Warszawa/Praga Numer 1 (2)/2003
Witamy !
To już drugi numer naszego dwujęzycznego pisma kulturalno-literackiego Bohema. Nasz
internetowy kwartalnik powstał jesienią 2002 r., spontanicznie, z inicjatywy kilku przyjaciół -
Polaków i Czechów. Postanowiliśmy zrobić coś, żeby przybliżyć do siebie Pragę i Warszawę, Polaków
i Czechów.
Chcemy, żeby Europa przestała wreszcie przypominać wielki wieżowiec, w którym każdy zamyka się
w granicach swojego mieszkania i nie zna nawet najbliższych sąsiadów. Na stronach Bohemy
znajdziecie polską i czeską literaturę, muzykę, wywiady z ciekawymi ludźmi, artykuły o wzajemnych
kontaktach, atrakcjach turystycznych i o wszystkim, co składa się na codzienną rzeczywistość życia
w Czechach i w Polsce.
PS. Dziękujemy bardzo za wszystkie listy, które do nas napisaliście. Na wszystkie odpowiadamy.
Redakcja Bohemy zastrzega sobie możliwość wprowadzania skrótów i zmian w nadesłanych
tekstach. W miarę rozwijania się Bohemy będziemy poszerzać zakres tematyczny naszego pisma.
Następny numer Bohemy ukaże się w drugiej połowie kwietnia 2003 r.
Wasza redakcja
W drugim numerze Bohemy znajdziecie następujące teksty:
Proza:
opowiadania: Piotr Ka Bezdomni
Orland Bukowski Ciekawy przypadek
Poezja:
5 wierszy czeskiego poety Radka Fridricha
Językowe ABC:
lekcje języka polskiego i czeskiego
artykuły O stereotypach i zawodowcach, Włoski dla zaawansowanych
Wywiad Bohemy:
rozmowa z Jitką Šleisovą - przewodniczącą czesko-polsko-niemieckiego stowarzyszenia studentów
Janua
W połowie drogi - teksty i opinie:
artykuły: Vít Kloz Dalecy czy bliscy sąsiedzi? Czyli jak to z nami jest
Piotr Ka Polacy i Czesi - jak się widzą?
Muzyka:
wywiad z międzynarodowym kwintetem muzycznym Distango
Turystyka:
prezentacja czeskiego miasta Litomierzyce (Litoměřice)
Ankieta (online):
ocena aktualnego stanu kontaktów polsko-czeskich
1
W numerze drugim proponujemy opowiadania:
Piotr Ka
Bezdomni
Warszawa żegnała mnie smrodem Dworca Centralnego i szamańskim tańcem jakiegoś kloszarda na
peronie. W swojej różowej czapeczce i kosmatym sztucznym futerku wyglądał jakby zbiegł prosto ze
sceny teatrzyku absurdu. Całym jego dobytkiem był dziecinny bączek. Tulił go do siebie jak
ukochane zwierzątko. Ludzka fala wylała się z pociągu, przetoczyła po peronie i znikła, a przybłęda
kucnął i zaczął starannie nakręcać bączka. Rytmicznie poruszał metalową rączką zabawki. Jakby
pompował koło niewidzialnego roweru. Kiedy na peron wtoczył się kolejny pociąg, z którego wysypali
się ludzie, kloszard rzucił bączka wprost pod nogi nadbiegającego tłumu. Przyglądał się wirującej
zabawce klaszcząc w dłonie i śmiejąc się na głos. Równie dobrze bawili się postronni widzowie,
którzy stali dokoła i gapili się na ten teatr jednego aktora. Ale on nic sobie nie robił z ich śmiechu.
Skupiony i pełen godności raz po raz nakręcał swojego bączka. Był ponad całym szaleństwem tego
świata - pędzeniem na oślep, rozpychaniem się w tłumie i przeklinaniem spóźnionych pociągów.
Mój pociąg ruszył. Zasunąłem szybę i zacząłem myśleć o tym, co mnie czeka. Wiedeń, szkolenie w
centrali naszej firmy, wolne wieczory, chwila oddechu.
Cesarskie miasto powitało mnie jesiennym deszczem i turkotem sennych tramwajów zakręcających
przed dworcem Südbahnhof. Wszystko miało tu swój urok. Jak powściągliwy uśmiech austriackiej
koleżanki, która wyszła po mnie na dworzec.
- Andrea - przedstawiła się lekko zachrypniętym głosem nałogowej palaczki. Od razu spodobały mi
się jej blond włosy opadające na ramiona jak ciepłe światło. Po szkoleniu, na którym rodowici
wiedeńczycy unikali mnie, Polaczka, jak zarazy, Andrea podeszła do mnie i poklepała po ramieniu.
- Nie przejmuj się. Wiedeńczycy tacy są. Wszyscy mówią o nich, że są grantig. Bo strasznie
zadzierają nosa - uśmiechnęła się i dała mi swoją wizytówkę. - Jak będziesz miał ochotę wyjść
gdzieś wieczorem, to zadzwoń.
Do licha, Wiedeń coraz bardziej mi się podobał! Szkoda, że przyjechałem tu na tak krótko. Mogłoby
być ciekawie. Wyczytałem to z głodnych oczu Andrei. Wieczorem spotkaliśmy się w meksykańskiej
knajpie z dala od centrum. Andrea opowiadała mi o swojej wyprawie do Meksyku, a ja wodziłem
oczami po jej twarzy, ustach i piersiach, których niespokojną obecność zdradzało falowanie obcisłej
bluzki.
- Pojechałam do Meksyku, żeby robić zdjęcia. Gdybyś tylko zobaczył to słońce, te kolory,
zakochałbyś się w tym kraju! Nie byłeś tam nigdy? Boże, to zupełnie inny świat! Najśmieszniejsze
było to, że nie znałam ani słowa po hiszpańsku, kiedy tam jechałam. Byłam zdana na pomoc obcych
facetów. A wiesz, co to znaczy w tamtej kulturze? Kiedy kobieta zaciągnie u macho dług
wdzięczności, musi z nim iść do łóżka. To dla nich tak naturalne jak dla nas powiedzieć: dziękuję. A
ja mówiłam im dziękuję i płaciłam pieniądze.
Andrea podobała mi się coraz bardziej. Ale przyjechałem do Wiednia ledwie na cztery dni i chciałem
zobaczyć jeszcze inne cuda tego miasta. Szczególnie ciągnęło mnie do Kirche am Steinhof. Kościoła
w szpitalu dla wariatów. Jak tylko przeczytałem o nim w przewodniku, powiedziałem sobie, że muszę
tam jechać. Zobaczyć na własne oczy to miejsce spotkań szalonego Boga, który daremnie szukał
zrozumienia na ziemi, z wariatami - ostatnimi wolnymi ludźmi naszych czasów. Stanął mi przed
oczami szaman z Dworca Centralnego, który z okazji mojego odjazdu odstawił tę szopkę z bączkiem.
Ciekawe, co on teraz robi? Ostatni mistyk w tłumie drobnych ciułaczy i biurokratów...
- Wie komme ich zur Kirche am Steinhof? - spytałem pierwszego napotkanego człowieka, kiedy
wysiadłem z autobusu na wzgórzu Steinhof. Wielki, rozrośnięty facet w białym fartuchu spojrzał na
mnie znudzony. Swoim potężnym karkiem i szerokimi barami
bardziej przypominał rzeźnika niż pielęgniarza.
- Sto metrów prosto. A potem w lewo. I cały czas pod górę.
Szpital wariatów był jak górskie uzdrowisko pełne świerków i
podstarzałych pensjonatów. Zaciekawiony rozglądałem się dokoła.
Dziwiła mnie nienaturalna cisza, która dźwięczała w uszach jak
chwilowa pauza pomiędzy szalonymi akordami. Jakieś nienormalne
to wariatkowo, pomyślałem i omal nie parsknąłem śmiechem. Ale
szybko odechciało mi się śmiać. Po zachmurzonym niebie przetoczył
się grzmot i znienacka chlusnął ulewny deszcz. Cholera, że też nie
wziąłem parasola! Deszcz ściekał mi po włosach, zalewał okulary i zmieniał świat w rozmyte,
pozbawione konturów plamy. Marzyłem tylko o tym, żeby schronić się gdzieś pod dachem. I wtedy
2
zobaczyłem ten kościół. Jak wyłania się sponad wysmukłych świerków. Pękaty i majestatyczny jak
wielki statek wpływający do zatoki. Najbardziej rzucała się w oczy jego potężna kopuła. Pokryta
seledynem patyny. Omszała jak stary hełm. Zdziwiłem się widząc grupę turystów czekających na
tarasie wznoszącym się przed kościołem jak wielki mostek kapitański. Zamiast wejść do środka kryli
się przed deszczem pod pstrokatymi grzybami parasoli.
Pchnąłem ciężkie drzwi. W przedsionku kościoła, spadł na mnie jakiś głos. Miękki jak puch. Anielski
szept wypełniający echem cały kościół. Boże - jęknąłem to nadużywane słowo - pewnie trwa msza.
Msza dla wariatów! Dlatego ci turyści zostali tam na zewnątrz... Już miałem się wycofać, kiedy
energiczne szarpnięcie za rękaw przywróciło mnie do rzeczywistości.
- Whumbahanzich Schilling! - krzyknęła mi do ucha żywotna, zasuszona staruszka. O co jej chodzi?
Zdjąłem mokre od deszczu okulary i popatrzyłem na jej twarz o rozmazanych konturach.
- Fünfundzwanzig Schilling!
Oho! Przez chwilę stałem oniemiały. Zaskoczony tym nagłym atakiem. Ale szybko znalazłem się na
miejscu i sięgnąłem po portfel. Tu w sklepie z krzyżami i figurkami świętych, gdzie bilet wstępu
kosztował 25 szylingów. Brzęk monet przywrócił mi pewność siebie. Nic bardziej nie dodaje wiary w
siebie i wyższe wartości niż pełny portfel.
Z czystym sumieniem mogłem wejść do środka i oddać się kontemplacji nieskazitelnie białego
wnętrza, które wypełniał szept głosu tak łagodnego, że nie mógł pochodzić z ust człowieka. Z
zewnątrz kościół nie wydawał się aż tak wielki. Mrużyłem moje krótkowzroczne oczy usiłując
przyjrzeć się mężczyźnie stojącemu pośrodku schodów prowadzących do ołtarza.
- ... und die Engel - mówił głos anioła, a reszta słów zlała się w niezrozumiałą, piękną melodię.
Wszyscy ci wariaci, na których patrzyłem, ubrani elegancko - wcale nie w piżamy, jak to sobie
wcześniej wyobrażałem - słuchali tej śpiewanej mszy jak zahipnotyzowani. To musi być jakiś prorok,
pomyślałem z podziwem.
- ... und die Engel auf der linken Seite... - na dźwięk słów mężczyzny wszystkie głowy obróciły się w
kierunku, który wskazywała wyciągnięta ręka mówcy. Powoli zaczynałem rozumieć, że tematem
anielskiego kazania są kolorowe witraże. I że to nie jest żadne kazanie.
Przewodnik mówił jeszcze przez chwilę, aż w końcu zawiesił głos i zewsząd spadła na niego lawina
braw. Aż się wzdrygnąłem. Turyści poderwali się z ławek i część z nich podbiegła do przewodnika, a
reszta zaczęła pospiesznie opuszczać kościół. Jakby się bali, że zabraknie dla nich Wiednia,
kościołów, piwa, sznycli, burdeli, knajp, dyskotek, taksówek, kin, gazet i sklepów z pamiątkami.
Usiadłem na zagrzanej ławce i patrzyłem, jak kościół staje się coraz bardziej pusty. Kurczył się jak
balon, z którego ucieka powietrze. Pustoszał i stał w bezruchu jakby zawstydzony własną
bezużytecznością. A ja, choć dawno już zapomniałem słów kościelnych modlitw, poczułem się jakoś
głupio. Jeśli nawet kiedyś ktoś mieszkał w tych murach, pomyślałem, dawno już wypłoszyły go te
brawa, tupot i krzyki ludzkich hord atakujących ołtarze. Nieprzypadkowo malarze przedstawiali go
na obrazach jako gołębicę. Był płochliwy i bezdomny jak ptak. A my, ludzie, dawno już wybiliśmy w
lasach dzikie ptaki. Zatruliśmy powietrze, wodę i ziemię. Splugawiliśmy tę planetę. Coś mnie kusiło,
żeby wstać i krzyknąć: "Gdzie on jest?! No, gdzie?!" Ale zabrakło mi odwagi. Ludzie patrzyliby na
mnie jak na wariata. Jak na nawiedzonego włóczęgę, co bawi się dziecinnym bączkiem w miejscu
publicznym.
Siedziałem cicho w ławce i ściskałem w ręku zaparowane okulary.
Piotr Ka
ur. 1973, studiował filozofię i psychologię na Uniwersytecie Warszawskim oraz na Karl Eberhardts
Universität w Trewirze. Opublikował kilka opowiadań w prasie literackiej. Wyróżniony w I edycji
konkursu młodych dramaturgów Stołecznego Centrum Edukacji Kulturalnej. Mieszka w Warszawie.
W wolnych chwilach amatorsko rozwija kontakty polsko-czeskie.
3
Orland Bukowski
Ciekawy przypadek
Obudziłem się na stole sekcyjnym. Był zimny i twardy, zrobiony przypuszczalnie z marmuru. Pod
plecami i kończynami wyczułem wąskie rowki służące do odprowadzania płynów. Dochodziły mnie
strzępki rozmów.
- Hmmm...ciekawy przypadek. Na pierwszy rzut oka wszystko w porządku...Sekcja serca nie
wykazała zmian o charakterze patologicznym. Pani Danusiu, proszę mi podać nożyczki, wezmę
wycinek do badania mikroskopowego.
Byłem zdziwiony. Postanowiłem otworzyć oczy. Ujrzałem grupę ubranych na biało studentów,
pochylających się nad moją klatką piersiową. Ona sama była rozcięta i szeroko rozwarta ziała
nieprzyjemną pustką. Nad studentami górowała sylwetka profesora, który z namaszczeniem rozcinał
kolejne z moich wewnętrznych organów, leżących na małym, blaszanym stoliku, umieszczonym na
wysokości moich kolan. Pani Danusia - asystentka profesora - usłużnie opłukiwała przedmioty badań
z resztek płynów organicznych i skrzepów. Pośród leżącego na stoliku mięsa rozpoznałem serce, z
lewą komorą pociętą na drobne paseczki, płuca i żołądek. Nie potrafiłem zidentyfikować
tajemniczego zwoju koloru czerwono - żółtego, zakończonego zagadkowym, rozciętym poprzecznie
mięśniem.
Spróbowałem poruszyć ręką. Udało się. Przesunąłem dłonią po powierzchni stołu... i natrafiłem na
przeszkodę - dziwny kłębek jakichś śliskich rurek. Spróbowałem nawinąć je na palec, zgnieść. Po
chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, że muszą być to moje jelita, odłożone na bok, tak aby
nie przeszkadzały w czynnościach sekcyjnych.
Zdziwieniem napawał mnie fakt, że nikt z obecnych na sali nie zauważył, lub nie chciał zauważyć
mojego przebudzenia. Studenci zdawali się ignorować mruganie moich oczu, studentki nie
chichotały, gdy próbowałem je podszczypać. Poczułem nagłą chęć zamanifestowania swojego
powrotu do życia. Musiałem coś zrobić, powiedzieć, dać wyraźny sygnał ! Otworzyłem rozpaczliwie
usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Poczułem jedynie strumień powietrza
przepływającego między rozciętym gardłem a podniebieniem. Byłem zrozpaczony, gdy zdałem sobie
sprawę, iż ów tajemniczy zwój z blaszanego stolika, to mój przełyk i gardziel zakończona językiem !
Nie mogłem zatem mówić. Usłyszałem natomiast niepokojący wyrok profesora.
- Pora na wątrobę, może wreszcie tam coś znajdziemy - i spoglądając porozumiewawczo na panią
Danusię dodał - zawsze mam problemy z pęcherzykiem żółciowym, lubi się rozlewać.
Przez moje ciało przeszedł dreszcz. Spróbowałem krzyknąć, lecz zakłapałem tylko wargami. Tylko
nie wątroba - myślałem gorączkowo - ona może się jeszcze przydać !
Profesor właśnie zabierał się do cięcia. Desperackim gestem wtrąciłem mu z ręki długi, wąski nóż.
Upadł z brzękiem na podłogę pracowni. Profesor syknął z wściekłością.
- Niech to szlag trafi ! - zaklął - to już trzeci w tym miesiącu ożywa mi na stole !...
Nie słuchałem dalej. Sprawa okazała się jasna. Myśleli, że udaję, dlatego mnie ignorowali ! Myśleli,
że tak naprawdę jestem nieżywy ! Cóż za cynizm ! Jaki brak szacunku ! Jakież poniżenie !
Postanowiłem działać. Korzystając z nieuwagi profesora, który akurat
pochylił się w poszukiwaniu noża, oraz zamieszania wśród studentów,
zeskoczyłem ze stołu i rzuciłem się do ucieczki. Rozepchnąłem
nieczułych świadków profanacji mego ciała i pobiegłem w kierunku
wyjścia z sali. O dziwo oddychanie nie sprawiało mi żadnego
problemu... Gdy znalazłem się na schodach, poczułem gwałtowne
szarpnięcie w okolicach podbrzusza. Wyłaniał się z niego napięty
przewód jelita. Zapewne ktoś w sali przydeptał jego koniec.
Zeskoczyłem kilka schodków w dół, i tak szybko jak mogłem,
przegryzłem krępujący mnie powróz. Pozostały przy ciele nadmiar
jelita wrzuciłem w głąb jamy brzusznej i popędziłem przed siebie.
Mijałem szafy pełne słojów z zatopionymi w formalinie organami
wyciętymi z wnętrzności moich poprzedników. Do moich uszu
dochodziły pierwsze odgłosy pogoni.
Przebiegłem obok starszej kobiety wyglądającej na sprzątaczkę. Na
mój widok wrzasnęła ze strachu i przeżegnała się pospiesznie. Nawet
nie mogłem jej przeprosić za mój wygląd. Dobiegłem do końca
długiego korytarza, gdzie znalazłem pustą salę wykładową. Wsunąłem się do środka i ukryłem za
katedrą.
Poczułem się w miarę bezpiecznie. Pomyślałem, że muszę znaleźć jakieś ubranie i wrócić do domu.
Ale co powie moja żona ? Czy będzie chciała ze mną spać ? Czy będzie mogła kochać mężczyznę bez
serca ? Bez języka ? Naraz poczułem swędzenie w okolicy prawego żebra. Podrapałem się, lecz
4
swędzenie nie ustało. Było to, że tak powiem, swędzenie od strony wewnętrznej. Zanurzyłem dłoń w
czeluść rozwartej klatki piersiowej. Dziwne uczucie. Podrapałem się i przejechałem palcami po
żebrach, jak po blaszkach dziecinnych cymbałek. Były śliskie i nie wydały dźwięku. Swędzenie
ustało. Zbadałem zawartość jamy brzusznej. Oprócz żołądka oraz dłuższej części jelita cienkiego,
wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Poklepałem troskliwie wątrobę. Zauważyłem przy
okazji ciekawą rzecz - człowiek ma łaskotki również od wewnątrz... ileż nowych możliwości pieszczot
to stwarza...Wtem w sali zapaliło się światło. Skuliłem się ze strachu.
Znaleźli mnie szybko - profesor z jakimś mężczyzną wyglądającym na portiera. Nie miałem szans na
ucieczkę, grupa studentów blokowała drzwi. Powalono mnie na posadzkę. Ręce i nogi związano mi
gumowymi przewodami stetoskopów i ciśnieniomierzy. Poczułem ukłucie w udo i chłód rozchodzący
się po całym ciele...
Obudziłem się na stole sekcyjnym. Wydawał się miękki i wygodny. Miałem uczucie
wszechogarniającego zmęczenia, które nie pozwalało mi nawet unieść powiek. Usłyszałem głos
profesora.
- Opowiadałem wam ten kawał o tramwaju i szafie ?
I chóralną odpowiedź studentów :
- Tak panie profesorze, już kilkanaście razy !
Profesor chrząknął znacząco i poprosił panią Danusię o podanie piły. Chwilę potem sala napełniła się
odgłosem pracy elektrycznego silnika. Poczułem swędzenie czoła, choć nie mogłem ustalić od której
strony. W głowie rozchodził mi się echem warkot maszyny...
ur. 1974, absolwent wydziału filozofii oraz Centrum Studiów Latynoamerykańskich Uniwersytetu
Warszawskiego. Obecnie doktorant w Szkole Nauk Społecznych Polskiej Akademii Nauk, pisze pracę
o idei wpływu sztuki na ewolucję form społecznych w polskim modernizmie. Zwolennik szeroko
pojętych, niekomercyjnych działań artystycznych.
5
W drugim numerze naszego pisma prezentujemy kolejne wiersze Radka Friedricha:
Radek Fridrich
Z dziennika Żybrzyda
Mróz. Spomiędzy drzew prześwituje błękitne niebo, które na linii horyzontu przechodzi w krwawy
fiolet. Okrucieństwo blasku, zadziwiające olśnienie. Ryby wiszące na drabinach. Ryby z przekłutymi
oczami, słyszę rybie głosy. Świadkowie zielonych niebios. Do nocy pracuję nad cyklem frotaży
Charms (fragmenty tekstów autora przełożonych z rosyjskiego na niemiecki i naszkicowane stwory z
zamkniętymi oczami, które kończę, a potem frotażuję). Wieczorem patrzę z okna na blokowisko,
dogasa, usypia, pod policzkami pobladłe półksiężyce.
Radek Fridrich
Na końcu
Grubień kończy się, ogolony adwent.
Przez całą noc silny wiatr.
Odwilżą ociężały śnieg opada z dachów
i z mrocznym dudnieniem zalega na ziemi.
Szare drzewa w rozdartym stalowym niebie.
Żadnego krzyku ptaka, roztopione ślady.
W domu głębokie wydechy najmłodszego syna,
leżącego na plecach, rozrzucone ręce jak ukrzyżowany.
Radek Fridrich
Notatki z blokowiska
Niedawno wrócił do domu po dwudziestu latach w więzieniu morderca, który kiedyś kogoś zabił
nożem a potem go jak sarnę poćwiartował w wannie. Jest całkiem szczerbaty. Gdy nie popija piwa,
patrzy z okna, popala sobie i gapi się na ulicę. Bawi się petami, pstryka je sąsiadom między kapustę
i pomidory i czeka, jak zareagują. Sąsiedzi już się poddali, mają stracha, boją się go, to zrozumiałe.
Szczerbaty morderca często mruczy do siebie: "Wszystko mnie wkurwia, najchętniej to bym kogoś
zarżnął". Dziwne, że nikt się z tego nie śmieje, choć każdy z nas słyszał już takich zdań bez liku.
Radek Fridrich
Dramolot
1. stuardesa - co myślisz o wypowiedzi Heideggera die Sprache spricht?
2. stuardesa - myślę, że takie twierdzenie jest możliwe do pomyślenia tylko przez niektóre jednostki.
1. a dlaczego
2. Z założenia, że mowa mówi, słowa płyną, jak rzeka, zostaje zawsze coś niewypowiedzianego
1. Hmmm... Chyba masz rację.
Radek Fridrich
Z dziennika Żybrzyda
Żonie śniło się w nocy, że przyjechałem do domu Oplem Kadetem kombi, byłem rudy i pachniałem
pomarańczami.
Moja matka kiedyś mówiła, że pocałunki ojca pachniały w tamtych złotych latach sześćdziesiątych
morelami, czyli owocami, które ona najbardziej lubi.
Do dziś się z tego śmiejemy, z premedytacją nigdy nie nauczyłem się jeździć samochodem, mam
włosy ciemnoblond w zależności od pory roku jaśniejsze albo ciemniejsze i nie znoszę obierać
6
pomarańczy. Szczególnie tego uczucia, kiedy sok pomarańczowy zasycha pod paznokciami.
A ojciec odpowiedział: to było tylko piwo i pasta do zębów. Zawsze uwielbiałem piwo.
Radek Fridrich
ur. 1968 w Děčíně, gdzie dotąd mieszka. Pracuje na uniwersytecie w Usti nad Łabą w katedrze
Bohemistyki. Wydał kilka zbiorów poezji m.in. Pra, W ogrodzie Bredovskich, Erzherz, Mowa
martwych. Oprócz poezji tworzy też kolaże i frotaże. W wolnych chwilach objeżdża i opisuje
zniszczone niemieckie cmentarze w północnych Czechach.
7
JĘZYKOWE ABC
Jana Kępska
Słowa, słówka, słóweczka
Lekcja druga: Tajemnicze czeskie głoski
1) SAMOGŁOSKI "z kreseczką"
Á, á, É, é, Í, í, Ó, ó, Ý, ý, Ú, ú, ů
- kreseczka (i tak samo kółeczko) oznaczają długość. Proszę zauważyć, że jest tylko i
wyłącznie w jedną stronę i nie oznacza ona akcentu.
- ú występuje na początku słowa i ů w środku albo na końcu słowa, ale w wymowie
nie ma żadnej różnicy
Przykład: mám - [maaam]
mléko - [mleeeko]
vítat - [wiiitat]
óda - [oooda]
úterý - [uuuteryyy] - Językoznawcy niech mi wybaczą transkrypcję!
stůl - [stuuul]
2) SPÓŁGŁOSKI " z ptaszkiem"
Č, č, Š, š, Ž, ž, Ř, ř, Ě, ě
- te znaczki oznaczają zmiękczenie, czyli coś pomiędzy "ć" a "cz",
"ś" i "sz", "ź" i "ż", "rz" (ale ostrzejsze, bardzo dżwięczne)
- ě też oznacza zmiękczenie, tylko że głoski poprzedzającej ě [ije,
nije]
(wyjątkiem jest głoska m, która się łączy z ě w specyficzny sposób:
mě [mnie])
Przykład: český - [czeskiii]
široká - [szyrokaaa]
žirafa - [żyrafa]
řeka - [rzeka]
děti - [dieti]
kotě - [kotie]
koně - [konie]
měla - [mniela]
Takže čau příště!!! [także ciau przyyysztie]
Jana Kępska
ur. 1977 w Děčíně. Ukończyła germanistykę i geografię na wydziale pedagogicznym Uniwersytetu w
Ústí nad Łabą. Działała w czesko - polsko - niemieckiej organizacji studenckiej Janua-GFPS. Obecnie
mieszka w Warszawie. W wolnych chwilach jest tłumaczką oraz redaktorką Bohemy.
8
ALE
O STEREOTYPACH I ZAWODOWCACH
***
Przypomnienie:
W poprzednim wydaniu Bohemy, w tekście "O stereotypach bez końca", zdefiniowano
stereotyp - według słownika - jako uproszczony obraz rzeczywistości, utrwalony przez
tradycję i bardzo trudny do zmiany. Następnie dokonano semantycznej żonglerki cząstkami
wyrazu (stereo - to pewna wielość, typ - to jakiś jeden model, wzorzec), prowadząc do
terminu MONOTYP, jako całkiem jednoznacznego.
***
Do pewnej audycji radiowej zaproszono dwóch gości: filozofa i psychologa. Tematem dyskusji
była praca (takie czasy) i rozmaite związane z nią bądź z jej brakiem zjawiska. Być może
dlatego poproszono o udział tak szacowne osoby, reprezentantów "elity intelektualnej".
Chodziło zapewne o "niestereotypowe" spojrzenie na całą kwestię. Z grubsza wiadomo, co na
temat pracy powie ekonomista, a co - człowiek bezrobotny. Tymczasem filozof może na
przykład rozważać metafizyczne korelaty aktywności zwanej pracą, a psycholog inteligentnie
zaakcentować, że z pozostawania bezrobotnym można czerpać ważne zyski psychologiczne.
Poświęcić więcej czasu i uwagi rodzinie, rozwijać swoje pasje, dotąd z konieczności odsunięte
na margines życia, itp.
Dla mnie (psychologa z wykształcenia i filozofa - amatora) to, co panowie mieli do
powiedzenia, nie było specjalnie atrakcyjne i odkrywcze. Wciągnął mnie inny wątek,
przeplatający się przez całą prawie rozmowę. Wśród różnych ludzkich postaw wobec pracy
goście audycji wymienili także pracoholizm, i odnieśli go szczególnie do samych siebie.
Najpierw filozof próbował wybadać przeciwnika, stwierdzając, że psycholog to taka osoba, co
pracuje nawet na urlopie, bo przecież wszędzie spotyka ludzi i z (zawodowej) konieczności
ich analizuje. Na to psycholog, uprzejmie zaciskając zęby, odciął się wskazując, że nie ma na
świecie poza filozofami ludzi, którzy by pracowali cały czas. Przecież całe ich życie upływa na
ukochanych rozmyślaniach (filo - sophia); ich życie i ich praca to jedno.
Po tej wymianie ciosów chwila oddechu - rozmowa na tematy neutralne - po czym powraca
motyw pracoholizmu. Było to bardzo pouczające. Filozof chlubił się, że jest pracoholikiem, co
chwila z dumą to podkreślał. Psycholog nie tylko, że sam zaprzeczył swojemu
pracoholizmowi, ale też starał się przekonać rozmówcę, że być pracoholikiem to nic dobrego.
Po pewnym czasie ich burzliwej dysputy zorientowałam się, że obaj posługują się pewnym
MONOtypowym pojęciem "pracoholizmu". Jednostronnym, sztywnym i niepodatnym na
zmianę, mocno nasyconym oceną. Tylko że pojęcia te są rozbieżne...
Tak oto, dzięki dwugłosowi, powstał dla mnie piękny STEREOtypowy obraz danej kwestii.
Ale kto rozumie stereotypy tak, jak ja, i kto odróżnia je od monotypów? Jeszcze nie
rozpropagowałam tej koncepcji. W obiegowym pojęciu, wedle powszechnie przyjętego
rozumienia terminu, obaj goście audycji posługiwali się strasznymi stereotypami...
ALE
Język włoski dla zaawansowanych.
„Una lettera”
Chciałabym się dziś zastanowić nad dwoma słowami, które w języku włoskim różni jedna
litera. A poza tym kolejność liter, ale to drobiazg. To nawet lepiej, sprytniej, bo bardziej ukrywa
czarodziejskie powinowactwo słów.
Przyznam
się na wstępie, że dopuściłam się kiedyś rozmyślnej obrazy Słownika i Porządku
Świata, kategorycznie zaprzeczając jakiemukolwiek związkowi tych wyrazów. Powiedziałam:
-
X i Y? Ale bzdura. Denerwuje mnie i strasznie nudzi to ciągłe zestawianie ich ze sobą. Nie ma
w tym ani trochę racji.
Przyznaję, ze wcale nie byłam przekonana do tego, co mówię, i cieszyłam się, że nikt (ciemna
kawiarniana piwnica, niskie stropy, grube drewniane stoły i ławy, wnętrze rozświetlają tylko słabe
płomyki świec, wokół stołu zebrała się grupa młodych, przystojnych osób) nie domagał się
wytłumaczenia mojego stanowiska. No, pewnych rzeczy nie można – nie należy – wyjaśniać,
pomyśleli zapewne moi subtelni towarzysze.
Pewne kwestie są nie – do – wyjaśnialne.
9
A mi chodziło wówczas raczej o prowokację. Żeby tak na swoim poletku, na swoją malutką skalę
zachwiać czymś, co wydaje się ustalone. Ale Kogo chciałam sprowokować?
Moich dyskretnych i delikatnych towarzyszy?
Los?
Jest takie opowiadanie Karen Blixen, w którym główny bohater, młody i odnoszący pierwsze wielkie
sukcesy literat, podąża do hotelu w nadmorskim mieście, na spotkanie ze swą żoną, która wyruszyła
w podróż wcześniej. Wiezie ze sobą rękopisy nowej książki, jest to ciężar, który mu bardzo zawadza,
bo literat odkrywa nagle, że już nic nie napisze i nie wyda. Żona jest młoda, piękna, z bogatej
szanowanej rodziny, ogromnie w nim zakochana. Mąż jest dla niej całym światem, tylko on godny
jest jej uwagi i miłości. Ale on do hotelu zmierza z niechęcią i rozpaczą. Modli się, żeby żona już
spała, żeby nie musieli rozmawiać. Może nawet skoczyłby do rzeki i skończył to wszystko, wie
jednak, że nie byłby to gest osobisty, lecz głośny uczynek sławnego pisarza, skandal. W hotelu
podają mu numer pokoju, drzwi nie są zamknięte, żona śpi. Pisarz nie może zasnąć. W środku nocy
ktoś puka – młody mężczyzna, z goździkiem, pomylił pokoje. Jego omyłkowa wizyta rozbudza w
pisarzu marzenie o wolności i chęć ucieczki, tęsknotę za prawdziwym życiem. Wstaje, pakuje się,
zostawia żonie list: Musiałem odejść, mam nadzieję, że mi wybaczysz.
Tej nocy i tego świtu przeżyje jeszcze liczne przygody, by ostatecznie wrócić do hotelu, z zamiarem
wyjaśnienia wszystkiego biednej żonie. Wraca i zastaje ją w jadalni, czekającą na niego. Chwila
rozmowy – i staje się jasne, że w nocy był w innym pokoju, nie z żoną. Że wobec tego nie znalazła
ona jego listu. Że ktoś inny przeczytał ten list. Pisarz przypomina sobie kobietę czekającą w łóżku
hotelowym, pukającego mężczyznę z goździkiem...
Kilka razy czytałam to opowiadanie, w długich, paroletnich odstępach czasu. Zawsze
zaczynam się niepokoić i napięcie rośnie: zdrętwiała ze strachu czekam na wiadomość, co stało się z
tamtą kobieta. Tą, która odnalazła i przeczytała niefortunny list, informujący o rozstaniu. Zawsze
oczekuję, że lada moment dowiem się o jej śmierci. Ale to opowiadanie nie jest tak okrutne, jak ja.
Kończy się dobrze, nie słyszymy o żadnej tragedii, zaś nietypowe przeżycia tej nocy stają się dla
bohatera bodźcem do dalszej pracy twórczej...
Ładna historia, mnie jednak interesuje teraz właśnie „una lettera”: ten list, który od miłości
mógł – i w mojej fantazji rzeczywiście tego dokonał – doprowadzić do śmierci; i ta litera, jedna
litera, która różni dwa słowa w języku włoskim.
Siła moich skojarzeń jest przemożna i ośmiesza moją deklarację, zaprzeczającą związkowi X i
Y.
Amore i morte. Nie chcę być sentymentalna. Nie chcę być romantyczna. Niech już będę
tragiczna.
ALE
osoba ukrywająca się pod tym pseudonimem urodziła się w drugiej połowie XX wieku, ukończyła
psychologię na Uniwersytecie Warszawskim, pracuje jako psycholog. Ma liczne zainteresowania,
szczególnie kulturą i historią Polski i innych krajów, ale w wolnych chwilach umiejętnie traci czas.
10
Wywiad BOHEMY...
... z Jitką Šleisovą - studentką anglistyki i germanistyki na Uniwersytecie Jana Ewangelisty
Purkyněgo w Ústí nad Łabą, przewodniczącą stowarzyszenia studentów Janua.
Bohema: Co to jest Janua?
Jitka: Janua to międzynarodowe czesko-polsko-niemieckie stowarzyszenie studentów, które
wywodzi się z organizacji GFPS e.V. powstałej na początku lat osiemdziesiątych w Niemczech.
Początkowo jej działalność polegała na prowadzeniu wymiany studentów z Polski i Niemiec (w Polsce
powstało partnerskie stowarzyszenie GFPS-Polska). Cztery lata temu nasza organizacja zaczęła
działać też w Czechach pod nazwą Janua linguarum reserata, czyli Brama otwarta na języki
(nawiązanie do dzieła J.A. Komenskiego - przyp. red.).
Bohema: Dlaczego działasz w Janua? Nie dostajesz przecież za to żadnych pieniędzy.
Jitka: Dzięki Janua poznałam mnóstwo ludzi z Polski i Niemiec. Miałam okazję zobaczyć oba te
kraje. Bardzo lubię podróżować.
Bohema: Na czym polega Twoja rola w
stowarzyszeniu?
Jitka: Organizuję spotkania studentów, staram się
pozyskiwać pieniądze i nowych członków, którzy
chcieliby brać udział w naszych spotkaniach i
wyjeżdżać na stypendia.
Bohema: Macie pewnie wielu chętnych na te
stypendia?
Jitka: Wcale nie aż tak dużo. Chociaż i tak teraz
zgłasza się już więcej ludzi niż na początku. Jednak
ciągle nie jest to tyle osób, ile byśmy chcieli. Czescy studenci chcą na ogół najpierw w spokoju
kończyć studia. Chyba zniechęcają ich komplikacje związane z wyjazdem za granicę. Nie chcą
przerywać studiów (na rok - przyp. red.) z powodu jednego semestru stypendium za granicą. Potem
trzeba nadrabiać wszystkie zaległości w wykładach i seminariach. Pewnie też ludzie nie mają ochoty
załatwiać wszystkich formalności i walczyć z biurokracją przed wyjazdem.
Bohema: Co Ci się podoba w Janua?
Jitka: Poznałam wielu fajnych ludzí i zobaczyłam dużo ciekawych miejsc. Głównie w Polsce.
Bohema: A gdzie byłaś w Polsce? I co Ci się tam podobało albo nie podobało? Tylko szczerze
(śmiech).
Jitka: Zeszłoroczne forum czyli coroczne tygodniowe spotkanie studentów odbyło się w
Bieszczadach w południwo-wschodniej Polsce. Niedawno byłam w Warszawie na spotkaniu polskiego
i niemieckiego zarządu. Odwiedziłam też Kraków oraz... Mikuszewo.
Bohema: A gdzie to właściwie jest? I co tam robiłaś?
Jitka: Mikuszewo jest gdzieś między Łodzią a Poznaniem. Odbyły się tam wybory do polskiego
zarządu i spotkanie polskich studentów.
Bohema: Wróćmy jeszcze do tego, co Ci się podobało albo nie podobało w Polsce.
Jitka: (przez chwilę myśli i uśmiecha się) Smakowały mi kopytka ze skwareczkami. Śmiałam się ze
starych autobusów w Warszawie.
Bohema: Ale jeżdżą tam i nowe!
Jitka: Pewnie że tak. Ale kiedy patrzyłam na Ikarusy, przypomniałam sobie czasy mojego
dzieciństwa, kiedy po całym Ústí jeździły takie same autobusy. A jeśli chodzi o ludzi, to spodobało mi
11
się to, że Polacy są przyjacielscy i towarzyscy (rumieni się). Co jeszcze? Na każdym spotkaniu
rozmawiamy o tym, że czeski jest śmieszny dla Polaków, a polski dla Czechów.
Bohema: Co jest na przykład śmieszne?
Jitka: Dla Polaków na przykład čerstvý chléb. Czyli nasz świeży chleb.
Bohema: A dla Czechów?
Jitka: Komicznie brzmi chociażby prasa (prase, prasata to po czesku: świnia, świnie - przyp. red.) i
wiele innych pięknie brzmiących słówek, które zawsze nam się z czymś kojarzą albo znaczą w języku
czeskim coś zupełnie innego i bywają czasem bardzo "niedyplomatyczne".
Bohema: Wchodzimy teraz w nowy rok 2003, jakie są najbliższe plany Janua?
Jitka: Przede wszystkim pozyskać nowych członków, bo ciągle jeszcze jest nas za mało. We
wrześniu odbędzie się czesko-polsko-niemiecki kurs językowy, który zawsze cieszy się dużą
popularnością. Właściwie zaczęłam trochę od końca... Latem znowu spotkamy się na forum, a osoby
zainteresowane pracą na zamku Bedheim w Niemczech będą miały możliwość połączenia lekkiej
pracy z wieloma wycieczkami po tamtejszej okolicy, a także będą mogły doskonalić swój niemiecki. I
oczywiście nie można zapominać o wyborze studentów na stypendia zagraniczne w następnym
semestrze.
Bohema: Ilu członków ma Janua?
Jitka: W zarządzie jest 5 osób, a oprócz tego jeszcze około 30 aktywnych członków.
Bohema: Jak Ci się udaje pogodzić działalność w Janua ze studiami?
Jitka: Nie jestem przecież sama. Przydzielam innym zadania do wykonania, a sama nie muszę nic
robić (śmíech).
Bohema: Czym chciałabyś zachęcić nowe osoby, żeby wstąpiły do Janua?
Jitka: Wyjazdy, kontakty, możliwość uzyskania stypendium w Niemczech.
Bohema: A w Polsce nie?
Jitka: Jak dotąd mieliśmy pierwszą, na razie jedyną stypendystkę w Warszawie, ale na dalsze
stypendia w Polsce nie mamy chwilowo niestety pieniędzy.
Bohema: Jak można się z Wami skontaktować albo dowiedzieć się czegoś więcej o Janua?
Jitka: Najlepiej odwiedzić naszą stronę internetową http://www.mujweb.cz/www/janua
Bohema: Boże, co to za dziwaczny adres?
Jitka: Darmowy!
Bohema: Aha, wszystko jasne! A Wasz adres mailowy?
Jitka: janua@seznam.cz
Bohema: Odbiera ktoś te maile?
Jitka: Pewnie, że tak!
Bohema: W takim razie dziękujemy Ci bardzo za rozmowę i za poświęcony nam czas i zyczymy
wielu sukcesów i pozyskania nowych członków w nowym roku!
Jitka: Ja również wam dziękuję za rozmowę!
12
W połowie drogi - teksty i opinie
Vítek Kloz
Dalecy czy bliscy sąsiedzi? Czyli jak to z nami jest...
Czasami zadaję sobie pytanie: czy więcej spraw nas łączy czy dzieli? Odbyłem już kilka tego rodzaju
dyskusji w gronie Polaków i Czechów i... od jakiegoś czasu unikam uogólnień, że my Czesi jesteśmy
tacy a Polacy są tacy. Generalizując nigdy nie jesteśmy obiektywni.
Jedyną podstawą moich sądów o Polakach i Czechach są moje własne doświadczenia. Ponieważ
mieszkam przy granicy z Polską, miałem zawsze dostęp do polskiego radia i telewizji. Dzięki temu
język polski nigdy nie wydawał mi się zupełnie obcy. Zresztą nasze języki są na tyle podobne, że
osoba, która chce np. słuchać radia w języku sąsiadów, nie musi się specjalnie dużo uczyć.
Ale nie to jest najważniejsze. Liczy się fakt, że przyzwyczaiłem się do słuchania polskiej Trójki i
Marka Niedźwieckiego. Teraz, kiedy mieszkam w Libercu (trochę dalej od granicy), gdzie nie dociera
sygnał programu III polskiego radia, czuję, że czegoś mi brakuje.
Nie wyobrażam sobie życia bez dobrej muzyki. Znajomi nazywali mnie "wariatem muzycznym", bo
zawsze nagrywałem z polskiego radia muzykę, której w latach osiemdziesiątych w Czechach nie
można było słuchać. Dla ówczesnych władz były to przecież "komercyjne bzdury zachodniej kultury"
i jako takie nie powinny interesować czeskiej młodzieży.
Ale mnie te rzeczy interesowały. A na polskiej antenie ciągle coś leciało...
Wszystko to sprawiło, że zawsze byłem bardziej otwarty i wrażliwy, jeżeli chodzi o "polskie sprawy".
Jestem co prawda nauczycielem niemieckiego i przez 5 lat studiowałem germanistykę, ale najwięcej
znajomych mam w Warszawie, a nie w Berlinie.
Kiedyś wydawało mi się, że jestem "dziwnym" wyjątkiem, że tylko mi podoba się język polski i tylko
ja dobrze czuję się w polskim towarzystwie. Kiedy opowiadałem moim kolegom ze studiów coś na
temat Polaków i Polski, nie spotykałem się bynajmniej ze zrozumieniem z ich strony. Raczej
słyszałem komentarze: co ten Vitek do cholery widzi w tych Polakach?!
Na szczęście okazało się, że nie tylko Vitek jeździ do Polski i ma znajomych tu i ówdzie. Z czasem
okazało się, że jest jeszcze paru innych "zwariowanych" entuzjastów kontaktów polsko-czeskich. Ale
i tak - nie chwaląc się - czuję się pionierem, który jako pierwszy w moim regionie przecierał polsko-
czeskie szlaki.
Za każdym razem, kiedy jestem w Polsce, okazuje się, że po drugiej stronie granicy są ludzie, którzy
słuchają piosenek Jarka Nohavicy albo kiedyś czytali Szwejka i język czeski jest dla nich nie tyle
śmieszny, co po prostu melodyjny i piękny. Ciągle też poznaję Polaków, którzy słuchali czeskiego
radia, oglądali czeskie filmy (i czasem nawet byli w stanie je zrozumieć! - mimo obiegowego w
Polsce powiedzenia o "czeskim filmie", w którym nie wiadomo, o co chodzi).
Oczywiście nie oznacza to, że z dnia na dzień dokonała się rewolucja, która zniosła wszelkie bariery
między Czechami a Polakami. Natomiast świadczy to o tym, że po obu stronach granicy istnieje
pewna grupa ludzi, którzy odwiedzają sąsiedni kraj nie tylko po to, żeby zahandlować na bazarze
albo kupić tańszą wódkę czy piwo...
Piotr Ka
Polacy i Czesi - jak się widzą?
Ostatnio przeczytałem w czeskiej gazecie o zwyczajach świątecznych w różnych krajach. Ku mojemu
zdziwieniu dowiedziałem się, ze w Polsce tradycyjnym daniem w czasie świąt Bożego Narodzenia jest
indyk. Indyk??? Schabowy, kurczak, wódeczka - to gości u nas na święta na prawie każdym stole,
ale indyk?...
Wyobrażenie skrzydlatego, gulgoczącego ptaka na polskim półmisku stało się dla mnie symbolem
naszej wzajemnej polsko-czeskiej niewiedzy o tym, jak wygląda świat i życie za sąsiedzką miedza.
No bo indyk indykiem - podśmiewałem się - ale z kolei co takiego jedzą Czesi na święta? Tak się
akurat złożyło, ze w tym roku spedzałem Boże Narodzenie w Czechach, wiec zapytalem o tradycyjne
potrawy czeskie. "U nas to różnie bywa - odpowiadali rozmówcy - kaczka, indyk, królik, czasami
vepřo-knedlo-zelo (czyli tradycyjny czeski kotlet wieprzowy z knedlikami i gotowaną kwaszoną
kapustą). No i obowiązkowo piwo do tego.
PIWO. To ono jest symbolem czeskiego sposobu bycia dla przeciętnego Polaka. Piwo i zabytkowa
Praga. A jak Praga, to oczywiście Szwejk. Postać Szwejka przywodzi na myśl rubaszny, specyficzny
humor czeski i niechęć do wojen i nadstawiania karku za wielkie czy małe ideały i abstrakcje - w
myśl zasady, że "lepiej być tchórzem przez 5 minut niż trupem przez cale życie". Ze Szwejka i z
13
Czecha ciężko byłoby zrobić porządnego wojaka - tak pewnie myśli wielu moich rodaków. Czasami
też zarzucamy Czechom nadmierną skłonność do kompromisu - my niepoprawni buntownicy. Ale
wojacy i wojowanie odchodzą raczej w przeszłość i zapomnienie. Dzisiejsze Czechy dla moich
rodaków są przede wszystkim widziane przez pryzmat codziennych, prozaicznych spraw. Niższe
ceny, tanie knajpy, wszechobecne škody (u nas się na nie mówi "skody") i morze... (w Czechach
morze?!!) morze taniego alkoholu. Co jeszcze wiemy o Czechach? Albo przynajmniej co nam się
wydaje, że wiemy? Czeski to strasznie śmieszny język (na marginesie: podobnie twierdzi wielu
Czechów o polszczyźnie). "Stary, gdybyś zobaczył Hamleta w czeskim teatrze, pękłbyś ze śmiechu" -
mówiono mi to wiele razy, chociaż nikt z moich rozmówców w życiu w żadnym czeskim teatrze nie
był. Ale potęga obiegowych mitów powtarzanych mechanicznie jest wielka.
Takie mniej więcej są pierwsze skojarzenia Polaków ze słowem "Czechy". Gdyby podrążyć głębiej,
okazałoby się jednak, że wielu z nas wie znacznie więcej o naszych południowych sąsiadach. Bo dużo
Polaków jeździ do Czech. Ba, można nawet powiedzieć, że dla niektórych z nas Czechy stały się od
pewnego czasu modne. Turystyczny raj, bliska zagranica, tanio, pełna uroku Praga - miasto na
europejskim poziomie, dobre czeskie kino i świetna literatura. W gruncie rzeczy - pomyślałem pisząc
ten tekst do BOHEMY - ta swoista "moda" ułatwia nam zadanie. Nie trzeba grzmieć w żadne
propagandowe tuby, żeby przekonać Polaków, że Czechy to całkiem fajny zakątek świata.
Wystarczy, że się ludziska napiją Pilznera albo pójdą do kina na "Samotnych".
PS. Wiadomość z ostatniej chwili: 6 stycznia 2003 r. polskie gazety opublikowały wyniki sondażu
CBOS poświęconego naszemu stosunkowi do innych narodów. I co się okazało? Kogo z naszych
sąsiadów lubimy najbardziej? Czechów! Aż 50 % pytanych Polaków deklarowało sympatię do
naszych południowych sąsiadów, a zaledwie 15 % naszych rodaków było nieprzychylnie
nastawionych do Czechów.
Zamiast komentarza: A my w redakcji BOHEMY zacieramy ręce! Jeśli
wierzyć sondażom, mamy w Polsce prawie 20 milionów potencjalnych
czytelników BOHEMY. Gdyby chociaż jedna dziesiąta z nich miała dostęp do
internetu...
A Czesi? Co wiedzą Czesi o Polakach? Oprócz oczywiście świątecznego
indyka, którym ponoć "tradycyjnie" zajadamy się święta Bożego
Narodzenia...
Z moich rozmów, lektur i zasłyszanych opinii wyłania się obraz Polaka-
ułana, czyli urodzonego patrioty, wręcz nacjonalisty, który jest dumny ze
swojej historii i walk, jakie toczyli jego przodkowie. Obok Polaka-ułana
łatwo spotkać się w Czechach z wizerunkiem Polaka-katolika. Zagorzałego i
ortodoksyjnego zwolennika kościoła katolickiego (patrz: papież Polak).
Oprócz tych elementów w obrazie Polaka w Czechach można też dostrzec pewną domieszkę barw
jaskrawych i dzikich. Gdzie pojawiają się Polacy, tam są żywe emocje, temperament, wódka i radość
życia granicząca z destrukcyjnym szaleństwem. Zabawa zabawą, chciałoby się powiedzieć, ale
kiedyś w końcu trzeba się wziąć do roboty. A Polak i praca jakby trochę nie pasowali do siebie.
Wśród niektórych Czechów niestety wciąż pokutuje opinia o niesolidności Polaków i naszych
produktów. Nietrudno zgadnąć, że nie ułatwia to bynajmniej życia polskim firmom w Czechach.
Jednych to może rozbawi, innych przyprawi o zgrzytanie zębami, ale tak bywamy postrzegani. W
regionach przygranicznych Polak kojarzony jest często z kierowcą małego fiacika, załadowanego po
dach różnymi tobołami, który z pewnością jedzie na czeski bazar, żeby zahandlować i
zakombinować. No i wreszcie nie można zapomnieć o Polaku-rolniku, który może niekoniecznie biega
za krowami, ale z pewnością nie będzie równoprawnym partnerem dla rolników z Unii Europejskiej.
Podsumowując ten skrócony i uproszczony obraz stereotypowego Polaka w Czechach, trzeba
przyznać, że jest on daleki od ideału. Co prawda słyszałem od Czechów wiele pozytywnych opinii o
naszej polskiej gościnności, otwartości i wesołości, a także o naszym przywiązaniu do tradycji i
rodziny. Ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że Czesi nie patrzą na nas przez różowe okulary,
widzą wiele naszych wad i z pewnością są bardziej sceptyczni wobec nas niż my wobec nich. Polska
jest generalnie postrzegana przez Czechów jako kraj drogi i niezbyt atrakcyjny. Ze świecą szukać w
czeskich gazetach czy katalogach ofert wycieczek do Polski. Nawet Bałtyk nie pociąga Czechów,
którzy kochają morze, którzy mają wręcz obsesję morza i o morzu marzą - bo Bałtyk kojarzy się
jednak z północą i chłodem. Czescy turyści zdecydowanie chętniej wybierają się na wakacje na
południe Europy czy choćby za słowacką granicę niż do nas. Wniosek jest jeden: musimy lepiej
sprzedawać się i promować za granicą...
Cóż, nie ma co ukrywać, przed BOHEMĄ i jej podobnymi polsko-czeskimi inicjatywami jest jeszcze
wielkie pole do działania. Mamy co robić, by przekonać Czechów o tym, że nie taki Polak straszny...
14
MUZYKA - wywiad Bohemy z kwintetem:
Redakcja "Bohemy" przeprowadziła internetowy wywiad z muzykami międzynarodowego
kwintetu Distango w składzie: Mladen Bucič (gitara), Marko Hatlak (akordeon), Witold
Moszyński (kontrabas), Balint Perjesi (skrzypce), Henning Ruhe (pianino).
Bohema: Jak to się stało, że pięciu młodych muzyków z Polski, Francji, Niemiec, Słowenii i Węgier
założyło wspólny zespół, który koncertuje już ponad dwa lata ?
Marko: Nasze życiowe i muzyczne drogi skrzyżowały sie w Weimarze, gdzie wszyscy byliśmy
studentami w Hochschule für Musik "Franz Liszt". Mówię byliśmy, bo nasz gitarzysta Mladen skończył
już studia na tej uczelni i na codzień mieszka i pracuje w Ljubljanie.
Bohema: Nie utrudnia to pracy zespołu ?
Balint: Nie aż tak bardzo - mamy już wprawę. Gdy nasz kontrabasista Witek po swoim stypendium
w Weimarze wrócił do Polski, żeby skończyć studia i obronić pracę magisterską, nie zerwaliśmy ze
sobą kontaktów. Co więcej udało się nam zrealizować jeden z ważniejszych projektów koncertowych.
Zagralismy w Théâtre des Feuillants w Dijon we Francji jeden z naszych najlepszych koncertów.
Bohema: OK, wiemy już, że Witek z Polski gra na kontrabasie, Mladen ze Słowenii na gitarze... A
pozostali członkowie zespołu ?
Mladen: Na akordeonie karkołomne kompozycje Piazzolli wykonuje nasz niezrównany Marko Hatlak
ze Słowenii, na skrzypcach gra żywiołowy Balint Perjesi (Węgry/Francja), a na fortepianie jak zawsze
perfekcyjny Henning Ruhe z Niemiec.
Bohema: Jaką muzykę właściwie gracie? Co jest w niej takiego szczególnego? Jak dobieracie
repertuar i czy pozostajecie wierni tylko jednemu gatunkowi muzyki ?
Witek: Nasz kwintet Distango zrodził się ze wspólnej fascynacji muzyką Astora Piazzolli, pełnej
emocji i uczuć. Tango Astora Piazzolli można by nazwać symbolem całego wieku, w którym
współżyły muzyka poważna i jazz, blues i ragtime, język salonów z żargonem przestępców, ciemne i
niebezpieczne ulice Argentyny (skąd wywodzi się tango) i wyrafinowane, jasne sale taneczne
Europy. To melodie opowiadające o imigrantach i nędzy, ale także o namiętnościach i zdradach, o
miłości i śmierci. Jest to muzyka stworzona raczej do słuchania niż tańczenia, do rozumienia niż
doświadczania. Wciąż zaskakuje ona sluchacza nieoczekiwanymi akordami tworzącymi dysonans ale
nie fałszującymi. Właśnie kompozycje mistrza formy Tango Nuevo to trzon naszego repertuaru.
Gramy też jednak inne utwory-niespodzianki dla naszej publiczności. Jakie? Nie mogę teraz zdradzić,
zapraszam na koncert !
Bohema: W Waszym zespole są aż trzy instrumenty harmoniczne: akordeon, fortepian, gitara - czy
to nie za dużo?
Marko: Wręcz przeciwnie - one się znakomicie uzupełniają. Dążymy do tego, by odtworzyć
niezapomniany klimat koncertów kwintetu Astora Piazzolli. Stąd taki a nie inny skład instrumentalny
naszego zespołu. Po kompozycje Piazzolli sięga wielu muzyków, pojawiają się one zarówno w
repertuarze solistów jak i orkiestr symfonicznych.
Bohema: Co Was wyróżnia od innych zespołów grających podobną muzykę?
Marko: Myślę, że nasz kwintet Distango wyróżnia dbałość o odtworzenie nastroju oryginalnych
koncertów Piazzolli. Ale nie znaczy to bynajmniej, że nasze interpretacje nie mają indywidualnego
rysu. Najłatwiej można się o tym przekonać słuchając naszych nagrań, a jeszcze lepiej koncertu na
żywo !
Bohema: Powiedzcie, skąd wzięła się nazwa zespołu ?
Mladen: Najlepiej niech na to pytanie odpowie Balint. Bowiem to on miał największy wpływ na
wybór nazwy. Balint: Skąd wzięło się Distango? "Dis" można rozumieć jako dysonans, zachwianie
15
równowagi w muzyce, które jednak prowadzi do nowej harmonii i uzasadnia jej istnienie, lecz także
"Dis" jako dystans, odległość, napięcie między tancerzami tango, a także między publicznością a
muzykami. "Distango" przypomina
też francuskie słowo "distangué" - wyróżniający się, wyszukany, wyśmienity, zachwycający.
Bohema: W jakich krajach do tej pory występowaliście?
Henning: Mamy za sobą koncerty w Niemczech, gdzie obecnie prawie wszyscy mieszkamy, we
Francji gdzie wychował się Balint i w Słowenii. Latem 2001 r. występowaliśmy w ponad 10 miastach
w Słowenii. Gorące przyjęcie przez tamtejszą publiczność zaowocowało zaproszeniami na kolejne
edycje festiwali. Dlatego też
w ubiegłe wakacje odbyliśmy drugie tournee po tym bajkowo uroczym kraju występując około 15
razy.
Bohema: Jakie macie plany na przyszłość ?
Marko: Jeśli chodzi o najbliższe plany, to 30 XII 2002 mamy wystąpić w Budapeszcie w Sali
Marmurowej Węgierskiego Radia. Koncert bedzie transmitowany na żywo przez "Radio Bartok".
Można będzie go posłuchać również w internecie, po zainstalowaniu na swoim komputerze programu
Real Player, jaki znajduje się na stronie www.radio.hu.
Bohema: To brzmi ciekawie, a czy będzie Was można usłyszeć i zobaczyć na koncertach także w
Polsce?
Witek: Od dawna jest moim marzeniem, by kwintet Distango zaprezentował się też polskiej
publiczności. Trwają już nawet przygotowania do naszego przyjazdu do Polski. Ale na razie jeszcze
nie mogę podać dokładnych terminów koncertów. W chwili obecnej nasz menedżer, pani Monika
Anna Gąsiorek, ustala dopiero warunki naszych występów. W Polsce zamierzamy też nagrać naszą
płytę.
Bohema: Z tego, co mówicie, wynika, że żyjecie bardzo intensywnie. Czy macie w ogóle czas, żeby
sypiać jak normalni ludzie?
Witek: Ależ oczwiście... powiedziałbym nawet, że ja osobiście mam teraz wyjątkowo spokojny okres
w porównaniu z tym, co przeżyłem przed wakacjami - przygotowanie dwóch recitali dyplomowych
kończących studia i podsumowujących 17 lat poświęconych muzyce, obrona pracy magisterskiej, do
tego jeszcze koncerty Distango. Dlatego w tej chwili mogę właściwie powiedzieć, że odpoczywam i
gromadze siły na przyszłość.
Bohema: Jakie jeszcze inne kraje chcielibyście odwiedzić grając muzykę Piazzolli?
Henning: Muzyka Piazzolli jest bardziej niż w Europie popularna np. w USA czy Japonii. Jednak
najpierw chielibyśmy odwiedzić naszych najbliższych sąsiadów - Czechy i Słowację.
Bohema: Świetny pomysł! Chociaż pewnie nie tak łatwy do zrealizowania?
Henning: Największym problemem dla nas jest brak kontaktów z agencjami artystycznymi i
filharmoniami w tych krajach. Mamy jednak nadzieję, że z czasem się to zmieni!
Bohema: Czy internauta czytający ten wywiad może Wam w jakiś sposób pomóc w realizacji
Waszych planów?
Mladen: Jak najbardziej! Na świecie jest tyle interesujących miejsc, gdzie tanga Piazzolli mogłyby
zostać zaprezentowane. My znamy tylko niektóre z nich. Zawsze jesteśmy otwarci na maile, pomysły
i propozycje!
Bohema: A czy te ewentualne maile nie pozostaną bez odpowiedzi ?
Balint: Skądże! Niedawno zgodziliśmy się spontanicznie na to, by pewna młoda Słowenka,
zaczynająca pracę jako menedżer kultury, zorganizowała nam kilka koncertów nad Adriatykiem w
przyszłym roku. Po prostu lubimy nowe wyzwania i nie jesteśmy do życia nastawieni konsumpcyjnie.
Cieszy nas to, że są ludzie którzy z przyjemnością słuchają naszych koncertów.
Bohema: Jak można się z Wami skontaktować ?
16
Witek: Nailepiej pod adresem: mail@distango.com . Zapraszamy też na naszą nową stronę
internetową: http://www.distango.com, gdzie znajdują się nie tylko adresy lecz także nagrania i
wiele bardziej szczegółowych informacji o naszym zespole. Niebawem na tej stronie powinien
pojawić się też nasz pierwszy teledysk.
Bohema: Teledysk ?! Nagraliście teledysk i nie pochwaliliście się tym na samym początku?!
Mladen: Haa... Sami jeszcze nie wiemy, jaki będzie efekt końcowy. Nagraliśmy już ścieżkę
dźwiękowa i pozostały materiał, ale całość jest jeszcze na etapie składania i obróbki przez reżysera.
Bohema: Czy możecie uchylic rąbka tajemnicy i powiedzieć nam w jakiej konwencji jest utrzymany
ten wideoklip ?
Mladen: Caly materiał został nagrany na Słowenii, a ponieważ tango nierozerwalnie łaczy się z
atmosferą miasta, zadecydowaliśmy, że wiekszość scen nagramy w Ljubljanie. W historii
przedstawionej w teledysku jesteśmy ścigani przez młodą agentkę wywiadu, której zadaniem jest
niedopuścić do występu kwintetu Distango grającego zakazane TANGO.
Bohema: Kręcenie teledysku, praca w studiu nagrań, koncerty - czy wszystkie te działania są
nastawione na konkretnego odbiorcę? Jaką macie publikę ?
Balint: Oj, przeróżną! Zarówno młoda publiczność na Open-Air-Festival Trnfest w Ljubljanie jak i
starsi melomani w historycznej sali na zamku w Brežicach gorąco oklaskiwali nasze koncerty. Na
koncert radiowy w Budapeszcie zapowiedział swoje przybycie ambasador Republiki Federalnej
Niemiec. Na naszych koncertach pojawia się bardzo zróżnicowana publiczność i to nas bardzo cieszy!
Bohema: W takim razie trzymamy kciuki, życzymy dalszych sukcesów, czekamy na występy także
w Polsce i na kolejny wywiad z Wami !
Witek: Dziękujemy serdecznie ! Cieszymy się, że to właśnie Bohemie jako pierwszemu spośród
polskich i czeskich czasopism mogliśmy udzielić wywiadu!
17
TURYSTYKA: LITOMĚŘÍCE (Litomierzyce)
Dziś w naszej rubryce turystycznej gości malownicze, choć nieco zapomniane miasto Litoměřice.
Położone u zbiegu rzeki Łaby i Ohrzy Litoměřice mogą się poszczycić
różnymi atrakcjami.
Jak znaleźć Litoměřice na mapie? Około 70 km na północ od Pragi leży
chroniony park krajobrazowy České středohoří (Czeskie Średniogórze)
- malowniczy obszar, który sprzyja turystyce pieszej i rowerowej. W
Litoměřícach znajduje się już od XVII w. siedziba biskupstwa (w
czasach powojennych istniało tu jedyne w Czechach seminarium
duchowne, które nie zostało zlikwidowane). W mieście zachowało się
wiele zabytków kościelnych na czele z Katedrą św. Szczepana na Placu
Katedralnym (Dómské náměstí). Stamtąd możecie zejść w dół ulicą
Karola Hynka Machy (największy poeta czeskiego romantyzmu
mieszkał i umarł w Litoměřicach), aż do domu poety i legendarnych
schodów, które prowadzą do jego popiersia i teatru imienia... Machy.
Na rynku głównym tego romantycznego miasta z pewnością zwróci
Waszą uwagę zabytkowy renesansowy ratusz (obecnie siedziba
muzeum) - patrz zdjęcie - i Dům U Kalicha (Dom przy Pucharze) z
charakterystycznym dachem w kształcie pucharu. Chętni mogą
oczywiście wejść na tę nietypową wieżę widokową i obejrzeć z niej
okolicę. Z kolei litomierzyckie podziemia skrywają niespodziankę w
postaci kilkukilometrowych korytarzy z unikatowymi
piwnicami, które mają głębokość trzech kondygnacji i
częściowo są udostępnione dla zwiedzających.
A kiedy w końcu zmęczą Was przechadzki po mieście,
możecie odpocząć w którejś z licznych, tanich
kawiarni, cukierni albo knajpek. Atrakcją kawiarenki
pod arkadami w pobliżu ratusza jest legwan zielony,
grog i pyszna gorąca czekolada!
Informace: Mírové náměstí 15, tel.: 0042-416 732
440
Fax: 00420- 416 732 442
e-mail: info@mulitom.cz
18