałach gromadą niebieskich rozbłysków. Coraz wyraźniej słychać było zbliżających
się Brytyjczyków. Kula karabinowa uderzyła w głaz ponad głową Sepplmayra. Porucznik
skulił się odruchowo. Złamana przez pocisk gałąź drzewa minęła go dosłownie o
centymetry. Łapiąc gorączkowo oddech, spojrzał w dół przez ramię. Teraz wrogowie byli
jakieś dwieście metrów za ich plecami. Tu i tam żołnierze przystawali, zdejmowali
karabiny z pleców i staranniej niż poprzednio celowali. Uciekający musieli się spieszyć.
Sepplmayr przyspieszył tempo. Obok niego wspinał się Jo, z zadziwiającą jak na
tak wielkiego faceta sprawnością. Jap był równie szybki i mieli już przewagę nad swoim
dowódcą. Porucznik zdał sobie sprawę, jak wiele musi się jeszcze nauczyć w kwestii
wspinaczki.
W tej chwili pierwsi Brytyjczycy dotarli do podstawy wzniesienia i zaczęli się
wspinać. Aby ich nie ostrzeliwać, ich rodacy przerwali ogień.
Powoli, ale zauważalnie trzej strzelcy alpejscy zaczęli zdobywać przewagę nad
niewprawnymi we wspinaczce brytyjskimi piechurami. Wspinali się wyżej i wyżej, ścigani
jedynie pojedynczymi strzałami ludzi stojących u podstawy wzniesienia. Po lewej stronie,
daleko poniżej, rozciągał się doskonale ciemny błękit powierzchni morza, nieskażonej
nawet jednym żaglem. Widok był piękny, ale młody porucznik nie miał czasu na
zachwyty. Był całkowicie skoncentrowany na swoim zadaniu; przekonać Brytyjczyków, że
uciekają w stronę morza.
- Ruszamy na lewo - zawołał do dwóch podoficerów, którzy go trochę wyprzedzali.
- Jeszcze jakieś dziesięć minut i zapadnie zmierzch.
- Tak jest, panie poruczniku - potwierdzili zgodnie półgłosem i zaczęli trawersować
stok we wskazanym kierunku.
Sepplmayr ruszył za nimi bez specjalnych trudności. Odgłosy pogoni stawały się
coraz cichsze. Oficer spojrzał na pogrążony w mroku szczyt. W tej chwili było stosunkowo
łatwo z powrotem przekraść się do oddziału. Możliwe, że za to czekał już na niego medal.
Pewnie nie tak cenny, jak należący do jego ojca Pour le Merite, ale to byłoby coś, co
przekonałoby staruszka, że najmłodsza latorośl w rodzinie nie jest wcale taka zła.
Sięgnął do kolejnego punktu oparcia - kawałka skały, wyglądającego jak łupek. I
wtedy nastąpiła katastrofa. Skała rozpadała mu się w dłoni. Instynktownie zacisnął palce
na drugim chwycie, na wysokości pasa. Nic to nie dało. Palce ześlizgiwały się. Zacisnął
mocno zęby, żeby nie krzyczeć ze strachu. Ręka już niczego nie mogła się chwycić.
Ześlizgiwał się w lawinie kamieni i piasku, a szorstka powierzchnia stoku rozrywała
mundur i kaleczyła ciało. Huk spadających kamieni zagłuszał okrzyki trwogi młodego
porucznika, które wydobywały się z jego wykrzywionych ust. Ale jego przeciągłego
wycia, gdy spadł na skalną półkę i prawa noga złamała się w stawie skokowym z trzaskiem
suchej gałęzi zdeptanej butem w gorące lato - nie zagłuszyło już nic!
- Jezu Chryste! - nie mógł powstrzymać się Byk Jo, gdy patrzyli w dół na
Sepplmayra, przytulonego do ściany skalnego występu, który rzęził przez otwarte usta.
Jego noga wykrzywiona była pod nienaturalnym katem.
- Niech to diabli! - wyszeptał szybko Jap, patrząc na bladą jak popiół twarz
niemieckiego oficera i Brytyjczyków zbliżających się ścianą skalną. Dokonał szybkich
obliczeń. Może zabrać im dziesięć minut, nim dotrą do porucznika. Do tego czasu, przy
odrobinie szczęścia, zdołają go zabrać gdzieś poza krawędź szczytu i ukryją w cieniu skał.
- Jo, osłaniaj mnie w razie czego ogniem. Schodzę.
- Dobrze - powiedział Meier, a jego szeroka twarz była wyjątkowo ponura, gdy
patrzył na wykrzywioną bólem postać młodego oficera i nienaturalnie wykręconą nogę. Po
chwili odbezpieczył pistolet maszynowy, wycelował go i nacisnął spust.
Jeden z Brytyjczyków wyrzucił gwałtownie ręce do góry i zaczął staczać się po
zboczu góry.
Jap wykorzystał ten moment. Wyprostował się i skoczył czysto na półkę skalną,
gdzie spadł porucznik. Sepplmayr leżał poskręcany, jego twarz i ręce obficie krwawiły, ale
był nadal przytomny.
- Zostawcie mnie - wyszeptał przez zaciśnięte zęby.
Jap nic nie mówił. Zamiast tego wyciągnął zakrzywiony nóż Gurków. Wolną ręką
chwycił za nogę chłopaka. Ten jęknął tylko z bólu. Jap mruknął jakieś przeprosiny i
szarpnął ręką, aby rozedrzeć nogawkę szarych spodni, naciętą już nożem.
- A niech to piorun popieści! - zawołał, gdy zobaczył białą kość sterczącą nad
strupem krzepnącej krwi i miazgą spuchniętych mięśni. Bez wątpienia było to złamanie
wieloodłamowe. Z nogą w tym stanie Sepplmayr mógł tylko ledwie się czołgać.
- Czy... jest bardzo źle? - spytał porucznik, czując jak szczękają mu zęby.
Jap nie odpowiedział. Zamiast tego sam zadał pytanie.
- Spróbujemy dostać się na szczyt, poruczniku?
- Zadałem ci pytanie, kapralu!
- Tak jest, panie poruczniku. Wygląda mi to na otwarte złamanie z
przemieszczeniem. Ale mimo tego...
- Zostaw mnie! - w głosie Sepplmayra dominowała stanowczość.
- Ale, panie poruczniku...
- Nie ma żadnych ale. Znasz przecież rozkazy pułkownika.
- Ale nie mogę pana zostawić w takim stanie - protestował z uporem Jap.
Sepplmayr uniósł z trudem głowę i przerażonym wzrokiem spojrzał na swoją
zmasakrowaną nogę.
- Przy dużej dozie szczęścia byłbym w stanie przeczołgać się dwadzieścia metrów -
powiedział niemal spokojnie. - Możesz powiedzieć dowódcy, że kazałem ci mnie zostawić,
rozumiesz, kapralu?
- Ale co pan tu może sam zrobić?
- No cóż, powiedz pułkownikowi, że nie poddam się Angolom, jeśli ci o to chodzi,
kapralu. Nadal mam pistolet. Teraz - przełknął głośno ślinę - musisz już iść. Tłumiąc płacz
błagał Japa, aby go zostawił i pozwolił umrzeć w samotności.
- Ale, panie poruczniku! - wołał z rozpaczą podoficer, kuląc się, gdy pierwszy
pocisk uderzył w skałę ponad jego wykrzywioną twarzą.
Sepplmayr posłał w jego stronę jakieś gęste przekleństwo z bawarskim akcentem.
- Pójdziesz już stąd, czy mam posłać za tobą kulę za niesubordynację, kapralu?
- W porządku, panie poruczniku - Jap spojrzał zdesperowany raz jeszcze na bladą
jak popiół, ale zdeterminowaną twarz porucznika.
Potem ruszył w górę błyszczącego od promieni słonecznych stoku, ściągając na
siebie ostrzał wroga.
*
Odeszli, znikając w ogarniającej wszystko ciemności i kładących się cieniach.
Brytyjczycy, którzy znajdowali się pod nimi, nie podjęli dalszej wspinaczki. Ewidentnie
obawiali się zasadzki. Może spodziewali się, że Niemcy otworzą do nich ogień, gdy będą
wchodzić na szczyt.
Sepplmayr spojrzał na wielki pistolet, który zdawał się tak ogromny w jego chudej
dłoni. Odbezpieczył zamek, otworzył usta i wsadził lufę między wargi. Poczuł chłód
metalu i smak oleju. Przełknął ślinę - tak z powodu mdłości jak i strachu.
Hans Sepplmayr zawsze się czegoś obawiał: bał się swego ojca; prostych wiejskich
chłopaków, z którymi bawił się w czasie wakacji w górach; przywódców Hitlerjugend,
kiedy jego ojciec został zmuszony do przystąpienia do Ruchu Na Rzecz Odnowy
Narodowej; wszystkowiedzących profesorów na uniwersytecie; gór i przełożonych w
oddziale szturmowym Edelweiss. Strach był jego stałym kompanem, od chwili gdy tylko
pamiętał. Ale teraz, pierwszy raz w jego młodym życiu, przestał się bać - taki samotny i
smutny, że wszystko zmierza już do końca, nim tak naprawdę jego życie się zaczęło.
Przecież jeszcze nie „miał” kobiety!
Zebrał się w sobie. Nawet jeśli zastrzeli się, to Anglicy znajdą jego ciało i zdołają
zidentyfikować go po charakterystycznym mundurze strzelców alpejskich. Nie może tutaj
umrzeć!
Najwyższym wysiłkiem woli sięgnął przed siebie i uchwycił najbliższego występu
skalnego. Ból w pokiereszowanej nodze był nie do zniesienia. Zagryzł usta do krwi i
podniósł się. Próbując nie alarmować Brytyjczyków, którzy znajdowali się poniżej,
centymetr po centymetrze pokonywał drogę, która dzieliła go od szczytu wzniesienia
górującego nad brzegiem morskim.
Otumaniony bólem, który powodował drgawki i krótkie przebłyski świadomości, a
chwilę potem groził całkowitym bezwładem, zdołał dotrzeć do skaju skały, za którym
rozciągały się już tylko posępne wody Morza Egejskiego. Był już prawie tam, gdzie chciał
dotrzeć.
- Stój, albo strzelam! - rozległ się czyjś głos.
Ledwo przypominając sobie szkolną angielszczyznę, zrozumiał, że te słowa
oznaczają zagrożenie. Ale już się o to nie troszczył. Zbyt daleko zaszedł, aby zwracać na to
uwagę. Czołgał się, ciągnąc za sobą zmasakrowana nogę.
- Halt! - tym razem rozkaz padł po niemiecku.
Szum morza już zdawał się nad nim dominować. Nawet na tej wysokości czuł
słonawy, cierpki zapach, który atakował jego nozdrza.
Podciągnął się, aby stanąć w wyprostowanej pozycji, już nie czuł bólu, gdy ostre
krawędzie skały cięły mu skórę na pokrwawionych dłoniach. Pociski z brytyjskich
karabinów przelatywały z jękiem, litościwie mijając jego ciało. Po nim, daleko pod nim,
falowało morze, wywołując hipnotyczną fascynację.
Porucznik rezerwy Heinz Sepplmayr wziął ostatni wdech.
- Idę! - krzyknął energicznie i rzucił się w przepaść pod nim.
W tym samym momencie pocisk wystrzelony z broni oficera irlandzkich
fizylierów, trafił go w głowę i strącił z niej czapkę. Chwilę później chłopak zniknął w
otchłani fal, która rozciągała się sto metrów poniżej.
Jego szpiczasta czapka z metalową szarotką pozostała na skalistym gruncie szczytu
góry. Sepplmayr miał pecha do końca swego życia!
Rozdział 7
- Mój Boże, Charley - pułkownik French powiedział do brudnego jak nieboskie
stworzenie kapitana. - Wyglądasz, jakbyś przedzierał się tyłem przez zasieki! Co, na
miłość boską, stało się z tobą i twoim patrolem.
Kapitan O’Kane z kompanii B Irlandzkich Fizylierów, skulił się odruchowo, gdy
kolejna niemiecka bomba eksplodowała kilkaset metrów od stanowiska dowodzenia
batalionu i czekał aż przeminie huk wybuchu, nim dał odpowiedź.
- Wpadliśmy na kogoś, na coś. Nie wiem dokładnie na co, ale prowadzili z nami
diabelski taniec.
Szybko wyjaśnił jak patrol natknął się na trzech ludzi, którzy poprowadzili go na
wzgórza w pobliżu brzegu morskiego, gdzie potem zniknęli w ciemności, ale jeden z nich,
widocznie poważnie ranny, popełnił samobójstwo, rzucając się z wysokiego klifu w morze.
French wyciągnął fajkę z ust opanowanym ruchem ręki.
- Mój Boże - stwierdził - toż to normalny fanatyzm. Ale kim oni byli, miejscowi
czy Niemcy?
- Tego z pewnością nie wiemy. W tamtym świetle i z takiego dystansu nie byliśmy
w stanie stwierdzić, czy nosili mundury, czy to byli cywile, panie pułkowniku. Ale
znaleźliśmy to. Dla mnie wygląda na szwabską.
Wyciągnął z kieszeni czapkę Sepplmayra i rzucił na stół zrobiony z podróżnego
kufra.
Pułkownik podniósł ją zaciekawiony.
- Oczywiście, że niemiecka - powiedział, obracając szarą, szpiczastą czapkę w
dłoni. - Ale co to jest?
- To jakaś odznaka, panie pułkowniku, wygląda jak kwiatek.
French ujął w palce metalowy znaczek i zbliżył do migotliwego płomienia świecy.
- Czy wiesz, co to za kwiatek, Charley? - spytał po chwili.
- Nie, panie pułkowniku.
- Jeśli się nie mylę, to szarotka.
- Ale co to oznacza, sir?
- To jest odznaka niemieckich oddziałów górskich. Ci, których ścigali twoi ludzie
byli niemieckimi alpinistami.
- Ale co oni robią na Leros?
Przy okazji odpowiedzi, pułkownik French wziął do ręki świecę i podszedł do
mapy przyczepionej do mapy schronu.
- Forteca odpada - powiedział, jakby mówił sam do siebie. - To nie było w naszym
sektorze, a Szkopów zauważono z pewnością z rejonie działania Irlandczyków.
- Zgadza się, sir - przytaknął kapitan, ciekaw, do czego zmierzał jego „stary”.
Pułkownik French przebiegł zamyślony palcem po linii grzbietu Rachi.
- Może Rachi. Nie Rachi odpada. Ma niewielkie taktyczne zalety, jeśli
utrzymujemy górę Meraviglia - oblizał przednie zęby i podjął decyzję. - Góra Clidi. To
musi być Clidi.
- Nie nadążam za panem, sir - przyznał się kapitan.
Pułkownik spojrzał w jego stronę.
- Charley, czy mamy nadal makaroniarzy na górze Clidi?
- Tylko ich artylerię.
- A nie piechotę?
- Nie, panie pułkowniku. Poza kilkoma mulnikami, którzy dostarczają zaopatrzenie,
jeśli ich można nazwać piechotą.
- Ale jaja! - pułkownik pozwolił sobie na żołnierski żargon. - Czy tego jeszcze nie
widzisz, Charley? Ci makaroniarze, są jedynymi ludźmi, którzy mogą powstrzymać desant
spadochronowy w północnej części wyspy.
- Ale wywiad...
- Wywiad, to może spadać w podskokach. Stawiam wszystkie swoje pieniądze, że
Niemcy przyślą na Leros spadochroniarzy. Tak zrobili na Krecie, wiec dlaczego nie
mieliby spróbować tej samej taktyki tutaj?
Machnął ręką poirytowany.
- Charley, w jakim stanie jest kompania B?
- Nieźle dostali w kość, sir. Połowa ludzi była ze mną na przeczesywaniu terenu
tego popołudnia, a reszta brała udział w obronie przeciwlotniczej, z tym co miała. Wedle
mojej oceny chłopcy nie mieli już od tygodnia spokojnej nocy.
Pułkownik French spojrzał na niego z przygnębieniem.
- Obawiam się, że będą musieli zapomnieć o wygodach jeszcze przez jedną noc.
Zgaduję, że dzisiejszej nocy Szwaby będą chciały dostać się na Clidi, i marzy mi się aby
kompania B zgotowała im ciepłe powitanie...
Rozdział 8
Tuż przed rozpoczęciem wspinaczki, pułkownik Stürmer przypomniał sobie starą
podręcznikową formułę dla nowych adeptów wspinaczki:
T = A + P + E
Oznaczała ona, że wspinacz nie powinien wybierać „T” - celu, nim nie oceni „A”,
czyli umiejętności i zdolności zespołu. No, z tym akurat nie było problemu. „P” -
kondycja, to już inna kwestia. Jego ludzie czuli się podle; nowy stok, oczywiście był do
pokonania przy obecności Włochów, gdyż ci nie utrzymywali wart, ale trzeba było się na
niego wspinać w całkowitej ciemności. „E” - ekwipunek, tu sprawa była podobna. W
swojej bazie mieli wszystko, czego potrzebowali, ale w warunkach panujących na górze
Clidi, mogli użyć tylko podstawowego sprzętu, nie było czasu na wymyślne rozwiązania i
narzędzia. Podsumowując swoje rozważania doszedł do wniosku, że jego grupa szturmowa
nawet nie powinna zbliżać się do tej góry.
Mimo wszelkich obaw pierwszy etap wspinaczki przebiegł zaskakująco łatwo.
Ponieważ rozpoznanie lotnicze zrobiło zdjęcia góry, wiadomo było, że jest na niej wielkie
usypisko głazów. I chociaż trzeba było je pokonywać w ciemności i bardzo powoli, udało
się na nie wspiąć bez większych trudności.
Ale teraz, gdy powrócili Meier i kapral Madad z raportem, że porucznik Sepplmayr
popełnił samobójstwo, trudność nocnej wspinaczki pojawiła się w pełnej krasie. Nad
Stürmerem górowało coś, co wyglądało w półmroku na ogromne urwisko, doskonałe
miejsce do skręcenia karku.
- Co pan o tym myśli, pułkowniku? - spytał szeptem Greul. - Spróbujemy pokonać
ją trawersem w prawo? Może łatwiej będzie tam?
- Możliwe, Greul. Ale wydaje mi się, że nie mamy na to czasu.
- Myśli pan o Sepplmayrze?
- Tak. Jeśli zdołali zejść do podstawy klifu i odnaleźli jego ciało, to wtedy... -
pułkownik Stürmer wolał nie kończyć tego zdania.
- Mogą zorientować się, że jesteśmy oddziałem piechoty górskiej?
- Tak, nawet jeśli pomyślą, że trzyosobowy oddział, to grupa rozpoznawcza,
sprawdzająca trasę natarcia przyszłych sił inwazyjnych, musimy załatwić całą sprawę jak
najszybciej, jak najlepszą trasą.
- Ma pan chyba rację, pułkowniku - Greul zgodził się bez wahania.
Może był zbyt pewnym siebie i pozbawionym litości bydlakiem, ale był dobrym
alpinistą, nie był idiotą i na pewno nie tchórzem.
- W takim razie, majorze, pójdę pierwszy - Stürmer patrzył w górę, na coś, co
zdawało się być skalnym kominem.
Jego zacienione wejście wyglądało jak brudna prostokątna plama na tle nocnego
nieba. Zdjął linę z ramienia i powiedział:
- Będziemy się wiązać i powiedz ludziom, że mają zrobić to samo. Nie mam
zamiaru próbować szukać rys w ścianie w tych ciemnościach. Użyjemy lin, aby dostać się
przynajmniej do komina, jasne?
- Rozumiem, panie pułkowniku - major odmeldował się bardzo sprawnie - w
swoim stylu - i poszedł przekazać rozkazy, aby ludzie wiązali się z tymi, co idą za nimi.
- A do tego, Greul, jeśli wbijamy haki w ścianę, to robimy to tylko rękami, żadnych
młotków czy czekanów!
- Tak jest, panie pułkowniku!
Stürmer rozwinął zapętloną linę asekuracyjną i poszukał pierwszego chwytu dla
palców dłoni. Wspinaczka na szczyt góry Clidi rozpoczęła się!
*
- Dalej, wy zgrajo celtyckich obiboków - kapitan O’Kane krzyczał swoim
najlepszym irlandzkim akcentem, na jaki tylko mógł się zdobyć.
Pomimo czysto irlandzkiego nazwiska, pochodził z większej z dwóch wysp
Brytanii. - Pamiętajcie, musimy dostać się na szczyt, nim zrobią to Szwaby. Pamiętajcie o
bitwie pod Boyne!
Ostatnie słowa dodał z radością i prawie wyłożył się jak długi, gdy w całkowitej
ciemności jego stopa trafiła na dziurę w ziemi, wielkości garnka.
Przez ostatnią godzinę niemal na wyścigi przedzierali się przez urwisty teren.
Pomimo ogólnego zmęczenia, zmusił swoich ludzi do forsownego marszu - pięć minut
biegu i pięć minut spaceru - dopóki nie zaczęli dyszeć jak miechy kowalskie i zataczać jak
pijani. Ale nie pozwolił im nawet na chwilę odpoczynku. Muszą przecież dostać się na
szczyt przed Niemcami!
Jednak po pewnym czasie sam musiał zwolnić. Ścieżka była zbyt stroma i kręta,
pełna zdradzieckich dziur. Wiedział, że jego Irlandczycy dadzą z siebie wszystko, jeśli
tylko będą mieli przywódcę. To byli odważni i zdecydowani żołnierze. Ale bez lidera
tracili dyscyplinę i nie byli zdolni do podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Musiał sam się o
siebie troszczyć.
Kręcił nosem, czując odchody mułów i ciężko dyszał wspinając się coraz wyżej, ale
nie mógł teraz przerwać wspinaczki. Widział już niewyraźny zarys szczytu. Po chwili
spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka na ręce.
Była już prawie północ. Jeśli Stary poprawnie przewidywał, Niemcy już podjęli
wspinaczkę na Clidi; nigdzie nie było widać włoskich posterunków.
- Dalej, szczęśliwcy - wołał, ale w jego głosie nie było czuć ciepła, tylko
rozdrażnienie - góra musi być nasza. Chyba nie chcemy spóźnić się na to przyjęcie!
*
Stürmer wreszcie znalazł szczelinę w ścianie skalnej. Poniżej swoich stóp słyszał
ciężkie oddechy idących zanim ludzi, którzy posuwali się trasą, którą on wyznaczał. Jego
pokrwawione palce trafiły na coś. Pomacał delikatnie. Uchwyt jak ucho dzbana. Poczuł
przebłysk radości. To był jeden z najlepszych uchwytów. Tu było możliwe zagięcie
wszystkich pięciu palców i wspinacz mógł zawisnąć spokojnie, szukając podparcia dla
stóp. Bardzo ostrożnie wyciągnął zza pasa szpikulec i używając wszelkich swoich sił,
zaczął wciskać go w skałę na wysokości pasa. Dzięki temu i uchwytom dzbanowym,
ludzie idący za nim będą mogli dużo łatwiej pokonać to specyficzne miejsce.
Jego zadanie dobiegało końca, Stürmer musiał odpocząć choć przez chwilę.
Wiedział, jak cenny był czas, ale jednocześnie nie mógł dalej prowadzić wspinaczki w tym
tempie. „Spiesz się powoli” - tak powinno brzmieć motto tej szczególnej nocy.
Początek komina znajdował się dwadzieścia metrów dalej. Była to kwestia może
dziesięciu minut, by do niego dotrzeć. Wziął głęboki oddech, nie czuł strachu ani
zmęczenia, tylko poczucie radości. Jeszcze raz znalazł się w swoim żywiole, stając przed
wyzwaniem jakie rzucała ta góra, przy którym zdawały się blednąć wyzwania całej tej
okrutnej wojny.
- Już się ruszam, Greul - zawołał półgłosem. - Przejdź tędy, ale tak cicho jak to
tylko możliwe.
Machnął liną trochę mocniej, tak aby służyła za przewodnika dla ludzi
znajdujących się niżej, po czym ponownie podjął wspinaczkę. Minęło pięć minut.
Dziesięć. Miarowo posuwał się na ścianie skalnej. Było to trudne, ale nie niemożliwe.
Teraz znalazł się o wyciągnięcie ręki od wejścia do komina. Dalej mogli obyć się bez
ekwipunku i posuwać się trochę szybciej. Wspiął się, czując kolejne oparcie dla dłoni.
Nagle mały występ, na którym chciał się oprzeć, rozpadł się!
Stürmer zdusił okrzyk strachu, gdy zaczął ześlizgiwać się w lawinie kamieni.
Jednak przeznaczeniem jednego z najlepszych alpinistów w Europie, nie było zginąć tej
nocy na górze Clidi. Niespodziewanie szarpnięcie w żołądku, wydusiło z niego
westchnienie, po czym zatrzymał się. Lina uprzęży zatrzymała się na ostatnim haku, który
wbił poprzednio w skałę!
- Wszystko w porządku? - w głosie Greula, który dobiegał z dołu, wyczuwało się
niepokój Stürmer ciężko odetchnął.
- Tak... po prostu pozwoliłem sobie na chwilę zabawy.
- Mogę jakoś pomóc?
- Nie, poradzę sobie sam - Stürmer wisiał przez kilka chwil, dopóki nie opanował
wstrząsu po upadku, wyrównał oddech i ponownie ocenił sytuację.
Chociaż hak utrzymywał całą jego wagę, to wiedział, że taki stan rzeczy może
potrwać jeszcze jedynie kilka minut. W ciemności szukał wokół siebie jakiegoś punktu
oparcia, ale nie wyczuł żadnego. Ostrożnie podciągnął się do góry, słysząc jak hak, na
którym wisiała lina zatrzeszczał ostrzegawczo. Wykorzystał szansę, wspiął się wyżej,
mimo że chrzęst obluzowującej się stali wciśniętej w skałę stawał się coraz groźniejszy, i
wymacał skałę trochę wyżej. Nadal nic! Teraz zaczął się bać. Czas też jakby chciał biec
szybciej. Za nim cała kolumna wspinaczy zatrzymała się, czekając w napięciu na wynik
bezgłośnego starcia człowieka z naturą.
Stürmer wiedział, że musi wykorzystać ostatnią szansę. Przyłożył płasko prawą
dłoń do powierzchni skały, co dało mu lekkie wsparcie, przesunął delikatnie drugą dłoń w
niewielkiej odległości od siebie. Powoli, bardzo powoli, jak tylko mógł na to sobie
pozwolić, opuścił ją niżej. Pot spływał mu po całym ciele. Wreszcie znalazł! Pionowe
pęknięcie w skale, jakieś pół metra dalej! Serce podskoczyło mu z radości. Czuł, że
szczelina nie jest większa niż pudełko zapałek, ale wystarczająca, by mu dać podparcie.
Zmawiając w duchu szybką modlitwę w intencji tego by hak nie wyskoczył ze skalnej
ściany nim on zbierze się do skoku do góry, wbił palce w szczelinę jak drapieżny ptak
szpony. Mógł wykorzystać to jako oparcie do odepchnięcia się na bok. Cały ciężar jego
ciała nadal spoczywał na klamrach uprzęży, ale lada chwila mógł je przenieść na boczne
podparcie. Wziął głęboki oddech i gdy już hak z brzękiem wylatywał ze ściany, by
odbijając się od niej, zniknąć w przepaści, przeniósł ciężar swego ciała na wątły uchwyt.
Udało mu się!
Pięć minut później, z rękami krwawiącymi z setek drobniutkich ran i obtartymi
kolanami oraz bladą jak papier twarzą, ale z uśmiechem triumfu, Stürmer pakował się na
dno komina, gotów do ostatniego etapu nocnej wspinaczki.
*
- Chryste, panie kapitanie - sapał fizylier - czy naprawdę ich osły wspinają się po
tej ścieżce?
O’Kane prawie zgięty wpół jak reszta jego wyczerpanych ludzi, którzy szli za nim
rzędem, rzęził i dyszał jak lokomotywa.
- Tak, Collins... tylko, że one nie wspinają się... one tam wbiegają...
- Słodki Jezu, nie wierzę w to!
- Walcie dalej, chłopcy. Pamiętajcie o starym duchu fizylierów - zachęcał ich
kapitan, sam ledwo łapiąc oddech.
- Ode mnie będzie dzban... dla każdego z was... jeśli pokonamy Szwabów w drodze
na szczyt.
*
Gdzieś nad morzem ciemność rozjaśniały rozbłyski z silników samolotu, a na
południu w okolicy Fortecy rozległ się dźwięczny ton dzwonków, niesiony milami nad
cichą okolicą przez podmuchy nocnego wiatru. O’Kane wiedział co to znaczy. Szkopy
przeprowadzali kolejny nalot powietrzny. Spojrzał szybko na szczyt góry. Było tam cicho
jak zawsze. Nie było nawet widać posterunków wartowniczych. Ale odgłosy alarmu na
pewno pobudziły ludzi. Nawet Włosi podrywali się na sygnał alarmu lotniczego.
Potem już skoncentrował się jedynie na wycieńczającej wspinaczce po
zdradzieckiej ścieżce. Teraz to była kwestia minut, nim osiągną cel. Pomimo wyczerpania i
napięcia nerwowego, kapitan śmiał się w duchu. Jego Irlandczycy dokonali niemożliwego.
Ostatecznie wygrali z Niemcami wyścig na szczyt.
Szum silników samolotów nadlatujących znad morza stawał się coraz
intensywniejszy. Leros musiało przeżyć jeszcze jeden duży nalot bombowy.
*
Stürmer czuł jak mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Jego oddech nadal był
krótki i chrapliwy jak u dychawicznej kobyły. Jeszcze raz zmusił się do ruchu ku górze,
używając klasycznej techniki zapierania się plecami i stopami o ściany komina.
To był morderczy wysiłek, ale cel był już w zasięgu wzroku. Dziesięć czy
piętnaście metrów nad nim widoczna była plama ciemnego nieba, która oznaczała, że
prawie znaleźli się na szczycie. Pułkownik całą siłą woli starał się usunąć ból ze
świadomości, wsłuchując się w narastający szum silników zbliżających się samolotów.
Nie zważał na to, co dręczyło jego ciało; był ogromnie zadowolony z siebie i
swoich ludzi. Znaleźli się wśród niewielkiej grupy wspinaczy na świecie, którzy byli w
stanie wykonać takie zadanie - wspiąć się na nieznaną wcześniej górę w absolutnej
ciemności, przy czym byli jeszcze dodatkowo obciążeni wyposażeniem bojowym i używali
jedynie podstawowego sprzętu do wspinaczki. Bez jednego dźwięku podciągnął się na
krawędź szczytu komina i leżał tam przez chwilę, dysząc z wysiłku. Zdawało mu się, że
warkot silników samolotów rozlega się dokładnie nad nim. Zdołał rozpoznać w ciemności
długie lufy włoskich armat i małe, dwuosobowe namioty. Pomimo głośnego dudnienia
bombowców, włoscy artylerzyści spali nadal.
- To typowe dla makaroniarzy - powiedział lekceważąco Greul, gdy dotarł do
krawędzi komina i rzucił się na skalne podłoże obok Stürmera, sapiąc równie ciężko jak
dowódca. - Zupełny brak zabezpieczeń i straży.
- Ciesz się, że nasi byli sojusznicy tak lubią sobie pospać - powiedział Stürmer,
próbując uspokoić nerwowy i szybki oddech. - Bądź...
Przerwał od razu, gdy ciemna sylwetka ukazała się między armatami. Ktoś,
krzyknął coś po angielsku i zaraz rozległy się wołania zaspanych Włochów. Chwilę potem
w niebo wystrzeliła z sykiem czerwona flara i w tym momencie Niemcy ukazali się jak na
scenie w czerwonawym świetle. Zostali dostrzeżeni!
Rozdział 9
- Race oświetleniowe po lewej stronie, panie kapitanie - zawołał strzelec przez
interkom.
Pilot prowadzącego niemieckiego bombowca, odwrócił głowę i spojrzał w dół.
Czerwone światło rozjaśniło atramentową ciemność. Wyostrzył wzrok. Nie był
pewien, ale wydawało mu się, że rozpoznaje szpiczasty szczyt góry, na której znajdował
się sztab wroga, którego szukał od dziesięciu minut. Spojrzał na wskaźnik poziomu paliwa.
Lampka ostrzegawcza jeszcze nie zaczęła się palić, ale już za chwilę na pewno będą lecieć
na rezerwie.
- Co pan o tym myśli, panie kapitanie? - spytał bombardier skrzekliwym głosem,
zniekształconym przez mikrofon.
Dowódca trzeciej eskadry bombowej wahał się. Od generała Muellera otrzymał
rozkaz, aby zbombardować górę Meraviglia, co miało osłonić desant spadochroniarzy. Ale
czy to była ta góra, czy też Clidi, która mogła już znajdować się w niemieckich rękach?
Mrugające światełko na pulpicie sterowniczym pokazywało, że mają jeszcze pięć
minut i muszą zawracać w przeciwnym razie zabraknie im paliwa na powrót do bazy. To
zmusiło oficera do podjęcia szybkiej decyzji. Przycisnął mocniej mikrofon do krtani i
przestawił pokrętło na nadawanie:
- Dowódca czerwonych do grupy. Schodzimy do ataku. Koniec transmisji.
Pilot bombowca pchnął do przodu wolant i skręcił go w lewo. Samolot od razu
zanurkował ku ziemi. Reszta pilotów z formacji powtórzyła ten manewr.
- Trzymajcie się artylerzyści, już do was lecimy! - krzyknął pilot, czując narastające
podniecenie.
Maszyna kierowała się dokładnie na miejsce wystrzelenia racy oświetleniowej, a jej
silniki wyły jak piekielne zjawy.
*
- Bombowce! - krzyknął wściekły O’Kane, starając się przekrzyczeć ogólny
rozgardiasz. - Wszyscy na ziemię!
Fizylierzy od razu zapomnieli o zmęczeniu. Jak jeden mąż rzucili się na skalistą
ścieżkę.
O’Kane wcisnął mocno twarz w ziemię, gdy pierwszy z bombowców z hukiem
silnika wypełniającym cały świat spadał z nieba w jego kierunku. Z pewnością runie na
ziemię! Kiedy wydawało się, że nic nie jest w stanie uratować maszyny przed uderzeniem
w zbocze góry, pilot wyprowadził ją ostrą świecą w górę.
Bomby całymi tuzinami wylatywały z brzuchów bombowców nurkujących. Gdy
O’Kane ośmielił się podnieść głowę do góry, zdało mu się, że całe niebo jest nimi
przesłonięte.
- Bomby zapalające! - krzyknął.
Zadaniem pierwszego samolotu było oświetlenie celu dla reszty bombowców lub
zapalenie krzaków i poszycia leśnego, które pokrywały zbocze góry. Gdy kolejny samolot
nurkował ku ziemi, zrzucił następny ładunek małych bomb zapalających, które zaczęły
wybuchać wszędzie wokół. Momentalnie stok góry stanął w płomieniach, a sycząca
magnezja i fosfor przeniosły ogień na drzewa.
- Wycofać się... - krzyczał histerycznie kapitan O’Kane, gdy podrywał się na nogi,
a jego czarna sylwetka wyraźnie odcinała się na tle białych wybuchów. - Na miłość
boską... wycofać się!
Jego ludzi nie trzeba było specjalnie zachęcać do ucieczki. Zbiegali po ścieżce, tak
szybko jak tylko potrafili, unikając kolejnej fali bomb, tym razem burzących. Pozostawili
za sobą płonące pozycje obronne i budzących się Włochów własnemu losowi.
Pierwsze strzały na tyłach, uświadomiły włoskim artylerzystom, że znaleźli się w
pułapce. Półnadzy ludzie biegali chaotycznie w tę i z powrotem, szukając wyjścia z matni
w której się znaleźli, podczas gdy rozwścieczeni oficerowie wykrzykiwali w ich kierunku
sprzeczne rozkazy. Chwilę później artylerzyści zaczęli padać gęsto na ziemię; ich
przeciwnicy teraz celowali znacznie dokładniej. Widok zabitych oraz świadomość, że nie
mogą uciekać przez ścianę ognia na zboczu góry, jaką postawiły bomby zapalające,
zmusiły ich do desperackiej obrony. Pod dowództwem szpakowatego kapitana, którego
ramię mocno krwawiło, po trafieniu pociskiem wystrzelonym ze schmeissera, zaczęli cofać
się skokami ku swym przestarzałym działom i starając się przy okazji odpowiadać na ogień
wroga.
- Pozwólcie im się pozbierać! Walcie w nich! - przekrzykiwał Greul palbę z broni
małokalibrowej, prowadząc na lewym skrzydle do ataku ludzi z Edelweiss.
Teraz Włosi, którzy ocaleli, byli wyraźnie widoczni na tle ściany ognia. Właściwie
nie można było w nich nie trafić. Płonący las znajdował się ledwie dwadzieścia czy
trzydzieści metrów za stanowiskami dział włoskich.
Stürmer od razu dostrzegł zagrożenie. Jeśli resztki Włochów dostaną się do swoich
dział, pochowają się za ich płytami przeciwodłamkowymi i będą jak w bunkrach, chronieni
przez stal od pocisków z lekkiej broni strzelców alpejskich. Wtedy odzyskają odwagę i hart
ducha. Potem mogą nawet skierować swoje armaty kalibru 76 mm przeciwko atakującym
ich Niemcom. A to może przyszpilić ich do ziemi i gdy pożar ustanie, powróci piechota
angielska i wtedy role mogą się zupełnie odwrócić.
- Przetnijcie im drogę do tych cholernych armat! - wrzeszczał ze wszystkich sił. -
Granatami w nich!
Za plecami włoskiego oficera eksplodował pocisk. Wyraźnie zachwiał się, ale ustał
na nogach. Stürmer przyjął postawę strzelecką, jakby był na ćwiczeniach w czasie pokoju,
starannie wycelował i strzelił. Stojący obok niego żołnierz, krzyknął z bólu, chwycił się za
brzuch i upuścił na ziemię odbezpieczony granat. Pułkownik chwycił go i rzucił z furią w
stronę przeciwnika. Zapalnik z czterosekundowym opóźnieniem pozwolił polecieć
granatowi w kierunku osamotnionego włoskiego oficera.
Potem eksplodował tuż przed nim oślepiającą kulą ognia. Włoch zdawał się frunąć
w powietrzu jak wyrzucony z katapulty.
To zdarzenie odebrało jego rodakom chęć do dalszej walki. Zaczęli masowo
porzucać broń, wznosić ręce w geście poddania i wołać łamaną niemczyzną:
- Nix schiessen... nix schiessen, tedeschi!
Zwycięzcy strzelcy górscy ruszyli naprzód ławą. Włosi, przeważnie mężczyźni w
średnim wieku, szybko zostali rozbrojeni i zrewidowani. Stürmer ruszył raźno,
przeskakując ponad ciałami zabitych i rannych, by zatrzymać się dopiero przy pierwszym z
dział. Błyskawicznie wyciągnął z niego zamek, a z niego iglicę, którą zniszczył
uderzeniem o skałę. Potem to samo spotkało kolejne działo i jeszcze następne.
Gdy zakończył tę pracę, oparł się o osłonę płytową ostatniego z nich i odetchnął z
ulgą. Wykonali zadanie pomimo wszelkich przeciwności. Opłaciła się okrężna podróż i
dodatkowe dwa tysiące kilometrów. Góra Clidi była mocno trzymana w niemieckich
rękach!
KSIĘGA CZWARTA
Koniec na Leros
Rozdział 1
Czekali na szczycie góry. Wkrótce zacznie się świt i Brytyjczycy, niewolnicy
własnych przyzwyczajeń, na pewno zaatakują. Przez całą noc oni i ich włoscy jeńcy kopali
gorączkowo, przygotowując pozycje obronne, aby odeprzeć kontratak, który musiał
nadejść.
W ziemiance dowodzenia Stürmer i Greul rozmawiali w opanowany i powolny
sposób, typowy dla ludzi nocy, jakby znajdowali się w innym miejscu i innym czasie,
dalecy od zniszczonego wojną krajobrazu, który ich otaczał.
- Problemy w Himalajach są zupełnie inne niż te w Alpach, Greul. W tych ostatnich
musisz być wyjątkowo sprawny psychicznie przez najwyżej kilka dni. Himalaje wymagają
dużo więcej od wspinacza. Ten rodzaj napięcia trzeba znosić przez tygodnie, może nawet
przez miesiące, nim zdołasz podjąć ostateczną próbę dotarcia na szczyt.
I często zdarza się, że wspinacze są już wypaleni, przez to co przeszli wcześniej,
mając przed sobą jeszcze ten ostateczny atak; zawodzą i płacą wysoką cenę za swoją
porażkę. Myślisz o naszej ulubionej niemieckiej górze?
6
- Nanga Parbat?
- Tak.
- Ona zebrała obfite żniwo wśród naszych kolegów, pułkowniku - powiedział
łagodnie Greul - Merkl i Wilo Welzenbach w trzydziestym czwartym. W trzydziestym
siódmym zginęło tam siedmiu naszych najlepszych himalaistów.
Jego głos stwardniał.
- Ale ktoś musi zapłacić krwią za porażkę. Nowe Niemcy nie tolerują porażek.
Może być tylko zwycięstwo albo śmierć!
- Może być? - dociekał Stürmer.
Popatrzył w górę na gasnące gwiazdy. Świeciły od niepamiętnych czasów, na długo
nim się urodził i będą świecić równie długo po jego śmierci. Pozostaną niewzruszone bez
względu na to, czy ludzie umrą w nowym dniu czy też on przetrwa to wszystko, by
przeprowadzić ostatnią próbę sił na wielkiej górze w odległych Himalajach. Zwycięstwo
albo śmierć! Jakie to ma znaczenie w wielkim planie wszechświata?
6
Nanga Parbat w Kaszmirze, o wysokości ponad 8000 metrów była domeną niemieckich
himalaistów i w 1935 roku zdobył ją ostatecznie Herman Buhl.
W sąsiednim wykopie, Jap i Byk Jo rozmawiali po cichu, a ich pistolety
maszynowe były oparte o ziemną ścianę.
- Jak to się stało, że dołączyłeś do nas, Jo? - dopytywał się Jap, przeżuwając powoli
kawałek ukradzionego Włochom salami.
- Jestem ochotnikiem.
- Jedynym miejscem, z którego mógłbyś przyjść do na nas na ochotnika to burdel w
Monachium, gdzie byłeś wykidajłą.
- To prawda, ty suchotniczy wypierdku - zgodził się ponuro Jo. Prawie tak było,
byłem na kawie w Schwabing.
- To znaczy byłeś nawalony jak stodoła w żniwa!
- No, zaraz nawalony. Naprzeciwko mnie Prusak. Patrzę, a on zerka na mnie.
Podkładka pod kufel leci w powietrzu. Prusak bierze wykałaczkę i wsadza ją do swojego
pyska. Przystojny syn mojej mamy chwycił za słoik z musztardą i wali nią w ucho gościa.
Potem butelka piwa rozbija się na głowie Prusaka i ni z tego, ni z owego pojawiają się
kłopoty i zaraz za nimi policja...
Ale Jap nigdy więcej nie miał okazji usłyszeć jak jego kompana wcielono na siłę do
armii, bo w tym samym momencie ciszę poranną przerwało mlaśnięcie wystrzału i skowyt
lecącego przez szarawe niebo pierwszego brytyjskiego granatu moździerzowego.
- Poczta nadchodzi! - wrzasnął Jap.
- Już idziemy - warknął Jo, chwytając w garść pistolet maszynowy.
Chwilę później na pozycje niemieckie spadła kaskada brytyjskich granatów i
pocisków artyleryjskich.
*
- Pierwszy pluton gotowy do walki, sir!
- Drugi pluton gotowy do walki, sir!
- Trzeci pluton...
Przez całą linię pozycji przeleciały szorstkie okrzyki i odpowiedzi na nie, aż do
miejsca, gdzie siedział O’Kane przy skrzeczącej radiostacji, zawieszonej na plecach
radiotelegrafisty.
O’Kane popatrzył na zegarek na ręce. Za pięć minut wyruszają. Wokół niego ponad
setka ludzi, która ocalała z kompanii B formowała się do ataku. To byli starzy wyjadacze,
zdawali się nie zwracać uwagi na chaotyczną wrzawę, jaką wszczęły moździerze
wspierające kompanię ani narastający huk wybuchów, które rozrywały skały ponad ich
głowami. Zamiast tego zajmowali się całkiem prozaicznymi sprawami, jak mocniejsze
zawiązanie sznurówek, sprawdzanie plecaków, sikanie na wypaloną trawę. Rytmu ich
działań zupełnie nie zakłócała zaczynająca się bitwa.
O’Kane skinął głową z aprobatą. Kiedy w perspektywie pojawi się bitwa, ich
irlandzka krew uczyni z nich najlepszych wojowników na świecie. Sięgnął po mikrofon i
nacisnął na przycisk „nadawanie”:
- Halo Promyk Słońca... Halo. Tu Dwójka. Halo Promyk Słońca...
- Tu Promyk Słońca - dobiegł głośno i czysto głos pułkownika Frencha. - Co jest
Dwójka?
- Jesteśmy gotowi, Promyk Słońca.
- Doskonale, Dwójka... Jedynka i Trójka... - pułkownik miał na myśli kompanie A i
C z ich batalionu - też zajmijcie pozycje. Dajcie pięć więcej, a potem ruszajcie w drogę,
Dwójka.
- Zrozumiałem, Promyk Słońca. Dać pięć więcej, a potem ruszać. Koniec
nadawania.
- Powodzenia, Dwójka.
- Dziękuję, sir - powiedział z wypiekami na twarzy O’Kane, szybko zorientował
się, że popełnił gafę z tym „sir”!
Z drugiej strony sieci, pułkownik French zaśmiał się z sympatią.
- Wiem, wiem, Dwójka. Jestem pewien, że chłopcy z drugiej strony - miał na myśli
wroga - znają nasze sygnały i wezwania od przynajmniej trzech lat. Koniec nadawania!
Kiedy niebo zaczęło się delikatnie różowić o świcie, kapitan O’Kane jeszcze raz
przejrzał plan ataku Strzelców Irlandzkich.
Kompania B miała uderzyć frontalnie na niemieckie pozycje. Pięć minut później
kompania A miała zaatakować na lewej flance, a kompania C na prawej. Plan polegał na
tym, aby jego kompania ściągnęła na siebie ogień wroga. Kompanie A i C miały w tym
czasie jednym skokiem dopaść zaskoczonego wroga. O’Kane przygryzł mocniej dolną
wargę. Kompania B znowu dostała najgorszą robotę, ale Paddy
7
zdawali się tym nie
przejmować. Ci zawsze mieli ochotę do walki.
Popatrzył na błyszczące wskazówki zegarka. Już prawie nadszedł czas, aby
wyruszyć. Powyżej, kontrolowany huragan ognia moździerzy powoli zamierał. Atak miał
się zacząć minutę przed przerwaniem ostrzału, aby dopaść Szwabów z głowami nisko
schowanymi przed odłamkami.
7
Popularne określenie Irlandczyków używane przez Anglików.
- Cztery... trzy - odliczał głośno minuty.
Potem trzy razy przenikliwie odezwał się jego gwizdek.
- Kompania B, naprzód! - krzyknął przekrzykując łoskot wybuchających granatów
moździerzowych. - Szybko. Chłopcy!
*
- Achtung. Angole idą! - krzyknął ktoś ostrzegawczo, gdy kończyła się brytyjska
nawała ogniowa.
- Zajmować stanowiska gdziekolwiek! - darł się pułkownik Stürmer. - Już
nadchodzą!
Dzika szamotanina - chwila paniki, nim wycelowali broń - wszędzie na szczycie
wybuchają granaty Anglików, gdy z wyciem i wrzaskiem wspinali się po zniszczonym
przez ostrzał stoku, z bagnetami na lufach karabinów. Byk Jo miał swoją chwilę. Gdy dym
eksplozji opadł trochę, znalazł cel, którego szukał; Anglika z trzema paskami sierżanta na
rękawie munduru koloru khaki. Przyłożył delikatnie palec do spustu schmeissera, a potem
nacisnął go delikatnie. Pistolet maszynowy syknął zjadliwie.
Jo dostrzegł odpadające, wyrwane kawałki mięsa z ciała Anglika. Coś, co
przypominało linię krwawych dziurek na guziki, pojawiło się na jego koszuli. Jednak
żołnierz nadal szedł naprzód.
- Boże w niebiosach! - zamruczał zdziwiony Meier. - Czy ty nigdy się nie
przewrócisz, ty skurczybyku!
Posłał resztę pocisków z magazynka w postać znajdującą się ledwie dwadzieścia
metrów od niego. Trafiany kilkukrotnie brytyjski sierżant zniknął w obłoku rozpryskiwanej
krwi i kawałków ciała.
Teraz Brytyjczycy padali na całej linii natarcia. Poranne powietrze wypełniły
mrożące krew w żyłach okrzyki bólu wzywające sanitariuszy i noszowych. Jednak nie
rezygnowali z prób ataku. Znaleźli się ledwie kilkanaście metrów od pozycji strzelców
górskich. Niesiony żądzą krwi Byk Jo, wyskoczył ze swego dołka strzeleckiego i stojąc na
jego przedpiersiu, całkowicie wystawiony na widok wroga, posyłał seria za serią w
kierunku nacierających wrogów, zataczając łuki pistoletem maszynowym, jak kosiarz na
polu pszenicy. Kosił wszystko z bezmyślnym okrucieństwem.
W chwili gdy już wydawało się, że Irlandczycy dopadną pozycji niemieckich, ich
atak załamał się. Z tą samą szybkością, z jaką nacierali, zawrócili i zaczęli zbiegać po
stoku zaścielonym ciałami ich zabitych i rannych towarzyszy.
Ale dla niemieckich strzelców nie było chwili wytchnienia. Gdy atak kompanii B
załamywał się, na skrzydła pozycji niemieckich uderzyły kompanie A i C.
Pułkownik Stürmer reagował instynktownie. Zgięty wpół, odepchnął: martwego
celowniczego od MG42, którego stanowisko znajdowało się tuż obok niego. Nie zważając,
że lufa karabinu maszynowego parzy go w dłonie, odmontował ją i założył nową, a chwilę
później zarzucił na szyję dwie taśmy amunicyjne. Tak wyposażony, z karabinem
maszynowym pod pachą, pognał w stronę mocno zagrożonej prawej flanki.
Pierwsi Anglicy już wdzierali się na niemieckie pozycje. Na linii całego pierścienia
obrony, toczyły się walki wręcz. Jeśli jakiś człowiek padał na ziemię, nie było dla niego
litości. Zwycięzca dziko deptał powalonego nabijanymi ćwiekami podeszwami butów.
Stürmer widział, że jego ludzie poradzą sobie z wrogami, którzy już wdarli się na
ich pozycje. Bardziej martwili go ci Anglicy, którzy szli za plecami pierwszej fali ataku.
Kolbą MG42 utorował sobie drogę przez gromady walczących z furią ludzi i dopadł do
zagłębienia terenu, z którego widać było całe zbocze góry. Druga fala piechoty angielskiej
już nadchodziła, wykrzykując bojowe hasła, czując, że brak wystrzałów karabinowych
oznacza, iż ich rodacy doszli do linii pozycji niemieckich.
Pułkownik przycisnął kolbę karabinu do ramienia. Poprawił taśmę nabojową i
odciągnął palec sprężyny spustowej. Zaraz potem z lufy wyleciała pierwsza seria
niosących śmierć pocisków. Ulewa kul spadła na nacierających Brytyjczyków.
Ci zatrzymali się, jakby wpadli na murowaną ścianę. Ci, co przeżyli pierwszą
nawałę ognia, stali ogłupiali, jakby nie wiedzieli, co dalej czynić. Stürmer założył nową
taśmę do podajnika i ponownie nacisnął spust. Kolejna lawina pocisków smugowych, które
leciały lekko zakrzywionym szlakiem uderzyła w ludzi, powalając ich na ziemię jak letnia
burza snopki zboża.
Brytyjczycy nie byli w stanie dłużej wytrzymać takiego ostrzału. Gdy tylko zielona
raca wystrzelona przez majora Greula wzbiła się z sykiem w powietrze, co oznaczało, że
jego ludzie odparli atak na lewej flance, załamali się kompletnie. Grupkami wycofywali się
w dół stoku, a potem po prostu uciekali.
Stürmer zataczając się, stanął wyprostowany nad karabinem maszynowym. Teraz
dopiero poczuł swąd spalonego ciała. Na gorącym jeszcze zamku broni pozostały kawałki
skóry z jego palców.
Ale nie było czasu, aby martwić się o takie drobiazgi. Gdy ostatni z atakujących
Brytyjczyków zniknął za głazami, ich moździerze od razu wznowiły ostrzał.
Weterani z oddziału szturmowego Edelweiss, zahartowani na wielu frontach, od
Narwiku na północy po Kaukaz na południe, wiedzieli, czego się spodziewać.
Jeszcze raz paraliż spadł na pozycje. Strzelanina ustała. Strzelcy górscy ze strachem
przywarli do ścian wykopów, z głowami wciśniętymi w spocone plecy sąsiadów. Ryk
stawał się coraz głośniejszy. Pokonywał inne odgłosy i samotnie wznosił się ku niebu.
Jeden wielki wstrząs poruszył ziemią, gdy setka granatów moździerzowych uderzyła w
podstawę szczytu.
Piekło rozwarło swoje bramy. Purpurowe płomienie wdarły się w szarość poranka.
Rozpalone do czerwoności, ostre jak brzytwa odłamki granatów ze świstem przecinały
powietrze. Deszcz gleby i kamieni spadał na ziemię, a przy kolejnym wybuchu unosił się
ku górze. Nagle poranek ożył we wrzasku rannych i okaleczonych ludzi.
Stürmer jęknął tylko z żałości i zaryzykował spojrzenie w górę.
- Gdzie są ci spadochroniarze? - spytał głośno. - No, gdzie?
Ale poranne niebo, krwistoczerwone z powodu wybuchających pocisków,
pozostawało puste i czyste.
Rozdział 2
- Leros, panie baronie! - krzyknął pilot z kokpitu trzysilnikowego transportowego
Junkersa.
Baron von Waldstein, dowódca 4. batalionu spadochronowego - „Zielonych
diabłów”, przepychał się między siedzącymi w napięciu spadochroniarzami. Popatrzył w
dół ponad ramieniem pilota, na niewielką brązową smugę lądu, osadzoną w głębokiej
zieleni porannego morza.
- Mocno górzysta! - stwierdził.
- Zdecydowanie tak, panie baronie - zgodził się pilot, wesoły porucznik. -
Lądowanie na takiej paskudnej górze, może oznaczać dziurę w tyłku i straszny ból.
Von Waldstein wyciągnął szyję i pokręcił głową. Przez błyszczącą szybę zrobioną
z pleksiglasu, mógł dojrzeć resztę lecących przestarzałych junkersów, zwanych
pieszczotliwie „Ciotka Jus”.
Samoloty tworzyły w powietrzu zgrabną formację, zbliżoną w kształcie do litery V,
tak w pionie jak i w poziomie, co pozwalało osłaniać sąsiednie maszyny przed atakiem
myśliwców wroga.
Potem skierował swoją uwagę na szczyty grzbietu górskiego Rachi, nad którymi
jego pięciuset ludzi miało skakać z samolotów.
A to wyglądało na niezbyt łatwe zadanie. Już sam skok w górzystym terenie był
trudny, ale na tak małej wysepce jak Leros, jego Zielone Diabły mogły być łatwo
zmiecione do morza, jak to miało miejsce z brytyjskimi spadochroniarzami na Sycylii.
- Jaka jest prędkość wiatru, poruczniku?
- Musi wynosić jakieś trzydzieści węzłów, panie baronie.
- Będziemy się dobrze bawić przy tak silnym wietrze - powiedział von Waldstein. -
To da moim chłopcom trochę do myślenia, więc nie będą się nudzić opadając na ziemię. W
porządku, poruczniku, możemy jakoś poradzić sobie z tym problem. Czy to nie zabawne
mieć kogoś do zrzucenia na spadochronie w taki poranek? Zdecydowanie nie!
Baron von Waldstein cofnął się w głąb kadłuba. Skinął głową na sierżanta
pełniącego funkcję dyspozytora, który wyglądał blado i był tak samo zatrwożony jak reszta
spadochroniarzy. Podoficer ustawił się blisko otwartych drzwi, a wiatr szarpał jego luźny
mundur spadochroniarza. Mógłby być pierwszy w pierwszej serii skoków. Jak to lubił
mówić do oficerów w kasynie: „Facet lubi być pierwszy, prawda? To trzeba go trzymać,
aby nie mieszał się z pospólstwem”
Junkersy przelatywały właśnie nad wybrzeżem. Artyleria przeciwlotnicza zaczęła
strzelać chaotycznie. Kłęby białawego dymu pokazały się na niebie, a podmuch powietrza
po wybuchach kołysał samolotami. Baron nawet nie zwracał na to uwagi. Spojrzenie miał
wbite w grzbiet Rachi. Za jego plecami spadochroniarze dla dodania sobie otuchy nucili
piosenkę:
Kiedy Niemcom coś zagraża, tylko jeden sposób dla nas jest
Walczyć i zwyciężyć, wiedząc z nami idzie śmierć
Z naszych samolotów bracie miły tylko jeden skok jest!
Do ziemi było tylko czterysta pięćdziesiąt metrów. Pilot szybko obniżył tor lotu
junkersa. Na wysokości stu pięćdziesięciu metrów wyrównał lot i mogli skakać. Było
cholernie nisko jak na skok. Skok z tej wysokości niósł ze sobą możliwość uszkodzenia
kręgosłupa i połamania rąk i nóg. Jednak dawało to większą szansę, że wiatr ich nie zwieje
na pełne morze, skróci się czas opadania, co utrudni Brytyjczykom „trafienie ich w dyszę”,
jak zielone berety nazywały ranę, której najbardziej się obawiali - postrzał w podbrzusze,
gdy człowiek znajdował się jeszcze w powietrzu.
- Gotów! - krzyknął von Waldstein.
Byli już prawie nad strefą zrzutów.
- Minuta do skoku!
Skoncentrował się i jeszcze raz sprawdził ekwipunek.
Naprzeciw niego zaczęło mrugać gwałtownie zielone światełko. Znaleźli się
dokładnie nad strefą lądowania.
Baron nawet nie czekał na rozkaz do skoku. Wziął głęboki wdech i rzucił się w
przestrzeń. Waga jego plecaka i ekwipunku bojowego wydawała się go wyrwać z
samolotu. Leciał ku ziemi w zawrotnym tempie. Trzask! Linka wyzwalacza szczęknęła.
Otworzyła się nad nim wielka jedwabna czasza.
Wypowiedział zwyczajową modlitwę dziękczynną i zaczął walczyć z wiatrem, nie
zwracając uwagi na pociski, które przecinały tor jego lotu jak gromada wściekłych pszczół.
Ku swemu przerażeniu zauważył, że wiatr spychał go w stronę morza. I nie był
jedynym, którego to spotkało. Wszędzie wokół niego Zielone Diabły walczyły zawzięcie w
plątaninie linek z podmuchami powietrza. Błyszczące refleksami światła morze było coraz
bliżej. Widział już wyraźnie białą linię bałwanów morskich, zbliżającą się od lewej strony.
Wtedy wszystko się skończyło. Był blisko ziemi. Spadochron szybko tracił
powietrze i opadał dużo szybciej. Niewielkie figurki biegły w jego stronę po stromym
stoku. Nie wiedział, czy to byli jego ludzie czy też Brytyjczycy. Nie troszczył się o to w tej
chwili. Ważniejsze było, aby nie połamał nóg.
Naprężył się. Instynktownie ugiął kolana, by lepiej zamortyzować skok, gdy zbliżał
się do kępy sosen.
Uderzył w nią z prędkością 50 kilometrów na godzinę. Gałęzie rozcinały mu twarz,
a w nozdrza uderzył intensywny zapach olejków eterycznych, tak charakterystyczny dla
sosen. Odgięta gałąź kolejny raz uderzyła go w twarz. Momentalnie zrobiło mu się ciemno
przed oczami. Doszedł do siebie, gdy już butami miał dotknąć ziemi. Impet uderzenia był
tak duży, że poczuł jak żołądek podchodzi mu do gardła. Miał jeszcze na tyle siły, aby
rozpiąć klamrę w pasie, która przytrzymywała spadochron. Ten odleciał kawałek przy
kolejnym podmuchu wiatru, pozostawiając go na ziemi, gwałtownie łapiącego powietrze w
płuca.
Z daleka dochodził słaby odgłos strzałów. Wiedział, że nie mógł ryzykować,
ponieważ mogły pochodzić ze strony Anglików. Stanął niezdarnie na nogach i rozejrzał się
dookoła. Nikogo nie było w polu widzenia. Ściągnął z pleców pistolet maszynowy,
wyciągnął z kieszeni monokl i wsadził go w oczodół. Poczuł się pewniej, ale paskudnie
kulał. Teraz baron von Waldstein mógł ruszyć na poszukiwanie swoich Zielonych
Diabłów...
*
- To niemożliwe! - wybuchnął pułkownik Tilney w swej ufortyfikowanej kwaterze,
kiedy goniec przyniósł wiadomość, że niemieccy spadochroniarze wylądowali na grzbiecie
Rachi.
- Ale tam są, sir - zaprotestował goniec. - Sam ich widziałem. Są ich tam setki.
Pełno tych gnojków idzie tu prosto na drinka.
Tilney dość szybko się pozbierał. Nie miał żadnych rezerw, które nie byłyby
zaangażowane w obronę, więc w końcu musiał zebrać improwizowany oddział złożony z
kucharzy, pisarzy, ordynansów i kierowców, aby okrążyć Niemców.
Mieli łatwe zadanie. To była regularna rzeźnia. Mieszana grupa sztabowców i ludzi
ze służb tyłowych dopadła niemieckich spadochroniarzy na drzewach, zaplątanych w
linkach nośnych spadochronów albo brodzących w wodzie do pasa, obciążonych ponad
miarę nasiąkniętym wodą ekwipunkiem.
Wielu z nich zwisało martwych na uprzężach, a czasze ich spadochronów unosiły
się i opadały na zmiennym wietrze jak wielkie miechy kowalskie. Tylko gdzieniegdzie
leżał porzucony kombinezon skoczka, jak powłoka jakiegoś dziwnego insekta, co
wskazywało, że jego właściciel zdołał uciec.
*
Do dziesiątej rano tego ranka von Waldstein zdołał zebrać jakąś setkę swoich
Zielonych Diabłów. Przez chwilę zalegali w polu kukurydzy na skraju grzbietu wzniesień,
który był ich celem. W końcu baron wpadł w desperację.
- Nie zostaliśmy wysłani na Leros, aby leżeć w polu kukurydzy i wystawiać tyłki
na egejskie słońce! - krzyknął, poderwał się na nogi, pociągając za sobą garść co
odważniejszych swoich ludzi i ruszył biegiem w kierunku Brytyjczyków, strzelając z
pistoletu maszynowego, przyciśniętego do biodra. Ten z pozoru samobójczy atak okazał
się dla jego wroga niespodzianką. Przypadkowa zbieranina kucharzy i pisarzy oddała pole
walki. W jednej chwili wpadli między nich niemieccy spadochroniarze i gnając jak szaleni
w górę stoku, pozostawili jedynie z tuzin ludzi rannych i zabitych.
To działo się jakieś pół godziny wcześniej. Teraz ci, co przeżyli - może jakichś
osiemdziesięciu ludzi, maszerowali miarowym krokiem ku ich celowi i słychać było
jedynie ich chrapliwe oddechy, i dalekie wznowione dudnienie artylerii na górze Clidi, po
prawej stronie. Pomimo katastrofalnego lądowania, Zielone Diabły niemal zdołały odciąć
północną część wyspy od centrum. Teraz siły morskie generała Muellera mogły lądować
na brzegu!
Rozdział 3
Pułkownik Maurice French był bardzo rozzłoszczony.
- Tilney! - warczał jak wściekły pies. - Zrobili dokładnie to, co mówiłem, że zrobią,
czyli zrzucili spadochroniarzy! Teraz trzymają nas za gardło!
- Co masz na myśli? - wydzierał się Tilney tak samo rozsierdzony jak jego
rozmówca.
- No, popatrz tylko na sytuację. Spadochroniarze wcisnęli się w pas biegnący w
poprzek wyspy. Wiem, że niewielkie oddziały Jellicoe sprawiają im kłopoty. Ale nie da się
ukryć faktu, że Szwaby trzymają się w różnych miejscach i nasi ludzie na północy zostali
odcięci. Nie trzeba będzie długo czekać, aż Niemcy wysadzą desant od morza.
- W porządku, Maurice - powiedział Tilney, unosząc dłoń na znak pokoju. -
Przyznaję, miałeś rację. Ale to już historia. Problem polega na tym, co mamy teraz zrobić?
- Natychmiastowy kontratak, i to kilka - odpowiedział pułkownik French bez
najmniejszego wahania, chociaż wiedział, że jego Irlandczycy są już bardzo wyczerpani.
- W dwóch miejscach. Na górze Clidi.
- Ale musiałeś stamtąd wycofać swoich ludzi, gdy podeszli spadochroniarze.
- Zgoda, Tilney. To będzie robota dla „Buffsów”
8
pułkownika Igguldena. Zaatakują
od północy. Wiem, że pójdą do ataku po złej stronie góry, ale jeśli Szwaby potrafiły się
tamtędy wspiąć, to nasi ludzie też chyba potrafią?
- Nie wiem nic o tym. Ale muszę porozmawiać przez telefon z Igguldenem, bo
inaczej wykończą nas. A teraz, gdzie są te inne miejsca, które chciałeś zaatakować?
- Tilney, nie muszę ci chyba przypominać, że jedną z najważniejszych zasad, jakie
uczą w Kolegium Sztabowym, to nie pozwolić rozmienić swoich sił na drobne, czyli
rozproszyć ich. W tym momencie życiowo ważne jest, abyśmy skoncentrowali nasze siły i
byli gotowi dokopać im, jak tylko rozpoczną desant morski.
- Zgadzam się. Co więc proponujesz, Maurice?
- Natychmiastowy atak moich fizylierów na spadochroniarzy siedzących na
grzbiecie Rachi. Przebicie się przez nich i połączenie z „Buffsami”, a potem
8
Bawoły - batalion z Royal East Kent Regiment
przygotowanie ataku siłami dwóch batalionów.
Pułkownik Tilney nigdy nie dostał szansy, aby wypowiedzieć się na temat tego
planu, gdyż na biurku odezwał się dzwonek telefonu. Złapał za słuchawkę i rzucił krótko:
- Tilney!
Pułkownik French niecierpliwie czekał na koniec rozmowy, gdyż widział, że twarz
jego dotychczasowego rozmówcy robi się coraz bardziej blada i blada.
- Co się dzieje? - spytał zaniepokojony, gdy Tilney odłożył słuchawkę na widełki
aparatu.
- Za późno, Maurice.
- Za późno na co, człowieku?
Tilney oblizał zeschnięte usta i popatrzył na Frencha, z nadzieją, że gdzieś umknie
wzrokiem.
- Szwaby rozpoczęły desant w zatoce Parteni, na terytorium Buffa.
- A niech to piekło pochłonie - pułkownik French uderzył pięścią w blat biurka,
gestem człowieka, który musi znosić wszystko ponad swoje siły.
*
Gdy tylko bystrooki Jap dojrzał trzy zielone flary, które wskazywały, że
spadochroniarze znaleźli się na grzbiecie Rachi, naprzeciw ich pozycji, a misja
alpejczyków została zakończona, major Greul, krzyknął niecierpliwie:
- Pułkowniku Stürmer!
Stürmer, wyraźnie zmęczony, choć na twarzy błąkał mu się nieśmiały uśmiech,
odwrócił się w kierunku źródła głosu.
- Co jest, Greul?
Major wskazał ręką na lewo.
- Nowe oddziały - powiedział - i jeszcze więcej nadchodzi z drugiej flanki.
Wygląda na jakieś dwie kompanie, w sumie będzie pewnie z pięciuset ludzi.
- No, tak - powiedział przygnębiony Stürmer - za dużo, abyśmy im wszystkim dali
radę, szczególnie, że będą ich osłaniać te transportery opancerzone, uzbrojone w BREN-y.
Niby cieniutki pancerz, ale gdy nie mamy broni przeciwpancernej, to te pudła wjadą
czołowym stokiem. A poza tym nie chcę tracić kolejnych ludzi na Clidi. Działa są
zakleszczone i teraz już nic nie warte.
- Zgadzam się. Musimy tylko dołączyć do spadochroniarzy. Ale jak to mamy
zrobić, pułkowniku?
- Musimy trzymać Angoli na bezpieczny dystans aż do zmroku, a potem zmykać
stąd.
- Ale jak?
- Pokażę ci! - zawołał Stürmer.
Skoczył naprzód i rzucił się do dołka strzeleckiego obok lekko rannego Strzelca
wyborowego.
- Daj mi swój karabin - rozkazał.
Szybko poprawił celownik optyczny, a potem wygodnie oparł kolbę broni na dołku
w barku.
Na okrągłej siatce podziałki celownika pokazała się młoda twarz. Poniżej na
ramionach widać było trzy gwiazdki kapitana piechoty brytyjskiej. Stürmer mówił sobie,
że w tak mocno zhierarchizowanym społeczeństwie jak brytyjskie, ludzie czują się
bezradni, gdy zabraknie kogoś do wydawania rozkazów. Powoli zrobił wydech i pociągnął
za spust. Kolba karabinu kopnęła w naprężony bark.
Przez dłuższą chwilę młody kapitan stał bez ruchu na ścieżce, podczas gdy za nim
maszerowała kolumna ludzi w mundurach khaki. W obiektywie celownika jego twarz
wyglądała teraz na zaszokowaną i zdeformowaną. Nagle zgiął się wpół i przewrócił
bezładnie na ziemię.
Podoficer o grubo ciosanej twarzy, który stał obok niego, popatrzył na leżącego ze
zdziwieniem i zaraz potem Stürmer ponownie nacisnął spust karabinu.
Gdy podoficer już otwierał usta, aby wydać jakiś rozkaz, kula trafiła go w brzuch,
zwalając na ziemię. Szereg ludzi za nim zatrzymał się gwałtownie.
Stürmer, któremu własne dzieło zupełnie się nie podobało, opuścił lufę karabinu.
- W ten sposób trzymajcie ich na dystans i uważajcie na te cholerne transportery
opancerzone.
Nagle szybka seria pocisków wystrzelonych z broni maszynowej przeleciała z
jękiem nad stanowiskiem strzeleckim odbijając się od głazów i kilka razy rykoszetując.
- W porządku, wszędzie w pogotowiu! - zawołał Greul, gdy niewielka grupka ludzi
osłaniana przez transporter wyposażony w BREN-a, próbowała przedrzeć się na lewą
stronę, aby dostać się do następnego skrawka terenu na zniszczonym walką stoku.
Wzdłuż całego kręgu obrony niemieckiej wybuchła strzelanina. Druga bitwa o górę
Clidi zaczęła się!
Byk Jo popatrzył na ciało z którego wypłynęły jelita, niczym niekończąca się
kolorowa taśma.
- Boże, on nie odejdzie z tego świata od razu. Biedny sukinsyn!
Jap, zajęty siodłaniem mułów, które miały nieść na grzbietach rannych ludzi z ich
oddziału, mruknął tylko:
- Chodź tutaj i mi pomóż.
- A co się dzieje? - spytał Jo i momentalnie rzucił się na ziemię, gdy angielska kula
rozbiła na drzazgi deskę z szopy, w której znajdowały się muły. - Myślałem, że jesteś
zawodowym mulnikiem.
Za trzydzieści minut mieli być gotowi do ewakuacji ze szczytu góry i Jap chciał
mieć muły, najbardziej uparte stworzenia wszech czasów, gotowe do transportu rannych.
- A teraz to, co chcę, żebyś zrobił. Muszę założyć uprząż na to paskudne bydlę w
ciągu minuty, a ty wiesz co ono robi? Ten zwierzak, a to jest kawał cholery, nadyma
brzuch. Gdy już założę mu uprząż, wypuszcza powietrze i ona zsuwa mu się luźno pod
brzuch. I muszę całą robotę zaczynać od nowa.
Jo wydął wargi w geście podziwu dla sprytu zwierzęcia.
- Przebiegła bestia, no nie?
- A więc czego od ciebie chcę? Chcę, gdy tylko założę uprząż, a on zacznie
stosować te swoje sztuczki, żebyś kopnął go prosto w zad swoim wielkim buciorem. To go
powinno zaskoczyć i wypuści powietrze z brzucha.
- A co, jeśli odda mi kopniaka? - spytał Jo, obawiając się o swoje zdrowie.
- To będziesz miał pecha. Wtedy już nie będziesz więcej majstrował przy
panienkach w domu publicznym w dniu wypłaty żołdu.
Jap naciągnął uprząż na opornego muła i wtedy Jo dał mu potężnego kopniaka z
zad. Zwierzak zaryczał żałośnie, ale wypuścił powietrze. Reszta roboty Japa przebiegła już
bez kłopotów. Szybko, z wprawą zawodowca zakładał uprzęże na muły stojące w szeregu.
Byk Jo asystował mu, kopiąc czworonogi, gdy tylko stawały się uparte. Wreszcie było po
wszystkim.
- W porządku, Jo, biegnij kłusem do pułkownika i powiedz mu, że możemy
sprowadzać rannych.
*
Pułkownik Stürmer wystrzelił w powietrze ostatnią flarę. Zielona raca z sykiem
poszybowała w powietrze i pokryła twarze zebranych w kręgu obronnym ludzi chorobliwą
bladością. Szybko odpowiedzieli na sygnał. Otworzyli ogień, ze wszystkiego, co mogło
strzelać i wściekła ulewa pocisków pomknęła w ciemność, w stronę, gdzie Brytyjczycy
mozolnie wspinali się na stromy stok. Stürmer uniósł dłoń. Ludzie zamarli w napięciu.
Żołnierze prowadzący muły z rannymi, kładli uspokajająco dłonie na nozdrzach zwierząt.
- W porządku kapralu, wyruszajcie. Dajemy wam dokładnie pięć minut, a potem
zaczynamy odwracać ich uwagę.
- Dobrze, panie pułkowniku - odparł Jap i odwrócił się na pięcie. - Jazda, chłopaki,
ruszamy z miejsca.
Jeden za drugim, gdy przygasała flara na niebie, pewnie stąpające po górzystym
terenie muły zaczęły schodzić w dół, coraz dalej od pozycji obronnych.
Stürmer skinął ręką na majora Greula i Jo tworzących grupę dowodzenia, która
miała iść na czele i podszedł do skraju linii obrony. Podniósł karabin i najgłośniej jak
umiał zawołał:
- Grupa szturmowa Edelweiss, za mną.
Rzucił się naprzód, reszta strzelców pozostających jeszcze na pozycjach, ruszyła
jego śladem, strzelając w biegu. W chaosie, który zapanował, żołnierze angielscy nie byli
w stanie rozpoznać, kto był wrogiem, a kto przyjacielem. Nie strzelali, dopóki nie było już
na to za późno. Strzelcy alpejscy wpadli między nich, młócąc i waląc kolbami po głowach
skulonych Anglików czy też kłując ich bez litości bagnetami. W minutę otworzyli drogę
odwrotu przez brytyjskie pozycje, odrzucając wrogów na bok, co pozwoliło przejść w
miarę swobodnie karawanie mułów.
Pięć minut później znikli na dobre, opuszczając szczyt góry Clidi, pozostawiając na
nim jednie ciała zabitych.
Rozdział 4
To była dziwna noc, pełna alarmów i podchodów. Ze wszystkich stron dochodziły
odgłosy wymiany ognia. Od morza również dolatywał zgiełk bitwy, a po niebie
przelatywały niezidentyfikowane samoloty. Dwa razy natknęli się na brytyjskie posterunki
i musieli pokonywać ich opór, aby przedzierać się dalej. Jednak nigdzie nie było nawet
śladu pobytu Zielonych Diabłów.
Godziny mijały w łamiącym nerwy i charakter koszmarze nocy, gdy powoli szli
niepewnym krokiem po stromych stokach. Co jakiś czas przewracali się w ciemności na
wystających głazach i pokrytych rumoszem zboczach.
Jednak po kolejnym półgodzinnym marszu do oddziału alpejczyków uśmiechnął się
los. O trzeciej nad ranem, gdy włazili rzędem na zdradziecki stok, doleciało do nich
podwójne rechotanie, sygnał spadochroniarzy - na to pułkownik Stürmer czekał całą noc.
Naciśnięta przez niego blaszka wydała odgłos podobny do rechotu żaby.
Odpowiedział mu podobny sygnał i ktoś ostrożnie zapytał z ciemności:
- Alpejczycy z Edelweiss?
- Tak, to my, wy z czwartego spadochronowego?
- Tak, cieszymy się, że nareszcie widzimy naszych górali!
*
- No, no, jak to miło zobaczyć was, Bawarczyków, pułkowniku Stürmer - stwierdził
baron von Waldstein, z niezwykłym jak na niego ożywieniem, gdy pochylili się nad mapą
rozłożoną w punkcie dowodzenia i oświetloną wątłym płomieniem świecy.
- Ale ja bardziej się ciszę, że was widzę, majorze - powiedział jednym tchem
Stürmer. - Już zaczynałem myśleć, że maszeruję na kolanach, a nie na stopach. Byliśmy
bliscy załamania.
- Znam to uczucie, mój drogi pułkowniku - zaśmiał się sympatycznie major. - Ale
czy możemy od razu przejść do oceny sytuacji?
- Oczywiście, ale niech pan się nie spodziewa, że od razu zacznę jasno myśleć. To
był dla nas piekielny dzień.
- Mój drogi pułkowniku - odparł spokojnie baron - to jest właśnie piekło wojny.
Nie jestem w stanie jasno myśleć od czasu ataku na Eben-Emael w 1940 roku. Ale to nie
ma znaczenia. Wprowadzę pana w sytuację.
- Bardzo proszę.
- Generał Mueller już rozpoczął desant swoich oddziałów w zatoce Parteni, na
północy i w zatoce Pandeli na południu, na drugim końcu Leros. Nim padła nam
radiostacja, dotarła do nas informacja ze sztabu generała, że lądowanie na południu
odbywa się z wielkimi kłopotami. Brytyjczycy przeprowadzili cholernie silny kontratak i
jest bardzo prawdopodobne, że nasi ludzie zostali wyparci z powrotem do morza.
Stürmer wyraźnie zasępił się.
- A lądowanie w Pandeli?
- Wygląda na to, że zdołali tam dostać się na ląd i utworzyć przyczółek. Tak
przynajmniej było jeszcze dzisiaj o trzeciej nad ranem.
Stürmer spojrzał kątem oka na mapę. Jego cień wydawał się tańczyć na ścianie w
migającym świetle płomienia świecy.
- To oznacza - stwierdził po kilku chwilach rozważań - że gdy Brytyjczycy zdadzą
sobie sprawę, że my już nie utrzymujemy góry Clidi, to będą mieli swobodę w
zaatakowaniu od północy grzbietu Rachi. Nic ich tam nie będzie wiązało.
- Dokładnie. Oceniamy, że przeciwko sobie mamy zgrupowany batalion, który
może zaatakować nad ranem w kierunku południowym od góry Meraviglia i te dwie
kompanie, o których już pan wspomniał, pułkowniku oraz być może do tego trzeba jeszcze
dodać ludzi, którzy są wolni, po odparciu naszego desantu na północy. Innymi słowy,
mamy ich z tyłu i z przodu. A to zdecydowanie nieprzyjemne, prawda?
Baron von Waldstein pokazał jeden ze swoich działających na nerwy uśmiechów,
jednak pułkownik nie zwrócił na to uwagi. Wiedział jedynie, że baron wyglądał jak
uosobienie typowego, pruskiego, arystokratycznego oficera, z cofniętym podbródkiem i
dobrze było go mieć przy swoim boku w tak szczególnej sytuacji. Wydawało się, że
niczego się nie obawiał.
Stürmer rozmyślał chwilę czy dwie. Gdzieś w oddali znowu odezwały się działa.
Wkrótce przyjdzie świt i po brytyjskiej stronie, zmęczeni, zestresowani i przepracowani
oficerowie zaczną planować kolejne ruchy na śmiertelnej szachownicy wojny.
- Powiedział pan, baronie, że lądowanie z zatoce Pandeli powiodło się? - spytał
nagle Stürmer.
- Do trzeciej nad ranem, tak.
Pułkownik ponownie skupił się nad mapą.
- Są dwie rzeczy, które teraz możemy zrobić. Jedna z nich to siedzieć tutaj na
wygodnych pozycjach obronnych, hodując odciski na plecach i siedzeniach, i czekać na
atak Brytyjczyków, podczas gdy nasi towarzysze broni bez pośpiechu przeprowadzają
desant w zatoce Pandeli.
- Taki był pierwotny plan generała Muellera, pułkowniku. Mieliśmy za zadanie nie
dopuścić do połączenia sił brytyjskich, dopóki na Leros nie znajdzie się odpowiednia
liczba naszych oddziałów do przeprowadzenia ataku na górę Meraviglia.
- Ale z całym szacunkiem, Mueller jest jedynie szarakiem z piechoty, podczas gdy
wy jesteście spadochroniarzami, a moi ludzie wyszkolonymi strzelcami alpejskimi -
Stürmer zmusił się do uśmiechu. - My nie działamy jak zwykła piechota.
- Nie, ale jeśli nie podporządkujemy się rozkazom, mamy szansę wylądować przed
sądem wojennym, pod warunkiem, że pożyjemy na tyle długo. Co dalej?
- Przeprowadzenie z dwóch stron ataku na siedzibę ich dowództwa na wzgórzu
Meraviglia. Od strony zatoki Pandeli uderzą oddziały desantu morskiego, a my z drugiej.
- Och, mój Boże, pułkowniku, to czyste szaleństwo! - zawołał baron von Waldstein,
ale na jego twarzy pojawił się łobuzerski uśmiech.
- Po co kłopotać się stratą czasu we wnętrzu wyspy. Idźmy od razu po głowę, do
ich sztabu. Kiedy go zniszczymy, Anglicy zaczną się pakować do wyjazdu. Widziałem to
już wiele razy w przeszłości.
- Wierzę panu, pułkowniku. Ale mam nadzieję, że wyłoży pan jasno i dobitnie
swoją teorię oficerowi, który będzie przewodniczył składowi sędziowskiemu. No dobrze,
kiedy wyruszamy?
- O świcie, panie baronie. A zrobimy to tak...
Szybko pochylił się nad mapą i zaczął wyjaśniać...
Rozdział 5
- W imię błogosławionego świętego Patryka! - fizylier, który pełnił wartę, aż jąkał
się z zaskoczenia, widząc cywilną karawanę mułów, która nagle ukazała się w wylocie
jednego z licznych wąwozów wychodzących z grzbietu.
- Zatrzymać się. Kto idzie?
Jeden z cywilów, pomarszczony niski człowiek, z czymś w rodzaju turbanu na
głowie, otulony kocem, spod którego wystawała podarta koszula koloru khaki, w stylu
popularnym wśród mieszkańców wyspy, szarpnął za wędzidła pierwszego muła trochę
zbyt brutalnie i zmusił kolumnę zwierząt do zatrzymania się.
- Stamtąd idziecie? - spytał Irlandczyk, wskazując lufą karabinu na szczyt grzbietu.
Mały człowieczek wzruszył ramionami, jakby nie zrozumiał pytania. Dwaj jego
towarzysze, niezgrabny olbrzym i drugi, mniejszy trochę, o końskiej twarzy - zrobili to
samo.
- Milate anglika? - spytał wartownik.
Mały mężczyzna ponownie wzruszył ramionami, gdy Grek z końską twarzą
mruknął:
- Ochi.
- Niech mnie kule biją - zaklął Irlandczyk. - Jeśli wy nie mówicie po angielsku... -
przerwał szybko. - Hej, ale co macie w tych sakwach?
Wsadził lufę karabinu pod pokrywę kosza, który zwisał z grzbietu pierwszego
muła.
- Gorzałka? - oblizał spierzchnięte usta, aby pokazać, jak bardzo jest spragniony -
Ouzo... krasi... birra? - spojrzał na nich wyczekująco, gdyż wyczerpał już zapas znanych
mu greckich słów.
Facet o końskiej twarzy machnął brudnym paluchem w poprzek twarzy, co dla
Greków oznaczało nie.
- Ochi... milo... achaldi... rodakino...
9
- Cholerne brudasy! - wartownik wahał się chyba przez minutę.
9
Nie, jabłka, gruszki brzoskwinie.
Ci cywile wyglądali raczej na nieszkodliwych, nawet jeśli nadchodzili od strony
niemieckich pozycji. I tak samo było, gdy jego batalion był w Afryce; tubylcy zawsze
wędrowali wokół pola walki, nie zwracając uwagi na gówno latające w powietrzu i
rozglądali się jedynie za czymś, co można było zrabować bądź wyżebrać.
- W porządku - powiedział - idźcie własną drogą.
- Efcharisto - powiedział ten o końskiej twarzy. - Moulari!
10
Grzmotnął w zad prowadzonego przez siebie muła, zmuszając go do marszu.
Powoli mała kawalkada zwierząt przeszła przez linię pozycji, kierując się ewidentnie ku
stokom góry Meraviglia. Po chwili zniknęła za następnym zakrętem ścieżki, pozostawiając
parujące jeszcze odchody zwierząt, tuż przy stanowisku strzeleckim wartownika.
*
Baron von Waldstein zsunął z głowy turban zrobiony ze szmat i ciężko odetchnął.
- Korzyści z klasycznego wykształcenia, kapralu - zachichotał - trzy miesiące na
Krecie w czterdziestym pierwszym i naprawa połamanych nóg.
- Nie wiedziałem o tym, panie majorze - powiedział Jap, wiodąc karawanę ścieżką,
która prowadziła przez usłaną głazami dolinę i cieszył się porannym powietrzem
pachnącym ziołami. - Mało nie narobiłem w portki, wtedy gdy Anglik chciał zajrzeć do
naszych juków.
- No, wy chłopcy - powiedział baron, sięgając po monokl, dzięki czemu od razu
lepiej mu się myślało - lepiej weźcie się za wojaczkę.
Ponownie trzepnął dłonią muła w szeroki zad i szybciej ruszył w drogę.
- Wio, ty brudna bestio!
Tak rozpoczęła się druga faza operacji „Koń Trojański”.
*
Przez lekko przesłoniętą lornetkę, aby nie odbijała w soczewkach promieni słońca,
pułkownik Stürmer obserwował powolny przemarsz grupy barona przez pozycje
brytyjskie. Potem obrócił się i zlustrował cały teren przed sobą.
Po prawej stronie, dosyć daleko znajdowało się Leros. Mógł rozróżnić białe i
niebieskie domy małego miasteczka, pobłyskujące dachami w promieniach słońca oraz
zakrzywioną klingę tureckiego wybrzeża, leżącą jeszcze dalej.
To był widok zapierający dech w piersiach - majestatyczne piękno greckiej wyspy
o poranku, z powietrzem przepełnionym zapachem dzikiej mięty, kapryfolium i sosen - ale
10
Dziękujemy, mule!
to wszystko omamiło pułkownika tylko na chwilę. Znowu musiał skoncentrować się na
swoim zadaniu.
Kierował lornetkę w lewo, dopóki jego wzrok nie spoczął na reszcie centrum
obrony brytyjskiej - góra Meraviglia. Brytyjczycy, jak zawsze lenie, jeśli chodziło o
kopanie okopów, stworzyli jedynie płytkie dziury w ziemi i stanowiska dział, dzięki czemu
ich pozycje było wyraźnie widać. Ale nawet jeśli były płytkie, to z pewnością liczne.
Potem powoli badał stok góry naznaczony kraterami po wybuchach niemieckich
bomb jak ospą. Dowództwo mieściło się zapewne w schronie z długim dachem i
bezprzewodowymi antenami, błyszczącymi w słońcu. Wokół schronu widać było okopy
dla piechoty. Musiał się tam w takim razie znajdować pluton ochrony sztabu. Przebiegł
wzrokiem po rzędzie przeciwlotniczych karabinów maszynowych i okopanej
dwudziestofuntowej armacie i zatrzymał się dopiero na stanowiskach 37-milimetrowych
działkach Bofors.
Ich lufy skierowane były w górę, w oczekiwaniu następnego niemieckiego nalotu i
Stürmer widział, jak maleńkie postacie trudziły się przy nich, układając kolejne warstwy
worków z piaskiem, aby zastąpić te, które zostały zniszczone podczas nocnego
bombardowania. Było ich cztery, idealnie ustawione z niemieckiego punktu widzenia, na
niewielkim wzniesieniu, w linii równoległej do schronu brytyjskiego dowództwa.
Pułkownik opuścił lornetkę. Znał działka Bofors. Neutralni Szwedzi, chcąc zarobić
na wojnie, pozwolili produkować je na swojej licencji tak Brytyjczykom, jak i Niemcom.
Ale podczas gdy Brytyjczycy używali tej broni o wysokiej szybkostrzelności do walki z
celami powietrznymi, to niemiecka armia odkryła, że działka te są bardzo skuteczne
przeciwko piechocie, jeśli żadna inna broń nie była dostępna. Co jakiś czas artyleria
przeciwlotnicza Luftwaffe używała swoich wielkich armat, aby wspomagać piechotę w
walce z mającymi ogromną przewagę liczebną Rosjanami.
Jeśli zdobyliby te działka, mogliby ich użyć do wysłania do piekła Brytyjczyków,
którzy obecnie byli zajęci przygotowaniem ataku na dużą skalę na grzbiet Rachi, leżący
poniżej. Mogliby też użyć tego miejsca jako odskoczni do końcowego ataku. Jednak trzeba
było najpierw zdobyć te tak skuteczne armatki przeciwlotnicze.
Stanął na nogach i pobiegł szybko do pozycji swoich ludzi, gdzie już czekał na
niego zniecierpliwiony major Greul.
- No i jak, panie pułkowniku?
- Przeszli przez pozycje brytyjskie.
- Dzięki Bogu! - Greul odetchnął z wyraźną ulgą.
- My i spadochroniarze mamy około dwudziestu rannych, którzy nadal mogą
posługiwać się bronią.
- Tak, ale to za mało, aby przekonać Anglików, że nadal wszystkimi siłami
bronimy się na grzbiecie.
- Już się o to zatroszczyłem - odpowiedział Greul z dumą.
- Jak?
- Ściągnąłem trochę zapasowych ubrań i koców, i kazałem spadochroniarzom
oddać ich hełmy.
- Ale po co, majorze?
- Chcę z nich zrobić manekiny, panie pułkowniku - wyjaśnił Greul, oczywiście
dumny z siebie i własnej pomysłowości. - Potem umieścimy je przy co drugim stanowisku
strzeleckim. Z tak dużej odległości Anglicy się na tym nie poznają. A przecież wszyscy
wiemy, że Anglicy nie mają chęci do walki na krótki dystans.
- Znakomicie, Greul, świetny pomysł! To ich powinno wprowadzić w błąd -
przynajmniej na chwilę. Jak dużo czasu ci to zajmie?
Greul wskazał na klęczących spadochroniarzy i strzelców alpejskich, którzy
wypychali zrolowane koce i zapasowe mundury trawą i gałęziami.
- Może jeszcze jakieś piętnaście minut. Najdalej pół godziny, panie pułkowniku.
Stürmer dokonał szybkich obliczeń. Do tego czasu „Koń Trojański” (tak baron
osobiście nazwał to małe oszustwo) znajdzie się obok stanowisk działek Bofors, zakładając
oczywiście, że tamta trójka nie zostanie zatrzymana i rozpoznana przez nadgorliwych
brytyjskich strażników.
- W porządku, majorze. Pospiesz ludzi jak tylko potrafisz. Chcę, aby ci, co
pozostaną na pozycjach wyjściowych, zaczęli małą dywersję, jak tylko skończą tę robotę.
Potem musimy zobaczyć, czy zdołamy zejść niżej i wesprzeć barona.
Stürmer spojrzał na ścianę skalną, po której musieli schodzić chcąc wydostać się z
grzbietu, niezauważeni przez Anglików, zajmujących pozycje poniżej.
- To nie będzie łatwe, bo musimy zabrać z nami spadochroniarzy. Spodziewam się
jednak, że przy ich wyszkoleniu nie mają lęku wysokości.
- Już o tym pomyślałem panie pułkowniku. Przydzieliłem jednego naszego
chłopaka do każdego spadochroniarza. Będą im pomagać na trudniejszych etapach
wspinaczki. Sądzę, że dzięki temu nie będzie problemów.
- Nie będzie? - Stürmer poczuł jak narasta w nim złość.
Jeszcze w życiu nie brał udziału w operacji, która by stwarzała więcej problemów.
Próbowali oszukać silnego liczebnie przeciwnika, że wszystkimi siłami bronią zdobytych
pozycji, podczas gdy naprawdę miała to robić jedynie garstka rannych. Jakby tego było
mało, musiał poprowadzić grupę nowicjuszy w skomplikowanej wspinaczce, z nadzieją, że
zdołają pokonać pionową ścianę skalną. A do tego jedynie trzech ludzi miało zapewnić, że
nie powita ich lawina pocisków z działek Bofors.
Jednak zamiast krzyczeć, zadowolił się uspokajającym komentarzem:
- W porządku, majorze, niech pan działa dalej.
Operacja „Koń Trojański” wchodziła w trzecią fazę.
Rozdział 6
- A teraz chcę, aby wszyscy spadochroniarze uważnie wysłuchali tego, co mam do
powiedzenia - pułkownik Stürmer zaczął swoją przemowę powoli, akcentując każde słowo,
widząc obawę na twardych twarzach żołnierzy, gdy patrzyli na ścianę skalną o wysokości
osiemdziesięciu metrów. - Tu nie ma się czego obawiać, poza sobą samym. Będziecie się
wspinać po linie, którą wybrałem osobiście i którą własnymi rękami umocuję na szczycie
tej skały. Przed każdym z was będzie to robił wyszkolony alpinista, a drugi będzie szedł za
wami. Strach może was paraliżować, ale jeśli już was dopadnie - tak samo jak waszą siłę -
będziecie zgubieni. Kluczem do sukcesu we wspinaczce jest szybkość.
Poczekał chwilę, aż jego słowa dotrą do świadomości ludzi i w tym samym czasie
spoglądał poważnym spojrzeniem na nieco pobladłe twarze żołnierzy.
- A teraz, czy są jakieś pytania?
Jeden ze spadochroniarzy, podoficer, spytał zachrypniętym głosem:
- Tak, panie pułkowniku. Czy uważa pan, że mógłbym się w tej chwili, od razu,
przenieść do służb kwatermistrzowskich zamiast wspinać się jak pająk?
Jego śmiałe pytanie złamało ogólnie panujące napięcie. Ludzie ze śmiechem
zaczęli podchodzić do podstawy skały. Za ich plecami ranni już zajmowali wyznaczone
pozycje i przygotowywali broń do otwarcia ognia.
Chwilę później oddali pierwszą chaotyczną salwę. Pułkownik rozpoczął samotną
wspinaczkę. Przez pierś przewiesił wcześniej gruby zwój liny.
Pierwsze dwadzieścia metrów nie sprawiło kłopotów, ale potem szczęście zaczęło
go opuszczać. Trudno było mu znaleźć występy, czy szczeliny i w kilku przypadkach
musiał uciekać się do stosowania chwytu szczypcowego, trzymając się kciukiem i palcem
wskazującym niewielkich załomów. W pewnym momencie, gdy wisiał jedynie na dłoni
zwiniętej w pięść wciśniętą w jakąś dziurę - dzięki czemu działała ona jak klin - jego stopa
zakleszczyła się w szczelinie. Przeklinając, z mięśniami piekącymi z bólu, które w każdej
chwili mogły odmówić posłuszeństwa, wolną ręką usiłował wbić w ścianę hak. W tym
czasie cały czas zwisał na obolałej pięści.
Ale napierał dalej, wiedząc, że czas jest podstawą działania i starał się nie zważać
na piekielny ból, aby tylko poruszać się do góry. Stosował wszelkie znane mu techniki, by
tylko zwiększyć tempo wspinaczki. W pewnej chwili musiał zupełnie się zatrzymać.
Ostatnie dziesięć metrów wspinaczki oznaczało pokonanie mocno wystającego nawisu
skalnego.
- Cholera! - sapnął gniewnie, oblizując pot, który mu ściekał po twarzy.
Takie wystające stopnie stanowiły sporą trudność nawet w najlepszych jego
czasach, a teraz napotkał coś takiego w tak trudnej sytuacji! W tej chwili mógł tylko
szukać dobrych uchwytów, które pozwoliły mu walczyć z grawitacją, podczas gdy jego
ciało musiało być niepewnie rozciągnięte na skale odchylonej w górę od poziomu o
czterdzieści pięć stopni. Nie lubił tego uczucia, miał wrażenie, że jest jak ślimak, który
wybrał się na przechadzkę po suficie.
W ponurym nastroju ruszył pod górę i prawą ręką wymacał uchwyt kieszeniowy,
starając się wciskać kolana w skałę. Przełknął ślinę, gdy lewą ręką wymacał uchwyt
dzbanowy i stwierdził, że do pokonania ma odległość około metra. Teraz wspierając się
prawą ręką i kolanem, wisiał kilkadziesiąt metrów nad ziemią, odchylony od ściany pod
nieprawdopodobnym kątem.
Już prawie miał chwyt dzbanowy, gdy nadeszła katastrofa. Ześlizgnęło mu się
prawe kolano. W mgnieniu oka jego ciało wygięło się w wywołujący zawrót głowy łuk, a
trzymał się skały jedynie prawą ręką. Lecz tak czy inaczej, trzymał się nadal. Tylko
nieznośny ból, który przeszywał jego ramię i bark, kazał mu walczyć dalej. Zdusił okrzyk
bólu i podjął dalszą walkę.
Zebrał resztki sił, naprężył mięśnie brzucha i dolnej części pleców, po czym mocno
odchylił się do przodu. Buty znowu zachrzęściły o powierzchnię skały. Lewą ręką jednak
nie zdołał odnaleźć chwytu. Chwilę później znowu zwisał w powietrzu i widział kątem oka
pełne napięcia, pobladłe twarze ludzi, którzy zebrani poniżej obserwowali jego zmagania.
Łkając, aby złapać oddech, z mięśniami prawej ręki, palącymi z bólu, Stürmer
podjął jeszcze jedną próbę. Nie mógł tak dłużej wisieć. Teraz! Drapał lewą ręką
poszarpaną krawędź skały.
Próbował ją uchwycić jakimś rozpaczliwym ruchem. Ostra krawędź cięła mu palce
i natychmiast pokazała się krew.
Stürmer starał się uspokoić. Powstrzymał kołysanie ciała. Spróbował kontrolować
bicie serca i wziął kilka głębszych oddechów. Teraz albo nigdy. Jeśli tego nie zrobi tym
razem, będzie musiał się puścić. Mięśnie jego prawej ręki wytrzymają takie nieznośne
naprężenie jeszcze jedynie przez kilka sekund.
Nagle pułkownik jakby oderwał się od rzeczywistości i uspokoił. Zawsze wiedział,
że zginie gdzieś w górach. Od czasu, gdy podjął wyzwanie „niemieckiej góry” w dalekich
Himalajach, czuł, że mógłby zginąć na Nanga Parbat. Teraz miał wrażenie, że koniec może
go spotkać na tej nieoznaczonej płycie skalnej, która nawet nie zasłużyła na nadanie jej
nazwy.
- W porządku - pomyślał - teraz albo nigdy!
Jeszcze raz zebrał siły i przyciągnął się do skały. Wreszcie jego palce namacały i
chwyciły ostrogę skalną.
- Trzymaj ją! Tym razem trzymaj! - krzyczała cała jego świadomość.
Pięć minut późnej przerzucał swoje ciało ponad górnym brzegiem półki skalnej. A
kilka sekund później rozłożył się na wątłej trawie i chwytał ustami wielkie hausty
powietrza.
*
- Hej, wieśniacy co tu robicie? - spytał spocony artylerzysta, patrząc ponad
workiem, napełnianym przez niego piaskiem, na dziwną karawanę i jeszcze dziwniejszych
ludzi, którzy ją prowadzili. - Nie wiecie, że jest wojna?
Potrząsnął głową, próbując wskazać na rozbłyski wystrzałów, pojawiające się od
strony grzbietu Rachi.
- Nie mówi angielski - zaryzykował baron, mówiąc dialektem, który jak miał
nadzieję, przypomina nieco angielsko-grecki. - Ty lubisz woda ognista?
Artylerzysta od razu się wyprostował.
- Coś ty powiedział?
Baron pospiesznie podniósł wieko kosza i wyciągnął butelkę wódki, jaką dostał
każdy ze spadochroniarzy, nim ruszyli do walki. Jego Zielone Diabły złowrogo
zaszemrały, gdy zapytał, czy ktoś z nich nie ma pełnej flaszki do przekazania trójce jego
ludzi. Teraz trzymał ją przed oczami Anglika.
- Brandy - powiedział - niemiecka brandy!
- A skąd ją masz? - spytał podejrzliwie artylerzysta.
- Tam - baron wskazał na grzbiet. - Dużo zabitych Niemców.
- O, niech to kura podziobie, kurka! - krzyknął żołnierz. - Wy, wieśniaki, jesteście
jak hieny. Obrabujecie nawet umarłych.
Ale nadal w jego oczach paliła się żądza wypicia trunku.
- Co za to chcecie?
- Ty masz puszkę mięsa? - spytał baron.
- Chrzanić! Całe sterty. Kate Karney
11
dobrze żywi swoich rozrabiaków. Ile
chcecie?
Baron uniósł jeden palec do góry.
- Ena - powiedział, potem chwilę się zastanowił i wyprostował drugi palec. - Dio!
- Dwie! Dajcie spokój - powiedział pogardliwie żołnierz.
- Za dwie to musiałbyś jeszcze dołożyć swoją starą. Jedna!
Baron, wczuwając się w swoją rolę, splunął prostacko w pył koło butów Anglika i
powiedział:
- Dobra, jedna puszka wołowina. Ty przyniesiesz?
- Tak, przyniosę. A teraz poczekajcie tutaj. Jeśli macie więcej flaszek na sprzedaż,
moi kumple chętnie je kupią. Po tej cholernej ostatniej nocy, warto się napić.
Wojak rzucił szuflę i zapominając o pracy, którą miał wykonywać, pobiegł w
kierunku niewielkiej drewnianej szopy stojącej w centrum obozowiska. Oczywiście był to
podręczny magazyn zapasów jego baterii.
- Szybko! - szepnął baron, zadowolony z przeprowadzonej transakcji.
Podczas gdy baron w roli wędrownego greckiego handlarza szczerzył zęby do
odchodzącego Anglika, Byk Jo i Jap zabrali się do pracy. Zasłonięci przed spojrzeniami
Brytyjczyków cielskami mułów, zaczęli wyciągać ładunki wybuchowe z juków i nastawiać
ich zapalniki na dziesięciominutowe opóźnienie. W ciągu kilku sekund mieli gotowych
dziesięć takich półkilogramowych bomb. Szybko porozrzucali je po stosach amunicji,
ułożonych pięćdziesiąt metrów od dział, już gotowych do dalszej walki. Przy odrobinie
szczęścia pociski wybuchną i skutecznie odwrócą uwagę, bez uszkadzania samych dział.
Na dalsze dywagacje nie było już czasu; rozochoceni brytyjscy kanonierzy już
wylewali się strumieniem, trzymając w rękach puszki z konserwową wołowiną.
- Zaprowadźcie nas tam, wieśniacy!... Gdzie jest tyle tego cudownego picia?
Spocony lekko ze strachu baron rozdawał dookoła metalowe, płaskie buteleczki.
Operacja „Koń Trojański” wchodziła w decydującą fazę.
11
Znana irlandzka gospoda, istniejąca od ponad dwustu lat.
Rozdział 7
W końcu ładunek wybuchowy eksplodował, Jo nacisnął spust pistoletu
maszynowego. Dwaj brytyjscy artylerzyści zatrzymali się w biegu i padli na ziemię wśród
śmiertelnych drgawek. Cześć z nich starała się ujść przed zagładą i wpadał prosto pod kule
trzech Niemców, który siedzieli skuleni w rowie za armatami baterii.
Ostatnie pociski eksplodowały w płomieniach i huku. Kawałki sprzętu bojowego i
resztki ludzkich ciał fruwały prawie pod szkarłatne niebo. Potem nagle hałas ustał i Jo
patrzył na Japa oszołomiony i ogłuszony bliskością wybuchów.
Baron zdjął palec ze spustu pistoletu maszynowego. Szaleńczy terkot wreszcie
ustał. Nagła cisza, przerywana jedynie trzaskiem płomieni, stawała się przytłaczająca;
nawet bardziej niż hałas, który panował wcześniej. Wtedy baron von Waldstein wcisnął w
oczodół swój ulubiony monokl i zawołał:
- Chodźcie, sprawdzimy tych z armatami!
Nie trzeba było ich do tego specjalnie zachęcać. W całej fortecy sztabowej
panowało ogromne zamieszanie; przenikliwie odzywały się gwizdki, oficerowie i
podoficerowie wykrzykiwali komendy, odpalano ryczące silniki motocykli. Trzech ludzi
biegło przez ogień, przeskakując ponad straszliwie okaleczonymi ciałami brytyjskich
kanonierów, odpychali płonące szczątki, byle tylko dostać się do wykopanych stanowisk
artyleryjskich.
Pierwsze działko było tak mocno uszkodzone, że nie nadawało się do użytku. Stos
eksplodujących pocisków znajdował się zbyt blisko jego lufy, która teraz była powyginana
w chińskie „s”. Ale dwie dalsze armatki zdawały się być nietknięte, pomimo że powłoka
farby ochronnej na ich lufach była złuszczona od żaru i pełna popękanych bąbli.
- Ty nas będziesz osłaniał, Jap - rozkazał baron. - A my spróbujemy przygotować
przynajmniej jedną z nich nim nadejdzie reszta naszych ludzi. Powinni być tutaj za
dziesięć minut.
Usadowili się na podwójnych siodełkach działka przeciwlotniczego i zaczęli
gorączkowo kręcić mosiężnymi korbkami, aby przesunąć lufę w kierunku umocnionego
stanowiska dowodzenia Brytyjczyków, skąd odezwały się chaotycznie pierwsze karabiny
maszynowe, posyłając kilka serii w ich kierunku.
Gdy Jap odpowiadał im seria za serią ze swego pistoletu maszynowego, pierwsi
spadochroniarze i strzelcy górscy zbiegali w dół stoku do stanowisk ogniowych baterii.
- Lecą zręcznie jak sowie gówno - pomyślał. - Stara niezawodna gwardia z
Edelweiss!
*
Tego popołudnia irlandzcy fizylierzy pułkownika Frencha musieli zmienić pozycje
o sto osiemdziesiąt stopni na stokach grzbietu Rachi i zaatakować Niemców, którzy tak
nagle pojawili się na ich tyłach. Ale nie zaszli za daleko.
Niemieckie messerschmitty i stukasy wezwane przez radio, atakowały ich bez
przerwy. Samoloty otwierały ogień z karabinów maszynowych i działek, gdy znajdowały
się na wysokości koron drzew. W końcu sfrustrowany pułkownik French zmuszony został
od odwołania ataku i rozkazał plutonowi moździerzy, aby zmiękczył obronę mieszanego
oddziału spadochroniarzy i alpejczyków, wiedząc, że skalisty teren nie pozwala tworzyć
głębszych wykopów i ostrzał w tej sytuacji jest groźniejszy niż normalnie.
Teraz French z gołą głową i krwią skapującą z głębokiej rany na czole siedział za
dużym głazem i wzywał przez radio pułkownika Tilneya.
- Słuchaj, Tilney. Chcę aby cała artyleria, którą dysponujesz, po zmroku otworzyła
ogień i raz na zawsze uwolniła nas od tych cholernych Szwabów. Musisz mnie wesprzeć
wszystkim co masz. Daj im dobrze popalić przez piętnaście minut, a potem my ruszamy!
- Ale, Maurice! Niemcy lądują z poważnymi siłami w Zatoce Pandeli! Już do tej
pory zdobyli samo Leros i dalej posuwają się w głąb lądu. Muszę też myśleć jak ich
zatrzymać.
- Tilney - French już krzyczał ze złością w głosie.
- Czy muszę się powtarzać? Koncentracja jest wszystkim, co możemy im
przeciwstawić. Najpierw musimy pozbyć się tego wrzodu na naszych tyłach. Z Buffsem,
który naciera na grzbiet, możemy przeprowadzić na pełną skalę atak na Niemców
lądujących w Zatoce Pandeli. Koncentracja sił, Tilney, koncentracja!
- Łatwiej powiedzieć niż zrobić, Maurice - głos pułkownika stał się metaliczny i
pomimo zniekształceń w przekazie, też było czuć w nim irytację. - A co ze Szkopami
wychodzącymi z morza i tymi twoimi tam na dole, którzy już stukają w nas ze
zdobycznych boforsów. Czy to nie jest jednak ogród z krwawymi różami, jak ci się
wydaje?
Pracujący obok Frencha sanitariusz zabierał się za kolejnego rannego z długiej linii
leżących ofiar. Pułkownik westchnął wstrząśnięty. To był młody Charley O’Kane; z jego
roztrzaskanego ramienia krew tryskała jak z szeroko otwartego kranu. Tilney usłyszał jego
westchnienie.
- Co tam się u ciebie dzieje?
- Nic... to tylko ranni.
- Jest tak źle? - głos Tilneya wyraźnie złagodniał.
- Całkiem, w przybliżeniu moje kompanie mają połowę ludzi. Ale nadal możemy
sobie poradzić ze Szwabami tam na dole, jeśli tylko dasz mi wsparcie ogniowe.
- W porządku! O zmierzchu, jak się umówiliśmy - konsultował się z adiutantem. -
Dokładnie o osiemnastej. Ale nie mogę ci dać wsparcia więcej jak przez pięć minut. Nie
śmiałbym zdjąć ostrzału moich dwudziestopięciofiintówek z Niemców po drugiej stronie
umocnień sztabowych na dłużej niż powiedziałem. Mogliby wtedy wpaść na pomysł
przeprowadzenia nocnego ataku. Sam rozumiesz.
- Rozumiem, Tilney - zazgrzytał zębami French.
Sanitariusz obok niego zaczął przecinać rozerwane ciało na ramieniu O’Kane ze
straszliwym, wywołującym mdłości dźwiękiem, a młody kapitan próbował zdusić jęki;
brakowało już środków przeciwbólowych!
- Pięć minut wystarczy moim ludziom. Dziękuję.
- Niech ci szczęście sprzyja. Maurice...
*
- W porządku, chłopcy, podrywać się na nogi! - rozkazał French, gdy zagrzmiały
armaty i pociski o wadze dwudziestu pięciu funtów zaczęły spadać na stanowiska baterii
boforsów.
Dokoła niego reszta tych, którzy przeżyli z oddziału Royal Irish Fusiliers, stawała
skulona, z bagnetami matowo pobłyskującymi srebrem w świetle ginącego zmierzchu.
French kiwnął głową w cichej aprobacie. Jego Paddies go na pewno nie zawiodą.
Spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Jeszcze cztery minuty do końca
nawały ogniowej. Da jeszcze armatom dwie minuty... Potem im będzie potrzeba
dziewięćdziesiąt sekund, aby przebiec prawie dwieście metrów, jakie dzieliło ich od
pozycji niemieckich. Był gotów zaryzykować życie kilku ludzi wykonując sprint, którego
musieli się podjąć, jeśli chcą dopaść wroga nim zamilkną armaty.
- Przygotować się! - wydzierał się, chcąc przekrzyczeć huk armat.
Mocniej zacisnął mokrą od potu dłoń na kolbie rewolweru. Boforsy, które
ostrzeliwały fortecę sztabową, zamilkły na chwilę. Najpewniej ich obsługa leżała na ziemi,
z powodu ostrzału artylerii brytyjskiej. To był dobry znak. French uniósł rewolwer do
góry.
- Fizylierzy! - krzyknął! - Biegiem, naprzód!
Ponad czterystu ludzi, którzy zostali jeszcze z 1. batalionu rozpoczęło niezdarny
bieg, potykając się w ciemnościach o ciała towarzyszy, którzy zginęli w poprzednich
walkach. Jednak utrzymywali z determinacją szyk z nastawionymi przed siebie bagnetami,
gotowi na nadchodzące starcie.
Siedemdziesiąt metrów... pięćdziesiąt metrów... czterdzieści... French zaczął
wierzyć, że pokonają dystans, nim skończy się nawała ogniowa. A potem jego Irlandczycy
zajmą się Niemcami. To będzie masakra. Trzydzieści metrów...
- Podeszli już dosyć blisko! - krzyknął pułkownik Stürmer, gdy kończył się ostrzał i
ostanie odłamki z jękiem odbijały się od pobliskich skał. Uniósł karabinek do ramienia i
starając się nie zwracać uwagi na szaleństwo wybuchów ponad jego głową, wziął na cel
poszarpaną linię żołnierzy wroga, którzy mozolnie zbliżali się po zboczu.
- Ognia!
Linia niemieckich pozycji bojowych ożyła rozbłyskiem z luf, nim jeszcze
skończyła się nawała ogniowa Brytyjczyków. Można było z tej odległości strzelać na
ślepo. To nie była wojna, to była masakra! Nie można było nie trafić. Pierwsza fala
Irlandczyków została dosłownie zmieciona z powierzchni ziemi, jakby niewidzialny
kosiarz zaczął ścinać zboże. Jednak druga fala nadal wdzierała się na stok. Odrzucając
przypływ odrazy, która zaczęła ogarniać pułkownika, ponownie wycelował karabinek i
pociągnął za spust.
Fizylierzy zostali rozproszeni w małe grupki, lecz nadal chwiejnym krokiem
próbowali jak ślepcy przedostać się przez chaos dymu i hałasu, by spotkać jedynie śmierć.
Jeden z Irlandczyków, wiejski chłopak z rumianą twarzą, próbował wdrapać się na
głaz, który wyznaczał narożnik niemieckiego obwodu obronnego. Przez ramię miał
przerzucony pasek torby pełnej granatów. Pociski przeciwnika zrzuciły go na dół, tuż
przed tym, jak dostał się na szczyt. Kolejny fizylier chwycił jego torbę i chciał powtórzyć
jego manewr. Jednak seria pocisków z pistoletu maszynowego przerwała jego wysiłki.
Pułkownik French, który zgubił gdzieś rewolwer, podniósł torbę z ziemi. Nawet nie
patrząc na to, co zostało z jego batalionu, krzyknął jak szaleniec:
- Za mną, Irlandczycy!
Wbiegł na skałkę. Pocisk uderzył go w ramię. Lekko się zachwiał, ale nie zrobiło to
na nim wrażenia. Za nim grupka tych co przeżyli, wspinała się jego śladem. Jakby szukali
razem z nim śmierci.
French dostał się na szczyt głazu. Sięgnął ręką do wnętrza torby. Kolejna kula
trafiła go, tym razem w podbrzusze. Jęknął przeszyty nieznośnym bólem i opadł na kolana.
W jego kierunku poleciała seria pocisków świetlnych. Wyciągnął granat. Zdrętwiałymi
palcami, sztywnymi jak grabie, chwycił za zapinkę zapalnika. Wydawało mu się, że
nieskończenie długo wyciągał ją z uchwytu. Coś uderzyło go potężnie w ramię. Nie przejął
się tym. Całą uwagę skupił na metalowym pierścieniu.
- Do ataku, Irlandczycy...
Gdy właśnie zdołał wyciągnąć zawleczkę, seria pocisków z MG43 zrzuciła go ze
szczytu skałki. Umarł nim spadł na ziemię, na której było już pełno ciał jego „Paddies”.
Tak zginął pułkownik Maurice French, a jego 1. batalion Royal Irish Fusiliers
przestał istnieć.
*
- Wstrzymać ogień! Wstrzymać ogień! - nawoływał gorączkowo pułkownik
Stürmer.
Ze zgrabiałych rąk upuścił na ziemię karabin z gorącą lufą i patrzył jak
zahipnotyzowany na garstkę żołnierzy wroga, którzy przetrwali tę rzeźnię. Wszyscy byli
ranni, kuśtykali wykrzywieni bólem lub zataczali się w ciszy jak lunatycy, gdy schodzili po
stoku, na którym zostało tak wielu ich towarzyszy broni.
- Już tu nie wrócą - stwierdził Greul, kucając obok Stürmera w jego dołku
strzeleckim i nawet na jego zuchwałej twarzy pojawił się cień podziwu dla pokonanych
przeciwników.
Rozdział 8
Przez całą noc, gdy pociski z boforsów zasypywały fortecę sztabową, generał
Mueller kontynuował atak na Leros. O świcie Luftwaffe nadleciała z pełną mocą, aby
skończyć z resztką brytyjskich dział przeciwlotniczych. Bomby i odłamki niszczyły je
jedno za drugim. Teraz samoloty z czarnymi krzyżami panowały na niebie.
Zrozpaczony Tilney prosił swoje dowództwo o wsparcie marynarki wojennej. Trzy
niszczyciele brytyjskie nawet wpłynęły do zatoki Alinda. Ale bez przerwy atakowane
przez samoloty Luftwaffe, nie były w stanie prowadzić dokładnego ostrzału i ich pociski
nie spadły na pozycje niemieckie, lecz na ludzi Buffsa, którzy usiłowali dostać się na
grzbiet Rachi. W końcu niszczyciele, nękane bez przerwy przez stukasy, wycofały się z
licznymi uszkodzeniami i rannymi marynarzami.
Generał Mueller zaczął wysadzać na ląd coraz więcej i więcej oddziałów, i obecnie
desant przebiegał prawie bez oporu. Do wieczora 15 listopada Niemcy mieli na wyspie
dwa razy więcej ludzi, niż Tilney.
Nowy plan brytyjskiego pułkownika zakładał zatrzymanie Niemców w pasie
nadbrzeżnym ciągnącym się wokół Zatoki Alinda, po czym zepchnięcie ich do morza za
pomocą frontalnego kontrataku. Ale teraz, jak przybywał jeden za drugim alarmujący
meldunek na temat sił niemieckiego desantu, Tilney zdał sobie sprawę, że ma za mało
ludzi do przeprowadzenia takiej akcji.
Dowództwo naczelne przysłało mu radiogram, że powinien wycofać oddziały drogą
morską z północy na południe. Jednak nie było żadnych łodzi, dowódca Buffsów już nie
żył, a większość dowódców ich kompanii była ranna; młodzi oficerowie, którzy przejęli
dowodzenie ledwie dawali sobie radę z sytuacją.
Zaczęła się załamywać komunikacja między brytyjskimi oddziałami. Podobnie
działo się z łącznością radiową z Buffsami. Jednym sposobem utrzymywania z nimi
kontaktu było korzystanie z pieszych gońców, ale nie było wcale chętnych do
podejmowania takich samobójczych misji. Brytyjczycy byli więc siłą rzeczy spychani do
odizolowanych punktów obrony, mocno naciskani przez triumfujących Niemców.
Pomimo powagi sytuacji, determinacja pułkownika Tilneya, aby walczyć do
ostatniego człowieka, pozostała niezachwiana. Straty wśród ludzi z fortecy sztabowej były
stosunkowo niewielkie, jego baterie dział dwudziestopięciofuntowych nadal mogły
strzelać, mając ogromne zapasy amunicji, a w kwestii piechoty, to posiadał on nadal
najbardziej niezachwiany i doświadczony oddział na wyspie - oddział piechoty morskiej
Jellicoe. Gdy straszliwy 15 listopada zbliżał się do końca, Tilney zwrócił się do
zgromadzonych oficerów:
- Panowie nie wolno rozmawiać o poddaniu. Mamy tu dobrą pozycję obronną.
Wytrzymamy tutaj, dopóki dżentelmeni z kwatery głównej dojdą do wniosku, że trzeba nas
ratować - zawahał się na ułamek sekundy - albo będziemy walczyć do samego końca. Czy
to jest całkowicie jasne?
- Tak jest! - odkrzyknęli ochoczo oficerowie, nim opuścili miejsce narady i udali
się na swoje stanowiska wśród huku wystrzałów brytyjskich haubic.
*
Pułkownik Stürmer przyłożył dłonie do ucha barona i krzyknął w nie, chcąc
przedrzeć się przez huk dział brytyjskich.
- Mam już tego dosyć! Anglicy są tam dobrze okopani i mają masę amunicji, więc
chłopcy Muellera nie mogą im mocno zaszkodzić. Nie robią żadnych postępów. Jak tak
dalej pójdzie, to ci cholerni Brytyjczycy będą się trzymać aż do końca wojny.
Stürmer kiwnął potakująco głową.
- Widzi pan tę wystającą skałę ponad antenami radiowymi ich bunkra, baronie?
- Tak.
- Gdybyśmy mieli kilku zdecydowanych na wszystko ludzi, mogliby łatwo znaleźć
się na szczycie tego schronu. Kilka granatów i droga stoi przed nami otworem. To mógłby
okazać się najszybszy i najtańszy sposób, aby zakończyć tę całą nudną zabawę.
- Kilku zdeterminowanych facetów, powiadasz? - baron von Waldstein
zainteresował się tym pomysłem. - Mówisz tak, jakby to było łatwe, cholernie łatwe. Ale
zapominasz, że tam się aż roi od Angoli i jest ich tam tyle, ile pcheł na grzbietach naszych
mułów. Niech cię dopadną, jak będziesz zwisał na linie - mogę sobie wyobrazić, jak twoi
zdeterminowani ludzie szybko zaczną śpiewać jak kastraci.
- Liczę na ciemność i ogólne zamieszanie, jeśli dacie nam osłonę ogniową.
Baron spojrzał na bryłę schronu i wysoką ścianę skalną wznoszącą się ponad nim, i
szybko zdał sobie sprawę ze skali niebezpieczeństwa, gdy nagły rozbłysk ognia oświetlił
teren.
- Myślisz, że mam jeszcze ochotę na kolejny taki taniec. Mam już dosyć w głowie
tych wysokości.
Stürmer poklepał go pocieszająco po ramieniu.
- Nie, baronie. Tego od pana nie wymagam. Pan by przejął tylko dowodzenie
baterią naszych boforsów. Wezmę ze sobą tylko kilku wyszkolonych ludzi.
Wstał z ziemi, z gotową już decyzją, po czym przyłożył dłonie do ust:
- Major Greul, sierżant Meier i kapral Madad, proszę tutaj, szybko do mnie!
*
Była już pierwsza w nocy 16 listopada 1943 roku. Brytyjskie
dwudzistopięciofuntówki rozlokowane wokół umocnionej kwatery sztabu nadal dudniły
broniąc pozycji, ale ich ostrzał trochę zelżał. Jednak pomimo zmęczenia atakujących i
obrońców, w powietrzu krzyżowały się kolorowe sznury pocisków wystrzeliwanych z
karabinów maszynowych, a niebo co chwila rozjaśniały kolejne race sygnalizacyjne.
Pułkownikowi Stürmerowi wydawało się, że nikt na wyspie nie śpi, gdy z trzema ludźmi
ostrożnie przekradał się przez zasieki, i że ciemność pełna była napięcia i wyczekiwania
ludzi, którzy liczyli, że oddziały przeciwnika popełnią jakiś błąd. Poczuł jak przez plecy
przeleciał dreszcz strachu i wzdrygnął się.
- Coś złego? - dopytywał się Jo.
- Nie, tylko trzymaj ślepia otwarte, Meier. Wydaje się, że Angole są wszędzie.
- To chyba nie dziwne, panie pułkowniku, skoro jesteśmy prawie w samym środku
ich obozowiska - chwycił za ramię dowódcy i wskazał na ciemne kontury dział.
- Nie byłoby zbyt zdrowo iść dalej w ich kierunku.
Najciszej jak tylko mogli cofnęli się kilka kroków i skręcili trochę w prawo.
Anglicy jeszcze ich nie dostrzegli. W pewnej chwili patrol brytyjski przeszedł od nich w
odległości zaledwie kilku metrów i wtedy musieli wciskać swoje ciała w kamienny mur, a
serca dudniły im tak głośno, że wrogowie mogli prawie je dosłyszeć.
Raz o mało nie wpadli na wysunięty posterunek. W ostatnim momencie ostrzegł ich
suchotniczy kaszel żołnierza palącego papierosy i pomarańczowy ognik żaru, który
chłopak starał się ukryć w rękawie kurtki munduru. To uratowało im życie. Greul wysunął
się do przodu i podbiegł skulony kilka kroków. Strażnik nigdy się nie dowiedział, czym
dostał w głowę. Major chwycił go i odwlókł do tyłu, ciągnąc go za pasek hełmu. Greul
wcisnął mu kolano w kręgosłup i mocno szarpnął za głowę. Pasek coraz mocniej wciskał
się w gardło ofiary. Szarpanina trwała kilka sekund. Wreszcie Greul poczuł się
zadowolony i rozluźnił uchwyt.
- Załatwione - szepnął przez ramię, gdy wypuszczał bezwładne ciało ofiary z rąk. -
Chodźcie, jest czysto.
Tak dotarli do punktu docelowego ponad stanowiskiem dowodzenia.
- Trzydzieści metrów, albo może trochę więcej - szepnął Stürmer. - Co o tym
sądzisz, Greul?
- Będzie coś koło tego.
Potem w ciszy dwóch znakomitych alpinistów patrzyło w dół z nawisu, oceniając -
mimo słabego światła jakie panowało w nocy - czekające ich trudności. W tym czasie Jap i
Byk Jo czekali na ich werdykt jak pacjenci na wynik konsylium lekarskiego - życie czy
śmierć.
- Coś dla cudotwórcy - ocenił Stürmer tylko trochę żartując.
- Bardzo sroga ocena. Zgadzam się - powiedział śmiertelnie poważnie Greul. -
Ciężka trasa, potrzeba lekkich butów, siły i dużo umiejętności. Czasami niemal niemożliwe
przy złych warunkach pogodowych - dodał, jakby cytował podręcznik do wspinaczki
wysokogórskiej.
Stürmer od razu wtrącił się:
- Przy tym zejściu są tylko dwa poważne problemy. Jeden, to że tak naprawdę nie
będziemy wiedzieli, gdzie jesteśmy. Drugi...
- Jeśli Angole zobaczą nas, nim zejdziemy na dół - wtrącił się obcesowo Jap - to
będziemy mieli pięknie pozamiatane koło tyłków.
- Tu się nie mylisz, Madad. Nie potrzeba chyba więcej powodów, aby schodzić tak
szybko jak to możliwe i jak najciszej - Stürmer ściągnął linę przewieszoną przez piersi.
- Przewiążemy was liną, a potem zejdziecie na bosaka. Bez butów będziecie
schodzić ciszej i łatwiej wam będzie znaleźć szczeliny w skale. To jedyny skuteczny
sposób, aby w ciemności znaleźć oparcie dla nóg na takiej ścianie.
- Ale głębokie szambo - zaklął Byk Jo, rozwiązując sznurowadła w butach. - Co to
za życie? To co? Mam teraz walczyć na tej wojnie jak biedna baletnica?
Rozdział 9
Czekając, Stürmer czuł mrowienie w naprężonych mięśniach. Musiał się znowu
wziąć w garść. Strach paraliżował w nim podniecenie. W ciemnościach nie byli w stanie
znaleźć odpowiedniej ostrogi skalnej, aby zaczepić linę. To będzie ogromny wysiłek
fizyczny. Ale to był jedyny sposób.
- Panie pułkowniku, czy nie uważa pan, że to ja powinienem trzymać linę
asekuracyjną? - To Meier zgłaszał własny pomysł. - Zawsze mówili, że jestem zbudowany
i stoję jak murowana chałupa.
- Masz rację Meier - powiedział Stürmer. - Ty masz swoją siłę, ale ja mam
umiejętności. Ja zejdę na dół bez pomocy liny, a ty nie. A jako ostatni nie będziesz miał
asekuracji.
To załatwiało sprawę. Podstawą tego sposobu schodzenia była pętla, którą
zakładano na solidnym szpicu skalnym, co działało jak kotwica i pozwalało wspinaczowi
ślizgać się na podwójnej linie i kontrolować szybkość za pomocą tarcia. Był to sprytny, ale
i niebezpieczny sposób poruszania się na ścianach skalnych - Stürmer przypomniał sobie
tuziny zawodowych wspinaczy, którzy zginęli w czasie takiego zjazdu na linie. Jednak tym
razem prędkość była podstawą działania i pułkownik zdecydował się na podjęcie
rozsądnego ryzyka, aby jego niewielki zespół dostał się na dach bunkra dowództwa.
Meier wychylił się poza krawędź ściany skalnej. Pułkownik Stürmer szeroko
rozstawił nogi i naprężył mięśnie.
- W porządku, panie pułkowniku - wysapał sierżant - jestem poza.
Naprężona lina zadrżała. Spory ciężar Meiera został przez nią przeniesiony na barki
oficera z siłą, która omal nie ściągnęła go ze skalnej półki, ale mimo tego, nie zawołał
nikogo na pomoc. Jego ludzie mieli i tak dość do roboty, nim przygotują się do zejścia.
Usłyszał metaliczne kliknięcie i bolesne sapnięcie Meiera, gdy ten uderzał stopami
obciągniętymi jedynie skarpetami w powierzchnię skały, by po chwili odbić się od niej do
kolejnego skoku.
Kliknięcie i sapnięcie; i tak kilka razy, i będzie na dole. Stürmer trzymał linę z
ponurą zawziętością. Jego oddech zmieniał się w rzężenie, a ciało zaczął pokrywać pot,
mimo nocnego chłodu. Nagle naprężenie liny wyraźnie się zmniejszyło.
- Dzięki Bogu - wyszeptał do siebie pułkownik i odprężył się, potrząsając rękami,
aby przywrócić w nich krążenie krwi.
Teraz do przodu wystąpił Greul. Wokół szyi zawiesił buty, związane razem
sznurówkami.
- Jestem gotów, panie pułkowniku. Jest pan pewien. Że...
- Nawet o tym nie myśl - mruknął Stürmer przez zaciśnięte zęby.
Greul sprawdził pętlę asekuracyjną i bez dalszego słowa zsunął się poza półkę
skalną.
Wydawało mu się, że wieki zsuwał się po stromej ścianie skalnej, a Stürmerowi z
kolei wydawało się, że już dłużej nie wytrzyma obciążenia, jakie musiały znosić jego
plecy. Już był bliski poddania się, gdy lina pozbawiona obciążenia, lekko odskoczyła do
góry. Greul również był na ziemi.
Stürmer pochylił się osłabiony w kierunku wyraźnie zaniepokojonego Japa. Oficer
nadal wyglądał na oszołomionego, oddychał nieregularnie i widać było wyraźnie, jak drżą
mu ręce.
- Panie pułkowniku, niech pan z tego zrezygnuje. Niech pan pozwoli, abym ja
schodził jako ostatni bez liny asekuracyjnej. Wydaje mi się, że dam radę zjechać sam.
Stürmer tępo potrząsnął głową.
- Nie... nie jesteś na tyle doświadczony... ruszaj... teraz!
Ostatnie słowa wydusił przez zęby z rytmicznym sykiem. W jaki sposób zdołał
utrzymać linę z małym kapralem, pułkownik nigdy nie zdołał sobie odpowiedzieć na to
pytanie. Z twarzą bladą jak popiół, rozbieganymi chaotycznie oczami, wydętymi
policzkami jak balony zaporowe, oficer modlił się i modlił, aby tylko nie wypuścić liny. I
gdy Jap wreszcie się z niej uwolnił, skacząc w dół ostatnie kilka metrów, wiedział, że jego
dowódca jest już u kresu sił. Stürmer opadał na kolana na skalisty grunt, ze zwisającymi
bezwładnie rękami i spuszczoną głową, jakby się o coś błagalnie modlił, nie zważając na
czas i miejsce.
Po pewnym czasie zdołał się pozbierać i zaczął powolne schodzenie do podstawy
skały. W zupełnej ciemności i przy jego wyczerpaniu zdawało się to samobójstwem,
koszmarem nocnym. Później, gdy ujrzał pozornie czysty uskok, zadrżał i powiedział sobie,
że tylko wariat ośmieliłby się stawić czoła takiej ścianie po nocy. Ale walczył przy zejściu,
wisząc nieraz na samych opuszkach palców, z pokrwawionymi palcami u stóp, którymi
wyszukiwał najmniejszego punktu podparcia.
I wtedy w tej wieczności nocy odezwał się Greul miękkim głosem:
- Jest pan tylko pięć metrów od ziemi, panie pułkowniku. Niech pan skacze,
złapiemy pana.
Z odgłosem błogosławionej ulgi, pułkownik puścił się skały i poleciał w dół z
zamkniętymi oczami, jakby chciał odejść na dobre z tego świata pełnego bólu.
Spadł prosto w szeroko rozstawione ramiona Byka Jo.
Znajdowali się na stercie ubitej ziemi, którą tworzyło coś co było pozostałością
ściany osłonowej bunkra. Samo stanowisko dowodzenia zdawało się być nietknięte.
Stürmer szybko ocenił ich pozycję, gdy przysłuchiwali się przytłumionym dźwiękom,
które dochodziły z pomieszczenia poniżej. Brytyjscy sztabowcy, nieświadomi ich
obecności, pracowali pod ich stopami.
- Co teraz robimy, panie pułkowniku? - spytał Greul nieco ponaglająco. - Jasne jest,
że nie wykopiemy tunelu.
Wskazał palcem na grubą warstwę ziemi.
- Nie.
- To, co? Wejdziemy przez drzwi frontowe? - spytał głupkowato Byk Jo.
- Właśnie tak, ale nie dokładnie przez te drzwi.
- Co pan ma na myśli? - spytał szeptem major Greul.
- No, cóż. Wszyscy znamy te szopy sztabowe. Budują je dla zaspokojenia
najprostszych wymagań. W okresie zastoju w walkach, aby dać ludziom trochę zajęcia,
zaczyna się nowe roboty ziemne i w końcu powstaje pod ziemią cały labirynt króliczych
nor. Tak więc, jeśli nie możemy skorzystać z głównego wejścia, na pewno istnieje jakieś
boczne. Musi takie być.
- I powiem wam, gdzie można je znaleźć - powiedział Jap. - Zawsze jakiś pisarczyk
z delikatnymi rączkami skraca sobie tamtędy drogę, gdy nie chce naokoło latać przez
główne wejście do sraczyka. A przecież wiemy, gdzie są ich latryny, panie pułkowniku.
Zakładam się, że szybko znajdziemy boczne wejście.
Jap miał rację. Cichy trzask zapalnego żółtego światełka, które rozjaśniło ciemność
przy bocznej ścianie schronu, pokazało samotnego strażnika, który pilnował niewielkich
drzwi.
Stürmer ruszył odważnie w kierunku żołnierza, pogwizdując jedyną znaną mu
brytyjską melodię - It’s a long way to Tipperary - i grzebał przy mundurze, jakby go
zapinał po wyjściu z latryny.
- Ucisz się - syknął wartownik. - Nie wiesz do cholery...
- Uważaj na lewo! - krzyknął niespodziewanie Stürmer.
Wartownik dał się nabrać na starą sztuczkę. Zaalarmowany, szybko obrócił się we
wskazanym kierunku. Tymczasem z ciemności po prawej stronie wyłonił się Byk Jo.
Potężnym uderzeniem pięści w nasadę karku, tuż pod hełmem, powalił na ziemię
Brytyjczyka. Ten nawet nie wydał dźwięku, padając na ziemię. Sierżant odciągnął na bok
bezwładne ciało. Jeszcze dalej w cień przenieśli je major Greul i Jap. Droga do schronu
stała otworem.
Tunel przed nimi, wycięty w nagiej skale, z wyciosaną w gruncie klatką schodową
- był pusty i oświetlony jedynie światłem nagich żarówek, podwieszonych pod sufitem.
Jednak w tej pustce tunelu było coś groźnego. Stürmer nadal wierzył w ich szansę lecz z
trudem walczył z pragnieniem, aby odwrócić się i uciec. Zamiast tego mocniej zacisnął
dłonie na pistolecie maszynowym i zrobił krok do przodu, pociągając za sobą resztę ludzi.
W lewej ścianie skalnej znajdowało się wejście, zasłonięte zawieszonym kocem.
Stürmer szybko skinął głową w kierunku Greula. Ten błyskawicznie odsunął zasłonę na
bok, a pułkownik wskoczył do środka z gotowym do strzału schmeisserem.
Jednak ludzie, którzy znajdowali się w środku, nie stanowili dla napastników
żadnego zagrożenia. Byli martwi. Leżeli w równych rzędach, sztywni, nieruchomi,
patrzący w sufit. Jakby zmarli gdzieś na jakiejś defiladzie, a nie na polu walki.
- Muszą gdzieś mieć porządną kostnicę, prawda? - wyszeptał obojętnie Greul.
Przecisnęli się bardziej na lewo. Z następnej sali dochodziło donośne chrapanie
rannych, nadal oszołomionych środkami przeciwbólowymi. Skinieniem ręki Stürmer
pokazał, że powinni kierować się bardziej na prawo, oceniając, że dowódca Anglików nie
chciał mieć pokoju operacyjnego, zaraz obok punktu opatrunkowego i kostnicy.
Ruszyli korytarzem w kierunku kolejnego wejścia zasłoniętego kocem. Dochodził
zza niego stłumiony hałas rozmowy. Ponownie Stürmer ustawił się tak, aby móc łatwo
strzelać i pokazał majorowi, aby przygotował się od odsłonięcia kurtyny.
- Teraz! - rzucił krótko i wskoczył do środka z pistoletem maszynowym, gotowym
do strzału.
Oficer, straszy człowiek o siwych włosach, padł na kolana, gdy na jego piersi
pojawił się równiutki rząd czerwonych dziur po kulach. Drugiego oficera siła uderzenia
pocisków odrzuciła na skalną ścianę, na której jego pokryte krwią dłonie zostawiły ciemną
smugę. Trzeci z nich dostał postrzał prosto w twarz i pocisk kalibru 9 mm zamienił ją z tej
odległości w krwawą miazgę. Nagle wszystko zamieniło się w paniczny chaos: rozkazy,
komendy, krzyki wściekłości i strachu, i huk wystrzałów.
Po korytarzu biegło kilku Brytyjczyków ubranych jedynie w bieliznę. Greul
powalił ich na ziemię jedną długą serią. Coraz więcej ludzi, zatrzymując się w poślizgu
padało na ziemię, gdy dostali się pod lufę schmeisserów. Nagle coś z ogromną siłą
uderzyło w rękę Stürmera. Aż jęknął z bólu i pistolet maszynowy wypadł z pozbawionych
czucia dłoni. Jakaś postać w mundurze khaki przeskoczyła ponad ciałem zabitego
siwowłosego oficera. Anglik trzymał w dłoni wielki rewolwer przywiązany do szyi białą
linką zabezpieczającą. Uniósł go do oka. Z tej odległości nie mógł chybić. Stürmer widział
każdy szczegół jego purpurowej, gniewnej twarzy, łącznie z wągrami wokół oczu, gdy
zaczął naciskać na spust.
Pułkownik rzucił się do przodu jak wystrzelony w katapulty. Całym ciężarem ciała
zwalił się na Anglika. Z całej siły walnął go w splot słoneczny. Rewolwer Anglika
podskoczył w górę. Pocisk uderzył w sufit, nie czyniąc żadnej szkody i oficer padł na
ziemię.
Chwilę potem toczyli się obaj po zapylonej podłodze, zwarci w walce o
przetrwanie, próbując dostać rękami do gardła przeciwnika, podczas gdy reszta oficerów
sztabowych i ordynansów, niemal bez strachu poświęcając swoje życie, przełamywała opór
Niemców. I wtedy ciężka kolba, okuta mosiądzem uderzyła w tył głowy pułkownika
Stürmera i nim ciemna fala niemocy ogarnęła go, zdał sobie sprawę, że chcieli dokonać
niemożliwego. Przegrali. Byli w rękach Brytyjczyków.
Rozdział 10
Stürmer odzyskał przytomność i otworzył oczy, słysząc pierwsze słowa
wypowiedziane po angielsku.
- Ależ, mój Boże, pułkowniku Tilney, to jest prawdziwy pułkownik. Muszą być
bardzo pewni siebie, skoro na takie samobójcze misje wysyłają takich oficerów.
Stürmer poruszył głową i jęknął. Fala piekącego bólu przewaliła się przez jego
czaszkę i zaraz zamknął oczy, gdyż mówiący te słowa oficer pochylił się nad nim.
- Mówisz po angielsku? - spytał natarczywie.
- Gdzie moi ludzie? - Stürmer zadał szorstko swoje pytanie, otwierając ponownie
oczy, by spojrzeć na nieznane twarze, które go otaczały.
- Są naszymi jeńcami. Z nimi wszystko w porządku - powiedział nieznajomy oficer
tonem pełnym wyższości.
Stürmer od razu założył, że to oficer wywiadu.
- Dziękuję - powiedział. - Czy mogę się napić trochę wody?
Młody oficer z nieogoloną twarzą i zakrwawionym bandażem owiniętym wokół
głowy, podniósł dzbanek z wodą i nalał ją do obtłuczonego z emalii metalowego kubka,
który podał jeńcowi.
Stürmer zyskiwał na czasie. Pierwsze uwagi zgromadzonych oficerów nasunęły mu
pewien pomysł. Fakt, że w taką akcję zaangażowany był pułkownik, ukazywała im
naocznie, że niemieckie dowództwo było zupełnie przekonane, że Brytyjczycy byli prawie
pokonani, dlatego pozwoliło sobie na tak samobójczą misję, aby tylko przyspieszyć
nieuniknioną klęskę wrogów.
Ludzie stojący wokół niego wyglądali, jakby byli u kresu wytrzymałości. Potrzeba
było tylko odpowiedniego zwrotu czy nawet słowa, aby pokazać im wyraźną granicę
między ponowną nadzieją a czarną desperacją. Stürmer wypił wodę z kubka i oddając go
adiutantowi, stwierdził, ze byłby w stanie przeciągnąć tych trzech oficerów przez tę
granicę.
Rozmawiali do późnej nocy. Stürmer nigdy nie zdawał sobie sprawy, ile zapamiętał
z lekcji angielskiego w szkole i wypraw do Indii. Pracował bez ustanku nad trzema
angielskimi oficerami, wmawiając im wierutne kłamstwa na temat wielkości sił
niemieckich na wyspie i nędznym stanie rozproszonych i odizolowanych oddziałów
brytyjskich Tilneya.
Przez pierwsze godziny brytyjski dowódca odrzucał wszelkie argumenty, mrucząc
pod nosem „bzdury” i „zupełnie niemożliwe”. Jednak Stürmer nadal pracował nad nim,
wiedząc, że Tilney w któryś momencie musi się złamać.
Około piątej nad ranem nowa grupa rannych została przeprowadzona obok pokoju
sztabowego.
- Budzą współczucie swoim cierpieniem, panie pułkowniku - powiedział
niechlujnie ubrany lekarz jakby od niechcenia.
Tilney rozpoznał jednego ze swych dowódców kompanii - z jego prawej nogi
ciekła struga krwi, całe udo miał poszarpane odłamkami pocisku.
- Mój Boże - szepnął, wstrząśnięty tym wszystkim - urządzili nam rzeźnię!
Stürmer już wiedział, że brytyjski pułkownik zaczął go słuchać. Tilney był zbyt
delikatny psychicznie jak na dowódcę, a to fatalna słabość dla żołnierza. Sam też nieraz
odczuł taką słabość i stąd znał ją dobrze; w bitwie ktoś musi zamknąć oczy na cierpienia
innych, jeśli chce uniknąć sparaliżowania umysłu przez współczucie.
- Pułkowniku - krzyknął ponaglająco - dlaczego ciągniemy dalej tę krwawą
zabawę? Dzielnie walczyłeś z przeciwnościami losu. Do tej pory zrobiłeś wszystko, co
było w twojej mocy. Ale jeśli będziesz kontynuować... - machnął wymownie ręką, jakby
chciał pokazać, że dżentelmenowi nie trzeba więcej mówić.
- Co pan ma na myśli - spytał Brytyjczyk ostro.
- Jeśli będzie pan kontynuował walkę to rezultat i tak pozostanie ten sam. To my
wygramy. Ale pan poświęci swoich ludzi na darmo. Skazuje pan ich na niepotrzebną
śmierć. Będą pana potem nazywać rzeźnikiem z góry Meraviglia - dalej Stürmer nie chciał
mówić, czekając aż jego słowa zrobią wrażenie na brytyjskim oficerze.
Poszarzała twarz Tilneya pokazywała, jak walczą w nim w tej chwili emocje;
troska o ludzi, urażona duma, przygnębienie, nadzieja na cud i świadomość, że cała jego
kariera wojskowa legnie w gruzach, jeśli podda się wrogowi. A to był rok zwycięstw na
Środkowym Wschodzie. Premier Churchill może być bezlitosny dla dowódców, którzy
zawiedliby w 1943 roku, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że poddanie Leros będzie
oznaczać koniec nadziei na przeciągnięcie Turcji na stronę aliantów.
Nagle zwiesił ramiona, jakby nie był w stanie dalej dźwigać tego nadmiaru
odpowiedzialności.
- W porządku, wygrał pan - powiedział słabym głosem.
- Ależ, panie pułkowniku - zaprotestował jego adiutant, jednak oficer wywiadu
uciszył go jednym znaczącym spojrzeniem. - Co chce pan, abym zrobił?
Zdawało się, że pułkownikowi sporo czasu zajęło przygotowanie odpowiedzi na to
pytanie. Ale gdy już zaczął mówić, jego słowa były suche, precyzyjne i kompletnie
pozbawione emocji.
- Niech pan skontaktuje się z generałem Muellerem. Proszę mu powiedzieć, że
przygotowuje się do negocjacji w sprawie poddania Leros...
*
Poniżej trwały niekończące się negocjacje w spawie kapitulacji brytyjskiego
garnizonu. Ale pułkownik Stürmer już się nimi nie interesował; czuł się wypalony z
wszelkich emocji i nieskończenie wyczerpany. Siedział na dachu bunkra, w którym
przebiegały rokowania, nie zwracał uwagi nawet na własnych ludzi i spadochroniarzy,
którzy przechodzili przez pozycje brytyjskie i nadal traktowali uzbrojonych przeciwników
z należytym szacunkiem.
Stürmer miał przed oczami jedynie scenerię śmierci i zniszczenia, która ciągnęła się
tak daleko, jak mógł sięgnąć wzrokiem. Rozerwane na kawałki, czarne od dymu, spalone
ciężarówki, zniszczony transporter opancerzony, karabiny z lufami wbitymi w ziemię, z
zawieszonymi na ich kolbach hełmami - oznaczenia miejsca pochówku zabitych żołnierzy,
i wszystko splatane zwojami drutu kolczastego na których wisiały ciała ofiar nocnych
walk, jak kłęby podartych szmat.
- Stürmer - głos generała Muellera wyrwał go z zadumy Pułkownik niechętnie
stanął na nogach i ze znużeniem spojrzał na twarz generała, którego oczy jaśniały
triumfem.
- Oni się poddają, Stürmer! - krzyczał rozradowany. - Leros jest nasze i to dzięki
tobie i twoim ludziom. Czy rozumiesz to pułkowniku? Leros jest znowu niemieckie!
- Tak, rozumiem, generale.
Nie salutując nawet na pożegnanie Stürmer zaczął schodzić chwiejnym krokiem po
stromym nasypie ściany schronu jak pijany. To był już koniec.
Envoi
Sznur ociężałych ludzi w mundurach khaki schodził pylistą drogą w kierunku
czekających na nich łodzi. Przygnębieni brytyjscy jeńcy wojenni mieli być przewiezieni z
Leros do kontynentalnej Grecji i resztę wojny spędzić za drutami kolczastymi. Prawie pięć
tysięcy oficerów i żołnierzy stało się ofiarami złego planowania, nadmiernej pewności
siebie i nieudanych kombinacji politycznych.
Baron von Waldstein, bez wyraźniejszych śladów emocji na twarzy, prychnął
nosem, czując smród, jaki się roznosił, gdy powłócząc nogami weszli do nadbrzeżnej
tawerny. Uniósł kieliszek z lodowato zimnym ouzo i wypił szybko jego zawartość.
Pułkownik Stürmer oparł się plecami o ścianę gospody. Tak naprawdę traktował
pokonanych ludzi nie jak wrogów tylko jak żywe istoty, tak jak on sam, skazanych przez
gorzki los. Potem spytał łagodnym tonem:
- Co się dzieje, majorze? Nie znosi pan smrodu?
Baron wzruszył ramionami.
- Jest trochę za mocny, pułkowniku. Ale brytyjscy chłopcy nie mieli czasu na
kąpiel przez kilka ostatnich dni, jak przypuszczam.
- Lepiej niech zacznie się pan do niego przyzwyczajać, baronie - powiedział powoli
Stürmer. - To zapach porażki. My też będziemy tak pachnieć w nadchodzących
miesiącach.
Baron von Waldstein, którego prawa ręka powieszona była na temblaku, a twarz
pokazywała zmęczenie napięciem nerwowym ostatnich dni, spojrzał na wysokiego
rozmówcę.
- Coś nie tak, Stürmer?
- Nie za dobrze. Mueller powiedział mi niedawno, że alianci przedarli się przez
góry.
- We Włoszech?
- Tak - odpowiedział Stürmer głuchym głosem, a jego myśli już wybiegały ku
nowym problemom.
- Zaryzykuję stwierdzenie, że was tam wysyłają - powiedział ostrożnie baron. - Do
miejsca zwanego Cassino. Monte Cassino.
- Tak. Naturalnie jest to kluczowa pozycja dla całego włoskiego frontu - oznajmił
Stürmer, wypił ostatni kieliszek ouzo i szykował się do wyjścia. Major Greul już dawał mu
sygnały z pokładu ścigacza kapitana Doerra. - Dlaczego pan pyta, baronie?
Baron von Waldstein uśmiechnął się lekko.
- Dostałem dziś rano telegram od generała Studenta. Ja i moi ludzie mamy się udać
do Grecji po uzupełnienia i wzmocnienia, a potem mają nas wysłać do Włoch. A żeby być
dokładnym na Monte Cassino.
- I tam się pewnie znowu spotkamy - wyciągnął lewą rękę na pożegnanie.
- Lewa idzie od serca, majorze.
Ostatnie słowa wypowiedział bardzo ciepłym tonem.
- Tak mówią - baron uścisnął mocno dłoń Stürmera.
- Tak, jeszcze się spotkamy. Do widzenia, pułkowniku.
- Do widzenia, panie baronie.
Bez dalszych słów pułkownik Stürmer odwrócił się na pięcie i celowo sztywnym
krokiem ruszył w kierunku łodzi.
- W porządku, Doerr - powiedział wkraczając na jej pokład. - Odpływamy.
Kapitan szybko wydał niezbędne rozkazy. Zahuczały potężne silniki diesla.
Zostawiając za sobą długą, białą smugę spienionej wody, ścigacz wypłynął z małej zatoki.
Sierżant Meier, obwieszony zrabowanymi brytyjskimi aparatami fotograficznymi,
pospiesznie chwycił się relingu, aby utrzymać równowagę. Przytknął butelkę z angielską
whisky do ust, ale jego twarz nagle zrobiła się sino-zielona. Szybko połknął olbrzymi łyk
trunku, którego część wylała się na jego nieogolony policzek.
- Jap - jęknął - czuję, że za chwilę będę rzygać!
Jap chwycił zręcznie butelkę, nim rozbiła się o kołyszący się pokład.
- Duma Korpusu Alpejskiego, jesteście załatwieni! - powiedział z pogardliwą
drwiną, gdy ścigacz torpedowy wyrwał się na otwarte morze i gdy jego żołądek zaczął
groźnie burczeć.
Mały kapral wziął spory łyk zrabowanej whisky i przygotowywał się na długą
podróż, która go czekała.
Niewielka wyspa za jego plecami, na której było tyle śmierci i przerażenia przez
ostatnie dni, zaczęła się robić jeszcze mniejsza. Pułkownik Stürmer, który stał obok
kapitana Doerra, czuł jak słona bryza owiewa mu twarz. Nie patrzył za siebie. Chciał
zapomnieć o Leros i o tym, co się na niej działo. Chciał zebrać myśli wokół odległych
Himalajów, ich błyszczących bielą wyzywających szczytów, które pragnął zdobyć.
Gdy wreszcie Leros zniknęła za horyzontem, Stürmer popatrzył na błyszczącą
powierzchnię otwartego morza, jakby już widział, co go czeka w odległej, tajemniczej
przyszłości - jeszcze więcej śmierci i zniszczenia.
Grupa Szturmowa Edelweiss ponownie wyruszała na wojnę!