Ze zbiorów
Zygmunta Adamczyka
Władysław Broniewski
Wiersze
2
WIATRAKI
1925
SPOWIEDŹ
Bluźniłem swiatłu.
Przeczyłem nocom.
Dławiłem wiatry
słowem-przemocą.
Krzyczałem gromem.
Płakałem deszczem.
Słowem widomem
zsyłałem wieści.
Słowem-ramieniem
sięgałem nieba.
Słowa- kamienie
zmieniałem w chleby.
Noc nad Kalwarią
głucha i ciemna.
-czy widzisz Mario,
światłość nade mna?
-To gwiazda świeci,
to świt sie pali-
anioł nie leci
nad Jeruzalem...
-Mario, czy słyszysz?
Ojciec mnie woła!
-Nad miastem cisza...
Cisza dokoła...
-Mario, on kłamie:
w niebie przed jutrznią
gwiazdy gwoździami,
księżyc jest włócznią!
Jakże krew otrzeć
przebitą ręką?...
Nie wracaj Piotrze-
słowo jest męką!
Ciemność nad głową.
Czas mój już minął.
Skłamałem słowo.
Odpuśćcie winę...
Odpuśćcie winę...
3
Wiatraki
W wiatry wplątane czarne ich ręce
chmury wełniste szarpią i drą.
Kręcą, kołują, skrzypią i kręcą,
głuszą krakania kruków i wron.
Ramię okropne macha i macha,
piersiom drewnianym braknie już tchu,
wierzby kudłate pędzą w przestrachu,
bledną chałupy w czapach ze mchu.
Kręcą, kołują, wiercą, chrobocą,
wre czarnoksięski trzepot ich rąk,
drogę torują wiatrom i nocom,
włóczą za włosy mgły sponad łąk.
Wory obłoków sypią im w żarna
rudych wieczorów siarkę i miedź,
miele się mąka gęsta i czarna,
w niebo gwieździste spada jak w sieć.
Słońce językiem strugę krwi liże,
w pianie zachodu tarza się dzień -
wtedy ich ręce sterczą jak krzyże:
widzę rozpięty na nich mój cień.
Dławią go, szarpią, męczą do rana
czarne ramiona, ostre jak krzyk...
W niebo, krwawiące świtem jak rana,
cień oszalały skoczył i znikł.
Soldat inconnu
Byłem zwyczajnym żołnierzem.
Niepotrzebne nikomu nazwisko.
Trup, ziemi wydarty, leżę
przygnieciony ulicą paryską.
Rzucili na mnie sztandary,
by nie widzieć śladu od kuli.
Nakryli pierś trotuarem,
twardym kamieniem ulic.
Batalionami ciężko
maszerowali przez piersi,
deptali krzycząc: "Zwycięstwo!",
przechodzili i dziwili się śmierci...
Słuchajcie, nikt nie zwyciężył!
Zatrzymajcie się w marszu! stańcie!
Zdejmijcie mi z piersi ciężar:
Łuk Triumfalny i Francję!
Ja nie jestem więcej jej synem -
ona krwi, ona męki pragnie.
Przeciw niej stanę z karabinem,
w serce jej wepchnę bagnet!
4
Podepczcie to serce zimne,
na wiatry rozrzućcie kości-
zaprowadzę was do Francji innej,
do ojczyzny zwycięskiej miłości!
Śmierć
Patrzy przez okno dzień chory, trupio nabrzękły i siny.
Po korytarzu szpitalnym wolno przechodzą godziny.
Szaro. I cicho. I pusto. Nie ma radości ni smutku.
Chmury się snują po niebie, jak chorzy w ciasnym ogródku.
Palce, jak martwe pająki, nad czymś się trudzą, mozolą.
W szklanym wazonie powiędły kwiaty pachnące karbolem.
Myśli, jak muchy jesienne, łażą, czepiają się sprzętów,
po raz ostatni skrzydłami biją o okna zamknięte.
Ktoś się zaczaił pod drzwiami. Ktoś podsłuchuje i czeka.
Cicho, na palcach podchodzą - śmierć, zakonnica i lekarz.
CIENIE
Nocni przechodnie, cisi, zamyśleni, czarni
chwieją wysmukłe cienie w refleksach latarni
Cienie pełzną, nie mogą odczepić się od nich,
przełażą przez sztachety, padają na chodnik.
Małe, śmieszne, po twarzach deptane obcasem,
wielkie, straszne, na szczudłach sążniaste dryblasy.
Podnoszą kapelusze na zjeżonych włosach,
lękają się zapałki, blasku papierosa.
Nad brzegiem czarna rampa zgina sie i łamie.
Szalone!- skaczą w wodę do góry nogami.
Znikły!... Przemija rzeka... Powiewy... milczenie...
Nocni przechodnie bledną...- jak cienie, jak cienie.
5
DYMY NAD MIASTEM
1926
POEZJA
Ty przychodzisz jak noc majowa,
biała noc, uśpiona w jaśminie,
i jaśminem pachną twoje słowa,
i księżycem sen srebrny płynie,
płyniesz cicha przez noce bezsenne
- cichą nocą tak liście szeleszczą-
szepcesz sny, szepcesz słowa tajemne,
w słowach cichych skąpana jak w deszczu...
To za mało! Za mało! Za mało!
Twoje słowa tumanią i kłamią!
Piersiom żywych daj oddech zapału,
wiew szeroki i skrzydła do ramion!
Nam te słowa ciche nie starczą.
Marne słowa. I błahe. I zimne.
Ty masz werbel nam zagrać do marszu!
Smagać słowem! Bić pieśnią! Wznieść hymnem!
Jest gdzieś radość ludzka, zwyczajna,
jest gdzieś jasne i piękne życie.-
Powszedniego chleba słów daj nam
i stań przy nas, i rozkaz-bić się!
Niepotrzebne nam białe westalki,
noc nie zdławi świętego ognia-
bądź jak sztandar rozwiany wśród walki,
bądź jak w wichrze wzniesiona pochodnią!
Odmień, odmień nam słowa na wargach,
naucz śpiewać płomienniej i prościej,
niech nas miłość ogromna potarga.
Więcej bólu i więcej radości!
Jeśli w pięści potrzebna ci harfa,
jeśli harfa ma zakląć pioruny,
rozkaż żyły na struny wyszarpać
i naciągać, i trącać jak struny.
Trzeba pieśnią bić aż do śmierci,
trzeba głuszyć w ciemnościach syk węży.
Jest gdzieś życie piękniejsze od nędzy.
I jest miłość. I ona zwycięży.
Wtenczas daj nam, poezjo, najprostsze
ze słów prostych i z cichych- najcichsze,
a umarłych w wieczności rozpostrzyj
jak chorągwie podarte na wichrze.
6
Pionierom
Jeśli serce w piersi za ciężkie,
pierś rozetnij i serce rwij!
Wyściel drogę wiośnie zwycięskiej
mostem ramion,purpurą krwi.
Jeśli z piersi krew nie wytryśnie,
starczy okrzyk rozgrzanych luf.
Wytęż oczy!Zęby zaciśnij!
Stawaj w szereg!Nie trzeba słów.
Cóż,że depczą?Cóż,że są siłą?
Cóż,że miażdżą kolbami twarz?
W mur głowami!Serca przez wyłom!
W dni Bastylię zwycięski marsz.
W pierś niech biją młotem-nie pęknie.
Zatnij usta,choć w ustach krew...
Jeszcze będzie jaśniej i piękniej,
będzie radość i będzie śpiew.
Na śmierć rewolucjonisty
A z tej celi pustej i chłodnej
trzeba będzie niedługo odejść,
jeszcze spojrzeć w niebo pogodne,
jeszcze spojrzeć za siebie-w młodość.
Już za chwilę przyjdą żandarmi,
wyprowadzą bez słowa z celi...
Trzeba umieć,jak żołnierz armii,
iść spokojnie pod mur cytadeli.
7
Ach,umierać nie będzie ciężko,
chociaż serce ma lat dwadzieścia-
nie złamane codzienną klęską,
dziesięć klęsk,dziesięć kul pomieści!
Bo jest życie piękniejsze,nowe,
i życ warto,i umrzeć warto!
Trzeba nieść,jak chorągiew,głowę,
świecić piersią kulami rozdartą,
trzeba umieć umierać pięknie,
patrzeć w lufy wzniesione śmiało!
Aż się podłe zadziwi i zlęknie,
aż umilknie łoskot wystrzałów!
Srebrne i czarne
Nie umiałem się zbudzić, nie mogłem
przemocą wyrwać się ze snu -
i oto rosną we mnie te słowa, jak obłęd,
coraz bardziej gorzkie i bolesne.
Wypowiadam je mową zawiłą,
łamanym na łkanie szeptem,
i bolą mnie te słowa dobywane siłą,
i gorzej mi z nimi niż przedtem.
Coraz więcej szaleństwa i krzyku,
i nie ma dla serca pokarmu -
tylko te słowa gniewną, szarpaną muzyką
huczą we mnie jak dzwony alarmu.
Może dziś, może jutro nad ranem,
nim we śnie zbliżysz się ku mnie,
zatrząsnę twoje imię w wierszu obłąkanym
jak w srebrnej i czarnej trumnie
.
O radości
Nad cichą, błękitną wodą
niebo błękitne i ciche.
Zaszumiało zielono, młodo,
powiał niebem zielony wicher!
8
Gdzieżeś, szalony, zielony,
nad jakimi wiejesz polami?
–
jeszcze w rosach kaliny i klony,
jeszcze oczy zalane łzami.
Zaszumiało błękitną pogodą
promieniami złocone powietrze,
w tę dalekość
–
zielono, młodo
–
powiej, serce, powiej, mój wietrze!
Powiej szumem szalonym, zielonym,
spłyń radości złocistą ulewą!
Zielonym kalinom i klonom,
tobie i sobie śpiewam.
Nocny gość
Dlaczego pukasz do okien
nocą, gdy zasnąć nie mogę?
Dlaczego ciężkim, powolnym krokiem
budzisz skrzypiącą podłogę?
A potem stajesz koło mnie,
a potem siadasz przy mnie -
oczy masz białe, ślepe i ogromne,
ręce masz zimne.
Pokazujesz mi plamę wilgotną,
ten ciemny ślad na koszuli,
i każesz mi ręką dotknąć,
i każesz do ust przytulić...
I znowu, i znowu, i znowu
stąpasz przez puste mieszkanie,
szalone, czerwone słowa
krwią wypisujesz na ścianie.
Ach, w oczach mi coraz ciemniej,
ach, coraz boleśniej w piersi -
odejdź, odejdź ode mnie,
nie pisz na ścianie tych wierszy!
9
Ja je znam, ja je dobrze pamiętam,
jak dziecię umarłe, pieszczę
wiersze okrutne, wiersze przeklęte,
słowa trumienne, złowieszcze.
Nie umiałeś ich zgubić, zapomnieć,
poszukać jaśniejszych, milszych -
a teraz nocą przychodzisz do mnie
i patrzysz na mnie, i milczysz...
A kiedy odejdziesz nad ranem,
oczy bezsenne będą bardzo boleć,
wtedy zobaczę zdjęty sznur od firanek
i otwartą brzytwę na stole.
Nie wiem
Nie zrozumiem nigdy, nie nazwę
żadnej rzeczy z daleka ni z bliska.
Rozdeptałem słowa na miazgę,
okrwawiłem sercem i ciskam.
Nie wypowiem nic, nie wyśpiewam,
ani nocy, ni gwiazd nie zliczę.
Opętany bólem i gniewem,
gniewem płonę i bólem krzyczę.
Wiem, że nigdy poznać nie zdołam,
jaka moc mnie usidla i dręczy,
torturuje słonecznym kołem
i zakuwa obręczą tęczy.
Trzeba wyrwać się, trzeba odejść,
trzeba biec, uchodzić przed klęską !
Jak odnaleźć radość i młodość,
gdzież jest miłość, miłość zwycięska?
Kabała
Ten walet schnie z miłości, a ty go dręczysz wzgardą,
dwa serca wyrwał z piersi i przekuł halabardą.
Żołędny król go wezwał. W karecie z dzwonków pędzi.
10
Ach!... Czeka go w podróży nieszczęście od żołędzi.
Już wjechać ma w dąbrowę, a jeszcze się ogląda,
on nie wie, że przy tobie dzwonkowy, jasny blondyn.
Nie ufaj blondynowi, choć list czerwienny wyśle,
spal złoty włos nad świecą, a poznasz jego myśli.
On brzęczy dzwonnym złotem, do ucha pięknie szepce,
uśmiecha się do ciebie, a serce dał brunetce.
Brunetka jest zazdrosna i ciebie źle wspomina.
Wystrzegaj się tej damy. Ach, nie pij tego wina!
To wino jest zatrute miłosnej łzy diamentem,
z dziesięciu serc czerwiennych okrutnie wyciśnięte.
Pijany czarnym winem, twój walet w snach się błąka,
z rozpaczą szuka serce - w żołędziach, w winie, w dzwonkach.
Listopady
Całe życie zrywam sie i padam,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi,
i chwytają mnie złe listopady
czarnymi palcami gałęzi.
Ja upiłem się tym tchem, tym szumem,
niepokojem, który serce zatruł-
to dlatego spiewać już nie umiem,
tylko wołam wołaniem wiatru,
to dlatego codziennie sie tułam
po wieczornych, po czarnych ulicach
i prowadzi mnie wilgotny trotuar
w mgłę wilgotną, która bólem nasyca.
Acetylen słów płonie na wargach,
płonie we mnie bolesna maligna,
chodze błędny, jak ludzie w letargu,
zawsząd, zawsząd niepokój mnie wygnał.
Nie ma wyjscia, nie ma wyjścia, nie ma wyjścia,
muszę chodzić coraz dalej, coraz dłużej.
Jestem wiatr szeleszczący w liściach,
jestem liść zagubiony w wichurze.
Tylko w oczach mgła i oczy bolą,
tylko serce bije coraz częściej.
Jak błekitny płomień alkoholu,
płoniesz we mnie moje nieszczęście.
Muszę chodzić, muszę męczyć się wiecznie,
w mgłe za włosy mnie wloką wieczory,
lecą za mna, nieprzytomne, pospieszne,
moje słowa, mnoje upiory.
Muszę wiecznie zrywać się i padać,
11
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi.
Pochwyciły straconą radość
nagie gałęzie.
Przelatują, wieją przeze mnie
listopady chwil, których nie ma...
To-tylko liście jesienne.
To-pachnie ziemia.
Ciemny krąg
Czarne skrzydła nachylił,
czarne koło zatoczył,
sfrunął czarnym motylem,
lekko zamknął mi oczy,
ciemne, snem i milczeniem
długo krążył nade mną,
potem spłonął płomieniem,
potem strącił mnie w ciemność,
kazał śpiewać i płonąć
jakąś gwiazdą oślepłą,
błyskawicą czerwoną,
wichrem mroźnym, krwią ciepłą.
Biesy
Płonę i krzyczę nocą bezsenną,
szybę rozbijam i krwawię się szkłem,
biesy wkoło mnie, biesy nade mną,
biesy kosmate, chytre i złe.
Pędzą ulice ślepe i dzikie,
kołem zielonym pali się mrok,
biesy latarni sinym płomykiem
pełzną, chichocą za mną co krok.
Bodą mnie rogi ostre i złote,
oczy ociekły łzami i krwią,
moją nadzieję, moją tęsknotę
biesy szponami szarpią i rwą.
Biesy gwiazdami grożą na niebie,
biesy na ziemi wloką mnie w grób -
wyrwę się jeszcze, wrócę do ciebie,
siny, bezsilny runę u stóp.
Chwile
Ręce skrzyżuję, głowę pochylę,
w dawność popłyną myśli i chwile,
12
jesień wichurą w szyby zapłacze,
dawne, stracone znowu zobaczę.
Oczy zasłonię ciężką powieką:
indziej, inaczej, dawno, daleko-
wróci tęsknota, wróci niepokój,
kroki znajome przejdą przez pokój.
Znowu zapłonie w oczach i słowach
światło ukryte w palcach różowych,
nocą w ogrodzie kwiaty się ockną,
duszne zapachy wpłyną przez okno.
Oczom bezsennym znów się odsłonią
piersi jak blade kwiaty tytoniu,
nocą wilgotną - sennie, srebrzyście -
miesiąc obłędny zajrzy przez liście...
Sny niespokojne, sny niepojęte,
kwiaty uwiędłe, okno zamknięte!
Liryko rzewna! - śpiewasz - i nocą
czarne, dalekie skrzydła łopocą.
Szczyt
Nieruchomy, wyniosły, zły,
w kamień zaklęty, senny,
czołem roztrąca chmury i mgły
i krzyczy krzykiem kamiennym.
W górę wypuszcza orły z gniazd,
w dół - gromy czerwone z garści.
Oczy, przebite gwoździami gwiazd,
kamieniami lecą w przepaście.
Jest wielka radość i wielki gniew
w wichrach, co niebem jęczą:
kamień z przepaścią, z wichrem śpiew
w chóry się łączą przełęczą.
Jak szczyt, wydźwigam nad mgłą
niewidzialne i dumne piękno.
Tam - tęcza we łzie pryska jak szkło.
Tam - tęskno.
Oczy
Gałąż majową, białą,
jak chorągiew wezmę do ręki!
Radośnie, wysoko, śmiało
moje oczy polecą w błękit!
Zawołają w zielonym dymie
szumy ciepłe, powiewy modre!
Niebo będzie jak żeńskie imię,
jak te oczy znajome, niedobre.
Niebo runie na mnie rozpaczą,
13
październikiem maj się zamroczy,
ale słodko, okrutnie popatrzę
i zwyciężą mnie znów te oczy.
Ja już wiem, że nic nie pomoże.
Bolą słowa majowe, wonne.
U stóp gniewnych jak psy się położą
oczy wierne, oczy bezbronne
.
14
TROSKA I PIEŚŃ
1932
Troska i pieśń
Może nic w tym życiu nie będzie?
Jeszcze rok, jeszcze dwa, jeszcze x...
Moich myśli czarne łabędzie
odpływają Wisłą na Styks.
Ja wiedziałem, co sercem gryźć mam,
jakim ciosom nadstawić pierś,
nie rachunkiem, nie sylogizmem
budowałem życie i wirsz.
Ale troska jak rdza przeżarła
mojej pieśni serdeczną moc,
tylko krzyk ściśniętego gardła
głucho ciemną przeszywa noc.
Lecz w tym krzyku zostanę młodym.
Jeśli grom - niechaj trafia mnie!
Temu światu ja się nie poddam,
temu światu ja krzyknę: nie!
Elegia o śmierci Ludwika Waryńskiego
Jeżeli nie lękasz się pieśni
stłumionej, złowrogiej i głuchej,
gdy serce masz męża i jeśli
pieśń kochasz swobodną - posłuchaj.
Szeroka, szeroka jest ziemia,
gdy myślą ogarnąć ją lotną,
szeroko po ziemi więzienia,
głęboka w wiezieniu samotność.
Już dziąsła przeżarte szkorbutem,
już nogi spuchnięte i martwe,
już koniec, już płuca wyplute -
lecz palą się oczy otwarte.
Poranek marcowy. Jak cicho.
Jak dziwna się jasność otwiera.
I tylko tak ciężko oddychać,
i tylko tak trudno umierać.
Posępny jak mur Schlüsselburga,
głęboki jak dno owej ciszy,
zza krat, z więziennego podwórka
dobiega go śpiew towarzyszy.
I słucha Waryński, lecz nie wie,
że cienie się w celi zbierają,
15
powtarza, jak niegdyś w Genewie:
- Kochani... ja muszę do kraju...
Do Łodzi, Zagłębia, Warszawy
powrócę zawzięty, uparty...
ja muszę... do kraju, do sprawy,
do mas, do roboty, do partii...
ja muszę... - I śpiew się urywa
i myśli urywa się pasmo.
Ta twarz już woskowa, nieżywa,
lecz oczy otwarte nie gasną.
Gdzieś w górze, krzykliwy i czarny,
rój ptactwa rozsypał się w szereg,
jak czcionki w podziemnej drukarni,
gdy nocą składali we czterech...
Fabryka Lilpopa... róg Złotej...
Żurawia... adresy się mylą...
robota... tak, wiele roboty...
i jeszcze - dziesiąty pawilon...
Ach, płuca wyplute nie bolą,
śmierć w szparę judasza zaziera,
z ogromną tęsknotą i wolą
tak trudno lat siedem umierać.
Wypalą się oczy do końca,
a kiedy zabraknie płomienia,
niech myśl, ta pochodnia płonąca,
podpali kamienie więzienia!
Raz jeszcze się dźwignął na boku:
- Ja muszę... tam na mnie czekają... -
i upadł w ostatnim krwotoku
i skonał, i wrócił do kraju.
Bakunin
Żylasta dłoń na rękopisie,
schylonej głowy zarys lwi.
Na niedomknięte pada drzwi
olbrzymi cień. Na stole tli się
naftowa lampa.
Noc niezmierna,
gwiaździsta. (Ciężko nieść tę ciszę.)
Mróz. Północ. Śnieg na dachach Berna,
puszysty śnieg.
Bakunin pisze.
(Żylasta dłoń. I grzywa lwia.
groźny, czarny cień na drzwiach.)
Ten cień, być może, wzleci chmurą,
by runąć burzą jeszcze dziś!
(Jak ciąży dłoń. Jak ciąży myśl.
Jak ciąży dłoni piorun - pióro...)
16
Za oknem gwiazdy, północ, śnieg.
Herbata stygnie. Dymi fajka...
I oto on - katorżnik, zbieg -
po wolność idzie sam za Bajkał,
a za nim tajgą pościg carski,
a przed nim okręt do Japonii.
I w całym świecie ślady po nim
zasypał biały śnieg szwajcarski.
Narasta cisza. Pełznie mrok.
Wiśniowa fajka sennie dymi...
Ten cień na drzwiach, ten cień olbrzymi
to on - czterdziesty ósmy rok!
I znów zachłanna i drapieżna,
wietrząca w dziejach zapach krwii,
powraca pieśń barykad Drezna
i brzmi jak wtedy: - Więzy rwij!
Ta pieśń - to pożar Europy,
to wiosna ludów, wiew swobody,
to prący tłum milionostopy,
to - w salw akordach - Wagner młody...
...Stracone wszystko. Jeszcze w buncie
zaświeci Praga. Potem mrok.
Tak zgasł czterdziesty ósmy rok
w łańcuchach, w lochu Ołomuńca.
(Codziennie myślą mierzył świat,
krokami celę swą ponurą.
Swobodo! - wiele ciężkich lat
twe imię w męce szeptał murom.
W łańcuchy skuł go car Mikołaj,
łańcuchów dźwięk wydzwaniał bunt.
Swobodny obszedł świat dokoła
i wszędzie płonął pod nim grunt.
A dziś mu ciąży cisza Berna,
ten śnieg Syberią legł na serce...
"Swobodo dzika i niezamierna!
Tęsknoto, jakiej nie znał Hercen!")
W ogromnej ciszy, zda się, czas
ciężarem wspomnień wstecz się toczy.
I chce Bakunin jeszcze raz
z Orłowem mówić w cztery oczy.
Nie będzie cara jednać łgarstwem,
nie schyli już jak niegdyś czoła -
złowrogim cieniem Pugaczowa
jak upiór stanie nad cesarstwem,
ludowy bunt, ludowy gniew
on stąd, z więzienia, rozkołysze
na świat, na Rosję! ...
Marszcząc brew,
w styczniową noc Bakunin pisze:
"Zostanie po mnie to, co mam:
wytarty płaszcz i myśl swobodna.
Ze szklanki życia łyknę do dna
i znów po wolność pójdę sam.
Odchodzę już. Szwajcarskie Berno
i ciszę - zwracam zegarmistrzom.
Tam straszniej chyba gwiazdy błyszczą
w ogromnym niebie nad Syberią.
17
Powoli będę szedł po śniegu
za głosem wiatru północnego,
co w wiecznej burzy i zamieci
swobodny wieje od stuleci
i grożąc ziemi, grożąc niebu,
człowieka uczy swego gniewu."
Rimbaud
"O nie, nie śpiewać tym, co klaszczą,
i nie iść tam, gdzie spieszą tłumnie,
lecz pieśnią ważyć się, jak jastrząb,
wysokim lotem, groźnie, dumnie,
nikomu pieśni nie dać dotknąć,
czy wznosi wzwyż, czy w otchłań spycha,
czy każe w taką iść samotność,
gdzie żywym nie ma czym oddychać..."
Tak myślisz patrząc w świt, poeto,
i z wolna idziesz przez bulwary
nad brzeg: Sekwana zda się Letą,
po której łodzią płynie Paryż.
Posłuchaj! W zgiełku targowiska,
gdzie wsiąkła w ziemię święta czerwień,
tłum źre i ślinę leje z pyska,
tańcuje, parzy się na ścierwie
i rzyga... - Stój, posłuchaj jeszcze,
niech gniew i wstręt, i ból dojrzewa! -
w pijackiej czkawce tobie wrzeszczą:
"Poeto, przyjdź i dla nas śpiewaj!"
To miasto dławi cię i mierzi,
przeraża, wstrząsa, lecz zachwyca:
patrzyło dumnie w oczy śmierci,
gdy wyszła hulać po ulicach!
Upiory z ulic tych wyrosły,
i serce twoje co dzień wietrzy
okrutny zapach krwi i wiosny
ze rżenia tłumów, z łkania wierszy.
A może serce ci podarli,
wdeptali w błoto ludzkich łez?
A może tamci - to umarli,
a żywi tam - na Pére Lachaise?...
Nie, ty nie będziesz przewoźnikiem
żyjących trupów łodzi wstrętnej -
odejdziesz dumny, obojętny
i żegnać się nie będziesz z nikim.
Jak gdybyś zchodził z tej planety
(ty wiesz, że nie ma dokąd odejść),
zabierzesz tylko gniew poety,
a wiatrom świata oddasz młodość.
18
I tak na zawsze. Zamiast wieści,
milczeniem wzgardę prześlesz tłumom.
Lecz jakiż ciebie świat pomieści
z tak wielką dumą i zadumą?
Do towarzysza-więźnia
Drzwi zamknięte,okute drzwi,
w wąskim oknie żelazna krata...
Tutaj miną najlepsze dni,
miną miesiące i lata.
Trzeba zęby zacisnąć i trwać,
łamiąc w sercu słabość więzienną.
Czemu nocą nie możesz spać,
towarzyszu więziony wraz ze mną,
czemu puścić nie mogą krat
twe ściśnięte kurczowo palce?
Tam,za oknem,walczący świat,
czemuż ciebie nie ma w tej walce?
Tam,za oknem,wzywa cię dal,
w ktorą śmiało trzeba się rzucić...
Słychać,słychać już trzaski salw,
słychać twardy krok rewolucji.
Towarzyszu więzienny,trwaj,
więcej woli,nadziei,hartu,
z tobą cały walczący kraj,
z tobą masy robocze i partia.
W arsenałach jeszcze broni dość,
wiele gazów,dynamitu,stali,
ale idzie,ale musi dojść
19
do ,przepaści dziejów kapitalizm.
Przyjdzie wiosna,cała we krwi,
wyścielemy jej most piersiami.
Drzwi zamknięte,okute drzwi
otworzymy na oścież, sami.
14 kwietnia
Po tamtej stronie radości
czeka znużenie i śmierć.
Zawsze można powiedzieć: dość!
całe życie można wybierać.
Ale nie zmilknie pieśń
wyniesiona z katakumb na forum:
wyżej potrafi się wznieść
niźli czarny dym krematorium.
Niechaj nam słowo, jak rad,
tkanki serca przepali.
Chwała temu, co padł!
My idżmy dalej.
Smuga cienia
Przeleciał ptak rzucając cień na
otwarte okno, pełne dnia.
Więc tak? Więc znowu dal wiosenna,
a oczom w niebie nie ma dnia?
A ruń! A zieleń! Toż to istna
zagłada w morzu traw i drzew!
Daleko, miła, iść a iść nam
w brzozowy szept, wierzbowy śpiew.
Daleko iść i żyć nam długo.
Minęło życia pół?... No tak...
I właśnie w oknie cienia smugą
przeleciał kracząc czarny ptak.
Powrót do wierszy
Piękny jest tętent wiersza,
którym cwałujesz tutaj,
chwilo, godzino złowieszcza
wieczności mojaj zatrutej.
Strony lot wyobraźni.
Przepaść. I myśl na zrębie.
Puls uderza wyraźniej,
oczy sięgają głębiej.
20
Cisza i noc. Daleko
zwie nieskończoność pusta.
Drogi gwieździstej mleko
chłodne sączy się w usta.
Lecieć? Pieśni człowieczej
trzeba krwi i powietrza...
Gorzki jest smak tej cieczy.
Głuchy jest tęten wiersza.
21
KRZYK OSTATECZNY
1939
Mannlicher
Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie pijałem ptasiego mleka -
no i dobrze, no i na zdrowie:
tak wyrasta się na człowieka.
Byłem jeszcze zupełny szczeniak,
kiedym wziął karabin do garści,
żeby w śmierci, w grozie zniszczenia
zaciąć usta i czoło zmarszczyć.
Nauczyło żołnierskiej krzepy
życie trudne, twarde i liche.
Byłem wtenczas jak szczeniak ślepy,
na świat patrzył za mnie mannlicher.
Dowiedziałem się, o czym milczy
czarny Styr i zielony Stochód...
Gryzą ziemię moi najmilsi,
nawąchali się dosyć prochu.
Cóż im wyznać w serdecznym słowie,
gdy się młodość jak cmentarz przyśni?...
Nie głaskało mnie życie po głowie,
nie doszedłem tam, dokąd szliśmy,
ale idę jak żołnierz dalej,
inny, dalszy, trudniejszy cel mam
i jak stary mannlicher wali
wiersz mój gniewny - broń szybkostrzelna
.
Mój pogrzeb
Mnie ta ziemia od innych droższa,
ani chcę, ani umiem stąd odejść,
tutaj Wisłą, wiatrami Mazowsza
przeszumiało mi dzieciństwo i młodość.
W moim oknie pole i topole,
i ja wiem, że to właśnie - Polska.
Stąd i radość, i chmura na czole,
tutaj słowa me zbroję jak wojska.
A te słowa zrozumie ziemia,
choćby miały krwią się wysączyć:
przecież nawet mury więzienia
obrastają poezją jak pnączem.
Tutaj do mnie najcichszym listkiem
ufnie mówią topole i wierzby,
moje serce tu wie o wszystkiem,
chyba tutaj umrę - bo gdzieżby?
Więc gdy umrę, dobrze mnie otul,
22
ziemio czarna, znajoma, dobra,
szeregami żałobnych topól
niechaj idzie za mną krajobraz
i niech w srebrnym liści popłochu
długo szumią nadwiślańskie drzewa
o tym wszystkim, com czuł i kochał,
o tym wszystkim, czogom nie wyśpiewał.
Ulica Miła
Ulica Miła wcale nie jest miła.
Ulicą Miłą nie chodź, moja mila.
Domy, domy, domy surowe,
trzypiętrowe, czteropiętrowe,
idą, suną, ciągną się prosto,
napęczniałe bólem i troską.
W każdym domu cuchnie podwórko,
w każdym domu jazgot i turkot,
błoto, wilgoć, zaduch, gruźlica.
Miła ulica.
Miła ulica.
Na ulicy Miłej jest zakład pogrzebowy,
obok jatka i sklepik z balonem wody sodowej,
naprzeciwko - klinika lalek, naprawa parasoli...
Perspektywa rzeźnickim nożem przecina oczy. To boli.
Jezdnią, po kocich łbach, trąbiąc pędzi pogotowie,
to pod trzynastym powiesił się fryzjer, który miał źle w głowie:
czytał powieści detektywne, chciał zostać aktorem,
wiecznie coś deklamował albo śpiewał piskliwym tenorem.
Moja mila, ty nie wiesz, jak źle
ulicą Miłą błąkać się we mgle,
niosąc bezdomne marzenie i nie napisany wiersz.
No, powiedz, miła czy wiesz?
To nie była dusza fryzjera, to był anioł prawdziwy,
jak z trampoliny wzbił się z ulicznej perspektywy,
leciał na białych skrzydłach i ponad każde podwórko
rzucał bawiącym się dzieciom jedno bialutkie piórko,
dzieci piórka anielskie rączkami chwytały, chwytały,
a wtedy z ciemnego nieba spadł śnieg anielsko biały.
Ludzie, ludzie, ludzie wieczorni gorliwie dreptali piechotą,
anioł zniknął, dzieci posmutniały, zostało błoto.
W nocy nad ulicą Miłą - gwiaździsta ospa.
W nocy na ulicy Miłej - rozpacz.
i wiele troski zobaczysz, mila, przechodząc miastem,
ale najwięcej na ulicy Miłej pod numerem trzynastym.
W suterenie pogrzeb.
Niedobrze.
Na parterze płacze wdowa po fryzjerze.
Na pierwszym piętrze - plajta, komornik. A na drugiem
służąca otruła się ługiem.
Na trzecim piętrze rewizja - mundurowi, tajniacy.
Na czwartym czytają "Kurier Warszawski" - "poszukiwanie pracy".
Na poddaszu dziewczyna dziecko dwudniowe zabiła.
Miła ulica.
Ulica Miła.
Na ulicy Miłej ani jedno drzewko nie rośnie,
23
na ulicy Miłej - w maju! - ludzie nie wiedzą o wiośnie,
ale cały rok hula perspektywa łysych gazowych latarni,
łbem waląc w mur cmentarny.
Moja miła, ja tą ulicą nie chodzę,
choćby mi było po drodze.
Nawet kiedy do ciebie się śpieszę,
nie idę ulicą Miłą,
bo kto wie, czy się tam nie powieszę
.
Bar „Pod Zdechłym Psem”
Zanim się serce rozełka
-czemu? -a bo ja wiem?-
warto zajrzeć do szkiełka
w barze "Pod Zdechłym Psem".
Hulał po mieście listopad,
dmuchał w ulice jak w flet,
w drzwiach otwartych mnie dopadł,
razem do baru wszedł.
"Siadaj, poborco liści,
siewco zgryzot wieczornych!
Czemuś drzew nie oczyścił?
Kiepski z ciebie komornik.
Lepiej by z trzecim kompanem...
Zresztą - można i bez..."
Ledwiem to rzekł, już stanął
trzeci mój kompan: bies.
"Czym to ja się spodziewał
pić z takimi jak wy?
Pierwszy będzie mi śpiewał,
drugi będzie mi wył.
Cyk! kompania! Na zdrowie!
Pijmy głębokim szkłem.
Ja wam dzisiaj o sobie opowiem
w barze "Pod Zdechłym Psem"..."
I poniosło, poniosło, poniosło
na całego, na umór, na ostro.
I listopad pijany, i bies,
a mnie gardło się ściska od łez.
I poniosło, poniosło, poniosło,
w sali uda o uda trze fokstrot,
wkoło chleją, całują się, wrzeszczą,
nieprzytomnie, głupawo, złowieszczo,
przetaczają się falą pijaną,
i tak - do białego dnia...
Milcząc pijemy pod ścianą
diabeł, listopad i ja.
"Diable, bierz moją duszę,
jeśli jej jesteś rad,
ale przeżyć raz muszę
moje czterdzieści lat.
24
Daj w nowym życiu, diable,
miłość i śmierć, jak w tem,
wiatr burzliwy na żagle,
myśl - poza dobrem i złem.
Znów będę bił się i kochał,
bujnie, wspaniale żył.
Radość, a nie alkohol,
wlej mi, diable, do żył..."
Diabeł był w meloniku,
przekrzywił go: "żyłeś dość,
to dlatego przy twoim stoliku
siedzimy: rozpacz i złość.
Głupioś życie roztrwonił.
życie - to jeden haust.
Słyszysz, jak kosą dzwoni
stara znajoma, Herr Faust?
Na diabła mi dusza poety
- tak diabeł ze mnie drwi -
w wiersześ wylał, niestety,
resztki człowieczej krwi..."
Zniknęli czort z listopadem,
rozwiali się - gdzie?- bo ja wiem?
a ja na podłogę padam
w barze "Pod Zdechłym Psem".
Szumi alkohol i wieczność...
Mruczą: "Zalał się gość..."
A ja: "Zgódźcie na Drogę Mleczną
taksówkę... Ja już mam dość..."
W pociągu
Spójrz, rozchodnik i macierzanka
biegną - kto szybciej? -
aby pachnieć nam na przystankach
szczęściem i lipcem.
Wychyleni, jak z troski w radość,
z okna pociągu,
na to szczęście nie mamy rady:
w siebie nas wciąga.
Tajemniczo i niespodzianie,
w słońcu południa,
puste serce, tak jak mieszkanie,
radość zaludnia.
Cisza w sercu. Jakże ją łatwo
spłoszyć lub zatruć.
Weź tę chwilę w dłonie, jak światło,
osłoń od wiatru.
25
Miasto rodzinne
Nie uszedłem w życiu pół drogi
a już zewsząd czai się rozpacz...
O dalekim, minionym, drogim
powiedz, serce, albo się rozpłacz,
wskrześ na chwilę tych lat urodę,
kiedy na świat patrzyłem dzieckiem...
Stał nad Wisłą stary dom z ogrodem
na wysokim wzgórzu mazowieckim...
Wy nie wiecie, jak tam biją dzwony,
stare dzwony o cichy zmierzchu,
kiedy słońca język czerwony
liże fale, rude po wierzchu,
gdy już ciemnym brzegiem po równinie
niosą lasy sosnową zadumę,
a poważny ton nad wszystkim płynie
w czarnym jęku stada wron za Tumem...
Wydzwoń, serce, ostatnie podzwonne
tej starzyźnie, co w ziemię wrasta.
Ja poszedłem stamtąd na wojnę
i nie wrócę do tego miasta,
ale miło mi o tamtej ziemi
myśleć czasem, idąc przez życie,
żem nauczył się tam słów, któremi
umiem kochać i cierpieć, i bić się.
Dzięki, dzięki za każde słowo,
dobrzy ludzie z dziecięcych wspomnień
niech wam szumi wiślanie, sosnowo
wiatr, co ślady tam zamiótł po mnie.
26
BAGNET NA BROŃ
1943
Bagnet na broń
Kiedy przyjdą podpalić dom,
ten, w którym mieszkasz - Polskę,
kiedy rzucą przed siebie grom
kiedy runą żelaznym wojskiem
i pod drzwiami staną, i nocą
kolbami w drzwi załomocą -
ty, ze snu podnosząc skroń,
stań u drzwi.
Bagnet na broń!
Trzeba krwi!
Są w ojczyźnie rachunki krzywd,
obca dłoń ich też nie przekreśli,
ale krwi nie odmówi nikt:
wysączymy ją z piersi i z pieśni.
Cóż, że nieraz smakował gorzko
na tej ziemi więzienny chleb?
Za tę dłoń podniesioną nad Polską -
kula w łeb!
Ogniomistrzu i serc, i słów,
poeto, nie w pieśni troska.
Dzisiaj wiersz - to strzelecki rów,
okrzyk i rozkaz:
Bagnet na broń!
Bagnet na broń!
A gdyby umierać przyszło,
przypomnimy, co rzekł Cambronne,
i powiemy to samo nad Wisłą. 1938
Żołnierz polski
Ze spuszczoną głowa powoli
idzie żołnierz z niemieckiej niewoli.
Dudnią drogi, ciągną obce wojska,
a nad nimi złota jesień polska.
Usiadł żołnierz pod brzozą u drogi,
opatruje obolałe nogi.
Jego pułk rozbili pod Rawą,
a on bił się, a on bił się krwawo,
szedł z bagnetem na czołgi żelazne,
ale przeszły, zdeptały na miazgę.
Pod Warszawą dał ostatni wystrzał,
potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza.
27
Jego dom podpalili Niemcy
A on nie ma broni, on się nie mści...
Hej ty brzozo, hej ty brzozo-płaczko,
smutno szumisz nad jego tułaczką,
opłakujesz i armię rozbitą
i złe losy, i Rzeczpospolitą...
Siedzi żołnierz ze spuszczoną głową,
zasłuchany w tę brzozową skargę,
bez broni, bez orła na czapce,
bezdomny na ziemi - matce.
Co mi tam troski
Byleby w garści karabin, taki, co w boju nie chybi,
co mi tam śniegi Syberii, co mi tam piaski Libii,
co mi tam obóz, więzienie, głód, poniewierka, szkorbut –
radość żołnierską ładuję, jak chleb i naboje do torby!
Na nic mi wszelkie nagrody, na nic mi wieńce sławy,
potrzebne mi mocne buty, żeby w nich dojść do Warszawy.
Chcę, żeby mocno dudnił po świętym warszawskim bruku
obcas łatany w Narwiku, gwóźdź wyszczaerbiony w Tobruku.
Wiele się ląów zdeptało, wiele się krajów obeszło,
a ziemia wciąż była polska pod każdą żołnierską podeszwą!
Co mi tam bogactw szukać – ja nie mam nic oprócz pieśni,
siedem n iemieckich granatów mój dom rozwaliło we Wrześniu.
Był koło domu ogródek, w nim trochę warzyw i kwiatów...
Ja chcę wygrzebać z tej ziemi siedem niemieckich granatów!
Chcę ucałować tę ziemię, którom ukochał dzieckiem,
a jeśli paść, to gdzieś w Kraju, na piasku, na mazowieckim.
Co mi tam troski, kolego! Idziemy przez kontynenty,
lecą nasze eskadry, płyną nasze okręty,
my pokażemy światu, ile jesteśmy warci,
byleby but był mocny, byle karabin był w garści.
Monte Cassino
Nasze granice naszli znienacka,
słupy graniczne zewsząd zrąbali...
Idzie Kresowa, idzie Karpacka
w dymie eksplozji, w huku batalii.
Nasze granice?... – trzeba ich szukać
w rytmie kamemów, w chrzęście pancerzy.
My już to wiemy, stara nauka
polskich tułaczy, polskich żółnierzy.
Idzie Karpacka, idzie Kresowa,
28
walą armaty, trzeszczą spandauy.
Tu nam nie ujdzie, tu się nie schowa
wróg usbrojony w broń doskonałą.
Idzie Kresowa, idzie Karpacka,
każda bojową chrzęszcząc maszyną.
My was znajdziemy, choć po omacku
w Monte Cassino, w Monte Cassino!
Padnie ans wielu w pięknej Italii,
żywi umarłych grzebmy i liczmy,
potem pójdziemy dalej i dalej
stawiać, przestawiać słupy graniczne.
Nasze granice? – „Póki żyjemy”,
wszędzie, gdzie nasi walczą i giną.
Gniewnie idziemy, krwawo idziemy,
nasze granice w Monte Cassino.
Dwugłos
Antoniemu Słonimskiemu
Gdy ci przyłożą nóż do piersi nagiej
i każą zajrzeć do otwartej trumny,
czego ci trzeba, szlachetny i dumny?
- Odwagi.
A kiedy padniesz, nieugięty, twardy,
i wróg twe serce będzie ściskał w ręku,
czego ci trzeba, by skonać bez jęku?
- Pogardy.
Oto rozsiano białe twoje kości,
a z czynu będą potomni korzystać.
Czego chcesz, aby w milionach zmartwychwstać?
- Miłości
Nad rzekami Babilonu
Nie chcemy budować Wieży
na pustyni rzek babilońskich.
Jesteśmy gromadą żołnierzy,
maszerujemy do Polski.
Nie wierzymy gwiazdom Arabii,
niepotrzebna nam żadna wróżba.
W ręku karabin.
Służba.
Stąd, gdzie bez laski Mojżesza
nafta spod skały trysła,
nasza skrzydlata rzesza
poleci na COP, na Borysław.
Ropą pijane czołgi,
samoloty wściekłe benzyną
pognamy z piosenką, "jak wołki
na Bukowinę."
29
Jerychońskie nie wrzasną trąby
i żadnych nie będzie cudów,
kiedy ciężkie ciśniemy bomby
za wolność ludów.
I pójdziemy przez gruzy i zgliszcza,
przez kraj zmiażdżony niedolą,
i powtórzy każdy nasz wystrzał
polskie echo rodzinnym polom.
Po prostu, bez cudów, rzetelnie,
przez Afrykę i Europę
pójdziemy, żołnierze śmiertelni,
postawić zwycięską stopę
na ziemi, która nam wskrzęśnie
i jest nam bardziej niż święta,
i zmienimy bagnety Września
na pługi - by orać cmentarz.
Mazurek Szopena
W jerozolimskim zaułku cyprysy
błądzą i smutki.
O, moja przyjaciółko,
wieczór otula ogródki,
tchnące snem i legendą,
pełne ciszy biblijnej,
woniejące lawendą
i wonią melodyjne.
Srebrną świeci nam glorią
księżyc, płynąc jak czółno,
Niedźwiedzica i Orion
Pokazują na północ,
na północ wiatry wieją,
na północ lecą myśli
z rozpaczą i z nadzieją
ku Warszawie, ku Wiśle
Cisza otula nas senna,
o, moja przyjaciółko...
I nagle! -mazurek Szopena
w jerozolimskim zaułku!
Gra dobrze nieznany pianista
melodię sercu znajomą,
nuta srebrzysta i czysta,
nuta z Kraju i z domu,
mazurska, kujawska nuta
wraca do nas, serdeczna,
ale dzisiaj zatruta -..
i wczorajsza, i wieczna:
- o białej narzeczonej,
30
- i o koniusze biednym,
- o łące. o zielonej, .
wciąż o tym samym, o jednym.
A babka mi to grała
na starym fortepianie
w pokoju, gdzie fotografia
dwóch braci rozstrzelanych.
Bracia w czarnych czamarach
leżą w płockim ogrodzie,
a babka niedawno zmarła
niespodzianie, gdzieś w drodze...
Hucznie zatupią basy,
zapłacze trel w wiolinie,
i przez sosnowe lasy
serce Wisłą popłynie,
pójdzie piaszczystym traktem,
pójdzie szlakiem tułaczym
i wiolinowym taktem
jak mazurek zapłacze...
Za głośno w starym zaułku
pianista smaga ciszę: .
po sercach, o przyjaciółko,
biją nas białe klawisze.
List z wiezienia
Coreczko mila,ja z wiezienia
do ciebie pisze list.
Ponuro wieczor w noc sie zmienia,
od dworca slychac swist,
za oknem szare szmatki nieba
w zelaznej ramce krat
i wroble dziobia kruszki chleba,
nim dalej fruna w swiat.
To nic,coreczko,nic,ze ciezko
za ciosem spada cios:
ja jestem z tych,co zimne mestwo
ciskaja w twardy los.
Ty nie wiesz,ze tu czas uplywa
31
jak krew z otwartych zyl...
Badz zdrowa,mila,badz szczesliwa,
mnie musi starczyc sil,
bo dzis Pielgrzymow jam rowiesnik,
Wygnancow depcze slad
i musze doniesc ciezar piesni
na tamten brzeg mych lat.
***
Syn podbitego narodu, syn niepodległej pieśni,
o czym i jak mam śpiewać, gdy dom mój - ruiny i zgliszcza ?
Jak czołg przetoczył się Wrzesień ziemi ojczystej przez piersi,
a moja dłoń jest bezbronna i bezbronna jest ziemia ojczysta.
Ja na tę ziemię powrócę, ja chcę ją zbawić, ocalić,
stamtąd chcę światu płonąć serca i pieśni pożarem,
chcę, żeby z gruzów Warszawy rósł żelbetonem socjalizm,
chcę, żeby Hejnał Mariacki szumiał czerwonym sztandarem.
Dumna i piękna Warszawo, chwała twoim ruinom,
chcę zliczyć i ucałować twoje męczeńskie cegły.
Podaj mi dłoń, Białorusi, podaj mi dłoń Ukraino,
wy mi dacie na drogę wasz sierp i młot niepodległy.
Łuno wolności ludów, moc w zaciśniętej pięści!
Przeminą dni niedalekie i będzie się świat rówieśnił.
Piszę dłonią bezbronną, groźną, chociaż się nie mści,
syn podbitego narodu, syn niepodległej pieśni.
Nic więcej
Cóż tam zostało? Zwalony dom
zwyczajne życie, podobne snom,
i na cmentarzu matki mej grób
i ziemia zdana wrogom na łup -
ziemia zielona, ziemia najdroższa,
błogosławiona słońcem Mazowsza -
i pochód szumnych topól nad Wisłą,
gdzie mi na chwilę szczęście zabłysło,
gdzie ta, co serce me trzyma w ręce...
I już nic więcej? Chyba nic więcej.
Cóż mi zostało? Tęsknić i iść,
tułać się - wiatrem porwany liść -
i słuchać szumu biblijnych rzek,
a we śnie widzieć wiślany brzeg,
i walczyć! walczyć! - ale nie we śnie! -
o ziemię, którąm stracił we Wrześniu,
o dom zwalony, o zwykłe życie,
o grób mej matki do śmierci bić się
i serce złożyć w kochane ręce...
To mi zostało.Chyba nic więcej.
32
A kiedy będę umierać...
A kiedy będę umierać,
skoro umierać mam,
ty nie bądź przy tym i nie radź:
już ja potrafię sam.
Ja chcę mieć oczy otwarte
i podniesioną skroń,
chcę umrzeć ot tak - na wpół żartem,
a w ręku niech będzie broń.
Niech mi przywieją wiatry
brzęczenie dalekich pszczół,
niech Wisłę zobaczę i Tatry,
wszystko, com kochał i czuł.
Wystarczy, żeby mnie uczcić,
czyjś krótki, serdeczny płacz.
Przyjaciele niech przyjdą narzucić
na trupa żołnierski płaszcz,
niechaj złożą mnie w ziemię czerstwą,
tam gdzie padnę - na świecie gdzieś,
niechaj wspomną moje żołnierstwo
i niepodległą pieśń,
a potem niech idą w pola
ojczyste krew przelać z żył.
Taka jest moja wola.
Po tom śpiewał i żył.
33
DRZEWO ROZPACZAJĄCE
1945
Drzewo rozpaczające
Oto zima jerozolimska
w deszczu i w wietrze.
Z rzadka przez chmury się przetrze
promień i trwożnie błyska.
A wtedy pradawny gród
oślepia bielą budowli,
syci oko zielenią soczystą
i w modrość rzucając się czystą,
dziesiątkami świątyń się modli
dziękczynnie za upust wód.
Getsemani, Góro Oliwna,
Dolino Józefata,
ciche cmentarze
–
jakaż to siła dziwna
z wami czekać mi każe
na koniec świata?
Spróchnieją i moje kości
pod jakąś grobową kryptą,
lecz dziś
–
widzę
–
przeczy nicości
cmentarny eukaliptus.
To drzewo, bite przez deszcz i wiatr,
szamoce się w strasznej męce,
wyciągając bezradnie w świat
rozchwiane, zielone ręce.
Drzewo szumi
–
to jego płacz,
zawodzenie, jęk wniebogłosy.
Tak samo płaczka rozdziera płaszcz
i popiołem posypuje włosy.
Drzewo włosy tarza po ziemi
i znów podnosi ramiona,
aby się modlić słowy bluźnierczymi,
kląć modlitewnie:
„
Adonaj!...
”
Drzewo, po ziemi tarzające łbem
i w buncie rozpaczające,
ja z tobą, drzewo, szumię jednym tchem,
najsamotniejszy pod słońcem:
mną także szarpie napastliwy wiatr,
do ziemi zgina ulewa,
dwa lata wrastam w twój zamarły świat,
gną się, prostuję i
–
śpiewam!
Nie wiem, gdzie kiedyś całkiem wrosnę w grunt,
gdy przyjdzie mi kości złożyć,
lecz niech mi śpiewa swój ból i swój bunt
takie drzewo, podobne do brzozy.
34
“Ballady i romanse"
"Słuchaj dzieweczko! Ona nie słucha...
To dzień biały, to miasteczko..."
Nie ma miasteczka, nie ma żywego ducha,
po gruzach biega naga, ruda Ryfka,
trzynastoletnie dziecko.
Przejeżdżali grubi Niemcy w grubym tanku.
(Uciekaj, uciekaj Ryfka!)
"Mama pod gruzami, tata w Majdanku..."
Roześmiała się, zakręciła się, znikła.
I przejeżdżał znajomy, dobry łyk z Lubartowa:
"Masz, Ryfka, bułkę, żebyś była zdrowa..."
Wzięła, ugryzła, zaświeciła zębami:
"Ja zaniosę tacie i mamie."
Przejeżdżał chłop, rzucił grosik,
przejeżdżała baba, też dała cosik,
przejeżdżało dużo, dużo luda,
każdy się dziwił, że goła i ruda.
I przejeżdżał bolejący Pan Jezus,
SS-mani go wiedli na męki,
postawili ich oboje pod miedzą,
potem wzięli karabiny do ręki.
"Słuchaj, Jezu, słuchaj, Ryfka, sie Juden,
za koronę cierniową, za te włosy rude,
za to, żeście nadzy, za to, żeśmy winni,
obojeście umrzeć powinni."
I ozwało się Alleluja w Galilei,
i oboje anieleli po kolei,
potem salwa rozległa się głucha...
"Słuchaj, dzieweczko!...Ona nie słucha..."
Middle East
Ja nie chcę Palestyny,
Syrii, Iraku, Egiptu,
od cyprysów wolę kaliny,
wolę brzozę niż eukaliptus.
Sosny tutejsze
–
nie te,
kwiaty tutejsze
–
nie tamte,
innego przyślijcie poetę,
żeby się cieszył Lewantem.
Tutaj historia zamarła,
tutaj dzieje są
„
Made in Britain
”
–
tam Warszawa skacze do gardła
jak brytan!
Wśród wierzb płaczących strumienie
tamtędy płyną,
35
walczą tam bezimiennie
i beztrumiennie giną.
Tam giną ludzie, miasta, stolice,
tam naród w walce
–
a ja tu chodzę,
depczę jerozolimskie ulice
i gryzę palce.
Ja chcę kiedyś... na Żoliborzu...
choćby na krótko...
Jeśli nie
–
nad Śródziemnym Morzem
zdechnę ze smutku.
Maria
Siedzisz w kuchni, liczysz kartofle:
przy tobie brat, starszy:
rachunek w sklepiku, podarte pantofle:
nie starczy...
W dzień sprzedajesz mydełka, po znajomych, po obcych
(dlaczego przestali być mili?).
"Nie trzeba? Do widzenia." I znajdziesz się w kropce:
do innych zadzwonisz po chwili.
Wieczorem kelnerka. "Pół czarnej?", "Pół czarnej."
Podasz i chwilę spokój.
Stoisz ze sztucznym uśmiechem i z charme\'em,
i z łezką w oku.
Może w nocy przyjdzie Gestapo?
Wstaniesz blada, z płaczącą córką,
kiedy będą plugawą łapą
przetrząsać moje biurko.
Co ta wojna w tobie zabiła?
Nie ma mnie, nie ma teatru...
Wołam do ciebie, miła,
wołaniem wiatru.
Po co żyjemy
Życie jest diabła warte
poza Szopenem, Mozartem;
poza Słowackim i Mickiewiczem
jest w ogóle niczem.
Ja nie, żeby pisać Sonety,
nie żeby Króla Ducha
–
sercem poety
pragnę posłuchać...
Czego?
–
no, Wisły, no, oczywiście,
kiedy brzozowe liście,
jeszcze nie bardzo zielone,
jeszcze onieśmielone,
36
a już kładą się na ziemię, na wodę,
w białodrzewiu hodując urodę,
i wiem, że przyjdę, zobaczę
i że się na nowo rozpłaczę,
że takie zielone i młode.
No, na przykład sosny
albo klony, przyjacielskie, klony!
Jestem radosny,
bo klon jest zielony.
Życie jest diabła warte,
jeżeli nie jest uparte,
no bo trzeba, przyjaciele wrócić,
wszystko tam zmienić, odwrócić
–
żeby sosny szumiały nad Wisłą
i żeby słońce zabłysło
w złocie zboża, w broni hartowanej,
w oczach bliskich, we krwi przelanej,
nad Mazowsza równiną otwartą
–
i żeby żyć było warto.
Żona
Obłoki obłąkane,
kolory pokłócone,
drzewo przed oknem złamane
i -- widzę żonę.
Czarnieckiego 80,
parter z ogródkiem.
"Czy przyjdzie na obiad, czy gdzieś się
zawieruszy?" -- myśli ze smutkiem.
A ja idę z autobusu "M",
bo muszę,
bo już siebie odnalazłem i wiem,
gdzie mam duszę.
Żona wygląda przez drzwi od ogrodu,
w oczach niepokój,
a ja myślę: "Kochana, młoda,
i w sercu spokój".
Pięć lat tułaczki, więzienia,
ona -- Oświęcim...
Jakże gorzki ten na do widzenia
wiersz o "świętej pamięci".
Zielony wiersz
Ja nie chcę wiele:
Ciebie i zieleń,
i zeby wiatr kołysał
gałezie drzew,
iżebym wiersze pisał
o tym, że...
każdy nerw,
każda chwila samotna,
każdy ból - jakże częsty, jak częsty! -
37
zwiastuje odchłań,
mówi : nieszczęsny....
ja nie chcę wiele,
ale nie mniej niż wszystko:
Ciebie i zieleń
i żeby listkom
akacji było wietrznie,
i żeby sercu - bezpiecznie,
i żeby kot się bawił firanką
jak umie
żeby siedzieć na jerozolimskim ganku
i nic nie rozumieć.
Pętacki wiersz
sam wiesz, że łżesz,
ale dlaczego tak boli, tak boli?
chyba już nic nie napiszę
w ogromną i groźną ciszę
schodzę powoli
ja nie chce wiele:
Ciebie i zieleń...
Wiersz ostatni
Tyś mnie kochała, ale nie tak,
jak kochać trzeba,
i szliśmy razem, ale nie w takt -
przebacz.
Ja jeszcze długo... Rok albo dwa.
Potem zapomnę.
Teraz, gdy boli, teraz, gdy trwa,
dzwonię podzwonne.
A tobie, miła, na co ten dzwon
brzmiący z oddali?
Miłość niewielka, błahy jej zgon,
i idziesz dalej.
Cóż mam od życia? - troskę i pieśń
(ciebie już nie ma).
Muszę im ufać, muszę je nieść,
pisać poemat.
Cóż mam od życia? - chyba już wiesz,
czujna i płocha? -
tylko ten smutek, tylko ten wiersz,
który mnie kocha.
Warum
Miła, ja nie mam słów,
a miałem dość ich.
Nie wiem, skąd bierze się znów
ten lęk radości.
38
Czemu znów serce drży
jak wtedy wiosną,
a łzy zabłysły jak bzy,
co w Polsce rosną.
Tkliwość. I morza szum.
I noc co milczy.
Na Schumannowskie "Warum?" -
twój szept: "Najmilszy!..."
I trzebaż było tych mąk
i tej rozpaczy,
gdy dwoje splecionych rąk
tak wiele znaczy?
Ze złości
Kochałbym cię (psiakrew, cholera!),
gdyby nie ta niepewność,
gdyby nie to, że serce zżera
złość, tęsknota i rzewność.
Byłbym wierny jak ten pies Burek,
chętnie sypiałbym na słomiance,
ale ty masz taką naturę,
że nie życzę żadnej kochance.
Kochałbym cię (sto tysięcy diabłów),
kochałbym (niech nagła krew zaleje!),
ale na mnie coś takiego spadło,
że już nie wiem, co się ze mną dzieje:
z fotografią, jak kto głupi, się witam,
z fotografią (psiakrew!) się liczę,
pójdę spać i nie zasnę przed świtem,
póki z grzechów się jej nie wyliczę,
a te grzechy (psiakrew!) malutkie,
więc (cholera) złości się grzesznik:
że na przykład, wczoraj piłem wódkę
lub że pani Iks - niekoniecznie.
Cóż mi z tego (psiakrew!), żem wierny,
taki, co to "ślady po stopach"?...
Moja miła, minął październik,
moja miła (psiakrew!), mija listopad.
Moja miła, całe życie mija...
Miła! Miła! - powtarzam ze szlochem...
To mi życie daje, to zabija,
że j ciągle (psiakrew!) ciebie kocham.
Szczęście
Rozmyślam coraz częściej
od pewnego wieczoru,
że chyba moje szczęście
jest zielonego koloru.
Więc niech ta zieleń we mnie rośnie
39
i niech mnie zewsząd otoczy
drapieżnie, zachłannie, miłośnie
zieleń, jak twoje oczy.
Niechaj mi będzie życie
oceanicznym dnem,
gdzie pływają morskie straszydła
o włosach z wodorostów
zielone, zielone niesamowicie!
i gdzie wszystko jest snem.
Przeczytaj tę bajkę nim uśniesz,
jeśli chcesz.
Szczęście?
to co dzień dostać jeden uśmiech
i zwrócić jeden wiersz.
Spacer prehistoryczny
W przedpotopowym ogrodzie,
jeszcze przed zachodem słońca,
paprocie, paprocie bez końca
odbijają się w jasnej wodzie.
Jest tam ptak, którego nazwy
nie mogę przypomnieć z jakiegoś snu,
i ogromną tęczę znalazły
papugi! papugi!
żeby ją snuć!
Cyklopy na koturnach
przechadzają się po bujnej trawie.
(To nie jest noc Walpurgii,
ale prawie.)
Na Drzewie Wiadomości
Dobrego i Złego
drzemie Wąż (poczciwości
gad, nie robi nic złego).
Ale na Jabłoni,
na okrutnej Jabłoni
(czy z jabłek robią alkohol?)
rośnie, rośnie
groźnie, powoli
okrutne słowo: kocham.
Przypływ
Mais si Parlez d'amour car tout le reste est crime
A r a g o n
W morze spienione, w szumiące morze
gwiazdy spadały i nikły.
Oto ci serce dzisiaj otworzę -
To przypływ, miła, to przypływ!
Nocy tej księżyc poszedł na przełaj
przez srebrne wody Śródziemne,
40
fala do brzegu szła i ginęła,
jak giną słowa daremne,
fala ginęła, fala wracała,
jak miłość, której nie trzeba,
i obojętna gwiazda spadała
z obojętnego nieba.
Miłość konała, jak na gruźlicę
konają piękni i młodzi,
i w konającej patrzałem lice
z rozpaczą, że już odchodzi.
Mówiłem sercu: "Milcz o miłości,
serce uparte i dumne" -
a miłość rosła we mnie jak kościół,
dokąd wniesiono juz trumnę.
Słowa miłości, słowa rozpaczy
zdławiła noc głuchoniema.
Kochać - to znaczy: dotknąć, zobaczyć,
a ciebie nie ma... nie ma...
Nocy tej przypływ bił o wybrzeże
zagniewanymi falami.
Byliśmy prości, byliśmy szczerzy,
byliśmy smutni i sami.
I słów nie było. I niepojęta
tkliwość złączyła nam dłonie...
Ja nie pamiętam, nie chcę pamiętać,
że miłość była w agonii!
Ach! ona świeci blaskiem wspaniałym
w gwiazd spadającym hymnie!
Gwiazdy - to mało, morze - to mało,
jeżeli miłość jest przy mnie,
bo wtedy mogę ująć w ramiona
świat od miłości mej szerszy
falą wezbraną, falą szaloną
nie napisanych wierszy...
Miła, ja płaczę... Gwiezdny alkohol
ma posmak cierpki i przykry.
Fala powraca szemrząc ci: "Kocham".
To przypływ, miła, to przypływ.
Moja miła
Ja już nie chcę poetycko łgać,
ja chcę widzieć to, na co patrzę,
a przy tobie -- śmiać się i łkać,
i tak na zawsze.
Spojrzyj, miła, jaki biały śnieg,
nad nim błękit sklepiony jak kościół.
Chodź na nartach na tamten brzeg
radości.
W tym pokoju, pełnym słońca, bez krat,
41
dobrze sercu, ale za ciasno...
Wiesz, nie spałem tysiąc lat,
teraz chcę zasnąć.
Rozpalimy na szczytach gór
ogromne ognie,
będzie głód, pożoga i mór --
ty pomyśl o mnie.
Ja tak kocham, jak pada śnieg,
jak świeci Orion.
Nie ma drutów. Jest tamten brzeg --
krematorium.
O Kalifie
To przez ciebie ten wiersz -
chyba już wiesz?
Paliłem z Kalifem nargile,
zachciało się odejść na chwilę
a Kalif, nie myśląc długo,
uciął głowę, przyprawił drugą.
W tej drugiej chyba nic więcej
prócz kwiatów stu Barwistanów.
Chcesz ściąć, to zetnij i nie zamęczaj,
ale się jeszcze zastanów.
Na odjezdne
Żadne wiersze tu nie pomogą,
alkohol ani łzy:
pójdziemy inną drogą --
ja i ty.
Ale wiersz się sączy i sączy,
jak krew,
kazirodczo w sercu się łączy
tkliwość i gniew,
ale alkohol płynie:
strumyczek krwi.
Ja już wiem, co mnie nie ominie.
Drwij.
Ale łzy, prawdziwe łzy, rzewne,
płyną i gdzież ich kres?
Powiesz na pewno:
"Szkoda łez".
Odjedziesz, zapomnisz, lekkomyślna, czarowna,
i tyle.
Powiedz, czy jest jakiś sens
w łaskawości twych rzęs,
żem był jak pochodnia
przez chwilę?
42
Kalinie
Tej nocy płakałem,
(nie przez ciebie),
wiersz napisałem,
rzucam za siebie,
niech potoczy się księżycem po niebie.
Może ktoś się nad nim rozpłacze,
jak ja, brzozo, wierzbo, kalino,
i spakuje swoje rozpacze,
i pójde, chociażby boso,
tam gdzie oczy poniosą,
droga nie twoja, inna.
Tak mi żal, że wszystko daleko,
coś tam zostało w człowieku:
piszę wiersze, nie sypiam nocą -
po co?
Do...
Łatwo westchnąć: "Miła, urocza"
(nie po raz pierwszy),
ale te oczy i te łzy w oczach
dla moich wierszy...
Czarodziejskie i czarnoksięskie,
topiel w błękicie,
takie oczy - toż to nieszczęście
będą mi snić się.
Jak je nazwać - Gopłem, czy Wisłą?
Żal w nich pogański
Załzawione, jak kwiat zabłysną,
ten świętojański.
Za te oczy - wiersz w upominku,
jak szczęście krótki,
Do widzenia, śliczna dziewczynko,
i dalej - w smutki.
Cyganka
Nie wiedziałem, że jesteś Cyganką,
no bo skąd? -
szare ubranko,
włosy blond
Ale ty wróżysz z ręki,
że będzie źle
i że pójdę na męki,
pijane dziecko we mgle.
Okazało się, że w ręku cekiny
i brudna talia kart,
że wcale nie jestem winny,
43
tylko niewiele wart.
I odeszłaś z zielonymi oczami,
paląc papierosy....
Będę myślał czasami,
jak kręcisz włosy.
44
NADZIEJA
1951
Baudelaire
Chciałbym, żebyś szła
pod wiotką parasolką,
ulicą jesienną
pełną drzew
nagich,
ale jakże pięknych.
Takimi ulicami
chodził Baudelaire
i myślał,
czy na jutro
będzie miał wiersz
dla matki
i dla kochanki...
I dla chleba. 1951
"Opowiadania Oświęcimskie"
Przeczytałem książkę Marii
płacząc i wyjąc.
Tak piszą tylko umarli,
żyjąc.
Ja nie bylem wcale w Oświęcimiu,
ale go umiem na pamięć.
Maria...Jak jej bylo na imie?-
Zamieć...
Szła pod wiatr i pod deszcz, i pod śnieg,
bosa,
z lewej SS-man, z prawe szpieg,
nie miała papierosa,
nie miala nic, nic nie miała,
biedna,
i wołała do mnie, wołała,
i była sama jedna.
Most Poniatowskiego
Drogi zburzone,
miasta w ruinie,
historia
45
gnie nas i lamie,
lecz-"nie zginela",
nigdy nie zginie,
my ja dzwigniemy
sami!
Stercza pod niebo gruzy Warszawy,
wre robota nad rumowiskiem.
Z gruzow zwyciestwa,
z odlamkow slawy
most budujemy
przez Wisle.
Lud,
co przed wrogiem karku nie schylal,
dzwiga
za przeslem przeslo.
Filar pod niebo!
Luki na filar!
Wzwyz!
W dal!
W socjalizm!
W zwyciestwo!
Most-narodowi,
roboczym masom,
niech przezen przejda
wojskiem.
46
Trzeba zapalu,
trudu i czasu.
Most budujemy:
Polskę.
Do domu
Pora powracać, pora
wzruszyć skiby mogilne,
cale życie trzeba przeorać,
a nasze ręce są silne.
Zaprzężmy w piastowy pług
Konie pędzone naftą.
Ziemia dla chłopa! Nie będzie sług!
Równość! Oświata! Traktor!
Pierwszy maja
Temat? - jak rzeka. Miejsce? - świat.
Cel? - szczęście. Wróg? - kapitalizm.
Myśmy widzieli świat spoza krat,
kraty pękły od młota ze stali.
My pójdziemy Pierwszego Maja
ulicami stolic tego świata,
my za ręce się będziemy trzymali,
my każdego przyjmiemy jak brata...
Każdego? - nie!
bo jest gniew,
bo są banki, kajdany i trony...
Nasz sztandar? ... Jego kolor czerwony,
"bo na nim robotników krew".
Myśmy szli, raczej nasi ojcowie
(ileż to lat?...),
w Warszawie, w Łodzi i w Żyrardowie
myśmy szli na Pierwszego Maja
jak na bój!
Trony, banki się jeszcze trzymają.
Trzymaj sztandar,
bo twój.
Był rok Piąty, był Siedemnasty,
błysnął Petersburg: natchnienie-miasto,
była dokoła wroga banda,
błyszczał Październik: sztandar!
Ten sam sztandar szumiał nad Madrytem,
47
pieśń szumiała tym samym rytmem,
na placu Grzybowskim, jak dziś pod Grammos,
w sercach i w pieśni było to samo.
Nie będzie tronów, nie będzie banków,
złamiemy fronty Kuomintangu,
nie będzie City i Wall Street,
błyśnie wolności świt !
Pokój, pokój, pokój narodom,
braterstwo dla wszystkich ras,
w przyszłość - pierwszomajowym pochodem,
wyżej sztandarów las!
Złot, kielnia, młotek, kilof i pióro,
pług za traktorem, mosty w dal.
I ty tam pójdziesz, literaturo:
słowo - stal.
(Kilkadziesiąt) lat
liczy Pierwszy Maj.
Towarzyszu, masz zdobyć świat.
W trudzie trwaj.
Byt określa świadomość
Smutna to była świadomość:
hałdy, hałdy, osada...
Proletariusz? - to przecie wiadomo:
ten, co nic nie posiada.
Co mi tam opowiadać,
co było, a czego nie będzie!
Chcę rozpowiedzieć radość
wszędzie.
Wydobyliśmy tyle a tyle
ponad normę. Wiadomo.
Niech dzieci spytają: "Ile
chleba z masłem przybyło do domu?"
Niech żona spyta: "Dlaczego
niezmęczony i taki radosny?"
Mąż odpowie: "Bom robił dla swego,
dla socjalizmu, dla wiosny.
Robiłem z rozmysłem, honornie,
kilof walił jak sto tysięcy,
325 ponad normę,
a będzie jeszcze więcej!"
Jeszcze czarne pod kopalniami
hałdy i widma domostw.
Przyszłość przed nami!
Byt określa świadomość!
48
Zabrze
Prędzej, górniku, głębiej, górniku,
węgla pokłady rąb,
w twojej kopalni, na twym chodniku
staje ojczyzny zrąb.
Pod twym oskardem padł kapitalizm,
nadszedł wolności czas.
Więcej żelaza, węgla i stali
dla robotniczych mas!
Węgiel ogrzeje, węgiel nakarmi,
z węgla nasz Wspólny Dom,
węgiel - to siła Ludowej Armii,
droga ku jasnym dniom.
Nie dla bogaczy-wyzyskiwaczy
dzisiaj wyciskasz pot:
Polska robocza czeka i patrzy,
czeka i pług, i młot.
Prędzej, górniku, śmielej, górniku,
w przyszłość twą jasną idź,
dąż zastępami współzawodników,
w trudzie pierwszeństwo chwyć.
Twoja ta ziemia, twoja na zawsze
węgiel, żelazo, stal!
Zabrze na przedzie, prowadzi Zabrze
w socjalistyczną dal.
Robotnik z Radomia
Nie wiem, co to poezja,
nie wiem, po co i na co,
wiem, że czasami ludzie
czytają wiersze i płaczą.
a potem sami piszą,
mozolnie i nieudolnie,
by od dławiącej ciszy
łkające serce uwolnić.
A kiedy synka stracił
pewien robociarz z Radomia,
o wierszu pomyślał z płaczem
i list napisał do mnie:
"Chłopczyk był śliczny jak róża,
dobre, kochane dziecko...
Wierszyk niech będzie nieduży,
nie religijny-świecki..."
Nie wiem, co to poezja,
jest w niej coś z laski Mojżesza:
strumień dobędzie ze skały,
umie zabijać i wskrzeszać.
49
Jaskółka
Napłynęła na mnie fala miłosna,
jak powódź, co lody znosi.
Ty nie jesteś już taka młoda, ale jak wiosna,
i kto ciebie o to prosił?
Może moje serce prosiło na klęczkach
w rozmaitych rozpaczach i klęskach,
całując z rozpaczą na spółkę
ciebie - jaskółkę?
A może te jaskółki w niebie,
podobne do ciebie,
latały, kwiliły i wylatały,
żebym był radosny i śmiały?
Bezsenność
Nie śpię, spać ci nie daję, palę papierosy;
na stole: budzik, chleb, dwie żółte chryzantemy,
listopadowy wiatr za szybami krzyczy wniebogłosy,
ja jestem niemy,
tylko na kształt krzywego drewna
wykrzywiam się na ten wszechświat...
Śpij, moja dobra, rzewna,
ja nie śpię.
Jeśli chcesz, to mi odbierz papierosy,
albo rękę połóż na włosy,
do snu się każ ukołysać,
naucz, jak wiersze pisać.
Do przyjaciela
Mój drogi, czy wiesz,
że najpiękniejszy wiersz
jest o wiele mniej piękny niż średnio przystojna żona?
Ja mówiłem to tobie pierwszemu,
byłem wzruszony,
ona była wzruszona -
czemu?
To była wiosna - a może lato - w Warszawie
i było ślicznie...
Dni mego szczęścia? -
w Oświęcimiu zgubiłem licznik,
no i tak się dławię i krwawię.
Ty (tak zwany "domowy karabin")
dałeś mi kawał serca.
Dziękuję, przyjacielu. Odłożyłem karabin.
I ty. I bić się znowu trzeba.
A droga coraz szersza
.
50
Kwiaty
"Kwitły w Alejach kasztany.
Przekwitły.
Byłem kiedyś zakochany.
Kwiaty kasztanu znikły.
Było dużo tego wszystkiego
ślicznego
i nie ma.
Dlaczego?
Ale na piersiach mi został bukiecik fiołków.
świeży.
Już drugi rok.
Nikt nie uwierzy."
Goździk
"Kupiłem goździk różowy
Wandzie.
Podchodzi, podchodz
i w ten dzień grudniowy,
przyjdzie do domu, znajdzie.
Będą mijały październiki, listopady, grudnie,
a ona przyjdzie do domu,
a ona przyjdzie do domu
jak godzina dwunasta
w południe"
51
ANKA
1956
Anka
Anka, to już trzy i pół roku,
długo ogromnie,
a nie ma takiego dnia, takiego kroku,
żebym nie wspomniał o mnie:
o mnie, osieroconym przez ciebie,
i choć twardość sobie wbijam w łeb,
nie widzę cię w żadnym niebie
i nie chcę takich nieb!
Żadna tu filozofia
sprawy tej nie zgładzi:
mojej matce, mojej siostrze było: Zofia,
i jakoś czas na to poradził.
A ja myślę i myślę o tobie
po przebudzeniu, przed snem...
Może ja jestem coś winien tobie? -
bo ja wiem.
Na Powązkach ośnieżona mogiła,
brzozy coś mówią szelestem...
Powiedz, czyś ty naprawdę była,
bo ja jestem... 1956
W zachwycie i grozie
Moja córka, moja córka umarła!...
Jak sercu powiedzieć: nie płacz,
kiedy rozpacz serce przeżarła,
a to serce wyrwać i zdeptać.
Moja córka... Ach! żadnej kochance
nie mówiłem tak siebie do dna
Jak Ance...
A była mi ona podobna
do świata, który się stawał
w zachwycie i grozie,
a jam serce gorące podawał
na mrozie. 1956
Obietnica
Córeczko moja daleka,
pusto, pusto koło mnie,
serce krwawi i czeka,
52
ono nie umie zapomnieć.
Umarłaś, lecz niezupełnie:
nadal razem się trudzim.
Com ci obiecał - spełnie:
wiersz mój odniose ludziom,
by dawał pokój i światło,
miłość, nadzieję, radość,
choć niełatwo, córeczko, niełatwo
nieść wiersz i pod nim upadać...
Ta noc straszliwym ptaszydłem
siadła na mnie i kracze.
Oberwe, oberwe jej skrzydła,
wyrwę się, wyrwę rozpaczy.
Jasność
Obudziłem dobrego pisarza,
byłem trochę zawiany;
to się zdarza,
jestem z tego przesadnie znany.
Obudziłem go w dobrym celu
i wiersz położyłem obok,
powiedziałem mu: "Przyjacielu,
patrz: obłok,
przyjrzyj się, to moja córka,
widzisz, fruwa,
spójrz - takie same piórka..."
i łeb mi się mgłą zasnuwa...
A ja z tej mgły chcę uciec
w jasność,
powrócić do jasności, powrócić,
zasnąć.
***
Anka, to już trzy i pół roku,
długo ogromnie,
a nie ma takiego dnia, takiego kroku,
żebym nie wspomniał o mnie:
o mnie, osieroconym przez ciebie,
i choć twardość sobie wbijam w łeb,
nie widzę cię w żadnym niebie
i nie chcę takich nieb!
żadna tu filozofia
sprawy tej nie zgładzi:
mojej matce, mojej siostrze było: Zofia,
i jakoś czas na to poradził.
A ja myślę i myślę o tobie
po przebudzeniu, przed snem...
53
Może ja jestem coś winien tobie? -
bo ja wiem.
Na Powązkach ośnieżona mogiła,
brzozy coś mówią szelestem...
Powiedz, czyś ty naprawdę była,
bo ja jestem...
O wielkim kochaniu
Anula! Ty mi dałaś w twarz,
moja córko...
Miałaś rację i po śmierci ją masz,
córko - bzdurko.
Ja od roku wierszy nie umiem pisać,
bo ty nie żyjesz...
Upiory jakieś mam na rękach kołysać
w bzdurach po szyję?
To nie bzdury, nie bzdury, Aniu,
ja jednak jestem poetą,
chciałbym wiersz napisać o wielkim kochaniu -
nie to!"
Bratek
Przyniosłem bratek z grobu Anki,
stoi przede mną,
i znowu będą chmurne poranki,
w południe ciemno.
Chciałem powiedzieć pani doktór, że tak mi lepiej,
a ona mnie, żeby zamknąć okno,
będzie cieplej.
A czy tam ciepło w tej jesionowej
wąskiej trumnie?
Chory. W lecznicy. I znów na nowo.
Chciałbym umrzeć.
Złamię termometr, wyleję leki,
precz z medycyną, daleko.
Ale ten bratek, bliski i daleki,
spojrzę - i lekko.
Anka, pożyję, dopóki będę
ten bratek biały
oplatał w miłość, śmierć i legendę,
w tym jestem cały.
54
NOWE WIERSZE
Dąb
Idę sobie zamaszyście
i opada ze mnie życie jak jesienne liście.
Jakie liście? - dębu, brzozy, topoli,
ale to boli.
No cóż? było kilka miłości
i trwoga, i noce bezsenne,
było dużo tkliwości i złości,
wszystko zmienne.
No i lecą liście, liście,
a każde: imię.
Powiedz je uroczyście,
wymień.
Ach, nie! To już nagie gałęzie
chwytliwe.
Kiedy serce i myśl na uwięzi,
jak być szczęśliwym?
I ostał się pień nagi,
nad nim zamieci kłąb.
Odwagi!
To ja – dąb
Cisza
- Powiedz mi, jak ci na imię?
- Cisza.
- Powtórz, bom nie dosłyszał?
- Cisza.
- Czy to ty chodzisz po chrząstkich gałązkach wiosną?
czy o tobie słowik kląska,
gdy trawy rosną?
- Ja jestem cisza, milcz, dumny.
Zabiorę ciebie do trumny.
Ociemniały
- Pokaż mi drzewo.
- Jestem niewidomy.
- Gdzie jest prawo i lewo?
- Jestem niewidomy.
- Gdzie jest światło i ciemność?
- Jestem niewidomy
- Powiedz mi! Jestem jasnowidzem!
Czy trzeba kochać! - Tak. Widzę.
***
55
I oczy wilgotne,
i serce samotne,
i nie wiem, co robić dalej.
Ja chciałbym gdzieś w lesie
(a niech mnie rozniesie!) -
umrzeć z żalu.
***
Budzę się nazbyt rano,
mylę pory,
księżycowi mówię dobranoc,
jestem chory,
jestem chory na ciężką chorobę
(już bez pijaństwa),
nie wiem, co robię,
a myśl bezpańska,
ale kiedy popatrzę
w noc ciemną,
myślę: zawsze
poezja ze mną.
Poród
Poród ? cóż ! poboli, poboli,
pomęczy się żeńskie ciało,
a z niego powoli, powoli
wyjdzie coś i będzie krzyczało.
Będą owijali w pieluchy,
poślą do szkoły -
a wtedy, duchy -
sokoły!
Poślęczy nad Mickiewiczem,
uwielbi Słowackiego
i powie: "Jestem niczem,
nic z tego..."
Potem podrośnie,
będzie pisał miłośnie,
niekoniecznie o Maryli, Ludwice.
"Nie kocha...jestem niczem".
A wtedy gwiazda zabłyśnie,
czoło uwieńczy
i jak ze skały wytryśnie
wiersz młodzieńczy.
To poród bolesny bardziej
niż dziecko zrodzić.
A ja myślę coraz hardziej:
zawsze się mogę odmłodzić.
56
WIERSZE LUŹNE
Rozmowa z historią
Mistrzyni życia, Historio,
zachciewa ci się psich figlów:
zza kraty podgląda Orion,
jak siedzimy razem na kiblu.
Opowiadasz mi stare kawały
i uśmiechasz się, na wpół drwiąca,
i tak kiblujemy pomału-
ty od wieków, ja od miesiąca.
O Nieśmiertelna, skądże
ta skłonność do paradoksów,
i powiedz mi-czy to mądrze
całemu światu krew popsuć?
Bo skoro na całym świecie,
jak nie wojna, to stan wojenny-
Historio, powiedz mi przecie:
po diabła tu kiblujemy?
Rewolucyjny poeta
ma zginąć w tym mamrze sowieckim?!
Historio, przecież to nietakt,
ktoś z nas po prostu jest dzieckiem!
Więc wstydź się, sędziwa damo,
i wypuść z Zamarstynowa...
(Na kryminał zaraz za bramą
zasłużymy sobie od nowa). 1939
Człowiek, to brzmi dumnie
Słowo człowiek-to dźwięczy dumnie!
powtarzamy za wielkim Maksymem.
A tu coraz ktoś w pysk cię zasunie
i powtarza, że jesteś psim synem.
Cóż tu robić takim gagatkom
w czekistowskim mrocznym zajeździe?
Więc pomódlmy się, klnąc w waszą matkę,
wypłowiałej czerwonej gwieździe.
Droga
Ksaweremu Pruszyńskiemu
Droga wiodła z daleka, droga wiodła przez Narvik
do Warszawy, Lwowa i Wilna, do Wisły, Bugu i Narwi.
Wiadomo, że nie zginęła. Wiadomo: póki żyjemy.
Podchorąży, dowódco drużyny, uważaj na erkaemy,
57
pilnie szukaj kierunku, prowadź sprawnie a prosto...
Ja te norweskie wystrzały w celi słyszałem nad Moskwą,
chciałem porwać karabin, chciałem biec w tyralierce,
ale milczały maszynki, i tylko waliło serce.
Droga wiodła przez fiordy, droga wiodła przez śniegi,
przez Węgry i Bukowinę, przez Wogezy*, Szkocje i Egipt,
wiodła przez tundrę i tajgę, przez stepy kirgiskie z Rosji,
na drodze, na drodze dalekiej w walce żołnierze wyrośli!
Podchorąży, dowódco drużyny-nie ma śmierci, jest : rozkaz.
Każda mogiła-to okop, każdy trup-to drogowskaz.
Pilnie szukaj kierunku: poprzez fiordy i śniegi,
droga wiedzie do Polski ze wszystkich na świecie Norwegii!
Nad tą drogą już leci pieśń moja mściwa i gniewna
na ziemię przez wroga zdeptaną, do Warszawy, Krakowa (i Gniezna)
aż się od krwi niemieckiej Wisła czerwienią zabarwi,
aż się w zwycięstwie zagubi droga przez Moskwę i Narvik.
Homo sapiens
Wśród mrocznych miast, po, mrocznych stronach,
jak stada wypędzanych szczurów,
gromady ludzi przerażonych
pełzają u strzaskanych murów;
bezdomni, ślepi i wylękli,
ruszają chyłkiem, znów przyklękli,
złowrogo patrzą w niebo, szepcą,
że głód, że śmierć, że - wszystko jedno,
i przeklinając ziemię biedną,
ruszają znów, po trupach depczą,
znikają mroczni i samotni...
Ja lecę ku nim, mściwy lotnik,
i świecąc reflektorem serca,
bombami słów złowieszczo zbrojny,
ciskam je w zaciemnienie wojny,
jak jeden z Czterech, co uśmierca.
A pierwszą bombę ciskam w Berlin!
Za zbrodnie wojny, za pancerny
raid przez Ojczyzny mojej piersi,
za drapieżniki pod Warszawą,
za rozwalony dom, za krwawą
kałuże świata, co mnie mierzi,
za pychę, podłość, mordy, gwałty
za pohańbienie słowa: człowiek -
lecą me bomby w ich blackouty -
niechaj im sen spędzają z powiek.
A druga bomba - w grób Smoleński!
Niechaj rycerze zmartwychwstaną
i swiecąc każdy piersi raną,
świadectwo dadzą krwi męczeńskiej,
58
tej krwi niewinnej, z ręki kata
przelanej w obcą ziemię czerstwą,
ze zgrozą, lecz milczeniem świata
za wolność, równość i braterstwo.
A trzecia bomba - w tych, co wierzą,
że dość jest rozdać broń żołnierzom
i poszczuć ludy, poszczuć armie -
wtedy się więcej złota zgarnie,
by knuć nazajutrz nowe wojny,
by kuć już dzisiaj nowe pęta.
Bije w nich gniewny i spokojny.
Nie trzeba złota. Krew jest święta.
Zachowam jeszcze bombę jedną
na czas,gdy blaski wojny zbledną
gdy bliski będzie już dzień kary
za Wielki Zaciemnienie sumień,
gdy możni szukać będą miary
wolności ludów...
Gdy w ich tłumie
nie będzie Polski - wtenczas, pieśni,
aż w serce ziemi bij! Twe bomby
niech jak Jerycha wrzasną trąby,
niech biją w ludzkość najboleśniej,
niech do otchłani sumień dotrą,
by na skrwawionej globu mapie
stanął do walki przeciw łotrom
dobry, spokojny - Homo Sapiens.
Kometa
Ach, myśli opętane, bezładne, bezdarne!
Ach, słowa niepojęte twardego wyroku!
Przez wicher się przedziera, wśród wichru upadnę,
jak wicher huczy we mnie bezdenny niepokój.
Dlatego w snach się błąkam, bezsenny i chory,
jak świeca gorejąca dogasam powoli
i nie wiem, czemu milczą srebrne gwiazdozbiory
nad moim ogniem, śpiewem i snem, który boli.
Ach, muszę się wypalić do dna i do końca,
jak światła wędrujące po gościńcach mlecznych,
zanim upadnę gwiazdą obłędem płonącą,
kometą snów bolesnych, a światu zbytecznych.
Chciałbym czuć na mojej skroni
Chciałbym czuć na mojej skroni
twoich miękkich włosów zwoje,
lilijowe ręce twoje
chciałbym czuć na mojej skroni.
Niech się głowa twoja skłoni,
niech całusem się upoję...
Chciałbym czuć na mojej skroni
twoich włosów miękkie zwoje.
59
Chciałbym tobie śpiewać pieśni,
serc wzajemne czując bicie,
z tobą prześnić całe życie,
tobie tylko śpiewać pieśni.
Zanim życia sen się prześni,
nim spoczniemy w wiecznym bycie,
chciałbym tobie śpiewać pieśni,
serc wzajemnych czując bicie.
Szczęście
Największe ze szczęść,
to tylko jego część.
Najpiękniejszy poemat,
to ten którego nie ma.
Najpiękniejsza kobieta,
to może ta?...
jednak nie ta.
Przyczyny pijaństwa
Obudziłem się koło czwartej
i doszedłem do wniosku,
że życie jest diabła warte,
a trzeba żyć, po prostu.
Dla świętego spokoju wszelako
że - niby - "w sercu rana",
wypiłem szklaneczkę koniaku
i chodzę zalany od rana.
Wiersz antykobiecy
Nie dokochałyście mnie, wszystkie kobiety...
( Tutaj sobie z cicha westchnę. Rym: " niestety").
Ja bym przy waszej pomocy
nie znał bezsennych nocy,
budziłbym się rano, radosny
i szukałbym rymu do " wiosny",
tomów wierszy byłoby więcej,
mniej alkoholu
( za to nie ręczę, ale bym wolał).
Mniej pod Villona,
mniej pod Baudelaire\'a,
ale wielu bym rzeczy dokonał..."
Cholera!
Ciemny krąg
Czarne skrzydła nachylił,
czarne koło zatoczył,
sfrunął czarnym motylem,
lekko zamknął mi oczy,
ciemne, snem i milczeniem
długo krążył nade mną,
potem spłonął płomieniem,
potem strącił mnie w ciemność,
60
kazał śpiewać i płonąć
jakąś gwiazdą oślepłą,
błyskawicą czerwoną,
wichrem mroźnym, krwią ciepłą.
Targowisko
Pł
acz, moja muzo piękna,
pocieszycielko strapionych!
Oto mi serce pęka
w dalekich i obcych stronach.
Mój pokój jak namiot się wzdyma
gniewnym oddechem, serca łoskotem,
a rozum każe: wytrzymać,
a serce pyta: co potem?
Ja niewolnica naga,
oto jesteśmy na targu,
bicz historii nas smaga,
słowo zamiera na wargach.
Możni pytają: "ile?",
stręczy historia - rajfurka,
a przecież my -Termopile,
huk dział i motorów furkot!
A przecież to myśmy pierwsi
Winkelriedy pośród narodów,
we własne zebrali piersi
ostrze wrażego pochodu.
Wyją wkoło nas hieny,
wzmaga się gwar targowiska,
ale nikt nie odgadnie ceny
naszej krwi i naszego nazwiska.
Runą jedne potęgi,
inne przytłoczą nam piersi,
a my sięgniemy po Księgi,
ktore uczą życia i śmierci,
i z świtezi wyłonią się toni
zatopieni rycerze i grody,
i Dzwon zadzwoni,
aby słyszały narody,
i przyjdą, i ziemię odmierzą
zmartwychwstałe wojska...
Nie opuści cię, polski żołnierzu,
tylko poezja polska.
Com miał od ciebie...
Com miał od ciebie? - to, co od kwiatu,
co zakwitł pięknie i wiądł powoli,
prócz tego - imię do poematu
no i miesiące melancholii.
61
Dzień dobry, kochana...
Dzień dobry, kochana! śniegi
świat niedługo zawieją.
Aż po jeziora brzegi
bieli się wszystko - nadzieją.
Mnie - cóż? Kieliszek koniaku,
pióro, kawałek papieru,
myślę i "w braku laku",
(znaczy natchnienia) - papieros.
Pomyślę jeszcze: kocham,
pomyślę dłużej: w płacz...
Chciałem szczęścia choć trochę,
a teraz płaczę - patrz.
Nie wiedziałem, że radość jest tuż
...
Nie wiedziałem, że radość jest tuż -
ręką sięgnąć,
nie wiedziałem, że teraz, że już
przyjdzie do mnie piękno,
że to może tak nagle się stać,
jak błyskawica,
i że chciałoby się żyć - ach! - trwać,
jak najwięcej życia,
i że można kochać tak bardzo
pod koniec życia,
i że może to wszystko zgasnąć,
jak błyskawica.
XXXXXXXXXXXXXXXXXX
***
Panieneczka z Udziałówki
ma staniczek dosyć wcięty,
ładną buzię, zgrabną nóżkę,
słowem - ważne dokumenty!
Gdy ci główką kiwnąć raczy,
to już zaszczyt jest niemały!
Dla niej, dla niej - mój Karolku,
chodzisz jak skołowaciały.
listopad 1912
62
POEMATY
Komuna paryska
63
(fragmenty)
Słuchając,usta zatnij,
czoła nie zniżaj.
Oto opowieść o dniach ostatnich
Komuny miasta Paryża
I
Bębny,bębny nocą warczały,
nim świt zaświecił blady,
padły w mieście pierwsze wystrzały,
stanęły barykady.
Bramy zdobyto,wzięto forty,
śmierć bliska.
Z każdej ulicy,jak z aorty,
upływa krew paryska.
Ale Komuna się nie podda,
Komuna śmiercią gardzi!
Paryżu gniewny,okrzyk podaj:
"Do broni,komunardzi!
Do broni,ludu roboczy!
Dzieci! Kobiety! Starcy!
Krew ulicami broczy,
krwi jeszcze dziś wystarczy!
Nim chmary żołdactwa runą,
nim przejdą po naszym ciele,
na barykady,Komuno,
do broni,obywatele!"
64
VIII
Walcz,barykado!
Giń,barykado!
Unoś się,gniewna
pieśni paryska!
Czerwonoskrzydłą
ptaków gromadą
ponad trupami
leć na pociskach!
Walcz,barykado!
Giń,nieugięta!
Będzie zwycięstwo,
będzie zapłata.
Ludu roboczy,
patrz i pamiętaj!
Proletariusze
Francji i świata!
Giń,barykado!
Sztandar wznieś wyżej!
Wolna do końca,
padnij i skonaj,
groźna,ostatnia
w martwym Paryzu,
niezwyciężona,
niezwyciężona!
SŁOWO O STALINIE
65
III
"Rewolucja - parowóz dziejów"...
Chwała jej maszynistom!
Cóż, że wrogie wiatry powieją?
Chwała płonącym iskrom!
Chwała tym, co wśród ognia i mrozu
jak złom granitowy trwali,
jak wcielona wola i rozum,
jak Stalin.
Przeleciały watahy lotne
białogwardyjskiej konnicy...
Trwał, jak skała samotny,
Carycyn.
Parły niemieckie kolumny,
waliły stalowym gradem,
aż padły pod pięknym i dumnym
Stalingradem.
V
Pędzi pociąg historii,
błyska stulecie-semafor.
Rewolucji nie trzeba glorii,
nie trzeba szumnych metafor.
Potrzebny jest Maszynista,
którym jest On:
towarzysz, wódz, komunista -
Stalin - słowo jak dzwon!
VI
Któż, jak On, przez dziesiątki lat
na dziobie okrętu wytrwał?
Szóstej Części przygląda się świat.
Bitwa.
Tam - bezrobocia, strajki, głód.
Tu - praca. Natchniony traktor.
Tworzy historię zwycięski lud.
Chwała faktom!
Któż, jak On, przez dziesiątki lat
wiódł ludzkość na krańce dziejów?
Jego imię - walczący świat:
nadzieja.
Rewolucjo! - któż wiatr powstrzyma,
kto ziemię zawróci w biegu?
Rewolucjo, tablice praw Rzymu
obalamy od Chin po Biegun!
Rewolucjo! siedemdziesiąt lat
Stalinowych powiewa nad światem.
I rodzi się nowy świat,
świat stary pęka jak atom.
VIII
66
Miliony ludzi Związku Rad i krajów idących drogą Socjalizmu tworzą świat nowy, niosąc w sercach i na
ustach imię STALIN.
Ludowa armia chińska wypędza ze swego kraju przemoc obcą i niewolę pieniądza. Kroczy naprzód z imie-
niem STALIN.
W Wietnamie, Burmie, na wyspach Malajskich bojownicy wolności, niepodległości i sprawiedliwości wal-
czą przeciw kolonizatorom wołając: STALIN!
Górnicy francuscy trwają w strajkach i wyciągają dłonie na wschód z okrzykiem: STALIN!
Chłopi włoscy zajmują obszarnicze nieużytki i odpędzani gwałtem, wołają: STALIN!
Poeta, wypędzony ze swej ojczyzny za umiłowanie wolności i sprawiedliwości społecznej, piękny poeta
chilijski pisze poemat o STALINIE.
Zmiażdżona okrutnie Warszawa dźwiga swe okrwawione cegły tym szybciej z imieniem STALINA.
Wszędzie na świecie, gdzie sięga przemoc pieniądza, bagnet żołdaka i pałka policjanta, ludzie walczą i będą
zwyciężali z imieniem STALINA.
Setki milionów ludzi wołają: STALIN! STALIN! STALIN!