Franciszek Kłaput
Wspomnienia kaprala z września 1939
Ś
wiadek bez galonów
Mimo znacznego już oddalenia w czasie, Kampania Wrześniowa nie przestaje budzić żywego
zainteresowania Polaków. Coraz wyraźniej zarysowuje się ona w narodowej świadomości jako
dramatyczna cezura między dwoma dziejowymi epokami, między dwoma światami niemal.
Równocześnie rośnie potrzeba odnalezienia ciągłości owych epok, utrwalenia poczucia ciągłości
naszej historii. Potrzeba ta wydaje się silniejsza wśród młodszych pokoleń Polaków niż wśród
odchodzących już świadków tamtych tragicznych wydarzeń. Chociaż nie brak literackich i
historycznych relacji, chociaż badacz ma do dyspozycji bogate zbiory dokumentów, młodzi nadal
szukają prawdy o Wrześniu — prawdy nie tylko faktograficznej, ale i tej, która uczuciu i wyobraźni
ułatwia zadanie identyfikacji.
O wojnie niemiecko-polskiej 1939 roku powiedziano już bardzo dużo, ale czy powiedziano już
wszystko? Całkowite wyczerpanie tego tematu — jak i każdego innego zresztą — jest, oczywiście,
niemożliwe. W tym wypadku jednakże łatwo wskazać przynajmniej jedną, charakterystyczną lukę:
brak świadectwa głównego aktora dramatu — prostego żołnierza.
Tak się złożyło, że literacką wersję wrześniowych wypadków zawdzięczamy głównie
podchorążym i młodszym oficerom rezerwy (skądinąd przeważnie artylerzystom). Ten, na którego
barkach spoczywał największy ciężar wrześniowych trudów i wrześniowych niedoli — piechur idący
z mauzerem na czołgi — nie powiedział jeszcze swojego słowa.
Wspomnienia kaprala są z tego punktu widzenia tekstem pionierskim. Ich autor, żołnierz 20 pp., to
jeden z tych, którym słusznie przysługuje miano „soli ziemi”. Typowa jest jego postać i typowe są
jego losy. Miejski proletariusz w pierwszym pokoleniu, blisko jeszcze związany z wsią, z której
wyszedł, Franciszek Kłaput reprezentuje te siły, które obliczu Polski Niepodległej nadawały
charakter nowego i — w perspektywie — nowoczesnego społeczeństwa. Wielką przygodę
niepodległości przeżywał świadomie, ale od strony jego trudnych realiów. Zakosztował biedy i
bezrobocia, należał do tych, których „życie nie głaskało po głowie”. Stąd jego skłonność do
politycznego radykalizmu, połączona jednak w sposób charakterystycznie polski z przywiązaniem do
narodowej tradycji, z szacunkiem dla religii i z gorącym patriotyzmem.
Utrwalony przez niego obraz wojny wolny jest od prób upiększania czy monumentalizowania
rzeczywistości. Czytelnik znajdzie w nim wszystkie, wielekroć już opisane rysy wrześniowej
tragedii: miażdżącą dysproporcję sił i środków, fatalne zaopatrzenie wojska, załamanie łączności,
niekompetencję dowódców, słabość operacyjnego i mobilizacyjnego przygotowania. Znajdzie
jednak także potwierdzenie faktów, z których naród polski czerpał dumę w najczarniejszych dniach
klęski — faktów świadczących o nieustępliwej woli walki w obronie słusznej sprawy. Autorzy
opublikowanych dotychczas literackich relacji z Kampanii mieli na ogół szczęście należeć do
jednostek, które uniknęły całkowitej dezintegracji. Ale okoliczność ta nie stanowiła bynajmniej
reguły. Przeciwnie: zjawiskiem typowym były tłumy rozbitków, dryfujące bezładnie szlakami
odwrotu. Ci żołnierze z rozbitych dywizji i pułków, głodni, nieludzko znużeni, nie porzucali broni,
lecz uporczywie szukali swoich oddziałów, swoich dowódców, do ostatka nie tracąc nadziei, że szale
wojny przechylą się wreszcie na korzyść obrońców. Organizowani raz po raz w doraźne formacje,
szli znowu w ogień, walczyli, ginęli. Patos tego wciąż kruszonego i wciąż odradzającego się oporu
jest przejmujący. I on to właśnie, choć przekazany bez heroicznej pozy, stanowi dominujący ton
pamiętnika — tym bardziej wiarygodny, że Franciszek Kłaput nie omija bynajmniej przykładów
małoduszności, głupoty, a nawet nikczemności we własnych szeregach. Najboleśniejsze są opisy
sumarycznych egzekucji niewinnych ludzi — egzekucji dokonywanych pod wpływem
rozpowszechnionej w owym czasie szpiegomanii. Ale to też jest prawda o Wrześniu — prawda, o
której trzeba przypomnieć, aby naszego myślenia o wojnie nie zaćmiły pozory malowniczej
„wojenki”.
Jan Józef Szczepański
Od autora
Zbliża się czterdziesta druga rocznica wybuchu drugiej wojny światowej – jednej z
najstraszliwszych, jakie znała ludzkość. W trzydziestą rocznicę tej że wojny wydanych zostało wiele
książek na jej temat. Również w dziennikach, jak też i w czasopismach ukazywały się sporadycznie
artykuły opisujące epizody wrześniowych walk.
Mnie szczególnie zainteresował trzy odcinkowy artykuł zatytułowany: Dwudziesty waleczny,
napisany przez redaktora Jerzego Steinhaufa na podstawie relacji majora (obecnie pułkownika)
Ludwika Bałosa
*
, a wydrukowany w „Dzienniku Polskim” w 1969 r. (nr 204 – 206). Przeczytanie
tego artykułu było dla mnie, jako podoficera 20 pp., zachętą do szerszego opisania tego, co we
wrześniu widziałem, jak również do opisania własnych przeżyć, których mi wojna nie poskąpiła.
Wspomnienia te będę pisał zgodnie z prawdą. Będę chwalił to, co było dobre, ale będę też wytykał
błędy, których nie brakowało, a które w dużej mierze przyczyniły się do klęski wrześniowej.
Oczywiście, że nie jestem w stanie opisać działalności całego pułku, a to z tego powodu, że nasz
batalion włączył się do walki dopiero drugiego września. Bataliony II i III walczyły już pierwszego
września i zostały mocno przetrzebione, szczególnie III batalion.
Kraków, 1981
*
Major Bałos był przed wybuchem wojny dowódcą wydzielonego oddziału, kryptonim „Ludwik”, w rejonie Pszczyny, a następnie – z powodu
odcięcia dowódcy 20 pp. majora Brzózki – objął dowództwo tegoż pułku w dniu 2 IX 1939 r.
MOBILIZACJA
Było to w sierpniu 1939 r. Miałem jeszcze parę dni urlopu i po przyjeździe ze wsi, gdzie
odpoczywałem, zamieszkałem chwilowo u swojej zamężnej siostry Marii, w jej dopiero co
wykończonym domu w Bronowicach, na osiedlu zwanym Azory. Szwagier z zawodu był stolarzem,
ale od paru już lat pracował na poczcie w charakterze doręczyciela.
Wybrałem się właśnie do miasta w celu załatwienia kilku osobistych spraw. Przechodząc ulicą
Wrocławską zerknąłem na koszary 20 pp., w których w maju tegoż roku odbywałem ćwiczenia, ale
nic tam ciekawego się nie działo.
Na środku ulicy Długiej, tuż przy jej końcu, stało kilku podoficerów z opaskami na rękawach,
którzy zatrzymywali mechaniczne pojazdy, wręczając kierowcom jakieś kartki. Ludzie stali na
chodnikach gapiąc się na to niecodzienne wydarzenie. Ja, mając w pamięci pouczenie, że rezerwista
nie powinien obserwować czynności wojskowych, gdyż to wzbudza podejrzenie o szpiegostwo, nie
zatrzymywałem się.
U mojego szefa dowiedziałem się, że jest mobilizacja. Nie zwlekając udałem się na ulicę
Wrzesińską, do właściwego miejsca zamieszkania, gdzie też czekało na mnie wezwanie. Miałem się
stawić w ciągu dwóch godzin w koszarach 20 pp. Pozostała mi jeszcze przeszło godzina czasu,
postanowiłem więc najpierw pojechać do siostry, aby dać jej polecenia co do moich ruchomości, no i
pożegnać się. W tramwaju, jak nigdy o tej porze, był niesamowity tłok. Jechali młodzi mężczyźni.
Nastrój był bardzo wesoły. Prawie każdy przygadywał coś do śmiechu.
Domyślałem się, że ci młodzi są podobnie jak i ja powołani do wojska, a potwierdzeniem moich
przypuszczeń była wypowiedź jednego z nich, że chciałby wiedzieć, gdzie była fabrykowana ta kula,
która go zabije...
Aby sobie skrócić drogę, szedłem ścieżką przez pola. Naprzeciw mnie wybiegł siostrzeniec
Włodzio, który wtedy liczył sobie dziesięć lat. Gdy już był blisko mnie, zawołał:
— Wujek, wojna!
Powiedziałem mu, że wojny jeszcze nie ma, że może będzie, ale na razie jest mobilizacja, i
machnąłem mu swoją kartką przed oczami.
Włodzio widząc kartę nagle spoważniał i posmutniał. Co było tego powodem, trudno mi
powiedzieć, może było mu żal wujka, a może żałował, że nie jest dorosłym mężczyzną, aby mógł
razem ze mną iść na tę wojnę... to by dopiero była frajda! Między Włodziem a mną panowała
ogromna przyjaźń. Ja kochałem jego i on kochał mnie. Tak się składało, że z pewnymi przerwami
mieszkałem u szwagrostwa i ten chłopiec wychowywał się przy mnie albo – inaczej mówiąc –
miałem swój udział w jego wychowaniu. Gdy był malutki, opowiadałem mu bajki, których tyle
czytałem w latach chłopięcych. Kiedy dorósł, grywaliśmy w piłkę, chodziliśmy na plażę lub
jeździliśmy na wieś. Włodzio ocknął się z zadumy, a zobaczywszy mamę w otwartym oknie,
podbiegł w kierunku domu i zawołał:
— Mamo, wujek idzie na wojnę.
Siostra słysząc to odeszła od okna i zaczęła smażyć dla mnie jajecznicę z kilku jaj.
Ja z natury byłem raczej pogodnego usposobienia, toteż jedząc żartowałem, wprowadzając wesoły
nastrój. A czas leciał nieubłaganie. Pozostało mi około dwudziestu minut czasu. Gdy skończyłem
jeść poderwałem się i, śpiewając znaną żołnierską piosenkę „Bywaj, dziewczę, zdrowe, Ojczyzna
mnie woła”, podszedłem do siostry, aby ją pożegnać. Wtedy ona się rozpłakała. Siostra była już taka
beksa od małości, byle jakieś drobne nawet zmartwienie lub smutek, zawsze płakała. Być może
dlatego była taka szlachetna i dobra, że od dzieciństwa często kąpała swoją duszę we własnych łzach.
Do koszar miałem około siedmiu minut drogi. Włodzio oczywiście odprowadził mnie aż do samej
bramy. Pożegnałem się z nim i za chwilę zostałem wchłonięty przez ogromny tłum cywilów
wypełniający duży koszarowy dziedziniec. Kaprale i starsi strzelcy odprowadzili nas grupami do
szkolnego budynku przy ulicy Mazowieckiej, gdzie znajdował się tymczasowy urząd wojskowy.
Cała nasza czynność polegała na oddaniu wszystkich dowodów tożsamości; ale nie otrzymaliśmy w
zamian żadnych wojskowych dokumentów, tylko maski przeciwgazowe. Następnie powróciliśmy do
koszar, gdzie nastąpiło organizowanie kompanii. Zostałem przydzielony do trzeciej kompanii, której
dowódcą był ppor. Zagórski.
A tymczasem do koszar wciąż jeszcze przybywali spóźnieni cywile i chłopskie furmanki. Pożal
się Boże, jakie to były wozy – gruchoty... Jeden się rozleciał, gdy wjeżdżał do bramy. I na takich
wozach miano wieźć cenne rzeczy, jak amunicja, żywność itp. Nic dziwnego, że już na początku
wojny widziało się te pojazdy wypełniające rowy.
Wyposażanie kompanii w ekwipunek odbywało się na korytarzu. Ustawiliśmy się rzędem pod
ś
cianą, a starsi strzelcy i kaprale z czynnej służby rzucali nam pod nogi poszczególne części. Można
by pochwalić tę sprawną organizację, gdyby nie to, że była nacechowana nerwowością i...
chamstwem. I tak na przykład gdy rezerwista, który otrzymał plecak bez szelki, zwrócił się do st.
strzelca zmianę, ten odburknął:
— Jaki tuman! Myśli, że ja mu będę szelkę przyszywał!
Na korytarz wszedł oficer i zapowiedział, żeby ubrania cywilne zawiązać (każdy otrzymał
sznurek) i do zawiniątka doczepić kartkę z adresem, zapewniając, że odzież będzie doręczona tam,
gdzie należy. Ja miałem nowy garnitur – dla pewności przyczepiłem aż trzy kartki, na wypadek
gdyby któraś się zniszczyła. Niestety, ani moja, ani innych rezerwistów odzież nie została doręczona
tam, gdzie należało. Po umundurowaniu wyszliśmy na dziedziniec, gdzie nastąpiło zapoznanie się.
Tak się dziwnie złożyło, że pierwszy żołnierz, z którym wszcząłem rozmowę, był
współpracownikiem męża mojej kuzynki w Polskim Monopolu Spirytusowym. Nazywał się
Stanisław Ługowski. Był niskiego wzrostu, z dziobami po ospie na twarzy. Ługowskiego cechowała
powaga i roztropność, a przy tym był wielkim patriotą, no i spryciarzem, o czym mogłem przekonać
się później.
Kiedy tak staliśmy rozmawiając, doszedł do nas jeden żołnierz i powiedział:
— Chłopaki, k...a, żebyście wiedzieli, co się dzieje! Niemcy wywracają słupy graniczne i nad
Gdańskiem strącili trzynaście naszych łosi
*
.
Prawie wszyscy przyjęli tę nowinę jako dowód zaostrzenia sytuacji. Jeden Ługowski zareagował
na tę wiadomość mówiąc:
— Nie słuchajcie! To jest wroga propaganda, mająca na celu sianie zamętu i paniki.
Z tego wynikało, że Ługowski nie był sobie takim zwykłym prostakiem, ale posiadał, wyrobienie
społeczno-polityczne.
**
Powoli zbliżał się wieczór. Na dziedziniec przyjechało parę ciężarowych samochodów. Jednym z
nich nasza drużyna pojechała do Bronowic, do tak zwanej prochowni, po karabiny. Wróciliśmy dość
późno w nocy. Żołnierze już spali. Z braku łóżek spaliśmy na korytarzu na podłodze.
Rano znowu nas załadowano i powieziono, ale już nie do Bronowic, tylko na ulicę Kamienną, do
fortu, w tym samym celu co i dnia poprzedniego, to jest po karabiny. Gdy wróciliśmy, nasz batalion
stał już na dziedzińcu koszarowym gotowy do odmarszu. Dołączyliśmy do swojej kompanii. Przed
batalionem stanął oficer w stopniu kapitana, dał komendę: „baczność!” i powiedział:
— Nazywam się Zięba, jestem waszym dowódcą! A teraz — mówił dalej — złożycie jeszcze raz
przysięgę — i zaczął wymawiać formułę przysięgi, którą za nim powtarzaliśmy.
Po skończonej ceremonii rozdano nam bandaże. Zapachniało krwią...
Muszę zaznaczyć, że dowódca kpt. Zięba zrobił na mnie niezbyt dodatnie wrażenie. Zwracał się
do wojska takim tonem, jakby przed sobą miał nie obywateli żołnierzy, którzy byli gotowi oddać
ż
ycie za swoją Ojczyznę, ale bandę kryminalistów.
Tymczasem za bramą zebrało się ogromnie dużo cywilów. Byli to przeważnie członkowie rodzin,
może także przyjaciele i narzeczone. W rękach trzymali paczki lubi kwiaty. Już z góry wyobrażałem
sobie to wyjście za bramę, jak będziemy obsypywani kwiatami. Jakież było moje zdziwienie, gdy
dowódca dał komendę: „Baczność! Kierunek za mną marsz”, i zamiast w stronę bramy od ulicy
Mazowieckiej, skręcił w lewo skos, to jest w bok koszar od strony 6 PAL-u
***
, gdzie przez rozwalony
*
Nazwa polskiego bombowca.
**
Jak się później dowiedziałem, Staszek Ługowski należał do jakiejś prorządowej organizacji.
***
Pułk Artylerii Lekkiej.
mur i żelazne ogrodzenie wydostaliśmy się na zewnątrz i poszliśmy w kierunku rampy kolejowej.
Jaki cel miało takie wyjście z koszar? Można by tu postawić dwie wersje. Pierwsza: nie spotkać się z
cywilami, druga: wyjście z koszar ma być tajemnicą. Dodam: tajemnicą poliszynela. Zarówno jedno,
jak i drugie było posunięciem niepoważnym. Rozwalać mur! To było dla mnie niezrozumiałe.
A tymczasem cywile, widząc to, zaczęli biec dookoła koszar, najpierw Mazowiecką, a potem
Wrocławską. Co to był za bieg! Jakby tu chodziło o jakąś wielką nagrodę. Dopędzili nas już na
rampie (oczywiście ci silniejsi, bo marsz był przyspieszony) i za chwilę kompanie rozjaśnione
zostały kolorami damskich sukienek i męskich koszul, jako że poranek był bardzo ciepły. Potem co
chwilę następowały pożegnania, i tak prawie do samych Wielkich Bronowic. Na pewno nikomu z
tych cywilów nie przyszło na myśl, że żegnają swojego syna, męża, brata czy szwagra na zawsze...
Nikt z nas nie wiedział, jaki jest cel marszu. A cel jak na razie był bliski – Bronowice Wielkie,
odległe od koszar o jakieś cztery kilometry. Tu nas rozlokowano w stodołach. Pierwszą naszą
czynnością było przygotowanie legowiska, a następnie czyszczenie karabinów, które były
niemiłosiernie zasmarowane wazeliną. Po południu odbyła się musztra.
Wieczorem rozłożyliśmy przed stodołami koce, opalając się albo grając w karty. Tak minął 25
sierpnia, drugi dzień naszego pobytu w wojsku. W sobotę, 26 sierpnia, znowu ta musztra aż do
obrzydzenia. Któryś z żołnierzy powiedział:
— Panie poruczniku, po co my tak ćwiczymy tę musztrę, przecież każdy z nas umie to doskonale?
A porucznik powiedział:
— Musimy ćwiczyć, bo za dwa tygodnie będzie defilada w Berlinie.
Po ćwiczeniach wybrałem się do wiejskiego sklepiku. Po drodze miałem ogromnie miłą
niespodziankę. Spotkałem kuzyna Staszka Wasiutę. Został on tak samo zmobilizowany jak ja, ale do
tej pory nie wiedzieliśmy o sobie. Staszek, starszy ode mnie około sześciu lat, był bardzo lubiany nie
tylko przeze mnie, ale również przez całą rodzinę – dodam: bardzo liczną rodzinę, mieszkającą nie
tylko w Krakowie, ale i poza nim. Jako wielki patriota, był zadowolony, że został powołany do
wojska i że w wypadku wojny będzie mógł bronić ukochanej Ojczyzny. Ciotka – to znaczy jego
matka – opowiadała, jak jej Staś w 1918 r. przybiegł do domu z radosną wieścią, że Polska odzyskała
wolność, a potem przez cały dzień brał udział w usuwaniu austriackich emblematów i innych śladów
zaboru. Ślusarz z zawodu, był zaangażowany jako rusznikarz w kompanii karabinów maszynowych,
mając do dyspozycji wóz narzędziowy. Zwierzył mi się, że był w domu i jutro, to jest w niedzielę,
odwiedzi go rodzina. Ogromnie się ucieszyłem, że mam tu kogoś z krewnych, tym bardziej że – jak
już wspomniałem – Staszek był kochanym kuzynem.
A teraz pozwolę sobie przedstawić i opisać kilku moich współtowarzyszy broni z trzeciej
kompanii, którzy czymś zasłużyli sobie, że do dziś pozostali w mojej pamięci Zacznę może od
dowódcy drużyny. Nazwiska nie pamiętam może dlatego, że z miejsca mówiliśmy sobie po imieniu.
Miał na imię Władek. Był tęgi i wysokiego wzrostu, z natury człowiek o gołębim sercu, ale
małomówny i jakiś dziwnie przygnębiony. Kto wie, czy nie dręczyło go jakieś złe przeczucie...
Następny towarzysz, z którym się zaprzyjaźniłem, to Tadeusz Popławski. Pracował podobnie jak
mój brat i szwagier na poczcie w Krakowie. W naszej drużynie było też dwóch Ślązaków. Obydwaj
pracowali jako górnicy w Bytomiu po niemieckiej stronie, ale mieszkali po polskiej. Zarabiali bardzo
dobrze (około czterystu marek). Byli to, jak zresztą wszyscy Ślązacy, żołnierze wzorowi pod każdym
względem: dyscyplinowani, pracowici, lubiący porządek i czystość, a przy tym bardzo serdeczni w
pożyciu z kolegami. Nie od rzeczy będzie wspomnieć jednego Żyda. Ten jednak nie cieszył się dobrą
opinią. Kłótliwy, zakłamany, bezczelny, a przy tym posiadał taki tupet, jak by był jakąś ważną figurą.
O Staszku Ługowskim pisałem już. Wspomnę tylko, że był zastępcą dowódcy drużyny, tak jak i ja,
ale w innym plutonie. Na szczególną uwagę i pamięć zasłużyli sobie dwaj nasi koledzy: kpr.
Franciszek Chytry i kpr. Emil Dratnal. Chytry był średniego wzrostu, blondyn o pięknie falujących
włosach, miał bystro patrzące niebieskie oczy i orli nos. Wesoły, zawsze uśmiechnięty, dowcipny,
ciągle coś deklamował łub śpiewał. Jego ulubiona piosenka, którą przerobił po swojemu, to
Za górami za lasami za dolinami
tańcowała Małgorzatka z ułanami... itd.
W przeciwieństwie do Chytrego, Dratnal był wysokiego wzrostu, tęgi, również przystojny, o
twarzy raczej poważnej, ale tylko pozornie... taką powaga cechuje wszystkich komików, a takim
właśnie był Dratnal – zmarnował swój talent. Jego miejscem miała być estrada albo film. Był
niezmordowany w tworzeniu komicznych sytuacji. Dzięki tym dwóm wesołym kolegom czuliśmy
się, jakbyśmy byli nie w wojsku, ale na wczasach, które można by nazwać: „Wczasy pod strzechą
stodoły”. Do tej dwójki wesołków można dorzucić jeszcze znanego mi z majowych ćwiczeń
rezerwistę o nazwisku Francuz. I on również od czasu do czasu żartował, ale jego żarty miały zawsze
posmak uszczypliwości albo zgryźliwości; gdy coś mówił, miał taką minę, jakby rozgryzał gorzką
pigułkę.
W niedzielę 27 sierpnia po śniadaniu otrzymałem rozkaz dozorowania żołnierzy przy kopaniu
latryny. Nie spodziewałem się, że znajdę się w dość kłopotliwej sytuacji. Żołnierze, jako że to prawie
same „krakusy”, nie okazywali chęci do roboty. Ja nie chciałem w sposób drastyczny wymuszać
posłuszeństwa, starałem się jednak przekonać o konieczności wypełnienia tego obowiązku, co nie
zdało egzaminu. I wtedy w sukurs przyszli mi ci dwaj Ślązacy: Kloklik i Szymański. Pierwszy złapał
za kilof i powiedział:
— No co, pierunie jeden z drugim, nie s...sz czy co? Chodź, Szymek!
I za chwilę obydwaj zaczęli zagłębiać się w ziemię. Za ich przykładem poszli inni. W niespełna
trzy godziny latryna była gotowa, obita żerdziami i umajona gałęziami.
Po południu zaczęli przychodzić w odwiedziny cywile; zgodnie z zapowiedzią przyszła do kuzyna
Staszka cała jego rodzina: żona, matka, siostra Zośka i jej mąż Staszek Górski. Rozścieliliśmy w
sadzie dwa koce, na których od razu znalazły się smaczne wiktuały no i... – co było zwyczajem
rodziny - wódka. Nastrój był wspaniały! Gdy jednak weszliśmy na temat sytuacji politycznej, Staszek
nagle spoważniał i powiedział:
— Ja mam przeczucie, że z tej wojny już nie wrócę.
Oczywiście, że te słowa wywołały natychmiastową reakcję. Szczególnie ciotka – że to Staszek był
jej ulubieńcem – zareagowała mówiąc:
— Staszku! Jak możesz tak mówić? Tyś powinien powiedzieć sobie, tak jak powiedział kolejarz z
Płaszowa (wymieniła nazwisko), gdy szedł na tamtą wojnę. Powiedział, że wróci, i wrócił po
czterech latach zdrów i cały...
I wtedy Staszek:
— Mamo, tylu Polaków zginęło za Ojczyznę, to i ja mogę zginąć.
Po tej dramatycznej wypowiedzi nastąpiło pożegnanie. Ciotka długo tuliła syna w objęciach,
jakby matczyne serce wyczuwało, że to już ostatnie pożegnanie.
Po odejściu rodziny długo jeszcze spacerowaliśmy ze Staszkiem, rozmawiając o tym i o owym.
Między innymi kuzyn powiedział, że podchorążowie są zatrudnieni przy wypisywaniu nazwisk na
tak zwanych śmiertelnikach i rozpiął bluzę wyjmując spod koszuli zawieszony na szyi medalion,
chwaląc się, że po znajomości udało się mu go dostać (tak się biedakowi spieszyło do tego
ś
miertelnika).
Parę słów o tym, jak wyglądał taki śmiertelnik. Była to aluminiowa blaszka kształcie elipsy z
rowkiem poprzecznym przez środek. Zarówno u góry, jak i u dołu wypisane było nazwisko i adres. W
wypadku śmierci żołnierza odłamywano dolną część przesyłano pod wskazany adres.
W poniedziałek, 28 sierpnia, po śniadaniu znowu to uprzykrzone: „na ramię broń”, „do nogi
broń!” I tak do znudzenia. Po przerwie przyniesiono i położono na kocu nową broń – nie znaną
jeszcze nikomu. Była to rusznica przeciwpancerna. Dowódca plutonu objaśniał nam działanie tej
broni: z odległości około 200 m pocisk przebijał pancerz i rozrywał się środku. Każdy pluton
otrzymał po jednej sztuce, czyli kompania miała ich trzy plus jedno działko przeciwpancerne. A więc
siła ognia dość duża. W dobrym nastroju zakończyliśmy poniedziałkowe ćwiczenia i ustawiliśmy się
w kolejce do kotłów po obiad. Nastrój był w tym dniu przyjemny i wesoły. Dratnal i Chytry mieli też
swój dobry dzień i rozśmieszali nas różnymi kawałami, że aż nas brzuchy bolały.
Kucharze doszli do kotłów, otwarli je i kiedy ten od zupy już miał zanurzyć warzechę, aby lać do
menażek, przyszedł rozkaz: „Zamknąć kotły i przygotować się do marszu!” Miny nam trochę
zrzedły, no ale rozkaz jest rozkazem. Pobiegliśmy do stodół i za chwilę staliśmy gotowi do odmarszu
– dokąd, tego nikt nie wiedział: Wreszcie padł rozkaz:
— Baaaczność, za mną marsz.
Ruszyliśmy i wtedy zobaczyłem biegnącego siostrzeńca Włodzia. Był cały czerwony ze
zmęczenia. Chłopiec chyba intuicyjnie wyczul, ze wujek odmaszeruje i długo się nim nie będzie
widział. Dałem mu znak ręką i za chwilę szliśmy obok siebie. Włodzio ogromnie lubił wojsko, jako
ż
e właśnie obok jego domu maszerowali zwykle żołnierze 20 pp. na plac ćwiczeń zwany
Pasternikiem.
Weszliśmy na szosę prowadzącą w kierunku Bronowic Małych. Obok kościoła były drewniane
baraki, w których zakwaterowano uchodźców czechosłowackich; stojąc teraz przy parkanie
pozdrawiali nas serdecznie, wołając:
— Nazdar, bracia Polacki!
I wtedy ten Francuz, o którym pisałem że był zgryźliwy, zawołał:
— Wy, cholery! Mieliście samoloty i czołgi i wszystko oddaliście Niemcom!
Uszliśmy już chyba przeszło dwa kilometry, a Włodzio wciąż szedł za mną. Wreszcie rozsądek
wziął górę i kazałem mu wracać do domu. Siostrzeniec był mi zawsze posłuszny, ale tym razem
wyłamał się: niby poszedł, ale wlazł za krzak rosnący na miedzy (myślał, że ja go nie widzę) i stał tak
długo aż ostatni żołnierz nie zniknął mu za zakrętem.
Droga naszego marszu prowadziła przez Cichy Kącik, Wolę Justowską, Olszanicę, Liszki i
Czernichów, sławny ze swojej szkoły rolniczej. I tak doszliśmy do Wisły, gdzie środkiem
przewozowym normalnie był prom – własność dwóch wspólników mieszkających po przeciwnej
stronie rzeki – gospodarzy Leopolda i Ciepłego.
Wojsko nie korzystało z tego przewozu, bo miało bardzo starannie zbudowany most pontonowy,
po którym przeszliśmy na drugą stronę. Jakie znaczenie miało zbudowanie tego mostu, czy miał on
służyć wyłącznie do przemarszu 20 pp., czy miał służyć do innych strategicznych celów, to już
pozostanie chyba na zawsze tajemnicą.
W odległości około półtora kilometra od Wisły znajduje się miejscowość Brzeźnica ze swoją
stacją kolejową na linii Kraków–Oświęcim. Na tej stacji wiele razy wsiadałem lub wysiadałem,
odjeżdżając lub przyjeżdżając do swojej wioski rodzinnej, odległej około czterech kilometrów.
Było już całkiem ciemno, gdy w odległości około czterystu metrów od stacji zarządzono pierwszą
przerwę, po około 35 km dość forsownego marszu. Nikt z dowódców nie raczył zapowiedzieć, że
będzie to przerwa kilkugodzinna. Byliśmy straszliwie zmęczeni. Zajęliśmy miejsca w rowach po
jednej i po drugiej stronie szosy i żołnierskim zwyczajem usiedliśmy tak, aby nogi były nieco wyżej,
bo to przynosiło pewną ulgę zmęczonym kończynom. Oparci plecaki zasnęliśmy natychmiast.
Obudzono nas po godzinie trzeciej. Było jeszcze ciemno. Dopiero teraz odczuliśmy skutki tego
morderczego marszu i niewygodnego snu. Nogi tak strasznie bolały, że nie można było na nich ustać,
na dodatek każdy z nas dostał tak zwanego wilka. Co to jest ten wilk, wiedzą ci, którzy służyli w
piechocie; tym, którzy niewiedzą, wyjaśniam: spocony żołnierz, siedząc dłuższy czas na wilgotnej
ziemi, dostaje w okolicy odbytu i pachwin krokowych drobnej czerwonej, ale bardzo bolesnej
wysypki. Śmiesznie wyglądają w takiej sytuacji żołnierze, idący w rozkroku.
Gdy doszliśmy do sąsiedniej wioski zwanej Kosowa, było już widno i teraz jeden z żołnierzy
zauważył, że idący przed nim kolega nie ma przypiętego na plecaku hełmu. Ten bez hełmu doszedł
do dowódcy meldując o zgubie. Dowódca strasznie się rozzłościł, zdawało się, że będzie strzelać. Po
krótkim namyśle kazał żołnierzowi wyjąć zawartość plecaka, a do opróżnionego nasypać drobnych
kamieni z pryzmy. Było w tym coś z sadyzmu. Żołnierz nie był winien – wstając po ciemku, nie mógł
widzieć, że z tyłu oderwał się rzemyk i hełm został na trawie.
Po chwili wzeszło słońce i dzień stawał się coraz bardziej upalny. Maszerowaliśmy dalej bez
przerwy. Głód i upał zaczęły robić swoje. Kompanie rozciągnęły się tak, że nie było widać, gdzie
początek, a gdzie koniec batalionu. Nie pomogły krzyki dowódców, aby łączyć. Oddziały rwały się
na coraz mniejsze człony. Nasza kompania szła jako czołowa, ale i tu nie było najlepiej. Mnie, jako
kapralowi, nie honor było zostawać w tyle, toteż szedłem, ale ostatkiem sił. Wreszcie jeden z mojej
grupy powiedział:
— Chłopaki! Siadamy! Co oni sobie, k...a, myślą — i cała grupa usiadła w rowie.
Zauważył to idący w przodzie plutonowy, szef kompanii, i krzyknął:
— Kto wam pozwolił siadać.
A wtedy jeden z rezerwistów powiedział:
— My se sami pozwolili!
— Pójdziecie do raportu!
Ale inni solidaryzując się z zapisanym do raportu kolegą zaczęli wołać:
— Panie szefie, my wszyscy pójdziemy do raportu, i to do pułkowego, z zażaleniem! Gdzie są
przerwy przewidziane w takim długim marszu? Gdzie jest nasz obiad wczorajszy, kolacja, śniadanie,
my nie jesteśmy rekrutami.
Podniecenie było coraz większe. Szef widząc, że zanosi się na jawny, bunt, machnął tylko ręką i
powiedział:
— Będziemy gadać przy raporcie — i zaczął się szybko oddalać, ale ścigały go drwiące docinki:
— Myśli, że ma z rekrutami do czynienia, ubrał cywilne buty i struga chojraka.
Ktoś nawet dość głośno zawołał:
— Nie pamięta wół, jak cielęciem był!
Celem tego morderczego marszu była wieś Piotrowice, znajdująca się w odległości około
dziesięciu kilometrów od miasteczka Zator w powiecie oświęcimskim. Pierwsza grupa, w której i ja
się znajdowałem, przybyła na miejsce około godziny czternastej. Na szczęście kwatera była już
przygotowana w budynku szkolnym, gdzie w klasach rozścielono siano. Byliśmy strasznie zmęczeni,
ż
e nie czekając na jakiś posiłek – wątpliwy zresztą, jak i te poprzednie – każdy rzucał się na posłanie
i zasypiał kamiennym snem. Pozostali żołnierze przychodzili pojedynczo lub grupkami, trwało to do
późnej nocy. Na drugi dzień okazało się, że prawie wszyscy odparzyli stopy, około siedemdziesiąt
procent miało pęcherze lub poobcierane nogi do krwi.
I teraz warto zastanowić się, jaki cel przyświecał tym, którzy doprowadzili żołnierzy do takiego
stanu. Przypuśćmy, że wymagała tego jakaś ważna militarna sytuacja i że trzeba było przerzucić
wojsko bliżej granicy. Moim zdaniem takie oddziały powinno się załadować w pociąg i po paru
godzinach byłyby na miejscu. A tak to co?
Gdyby wtedy wybuchła .wojna, to żołnierze nie byliby zdolni do dalszego marszu, a tym bardziej
do walki: A więc coś tu było nie w porządku! Na szczęście nie zanosiło się na dalszy marsz, wobec
czego mogliśmy do woli wypoczywać i leczyć kontuzje. Tak zeszła środa.
W czwartek po śniadaniu oficerowie zapowiedzieli, że w kościele parafialnym będą kapłani przez
cały dzień spowiadać żołnierzy. Wiadomość ta podziałała jakoś dziwnie przygnębiająco... Tam w
koszarach zażądano od nas złożenia powtórnie przysięgi na wierność Ojczyźnie, rozdając
równocześnie bandaże... tu znowu spowiedź. Wszystko przemawiało za tym, że zbliża się
nieuchronnie jakaś katastrofa. Frekwencja przy spowiedzi była ogromna – prawie stuprocentowa.
Piszę „prawie”, bo ja nie byłem. Jako marksista nie chciałem być dwulicowy, choć nie byłem
stuprocentowym ateistą. A to dlatego, że nie było takich mądrych, którzy by mi dali odpowiedź na
wszystkie zagadnienia dotyczące wiary. Próbowałem przedstawić swoim towarzyszom własną myśl:
pogodzenia idei marksistowskiej z religią. Wyjaśniono mi jednak, że to niemożliwe, bo każda religia
na świecie stoi na stanowisku poszanowania własności prywatnej, a co za tym idzie, ochrony ustroju
feudalno-kapitalistycznego. My więc, marksiści chcąc wprowadzić ustrój komunistyczny, musimy
zwalczyć religię, stojącą na przeszkodzie w realizacji naszych planów.
Około godziny szesnastej było już po spowiedzi i zasiedliśmy do gry w karty. Gra nie dała nam
pełnego zadowolenia, jako że jednym z grających był Żyd, który ciągle się o coś kłócił. Na domiar
złego co chwilę ktoś przynosił niepokojące wieści, zasłyszane w radiu u kierownika szkoły. Coś
bardzo niebezpiecznego wisiało w powietrzu.
Zbliżał się wieczór, a ponieważ w izbie nie było światła, zaczęliśmy się układać do snu, ażeby po
ciemku jeden drugiemu nie chodził po nogach. Ja swoje posłanie miałem pod samym oknem; nim się
położyłem, oparłem się łokciami o parapet i patrzyłem na ten tajemniczy i niespokojny zachód, skąd
niedługo miało na Polskę spaść tyle nieszczęść.
Za horyzont staczało się słońce, które dziś było wyjątkowo czerwone. Patrząc na to słońce
przypomniałem sobie wiersz (autora nie pamiętam, a tytuł zdaje mi się brzmiał Giermek). Ponieważ
wiersz ten zarówno do tego zachodzącego słońca, jak też sytuacji pasował jak ulał, zacząłem go w
pamięci recytować:
Złoci wieczór łan Podola,
Ciągną wojsko, tabor, wozy,
Tętnią całe lasy, pola,
Stoją groźne dwa obozy.
Z jednej strony sztandar wiary,
Siwy hetman, młodzież dziarska,
Z drugiej wściekłość, krew, pożary
I straszliwa czerń tatarska.
Jutro, jutro z rannym brzaskiem
Dzień gonitwy, dzień rozprawy,
Słońce krwawym zaszło blaskiem,
Bój to będzie straszny, krwawy... itd.
WOJNA
W piątek, 1 września, jeszcze nie było godziny piątej, kiedy ze snu obudził mnie warkot lecących
samolotów. Samoloty były pasją mojego życia, a moje wielkie zainteresowanie lotnictwem zaczęło
się od wczesnego dzieciństwa, ściślej mówiąc, od chwili kiedy po raz pierwszy zobaczyłem latające
maszyny.
To było w czasie tamtej wojny, prawdopodobnie w 1918 r. w lecie. Miałem wtedy około pięciu lat.
Bawiłem się przed domem, kiedy do moich uszu zaczęły dochodzić jakieś dziwne odgłosy, jak gdyby
bardzo dalekiego grzmotu, przechodzące w mruczenie, a następnie w charakterystyczny warkot.
Ponieważ nigdy nie widziałem samolotu ani żadnego innego mechanicznego pojazdu, warkot ten
zaczął napawać mnie lękiem, tym bardziej że to dźwiękowe zjawisko coraz bardziej się wzmagało. I
wtedy z domu wybiegł brat, starszy ode mnie o siedem lat. Nie mówiąc nic popędził za furtkę, gdzie
nie było drzew, i patrząc w kierunku lasu zaczął krzyczeć:
— Europlany lecą! O, jakie wielkie! Jeden, dwa, trzy, dziewięć europlanów!
Pobiegłem za nim i po raz pierwszy w swoim życiu ujrzałem te dziwne, o drabiniastych
skrzydłach, warczące ptaki
*
. Samoloty przelatywały ukośnie w kierunku południowo-zachodnim,
ponad podłużną górą porośniętą lasem. Gdy nadleciały blisko, to narobiły takiego rumoru, że choć
była bezwietrzna pogoda, jak przysłowiowym makiem siał, liście na drzewach drżały, a zaś pasące
się pod lasem bydło zaczęło skakać wierzgając tylnymi nogami, jakby się chciało opędzać przed
ujadającymi psami.
Brat, bardzo podniecony, mówił, że w tych „europlanach” siedzą żołnierze i mają „maszyngwery”
i takie bomby, że jakby jedną rzucił na naszą chałupę, to ta by się rozleciała. Samoloty skryły się za
lasem, ale warkot wciąż było słychać, przemieniał się jak przedtem, ale w odwrotnym porządku:
mruczenie i jakby daleki grzmot.
Po wojnie gdy nad naszą wioską przelatywały samoloty, to choćby była najpilniejsza praca,
musiałem je obserwować; tak długo, dopóki malutki jak muszka punkcik nie zniknął mi z oczu. Gdy
byłem już w Krakowie, często chodziłem do Rakowic, gdzie było lotnisko, aby nasycić się widokiem
ć
wiczących samolotów. Doszedłem z czasem do takiej wprawy, że nie widząc lecącej maszyny –
rozpoznawałem, jaki to typ. Potrafiłem też na „ślepo”, ze słuchu, rozpoznać ilość lecących
samolotów, wiedziałem, kiedy leciał jeden, kiedy dwa, a kiedy więcej. Nic więc dziwnego, że i tym
razem rozpoznałem, że leciało dużo samolotów i że nie były to polskie maszyny. Leciały z zachodu
na wschód. Były jednak niewidoczne, bo niebo pokrywała cienka warstwa białych barankowych
chmur. Choć byłem przekonany, że to nie polskie samoloty, ani mi przez myśl nie przeszło, że to
mogą być maszyny niemieckie: bo to wprost nie do wiary, aby jakiś samolot – w dodatku wrogi –
mógł przelecieć naszą granicę nie zauważony lub nie posłyszany. Przypuszczałem, że to samoloty
francuskie albo angielskie, które w myśl umowy o pomocy dla Polski przyleciały i patrolują
pogranicze polsko-niemieckie.
Wojsko jeszcze spało ale ja już się nie położyłem, tylko zabrałem przybory do mycia i poszedłem
w kierunku studni, przy której stało już kilku żołnierzy, głośno nad czymś dyskutując. Teraz dopiero
usłyszałem dochodzącą od zachodu artyleryjską kanonadę. Wyglądało to tak, jakby tam gdzieś
daleko szalała ogromna burza. Zapytałem, co to może być. I wtedy ktoś powiedział:
— No właśnie, sprzeczamy się, bo ja mówię, że tam jest gdzieś poligon, a oni twierdzą, że to są
manewry, niby w tym celu, aby odstraszyć Niemców.
Dla mnie było to wszystko jasne: przelot tajemniczych samolotów, tu znów kanonada artyleryjska.
Nie powiedziałem jednak swojego zdania, bo i po co. Aby spotkać się z zarzutem, że rozsiewam
dywersyjne pogłoski?
O godzinie szóstej była zbiórka po kawę, ale najpierw, tak jak i w poprzednich dniach, udaliśmy
się pod kościół w celu odśpiewania Kiedy ranne wstają zorze... Właśnie wracaliśmy w kierunku
polowych kuchni, kiedy usłyszeliśmy warkot nisko lecących od wschodu samolotów. Było słychać
*
To były samoloty dwupłatowe.
również przytłumiony terkot karabinów maszynowych. Dowódca plutonu zbladł jak ściana i
krzyknął:
— Kryć się!
Było te jednak zbyteczne, bo droga, którą szliśmy, była cienistą kasztanową aleją, dającą
dostateczną osłonę przed oczyma lotnika. Ale i tak ten i ów przylgnął, do pnia grubego drzewa.
Między koronami drzew zobaczyłem jeden z przelatujących samolotów. Poznałem go. Gdy byłem
w maju 1939 r. z 20 pp. na ćwiczeniach, oglądałem porozlepiane na korytarzach plakaty obrazujące
uzbrojenie niemieckie. Między innymi widziałem i ten typ: był to heinkel o podwójnym kadłubie.
Przeżyliśmy pierwszy wojenny dreszczyk. Podczas dyskusji na temat tego wydarzenia okazało
się, że wielu twierdziło, iż to są manewry, a samoloty – angielskie albo francuskie.
Po śniadaniu zarządzono zbiórkę po odbiór amunicji. Nadterminowi kaprale trzęsącymi rękami
wydawali po sto sztuk amunicji do karabinu – w tym pięć przeciwpancernych i dwa granaty obronne:
dodatkowe i dość pokaźne obciążenie. O godzinie dziesiątej otrzymałem rozkaz, aby udać się wraz z
drużyną na cmentarz, gdzie mieliśmy kontynuować obronę przeciwlotniczą.
Cmentarz znajdował się za kościołem na łagodnym wzniesieniu, skąd roztaczał się widok na
wszystkie strony. Zaraz za nami przyszedł nasz dowódca plutonu i powiedział:
— No, chłopcy, mamy wojnę! Regularne bitwy toczą się w rejonie Tczewa, na Pomorzu, Śląsku
Cieszyńskim i w Karpatach — i to mówiąc odszedł.
W drużynie zapanowało jeszcze większe przygnębienie. Jeżeli chodziło o mnie, to mimo iż nie
zaliczałem się do bardzo odważnych, jak np. mój ojciec, to jednak wiadomość o wybuchu wojny
przyjąłem z pewnym zadowoleniem. Dość już tej wojny nerwów! Niech sporne sprawy będą
załatwione tak, jak w przeszłości – na Psim Polu, pod Płowcami czy pod Grunwaldem.
Zdawałem sobie jednak sprawę, że wojna to nie manewry, że na wojnie można zginąć lub zostać
rannym. O śmierci nie myślałem w ogóle. Liczyłem się z tym, że mogę być ranny – byle tylko nie w
brzuch lub w płuca. Te rany wydawały mi się strasznie bolesne. Zresztą bezpieczeństwo swoje
uzależniałem od bardzo dobrego wyszkolenia bojowego, jakie nabyłem w 12 pp.
A tymczasem na zachodzie artyleria dudniła bez przerwy. Odgłosy te ani się nie oddalały, ani nie
przybliżały. Stały w miejscu. Pomyślałem sobie: dlaczego my tu siedzimy, zamiast maszerować tam
i wesprzeć swoich walczących kolegów?
Dzień był piękny, pogodny i ciepły, tylko wysoko w górze niebo przesłaniała lekka mgiełka, na
której tle bezkarnie przesuwały się pojedynczo niemieckie samoloty. Właśnie jeden z takich
bombowców typu junkers nadlatywał w kierunku cmentarza. Wziąłem od strzelca erkaem,
uklęknąłem na grobie, oparłem lufę karabinu na ramieniu dużego dębowego, ale już nieco
zbutwiałego krzyża i czekałem, aż samolot zbliży się na odpowiednią odległość. Gdy już znalazł się
w polu przyrządu celowniczego i po promieniu koła zaczął przesuwać się w kierunku środka, wtedy z
takim samym spokojem, jak wówczas, gdy sięgałem po tytuł mistrza 4 kompanii – wziąłem pierwszy
opór, zmrużyłem oko, wstrzymałem oddech i... seria!
Samolot ani drgnął. Dorzuciłem w celowniku jeszcze sto metrów i powtórzyłem czynność od
początku, ale i tym razem nie wyszło... Siedzący obok żołnierz powiedział:
— Jemu nic nie zrobi, bo on jest opancerzony, nawet widziałem, jak się w słońcu błyskały odbite
pociski.
Z tym odbiciem to trochę przesadził, ale dla mnie było dobre to, że przynajmniej zrehabilitował
mnie wobec innych, którzy pilnie obserwowali, czy uda się mi zestrzelić niemiecki samolot. No
trudno, nie wyszło!
O godzinie 14 zmieniono nas. Zjedliśmy obiad. Chciałem się trochę przespać, ale sen nie
przychodził; wiadomo, głowa była zapchana przeróżnymi myślami, jak to będzie dalej.
O godzinie 18 zarządzono zbiórkę do odmarszu. Nastrój był raczej pogrzebowy. Szczególnie
smutną minę miał dowódca drużyny; nic dziwnego – był żonaty i miał, o ile pamiętam, dwoje dzieci.
Jak już wspomniałem na początku, był to człowiek o szlachetnym sercu. Mimo iż dowódcy drużyny
nie obowiązywało noszenie erkaemu, on jednak wziął od żołnierza tę dosyć ciężką broń, dając mu do
dyspozycji swój własny rower.
Ja naiwnie myślałem, że całe pogranicze zryte jest kilkoma rzędami okopów zabezpieczonych
zasiekami z drutów kolczastych, że pobudowane są tam różne zapory i pułapki przeciwczołgowe itd.,
itd. Jednakże inna okazała się rzeczywistość.
Tych parę dni przerwy w marszu sprawiło, że byliśmy dostatecznie wypoczęci, toteż szło nam się
dobrze. Wkrótce zapadła noc. Na zachodzie widać było krwawe łuny. Kanonada, która trwała cały
dzień, teraz ucichła, tylko jeszcze od czasu do czasu stęknęło działo, ale już o wiele bliżej i głośniej.
Około północy zarządzono pierwszą przerwę, ale tylko po to, aby przepuścić uchodzącą od Pszczyny
ludność cywilną. Smutny to był widok! Jedni jechali na wozach, inni szli pieszo ciągnąc małe wózki
lub prowadząc krowy i inne zwierzęta domowe. Żołnierze siedzący w rowach pocieszali idących, że
niedługo będą wracać do swoich domów.
Po przejściu cywilów ruszyliśmy dalej. Wkrótce zaczęło świtać, ale wraz ze świtem opadła na
ziemię bardzo gęsta mgła. Teraz na odmianę zaczęły nas wymijać jadące z przeciwnej strony wozy
sanitarne, i to zarówno mechaniczne, jak też zwykłe chłopskie fury, umajone gałęziami i z
zatkniętymi chorągiewkami ze znakiem Czerwonego Krzyża. Z jednego takiego; wozu kapała krew –
dowód niedbalstwa lekarza czy sanitariusza.
Tuż przed Pszczyną zarządzono pogotowie gazowe...
PSZCZYNA
W sobotę 2 września koło godziny 6 przechodziliśmy przez Pszczynę, kierując się w stronę pałacu
księcia pszczyńskiego (von Pless). Miasto robiło wrażenie, jakby wszyscy ludzie uciekli albo
wymarli, a ja tak liczyłem, że będziemy owacyjnie witani.
Nasz batalion został rozlokowany w parku pałacowym. Pierwsza i druga kompania strzelecka oraz
kompania karabinów maszynowych zajęły stanowisko obronne na skraju parku. Trzecia kompania
(moja) została wewnątrz parku, jako kompania odwodowa. Zaraz po przyjściu wydano kawę i chleb z
datą 11 VI 1939 r. Chleb był twardy jak granit. Mimo że każdy był po tym marszu bardzo głodny, nikt
chleba nie wziął. Przykryłem tę górkę chlebową gałęziami, nie chcąc, aby Niemcy, gdyby udało się
im nas wyprzeć – robili sobie kpiny z polskiej wojskowej aprowizacji.
Rozgoryczony tym nieudanym śniadaniem poszedłem do miasta, aby kupić jakiejś żywności.
Chociaż sklepy były pozamykane, udało nam się, tzn. mnie i dwóm żołnierzom, którzy mi
towarzyszyli, nabyć parę placuszków z serem, no i na dodatek (na rausza) kwaterkę czystej wódki. Po
wypiciu poczuliśmy się bardziej pewni siebie. Następnie ucięliśmy sobie dwugodzinną drzemkę.
Około godziny dziesiątej gęsta mgła zaczęła ustępować i zaświeciło słońce. Teraz można było
obserwować piękny pałac. Był to duży trzechkondygnacyjny budynek o dziwnej architekturze dachu,
podobnego do uciętego graniastego stożka. Od strony parku znajdował się szeroki półokrągły taras,
okolony kamienną balustradą, na której w pewnej od siebie odległości umieszczone były kwietniki.
Na taras od zewnątrz prowadziły szerokie schody. Tuż przy balustradzie na postumencie leżał
naturalnej wielkości spiżowy lew. Kiedy tak przyglądałem się pałacowi, usłyszałem gdzieś daleko
terkot karabinów maszynowych i natychmiast na skraju parku zaszczekały nasze karabiny.
Przyprowadzono cywila, niskiego, lat około trzydziestu, który przechodząc drogą miał rzekomo
przyglądać się wojsku. Jeden z dowódców plutonu zrewidował go i przesłuchiwał. Byłem blisko i
słyszałem dokładnie cały dialog między przesłuchującym a zatrzymanym. Oficer znalazł w jego
portfelu pięćset złotych, co na ówczesne czasy było dość dużą sumą. Oficer powiedział:
— Pan dostał te pieniądze za szpiegostwo!
Cywil tłumaczył się, że jest właścicielem sklepu lakierniczo-farbiarskiego, że ma konto w banku i
ż
e wczoraj podjął te pieniądze. Porucznik kazał mu iść przed sobą na skraj parku, potem usłyszałem
rewolwerowy strzał. Od żołnierzy, którzy tam byli, dowiedziałem się, że ów oficer zastrzelił cywila,
portfel zaś z zawartością schował do kieszeni.
Po tym wydarzeniu zza pałacu wyszedł kamerdyner w swoim galowym stroju. Na rękawie miał
ż
ółtą opaskę, na której widniały trzy litery OPL (obrona przeciwlotnicza).
Obserwowałem go z pewną dozą sympatii, no bo przecież i on w pewnym sensie przyczynia się do
obronności kraju. Opeelowiec, zgodnie ze swoją funkcją, zadarł głowę do góry, niby wypatrując
samolotów. Potem zaczął zerkać w głąb parku i po chwili zniknął, wchodząc tylnym wejściem do
pałacu. Czynność tę powtarzał kilkakrotnie.
Około godziny dziesiątej nad parkiem ukazał się niemiecki samolot, który krążył przez jakiś czas.
Dowódca zapowiedział, aby nie strzelać do niego. Jakieś dwadzieścia minut po odlocie samolotu
Niemcy rozpoczęli artyleryjskie bombardowanie parku. Zrobiło się prawdziwe piekło. Powietrze
wypełniło się świstem pocisków i odgłosami wybuchów wybijających w górę fontanny darni i
kamieni. Na głowy sypały się nam gałęzie ścinane odpryskami granatów. Gdzieś z tyłu zaczęła
strzelać nasza artyleria. Do tego dołączył się z daleka terkot karabinów maszynowych. Natychmiast
zagrały nasze cekaemy i erkaemy mające swoje stanowiska na skraju parku. Bitwa rozszalała się na
dobre. Niemcy strzelali bardzo celnie. Wszystkie pociski padały na skraj parku, gdzie broniły się
nasze kompanie, i nieco dalej, gdzie w odwodzie stała moja kompania. Dziwne, że choć do pałacu
było nie więcej jak około pięćdziesięciu metrów, nie spadł tam ani jeden pocisk.
W parku było kilka sadzawek, połączonych kanałami z betonowymi mostkami, takimi jak u nas w
Krakowie na Plantach przy ulicy Basztowej. W jeden taki mostek, tuż koło mnie, uderzył pocisk. To
było bardzo groźne. W powietrzu zafurczały kawały betonu i cegieł. Na głowę posypały się gałęzie,
nie wyrządzając mi zresztą żadnej szkody. W pewnej chwili polska artyleria ucichła całkiem –
niemiecka biła w dalszym ciągu. Ktoś przyniósł wiadomości, że polska artyleria została całkowicie
rozbita. Była to wiadomość przykra, jako że piechota nasza nie mogła liczyć na wsparcie ogniowe.
Niemcy przerwali wreszcie ten morderczy ogień, ale na to miejsce przygotowali inny rodzaj
walki: samoloty, które eskadrami przelatywały nisko nad parkiem, ostrzeliwując nasze oddziały.
Jeden z dowódców plutonu naszej kompanii przyniósł dosyć przyjemną wiadomość, że piechota
niemiecka, która w natarciu zbliżyła się już na odległość szturmową, widząc połyskujące w słońcu
polskie bagnety, zaczęła się w pośpiechu wycofywać. To dodało nam trochę otuchy ale nie na długo.
Nad parkiem znowu ukazał się niemiecki samolot. Tym razem dowódca pozwolił strzelać.
Wszedłem na taras i oparłszy erkaem o kwietnik, przywitałem samolot dość długą serią. Ten w
pewnej chwili jakby zachwiał się, a następnie zaczął zjeżdżać w dół pod kątem około czterdziestu
stopni, a przy tym motor jego zaczął jakoś dziwnie pyrkać, podobnie jak na starcie wyścigowy
samochód. Co się z nim stało, tego nie wiem, ponieważ drzewa przesłoniły mi widoczność.
Początkowo byłem bardzo uradowany, że może faktycznie uszkodziłem samolot ale potem zacząłem
sobie tłumaczyć; że może obniżał się w celu zrzucenia meldunku. Jak było faktycznie – to już
zostanie tajemnicą.
Kiedy schodziłem z tarasu, zobaczyłem, że pod pałac zbliża się mój dowódca plutonu w
towarzystwie uroczej dziewoi. Porucznik skinął na mnie i powiedział:
— Kapralu, ta pani jest podejrzana o szpiegostwo, macie jej pilnować aż do wyjaśnienia sprawy!
Oddałem erkaem strzelcowi, swój zaś karabin zdjąłem z ramienia, wziąłem w ręce i przyjąłem
taką postawę; abym w razie ucieczki dziewczyny mógł oddać celny strzał. Dowódca się oddalił, ja
zaś zostałem sam na sam z zatrzymaną. Dziewczyna miała lat około dwudziestu, była średniego
wzrostu o ładnie zarysowujących się kobiecych kształtach, a przy tym tak piękna, że – klękajcie
narody! Każdy mężczyzna patrząc na nią byłby chyba z drewna, gdyby w jakiś sposób nie
zareagował na to piękno. Ja jednak stałem naprzeciw niej poważny, z marsową miną, a jeżeli
patrzyłem na nią, to tylko w tym celu, aby nie uciekła mi gdzieś w krzaki albo za pałac.
Ona zaś, mimo poważnej sytuacji, wcale nie zdradzała lęku czy zmartwienia, lecz wręcz
przeciwnie – była spokojna, pewna siebie i zaraz zaczęła do mnie mówić:
— Proszę pana, to jakieś nieporozumienie, ja mieszkam w tym pałacu i wyszłam, aby zerwać parę
róż, bo to wszystko jest tu na zniszczenie. — I dodała takim przymilnym, proszącym głosem: —
Niech mnie pan puści!
Powiedziałem jej grzecznie, że to ode mnie nie zależy, że ja wypełniam tylko rozkaz swojego
dowódcy. Cała ta sprawa bardzo przypominała piosenkę:
Tam na błoniu błyszczy kwiecie,
Stoi ułan na widecie,
A dziewczyna jak malina
Niesie koszyk róż czerwonych itd.
Widząc, że w ten sposób nic nie wskóra, zaczęła z innej beczki – po prostu mizdżyła się do mnie,
nazywając mnie miłym, sympatycznym i jakimś tam jeszcze (sprytna bestia!). Ja jednak nie dałem się
nabrać na te chwyty i oświadczyłem, że nie życzę sobie, aby cokolwiek do mnie mówiła. Gdy to nie
pomogło, powiedziałem, że gdy powie jeszcze słowo, będę alarmował. Wtedy umilkła, podparła ręką
twarz, udając bardzo nieszczęśliwą, aby w ten sposób wzbudzić moją litość. Tak stała przez dłuższą
chwilę, aż nagle odezwała się:
— Ja muszę odejść, aby załatwić swoją potrzebę...!
Trochę zaskoczyła mnie tym oświadczeniem, no bo trudno odmówić – w dodatku kobiecie –
załatwienia fizjologicznej potrzeby. Tak się szczęśliwie złożyło, że tuż obok rósł klomb ozdobnych
krzewów w kształcie rondla. Kazałem jej tam wejść i załatwić się. Weszła i na moment głowa jej
schowała się w gęstych krzakach, ale po chwileczce znowu wynurzyła się. Było to dość nieudolne
upozorowanie załatwiania się, bo w tak krótkim czasie nie zdążyła nawet majteczek ściągnąć, nie
mówiąc już o czymś innym.
Zza pałacu wyszedł znowu znany mi już kamerdyner i przechodząc obok mrugnął jednym okiem
do dziewczyny. To mrugnięcie wydało mi się podejrzanym porozumieniem i powinienem był
zareagować na to w jakiś sposób, ale ja zawsze byłem człowiekiem naiwnym i tłumaczyłem sobie to
tak, że może ów kamerdyner jest jej kochankiem, a więc ma prawo do dziewczyny, a zresztą od
samego początku obdarzyłem go zaufaniem i sympatią za gorliwość w pełnieniu tej funkcji
opeelowca.
W kilka minut po tym na pozór błahym wydarzeniu (mam na myśli to mrugnięcie) usłyszałem
przelatujące z trzaskiem wysoko ponad moją głową pociski z broni maszynowej. Pociski te
skierowane były na skraj parku, gdzie znajdowały się nasze oddziały. Mimo iż sytuacja była groźna,
nie rozglądałem się, skąd lecą, z obawy by zatrzymana nie uciekła. Strzelanina trwała kilkadziesiąt
sekund, ale skutki jej były fatalne. Po pewnym czasie ukazał się długi korowód żołnierzy niosących
nosze z rannymi. Gdy przechodzili koło nas, dziewczyna podbiegła do pierwszych noszy, chwyciła
za rączkę, że to niby pomaga. Krzyknąłem, aby natychmiast wróciła na swoje miejsce, i tym razem
wykonała rozkaz, tak jak sobie życzyłem. A czas się dłużył. Staliśmy już około dwu godzin. Dopiero
około siedemnastej przyszedł nasz dowódca plutonu i zawołał:
— Pluton, za mną w marszu zbiórka!
Wtedy ja zapytałem, co mam zrobić z zatrzymaną.
Dowódca zastanowił się chwilę, następnie machnął ręką i powiedział:
— Puścić!
— Jest pani wolna — powiedziałem.
Dziewczyna odchodząc oglądnęła się w moją stronę i zrobiła taką pogardliwą minę, że poczułem
się głupio i pomyślałem: „Kowal zawinił, a Cygana powiesili”.
Ż
ołnierze podrywali się spod drzew i krzaków i tworząc w marszu czwórki podążali za swoim
dowódcą. Ja jednak zawróciłem na to miejsce, gdzie stałem z dziewczyną, chciałem się bowiem
przekonać, skąd strzelano do naszych oddziałów od tyłu. Zacząłem analizować tę sprawę: jeżeli ja
stałem pod pałacem, a pociski przelatywały ponad moją głową, za pałacem zaś nie było wyższego
domu, to pociski wystrzeliwane były z pałacu. Spojrzałem do góry i zobaczyłem, że pod dachem
znajdowały się takie małe facjatki z okrągłymi lub w kształcie elipsy okienkami. Jedno z tych
okienek było otwarte. A więc stamtąd strzelano, pomyślałem. Postanowiłem zameldować o tym
swojemu dowódcy.
Po tych obserwacjach zacząłem biec za plutonem, który z alei parkowej wchodził na gościniec,
kierując się na lewo. Za gościńcem stał podłużny jednopiętrowy budynek, przed którym na
schodkach stało kilku młodych mężczyzn w cywilu; patrzyli na maszerujący oddział nienawistnym
wzrokiem. Teraz dopiero zrozumiałem, że tu w Pszczynie wszystko sprzysięgło się przeciw nam:
dziewczyna zbierająca kwiaty, kamerdyner, który tak gorliwie wypełniał swoją opeelowską funkcję,
zerkając raz w niebo, a raz w głąb parku, to porozumiewawcze perskie oko do zatrzymanej
dziewczyny, po którym nastąpiło strzelanie z pałacu, i nawet drzewa w parku, jak gdyby jakieś
zaklęte złe istoty, obrzucające nas podczas bombardowania swoimi gałęziami.
Może jakieś trzydzieści metrów od budynku na środku szosy leżał starszy mężczyzna lat około
sześćdziesięciu z przestrzeloną nogą i błagalnym głosem wołał:
— Panowie, ratujcie mnie! Ja wasz człowiek!
Idący przodem dowódca nie raczył nawet zapytać, kto go postrzelił, nie mówiąc już o tym, że było
przecież ludzkim obowiązkiem udzielić sanitarnej pomocy rannemu. Kto wie, czy nie była to
sprawka tych cywilów.
Na skraju parku dołączyliśmy do reszty naszej kompanii. Zmęczeni, forsownym marszem
ż
ołnierze usiedli pod drzewami odpoczywając. Ja doszedłem do dowódcy plutonu, który siedział z
jakąś wystraszoną miną, i zameldowałem mu o swoich spostrzeżeniach, namawiając do
zrewidowania pałacu. Dowódca był wyraźnie zakłopotany moją propozycją, jako że rycerzem to on
nie był. Ot, taki maminsynek, który poszedł do wojska tylko dla kariery. I wtedy, gdy czekałem na
decyzję, któryś z żołnierzy będący na samym kraju parku krzyknął:
— Czołgi jadą!
Nastąpiło wielkie poruszenie, żołnierze podrywali się z miejsc. Nie stracił równowagi ducha tylko
dowódca kompanii ppor. Zagórski i zawołał swoim piejącym głosem:
— Działko przeciwpancerne i karabiny przeciwpancerne do mnie! Reszta załadować karabiny
amunicją przeciwpancerną i kryć się za drzewa.
Wybrałem sobie gruby pień i czekałem. Czołgi nie ruszyły wprost na nas, ale zaczęły zajeżdżać od
tyłu, aby zamknąć nas w stalowej obręczy. A tymczasem na skraju parku, tam gdzie zajmowała swoje
miejsce obronne druga kompania, rozgorzała bitwa; słychać było terkot karabinów maszynowych i
wybuchy ręcznych granatów. Dowódca kompanii wydał przyciszonym głosem rozkaz do odmarszu.
No i ruszyliśmy, ale nie tam, skąd przyszliśmy rano, tylko w odwrotnym kierunku. Szliśmy po prostu
tam, skąd – jak mi się wydawało – nacierali Niemcy przez cały dzień. Mimo iż dowództwo nie
zwierzyło się nam z zaistniałej sytuacji, wyczuliśmy, że jest źle.
Na szosie dopędziło nas trzech żołnierzy z drugiej kompanii. Jeden z nich miał przestrzelony
hełm, z tym charakterystycznym zakręconym stalowym wiórkiem z przodu. Spod hełmu wypływała
mu kropelkami krew z zadrapań odpryskami. Miał również przestrzelony zrolowany na plecaku
płaszcz. Żołnierze ci opowiadali, że w chwili gdy zbierali się do odmarszu, zostali zaatakowani przez
dywersantów od tyłu. Co się stało z resztą tej kompanii, tego nie wiem. Zaczęliśmy się oddalać od
parku, skąd wciąż dochodziły strzały i wybuchy ręcznych granatów.
Nad parkiem zajaśniała łuna – palił się zabytkowy stary kościółek. Prawdziwą jednak grozę budził
widok palących się domów po prawej stronie osi naszego marszu, nieco z tyłu. Spośród płomieni
wytryskiwały w niebo rakiety oraz słychać było zmasowany terkot karabinów maszynowych. To
wszystko robiło wrażenie, jak gdyby wybuchały wulkany, a ognista ich lawa przesuwała się w głąb
Polski, niszcząc wszystko po drodze
*
.
Oddalaliśmy się od tego piekła marszem przyspieszonym, nic też dziwnego, że mundury coraz
bardziej czerniały nam od potu. Mnie zaczęło coraz bardziej dokuczać pragnienie, a tu wody w
organizmie wciąż ubywało. Maszerowałem w przekonaniu, że lada chwila przed nami zaterkoczą
karabiny maszynowe, i dlatego szedłem tuż koło rowu, aby w razie czego mieć naturalną osłonię. I
tak forsownym marszem zaczęliśmy się zbliżać do lasu, od którego odbijało się echo toczącej się z
tyłu bitwy, co robiło wrażenie, że i tu trwa walka. W lesie zeszliśmy z głównej drogi na boczną, ale co
to była za droga! Wąwóz wypełniony piachem. Zmęczenie osiągało już swój punkt kulminacyjny.
Gdy wreszcie zarządzono przerwę – żołnierze pokładli się na ziemię, z miejsca zasypiając.
Ja zacząłem łazić po lesie w nadziei, że uda mi się znaleźć jakiś strumyk albo bagienko, w którym
zrobiłbym dołek, aby potem pić tę błotnistą maź, jak to robią afrykańskie słonie podczas suszy.
Niestety. Pod moimi nogami chrzęściła wszędzie wysuszona podściółka. Zmęczony usiadłem.
Pragnienie osiągnęło już najwyższy szczyt. Cóż to za straszliwe męki! Był czas, że w obozie konałem
z głodu, ale uczucie głodu nie jest tak straszne jak cierpienie spowodowane pragnieniem. W tych
mękach przyszła mi na myśl rosa...
Widziałem raz podczas wakacji na wsi, że pies, który się wywłóczył po nocy, po powrocie chłeptał
kroplistą rosę. Obok była mała polanka, więc udałem się tam. Trawa była, ale na rosę trzeba było
jeszcze poczekać. Była dopiero godzina 23. Pocieszałem się, że rano będzie. Oparłem się o pień i
kiedy oczy zaczęły mi się kleić, usłyszałem przyciszony głos:
— Wszystko powstań!
*
Było to w rejonie Jankowic, a bój toczył tam II batalion 20 pp., który przy wycofywaniu się natrafił na Niemców (według relacji majora Bałosa we
wspomnianym na początku artykule J. Steinhaufa).
ODWRÓT
I znowu ten straszliwy marsz w piachu po kostki. Koła od wozów wrzynały się głęboko,
przesiewając piasek między szprychami. Biedne konie ciągnęły ostatkami sił, pokrywając się pianą.
Kiedy już wydawało mi się, że upadnę ze zmęczenia i pragnienia, stało się coś, czego w tym lesie
się nie spodziewałem, takie coś zdarza się tylko w bajce. Z lewej strony otwarła się duża polana, na
której stała leśniczówka, a przy niej... studnia z żurawiem. Co się tam zaczęło dziać, to trudno opisać.
Zrobiło się kotłowisko, żuraw skrzypiał bez przerwy, zgrzytały manierki wpychane do drewnianego
kubła. Udało mi się napełnić manierkę, ale mimo to, że wypiłbym ze trzy, wypiłem tylko połowę,
resztę schowałem na czarną godzinę.
Szliśmy jeszcze z godzinę, gdy wreszcie las się skończył, a przed nami zjawiła się piaszczysta
przestrzeń porośnięta metrowej wielkości sosenkami. Tu znowu zatrzymało się wojsko, a żołnierze
starym zwyczajem pousiadali na ciepłym piasku, opierając się o plecaki. Zaczęło świtać.
Na środek tej piaszczystej polany wyszedł na czarno ubrany wysoki wojskowy kapelan, rozejrzał
się wokoło i przyciszonym głosem powiedział:
— Żołnierze! Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Jesteśmy otoczeni i musimy sobie
bagnetami torować drogę z okrążenia... Wiem — ciągnął dalej — że wszyscy byliście u spowiedzi,
ale teraz odmówicie ze mną spowiedź powszechną.
I tu zaczął mówić:
— Ja grzeszny spowiadam się...
Las zamruczał powtarzanymi słowami. Gdy kapelan skończył, zdjął z szyi czarny krzyż i tym
krzyżem kreślił w powietrzu duże krzyże, obracając się wokoło. Starzy schorowani ludzie, którzy
widzą koło swojego śmiertelnego łoża księdza, na pewno nie odczuwają tego, co my, których ów
kapelan wyprawiał na tamten świat. Byliśmy młodzi i każdy z nas miał przed sobą życiowe plany.
Pod jedną sosenką zobaczyłem kuzyna Staszka. Doszedłem do niego i uściskaliśmy się tak
serdecznie, że aż hełmy zadzwoniły. Może to już ostatni raz się widzimy. Nie zdążyliśmy
porozmawiać, gdyż ruszyliśmy w dalszą drogę.
Szliśmy na przełaj przez pola w szyku zwanym rojem. Liczyliśmy się z tym, że lada chwila
dostaniemy ogień z przodu lub z boków, ale jak na razie nic takiego się nie działo, wręcz przeciwnie,
mimo że świeciło już słońce, wszędzie panowała względna cisza. To była niedziela, 3 września.
Czyżby Niemcy dostosowali się do trzeciego przykazania: „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”?
Była to ponura i złowroga cisza... jeden z najbardziej tragicznych dni w kampanii wrześniowej. Z
wyjątkiem Gdyni, Helu i Westerplatte na wszystkich frontach pod osłoną nocy nastąpił odwrót wojsk
polskich. Niemcy, jako spece od wojowania, posuwali się ostrożnie, licząc się z tym, że mądrzy
stratedzy zabezpieczają się odwodami. Tego u nas jednak nie było.
W tym pełnym obaw marszu doszliśmy do jakiejś miejscowości (nazwy nie pamiętam). Według
mapy wojewódzkiej mogły to być Studzienice, Piasek lub Kobiór. Nie ważna jest nazwa, ważne, że
mieszkali tam ludzie serdeczni i gościnni. Przy każdej bramie stały dzbany lub emaliowane wiaderka
z białą kawą. Na taboretach koszyczki z bułkami i masło. Praca była zorganizowana w ten sposób, że
dziewczęta (oczywiście odświętnie ubrane) rozkrawały i smarowały masłem bułki, nalewały do
kubków kawę, a jeszcze inne podawały żołnierzom. Obraz wzruszający i szkoda, że jedyny na moim
szlaku bojowym. Te dziewczęta, przeważnie w wieku szkolnym, są dziś paniami w średnim wieku i
chciałbym, aby w jakiś sposób dowiedziały się, że ktoś pamięta ich gościnność i w imieniu swoich
kolegów i własnym przesyła serdeczne podziękowania. Gdzieś czytałem, że za okazanie gościnności
polskiemu wojsku ludność była szykanowana przez władze niemieckie. To oczywiście jeszcze
bardziej podnosi rangę patriotyzmu i szlachetnych uczuć.
Kończyłem jeść smaczne śniadanie, gdy doszedł do mnie Ślązak K. i powiedział:
— Wis, com słysoł, że Bromberg
*
padł, Posen
**
padł, a Rus Lemberg
***
zabrał. — I dodał: —
Jerunie, kajta moja kobita!
Zauważyłem, że Kloklik dość nieudolnie odegrał zmartwionego. Teraz dopiero zauważyłem, że w
drużynie naszej brakuje drugiego Ślązaka, Szymańskiego. Ten wykorzystał okazję i poszedł do
swoich.
W dalszym marszu doszliśmy do dość szerokiej rzeki. W pierwszej chwili myślałem, że to Wisła.
Okazało się jednak, że była to nieduża, ale spiętrzona rzeka Gostynka. Żołnierze rozbijali parkany,
nosząc te drzazgi saperom, którzy budowali most. Kilku na próżno mocowało się z drzwiami wielkiej
stodoły, chcąc je wyważyć. Drzwi były jednak dobrze okute i osadzone bolcami w zabetonowanych i
stalowych łożyskach, nic więc nie wskórali. Wtedy ja wziąłem leżący długi drąg i wsadziłem między
mur a drzwi, przyparłem się, fiknąłem kozła, ale drzwi leżały. Żołnierze zanieśli je saperom.
Oczywiście taki materiał przyspieszył naszą przeprawę, na której nam tak bardzo zależało. Tu, jak się
później okazało, każda minuta grała rolę...
Po przejściu rzeki ruszyliśmy dalej w kierunku jakiegoś sosnowego lasu, gdzie wydano gotowaną
potrawę: ryż z konserwą. Otrzymałem też tekturowe pudło papierosów machorkowych, w których
było – zdaje mi się – czterysta sztuk do podziału na drużynę. Podobnie jak chleba w Pszczynie, nikt
tych papierosów nie chciał brać, jako że był to najpodlejszy gatunek. No cóż – miałem wyrzucić? Nie
wiedząc, co zrobić z tym fantem, przytroczyłem go do chlebaka, trzymając się zasady, że nic na
ś
wiecie nie powinno się zmarnować.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy szybkim krokiem dalej. Minęliśmy Stary Bieruń, potem
Nowy Bieruń, a następnie maszerowaliśmy w kierunku mostu na Przemszy, pokonując wzniesienie,
skąd roztaczał się dość rozległy widok. Po prawej stronie z odległości siedmiu do dziesięciu
kilometrów słychać było słaby terkot karabinów maszynowych. Spojrzałem w tamtym kierunku, ale
nie było widać żadnego wojska, tylko na równinach snuły się dymki. Wyglądało to tak, jak nieraz na
manewrach, gdy zamaskowane wojsko strzelało ślepakami. Było mi trochę przykro, że nasi stawiają
tam opór Niemcom, a my wciąż się wycofujemy.
Na samym szczycie wzniesienia major B. rozmawiał z jakimś chłopcem, który mógł mieć około
piętnastu lat. O czym mówili, tego nie wiem. Gdy się przybliżyliśmy, usłyszałem, że chłopiec,
wskazując ręką w kierunku Nowego Bierunia, powiedział podnieconym głosem:
— Tam już czołgi są!
Spojrzałem, ale żadnych czołgów nie widziałem. Byłem pewny, że oficerowie wydobędą lornetki,
aby wypatrzyć ruch tych rzekomych czołgów, i wydadzą rozkaz okopywania się i ustawiania działek
oraz rusznic przeciwpancernych, ale stało się inaczej. Major B. spiął konia ostrogami i pogalopował
szosą w kierunku mostu. Pozostali oficerowie zaczęli również pędzić za dowódcą, przytrzymując
rękami z tyłu dyndające oficerskie torby.
Oczywiście, że i wojsko poszło ich śladem... Pędzący wzniecili taki straszny kurz, że wyglądało
tak, jakby wzdłuż szosy przeleciał tajfun
****
. Dobiegliśmy już do mostu, gdy nad głowami zaczęły
gwizdać nam pociski karabinowe. Obejrzałem się myśląc, że to już niemieckie czołgi, ale zamiast
czołgów zobaczyłem na wzgórzu kilkunastu cywilów, którzy z pozycji klęczącej pukali do nas.
Po przejściu rzeki część wojska skierowała się w lewo, w stronę pobliskiego lasu. Niektórzy
czekali na swoich kolegów, którzy jeszcze nie zdążyli dojść. Któryś z dowódców plutonów stojący
przy moście zawołał:
— Chłopcy, z tego domu ktoś strzelał — i tu wskazał na budynek przy drodze na wprost mostu. —
Trzeba ten dom zrewidować! Kto na ochotnika?
*
Bydgoszcz.
**
Poznań.
***
Lwów
****
A jak to zdarzenie jest opisane przez Jerzego Steinhaufa (według relacji samego majora Bałosa). „... Na kilka kilometrów przed mostem na
Przemszy dowiedziałem się od cywila idącego z Chełmka, że lada chwila i most na Przemszy ma być przez naszych saperów wysadzony. «Już nie
zdążycie panie majorze» - powiedział ze współczuciem nieznajomy. Wraz z dwoma łącznikami pogalopowałem w stronę mostu, wydając
jednocześnie rozkaz przyspieszenia tempa marszu. Żołnierze biegli. Czołowe pododdziały osiągnęły most. Wcześniej udało mi się dotrzeć do
ppor. saperów 23 dywizji piechoty i dosłownie w ostatnim momencie wstrzymać go od wysadzenia mostu”.
Zgłosiłem się bez namysłu, mimo że po tym biegu zacząłem odczuwać jakieś dziwne bolesne
kłucia, jak gdyby w bucie powyrastały gwoździe lub kołki. Dobrałem sobie jeszcze dwóch żołnierzy
i zabraliśmy się do przeszukiwania budynku. Na szczęście żadne drzwi nie były zamknięte, co
umożliwiało rewizję bez uciekania się do wyważania drzwi.
Ani w piwnicy, ani w izbach mieszkalnych nie było żywego ducha. Pozostał jeszcze strych i tu
trzeba było działać ostrożnie, wiadomo bowiem, że jeżeli ktoś, kto strzelał do wojska, jest na strychu,
to zdaje sobie sprawę z tego, co go czeka, i nie sprzeda tanio swojej skóry... Na strych prowadziły
drabiniaste schody. Wspinałem się po nich jak kot, tak aby nie było słychać. Gdy już byłem pod
otworem, pochyliłem się i w tej pozycji posunąłem się jeszcze o dwa stopnie wyżej: zaczekałem
chwilę, a następnie wyprostowałem się wsuwając głowę w otwór. Rozejrzałem się i natychmiast
schowałem głowę. Czynność tę powtórzyłem jeszcze dwa razy, za każdym razem obserwując inny
kąt strychu. Było tam dosyć widno, jako że południowe słońce świeciło w okienko. Nikt jednak nie
strzelał ani ani nikogo nie widziałem. Teraz wyszedłem na strych, trzymając karabin gotowy do
strzału. Panował tu wzorowy porządek. Stało parę skrzyń (o ile pamiętam, ze zbożem), dwie beczułki
próżne i trochę drobnego sprzętu. Przeszukałem wszystko dokładnie, a nie znalazłszy nic, zszedłem,
meldując o tym porucznikowi.
Stopa mnie bolała tak, że mogłem iść tylko na pięcie. Doszedłem do skraju lasu, w którym
odpoczywało ogromnie dużo żołnierzy nie tylko 20 pp., ale też 23 dywizji piechoty. Usiadłem i
zdjąłem buty, badając ręką spód w poszukiwaniu kołków lub gwoździ, rzekomych sprawców bólu,
ale wnętrze było gładkie. Cóż wobec tego było powodem bólu?
Obejrzawszy spód nogi, aż się przeraziłem... wyglądała tak, jakby do podeszwy przylepiono gruby
plaster ugotowanej słoniny. Czyżby to tak bolało? Ale przecież druga noga była tak samo odparzona,
a nie bolała. Może miałem podwiniętą onucę? Wytrzepałem ją, owinąłem nogę, pewny, że już będzie
wszystko w porządku.
Gdzieś ze skraju lasu wypaliło działo. Do czego strzelano, nie wiem, ponieważ rosnące przy
drodze drzewa przesłaniały widoczność. Prawdopodobnie na tym wzniesieniu, z którego tak
biegliśmy, ukazały się czołgi niemieckie. Zaraz po tym wystrzale powietrzem wstrząsnął potężny
huk. To wysadzono most na Przemszy.
Wojsko zbierano się do odmarszu. Wstałem, ale okazało się, że ból nie tylko nie ustąpił, ale
jeszcze się spotęgował. Szedłem trochę na pięcie, to znowu na kancie buta, przekrzywiając nogę, ale
jedna i druga pozycja męczyła mię bardzo, a co gorsze – zacząłem coraz bardziej zostawać w tyle, aż
zmieszałem się z wojskiem 23 dywizji piechoty.
Koło mnie przejeżdżał wóz. Nie namyślając się, usiadłem z tyłu na wystającej desce, ale
natychmiast zauważył to jakiś sierżant i w wulgarnych słowach kazał mi zejść. Nie pomogło moje
tłumaczenie, że jestem kulawy. Powiedział krótko:
— G...o mnie to obchodzi.
To wyprowadziło mnie z równowagi i powiedziałem:
— Jeżeli to nikogo nie wzrusza, że ja nie mogę iść, to wobec tego zmuszony jestem zostać.
Demonstracyjnie zszedłem (oczywiście na pięcie) z szosy i usiadłem za rowem, zdecydowany na
wszystko. I wtedy z maszerującego oddziału wystąpiło dwóch żołnierzy i bardzo grzecznie
powiedzieli:
— Kolego, chodźcie, poprowadzimy was!
Kazali uchwycić się za ramiona i ruszyliśmy pomału dalej. Byłem ogromnie wzruszony tą ich
szlachetnością, tym bardziej że nie byli to żołnierze z mojej kompanii – ba, nawet z naszego pułku,
ale ze wspomnianej już 23 dywizji.
Minęliśmy Chełmek kierując się w stronę Chrzanowa. Zrobiliśmy już połowę drogi między tymi
miastami, gdy nad maszerującą kolumnę nadleciał od strony północno-wschodniej polski samolot –
znana wszystkim maszyna typu RWD-6. Leciał na takiej wysokości, że doskonale było widać znaki
rozpoznawcze, to jest biało-czerwoną szachownicę. I wtedy ponad głowy zaczęły się wysuwać lufy
karabinów i rozpoczęło się strzelanie. Od przodu – prawdopodobnie na rozkaz dowództwa – zaczęto
podawać po linii rozkaz: „Nie strzelać!” Jedni krzyczeli: „Nie strzelać”, drudzy – czy przez
niedosłyszenie, czy przez głupotę – krzyczeli: „Strzelać”. I to „strzelać” wzięło górę; po chwili już
ogromna większość strzelała.
Kiedy koło mnie zaczęto podnosić karabiny, krzyknąłem, że to polski samolot. I wtedy jeden z
ż
ołnierzy powiedział:
— To jest niemiecki, tylko przemalowany.
I tu aż się prosi, aby skomentować to wydarzenie. W przeczytanych przeze mnie książkach o
tematyce wojny wrześniowej autorzy wspominają o zestrzeliwaniu własnych samolotów. Ale nie
tylko to. O strzelaniu do własnych oddziałów, o wysadzaniu mostów właśnie wtedy, gdy do nich
podchodziły wycofujące się własne oddziały. Czym to wytłumaczyć? Dywersją? Niedostatecznym
wyszkoleniem kadry oficerskiej? Czy wreszcie jakąś tępotą umysłową? Moim zdaniem chyba
wszystkim po trochu. Jednak główną przyczyną tych omyłkowych, tragicznych wydarzeń było
straszliwe przemęczenie wojska. Bywało, że żołnierze przez wiele dni nie zmrużyli oka. Nic
dziwnego, że taki stan rzeczy musiał się w jakimś stopniu odbić na psychice wojska.
Jakby na potwierdzenie moich słów, znowu zdarzyło się coś, co zmusza do refleksji. Po odlocie
polskiego samolotu nadleciał z przeciwnej strony niemiecki. Jak poprzednio, tak i teraz widoczne
były znaki rozpoznawcze – krzyże. Ze strony wojska polskiego nie padł ani jeden strzał. Czyżby
wojsko uważało, że to jest samolot polski, tylko przemalowany na niemiecki? Gdy samolot znalazł
się nad szosą, przechylił się na lewe skrzydło, przy czym jego kopuła błysnęła w świetle
znajdującego się nad zachodem słońca, i zaczął pionowo pikować w dół. Wojsko rozbiegło się po
polach z jednej i drugiej strony szosy. Samolot tuż nad ziemią poderwał maszynę i odleciał z
powrotem, nie strzelając.
Słońce już zachodziło gdy przechodziliśmy przez Chrzanów. Na chodnikach stały tłumy ludzi, z
których wielu patrzyło na nas z serdecznym współczuciem, a były i takie kobiety, które chusteczkami
ocierały łzy. Jakiś litościwy sklepikarz-cukiernik wyciągnął na chodnik dużą pakę cukierków
zwanych krówkami i rozdawał żołnierzom. Przechodzący podporucznik krzyknął:
— Nie brać, bo to zatrute!
Ż
ołnierze, jak gdyby w obronie pokrzywdzonego moralnie kupca, chcąc go zrehabilitować,
zaczęli masowo podchodzić do pudła, co wyraźnie speszyło oficera.
Po przejściu Chrzanowa weszliśmy na szosę, która prowadzi do Krakowa. Tu zauważyłem, że
inną drogą, w kierunku Alwernii, też maszeruje wojsko. Od jednego sierżanta dowiedziałem się, że to
20 pp. No cóż musiałem zawrócić. Ze wzruszeniem pożegnałem tych szlachetnych chłopców,
dziękując im za pomoc. Musiałem o własnych siłach podążać za swoim pułkiem, który szedł pod
górę w odległości około dwóch do trzech kilometrów. Na moje szczęście i tam też nie brakowało
maruderów, którzy zostawali coraz bardziej z tyłu, tak że pułk zamienił się jak gdyby w kometę o
długim warkoczu.
Zdawałem sobie sprawę, że na tej pięcie nie ujdę daleko, ale wpadłem na dość pomysłowy sposób.
W krzakach ułamałem gruby sękaty kij, obrównałem scyzorykiem, zostawiając u góry rozwidlenie na
wysokość pachy, czyli po prostu zrobiłem sobie taką prymitywną kulę, która w zasadzie zdała
egzamin ale nie na długo, jako że, nie dopasowana, uwierała w rękę. Wobec tego szedłem trochę na
pięcie, a trochę przy pomocy kija. I tak po jakiejś godzinie włączyłem się w ten kometowy warkocz.
Była już godzina dziesiąta, gdy pułk zatrzymał się w jakiejś wiosce. Kiedy ja doszedłem, żołnierze
ułożyli się już do spania w stodołach, tylko nieliczni wstępowali do domów, prosząc o posiłek.
Ja również wstąpiłem, ale moim zamiarem było umycie się i wymoczenie nóg. Dobra gosposia
przygotowała mi ceber ciepłej wody, w której po umyciu się zacząłem moczyć nieszczęsne kończyny
dolne. I teraz zrobiłem zadziwiające odkrycie wyjaśniające przyczynę bólu. Na stopie miałem kilka
guzów. Były to drobne kamyczki wielkości ziarenek laskowego orzecha, które dostawszy się tam
podczas szalonego biegu do mostu na Przemszy, zostały wgniecione w oparzelinę i były
niewidoczne. Sądziłem, że po usunięciu wszystko się uspokoi, ale niestety. Miałem już stan zapalny,
a możliwe, że pozostały jeszcze jakieś drobne kamyczki pod skórą. Dość na tym, że w dalszym ciągu
musiałem chodzić na pięcie. (Kij rzuciłem gdzieś po drodze, bo wstydziłem się iść podparty tym
wstrętnym kosturem).
Wyszedłem na pole, mając zamiar pójść do stodoły. Noc była ciepła i widna, bo na niebie świecił
księżyc. Panowała względna cisza. Przez lekko uchylone drzwi wsunąłem się do stodoły, ale przy
pierwszym kroku nadepnąłem na śpiącego żołnierza; ten głośno, paskudnie zaklął. Inni,
przebudziwszy się, zaczęli krzyczeć:
— Co za sk....syn łazi i spać nie daje.
Wyszedłem szybko przed stodołę i gdy zacząłem rozwiązywać leżące tu wiązki słomy, aby sobie
zrobić legowisko, podszedł do mnie jakiś oficer i powiedział:
— Będziecie pełnić służbę wartowniczą.
No cóż! Powiedziałem:
— Rozkaz!
Wziąłem karabin na pas i zacząłem chodzić, oczywiście na pięcie. Oficera nie znałem, ale
prawdopodobnie był to pełniący funkcję inspekcyjnego. Po jego odejściu mogłem wejść do jakiejś
innej stodoły czy szopy albo na strych, i szukaj wiatru w polu. Ale dla mnie rozkaz był zawsze
rozkazem, należało go wykonać, tym bardziej że to była wojna i chodziło mi o dobro i
bezpieczeństwo wojska. Jedyne wykroczenie, jakie popełniłem, to siadanie co jakiś czas na krzyżaku
do rżnięcia drzewa, aby nie męczyć chorej nogi.
Mijały kwadranse. Robiło się coraz bardziej cicho, tylko ze stodoły słychać było głośne chrapanie
ś
piących. Księżyc osiągnął już swój szczyt. W pewnym momencie usłyszałem gdzieś w oddali cichy
rewolwerowy strzał. Po tym strzale ktoś szybko biegł przez sad, potem nastąpiło dobijanie się do
okna i czyjeś wołanie jęczącym głosem:
— Otwórzcie! Otwórzcie!
Wpuszczono go do chaty. Był to ten plutonowy, który straszył raportem żołnierzy w drodze do
Piotrowic, gdy zmęczeni usiedli na chwilę. Plutonowy, manipulując coś koło własnego pistoletu,
postrzelił się niby przypadkowo w rękę czy palec. Kiedy się o tym dowiedziałem, przyszło mi na
myśl, że w czasie tamtej wojny niektórzy rozmyślnie ranili się w palec (przeważnie wskazujący) i
tym sposobem uwalniali się na jakiś czas od frontu. Za jakieś dwadzieścia minut znowu usłyszałem
strzał. Tym razem był to strzał karabinowy. Natychmiast potem ktoś znowu strzelił, tylko nieco dalej.
Wkrótce puknęło gdzieś w dolinie.
Wszczęto alarm. Rozespani żołnierze wyskakiwali ze stodoły gromadząc się na podwórku. Ponad
naszymi głowami zaczęły gwizdać pociski. Żołnierze nie namyślając się zaczęli również strzelać.
Oficerowie biegali między rejonami zakwaterowań, aby położyć kres bratobójczej potyczce. Cały ten
incydent spowodowany był normalną psychozą, a zaczęło się od tego, że wartownik strzelił do
jakiegoś przechodzącego między domami chłopa. Inny wartownik, myśląc, że ktoś strzela do niego,
odpowiedział ogniem i tak powstała reakcja łańcuchowa.
Po tym incydencie wyprowadzono nas na drogę, gdzie staliśmy jeszcze dość długo. A tymczasem
robił się dzień.
Zdawałem sobie sprawę, że ze względu na chorą nogę nie nadążę, i zwierzyłem się dowódcy
plutonu. Poradził mi udać się do majora B., aby ten pozwolił mi skorzystać z jakiegoś wozu. Major B.
widząc mnie idącego na pięcie zapytał groźnie:
— A wy dokąd, kapralu?
Powiedziałem, że jestem kulawy i proszę, aby zezwolił mi już powoli iść, bo potem nie nadążę za
wojskiem... I wtedy usłyszałem:
— Wróć, ho zastrzelę jak psa!
Wróciłem z goryczą w sercu i wielkim żalem. Po chwili pułk ruszył dalej. Ja oczywiście zacząłem
zostawać coraz bardziej w tyle. Wtedy od przodu zawrócił jeden z żołnierzy i ofiarował mi swoją
pomoc, podobnie jak to zrobili ci dwaj wczoraj. Znaliśmy się tylko z widzenia, jak to w kompanii,
nawet nigdy z nim nie rozmawiałem. Dobry, kochany człowiek. Jak się nazywał, nie pamiętam. Na
imię było mu Jan. Z zawodu był rolnikiem, gdzieś koło Wieliczki. Teraz mieliśmy okazję poznać się
dobrze i serdecznie zaprzyjaźnić. Zostawaliśmy jednak coraz bardziej w tyle. Na szczęście pułk
rozciągnął się na długość około dwóch do trzech kilometrów. I tak wlekliśmy się w ogonie
maruderów.
Po kilkunastu kilometrach zobaczyłem z prawej strony szosy dużą grupę chłopów którzy stali z
wozami i całym dobytkiem, czekając widocznie na przejście wojska. Na szosie stał ktoś
(prawdopodobnie był to wójt albo sołtys), kto podniecanym głosem mówił do zebranych. (Chyba
starał się odciągnąć ludzi od zamiaru opuszczenia wioski). W pewnej chwili ten wójt czy sołtys
zapytał przechodzącego oficera:
— Panie, czy my też mamy uciekać?
Oficer wzruszył ramionami i odpowiedział:
— To nie moja sprawa.
I wtedy ów chłop zapytał znowu:
— A cy bedzie tu wojna?
— Nie wiem — powiedział porucznik i machnąwszy ręką poszedł dalej. Gdy ja doszedłem,
powiedziałem:
— Ludzie, wracajcie do domów, tu nie będzie żadnej wojny. O ile będzie, to koło Krakowa, więc
wy będziecie bezpieczni.
Ludzie przyjęli to oświadczenie z pewnym sceptycyzmem, ale ten „Kierdziołek” był bardzo
zadowolony z mojej odpowiedzi i zwrócił się do mnie:
— Przecie, panie, jo im godom, kaz chcą iść na taką poniewierkę. Jo byłem na tamtej wojnie, to
wiem, jak to jest.
Po chwili oglądnąłem się i zobaczyłem, że ludzie zaczęli zawracać i powoli rozchodzić się do
swoich domów. Byłem bardzo zadowolony z siebie – oczywiście w grę wchodziła tu sprawa
prestiżowa. Wiedziałem przecież, że większość tych ludzi odniosła się do moich rad z
niedowierzaniem, no, bo to oficer nie wie, a taki nędzny kapralina ma wiedzieć. No, ale ważne było
to, że wrócili.
Kto był na wojnie, ten wie, co przechodzili ci nieszczęśliwi uciekinierzy: ginęli tak samo jak
ż
ołnierze od bomb i kul niemieckich; cierpieli głód i poniewierkę; powodowali wiele korków na
drodze, a przy tym dla maszerujących żołnierzy byli istną szarańczą, objadającą sady z owoców i
pobliskie pola z warzyw, podobnie bywało z wodą, tak że w studniach pozostawało trochę rzadkiego
błota.
A my z Jasiem wlekliśmy się dalej za wojskiem. Przechodząc koło wiejskiego sklepu wstąpiłem z
zamiarem sprzedania tych machorkowych, ale okazało się, że przeszło siedemdziesiąt procent nie
nadawało się do użytku, jako że tytoń wysypał się z bibułki. Za całe zaofiarowano mi kilka paczek
rarytasów śląskich, na co ja się chętnie zgodziłem. Przed Kryspinowem Jasio zaproponował, abyśmy
sobie kupili też w wiejskim sklepiku jaj i zrobili – jak się wyraził – jajochę. Był to nie lada posiłek.
Piętnaście dużych jaj i pół litra gęstej śmietany, bo słoniny nie było, no i do tego połówka wiejskiego
chleba. Mimo silnego głodu nie daliśmy rady zjeść wszystkiego.
Może jakieś pół kilometra dalej, gdzie zatrzymał się na odpoczynek nasz pułk, zobaczyłem
idącego naprzeciw nas kuzyna Staszka. Szukał mnie, gdy się dowiedział, że jestem aby mi pomóc.
„Mówi przysłowie niedźwiedzie, że prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie”. Wczoraj ci dwaj
ż
ołnierze – dziś Jaś od Wieliczki i kuzyn Staszek.
Przyszliśmy w samą porę, bo przy kuchniach polowych utworzyły się już długie kolejki po
jednodaniowy obiad, to jest ryż z konserwą mięsną. Następnie żołnierze wspięli się po stromym
zboczu na wapienne wzgórze porośnięte lasem sosnowym. Było to wymarzone miejsce do
wypoczynku; co kto chciał: cień, półcień i nad samą skarpą słońce. Ja oczywiście wybrałem to
ostatnie.
Ponieważ w moim żołądku ze względu na obfitą „jajochę”, którą zjedliśmy nie więcej niż pół
godziny temu, nie było już miejsca na obiad, trzeba było kogoś obdarzyć tym posiłkiem. I właśnie
przyszedł kuzyn. Teraz nastała kolej na wypoczynek. Zrzuciłem z siebie mokry od potu mundur i
koszulę, zdjąłem buty i zacząłem się pławić w promieniach słonecznych. Ach, cóż to było za błogie
uczucie. Kiedy tak leżeliśmy ze Staszkiem, stało się coś nadzwyczajnego. W jednej z ładownic
nanizanych na pas eksplodowały pociski. Dymiącą i poszarpaną ładownicę wraz z pasem i innymi
ładownicami Staszek kopnął ze skarpy w dół.
Nie obeszło się jednak bez przykrych następstw. Stojący tyłem do nas żołnierz zaczął się jakoś
wyginać (pocisk utkwił mu w łopatce), a na mundurze ukazała się plama krwi. Koledzy sprowadzili
go na dół, stamtąd odtransportowali do Krakowa. I tak, wbrew woli, zakończył działalność wojenną.
Po odejściu kuzyna położyłem się; aby się trochę przespać, jak to zrobili inni, i wtedy przez rzadko
rosnące drzewa zobaczyłem lecące na Kraków niemieckie samoloty. Natychmiast ponad nimi
zaczęły tworzyć się białe obłoczki i słychać było takie przytłumione: pach, pach, pach. Samoloty
odleciały. Zaraz po tym wydarzeniu, w dole poza szosą zaterkotał erkaem. Czyżby zbliżali się już
Niemcy?
Od żołnierza, który po chwili przyszedł na wzgórze, dowiedziałem się, że jakiś chłop idący w
stronę Liszek stanął na chwilę, gapiąc się na wojsko, i to go zgubiło. Nie miał żadnych dowodów
tożsamości, więc załatwili go serią z erkaemu.
Nie zdążyłem się nawet zdrzemnąć, gdy zarządzono zbiórkę na szosie. Była może godzina
szesnasta. Staliśmy już gotowi do odmarszu, gdy siedzący na koniu kapitan Z. przemówił:
— Żołnierze! Niemcom wypowiedziały wojnę następujące państwa: Anglia, Francja, Belgia,
Holandia, Luksemburg, Rumunia, Bułgaria, Jugosławia i Rosja Sowiecka. Hiszpania, Włochy —
mówił dalej kapitan — ogłosiły neutralność.
Któryś z żołnierzy zażartował:
— To my powinniśmy iść już do domu.
O tym, że Niemcom wojnę wypowiedziały Anglia i Francja, dowiedzieliśmy się wczoraj od
ludności cywilnej Chrzanowa. Była to dla nas bardzo miła wiadomość. Mnie zaś szczególnie
uradował teraz fakt, że Rosja przystąpiła do wojny. Wiedziałem o tym, że Rosja proponowała Polsce,
aby w wypadku agresji niemieckiej rząd polski zezwolił na przemarsz wojsk radzieckich.
Oczywiście, że rząd polski z powodów zrozumiałych tę propozycję odrzucił. Teraz, gdy armia polska
jest związana walką z Niemcami, Rosja nie będzie się pytać, czy można. Jeszcze trochę, a ze wschodu
nadciągnie mrowie czołgów, a niebo zaciemni się od samolotów, których – jak mówiła propaganda –
Rosja ma bardzo dużo. My zaś, żołnierze, wraz z tą potężną armią przegonimy Niemiaszków, a kiedy
po zwycięstwie wrócimy do kraju, nie będzie już kapitalistów i obszarników. Nie będzie bezrobocia i
nędzy, wykorzenimy wszelkie zło!
WOKÓŁ KRAKOWA
Podbudowany tymi optymistycznymi wiadomościami maszerowałem z jakąś ufnością w sercu,
tym bardziej że szliśmy w stronę Krakowa – tylko gdzie? Moim zdaniem powinniśmy iść do koszar w
celu uzupełnienia stanu liczebnego pułku. Przecież pułk był tak przetrzebiony, że nie wiem, czy liczył
połowę normalnego stanu, a wiem, że była druga mobilizacja i na pewno rezerwiści czekają na swoje
wcielenie do pułku. Niezależnie od tego wyobrażałem sobie, że wokoło Krakowa roi się od ludności
cywilnej, która kopie dla nas okopy, zaciąga druty kolczaste, buduje zapory przeciwczołgowe. Jakże
niestety inna była rzeczywistość...
Gdy przechodziliśmy ulicą Kościuszki, było już zupełnie ciemno. Ulica robiła wrażenie wymarłej:
wszystkie okna były ciemne, a na ulicy – żywego ducha. I tak doszliśmy do mostu Dębnickiego. Tu
jednak spotkało mnie rozczarowanie... Zamiast w lewo, w kierunku koszar, wojsko skręciło w prawo,
na most prowadzący do Dębnik. Na ulicy Madalińskiego zobaczyłem stojącego na chodniku przed
bramą samotnego mężczyznę. Zaraz podbiegł do niego jakiś oficer i zapytał:
— Co pan tu robi?
Ten, zdziwiony takim zapytaniem, odpowiedział spokojnie:
— Stoję.
Oficer skinął na przechodzących żołnierzy, aby zabrali tego szpiega. Cywil zaczął się wyrywać i
głośno protestować:
— Co panowie robią! To jest gwałt! Ja tu mieszkam! Nie ma takiego zarządzenia, że nie wolno
stać przed domem!
I wtedy dostał kolbą w plecy, aż się przegiął do tyłu, i szedł już spokojnie. Potem wszystko się
wyjaśniło Na podstawie dokumentów stwierdzono, że mieszkał na Madalińskiego i że był
nauczycielem lub kierownikiem szkoły w Dębnikach. Szczęściarz! Gdyby był zapomniał zabrać
dowody, byłby podzielił tego chłopa w Kryspinowie.
Dalszy marsz odbywał się już bez przeszkód i tak doszliśmy do miejscowości Skotniki, znanej z
wysokiej wieży ciśnień. Tu zatrzymaliśmy się. Było już po godzinie dwudziestej trzeciej Żołnierze
zaczęli się szykować do spania, gdzie popadło. Ja wraz kilkoma innymi ulokowałem się w
opuszczonym domu, ciesząc się, że nareszcie będę się mógł przespać na łóżku. Niestety! Zarządzono
dalszy marsz. Szliśmy w kierunku północno-zachodnim i po paru kilometrach znaleźliśmy się w
innej wiosce – jak się później okazało – w Kostrzu (około trzy kilometry od Tyńca). Żołnierze
natychmiast zapchali sobą wszystkie stodoły i rozścieliwszy trochę słomy kładli się w ubraniu do
snu. Wydawało mi się, że jeszcze nie zasnąłem dobrze, gdy któryś z kolegów zaczął mnie szarpać
gwałtownie; doprowadzony tym do wściekłości, wypowiedziałem pod jego adresem bardzo brzydkie
słowo i jeszcze zagroziłem, że rozwalę mu łeb karabinem. Oczywiście, gdy ochłonąłem, bardzo tego
ż
ałowałem i chętnie bym go przeprosił, ale nie wiedziałem, który to był. A tymczasem stodołą
wstrząsnęły odgłosy silnych detonacji, nie wiem jednak, czy były to eksplodujące pociski, czy
strzelająca artyleria. Przez uchylone drzwi stodoły szybko wymykali się żołnierze, a ja oczywiście też
za nimi. I potem wszystko pędziło na złamanie karku gdzieś w dół, aż wreszcie zatrzymano to
pędzące wojsko i wydano rozkaz okopania się.
Było już prawie widno, kiedy ukończyliśmy robotę tej „kreciej” fortyfikacji. Teraz zaczęliśmy
wyrywać suche ziemniaczane badyle wyścielając nimi wnęki strzeleckie w nadziei, że nim dojdzie do
krwawej rozprawy – będzie się można trochę przespać. Mając wolny czas zacząłem się rozglądać po
okolicy, chcąc się zorientować, gdzie właściwie jesteśmy. Z lewej strony na pochyłości, po której tak
pędziliśmy, stało kilka nędznych wiejskich chałup. Z tyłu, w odległości około trzydziestu metrów,
było wzgórze kształtem przypominające sztuczny kopiec o nieco elipsowym wierzchołku. Na stoku
tego wzgórza spod darni wyzierała biała czaszka wapienia. Z prawej strony znajdowała się łąka, a za
nią w odległości około dwustu metrów widać było wały wiślane. Za Wisłą na górze bielił się klasztor
kamedułów. To odkrycie przygnębiło mnie i poczułem żal do tych, którzy kierowali ruchami naszych
wojsk... No bo proszę! Wczoraj około godz. 18 byliśmy po drugiej stronie Wisły i aby znaleźć się tu,
trzeba było zrobić ponad dwadzieścia kilometrów drogi. Organizacja godna czasów Mieszka I. Czy
nie można było znaleźć sposobu, aby zmęczone wojsko przetransportować na drugą stronę Wisły?
Jeżeli już z jakichś przyczyn technicznych nie dało się tego zrobić, to gdybyśmy szli od mostu
Dębnickiego w kierunku Tyńca, droga byłaby skrócona o około dwie trzecie.
Obok na łące łaziły bezpańskie łaciate krowy o nabrzmiałych od mleka wymionach. Narwałem
soczystych buraczanych liści i udałem się w kierunku najbliżej stojącej krowy w nadziei, że uda mi
się udoić mleka do menażki. Krowa nie dała się nabrać na tę smaczną przynętę i zaczęła uciekać.
Wtedy obok mnie świsnął pocisk, jeden, potem drugi i trzeci. Strzelano od tyłu. Obejrzałem się. W
odległości około trzystu metrów było dość wysokie wzgórze, po którym łazili polscy żołnierze. To
stamtąd strzelano. Ale dlaczego? Czyżby wzięto mnie za Niemca przebranego w polski mundur?
Przezorność kazała mi udać się do wnęki.
Ż
ołnierze już spali. Ja również nosiłem się z tym zamiarem i wtedy przyszedł goniec, abym zgłosił
się wraz z dwoma żołnierzami do dowódcy kompanii. Ten z trzema dowódcami plutonów stał na tym
wzgórzu w kształcie kopca. Otrzymałem rozkaz udania się pod wskazany dom i czekania tam na
dalsze dyspozycje.
Usiadłem w oznaczonym miejscu w cieniu jakiegoś rozłożystego drzewa. Żołnierze również
opuszczali swoje wnęki, gdyż słońce zaczęło prażyć coraz bardziej, i po chwili zebrała się tu cała
niemal drużyna. Teraz miałem okazję do podzielenia papierosów uzyskanych z handlu zamiennego.
Chwilę gwarzyliśmy, ale zaraz zmorzył nas sen. Nie spałem długo, bo ogromnie cięły bąki i muchy.
Zacząłem się rozglądać po okolicy. Na południowym wschodzie, gdzieś w rejonie Mogilan czy
Myślenic, widać było snujące się dymy. Nad Krakowem ukazał się niemiecki samolot i natychmiast
ponad nim zaczęły wykwitać ciemne obłoczki pękających pocisków artylerii przeciwlotniczej, a po
chwili dało się słyszeć to charakterystyczne pach, pach, pach. Potem samolot obniżył się i obłoczki
również. Co się dalej stało – nie wiem, ponieważ widok przesłaniały wzgórza.
Na południowym zachodzie, w odległości około 25 km, była moja rodzinna wioska, Marcyporęba,
gdzie mieszkała młodsza siostra z dwojgiem małych dzieci. Zdałem sobie sprawę, że siostra jest już
po tamtej stronie frontu. Nie przejmowałem się jednak tym, wierząc, że tu, na naszej obronie, Niemcy
połamią sobie zęby i wtedy będziemy ich pędzić na zachód. Kto wie, czy w tym pościgu droga nie
będzie prowadzić przez moją wioskę. Niepokoiły mnie jednak te dymy, które z upływem czasu
przesuwały się w kierunku północno-wschodnim.
I tak minął dzień dobrego wypoczynku. Ale za to nie otrzymaliśmy żadnego jedzenia; dlaczego?
Nie wiem.
Po zachodzie słońca ruszyliśmy w kierunku Skotnik. Dowódca kompanii polecił mi ubezpieczać
maszerującą kolumnę od tyłu. Rozstawiłem swój patrol w ten sposób, że utworzyliśmy trójkąt
wierzchołkiem od tyłu. Szedłem za wojskiem samotnie na odległość wzroku, oglądając się wciąż za
siebie, czy przypadkiem od Tyńca nie nadjeżdża patrol niemiecki. A tymczasem robiło się coraz
bardziej szaro. W pewnej chwili, kiedy się znów oglądnąłem, zobaczyłem, że od domów, od których
oddaliliśmy się na odległość około jednego kilometra, zaczął przesuwać się dość szybko wzdłuż
drogi jakiś biały punkt... Był to pies. Zdjąłem z ramienia karabin – no bo kto może wiedzieć, jakie są
jego zamiary. Może wściekły? Pies widząc, że stanąłem, zatrzymał się, ale machał zakręconym do
góry ogonem, co u psa oznacza, że nie żywi złych intencji. Zacząłem go wabić, a on jakby tylko na to
czekał, podbiegł do mnie, ciągle machając po przyjacielsku ogonkiem. Zacząłem się zastanawiać, co
go skłoniło, że opuścił swój dom i ruszył za wojskiem? W wiosce nie było nikogo. Jak się
dowiedziałem po wojnie, część gospodarzy opuściła swoje domy, udając się na tak zwaną popularnie
uciekinierkę, a tylko niektórzy ukryli się w starych austriackich fortach. I tak ten pies towarzyszył mi
przez dłuższy czas, aż w pewnej chwili stanął, jak gdyby rozważał, czy dobrze robi idąc z wojskiem.
Zacząłem go znowu wabić, ale pies stał w miejscu, aż wreszcie zawrócił powoli, z opuszczonym
ogonem, i po chwili zniknął w ciemności. Żałowałem, że nie miałem chleba. Chętnie dałbym mu
kawałek za to odprowadzenie, ale ja sam byłem głodny jak ten pies... Taka to była żołnierska i psia
dola na tej wojnie.
W Skotnikach moja funkcja skończyła się i szedłem teraz w zwartym szeregu. W górze
zaskowyczał artyleryjski pocisk, który upadł gdzieś w polach, nie wyrządzając żadnej szkody. W ślad
za nim leciały rytmicznie co kilkadziesiąt sekund inne. Dwa z nich były niewypałami, co napełniło
mnie otuchą, że to pewnie sprawa antyfaszystów, którzy będą robić wszystko, aby Hitler tej wojny
nie wygrał. Szliśmy w kierunku Kobierzyna. Było już zupełnie ciemno. W pewnej chwili jakiś
ż
ołnierz prowadzący rower powiedział do mnie mrukliwym głosem:
— Weź i prowadź chwilę ten rower!
Nie namyślając się wziąłem, w nadziei że będę mógł na nim jechać. Próbowałem wsiąść, ale
okazało się, że to nie takie proste. Ciężar, jaki dźwigałem na plecach, a także maska i ładownice
utrudniały usadowienie się. Po kilku nieudanych próbach wpadłem wreszcie na sposób: oparłem
rower o słup telegraficzny i ruszyłem. I teraz dopiero wyszło szydło z worka: ten żołnierz chciał się
pozbyć pojazdu, bo w przednim kole nie było prawie powietrza, a w tylnym zaznaczał się już pewien
ubytek. Rower drgał na kamienistej drodze, podskakiwał, ale że droga prowadziła w dół, więc jechało
się jako tako. A na zakopiańskiej asfaltówce szło już całkiem przyzwoicie, tym bardziej że w dół, a
asfalt był rozmiękczony dziennym upałem.
Wojsko maszerowało w kierunku ul. Kalwaryjskiej. Teraz byłem pewny, że idziemy do koszar. To
było moim marzeniem. Nie chodziło nawet o ten odpoczynek czy zjedzenie jakiegoś dobrego
posiłku, mnie zależało na tym, aby się dowiedzieć czegoś o najbliższej rodzinie. Szczególnie
myślami byłem przy ukochanej siostrze z Azorów... Martwiłem się o nią. Ludzie od wiosny robili
zapasy żywności na wypadek wojny, a siostra nie miała nic, gdyż każdy grosz wkładali z mężem w
dom, który chcieli wykończyć przed zimą. Niezależnie od tego, siostra była w siódmym miesiącu
ciąży, potrzebowała spokoju i dobrego samopoczucia... A tu masz! – przeklęta wojna. Liczyłem na
szwagra. To był mądry i zapobiegliwy człowiek, a przy tym stary wojak i patriota. W tamtą wojnę
jako siedemnastoletni chłopiec zgłosił się do Legionów i walczył na wielu frontach. Wierzyłem, że
jako doświadczony wytłumaczy żonie, że przegrana bitwa nie jest jeszcze przegraną wojną.
Jakież było moje rozczarowanie, kiedy zobaczyłem, że czoło kolumny skręca przy Matecznym w
prawo. A więc z koszar nici. Omijamy Kraków z kierunkiem na wschód. Teraz dopiero zrozumiałem,
dlaczego. Te dymy, które widziałem po południu, świadczyły, że Niemcy obchodzą nas od tyłu. No,
cóż robić, trzeba się z tym pogodzić.
Przerażał mnie jednak ten nocny marsz, i w dodatku na głodnego. Jak na razie jechałem na tej
dryndzie. Gdzieś w rejonie Woli Duchackiej droga prowadziła spadzisto w dół. Rower zaczął
nabierać coraz większej szybkości. Teraz zorientowałem się, że nie ma żadnych hamulców. Żołnierze
nie reagowali na moje: hop! hop! hop! Groziła poważna kraksa. Aby tego uniknąć, skręciłem w
prawo – myśląc, że uda mi się przejechać płytki rów i skręcić pod górę. Przerachowałem się...
Zostałem wyrzucony z koziołkującego roweru i stłukłem sobie goleń lewej nogi o kierownicę. Przez
jakiś czas kulejąc prowadziłem rower. Potem proponowałem innym, a gdy nie znalazłem chętnych,
oparłem go o drzewo, aby prawowity właściciel mógł go zobaczyć i zabrać.
Przechodziliśmy w pewnej odległości od fabryki drożdży w Bieżanowie. Widać było dopalający
się budynek fabryczny. Wysoko w górze – oczywiście niewidoczne – leciały w kierunku zachodnim
jakieś samoloty. Z ciężkiego falowego warkotu wywnioskowałem, że leciało ich bardzo dużo. To
pewnie rosyjskie – pomyślałem, wszak wczoraj kpt. Z. mówił, że Rosja jest w stanie wojny z
Niemcami. Odczułem jakąś wewnętrzną radość, że czerwoni lotnicy będą tej nocy tłuc to gniazdo
faszystowskie ze słowami: „To za napaść na nasz bratni naród, za krew i mękę żołnierza polskiego, za
spalone domy w miastach i wsiach polskich i za tułaczkę ludności cywilnej”. Mimo woli
wspomniałem tego psa, który odprowadził mnie przeszło kilometr drogi, a teraz, biedny, wyje pewnie
z głodu i tęsknoty za ludźmi.
Od dziecka miałem zwyczaj obserwować ciała niebieskie. I tu, idąc na wprost świecącego
księżyca, patrzyłem na niego. Wydawał mi się jakiś dziwny – jeśli chodzi o kolor. To nie był ten
księżyc świecący srebrzyście jak stal, ale wyglądał jak zawieszony na niebie miedziany krążek.
Przyczyną tego prawdopodobnie były pyły wzbijane w górę tysiącami żołnierskich butów i setkami
różnego rodzaju pojazdów.
Mijały godziny. Zmęczenie żołnierzy osiągało już swój szczyt. Szli zgarbieni i milczący. Bluzy
mieli w okolicy plecaka czarne od potu. Do tych trudów dołączał się jeszcze przeklęty kurz, który
utrudniał normalne oddychanie. Co chwila któryś z żołnierzy schodził z szosy za rów i tam siadał, ot
tak, aby odetchnąć czyściejszym powietrzem. Na to tylko czekał Morfeusz... Zjawiał się natychmiast,
a żołnierz przymykał oczy i zasypiał. Jeszcze w tych swoich marzeniach sennych nie zdążył
przenieść się w rodzinne pielesze, gdy stawał przy nim kolega i tak długo nim tarmosił, aż biedak
otwierał oczy, rozglądał się, nie mogąc zrozumieć, co to się stało, wreszcie się dźwigał ciężko,
wchodził na szosę i szedł dalej, ale z zamkniętymi oczami. Robił wrażenie pijanego, balansując po
całej drodze. Bywało, że piersią uderzył w plecak swojego poprzednika albo ramieniem zahaczył o
drzewo lub słup telegraficzny, w przypadku zaś zaczepienia nogą o jakiś wystający: kamień
zachowywał się jak krótkodystansowiec: najpierw biegł szybko pochylony, potem zwalniał, i tak w
kółko.
Ja byłem o tyle w gorszej sytuacji, że oprócz tej odparzonej prawej nogi i potłuczonej na rowerze
lewej, miałem tak zwane płaskie stopy. Wprost wierzyć się nie chce, że poborowa komisja lekarska
nie zauważyła tego. Wprawdzie ta wada nie była podstawą do zwolnienia ze służby wojskowej, ale
płaskostopych wcielano do kawalerii, artylerii, taborów, konnych zwiadów itp. Ja już na manewrach
odczuwałem bóle w okolicy kostek, ale co to były wtedy za marsze: dziesięć, piętnaście kilometrów.
Teraz robiło się około pięćdziesięciu km na dobę, i to było dla mnie straszne, tym bardziej że marsze
odbywały się bez żadnych odpoczynków.
Tak w tej męce doczekaliśmy wreszcie świtu. Żołnierze zaczęli się jakby budzić z tego
marszowego snu. Tu i ówdzie rozmawiano, ktoś głośno ziewał. Inni czyścili swoje płuca charkając i
odpluwając błotnistą maź. Koło studzien zbierały się duże grupy żłopiących chciwie wodę. Inni
otrząsali resztki owoców, zazwyczaj niedojrzałych albo dzikich, bo szlachetnych wcale nie było. Inni
znów wyruszali w pola w poszukiwaniu marchwi albo brukwi.
Tak doszliśmy do Niepołomic. Na skraju miasteczka stało kilka furmanek. Na jednej z nich
siedziała młoda pani obdarowując żołnierzy cukierkami. Była to właścicielka sklepu cukierniczego w
Krakowie. Doszedłem do niej, bo chciałem się czegoś dowiedzieć. No i dowiedziałem się, że Kraków
ma być oddany Niemcom dziś, to znaczy 6 września, i że przedtem był rozkaz, aby mężczyźni zdolni
do noszenia broni opuścili miasto. Opowiedziała mi też bardzo przykrą sprawę: jak to pewna część
zwyrodniałego krakowskiego społeczeństwa zrabowała na stacji mienie Ślązaków wysłane
pociągami do Krakowa. To wszystko oczywiście bardzo mię przygnębiło. Kraków oddano bez walki,
aby oszczędzić zabytki. To my nie będziemy odbijać Krakowa ze względu na te zabytki? Dziwne to
wszystko!
ZNOWU ODWRÓT
Minęliśmy Niepołomice i weszliśmy do jakiejś wioski, gdzie było ogromnie dużo wojska.
Prawdopodobnie spotkała się tu cała nasza dywizja. Na polu, w otoczeniu oficerów sztabowych, stał
generał Mond. Znałem go dobrze, gdyż był obecny przy końcowych egzaminach szkoły
podoficerskiej w 12 pp., a następnie jadł obiad wspólnie z absolwentami, którzy ukończyli szkołę z
wynikiem bardzo dobrym i dobrym. Podobno bardzo lubił żołnierzy, a nie lubił młodych oficerów.
Wysoko na niebie ukazały się niemieckie samoloty. Leciały ze wschodu. Niemcy – jak się później
przekonałem – to ogromnie pracowity naród. Ci lotnicy zrobili swoje. Po ich odlocie gdzieś tam na
wschodzie dymią zgliszcza, walają się rozbite wagony, sterczą powykręcane wybuchami szyny. A
oni lecą po zasłużony wypoczynek. Po drodze zobaczyli, że i tu będzie można coś zrobić i hajże w
dół! Za chwilę ostrzeliwali biegających żołnierzy. Kiedy przechodziliśmy przez Kraków, dwukrotnie
obserwowałem strzelającą artylerię przeciwlotniczą. Co stało się z tą artylerią? Czyżby oddając
Kraków bez walki, oddano im też i te działa? Dlaczego dział tych nie dołączono do krakowskiej
dywizji, aby samoloty niemieckie nie gnębiły nas tak bezkarnie?
Po tym nalocie kompania nasza odeszła jeszcze nieco dalej i w sadach rozlokowaliśmy się na
odpoczynek. Wydano obiad. Ponieważ był to ostatni mój posiłek w 20 pp., warto by zrobić bilans
aprowizacyjny do dnia 6 IX: trzy posiłki gotowane, raz kawa i półtora bochenka chleba, z tym że
jeden bochenek został w parku... Jak było w innych kompaniach, tego nie wiem.
Do sadu przyprowadzono obcego żołnierza, który był bez plecaka i czapki. Jakiś oficer dopatrzył
się w nim szpiega i przeprowadzał śledztwo. Żołnierz wyjaśniał, że jest z baonu saperów z Cieszyna
i że się w drodze zgubił. Był żołnierzem czynnej służby, na co wskazywały krótko obcięte włosy.
Oficer zawyrokował: „szpieg – rozstrzelać”. Za co? Tego nie wiem. Słyszałem cały dialog; nic nie
wskazywało na to, że chłopak był szpiegiem. Myślałem, że może w Cieszynie nie było takiej
jednostki wojskowej, ale jak się później przekonałem, była. A może pretekstem do wyroku były jego
rude włosy? Decyzja zapadła. Kazano skazanemu odwrócić się, wyznaczony do egzekucji żołnierz
rozkraczył się do pozycji strzeleckiej i... pach! Skazaniec drgnął, ale się nie przewrócił, tylko zaczął
balansować nogami, przesuwając się skosem w lewo. Drugi strzał był celniejszy: żołnierz przewrócił
się na twarz.
To zdarzenie wywarło na mnie ogromnie przygnębiające wrażenie. Może nie dlatego, że zabito
człowieka, ale dlatego, że zbyt pochopnie wydano wyrok skazujący na karę śmierci. Szpiegiem na
pewno nie był, a to, że się zgubił... mój Boże! Takich jak on było tysiące, a między innymi i ja.
Dziwne w polskiej armii było to, że jedni mieli te blaszki zwane śmiertelnikami, a drudzy nie. W
naszej kompanii były przygotowane, ale nie zostały wydane. Dlaczego? Nie wiem. Pod wieczór
ruszyliśmy dalej, jak się później okazało, w kierunku Uścia Solnego. Mimo trzygodzinnego
odpoczynku czułem się gorzej niż przed odpoczynkiem. Nogi mnie bolały, szczególnie prawa stopa
dawała znać, że odnowiła się oparzelina. No, ale cóż było robić? Zapadł wieczór i senność zaczęła
ogarniać żołnierzy. Kurz był taki straszny, że aż dławiło.
W mroku zobaczyłem przechodzącego koło mnie dowódcę plutonu. Tak jakoś z głupia frant
zapytałem go, dlaczego nie organizujemy jakiejś obrony. Porucznik nic nie odpowiedział, ale w
przodzie ktoś zawołał doniosłym głosem:
— Co chcecie? Aby was rozstrzelać?
Kto to powiedział? Nie wiem. W każdym razie nie był to dowódca kompanii, bo jego
charakterystyczny głos znałem. Mógł to być dowódca innego plutonu albo jakiś sierżant. Obojętne,
kto to był; głos ten stał się jakby kubłem zimnej wody wylanym na moją głowę. Ogarnął mnie jakiś
dziwny lęk. Zdałem sobie sprawę, że żołnierz ma tylko słuchać rozkazów, bez względu na to, czy one
są dobre, czy złe. Tak jakoś odruchowo zacząłem się wycofywać do tyłu, no bo a nuż temu komuś
przyjdzie chęć odnalezienia tego, któremu się zachciewa obrony...
Mijały kilometry. Wojsko jak zwykle zaczęło się rozciągać. Mnie ogarniało coraz większe
znużenie, a powieki kleiły się do snu. W pewnej chwili potknąłem się o jakiś wystający kamień i
runąłem jak długi na szosie. Pamiętam tylko, że policzek i ręce zanurzyły się w ciepłej warstwie
pyłu... i od razu usnąłem.
Ostatnia partia idących żołnierzy zaczęła mnie szarpać i podnosić do góry. Stanąłem, ale zdawało
mi się, że runę z powrotem w ten pył... i wtedy zobaczyłem jakiegoś żołnierza, i powiedziałem mu,
abyśmy się przespali z pół godziny w rowie, a później dogonimy wojsko. Ten żołnierz był chyba tak
samo wyczerpany jak ja, od razu usiadł w rowie, a ja koło niego, i momentalnie zasnęliśmy. Ja
ocknąłem się pierwszy, obudziłem towarzysza i weszliśmy na szosę.
Na niebie, dość wysoko nad horyzontem, świecił księżyc. W pewnej chwili mój towarzysz nie
mówiąc nic zszedł z drogi i wlazł w krzaki. Normalna rzecz, zachciało mu się... Żeby nie tracić czasu,
poszedłem naprzód oglądając się, ale żołnierz nie wychodził. Pewnie ma biegunkę – pomyślałem –
ale nie czekałem. Uszedłem już może jakieś sto pięćdziesiąt metrów, a on wciąż nie wychodził. Usnął
drań. Szedłem sam. Przy jednym domu koło płotu stał chłop ubrany w kamizelkę. Zapytałem go, jak
dawno przeszło tędy wojsko.
— Ooo, będzie już lepi jak dwie godziny!
Zacząłem obliczać. Żołnierze maszerują około czterech kilometrów na godzinę, więc aby ich
dogonić, trzeba maszerować pięć do sześciu kilometrów na godzinę. Przyspieszyłem, podskakując na
tej kulawej nodze, ale już po paru kilometrach doszedłem do przekonania, że nie dam rady. Byłem
cały mokry i tak osłabiony, że zrezygnowałem z pośpiechu i szedłem wolniej. W tym miejscu
gościńca rosły jakieś grube drzewa górą splecione konarami, tworząc coś w rodzaju mrocznego
tunelu. W pewnej chwili usłyszałem tętent kopyt końskich. Obejrzałem się za siebie, ale z powodu
półmroku nie rozpoznałem, kto to może być. Przyszło mi na myśl, że to albo patrol niemiecki, albo
jakiś polski oficer. Jedno i drugie było mi nie na rękę... Nie chciałem uciekać ani się kryć, gdyż
jeździec już na pewno mnie dostrzegł, więc w przypadku, gdyby to był oficer polski, mógł mnie
posądzić o nieczyste sumienie. Jak już wspomniałem, byłem trochę kulawy, ale teraz udawałem
bardzo kulawego. Włócząc prawą nogę jak ten Kuba Ślimaków, parobek z Placówki Prusa. Szedłem
nie oglądając się, jak gdyby nic się nie działo, ale po jakimś czasie zaczął mnie ogarniać lęk. A nuż to
jest oficer i zapyta mnie, dlaczego idą samotnie? Będę się tłumaczył, że mam chorą nogę. A jak nie
uwierzy i wypowie to straszne słowo „szpieg”, sięgając do kabury po rewolwer? Jestem niewinny i
nikt nie będzie do mnie strzelał za winy nie popełnione. Karabin miałem z przodu, zawieszony na
szyi, tak że prawa ręka spoczywała na szyjce tuż koło zamka. Odruchowo przekręciłem skrzydełko
odbezpieczając broń... Pomyślałem: gdy będzie chciał mnie zastrzelić, uprzedzę go. Co bym zrobił
później, o tym nie pomyślałem. A tymczasem tętent zbliżał się coraz bardziej i kiedy uczułem już
gorący koński dech na swojej szyi, usłyszałem głos:
— Ty! Dawno tu przeszło wojsko?
— Dwie godziny temu — odpowiedziałem.
Był to „luzak”, bo oprócz konia, na którym jechał, prowadził jeszcze konia oficerskiego.
Ż
ołnierz pojechał, a ja dalej szedłem w tę siną dal... Cieszyłem się, że nie doszło do tragedii, to jest
do przelania bratniej krwi. Mnie zawsze przerażała śmierć, a jeszcze w dodatku śmierć spowodowana
zabójstwem. Wprost wierzyć się nie chce, że mi mogła przejść przez głowę myśl zabicia człowieka.
Znany byłem przecież z miękkiej natury sentymentalizmu. Nie kto inny tylko ja jako chłopiec
ratowałem muchę atakowaną przez drapieżnego pająka. Albo innym razem dostałem miotłą od mamy
za to, że kiedy ona chciała właśnie miotłą zabić w sieni myszkę, ja niby niechcący odsłoniłem dziurę,
ratując życie myszy, no i oberwałem... A tu planowałem zabicie oficera... Ale byłbym
usprawiedliwiony, ponieważ działałbym we własnej obronie.
Szara ponura aleja skończyła się nareszcie i teraz droga prowadziła przez otwartą przestrzeń.
Księżyc przesunął się już na zachodnią część nieba, a ja wciąż szedłem samotnie. Ale oto nowy
kłopot... droga rozwidlała się i bądź tu mądry, którędy pójść? Wtedy przyszła mi do głowy myśl, żeby
po odciskach butów rozpoznać właściwy kierunek. Kiedy rozwidniło się, zobaczyłem zarówno z
lewej, jak i z prawej strony małe grupki żołnierzy szperających po polach lub sadach za jakimiś
jarzynami lub owocami. Byli to jednak żołnierze nie z mojego pułku. Przyspieszyłem kroku, aby jak
najszybciej dojść do swojej kompanii, bo to wstyd, żeby kapral, zamiast dawać przykład innym,
wlókł się gdzieś tam z tyłu.
W miarę upływu czasu na szosie było już coraz więcej żołnierzy, a między innymi spotykałem
ż
ołnierzy z Dwudziestki. Pewna ich część szła obwałowaniu jakiejś rzeki. Zrobiłem to samo. W
przeciwnym kierunku jechała chłopska furmanka. Oficer w stopniu porucznika zatrzymał ją i kazał
chłopu zejść, a następnie zadał pytanie:
— Dokąd jedziecie?
— Do domu jadę, panie!
— Skąd?
— Odwoziłem cywilów (prawdopodobnie Żydów).
— Do Niemców jedziecie? Jesteście szpiegiem!
— A cóż wy, panie, mówicie, gdzież jo to szpieg!
— Legitymację pokazać! — wołał podnieconym głosem oficer.
— Nie wziąłem, panie, żadnych papierów.
I wtedy ów oficer skinął na strzelca z erkaemem i powiedział:
— Rozstrzelać.
Chłop zbladł i zaczął się tak trząść, jakby miał febrę. Nie chciałem patrzeć na to, więc szedłem
dalej.
Po chwili usłyszałem terkot karabinu maszynowego. I tak nieszczęśliwy chłop padł ofiarą oficera
zarażonego histerią szpiegowską. Po tym przykrym wydarzeniu zszedłem z wału na szosę. Po
przejściu kilku kilometrów trafiłem na lukę między maszerującym wojskiem. Z lewej strony na wale
siedziało około dwudziestu żołnierzy, wśród których widziałem dwóch kaprali. Jeden z nich zawołał:
— Gdzie się tak, kolego, spieszycie? Macie czas! Chodźcie tu do nas. I tak g...o z tego! Co? Z
bagnetami nam każą iść na czołgi. Zryć nie dają, tylko marsz i marsz. Tam Niemcy jadą sobie autami.
U nich żarcie i wszystko, a u nas co?
Tego było już mi za wiele. Zacząłem się rozglądać za jakimś oficerem, aby wskazać mu
pozbawionych patriotyzmu żołnierzy, ale oficera nie było. A tam z tyłu dochodziły drwiące głosy:
— Niemieckie działa biją: bum, bum, a nasze: puk, puk.
Około południa udało mi się dojść do mojej kompanii. W przodzie na skrzyżowaniu dróg stał
sierżant z opaską, który na polecenie dowódcy dywizji wskazywał, gdzie który pułk ma maszerować.
Nasz pułk pomaszerował w lewo, w kierunku mostu na rzece Uszwicy. Przed mostem pozwolono
nam się wykąpać, co było bardzo mądrym zarządzeniem, bo od czasu wybuchu wojny nie mieliśmy
możliwości obmycia się.
Podczas kąpieli żołnierze przypadkowo wypłoszyli z głębiny ogromnego, mającego około 80 cm
szczupaka, który wypłynął na środek. Ale tu woda była płytka. Ryba odwróciła się w poprzek i przy
pomocy skrzeli zsunęła się w dół rzeki. Ja i kilku innych pobiegliśmy, aby złapać zbiega. Nie było to
jednak łatwe, bo kamienie na dnie były pokryte śliskimi glonami, co powodowało upadki. Szczupak
więc niestety doczołgał się do głębszego miejsca i uciekł.
Na brzegu pojawił się kuzyn Staszek. Opowiedział mi, że kiedy przechodziliśmy koło Krakowa
przez Wolę Duchacką, poszedł do mieszkających tam teściów, ale dom był pusty, sąsiedni zaś
zburzony od bomby. Po kąpieli ruszyliśmy dalej.
Przeszliśmy most, za którym droga skręcała w prawo, w kierunku lasu radłowskiego. Byliśmy
pewni, że w tym lesie zrobią przerwę i wydadzą posiłek. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy
zobaczyliśmy jadące stamtąd zimne kuchnie. Na zapytanie, gdzie jadą, usłyszeliśmy, że po wodę do
rzeki. Rozgoryczeni tym, wygłodniali żołnierze zaczęli złorzeczyć i przeklinać. Zgodnie z
przewidywaniami zrobiono przerwę na skraju lasu, ale posiłku rzecz jasna nie wydano.
Gdy pojawił się dowódca kapitan Ż., żołnierze nie ukrywając gniewu zaczęli wołać:
— Panie kapitanie, dlaczego nie dostajemy jedzenia?!
Kapitan zwrócił się do sierżanta, szefa naszej kompanii, z zapytaniem:
— Dlaczego żołnierze nie dostają jeść?
Sierżant wyprężył się jak struna i powiedział:
— Mam powiedziane, że wszystko mam robić na rozkaz, a ja takiego rozkazu nie otrzymałem.
Wtedy kapitan powiedział; jplfj§
— Jak się to jeszcze raz powtórzy, to zastrzelę jak psa!
To groźne ostrzeżenie nie nakarmiło nas, co gorsza zarządzono odmarsz.
BITWA O MOST NA DUNAJCU W BISKUPICACH RADŁOWSKICH
Nocny marsz z 7 na 8 września był chyba najbardziej męczący. Była to prawdziwa gehenna:
zmęczenie, głód, senność, upał, no i ten dławiący kurz.
Oczy same zamykały się do snu. Każdy szedł jak pijany. Jeden drugiemu deptał po piętach. Co
chwilę słychać było ordynarne słowa: „Jakże leziesz, s...nu!” Jak długo szliśmy, nie wiem, gdyż tak
jak i inni szedłem śpiąc.
Wreszcie wyszliśmy z lasu na otwartą przestrzeń. Księżyc już nie świecił. Było ciemno. W pewnej
chwili wojsko zatrzymało się. Żołnierze natychmiast pokładli się w rowie, zasypiając. Ja jednak
obudziłem się drżąc z zimna. Mundur, mokry od potu, stał się jakąś lodową powłoką dla ciała.
Właśnie miałem wyjąć koc, gdy usłyszałem głos:
— Wszystko powstań! Bagnet na broń i przygotować granaty.
Teraz dopiero zauważyłem, że w odległości około trzech kilometrów płonęła wieś. Stamtąd też
dochodziły odgłosy walki. W powietrzu migotały świetlne pociski. Początkowo szliśmy szosą, a
potem weszliśmy między domy wiejskie i zatrzymaliśmy się. Oficerowie naradzali się chwilę, a
następnie ruszyliśmy tyralierą w kierunku palących się domów.
W pewnej chwili przypomniałem sobie opowiadanie jednego z uczestników pierwszej wojny
ś
wiatowej: według niego Niemcy stosowali taką taktykę, że nigdy nie strzelali do nacierającego
nieprzyjaciela z daleka, tylko czekali, aż podejdzie blisko, i wtedy otwierali zmasowany ogień,
powodując prawdziwą rzeź. Teraz również trzeba się było z tym liczyć.
Odgłosy walki stawały się coraz bliższe. Jakiś zbłąkany pocisk uderzył obok mnie w kamień i
odbity rykoszetem, brzęcząc, poszybował w górę. Weszliśmy już między palące się domy i wtedy
stało się to, czego należało się spodziewać... Jak gdyby potężny wicher porwał z płonących
zabudowań tysiące kolorowych iskier i rzucił w naszą stronę... Wielu żołnierzy zamachało w górze
rękami i upuszczając karabin upadło na ziemię. I wtedy rozległo się potężne: „hurrra!” Ziemia
zadudniła pod stopami setek biegnących żołnierzy. Szkoda, że ten moment nie był sfilmowany.
Niechby świat widział, jak dzielnych i ofiarnych Polska miała synów. Ci żołnierze przemaszerowali
już setki kilometrów. Nie mieli przespanej ani jednej nocy. Od czterdziestu godzin nie mieli w ustach
nic prócz zgorzkniałego karpiela lub cierpkiej polnej gruszki, bo szlachetniejszych owoców nigdzie
już nie było. Ci dzielni chłopcy wykrzesali jeszcze resztki sił i ruszyli na wroga, który ośmielił się
deptać ich ziemię ojczystą.
Biegliśmy tak może jakieś sto metrów, gdy wtem padła komenda:
— Ognia!
I wtedy, jak kto mógł: stojąc, klęcząc lub leżąc, strzelał. Powstał taki straszliwy jazgot, że aż w
uszach dzwoniło. Do tego trzeba dodać świst przelatujących pocisków, straszliwy żar od płonących
zabudowań. Odnosiło się wrażenie, że to koniec świata i że za chwilę odezwą się trąby wzywające
ż
ywych i umarłych na sąd ostateczny.
Za chwilę znowu padła komenda, tym razem:
— Naprzód!
Chwyciłem karabin, aby biec dalej, a wtedy obok mnie upadł Tadzio Popławski i takim żałosnym
głosem wołał:
— Koledzy, nie odchodźcie mnie. Ratujcie mnie.
Twarz miał zalaną krwią, która wydobywała się z okolicy nosa. Zrobiło mi się go żal i nie
zwlekając obandażowałem mu głowę w ciągu kilkunastu sekund. Widok krwi, którą ubrukałem sobie
ręce, wpłynął na mnie tak jakoś podniecająco, że porwałem karabin i zawołałem:
— Leż, kolego, ja idę pomścić twoją krew!
Biegnąc zauważyłem, że w zagłębieniu, pod płotem przykucnęło dwóch żołnierzy. Krzyknąłem:
— Marsz do przodu!
Skoczyli do przodu, jakby im ktoś szpilę wbijał w pośladki. Niemcy strzelali tak zmasowanym
ogniem, że lecące świetlne pociski utworzyły nad ziemią jak gdyby falującą płachtę w kolorze
pomarańczowo-fioletowym. Ileż to razy koło moich uszu przeleciały serie pocisków i wtedy głowa
odruchowo odchylała się w bok. Oczywiście, że w takim ogniu nie można było biec, tu trzeba było
posuwać się skokami.
Zaczęło świtać. Teraz dopiero zauważyłem przed sobą i po bokach niemieckie czołgi. Nasi
ż
ołnierze małymi grupkami podrywali się z ziemi i uciekali do tyłu, stając się doskonałym celem dla
czołgistów. Ja takiego głupstwa nie zrobiłem. Przede mną było pole ziemniaczane, za którym stał
czołg. Gdzie jest pole ziemniaczane, tam są i bruzdy, jedyna osłona w tym płaskim terenie. Zrobiłem
błyskawiczny skok i miałem szczęście: gdy już upadałem w bruzdę, przeleciała tuż nad moim
grzbietem seria pocisków. Natychmiast wyjąłem łopatkę i zacząłem pogłębiać bruzdę. Ze wszystkich
stron do moich uszu dochodziły krzyki cierpiących żołnierzy. Ranni wołali bez przerwy:
— O rany boskie, ratujcie, koledzy! O Jezus, Mario, ratujcie! Ratujcie!
I tak wkoło. Bolesne dla mnie było to, że nie można było pójść im z pomocą.
Rozwidniło się. Czołgista prawdopodobnie zauważył moje ruchy w bruździe, bo posłał serię,
która uderzyła tuż obok, opryskując mnie ziemią. Przywarłem twarzą do świeżo rozkopanej ziemi,
ale w mojej głowie zrodziła się straszliwa myśl. A nuż ten Niemiec podjedzie i z bliska przygwoździ
mnie serią do ziemi. Ogarnął mnie jakiś nieopisany lęk. I wtedy przypomniałem sobie wskazania
religijne, że we wszystkich nieszczęściach należy zwracać się do Boga. Ale jakże ja mogę zwracać
się do Boga, kiedy już od dawna zerwałem z nim wszelki kontakt? Bóg jest jednak miłosierny i
przebacza – coś mi podszepnęło. Zacząłem się modlić: „Boże, jeśli jesteś, czy możesz mi przebaczyć.
Boże, chcę wrócić do Ciebie”. I wreszcie: „Boże, jeśli ocalisz mi życie w tej wojnie, już nigdy Cię nie
opuszczę”. Poczułem wzruszenie. I stało się coś, czego nie zapomnę nigdy: ogarnęło mnie jakieś
dziwne błogie uczucie, a wraz z tym uczuciem zaczęła wstępować we mnie odwaga i pewność siebie.
Pamiętam, że sam siebie zapytałem, co ja, jako żołnierz, który przysięgał wierność swojej Ojczyźnie,
powinienem w takiej sytuacji robić. Walczyć dalej z wrogiem – odpowiedziałem sobie. Ale jak?
Wokoło nieprzyjacielskie czołgi. Nie mam przecież żadnej broni przeciwpancernej. Pociski
przeciwpancerne również wystrzelałem. A więc co? O wycofaniu się także nie było mowy. Ponieważ
liczyłem się z tym, że pójdę do niewoli, zerwałem naszywki kaprala.
Teraz postanowiłem nieść pomoc najbliżej leżącym rannym żołnierzom. Nieco w przodzie, w
drugiej bruździe jęczał ranny. Był to podchorążak 20 pp. Strasznie wyglądało to zranienie. Dostał
całą serię pocisków w krok. Obandażowałem go i okryłem kocem, bo drżał z zimna. Ranny prosił
mnie, abym dał znać jego rodzicom. Właśnie kiedy zapisywałem adres, niemieckie czołgi ruszyły i
ten, który był najbliżej, jechał wprost na nas. O odciągnięciu rannego nie było mowy, bo obydwaj
bylibyśmy rozjechani. Cofnąłem się do tyłu; wtedy czołg stanął a z przerażeniem zobaczyłem, że lufa
karabinowa kieruję się wprost na mnie. Zamknąłem oczy i zacisnąłem, zęby w oczekiwaniu na ten
moment, gdy zaiskrzy się w mojej głowie i będzie koniec.
Mijały sekundy strasznego napięcia, czołgista nie strzelał. Spojrzałem. Lufa zaczęła się
prostować. Wtedy szybko podczołgałem się do rannego i powiedziałem:
— Kolego, muszę was odciągnąć, bo czołg jedzie.
W pozycji półleżącej złapałem go pod pachy i wlokłem. On pomagał mi odpychając się piętami.
Gdy już odsunąłem go na bezpieczną odległość, czołg ruszył dalej, wgniótł w ziemię mój plecak i
karabin, łamiąc mu kolbę.
Można sobie zadać pytanie; dlaczego ten czołg stanął? Czyżby dlatego, że leżał ranny? Mało
prawdopodobne, jednak dopiero, gdy odciągnąłem rannego, ruszył dalej. Najprawdopodobniej
czołgista, widząc mnie wycofującego się, myślał, że podłożyłem minę. No, ale dlaczego
wycelowawszy we mnie, nie strzelał? Na to pytanie trudno byłoby dać odpowiedź.
Gdy już czołg przejechał, wychyliłem głowę i spojrzałem w teren. Czołgi niemieckie szły w
kierunku Radłowa. W pewnej chwili zobaczyłem, że ten, który przejechał obok mnie, zadrżał,
zadymił i stanął. Potem inne czołgi podobnie jak ten pierwszy stawały. I tak w przeciągu krótkiego
czasu zostało zniszczonych czternaście (podobno było ich szesnaście, według artykułu Dwudziesty
waleczny). Reszta wycofywała się w kierunku południowym. To wydarzenie uradowało mnie
ogromnie. A więc nie jest jeszcze tak źle. Tam gdzieś z tyłu są nasze wojska.
Ponieważ zrobiło się już bezpiecznie, wstałem i zacząłem się rozglądać w terenie. Z tyłu szła
grupa licząca około siedemdziesięciu żołnierzy, prowadził ją jakiś oficer. Zapytałem jednego z
ż
ołnierzy, co to za wojsko. Był to oddział baonu saperów z Cieszyna. Szli w ślad za czołgami.
Ponieważ uważałem, że nasz pułk już w ogóle nie istnieje, wziąłem pierwszy lepszy karabin i
ruszyłem razem z nimi. Dopiero teraz zobaczyłem, jak straszne żniwo zebrali Niemcy. Jak okiem
sięgnąć leżeli zabici i ranni. Nikt już nie krzyczał, jedni spali w omdleniu, inni snem wiecznym.
Ż
ołnierze podeszli do tego czołgu, który był najbliżej, i zaczęli wyciągać z niego trzech zabitych
Niemców. Jeden z nich był rudy. Czołg był przedziurawiony trzykrotnie, raz od pocisku działka, a
dwa od pocisków rusznic. Patrząc na tych zabitych Niemców doznawałem dziwnego uczucia: który
to z nich celował do mnie? Etnografowie twierdzą, że ci rudzi Niemcy to zgermanizowani Słowianie.
Być może, że w tym rudym obudziła się słowiańska natura i dlatego nie strzelał do mnie.
Ruszyliśmy dalej. Po przejściu paru kroków stanąłem jak wryty: na szerokiej miedzy leżał kuzyn
Staszek. Ręce i nogi miał odrzucone na boki, mundur poplamiony krwią. Uklęknąłem przy jego
głowie i powiedziałem:
— Staszku!
On otworzył oczy i szepnął:
— Franku, dobij mnie.
Pocieszałem go, że zabiorą go do szpitala i będzie zdrów. Następnie zabrałem się do opatrywania
jego ran. Miał przestrzeloną nogę i pierś, a w prawej stronie brzucha była wyrwana taka duża dziura,
ż
e można było w nią wsadzić rękę. Prawdopodobnie otrzymał z tyłu całą serię. Pociski wylatując z
ciała wyszarpują dziurą. Jeden z żołnierzy zatrzymał się przy nas i widząc te rany powiedział:
— Człowieku, zmów pacierz, bo z ciebie już nic nie będzie.
Zgromiłem go wzrokiem, palcem pokazałem na czoło, a wargi bezdźwięcznie wypowiedziały:
„durniu”. Odszedł, a ja próbowałem dosunąć ręce i nogi rannego, aby go okryć kocem. Wtedy on
jęcząc prosił, aby go zostawić, ponieważ czołg przejechał mu lewą rękę i nogę. No, jeszcze tego mu
brakowało. W pewnej chwili Staszek wyszeptał:
— Franku, gdy wrócisz Krakowa, to powiedz rodzinie, żem zginął za Ojczyznę.
Pocieszałem go, że wszystko będzie dobrze. Rozglądałem się, czy nie ma gdzie sanitariuszy, ale
niestety... A tymczasem ten oddział, z którym szedłem, posuwał się dalej do przodu.
W pewnej chwili nad ich głowami zaczęły pękać szrapnele i bzykać pociski. Żołnierze rzucili się
do ucieczki z powrotem, ale co chwila któryś z nich padał na ziemię. Gdy przebiegali obok mnie,
naliczyłem ich tylko siedemnastu. Zatrzymali się na skraju wioski, gdzie stały dwa opuszczone
niemieckie działka przeciwpancerne. Teraz zauważyłem, że pomiędzy nie spalonymi domami i
sadami przesuwają się niemieckie czołgi, grożąc mi odcięciem od wojska, które było gdzieś tam z
tyłu. Powiedziałem kuzynowi, że muszę na chwilę odejść, ale że wrócę do niego. (Miałem nadzieję,
ż
e znowu atak będzie odparty). Zacząłem biec. Zostało mi jeszcze do przebycia około trzydziestu
metrów, aby połączyć się z saperami, gdy z tyłu za mną eksplodował artyleryjski pocisk dużego
kalibru. Siła podmuchu gorącego powietrza była tak wielka, że podrzuciło mnie w górę, gdzie
zrobiłem koziołka, i upadłem na głowę, wbijając hełm na same uszy. Nic mi się nie stało, tylko w
uszach ogromnie dzwoniło.
Dowódca grupki saperów pełen entuzjazmu wołał:
— Chłopaki, odwróćcie te działka! Będziemy niemieckimi działkami strzelać do ich czołgów.
Pomagałem i ja, nie zdając sobie sprawy, jaki to wielki ciężar. Zmęczony położyłem się.
Z prawej strony kilku żołnierzy prowadziło siedmiu niemieckich jeńców. Nasi żołnierze
poderwali się z ziemi i zaczęli biec im naprzeciw, trzymając karabiny tak, jakby chcieli ich kolbami
tłuc. Wtedy wstałem i powiedziałem:
— Co chcecie robić? Czy Wy nie wiecie, że międzynarodowe prawo zabrania krzywdzić jeńców?
Ż
ołnierze wrócili na swoje miejsca. W tyle, w odległości trzydziestu metrów na pastwisku leżało
bardzo dużo karabinów i plecaków. Udałem się tam, aby zabrać dla siebie jeden, i wtedy znowu
zaczęły w górze pękać szrapnele. Schroniłem się pod grubą wierzbę. Kiedy niemiecka artyleria
przestała strzelać, poszedłem w kierunku grupy przy działkach, i wtedy powietrze wypełniło się
ś
wistem przelatujących pocisków. Przy działkach nie było już nikogo, natomiast z tyłu w odległości
około dwustu metrów żołnierze biegli przez pola w kierunku Dunajca. W pewnej odległości stały
dwa murowane domy, zza których strzelał nasz erkaem. Chciałem tam biec, ale nogi odmówiły mi
posłuszeństwa. Szedłem więc powoli, zdecydowany na wszystko. Tymczasem na szosie rozegrał się
dziwny dramat, nie mający precedensu w historii wojska polskiego, jeśli chodzi o niesubordynację. A
było tak.
Szosą z prawej strony nadjeżdżała czterokołowa biedka amunicyjna zaprzężona w parę koni, które
pędziły jak szalone. Z rowu na szosę wyskoczył otyły pułkownik i machając rękami wołał:
— Stać! Stać!
Woźnica, żołnierz, nie tylko nie zatrzymał koni, ale zdzielił je batem, a te pobiegły jeszcze
szybciej. Pułkownik nie dał jednak za wygraną, uchwycił się stalowego pręta, myśląc, że uda mu się
wskoczyć na biedkę. Pęd był jednak tak potężny, że zrobił kilka koziołków na szosie.
Uciekający żołnierze dobiegali już do brzegu i zaczęli zanurzać się w przybrzeżne krzaki. Idąc za
nimi zobaczyłem dwa polskie działka przeciwpancerne, ale bez koni i bez obsługi. Żołnierze
przeprawiali się już przez Dunajec. Jedni przechodzili w mundurach, inni nago, niosąc ekwipunek na
głowach. Kiedy przeszedłem na drugą stronę, spojrzałem jeszcze raz na to miejsce, gdzie dziś
rozegrał się straszliwy dramat... trzystu zabitych i pięciuset rannych.
W POSZUKIWANIU WŁASNEJ KOMPANII
Nad Biskupicami snuły się pasemka błękitnego dymu. Zastanawiające dla mnie było to, że nie
organizuje się obrony po drugiej stronie Dunajca. Po przeprawie żołnierze podążali przez pola w
kierunku szosy, na której utworzył się już nieprzerwany strumień maszerującego w nieładzie wojska.
Ja oczywiście dopytywałem się o Dwudziesty Pułk, ale tylko od jednego plutonowego dowiedziałem
się, że już przeszedł. Szedłem więc bardzo szybko. Wśród maszerujących ani jeden nie miał plecaka.
Niektórzy nieśli tylko zrolowany koc lub płaszcz. Właśnie wymijałem dość dużą grupę, gdy jeden z
idących powiedział pod moim adresem:
— Patrzcie, ten głupi wariat jeszcze plecak niesie!
Odpaliłem bez namysłu:
— Dobry żołnierz dba o mienie, które powierzyło mu państwo.
I wtedy posypały się docinki:
— O, znalazł się patriota. Ja będę dbał o państwo, tylko państwo o mnie nie dba.
Inny zaś dorzucił:
— Ja wam mówię, chłopaki, że Polska jest już dawno zaprzedana, to przecież widać. Specjalnie
jeść nie dają i męczą nas, abyśmy nie mogli wojować.
— Ile tam narodu leży, czy to było potrzebne — dodał jeszcze inny.
Słowa te raniły moje serce. Nie zaprzeczam, że ludziom tym mogła dziać się krzywda, ale tu
chodziło o naszą Ojczyznę, która była zagrożona, a przecież taki czy inny rząd, taki czy inny
nieudolny czy bezduszny dowódca to przecież nie Ojczyzna.
Ponieważ puszczono pogłoskę, że Niemcy zbliżają się do Warszawy, byłem przekonany, że teraz
przejdziemy Wisłę i podążymy w kierunku stolicy, aby jej bronić. Moim głównym celem było
połączyć się z dowództwem, o ile takie w ogóle istniało. Ku mojej wielkiej radości zobaczyłem
idącego w przodzie kolegę Jaśka, który tak ofiarnie opiekował się mną, gdy okulałem idąc ze Śląska.
Szliśmy już teraz razem, dzieląc się wiadomościami. Pod wieczór wstąpiliśmy do jakiegoś domu, aby
kupić coś do jedzenia. Trafiliśmy na bardzo szlachetnych ludzi. Każdy żołnierz, który tam wstąpił,
otrzymywał kromkę chleba i garnuszek mleka. Gospodarze nie przyjmowali za to zapłaty.
Już się ściemniało, gdy idąc dołączyliśmy do oddziału, który po chwili zatrzymał się. My jednak
szliśmy dalej. A wtedy stojący przy rowie major zapytał:
— A wy dokąd?
Powiedziałem, że podążamy za własnym pułkiem, który podobno już przeszedł.
— Nie wolno! — powiedział ów major.
Po chwili znowu się odezwał:
— Nie wiadomo, czy was puszczą przez most. A zresztą idźcie — dokończył.
To jego dziwne gadanie wzbudziło we mnie nieufność. Pewnie sytuacja w przodzie jest niejasna,
on chce z nas zrobić coś w rodzaju patrolu ostrzegającego. Uszliśmy kawałek i usiedliśmy. Po chwili
wojsko wstało i ruszyło dalej.
— Teraz pójdziemy szybko — powiedziałem do Jaśka, i zaczęliśmy wymijać żołnierzy.
I tak doszliśmy do czołówki, gdzie ku mojemu zdziwieniu jechały tabory (zwykle jeździły z tyłu).
Droga w tym miejscu zaczęła się lekko wznosić, co nasunęło mi przypuszczenie, że może zbliżamy
się do mostu, o którym mówił major.
Wyprzedziliśmy tabory o około dwudziestu metrów, gdy przed nami na szosie zaświeciło się i
zaraz zgasło zielone światło reflektora. Na szosie zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Ja, tknięty złym
przeczuciem, rzuciłem się w rów. I wtedy ciemności rozjaśniła seria świetlnych pocisków. W prawej
ręce poczułem straszny ból. Byłem pewny, że zostałem raniony. Okazało się jednak, że uderzyłem w
czyrak, który zrobił mi się na ręce. Z tyłu usłyszałem kwik koński, jakby trzask łamanych dyszli i
głośny tupot uciekających żołnierzy. Wyskoczyłem z rowu i po skarpie pędziłem w dół, wołając
głośno:
— Jasiek! Jasiek!
Ale Jasiek nie odezwał się. Przebiegłem łączkę i doszedłem do chałup stojących niedaleko drogi.
Za płotem stał major z rewolwerem w ręce. Gdy mnie zobaczył, krzyknął:
— Kto tu się szwenda! Marsz do przodu!
„Prowadź, wodzu” – pomyślałem sobie. Już raz szedłem z bagnetem na czołgi. Teraz nie myślę.
Odskoczyłem w bok w stronę szosy, za którą majaczyła w ciemności jakaś wielka kopa. Już się
prężyłem do skoku przez szosę, która była pod obstrzałem, gdy z tyłu usłyszałem przytłumiony
wybuch i kilka domów wraz z zabudowaniami stanęło w płomieniach. Niewątpliwie domy te były
oblane benzyną i podpalone... Ale kto to zrobił? Przecież tam był ten major. Czyżby?
W tej wojnie działy się dziwne rzeczy. Jan Szczepański w książce pt. Polska jesień opisuje, jak
pewien major – rzekomo ze sztabu dywizji – dał rozkaz zwinięcia wszystkich placówek, a następnie
wyznaczył im drogę marszu no i... wpakowali się na czołgi. Czyżby to wydarzenie miało coś
wspólnego z tamtym?
Zrobiło się widno jak w dzień. Błyskawicznie przeskoczyłem szosę i zająłem stanowisko
strzeleckie pod kępą szuwaru z kierunkiem wzdłuż szosy. Z tyłu grupa żołnierzy staczała działko
przeciwpancerne, kierując lufę w bok szosy. Podobnie ustawiono też karabin maszynowy. Wobec
tego i ja zmieniłem kierunek. A tymczasem budynki płonęły jak pochodnie. Po chwili dało się słyszeć
porykiwanie krów, które początkowo stawało się coraz głośniejsze, a później cichło, aż zupełnie
ustało, tylko od czasu do czasu dochodziły odgłosy jakby stękania. Zastanawiałem się, dlaczego
działko i erkaem wycelowane są w bok, a nie zgodnie z kierunkiem szosy. Płonące domy oświetlały
teren w promieniu dwustu metrów. Dalej była już czarna ściana nocy. Właśnie na tle tej czarnej
ś
ciany widziałem chłopa w koszuli, który dużą gałęzią zaganiał bydło do kupy. I wtedy na rozkaz
oficera wystrzelono w tamtym kierunku. Chłop jakby się w ziemię zapadł, bydło zaś zadarłszy ogony
do góry rozpoczęło jakiś zwariowany taniec. Wystrzał jakby rozerwał banię z osami. Natychmiast
zaczęły bzykać pociski. Pierwszy za szosę uciekł oficer, potem żołnierze, a na końcu ja. Za szosą
teren był niżej położony, tak że można było stać bezpiecznie. Dachy płonących domów były już
spalone, tylko krokwie, podobne do rozpalonych sztab żelaza, oblizywane płomieniami, wyginały się
i trzeszcząc sypały iskrami.
Obok dwóch oficerów przy świetle bateryjki przeglądało mapę. Tego majora nigdzie nie
widziałem. Po chwili wydano rozkaz odmarszu – oczywiście do tyłu. Ze wzniesienia, na które
weszliśmy, widać było dopalające się domy. W górze przelatywały świetlne pociski z działek
przeciwpancernych. Od tyłu dochodził warkot motorów. Myślałem, że to czołgi niemieckie. Były to
jednak polskie auta ciężarowe okryte brezentem, które przejeżdżając zrobiły taki kurz, że aż
zacząłem się dławić. Zszedłem z szosy i chcąc przy okazji poprawić sobie rozluźnione owijacze,
usnąłem siedząc. Obudziło mnie gwałtowne szarpanie. Otworzyłem oczy. Nade mną stał żołnierz z
batem.
— Gdzie wojsko poszło? — zapytał.
Pokazałem. Wsiadł na wóz i ruszył. Poderwałem się i w biegu wskoczyłem na wystającą z tyłu
deskę. Już miałem wejść dalej, gdy w świetle księżyca zobaczyłem leżących na dnie dwóch rannych.
W pewnej chwili woźnica zdzielił konie batem, a te szarpnęły wozem tak gwałtownie, że spadłem
razem z kawałkiem zbutwiałego półkosza. Znowu zerwałem się i pędząc wołałem na woźnicę aby się
zatrzymał. Ten jednak udawał głuchego. Odległość między nami się zwiększała, aż wreszcie zniknął
mi w tumanach kurzu.
Szedłem sam. Teren, przez który przechodziłem, podobny był do pustyni. Wszystko pokrywała
warstwa pyłu. Nawet drzewa w blasku księżyca przypominały skały. Panowała jakaś przerażająca
ś
miertelna cisza. Nagle do głowy zaczęły mi przychodzić czarne myśli... Co to będzie, gdy ja rano
dołączę do jakiegoś oddziału i nastąpi to, co się stało z tym zagubionym żołnierzem koło Niepołomic.
Byłem już tak wymęczony tą wojną, że na życiu mi nie zależało; ale co innego zginąć na polu chwały,
a co innego być rozstrzelanym na oczach żołnierzy za rzekomą zdradę czy szpiegostwo. Jedno
miałem wyjście; położyć się w rowie i czekać, aż mnie Niemcy zbudzą. Ze wstrętem odrzuciłem tę
myśl. Ojczyzny musi się bronić! I gdy tak szedłem pogrążony w rozterce duchowej, przypomniałem
sobie modlitwę w Biskupicach, po której doznałem tego dziwnego uczucia. Przecież później działy
się naprawdę rzeczy dziwne: czołgista we mnie celował i nie strzelił, pocisk artyleryjski rozerwał się
przy mnie, później lawina pocisków, wśród których szedłem jakby nieśmiertelny... Pokrzepiony tymi
mistycznymi rozważaniami maszerowałem już teraz spokojny i pewniejszy siebie. Było mi tylko
smutno, że nie miałem jakiegoś towarzysza, z którym mógłbym rozmawiać.
Nagle w pewnej odległości ujrzałem w rowie śpiącego żołnierza. W miarę jak zbliżałem się,
widziałem go coraz wyraźniej. Spał siedząc. Z tyłu miał plecak, na głowie hełm, z przodu na szyi
zawieszony karabin, który trzymał oburącz. Wyciągnąłem rękę, aby szarpnąć go za ramię, i wtedy
coś zaszeleściło, w górę wzbił się obłoczek pyłu, a zamiast żołnierza zobaczyłem mały liściasty
krzaczek. Wprost oczom nie wierzyłem. Czyżby mi się przyśniło? Szedłem dalej znowu w oddali
ujrzałem w rowie żołnierza. No, teraz nie dam się nabrać! Wytrzeszczyłem oczy, zamykając i
otwierając je na przemian. Nawet stanąłem chwilkę, aby się dokładnie przyglądnąć. Żołnierz jednak
był dokładnie taki sam jak poprzedni: Wyciągnąłem rękę i... to samo co przedtem, z tą różnicą, że nie
był to krzaczek, lecz wielka kępa dziurawca. Od tej pory każdy krzaczek, każda kępa, ba, nawet
kamienie kilometrowe były śpiącymi żołnierzami. Trwało to tak długo, póki dzienne światło nie
zaczęło brać góry nad światłem księżyca. To dziwne zjawisko, które rzadko kto przeżywa (czasem
pijacy), byłe spowodowane wyczerpaniem do ostatnich granic.
Ale oto ujrzałem w półmroku idących z przodu kilku żołnierzy. Czyżby znowu halucynacja?
Chyba nie, bo słyszę głos. Było ich pięciu. Po chwili szliśmy już razem.
Gdy zrobiło się widno, wstąpiliśmy do jednej chałupy, aby kupić coś do jedzenia. W domu była
samotna starsza już babina i od razu zaczęła biadolić:
— Ni ma już nic, wszystko wyjedli. Na chleb nie ma kto umleć, bo młodzi poszli na uciekinierkę.
Idźcie, panowie, z Bogiem! Idźcie!
Ż
ołnierze nie dowierzając zaczęli myszkować po kątach. Widząc to powiedziałem:
— Koledzy, gosposia boi się pewno, że nie zapłacimy — i położyłem złotówkę na stole.
Po chwili leżało tam sześć złotych. Babie omal oczy z orbit nie wyszły. Przecież przed wojną dla
chłopa to było dużo pieniędzy. Natychmiast na stole znalazł się bochen chleba i gliniany garnek
mleka.
Po tym śniadaniu szliśmy dalej, spotykając coraz częściej takich maruderów jak my. Przed nami
szedł oddział w sile plutonu z młodym podporucznikiem na czele. Dołączyliśmy. W Szczucinie
ż
ołnierze rozbiegli się szukając pożywienia. Kilku waliło kolbami w żaluzję sklepową, ale ta okazała
się mocniejsza od kolb. W innym miejscu udało się otworzyć sklep owocowy. W rynku stało parę
furmanek umajonych obeschłymi gałęziami. Zajrzałem do jednej z nich i ujrzałem leżącego
serdecznego kolegę z 12 pp., Franusia Stachurę. Miał przestrzelone płuco. Żalił się, że wiozą ich już
dwa dni i ani jedzenia, ani picia. No cóż – miałem tylko wodę w manierce... Pożegnałem go, życząc
mu zdrowia, bo oddział odchodził dalej.
I tak szliśmy do nocy. Teraz w przodzie po lewej i prawej stronie osi naszego marszu widać było
krwawe łuny. A więc to nie tchórzostwo było powodem tego szybkiego marszu od samego Dunajca,
ale posunięcie taktyczne, aby nie dać się zamknąć Niemcom. Milczący przez całą drogę młody
podporucznik zszedł z szosy i położył się w rowie. My zrobiliśmy to samo. Rano udaliśmy się do
leżącej w dolinie wioski, gdzie drogi się krzyżowały. Było tu dużo naszego wojska. Stały też
furmanki, i to zarówno wojskowe, jak też i chłopskie. Nie brakowało też i domowych zwierząt: krów,
gęsi, a nawet świń, przykrytych na wozach drabinkami. Można by sądzić, że odbywa się tu jarmark.
Wszystko to tkwiło w miejscu z powodu jakiegoś korka w przodzie.
Drogą od Wisły biegli w naszym kierunku cywile, trwożnie oglądając się za siebie. Gdy byli już
blisko, jedna z kobiet krzyknęła:
— Rany Boskie — tam już Niemcy są! (było to mniej więcej w połowie drogi między Dunajcem a
Wisłoką).
Jak gdyby na potwierdzenie tego, co mówiła, rozległ się potężny huk (prawdopodobnie
wysadzono gdzieś most). Na skrzyżowaniu zakotłowało się straszliwie. Słychać było świst batów,
zgrzyt osi zahaczonych o siebie, klątwy, płacz dzieci, krzyk bab, no, jednym słowem Sodoma i
Gomora.
Gdzieś tam za tym tłumem mignęła mi znajoma twarz. Był to Dratnal. Niestety nie mogłem dojść
do niego. Po chwili cały zator ruszył do przodu. Marszem przyspieszonym weszliśmy na wzniesienie,
i tu znowu wojsko się zatrzymało. Z lewej strony był las, nad którym unosiły się kłęby dymu. Nieco z
przodu stał polski czołg – jedyny, jaki widziałem w czasie tej wojny. Wysoko w górze leciała eskadra
samolotów. Zadarłem głowę myśląc, że wreszcie ujrzę na skrzydłach jakieś gwiazdy albo kółka...
Niestety, na skrzydłach były czarne krzyże. Samoloty skośnym lotem zjeżdżały w dół. Uciekliśmy w
las, który następnie był przeczesywany pociskami. Z tego wzniesienia zeszliśmy znowu do wioski i
tu chciałem kupić coś do jedzenia, bo od wczorajszego śniadania nie jadłem nic. Był to jednak
daremny trud. Ludzie jakby się namówili, wszędzie słyszało się słowa:
— Nie ma nic, idźcie z Panem Bogiem dalej.
Poczułem do tych ludzi serdeczny żal i poszedłem z tym Panem Bogiem szukać karpieli.
Po południu mieliśmy jeszcze jeden nalot. Samoloty leciały nisko nad drogą, strzelając z broni
maszynowej. Ofiarami tego nalotu były przeważnie konie pociągowe. Widziałem, jak na rozkaz
swoich dowódców żołnierze ściągali do rowu konie i wozy z całą zawartością. Aż przykro było
patrzeć na to. W jednym miejscu w rowie była ułożona duża pryzma artyleryjskich pocisków. Patrząc
na to wszystko rozmyślałem, jak straszna i obrzydliwa jest wojna. Ludzie stają się jak gdyby bestiami
żą
dnymi krwi swoich przeciwników.
Byłem już bardzo zmęczony, więc usiadłem sobie za rowem z myślą, że może nadejdzie kolega
Dratnal. Słońce chyliło się ku zachodowi, a Dratnala wciąż nie mogłem się doczekać. Ale oto zbliżały
się dwa duże działa, każde zaprzężone w czwórkę dobrze utrzymanych koni. Na lufie drugiego działa
siedział Staszek Ługowski. Ogromnie się ucieszyłem, że będę miał chociaż jednego kompanijnego
kolegę. Staszek kiwnął na mnie, wskazując miejsce obok siebie na lufie. Wsiadłem, ale zaraz spędził
nas jakiś sierżant. Staszek miał na szyi dużą lornetę, a u pasa przyczepioną kaburę z pistoletem. Na
zapytanie, skąd to ma, odpowiedział z dumą:
— To moja wojenna zdobycz. Zabrałem zabitemu oficerowi niemieckiemu w czołgu.
Było już zupełnie ciemno, gdy wojsko zatrzymało się przy zakręcie drogi. Żołnierze kładli się na
spoczynek. Udało nam się wreszcie kupić, ale za wygórowaną cenę, chleba i mleka. Potem poszliśmy
do stodoły. Była to pierwsza od jedenastu dni przespana noc. Rano po śniadaniu stanęliśmy nad
Wisłoką, która płynęła tuż obok. Przeprawiano się na drugą stronę w dość oryginalny sposób. Kilku
ż
ołnierzy jeździło na koniach przez rzekę przewożąc innych. Pierwszy pojechał Staszek, a potem ja.
Po drugiej stronie był jeszcze jeden kompanijny kolega, Władek. Obok stał chłopski wóz zaprzężony
w parę wychudzonych koni, a przy nim mizerny chłopina z batem w ręce. Staszek doszedł do niego i
poważnym głosem powiedział:
— Gospodarzu, pojedziecie z nami!
Chłop zamiast powiedzieć: „Pan nie ma prawa zmuszać mnie do tego”, zachował się tak, jakby to
były czasy pańszczyźniane, a on miał przed sobą jaśnie hrabiego. Wymawiał się pokornie, że
przejechał już tyle kilometrów, że chciał już wracać do domu. Staszek znowu powtórzył:
— Gospodarzu, pojedziecie z nami.
— Panie, jo już dwa dni nic nie jadłem i konie też głodne.
— Postaramy się o jedzenie dla was i dla koni.
Chłop podbiegł do przedniego koła i zaczął ręką poruszać szprychy.
— O, widzi pon, koło się rozlatuje.
Na to ja powiedziałem, ze postaramy się o nowe koło (miałem na myśli te wozy leżące w rowach),
a wtedy biedak zaczął nawracać konie. Weszliśmy na wóz i usiedliśmy na plecakach. Ach, cóż to
była za rozkosz dla umęczonych nóg. Błogosławiłem w duszy Staszka i czułem serdeczną
wdzięczność dla tego chłopa, który poświęcał się dla nas. Układałem plan, że wieczorem wspólnie
wynagrodzimy mu ten trud. Martwiło mnie to koło... a tu jak na złość w rowie nie było żadnego wozu
– przepraszam, był jeden, ale wojskowy, o cienkich stalowych osiach.
Ż
ołnierze idący drogą co chwila próbowali wskakiwać na wóz. Staszek spędzał ich krzycząc, że
ten wóz jest przeznaczony pod amunicję. Niewiele to jednak pomagało i trzeba było staczać formalne
bitwy o twierdzę na kółkach. Ponieważ na ręce zrobił mi się ogromny czyrak, owinąłem go
bandażem. Jeden z żołnierzy mający zamiar wskoczyć na wóz, zobaczywszy moją obandażowaną
rękę, zaniechał tego. Strzeliła mi pewna myśl do głowy. Zaproponowałem mianowicie, aby Staszek i
Władek obandażowali się. Po chwili trzech „rannych” jechało na wozie i odtąd mieliśmy spokój.
Z lewej strony szosy stał dwór. Staszek kazał chłopu jechać tam. Dwór był chyba opuszczony
przez właścicieli, no i przez służbę, bo nikogo tam nie widziałem. Natomiast było tu dużo żołnierzy,
którzy buszowali po chlewach, stajniach, kurnikach i spichrzach, biorąc, co popadło. Złapaliśmy dwa
króliki, a Staszek zniósł ze stryszku worek owsa. A więc dotrzymał chłopu słowa... Po zaopatrzeniu
się w mięso i owies ruszyliśmy dalej. W pewnej nędznej wiosce za Baranowem zatrzymaliśmy się,
aby przygotować posiłek. Gdy już wszystko było przygotowane, a w garnkach gotowały się
ziemniaki i mięso, poszedłem oglądnąć to nieszczęsne koło. I wtedy przypomniało mi się, że wiele
przejeżdżających wozów miało między szprychami powplatane powrósła, które na postoju polewano
wodą. Zrobiłem i ja tak samo. Efekt był wspaniały, po dwóch godzinach szprychy już prawie że się
nie ruszały.
A tymczasem wojsko odeszło nas już parę kilometrów, toteż jechaliśmy szybko. W pewnej chwili
zobaczyłem na łące kopki siana. Namówiłem kolegów, abyśmy go trochę przynieśli, bo to i siedzieć
będzie wygodniej, i dla koni żarcie. Rada ta okazała się bardzo szczęśliwa. Podczas znoszenia siana
wojsko znowu oddaliło się trochę i wtedy nadleciało kilkanaście myśliwskich samolotów, które
rozpoczęły ostrzeliwanie. To nie był zwykły przelot; samoloty latały niczym jaskółki tam i z
powrotem. Na wszelki wypadek schroniliśmy się do nowego, ale nie wykończonego murowanego
domu. Gdy samoloty odleciały, ruszyliśmy dalej. Po paru minutach jazdy oczom naszym ukazał się
obraz zgrozy. Z lewej strony szosy na polach leżeli zabici, ranni, konie, których naliczyłem 32 sztuki.
Niektóre były już martwe, z wydętymi brzuchami. Inne wierzgały kopytami i waliły łbami, jakby
chciały się dobić. Do takich podchodzili żołnierze i strzelali im w łeb, skracając cierpienia.
W rowie leżał cywil z przestrzeloną krtanią. Z jego piersi wydobywał się charkot i bulgotanie. Po
pobojowisku chodził jakiś porucznik z obandażowaną głową i wydawał rozkazy, aby znosić rannych
ku drodze. On zarekwirował nasz wóz. Skończyła się przyjemna jazda, no ale ranni byli ważniejsi.
Gdy razem z Władkiem pomagałem ich nosić, Staszek gdzieś się ulotnił. Po chwili wrócił i
powiedział, że tam w przedzie stoją dwie biedki amunicyjne z 20 pp. Wobec tego trafiła się nowa
okazja do dalszej jazdy, oczywiście dzięki sprytnemu Staszkowi. Jazda na biedkach nie była tak
wygodna jak na wozie. Siedziało się jak gdyby na stole, który balansował w takt biegu konia. Plusem
było to, że mogliśmy się posuwać o wiele szybciej od maszerującego wojska, co pozwalało nam na
dostateczne wysypianie się w nocy.
Wieczorem ulokowaliśmy się w dużej stodole. Mieliśmy szczęście, gdyż w domu było
ś
winiobicie. Nie był to jakiś odosobniony wypadek. Rozeszła się bowiem pogłoska, że Niemcy będą
zabierać świnie, a więc kto miał jakąś nierogaciznę – zarzynał, uważając, że w częściach łatwiej
będzie ją schować.
Bardzo wcześnie rano ruszyliśmy dalej. Po paru kilometrach spotkaliśmy kilku żołnierzy z naszej
kompanii. Byliśmy pewni, że niedługo dotrzemy wreszcie do dowództwa. Niestety. W południe
zaczęliśmy odczuwać głód, a tu jak na złość domy były pozamykane i ani żywego ducha.
Prawdopodobnie ludzie z obawy nie tyle przed bitwą, co przed naszym wojskiem kryli się albo
oddalali od drogi zamykając wszystko na dziesięć spustów.
Na jednym podwórku rosła wysoka grusza z drobnymi owocami, które żołnierze strącali
wyrwanymi z płotu kołkami. Poszliśmy. Pech chciał, że nawinął się mały kogucik... Staszek
krzyknął:
— Łapiemy go!
No i złapaliśmy. Nie było w moim zwyczaju przywłaszczać sobie czyjąś własność, ale zbyt wiele
Staszkowi miałem do zawdzięczenia, aby odmówić mu pomocy. Kiedy Staszek scyzorykiem ucinał
ptakowi łebek, zza węgła wyszedł gospodarz i tak strasznie się rozzłościł, jakby chodziło o prosiaka
albo o cielę. Było mi głupio, więc zacząłem go przepraszać, a następnie wyjąłem półtora złotego i
dałem mu (taki kogucik kosztował około 60 groszy), ale i to nie pomogło. Wtedy powiedziałem, że
jak przyjdą Niemcy to zabiorą mu nie tylko kogutka, lecz krowę lub świnię: A przecież my po to
cierpimy głód i poniewierkę, aby do tego nie dopuścić. I tymi słowami uspokoiłem chłopa. Tak się
złożyło, że wieczór zakwaterowaliśmy się w opuszczonym domu i po raz pierwszy przespaliśmy się
na łóżkach.
Muszę zaznaczyć, że ta jazda na biedce zapoczątkowała jak gdyby moją nową, szczęśliwą erę w
tej wojnie. Odpadły bezsenne noce, no i ten ogromnie męczący marsz. Jedynym cieniem był
woźnica... O Boże, a cóż to był za typ. Zawsze ponury, zły i prowokujący do kłótni. Co gorsza,
traktował mnie jak jakieś zło, którego za wszelką cenę należałoby się pozbyć. Ja, zdając sobie sprawę
z tego że jestem jak gdyby na jego łasce, robiłem wszystko, aby go sobie zjednać. Na każdym postoju
pomagałem mu w obsłudze konia. Niewiele to jednak znaczyło. Jedyną pociechą była mi myśl, że już
lada chwila dogonimy nasz pułk i wszystko ułoży się inaczej. Ponieważ drogi stawały się coraz
gorsze, zmuszeni byliśmy iść trochę pieszo, aby ulżyć koniom. Nastręczała się wtedy okazja do
porozmawiania z idącymi, a tematów nie brakowało. Wielu podtrzymywało wiadomość z pierwszych
dni wojny, że Prusy Wschodnie i Gdańsk znajdują się w dalszymi ciągu w rękach Polaków. Mówiono
też, że flota angielska przypłynęła do Gdańska i że armia angielska maszeruje przez Bałkany w
kierunku Polski. Była też pocieszająca nowina, że wojska francuskie wdarły się już bardzo daleko na
tereny III Rzeszy, no i że miasta niemieckie na czele z Berlinem leżą w gruzach. Jeden cywil z
Krakowa opowiadał, że wkraczających do Krakowa Niemców witał chlebem i solą kardynał Sapieha.
Rzecz jasna, że te wiadomości (prócz ostatniej) podnosiły w pewnym stopniu (oczywiście
naiwnych) na duchu. Poważnie myślących zmuszały do głębszych refleksji. No bo jak można było
pogodzić to, że my mamy Prusy i Gdańsk, a Niemcy są już pod Warszawą, o czym dowiedziałem się
już 8 września. Pocieszające było, że już od dwóch dni nie nękały nas samoloty. Zbliżaliśmy się do
Stalowej Woli. Staszek i tu świetnie się orientował w terenie: radził ominąć Rozwadów i przez las na
bliższe udać się do Stalowej Woli. Miało to te dobre strony, że jadąc przez las uwalnialiśmy się od
kurzu i mogliśmy oddychać świeżym i pachnącym sosnową żywicą powietrzem.
Wprost z lasu wjechaliśmy do miasta, którego pięknem byłem wprost oczarowany; szerokie ulice
wybrukowane kamienną kostką, domy kilkupiętrowe, równiutkie jak pod sznur, o dużych weneckich
oknach; te, oświetlone porannymi promieniami słońca, błyszczały, robiąc wrażenie, że domy nie z
cegły, ale ze szkła były zbudowane. Czyżby spełniała się wizja starego Baryki z Przedwiośnia!
Jak wiemy, Stalowa Wola była jednym z kilku ośrodków przemysłowych pod wspólną nazwą
COP (Centralny Okręg Przemysłowy). Zlokalizowanie tego przemysłu było bardzo mądrze
pomyślane, dawało bowiem – na wypadek wojny – gwarancję zaopatrywania armii z zaplecza.
Zatrzymaliśmy się tu, aby napoić konie, a ja wykorzystałem postój na rozmowę z mieszkańcem
miasta. Dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy, między innymi, że wszystkim wiedzie się tu
dobrze i że stale jest zapotrzebowanie na robotników i fachowców z różnych branż. Kiedy tak
rozmawialiśmy, nad miastem ukazał się niemiecki samolot, który został natychmiast przepędzony
przez artylerię przeciwlotniczą.
Przejeżdżając przez miasteczko Nisko zostaliśmy poinformowani, że w jednej piekarni wydają
mąkę dla żołnierzy (po 1 kg). Natychmiast zeskoczyłem z biedki i pobiegłem do kolejki. Nie stałem
długo, bowiem koledzy zabrali z sieni worek z resztką mąki, której było około 8 kg.
Po przejechaniu Sanu drogi były jeszcze możliwe, ale dalej zmieniły się nie do poznania. To nie
drogi, ale jakieś wąwozy wypełnione piachem. Toteż zmuszeni byliśmy iść pieszo. Tu właśnie, na
tym odcinku, żołnierze podawali sobie z rąk do rąk ulotki, na których wypisane były pewne
komunikaty. Zapamiętałem z nich trzy, a mianowicie: 1. z powodu zagrożenia stolicy rząd przeniósł
się do Łucka; 2. połączone armie „Poznań” i „Pomorze” rozpoczęły wielką ofensywę w kierunku
północno-zachodnim; 3. marszałek Polski Rydz-Śmigły objął osobiście dowództwo frontu
południowo-wschodniego.
Pod wieczór wojsko zatrzymało się przed jakąś wioską. Z tyłu podeszła kompania z 20 pp., ale z
innego batalionu. Mieli kuchnię i dwa wozy przykuchenne. Postanowiłem spróbować szczęścia.
Doszedłem do dowódcy i oznajmiłem, że jesteśmy rozbitkami również z 20 pp. i czy nie moglibyśmy
otrzymać jakiegoś posiłku. Porucznik skinął głową w stroną wozów i powiedział:
— Idźcie i weźcie!
Wtedy ja powiedziałem:
— Ponieważ widzę, że pan sobie zakpił ze mnie, pozwolę sobie zwrócić uwagę, że żołnierz na
wojnie ma nie tylko obowiązki, ale i prawa!
I dziwna rzecz. Inny oficer w takiej sytuacji zwymyślałby takimi słowami jak: „stul pysk”, i
jeszcze złapałby za kaburę, a ten – jakby zrozumiał, że popełnił nietakt – łagodnym głosem
powiedział:
— Słuchajcie, strzelec, my sami jesteśmy głodni. Weźcie kolegów i ukopcie ziemniaków, to w tej
wiosce ugotujemy jakąś zupę.
Poszliśmy. Z miękkiej, piaszczystej ziemi wygrzebywaliśmy ziemniaki nie większe od włoskich
orzechów. Nic z tego jednak nie wyszło, bo wojsko ruszyło dalej, skręcając między domostwa. My
również zakwaterowaliśmy się w jednym domu, aby z kupionej mąki przyrządzić kolację. I tu
okazało się, że Władek był niezłym kucharzem: z mąki ugotował coś w rodzaju zacierki. Następnie
zrobił na nieckach ciasto, które rozgniatał na gorącej blasze, piekąc okrągłe placki.
Rano ruszyliśmy dalej. Kompanii z Dwudziestki już nie było i nigdy już jej nie spotkaliśmy.
BOMBARDOWANIE JANOWA I FRAMPOLA
Około południa byliśmy już przed Janowem Lubelskim. Tu wojsko z niewiadomych powodów
zatrzymało się. Ponieważ na szosie był straszliwy kurz, więc zszedłem z szosy do lasu, aby tu
odetchnąć świeżym powietrzem. Ledwie usiadłem pod drzewem, gdy usłyszałem z tyłu stukanie, a
po chwili kłąb pyłu przesunął się ku mnie. Byłem tak tym zdenerwowany, że krzyknąłem:
— A cóż tam za idiota tak kurzy?
Okazało się, że to jakiś starszy już wiekiem major siedząc pod drzewem dla zabawki uderzał laską
w mały świerk pokryty pyłem. Przeprosiłem go, a on na to:
— Nie szkodzi! Wiecie, strzelec, że na tej wojnie to już człowiek sam nie wie, co robi...
Pisząc o tym lesie janowskim nie od rzeczy będzie wspomnieć o bardzo tragicznym wydarzeniu,
które później opowiedział mi kolega z 12 pp. Pewien oficer, który tu był ze swoją kompanią, pod
wpływem depresji psychicznej zastrzelił trzech żołnierzy za rzekome szpiegostwo. Widząc to jakiś
major zastrzelił tego oficera (oficera tego znałem osobiście).
Janów był już częściowo zbombardowany. W rynku była studnia, przy której żołnierze poili konie.
Jeden oficer, którego zapytałem o 20 pp., poradził mi, abym udał się do urzędującego tu sztabu
wojskowego. Poszedłem. Przyjął mnie pułkownik, który od razu zaznaczył, żeby nie pytać o pułk,
tylko o dywizję, bo pułki jako takie już prawie nie istnieją.
— Szósta — powiedziałem.
— A więc szósta i jeszcze jakaś inna — nie pamiętam — podążały w kierunku Zamościa. Kiedy
pułkownik się dowiedział, że mamy dwie biedki, poradził, żebyśmy sobie skrócili drogę, i na mapie
pokazał mi ten skrót.
Byłem wprost zaskoczony uprzejmością sztabowca. Rozmawiał ze mną jak równy z równym, albo
inaczej – jak obywatel z obywatelem, których łączyła wspólna sprawa: obrona zagrożonej Ojczyzny.
On rozumiał, że do obrony kraju musi być żołnierz i o niego musi się dbać.
Głód, zmęczenie, niewysypianie się, brud, a nawet choroby (przeważnie przewodu pokarmowego)
powodowały wykruszanie się żołnierzy – głównie rezerwistów, którzy wyszli już z żołnierskiej
zaprawy. Im dalej na wschód, tym mniej widziało się żołnierzy, a coraz więcej oficerów. Ci nie
wykruszali się, bo byli w lepszych warunkach. Mieli ułatwiony dostęp do prowiantów wojskowych, a
jeżeli takich już zabrakło, to łatwiej mogli coś kupić niż żołnierze. Wyżsi stopniem oficerowie radzili
sobie w ten sposób, że zajeżdżali do dworów lub na plebanie i tu otrzymywali nie tylko znakomite
jedzenie, ale wyborne alkohole.
Powróciwszy od pułkownika powiedziałem kolegom, że mam informacje o naszej jednostce, i
przynaglałem do odjazdu.
Tuż za Janowem było dość duże wzniesienie, toteż jechaliśmy wolno. Koło drogi rosły małe,
poobcinane na wiosnę drzewka, wyglądające jak pęczki naci. Nie było tu osłony przed słońcem, które
przygrzewało dość mocno, ani przed lotnikiem. I wtedy na niebie pojawiła się duża eskadra
niemieckich samolotów. Usłyszeliśmy charakterystyczny gwizd, a potem zobaczyliśmy fontanny
dymu, desek i cegieł. Niemcy zrzucali bomby w pewnych odstępach czasu, seriami. Mimo
wzniesienia jechaliśmy dość szybko, aby oddalić się od tego piekła. Zjeżdżaliśmy już w dół, gdy
usłyszeliśmy tętent kopyt końskich. Na horyzoncie ukazało się kilkadziesiąt pędzących od strony
Janowa koni. Niektóre były osiodłane, ciągnęły ze sobą kawałki dyszli, przodków od wozów oraz
fruwających postronków. Staszek zeskoczył z biedki i zawołał:
— Chłopaki, łapiemy konie!
Mówiąc to wybiegł naprzeciw samotnie pędzącego konia krzycząc i wymachując rękami. Koń
zarył kopytami w ziemię, ale nie zdążył zawrócić, i Staszek złapał go za uzdę. Ja również wybiegłem
naprzeciw dwóm sprzężonym koniom, ale te nie tylko nie zatrzymały się, ale mnie wprost
przeskoczyły. Inne biegły zbyt daleko albo już przebiegły. A więc tylko Ługowskiemu udało się. On
miał chyba zmowę z diabłem – wszystko mu wychodziło. Koń ten był własnością jakiegoś oficera, o
czym świadczyły mapnik i torba. Teraz Staszek wyglądał jak prawdziwy oficer. Miał konia, lornetkę
i pistolet.
Słońce było już nad zachodem, kiedy przejeżdżaliśmy przez Frampol, miasteczko – jak zresztą i
wiele innych – bardzo nędzne i brudne, z małymi domkami, przeważnie drewnianymi i pokrytymi
zbutwiałymi gontami, na których zielenił się mech. Przed jednym z takich domów stał stary wysoki
Ż
yd ubrany w czarny chałat. Na głowie miał czapkę podobną do rondelka z daszkiem. Żyd patrzył na
idące wojsko jakimś dziwnie ponurym wzrokiem. Co myślał? Może miał żal, że to polskie wojsko
wycofuje się, zostawiając ich, Żydów, na pastwę Hitlera?
Dziwny zbieg okoliczności sprawił, że wszystko powtórzyło się tak jak w Janowie. Za
miasteczkiem też było wzniesienie. Z tego samego kierunku nadleciały samoloty bombardując
miasteczko. Różnica polegała tylko na tym, że tu samoloty obniżyły się ostrzeliwując nasze wojsko.
Jeden z nich szczególnie upodobał sobie nas i latał wkoło drogi strzelając – na szczęście bez skutku.
Ze wzgórza widać było doskonale płonące miasto. W górze utworzyła się ogromna kłębiasta chmura
dymu.
STRASZNA WIADOMOŚĆ
Właścicielem gospodarstwa, które obraliśmy sobie za kwaterę, był młody, liczący około
trzydziestu lat mężczyzna. On wskazał nam miejsce do spania oraz szopę dla koni. W pewnej chwili
podszedł do mnie i charakterystycznym dla wschodnich terenów dialektem zapytał:
— Panie, ta co to jest do choliery, że to polskie wojsko tak ucieka i ucieka?
To, że on powiedział „polskie wojsko”, a nie „nasze wojsko”, dało mi do zrozumienia, że mam do
czynienia z Ukraińcem. Wobec tego, chcąc ratować honor wojska polskiego, powiedziałem, że to nie
jest żadna ucieczka tylko przegrupowanie armii i że z tych terenów nastąpi przeciwuderzenie. Wtedy
on przybliżył się do mnie i przyciszonym głosem powiedział:
— A czy pan wie, że Rosja wkracza w granice Polski?
— Dziwię się, że dopiero teraz — powiedziałem — przecież nasz dowódca już czwartego
września mówił, że Rosja jest w stanie wojny z Niemcami.
— Ta panie! Ta co pan bredzi! W jakim stanie wojny — mówił podnieconym głosem Ukrainiec.
— Przyjdź pan do mnie, zaraz będzie w radiu audycja.
To już mi wystarczyło. Poczułem się strasznie znużony, a że właśnie przez podwórko przechodził
mój woźnica, poprosiłem go, aby powiadomił kolegów, że nie będę brał udziału w przygotowaniu
kolacji ani nie będę jadł, gdyż czuję się źle i idę spać. Co prawda, to po wczorajszej kolacji czułem
przez cały dzień bóle brzucha, ale nie tylko dlatego chciałem się położyć... Chciałem po prostu we
ś
nie szukać ukojenia w cierpieniach, jakie zadały mi uzyskane wiadomości. W głowie huczało mi od
nawału myśli. Co to wszystko ma znaczyć? Nie mogłem spać tej nocy. Rano czułem się jak zdjęty z
krzyża.
Ruszyliśmy kierunku Szczebrzeszyna, szlakiem wyznaczonym przez pułkownika z Janowa.
Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że wojsko nie maszeruje w stronę Zamościa, do
którego było jeszcze około 25 kilometrów, lecz kieruje się na północ, w stronę Lublina (pod
Zamościem byli już Niemcy). Dzień ten zszedł nam bez ważniejszych wydarzeń.
Jeszcze przed zachodem słońca zjechaliśmy z drogi, udając się w kierunku dość dużego
gospodarstwa. Właścicielka, młoda, tęga kobieta, której mąż był również na wojnie, wskazała
miejsce dla koni w dużej stajni, w której było czternaście krów. Poprosiliśmy gosposię, aby sprzedała
nam mleka i chleba. Przyniosła pięć kubków mleka i pięć kromek chleba. Mimo iż było to bogate
gospodarstwo, zewsząd wyzierały prymityw i niechlujstwo. Stół i ławki przybite do kołków wbitych
w klepisko, zamiast drzwi do drugiej izby – zawieszony jakiś brudny łach. Strasznie dużo much
latało, tak że przy jedzeniu bez przerwy machaliśmy rękami, bo inaczej na garnuszkach tworzył się
czarny ruszający się kołnierz.
Po zjedzeniu zapytałem, ile się należy za mleko i chleb. I o dziwo! usłyszałem:
— Ta ile łaska.
To słowo „ile łaska” było używane w dawnej Polsce przez biedotę, aby tym sposobem uzyskać od
bogatego większą zapłatę za jakąś drobną przysługę czy rzecz. Czternaście krów i „ile łaska...”
Wyjąłem ostatnią już złotówkę i położyłem na stole. To samo uczynili i koledzy.
Następny dzień był dla mnie pechowy, a nawet można powiedzieć tragiczny. Zaczęło się od
biegunki. Co pewien czas zatrzymywałem woźnicę, abym mógł odejść na stronę. W pewnym
momencie, ponieważ nie znalazłem w pobliżu ustronnego miejsca, a tu jak na złość oprócz wojska
szli i jechali cywile – w tym kobiety i dzieci – nie pozostawało mi nic innego, jak odejść w kierunku
wielkiej plantacji tytoniu. Przy okazji oglądnąłem te nie znane mi rośliny, wyższe ode mnie, o
wielkich pożółkłych już liściach. Nie miałem w sobie żyłki kupieckiej, bo trzeba było narwać tych
liści, a potem zamienić je na chleb. Tak robili inni. Nie przypuszczałem, że po powrocie do
towarzyszy spotka mnie przykrość. Woźnica zaczął mi wymyślać, nie szczędząc nawet obelżywych
słów. Między innymi groził, że jak się to jeszcze raz powtórzy, zrzuci mój plecak i karabin. Tego było
już za wiele. Postanowiłem rozciąć ten dawno już ropiejący wrzód... Powiedziałem:
— Słuchajcie, strzelec...
To nagłe przejście z „ty” na „wy” było dla niego jakimś zaskoczeniem. Bąknął:
— A bo co?
— Przyjmijcie do wiadomości, że ja nie jestem taki sobie zwykły strzelec czynnej służby jak wy,
ale jestem podoficerem rezerwy. Po drugie, ani koń, ani biedka nie są waszą własnością, lecz pułku,
do którego i ja należę, i jeżeli korzystam z tego środka lokomocji, to nie dla wygody, lecz po to, aby
jak najszybciej dołączyć do pułku i dalej walczyć w obronie Ojczyzny.
Woźnica mruknął coś pod nosem i pojechaliśmy. Zdawałem sobie sprawę, że to „rozładowanie”
pogorszyło jeszcze bardziej moją sytuację i że ten zły woźnica może spełnić swoje pogróżki...
Postanowiłem być ostrożny.
Dojechaliśmy do pierwszej biedki i wtedy poprosiłem Staszka, abyśmy się zatrzymali na chwilę...
Staszek powiedział, że zjadą w dół, staną na skraju wioski, by poszukać czegoś do jedzenia, a ja tam
dołączę. I odjechali. Ja tymczasem zrobiłem bardzo przykre odkrycie: nie miałem takiej sobie
zwykłej biegunki, lecz czerwonkę, którą przechodziłem już raz, w 1923 roku. Krew i śluz oraz
podwyższona temperatura świadczyły o tym wymownie. Ogromnie byłem tym przygnębiony. A więc
nie zginę od kuli, ale przyjdzie mi skonać gdzieś w rowie albo w jakiejś stodole. Postanowiłem
jednak nie zdradzać kolegom swojego stanu.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po przyjściu na umówione miejsce nie zastałem nikogo.
Poszedłem dalej, gdzie stało kilka furmanek, ale tam też kolegów nie było. Czyżby ten mój woźnica
namówił resztę towarzystwa, aby mnie zostawić? No, ale przecież między nimi był Staszek
Ługowski, z którym łączyły mnie dość przyjazne stosunki. Staszek jednak oprócz wielu zalet, o
których pisałem, miał jedną wadę: pozbawiony był sentymentów. Dał tego dowody zmuszając do
jazdy chłopa, choć nie miał do tego prawa...
Droga z wioski prowadziła na wzniesienie, więc wszystkie pojazdy jechały powoli. Postanowiłem
biec, aby – jeżeli towarzysze odjechali – dogonić ich. Niestety po trzech kilometrach byłem już tak
zmęczony, że zaniechałem pościgu i usiadłem pod stodołą tuż za rowem. Na wprost, gdzieś w rejonie
Kraśnika, toczyła się bitwa. Słychać było kanonadę artyleryjską. Przed stodołą zatrzymał się jadący
na koniu major B. z 12 pułku, odwrócił głowę i patrzył w kierunku, skąd dochodziły odgłosy walki.
Znałem go tylko z widzenia. Uchodził za wielkiego despotę. Postanowiłem zapytać go o 20 pułk. Dał
mi ordynarną odpowiedź: „Całuj psa w d...”, i pojechał dalej. Pytałem żołnierzy, czy to ich dowódca.
Nikt go jednak nie znał. A więc ten wyglancowany dowódca zdążył już pogubić swoje wojsko.
A tymczasem niebo zaczęło się chmurzyć i powiał lekki wiatr. Odczułem dość silne dreszcze.
Byłem ogromnie przygnębiony swymi przeżyciami. Zacząłem się zastanawiać, co robić dalej. I
wtedy zobaczyłem nadjeżdżające biedki i Staszka na koniu. Staszek tłumaczył się, że na kraju wsi
domy były pozamykane, więc pojechali dalej, później jednak wrócili ku drodze, ale mnie już nie
zastali. Ile było w tym prawdy? Nie wiem. Ważne było to, że miałem swój karabin, no i plecak.
Ponieważ, zaczęło już kropić, wojsko w pośpiechu lokowało się w stodołach, czesząc palcami ze
snopków owies dla koni. Na polu szumiał deszcz, a ciemności rozjaśniały błyskawice. Żołnierze już
spali, gdy poprzez uchylone drzwi ktoś zawołał:
— Chłopaki, zupa jest!
Nikt jednak nie wyszedł. Ja, mimo że w tym dniu nie jadłem nic, nie odczuwałem głodu; ale
uświadomiwszy sobie, że gorący posiłek może przynieść mi ulgę, poszedłem. Na drodze stała
kuchnia, pod którą tliły się szczapy drzewa. Sam się obsłużyłem nalewając warzechą gorącej
kaszanej zupy. Po zjedzeniu poczułem się lepiej.
LUBLIN
Ulewny wieczorny deszcz oczyścił i odświeżył nareszcie powietrze, nic też dziwnego, że spaliśmy
kamiennym snem około jedenastu godzin.
Słońce już świeciło i ogrzewało zmokniętą ziemię, która parując wydzielała nieprzyjemny zapach.
Wojsko, z którym zakwaterowaliśmy się, już odmaszerowało, zostawiając ślady na stratowanym oraz
zdeptanym błocie, no i... konia. Koń był tak strasznie wychudzony i pokaleczony, że naprawdę litość
brała patrzeć na niego. Chłop wyszedłszy z domu od razu zawołał, że nam się koń odwiązał. Już
miałem powiedzieć, że to obcy, ale uprzedził mnie Staszek mówiąc, że to nasz, i poprosił gospodarza
o kawałek sznura bo koń – jak się to mówi, był zupełnie goły. „Na cóż jemu może się przydać taki
zdechlak?” – pomyślałem sobie. Staszek jednak wiedział, co robi. W drodze do Lublina sprzedał
konia przygodnemu handlarzowi za 25 zł i dał każdemu z nas po 5 złotych. A więc dzięki temu
znowu miałem trochę pieniędzy.
Zaraz po przybyciu do Lublina Staszek radził, abyśmy pojechali do cukrowni zaopatrzyć się – o ile
to będzie możliwe – w cukier. Cukrownia była jednak zamknięta na dziesięć spustów. Łaskawszy
okazał się browar, do którego pojechaliśmy również na propozycję Staszka (on zawsze wiedział,
gdzie co jest). Tu piwo lało się strumieniem. Po ugaszeniu pragnienia i zabraniu paru butelek na
drogę ruszyliśmy w ślad za maszerującymi wojskiem. Po chwili zatrzymaliśmy się, gdyż Staszek
chciał się ogolić u fryzjera.
Korzystając z wolnej chwili zapytałem jednego przechodnia, gdzie mógłbym kupić białego
chleba.
— Nigdzie — odpowiedział — ale ja mogę panu odsprzedać.
Zaprowadził mnie do swojego mieszkania w suterynie i ugościł chlebem z masłem i sardynkami.
Następnie wyjął jakąś dużą nietypową butelkę i nalewając do szklanki zapytał:
— Napije się pan?
— Bardzo chętnie – odpowiedziałem i duszkiem wypiłem pół szklanki... spirytusu.
Omal nie przypłaciłem tego życiem. Nie mogłem złapać tchu, otwierając i zamykając usta jak
wyjęta z wody ryba. Dopiero kanapka z sardynką pomogła. Potem wypiłem jeszcze drugie pół
szklanki, ale już rozcieńczonej. O skutkach nie trzeba mówić. Świat stał się jakiś różowy, a gościnny
lublinianin serdecznym bratem. Kto wie jak długo bym jeszcze siedział, ale świadomość, że koledzy
czekają, przerwała nasze serdeczne rozmowy. Za bochenek chleba zapłaciłem złotego. Wyszedłem
na ulicę zataczając się trochę. Akuratnie przejeżdżał wojskowy wóz pełny komiśniaka. Nie
namyślając się zabrałem jeden bochenek. Pijanemu wszystko ujdzie, a zresztą już prawie dziesięć dni
ż
ywiłem się za własne pieniądze.
Nie znałem Lublina trudno mi określić, w jakiej dzielnicy i na jakiej ulicy zatrzymaliśmy się. Był
tam budynek – o ile się nie mylę – dawnego towarzystwa gimnastycznego „Sokół”. Tu właśnie
organizowano nowe oddziały. Żeby nie być traktowany jak zwykły żołnierz, wyjaśniłem oficerowi
przyczyną mojej samodegradacji, za co otrzymałem pochwałę. Przydzielono mi niekompletną
drużynę, bo składającą się z trzynastu strzelców i jednego starszego strzelca. Naszą kompanię
zakwaterowano na pierwszym piętrze w dużej gimnastycznej sali. W rogu znajdowała się duża sterta
makulatury, którą kazałem rozścielić do spania. Przy tej pracy pomagali nam harcerze i harcerki.
Jedna z nich właśnie przyniosła mi tasiemkę na dystynkcje.
Gdy już mieliśmy wszystko przygotowane do spania, podszedł do mnie jeden z żołnierzy i
nieśmiało zapytał czy dostaniemy coś do jedzenia. Udałem się do dowódcy, ale ten powiedział, że
jest tylko kawa, a chleb będzie wydawany jutro. Żal mi było tych wygłodniałych chłopaczków, więc
powiedziałem, aby sobie przynieśli kawę, a ja tymczasem rozłożyłem na parapecie okna papier i
pokrajałem biały i czarny chleb, który miałem ze sobą – na czternaście części. Nie było tego za wiele,
ale mogło choć częściowo niwelować uczucie głodu.
Kiedy żołnierze zaczęli się układać do snu na tym posłaniu z makulatury, przyszedł dowódca
plutonu i powiedział, że nasza drużyna pójdzie na patrol. No cóż! Zrobiłem zbiórkę i zameldowałem.
Wtedy oficer osobiście odliczył dwunastu żołnierzy, w tym starszego strzelca, którego mianował
dowódcą patrolu, kazał im się zameldować u dowódcy na dole. Mnie wezwano do pobrania tytoniu
machorkowego dla drużyny (jedna paczka na trzech).
Byłem już przyzwyczajony przesypiać noce do wschodu słońca, a nieraz i dłużej. Tu jednak
przebudziłem się bardzo wcześnie. Za oknem robił się blady świt. I wtedy szyby zadrżały od huku.
Gdzieś bardzo blisko strzelały działa. Wszczęto alarm. Zbiegliśmy po schodach w dół, a następnie
przed budynek. Teraz dopiero zauważyłem, że reszta mojej drużyny nie wróciła z patrolu. Co się z
nią mogło stać? Czyżby dostali się do niewoli? A może byli tak niesumienni, że zamiast patrolować
po prostu poszli gdzieś spać?
Robił się dzień. Zaświeciło słońce. Gdzieś z tyłu słychać było odgłosy walki. Obok ulicą pędziły
zaprzężone w konie dwa polskie działa (polówki). Powożący śmigali batami, trwożnie oglądając się
do tyłu. Dziwna rzecz, że zapowiedziane wczoraj wydawanie chleba nie odbyło się, mimo że było na
to dosyć czasu. Około dziewiątej zaczęło się nareszcie coś dziać. Zarządzono zbiórki w kompaniach,
a następnie ruszyliśmy, ale nie w stronę, skąd dochodziły odgłosy walki; lecz w bok. Kompanie
maszerowały równolegle wylotowymi ulicami w kierunku szpitala, przed którym był duży ogród
otoczony siatką.
Kiedy dotarliśmy do wolnej od drzew i domów przestrzeni, zobaczyłem w dali unoszące się w
górę kłęby czarnego dymu. Po chwili zaczęliśmy wchodzić do ogrodu. Nasz pluton wszedł jako
pierwszy i od razu zaczął się posuwać lewą stroną ku budynkom, wykorzystując oczywiście zasłony z
drzew i krzewów. Pozostałe oddziały zostały jednak zauważone przez Niemców i silnym ogniem
przyduszone do ziemi. Natarcie utknęło w miejscu. Ścieżką od szpitala szedł w naszą stronę Staszek
Ługowski. Na piersiach miał lornetkę zawieszoną na szyi (Staszek pełnił funkcję kaprala
obserwatora). Wyjaśnił nam, że w szpitalu zamknęło się kilkunastu Niemców i strzelają z karabinów
maszynowych, poustawianych na stołach w głębi sal. Po odejściu Staszka nadjechał od bramy nasz
motocyklista i gdy był tuż obok, dostał serię, aż szprychy zadźwięczały. Motocyklista porzucił motor
i schronił się do nas. Wtedy Niemcy rozpoczęli czesanie krzewów. Sytuacja była bardzo groźna,
choćby z tego względu, że grunt w ogrodzie był kamienisty i nie można się było tam okopać.
Teraz dopiero zauważyłem, jak bardzo tchórzliwego mamy dowódcę. Był nim podchorąży w
stopniu plutonowego. Omal nie płakał ze strachu jak dziecko. Kazał rozwalić ogrodzenie, a gdy to nie
zdało egzaminu, biec za sobą w stronę wyjścia, a potem w stronę Lublina. W powietrzu fruwały
zwęglone papierki, co widząc podchorąży ostrzegał nas przed dotykaniem ich, gdyż – jak twierdził –
były to chemiczne środki bojowe.
Z przeciwnej strony nadszedł major, który był dowódcą tego batalionu, i krzyknął:
— A wy dokąd?! To ja wydałem rozkaz ostrzelania szpitala, abyście mogli tam dojść, a wy co!
Marsz powrotem!
Zawróciliśmy. Właśnie w tej chwili rozpoczęło się to ostrzeliwanie. Cały budynek okrył się pyłem
kruszącego się tynku, na dachu zaś pozostało tylko kilka dachówek. Szpital został zdobyty.
Przyduszeni tym zmasowanym ogniem Niemcy nie byli w stanie zatrzymać pędzących żołnierzy,
którzy następnie wywalili bramę i wdarli się do środka. Z jednej z sal na drugim piętrze wybiegł
niemiecki kapral, krzycząc „halt”! Ale nie zdążył odbezpieczyć wyrwanego zza cholewy granatu, bo
jeden z naszych strzelił do niego z dołu, trafiając go pod brodę. Pocisk wyszedł przez hełm,
wyrywając charakterystyczny zakręcony listek. Inni Niemcy wyszli z sal z podniesionymi rękami, i
odprowadzono ich do dowództwa. Przez chwilę przyglądałem się zabitemu. Było to tęgie rude
chłopisko o pucołowatej twarzy. Opasany polskim pasem, także i buty miał polskie, czułem żal do
tego tchórzliwego podchorążaka, że uciekł z ogrodu, bo gdyby nie to, to my bylibyśmy zdobywcami
szpitala.
Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej do natarcia. Droga jednak nie była łatwa. Jak to zwykle na
przedmieściach, pełno tu było jednorodzinnych domków z ogródkami okolonymi parkanami z desek
albo siatką. Jeśli chodzi o parkany, to przy przechodzeniu nie przedstawiały większej trudności –
jedno uderzenie kolbą i już przejście było. Gorzej z siatkami. Te trzeba było przełazić. Trud jednak
nagrodzony był przez obfitość pomidorów, jabłek, gruszek. Dużo miały witamin, ale bardzo mało
kalorii. Mimo że nie widzieliśmy Niemców, pociski bzykały bez przerwy.
W pewnym miejscu natrafiłem na otwór w parkanie, za którym leżała na ziemi duża zabita gęś,
oskubana, oraz zawinięte w pergamin masło. Masło schowałem do chlebaka, ale gęś wprawiła mnie
w zakłopotanie. Co robić? Gdybym chociaż miał nóż, tobym odkroił uda i skrzydła – ale całą gęś
nieść w ręce, i to w natarciu. Jakiś dziwny zbieg okoliczności czy Opatrzność Boża podsunęły mnie
głodnemu mięso, a ja nie skorzystałem, czego później bardzo żałowałem.
Podczas tego natarcia byliśmy ostrzeliwani. Po chwili wyszliśmy na otwarty teren. Z prawej
strony kończył się palić jakiś budynek koszarowy czy magazyn – kupa zgliszcz przykryta poskręcaną
i czerwoną od żaru blachą. Na wprost widać było równe rolnicze tereny. W odległości około pięciuset
metrów stało kilku Niemców. Jeden z żołnierzy podczołgał się z erkaemem za mały kopczyk,
wycelował, a następnie puścił serię. Grupkę Niemców jakby kosą ściął.
Ż
ołnierze, którzy brali udział w natarciu, zaczęli się grupować na obszernym placu. Co będzie
dalej? Moim zdaniem powinniśmy ścigać dalej nieprzyjaciela albo – ze względu na zapadający
zmierzch – umocnić zdobyte pozycje, okopać się i wystawić placówki oraz czujki. Nie stało się
jednak ani tak, ani tak, ale po prostu szykowano się do odmarszu z powrotem. Początkowo byłem tym
zgorszony, ale później przekonałem się, że była to konieczność. Z prawej strony i nieco w tyle w górę
wytryskiwały białe rakiety, a więc groziło nam oskrzydlenie. Przed koszarami na placu leżało bardzo
dużo porozrzucanych karabinów. Aż żal było patrzeć, jak pokrywają się wilgocią od padającego
drobnego deszczu. Zacząłem zbierać te karabiny wieszając pięć na jednym ramieniu, a pięć na
drugim, z myślą oczywiście, że wrzucę na jakiś wóz. Ale wozu nie było, więc niosłem, dopóki się nie
zmęczyłem, następnie podstawiłem je chłopu pod ścianą domu, z myślą, że on je schowa, a później
być może przydadzą się.
Było już ciemnawo, kiedy z niewiadomych przyczyn zatrzymaliśmy się na szosie. Przed domem
obok drogi stał pejsaty Żyd i kciukiem lewej ręki dyskretnie wskazywał na szopę. Dowódca
kompanii nie zareagował na te tajemnicze znaki. Prawdopodobnie krył się tam jakiś Niemiec.
Następnie ruszyliśmy przez Lublin, w którym panowały egipskie ciemności. Na ulicach były pustki.
Po wyjściu z miasta zauważyliśmy łuny, i to prawie naokoło. Było już bardzo późno, gdy w pewnej
wiosce zatrzymaliśmy się na odpoczynek. Czułem straszny głód. Żałowałem, że nie zabrałem tej
gęsi, którą można by było upiec. Położyłem się spać z uczuciem głodu, no i serdecznego żalu do
dowódców, że nie zatroszczyli się o jakikolwiek posiłek dla żołnierzy. Tyle dni marzyłem o tym, aby
wreszcie włączyć się do jakiegoś oddziału, by móc walczyć i oczywiście korzystać kuchni. Niestety!
Kazano nam walczyć o głodzie.
Bardzo wcześnie rano ruszyliśmy w kierunku rzeki Wieprz. I tu zatrzymałem się na moście, aby
przyglądnąć się tej rzece, która – jak wiedziałem – nie wypływa, jak inne, z Karpat. Toteż była jakaś
inna od tamtych. Rzeki karpackie cechuje nierównomierność, pełno w nich zakrętów, rozlewisk,
płycizn lub głębin. Natomiast Wieprz płynął prostym i jakby sztucznie zrobionym korytem, z
wybrukowanym kamieniami dnem, które powodowały drobne równomierne falki. Wodę miał tak
czystą, że na dużej głębokości można było obserwować pływające ryby, a przy tym miała ona jak
gdyby sinawy kolor. Wieprz podobny był do rzek syberyjskich, które opisywał w swojej książce
Sieroszewski.
Tuż za rzeką na niewielkim wzniesieniu znajdowało się miasteczko Łęczna. Przed miasteczkiem
obstąpiła mnie gromadka żydowskich dzieci pytając, czy mam do sprzedania tytoń. Owszem, mam
dwie paczki, ale chcę w zamian za to chleb. Wtedy te Żydziaki jakby na komendę zaczęły wołać:
— Ny, panie! Skąd my mamy chleb, my nie mamy żaden chleb! My panu damy pieniędzy, a pan
sze kupi w Łęcznej. Tam jest dużo chleb.
No i dałem się nabrać tym żydowskim hultajom. W Łęcznej poinformowano mnie, że nie kupię
nigdzie ani grama chleba.
Poszedłem jednak do żydowskiej piekarni w nadziei, że może tam uda mi się – przepłacając –
kupić coś. W piekarni było kilku żołnierzy, którzy myszkowali po wszystkich zakamarkach w
nadziei, że uda im się znaleźć chleb lub mąkę. Piekarz, młody Żyd, liczący około 35 lat, przyglądał
się temu z drwiącym uśmieszkiem, pewny, że nic nie znajdą. Odwołałem go na bok, proponując mu
pięć złotych za bochenek chleba. Żyd w sposób dość grzeczny odpowiedział:
— Panie sianowny, ja ni mam żaden chleb! Widzi pan, że szukają i nie znajdują.
Wtedy ja, wpychając mu do ręki pięć złotych, poprosiłem, aby postarał się o kawałek chleba. Żyd
przez moment jakby się zastanawiał, ale żydowska przezorność wzięła górę i udając
zdenerwowanego zaczął krzyczeć:
— Co mi pan zawhaca głowi! Daj mi pan spokój! Ja ni mam żaden chlib! Idź pan w sto diabli.
Inny na moim miejscu zwymyślałby Żyda, a może nawet znieważył go czynnie, ale ja, czując
straszny żal, z wrodzonym u mnie spokojem wypowiedziałem straszne i kto wie czy nie prorocze
słowa:
— Przyjdzie czas, że pan i pańskie dzieci będziecie cierpieli głód, a gdy wam nikt nie poda
kawałka chleba, niech pan sobie przypomni, że i pan też nie podał głodnemu.
Zrezygnowany wyszedłem na rynek, ogromnie przygnębiony, nie wiedząc, co robić, aby się choć
trochę posilić, i wtedy podeszła do mnie mała mizerna wiejska kobieta prosząc, abym kupił dla niej
kawałek mydła w sklepie, bo sprzedają tylko dla wojska. Wziąłem od niej pieniądze, stanąłem w
kolejce i po chwili wręczyłem jej kawał mydła i resztę. Babina z wdzięczności sięgnęła ręką pod
chustę wręczając mi spory kawał chleba. Gdybym w normalnym czasie wygrał na loterii milion, nie
wiem, czy byłbym tak szczęśliwy, jak wtedy. Usiadłem na plecaku na samym środku rynku, rwałem
rękami chleb maczając go w rozmiękłym maśle, które wczoraj znalazłem w lubelskim ogródku. W
miarę spożywania tego śniadania ogarniało mnie jakieś błogie uczucie, świat stawał się różowy,
nawet słońce, które było zakryte chmurami, wychyliło się zza nich, przesyłając mi jakby na deser
swoje ciepłe ożywcie promienie. Wzmocniony, ruszyłem w dalszą drogę.
W pewnej wiosce przy drodze stał sierżant i skinieniem ręki kierował żołnierzy na dość obszerny
plac po lewej stronie drogi. Kiedy uzbierała się dostateczna ilość ludzi, sierżant wywołał wszystkich
podoficerów i starszych strzelców, powierzając im organizowanie drużyn. I tak powstała kompania.
Gdy już wszystko było gotowe, sierżant dał komendę:
— Baczność! Spocznij! — A następnie przemówił: — Żołnierze, chcę wam zakomunikować
przyjemną wiadomość. Polska armia, po pewnym okresie niepowodzeń, obecnie się skonsolidowała,
dywizje nawiązały ze sobą łączność i Niemcy zaczynają dostawać w skórę. Zaraz będzie wydany
obiad i chleb, a po obiedzie drużynowi przyprowadzą swoich żołnierzy po amunicję. Radzę wam,
abyście brali jak najwięcej, bo amunicji jest pod dostatkiem. Mówię wam szczerze, idą takie czasy, że
bochen chleba oddasz za parę sztuk amunicji.
Sierżant zapowiedział też, że o siedemnastej wydadzą kawę, a po kolacji odbędzie się odprawa
oficerów i podoficerów. Radził też, aby wolny czas spędzić na wypoczynku, bo w nocy ruszymy w
daleką podróż. Obok stało czterech oficerów, jeden z nich miał być dowódcą kompanii, pozostali
dowódcami plutonów. Oficerowie, z wyjątkiem może dowódcy, nie wykazywali żadnej inicjatywy
ani zapału, ot, tak sobie odwalali pańszczyznę. Byli to już ludzie starsi, na pewno w cywilu
prowadzili życie dostatnie i wygodne. Nic też dziwnego, że trudy wojenne i niedostatek zrobiły
swoje... Tylko ten sierżant był niezmordowany. On był dowódcą, szefem, podoficerem
gospodarczym, a co najważniejsze, potrafił wszczepić w żołnierzy ducha bojowego i patriotycznego.
Według mnie swoimi wartościami przerósł tych z gwiazdkami.
Mając trochę wolnego czasu przechadzałem się po obszernym placu między domami. Z boku stała
mała grupka kobiet ubranych po miejsku. W kierunku tej grupki biegł studencik gimnazjalny,
wołając z daleka:
— Mamo, dowiedziałem się, że Łódź i Częstochowa są już wolne!
I wtedy jedna z tych kobiet z westchnieniem powiedziała:
— No tak, synku, ale jak my się teraz tam dostaniemy!
A więc te optymistyczne słowa sierżanta potwierdzały się. Jak już pisałem, mieliśmy wiadomość,
ż
e armia „Poznań” i „Pomorze” rozpoczęły wielką ofensywę w kierunku południowo-zachodnim.
Również optymistycznie nastrajał mnie fakt, że od czasu wielkiego bombardowania Janowa i
Frampola nie widzieliśmy ani jednego niemieckiego samolotu. Moim zdaniem zostały one
przerzucone na front zachodni... Miałem już wracać, gdy wtem jakiś obcy żołnierz zaproponował mi
bardzo korzystną transakcję handlową: kawał surowego mięsa za ćwiartkę chleba. Nie namyślałem
się. Poprosiłem jedną gosposię o ugotowanie mięsa. Dzień ten zapisał się w mojej pamięci jako
bardzo szczęśliwy. Po raz pierwszy od wybuchu wojny miałem trzykrotny posiłek w ciągu dnia, i to
nie byle jaki! A poza tym te dobre wiadomości z frontu...
Po kolacji, zgodnie z zapowiedzią sierżanta, odbyła się odprawa oficerów i podoficerów, na której
dowódca kompanii poinformował uczestników, do jakiego ugrupowania wojskowego będzie należeć
nasza kompania, wymienił wszystkich dowódców, zaczynając od siebie, a kończąc na dowódcy
armii. Długi okres czasu zatarł w mojej pamięci te dane. Wszystko jednak wskazywało na to, że
należeliśmy do armii „Lublin” gen. Piskora. Dowódca wyznaczył podoficerów do pełnienia służby
wartowniczej. Ja jako ostatni miałem pełnić służbę od godziny 24 do 2.
Obudzono mnie o dwunastej. Noc była bardzo ciemna. Na niebie nie widziałem łun, co
wskazywałoby, że w tym rejonie nie ma już działań wojennych... Ciszę zakłócało chrapanie śpiących
w stodołach żołnierzy i chrupanie owsa przez konie w sadzie, gdzie stały zaprzężone do wozu. Nigdy
jako żołnierz nie pełniłem tak gorliwie służby wartowniczej jak właśnie wtedy. Po tych
optymistycznych wiadomościach podanych przez sierżanta wydawało mi się, że mam pilnować
jakichś ogromnych skarbów. Krążyłem bez przerwy koło stodół z obawy, aby jakiś ukraiński
dywersant ich nie podpalił lub nie wrzucił tam ładunku wybuchowego.
W pewnej chwili konie, które do tej pory spokojnie żarły owies, wystraszyły się, nie wiadomo
czego. Może skaczącej żaby albo przebiegającego szczura? Dość na tym, że zaczęły pędzić z
nieogrodzonego sadu w pola. Ja biegłem za nimi krzycząc głośno furmańskie: prrr, prrr, ale konie
jeszcze prędzej uciekały. Kto wie, jakby się wszystko skończyło, gdyby nie to, że przed końmi
zamajaczyło jakieś ciemne pasmo: był to albo duży sad, albo jakiś zagajnik. Dość na tym, że zaczęły
skręcać w lewo, co wykorzystałem zabiegając im drogę. Złapałem za lejce, odprowadziłem do sadu,
przywiązałem do śliwy i uspokoiłem głaskaniem po szyjach, a następnie skróciłem im worki z
obrokiem.
W domu, w którym mieliśmy odprawę, spali na słomie oficerowie i ten sierżant. Na stole pod
oknem stała przykręcona nieco naftowa lampa, obok której leżał kieszonkowy zegarek. Do pobudki
brakowało jeszcze około dwudziestu minut, gdy wtem usłyszałem na szosie zbliżający się tupot
kopyt końskich i gwar. Byłem tak tym zaskoczony, że nie wiedziałem, co robić, bo przecież mogli to
być Niemcy, tym bardziej że odgłosy zbliżały się z tego kierunku, skąd myśmy się wycofali. Nie
poddałem się jednak panice, ale zachowałem swoją wrodzoną zimną krew. Podszedłem do płotu koło
drogi i nadsłuchiwałem. Obawy były jednak płonne: byli to Polacy, a ściśle mówiąc polscy ułani.
Jadąc gaworzyli wesoło, tu i ówdzie rozlegały się głośne śmiechy, a kiedy przejechali, usłyszałem
ś
piew „Przybyli ułani pod okienko”... A więc i oni poinformowani są o tym, że sytuacja naszej armii
jest korzystna – pomyślałem sobie i serce zaczęła rozpierać jakaś błoga radość.
OSTATNIA BITWA PRZED KAPITULACJĄ W DNIU 20 IX 1939 R.
Punktualnie o godzinie drugiej obudziłem wojsko i niedługo potem ruszyliśmy w dalszą drogę.
Było mi jakoś bardzo radośnie na duchu. Próbowałem nawiązywać rozmowę, a nawet pozwalałem
sobie na żarty, ale nie znalazłem odzewu. Żołnierze, jakby niezadowoleni, że obudzono ich tak
wcześnie, szli ponuro i milcząco. W końcu i mnie udzielił się ten nastrój. W pewnej chwili zadałem
sobie pytanie: dokąd to my właściwie idziemy? No, bo przecież jeżeli Niemcy dostają w skórę, to my
powinniśmy iść z powrotem w kierunku Lublina albo po prostu na zachód. A tymczasem
maszerowaliśmy w ślad za ułanami drogą na wschód. Po pewnym czasie zeszliśmy z szosy na prawo
i przez pewien czas szliśmy przez pola. Następnie weszliśmy na gminne drogi, które stale zmieniały
kierunki, tak że zupełnie zatraciłem orientację. Kompasu rzecz jasna nie miałem. Gwiazd na niebie z
powodu mgły czy może chmur nie było. Przyszło mi jednak na myśl, że wiejskie domy budowane są
przeważnie oknami na południe, i to pozwoliło mi się zorientować, że idziemy na wschód z lekkim
odchyleniem na południe. Żeby jednak nie psuć sobie humoru, zacząłem tłumaczyć to w ten sposób:
Na pewno okrążamy jakiś większy niemiecki oddział i wobec tego będziemy nacierać na nich ze
wszystkich stron. Było już całkiem widno, gdy doszliśmy do wioski leżącej u podnóża wyżynnego
wzniesienia.
Zaczęło się wypogadzać, dzień zapowiadał się pogodny i ciepły, jak zresztą prawie wszystkie dni
tego pamiętnego tragicznego września... Było tu dużo naszego wojska. W pewnej chwili przy naszej
kompanii pojawił się generał. Pamiętam tylko tyle, że był dość wysoki i tęgi. Włosy miał siwe i
oblicze bardzo pogodne, przyjemne.
Generał ten zaczął egzaminować dowódców drużyn, podobnie jak to zwykł robić generał Mond
przy końcowych egzaminach szkoły podoficerskiej. Jako ostatniego przepytał mnie, a kiedy
zakończył, jedną rękę położył na moim ramieniu, drugą zaś wysunął z rozczapierzonymi palcami
(niczym Wernyhora z obrazu Matejki) i powiedział:
— Tam, kapralu, okopiecie się, a po odparciu wroga posuwajcie się za nim do przodu!
Trzasnąłem kopytami i powiedziałem:
— Rozkaz, panie generale.
Udałem się we wskazane miejsce. Przesunąłem się o jakieś sto metrów, gdzie zaczęliśmy się
okopywać.
Wtedy z prawej strony odezwały się działa i jakby na dany znak na horyzoncie ukazały się eskadry
nisko lecących niemieckich samolotów, które przelatując ostrzeliwały teren. Widać było biegających
ż
ołnierzy w poszukiwaniu takich kryjówek, jak kopki siana, krzaki lub drzewa.
Ja nie uciekałem, lecz przywarowałem w nie dokończonej wnęce. Ale kiedy jeden z samolotów
przelatując bardzo nisko przefastrygował pociskami piaszczystą ziemię dosłownie parę kroków ode
mnie, obleciał mnie strach i wraz z kilkoma żołnierzami pobiegłem do jakiegoś domu z nadzieją, że
tam może jest piwnica. Piwnicy jednak nie było. Wystraszona baba wyciągnęła z pieca duży rondel,
częstując nas pierogami wielkości małych talerzyków.
Samoloty bez przerwy warczały. Wypadłem na pole. Pod małym, ale bardzo rozłożystym
orzechem leżał z kilkoma żołnierzami mój dowódca plutonu. Ledwie położyłem się, gdy znowu
nadleciały samoloty, które teraz ostrzeliwały kopki siana, krzaki i drzewa. Zdając sobie sprawę, czym
to pachnie, poderwałem się, aby się ukryć w stodole pod sianem. Porucznik jednak przydusił mnie do
ziemi, kładąc się wprost na mnie. Tym razem mieliśmy szczęście. Gdy jednak następna eskadra
zaczęła nadlatywać, przechytrzyłem dowódcę i po chwili byłem już w stodole. Zrobiłem w sianie
dziurę i wsunąłem się jak kret. Po przelocie tej eskadry uciszyło się, więc wyszedłem. Pod grzechem
nie było nikogo. Dowódca wraz z jedynym moim żołnierzem Józefczakiem z Poznańskiego siedział
w rowie obok stodoły. Poszedłem do nich. Z prawej strony widać było uciekających w nieładzie
ż
ołnierzy oraz pędzące drogą wozy.
Zacząłem się rozglądać za swoimi żołnierzami. W przodzie nie było już nikogo, natomiast z tyłu
widziałem umykających w przeciwnym kierunku. Krzyknąłem, ile miałem sił:
— Zatrzymać się, bo będę strzelał.
Ż
ołnierze jakby się w ziemię zapadli, ale po chwili zobaczyłem, jak wykorzystując zasłony z
drzew i domów oddalali się coraz bardziej. To mnie ogromnie przygnębiło. Niech wszyscy uciekają,
ja nie będę! Rów, w którym znajdowaliśmy się, był jak gdyby przez naturę specjalnie urządzony do
obrony: dość głęboki, o skośno spadzistych brzegach, tak że można było w pozycji stojąco-leżącej
ostrzeliwać się. Amunicji miałem pod dostatkiem.
Liczyłem się z tym, że będą jechać niemieckie czołgi, ale pocieszyłem się, że chyba nie zapuszczą
się w ten gąszcz domów, stodół i sadów; gdyby nawet, to schowam się do stodoły, a po przejechaniu
czołgów wyjdę i będę strzelał do piechoty, która zwykle posuwała się za bronią pancerną. Kiedy
układałem sobie ten plan, usłyszałem głos dowódcy:
— Kapralu, widziałem, że na wczorajszej odprawie zapisywaliście nazwiska wszystkich
dowódców, które podawał dowódca kompanii. Proszę mi dać notes, gdyż i ja też chciałem sobie
zapisać.
Dałem. On zaś po odpisaniu powiedział:
— No, kapralu, teraz i na nas czas.
Spojrzałem na dowódcę wzrokiem pełnym goryczy i powiedziałem:
— Panie poruczniku, ja chciałbym nareszcie walczyć.
— Rozumiem wasze intencje, ale i wy musicie zrozumieć, że dowództwo zdecydowało się na
obranie lepszego stanowiska do obrony — odpowiedział mi.
Ruszyliśmy w kierunku drogi, po której jechał jeden wojskowy wóz. Na wozie leżał trup
ż
ołnierza. Porucznik – z zawodu prawdopodobnie lekarz – wsunął rękę do wozu, łapiąc leżącego za
rękę, w miejscu gdzie bada się puls. Po chwili machnął ręką, co miało znaczyć – trup!
Nagle powożący, jakby się czegoś wystraszył, podciął batem konie i ruszył szybko do przodu,
mimo iż było pod górę. Dowódca i strzelec Józefczak również przyspieszyli. Ja starałem się im
dotrzymać kroku, ale po chwili zaczęły mnie opuszczać siły. Pot zalewał mi oczy. No cóż, oni nie
mieli prawie żadnego obciążenia – oficer torbę, a Józefczak koc i chlebak. Ja zaś miałem wszystko,
co pobrałem w koszarach. Nic też dziwnego, że odległość między nami powiększała się coraz
bardziej, aż wreszcie zniknęli mi za wzniesieniem. I znowu szedłem samotny, chyba już po raz piąty
na tej wojnie.
Oglądnąłem się do tyłu, ale Niemców nigdzie nie było widać, wobec tego nie spieszyłem się, tym
bardziej że droga w dalszym ciągu prowadziła pod górę. Po prawej stronie leżały w rowie wywrócone
dwa wozy. A może w którymś z nich jest kasa pułkowa? – pomyślałem sobie. Zacząłem badać
zawartość wozów, ale rozczarowałem się... W jednym znajdowała się bardzo brudna żołnierska
bielizna, a w drugim różne papiery i setki żołnierskich legitymacji. Obok pasł się w rowie straszliwie
wychudzony i pokaleczony koń.
Mimo woli przypomniałem sobie Ługowskiego, który – jak wiemy – potrafił wykorzystać każdą
nadarzającą się okazję. Myślałem też i ja nad tym, co zrobić koniem. Jedyną myślą było, abym mógł
wsiąść na niego i jechać. Koń jednak był goły, to znaczy nie posiadał żadnej uprzęży, a poza tym jego
grzbiet podobny był do piły tartacznej obciągniętej skórą.
Zostawiłem go w spokoju i poszedłem dalej. Ale oto w przodzie zobaczyłem chłopaka
manipulującego koło dużej paki stojącej przy rowie. Jak się okazało w skrzynce tej, o objętości około
jednego metra sześciennego, znajdowały się suchary. To, co można było zobaczyć przez dziurę po
odbitej desce, to była przysłowiowa manna z nieba. Takiej okazji to ja już nie zaprzepaszczę. Świeżo
w pamięci miałem ten straszliwy głód, a dziś zapowiadało się to samo, gdyż kompania poszła w
rozsypkę. Wyjąłem koc i zrolowałem, bieliznę i inne drobiazgi wpakowałem do chlebaka, a plecak
zapchałem sucharami. Do ciężaru, jaki miałem, dorzuciłem sobie jeszcze wiele dodatkowych
kilogramów. Na szczęście droga tu była równa, a więc trud wspinania się pod górę miałem już poza
sobą. Teraz zacząłem się rozglądać, czy nie zobaczę gdzieś Niemców. W tyle, skąd wycofywaliśmy
się, nie było widać nikogo, za to z prawej strony szosy na sąsiednich wzniesieniach szczekały zajadle
karabiny maszynowe. Z lewej strony zaś – w dolinie, maszerowali w wielkim nieładzie polscy
ż
ołnierze, kierując się w stronę drugiej szosy. Wśród tego żołnierskiego mrowiska co chwilę
wytryskiwały w górę fontanny wybuchających pocisków armatnich. Żołnierze kładli się na ziemię, a
po wybuchu szli dalej, oczywiście – nie wszyscy... Wysoko w górze, niczym jastrzębie, latały
niemieckie samoloty. Zarówno ta szosa, po której szedłem, jak i ta w oddali, po której podążali nasi
ż
ołnierze – prowadziły do miasta Chełma. W odległości około siedmiu kilometrów widoczne były na
wzgórzu ruiny jakiegoś zamku.
Zacząłem schodzić w dół w ślad za żołnierzami. Po bardzo męczącym przyspieszonym marszu
doszedłem wreszcie idących już tą drugą szosą żołnierzy. Ale i tu Niemcy nie dali nam spokoju. Co
chwila jakiś myśliwiec przelatywał nad szosą, prując z karabinu maszynowego. Żołnierze w takiej
sytuacji uciekali z szosy w pola i kryli się w bruzdach lub zaroślach, a potem wracali, i tak w koło
Macieju...
Było to bardzo męczące, wobec tego postanowiłem nie wracać na szosę, ale iść w pewnej
odległości od niej, przez pola. Plan ten, wydawać by się mogło, był niezły, ale miał też i ujemne
strony. Marsz przez miękkie, piaszczyste, najeżone suchymi badylami ziemniaczyska lub przez
koniczynę pomotaną pasożytniczą kanianką nie należał do łatwych. Byłem tak strasznie zmęczony,
ż
e postanowiłem ulżyć sobie przez porzucenie czegoś z ekwipunku. Ale co zrzucić?
W chlebaku miałem złoty skarb - sucharki A więc: albo płaszcz, albo koc. Po chwili namysłu
zdecydowałem się na porzucenie koca, bo płaszcz mógł spełniać rolę i koca, i ubioru na zbliżające się
przecież chłody lub nawet zimna. Zdjąłem z ramienia zrolowany koc i położyłem w koniczynie,
wbijając obok długi pastuszy kij, który znalazłem na miedzy. Miałem nadzieję, że gdy będę wracał,
odzyskam koc. To odciążenie niewiele mi pomogło. W dalszym ciągu czułem się straszliwie
zmęczony. Postanowiłem jeszcze coś zrzucić. Ale co? Głównym ciężarem był plecak, w którym było
wiele kilogramów sucharów. No cóż! Postanowiłem rozdać suchary, a następnie wyrzucić plecak. W
tym celu skierowałem się w stronę drogi i wtedy zaskowyczał w górze pocisk artyleryjski. Upadłem
twarzą do ziemi, a ten w odległości około trzydziestu metrów eksplodował. Pod moim nosem
zabrzęczał złowrogo odłamek, opryskując mi twarz piaskiem. Długo grzebałem w ziemi, chcąc
odnaleźć i schować na pamiątkę ów odłamek, ale niestety nie znalazłem. Stodoła, przy której upadł
pocisk, płonęła jak pochodnia. Był to w tym dniu ostatni ostrzał armatni i ostatni odłamek granatu,
który mógł mnie zranić, a może nawet i zabić; i ani nie zabił, ani nie zranił.
Tuż przy drodze stało kilku żołnierzy, a wśród nich młodziutki student gimnazjalny z
zawieszonym na ramieniu starego typu karabinem. Na jego czole, tuż przy włosach, widać było kilka
drobnych kropelek krwi. Nie starł ich jednak. Był uśmiechnięty – jakby szczęśliwy, że on, polski
gimnazjalista, utoczył za Ojczyznę te parę kropli krwi. Było w tym jego zachowaniu trochę
snobizmu, ale już to samo, że okazując szczere chęci poszedł na poniewierkę, narażając się na
kalectwo lub nawet na śmierć, stawia go w rzędzie bohaterskich chłopców.
Na trawie tuż przy drodze położyłem swój plecak, wygarniając na klapę suchary. Przechodzących
zachęcałem do brania. Muszę tu pochwalić żołnierzyków, że ani jeden nie wziął więcej jak jedną
sztukę. Byli między nimi i tacy, którzy rzucali na plecak dziesięć lub nawet dwadzieścia groszy. Tych
zawracałem rozkazując zabierać z powrotem pieniądze. Niektórzy, uważając, że robią mi jakąś łaskę,
machnąwszy ręką szli dalej. Tak uzbierało się aż... siedemdziesiąt groszy. Od czasu jak ten Żyd w
Łęcznej nie sprzedał mi nawet za pięć złotych kawałka chleba, czułem wstręt do tych drobiazgów.
Dla głodnego, a niewątpliwie takimi byli wszyscy, jeden suchar wart był więcej niż siedemdziesiąt
groszy, jeśli do tego dodać ten wylany pot.
Teraz pozbawiony balastu szedłem dalej. Okazało się jednak, że przyczyną mojego osłabienia był
nie tylko niesiony ciężar, ale po prostu byłem chory. Miałem gorączkę.
Po ciszy, jaka zapanowała po ostatnim pocisku artyleryjskim, można było wnioskować, że bitwa
została zakończona. Ale kto był zwycięzcą? No – na pewno nie my. Pocieszałem się jednak, że może
doszło do zawieszenia broni. Być może Niemcy są zagrożeni na zachodzie i będą chcieli przerzucić
tam część swoich wojsk.
Szliśmy teraz spokojnie szosą, nie nękani ani przez samoloty, ani przez artylerię. Ale oto z
przeciwnej strony nadlatywał wzdłuż szosy gruby, ciężki, desantowo-bombowy niemiecki samolot
typu junkers. Żołnierze rozbiegli się po polach, kryjąc się, gdzie kto mógł. Samolot przeszedł bardzo
nisko, nie wyrządzając nam żadnej szkody, ale po chwili zatoczywszy koło znowu nadleciał.
Ż
ołnierze jak i przedtem uciekli z szosy. Gdy jednak samolot powtórzył swój lot po raz trzeci,
ż
ołnierze nie uciekali. On zaś przelatując przechylił się, jakby pilot chciał lepiej zaobserwować nasze
wojsko.
Niedługo po tym wydarzeniu z przeciwnej strony nadjechał na rowerze plutonowy i robiąc taką
minę, jakby się coś bardzo przyjemnego zdarzyło, wołał:
— No chłopaki, już po wojnie! W Kowlu rozbrajają nasze wojska.
Uwierzyć w to znaczyło tyle, co pogodzić się z utratą niepodległości Polski i związanymi z tym
straszliwymi następstwami dla narodu polskiego. W duchu przekląłem go, nazywając łotrem i
dywersantem.
Część żołnierzy schodziła z szosy, kierując się przez pole w kierunku zagajnika olszynowego,
przy którym stały w trzech rzędach poustawiane w kozły karabiny. Był tu jedyny strzelec z mojej
drużyny, Józefczak. Podobnie jak ja nic nie wiedział, gdzie może być nasze dowództwo i żołnierze.
Obok stało trzech oficerów, więc doszedłem do nich z prośbą, aby przyjęli nas do swojego
oddziału. Jeden z nich powiedział:
— Bardzo ładnie z waszej strony, że chcecie dalej walczyć, ale z decyzją musimy się zatrzymać,
aż z Chełma powróci dowódca tej jednostki. Na razie możecie skorzystać z obiadu, który wydajemy.
Pobrałem obiad, ale z braku apetytu nie jadłem i dałem go Józefczakowi, zatrzymując sobie tylko
małego korniszonka, bo tylko na kwaśne miałem ochotę.
Mimo że popołudniowe słońce przygrzewało dość mocno – tak że niektórzy porozpinali bluzy –
mnie było zimno. Usiadłem ma ziemi, opierając się plecami o gruby, nagrzany promieniami
słonecznymi pień olchy. Józefczak siedział obok i drzemał. Ja zaś zacząłem rozmyślać nad sytuacją.
Jakieś czarne myśli opanowały mój mózg. Na próżno starałem się je przepędzić. Wszystko
wskazywało na to, że to już koniec wojny, a co za tym idzie – naszej niepodległości.
Słońce zaczęło się już staczać za horyzont, gdy wtem nastąpiło poruszenie. Powrócił z Chełma
dowódca oddziału w stopniu kapitana. Coś tam rozmawiał z oficerami, a następnie zarządził zbiórkę
w kompaniach. Gdy już wszystko było gotowe, dał komendę:
— Baczność! Spocznij! — i przemówił: — Żołnierze! Znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Nie
mamy już amunicji i żywności. Nam oficerom — ciągnął dalej — honor nie pozwala poddawać się i
my będziemy się bić do ostatka... Kto z was, żołnierze, zdecydował się, by pójść z nami? Zaznaczam,
ż
e nie będzie co jeść, nie ma mowy o spaniu i że trzeba będzie maszerować kilkadziesiąt kilometrów
na dobę, staczając przy tym bitwy z Niemcami.
Jeszcze w tym dniu rano nosiłem się z zamiarem, aby samotnie walczyć do ostatniego naboju.
Teraz jednak zdałem sobie sprawę, że w tym stanie, w jakim się znajdowałem, nie dałbym rady
zrobić nawet pięciu kilometrów.
Było to 20 września 1939 r. W tym dniu skończyła się moja wojenna działalność, ale nie
skończyły się moje cierpienia, wręcz przeciwnie. Osiągnęły one swój szczyt w obozie jenieckim w
Szydłowcu.
Stałem z boku obserwując, jak na ten apel zareagują żołnierze. No, i zobaczyłem, że z każdej
kompanii wystąpiło po kilku. Razem 13. Wszyscy byli w dobrej kondycji fizycznej, i z czynnej
służby. Podeszli do oficerów, a pozostali zaczęli rzucać karabiny, pasy z bagnetami i ładownicami
oraz maski – zostawiając sobie tylko chlebaki – jeśli który jeszcze miał koc lub płaszcz. Słychać było
nawoływania: „Kto jest z Warszawy, Łodzi, Poznania, Skierniewic, Częstochowy i z Krakowa. Ja
oczywiście dołączyłem do tych ostatnich. Była to bardzo mała grupka. Józefczak nie odstępował
mnie ani na krok, być może, że powodem tego były suchary w moim chlebaku, którymi go już
obdarowałem.
Robiło się już ciemno. Szliśmy w kierunku szosy, przy której były zabudowania, gdy wtem
usłyszeliśmy wybuchy granatów w zagajniku olszynowym. Ogarnął nas jakiś lęk i zaczęliśmy
uciekać. W mojej głowie zrodziła się myśl, że któryś z oficerów pod wpływem depresji psychicznej
porwie erkaem i ostrzela nas, uważając za zdrajców Ojczyzny. I tak doszliśmy do domów stojących
po jednej i drugiej stronie szosy. Teraz myślałem już tylko o tym, ażeby znaleźć jakiś kąt do spania.
Nie było to jednak takie proste, gdyż żołnierze i cywile zapchali już wszystkie stodoły i szopy. Udało
mi się wreszcie znaleźć miejsce w stodole, ale na snopkach nieomłóconego zboża. Można sobie
wyobrazić, jakie to było spanie. Słoma twarda, najeżona kłującymi ostami, w dodatku noc była
bardzo chłodna.
Gorączka sprawiła, że miałem koszmarne sny, co jeszcze bardziej potęgowało moje cierpienia.
Rano odnalazłem Józefczaka i udaliśmy się do jednego z domów, tu poprosiliśmy gosposię o
sprzedanie gorącego mleka. Zjedliśmy resztę sucharów, które miałem, popijając mlekiem. Po mleku
poczułem się nieco lepiej. Weszliśmy na drogę, włączając się w nurt idących żołnierzy, cywilów,
policjantów, pocztowców oraz innych umundurowanych pracowników.
NIEWOLA
Cały ten wielotysięczny tłum maszerował w kierunku Lublina, nie napotykając na żadne
przeszkody. Po godzinie jednak zaczęli nadjeżdżać na motocyklach Niemcy. Każdy motocykl miał
przyczepę, w której siedział żołnierz uzbrojony w erkaem. Jadący dawali znaki rękami, aby nasi
ludzie schodzili z szosy, wołając głośno:
— Alles weg von Strasse!
Znaleźli się tacy, co rozumieli, i również wołali:
— Ludzie, zejdźcie z gościńca!
Po chwili za motocyklami nadjechała zmotoryzowana piechota na małych autach terenówkach,
zwanych także łazikami. W każdym wozie siedziało – oprócz kierowcy – czterech żołnierzy.
Wszyscy byli ogoleni, a niektórzy mieli binokle, co dodawało im dostojeństwa. Auta ich były w
takim stanie, jak gdyby dopiero co opuściły halę fabryczną. Jechali poważni, skupieni, o kamiennych
twarzach; robiło to takie wrażenie, jakby to byli ołowiani żołnierze. Żadnego z ich strony gestu
przyjaznego albo nieprzyjaznego, tak jak gdyby nas w ogóle nie było.
To była prawdziwa demonstracja porządku, dyscypliny i siły. Patrzcie na nas! I wy chcieliście z
nami wojnę wygrać? Wy, ze swoimi skrzypiącymi wozami, zaprzężonymi w konie, którym
wystarczyło przestrzelić pośladek, by cały ładunek znalazł się w rowie? Wasz żołnierz był dobrym
ż
ołnierzem, ale straszliwie zmęczony długimi marszami i niedożywiony, nie mógł sprostać
powierzonemu zadaniu. Wasi dowódcy potracili głowy. Za zmotoryzowaną piechotą jechały
ciężarowe auta kryte brezentowymi płachtami.
Po przejeździe Niemców tłum szedł dalej szosą. Po południu zaczął nam dokuczać głód.
Sucharów już nie miałem, więc zaproponowałem Józefczakowi, żeby zajść do jednego z domów przy
drodze i spróbować kupić chleba. Młody gospodarz, najprawdopodobniej Ukrainiec, zaproponował:
— Koc za chleb — i dodał: — Niemcy wam odbiorą za drutami ten koc.
Józefczak zgodził się na taką transakcję, a wtedy ten łotr przyniósł z komory dwa małe kawałki.
Zwymyślałem go za ten niecny czyn, wtedy poszedł i przyniósł jeszcze dodatkowe dwa większe.
Głód ma to do siebie, że człowiek na widok chleba gotów byłby oddać za niego nawet złoty
pierścień. Tak było i teraz. Józefczak oddał koc za cztery kawałki chleba.
Około godziny piętnastej napotkaliśmy Niemców, którzy energicznie oddzielali żołnierzy od
cywilów. Maszerowaliśmy ósemkami. Niemcy obliczali i fotografowali tę maszerującą kolumnę.
Idąc mogliśmy oglądać skutki działań u wojennych na tym terenie. Pełno było zabitych koni,
powywracanych aut, a nawet autobusów, z których tutejsi chłopi zdążyli powycinać skórzane obicia z
siedzeń, jak też pozdzierać opony z kół. Tu i ówdzie tliły się jeszcze zgliszcza. Po prawej stronie, tuż
za rowem, na polu widać było prowizoryczny cmentarzyk poległych żołnierzy polskich. Na wbitych
w ziemię kołkach zawieszono hełmy. Nie wiem, czy przez pośpiech, czy przez niedbalstwo jeden z
ż
ołnierzy był tak płytko zakopany, że kawałek jego nogi sterczał ponad ziemią.
W wioskach, przez które przechodziliśmy, zbierały się obok szosy grupki ludzi, wypatrując
krewnych lub znajomych. Zgłodniali żołnierze wołali:
— Chleba!
Czasem któraś z kobiet rzuciła parę kawałeczków, ale co to było na parę tysięcy. Chłopcy biegali
na pola, przynosili marchew i rzucali żołnierzom, którzy w powietrzu ją sobie wyrywali.
W miasteczku Piaski grała nam niemiecka orkiestra. Maszerującą kolumnę konwojowali
niemieccy żołnierze jadący na rowerach. W pewnej chwili żołnierze ci zaczęli podawać do tyłu
rozkaz od dowódcy jadącego w przodzie, wzywającego do siebie jednego z konwojentów o nazwisku
Sküm. Po niemiecku brzmiało to tak: „Sküm nach vorne!” Jeden z naszych żołnierzy zapytał:
— Co oni mówią?
Inny, któremu głód i poniewierka nie odebrały jeszcze poczucia humoru, powiedział: że szliśmy z
kijami na front.
O jedenastej w nocy byliśmy już w Lublinie. Ulokowano nas w jakiejś wielkiej hali fabrycznej.
Łożem był oczywiście twardy, zimny beton. Rano Niemcy zaczęli przez uchylone drzwi wrzucać do
ś
rodka małe kawałeczki chleba. Można sobie wyobrazić, co się działo. Zgłodniali żołnierze wyrywali
sobie w powietrzu chleb, robiąc z niego trociny. Nie obeszło się bez bijatyki. Słychać było klątwy, a
nawet jęki, ponieważ wielu boleśnie podeptano.
Ja wspiąłem się po rurze do okienka, a następnie wyskoczyłem na zewnątrz budynku. Za
ogrodzeniem stała jakaś pani, którą poprosiłem o kupno chleba. Kobieta ta oświadczyła, że jest
nietutejsza, że nie orientuje się, gdzie jest jaki sklep, a poza tym wątpi, czy w ogóle można coś kupić.
Dała mi natomiast kawałeczek chleba i butelkę mleka. Nie wiedziałem, jak za ten cenny dar mam
dziękować przygodnej dobrodziejce.
Po zjedzeniu udałem się z powrotem do wejścia, które było po drugiej stronie budynku. Dostało
mi się trochę od stojącego przy drzwiach wartownika. Krzyknął do mnie obraźliwe słowa,
wepchnąwszy mnie do środka. Ale w sumie ten wypad opłacił mi się.
Zaraz po tym dramatycznym śniadaniu wyprowadzono nas i maszerowaliśmy w kierunku Puław.
Na przedmieściu Lublina zobaczyłem szpital, który parę dni temu zdobywaliśmy.
Jeszcze w drodze do Lublina Niemcy za pośrednictwem tłumaczy ostrzegali przed dezercją, która
będzie karana rozstrzelaniem. Podobny los spotka i cywilów bez dowodów osobistych. Zapewniali
jednak, że wkrótce otrzymamy przepustki, umożliwiające nam powrót do domów, tylko nie
powiedzieli, gdzie i kiedy to nastąpi. Mimo tych groźnych przestróg parło mnie do ucieczki; taką już
miałem naturę, że lubiłem swobodę, i kto wie, czy nie odważyłbym się na ten krok, gdyby nie to, że
spotkałem dwóch kolegów z 12 pp. Jeden z nich, Rychlik, był wraz ze mną w jednej drużynie, drugi,
Staszek Wójcik, był naszym instruktorem. Był też z nimi jeden Ślązak – Paweł. Ogromną radość
sprawiło mi to spotkanie. Szczególną moją sympatią cieszył się Staszek, że względu na bardzo
szlachetny i prawy charakter. Tematów do rozmowy było dużo, co skracało nam czas marszu.
Przed zapadnięciem zmroku sprowadzono nas z drogi na otwarte pole. Saperzy niemieccy od razu
zaczęli wbijać słupy ogradzając nas drutami kolczastymi. Potem znowu nastąpiło rozrzucanie chleba.
O zdobyciu jakiegoś kawałka decydowała siła, spryt, szczęście, no i... chamstwo. Tylko niewielki
procent mógł zdobyć chleb. Padał drobny deszcz. Ziemia była mokra, więc o kładzeniu się nie było
mowy. Usiedliśmy w bruździe ziemniaczyska, przytuleni do siebie i nakryci moim płaszczem
drzemaliśmy do rana. Można sobie wyobrazić, jak czuliśmy się rano: zmarznięci, głodni, mokrzy, bo
deszcz mżył całą noc.
Około południa doszliśmy do miasteczka Kurów, które było prawie doszczętnie spalone. Przy
drodze stały grupki kobiet płaczących nad swoją, a może i naszą niedolą. Z szeregu odezwały się
wołania:
— Chleba!
Mimo iż byłem również głodny, wstydziłem się za swoich żołnierskich towarzyszy. No bo jak
można od ludzi, których spotkało takie nieszczęście, żądać chleba?
Jeszcze słońce było dość wysoko nad horyzontem, kiedy wprowadzono nas do dużego ogrodu z
młodymi drzewkami. Wkrótce pojawiły się kobiety trzymające w rękach wiaderka z zupą i koszyczki
z drobnymi kawałkami chleba. Teraz jeńcy rozpoczęli szturm na kobiety niosące jedzenie. Nie
odnosiły skutku kolby, kopniaki i kułaki niemieckich żołnierzy. Kto wie, czy nie doszłoby do jakiejś
tragedii, gdyby do ogrodu nie wjechało kilka ciężarowych aut, które niczym spychacze odsunęły
ludzi do tyłu. Teraz Niemcy zorganizowali kilka podłużnych kolumn, ustawiając każdą z nich
naprzeciw kobiety z prowiantem. Nie wiem, ilu żołnierzy otrzymało ten bardzo skromny pokarm, ale
ja należałem do tych szczęśliwych. Od stojącego z wozem gospodarza wyżebrałem małą wiązeczkę
słomy, która posłużyła nam za posłanie.
Noc była pogodna, ale bardzo zimna, toteż większość nie kładła się spać, tylko chodziła po
ogrodzie. Były wypadki, że ci właśnie chodzący żołnierze ściągali ze śpiących koce, sami się nimi
okrywając. Tu i ówdzie tliły się małe ogniki podsycane suchą trawą, liśćmi lub drobnymi
patyczkami. Mnie obudziło, zimno jeszcze przed świtem. Wstałem i zacząłem się rozgrzewać
szybkim spacerem. W ślad za mną poszli moi koledzy. Następnie spaliliśmy nasze „łoże”,
ogrzewając się trochę. Rano był siwiuteńki mróz. Chciałem tu jeszcze dodać, że tak jak przy
pierwszym noclegu pod gołym niebem, tak i tu Niemcy odrutowali nas, ustawiając wzdłuż drutów
samochody z zaświeconymi reflektorami, przy których leżeli wartownicy z gotowymi do strzału
erkaemami. W ciągu nocy kilkakrotnie terkotały karabiny maszynowe, zawracające chętnych do
ucieczki. Rano przyjechał beczkowóz z zupą. I znowu powtórzyła się wczorajsza historia, z tą
różnicą, że Niemcy nie opanowali sytuacji i beczkowóz stał się wystającą skałą na wzburzonym
morzu. Ten, co dzierżył chochlę, więcej wylewał za kołnierze i do rękawów niż do menażek. Mnie
udało się dostać odrobinę skwaszonej zupy, ale kosztem utraty swoich kolegów. Rozszalały żywioł
rozdzielił nas.
Niedługo przechodziliśmy już przez Puławy, a następnie weszliśmy na most wiślany, który,
zniszczony przez działania wojenne, został już odbudowany przez Niemców starannie, jak gdyby na
stałe. Dzień był słoneczny i bardzo ciepły, ale za to zwiększało się zmęczenie. Idąc rozmyślałem nad
tym, jakby tu odnaleźć swoich kolegów. Szedłem mniej więcej w środku wielokilometrowej
kolumny. Postanowiłem iść szybko, dojść do czołówki, potem zatrzymać się i obserwować
maszerujących. Tak też uczyniłem, ale już po którymś tam kilometrze tego forsownego marszu
poczułem się ogromnie zmęczony. Ogarnęła mnie jakaś apatia, wstręt do życia i postanowiłem z nim
skończyć. Niech mnie zastrzelą! Nie pójdę dalej. Położyłem się w rowie, przymknąłem oczy. Nade
mną stał Niemiec.
— Loos, loos, weiter! — krzyknął.
Rozłożyłem ręce i prawie szeptem wypowiedziałem:
— Nie mogę!
A on na to po polsku:
— Ty pieronie, nie możesz! A tysiąc kilometrów toś mógł uciekać przed nami! My cię tam,
pieronie, szukali — i wskazał na zachód.
Zerwał przy tym z ramienia karabin i wycelował we mnie.
— Loos! — krzyknął.
Jeszcze przed chwilą byłem zdecydowany umrzeć, ale na widok tego czarnego otworka, w lufie
ż
al mi się zrobiło tej resztki życia, która się plątała we mnie. Wstałem i szedłem, ale zupełnie
załamany psychicznie.
Czyż należało się temu dziwić? Byłem do ostatnich granic głodny i zmęczony. Podczas
całodziennego marszu nie zrobiono ani jednej przerwy. A przy tym zgubiłem moich kolegów. Zbliżał
się powoli wieczór. Przyszła mi na myśl tamta zimna noc. Postanowiłem zabezpieczyć się. Obok
rowu były nie wykopane ziemniaki. Przeskoczyłem rów i wydrapałem z piaszczystej ziemi kilka
drobnych bulw. Następnie szedłem rowem, zbierając suche gałązki i patyczki i wpychałem je do
chlebaka. W pewnej chwili spostrzegłem, że w rowie nie było już ani jednej gałązki, ani patyczka.
Okazało się, że ktoś podpatrzył mnie i zaczął robić to samo. Patentu na mój pomysł nie miałem, toteż
miał takie, samo prawo do zbierania. Teraz z kolei ja jego dyskretnie wyprzedziłem i zbierałem przed
nim, a kiedy miałem już pełny chlebak, dobyłem resztek sił, aby zbliżyć się do czołówki, no bo kto
wie: może tam gdzieś będą na nas czekać jakieś wozy z prowiantem, więc kto będzie wcześniej, ten
będzie miał większe szanse otrzymania czegoś do jedzenia. Przede mną koło kolumny, również w
tym samym kierunku, szła mała wiejska kobieta okryta chustką. Sylwetką przypominała mi moją
ukochaną matkę, nie żyjącą już od ośmiu lat. Kiedy ją wymijałem, ta wydobyła spod chustki butelkę
mleka wręczając mi. Od razu odezwały się ordynarne głosy:
— Ty sk...nie, może byś się podzielił z nami.
— Owszem, tam w przodzie idzie trzech moich kolegów, to się podzielę.
Nie omieszkałem wyrazić kobiecinie wdzięczności. Tylu szło żołnierzy, ona akurat wybrała mnie.
Zgodnie z przewidywaniem, jeszcze przed zachodem słońca wprowadzono nas do bardzo dużego
dworskiego ogrodu, okolonego wysokim parkanem. Niedaleko na pagórku stał piękny pałac. W
ogrodzie był olbrzymi stóg, z którego żołnierze brali naręcza słomy roznosząc ją po całym ogrodzie.
Zrobiłem to samo i ja i poszedłem ku ognisku, przy którym siedział jakiś samotny żołnierz.
Podzieliłem się z nim swoim materiałem palnym, ziemniakami, no i mlekiem. Po chwili do ogrodu
wjechały dwa duże ciężarowe samochody z chlebem. Niemcy próbowali utworzyć jedną kolejkę, ale
zaraz obok ustawiały się inne, powstało coś w rodzaju ośmiornicy, aż wreszcie wszystko zlało się w
zwartą masę okalającą wozy. Wobec takiej sytuacji auta wyjechały za bramę. Po chwili Niemcy
zaczęli przerzucać chleb przez parkan. Teraz bochenek chleba przypominał piłkę do siatki: dotąd był
podrzucany, dopóki ktoś go nie schwycił; wtedy zaczynało się wyrywanie i szarpanie chleba, przy
którym tracono i niszczono dużą jego część. Ja byłem tak osłabiony, że zrezygnowałem z tego
rodzaju zawodów, zdając sobie sprawę, iż nie mam żadnych szans. Wobec tego wspiąłem się na
parkan... i o dziwo! Jeden z Niemców podszedł do mnie wręczając mi bochen chleba. Schowałem go
pod płaszcz i udałem się do wspomnianego już ogniska, w którym akuratnie dopiekały się ziemniaki.
Ż
ołnierz podsycający ognisko nie zdobył chleba. Podzieliłem się z nim także i chlebem. Po tej obfitej
kolacji ułożyłem się na słomie, przykrywając się nią również. Na niebie świecił księżyc w pierwszej
kwadrze.
Nic nie zapowiadało zmiany pogody, a jednak... Około godziny czwartej obudził mnie szum. Za
kołnierz padały mi przez słomę grube krople deszczu. Byłem mokry i zziębnięty. Wstałem i zacząłem
biegać po ogrodzie tam i z powrotem, aby się rozgrzać. Rano spotkałem Rychlika, który zaprowadził
mnie do reszty kolegów, to znaczy do Staszka i Pawła. Siedzieli przy ognisku podsycanym deskami z
parkanu.
Następnie ruszyliśmy dalej w kierunku Radomia odległego około trzydziestu kilometrów.
Rozpuszczono pogłoskę, że to w Radomiu będą wydawać przepustki. Nadzieja na zwolnienie dodała
nam otuchy i sił do marszu. Pogoda była kapryśna. Po nocnym deszczu rozpogodziło się, ale tylko na
chwilę, bo oto nadciągnęła chmura, i zaczął padać deszcz z gradem.
Idąc widzieliśmy wciąż skutki działań wojennych: leje po bombach, zgliszcza, no i te polskie
hełmy na kołkach... Wreszcie zaczęliśmy się zbliżać do Radomia. Z lewej strony mieliśmy
zbombardowane tory kolejowe. Co za straszna siła wybuchów, grube szyny sterczały
powykrzywiane w przysłowiowe esy floresy. Opodal znajdowało się lotnisko, a na nim dużo
samolotów całkiem podobnych do naszych łosi, ale te na kadłubach miały wymalowane czarne
krzyże. Żołnierze niemieccy w pośpiechu przypinali do skrzydeł bomby, a następnie eskadry
startowały i leciały w stronę Warszawy. Tu dopiero dowiedzieliśmy się, że stolica broni się jeszcze.
Oczywiście był to tylko heroizm, nie mający żadnego znaczenia dla wyniku wojny, która praktycznie
była już przegrana.
Niemcy zatrzymali nas ogłaszając, że będzie rewizja, czy ktoś nie posiada jakichś ostrych
przedmiotów, jak: noże, brzytwy, widelce itp. Rozkaz o wyrzuceniu takich narzędzi otrzymaliśmy na
początku niewoli, ale nie było rewizji. Nic też dziwnego, że tylko nieliczni wykonali go. Teraz jednak
gościniec zaścielił się brzytwami, widelcami, a także żyletkami. Każdy jeniec przechodził z
podniesionymi rękami i był obmacywany przez Niemców. Od czasu do czasu słychać było głośne
trzaśnięcie w twarz, gdy znaleziono u kogoś jakiś przedmiot. Prawdziwym cyrkowcem okazał się
Staszek. Trzymał scyzoryk w garści, a gdy podnosił ręce do góry, wpuścił go w rękaw. I ocalał jego
nóż, który jakże przydał się później.
Następnie zaprowadzono nas przed koszary. Tu czekaliśmy przeszło godzinę na zakwaterowanie.
Obok nas przechodziła grupa Żydów z miotłami i łopatami, popędzani kijami przez niemieckich
ż
ołnierzy. Teraz nastąpiło organizowanie kompanii liczących po 250 żołnierzy. Wprowadzono nas
do budynków. Naszej kompanii przydzielono miejsce na strychu, oczywiście bez żadnych wygód.
Dach był tak niski, że tylko na środku można było stać swobodnie. Spanie na podłodze z betonu.
Koszary okolone były wysokim płotem z drutu kolczastego, wzdłuż którego ustawiono duże
reflektory. Dzienne wyżywienie to bochenek chleba na sześciu i chochelka rzadziutkiej zupy – woda
zabarwiona mąką.
Na parterze zakwaterowano cywilów, którzy podobnie jak i my łudzili się, że tu dostaną
przepustki i pójdą do domu. Były nawet pewne oznaki, że marzenia nasze spełnią się wkrótce,
ponieważ wydano rozkaz, aby w drużynach spisywać wszystkie dane personalne, jak: imię,
nazwisko, imiona rodziców, miejsce zamieszkania itp. Zajęć poza wystawaniem w kolejce rano po
chleb, a w południe po zupkę – nie było żadnych; toteż nudziliśmy się ogromnie. Skracaliśmy sobie
czas rozmową i leżeniem na strychu albo łażeniem po dziedzińcu.
Raz podczas takiego spaceru zauważyłem jadącą w kierunku Warszawy ogromnie długą kolumnę
specjalnych aut, platform, na których ustawione były czołgi. Eskadry samolotów latały tam i z
powrotem. A więc Warszawa broniła się jeszcze. Po trzech dniach pobytu w Radomiu
wyprowadzono nas z koszar i zatrzymano na drodze. Staliśmy może jakieś półtorej godziny, moknąc
na deszczu. Obok drogi leżała olbrzymia sterta mundurów, masek, plecaków i podobnych rzeczy.
Paweł, który często rozmawiał po niemiecku z konwojującymi nas żołnierzami, dowiedział się, że
atak na Warszawę został przerwany i że zostało wystosowane ponowne ultimatum. Jak już
wspomniałem, padał deszcz, a przy tym było przenikliwie zimno, no i głodno. W wiosce niedaleko
szosy stała grupa ludzi, którzy przyszli tu z ciekawości, a może chcieli jeńców obdarzyć kawałkami
chleba. Niemcy jednak nie pozwalali zbliżyć się do nas. Obok stała dziewczyna. Wyjąłem pieniądze z
kieszeni i prosiłem, aby sprzedała mi kawałek chleba. Wtedy ona odwróciła się i zawołała
prawdopodobnie na ojca:
— Hej! chodźcież tutaj!
Zobaczyłem biegnącego chłopa z dużym kawałkiem chleba, który ona odebrała, a następnie
chciała ml podać. Od dziewczyny dzieliło mnie jeszcze z półtora metra i wtedy zostałem uderzony
przez Niemca tak strasznie, że fiknąłem na błotnistej drodze koziołka. Może nie byłoby mi tak
przykro, gdybym miał chociaż ten chleb w ręce...
Zbliżał się wieczór. Deszcz przestał padać, ale zrobiło się bardzo zimno i zanosiło się na silny
przymrozek. Już dobrze się ściemniło, gdy zobaczyłem w rowie leżącego trupa polskiego żołnierza.
Prawdopodobnie padł z głodu i wycieńczenia, gdyż strzału nie słyszeliśmy. Skrajem szosy jechała
długa kolumna niemieckich ciężarowych aut o przyciemnionych reflektorach, co wskazywało na to,
ż
e jednak wojna jeszcze trwa.
Tak doszliśmy do miasteczka Szydłowiec leżącego między Radomiem a Kielcami. Na
przedmieściu zaczęto wprowadzać jeńców przez bramę na dziedziniec jakiegoś starego,
prawdopodobnie już nieczynnego browaru. Gdy połowa weszła, resztę zatrzymano przed bramą,
chyba po to aby pierwsza grupa mogła się ulokować w budynkach. Paweł wykorzystał tę przerwę i
udał się znowu na rozmowę z wartownikiem. Potem doszedł do nas i powiedział:
— Warszawa poddała się! Nos, Ślązoków, puszczo do dom, a wos, pierona, bedo trzymać tu jakiś
czos.
Jak z tego wynikało, miał to być obóz jeniecki. I tu można by zakończyć opowieść, ponieważ
pobyt w obozie to oddzielny temat, niejednokrotnie poruszany w książkach napisanych po wojnie.
Ponieważ jednak te kilka początkowych dni obozu było straszliwym przeżyciem, pozwolę sobie je
opisać.
W OBOZIE JENIECKIM
Po pewnym czasie wpuszczono i drugą część jeńców, w której ja się znajdowałem. Jak się
okazało, wszystkie budynki były zapchane tak, że żołnierze się pokładli nawet w bramach. O jakimś
spaniu pod dachem nie było nawet mowy. Ponieważ weszliśmy prawie pierwsi, zaczęliśmy w
ciemności szukać materiału na opał. Szczęście dopisało. W ogrodzie poza budynkami znaleźliśmy
dużą kupę chrustu. Każdy z nas nabrał naręcze i zanosił w upatrzone wygodne miejsce. Paweł zabrał
się do roboty. Nie było to łatwe, bo chrust był wilgotny, powoli jednak dzięki temu, że miałem dość
duży kieszonkowy kalendarzyk, który posłużył za podpałkę, ognisko zapłonęło. W ślad za nami
poszli inni. Łamano stare deski, kołki podtrzymujące młode drzewka, zbierano śmieci itp. Od tyłu w
jednym budynku była zamknięta brama. Żołnierze przypuścili szturm i po chwili drzwi były
wywalone. Okazało się, że za nimi znajdowała się wilgotna, cuchnąca sień, w której leżały na mokrej
słomie ziemniaki; oczywiście w mig zostały rozebrane. Poszedłem ja tam też i w śmieciach
znalazłem jeszcze parę ziemniaków. I to była nasza kolacja.
Noc przyszła bardzo zimna i zanosiło się na silny przymrozek. Otulony w kawał namiotowej
płachty, starałem się zasnąć, ale co to było za spanie. Przy ognisku siedział jeszcze jeden Ślązak, z
którym Paweł zapoznał się gdzieś w ogrodzie. Muszę zaznaczyć, że Paweł po tej rozmowie z
Niemcem zmienił się nie do poznania. To już nie był ten Paweł, którego poznałem. Stał się jakiś
szorstki, nieprzychylny w stosunku do nas. Wynikało to prawdopodobnie z tego, że poczuł się
Niemcem.
Co chwilę ktoś podchodził do ogniska, aby ogrzać ręce, a wtedy Paweł gderał:
— Co, nie było was więcej! Albo przynióześ se drzewa! Jak jo, pierona, chodził za drzewem, toś
ty, pieronie, społ.
Jeden z grzej ących się posiedział:
— Coś taki, człowieku, nieżyczliwy.
A on:
— Jak jo poszed po ogień, to mi powiedzieli: „Nie dać mu, bo to Ślązak”. Jeszcze wom, Polokom,
Ś
lązok pokaże, co potrafi. No, co stoisz! Wyp..., bo ci nakopię do rzyci.
Rano zauważyłem, że jeńcy drapią się na mur okalający browar. Poszedłem i ja. Mur był wysoki,
ale przy pomocy drzewka udało się nam wejść. Przed murem było dużo cywilów, którzy przynosili w
torbach i koszykach chleb, rozdając go żołnierzom. Wiele było przy tym. krzyków i wzajemnego
wydzierania sobie chleba. Ja oczywiście nie miałem szczęścia.
Udało mi się jednak z jednym Żydem, który podjął się kupić chleba dla mnie i dla siedzącego obok
ż
ołnierza. Żyd dość długo nie przychodził. Już zwątpiłem w jego powrót, kiedy wreszcie ukazał się z
dwoma połówkami bochenka. I wtedy nastąpiło coś, czego się nie spodziewałem. Siedzący na murze
ż
ołnierze zaczęli krzyczeć:
— To ja dałem!
— To ja dałem na ten chleb.
No oczywiście, że ja jak i ten drugi, co siedział obok mnie, również krzyczeliśmy, ale Żyd był zbyt
daleko od nas, prawowitych właścicieli bochenka. W pewnej chwili podał chleb. Czym się kierował,
dając go w niewłaściwe ręce? Nie wiem. Może podobieństwem, a może myślał, że ci, co najgłośniej
krzyczą, dali pieniądze? Potem Żyd zbliżył się do nas; robiłem mu gorzkie wyrzuty, mówiąc, że
wydałem ostatnie pieniądze, że wyrządził mi straszną krzywdę. Okazał skruchę:
— Panie, skąd ja mogłem wiedzieć. Pan widział, jak oni krzyczeli. Nu, niech się pan nie martwi, ja
pójdę i przyniosę za swoje!
Poszedł i już go więcej nie widziałem. Dwie młode Żydówki, które obok obserwowały to
wydarzenie, zdjęte litością, przyniosły mi trzy kromeczki chleba. Natychmiast zeskoczyłem z muru i
udałem się do ogniska, aby podzielić się z kolegami. Taki bowiem był u nas zwyczaj, że jak któremu
w drodze udało się coś zdobyć do jedzenia, dzielił się z innymi. Te trzy małe kromki chleba były
jedynym tego dnia posiłkiem. Tysiące jeńców, tak samo głodnych jak i my, wałęsały się po
dziedzińcu i po ogrodzie, wyglądając jakiegoś zmiłowania boskiego. Była jednak pewna grupa, która
nie cierpiała głodu, a mianowicie taboryci i kucharze wojskowi. Przezorni, zabrali z wozów takie
zapasy, jak: słonina, kasza, suchary i inne wiktuały. Gotowali więc różnego rodzaju kasze i skwarzyli
słoninę w starych wiadrach i rondlach znalezionych w rupieciarniach.
Przed wieczorem udaliśmy się ze Staszkiem Wójcikiem na poszukiwanie jakiegoś miejsca do
spania. Okazało się jednak, że za późno pomyśleliśmy o tym, bo wszystkie budynki były już tak
zapchane, że nie można było wścibić przysłowiowego palca. Wreszcie udało się nam ulokować w
podłużnym budynku przylegającym prostopadle do innego podłużnego budynku zwanego warzelnią.
Na razie staliśmy, bo była straszliwa ciżba. Potem udało się nam usiąść i na siedząco zasnąć.
Było już całkiem ciemno, gdy obudziły nas głośne krzyki dochodzące z głównego budynku przy
bramie wjazdowej. Jedni krzyczeli: „pali się!”, inni: „wali się”. Na podworcu zaroiło się od
wypychających się z bramy jeńców. Później okazało się, że ani się nie paliło, ani się nie waliło, a
panikę spowodowali taboryci i kucharze, którzy po ugotowaniu wieczerzy najadłszy się postanowili
wygodnie się przespać. Oni to, nie mogąc wejść do środka, krzyczeli: „pali się!” Efekt tego głupiego
pomysłu był taki, że jednego zadeptano na śmierć, a kilkudziesięciu było poważnie poturbowanych.
Nie wiadomo, dlaczego Niemcy wypędzili nas z tego korytarza na dziedziniec. Prawdopodobnie
dlatego, że w tym budynku mieściła się izba chorych i siedziba Czerwonego Krzyża, a jeńcy wybici
ze snu zaczęli gość głośno powtarzać: „pali się!”, „wali się!”. Gdy wyszliśmy z budynku, Niemcy
zaczęli nas wpychać do remizy, w której już spali nasi żołnierze. Można było sobie wyobrazić, co się
tam działo, gdy pchani żołnierze deptali leżących podkutymi butami po brzuchach, nogach lub
głowach. Wrzask był nie do opisania, ale potem tak się złożyło, że wszyscy mogli spać leżąc.
Dla zorientowania czytelnika opisuję stary browar, który stał się obozem jenieckim. Tuż przy
głównej drodze znajdował się dość długi jednopiętrowy budynek, w którym prawdopodobnie
mieściły się biura i magazyny. Budynek ten połączony był murem, w którym była brama wjazdowa, z
innym długim parterowym budynkiem – warzelnią. I znowu pod kątem prostym dołączony był
budynek, z którego wypędzili nas Niemcy. Remiza nie łączyła się z żadnym budynkiem, stała
naprzeciwko warzelni, tworząc wraz z innymi zabudowaniami nie zamknięty czworobok. Na
dziedzińcu obok warzelni stał jeszcze mały budyneczek, w którym Niemcy urządzili sobie kuchnię. Z
tyłu za remizą i izbą chorych był ogród obsadzony młodymi drzewkami. Wszystko to otoczone dość
wysokim murem.
Rano spostrzegłem, że w remizie nie było Staszka Wójcika. Szukałem go, ale daremnie.
Spotkałem natomiast Józefczaka, który łamał w ogrodzie spróchniałą deskę, aby rozniecić ogień. I
tak minął dzień, tym razem bez żadnego posiłku. Pożyczonym nożem wyrżnąłem, nie wiadomo którą
już z kolei dziurkę w pasku. Przed wieczorem Józefczak zaprowadził mnie na strych, gdzie było
trochę słomy, uważając, że najlepszym lekarstwem na cierpienia głodowe jest sen.
I śniło mi się, że przyszedł kuzyn Staszek (ten, co był ciężko ranny w Biskupicach) i przyniósł
kosz świeżo uwędzonej kiełbasy, zachęcając mnie do jedzenia. Wyciągnąłem rękę i... obudziłem się.
Był już dzień. Józefczaka nie było. Zszedłem na dół w nadziei, że może teraz uda mi się dostać coś do
jedzenia. Jak już wspomniałem, Niemcy zabronili wchodzić na mur. Ja jednak zaryzykowałem,
wykorzystując do tego celu gęsty krzew rosnący tuż przy murze. Teraz zobaczyłem, że Niemcy
ukończyli już prawie budowę strażnic i wysokich zasieków w odległości 30 m od muru. Był to dla
mnie przygnębiający widok. A tam w dali widać było ludzi robiących w polu. Szosą od czasu do
czasu przejeżdżała furmanka w kierunku miasteczka. Jednym słowem, za drutami życie toczyło się
normalnym trybem. Boże – pomyślałem sobie – jakaż to straszna niesprawiedliwość! Za co my tak
cierpimy?
Od czasu do czasu do obozu wchodzili cywile w celu odszukania swoich krewnych. Znajdywali
się chętni, którzy podejmowali się w tym pomagać. Przepychając się przez tłumy jeńców
wywoływali podane nazwisko, najczęściej bez rezultatu, ale kawałek chleba dostawali za to. Jedna
wiejska kobieta, wykorzystując nieuwagę wartownika, zaszła aż do ogrodu w nadziei, że uda się jej
odnaleźć ukochanego syna. Kilku jeńców widząc, że kobieta ma pod chustką koszyczek, zaczęło
wywoływać nazwisko, oczywiście bez skutku. Następnie otoczyli babę wołając:
— Babuś, dajcie jeść!
Kobieta zaczęła prosić, aby odsunęli się trochę, to im da. I wtedy stało się. Kilkunastu żołnierzy
rzuciło się na nią, tworząc kotłującą się pryzmę. Baby w ogóle nie było widać. Można by powiedzieć,
ż
e to jakiś bestialski zbiorowy gwałt. Spod wierzgających nóg ciekła po błocie zupa. Od czasu do
czasu wytryskiwały trociny z chleba. Wreszcie baba wyczołgała się straszliwie umorusana błotem, w
jednej ręce trzymała ucho od rozbitego glinianego dzbanka, w drugiej koniec chustki. Odeszła i
szlochając mówiła:
— O panowie, już tu nigdy nie przyjdę!
Niedługo po tym wydarzeniu spotkałem Staszka. On również podobnie jak i ja od dwóch dni nie
miał nic w ustach. Byliśmy bardzo osłabieni, więc postanowiliśmy usiąść sobie w starej
zdewastowanej altanie. Staszek oparł się o słup i zamknął oczy. Spojrzałem na jego bladą, ale pełną
powagi twarz. Zrobiło mi się jakoś dziwnie przykro i z ócz pociekły mi łzy. Polubiłem Staszka, gdy
jeszcze był w czynnej służbie dowódcą drużyny, w której i ja byłem. Zdolny instruktor, u
przełożonych nie cieszył się zbyt wielkim uznaniem ze względu na swój humanitarny stosunek do
ż
ołnierzy.
Tymczasem w ogrodzie wśród wałęsających się tłumów nastąpiło ożywienie. Ktoś zawołał, że w
bramie przejściowej między budynkiem, w którym była izba chorych, a warzelnią będą wydawać
chleb. Pobiegliśmy ze Staszkiem. Brama była już szczelnie wypchana jeńcami. Staliśmy przed
bramą, a wkoło nas morze głów. Czekaliśmy może pół godziny i nic. Nogi straszliwie bolały. Na
domiar złego obok mnie stali wyżsi i łokciami opierali się na moich ramionach. Kiedy starałem się
uwolnić od tego ciężaru, spotkałem się z obelżywymi słowami:
— A cóż się tak wiercisz, ty sk...nu.
Niedaleko ode mnie stał student gimnazjalny i płakał jak małe dziecko; wtedy znowu posypały się
ordynarne wyrazy:
— Ty sk...u, tyś tu potrzebny? Tyś powinien u mamy siedzieć! Ty francowaty bohaterze.
Odpowiedzią na to był, jeszcze większy szloch chłopca. Teraz wszyscy zaczęli siadać, nie
zważając na to, że było błoto. Potem znowu poruszenie i wstawanie. I tak kilka razy. Była może
godzina jedenasta, dzień dość ciepły i pogodny. Na niebie przesuwały się białe obłoczki, ale w moich
oczach wyglądały jak plamki krwi. Czekanie na jakiś posiłek okazało się daremnym trudem. Był to
prawdopodobnie znowu głupi kawał jakiegoś zwyrodnialca.
Była może godzina trzynasta, gdy Niemcy otwarli tylną bramę i zaczęli wypędzać wszystkich
jeńców na trawiasty teren znajdujący się między murem a drutami kolczastymi. Gdyby organizm
ludzki był przystosowany do spożywania zielonych roślin, to znajdująca się tam trawa zniknęłaby w
ciągu paru minut. Szczęście, że było chociaż pogodnie i ciepło. Usiedliśmy ze Staszkiem na mojej
płachcie namiotowej, grzejąc w słońcu nasze wychudzone i wybladłe oblicza. Wielu czerpało wodę
menażkami z przepływającego potoku. Inni pozdejmowali koszule i obierali wszy, rzucając je na
trawę. Na szczęście ja jeszcze nie miałem tego paskudztwa, ale wiedziałem, że niedługo będę robił to
samo. Wieczorem otworzono nam bramę i wszystko hurmem zaczęło biec w stronę głównego
budynku. Przy wejściu zrobił się straszliwy tłok. Rozległy się wołania:
— A nie pchajta się! A cośta za bydło.
Ci z tyłu bili menażkami po głowach tych, co byli w przodzie, aby się prędzej posuwali. Niemcy z
początku przyglądali się biernie, ale późnej rozpasali swoje rzemienne „kuple” i dalejże walić, gdzie
popadło. Jak się okazało, wewnątrz były już porobione kilkupiętrowe prycze. Nam wypadło spać w
suterynie.
W nocy miałem piękny sen. Śniło mi się, że byłem na wigilii w moim rodzinnym domu. Na
nakrytym stole było dużo jedzenia, ale kiedy wziąłem łyżkę, aby jeść... obudziłem się.
Był już dzień. Spojrzałem na małe okienko – było czerwone jak krew. A więc te krwawe chmurki,
które widziałem wczoraj, wcale niebyły jakimś nadzwyczajnym meteorologicznym zjawiskiem, ale
skutkiem straszliwego wyczerpania głodem. Próbowałem się podnieść, ale opadłem bezwładnie na
pryczę. Czułem, że ze mną zaczyna się dziać coś niedobrego. Po prostu uciekało ze mnie życie.
Chciałem przemówić do Staszka i nie mogłem wydobyć głosu. Wreszcie wyszeptałem:
— Stasiu, zapisz sobie: „Maria Wójcik, Bronowice Wielkie 277 ul. Słoneczna, Azory”. — I
dodałem: — Proszę cię, daj jej znać, że ja tu zakończyłem życie.
Czy Staszek zapisał? Chyba tak. Potem usłyszałem, że zsuwa się z pryczy i oddala. Po chwili
wrócił, nachylił się nade mną i rzekł:
— Franku, jedz! Wyżebrałem trochę zupy u tych, co tam w ogrodzie gotują w wiaderkach.
Uwierzyli, gdy im powiedziałem, że kolega kona.
Nie miałem jednak sił, aby się podnieść, więc Staszek karmił mnie jak małe dziecko. Była to
rzadka wygotowana kasza z domieszką marchwi i skwarków. Kiedy łyżka zaskrzypiała już o dno,
wyszeptałem:
— Dziękuję ci, Staszku.
Staszek znowu odszedł, a ja leżałem w dalszym ciągu.
Jakże bardzo ta moja sytuacja przypomina sytuację pszczoły, którą już po wojnie znalazłem na
parapecie między szybami łazienkowego okienka. Żyła jeszcze, bo poruszała nóżkami. Przyniosłem
na łyżce trochę cukru rozpuszczonego w wodzie i podsunąłem jej pod pyszczek. Piła chciwie, a
potem wstała i zaczęła poruszać skrzydełkami, jak gdyby się gimnastykowała. Po dłuższej chwili
odleciała przez otwarte okienko, ale lot jej był bardzo niepewny.
Ja również po spożyciu tej zupy poczułem, że w moim organizmie zaczyna się coś dziać. Wracały
powoli siły. Okienko suteryny nie było już takie czerwone. Po wielkich trudach udało mi się zejść z
pryczy i wyjść na dziedziniec, gdzie było rojno od wałęsających się zgłodniałych jeńców. Koło
remizy ktoś szedł. Jego bluza na piersi była wypukła niczym biust dorodnej dziewicy. Ktoś krzyknął:
— Złodziej! Ukradł chleb! Łapać go!
Próba ucieczki nie udała się. Został osaczony i powalony. Natychmiast utworzyła się na nim duża
pryzma wierzgających ciał. Stałem obok przyglądając się, ale coś szepnęło mi: „Spróbuj szczęścia”.
Wepchnąłem rękę aż po samo ramię i o dziwo! Namacałem połamany chleb. Urwałem kawałek
skórki. Włożyłem do ust. Powtórzyłem zanurzanie ręki jeszcze raz. Tym razem wydrapałem trochę
ośrodki. Teraz oddaliłem się szybko, obawiając się, aby inni nie wyrwali mi z ust tego kęsa. Uczucia
głodu nie tylko nie zaspokoiłem, ale wręcz przeciwnie: spotęgowało się. Opanowała mnie jakaś
dzikość. Byłem zdecydowany na najgorsze, aby ten głód zaspokoić...
W latach siedemdziesiątych doszło do katastrofy lotniczej. Pasażerski samolot opadł na
niedostępny szczyt w Andach. Ci, co ocaleli, nie mając możliwości powrotu, zaczęli odczuwać
straszliwy głód. Doszło do kanibalizmu. Pasażerowie nie byli przecież dzikimi, wręcz przeciwnie –
byli to ludzie cywilizowani. Wśród których znajdował się nawet lekarz, i za jego aprobatą zjadano
nieżyjących już współpasażerów.
Ja osobiście wolałbym umrzeć z głodu, a nie tknąłbym ludzkiego mięsa. Tu jednak, w tym
ogrodzie, gdybym mógł złapać jakiegoś szczura, mysz czy nawet żabę, rozrywałbym je na części i
jadł na surowo.
Niedługo po tym wydarzeniu otwarła się główna brama, przez którą zaczęły wjeżdżać
konwojowane przez żołnierzy niemieckich dwa wozy Czerwonego Krzyża. Na jednym z nich były
dwie beczki z zupą, a na drugim kawałeczki chleba. Byłem najbliżej, więc doskoczyłem do wozu,
pozorując, że pomagam pchać. W gruncie rzeczy chodziło mi o to, aby być jak najbliżej, gdy będą
wydawać jedzenie. Teraz ze wszystkich stron nastąpił szturm na wozy. W ruch poszły kolby. Ci, co
byli najbliżej, rażeni ciosami cofnęli się, ale tyły pchały znów do przodu. Wtedy Niemcy wskoczyli
na wozy i wyrwawszy woźnicom baty zaczęli okładać tych od tyłu. Nareszcie udało się utworzyć
nieruchomy krąg. Teraz Niemcy ustawiali żołnierzy, kierując ich po zupę i chleb. Ja miałem
szczęście, bo otrzymałem nie tylko zupę i kawałek chleba, ale Niemiec kazał mi pozbierać i zabrać
kilka cebul, które spadły z wozu.
Na drugi dzień zaczęto wydawać zupę i chleb już od godziny jedenastej. Przy tylnej bramie
postawiono dwa kotły, do których miały się ustawić dwie kolejki. Niemcy nie mogli sobie jednak
poradzić z niesfornie zachowującymi się jeńcami, bez przerwy przepychającymi się do przodu.
Rozpoczęło się więc przysłowiowe mordobicie. Szczególnym sadyzmem wyróżniał się mały
feldfebel, który grubym pasem bił, gdzie popadło, nie wyłączając twarzy i głowy. Wreszcie jeden z
Niemców zawołał po polsku:
— Jesteście obrzydliwym narodem! Zachowujecie się jak bydło! Myśmy mieli w obozach
waszych pobratymców Czechów, ale to przecież zupełnie inni ludzie.
Ci, co pobrali jedzenie, przechodzili przez bramę poza mur. Znalazł się jeden spryciarz, który po
zjedzeniu wydrapał się na mur, aby jeszcze raz stanąć w kolejce. Niemiec widząc to strzelił do niego.
Spadł jak dojrzały owoc...
Od tego dnia otrzymywaliśmy już trzy razy dziennie posiłki, na które składały się: rano czarna
kawa i 1/5 chleba razowego z formy, w południe – zupa, przeważnie ziemniaczana z domieszką
kaszy, grochu lub fasoli albo kiszonej kapusty, czasami trafiały się jeden lub dwa kawałeczki mięsa;
wieczór – zupa, ale bardzo postna, przeważnie kapuśniak. A więc kto przetrwał pierwsze dni, mógł
być pewny, że z głodu nie umrze. Ja oczywiście życie zawdzięczam Staszkowi Wójcikowi. Gdyby on
nie posilił mnie wtedy zupą, nie skorzystałbym już z posiłku Czerwonego Krzyża, a co za tym idzie
na pewno nie doczekałbym następnego dnia... Wprost nie do wiary, że człowiek, również głodny,
potrafił przynieść jedzenie drugiemu, który po prostu żegnał się z tym światem. Tego dokonał jednak
Staszek – człowiek o wielkim szlachetnym sercu!
Na zakończenie, chciałem opisać zachowanie się oraz mentalność moich obozowych
współtowarzyszy. W okresie początkowym, kiedy cierpieliśmy straszny głód, słychać było na
pryczach jęki i zawodzenia: „O Jezu, Jezu! A czemu oni nas tak męczą. Przecież oni nas chyba
puszczą. Przecież nas nie będą trzymać!” I tak w kółko. Wielu poodwracało się na pryczach, aby przy
ś
wietle żarówek modlić się, posługując się książeczkami. Inni przesuwali ziarenka koronek,
szeptając zdrowaśki.
Kiedy Niemcy zaczęli dawać trzy razy dziennie jedzenie, humory się poprawiły. Słychać było
ś
miechy, żarty lub wesołe kawały. Gdzieniegdzie nucono piosenki. Natomiast poznikały książeczki
do modlitwy i koronki.
Niedługo to jednak trwało. Po tygodniu tego dobrobytu zmieniono komendanta. Na jego
zarządzenie obcięto porcje chleba o połowę. Zupę wydawano tylko raz, i to taką „postną” jak
przedtem na kolację. Zrzedły miny. Nie było słychać żartów, śmiechów i piosenek, ale za to
pootwierano książeczki do modlitwy i wyciągnięto koronki... Bóg tym razem nie dał się przebłagać,
dając do zrozumienia, że do Niego należy się zwracać nie tylko wtedy, kiedy jest źle, ale również
wtedy, kiedy jest dobrze.
POSŁOWIE
W obozie trzymano nas do dn. 7 XI 1939 r., następnie wywieziono do Niemiec i po krótkim
pobycie w obozie koło Eisleben przydzielono do robót w rolnictwie. 31 XII 1940 roku
zdecydowałem się na ucieczkę i po wielu dramatycznych przygodach, szczególnie przy przejściu
przez granicę, dotarłem do rodzinnego kraju.
Chciałem jeszcze raz wspomnieć o najbliższych memu sercu bohaterach kampanii wrześniowej, a
mianowicie: o moim kuzynie Stanisławie Wasiucie, wielkim patriocie, który, jak wiemy, został
ciężko ranny w bitwie nad Dunajcem (Biskupice Radłowskie) i zmarł w szpitalu w Tarnowie w dniu
14 IX 1939 r.
Natomiast Stanisław Ługowski dzięki swojemu wrodzonemu sprytowi nie dostał się do niewoli,
lecz wrócił do Krakowa i pracował w monopolu spirytusowym. Uczucia patriotyczne i ambicja nie
dawały mu spokoju, wobec tego zdecydował się przedostać do Francji, skąd został
przetransportowany do Norwegii i tam zginął pod Narwikiem, o czym powiadomił jego siostrę
Czerwony Krzyż.