Wiersz II
Obcy w raju
Wzniosłem się na szczyty destrukcji. Odtąd
widzę jaśniej -
Łąki, stepy, pastwiska i gaje oliwne.
Nie rozpaczam zwłaszcza nad tym co było,
co mogłoby być i czego mogłoby nie być,
jest to jak sadzę, przejaw nadwyrężonej woli
i jakże podejrzliwego stosunku do życia,
co tak czy inaczej, skończyć się może dla mnie
paranoją, lub czymś w rodzaju duchowej
degrengolady, jak u osób na
wysokich i odpowiedzialnych stanowiskach.
Tłok na ulicy
ale zawsze...przemysł.
Znienawidziłem swe zepsute ciało i odrąbałem
głowę Sfinksowi, kiedy chciał przemówić.
Widok miasta przyciąga struchlałe ptaki
pozbawione daru ściągania podatków
od zdrętwiałych obywateli leśnej głuszy.
Mówiliśmy o swoich wnętrzach,
jak katedr zza witraża sen,
aż bolały nas usta.
Morze wyrzucało na brzeg nasze martwe ciała
i wydmy piły naszą krew.
W srebrnym kielichu wina
moczyliśmy nasze szaty.
Rozkosz mnie wiodła pod papierowy daszek łona
twej ceramicznej figurki.
Strumień upojenia płynął z ust do ust,
szumiały maszyny hydrauliczne w fabryce słodyczy,
kiedy pękał jak tafla lodu twój podłużny owoc.
Blask światła zalał mi twarz
i olśniła mnie barwa kryształu,
nasz zgodny pomruk trwał tyle co historia
świata.
Wkroczyliśmy do ciemnej oberży, gdzie
trwała uczta faraonów, a sylenowie
grali w kości o skórę pantery.
Więc czciłem asyryjskie brody, egipskie
mumie, rzymskie legiony i greckich hoplitów.
Ślubowałem wierność Epikurowi,
a potem piłem rozkosz z mykeńskich
pucharów Agamemnona i nosiłem latarnię
za Diogenesem.
Naukę Spinozy porównałem z zasadami
taoizmu i dowiodłem relatywizmu
teorii względności. Wszystkie moje książki
spłonęły w jednym pogańskim Auto da fe.
W końcu uznałem swój zgon za rzecz
przesądzoną.
Wtedy wykryłem światowy spisek przeciwko Bogu
i przekazałem Mu swoje ostrzeżenie, a On napełnił
me plugawe ciało słodyczą i obdarzył nową duszą
ze swej najnowszej kolekcji dusz wypełniających
ostatnią komnatę.
Złote runo było w zasięgu ręki,
ale jak Tantalowi nie było mi dane dosięgnąć
gałęzi dębu w świętym gaju Aresa,
co pogrążyło mnie w głębokiej apatii,
nie znalazło bowiem spełnienia moje nieokiełznane
pragnienie bogactwa, silniejsze od innych pragnień.
Kiedy tylko nadeszła zima, gałąź ugięła się
pod czapą śnieżną, a moje barbarzyńskie dłonie
dosięgły baranka. Wtedy
„Podniosłem oczy i ujrzałem wszechświat miłości,
to nieskończone niebo, co jeszcze przed godziną
było dla mnie w mojej ślepocie dziedziną mroków.
Niestety! Miłość była obok. O bólu. Stracona
na zawsze”. *
Cóż, moje życie stało się odtąd pasmem
upokorzeń i nieszczęść, podczas gdy prawdziwe
życie rozkwitało obok – w stajniach,
supermarketach i ambasadach.
Zrozumiałem, że byłem sybarytą,
że samej Poezji naplułem w twarz.
Zbłądziłem wśród grobowców i krzyczałem
do wykopanego dołka
–
Zbudź się nadziejo!
Nie zauważyłem, że obok niosą na noszach
moje ciało.
Zwątpiłem we władze swego umysłu,
oddałem się wyuzdanemu pięknu operetki
i podjąłem ostatnią próbę analizy
swego jestestwa
powielanego w setkach plakatów
na jarmarkach, odpustach i arenach cyrkowych.
Ogłosiłem publicznie swój fideizm i użyłem go
do odzyskania miłości,
jedynej rzeczy której byłem pewien.
Jestem żniwiarzem ognia, snopki płomieni
odkładam na ściernisku piekła.
Wypiekam chleb miłości po cenie ziarna.
Zostałem oszukany.
Posiadłem diablicę
ostatnią femme fatale
i zbeszcześciłem Dobro, słońce Platona. Postanowiłem
odlaleźć najwspanialszą Odę
najpiękniejszy sonet
najżarliwszą pieśń.
Tymczasem rozkosz stępiła moje zmysły, a każde
zaspokojenie domagało się następnego
i wtedy stado koni przetoczyło się przez mój mózg,
tętent ich kopyt pod czaszką zniknął
tak samo nagle jak się pojawił.