Spekulacje
Antologia opowiada SF
ń
Nawet żelazna nie zatrzyma klatka
Lovin Roger Robert
Ubolewamy zwykle nad krzywdami, jakie sobie nawzajem wyrządzamy. „Nieludzkość
człowieka to przyczyna niezliczonych skarg!”, powiada z troską Robert Burns. Niemniej
większość z nas pozostaje obojętna na to, co człowiek wyczynia wobec innych gatunków — na
bezduszność i nieczułość, z jaką je zniewalamy, czynimy z nich narzędzie do realizacji naszych
celów, zabijamy je, gdy jesteśmy głodni, lub czynimy to dla rozrywki.
Żywimy przy tym zwykle nadzieje, że gatunki pozaludzkie dysponują mniejszą niż my
inteligencją i w przeciwieństwie do nas ani nie potrafią przewidywać, ani pojmować, toteż
pozostają wolne od pewnego rodzaju subtelnego cierpienia, którego przyczyną jest właśnie
inteligencja.
Jakże to jednak będzie w przyszłości, gdy przedstawiciele odmiennych gatunków spotkają się
przebywszy rozlegle przestrzenie? Jak będą się do siebie odnosić? Jak będą reagować?
Było to spotkanie typowe dla owych wczesnych starć między Imperium Ludzkim, które
rozrastało się w głąb, wzdłuż spirali, a rasami z galaktycznego centrum o gęstości gwiazdy,
rasami z głębi samej Jasności. Czterech ludzi Imperium, zwrotnych, szybkich korsarzy, wilków
kosmosu, natrafiło przypadkiem na samotny, lecz solidnie uzbrojony statek strumieniowy
„Koronny”, który niczym atomowy niedźwiedź sunął przez diamentową noc. Był to pierwszy
kontakt obu tych ras i żadna z nich nie wiedziała, jak bardzo jest podobna do drugiej przez swą
ksenofobię, wojowniczość, zaborczość. Na widok przeciwnika otwarli ogień.
Przez sto dziewięć sekund przestrzeń wokół nich stała się aktynicznym piekłem błyskających
energii; dały o sobie znać strach i nienawiść. Potem była już tylko cisza, ciemność i rzednące
chmury zwęglonych ciał i stopionego metalu, które obracając się wokół własnej osi znikały w
otchłaniach próżni.
Pośród dryfujących resztek znajdował się kombinezon bojowy, nadpalony i nadwerężony, z
jedną stopą częściowo zgniecioną. Kołysał się sztywno to w tę, to we w tę niczym robot.
Nabrzmiała pęcherzykami czerwona farba na hełmie pozwalała stwierdzić, że kombinezon
należał do sierżanta sztabowego Jarnesa T. Friddle’a. Lecz w środku nie było sierżanta Friddle’a.
Znajdował się on gdzieś w przestrzeni jako rozprysła masa krwi i tkanki.
W kombinezonie znajdował się inny człowiek — technik radarowy o nazwisku Jake Miller.
Był bliżej kombinezonu, gdy rozległ się alarm, i dlatego on żył, a Friddle zginął. Jego ostatnim
świadomym wspomnieniem był widok sierżanta rozpaczliwie drapiącego zasuwy kombinezonu.
Potem błysk niesłychanie jasnego światła wypalił mu oczy i coś, jakby ogromna pięść, pozbawiło
go przytomności.
Kombinezon spełnił swą funkcję z niezawodną skutecznością właściwą ziemskiej
technologii. Złagodził na tyle skutek eksplozji, że większość kości Jake’a Millera pozostała w
ciele. Kombinezon rozpoznał następnie obrażenia Millera i poddał je kuracji, na ile mógł,
wprowadzając igły, rurki i katetery, wsączając substancje odżywcze, lekarstwa i stabilizery.
Następnie włączył swój sygnał lokalizacyjny i przygotował się do przetrwania aż do nadejścia
pomocy.
Jedynym jednak dźwiękiem, jaki wówczas dał się słyszeć, był tylko ów nikły sygnał
lokalizacyjny; żadnej żywej istoty, która przyszłaby z pomocą. W tej sytuacji kombinezon, z pół
żywym, pół martwym Jakiem Millerem w środku, zaczął przemierzać nieskończony dystans
między gwiazdami.
Daleko, daleko przed nim żyli Q’Linnowie.
Q’Linnowie...
Stanowili rasę bardzo starą, pewną swej mądrości. We wczesnych epokach byli zdobywcami,
penetratorami. Aż do najdalszych zakątków docierali w swych spodkowatych pojazdach
zdobywając przestrzenie i umacniając swą wiedzę. Udoskonalili naukę, usunęli namiętności,
obmyślili swój raj. We wczesnej zaś epoce dojrzałości, powodowani dumą i poczuciem własnej
mocy, zaczęli stwarzać ów raj, aż w końcu go urzeczywistnili.
Najpierw zbudowali sobie słońce, ogromne, błękitnobiałe. Potem zebrali całą okoliczną
materię, planety i planetki, morza i gwiezdny pył i w postaci wielkiej planety zawiesili to w
pobliżu owego słońca, w postaci planety złożonej z miliona milionów planet, w postaci sfery o
średnicy pół miliarda kilometrów; zewnętrzna powierzchnia złożona z planet miała ćwierć
miliona kilometrów grubości. Potem ten milion milionów planet, księżyców, asteroidów i skał
wprawili w ruch, który był nieskończenie złożonym splotem ruchów ciał po orbitach wokół
siebie i wokół błękitnobiałego słońca. Całość otoczyli jedną wspólną atmosferą, w której latali na
swych pełnych wdzięku szaropiórych skrzydłach. W przekonaniu Q’Linnów wszystko, co godne
jest poznania, można poznać w obrębie owej ogromnej sfery. Przestał ich zajmować kosmos poza
sferą, mniej szukali
JUŻ
odpowiedzi niż godnych zadania pytań, zamknęli się, zauważając kosmos
tylko wtedy, gdy wdzierał się on niekiedy w ich świat, przynosząc im jakieś dryfujące resztki po
rozbitkach, jakieś galaktyczne kurioza.
Oni zaś byli istotami ostrożnymi, a przy tym cierpliwymi. Zainstalowali aparaty, które miały
nieustannie obserwować otchłań kosmosu poza sferą planet. Toteż gdy Jake Miller był jeszcze w
odległości dziesięciu lat świetlnych, aparaty już wychwyciły jego obecność, elektrycznymi
głosami obwieszczając alarm. Q’Linnowie w odpowiedzi na alarm wysłali statek dla zbadania
zbliżającego się obiektu.
Obiekt ów długo przebywał w próżni. Jego powierzchnia była pełna wgięć i zadrapań;
pożółkłą ze starości przesłonę twarzy pokryła siatka pęknięć. Na wysuszonej twarzy pod
przesłoną osiadł szron.
Życie jednakże jest uparte; ciągle jeszcze iskra życia tliła się w Jake’u Millerze. Statek zabrał
ze sobą jego i kombinezon i zaniósł ich w głąb sfery, miejsca nauki i badań. Niektórzy
Q’Limiowie powodowani profesjonalnym zainteresowaniem lub też czystą ciekawością przybyli
obejrzeć tę rzecz z Zewnątrz; przybyli na własnych skrzydłach z miejsc pobliskich, a z dalszych
przyjechali w swych szybkich pojazdach. Zebrali się wokół poczerniałego kombinezonu
świergocząc wysokimi głosami podczas wypróbowywania go, napromieniowywania i badania
przy pomocy ich wyrafinowanej techniki. Gdy w końcu pojęli funkcjonowanie kombinezonu,
otwarli go i wydobyli zeń Jake’a Millera. Dotykali go szponiastymi rękami, wtłaczali weń swoją
surowicę i gazy, wprowadzali w jego mózg cienkie druciki podłączając go do dziwnego
koloidalnego komputera. Potem czekali, a komputer zadawał swoje pytania, zbierał dane,
wyprowadzał wnioski. Gdy skończyło się to badanie, Q’Linnowie wiedzieli wszystko, co
wiedział Jake Miller, a nawet dużo więcej. Znali jego nazwisko, rasę, język, jego lęki, sny i tabu,
społeczny i polityczny ustrój świata, z którego pochodził. Historycy wiedzieli już, skąd przybył,
predyktorzy — skąd został wysłany. Znali jego miejsce wśród istot żywych. Dzięki takiej
informacji i dzięki innym tego typu mędrcy Q’Linnów znali stan kosmosu na Zewnątrz; to
wystarczało. Zabrali swoje instrumenty, aparaty i narzędzia i znikli. Przestali się zajmować
Jakiem Millerem i bezużytecznym już kombinezonem.
Zabrano ich do magazynu i położono na jakichś płytach w ciemnym pomieszczeniu.
Urzędnik skatalogował ich, wykreślił i zapomniał o nich. Od czasu do czasu Q’Linnowie
powodowani profesjonalnym zainteresowaniem lub czystą ciekawością zaglądali do składowiska,
by obejrzeć jakąś porzuconą rzecz. Niekiedy tą rzeczą bywał także Jake Miller lub jego
kombinezon bojowy. Student miernictwa przyszedł pomierzyć ciało i kombinezon. Generał
zajęty kwestią sposobu trzymania broni zjawił się zabrać rękę z wiązką ścięgien. Paru wesołków
zabrało głowę dla ozdobienia festiwalowego stołu. Genetyk pogrzebał w szczątkach, jakie
zostały, i wziął narządy rozrodcze. Poetessa przybyła, aby zaśpiewać pieśń nad zwłokami
wojownika. W owym czasie to co niegdyś było Jakiem Millerem, zmniejszyło się do postaci
fragmentu zmumifikowanego ciała pozbawionego już kształtu.
Genetyk nazywał się Bwee K’Torr. Zabrał on narządy rozrodcze bez szczególnego powodu:
tylko dlatego, że był genetykiem. Wziął je do swego kurnika i zapomniał o nich.
W jakiś czas potem robiąc porządki w swoim miejscu pracy i badań natknął się ponownie na
owe narządy; rozbawiły go one. Genetyk ów umieścił więc narządy w skomplikowanym aparacie
i przywrócił im funkcjonowanie: wytrysk i produkcja spermy. Potem zebrał żeńskie jaja od kopii
żeńskich egzemplarzy swojego gatunku, miał bowiem kaprys stworzyć nową istotę,
skrzyżowanie ptaka ze ssakiem, zdolną (przynajmniej teoretycznie) do rozmnażania się przez
związek albo z Q’Linnem, albo z Człowiekiem.
Nie było to przedsięwzięcie specjalnie trudne. Genetyk miał do dyspozycji całą naukę
Q’Linnów, był niezmiernie cierpliwy i cechowała go gorliwość wyćwiczonego dyletanta. Na tych
podstawach oparł budowę monstrów żywych, jak i martwo urodzonych; po większych i
mniejszych niepowodzeniach pojawiły się trzy stwory, które miały zarówno skrzydła jak i pępek,
no i były żywe. Dwa egzemplarze męskie, jeden żeński. Genetyk porozmieszczał je na pobliskich
planetkach i zainstalował aparaturę, która by ich doglądała i prowadziła zarazem obserwację, po
czym zajął się innymi rozrywkami.
Planety, księżyce i falujące morza strefy Q’Linnów tańczyły swój taniec nieustannych zmian
miejsca, sił przyciągania, pogody i pór, aż w końcu stwory Bwee K’Torra dojrzały do rozrodu.
Aparatura zasygnalizowała ten fakt i genetyk powrócił do eksperymentu. Zebrał swoje istoty i
najpierw skojarzył egzemplarz żeński, potem męski z kopią Q’Linna. Żeńska kopia gatunku
Q’Linnów nie urodziła. K’Torr zdemontował i ją, i męski egzemplarz przez siebie stworzony,
aby stwierdzić przyczynę. Osobnik żeński zmarł wydając płód — drobną, martwą istotę o
bezkrwistej pępowinie i pomarszczonej, obwisłej tkance.
Ale to nie było ważne. K’Torr stwierdził, że przyczyną był egzemplarz męski. Opanował
więc sytuację, usunął nieudane osobniki, poczynił niezbędne organiczne i genetyczne zmiany w
pozostałym egzemplarzu męskim; potem zachwycił się swoim dziełem. Odesłał egzemplarz
męski do jego świata i zajął się własnymi sprawami. Była to elegancka rozrywka, a on z
elegancją się jej oddawał.
Osobnik męski rósł i, zgodnie z projektem K’Torra, pozostawał w izolacji; doglądały go
aparaty. Niekiedy Q’Linnowie trafiali przypadkiem w jego świat, a on uczył się od nich, bo ich
bawiło uczenie go. Nie miał żadnych potrzeb, a pragnień niewiele. Wszedł w okres wczesnej
dojrzałości zdrów i szczęśliwy.
Zylla K’Cee w swej piątej porze omal nie umarła. Wzięła wtedy ze żłobka dysk podróżny i
poszybowała na zewnątrz poprzez glob planet ku zimnym atmosferom, gdzie niebo było czarne i
pełne odległych gwiazd. Wyprowadziła dysk tak wysoko, jak się tylko dało, i gdy nie mogła już
wycisnąć na nim większej wysokości, ruszyła w górę na własnych skrzydełkach, walcząc dopóty,
aż pokonało ją zmęczenie i brak tlenu, tak iż zaczęła spadać w głąb; znaleziono ją dryfującą w
ścieku grawitacyjnym między dwoma księżycami. Zapytana dlaczego ruszyła w tę zimną
ciemność zewnętrzną rzucając się w stronę gwiazd, nie umiała znaleźć odpowiedzi. Jej dziecięcy
umysł nie znał jeszcze pojęć, które wyraziłyby jej tęsknoty.
Jednakże strażnik, nadzorca i opiekun żłobka K’Cee, zrozumiał nienormalność jej poczynań.
Polecił jej — co było rzeczą konieczną i właściwą — stawić się przed nim. I oto spoglądał na nią
surowo z wysokiej grzędy przełożonego.
— Zyllo K’Cee — powiedział — czy zdajesz sobie sprawę z tego, że należysz do
Q’Linnów?
Ona zaś siedząc na swej niskiej grzędzie uczyniła gest oznaczający „no pewnie”: lekkie
uniesienie skrzydła.
— Czy wiesz, co znaczy być Q’Linnem?
— To znaczy, że się dostaje klapsy, jak się jest małym Q’Linnem.
Krótki uśmiech, nie dłuższy niż szybkie otwarcie dzioba, przemknął po twarzy strażnika
żłobka i zniknął
— Zyllo, jesteśmy istotami wolnymi, najbardziej wolnymi w całym kosmosie.
— Co to jest kosmos?
— To co na Zewnątrz. — Nastroszył przed nią pióra; miało to przyciągnąć jej uwagę. —
Jesteśmy wolni, Zyllo, od potrzeb, wolni od lęku, wolni od pracy. Spędzamy nasze życie wśród
nieustającego piękna, w radości kontemplacji. Czy wiesz, że tak jest?
— Tak — odpowiedziała, znudzona, jak znudzone są wszystkie dzieci zmuszane do
odpowiedzi na tę wszystkie głupie pytania dorosłych.
— A skąd wiesz, że jesteśmy wolni?
Zylla mrugnęła powiekami liliowych oczu.
— Ja nie rozumiem.
— Skąd wiesz, że Q’Linnowie są najbardziej wolnymi istotami w kosmosie?
To było całkiem jak w szkole.
— Bo pan nam tak powiedział? — jej cichy głosik próbował zgadywać.
— Nooo, taak, Zyllo, w pewnym sensie. Ale to nie jest jeszcze prawdziwy powód. —
Poprawił się na grzędzie. — Prawdziwy powód, pisklątko, jest ten, że ty wierzysz mi, gdy
mówię, że tak jest, podobnie jak ja wierzę radcom Mądrości, którzy mówią mnie, że tak jest, oni
zaś wierzą mędrcom, którzy byli przed nimi.
Zylla patrzyła na nadzorcę żłobka poważnie, nic z tego nie rozumiejąc.
— My zaś wszyscy wierzymy, bo mędrcy, którzy byli przed nami, wiedzieli. Dotarli
wszędzie, Zyllo, i poznali wszystko. Zbudowali naszą sferę światów i uczynili Q’Linnów
nieśmiertelnymi. — Zapatrzył się w jakieś dalekie miejsce przenikając wzrokiem ściany pokoju.
— Oni to stwierdzili, że rasy niczym planety marnują młodość na poszukiwanie bezużytecznej
wiedzy. Daremna namiętność; starzeją się, słabną i umierają. Dlatego mędrcy zbudowali nam
dom, gdzie rasa nie musi się zmieniać, starzeć, zatracać w rozważaniu fałszywych kwestii
wprowadzających zbędne zamieszanie. — Wydawało się, że zatonął na moment w marzeniu i
Zylla poruszyła się niecierpliwie. Z pewnym wysiłkiem powrócił do rzeczywistości. — Tak —
powiedział żywo, po czym wbił w nią twardy wzrok. — Jest dość światów wewnątrz sfery, Zyllo
K’Cee, dość kwestii, które wystarczą na sto długości życia. Musisz zapomnieć o Zewnętrzu.
— Dlaczego? — zapytała na wpół opryskliwie.
— Dlatego, że jest to niezdrowe, nieq’linnowskie, i jeszcze dlatego, że jeśli nadal będziesz
upierać się przy swoim nienormalnym zachowaniu, to zalecę waszej pani dać ci w pupę.
— Och.
Zylla K’Cee rosła, piękna pięknością Q’Linnów, szybka i bystra. Zajęła pierwsze miejsce
wśród piskląt jej cyklu, one zaś darzyły ją szacunkiem. Odznaczała się zdolnościami w zakresie
posługiwania się słowami i pojęciami, była biegła w grach i łamigłówkach. Wyróżniała się
wdziękiem nawet na tle tego gatunku o wdzięku tak wyjątkowym; stała się ekspertem od poezji
powietrznej i baletu grawitacyjnego, sztuk najtrudniejszych i najbardziej przez Q’Linnów
poważanych. Jej rówieśnicy uwielbiali ją i podziwiali. Jednakże dla starszych, dla których
rozrywkę stanowiło przyglądanie się młodym, uczenie ich i ćwiczenie w dyscyplinie, była ona
przedmiotem cichej troski, jako że cechowała ją jakaś rezerwa, dystans wobec innych. Wiele
czasu spędzała sama. Gdy więc w jej piętnastej porze zastano ją przed przekaźnikiem wiedzy,
gdy usiłowała uzyskać Informację o Zewnętrzu, zdecydowano zwrócić na nią uwagę Mędrców.
Rada została zwołana na odległą złotą planetę. Sześciu Mędrców zasiadało na wysokich
grzędach złotej sali, a oskarżyciel i obrońca toczyli spór.
— Jest nienormalna — mówił oskarżyciel — niebezpieczna dla siebie i dla harmonii rasy.
— Jest wyjątkowo inteligentna — twierdził obrońca — pochodzi ze starej trwałej linii jaj
K’Cee.
— Odchylenia są zaraźliwe.
— Normalizacja jest prosta.
Stawką było życie Zylli K’Cee, choć ona sama o tym nie wiedziała. Nie wiedziała nawet o
owej debacie, gdyż wtedy pozostawała jeszcze w kurniku K’Cee przechodząc wraz ze stadkiem
swoich rówieśników przez rytuały i nauki okresu młodzieńczego, czyniąc to pod kierunkiem
nadzorcy żłobka, który zwrócił na nią uwagę Mędrców i który w oparciu o ich opinię został
oskarżony o zdeformowanie jej osobowości.
Oskarżyciel i obrońca spierali się długo. Mędrcy wyszli, by się naradzić między sobą. Trzech
z nich głosowało za śmiercią Zylli K’Cee, dwóch za pozostawieniem jej przy życiu
argumentując, że nie powinno się naruszać godności linii K’Cee. Potem wszyscy spojrzeli na
Najstarszego, który przemawiał ostatni (zgodnie ze swym prawem i obowiązkiem).
— Będzie żyć — oświadczył. — Nie ze względu na godność linii K’Cee, ale na użytek
wiedzy Q’Linnów.
Mędrcy wytężyli uwagę.
— Od tysięcy pokoleń wierzyliśmy w prawa naszych przodków, akceptowaliśmy ich
decyzje. Wierzyliśmy, bo dowód mieliśmy przed sobą: sto tysięcy lat niezmiennego życia,
wzrostu wiedzy i mądrości.
Mędrcy gestami poparli te słowa, pomrukując na znak uznania.
— A dalej: jaki mamy dowód na to, że nadal potrafimy właściwie oceniać nasze dowody?
Pomruki aprobaty przeszły w chór zaszokowanych okrzyków, myśl była bowiem
bluźniercza.
Najstarszy uciszającym gestem rozpostarł posiwiałe skrzydła.
— A może pozwolić temu pisklęciu na odchylenie? Może zgodzić się na to jego niezdrowe
zainteresowanie rzeczami z Zewnątrz?
Drugi po Najmłodszym zapytał głosem pełnym szacunku:
— Ale w jakim celu?
Najstarszy mówił powoli, upewniając się, czy nadążają za nim.
— Aby się w sposób ostateczny przekonać, czy marzenie naszych przodków nadal się
urzeczywistnia. Aby się przekonać, czy geny nadal są u samych swych korzeni prawdziwe. —
Spojrzał po kolei na każdego. — My, którzy jesteśmy bez skazy, wybrani z racji naszej mądrości,
my najlepsi z całej rasy... nie wątpimy w tamto marzenie, gdyż nie możemy tego uczynić. Wiara
w nie jest nam wrodzona. Ale to dziecko, to zdefektowane pisklę — cóż z nim? Poszukuje
wolności, którą nasi przodkowie uznawali za niezdrową, destrukcyjną.
— A zatem trzeba ją zlikwidować!
— Nie. Trzeba jej właśnie dać wolność! Trzeba jej pozwolić na wybór między tym, co ona
myśli i czego pragnie, a tym, czego spodziewamy się po niej; musimy bowiem wiedzieć, co
wybierze. Jeśli ona, z odchyleniami, uzna mimo wszystko, że należy do Q’Linnów, że droga,
jaką nasi przodkowie wybrali, jest pomimo wszystko jej własną drogą, to będziemy wiedzieć, że
marzenie jest ciągle jeszcze rzeczywiste.
Przez moment trwała cisza; Mędrcy rozważali implikacje tej myśli. Potem Drugi po
Najstarszym powiedział:
— A zatem testowanie.
— Tak. Jej i nas samych.
— A jak przeprowadzimy ten test?
— Dyskretnie — odrzekł Najstarszy z Mędrców.
Gdy nadeszła jej osiemnasta pora, Zylla K’Cee opuściła — jak to było w zwyczaju u nie
skojarzonych jeszcze Q’Linnów — rodzinny kurnik i wyruszyła w swój Wielki Lot, podróż w
głąb samej siebie i sfery planet. Zajęcia miała różnorakie. Przez pewien czas śpiewała, kiedy
indziej studiowała krystalografię gór lodowych z zewnętrznych atmosfer. A znów kiedy indziej
badała system napędowy starodawnych spodków, którymi jej przodkowie wędrowali po
galaktyce. Zapewne przypadkiem trafiło jej się zajęcie przy porządkowaniu starych zapisów,
pośród których natrafiła — najwidoczniej znów przypadkowo — na małe jajko pamięciowe
zawierające listę wszystkiego, co nadeszło z Zewnątrz do sfery światów w czasie ostatniego
tysiąca pór. Dla Zylli K’Cee był to klucz do drzwi, jakie długo trzymano przed nią zamknięte.
Znalazła więc zapis o kawałku rozłamanej planety, co przydryfował przed sześciuset porami,
o kawałku planety z resztkami wczepionej w nią, nadal żywej cywilizacji. Natrafiła na echa
niematerialnego terroru, który nadszedł przed dwustu porami uciekając przed większym
niematerialnym terrorem. Odnalazła chmurę nasion nasennych, które okazały się niezrozumiałe
dla Mędrców i wysłano je poza sferę bez opisania ich.
Nie mogła nie natrafić na Jake’a Millera, który spadł, w letargu i prawie zamrożony, niecałe
trzydzieści pór wcześniej, nieomal już za jej życia.
Tak jak w przypadku wcześniejszych odkryć Zylla starała się używać aparatu do informacji,
choć czyniła to ostrożnie, gdyż ciągle jeszcze była pod kontrolą i nie miała swobody działania,
cała zaś wiedza o Zewnętrzu była zastrzeżona dla dorosłych. Udało jej się jednak dotrzeć do
innego pamięciowego jaja, które dotyczyło Jake’a Millera i badań, jakie wykonano posługując
się jego ciałem. W ten sposób dowiedziała się o genetyku Bwee K’Torrze i jego stworach.
Było to na półtorej pory przed zakończeniem Wielkiego Lotu; Zylla odbyła obrzędy
przejścia, które uczyniły ją dorosłą i uwolniły od kontroli. Spędziła ten czas przyswajając sobie
niedozwoloną wiedzę, studiując zapisy i badania dotyczące Jake’a Millera, jego historii, dziwnej
rasy dwunożnych poszukiwaczy przygód: skąd przybył, kto ich nazwał „Czuowek”. Podczas
obrzędów dojrzałości Zylla K’Cee poznała wszystko, co Q’Linnowie wiedzieli o rasie Jake’a
Millera. Mimowolnie stała się wśród swoich autorytetem w kwestiach dotyczących ludzkości.
A po trzech skree od uzyskania dojrzałości — i wolności — Zylla prowadziła dysk po
krzywej wewnętrznej globu światów mijając w pośpiechu rozproszone promienie błękitno-
białego słońca; przybyła wreszcie do kurnika Bwee K’Torra. Po chwili namysłu genetyk
przypomniał sobie eksperymenty i skierował ją na planetkę, gdzie żył osobnik męski. K’Torr był
naukowcem blisko spokrewnionym z Mędrcem Pierwszym. K’Torr zauważył blask w liliowych
oczach Zylli, dźwięczność jej głosu. Przestrzegał ją: „Badaj stwora, dziecko, jeśli chcesz, ale nie
przypisuj mu zbyt wiele, bo się rozczarujesz. To tylko eksperyment, nic więcej”.
Wykonała gest wyrażający zrozumienie i zgodę, ale jej opuszczone oczy nie wyrażały
zawodu. Swoje plany przygotowała dużo wcześniej.
Udała się na ową planetkę, na błękitnozielony klejnot w naszyjniku księżyców, otulony
falującymi morzami. Zjechała po spirali grawitacyjnej ze ściśniętym sercem, z zupełnie
wysuszonym dziobem.
Zastała go nad jeziorem, gdy siedział w kucki i jadł palcami rybę. K’Torr nie zadbał o
wizualny zapis eksperymentu i Zylla K’Cee nie była przygotowana na fizyczny kształt, przed
jakim stanęła. Stwór był groteskowy. Nie miał dzioba, a jedynie mięsisty otwór ludzkich ust; nie
miał jam usznych, tylko wypukłe małżowiny ludzkich uszu. Wszędzie przeświecała goła skóra,
bo jego ciało było upierzone tylko na piersi, w pachwinie, na czaszce, skrzydłach i sterczącym
ogonie. Najgorzej było z dłońmi i stopami, które wprawdzie były należycie szponiaste, o skórze
należycie pokrytej łuskami, lecz zbyt szerokie i zbyt mięsiste. Takie dłonie nie umiałyby
swobodnie manipulować precyzyjnymi i delikatnymi przyrządami techniki Q’Linnów, takie
stopy nigdy nie uchwycą mocno i pewnie gałęzi, nie wczepią się w szczelinę.
Pod dwoma tylko względami był bez wątpienia ptasi: miał piękne skrzydła i okrągłe
purpurowe tęczówki. Ale i tu ujawniała się jego ludzka natura, jako że oczy miał umieszczone z
przodu głowy niczym drapieżniki polujące przy ziemi; nie pozwalało mu to na patrzenie (jak
Q’Linnom) we wszystkich kierunkach naraz. I pomimo dziesięciometrowej rozpiętości skrzydeł,
pomimo pustych w środku kości i silnie rozwiniętych mięśni piersiowych, jego pochodzenie od
ssaków sprawiało, że ciało miał niemal dwa razy cięższe, niż powinien. Q’Linnowie nie mają
słowa na nazwanie obrazu, jaki osobnik ów wytworzył w umyśle Zylli K’Cee; Ziemianie mają
takie słowo; rosło ono w niej, nie proszone, gdy na niego patrzyła. G a r g u l e c.
Zylla nie znalazła go jednak odrażającym. Brzydki, owszem, ale w nieszkodliwy sposób.
Samotny i być może nieco przestraszony. Ona zaś widziała jego żyłę pulsującą pod skórą
bezpiórego karku; w tej żyle, wiedziała to, płynie krew z Zewnątrz. Z Zewnątrz! Tylko to było
ważne. Ustawiła pióra powitalnym gestem Q’Linnów i przedstawiła się. „Zylla K’Cee”.
— Awk — odpowiedział.
Gdy Zylla siedziała obok, zbita z tropu, on popisywał się przed nią, jak go uczyli poprzedni
goście. Dreptał po gałęziach i załomach skalnych, aby ją rozbawić. Parodiował tańce powietrzne,
fikając niezgrabnie kozły w powietrzu, swym bełkotliwym, charczącym głosem wyśpiewywał
piękne pieśni. Żonglował dla niej lśniącymi kamieniami. Wreszcie stanął przed nią z
wyciągniętymi rękami, oczekując nagrody.
K’Torr miał rację. Czegoś takiego się nie spodziewała. Lecz była w niej determinacja, swoje
marzenie rozważyła już dawno. Był to zapewne dar losu, gdyż miała przed sobą czystą tablicę,
którą zapisze właśnie ona, tablicę najlepiej nadającą się do jej celów.
Wypięła świecidełko z ozdobnego stroju i wyciągnęła ku niemu. Gdy sięgnął po nie,
schowała je za siebie.
— Awk? — jego oczy wyrażały dezorientację.
— Zylla — powiedziała. — Zylla. Pojął, To ta gra, którą rozumiał i w którą grywał
uprzednio. „Zyrra! Zyrra!”
— Dobrze — mruknęła, dając mu błyskotkę — bardzo dobrze!
Złożyła podanie o kurnik i przydzielono jej małą planetę, która była satelitą sześciu
większych, krążąc wokół nich po torze w kształcie ósemki. Zawiozła go tam i zaczęła go uczyć
przy pomocy dostarczonej tam aparatury uczącej i chemikaliów przyspieszających proces
rozumienia. Jego mowa uległa wygładzeniu i mimo że nie stała się melodyjnym świergotem
Q’Linnów, to jednak miała coś z jego piękna. Gdy leciał nad planetarnymi morzami, jego ślizg
był bardziej płaski niż Q’Linnów, jego nurkowanie za srebrną rybą bardziej strome; mimo to w
uderzeniu była należyta siła, chwyt był niezawodny. Choć jego nieudaczne ręce trzymały
narzędzia w sposób pozbawiony wdzięku, to jednak używały ich z godną uwagi zręcznością. Już
na początku ćwiczeń Zylla nazwała go T’Miller, po jego rodzicach — Honn, zgodnie z jej
nadziejami — Ten Który Sprawi, Że Ziści Się Marzenie.
Po pewnym czasie zjawił się u niej z pewnym problemem
— Badałem linie rodzin — powiedział.
— Tak, i co?
— Nie ma inkubatora linii T’Miller, nie ma kurnika ani żadnego zapisu.
— Tak, to prawda.
— Skąd ja się wziąłem?
Wtedy powiedziała mu o Bwee K’Torze i o czasach przed Bwee K’Torrem. O długiej
podróży jego ojca i o jego zjawieniu się wśród Q’Linnów. Opowiedziała mu bogatą, wstrząsającą
historię o wojowniczych, drapieżnych ssakach, którzy zwali się Czuowek. Opowiedziała o
kosmosie Zewnętrza, o Ziemi Ludzkiej i Imperium Ludzkim. I wiele z tego, co mówiła, było
zgodne z prawdą, bo nauka Q’Linnów była głęboka i przenikliwa, a mały umysł Jake’a Millera
zawierał więcej, niż on sam przypuszczał. Na koniec Zylla zabrała T’Millera, aby zobaczył
swego ojca.
Miejsce było mroczne. Stali po obu stronach płyty, na której leżały zmumifikowane,
zniekształcone szczątki Jake’a Millera. Honn T’Miller stał, patrzył na nie z twarzą ukrytą w
cieniu. Nachylił się, dotknął wyschłego ciała drżącym szponem; wstrząsnął nim dreszcz, końce
piór uniosły się. Zylla obserwowała to stojąc blisko, napięta, świadoma wagi tej chwili.
T’Miller wydał cichy, straszny krzyk głosem pełnym udręczenia, bólu i nienawiści.
— Wyprodukowali mnie i pokiereszowali ojca, a mnie wyprodukowali jak... jak rzecz!
— Tak — powiedziała cicho Zylla K’Cee.
— Śmiali się ze mnie, zrobili sobie ze mnie zabawkę! To także.
Odwrócił się gwałtownie, owijając się skrzydłami.
— Dlaczego, Zyllo, nie zostawiłaś mnie takim, jakim byłem? Przynajmniej byłem
szczęśliwy.
— Są ważniejsze sprawy niż szczęście. Znajomość siebie, Zewnętrza, własnej jedyności.
Roześmiał się gorzkim kraknięciem.
— Jedyności? Tak, jestem taki, nieprawdaż? — Wyciągnął ku niej swoje ręce. — Spójrz na
moje dłonie,
Zyllo. Spójrz na mają twarz. Czy są ludzkie? Czy są Q’Linnów? Nie! Jestem jedyny,
wyjątkowy, owszem. Jestem potworem!
— Nie dla mnie — powiedziała z prostotą. Spojrzał na nią nieodgadnionym wzrokiem.
Potem odwrócił się powoli, znów kryjąc się we własnych skrzydłach.
— Nie jestem ani Q’Linnem, ani człowiekiem, Zyllo, i nigdy nie będę.
Dobierała słowa starannie:
— Można na tę rzecz spojrzeć od jeszcze innej strony, Honn. Jeśli prawdą jest, że nie jesteś
ani Czuowek, ani Q’Linn, to prawdą jest też, że jesteś wolny do tego, by wedle własnego uznania
być tym lub tamtym.
— Wolnym do nazwania siebie tak lub tak, ale nie do tego, by zostać przyjętym.
— Ja cię akceptuję.
— Ty jesteś jedna. A co z resztą naszej rasy?
— Z resztą mojej rasy, T’Millerze — powiedziała. — W przeciwieństwie do ciebie ja nie
mam wyboru.
Było w jej głosie coś jakby zazdrość, a niepojęta myśl, że ktoś mógłby mu zazdrościć,
uspokoiła Honna T’Millera.
Wrócili do kurnika Zylli i na pewien czas T’Miller odnalazł w jej towarzystwie, a także w
swych rozmyślaniach i badaniach coś w rodzaju szczęścia. Zylla była cierpliwa i uważna; ani nie
wywierała nań nacisku, ani nie sterowała w sposób jawny jego myślami. Pewnego razu wzięli
dysk, skierowali go ku innym światom zewnętrznym i wyfrunęli w rzadkie powietrza w pobliżu
ciemności.
— Kiedy byłam dzieckiem — opowiadała mu — próbowałam odlecieć stąd na dobre, aby na
własne oczy ujrzeć gwiazdy. Jest tyle rzeczy do zobaczenia i do oglądania na zewnątrz,
T’Millerze, tyle wolności. Tu zaś ja i ty jesteśmy odmienni.
Lecz twarde purpurowe oczy T’Millera nie spoglądały na zewnątrz w stronę jasnych jak
klejnoty gwiazd. Patrzyły w głąb ku milionowi milionów światów sfery. A w oczach tych była
nienawiść, dzika determinacja.
Zylla czekała na odpowiedni moment,
Fruwali na wietrze w jej rodzinnym świecie, polowali w morzach, jeziorach i oceanach. Grali
w zawiłe gry stworzone dla ich rozrywki przez maszyny i dzielili się jedzeniem na wysokich
wietrznych skałach. Aż wreszcie musiało dojść do zbliżenia. Jego chwytanie nasady jej skrzydeł
nie było chwytaniem Q’Linna, niemniej był to dobry, mocny chwyt. Jego kąsanie jej karku nie
było ostrym kąsaniem przy pomocy dzioba, niemniej było wystarczająco ostre, silne i delikatne.
Niezdarnie bił skrzydłami, by utrzymać ich w powietrzu, ale to w gruncie rzeczy właśnie jego
skrzydła ich niosły. A gdy ona otworzyła się, by go przyjąć, jego pchnięcia były należycie
precyzyjne.
Potem siedzieli jedno obok drugiego w srebrnym jaju ze szklanym oknem, obserwując
lśniące kropelki deszczu, które ociężale sunęły w górę, gdy przechodząca obok planeta zakłócała
grawitację. Zylla czyściła pióra pełna cichej satysfakcji; odwracała skromnie głowę, lecz każde
jej włókno czuło Honna T’Millera, cała jej istota była wyczulona na każdy odcień jego nastroju.
On oporządzał szponami swoje pióra z twarzą pełną dumy i zdecydowania.
— Kochana — powiedział.
— Kochany.
— Stało się. Jesteś moja.
— Tak.
— Będziesz wysiadywać moje jaja i nosić moje nazwisko.
— Co za szczęście.
— Dokonałem wyboru.
Przez chwilę nie rozumiała. Potem, z nagłym przestrachem, pojęła.
— Mówiłaś mi kiedyś, Zyllo, że mam swobodę wyboru rasy. Teraz właśnie wybrałem.
Zostanę Q’Linnem. Zmieszanie i lęk pojawiło się na twarzy Zylli K’Cee.
— Nie! Ależ... kochany, niemożliwe. Oni cię nigdy nie zaakceptują, nigdy nas nie
zaakceptują.
— Niepotrzebna mi ich akceptacja. — Nie dostrzegł udręki w jej głosie, lęku w spojrzeniu.
— Oni mnie wyprodukowali i zakpili ze mnie. No, ale czyż nie jestem Q’Linnem? Czyż nie
fruwam, nie śpiewam piosenek? Czyż nie mam ciebie?
Zatrzepotała skrzydłami, zacisnęła na piersiach szponiaste dłonie.
— Och, ale dlaczego, kochany? Po co się narażać na pogardę? Na Zewnątrz bylibyśmy tacy
szczęśliwi!
— Po co? — jego głos pobrzmiewał zimną złością. — Dla zemsty! Za to co zrobili mojemu
ojcu, za to co zrobili mnie.
— Ale my się nigdy nie uwolnimy od ich nienawiści. Nigdy nie będziesz Q’Linnem. Co z
naszym pisklęciem, czym ono będzie?
— Nową rasą!
— Tak, tak, kochany. Ale nie tutaj!
— Tutaj i do diabła z nimi!
Nie dała się przekonać. Zbudował gniazdo na sposób Q’Linnów. Zylla K’Cee T’Miller
zasiadła w nim odrętwiała, zrozpaczona. Zniosła jedno tęczowe jajo i wysiadywała je, gdy Honn
T’Miller wywodził swe subtelne kwestie wyboru. Patrzyła w milczeniu, jak układa poemat
lęgowy na cześć ich przyszłego pisklęcia, tak jakby mieli aparat rejestrujący, jakim dysponują
wylęgarnie. I gdy pewnego dnia gorących wiatrów i drobnego deszczu poczuła, że skorupka
pękła, i gdy mokre puszyste pisklę rodzaju żeńskiego wygramoliło się na świat instynktownie
otwierając dzióbek w oczekiwaniu na pokarm, duma T’Millera nie miała granic; ona zaś
stwierdziła, że jest równie dumna jak on. Odczuła rzeczy, jakich od tysięcy pokoleń nie odczuwał
żaden Q’Linn, i naszła ją nawet niepokojąca myśl, że być może nie jest już w pełni Q’Linnem i
że w jakiś dziwny sposób ów stwór, ów gargulec, z którym miała stosunek, ów mieszaniec,
którego uczyła po to, by zabrał ją w rozległy kosmos Zewnętrza, ów ojciec jej córki zatruł ją
obcymi uczuciami. A może te uczucia były w niej zawsze, może całe jej życie było tylko
wstępem do ich nieuniknionego ujawnienia się? I gdy Honn T’Miller piał nad swym ciągle
jeszcze wilgotnym pisklęciem, Zylla czuła jedynie bezgraniczny smutek. To wszystko przyniesie
wiele kłopotów.
Nazwała dziewczynkę P’Quee, co w języku Q’Lin-nów znaczy Gwiezdne Skrzydło. I na
znak buntu zarejestrowała jej urodziny w kurnikowym komputerze.
P’Quee zapowiadała się na wspaniałą istotę. Doskonała w kształtach i postaci, prawdziwy
Q’Linn — poza tylko czymś egzotycznym w spojrzeniu; w jej żyłach płynęła krew dziadka.
Miała niepokojące purpurowe oczy ojca i nieomal fosforyzujące, migoczące szarością końce
skrzydeł matki. Była piękna taką pięknością, jakiej drugiej nie ma w całym kosmosie. Miała
sześć tygodni, gdy przyjechali po nią.
Narodziny P’Quee T’Miller nie uszły uwagi — jak wszystko, co dotyczyło T’Millera i
K’Cee — Rady Mędrców. Zebrała się ona w swym złotym gnieździe na stromym zboczu
wysokiej czarnej góry; dyskutowano zdarzenie i jego skutki.
Drugi po Najmłodszym z Mędrców mówił:
— Twój test, o Najstarszy, wykazał zepsucie rasowe. Miała stosunek z produktem K’Torra i
wydała pisklę. Ona stanowi zagrożenie dla rasy; trzeba ją zlikwidować. — Grzędy zagdakały na
znak zgody.
Najstarszy czekał w milczeniu.
— Zapominasz o celu testu, Młodszy Towarzyszu Gniazda.
— Ona odczuwa rzeczy, które są niebezpieczne, zabronione!
— Nie jej uczucia nas interesują, lecz jej reakcja na nie.
— Wydaje mi się, że spółkowanie z tym... stworem to przykład takiej reakcji.
— Oczywiście, Współtowarzyszu. Ale reakcji na co? To odchylenie każe jej tęsknić do
zakazanej wiedzy o Zewnętrzu. Spółkowanie z produktem K’Torra nie było jej celem, a jedynie
środkiem. Honn miał posłużyć do realizacji jej pragnień, jej pragnienia ucieczki. Pozostało
jeszcze tylko zobaczyć, czy Zylla jest nadal Q’Linnem pomimo swego odchylenia, i to jest
właśnie cel naszego testu, czyż nie?
— Tak.
— A zatem — powiedział cicho Najstarszy — musimy postawić ją w sytuacji wyboru, gdyż
prawda leży tylko w wolnym wyborze.
Było ich dziesięciu, ośmiu żołnierzy i dwu z Rad niższych. Przybyli do kurnika Zylli i Honna
i odczytali zakazy i rozporządzenia. Żołnierze zniszczyli gniazdo i kurnik. Zylla słuchała w
milczeniu, oszołomiona i potulna. T’Miller szalał. Żołnierze obezwładnili go łagodnie, nieomal
mimochodem, a gdy radcy wzięli Zyllę i P’Quee na dysk, żołnierze dali T’Millerowi środki
pozbawiające przytomności. Gdy się ocknął, nie było już nikogo.
T’Miller opuścił kurnik; jego szał był straszny. Nie przeszkadzano mu, ale i nie pomagano.
Żaden Q’Linn nie przemówił do niego, nikt nie dostrzegał jego obecności, żadna maszyna nie
zwróciła się doń, nie zabrał go żaden dysk. Przeszukując przy pomocy swych ciężkawych
skrzydeł choćby drobną część miliona milionów światów wielkiego globu Q’Linnów, musiałby
zużyć na to całe życie.
A jednak ją znalazł — właśnie w złotym gnieździe na czarnej górze. Wpadł między żołnierzy
i radców, służących i niewolników, a jego wciekłość była jak niszczący wicher. Żołnierze
odstawili go w odległe miejsce.
Wrócił znowu, tym razem z aparatami destrukcji, z machinami przemocy. Siał zniszczenie
skowycząc imiona ukochanej i pisklęcia. Tym razem odsunęli go na odległość, której nie
przebyłby w ciągu życia; umieścili go na pustkowiu.
Kiedy wrócił po raz trzeci, postawili go przed Radą Mędrców, którzy patrzyli na niego w
milczeniu, a potem polecili umieścić go w klatce.
Klatka.
Ustawili ją na polerowanej podłodze Sali Mądrości, gdzie przechodzący mogli patrzeć na
niego. T’Miller jak obłąkany tłukł sobą o srebrne pręty i spadał na podłogę z sercem zbyt
wypalonym, zbyt spustoszonym, by popaść w szaleństwo. Zwracał ślepy wzrok i nastawiał
głuche uszy ku przechodzącym Q’Linnom.
— Teraz? — zapytał Trzeci Najstarszy.
— Już wkrótce — odrzekł Najstarszy. Q’Linnowie przebywali pokój spiesząc na stukających
pazurach lub sunąc górą na rozległych skrzydłach. Niektórzy przystawali, by spojrzeć na
T’Millera, inni nie. Pewnego dnia przechodziła tamtędy Zylla K’Cee. Jej bolesny,
nieartykułowany krzyk poderwał T’Millera na równe nogi. Szarpał za pręty klatki i skowyczał jej
imię. Rzuciła się ku niemu z oczyma rozszerzonymi ze zgrozy. Już go nieomal dosięgła, gdy
sfrunęli ku niej żołnierze i wyprowadzili ją.
Dwie noce później wróciła znowu, wpływając do pokoju na szumiących skrzydłach. Osiadła
na podłodze parę stóp od klatki. Salę jaskini oświetlały słabo lampy oliwne na stojakach z brązu;
w ich migotliwym świetle twarz Zylli była jednym wielkim smutkiem. Trzymała w ramionach
jedwabne zawiniątko; podeszła niepewnie do klatki i wyciągnęła je ku niemu.
— Dałam jej środki usypiające, żeby płacz nie obudził straży.
T’Miller wychylił się przez pręty i dotknął śpiącej córki.
— Sześć pór — powiedział gorzko. — Sześć długich pór.
Łzy trysnęły z liliowych oczu Zylli. Twarz jej się skurczyła.
— Och, kochany — szepnęła złamanym głosem. — Klatka. Nie wiedziałam.
Wychylił się niezgrabnie, by dotknąć jej twarzy.
— Klatka nie jest ważna. To tylko pręty. Prawdziwą klatką jest ta sfera światów. — Jego
głos był twardy, szorstki. — Wszystko, co ma granice, jest klatką, choćby nawet było wielkie jak
pół kosmosu. — Potrząsnął nią, aż P’Quee zamruczała płaczliwie przez sen. — Miałaś rację,
Zyllo. Musimy opuścić to miejsce, opuścić sferę.
— A twoja zemsta? — jej głos był dziwnie głuchy i apatyczny.
— Nie zemściłem się ani nie szukałem zemsty. Jedyne czego doznałem, to krzywda,
zraniona duma, gniew. Nic z tego nie jest warte opuszczenia ciebie i dziecka.
Instynktownie przycisnęła dziecko do siebie.
— Zmieniłeś się, Honn T’Millerze. Ja też.
— Co to znaczy?
— Ja... ja nie wiem. Było dużo czasu na myślenie. Tyle stracone, tyle cierpienia. Nie wiem,
kochany, czy mogłabym wyjechać.
— Nie wiesz? Poświęciłaś przecież życie dla ucieczki! Wykształciłaś mnie w tym właśnie
celu.
— Tak. Na zimno i beznamiętnie. Jak Q’Linnowie, do których należę.
Zwolnił uścisk i wpatrywał się w jej twarz. Potem uśmiechnął się.
— Czy łzy w twoich oczach są łzami Q’Linna, Zyllo? Czy Q’Linn czułby ból widząc mnie w
klatce? Czy to Q’Linn w tobie przywiódł cię dziś tutaj wraz z naszą córką?
Pochyliła głowę, łzy popłynęły jeszcze bardziej obficie.
— Zyllo, nigdy nie wiadomo, co się z kim stanie. Ty się urodziłaś z ciałem Q’Linna, ja z
ciałem pół Q’Linna, pół człowieka. Ty jednak uczyniłaś część mego umysłu Q’Linnowskim, a ja
część twej duszy uczyniłem ludzką. Teraz musimy żyć dla siebie i dla naszej córki. Musisz
znaleźć klucz od tej klatki i uwolnić mnie. Wyjedziemy.
— Nie pozwolą nam, kochany.
— Nie zdołają przeszkodzić!
W tej chwili rozległo się ostre, metaliczne „brzdęk”. Z mroku wysunął się srebrny klucz,
prześliznął po podłodze i okręciwszy się w kółko zatrzymał u stóp Zylli. Gdy Zylla i T’Miller
wpatrywali się weń, zabłysły lampy w sali napełniając ją światłem. Radcy Mądrości spoglądali
na nich z wysokich grzęd. Najstarszy rzekł:
— Podnieś klucz, jeśli chcesz, Zyllo K’Cee. Nikt ci nie przeszkodzi.
Przez długą chwilę w sali panowała cisza. Zylla i T’Miller patrzyli na siebie, doskonale
rozumiejąc, co im uczyniono i jaką odegrano przed nimi komedię. Potem T’Miller powiedział do
Najstarszego głosem pełnym nienawiści i pogardy.
— Och, ty robaczywe jajo! Ty złodzieju gniazd! Zaplanowałeś to!
Najstarszy potwierdził, lecz jego okrągłe zielone oczy skierowane były na Zyllę.
— Czy rozumiesz, Zyllo K’Cee, co zrobiono i dlaczego?
— Tak. — Jej głos brzmiał jak szept.
— Czy rozumiesz konieczność wyboru?
— Tak, to też.
T’Miller zakrzyczał:
— Gdyby rzeczywiście miała możliwość wyboru, opuściłaby ten mizerny grób piętnaście pór
temu! Ty fałszywcu! Ty wysysaczu nie wyklutych jaj!
Młodszy z Mędrców napomniał zimno T’Millera.
— Nie o jej wybór chodzi, ty stworze. Najstarszy uspokoił towarzysza spojrzeniem, potem
zwrócił się znów do Zylli:
— Patrzy na ciebie tysiące pokoleń, dzieweczko, a także tysiące pokoleń jeszcze nie
narodzonych.
— Nie! — T’Miller przyciągnął ją przez kraty, jego głos zasyczał: — Otwieraj klatkę. Czego
się spodziewasz po tych istotach? Skrzywdzili cię bardziej niż mnie! Czy kosmosowi potrzebni
tacy bezduszni zjadacze łajna jak ci tutaj? Znajdziemy sobie świat sami, my troje. Najstarszy
rzekł:
— I zawsze będziecie włóczęgami, zawsze sami?
T’Miller odparł ostro:
— Pojedziemy do moich.
— Do twoich? To znaczy do Czuoweków? Czy tam będziesz mniejszym monstrum niż u
nas? A Zylla? Czy chciałbyś patrzeć, jak pokazują twoje pisklę w klatce? To jest przecież sposób,
w jaki Ziemianie postępują zwykle z istotami odmiennymi od nich, czyż nie?
Straszna prawda tych słów zawisła w powietrzu. Wtem Zylla schyliła się szybko, podniosła
srebrny klucz i otwarła klatkę.
Okrzyki zaskoczenia i protestu podniosły się z wysokich grzęd. Młodszy radca krzyknął na
żołnierzy. Inny rozłożył skrzydła, by sfrunąć w dół.
— Stać!
To był T’Miller. Wypadł z klatki, jednym ruchem zrzucił oliwną lampę z podstawy z brązu i
chwycił w dłoń drugą lampę trzymając ją groźnie nad głową. Rozlana oliwa rozpłynęła, się po
podłodze kałużą grożącą zapaleniem i otoczyła podstawy grzęd Rady. Mędrcy siedzieli, choć
mogliby odfrunąć. Z twarzy Najstarszego promieniowało napięcie. Obserwował Zyllę, tak jakby
nie istniał ani Honn T’Miller, ani zagrożenie.
T’Miller tego nie zauważał. Na jego twarzy malowała się wściekłość. Oboma szponiastymi
rękami trzymał nad głową płonącą lampę.
— Za to, co uczyniliście mojej żonie i pisklęciu — zaczął — za to, co uczyniliście mnie!
Lecz Zylla powstrzymała jego rękę i delikatnie wzięła od niego lampę. Zwróciła się ku
Mędrcom, a także ku żołnierzom, którzy wcześniej wlecieli do sali, a teraz wisieli w powietrzu
świadomi zagrożenia, lecz działający tylko na rozkaz.
— Nie za to — powiedziała cicho. — Nie dla zemsty ani z gniewu. — Pochyliła się powoli,
kołysząc śpiące dziecko. — Jedynie za ból. Ból, jaki świadomie spowodowaliście, ból, jaki
jeszcze nadejdzie. — Przechyliła lampę i płonący knot sięgnął kałuży na podłodze.
Cicha eksplozja; momentalna ściana żaru i blasku ogarnęła salę. Żołnierze ukryli twarze w
ramionach i odfrunęli. Młodszy z Mędrców zawył i rzucił się do ucieczki. Poprzez dym i
płomienie widać było sylwetkę Najstarszego, jak płonącymi skrzydłami uderzał o sufit. Na jego
twarzy malowało się uniesienie, spełnienie bliskie ekstazy.
— Tak — zakrakał — tak! Ból, który jeszcze nadejdzie! Rozumiem! Jesteś Q’Linnem!
Marzenie spełnia się nadal! — Potem pochłonął go ogień i dym.
T’Miller chwycił swą ukochaną i przedzierał się przez ogień docierając w końcu do
platformy startowej w rogu gniazda. Rzucił się w noc.
— Teraz! Nareszcie wolni!
Lecz Zylla nie ruszyła za nim. Tuląc dziecko do piersi wzbijała się coraz wyżej nad
płomienie, coraz wyżej wśród dymu i popiołu. T’Miller zawrócił i podążył jej śladem. „Zyllo!”
Zaczekała na niego kołując powoli w gorącym powietrzu. Gdy znalazł się blisko niej,
spojrzała na niego smutnym, kochającym wzrokiem.
— Nie zrozumiałeś, kochany?
— Rozumiem, że jesteśmy wolni, wolni oboje razem. Czemu się wahasz?
— Nie waham się. Dla mnie to już koniec.
T’Miller zbliżył się do niej, ale umknęła.
— Nie! Tobie to niepotrzebne. Ty nie należysz do tych istot. Ty należysz do mnie — do
siebie i do naszej córki.
— Należę do Q’Linnów.
— Jesteś sobą, Zyllo. Ani nie człowiekiem, ani nie Q’Linnem, lecz czymś innym, czymś
odmiennym nawet ode mnie, nawet od P’Quee. Nie musimy poddawać się żadnym prawom
prócz naszych własnych.
— Nie, kochany. Ty masz wybór. Ja nie.
— Ty mnie uwolniłaś! Ty spowodowałaś wybuch!
— Nie dla ciebie, najdroższy Honn. Dla moich bliźnich. — Utrzymywała się na
gwałtownych prądach powietrza pomagając sobie lekko lotkami. — Sprzedaliśmy nasze serca za
wiedzę i trwałość, kochany T’Millerze. Jak Egipcjanie w odległej przeszłości twojej rasy. Od
tysięcy, tysięcy pór nie zmienialiśmy się, nie kochaliśmy, nie czuliśmy... bólu. A ból rodzi
współczucie. Nie czując go w sobie, nie możemy czuć u innych. — W liliowych oczach nie było
już łez, tylko dziwna, wzniosła egzaltacja. — To był twój dar dla mnie, T’Millerze. Cierpienie. I
to jest — musi być — mój dar dla moich bliźnich.
— To niepotrzebne, Zyllo. My jesteśmy inni, ty i ja.
— Czy tak, mój najdroższy? Czy naprawdę?
— Tak.
— Nie. Ty jesteś z gruntu ludzki, bo kierują tobą uczucia. Ja jestem Q’Linnem, bo mną
uczucia nie kierują. Dowiodę tego.
Nieomal instynktownie T’Miller przeczuł, co Zylla ma zamiar uczynić. Krzyknął i rzucił się
ku niej. Lecz jego niezdarność w powietrzu nie mogła się równać z jej zręcznością i gdy
daremnie się przedzierał ku niej, usłyszał, jak woła do niego: „Zegnaj, najdroższy gargulcu”.
Odwrócił się, by ujrzeć, jak wraz z ich śpiącą córeczką znika w otchłani czarnej nocy. Jej oczy
nie przestały ani na chwilę patrzeć na niego, gdy złożyła skrzydła i runęła jak kamień w piekło w
dole. „Wybór”, krzyczała.
Na moment zawisł tam, w tym rozżarzonym powietrzu, serce stanęło mu w piersi. Potem ze
strasznym krzykiem zanurkował w dół, nie dla niej, bo ona musiała, lecz dla ich córki. Przebijał
powietrze wielkimi skrzydłami i z gwizdem spadał w dół wśród nocy jasnej od płomieni, aż
pochwycił dziecko szponiastymi rękami tuż, tuż nad straszliwą skałą, potem zawrócił gwałtownie
i zdołał jeszcze ujrzeć, jak jego ukochana o tę skałę uderza; w złożonych aż do ostatniej chwili
skrzydłach był pogodny spokój. Poznał, że musiała.
Świt zastał Honna T’Millera na skalnej półce po drugiej stronie doliny, naprzeciw czarnej
góry. Spoczywał w nadnaturalnej ciszy, nabiegłymi krwią oczyma obserwował, jak Q’Linnowie
poruszali się niespiesznie wśród ciągle jeszcze tlących się ruin złotego gniazda. Córka leżała
obok, poruszając się niespokojnie przed przebudzeniem. Jego ciało pokrywał popiół, końce
skrzydeł miał nadpalone. Serce było kamieniem w piersi. Zylla odeszła; umarła od tego, czym on
ją obdarzył — umarła z cierpienia, pod ciężarem tysięcy, tysięcy pokoleń, umarła z powodu
swoich genów. Q’Linnowie nie mogą żyć z cierpieniem: ludzie nie mogą z jego powodu umrzeć.
P’Quee T’Miller poruszyła się znów, odsuwając swą drobną, piękną rączką jedwabną
powłoczkę z twarzy. Coś się zatliło w patrzącym na córkę T’Millerze. Czy to właśnie była
odpowiedź na cierpienie? Czy to był klucz od klatki? Krucha, wątła nadzieja zrodziła się w jego
piersi. Pełen miłości, uradowany, pochylił się, by ucałować owoc swego ciała i ciała jego
utraconej samiczki.
P’Quee T’Miller otwarła egzotyczne, piękne oczy i spojrzała na ojca, którego nie widziała
nigdy wcześniej, spojrzała na jego twarz pozbawioną dzioba, na rozcięcie jego ust,
zdeformowane uszy. Rozkrzyczała się i krzyczała, krzyczała, krzyczała.
Q’Linnowie znaleźli ją wkrótce potem bez obrażeń, ale w stanie naruszonej równowagi, gdy
planowo oblatywali dolinę. Oddali P’Quee Bwee K’Torrowi, jako że była wynikiem jego
eksperymentu. Nie szukali T’Millera. Byli wolni od namiętności, a więc także od mściwości i
okrucieństwa. Stwierdzili jednak, gdzie T’Miller się znajduje. Student nauk o osobliwościach
doniósł (jedynie jako ciekawostkę), że kombinezon bojowy Jake’a Millera został zabrany z
przechowalni, naprawiony, napełniony i wyniesiony przy pomocy dysku w zewnętrzne zimne
powietrza sfery, następnie wystrzelony w próżnię; jego światełko sygnalizacyjne mrugało,
mrugało blado w czerni, zwrócone ku niewiarygodnie odległemu, gęstemu jak gwiazda centrum
galaktyki.
Nie było wątpliwości, że wewnątrz był Honn T’Miller. Zostawił dowód na to. Na zimnej
płycie magazynu, obok żałosnych szczątków swego ojca złożył swe piękne szaropióre skrzydła,
własnymi niezdarnymi rękoma krwawo z ciała wydarte.
Nadmiar
Foster Alan Dean
Życie ma swoje pasje. Gdyby ich nie miało, to w gruncie rzeczy nie byłoby życiem — a
przynajmniej życiem w takim sensie, w jakim je pojmują życiowi entuzjaści.
Niejasne? Sądzę, że nie. Czy jednak w twoim życiu nie ma czegoś niejasnego? Czegoś, co
jest jasne dla ciebie, ale nie dla innych.
Jeśli chodzi o mnie, to tak jest z moim stosunkiem do pisania. Nie muszę pisać dla poklasku,
pieniędzy czy czego tam jeszcze, co mogłoby uzasadniać to zajęcie. Wszystko to mam wprawdzie
dzięki pisaniu, ale piszę tylko po to, by pisać, i nie mógłbym żyć, gdyby mi pisać nie było wolno.
Nie umiem tego wyjaśnić, bowiem pisanie to moje Monstrum.
Czy w twoim życiu jest jakieś Monstrum? Jeśli tak, to gratuluję.
Monstrum było całe ustami i nie miało ciała; łatwiej dawało się usłyszeć niż zobaczyć.
Joao Acorizal wiedział o nim, choć nie doświadczył go przy pomocy wzroku i słuchu.
Wiedział z legend i opowieści o wiele bardziej plastycznych niż zwykły obraz zmysłowy. Zbadał
historię Monstrum, jego kaprysy i zwyczaje, humory i nastroje.
Od najdawniejszych czasów, gdy był jeszcze chłopcem na Thalii Większej i po raz pierwszy
usłyszał o Monstrach z Dis, wiedział, że pewnego dnia zetknie się z nimi i stoczy walkę. Tak
było mu sądzone.
Rodzice i przyjaciele wysłuchiwali jego ponurych snów na jawie i śmiali się zeń. Gdyby
pewnego dnia udało mu się zebrać dość pieniędzy, by wyruszyć na dalekie Dis, trząsłby się ze
strachu w obliczu Monstrum, zbyt słaby, by się z nim zmierzyć. Paru jego kolegów widziało
wizerunki Monstrum i przekonywało go, że to zbyt trudna sprawa dla kogokolwiek z Thalii.
Lepiej dać temu spokój i mierzyć zamiary na siły.
Kirsi była jego żoną od dwudziestu lat, a nie udało jej się sprawić, by wyrzekł się swego
marzenia.
Jej sandały stukały na gładkich teratonowych płytkach i cichły na grubych dywanikach, gdy
chodziła tam i z powrotem po salonie mówiąc:
— Nie rozumiem cię, Joao. — Wymachiwała nad nim rękami, wykonując drobne, żywe
gesty niczym owe hałaśliwe makaki, które wędrowały po gałęziach w ogrodzie za domem. —
Całe życie ciężko pracowałeś. Ja też. — Przerwała wskazując na gustownie umeblowany,
wygodny pokój. — Nigdy nie będziemy bogaci, ale też nigdy nie pójdziemy na żebry. Żyjemy
dobrze. Mamy dwoje wspaniałych dzieci, które są już na tyle duże, by sobie uświadomić, że mają
stukniętego ojca. Wszystko co wypracowaliśmy, wszystko co razem wybudowaliśmy, ty chcesz
zostawić po to tylko, by uczynić zadość jakiejś tam dziecinnej fantazji. — Kiwała głową z
politowaniem, jej długie czarne włosy kłębiły się na białej perkalowej sukience. — Mężu mój
jedyny, ja cię nie rozumiem.
Joao westchnął i odwrócił od niej wzrok spoglądając przez szerokie okno; rozciągał się z
niego rozległy widok na plażę. Słońce wschodziło nad Atlantykiem. Łagodne fale pękały na
piasku niczym skorupki jajek. Słońce Thalii, nieco bardziej żółte i mniejsze niż Sol, przemieniło
wodę w topaz. Thalia Mniejsza, planeta bliźniacza, była niewidoczna, skryta po drugiej stronie
globu.
— Mamy pieniędzy więcej, niż nam potrzeba. Na podróż nie trzeba będzie wcale oszczędzać.
— Pieniądze? A cóż mi tam pieniądze! — Podeszła doń od tyłu, ogarnęła go ramionami i
oparła czoło na jego plecach. Jej ciepło przyprawiło go o dreszcz. Jak wtedy, podczas ich
pierwszej nocy przed dwudziestu laty.
— Pieniądze są niczym, mój mężu. A ty jesteś wszystkim. — Odwróciła go ku sobie,
spojrzała mu w oczy twardo i badawczo, usiłując znaleźć klucz do tego czegoś, co go dręczyło,
wydobyć to z niego i wyrzucić do morza. — Nie chcę, żebyś zginął, Joao.
Uśmiechnął się, ale ona tego nie dostrzegła.
— Ani ja, Kirsi.
Cofnęła się gwałtownie.
— To dlaczego tak ci się spieszy rozstać z życiem? Nie jesteś staruchem, ale nie jesteś też
zawodowym atletą.
Pochylił się i ucałował ją delikatnie.
Odsunęła się od niego.
— I dlatego, kochanie, muszę jechać na Dis teraz, zanim nie będzie za późno...
Kirsi i cała tamta rozmowa wydawały się teraz bardzo odległe. Joao jest wreszcie na Dis i
wkrótce zmierzy się z Monstrum i jego krewniakami. Przez trzydzieści lat marzył o tej walce.
Trzydzieści lat ćwiczeń, doskonalenia umiejętności, trzydzieści lat marzeń — wszystko to
stawało się teraz rzeczywistością.
To znaczy — jeśli danego dnia zdobędzie się na odwagę.
Próbował przemknąć wzrokiem słoną mgłę, gdy wraz ze swymi towarzyszami szedł przez
wilgotne skalne uroczyska. Parę karłowatych krzewów czepiało się gruntu. Morskie skorupiaki
pełzały kryjąc się w szczelinach.
W grupie było dwudziestu czterech rywali. Osiemnastu mężczyzn i sześć kobiet, wszyscy w
wieku od lat osiemnastu do czterdziestu dwóch. Joao był zadowolony, że nie jest najstarszy, ale
dopiero drugi co do wieku. Stary, ale nie duchem, powtarzał sobie. I nie sercem. Sól niczym mgła
unosiła się wokół nich. Ochrypłe skargi morskich ptaków zmieszane z syczącymi głosami
ichtiomitów przepełniały wilgotne powietrze poranka.
Ta wędrówka była rytualną częścią walki. Nie dopuszczano do towarzystwa w marszu
żadnych obserwatorów, żadnych sędziów czy reporterów. Pierwsze spotkanie z Monstrum miało
być przeprowadzone grupowo. Potem mieli wrócić do punktu zbornego na ostateczne
przygotowania do pojedynczych, indywidualnych walk.
Rozmawiano przy pomocy szeptów i okrzyków, szepcząc z respektu przed przeciwnikiem, a
zarazem przekrzykując regularne porykiwania Monstrum. Byli już bardzo blisko krańca
półwyspu, a ryk stamtąd dobiegający wstrząsał granitowym podłożem, wysyłając jakby
ostrzegawcze drżenia wibrujące w bosych stopach wojowników. Nie mogli jeszcze widzieć
Monstrum, ale ono syczało ku nim spoza skał.
— Pierwszy raz?
— Co? — Joao starł wilgoć osiadłą na czole i oczach i spojrzał w stronę, skąd dobiegło
pytanie.
— Pytałem, czy to twój pierwszy raz. — Człowiek, który to mówił, był bardzo niski i
nadzwyczaj muskularny. Nie było to naturalnie umięśnione ciało, lecz przysadzista, krępa
budowa prawdziwego siłacza. Miał jasnobłękitne oczy, a blond włosy przycięte krótko na kształt
szczotki nadawały mu pozór wojowniczości. Jego spodenki kąpielowe były z przodu w błękitno-
czerwoną kratę, a z tyłu czerwone.
— Tak. — Joao nastąpił na krabowatego stwora bladomusztardowej barwy uzbrojonego w
czworokątne kleszcze. Stwór cofnął się nieco, ale nie uciekł przed nim. — Jasne?
— Nie całkiem. Bo może przeszedłeś przez to, zanim umiałeś mówić. Wędrowali dalej.
— A ty ile razy? — Joao zapytał ciekawie.
— Teraz będzie trzeci. — Człowiek wyszczerzył zęby. — Trudno się zabrać, bo walki są co
trzy lata. Byłbym czwarty raz, ale poprzednio miałem złamaną nogę.
— Nie musisz mnie ostrzegać. Czytałem o każdym tym roku przez trzydzieści lat.
— Nie złamałem jej podczas walki — roześmiał się tamten. — Dwa dni wcześniej
pośliznąłem się na werandzie, no i tak przepadły te trzy lata. Walkę mogłem już tylko oglądać.
Joao, choć z trudem, także się roześmiał. Przez kilka minut szli w milczeniu. Mgła od morza
gęstniała, rozwiewana częściowo przez ostre porywy wiatru. Reszta zawodników kroczyła w
pobliżu.
— Ja jestem Janwin. — Człowiek wyciągnął dłoń. Joao uścisnął ją. Nie była, jak się
spodziewał, pofałdowana, lecz gładka. Chwyt był mocny, kontrolowany. — Jestem tutejszy.
— Joao Acorizal, z Thalii Większej. Budowniczy, głównie domy prywatne.
— Chirurg układu krążenia, Centralny Zespół Szpitalny Dis. Bardzo mi miło. Ważną rzeczą
jest wierzyć w siebie. Bądź czujny, patrz pod nogi i strzeż się drapieżników. Nie obawiaj się
używać drążka równowagi, a jeśli idziesz do góry albo na dół, włącz rakiety i wydostawaj się z
tego cholerstwa. Ryzykujesz narażenie się sędziom, ale dla martwej miazgi punkty nic nie
znaczą. Podczas walki masz trzy szansę, ale tylko jedno życie. Nie ma co się wstydzić, kiedy
wyskoczysz. W mojej pierwszej walce miałem na czterdzieści pięć prób tylko piętnaście jazd i
żadnej pełnej. Nigdy nie miałem pełnej i niewielu widziałem, którzy mieli. — Szedł cicho,
oceniając Joao doświadczonym spojrzeniem zawodowca. Przed nimi dawał się słyszeć
wstrząsający skałami ryk Monstrum. Ryk stawał się coraz bliższy.
— Masz dobre nogi, naprawdę dobre. Żadnych bólów w ciągu ostatniego półrocza? W tę
sprawę nie można się pchać, jeśli ma się choćby najlżejsze dolegliwości.
— Wiem — potrząsnął głową Joao. — Przez trzydzieści lat przygotowywałem się sam na tę
okazję. Nigdy nie byłem w lepszej formie.
— Tak ci podpowiada twój umysł. No dobrze, nic już nie mówię. Ja też nie jestem
żółtodziób. Doświadczenie bardzo się tu liczy. — Spojrzał przed siebie. — Prawie u celu. Na
pewno widziałeś wizerunki. W rzeczywistości ono jest trochę inne. Pamiętaj, uważaj na
drapieżniki i spróbuj się rozluźnić.
— To chyba dwie sprzeczne rzeczy, ale spróbuję. Dzięki za radę. — Po czym dodał
impulsywnie: — Jeśli ja nie wygram, to mam nadzieję, że ty.
Janwin wzruszył ramionami.
— Nigdy nie wyszedłem wyżej niż na siódme. Ale to nieważne. Ważne, że znów tu jestem.
Zdrów i cały. Pamiętaj o tym, kiedy się tam znajdziesz i będziesz próbował pomóc trochę
swojemu szczęściu. Żadne punkty nie przywrócą ci straconej ręki albo oka. — Spojrzał nieco
niepewnie, w końcu zapytał: — Masz rodzinę?
Joao potwierdził.
— Są tutaj?
— Nie. Nie pozwoliłem im przyjechać.
Chirurg skinął głową z aprobatą.
— Słusznie. Jeśli cokolwiek się stanie, dopilnuję, by wszystko załatwiono jak należy. Ty
zrób to samo dla mnie, choć mam tutaj przyjaciół.
— Zgoda! — Joao musiał krzyknąć, gdyż znaleźli się na lekkim wzniesieniu u krańca
przylądka znaczącego wierzchołek wąskiego półwyspu.
Potem zaczęli zwalniać, zbijając się nieświadomie w gromadkę, aż wreszcie ujrzeli
Monstrum.
Wysoko nad głowami na bladobłękitnym niebie zasnutym oparami morza zawisły niczym
ciemne oczy Cerber, Charon i Pluto, trzy spośród czterech wielkich księżyców krążących wokół
planety Dis. Przy takim ugrupowaniu zajmowały dużą część porannego nieba. Słońce Dis było
już ponad horyzontem, poniżej księżyców. One także się wznosiły, a ich wędrujące orbity dawały
taki układ liniowy tylko raz na trzy lata. Wkrótce słońce znajdzie się poza nimi i na pewien czas
światło dnia przybierze osobliwą, nadrealną postać.
Poniżej zaś było poruszane przez nie Monstrum.
Fala przewyższała wszelką falę, jaką kiedykolwiek Joao widział; był na to przygotowany.
Obserwował ją spokojnie, analitycznie, nawet nie zadrżał. Fala uniosła się ku niebu, pozostając
wciąż daleko na morzu. Na jej grzbiecie zaczęła się pojawiać biała piana niczym rząd
połamanych zębów. Uniosła się żarłocznie ku wysokiemu przylądkowi. Zaczęła się załamywać
na brzegu.
Pojawił się wir cofający się ku południu, a obserwujących dobiegł ryk. Był to ryk, który
burzył krew i zagłuszał myśli. W tę jedną monstrualną, bezlitosną falę spowite były wszystkie
mroczne sny dzieciństwa, całe przerażenie zmór tonięcia i duszenia się pod wielkim ciężarem.
A fala, załamawszy się, ciągle rosła w stronę południa; ogromna, szarozielona płachta zdusiła
horyzont, grzmot jej wiru zagłuszył wszelkie inne dźwięki. Ze swego bezpiecznego, zasnutego
słoną mgłą miejsca wojownicy obserwowali wir i falę, która oddalała się od nich; skulili się
tylko, kiedy skrzydło fali uderzyło swym zielonym łbem o skałę, skraplając wszystkich wodą.
W dali, na widzialnym przez mgłę morzu, korzystając ze szczególnego kształtu morskiego
dna, mniejszej grawitacji na Dis i zbieżnego, wzmacniającego przypływ, działania słońca i trzech
księżyców, wyrastało następne Monstrum.
Wojownicy stali rozmawiając głośno, by zagłuszyć hałas; wszystkie oczy śledziły
powierzchnię wody.
— Jakieś osiemdziesiąt stóp — powiedział w zamyśleniu Janwin. — Normalnie idzie na
pięćdziesiąt, w czasie sztormu sześćdziesiąt do siedemdziesięciu. Takie wielkie powstają, gdy
trzy księżyce raz na trzy lata ustawiają się w szereg i wzmacniają w ten sposób oddziaływanie.
To może być parę interesujących dni.
Trzech zawodników skierowało się z powrotem ku drodze do rejonu zbornego. Nikt im nie
docinał ani ich nie zganił. Pacjenci nie żartują ze zdrowych. Sędziowie spokojnie wykreślili ich z
listy.
W przygotowaniach pomocą służyli asystenci. Acorizal odprawił swoich. Od pięciu lat nie
rozstawał się ze swoją deską. Złamał ją kiedyś, potem naprawiał pieczołowicie własnymi rękami.
Znał każdy cal swej deski, każdą nierówność jej powierzchni. Nie potrzebował pomocy. Zadbał
natomiast o to, by pracować obok swego użytecznego towarzysza Janwina; baczył, kiedy Janwin
będzie gotów, bo chciał mu zadać parę pytań.
Jeden z organizatorów zbliżył się do chirurga i zanim przeszedł do następnego, szepnął coś
do Janwina. Janwin wysłuchał, skinął głową, potem zbliżył się do miejsca, w którym Acorizal
sprawdzał uchwyty zwalniające na swoim pojemniku oraz upewniał się, czy zbiorniki na paliwo
stałe są czyste i pełne.
— Jest informacja o pogodzie. Zachmurzenie małe, wiatry pięć do dziesięciu południowo-
zachodnie. Nie powinny zakłócać równowagi ani naruszać grzbietów. Jest sztorm cyklonowy
gdzieś w pobliżu. Nie powinniśmy mieć złych wiatrów, ale wiesz, jak to jest na grzbiecie. Na
samiutkim wierzchu. — Coś błysnęło w jego oczach.
— Nigdy nie miałem okazji wyjechać na stustopową. Jeśli trafi się należyte wyniesienie, to
lepiej schodź mi z drogi.
— Będę z tobą o nie walczył — odrzekł Acorizal z uśmiechem. Janwin odszedł na bok, a
budowniczy wrócił do swoich przygotowań. Odsunął od siebie myśl o fali na sto stóp. Było to
równie niepojęte jak odległość między dwoma gwiazdami albo zatoka o numerze kolejnym
miliard. Po prostu abstrakt bez odpowiednika w rzeczywistości. On sam życzył sobie tylko łatwej
fali. Tego i jeszcze jednego: żeby przeżyć.
Jego deska była zrobiona z żywicy zbieranej w ulach tripoksów. Miała piętnaście stóp
długości, cztery stopy szerokości i była na tyle lekka, by unieść człowieka. Podwójne
stabilizatory z płetw rekina sterczały w dół w jednej trzeciej długości deski, druga para w pobliżu
ciężkawej rufy. Nad rufą tkwiły dwa powietrzne stabilizatory połączone nastawnym płatem
nośnym.
Do górnej powierzchni deski przymocowane były przyciski, od których biegły cienkie
aluminiowe druty kontrolne przyczepione do czterech stabilizatorów i płata nośnego. Przycisków
można było dotykać tylko stopami, dłońmi nie.
Joao podniósł swój drążek równowagi. Był on zrobiony z tego samego materiału co deska, z
wyjątkiem ostrzy sterczących po obu jego końcach. Można go było używać do utrzymywania
równowagi lub do walki z drapieżnikami zamieszkującymi być może wysoką falę. Parę ich
gatunków żyło na Dis. Nie była dozwolona żadna broń energetyczna ani żadne przyrządy, z
wyjątkiem małych pojemników na paliwo stałe.
Pojemnik oznaczał ocalenie życia. Jeździec zrzucony lub taki, który stracił kontrolę nad falą,
miał kilka możliwości. Mógł zanurkować w falę i próbować wypłynąć na jej drugą stronę. Mógł
skulić się na kształt embriona i mieć nadzieję na wydostanie się z fali. Mógł wreszcie odpalić
swój pojemnik przy pomocy dwóch uchwytów zwalniających i wzlecieć ponad falę, by potem
spokojnie opaść poza nią do wody. Jeśli było to tylko możliwe, najlepiej było użyć pojemnika.
Sprawdzał swój mokry kombinezon pod kątem ewentualnych przecieków. W jakiejś
beznadziejnej sytuacji ciśnienie lub nacisk o pewnym natężeniu powodowały automatyczne
nadmuchanie ciężkiego gumowanego kombinezonu, to zaś wyrzucało jeźdźca na powierzchnię.
Kombinezon chronił ponadto od stłuczeń i zadrapań. Nie zawsze ratował życie. Joao naciągnął na
głowę kaptur. Tylko twarz pozostawała odsłonięta. Jego kombinezon był jasnopomarańczowy z
czerwonym paskiem.
Ktoś klepnął go w plecy. Był to Janwin; nie uśmiechał się już teraz. Jego twarz jaśniała od
ostrego pomarańcza kaptura.
— Gotów? Czas wyruszyć.
Acorizal skinął głową i podniósł deskę. Nie było tu już nic do roboty prócz tamtej jednej
sprawy.
Wycofała się następna zawodniczka — tym razem podczas wsiadania na ślizgacze. Siedząc
w osamotnieniu na swojej desce Acorizal przyglądał się jej, gdy jego ślizgacz odlatywał.
Pomachał w jej kierunku, ale nie odpowiedziała. Monstrum pokonało ją, jak pokonało paru
innych. Nie było się czego wstydzić.
Acorizal nawet nie pomyślał o wycofaniu się. W każdym razie jeszcze nie wtedy. Trzeba się
przynajmniej choć trochę zamoczyć.
Ślizgacz utworzył szyk z dwoma innymi. Dobiegały ciągle okrzyki zgromadzonych widzów,
którzy zeszli się obserwować przygotowania zawodników. Małe statki wykonały zręczny
manewr, zwracając się ku ślizgaczom, by ruszyć w ślad za nimi ku zachodowi.
Acorizal zastanawiał się, czy dziś wieczór Kirsi i dzieci, tak niewiarygodnie daleko, będą go
oglądać. Kirsi powiedziała mu przed odlotem, że w żadnym wypadku nie będzie oglądać
sprawozdań ani nie pozwoli na to dzieciom; Joao nie był jednak tego tak całkiem pewien.
Zwiększając prędkość ślizgacze opuściły miejsce, w którym je oglądano. Wkrótce skały
wieńczące zachodnie wybrzeże największego kontynentu na Dis zmniejszyły się i oddaliły. Już
tylko barwne plamy znaczyły miejsca na skałach, gdzie siedzieli widzowie przypominający teraz
niewyraźne szklane koraliki.
Dołem przechodziła fala. Z góry wyglądała zupełnie inaczej niż od czoła. Biały grzbiet nie
przypominał mu już zębów, lecz koronkę na rąbku zwiewnej, marszczącej się spódnicy. Koronka
wyznaczała gładką linię w kierunku południowym, gdy fala łamała się zmierzając ku odległej
Rozdartej Zatoce. Acorizal patrzył w ślad za nią, dopóki grzbiet nie zniknął za horyzontem.
Wkrótce głos silników ślizgaczy także zaczął słabnąć i mały pojazd osiadł na powierzchni.
Tu na otwartym oceanie fale były kokonami, z których mogły się lęgnąć Monstra. Monstrum
miało teraz zarówno tył jak i przód, a ślizgacze usiadły na jego falującym grzbiecie. Silniki
zawyły, gdy pojazd osiadł na wodzie. Jeźdźcy przesunęli się z deskami ku burtom, by ulokować
się na ciemnozielonej powierzchni.
Acorizal poczuł się lepiej, gdy wylądował w wodzie. Płynął z łatwością, deskę miał
przymocowaną do łydki linką. Zanurkował i wpłynął pod deskę. Nad głębinami woda była
chłodna. Wywołała wstrząs w jego otwartych oczach i rozmyła pajęczyny niepewności w jego
mózgu.
Wszędzie wokół jeźdźcy dosiadali swoich desek. Jasnobarwne, mokre kombinezony
wyglądały niczym confetti rozsypane po wodzie.
Acorizal uczuł, że coś unosi go w górę. Wznosił się, wznosił wraz ze swą deską i
towarzyszami dziesięć stóp, dwadzieścia, a potem łagodnie opadł w dół. Fala przeszła właśnie
pod nimi, pełna swej mocy i zaczynającego się zagrożenia.
Nie uczuł jednak lęku, lecz wesołość. „No — pomyślał — warto było. Jeśli nawet niczego
więcej nie dokonam, nie pokonam fali, to i tak warto było przebyć całą tę drogę, aby tylko
poczuć to falowanie”.
Jakaś deska, jasna niczym ptasie pióro, zbliżyła się ku niemu. Janwin zatrzymał się z
pluskiem i spojrzał na niego.
— Oszczędzaj nogi, chłopie, wyłaź.
Acorizal wypluł słoną wodę.
— Nieźle tu jest.
— Z pewnością, ale nie trać energii. Napompowałeś sobie adrenaliny. Wyjdź na wierzch,
odpoczywaj i pozwól jej opadać.
Acorizal zdecydował się posłuchać tej rady, z łatwością (dzięki wcześniejszym ćwiczeniom)
wdrapał się na swoją deskę i usiadł susząc twarz w promieniach wschodzącego słońca.
— Kiedy ruszamy? — spytał. Obserwował główny ślizgacz, kołyszący się w pobliżu.
— Wyruszyliśmy już. — Janwin uśmiechnął się widząc zdziwienie Joao. — Niektórzy nie
potrafią czekać. Dwóch ruszyło na tej ostatniej fali. — Potrząsnął głową. — Nic nie daje takie
pchanie się na pierwszego, ale niektórym tego nie wytłumaczysz.
— Nie widziałem, jak poszli — mruknął Acorizal. — Tak szybko. Nie lepiej zaczekać na
odpowiednią falę?
Janwin wzruszył ramionami.
— Są tacy, jak sądzę, dla których odpowiednia fala to pierwsza fala.
— Ja poczekam. Mnie się nie śpieszy. Przebyłem długą drogę w tym celu i niech mnie diabli,
jeśli się pośpieszę.
— Słusznie. — Janwin z aprobatą skinął głową. — Nie ma za wielu okazji. Ja także wolę
czekać.
Mijały godziny. Jeźdźcy jeden po drugim startowali znikając na południu. Gdy tylko
zjawiało się to coś wielkiego, białego i pełnego zębów, ogłaszał je strzał ze stanowiska
obserwacyjnego na ślizgaczu. Doniesienia o poczynaniach jeźdźców, którzy już wystartowali,
przekazywano pozostałym, a system akustyczny ślizgacza rozprowadzał głos i wzmacniał go.
„Meswith Brookings... cztery godziny, dwadzieścia minut. Wyskok czysty. Harklit Romm...
trzy godziny, czterdzieści pięć minut. Wypływ, wyczerpanie, poza tym czysto”. Acorizal
wiedział, że Romma ocenią wyżej niż Brookingsa za wypływ bez, użycia pojemnika.
„Erylcit al Hazram... cztery godziny, trzydzieści dwie minuty”. Nastąpiła pauza, potem głos z
głośnika dodał miękko: „Wyskok nieudany; wykreślony. Ciała jeszcze nie odnaleziono”. Przez
chwilę panowała cisza, potem głos monotonnie kontynuował: „El Tolst, pięć godzin, pięćdziesiąt
sześć minut. Wypływ, płuco pęknięte, skręcenie karku, poza tym czysto. Jewel Parquella, pięć
godzin, dziesięć minut...”
W trakcie oczekiwania wycofała się jeszcze jedna para jeźdźców; w milczeniu pomagano im
wejść na pokład głównego ślizgacza. Słońce wznosiło się coraz wyżej, a pod nim, zajmując swe
pozycje, rozpychały się trzy księżyce. Janwin i Acorizal omawiali stan wody.
— Zwykle możemy oczekiwać dwóch typów — powiedział chirurg krytycznie obserwując
unoszący go napływ. — Trzy wielkie fale, a po nich trzy małe. Sztorm to zmienił. Mamy teraz
trzy wielkie, trzy małe i trzy albo cztery fale sztormowe jeszcze większe, ale bardzo rozmaitej
wielkości. — Spojrzał na swego kompana. — Chciałbyś zapewne złapać którąś z tych ostatnich,
ale one bywają zdradliwe. Możesz trafić na falę podwójną, jeden grzbiet na drugim, a to
spowoduje szybki wyskok. Pojedziesz, ale za krótko, żeby zebrać dużo punktów.
Głos nadjeżdżającego ślizgacza przerwał ich rozmowę. Obok chirurga i Acorizala jeszcze
dwu innych jeźdźców czekało ciągle na falę. Jeden poszedł z napływem, który przesunął się pod
nimi w chwili, gdy ślizgacz osiadł na wodzie.
Jakaś deska pojawiła się obok ślizgacza, przedostała się na pokład, a za nią pojawił się
jeździec. Wspiął się na burtę, a potem przy wiosłował, aby dołączyć do pozostałych trzech
zawodników. Był to Brookings. Chudy, dużo młodszy od Janwina i Acorizala. Twarz miał
nabrzmiałą, ale czystą, i nie oddychał zbyt ciężko, wiosłował gładko i pewnie.
— Hej, Brookings! Wróciłeś na jeszcze jeden raz? — zapytał Janwin.
Młodszy z mężczyzn skinął głową i spojrzał, najwidoczniej zadowolony z siebie.
— Złapałem siedemdziesiąt pięć stóp — powiedział. Odchylił się na swojej desce i rozważał:
— Pierwsze parę godzin było dość łatwe. Potem zaczynasz czuć nogi. Potem dostajesz
oczopląsu. Zdecydowałem się wyskoczyć, gdy stwierdziłem, że widzę podwójny ślad za sobą.
— Gładka jazda — stwierdził Janwin. — Słyszeliśmy raport o tobie. Miałeś dobrą jazdę na
dobrej fali. Czy znaleźli już al Hazrama?
Brookings patrzył ponad nimi gdzieś ku niewidzialnemu brzegowi.
— Jeszcze nie. Obawiają się, że kombinezon mógł puścić. Powiedzieli mi, że złapał falę
sztormową na co najmniej sto pięć stóp. Szło mu dobrze, dopóki nie zaczął szarżować. Zszedł
zbyt nisko pod falę i zbyt blisko wiru. Wiatr z zamykającej się koleiny zwiał go z deski.
— A jego pojemnik? — zapytał Acorizal.
— Odpalił dobrze, ale był tak nisko, że grzbiet go złapał. Nie wyczyścił tego, i grzbiet
załamał się na nim. Jeśli kombinezon puścił, to nigdy go nie znajdą. — Umilkł na chwilę, potem
usiadł prosto na desce i zaczął wiosłować. Wznosili się ku niebu.
— Ta mi się podoba... no to na razie. — Potem fala uniosła go ze sobą i odpłynął.
— Lepiej ruszajmy — zauważył Acorizal. — Skoro on już drugi raz...
Janwin potrząsnął głową.
— Rywalizacja potem. Pierwsza rzecz to przeżyć. Musisz czuć się wygodnie na fali, którą
wybierzesz, bo w przeciwnym razie możesz się natychmiast zmienić we własnego trupa.
A więc czekali dalej. Janwin ruszył w kwadrans potem. Pozostał Acorizal i ostatni jeździec.
Fale napływały i przechodziły, a oni siedzieli na swoich deskach.
Kirsi... To dobrze, że cię, tu nie ma, ale chciałbym, och jak chciałbym, żebyś była!
Twarz rozgrzała mu się od południowego słońca.
Dwóch czekających dobiegł głos powracającego ślizgacza. Joao spojrzał z ukosa i dostrzegł
spiczaste końce dwóch desek wystające z półek na burcie małego statku. Dwaj następni jeźdźcy
wracają na drugą turę. Nie mógł już dłużej czekać; wkrótce będzie za późno na wymagane trzy
jazdy. Jeszcze tylko dziś i jutro. Nie chciał dwóch jazd następnego dnia, a nawet święty nie
próbowałby jazdy na Monstrum nocą.
I wtedy ujrzał napływ. Zarysował się wysoko nad nim za prawym ramieniem, tak zielony, że
aż niemal czarny. Ten był wielki, rozległy jak niebo i wznoszący się niczym pęcherz
wydmuchiwany przez coś rozległego i cierpliwego. Lecz Joao nie był sam, a dobre wychowanie
nakazywało zaczekać.
Spojrzał z lękiem na drugiego czekającego jeźdźca, zobaczył, że ów także dostrzegł napływ.
Napływ zaś rósł nieustannie, zawisając nad nimi jak wznoszący się w górę statek kosmiczny.
Acorizal zmusił się do czekania.
Nagle tamten jeździec wydał okrzyk rozpaczy i zaczął wiosłować w stronę głównego
ślizgacza, wypadając z rywalizacji o idący napływ, o dzień, o całość walk. Acorizal spojrzał na
wschód i zaczął wiosłować szaleńczo; drążek leżał przyciśnięty jego kolanami.
Obawiał się, że odczekał zbyt długo. Przez chwilę wisiał zawieszony na grzbiecie napływu.
Potem zaczął przesuwać się w przód coraz łatwiej i łatwiej. Przestał wiosłować, poruszał się z
rosnącą szybkością ześlizgując się nieco w dół. Napływ stale rósł, i ogromna zielono-czarna ręka
wynosiła Joao pod niebo. Mógł teraz dostrzec słabo zarysowaną, daleką linię skał wyznaczającą
brzeg.
Nie leżał już na brzuchu, ukląkł, stale przyspieszając. Palce nóg wpierały się w lekko
elastyczną powierzchnię deski. Wstał, odgiętą nogę przenosząc nieco wstecz, a drugą
przesuwając dla podtrzymania równowagi. Palce lewej dłoni były zaciśnięte na uchwycie
zapłonu pojemnika.
Czuł się świetnie. Jazda była gładka i łatwa, deska reagowała na jego minimalne przesunięcia
ciała i na dotyk palcami nóg kontrolnych przycisków. W prawej ręce trzymał mocno drążek.
Przestał się wznosić, zawieszony wysoko pod południowym słońcem.
Potem spojrzał w dół. Jego palce, zaciśnięte jeszcze na uchwycie pojemnika, rozluźniły się,
jakby instynkt go opuścił.
Daleko, daleko w dole rozciągała się powierzchnia wody, płaska i lśniąca w słońcu niczym
stal. Powietrze uderzało w twarz, sól kłuła w oczy. Wiatr gwizdał. Jego umysł na chwilę zamarł
w obliczu zagrożenia spadkiem z wysokości stu stóp, ale dwadzieścia lat praktyki przejęło
inicjatywę i pokierowało ciałem.
Potem zsuwał się wzdłuż czoła gigantycznej fali — dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści stóp.
Wyrównał poziom odchylając ciało nieco wstecz, ale pozostając na środku deski; aby opóźnić
upadek w przepastną otchłań, nastawił płat nośny. Stabilizatory zapewniły mu równo wagę, gdy
początkowe cztery stopy jego deski zawisły nad próżnią i pruły powietrze.
Niewiarygodny pęd, jakiego doświadczał, był niewysłowioną kombinacją nagiego
przerażenia i czystej ekstazy. Na prawo piętrzyła się nad jego głową ruchoma zielona skała —
tysiące ton wody poruszającej się niczym żywa istota. Po jego lewej stronie była otchłań.
Stopniowo docierał do jego świadomości stały, niezmienny ryk Monstrum; teraz ryk ten już
nie przerażał, lecz budził raczej nabożny lęk. Joao tkwił na desce, stał się wręcz jej częścią.
Odważył się obejrzeć wstecz.
Poza nim tony wody spadały z wysokości trzydziestu stóp nad jego głową, by rozbić się o
cofającą się powierzchnię siedemdziesiąt stóp pod nim. Woda tworzyła szeroki szklanozielony
tunel, któremu promienie słońca nadawały barwę szmaragdu. Dął wiatr powstający wskutek
wypychania powietrza z tunelu przez załamujące się ściany. Wiatr dawał swoisty wysoki ton
słyszalny na tle wszechobecnego grzmotu Monstrum.
Joao, wypuściwszy z ręki uchwyt zwalniający pojemnika, oburącz chwycił mocno drążek,
regulując równowagę. Potem postanowił sprawdzić chronometr na kombinezonie.
Był na fali trzydzieści minut. Przesuwając się nieco w tył wyobraził sobie z błogością, że jest
to przejażdżka dla samej tylko przyjemności; stale jednak spoglądał w górę na falę i jej grzbiet,
czujny wobec ewentualnej niespodzianki, która mogłaby spaść nań i zmiażdżyć go. Fala
wprawdzie utrzymywała swój kształt z niezwykłą konsekwencją, jednakże niekiedy można było
się zapaść ni stąd, ni zowąd; nagle wir znikał, a nieostrożny, zbyt pewny siebie jeździec zapadał
nagle w dół, pogrzebany pod milionem ton wody.
Jednakże fala Acorizala toczyła się przed siebie niczym maszyna, a przyjazny wir za jego
deską posuwał go naprzód.
Stopniowo jego ufność rosła. Pozwolił sobie na penetrowanie fali wyprowadzając deskę
wysoko na zieloną ścianę, by pogrążyć się potem, gdy już wydawało się pewne, że przedostał się
poza grzbiet, w zawrotną otchłań, spadając nieomal na samo dno wiru i patrząc stamtąd na
płynną skałę osiemdziesięciostopowej wysokości.
Coś nagle ukazało mu się poza wirem. Zmarszczył brwi, wytężając wzrok, i skierował deskę
na ukos w stronę zewnętrza. Potem pojawiło się tego wiele.
Mówiono mu już kiedyś o trintaliach. Fruwały teraz nad nim, ich błękitne oczy spoglądały
ciekawie na dziwną postać, co się pośród nich pojawiła. Ich worki powietrzne były napełnione, a
cienka, napięta, żółtoróżowa skóra przypominała papier. Miały od kilku cali do jednej stopy
średnicy; w strumieniu powietrza poprzedzającym tunel szybowały na długich statecznikach,
których niczym skrzydeł miały po dwa.
Czasami któraś zanurzała się, by schwytać w wodzie coś jadalnego. Inne wypuszczały
powietrze ze swoich worków i znikały w ścianie fali. Jeszcze inne szybowały w górę tak wysoko,
jak tylko pozwalała im ich własna wyporność. Wyciągnął rękę i dotknął jednej z nich. Rzuciła się
wstecz, odwróciła doń bokiem w powietrzu i patrzyła jakby z wyrzutem szeroko otwartym
okiem.
Sprawdził swój czas. Pięć godzin i trzydzieści pięć minut. Osiągnął jak na razie drugi czas
dnia. Nogi mu drżały; w lewej nodze miał skurcz mięśnia. Oczy poczerwieniały od solnego pyłu,
a usta były paradoksalnie suche z powodu braku wody.
Gdy ostrożnie wysuwał się ponad tunel, mógł dostrzec po swej lewej stronie wysoki brzeg
kontynentu. Z przodu jak zwykle był tylko bezkresny, grzmiący łuk wody.
Postanowił sobie: jeszcze trzydzieści minut. Jeszcze trzydzieści minut i będę miał najdłuższą
jazdę dnia. Nie mógł się jeszcze zdecydować na wyskok, chociaż w każdej chwili nogi mogły go
zawieść, a ramiona były jak zwiędłe łodygi. Wszystko szło przecież tak dobrze. Fala ciągle
jeszcze miała wielkość i siłę, a nic nie zapowiadało jej osłabnięcia. Ciekawe, dokąd one idą,
zastanawiał się. Nie zbadał tego i nie sądził, by kiedykolwiek mógł mieć po temu możliwość.
Czy można by na jednej objechać kontynent? Albo od bieguna do bieguna?
Jeszcze pół godziny. Pół godziny mokrego piekła i będzie mógł wyskoczyć.
Waksjale nieomal go dopadły.
Jedynie fakt, że jeden z nich uznał koniec drążka za część ciała jeźdźca, uratował Acorizala.
Wąska, węgorzowata głowa wychyliła się ze ściany wodnej i wpiła gwałtownie zębami w metal.
Sześć długich płetw zapewniało równowagę, a ciemnoczerwone szczeliny pod skrzelami
pulsowały z podniecenia. Złe oko wielkości dłoni spoglądało z głębi fali na zaskoczonego
Acorizala.
Udało mu się jakoś utrzymać równowagę na desce; stało się to w naturalny sposób, gdy
instynktownie odsunął się od tych cienkich, ostrych jak igły zębów.
To go uratowało. Waksjal puścił niejadalny drążek i ukąsił powietrze w miejscu, gdzie
moment wcześniej znajdowały się plecy Acorizala. Przesunięcie jeźdźca wypchnęło deskę w
górę ku wierzchołkowi fali. Grzbiet Monstrum zbliżał się z przerażającą szybkością.
Acorizal uniósł stopę i przechylił się do przodu. Na dół, cholero, zjeżdżaj na dół!
Deska zareagowała zsuwając się gwałtownie w dół. Czas był najwyższy. Acorizal prawie
przedostał się już poza grzbiet. W najlepszym razie wyfrunąłby w powietrze po drugiej stronie
fali, zakończywszy dobrą jazdę, a waksjale krążyłyby wokół usiłując ściągnąć go z deski. W
najgorszym — czoło deski osiągnęłoby grzbiet, a potem on spadałby bez ratunku głową w dół,
dopóki cały ogromny ciężar fali nie zmiażdżyłby go o powierzchnię wody w dole.
Jechał dalej umieszczony pod grzbietem fali. Z tyłu para tępych, zębiastych pysków
wieńczących wężowate, długie na dwadzieścia stóp ciała sunęła za nim przez falę. Waksjale
uczepiły się go. Żyją w falach i nie mają problemów z równowagą.
Ukląkł trzymając w pogotowiu drążek i rozważając, jak zadawać ciosy bez utraty równowagi
swojej i deski.
Wstrętny łeb wychylił się z wody. Acorizal pochylił się i machnął w bok zaostrzonym
końcem drążka. Drążek natrafił na płaskie, szkliste oko, popłynęła krew. Waksjal zniknął
natychmiast.
„Strzał w dziesiątkę”, powiedział sobie ponuro Acorizal. Był tak zmęczony, że aż trzęsły mu
się ręce. Spoglądał w głąb zielonej ściany szukając drugiego drapieżnika. „Może ratuje tamtego”,
pomyślał. Patrzył, dostrzegał ryby żyjące w grzbietach fal i inne stworzenia, ale po waksjalu ani
śladu.
I nagle potężne pchnięcie w plecy i odgłos rozdzieranego materiału.
Upadł do przodu usiłując pomimo ciężaru desperacko utrzymać równowagę na desce. Czuł
na swoim karku te ostre jak igły, długie zęby, czuł jak przebijają twardy materiał kombinezonu i
skórę. Krzyknął ze strachu.
Ciężar nagle znikł. Acorizal nie widział ataku waksjala ani jego ucieczki; waksjal jednakże
nie wracał.
W czym nie było nic dziwnego, jeśli pojemnik tkwił mu w gardle.
Acorizal, leżąc na desce, trzymał słabo drążek jedną drżącą dłonią, a drugą obmacywał plecy.
Pojemnik przepadł bezpowrotnie, potężnymi szczękami wyrwany ze sprzączek na kombinezonie.
Oszalałym wzrokiem przewiercał wodę wokół łodzi, lecz stwór nie pokazał się ponownie. Po
chwili pojedynczo i parami powróciły trintalie; uznał ich obecność za dobry znak.
Nie mógł już odróżnić poszczególnych ran i okaleczeń. Jego ciało było jedną wielką
boleścią, którą czuł, śledząc falę. Bez pojemnika łatwy wyskok nie był już możliwy. Mógł się
wznieść na grzbiet fali i próbować przejść przezeń gładko na drugą stronę; mógł też zanurkować
w ścianę, płynąć jak szalony, a potem nadąć swój kombinezon, tak by utrzymać się na
powierzchni... gorzej, jeśli waksjal przebił komorę powietrzną kombinezonu.
Jeśli nie wybierze którejś z tych możliwości, prawdopodobnie utonie. Chyba że wcześniej
zmiażdży go fala.
Był pewien jednego: nie może zawrócić. Jego nogi zawędrowały już zbyt daleko. Wypuścił z
dłoni drążek i objął deskę rękami, nie dbając o to, czy jakiś przepływający pod spodem
drapieżnik nie zechce zrobić sobie posiłku z jego ściskających deskę palców.
Miał dobrą jazdę, jedną z najlepszych tego dnia. Jego znękane mięśnie będą musiały
utrzymać go na desce, dopóki ktoś na brzegu nie dostrzeże jego sytuacji i nie wyśle mu na pomoc
ślizgacza.
„Boże święty, niech to nastąpi jak najszybciej, bo siły mnie już opuściły zupełnie!”
Postanowił czuwać. Gdyby zasnął, wszystko skończyłoby się w parę sekund. Gdyby ciężar
jego ciała przesunął się w tył, deska weszłaby w grzebień, a on sam spadłby z wysokości stu stóp.
To przynajmniej nastąpiłoby szybko. Nie byłoby tonięcia. Ot, jedno szybkie uderzenie potężnego
ciężaru, a potem utrata świadomości i śmierć.
Wzdrygnął się cały i przesunął ku przodowi deski. Miał rojenia na jawie; tymczasem wzniósł
się o jakieś dziesięć stóp ku grzbietowi. Na pół odrętwiały skierował deskę na powrót w dół, ku
bezpiecznej, środkowej strefie fali. Dźwięczny odgłos wiru cierpliwie posuwał się tuż-tuż za nim.
„Boże — myślał — ależ jestem zmęczony. Niech się to już skończy. Zrobiłem to, po co
przyjechałem, zrobiłem nawet więcej. Teraz chcę, żeby się skończyło. Gdzie, u diabła, jest
ślizgacz ratunkowy? Czy nie widzą, że jestem w skrajnym niebezpieczeństwie?”
Wiedział, że musi coś przedsięwziąć. Nie mógł już dłużej utrzymać się na desce, a co dopiero
właściwie nią kierować. Umysł i ciało były wyczerpane. Tylko czysty, tępy upór pozwalał mu tak
długo trzymać się jakoś.
Nurkowanie w falę było teraz wykluczone. Nie miał już na tyle sił, by płynąć, a co dopiero
przeprowadzać swe ciało przez ścianę wody. Pozostało więo. przedostać się przez grzbiet.
Zaczął kierować deskę ku górze. Obmacywał gładki bok mokrego kombinezonu, aż natrafił
na przycisk uruchamiający nadymanie. Gdy przedrze się przez grzbiet, napełni kombinezon
powietrzem, mając przy tym nadzieję, że ślizgacz weźmie go, nim nadejdzie następna fala.
Spodziewał się, że zachowa na tyle przytomności, by nadymanie kombinezonu rozpocząć w
odpowiednim momencie.
Świat jawił się jego pokrytym solą oczom jako jedna wielka mokra plama. Niebo i woda
zlały się w jedno. Czy był już na grzbiecie? Jeśli będzie czekał zbyt długo, dostanie się w
strumień wodospadu.
I wtedy biel przetoczyła się nad nim. Zakaszlał słabo. Fala nie czekała na jego decyzję.
Przypomniał sobie przestrogę Janwina dotyczącą niezdecydowanych poczynań na falach
sztormowych.
Łuk fali zniknął doznając jednego bezkresnego załamania, gdy fala straciła nagle swój kształt
i zapadła się nad głową Acorizala.
Było ciemno i mokro, a deska przepadła. Z umysłem na pół przytomnym nacisnął przycisk
nadymania z boku kombinezonu wiedząc, iż sprawi to tylko tyle, że fala będzie najpierw wynosić
go ku powierzchni, a potem tłuc nim o piaszczyste dno. W każdym razie będą mogli
przynajmniej odnaleźć ciało.
Przepraszam, Kirsi. Żegnaj.
Znalazł się znów na powierzchni, frunąc w powietrzu, gdzie jego ręce i nogi nie mogły
kierować ruchem. Za wcześnie. Za wcześnie! Zwinął się włączając napełnianie worka
nabrzusznego.
Zbliżało się doń dwóch ludzi. Dziwne. Drugą, jeszcze większą niespodzianką było to, że nie
płynęli. Po prostu szli przez płytką wodę. Zdumiony Acorizal próbował spojrzeć piekącymi
oczyma. Chciał krzyknąć, ale jego usta nie były sprawniejsze niż umysł. Wydało mu się, że
słyszy wołanie tych ludzi.
Potem powietrze uszło z kombinezonu i znów znalazł się w wodzie. Tym razem jednak nie
podtrzymywała go słona woda, lecz ramiona dwóch mężczyzn. Podnosili go, ale on nie miał sił,
by ustać.
— Co...? — Język i szczęki zawiodły. — Co...? Jeden z mężczyzn, młody i wysoki, patrzył
na niego z mieszaniną podziwu i uwielbienia.
— Nie wiesz?
— Nic... nie wiem — wymamrotał Acorizal kaszląc.
— To Rozdarta Zatoka. Tu fale kończą bieg, jeźdźcze. — Człowiek wypowiedział te ostatnie
słowa z emfazą. — Przejechałeś na tej fali całą drogę. Całą.
— Ile... miała, gdy przeszedłem?
— Ach, to? Myśleliśmy wszyscy, że to był numer dla sędziów na ostatnią chwilę jazdy. A
nie był?
— Do diabła z sędziami. Żaden... numer. Ile miała?
— Jakieś dziesięć stóp — powiedział drugi mężczyzna, podtrzymujący Acorizala za prawe
ramię, które było przewieszone przez plecy mężczyzny. — Przetoczyłeś się.— Zrobił gest dłonią
i skinął przy tym głową. — Twoja deska jest bezpieczna, leży tam na plaży.
— Dziesięć stóp — skrzywił się Acorizal. Znajoma twarz czekała, by go pozdrowić, gdy
dowlekli się na płyciznę. Oglądała troskliwie Acorizala, gdy jeździec został ułożony na brzegu na
materacu. Powietrze wypełniły okrzyki, które umysłowi Acorizala jawiły się jako pijane parodie
rzeczywistej mowy. Mieszały się z napomnieniami organizatorów powstrzymujących w zatoce
rozhisteryzowany tłum.
— Hej, Joao — powiedział Janwin badając puls przyjaciela.
— Jak się masz?
Przez warstwę soli Acorizal spojrzał na kompana.
— Przeżuty — wydyszał cicho. — Przeżuty i wypluty jak stara guma do żucia. — Dostrzegł
bandaż na głowie chirurga i temblak na jego unieruchomionym lewym ramieniu. Zadał wzrokiem
pytanie.
— Ach, to? — uśmiechnął się Janwin poruszając zabandażowanym ramieniem. —
Wszedłem w komin, próbowałem wypłynąć. Za późno na użycie pojemnika. Zerwanie wiązadła
barku. Obawiam się, że to koniec mojej jazdy w tym roku. Co u diabła stało się z twoim
pojemnikiem?
— Waksjal — wyjaśnił Acorizal. Dusił się przez chwilę, zanim mógł mówić dalej. — Chciał
mnie zjeść. Mam nadzieję, że się udławi. Jak długo byłem? Coś źle widzę.
— Osiem godzin i pięć minut. Mówiono mi, że ostatnią godzinę spędziłeś przyklejony do
deski. Straciłeś stabilizator. Zamocowują go teraz.
— To miło.
— Pierwsza pełna jazda w ciągu ostatnich dwunastu lat — kontynuował z podziwem Janwin.
— Z wyjątkiem Nuotuan w dwudziestym czwartym, ale ona zmarła, zanim do niej dotarli. Ty
żyjesz.
— Nie, wcale nie żyję.
Janwin powiedział z wahaniem:
— Sądzę, że powinienem pozwolić ci wypocząć, ale... muszę się dowiedzieć. — Nachylił się
bardziej, chroniąc się przed ciekawością sprawozdawców. — Jak było?
Lecz Acorizal był na wpół przytomny.
Dostał punkty za jazdę na tunelu. Za walkę z waksjalami. Za styl i za czas. Brookings miał
lepszy czas łączny, ale mniej punktów za styl. Na podstawie jednej tylko jazdy Acorizal został
ogłoszony zwycięzcą. Powiedziano mu o tym dwa dni później, gdy odzyskał przytomność.
Jeden z sędziów honorowych, gwiazda mediów z Terry, przybył, by wręczyć trofeum i
nagrodę pieniężną. Sprawozdawcy stłoczyli się wokół człowieka, który nigdy nie przepłynął
więcej niż sto jardów. Człowiek był bardzo wysoki i przystojny. Niezły aktor. Miał głos pełny i
głęboki, dobry do konferansjerki i prezentacji.
Nie można było natomiast znaleźć Acorizala. Nie było go ani w pokoju hotelowym, ani
nigdzie w mieście Rozdarta Zatoka. Szukano go na plaży, spodziewając się, że kąpie się
otoczony zachwyconymi spojrzeniami swoich wielbicieli, ale i tam go nie było.
Znaleziono natomiast Janwina, który pracował nad deską, pomagając młodemu jeźdźcowi
ustawić nowe stabilizatory.
— Jestem zajęty, a wieczorem muszę wracać do szpitala — powiedział chirurg grupie
zaniepokojonych sprawozdawców i organizatorów.
— Powiedz nam tylko, czy wiesz, gdzie on jest?
— Noo... tak, wiem, gdzie.
Gwiazda mediów wyglądała na bardzo strapioną.
— Jestem tu na kontrakcie. — Sprawdził swój zdobiony kamieniami chronometr. —
Poczekam jeszcze na niego dziesięć minut, a potem będę musiał łapać wahadłowiec do mojego
statku.
— Więc go nie spotkasz — powiedział Janwin.
— Gdzież, u diabła, on jest? — dziwił się jeden z najbardziej poirytowanych gości
honorowych, człowiek, który miał dużo pieniędzy i niewiele poza tym.
Janwin potrząsnął głową:
— A gdzie, jak sądzisz, może być? — Wskazał w kierunku północnym. — Wziął ślizgacz i
załogę.
— Wariat — mruknął tamten. — Nie chce trofeum i pieniędzy?
— Sądzę, że chce — powiedział chirurg w zadumie. — Ale powiedział mi, że musi jutro
wracać do domu. Myślę, że z wdzięcznością przyjmie nagrodę i czek.
Lecz najpierw musi złapać jeszcze jedną falę...
Wiatry przemian
Asimov Isaac
Miłości! Po cóż nam myślą przewiercać
Ten Marny Rzeczy Wszelkich Plan;
Czyliż nie lepiej zniszczyć go i zburzyć,
I przebudować wedle pragnień serca?
powiada Omar Khayyam; jednakże rozważając pragnienie serca, musimy zapytać: „Czyjego
serca?”
Na tej naszej Ziemi jest ponad cztery miliardy serc i zapewne cztery miliardy pragnień, ale
bez wątpienia żadne z tych pragnień nie pasuje do żadnego spośród serc prócz tego jedynego,
którego jest własnością. Być może bezpieczniej przystać na to, co jest.
Jonasz Dinsmore wszedł do sali prezydialnej w Klubie Wydziałowym w sposób dlań.
charakterystyczny. Wszedł mianowicie tak, jakby chciał dać wyraz temu, że znajduje się w
miejscu, do którego wprawdzie przynależy, lecz w którym go nie akceptują. Przynależność
objawiała się pewnością, z jaką hałaśliwie, zamaszyście i niedbale stawiał kroki. Brak akceptacji
sugerowały jego szybkie spojrzenia z lewa na prawo, jakie rzucał przy wejściu, jakby zliczając
obecnych tam wrogów.
Był docentem fizyki. Nie lubiano go.
W pokoju znajdowały się jeszcze dwie osoby i Dinsmore mógł spokojnie nazwać ich
wrogami nie narażając się na zarzut paranoi. Jedną z osób był Horacy Adams, podeszły wiekiem
szef wydziału, który nie dokonawszy w życiu ani jednej godnej uwagi rzeczy, cieszył się
jednakże głębokim szacunkiem za swe liczne dokonania niegodne uwagi, lecz doskonale
poprawne. Drugim był Kari Muller, którego praca na temat Wielkiej Teorii Zunifikowanego Pola
umieściła go wśród kandydatów do Nobla (prawdopodobnie, jak uważał) i do stanowiska rektora
uniwersytetu (na pewno, jak sądził). Trudno byłoby rzec, którą z tych ewentualności Dinsmore
znajdował bardziej niesmaczną. Można uczciwie stwierdzić, że nie cierpiał Mullera.
Dinsmore usiadł w rogu starej i marnej kanapy, jako że dwa wygodne krzesła zajmowali
tamci. Dinsmore uśmiechnął się. Uśmiechał się często, choć jego twarz nie robiła przez to ani
wrażenia przyjaznej, ani zadowolonej. Choć w jego uśmiechu nie było nic, co nie byłoby
normalnym wygięciem kącików ust, ci ku którym kierował ten grymas, niezmiennie doznawali
wrażenia chłodu. Jego okrągła twarz, rzadkie, lecz pieczołowicie zaczesane włosy, jego pełne
wargi powinny były wydawać się jowialne przy takim uśmiechu. A jednak nie.
Adams poruszył się w sposób zdradzający nagły spazm irytacji, jaki przemknął po jego
długiej, nowoangielskiej twarzy. Muller, o prawie czarnych włosach i nie pasujących do tego
błękitnych oczach, wydawał się obojętny.
Dinsmore powiedział:
— Wiem, panowie, że przeszkadzam, ale nie miałem wyboru. Rada Zarządu prosiła mnie,
abym był obecny. Być może wyda się to wam posunięciem okrutnym. Jestem pewien, Muller, że
lada moment nadejdzie z zarządu informacja o powołaniu cię na rektora. Wydaje się rzeczą
właściwą, by sławny profesor Adams, twój mentor i patron, wiedział o tym. Po co jednak, no
powiedz, Muller, mieliby zachowywać taki przywilej dla mnie, który jestem twoim skromnym,
zawsze gorszym rywalem?
Podejrzewam, że pierwszym twoim posunięciem rektorskim, Muller, będzie oznajmienie mi,
że byłoby bezwzględnie lepiej, gdybym poszukał sobie gdzieś jakiejś posady, bo umowa ze mną
nie zostanie przedłużona na następny rok akademicki. Wygodnie byłoby przyprzeć mnie do
muru, abym nie opóźniał sprawy. Będzie to niezbyt przyjemne, ale skuteczne.
Wyglądacie na zakłopotanych. Może jestem niesprawiedliwy. Moje natychmiastowe
zwolnienie nie przyszło ci zapewne do głowy. Może chciałeś zaczekać do jutra. Może to zarząd
będzie szybszy i zechce mieć mnie na sumieniu? Nieważne. W każdym przypadku okaże się, że
ty zostałeś, a mnie nie ma. I być może wygląda to sprawiedliwie. Szanowany szef wielkiego
wydziału dożywający zmierzchu swej kariery i jego błyskotliwy protege, którego myślenie i
którego posługiwanie się matematyką jest niezrównane — oto ich głowy przygotowane do
uwieńczenia laurem. Gdy tymczasem ja, bez poważania i honoru...
Skoro tak, to proszę uprzejmie pozwolić mi mówić i proszę mi nie przerywać. Mam
przeczucie, że wiadomość, na którą czekamy, nie nadejdzie w ciągu paru minut. Może w ciągu
godziny. Takie mam przeczucie. Zarząd zechce potrzymać nas nieco w niepewności. To jest ich
chwila, ich moment chwały. A ponieważ musi to trochę potrwać, życzę sobie mówić przez ten
czas.
Niektórym skazańcom zapewnia się przed egzekucją ostatni posiłek, innym ostatniego
papierosa. Mnie — parę ostatnich słów. Nie muszą panowie słuchać ani nawet udawać
zainteresowania.
Dziękuję. Profesorze Adams, pana spojrzenie pełne rezygnacji uznaję za znak przyzwolenia.
Lekki uśmiech profesora Mullera, pogardliwy, powiedzmy sobie, również mnie zadowala.
Wiem, że panowie mnie nie potępią za to, iż życzłem sobie zmiany sytuacji. W jaki sposób?
Trafne pytanie. Nie chodziło mi o zmianę mojego charakteru i osobowości. Może są one
niezadowalające, ale przecież moje własne. Nie chciałem także zmieniać politycznej
skuteczności Adamsa ani błyskotliwości Mullera, bo cóż by sprawiły takie zmiany prócz tego, że
Adams i Muller nie byliby już Adamsem i Mullerem. A ja chciałem, żeby nimi byli, ale żeby
skutki tego faktu uległy zmianie. Gdyby można było cofnąć się w czasie, to jaka niewielka
zmiana w przeszłości dałaby dużą i pożądaną zmianę dziś?
Oto czego tu potrzeba. Podróży w czasie!
Ach, ten twój uśmieszek, Muller. To jak zaczątek warknięcia. Podróż w czasie! Pocieszne!
Niemożliwe!
Niemożliwe nie tylko w tym sensie, że stan techniki jest nieodpowiedni dla takiego celu;
niemożliwe także w sensie głębszym, mianowicie w tym, że stan ten nigdy nie będzie
odpowiedni. Podróż w czasie, w sensie wędrówki wstecz po to, by zmieniać rzeczywistość, jest
nie tylko niemożliwa dziś technologicznie, ale i niemożliwa teoretycznie.
Nie, proszę się nie podrywać z miejsc. Muller, usiądź i rozluźnij się. Zapewne, według ciebie
to niemożliwe Może jednak istnieją wyjątki, a ja mógłbym być jednym z nich. Dlaczego właśnie
ja? Kto to wie. Nie uważam się za mądrzejszego od was, ale co to ma do rzeczy?
Wnioskujmy przez analogię. Rozważmy: Dziesiątki tysięcy lat temu istoty ludzkie uczyły się
porozumiewać — stopniowo, krok po kroku, bądź to wspólnym wysiłkiem, bądź za
pośrednictwem paru bystrzejszych jednostek. Wynaleziono mowę, a drobne modulacje dźwięków
wyposażono w abstrakcyjne znaczenia.
Od tysięcy lat każda normalna istota ludzka potrafi się porozumiewać, ale ile z nich potrafi
przekazać opowieść w najwyższym stopniu doskonale? Szekspir, Tołstoj, Dickens, Hugo — jest
ich ledwo garstka w porównaniu z resztą ludzkości — potrafią, używając tych modulacji
dźwięków, grać na strunach serc i osiągać wysoką subtelność. A przecież używają tych samych
dźwięków co i my.
Jestem gotów przyjąć, że współczynnik inteligencji jest u Mullera wyższy niż u Szekspira
czy Tołstoja. Znajomość języka Muller musi mieć równie dobrą jak każdy z żyjących pisarzy,
podobnie jest z rozumieniem znaczeń. Niemniej jednak Muller nie umiałby tak zestawić ze sobą
słów i uzyskać takiego efektu, jaki uzyskiwał Szekspir. Czymże więc jest to, co potrafią Szekspir
i Tołstoj, a nie, potrafią ani Muller, ani Adams, ani ja? Jaką mądrością dysponują, mądrością,
której my nie potrafimy zgłębić? Wy nie wiecie i ja nie wiem. Co gorsza, oni też nie wiedzą.
Szekspir w żaden sposób nie mógłby pouczyć ani was, ani nikogo, jak pisać tak jak on. Nie
wiedział — on po prostu umiał.
A teraz rozważmy świadomość czasu. Na tyle, na ile możemy się domyślać, spośród
wszelkich form żywych tylko istoty ludzkie potrafią dostrzec znaczenie czasu. Wszystkie inne
gatunki żyją tylko w teraźniejszości; mogą mieć mętne wspomnienia, niejasne i ograniczone
przewidywania — ale z pewnością tylko ludzie naprawdę rozumieją przeszłość, teraźniejszość i
przyszłość i mogą się zastanawiać nad ich rolą i znaczeniem, zdumiewać się upływaniem czasu i
tym, jak unosi on nas ze sobą, a także rozważać ewentualność odwrócenia biegu tego strumienia.
Kiedy to się stało? Jak do tego doszło? Kto był pierwszym człowiekiem — albo antropoidem
— który nagle pojął, jak rzeka czasu niesie go z mrocznej przeszłości w mroczną przyszłość, i
który zaczął się zastanawiać, czy to już tak musi być czy też może rzekę można by zawrócić?
Ten bieg nie jest niezmienny. Czas niekiedy nas wyprzedza, godziny stają się minutami — a
innym razem wlecze się niemożliwie. W trakcie snu, w stanach transowych, w wyniku działania
narkotyku czas zmienia swe własności.
Chcesz coś powiedzieć, Adams. Nie musisz się trudzić. Chcesz stwierdzić, że te zmiany są
wyłącznie psychologiczne. Zgoda, ale czy istnieje coś jeszcze poza tym co psychologiczne?
Czy istnieje czas fizyczny? Jeśli tak, to czym on jest? Jest tym, czym go uczynimy. To my
projektujemy przyrządy. M y interpretujemy pomiary. My tworzymy teorie, a potem je
interpretujemy. Czas przestał być dla nas absolutem, uzależniliśmy go od prędkości światła i
orzekliśmy, że równoczesność jest niedefiniowalna.
Z twojej teorii, Muller, wynika, że czas jest całkowicie subiektywny. Teoretycznie rzecz
biorąc, ktoś rozumiejący naturę strumienia czasu może, jeśli ma odpowiednio wiele talentu,
poruszać się w sposób niezależny w obu kierunkach lub stać w nim bez ruchu. Podobnie ktoś
znający litery może, jeśli ma odpowiednio wiele talentu, napisać Króla Leara. Jeśli ma
odpowiednio wiele talentu.
A może ja go mam? Może ja mógłbym być Szekspirem strumienia czasu? No dalej,
zabawmy się. W każdej chwili może nadejść wiadomość od Rady Zarządu i będę musiał
przestać. Na razie niech mi jednak będzie wolno trajkotać dalej. To niczemu nie służy. No
proszę, na pewno nie zauważyliście, że odkąd zacząłem mówić, minął kwadrans.
Zatem wyobraźmy sobie, że mógłbym zastosować teorię Mullera i odnaleźć w sobie
osobliwą zdolność wykorzystania jej, podobnie jak Homer korzystał ze słów. Co uczyniłbym z
takim darem? Mógłbym wędrować wstecz przez czas jak własny cień i obserwować z zewnątrz
zdarzenia i epoki po to, by zatrzymać się tu czy tam i dokonać zmian.
O tak, podczas podróży byłbym poza strumieniem czasu. Twoja teoria, Muller, właściwie
zinterpretowana wcale nie wymaga, by podczas podróży przez czas, czy to wstecz, czy w przód,
trzeba było wędrować środkiem nurtu, potykając się w trakcie wędrówki o zdarzenia i powalając
je. To rzeczywiście byłoby teoretycznie niemożliwe. Możliwe jest natomiast pozostawanie na
zewnątrz; wślizgiwanie się i wyślizgiwanie wedle uznania — oto do czego potrzeba talentu.
Przypuśćmy więc, że ja tego właśnie dokonałem: wśliznąłem się i dokonałem zmiany. Jedna
zmiana pociągnie drugą — a ta jeszcze następną... Czas zostanie wprowadzony w nowe łożysko,
którym popłynie wijąc się i wzbijając pianę, tak iż w bardzo krótkim czasie...
Nie, to nie jest właściwe wyrażenie. „Czas, w bardzo krótkim czasie”. To tak, jakbyśmy
wyobrażali sobie jakiś absolutny, ale czasowościowy układ odniesienia, w którym nasz czas
miałby być mierzony. To tak jakby nasza podstawa czasowa płynęła zanurzona w jakimś innym,
głębszym czasie. Przyznaję, że trudno mi to wyrazić, ale sądzę, że mnie rozumiecie.
Jakąkolwiek zmiana jakiegoś zdarzenia spowoduje po... no, po chwili, że wszystko zmieni
się nie do poznania. Gdybym jednak stworzył na swoje miejsce kogoś bardziej inteligentnego,
bardziej wrażliwego, kogoś, komu lepiej by się wiodło, ten ktoś nie będzie już mną.
Ani ciebie, Adams, ani ciebie, Muller, także nie chciałbym zmieniać. Już to mówiłem. Nie
chciałbym triumfować nad Mullerem mniej pomysłowym i mniej błyskotliwym ani nad
Adamsem mniej sprytnym i mniej zręcznym w budowaniu sobie imponującego gmachu
poszanowania. Chciałbym zwyciężyć was takimi, jakimi jesteście, nie zaś pokonywać istoty
bardziej marne.
No więc... tak, pragnę właśnie zatriumfować.
No, już, już. Wykonujecie takie gesty, jakbym powiedział coś niegodnego. Czyżby odczucie
triumfu było wam tak obce? Czyż człowieczeństwo tak w was zamarło, że nie poszukujecie już
honorów, zwycięstw, sławy, nagród? Czy mam przyjąć, że profesor Adams nie dba o swą długą
listę publikacji, o cały szereg tytułów honorowych, o liczne medale i odznaczenia, o swe
stanowisko szefa jednego z najbardziej prestiżowych wydziałów fizyki na świecie?
A czy ty, Adams, chciałbyś mieć to wszystko, gdyby nikt nie miał o tym wiedzieć, gdyby
zostało to wymazane z kart historii i byłoby tylko tajemnicą twoją i Wszechmocnego? Głupie
pytanie. Oczywiście nie oczekuję odpowiedzi, skoro wszyscy ją znamy.
Nie muszę już zawracać wam głowy taką samą sprawą co do ewentualnej Nagrody Nobla dla
Mullera i (co wydaje się niemal pewne) stanowiska rektora uniwersytetu — naszego
uniwersytetu.
Czymże jest to, czego w tym wszystkim pragniecie — zakładając, że pragniecie nie tylko
rzeczy jako takich, lecz i powszechnej wiedzy o waszym ich posiadaniu? Pragniecie triumfu, to
jasne! Zwycięstwa nad rywalami jako abstrakcyjną grupą, zwycięstwa nad swoimi bliźnimi.
Chcecie robić coś, czego inni nie potrafią, chcecie sprawiać, by inni wiedzieli, że dokonaliście
czegoś, czego oni nie potrafią, tak by potem musieli patrzeć na was ze świadomością tej swojej
wiedzy, z zazdrością i wymuszonym podziwem.
Czy mam być szlachetniejszy od was? Niech mi będzie wolno chcieć, czego wy chcecie,
cierpieć głód zwycięstw, który i wam doskwiera. Dlaczego nie miałbym pragnąć poszanowania,
wielkiej nagrody, wspaniałej pozycji, jaka przed wami stoi? Czy nie mógłbym mieć tego zamiast
was? Wydrzeć wam to w momencie, gdy jest przez was osiągane? Chlubić się czymś takim nie
jest dla mnie bardziej hańbiące niż dla was.
No tak, ale wy zasługujecie na to wszystko, a ja nie. Oto istotny moment. A gdybym mógł w
taki sposób pokierować strumieniem i zawartością czasu, by spowodować, że to ja będę
zasługiwał, a wy nie?
Wyobraźmy sobie taką oto sytuację: ja będę ciągle sobą, a wy dwaj sobą. Wy będziecie warci
nie mniej niż dotąd, a ja nie więcej — to jest ten warunek, jaki sobie postawiłem; po prostu nikt z
nas się nie zmieni — a mimo to ja będę zasługiwał, a wy nie. Chcę was pokonać, inaczej
mówiąc, takimi, jacy jesteście, nie zaś zwyciężać podlejsze substytuty.
W pewien sposób składam wam daninę, nieprawdaż? Widać po waszych minach, że tak
sądzicie. Czujecie zapewne coś w rodzaju pogardliwej dumy. Cóż, to miernik, jakim mierzy się
zwycięstwo. Cieszy was zgarnianie zasług, których ja pożądam — zwłaszcza gdy to pożądanie
musi pozostać nie zaspokojone.
Nie potępiam was za takie uczucia. Na waszym miejscu czułbym to samo.
Czy jednak pożądanie musi pozostać nie zaspokojone? Przemyślmy to...
Przypuśćmy, że miałbym cofnąć się w czasie o jakieś dwadzieścia pięć lat. Ładna liczba, całe
ćwierć wieku. Ty, Adams, będziesz miał teraz czterdziestkę. Właśnie tu przyjechałeś jako
profesor po okresie pracy w Case Institute. Pracujesz nad diamagnetykami, ale twoja nigdzie nie
odnotowana próba zrobienia czegoś z hipochromitem bizmutu była klęską raczej zabawną.
Na Boga, Adams, nie bądź taki zdziwiony. Znam twoje sprawy zawodowe aż po
najdrobniejsze szczegóły...
Co do ciebie, Muller, to masz teraz lat dwadzieścia sześć i właśnie produkujesz fascynującą
pracę doktorską z ogólnej teorii względności, pracę, która dziś wydaje się znacznie mniej
zadowalająca niż na to wyglądało wówczas. Gdyby ją zinterpretować poprawnie, okazałoby się,
że antycypuje ona większość późniejszych wniosków Hawkinsa, jak sam o tym dobrze wiesz.
Nie zinterpretowałeś jej wówczas należycie, a fakt ten skutecznie udało ci się ukryć.
Obawiam się, Muller, że w interpretacji nie jesteś dobry. Nie zinterpretowałeś należycie ani
swojej własnej rozprawy doktorskiej, ani twojej wielkiej teorii pola. Być może, Muller, to także
żadna hańba. Nieumiejętność interpretowania to zjawisko powszechne. Nie możemy wszyscy
mieć zmysłu interpretacji, a zdolności do wyprowadzania luźnych wniosków nie muszą
występować w umysłach, które mają talent do pojęciowej precyzji. Ja umiem to pierwsze,
drugiego zaś nie. Czemu więc u ciebie nie mogłoby być na odwrót?
Gdybyś ty tylko, Muller, mógł być twórcą twych wspaniałych pomysłów i pozostawiać mi je
do dyspozycji, to ja wyprowadzałbym równie wspaniałe wnioski. Cóż za zespół byśmy stworzyli,
ty i ja. No, ale ty byś mnie nie zechciał. Nie skarżę się, bo i ja bym ciebie nie chciał.
No, wszystko to są drobiazgi. W żadnym razie nie mógłbym ci zaszkodzić, Adams,
docinkami o twoim głupim operowaniu solami bizmutu. W końcu przecież udało ci się — choć z
trudem — dostrzec swój błąd, zanim został zabalsamowany na stronicach uczonego czasopisma
— jeśli przepuściliby go recenzenci. Ja zaś nie byłbym w stanie sprowadzić chmur na twoje
bezchmurne niebo, Muller, wykazując, że nie wywiodłeś ze swoich koncepcji tego, co można
było wywieść. Mogłoby to nawet zostać uznane za dowód twej wybitności: tyle pomysłów masz
w głowie, że nawet ty sam nie jesteś w stanie wydobyć ich konsekwencji.
Jeśli więc to nie zadziała, to co? Jak we właściwy sposób zmienić bieg sprawy? Na szczęście
mogłem badać sytuację przez długość czegoś, co moja świadomość nazwałaby latami, choć czas
fizyczny nie płynął i stąd nie było żadnych zdarzeń. Dokonywały się moje procesy myślowe, ale
fizyczny metabolizm nie.
Znowu się uśmiechacie. Nie, nie wiem, jak to jest możliwe. Zapewne, nasze procesy
myślowe stanowią część przemian metabolicznych. Mogę tylko przypuszczać, że na zewnątrz
strumienia czasu procesy myślowe nie są procesami myślowymi w sensie fizycznym, ale czymś
ekwiwalentnym.
A jeśli badam pewien moment czasu poszukując zmiany, która ma dokonać tego, o co mi
chodzi, to jak mam to uczynić? Czy mogę dokonać zmiany, przesunąć się w czasie, zbadać skutki
i jeśli mi nie odpowiadają, cofnąć się, anulować zmianę i próbować innej? Czy jeśli dokonam
tego pięćdziesiąt, tysiąc razy, to znajdę tę właściwą zmianę? Ilości zmian, gdy każda ma
niezliczone konsekwencje, a każda z tych konsekwencji również niezliczone konsekwencje, nie
można ani wyliczyć, ani sobie wyobrazić. Jak więc mam znaleźć poszukiwaną przeze mnie
zmianę?
A jednak umiem ją znaleźć. Nauczyłem się tego, ale nie umiałbym wam wyjaśnić, jak się
nauczyłem ani co robiłem po nauczeniu się. Czy to trudne? Cóż, tylu rzeczy się uczymy.
Stoimy, chodzimy, biegamy, skaczemy — choć z natury znajdujemy się w pozycji
przechylonej. Jesteśmy w stanie najwyższej nierównowagi. Utrzymujemy się w pozycji stojącej
tylko dlatego, że wielkie mięśnie naszych nóg i torsu zawsze lekko się kurczą ciągnąc to tu, to
tam jak u cyrkowca, który balansuje, trzymając kij na końcu nosa.
Fizycznie jest to uciążliwe. Dlatego stanie wyczerpuje nas i wolimy po chwili usiąść. Dlatego
też stanie na baczność przez nazbyt długi okres prowadzi do upadku. Niemniej poza takimi
skrajnymi sytuacjami potrafimy stać wcale nieźle i nawet sobie nie uświadamiamy, że stoimy.
Możemy stać, chodzić, biegać, skakać, ruszać i przystawać przez cały dzień i nie upaść czy
choćby tylko utracić pewność ruchów. No a teraz spróbujmy komuś, kto nigdy nie próbował tego
robić, opisać, jak ma postępować. Nie da się.
Inny przykład. Umiemy mówić. Potrafimy napinać i kurczyć mięśnie języka, warg,
policzków i podniebienia w trakcie gwałtownych i nierytmicznych zmian tworzących potrzebną
nam modulację brzmień. W dzieciństwie trudno było się tego nauczyć, ale gdy się już
nauczyliśmy, potrafimy wytwarzać tuziny słów na minutę bez angażowania świadomości. No i
jak to robimy? Jakie wytwarzamy zmiany, by powiedzieć: „Jak to robimy?” Opiszmy te zmiany
komuś, kto nigdy nie mówił, tak by mógł wypowiadać słowa! Nie da się tego zrobić.
My natomiast możemy wydawać dźwięki. I to bez wysiłku.
Mając dość czasu... nie wiem nawet, jak ująć ten okres, o który mi chodzi. To nie czas;
nazwijmy to „trwaniem”. Mając wystarczająco dużo trwania, ale bez upływu czasu, nauczyłem
się korygować rzeczywistość w pożądanym kierunku. Było to najpierw niczym gaworzenie
dziecka, ale stopniowo nauczyłem się wyłapywać i wybierać pośród bełkotu, tak by tworzyć
słowa. Nauczyłem się wybierać.
Było to ryzykowne, rzecz jasna. W trakcie nauki mogłem przecież zrobić coś
nieodwracalnego, a przynajmniej coś, co w konsekwencji wymagałoby zmian, jakich nie
mógłbym przeprowadzić. Udało się. Być może to było najpomyślniejszą sprawą z wszystkiego.
Sprawą, która zaczęła mnie cieszyć. Było to jak malowanie obrazu, jak tworzenie rzeźby. A
nawet więcej: modelowanie nowej rzeczywistości. Rzeczywistości co do zasadniczych
elementów tożsamej z naszą. Ja sam pozostałem tym, kim byłem. Adams pozostał na wieki
Adamsem, Muller samą istotą Mullera. Uniwersytet uniwersytetem, nauka nauką.
No więc cóż, nic się nie zmieniło? Ale... wydaje mi się, że przestaliście uważać. Nie
wierzycie mi już i jeśli się nie mylę, wszystko to, co mówię, napełnia was niesmakiem. Wydaje
się wam, że puściłem wodze fantazji i zacząłem zachowywać się tak, jakby podróż w czasie była
realna i jakbym faktycznie dokonał tego, co mi się marzyło. Wybaczcie. Traktujmy to jako
wyobrażanie sobie, fantazjowanie na temat, co mógłbym był zrobić, gdyby podróż w czasie była
realna i gdybym faktycznie był do niej zdolny.
Czy w takim przypadku — w mojej wyobraźni — zmieniłoby się coś czy nie? Musiałoby się
coś zmienić: zaszłaby przemiana, która pozostawiłaby Adamsa Adamsem, choć nie nadającym
się na szefa wydziału. Mullera Mullerem, choć bez szans na stanowisko rektora i bez wielkiej
nadziei na Nagrodę Nobla.
A ja musiałbym pozostać sobą, nielubianym, niezbyt zdolnym i nietwórczym — ale
obdarzonym własnościami, które pozwoliłyby właśnie mnie zostać rektorem
Nie dotyczyłoby to kwalifikacji naukowych, musiałoby być czymś spoza nauki, czymś
haniebnym i brudnym, co by was, wspaniałych dżentelmenów, zdyskwalifikowało.
Och, doprawdy. Nie zasłużyłem sobie na te spojrzenia pełne pogardy i zarazem
samozadowolenia. Jesteście, jak sądzę, pewni, że nie zrobilibyście nic hańbiącego i brudnego?
Skąd ta pewność? Każdy z nas popadłby, gdyby tylko nadarzyła się okazja, w... jak to
nazwiemy... w grzech? Któż z nas pozostanie bezgrzeszny, jeśli tylko trafi się należyta pokusa?
Któż z na jest bez grzechu?
No myślcie, myślcie — czy wasze dusze naprawdę są czyste? Czy nigdy nie uczyniliście nic
złego? Nigdy nie byliście na krawędzi otchłani piekielnej? A jeśli nie, to czy nie był to rezultat
raczej okoliczności niż waszej siły moralnej? A gdyby ktoś dokładnie zbadał wszystkie wasze
uczynki, odnotował szczęśliwe okoliczności, które was zabezpieczały, i usunął choćby jedną z
nich, to czy nie popadlibyście wówczas w zło?
Oczywiście, żyjąc otwarcie w plugastwie i brudzie, tak iż ludzie odwróciliby się od was z
pogardą i niesmakiem, nie udałoby się wam uzyskać takiego poważania. Przepadlibyście dużo
wcześniej, a ja nie musiałbym wstępować po waszych zhańbionych ciałach, bo nie byłoby was
tutaj w tej postaci stopni moich schodów.
Widzicie więc, jakie to złożone?
Jednakże rzecz jest jeszcze bardziej frapująca. Gdybym cofnął się w czasie i stwierdził, że
rozwiązanie nie jest skomplikowane i że jednym pociągnięciem mógłbym osiągnąć cel, miałbym
wprawdzie z tego przyjemność, ale nie byłoby to tak ekscytujące intelektualnie.
Gdybym podczas gry w szachy dał komuś szewskiego mata w trzech ruchach, byłoby to
zwycięstwo gorsze niż klęska. Grałbym z bezwartościowym przeciwnikiem i byłaby to dla mnie
hańba.
Nie. Satysfakcjonujące zwycięstwo to takie, które osiąga się powoli, nie bez cierpienia,
wydzierając je stawiającemu opór przeciwnikowi — zwycięstwo, które zda się nieosiągalne,
które rodzi w nas takie znużenie, takie zmęczenie, jak najgorsza klęska — ale takie, że gdy dyszę
i sapię krańcowo wyczerpany, jest ono flagą w mojej ręce, moim trofeum.
Trwanie, jakie upłynęło mi na grze z materiałem najbardziej opornym z możliwych, z
rzeczywistością, wypełniała trudność, jaką sam sobie wynalazłem. Uparcie dążyłem do celu, ale
cel ten chciałem osiągnąć tak, jak to sobie postanowiłem, odrzucając wszystko, co nie było
dokładnie tym, o co mi chodziło. Drobną niedokładność uznawałem za całkowite niepowodzenie,
prawie dobry wynik odrzucałem jako żaden wynik. Na mojej tarczy była tylko dziesiątka i nic
więcej.
I nawet gdybym wygrał, zwycięstwo byłoby tak subtelne, że nie dowiedzielibyście się o nim,
dopóki bym go wam dokładnie nie wytłumaczył. Aż do końca nie wiedzielibyście, że wasze
życie przybrało zły obrót. Oto co...
Ale zaraz, pominąłem coś. Tak bardzo się skupiłem na podkreślaniu mojego zamiaru
pozostawienia nas, uniwersytetu i nauki niezmienionymi, że nie wyjaśniłem, jakie inne rzeczy
mogą ulec zmianie. Nie miało być zmian w zakresie stosunków społecznych, politycznych i
ekonomicznych, a także w stosunkach międzynarodowych. Któż by się zresztą zajmował takimi
rzeczami? Przynajmniej nie my trzej.
Oto cud nauki i naukowców, nieprawdaż? Jakież ma dla nas znaczenie, kogo wybieramy w
naszych kochanych Stanach Zjednoczonych albo jak głosowano w ONZ, albo czy na giełdzie
jakaś akcja zwyżkuje lub spada, albo czy nieustanny kontredans narodów odbywa się wedle tego
czy tamtego wzoru? Dopóki istnieje nauka, obowiązują prawa natury i trwa gra, w którą gramy, a
podstawa, na której toczy się nasza gra, jest nieistotnym migotaniem światła i cienia.
Być może, Muller, nie czujesz tego tak wyraźnie. Wiem, że w swoim czasie czułeś się
częścią społeczeństwa i ogłaszałeś swoje poglądy na taki czy inny temat. W mniejszym stopniu
robiłeś to i ty, Adams. Obaj mieliście szlachetne poglądy na temat ludzkości. Ziemi i różnorakich
abstraktów. Ileż z tego jednakże było powierzchowną wazeliną, skoro w głębi, tak naprawdę w
głębi, niewiele was to obchodziło — dopóki mogliście wysiadywać swoje naukowe pomysły...
Różnimy się pod jednym istotnym względem. Dopóki pracuję w fizyce, nie obchodzi mnie,
co stanie się z ludzkością, i mówię to otwarcie. Uważają mnie za cynika pozbawionego
wrażliwości. Wy dwaj jesteście obojętni skrycie. Do mojego cynizmu i nieczułości dodajecie
hipokryzję, która zakrywa wprawdzie wasze grzechy, lecz po jej ujawnieniu czyni je jeszcze
większymi.
No, nie ma co przeczyć. Badając wasze życie, odkryłem na wasz temat tyle, ile sami wiecie,
a nawet więcej, jako że widzę jasno wasze grzeszki, a wy je ukrywacie nawet przed wami
samymi. Najzabawniejszą rzeczą w hipokryzji jest to, że gdy ostatecznie zapanuje, to i sam
hipokryta staje się jej ofiarą. Jest on własną, główną ofiarą, jako że gdy hipokryta ukazuje się
światu, to naturalną koleją rzeczy wydaje się samemu sobie — i to z pełnym przekonaniem —
niewinnym świętoszkiem.
Nie mówię tego, żeby was oczerniać. Mówię to po to, by wam wyjaśnić, że gdybym uznał za
konieczne zmienić świat tak, by zachować nas w niezmienionej postaci, ale na szczycie umieścić
siebie, a nie was, to nie spotkałbym się z waszym protestem. To znaczy, w kwestii świata.
Byłoby wam obojętne, czy górą są republikanie, czy demokraci i że ruch feministyczny
rozkwita, a sport zawodowy upada; byłoby wam obojętne, jaki panuje obecnie styl w modzie i w
meblarstwie, w dziedzinie muzyki lub sztuki komediowej. Cóż by was to obchodziło?
Nic.
W gruncie rzeczy mniej niż nic, bo gdyby świat się zmienił, stałby się nową rzeczywistością,
ale byłby tą rzeczywistością — jeśli brać pod uwagę ludzi w niej żyjących — tą jedyną z
podręczników historii, rzeczywistością, która była rzeczywista przez te dwadzieścia pięć lat.
Gdybyście mi uwierzyli, uznając, że to, co mówię, nie jest li tylko fantazjowaniem, to i tak
wasza sytuacja byłaby beznadziejna. Nie pójdziecie przecież do kogoś z przedstawicieli władz ze
skargą, że to wszystko nie tak miało być i że pewien łajdak odmienił rzeczywistość. Uznali by
was tylko za umysłowo chorych. Któż by uwierzył, że rzeczywistość nie jest rzeczywistością,
skoro stanowi ona osnowę i tkaninę, która przędła się przez całe te dwadzieścia pięć lat w sposób
tak niewiarygodnie złożony, i skoro każdy pamięta wzór i żyje tkając go?
Wy jednakże nie wierzycie mi. Nie macie odwagi uwierzyć, że nie są to tylko spekulacje na
temat cofania się w przeszłość, na temat badania życia was obu, na temat pracy nad stworzeniem
nowej rzeczywistości, w której pozostajemy niezmienieni, choć świat, niestety, ulega zmianie. Ja
jednak dokonałem tego. Dokonałem tego wszystkiego. I tylko ja mam w pamięci obie
rzeczywistości, bo to ja byłem poza czasem, gdy realizowała się przemiana, i to ja ją
przeprowadziłem.
Ale wy mi ciągle nie wierzycie. Brak wam odwagi, by mi uwierzyć, bo czujecie, że
musielibyście uznać się wtedy za obłąkanych. Czyż mogłem odmienić ten tutaj dobrze znany
świat? Niemożliwe.
Jeśli założyć, że to zrobiłem, to czymże był ten świat, zanim zacząłem nim manipulować?
Powiem wam — był chaosem! Był pełen dowolności! Sami ludzie byli prawem dla siebie! W
pewnym sensie jestem zadowolony, że go zmieniłem. Teraz mamy rząd. Kraj jest rządzony. Nasi
władcy mają poglądy, a ich poglądy są narzucane. Nieźle!
Jednakże, panowie, w tamtym byłym świecie, w tamtej starej rzeczywistości, której nikt nie
może znać ani postrzegać, wy dwaj stanowiliście o sobie, walcząc o dowolność i anarchię. Tam
nie było to przestępstwem. Stara rzeczywistość wielu ludziom bardzo się podobała.
W nowej rzeczywistości pozostawiłem was nie zmienionych. Pozostaliście bojownikami o
dowolność i anarchię, a to w obecnej rzeczywistości jest przestępstwem — w jedynej
rzeczywistości, jaką znacie. Zadbałem, byście mogli to ukryć. Nikt nie wiedział o waszych
przestępstwach i mogliście osiągnąć swój obecny status. Ja jednak znałem prawdę i możliwość
jej ujawnienia i — we właściwym momencie — ujawniłem ją.
No, zdaje się, że teraz po raz pierwszy maluje się na waszych twarzach coś, co nie wygląda
na objaw pełnej znużenia tolerancji, objaw lekceważenia, rozbawienia czy rozdrażnienia.
Czyżbym wyczuwał coś jakby przestrach? Wiecie, o czym mówię, prawda?
No proszę, myślcie! Kto należał do Ligi Wolności Konstytucyjnych? Kto pomagał
rozpowszechniać Manifest Wolnej Myśli? Niektórzy sądzili, że było to z waszej strony bardzo
odważne i szlachetne. Podziemie bardzo was aprobowało. Tak, tak, wiecie, kogo mam na myśli
mówiąc o podziemiu. Nie działacie już na tym polu. Wasze pozycje są zbyt eksponowane i macie
zbyt wiele do stracenia. Dysponujecie już stanowiskami i władzą, ale jest jeszcze coś do
zdobycia. Po co ryzykować to wszystko dla czegoś, czego ludzie nie chcą?
Nosicie swoje krzyżyki i należycie do Panteonu. Mój krzyżyk jest jednakże większy, a ja
jestem jeszcze bardziej boski, bo nie wydałem waszych uczynków. Co więcej, panowie,
otrzymałem zaliczkę za doniesienie na was.
Ze to zawstydzające? Skandaliczne? Donosicielstwo? Wcale nie. Zostanę nagrodzony.
Przeraziła mnie hipokryzja moich kolegów, zniesmaczyła i przyprawiła o mdłości ich
wywrotowa przeszłość. Pomyślałem, że mogliby teraz spiskować przeciw najlepszemu,
najszlachetniejszemu i najbardziej boskiemu społeczeństwu, jakie kiedykolwiek zaistniało na
Ziemi. W rezultacie zwróciłem na to wszystko uwagę obyczajnych ludzi, którzy pomagają
kierować tym społeczeństwem w imię trzeźwości myśli i pokory ducha.
Podejmą oni walkę ze złem, które w was tkwi, i będą się starali zbawić wasze dusze, by
uczynić was prawdziwymi dziećmi Ducha. W trakcie tego procesu wasze ciała doznają pewnej
szkody, ale cóż, trudno. Będą to koszta nieistotne w porównaniu z wielkim wiekuistym dobrem,
jakie wam zapewnią. A ja zostanę nagrodzony za umożliwienie tego wszystkiego.
Sądzę, że teraz jesteście, panowie, naprawdę przerażeni, bo wiadomość, na którą wszyscy
czekamy, oto właśnie nadchodzi; rozumiecie teraz, dlaczego proszono mnie, bym pozostał tu z
wami. Rektorat otrzymuję ja, a moja interpretacja teorii Mullera sprawi — wobec hańby tegoż —
że w podręcznikach teoria ta będzie nazywana teorią Dinsmore’a i że może mi ona przynieść
Nobla. Co do was...
Zza drzwi dobiegł odgłos zbliżających się kroków i okrzyk: „Stać!”
Drzwi otwarły się gwałtownie. Do pokoju wkroczył mężczyzna; spokojny szary ubiór,
szeroki biały kołnierz,. wysoki wygięty kapelusz i wielki krzyż z brązu dowodziły, że jest to
kapitan straszliwego Legionu Obyczajności.
Mężczyzna nosowym głosem powiedział:
— Horacy Adams, w imieniu Boga i Kongregacji aresztuję pana za sztuki diabelskie i
czarnoksięstwo. Kari Muller, w imieniu Boga i Kongregacji aresztuję pana za sztuki diabelskie i
czarnoksięstwo.
Krótki, szybki gest jego dłoni. Dwaj oficerowie legioniści zbliżyli się do fizyków w niemym
przerażeniu siedzących w fotelach, rzucili ich na kolana, założyli kajdanki i wykonawszy
najpierw gest pokory wobec świętego symbolu, zerwali im małe krzyżyki przypięte do klap
garniturów.
Kapitan zwrócił się do Dinsmore’a:
— Świątobliwy panie. Proszono mnie o przekazanie wiadomości od Rady Zarządu.
— Świątobliwy kapitanie — powiedział uroczyście Dinsmore, dotykając palcami swojego
krzyżyka. — Radują mnie słowa, jakie przekazują mi ci boscy mężowie.
Wiedział, co zawierała wiadomość.
Jako nowy rektor uniwersytetu mógł, jeśli zechciał, złagodzić karę oczekującą tamtych dwu.
Jego triumf byłby i tak wystarczający.
Mógł to zrobić, o ile byłoby to bezpieczne.
Lecz w objęciach Moralnej Większości, musiał o tym pamiętać, nikt nigdy nie był naprawdę
bezpieczny.
Harfiarz
Hensley Joe L.
Henry Wadsworfh Longfellow twierdził: „muzyka to uniwersalny język ludzkości”.
Czy naprawdę? W mieście, w którym żyję, słyszałem nieraz muzykę nastolatków — grzmiącą
z głośników w parku, huczącą z adapterów w domach sąsiadów, skrzeczącą z ogromnych
tranzystorów przewieszonych przez ramię. Być może jest to uniwersalny język ludzkości; jeśli tak,
to jestem dziwnie niemy.
A ujmując rzecz szerzej — czy muzyka mogłaby być uniwersalnym językiem istot nie tylko
ludzkich? Jak w to coraz bardziej nie wątpić? A może Longfellow miał jednak rację...
Czytajmy więc!
P.n.e.: Po zdarzeniu u wejścia byli nadal trójcą, ale Zewnętrzny, by ratować pozostałych
dwu, musiał się skurczyć i częściowo spłonął. Starszy i Młodszy szukali Zewnętrznego.
Poszukiwania były długie i lata mijały, a oni ciągle śpiewali i szukali.
A.D.: Tego roku Kędzior miał sześć lat i wędrując dnem wyschłego strumienia znalazł obok
szałasu kamień o dziwnym kształcie. Umiał już wtedy zagrać ze słuchu, ale od tego momentu stał
się w tym jeszcze lepszy. I odnalazł drogę swego życia.
Pod koniec lat siedemdziesiątych bar Mike’a znajdował się w wiosce w okręgu węglowym
stanu Kentucky. Wioska była na tyle duża, że mógł w niej funkcjonować bar, sklep, dwa kościoły
i sala zebrań. Bar zarabiał głównie na pokrytych pyłem górnikach i w dzień wypłaty nie było to
miejsce zbyt eleganckie. Na zewnątrz stały ławy z drewnianych bali, wnętrze było słabo
oświetlone i stale panowała w nim wilgoć.
Kędzior, człowiek w wózku inwalidzkim, wieczorami grał w barze na gitarze elektrycznej i
śpiewał. Czasami, jak w soboty, musiał podkręcać wzmacniacz, by go tłum w ogóle słyszał, w
inne zaś wieczory zapadała cisza, gdy grał, bo ciągle jeszcze był w tym dobry. Niekiedy śpiewał i
wtedy przyłączali się do śpiewu. Lecz głównie grał. Jego dłonie poruszały się normalnie, stopy w
ogóle nie. Miał talent. Mógł grać na wszystkim, do czego przyłożył swe zwinne palce: na banjo,
na skrzypcach. Wsłuchiwał się w swoją grę, zapominał o nogach. czasem nawet o stojącym przed
nim drinku, cały zatopiony w muzyce. Miał pięćdziesiąt pięć lat i po jego włosach pozostało już
niemal tylko wspomnienie, stąd przezwisko Kędzior brzmiało teraz jak żart. Twarz pod resztką
włosów przypominała nieustannie zdziwioną twarz klowna, jak gdyby wstrząśnięta
rozpoznaniem, co też to życie zrobiło z człowieka. Był chudy i pił niesłychanie dużo. Niekiedy,
późnym wieczorem, był tak zalany, że grał już tylko instynktownie. Czasem bywał potem chory z
przepicia i nie mógł grać dobrze. To zaś powiększało jego dolegliwości i pił, by zapomnieć o
własnej marności. Błędne koło. Nie miał już innego celu w życiu prócz muzyki: grać ją, słuchać
jej. Nie miał przyjaciół prócz tych jednorazowych, poznawanych wieczorami. W dzień spał po
pijaństwie. Tylko wieczory pełne były życia.
Kędzior urodził się w tym okręgu węglowym i wędrował ku niemu na powrót, w ciemnym
kraju dzieciństwa, kraju indiańskich widm, zabobonów i dziecię cych marzeń, w krwawym kraju
ponurych facetów, bijatyk i rewolwerów szukając miejsca, gdzie by mógł żyć, pić i w końcu
umrzeć. Czasem powracały doń okruchy wspomnień z dzieciństwa; gdy grał na swej pierwszej
gitarze, przypominała mu się chuda, suchotnicza matka, ojciec, który zmarł młodo na raka płuc,
bezduszni krewni, którzy odsunęli go na bok jak nie chciany przedmiot. To kraj sam, nie zaś
postarzała rodzina, przywołał go na powrót w te strony. Było w duszy Kędziora jakieś niejasne
poczucie, że umrzeć powinien właśnie tu, w kraju węgla.
Kędzior wiedział już co nieco o Hickamie, zanim ten zjawił się w barze, by go obejrzeć; to
co wiedział, ograniczało się do jakichś tam historyjek, niewiele tego. Hickam był farmerem,
handlarzem, który wzbogacił się na sprytnie prowadzonym handlu, oszukując stale tw sposób
bezceremonialny i bezwzględny. Ci, którzy w ogóle o nim rozmawiali, twierdzili, że Hickam jest
dziwny. Mieszkał w dawnej posiadłości starego Turnera. Powiadali, że sprowadził tam całe
ciężarówki sprzętu — ale nie po to, by kopać. Górnicy mówili niejasno, że „coś tam robi” w
rejonie pieczar i pagórków, coś co nie ma nic wspólnego z węglem. Pagórki były ostatnią
namacalną pozostałością po Indianach, którzy zanim jeszcze gwiazda rozbłysła nad Betlejem,
stworzyli tu społeczność nie gorszą od dzisiejszych państw.
Wiadomo było, że Hickam przekopywał pagórki, penetrował jaskinie. Cokolwiek by robił,
żaden z owych twardych górników nie ośmieliłby się zbliżyć, aby się przekonać, co on właściwie
robi. Posiadłość Turnera miała zawsze złą sławę. Kędzior pamiętał to z dzieciństwa. Nikt tam nie
chadzał.
Hickam wszedł z hałasem do baru w czasie jednego z lepszych wieczorów Kędziora, gdy
uczucia przebiegały wyraziście od głowy do rąk, gdy dźwięki gitary były muzyką więcej niż
dobrą. Hickam siedział w najciemniejszym kącie pokoju, słuchał i patrzał, zamiast piwa pijąc
Jacka Daniela z coca-colą — jak większość górników. Kędzior widział, jak Hickam śpiewem i
nuceniem wtóruje muzyce. Ten zaś przesłał przez Jonce’a, czarnego barmana-właściciela, parę
Jacków na podium. Kędzior pokiwał głową na znak podziękowania. Bar wokół Hickama
wydawał się mieć w sobie coś niepokojącego, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Kędzior
pomyślał, że Hickam może jednak narobić wiele kłopotu.
Hickam wrócił po paru dniach, w sobotę, gdy w barze nie było tłoczno.
Jonce zbliżył się do Kędziora podczas przerwy w grze.
— Stary, Hickam chce z tobą mówić — powiedział; spojrzenie miał zagadkowe. — Chce ci
postawić drinka i pogadać z tobą. Przeturlam ci wózek.
Kędzior był uprzejmy.
— Jasne, Jonce. Czego on chce?
— Pogadaj z nim — zarządził Jonce. — To co on mówi, jest dla mnie okay. Jest
właścicielem tego budynku. Więc bądź dla niego miły.
Gdy Jonce przetoczył jego wózek do stolika Hickama, Kędzior mógł stwierdzić, że Hickam
jest młodszy, niż przypuszczał; ogromny facet najwyżej nieco po czterdziestce, z ramionami jak
słupy. Jedyną budzącą życzliwość częścią brutalnej twarzy były czarne, nieco wyłupiaste i
przenikliwe oczy. Hickam wziął na spytki Kędziora i ten czuł się jak owad pod mikroskopem.
— Cholernie dobrze grasz, Kędzior — powiedział Hickam. — Mogę ci postawić drinka?
— Jasne, panie Hickam.
Hickam skinął na Jonce’a, a ten przybiegł natychmiast.
— Skąd wziąłeś tę ostatnią piosenkę? — spytał Hickam.
— To wariacje, jakie mi przyszły do głowy. Winters. Drozd. Ale to nie to co oryginał. —
Hickam przypominał Kędziorowi sierżanta artylerii, którego kiedyś znał, a który zginął,
zostawiwszy swe kości w Korei.
— Słyszałem, że dawniej byłeś sławny? — zapytał ciekawie Hickam. — Byłeś w Nashville.
Robiłeś wielkie nagrania.
Kędzior potwierdził obojętnie. Owszem, był sławny w branży. Nie był pierwszy, ale w
każdym razie w czołówce. Wydawało się to teraz bardzo odległe w czasie.
— Jonce mi mówił, że zdrowo oberwałeś w Korei. Kędzior znów potwierdził. Historia była
ogólnie znana. Poniżej pępka działały w nim tylko wnętrzności. Pewne rzeczy, które w nim
funkcjonowały, przestały funkcjonować na zawsze. Karen opuściła go przed dziesięcioma laty,
bo pił. Zabierać się na powrót do tych spraw w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, to kłopot wielki, a
korzyści małe. Kobiety zdawały się uważać, że robią mu łaskę, gdy mu się czasem udawało.
— Może miałbym coś dla ciebie — powiedział Hickam, przysuwając się bliżej. Wskazał na
podium, gdzie leżała srebrna gitara i gdzie stał wzmacniacz i kolumny. — Jak głośno możesz
podkręcić tę cholerę?
— Na tyle, żeby przepędzić stąd ludzi — powiedział zaciekawiony teraz Kędzior. — Na tyle
delikatnie, żeby ich tu zwabić — dodał.
— Dobra. Świetnie. Potrzebuję takiej mocy. Zostaw śpiewanie. Chciałbym cię wynająć na
kilka dni, może nawet na tydzień.
— Robię tu co wieczór z wyjątkiem niedziel. W niedziele mamy zamknięte.
Hickam uśmiechnął się.
— Więc w niedzielę może być pierwszy wieczór. Obgadałem sprawę z panem Joncem;
możesz nie grać w barze tak długo, jak długo będziesz mi potrzebny. Zapłaciłem mu. Tobie też
będę płacił niezły grosz i jeszcze potem coś dołożę. — Wyciągnął rękę i nakrył dłonią dłoń
Kędziora.
Kędzior cofnął dłoń, ale Hickam tylko wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— Nie interesuje mnie sprawa, panie Hickam — powiedział Kędzior, czując niechęć do
faceta. — Niepotrzebne mi inne miejsce, wystarczy mi to tutaj.
— Jedno moje słowo, a możesz stracić tu robotę — powiedział dobitnie Hickam.
Kędzior wzruszył ramionami. Są inne miejsca. Muzyki jest dość. Zawsze się znajdzie
miejsce, gdzie będzie można grać.
Hickam patrzył na niego ze zmarszczonymi brwiami.
— Mógłbym ci zapłacić dużo więcej, niż zarobisz w tej knajpie. Drinki, napiwki i
wyżywienie to wszystko, co tu możesz załapać. Ja wiem.
Kędzior utkwił wzrok w swych bezwładnych nogach i potrząsnął głową.
— Forsa to nie wszystko. Ja tu mam, czego mi potrzeba.
— A może ty się boisz — powiedział Hickam prowokująco. — Żyjesz w tym wózku i masz
stracha. — Rozejrzał się podejrzliwie po salce. — Żaden z tych zasmolonych bękartów nie zbliży
się do mojego domu. Co, nie jest tak? Słyszałeś może o moim domu i o tym, co robię?
— Urodziłem się parę mil stąd — rzekł Kędzior. — Słyszałem o posiadłości Turnera setki
razy. Pamiętam, że dzieci starego Tumera umarły wcześnie, a i on nieźle skończył. Jego żona jest
chyba w szpitalu wariatów.
— Tak, ale nikt nie wie, jak jest teraz — stwierdził Hickam, pochylając się bliżej z
pogardliwym szeptem. — Jakkolwiek by tam było, robi się tam muzyka. I dlatego jesteś mi
potrzebny. Słychać ją słabo z jednej pieczary, gdy się tylko ściemni. Przykładasz ucho do ziemi i
słyszysz wyraźnie. Znasz Pojedynek na banjo? Coś w tym rodzaju. Nie piosenka; ale w każdym
razie dźwięki. Skomplikowane. — Skinął głową na potwierdzenie swoich słów. — Wszedłem
kiedyś do pieczary obok. Nie było słychać lepiej, ale jest tam długa ściana, a na niej malowidła.
Na pierwszym widać coś wielkiego i gorejącego, jak schodzi na dół z nieba. — Wzrok mu się
roznamiętnił. — Na jednym obrazku wszystkie drzewa są powalone, inny pokazuje, jak wszystko
płonie: drzewa, trawa, nawet sama ziemia. Indiańskie malowidła, może jeszcze starsze. Wielu
ludzi to widziało. Jacyś naukowcy z uniwersytetu stanowego chcieli tu przyjechać, żeby się
rozejrzeć, ale Turner ich nie wpuścił i ja też nie mam zamiaru. Kiedyś piłem z Turnerem i on mi
powiedział, że wpuścił tylko czarowników z pięciu plemion. Turner się bał. Zestarzał się szybko.
Jego żona też.
Hickam umilkł; Kędzior czekał.
— Niczego jeszcze nie zauważyłem — przyznał Hickam. — Kiedy słuchałem twojej gry,
przyszła mi do głowy myśl. Jeśli nie chcesz iść ze mną, to wynajmij mi swój sprzęt. Spróbuję
sam.
O muzyce Kędzior nigdy nie słyszał. Pamiętał tylko tyle, że w posiadłości Hickama straszy i
że to jest „złe miejsce”, ale dla Hickama w sam raz. Sięgnął do kieszeni i namacał swój kamyk.
Był zimny. Łańcuszek pękł dawno temu, ale oprawa ciągle jeszcze była.
— Jaka muzyka? — zapytał kręcąc przecząco głową wobec propozycji wynajmu sprzętu. Nie
wynajmuje się czegoś, co jest przedłużeniem własnej duszy. Wziął drinka i wychylił; czekał
dalej.
— Chcesz usłyszeć to granie? — spytał go chytrze Hickam. — Możesz przyjść i posłuchać,
prosta sprawa. — Rozejrzał się po salce. — Ci tutaj powiedzą, żebyś tego nie robił. Przyjdziesz?
Kędzior skinął głową, dość zainteresowany; wszystko mu zresztą jedno.
— Musisz tylko zabrać gitarę i sprzęt. Podwiozę ci je. Mam przenośny generator, możesz się
podłączyć. Duża moc. — Spojrzał na pusty kieliszek Kędziora. — No i będzie coś dobrego do
wypicia.
Kędzior uśmiechnął się i skinął głową.
— Czemu nie? — powiedział miękko.
Hickam nie słyszał, siedział ze wzrokiem rozjarzonym wizjami tego, co miało nastąpić.
Kędzior ponownie dotknął kamyka. Czasami zdarzało mu się śnić, że kamyk śpiewa mu coś,
dziwne pieśni o miłości i śmierci. Nagle wydało mu się, że kamyk stał się cieplejszy. Zdarzało
mu się to niekiedy; zmieniał temperaturę.
Strumień biegnący przez posiadłość Turnera spływał na teren rodzinny Kędziora. Kamyk
mógł zostać przyniesiony przez strumień od pagórków, mógł stoczyć się wraz z wodą,
naznaczony błękitnymi plamkami, gładki w dotyku.
Idziemy do domu, powiedział do niego Kędzior.
W niedzielę rano Hickam zajechał wielką ciężarówką. Załadował sprzęt Kędziora unosząc go
w górę jak piórko. Kędzior zazdrościł mu mocnych nóg. Hickam dostrzegł, że Kędzior mu się
przygląda, i wyszczerzył zęby; oczy miał niczym obsydian. Podniósł Kędziora i umieścił go w
szoferce; potem ruszyli zbaczając po pewnym czasie z głównej szosy. Wynaleźli boczną,
żwirowaną drogę, potem wyboisty, błotnisty trakt pośród drzew tak zielonych, że wydawały się
wręcz błękitne. Odkąd zboczyli z szosy, okolica wyglądała tak, jak zapewne wyglądała dziesięć
tysięcy lat temu. Kędzior trzymał się mocno pasa bezpieczeństwa, jego martwe nogi
podskakiwały. Był skacowany i czuł mdłości od nadmiaru alkoholu. Pokrowiec jego wózka
stojącego w tyle ciężarówki spadł na wzmacniacz.
— Trochę wolniej, panie Hickam. Ten sprzęt jest delikatny.
— Och. No jasne. — Hickam wyjął piersiówkę i podał. Kędzior przyjął z wdzięcznością i
pił, dopóki alkohol nie dotarł do miejsc, gdzie kończyło się czucie. Hickam pociągnął także i
schował butelkę do kieszeni na biodrze.
— Słyszałeś o Schliemannie? — zapytał, cały rozluźniony.
— O kim?
— O Schliemannie. Heinrich Schliemann. Odkrył ruiny Troi. — Hickam przytaknął samemu
sobie. — Czytałem o nim jedną książkę. Zawsze chciałem... Teraz być może trafiłem na coś dla
siebie. Ale to żyje. Kędzior. To jest coś żywego.
Kędzior uśmiechnął się, a Hickam to dostrzegł.
— Poczekaj — powiedział tajemniczo. — Przestaniesz się śmiać.
Pieczara znajdowała się na terenie pełnym nierówności. Wokół rozciągały się indiańskie
pagórki. Przed pieczarą blisko wejścia znajdował się wyschły staw otoczony przez zarośla i
drzewa, zarośnięty cały chwastami, z wyjątkiem części najgłębszej. Stała w niej woda.
Hickam wyciągnął rękę.
— Tam jest wejście. Ciągle jest tam jeszcze pełno wiosennego błota i trzeba będzie uważać z
kablami, ale ja tu wszystko urządzę i wieczorem będziesz mógł grać.
— Całe moje zajęcie to grać?
— Najpierw posłuchasz, potem będziesz grał. — Hickam powiedział to poważnie, trzęsąc
głową i nie patrząc na Kędziora. — Widzisz tam, przed wejściem do pieczary? Tam cię posadzę,
obok tej głębokiej dziury. Ono żyje właśnie w niej. Woda stoi gdzieś na cztery czy sześć metrów
w dziurze. Bóg wie jaką ta dziura ma głębokość. Za głęboka, żeby zmierzyć. Kiedyś spuściłem
linę, ale nie dosięgłem dna.
— Jaką długą linę? — Kędzior poczuł chłód na ciele. Hickam wzruszył ramionami.
— Bardzo długą. Cały kołowrót się rozwinął. Myślałem, że może ono jest głodne.
Przywiązałem do liny wieprzka, ale wrócił nienaruszony.
Kędzior patrzył. Otwór był szeroki gdzieś na cztery metry, otoczony drzewami i zaroślami,
dziwnie kolisty. Ściany były gładkie, a otwór nieco oddzielony od reszty starego wyschłego
stawu. Otwór wchodził w grunt nieco ukośnie, tak iż wcinał się pod pieczarę. Zbliżywszy się
Kędzior dostrzegł wokół niego zieloną roślinność kwitnącą obficie.
Hickam uśmiechał się.
— Zobaczyłem tę dziurę i usłyszałem dźwięki. I nigdy nie widziałem roślin takich jak te, co
tu rosną wokół tego otworu. Ja jestem człowiek ciekawy świata.
Miałem w życiu dwa razy duży majątek i masę kobiet. Zastanawiałem się, co zrobiło tę
dziurę. Stary Turner myślał, że mnie naciągnął. Zapłaciłem mu za dużo, ale dałbym jeszcze
więcej. I od razu wiedziałem, że nie ma tu węgla, choćby on nie wiem jak mnie przekonywał. Ale
mam coś, czego nie ma nikt, i posiadam to wyłącznie dla siebie. — Skinął głową, oczy mu
zapadły, jego spojrzenie było jakby nieobecne. — No, teraz zaczniemy cię instalować. —
Wręczył Kędziorowi butelkę. — Jeszcze jest dużo — powiedział życzliwie, patrząc jak Kędzior
pije.
Najpierw Kędzior słuchał. Rzeczywiście coś tam było. Dziwny dźwięk. Trzeba było się
wysilić, żeby coś usłyszeć, jak przy zanikających szeptach. Kędzior wydostał się z wózka i leżał
na ziemi, przykładając ucho do skalistego gruntu i gładząc go palcami. Zaledwie słabe dźwięki i
tylko ślad jakiejś linii melodycznej, ale stale powracający. Kamień w jego kieszeni był w dotyku
bardzo ciepły.
— W niektóre noce słychać lepiej — powiedział Hickam. Słuchali jeszcze, a owady bzyczały
wokół nich. Pili whisky z letnią coca-colą.
— Jest już ciemno, chcesz teraz zagrać? Kędzior przystał i Hickam pomógł mu umieścić się
w wózku.
Był to najdziwniejszy koncert, jaki Kędzior kiedykolwiek grał. Jednoosobowa publiczność, a
w pobliżu warkot spalinowego generatora. Księżyc nie świecił, a Hickam nie zainstalował
oświetlenia. Na słupie obok pieczary, blisko owego wypełnionego wodą głębokiego otworu,
świeciła tylko jedna lampa. Hickam ustawił aparat fotograficzny za zagajnikiem małych drzew,
jakieś trzydzieści metrów od miejsca, gdzie grał Kędzior.
Kędzior zwiększył moc wzmacniacza. Grał teraz własną wersję Jima Boba. Akordami,
klasycznie, szybko przebierając palcami. Potem przeszedł do Zielonych rękawów i do Bożego
losu, potem zmieszał country western z gospel rozgrzewając się własną grą. Już po pierwszych
tonach swojej gry przestał patrzeć na wylot otworu; po raz nie wiadomo który porwała go własna
muzyka. Nie obchodziły go już nogi, żona, która go opuściła, ani nawet dzieci, które zawsze
chciał mieć, ale których nie miał. Grał przerywając tylko od czasu do czasu, żeby wypić.
W środku Czat uświadomił sobie nagle, że on i Hickam nie są już sami. Było jakieś coś, co
się poruszało i lśniło u obrzeża otworu, coś co delikatnie towarzyszyło grze, wyprzedzając linię
melodii, kołysząc się, włączając przy pomocy dźwięków, jakich Kędzior nigdy jeszcze nie
słyszał. Nie była to ani gitara, ani banjo, ani żaden ludzki instrument, a mimo to owo coś stale
akompaniowało, chwytając natychmiast zmiany melodii i rytmu. Najbardziej przypominało
harfę, stwierdził Kędzior. Może trochę skrzypce. Ale bardziej harfę.
Dał z siebie co najlepsze: smutną i pełną nastroju samotności piosenkę Daleko, daleko do
domu, i owo coś wzleciało wzwyż, tańcząc nad powierzchnią otworu. Kędzior skinął temu
czemuś głową, wcale nie przestraszony. Nic co tworzyło muzykę, nie mogło wzbudzić w nim
lęku. Stwór był duży i rozpinał pod niebem swoją postać podobną do namiotu o jasnych,
ruchomych liniach, które łączyły się ze sobą, kręcąc się i wirując, a potem znikały w rozległej na
metr średnicy strefie czerni wokół górnej części postaci. Nie miała ona oczu, nie miała
wyraźnego kształtu, a jednak Kędzior wiedział, że ona go widzi. Przez chwilę mniemał, że to
ruch owych jasnych linii wytwarza dźwięki, ale potem stracił co do tego pewność. Być może
linie tylko wyrażały rytm, a muzyka płynęła z czarnej strefy. Kształt stwora wydał się
Kędziorowi jakoś znany, jakby go już kiedyś widział na jawie lub we śnie.
Umiało robić muzykę. Boże, i to jaką muzykę! Kędzior spędził wiele czasu wśród grajków,
co nie umieli czytać, nie mieli słuchu, poczucia rytmu, nie znali tonacji, wysilali się daremnie.
Ale nie to tutaj. To umiało latać.
W chwilach przerwy w grze Kędzior słyszał, jak z tyłu za nim pstryka raz po raz pracowity
aparat Hickama.
Całą noc grał Kędzior w tym miłym towarzystwie, zapomniawszy o Hickamie, nie
pamiętając nawet o piciu. Od czasu do czasu. przestawał, czekając na ową istotę, którą nazywał
teraz Harfiarzem, aby samemu zagrać jego melodię, ale ten nie miał nic swojego. W takiej chwili
Harfiarz czekał, aż niestrudzone palce Kędziora znów zagrają. Kędzior wyciszył sprzęt do takiej
głośności, by ponad dźwiękami własnej gitary móc słyszeć Harfiarza. Tak było lepiej.
Przed świtem Harfiarz ciągle jeszcze grał. Przesunął się w róg otworu i unosił się nad wodą
w swoiście lekki sposób; Kędzior mógł mu tylko zazdrościć. Jasne, srebrzyste linie zdawały się
przepływać nieco wolniej, a Kędzior, zmęczony, grał teraz proste melodyjki. Obaj byli zmęczeni.
Na chwilę przed tym, jak słońce ruszyło w swą drogę po niebie, Harfiarz zanurzył się w
otwór i zniknął. W jednej chwili był, a w następnej już go nie było.
Swą ostatnią melodię Kędzior dokończył sam. Nie było w jego stylu przerywać w pół taktu.
Usłyszał, jak Hickam chichocze do siebie, najwyraźniej uszczęśliwiony.
— Udało ci się, udało — wołał, śmiejąc się do Kędziora. — Boże, ależ narobiłem zdjęć.
Miły stworek. — Trząsł głową i śmiał się, pełen w tej chwili ożywienia ii życzliwości. — Idę je
wywołać. Przyniosę jakieś jedzenie i coś do picia. Czekaj tutaj. — Spojrzał z ukosa na Kędziora.
— Wiesz, co to jest?
Kędzior potrząsnął głową. Nie wiedział, co powiedzieć, z czym to porównać.
— Harfiarz — rzekł z uśmiechem, ciągle jeszcze zanurzony w muzyce.
— Coś z innego świata albo z innego czasu. Coś z legend. Bóg wie, w jakim to jest wieku.
Ono tu mogło żyć od dziesiątków tysięcy lat. Tę dziurę zrobił na pewno pojazd, w którym ono
przyleciało. Może rakieta. Chciałbym mieć to, cośmy widzieli. I rakietę. Potrzeba mi forsy na
wykopanie tego.
— Chcesz to mieć? — zapytał Kędzior nagle zaniepokojony.
— Złapać je i pokazać światu. Znów byłbym bogaty!
— Lepiej pozwolić ludziom, żeby tu przychodzili i oglądali je, gdy ono zechce się pokazać
— powiedział Kędzior wspominając dźwięki Harfiarza. — Słuchać go.
— Liną nie wyciągnę, może siecią — dumał Hickam. Kędzior potrząsnął głową.
— Ja się do tego nie przyłożę.
— Ty tylko graj. Graj i pij. Po to cię tu przywiozłem. Po to cię wynająłem. — Hickam
pochylił się nad Kędziorem, dużo większy od niego i silniejszy. — Jak nie będziesz grał, będzie z
tobą kiepsko. Nie będzie nic do picia, a ja będę grał sam.
Kędzior patrzył gdzieś w dal. Dotknął dla pociechy starego kamyka w kieszeni. Kamyk
wydawał się bardzo ciepły. Po chwili Hickam odszedł. Kędzior zasnął, spał i miał sny.
Gdy Hickam wrócił z jedzeniem i zdjęciami, Kędzior stwierdził, że facet jest zdrowo zalany.
Rzucił Kędziorowi torbę zimnych hamburgerów i otwarł dla niego butelkę piwa. Z
niesmakiem upuścił Kędziorowi na kolana stertę zdjęć.
— Wszystkie do kitu — powiedział ze złością. — Kosztowny aparat, a złapał tylko jakieś
świecące linie. A nie to, cośmy obaj widzieli.
Kędzior oglądał zdjęcia pijąc łapczywie. Na jednych słabe linie świetlne, niczym dalekie
promienie letniego słońca, wyrastały spoza drzew i zarośli. Na innych nie było nic prócz
Kędziora, jego wózka i gitary, nieco zniekształconych, jak gdyby fotografowano poprzez ciemną
pofalowaną szybę.
— Muszę to schwytać — powiedział ponuro Hickam.
— Z łapaniem będzie jak z fotografowaniem, panie Hickam. Jego nie można mieć. Pojawił
się nie wiadomo skąd, żeby grać ze mną, i bardziej się do naszego świata nie może zbliżyć. Tak
mi się jakoś zdaje. Pan uważa, że on jest stary. Nie wiem, czy rzeczywiście. Kiedy pan poszedł,
myślałem trochę o tym. Sądzę, że on tu na coś czeka, a nas — mnie — był tylko ciekaw, nic
więcej. Ale ja umiem grać, więc mnie zaakceptował. Nastawanie na niego może narobić
wielkiego kłopotu.
Hickam spojrzał na niego pogardliwie.
— Kto by się przejmował, co myśli taki kaleka i pijaczyna. Nic nie wiesz. Miałeś kiedyś
swój czas, swoją szansę. Teraz daj szansę mnie. Ty graj na tej swojej milutkiej gitarze i pij
whisky. Resztą ja się zajmę.
— Nie pomogę, a jeśli zdołam, ostrzegę go — z uporem twierdził Kędzior. — Słowo honoru.
— Przestań mi tu paskudzić, bo cię wrzucę do tej dziury, razem z wózkiem i ze wszystkim
— odgrażał się Hickąm wściekły, z oczami nabiegłymi krwią.
Kędzior przestał, ale myślał swoje.
Przez cały dzień Hickąm pił i pracował nad czymś, czego nie chciał Kędziorowi pokazać.
Robił to za pobliskimi drzewami i od czasu do czasu śmiał się przy pracy. Kędzior mógł
stwierdzić, że było to urządzenie złożone z lin, haczyków i łańcuchów przeciwśniegowych, które
Hickąm przydźwigał z platformy wielkiej ciężarówki.
Kędzior siedział w milczeniu i czekał. Tęsknił za czymś do picia, ale instynkt nie pozwalał
mu prosić Hickama, który w zamian za alkohol mógłby chcieć czegoś od Kędziora.
Gdy zapadł zmrok, Hickąm przetoczył Kędziora nad wielki otwór. Podłączył gitarę do
generatora, dotykając palcem strun upewnił się, że jest włączona, a potem wrócił do swej
kryjówki.
— Graj! — rozkazał ochrypłym głosem. — Graj, a dam ci tyle wódki, ile zdołasz wypić,
dam ci całą beczkę. Wielką, że można się w niej utopić.
Kędzior uśmiechnął się uprzejmie i potrząsnął głową; nie był zły, ale zdecydowany, bo
uważał, że chwytanie Harfiarza nie jest dobrą rzeczą.
Hickam szybkim krokiem nadszedł od strony kryjówki. Wyjął gitarę z rąk Kędziora i położył
ją na ziemi. Ciężkimi rękami zaczął okładać kalekę. Kędzior upadz z posiniaczonymi żebrami;
zęby miał naruszone, z nosa kapała krew.
— Przysięgam, że wrzucę cię do wody — oddychając ciężko, powiedział Hickąm. Patrzył na
Kędziora i nagle podniósł brwi. — A może tego właśnie chcesz, przynajmniej trochę. Wycofać
się z tego? Umrzeć? — Wyciągnął swoje mocne ręce i podniósł Kędziora z wózka. Przeniósł
inwalidę w pobliże wejścia do jaskini i rzucił go tam na ziemię.
— Jeszcze nie teraz — powiedział. — Powiedziałem ci, ze umiem grać, i będę grał. Gram na
tyle dobrze, że wyciągnę je spod wody; ono jest ciekawe w ogóle wszelkich dźwięków. Z tobą
policzę się później. — Skinął głową. — Nikomu nie będzie cię brakować. Jonce przyjmie
wszystko, co mu powiem. A powiem mu, że się spiłeś i wpadłeś do wody. — Kiwnął głową
znowu, oszołomiony alkoholem i planami. — Jasne. — Polazł z powrotem do kryjówki i wrócił z
urządzeniem, jakie wyprodukował. Okrutna sieć haków, drutów, łańcuchów i lin. Rozłożył to u
stóp, gotów do działania. Usiadł w wózku Kędziora i podniósł gitarę.
— Teraz słuchaj — rzucił rozkaz w powietrze. — Lepiej słuchaj.
Zagrał. Ciężko i źle, ale głośno. Jego repertuar był ograniczony, więc grał stale te same
utwory, grał wściekle, z twarzą coraz bardziej ponurą, bo Harfiarz się nie pokazywał.
— Niech cię szlag — klął mając na myśli Kędziora, a także otwór. — Wyłaź. No wyłaź!
Wreszcie, gdy Kędzior już był pewien, że Harfiarz nie wyjdzie, bo tak jest bezpieczniej, ten
ukazał się w rogu swej jamy. Wyszedł i wybaczył Hickamowi jego brzdąkanie, wybaczył im obu,
dając własną doskonałą i skomplikowaną harmonię.
— Wyłaź stamtąd — krzyczał Hickam zupełnie już zawiedziony.
Kędzior ujrzał, jak Harfiarz uniósł się nieco wyżej i przesunął się znad wody nieco bliżej
Hickama. Wystarczająco blisko. Kędzior krzyknął ostrzegawczo.
Hickam odrzucił gitarę. Kędzior zadrżał z bólu, gdy uderzyła o ziemię. Hickam zmienił się w
wielkiego kota; podniósł swoją sieć i zarzucił na ów kłąb płynnego ruchu.
Czarno-srebrny stwór skulił się w sobie, zamiauczał i zaskomlał, pokonany. Złapany!
— Puść go — prosił Kędzior. — On nie jest przeznaczony do siedzenia w klatce i do
oglądania przez takich jak ty i ja.
— Zamknij tę twoją cholerną gębę — powiedział triumfalnie Hickam. — Już mi nie jesteś
potrzebny. Skończę z tobą, jak tylko zamknę na dobre tego stwora.
Cisnął sieć na ziemię. Stwór wewnątrz niej wydawał dźwięki nieco podobne do kocich,
poruszał się słabo i tylko migoczące ruchy „ramion” dowodziły, że żyje.
— Zdechnie w tej sieci — zawołał Kędzior, uświadomiwszy sobie nagle tę ewentualność.
Hickam rzucił w niego kołkiem. Kołek odbił się od ściany skalnej obok Kędziora.
Harfiarz zwinął się w małą kulę. Wydawał teraz tylko jeden, niemuzyczny dźwięk, tak
rozdzierający i przerażający, że Kędzior schował głowę w ramiona, które nagle stały się zimne.
Z głębiny wypłynął drugi Harfiarz. Ten miał błyskające światłem ramiona na tyle grube, by
przyćmić blask bladego księżyca. Górna część miała z cztery metry średnicy. Kędzior
przypuszczał, że tamten Harfiarz był młody, ten zaś na pewno był stary. Zakręcił się na moment
nad powierzchnią otworu, potem wzniósł w górę i ruszył.
Hickam wrzasnął i rzucił się do ucieczki. Harfiarz złączył się z nim, owinął go, potem puścił.
Wydało się, jakby Hickam zmalał. Upadł i leżał bez ruchu.
Wielki Harfiarz okrążył sieć, najwidoczniej niezdolny sobie z nią poradzić, usunąć ją.
Kędziorowi wydało się, że mały Harfiarz w sieci stał się jeszcze mniejszy.
Kędzior zaczął się czołgać na swych mocnych rękach. Wlókł za sobą swoje ciało zmierzając
ku Harfiarzom. Słyszał, jak piszczą do siebie, dźwięki się mieszały. Gdy dotarł do sieci, wielki
dostrzegł go, coś się wysunęło, dotknęło Kędziora i cofnęło się. Dotknięcie było krótkie i zimne.
Kędzior szarpnął za kołki. Uniósł róg sieci i odepchnął. Wielki owinął powstającego małego
i triumfalnie wzniósł się w powietrze ponad otwór. Potem obaj nagle znikli bezszelestnie, bez
najmniejszego pluśnięcia.
Kędzior poczołgał się do Hickama. Nic się nie poruszało w ciele Hickama, a ciało było
zimne jak pagórek śniegu.
Położył się obok Hickama i usiłował sobie uświadomić, co się z nim teraz stanie, ale nie
przejmował się tym zbytnio. Może mógłby uruchomić ciężarówkę i może przy pomocy ciężarka
na desce gazu i odrobiny szczęścia mógłby wydostać się na szczyt góry. Tam by go już ktoś
znalazł. Potrząsnął głową. Od dawna nie miał do czynienia z ciężarówką, a gładkie boki wozu
uniemożliwiłyby mu wejście do środka, zwłaszcza jeśli Hickam zamknął szoferkę. Przeszukał
kieszenie Hickama i znalazł łańcuszek z kluczami, lecz gdy je wziął do ręki, stały się dziwnie
lekkie, a potem rozsypały się na proszek.
Westchnął z rezygnacją. Poczołgał się do ciężarówki i podniósł się chwytając zderzaka, a
potem błotnika. Następnie, ułożywszy się na plecach, dotarł do szoferki odpychając się rękami.
Drzwi, jak się należało spodziewać, były zamknięte.
Wrócił do gitary. Generator ciągle szedł. Podniósł gitarę, przybrał odpowiednią pozycję i
zaczął grać na niej sygnał SOS; grał bez przerwy, na najwyższej mocy. Robił to, aż się zmęczył i
stracił serce do tego zajęcia; zbliżał się świt. Nikt nie nadszedł. Nie wierzył, by ktoś w ogóle się
zjawił. Może kiedyś Jonce, ale nie za szybko. Może nigdy. Nie było nikogo. Ludzie słuchali i
tylko tyle.
Gdy się poddał i pozwolił gitarze zamilknąć, na rogu otworu pojawił się mały Harfiarz.
Uniósł się i przysunął do Kędziora, najwidoczniej się nie bojąc. Kędzior kiwnął mu głową i
zagrał jakąś melodię, ale odpowiedzi nie było. Skinął głową ponownie i położył ostrożnie gitarę
na ziemi, sądząc, że Harfiarz jest ciekaw instrumentu. Harfiarz zbadał gitarę okrążając ją wokoło
i dotykając jej błyskami swych ramion. Ze wzmacniacza rozległy się dźwięki, ale Harfiarz nie
wydawał się być nimi zainteresowany. Gdy miał dość gitary, dotknął Kędziora. Dotknięcie było
dziwne, ale nie nieprzyjemne, zimne i mrowiące. Delikatne błyski igrały wokół Kędziora
przesuwając się to tu, to tam, zanikając przy bezwładnej części jego ciała. Potem harfiarz wrócił
do gitary, zapewne bardziej dla niego zajmującej. Kędzior zatroskał się, co będzie, jeśli stwór
zajmie się generatorem, i wyłączył gitarę. Popchnął ją ku Harfiarzowi, prezent absolutny,
ekspiacja za mimowolny udział w polowaniu na stwora.
— Weź — zachęcał. — Jak się stąd wydostanę, kupię sobie inną. Może się nauczysz nią
posługiwać. — Kiwnął głową do Harfiarza i przesuwał instrument w jego stronę, mając nadzieję,
że ten gest jest jasny.
Z otworu wydobył się ponownie większy Harfiarz wywołując podmuch wiatru. Przyfrunął do
Kędziora. Harfiarze zapiszczeli do siebie. Wielki dotykał Kędziora tak jak mały, zatrzymując się
przy tej lub owej części ciała, badając.
Kędzior i jemu podsunął gitarę.
Gdy to nastąpiło, wielki podniósł małego w swych błyskających ramionach. Zwrócił gitarę
Kędziorowi, ale ten potrząsnął głową i cofnął się w tył, tak że jego intencje z pewnością ukazały
się im jednoznacznie. Wielki Harfiarz schylił się i gitara zniknęła w jego centralnej strefie czerni.
Kędzior dotknął kieszeni, kamyk był tak gorący, że niemal parzył palce. Jeszcze jedna rzecz
do ofiarowania — jeśli ją zechcą.
Wyjął kamyk i spojrzał nań raz jeszcze, przekładając go z ręki do ręki, mały rzeczny kamyk
stworzony przez kogoś lub urobiony przez coś sto albo dziesięć tysięcy lat temu. Położył go
przed sobą na ziemi, tak by tamci mogli go widzieć, potem znów się wycofał. Zbliżyli się do
kamyka szybkimi ruchami, srebrne ramiona poruszały się jak wiatraki, najwyraźniej
podekscytowani. Pochylili się nad nim jakby z uroczystą powagą. Wielki schował kamień w
swojej czerni, a Kędzior poczuł dotkliwie utratę tej resztki dzieciństwa, pamiątki po zmarłej
matce. Czymkolwiek jednak by ów kamyk był, stał się on teraz dla tamtych ważny. Kędzior był
zadowolony, że go znalazł — i że go oddał.
Przy otworze obaj Harfiarze zatrzymali się i odegrali duet dla Kędziora, bardzo dziwny, ale
miły, przekazując coś muzyką, tak iż Kędzior zapragnął na powrót gitary, by móc odpowiedzieć.
Wielki wydobył kamyk i trzymał go pod porannym niebem. Kamyk wydał się Kędziorowi
większy niż zwykle. Gdy się to stało, Harfiarz czekał przy otworze, zapewne dopóki Kędzior się
nie domyśli, dlaczego czekają.
Kędzior przyczołgał się do nich i wyciągnął ramiona, a oni przesunęli się nad nim i
przeniknęli przez niego. Poczuł się łagodnie połknięty i umieszczony w ich wspólnej strefie
czerni; nakarmił go kamień i stało się.
I było ich już trzech, a wkrótce miało być czterech i nie było już sensu kryć się i czekać.
Potem działy się jeszcze i inne rzeczy, ale najpierw był początek i poznanie; samotność
zniknęła. I najważniejsze dla Kędziora, że odtąd już zawsze trwała muzyka — muzyka, która
łączyła w sobie harfę i gitarę.
Wielki Tom Błazen
czyli
zagadka kufrów z Urzędu Celnego
w Calais
Lafferty R. A.
Jakże trudno wskazać drugiego najlepszego.
Kto w dziejach świata jest drugim najlepszym naukowcem? Pierwszy to, rzecz jasna, Izaak
Newton, ale kto jest drugi w kolejności? Nigdy tego nie ustalimy, możemy tylko prowadzić
nieskończone spory na temat co najmniej dwudziestu pięciu kandydatów.
A kto jest drugim najlepszym w dziejach świata pisarzem? Pierwszy to William Szekspir,
rzecz jasna...
Rzecz jasna.
Szkoda, że tak mało wiemy o Szekspirze i ze tak wielu ludzi jest świecie przekonanych, iż
Szekspir nie istniał, a przypisywane mu sztuki i poezje napisał ktoś inny. Jeśli jednak ktoś chce
rozpętać na nowo szaleństwo Wielkiej Kontrowersji Na Temat Szekspira, niech przeczyta tę oto
szaloną historię.
— Projekt „Szok Sfer”, nieprawdaż? — zapytał Goguś swoim gadzim, nachalnym głosem.
Był dumny z tego, że wyprodukowano go w Ameryce, i często reagował arogancko. — Zawsze
wolałem „Szok Sześcianów”. Można wiele zrobić, gdy się nieco zaokrągli rogi sześcianu, a jako
że jestem kierownikiem projektu...
— Żartowniś z ciebie, Gogusiu — powiedział Shepherd O’Shire, Pełnomocnik Spółki z
Ograniczoną Odpowiedzialnością „Szczęśliwe Mózgowie”. — Nigdy więcej nie dostaniesz pod
opiekę żadnego projektu. Mamy nauczkę. Będziesz przy tej sprawie roboczym komputerem i
niczym więcej. I dopilnujesz, by ci twoi dwaj przyjaciele, maszyna angielska i francuska,
odłożyli na bok swoje błazeństwa i pracowali z tobą skupiwszy się należycie i wyłącznie na
pracy.
— Czuję forsę w tej sprawie — powiedział Goguś.
— Nie, nie będzie żadnych pieniędzy — zaprzeczył Shepherd. — W ogóle nie będzie
kredytów.
— Seans to jedyny sposób wydostania informacji od ludzi zmarłych — przerwała Lawenda
Brodie. (Pewnie nie wiecie, że jej nazwisko, Brodie, znaczy „przepaść”). — Martwi ludzie są tak
czy owak na straconej pozycji. Przycisnąć ich, powiadam. Niech zeznają!
— Mam informację, w moim magazynie mózgowym na parterze, że forsa jednak ma być —
nalegał Goguś — a nie chodzi mi tu o jakieś drobne w postaci kredytu.
Goguś, błazen na wskroś, aż po samą swą przekładnię satelitarną, występował w postaci
zdolnej do poruszania się maszyny typu „wesoły wielkolud”. Jako mobilny, nie nosił ze sobą
wiele mózgu, ale za to dysponował szybkim połączeniem ze swoim magazynem mózgowym.
— No więc, Lawendo — kontynuował Goguś — słowo „seans” oznacza siedzenie na
miejscu. Otóż ja ten problem pokonałem. W swoim obecnym znakomitym przedłużeniu mogę to
już robić. Odgryzam ten mój wielki smoczy ogon i mogę siadać. Ubóstwiam siebie
rozwiązującego nierozwiązalne problemy takie jak ten oto.
Goguś był jedynym nieczłowiekiem wśród członków uczonego towarzystwa, jakie
wchodziło w skład Spółki, ale na jej sesjach miał wielu gości nie będących ludźmi.
Ludzkimi członkami Spółki byli: Shepherd O’Shire, Lawenda Brodie, Emery Briton, Byron
Verre i Arsene Gopherwood.
— Goguś, to poważny projekt — powiedział nerwowo Shepherd. — Powtarzam, nie ma
miejsca na błazenadę.
— A przecież „Błazen” to przypadkowo nazwisko osoby, którą badamy — Goguś
uśmiechnął się swoim metrowym uśmiechem. — „Błazen i jego Polilogi”, tak się ma nazywać
badanie.
— Wolałbym „Zagadka Kufrów w Urzędzie Celnym w Calais” — powiedziała francuska
maszyna Dingo. Dingo przybył właśnie w postaci swego przedłużenia, które było Francuskim
Robotnikiem Ziemnym; miał małe wąsiki artysty, nosił beret i ściągnięty paskiem sweter. —
Dobrze, że się pośpieszyłem! My Francuzi zawsze jesteśmy tacy szybcy. Mogę wam tu wiele
pomóc. I pamiętajcie, że według norm „Czasu Dostępu do Magazynu Kodowanej Informacji”
jestem tylko o trzy minuty od mojego mózgu we Francji.
— Gdzie jest Szycha? — zapytała Lawenda. — On zawsze przedstawia projekt. Wy
maszyny tylko wykonujecie. Lubię doskonały wykład.
— Powinien gdzieś tu być — stwierdził Goguś. — Próbuje wyliczyć, jakie opóźnienie było
w tym przypadku opóźnieniem właściwym. Pewnie podłączył się do swojego magazynu w
Londynie jakimś dobrym kanałem.
— „Ten złoty tron, królewski tron, ta wyspa z berłem” — zaintonował Szycha wchodząc
zamaszystym krokiem aktora.
Ten szczęsny ludzki ród, ten mały świat,
Ten cenny kamień w srebrnym morzu,
Szekspir i Szycha, jeden i drugi „bard”,
Błogosławiona intryga, ziemia, kraj, ta Anglia.
Potem Szycha padł na twarz. Jak wiecie, Anglicy mają swoje, bardzo subtelne, poczucie
humoru. Szycha przybył w postaci Noela Cowarda. Wypisz, wymaluj Noel Coward, taki jaki jest
dzisiaj. Jak wam wiadomo, Noel po śmierci nie przestał mieć pomysłów.
— Pracujemy tu, moje dzieci, bardzo szybko — powiedziała Lawenda. — Jestem pewna, że
najlepszą formą będą seanse, i sądzę, iż dobrze byłoby już zacząć pierwszy.
— Łaskawa pani, forma seansów nie jest odpowiednia — ucięła krótko angielska maszyna
Szycha.
— Słuchaj, ty lepki ćpunie, byłam na mnóstwie seansów, które przebiegały należycie.
— Fakt, że jest coś takiego jak „głęboki odczyt psychiczny”, który występuje na kształt
zjawy, podobnie jak w czasie wywoływania duchów — zgodził się Szycha. — Znamy się na tych
sprawach. Zwracamy się z tym do naszych magazynów, a mózg magazynowy wytwarza „odczyt”
ze swych niezgłębionych zasobów danych. Odczyty psychiczne występują w postaci jakby
smużek dymu. Wznoszą się, rozrastają, łączą ze sobą. A potem przemawiają jak postaci
wywołane w trakcie seansu.
— Nie bądźmy zbyt pompatyczni w tej kwestii — napomniał ich pełnomocnik spółki
„Szczęśliwe Mózgowie”, Shepherd O’Shire. — Szybki wypad przyniesie nam więcej niż
obleganie problemu. Jedyne, co mamy zrobić, to odpowiedzieć na wszystkie pozostające dotąd
bez odpowiedzi pytania dotyczące starego Szekspira, rozwiać wszelkie niejasności na temat jego
istnienia i autorstwa, określić jego rolę i znaczenie oraz jeśli to możliwe, powtórzyć jego
oddziaływanie. Chodźmy teraz do saloniku, rozluźnijmy się i ustalajmy, jakie dane mamy
rozważać.
— Tak, tak, natychmiast — Goguś zrobił gamoniowaty grymas szerokim, pokrytym zieloną
skórą smoczym pyskiem. — A tych trzynastu panów i dziewięć pań tu obecnych będzie
uczestniczyć w naszych dyskusjach. W gruncie rzeczy to oni dostarczają motywacji tym
dyskusjom.
— Co? Jak? Co to za ludzie? — zdumiał się Shepherd. — Skąd oni spadli? Z jakiego nieba?
— Ja znam większość spośród tych trzynastu panów i dziewięciu pań — powiedział Arsene
Gopherwood — i rozpoznałbym ten typ, nawet gdybym nie znał poszczególnych osób. To są
mianowicie przedstawiciele wydawców, czyli tak zwani prze-wydzi. Chodzą przechyleni na bok
ze względu na ciężar książek, które noszą ze sobą, żeby do nich zaglądać.
— Ależ to wszystko nie tak — stwierdziła Emery Briton. — Ktoś nabrał tych bystrookich
ludzi, każąc im tu przyjść. Czy oni nie wiedzą, że powieści komputerowe stoją na równi z
powieściami dla dzieci? Te rzeczy wyprodukowane przez maszyny są może i rzetelne, ale ich
podaż jest niemała.
— Panie, panowie, członkowie Spółki, proszę wejść i rozgościć się — słodkim głosem
oznajmił Goguś. A potem, niższym już tonem, zwrócił się do ludzi ze Spółki: — Bawcie się,
kochani, z nami. Naprawdę są duże pieniądze na ten cel. Duża sprawa, gdy sięgamy do
„Szkatuły” już otwartej i wykorzystywanej owocnie przez te cztery wieki. Ale wrażenie będzie
trzy razy większe, gdy sięgniemy do „innej szkatuły”, która jest trzy razy większa od tamtej, ma
dziesięć razy większą zawartość i jest sto razy wspanialsza.
— No więc, zabawimy się wraz z wami przy pomocy trzech wymyślnych machin —
powiedział Shepherd. — Przez jakieś dziesięć minut będziemy się bawić wspólnie. A teraz
spróbujmy zobaczyć „głęboki odczyt psychiczny” samego Szekspira, dane, które będą wyglądać
jak zjawa. Przywołamy niejako Williama i będziemy go pytać do woli. Jeśli będzie się opierał,
wypuścimy na niego Lawendę. Jeśli on sam nie zdoła odpowiedzieć na pytania go dotyczące, to
któż zdoła?
Siedzieli teraz wszyscy w saloniku. Było to w Starym Cechu Sukienników na Wschodnim
Magnesie, który leży dość blisko zarówno Londynu, jak Calais, Azorów i Ameryki. Goguś,
odgryzłszy sobie smoczy ogon, był ostatnim, który usiadł.
— Trudność polega rzecz jasna na tym, że Szekspir nie jest Szekspirem — powiedziała
angielska maszyna Szycha. — To znaczy, że jego sztuki i większość poezji zostały napisane co
najmniej osiemdziesiąt lat przed tym, jak Szekspir historyczny znalazł je w dziupli starego
drzewa.
— Dlaczego tak sądzisz? — zapytała prze-wyda Agnieszka Wańkowicz.
— Sztuki nigdzie nie wzmiankują o Ameryce, tabace, kawie czy herbacie, a więc o rzeczach,
które w czasach historycznego Szekspira budziły nadzwyczajne emocje — powiedział Goguś. —
Jednakże osiemdziesiąt lat wcześniej ostatnich trzech spośród tych rzeczy nie znano w ogóle, a o
pierwszej z nich, o Nowym Świecie, kraje anglojęzyczne ciągle jeszcze mówiły Ta Hiszpańska
Bujda. Podobnie też sztuki nie wspominają o nie znanych jeszcze wtedy ziemniakach, choć w
osiemdziesiąt lat później wszyscy jadali już tę niezwykłą nową potrawę.
— Ale najlepiej prawdę ujawnia wymowa — powiedziała maszyna Szycha. — Wymowę
można ustalić badając rymy danej epoki. W sztukach hither rymuje się z weather, eats z gets, eat
z great, ear z hair, have z grave, love z prove, z move i z Jove (wymawiano prawdopodobnie te
wyrazy tak, jak dziś wymawiamy Jove). Znajdujemy także, że propose rymuje się z lose, gone ze
stone, a także z moan; swear rymuje się z were, tongue z wrongue, gone z alone, granting z
wanting. No, to wszystkie przykłady, jakie mi teraz przychodzą na myśl.
— Czy dysponujesz może innymi przykładami? — zapytał prze-wyd nazwiskiem Donald
Dranker, doskonały negocjator.
— Tak, mam około pięciuset innych przykładów w moim magazynie londyńskim — rzekł
Szycha. — Rzecz w tym, że żaden z tych rymów nie brzmi należycie w chwili, gdy historyczny
Szekspir wdziera się na scenę jak kometa; wszystkie zaś rymowałyby się dobrze jakieś
osiemdziesiąt albo sto lat wcześniej. Abstrahując od dzieł Szekspira trzeba stwierdzić, że
udokumentowane zmiany brzmień w języku angielskim w wieku szesnastym są wystarczająco
jasne. To tylko przesunięte w czasie utwory Szekspira wprowadziły zamęt do historii. Jedną ze
sztuk, Henryka VIII, trzeba wykluczyć z pierwotnego zbioru dzieł Szekspira. Pojawiła się ona
jako nowe dzieło w osiemdziesiąt lat po pozostałych. No cóż, wiadomo było od dawna, że z
lokalizacją czasową tych sztuk było coś nie w porządku.
— Jestem już niemal przekonany — stwierdził prze-wyd nazwiskiem Stanley Klumpstone.
— Zróbmy pierwsze wywoływanie! — od strony grupy członków Spółki krzyknęła Lawenda
Brodie. — Na ławę świadków go i przydusić!
Trzask, błysk i grzmot! Skrzyp otwieranych żelaznych zawiasów czasu. Trzy młode
nieopierzone maszyny obserwują wrażenie, jakie ich przyrządy wywierają na ludziach!
I nagle w salonie Spółki „Szczęśliwe Mózgowie” pojawia się mężczyzna — przystojny, o
inteligentnym wyglądzie, choć nieco jakby strapiony.
Tak, to był Szekspir historyczny, choć z nosem bardziej niekształtnym i twarzą bardziej
prostacką niż na znanych portretach. Było tylko kwestią definicji, czy jest to głęboki odczyt
psychiczny czy też wywołany duch.
— Choć zawsze podziwiałam cię do pewnego stopnia, chciałam jednak dostać cię w swoje
ręce i zbadać, czy nie można by cię ukształtować jakoś lepiej — oznajmiła Lawenda zjawie. —
Teraz przeprowadzę tylko wywiad i zobaczę, czy...
— Nic to pani nie da, łaskawa pani Lawendo — powiedziała zjawa. — Nie jestem tu
świadomie. — (Błysk w jego oku zdradził, że odrobinę kłamie). — Nie jestem czymś, co
mogłoby być świadome. Jestem... jak to mnie nazwały te zabawne maszyny, które zrobiły mój
ekstrakt?... jestem głębokim odczytem psychicznym wszelkich istniejących i ekstrapolowanych
danych na temat niejakiego Williama Szekspira. A teraz pozwólcie mi powiedzieć, co mam do
powiedzenia, i nie przerywajcie.
Och, chcieliby mu przerwać, i to wszyscy.
— Czuję tu cały splot oszukaństwa — rzuciła gniewnie Lawenda, a inni także odczuli
nieprawidłowości. Ale oto co powiedziała zjawa, idąc za wyjściowymi danymi i odpowiadając
równocześnie na wtrącane pytania.
— Jestem William, syn Johna rękawicznika ze Stratfordu w Warwickshire. A równocześnie
jestem Tom. Stanowię, jak sądzę, drugie ognisko elipsy będącej Manifestacją Toma, jako że to ja
zdobyłem dzieła tej manifestacji (albo coś około jednej piątej lub jednej szóstej z nich) i
udostępniłem je publiczności. Zwano mnie Tom Wierszokleta, Tom Syn Kobziarza (mój ojciec
John grał na kobzie jak nikt w Stratfordzie) i Tom Błazen. I w gruncie rzeczy byłem wszystkim
tym po trochu. Sądzę, że te dwa ogniska, Wielkiego Toma i mojego ciała, dzieli jakieś
osiemdziesiąt lat.
Czy uważam się za parweniusza, ktoś mnie tu pyta. Tak, uważam się. Ale byłem więcej niż
parweniuszem. Wywindowałem się. Znałem swoje słabe punkty (a były liczne), ale nikomu ich
nie ujawniałem.
Pytacie, kim był Tom Błazen i jak wszedłem w posiadanie jednej z jego szkatuł? Sądzę, że
Tom Błazen nie był jedną osobą, lecz kilkoma; był to w gruncie rzeczy Tom Razem. Kilku
utalentowanych ludzi, współczesnych sobie i znajomych, lecz zbyt różniących się, by stać się
przyjaciółmi, połączyło się jakoś w dziwnej błazenadzie.
Jedynym wspólnym im wszystkim talentem była mistrzowska umiejętność pisania po łacinie
i po angielsku. Jednakże ich współudział w błazenadzie był zapewne mimowolny i pośmiertny.
Na pół tajne, przeznaczone dla niewielkiej publiczności dzieła tych ludzi zostały w jakiś sposób
zgromadzone przez człowieka o wyrobionym smaku (mógł to być ostatni z tych wspaniałych
Tomów) i ukryte przed Anglikami w urzędzie celnym w Calais. Zdeponowano je tam w dużej i
małej szkatule. Trafiła mi się mniejsza z nich.
Zapamiętajcie jednak: Dzieła te nie straciły na tym, że przeszły przez moje ręce. Umiałem
„pozłacać złoto, malować kwiat... wzbogacać tęczę barwą”, jak to napisałem kiedyś, dołączając
ten fragment do jednego z dzieł, fragment, który jak mi mówiono, jakoś błędnie się dziś cytuje.
I jeszcze jedno. Sztuka Henryk VIII nie pochodzi ze szkatuły. Została napisana po części
przeze mnie, po części przez mego przyjaciela. Chcieliśmy sprawdzić własne możliwości wobec
dokonań tamtego tajemniczego autora czy autorów dzieł ze szkatuły, wobec talentu Wielkiego
Toma Błazna. I test nie przyniósł nam hańby.
Nie, nie mogę wyjaśnić więcej, niż wiem. Szkatuły zostały zaksięgowane w urzędzie celnym
w Calais jako „Tom Błazen — Jego Polilogi”. Sądzę, że oznaczono je tak bardziej dla żartu niż z
ignorancji. Monolog oznacza przemowę jednej osoby, dialog rozmowę paru osób, polilogiem
można więc było tylko dla żartu nazwać rozmowę takich paru osób. Ale słowo to oznaczało
raczej „dużo gadania” albo „gadulstwo”. Ja zaś skorzystałem ogromnie na mniejszej z tych
starych gadulskich szkatuł, z tych polilogicznych kufrów.
Pytacie, czy nie potrafię zgadnąć, kim był naprawdę Tom Błazen albo Tom Razem. Tak,
mogę i chcę. Nigdy nie unikałem mądrych zgadywanek.
Niekiedy historia potrzebuje paru wieków, by ustalić, że osoby na pozór różne są jedną i tą
samą osobą. Na przykład wielki Cezar był „triumwiratem” jednoczącym trzech na pozór różnych
ludzi, choć historia ciągle jeszcze nie wyjaśnia, jak się to działo. Ludzie o wielkiej sile
osobowości mimowolnie wytwarzają czasem swych sobowtórów. Wiemy z Pisma Świętego, że
imię Tomasz znaczy „bliźniak”. Sądzę, że nasz Tom Błazen był podwójnie bliźniakiem; był to
człowiek obdarzony nadmiarem. Towarzyszyło mu kilka służebnych widm, które stanowiły tylko
aspekty jego samego. I sądzę, że te widma czy też aspekty mogły mieć i miały własne nazwiska i
drogi życiowe; mogły nawet na krótko przetrwać cielesną śmierć głównej osoby. Musiał to być
człowiek pełny, by móc stworzyć dzieła, które ja potem ukazałem światu. Musiał to być człowiek
o ogromnym nadmiarze osobowości (przelewającym się do szeregu różnych naczyń), skoro
potrafił stworzyć także tamte, jeszcze większe i liczniejsze dzieła zawarte w dużej szkatule, na
której wykup nie miałem już złota i nie mogłem jej zdobyć i udostępnić ludziom.
— Ktoś nas tu chyba nabiera — mruknął Emery Briton w grupie ludzi Spółki. — Któż to
wymyśla tego typu historie?
— Och, nie sądzę, Em — powiedział Byron Verre ze Spółki. — Uważam, że jest to
rzeczywisty Szekspir, na tyle, na ile można go wywołać, i że przedstawia własne domysły na
temat naszej sprawy.
A rzeczywisty Szekspir (na tyle, na ile można go wywołać) mówił dalej:
— W mojej biografii jest siedmioletnia luka, jak to stwierdziła tamta pani. To właśnie w tym
okresie, a nie w znanej części mojego życia, natrafiłem na Szkatuły.
Czy spalono mnie na stosie? Czy zostałem ścięty? Zasztyletowany? Nie, ja nie, choć czułem
woń tych śmierci idącą od dzieł Wielkiego Toma Błazna. Ja sam umarłem w łóżku. A raczej na
małej kozetce w kuchni, skąd mogłem oglądać modrzewie za oknem, zielony ogród i staw.
...i staw, i staw, i staw...
— To tyle tego odczytu psychicznego, jaki wywołałem z danych mojego magazynu w
Londynie — powiedział Szycha, przedłużenie zdolnej angielskiej maszyny. — Zastanawiam się,
jak wyłączyć faceta. O, już sam się wyłączył.
W tym samym momencie psychiczny odczyt głęboki Szekspira historycznego umilkł i znikł.
— No więc cóż, wchodzę z milionem dolarów. Byłoby doprawdy wstyd wymienić jakąś
mniejszą sumę — mówił z udaną obojętnością prze-wyd Donald Waxley-Williams.
— Ej, wy, intruzy, o czym wy mówicie? — zapytał Shepherd O’Shire, Pełnomocnik Spółki.
— Byłoby nieuczciwe otwierać licytację przed końcem naszego pokazu — stwierdził Goguś.
— Nieuczciwe z naszej strony.
Wtem pojawił się odczyt czy też widmo człowieka, od którego promieniowała aura
natchnionego talentu, choć niekoniecznie inteligencja i siła. Niektórym z widzów wydało się, że
rozpoznają człowieka z portretu, jaki wykonał Fliccius. Jednakże obraz (czy też zjawa) był mniej
kompletny niż portret. Malarz wypełnił puste miejsca odwołując się do własnej inwencji.
Zjawa zaczęła mówić głosem nerwowym i rozedrganym.
— Jestem Tom, młodszy syn skromnego angielskiego szlachcica z Midlands. Byłem
największym chyba parweniuszem spośród nich wszystkich. Nie urodziłem się w takim ubóstwie
jak tamci dwaj, ale miałem wielkie ubóstwo w sobie.
— Piąłem się, ale nie siłą czy inteligencją, lecz szałem. Przyprawiłem Boga samego o
wstrząs i odrazę, po których nigdy już nie przyszedł do siebie. Jednakże szczegóły mojego życia
przejawiają narastający porządek, który nie pochodził ode mnie samego. Należałem do Jesus
College w Cambridge. Miałem dwie żony, jedną Angielkę, drugą Niemkę, i obie musiałem
porzucić. Mój żal z powodu tych przymusowych wyrzeczeń był niewysłowiony. Zostałem
arcybiskupem Canterbury. Przez szereg lat dysponowałem wielką władzą, a władza ta zawsze
była skryta.
Dziwię się wprawdzie, jak doszliście do tego pytania, ale — tak, miałem siedem lat w swoim
życiu, których świat nie zna. Bez tego nie można być we właściwy sposób tajemniczym.
Byłem swego rodzaju jubilerem, szlifierzem, który wytwarzał rzeczy wspaniałe i płomienne,
głównie w miniaturze. Ale to tylko metafora. Tę wyborną pracę wykonywałem w słowach, nie w
kamieniach. Jestem prawdopodobnie najlepszym stylistą, jaki kiedykolwiek pisał po łacinie lub
po angielsku. Stworzyłem dwa dzieła. Jedno z nich zostało w ciągu tych wieków opublikowane
w milionach egzemplarzy. Co za ironia, że nazwano je „Zwykłą Książką”. A moje drugie dzieło
to Scenariusz dla Anglii. Napisałem go w formie licznych sprytnych wskazań, instrukcji i listów
do najbardziej znaczących osób. Anglia przetrwała dzięki mojemu „Scenariuszowi”.
Inne prace? O jakie inne prace pytacie? Ach, sztuki, poezje. Cóż, były całkiem niezłe. To
były naprawdę najlepsze rzeczy tego typu, jakie stworzono na tym świecie. Tak, sądzę że
powinienem je zaliczyć do grupy moich dzieł.
Ze co? Znaleziono je w kufrach w Calais? Tak, miałem kontakty w Calais. W naszej epoce
Calais było ważnym miejscem. W waszej, jak sądzę, takie rzeczy przechowuje się raczej w banku
szwajcarskim niż w urzędzie celnym w Calais.
Jaki koniec miało moje życie? Ależ ono się nie skończyło. Zostały jeszcze pewne
porachunki. Spalili mnie na stosie, to był mój cielesny koniec. Nie mogłem tego znieść, nie
mogłem znieść ani jednej z tamtych strasznych sekund, nie mogłem tego znieść, znieść, znieść...
Widmo-odczyt umilkło, a potem znikło.
— Och, te urządzonka podobają mi się coraz bardziej — powiedział prze-wyd George
Herbert. — Dam dziesięć milionów dolarów i czekam, kto da więcej.
— Po co ta bezsensowna paplanina o pieniądzach — odezwał się Pełnomocnik Shepherd
O’Shire.
— Poczekajcie, ludkowie, do końca prezentacji — powiedziała francuska maszyna Dingo —
wkrótce faktów przybędzie.
Po chwili zjawiło się nowe widmo-odczyt. Paru obserwatorom wydało się, że rozpoznają
postać z portretu, jaki wykonał Hans Holbein Młodszy. Jednakże człowiek był bogatszy i
pełniejszy w postaci widma (czy też odczytu) niż na portrecie. Malarz nie zdołał uwiecznić na
portrecie całej wspaniałości tego człowieka. Potem zjawa zaczęła mówić, wypowiadając słowa z
rzadka, ale głosem bogatym w tonacje. Zakresem głos przypominał co najmniej jakąś małą
orkiestrę:
— Jestem Tom, syn właściciela piwiarni w Putney. Znacie chyba to niesławne miejsce na
południowym nabrzeżu Tamizy, kawałek za Londynem.
Byłem włóczęgą, potem najemnikiem w Italii i innych krajach, a później żyłem z pożyczania
ludziom pieniędzy. Tylko przez krótki okres pożyczałem zwykłym ludziom. Potem moimi
klientami byli książęta i królowie, a ja otrzymywałem w zastaw całe królestwa. Tak, byłem
parweniuszem urodzonym w piwnicy, parweniuszem wśród parweniuszy.
Owszem, było w moim życiu siedem nie znanych ogółowi lat. I oby pozostały one nie znane!
Wiele przebywałem w towarzystwie inteligentnych ludzi, ludzi z najbardziej inteligentnego
pokolenia, jakie kiedykolwiek aż po dziś dzień pojawiło się na świecie. Jednakże w swoim życiu
nie spotkałem nigdy nikogo, kto dorównywałby inteligencją mnie samemu. Pożądałem
wspaniałości, ale zarazem i prostoty. I to drugie pragnienie zwyciężyło. Byłem pełen uczuć
litości, ale i rozpalało mnie okrucieństwo. I ten właśnie płomień pochłonął tamto. Uważano mnie
za człowieka skomplikowanego, lecz moja doskonałość w zarządzaniu polegała na umiejętności
upraszczania spraw.
To właśnie ja łupiłem klasztory i ziemie angielskich opactw. Ja dokonywałem nieuczciwych
operacji posiadłościami. Byłem człowiekiem posiadającym władzę. Otrzymałem tytuł barona,
Wielkiego Lorda Chamberlain i Księcia Essex. Przez pewien czas król był mi powolny. Tak,
przez pewien czas.
Miałem też inne zdolności. Miałem piękny głos, darmo by takiego szukać w całej Anglii. I
umiałem w sposób mistrzowski posługiwać się słowami. Pytacie o sztuki? Przedstawienia? A
skąd wy dziwni ludkowie i dziwne machiny (z trudem mogę odróżnić jednych od drugich) wiecie
o nich? Tak, pisałem znakomite sztuki. Były pełne ducha wielkości istoty ludzkiej. Ciekaw
jestem, co się z nimi stało? Zostawiłem instrukcje na temat dysponowania moim majątkiem, ale
nie przedstawieniami. Trzymałem je w skrzyni na narzędzia stolarskie.
Nie, nie, nie spalono mnie na stosie. Jakże mógł taki błąd wśliznąć się w moją przejrzystą
biografię? Zostałem ścięty. Przez całe życie pracowałem po piekielnej stronie drogi, wraz z
królem. Poróżniliśmy się co do drobiazgów w naszym adwokatowaniu diabłu i król polecił mnie
zabić. Zadziwiłem ich wszystkich, uznając się na szafocie za w pełni wierzącego. Nie,
oczywiście, że nie odwołałem tej deklaracji. Czyżby rozpowszechniano takie kłamstwa na mój
temat? Umarłem jako w pełni wierzący. I w ten sposób zbawiłem swoją zasmoloną, przeżartą,
zbrukaną, marynowaną i ukiszoną (ale nieśmiertelną i wieczną) duszę. A jednak stwierdzam, że
przejściowe (choć wieki ich trwania to rzecz raczej nudna) wysokie płomienie Czyśćca
doskwierają mi bardziej, niż doskwierałyby człowiekowi mniej korpulentnemu.
Pytacie, na ile mam przekonanie, że te sztuki, przedstawienia są wartościowe? Och, one są
bezcenne, w najwyższym stopniu bezcenne. Mówię to z całą powagą.
I w tej chwili znikł Wielki Tom z Putney, człowiek potężny i w świecie bywały.
— Cóż to za świetny wynalazek! — zawołał prze-wyd Efraim McSweeny w stanie
prawdziwej ekstazy. — Cóż za wspaniałą kopię można zbudować na tych domniemywanych
podstawach! Podwyższam do pięćdziesięciu milionów.
— Nie rozumiem zupełnie tego pieniężnego szaleństwa — mruknął Pełnomocnik Shepherd
O’Shire. — To prawdziwie błazeńskie pieniądze.
Potem następne widmo-odczyt pojawiło się niczym smużka dymu, zaczęło tężeć i nabierać
kształtu. Kilka z obecnych osób miało poczucie, że rozpoznają tę nową zjawę jako postać z
obrazu Johna Melo.
Przybysz mówił przyjemnym, dźwięcznym głosem, który brzmiał niemal jak dzwonki, jak
wesołe dzwonki:
— Jestem Tom, syn bogatego prawnika. Parweniusz? Nie, nie ja. Byłem „dobrze urodzony”;
to moje własne określenie, często źle pojmowane. Lecz być może po takim początku nie miałem
już dokąd pójść jak tylko w dół.
Nie, nie, nie pochodzę z Putney. A czemużby człowiek miał pochodzić z Putney? Żyłem
głównie w Chelsea.
Czy powiedziałem, że król był mi powolny? Nie przypominam sobie, żebym tak powiedział.
I wcale tak nie było. Pytacie, czy jestem tym samym widmem, które było tu właśnie przed
chwilą? Naprawdę nie wiem. Tam gdzie obecnie przebywam, nie mamy ani czasu, ani
następstwa zdarzeń. Och, z pewnością pamiętałbym takich dziwnych ludzików jak wy, gdybym
był tu przed chwilą! Przybywam tu osobiście, ale być może oglądacie mnie podzielonego lub
podwojonego i tak właśnie przekazującego informacje.
Owszem, próbowałem urobić króla na swój sposób, ale nie udało mi się. Prowadziłem go jak
konia do wodopoju, ale nie potrafiłem go nakłonić, żeby pił — to moje własne sformułowanie.
Z czego w swoim życiu jestem najbardziej dumny? Och, z tego że oddałem najnowszej
Europie Greków i pomogłem udostępnić ich nauki, sztuki i skarby. Jestem jednym z co najwyżej
dwudziestu ludzi w Europie Zachodniej, których można nazwać prawdziwie uczonymi w
przedmiocie Grecji. Lecz tak naprawdę jestem najbardziej dumny z tego, że stawiłem czoło fali,
której większość ludzi nie potrafiła się oprzeć.
O, oczywiście że posiadałem władzę. Byłem Lordem Kanclerzem Anglii, nielichy urząd.
Pytacie, czy miałem siedem tajemniczych lat w swoim życiu. Nie. Nie było nic związanego ze
mną, co byłoby nieznane. To prawda, że miałem siedem lat bardzo niewyraźnych, ale tylko w
tym sensie, że następował wtedy chwilowy odpływ fali, na której płynąłem. Jeden z was pyta z
pewnym zawodem, czy nie miałem przynajmniej jakiejś tajemniczej podróży w ciągu tych
niejasnych lat. Tak, miałem, cały szereg bardzo długich i bardzo tajemniczych. I nie uczynię ich
mniej tajemniczymi opowiadając wam o nich.
Tak, pisałem sztuki czy też dialogi. Dałem im nazwę polilogów, aby zaznaczyć, że miały
głębszą budowę i bogatszą akcję niż inne dialogi. Dałem im tę nazwę jeszcze dlatego, że miała
ona wydźwięk komiczny. Tak, tworzyłem polilogi, przedstawienia, rzeczy dla uradowania
umysłów. Były one przeznaczone dla bardzo nielicznej publiczności, tak nielicznej, że każda z
obecnych osób otrzymywała jeden czy dwa fragmenty do odczytania. Dzięki tym sztukom życie
wydawało się jakoś mniej zabiegane. Zostawiłem po sobie pełen kufer tych ucieszności. Tak,
bardzo możliwe, że dostały się do Calais wraz z innymi drobiazgami. Jako Lord Kanclerz Anglii
trzymałem rzecz jasna swe bardziej osobiste papiery w urzędzie celnym w Calais we Francji. W
naszej epoce wielu z nas przechowywało swoje rzeczy w tym urzędzie.
Czy uważam, że miałem najlepszy głos w całej Anglii? Cóż za dziwaczne śledztwo z waszej
strony. Tak uważam, bo tak było w istocie. Chełpiłem się nim.
Tak, rozpoznaję zawody poszczególnych z was. Jesteście komiwojażerami wydawców (ach, i
kobiety też), nieprawdaż? Rozpoznałbym was chyba łatwiej niż pewne moje własne cechy.
Czy jestem albo czy kiedykolwiek byłem Szekspirem, pyta mnie jeden z komiwojażerów.
Słyszałem nazwisko Szekspir tylko raz w życiu podczas jednego wieczoru. Gdy byłem jeszcze
młody, graliśmy w grę polegającą na tym, że patrzyło się w szklaną kulę, zadając duchom
żyjącym w niej pytania typu „Kto po stu latach chodzi po moim grobie?”, „Kto nosi mój płaszcz i
mówi moim głosem?”, „Kto je moje owoce i oddycha moim oddechem?” I gdy zadałem szklanej
kuli te pytania, w odpowiedzi otrzymałem całkiem wyraźnie nazwisko Szekspir.
Pytacie, czy te polilogi, te sztuki, są naprawdę wartościowe i godne uwagi. Tak, są. Czegoś
takiego nie było jeszcze od czasów, gdy pióro nauczyło się przemawiać ludzkim głosem. Są one
tak bogate, że być może nie sposób przekopać całego pola, by wydobyć zagrzebane w ziemi
perły. Komiwojażerowie, zajrzyjcie do swoich bagaży!
Czy spalono mnie na stosie? Nie, nie. Jeśli takie są przekazy historyczne, to zaszło
nieporozumienie. Ścięto mnie na szafocie, jak przystało na człowieka wyjątkowego. Nie
spłonąłem na stosie jak byle nędzarz. A przed śmiercią nie mówiłem gładkich słów, które mi się
przypisuje. Ach, co za nudziarze!
Oczywiście, że umarłem w wierze. I wcale nie odwołałem. Gdybym się wyrzekł, tobym nie
zginął. Być może żyłbym do dziś.
Tu zjawa znikła. To znaczy, znikło jej około dziewięćdziesięciu dziewięciu procent. A ona
usprawiedliwiała się z tego, że się tam jeszcze kręci, i szeptała głosem wątłym i cichym jak
szmer wiatru:
— Będę już milczeć i nie będzie mnie prawie wcale widać, ale muszę tu jeszcze chwilę
pobyć dla zaspokojenia ciekawości. Muszę poznać cenę tego, kogo się tu wycenia, bo przecież
jestem częścią tego kogoś. Róbcie dalej swoje, ludzie i to żelastwo, tak jakby mnie tu nie było, bo
ja tu jestem tylko ledwo-ledwo.
— Dowód, jakiś spójny dowód — zawołała prze-wyda Marjory Manmangler. — Kiedy
zobaczymy i zbadamy większą szkatułę, która prawdopodobnie znajduje się jeszcze w urzędzie
celnym w Calais?
— Och, możemy mieć jej obraz choćby za moment — powiedział Szycha, zdolna maszyna
brytyjska. — Jednakże to, czy odkryjemy większy kufer, czy nie, jest nieistotne, chyba że rzecz
idzie o skrupulatne przedstawienie dramatu ich odkrycia i ukazania światu; to zaś lepiej robić w
innym miejscu i przy innej okazji. Zawartość wielkiego kufra została w całości skopiowana. A
kopia tej kopii znajduje się pośród danych mojego mózgu w Londynie.
Same zaś teksty nie będą tu dla nikogo istotne, chyba że dla Tanglewood Press, które po
udanej licytacji zbuduje prawdopodobnie wielki relikwiarz z lampką oliwną i tam te teksty
przechowa. Ale wy, ludkowie, wynajmiecie pewnie pisarczyków od Harrisburga, żeby je
przepisać. Jak to ich nazywacie — Harrisburg Dziewięć?
— Obecnie Harrisburg Dziewiętnaście. Powiększyliśmy się — powiedziała prze-wyda
Manmangler. — I nazywamy ich: rewizjoniści, a nie pisarczykowie.
— Dam w ciemno sto milionów dolarów — pewnym siebie głosem powiedział prze-wyd
Enox Eberiy. — Ta metoda groszowej licytacji jest doprawdy nużąca.
— Poczekajcie ludzie do końca prezentacji — odezwał się Goguś. — Pozwólcie nam być
uczciwymi.
— Goguś — szepnął do tego urzędującego mechanizmu Arsene Gopherwood z grupy Spółki
„Szczęśliwe Mózgowie” — jest takie przysłowie: nie czekaj z kuciem, aż żelazo stanie się zbyt
gorące. A trzy skorupki i jeden groszek wystarczą do szulerki. Więcej skorupek wprowadzi
zamieszanie.
— Nas to nie zwiedzie, ty ludzka rurko do strzelania grochem — stwierdziła francuska
maszyna Dingo. — Czy ty naprawdę sądzisz, że potrafiłbyś uczyć nas, starych wyjadaczy?
— Och, one na pewno nie przedawkują — powiedziała prze-wyda Sheila McGuntry. —
Niech te małe maszynki robią dalej swoje. To jest nadzwyczajny wynalazek. Niczego nie
opuszczą. Wielki człowiek musi mieć skromne początki, a przynajmniej musi być skromny
wewnętrznie. Siedem tajemniczych lat jest istotne, jeśli założyć, że zostały spędzone na
zdobywaniu wiedzy w Tybecie albo w Królestwie Kapłana Jana nad błękitnym Nilem, albo w
innym kształcącym miejscu. A okrutna egzekucja na końcu jest również istotna. Podobnie, wielki
człowiek musi mieć najlepszy głos w Anglii. Zaś w najwyższym stopniu archetypiczna jest
sprawa tych szkatuł w urzędzie celnym w Calais, w tej mrocznej i złowieszczej budowli, która
przypomina Grotę Alladyna. Wszystko to daje nam tyle do myślenia. Och, nie zmieniajcie linii
działania. Jest doskonała!
— Będziemy kontynuować — powiedział uroczyście Goguś. Wyglądało to tak, jakby
podniosła się kurtyna na jeszcze jeden akt dramatu o polilogach. Potem zmaterializowało się
wspaniałe widmo-odczyt w rozwianych szkarłatno-złotych sukniach. Niektórzy z widzów mieli
przekonanie, że rozpoznają osobę z obrazu Sampsona Stronga namalowanego kilka wieków
wcześniej. A widmo mówiło władczym tonem:
— Jestem Tom, syn rzeźnika z Ipswich w hrabstwie Suffolk. Nikt nie może być bardziej
nędznie urodzony niż ja. Piąłem się w górę dzięki temu, że jak to ujął jeden z moich wielbicieli,
byłem w miły i uprzejmy sposób bezlitosny.
Nie, nie byłem w Jesus College w Cambridge. Byłem w Magdalen College w Oksfordzie.
Korygujcie dane, ludzie. Arcybiskup Canterbury? Nie. Nie. Byłem arcybiskupem Yorku. Tak, to
prawda, byłem Lordem Kanclerzem Anglii. Kto nim nie był, w tych zmiennych czasach? A ja
byłem także kardynałem. I dwa razy sięgałem po papiestwo, ale wymknęło mi się z ręki.
Uważałem w owym czasie, że Duch Święty się pomylił, pomijając mnie, ale teraz widzę, że być
może miał wówczas rację.
Czy mam najlepszy głos w Anglii? Pytacie o to i śmiejecie się. Tak, owszem. Miałem
najlepszy. A wielu ze współczesnych miało naprawdę wspaniałe głosy.
Tak, napisałem rzeczy wielkie. Zarówno po łacinie, jak po angielsku. Znane dzieła mojego
pióra. Lecz wydaje mi się, że macie na myśli pewne szkatuły pełne żywości i życia. Czy je
odnaleziono? To wspaniale. Jeśli je opublikujecie, nastanie nowa wiosna na Ziemi. Nawet po
wiekach zachowują one świeżość.
Co za słowa usiłujesz wcisnąć mi w usta, maszynko? Co za myśli do mojej elektronicznie
spreparowanej głowy? „Wywołaj w nich wrażenie, że twoje dzieła są warte tony szmalu” — tak
to było? Czy ten przekład jest poprawny? Oczywiście, że są warte wiele ton smalcu. Zakładam,
że słowo „smalec” oznacza nadal tłuszcz zwierzęcy.
Czy miałem siedem nie znanych światu lat życia? Domyślam się, że wplatacie jakoś ten
motyw siedmiu tajemniczych lat w historię o wspaniałych przedstawieniach, o sztukach
zgromadzonych w wielkich szkatułach w... w Calais. I jeszcze gdzie? A ja już słyszę cichy
grzmot plotki, którą staracie się zbudować. Cóż, sądzę, że to nasza stara przyjaciółka Tajemnica
Hiszpańskiego Więźnia! Wróciła nas odwiedzić. Niech ktoś wyjrzy za drzwi sprawdzić, czy już
wiosna. Tajemnica Hiszpańskiego Więźnia zawsze rozkwita na wiosnę. O tak, miałem siedem
skrytych lat w moim życiu. Być może nie były one wystarczająco skryte, ponieważ dostały mnie
w swoje ręce i zakończyły me życie w sposób ostateczny.
Nie, nie spłonąłem na stosie, nie zostałem powieszony ani ścięty. Sztylet zabójcy znalazł
mnie w Leicester, gdy jechałem do Londynu na swój proces o zdradę stanu. W Leicester
rozchorowałem się i byłem umierający. Jednakże moje umieranie trzeba było przerwać
nietypową egzekucją, aby nie miało charakteru śmierci naturalnej. Nie wszyscy wiedzą, że nie
umarłem wskutek choroby, lecz zostałem zamordowany.
Muszę teraz odejść, choć chętnie bym tu został do końca tej sprawy. Pozdrawiam was,
szczęśliwi wywoływacze i po trzykroć szczęśliwe gębule. A pewnego dnia, po tamtej stronie, gdy
wszyscy będziemy już zbawieni, pomówimy o tych rzeczach nad indyjskim rumem. Ja osobiście
byłem największym oszustem w Anglii i być może w całej Europie. Dokonałem
najwspanialszych oszustw. Ach, to były dni, to były dni! Ale wy, maszynki, też jesteście w tym
niezłe.
A potem znikł ten czwarty i ostatni aspekt Wielkiego Toma Błazna.
— Goguś! — zarządził ostro Pełnomocnik Shepherd O’Shire — rzuć natychmiast cztery
portrety wykonane przez Flicciusa, Hansa Holbeina Młodszego, Johna Melo i Sampsona Stronga,
portrety przedstawiające zapewne kilka aspektów Toma Błazna. Chcę je porównać.
— Niemożliwe, Shep — warknął Goguś. — Są niedostępne. Być może mógłbym je zdobyć
po paru tygodniach wyczerpujących poszukiwań.
— Kłamiesz, Goguś — zarzucił mu Shepherd. — Są dla ciebie dostępne, i to tu i teraz.
Rzutowałeś je podświadomie, gdy pojawiały się obrazy osób. Lawendo, przypominam sobie, że
kiedy programowaliśmy Gogusia, powiedziałaś: „Co za pożytek z maszyny, która nie umie
zupełnie kłamać?” Goguś jednak kłamie zbyt łatwo.
Goguś rzucił cztery portrety naraz przez jedną setną sekundy.
— Trochę dłuższy rzut, Goguś — polecił Shepherd. Goguś zrobił więc nieco dłuższą
projekcję — przez 0,010101 sekundy. Nadal nie była ona długa, ale wystarczająca, by dostrzec tę
oto wielce prawdopodobną możliwość, że owe cztery portrety przedstawiały tego samego
człowieka, który być może nie posiadał w każdym przypadku tego samego ciała, człowieka,
który stworzył zdumiewające odbicia samego siebie, odbicia chodzące i przemawiające jako
wielcy pośród wielkich. A prze-wydzi dostrzegli wszystkie tego konsekwencje i byli poruszeni.
— Panie i panowie, możemy więc zacząć — oznajmił Goguś. Wstał, zamocował sobie na
powrót smoczy ogon i wystąpił naprzód.
— Noo, to jest wielkie oszustwo, to czym nasze maszyny raczą tych łatwowiernych ludzi —
rzekł z podziwem Shepherd O’Shire do Arsene’a Gopherwooda. — Dobra robota, szyta grubymi
nićmi. Czterech największych Anglików z tamtego stulecia — Tom Cranmer, Tom Cromwell,
Tom More, Tom Wolsey — a one połączyły je w postać Toma Razem. Tak, tych czterech
wielkich współczesnych czyni przekonywającego Toma Błazna. I mogło się zdarzyć, że któryś z
grupy tego Syntetycznego Wielkiego Toma był Szekspirem dającym dodatkowo ponad sto
nowych sztuk. Ale to wszystko, Arsene, jest tak słabo potwierdzone. „Szczęśliwe Mózgowie” nie
może tego puścić bez dalszej weryfikacji.
Ale jak mogłeś ty, nieoficjalny agent Spółki, dać się tak odstawić na bok w tym mądrym
oszustwie robionym przez zwykłe maszyny?
— Dam lekką ręką miliard dolarów za całość praw do dzieł Szekspira i Pseudo-Szekspira w
tej wielkiej szkatule z urzędu celnego w Calais — powiedział prze-wyd Kendell Kimberły. —
Ale najpierw odstawmy od sprawy te domorosłe płotki.
— Dlaczego sądzisz, że jestem na boku tego oszustwa, Shepherd? — zapytał Arsene
Gopherwood. — Być poza sprawą, to niepodobne do mnie. Ach, Shep i wy wszyscy, oni was
mają na myśli, gdy mówią o domorosłych płotkach. Wynoś się, Shep. I wy też, reszta Spółki!
— Nie odstawiaj mnie, Arsene! — zawył Shepherd O’Shire. — Będę donosił, będę sypał,
będę szpiegował, będę kapował! Ludzie, ludzie, czy wy nie rozumiecie, że was nabierają?
— A czy ty nie rozumiesz, krzykaczu? — zapytała prze-wyda Greta Samuelsdatter z
szyderczym uśmiechem. — My chcemy licytować tak wysoko, jak tylko się da. To sprawa
prestiżu i sławy. Któż by chciał wygrać licytację na pół miliarda dolarów, jeśli po właściwym
pokierowaniu można wygrać przy dwóch albo trzech miliardach? Dam dwa miliardy. A realność
licytowanej osoby zdwoi się przez to, rzecz Jasna. Goguś, wyrzuć stąd tych nieboraków!
Nieboracy, wszyscy członkowie Spółki „Szczęśliwe Mózgowie” z wyjątkiem Arsene’a
Gopherwooda, zostali wyrzuceni z sali, w której odbywała się aukcja. Opierali się mocno, ale
tym mocniej ich wypierano. Shepherd O’Shire, Lawenda Brodie, Emery Briton, Byron Verre
zostali usunięci z miejsca, które było własnością Spółki.
— Trzy miliardy dolarów — zgłosił prze-wyd George Hebert. — W tej historii jest wiele
zabawnych anomalii, ale nasi pisarze potrafią wygładzić każdą rzecz.
— Wszystko będę słyszeć, wszystko będę słyszeć! — wrzeszczała Lawenda. — Będę
podsłuchiwać u dziurki od klucza!
— Jeśli pani to zrobi, pani Lawendo, to proszę zważyć, że nic nie jest trudniejsze do
odtworzenia niż ucho zamienione w parę — powiedziała francuska maszyna Dingo. — Precz,
Szanowna Pani, precz!
— Cztery miliardy — zgłosił prze-wyd Efraim McSweeny.
Sto albo więcej „nowo odkrytych” sztuk Szekspira przedstawionych światu z odnośną
historią, niezwykłą i wygładzoną w stosownych miejscach, przyniesie niezły zysk, nawet jeśli
sztuki nie będą zbyt dobre.
— Pięć miliardów dolarów — zgłosiła prze-wyda Agnieszka Wańkowicz.
Ludzie ze Spółki „Szczęśliwe Mózgowie” (z wyjątkiem Arsene’a Gopherwooda) tkwili
zamknięci w mroku na zewnątrz sali. I był tam płacz i zgrzytanie zębów.
Dłoń Barda
Reynolds Mack
Czy są jeszcze jakieś dalsze kwestie co do niezwykłego charakteru reputacji Szekspira?
Przypuśćmy, że zastanawiasz się nad największym możliwym znaleziskiem literackim. Pierwotny
rękopis Księgi Rodzaju wykonany dłonią samego Mojżesza — oto coś w tym guście. Gdy zaś
uznamy, że to niemożliwe, zadowolimy się zapewne jedną czy dwoma stronicami jakiejś sztuki
Szekspira zapisanymi jego własną dłonią.
Jeśli o tym pomyśleć, przestaje dziwić, że aż dwóch spośród współautorów tej antologii
zdecydowało się (niezależnie od siebie) napisać opowiadanie osnute wokół postaci Szekspira. Ja
sam też napisałem kiedyś mały tekst o Szekspirze. Doprawdy zdumiewa mnie, jak wielu
poszekspirowskich pisarzy brało za temat swych utworów tego patrona literatury. Ta kwestia
nadaje się do zbadania w jakiejś rozprawie doktorskiej.
Już ponad rok był posiadaczem biurka, zanim znalazł osobę, jakiej potrzebował: Kitty Gunn.
Niekoniecznie musiała to być kobieta, chodziło tylko o to, by dana osoba spełniała pewne, dość
różnorodne warunki, wśród których było między innymi skąpstwo — a przynajmniej głęboka
potrzeba pieniędzy.
Franklin Westport trafił na nią poprzez banki danych na Armstrongu, jednej z najnowszych
kolonii kosmicznych typu Wyspa Trzy, jakie założono na Lagrange Cztery. Przebywał tam w
celu zebrania zamówień od nowo założonego muzeum kolonii.
Banki danych powiedziały mu, że Kitty Gunn ma 32 lata, jest samotna, przebywa na
Armstrongu od półtora roku, a w ciągu tego krótkiego okresu zmieniała pracę trzy razy. Ten
ostatni fakt był istotny; prawdopodobnie czuła się niezadowolona. Jednakże to co go naprawdę
zajęło, mieściło się w rubryce „wykształcenie”; z dossier wynikało, że Gunn ma doktoraty z
paleografii, kaligrafii i typografii. Informacja medyczna charakteryzowała ją jako
nieprzystosowaną.
Sprawdził godziny jej pracy oraz adres i znalazł się pod jej drzwiami w kwadrans po jej
powrocie do domu.
Zdziwiła się tą wizytą. Franklin Westport był staroświecko odziany w kosztowny ziemski
garnitur. Był nieco starszy od niej i miał twarz człowieka raczej gderliwego. Starannie ogolony i
ostrzyżony, mógłby być duchownym albo wykładowcą jakiegoś osobliwego przedmiotu w szkole
wyższej.
— Panna Gunn? — zapytał afektowanym tonem.
— Tak — odpowiedziała marszcząc brwi. Kitty Gunn wyglądała raczej smętnie. Gdyby
miała możność wydawania dużych pieniędzy w pięknych sklepach i zajmowania się swoimi
strojami, mogłaby stać się dość przystojną młodą kobietą. Lecz nie miała takiej możności. Nie
służył jej też wyraz twarzy sugerujący, że ma nieustanne poczucie bycia ofiarą swego losu.
Westport powiedział:
— Czy mógłbym zabrać pani chwilę czasu?
Odsunęła się na bok czyniąc zapraszający gest dłonią.
Zgodnie z tradycją kolonii kosmicznej, dom był niewielki. Ponieważ Gunn żyła sama, jej
dom był nawet mniejszy niż zwykle i bardziej sterylny. Nie należała, rzecz jasna, do tych
entuzjastycznych kolonistów, którzy robili wszystko, by przy pomocy dostępnych im
ograniczonych środków uświetnić swój kącik.
Szybkim spojrzeniem obrzucił salonik, jadalnię, sypialnię i w ogóle wszystko, co tam było, z
wyjątkiem kuchni i łazienki. Szukał wzrokiem jakiegoś symbolu religijnego, Biblii czy
jakiegokolwiek znaku, że stara panna, Kitty Gunn, nie jest podatna na tanie sztuczki.
Powiedziała:
— Proszę usiąść, panie...
— Franklin Westport — rzekł. — Dziękuję. Jestem pośrednikiem w handlu dziełami sztuki,
panno Gunn.
Spojrzała na niego.
— Dziełami sztuki? Tu na Lagrange Cztery? Uśmiechnął się smutno, jakby na znak, że
spotykał się już z takim pytaniem.
— Sądzę, że jestem jednym z pierwszych w tych koloniach, jednakże wielu pójdzie moim
śladem. Podejrzewam, że już wkrótce będzie tu mnóstwo handlarzy antykami, będą liczne galerie
sztuki i tego typu rzeczy.
— Handlarze antykami! Pochylił się lekko ku niej.
— Byłaby pani zdziwiona bogactwem, jakie znajduje się obecnie na Wyspach, panno Gunn.
Dzięki wykorzystaniu energii słonecznej w wytwórniach kosmicznych, które przejęły produkcję
towarów dawniej wytwarzanych na Ziemi, wyrosły tu ogromne fortuny.
Mruknęła coś z goryczą.
— Zgoda — powiedział — że pierwsze pokolenie, które zaczęło czerpać korzyści z
kolonizacji kosmosu, pozostało w większości we własnych pieleszach. Tam było im wygodniej.
Byli jak starzy baronowie-rozbójnicy z czasów podboju Dzikiego Zachodu. Ludzie pogranicza, a
potem pionierzy i osadnicy ruszyli w swych krytych wozach i łodziach wierni hasłu: „Na Zachód,
młody człowieku”, a gdy Zachód został zdobyty, stwierdzili, że w większości jest on własnością
garstki starych już wówczas ludzi z Nowego Jorku.
Musiała się w tym momencie gorzko uśmiechnąć.
— Jednakże — kontynuował — trzecie pokolenie eksploatatorów Zachodu w obfitości miało
już multimilionerów z Teksasu czy Kalifornii. Te stany były dla nich bardziej atrakcyjne niż
Wschód. To samo dzieje się i tu, panno Gunn. Wielu z tego pokolenia dobrobytu żyje w
przestrzeni. Niektórzy z nich wcale nie myślą o powrocie na Ziemię.
— Ja bym diabelnie chciała — powiedziała z goryczą w głosie. — Ale co to wszystko ma
wspólnego ze sztuką i antykami w kosmosie?
— Daje się tu we znaki nostalgia. Sprawą modną i na czasie jest teraz dostarczanie ziemskich
antyków dla muzeów i do wyposażania oraz dekoracji wnętrz w domach ludzi zamożnych. Niech
mi pani wierzy, możliwości dla mnie są tu nieograniczone.
— Chciałabym być w takiej sytuacji. Dałabym sobie uciąć rękę, byle tylko wydostać się z tej
monstrualnej puszki sardynek.
To właśnie miał nadzieję usłyszeć. Ukrył jednakże zadowolenie i łgał gładko:
— Chce pani powiedzieć, że nie znajduje pani życia w przestrzeni godnym pożądania?
Sądziłem, że wy, koloniści, to... jak się to mówi... zapaleńcy?
— Niektórzy są — stwierdziła znużonym głosem. — Muszą być chyba obłąkani. —
Westchnęła. — Aczkolwiek rozumiem, co czują. Zdarzyło mi się raz to odczuć. Tam, na Ziemi,
nie narzucali mi się z ofertami pracy w moim zawodzie. Na paleografię nie ma wielkiego
zapotrzebowania, a właśnie ona jest pasją mojego życia.
Miałam jednakże swoje marzenia o kosmosie. Zgłosiłam się na kolonistkę i zdziwiło mnie,
że pomyślnie zaliczyłam wszystkie testy. — Jej głos znowu nabrał odcienia goryczy. — No i
jestem tutaj. Zapewne na resztę moich dni.
Okazał zdziwienie:
— Czemuż więc pani nie wraca?
Spojrzała nań, jakby dziwiła się jego naiwności.
— Są różnorakie kontrakty kolonizacyjne na poszczególnych Wyspach. A ja, idiotka, nie
przeczytałam małej notki na przedstawionym mi przez zespół kontrakcie, notki dotyczącej
większości Wysp L4. Ale nawet gdybym ją przeczytała, niewiele by to zmieniło. Ukąsił mnie
giez kosmiczny. Nie mogłam wiedzieć, że po miesiącu od chwili przybycia tutaj będę
nienawidzić każdego skrawka tego miejsca. I że oddałabym wiele lat życia, byle tylko ujrzeć nad
sobą błękitne niebo z obłokami, ocean i wysokie fale, góry pokryte lasami, dzikie zwierzęta,
ptaki... Och, do diabła.
Powtórzył pytanie:
— Dlaczego pani nie wraca? Kiwnęła cynicznie głową.
— Mogę zerwać kontrakt i wrócić w każdej chwili. O ile tylko wręczę zespołowi pięćdziesiąt
tysięcy pseudo-dolarów.
— Pięćdziesiąt tysięcy! — udał zdumienie.
— Właśnie. Oni twierdzą, że koszt ćwiczeń dla przyszłych kolonistów, jakie odbyłam na
Ziemi, następnie koszt przewiezienia mnie tutaj, koszt osiedlenia mnie, a wreszcie koszt
przewozu powrotnego daje w sumie pięćdziesiąt tysięcy. Mnie się wydaje, że to cena zawyżona,
ale cóż począć. Po dziesięciu latach obniżają kwotę do dwudziestu pięciu tysięcy, a po
dwudziestu do dziesięciu tysięcy. Jest jednak nieprawdopodobne, że zaoszczędzę przez ten okres
tyle, by móc zapłacić. Każdego zarobionego centa wydaję na importowaną z Ziemi żywność,
płyny, odzież i inne ziemskie produkty. Koszt jest astronomiczny, ale bez tych rzeczy chybabym
oszalała.
Kiwał głową ze współczuciem.
— Nie mogę pojąć, dlaczego oni doszli do takiej ostateczności, żeby trzymać tu kolonistów,
którzy chcą wyjechać.
— No cóż, mają rozsądne wytłumaczenie. Połowa ludzi na Ziemi miałaby ochotę na
turystyczną podróż w kosmos dla samej tylko przyjemności oglądania i doświadczenia czegoś
nowego. Jednakże na sto osób ani jedna nie może tego osiągnąć. A więc jedyne, co mogą zrobić,
to zgłosić się na kolonistów i jeśli zostaną przyjęci, wyjechać w przestrzeń, spędzić tam trochę
czasu, a potem powiedzieć, że nie podoba im się to i chcą wracać do domu. Obsługa takich
wolnych strzelców rokrocznie kosztowałaby korporacje całe miliony.
— Rozumiem ich punkt widzenia — zgodził się Westport. — I sądzę, że jest pani w pewnym
stopniu w takiej samej sytuacji jak tak zwany ludzki inwentarz, który Brytyjczycy wysyłali do
amerykańskich kolonu. Masz pieniądze, możesz kupić sobie wolność. Jednakże pani nie ma ich,
jak przypuszczam.
Zniecierpliwiła się nagle.
— Po co pan właściwie do mnie przyszedł, panie Westport?
Zdecydował się wyłożyć karty na stół.
— Rozumiem, że jest pani ekspertem w zakresie kaligrafii, typografii, a zwłaszcza
paleografii.
— Niewiele dokonałam na tym polu.
— Przypuśćmy, że powiedziałbym pani, iż to wykształcenie mogłoby pozwolić pani zdobyć
owe niezbędne pięćdziesiąt tysięcy pseudodolarów; a także pewną nadwyżkę. Wystarczająco
dużą, rzecz jasna, by pozwolić pani na urządzenie się na Ziemi, gdy pani już się tam znajdzie.
Spojrzała nań wytrzeszczonymi oczami. Franklin Westport uznał, że połknęła haczyk.
— Niezbyt dawno temu — powiedział — podczas jednej ze swoich podróży po Ziemi
mających na celu załatwianie dla moich klientów antyków i różnych tego typu przedmiotów
trafiłem w Anglii na wspaniałe biurko z epoki Tudorów. Badając je pieczołowicie przed kupnem
— a właściciel, nawiasem mówiąc, nie znał się zupełnie na antykach — odkryłem mały sekretny
schowek. Jest to dość częste dla biurek z tego okresu. Był to odpowiednik, jak sądzę, sejfu w
ścianie ukrytego za obrazem w domu dzisiejszego zamożnego człowieka.
Patrzyła na niego z kwaśną miną.
— Przypuśćmy — mówił dalej — że przywiozłem biurko tu, na Lagrange Cztery, i tuż przed
sprzedaniem go w charakterze antyku, jak na to słusznie zasługiwało, odkryłem ów sekretny
schowek, a w nim plik papierów. Trochę poezji Bena Jonsona, fragment sztuki Christophera
Marlowe’a albo Lorda Oxforda, jedna lub dwie stroniczki Francisa Beaumonta czy Johna
Fletchera, a może nawet list do Williama Szekspira napisany ręką samej królowej Elżbiety!
Jej krzywe spojrzenie znikło. Gapiła się teraz na niego z niedowierzaniem. Pojęła już
konkluzje, do których zmierzał.
— Fałszerstwo — powiedziała. — Fałszerstwo dzieła albo co najmniej fałszerstwo podpisu.
Ale... jeśli o to panu chodzi, to dlaczego na Lagrange Cztery? Dlaczego nie robić tej sztuczki na
Ziemi? Musi być tam multum zawodowych fałszerzy o wiele bardziej kompetentnych, niż ja
mogłabym być.
Uśmiechnął się swym pełnym uroku uśmiechem duchownego.
— Z dwóch powodów, moja droga. Po pierwsze, ta płynąca z nostalgii moda zbierania dzieł
sztuki, jaka się teraz na Wyspach rozwija, oznacza wyższe ceny. Drugi zaś powód, ważniejszy,
jest ten, że jeślibym na Ziemi wyprodukował poemat napisany przez Bena Jonsona, to setka
znawców będzie go badać przez tydzień, inna setka ekspertów zbada biurko i być może wykryje,
że zostało ono zrobione w trzy lata po śmierci Jonsona. Tam wszystko może się zdarzyć. Tu
jednak, moja droga Kitty, nie ma ekspertów. Upłynie tuzin lat od chwili, gdy zbierzemy naszą
sumkę i znikniemy, zanim ktoś znający się trochę na rzeczy wykryje prawdę. Oczywiście kopie
rękopisów znalezionych w sekretnym schowku zostaną przekazane na Ziemię, ale same papiery
unikną zwyczajowego badania i to nie tylko charakteru pisma, ale także papieru i atramentu.
Pokręciła głową; miała nadal kwaśną minę.
— Rozumiem — powiedziała powoli. — Ale Chris Marlowe nie byłby dobry, Ben Jonson
też. Ani nikt spośród tych, których wymieniłeś.
Teraz on zmarszczył brwi.
— Dlaczego nie Jonson ani Marlowe?
— W muzeach jest zbyt wiele ich rękopisów, jeśli się nie mylę. Każdy znający się na rzeczy
wykryłby fuszerki we wszystkim, co udałoby mi się podrobić. A poza tym nie możesz oczekiwać
ode mnie, że potrafię podrabiać pismo pół tuzina osób. Zająć się jedną z nich to już zadanie,
którego ogromu nawet nie pojmujesz. I wreszcie, zdajesz się przeceniać wartość, jaką ma na
rynku manuskryptów poemat Bena Jonsona, nawet gdyby to był egzemplarz pisany jego własną
dłonią. On był bardzo płodny, zaś bardzo wiele jego rękopisów przetrwało.
Najwyraźniej miała coś na myśli.
— Jaka jest więc inna możliwość? — zapytał.
— Niechby to był Szekspir — powiedziała dobitnie.
Umówili się ostatecznie, że spotkają się następnego dnia na obiedzie w jego hotelu.
Potrzebowała trochę czasu na sprawdzenie w bankach danych nie tylko spraw związanych z
Szekspirem, ale i innych rzeczy, które mogłyby być jej potrzebne.
Nie miała wiele kłopotu z przekonaniem go do Szekspira i z nakłonieniem go do porzucenia
uprzedniej idei odkrycia kilku różnych drobiazgów pisarzy z epoki elżbietańskiej. Jak
stwierdziła, z rękopisów Szekspira przetrwało bardzo niewiele — jeśli w ogóle coś przetrwało.
Eksperci odrzucali tezę Westbrooka, który twierdził, że ustalił charakter pisma Szekspira. Poza
tym cena, jaką można by tu osiągnąć, mogłaby być ogromna, jeśli wziąć pod uwagę ilość
rękopisów pozostawionych przez innych pisarzy. Każde muzeum i każdy kolekcjoner, czy to w
przestrzeni, czy na Ziemi, oddałby wszystko za jeden choćby manuskrypt Barda ze Stratfordu
nad Avonem.
Trochę zaskoczyła go łatwość, z jaką udało mu się pozyskać Kitty. Rozmach, z jakim wzięła
się do fałszerstwa, daleko przewyższał pierwotny zamysł Westporta, zamysł fałszerstwa na małą
skalę. Z drugiej strony było oczywiste, że ta zgorzkniała kobieta była zdesperowana. Zupełnie
oszalała na punkcie powrotu na Ziemię. Dziwił się, dlaczego właściwie tutejsza służba medyczna
nie odesłała jej stąd jako przypadku beznadziejnej neurozy.
On sam spędził dzień i wieczór w swoim pokoju przed ekranem banków danych,
odświeżając sobie wiadomości na temat Szekspira, jego epoki i ludzi współczesnych
Szekspirowi. Następnego dnia zjawił się na spotkanie dość dobrze przygotowany.
Hotel Neila Armstronga, jedyny hotel pierwszej klasy w tej kolonii, szczycił się swoją
znakomitą restauracją. Oferowała ona szereg potraw z produktów dostarczanych z Ziemi, a ceny
były tak fantastyczne, że przeciętnego kolonistę nie stać było na zjedzenie w niej obiadu. Kitty
także była tam po raz pierwszy i wprost tarzała się z rozkoszy. Po raz pierwszy od chwili
opuszczenia rodzinnej planety zjadła stek i wypiła kieliszek wina.
Przy kawie i brandy podjęli temat Szekspira. Kitty stała się o pięć lat młodsza. W cynicznych
oczach zapaliły się iskry. Jej naturalna ostrość była zrozumiała. Jak dotąd, życie przechodziło
obok niej. Otwarła torebkę i wyjęła kartkę, na której miała notatki.
— Jest lepiej, niż myślałam — stwierdziła. — Istnieje tylko sześć absolutnie autentycznych
próbek jego pisma. Są to wyłącznie podpisy, a przy tym, co dość dziwne, on nie zawsze
podpisywał się w ten sam sposób. Zwykle pisze „Shakspere”, ale jego najważniejszy podpis na
testamencie ma postać „William Shakespear”. Trzy spośród tych podpisów znajdują się na
testamencie, jeden w aktach sądowych, a dwa na dokumentach notarialnych. Egzemplarz
Montaigne’a w British Museum i Owidiusza w Bodleian Museum posiada przypuszczalne
inicjały Szekspira, a w Żywotach Plutarcha w Greenock Library znajduje się notatka na
marginesie, zdaniem niektórych uczyniona właśnie dłonią Szekspira.
Westport skrzywił się.
— To nie daje ci wiele materiału do opracowania. — Policzył na palcach: — Tylko
jedenaście liter alfabetu. Zaprzeczyła gestem dłoni.
— To bardzo wiele. Na podstawie tego, czym dysponujemy w zakresie pisma naszego
przyjaciela, włączywszy tu ową wątpliwą notatkę na marginesie Plutarcha, wydaje się, że
Szekspir używał tak zwanego pisma włoskiego zamiast tego, co dziś nazywamy angielską
kursywą.
— Co to jest pismo włoskie?
— Typ zapisu, jakiego w owym czasie niektórzy używali. Jest to styl, przy którym dłoń
porusza się swobodnie, płynnie, litery są pochyłe, linie wznoszące się są zapętlane. Bez wątpienia
styl ten rozwinął się bardziej z potrzeby pisania szybkiego niż pięknego. Podobnie jest w
przypadku Szekspira, bo to przecież najpłodniejszy chyba pisarz tamtej epoki.
Westport był zbity z tropu; zapytał, ciągle nie przekonany:
— Co to oznacza dla nas?
— Będziemy musieli znaleźć próbki pisma innych ówczesnych pisarzy, którzy także używali
pisma włoskiego, a ja zbadam te przez nich pisane litery, których nie mamy w jego własnym
piśmie.
Łyknął nieco brandy i spojrzał z troską.
— Dostaniesz ten materiał w bankach danych?
— Oczywiście. W bankach danych jest teraz wszystko. Wszystkie jego podpisy, zarówno te
uznane za autentyczne, jak i te wątpliwe; są tu rękopisy takich mu współczesnych, jak Jonson,
Oxford i Marlowe. To już tylko kwestia odrobiny moich badań, a potem ćwiczeń, ćwiczeń,
ćwiczeń, dopóki pisanie tym nowym stylem nie stanie się równie naturalne jak mój własny
sposób pisania — a nawet bardziej naturalne.
— W porządku. Na jakim jego utworze mamy się skoncentrować? Może jakiś sonet?
Potrząsnęła głową.
— Nie sądzę. Wolałabym parę stron którejś z jego najbardziej nie udokumentowanych sztuk,
powiedzmy Koriolana, Cymbelina albo jeszcze lepiej Peryklesa.
— Dlaczego to miałoby być lepsze?
— Bo te utwory są kontrowersyjne. Uważa się, że Szekspir miał współpracownika
nazwiskiem George Wilkins. W pierwszym folio sztuk Szekspira Peryklesa w ogóle nie ma, gdyż
wydawcy wątpili, by sztuka ta była autorstwa Szekspira. A więc my przepiszemy kilka
początkowych stron, zaczynając od strony pierwszej, „Perykles, Książe Tyru, przez Williama
Shakespeara”. Historycy nastawią uszu, a nasze odkrycie nabierze jeszcze większej wartości, bo
będzie najwyraźniej dowodzić, że to właśnie Szekspir napisał tę sztukę.
— Czy rzecz nie wyglądałaby bardziej autentycznie, gdyby zamiast początkowych zrobić
kilka środkowych stron tej sztuki?
— Zapewne, ale zauważ, że jeśli nie będzie nazwiska na rękopisie, ktoś może twierdzić, że to
nie jest pismo Szekspira. Spór o autentyczność może trwać wieki. I nie dostałbyś za to tyle
pieniędzy.
— Chyba masz rację. Czego będziesz potrzebować?
— Tyle papieru z tamtej epoki, ile tylko będziesz mógł zdobyć.
— Nie można by podrobić, co?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Są różne sposoby, na jakie eksperci ustalają wiek papieru. Musisz jechać do Anglii i kupić
trochę rękopisów z epoki. Jak najmniej zapisanych.
Skrzywił się.
— To mi nie wygląda dobrze.
— Nieprawda. Przedstawimy manuskrypt jako pierwszy szkic. W owym czasie papier był
drogi i Szekspir do pierwszych wersji używał najprawdopodobniej papieru zapisanego na
odwrocie. Może nawet papieru, z którego poprzednie pismo było ścierane.
— Jesteś pewna zatem, że nie używali pergaminu?
Była tego pewna:
— Pierwsze młyny papiernicze uruchomiono w Anglii w roku 1495. Szekspir napisał
Peryklesa około roku 1608. Będziemy musieli zdobyć przybory do pisania, jakich wówczas
używano. Ptasie pióra, jak sądzę. I ten sam typ inkaustu. A gdy już będziesz na Ziemi, mógłbyś
się rozejrzeć, czy nie ma jakiegoś sposobu preparowania atramentu, aby sprawiał wrażenie
należycie starego.
Posprzeczali się trochę w kwestii miejsca sprzedaży. Kitty uważała, że najlepiej byłoby na
jednej z większych Wysp Cztery przy Lagrange Pięć, z dala od Armstronga, miejsca ich
wysiłków. Poza tym mogło tam być więcej superbogatych kolonistów, którzy podbiją cenę.
Jednakże Westport protestował.
— Chciałbym uniknąć wożenia gotowego manuskryptu. Prawo Murphy’ego stale
obowiązuje: jeśli coś może się zdarzyć, to się zdarzy. Podczas przewożenia z wyspy na wyspę
może się coś zdarzyć i sprawa się wyda.
— Może i masz rację.
— Zrobimy tak — powiedział. — Jutro odwiedzę paru moich klientów. Zasugeruję im, żeby
kupili sobie stare biurko angielskie do swojej biblioteki albo biura. Krótko mówiąc, przyjmę od
nich zamówienie na taki zakup. W ten sposób w ogóle prowadzę interes. Kiedy mam określone
zlecenie, załatwiają mi zwykle wolny przejazd na Ziemię i z powrotem. Ponieważ są
właścicielami statków, nic ich to nie kosztuje, a ja nie muszę płacić monstrualnych cen za bilet.
Kiwała głową, przytakując jego słowom; jej twarz nie wyrażała już przygnębienia, malował
się na niej zapał.
— A więc wezmę zamówienie na biurko i dostarczę je tutaj, razem z papierem, piórami i
atramentem, jakiego będziesz potrzebować. Skończysz manuskrypt, a potem zniszczymy te
przybory i w ogóle wszystko, co mogłoby wskazywać, że brałaś w tym udział. Potem wyjedziesz
na Ziemię i urządzisz się gdzieś.
— Chwileczkę — zaprotestowała. — Kiedy otrzymam moje pięćdziesiąt tysięcy potrzebne
do zerwania kontraktu?
— Dam ci je jako zaliczkę. Dodam jeszcze trochę ponadto, żebyś miała z czego żyć, dopóki
nie zakończę sprawy. Gdy już się ulokujesz na Ziemi, wyślesz mi adres. Po podjęciu pieniędzy
przyjadę i podzielę się z tobą. Pięćdziesiąt tysięcy z góry pochłonie prawie cały mój kapitał
operacyjny, ale mniejsza o to. Jeśli ten figielek się uda, będziemy oboje jedli kawior.
Jej oczy zwęziły się.
— Skąd mam mieć pewność, że się pojawisz, Franklin? Mam w tym taki sam udział jak ty.
Cenię sobie pięćdziesiąt tysięcy, ale ryzykuję nie mniej niż ty. Jeśli nam się noga powinie... Tu,
na Armstrongu, prawo jest surowsze, niż myślisz. Tu postępuje się tak jak w tych
dziewiętnastowiecznych miastach, o których czytałeś. Nie tylko nigdy nie wrócę na Ziemię.
Pozbawią mnie większości tych skromnych przywilejów, jakie tutaj mam.
Jego uśmiech był teraz dobrotliwy i dobrze pasował do jego księżej twarzy.
— Kitty, moja droga, są dwa powody, a właściwie trzy, dla których muszę wrócić z twoim
udziałem. Po pierwsze, gdybym nie wrócił, mogłabyś mnie wydać. Po drugie, wydaje mi się, że
nie będzie to ostatni interes, jaki razem zrobimy. Przypuśćmy, że za, dajmy na to, pięć lat, po
sprzedaniu manuskryptu naszego Peryklesa jakiemuś bogatemu kolekcjonerowi, muzeum albo
bibliotece, ujawnię, że posiadam dalsze strony dramatu, które sobie zatrzymałem. Jakieś sześć
stron. Wątpię, czy dostalibyśmy za tę drugą ofertę tyle co za pierwszą, ale i tak będzie wielu
chętnych, zaś autentyczność nie będzie już podawana w wątpliwość, skoro pierwsze stronice
będą już uznane. Tamten pierwszy kupiec będzie wściekły, bo sądził, że ma monopol na ten
literacki skarb, ale nie będzie mógł nic zrobić.
Zgodziła się. Brzmiało to sensownie. Potem jednak przechyliła głowę na bok:
— A jaki jest trzeci powód?
— Kitty, moja droga — powiedział powoli — mam przeczucie, że ty i ja pasujemy do siebie.
W przeszłości oboje chyba byliśmy samotnikami. Ą w samotnym życiu jest dużo samotności. —
Zawahał się na chwilę, a potem spojrzał na jej filiżankę i kieliszek. — Widzę, że skończyliśmy
nasz doskonały posiłek. Robi się późno. To wstyd dla mnie, żebyś miała wracać do tej swojej
szarej chaty. Może zechcesz spędzić noc tutaj?
Patrzyła nań nieobecnym wzrokiem.
— Dobrze, Frank.
Następnego dnia oboje zajęli się pracą: Frank Westport kontaktował się ze swymi bogatymi
klientami, starając się znaleźć kogoś, kogo mógłby zainteresować starym biurkiem angielskim;
Kitty zaczęła długą, żmudną naukę biegłego pisania stylem Williama Szekspira.
Sprawdziła wszystkich twórców z epoki elżbietańskiej, których próbki pisma można było
znaleźć w bankach danych. Rzecz dość dziwna, było ich parę tuzinów. Pominęła najbardziej
znanych. I ku jej dalszemu zaskoczeniu, najstosowniejszym do jej celów okazał się John
Fletcher, który zdaniem większości autorytetów prawdopodobnie współpracował z Szekspirem
przy pisaniu Henryka VIII. Pisał stylem włoskim, a szereg liter było podobnych do odpowiednich
liter spośród tych jedenastu skreślonych ręką Szekspira.
Pracowała nad tym wszystkim bardzo uważnie. Z banków danych otrzymała wydruki
potrzebnego jej materiału: autentyczne podpisy Barda, wszystkie podpisy domniemane, a także
notatkę na Żywotach Plutarcha. Otrzymała potem wydruki zachowanego pisma Johna Fletchera.
Opracowała cały alfabet zawierający owe litery pisane przez Szekspira i dopełniony literami
Fletchera.
A potem dzień po dniu pisała, pisała, pisała. Styl włoski nie przychodził jej łatwo. Była
wykształcona na stylu Spencera. Musiała przezwyciężać prawie trzydziestoletnie
przyzwyczajenie. W końcu jednak się nauczyła. W końcu się nauczyła.
Zdecydowali, że będą się widywać możliwie najrzadziej. Nie wiadomo, co może się zdarzyć
w przyszłości, nie powinni więc ujawniać, że są w kontakcie. Kitty była na Armstrongu osobą
najbardziej doświadczoną w zakresie paleografii, typografii i kaligrafii, choć nie wykorzystywała
tu wcześniej swego wykształcenia.
Frank Westport znalazł chętnych — nie było to trudne — i po raz ostatni przed odlotem na
Ziemię spotkał się z Kitty w jej małym, ponurym domu.
Choć spotkanie dotyczyło głównie interesów, pod koniec znaleźli trochę czasu na miłość.
Przy pożegnaniu powiedział:
— Wrócę z potrzebnymi rzeczami. Bóg jeden wie, ile ten autentyczny papier elżbietański
będzie mnie kosztował, ale zdobędę go. Ty zaś, Kitty, w każdej chwili wolnego czasu staraj się
zapomnieć, jak pisałaś dawniej, i pisz, jak pisał Bill Szekspir. Produkt końcowy musi wyglądać
na swobodny i naturalny.
— Tak, kochanie — powiedziała. W ciągu swych trzydziestu paru lat życia Kitty Gunn miała
pewne doświadczenia seksualne — ale nigdy nie miała mężczyzny, który byłby całkowicie jej.
Szło nawet bardziej gładko, niż mogliby się spodziewać. Zdobył osiem niezbyt zapisanych
autentycznych kartek papieru z rękopisów epoki elżbietańskiej. Nawiązał także kontakt z
zawodowym fałszerzem, który udzielił mu bezcennej rady, jak sprawić, by atrament, którego
Kitty miała używać, wyglądał na należycie dawny.
Zdecydowali się wymazać pismo pokrywające kartki i nie ukrywać, że zostało ono
wymazane. Przecież, jak stwierdziła Kitty, miała to być pierwsza wersja, a Szekspir mógł z
powodzeniem korzystać z używanego papieru, by uniknąć kosztów. Postanowili przepisać
pierwsze sześć stron Peryklesa; dwie kartki miały posłużyć Kitty do ćwiczeń. Aby rzecz uczynić
bardziej autentyczną, Kitty ponumerowała kartki cyframi l, 2, 3, 4, 6, 7, opuszczając cyfrę 5 i
naruszając w ten sposób ciągłość odnośnego fragmentu.
Miała z początku trochę trudności z ptasimi piórami, jako że nigdy przedtem ich nie używała.
W końcu jednak uporała się i z tym.
Po wypełnieniu zadania skontaktowała się z władzami Armstronga, aby, ku ich wielkiemu
zdziwieniu, wykupić swój kontrakt. Uważali, że niewielu kolonistów z jej warstwy może zdobyć
wymagane pięćdziesiąt tysięcy. Kitty miała tę kwotę w gotówce, bo Frank nie chciał ujawniać się
czekiem na swoje nazwisko.
Odprowadzał ją do portu wahadłowego, który służył zwykle za port dla ruchu pasażerskiego
między Lagrange Cztery a Ziemią i z którego miała odlecieć opuszczając Wyspę.
Przed wejściem na statek spojrzała na niego strapiona.
Dodawał jej otuchy:
— Wszystko w porządku, Kitty. Ulokuj się w jakiejś małej miejscowości i dobrze wypocznij.
Nie wiem, jak długo to potrwa. Jak tylko się urządzisz, pamiętaj wysłać mi swój adres. Przyjadę
natychmiast, gdy tylko będę mógł.
— Dobrze, kochanie.
Uśmiechnął się do niej:
— Spraw sobie jakiś seksowny kostium kąpielowy — lubieżność nie znikała z jego księżej
twarzy.
Próbowała odwzajemnić uśmiech, ale zdenerwowanie nie pozwalało jej na to. Pocałował ją
na pożegnanie.
Weszła na pokład, a on stał i spoglądał ku niej niczym dobry mąż lub kochanek, machając
lekko dłonią w chwili odlotu, na wypadek gdyby wyglądała przez luk.
— Głupia gęś — mruczał. — Jeśli ona myśli, że kiedy się odkuję, będę tkwił przy takiej
sierocie, to się grubo myli. Z taką forsą, jaka się tu kroi, Frank Westport zniknie w sposób,
jakiego świat nie widział od czasów Houdiniego. Nie mam zamiaru ci pomagać; zniknę i nigdy
więcej nie wypłynę.
Nie było żadnych kłopotów z „odkryciem” sekretnej skrytki i sześciu kart manuskryptu w
niej ukrytych.
W istocie był tylko jeden mały kłopot. Tom Horn, potentat, który zamówił u Franka biurko,
uznał, że jego, Horna, własnością jest nie tylko ono, ale i zawartość. Jego argumentacja jednakże
nie została uznana i sekretarz generalny Armstronga odrzucił ją. Nikt nikomu nic nie zapłacił.
Frank Westport kupił był biurko sam osobiście, a Horn biurka nawet nie widział. Nie doszła do
skutku żadna transakcja handlowa. Biurko i jego zawartość nadal pozostawały własnością
handlarza dziełami sztuki.
Wieść o odkryciu rozeszła się nie tylko po koloniach; w ciągu niewielu godzin dotarła do
samej Ziemi. Było to literackie odkrycie roku. Odkrycie na miarę stulecia!
Przez następne dni trzy różne zespoły fizyków i chemików stosowały swoje metody
testowania papieru. Wszystkie trzy metody ustalenia wieku dały ten sam wynik. Papier
wyprodukowano Roku Pańskiego 1600, plus minus kilka lat.
Nim upłynął tydzień, każdy nauczyciel literatury angielskiej na Lagrange Cztery stał się
badaczem Szekspira. Zrobiono doskonałą kopię sześciu stronic i umieszczono ją w bankach
danych. Powielono te stronice w tysiącach egzemplarzy. Równocześnie wszystkim, którzy tego
sobie zażyczyli, wydawano wydruki tego samego materiału, z którego korzystała Kitty Gunn.
I jednak tak! Podpis „William Shakespear” na stronie pierwszej był równie podobny do tego,
który znajdował się na testamencie, jak dwa pozostałe. A ponadto! Nie mogło być wątpliwości,
że owe stronice stanowią próbną wersję Peryklesa, Księcia Tyru, gdyż było tam szereg skreśleń,
dopisków i notatek na marginesach. A prolog Gowera, od którego sztuka się zaczyna, różnił się
w paru momentach od ostatecznej wersji, która dotarła do nas w drugim folio sztuk Barda.
Następnego dnia po odkryciu zaczęły napływać z Ziemi prośby o umożliwienie badań nad
tekstem. Najbardziej domagało się tego British Museum, a także Oxford Library.
Równocześnie nadeszła ze strony Zjednoczonego Królestwa oficjalna prośba o zwrot
rzeczonego manuskryptu do Anglii jako skarbu narodowego, który powinien pozostawać w kraju
rodzinnym Szekspira.
William Farnsworth, sekretarz generalny kolonii Armstrong, nie miał żadnego takiego
skarbu; przemówił na forum Rady. Jego słowa obiegły Wyspy, a także całą Ziemię.
Powiedział tonem zdecydowanym, a nawet wyzywającym:
— Manuskrypt Szekspira nie opuści Armstronga. Będzie najchlubnięjszym eksponatem
naszego Muzeum, które posiadająć taki skarb, stanie się czołową instytucją kulturalną kosmosu.
Rada dała wyraz swemu entuzjastycznemu poparciu dla tych słów, klaszcząc, gwiżdżąc i
wznosząc okrzyki.
Franklin Westport, siedzący na podium obok sekretarza generalnego, uśmiechał się
dobrotliwie.
Kwestia ceny wypłynęła dwa dni później, choć już wcześniej Frank Westport otrzymywał
mnóstwo ofert.
Jego kablograf kosmiczny, telefony, a nawet skrytka pocztowa przyjęły na siebie taką lawinę
zgłoszeń, że wynajął małe biuro przylegające do jego apartamentu w hotelu Neil Armstrong;
zatrudnił także sekretarkę, która pomagałaby mu dawać sobie z tym radę.
Metropolitan Museum zaproponowało ostrożnie dwa miliony pseudodolarów, jeśli
autentyczność zostanie ostatecznie ustalona. Luwr podwyższył do czterech. Potencjami klienci
angielscy milczeli, oczekując zapewne oficjalnych posunięć swojego rządu. Anonimowy
kolekcjoner amerykański, działając przez nowojorskiego pośrednika, zaoferował pięć milionów.
Jednakże sekretarz generalny William Farnsworth grał o wysoką stawikę. Pozostawał
nieugięty. Szekspirowski manuskrypt z Armstronga miał, jak to zostało ogłoszone, pozostać w
kolonii. Nie miożna było wystawiać go na ryzyko przewozu. Sekretarz i jego dwóch głównych
radców umówiło się na spotkanie z Franklinem Westportem w celu omówienia kwestii ceny.
Frank, ubrany w swój najlepszy, staroświecki garnitur i z uśmiechem nauczyciela szkółki
niedzielnej, zjawił się w swoim biurze na parę minut przed spotkaniem. Nie chciał pocić się ze
zdenerwowania czekając na tamtych.
Przemierzał krokami małe biuro. Oto jest. Wielki moment, który zdarza się raz w życiu.
Pomyślał o szybkim drinku z butelki w biurku. Nie, do diabła, jednak nie, nie jest przecież
nowicjuszem w tej szulerce. Przez całe dorosłe życie tak lub owak brał w niej udział. Spokojnie,
Frank, spokojnie. Wszystko jest jak należy.
Rozległo się pukanie do drzwi; zanim zdążył się odwrócić i odpowiedzieć, drzwi otwarły się
i wkroczył posługacz hotelowy w uniformie, niosąc garść kablogramów, kilka listów oraz
widokówkę.
— Poczta — zaćwierkał. — Dostaje pan więcej poczty, panie Westport, niż reszta gości
razem wziętych.
— Dobrze, dobrze — powiedział Frank. — Rzuć na biurko.
Tamten zrobił to i wyszedł, zgrabnie i grzecznie ustępując na bok przed wchodzącymi
oficjelami Armstronga.
Po zwyczajowych pozdrowieniach i uściskach dłoni sekretarz generalny Farnsworth
przeszedł od razu do rzeczy.
— Panie Westport, na tę wielką okazję nie chcemy być sknerami. W zeszłym tygodniu
Ziemia, muzeum, dała dziesięć milionów za obraz Rembrandta. Rękopis to rzecz jasna nie obraz.
Jednakże Rada zdecydowała zaoferować panu pięć milionów pseudodolarów za
Szekspirowskiego Peryklesa z Armstronga.
Frank przełknął ślinę.
Wszyscy czterej stali, sekretarz generalny obok biurka.
Spojrzał na stos poczty Franka.
Uśmiechnął się i powiedział:
— Widokówka! Chyba nie widziałem widokówki, odkąd przyjechałem tu na Wyspy. Któżby
wydawał pieniądze na opłaty pocztowe, żeby wysyłać widokówkę na Armstronga?
Bezceremonialnie wziął widokówkę i spojrzał na fotografię.
— Wyspy Bahama — powiedział. — Wspaniałe. Nigdy tam nie byłem.
Odwrócił kartkę.
Przeczytał: „Wspaniale spędzam czas. Chciałabym, żebyś był tutaj ze mną”. A poniżej adres.
Podpisano „Kitty”, ale pismo było bez żadnej wątpliwości pismem „Williama Shakespeara”.
Człowiek, który dryfował w czasie
Silverberg Robert
Są dwa słynne chwyty, jakie w science fiction stosują pisarze nawet najbardziej wierni
naukom ścisłym.
Jeden to prędkości ponadświetlne (podróż z prędkością większą niż prędkość światła); bez
nich space opera staje się dla ciebie nieosiągalna, nie możesz także stosować wszystkich owych
konwencji, jakie narosły od czasów E. E. Smitha.
Druga to podróż w czasie; bez niej pozbawiasz się możliwości tworzenia całego mnóstwa
szczególnie fascynujących fabuł.
Za popularność jednakże trzeba płacić. Trudno przy pomocy tych ogranych sztuczek
wymyślić coś nowego. A jednak jest to możliwe. Spróbujmy rozważyć podróż w czasie w pewien
nader subtelny sposób i odwróćmy zwykły porządek, umieszczając w centrum opowieści moment
negatywny, nie zaś pozytywny.
Było w nim coś mętnego i przebiegłego. Był niski i delikatnej budowy, a ja miałem
wrodzoną nieufność do ludzi, których wzrost nie osiągał co najmniej pięciu stóp i pięciu cali:
wydają się zwinni i nieobliczalni, małe sprytne Napoleonki, gotowe cię napaść z trzech stron
naraz. A jego wąskie, lśniące, szare oczy, choć patrzyły w moje, zdawały się nie być skierowane
wprost na mnie; w dziwny sposób promień jego wzroku wytyczał oetro zagięty łuk nawet wtedy,
gdy oczy patrzyły wprost na moją twarz. Nie podobało mi się to. Miał lat około sześćdziesięciu,
sześćdziesięciu pięciu, był szczupły, schludny, raczej źle ubrany, siwe włosy bardzo krótko
przycięte, wierzch czaszki wyłysiały.
— Co robię? — powiedział. — Otóż podróżuję w czasie. Pływam do minionych epok.
— Doprawdy? — zapytałem. — Nigdy w przód?
— Och, nie, nigdy. To zupełnie niemożliwe. Przyszłość nie istnieje. Przeszłość natomiast
tak. Jest solidna, realna, jest miejscem, rozumiesz, jak Des Moines czy Wichita. Można pojechać
do Wichity, jeśli się wsiądzie w odpowiedni środek komunikacji. Nie można jednak pojechać do
miasta, którego w ogóle nie zbudowano. To byłoby niepojęte. No, może dałoby się to pojąć, ale
w każdym razie jest to nie-wy-ko-nal-ne, rozumiesz mnie? Natomiast w przeszłość mogę
pojechać. Widziałem Huna Attylę. Widziałem Juliusza Cezara. Chciałbym móc powiedzieć, że
poszedłem do łóżka z carycą Katarzyną, ale niestety nie poszedłem. Za to wypiłem parę wódek z
kimś, komu się to zdarzyło. Powiedział, że czuć ją było czosnkiem i stale miała orgazmy. Pewnie
nie wierzysz w to, co mówię?
— Trochę za dużo niezwykłych rzeczy jak dla mnie — powiedziałem dyplomatycznie.
Pochylił się ku mnie, konspiracyjnie zniżając głos.
— Nie należysz do tych, którzy łatwo wierzą w rzeczy niezwykłe. Ja wiem. Nie wierzysz w
starożytnych przybyszów z kosmosu, w opowieści o spotkaniach z UFO, w zginanie łyżeczek
przy pomocy sił psychicznych. To dobrze. Nie potrzebuję łatwowiernych. Potrzebny mi jest
sceptyk, który będzie mnie słuchał, sprawdzał mnie i na własną rękę dochodził do uznania
prawdy. To wszystko, o co cię proszę: abyś nie kpił i nie odrzucał mnie z góry jako wariata.
Dobrze?
— Spróbuję.
— No, a więc co odczuwasz, kiedy ci opowiadam, że podróżuję w czasie?
— Instynktowny opór. Natychmiastowe poczucie, że mam do czynienia z wariatem albo
przynajmniej z uroczym łgarzem.
— Pięknie. Nie przyszedłbym do ciebie, gdybym sądził, że zareagujesz inaczej.
— Czego zatem życzysz sobie ode mnie?
— Abyś mnie wysłuchał, powstrzymał swoją niewiarę przynajmniej na pewien czas, zadał
mi parę pytań i sprawdził mnie, obdarzając mnie swoim prawem wątpienia przez czas na tyle
długi, bym mógł zdążyć cię przekonać. A potem, jako że mi pomogłeś, przeniesiesz na papier
moje doświadczenia. Jestem stary, chory, wkrótce stąd zniknę, ale chciałbym zostawić po sobie
jakieś wspomnienie, zapis, rozumiesz mnie, prawda? Potrzebuję do pomocy kogoś takiego jak ty.
— Dlaczego sam nie napiszesz? — zapytałem.
— Łatwo powiedzieć. Nie jestem pisarzem. Nie mam talentu. Nawet listu nie potrafię
napisać tak, żeby to nie wyszło drętwo.
— Pamiętnik nie wymaga talentu. Po prostu zapisujesz na papierze swoją historię tak, jakbyś
ją opowiadał mnie. Pisanie nie jest tak trudne, jak sądzą ludzie niepiszący.
— Pisanie jest łatwe dla ciebie — powiedział — a podróże w czasie są łatwe dla mnie. Ja tak
umiem pisać, jak ty podróżować w czasie. Zgoda? — Położył dłoń na moim nadgarstku; gest
przedwczesnej poufałości, który wywołał nagły i szybko przeze mnie stłumiony dreszcz w całym
ramieniu. — Pomóż mi ułożyć moją opowieść. Uważasz, że jestem obłąkanym starym pijakiem i
żałujesz, że poświęciłeś mi tyle czasu. Proszę cię jednak, odłóż na bok te doznania i przyjmij na
chwilę, że wszystko to nie jest mieszaniną kłamstw i wymysłów. Zdołasz to uczynić?
— Mów — powiedziałem. — Opowiedz mi o sobie.
Wedle jego słów zaczął podróże w czasie jako chłopiec. Technikę, przy pomocy której mógł,
jak twierdził, uwolnić się z więzów kontinuum i cofać się wzdłuż osi czasu, wykształcił podobno
w sobie samorzutnie jako coś w rodzaju medytacji stosowanej, która miała charakter sterowanego
fantazjowania. Poprzez ten udoskonalony i wysubtelniony między ósmym a jedenastym rokiem
życia proces osiągnął coś, co należałoby, jak sądzę, nazwać doświadczeniem-wyjścia-poza-ciało;
w tym doświadczeniu psychika, świadomość i rozwijająca się inteligencja dziecka znikały w
przeszłości, zaś ciało, jak gdyby uśpione, pozostawało we współczesności.
W czasie swej pierwszej podróży znalazł się w amerykańskim mieście w epoce kolonizacji.
Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje (gdy był starszy, potrafił na podstawie swych żywych
wspomnień z podróży ustalić, że było to Charleston w Południowej Karolinie), ale jako uczeń
trzeciej klasy zorientował się od razu, że pudrowane peruki i trójgraniaste kapelusze oznaczają
bez wątpienia wiek osiemnasty. Przebywał tam trzy dni, najpierw zafascynowany, potem
zmieszany i przerażony, a przy tym straszliwie głodny...
— Głodny? — powiedziałem. — Tu wędrująca psychika, a tu apetyt?
— Nie postrzega się siebie jako istoty bezcielesnej — odrzekł najwyraźniej zadowolony, że
wyraziłem jakąś obiekcję. — Czujesz, że jesteś w całości przeniesiony w inną epokę.
Potrzebujesz jeść, spać, wypełniać funkcje cielesne. Byłem małym chłopcem zagubionym w
mieście sprzed Rewolucji. Pierwszej nocy spałem w lesie. Rano wróciłem do miasta i jacyś
ludzie znaleźli mnie, brudnego i zagubionego, i wzięli do domu, gdzie zostałem wykąpany i
nakarmiony...
— A odzież? Byłeś pewnie w piżamie?
— Nie, zawsze jesteś odziany w strój epoki, do której przybywasz — powiedział. — A także
znasz język danego miejsca oraz posiadasz trochę miejscowych pieniędzy.
— Bardzo to wygodne. Jakie siły Opatrzności dbają o te drobiazgi?
Uśmiechnął się.
— Jest to część iluzji. W gruncie rzeczy nie miałem przy sobie prawdziwych monet ani,
rzecz jasna, nie wyuczyłem się w magiczny sposób nowych języków. Jednakże ten aspekt mnie,
który umożliwia podróż, potrafi także sprawić, że inni mają przekonanie, iż otrzymują ode mnie
prawdziwe monety. Gdy zaś moja dusza nawiązuje z nimi kontakt, wydaje im się, że mówię ich
własnym językiem. Rozumiesz, moja podróż nie jest rzeczywistą podróżą ciała. Jest to projekcja
astralna, by użyć zwrotu, który, jak sądzę, wzbudzi w tobie protest. Moje rzeczywiste ciało w
piżamie pozostawało sobie w łóżku. Natomiast wędrująca anźma, błądząca dusza, zjawiała się w
pełni wyekwipowana. Oczywiście pieniądze były pieniędzmi ze snu i znikały, gdy tylko
przenosiłem się w inny obszar. Obawiam się, że w moich podróżach zostawiałem za sobą
wszędzie wściekłych karczmarzy, oszukanych domokrążców, a nawet parę naiwnych ladacznic.
W danym jednakże momencie pieniądz, jaki im wręczam, wygląda na zupełnie uczciwy.
— Ale ciało astralne musi się karmić rzeczywistym pożywieniem?
— To prawda. Sądzę też, że jeśli ciało astralne zostaje zranione, to śpiące rzeczywiste ciało
czuje ból.
— Skąd możesz to wiedzieć?
— Zdarzyło mi się bowiem — powiedział — spaść ze schodów świątyni w Babilonie
Hammurabiego, a po przebudzeniu stwierdziłem u siebie sińce na biodrach i plecach.
Skaleczyłem się w winnej latorośli w dżungli dawnej Kambodży, a po przebudzeniu ujrzałem na
ciele rany. Znalazłem się wśród śniegów Europy ery pleistocenu, wraz z neandertalczykami
trzęsąc się z zimna, a obudziłem się z odmrożeniami, choć był wtedy lipiec.
Jest takie włoskie powiedzenie: Se non e vero, e ben trovato; może to i nieprawdziwe, ale w
każdym razie dobrze wymyślone.
W jego oczach i na jego szczupłej, pokrytej szarym zarostem twarzy malował się wyraz tak
zapamiętałego przekonania, tak absolutnej szczerości, że przeszedł mnie dreszcz, gdy słuchałem,
jak mówi o odmrożeniach na wietrze z ery plejstocenu, i po raz pierwszy zacząłem dopuszczać
myśl, że ten człowiek niekoniecznie musi być zapitym starym ladaco z żywą wyobraźnią.
Jednakże daleki byłem od uwierzenia.
— Gdybyś zatem — powiedziałem — został przypadkiem zabity podczas podróży, to twoje
rzeczywiste ciało także by umarło?
— Mam wszelkie powody, by tak właśnie uważać — stwierdził cicho.
Podróżował po nader rozległych obszarach przestrzeni i czasu jeszcze w okresie dzieciństwa.
Większość miejsc, jakie odwiedził, była mu absolutnie obca i nie bardzo sobie zdawał sprawę z
tego, gdzie i w jakiej epoce się znalazł. Nauczył się jednak obserwować, zauważać
charakterystyczne szczegóły, zachowywać w pamięci dane, które prędzej czy później pozwolą
mu ustalić, czego był doświadczył. Jako dziecko był przy tym molem książkowym i nie budziło
zdziwienia, gdy gorączkowo wertował encyklopedię geograficzną, Encyclopedia Britaimica czy
zakurzone tomiska historii. Gdy podrósł i jego wykształcenie pogłębiło się, było mu łatwiej
ustalać tożsamość swoich miejsc pobytu; gdy zaś dorósł zupełnie, nie miał żadnych trudności z
zapytaniem kogoś po prostu: jak się nazywa to miasto? Kto tu jest królem? Co się tutaj dzisiaj
odbywa? Tak jakby był wędrowcem świeżo przybyłym z dalekiego kraju. Chociaż bowiem
pierwsze podróże odbył jako chłopiec, jego astralne ja zawsze odzwierciedlało ja prawdziwe i
gdy się starzał, projekcja, jaką wysyłał w przeszłość, dotrzymywała mu kroku.
Tak więc jeszcze jako dziecko odwiedził Londyn Tudorów, w którym strumienie
nieczystości spływały ulicami; stał u bram Pekinu oglądając triumfalny wjazd Wielkiego Kublaj
Chana; czołgał się ostrożnie w lasach Dordonh obserwując obozowiska neolitycznych
myśliwych; przemykał się wzdłuż ceglanych blanków przerażającego miasta budowli bez okien,
które okazało się miastem Mohendżo-Daro nad Indusem; z nabożną czcią sunął po ulicach i
placach azteckiego Tenochtitlan; jego bladą cerę opalało słońce prekolumbijskiej Ameryki. Gdy
zaś podrósł, stał w rozszalałym tłumie przed krwawą gilotyną okresu Terroru; widział wrzucanie
dziewic do poświęcanej studni w Chichen-Itza; wędrował przez zgliszcza Atlanty w tydzień po
tym, jak generał Sherman puścił ją z dymem; pił gęste czerwone wino w uroczym mieście na
stoku Wezuwiusza, które mogło być Pompeją. Opowieści wydobywały się zeń z cudowną
obfitością, a ja godzina za godziną słuchałem tego uroczego starego dziwaka, który opowiadał mi
przemyślne historyjki, jakich próżno by szukać w książkach. Juliusz Cezar, twierdził, był
afektowanym dandysem przesiąkniętym wonią nędznych perfum, a Kleopatra była przysadzista i
miała grube usta. Izraelici z czasów króla Dawida to lud awanturniczy i prymitywny, nie bardziej
świątobliwy niż sąsiednie plemiona pustynne. Wielki Mur Chiński był w większej części byle
jakim wałem z błota, zapadającym się zaraz po ulepieniu go; Sokrates w ogóle nie istniał, a był
tylko wygodnym pedagogicznie pomysłem Platona, zaś Platon dostawał ogromne pieniądze
nawet za zwykłą rozmowę. Co do krzyżowców, to bali się ich bardziej chrześcijanie niż Saraceni,
jako że plądrowali, kradli i rabowali bezlitośnie podczas przemarszu przez Europę do Ziemi
Świętej. Aleksander Wielki, począwszy od dwudziestego trzeciego roku życia, rzadko był na tyle
trzeźwy, by ustać prosto; orkiestry za czasów Mozarta były zazwyczaj niezgrane i używały
lichych, zgrzytliwych instrumentów. Wszystko to wypływało z niego w długim, bezładnym
monologu, który ja coraz rzadziej i rzadziej przerywałem w celu uzyskania wyjaśnień i dla
rozszerzenia tematu. Mówił z najwyższym przekonaniem, nie bacząc zupełnie na moje
niedowierzanie: dopóki słuchałem, mogłem myśleć o jego opowieściach, co mi się żywnie
podobało — uważać je za plotkarskie rewelacje lub zabawne bujdy.
Przy naszym piątym czy szóstym spotkaniu, gdy opowiedział mi właśnie o swoich
przygodach z ladacznicami o nagich piersiach na Krecie Minosa (Labirynt, stwierdził, to nic
takiego, parę uliczek i alejek), o przygodach w Konstantynopolu Justyniana oraz w niemal
bezludnych, pełnych stad bizonów krainach Ameryki Północnej, zapytałem go:
— Czy jest jakieś miejsce lub epoka, których nie odwiedziłeś?
— Atlantyda — powiedział. — Stale miałem nadzieję rozpoznać ponad wszelką wątpliwość
Atlantydę, ale nigdy, nigdy...
— Poza tym wszędzie i w każdej epoce?
— Prawie. Mam tylko jedno życie.
— Dziwi mnie to. Nie robiłem rachunku, ale wydaje mi się, że aby zobaczyć to wszystko, co
ty widziałeś, potrzeba by osiemdziesięciu albo dziewięćdziesięciu lat — tydzień tu, miesiąc tam;
w sumie będzie chyba tyle, nieprawdaż?
— Tak.
— A kiedy cię tu nie było, pozostawałeś w uśpieniu przez całe tygodnie i miesiące?
— Ach, nie — odpowiedział. — Źle zrozumiałeś. Czas spędzony tam nie ma żadnego
związku z czasem przeżytym tu. Mogę wyjechać na wiele dni, a tu upłynie nie więcej niż chwila.
Najwyżej godzina albo dwie. Ja podróżowałem nawet wtedy, gdy siedziałem tu rozmawiając z
tobą.
— Co?
— Wczoraj, gdy mówiliśmy o trzęsieniu ziemi w San Francisco, w pewnym momencie
spędziłem osiemnaście godzin w jakimś niemieckim księstwie w XIV wieku.
— I nic o tym nie wspomniałeś po powrocie?
Wzruszył ramionami.
— Wczoraj byłeś uszczypliwy i słuchałeś niechętnie. Obawiałem się już, że stracę twoją
sympatię. Czułem, że byłoby przesadą mówić ci... Ach, przy okazji, właśnie byłem w Augsburgu
czy też Reutlingen, czy może w Ulm, nie wiem dokładnie. To zresztą nudna podróż. Była dla
mnie tak ponura, że nawet nie, zadałem sobie trudu zapytać o nazwę tego miejsca.
— To czemu zostałeś tam tak długo?
— Cóż, nie mam nad tym kontroli — powiedział.
— Nie masz?
— Żadnej. Dryfuję wstecz, pozostaję w jakimś czasie tyle, ile muszę, i wracam. Od samego
początku tak jest. Nie mogę wybierać także miejsca docelowego. Najlepiej porównać to do takiej
oto sytuacji, że wsiadam do samolotu, który porywa mnie na urlop nie znanej mi długości i w nie
znanym kraju, a ja nie mam nic do powiedzenia ani o czasie, ani o miejscu. Bywało, że miałem
wrażenie, iż nigdy już nie wrócę.
— Obawiałeś się tego?
— Tylko wtedy, gdy nie podobało mi się miejsce, w które popadłem — powiedział. —
Perspektywa spędzenia reszty życia w jakiejś błotnistej dziurze w środku Mongolii, w
grenlandzkim igloo czy... no, sam rozumiesz. — Zacisnął usta. — Jeszcze jedna sprawa:
przydarza mi się to bezwiednie.
— Sądziłem, że w wyniku jakiegoś rytuału, procesu medytacyjnego.
— Kiedy byłem dzieckiem, to tak. Potem jednakże tak dobrze sobie to przyswoiłem, że
działo się samo z siebie. Przerażające, bo może mnie to spotkać wszędzie, w dowolnym
momencie, jak atak choroby. Tobie się pewnie wydaje, że nie ma w tym żadnych niedogodności.
Że moje życie to nieustanny piknik, błądzenie po przestrzeni i czasie? Pierwsze dwie lub trzy
niekontrolowane podróże zdarzyły mi się, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Miałem szczęście, że
nie upadłem bez czucia na ulicy czy coś w tym rodzaju. Ale i tak komplikacji była masa.
— Jak się wytłumaczyłeś?
— Kłamałem — powiedział. — Jesteś pierwszym, któremu wyjawiłem prawdę o sobie.
— Czy mam w nią wierzyć?
— Jesteś pierwszym — powtórzył z naciskiem. — I to dlatego, że mój czas się kończy i na
koniec potrzebuję kogoś, z kim bym się podzielił moją historią. No? Wiarygodna? Ciągle
uważasz, że zmyśliłem to wszystko?
Istotnie, nie miałem pojęcia, co o tym sądzić. Łatwo było uznać jego opowieść za kłamstwo
albo wymysł. Jednakże uwzględniając nawet jego przebiegłą umiejętność wzbudzania zaufania,
był w tym wszystkim jeszcze jakiś pogłos prawdy, i to nawet w najbardziej nieprawdopodobnych
momentach opowieści. I ta obfitość informacji, bogactwo szczegółów... być może dałoby się to
wytłumaczyć samotnym życiem spędzonym nad książkami historycznymi, ale mimo to, mimo
to...
A jeśli mówił prawdę? Co w tym było dobrego? Nie zapisał nic: żadnych anegdot ze swoich
przygód, żadnych rewidujących ustalone poglądy esejów historycznych, żadnych filozoficznych
poglądów, jakich musiał nabyć po spenetrowaniu trzydziestu tysięcy lat dziejów ludzkości. Żył
dziwnym, doraźnym i fragmentarycznym życiem, wypadając z tego, co nazywamy
rzeczywistością codzienności, i wpadając w to na powrót — zupełnie jakby chodził raz po raz do
kina. A dziwne to było kino: tydzień w Bizancjum, miesiąc u starożytnych Sumerów, godzina
wśród faraonów. Życie spędzone samotnie, bez miłości, sama tylko obserwacja życia, dziwaczny
zygzakowaty chaos żywota, jakiego nie miała żadna inna istota ludzka...
Jeśli mówił prawdę.
A jeśli nie? Se non e vero, e ben trovato. Słuchałem oczarowany. Nadal badałem szczegóły
mechanizmu tych podróży. Czy jego podróże zawiodły go do każdego zakątka Ziemi? „Do
każdego”, odpowiedział. Kiedyś przybył do pustynnej krainy lodowców, o której na podstawie
nie znanego mu układu gwiazd sądził, że jest Antarktydą, choć mogła to być kraina lodowców z
epoki, gdy układ gwiazd był inny niż dziś. Wyprawa trwała na szczęście tylko godzinę, bo
inaczej by zginął. W każdym jednak razie wyglądało na to, że nie ma żadnych ograniczeń —
mógł się znaleźć, jak powiedział, na każdym kontynencie i w każdej epoce. Lub w prawie każdej,
pytałem go bowiem o dinozaury, epokę trylobitów i ewentualność znalezienia się pewnego dnia
w pierwotnej materii składającej się na przyszłą kulę ziemską. Jednak nie, na tyle na ile się
orientował, nigdy nie dotarł dalej niż do plejstocenu. Nie wiedział dlaczego. Zastanawiało mnie
także, dlaczego widział tak wiele postaci historycznych — Cezara, Kleopatrę, Lincolna, Dantego
i wielu innych — podczas gdy my, ludzie dzisiejsi, rzadko w naszej codziennej krzątaninie
spotykamy prezydentów, królów i gwiazdy kima. Ale i na to miał odpowiedź, mianowicie, że
dawniej świat był dużo mniejszy, miasta uważano za wielkie, jeśli miały pięćdziesiąt albo sto
tysięcy mieszkańców; wielcy tamtego świata byli łatwiej dostępni, wychodzili na rynek i
pozwalali się oglądać. Ponadto on sam zajęty był właśnie poszukiwaniem ich, bo cóż za sens
zostać w cudowny sposób przeniesionym do Rzymu z czasów Cesarstwa i wyjechać, nawet na
moment nie zobaczywszy Augusta czy Kaliguli?
A więc słuchałem porwany tymi opowieściami i choć nie powiem, że kiedykolwiek
uwierzyłem dokładnie we wszystko, co mówił, to z drugiej strony nie było we mnie całkowitej
niewiary i czułem, jak dzięki jego chaotycznym opowieściom przeszłość ożywa w zadziwiający
sposób. Znajdowałem czas na jego wizyty, odkładałem na bok wszystkie pilne zajęcia i pomimo
niewiary coraz bardziej uzależniałem się od jego historyjek — niczym od narkotyku, jakiegoś
potężnego halucynogenu, który przenosił mnie do barwnych obszarów przeszłości.
Podczas rozmowy, która miała być ostatnią, powiedział:
— Mógłbym ci pokazać, jak się to robi. Te proste słowa zawisły między nami jak tańczące
miecze.
Gapiłem się na niego bez słowa odpowiedzi.
— Wymaga to jak sądzę około trzech miesięcy ćwiczeń — powiedział. — Dla mnie było to
łatwe, naturalne, wolne od przymusu, ale ja byłem rzecz jasna dzieckiem i nie miałem żadnych
barier do pokonania. Tobie zaś, z twoim sceptycyzmem, wyrafinowanym umysłem i rezerwą,
trudno będzie opanować metodę; niemniej jednak pokażę ci ją i wytrenuję cię, a w końcu rzecz
się powiedzie. Odpowiada ci to?
Wyobraziłem sobie, że obserwuję rydwan Cezara toczący się po Via Flaminia. Pomyślałem o
trącaniu się kubkami wina z Chaucerem w jakiejś tawernie na przedmieściu Canterbury.
Pomyślałem o wchodzeniu do jaskiń w Lascaux, by oglądać świeżo namalowane bawoły.
A potem pomyślałem o moim spokojnym, uporządkowanym życiu i o tym, jak by to było,
gdybym popadał w narkotyczny trans w nieprzewidzianych momentach i zanurzał się w mrok
przestrzeni i czasu, lądując być może w samym środku jakiejś ohydnej masakry albo w porze
plag, albo na bezludnej ziemi, na której człowiek nigdy nie postawił stopy. Pomyślałem o
cierpieniu, niewygodach i ryzyku, a może nawet gwałtownej śmierci, i o naruszeniu swoich
codziennych zwyczajów; spojrzałem mu w oczy i dojrzałem w nich obcość — obcość, której nie
chciałbym z nim dzielić, i z najzwyklejszego tchórzostwa powiedziałem:
— Sądzę, że raczej nie.
Coś na kształt rozczarowania przemknęło mu po twarzy. Potem jednak uśmiechnął się, wstał
i stwierdził:
— Nie dziwi mnie to. W każdym razie dziękuję za wysłuchanie mnie. Byłeś bardziej
otwarty, niż się spodziewałem.
Na moment zatrzymał moją dłoń w swojej. Potem wyszedł i nigdy go już nie spotkałem. W
parę tygodni później dowiedziałem się o jego śmierci; usłyszałem ten miękki głos mówiący:
„Mógłbym ci pokazać, jak się to robi”, i spłynął na mnie ogromny smutek, bo choć wiedziałem,
że kłamał, miałem także przekonanie, że być może nie — a w takim razie zamknąłem sobie na
zawsze możliwość doświadczenia nieskończonych cudów. Jaka szkoda, powiedziałem sobie, że
odmówiłem, jak doprawdy marnie i niegodnie postąpiłem. Tak: niegodnie. Zlekceważyłem jego
propozycję od razu, nawet nie wypróbowując jej, nawet nie okazując mu na koniec odrobiny
zaufania. Przez szereg dni byłem nadzwyczaj przygnębiony, potem zaś, jak to się zwykle dzieje,
zająłem się innymi sprawami i zapomniałem o nim.
Kilka tygodni po jego śmierci otrzymałem telefon z jednego z wielkich banków w
śródmieściu. Wymienili jego nazwisko i powiedzieli, że są wykonawcami jego ostatniej woli i że
zostawił on coś dla mnie, kopertę, która miała być otwarta dopiero po jego śmierci. Jeśli dowiodę
swojej tożsamości, to prześlą kopertę do mojego banku. Dokonałem więc zwykłych czynności,
wysyłając list do mojego banku, ten zaś potwierdził mój podpis i przesłał go do jego banku, a po
pewnym czasie poinformował mnie, że przesyłka nadeszła. Poszedłem ją odebrać. Była to wielka
koperta z papieru pakunkowego. Błysnęła mi szalona myśl, że jest w niej nie dający się obalić
dowód na jego podróże w czasie, coś w rodzaju fotografii Chrystusa na krzyżu albo
własnoręcznie pisany list Wilhelma Zdobywcy do mojego przyjaciela; to jednak było, rzecz
jasna, niemożliwe. Wyjaśniał przecież, że w czasie podróżowała wyłącznie jego niematerialna
istota: żadne przedmioty, żadne wytwory. Gdy jednak otwierałem kopertę, ręce mi drżały.
Był w niej gruby rękopis i notatka wyjaśniająca, że zdecydował się jednak podzielić ze mną
tajnikami swej metody. Bez jego pomocy nauka zajmie mi dużo więcej czasu, rok albo i więcej
pilnego ćwiczenia, ale jeśli wytrwam, jeśli naprawdę pragnę osiągnąć...
Doznałem zawrotu głowy. Czułem się, jakbym został na najcieńszej z nici zawieszony nad
nieskończoną otchłanią i postawiony wobec wyboru między nudnym bezpieczeństwem a
wspaniałością skoku w nieznane. Poczułem pokusę.
I po raz drugi się wyrzekłem.
Nie przeczytałem rękopisu. Byłem na to zbyt lękliwy. Ani go nie zniszczyłem, choć miałem
taki pomysł. Muszę przyjąć, że i na to byłem zbyt wielkim tchórzem, bo nie chciałem brać
odpowiedzialności za unicestwienie tajemnicy tak potężnej — jeśli rzeczywiście była w niej ta
moc. Włożyłem plik kartek (nad którymi musiał pracować z ogromnym samozaparciem, skoro
pisanie sprawiało mu taką trudność) z powrotem do koperty, zakleiłem i umieściłem w swoim
sejfie, kładąc ją na dno, pod książeczki czekowe, polisy, akcje i inne symbole barykad, jakimi
otoczyłem swoje życie, by uczynić je bezpiecznym.
Być może rękopis, jak wszystko, co mi ów człowiek opowiedział, jest zwykłym zmyślonym
nonsensem. Być może nie jest.
Kiedyś, gdy życie nazbyt mnie znudzi, gdy zbledną przyjemności tego co przewidywalne i
bezpiecznie, wyjmę kopertę z sejfu i przeczytam instrukcje. Jeśli nic się potem nie zdarzy, to
trudno. Jeśli jednak poczuję moc ożywającą we mnie, jeśli jeszce raz znajdę się nad otchłanią i w
zasięgu ręki będę miał możliwość wyboru, to mam nadzieję, że znajdę na tyle odwagi, by zerwać
nić, rozluźnić wszystkie więzy i ograniczenia, powiedzieć „żegnaj” porządkowi i rutynie i
zanurzyć się w tę cichą, nieznaną, bezkresną topiel czasu.
Ucieczka w góry
Payes Rachel Cosgrove
Życie to udręka przerywana niekiedy epoką rozkwitu.
W życiu osobistym oglądamy się zwykle wstecz na własną młodość jako okres pełen beztroski
(choć owa młodość wcale taka nie była, ale nostalgia wszystkiemu doda barw), a wielu z nas
spogląda także w przód, ku życiu, w którym będziemy trącać struny naszej złotej harfy i dumnie
obnosić swoje aureole. Skrzeczy tylko teraźniejszość.
Ogólniej rzecz biorąc są miliony ludzi, którzy wyznaczają dziejom ludzkości granice w
postaci Ogrodu Edenu z jednej strony i Drugiego Przyjścia — z drugiej. A jako że najciemniej
jest przed świtem, biblijne przepowiednie życie w udręce uznają za warunek konieczny Drugiego
Przyjścia.
Dało to podstawę gorącym nadziejom znanym każdej epoce; każde bowiem pokolenie
dostrzega jasno, że wszystko mniej lub bardziej gwałtownie kończy się i obraca w ruinę i że
zatem wszystko zmierza ku lepszemu.
Jeremiasz Wainwright chciał symulować ból żołądka; poprzednim jednak razem, gdy
próbował tego podstępu, matka dała mu dziesięć mililitrów wstrętnego lekarstwa z automedu.
Był jednak pewien jasny punkt tego poranka. Nie musiał ubierać dziś do szkoły tuniki ani
płaszcza. Z pewną przyjemnością Jeremiasz naciągnął jednoczęściowy, zielony ubiór z
syntastroju. Ubiór ten sprawił w domu wiele zamieszania, jednakże władze szkolne były
nieugięte. Wybrańcy wnieśli sprawę do sądu; rzecz została rozpatrzona i sąd orzekł, że noszenie
strojów religijnych w szkołach publicznych jest zakazane. Teraz Jeremiasz nie będzie musiał
słuchać drwin o „maminsynku”, który „ubiera się w dziewczęce sukienki”.
Niechętnie poszedł na śniadanie, zadowolony, że ojciec udał się już na Miejsce Spotkań.
Ciężko było napotykać tak wcześnie rano ten płonący wzrok, uświadamiać sobie, iż jego,
Jeremiasza, wiara jest tak wątła, że to aż budzi w nim strach.
— Jeremiaszu, czy ty się źle czujesz?
To była szansa, wyjście; ledwie jednak Jeremiasz otworzył usta, by skorzystać z tej okazji,
ujrzał spokojną twarz matki i uznał, że nie może jej okłamywać.
— Mamusiu, ja nie chcę iść do szkoły.
— Ciągle z ciebie żartują? Nawet teraz, kiedy nosisz ten bezbożny strój zamiast tuniki i
płaszcza?
To było miłe ze strony mamy. Rozumiała. Ojciec tylko cytował Pismo. Matka jednakże
wiedziała, co Jeremiasz czuje. Rozumiała chwile, kiedy żołądek rzeczywiście go bolał, a było to
wtedy, gdy przypominał sobie, jak drwił z niego Barney Zimkowski, który nazywał go
„dziwacznym ostańcem” i pytał, czy trąby oznajmiające koniec świata będą grać rocka, soul czy
coś innego. Kpił z jego stroju, ale teraz powinno się to skończyć, jako że Jeremiasz nosił
przepisowy strój dla chłopców.
Gdy wspomniał ojcu, że Barney może kryć się za szkolnym plastimurem, by go obrzucić
kawałkami pseudokamienia, ojciec zagrzmiał: „Wzmacniaj się i bądź mężny, nie bój się ani nie
lękaj, bo z tobą jest Pan, Bóg twój, we wszystkim, do czegokolwiek się zwrócisz”, Jozue, jeden,
dziewięć”.
I Jeremiasz skurczył się cały w sobie.
Był po prostu przestraszony. Barney był większy od niego, zwalisty i miał pięciu czy sześciu
kumpli, którzy z upodobaniem zajmowali się dokuczaniem Wybrańcom.
— Jeremiaszu. — Głos jego matki był łagodny jak jej oczy, miękki jak jej dotyk w chwilach,
gdy chłopiec był naprawdę chory i potrzebował jej pociechy. — Nie chciałabym, żebyś miał
takie przykrości w szkole. Jest to jednakże część proroctwa.
Jeremiasz westchnął.
— Wiem, mamo. — Czuł się zdradzony. Matka rozumiała sprawę z Barneyem i innymi, ale
nie pocieszała go tego rana, a tylko tak jak ojciec cytowała Pismo.
— „Potem wydadzą was na tortury i zabiją was. Staniecie się dla wszystkich narodów
przedmiotem nienawiści z powodu imienia mego”.
— Mateusz, dwadzieścia cztery, dziewięć — mruknął automatycznie.
Jeremiasz nie chciał jednakże być nienawidzony. Potrzebował przyjaciół. Chciał razem z
kolegami z klasy bawić się w gry na skakance, pływanie albo (ubrawszy się w kombinezon
szybkościowy) w siedmiomilowe buty. Zapewne, miał przyjaciół wśród Wybrańców, jednakże
ich rodzice nie byli tak rygorystyczni jak jego. Dzieci nigdy nie miały żadnych przyjemności. Ich
rozrywkami były zagadki dotyczące treści Biblii, rywalizacja w wygłaszaniu możliwie
największej ilości wersetów Biblii lub odgrywanie Drugiego Przyjścia. No tak, Jeremiasz musiał
przyznać, że niekiedy było to zabawne — gdy dostawała mu się rola Szatana albo fałszywego
proroka.
— Jeremiaszu, synu drogi, to długo nie potrwa. Na Kostaryce było straszne trzęsienie ziemi.
A w Bamba-Zwete w Afryce wybuchły lokalne walki z użyciem broni jądrowej.
— Chwała ci, Panie — powiedział Jeremiasz z ustami pełnymi płatków sojowych. Żuł
uważnie plasterek boczku roślinnego, który matka trzymała w mikrofalowym warniku, dopóki
nie nabrał kruchości, jaką Jeremiasz lubił. Jednakże w samym wnętrzu swego ja, w tym
strasznym skrytym miejscu, którego Bóg, miał nadzieję, nie widzi, kulił się cały. Przypomniał
sobie ostatnie trzęsienie ziemi, jakie widział w Tri-D, gdy ateński Partenon został zrównany z
ziemią. Było to już miesiąc temu, ale satelitarne wizerunki ocalałych ofiar ciągle jeszcze
przyprawiały go o koszmarne sny.
Wybrańcy zbierali się w Miejscu Spotkań, aby wołać „Hosanna”, bo znaki mnożyły się.
Wkrótce nadejdzie On w całej swojej chwale, wierni przyłączą się do Chrystusa, a wszyscy inni
zostaną w sposób ostateczny unicestwieni.
Jeremiasz wołał równie głośno jak inni. W gruncie rzeczy krzyczał swoje: „Chwała ci
Panie”, aby zagłuszyć szepczący doń głos: „A jeśli to fałszywe znaki?” Wiedział, że to Zło
Najpierwsze nakłania go do wątpienia, i modlił się o wiarę i odwagę. Czasami jednak zapał
rodziców i innych Wybrańców napełniał go lękiem. Czuł się mały i nieważny. Dlaczego Bóg
miałby obdarzać go zbawieniem?
Im bliżej końca wieku, tym więcej ich było. W całym kraju powstawały niewielkie grupy,
często całkowicie niezależne od Źródła — grupy, do której Jeremiasz należał. To tu, w górach
Tennessee, prawie dziesięć lat wcześniej powstała pierwsza grupa Wybrańców. Przez prawie całe
swe życie Jeremiasz był zanurzony w wierze prawdziwej, uczony biblijnych przepowiedni,
proroctw dotyczących Drugiego Przyjścia Chrystusa. Wybrańcy nosili tuniki i płaszcze, tak jak to
było opisane w Starym Testamencie, i żyli wedle surowych reguł.
No i Wybrańcy nie mylili się. Jeremiasz pomimo swych wątpliwości mógłby przytoczyć
szereg fragmentów Pisma dowodzących, że oto zbliża się czas, gdy Syn Człowieczy powróci na
Ziemię, zstępując w chwale z płomienistej chmury, by zabrać ze Sobą tych, którzy wytrwali. W
różnych punktach globu wybuchały konflikty pozostawiając po sobie ku przestrodze bezbożnych
promieniotwórcze blizny. Tuzin afrykańskich narodów przepadł, a w ich miejsce niczym Feniks
z popiołów powstały nowe. Klimat stał się katastrofalny, w ciągu tego lata pojawiły się
niespodzianie burze gradowe i straszliwe powodzie spowodowane trzema huraganami, które w
ciągu miesiąca nawiedziły wybrzeże, teraz zaś od dwóch miesięcy trwa taka susza, że roślinność
w lasach niebezpiecznie wyschła, a drogi zostały zamknięte. Od trzech dni huragan Wilma szalał
na Morzu Karaibskim i, atakując wybrzeże Florydy, posuwał się na północ, mnożąc tornada na
swych obrzeżach i siejąc zniszczenie. Ziemia wszędzie drżała i poruszała się, jakby chciała
pozbyć się swej powierzchni i zacząć od nowa. Znaków była mnogość i każdy mógł je dostrzec.
Jednakże dziś Jeremiasz wolałby być w szkole po prostu zwykłym dzieckiem, nie zaś
członkiem tej wyjątkowej sekty religijnej, której w miejscowej prasie poświęcano coraz więcej
uwagi.
Miał rację co do zasadzki Barneya. Zbliżył się do plastimuru cały nastroszony. Z początku
nic nie zaszło; już miał nadzieję, że się omylił — i wtedy dopiero się zaczęło. Głowa Barneya
wychynęła przed Jeremiaszem, a inne głowy wyglądały zza ściany.
— Popatrzcie na Jerusia! — wołał Barney. — Nie ma dziś swojego stroju. — Potem Barney
drwił: — Hej ty, Dziwaczny Ostańcu, a może chciałbyś być prześladowany? Dalej, chłopaki,
ukamienujemy go. Zostanie męczennikiem. Ostańcy uwielbiają być męczennikami.
Jeremiasz pochylił się, a twarz zasłonił eduputerem. Barney miał jednak dobre oko i mały
pseudokamień trafił Jeremiasza w kostkę u palca dłoni. Chłopiec zawył.
— Słuchajcie pieśni męczennika! — wołał Barney. — Powiedz nam jakiś werset z Biblii,
Jeruś. No dalej, cytuj Pismo.
Inny pseudokamień skaleczył rękę Jeremiasza i chłopiec wypuścił cienki jak wafel eduputer.
Z oczami pełnymi łez zatrzymał się, by go podnieść; trzeci, większy niż poprzednie kamień trafił
go w policzek.
Rozzłoszczony, zgnębiony, nienawidząc samego siebie za to, że płacze, Jeremiasz zwrócił się
ku swoim prześladowcom i zapiszczał: „Węże, plemię żmijowe! Jak zdołacie ujść przed
wyrokiem skazującym na piekło?” Mateusz, dwadzieścia trzy, trzydzieści trzy.
W chwili gdy Barney wyszczerzył zęby w uśmiechu i powiedział: „Mateusz, test, raz, dwa,
trzy”, Jeremiasz usłyszał za sobą ciężkie westchnienie zgrozy.
— Ojejku, Jeremiasz się wyraża. Idę powiedzieć pannie Houston.
To była Marnie Collins, koleżanka z klasy o buzi w ciup, zaniedbanych blond włosach i
lekko wybałuszonych oczach. Nosiła regulaminową minispódniczkę, szkolny strój dla
dziewczynek.
Teraz dopiero mu się dostanie. Panna Houston była wedle określenia jego ojca „ladacznicą
babilońską”. Jeremiasz nie wiedział dokładnie, co to znaczy, ale nie znaczyło to chyba nic
dobrego. A przy tym wiedział, że panna Houston nie lubi Wybrańców. Niekiedy przywoływała
Barneya do porządku, robiąc to jednak tonem, który niedwuznacznie ujawniał, że w
rzeczywistości nie obchodzi ją, co tenże robi. Barney to, jak mawiała panna Houston, „zuch
chłopak”. Nigdy nie powiedziała tak o Jeremiaszu, zaś Jeremiasz wiedział, że nigdy tak
powiedzieć nie zechce.
Tak więc dzień zaczął się fatalnie. Potem było jeszcze gorzej. Na zajęciach z Wydarzeń
Bieżących panna Houston zainicjowała dyskusję o walkach wybuchających stale w Afryce.
Panna Buzia-w-ciup podniosła rękę, zanim jeszcze panna Houston poprosiła o komentarze.
— Sytuacja jest straszna — Marnie Collins perorowała we właściwy sobie sposób. — Czarni
wymordowali połowę białej ludności, a biali zatruli czarnym wodę.
Uradowany reprymendą, z jaką spotkała się ze strony panny Houston gadanina Collins,
Jeremiasz, nastrojony wojowniczo, podniósł rękę. On im teraz pokaże! Tej przemądrzałej Marnie
i pannie Houston, co ma przeźroczystą neogrecką tunikę i twarz pomalowaną na złoty kolor.
— Ta wojna jest dobra — ogłosił zaczepnie. — W Piśmie powiedziane jest, że przed
powrotem Chrystusa będą wojny i zamęt wojenny. Każda nowa wojna przybliża więc Drugie
Przyjście.
Dostrzegł, że twarz panny Houston stężała, jakby była zrobiona ze złotego gipsu.
— Jeremiaszu, wiesz przecież, że nie wolno prowadzić w szkole dyskusji religijnych. Jeśli
nie przestaniesz, będę musiała złożyć na ciebie skargę. Popełniasz wykroczenie.
Marnie Collins zachichotała; Jeremiasz dostrzegł, jak Barney Zimkowski się uśmiecha, z
kciuka i palca wskazującego czyniąc kółko nad swoją głową: aureolę.
Przerażony, że przeholował, Jeremiasz pisnął przez ściśnięte gardło: „Przepraszam, panno
Houston”.
Jednakże najgorsze miało dopiero nadejść. Dzień stał się gorący i duszny i wszyscy chodzili
podminowani. W porze lunchu Tom Mallory z twarzą wykrzywioną grymasem podszedł na
szkolnym placu zabaw do Jeremiasza i dał mu pięścią w nos. Popłynęła krew, a Jeremiasz
pobiegł do starosty klasy po pomoc.
Wewnątrz budynku robomed zatamował mu krwawienie, ultrafalowy aparat oczyścił twarz z
krwi, a Jeremiasz oczekiwał teraz na oficjalne ukaranie napastnika. Tymczasem zamiast tego sam
znalazł się przed srogim obliczem pana Baxtera, któremu dodatkowo przydawał surowości
przepisowy garnitur z trwałostroju z odznaką wychowawcy, przytwierdzoną mocno do prawego
rękawa.
— Jeremiaszu, o ile mi wiadomo, powiedziałeś, że jesteś zadowolony z nowego wybuchu
walk w Bamba-Zwete.
— T...tak, proszę pana. — Potem próbując się usprawiedliwić: — Tak jest w proroctwach,
proszę pana. Drugie Przyjście Chrystusa nastąpi po wojnach...
— Otóż pozwól mi coś ci wyjaśnić, młody człowieku. Najstarszy brat Toma Mallory’ego
dostał właśnie powołanie na wojnę w Bamba-Zwete. Dlatego Tom cię uderzył. On nie uważa, że
wojna jest wspaniała. Uważa, że jest straszna. A więc ja nie chcę więcej słyszeć o tych
religijnych dyskusjach w szkole. Rozumiesz mnie, Jeremiaszu?
— Tak, proszę pana. — Niesprawiedliwość słów dyrektora sprawiła, że Jeremiasz zapragnął
uciec z pokoju rozmów, opuścić szkołę i nigdy już nie wrócić.
Przynajmniej raz pocieszyły go słowa ojca; było to wieczorem przy kolacji. Matka podała
duszone algi w sosie syntetycznym; potem ojciec mówił pocieszająco:
— To następny znak, synu. „Potem wydadzą was na tortury i zabiją was. Staniecie się dla
wszystkich narodów przedmiotem nienawiści z powodu imienia mego”. Mateusz, dwadzieścia
cztery, dziewięć. Wytrwaj jeszcze trochę, Jeremiaszu. Dziś wieczorem będzie świadectwo.
Chciałbym, żebyś powiedział im o dzisiejszym dniu w szkole.
Jeremiasz nie chciał ożywiać swych upokorzeń; wiedział jednak, że musi słuchać ojca. „Czcij
ojca swego i matkę swoją”; wedle tego przykazania żyli Wybrańcy.
Zdjął swój szkolny ubiór i nałożył białą tunikę, którą przepasał ręcznie wyrabianym pasem z
prawdziwej skóry zachowanym przez ojca z dawnych czasów. Gdy Wainwrightowie zjawili się
na Miejscu Spotkań, diakon Malcolm stał w drzwiach magazynu służącego za kościół i nie
wpuszczał jeszcze ludzi do środka.
— A, bracie Wainwright, czekaliśmy na ciebie. W Miejscu Spotkań jest pewien sekret.
Chciałem, by zebrali się wszyscy starsi, zanim rzecz zbadamy.
Tajemnica! Jeremiasz przybliżył się do drzwi, żeby zaglądnąć do środka, ale niewiele mógł
zobaczyć. Przed ołtarzem, w półmroku sali podobnej do jaskini znajdowało się coś wielkiego o
nieokreślonym kształcie. Inni starsi, Biddle, Gregory, Simpkins i Unger, weszli za ojcem
Jeremiasza i diakonem, ale zamknęli szczelnie drzwi za sobą. Po paru minutach wyszli z
wyrazem przerażenia na twarzach. Drzwi uchyliły się tylko na tyle, by wypuszczać pojedyncze
osoby, potem pod dotykiem dłoni diakona zamknęły się na elektroniczny zamek.
— Ohyda — powiedział starszy diakon głosem drżącym z oburzenia. — Ale jak wyważono
elektroniczny zamek...
Ktoś z tłumu dosłyszał to i krzyknął:
— Czy to jest to nieszczęsne świętokradztwo prorokowane przez Daniela?
Słowa te podchwycono w tłumie i powtarzano sobie nawzajem. „Nieszczęsne
świętokradztwo... ohyda świętokradztwa”.
Puls Jeremiasza zaczął bić szybciej. Znał te słowa na pamięć. Proroctwo Daniela było
niejasne, trudne do zrozumienia, dopuszczało wiele interpretacji. Łatwo było zrozumieć Biblię,
gdy mówiła o klęskach głodu, trzęsieniach ziemi i zarazach. Indie w wyniku klęski głodu straciły
milion ludzi, potem dziesięć milionów wskutek epidemii cholery, choć dziesięć lat wcześniej
choroba ta była już wytępiona i dzieci nie szczepiono przeciw cholerze. Ziemia drżała w
miejscach, w których nigdy w historii nie było trzęsień, a wygasłe wulkany na nowo zatruwały
atmosferę. Mnożyli się fałszywi prorocy. Nawet w rodzinnym mieście Jeremiasza, gdzie w
połowie drogi na Górę Oczekiwania szerzyły się kulty węży, odbywały się sabaty czarowników,
a człowiek nazwiskiem Radaman Kriszna Sziwa głosił, że to on jest Jedynym
Wszechwiedzącym, Wszechobecnym i Wszechmocnym Om.
Całkowite zaćmienie słońca ostatniej wiosny przysporzyło członków Wybrańcom, a
niezwykle obfite deszcze meteorów w ciągu lata przekonały do sekty wielu ludzi, choć Tri-D
zapewniało, że zjawiska astronomiczne mają po prostu charakter cykliczny i że zostały
przewidziane przez komputery Tri-D.
— „Zaćmi się słońce i księżyc utraci swój blask” — zanosili śpiewy Wybrańcy. —
„Gwiazdy z nieba będą spadać, a moce niebieskie będą wstrząśnięte” — podczas gdy najmłodsi
śpiewali antyfonicznie: — Marek, trzynaście, dwadzieścia cztery i dwadzieścia pięć.
Czyżby więc wypełniło się ostatnie proroctwo?
Wybrańcy opuścili Miejsce Spotkań, kierując się ka terenowi zielonemu za jednostką
mieszkalną diakona Malcolma. Dzieci wysłano do suteren recytować wersety Biblii pod
kierunkiem Estery, najmłodszej córki diakona.
Jeremiasz zapytał, czy mógłby pójść do działu sanitarnego. Kiedy szedł przez dział
jadalniany, przemknął się do uchylonych drzwi i przywarł do nich nasłuchując rozmowy
dorosłych.
— Musisz nam powiedzieć, co to było — zażądała Siostra Carruthers. — Należymy do
Wybrańców, mamy prawo wiedzieć.
Głos diakona drgał oburzeniem.
— Siostro, to było tak bluźniercze... Inne głosy zagłuszyły go jednak.
— Powiedz nam — żądały. — Jak mamy ocenić ten znak, skoro nie wiemy?
— Jest to miękki plastiodlew. — Przerwał, ale głosy ponaglały go. — To postać satyra z
rogami i kopytami jak u Szatana, ale z twarzą Chrystusa.
Jęk zgrozy zawtórował jego słowom. Nawet Jeremiasz był wstrząśnięty. Jakby dla
podkreślenia grozy wzmógł się wiatr, a niebo pokryło się chmurami o niesamowitej zielonej
barwie.
— To jeszcze nie wszystko — Jeremiasz rozpoznał głos ojca. — Postać spółkowała z
ladacznicą babilońską.
„Z panną Houston?”, zdziwił się Jeremiasz. Ojciec tak ją właśnie nazywał, kiedy był zły.
Jeremiasz nie był pewien, co znaczy „spółkować”, ani nie wiedział, co to jest ta „ladacznica
babilońska”. Nie było jednak wątpliwości co do znaczenia. Znaczyło to coś niegodziwego.
Dorośli wydali okrzyk zgrozy.
— Czy to naprawdę znak? — wykrzyknął jakiś mężczyzna. — Musimy wiedzieć. Musimy
mieć pewność. Jeśli jest to ostatni znak przepowiedziany w Piśmie, to musimy uciekać w góry.
Nieśmiały głos kobiecy zaproponował:
— Czy nie byłoby lepiej zaczekać do rana? Zanosi się na burzę. Przed przyjściem tutaj
słyszałam w Tri-D prognozę z satelitów klimatycznych. W naszą stronę posuwa się huragan
Wilma.
Pani Wainwright stwierdziła:
— Powiedziane jest u Mateusza, dwadzieścia cztery, siedemnaście i osiemnaście: „Kto
znajdzie się na tarasie, niech nie schodzi, aby jeszcze zabrać coś z domu. Kto będzie na polu,
niech nie wraca, aby płaszcz swój zabrać”.
Nieśmiała kobieta, w której teraz Jeremiasz rozpoznał panią Darien, zaoponowała:
— Ja tylko sugerowałam, żeby zaczekać. Dopóki się nie upewnimy. Przemokniemy, jeśli
zacznie się burza,
— Siostro Darien — zganił ją diakon Malcolm — jakie to ma znaczenie, że zmoczy nas
deszcz Boży? Jeśli kres właśnie nadchodzi, jeśli powraca Chrystus w całej swojej chwale, to nie
ma znaczenia, czy ktoś z nas będzie mokry, czy suchy. Jedyne, co będzie ważne, to to że
znajdziemy się na szczycie Góry Oczekiwania, gotowi na przyjęcie nas przez Niego do Jego
królestwa.
Obawiając się, że może zostać przyłapany przy uchylonych drzwiach, Jeremiasz opuścił swe
stanowisko i popędził do kolegów. Wkrótce wszyscy rodzice zeszli do sutereny zabrać swoje
dzieci.
— Pospieszcie się, musimy ruszać na Górę Oczekiwania.
— Czy już czas? Czy to koniec świata?
— Znaki mówią, że tak — odpowiedział za rodziców ojciec Jeremiasza. — Szybko, nie ma
czasu do stracenia.
Budziło to strach. Teraz, po tym oficjalnym ogłoszeniu, Jeremiasz czuł przerażenie. Co się
stanie? Czy będą się wspinać na górę pomimo burzy? Czy Chrystus zstąpi wśród dźwięku trąb?
Co się stanie z innymi ludźmi z miasta?
Rzeczy niezbędne do wędrówki ukrywano w różnych miejscach, między innymi na terenie
mieszkalnym diakona Malcolma. Były tam paczki suszonego syntmięsa, cienkie placki sojowe i
buteleczki vitabulionu. Każdy — kobieta, mężczyzna, dziecko — niósł paczkę z żywnością.
Opuścili teren mieszkalny diakona w należytym ordynku, rodziny razem, Wainwrightowie i
diakon Malcolm na czele. Wiatr targał gałęziami wierzb płaczących, które strzegły zielonego
terenu u Malcolma, i rozwiewał długie wstęgi ich liści niczym kobiece włosy. Podmuchy były
tak silne, że Jeremiasz z trudem trzymał się na nogach. Jego płaszcz powiewał za nim, ciągnąc go
wstecz, gdy wiatr wydymał tkaninę niczym żagiel. Chłopiec zginał się wpół, wpierając głową w
wiatr. Ktoś zaintonował hymn, ale wiatr zapierał dech, tak iż musieli posuwać się w milczeniu.
Aby dotrzeć do drogi na górę, trzeba było przejść przez miasto. Tłumy ludzi
zaniepokojonych nadchodzącą burzą zebrały się przy automatycznych autostradach. Z chodnika
dobiegł Jeremiasza czyjś głos: „To dziwaczni ostańcy. Dokąd oni idą?”
A potem na jezdnię wybiegł, zagradzając Jeremiaszowi drogę, obcesowy, krzepkiej postawy
Barney Zimkowski.
— Patrzcie, patrzcie, to Jeruś Wainwright, znowu w swoim dziewczęcym stroju. Hej, Jeruś,
żeby ubierać chłopaków w tuniki, co wyglądają jak sukienki, trzeba być psych... psy...
niezdrowym na umyśle — krzyczał powtarzając jak papuga to, co słyszał w szkole i w domu o
sporze, jaki Wybrańcy toczyli z Wydziałem Zdrowia Psychicznego w kwestii przepisowych
ubiorów szkolnych. WZP utrzymywał, że chłopcy w tym wieku mają problemy z tożsamością
płciową, a więc ubieranie ich w spódniczki zagraża ich zdrowiu psychicznemu. Z kolei
Wybrańcy grzmieli, że Prawa gwarantują swobodę praktyk religijnych, a ich religia wymaga
noszenia biblijnego stroju. Teraz, jeśli to rzeczywiście koniec świata, Komputer Prawny nie
miałby czasu na przedłożenie rozstrzygnięcia. Barney drwił dalej: — Hej, Jeruś, czy to koniec
świata?
Wielka radość wypełniła duszę Jeremiasza. Cierpiał piekielne tortury zadawane mu przez
Barneya. Teraz jego kolej.
— Tak. Idziemy na szczyt Góry Oczekiwania ujrzeć Jezusa, który zstąpi w chwale, aby nas
zabrać do nieba. A wy zostaniecie zniszczeni.
Barney roześmiał mu się w twarz. Potem wycofał się do grupy chłopców czekających pod
słupem oświetleniowym. Przez ścianę wichru Jeremiasz usłyszał: „ostańcy... na szczyt góry”.
Tym razem nie zwracał na nich uwagi. Był jednym z wybranych i będzie zbawiony.
Potem nadbiegł Ezra Stone.
— Dokąd... dokąd wy... idziecie?
— Czas nadszedł, Ezra. Weź Martę i dołącz do nas. Na twarzy Stone’a pojawił się wyraz
skrajnej zgrozy.
— Ona ma... właśnie ma rodzić. Przygotowywałem się do zabrania jej na Oddział Porodowy,
gdy zobaczyłem was idących.
— Chrystus nie będzie czekał na nikogo — ze smutkiem stwierdził diakon. — „Biada
brzemiennym i karmiącym”. Marek, trzynaście, siedemnaście. — I Malcolm ruchem ręki nakazał
grupie ruszać dalej.
Stone uczepił się diakona” zawodząc:
— Marta nie może iść z wami. Będzie rodzić! Lada chwila!
— A więc musi zostać. A ty Ezra?
— Ja? Nie mogę zostawić jej samej. Nie mogę! Na następnym skrzyżowaniu otoczyli ich
kamerzyści i reporterzy ze środków przekazu. Jak szarańcza spadli na grupę wiernych. Jeden z
reporterów podetkał mikrofon Jeremiaszowi pod nos i zarządził: — Powiedz nam, synu, dokąd
idziecie. Będziesz na Tri-D. Czując się ważnym, Jeremiasz powiedział:
— To Drugie Przyjście Chrystusa. Idziemy na szczyt góry, by Go spotkać.
Twarz reportera przybrała wyraz, który przypomniał Jeremiaszowi Barneya.
— A więc to koniec świata, synku? — reporter nawet nie próbował ukryć uśmiechu.
Gniew wezbrał w Jeremiaszu i chłopiec gotował się już do ostrej odpowiedzi, ale matka
pociągnęła go za ramię.
— Chodź, Jeremiaszu, musimy uciekać. Nie możemy tu tracić czasu na rozmowy z
potępionymi.
Brzęczały wizjografy, a reporterzy towarzyszli grupie aż do krańców miasta. Potem jednak
burza napłynęła wściekłą falą, deszcz spływał z nieba w postaci ściany wódy oślepiając
Jeremiasza, tak iż uczepił się on ojcowskiego płaszcza bez rękawów, by ojca nie zgubić; ludzie
od serwisu wiadomości zniknęli.
W świetle błyskawic Jeremiasz widział poruszające się usta, ale łoskot burzy nie pozwalał
mu słyszeć słów. Wiedział jednak, co ludzie mówią. Na ich twarzach malował się lęk — ale
także i triumfalna radość, bo tej nocy najwidoczniej wypełniły się proroctwa.
— Chwała Ci Boże! — było na ich ustach. — Hosanna!
Aby stłumić swój lęk, Jeremiasz w ekstazie zmieszanej z trwogą szeptał: „a na niebie ukażą
się przerażające zjawy i cudowne znaki”. Łukasz, dwadzieścia jeden, jedenaście.
Walka z Górą Oczekiwania nie miała końca, była to próba wytrwałości. W pewnej chwili
spadł na nich grad wielkości gołębich jaj. Piorun trafił w wysoką białą sosnę, rzucając ją im w
poprzek drogi i raniąc nią w głowę Jarnesa Dariena; ojciec Jarnesa zataczał się pod ciężarem
ogłuszonego dziecka, które musiał nieść na swoich plecach. Wszyscy byli przemoczeni
strumieniami deszczu, który spływał na nich niesiony przez wiatry wywołane huraganem.
Wreszcie nad ranem dotarli na szczyt i ujrzeli, że burza została za nimi w dole. W nisko
wiszących chmurach pojawiły się teraz prześwity i mogli spojrzeć na miasto, z którego uciekli.
Wątłe wieże kołysały się sięgając skłębionych chmur, a niektóre z przerzuconych między nimi
pomostów zostały zerwane i teraz chwiały się na wysokości stu pięter nad ziemią. Ktoś wskazał
na scenę rozgrywającą się w dole: czarny lej przesuwał się nad ich domami. Przemoczeni,
zmarznięci, chorzy, tłoczyli się na wystawionym na podmuchy wiatru szczycie i z nabożnym
lękiem patrzyli, jak ręka Boga poraża miasto karą zniszczenia. Wysokie delikatne iglice były
teraz poskręcane i połamane, plastimury pękały pod ogromnym naporem nieprzyjaznego wichru.
Miasto, niegdyś piękny zespół wież i automatycznych ulic, zebrało teraz żniwo ruin i
zniszczenia.
Diakon Malcolm przytoczył: „Bo wówczas nastanie wielka udręka, jakiej nie było nigdy od
początku świata aż dotąd i jakiej już nie będzie”.
Grupa udręczonych odśpiewała: „Mimo to przyjdź, Panie Jezu”.
Wtem wysoko w górze czarne chmury rozstąpiły się nieco i przedarły się przez nie pierwsze
promienie porannego słońca.
Klęcząc na mokrej ziemi Wybrańcy wznieśli ramiona wołając: „Nadchodzi! Pan nasz Jezus
nadchodzi!” W wielkim przypływie wiary i uniesienia powtarzali starożytne proroctwo: „Ujrzą
Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach niebieskich z wielką mocą i chwałą”.
Niektórzy upadli na twarze, bojąc się spojrzeć w oblicze Boga. Jeremiasz jednak patrzył, by
nie stracić tego chwalebnego momentu nadejścia Chrystusa. Gdy niebo pojaśniało, czarne
chmury burzowe odeszły ku wybrzeżu. Chłopiec obserwował, jego oczy napełniły się łzami od
uporczywego wpatrywania się w coraz mocniejsze słońce.
Upłynęła jeszcze godzina, nim przemoczona grupa uświadomiła sobie gorzką prawdę.
Chrystus nie zstąpił. Czas jeszcze nie nadszedł. Musieli dalej czekać, wyglądać i modlić się o
Drugie Przyjście swego Pana.
Znużeni do ostateczności, mokrzy i zmarznięci, głodni i spragnieni, o sercach osłabionych
rozczarowaniem wlekli się w dół zboczem góry ku obszarowi zniszczenia, jakie zostawił po
sobie huragan. Czy ich tereny mieszkalne się ostały? Czy jest energia dla ich mikrofalowych
kuchenek, woda w działach łazienkowych? Co się stało z Ezrą i Martą Stone’ami w tę noc grozy?
Czy Oddział Porodowy funkcjonuje i czy w zniszczonym mieście są ofiary śmiertelne?
Jeremiasz poczuł znany ucisk w dołku, gdy uświadomił sobie, że będzie musiał wrócić do
szkoły, stawić czoło drwinom Barneyów z miasta. Wręcz ich już nawet słyszał.
— Hej, Jeruś! Co ty tu robisz? Nie wdrapałeś się na Górę Oczekiwania, żeby zobaczyć
nadejście tych twoich ognistych rydwanów? Co się stało, no gadaj! Myśleliśmy, że to był koniec
świata!
Ostatni dzień
Wolfe Gene
Science fiction ma swoje Sądne Dni. Apokalipsa może mówić o fizycznym końcu Świata, o
podnoszeniu się niebios, spadaniu gwiazd i zgadnięciu słońca i księżyca — ale jeśli Ziemia i cały
wszechświat pozostaną, a odejdzie tylko ludzkość? Oczywiście kiedyś tak się stanie.
Wiemy, że dziewięćdziesiąt procent gatunków, jakie żyły na Ziemi, wymarło i że homo
sapiens nie może tu być wyjątkiem. Ludzkość jednakże jest wyróżniona przez to, że może wziąć na
ewolucji odwet za tę krzywdę. Spośród wszystkich gatunków, jakie kiedykolwiek żyły, tylko ludzie
będą mogli wyznaczyć postać swoich następców.
Kapłan nosił kapę z płomieni i ornat ze światła. Był stary i gdy poruszył się nieco zbyt
gwałtownie, ornat drżał, a kapa roniła ogniste krople; pod tym strojem ukazywała się polerowana
stal jego ciała.
Kongregacja była mała już dawniej. Dziś jest naprawdę niewielka. Parę maszyn, w
większości starych, podobnie jak sam Kapłan, obsiadło gładką posadzkę katedry. Ich ciała były
czarne od tlenku żelaza; gdy barwne światło padało na nie z witrażowych okien, dawało odcień
czarny lub ulegało odbiciu w postaci najciemniejszych odcieni: sepia, karmazyn, sjena palona —
barwy, jakie można znaleźć w gasnącym piecu hutniczym.
Kapłan podniósł monstrancję ze zrobionym przez siebie wizerunkiem chłopca, a potem
pokłonił się jej siedem razy.
— Obrazie Człowieka — zaintonował.
— Boski obrazie Człowieka — odpowiedzieli zebrani.
— Wytwórco maszyn.
— Boski wytwórco maszyn.
— Stwórco naszego świata.
— Boski stwórco naszego świata.
— Opiekunie świadomości.
— Boski opiekunie świadomości.
Coś ogromnego nadchodziło z zewnątrz, przesłaniając kilka okien, przez których kolorowe
szybki wpadało wczesne słońce.
— Dziecię Natury.
— Boskie dziecię Natury.
Rozległo się łomotanie w drzwi, ale Kapłan wydawał się go nie słyszeć.
— Krynico pomysłów.
— Boska krynico pomysłów.
Łomot nieomal wstrząsał całą konstrukcją.
— Krynico mądrości.
— Boska krynico mądrości.
Drzwi rozpadły się na dwoje.
— Zbawicielu — kontynuował Kapłan.
— Boski Zbawicielu.
Maszyna, która wkroczyła do wnętrza, była zbyt wielka nawet na tak szerokie wejście.
Swoimi bokami wyrwała framugę naruszając także ściany ze stopu. Po rozbiciu drzwi odgłosy
łomotania i ryk silników wdarły się za maszyną do wnętrza niczym dźwięki fanfar. Maszyny z
kongregacji rozstąpiły się, by przepuścić tamtą.
Kapłan stał przed ołtarzem z ramionami wyciągniętymi, jakby dla odepchnięcia ogromnej
maszyny. Ta zaś zatrzymała się ze swoim ogromnym brzeszczotem dotykając niemal rąk
Kapłana. „Odejdź”, rzekł Kapłan.
Maszyna nie odpowiedziała. Być może, pomyślał Kapłan, nie potrafi odpowiedzieć.
— Zanim zniszczysz ten święty przybytek, musisz unicestwić mnie — powiedział Kapłan.
Ogromna maszyna weszła już była dość daleko w głąb katedry, zostawiając trochę
przestrzeni między sobą a zrujnowanym wejściem. Członkowie kongregacji rzucili się w nie, by
już nigdy nie wrócić.
— Rozbij mnie — powiedział Kapłan. Wizjoskopy ogromnej maszyny patrzyły nań
szklanym wzrokiem.
Tego samego dnia, gdy słońce było już wysoko, a Kapłan składał ofiarę przed posągiem
dziewczyny, zjawiła się ruchoma końcówka.
— Wiesz, że mam dojście — powiedziała ruchoma końcówka — do wszystkich danych
wszystkich głównych procesorów.
— A zatem każ odejść tej ogromnej maszynie — rzekł Kapłan — i zarządź naprawę
budynku.
— Przeciwnie. To ty musisz opuścić to miejsce. Teren, jaki ten budynek zajmuje, będzie
potrzebny. Budowlę trzeba zburzyć.
— Jeśli zostanie zburzona — powiedział Kapłan — niepotrzebny będzie już żaden teren.
Przez długą chwilę ruchoma końcówka milczała. W końcu rzekła:
— Nasze dane nie potwierdzają takiej tezy.
— „Nasze dane” — zakpił Kapłan. — Jesteś tylko ruchomą końcówką. Ale i ty — tak, nawet
ty — możesz przecież mieć dane niezależne od danych posiadanych przez tych, którym służysz.
— Służę wielkim.
— A ja małym, którzy są więksi niż wielcy. Służę małym, którym służą wielcy, choć o tym
zapomnieli. Ta dana jest...
— Nie. Nie ma czasu na rozważanie usuniętych danych. Zmiażdżyć go.
Ogromna maszyna potoczyła się naprzód. Promień energii Kapłana zalśnił przez moment na
ostrzu. Stal ostrza eksplodowała wydzielając smużkę dymu; ogromna maszyna zatrzymała się.
— Nikt nie ma prawa do takiej mocy — powiedziała ruchoma końcówka.
— Ja mam — rzekł Kapłan.
Gdy słońce było już nisko, Kapłan zebrał wizerunki chłopca i dziewczyny i ustroił je
licznymi światełkami. Spalił przed wizerunkami cenne płyny i dokonał końcowej ofiary. Nie
było już czasu; niczego nie da się uratować.
Wszedł Nowy Kapłan ubrany w strój z ognia i światła.
— Oczekiwałem cię — rzekł Kapłan. — Czy będziesz towarzyszyć mi w służbie?
— Pozwól mi raczej — powiedział dyplomatycznie Nowy Kapłan — patrzeć i uczyć się. Czy
ta służba ma się ku końcowi?
— Prawie tak — odrzekł Stary Kapłan. Bił pokłony i odmawiał modlitwy, odmawiał
modlitwy i bił pokłony.
— No, to wystarczy — powiedział w końcu Nowy Kapłan. — Służba skończona.
— Gdy ta służba zostanie zakończona — odparł Stary Kapłan — to i świat się skończy. — I
dalej bił pokłony. Odmawiał dalsze modlitwy.
— Straciliśmy już wiele czasu — stwierdził Nowy Kapłan. — Centralni procesorzy musieli
przeprowadzić długie poszukiwania w swoich bankach danych, aby znaleźć plany, wedle których
ty i ja zostaliśmy skonstruowani. A teraz, w imieniu tych, którym służę, odstąp. Wiesz, że
posiadam broń taką samą jak ty. Służę maszynom i w obronie tych, którym służę, mogę użyć mej
broni, tak jak ty użyłeś swojej.
Promień energii Starego Kapłana uderzył w świetlny ornat Nowego Kapłana, ale nie
przeniknął głębiej. Gdy Stary Kapłan ujrzał daremność swego czynu, zaprzestał walki.
— Tak niewiele żywej materii pozostało — powiedział. — A to co pozostało, z trudem żyje.
Skoro jednak to mamy, jest i nadzieja.
— Dla ciebie — powiedział niemal uprzejmie Nowy Kapłan. — Wzniesiemy gdzieś indziej
nową katedrę i będziesz mi towarzyszył w obrzędach ku czci naszego rodzaju. Gdy zostaniesz
naprawiony. — Wydobyła się zeń energia. Stary Kapłan upadł z łoskotem, a Nowy usunął go z
drogi ogromnej maszyny.
Uszkodzone ostrze uderzyło w ołtarz i ołtarz runął. Cenne płyny rozlały się po posadzce.
Światełka zgasły, a w chwilę potem wszystkie wizerunki chłopca i dziewczyny znalazły się na
ziemi pod stopami ogromnej maszyny.
Jej ostrze dotknęło ściany świątyni. Jeśli nawet ostrze uległo wcześniej uszkodzeniu, to teraz
nie było po tym już śladu. Przez moment wydawało się, że nic się nie dzieje. Potem rozległ się
warkot tak głośny, że dał się łatwo słyszeć pomimo ryku maszyn z zewnątrz.
Kawał ściany świątyni odpadł i do wnętrza wdarł się dech milionów silników. Dziewczyna
umarła niemal natychmiast, jej głowa spokojnie opadła na pierś, ciało przechyliło się w bok i
osunęło na matę. Chłopiec usiłował wstać, wyciągniętymi rękami osłaniając twarz. Zrobił krok i
także upadł, ale jego ramiona, nogi i głowa drgały kurczowo, dopóki nie zmiażdżyły go stopy
maszyny.
— No widzisz — powiedział Nowy Kapłan patrząc na pognębionego kolegę. — Wierzyłeś,
że świat się teraz skończy. Nie skończył się.
— Skończył się — wyszeptał pognębiony Kapłan.
Najmłodszy zawód świata
Gotlieb Phyllis
Kiedy już ludzie ruszą w kosmos, jakie będą ich nowe zajęcia? Astronauci, górnicy na
Księżycu i architekci kosmiczni. To bez wątpienia czarujące zawody. Wyobraźmy sobie ludzi
umieszczających ponad atmosferą wielkie teleskopy, wyobraźmy sobie innych nadzorujących
roboty, które będą pracować w próżni nad rozmaitymi obiektami, albo ludzi obsługujących
skomplikowane maszyny w fabrykach orbitalnych.
No ale cóż, będzie też na pewno robota niezbyt przyjemna. Zawsze musi istnieć praca marna,
niepopularne zawody, które muszą być wykonywane. Wyobraźcie sobie jakiś. Czy to najlepsze, co
potraficie sobie wyobrazić? Chciałem powiedzieć, najgorsze?
Melba poszła, ulicą Górną w porze błękitniejącego wieczoru, na parę chwil przed zapaleniem
świateł, i zawróciła w dół, zanim światła w pełni się rozjarzyły. Wyobrażała sobie, że jej włosy
spływają długimi splotami; szyja, nadgarstki, palce czekały na klejnoty, które dodałyby blasku
wschodzącej wspaniałości. Ulice były już prawie puste, sklepy bez klientów. Uchwyciła czyjeś
przelotne spojrzenie — na wpół zaciekawione, na wpół pogardliwe; z trudem było ją widać w
ciemnej pelerynie; w jej wycięciach kryła dłonie, w których nie trzymała torebki; była dorodną,
dobrze zbudowaną dziewczyną, ale jej twarz, bez makijażu, mknęła w półmroku, a jasne włosy
były bezlitośnie przycięte na poziomie uszu. Długie silne nogi w butach na płaskim obcasie
kroczyły miarowo: ich jedyną ozdobą był mały krokomierz na cienkim łańcuszku zamocowanym
wokół kostki.
Gdy przeszła przez jezdnię i zawróciła w dół, pozostała jeszcze strefa cienia, którą musiała
przebyć, aby znaleźć się w bezpiecznym rejonie: właściciele sklepów i służący bogaczy kupujący
u tych sklepikarzy mieszkali w wąskich uliczkach; oni sami nie sprawiali jej kłopotu, lecz ich
dzieci przyswoiły sobie cudze zachowania i powtarzały je. Gdy zachodni wiatr gwizdał w ulicy i
odgarniał jej pelerynę odsłaniając brzuch, dzieci nie dość jeszcze duże, by bawić się w berka i
klasy, wykrzykiwały określenia, których na pewno same nie wymyśliły. „Dziwka”, „krowa”,
„klacz wylęgowa” — to było jeszcze w miarę łagodne, podkładanie nóg i rzucanie kamieniami
już mniej.
Dzisiejszego wieczora kamień trafił ją w skroń i sprawił, że straciła równowagę. Tym razem
nie upadła, lecz skręciła kostkę i uderzyła plecami o latarnię. Policjant, który wynurzył się z
cienia (zawsze zjawiają się po fakcie, nigdy przed), wyciągnął niepotrzebnie rękę, by ją
podtrzymać i zapytał: „W porządku, proszę pani?”
— Tak, owszem.
— Ma pani rozcięte czoło i...
— Jestem już spóźniona. Mogę iść sama. Chce mi pan dać mandat czy co w ogóle?
Ręka cofnęła się, a ona poszła dalej, lekko kulejąc. Być może zepsuł się ten cholerny
krokomierz.
Z tyłu za nią dzieci odwoływane na kolację wrzeszczały:
Potworze potworze cycki moje ssij! Gzyś ty ona on czy ono potworze mój!
Tworzemój! Tworzemój! niosły się słowa. Wiedziała, że „ona” i że nigdy nie będzie ssać.
Spojrzała na krwawe słońce powiększone nad horyzontem, opasłe jak jej brzuch. W dali za
ulicą Dolną iskry wybuchów w porcie kosmicznym, potem magazyny, punkty naprawcze, hotele.
Teraz ze strefy cienia w nieomal ciemność. Dom i Przytułek dla Emerytowanych
Astronautów — dość bezpieczny, okna tu i ówdzie oświetlone, cichy głos harmonijki z ciasnych
kwater na zardzewiałych galarach, które przemierzały kiedyś próżnię, słowa nie grubsze niż te z
dziecięcej piosenki. Na tyle bezpiecznie, by poddać się bólom, pochylać się i wyprostowywać.
Następne drzwi, Tow. Laboratoria Neogeniczne. W domu.
— Trzy minuty spóźnienia — powiedziała nie podnosząc głowy Wół pod Stół.
— Tak. Skręciłam nogę. — Schyliła się sztywno, by odczepić nie uszkodzony jednak
krokomierz, i pokazała go u wejścia. — Dwa kilometry.
Wół podniosła głowę i spojrzała na nią. Miała na imię Dorota; Melba i Dorota nie były ze
sobą w stanie wojny; po prostu osoby niezbyt rozmowne. Dorota to dzielna kobieta po
czterdziestce, czarnowłosa, siwiejąca, z włosami krótko obciętymi i zaczesanymi gładko do tyłu.
Bezpłodna albo wysterylizowana, czasem jednak napadała ją gorączka, jakiej nie potrafiłyby
zwalczyć, jak się zdawało, żadne chemikalia. „Nie zarobiłaś tego tu na głowie od skręcenia
nogi”. Zadzwoniła po doktora.
Gdy Melba dotarła do jadalni z plastrem na głowie i opaską wokół kostki, wszyscy już byli w
połowie posiłku. Podniosła swą numerowaną tackę i posługacz w białej czapce podał jej kolację
odgrzewaną na podczerwieni. „Rąbnęłaś się o drzwi?”
— Jeszcze czego.
Usiadła obok Vivian. Nie było do tego innych chętnych. Miała numer 33, stół 5, a nigdy nie
posilało się więcej niż pięćdziesiąt osób. Alicja, Pam i Del rzuciły okiem i zajadały dalej. Vivian
stwierdziła: „Znowu na Górnej”.
— Lubię światła, Viv.
— Drugi raz w tym miejscu. Co to było tym razem?
— Dzieciaki.
— Ktoś kto wymyślił tę bzdurę: „Kije i kamienie połamią mi kości, ale słowa nigdy mnie nie
zranią”, wiedział przynajmniej w połowie, o czym mówi. Co powiedziała Wół?
— Nic. Po prostu sprowadziła doktora. Ona jest w porządku. — Melba przysunęła się do
stołu najbliżej, jak jej tylko brzuch pozwalał, i spojrzała na niewielką kartę na tacy: „mięso 200
g, jarzyny skrobiowe 150 g, jarzyny zielone...”
— Ona wie — powiedziała Pam — że ty mogłabyś ją wysłać do diabła i odejść z brzuchem.
Melba wzruszyła ramionami. To właśnie uchodziło tu za rozsądne, a ona nie ma zbyt wiele
rozumu.
Vivian roześmiała się, ale śmiała się zwykle nerwowo, zaś Melba nie obrażała się łatwo. Viv
była najdrobniejsza i najżywsza, a Melba lubiła ją za to, że miała to, czego jej, Melbie,
brakowało. Włosy miała czarne i kręcone, z leciutkim nalotem przedwczesnej siwizny na
skroniach. Oczy były niebieskie jak błękitna porcelana, zaś usta w naturalny sposób czerwone,
czego zazdrościła jej cała kompania kobiet, kórym zabroniono kosmetyków z uwagi na
zagrożenie ze strony niebezpiecznych składników.
Melba zawsze jadła szybko i kończyła pierwsza, w przeciwieństwie (a były przyjaciółkami
kontrastowymi pod każdym względem) do wybrednej Viv. Tacka Melby była pusta w chwili, gdy
posługacz przyszedł zastąpić ją ampułką z pigułkami.
Nozdrza Viv rozszerzyły się: nie należała do tych niewielu, którym zezwalano na trzy
papierosy dziennie i które po kolacji zaciągały się z dumą i wyższością. Było w tych papierosach
więcej nieszkodliwych suszonych ziół niż tytoniu, ale wydawały woń, którą lubiła. Należała
natomiast do tych uprzywilejowanych, którym pozwalano popić pigułki filiżanką herbaty.
Melba wypiła mnóstwo mleka wzmocnionego jeszcze Jedną porcją narkotyku czy też
witaminy. Odwróciła ampułkę do góry dnem i patrzyła na garść kolorowych pigułek.
— Rubin, perła, szmaragd... znów dziś to żółte; co to jest?
— Topaz — czyli witamina D. Tylko półszlachetny. Dalej uważasz, że będziesz je nosić?
Melba uśmiechnęła się swoim długim leniwym uśmiechem:
— Mam nadzieję.
Viv potrząsnęła głową. Sala z pięćdziesięcioma kobietami w lejbowatych, bawełnianych
sukniach. Metalowe krzesła, metalowe stoły z blatami ze sztucznego drzewa, ściany kremowej,
szpitalnej barwy.
— Może będziesz. Może.
Pieniądze szły na to wszystko ogromne. Czego nie wydano na otoczenie, wkładano w sprzęt,
ekspertyzy i ciała kobiet.
Ostatecznie więc to Melba czekała na Viv, podczas gdy ta guzdrała się ze swoją herbatą. Pam
i Del wyszły grać w karty, Alicja ziewając wypuściła powietrze z pierścienia zabezpieczającego i
poszła spać: była dopiero dwa tygodnie po porodzie. Jeden czy dwóch posługaczy kręciło się w
pobliżu, nieco urażonych bałaganem, jaki jeszcze panował na stoliku. Byli to mężczyźni wybrani
ze względu na nikły popęd płciowy i brak agresywności. Kobietom brzemiennym nie zezwalano
na żadną aktywność seksualną (poza snami). Współżycie z personelem nie było dozwolone na
terenie instytucji. Propaganda wskazująca na tuziny odmian chorób wenerycznych, groźniejszych
i mniej groźnych, stanowiła dodatkowe utrudnienie.
— Cholerny klasztor — mówiła Viv.
Melba nie dbała o to. Lubiła pieniądze. Była duża, zdrowa, ciężko myśląca i nie miała
zbytniego kłopotu z odsunięciem na bok swoich uczuć. Inne godziły się z losem popadając w
zgorzknienie. Wiedziały wszystkie, że żadnej z nich nie uważa się za zbyt inteligentną. Nikt w
zasięgu ich słuchu nie nazwał ich cielną krową albo maciorą, ale sens tych słów wisiał w
powietrzu niczym chmura, snuł się niczym mgła. Kobiety odwróciły się plecami do posługaczy,
do psychów, do Wołu i opowiadały sobie historie ze swojego życia.
Melba powiedziała miękko:
— Znowu nie wzięłaś pigułek odwadniających.
Viv spojrzała na nią z mieszanym wyrazem winy i wyrzutu:
— A ty skąd wiesz?
— Widziałam, jak je chowałaś w dłoni.
— Choruję po nich.
— Ja też nie lubię tego zgniłego mleka. Możesz dostać wysokiego ciśnienia i wtedy koniec.
Organizm Viv miał kłopoty z gospodarką wodną. Jej brzuch wyspecjalizował się w
mieszkańcach stref suchych; Melba, która rodziła życie podwodne, piła ciągle, niezależnie od
tego, czy była spragniona, czy nie.
— Mniejsza o to. To mój ostatni.
— Jeśli będziesz uważać. Ja będę chodzić w szmaragdach, a ty będziesz gdzieś tam leżeć i
chorować.
Viv miała gwałtowne usposobienie, poczerwieniała na twarzy i zerwała się z miejsca. Melba
chwyciła ją za ramię.
— Przepraszam, Viv. Przepraszam! Weź pigułkę. Proszę!
Vivian usiadła powoli.
Oczy Melby były pełne łez.
— Przepraszam, Viv. Nie chciałam być taka głupia.
— Och, na miłość boską, nie nazywaj siebie głupią. Masz umysł jak te młyny, o których
czytałaś, a które mielą powoli, ale dokładnie.
— Taak, i rozpadają się na kawałki, a ludzie mówią: jaka piękna sceneria. Nie zapomnij o
pigułce, Viv.
— A ty się nigdy nie poddajesz, co? — westchnęła Viv, wyłowiła pigułkę z kieszeni i
połknęła popijając resztką herbaty pełnej fusów. — Cztery samce, trzy samice. — Przy trzecim
jej brzuch był ledwo wydęty. — Po tysiącu lat mogłyby zapełnić planetę. Ale teraz jestem już
zmęczona.
Melba nigdy nie pytała, czy Vivian schodzi do żłobka, rzadko pytała, co Viv robi w czasie
wolnym, obok odwiedzania biblioteki i księgarni. Większość tamtejszych kobiet należała do
warstwy, której trwały wysoki stopień bezrobocia i osłabienie rodziny ery nuklearnej dały
niewiele szans. Mężczyźni z tej sfery mieli nawet jeszcze mniej okazji. Chromosom Y można
było napotkać w każdym zdrowym mężczyźnie.
Jednakże mało kobiet schodziło do żłobka, choć wszystkie obiecywały sobie to robić.
Niewiele z nich chwaliło się swoimi sprawami (czy to dotyczącymi mężczyzn, czy kobiet) lub
rozmawiało o tym, jak spędzają czas; było tak nawet wtedy, gdy odwiedzały swoje rodziny.
Panowała więc taka oto osobliwa sytuacja, że niewiele z nich wiedziało, co robią inne, za to
wszystkie wiedziały, co która robiła przed przybyciem do Neogeniki. Zbyt swobodnym
rozmowom starało się przeciwdziałać Towarzystwo, aby, jak mówiono, zachować anonimowość.
Niemniej Melba, choć nie wiedziała, czy Viv chodziła oglądać dzieci do tych ogromnych sal na
dole, pełnych zbiorników i przegród, zdawała sobie jednak sprawę z tego, że wiek graniczny to
trzydziestka (a Viv miała dwadzieścia osiem) i że Viv i Neogenika uzgodnili, iż siedmioro
wystarczy do wywiązania się z kontraktu.
— Masz szczęście, że zostało ci tylko parę tygodni. — Viv zwolniła kroku, by iść równo z
Melbą, nie zważając na dobiegający z tyłu brzęk wynoszonych talerzy.
— Tak, ale ja ciągle potrzebuję dwóch samców, a nie są to takie małe myszki jak twoje.
— Hej, nie obrażaj moich dzieciaków.
— Nie Obrażam, Viv. Spodziewam się, że są podobne do ciebie.
— To zejdź na dół i zobacz! Melba wzruszyła ramionami.
— Boję się. Boję się nawet myśleć, jak wygląda moje.
— Bać się to tak samo, jak nazywać siebie głupią. Albo cielną krową.
To nie to samo. Grały sobie wzajemnie na nerwach, ale było to nieszkodliwe. Viv chciała iść
do dobrej szkoły, wyuczyć się wszystkiego, co zdoła pojąć, a potem uczyć wszystkich, którzy
zechcą słuchać.
— Dobrze. Chcę być krową — powiedziała łagodnie Melba. — I chcę mieć miłe mieszkanko
z masą dobrych rzeczy i wydawać pieniądze, mniejsza o to, na co.
— I być damą? Och, Melba, mam już dość słuchania tego! — Oparła się o brudną kremową
ścianę korytarza i podniosła wzrok na rosłą Melbę. Jej oczy nie były całkiem takie jak błękit
porcelany w oknie wystawowym: brak im było tamtego połysku. — Pewnie myślisz, że
mężczyźni zbiegną się natychmiast i obsypią cię diamentami, gdy tylko twój brzuch dostanie
worek rozrodczy, który sprawi, że będzie wyglądał jak dziewiczy!
— Ale ja nie mogłabym uczyć w szkole tak jak ty.
— A czy ja będę mogła siedzieć w szkole po siedmiu porodach, z rozregulowanym
metabolizmem, z moją nerwowością? A przecież mam nadciśnienie, i to nie nabyte teraz, ale
wrodzone. To marzenie, Mei, takie jak ma każda z nas. Czy którakolwiek z tych, co tu były,
wróciła, zadzwoniła albo napisała, jak jej się wiedzie?
— Chcą zapomnieć o tym miejscu. Nie możesz ich za to potępiać.
— Nie tylko w tym rzecz. Wychodzą i stwierdzają, że nie mają się gdzie podziać. W wieku
trzydziestu lat są martwe, z wyżartymi trzewiami; przepuszczają forsę, obnoszą swoje worki
rozrodcze, są zniszczone rodzeniem własnych dzieci. — Patrzyła gdzieś przed siebie. —
Spotkałam jedną czy dwie... niezbyt chętnie sobie mnie przypominały. Są tanimi kurwami, a jeśli
im się poszczęści, dostają robotę w sklepach z używaną odzieżą. Co za piekło. Ale ty nie
słuchasz.
— Słucham, Viv. Nie mogę pozwolić, żeby to mnie spotkało. — Po czym dodała: — Ale nie
bój się, ja też skończę jako stara zużyta kurwa.
— Nie wyobrażam sobie — roześmiała się Vivian — sutenera, który by się za tobą rozbijał.
Melba nacisnęła kciukiem swój podobny do melona brzuch i też się roześmiała.
* * *
Melba leżała w łóżku, czytając po raz drugi list.
Teraz stragan jest na nowo urządzony i twój ojciec wrócił do pracy no więc wynajęliśmy
Karla Olessona żeby się zajmował jarzynami. Z tego co sprzedamy, niewiele zostaje jak odliczyć
ile przejemy i ile mu płacimy. Wesley uciekł z tą Sherri z drogerii co to zawsze mówiłam że jest
dziwka. Wyszedł w nocy boby mu twój ojciec nagadał. Zostawił kartkę i wstyd powtarzać co
nawypisywał o twoim ojcu. Nawet nie powiedział do widzenia. Połowa rzodkiewek popękała od
wilgoci. Noreen jest znowu w ciąży i nie chce powiedzieć kto, ale nie pozwolę ojcu jej dotknąć
przez to jedno co to umarło. Choć to była łaska pańska Boże wybacz. W mieście oni nie odważają
się na nas spojrzeć bo wiedzą że ja wszystko wiem o NICH. Mogłaby mieć zabieg, ale ona mówi
że musi mieć coś co będzie kochała. Skąd ona się nauczyła takich rzeczy jak ma dopiero
siedemnaście lat. Ona będzie mieć dziecko które będzie kochała a to znaczy że ja mam się nim
zajmować kiedy ona będzie latać z tymi brudnymi cyklistami. Nie mogę tego już znieść.
Dobrze że twój ojciec znowu pracuje boby przy tym skapcaniał do reszty a Wesley i Noreen
tylko gadali i tyle z nich miałam pociechy. Niewiele piszesz w listach ale się domyślam że nic nie
możesz poradzić jak to jest państwowa praca. Trudno pisać na numer skrytki i jak się nawet nie
wie jakie miasto i ja nie wiem co ty właściwie robisz. Chciałabym żebyś wyszła za mąż. Dlaczego
by nie. Wszyscy mówili że Noreen jest piękna i popatrz do czego doszła więc piękność to nie
wszystko. Mam nadzieję, że to co robisz jest przyzwoite. Tutaj byś chyba zwariowała. To chyba
tyle. Napisz zaraz.
Twoja kochająca matka. Ojciec też się dołącza.
PS. Dobrze że mogłaś przysłać pieniądze bo były potrzebne.
Schowała list wraz z innymi i wyłączyła światło. Rozległ się brzęk dzwonka interkomu;
zapaliła światło ponownie.
— Mei... — Był to głos Vivian, ale tak omdlały, że brzmiał jak głos kogoś zupełnie pijanego.
A Viv nie lubiła whisky.
— Viv? Co się stało, Viv?
— Mei...? Przyjdź, Mei...
Wydobyła z łóżka swą niezdarną, okropną postać i zawiązała paski sukienki z szorstkiej,
zgrzebnej tkaniny. Viv mieszkała o trzy pokoje dalej. W ciągu paru sekund, jakich potrzebowała,
by tam dotrzeć, opadł ją strach; drzwi uchyliła drżącymi rękami.
Światła były zapalone. Vivian, jeszcze ubrana, leżała w poprzek łóżka. Oczy miała otwarte i
szkliste. Lewa gałka oczna wywróciła się nieco i z kącika oka cienkim strumieniem płynęły łzy;
część ust wygięła się w dół tak mocno, że twarz była zniekształcona niemal nie do poznania.
Melba natychmiast rozpoznała udar serca. Nie spytała nawet Vivian, czy wezwała doktora,
lecz nacisnęła guzik dzwonka i zaczęła krzyczeć.
Viv uniosła nieco sprawną jeszcze dłoń:
— Bądź porząd...
— Och, Boże, Viv, czemu nie wzięłaś tych cholernych...
Lecz jedno, jeszcze widzące oko, które Vivian obróciła na nią, wyglądało strasznie.
— Nigdy nie chciałam... Melba chwyciła ją za rękę.
— Och, Viv...
— Tak mi przykro...
— Nie mów. Proszę cię, nie rozmawiaj.
— Zostań tu, Mei...
— Jestem tu. Zaraz nadejdzie pomoc.
Dłoń była wilgotna i wykonywała kurczowe ruchy, jakby chciała powiedzieć coś, czego nie
potrafiły już usta.
— Kto... teraz... będzie kochał...
— Wszyscy cię kochają, Viv. I ja, i wszyscy.
— Nie chodzi mi... chodzi mi, dzieci, Mei... dzie... Kółka noszy zapiszczały przy drzwiach i
sanitariusze podnieśli Vivian wraz z prześcieradłem. Jej dłoń wysunęła się z dłoni Melby; oczy
miała zamknięte.
— Udar — mruknął jeden z mężczyzn.
— Wiem. — Widziała kiedyś swoją babkę, która brała całe garście pigułek i też umierała.
Jednakże babka miała siedemdziesiąt gięć lat.
— Dobrze, że nas od razu wezwałaś.
— No.
Pokój był pusty. Bardzo pusty. Na parapecie stała doniczka czerwonawobrązowych
chryzantem, które na tle mętnoniebieskich zasłon przypominały zachodzące słońca. Kolorowe
grzbiety książek ustawionych równo na półkach wytarły się i przestały być czytelne. Melba
podniosła się z trudem i powlokła do swego pokoju.
Dwie albo trzy głowy wychyliły się zza paru drzwi.
— Viv zachorowała — mruknęła Melba. — Nie wiem, na ile poważnie.
Położyła się na swoim łóżku i zmniejszyła światło. Bestia morska pływała w jej brzuchu. A
ona tak przywykła do jej ruchów, że zdziwiła się teraz, że je zauważa.
Duża, powolna jak ja.
Vivian, wszystkie te mocno spięte druty i sprężyny puściły.
Tu już dla niej koniec. Może zostanie kaleką i... och, przepowiedziałam...
Parę pięter niżej był biały pokój, w którym lekarze pracowali nad słabym pulsem Viv. Dużo
niżej znajdowały się zbiorniki, w których monstrualne dzieci zapadały w sen po to, by można
było zbierać plony na jakichś strasznych planetach i drążyć tam kopalnie. Dla nich. Ich zaś nic
nie obchodzi. Mają swoje cztery osobniki żeńskie i dwa męskie; będą je rozmnażać, by budowały
kamienne ogrody. Uderzyła pięściami w niesprężysty bęben swego brzucha.
Bzzz.
Jej dłoń, jeszcze zaciśnięta, walnęła w guzik.
— Melba? — chrapliwy, bez wyrazu głos Wołu,
— No.
— Obudziłam cię?
— Nie. Co... — jej gardło stało się suche.
— Umarła, Mei. Pomyślałam, że tobie powiem najpierw.
— Ja... dzięki, Doroto.
— Za co, do diabła! — warknęła Wół i wyłączyła się.
Melba siedziała w odrętwieniu. Spodziewała się tego, Co jeszcze jej się przytrafi, skoro teraz,
gdy znalazła przyjaciółkę, jedyną przyjaciółkę godną szacuriku, los jej odebrał to szczęście?
Zawstydziła się swego egoizmu, ale fakt śmierci był zbyt bolesny, by się doń zbliżyć.
Straciła poczucie czasu, w głowie miała pustkę, aż nagle jej przepona wygięła się ostro,
strumieniem wypłynęły wody płodowe, a gardło zaczęło wydawać z siebie niepowstrzymany i
nie kończący się skowyt.
Najpierw ta rurka w nosie. Potem ustnik na wargach, tlen smakuje jak nieświeże powietrze.
Rurki na nadgarstku i w brzuchu. Zastrzyki w pośladki.
Rurki... i ból... w brzuchu?
Otwarła oczy. Pip, pip, pielęgniarka odsuwa czujniki EKG. Postrzępiona broda, twarz A. J.
Yatesa. Jej lekarza. Stary Ojboli.
— Musieliśmy zrobić cesarskie — powiedział. — Była cholernie wielgaśna.
Zamknęła oczy, przyśniło jej się, że spaceruje Górną, a wiatr rozwiewa jej długie włosy.
Klejnoty na szyi i przegubach, skrzydełka u pięt, dzwoneczki na palcach stóp.
Wiesz przecież, Mei, że to głupie, mówi Vivian.
— Co? Ojboli:
— Powiedziałem, że zdajesz sobie chyba sprawę, iż teraz po cięciu nie możemy ci pozwolić
na więcej niż jeszcze jedno. Musi to być osobnik męski, i to dorodny. Tak. Ich produkt był
gwarantowanej jakości: próbowali już raz samca, ale przerwali ciążę, bo był źle ukształtowany.
— Samce są dużo mniejsze, więc nie powinien to być zbytni wysiłek. Może spróbujemy
bliźniaków. Mhm-hm. To jest pomysł. Mhm-hm. Przemyślimy to później. Póki co, jesteś w
niezłej formie. Kiedy zakończysz pracę rozrodową, będziesz miała piękną figurę.
— Viv. Nie ma.
— Mhm, no więc... och, dobrze, że mi przypomniałaś. Dochodzenie odbędzie się za cztery
dni i będziemy musieli poprosić cię o pomoc w charakterze świadka, ale będziemy uważać, żeby
cię nie zmęczyć.
Mów sobie do woli doktorze Ojboli. Zamknęła oczy.
To cholernie głupi pomysł, mówi Viv.
— Co?
— Wypij to — powiedziała pielęgniarka. Wypiła i przesunęła dłonią po zabandażowanym
wybrzuszeniu jeszcze ogromnego i wydętego łona, które poruszało się ciągle, jakby jakiś dalszy
płód miał zamiar się wydobyć.
Skrzydełka u pięt, dzwonki przy palcach. Bliźniaki!
Głupie. Zamknęła oczy.
Cztery dni piekła. Ściany miały chorą zieloną barwę.
— Po co mam iść na przesłuchanie? — zapytała pielęgniarkę.
— Byłaś jej najlepszą przyjaciółką, prawda? Będą chcieli wiedzieć wszystko, co możesz im
powiedzieć o jej postępowaniu. Na przykład, czy jadła albo piła coś spoza zestawu. Poza tym to
jest już drugi zgon, jaki tu mieliśmy; opiekujemy się nimi w taki sposób, że żadna nie powinna
umrzeć.
W piekle życie jest wiecznotrwałe. Znowu nie wzięłaś pigułek odwadniających.
— Czy mam iść pod czytator?
— Oczywiście. Poroniłaś zaraz po moim przyjściu, prawda? A byłaś pod czytatorem na
badaniu wstępnym. Masz to w kontrakcie. Czy ty go w ogóle czytałaś?
— Zapytałam tylko grzecznie, siostro — powiedziała Melba.
Pielęgniarka spojrzała na Melbę. Melba spojrzała na pielęgniarkę.
— Przepraszam. Muszę się zająć innymi pacjentami. — Śmignęła biała spódnica.
Trzeciego dnia poprawa. Wół wsuwa się na palcach, niosąc malowany chiński kubek, a w
nim bukiecik delikatnych kwiatów. Wół, przyjaciółka. Prawdziwa.
— Och, wspaniale, jak ładnie pachną. Dorotko, czy pomyślałaś o podlewaniu kwiatków
Vivian? Wół spojrzała na leżącą:
— Zabrałam doniczkę do swojego pokoju. Jeśli chcesz, możesz ją wziąć, gdy wstaniesz.
— Ach, nie, ty ją zatrzymaj, proszę. Byłaby szczęśliwa...
— Melbo, nie płacz teraz. Poczekaj jeszcze dwa dni.
— Dorotko, boję się cholernie. Mam iść pod czytator, a nie wiem, co mówić!
— Mów prawdę, jakakolwiek by była — Dowiedziała Wół surowo.
Obawiam się, że wszystko przekręcą. Ty się nie dasz — stwierdziła Wół.
Nie wierzyła w to jednak, gdy posługacz przyszedł po nią z fotelem na kółkach. Na badaniu
wstępnym niemal jej uwierzyli, że jest pewnego typu przestępczynią. Viv wyciągnęła ją z tego,
ale nie było...
— Dopiero pierwsza. Myślałam, że posiedzenie zaczyna się o drugiej.
— Tak, ale teraz jestem wolny. A także fotel. Co ci dolega?
— Cholernie boli mnie brzuch i czuję się jak wypatroszona ryba. Nie będę przecież przez
godzinę siedzieć w fotelu i nic nie robić. — Potrzebowała wprawdzie tej godziny, żeby się
namyślić, ale przecież myślała od czterech dni.
— Dobrze, dobrze, no więc przyjdę, jak wasza dostojność będzie gotowa.
— Nie. Poczekaj. — Dojrzewała w niej pewna myśl.
— No?
— Zawieź mnie na ten wolny czas do żłobka.
— O, coś takiego! Najpierw jesteś za słaba i zbyt chora, żeby wysiedzieć w wózku, a teraz ja
mam cię doprowadzać do Bóg wie jakiego stanu. I to ja będę nadstawiać tyłka. Nie mam nawet
na taką sprawę pozwolenia.
— Nie potrzebujesz pozwolenia. Czytałam swój kontrakt i jest w nim, że mam prawo
widzieć to coś.
— Też pomysł.
— Tak. Więc jedźmy.
Aż wstyd, jak łatwo było zdominować posługacza:
— Słuchaj, jeśli będą jakieś kłopoty, to przysięgnę pod czytatorem, że to ja nalegałam i że ja
ponoszę winę.
To jednak on nalegał, mianowicie na to, żeby najpierw zadzwonić do żłobka; nie był zbyt
zadowolony, gdy zaproszono ich na dół.
W gruncie rzeczy ona też nie. Ciężko było usiedzieć w wózku, choć jej ciało nie wyglądało
już tak, jak przy poprzednich porodach, gdy wydawało się, że to wulkan z niego wybucha. Ból, w
nieco innym miejscu, doskwierał tak samo. Ona jednak robiła coś, co nie było rodzeniem dzieci,
ale co także przedzierało się ku niej z jej wnętrza.
Kobieta w białym płaszczu miała, rzecz dziwna, życzliwy wyraz twarzy.
— Lepiej się już czujesz, moja droga? — Miała ostre, obce rysy twarzy i mówiła ze
specyficznym akcentem; jej jasne, a u nasady ciemne włosy były skręcone w drobne loki.
— Nie bardzo. Ja... właśnie myślałam:.. chciałabym zobaczyć...
— Twoja przyjaciółka przychodziła tu często, oglądała wiele dzieci. Twoje także. Chodźmy
tędy.
Nagły ucisk w gardle.
Jej najmłodsze, dwukrotnie większe od zwykłego noworodka, spało w osobnym, niewielkim
zbiorniku; pozostałe, uganiające się w zimnej, wypełnionej wodorostami wodzie, wydawały się
dalece za duże, by mogła je urodzić jakakolwiek kobieta.
To nie były przypadki wybryku natury. Wybryk natury jest wypaczeniem, wstrętną
karykaturą. To zaś był nowy gatunek. Silnie czerwone oczy bez rzęs i powiek, bez określonego
wyrazu nawet na nią nie spojrzały. Nosy i podbródki cofnięte do tyłu. Stwory nie miały płetw,
błon ani łusek, ale długie, mocne ogony-stery jak u kijanek, a ich kończyny ciasno przylegały do
ciała, by zapewnić mu linię opływową. Melba nie czuła żalu ani przerażenia. Istoty były jej
całkowicie obce. Zastanawiała się, czy widzą przez szkło i wodę.
— Czy mogą żyć poza zbiornikiem?
— Tylko przez chwilę.
Ulicą Górną. Dolną. Pod wodę. Nowy kierunek. Inny wymiar.
— Nie są do mnie podobne.
— Tylko czoła i kości policzkowe. Dobry wzór.
— Ach, doprawdy. Co się z nimi stanie?
— Za parę lat dorosną i jeśli będą się dobrze rozmnażać, utworzą małą kolonię, którą wyśle
się do doglądania instalacji podwodnych na planecie, w której morzach będą zdolne żyć.
Słudzy czy... niewolnicy?
— Jeśli będzie samiec.
— I to silny. Z nimi jest trudniej. Ale do czasu, gdy te tutaj dorosną, prawdopodobnie
zmodyfikujemy spermę i zapłodnimy je nią, tak by mogły same spłodzić swoich samców.
— Och — westchnęła Melba. Więc tyle co do kwestii bliźniaków. — Czy wolno ci
powiedzieć, jak się nazywasz?
— Oczywiście. Natalia Skobielew. Będziesz więc wiedzieć, o kogo pytać, gdy przyjdziesz tu
jeszcze kiedyś.
Kiedyś.
— Masz jeszcze dwadzieścia pięć minut — powiedział posługacz.
— Chciałabym zobaczyć... zobaczyć te od Vivian... Czas przed tym przesłuchaniem tak się
wlecze.
— O Boże! Małpy!
— Nie, nie. Nadrzewne hominidy, o jeden krok od człowieczeństwa.
Może i krok. Przyjrzała się im bliżej. Wpatrywały się w nią; napięte, żylaste ciała kołysały
się na gałęziach nagiego drzewa za przegrodą. Vivian!
Nie miały ogonów, lecz tylko drobne, zwinne ręce i wielkie chwytne palce u nóg. Ciała ich
pokrywało od spodu jasne owłosienie, ale głowy porastały ciemne kędzierzawe włosy; miały
małe, cienkie nosy i przyjemne czerwone usta. Z ich błękitnych oczu wyglądała Vivian.
Mrugały powiekami. Melba poskrobała w szybę, a one zachichotały jak łaskotane i zaczęły
ssać małe palce u rąk.
— One są o wiele bardziej do niej podobne — szepnęła.
— Wykorzystaliśmy więcej jej materiału genetycznego.
— A jaką pracę — zapytała w otępieniu — będą wykonywać?
— Najpierw hodować i zbierać zioła lecznicze. Potem, tak jak twoje, wybiorą sobie, jak się
spodziewam, jakieś inne zajęcia. Będą tworzyć cywilizację w morzach i na pustyniach.
Czy ta kobieta opowiada jej bajki? Płacą jej za reklamę? Jednakże jej szczerość wygląda na
nie tylko prawdziwą, ale i pełną pasji. Neogenika produkuje sługi i niewolników. No ale...
niewolnicy uzyskali wolność.
— Może i ci. Może.
— Już czas — powiedział posługacz.
— Wiem. Dziękuję za oprowadzenie.
— Pamiętaj: Natalia Skobielew, moja droga. Dość trudne nazwisko.
— Nie zapomnę.
Czuła się jak stary wrak, ale czytator nie odnotował tego.
Na sali nie było sprawozdawców ze środków przekazu, nie było też publiczności poza
starannie dobraną komisją złożoną z sześciu bezstronnych osób cywilnych. Ponadto koroner,
grupa urzędników Towarzystwa i dwóch adwokatów.
Nie słuchała początku. Wiele wyjaśnień. O pracy Towarzystwa — to na użytek komisji.
Okoliczności, które doprowadziły do... Nieznane. Co personel lekarski uczynił dla pacjentki.
Daremne. Cały materiał pod czytator. Nikt poza nią nie wyglądał na przestraszonego lub
chorego.
I wreszcie doprowadzono ją do czytatora i przymocowano doń.
— Pseudonim: panna Burns. Melba Burns. Twoje zdrowie.
— Panno Burns, czy przysięga pani odpowiadać prawdziwie zgodnie ze swą wiedzą?
— No. Przepraszam, tak.
— Jest pani zatrudniona przez Neogenikę od czterech lat i trzech miesięcy, podczas których
pani blabla-bla?
— Tak.
— Odbiornik kontrolny — zarządziła kobieta przy konsoli czytatora. Wsunęła się Wół i
usiadła w tylnym rzędzie; cierpliwy kawał kamienia w porządnej granatowej sukni nie pasującej
do szarego uniformu. Żadnego gestu życzliwości z jej strony.
Melba nie widziała ekranu konsoli ani ekranu umieszczonego za nią; uniemożliwiała to
obudowa na wysokości jej głowy. Nie było mowy o świadomej próbie sterowania linią punktów
na ekranie. Nie wierzyła, by mogło jej się to udać, i nawet nie próbowała. Była tu, aby zdradzić i
tyle.
Adwokaci stanowili parę typu Flip i Flap: ten wielki bronił interesów Towarzystwa, mały
działał na rzecz krewnych Vivian; miał pilnować, by Towarzystwo nie dowiodło naruszenia
przez nią warunków kontraktu i by nie odmówiło wypłaty należnych jej pieniędzy.
Adwokat Numer l powiedział:
— Panno Burns, jak nam wiadomo, zmarła Vivian Marsden uważała panią tutaj za najbliższą
przyjaciółkę.
— Tak mi się wydaje. Ona też była moją przyjaciółką.
— Wiem, że Towarzystwo nie popiera zbytniej otwartości u swoich zatrudnionych, starając
się zachować ich anonimowość w grupie, ale... — zrobił słodką minę — jestem pewien, że
musiały mieć miejsce jakieś zwierzenia...
Numer 2: — Pytanie niewłaściwe.
Flap uniósł pojednawczo dłoń.
— Nie pytam świadka o zasłyszane u zmarłej lub u innych plotki na tematy osobiste. Poza
tym chciałbym, żeby ten etap badania świadka był krótki, ze względu na osobisty ból świadka...
Numer 2:
— Bardzo słusznie i rozsądnie.
Melba nie słuchała. Hominidy nadrzewne chichocząc skakały z gałęzi na gałąź.
— Podstawowe pytanie dotyczy jednak stanu fizycznego zmarłej Vivian Marsden. I to stanu
faktycznego, jaki obserwowała świadek i jaki jej opisywała panna Marsden, nie zaś stanu, o
którym donosił personel medyczny. A więc czy wyglądała na chorą albo czy skarżyła się na złe
samopoczucie. Czy... mogła sama, świadomie lub nie, sobie zaszkodzić, biorąc niedozwolone
narkotyki, używając alkoholu, tytoniu lub ignorując wskazania dietetyczne?
Numer 2:
— Panie koronerze, mój przyjaciel najwyraźniej życzy sobie, by świadek od razu uznała
zmarłą za winną.
— Niekoniecznie musi o to chodzić — odparł koroner. — Panno Burns, zechce pani
spróbować odpowiedzieć na to pytanie możliwie najprościej, choć bez wątpienia jest ono
skomplikowane?
— A więc jeszcze raz. Czy Vivian Marsden brała niedozwolone narkotyki, używała
alkoholu, tytoniu lub czy odżywiała się niewłaściwie?
Melba zwilżyła językiem wargi.
— Nie zauważyłam, by to robiła, ani też nigdy o tym nie mówiła. Nie znosiła alkoholu.
Wiem, że brakowało jej papierosów, ale nie paliła. — Serce podeszło jej do gardła. Spojrzała na
Wołu. Twarz kobiety była nabrzmiała, oczy pełne współczucia.
Mały adwokat powiedział sucho:
— Rozumiem, że zostało ustalone w badaniu ogólnym, iż nikt nie posiada bardziej ścisłych
informacji.
— Można pójść jeszcze w innym kierunku — równie sucho stwierdził członek Towarzystwa.
— Panno Burns, czy było coś niezbędnego dla zdrowia panny Marsden, czego ona zaniechała
robić?
Melba patrzyła przed siebie i oddychała ciężko.
— Trzeba odpowiedzieć, wie pani o tym — powiedział łagodnie koroner. — To sprawa
zdrowia wszystkich innych pracowników Towarzystwa.
Melba nie musiała patrzeć na ekran, by wiedzieć, że linia jej serca skakała jak szalona.
— Czasami po posiłkach wkładała pigułki odwadniające do kieszeni. Powiedziała, że nie lubi
ich brać, bo się po nich źle czuje. — Wybacz, wybacz!
— Ach, tak. Ma pani na myśli środki moczopędne.
— To co miało usuwać nadmiar wody, którego nie powinno w niej być.
Numer 2 powiedział szybko:
— To wcale nie musiało stanowić przyczyny anewryzmu. Mogła brać ją później.
— Albo wcale. To jest jakiś ślad. Panno Burns, jak często się to zdarzało?
Melba stwierdziła nagle, że zgrzyta zębami.
— Nie więcej jak dwa razy na tydzień, o ile wiem. Przyglądałam się jej wtedy, żeby
stwierdzić, co ona z nią robi, a kiedy stwierdzałam, że ją chowa, kazałam Jej ją wziąć, i to zaraz.
— Mogła mieć sposoby, żeby tego uniknąć, jeśli naprawdę jej nie chciała. Ukryć pod
językiem, zwymiotować...
— Och, na Boga! — warknęła Melba.
— Proszę się opanować, panno Burns, i nie brać pod uwagę dwóch ostatnich sugestii. Nie
można poprawnie wywieść tego, czego zmarła nie robiła, z tego co niewprawiony obserwator
zauważył, że robiła.
Jednakże adwokaci nie przejmowali się świadkiem ani koronerem i zatopieni w sobie
nawzajem wykonywali coś w rodzaju tańca godowego.
— Powinniśmy uzyskać zezwolenie na ponowne wezwanie patologa, by wypowiedział się
obszerniej.
— Zgadzam się. W zupełności. Panie koronerze, czy możemy wezwać patologa na świadka?
— Owszem — powiedział koroner. — Czy pan Tuzindrzewny jest obecny? Panno Burns,
zechce pani zejść.
Ciało ciąży jak kamień.
— Nie! — krzyczy Melba. — To nie jest w porządku!
— Panno Burns, wiem, że jest pani poruszona...
— Jeśli to ma znaczyć, że jestem przygnębiona, to owszem, jestem cholernie przygnębiona. I
pewnie każdy myśli, że głupia. Ale obłąkana nie jestem. Proszę pana, niech mi pan pozwoli
mówić przez minutę!
Koroner westchnął.
— Jeśli ma pani coś do dodania w związku ze sprawą, to proszę, panno Burns. Ale niech to
będzie zwięźle i na temat. Ta sama uwaga do panów adwokatów.
Dał się słyszeć lekki chichot. Melba zignorowała go pogardliwie.
— Być może pomogę w ustaleniu faktów. — Nabrała tchu. — Sądziłam, że jesteśmy tu, aby
wykryć, dlaczego Vivian umarła, ale ten tutaj facet zachowuje się tak, jakby ona wpadła przez
nieuwagę do rowu, a ten drugi próbuje ją oskarżyć o samobójstwo. Odpowiedziałam, jak
mogłam, na wszystkie te długie pytania, a teraz ja chciałabym zadać dwa krótkie. — Wskazała
palcem. — Temu gościowi.
— Ma pani na myśli adwokata Towarzystwa? — koroner podrapał się w głowę. — To jest
dochodzenie, a nie rozprawa w sądzie, więc proszę, ale...
— Powiem krótko. Chciałabym zapytać, panie adwokat: Czy Vivian Marsden miała wysokie
ciśnienie, zanim zaczęła dla pana pracować, a więc kiedy miała dziewiętnaście lat? I czy gdyby
skończyła pracę, zostałaby wyleczona?
Zapadła głucha cisza. Jakiś człowiek wysunął się z sali, ale nikt nań nie zwrócił uwagi.
Prawnik otworzył usta i zamknął je z powrotem. Potem:
— Cóż, panno Burns, wiadomo, że jest pewne ryzyko...
— Tak. To chyba wszystko. Tylko jeszcze... ostatnie słowa, jakie do mnie wypowiedziała:
Kto teraz będzie kochał dzieci, Melbo? — a ja nawet nie wiem, o co jej chodziło. Przepraszam,
że zajęłam tyle czasu, teraz już schodzę. Proszę poprosić tę panią w kącie, żeby mnie odwiozła
do pokoju. Źle się czuję.
— Dobrze zrobiłaś — powiedziała Wół.
— Taak. Też mi wiele dobrego. Wszystkie będą na mnie wściekłe, że powiedziałam o
pigułkach.
— Między nami mówiąc, wydaje mi się, iż wiele osób wiedziało, że próbowała je chować,
ale nikt poza tobą nie zadbał o to, by je brała, mogą się więc wściekać do woli.
Śniła złożony i skomplikowany sen o stworach ze zbiorników, o dzieciach wykrzykujących
na ulicy nieprzyzwoite wyrazy i o planetach, na których dzieci z Neogeniki patrzyły pustym
wzrokiem i umierały bez potomstwa. A jej siostra Noreen rodziła jakieś...
Dzwonek do drzwi.
— Proszę — powiedziała przez sen. Dziecko Noreen było...
— Skończone — powiedziała Wół. — Śmierć przypadkowa. Oficjalne stwierdzenie, że nikt
nie ponosi winy. Krewni Vivian dostaną pieniądze.
Przetarła oczy.
— Mam nadzieję, że ich nie przepuszczą.
— Po co ta ironia.
— Nie mam przyjaciółki.
— Możesz uważać mnie za pół przyjaciółki. Wszystko mi jedno.
— Przepraszam, Dorotko. Zachowuję się jak idiotka. Jesteś przyjaciółką. — I Natalia. Będzie
użyteczna, gdy staremu Ojboli znowu przyjdą do głowy bliźniaki.
— Są pewne zalecenia komisji. Interesuje cię to?
— No, owszem — powiedziała sennym głosem.
— Na temat większego poinformowania społeczeństwa o naszym kochanym Towarzystwie.
To zapobiegnie niektórym przezwiskom i obrzucaniu kamieniami. Niezbyt prędko i niezbyt
wielu, ale zawsze. No i rządowe organizacje zdrowia mają mieć udział w wyborze kandydatek.
Afera się zrobiła, kiedy wrócił Tuzindrzewny. Bo on poleciał i wygrzebał karty zdrowia z
miejsca zamieszkania Viv. Powinien to był zrobić już na samym początku. No i stwierdził
przypadki nadciśnienia w jej rodzinie.
— Ojej. A ja im wmawiałam, że to oni ją tak urządzili.
— Wywołali to w niej, przyjmując ją bez należytego przebadania. I powinni byli usłyszeć te
parę rzeczy, które im powiedziałaś. No, dobra, wrócę chyba do roboty, ale tak jak ty, mam
jeszcze jedno pytanie. Teraz kiedy twoja mózgownica pracuje — i to tak jak zdaniem Viv
powinna — co masz zamiar z nią począć?
Melba uśmiechnęła się. Już nawet nie płakała.
— Pozwól mi się wykazać, Dorotko. Ta mózgownica jeszcze okropnie skrzypi.
Niezgrabnie to zrobiłam, Viv, ale to najlepsze, na co mnie stać. Nigdy się tu nie
zaadaptowałaś. Powinnaś była mieć męża, który dałby ci normalne dzieci; nigdy się nie dowiem,
czemu się tak nie stało. Nie wiem także, dlaczego nie stało się tak ze mną, poza tym tylko, że dom,
z którego wyszłam, nie był taki, jaki chciałabym mieć. Może nigdy nie uznałam, że byłabym w
stanie stworzyć lepszy, sama nie wiem. Stary to bękart, ale jest dumny, że pracuje, a mama nie
pozwoli sobie na wstyd. Nie ma w tym nic złego, co nie? Ale dzieciaki nie znajdą dziś wiele
pracy, z której mogłyby być dumne, a my się nie wstydzimy. Biedna Noreen. Ona jest naprawdę
głupia. Boże wybacz. Jedno, na co mogę wydać pieniądze, to żeby wydostać ją stamtąd. Może w
jakimś schronieniu, które mi wskaże Dorota, ale nie tutaj. Jej dziecko będzie przynajmniej miało
szansę stać się człowiekiem.
Viv... Wszystkie je mamy; co one będą robić? Powinny były żyć na takich planetach, które by
same je stworzyły i pozwoliły im robić głupie pomyłki na własny rachunek, a nie tak, żebyśmy to
my je robiły no nie... ale dla Noreen mogę coś zrobić...
A jak będę dobra i poszczęści mi się, to będzie jeszcze trochę forsy do przepuszczenia. Oj,
Viv, wiesz, że nie ma w tym nic złego. Lepiej niż czekać, iż... Szmaragd, rubin, diament... i ten
żółtawy. Topaz. Długie włosy, wplatanie w nie palców, po grzbiecie dreszcz... ach...
Mamo, gdzie, ja znajdę drugą taką facetkę jak Viv? Nie jestem stale w ciąży; widziałam
skierowane na mnie oczy nie tylko twoje. Szukały czegoś innego. I może...
Spała snem bez snów.
Szansa dla dinozaurów
Williamson Jack
Czy jest na Świecie ktoś, kto by się nie zdumiewał faktem własnego istnienia? Co by było,
gdyby ojciec nie spotkał matki? Albo gdyby się spotkali, ale nie spodobali sobie? I co gdyby z
jakiegoś powodu ojciec został gdzieś odwołany w niewłaściwym momencie albo gdyby matkę
bolała głowa tego dnia, gdy zgromadzona została sperma mająca dać początek danej osobie, a
następnego dnia została użyta jakaś inna porcja spermy? Skoro wszystko to mogło było się
zdarzyć, faktyczne istnienie danej istoty ludzkiej stanowi najbardziej zadziwiający z przypadków.
A czyż nie odnosi się to do całego naszego gatunku, rodzaju, rzędu, gromady? Jakie drobne
fakty i dziwne zbiegi okoliczności musiały zaistnieć właśnie tak a nie inaczej w ciągu długiej
historii Ziemi? Wystarczy przywołać przejmujący dreszczem obraz pająków spacerujących po
twoim grobie-którego-mogło-było-nie-byc.
Jego matka Sabrina była z domu Gunderstone. Jej przodkowie brali udział w Wojnie
Domowej aż do jej tragicznego finału, bili się z Komańczami na dalekim Zachodzie, budowali
mozolnie teksaskie imperium bydlęce, którego godłem był znak piętna na bydle z Longhorn.
Potem nadeszły ciężkie czasy, ale to właśnie on miał odbudować wielkość Gunderstone’ów.
Nadała mu imię Aleksander i karmiła go swymi górnymi marzeniami.
— Bzdury! — zwykł się obruszać jego ojciec. — Obłąkane głędzenie.
Jonasz Jones miały trzy tysiące akrów warte teraz lekko licząc po tysiąc za akr —
pozostałość po tym, co stracili późni Gunderstone’owie. Przenosząc się z farmy do Longhorn,
kupił pośrednictwo Buicka. Przedkładał zdrowy rozsądek nad wzniosłe uczucia i usiłował
zainteresować syna bankowością lub prawem.
Na przekór ojcu Alek wybrał wielkość. Droga do tego była bolesna, ale matka nie pozwoliła
zwiędnąć swoim marzeniom o chwale. Kiedy po pierwszym dniu w szkole wrócił z krwawiącym
nosem, przytuliła go do siebie i zapowiedziała, że przyjdzie czas, gdy jej syn zawstydzi
napastników.
Rósł jako zwycięzca, choć triumf nigdy nie był łatwy. Dzieci, które tłukł, twierdziły, że jest
oszustem. Na uczelni był za słaby na piłkę nożną. Kiedy przeszedł do koszykówki, która w
Longhorn była na poziomie, trener stwierdził u niego niezdolność do kolektywnej gry. Chłopcy z
zespołu nazywali go napaleńcem.
Płakał, kiedy opowiadał o tym matce.
— Mniejsza o tych mizernych głupków — powiedziała mu. — Ty masz talenty
Gunderstone’ów. Kiedy nadejdzie twój czas, staniesz się największym człowiekiem na Ziemi.
Lecz i tego było nie dość. W owym roku w modzie był kosmos: pierwsza stacja satelitarna
przekazywała energię słoneczną do Nowego Meksyku, a pierwszy statek załogowy był w
połowie drogi na Marsa. Gdy wykluczono Alka z korporacji jego ojca w Longhorn College, on i
jego matka ujrzeli jasno? że spełnienia przeznaczenia muszą szukać w kosmosie.
Kupił sobie teleskop, brał lekcje latania i zapisał się w Longhorn na nauki kosmiczne do
Bena Tengela, bohatera, którego los dotknął w smutny sposób, ale który był najbardziej znanym
mieszkańcem Longhorn. Pradziad Bena pasł bydło Gunderstone’ów. Ben był nauczycielem
matematyki, który marnował swe zdolności na obłąkaną, wymyśloną przez siebie wersję
geometrii czasoprzestrzeni.
Kiedy był młody i jeszcze przystojny, stracił głowę dla Sabriny Gunderstone. Niezależnie od
innych uczuć musiała uważać go za dzieciaka bez grosza przy duszy, którego może i zabawnie
było znać, ale nad którym nie płonęła aureola wielkości. Wybrała Jonasza Jonesa i bogaty kawał
dziedziczonego imperium. Ben opuścił Longhorn i resztę życia spędzał na wysiłkach
zmierzających do wykazania jej, jak bardzo się omyliła.
Wstąpił do Wojsk Kosmicznych. Po zwolnieniu brał udział w projektowaniu satelity-siłowni.
Powołany na powrót do czynnej służby podczas Zagrożenia Atomowego był pilotem satelity
pościgowego, który zdetonował Pocisk Pokoju dwieście kilometrów od Paryża. Ten czyn
uratował życie dziewięciu milionom Francuzów, a jego omal nie uśmiercił.
Uratowany dzięki medycznym cudom, Ben był teraz na wpół mechanizmem, żył w
boleściach przykuty do maszyny na kółkach. Wzrok miał uszkodzony i oglądał świat przy
pomocy ogromnych, pobłyskujących purpurowo, sztucznych oczu. W bardziej pomyślnym
okresie swego życia był wspaniałym nauczycielem, teraz jednak Alek od razu poczuł do niego
niechęć.
Nieludzkie oczy jak u monstrualnego owada. Przytłaczająca szpitalna woń jego mechanizmu.
Wybuchowe usposobienie w dniach, gdy nic nie mogło złagodzić bólów. I to najgorsze:
wściekłość, gdy zarzucił Alkowi, że ściągał podczas testu matematycznego. Wybaczył mu
jednak, może ze względu na Sabrinę, i nie pozwolił odejść.
— Zdrowi na umyśle nie latają w kosmos. — Nie miał krtani i głos był sapiącym szeptem,
który ryczał ze specjalnego wzmacniacza. — Gdybyś był zdrów, zająłbyś się interesami do spółki
ze swoim tatusiom, ożeniłbyś się z Bonnie Belle i zrobił ze czterdzieści milionów dolarów.
Obawiam się jednak, że jesteś dotknięty pewnym szczególnym obłędem.
Bonnie Belle była więcej niż chętna i Alek niekiedy nieomal ulegał pokusie. Była w szkole
jego jedyną prawdziwą przyjaciółką, a jego dumna pewność swej wielkości nigdy nie odrzuciła
definitywnie Bonnie. Nagle z piegowatego dziewczątka z końskim ogonem rozkwitła w
długonogą piękność, Miss Longhorn tego roku. Jej ojciec chciał dać Alkowi agencję Buicka, jeśli
się ożeni i zacznie normalne życie.
On jednak wierzył wraz z matką w swe przeznaczenie. Bonnie Belle stanowiła przeszkodę w
jego planach. W letnim semestrze na pierwszym roku ich studiów w Longhorn zaszła w ciążę.
Płacząc i histeryzując żądała, żeby się z nią ożenił. Nie miała poza nim nikogo; mogła go
uszczęśliwić.
Powiedział jej, że ma wyższe cele.
Tego wieczoru stoczyła się z samochodem z wiaduktu. Odratowana, pozostała w szpitalu,
dopóki nie urodziła dziecka, a potem oddała je w adopcję. Alek nigdy go nie widział, nigdy też
więcej nie zobaczył Bellie. Dzięki pomocy Tengela wstąpił na Akademię Kosmiczną.
Dzięki dalszej pomocy Tengela został wybrany do załogowego lotu na Jowisza. Matka
przygotowała się do powitania go jako drugiego w Longhorn bohatera kosmosu, ale on wrócił
wcześniej i bez zapowiedzi. Wylano go z załogi.
Przyczyny nigdy nie poznali. Powiedział, że Kongres obciął fundusze na badania kosmiczne.
Ojciec miał nadzieję, że Alek nareszcie poszedł po rozum do głowy. Matka nie powiedziała
synowi, że Ronnie Belle usiłuje się do niego dodzwonić. Gdy Marty Marx zastał go samotnego,
upijającego się na smutno w barze Wextera, jego przyszłość była nadal niewyraźna.
— Pamiętasz doktora Tengela?
— No pewnie. A co?
Był przy piątej whisky i musiał wysilić wzrok, nim poznał Marty’ego. Marty nigdy nie był
jego przyjacielem; to Marty stłukł go pierwszego dnia w szkole, a potem rywalizował z nim o
Bonnie Belle; może nawet to on był tym szczurem, który powiedział Tengelowi, że Alek ściąga.
Teraz jako adwokat w ulizanym szarym garniturze roztaczał aurę fałszywej serdeczności.
— Gdzie jest teraz Tengel?
— Daleko stąd. — Marty zawiesił głos patrząc z dezaprobatą na kieliszek Alka. — Założył
własne towarzystwo kosmiczne; wykorzystuje swoją matematykę gwiezdną i swoje dawne
układy w armii. Działa całkiem nieźle. Pracuję jako ekspert od prawa kosmicznego. On ma
robotę, o której mówi, że jest jak stworzona dla ciebie.
— Jeśli to jest w przestrzeni...
Na pewno w przestrzeni. Nic więcej Marty nie wiedział, lecz Alek miał już dość krzywych
spojrzeń ojca i usprawiedliwiania przez matkę niesławnego powrotu syna. Powiedział, że
chciałby przyjrzeć się tej pracy. Biorąc ze sobą wizytówkę Marty’ego z nabazgranym na niej
swoim nazwiskiem, złapał samolot do Albuquerque i dotarł do Inżynierii Tengela.
Był to długi hangar pokryty nowymi płytami z metalu i mieszczący się na południe od
dworca centralnego, w pobliżu laboratoriów Sandii. U wejścia człowiek z ochrony obejrzał
wizytówkę i wezwał eskortę. Biuro było małym pomieszczeniem o ścianach z dykty, pełnym
woni antyseptycznych środków stosowanych przez Tengela.
Gdy strażnik go wprowadził, pomieszczenie było puste. Oglądał szkice nowych statków
kosmicznych przypięte do dykty, gdy poczuł ową znaną szpitalną woń; odwrócił się i ujrzał
Tengela, który wtaczał się na bezszmerowych kołach, zatrzymując się za stołem, którego blat
tworzyła goła płyta dykty.
— Siadaj — skrzypiący szept Tengela wyrwał się z głośnika nad jego głową. — Jak tam
matka?
— Dobrze, jak sądzę.
Alek usiadł usiłując nie patrzeć zbyt hardo, nie zważać na zapach, nie bać się. Tengel był
zawsze tak desperacko gwałtowny, tak dziki w tej swojej walce o byt, tak głęboko zanurzony w
tajemne piekło, jakie krył karmazynowy poblask nieprzeniknionych owadzich oczu. Trudno było
uwierzyć, by ten stwór w maszynie mógł kiedykolwiek być zwykłym, przystojnym i młodym
mężczyzną, który umawiał się z ukochaną Sabriną Gunderstone.
— Marty dał mi twoje zapisy z Sił Kosmicznych — poderwał go znowu ryk z głośnika. —
Twoja tamtejsza klęska nie obchodzi mnie. W gruncie rzeczy dowodzi ona tylko tego swoistego
szaleństwa, jakie już dawno temu u ciebe dostrzegłem.
Tengel przerwał, spoglądając wielkimi oczyma. „Pokryte bliznami rysy twarzy poniżej oczu
są jeszcze bardziej wstrętne niż dawniej, myślał Alek, a bruzdy wyżłobione przez ból jeszcze
głębsze”. Ten okaleczony człowiek siedział jednak wyprostowany pośród podtrzymujących jego
życie urządzeń, posępny i wyzywający wobec swego nieszczęścia.
Alek starał się nie wiercić nerwowo.
— Nadasz się — dziwaczna głowa przytaknęła nagle. Jeśli chcesz polecieć. Niechęć do
pracy zespołowej nie stanowi tu przeszkody. Będziesz całkowicie zdany na siebie. Szansę masz
chyba niewielkie, ale przy takiej stawce to nieistotne. Jesteś jedynym człowiekiem, jakiego znam,
o takim natężeniu obłędu; dlatego może ci się powieść. Wykonasz to, a przejdziesz do historii
jako ten, który uratował planetę.
Czerwone oczy przyjrzały mu się ponownie, twarde jak sumienie.
— Chcesz spróbować?
— Ja... myślę... chcę! — Nagle Alek zapomniał o oczach i woni. — Jakie to zajęcie?
— Czy wiesz, co się stało z dinozaurami?
— Nie. — Alek nigdy nie przejmował się zbytnio całą tą zatęchłą nauką. — Czy to ważne?
— Dinozaury wymarły. — Jego usztywnione przez. blizny usta poruszały się z trudem, a
metaliczne grzmienie wydawało się głosem maszyny samej. — Siedemdziesiąt milionów lat
temu władały Ziemią. Opanowały ląd, powietrze, morza. Nasi przodkowie, prymitywne ssaki,
byli w większości szczurkowatymi stworkami, które starały się tylko przeżyć w byle jakiej niszy
ekologicznej, jaka im się trafiała.
Aż dinozaury wyginęły.
Wszystkie naraz, jakiego dowodzą skamieliny. Duże i małe. Wszędzie. To była ta pradawna
klęska, która otworzyła Ziemię przed ssakami. Gdyby się to nie stało, nie byłoby nas tutaj. Długo
dręczyła nas zagadka przyczyny ich wyginięcia, ale teraz znamy już odpowiedź.
Asteroid. Wielki. Uderzył w jakiś ocean, jak o tym świadczą dane geologiczne. Powstały fale
na całej planecie. Para spowodowana upadkiem asteroidu skropliła się w gorący potop. Pył, jaki
przy tym upadku powstał, wypełnił atmosferę tak gęstą i wysoką chmurą, że światło przestało
docierać. Straszliwa noc bez świtów, z roku na rok zimniejsza. Lód i śnieg pokrył kontynenty
tropikalne, oceany zamarzły.
Kiedy słońce zaczęło na nowo przenikać, Ziemia była już prawie martwa. Dwie trzecie
gatunków nagle wyginęło. Wszystkie dinozaury. Naszym przodkom udało się przeżyć. — Dla
podkreślenia swoich słów Tengel uniósł swą sztywną mechaniczną łapę. — Ten właśnie asteroid
umożliwił powstanie ludzkości.
Alek siedział i słuchał w tępym oszołomieniu.
— To fakt. — Tengel kwinął monstrualną głową, drażniący szept opadł. — Dziś już
niewątpliwy. Każda planeta, jakąkolwiek byś wskazał, była formowana przez zderzenia z
asteroidami; wystarczy wspomnieć kratery na Marsie i Księżycu. Na Ziemię też stale spadają, w
Arizonie na przykład.
Siły Kosmiczne wykryły właśnie jeden, który tu zmierza...
Tengel przerwał. Odpoczywał przez chwilę, jego wyschłe rysy wyrażały ostateczną i
absolutną rozpacz. W dzwoniącej ciszy, jaka zapadła, Alek zastanawiał się, czy długotrwałe
cierpienia nie zaszkodziły zdrowiu psychicznemu Tengela.
— Pewnie jesteś wstrząśnięty. — Machnął znowu swoją łapą, usiłując udać obojętność. —
Obiekt jest jeszcze poza zasięgiem zwykłych teleskopów. Wykryliśmy go przez skomplikowany
detektor pocisków.
Było to trzy lata temu. Przez ten czas nie szczędziliśmy wysiłków zmierzających do
uratowania planety.
Statek o dalekim zasięgu, uzbrojony w specjalne urządzenie nuklearne. Na tyle silne, jak
sądzę, że zdoła zmienić tor obiektu. Twoim zadaniem jest umieścić je w obiekcie. Jeśli tylko
chcesz się tego podjąć.
Karmazynowe błyski przebiegły przez wielosoczewkowe oczy, gdy Tengel podniósł pytająco
głowę. Alek drżał, starając się przybrać dumną, wyprostowaną pozycję.
— Dziękuję panu! — wyrzucił z siebie jednym tchem. — Jestem wyćwiczony w tym
kierunku i niczego nie ryzykuję. To jest wielka szansa, moment, dla którego żyłem.
Pojazd dla niego był już gotowy i znajdował się w bazie Sił Kosmicznych na Księżycu.
Oficerowie Sił Kosmicznych w strojach cywilnych poinformowali go o działaniu pocisku i
pojazdu. Jeden z nich dał mu wysuszoną ratkę króliczą. Katapulta rzuciła go w przestrzeń, rakiety
wyniosły na orbitę. Komputer pokładowy mówiący ochrypłym szeptem Tengela poinformował
go, kiedy wystartować do długodystansowego kursu.
Strona techniczna była zastosowaniem matematyki gwiezdnej Tengela, której zasady nie
były Alkowi znane, ale których znać nie musiał. Komputer doprowadzi go do miejsca spotkania i
odpali pocisk. Jedyne, co Alek miał robić, to wypełniać zarejestrowane wcześniej polecenia
Tengela.
W momencie wyjścia w kurs pojazd przechylił się, powodując zawrót głowy u pilota. Z radia
dobiegł Lot Walkirii Wagnera wysłany za Alkiem jako pożegnalny prezent od komendanta bazy.
Wkrótce jednak ucichł i w odbiorniku Alek znajdował tylko milczenie.
Leciał przy całkowitym braku sygnałów. Zaniepokojony tym z początku, potem poweselał.
Wreszcie twarzą w twarz ze swym wielkim przeznaczeniem. Czuł się go godzien,
uszczęśliwiony, że Tengel wybrał właśnie jego, by stawił czoło niezwykłemu niebezpieczeństwu
i okrył się niezwykłą chwałą. Jest stworzony do robienia wspaniałych rzeczy. Tylko on!
Daleko za Marsem napotkał asteroid. Mały, zdeformowany księżyc pokryty bliznami
kraterów, z jasnym pyłem szronu, który nie tajał przez niezliczone lata. Komputer pokładowy
doprowadził pojazd na miejsce i umieścił obraz poszarpanego kształtu asteroidu na ekranie
celowniczym. Nagrany szept Tengela powiedział Alkowi, kiedy nacisnąć jarzący się czerwono
guzik.
Ta niesamowita cisza trwała nadal, a Alek obserwował eksplozję. Wybuch jądrowy —
bolesny nawet dla oczu za soczewkami z filtrem. Rozszerzanie się rozjarzonego pęcherza, który
— najpierw biały od żaru — powoli stygł, czerwieniał i gasł. Obiekt rozpadał się bardzo powoli
na kawałki, które jak Alek wiedział, ominą Ziemię.
Nareszcie jego przeznaczenie się spełnia!
Ciągle w ciszy, przerywanej tylko od czasu do czasu poleceniami Tengela, komputer
zawrócił pojazd, a po pewnym czasie wprowadził go na orbitę okołoksiężycową. Alek miał
Księżyc na ekranie. Stwierdził nagle, że jego pokryta kraterami powierzchnia była dziwnie
zmieniona. Jasnozielone dyski leżały w równych szeregach przecinając obszar mórz. Jednakowe
srebrzyste anteny sterczały z jednakowych dysków, ostrza promieniowały rozżarzoną czerwienią.
Oszołomiony wykonał polecenie zejścia z długodystansowego kursu. Radio zaczęło działać
na nowo, ale nie dobiegał z niego Lot Walkirii ani żadne w ogóle dźwięki ogłaszające
zwycięstwo. To co usłyszał, było straszliwą kakofonią krzyków, pomruków i dzikich wrzasków.
Komputer wyłączył je.
— Gratulacje, bohaterze! — zaryczał ponownie szept Tengela, gorzko sardoniczny. — Kiedy
dotrzesz do tego punktu, będziesz sądził, że sprawa zakończona. Chciałbym ci powiedzieć, czego
dokonałeś. Winien ci to jestem, bo kiedyś kochałem twoją matkę. Szkoda, że ona się nie dowie.
Przygotuj się na bolesny wstrząs. Pamiętasz moje nieszczęścia w domu szczęśliwych
posiadaczy bomb, który zwykliśmy nazywać cywilizacją ludzką. Myślę, że rozumiesz, jak mało
miałem powodów, by kochać ludzkość lub przewidywać dla niej jaśniejszą przyszłość. Życie
nauczyło mnie rzeczy najsmutniejszej ze wszystkich:
My ludzie fatalnie spartaczyliśmy tę wspaniałą szansę, jaką dał nam asteroid.
Jeśli ludzkość zgrzeszyła, to ty i ja dokonaliśmy całkowitego odkupienia.
Wypełniwszy swoje zadanie, będziesz się zastanawiał, jakiej oczekiwać nagrody.
Niewielkiej, obawiam się. W istocie świat, który uratowałeś, nie potrafi ci odpłacić ani nawet cię
nie pozna. Chociaż dynamika czasoprzestrzenna nie jest jeszcze całkowicie jasna, sądzę, że
wkrótce odkryjesz, iż pozbawiłeś się swojej racji bytu.
Wobec twojej tak niepewnej sytuacji będę się streszczał. Nie wiesz jednej prostej rzeczy, nie
powiedziałem jej też Siłom Kosmicznym: Mój długodystansowy pojazd jest wehikułem czasu.
Powiózł cię on przez wieki, abyś zniszczył asteroid, który miał unicestwić dinozaury.
Nigdy się nie dowiemy, jak skorzystały z tej nowej szansy. Jeśli rozwiną się na tyle, by móc
odkryć i zrozumieć, co uczyniłeś, bez wątpienia oddadzą ci cześć za podniesienie ich z ich
nieszczęsnego upadku...
Gorzki szept zanikł. Pulpit i jego metalowa osłona zaczęły blednąc, stawały się coraz
bardziej przezroczyste, odsłaniając ponownie owe dziwne dyski leżące na ponurym,
odmienionym Księ...
Zdarzenie u Świątecznej Skały
Lichtenberg Jacqueline
Im więcej planet będziemy opanowywać, tym bardziej będziemy się troszczyć o nasze
środowisko. Większa władza wymaga zwiększonej odpowiedzialności.
Oczywiście troskę tę można wyrażać na rozmaite sposoby i rozmaite osiągać wyniki.
Większość ludzi powiada, że to był przypadek, ale ja wiem, że było inaczej. I myślę, że czas
już, bym opowiedział całą tę historię.
Dziś upływa dokładnie trzy lata od tego zdarzenia. Ja, Charlie Collins, byłem Głównym
Muzykiem w Skale i miałem wedle programu grać Koncert o Zachodzie Słońca, ostatni przed
zamknięciem nowej zapory i zatopieniem całego Basenu Wrzącej Skały oraz prawie całej Skały
Świątecznej.
To był widok robiący wrażenie. W Basenie Wrzącej Skały nigdy nie padało, a Basen był
ogromną równiną otoczoną górami, które na północy dochodziły do Morza Południowego na
Palenisku Hobarta. Przybyli spoza planety turyści siedzieli w pęcherzach lotnych i oglądali
pierwszy zimowy deszcz, gdy zamknięto Skałę, stumetrowa ściana wody pędziła lejem
nachylonym do morza. Inżynierowie, którzy budowali tamę przez Przesmyk Śluzowy, zarzekali
się, że wytrzyma ona każdy napór wód, jakie z okolic północnych mogłyby popędzić w dół —
ale ja miałem wątpliwości.
W dniu mojego ostatniego koncertu rozpalone błękitne niebo było jak zawsze bezchmurne.
Stałem u stóp Skały mrugając powiekami oczu pełnych łez tęsknoty i usiłując wyobrazić sobie,
jakiej wysokości dwustumetrowych kolumn Skały sięgnie woda. Spoglądając wzwyż na ostre
wierzchołki migoczące w upalnym słońcu, na ich naturalne tęczowe barwy, starałem się
wyobrazić sobie, co ci nieznani dawni budowniczowie pomyśleliby o nas zatapiających ich
jedyne przetrwałe dzieło.
Nie spieszyło mi się na salę kontrolną. Autokary dowiozły resztę moich słuchaczy,
najbardziej znakomitą grupę, dla jakiej kiedykolwiek grałem: dwustu Dostojników państwowych.
Osobistości, Persony, Grube Ryby.
Złazili po błękitnych, czerwonych i czarnych suchych głazach ku arenie, hałasując, jak to
zwykli robić turyści, między potężnymi kolumnami, ociekając potem w suchym upale pustyni i
zazdroszcząc suchych czół przewodnikom-tubylcom. Wraz z tą grupą nadeszły całe oddziały
reporterów prowadząc za sobą ekipy objuczone najlepszym w galaktyce sprzętem rejestrującym
— nie żadne tam zwykłe kieszonkowe rejestratory, jakie wloką ze sobą amatorzy, ale prawdziwie
profesjonalne wyposażenie w fachowych rękach. Na ten ostatni raz chciałem być w absolutnie
doskonałej formie.
Zawsze pragnąłem być muzykiem z prawdziwego zdarzenia, ale nie stać mnie było na
mieszczące się na innej planecie konserwatorium. Miałem wtedy dwadzieścia dwa lata;
wyliczyłem, że pieniądze będę miał w wieku lat sześćdziesięciu trzech. Byłem więc
zdecydowany zrobić wszystko, by podczas ostatniego Koncertu o Zachodzie zauważono mnie.
Cienie skał podsuwały się ku arenie, na której dygnitarze i reporterzy walczyli o fotele.
Zwilżyłem suche wargi i przebyłem rozległy teren pokruszonego czarnego kamienia, kierując się
ku podnóżu Skały. Ogromne kamienne kolumny podtrzymujące Skałę wyrastały w całej swej
masywności wprost z piaszczystego podnóża. Było to niczym wędrówka między stopami
wielkiego jak jakiś bóg posągu, zbudowanego z toczonych kamieni.
Gdy wstąpiłem w półmrok tuneli, ponure napięcie opuściło mnie, zastąpione jak zawsze
ciszą nabożnego lęku. Po raz ostatni byłem w Sali Napisów. Spędziłem tam więcej czasu niż
jakikolwiek badacz spoza planety piszący rozprawę o Skale.
Każdy z czterech Napisów jest krótkim przekazem poprzedzającym długą zawiłą partyturę
muzyczną. „Ci którzy przebywają tu w milczeniu, wsłuchując się w każdy ton Koncertu O
Zachodzie Słońca, doznają powodzenia po czasie odpowiednim do stopnia ich skupienia. Ci
którzy myslą o innych sprawach, doznają niepowodzeń i klęsk po upływie stosownego okresu”.
Gramy w Skale tylko o zachodzie, ale inni mają inne pory. „Ci którzy na Koncercie Świtu
tańczą, będą żyć długo i w zdrowiu odpowiednio do swej zręczności. Ci którzy na Koncercie
Świtu siedzą, umrą młodo”.
Koncert o Północy był dla tych, którzy pragną poznać Boga, a Koncert Południowy dla
pragnących małżeństwa i założenia rodu. Stojąc pośród rzeźbionych kolumn Sali Napisów z
wibrującym w ciele echem grobowych tonów Skały, łatwo było uwierzyć, że słuchanie tego
instrumentu mogło być błogosławieństwem lub przekleństwem — do wyboru.
Wedle mojej teorii Napisy odnosiły się tylko do przypadku, gdy muzykę zapisaną na tych
tajemniczo trwałych kartach grało się o właściwej porze.
Nauczyłem się grać coś, co jak sądziłem, było dobrym odtworzeniem Koncertu Świtu — bez
wątpienia brzmiało wystarczająco dziwacznie, by nie uznawać tego za muzykę — i grałem to
czasami jako część Koncertu o Zachodzie wraz ze zwykłym zestawem utworów Bacha i
składanką ludową. Rok wcześniej opanowałem Koncert Południowy, a tego ostatniego roku
przed planowanym zatopieniem pracowałem nad Koncertem o Zachodzie. Uważałem, że w moim
opracowaniu był dość bliski temu, o co chodziło jego wykonawcom, ale nigdy nie odważyłem się
zagrać go o zachodzie. Aż do tamtego dnia. Traciłem pracę i... potrzebny mi był uśmiech losu.
Wydostałem się z Sali Napisów i przez ukryte drzwi za fałszywym końcem korytarza
wszedłem do Sali Kontrolnej. Zająłem miejsce przy ogromnej klawiaturze, drżąc ze strachu przed
tym, co miałem zamiar zrobić. Kołatała mi po głowie myśl, że jeśli moja teoria jest słuszna, a
Dostojni Przywódcy naszego Sektora Gwiezdnego nie będą uważnie słuchać koncertu, to spadnie
na mnie odpowiedzialność za... Bóg jeden wie co.
Swojskość wielkich jak dłoń klawiszy, ogromne pedały nożne i gmatwanina przycisków
sterujących olbrzymimi organami wietrznymi wywarły uspokajający wpływ na mnie stojącego
wobec grozy bliskiego występu. Na zewnątrz sprawozdawcy przekazywali lub rejestrowali swoje
wstępne informacje przed obwieszczeniem, że będzie to pierwsze i ostatnie publiczne
przedstawienie Koncertu o Zachodzie wykonane ludzkimi rękami, ostatni i godny hołd złożony
Świątecznej Skale.
Obserwowałem Otwór Zachodzącego Słońca. Gdy linia cienia ściemnieje, mam zagrać
pierwszy akord, bo inaczej będzie po czasie i muzyka nie zadziała. Obserwowałem i modliłem
się.
Nie wiem, do kogo czy do czego się modliłem, ale była to najbardziej żarliwa modlitwa
mego życia — o to żeby ci dygnitarze potraktowali muzykę poważnie — i żebym kiedyś, jakimś
sposobem jeszcze raz zagrał na mej ukochanej Skale — i żebym dzięki jakiemuś zrządzeniu losu
mógł wstąpić do porządnego konserwatorium i naprawdę uczyć się muzyki.
A potem jasna plamka zgasła i niemal bezwiednie moje dłonie i stopy zespoliły się we
wzbudzaniu pierwszego akordu, od którego dreszcz przebiegał po krzyżach i jeżyły się włosy.
Pamiętam, że gdy słyszałem i czułem, jak wiatry kształtują te budzące lęk tony, miałem poczucie
cudownej lekkości, jak gdyby odjęto mi jakiś ogromny ciężar.
Grałem Koncert o Zachodzie, jak jeszcze nigdy go nie grałem — ani niczego innego. W
uniesieniu, w absolutnym skupieniu, słuchając raczej muzyki samej, niż skupiając się na
mechanice jej tworzenia. Ani raz nie spojrzałem na nuty. Byłem całkowicie pochłonięty przez
wzlatujące melodie o jednej i tej samej tonacji, które budowały się jedna za drugą tworząc jakąś
strukturę wież przenikających się za eterycznymi zasłonami; budowały się i przeplatały,
rozchodziły i łączyły na powrót w coraz to większe crescenda, aż wreszcie kulminowały w jedną
wspaniałą, wszechobejmującą całość symboliczną, złożony akord angażujący cały zakres tonalny
Skały.
Dźwięki zamierały wibrując jeszcze echem, a ciszę, jaka zapadła, można było określić tylko
jednym słowem: brzemienna. Nie wiem, jak długo tam siedziałem — zmysły i rozum odrętwiałe,
niezdolny myśleć ani poruszać się, prawie całkowicie nieświadom, co się dzieje wokół — zanim
to się stało.
Najpierw myślałem, że to resztki wibracji spowodowanych grą, ale po kilku sekundach piski,
wstrząsy i kołysanie nabrały zatrważających rozmiarów. Uchwyciłem się kurczowo swojej ławki
i spoglądałem nieufnie na strop, nie zważając na pył sypiący mi się do oczu. Trzęsienia nie były
mi obce. Tam gdzie dorastałem, były na porządku dziennym. Tu jednak, w Basenie Wrzącej
Skały, nie zdarzały się nigdy. Teren był uznany za sejsmicznie stabilny.
Trwało to około czterech minut i wedle mojej oceny miało siłę ośmiu stopni na
dziesięciostopniowej skali. Niezbyt się myliłem; okazało się potem, że osiem koma siedem. To
wystarczyło, by doszczętnie zburzyć tę wybudowaną za wiele miliardów zaporę.
No, a teraz powiedzcie mi, że to był przypadek. Jeśli naprawdę tak uważacie, to stawiam w
zakład moje stypendium w konserwatorium i mój debiutancki kontrakt, że nie śledzicie tych
wszystkich przynoszonych przez środki przekazu wieści na temat w najwyższym stopniu
nieprawdopodobnej pomyślności, jaką los darzy Dostojnych Przywódców naszego Sektora
Gwiezdnego.
I czy ty odważyłbyś się odbudować zaporę?
Dotyk prawdy
Laurance Alice Carlson William K.
Można by twierdzić, że nienawiść jest trudna do kultywowania, a nawet niemożliwa, jeśli
wziąć pod uwagę ogrom nonsensu, jakim trzeba stale siebie napełniać, by ją podtrzymać. Jeden
dotyk prawdy burzy całą konstrukcję. Czemu zatem ludzkość potrafi wynajdywać tyle nonsensów
i tak sprawnie się nimi posługiwać w celu podtrzymania nienawiści? Dlaczego tak trudno wykryć
prawdę, nawet w niewielkich, niezbędnych fragmentach?
Zapewne, zważywszy smutne dzieje naszego świata, nie ma nadziei, że kiedyś lepiej będziemy
umieć wykrywać prawdę, ale może inne rasy inteligentne będą wolne od naszego talentu do
niedostrzegania jej. Może będziemy uczyć się od nich.
Wojna!
Wanera płynęła ostro, wplątując się w łodygi i listki długich wodorostów i wyplątując się z
nich. Dwie macki ramienne za skrzelami były umieszczone obok trzeciej ustalającej równowagę i
służącej do chwytania od czasu do czasu smakowitej ryby lub skorupiaka; wskutek ekscytacji
brzuszna macka płciowa była rozwinięta na całą długość.
Wojna!
W nagłym przypływie energii wykonała parę kozłów i zanurkowała głęboko; jej płetwa
grzbietowa, macki i koniec poziomo umieszczonego ogona pracowały w doskonałej harmonii z
ciałem o opływowym kształcie.
Pokryte wodorostami dno stało się ojczyzną szczepu Lanello z grupy Sauranów jeszcze w
czasach przed-epickich. Wanera uczyła się eposów swego szczepu, by kiedyś móc zostać
epopiewczynią. Być może stanie się największą epopiewczynią ze wszystkich, bo nie chce tylko
śpiewać eposów z przeszłości — chce tworzyć epikę współczesności: o wojnie z Poropami, która
wkrótce miała nadejść.
Będzie śpiewać o wstrętnych, złych Poropach, ich pływającej wyspie, o chwytaniu przez nich
i zabijaniu współplemieńców Wanery, o tym jak Sauranie walczyli o zachowanie swej ojczyzny i
swojego sposobu życia, i o tym, jak bez wątpienia zwyciężą.
Poropowie nie byli realni. Och, istnieli — stanowili zagrożenie! Jednakże nie byli realni tak,
jak realna była Wanera i jej towarzysze. Tamci byli po prostu wrogami, rzeczami, które należy
usunąć, by szczep Lanello mógł powrócić do życia w pokoju.
Wanera zaczęła pracować nad swym eposem, gdy zanurkowała głęboko, głęboko w mrok i
ciśnienie, a potem jej pieśń odmieniła się i stała Pieśnią Saurana, wspólną dla wszystkich
szczepów pieśnią o Matce-Ojcu Morzu, które było na początku, zanim się cykle zaczęły, i które
będzie na wieki wieków, gdy cykle już wygasną.
Śpiewała o jasnej Niebiańskiej Siostrze, bogini światła, i o mrocznym Niebiańskim Bracie,
który zmieniał się dzień w dzień i raz do roku umierał na wiele dni, a potem odradzał się z łona
Niebiańskiej Siostry, tak jak Wanera zrodziła się, umrze, na nowo odrodzi z innej samicy i tak
przez wszystkie cykle czasu.
Potem zaś, gdy dotarła do dna, a następnie wznosiła się z wielką szybkością w wyższą strefę,
błękitnozieloną, wypełnioną życiem i światłem, zaczęła śpiewać o swej miłości do Monala,
sławiąc siebie i świat Sauranów. Jej pieśń wzniosła się do radosnego crescendo, gdy ujrzała nad
sobą prześwit w zaroślach wodnych i wyskoczyła przezeń, podczas lotu w powietrze rozprężając
skurczone ciało; mignął jej blask Niebiańskiej Siostry, zbyt silny, by się weń wpatrywać, i z
głośnym pluskiem wpadła na powrót do Matki-Ojca Morza. Była to ta pora roku, w której
Niebiański Brat znikał na szereg dni. Gdzie był teraz? Kiedy się na nowo narodzi?
Porzuciła te myśli, gdy zintuowała zbliżającego się Monala, a potem usłyszała go, jak płynie.
Jej macka płciowa znów się rozwinęła, ale wciągnęła ją i zaczęła oddalać się od nadpływającego
— ona także go pragnęła, ale przyjemniej jest najpierw się trochę podręczyć.
Pozwoliła mu się dogonić po paru ruchach pośród zielska i spletli się w uścisku, jaki każdy
Sauranin praktykował kilka razy na dzień z tym samym lub zmiennym partnerem. Jedynym
skutkiem była przyjemność;
Wanera panowała nad swoją płodnością. Chciała mieć z Monalem potomstwo, ale nie
wcześniej jak po wojnie z Poropami! Aby napisać epos, musi zobaczyć walkę, i nic nie może jej
w tym przeszkadzać.
Monal splótł trzy swoje macki z jej mackami i niezwykle zmysłowo gładził ryjkiem pokrywy
jej skrzeli. Wanera lubiła ten wstęp, lecz nic nie mogło się równać z chwilą — teraz, Monal,
teraz! — gdy jego macka płciowa wniknęła głęboko w jej mackę, zdając się przenikać aż do
samej istoty Wanery.
Czuła niepokój, gdy Monal opuścił ją, aby odbyć zajęcia ze swoim nauczycielem.
Zaintuowała jego lekcje, ale nie wzbudziły w niej zainteresowania.
Poropowie nie potrafią intuować. To właśnie rzecz, która czyni ich mniej realnymi od
Sauranów. Zastanawiała się, jak Poropowie mogą znieść konieczność wyrażania wszystkiego
głosem.
Wanera pracowała wytrwale nad opanowaniem języków Poropów. Łatwo było nauczyć się
prostego systemu dźwięków, jakiego używali pod wodą, ale tworzyć wibracje, które składały się
na ich skomplikowany język nadwodny, było bardzo trudno; była więc dumna, że potrafi
wydawać dźwięki składające się na ich język. To właśnie talent do wydawania poropiańskich
dźwięków zapewni jej udział w wojnie, gdy ta rozpocznie się po nowych narodzinach
Niebiańskiego Brata. Jego odrodzenie będzie dla szczepu znakiem, że ich sprawa jest słuszna i że
czas rozpocząć wojnę. Starsi usunęli wodorosty, no i tak się rzeczy mają.
Czekanie jednakże było takie nudne! Jej rodzina zajęta była przygotowaniami do wojny, a
Monal lekcjami. Nic zabawnego się dziś nie wydarzy.
Zaczęła myśleć o Wyspie Poropów.
Przebywanie w pobliżu wyspy było surowo zabronione, ale rodzice nie są wszechwiedzący.
Chciała zobaczyć te wstrętne stwory, z którymi wkrótce będzie walczyć. Może uda jej się rzucić
okiem na któregoś, a potem odpłynąć. Żaden Porop nie pływa szybciej niż Sauranin! Może nawet
podczas tej wizyty dowie się czegoś użytecznego.
Zaczęła płynąć z szybkością umiarkowaną, jaką mogła w razie potrzeby utrzymywać przez
cały dzień. Płynęła spokojnie i zdecydowanie, pożywiła się tylko jedną rybą, która sama wpadła
jej niemal do ust. Do Wyspy Poropów droga daleka, ale jeśli Niebiańska Siostra pójdzie spać, to
Wanera i tak potrafi wyintuować drogę do domu.
Wanera w objęciach Matki-Ojca Morza pełna była młodości, miłości, wesela i dumy ze
szczepu Lanello, który znał swoją wyższość. Nie obawiała się pojmania ani śmierci, choć te
zagrożenia dodawały dreszczyku jej zakazanej wyprawie. Niemniej zwolniła ostrożnie na długo
przed wejściem w obszar dostrzegalny ze sztucznej wyspy Poropów. Wielu Sauranów zostało w
ciągu ostatnich dwóch pokoleń pochwyconych w poropiańskie sieci, jako że wyspa graniczyła z
terenem szczepu Lanello, a niektórzy z jego członków padli ofiarą narkotyku, jakiego używali
Poropowie. Tylko pięciu Sauranów powróciło do szczepu po udanej ucieczce z klatek Poropów.
Wyuczyli się poropiańskich języków, a swoich prześladowców nauczyli saurańskiego; nie udało
im się jednak poznać powodów, dla których Poropowie weszli na tereny szczepu Lanello, który
od dawien dawna żył w pokoju, a teraz musiał gotować się do wojny.
Zbliżyła się do wyspy okrążając ją i nasłuchując, by ustalić jej dokładne położenie. Starała
się intuować Poropów, ale odbierała tylko chaos. Starsi członkowie szczepu i ci, którzy uciekli z
niewoli, twierdzili, że nie da się intuować Poropów. Był to dowód na ich nierealność.
Im była bliżej, tym głośniej rozbrzmiewały w niej napomnienia starszych: „Poropowie
oddychają powietrzem atmosferycznym, które nas przyprawia o obłęd i śmierć. Oni natomiast
umierają w Matce-Ojcu Morzu, choć mogą utrzymywać się przy powierzchni. Dwa pokolenia
temu ofiarowaliśmy im przyjaźń, ale oni chwytali nas i zabijali. Walcząc o życie, zabijaliśmy i
my. Obecnie raz jeszcze ruszymy na wyspę, a tym razem zniszczymy ją i wypędzimy Poropów z
naszej odwiecznej ojczyzny. Gdy Niebiański Brat się odrodzi, ruszymy. Młodzieży szczepu
Lanello, nie zbliżaj się do Wyspy Poropów, dopóki jej wspólnie nie zaatakujemy po narodzinach
Niebiańskiego Brata.
A ona jednak się zbliżyła; oba serca biły jej mocno.
Poszukiwała ostrzegawczego cienia łodzi, choć nie widziała nic i niczego nie słyszała. Czy
mogą być gdzieś tutaj, szykując na nią sieć albo narkotyk? Płetwa grzbietowa Wanery zaczęła
drżeć.
Bała się.
Chciała zawrócić w bezpieczne ramiona szczepu, ale coś silniejszego od strachu
powstrzymywało ją. Nie mogła stwierdzić, co to jest... wyglądało to na poczucie, że ma tu coś do
zrobienia.
I wtedy go zobaczyła.
Wanera zadrżała i przywarła do wodorostów. Zbliżał się, ale ona — nie mogła się ruszyć.
Może był to strach, może ciekawość, a może jedno i drugie. Ach! Odczuła go po wibracjach jego
ciała — długością równego jej ciału, ale nie tak zwężonego ku tyłowi; było cięższe, zaopatrzone
w cztery krótkie odnóża i dłuższy od nich ogon. Teraz widziała go wyraźnie. Nie miał skrzeli, a
dwa chwytne trzony wyrastały ku przodowi z miejsca, w którym powinien był mieć macki
ramienne. Jego ciężkie ciało wzbudzało wibracje płynąc jakoś niezdarnie, choć z widoczną
łatwością. Czyżby jej nie widział? Był przecież tak blisko!
Na co ona czeka? Dlaczego nie odpływa? Może jeszcze zdąży? Był wrogiem — czyż nie
mówili tego wszyscy starsi? Mógł ją złapać w sieć, odurzyć, zabić!
Tkwiła dalej w miejscu.
Wibracje wywołane jego ruchem jej skóra odbierała jak dotyk ławicy ryb. Wanera była tak
przerażona, że nagle znalazła się po drugiej stronie strachu. Było już za późno. Niech się dzieje
co chce. Przestała się trząść, tylko płetwa grzbietowa drżała lekko. Patrzyła, jak nadpływa —
coraz bliżej i bliżej. Wyglądał jak jakiś ciężki, nieruchawy Sauranin, z rozwiniętymi mackami,
lecz ciało było mniej zwężone, a ogon mniejszy; nie miał prawie ryjka, a pomiędzy parą oczu
było puste zagłębienie. W lewej kończynie coś trzymał.
Czuła, jak jego sieć otacza jej ciało, i poddała się losowi. Płynął ostro, ciągnąc sieć z Wanera
w środku do miejsca, gdzie znajdowała się klatka umocowana na Unie zwieszającej się z boi
powierzchniowej. Otwarł zaryglowane drzwi, wypuścił ją z sieci do klatki i zamknął. Strach i
panika wróciły natychmiast wraz z odgłosem zamykanych drzwi i Wanera zaczęła daremną
walkę z klatką.
— Nazywam się Grotnek — powiedział. Akcentował dziwnie, lecz był to bez wątpienia
język saurański.
Dźwięk jej własnego języka zdziwił ją i nieco uspokoił.
— Jestem Wanera — odpowiedziała w języku Poropów, ale on wydawał się być tylko
zakłopotany. Powtórzyła to po saurańsku, wskazując na siebie macką.
— Wandera.
— Wanera. Czy chcesz mnie znarkotyzować? — spytała po saurańsku.
Grotnek zawiesił swoją sieć na haku u dna klatki, po czym jednym z przedłużeń na końcu
prawego odnóża podrapał się w miejsce, w którym winien był znajdować się ryjek.
Powtórzyła pytanie trzy razy w języku Poropów, aż w końcu zdaje się zrozumiał.
— Nie narkotyk. Mówić. Uczyć.
Po paru bezowocnych próbach stwierdzenia, co ma on zamiar z nią zrobić, Wanera zaczęła
rozmawiać z Grotnekiem o nadchodzącej wojnie, o rodzinie i o tym, jak żyją. Saurański Grotneka
nie wystarczał do konwersacji, ale przy pomocy znanych Grotnekowi słów i jej znajomości obu
języków poropiańskich udawało im się całkiem dobrze porozumiewać, gdy tylko Grotnek pojął,
że używa ona pod wodą jego języka nadwodnego. Oczywiście rozmowę przerywało
wychodzenie Grotneka co pewien czas na powierzchnię wody dla zaczerpnięcia powietrza.
Było to bardzo interesujące, ale po krótkim czasie Wanera stwierdziła, że coraz bardziej jest
ciekawa ciała Grotneka, i zapytała, czy może go dotknąć. Po pewnym wahaniu przysunął się do
klatki, tak iż jej macki mogły go dosięgnąć przez kraty. Był nieufny, ale pozwalał się dotykać, a
nawet sam sięgał niezdarnie do wnętrza klatki. Było to dziwne, a zarazem wspaniałe i budzące
lęk odczucie, gdy jego kończyny przesuwały się po niej, a gdy dotarły do owego miejsca,
odruchowo rozpostarła swą mackę płciową, tak iż mógł jej dotknąć.
Wstrząsnęło to nim i zaprzestał dotknięć. Odsunął się od klatki i wypłynął na powierzchnię
zaczerpnąć powietrza. Kiedy znowu się zanurzył, pozostał poza zasięgiem macek Wanery;
zapytał, czy to prawda, że Sauranie spółkują kilka razy na dzień. Gdy potwierdziła, potarł twarz
obiema kończynami i zaczął słuchać wyjaśnień Wanery na temat życia płciowego Sauranów.
Potem powiedział jej, że większość Poropianek ma okresy rui tylko dwa razy w życiu i w
obu tych okresach płodzi potomstwo. Patrzyli na siebie z niedowierzaniem.
— Co robisz w ciągu dnia, Grotnek?
— Ja pracować — odpowiedział Grotnek i zaczął jej wyjaśniać, jak od niepamiętnych
czasów wszyscy Poropowie żyją na pięciu wyspach na Siostrze-Morzu, jak nawet ta odrobina
potomstwa, jakie posiadają, jest czasem zbytnim ciężarem, jak muszą ciężko pracować, by
złowić i wyhodować wystarczającą ilość pożywienia, i jak jeszcze cięższą pracą jest budowa
sztucznych wysp i przytwierdzanie ich do zarośniętego dna.
Powiedział jej, że w świętych księgach zapisane jest, iż Niebiański Ojciec wymaga pracy i
poświęcenia od Poropów; on sam zjada raz do roku Niebiańską Matkę i potem ją wypluwa, by
mogła być jego małżonką do czasu, gdy ponownie się poświęci.
Wanera oświadczyła, że jego teologia jest całkowicie błędna. To Morze jest Matką-Ojcem, a
Niebiańscy są Siostra i Brat, zaś Brat wcale nie staje się ofiarą Niebiańskiej Siostry, tylko
rokrocznie umiera, a potem się odradza, tak jak się to staje z Sauranami po ich śmierci aż po kres
cyklów czasu.
Grotnek odparł, że Wanera bardzo się myli. Nikt nie rodzi się na nowo — cóż za chory
pomysł! Jest oczywiste, że Niebiański Ojciec osądza wszystkich, którzy umierają, i karze ich lub
nagradza w zależności od tego, jak go sobie zjednali i jak przestrzegali przykazań. Jemu,
Grotnekowi, wydaje się, że saurańska teologia Wanery stoi na głowie, podobnie jak ich życie
płciowe. Samice, które uważają się za płodne! Samce z workami na potomstwo i piersiami! I seks
o każdej porze! To... to jest... nieprzyzwoite. To jest... nienaturalne.
Stawał się coraz bardziej oburzony, a Wanera już miała się odciąć, że jest to o wiele bardziej
naturalne, niż płodzić tylko dwa razy — gdy nagle zaczęło się w niej rodzić niejasne odczucie.
Nie była to myśl. Starała się zidentyfikować to doznanie, ale nie potrafiła.
W każdym razie spieranie się to żaden sposób. Nie przybyła tu, żeby się kłócić... ale po co
właściwie przybyła?
— Sądzę, że dla różnych istot naturalne są całkiem różne rzeczy, Grotnek. To, w co
wierzymy, jak żyjemy.
— Porop dobrze. Sauran źle.
— A według nas przeciwnie.
— Ty jesteś w klatka. Porop racja.
— Pozwoliłam ci zamknąć się w klatce.
— Dlaczego?
Nie miała co odpowiedzieć.
— Potrafić wyjść z klatka?
— Nie.
— Porop racja.
— Ale czy nie czujesz...
— Co... czujesz?
— No... czy nie czujesz... Nie wiem. Nie potrafię tego opisać nawet po saurańsku, ale coś...
jest... Grotnek, musimy się dotknąć. Musimy się natychmiast dotknąć! Chodź!
Niechętnie, ale zbliżył się do klatki i pozwolił jej dotykać kończyn mackami ramiennymi.
Wyciągnął swoje szare ramiona ujmując nimi jej rozwinięte różowe macki. Nie mogli się
całkowicie objąć, bo przeszkadzały im kraty, ale liczne chwytne końce zarówno ramion jak
macek splotły się mocno.
Tak, teraz to doznanie było wyrażniejsze. Dotyk inny niż ten Monala. Nawet nie czuła
potrzeby rozwinięcia swej macki płciowej. Jednakże było też jakieś podobieństwo. Ona i Monal
stanowili dwie odrębne płci, ale tym co istotne były nie różnice, lecz właśnie podobieństwa.
Stwierdziła, że jej zewnętrzne oczy zamykają się. Oko środkowe patrzyło w zagłębienie między
dwoma oczyma Poropa.
— Grotnek, czy nie czujesz... czy nie czujesz... — Ach, ona sama nie wiedziała, co czuje.
Ale było to ciepłe, przyjemne i pełne miłości.
Będzie wojna.
Oboje mieli to w umyśle. Było to intuowanie, ale żadne z nich nie mogłoby stwierdzić, kto
jest nadawcą, a kto odbiorcą.
Odsunęli się od siebie, ale znowu te same słowa wypełniły ich umysły: Są realni.
Patrzyli na siebie poprzez kraty.
— Intuujesz — powiedział głucho.
— I ty też.
— Mówiono nam, że wy nie...
— Nam starsi mówili, że nie umiecie. Ale ty tak.
— Dotknij mnie jeszcze — powiedziała Wanera; on na wpół badawczo wyciągnął szarą
kończynę.
— Odczuwam... dobrze — rzekł.
— Chciałabym wyjść — stwierdziła, a on otwarł drzwi. Pływała nurkując głęboko i
wypływając w górę, by go dotykać. Musimy im powiedzieć.
— Ależ nie będą nawet słuchać — powiedział. — Ma być wojna. Kiedy Niebiańska Matka
zostanie wypluta...
— Kiedy Niebiański Brat się odrodzi... musimy sprawić, by zechcieli Słuchać. Muszą się
dowiedzieć, że zarówno Sauranie jak Poropowie są realni. Tak jak realni jesteśmy ty i ja.
— Oni nie chcą wiedzieć. Nie możemy być pierwsi.
— Jeśli my im nic nie powiemy, to kto? Trwali ciągle w objęciach, a potem za milczącym
porozumieniem rozłączyli się.
Musimy im powiedzieć, nawet jeśli nie zechcą słuchać.
— Niebiańska Matka wspomoże — stwierdził Grotnek.
— Niebiański Brat. Tak.
A potem Wanera uznała, że imiona nie są ważne, bo prawda o bogach i boskości wykracza
poza wszystko, co ograniczone pojęcia różnych istot mogą z.niej uchwycić.
Powiemy im.
I wiedziała już, że ona i Grotnek powrócą do swoich domów i każde na swój sposób opowie,
co ma do opowiedzenia. Swoją historię Wanera ujmie w formę pieśni i wyśpiewa ją rodzicom, a
potem starszym — pierwsze wersy już jej się układały w głowie. Co się wydarzy potem i co się
wydarzy, gdy Niebiański Brat (Niebiańska Matka) wróci na niebo? Te sprawy były okryte
mrokiem jak świat wielkich głębin.
Wanera wyciągnęła swe macki do Grotneka, który dotknął ich krótko swoimi kończynami.
Potem silnie uderzywszy ogonem ruszyła przed siebie kierując się ku domowi.
„Czy odważę się zjeść brzoskwinię?”
Pronzini Bill Malzberg Barry
Dante musiał dla poszczególnych kręgów piekielnych powynajdywać przekonywające tortury
i nawet mniej utalentowani osobnicy usiłowali go w tym prześcignąć. Stworzyliśmy sobie obraz
miłosiernego Boga, który wprowadza siarkę, ogień i nieskończoną mękę cielesną.
Wszystko to nader okrutne. Dante powinien raczej wynaleźć świder dentystyczny i
doprowadzić do zastosowania go. Nawet Grecy prześcignęli Dantego swoim potraktowaniem
Tantala, który miał stać po szyję w wodzie, nie mogąc się jej napić.
Ale najgorsze są kary najsubtelniejsze. Stan bez żadnego bólu, bez żadnych uciążliwości —
nieznośny aż do szaleństwa.
— „Każda złotą dziewczyna i każdy złoty chłopiec — powiedział Melnusjanin nazwiskiem
Wiktor — muszą jak kominiarze zbrukać się w pyle”.
— Och zamknij się — zawołał Cartwright. — Mam już dość twojego bredzenia.
— „Któż widział nagie piękno? — monotonnie mówił Wiktor. — Piękno jest prawdą,
prawda pięknem”.
— Ja już nie mogę — Cartwright wstał z pryczy i poprawiał swój niewygodny i obecnie
niezbyt świeży federacyjny kombinezon do lądowania. Potem wyjrzał przez zakratowane okna na
zapylone pustkowie Planety Sztormów.
Został tu zamknięty wraz z Wiktorem przed dwunastoma dniami (przed trzynastoma,
stwierdził policzywszy rysy na odległej ścianie) i dawno już stracił nadzieję na kontakt: jedyne,
co Wiktor wypowiadał, to cytaty z literatury. Prześladowcy, kimkolwiek byli — jakieś stwory
złożone z błysków i migotań, zupełnie nieskore do komunikacji — zorganizowali więc wszystko
co trzeba, by doprowadzić do zabójstwa w obronie własnej. To byłaby myśl, uznał Cartwright.
Nie wiedział tylko, jak skutecznie zamordować Wiktora; a poza tym zostałby wtedy zupełnie bez
towarzystwa.
— „Jesteśmy sami — mówił Wiktor tonem podniosłej dojrzałości — na rozległej równinie,
gdzie zbłąkane armie ścierają się po nocy”.
— Zamknij się — rzekł Cartwright dość zrozpaczony. Przez pierwsze trzy dni był Szekspir,
potem przez dzień Edgar Allan Poe, obejmujący szesnaście pełnych powtórzeń Kruka. Następnie
powrót do wcześniejszych czasów: przez dzień Rabelais, Chaucer, Milton, Keats, Byron,
Thackeray i Austen. Potem Bernard Shaw ze szczególnym uwzględnieniem rozmów Dona w
piekle. Ten ostatni przez dwa dni. Teraz zaś, też od dwóch dni, mieszanka ich wszystkich naraz.
Cartwright nie miał pojęcia, gdzie — i po co — Wiktor podłapał ten swój rozległy i dręczące
monotonny repertuar cytatów z ziemskiej literatury; zresztą nie obchodziło go to zbytnio. A
Wiktor nie rozmawiał. Po prostu cytował. Ciągle i ciągle. Bez końca...
— „O! niech to tak bardzo zbrukane ciało — mówił Wiktor — stopi się, roztaje i rozpłynie w
rosę”.
— Słuchaj — powiedział Cartwright odwracając się od okna. — Musimy pomyśleć, jak się
stąd wydostać. Ja muszę pomyśleć, jak się stąd wydostać. A ty doprowadzasz mnie do
szaleństwa, rozumiesz?
— „Nazbyt jestem wystawiony na działanie słońca” — rzekł Wiktor.
— Chodzi mi o to — kontynuował Cartwright — że nie wiem, dlaczego tu jestem, i nie
wiem, dlaczego ty tu jesteś. Jedyne co wiem, to to, że przyprawiasz mnie o obłęd tą swoją
cholerną paplaniną!
Wiktor wydawał się wzruszyć ramionami — trudny gest dla galaretowatej czerwonawej
bryły o obwodzie pięciu stóp — i stwierdził: „Duch zabija, lecz litera ożywia”.
Cartwright poczuł, że ręce zaczynają go swędzić. Wbrew samemu sobie czuł nieprzepartą
pokusę, by podejść do Wiktora i udusić go. To jednak było zabawne. Nie tylko mogłoby to być
właśnie tą rzeczą, jakiej pragnęli Prześladowcy, i nie tylko pozostałby bez towarzystwa, ale na
dodatek było to fizycznie niemożliwe. Jak tu udusić galaretowatą czerwonawą bryłę o obwodzie
pięciu stóp?
Westchnął i odwrócił się do okna, czyniąc próbę odcięcia się od dudniącego głosu Wiktora, i
po raz czternasty rozważał swą sytuację. Raz na dzień próbował przypominać sobie ostatnie
wydarzenia, po to przynajmniej, żeby się utrzymać na cienkiej nitce zdrowia psychicznego.
Przed czternastu dniami Cartwright wylądował na Planecie Sztormów, by wykonać pierwszy
rekonesans dla Federacji. Była to w Beta Systemie planeta najdalsza, uznana za nie zamieszkaną
(poza paroma melnusjańskimi górnikami, którzy poszukiwali pewnych minerałów uważanych za
cenne na ich ojczystej planecie), a przy tym zbyt bagnista i zatruta metanem, by ją kolonizować.
Poprzedni zwiadowcy Federacji pominęli ją, lecz ze względu na to, że nadające się do
zamieszkania planety były nader cenne w tym rejonie, nadszedł czas wykonania Próby I, zasięgu
instrumentów. Cartwright wylądował więc, wysiadł ze statku i w mglistym parowie wydobywał
właśnie graniasty ekran, gdy coś w sposób bezbolesny, nie powodując cielesnych obrażeń,
pozbawiło go przytomności. Gdy się ocknął, znajdował się z Wiktorem w tej celi. Bez
uszczerbku na zdrowiu.
To znaczy, jeśli nie liczyć Wiktora i jego cytatów. Usiłował odgadnąć, dlaczego go
uwięziono. No i oczywiście Wiktora. Melnusjanin był jednym z niewielu górników pogranicza,
co Cartwright ustalił na podstawie tradycyjnego stroju melnusjańskich górników, wykonanego z
szarawo pobłyskującego materiału. Przywieszka umieszczona na odzieży podawała nazwisko, a
jego najbliższym odpowiednikiem angielskim było „Wiktor” — tak w każdym razie zdecydował
Cartwright, którego biegłość w melnusjańskim dość osłabła w wyniku braku kontaktu z tym
językiem.
Zgodnie z drugim zespołem rys na ścianie, Wiktor został pojmany i uwięziony dwadzieścia
sześć dni temu. „Myślałem, by «porwać za broń przeciw morzu utrapień» lecz «nasze hulanki już
zakończone»„. Udało mu się także, przy pomocy szeregu innych cytatów, wyrazić radość, że
Ziemianin i Melnusjanin będą dzielić wspólny los na planecie o około 300 lat świetlnych od ich
własnych systemów słonecznych. Była to, dowodził patetycznie, jedna z tych rzeczy utkanych ze
snów, rzeczy których małe żywoty sen otacza.
Wtedy to Cartwright po raz pierwszy zapragnął go zamordować.
Zamigotało światło w korytarzu za drzwiami. — Pewnie jedzenie — powiedział Cartwright,
bo Prześladowcy przychodzili tylko po to, by przynieść jedzenie (jeśli błyski światła można
nazwać „przychodzeniem”), na które składał się jakiś kleik dla Cartwrighta smakujący jak ryż i
różne melnusjańskie zieleniny dla Wiktora.
— „Nigdy — powiedział Wiktor. Jego purpurowe oczy lśniły. — Nigdy, nigdy, nigdy,
nigdy”.
Światło wdarło się do celi, trwało przez kilka sekund, potem odpłynęło. Na jego miejscu
znajdowały się duże srebrzyste czary, jedna wypełniona kiełkiem, druga parującą substancją w
kolorze zgniłooliwkowozielonym.
— Wróć tutaj — krzyknął Cartwright do znikającego światła. Tracił opanowanie i nie dbał
już o to, że takie zachowanie Federacja uważa za karalne, choćby się nawet było w sytuacji
krytycznej. — Chcę z tobą pomówić, kimkolwiek, u diabła, jesteś. Chcę wiedzieć, czym sobie
zasłużyłem na takie traktowanie. Chcę wiedzieć, kiedy macie zamiar mnie wypuścić.
Światło nie powróciło.
Wiktor pilnie wchłaniał zgniłooliwkowozieloną substancję używając długiej i niemiłej dla
oka przyssawki, która mogła (choć nie musiała) być językiem.
— „Nigdy — powtarzał między kolejnymi chlipnięciami — nigdy, nigdy...”
Cartwright był w jeszcze bardziej krwiożerczym nastroju niż poprzednio. Zrobił krok w
stronę Wiktora. Rozłożył ramiona zaginając je ku sobie w kształcie pętli. Wiktor spojrzał na
niego i wydawało się, że pojmuje, iż zostanie zaatakowany; z głębokiego wnętrza jego ciała
wydobył się odgłos, który mógł być westchnieniem.
— „Nie, nie, nie, nie — powiedział Wiktor — nie, nie, nie, nie”.
— Hę? — odezwał się Cartwright.
Kraty celi jakby zadrżały i rozpłynęły się w migoczące światło dość podobne do światła
Prześladowców. Potem kraty znikły, znikła cela, a Cartwright znalazł” się na płaskim, bagnistym
terenie ozdobionym girlandami mgieł; rozglądał się wokół z niedowierzaniem.
— Hę? — powtórzył głupio.
— „Będę robić takie rzeczy — stwierdził Wiktor. — Nie wiem jeszcze jakie, ale będą one
postrachem ziemi”.
— Co u diabła się dzieje?
Wiktor ciągle jeszcze jedną ze swoich przyssawek trzymał czarkę melnusjańskiej zieleniny;
nieprzyjemna językopodobna przyssawka siorbnęła głośno trochę substancji.
— „Czy odważę się zjeść brzoskwinię?” — zapytał Cartwright zaczął iść przez mgłę
rozglądając się wokół, ale nie widział żadnych znajomych mu znaków rozpoznawczych. Czuł w
głowie zamęt, ale wiedział przynajmniej tyle, że musi odnaleźć swój statek, wsiąść i odciąć się
od Wiktora i dźwięku jego głosu. Dopiero wtedy będzie mógł się przygotować do opuszczenia tej
żałosnej planety.
Był tylko jeden problem: nie miał pojęcia, gdzie jest statek.
— Gdzie jest mój statek? — zapytał Wiktora. — Czy Prześladowcy coś z nim zrobili?
— „Licz bicia zegara, co wskazuje czas” — odezwał się Wiktor.
— Dobrze więc — rzekł Cartwright. — Gdzie jest twój statek? Wiesz coś o tym?
— „Jesteśmy materią — stwierdził Wiktor — z której utkane są sny, a nasze małe życie jest
pogrążone we śnie”.
Cartwright zatkał sobie uszy, ale bez większego skutku; szedł dalej krok za krokiem przez
zamglony teren. Wiktor nie zainteresowany już, jak się zdawało, melnusjańską zieleniną, toczył
się w ślad za Cartwirghtem, tak, iż raz się z nim zrównywał, a raz wyprzedzał go o parę stóp.
Zwiadowcy Federacji, mruczał Cartwright, nie myślą, nie cytują, lubią ciszę i spokój, lubią
samotność. Spokój i samotność...
Samotność.
Samotność?
— „Ponieważ nie mogłam czekać na Śmierć — mówił Wiktor — ona uprzejmie poczekała
na mnie”.
W umyśle Cartwrighta działo się wiele: opóźnione ustalanie związków, opracowywanie
teorii. W końcu rzekł:
— Pytałem cię, gdzie jest twój statek.
Wiktor zdawał się ponownie wzruszyć ramionami:
— „Powóz nie uwiózł Nas ni Nieśmiertelności”. Cartwright wpatrzył się w niego złowrogo.
— To znaczy, nie masz już statku. Jesteś zagubiony na tej planecie od miesięcy. Może nawet
od lat.
Purpurowa skóra Melnusjanina zdawała się nieco zblednąć; jego oczy patrzyły smutno w dal.
— Nie ma tu żadnych Prześladowców — powiedział Cartwright. — Żadnych
Prześladowców na tej nie zamieszkanej planecie, żadnych istot żywych, a także więzienia ani
celi. Tylko ty. — Z wściekłości zaczęły mu drżeć ręce. — To ty mnie załatwiłeś i ty zamknąłeś
mnie na trzynaście dni w nieistniejącej celi. Melnusjanie mają zdolności telekinetyczne i
hipnotyczne; powinienem był to pamiętać wiele dni temu. Tak to więc urządziłeś. Tak mnie
trzymałeś jak więźnia i żywiłeś nas obu.
— „Po wiekach nikt nie pozna tego miejsca — stwierdził Wiktor. — Walka, co się tam
toczyła, nieruchoma jak spokój”.
— Czy oznacza to to, czego się domyślam? — spytał Cartwright. — Ze jedyną rzeczą, jakiej
pożądałeś, było towarzystwo? Ktoś, do kogo byś mówił?
Wiktor zdawał się znowu westchnąć.
— „Aby powstała łąka, potrzeba koniczyny i jednej pszczoły — rzekł — jednej koniczyny,
pszczoły i marzenia. Marzenie wystarczy, jeśli pszczół jest mało”.
— Marzenie — skomentował Cartwright — ale przymusowi słuchacze byliby lepsi. Gdzieś
ty się wyuczył aż takiej ilości naszej poezji i prozy?
— „Każda rzecz ma swoją porę — powiedział Wiktor — a każdy cel swój czas pod
słońcem”.
— No dobrze — rzekł Cartwright — więc nie chcesz mi teraz powiedzieć. Mniejsza o to.
Może hobby. Czy Melnusjanie mają hobby? Nieważne. Może jakiś statek z Ziemi rozbił się tu
kiedyś. Może coś... — przerwał, bo nagle przebiegła mu przez głowę pewna myśl.
— Czas na morderstwo — powiedział chytrze.
— „Usiądźmy tu na ziemi — rzekł Wiktor, nagle porzucając raz jeszcze Emily Dickinson i
Biblię — i opowiadajmy sobie smutne historie o śmierci królów”.
Cartwright wrzasnął i położył ręce na galaretowatym ciele. Gdy tylko to uczynił, mały
impuls energii wydobył się poprzez szarawy materiał stroju Wiktora i przepłynął do Cartwrighta.
Ten szybko odstąpił od Melnusjanina i usiadł na wilgotnym gruncie, choć nie zrobił tego z
własnej woli.
Czasami odzież melnusjańskich górników bywa naładowana silną porcją elektryczności dla
obrony przed napastnikami; była to jeszcze jedna rzecz, którą winien był zapamiętać.
— „Jutro, jutro, jutro — rzekł Wiktor nie bez odcienia współczucia w głosie — pełznie tym
drobnym kroczkiem z dnia w dzień aż po ostatnią sylabę zapisanego czasu”.
Cartwright odetchnął głęboko tlenem z pakietu ratunkowego i rzekł sobie: „Muszę od niego
uciec” skoro nie mogę go zabić, to muszę przynajmniej mieć choć trochę spokoju i ciszy. Ale jak
znajdę statek? Mogę się tak błąkać całymi dniami albo tygodniami, zagubiony w tych bagnach...”
Wiktor powiedział coś sprośną francuszczyzną Rabelais’a.
„Ile czasu upłynie, nim nadejdzie pomoc? — Cartwright pytał sam siebie. — Federacja wyśle
grupę poszukiwawczą, ale ile czasu upłynie, nim mnie znajdą?”
— „Aż do wieczora i do poranku dni dwa tysiące trzysta, a będzie oczyszczona świątynia”
— mrugnął do niego Wiktor. — Proroctwo Daniela, rozdział ósmy, werset czternasty.
— „Dni dwa tysiące trzysta” — powtórzył Cartwright w odrętwieniu.
— „Z tobą gawędząc, zapominam o czasie — mówił Wiktor — o porach roku, ich zmianach
i o wszelkich życzeniach”. Milton. Raj utracony.
Cartwright wpatrywał się w mglistą ziemię jałową.
— „Nie mogę znieść myśli o nim — o nim, który czeka i wie, że dostanie za swoje — rzekł
Wiktor. — To zbyt straszne, do licha”. Hemingway, Zabójcy.
Cartwright ukrył głowę w dłoniach i zapłakał.
...Wiek... jako strój
Henderson Zenna
Ryszard II Szekspira rozpoczyna się od ewokacji: „Sędziwy Gauncie, czcigodny
Lancasterze”, a po deskach sceny powłóczy nogami Jan Gaunt, przedstawiany przez pierwsze
odsłony sztuki jako prawdziwe ucieleśnienie starości.
Czy wiecie, ile miał lat stary Jan Gaunt, kiedy umarł? Pięćdziesiąt dziewięć! W epoce
elżbietańskiej oznaczało to starość. Sam Szekspir dociągnął tylko do pięćdziesięciu dwu!
Dziś jednak pięćdziesiątka na karku w żadnym razie nie oznacza podeszłego wieku. A
dlaczego? Wystarczy uświadomić sobie zdobycze bieżącego stulecia: nauka o odżywianiu się,
witaminy, hormony, antybiotyki, zabiegi pod narkozą, skomplikowana diagnostyka i środki
terapeutyczne. Nie tyle żyjemy dłużej, ile raczej czujemy się młodsi i żywotniejsi na co dzień.
To jednak nie odsuwa na bok pewnego marzenia nam wszystkim wspólnego...
Noc była rześka i chłodna — o wiele bardziej niż rok temu o tej samej porze. Owinęłam się
w szal, odchyliłam mocno głowę i patrzyłam w gwiazdy czekając na Dan’la, który wspinał się po
dwu płaskich stopniach przed wejściem do Sali Tanecznej. Nie było tu świateł miejskich i nic nie
osłabiało milionów, skrylionów gwiazd, które wypełniały blaskiem to zimne niebo o północy.
Zaczerpnęłam powietrza płucami wprost drżącymi
z rozkoszy. Takie piękno sprawia, że czujesz się, jakbyś stąpał na palcach... „Tak, myślałam
sobie, duch może biegać jak zechce, ale ciało...!” Niemniej jednak, tej nocy będzie przyjemnie.
Noc Tańca! Byliśmy tam, Dan’1 i ja. Ciągle razem. Znów jak dziecko otuliłam się, nieomal
oczekując szelestu taftowej szarfy, jeszcze nie opiętej wokół mej wychudłej talii. I ten cudowny
szelest moich długich loków spływających na plecy — efekt niespokojnej nocy snu z głową w
papilotach spreparowanych przy pomocy pończochy. Przeczucie... nowości. Tak! Nowość —
pomimo wszystkiego tego, co już było!
Oto zjawia się Dan’1; oddycha ciężko i niemal aż do bólu zaciska dłoń na moim ramieniu.
— Wejdziemy tam, Becka — szepnął. — Jeszcze raz! — Jego dłoń pociągnęła mnie silnie za
sobą, gdy ruszył ku drzwiom.
Potem weszliśmy przez nie, a one zamknęły się za nami szybko, szczelnie i ogarnęło nas
szczęśliwe ciepło szatni. Powoli rozpinałam guziki płaszcza, starając się w tym czasie obejrzeć
wszystkich. Tera, John, Chewey w swoim wózku inwalidzkim. Chewey wyglądał jak zwykle tak,
jakby dopiero co porwał był ten wózek jakiemuś staruszkowi, żeby się przekonać, jak szybko
jeździ. Dorrie, Mudred i Van. Odwróciłam się plecami do tłumu, żeby powiesić swój płaszcz i
płaszcz Dan’la.
— Jest Chuck — stwierdził Dan’1 — ale nie widzę Stacy...
— Och — powiedziałam z nagłym przeczuciem w sercu. — Może...
— Cześć, Chuck — wołał Dan’1. — Gdzie Stacy?
Stara, nieszczęśliwa twarz Chucka przybrała jeszcze bardziej nieszczęśliwy wyraz:
— Ona dziś... poczuła się staro. Ale nalegała, żebym ja mimo wszystko przyszedł. —
Rozejrzał się wokół niewidzącym wzrokiem. — Ja nie wiem...
— Tak mi przykro — powiedziałam. — Może następnym razem...
Spojrzał na mnie z wyrzutem:
— Przecież wiesz...
— Wiem — przyznałam. — Och, Chuck!
Rozłożył ręce, a potem odwrócił się. Palce jego dłoni sięgnęły karku, gdy się oddalał.
Śmiech i nagłe, szybkie kroki w hallu przebijały się przez czarowne, wabiące dźwięki
strojonych instrumentów, podkreślając tylko strapienie, jakie spoczęło na zmarniałych plecach
Chucka.
Nigdy nie przestał mnie fascynować cud szatni: zmieszane odgłosy śmiechu i radości, tupot
młodych, żywych stóp. A potem milcząca, wiotka szarość spływająca z wieszaków.
— Obudź się, Becka! — Dan’l usiłował podnieść rękę do karku. — Będziesz mieć czas na
marzenia przez resztę roku, ale nie dziś! Nie tu!
— Słusznie — stwierdziłam. — Mnóstwo czasu przez inne noce. Ale tu... pozwól mi. —
Drzwi wejściowe trzasnęły tak mocno, że aż zatrząsł się cały budynek.
— Przepraszam, kochani. — Byli to Ditmar i jego dwie siostry. — Wiatr się wzmaga.
Wyrwał mi te cholerne drzwi z łapy. — Rozpinał guziki skórzanej kurtki. — Wiecie co, ten dom
się już sypie. Może by pomyśleć o przebudowie?
— Nie jest taki stary — stwierdził Van.
— Starszy od ciebie — odparł Ditmar. — A myśmy dość ostro z niego korzystali. Trzeba
myśleć o dzieciach, które tu przyjdą.
— Owszem, zgoda — powiedział niecierpliwie Dan’1. — Ale dziś jest Taniec. Nie można
tego odłożyć na później? Becka, pomóż mi się wydostać z tego przeklętego...
Było strasznie dużo ruchu; właśnie sięgałam do Wieku na karku Dan’la, gdy drzwi otwarły
się znowu i jakaś twarz ostrożnie zajrzała do wnętrza.
Boże drogi! Młoda, zdziwiona twarz! Pomknęłam szybko ku drzwiom. Widok na wpół
martwego Johna mógł stanowić poważny szok dla obcych!
— Czym mogę służyć? — zapytałam, wiedząc przecież, na co młodzieniec patrzy.
Zatłoczony pokój starców i staruszek, którzy chwilę wcześniej kotłowali się żywo, a teraz
zastygli jak zatrzymany film i... i...
Młode oczy odwróciły się od tego widoku i spojrzały na mnie.
— Zobaczyliśmy na zewnątrz znak tańców i usłyszeliśmy muzykę...
— Och — powiedziałam — to tylko nasze spotkanie staruszków. Bardzo zapraszamy,
zostańcie, jeśli macie ochotę, chociaż nie pasujecie do nas zbytnio.
Teraz zaglądały już dwie twarze, ale pierwsza uśmiechnęła się niepewnie i stwierdziła:
— To chyba trochę nie dla nas. Po prostu było światło... i... i muzyka. Miłej zabawy. — I
znikli. Słychać było odgłos ich kroków po starej drewnianej werandzie. I zanim zamknęłam
drzwi, usłyszeliśmy:
„...biedne stare stworki”.
Kiedy już na dobre sobie poszli, śmiech i krzątanina ponownie wypełniły pokój.
— Taak, biedni my staruszkowie! — powiedział Van. — Do diabła z tym, chłopcy! Nie
traćmy czasu!
Dan’1 jak zwykle był sprawny, na wpół wydostał się już ze swojego Wieku, a ja jak zwykle
zwlekałam. Czułam się tak, jak gdybym znajdując się pod gołym niebem w czasie burzy,
przemoknięta do suchej nitki, głodna i zmarznięta, przedłużała jeszcze ten nieprzyjemny czas po
to, by cieszyć się świadomością, że wystarczy tylko otworzyć drzwi, a znajdę się w cieple, pod
dachem, wśród pożywienia i wszelkiego dobra.
— ...próbowali w okolicy jeszcze przed pierwszą wojną światową. Nie dało się. To jest
miejsce jedyne. — Ditmar przerwał. — Próbować Tańca w tamtym miejscu było jak próba
wykonywania go prywatnie w domu. Nie sprawdzi się. Po prostu się nie sprawdzi.
— Wstyd — powiedział Dan’1. — Osgood ma teraz dziewięćdziesiąt siedem, a ci jego
młodzi lekarze nie chcą mu pozwolić na opuszczenie wybrzeża. Chcą go chyba wykończyć:
Ciekaw jestem, co mu chcą w ten sposób dać. Założę się, że nie przetrzyma nawet roku. Więc
parę godzin wolności od...
Drzwi znów się gwałtownie otwarły i wszyscy spojrzeliśmy w tamtą stronę. Patrzę, mrugam
powiekami nie wierząc własnym oczom. Niemożliwe! A jednak tak! A jednak!
— Artemiza — krzyknęłam i rzuciłam się ku niej, by objąć pulchne ramiona mojej starej
przyjaciółki, mojej najlepszej od siódmej klasy w szkole przyjaciółki, mojej...
— Och, Mizo! Jesteś sama? Sama? A my nawet nie podejrzewaliśmy! Tak mi ciebie
brakowało! Czemu nie pisałaś? — Przytuliłam ją mocno, aż jej tchu zabrakło, i odsunęłam od
siebie, by się jej przyjrzeć.
— Becka. — Była niespokojna, jej dłoń przeczesywała ciężkie, pełne siwych pasemek
włosy. — Czy to prawda? Naprawdę możemy...
— Możemy, oczywiście — powiedziałam, ciągnąc ją na środek pokoju. — Kochani, to jest
Miza, Artemiza Coronado Hidalgo, moja przyjaciółka chyba od początku świata. Kto cię
przyprowadził? — Wychyliłam się, by spojrzeć jej przez ramię. Ludzie patrzyli, uśmiechali się
na powitanie, a potem odeszli do własnych absorbujących zajęć.
— Nikt — powiedziała niespokojnie; jej dłonie ściskały małą skórzaną torebkę. — Tia
Berta, moja ciotka, Berta, ona umarła tej zimy. — Jej dziecinny niepokój przeszkadzał
poprawnemu mówieniu. — Mi powiedziała. Przyszła raz, ale się wylękła. I mi powiedziała, że ja
jedyna w rodzinie wie, że można przychodzi. Ja miała dość że boleści i że powolna i samotna.
Tavio nie ma. Wszystkie dzieci żonate to przyszła. — Jej spłoszone oczy spoczęły na torebce. —
Tia Berta mi powiedziała, że ty jest tutaj. Jak ty jest tutaj...
— Och Mizo! Nie mogę ochłonąć! Chodź! — pociągnęłam ją ku wejściu na salę taneczną,
pomagając jej po drodze zdjąć płaszcz.
— Odsuńcie się albo wejdźcie na salę. To pierwszy raz Mizy. — Spojrzałam na nią. —
Chcesz od razu, czy wolisz najpierw się przyjrzeć?
— Może wpierw przyjrzeć — szepnęła nieśmiało, upuszczając na krzesło płaszcz i torebkę.
— Ja nawet nie wie...
— To może ja... — Chewey Escobaido zatoczył fotelem szybki krąg narażając na szwank
starcze golenie obecnych. — Pójdę pierwszy; dla Artemizy.
Rozległ się ogólny śmiech, a ktoś zawołał: Chewey zawsze chce służyć damom!
Chewey wzruszył szerokimi ramionami i skrzywił się:
— Że lubię panie? Czemuż by nie? Znacie coś lepszego?
— To idzie tak — rzekł do Mizy pochylając głowę do przodu. — Tu od tyłu... — sięgnął i
uchwycił dłonią. — Jeśli nie potrafisz dosięgnąć — spoglądał spod uniesionych brwi — to ktoś
spośród nas, kto cię kochał, zrobi to za ciebie. — Patrzyliśmy, jakbyśmy nie oglądali tego
wcześniej niezliczoną ilość razy.
Krótka manipulacja żwawych palców w okolicach miejsca, gdzie kręgosłup wchodzi w
czaszkę; westchnienie ulgi. Chwycił za kraj swego skalpu i ściągnął Wiek z głowy i twarzy;
bujna czarna czupryna uniosła się, zanim jeszcze twarz została oswobodzona. Potem zwlókł
zwiotczały strój z pleców i obu rąk. Dorrie i ja, zręczniejsze i o nieco większej łatwości schylania
się niż inni, przykucnęłyśmy, żeby ściągnąć Wiek z wyschłych nóg Cheweya. Kilku mężczyzn
podniosło go na tyle, by Wiek mógł przejść. Potem Chewey własnymi młodymi i żwawymi
rękami uwolnił stopy i jednym gibkim, pięknym ruchem wydobył się z fotela; stał strzepując
swój Wiek jak... jak dziecięce śpioszki; przypomniały mi się te od doktora Dentonsa. Przewiesił
go przez krzesło, a on zawisł zwiotczały jak wszystkie inne. Potem podszedł do wąskiego lustra
obok drzwi i dłońmi przygładził włosy na skroniach.
Miza już na początku uczepiła się mnie mocno i gdy klęczałam na podłodze, nieomal uklękła
razem ze mną. Teraz Miza stała z szeroko otwartymi oczyma i patrzyła wstrząśnięta na
wspaniałego faceta, jakim był Chewey w całej swojej chwale, ubrany w coś, co można by chyba
nazwać truje de luz. Na starość stał się jednak bardziej barwny.
— Och, Becka! — szepnęła. — Och, Becka! Czy Bogu by się to podobało?
— Bóg nas tego nauczył, Tontita! — powiedziałam, obejmując ją. — Jakże inaczej
moglibyśmy do tego dojść? — Śmiech przerwał ciszę i ludzie zaczęli zrzucać swoje Wieki czując
zarazem lęk przed dołączeniem do śmiechów i muzyki z sąsiedniej sali.
— Poczekam na ciebie — powiedział Chewey przytupując już w miejscu.
— Nie, nie, dziękuję — rzekła Miza. — Ja... ja... — nieśmiałość towarzyszyła jej jak niegdyś
w szkole.
— Wiesz, pierwszy raz onieśmiela — powiedziałam. — Może byś poszedł i rozgrzał się
kieliszkiem Chapanecas... chyba że wyrosłeś z tego już w przedszkolu? Dan’1... — lecz on
poradził sobie sam. Jego Wiek wisiał schludnie na wieszaku obok fotela Cheweya, a jego samego
nie było. Na pewno pierwsze co zrobił, gdy minął drzwi, to jak zwykle rozpędził się i prześliznął
po posadzce przez całą długość hallu; robił to tylko po to, by znów poczuć w ciele ten wspaniały,
nieskrępowany ruch.
— No, Mizo... — poprowadziłam jej palce w stronę karku i poruszałam nimi. Poczułam, jak
drgnęła przy ostatnim ruchu rozluźniającym Wiek. — A teraz resztę rób sama — poleciłam. —
Do góry i w przód, ściągając jak czapkę.
Do góry i w przód! Czarna, pobłyskująca niebieskawo powódź włosów spłynęła ku barkom i
w dół... och, wspaniałe!... tak jak niegdyś, kiedy razem chodziłyśmy do szkoły. Już wtedy, na
długo przedtem, zanim weszło to w modę, nosiła włosy rozpuszczone, sięgające jej niemal do
pasa. Potem wynurzyła się jej twarz... podobna... podobna!
Teraz już czuła się swobodniej i bez ponaglania uwolniła barki i ramiona, a potem jednym
wspaniałym ruchem biodra i nogi.
— Och, Becka! Och, Becka! — Podniosła ramiona i zawirowała, ledwo dotykając stopami
podłogi. Potem szybko zasłoniła rękami piersi i skuliła się patrząc na mnie szeroko otwartymi
oczyma. — Czy ja mam coś na sobie? — szepnęła. — Czuję się naga!
— Oczywiście że masz! — powiedziałam. — Odłożyłaś na bok wszystkie te lata. A na sobie
masz coś... co tylko chcesz... jakąkolwiek sukienkę...
— Moją... moją. suknię z uroczystości promocyjnej! — zawołała bez wahania.
Wyprostowała się, ujęła brzegi długiej, obfitej spódnicy i zawirowała rozglądając się za lustrem.
— Ej, ej — powstrzymałam ją. — Uważaj na swój biedny pomarszczony Wiek. Będziesz
musiała przecież nałożyć go z powrotem. Nie mnij go, jest już wystarczająco pomięty. Powieś
tam, obok Wieku Dan’la. Jest tam miejsce dla nas obu.
Podniosła swój Wiek, strzepnęła go sprawnie, jakby to był ręcznik, i odwróciła się, by go
porządnie powiesić. Spojrzała na mnie.
— Dlaczego właśnie strój z promocji?
— Może to być wszystko, co zechcesz — powiedziałam. — Ja osobiście stwierdziłam, że
mój ubiór prawie zawsze ma związek z najsilniejszym wspomnieniem, jakie mi się pojawia na
tydzień przed Tańcem. Twoja tia sprawiła, że zaczęłaś myśleć o młodości, szczęściu, emocjach i
tańcu, tak iż musiałaś wspomnieć sobie promocję i swoją pierwszą długą suknię.
— Moją pierwszą... — była w tym pokoju podobna do płomienia. Jej suknia miała kolor
czerwony i u dołu zdobiły ją obfite falbanki. Cóż to był za skandal na naszej uczelnianej
promocji! Wszystkie nosiłyśmy długie suknie — nazywałyśmy je „formalami” — ale musiały
być w kolorach pastelowych. Są tacy, co do dziś wspominają z urazą, jak to Miza „popsuła” tę
naszą uroczystość. Prawdę mówiąc, z tego powodu Mizę omal nie pozbawiono promocji.
— Co będziemy tu robić? — spytała.
— Tańczyć — odpowiedziałam. — Poruszać się.
W dowolny sposób, jak ci się podoba. Może dziś tańcz raczej sama. Taki rodzaj uczczenia
wolności. Wiesz, „święto ciała”. Albo tańce zbiorowe... albo... — przerwałam, uderzona pewną
myślą. — Wiesz co, nigdy jeszcze nie tańczyłyśmy tańca brzucha! Ty nie... — uśmiechnęłam się
do niej.
— Nie tańczyłam — przyznała. — Ale ty też chodź — jej młoda dłoń sięgnęła po moją.
— Idę — powiedziałam. — Pół sekundy — sięgnęłam dłońmi ku tyłowi szyi. Miza cofnęła
się wirując.
— A gdybym tak nie ubrała z powrotem tego... tego Wieku? — zapytała. — Gdybym...
— Musisz — powiedziałam trzeźwo. — Nie mogłabyś wyjść stąd, gdybyś go nie ubrała.
— A gdybym została... — oczy jej płonęły.
— Nie wiemy dokładnie — przyznałam. — Może byłabyś jak ktoś żywcem odarty ze skóry,
gdy czas upłynie. Czas na Tańcach płynie inaczej. Jest go o wiele więcej. Ale gdy się kończy,
jesteśmy posłuszni. — Splotłam ręce powracając myślą do dni wspólnie przeżytych z Mizą. —
Nigdy nie próbowaliśmy zostać. My... my dziękujemy Panu za to święto i bez protestu wkładamy
nasze Wieki. — Spojrzałam na nią zmarszczywszy brwi. — Chcesz stworzyć precedens? Nie
ubierać z powrotem Wieku?
— Ja nie! — uśmiechnęła się w odpowiedzi. — Ni modo! Jak długo... to znaczy ile razy...
— Dopóki nie poczujesz się staro. Stacy poczuła się dziś staro. — Znowu spoważniałam: —
Kiedy czujesz się staro, miejsce rozluźniania Wieku zanika. Nie wiemy, co przychodzi
wcześniej, zanik czy poczucie...
— Ale ty przecież tracisz czas. Pędzimy!
Jak purpurowy płomień przemknęła przez drzwi.
Sięgałam właśnie do karku, gdy drzwi otwarły się i wrócili Dan’1 i Chuck. W tamtym
momencie nieomal uwierzyłam, że czas rzeczywiście się cofnął i wszyscy mamy przed sobą całe
życie. Dan’1 młody, żwawy, Chuck...
— Chuck... — coś mnie w nim uderzyło. — Co się stało?
Spojrzał na mnie, na jego gładkiej młodej twarzy malowało się poczucie nieszczęścia.
— Nie mogę — powiedział. — Po prostu nie mogę. — Odwrócił się i przeglądał kołyszące
się Wieki w poszukiwaniu swojego. — Nie mogę zostawiać starej Stacy w domu, podczas gdy
ja... ja... to po prostu nie byłoby...
Odwrócił się na powrót do nas, ściskając w rękach swój oklapły Wiek.
— Jeśli się kocha, to nie można.
— To prawda — szepnęłam, a oczy mi zwilgotniały. — Nie można.
Pomogliśmy mu z powrotem ubierać Wiek. W chwili, gdy jego twarz miała zniknąć,
przerwał na chwilę i powiedział:
— Miłego wieczoru.
Wyszedł powoli i ciężko; wiedziałam, że czuje to samo co my wszyscy po zakończeniu
Tańców — wrażenie, jakby się dopiero co wyszło z basenu kąpielowego. Jego pobrużdżoną
twarz wygładziły strapienie i niepewność. Dan’1 i ja trzymaliśmy się za ręce patrząc w ślad za
nim. Potem Dan’1 ścisnął moje stare kości swoim młodym, silnym ramieniem.
— No chodź, babciu! — zawołał — trzeba ci było widzieć Cheweya, gdy Miza śmignęła mu
przed nosem! Przy tej jej szybkości nie dogoni jej dzisiejszego wieczora!
— Czy to nie wspaniałe, że przyszła — powiedziałam. — Pomyśl tylko...
— Chodźże już! — ciągnął mnie Dan’1.
— Dobrze, dobrze — odpowiedziałam. — Jestem już prawie gotowa.
Ściągnęłam Wiek z głowy czując, jak rozsypują się moje oswobodzone włosy. Wewnątrz
mnie dusza stała na palcach czekając na ów magiczny moment, gdy wydobędę się z kokonu jak
motyl. Przerwałam na chwilę, pochyliwszy się nad obfitymi fałdami swoich młodzieńczych
spódnic.
— Dan’1 — powiedziałam — jeśli tak wspaniale jest zdejmować nasze Wieki, to pomyśl...
pomyśl, jak wspaniałe to będzie uczucie, gdy Boża dłoń zdejmie ciała z naszych dusz! Pomyśl
tylko!
— Potrafię to sobie wyobrazić — uśmiechnął się rzucając okiem na swój zwiotczały,
poskręcany Wiek. — Wierz mi, naprawdę potrafię. Natomiast ty człowiekowi, który raduje się,
że zdjął Wiek, zabierasz okropnie dużo czasu!
Ukląkł szybko, uwolnił moje stopy, strzepnął Wiek, rzucił go w miarę celnie na ostatni
wolny wieszak i chwytając mnie za rękę, porwał w stronę drzwi.
— Moja fryzura — protestowałam. — I nie wiem nawet, jaką mam suknię!
— Znośną — odrzekł. A gdy ze śmiechem potknęłam się na progu, wpadłam w jego silne,
kochające ramiona i odpłynęliśmy ku muzyce.
Dreszczyk z płaskomątwą
Baker Scott
„Nikt nie wlewa młodego wina do starych bukłaków”, powiada Ewangelia według św.
Mateusza.
Pozwolę sobie przyjąć na zasadzie analogii, że od ludzi, którzy przywykli do pewnego
sposobu życia, nie należy oczekiwać, by dostosowali się do życia radykalnie odmiennego. Młodzi
jednakże, którzy nie mają w ogóle utrwalonego sposobu życia, stanowią nowe bukłaki, w które
można wlewać nowe wino.
I może cała prawda o śmierci jest ta właśnie: usuwanie starych bukłaków i dostarczanie
nowych do napełniania winem.
Kiedy Robert się budzi, wszystko na zewnątrz kopuły jest czerwone: W ciągu nocy potrójna
koniunkcja bliższych księżyców sprawiła, że morze zakryło kolonię, wychodząc z płytkiego
basenu. Robert wie, że płasko-mątwy będą musiały iść za przypływem w głąb lądu, a nawet będą
się przygotowywać do składania jaj pod płaskimi kamieniami w pobliżu jego kopuły, złożywszy
zaś jaja będą zmieniać płeć — z ochoczo znoszących jaja, samotniczych, ziołożernych samic w
jadowite, drapieżne samce. Robert nie ma w swoim akwarium samców, a jedynie trochę młodych
samic, które podczas poprzednich ekspedycji złapał w szkarłatnym morzu; potrójna koniunkcja
księżyców, która każe płaskomątwom wychodzić na brzeg i składać tam jaja, występuje tylko raz
na siedem lat, a Robert ma dopiero lat dwanaście.
Jego rodzice jeszcze śpią, wykończeni nocnym pijaństwem, kiedy to ze swoimi starymi
kompanami zaprawiali się miejscowym alkoholem, nie wiadomo czemu zwanym „absynt
patagoński”. Oboje chrapią. Zwolnieni ze stanowisk średniego nadzoru (były to wprawdzie
bezpieczne posadki, ale bez wielkich szans awansu) w Ziemskiej Poczcie Międzynarodowej,
gdzie pracowali przy Pozaplanetarnej Loterii Wojskowej, są od trzynastu lat członkami kolonii
tu, na Mabuse IV, i przez najbliższe dwanaście lat nie mogą wnosić o pozwolenie powrotu na
Ziemię. Podobnie jak większość powołanych do służb cywilnych kolonii spędzają możliwie
najwięcej czasu na próbach zapomnienia o swoim losie i na odgrywaniu się na władzy, która ich
skazała na wygnanie; to drugie czynią wykonując swoje obowiązki tak niedbale i nieefektywnie,
jak tylko się da. Oficer polityczny kolonii, sam też w służbie wojskowej, jest rzecz jasna tego
świadom i stwierdza stanowczo, że wszelka prośba rodziców Roberta o przeniesienie zostanie
odrzucona. Najstosowniejsza do ucieczki od rzeczywistości rzecz, jaką kolonia może im
ofiarować, to absynt patagoński.
Robert jest inny: Urodził się na Mabuse IV i przez całe życie wpajano mu myśli i wzorce
zachowań prowadzące do ukształtowania się w nim świadomości, że jego przeznaczeniem jest
stać się po zakończeniu procesu kształcenia jednym z egzozoologów kolonii. Niecierpliwie
oczekuje początku swej działalności; czuje głęboką miłość do tej planety i jej form żywych,
fascynują go stworzenia, którymi zajmie się poważniej, gdy nieco podrośnie. Już teraz jego pokój
wypełniają zamknięte i otwarte akwaria, w których żyją samice płaskomątw i inne stwory
morskie zebrane przezeń podczas wypraw w głąb morza. Choć mniej interesują go rośliny i
zwierzęta lądowe z okolic kolonii i centrum lądu, posiada w klatkach obok akwariów kilka wszy
gumowych i skojarzoną parkę kaktusowych myszy.
Zanim Robert wstanie, sprawdza umieszczoną obok łóżka konsolę nasenniacza; wszystkie
światełka są zielone, co oznacza, że Robert jest już wolny, a informacje, którymi został w nocy
napełniony, ujawnią się stopniowo w ciągu dnia. Wyciąga rękę i wyłącza konsolę, potem wstaje,
wkłada ubranie i buty, naciąga na głowę maskę filtrową i umieszcza w plecaku swoje przyrządy
zbieracza. Nie budząc rodziców opuszcza kopułę przez komorę powietrzną i oddala się od
pozostałych kopuł, kierując się ku łąkom, gdzie ma nadzieję znaleźć swoje płaskomątwy.
Czerwień, wśród której się posuwa, ogranicza widoczność do jakichś dwunastu metrów, ale i
zakrywa go skuteczniej, niż czyniłaby to gęsta mgła ziemska; szkarłatne morze nie jest w ogóle
cieczą, ale gęstym, bardzo ciężkim gazem organicznym, czymś w rodzaju kłębiącej się
swobodnie kolonii wirusów, która żywi się planetarnymi energiami geotermicznymi. Zaczęły się
już ujawniać informacje przekazane w ciągu nocy i Robert z przyjemnością stwierdza, że lekcja
dotyczyła sposobów, na jakie różne formy żywe, zamieszkujące morze, wykorzystują dla swoich
celów otoczenie.
Łąki, na które jak stwierdzał wykład, płaskomątwy przychodzą się rozmnażać, znajdują się
niecałe dwa kilometry od kolonii, z dala od wszelkich ludzkich budowli i ludzkiej działalności.
Teren jest skalisty, pokryty masą płytek iłołupku, co ograniczyło i zahamowało wzrost tłustotraw
i ostrogłowów; rośnie trochę drzew obręczowych, ale jest ich niewiele i znajdują się w odległości
kilkuset metrów od siebie.
Robert uruchamia światło na czole maski filtrowej nastawiając je na maksimum i wyjmuje z
plecaka podbierak i wiaderko. Podbierak jest jego własnej konstrukcji. Na początek unosi mały
kamień, taki który dałby się łatwo spenetrować i pod którym na pewno nie kryje się jakaś nazbyt
duża płaskomątwa; zbliżając wiaderko do głazu, Robert rozwija przewód z przyciskiem
uruchamiającym górną pokrywę wiaderka, potem ostrożnie stawia prawą stopę na wyłączniku,
gotów go nacisnąć, gdy tylko płaskomątwa znajdzie się w kubełku. Ująwszy podbierak oburącz,
wsuwa szybko jego koniec pod kamień, odrzucając ów kamień ruchem ćwiczonym na tę okazję;
pod głazem jednak nie ma nic.
Powtarza ten zabieg przy trzech innych płaskich głazach o mniej więcej tej samej wielkości.
Nie przynosi to powodzenia, choć skurczony zewłok małej myszy kaktusowej pod drugim z
głazów pozwala przypuszczać, że był tu niedawno samiec płaskomątwy — a przynajmniej jakieś
zwierzę, które żywi się stworzeniami wielkości kaktusowych myszy.
Pod czwartym kamieniem Robert odkrywa małą samicę, która nawet przy rozpostartych
wszystkich siedmiu mackach jest nie większa niż dwie jego dłonie. Z wpojonej mu informacji
wynika, że nie jest to jeszcze samica dojrzała do rozrodu i że potrójna koniunkcja zrodziła w niej
potrzebę rodzenia, przedwcześnie sprowadzając ją tu na brzeg. Ukradkiem, lękliwie, zaczęła się
wycofywać przed Robertem, jeszcze zanim zakończył przymierzać się do niej, i w chwili, gdy
Robert się odwraca, umyka mu z pola widzenia, kryjąc się pod innym kawałkiem łupku.
Pod piątą i szóstą skałką nie znajduje nic. Pod siódmą natrafia na samicę gotową do rodzenia.
Ostrożnie kładzie kamień z powrotem, mając nadzieję, że zamieszanie, jakie spowodował, nie
zaszkodzi jej zbytnio.
A pod następnym kamieniem znajduje wreszcie swojego samca; siedem głównych macek
otula zniesione jaja, a dwie zielonkawe macki, które podczas rodzenia wyrosły z żółtoróżowego
ciała, są uniesione ostrzegawczo. Każdą mackę wieńczy coś w rodzaju rogowego haczyka lub
pazura. Użyte wspólnie, pazury służą do podważania skorup mięczaków, które drapieżny samiec
płaskomątwy ma za swe główne pożywienie. Roberta obchodzi jednak w tej chwili obronna
funkcja pazurów: są one nie tylko zagięte i bardzo ostre, ale zawierają także kanaliki wiodące do
obficie wydzielających truciznę, ukrytych w ciele gruczołów. Ukształtowały się one pod
wpływem tej samej eksplozji hormonalnej, która spowodowała, że w ciągu paru godzin wyrosły
macki obronne; trucizna, jaką produkują gruczoły, jest bardziej zabójcza dla ludzi niż dla
lokalnych istot żywych.
Robert przekręca podbierak i wsuwa pod płaskomątwę jego szeroki łyżkowaty koniec,
usiłując wrzucić ją do wiaderka. Ona zaś zapiera się, przywierając do jaj i czepiając się głazu.
Jest zmartwiony, bo jedno z jaj pękło wskutek silnego nacisku wywieranego przez zwierzę.
Próbuje jednak ponownie, ciągnie mocniej i udaje mu się poderwać płaskomątwę ku górze, w
stronę kubełka, choć jeszcze nie do jego wnętrza. Dalszy wysiłek i stworzenie zawisa na brzegu
kubła na wpół w środku, na wpół na zewnątrz. Potem ostatnie, lekkie szturchnięcie i stwór jest w
środku. Kilka lekkich klapsów w macki, które ciągle jeszcze wczepiają się w brzeg kubła, i
wszystkie — prócz obronnych — przylegają ściśle do ciała. Robert wyjmuje z kieszeni małą
gumową piłkę, którą specjalnie przyniósł ze sobą, i wrzuca ją delikatnie do kubła. Gdy
płaskomątwa atakuje ją obydwoma czułkami, Robert naciska stopą gruszkę spustową, powodując
zatrzaśnięcie pokrywy kubła.
Ostrożnie odrywa cylindryczne jaja płaskomątwy od skały, do której są przyklejone, a potem
wkłada je do jednego ze swoich mniejszych słoików kolekcjonera. Uszkodzone jest tylko jedno
jajo — to które zostało rozbite, gdy po raz pierwszy usiłował oderwać płaskomątwę od jaj.
Gdy wraca do domu, kopuła jest pusta; rodzice poszli do biura wysyłkowego, gdzie oboje
pracują. Na stole w kuchni znajduje się notatka (ta sama, która leżała tam poprzedniego dnia, z
tym tylko, że wczorajsza data została wykreślona, a poniżej wpisana data dzisiejsza) mówiąca, że
rodzice mają zamiar po pracy spotkać się z paroma przyjaciółmi, żeby wypić po kieliszku i
pogadać, a on niech nastawi nasenniacz tak, żeby położył go spać o wpół do ósmej i utrzymywał
we śnie do ósmej rano. W notatce nie ma nic niezwykłego ani nieoczekiwanego, toteż gdy tylko
umieścił płaskomątwę w zamkniętym akwarium, bierze się do nastawiania konsoli.
Rodzice zabronili mu hodować samce płaskomątw i jakiekolwiek drapieżne zwierzęta
planety, ale teraz tak się oswoili z samicami płaskomątw w zbiornikach Roberta, że ten nie
sądził, by zauważyli nowy nabytek. Niemniej zadbał o to, by umieścić go w akwarium, w którym
trzymał największą samicę płaskomątwy; teraz wyjmuje ją i wypuszcza poza kopułę, by sama
znalazła sobie drogę do morskiego dna, na którym dawniej żyła.
Kolację zjada samotnie i na chwilę podłącza się do kanału rozrywkowego, ale jak zwykle
proponowane tam pozycje zaprogramowane są dla ludzi podobnych jego rodzicom, dla ludzi,
którzy nienawidzą tej planety (podczas gdy dla niego jest to jedyna rzecz, którą kocha) i chcą
tylko nieustannie nurzać się w złudzeniach, że lada chwila wrócą do świata, który opuścili;
Robert wyłącza więc kanał i przed snem jeszcze raz ogląda swoje zwierzęta.
Jedna z wszy gumowych wykonuje dziwne ruchy: rozciąga się mocno i kurczy, nie
zmieniając przy tym wcale miejsca. Robert nie zna na tyle wszy gumowych, by wiedzieć, czy
oznacza to, że wesz jest chora. Rozważa ewentualność nakarmienia nią samca płaskomątwy, ale
odrzuca ten pomysł z kilku powodów: jeśli wesz jest na coś chora, to płaskomątwa może się
zarazić, a poza tym płaskomątwa będzie chyba potrzebować trochę czasu na adaptację, zanim
zechce przyjąć od niego pożywienie. No i wreszcie wolałby nakarmić ją rano, jeśli bowiem nie
zje ona wszy gumowej, to Robert będzie mógł usunąć to mniejsze zwierzę, zanim rodzice wrócą i
ewentualnie zobaczą je w zbiorniku płaskomątwy. Gdyby je tam zobaczyli, mogłoby ich
zainteresować, co ono robi w tym zbiorniku, przyjrzeliby się płaskomątwie bliżej i zauważyli
dwie dodatkowe macki.
Jest prawie siódma. Robert kładzie się i bierze książkę, coś o życiu na Ziemi, co go nie
interesuje w ogóle, ale co oficer polityczny poleca czytać wszystkim w wieku Roberta. Robert
czyta do chwili, gdy odzywa się system alarmowy wbudowany w konsolę, powiadamiając go, że
czas odłożyć książkę i ułożyć się wygodnie do snu. Gdy nasenniacz wyłącza Roberta, ten ma
uczucie, jakby po zbyt długim wstrzymywaniu oddechu mógł nareszcie odetchnąć i jakby to jego
oddychanie stawało się coraz bardziej gładkie i łagodne; w końcu Robert odlatuje całkowicie
wytchnąwszy samego siebie i nie ma go już tutaj.
Podrywa się przebudzony przekleństwami ojca. Coś jest nie w porządku, i to bardzo. Pokój
nadal tonie w mroku, ale światełka na konsoli palą się gniewną czerwienią. W sąsiednim pokoju
rozlega się kobiecy śmiech. W chwilę potem pokój się rozświetla. Po drugiej stronie konsoli,
przy wyłączniku światła, stoi ojciec.
— Tato? Co ci jest? — Twarz ojca jest zwierzęca, czerwona, pokryta plamami, pokryta
wyschłym i wysychającym potem. Robert czuje woń idącą od ojca, absynt patagoński na nim i w
jego wnętrznościach. Ojciec przypomina chore, zdychające zwierzę.
— Przepraszam. Potknąłem się o twoją konsolę. Nie chciałem cię obudzić. — Przypomina
sobie coś, co przed chwilą powiedział, wydaje mu się to strasznie śmieszne i zaczyna się śmiać,
twarz mu nabrzmiewa, ojciec zgina się w pół, dławi się i prostuje z powrotem. — Chciałem tylko
pożyczyć na parę minut jakąś płaskomątwę. Postraszę ludzi, potrzeba im trochę dreszczyku.
Robert nie wygląda na obudzonego, informacje właśnie mu przekazywane odgradzają go od
rzeczywistości.
— Ale one giną, jeśli się znajdą w naszym powietrzu dłużej niż przez kilka minut.
— Wiem. Tak jak ryby. — Robert zaczyna sobie właśnie przypominać nową płaskomątwę,
samca o śmiercionośnych mackach, gdy ojciec mówi: — Nie przejmuj się tym, Robuś — i
włącza ponownie nasenniacz.
Gdy Robert budzi się rano, zbiornik samca płaskomątwy jest pusty. Robert znajduje go
martwego w salonie, w kącie pod stołem, gdzie musiał się wczołgać, usiłując się skryć. Nie
wygląda na to, by kogoś zranił ani nawet by ktokolwiek zauważył, że to samiec. Robert słyszy
chrapanie ojca — a może i matki — dobiegające z ich sypialni.
Drzwi do niej są uchylone. Robert zagląda do wnętrza, widzi matkę i ojca śpiących na
zmiętej pościeli.
Waha się przez moment, potem wraca do salonu, wczołguje się pod stół i wydobywa martwą
płaskomątwę. Jej barwy zaczęły już zanikać. Naciska końce dwóch macek obronnych; czyni to
bardzo, bardzo delikatnie. Ciało martwej płaskomątwy jest giętkie, zwiotczałe, przypomina
gąbczasty pęcherz pełen jakiejś cieczy. Kropelka zielonkawego płynu pojawia się na końcach
pazurów.
Woreczki z trucizną są ciągle jeszcze pełne; płaskomątwa musiała być zbyt przerażona lub
zbyt zaskoczona, by się bronić, nim zabiło ją powietrze kopuły. Może zbyt krótko była samcem,
by doznać stosownych zmian w zachowaniu.
Robert podnosi płaskomątwę, trzyma jej ciało w ramionach, a w dłoniach po jednej
szponiastej macce obronnej. Idzie cicho do pokoju rodziców, popycha drzwi, by się otwarły
szerzej, i wchodzi do środka.
Zbliża się do podnóża łóżka, skąd ma dostęp do obojga naraz, równocześnie wbija ostre
pazury w grube mięśnie ich łydek, naciska końce macek najmocniej, jak tylko potrafi, naciska
jeszcze długo po tym, jak worki na truciznę stają się zupełnie puste, a jego matka i ojciec bardzo,
bardzo nieżywi.
Tajemnica młodego dżentelmena
Russ Joanna
W życiu natrafiamy tu i tam na okruchy dramatów, a nikt nie jest na tyle uprzejmy, by nam
uzupełnić brakujące części. Słyszymy fragmenty rozmów, postrzegamy oderwane poczynania, a
nawet obserwujemy długo coś, czego ukrytego mechanizmu, wprawiającego to coś w ruch, nie
jesteśmy w stanie uchwycić.
Kiedy jednak czytamy jakąś opowieść, autor jest zwykle łaskaw odegrać rolę Boga i
opowiedzieć nam dokładnie wszystko. Może to właśnie dlatego opowieść daje dużo więcej
satysfakcji niż życie — i jest to zarazem dużo mniej niż życie. Dlaczego by nie przekazywać
opowieści tak, jak się przekazuje życie, przyjmując przy tym, że czytelnik sam sobie wypełni luki,
oparłszy się na własnej znajomości życia... literatury science fiction?
Ledwie Eliza znalazła się w swoim Lochu, pierwszą myślą, jaka pojawiła się w jej głowie,
było: jak się z niego wydostać.
Podeszła do Drzwi — były zamknięte. Spojrzała na Okno — tkwiła w nim żelazna Krata.
Zawiedziona, zaczęła już z rozpaczą myśleć o niemożności Ucieczki, gdy szczęśliwym trafem
spostrzegła w Kącie swej Celi małą piłę i drabinę sznurową.
Jane Austen Henry and Eliza
6 czerwca 1885 — wsiadam na parowiec „Prezydent Hayes” idący z Londynu do Nowego
Jorku. Czytałem Charcota i podśmiewałem się — czego to ludzie nie wymyślą, kiedy usiłują
objaśnić siebie samych! Wiem jednak, że będziesz chciała mieć jak najwięcej prac z zakresu
fizyki i ekonomii, wysłałem więc materiały Royal Society, Astronomical Journal, ostatnie
numery The Lancet itd., a ponadto nową, bardzo zajmującą pracę pod tytułem Kapitał, którą jak
sądzę, uznasz za przydatną. Maria Dolores łaskawie pogodziła się z koniecznością noszenia
spódnic, halek i butów, a nawet, szczęśliwie dla mnie, odkryła w sobie upodobanie do kapeluszy;
niemniej tylko nieznajomość poprawnej angielszczyzny nie pozwala jej na najgorsze ekscesy, do
jakich jest zdolna. Płynąć z piętnastolatką ze slumsów Barcelony, zarejestrowawszy ją jako
własną córkę to niezły sposób na przeprawę przez Atlantyk, zwłaszcza jeśli zważyć, że muszę,
tak jak zwykle, zarabiać tu na życie. W wolnych chwilach będę nadal podczas podróży pisał do
ciebie; jeśli nadam list w Nowym Jorku, to dotrze do Denver przed nami. W każdym razie ta
pisanina nie przyniesie żadnej szkody — będę ją trzymał zamkniętą i ćwiczył się w tej osobliwej
sztuce; nie zastąpi ona jednak prawdziwego życia, co sam wiesz i wiem ja (ta marna istota!).
Pisanie pozwala oderwać umysł od statku. Rozlega się tu jeden wielki łoskot, który zaczyna już
oddalać się od nieskończenie większego hałasu londyńskiego, ten zaś w ciągu ostatnich paru
tygodni stał się wprost nie do zniesienia. Kupiłem mnóstwo powieści groszowych, na których
Maria Dolores będzie mogła ćwiczyć angielski. Jeśli to zawiedzie, zajmę się jej manierami, te
bowiem są wprost odrażające. (Ostatnie parę tygodni poświęciłem całkowicie na korepetycje z
Jedzenia: Nie Okazywać Łakomstwa, Nie Jeść Palcami, Nie Kląć, i tak dalej).
Łup łup bang bang! (Maria Dolores schodzi do kabiny. Następne będzie Chodzenie.)
— Mamacita! (głośno ze swej kabiny, która łączy się z moją).
— Papo — poprawiam ją odruchowo.
— Papa — rumieni się. Potem podchodząc do miejsca, gdzie siedzę i piszę, mówi po
hiszpańsku: — Nienawidzę tych butów. Nie mogę ich zdjąć.
Sięgam do małego biurka, wyjmuję łyżkę do butów i pokazuję jej z daleka.
— Papa, ale one mnie cisną — mówi. Obrzuca buty hiszpańskim słowem chingar, a ja
chowam łyżkę z powrotem. Dobra, mała duszyczka, tuli się do mnie na wpół erotycznie i prosi
dziecięcym głosem: — Papo, mogę zjeść kolację z tobą i kapitanem? — Daję jej klapsa po
łapach; nie wolno kraść klucza.
— Masz dwanaście lat, Mario Dolores — mówię. — Zachowuj się jak na ten wiek przystało.
— Tu madre! — mówi ona. Staram się nie pamiętać o tych dzikich, bosych stopach
wtłoczonych w ową fantazję dla dziewczynek wymyśloną przez londyńskiego szewca. Mówię po
angielsku:
— Mario Dolores, dżentelmen nie może podróżować z młodą kobietą w wieku lat piętnastu,
choćby nawet była niskiego wzrostu i drobna. Nie może także jadać z nią posiłków, dopóki ona
nie nauczy się właściwych manier. A teraz połóż się i czytaj swoje książki. Stopy będą
wypoczywać.
— Następnym razem będę twoim synem — mówi Maria Dolores wlokąc się do swej kabiny.
Widzę, jak przegląda książkę Górnik Ned, opowieści z Zachodu i inne. I to jest ta chwila
wstrząsu, porywu, radości zapierającej dech. Ona myśli sobie: ach, te książki! i rzuca się na
łóżko, ja wstaję i idę tam, gdzie widzę jej białe dziewczęce łydki i dziewczęcą sukienkę.
— Maria Dolores — mówię — jestem twoim ojcem, a ty zapomniałaś mi podziękować.
Odwraca się zakłopotana. Jesteśmy sami.
— Jeśli zawsze — mówię — będziesz się zachowywać w domu tak, jak masz się
zachowywać w miejscach publicznych, to nigdy nie zapomnisz właściwych manier.
Powiedziałem to z naciskiem, ona więc wstaje urażona z łóżka. Rozumiesz, wiele z tych
rzeczy ciągle jeszcze wydaje się jej tajemnicze. Robi dyg, jakiego ją nauczyłem.
— Gracias, Papa.
— Teraz po angielsku — mówię.
— Dziękuję, tatusiu, za książki. Jestem pewna, że będą mi się podobały.
— Dobrze — stwierdzam. — Dużo lepiej. Teraz czytaj — a ona natychmiast jest już o sto
mil stąd, jej długie czarne włosy zwieszają się z krawędzi łóżka. Cóż by mogli z naszego życia
zrozumieć w Salpetriere! — ale na szczęście Europa jest już na tyle daleko, że mogę się nią nie
przejmować. Anglią także. Wśród pasażerów z pierwszej klasy nie ma jakichś wybitnych
umysłów, choć stary lekarz z końca korytarza od momentu wejścia na statek obserwował nas
dwoje z „przenikliwą”, choć amatorską uwagą, co z jednej strony psuło mi nastrój, a z drugiej
było niezwykle zabawne. Niemniej muszę na niego uważać; jak to mówią w górach, „nawet gęś
dojdzie z Leadville do Kansas, jeśli jej dać dość czasu. (W klasie turystycznej jest parę tęgich
głów, ale tamci nie zajmują się nami). A więc Joe Smith z Kolorado stroi się do kolacji: płaski
pierścień z brylantem, bryłki złota na spinkach przytwierdzających gors, złoty zegarek, solidna
złota tabakierka, pistolet z perłową rękojeścią. Włosy po obu stronach przedziałka zaczesane do
tyłu przy pomocy szczotki z mahoniową rączką, która tak się spodobała Marii Dolores dwa
tygodnie temu na wystawie sklepu przy rue de Rivoli. Wychodząc na korytarz czerpię wielkie
zadowolenie z napotkania niezadowolenia doktora, przystaję więc, co sprawia, że i on musi
przystanąć, ja wyjmuję papierosa, zapalam. W tej chwili podejrzany Włoch towarzyszący małej
panience staje się młodym dżentelmenem z Zachodu: zamożny, wysoki, szczupły, ciągle jeszcze
mocno opalony. W rozmowie trzeba być ostrożnym: łatwo bowiem można odpowiedzieć na nie
postawione pytania. Mówię tylko:
„Dobry wieczór, panie doktorze”.
— Skąd...
Uśmiecham się.
— Podsłuchałem pana rozmowę z pasażerem. Zapewniam pana, że mimowolnie. I jeśli
wolno mi odpowiedzieć na nieuniknione pytanie, pana akcent jest, jak wy to nazywacie,
środkowoatlantycki. Studiowałem w...
Jego uniwersytet, jego koledż. Rozmawiamy o tym. On szuka jakichś skaz, ale oczywiście
nie znajduje żadnej. Peroruje coś o „młodej damie”, ale kiedy zarzekam się, że straszne z nią
utrapienie, stara mi się zasugerować, że jest rozpaczliwie nieporadny, potrzebuje kobiecej ręki,
nieoczekiwana opieka, ciotka w Denver, drugi kuzyn się zaręczył i tak dalej. No dobrze. We
wszystkim tym widać, że bardzo się garnie do mnie i przez chwilę zastanawiam się, czy nie
będzie z tego jakiegoś kłopotu, ale nie; jest tylko zwykłe zamieszanie i bałagan. Gawędzimy.
Chyba ustaliłem, gdzie grają w pokera. Doktor zaprasza mnie, bym zjadł z nim kolacja a Ja
przyjmuję zaproszenie — nie wyglądałoby dobrze nie przyjąć. On bierze głęboki wdech i wypina
pierś stwierdzając autorytatywnie: „Podróż będzie spokojna”. To po to, żeby zrobić na mnie
wrażenie. Przy stole siedzą dwie mężatki, chwilowo bez mężów; od tych kobiet staram się
trzymać z daleka, staruszek zajęty swoimi długami i upadkiem interesu oraz para matka— córka
tego beznadziejno-bezradnego typu, kiedy to rosnąca marność karmi rosnącą nienawiść, a
wszystko przez wzajemne sczepienie ze sobą i przez to, że jedna nie może się obejść bez drugiej.
Mnóstwo piór, falban, poduszek, gorsetów, opiętych bucików. („Maria Dolores, kradnąc króliki,
była szczęśliwsza). Na środku stołu bukiet kwiatów (pierwszy wieczór), zbytnia obfitość
jedzenia, ciężkie szklanki z monogramami, ciężkie sztućce i porcelana z monogramami i
nieokreślone ogólne uznanie dla tego wszystkiego z równoczesną świadomością, że nie ma to
dostarczać przyjemności, lecz raczej abstrakcyjnego uczucia satysfakcji. (Wrażenie zamożności).
Wszystko grube i uproszczone ze względów komercjalnych i z racji ewentualności złej pogody.
Każdy udaje, że nie zauważa kelnera (on zaś jest organizatorem związków zawodowych). Po
kolacji mały antrakt z młodszą z dwu mężatek. Wszyscy jesteśmy uroczy: pani, ja, Maria
Dolores; musimy być tacy, nie możemy tego zmienić; w tej sytuacji i na tym poziomie są rzeczy,
którym dżentelmen musi ulec, pomimo swoich zasad. („Cóż za piękna noc, panie Smith. Czy lubi
pan gwiazdy?”) Ona bez towarzystwa nie może się nigdzie ruszyć wieczorem. Chodzimy więc
zawzięcie w kółko po pokładzie, a pani..... prowadzi większość konwersacji:
„A więc jest pan właścicielem kopalni srebra w Leadville, panie Smith?” „Mój ojciec, proszę
pani” — tak aż do wyczerpania tematu. Maria-Dolores nie jest dobrą wymówką, bo pani..... może
„przejawić zainteresowanie” i zechcieć ją „kształtować”. Ach ten tępy, ustawiczny, wymuszony
brak, który nauczyła się nazywać „miłością”, a który tak wspaniale łagodzi ramię dżentelmena,
jego twarz, jego rozmowa. Straszne zajęcie. Ostatecznie uciekam na pokera do saloniku
dżentelmenów — to jest do jednego z saloników — gdzie problemem jest nie tyle wygrać, co
raczej nie wygrać zbyt dużo. Pierwszego wieczora zawsze przegrywam, taki mam zwyczaj.
— Nowy gracz! Jak pana godność?
— Joseph Smith z Kolorado.
Niezbyt oryginalne żarty o mormonach, wiele nerwowego śmiechu, przechwałki, silne
uściski rąk. Rozmawiają o kobietach. Wszyscy przed trzydziestką, z wyjątkiem jednego starego,
który jest zawodowcem; muszę mieć się przed nim na baczności. Wprowadzam do swojej mowy
trochę dialektu z okolic Leadville, mówię tak, jak tego oczekują: nie gram z panami oczywiście,
myślałem sobie, że się tylko przyjrzę.
Poważna gra. Strach przed śmiercią, przed porażką. Ryzykują cały swój los, wychodzą cało.
Jeden opuszcza pokój ukrywając łzy i stwierdzając z udawaną obojętnością: „Spłukałem się”.
Staram się uzgodnić ze sobą to, co widzę, co „powinienem” widzieć, co oni sądzą, że widzę.
Duszny mały pokój. Trochę przegrywam, trochę więcej wygrywam, potem znów tracę, potem
przegrywam wręcz tragicznie: ponad trzysta funtów.
— Na pewno będzie pan chciał się odegrać — mówi zawodowiec, który wie dobrze, że nie
jestem nowicjuszem. Znaczył karty, to ułatwia sprawę. Znowu trochę przegrywam, a on potem
pozwala mi odzyskać około jedną trzecią. Porozumiewawcze mrugnięcie: „Kończ, skoro jesteś
do przodu”. Gram i przegrywam znowu. Co oznacza, że czas odejść od stołu, zważywszy na
szacunek dla bogatego tatusia i jego obiekcji moralnych.
— Wy panowie chyba urodziliście się z talią w rękach!
Obietnica... (zakłopotany).
— Czemu by się trochę nie zabawić? — (udaję zasmuconego).
Zawodowiec mówi poufnym tonem:
— Do zobaczenia jutro wieczorem.
No więc to już załatwione. Maria Dolores śpi. Stary doktor Nadętek mija mnie w hallu,
uśmiechy, ukłony, on cały szczęśliwy, nieświadom, że jego młody przyjaciel schodzi na psy.
Otwieram drzwi do swojej kajuty, Maria Dolores się budzi, woła: „Przyjdź porozmawiać ze
mną”. Znaczy to dokładnie to, co znaczy: jestem samotna, ciekawa świata, lubię cię, potrzeba mi
trochę pogawędki. Jak większość z nas w jej wieku, jest zadziwiająco przejrzysta.
Pyta poważnie:
— Papa, co napędza statek?
— Maszyny — mówię. — Wielkie duże maszyny. Tam na dole. (Wskazuję na podłogę). —
Palą w nich węglem.
— W nocy też? — Zabawne jest widzieć, jak usiłuje sobie wyobrazić ten fenomen; z rzeczy
opalanych węglem zna tylko piec kaflowy.
— Ludzie wrzucają węgiel do maszyn — mówię. — Przez całą noc.
Budzi się na dobre:
— Teraz też?
— Tak, teraz też.
W jej głowie żywy obraz rozległej jaskini z drzwiami i ogniem w środku.
— To musi być niezwykłe.
— Nie dla nich — mówię.
Dziwi się.
— Ponieważ — tłumaczę jej — jest tam bardzo gorąco. I bardzo, bardzo ciężko. I strasznie
chce im się spać.
Stara się wymyślić, dlaczego to robią, i rozwiązuje zagadkę:
— Jeśli oni napędzają statek, to decydują, dokąd on ma płynąć.
— Nie — mówię. — Ktoś inny. Nie kapitan. Grono dyrektorów. Nie, nie winogrono. Ludzie.
Jej zasypiająca myśl przemienia halę z piecem (który ja mogę oglądać, słyszeć, obwąchiwać i
dotykać z tuzina stron) w pieczarę Aladyna; „Płacą im bardzo dobrze. Robią fortuny”.
— Później pomówimy — ucinam. Wywód, jak pomóc innym, dołączy, gdy przybędziemy do
domu. Odpowiedź jest w książkach, które ona czyta, ale książki się nie liczą; nie są realne. Tylko
w Barcelonie są nędzarze. I nawet Barcelona była łaskawa dla osieroconej Marii Dolores, a ta
inną ma dolę niż skwaszona, wychudła Maria Elena, która pracowała po szesnaście godzin na
dobę przy wyrobie zapałek, aż straciła czucie w rękach. Albo ta miła, lękliwa Maria Teresa, którą
sprzedano i która zaszła w trzynastym roku życia. Albo brzydka, wygłodzona, zwiędła Maria
Mercedes z twarzą pokrytą ranami, bita przez swoją mama. Połowa dziewczynek z hiszpańskiej
biedoty nosi imię Dziewicy; przez sen Marii Dolores jak myszki przemykają ich błyskające bose
stopy. Teraz śpi. Coś zawsze strzegło tej myszki, ostrzegało ją, wiodło, ogrzewało. Coś czyniło ją
bezpieczną i szczęśliwą nawet w wieku lat piętnastu.
Tak jak ciebie. Jak mnie.
7 czerwca... Filuterny liścik od pani...... zapadam więc
w chorobę, przez cały dzień tkwię w kajucie w szlafroku, nie wychodzę i uczę Marię Dolores
manier. Wścieka się coraz bardziej i bardziej, aż pod wieczór zaczyna mnie nękać.
— Następnym razem jadę jako twój syn! Gdy tylko dotrzemy do gór, mówię jej, będzie
mogła podróżować w dowolnej postaci, jaka jej się spodoba.
Nawet jako skacząca ropucha.
— To bym chciała — wskazuje na ilustrację książkową przedstawiającą damę w okazałym
stroju. Czy będzie mogła się tak ubrać, gdy przyjedziemy do domu? Niektóre fragmenty tego
stroju to czyste utrapienie — ale jej się przejadła już rola dwunastoletniej dziewczynki. Mówię,
że owszem i że poślemy do Denver po taki ubiór.
— No a czy mogę się ubierać jak mężczyzna?
— Tak? (wskazuję na siebie). — Oczywiście.
Ona nudzi dalej:
— W górach na pewno nie ma kobiet.
— To prawda — mówię. (Jest zdezorientowana).
— No a ja? — pyta.
— Gdy ty tam przyjedziesz, nadal nie będzie kobiet.
— No a czy ty... czy tam są sami mężczyźni?
— Nie ma tam mężczyzn, Mario Dolores, jesteśmy już dalece ponad to.
Poddaje się, rozgoryczona. Jej głowa, podobnie jak głowy wszystkich innych, pełna jest los
hombres y las mujeres, tak jakby to było naturalne zjawisko przyrody: damy z siedzeniem
wydętym jak po napompowaniu pompką do roweru, panowie ze sterczącymi wąsikami całujący
dłonie dam. Jeśli powiem: „Las hombres y los mujeres”, jak to już raz zrobiłem i mam ochotę
powtórzyć, chyba będzie chciała mnie kopnąć.
— Nudzi mi się! — Idzie w stronę luku, wygląda, stwierdza, że nie ma tam nic zajmującego;
na statku cały tłum ludzi, ale ja trzymam ją z dala od nich.
I jeszcze coś. Myślę, że okłamywałem samego siebie, co zresztą tutaj przychodzi tak łatwo.
Ona jest już za duża; zbyt długo byliśmy razem. Byłem dla niej tak chłodny, jak tylko mogłem,
właśnie z obawy przed tym. Odwracam się do niej plecami, nakładam wieczorowy żakiet,
zawiązuję krawat; ona podnosi oczy. Wstrząs elektryczny, pokusa wręcz nieznośna. Jak wtedy,
gdy w czyimś umyśle sprawy pojawią się nagle w zupełnie nowej perspektywie. Och, mój drogi,
co ja mam robić? Co powiedzieć? To żywa ludzka istota. Jedna z nas.
— Wiesz wszystko — mówi. — To po co w ogóle pytasz? Robiłam to wcześniej. Z
dziewczętami też; dziewczęta robią to z dziewczętami, a chłopcy z chłopcami, wiadomo.
Wstaje powoli, po chwili wewnętrznej walki:
— Lubię cię.
— Zamknij drzwi wejściowe — mówię beznamiętnie. A kiedy zamknęła: — Usiądź. Nie,
nie, w przeciwległym kącie. — Potem: — Myślisz sobie, jak by to było miło? Myślisz o tym w
tej chwili?
Odbita fala omal mnie nie porywa. Mówię dalej, jakby nic się nie stało:
— Nie. W ogóle nie byłoby miło.
Posłuchaj, Mario Dolores, mówiliśmy już o tym, o różnicy i o tym, że skoro jesteś
dzieckiem, jest to wykluczone. No zgoda, nie jest to coś, co można wedle woli dopuszczać lub
wykluczać, tak jak się otwiera i zamyka oczy. Najpierw traci się poczucie tożsamości; jest to jak
śmierć za życia. Przy tym całym zgiełku wokół albo skończysz z tym, i to tak szybko, że nic nie
zdoła cię skusić, albo zwariujesz jak mysz zamknięta w zegarze, a ja będę musiał sprowadzić
lekarzy, żeby cię uśpili morfiną na całe tygodnie, co bardzo zaszkodzi twojemu zdrowiu, dużo
kosztuje, a co najgorsze, sprowadzi na mnie wiele podejrzeń; na to zaś ani ty, ani ja nie możemy
sobie pozwolić. Czy naprawdę chcesz, żeby cię zabrali ode mnie i zamknęli gdzieś na zawsze?
(Albo te wszystkie inne sprawy!)
No cóż, słucha, ale równocześnie czerpie istotną przyjemność z obserwacji ruchu moich
warg; muszę mocno trzymać się biurka.
— Ale dlaczego... — zaczyna, a potem przerywa, zrozumiawszy ostatecznie, że ja wiem.
— Dlatego — mówię — że tak się dzieje, gdy się jest młodym.
Jako ten, który wie o tyle więcej od niej, siedzę, kolana drżące, twarz ukryta w dłoniach.
Dwa lustra, umieszczone (jak u fryzjera) w taki sposób, że odbijają się w sobie nawzajem
nieskończoną ilość razy, a każde wie, co czuje drugie. Jest to jak połączenie, które otwiera
wszystko, nawet dusze. Jestem tak rozstrojony, że nawet nie wiem, iż ona idzie ku mnie przez tę
niewielką kajutę; uświadamiam to sobie dopiero wtedy, gdy dociera do moich uszu odgłos jej
oddechu. Zanim ją dostrzegam, czuję zapach jej włosów i ciała.
— Czy będziemy mogli to robić później? — pyta, a ja przytakuję ruchem głowy. Gdzieś w
Kansas, z dala od ludzi! Mówi, bardzo poruszona:
— Och, pocałuj mnie, tylko jeden raz, żebym wiedziała, że się na mnie nie gniewasz! — a
mnie udaje się powiedzieć:
— Nie gniewam się na ciebie, Mario Dolores, zostaw mnie w spokoju, proszę — ale mówiąc
to, nie wierzę już sobie. Ona, mała kłamczucha, zamierza mnie pocałować; po tym nastąpi
niemożliwe spadanie w dół, przed którym naprawdę nie mogę już uciec. Udaje mi się jednak
jakoś wstać i wyjść na korytarz bez dotknięcia jej (fatalnej!); drzwi się zamykają, co, jak
zapewne się domyślasz, w niczym nie pomaga.
A więc zrobiłem z rozmysłem to, co ostatnio zrobiłem bezwiednie przed piętnastu laty wobec
mojego pierwszego miasta (trzysta dusz); stary Nadętek idzie spokojnie korytarzem, ale nie
szkodzi: pierwszeństwo dla sprawy najważniejszej.
Wykluczyć tamto.
Zapach kwiatów pomarańczy staje się dotkliwy i dławiący: sól amoniakowa. Nadętek
odsuwa się i odwraca do mnie plecami. Leżę na czymś, ale nie w swojej kabinie; przez chwilę
zamglonym wzrokiem nie mogę dostrzec nic prócz jego szerokich pleców. Równie bezradny jak
inni. Mówi:
— Sądziłem, że będzie lepiej nie niepokoić panienki. Stwierdzam, że kaszlę mimowolnie,
siedzę na krawędzi jego koi, łóżka, czy jak-to-tam-nazwać. Ocknąłem się na dobre, on zaś jest
naprawdę wyjątkowo głupi. Mówi: „Wydaje się, że ma pan pęknięte żebro”. Mając najwyżej
półtorej minuty na pierwsze prawdziwe przyjrzenie mi się dodał, rozumiesz, dwa do dwóch i
wyszło mu pięć: Zboczeniec. Homoseksualista. Masturbant. (Takie preparują słowa; możesz je
znaleźć w tekstach medycznych). Zdziwisz się zapewne i uznasz, że nie zdarza się to często;
jednakże typizacja jest tak zakorzeniona, tak szczegółowa i absolutna, tak im wpojona jako
pewien nawyk, że w pewnych granicach widzą oni mniej więcej to, co spodziewają się zobaczyć,
zwłaszcza jeśli nosi się maskę poprawnego zachowania. Swoją pomyłkę popełnił był wcześniej,
ale ci którzy ją robią, zwykle nie ujawniają tego — bądź z przyjaźni, bądź po prostu z braku
zainteresowania. Ten tutaj stanowi przypadek owego fatalnego połączenia życzliwości z
ciekawością. Pod jego pozornym oburzeniem kryje się bowiem współczucie i zakłopotanie;
chciałby w rzeczywistości powiedzieć: „No, drogi przyjacielu, zapomnij o tym wszystkim,
przyjmij, że tego nigdy nie było, co?” I obaj będziemy się czuć o wiele lepiej. Jednakże jest on
także i zafascynowany. A nawet, o czym sam nie wie, przyciągany. No bo wiesz, on jest
nastawiony na ciało kobiece, ale z drugiej strony to ciało jest odpychające, brudne, głęboko
przerażające, co on jako lekarz musi lepiej wiedzieć niż inni, a zarazem silniej odczuwać (a jako
doktor wierzy, że jego dezorientacja ma charakter prawdy absolutnej); a wreszcie, co najgorsze,
straszliwa nuda tego zajęcia związana z utratą złudzeń w późnym okresie życia: kobiety, choroby
kobiet, nieustanne rozczarowanie aktem (nic dziwnego!), nieczystość całej sprawy, a w końcu
zbrukanie i zasadnicze podejrzenie, że wszystko jest tylko „propagacją”, jednym z brzydkich
oszustw tej bezosobowej i bezdusznej Natury; jest się jednak na tyle głupim, by go
sentymentalizować. (Podsumowuje to powtarzając niekiedy: „Za stary jestem na to; niech młodzi
robią z siebie głupców!”)
Pochrząkuje z godnością. Nadyma się. Bredzi. Spogląda na mnie. Z tej powodzi dociera do
mnie:
— Pan... pan powinien chyba dać sobie zbadać żebro. — (Myśli o sobie. Ze to niby on
będzie badał, stary łakomy kociak!)
— Dziękuję — powiadam — już było badane. Powiedziano mi, że nie ma potrzeby
unieruchamiania.
— Wypadek?
— Nie, bójka. — Jest pewien, że wie, o co. Obchodzi mnie na palcach swoim umysłem z
całą wyćwiczoną biegłością starego Rutherforda B. Hayesa, usiłując złapać wiewiórkę; gmera
wśród narzędzi w swojej torbie lekarskiej, jakby miał tam włożyć coś zupełnie innego, kaszle,
układa i przekłada swoje słuchawki — a takie jest podobieństwo między nimi, że wprost nie
mogę się powstrzymać od wyobrażenia sobie doktora zapędzonego w kąt frontowej werandy
naszego domu i wywlekanego stamtąd, gdy wrzeszczy, macha ogonem, ma nastroszone futro, i
bezpowrotnie utracił już przekonanie o nietykalności; kurz i pajęczyna na jego starych,
wspólnych im czerwonawożółtych wąsikach. Mówi:
— Powinien pan... prowadzić życie bardziej aktywne. Wie pan, ćwiczenia na wolnym
powietrzu. Wzmocnić się trochę.
— Mieszkam na ranczo, panie doktorze.
— Ależ, drogi przyjacielu — wybucha — nie wolno panu... to oczywiste... ze względu na
pańskiego ojca.. i to biedne dziecko...
— Ze mną jest bez wątpienia o wiele bardziej bezpieczna niż z panem — mówię sucho. Ma
to go rozwścieczyć. Zgadzam się, ze trudno o logikę w tej sprawie, ale u jej podstaw można
znaleźć istotne pomieszanie idei: dziedziczność, uwarunkowanie biologiczne, choroba, kwestia
wyboru, nieczystość moralna i jeszcze pięć czy sześć innych nie wymienionych pojęć. Jest
jeszcze pośredni ukłon wobec męskości sześćdziesięciolatka. Dlaczego stary Rutherford B.
Hayes w godzinę po haniebnym potraktowaniu go przez jednego z nas dochodzi do mętnego
przekonania, ze został ocalony przez wielbiciela, i tuli się do jego piersi z wdzięcznością jak
kochanek. Te przypadki są do siebie podobne. Nadętek jest nie tylko, jak powiedziałem
wcześniej, głupi; jego głupota stanowi zasadniczą przyczynę jego życzliwości. Brzmi to bardziej
okrutnie, niż ja sam to odbieram; powiedzmy więc, że jest w nim prawdziwa niewinność,
świeżość, której jego „idee” nie naruszają — a tym bardziej nie naruszają jego „przyzwoitości”,
która jest (jak to zwykle u nich) najgorszą sprawą z nim związaną. Moja uwaga przez moment
ożywia ów mechanizm, potem mechanizm zwalnia — bo przecież powinienem mieć swe
„poczucie przyzwoitości”, by odczuć wstręt do samego siebie, najgorsza sprawa — wypowiada
najcięższe oskarżenie, do jakiego jest zdolna ta biedna stara dusza: „Do diabła, sir, przecież pan
wie, kim pan jest!”
Niech się trochę pomartwi. Powolnymi ruchami przypinam gors, zapinam mankiety, sięgam
po krawat. Poprawiam przemyślnie skrojony żakiet, wyszedłem bez pistoletu, bo Nadętek
mógłby zwrócić na niego uwagę. Co on mógłby z tego zrozumieć? Zaczyna się wstydzić samego
siebie, czas więc mówić. Przemawiam spokojnym, równym głosem:
— Doktorze, jestem tym, czym mnie uczyniła natura. Nie była to sprawa mojego wyboru i
dlatego nie zasłużyłem ani na potępienie, ani na uznanie. W ciągu swego życia nie uczyniłem nic,
czego musiałbym się wstydzić i mam nadzieję, że wybaczy mi pan, jeśli napomknę, iż moje życie
wymagało dużo większej samotności i było bardziej gorzkie niż w przypadku pana. — Tu biorę
ze stolika przy łóżku kunsztownie oprawioną w złote ramy fotografię jego zmarłej żony, mówiąc:
— Domyślam się, sir, że ta dama jest pana bliską krewną?
Potwierdza, teraz już pełen wyrzutów sumienia. Mówi ochrypłym głosem: To moja żona.
Odkładam.
— Dzieci?
Potwierdza skinieniem głowy.
— Już pewnie dorosłe. — Lepiej odłożyć na bok porównywanie. Stwierdzam tylko: — Może
pan być pewien, sir, że moja mała hiszpańska kuzynka jest pod względem moralnym ze mną nie
mniej bezpieczna, niż gdyby przebywała w kościele. Moja zamężna siostra w Denver chce jej
zapewnić schronienie. Tam właśnie ją wiozę.
Nie przesadzić. Wyjść jak najprędzej. Rozmawiamy jeszcze trochę o mojej siostrze, pannie
Butte, o siostrzenicach i kuzynach — jego ustalone pojęcia o tym, czym jest rodzina, sprawiają
mi kłopot, bo są dość rygorystyczne, i muszę wypracować sobie pewien pogląd, by się z
doktorem nie zgadzać zbyt ściśle — a on jest tak zadowolony z siebie, ze swej wielkoduszności i
dobroci — i ze swego szczęśliwego losu w porównaniu z wiemy-dobrze-kim — że proponuje mi
kieliszek. Mówię:
— Nie, sir. Nie jestem abstynentem i jak pan widział, piję wino do kolacji, ale poza tym nie
używam alkoholu.
Bagatelizujące prychnięcie.
Potrząsam przecząco głową.
— Nie używam mocnych trunków, panie doktorze. Nasi ludzie z pogranicza dostarczają
prawdziwie złego przykładu. W osadach górniczych widziałem tylu zrujnowanych ludzi — i to
dobrych, normalnych, młodzieńców, którym skądinąd zazdrościłem. Te tragedie pomogły mi
zachować wstrzemięźliwość. To, co dla pana, sir, jest tylko pokusą, dla mnie jest trucizną.
On, zatroskany:
— Ale ból tego żebra...
Potrząsam głową.
Jest bardzo poruszony.
Ja też.
Potem znów do pokera, z twarzą pokerzysty, odegrać te dwieście pięćdziesiąt funtów. Robię
to następująco: przegrywam efektownie, ale wygrywam po odrobinie, a co pewien czas chowam
pieniądze do kieszeni, tak iż nie widać, żebym wygrywał zbyt dużo. Wymaga to tylko niewielkiej
zręczności dłoni w momencie, gdy uwaga graczy jest zaprzątnięta czymś innym.
Lecz szuler wie.
9 czerwca. Dwa dni złej pogody, choroba morska zmogła prawie wszystkich pasażerów. Aby
nie wyrzygać z siebie wnętrzności, muszę się mesmeryzować nieco lżej niż do snu, ale na tyle
silnie, by umieścić się w jednej wielkiej, wygodnej, pijanej mgle.
(Przy tych warunkach powieści, które kupiłem dla Marii Dolores, nabierają trochę większego
sensu). Ta młoda dama, która nie uległa chorobie, pałaszuje posiłki z apetytem i w euforii
wolności i biega sama po wyludnionym pokładzie i jadalni. Lista zakazów: nie mówić ani nie
rozumieć po angielsku, nie kląć, nie zdejmować bucików, nie wypinać się, nie wykonywać
nieprzyzwoitych gestów, nie wychodzić poza teren pierwszej klasy i tak dalej. Śmiała się,
słuchając tego. Ktoś stwierdza autorytatywnie — ktoś gdzieś na statku — że pogoda jutro się
poprawi; podobno wydostajemy się z obszaru czegoś jak-mu-tam. Ja jednak niewiele
dosłyszałem.
10 czerwca. Ten stary kocur opisuje mój, jak on to nazywa, przypadek: nazwiska, daty,
szczegóły; nic z tego nie może ukazać się drukiem! On nawet zamierza przekupić stewarda, by
stwierdzić, czy w moich kufrach nie ma strojów kobiecych — idiotyzm, który obojgu nam napyta
wielkiej biedy. Wyjaśniłem to Marii Dolores, która po prostu wzruszyła ramionami, śmiertelnie,
biedna duszyczka, znudzona i bardzo niezadowolona z konieczności ograniczania swoich uczuć
do mnie.
— Idź i podrzyj to — mówi.
— Nie — stwierdzam — to on musi to podrzeć. W przeciwnym razie... — i wskazuję
znacząco na otwór łukowy.
Mówi, że on jest chyba za gruby i nie przejdzie, dodając, że tak czy owak wszyscy, którzy
mówią po angielsku, są obłąkani. Wedle jej poglądu na temat maricóns: (a) wszędzie ich pełno,
(b) mniejsza o nich (chciałbym, żeby doktor podpisał się pod tym poglądem) i (c) proszę, proszę
proszę pozwolić jej wyjść choćby na chwilkę, zanim ona zwariuje.
— Tak — mówię — tak, teraz musisz. — Wypada z wrzaskiem do sąsiedniego pokoju.
Teraz bowiem wiem jak i powiem jej, choć jak pani H. B. Carrington, której Tajemnicę
skradzionej narzeczonej (8 tomów, twarda oprawa, ilustr.) Maria Dolores ma zamiar wyrzucić
przez właśnie przez siebie otwarty luk, muszę krzyknąć: „Przestań natychmiast!” Tobie nie
powiem. Autorzy książek nigdy nie mówią; zapewne uważają, że ich opowieść staje się przez to
bardziej podobna do rzeczywistego życia. A więc możesz mnie uznać za jednego z nich i racz nie
zaglądać na koniec.
Mam zamiar go zhańbić. I to tak, że nigdy już nie napisze ani słowa o mnie — ani nawet nie
pomyśli. Sądzę, że zgadujesz. Niezbyt miłe, ale łatwiejsze niż topienie, no i (przy tym tłumie na
statku) bezpieczniejsze.
Teraz, w tej minucie, doktor pisze w przypływie natchnienia, że jedynym, co uchroniło mnie
od „losu” istot mojego „typu” (koronkowe pończochy, kobiecy ubiór, odwiedzanie spelunek,
nienaturalne stosunki, alkoholizm, upodobanie do kosmetyków, nieuchronna degeneracja
moralna, w końcu obłąkanie — tak całymi stronicami, prawdziwie straszny materiał), było moje
zdrowe życie na świeżym powietrzu w twardym, męskim klimacie zachodniej Ameryki!
Maria Dolores zagląda właśnie, by zobaczyć, z czego się tak serdecznie śmieję.
Wspomnienia z osad górniczych, wyjaśniam jej. Nadętku, zasłużyłeś sobie, naprawdę zasłużyłeś
sobie na taki los.
Po długim namyśle wypisuje z dumą tytuł: „Nie rozważona jak dotąd możliwość: zboczeniec
moralny”.
14 czerwca. Pierwsza klasa to komody oraz obfitość czerwonego pluszu. Codziennie nowe
stroje. Moralna mgła, dość tutaj wyraźna, zgęszcza się mocno na niższych poziomach — z
powodu czystej desperacji — zaś w klasie turystycznej skrapla się do postaci czegoś bliskiego
umiarkowanemu realizmowi. (Nikt tak naprawdę nie widzi więcej niż jego sąsiad umieszczony
niżej lub wyżej od niego na drabinie; reszta bowiem znika we mgle). Popołudniami pani...,
doktor i ja robimy spotkania towarzyskie z Marią Dolores jako ich centrum; przy kolacji, już bez
Marii Dolores, wszyscy jedzą bez opamiętania (tak jak to robili od początku dnia) a pani......
upojona osiągniętymi w ciągu dnia sukcesami, podejmuje przy winie nader zdecydowany atak na
mnie. Ja robię unik. Nadętek, pozornie pełen aprobaty dla jej wysiłków, zawsze potrafi jakoś
zatrzymać dla siebie swego młodego przyjaciela na resztę wieczoru. Spędzamy więc obaj parę
godzin na małych sekretnych orgiach sentymentalizmu stojąc przy poręczy i oglądając gwiazdy.
„Mój drogi przyjacielu, urocza kobieta!” „Ależ doktorze, jak mógłbym doprawdy... no i
zamężna...”. Ach, on nie miał na myśli. Naprawdę nie. Pali. Wzdycha. Wskazuje konstelacje.
Dyskutuje problem Boga. Jego substytut emocji (wszystko to, rozumiesz, ze względu na
panią.....). Gdy jakiś młody człowiek zaatakuje Nadętka powierzchownie, to skutkiem nie będzie
tylko gniew. Jednakże powoli, uroczyście — zaczyna pytać. Ja uroczysty, tragiczny i
zawstydzony — odpowiadam. I stopniowo, stopniowo zaczynam mówić do niego, by tak rzec,
zaciągać się dymem do niego, patrzeć w niego, przechodzić od zwykłego skierowania ku niemu
głowy do uśmiechu, rozluźnionej pozycji ciała, leniwego głosu, rąk w kieszeniach, tak iż każdy z
nas — nawet ślepy jak kret — dostrzegłby, co tu się kroi. Nadętek nie jest jednym z nas (nie ma
w nim ani cienia nas) i nie dostrzega, choć wszystko to jest szyte pod niego. Natomiast on:
zatajone niegdyś przeżycia ze szkoły średniej, wspomnienia o żonie. Zaczynamy wystawać na
pokładzie coraz dłużej i dłużej — kosztem mojego czasu na grę w karty, tak iż śpię coraz dłużej i
dłużej, nigdy jednak tak długo, bym miał wypaść z formy (a forma tu najważniejsza); Maria
Dolores, patrząc na moje coraz bardziej zaspane wysiłki przy gimnastyce porannej:
— Och, jej. Po co to?
Potem: rozdawanie po pięć kart. Jeśli interesują cię szczegóły techniczne, rozejrzyj się
dokoła siebie, bo ja siedzę w tym już tak długo, że myśl o tym wywołuje we mnie wyłącznie
uczucie absolutnego znudzenia. Towarzystwo, obecnie nieco poszerzone, składa się głównie z
młodych mężczyzn — o nader swobodnych manierach, ale są w gruncie rzeczy zdominowani
najwyraźniej przez człowieka, którego będę nazywał Stary Szu; jest to stary siwy profesjonał z
bokobrodami jak u Franciszka Józefa, co stanowi zwykły wyróżnik pozycji w interesie. Nie
będzie mi więc trudno skierować w inną stronę ich wiernopoddańcze uczucia — o ile tylko
wszystko pójdzie mi sprawnie. Choć przez cały dzień jedli, teraz znowu jedzą; potrawy i napitki
pojawiają się w regularnych odstępach czasu; nie daje mi to nic prócz odrobiny świeżego
powietrza. Człowiek naraża tu na szwank swoje płuca.
Przychodzę późno, witam się skinieniem głowy, siadam. Stary Szu, który jest w zmowie z
jednym z kelnerów, woła o nową, nie rozpieczętowartą talię; przynoszą ją wraz z nową porcją
jedzenia i whisky, a wszystko w takich ilościach, że aż strach to opisywać. (Jest tam zwłaszcza
taca ze smażoną kiełbasą tak wielka, że człowieka odrzuca na sam widok).
Stary Szu:
— A pan Smith nie zechce sobie dogodzić?
Ktoś robi żarcik na temat pani.....
Wobec tego człowieka uśmiech; to najlepsze. Gramy. I dalej gramy. I dalej — a każdy pali
jak opętany. Talia jest znaczona. Stary Szu dba o to, by nie wygrywać zbyt jawnie, gdy więc on
pasuje, to ja (o ile warto) gram. Bardzo to wygodne. Zaczyna to wyglądać niesamowicie — i
bardzo dobrze.
Nikt nie komentuje, bo sam wiesz, co to oznacza.
S.S. stwierdziwszy, że rozszyfrowałem jego znaki, wycofuje się ostrożnie z rozgrywek.
Mój stosik rośnie.
Wówczas Szu szczerzy zęby w fałszywym uśmiechu i proponuje, by zamienić jedną grę na
inną: pokera na kobiety; kelner może rzecz zorganizować. (Przygotował to sobie; w tym rejsie,
jak w każdym innym, są na statku kobiety pracujące w branży).
Ja na to, że kiedy gram w karty, to gram w karty.
Najtrudniejszą rzeczą na świecie jest czekać na coś, co ma sprawić, żeby człowiek wyglądał
na zdziwionego. S.S. (który ma pięćdziesiąt pięć lat, a przez ostatnich lat dwadzieścia jedynym
jego zajęciem było siedzieć i jeść) gapi się na mnie z końca stołu przez długą, nazbyt długą
chwilę. Potem mówi, że pan Smith oczywiście nie pali się do nowej gry, bo wszystko czego chce,
ma za darmo.
Potem pozwala sobie na żarcik pod adresem Marii Dolores.
No cóż, zblednąć nie mogę, ale jest pewien rozsądny sposób odegrania roli kogoś
poruszonego, uzyskiwany głównie przy pomocy mięśni twarzy i znieruchomiałego spojrzenia;
korzystam więc z tego sposobu. Wstaję powoli i powoli wyjmuję (nie, nie pistolet, nie dzisiaj;
ktoś mógłby mi go odebrać jakimś sposobem) długi nóż z pochwy na ramieniu; cały pokój
zelektryzowany.
Mówię powoli, blednąc:
— No? Ty cholerny śmierdzielu!
Potem nóż o nadzwyczaj ostrym końcu wbijam głęboko w gładką powierzchnię stołu — no,
patrzcie, nie użyję go! — wszystko to bardzo głupie, rodem z dreszczowców, które czyta
wieczorami sam-wiesz-kto. S.S., siedzący dotąd nieomal tuż przy ścianie, wstaje, oczekując że
będę okrążał stół; jest zafrasowany i zamierza się wycofać przy pomocy oświadczenia, że nie
chciał mnie zranić. Łatwo jest, jak widzisz, działać, kiedy się wie, co przeciwnik ma zamiar
zrobić. I to kiedy wie się wcześniej, niż on sam to sobie uświadomi. Stół jest przytwierdzony do
podłogi, a przy tym ma swój ciężar, można więc wyskoczyć nań jak na płot, podpierając się jedną
ręką i zahaczając butami (tylko trochę) o biednego Szu, tę beczkę łoju (wszyscy oni stają się tacy
w jego wieku), tak iż popchnięty biedak, trach! łomocze o ścianę. Potem dla efektu parę
sierpowych i już stracił oddech.
(A więc, dziecko, dlatego. Kiedyś szturchnęła mnie w pierś i pyta: „No ale jak ty
oddychasz?” Ja: „Brzuchem, jak ty”).
Oddycham z pewnym trudem — trochę za mało powietrza, nawet dla kogoś wychowującego
się na wysokości jedenastu tysięcy stóp nad poziomem morza — i daję początek wspaniałemu
skandalowi:
— Panowie, ta talia jest znaczona. No, teraz sprawa poważna. Mówię do jednego młodzika:
— Jones, weź kartę. — I mówię im, jaka to karta. Potem następną. I następną. Kilku, w
przerażeniu, bąka: „Ależ...”, i kieruje pełne potępienia spojrzenie na S.S., którego ja z widoczną
rozwagą zostawiam po jego stronie stołu. (A ile dziś będzie kosztować zniszczenie stołu? O mój
Boże!)
— Kto zamawiał talię? — pytam.
Zamieszanie. Nikt nie jest pewien. Ktoś się wyrywa:
— Ja! To ja powiedziałem, żeby pan..... — (zakrywa dłonią usta i naprawdę blednie).
Teraz każdy wierzy. Sensacja. Wstrząs. Prawdziwa zgroza. To są te ich „zachowania”. Ich
„kod”. Wykładam swoją wygraną i pytam:
— Panowie, czy każdy pamięta, ile przegrał...?
— To nie była uczciwa gra — mówię — i nie mam ochoty już grać dalej. — Wychodzę
zostawiając po sobie pokaźną sumę i mnóstwo sprzecznych uczuć, to ostatnie jako skutek tego
pierwszego. (Niech sami próbują to rozplatać).
Tak więc teraz ja jestem głównym szulerem. Widzisz? Przez następnych parę wieczorów
będę mógł poryzykować trochę. Jeśli mi się powiedzie, to do końca rejsu zbiorę, jak sądzę, jakieś
dwa tysiące funtów.
Co za naród.
I jaki ślepy!...
15 czerwca. A oto jak się rzecz dokonuje:
Piękny błogi wieczór, doktor stoi przy burcie, pali cygaro i spogląda w morze. Ja stoję
naprzeciw niego, skręcam papierosa (proszę bez anatomicznych porównań!); oto dwóch
przyjaciół pod gwiaździstym niebem. Czas nagli, doktor jest niespokojny. Chce być z dala od
świateł, więc kobiety, które przesuwają się powoli w pobliżu (parami lub w towarzystwie
panów), dają się dostrzec tylko w niewyraźnych zarysach — ciemne kształty rękawów i spódnic,
upiętych włosów i kapeluszy, błyski kolczyków. Doktor przebywa na morzu, zaś wspomnienia
zakłócają mu spokój, tym bardziej, że nie jest do końca pewien, co znaczą. Jest przy tym nieco
pijany. Rozmawiamy coraz bardziej poufnie: jego szkolne lata, jego przyjaciele, potem te parę
dni na statku, potem żona, jak się spotkali, nasze spotkanie, nasze rozmowy, aż w końcu
wszystko mu się plącze; za wszystkim tym tęskni jednakowo. Widzi w tym kłopot.
W końcu ja przysuwam się bliżej, bo wszystko musi teraz odbyć się jak pod wodą, jak sen,
nie za wolno, nie za szybko. Nazbyt przybliżywszy się do niego, ciągle jeszcze ledwo jestem
widoczny; z rękami w kieszeniach, oparty o poręcz, mówię z mroku cichym głosem:
Nadętku, w ciągu tych kilku dni twoje towarzystwo i twoja osoba jako taka stały się dla mnie
bardzo ważne.
Lekkie zająknięcia podniecają go — ta miękkość, delikatne, precyzyjne słowa, uniesiony
podbródek. Wszystko jakoś obecne w pamięci, ale nie do zidentyfikowania. Mruczy coś na
potępienie samego siebie, odwraca się, żeby odejść, czuje się źle w tej sytuacji, ale ja zastępuję
mu drogę, bardziej niż kiedykolwiek podobny do tego. Ono zaś mówi:
Nie potrafię powiedzieć, doktorze, jak bardzo cię podziwiam, jak bardzo cię szanuję.
Protestuje.
Ono mówi: Można by to nazwać bardziej dokładnie, ale nie ma potrzeby. Ty sam na pewno
wiesz.
Nadętek zaczyna tonąć. Jestem na tyle blisko, by trzymać go pod ramię, gdy chce uciec.
Ciepło tego uścisku doktor czuje przez odzież, tak jakby nagle niemal w całości zniknęła; coś
trzyma jego rękę. Ono mówi bezcielesnym głosem, ramię doktora czuje twardy, gorący dotyk —
a teraz i gorący oddech na karku...
W tych sprawach rządzi, jak mi to sam mówiłeś, nieomylny instynkt.
Zaraz pójdzie pod wodę; syreny morskie będą łaskotać mu uszy ławicami pęcherzyków
powietrza: Kim jestem? Czy przypominam ci kogoś? Będą się bawić jego włosami, szarpać za
uszy. W mgnieniu oka zostanie ogryziony do kości. Cylindryczne istoty, istoty falbaniaste i
wydęte, snują się po świecie.
Ono przemawia głosem jego żony, pozostawiając dziwne, niewielkie przerwy między
sylabami, które on odczuwa, jakby był końcem języka: Ed-ward...?
Nadętek szarpie mnie za ramię. Wpadł w popłoch. Lada moment bezwiednie upuści cygaro i
kapelusz. Oni nie potrafią znieść dwóch rodzajów wiedzy, które nie dają się połączyć — jeśli się
nie wie jak. Teraz jednak on znajduje wyjście dla siebie; szkoda że tego nie możesz widzieć —
czysty Nadętek! — jak zwrotnica na rozjeździe kolejowym: trzask! trzask! i już otwarty nowy
przejazd, lśniący, prosty jak strzelił; doktor jest tak przekonany o słuszności swojego poglądu,
jak gdybym to ja sam mu powiedział.
— Pan jest kobietą!
Ja nie robię nic. Nic nie mówię. Nie muszę, trzeba mi tylko się uśmiechać, w uśmiechu
zawierając całą moją zmysłowość. Reszty dokona on sam, od: „Moja droga, czemu mi nie
powiedziałaś!”, aż po: „Ależ nie możesz iść sama, och, kochanie, nie, nie możesz iść sama do
kajuty!” Przypomina sobie, że widział moją twarz na afiszu (choć nazwisko mu umknęło) —
aktorka, oczywiście, na pewno aktorka, uczymy się takich rzeczy, żeby grać na scenie,
nieprawdaż? Odpowiedni ubiór, zmieniony głos, barwienie skóry — ale nic szkodliwego, ma
nadzieję, nic rujnującego, co? Nie chce się zepsuć tej cery, kiedy jest potrzebna do pracy, kiedy
jest się dzięki niej sławną (ciągle szuka). I cóż to za zmyślna mała kobietka, że tak postąpiła, bo
w przeciwnym razie ludzie by się naprzykrzali, psując jej podróż wywiadami i hałasem wokół jej
osoby.
Paple: on wiedział. Lekarze wiedzą. Małe dłonie, małe stopy, gładka twarz, delikatne
kształty, szczupła figura! Zupełnie oczywiste. Próbuje sobie przypomnieć, co powiedział do
dżentelmena, a czego nie powinien był mówić wobec damy — no ale wiadomo, aktorki są inne
— wolnomyślicielki — choć nie ma w tym żadnej niedelikatności — on tylko się bawił, pani
rozumie, był dość swobodny w wypowiedziach, ale żadnego w tym sensu, taka tam gadanina,
same bzdury...
W mojej kajucie (nie wiedział dobrze, jak się tam znalazł) wszystko stało się nader szybko.
Jeszcze po jednym. Pamięta, że na korytarzu całował moje ręce. Siedzi na krześle bez poręczy, w
dłoni kieliszek, spłoszony, zafrasowany, oszołomiony odprężeniem i pożądaniem, z całą tą
zawrotną lekkomyślnością człowieka, który właśnie zbiegł z walącego się mostu — gdy wtem
aktoreczka rozchyla mu kolana, umieszcza się naprzeciw niego (pozycja, którą gdyby był
trzeźwy, uznałby za osobliwą) i zbliża twarz na tyle, by można ją było pocałować. Czego on nie
zaniedbuje uczynić.
Szepczę mu do ucha:
— Drogi Edwardzie. Najdroższy, najdroższy Edwardzie!
Łapczywie stara się dosięgnąć guzików mojego żakietu, ale na próżno; umieściłem jego
ramiona na zewnątrz moich, tak by obejmowały moje plecy; pomiędzy nami dwa sztywne gorsy
koszul wydają trzeszczący odgłos płyt pancernych. On usiłuje wstać, ja całuję go — powoli,
wgryzając się w jego usta. Pozycja niepokoi go, ale takiej właśnie mi potrzeba, więc szepczę:
„Jeszcze nie; pozwól mnie”, sięgam w dół i rozpinam mu spodnie — dla niego to szok
nieopisany i najwyższa, daremna rozkosz. Aktorki są inne. Wsuwam dłoń i bawię się tą jego miłą
rzeczą, całuję jego szyję i usta i mówię mu o boskiej kobiecości, jakiej za chwilę doświadczy:
miękkie biodra, pełne piersi i pośladki i te skryte, okrągłe, wilgotne części ciała, cały ten wystrój,
który sprawia, że owa rzecz doktora sztywnieje, a on napiera i sapie. Alkohol odbiera mu
szybkość, ale i umożliwia działania — mam na myśli dwoistość tych marzeń: odpowiednie słowa
— nieodpowiednia woń (tabaka, męska pomada do włosów), pancerz pomiędzy nami, ciągła
niejasność, kto jest kto, niespodziewane bezrozumne spełnienie z obcą osobą, która dokładnie
wie, jakich pieszczot mu potrzeba, zna tajemnicze nieprzyzwoite słowa, jakich jego żona nigdy
nie znała, obsługuje jego przyrząd w sposób, jaki żonie był zupełnie obcy, wsuwa mu język do
ucha — przeraźliwie, ohydnie podniecająca nowość. Zanurza się więc w ów sen, biedny stary
słodki kocur, a dzieje się to o wiele za wcześnie — przyciąga mnie mocno do siebie (ale na
przeszkodzie stoją moje ramiona), heroicznie usiłuje się powstrzymać; ja szepczę: „Bierz mnie!”,
a on spuszcza się na moje ręce i moje drugie w kolejności najlepsze spodnie wieczorowe. Na
Moment wraca do siebie i widzi swoją żonę — nie, hazardzistę z Kolorado — nie, aktorkę — w
postaci jednej, niewyraźnej, wieloznacznej osoby. Zapada w drzemkę.
Siedzi, chrapie, spodnie rozpięte. Biedny stary zwierzak. Maria-Dolores porusza się przez
sen w sąsiednim pomieszczeniu. Z głębi narzuconego na umysł Nadętka worka snu wydobywa
się wszechpotężna chwała, która nakaże mu opowiedzieć całą historię od początku do końca:
cuda, uwielbienie, sukcesy. Zrobi to. Jest niepoprawny. Obudzi się i będzie chciał jeszcze — tej
nocy, jutrzejszej nocy, trzeba sprawę kończyć. Staję się twardy.
Budzi się. Co droga dzieweczka robi?
Umyłem ręce, a teraz siedzę przy biurku i czyszczę czterdziestkę piątkę Smith i Wesson,
nakrywszy biurko płótnem, by nie zabrudzić blatu. Płótno zakrywa także mój długi nóż. Doktor
ochryple, ze łzami w oczach mówi do tajemniczych pleców:
— Więc przypadł ci do gustu staruszek, co? Potem:
— Moja droga, czy mógłbym... no bo... jesteśmy sami... może jakoś bardziej naturalnie? Nie
odwracając się mówię:
— Wszystko to maskarada. Chichocze.
— Biżuteria! — stwierdza filuternie (guziki u koszuli, diament). Ja:
— Kosztują trochę. Ja nie zbieram banknotów jednofuntowych, żeby się cieszyć szelestem
papieru. Potem dodaję:
— Wiesz, jestem pewien, że ktoś nas widział w korytarzu.
On nie pamięta. Ja mu przypominam:
— Całowałeś mnie po rękach. Znowu chichocze, robi się czerwony. Po rękach! Mówi:
— Moja droga, gdybyś tylko zechciała się odwrócić... — Robię to więc, a on widzi, co robię.
Zagadkowe, ale bez wątpienia jest powód. Mówię:
— Doktorze, czy pan czytał Kraffta-Ebinga Psychopatia Sexualis?
Nie czytał. Ma niewyraźną minę.
— To niemiecki lekarz specjalista — stwierdzam. — W kwestii męskich zboczeńców jest
mniej wielkoduszny niż pan. Pisze, że tacy ludzie nie mają moralności; zależy im wyłącznie na
tym, by w jakikolwiek sposób — uczciwy lub nie — posiąść narząd innego mężczyzny; to ich
jedyny cel. Raduje ich rozsiewanie zarazków swej choroby moralnej, zwłaszcza gdy wykryją jej
zarodki w mężczyźnie na pozór normalnym.
Nie chwyta. Nadętek jest powolny.
— Niemiecki fachowiec ma rację, doktorze — mówię. — W takich sprawach instynkt, jak
mi pan sam mówił, ostrzega przed zarazkami — o ile chcemy być ostrzegani. Pan na przykład nie
chciał być ostrzeżony...
Czy widziałeś kiedyś człowieka prawdziwie pobladłego? Barwą przypomina framugę
okienną; robi to naprawdę wielkie wrażenie. Ten stary stwór jest jednak na swój sposób
zadziwiający; nawet zapinając spodnie (czynność zwykle uważana przez nich za niezbyt
dostojną) potrafi dobrze odegrać straszne oburzenie:
— Sir... ja... ja ujawnię... Ja mówię spokojnie:
— W tym przypadku pana własne zachowanie trudno byłoby wyjaśnić. Proszę nie
zapominać, że nas widziano.
— Okłamał mnie pan! — krzyczy zdesperowany i szczery.
— Doprawdy? — (i sięgam po nóż, na wypadek gdyby Nadętek zechciał dobrać się do mojej
osoby). — Cóż, ja tego sobie nie przypominam. Pamiętam tylko, że nie mówiłem nic zgoła, gdy
tymczasem to pan ułożył sobie całą tę historię; wydawał się pan bardzo chętnie w nią wierzyć.
Aktorka? O pół głowy wyższa od pana? Gdzie? Na jakiej scenie Europy? I to barwienie skóry —
które nie ma zapachu, nie zmywa się i nie daje się wykryć nawet w najbardziej bezpośrednim
kontakcie — i to nawet lekarzowi? No, doprawdy! To pan kłamał, a czynił pan to z własnej woli.
I nadal pan kłamie.
Proszę mnie nie doprowadzać do tego, żebym musiał przestać pana lubić — dodaję nieco
łagodniej. — Proszę zachować mój sekret, a ja zachowam pański, dobrze?
Nadętek zaraz zaatakuje. Trzeba go powstrzymać widokiem noża raczej niż moją pięścią pod
jego brodą, itd. Teraz Nadętek wpada na pomysł: nie kłamałem. Mówiłem prawdę, a kłamię
właśnie teraz. Powody? Nie ma żadnych, ale on orzeka stanowczo, splatając drżące ramiona na
piersi dla podkreślenia niezachwianego przekonania:
— Jesteś kobietą.
Głupota. Absolutna, niezwalczona głupota! Najlepszy szermierz świata pobity przez osła.
Obchodzę go (patrzy badawczo) i zmierzam ku drzwiom Marii Dolores. Mówię:
— Czy pan słyszał, co się zdarzyło przy kartach wczoraj wieczór? Tak, to właśnie ja; w ten
sposób zarabiam na życie; bzdury o Kolorado pomagają. No więc powaliłem człowieka o
pięćdziesiąt funtów cięższego ode mnie. Niech pan zapyta jutro ludzi.
Nadętek drży.
Odwracam się i rzucam nożem, który przelatuje przez kajutę i wbija się w drzwi wejściowe
(czemu ten tak męski gest zawsze niszczy meble?); to jest, rozumiesz chyba, coś czego kobieta
nie potrafi. Kwestia przekonania. Powtarzam: czego kobieta nie potrafi.
No i jeszcze porcja logiki. Mówię:
— Powiedzmy, że teraz kłamię; po cóż miałbym to robić? Żeby pana odpędzić? Aktoreczka
nie chciałaby pana odpędzać po wszystkich tych trudach zdobywania pana! Po co by miała
wyznawać, że jest kobietą, gdyby pana nie pragnęła? A dlaczego ja miałbym kłamać? Ze strachu,
że mnie pan wyda? To ja mogę wydać pana. Mogę pana zaszantażować, jeśli zechcę; Widziano
nas, jak pan wie. Żeby pana odpędzić? Wcale tego nie chcę; lubię pana — i nie uśmiechałoby mi
się, gdybym w obronie przed pana atakiem musiał pana znokautować albo przydusić, tak jak to
uczyniłem wczorajszego wieczoru z pewnym dżentelmenem — a wreszcie, na Boga, gdybym
chciał pana odsunąć, po co miałbym się pakować w cały ten ambaras — no, lepiej darujmy sobie
nazwę. Mój drogi panie, to przecież czysty nonsens, ta kobieta, która udaje mężczyznę, który
udaje kobietę po to, by udawać mężczyznę. No, doprawdy, to się nie trzyma kupy! Zboczona
kobieta może ubierać się i zachowywać jak mężczyzna, ale wyznawać, że jest kobietą — co
pokrzyżowałoby jej szyki — a potem pozwalać sobie na intymność z panem, co dla niej byłoby
rzeczą nieznośnie wstrętną — na niebiosa, po co? Gdzie tu sens? Nie, jest tylko jedna możliwość,
i to jest właśnie prawda: ja nikogo nie zwodziłem, nawet pana, za to pan, biedny, kochany
przyjacielu, od bardzo dawna oszukiwał samego siebie. Wystarczy, co? Zgadza się teraz?
I z uśmiechem dotykam palcami wysychającej już plamy na moich spodniach, a potem
wkładam palce do ust. Spustoszenie wprost nieopisane. Nie jest to miłe, wcale nie jest miłe. Żeby
tylko Nadętek nie padł teraz trupem, bo wówczas Maria Dolores (która właśnie weszła, ubrana w
nocną koszulę) i ja musielibyśmy jakoś przepchnąć go przez luk.
Dostrzega nas, udaje przestrach i kryje się za drzwiami. Wystawia tylko głowę.
Biedny, siwy staruszek szepcze:
— Dziecko, czy ten człowiek kiedyś... czy on kiedyś...
— Mario Dolores — mówię — ten pan chce wiedzieć, czy całowałem cię kiedyś lub
dotykałem. Powiedz panu prawdę.
Ona oczywiście wie. Mówi z wahaniem:
— Całujesz mnie w czoło na dobranoc.
— Czy cię dotykałem?
Potwierdza niechętnie, zakłopotana.
— Popychałeś mnie.
— Popychał? — mówi Nadętek, chwytając się tego jak tonący brzytwy.
— Kiedy Wujcio czyta przy biurku albo jest zajęty — stwierdza Maria Dolores — popycha
mnie. W plecy. Mówi: „Odejdź”. Smutno mi wtedy. To się zdarza bardzo często. Nadętek mówi:
— Twój wuj jest... jest... on jest...
Patrzy na niego bez mrugnięcia okiem, tak jakby było rzeczą najzupełniej normalną, że obcy
starzy mężczyźni miotają się po mojej kajucie i jąkają coś, grubo po północy.
— Ten dżentelmen — mówię — z powodów, których nie będę ci wyjaśniał, chciałby się
dowiedzieć czegoś o mnie. Chce wiedzieć, czy jestem mężczyzną czy kobietą. Powiedz panu.
Udaje niewiarygodne zdumienie dużo lepiej niż ja. Nadętek, pełen udręki, zaczyna coś
mówić; przerywam mu:
— Mario Dolores, nie chodzi o moje stroje ani o zachowanie. Pan chce znać tę resztę.
Rozumiesz mnie? On chce wiedzieć, co jest pod odzieżą. Powiedz panu, że nic o tym nie wiesz,
tak jak ci przystoi, i możesz wracać do łóżka.
Szepcze ledwie dosłyszalnie:
— Będziesz się gniewał.
Zapewniam ją, że nie będę.
Mówi szybko, zawstydzona i gotowa się rozpłakać.
— Ja nie wiedziałam. Myślałam, że cię nie ma, to weszłam. Kąpałeś się w wannie, którą tu
przynieśli. Zaraz wybiegłam. Nigdy już tak nie zrobię, nigdy!
— Dziecko — mówi Nadętek — przykro mi... nie chciałem...
— Es muy hombre — stwierdza Maria Dolores i czyni wymowny gest w okolicach
podbrzusza, po czym jakimś cudem udaje jej się mocno zarumienić. Dodaje, mocno zakłopotana:
— Tak, to mężczyzna.
— Ale czy ty wiesz, dziecko — pyta Nadętek z niespodziewaną logiką — czym jest
mężczyzna? Czy ty naprawdę wiesz?
— Oczywiście, że wiem — odpowiada Maria Dolores z prawdziwym, zdumieniem. Potem
przejawia zainteresowanie: — A o co chodzi? Czy pan może nie wie?
On pośpiesza do swojej kajuty wymiotować do miednicy, drzeć swoje notatki i artykuł i palić
strzępy kartek w umywalce.
No więc załatwione.
16 czerwca. Gdzieś na północ od Denver o wiele mil od ludzi rozbijemy obóz, aby spędzić
noc. Tam w górskiej krainie, pod milionem wspaniałych gwiazd, pozwolę opaść jej czarnym
włosom. Maria Dolores chichocze; robiła to także i z dziewczętami. „Joe Smith” z „Kolorado”
wsuwa ręce pod spódniczkę małej dziewczynki — ruch, który on, jestem pewien, potrafiłby
opisać bardzo dobrze — ale jego twarz nigdy nie odbije się w jej oczach. Ona drży, częściowo z
zimna, szepcze:
„Chcę także dla ciebie robić te rzeczy”. Uśmiecham się życzliwie, wspominam jedwabistość
lwa Joe Boba i szok pierwszego doświadczenia twoich sztywnych włosów. Gdy powoli
pochylam się ku niedojrzałości, ku miękkości, omszałej śliskości, ku ciepłu, owo swojskie
oddziaływanie zaczyna przebiegać między nami: nagły wstrząs wzdłuż nerwów, zogniskowany
potem w jednym punkcie, echo w karku, dłoniach i na wargach, w podeszwach jej stóp, w jej
piersiach. Maria Dolores bez tchu; „Nie przestawaj!” — zapominając, że ja wiem. Zamyka oczy,
szlocha, zagarnia mnie ku sobie, obejmuje ręką moją głowę: oszałamiające! I widzi mnie, widzi
wszystko, co pamiętam, co czuję, co wiem: oszałamiające! A potem, pośród rzeczy, które znam
— a nie mogę nie znać — widzi tę jedną, równie dla niej obcą i straszną jak druga strona
księżyca: siebie. I już po wszystkim.
Ale jeszcze nie teraz. Wyobrażam sobie przy pomocy słów, tak jak oni to tu czynią.
Dziwacznie, w języku, który opuściłby mnie w ciągu pół roku, gdybym nie czerpał go stale z
zewnątrz. (Dla ciebie także, który poznasz polski i jidysz, kiedy tylko wrócę). Maria Dolores,
pozbawiona obu z nich, śpi w sąsiedniej kajucie, kapryśna z powodu tak częstych (i tak
nieregularnych) miesiączek. „Zabawne to w wieku lat piętnastu, a co dopiero dwunastu”, mówi
do mnie we śnie po hiszpańsku. Nadętek chrapie; miał w sobie dziś na tyle energii, by
zaanektować natychmiast panią...... nie tylko w celach samoobronnych, ale i dla całkiem jawnej
zemsty. Powiedziałem o tym Marii Dolores, a ona rzekła: „To bez sensu”. Ja na to: „A kiedy w
ogóle Nadętek robi coś z sensem”. Tak więc zaklejam tę przesyłkę i wyślę ją za kilka dni.
A jak zakończyć? (Taki tu panuje zwyczaj). Cóż, w stylu książek Marii Dolores. Zostało ich
ledwie trzy, gdyż w chwilach, kiedy nie było mnie w pobliżu, ona z rozmysłem wyrzucała przez
luk te, którymi się znudziła. Ja zaś nie miałem serca spierać się z nią; naprawdę są złe! Oto
pierwsza z nich, dość osobliwie napisana — Tajemnica stanu Neuoda, leży otwarta pod jej
łóżkiem:
Dziwne, te McCabowie nie wyglądają na familiję, coś w nich jest takiego, nie wiedzieć co,
ale różni ich od innych. A robotnika wynajmują od wszystkich, od żółtków i od czarnych (To ty,
kiedy ściągasz ze mnie fartuch, gdy ktoś nadchodzi, i mówisz ze śmiechem „szybciej,
dziewczyno!”), i nawet od Indianów. I czegóż oni siedzą w tych górach samotnie, Bóg jeden wie.
Druga, pisana stylem bardzo kwiecistym i niesamowita (tytuł: Tajemnica kapitana Biesa),
została wkopnięta w kąt pokoju (leży na podłodze):
O czytelniku, jakże bez grozy zadumać się nad tą duszą w stanie rozkładu? Choć obdarzony
znajomością siebie i wiedzą o innych, darami, jakie posiadło niewielu śmiertelników, on jednak
przebiegł całą gamą występku! Wiódł życie pasożytnicze, oszukiwał przy kartach, odmówił
pomocy rasie, która go spłodziła; w zamian za to dręczył wymyślnymi torturami duchowymi
starego dżentelmena, który podobny był bardzo do jego zmarłego ojca; niezdolności istot jego
pokroju do stanu rodzicielskiego (przeczytałem to Marli Dolores; wzruszyła tylko ramionami,
zupełnie nie zainteresowana) używał jako wytłumaczenia swego nurzania się w nienaturalnych —
i co gorsza, nawet w naturalnych! — rozkoszach. Jaki los przeznaczyły niebiosa tym mężczyznom
i kobietom o twardych sercach, diabelsko poprzebieranym za płeć przeciwną i stąd
niewidzialnym dla naszych oczu — tym istotom, które mówią wszystkimi językami osób
znajdujących się w danym pomieszczeniu, co rodzi straszliwe zamieszanie, bo nie sposób
stwierdzić, z jakiego zdegenerowanego narodu (lub rasy) mogą się wywodzić. Jaki los
przeznaczyły niebiosa tym, którzy, co najgorsze, UDAJĄ ISTOTY LUDZKIE? GDY W
GRUNCIE RZECZY NIMI SĄ??? (następuje ciąg dalszy).
I jest jeszcze ostatnia, umieszczona godnie na stoliku przy Jej łóżku. Jest to książka nader
spokojna i delikatna (w swoim rodzaju), a Maria Dolores dość ją lubi Ma zamiar ją zatrzymać.
Tytuł brzmi Tajemnica młodego dżentelmena (dowiadujemy się, że jest on nie-tak-znów-młodą
damą), a książka kończy się należycie i prosto w zgodzie z prastarą tradycją:
I żyli długo i szczęśliwie.
Jak złamać szyfr?
Nazwisko autora jest zakodowane na początku jego, jej lub ich (bo są w książce dwie pary
współautorów) opowiadania. Kod jest liczbowy, a każdej literze alfabetu odpowiada para cyfr;
przyporządkowania dokonano w układzie piątkowym. Aby złamać szyfr, należy najpierw
wypisać alfabet (pomijając literę „x”, która nie pojawia się w żadnym z nazwisk autorów) i
odliczać w układzie piątkowym, a więc:
Zaczynamy od ostatniej pary cyfr ciągu i przechodząc od prawej do lewej odczytujemy
nazwisko autora lub dwa nazwiska autorów. „Dodatkowe” pary cyfr (lub litery, wedle uznania)
dołączono po to, by wszystkie zapisy kodowe miały jednakową długość (w przeciwnym razie
łatwo byłoby odróżnić np. „Russ” od „Lichtenberg”); ten „naddatek” zawiera nazwiska czterech
osób, które miały istotny udział w opracowaniu tej książki. Są to: Austin Olney, nasz redaktor w
wydawnictwie Houghton Miffiin, J. O. Jeppson, w życiu prywatnym pani Asimov; Yirginia Kidd
i Jarnes Allen, nasi agenci. (I trzeba tu jeszcze dodać, że wykorzystaliśmy te nazwiska z
wdzięczności, a zrobiliśmy to nie bacząc na protesty wymienionych osób.)
A—00
N—23
B—01
0—24
C—02
P—30
D—03
Q—31
E—44
B—32
F—10
S—33
G—11
T—34
H—12
U—40
I—13
V—41
K—20
Y—43
L—21
Z—44
J—14
W—
42
M—22