Ostatnie s∏owa
James Burke o mistrzach prozy, obrzydliwych starcach,
fanatykach geologii, Obcych oraz Londynie
W
1775 roku w londyƒ-
skim domu Isaaca
Newtona (wówczas
w∏asnoÊci pewnego or-
ganisty) Fanny Burney, 23-letnia cór-
ka gospodarza, pope∏ni∏a powieÊç
na temat obyczajów wy˝szych sfer i
mieszczaƒstwa, o lekko satyrycznym
zabarwieniu: Ewelina, czyli wejÊcie
m∏odej panny w Êwiat. W moim prze-
konaniu jej lektura przypomina
brni´cie przez mu∏, ale gdy rzecz
ukaza∏a si´ anonimowo w 1778 ro-
ku (zapowiadana w lokalnej gazecie
pomi´dzy opisem napadu a rekla-
mà odplamiacza), sprzedawa∏a si´
jak Êwie˝e bu∏eczki.
Fanny od razu sta∏a si´ ulubienicà
ludzi myÊlàcych (swojà drogà, zwa-
˝ywszy na tytu∏ ksià˝ki, mo˝na mieç
pewne podejrzenia co do motywów
niektórych nabywców, he, he!). Có˝,
jeden z jej zapalonych zwolenni-
ków stanà∏by dziÊ przed sàdem za
molestowanie. Fan ów, korpulentny
dr Samuel Johnson, by∏ oczarowany
powieÊcià, a jeszcze bardziej faktem,
˝e napisa∏a jà córka znajomego or-
ganisty i mia∏ to wyraziç, „pieszczàc
wielce” Fanny. Obmacywanie przez
t∏ustego, gadajàcego do siebie, cier-
piàcego na nerwowe tiki hipochon-
dryka, który z niedostatkami urody
∏àczy∏ braki w higienie osobistej, nie
mog∏o nale˝eç do przyjemnoÊci.
Johnsonowi prawdopodobnie si´
upiek∏o, jako ˝e by∏ mistrzem naj-
ostrzejszych aforyzmów przed Do-
rothy Parker, a jego zjadliwy j´zyk
niejednego wa˝niaka przyprawi∏
o bezsennà noc. Nale˝y mu jednak
przyznaç, ˝e by∏ poza tym zapalo-
nym pisarzem i autorem s∏ownika
z∏o˝onego z 43 500 hase∏, który nie
mia∏ sobie równego a˝ do czasu, gdy
ukaza∏ si´ Oxford English Dictionary
(z ca∏ym szacunkiem dla s∏ownika
Webstera). Jeszcze w 1763 roku John-
son (wraz z paroma podlizujàcymi
si´ mu literatami) za∏o˝y∏ w Londy-
nie klub pod nazwà „The Club”, w
którym elita co tydzieƒ gromadzi∏a
si´ na obiedzie i podziwia∏a b∏ysko-
tliwoÊç Johnsona (przy trzeciej bu-
telce nie by∏o to trudne). Wypada∏o
tam bywaç, aby naprawd´ zaistnieç.
W 1775 roku bywa∏ w nim pewien
profesorek, który napisa∏ wspania∏à
recenzj´ s∏ownika Johnsona do jed-
nego ze szkockich magazynów lite-
rackich. Niejaki Smith.
Nie by∏ to jednak pierwszy lepszy
Smith, ale sam Adam Smith od Ba-
daƒ nad naturà i przyczynami bogac-
twa narodów. Facet, który praktycz-
nie wynalaz∏ ekonomi´ politycznà,
rynek jako samokorygujàcy si´ me-
chanizm, podzia∏ pracy, „niewidzial-
nà r´k´”, masowà produkcj´ i ca∏à
reszt´ powodów, dla których cierp-
nie ci skóra, gdy rano sprawdzasz
kursy swoich akcji. (Co ciekawe, wy-
daje si´, ˝e Smith naprawd´ nie by∏
Êwiadomy znaczenia wysi∏ków, ja-
kie czyni∏, by pewnemu m∏odemu
mechanikowi, Jamesowi Wattowi,
pomóc w zdobyciu posady konser-
watora urzàdzeƒ w Glasgow Uni-
versity.) Smith by∏ jednà z najjaÊ-
niejszych gwiazd szkockiej elity in-
telektualnej, której pokaêna cz´Êç
spotyka∏a si´ regularnie w Edynbur-
gu, by raczyç si´ ostrygami, oraz
(w przypadku Smitha) dzieliç z in-
nymi per∏ami ekonomicznych mà-
droÊci. Byç mo˝e nie przypadkiem
widywa∏ tam syna miejskiego skarb-
nika Edynburga: niejakiego Jamesa
Huttona, którego wybitna rola w
ewolucji teorii ewolucji nigdy nie zo-
sta∏a, w moim przekonaniu, odpo-
wiednio doceniona.
To w∏aÊnie Hutton obali∏ poglàd,
jakoby Êwiat zosta∏ stworzony w sie-
dem dni w 4004 roku p.n.e., po czym
nastàpiç mia∏ potop, i zaproponowa∏
zamiast tego coÊ, co póêniej nazwa-
no uniformitaryzmem. Jego Theory of
the Earth (wydana w 1795 roku, a na-
pisana tak fatalnie, ˝e ktoÊ inny mu-
sia∏ jà zredagowaç) opisywa∏a proce-
sy geologiczne, na przyk∏ad erozj´,
jako dzia∏ajàce w przesz∏oÊci tak samo
wolno, jak w czasach dzisiejszych.
Odbywa∏o si´ to w ˝ó∏wim tempie,
co dla Huttona oznacza∏o tyle, ˝e Zie-
mia musi byç starsza, ni˝ ktokolwiek
przypuszcza∏, i ˝e w ka˝dym razie
istnieje doÊç d∏ugo, by ˝yjàce na niej
organizmy mia∏y czas przystosowaç
si´ do zmieniajàcych si´ warunków.
Nic dziwnego, ˝e mentor Karola Dar-
wina, Charles Lyell, przepada∏ za pi-
smami Huttona.
Samego Huttona zach´ci∏o do ∏u-
pania ska∏ (po kilku latach pracy na
roli, co naturalnie mog∏o w nim roz-
winàç zainteresowanie kamienia-
mi) dzie∏o teologa Johna Harrisa, któ-
ry w 1704 roku opublikowa∏ najlep-
szy leksykon techniczny swoich cza-
sów. Aczkolwiek zdaniem Ephra-
ima Chambersa, jeszcze nie doÊç do-
bry. Zatem w 1728 roku Chambers
wyda∏ dwutomowe, pe∏ne odsy∏a-
czy dzie∏o: Cyclopaedia, or Universal
Dictionary of Arts and Sciences (Cyklo-
pedia, czyli uniwersalny s∏ownik sztuk
i nauk), które sta∏o si´ podstawà
wszelkich póêniejszych encyklope-
dii. Mia∏o ono pi´ç wydaƒ do roku
1746, kiedy zainspirowa∏o francu-
skiego wydawc´ nie gardzàcego
szybkim zarobkiem do rozejrzenia
si´ za najbli˝szymi us∏ugami transla-
torskimi. Oko∏o 1747 roku wybór
wydawcy pad∏ (za trzecim podej-
Êciem) na goÊcia, który zas∏ynà∏ ja-
ko autor powieÊci pornograficznej
opublikowanej w poczàtkach tego
roku. Ostatecznie w 1751 roku De-
nis Diderot zabra∏ si´ za kompleto-
wanie przysz∏ej 28-tomowej Ency-
clopédie, arcydzie∏a g∏oszàcego OÊwie-
cenie przez bardzo wielkie O. Dide-
rot zebra∏ do tego grup´ wspó∏auto-
rów, których naczelnym celem ˝y-
ciowym by∏o, jak si´ wydaje, do∏o˝yç
PATRICIA J. WYNNE
Hutton obali∏ poglàd,
jakoby Êwiat zosta∏
stworzony w siedem dni,
w 4004 roku p.n.e.
Sk
ojar
zenia
DAVE PAGE
Â
WIAT
N
AUKI
Listopad 2000 93
ne rozniecaç ogieƒ, a wi´c zaspokajaç
sporà cz´Êç swych podstawowych po-
trzeb. Nie pomijajmy ich màdroÊci i
odwagi.
Jeszcze jeden wynalazek jest oznakà
pe∏nego cz∏owieczeƒstwa: j´zyk. Tak-
˝e w tej dziedzinie pojawi∏y si´ nowe
odkrycia. Do pos∏ugiwania si´ j´zy-
kiem, czyli komunikowania si´, mogà
sobie roÊciç pretensje tak˝e ró˝ne zwie-
rz´ta spo∏eczne – delfiny, s∏onie, ptaki
Êpiewajàce, a nawet pszczo∏y. Okazuje
si´, ˝e zdania wypowiadane przez ludzi
we wszystkich 6 tys. j´zyków majà za-
dziwiajàco podobnà struktur´, chocia˝
poszczególne rodziny j´zykowe bardzo
si´ ró˝nià zestawem podstawowych
g∏osek i s∏ów. Tylko nasz gatunek ce-
chuje si´ zdumiewajàcà zdolnoÊcià wy-
soce skomplikowanej mowy, której w∏a-
snoÊci tak celnie okreÊli∏ w 1836 roku
Wilhelm von Humboldt: „nieskoƒczo-
ne mo˝liwoÊci za pomocà skoƒczonych
Êrodków”.
Przez ca∏e ˝ycie wypowiadamy naj-
ró˝niejsze zdania i nie mamy wi´kszych
k∏opotów ze sformu∏owaniem na ˝àda-
nie ca∏kiem nowego. ˚adne inne stwo-
rzenie nie wykazuje tak wielkiego po-
tencja∏u twórczego. Znamy mnóstwo
s∏ów, z których sporo zajmuje pocze-
sne miejsce w naszej pami´ci, ale for-
mu∏owanych przez nas zdaƒ jest bez
porównania wi´cej – za ka˝dym razem
tworzymy je od nowa. A weêmy pod
uwag´ trudnoÊci zwiàzane ze spójnika-
mi: bo, aby, ale, jak, jeÊli, ˝e – czyli z za-
stosowaniem sk∏adni.
Nieporadny j´zyk dwulatków lub
doros∏ych mówiàcych nowymi dla nich
j´zykami ma braki syntaktyczne – za-
wiera niewiele poprawnych zdaƒ. Oto
kilka autentycznych przyk∏adów wy-
powiedzi protoj´zykowych: ja g∏odny,
ja nie móc, konik popsuty. Porównaj-
my je z resztà tekstu na tej stronie. Ta-
kim potencjalnym frazom i neologi-
zmom daleko do „nieskoƒczonych
mo˝liwoÊci”, które dostrzeg∏ Hum-
boldt. (Bogactwo kombinatoryczne do-
tyczy te˝ gestykulacji; wystarczy przy-
pomnieç sobie amerykaƒski j´zyk
migowy i jego odpowiedniki na ca∏ym
Êwiecie.)
W 1995 roku Derek Bickerton, dziÊ
honorowy profesor lingwistyki w Uni-
versity of Hawaii w Manoa, przedstawi∏
fascynujàce przypuszczenie, ˝e proto-
j´zyk rozwijali póêniejsi przodkowie
cz∏owieka wspó∏czesnego, a to wyma-
ga∏o zapami´tywania coraz wi´kszej
liczby s∏ów i korzystania z minimum
regu∏. Po milionie lat wzrostu rozmia-
rów cia∏a i pojemnoÊci puszki mózgo-
wej, mniej wi´cej 120 tys. lat temu, po-
jawili si´ pierwsi anatomicznie no-
woczeÊni ludzie. U nich – u nas – nie
zachodzi∏y wyraêne zmiany w budo-
wie szkieletu. Min´∏o jednak od 50 do
60 tys. lat, zanim rozwin´∏a si´ kultura
Homo sapiens.
Mo˝emy za∏o˝yç, ˝e w tym czasie do-
sz∏o do niewielkiego genetycznego udo-
skonalenia mózgu, umo˝liwiajàcego
opanowanie zestawu elastycznych re-
gu∏ (sk∏adni) – tak drobnej rozbudowy
sieci neuronowej, ˝e nie odcisn´∏a pi´t-
na na szczàtkach kostnych, ale spowo-
dowa∏a wyraênà zmian´ kulturowà.
Zajmowanie nowych kontynentów,
ozdabianie cia∏a, malarstwo jaskinio-
we, pochówki, wczesna ceramika, roz-
palanie ognia, wyrób paciorków, nici
i tkanin, budowa sza∏asów – wszystko
to nastàpi∏o ju˝ przed 20 tys. lat.
Po tej epokowej zmianie, polegajàcej
na wykszta∏ceniu pe∏nej zdolnoÊci j´zy-
kowej, mo˝na by∏o rozdzieliç ka˝de za-
danie, rozwa˝yç wszystkie argumenty
i sformu∏owaç wszelkie hipotezy. Dzi´-
ki temu spo∏eczeƒstwo ludzkie zacz´∏o
gwa∏townie si´ rozwijaç. Od innych
ziemskich stworzeƒ ró˝nimy si´ nie
tym, ˝e jako jedyni potrafimy obrabiaç
kamieƒ i pos∏ugiwaç si´ ogniem, lecz
tym, ˝e stale rozwijamy techniki spo-
∏eczne, wykraczajàce dziÊ dalece poza
protonarz´dzia i protoj´zyk. Po d∏ugim,
nadmiernym wzroÊcie naszej liczebno-
Êci zbli˝amy si´ do stabilnego zaludnie-
nia Êwiata, dzi´ki czemu byç mo˝e nad-
chodzàca epoka oka˝e si´ spokojniejsza
i przyjemniejsza.
w∏adzy wszelkiej maÊci. Podczas 14-let-
niego pichcenia encyklopedii najpierw
wpakowano Diderota do ciupy za kpi-
ny z jezuitów, a nast´pnie zamkni´to
mu drukarni´, gdy tego nie zaprzesta∏.
Kilka tomów wysz∏o jako samizdat.
Przez pewien czas wspó∏pracowni-
kiem Diderota by∏ jedyny znany mi ma-
tematyk z nieprawego ∏o˝a nazwany
od koÊcio∏a, na którego progach go po-
rzucono: Jean Le Rond d’Alembert. Po-
wiem o nim tylko tyle, ˝e wykaza∏, i˝
sentencja: „ka˝dej sile akcji towarzyszy
si∏a reakcji, równa co do wartoÊci i prze-
ciwnie skierowana”, dotyczy równie˝
cia∏ swobodnych. Jego matka, madame
de Tencin, nigdy go nie uzna∏a. Zbyt
by∏a zaj´ta odgrywaniem roli kochan-
ki premiera, a tak˝e regenta oraz roz-
maitych innych VIP-ów. Jak równie˝
prowadzeniem jednego z tych szykow-
nych salonów, w których mo˝na by∏o
si´ poekscytowaç ryzykownym, nowo-
czesnym sceptycyzmem takich waria-
tów, jak Bernard Le Bovier de Fonte-
nelle, który od 1686 roku opowiada∏
niebezpieczne nonsensy o zamieszka-
nych planetach, o làdowaniu kiedyÊ
w przysz∏oÊci na Ksi´˝ycu i o religii ja-
ko steku bzdur. De Fontenelle by∏
pierwszym popularyzatorem nauki z
prawdziwego zdarzenia, a wielki Vol-
taire wzorowa∏ si´ na jego technice, gdy
w 1739 roku napisa∏ satyryczny kawa-
∏ek o biurokratach widzianych oczami
Obcego z Syriusza.
Schy∏ek ˝ycia Voltaire sp´dza∏ w Fer-
ney w Szwajcarii, gdzie ustawia∏a si´ do
niego zakr´cona kolejka odwiedzajà-
cych, a jednym z tych lizusów by∏ an-
gielski mi∏oÊnik kultury i snob, Uve-
dale Price, który po powrocie do kraju
zapoczàtkowa∏ wraz ze swoim sàsia-
dem Richardem Payne’em Knightem
mod´ na romantycznà malowniczoÊç.
Wspólnymi si∏ami wywo∏ali szaleƒstwo
dzikich ogrodów i Êredniowiecznych
(lub raczej pseudoÊredniowiecznych)
ruin, które sta∏y si´ ostatnim krzykiem
mody, gdy has∏o Knighta: „niech panu-
je nieporzàdek”, dotar∏o do architekta
Johna Nasha. Ten, po niefortunnych po-
czàtkach w charakterze budowniczego
wi´zieƒ, zagraci∏ ca∏à Angli´ podrabia-
nymi zamkami (asymetrycznymi, rzecz
jasna) tudzie˝ ozdobnymi wiejskimi
domkami, a nast´pnie zwróci∏ na siebie
uwag´ dworu w osobie ksi´cia regen-
ta, dzi´ki któremu przypad∏o mu w
udziale rozebranie, przebudowanie oraz
za∏adowanie kolumnadami i stiuka-
mi sporych kawa∏ków londyƒskiego
West Endu, m.in. Regent’s Park, pa∏a-
cu Buckingham, Marble Arch i Regent
Street. Ta ostatnia mia∏a ∏àczyç wspo-
mniany park z londyƒskà rezydencjà re-
genta w Carlton House. Regent by∏ z tej
ulicy tak dumny, ˝e zaprasza∏ znane
osobistoÊci, ˝eby zechcia∏y si´ po niej
przespacerowaç.
W 1815 roku jedna z tych znakomi-
toÊci wpad∏a tam, gdy przyjecha∏a do
stolicy, opuÊciwszy na jakiÊ czas swój
dom w g∏uszy hrabstwa Hampshire.
Prowincjuszce uda∏o si´ dostaç na ksià-
˝´cà list´ goÊci, poniewa˝ owa wiejska
gàska, Jane Austen, dwa lata wczeÊniej
wyda∏a swój pierwszy bestseller, który
poczàtkowo nosi∏ tytu∏ First Impressions
(Pierwsze wra˝enia). Nigdy o nim nie
s∏yszeliÊcie, gdy˝ zmieni∏a go pod wp∏y-
wem lektury powieÊci zakoƒczonej s∏o-
wami „Ca∏a ta nieszcz´sna historia... by-
∏a wynikiem dumy i uprzedzenia”,
powieÊci ulubionej pisarki Austen – Fan-
ny Burney.
I to ju˝ moje ostatnie s∏owa.
Sk
ojar
zenia
SN
SN
ZADZIWIENIA
, ciàg dalszy ze strony 91