Równym krokiem marsz
Jak żyliśmy w Niemczech Hitlera
Wspomnienia z lat 1933-1939
Bernt Engelmann
Spis treści
Od Autora
Jak upadła Republika
1. Cienie przeszłości
2. Jak zaczęła się Trzecia Rzesza
3. Między potańcówką a piwnicę tortur
4. Jak zostaliśmy „ujednoliceni”
5. Ilu było nazistów?
6. Jak został przełamany ostatni opór
7. Czy rzeczywiście nie można było temu zapobiec
8. O ludziach, którzy umieli pomagać
9. Jak dalej dokręcano śrubę
10. O oporze w Hamburgu
11. Gość z Bazylei
12. Führer ma zawsze rację
13. Jak niektórzy przebrnęli przez nazistowskie czasy
14. Od „Anschlussu” do „kryształowej nocy”
15. U blondynki Katrein
16. Czy pan zna Buchenwald?
17. Maszerowanie może być ideą
18. Uwaga - wróg podsłuchuje!
19. Początek końca
Od
Autora
Ten retrospektywny opis życia w nazistowskich Niemczech, którego pierwszy tom zatytułowany
Równym krokiem marsz obejmuje lata 1932-1939, powstał ze wspomnień moich i innych świadków
tamtego czasu. Ich wypowiedzi utrwalone na taśmach magnetofonowych zostały wprowadzone do
tekstu na ogół w dosłownym brzmieniu.
Jedynie większość nazwisk, miejscowości oraz danych, które mogłyby ułatwić rozpoznanie osób,
stosownie do woli moich rozmówców, zostały zmienione. Nie zniekształca to jednak w niczym
obrazu prawdy.
Wszystkie relacje, których treścią były autentyczne wydarzenia sprzed pół wieku - nie można było
zatem wykluczyć ewentualnych przeinaczeń lub nieścisłości - dokładnie sprawdzono i jeśli zaszła
potrzeba, skorygowano.
Dane liczbowe, jak ceny czy płace, porównano z oficjalnymi opracowaniami statystycznymi.
Szczególnie wnikliwie zbadano zgodność opinii o nastrojach społecznych z informacjami na ten
temat, zawartymi w materiałach Służby Bezpieczeństwa (Sicherheitsdienst - „SD”) oraz w
„Raportach” Socjaldemokratycznej Partii Niemiec (SPD) z lat 1934-1940.
Jak upadła Republika
Panowanie nazistów - czyli jak sami to nazwali: Trzecia Rzesza - zaczęło się dla mnie nie 30
stycznia 1933 roku, ale osiem miesięcy wcześniej, już 30 maja 1932 w poniedziałek. Gdy tego dnia
przyszedłem przed ósmą do szkoły, na maszcie wieżyczki dachowej naszego gimnazjum w dzielnicy
Berlin-Wilmersdorf powiewał duży sztandar ze swastyką.
Wśród uczniów, a cóż dopiero wśród nauczycieli, panowało ogromne poruszenie. Stali na dziedzińcu
i perorowali jeden przez drugiego. W przejściu słyszałem, jak starszy nauczyciel łajał dozorcę:
- Niechże pan to wreszcie ściągnie! Go za skandal! Czemu pan tu sterczy bezczynnie?
Dozorca z bezczelnym uśmiechem odpowiedział, że kluczyk od drzwi wieżyczki zginął i że pan
dyrektor rozmawia właśnie przez telefon z władzami szkolnymi, które zadecydują, co należy zrobić.
Kilku stojących opodal uczniów starszych klas zareagowało na to rubasznym śmiechem, a jeden
z nich powiedział:
- A może Adolf Hitler już został kanclerzem, jeśli tak, to naturalnie sztandar musi pozostać na
maszcie!
- I niedługo pospadają głowy! - wtrącił inny, czemu dozorca w milczeniu przytaknął.
Nauczyciel udał, że nic nie słyszał, odwrócił się i odszedł.
I nagle na dziedzińcu zrobiło się cicho jak makiem posiał. Wszyscy z wyciągniętymi szyjami
spoglądali w górę, gdzie z okienka na dachu wynurzyła się jakaś postać, a kiedy można już było
rozpoznać, kim był ów człowiek i co tam robił, uczniowie - najpierw kilku, a potem coraz to więcej -
oraz nauczyciele zaczęli bić brawo. Tu i ówdzie dały się słyszeć okrzyki protestu, gwizdy, ale
zagłuszył je burzliwy aplauz.
Mężczyzną na dachu okazał się dr Levy, nasz nauczyciel francuskiego. Poznaliśmy go po pustym
lewym rękawie marynarki, który podczas jego wspinaczki po żelaznej drabinie pożarowej trzepotał
na wietrze. Nauczyciel przechylił się przez kratę i w końcu ściągnął sztandar.
Drugą godzinę lekcyjną mieliśmy z doktorem Levy. Spodziewaliśmy się, że porozmawia z nami
o wydarzeniu, ale spotkał nas zawód. Lekcja przebiegała jak zwykle: najpierw przerabialiśmy nowy
tekst, a potem dr Levy wypisywał czasowniki nieregularne. Było ich tak dużo, że nie zmieściły ; się
na jednej tablicy, podciągnął ją więc do góry, żeby dokończyć na drugiej, dotychczas zasłoniętej.
A tam zobaczyliśmy nagryzmolone dużymi, drukowanymi literami dwa słowa: SALOPE JUIF!
Nie znaliśmy tych słówek i wydawało się, że dr Levy początkowo też zastanawiał się, co z tym
począć. W każdym razie patrzył osłupiały i kręcił głową. Potem odwrócił się do klasy i zapytał:
- Czy ktoś z was to napisał? Nie? Wierzę wam... w tej klasie nie ma nikogo, po kim mógłbym
spodziewać się czegoś podobnego... A może ktoś wie, co mają znaczyć te słowa? Nie? Tak też
myślałem. A więc: znaczenie przenośne słowa „salope” w języku potocznym odpowiada naszemu
słowu „świnia”. Również w języku francuskim jest to rzeczownik rodzaju żeńskiego -; „la salopę”
zatem przymiotnik musiałby poprawnie brzmieć: „Juive”, nie zaś „juif”. „Le juif” jest francuskim
odpowiednikiem słowa „Żyd”, zatem „juif”, „juive”, to żydowski, żydowska... To, co tu napisano,
można by więc przetłumaczyć: „żydowska świnia”, ale prawdopodobnie chodzi o „Judensau”
(parszywy Żyd), jednak ten, kto przeznaczył dla mnie tę zniewagę, nie potrafił posługiwać się
językiem francuskim i nawet nie umiał poprawnie przepisać z leksykonu...
Powiedziawszy to wziął gąbkę i starł słowo SALOPE, zastępując je innym: MANCHOT.
MANCHOT JUIF. Mówił nam kiedyś, że MANCHOT w języku potocznym to inwalida, ofiara wojny,
ktoś, kto - jak on w 1917 pod Arras - stracił jedną rękę.
Tego dnia, 30 maja 1932 roku, naziści czuli się już prawie u władzy. Powiedział mi to jeden z nich,
kiedy po południu wracaliśmy razem do domu. Był uczniem szóstej klasy gimnazjum, starszym ode
mnie o trzy, może o cztery lata. Nawet do szkoły przychodził w bryczesach i w brązowych butach do
jazdy na motorze, a pod pulowerem - zawsze zdejmował go na szkolnym dziedzińcu - nosił brunatną
koszulę ze swastyką na rękawie i pas z koalicyjką.
Rozgłaszana przez nazistów pewność zwycięstwa brała się z sukcesu wyborczego do Landtagu w
Oldenburgu, gdzie dzień wcześniej uzyskali absolutną większość. Prócz tego, dopiero co ustąpił
kanclerz Rzeszy Brüning, którego prezydent von Hindenburg „pozbawił wotum zaufania”. Wielu
oczekiwało, że następcą Brüninga zostanie Hitler, mimo iż w kwietniowych wyborach prezydenta
prawie dwie trzecie wszystkich niemieckich wyborców opowiedziało się przeciwko niemu.
Około czterdziestu nazistów na czterystu pięćdziesięciu uczniów naszego gimnazjum było jednakże
przeświadczonych, że już wybiła godzina ich zwycięstwa. W każdym razie tamtego poniedziałku tak
się zachowywali, a zawieszenie sztandaru i znieważenie jedynego w szkole nauczyciela Żyda było
tylko wstępem do dalszych ekscesów, jakich dopuścili się jeszcze przed południem.
Podczas dużej przerwy trzej uczniowie najstarszych klas, jeden w uniformie SA, dwaj w mundurach
Hitlerjugend, udali się do dyrektora ze skargą na doktora Levy’ego. Była to naturalnie jawna
prowokacja, ponieważ rząd surowo zakazał wszelkim bojówkom politycznym noszenia mundurów.
Dyrektor powinien zatem bezzwłocznie powiadomić policję o łamaniu tego zakazu, a tymczasem
wysłuchał ich pretensji do nauczyciela o to, że ten, jako Żyd, nie miał prawa mieszać się do
„niemieckich spraw” i że usunął sztandar „ruchu”.
Zamiast więc wyrzucić tę trójkę z gabinetu, dyrektor przyrzekł, że „zbada wnikliwie sprawę”, po
czym odprawił doktora Levy’ego na urlop „aż do odwołania”.
Zachęceni tym, zaraz po lekcjach urządzili polowanie na żydowskich kolegów. Pierwszą ich ofiarą
był Philipp Löwenstein, szczupły, wątły, niespełna dwunastoletni chłopiec z mojej równoległej klasy.
Czterech chłopaków z Hitlerjugend, uczniów klas średnich, każdy o głowę wyższy i znacznie
silniejszy od Philippa, napadło go na Hohenzollerndamm. Bili go pięściami, okładali rzemiennymi
koalicyjkami, aż krwawiąc z nosa i zwijając się z bólu padł na ziemię. Ja i~ kilku moich kolegów
podbiegliśmy tam, ale napastnicy szybko wycofali się na drugą stronę ulicy. A jeden z nich krzyknął:
- Niech tylko Hitler dojdzie do władzy, to powywieszamy tych wszystkich parszywych Żydów!
Przyszedłem do domu nieco spóźniony. Usiadłem przy stole i przede wszystkim spytałem, czy to
prawda, że Hitler dziś został kanclerzem. Odetchnąłem z ulgą, usłyszawszy, - iż naziści cieszą się
przedwcześnie. Wtedy opowiedziałem rodzicom o tym, co się wydarzyły w szkole i jak nasz dyrektor
dał się zastraszyć chłopakom z HJ.
- Przez takie tchórzostwo upadnie Republika - powiedział ojciec, matka zaś dodała, że już na
ostatnim zebraniu rodziców zwróciła uwagę na wypowiedzi dyrektora. Co, prawda oświadczył on,
że będzie reagował na wszelkie przejawy politykowania w szkole z „bezwzględną surowością”, ale
równocześnie unikał powiedzenia czegokolwiek przeciwko nazistom. - Już z samego tonu można
poznać, że sympatyzuje z nazistami!
Wkrótce po tym zdarzeniu wyjechaliśmy z Berlina i zacząłem naukę w nowej szkole, gdzie na
szczęście nie wyczuwało się jeszcze Trzeciej Rzeszy.
Od tej pory upłynęło prawie pięćdziesiąt lat, z których dwanaście były to lata Trzeciej Rzeszy, czas
panowania nazistów. Zaważyły one na mojej generacji, zburzyły doszczętnie nadzieje jednych,
przeszły najgorsze przewidywania innych. A jednak przetrwali ten czas i tacy, na których owa
największa w najnowszej historii Niemiec katastrofa jak gdyby nie pozostawiła żadnego śladu.
1.
Cienie przeszłości
Takie ciągłe rokowania, uważa pan, drogi doktorze, nie mają sensu, do niczego nie prowadzą!
Jedyne, co Rosjanin rozumie, to żelazna bezwzględność! Ustępowanie świadczy o słabości, którą
natychmiast wykorzysta! Niech mi pan t wierzy, on musi mieć świadomość, że się ma nad nim
przewagę!
Było to w Detmold jesienią 1981 roku. Pan przy sąsiednim stoliku w restauracji hotelowej, gdzie
jadłem obiad, mówił tak głośno, że przerwałem lekturę „Lippische Rundschau” i spojrzałem w jego
stronę. Zobaczyłem postawnego mężczyznę po sześćdziesiątce z siwymi, krótko ostrzyżonymi
włosami, o twarzy opalonej - typ energicznego menażera. W klapie jego granatowej marynarki tkwił
mały znaczek klubu rotarianów.
- Niechże pan sobie wyobrazi, drogi doktorze, że Sowiety znów NAS zaatakują! Otóż wtedy na nic
się zdadzą sankcje gospodarcze i same protesty... Rosjanom nie wolno pozostawiać najmniejszej
wątpliwości co do tego, że mają do czynienia z silniejszym, w przeciwnym razie zaatakują z całą
bezwzględnością. Dobrze znam Iwana! Byłem tam jako młody chłopak, w grudniu 1943, pod
Żytomierzem, na zachód od Kijowa...
Podczas gdy opowiadał o swoich wojennych przeżyciach, ja szybko obliczyłem, że W roku 1943/44,
kiedy ruszała ofensywa radziecka i okrążając armie niemieckie niszczyła jedną po drugiej, pan przy
sąsiednim stoliku musiał mieć około trzydziestki, a w każdym razie był na tyle dorosły, by wiedzieć,
że wojna na wschodzie zaczęła się od niemieckiej agresji, najpierw na Polskę, potem na Związek
Radziecki, i kto z kim poczynał sobie z „całą bezwzględnością”.
„Menażer” ciągnął wątek wspomnieniowy i właśnie powiedział swemu partnerowi - który zresztą
kilkakrotnie spoglądał zakłopotany w moją stronę, jak gdyby chcąc przeprosić za tamtego - że był
wówczas dowódcą w dywizji pancernej SS w „Leibstandarte”, a na front wschodni poszedł na
ochotnika. Przypomniał mi się ktoś, kto przed wielu laty też był w Rosji i tak samo podówczas
mówił: „działać z całą bezwzględnością”, „żadnej słabości”, „walka narodowa”, „polityczno-
państwowa konieczność”... Już od wielu dni prześladowały mnie takie i podobne wspomnienia, za
każdym razem ożywiane przypadkowo usłyszanymi czy przeczytanymi wypowiedziami. Rankiem tego
dnia w wagonie restauracyjnym pociągu, którym jechałem z Kolonii do Bielefeld, dwaj pasażerowie
rozmawiali o sytuacji w Ameryce Środkowej. Jeden z nich opowiadał się zdecydowanie po stronie
żołnierzy; twierdził, że nie byliby oni w stanie dłużej opędzać się od „guerilleros” w inny sposób,
jak tylko uciekając się do bardzo drastycznych „środków”. - „Przecież to partyzanci, a tam jak
wiadomo nie ma pardonu!”
„Gdzie drwa rąbią, tam drzazgi lecą”, dodał jeszcze, a ja znów wróciłem myślą do czasu, gdy to
przysłowie musiało wystarczyć na usprawiedliwienie okrucieństw, jakich nasz kraj nie doświadczył
od wojny trzydziestoletniej.
W Bielefeld miałem przesiadkę do Detmold i idąc tunelem na drugi peron, zobaczyłem na ścianach
tego podziemnego przejścia hasła wymalowane czerwoną i czarną farbą: „Turcy precz!”, „Ali go
home!”, a o kilka metrów dalej: „Wynoście się, żydowskie świnie!” Pamiętam, że właśnie w tym
tunelu 10 listopada 1938 roku prawie dokładnie czterdzieści trzy lata temu, esesmani „obrabiali”
pejczami tysiące Żydów z całej Westfalii, wysyłanych do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie,
a na kamiennych schodach po drugiej stronie „załatwili” siedemdziesięciopięcioletniego rabina -
skopali go butami na śmierć...
A teraz w Detmold, w hotelowej restauracji, siwy menażer z klubowym znaczkiem w klapie zwierzał
się partnerowi przy stole:
- Nie ma pan pojęcia, doktorze! Wówczas nikt z nas ani przez chwilę nie wątpił w słuszność naszej
sprawy i w jej ostateczne zwycięstwo. W takim duchu wyrastaliśmy i tak byliśmy wychowywani
przez dom, szkołę i Hitlerjugend. Ja byłem w „ruchu” już przed trzydziestym trzecim. Omal nie
wyleciałem za to z gimnazjum, tuż przed maturą...
Opowiadał ubawiony, jak to rodzina musiała użyć wszelkich wpływów, żeby wszystko skończyło się
tylko na ostrzeżeniu. No i okazali wyrozumiałość dla jego „młodzieńczego idealizmu”.
- Wtedy uważaliśmy się naturalnie za przedmurze, które miało chronić przed „czerwonym
niebezpieczeństwem”. Niech pan nie zapomina, doktorze, że groził nam bolszewicki przewrót!
Proszę pamiętać, że w 1932 roku mieliśmy sześć milionów bezrobotnych! Nas, drobnych
fabrykantów, powiesiliby w pierwszej kolejności!
Wydawało się, że partner rozmowy z czymś się nie zgadzał. Nie usłyszałem, co powiedział, ale
zapewne uznał, że siwowłosy, mówiąc o obawach obywateli Detmold, trochę przesadził. W każdym
razie „menażer” przyznał, iż komuniści w Detmold istotnie nie odgrywali większej roli; że większa
część ludności, w tym nawet wiejskiej, „nastawiona była patriotycznie”.
- Podobnie urzędnicy, a nawet większość naszego personelu miała zdecydowanie zdrowe poglądy -
powiedział. Przypomniał, że partia Hitlera, NSDAP, na krótko przed przejęciem władzy odniosła w
Lippe-Detmold wielkie zwycięstwo wyborcze, decydujące dla dalszego „przebicia się”.
- Było to 15 stycznia 1933, na dwa tygodnie przed przejęciem władzy, przypomina pan sobie,
doktorze? A może wtedy jeszcze pana tu nie było?
Tym razem zrozumiałem odpowiedź. Mężczyzna tytułowany „doktorem” powiedział, że kilka dni
przed tą datą przybył do Detmold.
- No, wobec tego nie był pan jeszcze zorientowany. Ale zapewne widział pan niezliczoną ilość
sztandarów, wiwatujące tłumy i ten niebywały entuzjazm. Ja nigdy tego nie zapomnę! Tylu
rozpromienionych twarzy nie widziałem nigdy przedtem ani potem. Był to istny szał radości...
A wieczorem 30 stycznia 1933, kiedy Hitler został w końcu kanclerzem, mój ojciec wyciągnął
z piwnicy najlepsze butelki i jeszcze o północy wykrzykiwał z balkonu: „Sieg Heil! Sieg Heil!”
Matka z radości płakała. „Jakie szczęście, że dane mi było jeszcze TO przeżyć... - mówiła - teraz już
będzie dobrze...” Zresztą rzeczywiście wszystko odbyło się w sposób bezbłędny i zdyscyplinowany.
To chyba pan pamięta, doktorze? U nas w Detmold nikomu wtedy włos nie spadł z głowy - i później
też nie, o ile mi wiadomo...
Urwał w połowie zdania.
Być może partner wtrącił jakąś uwagę nie po jego myśli, bo po chwili milczenia siwowłosy podjął
przerwany wątek już nieco innym tonem:
- No cóż, z czasem wszyscy staliśmy się mądrzejsi... A jednak chciałbym, żeby nasza dzisiejsza
młodzież była choćby w połowie tak zdyscyplinowana jak my wówczas, i zdolna do większego
entuzjazmu w ważnych sprawach, no, wie pan...
Potem skinął na kelnera, zapłacił i wstał od stołu, usprawiedliwiając odejście potrzebą zajrzenia
jeszcze do fabryki.
- Jutro z rana oczekuję ważnych gości zagranicznych... trzeba jeszcze to i owo zrobić... A zatem,
drogi doktorze, było mi naprawdę bardzo przyjemnie! I do zobaczenia wkrótce, mam nadzieję!
Ledwie siwowłosy opuścił salę, jego partner zaraz przesiadł się na zwolnione miejsce. Był to niski,
korpulentny, sześćdziesięcioparoletni mężczyzna o rumianych policzkach i bystrych oczach,
patrzących zza połyskliwych szkieł okularów. Zamówił filiżankę kawy i zaraz zaczął, rozmowę ze
mną.
Najpierw zapytał, czy przyjechałem do Detmold na dłużej, a może jestem tu przejazdem? Czy
zwiedziłem już miasto, bo naprawdę warto, i wreszcie dodał:
- A więc tak brunatne, jak to opisał pan, który siedział ze mną przy stole, w rzeczywistości Detmold
nie było. Hitler miał naturalnie i tu w Lippe zwolenników, ale nasz mały kraik wcale nie był
nazistowskim Hofburgiem. Co się zaś tyczy Detmold, to było ono, a właściwie jest po dzień
dzisiejszy spokojnym małym miastem, leżącym podówczas około osiemnastu tysięcy mieszkańców.
Przemysł prawie tu nie istniał. Nie bez racji mówiono o „spokojnej nobliwości dawnej rezydencji...”
Dowiedziałem się, że pochodzi z Anklam na Pomorzu, że studiował medycynę w Greifswaldzie, i że
w styczniu 1933 roku przyjechał tu do pracy jako asystent w miejscowym szpitalu. W końcu osiadł w
Detmold na stałe i praktykował jako lekarz.
- Dobrze znam Detmold i mogę pana zapewnić, że przed 1933 rokiem istniała w Lippe tradycja
demokratyczna. A wiem to od mojej żony, jest ona córką tutejszego pastora. Najsilniejszą partią w
Lippe-Detmold do roku 1933 byli socjaldemokraci. Ich przewodniczący, stary Heinrich Drake,
cieszył się powszechnym szacunkiem. Do czasu przejęcia władzy przez nazistów szefował
krajowemu rządowi w Lippe. Lippe było wtedy jeszcze krajem autonomicznym Rzeszy Niemieckiej,
jak Hesja czy Bawaria. Prócz SPD odgrywali tu rolę przede wszystkim narodowi liberałowie z
Niemieckiej Partii Ludowej. Na trzecim miejscu plasowali się „deutschnationale” z partii
kierowanej przez tajnego radcę Hugenberga, właściciela posiadłości ziemskiej w okolicy Detmold
i tam stale rezydującego. Czwarte i piąte miejsca należały do umiarkowanie konserwatywnych
lippeńskich chłopów i liberalnej Partii Państwowej, a jeśli chodzi o szanse w wyborach, to naziści
znajdowali się dopiero na miejscu siódmym, za komunistami i nieco przed katolickim Centrum, które
w Lippe prawie nie miało znaczenia. Do 1932 roku naziści pozyskali dla siebie w lippeńskim kraiku
niespełna trzy tysiące zwolenników i tworzyli frakcję bez miejsca w krajowym parlamencie.
W ostatnich wyborach do Landtagu autonomicznego kraju Lippe-Detmold, które odbyły się 15
stycznia 1932 roku, partia nazistowska odnotowała jednak znaczny przyrost głosów, zdołała
przyciągnąć prawie czterdzieści procent wyborców.
- Ale trzeba przyznać - powiedział starszy pan - że naziści w tych wyborach postawili wszystko na
jedną kartę. Czegóż oni nie wyczyniali dla osiągnięcia takiego sukcesu!
Kryzys światowy, który zaczął się w 1929 roku i do 1932 stale się pogłębiał, niezadowolenie
spowodowane narastającą biedą i masowym bezrobociem sprawiły, że coraz więcej wyborców
dawało wiarę demagogicznym hasłom nazistów: „Dobro ogółu przed prywatą!”, „Praca i chleb dla
każdego!”, .Koniec jarzma lichwy!” i dało się zwieść fałszywym pozorom, że NSDAP jest
rzeczywiście partią narodowosocjalistyczną. Zwłaszcza duża część najuboższego proletariatu
miejskiego odnosiła się z entuzjazmem do „mocnego człowieka”, który obiecywał każdemu to, co ów
chciałby usłyszeć i zrzucał -odpowiedzialność za istniejącą nędzę na Żydów.
W wyborach do Reichstagu w lipcu 1932 roku partia Hitlera, dzięki poparciu udzielonemu jej przez
rzesze bezrobotnych, drobnych urzędników, zrujnowanych chłopów i rzemieślników, osiągnęła szczyt
powodzenia. Ale od tego czasu wyborcy znów zaczęli jej umykać i przy powtórnych wyborach
w listopadzie tegoż roku, NSDAP poniosła w całej Rzeszy dotkliwe straty. W samym tylko Lippe
utraciła od lipca prawie jedną czwartą zwolenników, a ponadto partii Hitlera groził rozłam.
Generał Reichswehry Kurt von Schleicher, któremu prezydent powierzył urząd kanclerza, próbował
w grudniu zapewnić sobie większość w parlamencie i zaproponował niektórym, jak sądził -
umiarkowanym przywódcom nazistowskim wejście w skład gabinetu. Pertraktował z szefem
organizacyjnym NSDAP Gregorem Strasserem, ale równocześnie też z prawicowymi
socjaldemokratami w kierownictwie Ogólnoniemieckiej Federacji Związków Zawodowych. Pod
koniec 1932 roku Hitler i jego stronnicy znaleźli - się w sytuacji pływaków, którzy mając w zasięgu
wzroku zbawczy brzeg, czują, że prąd znosi ich i wciąga w toń: wybory zawiodły, skrzydło Strassera
groziło przejściem do obozu rządowego, a co gorsza, finansowi protektorzy Hitlera, przemysłowcy
i bankierzy nie chcieli już płacić.
W tej sytuacji naziści desperackim wysiłkiem raz jeszcze zebrali wszystkie siły, aby utrzymać swoją
pozycję w wyborach do Landtagu w Lippe, w gruncie rzeczy mało ważnych. Gdyby bowiem, i tu
doznali porażki - ciągnął dalej starszy pan - i uzyskali nawet dwa do trzech tysięcy głosów mniej, to
ludzie, na których im zależało, odeszliby od nich definitywnie. I partia najprawdopodobniej
rozpadłaby się wówczas, a wtedy...
Zrobił ruch ręką, który zapewne miał oznaczać, że wtedy my, Niemcy, moglibyśmy uniknąć Trzeciej
Rzeszy, a Europa II wojny światowej z wszystkimi jej okropnościami.
W Niemczech na przełomie lat 1932/33 rzeczywiście wszystko postawiono na ostrzu noża i dlatego
wybory do lippeńskiego Landtagu w styczniu 1933, w innych okolicznościach mało ważne, teraz
nabrały tak ogromnego znaczenia. Kierownictwo nazistowskiej partii było tego w pełni świadome.
W każdym razie Hitler i Goebbels uznali Landtag w Detmold za jedyną w swoim rodzaju okazję do
przeprowadzenia kampanii propagandowej na skalę dotychczas w Niemczech nie znaną.
Przyjechałem tu na początku stycznia, kiedy walka wyborcza była już w toku i niechaj mi pan wierzy,
że miałem największą ochotę od razu stąd uciec. Nie wyobraża pan sobie, co się wówczas działo w
Lippe-Detmold!
Kraik o powierzchni równej zaledwie ćwierci procentu powierzchni Rzeszy i liczący mniej
mieszkańców niż średniej wielkości miasto stał się terenem bezprzykładnej agitacji wyborczej.
Kierownictwo nazistowskie sięgnęło po ostatnie rezerwy finansowe i materiały propagandowe,
ściągnęło z całej Rzeszy mówców, agitatorów, dziennikarzy i pomocników do wielkiej batalii
o względy niespełna stu tysięcy lippeńskich wyborców. Sprowadzono tu z innych okolic wiele
tysięcy ludzi z SA i SS, a wszystkiemu przyświecał jeden cel: nie dopuścić do rozpadu partii
i spektakularnym zwycięstwem wyborczym zrobić wrażenie na sponsorach, prasie mieszczańskiej,
a tym samym pozyskać przychylność opinii publicznej. Porażka byłaby dla Hitlera katastrofą.
- Proszę sobie wyobrazić - opowiadał dalej mój rozmówca - że w ciągu dziesięciu zaledwie dni, to
jest od 4 do 14 stycznia, w naszym kraiku odbyło się dziewięćset nazistowskich imprez! Spędzili tu
dziewięćdziesięciu partyjnych mówców! Sam Hitler przemawiał w ciągu tych dziesięciu dni na
szesnastu wiecach. Każdego dnia miejscowa nazistowska gazeta „Lippischer Kurier” wydawała
dodatki nadzwyczajne, a hałaśliwe kolumny SA, skandując na całe gardło swoje bojowe hasła,
przemierzały wsie i miasteczka od rana do późnych godzin wieczornych. Na wszystkich placach
i ulicach kapele SA i orkiestry godzinami grały marszową muzykę, a setki głośników niosły ją po
całym kraju.
Przerwał na chwilę i obrzucił mnie triumfującym spojrzeniem.
- A czy pan wie, dlaczego to opowiadam? Powiem panu: ponieważ te bezprzykładne wysiłki
w walce wyborczej, wszelkie triki, obietnice i zmasowane próby zastraszania nie zdołały wtedy, 15
stycznia, przekonać do nazistów więcej niż sześćdziesiąt procent lippeńskich wyborców! Pewnie,
partia Hitlera w sumie uzyskała blisko trzydzieści dziewięć tysięcy głosów - było to prawie sześć
tysięcy więcej niż w wyborach do Reichstagu, które odbyły się sześć tygodni wcześniej, ale jednak
dwa tysiące mniej niż w lipcu 1932 roku. Mimo to naziści zdołali wykorzystać ten przyrost dla
wywołania wrażenia, że ich popularność znów wykazuje tendencję zwyżkową.
Dowiedziałem się jeszcze, że 15 stycznia 1933 w Lippe również lewicowi socjaldemokraci
i komuniści otrzymali ponad czterdzieści tysięcy głosów, czyli więcej niż naziści. A jednak mimo
znacznego przyrostu głosów oddanych na SPD i KPD prasa nie odnotowała prawie tego faktu. Za to
nagłówki wszystkich gazet zwracały uwagę na „zwycięstwo partii Hitlera”, chociaż bez mała
pięćdziesiąt tysięcy lippeńskich wyborców głosowało na partie demokratyczne - od SPD po
konserwatystów - trzydzieści dziewięć tysięcy na nazistów i jedenaście tysięcy opowiedziało się za
komunistami.
- W ten sposób osiągnięto dokładnie taki efekt, na jakim zależało Hitlerowi: NSDAP ma znów
więcej zwolenników i stała się najsilniejszą partią w Lippe. Tym samym szala przechyliła się na
korzyść nazistów, a w czternaście dni później Hitler został powołany przez Hindenburga na
stanowisko kanclerza Rzeszy.
- A jakie następstwa miało to dla kraju Lippe-Detmold? - zapytałem. - Hitler zapewne był wdzięczny
tutejszym wyborcom.
Starszy pan pokręcił głową:
- O wdzięczności; nie mogło być mowy, przeciwnie. Nasz kraik utracił autonomię, z której był tak
dumny. Wraz z innymi małymi krajami został podporządkowany dyktatorskim rządom namiestnika
Rzeszy. Nowo wybrany Landtag odesłano do domu, nie był już potrzebny... Ale ludzie, gdy 30
stycznia świętowali wejście Hitlera do kancelarii Rzeszy, niczego jeszcze nie przeczuwali. Zresztą
wiwatowali tylko zwolennicy nazistów; „milcząca większość” -blisko dwie trzecie tutejszej ludności
- nie miała powodu do świętowania i tego dnia pozostała w domach...
- Czy pamięta pan dokładnie ten dzień, 30 stycznia 1933 ręku?
Wydał się zaskoczony.
Oczywiście - odpowiedział po chwili wahania. Zupełnie dokładnie. Byłem wówczas od czterech
tygodni w Detmold, pracowałem w szpitalu i jako najmłodszy stażem lekarz miałem dyżur
w ambulansie. Pamiętam nawet, jak starsza pielęgniarka powiedziała mi ogromnie podniecona, że
Hitler został kanclerzem Rzeszy. „Czy to nie cudowne? - zapytała. - Teraz; na pewno będzie lepiej!”
» Śmiałem się z tego. Polityka nie interesowała mnie w ogóle. Później, w przerwie na herbatę,
przypomniały mi się słowa mego ojca - był nauczycielem szkoły średniej: „Gdyby Hitler doszedł do
władzy, to z pewnością wkrótce mielibyśmy wojnę”. Uważałem, że przesadza, zresztą ta myśl nie
bardzo mnie przerażała, ponieważ mnie, jako lekarzowi - tak myślałem - w czasie wojny nic
specjalnego nie groziło. Lekarze zostają na miejscu albo pracują w lazaretach. Nie, właściwie
naziści nie wzbudzali we mnie obaw...
- Ani nadziei?
Pomyślał przez chwilę. W końcu powiedział:
- Rzeczywiście, zadawałem sobie wówczas pytanie, czy „przejęcie władzy” mogłoby dla mnie
okazać się korzystne. Studiowałem w Greiswaldzie, a moi koledzy z uczelni zawsze mówili, że
perspektywy zawodowe dla nas medyków są z roku na rok gorsze, ponieważ w Niemczech jest za
dużo lekarzy. Jeśli jednak Hitler doszedłby do władzy, to „wyłączyłby” żydowską konkurencję,
a wtedy każdy z nas, „aryjczyków”, miałby dość dobrą praktykę.
Obrzucił mnie krótkim spojrzeniem, jak gdyby oczekując, że się sprzeciwię. Ale ja milczałem, więc
ciągnął dalej:
- To naturalnie nonsens, bo wtedy w 1932/33 w całej Rzeszy Niemieckiej było zarejestrowanych
blisko pięćdziesiąt tysięcy lekarzy, to jest mniej niż połowa tego, co mamy dziś w samej tylko
Republice Federalnej. Wtedy jednak wielu widziało w niespełna dziesięciu tysiącach lekarzy
pochodzenia żydowskiego poważne zagrożenie. Zazdroszczono żydowskim kolegom, ponieważ mieli
więcej pacjentów i było wśród nich wielu najbardziej znanych lekarzy. Natomiast dla ludzi mojej
kondycji społecznej, dla syna urzędnika nie dysponującego środkami na otworzenie własnej praktyki
perspektywy nie rysowały się zbyt różowo...
Przerwał, ale nim zdążyłem coś na to odpowiedzieć, szybko dodał:
- Proszę, niech mnie pan źle nie rozumie! Wcale nie byłem zaciekłym antysemitą. W domu mieliśmy
za sąsiadów Żydów i nasze stosunki układały się zupełnie dobrze, a ilekroć było to konieczne,
rodzice zawsze wzywali naszego domowego lekarza, też Żyda, starego doktora Marcuse’a. Nie,
naprawdę nie miałem żadnych uprzedzeń. Ponadto nie dopatrywałem się niczego złego
w zapowiadanym przez nazistów „wyłączeniu” żydowskiej konkurencji. Wyobrażałem sobie, że
będzie to, być może, czasowe ograniczenie rejestracji, czy coś w tym rodzaju... Zapewne sam sobie
to wmawiałem, bo w gruncie rzeczy nietrudno było przewidzieć, czego można spodziewać się po
nazistach...
- Co pan ma na myśli?
- No, naziści w każdym razie wzbudzali we mnie lęk swymi brutalnymi wystąpieniami, skłonnością
do gwałtownych czynów i ociekającym krwią słownictwem... Wieczorem, 30 stycznia 1933,
pełniłem dyżur w ambulansie - miałem wtedy przedsmak tego, co czekało ich przeciwników. Pracy
było dużo przy wielu rannych, których nam dowożono: komunistów i Żydów - właścicieli sklepów,
kierowników konsumów... poturbowanych przez pijanych zwycięstwem ludzi z SA. A potem ta
nagonka w gazetach! Najostrzej atakowano wówczas Fechenbacha, redaktora socjaldemokratycznej
gazety „Volksblatt” - czy to nazwisko coś panu mówi?
Felix Fechenbach był najbliższym współpracownikiem Kurta Eisnera, po rewolucji w 1918 roku
pierwszego premiera bawarskiego. Ten znienawidzony przez prawicowych ekstremistów, a bardzo
popularny wśród monachijskich robotników socjalista został zamordowany w lutym 1919 roku. Po
śmierci Eisnera prawica polityczna rozpoczęła nagonkę na Fechenbacha i w 1922 skazano go na
jedenaście lat więzienia za rzekomą zdradę kraju. Chodziło o polityczną zemstę na tym bez wątpienia
niewinnym człowieku. W 1924 roku „pod presją opinii publicznej” Fechenbach został zwolniony
z więzienia.
- Nie wiedziałem, że Fechenbach był wtedy w Detmold. Czy znał go pan osobiście? - zapytałem.
- Tak, leczyłem go kiedyś. A trzeba panu wiedzieć, że Fechenbach przez swoje odważne wystąpienia
przeciwko nazistom był uważany przez nich za „śmiertelnego wroga”. „Lippischer Kurier”
tygodniami prowadził morderczą nagonkę na „Żyda i zdrajcę narodu” - Fechenbacha. Później,
w cztery, czy pięć tygodni po przejęciu władzy przez nazistów, w niedzielę 13 marca 1933 roku, o ile
pamiętam, było to chyba w dzień wyborów do Reichstagu, pan Fechenbach został napadnięty na ulicy
i pobity przez czterech ludzi z SA. Mam jeszcze wyraźnie przed oczyma człowieka leżącego na
noszach. Prawie nie mógł mówić, ale z trudem ściągnął obrzmiałe, okrwawione wargi w grymas,
który miał być uśmiechem, i powiedział do mnie: „Miałem mały karambol z nazistami, panie
doktorze. Nie lubią mnie, zresztą nie bez wzajemności...” Był to bardzo dzielny człowiek.
- I co się z nim stało?
- Opatrzyłem go i zapytałem, czy mam zawiadomić jego rodzinę. Odpowiedział, że żonę i dwoje
dzieci wysłał zaraz po 30 stycznia w bezpieczne miejsce. Zadałem mu więc pytanie, dlaczego on sam
też nie wyjechał? Odpowiedział na to: „Być może uzna pan, doktorze, moją decyzję za głupią, ale
przecież nie mogę tak po prostu stąd uciec! Tutejsi robotnicy zaufali mi i nie chciałbym, żeby uznali
mnie za tchórza i człowieka wiarołomnego...!” W kilka dni później - Fechenbach został właśnie
wypisany ze szpitala - naziści zabrali go do „aresztu prewencyjnego”, aby „zapewnić mu ochronę
przed gniewem ludu”, jak potem podano w gazetach. Dokładnie przypominam sobie zdjęcie w
„Lippische Landeszeitung”, pokazujące go między dwoma szczerzącymi zęby policjantami
pomocniczymi w mundurach SA i SS. Obok były fotografie zajętego przez nich domu ludowego,
posterunków przed sklepem spółdzielni spożywczej i przed żydowskim sklepem z obuwiem.
A podpis brzmiał: „Wzburzona ulica w Detmold”, czy coś w tym rodzaju.
- Była to przecież jeszcze prawie obiektywna relacja...
- Tak, „Landeszeitung” jako gazeta mieszczańska była bardzo powściągliwa, a między wierszami
wyczuwało się niekiedy nawet krytykę. Natomiast w nazistowskiej gazecie pisano wprost o
„obrachunkach” i że to dopiero początek.
- Czy Fechenbach trafił do obozu koncentracyjnego?
- Najpierw wysłano go do więzienia w Detmold, a wkrótce potem w lokalnej prasie pojawiła się
wzmianka, że Fechenbach w drodze do obozu został zastrzelony przy próbie ucieczki. Jednak nikt w
Detmold nie wątpił, że ten szczególnie znienawidzony socjaldemokrata i Żyd padł ofiarą morderstwa.
Co prawda nikt tego głośno nie mówił, ale przysłoniwszy usta ręką, szeptano, że „to” jest
niesłychane.
W lecie 1933 roku większość Niemców rzeczywiście próbowała już przystosować się do nowej
rzeczywistości, przynajmniej zewnętrznie. Prawie nie słyszało się otwarcie wypowiadanej krytyki
częstego naruszania prawa przez nazistów. Wielu dawnych stronników partii demokratycznych -
nierzadko tylko ze strachu - wstępowało do NSDAP.
Zwłaszcza handlowcy i urzędnicy bardzo szybko ustawili się z wiatrem.
- Ja wtedy też, jak większość, poszedłem po linii najmniejszego oporu - dodał otwarcie starszy pan. -
Tam, gdzie było trzeba, mówiłem grzecznie „Heil Hitler!” i wstąpiłem do narodowosocjalistycznego
stowarzyszenia lekarzy, prócz tego do kilku innych spośród wielu nazistowskich organizacji, na
przykład do narodowosocjalistycznej opieki społecznej, do ochrony przeciwlotniczej Rzeszy i co tam
jeszcze było... naturalnie tylko jako członek płacący składki! Nasz lekarz naczelny, bardzo aktywny
nazista, o mało nie namówił mnie, żebym został lekarzem w batalionie SS. Na szczęście zabrakło mi
kilku centymetrów wzrostu do SS, a także nie byłem dość blond... Ale udałem wówczas, że jest mi
z tego powodu bardzo przykro...
- A więc wewnętrznie odrzucał pan reżim?
- Ach, wie pan, szczerze mówiąc, wtedy nie byłem jeszcze zdecydowanym przeciwnikiem nazistów.
Przyznaję, że często oburzało mnie ich postępowanie, lekceważący stosunek do wszelkich norm
prawnych i brutalność, z jaką terroryzowali bezbronnych, tak... nie chciałem też podpaść politycznie.
Unikałem rozmów na te tematy i trzymałem język za zębami.
Wyznał, że pewne rzeczy z tego, co się wówczas działo, nawet imponowały mu.
- Prawdą jest, że nie byłem obojętny na takie hasła jak „wspólnota narodowa”, „narodowe
odrodzenie” i cały ten nastrój z przełomu lat 1932/33. Uważałem też za słuszne, że wreszcie robi się
coś dla zlikwidowania masowego bezrobocia. Wspaniałą sprawą była „Pomoc zimowa”. Nigdy za
dużo tego, co służyłoby zmniejszeniu nędzy oraz stabilizacji, tak myślałem. Wtedy nie wiedziałem
jeszcze, że prawie zawsze była to tylko propaganda i wmawiałem sobie, iż wszelkie przykre uboczne
zjawiska nic mnie nie obchodzą. Ostatecznie nie byłem Żydem ani komunistą, czy socjaldemokratą...
Milczałem więc i pocieszałem się, że zapewne mają one charakter przejściowy. Podobnie jak ja
myślała wówczas większość.
Wypił kawę i tak szybko, jak zaczął rozmowę, teraz ją zakończył. Zapłacił rachunek, pozwolił
kelnerowi podać sobie palto i życząc mi przyjemnego pobytu w Detmold, wyszedł z restauracji.
- Czy życzy pan sobie jeszcze czegoś? - zapytał kelner, sprzątając nakrycia z sąsiedniego stolika.
Prócz mnie i kelnera nie było nikogo w lokalu.
Zwlekałem z odejściem i zamówiłem jeszcze jedną kawę. Spojrzałem na zegarek: za dwadzieścia
trzecia... do umówionego spotkania pozostało jeszcze sporo czasu, a nieprzyjazna jesienna pogoda
nie zachęcała do spaceru.
Kelner jak gdyby odgadł moje myśli.
- Zamykamy o trzeciej - powiedział. - Zaraz podam panu kawę...
Przyniósł kawę, ale nie odszedł od stolika.
- Byłem tu pikolakiem w styczniu 1933 roku - powiedział - trzeci rok praktykowałem... Jestem
rocznik 1916, do 1939 wytrzymałem w Detmold. Później było się to tu, to tam. A teraz, kiedy
niedługo odejdę na emeryturę, znów pracuję w miejscu, gdzie zaczynałem. Niewiele się tu zmieniło
od tamtego czasu, mamy nawet kilku dawnych gości...
Odwrócił głowę i wskazał podbródkiem stolik na wpół oddzielony od sali drewnianą ścianką.
- Tam w tej wnęce zawsze siadywali panowie w brunatnych koszulach: pan redaktor Pommerenke z
„Lippischer Kurier”, pan doktor Schröder z kierownictwa okręgu, pan sturmführer Segler...
Wymienił jeszcze kilka nazwisk.
Przypuszczalnie słyszał coś z tego, o czym opowiadał mi stary lekarz, wspominając czasy nazistów w
Detmold, i teraz chciał mi dać do zrozumienia, że on też miałby to i owo na ten temat do
powiedzenia, jeśli mi na tym zależy.
Skinąłem zachęcająco głową.
- Czasem przychodził tu też doktor Meyer. To był gauleiter, a potem został nawet namiestnikiem
Rzeszy. Siadywał u nas zwykle do późnego wieczoru...
Opowiedział, jak pewnego dnia doszło do incydentu, który dokładnie jeszcze pamięta.
Mniej więcej w trzy tygodnie po „przejęciu władzy” w lutym 1933 roku panowie Pommerenke i
Segler, obydwaj podchmieleni, polecili jemu, pikolakowi, żeby doręczył kartkę jednemu z gości,
który siedział w dość zapełnionej sali, a był nim adwokat, doktor Rosenbaum. Na kartce napisane
było: „Wynoś się stąd, żydowska świnio!”
Kelner wyznał, że było to dla niego bardzo nieprzyjemne, ale nie miał odwagi odmówić wypełnienia
tego, czego od niego żądali. Doktor Rosenbaum poderwał się z miejsca purpurowy na twarzy
i wykrzyknął: „Jestem żołnierzem frontowym! Byłem dwukrotnie ranny pod Ypres i Verdun! Jestem
sierżantem rezerwy odznaczonym Krzyżem Żelaznym I Klasy! Czy muszę znosić coś podobnego?!”
Adwokat pokazywał kartkę gościom, którzy siedzieli przy sąsiednich stolikach, ale wszyscy
z zakłopotaniem odwracali głowy i milczeli. Nagle zrobiło się tak cicho, że słychać było brzęk
naczyń z kuchni.
Wtedy sturmführer Segler wrzasnął nagle: „No, zjeżdżaj, ty żydowska świnio! A może mamy ci
pomóc?” Pan Pommerenke śmiał się w głos. Doktor Rosenbaum zacisnął pięści, drżał na całym ciele.
Myślałem już, że stanie się coś jeszcze gorszego, ale pan Rosenbaum odwrócił się, położył na stoliku
pieniądze i szybko wyszedł bez słowa. To był dobry gość ten pan Rosenbaum. Zawsze dawał sute
napiwki...
Tego ostatniego wieczoru zostawił na stole banknot dwudziestomarkowy. Naturalnie za dużo, bo
należność wynosiła trzy marki sześćdziesiąt.
Podałem ten banknot starszemu kelnerowi, a on powiedział: „Biegnij za panem doktorem i oddaj mu
resztę”. Ale na ulicy nie było go widać... Wie pan, szesnaście marek z groszami to wtedy były duże
pieniądze, prawie tyle dostawał mój ojciec na tydzień zapomogi dla bezrobotnych na czteroosobową
rodzinę...
Dlatego pikolak zatrzymał resztę z rachunku doktora Rosenbauma i zaniósł ją matce. Ale matka kazała
mu odnieść tę sumę doktorowi do domu, i to rano przed pracą. Powiedziała, że panu Rosenbaumowi
są one pewnie teraz bardziej potrzebne niż jej.
Z rana po szóstej chłopiec zadzwonił do drzwi adwokata i dość długo czekał, zanim coś się tam
ruszyło. Nawet zamierzał już odejść, kiedy drzwi otworzyły się. W progu stał doktor Rosenbaum
w kapeluszu i w płaszczu. Był blady. Do klapy palta miał przypięte baretki wojskowych odznaczeń.
- Popatrzył na mnie, a ja powiedziałem, kim jestem i po co przyszedłem. Poznał mnie. Postawił
teczkę, którą trzymał w ręce i oparł się o futrynę drzwi. Zapewne oczekiwał, że przyjdzie po niego
policja. Bo oni zawsze, proszę pana, przychodzili wczesnym rankiem, żeby sąsiedzi nie widzieli.
Oddałem pieniądze. Chciał mi ofiarować markę, ale nie przyjąłem. Potem opowiedziałem
o wszystkim starszemu kelnerowi, a on skwitował to słowami: „Tak, człowiek wstydzi się, że jest
Niemcem...” Nigdy tego nie zapomnę.
...W kilka dni później - mówił dalej - było to zaraz po pożarze Reichstagu w Berlinie, o co naziści
oskarżyli komunistów, mój ojciec został aresztowany. Był sekretarzem w związku i socjaldemokratą.
W niczym nie zawinił i w żaden sposób nie mógł pojąć, czego właściwie chcieli od niego, uczestnika
wojny i prawego człowieka.
...Dopiero po sześciu tygodniach napisał do rodziny: „Jestem w areszcie prewencyjnym. Czuję się
dobrze”. Po kilku dniach zwolnili go.
...Ten sturmführer SA Segler był bratem mojej matki - moim wujem. Matce udało się uprosić go, żeby
coś zrobił dla mego ojca. Było jej chyba bardzo trudno zwrócić się do niego o pomoc. „Segler -
największy wałkoń w Lippe”, jak ludzie o nim mówili, w 1920 roku zgłosił się do korpusu
ochotniczego, który został skierowany na teren Ruhry i do Turyngii przeciw robotnikom. Kiedy na
początku 1924 wszystko tam ostatecznie się skończyło, został strażnikiem u Oetkera w Bielefeld i był
nim, póki firma nie wyrzuciła go za kilka kradzieży... Od tej pory siedział w kieszeni u mojej matki
i reszty rodzeństwa. Wreszcie pewnego dnia były porucznik dawnego korpusu ochotniczego zachęcił
go do zorganizowania bojówki SA... Właśnie takiemu facetowi ojciec zawdzięczał zwolnienie i to
najbardziej go bolało. W ogóle po tym tak zwanym „areszcie prewencyjnym” zmienił się, był
rozgoryczony. Prawie z nami nie rozmawiał i nie chciał nic wiedzieć o polityce.
Dowiedziałem się jeszcze, że mój rozmówca w 1934 roku opuścił Detmold i wyjechał za granicę. W
1938, kiedy Sudetenland został „przywrócony ojczyźnie”, Trzecia Rzesza znów go „dopadła”.
Pracował w Karlsbadzie i tam dostał powołanie do wojska.
Dawno już wypiłem kawę. Dochodziła trzecia, chciałem więc już wyjść z restauracji.
Poprosiłem o rachunek, a kiedy płaciłem, kelner powiedział jeszcze: - A w ogóle, to co do jednego
miał zupełną rację pan, który siedział przedtem przy sąsiednim stoliku i tak głośno mówił...
Wymienił jakieś nazwisko i nazwę firmy, zrozumiałem więc, że miał na myśli energicznego
mężczyznę z siwymi włosami, który z rozrzewnieniem wspominał wojenne przeżycia w
„Leibstandarte”.
- Ten pan powiedział przecież, że z czasem staliśmy się mądrzejsi. Widzi pan, to właśnie on 13
marca 1933 roku zadbał, żeby mój ojciec znalazł się w areszcie. Miał wtedy dwadzieścia jeden lat
i wyżywał się w firmie jako szef junior. Rok wcześniej z wielkim trudem zrobił maturę... A na krótko
przed Bożym Narodzeniem 1932 roku już paradował po fabryce w mundurze SS i mego ojca, który
pracował tam od dwunastu lat, po prostu wystawił na ulicę „za zakłócanie spokoju
i nieposłuszeństwo”. Mój ojciec, proszę pana, odmówił młodemu szefowi umycia jego sportowego
samochodu, zresztą po godzinach pracy... „Poczekaj, ty marksistowska świnio, zapłacisz mi za to!”,
tak powiedział.
Ojciec często do tego wracał, kiedy był bez pracy... Tak, tymczasem, jak sam powiedział, stał się
mądrzejszy i właśnie jutro oczekuje dobrych klientów z Izraela. Już zarezerwował najlepszy stolik
i wspaniałe menu...
- Tak to właśnie jest. Ale do dziś jeszcze zachwyca się „przejęciem władzy” - powiedziałem
i ruszyłem ku drzwiom z zamiarem obejrzenia „spokojnej nobliwości” Detmold.
2.
Jak zaczęła się Trzecia Rzesza
Obejrzałem ładne stare miasto, dawną siedzibę książąt - zamek, nowy pałac i park, ulicę o miłej
nazwie Rosenthal oraz kręte uliczki ze starannie odrestaurowanymi domami o fasadach z pruskiego
muru.
Próbowałem sobie wyobrazić, jak to wszystko mogło wyglądać wtedy, pod koniec stycznia 1933
roku: ulica Rosenthal w powodzi sztandarów ze swastyką? Przechodnie w brunatnych i czarnych
mundurach, w płaszczach z odznakami partyjnymi albo dystynkcjami na kołnierzach płaszczy?
Kolumny chłopców z Hitlerjugend, fanfary, werble, przed żydowskimi sklepami pikiety SA i portrety
Führera pośród tortów albo kiełbas na wystawach „aryjskich” sklepów? Wszędzie ów „narodowy
kicz”, którego nawet nazistowskiemu kierownictwu było za wiele, i marszowa muzyka nieustannie
gdzieś rozbrzmiewająca...?
W Detmold było podobnie jak w całej Rzeszy Niemieckiej - mówiłem sobie - nie inaczej niż wtedy
u nas...
Starałem się dokładnie przypomnieć sobie ten czas. Miałem wtedy dwanaście lat. Rok wcześniej,
w czerwcu 1932 roku, moi rodzice przenieśli się z Berlina, gdzie się urodziłem, do Düsseldorfu. Już
oswoiłem się z nowym otoczeniem; chodziłem do trzeciej klasy gimnazjum, którego grono
nauczycielskie, na ogół zbliżone do katolickiego Centrum, w sposobie podejścia do materiału
nauczania i do uczniów kierowało się raczej reńskim liberalizmem. W szkole z zasady nie mówiło
się o polityce, nawet w starszych klasach. Fakt powołania Hitlera na urząd kanclerza w naszym
gimnazjum też na razie pominięto milczeniem. I tak Trzecia Rzesza zaczęła się dla mnie dopiero po
południu w domu, kiedy zasiedliśmy do obiadu: ja, moi rodzice i kuzynka Lilly z Berlina, która
przyjechała do nas w odwiedziny. W pewnej chwili ojciec wstał i mimo karcącego spojrzenia matki
wyszedł do drugiego pokoju, żeby posłuchać wiadomości radiowych. Wrócił z wyrazem osłupienia
na twarzy.
Zaniepokojeni spytaliśmy, czy stało się coś złego? Odpowiedział krótko:
- Tak... - A po chwili dodał: - Hitler został kanclerzem Rzeszy...
Już nie przypominam sobie, o czym mówiliśmy później, czy w ogóle ktoś jeszcze coś powiedziały ale
doskonale pamiętam przerażenie na twarzy mojej zamężnej kuzynki. Jej mąż, lekarz, był Żydem,
prowadził praktykę w robotniczej dzielnicy Berlina - Neukölln.
- Muszę natychmiast wracać do Berlina - wyszeptała.
Byłem za młody na to, by wiązać jeden fakt z drugim, ale od razu domyśliłem się, co było powodem
jej niepokoju. Nie zapomniałem przecież własnych przeżyć ze szkoły w Berlinie.
Dlatego doskonale rozumiałem, dlaczego mianowanie Hitlera na stanowisko kanclerza - zdaniem
ojca - oznaczało początek okropnej i już nie dającej się odwrócić katastrofy. Rozmawiał z nami na
ten temat wielokrotnie, nie dalej jak przed paroma dniami mówił, co by się stało, gdyby naziści
doszli do władzy.
- Zburzą wszystko - powiedział - prawo, porządek, kulturę, wszystko, cokolwiek ma dla nas wartość.
Uczynią większe spustoszenie, niż dziś jesteśmy w stanie wyobrazić to sobie. Jeśli Hitler przejmie
władzę - przed czym uchroń nas Boże! - natychmiast rozpocznie zbrojenia i będzie przygotowywał
nową wojnę. Potrzeba mu na to czterech, może pięciu lat, a potem upłynie drugie tyle, aż biedny nasz
kraj znów zostanie całkowicie zniszczony. Ale prędzej nie uwolnimy się od tej zarazy...
Nurtowało mnie wiele wątpliwości: czy rzeczywiście mogłoby być aż tak źle - w końcu mamy
przecież policję, sądy, wojsko... Czy nie byłoby możliwe, a nawet chyba dla nas lepsze, żeby Niemcy
nie przegrali i tej wojny? Przeciw komu Hitler chce prowadzić wojnę? Przeciw Francji lub Rosji?
A może „tylko” przeciw. Polsce albo Czechosłowacji? Może przeciwko Anglii też?
Tłumaczył mi wtedy cierpliwie, że cała Europa łącznie z Anglią byłaby uwikłana w taką wojnę z
Niemcami Hitlera, wreszcie włączyliby się również Amerykanie i tym samym Niemcy nie mieliby
żadnych szans zwycięstwa.
- Jednak zanim naziści zostaną zmuszeni do ustąpienia, ponieważ przegrają sprowokowaną przez
siebie wojnę, może upłynąć dziesięć, dwanaście albo i więcej lat. Będą to bardzo złe czasy dla
wszystkich przeciwników nazistów, zwłaszcza dla tych, z których Hitler zrobi ofiarne kozły - przede
wszystkim dla Żydów...
Zapytałem, czy nie dałoby się przeszkodzić hitlerowcom w przejęciu władzy.
- Może, gdyby wszyscy zamiast zwalczać się nawzajem, wyjątkowo zjednoczyli się dla zapobieżenia
tej katastrofie, wówczas...
Co prawda nie zabrzmiało to zbyt optymistycznie, ale w odpowiedzi ojca znalazłem potwierdzenie,
że bezwiednie postąpiłem słusznie, wstępując na początku 1932 roku w Berlinie do organizacji
Socjalistycznej Młodzieży Robotniczej „Czerwony Sokół”, o czym mój ojciec nie wiedział, a matka
co najwyżej domyślała się. Jako uczeń gimnazjum z tak zwanego „dobrego” mieszczańskiego
lewicowo-liberalnego domu właściwie nie miałem tam czego szukać. Wśród szkolnych kolegów był
tylko jeden, który wiedział i pochwalał mój wybór, a nawet zazdrościł mi. W tym czasie jego ojciec,
zecer i aktywista związkowy, został bez pracy, chłopak musiał więc odejść z naszej szkoły i tak
straciliśmy kontakt. Będąc członkiem „Czerwonego Sokoła” i w Düsseldorfie zebrałem trochę
doświadczeń z nazistami. Kiedyś rozdawaliśmy antyfaszystowskie ulotki na Hindenburgwall
w pobliżu urzędu zatrudnienia, gdzie zawsze gromadziło się wielu bezrobotnych. Było to chyba przed
Bożym Narodzeniem, bo pamiętam, że ludzie stali wśród mnóstwa choinek dużych i małych, grzejąc
się przy piecykach sprzedawców. Handlowano tam z ręki do ręki artykułami przemycanymi z
Holandii: tytoniem, bibułką do papierosów, czekoladą, a czasem też śmiesznie tanimi japońskimi
rowerami. Tu i ówdzie ludzie z SA w brunatnych mundurach próbowali kuszącymi ofertami ciepłych
posiłków z ich kuchni polowej i talonami na nowe brązowe buty z cholewami z prawdziwej skory
zachęcać młodych, szukających pracy, by wstępowali do ich organizacji.
Nasza akcja skierowana była właśnie przeciwko agitatorom SA. Ulotki, które ostrzegały przed
„brunatnymi szczurołapami” i wzywały wszystkich antyfaszystów do wspólnej j walki z nazizmem,
spotykały się z poparciem większości bezrobotnych. Wielu z nich zachęcało nas do działania,
a ilekroć faceci z SA przyłapywali nas na tej robocie i grozili, że dadzą nam cięgi, zawsze
znajdowali się ludzie, którzy nas osłaniali, występowali do przodu i zmuszali „brunatnych” do
odwrotu.
A jednak któregoś dnia w drodze do domu przez park stanęliśmy oko w oko bezbronni przed
szukającymi zemsty nazistami. W odległości dwudziestu kroków zobaczyliśmy nagle bojówkarzy SA
i chłopaków z Hitlerjugend; wszyscy byli znacznie wyżsi od nas i silniejsi - nasz przywódca miał
piętnaście lat. Mimo to nie baliśmy się bijatyki, do której musiałoby dojść, gdybyśmy nie zeszli
z drogi. Byliśmy w dobrym nastroju, gotowi stawić zdecydowany opór.
Ale w, rękach najwyższego chłopaka z Hitlerjugend zobaczyliśmy „mordercę”. Była to krótka pałka
z giętkim uchwytem, obciągnięta żółtą skórą i zakończona luźno zwisającą metalową kulką wielkości
pingpongowej piłeczki. W słabym świetle latarni dostrzegliśmy jeszcze w porę niebieskawo
połyskujące kastety na palcach innych i bykowce w rękach obu bojówkarzy SA.
W jednej chwili podjęliśmy decyzję: dajemy nura w krzaki i wiejemy do domu ile sił w nogach.
Okazało się, że byliśmy lepszymi biegaczami niż nasi prześladowcy, bo wkrótce zdołaliśmy ich
zgubić. Jednak było to deprymujące przeżycie, uciekliśmy przecież przed jawnym terrorem. Potem na
zebraniu grupy padło pytanie, czy jednak my też nie powinniśmy być uzbrojeni. Ale większość
poparła zdanie szefa, że posługiwanie się „mordercą” albo kastetami, niczym banda opryszków,
w naszym przypadku nie wchodzi w rachubę. Broń, jaką walczymy, to słuszne argumenty
i solidarność wszystkich antyfaszystów... Słuchałem dyskusji jako jeden z najmłodszych i nie
wypowiadałem swego zdania, chociaż miałem poważne wątpliwości, czy rezygnowanie z obrony jest
słuszne. W każdym razie teraz zrozumiałem, co miał na myśli mój ojciec - o zajściu w parku nic mu
nie powiedziałem - i inni dorośli, mówiąc o „dyktaturze”, której musielibyśmy się podporządkować,
gdyby nazistom udało się dojść do władzy.
A teraz, od południa 30 stycznia 1933 roku, Hitler i jego SA już byli u władzy - wiadomość o tym
podała właśnie rozgłośnia Zachodnioniemieckiego Radia Langenberg, w rok później, po
„zglajchszaltowaniu” nazwana rozgłośnią Rzeszy Köln. W dniu „przejęcia władzy” słuchaliśmy
wieczorem radia i po raz pierwszy głosu nowego spikera. Brzmiał zupełnie inaczej, nie był -jak do
tej pory - spokojny, rzeczowy, ten należał do kogoś fanatycznie zaangażowanego, kto narzucał
słuchaczom swoją wiarę i entuzjazm.
Siedziałem wtedy oniemiały ze zdumienia i przerażony. Przypomniały mi się butne frazesy
przywódcy Hitlerjugend w Berlinie-Wilmersdorf, tego samego, który najpierw brutalnie pobił
Philippa Löwensteina, a potem groził, że powywiesza wszystkich Żydów. Następnego dnia wystąpił
przed klasą i oznajmił: „Trzeba nam żelaznej woli do potwierdzenia swojej narodowej
wiarogodności, miłości ojczyzny i gotowości do ponoszenia ofiar! Niemcy muszą żyć, nawet jeśli
nam wypadłoby umrzeć!”
Spiker wpadał w coraz większą emfazę, a ja myślałem o incydencie w düsseldorfskim parku,
o stalowych kastetach i o „mordercy” obciągniętym żółtą skórą, z groźną, metalową kulką na końcu,
w rękach chłopaka z Hitlerjugend.
Po wielu latach, gdy Trzecia Rzesza już upadła, natrafiłem w archiwum dawnej rozgłośni Rzeszy
Köln na tekst, jaki został odczytany wieczorem 30 stycznia 1933 roku. Przeglądałem go teraz
z identycznym uczuciem, jakiego doznałem wówczas, gdy jako dwunastolatek słuchałem go po raz
pierwszy - ze zdumieniem i odrazą:
„Lotem błyskawicy obiegła całe Niemcy wieść: Adolf Hitler został kanclerzem Rzeszy! Rozgorzały
miliony serc, żywiołowa radość i wdzięczność znajdują ujście...”
Tak rzeczywiście było w rękopisie spikera, a mówił te słowa - dokładnie pamiętam - niczym
ogarnięty obłędnym uniesieniem sprawozdawca, naoczny świadek wspaniałego zwycięstwa
Carracioli w rajdzie samochodowym o Grand Prix Monaco:
„Sto tysięcy pochodni płonie na Wilhelmstraße! Przez Bramę Brandenburską idą bohaterowie długiej
i ofiarnej walki - zwycięskie, brunatne kolumny SA! Żywa czerwień sztandarów i na białym polu
swastyka - symbol wschodzącego słońca! Wspaniały, nadzwyczajny widok!
A teraz - ależ tak! Od południowej strony słychać już twardy, marszowy rytm, to Stahlhelm.
Wsłuchują się weń oczarowane tłumy, pochodnie falują... Wszędzie pochodnie! Pochodnie
i wiwatujące tłumy! Sto tysięcy ludzi wznosi radosny okrzyk: Heil! Heil Hitler! Ich głos niesie się
w noc!
Tam, ponad mrowiem ludzkim i morzem płonących pochodni, stoi w oknie wzruszony do głębi
prezydent Rzeszy von Hindenburg, sędziwy feldmarszałek i zwycięzca spod Tannenbergu... Obok,
w kancelarii Rzeszy - »wódz«, tak, to Führer! Stoi ze swymi ministrami Adolf Hitler... nieznany
żołnierz wojny światowej, nieugięty bojownik, chorąży wolności!
Jego wzrok skierowany jest w dal. Zapewne myśli o długich latach walki, o ofierze krwi, jaką złożył
ruch, o długim, ciężkim marszu. A oto teraz - TAK! TAK! Ku młodemu kanclerzowi Rzeszy płynie
pieśń stutysięcznego chóru - to hymn niemiecki! Od Mozy po Memel... Deutschland, Deutschland über
alles über alles in der Welt!
I niesie się w niebo jak modlitwa, jak dziękczynienie i radość! Jak chorał z Leuthen! A teraz... TAK!
TAK! Tłumy intonują pieśń ruchu narodowosocjalistycznego: Horst-Wessel-Lied!
Ale... w nie dającym się ogarnąć wzrokiem, falującym ludzkim mrowiu widać jakiś ruch: to sto
tysięcy ramion wyciąga się w górę z wiarą i wdzięcznością do niemieckiego pozdrowienia...
Pozdrawiają Führera, oddając tym samym cześć niezapomnianym ofiarom walki, towarzyszom,
którzy rozgromili czerwony front i reakcję... Tak! Zaiste, oni duchem obecni maszerują dziś razem, są
w tych szeregach!
Iluż w tłumie ociera ukradkiem łzy, łzy wdzięczności i radosnego wzruszenia! Niech żyje nasz
Führer, niech żyje niemiecka ojczyzna! - śpiewają serca, a tam na ulicy pośród ciżby stara babuleńka
wypowiada to, co czują dziś wszyscy, wszyscy mężczyźni i kobiety, a także dzielni ludzie
w mundurach SA i SS, maszerujący w długich kolumnach pod sztandarami ze znakiem swastyki:
»Dzięki Ci, Wszechmocny Boże, że dane nam było doczekać takiego dnia!«„
Szedłem przez różany ogród w Detmold i starałem się przypomnieć sobie, co jeszcze wydarzyło się
tego dnia u nas w domu:
Miałem zamiar położyć się już do łóżka, kiedy odezwał się telefon. Zadzwoniła panna Bonse, osoba,
którą znaliśmy od niedawna. Miała wtedy około czterdziestki, srebrnoszare, gładko zaczesane włosy,
które podkreślały jeszcze młodzieńczą świeżość jej twarzy. Pracowała w instytucji zajmującej się
organizowaniem wakacyjnych kursów naukowych dla uczniów starszych klas gimnazjalnych i praktyk
studenckich za granicą w ramach wymiany. Moi rodzice poznali ją przez wspólną znajomą
i kilkakrotnie już nas odwiedzała, przy czym chodziło o to, że miałem uczestniczyć w takiej
angielsko-niemieckiej wymianie. Ale 30 stycznia panna Bonse zatelefonowała do nas z innego
powodu.
Prosiła mnie, abym szybko przekazał wiadomość komuś, kto mieszkał w naszym sąsiedztwie, a nie
miał telefonu. Miałem powiedzieć, że za godzinę przyjedzie po niego samochód, powinien więc jak
najszybciej przygotować się do odjazdu.
- A czy ten pan o tym wie? - zapytałem.
Panna Bonse przez chwilą ociągała się z odpowiedzią, w końcu powtórzyła tylko zlecenie:
- Powiedz mu, proszę, że to bardzo pilne, przed północą musi być w Roermond.
Człowiek, dla którego przeznaczona była wiadomość, okazał się rzeźbiarzem. Zastałem go jeszcze
przy pracy w atelier. Przypomniałem sobie, że kilka razy widywałem go na ulicy, a również i to, że
przed paroma tygodniami, na krótko przed wyborami do Reichstagu, wywiesił w swoim oknie
czerwoną flagę.
Spokojnie wysłuchał tego, co miałem mu do powiedzenia i nawet nie wydawało się, żeby był tym
specjalnie zaskoczony. Zapytał tylko:
- Czy to rzeczywiście takie pilne?
- Z pewnością, w przeciwnym razie panna Bonse nie mówiłaby tak stanowczo, że to BARDZO pilne.
Skinął głową. Odprowadził mnie do drzwi, uścisnął mi rękę i powiedział:
- Dziękuję! Proszę podziękować ode mnie tej pani. Powiedz jej, że mam nadzieję, iż z mojego
powodu nie będzie miała kłopotów z dobrym Panem Bogiem...
Wracając do domu, uświadomiłem sobie, że Roermond nie leży w Niemczech, ale po drugiej stronie
granicy z Holandią. Domyśliłem się też, że panna Bonse, dobra katoliczka, ściśle współpracująca
z dyrektorem ministerialnym doktorem Klausenerem, przywódcą „Akcji Katolickiej” - o czym
wiedziałem od ojca - postarała się, by rzeźbiarz mógł uciec za granicę, gdzie naziści go nie dosięgną.
Następnego dnia rano rozmawiałem o tym z rodzicami.
- A więc to się za tym kryje - powiedziała matka, która wróciła z piekarni na rogu, gdzie usłyszała,
co opowiadali sąsiedzi: okazało się, że wczesnym rankiem esesowcy wyłamali drzwi do mieszkania
rzeźbiarza i chcieli go aresztować, ale ten człowiek zniknął. Prawdopodobnie został w porę
ostrzeżony. - Mam nadzieję, że nikt tam ciebie nie widział - dodała.
- Ta panna Bonse musi mieć dobre informacje, powinniśmy niedługo znów ją do nas zaprosić... -
powiedział ojciec. - Żyjemy w czasach rzeczywiście ciekawych. Co prawda wolałbym, żeby były
mniej ciekawe...
Do hotelu wróciłem późno, ale w restauracji paliły się jeszcze światła. Miałem ochotę na piwo,
chętnie też porozmawiałbym jeszcze ze starym kelnerem. Okazało się jednak, że skończył już pracę,
więc poszedłem spać.
Przed zaśnięciem próbowałem podsumować wrażenia tego popołudnia. Zdumiewające - pomyślałem
- jak dokładnie można sobie przypomnieć nawet odległe w czasie wydarzenia - naturalnie, jeśli
CHCE się je sobie przypomnieć...
3.
Między potańcówką a piwnicę tortur
W kilka dni po powrocie z Detmold spotkałem w Düsseldorfie starą znajomą z lat szkolnych. Stałem
przed wystawą sklepową na Schadowstraße, gdy nagle zagadnęła mnie dobrze jeszcze wyglądająca,
bardzo zadbana i elegancko ubrana starsza pani.
- Czyżby to...? Naturalnie, to przecież ty...!
I ja ją poznałem. Była to Marga, przyjaźniliśmy się: ona, ja, Ali, Günter, Kulle, Susanne, Ingrid. Od
tamtego czasu zupełnie straciliśmy kontakt ze sobą, było więc dużo do opowiadania.
Postanowiliśmy pójść na kawę i już w drodze do kawiarni zaczęła mówić o sobie:
Po maturze i odbyciu Służby Pracy rozpoczęła studia medyczne w Monachium, ale dość szybko je
przerwała i w 1939 roku wyszła za mąż za oficera, który później poległ na froncie wschodnim. Do
1949 roku mieszkała w Bawarii, skąd potem wróciła do Düsseldorfu i tu została, żyjąc dostatnio
z renty oraz z dochodów, jakie przynosiły jej odziedziczone po rodzicach i dwu ciotkach domy
czynszowe.
Nie, nie wyszła po raz drugi za mąż, a jedno dziecko z tego krótkotrwałego małżeństwa, córka,
mieszkała obecnie w Szwajcarii z mężem, który był właścicielem hotelu.
Weszliśmy do tej samej kawiarni, gdzie - jeśli starczało kieszonkowego - spotykaliśmy się w czasach
uczniowskich. Kawiarnia znajdowała się niedaleko Corneliusplatz, w tamtych latach
przemianowanego na Albert-Leo-Schlegeter-Platz, dla uczczenia pamięci „starego bojownika”
rozstrzelonego za sabotaż przez francuskich okupantów Nadrenii. Ale tej nowej nazwy używali tylko
fanatyczni naziści i konduktorzy tramwajów urzędowo do tego zobowiązani. My nadal mówiliśmy
„Corneliusplatz” i umawialiśmy się pod „normalnym zegarem” przy Königsallee.
- Czy pamiętasz, kiedy spotkaliśmy się tu wszyscy po raz pierwszy? - zapytała Marga. - Ja nie
zapomniałam, nawet datę pamiętam! Było to w piątek trzeciego dnia, trzeciego miesiąca,
trzydziestego trzeciego roku, w moje urodziny. Dostałam wtedy nową sukienkę na pierwszą
potańcówkę, pamiętasz?
Pomyślałem przez chwilę i strzeliłem na chybił trafił:
- Zieloną, prawda?
Zgadłem. Ulubionym kolorem Margi była zieleń. Zawsze nosiła zielone sukienki, jak wybieraliśmy
się gdzieś razem.
- Trzeciego marca działy się tu różne rzeczy, przypominasz sobie? Było to w tydzień po spaleniu
Reichstagu; w niedzielę 5 marca odbyły się decydujące wybory...
- Tego w ogóle nie pamiętam, bo ciągle coś się wtedy działo: marsze, parady, urodziny Führera,
dożynki, „Dzień pracy dla narodu”, „Siła przez radość”, akcja „Pomocy zimowej” - i zawsze dni
wolne od szkoły, to właśnie było w tym najpiękniejsze!
- Ale wszystko, o czym mówisz, działo się znacznie później - wtrąciłem. - Zapomniałaś już, co
zrobiło na nas tak silne wrażenie wtedy, w pierwszych tygodniach marca?
Miałem na myśli pierwszą wielką falę terroru, jaka przetoczyła się po całych Niemczech i w
Düsseldorfie też pochłonęła wiele ofiar. Doszło do poważnego naruszenia konstytucji. Ciężarówki
wyładowane ludźmi z SA i SS grasowały po mieście; wpadali oni do domów i mieszkań, bili
i wypędzali ofiary na ulicę, pakowali ich do piwnic, do pustych budynków fabrycznych i magazynów.
Raz sami widzieliśmy to na własne oczy.
- Pamiętam, że panowała wtedy atmosfera podniecenia - powiedziała Marga. - Hasła: „wspólnota
narodowa”, „nobilitacja narodu” elektryzowały ludzi, mówiło się tylko o tym. I ciągle flagi,
maszerowanie i śpiewy. Byłabym chętnie wstąpiła do BDM
[1]
, ale matka mi nie pozwoliła, no cóż,
dzięki temu byłam wolna od „służby” i spotykaliśmy się w mieście, chodziliśmy do kawiarni albo do
kina. A pamiętasz, w jaki sposób udało się nam obejrzeć film „Dziewczęta w mundurach”? Gdzieś
w kinie robotniczej dzielnicy, w Gerresheim czy Bilk...
- To było w Oberbilk. Pojechaliśmy osiemnastką, nie pamiętasz, co tam widzieliśmy?
- Mówiłam przecież: „Dziewczęta w mundurach” z Dorotheą Wieck w roli głównej. Wspaniały film,
ale zabroniony dla młodzieży i dlatego musieliśmy jechać do kina na przedmieściu, gdzie nie
patrzono tak dokładnie na wiek.
W drodze powrotnej do domu widzieliśmy z tramwaju ciężarówki, którymi bojówkarze SA
transportowali „aresztowanych prewencyjnie”. Na Oberbilker Allee miało miejsce takie zdarzenie:
Jeden z aresztantów, młody człowiek z silnie krwawiącą raną głowy, wyskoczył z ciężarówki
w chwili, gdy nieco przyhamowała i wylądował wprost na stopniu drugiego wagonu szybko jadącego
tramwaju. O tej porze ludzie wychodzili z pracy i tramwaj był przepełniony, ale pasażerowie
pomogli mu i ustąpili miejsca. Jakaś starsza kobieta wyjęła chustkę do nosa, wytarła krew z twarzy
tego człowieka i głośno powiedziała: „To hańba! Na co ci łajdacy sobie pozwalają!” Nikt się nie
odezwał ani nie przeszkodził zbiegowi wysiąść na najbliższym przystanku przy Worringer Platz
i zniknąć w ciemnej bramie domu, nim ciężarówka z bojówkarzami SA, która po drodze utknęła
w ulicznym ruchu, zdążyła dogonić odjeżdżający tramwaj. Przypomniałem Mardze o tym zdarzeniu,
które tak silnie utrwaliło się w mojej pamięci.
Zaśmiała się i powiedziała:
- Teraz przypomniałam sobie. Miałam z tego powodu większą przeprawę z ojcem. Pewnie pamiętasz,
że o siódmej powinnam była wrócić do domu. A przyszłam spóźniona o piętnaście minut i na
usprawiedliwienie powiedziałam rodzicom, że tramwaj został zatrzymany, ponieważ ktoś tam chciał
uciec policjantom. Mój ojciec nie posiadał się z oburzenia, kiedy usłyszał, że temu człowiekowi
udało się zbiec. „I nikt nie zatrzymał tego bolszewika?”, wykrzyknął. Nawet chciał się dowiedzieć
ode mnie, w którym domu skrył się uciekinier, ponieważ zamierzał powiadomić policję.
- Twój ojciec był takim gorliwym nazistą?
- Jak jeszcze! Wiesz przecież, że był radcą sądu krajowego. Zawsze twierdził, że jako przyzwoity
i nacjonalistycznie myślący bursz korporacji walczącej dawno już dostałby awans, gdyby nie był solą
w oku „czarnym” i Żydom. Matka, jako wierna kościołowi katoliczka, próbowała nakłonić go do
wstąpienia do Centrum. Zamiast tego w 1932 roku po kryjomu wstąpił do partii nazistowskiej. Nie
posiadał się więc z radości, kiedy Hitler został kanclerzem. „Teraz zostanę dyrektorem sądu
krajowego, a może nawet przewodniczącym senatu przy wyższym sądzie krajowym!”, powiedział i z
dumą pokazał matce legitymację partyjną. I wiesz, co się stało? Matka się rozpłakała. Potem
spakowała walizkę i oświadczyła, że opuszcza dom i nie wróci, póki on nie wystąpi z partii Hitlera.
- I co? Poskutkowało?
- Oczywiście, nie. Po dwu czy trzech dniach wróciła „ze względu na dzieci”, jak powiedziała. Ojciec
z powodu jej wyjazdu był bardzo nieszczęśliwy, kiedy więc wróciła, prawie płakał z radości.
Uczcili pojednanie szampanem, mnie i memu bratu wolno było tego dnia pójść trochę później spać -
nawet dostaliśmy też po kieliszku. Rodzice zawarli ciche porozumienie, że nie będą się wzajemnie
prowokowali. Ojciec, nim wszedł do domu, zdejmował odznakę partyjną, „cukierek”, jak to
nazywała matka, a także w domu nie wygłaszał pochwalnych hymnów o Trzeciej Rzeszy i jej
Führerze. Matka ze swej strony powstrzymywała się w jego obecności od wszelkich krytycznych
uwag na temat tego, co gdy byliśmy sami, nazywała wprost „brunatną zarazą”.
- I udawało się?
- No cóż, mimo to czasem dochodziło do kłótni, na przykład któregoś dnia ojciec odkrył u mamy
firmową torbę od Alsberga i robił jej wymówki, że będąc żoną partyjnego towarzysza i dyrektora
sądu krajowego, bo otrzymał awans, robi zakupy w żydowskim sklepie... Odpowiedziała, że załatwia
sprawunki tam, gdzie jej to odpowiada. Że patrzy na ceny i jakość, nie zaś na metrykę, legitymację
partyjną czy zaświadczenie o „aryjskim pochodzeniu”. Wtedy ojciec, załamując ręce, błagał ją, żeby
pomyślała tylko, jak bardzo może mu to zaszkodzić - gdyby ktoś zauważył, że właśnie ona wychodzi z
żydowskiego sklepu, a potem doniósł jego zwierzchnim władzom. Nie wiem, czy się zastosowała,
chyba nie. Ale żydowskich sklepów było coraz mniej. Przecież większość właścicieli zmuszonych
koniecznością wyzbywała się wówczas sklepów, a te stawały się „aryjskimi” placówkami, jak to
określano... Zresztą od lata 1934 roku ojciec przestał się interesować tym, czy matka postępuje
zgodnie z zaleceniami partii. Nagle opuścił go entuzjazm dla „nobilitacji narodowej”. Zmienił się
zupełnie i przez pewien czas w ogóle nie poruszał tematów mających jakikolwiek związek
z polityką...
- A co było tego powodem?
- Dowiedziałam się dopiero po kilku latach, byłam już wtedy zamężna. Kiedyś ojciec odwiedził nas -
mój mąż przebywał wówczas we Francji - i kiedy siedzieliśmy razem wieczorem, powiedział mi.
Miało to związek z tak zwanym „puczem Röhma”. W czerwcu 1934 roku byliśmy w czasie wakacji
całą rodziną w Garmisch. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na kilka dni w Monachium, gdzie
rodzice odwiedzili starych przyjaciół. A na dzień przed naszym odjazdem do Düsseldorfu, to znaczy
30 czerwca, zdarzyło się coś okropnego...
Tego dnia Hitler kazał zlikwidować swoją „starą gwardię”: w tym jedynego serdecznego
przyjaciela, „najwyższego przywódcę SA”, Ernsta Röhma i co najmniej stu pięćdziesięciu wyższych
przywódców. W całej Rzeszy, a zwłaszcza w Berlinie i w Monachium, powyciągano ich w nocy
z łóżek i bez słowa wyjaśnienia stawiano pod ścianę. Wtedy też zastrzelili najbliższego
współpracownika wicekanclerza von Papena, doktora Edgara Junga, oraz przywódcę „Akcji
Katolickiej”, dyrektora ministerialnego Ericha Klausenera, jak również poprzednika Hitlera na
urzędzie kanclerskim, generała Kurta von Schleichera i jego żonę. Ponadto padło ofiarą mnóstwo
innych ludzi, których zamordowano albo z czystej zemsty, albo dlatego, że za dużo wiedzieli
o przeszłości i prywatnym życiu Hitlera, wśród nich jego najbardziej groźnych rywali w NSDAP:
Gregora Strassera, ojca Bernharda Stempflego, który w 1924 roku pomagał w napisaniu Mein
Kampf, szefa policji w Monachium Augusta Schneidhubera oraz dziesiątki towarzyszy walki Führera.
W sumie było ich setki, 30 czerwca i 1 lipca 1934 roku wymordowano przypuszczalnie ponad tysiąc
osób, przy czym Hitler w swoim przemówieniu przed Reichstagiem w dniu 13 lipca oświadczył,
jakoby sześćdziesiąt jeden osób zostało rozstrzelanych, w tej liczbie dziewiętnastu „wyższych
przywódców SA”, trzynastu innych straciło życie „stawiając opór przy aresztowaniu”, a trzej
„popełnili samobójstwo”, zatem łącznie: siedemdziesiąt siedem śmiertelnych ofiar potwierdzono
oficjalnie. Hitler dowodził, że chodziło „o konieczną obronę kraju”, ale wiadomo było, że
o zagrażającym rzekomo puczu SA nie mogło być mowy.
Przy tej zaskakującej akcji - dla przypodobania się generalicji Reichswehry oraz dawnej elicie
władzy i finansjery - Hitler chciał wyeliminować wszystkie „elementy” socjalistyczno-rewolucyjne,
a przy okazji wyrównać kilka starych porachunków. Nie obyło się bez paru „wpadek”, z których
jedna dotyczyła pośrednio ojca Margi i zmieniła jego wcześniejszy entuzjazm dla Hitlera w milczącą
niechęć.
Wieczorem 30 czerwca 1934 roku jeden z przyjaciół, krytyk muzyczny współpracujący z „Münchener
Neuesten Nachrichten”, dr Wilhelm Schmid, grał w domu na wiolonczeli. Jego żona przygotowywała
kolację dla ich trojga dzieci. Najmłodsze miało zaledwie dwa latka - najstarsze dziewięć. Dzieci
zjadły i poszły spać. Schmidowie mieli się spotkać tego wieczoru z rodzicami Margi i innymi
przyjaciółmi w winiarni, w mieście. Ale nic z tego nie wyszło.
Około godziny 19.20 odezwał się dzwonek u drzwi Schmidów. Weszli czterej esesmani i wezwali
doktora Schmida do bezzwłocznego „udania się z nimi”. Nie okazywali gotowości do jakichkolwiek
wyjaśnień. Dr Schmid nie mógł nawet pożegnać się z żoną i dziećmi. On, który nigdy nie zajmował
się polityką, wyszedł z nimi bez sprzeciwu. A po dwu dniach policja zawiadomiła panią Schmid, że
jej mąż „doznał śmiertelnych obrażeń”. Wydano rodzinie ciało w opieczętowanej trumnie, której nie
wolno było otwierać.
Pani Schmid, która przez czterdzieści osiem godzin daremnie próbowała przy pomocy ojca Margi
i innych przyjaciół dowiedzieć się o miejscu pobytu męża, uzyskała w końcu informację, że zarówno
aresztowanie, jak i rozstrzelenie - bez przesłuchania, nawet bez sprawdzenia personaliów - nastąpiło
wskutek pomyłki. Poszukiwanym był bowiem przywódca SA, Willi Schmidt, którego zresztą ujął inny
oddział. Na pocieszenie reichsführer SS Heinrich Himmler zaproponował pani Schmid znaczną sumę
pieniędzy, której przyjęcia z oburzeniem odmówiła.
Tego samego dnia, w którym pani Schmid dowiedziała się o „omyłkowym” zabiciu jej męża, podano
w prasie, że krwawa łaźnia w dniach 30 czerwca i 1 lipca 1934 roku uznana została post factum
przez rząd Rzeszy za „zgodną z prawem” i że prezydent Rzeszy von Hindenburg pogratulował
Führerowi i „kanclerzowi Rzeszy” jego „odważnej interwencji osobistej” oraz wyraził mu za to
„szczególne podziękowanie”.
- Tego już było memu ojcu za wiele - powiedziała Marga. - Wtedy ja i mój brat nie rozumieliśmy, co
ojcu się stało, a matka nie chciała z nami o tym mówić. Nagłe odejście ojca od ideałów miało też
inne następstwa, co prawda trochę zagadkowe, ale dla nas, dzieci, wygodne: ojciec przestał zwracać
uwagę na to, czy punktualnie wracaliśmy do domu. Wykorzystywałam to oczywiście, przede
wszystkim na popołudniowe lekcje tańca. Ty nie chodziłeś...
To prawda. Byłem prawie o dwa lata od niej młodszy i dopiero w 1936, kiedy skończyłem
szesnaście lat, wolno mi było chodzić na lekcje tańca. Znalazłem się w jednej klasie z Margą
i innymi starszymi kolegami tylko dlatego, że poszedłem do gimnazjum, mając dziewięć lat. Ale
spędzałem z nimi wolny czas, z wyjątkiem lekcji tańca.
Kurs, na który uczęszczały moje koleżanki i koledzy, odbywał się późnym popołudniem. Często
przychodziłem po nich, żeby jeszcze godzinkę połazić razem po mieście. Kiedyś czekałem na nich
i słuchałem muzyki z płyt, dochodzącej z otwartych okien na pierwszym piętrze, w rytm której moi
koledzy uczyli się tańczyć fokstrota, quickstepa i innych - przez nazistów odrzucanych jako
„murzyńskie” i może właśnie dlatego tak popularnych - modnych tańców, spostrzegłem na ulicy
Hedwig.
Pobiegłem za nią, przywitaliśmy się serdecznie, a ona zapytała: - Masz chwilę czasu? Muszę ci coś
opowiedzieć.
Wstąpiliśmy do kawiarni na rogu, był akurat wolny stolik przy oknie, skąd mogłem obserwować
wejście do szkoły tańca, i Hedwig, upewniwszy się „niemieckim spojrzeniem”, jak wówczas mówiło
się żartobliwie, że nikt nas nie usłyszy, zaczęła opowiadać, co wydarzyło się z jej mężem, Fritzem.
Hedwig była przez ponad szesnaście lat pomocnicą domową w naszym domu. Pamiętam, jak do nas
przyszła - wystraszona, siedemnasto czy osiemnastoletnia dziewczyna z Łużyc, ze wsi, bardzo chuda
i blada. Byłem wtedy mały, miałem cztery lata, ale pamiętam, że ja i matka od razu polubiliśmy
Hedwig, a jak się później okazało, ona nas też. Tylko ojciec miał początkowo zastrzeżenia do nowej
służącej, ponieważ uparcie tytułowała go „łaskawym panem”. Ale po dwu tygodniach wyzbyła się
tego, a także lęku, bladości i wyglądu spłoszonego chudzielca. Gdy przeprowadzaliśmy się do
Düsseldorfu, Hedwig była już dwudziestoparoletnią kobietą i prawie członkiem naszej rodziny.
Wkrótce po przenosinach do Nadrenii zakochała się w bardzo spokojnym, odpowiedzialnym
człowieku, jej równolatku - był rzemieślnikiem. Zaręczyli się i w pół roku później wyszła za mąż,
z czego cieszyliśmy się ze względu na dobro Hedwig, ale było nam smutno, ponieważ od nas odeszła.
Często odczuwaliśmy jej brak.
Jako dziecko i później też znajdowałem zawsze u Hedwig pociechę w drobnych kłopotach. A teraz,
tego późnego popołudnia, prawdopodobnie ona szukała u mnie pocieszenia. Zwykle tak pogodna,
teraz wydawała się zupełnie załamana i bliska płaczu.
Jej mąż został aresztowany przez tajną policję. Przed dwoma tygodniami rankiem, gdy wychodził do
pracy, zabrali go dwaj funkcjonariusze gestapo, bez podania powodu.
- Dlaczego nie zawiadomiłaś nas od razu? - zapytałem.
- Nie chciałam was w to mieszać - odpowiedziała. - Właściwie teraz też nie powinnam tobie o tym
mówić, ale po prostu muszę z kimś porozmawiać...
Do dziś dokładnie pamiętam tę opowiedzianą przez nią historię, która wtedy przez długi czas po
naszej rozmowie prześladowała mnie w snach. Wiedziałem, że Fritz należał do nielegalnej partii
komunistycznej i prawdopodobnie został zadenuncjowany przez któregoś z dawnych towarzyszy -
„poddanego torturom”, jak powiedziała.
- Tortury? - zapytałem z niedowierzaniem. - Myślisz, że bili go tak długo, aż powiedział?
Takie pogłoski do mnie dochodziły, jak i to, że aresztowanych po prostu mordowano „przy próbie
ucieczki”, o czym przez pewien czas prawie każdego dnia czytało się w prasie. Podawano tego
rodzaju wzmianki, a publiczną tajemnicą było, że to nieprawda.
Właściwie słowo „tortury” kojarzyło mi się z czymś innym: z cierpieniami zadawanymi przez Indian
ich więźniom na „palu męczeństwa”, ze „szwedzkim napitkiem” albo z „hiszpańskimi butami”
w czasach wojny trzydziestoletniej, czy z tym, co w najbardziej mrocznym średniowieczu robiła
inkwizycja z rzekomymi czarownicami; widziałem w Norymberdze takie narzędzia tortur, na przykład
„żelazną dziewicę”, śruby do miażdżenia palców, kołowroty do naciągania członków ciała ofiary...
Ale coś podobnego dziś - to wprost niemożliwe, w każdym razie w środku Europy, w Nadrenii,
w naszym mieście, w 1934 roku, no nie! Nie podejrzewałbym o to nawet najgorszych oprychów z
SA.
- Najpierw zamknęli go w żelaznej szafie - powiedziała cicho, starając się panować nad
wzburzeniem. Pochyliła się ku mnie i ściszając głos do szeptu, mówiła dalej: - Siedział tam przez
dwanaście godzin, do późnego wieczoru. Potem znów przyszli i przesłuchiwali go. Wbijali mu
drzazgi pod paznokcie, w końcu zmusili go... I opowiedziała, co było dalej. Zrobiło mi się niedobrze
- wybiegłem na zewnątrz.
Kiedy wróciłem, była bardzo zakłopotana.
- Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale po prostu nie mogłam dłużej milczeć. Bardzo mi przykro.
Nie powtarzaj nikomu, proszę cię, w domu też nie!
Przyrzekłem, chciałem tylko dowiedzieć się jeszcze, kim był ów torturowany człowiek, który wydał
Fritza. I w jaki sposób dowiedziała się o tym.
I usłyszałem tę historię do końca:
Mąż Hedwig po rozwiązaniu KPD utrzymywał kontakty z towarzyszami, naturalnie przy zachowaniu
wszelkich środków ostrożności. Fritz nie powiedział jej, jakiej „nielegalnej roboty” się podjął,
ponieważ jednak wieczorami często jeździł nad holenderską granicę, domyślała się, że
prawdopodobnie po to, żeby „przerzucić któregoś z towarzyszy” na tamtą stronę. Zawsze mówił:
„Lepiej, żebyś o niczym nie wiedziała”.
Na trzy dni przed jego aresztowaniem dwaj gestapowcy zgarnęli z ulicy młodszego brata Fritza, gdy
wracał po pracy do domu; był ślusarzem maszynowym. Zabrali go na Prinz-Georg-Straße, gdzie
w wielkim budynku mieściło się gestapo. I tam tak długo „traktowali go specjalnie”, aż udzielił im
potrzebnych informacji o Fritzu. Później przyszli po męża Hedwig.
- A teraz będą tak samo straszliwie znęcali się nad Fritzem - wyszeptała.
A cóż ja - ja mogłem tylko w milczeniu uścisnąć jej rękę i tym gestem wyrazić swoje współczucie,
bo nie wiedziałem, co powinienem odpowiedzieć. Ale w dalszym ciągu ciekawiło mnie, skąd miała
tak dokładne informacje o metodach przesłuchiwań w gestapo. Spytałem o to.
Hedwig potrząsnęła głową; zacisnęła usta. - Nie mogę ci powiedzieć. Musisz mnie zrozumieć. Wiem
to od kogoś, kto widział go potem i rozmawiał z nim. To wszystko prawda... niestety.
Wierzyłem jej.
I bez tego zapewnienia nie miałem wątpliwości, że wszystko, o czym mówiła, było prawdą. Nigdy
sama nie wymyśliłaby czegoś podobnego. Znałem Hedwig dobrze na tyle, żeby wiedzieć, iż nie
kłamała.
Siedzieliśmy aż do siódmej - bez słowa. O tej porze zamykano kawiarnię. Godzinna lekcja tańca
moich kolegów dawno już upłynęła. Ale to nie było ważne.
Czy powinienem opowiedzieć to Mardze?
Podczas gdy ja myślami byłem przy Hedwig i jej mężu, Marga niestrudzenie gadała: o studniówce,
o balu maturalnym, o sukienkach, jakie wtedy nosiła, o szlagierach i filmach w tamtych latach
o rowerowej eskapadzie zaplanowanej do Bazylei, którą musieliśmy zakończyć w Koblencji,
ponieważ po wypadzie do winiarni w Ahrtal zabrakło nam forsy na dalszą drogę i o różnych
zabawnych historiach z naszych młodzieńczych lat.
A co potem było z Hedwig i Fritzem?
Hedwig częściej do nas przychodziła. Raz dostała list od męża z obozu koncentracyjnego w Emsland.
Pisał, że jak na tamtejsze warunki wiedzie mu się dobrze. Moja matka przygotowała dla niego
paczkę, a Hedwig miała ją wysłać. Obie płakały... W rok czy dwa później Fritza zwolnili. Znalazł
pracę i w pierwszą niedzielę „na wolności” przyszedł do nas, żeby, jak powiedział: „przywitać się
tylko i podziękować”. Wiedzieliśmy, że ludziom zwalnianym z kacetów nie wolno było mówić
o pobycie w obozie, dlatego nie pytaliśmy go o nic.
On osiwiał, zauważyłeś? - powiedziała matka, kiedy Fritz wyszedł.
- O czym ty myślisz? - usłyszałem pytanie Margi, która nie czekając, aż odpowiem, mówiła dalej: -
Pamiętasz, jak wybraliśmy się po raz pierwszy do teatru?
I znów: wymieniała nazwiska aktorów, pamiętała nawet, kogo spotkaliśmy w antrakcie i jakie
wrażenie zrobiła na nas kwestia markiza Pozy, gdy zawołał: „Najjaśniejszy Panie, daj wolność
myśli!” - wywołując tym niebywały aplauz przy otwartej kurtynie. Przypuszczalnie nie wiedziała,
dlaczego ludzie zareagowali wówczas tak burzliwymi oklaskami, bo kiedy powiedziałem, że była to
przecież jedyna w swoim rodzaju okazja, by z anonimowości ciemnej widowni jawnie
zaprotestować przeciwko tłumieniu przez nazistów wszelkiej krytyki, wydawała się zdziwiona. Nasi
ówcześni władcy też - niestety - w ten sposób to odebrali i Don Carlos został natychmiast zdjęty
z afisza, jak podano: „na polecenie gauleitera Floriana”.
- Ach, tak - odpowiedziała, z upodobaniem wracając do wspomnień. Kilka razy beztrosko
napomknęła o naszej koleżance z tamtych lat, o Zuzannie, z którą przyjaźniliśmy się wszyscy, która
kochała się w nauczycielu biologii, wysokim blondynie, która utonęłaby, gdyby nie Kulle, kiedy, idąc
o zakład, wczesną wiosną skakaliśmy z tamy na nadreńskich łąkach koło Oberkassel do lodowatej
i już wtedy niezbyt czystej rzeki, a potem w 1935 roku nagle odeszła ze szkoły... Czyżby Marga nie
pamiętała historii tej niebieskookiej dziewczyny z jasnymi warkoczami, „również według wzrostu
i kształtu czaszki „uosabiającej cechy szczególnie wartościowej rasy nordyckiej” - jak nam ją
prezentowano nawet „na lekcjach nauki o rasach” - która w kilka tygodni po ogłoszeniu ustaw
norymberskich okazała się „stuprocentową Żydówką” i została usunięta ze szkoły? Odniosłem
wrażenie, że chyba zapomniała i zrezygnowałem z podejmowania tego wątku, a tym bardziej
z opowiadania o Hedwig i Fritzu, których w ogóle nie znała. A ja nie mogłem oderwać się myślą od
Zuzanny - jej rodzice z pomocą panny Bonse wysłali ją do Anglii.
Odprowadziłem wtedy Zuzannę na dworzec do pociągu jadącego do Ostendy. Z rodzicami pożegnała
się w domu, „tak było lepiej” - powiedziała.
- Niechętnie wychodzimy do miasta - wyznała mi matka Zuzanny. - Wszyscy nas tu znają... - Jej
ojciec, a dziadek Zuzanny, był przewodniczącym senatu przy sądzie krajowym, zaś ojciec Zuzanny do
1933 roku działał we władzach najbardziej poważanych w mieście towarzystw sportowych
i kulturalnych, póki nie „zalecono mu”, aby ustąpił. I tak się to skończyło, potem nawet dozorca
powiedział im, że jako „niearyjczycy” nie mają czego szukać w Niemczech. Zostali wyeliminowani
ze „wspólnoty narodowej”, a fakt, iż ojciec Zuzanny był uczestnikiem wojny światowej, że jako
oficer walczył na froncie zachodnim, że został dwukrotnie ranny i dwukrotnie odznaczony Krzyżem
Żelaznym I i II klasy, nie zmieniał w tym niczego.
Później dowiedziałem się od niej, że już nie zobaczyła swoich rodziców. W 1942 roku otrzymali
wezwanie, aby pozostawiwszy całe mienie, prócz bagażu o wadze nie przekraczającej pięćdziesięciu
kilogramów, stawili się na dworcu towarowym w celu ewakuacji do Polski. I wtedy odebrali sobie
życie.
Zastanawiałem się, czy Marga rzeczywiście o tym nie wiedziała? Przecież były przyjaciółkami. Być
może niezręcznie było jej o tym mówić, ponieważ po relegowaniu Zuzanny ze szkoły odsunęła się od
niej.
Ale właśnie w tej samej chwili Marga zapytała: - Podobno Zuzanna nadal mieszka w Anglii? -
Potwierdziłem.
- Jeśli utrzymujesz jeszcze z nią kontakt, to napisz jej, że ucieszyłabym się bardzo, gdyby dała o sobie
znać. Byłyśmy bardzo zaprzyjaźnione.
Przyrzekłem.
Półtorej godziny później pożegnaliśmy się na Corneliusplatz, pod „normalnym zegarem”.
- Przyjemnie było mi spotkać cię po tylu latach - powiedziała. - To wielka frajda móc znów pogadać
o dawnych czasach. Z upływem lat tyle się zapomina, a potem nagle wszystko ożywa w pamięci...
W sumie mieliśmy jednak wspaniałą, beztroską młodość, prawda?
4.
Jak zostaliśmy „ujednoliceni”
Wieczorem po spotkaniu z Margą pojechałem do Kullego. Mieszkał niedaleko Düsseldorfu.
Przywitał mnie bardzo serdecznie, przedstawił żonie i jej przyjaciółce zaproszonej na ten wieczór,
a później pokazał mi dom, do którego wprowadzili się przed kilkoma miesiącami. Dom urządzony
był ze smakiem, i gruntowną znajomością sztuki. Podziwiałem jego „kolekcje” barokowych szaf
i komód rodem z Akwizgranu-Leodium, obrazy, głównie malarstwo rodzajowe mistrzów
flamandzkich i inne.
Kulle - właściwie nazywał się Engelbert, ale bardzo niechętnie używał tego imienia - był bez
wątpienia człowiekiem zamożnym. Wbrew ponurym rokowaniom naszego nauczyciela jednak „do
czegoś doszedł”, był profesorem zwyczajnym, dziekanem i kierownikiem instytutu, zajmując się
działem nauki, który w naszych szkolnych czasach przysparzał mu najwięcej trudności Zaśmiał się,
kiedy mu to przypomniałem.
- Chyba pamiętasz, że do czwartej klasy uczyłem się w szkole klasztornej. Kiedy naziści zamknęli
szkołę i wsadzili do więzienia pół tuzina zakonników - pod zarzutem rzekomego przemytu dewiz i tak
zwanych „wykroczeń przeciwko moralności” - wtedy wróciłem do Düsseldorfu, do bardzo
zmartwionych tym rodziców.
Rzeczywiście, przypomniałem sobie. W 1933 roku ledwie doszło do podpisania konkordatu z
Watykanem, tak pilnie potrzebnego Hitlerowi dla podreperowania swego nadszarpniętego prestiżu
międzynarodowego, naziści rozpoczęli „ujednolicanie” kościelnych organizacji młodzieży. W ślad za
tym ogłoszono zakaz wydawania wielu katolickich publikacji, a potem pozamykano szkoły klasztorne
i szpitale, zaś tysiące księży, zakonników i nowicjuszy aresztowano. Nazistowskie gazety, przede
wszystkim antysemicka i antyklerykalna gadzinówka „Der Stürmer” oraz oficjalny organ SS „Das
Schwarze Korps” wyżywały się w przedstawianiu „bezprzykładnego upadku moralnego”
katolickiego kleru.
- Początkowo miałem duże trudności - powiedział Kulle. - Dwie szkoły średnie, jakie wchodziły
w rachubę, odmówiły przyjęcia mnie. Wtedy poszedłem do waszego gimnazjum, ponieważ dyro,
dawny człowiek Centrum, znał mego ojca. Ale nie nadążałem za programem, zwłaszcza
w przedmiotach ścisłych. Wszystko, w czym mógłbym brylować, to znaczy: historia kościoła, żywoty
świętych, etyka i nabożne pieśni, tu nie były potrzebne; a rodzice utyskiwali, bo mój powrót do domu
wyrwał dziurę w ich budżecie. W kolegium otrzymywałem stypendium...
- Twoi rodzice byli chyba ludźmi bardzo religijnymi?
- Tak, pochodzili ze wsi, z Dolnej Nadrenii. Co niedziela chodzili do kościoła i przystępowali do
komunii, a w domu przed jedzeniem zawsze odmawiało się modlitwę. Jednak do kolegium posłali
mnie tylko dlatego, że urzędnicza pensja ojca nie pozwalała na kształcenie trzech synów w szkołach
średnich, nie mówiąc już o studiach. Powierzył więc nas kościołowi, siebie zaś partii Centrum,
w której kierownik jego wydziału w głównej dyrekcji poczty był ważnym człowiekiem. Przejęcie
władzy przez Hitlera bardzo zaniepokoiło mego ojca. Toteż odetchnął z wielką ulgą, gdy po
oświadczeniu Führera, że uważa on kościoły za „istotny czynnik warunkujący zachowanie naszego
narodu” i „przywiązuje wielką wagę do przyjaznych stosunków z papieżem” Centrum poparło
w marcu 1933 roku ustawę, na mocy której parlament przekazywał rządowi na cztery lata
kompetencje ustawodawcze i prawo uchylania konstytucji. A potem nagle w ramach programu
„ujednolicania” Centrum oraz inne partie przestały istnieć. Większość spośród wpływowych,
partyjnych przyjaciół ojca usunięto z urzędów i zastąpiono dzielnymi nazistami. Wtedy ojciec wpadł
w panikę i wstąpił do NSDAP, gdyż obawiał się, że w przeciwnym razie nie dostanie awansu.
Dlatego wziął na siebie, można powiedzieć, krzyż o załamanych na końcu ramionach - swastykę,
i przystosował się.
- A ty, czy w gruncie rzeczy czułeś się nieszczęśliwy, że naziści zamknęli wasze kolegium i musiałeś
wrócić do Düsseldorfu? Wtedy nie wydawałeś się specjalnie tym zmartwiony...
- Coś ty, byłem bardzo uradowany, nie mówię o szkole, gdzie przestawienie się nastręczało mi
rzeczywiście dużo trudności. Poza tym nie miałem nic przeciwko znalezieniu się znów wśród
prawdziwych, normalnych ludzi! Móc włóczyć się z wami po „Kö” (Königsallee) zamiast łazić
z braciszkami po krużgankach, to dla mnie było wielkie przeżycie! Marzyliśmy o tym wszystkim
w kolegium: właśnie o Königsallee z jej wystawami, neonami, kinami i kawiarniami, nie mówiąc już
o zgrabnych dziewczynach i tylu eleganckich babkach, jakie się tam widziało. Byłem wręcz
wdzięczny nazistom, że położyli kres naszemu klasztornemu życiu...
- To by się zgadzało, co prawda początkowo cała nasza paczka, a zwłaszcza ja i Zuzanna,
patrzyliśmy na ciebie trochę nieufnie. Tak wrogie nastawienie do kościoła, jakie ty przejawiałeś
wówczas, typowe było tylko dla najbardziej zaciekłych nazistów. Jeszcze słyszę, jak na wycieczkach
specjalnie głośno wyśpiewywałeś: „...do ataku naprzód, hura! wsadźcie na klasztorny dach
czerwonego kura!”
Kulle zaśmiał się kpiąco.
- Albo: „...wsadźcie na klasztorny dach pana klechę!” Tak, wiem, że zachowywałem się wtedy dosyć
głupio. Była to jednak chyba naturalna reakcja, nie sądzisz?
- Jasne... Zresztą poza tym dosyć skutecznie wymigiwałeś się od Hitlerjugend i w ogóle...
- Daj spokój, nie rób ze mnie bojownika ruchu oporu. Jak długo było można, wykręcałem się od
wszystkiego. W końcu chciałem być wolnym, i tylko tyle... I udało mi się do matury, a potem w
Służbie Pracy i w wojsku, na szczęście, nie trzeba było należeć do którejś z nazistowskich
organizacji... Jednym słowem, nie była to żadna sztuka, a już na pewno nie bohaterski wyczyn.
Trzymanie się na dystans od Hitlerjugend rzeczywiście nie było zbyt trudne, nawet wtedy, gdy ktoś
został już przez nią przywłaszczony. Ja też w maju 1933 roku, nie ruszywszy w tej sprawie palcem,
zostałem członkiem HJ - grupa apolitycznej młodzieży, do której należałem, została po prostu
„wcielona” do Hitlerjugend. Należałem więc przez kilka miesięcy i jak długo razem ze starymi
przyjaciółmi układaliśmy sobie „służbę” w zwykły sposób, nawet mnie to bawiło. Kiedy jednak
przywódcy Jungvolku zaczęli nas „ujednolicać”, a po okresie próby groziło nam prawdziwe
członkostwo, uświadomiłem sobie, co to znaczy. Na szczęście znalazłem wiarogodny powód do
„odmeldowania się” z organizacji: zamierzony wielomiesięczny pobyt za granicą i w ten sposób
znalazłem się poza Jungvolkiem do samej matury, nie mając z tego powodu żadnych trudności.
Zakończyliśmy obchód domu. Kiedy wracaliśmy już do pokoju, Kulle powiedział:
- Wyobraź sobie, że niedawno posprzeczałem się z kimś, kto twierdził, jakoby praktycznie wszyscy
z naszych roczników z mniejszym lub większym entuzjazmem działali w Hitlerjugend. Mogłem
oczywiście to twierdzenie łatwo podważyć, odwołując się do statystyki: w 1938 roku, kiedy
zdawaliśmy maturę, Hitlerjugend liczyła sobie pięć lat i miała dość dużo czasu na to, by włączyć
każdego i każdą do swoich szeregów - było przecież mnóstwo młodzieżowych organizacji
federalnych i kościelnych, które zostały rozwiązane przez nazistów i po prostu w całości „przejęte”
przez Hitlerjugend. W roku 1938 według oficjalnych danych, a te były raczej zawyżane, HJ, Jungvolk,
BDM i związek dziewcząt młodszych zrzeszały faktycznie około 7,7 miliona członków.
- Zgoda, ale 7,7 miliona członków, to prawie dwie trzecie ogółu młodzieży z roczników, o których
mowa.
- Właśnie, jednak znaczy to też, że ponad jedna trzecia niemieckich chłopców i dziewcząt nie
uczestniczyła w tym. A ponieważ wiadomo, że niemało spośród młodych ludzi oficjalnie uznawanych
za członków HJ płaciło tylko składki, wykręcając się od „służby” bądź to zaświadczeniami
lekarskimi, bądź „zaległościami w nauce”, czy na inne sposoby, to okaże się, że było bardzo wielu
takich, którzy nie chcieli mieć nic albo mieli bardzo niewiele wspólnego z Hitlerjugend.
Właściwie dopiero od 1937 roku zaczęto wywierać silniejszą presję, a w marcu 1939, kiedy nas już
powołano do Służby Pracy dla Rzeszy, a nieco później do wojska, wydano ustawę, w myśl której
cała młodzież obowiązana była do „służby” w Hitlerjugend na takiej samej zasadzie jak do służby
wojskowej. Ale to już nie dotyczyło naszych roczników.
- My w każdym razie nie musieliśmy wstępować do HJ - stwierdził Kulle na zakończenie - a jeśli
ktoś z tego towarzystwa wstąpił, ten albo rzeczywiście tak myślał, albo udawał z takich czy innych
powodów, że opowiada się za tym.
- Próbujecie przezwyciężać swoją przeszłość? - zapytała żona Kullego, kiedy weszliśmy do pokoju
i usiedliśmy przy kominku. Była znacznie młodsza od niego. Jak później sam mi powiedział, jej
ojciec, wysoki przywódca SS, został powieszony przez Jugosłowian. Przed ślubem pracowała, była
asystentką Kullego.
- Nie ma tu wiele do przezwyciężania - odpowiedział. - A jeżeli mówimy o prawdziwych nazistach,
to według mnie można by wyodrębnić tylko trzy typy tego „zbioru”: pierwszy, to przedstawiciele
starszej generacji, uczestnicy wojny światowej, którzy tak samo nie umieli się pogodzić z klęską, jak
z upadkiem monarchii i Republiki Weimarskiej; nie odnaleźli oni swego miejsca w życiu cywilnym.
Byli to osobnicy o mentalności lancknechtów, sfrustrowanych poruczników i zwykłych
awanturników. - Powiedziawszy to, rzucił krótkie spojrzenie na żonę, jakby dawał do zrozumienia, że
ma na myśli jej ojca. - Drugi: to ludzie wywodzący się z najniższej warstwy klasy średniej, tacy, co
to ledwie wiązali koniec z końcem: pomocnicy rachmistrzów, dozorcy, sprzedawcy sznurowadeł,
dawniej źle traktowani - teraz jako „blokowi”, starostowie albo funkcjonariusze Niemieckiego
Frontu Pracy wyżywali się, udawali ważniaków i szykanowali zastraszonych współobywateli.
Trzecia i ostatnia grupa to lumpenproletariat, wśród tego przejawiający chroniczny wstręt do pracy
chuligani i kanciarze. Pozostali członkowie partii nazistowskiej i licznych jej organizacji były to
zastraszone mieszczuchy albo zwyczajni oportuniści, przy czym pomiędzy tymi ostatnimi znajdowała
się pewna ilość intelektualistów i chłodnych technokratów. Ci byli najbardziej niebezpieczni.
- Zapomniałeś o jeszcze jednej kategorii - wtrąciła przyjaciółka, chyba rówieśniczka żony Kullego,
która dotychczas nie brała udziału w rozmowie. - Byli też naprawdę wierzący w Hitlera jak
w zbawienie, zahipnotyzowani przez niego. Na przykład moja matka. Nigdy nie czerpała żadnych
korzyści z tego, że była „starą bojowniczką”, w każdym razie żadnych korzyści materialnych, tyle że
wolno jej było zasiadać w pierwszym rzędzie, gdy organizowano jakieś imprezy, a raz wręczała
Führerowi bukiet kwiatów i to było najważniejszym wydarzeniem w jej życiu. Miała natomiast
mnóstwo pracy z przyjmowaniem składek i datków z kwesty oraz bieganiny po niezliczonej ilości
instytucji, kiedy starała się znaleźć lepsze mieszkanie dla jakiejś wielodzietnej rodziny czy dla ludzi
pozbawionych dachu nad głową podczas bombardowania. Ona rzeczywiście harowała! Każdą minutę
wolną od zajęć gospodarskich poświęcała na wypełnienie jakiegoś „zadania”. Wszystko, co robili
naziści, uważała za słuszne, zaś to, co szeptano o ich okrucieństwach, brała za głupie, złośliwe
plotki. Nikomu świadomie nie zaszkodziła, zawsze chciała jak najlepiej. Świat się dla niej zawalił
w maju 1945 roku. Zostaliśmy ewakuowani do Fürstenfeldbruck - miałam wtedy szesnaście lat.
Matka znalazła się pośród tych, których Amerykanie zmusili do obejrzenia pobliskiego obozu
koncentracyjnego w Dachau, a ja musiałam jej towarzyszyć. Nigdy tego nie zapomnę, stosy trupów
zagłodzonych więźniów... Matka załamała się psychicznie i długo trwało, nim odzyskała równowagę.
- A co potem? - zapytał Kulle. - Nadal wierzyła w Führera? Czy i z tego się wyleczyła? Greto,
przecież musiała wiedzieć, że istniały obozy koncentracyjne, i że tam przez dwanaście lat w imieniu
Führera popełniano najstraszliwsze zbrodnie?
Greta potrząsnęła głową. - To wcale nie zachwiało jej wiary w Hitlera. Twierdziła, że Führer
z pewnością tego nie chciał! Drugi artykuł jej niezłomnej wiary brzmiał: „Prawdziwy narodowy
socjalizm był czysty i uczciwy”. Wierzyła w to do śmierci - zmarła przed trzema laty.
- Jak wobec tego umiejscawiała w takim obrazie świata obozy koncentracyjne? - chciał się
dowiedzieć Kulle.
- Tak jak jej to tłumaczono na zebraniach partyjnych. To znaczy, że ulice trzeba oczyścić z szumowin!
Notoryczni przestępcy, włóczędzy i tak zwani „szkodnicy społeczni”, czyli lichwiarze, spekulanci,
będą reedukowani w obozach koncentracyjnych i przyuczani do uczciwej pracy. Nauczą się
dyscypliny, porządku i naturalnie żadnemu z nich włos z głowy tam nie spadnie.
- A ja, kiedy miałam dziesięć, dwanaście lat, słyszałam w domu - wtrąciła żona Kullego - że jest to
„ważna działalność wychowawcza”. Co prawda u nas mówiło się raczej o „niebezpiecznych
wrogach państwa”, i że czas ostro się do nich zabrać.
- Tak czy owak przyznacie mi chyba rację, że nikt nie mógł potem mówić, jakoby w ogóle nie
wiedział o istnieniu tego rodzaju obozów...
Kulle powiedział to z wyczuwalną goryczą, a kiedy spojrzałem na niego z pewnym zdziwieniem,
dodał:
- Mój ojciec, który był tylko zwyczajnym „Pg”
[2]
, bojaźliwym sprzymierzeńcem, w 1945 roku też
twierdził, że nie miał pojęcia o setkach tysięcy ludzi zamykanych w obozach koncentracyjnych
i zamęczonych tam na śmierć. Przy tym był pilnym czytelnikiem gazet...
- A wolno było w gazetach podawać informacje, że ten czy ów został wysłany do kacetu? - zapytała
ze zdziwieniem jego żona. - Myślałam, że zatajano takie wiadomości.
- Nie - powiedziałem. - Od początku nieomal codziennie czytało się w gazetach: „Działający na
szkodę narodu, skierowany do obozu koncentracyjnego...” albo że „aresztantom wiedzie się w obozie
dobrze”. Nawet zamieszczano zdjęcia, przy czym fotoreporterzy wybierali z masy więźniów
osobników, których wygląd, jak sądzili, wzbudzi u czytelników odrazę...
- Prócz tego - dodał Kulle - przyjął się taki obiegowy zwrot: „Pst! Uważaj! Bo możesz trafić do
kacetu!” Ilekroć ktoś zaczął opowiadać polityczny dowcip albo odważył się przy stoliku narzekać
chociażby na zarządzenie gauleitera, natychmiast jakiś życzliwy ostrzegał go. I na tym polegała
tajemnica tak gładko przebiegającego glajchszaltowania. Właśnie dlatego, że ludzie na ogół nie
wiedzieli, co dzieje się w kacetach, tym bardziej się bali...
- Jestem przekonana, że twój ojciec wiedział o istnieniu obozów, jednak nie sądzę, żeby miał pojęcie
o tym, co się naprawdę tam działo - zdecydowanie stwierdziła żona Kullego.
- Tak, i z tego powodu uparcie obstawał przy swoim, mianowicie, że w ogóle nic nie wiedział.
Później powiedział nam, dlaczego - jak sądził - ojciec nie chciał słyszeć o obozach koncentracyjnych
ani o skutkach, jakie najprawdopodobniej miał donos o politycznym podtekście dla tego, kogo
dotyczył: otóż w lecie 1935 roku rodzice Kullego po raz pierwszy wyjechali z dziećmi na wakacje.
Ojciec otrzymał wymarzony awans i podwyżkę, więc wyjechali na dwa tygodnie do Schleiden
w górach Eifel. Zamieszkali w pensjonacie, gdzie wśród urlopowiczów przebywał również pewien
artysta malarz. Ojciec Kullego siadywał z nim niekiedy wieczorem przy kuflu piwa i - jak mówił -
prowadzili „bardzo interesujące” rozmowy.
Rankiem któregoś dnia już pod koniec pobytu cała rodzina jadła w ogrodzie śniadanie. W pewnej
chwili ojciec Kullego wstał z miejsca i z sąsiedniego stolika, dopiero właśnie zwolnionego przez
malarza, zabrał pozostawioną tam gazetę. Malarz, odchodząc w stronę domu, rzucił uprzejme: „Do
widzenia! Życzę jeszcze jednego, przyjemnego dnia!” i spojrzał wymownie na ojca Kullego.
- Wróciwszy z gazetą do nas - opowiadał Kulle - ojciec zamierzał zająć się lekturą, ale w tym
momencie pojawiła się para gości, małżeństwo, bawiące tam od poprzedniego dnia, które ulokowało
się obok. Rodzice przywitali ich grzecznym „dzień dobry”, na co nowo przybyli odpowiedzieli
karcącym spojrzeniem i głośnym „Heil Hitler!” Ojciec natychmiast zrewanżował się tym samym
i sądził zapewne, że wszystko jest w porządku.
...Rozłożył gazetę, zaczął czytać i z przerażenia pobladł jak ściana. Po dość długiej chwili - widać
było, że nad czymś intensywnie myślał - nagle poderwał się, zgniótł ze złością gazetę i ruszył z nią do
sąsiedniego stolika.
...Usłyszeliśmy jego słowa: „Heil Hitler! Proszę wybaczyć, że przeszkadzam, ale stało się coś
niesłychanego i muszę koniecznie zamienić z panem kilka słów, jak - że tak powiem - towarzysz
partyjny z towarzyszem...”
...Obydwaj panowie - ten drugi, jak się okazało untersturmführer SS - wygładzili płachtę gazety
i zaczęli ją przeglądać. „To jest emigracyjna gadzinówka, wydaje ją w Paryżu Żyd, Georg
Bernhard!”, dotarły do nas słowa untersturmführera. Później ojciec wrócił do śniadania jak gdyby
uspokojony, zaś oficer SS wszedł do domu i stamtąd zatelefonował. Po dziesięciu minutach artysta
malarz, który wybierał się w plener, został zatrzymany przez dwu funkcjonariuszy gestapo i dokądś
odtransportowany.
...Nie dowiedzieliśmy się, co było dalej z tym człowiekiem. Następnego dnia wyjechaliśmy.
O zdarzeniu nie było już mowy...
- Naprawdę myślisz, że twój ojciec miał z powodu tego incydentu wyrzuty sumienia? - zapytała żona
Kullego. - On przecież chciał tylko was osłonić, zapewne myślał, że esesman przy sąsiednim stoliku
mógł zauważyć w jego rękach tę niebezpieczną gazetę. A wtedy on zostałby aresztowany,
przesłuchiwaliby go, a nawet niewykluczone, że wysłaliby go do obozu.
- Zgoda, ale mógł powiedzieć, że znalazł tę gazetę. Gdzieś daleko od pensjonatu, chociażby na
spacerze, w lesie...
- I sądzisz, że gestapo dałoby temu wiarę? Przecież mógłby ją znaleźć tylko poprzedniego dnia,
a więc znalazł po południu gazetę w lesie, zabrał, żeby nazajutrz rano przy śniadaniu ją przeczytać?
- Masz rację - przyznał Kulle - miał do wyboru dwie możliwości: albo wziąć na siebie trudne do
oszacowania ryzyko, że zostanie przyłapany z najsurowiej zakazaną gazetą i poniesie tego
konsekwencje, albo oddalić niebezpieczeństwo, wydając tamtego. Wybrał najmniejsze zło dla siebie,
a równocześnie największe dla malarza... i dla nas wszystkich, bo właśnie tak funkcjonuje terror!
Gdyby po prostu odłożył gazetę i spokojnie zaczekał na ewentualną reakcję sąsiada przy stoliku,
prawdopodobnie nic by się nie stało. Ale zawiodły go nerwy. Nie był złośliwym denuncjatorem,
tylko wystraszonym facetem, drżącym o osiągnięte z trudem urzędnicze stanowisko, a ponieważ
większość ludzi była podobnie jak on zastraszona, to gestapo, SS i tajna policja nie miały z nami
trudnej roboty. Dla zastraszenia większości wystarczyło, żeby każdy wiedział, a przynajmniej
przeczuwał, że z tymi, którzy się nie podporządkują „ujednoliceniu” albo złamią któryś z tysięcy
zakazów, reżim rozprawi się brutalnie i bez skrupułów. A była to przecież tylko mała mniejszość,
która trzymała w szachu dużą większość...
5.
Ilu było nazistów?
Czy rzeczywiście mała mniejszość Niemców terroryzowała dużą większość? Powracając myślą do
lat szkolnych, próbowałem sobie przypomnieć, ilu nazistów było w środowiskach dostępnych
wówczas mojej penetracji. Wśród uczniów, moich rówieśników, byli „prawdziwi”, to znaczy tacy,
którzy bez zastrzeżeń akceptowali wszystkie tezy o „przewodzeniu”, o „przestrzeni życiowej”, teorie
„rasy” i różne propagandowe kłamstwa, jednak ci stanowili zdecydowaną mniejszość. Ich liczba
zmieniała się, w miarę jak jedni odchodzili ze szkoły, przybywali inni, ale przeciętnie w latach 1933-
1938 w klasach, do których chodziłem, każdego roku było najwięcej pięć, a często tylko dwie, trzy
osoby reprezentujące takie postawy myślowe. Klasy liczyły około trzydziestu pięciu uczniów, a pod
koniec, przed maturą - dwudziestu dwóch. W sumie więc: prawdziwych nazistów nigdy nie było
więcej niż osiemnaście, a najczęściej nieco powyżej dziesięciu procent; podobnie kształtowały się
proporcje wśród grona nauczycielskiego.
Oczywista rzecz, że panowie profesorzy gimnazjalni, nie mówiąc już o dyrektorze, a w szczególności
praktykanci i asesorzy, czekający w kolejce na egzamin państwowy, wszyscy oni nosili w klapach
odznaki partyjne lub znaczki którejś z nazistowskich organizacji, pozdrawiali się przepisowo „Heil
Hitler!” i przerabiali materiał lekcyjny zgodnie z dyrektywami. Ale żaden ze starszych i tylko
nieliczni spośród młodszych nauczycieli byli nazistami z przekonania. Na przykład wiedzieliśmy, że
jeden z nich, który szczególnie często manifestował swoje oddanie Hitlerowi, miał przyjaciółkę
Żydówkę i mieszkał z nią. Zapewne sądził, że w ten sposób uda mu się ją osłonić.
Stuprocentowym nazistą był tylko nauczyciel gimnastyki, bardzo nie łubiany przez uczniów i - jak
wyczuwaliśmy - przez większość profesorów; tak więc nastroje w całym gronie pedagogicznym i w
środowisku uczniowskim oraz postawy kształtowały się podobnie. Ale zdawałem sobie sprawę, że to
mówi jeszcze niewiele. Gimnazja mogły być reprezentatywne co najwyżej dla zamożniejszej klasy
średniej i wykształconego mieszczaństwa. Dzieci robotników, rolników, drobnych urzędników, czyli
przeważającej części społeczeństwa, rzadko trafiały do liceów, a zwłaszcza do gimnazjów.
W dodatku moje obliczenia ograniczone były do jednego tylko, naszego gimnazjum, które w dużym
katolickim mieście Nadrenii uchodziło za stosunkowo liberalne.
Próbowałem więc w inny sposób dociec, czy moi rówieśnicy opowiadali się w większości za
nazizmem, czy nie. Bezpośrednio przed przejęciem władzy przez Hitlera, pod koniec 1932 roku,
Hitlerjugend liczyła około stu tysięcy członków. Według danych statystycznych HJ przed rokiem 1933
prawie siedemdziesiąt procent stanowili „młodzi robotnicy i terminatorzy”, a młodzież szkolna
zaledwie dwanaście procent. W całej Rzeszy było podówczas dziesięć milionów młodzieży,
działającej w organizacjach stowarzyszonych w Państwowym Komitecie Związków Młodzieży -
więcej niż w jakimkolwiek kraju na świecie. Istniały organizacje o zasięgu krajowym, jak:
Wandervogel, Deutsche Freischar czy Großdeutscher Jugendbund; były związki młodzieży
ewangelickiej, katolickiej, żydowskiej i socjalistycznej, Jugenddeutschlandbund i około stu innych
o znaczeniu ponadlokalnym.
Zanim Hitler doszedł do władzy, Hitlerjugend zdołała pozyskać ponad jeden procent młodzieży
zorganizowanej w związkach, przy czym większość tych młodych nazistów, ponad dwie trzecie, byli
to ludzie już pracujący: robotnicy fabryk, terminatorzy. Należało zatem ten problem prześledzić
inaczej.
Mniej więcej wtedy, kiedy to sobie uświadomiłem, spotkałem przyjaciela, prawie mego rówieśnika,
aktywnego związkowca. Tego samego wieczoru wybraliśmy się na piwo i zapytałem go:
- Powiedz mi, Werner, czy w twojej szkole było dużo nazistów?
- Ja chodziłem do szkoły tylko do Wielkanocy 1935 - odpowiedział. - Miałem czternaście lat, jak
mnie wywalili. Przed 33 u nas, w Ludwigshafen, było nazistów niewielu, a w mojej szkole
Hitlerjugend w ogóle się nie liczyła. Pierwsze „brunatne koszule” pojawiły się dopiero po przejęciu
władzy przez Hitlera. Byli to przeważnie synowie drobnych urzędników, robotników... Na ogół
niewielu, przynajmniej jak długo chodziłem do szkoły, i zachowywali się znośnie. Nasz
wychowawca, członek „deutschnationale”, po 1933 roku coraz bardziej ujawniał postawę gorliwego
nazisty. Często dostawało mi się za ojca komunistę. Musiałem bardzo się starać, zwłaszcza przy
pisaniu domowych wypracowań, bo zawsze mówił: „No cóż, nic dziwnego, że nawalasz
w niemieckim - z takiego domu...!” Wtedy najchętniej skręciłbym mu kark...
- Czy twój ojciec był aresztowany?
- Kiedy chodziłem do szkoły, jeszcze nie. Pracował na kolei, na dworcu towarowym, był bardzo
ceniony przez kolegów i przełożonych. Nawet koledzy z pracy, którzy wstąpili do SA, ostrzegali go,
kiedy zaczęła się fala aresztowań. „Franz, dzisiaj coś wisi w powietrzu - mówili. - Może powinieneś
pojechać do krewnych”. I ojciec nie wracał po pracy do domu, tylko jechał pociągiem do Ellerstadt,
gdzie jego siostra i szwagier mieli małe gospodarstwo rolne. Niedaleko stąd, zaledwie kilka
kilometrów, a ojciec, jako kolejarz, jeździł za darmo. Ktoś zawiadamiał wtedy moją matkę, żeby się
nie denerwowała. Na przykład zaraz po pożarze Reichstagu, w końcu lutego, musiał zniknąć na wiele
dni. Pamiętam, że matka wysłała mnie rano, przed szkołą, na dworzec towarowy do zawiadowcy
z wiadomością, że ojciec zachorował na grypę. A ten powiedział: „Tak, tak, powinien na siebie
uważać i nie wstawać za wcześnie...” Dodał, że życzy ojcu szybkiego wyzdrowienia i wcisnął mi
piątaka na lody. On naturalnie wiedział. Do Wielkanocy 1935 roku nie naprzykrzali się nam. Ale
zaraz po świętach - właśnie zostałem wydalony ze szkoły i do rozpoczęcia nauki zawodu miałem
jeszcze kilka wolnych dni - wczesnym rankiem przyszło do nas gestapo. Dwaj mężczyźni
w skórzanych płaszczach, z pistoletami w rękach. Zajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie
w oficynie, dość ciasne dla pięcioosobowej rodziny. Gestapowcy wyłazili ze skóry, przewrócili
wszystko do góry nogami, powyrzucali zawartość szuflad, rozbebeszyli łóżka, nawet sól wysypali
z solniczki na stół, szukali czegoś w popielniku, z czego mogliby skręcić ojcu stryczek.
- I znaleźli?
Werner zaśmiał się.
- W każdym razie nie to, czego szukali. Roczniki pism, które ojciec zbierał przez lata i pilnie czytał,
zostały zawinięte w woskowany papier i zakopane pod drzewem w komórce. Tego nie znaleźli.
Zarekwirowali tylko kilka książek, na przykład Waltera Mehringa Do niemieckiej historii, książkę,
którą czytałem z ogromnym zaciekawieniem, kiedy miałem dziesięć lat, również moją ulubioną Skarb
w Sierra Madre Travena i Henryka Manna Poddany. Ale ojca zabrali. Został potem skazany na dwa
lata więzienia za rzekome „przygotowywanie zdrady stanu” - bardzo łagodny wyrok jak na
nazistowskie czasy, co właśnie oznaczało, że nie mogli mu nic zarzucić.
- A co z tobą?
- Dopóki ojciec był w więzieniu, do listopada 1938 roku, było nam bardzo ciężko. Matka
otrzymywała drobną pomoc z opieki społecznej, ale tego nie starczało nawet na opłacenie
komornego, więc pracowała jako sprzątaczka. Moje rodzeństwo było za małe, żeby coś dorobić,
więc każdego ranka przed pójściem do pracy roznosiłem gazety i miałem za to kilka marek, tak nam
wtedy potrzebnych. Miejsce, gdzie miałem terminować - wyszukał je dla mnie ojciec - po tygodniu
utraciłem jako „politycznie niepewny”. Właścicielem zakładu był powiatowy przywódca NSDAP
i to on kazał, aby mi powiedziano, że nie chce mieć u siebie ucznia, którego ojciec jest
„komunistycznym zdrajcą”. Tego rodzaju kara dla czternastoletniego chłopca wydała się jednak Izbie
Przemysłowo-Handlowej na tyle kłopotliwa, że od razu znaleziono dla mnie nowe miejsce
w nazistowskim zakładzie wzorcowym, gdzie drukowano przede wszystkim portrety Führera
i broszury partyjne. „Zakład Artystyczny” - tak się to nazywało. Byłem bardzo zadowolony, że tam
trafiłem.
- Pewnie pracowali tam sami naziści. I dobrze ci było?
- Nawet bardzo dobrze, a o kolegach w zakładzie można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że
byli nazistami. W większości byli socjaldemokratami i związkowcami, a do tego świetnymi,
niezastąpionymi fachowcami, którzy mogli sobie na trochę więcej pozwalać. Była to zwarta
społeczność, a co do mnie, to od samego początku traktowano mnie bardzo przyzwoicie. Majster
mówił: „Musisz tym pokazać!” - i wiedziałem, że miał na myśli nazistów, którzy zamknęli
w więzieniu mego ojca. Zwalniał mnie z pracy, kiedy raz na sześć tygodni matka dostawała zgodę na
widzenie i przez dwadzieścia minut wolno jej było rozmawiać z ojcem w obecności strażnika
więziennego. Wracałem stamtąd przybity atmosferą więzienia i wtedy pocieszał mnie: „To minie...
pewnego dnia skończy się ta makabra... Bądź zadowolony, że ojciec jest zdrowy, i że traktują go tam
przyzwoicie, mogłoby być dużo gorzej!” Wiedziałem, o czym myślał: jednego z kolegów zamknęli
w marcu na kilka tygodni w obozie koncentracyjnym i od tej pory ciągle nękały go bóle i ciężkie
depresje...
- A jaki był stosunek robotników do Trzeciej Rzeszy? Nie chodzi mi tylko o ludzi z twojego zakładu,
ale również o załogi wielkich przedsiębiorstw. Ty miałeś chyba możność wejrzeć w to lepiej?
- Koledzy z branży graficznej stanowili z pewnością środowisko szczególne. Byli to bez wyjątku
fachowcy z dużym doświadczeniem zawodowym i politycznym, których nie dało się tak łatwo
otumanić, a poza tym trzymali się razem. Na przykład z robotnikami w przemyśle chemicznym naziści
mogli
poczynać
sobie
inaczej,
bo
tam
była
większość
robotników
przyuczonych
i niewykwalifikowanych, a fachowców stosunkowo niewielu. W sumie klasa robotnicza pod rządami
Hitlera ponosiła tylko straty: zaraz na początku rozbite zostały związki zawodowe, przestała istnieć
autonomia w zakresie ustalania płac, o płacach decydowali tak zwani „komisarze pracy”, którzy
uzgadniali je tylko z przedsiębiorcami, wcale nie pytając o zdanie robotników. W rezultacie realne
zarobki ludzi pracy zmniejszały się, podczas gdy kapitał powiększał się i zyski przedsiębiorstw szły
ostro w górę. Przecież Hitler sformułował „żelazną zasadę”, „nie podwyżka stawek za godzinę pracy,
ale wzrost dochodu tylko przez zwiększenie wydajności”. Wtedy, kiedy płace bazowały głównie na
akordzie, oznaczało to, że robotnicy mogli zarobić więcej tylko wówczas, gdy pracowali szybciej
i dłużej...
- Ale czy dostrzegali to? Propaganda głosiła przecież, że powodzi się im coraz lepiej...
- Tak, naturalnie, wszyscy przywódcy nazistowscy w oficjalnych wystąpieniach solidaryzowali się
z klasą robotniczą i przedstawiali się jako jej dobroczyńcy. Jednak w praktyce wyglądało to inaczej.
Była przecież „ustawa regulująca pracę dla narodu” ze stycznia 1934 roku, w myśl której
przedsiębiorcy stawali się „wodzami zakładów pracy”, a zatrudnieni w nich ludzie „drużyną”;
zgodnie z „zasadą wodzostwa” przedsiębiorca był jedynym „panem zakładu”, któremu należało
„dochować wierności”. Nie istniały rady zakładowe ani przedstawicielstwo młodzieży i praktycznie
jakiekolwiek prawo do partnerskiej rozmowy. W przypadkach nazbyt rażących nieprawidłowości
jedynie funkcjonariusze Frontu Pracy mogli podejmować jakieś środki zaradcze. Dotyczyło to jednak
na ogół takich spraw, jak: urządzenia sanitarne czy brak zamków w szafkach pracowniczych. Stawki
za pracę na akord ustalane były odgórnie. A od roku 1935 wprowadzono ponownie - jak za cesarza
Wilhelma - tak zwane „książki pracy”. Kto nie miał książki pracy, nie mógł być zatrudniony, a poza
tym skończyła się możliwość swobodnego zmieniania miejsca pracy, ponieważ przedsiębiorca, jeśli
nie chciał zwolnić robotnika, po prostu zatrzymywał jego „książkę”.
- I naturalnie nikt się nie sprzeciwiał, a może jednak?
Werner zastanawiał się przez chwilę.
- Otwarcie nie, bo wtedy „wódz” zakładu zatelefonowałby do gestapo i za pół godziny „prowodyr”
siedziałby dobrze zamknięty. Ale bierny opór istniał i czasem udawało się nawet uzyskać lepsze
warunki pracy, jeśli wszyscy występowali solidarnie, co należało do rzadkości. Zawsze byli tacy,
którzy dawali się otumanić albo przekupić. A było czym: od wyjazdów na urlop w ramach „Siły
przez radość” za pośrednictwem Frontu Pracy, aż po nadzieję na volkswagena.
- Nie przypominam sobie, żeby wtedy były już produkowane volkswageny! „Dla każdego rodaka
popularny, tani samochód!” - przecież to hasło propagandowe wymyślone przez samego Hitlera.
- Masz rację - odpowiedział Werner. - W czasach nazistowskich volkswageny nie były
produkowane. Ale można było wnosić przedpłatę i kto uiścił trzy czwarte należności, ten otrzymywał
pokwitowanie z numerem zamówienia, a cena samochodu ustalona była na sumę dziewięciuset
dziewięćdziesięciu marek zaledwie. Robotnicy chętnie płacili, godząc się na potrącanie co miesiąc
pięciu marek prócz podatku i składki na fundusz socjalny, na Front Pracy, obligatoryjnej daniny na
narodowosocjalistyczną opiekę społeczną, kilku groszy na „Pomoc zimową”, na „Siłę przez radość”
i innych „dobrowolnych” świadczeń. I z zarobku zostawało niewiele, nie mówiąc już o nadziei na
volkswagena, który okazał się mistyfikacją. Nikt nie otrzymał samochodu, ani zwrotu przedpłaty za
„numer zamówienia”.
- Jednak myślę, że zlikwidowanie bezrobocia musiało zrobić duże wrażenie na robotnikach, przecież
było to dla nich największą udręką.
- Tak, to prawda. Ludzie dali sobie zamydlić tym oczy. Był to podstawowy argument, jakim naziści
zdołali przekonać wielu. A przy tym, jak dziś wiemy, ale wtedy co najwyżej domyślaliśmy się,
bezrobocie zostało dopiero w jesieni 1936 roku zlikwidowane na tyle, że można było mówić
o normalnej sytuacji na rynku pracy. Trwało to jednak prawie cztery lata. W tym czasie duże,
uprzemysłowione kraje wyszły już z trwającego od 1929 roku kryzysu światowego - bez stosowania
terroru i środków przemocy, bez wielkich przygotowań wojennych, do których zgarnięto
bezrobotnych z ulic całej Rzeszy Niemieckiej... A dla jednostki, zwłaszcza gdy ktoś był ojcem
rodziny, nie wynikały z tego „tylko korzyści”, skoro zamiast pobierać zasiłek, musiał wykonywać
najcięższą pracę fizyczną za śmiesznie niskie stawki godzinowe, często z dala od rodziny,
skoszarowany w prymitywnych barakach i skazany na żywienie z kotła kuchni polowej. Tak było przy
autostradach budowanych z powodów czysto strategicznych, nie mówiąc już o Wale Zachodnim.
Większa część robotników budowlanych kierowanych do robót przy Wale Zachodnim podlegała
ustawowo obowiązkowi pracy bez względu na wyuczony zawód, ściągano też dziesiątki tysięcy
młodych ludzi, po prostu powoływanych przez Służbę Pracy i ubieranych w mundury. Ci dostawali
dwadzieścia pięć fenigów żołdu dziennie i ewentualnie dodatek w wysokości stawki za godzinę.
A cały program zatrudnienia finansowany był ze środków dostarczanych przez maszynkę do
drukowania pieniędzy - albo, co jeszcze gorsze, wekslami banku Rzeszy. Rachunek musieliśmy potem
sami zapłacić...
Wypiliśmy ostatnie piwo i już mieliśmy zamiar wyjść, kiedy gospodarz, barczysty, dosyć korpulentny
mężczyzna, liczący sobie - jak sam powiedział - „już siedemdziesiąt cztery lata” - przysiadł się do
nas, zapytał, czy wolno i zaprosił do wypicia z nim kieliszka żytniówki.
- Właśnie rozmawialiśmy o tym, czy w nazistowskich czasach masom zwykłych ludzi powodziło się
lepiej czy gorzej. A co pan o tym myśli?
Nie odpowiedział od razu, najpierw napełnił kieliszki, wypił solidny łyk, a potem spojrzał na nas
badawczo zza okularów i powiedział:
- Pytacie właściwego człowieka. Wiedzieliście o tym? Nie? No, to było dawno temu. A więc krótko
mówiąc: byłem wtedy na pewno najgorliwszym towarzyszem partyjnym w tej dzielnicy, a może
nawet w całym mieście. Do NSDAP wstąpiłem jeszcze w 1930 roku. Wówczas nie miałem swojej
gospody, ale właśnie przejmowałem sklep po moim ojcu, który zmarł nagle. Prowadziliśmy artykuły
elektryczne i płyty. Naziści byli dla mnie całą nadzieją, bo groziła nam plajta. Klienteli mało, a kto
przychodził, kupował na kredyt albo płacił po dwadzieścia pięć fenigów. Pracowaliśmy, nie mogąc
z tego ani żyć, ani umrzeć...
- A dlaczego pokładaliście nadzieję w nazistach? - zapytał Werner.
- Mieli taki program, że dla nas nie mógł być lepszy - odpowiedział gospodarz. - Koniec „jarzma
lichwy”, przejęcie dużych domów towarowych przez władze komunalne i odnajęcie ich po niskich
cenach drobnym wytwórcom, to by nas uratowało, ponieważ tańsze żarówki Woolwortha
i szlagierowe płyty po cenach poniżej kosztu, jakie sprzedawano w domach towarowych, odciągały
klientelę. A do tego wszystko to oferowały w nadmiarze również sklepy Oppenheima na głównej
ulicy i jego dwie filie na przedmieściach. Były to żydowskie firmy, znacznie większe od naszej - one
mogły taniej kupować i reklamować się. A naziści obiecywali przecież, że uwolnią nas od
żydowskiej konkurencji. To jedyne, czego dotrzymali! Później jeden z kierowników filii przejął od
Oppenheima interes. Nazwał go „Elektroschmidt” i konkurencja była jeszcze ostrzejsza. Duże domy
towarowe o cenach zunifikowanych też przetrwały, a o podnajęciu stoisk przez małych ludzi, jakimi
my byliśmy, w ogóle nie było mowy!
- Jednak mimo wszystko pozostał pan oddanym zwolennikiem Hitlera? - zapytał Werner.
- No, cóż... Wierzyliśmy dalej, moja żona i ja. Tylko matka stale z nas pokpiwała. „Kiedyż to
przeniesiemy się z naszym sklepem? - mówiła. - W podziemiach »Tietza« mielibyśmy z pewnością
większe obroty!” Rozmawiałem na ten temat z kreisleiterem. Pocieszał mnie i mówił, że Führerowi
trzeba dać więcej czasu. Nie sposób załatwić tylu wielkich zadań w mgnieniu oka. A kiedy pod
koniec 1934 jeszcze raz poszedłem do niego i oświadczyłem, że dalej tak być nie może, że
jakkolwiek by było, jestem „starym bojownikiem” i poniosłem wielkie ofiary na rzecz ruchu,
doradził mi, żebym po prostu zamknął sklep albo zaproponował Schmidtowi otworzenie jeszcze
jednej filii. I dodał, że postara się dla mnie o coś lepszego.
- Zgodził się pan na to? – spytałem.
- A co miałem robić? Ze złotej odznaki partyjnej nie mogliśmy żyć. Groziło nam bankructwo -
odpowiedział i westchnął na myśl o dawnych kłopotach.
Przypomniał mi się podobny przypadek: ojciec mego szkolnego kolegi, zamożny fabrykant, zatrudniał
szofera, który nazywał się Obermüller i jak się okazało w 1933 roku, był on od wielu lat w partii
nazistowskiej. Możliwe, że myślał o wielkiej karierze w Trzeciej Rzeszy, ale został szoferem, jak to
się wtedy mówiło, tyle tylko, że na liberii wolno mu było nosić złotą odznakę partyjną. Ojciec mego
kolegi z klasy też wstąpił do partii nazistowskiej. Ale czasem słyszałem, jak zwracał się do
partyjnego towarzysza szofera:. „Obermüller, jutro nic nie będzie z waszej wolnej soboty - przed
południem musicie zawieźć waszą panią do krawcowej, a wieczorem idziemy do opery, i to dość
późno!” Na co stary bojownik ze złotą odznaką partyjną odpowiadał speszony: „Tak jest, panie
dyrektorze! Trudno...” Podobnie zawiedziony był nasz dzisiejszy gospodarz.
Napełnił kieliszki i ciągnął dalej:
- W październiku 1935 roku kończyły się nam pieniądze, jakie uzyskaliśmy ze sprzedaży sklepu, a ja
nie miałem żadnych dochodów. Roboty było dużo: przyjmowałem składki partyjne i prowadziłem
kwestę na narodowosocjalistyczny fundusz opieki społecznej, biegałem z „Völkischer Beobachter”
z mieszkania do mieszkania, żeby zdobywać nowych abonentów, brałem udział we wszystkich
imprezach i pełniłem „wartę honorową” wraz z innymi „starymi bojownikami”, a w każdą pierwszą
niedzielę miesiąca, kiedy w prywatnych domach i restauracjach wolno było wydawać tylko dania
jednogarnkowe, i w ten sposób przyczyniać się do zamierzonych oszczędności na rzecz pomocy
zimowej, miałem szczególnie dużo roboty. Ludzie kpili ze mnie, nazywając mnie „terierem
schodowym”. Kiedyś, gdy chciałem zainkasować u rzeźnika Kuhbiera oszczędności za „Eintopf”,
usłyszałem, jak jego córka zapytała: „Tato, przyszedł »terier schodowy« z »pomocy zimowej«, co
mam mu dać?” Poczułem się jak żebrak, a w dodatku, wbrew zakazowi, rozchodził się wokół zapach
pieczeni, którą Kuhbierowie mieli w piecyku. „Daj mu osiem groszy i dwa papierosy »Trommler«,
i tak nikt ich nie pali”, usłyszałem odpowiedź mistrza Kuhbiera... Te papierosy produkował jakiś
dzielny wytwórca specjalnie dla SA, a były one wyjątkowo podłego gatunku... A więc krótko
mówiąc: w październiku 1935 roku miałem już tego wszystkiego po uszy i powiedziałem to
kreisleiterowi. Najpierw chciał na swój zwykły sposób zbesztać mnie: „Partia nie jest zakładem
opiekuńczym...”, i tak dalej, a potem znów pocieszyć. Ale na szczęście coś mu się przypomniało
i zapytał: „Chyba nie był pan karany?”, na co odpowiedziałem, że w okresie walki, owszem,
trzykrotnie płaciłem grzywny i dwa razy zostałem skazany na areszt za naruszenie zakazu noszenia
munduru oraz za zakłócenie spokoju publicznego z powodu rozwalenia zebrania naszych wrogów i za
obrażenie mego konkurenta Oppenheima. „No, to są zaszczytne kary”, powiedział kreisleiter,
dodając, że czyniły one ze mnie nawet „męczennika ruchu”. Potem spytał mnie jeszcze, czy chodzę do
kościoła. Otóż moja żona pozostała katoliczką, ale ja, na krótko przed tym, ze względu na podatek
kościelny, zadeklarowałem wystąpienie i obecnie byłem, jak to się podówczas nazywało, tylko
„wierzącym”. I właśnie to przeważyło. - „Znakomicie - powiedział kreisleiter - postaram się, żeby
pan mógł przejąć kantynę w nowych koszarach SS. Pogadam o tym z adiutantem komendanta - już on
to załatwi...” W ten sposób zostałem szynkarzem i jestem do dziś...
Wychyliliśmy kieliszki.
- Wobec tego opłaciło się panu - powiedział Werner, kiedy już płaciliśmy. Gospodarz potwierdził.
A potem poszliśmy do najbliższej stacji metra.
- Oto właśnie miałeś typowy życiorys „starego bojownika” - powiedział Werner. - Stosunkowo
niewielu zwolenników Hitlera sprzed wyborów, które zapewniły mu sukces, zrobiło potem karierę.
W najlepszym razie udało się komuś podskoczyć na urzędowej drabinie o dwa szczeble wyżej, niżby
go do tego predestynowały kwalifikacje lub staż pracy. Wielkie kariery robili inni, przede wszystkim
oportuniści i technokraci. Według mojej oceny może z pięć procent „starych bojowników” zdołało
osiągnąć więcej niż „wierzący” właściciel gospody.
Na początku 1935 roku, to jest w niespełna dwa lata od przejęcia władzy, NSDAP ujawniła aktualną
liczbę swoich członków - co prawda istniała imienna lista obejmująca już ponad cztery i pół miliona
nazwisk, ale ów rejestr nie uwzględniał naturalnych ubytków jak zgony, oraz osób, które z różnych
powodów przestały być członkami partii. Tak więc na początku 1935 roku partia liczyła faktycznie
około dwu i pół miliona „Pg”, z tego prawie jedną trzecią stanowili tak zwani „starzy bojownicy” -
słowem: ludzie, którzy wstąpili do organizacji przed sierpniem 1930 roku, to jest wtedy, gdy naziści
odnieśli pierwszy sukces wyborczy - jak ówczesny właściciel małego sklepu, a obecnie nasz
restaurator. Nie, większość z nich z pewnością nie miała z tego tytułu znaczniejszych korzyści
w późniejszych latach. Czterdzieści, a może pięćdziesiąt tysięcy mężczyzn i zaledwie kilka kobiet
korzystało z przywilejów; „złote bażanty” - jak drwiąco nazywano ludzi z wyższych szczebli
partyjnej „bonzokracji”, tych, którzy stali u steru władzy, wyższych dowódców SS i policji, facetów
zajmujących czołowe stanowiska w ministerstwach, w niezliczonych organizacjach i ich strukturach,
jak również w Głównym Urzędzie Bezpieczeństwa Rzeszy, właściwej centrali terroru, która od 1934
roku zaledwie z dwudziestoma paroma nazistowskimi führerami zaczęła budować doskonałe państwo
policyjne.
W tajnej Służbie Bezpieczeństwa, której centralą był Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy w
Berlinie, nazistowscy führerzy z upodobaniem obsadzali stanowiska ludźmi, którzy nie byli znani
jako członkowie NSDAP ani nawet jako zwolennicy reżimu.
6.
Jak został przełamany ostatni opór
Trzecia Rzesza zaczęła się od bezprzykładnego terroru. Już w pierwszych tygodniach po przejęciu
władzy przez Hitlera ponad sto tysięcy ludzi - przede wszystkim działaczy komunistycznych,
socjaldemokratycznych, związkowców, lewicowych i liberalnych intelektualistów oraz innych
„niepożądanych” - aresztowano, uprowadzono, poddano brutalnym przesłuchaniom, a wielu zabito.
W ten sposób nazistowskie kierownictwo stłumiło w zarodku pierwszy opór, zastraszając ludność na
tyle, na ile uznało za konieczne. W następnych latach naziści starali się zalegalizować
i zbiurokratyzować terror nieodzowny dla utrzymania władzy. Zaczęło się to wkrótce po krwawej
łaźni w dniach 30 czerwca i 1 lipca 1934 roku, kiedy wymordowali prawie całe kierownictwo SA, a
SS za oddanie tej katowskiej usługi uzyskała w nagrodę niezależność. I natychmiast przystąpiła do
coraz ściślejszego łączenia swoich organizacji z aparatem policyjnym oraz zaprowadzania w gąszczu
kompetencji korzystnego dla siebie „porządku”. Przede wszystkim rozwiązane zostały ostatnie
„prywatne” obozy koncentracyjne zakładane wcześniej przez poszczególnych przywódców SA -
znane z najokrutniejszych tortur. Przetrzymywano w nich głównie ludzi, którzy w latach Republiki
Weimarskiej ściągnęli na siebie szczególną nienawiść ówczesnych führerów SA, jak chociażby
opozycyjnych adwokatów czy odważnych dziennikarzy. Ale również bogatych kupców pochodzenia
żydowskiego - chociaż ci wcale nie zajmowali się polityką - kierowano do takich „prywatnych”
kacetów. W tym przypadku przywódcy SA stosowali szantaż wobec rodzin tych samowolnie
aresztowanych i groźbami zaostrzenia metod śledczych, a nawet śmierci więźniów wymuszali od nich
okup. W taki sposób wielu hauptsturmftihrerów czy standartenführerów SA doszło do znacznych
majątków.
Pod koniec 1934 roku kierownictwo SS postanowiło zatem położyć kres - jak to łagodnie nazwano -
tego rodzaju „wybrykom”. Ale jeśli ktoś myślał, że od tej pory będzie mniej samowolnych
aresztowań, i że naziści nie zamierzali przynajmniej torturować swoich więźniów, ten bardzo się
mylił. O tym, jak SS zabrała się do „zaprowadzenia porządku”, można się dowiedzieć z zachowanego
„regulaminu” obozowego autorstwa pierwszego komendanta obozu koncentracyjnego w Dachau,
byłego komisarza policji Theodora Eickego, który w lipcu 1934 roku został mianowany inspektorem
wszystkich obozów koncentracyjnych oraz komendantem jednostek wartowniczych SS. „Regulamin”
ten Eicke wprowadził później do podległych sobie placówek na terenie całej Rzeszy, a czytamy
w nim, co następuje:
„...§ 11. Kto na terenie obozu w miejscu pracy, zakwaterowania, w kuchniach i warsztatach,
w klozetach, w miejscach spoczynku politykuje, wygłasza podżegające mowy, zbiera się z innymi
w tym celu, tworzy kliki albo włóczy się i dla uprawiania wrogiej propagandy o obozach
koncentracyjnych lub ich urządzeniach zbiera prawdziwe albo nieprawdziwe informacje, kto
gromadzi je, rozpowszechnia, przekazuje innym albo obcym osobom, kto przemyca je za pomocą
grypsów czy w inny sposób poza obóz, podaje je zwalnianym lub zwierzchnikom na piśmie lub
ustnie, kto ukrywa je w częściach odzieży albo w innych przedmiotach, przerzuca za pomocą
kamieni poza mur ogrodzenia, sporządza tajnopisy... zostanie na mocy prawa rewolucyjnego
powieszony jako buntownik.
§ 12. Kto czynnie zaatakuje strażnika albo esesmana, odmówi posłuszeństwa lub pracy
w wyznaczonym miejscu, innych podżega do podobnych czynów albo do tego namawia, jako
buntownik opuszcza kolumnę marszową czy miejsce pracy, wzywa do tego innych, wyje podczas
marszu lub przy pracy, krzyczy, podjudza albo przemawia, zostanie zastrzelony na miejscu jako
buntownik...
Czternastoma dniami ostrego aresztu i dwudziestoma pięcioma kijami na początku i na końcu
tegoż aresztu ukarany zostanie ten, kto w listach albo w innych doniesieniach będzie wypowiadał
nieprzychylne uwagi o narodowosocjalistycznych przywódcach, o państwie i rządzie, władzach
i urządzeniach, kto będzie chwalił marksistowskich czy liberalistycznych przywódców albo
listopadowych przestępców...” i tak dalej.
W drodze do domu Werner opowiedział mi parą szczegółów z życiorysu tego autora „obozowego
regulaminu”, który przewidział tak nieskończoną ilość sankcji karnych.
Theodor Eicke, który pochodził z Hampont, wsi położonej w pobliżu Château-Salins w Lotaryngii,
od 1920 roku był komisarzem policji w Ludwigshafen, rodzinnym mieście Wernera. Tam - jak zresztą
wcześniej na innych policyjnych placówkach, między innymi w Turyngii - zamieszany był we wrogą
Republice działalność prawicowo-ekstremistyczną, za co ponownie udzielono mu ostrzeżenia i w
końcu zwolniono ze służby.
Badeńska fabryka aniliny i sody, należąca wówczas do koncernu IG Farben, obecnie BASF,
największy zakład przemysłowy w Ludwigshafen, który zatrudniał wtedy prawie osiemnaście tysięcy
ludzi, w roku 1932 zaangażował 31-letniego byłego funkcjonariusza policji w charakterze komisarza
ochrony zakładu. W 1928 roku Eicke wstąpił do NSDAP, a wkrótce również do SS, w 1930 został
führerem oddziału szturmowego SS w Ludwigshafen, a w rok później, już jako standartenführer SS,
otrzymał polecenie zorganizowania i kierowania SS w Palatynacie.
W marcu 1932 roku stanął przed sądem za przygotowywanie zamachów bombowych na
przeciwników politycznych i został skazany na dwa lata, w następstwie czego stracił posadę w straży
przemysłowej. Dzięki dobrym stosunkom z różnymi służbami policyjnymi oraz bezpieczeństwa
Eickemu udało się uciec z więzienia śledczego. Na polecenie Himmlera objął kierownictwo obozu w
Malcesine nad Gardasee, założonego przez władze włoskie dla zbiegłych z Niemiec ludzi z SS
i poszukiwanych w Niemczech listami gończymi.
Zaraz po przejęciu władzy przez Hitlera Eicke wrócił do Niemiec w lutym 1933 roku i znów pojawił
się w Ludwigshafen, gdzie nikt już nie mógł mu zaszkodzić.
- Pamiętam go jeszcze -- powiedział Werner. - Było to chyba w zimie z 1931 na 1932 rok. Miałem
dziesięć, a może jedenaście lat. Po szkole musiałem zanieść ojcu obiad na dworzec towarowy.
I przyszedł tam Eicke - wtedy był jeszcze ważnym facetem w straży ochrony zakładu - przyjechał
autem. Kierowca otworzył mu drzwi samochodu jak generałowi i stał na baczność. Ojciec pokazał mi
go i powiedział: „To najgorszy przestępca nazistowski w całym Palatynacie. Ma na sumieniu wiele
ludzkich istnień. Nie jest kwestią przypadku, że przemysł trzyma go za psa gończego i że teraz tu
węszy. Pewnie przyszedł z powodu pojemników...”, po czym ojciec wskazał na przegrodę, przy
której stali na końcu stacji dwaj ludzie ze straży kolejowej. „Jest tam jakiś materiał wybuchowy”,
objaśnił ojciec. Zrobiło to na mnie kolosalne wrażenie, do dziś pamiętam brutalną twarz tego faceta...
Eicke już wtedy, jeszcze przed wyrokiem i ucieczką do Włoch, znany był w Palatynacie
z gwałtowności i chamstwa. Nawet wielu nazistom się nie podobał. Miał kilka karczemnych awantur
z samym gauleiterem NSDAP Palatynatu Josefem Bürcklem, byłym nauczycielem szkoły powszechnej
w Neustadt. W połowie lutego 1933, kiedy Eicke wrócił z Gardasee do Ludwigshafen, gauleiter
Bürckel rozpoczął wprowadzanie w życie programu „glajchszaltowania” i mocno trzymał w garści
cugle; po kilku zaledwie dniach doszło do ostrego starcia pomiędzy dwoma rywalizującymi
przywódcami nazistowskimi, przy czym oberführer SS Eicke dopuścił się rękoczynów wobec
gauleitera.
Rachuby Eickego, że teraz zostanie jedynowładcą Palatynatu, jednak się nie sprawdziły. Gauleiter
miał dłuższą rękę. Zaalarmował policję, której udało się w końcu obezwładnić rozwścieczonego
Eickego i na polecenie gauleitera aresztować prewencyjnie oraz odstawić na razie do więzienia,
gdzie trzeba było szalejącemu führerowi SS założyć kaftan bezpieczeństwa. Później powiadomiono
o zajściu reichsführera SS Heinricha Himmlera, a ten nakazał, żeby Eickego poddać obserwacji
w klinice psychiatrycznej. Prawie przez cztery miesiące przebywał w zamkniętym oddziale
psychiatrycznym w Würzburgu i pewnie siedziałby tam jeszcze przez wiele lat, gdyby
reichsführerowi nie był akurat potrzebny człowiek bez skrupułów, brutalny i ślepo oddany. Wtedy
przypomniał sobie o Eickem i kazał go zwolnić. Pod koniec czerwca 1933 roku powierzył mu
kierowanie obozem koncentracyjnym w Dachau, a w niespełna rok później wszystkimi obozami
koncentracyjnymi. Eicke był tym, który bezpośrednio uczestniczył w krwawej łaźni z 30 czerwca na 1
lipca 1934 roku i osobiście zastrzelił szefa sztabu SA, Ernsta Röhma. W kilka dni później otrzymał
nominację na „inspektora obozów koncentracyjnych i służb wartowniczych SS - jednostek
„Totenkopf” w stopniu gruppenführera SS (generała). Tym samym uzyskał prawie nieograniczoną
władzę nad dziesiątkami tysięcy więźniów i rozpoczął działalność od sformułowania
i wprowadzenia „regulaminu obozowego”, który przewidywał nie tylko kary śmierci przez
powieszenie albo zastrzelenie, bicie kijami, ciemnicę o chlebie i wodzie, ale i inne, specjalne
sposoby zadawania cierpień, wymyślone przez niego i wypróbowane na więźniach Dachau, w tym
przede wszystkim najokropniejsze: „wieszanie na drzewie”.
Temu, kto został przyłapany na paleniu papierosa albo wyszedł bez zezwolenia do klozetu, za karę
wiązano mocnym sznurem ręce na plecach, a potem wieszano go na związanych rękach dwa metry od
ziemi, żeby stopy nie dotykały gruntu - na haku wbitym w pień drzewa albo w słup. W ten sposób
powoli wykręcane ramiona sprawiały ból, jaki nie sposób opisać słowami. Krzyki męczonych karane
były często dodatkowym smaganiem pejczem. Nieprzytomnych polewano zimną wodą
i doprowadzano do przytomności. Kto przeżył tego rodzaju tortury - trwały od trzydziestu minut do
czterech godzin - ten na zawsze pozostał człowiekiem złamanym psychicznie i fizycznie.
Pogłoski o tym, co w rzeczywistości działo się w obozach koncentracyjnych, którym według
informacji prasowych nie można było „nic zarzucić”, kursowały w Niemczech szczególnie w jesieni
i zimie 1934 roku. Podpici esesmani oraz personel wartowniczy opowiadali różne rzeczy
w gospodzie; kierowcy, którzy dowozili zaopatrzenie dla kuchni SS oraz dla różnych obozów, bywali
przypadkowymi świadkami karania więźniów, a i żony nielicznych żonatych spośród ludzi z SS
„Totenkopf” też nie milczały, powtarzały zasłyszane od mężów historie o wydarzeniach w obozie.
- Pamiętam - opowiadał Werner - że było to w zimie 1934/35, miałem wtedy niespełna czternaście
lat. Pewnego dnia chłopcy, którzy mieszkali od frontu w naszym domu, zatrzymali mnie w bramie
i przycisnęli do muru. Koniecznie chcieli, żebym powiedział, dlaczego nie należę do Hitlerjugend.
A ja na to: „Bo nie lubię...” Parsknęli śmiechem, a jeden z nich, starszy ode mnie o dwa-trzy lata,
cynicznie zawołał: „Bzdura! Bo ci nie wolno! Bo twój ojciec jest wrogiem państwa! Ty uważaj,
żebyś też nie wylądował jak i on w kacecie!” Ja przecież wiedziałem, że ojciec nie był - na szczęście
- w obozie, tylko został skazany przez sąd na karę więzienia. Ale chciałem ich sprowokować do
wygadania się, skorzystałem więc z okazji i z głupia frant zapytałem: „Jak to do kacetu? Przecież
takich obozów wcale nie ma, to tylko złośliwe wymysły...!” I usłyszałem: „Pewnie, że są, i to jakie!
Mój brat jest w SS »Totenkopf« w Buchenwaldzie, tam wysyłają takich, co działają na szkodę
państwa i wykańczają ich. Mają nawet kilku z Ludwigshafen: takiego Erwina Mehlmanna,
komunistyczną świnię, i starego Lendauera - żydowską świnię”. Znałem ich obu. Mehlmann był
przyjacielem mego ojca, tam właśnie go zamordowali. A stary Landauer miał sklep pasmanteryjny na
Maxstraße i ilekroć kupowaliśmy coś u niego dla matki, zawsze dawał nam, dzieciom, po cukierku...
„Ten Żyd Landauer - mówił dalej chłopak - musi czyścić latrynę szczoteczką do zębów i biada mu,
jeśli zostawi najmniejszą nawet plamkę, wtedy idzie na kozła!” Zapytałem, co to takiego, więc
wytłumaczył mi: „Jak są nieposłuszni, to się ich przywiązuje i dostają na goły tyłek dwadzieścia pięć
razy bykowcem! A później jeszcze wiadro zimnej wody na łeb i taki musi powiedzieć: »Dziękuję
panie rottenführer! Przyrzekam, że się poprawię« Tak to jest. Mój brat sam mu przyłożył taką porcję
batów!”
- Chełpili się tym, nigdy tego nie zapomnę - powiedział Werner i po chwili dodał: - A po 1945,
kiedy skończyła się ta makabra, ci sami ludzie zachowywali się tak, jak gdyby nie wiedzieli w ogóle,
że istniały obozy koncentracyjne!
Zanim rozstaliśmy się wieczorem, umówiłem się z Wernerem za miesiąc w Hamburgu, dokąd miał
przyjechać na kilka dni. Zależało mi na tym spotkaniu, ponieważ mieliśmy razem odszukać kogoś,
o kim Werner powiedział: „To ważny świadek, może ostatni, który jeszcze żyje...”
Nieustannie nurtowało mnie pytanie: jak to było możliwe, że gdy skończyło się panowanie nazistów,
tylu ludzi twierdziło, iż nie wiedzieli o istnieniu obozów koncentracyjnych, a tym więcej o tym, co
się w nich działo? W pierwszych latach po wojnie sam często słyszałem takie wypowiedzi i nie
zgadzałem się z nimi, najgłębiej przekonany, że każdy świadomy człowiek, który żył w Trzeciej
Rzeszy, mówił nieprawdę.
Wiedzieli wszyscy, choćby z pogłosek.
Ale teraz pomyślałem, że mogli świadomie puszczać mimo uszu to, co ktoś mówił, że nie chcieli
słuchać ani w to wierzyć... Przecież ówcześni władcy aprobowali taką reakcję. Nazistowska
propaganda przeciwdziałała uparcie rozpowszechnianym pogłoskom, nazywając je „makabrycznymi
łgarstwami” wymyślanymi przez elementy wrogo nastawione do młodego państwa i partii. Wzywano
ludność do wskazywania oszczerców gestapo, które „uciszy tych wrogów państwa”.
Powtarzanie zasłyszanych informacji o obozach koncentracyjnych było tym bardziej niebezpieczne, że
gestapo działało ręka w rękę z tajną policją SS (Sicherheitsdienst), która dopiero pod koniec 1934
roku ujawniła się pod skrótem SD.
SD miała swoich szpicli nie tylko wewnątrz partii i wszystkich nazistowskich organizacji, których
kontrolowanie było początkowo głównym zadaniem tej tajnej policji. W niedługim czasie rozszerzyła
swoją sieć na całe Niemcy i zatrudniała sto tysięcy informatorów, uprawiających ten proceder jako
zajęcie uboczne. Dostarczali oni informacji nie tylko o nastrojach społecznych, ale szpiegowali
każdego, kto przez nieopatrznie wypowiedzianą uwagę albo działanie wydał się im podejrzany.
Ludzie przestali ufać jeden drugiemu, nikt nie miał odwagi pisnąć słowa, które można by odebrać
jako „wrogie” reżimowi czy choćby tylko krytyczne, w obecności partnera, jeśli dobrze nie znał jego
nastawienia. Nikt nie wiedział, czy w gronie bliskich przyjaciół, a nawet krewnych, nie ma szpicla z
SD.
Ja sam miałem sposobność przekonać się po raz pierwszy, co to jest SD - wtedy nie wiedziałem
jeszcze o istnieniu tej organizacji i nie znałem jej nazwy - a było to na początku 1935 roku, kiedy
podczas ferii zimowych pojechałem z rodzicami w odwiedziny do ich bliskich przyjaciół. Nasi
gospodarze byli właścicielami hotelu, najlepszego w małym westfalskim mieście.
Miałem już prawie czternaście lat i w sylwestrowy wieczór pozwolono mi pozostać z dorosłymi aż
do północy. Siedzieliśmy przy dużym stole we wnęce sali restauracyjnej, razem z przyjaciółmi
naszych gospodarzy. Po sylwestrowej kolacji dorośli zaczęli tańczyć; zespół muzyczny grał walca,
tango, angielskiego walca, potem slow-foxa i fokstrota. Nastrój był bardzo wesoły; o północy
napełniono kieliszki, zadźwięczało szkło, wszyscy życzyli sobie szczęśliwego Nowego Roku
i całowali się, a w sali na minutę wyłączono światło.
Kiedy znów rozbłysło, gwar na sali nagle ucichł. Na podium wgramolił się opasły, zasapany
mężczyzna w brunatnym uniformie partyjnym z bardzo szerokim pasem i w butach z cholewami, żeby
wygłosić mowę; wydawało się, że większość gości nie była tym zachwycona. Mówca miał już trochę
skołowaciały język, niektórzy nawet śmiali się, kiedy zaczął plątać różne dęte narodowe frazesy.
Niektórzy próbowali uciszać wesołków niecierpliwymi minami i gestami, wreszcie brunatny
zakończył krótkie wystąpienie wymownym zawołaniem: „Boże zachowaj naszego Führera!”
„Ale nie za długo - jest nadzieja...”, odważył się wtrącić cicho starszy pan przy naszym stole, jednak
na tyle głośno, że zwrócił na siebie spojrzenia kilku osób. Żona gospodarza, przyjaciółka z młodości
mojej matki, szepnęła do niej: „Na litość boską! Mam nadzieję, że Heinz tego nie spostrzegł”.
Doktor Heinz był narzeczonym ich córki. Siedział po przeciwnej stronie, prawie przy końcu stołu.
Spojrzałem mimo woli w tym kierunku; jego twarz psa gończego nie wyrażała nic. Uśmiechnął się do
mnie, ale nie był to uśmiech sympatyczny. Później wstał z miejsca i kiedy zespół zaczął grać,
poprosił narzeczoną do tańca.
Doktor Heinz był lekarzem. Niedawno złożył egzamin państwowy - zamierzał zostać lekarzem
wojskowym. Sam od niego słyszałem, że „jest zachwycony nowymi Niemcami, całym ruchem
i wielkimi możliwościami, jakie otworzył przed nami Führer”. Ale nie był członkiem partii i nie
należał do żadnej z nazistowskich organizacji bojowych, tylko do narodowosocjalistycznego bractwa
studentów.
Brzmiało to dosyć niewinnie.
Tymczasem w kilka dni po Nowym Roku gestapo aresztowało nieostrożnego starszego pana,
adwokata, człowieka bardzo poważanego w owym westfalskim mieście. W miejscowej gazecie
ukazała się potem wzmianka, że „został zdemaskowany niebezpieczny wróg narodu i osadzony
w obozie koncentracyjnym”. Nie wiedziałem wówczas czegoś, o czym dowiedziałem się dopiero po
kilku latach, a co rzucało nowe światło na sprawę, która tak przeraziła moich rodziców, mnie,
zwłaszcza zaś ich przyjaciół hotelarzy i tłumaczyło pewne okoliczności, wtedy dla nas zupełnie
zagadkowe.
Po powrocie do domu rodzice otrzymali list. Ich przyjaciele zawiadamiali, że „osoba, która tak nagle
zachorowała po sylwestrze, nie musiała - chwała Bogu - długo cierpieć. Urna z prochami, nadesłana
z Esterwegen, po cichym pogrzebie wstawiona została do grobu”.
We wschodniofryzyjskim okręgu Emsland, w pobliżu Esterwegen, znajdował się podówczas
osławiony - w 1936 roku rozwiązany - obóz koncentracyjny. Rodzice mogli więc domyślić się, że
właśnie tam zamordowano więźnia.
Oni, a jeszcze bardziej ich przyjaciele, byli wstrząśnięci losem człowieka, który w tak okropny
sposób stracił życie, i to dlatego, że odważył się wypowiedzieć w gronie rzekomych przyjaciół
drobną uwagę. Kiedy po roku odwiedziliśmy ich ponownie, długo zastanawiali się, kto mógł
zadenuncjować adwokata.
Ale i o tym mówili szeptem, dla ostrożności nastawiając jeszcze gramofon. Przecież w chwili gdy
ów człowiek nieopatrznie wypowiedział te słowa, w pobliżu nie było nikogo z personelu. A zatem
musiała to zrobić któraś z siedzących przy stole zaprzyjaźnionych osób. Ale nikogo o to nie
podejrzewali, a już z pewnością nie przyszłoby im na myśl, że mógł to być doktor Heinz, ich przyszły
zięć. Pan domu, czyli wuj Franz, jak go nazywałem, powiedział:
- Nie, to wykluczone! Człowiek tak poważny jak nasz zięć, który nawet nie należy do partii... on nie
zrobiłby czegoś takiego! Jest przecież absolwentem wyższej uczelni... - dorzucił z dumą. - Zresztą co
do związku jeszcze raz upewniłem się u kreisleitera Müllershagena: otóż oświadczył mi, że ten
Narodowosocjalistyczny Związek Niemieckich Studentów jest po prostu organizacją nieomal
obowiązkową. Że jeśli ktoś nie chce mieć na uczelni trudności, musi być jej członkiem. Zresztą on już
ukończył studia. Sam mi powiedział, że zamierza wystąpić ze związku i nigdzie się nie zapisze!
Wybrał wojsko, gdzie nie pytają o przynależność do partii ani do narodowosocjalistycznego związku
lekarzy...
A jednak byli w błędzie, nawet gruby kreisleiter, ten sam, który wygłaszał noworoczny toast, był też
źle
poinformowany.
Pomieszał
NS-Deutscher
Studenten-Bund,
w
skrócie:
NSDStB
(Narodowosocjalistyczny
Związek
Niemieckich
Studentów)
z
Deutsche
Studentenschaft
(Stowarzyszenie Niemieckich Studentów) - jedną z „ujednoliconych” przez nazistów masową
organizacją, od należenia do której studiujący raczej nie mógł się wykręcić.
Zupełnie inaczej było z NSDStB, związkiem, do którego należał dr Heinz: w tym przypadku nie tylko
członkostwo było dobrowolne, ale kandydat musiał dowieść, że odpowiada ostrym kryteriom
doboru. Zgodnie z dyrektywami najwyżej pięć procent studiujących mogło być „dopuszczonych” do
NSDStB. W rezultacie znacznego zmniejszenia się ilości słuchaczy wyższych uczelni po roku 1933
NSDStB liczył zaledwie trzy tysiące członków w całej Rzeszy Niemieckiej i miał stanowić - jak to
sformułował ówczesny zastępca Führera Rudolf Hess - coś w rodzaju intelektualnej kadry SS i „elity
politycznej” partii nazistowskiej w środowisku studenckim. Bo to właśnie NSDStB przygotowywał
młode kadry specjalnie dla SD - tajnej służby bezpieczeństwa.
Stąd od roku 1936 kierownictwo NSDStB objął zaprzyjaźniony z doktorem Heinzem jego rówieśnik,
także lekarz, doktor Gustav Adolf Scheel, który był równocześnie wysokim führerem SS
i człowiekiem wpływowym w otoczeniu Himmlera. Krótko mówiąc: nie chodziło w tym przypadku
o zwykły związek, lecz o szczególnie niebezpieczną organizację, której członkowie po ukończeniu
studiów pracowali jako urzędnicy, lekarze, nauczyciele, architekci, prawnicy etc., przy czym nikt
w ich otoczeniu nie podejrzewał, że należeli do SD i szpiclowali współobywateli.
Wiosną 1935 roku nie wiedzieliśmy jeszcze o tym. Co najwyżej snuliśmy jakieś domysły za każdym
razem, gdy gestapo „odwiedziło” kogoś z kręgu naszych znajomych lub przyjaciół, wykazując
doskonałą orientację w sprawach, o których właściwie w żaden sposób nie mogło wiedzieć.
I tak narastał strach przed nieomal wszechwiedzącą policją, a równocześnie nieufność i ostrożność
wobec ludzi.
Nieufnie odnoszono się zwłaszcza do osób, mogących się powodować osobistą urazą. Zadawano
sobie na przykład pytanie, czy to możliwe, żeby sąsiad pani Meinerzhagen, któremu raz groziła, że
złoży na niego w policji skargę, jeśli nie zaprzestanie trzepania dywanów w porze obiadowej, mógł
w ramach rewanżu posunąć się do zadenuncjowania jej w gestapo? No bo skąd funkcjonariusze
gestapo mogliby wiedzieć, że Meinerzhagenowie o północy zawsze słuchają zagranicznych audycji,
składających się „po części z murzyńskiego jazzu, a po części z oszczerczych wiadomości”?
Pani Meinerzhagen musiała się gęsto tłumaczyć, że tylko raz chciała wypróbować nowy aparat
radiowy, że jest wdową wojenną i w ogóle nie interesuje się „wrogimi rozgłośniami”. Na szczęście
skończyło się na surowym ostrzeżeniu. Ale od tego czasu ona, a wraz z nią wszyscy zaufani
przyjaciele i krewni, zastanawiali się nieustannie, kto mógł złożyć donos? Mieszkała sama z córką.
Zawsze zamykała okna i zasuwała grube zasłony, może tylko raz albo dwa radio nastawione było
nieco głośniej, ponieważ chciała coś wyraźniej usłyszeć... A zatem: jedynie sąsiad mógł na to
zwrócić uwagę, a może nawet wywiercił dziurę w ścianie... Albo, co też niewykluczone, w telefonie
- aparat stał blisko radia - założony był podsłuch?
Od tej pory nie tylko pani Meinerzhagen, ale również jej przyjaciele na wszelki wypadek za każdym
razem nakrywali aparaty telefoniczne grubymi ocieplaczami dzbanków do kawy w celu
wyeliminowania niebezpieczeństwa ewentualnego podsłuchu. Należało przy tym pamiętać, by
ocieplacze odkładać potem na miejsce. Gdyby bowiem ktoś niespodziewanie wszedł do pokoju, temu
wydałoby się podejrzane tak osobliwe przebranie telefonu.
Ocieplacz dzbanka do kawy był naturalnie jednym z wielu pomysłów równie śmiesznych, co
nieskutecznych, stosowanych w praktyce dla ostrożności. Jednak strach, w jakim żyło się w
Niemczech, był wśród wielu ludzi prawdziwy i - niestety - aż nazbyt uzasadniony. Ponieważ zawsze
tam, gdzie najmniej można było się spodziewać, uderzało gestapo.
Następną ofiarą, znacznie nam bliższą niż adwokat poznany tamtego sylwestrowego wieczoru 1934
roku, był pastor naszej parafii. Uprzejmy, czasem trochę niecierpliwy człowiek pod sześćdziesiątkę,
który wraz z chorowitą żoną i dwoma synami - młodszy chodził do naszego gimnazjum - mieszkał
w odległości stu metrów od nas w skromnym, szeregowym domu.
Moi rodzice płacili podatek kościelny, świadczyli coś na rzecz gminy, wspierali datkami kwestą
domową, ale bardzo rzadko chodzili do kościoła i prawie nie uczestniczyli w życiu parafialnej
społeczności. Ja też chodziłem do kościoła tylko sporadycznie v i dlatego tym bardziej zaskoczyła
mnie prośba rodziców, abym zapisał się na katechizację i przygotował się do konfirmacji.
- Teraz trzeba udzielić poparcia kościołowi - powiedział ojciec. - To ostatni bastion przeciwko
barbarzyńcom.
Matka wyraziła to konkretniej: - Trzeba dodać otuchy pastorowi Klötzelowi, który tak odważnie
wypowiada się w swoich kazaniach przeciwko okrucieństwu i despotyzmowi, a przede wszystkim
przeciw rasowemu obłędowi. Powinniśmy częściej chodzić do kościoła, zwłaszcza w niedziele.
Tak więc uczestniczyłem w lekcjach prowadzonych przez pastora Klötzela, które okazały się o wiele
ciekawsze, niż to sobie wyobrażałem. Pastor umiał znakomicie interpretować Biblię i zasady wiary,
co prawda posługując się metaforą, ale zrozumiałą dla każdego, nawet dla mniej pojętnych. Nie
ukrywał też, że należał do związku księży „Pfarrer-Notbund” i do Kościoła Wyznającego oraz że
zdecydowanie odrzuca stworzony przez nazistów Ruch Religijny Niemieckich Chrześcijan.
Ten ruch religijny utworzyli w 1932 roku fanatycy nazizmu wśród działaczy protestanckich. Führerem
„niemieckich chrześcijan” był kapelan wojskowy z Prus Wschodnich, Ludwig Müller, który
w sierpniu 1933 roku, po bezwzględnym stłumieniu przez gestapo ostrych początkowo protestów
przeciwko jego kandydaturze, został wybrany przez zastraszony synod „biskupem Rzeszy”.
„Reibi” - jak złośliwie przezwano Müllera - otrzymał od Hitlera misję scalenia niemieckiego
protestantyzmu, rozbitego na wiele krajowych organizacji kościelnych, różnych pod względem
autointerpretacji eklezjologicznej, oraz wolnych wspólnot religijnych, przez rygorystyczne ich
„ujednolicenie” i połączenie w jeden Kościół Rzeszy. Równocześnie powstał ruch opozycyjny pod
nazwą Kościoła Wyznającego, zdecydowanie odrzucający uznanie zwierzchności „Reibiego”. Na
synodzie zwołanym w maju 1934 roku w Wuppertal-Barmen i na późniejszych jego obradach
w listopadzie tegoż roku w Berlinie-Dahlem zgromadzeni pastorzy oznajmili, że jedynie oni są
uprawnieni do reprezentowania ewangelickiego Kościoła Niemiec. Pastor z Dahlem, Martin
Niemöller, dawniej prawicowy konserwatysta, który w czasie wojny światowej był komendantem
łodzi podwodnej, i jeszcze w 1933 roku, jak wielu innych ewangelickich pastorów, dawał głośno
wyraz swemu entuzjazmowi dla „narodowego odrodzenia”, teraz stał się główną postacią Kościoła
Wyznającego.
Z ogólnej liczby siedemnastu tysięcy pastorów, zaledwie trzy tysiące opowiedziało się za Kościołem
Niemieckich Chrześcijan, trzy tysiące przystąpiło do Kościoła Wyznającego, większość zaś przyjęła
postawę ostrożnie wyczekującą. Z jednej strony bowiem wybór Kościoła Wyznającego wymagał
wielkiej odwagi, ponieważ było to równoznaczne z otwartym przeciwstawieniem się nazifikacji
Kościoła, sprzecznym z nauką Kościoła teoriom rasowym i innym, jak również kultowi „Führera”,
z drugiej zaś tylko nieliczni pastorzy gotowi byli popierać pogromy Żydów i akceptować manię
wielkości „germańskich władców”..
Pastor Klötzel, u którego byłem konfirmowany w kwietniu 1935 roku, był z natury raczej
konserwatystą, człowiekiem rozważnym, ostrożnym. Ale w kwestiach wiary bezkompromisowym.
Zwykł mawiać: „Każdy, nawet prostaczek umie odróżnić prawo od bezprawia. Jeśli zatem widzimy,
że dzieje się bezprawie, jeśli my sami, chociażby na rozkaz z góry, mamy popełniać bezprawie, to
musimy się temu przeciwstawić i bardziej słuchać Boga niż ludzi, którzy, być może, są zaślepieni!”
W maju 1935 roku, w dwa tygodnie po mojej konfirmacji ja i moja matka spotkaliśmy późnym
popołudniem na ulicy pastora Klötzela. Przywitaliśmy się i zamienili kilka słów. Pastor
usprawiedliwiał swój pośpiech koniecznością odwiedzenia pewnej rodziny, której stała się wielka
krzywda. Dodał jeszcze, że nie czuje się zbyt dobrze i obawia się, że to zbliża się grypa.
Matka powiedziała, że powinien na siebie uważać... bo majowe wieczory są bardzo chłodne. Pastor
skinął głową i uśmiechnął się. A potem, już odchodząc, odwrócił się jeszcze do nas ze słowami:
- Kiedyś i nam znów zaświeci słońce...
Nazajutrz, idąc do szkoły, usłyszałem, że pastora „zabrali”. Później zobaczyłem jego syna,
podbiegłem więc do niego i spytałem: „Czy to prawda?”
- Tak - odpowiedział ze smutkiem - przyszli z nakazem aresztowania. Za „nadużywanie ambony...”
I powiedzieli, że brak mu piątej klepki. A potem po prostu wepchnęli go do samochodu, tchórzliwe
łotry!
W kilka tygodni później w kościele pastora Klötzela odprawione zostało nabożeństwo żałobni
w jego intencji, w intencji człowieka, który „zmarł” w obozie koncentracyjnym. Kościół wypełniony
był ludźmi jak nigdy dotychczas, nawet kilkaset osób stało na zewnątrz. Dostrzegłem tam wówczas
wielu żarliwych katolików, jak panna Bonse, ale również kobietę, której mąż, działacz
komunistyczny, siedział w więzieniu. Nawet mój ojciec tym razem poszedł do kościoła.
Młody wikary ze związku księży „Pfarrer-Notbund” wygłosił kazanie. Pod koniec zaintonował
silnym głosem: „Bóg jest naszą opoką”; pieśń podchwyciły organy i wszyscy obecni wewnątrz i na
zewnątrz kościoła.
W tym czasie i w ciągu następnych miesięcy gestapo aresztowało w całych Niemczech ponad
siedmiuset pastorów z Kościoła Wyznającego i wysłało ich do obozów koncentracyjnych.
W następnych latach, do końca 1937 roku, powędrowało do kacetów dalszych tysiąc pastorów,
zwolenników tego opozycyjnego ruchu i wielu z nich straciło tam życie. W tym czasie biskup Rzeszy
Müller ostatecznie zrezygnował z dalszych prób przymuszania wszystkich protestantów do swego
Kościoła Rzeszy Niemieckich Chrześcijan i wycofał się z życia publicznego. 1 lipca 1937 roku,
kiedy pastor Niemöller też znalazł się w więzieniu śledczym w Moabicie, opór Kościoła
Wyznającego był już prawie przełamany. Sąd specjalny skazał potem Niemöllera na karę złagodzoną
przez zaliczenie mu pobytu w areszcie śledczym i zwolnił go. Ale naziści od dawna przestali
respektować sprawiedliwość, nawet orzekaną przez ich „sądy specjalne”. Toteż w chwili, gdy pastor
Niemöller opuszczał salę rozpraw, gestapo zabrało go do „aresztu prewencyjnego”. Potem trafił do
obozu koncentracyjnego, najpierw w Sachsenhausen, później w Dachau, skąd dopiero pod koniec
wojny wyzwoliły go alianckie oddziały.
Prawie równocześnie z ponownym aresztowaniem Niemöllera większość znajdujących się jeszcze na
wolności duchownych ewangelickich została zmuszona do złożenia przysięgi na wierność Führerowi.
W ten sposób padł ostatni bastion, który stawiał przynajmniej moralny opór reżimowi terroru. Była to
całkowita kapitulacja przed bezprawiem.
7.
Czy rzeczywiście nie można było temu zapobiec
- Były to ciężkie czasy dla nas wszystkich - powiedział doktor Barsch, odprowadzając mnie do
drzwi. - Czegóż to nie musieliśmy znosić... Ja znalazłem się w jeszcze trudniejszym położeniu:
podczas nalotu w 1942 roku straciłem całą bibliotekę i cenne rękopisy..., strata nie dająca się
powetować!
Już mi o tym opowiadał ze szczegółami, a teraz na pożegnanie jeszcze raz powtórzył. W dużym
lustrze, przed którym stałem, wkładając płaszcz, mogłem obserwować jego twarz. Z rozwianymi,
siwymi włosami, sterczącymi na skroniach, był ogromnie podobny do swego wielkiego
pierwowzoru, Gerharda Hauptmanna.
Teraz osiemdziesięciopięcioletni doktor Barsch przyjął mnie bardzo serdecznie i gotów był
z miejsca odpowiedzieć na moje pytania.
- Bardzo mnie cieszy ta możliwość wyjaśnienia i zamknięta sprawy. Kiedy się patrzy na fakty
z koniecznego dystansu i rozpatruje je we właściwym świetle, wszystko wygląda zupełnie inaczej.
Zobaczy pan...
Rozmawialiśmy długo, wymieniając wspomnienia o latach od 1932 do 37, kiedy sąsiadowaliśmy,
dom przy domu. Doktor Barsch szefował wówczas działowi „Felietonu” bardzo cenionej gazety,
prócz tego był poetą i początkującym dramaturgiem; pisywał pod dźwięcznie brzmiącym
pseudonimem.
Początkowo mój ojciec ogromnie go cenił.
- To naprawdę ciekawy i bardzo inteligentny człowiek. Niektóre z jego wierszy zasługują na uwagę.
Jednak po 10 maja 1933 roku skończyły się rozmowy przez płot i wzajemne zapraszanie się „na
kieliszek wina po kolacji”. Powodem, dla którego doktor Barsch odsunął się od sąsiadów i odnosił
się do nich z chłodną rezerwą, był artykuł opublikowany w „Felietonie” i podpisany jego
nazwiskiem. Artykuł ten wzbudził w moim ojcu takie oburzenie, jakiego nigdy jeszcze u niego nie
widziałem. Zaczął czytać gazetę i nagle poderwał się od śniadania, zmiął ją, potem wygładził
i powiedział: „No, ten dokument hańby należy starannie zachować, na przyszłość...”
„Hańbą”, o której mówił, było spalenie książek, a doktor Barsch w swojej gazecie ten akt jeszcze
pochwalił!
10 maja wieczorem w Berlinie - i to właśnie przed uniwersytetem założonym przez Wilhelma v.
Humboldta! - oraz w wielu innych miastach uniwersyteckich publicznie spalono dzieła wszystkich
autorów pochodzenia żydowskiego oraz pisarzy z innych powodów nie lubianych przez nazistów! Był
to akt barbarzyństwa, jakiego świat nie widział od końca średniowiecza.
Lista potępionych autorów obejmowała ponad dwadzieścia tysięcy nazwisk i prawie w całości
dotyczyła literatury współczesnej. Tylko nieliczne ze znanych nazwisk ocalały od pogromu, za to
wśród szyderczych okrzyków wrzucono do ognia dzieła wielu obcych pisarzy, takich jak: Upton
Sinclair, H. G. Wells, Jack London, André Gide, Emil Zola, Marcel Proust - lista ogromnie długa
obejmowała też nazwiska wielkich naukowców, jak: Albert Einstein czy Sigmund Freud.
Doktor Barsch napisał: „Ten prawdziwie rewolucyjny akt samooczyszczenia rzucił migotliwy blask
nie tylko na zasłużony koniec przegniłych do szpiku kości wynaturzeń minionej już ostatecznie epoki,
ale rozświetlił też początek nowej ery narodowego odrodzenia Niemców. Wreszcie niemiecki duch
narodu sam przemówi za siebie. Oczyszczająca siła ognia położyła kres przewlekłemu procesowi
zatruwania i rozkładu...”
„Nowa era”, której straszliwy początek gloryfikował doktor Barsch, zaczęła się rzeczywiście i to od
reglamentacji całego życia kulturalnego na tak wielką skalę, jaka nie miała precedensu w Europie od
czasu najbardziej mrocznej reakcji.
W ciągu paru miesięcy każdy bez wyjątku, kto zawodowo miał do czynienia z kulturą, został
podporządkowany ścisłym dyrektywom ministra propagandy i informacji, doktora Josefa Goebbelsa,
odpowiedzialnego za całokształt kultury. W dniu 22 września 1933 roku ukoronował on swoje dzieło
powołaniem do życia Izby Kultury Rzeszy, którą sam miał kierować. „Myślą przewodnią utworzenia
Izby Kultury Rzeszy - oznajmił minister w przemówieniu transmitowanym przez rozgłośnie całego
kraju - jest zjednoczenie wszystkich twórców w jedną duchową wspólnotę kulturalną. Nowa
organizacja działa pod opieką i kierownictwem państwa i państwo, zgodnie z zasadą wodzostwa
(Führerprinzip), będzie określało kierunki intelektualnego i artystycznego rozwoju oraz sterowało
zawodową działalnością środowisk twórczych, organizowało ją i oczyszczało z wszelkich
wynaturzeń, z wszystkiego, co jest sprzeczne z narodowosocjalistycznym światopoglądem”.
Utworzono siedem oddzielnych Izb Rzeszy dla: sztuk plastycznych, muzyki, teatru, piśmiennictwa,
prasy i radia oraz filmu.
Każdy zawodowo czynny twórca musiał być członkiem Izby i podporządkować się wydawanym
przez nią dyrektywom i nakazom. Izbom przysługiwało prawo sprawdzania pochodzenia swych
członków - „niearyjczycy”, a przede wszystkim osoby wyznania mojżeszowego lub posiadające
żydowskich przodków nie mogły ubiegać się o karty członkowskie. Podobnie osoby „niepewne
politycznie”, nawet wpisane na listę, mogły być w każdej chwili z Izby „wykluczone”. Słowem: Izby
zrzeszały wyłącznie ludzi, którzy, w rozumieniu nazistów, pod żadnym względem nie wzbudzali
podejrzeń. W stosunku do innych obowiązywał w Niemczech zakaz wykonywania zawodu, co tym
samym pozbawiało ich możliwości zarobkowania.
W rezultacie tych bezprzykładnych posunięć tysiące niemieckich artystów, pisarzy, reżyserów
filmowych i teatralnych, operatorów, scenografów, redaktorów i innych współpracowników prasy
oraz radia musiało opuścić Niemcy, a ponieważ we wszystkich opanowanych przez Izby dziedzinach
kultury właśnie najlepsi, cieszący się światową sławą twórcy w większości albo byli
„niearyjczykami”, albo nie byli „czystymi aryjczykami”, albo pozostawali w związkach małżeńskich
z „niearyjczykami”, albo, w rozumieniu nazistów, byli „politycznie niepewni”, to konsekwencje ich
odejścia były oczywiste: tak bogate dotychczas życie kulturalne spustoszone zostało w rozmiarach
trudnych do wyobrażenia.
„Nikt z ludzi myślących o tych sprawach, którzy żyli w latach trzydziestych w Niemczech” - pisał
później amerykański korespondent William S. Shirer, który do 1941 roku przebywał w Berlinie -
„nigdy nie zapomni, jak zastraszająco obniżył się niegdyś tak wysoki poziom życia kulturalnego
narodu. Stało się to oczywiście nieuniknione od chwili, gdy przywódca NSDAP zadecydował, iż
sztuka, literatura, prasa, radio i film miały służyć wyłącznie propagandowym celom nowego reżimu
i jego poronionemu światopoglądowi. Ani jednemu z żyjących dziś niemieckich renomowanych
pisarzy, z wyjątkiem Ernsta Jüngera i Ernsta Wiecherta w pierwszym okresie narodowego socjalizmu
- należy w tym miejscu dodać, że Wiechert przez dwa miesiące w 1938 roku siedział w obozie
koncentracyjnym - nie wydawano książek w Niemczech pod rządami nazistów. Prawie wszyscy
wyemigrowali, z Thomasem Mannem na czele; nieliczni, którzy pozostali, milczeli albo zostali
zmuszeni do milczenia...”
Masowa ucieczka czy emigracja wielu znanych, cieszących się uznaniem twórców była bardzo
korzystna dla artystów i pisarzy, którzy pozostali w Niemczech - o ile zostali oni przyjęci do nowych
Izb - ponieważ w braku lepszej oferty pojawili się na „kulturalnej scenie” mierni, nie odnoszący
dotychczas sukcesów.
Zapewne również Egon Barsch żywił nadzieję, że jego odrzucane przez teatry sztuki teraz, po
„oczyszczeniu” życia kulturalnego, wreszcie będą wystawiane. Może właśnie dlatego tak gorliwie
służył nazistom.
Zapytałem go o to.
- Ależ nie - odpowiedział skwapliwie i bynajmniej nie zakłopotany. - Błędnie pan to pojmuje! Mój
artykuł o paleniu książek, co przecież każdy musiał zrozumieć, był tylko ćwiczeniem obowiązkowym.
Wyraźnie to akcentowałem. Materiałem wyjściowym było przemówienie Goebbelsa w Berlinie,
z którego, prawie dosłownie, przejąłem najgorsze fragmenty, dodałem do tego kilka mocnych
przymiotników i miałem nadzieję, że właśnie ta niesłychana przesada wskaże każdemu uważnemu
czytelnikowi, że tu ktoś pod przymusem, zdecydowanie wbrew własnemu przekonaniu chwali coś,
czym w rzeczywistości brzydzi się najgłębiej...
- A kto pana do tego zmuszał? - zapytałem, a on szybko odpowiedział:
- Widzi pan, obawiałem się, że wkrótce zostanę zwolniony. Naczelny Redaktor musiał zrobić miejsce
dla pewnego „starego towarzysza” z redakcji gospodarczej. Kierownik resortu polityki wewnętrznej
1 kwietnia już został zwolniony. Obawiałem się więc, że ja będę następnym w kolejności i że potem
nigdzie nie znajdę posady, która odpowiadałaby moim kwalifikacjom. Musiałem więc szybko
udowodnić, „że nie jestem chorym na uwiąd mózgu” liberałem, za jakiego uważali mnie naziści. Aby
jednak dać do zrozumienia moim przyjaciołom, że napisałem to tylko dlatego, by ocalić swoją
posadę - zresztą w interesie ogółu - przesadziłem do tego stopnia, iż nikt, kto mnie znał, nie mógłby
uwierzyć, jakoby ów artykuł ujawniał rzeczywiście mój punkt widzenia w tej sprawie. I tak to
zostało odebrane przez wielu moich przyjaciół i znajomych. Nawet apelowali do mnie,
podtrzymywali na duchu, żebym tylko wytrwał i nie oddawał nazistom naszego „Felietonu”. Czy teraz
pan rozumie?
No cóż, jaki sens miałoby pytanie go o to, co jeszcze gorszego mógłby napisać fanatyczny hitlerowski
redaktor od kultury, niż on to zrobił „ze świadomą przesadą”? Zamiast tego zapytałem, jak
zareagowała na ten artykuł o paleniu książek nowa naczelna redakcja jego gazety.
- Byli zachwyceni - odpowiedział z uśmiechem zadowolenia. - Teraz byłem ich człowiekiem,
dokładnie tak, jak tego oczekiwałem. I „Felieton” został uratowany. - A potem śpiesznie dodał: -
Potem naturalnie też musiałem iść na pewne ustępstwa wobec nowych władców, ale mogłem
w znacznej mierze zachować samodzielność i coś niecoś przemycać między wierszami. Czasem
udawało mi się nawet wpleść ostrą krytykę. Może przypomina pan sobie mój artykuł z pierwszej
strony o narodowym kiczu? Nie? Szkoda, niestety, spalił się wraz z innymi rzeczami w 1942 roku
podczas wielkiego nalotu na nasze miasto... Ten artykuł wzbudził wtedy sensację. Nawet
kierownictwo okręgu włączyło się. Ale nikt nie mógł mi nic zarzucić, ponieważ „Schwarze Korps” -
tygodnik SS - też prawie w tym samym czasie skrytykował komercjalizowanie i kiczowanie
narodowych symboli..
Zamilkł i wyczuwając mój sceptycyzm zaczął mówić o czymś innym:
- Widzi pan, miałem też osobiste powody do szczególnej ostrożności. Mimo to przeciwstawiałem się
na swój sposób wrogiej polityce kulturalnej reżimu. Na przykład w 1937 roku zrobiłem w gazecie
rozkładówkę na temat „Sztuki bez sztuki” ze wspaniałymi reprodukcjami dzieł Chagalla, Pechsteina,
van Gogha, Gauguina, Cézanne’a i Kokoschki na jednej stronie, na drugiej zaś najokropniejsze
przykłady złego smaku nazistowskich przywódców. Pewnie, z konieczności musiałem przedstawić to
odwrotnie, ale obrazy mówiły same za siebie, ii wielu czytelników naiwnie pytało, czy przypadkiem
nie zamieniliśmy podpisów pod ilustracjami... - Zachichotał, dumny zapewne do dziś z tak
odważnego żartu.
- Czy mogę zapytać, jakie osobiste powody miał pan do szczególnej ostrożności?
Wydawało się, że czekał tylko na to pytanie, bo natychmiast podszedł do biurka, dobył z szuflady
teczkę z różnymi dokumentami, otworzył ją i wyjął duży podwójny arkusz, na którym prócz napisu
„Moi przodkowie” narysowane było drzewo genealogiczne rodu Barschów.
- Ciekawe, prawda? - zauważył, podając mi arkusz.
Przebiegłem wzrokiem po wielu nazwiskach i zatrzymałem się przy jednym.
- Pan wywodzi się z von Schadowów?
Promieniał.
- Od razu znalazł pan mój słaby punkt... wówczas... - powiedział bardzo zadowolony.
Johann Gottfried Schadow, wielki niemiecki rzeźbiarz, poślubił w 1785 roku Mariannę Devidels
córkę Żyda, jubilera z Wiednia. Z tego małżeństwa urodził się syn Friedrich Wilhelm von Schadow,
w swoim czasie bardzo słynny malarz, który od 1827 do 1859 roku kierował Akademią Sztuk
Pięknych w Düsseldorfie. Został nobilitowany - jego nazwiskiem nazwano jedną z głównych ulic
w śródmieściu Düsseldorfu. W czasach władzy nazistowskiej ulica nie została przemianowana.
Babka Eberharda Barscha była córką tego malarza i dyrektora Akademii. Według kwalifikacji
nazistów była ona „żydowskim mieszańcem drugiego stopnia”, a to już nie stwarzało
niebezpieczeństwa dla jej wnuka, byłego „redaktora” - doktora Barscha. Wymagania nazistów
w dochodzeniu „czystości rasowej” tak daleko nie sięgały, bo w końcu nie znaleźliby nikogo
w obrębie kultury, kto mógłby być przez nich wykorzystany jako propagandzista.
Jedyną „pełną Żydówką” w genealogicznym obrazie rodziny Barschów była Mariannę Schadow,
żona wielkiego rzeźbiarza. Ale ona urodziła się na długo przed 1800 rokiem i nawet według
najostrzejszych norm Głównego Urzędu Rasy i Osadnictwa SS nie obciążała już swego prawnuka.
- Jesteśmy też spokrewnieni z Bendemannami - dodał -pan Barsch.
Ale te koligacje, o których przypadkowo wiedziałem, były jeszcze mniej przekonywającym
argumentem.
Eduard Bendemann, którego też uhonorowano ulicą w Düsseldorfie, syn bankiera z bardzo szacownej
żydowskiej rodziny, urodził się w 1811 roku w Berlinie. Wychrzcił się, zanim poślubił córkę
rzeźbiarza Schadowa, Lidę, z jego drugiego „aryjskiego” małżeństwa.
Bendemann, jeden z najsłynniejszych malarzy niemieckich XIX wieku, został następcą swego
szwagra, młodszego Schadowa, na stanowisku dyrektora Akademii Sztuk Pięknych w Düsseldorfie.
On również otrzymał tytuł szlachecki, a jego syn Felix von Bendemann, według nazistowskich
kryteriów „pół-Żyd”, wybrał karierę oficera marynarki i na przełomie wieku doszedł w cesarskiej
marynarce wojennej do stopnia admirała i szefa jej bazy na Morzu Północnym.
Wszystko to jednak, jeśli idzie o pochodzenie doktora Barscha, było zupełnie nieistotne, ponieważ
w tym przypadku nie mogło być mowy o pokrewieństwie krwi. Rodziny von Schadowów i von
Bendemannów mieszkały w Düsseldorfie, były ze sobą skoligacone i zaprzyjaźnione, jednakże
najwięksi nawet fanatycy rasizmu wśród nazistów nie mogliby z tego ukręcić sznura dla „redaktora”
dra Barscha.
I powiedziałem mu to, ale moje obiekcje skwitował krótko:
- Tak, z pewnością, ale wie pan, przed 1933 rokiem szczyciłem się przed kolegami, mówiąc, że
jestem potomkiem tych „Wielkich” niemieckiej sztuki, starszego i młodszego Schadowów, a także
dyrektora Akademii Bendemanna. Według ustaw norymberskich nikt nie mógłby się do mnie
przyczepić, a dla resortu kultury, no i dla „Felietonu” były to przecież plusy. Do tego jeszcze, czego
nie widać na tablicy, matką mojej żony z domu Barnay była córka wielkiego aktora i założyciela
Niemieckiego Towarzystwa Teatralnego Ludwiga Barnay’a, który założył też Berliner Theater
i kierował nim. Jako młody człowiek szczyciłem się i tym. W końcu zależało mi, by dramatopisarze
zwrócili uwagę na moją twórczość. Ale po roku 1933 dowiedziałem się, że Ludwig Barnay też był
Żydem, a moja żona, jako jego wnuczka, „żydowskim mieszańcem drugiego stopnia”. Bądź co bądź
bardzo mnie to obciążało.
-- Prawie nie przypominam sobie pańskiej żony. Czy pan nie rozszedł się z nią?
- Tak, naturalnie. W jesieni, nim wstąpiłem do Izby Prasy. Rozeszliśmy się za obopólną zgodą, ale
zostaliśmy przyjaciółmi. Na szczęście nic się jej nie stało. W tych szczególnych okolicznościach
rozwód był nie do uniknięcia. W przeciwnym razie musiałbym oddać swój dział i zostałbym
zwolniony.
- Czy rzeczywiście?
- Kierownictwo dawało mi do zrozumienia, że tak powinienem zrobić. W każdym razie, ze względu
na moją eksponowaną funkcję, byłyby ogromne trudności, oni się nie certowali, ci panowie
z gestapo, którzy działali ręka w rękę z prezydiami Izb Prasy i Piśmiennictwa...
Pamiętam wielu inaczej myślących: przez dwanaście lat nazistowskiej władzy, godząc się na
zawodową dyskryminację, nie rozeszli się ze swymi żonami, Żydówkami „w jednej czwartej”, „w
połowie”, czy „w stu procentach”. Często przy milczącej aprobacie przełożonych i kolegów sami
starali się o przeniesienie z „eksponowanych” stanowisk na inne, mniej widoczne, i nie wymagające
karty członkowskiej którejś z Izb. Prawie wszyscy przetrwali Trzecią Rzeszę, przy czym ani oni, ani
ich żony, w znacznym stopniu chronione przed prześladowaniami, nie ponieśli z tego powodu strat.
Zmieniłem temat i zapytałem, czy w czasach nazizmu, niezależnie od funkcji szefa „Felietonu”, dużo
publikował?
Był bardzo zadowolony, że może o tym mówić.
- Tak, naturalnie. Nie wiedział pan o tym?
Od razu podszedł do szafy bibliotecznej.
I pewnie musiałbym przez najbliższe pół godziny czytać kilkadziesiąt wierszy, krótkich opowiadań,
nowel, może nawet ważniejszych scen z jego - w nazistowskich czasach też nie wystawianych, ale
wydanych w formie prywatnych druków - sztuk lub wysłuchać ich i wypowiadać się, bo przyniósł
z dziesięć albo dwanaście tomików w kartonowej, trochę już pożółkłej oprawie i jeden nieco
grubszy w płóciennej okładce, ale ten już zamierzał odłożyć na bok, gdy nagle ktoś zadzwonił do
drzwi.
Przeprosił mnie, zachęcając, abym w tym czasie zajął się przejrzeniem wierszy i wyszedł z pokoju.
Oprawny w płótno tomik położył w szafie.
Wyjąłem go, pobieżnie przekartkowałem i spojrzałem na tytuł: Młode Niemcy Trzeciej Rzeszy. Był
to wybór wierszy różnych autorów, z upływem lat dawno już zapomnianych, ale wysoko cenionych
po roku 1933. Weszli oni na miejsca opuszczone przez wielu wybitnych, cieszących się światowym
uznaniem pisarzy przepędzonych z Niemiec, takich jak: Hans Friedrich Blunck, Hans Zöberlein,
Hertha Torriani-Seele, Heinrich Anacker, a tymczasem w wyborze znalazłem dwa utwory podpisane
pseudonimem naszego dawnego sąsiada, doktora Barscha. Jeden zatytułowany „Obowiązek
drogowskazem”, drugi, przełożony zakładką, na której dr Barsch odręcznie skreślił uwagę: „Na
Reichsparteitag 1935 - list ministra Rzeszy doktora Goebbelsa ze słowami uznania”. Tytuł wiersza
brzmiał: „Nasza Służba Pracy”. A zaczynał się od słów:
„Jest w naszych sercach
siła młodości.
Rąbiemy, kopiemy
Pełni żarliwości”
I pięć dalszych, podobnych zwrotek.
Odłożyłem na półkę tomik oprawny w płótno i pomyślałem sobie, co też powiedzieliby
Bendemannowie, Schadowowie, Barnay’owie i ponad dwa miliony innych Niemców, których objęły
norymberskie ustawy rasowe ogłoszone przez Reichstag 15 września 1935 roku, na ten kulturalny
wkład doktora Barscha do przydania blasku aktowi ich dyskryminacji i prześladowań?
Pewnie nie czyniliby zarzutów poecie, który przed 1933 rokiem szczycił się pokrewieństwem z nimi,
że ani nie wyemigrował, ani w najmniejszym nawet stopniu nie przeciwstawił się nazistowskiemu
reżimowi. Ale mogliby mieć wątpliwości, czy rzeczywiście musiał w tak służalczy sposób
wysługiwać się brunatnym władcom? Czy aby doktor Barsch nie przeholował w lojalności do ich
prześladowców? Czy był „do tego” zmuszony?
Wprawdzie ustawa z października 1933 roku, na mocy której cała niemiecka prasa została
„ujednolicona”, wymagała od wszystkich redaktorów oraz ich współmałżonków, prócz wykazania
się obywatelstwem Rzeszy i „aryjskim pochodzeniem”, składania deklaracji lojalności wobec
narodowosocjalistycznego państwa. Zatrudnieni w prasie zostali zobowiązani do „eliminowania
z gazet wszystkiego, co mogłoby wewnątrz i na zewnątrz osłabiać siłę Rzeszy Niemieckiej, zbiorową
wolę niemieckiego narodu, niemiecką wiarygodność, kulturę lub gospodarkę”. Ale od żadnego
redaktora nie żądano, żeby sam pisał bombastyczne hymny na cześć parteitagów NSDAP.
Kiedy doktor Barsch wrócił do pokoju, zapytałem go wręcz, czy właściwie choćby przez jakiś czas
był przekonanym nazistą albo co go skłoniło do dostarczania dowodów nadgorliwej lojalności.
Przecież mała skaza na drzewie genealogicznym, w dodatku sprzed 1800 roku, nie mogła skłonić go
do tego, a z żoną pół-Żydówką rozszedł się przed 1933 rokiem.
- Czyż można było żądać od pana czegoś więcej?
- Widzi pan, wtedy pan był bardzo młody. I nie może pan wiedzieć, jaki nacisk wywierano na nas,
starszych. Nie ma pan pojęcia, co to znaczyło być stale przygotowanym, że przyjdzie gestapo
i zamknie człowieka w kacecie. Oglądałem taki obóz od środka - na szczęście nie jako aresztant!
„Promi” - Ministerstwo Propagandy Rzeszy zorganizowało takie zwiedzanie dla kilku krajowych
i zagranicznych dziennikarzy... To było okropne! Nigdy tego nie zapomnę. Zadbali naturalnie, żeby
wszystko wyglądało schludnie i przyzwoicie. Ale można było wyczuć, co się naprawdę za tym kryje.
I ten strach aresztantów, którzy mówili, że dobrze się im tu wiedzie! Spotkałem tam znajomego, był
redaktorem sportowym. Kilka tygodni wcześniej siedziałem z nim wieczorem w lokalu naprzeciwko
Domu Prasy. Teraz wyglądał okropnie! Głowa ogolona, wystraszony, postarzały o lata... Miał
przyjaciela, którego poszukiwało gestapo, a on przenocował go u siebie i zaopatrzył na drogę
w pieniądze. Była to naturalnie z jego strony bezgraniczna lekkomyślność, ale ów fakt przez wiele
miesięcy nie dawał mi zasnąć, ilekroć pomyślałem, że i mnie mogło się przydarzyć coś takiego -
moja żona w dalszym ciągu miała klucze od mego mieszkania.
Pożegnałem się.
Odprowadził mnie do drzwi, dalej mówiąc o swoich ówczesnych lękach i kłopotach,
o przesłuchaniu, w jakie był uwikłany - z powodu politycznego dowcipu, ktoś opowiedział go
w knajpie i złożono donos - naturalnie nie on to zrobił.
W chwili gdy prawie zamykał już za mną drzwi, zapytałem:
- Przypomina pan sobie panią Ney, tę z cukierni na rogu?
- Tak, oczywiście! Mieli tam bez wątpienia najlepsze ciastka. Pani Ney to bardzo dzielna kobieta
interesu. Wprawdzie wyglądała na osobę bardzo nabożną, ale to nie szkodziło ani ciastkom, ani
dobrej kawie, jaką tam podawano. Czy ma pan szczególny powód, żeby pytać o nią?
- Nie - odpowiedziałem. - Po prostu przypomniałem sobie o niej akurat teraz.
8.
O ludziach, którzy umieli pomagać
Prawie każdy w naszej okolicy znał panią Änne Ney, szefową cukierni przy rozwidleniu linii
tramwajowych, biegnących od tego miejsca ku przedmieściom i pobliskim miasteczkom. Mąż pani
Ney, cukiernik, prawdziwy mistrz w swoim fachu, przebywał zazwyczaj na zapleczu, w piekarni. Ale
ilekroć stamtąd wychodził, pojawiał się w cukierni w eleganckim, szytym na miarę ubraniu:
„gentleman w każdym calu”, jak z zadowoleniem mawiała jego żona.
Sprzedaż tortów, ciastek, pralin i lodów oraz kawiarenka ciesząca się uznaniem gości były jej
domeną. Przyjmowała telefoniczne zamówienia nie tylko z naszej dzielnicy, ale nawet z sąsiednich
miast, jak: Duisburg czy Krefeld, a kierowca potem rozwoził zamówione wyroby; czuwała nad
obsługą przy bufecie, z każdym znajomym klientem zamieniała kilka uprzejmych słów i znajdowała
jeszcze czas na chwilę rozmowy ze stałymi bywalcami kawiarni. Chętnie słuchała, co u nich nowego
w rodzinie, w pracy, zawsze gotowa do okazania pomocy, gdyby mogła się okazać potrzebna.
Mój ojciec zazwyczaj wstępował każdego popołudnia na pół godziny do tej kawiarni. Przeważnie nie
siadał przy którymś ze stolików z marmurowym blatem, ale kawę podawano mu w kantorku, gdzie
Änne Ney przyjmowała zamówienia telefoniczne i po długim staniu za ladą przez chwilę
odpoczywała, gdyż - jak czasem wzdychając stwierdzała - „nie była już najmłodsza”. Ponadto
cierpiała na bóle krzyża i dolegliwość ta była szczególnie uciążliwa.
W kantorze pani Ney i mój ojciec rozmawiali zwykle szeptem. Wywnioskowałem z tego, że rozmowy
te, często z udziałem któregoś ze stałych bywalców, były czymś w rodzaju giełdy politycznych
informacji, a niekiedy nawet więcej.
Pani Ney bowiem, którą wolno mi był nazywać ciocią Änne i u której miałem nieograniczony kredyt -
w lecie na lody, kupowałem je, a pani Ney dopisywała 70 albo 90 fenigów do rachunku ojca, czego
nawet nie spostrzegał, regulując należność pod koniec tygodnia - miała dobre, wszechstronne
kontakty. Co prawda dawniej krytykowała tych, co za nazistów doszli do władzy i wpływów, ale
później jeśli i któremuś z nich pod koniec miesiąca zabrakło pieniędzy na filiżankę kawy, ten mógł na
nią liczyć. Teraz ci z czasem już bardzo wpływowi i majętni „starzy bojownicy”, wśród nich nawet
gauleiter i szef policji, darzyli ją swego rodzaju przywiązaniem, a nawet mieli dla niej respekt,
chociaż dobrze wiedzieli, że Änne Ney nie żywiła dla reżimu sympatii... W końcu była to starsza
pani, trochę niedołężna, miała trudności z chodzeniem, a przy tym zawsze uprzejma. Uznali więc, że
można ją było traktować jako osobę zupełnie nieszkodliwą i nawet nie zważać, jeśli czasem
grzecznie, choć stanowczo, pozwalała sobie na krytykę jakichś środków podejmowanych przez
nazistów, chociażby przeciwko kościołowi, słowem: pozwalać jej na zdumiewająco dużo
„wariackiej swobody”. Wkrótce przekonałem się, że naziści z gruntu błędnie oceniali panią Ney.
Domyślała się, że wiem o tym, ale to jej nie przeszkadzało. Raczej powstało między nami milczące
porozumienie, że pozostanie to naszą tajemnicą, a z wzajemnego zaufania wolno korzystać tylko
w sytuacjach szczególnych. Ale nawet i w takich przypadkach obowiązywała zasada, że
rozmawialiśmy o sprawie spokojnie, jak gdyby mimochodem, bez dramatyzowania, ograniczając się
do tego, co istotne.
- Lody dla ciebie, proszę - mówiła wtedy, a ja wiedziałem, że czegoś ode mnie chciała, ponieważ
porcja była większa niż zwykle. Nie odchodziłem więc, tylko jadłem lody, stojąc w pobliżu bufetu,
aż ciocia Änne uznała, że chwila jest odpowiednia, by mnie o coś zapytać.
- Czy znasz tę małą Wolf, tę Ruth? Chyba jest w twoim wieku, a może ma czternaście lat... - zapytała,
po czym zaraz zajęła się nowym klientem, podczas gdy ja zastanawiałem się nad pytaniem.
Wolfowie byli Żydami, nie znałem ich bliżej. Wiedziałem tylko, że nie należeli do rodzin osiadłych
tu od dawna, obywateli zamożnych, jak chociażby rodzice mojej szkolnej koleżanki Zuzanny;
przyjechali ze Śląska czy z Prus Wschodnich. Wolf, ojciec Ruth, która kończyła naukę w ostatniej
klasie szkoły powszechnej, miał mały zakład krawiecki. Tego samego dnia dowiedziałem się od
Rolfa, mego szkolnego kolegi, który mieszkał na tej samej ulicy co Wolfowie, że rano u krawca
wyleciały szyby, a przygotowane do przymiarki garnitury pozrywano z manekinów i podeptano.
- Materiały też pokradli, a półki obrzucili petardami. To świństwo! - dodał po cichu, choć był w
Hitlerjugend i zawsze uważał za wspaniałe, cokolwiek robili naziści, zwłaszcza zaś fascynowała go
„zasada wodzostwa”.
Dlaczego ciocia Änne zapytała o Ruth? W chwili gdy zastanawiałem się nad tym, usłyszałem jej
słowa skierowane do starszej pani, która kupowała duży tort:
- Biedna dziewczynka przeżyła okropny wstrząs, bo ona sypia w przymierzalni za sklepem. Poza tym
Wolfowie mają tylko kuchnię mieszkalną...- Mówiąc to, rzuciła mi krótkie, znaczące spojrzenie,
domyśliłem się więc, że rozmawiały o Ruth.
- Co słychać u panny Bonse? - usłyszałem w chwilę później, kiedy nikogo nie było w pobliżu. Pani
Ney, zmiatając z pater okruchy ciasta, cicho dodała zamyślona:
- Dziewczynka w szkole nie uczyła się, niestety, angielskiego. Gdyby nie to, miałaby pewną
możliwość...
Znów wszedł klient.
- Heil Hitler, pani Ney, chciałbym piękny, duży tort czekoladowy i do tego kilka „murzynków”.
- Pochwalony, panie sturmbannführer - odpowiedziała uprzejmie, a ja uznałem to za bardzo odważne.
- A może jest pan już obersturmführerem? Jeszcze nie? No, z pewnością niedługo pan będzie, jestem
tego zupełnie pewna... Ile ma być ciastek?
Wkładała do kartonowego pudełka murzynki, ciastka z malinami, kremówki. - O, coś mi to wygląda
na przyjęcie urodzinowe, panie sturmbannführer! Rzeczywiście? Wobec tego serdecznie gratuluję i
życzę panu wszystkiego dobrego, przede wszystkim rychłego awansu - czy pan pozwoli?
Napełniła firmowym koniakiem dwa kieliszki, duży dla sturmbannführera i maleńki dla siebie, trąciła
się z nim i gawędziła dalej.
A ja w tym czasie doszedłem do słusznego wniosku, że zamierzała wysłać Ruth Wolf -
przypuszczalnie nawet nie znała jej bliżej - za granicę, gdzie dziewczynka byłaby bezpieczna od tego
rodzaju napadów i mogła otrząsnąć się z szoku.
Teraz chciała zapewne dowiedzieć się ode mnie, czy uczennica szkoły powszechnej, nie znająca
angielskiego, mogłaby - jak ja w ubiegłym roku - wyjechać do Anglii na wakacyjny kurs języka,
organizowany w ramach wymiany studentów. Odniosłem wrażenie, że interesuje ją, czy o tym
specjalnym przypadku nie można by porozmawiać z panną Bonse. Co do tego, że można, nie miałem
wątpliwości.
Kiedy sturmbannführer wyszedł, powiedziałem: - Panna Bonse jest w porządku, bardzo morowa. Czy
mam podać numer jej telefonu?
- Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś sam do niej zadzwonił. Ona ciebie przecież zna. Proszę cię,
zapytaj, czy byłaby uprzejma przyjść do mnie na filiżankę kawy, jeśli to możliwe - jeszcze dziś albo
jutro z rana. To dla mnie bardzo nagląca sprawa. I wytłumacz jej, że chętnie poszłabym do niej,
gdybym mogła wyjść ze sklepu i gdyby chodzenie po schodach nie sprawiało mi takiej trudności. -
Mogłem się z tego domyślić, że ciocia Änne w inny sposób już zasięgała informacji o pannie Bonse,
bo skąd mogłaby wiedzieć, że do jej ładnego atelier z widokiem na Ren wchodziło się po schodkach.
Zatelefonowałem i dowiedziałem się, że panna Bonse może przyjść za godzinkę, przy czym nawet nie
spytała mnie, o co chodzi. Wystarczyło, że ciocia Änne chce jak najszybciej z nią porozmawiać.
Wróciłem do domu i zabrałem się do lekcji.
Nazajutrz poszedłem na lody do Café Ney i zapytałem ciocię Änne, czy panna Bonse będzie mogła jej
pomóc.
Skinęła głową i zajęła się klientką, która w tej chwili weszła do lokalu. Później dodała jeszcze:
- Na razie brak wiadomości, czy wszystko poszło dobrze.
Wiedziałem, że zadawanie dalszych pytań było w tej chwili bezcelowe. Po kilku tygodniach -
o sprawie niemal już zapomniałem - pokazała mi barwną widokówkę z Nowego Jorku.
- Zawsze chciałam tam pojechać - powiedziała - tylko na kilka dni naturalnie. Podobno w Nowym
Jorku nie ma w ogóle prawdziwej cukierni. Aż trudno sobie to wyobrazić. Ta dziewczynka, Ruth, jest
tam właśnie teraz u swoich wujostwa. Możliwe, że jej rodzice też wkrótce wyjadą... Pisze, że jest jej
tam dobrze.
Miałem ochotę jeszcze o coś zapytać, ale znów weszli klienci. Pani Ney zdążyła mi jeszcze szepnąć:
- Panna Bonse ma kontakty z kwakrami - to wspaniali ludzie. Szkoda, że nie są katolikami...
Na razie więcej nie mogłem się dowiedzieć.
Zaraz po przyjściu do domu zajrzałem do Mądrego abecadła, leksykonu dziesięciotomowego, który
dostałem z okazji konfirmacji i odszukałem hasło „kwakrzy (ang. quakers): członkowie protestanckiej
grupy wyznaniowej założonej przez George’a Foxa około 1650 roku w Anglii i w USA (150 tysięcy
członków). Odrzucają zewnętrzne formy kultu (chrzest, komunia), nie uznają służby wojskowej,
opowiadają się za równouprawnieniem kobiet. Znani z działalności humanitarnej, nieśli pomoc
ofiarom Wojny światowej w Europie”.
Przypomniałem sobie książkę dla młodzieży, którą kiedyś czytałem. Jej akcja toczyła się w Ameryce
Północnej: grupa ludzi, nazywających siebie „braćmi”, uratowała od prześladowców zbiega,
czarnego niewolnika. Ludzie ci rozkuli go z łańcuchów i doprowadzili do szerokiej rzeki, którą
musieli przepłynąć, żeby przedostać się na teren północnych stanów, gdzie byli bezpieczni, ponieważ
tam nie istniało niewolnictwo.
Nurtowała mnie wtedy ciekawość, w jaki sposób - zapewne pełen przygód - udało się Ruth Wolf
uratować przed nazistami i wywieźć ją w bezpieczne miejsce.
Później, kiedy moja ciekawość została już zaspokojona, byłem nawet trochę rozczarowany.
A najdziwniejsze w tej całej historii było właściwie to, że opowiedział mi ją ktoś, kogo nigdy nie
podejrzewałbym o współudział w tak przecież niebezpiecznym akcie miłości bliźniego, i kogo
w dodatku uważałem za nazistę nie tyle z przekonania, ile z zimnego wyrachowania.
Mniej więcej w dwa tygodnie po zagadkowej wiadomości o kwakrach - było to chyba pod koniec
czerwca 1935 roku, na kilka tygodni przed Reichstagiem, na którym Hitler, ogłosił „ustawy
norymberskie” pozbawiające Żydów praw - pojechałem po obiedzie na Corneliusplatz, żeby spotkać
się z kolegami pod „normalnym zegarem”, a potem razem z nimi trochę połazić po mieście.
- W drodze powrotnej - powiedziała moja matka - wstąp do pana Descha. Odbierzesz ubranie ojca,
jest już gotowe...
Pan Desch był właścicielem bardzo eleganckiej pracowni krawieckiej przy cichej przecznicy
Königsallee, a poleciła ten zakład memu ojcu pani Ney, której mąż, zawsze tak doskonale ubrany,
zaliczał się do stałych klientów pana Descha.
Nie darzyłem go sympatią. Był to wysoki, bardzo wytworny pan. Miał przerzedzone, płowe włosy
starannie zaczesane z przedziałkiem, rybią twarz i zimne, trochę wypukłe oczy, a sposób, w jaki
mówił i ton głosu sugerował rozmówcy jego osobliwy brak zainteresowania konwersacją, chyba że
chodziło o jakość materiału albo o to, jak leży ubranie. Na domiar złego pan Desch był „członkiem
popierającym SS” i przeważnie nosił w klapie marynarki odpowiednią odznakę.
Przyszedłem na krótko przed zamknięciem pracowni i musiałem chwilę zaczekać, ponieważ jakiś
wyższy dowódca SS przymierzał właśnie wyjściowy mundur i miał do niego istotne zastrzeżenia.
- Nie, panie oberführer, na pewno nie! - usłyszałem głos pana Descha. - Lamówka jest przepisowa,
daję za to głowę! Proszę, sam pan widzi, panie oberführer, oto najnowsza instrukcja Głównego
Urzędu Organizacji... - Nawet zaperzył się.
W końcu przekonał klienta. Podczas gdy oberführer zdejmował w przy mierzalni, nowy mundur, który
- jak ciągle podkreślał: zamierzał wkładać tylko na wielkie przyjęcia u Führera z okazji
Reichsparteitagu - kazał zapakować, oznajmiając, że nazajutrz jego szofer zgłosi się po odbiór
paczki, pan Desch wreszcie zwrócił się do mnie, i już zwykłym, obojętnym tonem powiedział: - Po
ubranie twego ojca, prawda? Najlepiej wejdź od razu do pracowni. Pan Wolf już je uprasował
i zaraz je zapakuje. Za chwilę przyjdę tam, tylko zamknę sklep...
Początkowo nie zwróciłem uwagi na nazwisko, jakie wymienił pan Desch i dopiero gdy zobaczyłem
krawca, który, jak się wydawało, niespokojnie nasłuchiwał, czy führer SS jest jeszcze w atelier
i bardzo nerwowo zareagował, kiedy zapytałem, czy pan Wolf to właśnie on - wtedy wszystko stało
się dla mnie jasne. Był to przecież ojciec Ruth!
- Czy musiał pan oddać swój zakład? - spytałem cicho.
Skinął ze smutkiem głową.
- Może uda mi się niedługo przedostać do Ameryki, mnie i mojej żonie - wyszeptał. - Na razie tu
mieszkamy... - Ruchem głowy wskazał na drzwi w głębi pracowni. - Pan Desch to dobry człowiek.
Tu będzie dla pana bezpieczniej, panie Wolf - powiedział - i nie potrzebuje pan za to płacić... - To
naprawdę dobry człowiek, ten pan Desch...
Zaniemówiłem.
Dopiero gdy zaczął pakować garnitur, ochłonąłem z wrażenia i powiedziałem:
- Ciocia Ney, to znaczy pani Ney pokazała mi ładną widokówkę od Ruth, z Nowego Jorku..
Powiedziała mi też, że to kwakrzy jej pomogli...
Przekładał właśnie ubranie wieloma warstwami bibułki, ale gdy wspomniałem o kwakrach, przeraził
się.
- Pst! To nie jest dla obcych uszu! Pan Desch nie chce, żeby wiedziano, co on robi. To on zawiózł ją
samochodem do Bazylei, wyobraź sobie! Taki szacowny kupiec zadaje sobie tyle fatygi dla naszej
Ruth! On nawet jej...
Umilkł zakłopotany, ponieważ wszedł pan Desch.
- Po prostu miałem do załatwienia w Bazylei kilka handlowych spraw, a w samochodzie było dość
miejsca - obojętnym tonem powiedział pan Desch. - Moja żona była rada, że w drodze mogła z kimś
porozmawiać. Bo kiedy siadam za kierownicą, to nic nie mówię. A więc niech pan nie przesadza...
Co powiedziawszy, wziął pudło z ubraniem, które w tym czasie pan Wolf przewiązał sznurkiem
i założył uchwyt do niesienia, po czym ruszył ze mną do sklepu, ale nim otworzył drzwi, zapytał:
- Czy w tym roku znów wyjeżdżasz w czasie wakacji do Anglii?
- Tak, już za dziesięć dni.
- Przez Ostendę-Dover...?
- Tak, jak ostatnio.
- Wyśmienicie! Przypuszczam, że panna Bonse jest we wszystkim zorientowana: mam na myśli
godziny odjazdu pociągu, listę uczestników i związane z tym formalności.
- Oczywiście, przecież ona to wszystko organizuje.
Byłem zdziwiony, że znał pannę Bonse, a w każdym razie jej nazwisko. Czyżby mój ojciec
opowiadał mu o tym?
Wahałem się, czy zapytać o to, ale on sam chciał jeszcze dowiedzieć się ode mnie, czy do Francji też
jedzie jakaś grupa.
- Owszem, ale do Anglii wyjeżdża więcej osób. Spotykamy się na dworcu głównym w Kolonii,
również ci, którzy jadą do Francji. I aż do Lüttich jedziemy razem.
- Wobec tego grupa, która przekroczy granicę w Akwizgranie, będzie dosyć liczna. Ile was tam może
być, jak myślisz?
- Około czterdziestu pięciu, pięćdziesięciu chłopców i dziewcząt, tak sądzę, a może nawet kilka osób
więcej. Ostatnim razem było bardzo wesoło...
- Znakomicie, naprawdę znakomicie - powiedział pan Desch jeszcze bardziej znudzonym tonem. -
A kontrola? Chyba nie interesuje się wami szczególnie?
- Wcale nie, mamy zbiorowy bilet do Lüttich, a potem każda grupa ma znów dla siebie bilet
zbiorowy, który osoba towarzysząca okazuje konduktorowi tylko raz w Niemczech i raz w Belgii. On
wtedy sprawdza, czy ilość jadących zgadza się z listą i to wszystko. W czasie kontroli musimy
naturalnie siedzieć w przedziałach...
- A odprawa celna?
- Celnik zabiera od naszej opiekunki zaświadczenia o posiadanych pieniądzach, każdy ma prawo
wywieźć pięćdziesiąt marek, a policja graniczna tylko przelicza, ile nas jest i czy ilość uczestników
zgadza się z ilością paszportów oraz legitymacji z fotografiami..
Zaczynałem się domyślać powodu zainteresowania pana Descha i nie dziwiło mnie, że chciał się
upewnić, czy służba graniczna dokładnie ogląda każdą legitymację i porównuje zdjęcia z twarzami
jadących oraz jak długo trwa cała ta procedura.
- Nie trwa nawet pięciu minut. Wsiadają w Akwizgranie i do Herbestal muszą kontrolę zakończyć.
A w ogóle nie zajmują się nami szczegółowo. Sprawdzają tylko, czy ilość zgadza się z dokumentami.
- Miło to słyszeć. Miejmy nadzieję, że i tym razem tak będzie, jak mówisz, myślę, że nic się nie
zmieni...
Dziesięć dni później dołączyłem na dworcu w Kolonii do grupy wyjeżdżających i wcale nie byłem
zdziwiony, widząc znacznie więcej osób niż w poprzednim roku - około sześćdziesięciu paru
chłopców i dziewcząt. Niektórych znałem, ponieważ jechali już po raz drugi do Francji albo do
Anglii, innych z widzenia lub ze szkoły. Po przywitaniu zgłosiliśmy się do przydzielonej nam
opiekunki, studentki, i rozlokowaliśmy się w zarezerwowanym dla nas wagonie. Wyjrzałem przez
okno i wcale nie zaskoczył mnie widok eleganckiego pana Descha. Tragarz niósł jego walizki do
wagonu pierwszej klasy.
Przechodząc, spojrzał na mnie. Jego rybie oczy, jak zwykle, były bez wyrazu; skinął mi głową, bez
uśmiechu. W klapie jego prochowca dostrzegłem odznakę SA.
Po półtorej godzinie, kiedy minęliśmy granicę i wysiedli celnicy, policja graniczna oraz załoga
pociągu - kontrola przebiegła szybko, pobieżnie, tak jak mówiłem panu Deschowi - zobaczyłem go
znów w korytarzu naszego wagonu. Rozmawiał ze studentką, która pilotowała naszą grupę do
Londynu. Oddała mu teczkę z paszportami i innymi dokumentami.
W Lüttich wysiedli nie tylko ci, którzy mieli spędzić najbliższe tygodnie we Francji i tu przesiadali
się do paryskiego pociągu, ale także siedemnaścioro innych chłopców i dziewcząt. Utworzyli oni
oddzielną grupę. Podjechał do nich bagażowy z wózkiem, na którym stała już walizka pana Descha,
a potem pojawił się on sam.
- Postawcie bagaże na wózku - powiedział - i pośpieszcie się. Nasz pociąg odchodzi za osiem minut.
Mamy zarezerwowane trzy przedziały w ostatnim wagonie. Nie musimy przesiadać się w Maastricht,
jest to wagon jadący bezpośrednio do Rotterdamu, do samego portu...
Mówił to wszystko tak znudzonym tonem, że jego podopieczni spoglądali na niego ze zdziwieniem
i strachem. Wyglądało na to, że wcale się tym nie przejmował.
- Proszę się pośpieszyć - powtórzył, odwrócił się i odszedł.
Z roztargnionym wyrazem twarzy skinął głową na pożegnanie studentce, która w pociągu wręczyła
mu paszporty i dokumenty podróży.
- Dokąd oni jadą? - zapytałem ją, kiedy grupa pana Descha odeszła.
- Wyobraź sobie, że oni rzeczywiście popłyną statkiem do Ameryki! Nie wiedziałam o tym, panna
Bonse powiedziała mi tylko, że szesnaścioro chłopców i dziewcząt pojedzie z Lüttich do Holandii.
Dziwiłam się nawet, bo przecież było inne, bezpośrednie połączenie. Ale podobno organizacja, na
zaproszenie której wyjeżdżali, życzyła sobie, by odbyli razem z nami podróż do Lüttich. Nosi ona
nazwę: „Stowarzyszenie Przyjaciół”, a pan, który przejął grupę, z pewnością do niej należy.
W każdym razie to bardzo uprzejmie z jego strony, że zgodził się nadłożyć drogi. Gdy tylko
doprowadzi grupę na statek, wróci nocnym promem z Hoek van Holland do Harwich, bo on też jedzie
do Anglii. Chce tam zakupić materiały ubraniowe, otrzymał na to duży przydział dewiz... Proszę, to
od niego, miałam ci to wręczyć. Znasz go bliżej?
Wziąłem kopertę, którą mi podała i odpowiedziałem, że mój ojciec ma z nim jakieś interesy. Potem
poszedłem do toalety, zamknąłem drzwi na zasuwkę i zajrzałem do koperty. Była w niej kartka
i mniejsza starannie zaklejona koperta oraz banknot jednofuntowy. Na kartce kilka słów:
„Proszę, abyś ten list możliwie najszybciej doręczył odbiorczyni do rąk własnych. Dołączam
pieniądze na koszty przejazdu.”
Adresatka, nosząca niemieckie nazwisko, mieszkała w hrabstwie Yorkshire, w tym samym mieście,
do którego jechałem. Pomyślałem, że wykonanie zlecenia zabierze mi co najwyżej godzinę, za
przejazd zapłacę sześć pensów; byłem bardzo zadowolony, że dzięki temu powiększę swój dosyć
skromny kapitał.
W Niemczech obowiązywały bardzo surowe rygory w gospodarowaniu dewizami - władze
nazistowskie pakowały wszystkie pieniądze w zbrojenia, a dewizy przydzielano tylko na zakup
brakujących surowców. Zwykły podróżny początkowo mógł wymieniać zaledwie 50 marek, a później
tylko 10, zaś wywóz niemieckich banknotów był najsurowiej zakazany. Przepisy dewizowe stanowiły
główną przeszkodę dla wszystkich, którzy chcieli uciec przed terrorem w Niemczech, ponieważ nie
wolno im było zabrać ze sobą własnych oszczędności!
Wymyślny system kontroli, podatków specjalnych, dbał o to, żeby emigrant, o ile gestapo w ogóle
pozwoliło mu wyjechać - znalazł się w obcym kraju praktycznie bez środków do życia, najczęściej
z dziesięcioma markami całego majątku. Możliwość zabrania ze sobą jakichś wartościowych rzeczy,
które ewentualnie można by za granicą sprzedać, też ograniczona została do minimum, w związku
z czym wyjeżdżający poddawani byli ostrej kontroli.
W przeciwieństwie do tego pan Desch, jak się wydawało, nie miał żadnych trudności w uzyskaniu
potrzebnych dewiz. Czy właśnie dlatego został „członkiem popierającym SS” i szył galowe mundury
na miarę z najlepszych angielskich materiałów?
W każdym razie do września 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, umożliwił setkom ludzi, głównie
dzieciom i młodzieży z żydowskich rodzin, wyjazd za granicę do krewnych, albo powierzył ich
opiece Przyjaciół-Kwakrów, a nawet przypuszczalnie zaopatrzył ich na drogę w trochę pieniędzy.
Dowiedziałem się o tym wszystkim dopiero po latach.
Na tak często powtarzane wówczas pytanie: „Cóż można było na to poradzić?” - on odpowiedział na
swój sposób.
Panna Bonse i ciocia Ney też znalazły na nie odpowiedź.
9.
Jak dalej dokręcano śrubę
- W zimie 1935/36 roku terror nasilił się. Wszędzie dawało się to odczuć. Przed Bożym
Narodzeniem, mimo iż ogólna sytuacja do tego nie zachęcała, postanowiłam na krótko wybrać się na
narty. Pomyślałam: może to już ostatni raz... a tak bardzo kochałam bawarskie góry...
Mrs. Armstrong, obecnie sześćdziesięciopięcioletnia kobieta o miłej okrągłej twarzy i dobrze
uczesanych srebrnych włosach wtedy miała dwadzieścia lat, jej rodzinnym miastem był Hanower.
Przed Bożym Narodzeniem 1935 roku, gdy zdecydowała się spędzić urlop w Górnej Bawarii,
mieszkała już w Kolonii, gdzie pracowała w rozgłośni radiowej. Na krótko przed przejęciem władzy
przez Hitlera została tam zatrudniona jako mikserka dźwięku. Nazywała się wówczas Margarete
Nussbaum.
Greta - tak ją nazywano - wzięła dziesięć dni urlopu z zamiarem wykorzystania go na zimowe sporty,
jednakże po przybyciu na miejsce przeżyła pierwszą, złą niespodziankę.
- Przyjechaliśmy na dworzec, potem przesiedliśmy się do autobusu, ponieważ wieś, w której
przyjaciele moich rodziców mieli pensjonat, gdzie miałam zamiar zamieszkać, położona była z dala
od linii kolejowej. Wyglądałam przez okno. Rozległe, pokryte śniegiem łąki mieniły się różem
w blasku zachodzącego słońca - był to wspaniały widok! i kiedy dojeżdżaliśmy już na miejsce, nagle
nad wiejską ulicą zobaczyłam rozpięty szeroki transparent z napisem: „Żydzi przybywają na teren tej
miejscowości na własne ryzyko!” Był to koniec radości z urlopu.
Zgodnie z ogłoszonymi właśnie ustawami norymberskimi Greta była „pełną Żydówką”, choć
w rozgłośni nikt jeszcze o tym nie wiedział. We własnym kraju pozbawiono ją niemieckiego
obywatelstwa, nie mogła korzystać nawet z prawa gościnności. Była jeszcze zaledwie „tolerowana”
w Rzeszy Niemieckiej, a i to z dużymi ograniczeniami i wkrótce utraciłaby posadę, bez możliwości
znalezienia pracy w wyuczonym zawodzie ani innej, która odpowiadałaby jej kwalifikacjom
i zainteresowaniom.
- Wierzyłam, że w tej pięknej miejscowości wypoczynkowej czas się zatrzymał, że nic się tu nie
zmieniło, że było jak dawniej. Wszystko to okazało się naturalnie naiwnym złudzeniem, którego
uczepiłam się kurczowo i dlatego przyjechałam z dużego miasta tu, w góry, chcąc przynajmniej na
kilka dni wyrwać się z powszedniego, nazistowskiego dnia. Tymczasem ledwie otrząsnęłam się
z pierwszego wrażenia, przeżyłam następny wstrząs: w gospodzie „Zur Post”, gdzie miałam zamiar
zjeść kolację, zobaczyłam u wejścia trzy duże tablice. Na pierwszej widniał napis: „Kobietom
z czerwonymi szponami i w spodniach wstęp wzbroniony!” Co prawda nie miałam paznokci
polakierowanych na czerwono, ale byłam w narciarskich spodniach, a więc zakaz dotyczył i mnie.
Na drugiej: „Tu wszyscy pozdrawiają się na sposób niemiecki: Heil Hitler!” zaś hasło wypisane na
trzeciej, brzmiało: „Psom i Żydom wstęp wzbroniony!” Zawróciłam głodna i położyłam się do łóżka.
Pół nocy przepłakałam i tak skończył się mój sen o ostatnim skrawku normalnego świata.
...Nie tylko te napisy były dla mnie tak okropnym zaskoczeniem, znałam je przecież z Hanoweru i
Kolonii, na przykład dozorca domu na Luxemburgerstraße, gdzie wynajmowałam umeblowany pokój,
też wywiesił przy bramie kilka haseł, wśród nich chociażby takie: „Czy w naszym domu mieszkają
niemieccy ziomkowie, którzy nie czczą urodzin naszego Führera wywieszeniem flagi?” albo mówiący
wprost: „Żydzi są naszym nieszczęściem”. Otóż w tamtej małej górnobawarskiej miejscowości
uświadomiłam sobie totalne zatrucie tego pięknego, idyllicznego skrawka ziemi i jego mieszkańców,
których pamiętałam jako skromnych, zacnych ludzi. Właśnie to doprowadzało mnie do rozpaczy.
Po dwu dniach rankiem wróciłam do Kolonii, ani razu nie robiąc użytku z nart.
Zamyśliła się na chwilę, potem potrząsnęła głową i powiedziała:
- Nie, to nie było tak. Najpierw pojechałam do rodziców, do Hanoweru. Bardzo się ucieszyli, że
Boże Narodzenie spędzę w domu. Potem jednak posprzeczaliśmy się i to było okropne!
Westchnęła.
- Trudno komuś wytłumaczyć, o co przy tym chodziło, bo też jak można dziś zrozumieć, że moi
rodzice byli wówczas zadowoleni z ustaw norymberskich? Widzieli w nich gwarancje, albo jak
Hitler to sformułował „ostateczne uregulowanie prawne”, które umożliwiało im pozostanie
w ukochanej ojczyźnie. Po trzech latach samowoli i terroru bardzo się tym cieszyli...
Wielu spośród „niearyjczyków” - ich to bowiem dotyczyły ustawy norymberskie - w braku czegoś
lepszego przyjęło je rzeczywiście jako jeszcze znośną propozycję konsolidacji. Owszem, tak zwana
„Ustawa o ochronie niemieckiej krwi” zakazywała zarówno małżeństw, jak stosunków
pozamałżeńskich „niearyjczykom” z „aryjczykami”, a nawet groziła za nie karami więzienia;
wzbraniała Żydom zatrudniania służby domowej „aryjskiej krwi”; kobiet poniżej czterdziestego
piątego roku życia; odbierała Żydom prawo „wywieszania flagi niemieckiej” - wszystko to przyjęto
jako zamierzoną obrazę i wstrętną dyskryminację. Ponieważ jednak „ustawy norymberskie” nie
stawiały Żydom przeszkód w działalności gospodarczej i podporządkowywały ich „prawu
gościnności”, wielu spośród nich odetchnęło z ulgą. Sądzili oni bowiem, że od tej pory ustaną
szykany i wszelkie akty samowoli, podjudzanie do bojkotu, do wybijania szyb, wymuszania „danin”,
bezpodstawne aresztowania, nie mówiąc już o znęcaniu się i wywożeniu ludzi.
A najważniejsze - tak rozumowali ci optymiści - że nie odebrano im prawa osiedlania się i pobytu
ani możliwości zarabiania na życie, co prawda poza sektorem państwowym i nie w zawodach
kontrolowanych przez Izby Kultury, ale w wolnej gospodarce, czy to jako pracownicy najemni,
rzemieślnicy, przedsiębiorcy, rolnicy, czy też w wolnych zawodach.
Ojciec Grety Nussbaum jako syn wy chrzczonych rodziców żydowskiego pochodzenia wychowany
w duchu ewangelickim, oficer frontowy w pierwszej wojnie światowej, doktor praw, były członek
narodowoliberalnej Niemieckiej Partii Ludowej, był głęboko przeświadczony, że wolno mu będzie
w dalszym ciągu prowadzić firmę handlową założoną przez jego ojca, która eksportowała przede
wszystkim obrabiarki.
Matka Grety, córka zamożnego rejenta ożenionego z córką bankiera pochodzenia żydowskiego,
według ustaw norymberskich uchodziła za „mieszańca pierwszego stopnia”. Była ona właścicielką
dwu dużych domów towarowych na Schillerstraße i kilku domów czynszowych w Linden, obawiała
się więc, że te odziedziczone nieruchomości będzie musiała oddać. Po ogłoszeniu ustaw
norymberskich, które jako „ostateczne uregulowanie” nie przewidywały niczego, co byłoby
niekorzystne dla „niearyjskich” właścicieli domów i gruntów, poczuła się uspokojona. Do tego
jeszcze wolno jej było zatrzymać gospodynię od wielu lat związaną z ich domem, liczyła ona bowiem
ponad czterdzieści pięć lat i tym samym z punktu widzenia ustawodawcy nie naruszała przepisu o
„hańbieniu rasy”, podobnie ogrodnik, który był równocześnie szoferem i dozorcą, mógł nadal robić,
co do niego należało.
- Moi rodzice wówczas zupełnie nie rozumieli, co miałam na myśli - powiedziała pani Armstrong -
gdy starałam się im wytłumaczyć, że nie mogę dłużej pozostać w Niemczech. „Dokąd chcesz
wyjechać - bez dewiz?”, zapytał ojciec, a matka usiłowała wybadać, czy może mam jakieś miłosne
kłopoty. Ale przecież nie chodziło o to, jakkolwiek fakt, że nie było mi wolno nawet potańczyć
z którymś z moich „aryjskich” przyjaciół bez narażania ich i siebie na podejrzenie „hańbienia rasy”
zagrożonego więzieniem, odczuwałam boleśnie. W tej nowej sytuacji mogłam wyjść za mąż tylko za
„niearyjczyka”, a nie znałam żadnego, który mógłby wchodzić w rachubę. Jednak najgorsze było to,
że musiałam zrezygnować z zawodu. Praca w rozgłośni kolońskiej podobała mi się i miałam miłych
kolegów. Czułam się tam dobrze, w dodatku większość ludzi, z którymi pracowałam, nie była
nazistami. Przecież to się wyczuwało, nawet jeśli nikt o tym nie mówił wprost. Na przykład: kiedy
reporter przynosił taśmy nagrane podczas wizyty Führera - widać było, z jaką rezerwą odnosili się
do tego materiału nadreńczycy. Naradzali się, zastanawiali, co by z tym zrobić i w końcu właściwy
redaktor mówił do mnie: „Panno Nussbaum, pewnie ma pani jeszcze w rezerwie trochę
entuzjastycznych okrzyków. Proszę przeciąć i wstawić tam, gdzie uzna pani za właściwe, żeby nie
brzmiało to tak mizernie, bo będziemy mieli kłopoty - ale bez przesady, jeśli wolno prosić!” - ...Nikt
w rozgłośni nie wiedział, że według ustaw norymberskich byłam „pełną Żydówką”. A przed urlopem
pani Jansen z wydziału personalnego przypomniała mi, że jeszcze nie dowiodłam swojej aryjskości.
„To tylko formalność, panno Nussbaum - powiedziała - ale niechaj pani postara się możliwie
najszybciej o metryki urodzenia, żebym mogła tę sprawę odfajkować. Brak mi tylko czterech czy
pięciu w całej firmie, a 31 stycznia muszę wysłać sprawozdania do Berlina...” Najbardziej
zwariowane było to, że naziści, którzy przecież odcinali się od kościoła i szykanowali księży, całą
swoją teorię rasy mogli dokumentować tylko na podstawie ksiąg kościelnych. Dowodem aryjskiego
pochodzenia były bowiem wypisy metryk urodzenia zainteresowanego, jego rodziców i dziadków.
I nic poza tym! Moi rodzice zostali co prawda ochrzczeni w kościele ewangelickim wkrótce po
urodzeniu, ale rodzice mego ojca zdecydowali się na to dopiero przed ślubem. W rodzinie matki było
podobnie. Ponadto w księgach parafialnych odnotowane było, że dziadkowie przeszli na
chrześcijaństwo „z wyznania mojżeszowego”. Jednym słowem tam już nic nie można było zrobić
i dlatego jeszcze przed Nowym Rokiem postanowiłam złożyć w rozgłośni wypowiedzenie. Po Bożym
Narodzeniu napisałam z Hanoweru, że zamierzam wyjść za mąż i poprosiłam o rozwiązanie ze mną
umowy o pracę w możliwie najkrótszym terminie. Dzięki temu nie musiałam przynajmniej poddawać
się uwłaczającej procedurze udowadniania aryjskości...
Nie znalazłszy u rodziców zrozumienia dla swojej decyzji wyemigrowania z kraju, wróciła do
Kolonii. Nie miała tam nikogo, z kim mogłaby o tym porozmawiać; nie wiedziała też, dokąd
wyjechać i jak to załatwić. Jedyne, czego pragnęła, to możliwie najszybciej opuścić kraj, w którym
gościnni szynkarze zakazują wstępu „psom i Żydom”, a idylliczne wioski już u wjazdu, prawie bez
obwijania w bawełnę, grożą „niearyjczykom” morderstwem.
Jedna z przyjaciółek doradziła jej wtedy, żeby najpierw odświeżyła szkolną znajomość angielskiego
i francuskiego - najlepiej na kursach językowych za granicą. W ten sposób dałoby się uniknąć
kłopotów dewizowych, ponieważ wielu cudzoziemców uczestniczy w podobnych kursach w
Niemczech i odbywa się to na zasadzie dwustronnych rozliczeń bezdewizowych. Przyjaciółka podała
jej adres „placówki”, która organizuje tego rodzaju wymianę kursantów. „To jest wspaniała kobieta.
Tak słyszałam, z pewnością pomoże ci. Mieszka w Düsseldorfie, a więc niedaleko Kolonii”. Greta
Nussbaum miała jeszcze kilka dni urlopu, więc od razu następnego dnia po powrocie z Hanoweru
wyruszyła do Düsseldorfu pod wskazany adres. W ten sposób poznała pannę Bonse.
- Od razu wzbudziła we mnie zaufanie, może właśnie przez dosyć szorstki sposób bycia. Zaprosiła
mnie na filiżankę herbaty, zadała kilka pytań bardzo uprzejmie, ale zupełnie obojętnie, a potem
powiedziała: „Proszę posłuchać »panieneczko«, właściwie ja nie jestem odpowiednią dla pani
osobą, ponieważ zajmuję się tylko gimnazjalistami i studentami. Jeśli jednak ma pani poważne
i naglące powody, to chciałabym spróbować pomóc pani. Proszę mówić ze mną otwarcie, jak
mówiłaby pani trzy lata temu, kiedy pan Hitler nie był jeszcze kanclerzem Rzeszy...” I to przesądziło.
Opowiedziałam jej wtedy wszystko, trochę chaotycznie, jednym tchem. Słuchała uważnie bez słowa.
Tylko raz przerwała mi i wydawała się rzeczywiście przerażona. „Na litość boską, jeśli ktoś się
dowie, że od trzech lat pracuje pani dla naczelnej redakcji politycznej kolońskiej rozgłośni...” Wtedy
zapewniłam ją, że nikt tam nie wie o moim żydowskim pochodzeniu, dodając, że właśnie złożyłam
wypowiedzenie pracy. A jednak wydawała się zatroskana i jak się okazało, nie bez przyczyny...
Panna Bonse zadała Grecie Nussbaum wiele pytań, coś notowała i w końcu oświadczyła, że
potrzebuje trochę czasu, dwa-trzy dni, nim będzie mogła dać jakąś odpowiedź w tej sprawie. W tym
czasie „panieneczka”, jak zwróciła się do Grety, powinna natychmiast postarać się o przedłużenie
ważności paszportu, podając, że zamierza wyjechać w ramach wymiany studentów i że sprawa jest
bardzo pilna. Panna Bonse podała jej nazwisko urzędnika prezydium policji w Kolonii, do którego
miała się z tym zwrócić.
- „Czy pani gospodarze mają telefon?”, zapytała i zanotowała numer. W trzy dni potem, 7 stycznia po
Trzech Królach, pamiętam to dokładnie, panna Bonse zatelefonowała wczesnym rankiem. Moja
gospodyni jeszcze spała, ale ponieważ telefon stał w przedpokoju, a ja właśnie wychodziłam
z łazienki, kiedy zadzwonił, podniosłam słuchawkę. „Dobrze, że to pani jest przy aparacie”,
usłyszałam. „Stało się coś nieprzyjemnego, ale proszę się niczego nie obawiać. Niech pani zrobi
teraz dokładnie to, co powiem...”
...Wytłumaczyła mi wszystko że szczegółami i dodała, że powinnam się pośpieszyć. Było kilka minut
po siódmej, a ja już okropnie roztrzęsiona. Po chwili zmobilizowałam siły do wypełnienia poleceń
panny Bonse, przekazanych mi we właściwy jej chłodny, rzeczowy sposób. Zapakowałam do małej
walizki najniezbędniejsze rzeczy i parę drobiazgów; z których nie chciałam zrezygnować, potem
skreśliłam kilka słów do mojej gospodyni, żeby nie martwiła się o mnie. Napisałam, że umarł ktoś
z rodziny i w związku z tym muszę bezzwłocznie pojechać do Monachium, Włożyłam do kieszeni
płaszcza klucz, książeczkę oszczędnościową, legitymację radiową i skromne kosztowności, jakie
jeszcze miałam. Wsiadłam do tramwaju jadącego nie na dworzec główny, ale w kierunku Köln-
Mülheim, małego przedmieścia na prawym brzegu Renu przy linii kolejowej do Düsseldorfu.
...Tam, była dokładnie godzina ósma, podjęłam na poczcie wszystkie moje oszczędności i wpłaciłam
je na konto, którego numer podała mi panna Bonse. Kwota była dość spora, ponieważ z urlopu w
Bawarii nic nie wyszło i spędziłam go w domu. W dziesięć minut później wsiadłam do pociągu
i dojechałam do stacji Düsseldorf-Benrath. Jazda pociągiem trwała zaledwie dwadzieścia minut, za
to tramwaj wlókł się znacznie dłużej. Około wpół do dziesiątej dotarłam do Café Ney, gdzie czekała
na mnie panna Bonse.
...Wydało mi się, że odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła mnie wchodzącą z walizeczką w ręce, nawet
objęła mnie, ale zaraz wróciła do zwykłej rezerwy, i tylko powiedziała: „No, teraz najpierw trzeba
zjeść śniadanie. O pustym żołądku źle jest prowadzić wojnę...” Zapamiętałam te słowa, ponieważ
uświadomiły mi one powagę sytuacji, a poza tym była to dobra rada, stosowałam się do niej i później
we wszystkich trudnych sytuacjach.
Ku zdumieniu Grety Nussbaum panna Bonse miała już jej paszport, który dwa dni temu sama oddała
urzędnikowi w prezydium policji. Paszport był przedłużony do stycznia 1941 roku!
„Wielkie szczęście, że pani zaraz zaniosła paszport, ponieważ ostrzeżono mnie, że nakaz pani
aresztowania był już przygotowany. Dziś rano gestapowcy, którzy teraz prawdopodobnie już są
w pani mieszkaniu, mieli panią doprowadzić na przesłuchanie. Ktoś w rozgłośni powziął
podejrzenie, być może dlatego, że złożyła pani wypowiedzenie. Wtedy przypuszczalnie przejrzał
dokładniej pani akta personalne i i stwierdził, że zaczęła pani pracować w rozgłośni na krótko przed
przejęciem władzy przez Hitlera, że nie należy pani do żadnej organizacji, a pani »aryjskość« jeszcze
nie została udokumentowana i tak dalej... Ów ktoś z pewnością zasięgnął informacji w policji w
Hanowerze o pani rodzinie i wtedy ze strachu od razu zaalarmował gestapo... No, ale wszystko
poszło dobrze, nie musi się pani niczego obawiać. Teraz jest pani w bezpiecznym miejscu”.
- Wydało mi się to niesamowite: ja, w tym miejscu, tylko z walizką w ręce, bez własnego dachu nad
głową, oddalona zaledwie o godzinę jazdy od Kolonii - mam być tu bezpieczna - mówiła Mrs.
Armstrong - a do tego jeszcze w tej samej chwili do cukierni wszedł jakiś führer SS z głośnym „Heil
Hitler!” i żona właściciela lokalu, na którą do tej pory nie zwracałam uwagi, uprzejmie
odpowiedziała: „Dzień dobry, panie obersturmbannführer!” Gość usiadł przy sąsiednim stoliku
i zamówił kawę. Panna Bonse położyła mi rękę na ramieniu i zaczęła mówić o zakupach, że zaraz
musimy kupić bieliznę i pończochy, parę ciepłych rzeczy, co najmniej dwie pary butów i płaszcz od
deszczu. Myślałam, że pozorowała zwykłą rozmowę ze względu na sąsiada, ale po chwili
zorientowałam się, że naprawdę zamierza wyekwipować mnie na dłuższą podróż. „Na to trzeba
mnóstwo pieniędzy - powiedziałam - a ja mam przy sobie tylko pięćdziesiąt marek...” Zaskoczyła
mnie wiadomością, że telefonowała do mojej matki i że mogę sobie „na urodziny” sama wybrać, co
mi jest potrzebne. Kiedy führer SS wyszedł, panna Bonse powiedziała: „Teraz pojedziemy
tramwajem do Krefeld i tam zrobimy zakupy. Ja wyłożę pieniądze, a potem pani rodzice zwrócą mi
je”. I wtedy podeszła pani Ney, przywitałyśmy się. „Pomyśleliśmy o wszystkim, panno Nussbaum.
Nasz samochód około trzeciej po południu jedzie do Krefeld - mamy stamtąd mnóstwo zamówień
i trzeba dostarczyć towar. Szofer zabierze panią przy Ostwall i zawiezie do dobrych przyjaciół, gdzie
będzie pani mogła się zatrzymać przez kilka dni, a najpóźniej w przyszłą sobotę znajdzie się pani
z całą pewnością w...” Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć pani Ney, chciałam podziękować,
a równocześnie zapytać, dlaczego robi to wszystko dla mnie, dla zupełnie obcej osoby.
Odpowiedziała spokojnie, bardzo serdecznie coś, co zapamiętałam i czego nigdy nie zapomnę:
„Dlatego, że nie chcę się wstydzić, gdy stanę przed moim Bogiem...” Potem ucałowała mnie,
uścisnęła mi rękę i odprowadziła nas do drzwi.
Wszystko przebiegło zgodnie z planem: zakupy, spotkanie z kierowcą samochodu dostawczego,
pożegnanie z panną Bonse, która wręczyła jej paszport i udzieliła jeszcze kilku wskazówek, a po
południu Greta Nussbaum znalazła się w pięknej, starej posiadłości wiejskiej na zachodnim skraju
Wankumer Heide, gdzie została przyjęta jak mile oczekiwany gość.
Dwie służące od razu zajęły się jej bagażem, po chwili przyszła pani domu i zaprosiła ją na herbatę,
a potem pojawił się również gospodarz - graf czy baron.
- Nie zadawali mi żadnych pytań - wspominała Mrs. Armstrong. - Zachowywali się tak, jak gdybym
została przez nich zaproszona i rozmowa dotyczyła zupełnie obojętnych spraw. Później baronowa
wskazała mi mój pokój i zapytała, czy mam wszystko, co potrzebne. Dopiero po kolacji, kiedy
zapytałam, czy mogę już odejść do siebie - po wszystkich emocjach dnia poczułam się nagle
straszliwie zmęczona - pan domu powiedział: „Życzę pani dobrej nocy. Pod naszym dachem może
pani czuć się zupełnie spokojna. Rano zobaczymy, co dalej. Słyszałem, że ma pani ważny paszport,
mimo to byłoby lepiej, żebyśmy ominęli stację graniczną. Dlatego jutro po południu, gdy się ściemni,
zrobimy sobie we troje spacer do St. Jakob, to pół godziny drogi stąd. Moja żona i ja chodzimy tam
raz albo dwa razy w tygodniu. Jest to już w Holandii. Bagaż pani będzie już wtedy w Venlo. A z St.
Jakob dojedzie pani tam w dziesięć minut tramwajem. Właściciel gospody Limburger Hof, tuż przy
rynku, jest zawiadomiony i zarezerwował dla pani pokój. Pojutrze rano odwiedzi panią ojciec
Vinzenz. On załatwi resztę, zna się na tym”. Ta troska zupełnie obcych ludzi była dla mnie
niewypowiedzianie kojąca.
W ten sposób Greta Nussbaum, obecnie Mrs. Margaret Armstrong pewnego mglistego, pochmurnego
popołudnia dosłownie „wywędrowała” w styczniu 1936 roku z Trzeciej Rzeszy w towarzystwie
swoich gospodarzy przez zieloną granicę do sąsiedniej Holandii, gdzie nikogo nie prześladowano za
to, że jego dziadkowie zmienili wiarę i tak późno przyjęli chrzest, gdzie była bezpieczna przed
gestapo. A gestapo tymczasem węszyło od dwu dni, poszukując zdemaskowanej „pełnej Żydówki”,
która „wkradła się” do rozgłośni radia Kolonia.
Nazajutrz po opuszczeniu ojczyzny swojej i rodziców, rankiem - jak zapowiedział baron - zjawił się
w hotelu ojciec Vinzenz, wypił z nią w jadalni gospody kawę i wręczył jej kopertę. W kopercie
znajdował się bilet do Londynu, trochę pieniędzy, kwit bagażowy oraz zaproszenie Brytyjskiego
Biura Wymiany Zagranicznej Studentów, które zapewniało jej bezpłatny sześciomiesięczny pobyt w
Wielkiej Brytanii.
„W ten sposób zyskujemy na czasie - powiedział ojciec Vinzenz. - Za pół roku będzie pani biegle
mówiła po angielsku, a wtedy znajdzie się odpowiednia praca, może nawet w rozgłośni. Bagaż pani
nadaliśmy już, może go pani odebrać na Victoria Station...”
Wydawało się jej, że to sen: ludzie, których poznała przed kilku dniami zaledwie, jak chociażby
panna Bonse i zupełnie obcy, jak cichy pomocnik w kolońskim urzędzie paszportowym, pani Änne
Ney, jej szofer, baronostwo, wreszcie ojciec Vinzenz, wszyscy oni, narażając się na
niebezpieczeństwo, pomagali z własnej woli, jak gdyby to było naturalne i uchronili ją przed obozem
koncentracyjnym, uratowali jej wolność, a może nawet życie.
Zastanawiała się, czy tylko dzięki szczęśliwemu przypadkowi zetknęła się z tymi kilkoma spośród
niewielu odważnych ludzi, gotowych nieść pomoc innym? Czy może jednak wśród pozornie
„ujednoliconych” Niemców istniało coś - czego wcześniej nie dostrzegła i czego brak boleśnie
odczuwała - w rodzaju niewidocznej, ale zdolnej do działania opozycji? i nie znalazła jednoznacznej
odpowiedzi na to pytanie nawet po czterdziestu pięciu latach, jakie upłynęły od tamtego czasu.
- Tak mało się wie o tajnym oporze - powiedziała przy pożegnaniu - a ci, którzy mogliby coś na ten
temat powiedzieć, w większości już nie żyją. Czy jednak nie ma żadnej możliwości ocalenia od
niepamięci tych odważnych ludzi i ich czynów?
10.
O oporze w Hamburgu
- Dzień dobry, Wernerze, miło cię znów zobaczyć, wejdź! - powiedziała, otwierając drzwi
mieszkania.
Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem i dopiero kiedy zostałem jej przez Wernera przedstawiony
jako kolega i przyjaciel, podała mi rękę i zaprosiła nas do środka.
W mieszkaniu składającym się z kuchni i małej sypialni na trzecim piętrze starej, czynszowej
kamienicy w północnej części Altony mieszkała, jak się dowiedziałem, od ponad pięćdziesięciu lat.
Pachniało tu świeżo zaparzoną kawą i mydłem do prania.
- Czekałam. Napisałeś „około trzeciej”, a już dochodzi czwarta. - Mówiąc to, wskazała na
widokówkę, którą Werner wysłał do niej, zapowiadając naszą wizytę. Pocztówka stała na murku
kuchennym oparta o ścianę, między małą butelką z benzyną i pudełkiem zapałek.
- Jak dawniej - zauważył Werner z uśmiechem. A potem wyjaśnił, co miał na myśli:
- Kiedyś u Almy Stobbe był nielegalny punkt przekazywania poczty. Zawsze była więc przygotowana
na niespodziewane wizyty gestapo, w przeciwnym razie pewnie już by nie żyła... Właśnie w tym
miejscu kładła widokówki z Pragi, z Hederslev czy ze Sztokholmu z zaszyfrowanymi wiadomościami
dla towarzyszy w Hamburgu, żeby w razie czego mieć je pod ręką i natychmiast spalić. I dzięki temu
dwa razy udało się jej wyjść cało z opresji, prawda, Almo?
- Trzy razy - poprawiła go. Teraz była już starą, trzęsącą się kobietą o pomarszczonej twarzy i wzrok
miała słaby. Aż trudno sobie wyobrazić, że tak energicznie wówczas działała.
Odwiązała fartuch, postawiła na stole talerz z kruchymi ciastkami i usiadła.
- Częstujcie się - powiedziała i od razu wróciła do przerwanego wątku rozmowy o rewizji w domu.
- Trzy razy przewracali wszystko do góry nogami, wybebeszali szuflady w komodzie, łóżko, a przede
wszystkim półkę z książkami. Szukali nawet w solniczce, była tu prawdziwa Sodoma i Gomora... Ale
nic, absolutnie nic nie znaleźli i musieli się wynieść.
W tym rzeczowym stwierdzeniu wyczuwało się nutę triumfu.
Zachęcani, sięgnęliśmy po ciastka, a Alma zaczęła opowiadać: do Komunistycznej Partii Niemiec
(KPD) wstąpiła jako siedemnastoletnia robotnica w 1931 roku, w szczytowym punkcie kryzysu
gospodarczego i masowego bezrobocia; w 1932 roku pozyskała dla partii wiele koleżanek
z przetwórni ryb i została grupową Czerwonej Robotniczej Opozycji (RGO). W okręgu Wasserkante
większość spośród 28 tysięcy członków tej bliskiej KPD organizacji była równocześnie członkami
różnych związków zrzeszonych w Ogólnoniemieckich Związkach Zawodowych (ADGB). Dzięki temu
RGO miała znaczne wpływy w ADGB w okręgu, którym kierowali prawicowi socjaldemokraci.
Organizacja ta dążyła - częściowo z sukcesem - do utworzenia antyfaszystowskiego frontu jedności
robotników, pracujących i bezrobotnych, bez względu na to, czy byli oni komunistami, czy też nie
należeli do żadnej partii.
Już od stycznia 1933 roku, to jest o cztery miesiące wcześniej niż dla związków
socjaldemokratycznych i chrześcijańskich, zaczął się dla RGO okres nielegalnej działalności.
I nie dlatego, żeby została ona oficjalnie zakazana, lecz dlatego, że wskutek różnych działań
i środków podejmowanych przez policję wobec jej działaczy i brutalnych ataków SA i SS zostali oni
właściwie od początku zepchnięci do podziemia.
Mimo iż wiosną 1933 roku terror nazistowski wzmagał się z miesiąca na miesiąc, hamburskiemu
kierownictwu RGO udało się w porozumieniu z miejskimi komitetami utrzymać w tym hanzeatyckim
mieście równo siedem tysięcy członków. Wydawano regularnie i rozprowadzano nielegalną gazetę
RGO, zbierano co miesiąc składki, a około czerwca 1933 roku zakładowe komórki RGO zaczęły
nawiązywać kontakty z poszczególnymi ludźmi i grupami zakazanych już związków ADGB i włączać
pozyskanych do nielegalnej roboty.
- Mam jeszcze egzemplarz „UKG” („Niezależny Związek Klasowy”) - tak nazywała się nasza gazeta,
zawsze doskonale poinformowana o tym, co się działo w fabrykach i zakładach pracy - powiedziała
Alma Stobbe. Wyjęła z komody pożółkły egzemplarz. - Ilekroć podniesiono normy w akordzie,
przedłużono czas pracy albo robiono kolegom inne świństwa, po kilku dniach odnotowane to było w
„UKG”...
- I coś takiego przechowywałaś w domu?
Werner wskazał na gazetę odbitą na powielaczu, którą właśnie rozłożyła przed nami na stole.
Potrząsnęła głową i roześmiała się.
- Nie, u mnie zawsze było „czysto”. Ta stara gazeta jest jedną z wielu konfiskowanych przez gestapo
u kolegów. Zaraz po zakończeniu wojny, kiedy my, którzyśmy przeżyli, poszliśmy obejrzeć sobie
kwaterę główną tej bandy, zabrałam ją stamtąd na pamiątkę... i to też!
Wyjęła z komody plik papierów i podała je Wernerowi.
- Psiakość, to rzeczywiście ciekawe! - powiedział. Trzymał w ręce „Raport o sytuacji w miesiącu
czerwcu 1934 roku”, opracowany przez komisarza policji w Hamburgu i standartenführera SA
Richtera:
...Na przełomie lutego i marca ubiegłego roku spotkało się w Hamburgu kilku nowych przywódców
KPD, to jest pięciu mężczyzn: Walter Hochmuth, były członek komitetu obywatelskiego w
Hamburgu, Bennies, Griegat, Gauert i Grosse. Tych pięciu ludzi, inteligentnych
i przedsiębiorczych, potrafiło w ciągu kwartału utworzyć tu nielegalny aparat partyjny podobny
do RGO, jakiego chyba od czasu przejęcia władzy w Hamburgu nie było...
- Z tym aparatem partyjnym - wtrąciła Alma Stobbe - to się nie zgadza. Cała piątka to byli ludzie z
RGO. Od samego początku zdecydowanie odcięliśmy się od KPD, żeby w razie wpadki nie zostały
unicestwione dwie organizacje na raz.
...Ze zdumiewającą energią - powiedziane było dalej - i z zasługującą na uwagą inteligencją
udawało się tym pięciu ludziom, mimo wielomiesięcznej, intensywnej akcji policji państwowej,
stosunkowo zręcznie kierować ich organizacją, a zwłaszcza wydawać co tydzień i rozpowszechniać
nielegalną gazetę. Kiedy około czterech tygodni temu zostali oni ujęci, nawet nie przeczuwano,
jaki zasięg miała ta organizacja...
- To była fatalna sprawa, zgarnęli tych pięciu, a potem bardzo wielu innych... Nigdy tego nie
zapomnę! A zwłaszcza historii z Barniesem: 20 lipca wpadł w ręce gestapo, po czternastu
miesiącach nielegalnej, dobrze przebiegającej pracy. Wsadzili go do piwnicy w ratuszu i okropnie
męczyli... Ale Albert wszystko wytrzymał, nikogo nie zdradził, żadnego z towarzyszy. Okazało się
jednak, że w jego kieszeni znaleźli list, który przed dwoma tygodniami położyłam na cmentarzu
w umówionym miejscu. List wysłany był z Kopenhagi i prawdopodobnie z jego banalnej treści
domyślili się, że Bennies miał wyznaczone spotkanie na Reeperbahn w „Alkazarze”. Odkryli też
dzień i godzinę - pod znaczkiem napisane były cyfry. Spotkanie miało się więc odbyć następnego
dnia o dziesiątej przed południem...
No i poszli tam z Benniesem - pięciu facetów z gestapo, wszyscy po cywilnemu i uzbrojeni. Biedny
Albert musiał iść przed nimi przez całą Reeperbahn na wyznaczone miejsce. W St. Pauli zdjęli mu
kajdanki, żeby nikt niczego nie zauważył. I byliby już nieomal osiągnęli cel - wtedy zostałby złapany
nie tylko towarzysz z Kopenhagi, ale i drugi z Hamburga, z fabryki gumy „Phoenix”. Albert Bennies
popsuł im jednak szyki - dwadzieścia kroków przed „Alkazarem” zaczął na całe gardło krzyczeć:
„Uwaga! Ostrożnie! Gestapo!”, a potem rzucił się wprost pod nadjeżdżający autobus. Powstało
naturalnie ogromne zamieszanie, ludzie wyskakiwali z autobusu, biegli z całej Reeperbahn. Wśród
tego zgiełku towarzyszom udało się uciec z „Alkazaru”. Albert zmarł w drodze do szpitala w porcie.
Później pochowali go po kryjomu. Obawiali się, że mogłoby dojść do masowych demonstracji,
ponieważ cała Altona wiedziała, co się tam stało...
Skończyła opowieść, potem przyniosła z kredensu kieliszki, napełniła je żytniówką i cicho
powiedziała:
- Za Alberta Benniesa.
Był tam jeszcze jeden fragment policyjnego raportu z lipca 1944 roku, który, zdaniem Almy Stobbe,
stanowczo powinniśmy przeczytać:
...skonfiskowano wiele maszyn do pisania i powielaczy, a nawet prawdziwą małą drukarnię.
Jakkolwiek dzięki interwencji policji państwowej i tu niebezpieczeństwo zostało zażegnane, to
przypadek ten daje jednak wiele do myślenia, dowodzi on bowiem jasno, że bardzo szybko znów
znajdzie się kilku inteligentnych, zdecydowanych na wszystko ludzi, którzy będą umieli
wykorzystać pewne złe nastroje wśród ludności. Świadczy on też do pewnego stopnia o tym, że
strach przed interwencją policji nie jest już tak duży w byłych komunistycznych kręgach, jak
dawniej... Obecnie toczy się postępowanie przygotowawcze w dwu dużych sprawach - 200
oskarżonych w każdej - o nielegalne wznowienie i prowadzenie do chwili obecnej działalności
RGO. Również w Meklemburgu, Bremie i Oldenburgu trwają podobne dochodzenia zakrojone na
wielką skalę, a podlegające kompetencjom Hanzeatyckiego Wyższego Sądu Krajowego. Prokurator
generalny i przewodniczący Wydziału Karnego Hanzeatyckiego Sądu Wyższego też podzielają
opinię, że nie stwierdzono dotychczas osłabienia siły nielegalnej działalności KPD.
I rzeczywiście, w lecie 1934 roku - jak dowiedzieliśmy się od Almy Stobbe - ponad ośmiuset
członków RGO okręgu Wasserkante otrzymało wyroki skazujące w prawie sześciuset procesach.
Wielu z nich straciło życie już podczas wstępnych przesłuchań prowadzonych przez gestapo
w piwnicach ratusza albo w pobliskim obozie koncentracyjnym Fuhlsbüttel. Pozostali otrzymali kary
więzienia lub ciężkiego więzienia. Często po odbyciu kary pozbawienia wolności ludzi zaraz po
zwolnieniu ponownie aresztowano i wysyłano do obozów koncentracyjnych, zaś Żydów-komunistów
z wyrokami dożywotniego więzienia w roku 1941-42 kierowano do Oświęcimia, do komór
gazowych - wśród nich sekretarkę Liselotte Schlachcis. Współpracowała ona blisko z Almą Stobbe
i w 1941 roku została aresztowana w Kopenhadze, razem ze ślusarzem Dagobertem Biermannem.
- Biermanna poznałam około 1936 roku - powiedziała zamyślona. W tym czasie zawiesiliśmy
działalność RGO i nastawiliśmy się na ścisłe współdziałanie ze wszystkimi nielegalnymi grupami
związkowymi i z ruchem oporu. Najważniejsza była wtedy wojna w Hiszpanii. Frankistowscy
faszyści zaopatrywani byli przede wszystkim przez Hamburg... Dagobert Biermann został
aresztowany po raz pierwszy już w 1933 roku i skazany za wydawanie wraz z innymi komunistami
nielegalnej gazety „Hamburger Volkszeitung”. W 1935, chyba w maju, wyszedł na wolność i zaczął
pracować jako ślusarz w stoczni. Wystarał się tam o pracę wielu towarzyszom, angażując ich do
swojej brygady jako specjalistów, choć większość z nich musiała się dopiero uczyć tej pracy.
...Spotkałam go po raz pierwszy w lecie 1936 roku. Chciał dostarczyć przeze mnie „pocztą” bardzo
ważną wiadomość do Kopenhagi. Poszliśmy w niedzielę rano na targ rybny, a potem na spacer
z biegiem Łaby. Jego szwagier dostarczył wiadomość o dużym transporcie broni do faszystowskiej
Hiszpanii... Potem Biermann zorganizował tajną służbę wywiadowczą. Jej zadaniem było zbieranie
wszelkich informacji o transportach, jakie można było uzyskać od marynarzy, robotników stoczni
i kolejarzy.
...Dagobert Biermann stopniowo nawiązał kontakty z przeciwnikami nazistów w Hamburgu i w
Lubece, przede wszystkim z ludźmi, którzy ze względu na miejsce czy charakter wykonywanej pracy
mieli dostęp do wiarygodnych informacji o transportach dla Hiszpanii. Do tego kręgu należeli:
właściciel trafiki Hans Schulz, w jego sklepie na Alten Steinweg zaopatrywało się w tytoń wielu
marynarzy, tokarz Albert Blumenstein ze stoczni, stary socjaldemokrata i związkowiec, metalowiec
Bruno Riebold, który zorganizował nielegalną, komunistyczną komórkę w zakładach „Blohm i Voss”,
jego szwagier, sternik przybrzeżnego dwumasztowca i adwokat dr Michaelis, jako Żyd wykluczony z
Izby Adwokackiej i pozbawiony prawa wykonywania zawodu.
...Tajna centrala tej służby wywiadowczej mieściła się w lokalu wdowy Kopke na Hafenstraße,
gdzie przychodziło wielu marynarzy. Tam napływały informacje, z których tworzył się jasny obraz
nie tylko ogromnych dostaw sprzętu wojennego dla frankistowskiej Hiszpanii, ale również tajnych
zbrojeń niemieckich. W ten sposób dowiedzieliśmy się wkrótce, że w zakładach „Blohm i Voss”
budowane były okręty wojenne i samoloty bojowe przeznaczone dla Wehrmachtu, natomiast amunicja
bez znaków znamionowych producenta, daty produkcji, kalibru, przeznaczona była dla armii Franco.
...Ponad rok udawało się Biermannowi i jego przyjaciołom przy pomocy Almy Stobbe, oraz innych,
przemycać te wiadomości za granicę. Potem wydał ich szpicel, który się wśliznął do grupy. -
Aresztowali jednego po drugim - mówiła - a ja za każdym razem drżałam, że teraz kolej na mnie. Ale
oni milczeli, Albert Blumenstein stracił życie przy pierwszym przesłuchaniu. Biermann dostał sześć,
a Rieboldt dwanaście lat więzienia. Trzej inni, których nazwisk już nie pamiętam, też skazani zostali
na kary długoletniego więzienia. Doktora Michaelisa stracili w Berlinie, pewnie dlatego, że był
człowiekiem wykształconym, więc sądzili, iż to on jest przywódcą...
I znów podeszła do komody, przez chwilę szperała w szufladzie, wyjęła kawałek starej gazety
i podała Wernerowi.
- O, tu jest - powiedziała - tu piszą o „czerwonym mordzie skrytobójczym”, chociaż wszyscy
wiedzieli, kim naprawdę byli skrytobójcy. Doktor, Blumenstein, Dagobert - oni wszyscy zostali
zamordowani.
Otarła oczy i zaczęła się krzątać przy kuchni.
Werner przejrzał artykuł, a potem ja.
Tekst zatytułowany: „Tylko jedna czerwona nić prowadzi do skrytobójczego mordu” brzmiał
następująco: ...Jeśli Żydzi pokroju Michaelisa chcą się tłumaczyć tym, że utrzymywali kontakty nie
tyle z Partią Komunistyczną, ile z intelektualnymi kręgami Ligi Praw Człowieka, wobec tego Liga
Praw Człowieka jest również tak zwanym „kulturalnym” stowarzyszeniem komunistycznym, które
dąży do osiągnięcia nikczemnych internacjonalistyczno-bolszewicko-żydowskich i celów...
I wreszcie konkluzja: ...Żydostwo i komintern były w tym samym stopniu zainteresowane
zwycięstwem czerwonych w Hiszpanii. Liczono na to, że zwycięstwo czerwonych mogłoby również
w Niemczech doprowadzić do zdradzieckiego przewrotu.
Tysiące Niemców rzeczywiście walczyło po stronie republikańskiej Hiszpanii w Międzynarodowych
Brygadach przeciwko puczystom generała Franco, wspieranym przez Hitlera i Mussoliniego.
Republikanie w końcu ulegli faszystowskiej przewadze.
Dowiedzieliśmy się od Almy Stobbe, że z samego tylko Hamburga do Międzynarodowych Brygad
wstąpiło ochotniczo stu dwudziestu trzech ludzi, w większości byli to komuniści, ale też
socjaldemokraci, związkowcy, anarchiści i różni „politycznie niepewni” dla Rzeszy. Powróciło ich
około trzydziestu zaledwie.
- Mieli dość bezsilnego zaciskania pięści w kieszeniach i wymuszanej potulności wobec brunatnych -
powiedziała Alma Stobbe. - Ale my w Hamburgu też walczyliśmy dla Hiszpanii.
Akcję pomocy dla rebelii generała Franco przeciwko rządowi w Madrycie naziści rozpoczęli już
w jesieni 1936 roku; w hamburskim porcie odbywał się załadunek na statki dział i granatów
w skrzyniach oznakowanych dla kamuflażu jako zwykłe przesyłki towarowe. Wtedy robotnicy
portowi podjęli kontrakcję. W ciągu nocy pojawiały się w halach warsztatów i na parkanach hasła:
„Niech żyje Republika hiszpańska!”, „Żadnej broni dla Franco!” W ten sposób na terenie całej
stoczni tysiące ludzi z pierwszej i drugiej zmiany mogło czytać te napisy, póki władze ich nie
usunęły. A następnego ranka pierwsza zmiana znów zastawała nowe hasła: „Precz z Hitlerem i
Franco!”, „Niech żyje wyzwoleńcza walka ludu hiszpańskiego!” Na drzwiach i oknach metra, kolei
miejskiej, pojawiały się tysiące nalepek z takimi samymi lub podobnymi tekstami. Również na
budynkach, na bramach fabrycznych i w stoczniach, na statkach stojących w porcie, na mostach
przeładunkowych, a nawet na butelkach i skrzynkach z piwem, przeznaczonych dla robotników
„Blohma i Vossa”.
W październiku miały miejsce pierwsze akty sabotażu. Podczas załadunku wielkich skrzyń
oznakowanych: „części maszyn” - w rzeczywistości były to fabrycznie nowe haubice - zdarzył się
„wypadek”: nie tylko zatonęło w basenie portowym pięć skrzyń, a dwie rozbiły się o keję, ale
jeszcze dwaj nadzorujący załadunek urzędnicy odnieśli przy tym obrażenia. Gestapo przeprowadziło
aresztowania wśród robotników portu, ale winnego nie wykryto.
W wielu dużych zakładach regularnie zbierano pieniądze, rzekomo na wieniec, na upominki
jubileuszowe, czy zgodnie ze starym obyczajem dla kolegi „na nowe gospodarstwo” (pieniądze na
pierwszy tydzień wspólnego życia nowożeńców, wręczane młodej żonie). Kwoty ze zbiórki
przeznaczane były najczęściej „na pomoc dla republikańskiej Hiszpanii”, co kwestujący wcześniej
uzgadniali zresztą z rzekomo obdarowanym.
Kiedy transporty broni z Hamburga zaczęły przybierać coraz większe rozmiary, a nawet
zaokrętowani zostali pierwsi niemieccy żołnierze „Legionu Condor”
[3]
, w niemieckich portach,
zwłaszcza w Hamburgu, utworzono tak zwaną: „służbę sygnałową”, w której aktywnie działali ludzie
z Niemieckiego Frontu Pracy, brunatnej namiastki „związków zawodowych”. Zadaniem „służby
sygnałowej” było meldowanie o każdym załadunku sprzętu wojennego i w miarę możliwości,
osłanianie kontrdziałań, w tym między innymi umyślnego uchylania się od pracy robotników
portowych i załóg statków.
- Na przykład ze statku „Henrica” - wspominała Alma Stobbe - „wyokrętowała się” cała załoga.
Ludzie ci oświadczyli, że ani myślą przewozić do Hiszpanii armaty i samoloty, wykorzystywane
przeciwko ludowi, A wszystko to było możliwe tylko dlatego, że robotnicy w większości byli po
naszej stronie...
W drodze do domu zapytałem Wernera, czy wie, jak silna była wówczas Partia Komunistyczna?
- Pod koniec 1934 liczyła jeszcze sto dwadzieścia tysięcy członków, ale połowa z tego siedziała
w aresztach, więzieniach i w obozach koncentracyjnych. Co najmniej dwa tysiące kadrowych
działaczy do tego czasu naziści już wymordowali. To, że w ogóle tylu komunistów pozostało przy
życiu i na wolności, stało się możliwe dzięki cichemu wsparciu byłych towarzyszy, którzy przeszli na
stronę nazistów przede wszystkim ze strachu o los swoich najbliższych, ale w duchu pozostali nam
wierni. Nazywano ich „beafsteaks” - befsztyki - z zewnątrz brunatne, a w środku czerwone. Poza tym
mogli liczyć na lewicowych socjaldemokratów, którzy też odbudowali nielegalny aparat partyjny.
Działacze komunistyczni znajdowali nierzadko oparcie nawet w kręgach zamożnego mieszczaństwa,
a niekiedy i schronienie. Na przykład człowiek, który pracował dla Alberta Benniesa jako redaktor
nielegalnej gazety RGO, miał swoje „biuro” w wielkopańskiej willi na Rothenbaumchaussee - sam
mi o tym opowiadał. Rodzina (liberałowie należący do hamburskiej burżuazji) właściciela domu,
w którym mógł mieszkać, wiedziała dokładnie, że gestapo go poszukuje od miesięcy. Zorganizowali
to więc w taki sposób, że ich „rezydent” - nazywał się Walter - w ogóle nie opuszczał willi, prócz
codziennego spaceru wieczorem po dużym ogrodzie. Wszystkie sprawunki załatwiała dla niego matka
pana domu albo jego żona. Załatwiały nawet dosyć niebezpieczne zakupy woskowanych matryc, na
których Walter pisał swoje artykuły, a potem dostarczały te matryce do pewnego sklepu tytoniowego
w mieście, skąd odbierali je inni towarzysze. Powielacz znajdował się w wypożyczalni książek przy
Lübecker Chaussee. Stamtąd kolporterzy zabierali paczki gotowych gazet. Było to miejsce, gdzie
wychodzący z pełnymi torbami na zakupy, teczkami i koszykami, najmniej zwracali uwagę. Poza tym
do wypożyczalni przychodziły przede wszystkim kobiety i dzieci: „Mam odebrać książki, które pan
odłożył dla babci”, mówiły, a wśród nich nierzadko była młodzież w mundurach HJ, Jungvolku i
BDM. Wchodząc, mówiły „Heil Hitler!” i podnosiły rękę do nazistowskiego pozdrowienia.
Maskowanie było doskonałe, inaczej nie udałoby się działać przez tak długi okres czasu.
- A odbierający, również ci z HJ, Jungvolku i BDM, czy oni wszyscy wiedzieli, co było w paczkach
i o co w ogóle chodziło?
- Naturalnie - odpowiedział Werner. - RGO nigdy nie angażowało do swojej działalności ludzi,
którzy nie wiedzieliby, w czym rzecz. Możliwe, że niektórzy nie wiedzieli dokładnie, co zawierają
paczki odbierane przez nich. Ale mieli świadomość, że chodziło o coś, co było surowo zabronione,
wymierzone przeciwko nazistom i że w żadnym razie nie wolno im dać się z tym nakryć policji.
Młodzież była ostrzeżona przez rodziców, że w rozmowach nie wolno im ani słowem napomknąć
o tym, co się dzieje w wypożyczalni książek, ponieważ groziłoby to ich ojcom czy braciom „Kolafu”.
- „Kolafu”? Nigdy nie słyszałem tego słowa.
- Ja też go nie znałem. Ale wiem od kolegów z Hamburga, że antynaziści takim skrótem nazywali
KOnzentrationsLAger Fuhlsbüttel, który istniał od 1935 roku. Później powstał inny jeszcze w
Neugamme - położony nieco dalej, na uboczu...
Werner wrócił w rozmowie do owej kryjówki, jaką Walter znalazł wówczas w willi przy
Rothenbaumchaussee.
- Myślę, że coś takiego możliwe było tylko w Hamburgu. Hamburg miał chyba najsilniejszą opozycję
lewicową. Nawet przy tak zwanych „wyborach” Hitler musiał przyznać się do dwudziestu pięciu
procent głosów sobie przeciwnych, innymi słowy: nawet naziści nie mieli odwagi jeszcze bardziej
fałszować wyników wyborów, bo ośmieszyliby się. Inaczej było w Palatynacie. Tam mogli podać, że
uzyskali dziewięćdziesiąt siedem procent głosów, a według mnie w rzeczywistości około
siedemdziesiąt procent wyborców u nas głosowało na Hitlera, połowa z tego mniej lub i bardziej
z przekonania albo z głupoty, reszta zaś ze strachu, że się wyda, kto był przeciwko. Poza tym ludzie
uważali, że i tak wyniki wyborów zostaną sfałszowane. Zresztą wielu z tych „przekonanych” też
zapewne uległo tylko wrzawie propagandowej i w końcu uwierzyli zwodniczym hasłom
nazistowskich agitatorów, że Hitler „odbuduje honor Niemiec” i zlikwiduje bezrobocie. U nas, w
Ludwigshafen, za Hitlerem opowiadali się zwłaszcza urzędnicy, właściciele sklepów, zaś wśród
robotników i drobnych urzędników przeważali bojaźliwi. Większość pośród średniej (nie mówiąc
już o kierowniczej) kadry BASF, stanowili oportuniści. W każdym razie nie do pomyślenia było,
żeby tak zwani „lepsi” przygarnęli do siebie i miesiącami ukrywali we własnej willi komunistę
poszukiwanego przez gestapo!
- Tak sądzisz?
- Tak, z całą pewnością. Mój ojciec i jego towarzysze, jeśli wtedy w ogóle mogli na kogoś liczyć, to
jedynie na ludzi swojej kondycji społecznej. Myślę, że gdzie indziej mogło być podobnie, może
właśnie z wyjątkiem Hamburga. Nawet przeciwnicy nazistów wśród zamożnego mieszczaństwa nie
darzyli sympatią „czerwonych”. Na ogół byli to twardzi konserwatyści albo pobożni katolicy. Może
jeszcze kilku, którzy należeli do Kościoła Wyznającego i trochę liberałów. Ci wprawdzie nie
denuncjowali komunistów, ale z pewnością nie byli gotowi im pomagać - chociażby ze strachu. Nie
odważyli się nawet pomagać Żydom...
- Nie - powiedziałem - co do tego, mylisz się. Byli przyzwoici ludzie i w tych „lepszych” kręgach,
i nie bali się. Znałem zamożnych kupców, którzy nie tylko pomagali prześladowanym Żydom, wiele
przy tym ryzykując, ale nie bali się współpracy z komunistami. Racją nadrzędną dla nich było
działanie przeciw nazistom.
Pomyślałem w tej chwili o pewnym piątkowym popołudniu na początku marca 1936 roku, kiedy w
Café Ney pojawił się „zegarmistrz” z Bazylei.
11.
Gość z Bazylei
Było to chyba w piątek 6 marca 1936 roku, bo następnego ranka - o czym tego popołudnia nie
mogliśmy naturalnie jeszcze wiedzieć - czekała nas znów pod koniec tygodnia nowa niespodzianka,
jakimi Führer wówczas wywoływał coraz większe wzburzenie w świecie.
Pierwszą z takich weekendowych niespodzianek obdarował nas rok wcześniej: 16 marca 1935 roku
ogłoszono, na co nikt nie był przygotowany, że przywrócona zostaje obowiązkowa służba wojskowa.
W długim przemówieniu w Reichstagu, transmitowanym przez wszystkie rozgłośnie w Rzeszy, Hitler
szeroko uzasadniał podjęcie takiej decyzji, podkreślając równocześnie, że nie „pragnie” niczego
więcej, jak tylko „pokoju”. Rząd Rzeszy „nigdy nie wykroczy poza obronę niemieckiego honoru
i wolności państwa”. Wtedy kazano nam zebrać się w auli gimnazjum, dla wysłuchania tego
przemówienia.
Potem przypadał dzień wolny od nauki, a Kulle oświadczył, że teraz na pewno dojdzie do wojny,
ponieważ Anglia i Francja nie zezwolą na łamanie traktatu wersalskiego. Ale zarówno w Londynie,
jak w Paryżu początkowo nie było żadnej reakcji, a potem tylko słaby protest.
Mój ojciec sądził, że Hitler celowo wybrał sobotę na tego rodzaju niespodziankę, ponieważ
członkowie zachodnich rządów soboty spędzali przeważnie na wsi, zajęci polowaniem na ptactwo
albo łowieniem węgorzy, i praktycznie byli nieosiągalni.
Upłynął prawie rok, a w tym czasie stale mówiło się w szkołach o „przysposobieniu obronnym” i o
konieczności umacniania „woli obrony”. Dla nas, uczniów, oznaczało to - prócz zmian w programie
niemieckiego, gdzie zamiast przewidzianych lektur, takich jak: Maria Stuart, Intryga i miłość,
wprowadzono zastępczo Wallensteins Lager i Kleista Prinz von Homburg - że w piątki dołożyli
nam dwie godziny dodatkowych zajęć sportowych, mających służyć „przysposobieniu obronnemu”,
które prowadził z nami nie nauczyciel gimnastyki, ale - co podkreślało znaczenie tej sprawy - nasz
wychowawca. Nazywał się dr Konen, przez nas nazywany „Koko”, ponieważ kiedy czasem
przekrzywiał głowę, patrząc znad okularów badawczo na ucznia, podobny był do starej papugi.
Kazano nam zebrać się o trzeciej po południu w szatni. Tam „Koko” wykorzystał kilka minut, jakie
mieliśmy na przebranie się, by uświadomić nam zlecone mu przez władze szkolne niezbyt przez nas
respektowane zadanie: oświadczył nam mianowicie, że przychodzimy tu nie dla „zabawy”, ale „w
służbie ojczyźnie”, dla podnoszenia sprawności fizycznej, jako przyszli żołnierze nowej armii -
w celu „wzmocnienia naszych mięśni i ducha obrony”.
Później ustawialiśmy się w trzech rzędach i „równaliśmy” do umownej prostej, wyznaczonej
czubkami butów. Jeden z uczniów - przeważnie ten, który prowadził dziennik klasowy - występował
z szeregu i dawał komendę: „Baczność! Na prawo patrz!” Meldował wychowawcy, że stawiliśmy się
w komplecie, po czyni „Koko” sam przejmował komendę. A wtedy, w zależności od pogody, były
dwie możliwości: albo zostawaliśmy w sali gimnastycznej i graliśmy w piłkę ręczną, albo na dużym
boisku szkolnym dwa razy po trzydzieści minut w piłkę nożną. Przy tym wiedzieliśmy, że „Koko” nie
cenił wysoko ani nazistów, ani „podnoszenia sprawności”. Zarówno w sali, jak na boisku, nie
przejawiał najmniejszego zainteresowania naszą grą. Raczej zajmował się lekturą „Berliner
Illustrierte” przechowanej z poprzedniego dnia na te uciążliwe dla niego godziny. Wreszcie po
kolejnej zbiórce i „odmeldowaniu się”, po pożegnaniu „Koko” „niemieckim pozdrowieniem”, przy
którym nawiasem mówiąc, ledwie unosił rękę, wolno nam było odejść do szatni, przebrać się
i wracać do domu.
Za każdym razem zastanawiałem się, czy podnosił rękę do nazistowskiego pozdrowienia, czy tym
gestem po prostu odprawiał klasę.
W tamten pierwszy marcowy piątek 1936 roku graliśmy w piłkę nożną. Było mi gorąco i w drodze do
domu wstąpiłem na lody do Café Ney. Przez chwilę porozmawiałem z ciocią Änne i wtedy wszedł
do kawiarni ktoś, kogo nie znaliśmy, ani ona, ani ja.
Był to trzydziestoparoletni mężczyzna, niezbyt wysoki, raczej krępej budowy - wyglądał na silnego.
Miał na sobie grubą szarą jesionkę, elegancki popielaty „homburg”, ciemnopopielate rękawiczki ze
skórki glacé, czarne kamasze wyczyszczone do połysku i popielate getry zwane „psimi
płaszczykami”; na jednej ręce zawieszony parasol, w drugiej staromodną skórzaną torbę podróżną.
Gdyby nie ta torba, można by pomyśleć, że pojawił się niedzielny gość na wyścigach konnych, tylko
brak mu było lornetki.
Stanąwszy przy drzwiach, najpierw rozejrzał się uważnie, jak gdyby szukał kogoś, z kim się umówił
w tym miejscu. Potem podszedł do pani Ney, uprzejmie uchylił szarego homburga i zapytał:
- Pardon, czy może mam przyjemność z panią Änne Ney?
Kiedy usłyszał potwierdzenie, na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
- Cieszę się - odpowiedział, a mnie się wydało, że mówił dokładnie tak, jak spiker szwajcarskiej
rozgłośni Beromünster. Mój ojciec co wieczór słuchał wiadomości czytanych przez tego lektora. - To
dobrze się składa, że spotykam panią. Nazywam się Sprüngli. Przyjechałem z Bazylei i mam dla pani
najlepsze pozdrowienia od pani brata. Dobrze mu się wiedzie.
Ciocia Änne, zrazu powściągliwa, teraz przywitała pana Sprüngliego bardzo serdecznie, uścisnęła
mu rękę, zaprosiła, by usiadł, poczęstowała go kawą i ciastem i zaczęła wypytywać o brata, którego -
jak powiedziała - nie widziała od czterech lat.
- Czy jest pan tu przejazdem?
- Tak, naturalnie. Zatrzymałem się, żeby przekazać pozdrowienia, a także obejrzeć pani zegar
wahadłowy. Słyszałem od pani brata, że jest bardzo cenny i ma szczególnie piękny mechanizm bijący,
wyrób Ernesta Borela z Genewy. Znam się na tym... a może pani już go naprawiła?
- Nie - odpowiedziała pani Ney z pewnym wahaniem.
- Wobec tego moja wizyta jest, być może, pani na rękę. Jestem zegarmistrzem. Brat pani powiedział
mi, że ów zegar znajduje się w pani wiejskim domku w Meerbusch, niedaleko stąd, czy tak?
- Mniej więcej dwadzieścia minut tramwajem. Czy mój brat prosił o przekazanie czegoś jeszcze?
- Nie, to znaczy prosił naturalnie o przekazanie pozdrowień dla pani małżonka. Powiedział: „Nie
zapomnij pozdrowić ode mnie »Griesgena« i zapytaj, czy nosi jeszcze krawat, który podarowałem mu
na urodziny - granatowy z małymi srebrnymi koronami”...
Spojrzał poważnie z niemym pytaniem w oczach i wydawał się teraz trochę zdenerwowany.
Byłem pewien, że tylko mnie się tak wydało, ponieważ słuchałem rozmowy stojąc blisko
i obserwując grę jego twarzy, podczas gdy inni goście w kawiarni zajęci sobą, nie zwracali na nas
uwagi.
A przyczyną mego zainteresowania była uwaga wypowiedziana kiedyś przez ciocię Änne, gdy
mówiło się o brutalnym traktowaniu komunistów przez gestapo. Jej mąż cukiernik - miał na imię
Werner, ale pani Ney często nazywała go „Griesgen”, robiąc aluzję do jego wcześnie posiwiałych
włosów - opowiadał o znajomym robotniku komuniście, który został w okropny sposób skatowany
przez gestapo.
- Jestem przeciw komunizmowi - powiedziała wtedy ciocia Änne. - Opowiadam się za tym, żeby
człowiek wierzył w Boga i szanował każdą religię. Jestem też za własnością prywatną co najmniej
taką, na jaką sam zapracował. Mimo to dziś pomogę każdemu komuniście, który musi uciekać przed
nazistami... w końcu nasz Jupp też jest komunistą... To szczęście, że zdążył we właściwym czasie
wyjechać do Szwajcarii!
Wiedziałem, że „nasz Jupp”, to właśnie brat pani Ney, mieszkający w Bazylei. Wspominała o nim
często i o jego politycznym nastawieniu. Z rozmowy z panem Sprünglim, rzekomym zegarmistrzem,
wywnioskowałem, że pod jego pozornie zwykłymi słowami kryło się coś więcej, niż początkowo
myślałem.
Prawdopodobnie „zegarmistrz”, mówiąc o różnych rzeczach z prywatnego życia pani Ney, o których
ktoś obcy nie mógłby wiedzieć, na przykład o zegarze na komodzie w jej domu na wsi w Meerbusch,
w ten sposób „wylegitymował się”. Zresztą zegar nie wymagał żadnej naprawy, sam słyszałem
ubiegłej niedzieli, jak bił, nawet porównałem wtedy czas z moim zegarkiem kieszonkowym.
Dalsza rozmowa obojga, jak się wydawało, potwierdzała moje przypuszczenia, że „zegarmistrz” miał
nie tylko przekazać pozdrowienia. Domyślałem się, że potrzebuje pewnej kwatery, ponieważ na
pytanie cioci Änne, czy bardzo się śpieszy, odpowiedział:
- No cóż, w pewnym sensie tak. Ale na parę dni mógłbym się zatrzymać. Tego rodzaju naprawa
wymaga trochę czasu...
Teraz już pani Ney i ja też wiedzieliśmy, w czym rzecz: pan Sprüngli rzeczywiście potrzebował
schronienia i miał na myśli wiejski domek Ney’ów, który zazwyczaj w ciągu tygodnia stał pusty.
- Do połowy tygodnia powinienem się z tym uporać - dodał pan Sprüngli, a ja zauważyłem, że pani
Ney po krótkim namyśle jeszcze raz obrzuciła go badawczym spojrzeniem, patrząc mu w oczy.
Pamiętam, że kiedyś powiedziała, iż każdego szpicla rozpozna po oczach.
Sprawdzian wypadł widocznie pomyślnie dla gościa, bo po chwili wyprostowała się, westchnęła
i oświadczyła: - Dobrze więc... - ale ku memu zdziwieniu jeszcze zapytała: - A czy mój brat nic nie
mówił o swojej ulubionej kawiarni...? - Mówiła te słowa wolno, jak gdyby jeszcze na coś czekając
i wtedy pan Sprüngli natychmiast odpowiedział:
- Tak, naturalnie. Pani brat mówił, że ostatnio śniła mu się... a stała wśród palm...
- A zatem wszystko w porządku. - Pani Ney wstała. - Tramwaj nadjedzie za dwanaście minut -
oznajmiła już zwykłym, bardzo uprzejmym tonem, spojrzawszy na zegar ścienny nad drzwiami
kantoru. - Zaraz szybciutko coś zapakuję panu. W niedzielę po mszy przyjedziemy na obiad, mój mąż
i ja. - Wychodząc do kuchni, która znajdowała się obok piekarni, odwróciła się do mnie ze słowami:
- Proszę cię, zaczekaj chwilę. Załatwisz coś dla mnie...
- Chętnie, mam czas.
Pan Sprüngli jadł powoli ciasto, dolał sobie z dzbanuszka kawy, a ja tymczasem zastanawiałem się,
dlaczego ów rzekomy sen brata pani Ney - a było to z pewnością umowne hasło - z czymś mi się
kojarzył.
I przypomniałem sobie: słowa wypowiedziane przez pana Sprüngliego pochodziły z wiersza Ericha
Kästnera!
„Niedawno miałem sen, że ulubiona kawiarnia
stała na wyspie wśród palm,
ja tylko Warnemünde znam,
ale sny przecież chętnie wędrują za morza...”
Znałem twórczość Ericha Kästnera nie tylko z lektury książki Emil i detektywi i z paru innych książek
dla dzieci, które czytałem w pierwszej klasie dawnego gimnazjum, ale też jego Lirykę użytkową.
Trzy tomy wydane przed 1933 rokiem stały nawet na mojej półce obok pulpitu, przy którym
odrabiałem lekcje.
Co prawda z zewnątrz nie wyglądały na książki Kästnera. Obłożyłem je w niebieski pergamin
i opatrzyłem przepisowymi ośmiokątnymi naklejkami, na których starannie wykaligrafowałem:
„Algebra VIa”, „Nauka o rasach ludzi” oraz „Historia - Średniowiecze”.
Na tej samej półce stało też obok Winnetou, Oliwera Twista, Podróży doktora Dolittle kilka innych
w ten sposób zakamuflowanych dzieł, zakazanych i 10 maja 1933 roku publicznie spalonych przez
nazistów, ku radości ludzi pokroju doktora Barscha. Wędrowały one po kolei z dużej szafy
bibliotecznej ojca na mój regał, zmieniliśmy tylko ich szatę zewnętrzną, żeby wyglądały na stare, nie
używane już podręczniki. Książka Tucholsky’ego z kolażami Johna Heartfielda Deutschland,
Deutschland über alles... przebrana została za Krajoznawstwo 1, Na Zachodzie bez zmian Ericha
Marii Remarque’a za Siewy i plony, zaś Oblicze klasy panującej George’a Grosza ubraliśmy
w okładkę Szkolnego atlasu fizycznego Dierkesa.
Książek było za dużo, więc część z nich powędrowała do spiżarni, do starego kosza na bieliznę, przy
czym matka przezornie ułożyła na nich warstwę moich starych podręczników, a na wieku kosza
nalepiła kartkę z napisem, który dopełniał maskowania.
Sporo jednak uchroniłem przed zsyłką do spiżarni, na przykład: Döblina Berlin-Alexanderplatz,
Irmgard Keun Dziewczyna ze sztucznego jedwabiu i kilka innych - naturalnie w porozumieniu
z rodzicami, którzy też nie chcieli pakować tam wszystkich ulubionych książek.
W ten sposób wiersze Kästnera zostały u mnie i wiele z nich znałem na pamięć. Dlatego nietrudno
było mi rozpoznać słowa hasła, które ostatecznie przekonało ciocię Änne, że może ufać panu
Sprüngliemu.
Po pięciu minutach pani Ney wróciła z kuchni. Wręczyła mi koszyk z prowiantem, ze zmieloną kawą,
papierosami i słodyczami.
- Chyba mógłbyś to zawieźć do naszego domu w Meerbusch i towarzyszyć przyjacielowi mego brata,
ponieważ on nie zna drogi?
- Chętnie to zrobię - odpowiedziałem, dodając po cichu: - Powiedz mu, ciociu, że wsiądę do
drugiego wagonu z tyłu, a on niech wskoczy do pierwszego, ale dopiero kiedy tramwaj ruszy.
Powinien wysiąść w Meerbusch i pójść drogą wzdłuż torów, w kierunku jazdy. Potem ja dołączę
i zaprowadzę go. Pokażę mu tam wszystko. A gdzie są klucze od domu?
Byłem z siebie zadowolony, widząc, że ciocia Änne przez chwilę patrzyła na mnie zaskoczona. Ale
zaraz uśmiechnęła się i powiedziała:
- Klucze są w koszyku. Idź już, pośpiesz się, bo tramwaj lada chwila nadjedzie, i nie staraj się być
mądrzejszy, niż jesteś...
Odnotowałem z satysfakcją, że pan Sprüngli dokładnie zastosował się do moich wskazówek. Wsiadł
do pierwszego wagonu w chwili, gdy tramwaj ruszał, a tymczasem ja obserwowałem z tylnego
pomostu, czy nie ciągnie za sobą „cienia”.
Jazda do Meerbusch trwała nie dłużej niż kwadrans. W tym czasie głowiłem się, w jaki sposób
powinienem go zagadnąć, a potem rozmawiać. Uznałem w końcu, że najlepiej będzie, jeśli po prostu
podejdę do niego, całą resztę pozostawiając jego inicjatywie.
Bardzo byłem ciekaw, czego on tu chciał. Sądząc z wymowy - był naprawdę Szwajcarem. Ale po co
przyjechał ze Szwajcarii, gdzie przecież nie zagrażało mu gestapo?
A może był kurierem? Słyszałem o takich. Nawet kiedyś w gazecie przeczytałem, że „zawsze czujna
policja ujęła kuriera kominternu z Moskwy, wyposażonego w instrukcje bolszewickiego przewrotu
i wywołania wojny domowej”.
Pan Sprüngli nie wyglądał jednakże na kogoś, kto miałby instruować ludzi, jak się robi wojnę
domową. Z tą skórzaną torbą przypominał bardziej wiejskiego lekarza, idącego na wizyty do
pacjentów, niż na rewolucjonistę. Chociaż co do tego można się było mylić...
Najbardziej frapowało mnie jednak pytanie, czy „zegarmistrz” był rzeczywiście ścigany. I co pan
Sprüngli miał na myśli, mówiąc, że ma tak niewiele czasu? A z drugiej strony - tak sobie tłumaczyłem
- z pewnością nie wszedłby do Café Ney, gdyby nie miał zupełnej pewności, że pozbył się
prześladowcy.
Musiało więc kryć się za tym coś innego - tylko co?
W Meerbusch wszyscy wysiedli. Nieliczni pasażerowie szybko rozeszli się w różne strony. Pan
Sprüngli ruszył spokojnie drogą wzdłuż torów, nie oglądając się na mnie. Odczekałem chwilę, póki
nie upewniłem się, że nikt go nie śledzi. Dopiero wtedy podbiegłem, przywitałem się
i powiedziałem:
- Tam przy drogowskazie skręcimy w lewo. To jest pierwszy dom, najlepiej będzie, jeśli wejdziemy
przez furtkę od strony drogi. W ten sposób nie zobaczy nas żaden z sąsiadów...
Spojrzał na mnie, ale nic nie odpowiedział.
Weszliśmy do domu przez ogród. Pan Sprüngli zaczekał na tarasie, póki nie otworzyłem drzwi od
środka.
- Tu jest kuchnia, a tam łazienka. W sieni stoi telefon, pokój gościny znajduje się na górze, z lewej
strony przy schodach. - Wyjąłem zawartość koszyka, pokazałem, gdzie znajdzie ryż, makaron
i słoninę wędzoną. Co powiedziawszy, już miałem zamiar wracać do domu, ale właśnie wtedy nagle
zapytał:
- Czy z twojego okna przypadkiem nie widać mostu na Renie?
- Nie, my nie mieszkamy nad Renem. - I wtedy przypomniałem sobie pannę Bonse. - Ale ciocia Änne,
to znaczy pani Ney zna kogoś, czyje okna wychodzą dokładnie na most.
- Sądzisz, że pani Ney mogłaby poprosić tę osobę, żeby wczesnym rankiem rzuciła okiem na ten
most?
Spojrzałem na niego zdziwiony. Ale odpowiedziałem:
- Pewnie, panie dobrze się znają, chodzi o kogoś, kto jest w porządku... A w ogóle to na co ta osoba
ma zwrócić uwagę?
- Na żołnierzy, na kolumny wojska, na działa i wszelkiego rodzaju wojskowe pojazdy, myślę, że od
piątej rano...
- Czy będzie wojna? - spytałem przerażony.
- Możliwe... - odpowiedział tylko tyle i nic więcej.
Rozejrzał się po domu, upewnił się, że światło i kuchenka elektryczna działają, włączył i wyłączył
radio, a potem obejrzał od strony tarasu wysoką antenę na dachu.
A mnie nurtowały najróżniejsze myśli. W końcu zdobyłem się na odwagę i powiedziałem:
- Przecież my tu na lewym brzegu Renu jesteśmy w strefie „zdemilitaryzowanej”. Mój ojciec sądzi,
że jeśli Hitler każe wojsku tu wejść, to Francuzi i Anglicy z pewnością im w tym przeszkodzą...
- Miejmy nadzieję - odpowiedział.
- Gdyby Anglicy i Francuzi zmusili armię do odwrotu - tak rozumowałem - to Hitler zblamowałby
się. I możliwe, że wtedy doszłoby do powstania przeciwko nazistom, przede wszystkim na terenie
Ruhry i w kolońsko-akwizgrańskim zagłębiu węglowym, a Düsseldorf znajduje się dokładnie
pośrodku...
- To nie jest pewne - zgasił moje śmiałe nadzieje pan Sprüngli, a po chwili dodał znacząco: - Jednak
zupełnie możliwe. W każdym razie trzeba być i na to przygotowanym.
Dawało to wiele do myślenia. W końcu doszedłem do wniosku, że nie tylko panna Bonse będzie stała
rano przy oknie i obserwowała most na Renie. Z pewnością w dolnym biegu rzeki, w Uerdingen,
Duisburgu, w Wesel oraz w górnym: w Neuss, Kolonii, Bonn, Remagen, w Koblencji, Moguncji,
Ludwigshafen i w Karlsruhe przyjaciele pana Sprüngliego też będą mieli oko na mosty na Renie...
Być może on odpowiadał tylko za określony odcinek i stąd będzie się telefonicznie kontaktował
z innymi obserwatorami... A już na pewno nawiąże kontakt ze swymi towarzyszami za granicą. Może
przez radio? Może w tej torbie podróżnej miał radiostację? Nie śmiałem o to pytać, pożegnałem się
więc i wróciłem do Café Ney, żeby przekazać cioci Änne prośbę do panny Bonse. Ona też bardzo się
przelękła.
- Czy będzie wojna?
- On powiedział, że to jest zupełnie możliwe...
- Jezus Maria! - wyszeptała.
Tego wieczoru, nim położyłem się do łóżka, nastawiłem budzik na godzinę piątą. Nazajutrz o wpół
do szóstej stałem już na Lueg-Allee, biegnącej od mostu Oberkasseler Rheinbrücke prosto przez
dzielnice na lewym brzegu. I rzeczywiście - nadeszli: na przedzie strzelcy na motocyklach, potem
kolumna piechoty, około pięciuset ludzi, a za nimi, w tempie marszowym kilka wojskowych
ciężarówek, sanitarka i kuchnia polowa!
Na chodniku stało niewiele ludzi. W pewnej chwili jakiś mundurowy z SA zaczął nagle wykrzykiwać
jak opętany: „Heil! Heil!”, ale kiedy spostrzegł, że nikt z widzów nie przyłączył się do tego wiwatu,
zamilkł.
W szkole naturalnie wszyscy mówili o tym sensacyjnym wydarzeniu. Większość uważała, że to
„fajnie”, bo teraz również obszar po lewej stronie Renu będzie miał garnizony. Inni z zatroskanymi
twarzami mówili: oby to się tylko dobrze skończyło!
Po dużej przerwie zwołano nas do auli dla wysłuchania „przemówienia Führera”. Hitler mówił z
Kroll-Oper z Berlina przed pośpiesznie zwołanym Reichstagiem:
„...W interesie najbardziej podstawowego prawa narodu do zabezpieczenia jego granic i możliwości
ich obrony rząd Rzeszy Niemieckiej z dniem dzisiejszym przywraca zdemilitaryzowanej strefie
Nadrenii pełną, nieograniczoną suwerenność!”
Potem sześciuset nazistowskich deputowanych przez minutę ryczało: „Heil! Heil! Heil!” i tupało
podkutymi butami.
Z długiego przemówienia zapamiętałem tylko jedno zdanie:
”..Nie zgłaszamy żadnych żądań terytorialnych wobec Europy, Niemcy nigdy nie naruszą pokoju!”
Później zostaliśmy zwolnieni z lekcji.
Tego dnia i w ciągu następnych w domu panowało ogromne podniecenie. Ojciec ciągle słuchał
wiadomości radiowych nadawanych przez rozgłośnie niemieckie i zagraniczne. W niedzielę, przed
spotkaniem z przyjaciółmi w kawiarni, powiedział:
- Dziś, w niedzielę, zebrał się rząd angielski, tego jeszcze nie było w ciągu ostatnich stu lat. Ale oni
niczego nie przedsięwezmą, ani Anglicy, ani Francuzi! A byłaby to dla nich jedyna w swoim rodzaju
okazja, żeby bez wielkich ofiar skończyć raz na zawsze z tą brunatną zarazą. Z pewnością już
niedługo będą bardzo żałowali, że nie zareagowali energicznie!
Po latach przekonałem się, że miał zupełną rację: okazało się, że Hitler nakazał wówczas wojsku,
aby w przypadku militarnej interwencji Francuzów albo Anglików natychmiast wycofali się bez
walki na drugi brzeg Renu.
Na procesie przestępców wojennych w Norymberdze generał Jodl oświadczył, że nie trzeba było
więcej, tylko samych żołnierzy francuskich wojsk ochrony pogranicza, aby wówczas „zdmuchnąć”
bardzo słabe siły Wehrmachtu.
Hitler doskonale wiedział - potwierdziło to wielu jego ministrów, generałów i współpracowników -
że zajmując Nadrenię, narażał się na wielkie ryzyko. Jego tłumacz, Paul Schmidt, cytował potem
słowa, jakie Hitler wypowiedział w jego obecności: „Tych czterdzieści osiem godzin po wkroczeniu
do Nadrenii był to okres najbardziej denerwujący w moim życiu. Gdyby Francuzi wówczas weszli
do Nadrenii, musielibyśmy wycofać się ze wstydem i hańbą, bo siła militarna, jaką
rozporządzaliśmy, nie wystarczyłaby w żadnym razie do stawienia choćby słabego oporu. A odwrót
oznaczałby dla nas ruinę...”
Kilka miesięcy później amerykański korespondent w Berlinie, William L. Shirer, zanotował:
„...Patrząc z perspektywy czasu na tamte dni, można wyraźnie dostrzec, że pomyślne uderzenie na
Nadrenię przyniosło Hitlerowi zwycięstwo, którego skutki mogą się okazać o wiele bardziej zgubne,
niż wówczas można było przewidzieć”.
I rzeczywiście, w ciągu ostatnich dni tygodnia sytuacja była śmiertelnie niebezpieczna. Ponieważ
jednak ze strony mocarstw zachodnich nie było poważnego sprzeciwu, Hitler odniósł triumf, którego
oczekiwał i który przyniósł mu popularność nie tylko wśród zwolenników, ale także wśród wielu
spośród tych, którzy byli już skłonni przejść do obozu cichej opozycji. Niskie płace, rosnące ceny,
śrubowanie akordu, wzmagały bowiem niezadowolenie większej części społeczeństwa.
W poniedziałek, po wkroczeniu Wehrmachtu do Nadrenii, zaraz po szkole wstąpiłem do kawiarni
cioci Ney.
- Jak gość? - zapytałem.
- Już wyjechał - odpowiedziała.
W trzy tygodnie później, po bezprzykładnie wrzaskliwej kampanii propagandowej, kierownictwo
nazistowskie przeprowadziło tak zwane wybory. Prawo wyborcze ogłoszone zostało obowiązkiem
wyborczym, przy czym listą jedności NSDAP zręcznie połączono z pytaniem, czy wyborca opowiada
się za „przywróceniem honoru niemieckiego narodu i pełnej suwerenności Rzeszy”, jak to osiągnął
Führer przez zajęcie Nadrenii? - oznaczyć krzyżykiem: tak lub nie.
Partia nazistowska i jej liczne organizacje wywierały na głosujących presję w stopniu nigdy
dotychczas w Niemczech nie praktykowanym. W zakładach pracy, w rodzinach, urzędach, a nawet
w szkołach przez trzy tygodnie rozbrzmiewały hasła: „Przy tych wyborach nie może nikogo
zabraknąć! Każdy głosuje na Führera! Kto nie głosuje na Adolfa Hitlera, jest zdrajcą narodu!”
W niedzielę, 29 marca 1936 roku, tuż przed północą, minister propagandy Rzeszy dr Goebbels mógł
triumfalnie ogłosić „wyniki wyborów”: dziewięćdziesiąt dziewięć procent wszystkich Niemców
oddało głosy na Adolfa Hitlera i NSDAP!
Nikogo w Niemczech to nie zaskoczyło. Każdy wiedział, jaki nacisk wywierano, jak grożono
w lokalach wyborczych, jak manipulowano i fałszowano.
Cały naród ugiął się pod terrorem.
12.
Führer ma zawsze rację
Wkrótce po Wielkanocy 1936 roku mogłem pojechać do Berlina i odwiedzić wielu krewnych
i przyjaciół. A tam czekała mnie niespodzianka za niespodzianką, ponieważ wszystko okazało się
inne, niż zachowałem w pamięci. W ciągu ponad trzech lat naziści zdołali zaprowadzić zmiany,
jakich nie mógłbym wyobrazić sobie w najśmielszych snach.
Nawet długa podróż pociągiem dostarczyła mi wiele osobliwych wrażeń. Znalazłem miejsce przy
oknie w przedziale, gdzie siedziało tylko dwu mężczyzn, którzy nie zwracając na mnie uwagi, cicho
ze sobą rozmawiali. Z tego, o czym mówili, mogłem wywnioskować, że byli to robotnicy zatrudnieni
przy budowie autostrady, wracający do pracy po świętach spędzonych z rodzinami. Narzekali na
„przeklętą mordęgę”, jaka znów ich czekała, na nędzne kwatery i złe wyżywienie.
W Duisburgu do naszego przedziału wsiadła dwudziestoparoletnia kobieta, modnie uczesana,
w kostiumie szytym na miarę. Do bluzki miała przypiętą dużą broszkę narodowosocjalistycznej
organizacji kobiet. Przywitała się z nami demonstracyjnie wesołym „Heil Hitler!” i zajęła miejsce.
Obydwaj robotnicy mechanicznie odpowiedzieli tak samo i kontynuowali rozmowę już nieco
głośniej. Ja powiedziałem „Good morning” i dodałem po niemiecku, naśladując niemiecką wymowę:
„Gu-ten Mor-gen”. Był to taki niewinny trik, jaki po powrocie z wakacyjnego kursu w Yorkshire
w ubiegłym roku kilka razy wypróbowałem z dobrym skutkiem. W ten sposób ustawiałem się niejako
poza możliwą krytyką, ponieważ naziści okazywali podówczas duże względy cudzoziemcom,
a zwłaszcza Anglikom, o których sympatię wręcz zabiegali.
Kobieta - jak tego oczekiwałem - obdarzyła mnie przyjaznym uśmiechem i zagłębiła się w lekturze
„Illustrierter Beobachter”. Po kilku minutach opuściła jednak ręce z gazetą i obrzuciwszy robotników
surowym spojrzeniem, powiedziała:
- Czy to narzekanie jest konieczne? W dodatku w obecności młodego cudzoziemca... Powinniście być
zadowoleni, że macie pracę i być wdzięczni Führerowi, że zlikwidował bezrobocie!
W pierwszej chwili obydwaj robotnicy spojrzeli na nią wystraszeni, ale starszy zaraz się opanował
i spokojnie odpowiedział:
- Niech pani posłucha, młoda kobieto: pracujemy pod gołym niebem czy ziąb, czy plucha, łopatą,
pięćdziesiąt jeden fenigów za godzinę. Z tego odchodzą potrącenia i dobrowolne daniny, które nam
od razu zabierają, no i piętnaście fenigów dziennie za nocleg, to jest za siennik wypchany słomą
w drewnianym baraku, po którym hula wiatr; dalej, trzydzieści pięć fenigów za tak zwany obiad
z kotła, jakiego pani by nie tknęła, daję za to głowę! Pół roku temu stawka za godzinę wynosiła
jeszcze sześćdziesiąt sześć fenigów, a tu popędza się nas coraz bardziej.
- Daj sobie spokój, Karl - odezwał się młodszy, ale jego rozgoryczony kolega mówił dalej:
- Jestem z zawodu drukarzem. W lecie 33 zostałem bez pracy. Do wiosny 1934 chodziłem po
stempel, a i tak było to lepsze niż teraz. Siedziało się w domu, z rodziną, a od czasu do czasu można
było na boku coś dorobić albo popracować w ogródku. Teraz podlegam obowiązkowi pracy
z dziesięcioma dniami urlopu na rok! W ten sposób człowiek może się wykończyć, ja to pani mówię!
- No, już dość, Karl - znów wtrącił młodszy - to tej pani wcale nie interesuje!
- Ale powinno ją interesować - nie dawał się zbić z tropu starszy. - Pewnie, na początku 1933
mieliśmy jeszcze ponad sześć milionów bezrobotnych, a teraz jest ich tylko dwa i pół miliona, to
prawda. Ale prawdą jest też, że na początku 1933 roku w swoim zawodzie zarabiałem dobrze
i byłem w domu, a teraz mordujemy się za coraz niższą płacę, za szesnaście marek netto na tydzień.
To jest świństwo i to trzeba powiedzieć!
Członkini związku kobiet milczała wyraźnie speszona. Potem, chyba bardziej przez wzgląd na mnie,
rzekomego „młodego cudzoziemca”, powiedziała:
- Wszystkiego nie da się od razu poprawić, co w ciągu czternastu lat rządów systemu doprowadziło
nas do biedy. Ale teraz ludzie odzyskali przecież nadzieję! Już nie są na ulicy, a Niemcy stały się
znów silne i potężne! Odzyskaliśmy nasz honor i to jest najważniejsze! Być może już na przyszłą
wiosnę będzie pan mógł spędzić z rodziną urlop na Maderze - w ramach „Siły przez radość”...
Trzeba nam tylko mocno wierzyć w Führera!
- Tak, tak - mruknął zrezygnowany starszy robotnik, widząc błagalne spojrzenie kolegi. Ale jeszcze
dodał:
- Madera! Wolałbym po pracy posiedzieć w swoim ogródku...
W Dortmundzie obydwaj robotnicy mieli przesiadkę, opuścili więc przedział. Wsiedli inni ludzie.
Aktywistka narodowosocjalistycznego związku kobiet znów powitała ich wesołym „Heil Hitler!”, na
co wszyscy, również ci, którzy wchodząc do przedziału powiedzieli „dzień dobry”, czym prędzej
odpowiedzieli nazistowskim pozdrowieniem.
Wysiadła w Hamm, ale przedtem zapytała mnie, dokąd jadę.
- Do Börlina - odrzekłem, a ona na to:
- Ach, do Berlina, do stolicy Rzeszy! To wspaniałe i bardzo ciekawe miasto. Za kilka miesięcy
odbędą się tam igrzyska olimpijskie - cały świat wówczas zobaczy czego dokonał nasz Führer, Adolf
Hitler!
Podarowała mi „Illustrierter Beobachter”, powiedziała do wszystkich „Heil Hitler!”, a do mnie
jeszcze ekstra: „Goodbye - i przyjemnej podróży!”
Na dworcu ZOO czekali na mnie wuj Karl i ciotka Elsbeth, siostra mojej matki. Oniemiałem ze
zdumienia na widok odznaki partyjnej wuja i broszki związku kobiet, jaką miała przypiętą ciotka.
Starałem się ukryć przerażenie i przywitałem się z nimi serdecznie.
Ciotka od razu powiedziała:
- Pewnie jesteś okropnie głodny, chłopcze, ale zostawiłam dla ciebie obiad - sznycle cielęce
w śmietanowym sosie z jarzynami, a na deser naturalnie krem cytrynowy.
Znana była w rodzinie ze świetnej kuchni i zawsze nakładała na talerze gigantyczne porcje z obawy,
że ktoś mógłby wstać głodny od stołu. Poza tym znałem ją jako osobę ogromnie serdeczną, przyjazną
i zawsze gotową do niesienia pomocy.
Wuj Karl, którego niewzruszony spokój i poczucie humoru bardzo sobie ceniłem, podśmiewał się ze
mnie na swój sposób, od razu zapytał, czy w tej prowincjonalnej dziurze, skąd przyjeżdżam, w ogóle
jest dworzec - co zabrzmiało tak, jak gdyby trzeba tam było do najbliższej stacji iść na piechotę co
najmniej pięć godzin...
Z wyjątkiem odznak ze swastyką, jakie nosili, wszystko właściwie było tak jak kiedyś.
Przy kolacji - ilość smakołyków na stole przeszła nawet moje oczekiwania - zapytałem o mego
kuzyna i kuzynkę, których widziałem po raz ostatni, kiedy oboje chodzili jeszcze do szkoły.
- Fritz przyjeżdża najczęściej w niedziele, , kiedy ma wolne - skwapliwie odpowiedziała ciotka
Elsbeth. - Dobrze mu się wiedzie i ma nadzieję, że w przyszłym tygodniu, z okazji urodzin Führera,
dostanie awans. A zasłużył sobie na to, bo jest odpowiedzialny i obowiązkowy! Chyba wiesz, że
służy w „Leibstandarte”...
Nie wiedziałem, nie wiedziałem nawet tego, że starszy ode mnie o cztery lata, bardzo małomówny i,
zdaniem moich rodziców, trochę „ograniczony” kuzyn wstąpił do SS. A więc teraz miałem kuzyna w
„Leibstandarte” Adolfa Hitlera.
- To niebywałe! - powiedziałem i moje zdumienie było najzupełniej szczere. - A co u Gudrun? Co
ona robi?
Dowiedziałem się, że kuzynka Gudrun mieszka jeszcze z rodzicami, a do domu wraca zazwyczaj
późnym wieczorem.
- Pracuje jak szalona w tym swoim urzędzie - poinformowała mnie ciotka. - Często wychodzi stamtąd
dopiero o ósmej albo o dziewiątej wieczorem, a szefowie zwykle zapraszają ją jeszcze na kolację,
ostatnio nawet do „Horchera”! Potem podwożą ją do domu samochodem!
Co to mógł być za urząd? Bo „Horcher”, jak słyszałem od rodziców, była to jedna z najdroższych
i najelegantszych restauracji w mieście. Nim zdążyłem dowiedzieć się czegoś bliższego, wuj Karl
oznajmił, że teraz musi, niestety, szybko iść na zebranie - wszyscy blokowi zostali wezwani. Będzie
przemawiał minister dr Goebbels, i to jako gauleiter Wielkiego Berlina - podobno przede wszystkim
na temat wyborów z 29 marca, przy których coś tam się nie powiodło.
- Jak to? - zdziwiłem się. - Przecież dziewięćdziesiąt dziewięć procent głosowało TAK...?
- Ano właśnie - odpowiedział tylko, wkładając płaszcz.
- We wszystkich okręgach wyborczych jednakowo, dziewięćdziesiąt dziewięć procent - dodała
ciotka Elsbeth - nie wygląda to dobrze i dla zagranicy nie jest wiarygodne. - Wydawała się
zatroskana. - We Friedrichshagen w piętnastu lokalach wyborczych na dwadzieścia oddano tyle
głosów, ilu było uprawnionych do głosowania, a w pozostałych pięciu o jeden głos mniej.
- To pierwszorzędnie - zauważyłem - przecież było powiedziane, że tym razem nie może nikogo
zabraknąć! Nie ma więc co narzekać, skoro wszyscy przyszli...
Spojrzała na mnie zdziwiona.
- Taaak - odpowiedziała i szybko zmieniła temat. - Wuj stanowczo za często musi wychodzić jeszcze
wieczorami, a właśnie dziś byłoby tak przyjemnie, gdyby nam coś zagrał, na przykład Schuberta...
Wuj Karl był dobrym pianistą, ale wcale nie byłem zmartwiony, że wieczorem nie będzie muzyki.
Ogromnie frapowało mnie, dlaczego musiał pójść na zebranie „blokowych”. W jaką znów funkcję dał
się wrobić nazistom? Już dawniej ciotka Elsbeth użalała się, że wieczorami zawsze chodził na jakieś
zebrania. Ale wtedy była to przede wszystkim „Loża” - wuj Karl był wolnomularzem, prócz tego
należał do klubu szachowego i do towarzystwa śpiewaczego, działał w okręgowym komitecie
pomocy społecznej i w zarządzie domu starców. Wszędzie honorowo pełnił różne funkcje i stale
biegał na zebrania. Ciotka była z tego bardzo dumna, choć wolałaby częściej widzieć go wieczorami
w domu.
- Karl jest po prostu zbyt dobroduszny - mówiła na to moja matka. - Ilekroć ktoś powie mu: „Karl,
nie możesz nam odmówić, jesteś nam potrzebny”, to godzi się jeszcze i na to.
Może TO właśnie było i teraz wytłumaczeniem, tak pomyślałem, ale kiedy następnego dnia przed
południem odwiedziłem w Steglitz ciotkę Marthę, drugą, niezamężną siostrę mojej matki i zapytałem
ją, jak to się stało, że wuj Karl i ciotka Elsbeth stali się nazistami, a w każdym razie na to wygląda,
wtedy westchnęła i odpowiedziała:
- Oni rzeczywiście w to wierzą. Niedawno Elsbeth powiedziała mi zupełnie poważnie: „Nie wolno
wątpić w naszego Führera - Führer ma zawsze rację...!” To poczciwa kobieta, ale niestety, ma ptasi
móżdżek, a jej syn, mój siostrzeniec Fritz, dzielny chłopiec, ma umysł jeszcze bardziej ograniczony,
w przeciwnym razie nie wstąpiłby do „Leibstandarte”...
- A wuj Karl?
- Z Karlem sprawa jest bardziej skomplikowana. On nigdy nie interesował się polityką, aż nagle,
chyba w marcu albo kwietniu 1933 roku, został wbrew woli w to wciągnięty. Loża, która tyle dla
niego znaczyła, została policyjnie zamknięta, a wolnomularstwo uznane za coś podejrzanego. I
właśnie wtedy na Kurfürstendamm zaczepili go ludzie z SA, bo on podobny jest do Żyda.
- Naprawdę?
Teraz, kiedy ciotka powiedziała mi to, uświadomiłem sobie, że wuj Karl rzeczywiście z rysów
przypominał karykatury Żydów zamieszczane przez nazistów w gazetach, a co najdziwniejsze, Żydzi,
jakich znałem, a znałem wielu, bo chodziłem do szkoły w dzielnicy zachodniej Berlina, wcale tak nie
wyglądali.
- Zdarzyło się to na rogu Fasanenstraße, niedaleko synagogi - opowiadała dalej ciotka Marta. - Jeden
z bojówkarzy SA zerwał mu z głowy kapelusz i uderzył go pięścią w twarz. I wtedy Karl zrozumiał,
co to znaczy strach. Bardzo się martwił, przede wszystkim o rodzinę i sklep.
Wuj Karl był zaprzysiężonym rzeczoznawcą dzieł sztuki, specjalistą w zakresie porcelany, szkła
i ceramiki. Miał niewielki sklep w” pobliżu Sevignyplatz, gdzie można było kupić niezwykle cenne
stare szkła, kufle z Bunzlau i starą porcelanę. Nietrudno więc było sobie wyobrazić, jak wuj Karl się
bał, że faceci z HJ albo z SA mogą mu rozwalić kamieniami wystawowe szyby.
- Teraz ma na wystawie duży szyld z napisem „Sklep niemiecki” - powiedziała ciotka Martha. -
A jeśli już o tym mowa, to kiedyś miał przecież głównie żydowską klientelę - panowie kreisleiterzy
i standartenführerzy nic nie wiedzą o starych fajansach i szkle weneckim...
- A co właściwie robi Gudrun? - chciałem się dowiedzieć pod koniec wizyty; na obiad byłem
zaproszony przez kuzynkę Lilly.
- Ja też nie wiem, co robi Gudrun. Pracuje w jakiejś nowej instytucji, ale ani od Elsbeth, ani od
Karla nie~ mogłam się dowiedzieć niczego więcej. Zachowuje się bardzo tajemniczo. Wiem tylko, że
wieczorem wraca często do domu dużym autem, i to o dosyć późnej porze. Szofer nosi mundur SS.
Kuzynka Lilly mieszkała w Neukölln, w nowej kamienicy niedaleko Hermannstraße. Była to
dzielnica robotnicza, przed 1933 rokiem znana z największej ilości głosów oddawanych na
komunistów. Na długim parkanie wzdłuż torów kolei miejskiej jeszcze dziś można było odczytać
napis, choć farba bardzo już zblakła: „Neukölln zostanie czerwona!” Lilly wyszła za mąż za Martina,
wysokiego, dobrze prezentującego się mężczyznę, którego darzyłem szczególną sympatią. Pochodził
z niewielkiego miasta gdzieś w Prusach Zachodnich, studiował w Berlinie i został asystentem bardzo
znanego internisty. Później, ku ubolewaniu rodziny, usamodzielnił się i zamiast pracować na
Kurfürstendamm, otworzył prywatną praktykę lekarską w Neukölln.
Martin był Żydem, obawiałem się więc, że zastanę jego gabinet pusty i smutne twarze w domu.
Tymczasem zobaczyłem poczekalnię pełną ludzi. Część pacjentów siedziała, a reszta stała nawet
w przedsionku. Kuzynka Lilly przywitała mnie słowami:
- Masz pecha, musimy chwilę zaczekać, nim siądziemy do stołu! Dziś znów tutaj ciągły ruch...
- Dochtór powinien włożyć aligancki mundur - zauważył jeden z czekających w sieni, starszy
człowiek w swetrze i w czapce z daszkiem. - Zobaczyłaby pani dochtorowa, ile by miał wolnego
czasu. Już o jedenasty można by siadać do obiadu...
Później, przy obiedzie, Martin powiedział:
- Jeszcze nigdy nie miałem tyle pracy jak teraz. Gdyby tu było więcej miejsca, mógłbym
z powodzeniem zatrudnić jeszcze dwóch kolegów jako asystentów. A czego ci ludzie nie
opowiadają! Przy mnie mówią bez skrępowania o wszystkim, czego nie odważyliby się powiedzieć
w miejscu pracy, w knajpie, czy nawet w domu.
Dowiedziałem się, że niedawno utracił prawo praktykowania jako lekarz Kasy Chorych
i przypuszczał, że będzie musiał zrezygnować z opieki nad swymi ubogimi pacjentami. Ale ilość
wizyt mimo to wcale się nie zmniejszyła, przeciwnie, nawet było ich więcej, co prawda ludzie nie
byli w stanie za nie płacić, ponieważ w większości żyli z zasiłków albo niskie zarobki nie pozwalały
im na to. Płacili więc często w naturze: przynosili trochę owoców, parę główek kapusty albo
ogórków z własnego ogródka, kilka słoików przetworów z dyni, niekiedy gołębie, a kiedyś nawet
kurczaka. Inni oferowali własną pracę jako blacharze, elektrycy, stolarze, a wszyscy byli jego
„prywatnymi pacjentami”.
- I jest zupełnie dobrze - powiedział Martin. - Przedwczoraj przyszedł nawet jeden człowiek z SA...
Zaczekał do wieczora, aż pacjenci wyszli, i Martin chciał już zamknąć gabinet.
- Właściwie nic mu nie dolegało. Miał trochę zaczerwienione gardło, prawdopodobnie od ciągłego
wykrzykiwania „Heil Hitler!” Po prostu chciał się trochę wygadać - o ostatnich wyborach, że
własnoręcznie musiał wpisać na ponad pięciuset kartkach wyborczych krzyżyki w kratce „Tak” i o
tym, jak to określił, że Żydom dzieje się „krzywda”. „Ja tam bynajmniej nie mam nic przeciwko panu
to tylko chciałem powiedzieć”, wyznał mi na pożegnanie, kładąc na stole trzy marki za wizytę, po
czym stuknął obcasami i powiedział „Heil Hitler!” Był to mój największy „wpływ” w tym tygodniu...
Martin i Lilly powiedzieli mi, że przygotowują się do wyjazdu. - Musimy stąd wyjechać, póki nie
jest za późno.- Widać było, że kwestia ta bardzo Martina trapiła. - W przyszłym roku albo za dwa
lata dojdzie do wojny. Dobrze wiem o tajnych zbrojeniach, moi pacjenci, jeśli dostają pracę, to
w zakładach zbrojeniowych. W samym tylko AEG w Treptow praca idzie na dwie zmiany, a ostatnio
na trzy - dostawy dla wojska. Dowiedziałem się od tutejszych komunistów, że koło Erkner buduje
się nowe lotnisko wojskowe. Każdy robotnik kierowany do przymusowej pracy jest zaprzysięgany.
Za dziesięciogodzinny dzień akordowej pracy, również w niedziele... otrzymują pięć marek... Jeśli
wojna wybuchnie, wówczas dla nas będzie za późno, musimy wyjechać wcześniej, choć bardzo mi
się tu podoba i tak wspaniale rozwija się praktyka!
Po południu spotkałem Bobbiego, szkolnego kolegę. Obydwaj należeliśmy do „Czerwonego Sokoła”.
Teraz nosił odznakę HJ.
- I co? Od kiedy należysz? - zapytałem.
- Od dawna. Wstąpiłem zaraz w maju 1933 roku. Mój ojciec jest przecież urzędnikiem, a poza tym
bardzo mi się to podoba. Atmosfera jest prawdziwie koleżeńska, a na Zielone Świątki wyjeżdżamy
pod namioty. Naprawdę powinieneś też tak zrobić, przecież jesteśmy teraz wielką wspólnotą
narodową, a Führer, czego on już nie dokonał…
- Tak, wiem: zlikwidował bezrobocie i wybudował autostradę...
- A wkroczenie do Nadrenii... przecież ty tam mieszkasz! Ludzie są chyba dumni, że Führer
przywrócił im honor!
- Jasne - odpowiedziałem - są.
13.
Jak niektórzy przebrnęli przez nazistowskie czasy
Po dwudziestu latach z górą znów spotkałem Bobbiego w Monachium, w Ratuszowej Piwnicy,
siedział na honorowym miejscu przy dużym stole, w towarzystwie pań i panów w uroczystych
strojach. Z jego kasztanowych, kręconych włosów został tylko rzadki wianuszek wokół łysiny, poza
tym utył. Ale jego śmiech, mimika i głos nie zmieniły się.
Podałem mu przez kelnera wizytówkę, na której napisałem: „Bobbi?” Zaraz podszedł do mego
stolika. Po przywitaniu dowiedziałem się, że już od 1944 roku mieszkał „na Zachodzie”, że dobrze
mu się powodzi. Był patronem dużej kancelarii adwokackiej we Frankfurcie. Powiedział mi, że
musiał przed chwilą wygłosić przemówienie dla uczczenia pamięci zmarłych członków opozycji.
Widząc moje zdziwienie, wytłumaczył mi, że jego ojciec - był wyższym urzędnikiem - w 1936
„olimpijskim” roku wstąpił znów do wojska w stopniu podpułkownika, a w czasie wojny awansował
na generała majora. W związku ze spiskiem oficerów z 20 lipca 1944 roku znalazł się w kręgu
podejrzanych i z wyroku sądu ludowego został skazany na karę śmierci i stracony w Plötzensee.
- Był to dla mnie straszliwy wstrząs, wtedy runął mój świat... - Szybko obliczyłem: o półtora roku
starszy ode mnie, a więc w 1944 miał niespełna dwadzieścia pięć lat i prawdopodobnie był
żołnierzem, zapewne oficerem. Potwierdził to.
- Byłem wtedy porucznikiem na froncie wschodnim. Kiedy dowódca pułku zakomunikował mi, że
mój ojciec, generał, został stracony za udział w spisku na życie Hitlera, pomyślałem, że zwariował.
Nie mogłem pojąć, że ojciec, narodowy socjalista z przekonania, niezwykle zdyscyplinowany oficer,
mógł się wdać w coś podobnego.
Potem opowiedział mi, jak układało mu się życie w Trzeciej Rzeszy: pod koniec 1936 roku jego
ojciec, podówczas pułkownik, został przeniesiony do dowództwa okręgu we Wrocławiu. Tam też
przeniosła się rodzina i on we Wrocławiu zrobił maturę. W 1938 roku wstąpił jako podchorąży do
dolnośląskiego pułku piechoty, brał udział w aneksji Sudetów, we „wkroczeniu” do Pragi, po
wybuchu drugiej wojny światowej od pierwszej chwili uczestniczył w kampanii polskiej, a w roku
1940, po zaliczeniu dwu kursów, awansował na podporucznika - „akurat w porę na kampanię
francuską” - powiedział. Później, prawie bez przerwy był na froncie wschodnim, gdzie został
dwukrotnie ranny i odznaczony złotym Krzyżem Niemieckim.
- Kiedy w jesieni 1944 dowódca wezwał mnie do siebie, liczyłem na awans i krzyż kawalerski,
a zamiast tego... Otóż wtedy w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, dlaczego ojciec mógłby przejść
do opozycji, przecież wszystko zawdzięczaliśmy Führerowi! - On naprawdę do tej pory jeszcze
mówił: „Führerowi”!...
- W 1940 roku ojciec wrócił do Berlina, na Bendlerstraße. Mieliśmy ładną willę w Zehlendorf,
służbę, szofera, ordynansów. Matka była szczęśliwa, osiągnęła wszystko, o czym marzyła: dostęp do
berlińskiego towarzystwa, przyjęcia, bale, proszone obiady... Moja starsza siostra wyszła za mąż za
radcę poselstwa z ministerstwa spraw zagranicznych, a ja byłem zaręczony, teraz się uśmiejesz,
z córką sędziego „trybunału ludowego”. Kiedy przyjeżdżałem na urlop i oboje słuchaliśmy muzyki
tanecznej z płyt, moja niedoszła teściowa upominała nas: „Nie tak głośno, dzieci! Przy takim hałasie
papa nie może pracować, a musi jeszcze napisać z tuzin wyroków śmierci...” Zaręczyny zostały
naturalnie zerwane - na szczęście - mogę to stwierdzić z perspektywy czasu.
- Ale powiedz, skoro brałeś udział w kampanii polskiej i rosyjskiej, wobec tego musiałeś na własne
oczy widzieć, co się tam działo i pewne rzeczy zrozumieć?
- Pewnie, to, co tam robili z Żydami, było świństwem. Ale nam tłumaczono, że tego wymaga twarda
konieczność. Zresztą nie sądzę, żeby mój ojciec cokolwiek o tym wiedział. Był, jak to się mówi,
gryzipiórkiem i zajmował się zupełnie innymi sprawami... Nie, muszę się przyznać, że wówczas
w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, iż wpadliśmy w łapy przestępców, zrozumiałem to znacznie
później, jak już było po wszystkim.
Dowiedziałem się jeszcze, że zaraz po wojnie, jako syn ofiary nazistowskiej dyktatury, otrzymał
zasiłek pieniężny na studia, co go bardzo ucieszyło, że jego szwagier został przyjęty do nowego
Urzędu Spraw Zagranicznych w Bonn, a potem nawet do Biura Kanclerza Federalnego - „zaszczytne”
stanowisko szwagra w SS poszło w zapomnienie przez wzgląd na teścia straconego za udział
w spisku oficerów - i że takie powiązanie z rządem federalnym wyszło na dobre jego praktyce
adwokackiej.
- A właściwie dlaczego w 1932 roku wstąpiłeś razem ze mną do „Czerwonego Sokoła”? - zapytałem
później, kiedy wspominaliśmy lata gimnazjalne.
Zaśmiał się.
- Właściwie ze względu na ciebie. Gdyby moi rodzice dowiedzieli się o tym, byłoby tęgie lanie... Ot,
taki krótki epizod, choć przyznaję, że wiele z tego podobało mi się, na przykład obchody nocy
świętojańskiej.
- Chyba mylisz „Sokoła” z Jungvolkiem...
- Możliwe, to było tak dawno temu...
Przy pożegnaniu, późnym wieczorem, Bobbi powiedział:
- Słuchaj, byłbym zapomniał. Mam ci przekazać pozdrowienia od damy, która siedziała tam przy
dużym stole. Mówiła, że jesteś jej szkolnym kolegą i że niedawno spotkaliście się w Düsseldorfie.
Pewnie nie poznałeś jej, bo siedziała odwrócona do ciebie plecami, ale ona zauważyła ciebie, kiedy
przechodziłeś. Powiedziała, że bardzo chętnie porozmawiałaby z tobą. Dziś śpieszyła się na pociąg.
Przyjechała tu tylko na to uroczyste spotkanie.
Ku memu zdziwieniu okazało się, że chodziło o Margę.
- A co ona ma j wspólnego z uroczystością ku czci ofiar z 20 lipca?
- To ty nie wiesz? - zapytał zdziwiony. - Przecież ona jest wdową po straconym oficerze. To
śmieszne, że nie powiedziała ci tego! Co prawda dość długo starała się ukryć nawet przed córką, że
jej mąż był adiutantem jednego z głównych spiskowców i jako jeden z pierwszych został postawiony
pod ścianę...
- W czasie pierwszego po latach spotkania rozmawialiśmy o szkolnych czasach, o lekcjach tańca,
o sukienkach, jakie wtedy nosiła... Mówiła, że jej mąż był oficerem i że poległ na froncie
wschodnim.
- Ach tak...?
Nic nie odpowiedziałem, ale postanowiłem, że przy najbliższej okazji zapytam Margę o to.
W kilka tygodni później wpadłem na dzień do Düsseldorfu i zadzwoniłem do Margi. Zaprosiła mnie
na obiad.
Mieszkała w dzielnicy ZOO, w ładnym, jednorodzinnym domu z dwudziestolecia międzywojennego.
- Mój ojciec kupił ten dom, kiedy wreszcie został przewodniczącym senatu - powiedziała. - Pod
koniec 1938 roku, na krótko przed moimi zaręczynami. W kwietniu 1939 wesele odbyło się już tu. To
szczęście, że ocalał od bomb. Lubię ten dom. Lubiłam go od początku.
Znałem ten dom.
Zanim ojciec Margi stał się jego prawnym właścicielem, mieszkali tu dziadkowie Zuzanny, naszej
szkolnej koleżanki, Żydówki. Dziadek Zuzanny też był przewodniczącym senatu przy Wyższym Sądzie
Krajowym, póki w 1933 roku nie wyrzucono go. Byłem w tym domu kilka razy z Zuzanną przed jej
wyjazdem do Anglii.
Czy Marga nie wiedziała o tym?
Zapytałem wprost, a ona odpowiedziała:
- Tak, zupełnie możliwe, w każdym razie ojciec nabył go na bardzo korzystnych warunkach -
Roześmiała się. - Chodź, pokażę ci dom, do obiadu mamy jeszcze trochę czasu...
Oprowadziła mnie po kilku bardzo kosztownie i z wyszukanym smakiem urządzonych pokojach,
zaproponowała sherry, a ja spytałem, czy mieszka tu sama. Dom sprawiał bowiem wrażenie bardzo
zadbanego.
- Tak, z panną Marquart, moją gospodynią. Mam naturalnie jeden pokój zarezerwowany dla mojej
córki, która przyjeżdża co dwa, trzy miesiące w odwiedziny. Nasza służąca jest Hiszpanką.
Zanim panna Marquart poprosiła nas do stołu, nasunęła mi się pewna myśl:
- Słuchaj, ty chyba bardzo wcześnie wyszłaś za mąż. Razem robiliśmy maturę na początku 1938 roku,
potem musieliśmy odbyć Służbę Pracy...
- Tak, właśnie, i przy pracach żniwnych poznałam mego przyszłego męża. Pracowaliśmy w majątku
jego ojca na Pomorzu. Później zaczęłam studia medyczne w Monachium, ponieważ niedaleko
znajdował się jego garnizon, i już 9 listopada obchodziliśmy zaręczyny... Był to najszczęśliwszy
dzień w moim życiu! Ojciec miał wielkopański gest i wydał dla nas wystawne przyjęcie w
Breidenbacher Hof - było fantastycznie! - I zaraz opisała mi suknię, w jakiej wystąpiła tego
wieczoru.
- Ale to smutne, że wybraliście akurat ten dzień na waszą uroczystość.
Spojrzała zaskoczona.
- No tak, przecież 9 listopada 1938 roku wieczorem zaczęła się tak zwana „kryształowa noc”,
pogrom Żydów, największy w historii Niemiec.
- Słusznie, teraz sobie przypominam, że kiedy w nocy wracaliśmy do domu, na chodnikach leżało
mnóstwo potłuczonego szkła, a ja miałam lekkie, balowe pantofle i długą suknię... Ojciec nawet był
oburzony, że zakład oczyszczania miasta nie uprzątnął tego natychmiast...
Hiszpańska służąca wniosła przystawki i Marga zmieniła temat. Mówiła o swoich wnukach w
Szwajcarii, o hotelu zięcia, który wyszukał dla niej - odczekawszy aż dziewczyna wyszła z pokoju,
dokończyła - tę perłę Estramadury.
- ...gdyby nie to, nie wiedziałabym doprawdy, jak sobie ze wszystkim poradzić. Kiedyś nie było
żadnych problemów ze służbą, nie mówiąc już o czasach wojny. W pierwszych miesiącach naszego
małżeństwa - pobraliśmy się 7 kwietnia 1939 roku, w trzy tygodnie po wkroczeniu do Czech, mój
mąż brał w tym udział - zamieszkaliśmy w Striegau, była to nędzna dziura w porównaniu z
Düsseldorfem czy Monachium, ale mój mąż został tam przeniesiony. Nie miałam jeszcze dwudziestu
lat i naturalnie żadnego pojęcia o prowadzeniu domu, ale jako pani „podporucznikowa” miałam
służącą - pomyśl tylko: za dwadzieścia marek miesięcznie zajmowała się wszystkim! - a ponadto
ordynansa do cięższych prac. Chłopak dostawał za to tylko napiwki... Mieszkanie w Striegau było
ładne i w pełni umeblowane, nie musiałam więc przewozić tu własnych, wyprawowych rzeczy...
- Prawdopodobnie wyrzucono stamtąd jakąś żydowską rodzinę.
- Zgadza się, teraz, kiedy o tym mówisz, przypominam sobie nawet, że zaraz w pierwszych dniach
spotkała mnie przykrość, ponieważ wpuściłam do mieszkania młodą dziewczynę. Zapukała do drzwi
i bardzo nieśmiało zapytała, czy mogłaby zabrać tylko swój pamiętnik - został w bieliźniarce.
Pozwoliłam temu biednemu stworzeniu, a później, gdy opowiedziałam o tym mężowi, narobił szumu
i oświadczył mi, że wszystko, co się znajduje w mieszkaniu, jest własnością wojska i co ja
właściwie sobie myślę, żeby wpuszczać Żydówkę! Była to nasza pierwsza małżeńska sprzeczka.
- Twój mąż był rzeczywiście nazistą?
- Cóż znowu! Ani trochę! On był zawodowym oficerem, a polityką nie zajmował się w ogóle. Nie
chciał mieć kłopotów z kreisleiterem, zresztą zupełnie sympatycznym człowiekiem, dla mnie zawsze
bardzo uprzejmym. „Pani porucznikowo - mówił - jeśli ma pani jakieś życzenia, to jestem zawsze do
usług”. Tylko kiedy wypił za dużo, stawał się dosyć wulgarny... Jednak w Striegau nie było
wielkiego wyboru, jeśli chodzi o towarzyskie kontakty. Prócz oficerów byli tylko: landrat, kreisleiter
burmistrz, dyrektor sądu i z pół tuzina jakichś miejscowych notabli...
- Długo tam byłaś?
- Niespełna rok tylko. Po kampanii polskiej mój mąż dostał przeniesienie do Kostrzynia. Nie
podobało mi się tam. Mieszkanie nie było już tak ładne jak w Striegau, a polskie służące, jakie mi
tam przydzielano, ciągle sprawiały mi kłopoty: jedna całymi dniami beczała, druga - chyba studentka
- była dosyć bezczelna...
- Przypuszczalnie wysłano ją do Niemiec do przymusowej pracy - wtrąciłem.
- Może, nie wiem, nie interesowałam się tym, byłam przecież taka młoda, zajmowały mnie przyjęcia
w kasynie, ładne kiecki i to, co mój mąż - gdy od maja 1940 przebywał we Francji - przysyłał mi:
pończochy, perfumy, bieliznę, no wiesz... A kiedy w 41 zaczęła się kampania rosyjska, ja
oczekiwałam dziecka i zrezygnowałam z mieszkania w Kostrzyniu. Jeszcze długo po zakończeniu
wojny mieszkałam w Bawarii - w sumie były to bardzo dobre czasy.
Dowiedziałem się jeszcze, że mieszkała tam w wiejskim domu swoich krewnych wraz ze starszą
kobietą do „posługi”. W ten sposób nie była narażona na ciągłe alarmy lotnicze, nocne naloty
i bombardowania, na konieczność pracy i niedostatek żywności.
Jej mąż - jak powiedziała - został ciężko ranny i przez dłuższy czas przebywał w szpitalu, a na
wiosnę 1944 przeniesiono go do naczelnego dowództwa armii jako adiutanta generała. Właściwie
powinna była pojechać za nim do Berlina, ale on obstawał, żeby wraz z małą córeczką pozostała w
Górnej Bawarii.
- Widziałam się z nim po raz ostatni w Zielone Świątki 1944 roku. Bardzo się zmienił...
- Ostatnio napomknęłaś, że zginął na froncie wschodnim.
- Tak. To znaczy...
Zapewne przypomniała sobie, że po uroczystości ku czci ofiar 20 lipca rozmawiałem z Bobbim, więc
tym razem powiedziała, jak było naprawdę.
- Nie zrozum mnie fałszywie - dodała śpiesznie - ale przyzwyczaiłam się do takiej wersji, że poległ,
co w pewnym sensie odpowiada prawdzie. Wówczas wydawało mi się, że wobec ludzi ze wsi,
a zwłaszcza wobec dziecka, lepiej jest uchodzić za wdowę po poległym oficerze frontowym. Dla
mnie i tak nie miało to znaczenia, liczyłam się z tym, że nie wróci, staliśmy się sobie już trochę
obcy...
- Gestapo zostawiło cię w spokoju?
- Na szczęście, tak. Nie licząc wezwania na rozmowę, która zresztą przebiegła spokojnie. Muszę
przyznać nawet, że zachowali się bardzo taktownie i zapewnili mnie, że z tego powodu nie będę
miała żadnych przykrości. W każdym razie później już mi się nie naprzykrzali. Prawdę mówiąc, dziś
mogę to wyznać, miałam wtedy romansik z pewnym bardzo wpływowym człowiekiem... To
z pewnością bardzo mi pomogło. Od czasu do czasu wizytował on szkołę podchorążych SS w Tölz
i wtedy odwiedzał mnie. Poznałam go w Monachium. Niekiedy jeździłam tam na party do
przyjaciół...
- „Party” mówiło się trochę później, chyba od maja 1945...
- Słusznie - potwierdziła ze śmiechem. - Od kiedy wyzwolili nas Amerykanie!
Inspektor szkoły podchorążych SS ustąpił wtedy miejsca kapitanowi czy majorowi US Military
Government.
- Właściwie zawsze dobrze się bawiłam, na szczęście nigdy nie miałam poważnych kłopotów. Tak
się wszystko układało, jak przepowiedział mi na bankiecie zaręczynowym w Breidenbacher Hof wuj
Hubert, nasz najlepszy mówca na wszystkich uroczystościach rodzinnych. Powiedział wtedy:
„Będziesz miała, Margo, życie usłane różami, bo jesteś dzieckiem szczęścia”. W tej samej chwili
z butelki szampana niezręcznie otworzonej przez kelnera wystrzelił w górę korek prosto w klosz
lampy i na stół posypało się szkło. Wuj Hubert od razu wykrzyknął: „Widzisz, moja droga, rozbite
szkło przynosi szczęście” i wszyscy uśmialiśmy się serdecznie...
- Tej nocy było dużo potłuczonego szkła...
- Tak, mówiliśmy już o tym, była to właśnie ta „kryształowa noc”... Wuj Hubert w swoim
przemówieniu zrobił nawet jakąś aluzję do tego. Coś w tym sensie: „Jeśli nawet dziś wszystko
rozpryśnie się na kawałki, niechaj was to nie martwi, bo do was należy świat!” Nie wiedzieliśmy, co
miał na myśli i dopiero w drodze do domu zobaczyliśmy tę niespodziankę.
- A wuj Hubert prócz tego, że był prorokiem, czym się zajmował?
- Był wyższym urzędnikiem administracji, chyba wiceprzewodniczącym okręgu regencyjnego albo
kimś w tym rodzaju, ale nie skostniałym biurokratą, przeciwnie, zawsze miał świetny humor i mógł
dużo wypić. Po przyjęciu zaręczynowym musieliśmy co prawda trochę go podpierać, mój kuzyn
Jurgen i ja. Okropnie się zataczał, jak statek przy dużej fali, a przy tym śpiewał na całe gardło
„Gaudeamus igitur...”
Zdumiewające, pomyślałem, jak doskonale pamiętała to, co ją bawiło, zaś wszystko inne zdołała
zapomnieć. I snuła dalej wspomnienia o wuju Hubercie, o kuzynie Jurgenie, ciotce Mimi i o wielu
innych, nazwanych z imienia osobach, ale zauważyłem, że w tej relacji jedno imię nie padło ani razu
- jej męża straconego w 1944 roku w Plötzensee.
14.
Od „Anschlussu” do „kryształowej nocy”
„Wierzę, iż wolą Boga było skierować stąd chłopca do Niemiec, dać mu dorosnąć i podnieść go do
godności wodza narodu, by mógł on przyłączyć swój kraj rodzinny do Rzeszy. Istnieje wyższe
przeznaczenie, a my wszyscy jesteśmy tylko jego narzędziami...”
Było to ostatnie, transmitowane przez radio przemówienie Führera, które musieliśmy wysłuchać
w auli naszego gimnazjum. Tym razem chodziło o „wreszcie spełnione przyłączenie Marchii
Wschodniej do Rzeszy”, jak Hitler określił dokonane gwałtem „przyłączenie” (Anschluss) Austrii;
fakt, który Führera rodem z Dolnej Austrii, byłego pomocnika murarskiego, sprzedawcę pocztówek
i mieszkańca przytułku dla bezdomnych zwanego „Domem Mężczyzn”, przy tym triumfalnym
powrocie, wprawił w stan najwyższego uniesienia. Czuł się niczym wysłannik Boga, nie zapominając
jednak przy tym zelżyć pokonanego przeciwnika, austriackiego kanclerza Kurta Schuschnigga, nazwać
go „nędznym, wiarołomnym kłamcą” i „obłąkanym, zaślepionym człowiekiem”.
„W tym samym momencie, gdy 9 marca pan Schuschnigg złamał umowę, poczułem, że przemówił do
mnie głos opatrzności” - krzyczał do nas z głośników - „i to, co nastąpiło potem w ciągu trzech dni,
stało się też możliwe dzięki spełnieniu się woli opatrzności. W ciągu trzech dni Pan ich pokonał..
A mnie w dniu zdrady Wszechmocny udzielił łaski, mocą której byłem uprawniony do zespolenia
mojej ojczyzny z Rzeszą...”
13 marca 1938 roku Schuschnigg zamierzał przeprowadzić w całej Austrii plebiscyt, w wyniku
którego - wszyscy krajowi i zagraniczni obserwatorzy byli co do tego zgodni - znaczna większość
głosujących opowiedziałaby się niewątpliwie za niezawisłością alpejskiej republiki.
Hitler jednak uprzedził Schuschnigga, wydając swoim siłom zbrojnym rozkaz wkroczenia i aneksji
całej Austrii. W ślad za armią wtargnęły do austriackich miast i prowincji: gestapo, SD, formacje SS
„Totenkopf” oraz liczne „jednostki specjalne” wyszkolone w różnych formach terroru, propagandzie i
„ujednolicaniu”. o tym, co działo się dalej, pisał neutralny obserwator, amerykański korespondent
William L. Shirer, przebywający w tym czasie w Wiedniu:
W pierwszych tygodniach wiedeńscy narodowi socjaliści zachowywali się gorzej, niż widziałem
gdziekolwiek w Niemczech. Była to istna orgia sadyzmu. Każdego dnia ściągano wiele Żydów i
Żydówek, każąc im szorować ściany, na których znajdowały się plebiscytowe hasła Schuschnigga
oraz czyścić rynsztoki. Ludzie ci pracowali na kolanach pod nadzorem wyniośle uśmiechniętych
bojówkarzy SA, zaś wokół gromadził się tłum i naigrawał się z tego. Setki Żydów, mężczyzn i kobiet
schwytanych w ulicznych łapankach, zmuszano do czyszczenia szaletów miejskich oraz klozetów
w kwaterach SA i SS. Dziesiątki tysięcy uwięziono. Mienie tych ludzi konfiskowano albo
rozkradano... W tych okolicznościach nietrudno było przewidzieć wyniki plebiscytu, wyznaczonego
przez nazistowskie kierownictwo na dzień 10 kwietnia 1938 roku na obszarze całych Niemiec i
Austrii. Hałaśliwa propaganda nazistowska, terror „jednostek specjalnych”, bezprzykładne
zastraszanie ludności masowymi aresztowaniami i szerzący się w związku z tym zamęt skłaniały
ludzi zorientowanych na koniunkturę do opowiedzenia się za nazistami i stworzyły podstawy
triumfalnego zwycięstwa Führera. Szeroko upowszechniane oświadczenie wiedeńskiego
arcybiskupa Innitzera, w którym pochwalał on jednoznacznie narodowy socjalizm i zaleca,
austriackim katolikom, by głosowali TAK, wywołał konsternację wśród ostatnich uczciwych
chrześcijańskiej opozycji.
Ponadto - kończy swoją relację Shirer - Austriaccy wyborcy nie bez podstaw obawiali się, że ich
karty wyborcze będą kontrolowane. Tak się złożyło, że w dniu wyborów miałem wieczorem audycję
w radio, dokładnie w pół godziny po zamknięciu lokali plebiscytowych, gdy zdążono przeliczyć
niewielką zaledwie ilość głosów. Przed audycją usłyszałem od jednego z urzędników, narodowego
socjalisty, że 99% Austriaków głosowało: TAK. Prawie dokładnie tyle, ile potem oficjalnie podano
do wiadomości: 99,8% w Niemczech i 99,75% w Austrii.
10 kwietnia 1938 roku ja i moi koledzy z klasy maturalnej już od dziesięciu dni odbywaliśmy Służbę
Pracy, każdy i każda z nas w innych, rozrzuconych po wszystkich zakątkach Niemiec, obozach. Tego
dnia otrzymaliśmy żołd za pierwszą dekadę - dwie i pół marki.
Wysoki przywódca Służby Pracy zapewnił nas przed odjazdem z Düsseldorfu, że czeka nas teraz
niezapomniane przeżycie: „przeżycie narodowej wspólnoty i pracy fizycznej na świeżym powietrzu
dla tej wspólnoty oraz przeżycie prawdziwego znaczenia krwi i ziemi...!”
Podobnie dęte przemówienie wygłosił do nas kierownik obozu, kiedy przebrani w brunatne mundury
z opaskami ze swastyką na rękawach i uzbrojeni w nowiutkie łopaty, przeznaczone tylko do defilady,
stanęliśmy przed nim do apelu.
- I zapamiętajcie sobie - powiedział na zakończenie - że tu wszyscy jesteście równi, czy to synowie
grafów i bankierów, czy zwykłych robotników albo chłopów, bo to jest właśnie
narodowosocjalistyczna wspólnota ludowa.
Okazało się jednak, że niektórzy byli trochę „równiejsi” od innych, bo w minutę później
usłyszeliśmy:
- Aburenci trzy kroki wystąp!
Było tylko dwóch abiturientów wśród prawie trzystu ludzi w obozie, a nawet i my dwaj zostaliśmy
różnie zakwalifikowani, kiedy szef obozu obrzucił nas krótkim spojrzeniem. Mój kolega, który - jak
się dowiedziałem - miał na imię Peter i nosił okulary z grubymi soczewkami, został od razu nazwany
„profesorem”, podczas gdy ja zostałem zwykłym „aburentem”. Szef obozu, oberfeldmeister
Kamesaska, chudy Niemiec bałtycki o orlim nosie i wąskich ustach, którego pierś zdobiły liczne
ordery, przez sześć miesięcy, to jest do końca naszej służby, twardo trzymał się nadanych nam
przezwisk. Nie chciał zapamiętywać nazwisk.
- Wy Kanaki, „aburent” i „profesor”, zameldować się jutro rano u mnie, dla was mam specjalne
zadanie... Do szeregu, głupki! Caaałość - baczność!
Już miał zamiar powiedzieć: rozejść się, ale jeden z junaków zagadał się z kolegą stojącym z tyłu
i nie wykonał w porę komendy: baczność!
Oberfeldmeister Kamesaska wpadł we wściekłość. Ryknął tak głośno, że aż szyby w baraku
zabrzęczały.
- Czyście zwariowali?! Przeklęta hołoto! - I popłynął potok wyszukanych niemieckich, rosyjskich i,
być może, łotewskich przekleństw, a potem pogonił nas wzdłuż i wszerz rozległego placu, kazał się
czołgać po żwirze i padnij, i powstań, i przysiad, i marsz, aż spoceni, zadyszani, wykonaliśmy
w końcu rozkaz poprawnie.
- Jeszcze mnie poznacie, wy łajdackie Kanaki! - zakomunikował na zakończenie i pozwolił się
rozejść.
Nazajutrz rano, kiedy junacy Służby Pracy odmaszerowali ze śpiewem do „wykopków”, to znaczy:
do usuwania za pomocą łopat, motyk i siekier karczów na ogromnym, wypalonym terenie, Peter i ja
czekaliśmy z mieszanymi uczuciami na zapowiedziane „specjalne zadanie”. Byliśmy mile zaskoczeni,
gdy oberfeldmeister Kamesaska najpierw zapytał, czy umiemy czytać mapy i obchodzić się z taśmą
mierniczą.
Odpowiedzieliśmy ochoczo, że tak, mając już przed oczyma wielkie karczowisko, które przyjdzie
nam wymierzyć i nanieść na mapę sztabową. Okazało się jednak, że zadanie, jakie nam przypadło,
było jeszcze pilniejsze. Chodziło mianowicie o zaprojektowanie, wytyczenie w terenie oraz
obliczenie ilości materiałów potrzebnych do zbudowania drogi dla rowerzystów.
Droga miała prowadzić z obozu do domu szefa, odległego o pół godziny marszu, a stamtąd do
najbliższego przystanku kolejki okrężnej - prawie dwie godziny na piechotę – i przecinać teren
w linii prostej, na przełaj przez łąkę, piaski, odcinkami przez las świerkowy. Obóz nasz znajdował
się bowiem w nie zagospodarowanej i nie zamieszkanej okolicy Meklemburgii, przy wschodniej
odnodze Müritz.
- Droga dla rowerzystów musi być „picobello”! Ile czasu trzeba wam, Kanaki, na zrobienie
pomiarów i obliczeń? - zapytał oberfeldmeister, zleciwszy nam to zaszczytne zadanie.
Peter odpowiedział z miejsca:
- To potrwa tygodnie, panie oberfeldmeister, jeśli ma być „picobello”!
Kiwnął głową. I tak następne miesiące spędziliśmy na planowaniu drogi dla rowerzystów o długości
13,333 kilometra. Biegła ona - naturalnie tylko na papierze - prosto jak strzelił od obozu do
przystanku kolejki, omijając jedynie bagnistą, porośniętą trzciną odnogę Müritz i miała być
zbudowana na solidnym podłożu ze żwiru i z nawierzchnią z szutru ze smołą, a na poboczach,
w odległości metra od pasma drogi, przewidzieliśmy rabaty z żółtych i fioletowych bratków, które
też uwzględniliśmy w projekcie.
Dla mnie i dla Petera było to piękne, wypoczynkowe lato. Najczęściej wylegiwaliśmy się gdzieś
poza zasięgiem wzroku szefów, w miejscu zacisznym, obok nas leżały mapy, zeszyty, bloki
rysunkowe, suwak logarytmiczny, linijki i ołówki. Początkowo nie miałem odwagi korzystać w tym
czasie z kąpieli i popływać, ponieważ oberfeldmeister Kamesaska od czasu do czasu wysyłał
któregoś z zastępców dla skontrolowania postępów naszej pracy. Wkrótce nauczyliśmy się
koegzystowania z tymi „zbirami”, jak mówił o nich Peter, „na bazie” butelki pilznera za każdorazowe
„przymrużenie oka”.
W taki oto sposób staliśmy się znakomitymi znawcami ubogiej flory i bogatej fauny Meklemburga,
w tym zwłaszcza ptaków błotnych i wodnych. Peter znał się na tym. Miał zamiar studiować zoologię
i napisać pracę doktorską o czaplach siwych.
Plan drogi właściwie dawno zrobiliśmy i była ona niewątpliwie „picobello”, ale wisiała nad nami
groźba wykonania pomiarów bezkresnego, zdawało się, karczowiska po wypalonym lesie. Na
szczęście „profesorowi” udało się przekonać oberfeldmeistra Kamesaskę, że należałoby jeszcze
przewidzieć oświetlenie drogi, co samo w sobie byłoby już drobną sprawą, zważywszy na fakt, że
wkrótce jego dom, a potem obóz, miały być podłączone do sieci elektrycznej. Dzięki temu
pomysłowi mogliśmy resztę czasu, jaki pozostał nam do zakończenia Służby Pracy, spędzać nadal na
sporządzaniu planu.
Kiedy po latach znów spotkałem Petera, stwierdziłem, że prawie się nie zmienił. Owszem, skronie
mu posiwiały, włosy przerzedziły się, miał zmarszczki i nie był tak opalony jak dawniej. Ale w jego
oczach tlił się i teraz ów szelmowski błysk, jak wówczas w 1938 roku, gdy przekonywał Kamesaskę
do pomysłu oświetlenia drogi dla rowerzystów.
Było to w lecie 1981 roku. Spotkaliśmy się przypadkowo w Marburgu. Miał tam odczyt.
Mieszkaliśmy w tym samym hotelu i wspólnie spędziliśmy wieczór. Co prawda nie został zoologiem,
lecz architektem, ale od niedawna rzeczywiście był profesorem.
- Widzisz, Kamesaska od razu poznał się na tobie...
- Ja na nim też - odpowiedział Peter. - Typ prawdziwego lancknechta nieprzydatnego dla pokoju, leń
i brutal.
- Kamesaska był „picobello”, w każdym razie dla nas. Powinniśmy mu być wdzięczni...
- Jego zastępcy też, pamiętasz go? Feldmeister Wondraschek, „doskonały aryjczyk”, wysoki, poruszał
się okropnie i smarował włosy funtami brylantyny. W cywilu chyba był alfonsem. Czasem
przychodził do nas na kontrolę, a po dwu butelkach pilznera pisał w raporcie pochlebną opinię
o naszej niestrudzonej działalności. Pamiętasz?
Teraz przypomniałem sobie, że Wondraschek wygłaszał dla nas pogadanki „światopoglądowe”, które
były tak ważne, że nawet my, mierniczowie drogi dla rowerzystów, nie byliśmy zwalniani od ich
wysłuchania. Ale te zajęcia i tak odbywały się zwykle wtedy, kiedy na dworze lało.
Wondraschka nazywaliśmy „aryjczykiem doskonałym”, ponieważ jego konikiem była „wyższość rasy
aryjskiej”. Jako najdoskonalszych przedstawicieli tej rasy wymieniał „ludzi nordyckich”, zaś dla
przybliżenia nam owej elity panów metodą poglądową wskazywał nam oberfeldmeistra Kamesaskę,
Niemca bałtyckiego, wielokrotnie odznaczonego uczestnika „korpusu ochotniczego” oraz siebie
osobiście.
- „Bohaterskie typy jak my”, tak to określał, mając na myśli Kamesaskę oraz innych doskonałych
„aryjczyków” i skrajne ich przeciwieństwo, czyli: „żydowscy podludzie”, „semicko-bolszewicka
finansjera”, „Einsteinowie i Mandelstammowie”. Profesora Alberta Einsteina znał tylko
z podręcznika jako „Żyda od względności”, ale z panem Mandelstammem miał chyba ostre starcie i
źle na tym wyszedł, ponieważ przy każdej prelekcji obrzucał go najgorszymi wyzwiskami.
- Trzecim w tej lidze - przypomniał Peter - był unterfeldfebel Perkuleit, złośliwy karzeł z krzywymi
nogami i wąsikiem à la Hitler. Nawet Wondraschek nie mógł nazwać tego perfidnego denuncjatora
i lizusa „nordyckim” bohaterem.
Prawie o nim zapomniałem, dopiero Peter odświeżył mi pamięć: pewien junak ze Służby Pracy
ostrzegł nas przed Perkuleitem. Powiedział, że dwa lata wcześniej, nim został führerem Służby
Pracy, szpiclował w fabryce i wielu ludzi wydał gestapo. Wtedy Perkuleit był jeszcze
administratorem obozu.
- Tak, z takimi ludźmi jak Wondraschek i Perkuleit mogli Hitler i Goebbels urządzić „kryształową
noc” - powiedziałem.
- To niezupełnie tak. Co prawda wykonawcami były tego rodzaju typy, ale ani Wondraschek, ani
Perkuleit czy Kamesaska nie potrafiliby starannie, na zimno, aż po najdrobniejsze szczegóły
zaplanować, przygotować i w całych Niemczech naraz „wyzwolić” rzekomo spontaniczny „wybuch
gniewu ludu”. To organizowali ludzie zupełnie innego pokroju. Czy pamiętasz mego kuzyna Klausa-
Güntera?
Spojrzałem na niego zdziwiony. Co kuzyn Petera miał wspólnego z pogromem w dniu 9 listopada
1938 roku?
Pamiętałem kuzyna mego przyjaciela. Odwiedził nas kiedyś w obozie w Meklemburgu i zabrał nas
wtedy samochodem do Neustrelitz na kawę z ciastkami. Później gościł nas u siebie w Berlinie dwa
czy trzy razy, dokąd wolno nam było jeździć na krótkie urlopy pod koniec tygodnia. Kuzyn Petera,
wysoki, płowowłosy hamburczyk, miał wtedy około trzydziestki, ubierał się bardzo elegancko
i zważał na maniery. Studiował prawo i jak pamiętam, mówiąc o swojej „firmie”, narzekał, że
zabierała mu wiele czasu.
Kiedy spotkaliśmy się po raz drugi w Berlinie, zastaliśmy u niego „kolegę z firmy”, któremu
towarzyszyła - ku memu ogromnemu zdziwieniu - moją kuzynka Gudrun. Powiedziałem wtedy coś o
„dziwnym przypadku” i serdecznie przywitałem się z nią, ale kuzyn Petera skorygował mnie,
mówiąc, że jego „firma” nigdy nie zdaje się na przypadek. „W przeciwnym razie dawno już
splajtowalibyśmy”, dodał ze śmiechem.
Wybraliśmy się w pięcioro do eleganckiej kawiarni z dancingiem, na Kurfürstendammie, a kiedy
Peter i ja chcieliśmy się po godzinie 21 pożegnać, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Meklemburga,
kuzyn Petera był tak uprzejmy, że oddał do naszej dyspozycji swój samochód. Dzięki temu mogliśmy
zostać z nimi nieco dłużej, a potem szofer podwiózł nas do Neustrelitz akurat o właściwej porze, by
złapać ostatni pociąg.
- Firma mego kuzyna - powiedział Peter - to był Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy. Klaus-Günter
podlegał bezpośrednio Richardowi Heydrichowi. A Heydrich, szef SD, gestapo i całej policji,
zorganizował wtedy wraz ze swymi współpracownikami „kryształową noc”. Zaplanowali wszystko,
po najdrobniejsze szczegóły - sam mi kiedyś opowiadał, że zamach na sekretarza ambasady
niemieckiej w Paryżu posłużył za pretekst do od dawna przygotowywanej akcji.
W dniu 7 listopada 1938 roku Herszel Grynszpan, Żyd, uciekinier, zastrzelił w Paryżu członka
niemieckiej ambasady w odwet za to, co robiono z Żydami w Niemczech. Rodzice zamachowca
zostali wcześniej wysłani w bydlęcych wagonach do Polski wraz z tysiącami innych polskich Żydów,
którzy mieszkali w Niemczech.
Kierownictwo nazistowskie postanowiło więc wystartować wieczorem 9 listopada do zaplanowanej
akcji, łącząc ją z dorocznymi uroczystościami ku czci ofiar nieudanego puczu hitlerowskiego w 1923
roku w Monachium. W dniach 8 i 9 listopada 1938 roku Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy przystąpił do
ostatnich przygotowań. Dalekopisami przekazano rozkazy do wszystkich kierowniczych komórek
gestapo i SD.
Treść rozkazu brzmiała następująco: „Wolno podejmować tylko takie środki, które nie spowodują
zagrożenia życia i mienia Niemców, na przykład: pożary tylko tam, gdzie nie zagrożą otoczeniu;
sklepy i mieszkania Żydów mogą być dewastowane, lecz nie plądrowane; policja nie powinna
przeszkadzać odbywającym się demonstracjom; należy aresztować tylu Żydów - zwłaszcza bogatych
- ilu można pomieścić w aresztach. Po przeprowadzeniu aresztowań należy bezzwłocznie nawiązać
kontakt z właściwymi obozami koncentracyjnymi w celu możliwie najszybszego umieszczenia w nich
Żydów...”
We wszystkich miejscowościach Rzeszy Wielkoniemieckiej powołano specjalne sztaby. Gestapo
dostarczyło przygotowane spisy prywatnych mieszkań, sklepów, domów, szkół oraz innych
żydowskich placówek. Bojówki SA i SS oraz miejscowe organizacje Hitlerjugend otrzymały
instrukcje, w myśl których należało z każdej jednostki wybrać ludzi nadających się do „akcji”.
Powinni oni stawić się w uprzednio wyznaczonych miejscach, ale nie w mundurach, tylko w
„cywilnych łachach”. Narodowosocjalistyczny Korpus Zmotoryzowany (NSKK) miał dostarczyć
samochody, kierowców i łączników na motocyklach, później również ciężarówki do
przetransportowania aresztowanych. Straż pożarna zobowiązana została do udostępnienia siekier,
kilofów i innych narzędzi odpowiednich do akcji niszczenia, a prócz tego do wytypowania niektórych
„odpowiedzialnych”
funkcjonariuszy,
których
zadaniem
było
kierowanie
podpalaczami,
a równocześnie nie dopuszczenie, by ogień przerzucił się na pobliskie budynki. W ciągu 9 listopada
włączano stopniowo coraz większy krąg nazistowskich funkcjonariuszy i współpracowników do
planowanej „akcji”. Natomiast ludność - rzekomo powodowana pragnieniem zemsty i gotowa do
„spontanicznej reakcji”, wiedziała o tym, co się ma wydarzyć równie mało jak same ofiary. Co się
tyczy ofiar to zostały one już trzy tygodnie wcześniej - Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy i to uwzględnił
w swoich planach - zobowiązane pod groźbą najostrzejszych kar do oddania wszelkiej posiadanej
broni: palnej, kłującej, siecznej, etc., aby wykluczyć jakikolwiek opór przy realizacji tak starannie
opracowanego programu „akcji”.
Planiści i ich najbliżsi współpracownicy, wśród nich kuzyn Petera, Klaus-Günter, oraz moja kuzynka
Gudrun, przygotowali nawet wzory meldunków, jakie miały napłynąć z całej Rzeszy. Wystarczyło, by
po zakończeniu pogromu gestapo i SD naniosły tylko liczby: zdewastowanych mieszkań:...,
zniszczonych sklepów:..., inne zniszczenia:..., szkody rzeczowe szacunkowo łącznie marek:...,
podpalonych synagog:..., całkowicie zdemolowanych:..., ofiar śmiertelnych:..., rannych:...,
aresztowanych:..., Żydów - mężczyzn skierowanych do obozu koncentracyjnego:..., innych
wypadków:...
- Wszystko było doskonale przygotowane - powiedział Peter.
- Kiedy twój kuzyn opowiedział ci o tym?
- Mniej więcej w sześć tygodni po fakcie. Podczas ferii Bożego Narodzenia byliśmy na nartach w
Obersdorf w Allgäu. Klaus-Günter też przyjechał na kilka dni z Berlina. Wieczorem siedzieliśmy
razem, było nas pięcioro czy sześcioro: kuzynki, kuzyni, moi rodzice i ja. Rozmowa zeszła na „noc
kryształową”. Wszyscy, z wyjątkiem Klausa, byli oburzeni na tak bezprzykładną nikczemność.
Mojego ojca zwłaszcza oburzało demolowanie i podpalanie synagog. Ja też coś powiedziałam
o ohydnej brutalności i tchórzostwie tych bandyckich grup, które w czterech, pięciu ludzi napadały na
pojedynczych starców i na rodziny z małymi dziećmi...
- A widziałeś coś na własne oczy?
- Tak - odpowiedział. - Wracałem do domu późnym wieczorem i nagle zobaczyłem, że kilku facetów
okłada jednego człowieka, aż w końcu ten upadł, a wtedy oni zaciągnęli go na jezdnię i ułożyli na
szynach tramwajowych.
Leżał na zakręcie w dość słabo oświetlonym miejscu. Zabrałem go stamtąd, i z pomocą policjanta,
który akurat przechodził ulicą, doprowadziłem do szpitala. Był to stary, siwy mężczyzna, jakiś
adwokat. A idąc do domu, spotkałem kobietę z dwojgiem małych dzieci, miała na sobie tylko płaszcz
narzucony na koszulę nocną. Widziałem ich przerażenie. Kiedy się zbliżyłem, krzyknęła: „Dlaczego
pan nas bije? Przecież nic nie zrobiliśmy...!” Zaproponowałem, żeby weszła do naszego domu, ale
ona, niespokojna o męża, wolała wrócić do własnego mieszkania. Opowiedziałem wówczas to
zdarzenie, a mój kuzyn na to: „Przestańcie się zgrywać; Przecież to są błahostki... Trzeba widzieć
ważne zależności historyczne i polityczno-państwową konieczność. Wraz z Marchią Wschodnią i
Sudetami dostaliśmy prawie pół miliona Żydów, a to są pasożyty! Lepsza jest jednorazowa
bezwzględność niż trwająca sto lat walka narodowościowa. Poza tym Żydzi mają grubą skórę.
Niektórzy do tej pory jeszcze nie zrozumieli, że było to ostatnie ostrzeżenie...” Później chełpił się
wspaniałym przygotowaniem wszystkiego: „najlepsza sztabowa robota”, powiedział i chwalił
„genialny pomysł” Hermanna Göringa, że za powstałe straty Żydzi zapłacą sami. „Muszą wybulić
miliard marek! Inaczej nie wypuścimy bogatych Żydów, którzy podczas »akcji« trafili do kacetów.
Pomyślcie tylko, miliard! Bardzo nam teraz potrzebny! Zbudujemy za to Wał Zachodni. Czy
rozumiecie, jak pożyteczna była ta »akcja«?
- I co się z nim stało?
- Przeżył wojnę. Amerykanie skazali go potem na karę długoletniego więzienia, ale w 1950 był już na
wolności. Otrzymuje nawet państwową emeryturę, bo pod koniec wojny awansował na generała SS.
Mieszka gdzieś koło Bodensee. Nie utrzymuję z nim kontaktu.
- A po wojnie, czy rozmawiałeś z nim jeszcze o jego ówczesnej „firmie” i o tym co tam robił?
- Tak, ale jeśli myślisz, że okazał jakiekolwiek zrozumienie czy poczucie winy, to się mylisz...
Spotkałem go raz na początku lat sześćdziesiątych i to przypadkowo w dniu 9 listopada.
Przypomniałem mu o tym. Wcale nie był zażenowany. „Z mojej ręki nikomu włos nie spadł z głowy -
powiedział - a w tę rasową hecę przecież i tak nikt z nas nie wierzył. Byliśmy tylko trybikami
wielkiej maszyny, ważnymi trybikami, pewnie, ale w gruncie rzeczy nie robiliśmy nic innego niż to,
co robi każdy oficer sztabu generalnego...” Powiedział mi, że obecnie jest w kierownictwie
wielkiego przedsiębiorstwa przemysłowego i dodał: „Fachowcy są zawsze potrzebni”, i jeśli o to
chodzi, to pewnie miał rację...
Zamilkliśmy obaj. Każdy zagłębił się we własnych myślach.
Potem Peter powiedział: - Wyobraź sobie, że zachował staroświecką, złotą papierośnicę. Pokazał mi
ją, nim podjechał jego szofer. „Kobiecie, do której to należało, wystarałem się jeszcze w czasie
wojny o wizę wyjazdową. To mogło mnie kosztować głowę. Jak widzisz, nie byliśmy nieludzcy...”
Na wieczku papierośnicy wygrawerowane były słowa: „Na pamiątkę porucznikowi Helmutowi
Lilienfeldowi” czy coś w tym rodzaju, a dalej data urodzenia, pułk i dzień, w którym poległ „za
ukochaną Ojczyznę”... To mnie dobiło...
- Dziwi mnie, że przechowywał tę papierośnicę, i że ci ją pokazał.
- Myślę - powiedział Peter ze ściągniętymi ustami, jak wówczas, gdy pojawił się feldmeister
Wondraschek, żeby nas skontrolować i trzeba było przekupić go dwiema butelkami pilznera - a nawet
jestem przekonany, że mój kuzyn Klaus-Günter nie tylko uważa, że postąpił odważnie, ale
i przyzwoicie, wręcz szlachetnie i dlatego nosi zawsze przy sobie etui, niejako namacalny tego
dowód. Bo przecież uratował życie tej kobiecie nie dla zdobycia papierośnicy. Papierośnicę mógł po
prostu zatrzymać, a właścicielkę wysłać potem do Oświęcimia. Nie, powód był zupełnie inny:
przede wszystkim nie chodziło o jakąś anonimową ofiarę, ale o żywego człowieka, który stał przed
nim. W jakiś sposób udało się tamtej kobiecie dotrzeć do niego i porozmawiać. Wtedy zapewne
pokazała mu papierośnicę swego poległego męża na dowód, że była wdową wojenną. No i pomógł
jej, zatrzymał tylko papierośnicą, na pamiątkę własnej przyzwoitości...
- Możliwe - odpowiedziałem z powątpiewaniem.
- Na pewno. Ja go znam lepiej. Typy pokroju mego kuzyna zdolne są z zimną krwią mordować
dziesiątki tysięcy ludzi, ale zza biurka, rozkazem przekazanym dalekopisem, oznaczonym numerem
porządkowym, datą i informacją, czego dotyczy. Wtedy mają wysokie mniemanie o własnym talencie
organizacyjnym i zdolnościach. Ale nie myśl, że Klaus-Günter zdobyłby się na pobicie do utraty
przytomności starego człowieka i zaciągnięcia go na tory tramwajowe albo że maltretowałby kobiety
i małe dzieci wypędzał na ulicę. Jestem pewien, że z trudem przyszłoby mu zdemolowanie nawet
pustego mieszkania, nie mówiąc już o plądrowaniu czy podpalaniu synagogi. Owszem, wydawać
rozkazy z daleka, to mógł robić, ale wykonanie rozkazów on i jemu podobni pozostawiają hołocie...
Przecież wiadomo, że zawsze i wszędzie znajdą się ludzie gotowi do każdej niegodziwości. A wtedy
nawet najgorsze oprychy i mordercy mogli się wyładować zupełnie bezkarnie. Policja miała nakaz
ochraniania przestępców i nie zważania na ofiary. Wiem o tym od wachmistrza, który pomagał mi
przenieść rannego do szpitala. Bardzo się bał, że zostanie za to ukarany! Sądy też nie mogły się do
tego mieszać, a ileś tysięcy ludzi z SA, SS i z NSKK uczyniono wspólnikami właściwych oddziałów
uderzeniowych. Nawet Hitlerjugend została wciągnięta do plądrowania synagog i bezczeszczenia
żydowskich cmentarzy...
- Niektórzy robili to zapewne ochoczo, nie sądzisz?
Zaprzeczył ruchem ręki.
- Przecież nie o to chodzi! Nigdy nie doszłoby do tego, gdyby nie było nakazu „z góry”, gdyby
pierwszorzędni fachowcy, większość z nich z akademickim wykształceniem, nie zorganizowali
wszystkiego tak doskonale, że „akcja” „zgodnie z planem” i „nagle” - to określenie szczególnie sobie
upodobali - mogła być przeprowadzona równocześnie w całej Rzeszy. Młodzi „panowie” w
Urzędzie Bezpieczeństwa tym sobie rąk nie brudzili. Siedzieli w swoich biurach, rozwiązywali tam
„politycznie konieczne” zadania, dyktowali dalekopisy, sygnowali listy ofiar i rozkazy
wprowadzania do akcji... - jak mój kuzyn Klaus-Günter...
- A córki z zamożnych, mieszczańskich rodzin pomagały im w tym. Dobrze ubrane, siedziały przy
maszynach w białych bluzkach i przepisywały na czysto wykazy nazwisk ofiar...- ważna służba dla
Führera, narodu i ojczyzny.
15.
U blondynki Katrein
Tej nocy źle spałem. Nie mogłem oderwać się myślą od spraw, o których rozmawialiśmy z Peterem.
Mówiliśmy też o przyjemnych rzeczach, śmialiśmy się i opróżniliśmy przy tym niejedną butelkę wina,
a przed pożegnaniem umówiliśmy się znów na spotkanie i cieszyłem się na nie już teraz.
Ale kiedy położyłem się do łóżka, zaczęły mnie dręczyć wspomnienia głośnego stukotu siekiery,
trzasku rozłupywanego drewna, przeraźliwych krzyków, a wszystko to razem przy absurdalnym
akompaniamencie muzyki z ryczącego na cały regulator gramofonu...
Właśnie tak utrwalił mi się w pamięci ów późny wieczór 9 listopada 1938 roku.
W tym samym czasie, kiedy ja odbywałem Służbę Pracy, moi rodzice przeprowadzili się.
Zajmowaliśmy teraz mniejsze mieszkanie na trzecim piętrze nowego domu w północnej części
miasta. Tego wieczoru byliśmy sami, moja matka i ja. Przed kilkoma dniami wróciłem z
Meklemburga, a 1 grudnia miałem rozpocząć służbę w lotnictwie. Rozmawialiśmy o tym, ja
naturalnie opowiadałem o Służbie Pracy, o Peterze i o sobie, czyli o dwu „aburientach”, którym
przez sześć miesięcy dane było projektować drogę dla rowerzystów z kwietnymi rabatami i z
elektrycznym oświetleniem.
- Myślałam, że musieliście tam ciężko pracować, a tu wydaje się, że pracy w ogóle nie było
w programie - powiedziała matka.
- Nie, ale uczono nas tam wielu innych rzeczy: zaścielania łóżek „pod kant” przy pomocy kawałków
tektury, rozmaitych trików dla zmylenia zwierzchników, mieliśmy ćwiczenia z łopatami, których nie
wolno było używać do innych celów i naturalnie zajęcia z „teorii rasy”.
Później matka poszła spać, a ja jeszcze czytałem. O godzinie 23 miałem zamiar posłuchać
wiadomości z Londynu, ale nic z tego nie wyszło.
Początkowo nie zwracałem uwagi na głuche odgłosy dochodzące zza ściany. Ponieważ jednak
powtarzały się, odłożyłem książkę i wyszedłem do przedpokoju. Otworzywszy drzwi na korytarz,
usłyszałem wyraźnie głuche uderzenia siekierą, trzask rozbijanego drewna i brzęk tłuczonego szkła.
Z sąsiednich drzwi wyszła kobieta. Sąsiadka, której jeszcze nie zdążyłem poznać; była blada
i wydawała się wylękniona.
- Na litość boską, przecież tego nie wolno robić - wyszeptała.
Zapytałem, o czym mówi. Zawahała się przez chwilę i cicho powiedziała:
- Na parterze mieszkają Żydzi...
Zbiegłem po schodach. Przystanąłem na ostatnim podeście oniemiały na widok tego, co się tam
działo: drzwi jednego z dwu parterowych mieszkań były otwarte. Podłoga w przedpokoju usiana
odłamkami rozbitego, dużego lustra, a pośrodku leżała porąbana komoda.
Z głębi mieszkania dochodziło skrzypienie przesuwanej szafy, prawdopodobnie wypełnionej
naczyniami i szkłem, która po chwili runęła z przeraźliwym łoskotem. I znów walenie siekierą.
Kawałki porąbanych sprzętów, pierze, podarte szmaty leciały aż na klatkę schodową. A przez ten
rumor słychać było gramofon ryczący na cały głos szlagierową piosenkę: „Pod Złotą Gęsią u Katrein
blondynki, tam chłopcy w tańcu całują dziewczynki, u Katrein blondynki, tam...”
Nagle usłyszałem krzyk, a zaraz potem drugi raz głos dziecka w panicznym strachu. Gramofon ryczał
dalej. Przez chwilę zastanawiałem się, co robić, spojrzałem w górę z nadzieją, że znajdzie się ktoś,
kto poszedłby tam ze mną. Ale zobaczyłem tylko sąsiadkę przechyloną przez poręcz schodów.
- Niech pani szybko wezwie pogotowie policyjne - krzyknąłem do niej, ale ona pokręciła głową.
- Policja stoi przed bramą - odpowiedziała na tyle głośno, że mogłem ją usłyszeć. Wtedy zobaczyłem
moją matkę. Zeszła w szlafroku na pierwsze piętro, była bardzo zdenerwowana.
- Na co czekasz? - zapytała. - Boisz się?
- Nie - skłamałem.
- No to chodźmy...
Zeszłą ze schodów.
- Zostań! - zawołałem. - Zostań na górze!
Zbiegłem na parter i pchnąłem drzwi, otwierając je na oścież.
Zobaczyłem poprzewracane i chyba młotem kowalskim porozbijane szafy, połamane krzesła, stoły
i inne meble, pocięte obicia foteli, poduszki, podarte firanki i sterty potłuczonej porcelany i szkła.
Z któregoś pokoju, jeszcze nie wiedziałem, z którego, dochodził ryk gramofonu: „Pod Złotą Gęsią u
Katrein blondynki...”
Jakiś chłopak w brązowych butach z cholewami, w bryczesach i w pulowerze pakował właśnie do
worka duży, srebrny świecznik. Inny, też „po cywilnemu”, rozcinał nożem do krajania chleba obraz
olejny, wiszący na ścianie.
- Zwariowaliście, przeklęta hołoto?! - ryknąłem.
Na szczęście rabusie byli prawie w moim wieku, mieli po siedemnaście, osiemnaście lat i nie
wyglądali na zbyt silnych, a ja przez zaskoczenie miałem nad nimi przewagę; nie słyszeli, kiedy
wszedłem do pokoju. Mój głos, którego siłę często ćwiczyłem w terenie podczas wytyczania drogi
dla rowerzystów, najwidoczniej zrobił na nich wrażenie. Chłopak w pulowerze czym prędzej
odstawił na bok srebrny świecznik i patrzył na mnie wyczekująco. Drugi odszedł od obrazu
i zawołał: „Truppführer! Tu jest jeden...”
Muzyka ucichła, drzwi otworzyły się gwałtownie i z sypialni wyszedł facet, miał około dwudziestu
pięciu lat, był wysoki, barczysty, ubrany w granatową monterską bluzę, jedną rękę trzymał w kieszeni
spodni.
- Czegóż pan tu chce? - zapytał, robiąc krok do przodu. Za jego plecami zobaczyłem wystraszoną
twarz i coś jasnego przemknęło obok nas do drzwi wejściowych.
- Pan tu za to odpowiada? - spytałem najlepszym tonem Kamesaski i nie czekając na odpowiedź,
oświadczyłem: - Ten człowiek zamelduje się jutro rano u pańskiego sturmführera, razem ze
świecznikiem! A co będzie dalej, -to się okaże. I bądźcie uprzejmi przestać hałasować. Już przecież
skończyliście, czy tak?
Miałem satysfakcję, widząc, że kiedy do niego mówiłem, wyjął rękę z kieszeni i zatrzymał się przede
mną w przepisowej odległości. Potem szybko rozejrzał się i odpowiedział: - Tak jest, tu
skończyliśmy, a co jest z tym świecznikiem?
- Niech pan lepiej sam zapyta tego człowieka i nie zapomni o złożeniu meldunku! - Potem
odwróciłem się na pięcie i wyszedłem na korytarz, kierując się nie na górę, tylko na ulicę.
A na ulicy policjant zajęty był właśnie wzywaniem przechodniów, którzy zatrzymali się
i zdenerwowani szeptali między sobą, żeby natychmiast przechodzili dalej. Wmieszałem się
pomiędzy nich i razem odszedłem, mając ciągle na oku bramę naszego domu.
Po dwu, a może trzech minutach wyszli stamtąd, barczysty przywódca i dwaj chłopacy. Przeszli przez
tory tramwajowe do stojącej nie opodal ciężarówki, której wcześniej nie zauważyłem, powiedzieli
coś do kierowcy, ten zaś zaraz włączył światła, uruchomił silnik, wszyscy trzej wsiedli i samochód
odjechał.
Teraz ludzie zaczęli głośniej złorzeczyć: - To niesłychane! I policja patrzy na to! Cóż to za stosunki!
Odszedłem szybko. Nie miałem przy sobie kluczy, musiałem więc zadzwonić do drzwi wejściowych:
raz dłużej i trzy razy krótko, żeby matka wiedziała, że to ja.
- Czego pan tu szuka? - zapytał mnie policjant. Usłyszałem w tej chwili brzęczyk i otworzyłem drzwi.
- Lepiej było zapytać i to ludzi, którzy dopiero co stąd wyszli - odpowiedziałem, a stojący w pobliżu
ludzie poparli mnie.
Policjant odwrócił się i wrzasnął na nich:
- Rozejść się! Jazda, no już! Przechodzić!
Zanim wszedłem na górę, rzuciłem jeszcze okiem na zniszczone mieszkanie. Odłamki szkła
i potłuczonej porcelany chrzęściły pod moimi butami. W przedpokoju, pod rozbitym lustrem, obok
porąbanej komody, stał srebrny świecznik. Podniosłem go i schowałem w przewróconym kredensie
pod stertą skorup.
Upewniwszy się, że nikogo nie ma w mieszkaniu, szybko ruszyłem na górę.
Matka w drzwiach zapytała:
- Gdzież ty się podziewasz?
Powiedziała to tak, jak gdybym w drodze ze szkoły do domu gdzieś łazikował i przyszedł spóźniony
na obiad.
- Już dwa razy dzwoniłam do panny Bonse, ale ona nie odbiera telefonu.
- Spróbuj zatelefonować do cioci Änne - zaproponowałem. - A to kto? Przyprowadziłaś kogoś na
górę?
Skinęła głową.
- To teraz nie takie ważne... to ich córka. Prawie dziecko jeszcze... Dałam jej waleriany i tabletkę na
sen... mam nadzieję, że teraz śpi. Tylko rodzice, oni pewnie lada chwila wrócą do domu, tak
powiedziała. Ta kobieta, jej matka jest poważnie chora na serce... Musisz ich ostrzec, a także
powiedzieć, że mała jest u nas, inaczej...
- Przecież nie znam tych ludzi! Jak mam ich rozpoznać na ulicy?
- Ojciec jest dosyć wysoki - przerwała mi - chodzi trochę pochylony, nosi szary, filcowy kapelusz
i szarą jesionkę. Kobieta jest znacznie od niego niższa i dosyć korpulentna...
Opisała mi oboje jeszcze dokładniej, tak, jak usłyszała od dziewczynki i rzeczywiście nietrudno było
mi ich zauważyć. Zagadnąłem ich na ulicy, kiedy byli zaledwie w odległości osiemdziesięciu kroków
od domu.
- Niech państwo teraz nie wracają do swego mieszkania - powiedziałem, najpierw przedstawiwszy
się. - Przejdźmy jeszcze kawałek w dół Fischerstraße, proszę...
- Ale ja muszę do domu - przerwała mi kobieta - nasza córka...
- Proszę się nie martwić o córkę. Ona dziś śpi u nas. Moja matka zajęła się nią...
Poszliśmy do Fischerstraße i wzdłuż starego cmentarza. Przez cały czas tłumaczyłem im, co się stało.
Kobieta cicho płakała, a mężczyzna próbował ją pocieszać, wreszcie już spokojniejszy powiedział:
- Mniejsza o meble... Już raz przeżyliśmy to, zaraz na początku, mieliśmy wtedy sklep w Hilden...
Zresztą i tak zamierzaliśmy wkrótce wyjechać do Ameryki. Jeszcze pod koniec tego roku...
I nagle, jak gdyby o czymś sobie przypomniał, zapytał z niepokojem:
- A obraz... Czy obrazowi nic się nie stało? Wie pan, kupiłem go za wszystkie pieniądze, jakie
jeszcze mieliśmy. To „sztuka zdegenerowana”, ten obraz można więc ze sobą zabrać. Chcemy go
sprzedać tam i za to odbudować naszą egzystencję...
- A jak on wygląda?
Opisał mi obraz, zresztą od razu domyśliłem się, o którym mówił.
- To Chagall - powiedział.
- Jest wprawdzie uszkodzony - zacząłem ostrożnie - ale z pewnością da się go naprawić. Zabiorę go
na górę, żeby nie zginął... - A potem jeszcze zapytałem, czy znają kogoś, u kogo mogliby się
zatrzymać na tę, a może i na następną noc.
- W przeciwnym razie musieliby państwo też przenieść się do nas - dodałem szybko, choć
pomyślałem z obawą o prowadzeniu ich na górę obok zniszczonego mieszkania. Wiedziałem, że nie
udałoby się ich powstrzymać od zajrzenia do środka...
- Mamy tylko przyjaciół, u których byliśmy dziś wieczorem... ale oni pewnie już śpią...
Zapytałem, czy są to „aryjczycy” i czy mają telefon. Potwierdzili jedno i drugie, kiedy więc
zatelefonowałem z budki pod wskazany numer, usłyszałem, że powinni natychmiast tam przyjść.
- Pójdę z państwem jeszcze kawałek. To niedaleko...
Musieliśmy jednak kilkakrotnie nadłożyć drogi; widząc z daleka zbiegowisko, można się było
domyślić, że i tam dokonywało się dzieło niszczenia, jak to niedawno sam widziałem na własne oczy.
Doszliśmy do domu ich przyjaciół, gdzie byli oczekiwani i przyjęci bez słów serdecznym uściskiem.
W drodze powrotnej zobaczyłem, że teraz na Fischerstraße też coś się działo. W narożnym domu,
prawie dokładnie tam, gdzie pół godziny temu spotkałem rodziców dziewczynki, w wielu oknach
paliło się światło, a w niektórych widać było stojących ludzi. Wszyscy patrzyli w górę, w stronę
okna na najwyższym piętrze, skąd dochodził hałas i krzyki. Potem padł strzał, odłamki rozbitej szyby
posypały się na ulicę. I jeszcze jeden strzał, a potem ktoś wypadł z okna.
Ze wszystkich stron biegli przechodnie i mieszkańcy pobliskich domów. Zaraz podjechał samochód
policyjnego pogotowia i kilka sanitarek. Jakiś mężczyzna, stojący obok mnie, powiedział:
- To był doktor Lichtenstein, okulista...
Wskazał na zwłoki człowieka, który wypadł z okna, i z wyraźną satysfakcją dodał:
- Bronił się., podobno jest jeden zabity, a drugi ranny...
Dwaj sanitariusze wnieśli ofiarę do karetki, która natychmiast odjechała na sygnale. Później wynieśli
z domu jeszcze kogoś - był zakryty serwetą.
- Tak trzeba postępować z wszystkimi tymi szubrawcami - odezwał się ten sam mężczyzna nie na tyle
cicho, żeby kilka osób tego nie usłyszało.
Ale nikt nie zaprotestował.
Zabrałem Chagalla ze zdemolowanego mieszkania i ukryłem go pod swoim łóżkiem, a potem jeszcze
raz wyszedłem z domu, tym razem z rowerem. Ledwie zdążyłem przyhamować na Sternstraße, kiedy
z okna na pierwszym piętrze wyleciał na ulicę cały aparat rentgenowski. Lampa kwarcowa z głośnym
trzaskiem rozprysnęła się na chodniku, a potem leciały jeszcze najróżniejsze narzędzia i instrumenty
medyczne. Na bramie obok dostrzegłem szyld - a więc tu zniszczony został gabinet laryngologa.
Jeszcze przed rokiem stary doktor Stern leczył mnie i na pytanie, czy trzeba będzie usuwać migdałki,
zaśmiał się i odpowiedział: „Podobno są koledzy, którzy natychmiast usuwają wszystko, co tylko da
się usunąć. Ja jednak jestem stanowczo przeciwny i odradzam - nie należy pochopnie interweniować
chirurgicznie w dzieło natury. Należy to czynić tylko w wyjątkowych przypadkach. Ja nie traktuję
mego zawodu jedynie jako sposobu zdobywania pieniędzy...”
Nigdzie jak okiem sięgnąć nie było tu widać żywego ducha. Szybko więc pozbierałem nadające się
jeszcze do użytku narzędzia. Miałem zamiar po kilku dniach zwrócić uratowane rzeczy
właścicielowi, ale mrukliwy dozorca oznajmił mi:
- Tu już nie mieszkają żadni Żydzi, a doktor jest w kacecie. Teraz to aryjski dom.
Ze Sternstraße pojechałem do centrum miasta. Wszystkie znane mi żydowskie sklepy wyglądały
podobnie: rozbite szyby wystawowe, zniszczone urządzenia, rozkradzione albo powyrzucane, na
ulicę towary, niezależnie od tego, co tam było: pończochy czy kosztowne futra. Nieco dalej na niebie
jaśniała łuna. Paliła się synagoga na Kasernenstraße, która - jak następnego dnia podano w gazecie -
padła ofiarą „spontanicznego wybuchu gniewu ludu” i została podpalona. Lud - o tej porze na ulicach
znajdowało się bardzo niewiele ludzi - w rzeczywistości okazał się w najwyższym stopniu oburzony
tym aktem barbarzyństwa, któremu sekundowały i przyglądały się bezczynnie straż pożarna i policja.
Gruby kreisleiter w brunatnym mundurze tupał zdenerwowany i wrzeszczał na ponuro patrzących
widzów:
- Dalej, przechodzić! Nie ma tu na co się gapić! Tu wszystko ma swój porządek!
Wracając do domu, często widziałem przemykających ludzi, pojedynczo i parami - nieśli walizki
i torby, a na widok pojawiającego się przechodnia czym prędzej kryli się w ciemnych bramach
domów. Nie byłem pewien, czy to uciekinierzy, czy rabusie, którzy zwąchali od razu, ile
wartościowych rzeczy można było znaleźć na ulicach.
Na Steinstraße natknąłem się na kobietę z dzieckiem trzy a może czteroletnim. Zobaczyła światło
latarki mego roweru i wystraszona przywarła do ściany, ale dziecko wyrywało się i zaczęło
krzyczeć.
Zatrzymałem się i zapytałem, czy mógłbym jej w czymś pomóc.
Obrzuciła mnie nienawistnym spojrzeniem - tak mi się wydało - i przyciągnąwszy do siebie dziecko,
zatkała mu usta ręką.
- Na dziś mamy już dość „pomocy”... - odpowiedziała z goryczą. - Proszę zostawić nas w spokoju i...
Zamilkła, ponieważ na ulicy dały się słyszeć męskie głosy i stukot podbitych gwoździami butów.
Podszedłem do niej i szepnąłem:
- Proszę, niech się pani nie boi...
Objąłem ramieniem osłupiałą z wrażenia. Dziecko też ucichło, stało ukryte w cieniu. Czterej
mężczyźni w butach z cholewami i w „cywilnych łachach” minęli nas beztrosko, głośno rozmawiając.
- Jutro zrobię sobie szewski poniedziałek - powiedział jeden - a co, w końcu była to ciężka służba...
Inni ryknęli śmiechem.
Któryś z nich rzucił jakąś uwagę o nas, przypuszczalnie parze zakochanych, wzbudzając tym
wesołość pozostałych, ale nie zatrzymali się. Po chwili nie było ich już widać i znów zrobiło się
cicho.
- Dziękuję - powiedziała kobieta, kiedy zdjąłem rękę z jej ramienia - i niech pan wybaczy, że
dopiero...
- Ma pani jakieś schronienie?
- Teraz już nie...
- Proszę pójść ze mną, może uda mi się panią ulokować...
Przypomniałem sobie, że zaraz za rogiem znajdowało się atelier pana Descha. Mieszkał też w tym
samym domu, poszedłem więc tam z kobietą i dzieckiem.
Przy drzwiach zapaliłem zapałkę - było bardzo ciemno. Znalazłem szyldzik z nazwiskiem.
Zadzwoniłem krótko. Prawie natychmiast usłyszałem znudzony głos:
- Kto tam? - Odszedłem dwa kroki do tyłu i spojrzałem w górę. Ale nikogo nie zobaczyłem.
Wszystkie okna były ciemne.
- To ja, panie Desch - powiedziałem głośno, podając nazwisko. -- Proszę wybaczyć, że o tak późnej
porze...
- Ach tak, po mundur, rozumiem... Przychodzi pan rzeczywiście bardzo późno, ale to nic, jeszcze się
nie położyłem. Chwileczkę, jeśli można prosić...
Po chwili otworzył drzwi, jak zawsze elegancko ubrany. Z pewnością ani myślał o spaniu, choć
dochodziło wpół do trzeciej. Kiedy zobaczył kobietę i dziecko, jego twarz nie zmieniła wyrazu.
Skinął tylko głową, wpuścił nas do środka i starannie zamknął za nami drzwi.
- Będzie trochę ciasno - powiedział pan Desch.
W pracowni krawieckiej, w prasowalni, nawet między półkami na zapleczu, gdzie poukładane były
bele materiałów, wszędzie leżeli i siedzieli ludzie. Niektórzy spali, inni cicho rozmawiali ze sobą.
Widać było, że wielu nie otrząsnęło się jeszcze z szoku - kiedy weszliśmy, nawet na nas nie
spojrzeli.
- We wnęce kuchennej obok znajdzie pani gorącą herbatę i mleko, a w alkowie jest jeszcze trochę
miejsca. Na razie jakoś to będzie, a jutro pomyślimy, co dalej. Zaraz jeszcze do pani wrócę.
Pan Desch wyszedł ze mną do ciemnego sklepu. Metalowe żaluzje były spuszczone, ale w nikłej
smudze światła przenikającego przez na wpół otwarte drzwi do pracowni zobaczyłem na manekinie
mundur führera SS.
- Moja żona i panna Bonse są z rannymi na górze w naszym mieszkaniu. Jeszcze nie wiem, gdzie tych
ludzi umieścić, był już lekarz - powiedział cicho. - Jest ich za dużo i to może zwrócić uwagę.
- A co z ciocią Änne?
- Nie czuje się dobrze, miała atak serca...
- Jutro rano pojadę do niej, mam nadzieję, że będzie się już lepiej czuła... ma bardzo słabe serce...
Pomyślałem o jej samochodzie dostawczym. Można by ewentualnie nim...
- Tak, to dobry pomysł. Zaraz pomówię z panną Bonse, zapytam, kto z jej znajomych w dolnym Renie
i w Eifel lubi ciastka...
Odprowadził mnie do drzwi i zamknął je cicho za mną.
Wróciłem do domu około trzeciej, wszędzie panowała cisza. Rano, po ósmej, zbudziła mnie matka.
- Wiesz, powinniśmy zabrać z mieszkania na dole trochę rzeczy, dziewczynka nie ma się w co ubrać.
Na klatce schodowej słychać było stukot młotka. W drzwiach zdemolowanego mieszkania na parterze
stała pani Kannegiesser, właścicielka domu - mieszkała na pierwszym piętrze. Dwaj stolarze usuwali
resztki rozbitych drzwi i osadzali nowe.
- A może - powiedziała matka - majster mógłby rozejrzeć się w środku, co dałoby się jakoś
naprawić...
- Zrobi się - odpowiedział starszy z dwu stolarzy. - Już się rozejrzałem, ale to źle wygląda.
Prawdziwy skandal, trzeba się wstydzić, że się jest Niemcem.
Pani Kannegiesser potaknęła głową i otarła łzy.
- Wejdźmy tam i weźmy trochę rzeczy. Mała nie ma co na siebie włożyć..
- Dobrze, że pani ją do siebie zabrała, proszę, pójdę z panią...
Jednak zamiast szukać garderoby, obie panie od razu zabrały się do sprzątania. Matka kazała mi
podnieść przewrócony kredens i ustawić go na miejscu. Jeden ze stolarzy pomógł mi. Właścicielka
domu przyniosła dwa wiadra, śmietniczkę, szczotki i dopiero po godzinie, kiedy udało się usunąć
skorupy i szkło, matka wyszukała coś z garderoby dla dziewczynki, która, jak dowiedzieliśmy się od
pani Kannegiesser, miała na imię Ruth. Później przyszły jeszcze dwie lokatorki i też pomagały
w sprzątaniu, a kiedy wracaliśmy na górę, nasza sąsiadka z piętra wyszła nam naprzeciw i spytała:
- Czy ja mogę tam na dole w czymś pomóc?
- O, z pewnością - odpowiedziała matka - jest jeszcze dużo do zrobienia... - A kiedy tamta odeszła,
matka szepnęła: - Jej mąż jest nadradcą stanu i zagorzałym nazistą, zawsze wita się, mówiąc „Heil
Hitler!” i pewnie najchętniej widziałby flagę ze swastyką ciągle wywieszoną z okna. Dobrze, że
naocznie przekonała się, czego tu dokonali partyjni przyjaciele jej męża...
W godzinę później jechałem tramwajem do miasta, a stamtąd do Meerbusch, żeby odwiedzić ciocię
Änne - wokół widziałem twarze zakłopotane, smutne i zagniewane. Jakiś starszy mężczyzna, który
siedział na miejscu dla inwalidów, w chwili gdy tramwaj przejeżdżał koło zdewastowanego
i ograbionego sklepu z obuwiem, powiedział głośno, tak że każdy w wagonie mógł słyszeć: - Kiedyś
rozstrzeliwało się rabusiów, a dziś policja jeszcze ich osłania! Do tego doszło w Niemczech! I za to
nadstawiało się karku!
Nikt temu nie zaprzeczył.
Na Luegplatz do tramwaju wsiadła kobieta, miała przypiętą dużą broszkę nazistowskiego związku
kobiet. Zapewne wyczuła nieprzyjazne nastawienie pasażerów, bo kiedy przejeżdżaliśmy obok
zniszczonego sklepu z tekstyliami w pobliżu Barbarossaplatz, odezwała się do najbliżej stojącej
osoby:
- Tego nie należało robić. Jestem przekonana, że Führer też nie pochwaliłby czegoś takiego...!
Osoba, do której skierowane były te słowa, odwróciła się, a z głębi wagonu ktoś zaśmiał się
szyderczo.
Ciocia Änne przywitała mnie w drzwiach.
- Za to, co dzisiejszej nocy zrobiono z Żydami - powiedziała - my, Niemcy, będziemy musieli ciężko
odpokutować... A potem nasze kościoły, nasze mieszkania i sklepy zostaną zniszczone. Możesz być
tego pewien!
Oświadczyła, że czuje się lepiej i że jest pilnie w domu potrzebna. Pan Desch rozmawiał już z nią
przez telefon. Kierowca furgonetki też jest powiadomiony.
- Griesgen, mój mąż, martwi się o swoje torty z kremem - powiedziała z uśmiechem. -
W najbliższych dniach musi ich bardzo dużo wyeksportować... Oni wszyscy muszą wyjechać za
granicą. Tu, w Niemczech nie są już pewni życia.
Opowiedziałem jej, co zdarzyło się w naszym domu wieczorem, również o Ruth, która jest u nas.
- Czy oni... czy ci chłopacy coś jej zrobili?
- Myślę, że właśnie przyszedłem w porę...
- Ona nie może u was zostać - powiedziała po krótkim namyśle. - W takim domu z dziesięcioma
lokatorami rozniesie się to szybko i na pewno znajdzie się jeden albo jedna, która doniesie o tym
gestapo... Wiesz co? Przywieź ją do mnie! Tu przez najbliższy okres czasu będzie bezpieczna, a ja
potrzebuję teraz pomocy.
- Jasne - odpowiedziałem bardzo zadowolony. - Przywiozę ją późnym popołudniem.
16.
Czy pan zna Buchenwald?
- Ty chyba zwariowałeś! -powiedział Kulle, kiedy zaraz po maturze oznajmiłem mu, że zgłosiłem się
ochotniczo do lotnictwa. - Dlaczego nie możesz zaczekać, aż przyjdzie kolej na nasze roczniki?
Próbowałem mu to wytłumaczyć:
- Po pierwsze: okres służby dla abiturientów, którzy zgłaszają się dobrowolnie, trwa tylko dwanaście
miesięcy, a zatem w jesieni 1939 roku będę to miał za sobą. Po drugie: jako ochotnik mogę wybrać
rodzaj broni i miejsce, w którym chcę odbywać służbę. Wybrałem garnizon w małym westfalskim
miasteczku, gdzie mieszkają przyjaciele moich rodziców i skąd będę mógł na każdą niedzielę jeździć
do domu - dwie i pół godziny pociągiem.
Ale powód najważniejszy był ten, że rodzice postanowili wyjechać z Niemiec. Ojciec
w październiku 1938 wybrał się do Anglii, żeby na miejscu zbadać istniejące możliwości.
Planowane przeniesienie miał uzasadnić tym, że przyjął przedstawicielstwo pewnej niemieckiej
firmy eksportowej. Uznaliśmy, że aby przełamać nieufność policji i biura dewizowego, które musiało
wyrazić zgodę na transfer potrzebnego w tym celu kapitału, byłoby najlepiej, gdybym ja, jedyny syn,
ochotniczo zgłosił się do wojska, potwierdzając niejako tym samym nasze patriotyczne nastawienie.
Po dwunastu miesiącach służby i po zwolnieniu z wojska, miałem prawo studiować w dowolnie
wybranym miejscu. Już podjąłem starania o stypendium na uniwersytecie angielskim.
- Mimo wszystko wariat z ciebie - uznał Kulle. Każdego dnia może przecież wybuchnąć wojna...
Jego obiekcje były uzasadnione. Zbrojenia szły pełną parą. Göring rzucił hasło: „Armaty zamiast
masła” i rzeczywiście w „Rheinmetall” i w innych wielkich zakładach produkowano prawie
wyłącznie armaty, karabiny maszynowe i inny sprzęt wojenny, zaś masło objęto reglamentacją i było
dostępne tylko w sprzedaży kartkowej. Wzdłuż granicy od Südbaden aż po okolice Akwizgranu
rozpoczęto budowę Wału Zachodniego, gigantycznych fortyfikacji, do których szybkiego ukończenia
skierowano setki tysięcy robotników, objętych nakazem przymusowej pracy. Kulle też miał pecha,
ponieważ jego pociąg, w czasie gdy odbywał Służbę Pracy, skierowano do robót przy Wale
Zachodnim. Opowiadał, że mieli tam ciężką harówkę.
We wrześniu 1938 roku lęk przed wojną spotęgował się, bo wszystko wyglądało na to, że Hitler
zdecydowany był zaatakować Czechosłowację. Brytyjski premier Neville Chamberlain dwukrotnie
odwiedził Niemcy i próbował pertraktować. Nikt nie miał pewności, że w przypadku niemieckiej
agresji na Czechosłowację Francuzi i Brytyjczycy nie zaatakują Niemców na zachodzie. Czesi
ogłosili mobilizację, ale musieli się domyślać, że zarówno Paryż, jak Londyn nie były gotowe
dotrzymać wobec Czechosłowacji zobowiązań udzielenia pomocy. Wprawdzie Francja też zarządziła
mobilizację, na razie sześćdziesięciu dywizji, zaś flota brytyjska postawiona została w stan
gotowości alarmowej, ale rządy obydwu mocarstw raczej wolały pozostawić Hitlerowi Sudety, niż
podejmować poważne ryzyko nowej wojny światowej.
W ostatnich dniach września psychoza wojny w całej Europie, a zwłaszcza w Niemczech i w
zachodnich stolicach wzmogła się do tego stopnia, że ludzie odczuli niezwykłą ulgę, gdy w nocy z 29
na 30 września doszło jednak do zawarcia układu między rządami Rzeszy, Anglii, Francji i Włoch
i tym samym groźba wojny została zażegnana, Układ monachijski był naturalnie ustępstwem Paryża i
Londynu na rzecz Hitlera i umocnił jego pozycję; Czechosłowację pozostawili swemu losowi i
1 października wojska niemieckie wkroczyły na obszar Sudetów. Ale - tak w każdym razie myślała
większość - na szczęście jeszcze raz udało się uniknąć wojny, a wielu nawet wierzyło w ponowne
zapewnienie Hitlera, że teraz nie zgłasza już żadnych terytorialnych roszczeń wobec Europy.
Mój ojciec, raczej zawsze sceptyczny, sądził, że pokój uda się utrzymać co najwyżej przez dwa lata.
Tak twierdzili jego angielscy przyjaciele. W tym czasie Anglia dozbroi się i wtedy dojdzie do
wielkiego obrachunku z Hitlerem.
I to było dla mnie decydujące. Za dwa lata - taką miałem nadzieję - od dawna już nie będę
żołnierzem tylko studentem, i to, co najważniejsze, nie tu, w Niemczech.
W końcu listopada, o dzień wcześniej, niż było trzeba, pojechałem do mego przyszłego garnizonu
i zanocowałem u starych przyjaciół rodziców, właścicieli hotelu.
Wuj Franz bardzo się zmienił.
- Hitler robi to zupełnie nieźle - powiedział. - Przecież niesamowicie blefował, ale w ten sposób
rzeczywiście osiągnął to, czego chciał. Teraz nie tylko Austria i Saara, ale też Sudetenland znów są
niemieckie, a wszystko bez wojny - to po prostu nadzwyczajne, co?
Jak się później dowiedziałem, szczególnie cieszyło go, że miasteczko znowu miało garnizon. Jego
hotel „pierwszy w mieście” zaczął dobrze prosperować. Sprzedaż trunków, zwłaszcza win
i szampana, wzrosła prawie dwukrotnie dzięki stałej klienteli, głównie spośród korpusu oficerskiego.
Jego żona, ciocia Käthe, przeciwnie - nie sprawiała wrażenia osoby zadowolonej. Ledwie wuj Franz
odszedł, usprawiedliwiając się potrzebą czuwania nad porządkiem w piwiarni, powiedziała:
- Nie wiem, co zrobić, może popełniłam wielki błąd... Franz nic o tym nie wie i na litość boską nie
mów o tym w jego obecności... tak się zmienił ostatnio...
Później dowiedziałem się, że jej „wielkim błędem” było to, że przyjęła do hotelu gościa, a był nim
Żyd, fabrykant z sąsiedniej miejscowości.
- Co prawda tylko na kilka dni - dodała cicho. - Przyszedł wczoraj po południu, kiedy Franz był w
Bielefeld. Znam go od dawna, to bardzo honorowy człowiek i nie miałam sumienia odmówić mu.
Powiedział, że czeka tylko na paszport, potem chce wyemigrować do Szwecji. Jego żona i syn już
tam są. Po tej straszliwej nocy kryształowej przed trzema tygodniami aresztowano go, myślę, że był
w kacecie - to cud, że wyszedł stamtąd z życiem...
Zapytałem, dlaczego się martwi. Przecież mogła przyjmować do hotelu każdego.
- Nie - odpowiedziała i westchnęła. - Od ostatniego tygodnia obowiązuje zakaz wpuszczania Żydów
do hotelu i do restauracji, to zabronione! Gdyby go ktoś rozpoznał, mielibyśmy poważne kłopoty.
. - A dokąd ten człowiek ma iść? Mieszkania prawdopodobnie już nie ma.
- Właśnie - potwierdziła - fabryka została oczyszczona z ”niearyjczyków”, a mieszkanie odebrano
mu, zabrali nawet auto. Musiał je sam oddać na „Pomoc zimową”!
- Fantastyczne! I co masz zamiar teraz zrobić? Przecież nie możesz wyrzucić go na ulicę?
- Nie, ale tu zostać też nie może. Przyszedł mi jednak pewien pomysł do głowy, może jest to nawet
najlepsze rozwiązanie. Musimy załatwić tę sprawę od razu, bo Franz wraca zwykle około dziesiątej.
Pomysł polegał na tym, że miałem spędzić noc nie w hotelu, ale w ich domku myśliwskim. Tu i tak
było krucho z pokojami, więc mąż nie będzie się dziwił, jeśli ja się tam przeniosę. Miałem naturalnie
zabrać ze sobą niepożądanego gościa. Obiecała, że przygotuje prowiant i coś do picia i że zaraz
zawiezie nas tam samochodem.
Znałem ten domek. Znajdował się w Górach Wezerskich na pięknym stoku z widokiem na rzekę i był
komfortowo urządzony - stąd dwadzieścia minut samochodem.
- Jutro rano odbiorę ciebie i przywiozę pocztę dla pana Kahna, gdyby coś dla niego nadeszło. Może
już jutro otrzyma paszport. Wtedy mogłabym od razu podwieźć go na stację...
Wydawało się, że odetchnęła z ulgą, gdy zgodziłem się na jej propozycję, ponieważ - jak
powiedziała - nie chciałaby zostawiać tam pana Kahna samego. Nie mogłaby wymagać tego od
człowieka, który tyle przeszedł.
Tak się więc złożyło, że ostatni wieczór i noc przed rozpoczęciem służby wojskowej spędziłem
z kimś, kto dopiero co został zwolniony z obozu koncentracyjnego.
Pan Kahn był niskim, dosyć korpulentnym mężczyzną około pięćdziesiątki. Chyba sporo stracił na
wadze, bo ubranie na nim wisiało. Patrząc na jego twarz, można było domniemywać, że był z natury
człowiekiem pogodnym, a może nawet wesołym. Ale teraz wydawał się całkowicie pochłonięty
rozpamiętywaniem straszliwych przeżyć.
Już przy kolacji zaczął mi o tym wszystkim opowiadać.
Rankiem po „kryształowej nocy”, kiedy i jego mieszkanie zostało zdewastowane - na szczęście
zdążył wcześniej sprzedać wszystkie wartościowe rzeczy, żeby opłacić „daninę”, bez czego rodzina
nie mogłaby wyjechać - dwaj funkcjonariusze gestapo aresztowali go. Ciężarówką, w której
znajdowało się już kilkunastu Żydów z okolicznych wsi, zawieziono ich do Bielefeld. Po długim
wyczekiwaniu w poczekalni wywoływano każdego po kolei. I każdy musiał podpisać jakiś papier,
nie mając nawet czasu na przeczytanie go. Około południa zaprowadzono ich na dworzec.
- Na peronie kazali nam się ustawić piątkami. Potem poprowadzili nas schodami w dół przez tunel na
drugi peron. Wzdłuż trasy naszego przemarszu stali młodzi esesmani i bili nas pejczami. Już wtedy
byli pierwsi okaleczeni. W końcu załadowali nas nie do pociągu, tylko ciężarówką zawieźli do
Buchenwaldu... Czy pan zna Buchenwald?
Odpowiedziałem, że słyszałem o Buchenwaldzie, mówiono, że jest to obóz koncentracyjny w pobliżu
Weimaru. - Tak - potwierdził pan Kahn - niedaleko Weimaru, gdzie mieszkali Goethe i Schiller...
W sumie do obozu w Buchenwaldzie przywieziono blisko dwanaście tysięcy Żydów. Pomieszczono
ich w dużych barakach, jeszcze po części w budowie.
- Stłoczono po sześć tysięcy ludzi w jednym baraku, gdzie nawet nie było podłogi. Do spania
mieliśmy gołe deski, żadnych koców, światła. Warunki sanitarne były okropne...
W każdym razie dostali chleb, marmoladę i kawę zbożową, ale w środku nocy, kiedy wreszcie
wszystko trochę uspokoiło się, nagle rozbłysły kieszonkowe latarki i esesmani wyciągnęli z baraku
kilkunastu ludzi.
- Słyszeliśmy ich okropne krzyki; ci już nie wrócili...
Powtarzało się to w ciągu dwu następnych nocy i więźniowie byli tak wystraszeni, że każdy starał się
ukryć w najdalszym kącie.
- Niektórzy dostawali szału i trzeba było ich wiązać. Nie sposób wyobrazić sobie, czym były te noce
dla każdego z nas... Czyste piekło. Na trzeci dzień rano SS kazało nam wyjść przed barak - do tej
chwili nie wolno było wychodzić na zewnątrz - i unterführer przeszedł wzdłuż szeregu. Każdego, kto
miał widoczne okaleczenia, pytano, w jaki sposób do tego doszło. Pierwsi zapytani odpowiedzieli
zgodnie z prawdą: że zostali pobici przez ludzi z SS w Bielefeld. Tych potem bito pejczami, póki nie
powiedzieli, że okaleczyli się sami, w domu. Stosując tego rodzaju szykany, trzymali nas przez cały
dzień w nieustannym strachu. Dopiero na czwarty dzień trochę się poprawiło...
Przydzielono im ukończone baraki, gdzie było nieco więcej miejsca i od tego dnia pozwolono za
pieniądze, jakie ludzie mieli przy sobie, bo nie zdążyli im odebrać, zakupić łyżki, miski, jakąś
żywność i coś ciepłego do ubrania. Lekarzom znajdującym się wśród więźniów, wolno było
kupować leki dla bardzo wielu chorych i rannych. W przeciwieństwie do innych nie musieli
pracować, tylko rano i wieczorem stawać do apelu. Poza tym w ciągu dnia zostawiali ich samym
sobie. Ale apele i odliczania trwały często wiele godzin i zwłaszcza starsi ludzie bardzo cierpieli
wskutek długiego stania na chłodzie. Przez to wielu zmarło.
- Dwudziestego dnia rankiem podczas apelu wywołano mnie i mniej więcej trzydziestu ludzi.
Mieliśmy zostać zwolnieni. Obozowi fryzjerzy wszystkich ogolili. Potem zbadał nas lekarz SS. Kto
miał „rany czy ślady pobicia, ten musiał złożyć oświadczenie, że doznał tych obrażeń przed
aresztowaniem. Później przyszedł wyższy stopniem dowódca SS, który przemówił do nas
i oświadczył, iż ma nadzieję, że „poprawiliśmy się”. Jeśli chcemy tego dowieść, to mamy
sposobność ku temu, wspierając hojnie „Pomoc zimową”. I pilnował, żeby każdy coś dał. Kazano
nam zwrócić zakupione przez nas „nakrycia”, prócz tego zapłacić trzy marki za wypożyczenie
blaszanych misek. W końcu przystąpiono do sprzedaży biletów. Kto nie miał pieniędzy, ten musiał
wyjść z szeregu i stanąć po prawej stronie. Pozostałym nakazano przeprowadzić zbiórkę pieniędzy,
aby i tamtym kupić bilety. Równocześnie oznajmiono nam, że bez biletu nikt stąd nie wyjdzie. Kiedy
i to zostało załatwione, jeszcze raz wysłuchaliśmy przemówienia. Ostrzeżono nas, że po opuszczeniu
obozu nie wolno mówić ani słowa o tym, co tu przeżyliśmy, w przeciwnym razie wrócimy w to samo
miejsce i możemy być pewni, że nie wyjdziemy już żywi. Ale właściwie dlaczego opowiadam panu
to wszystko. Myślę, że po prostu muszę o tym mówić po to, by inni wiedzieli i opowiadali dalej. Po
to, by nikt nie mógł powiedzieć, że o tym nie wiedział.
Był bardzo wzburzony.
Wyjąłem z koszyka butelkę koniaku, dołożoną przez ciocię Kathe do prowiantu i nalałem mu
kieliszek.
Potem trochę się uspokoił i opowiedział, co było dalej:
- Formalności trwały długo i kiedy wreszcie ci, którzy mieli być zwolnieni, ustawili się przy bramie
obozu, była już godzina dwudziesta. Od rana nie otrzymaliśmy żadnych racji żywnościowych; po
czternastu godzinach czekania w nieustannym napięciu ludzie byli skrajnie wyczerpani.
...Pewien prawie osiemdziesięcioletni mężczyzna poprosił strażnika przy bramie o umożliwienie mu
środka lokomocji, ponieważ nie był w stanie iść pieszo osiem kilometrów do stacji kolejowej w
Weimarze. Wartownik zaśmiał się i odpowiedział, że mógłby wezwać dla niego taksówkę, ale
starzec musiałby zapłacić trzy marki za telefoniczne przywołanie. I człowiek ten dał trzy marki,
prosząc, aby zechciał od razu zamówić więcej taksówek, ponieważ są inni, którzy też nie zdołaliby
przejść tak daleko. Zainkasował prawie sześćset marek.
Pan Kahn opowiadał długo jeszcze. I ciągle wracał do pierwszych trzech dni w kacecie, kiedy
stłoczeni w na wpół wykończonym baraku drżeli przed Todeskommando.
W nocy kilkakrotnie budziło mnie jego pojękiwanie. Raz nawet krzyknął: „Nie! Nie bić!” Dopiero
nad ranem uspokoił się.
Około dziewiątej, właśnie jedliśmy śniadanie, usłyszeliśmy nadjeżdżający samochód. Pan Kahn
przeraził się.
- Muszę się ukryć... - wyszeptał. Okazało się, że była to ciocia Käthe.
- Panie Kahn, pański paszport! Przysłali paszport! - zawołała już z daleka, kiedy wyszliśmy jej
naprzeciw.
Nie mógł wprost w to uwierzyć.
Ręce mu drżały, gdy otwierał kopertę. Paszport zawierał wymarzoną wizę wyjazdową. Ale musiał
jeszcze tego samego dnia opuścić Niemcy.
- Pociąg do Hamburga z połączeniem do Kopenhagi odjeżdża zaraz po jedenastej z Bielefeld -
powiedziała nasza gospodyni. - Dowiadywałam się. Zawiozę pana na dworzec.
Wydawała się bardzo zadowolona.
- O, nie, proszę! - odpowiedział. - Tylko nie dworzec w Bielefeld, myślę, że nie mógłbym tego
znieść.
Ciocia Käthe była bardzo zdziwiona. Chciała coś wtrącić, ale zrezygnowała i w końcu trochę
urażona oświadczyła:
- Jak pan sobie życzy, panie Kahn.
- Szybko spakujemy nasze rzeczy, ciociu Kathe, i podwieziemy pana Kohna na postój taksówek -
powiedziałem.
- Tak - zgodził się - to byłoby bardzo uprzejmie... Wsiądę do pociągu w Herford.
W pięć minut wszystko zostało posprzątane i rzeczy spakowane. Pan Kahn stał już w kapeluszu i w
palcie przy drzwiach. W ręce trzymał walizeczkę.
- Niech pan spojrzy - powiedział sięgając do kieszeni - jak moja ojczyzna troszczy się, żebym na
obczyźnie zawsze o niej pamiętał.
Pokazał mi paszport.
Na pierwszej stronie obok „godła” ze swastyką, wydrukowanego w miejscu dawnego orła Rzeszy,
urząd paszportowy odbił dużą, czarną literę „J” - Jude.
17.
Maszerowanie może być ideą
- Nie wiem, skąd brał się mój optymizm, że w czasie gdy będę odbywał służbę wojskową, nie
dojdzie do wojny - powiedziałem do Wernera przy naszym ponownym spotkaniu. - Co prawda zimą
1938/39 w polityce zagranicznej panował względny spokój, ale właściwie powinienem wiedzieć, że
była to cisza przed burzą...
- Młodzieńcza łatwowierność, przecież miałeś dopiero osiemnaście lat. Gdybyś mnie wtedy zapytał,
to odpowiedziałbym: zwiewaj, bracie, jak możesz najszybciej, bo pokój nie potrwa długo! Ledwie
skończyłem naukę, powołano mnie do Służby Pracy. Pojechałem do Winzeln, to jest koło Pirmasens
w Palatynacie, gdzie miałem nadzieję zobaczyć trochę świata...
- Przynajmniej byłeś niedaleko domu - do Ludwigshafen nie więcej niż godzina drogi pociągiem?
- Tak, ale wychodziliśmy nieczęsto. Urlop na niedzielę dostawało się najwyżej raz w miesiącu.
Roboty budowlane, do których nas tam przydzielono, były ekstra pilne. „Największą dziurę” w
Westfalii, jak się wtedy mówiło, trzeba było jak najprędzej załatać. Tylko z naszej okolicy
pracowało tam ponad trzydzieści tysięcy robotników objętych nakazem pracy. I zawsze nas
popędzali: „Tempo! Tempo!”, mówiło się, „Führer nie może czekać!” Dlatego mógłbym ci
powiedzieć, że pokój nie będzie trwał długo. Bo do czego były potrzebne te umocnienia na
zachodniej granicy, na taką skalę i robione w takim pośpiechu?
Opowiedział mi, w jak bezwzględny sposób wyzyskiwano robotników. Z płacy wynoszącej
sześćdziesiąt fenigów za godzinę i przy znacznych potrąceniach za zbiorowe żywienie,
zakwaterowanie, ludzie prawie nie mieli co wysyłać do domu. Ich rodziny w większości skazane
były na korzystanie z zasiłków opieki społecznej.
- Wtedy wszyscy przekonali się, co to znaczy nie mieć związków zawodowych - powiedział.
- A Front Pracy? Nie przejmował się takim stanem rzeczy?
Zaśmiał się.
- Coś ty, kiedy w obozie pracy, niedaleko od nas, kilku ludzi próbowało zorganizować kolegów, żeby
przynajmniej wspólnie złożyć zażalenie w sprawie nie wypłacanych nadgodzin i złego wyżywienia,
to kierownik budowy zatelefonował do gestapo i kazał aresztować prowodyrów. Zwymyślał ich od
świń, szumowin, przestępców i żydowskich parobków... No, a my w Służbie Pracy nie mieliśmy
w ogóle żadnej możliwości bronienia się. Tam było wszystko jak w wojsku; oprócz pracy mieliśmy
normalne szkolenie najpierw bez, a potem już z bronią: karabiny typ 98k, granaty ręczne, ćwiczenia
z lekkimi karabinami maszynowymi... wiesz, piechota.
Opowiedział mi jeszcze, jak to się stało, że będąc synem komunisty - jak w jego dokumentach
personalnych odnotowano - „karanego za wrogą działalność antypaństwową” udało mu się jednak
zasłużyć u przełożonych na opinię „niegroźnego gaduły”.
- W zakładzie poligraficznym, gdzie terminowałem, prócz portretów Führera i kalendarzy
z germańskimi nazwami miesięcy, jak Hartung, Hornung czy Gilbhart, drukowane były też różne dęte
sentencje, na pergaminie i gotycką czcionką, które rasowi naziści oprawiali w ramki i zdobili nimi
ściany. Otóż dwie z takich sentencji, według mnie najbardziej idiotyczne, zabrałem ze sobą
i nakleiłem je w swojej obozowej szafce. Jedna z nich brzmiała: „Równym krokiem w szeregu, rytm
maszerującej kolumny to takt, który słyszymy zawsze. Bo maszerowanie jest ideą, przepajającą całe
nasze życie. A kto się oddał idei, ten już nie umie bez niej żyć”...
- To Heinrich Anacker?
- Nie, Baldur von Schirach, ale to prawie to samo.
A druga była jeszcze ładniejsza: „Führer jest naszym zbawcą. Niestrudzenie pracuje dla narodu
i państwa. Pomóżmy mu, w czym tylko pomóc możemy”. Oberfeldmeister był bardzo zdziwiony,
kiedy podczas kontroli szafek odkrył u mnie te arcydzieła. I nic nie mógł temu zarzucić. Popatrzył
tylko na mnie z powątpiewaniem, ale od tej pory uchodziłem za nacjonalistycznie myślącego
półgłówka. Moi współtowarzysze naturalnie właściwie ocenili ten trik - doskonale orientowali się,
że w gruncie rzeczy wcale nie byłem nazistą.
- A co działo się w tym czasie z twoim ojcem? Wrócił do pracy na dworcu towarowym po wyjściu
z więzienia?
- Przez pół roku był bez pracy, a do ekspedycji na dworcu nie mógł wrócić jako „antypaństwowiec”.
Próbował się zaczepić w fabryce maszyn jako niewykwalifikowany robotnik. Zarabiał tam
dwadzieścia osiem marek brutto na tydzień, ale gestapo i na to nie zezwoliło. W końcu dzięki pomocy
jednego z towarzyszy, który był kierowcą furgonetki, znalazł zajęcie w tym samym przedsiębiorstwie,
i to w branży, która w 1938 roku szybko się rozwijała. Była to wytwórnia kostek bulionowych.
- W Ludwigshafen?
- Nie, po drugiej stronie Renu, w pobliżu Mannheim. Wtedy krucho było z mięsem i z tłuszczem, a dla
wielu i ceny były zbyt wygórowane. Różni kombinatorzy próbowali więc zbijać forsę na niedostatku.
Szefem
mego
ojca
był
dentysta.
Jego
szwagier
zajmował
wysokie
stanowisko
w narodowosocjalistycznej służbie zdrowia i właśnie on potwierdził, że kostki bulionowe mają
wysoką wartość odżywczą, że zawierają dużo witamin i innych znakomitych zalet. Początkowo
personel firmy składał się z dwóch dziewczyn i kierowcy, a kostki produkowano w pralni, w willi
dentysty, lecz potem sąsiedzi zaczęli się uskarżać na dokuczliwe zapachy i wytwórnia została
przeniesiona do pustego magazynu i od tego czasu ojciec znalazł tam stałą pracę.
Kostki bulionowe produkowane były głównie z soli, niewielkiej ilości drożdży i pośledniej jakości
mięsa wołowego. Znajdowały one ogromny zbyt w szpitalach, w kuchniach wojskowych,
restauracjach i w gospodarstwie domowym. Dentysta zbijał na nich ogromne pieniądze i zrezygnował
z praktyki lekarskiej. Trzeba było ciągle powiększać personel. W chwili wybuchu wojny firma
dysponowała już dwudziestoma pięcioma własnymi furgonetkami. Ojciec Wernera zaliczał się do
grona pierwszych, najstarszych pracowników. Ale nigdy nie zarabiał więcej niż czterdzieści jeden
fenigów za godzinę.
- Z tego nie mógł sobie pozwolić nawet na kupienie papierosa. Pieniądze, jakie on i matka -
pracowała jako sprzątaczka - zarabiali razem, wystarczyły zaledwie na to, co najpotrzebniejsze.
Paczka papierosów, tak zwana „trójka Ecksteina” kosztowała dziesięć fenigów. Przy zarobku,
wynoszącym około osiemnaście marek netto, wypłacanym co piątek, nie było mowy o takim luksusie.
Osiemnaście marek kosztowała wtedy para butów, najtańszych. Na masło - funt za markę
sześćdziesiąt - rodzice nie mogli sobie pozwolić nawet raz w roku na Wielkanoc, a margarynę za
siedemdziesiąt fenigów też kupowali tylko raz na tydzień. Zamiast mięsa były tak zwane „kotlety
Hermanna Göringa” - „Bratlinge” - pamiętasz?
- Owszem, jadłem je w wojsku. Były najróżniejsze teorie na temat tego, z czego je robiono.
Oficjalnie nazywały się „smażonki”, przypuszczalnie zawierały głównie mączkę rybną. Ale nikt w to
nie wierzył, bo w ogóle nie miały żadnego smaku.
- Zakład, w którym pracował ojciec, produkował też proszek do produkcji tych „smażonek”, prócz
tego jaja w proszku, w torebkach po dziesięć fenigów. Podobno miały wartość odżywczą równą
trzem świeżym jajkom. Dentysta zbijał fortunę, miał przy tym poparcie władz i przywileje
podatkowe, ponieważ jego produkty zastępcze pozwalały na oszczędzanie dewiz. Żywności prawie
nie importowało się, tylko surowce ważne dla przemysłu zbrojeniowego - „armaty zamiast masła”.
A jeszcze gorzej było z tekstyliami.
- Tego dokładnie nie pamiętam. Wiem tylko, że wszyscy narzekali i że krążyło mnóstwo dowcipów
na temat ubrań marki „niemiecki las”, które wiosną zieleniały, a w jesieni też odpowiednio zmieniały
kolor.
- Dla robotników i drobnych urzędników był to poważny problem. Przed zbrojeniami mogli sobie
kupić przyzwoite ubranie z czystej wełny, naturalnie gotowe, za około trzydzieści pięć marek. W
1938 roku płacili już co najmniej pięćdziesiąt marek za garnitur, który tylko na wystawie wyglądał
jak wełniany. Ubrania te gniotły się, jakby były uszyte z papieru i wisiały na figurze jak worki. Ktoś,
kto odejmując sobie od ust, kupił wreszcie na Boże Narodzenie taki garnitur, po krótkim czasie mógł
go właściwie wyrzucić. Tylko ten, którego stać było na zapłacenie stu pięćdziesięciu marek i więcej,
otrzymywał coś, co w pewnym stopniu odpowiadało dawnej, średniej jakości. Z innymi tekstyliami
też nie było lepiej. Sama tandeta, nie tylko że nie grzała, ale jeszcze niszczyła się błyskawicznie.
Pomyślałem o panu Deschu - ten zdołał we właściwym czasie zaopatrzyć się w dobre materiały.
Odwiedziłem go przed Bożym Narodzeniem w 1938 roku, kiedy po czterech tygodniach służby
wojskowej przyjechałem po raz pierwszy na święta do domu.
Pytał, jak mi jest w wojsku. Powiedziałem, że można wytrzymać i że dostałem przydział do służby
łączności. Przypuszczalnie już za dwa tygodnie, po ukończeniu wyszkolenia podstawowego,
rozpocznę kurs specjalistyczny i mam nadzieję, iż potem uda mi się resztę czasu przetrwać spokojnie
przy radiostacji. A we wrześniu będę mógł zdjąć mundur... Pan Desch słuchał z całkowicie
obojętnym wyrazem twarzy.
- Miejmy nadzieję, że twoje przewidywania się sprawdzą..: - odpowiedział.
Potem zapewniwszy mnie, iż mogę mówić o szczęśliwym zrządzeniu losu, ponieważ trafiłem do
łączności, bo to najlepsze, czego można się w wojsku nauczyć, zaczął gorąco mnie zachęcać do
zamówienia u niego granatowego munduru wyjściowego z najlepszej gabardyny. Dodał, że później
mógłbym odpruć naszywki i wypustki od kołnierza, zmienić guziki i miałbym eleganckie ubranie
cywilne na wszelkie okazje - i na długie lata. Zalecając materiał, jaki zachował jeszcze dla dobrych
klientów, mówił już bardzo ożywiony i nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć, zaprotestować,
zdejmował ze mnie miarę.
- Ależ proszę pana, to będzie za drogie - próbowałem się bronić. - Nie stać mnie na to!
Potem mówił coś o „cenie dla przyjaciół” i że zawrzemy „arrangement” i to umożliwi mi spłacenie
długu w dogodnych ratach. W końcu zapytał jeszcze, jak często będę przyjeżdżał na urlopy.
- W okresie szkolenia zasadniczego, w ciągu najbliższych dwu miesięcy, jak dobrze pójdzie, to co
dwa tygodnie. Bo jestem, o czym do tej pory sam nie wiedziałem, bardzo dobrym strzelcem, a u nas
kto podczas czwartkowego strzelania z karabinu znajdzie się w trójce najlepszych, może wracać do
koszar dopiero w poniedziałek wieczorem, a nie jak inni - do północy w niedzielę. Kiedy zakończy
się szkolenie i zacznę już normalną służbę w łączności, będę miał każdy weekend wolny...
- Znakomicie - powiedział pan Desch już zwykłym, znudzonym tonem. - Wtedy mógłbyś udzielać
korepetycji pannie Bonse. - Widząc moje zdziwienie, dodał cicho: - Ona interesuje się amatorsko
łącznością radiową.
I tak stało się, że dostałem szyty na miarę granatowy wyjściowy mundur lotniczy z angielskiej
gabardyny, który później, przerobiony na cywilne ubranie „na wszystkie okazje”, rzeczywiście
nosiłem jeszcze w pierwszych latach Republiki Federalnej, przez ponad dziesięć lat, przyciągając
zazdrosne albo pełne podziwu spojrzenia, aż w końcu dobry jeszcze garnitur zrobił się za ciasny.
W zamian za uszycie munduru od połowy stycznia 1939 roku udzielałem korepetycji pannie Bonse,
o które prosił pan Desch. Najpierw co drugi czwartek, a potem w każdą niedzielę.
Uczyła się bardzo szybko alfabetu Morse’a od A - jak atom (•-) po Z - jak Zorndorf (-) i w niedługim
czasie osiągnęła znacznie większą biegłość w posługiwaniu się kluczem niż ja, była doskonała w
„technice nadawania” i w „łączności w warunkach szczególnych”. Zapoznałem ją też z relatywnie
prostymi i przy krótkich tekstach prawie niemożliwymi do złamania kodami, używając za podstawę
wiersz Heinricha Heinego Pielgrzymka do Hevlaar. Pierwsza zwrotka brzmiała następująco:
„Przy oknie matka stała
a w łóżku leżał syn.
Czy nie chcesz wstać Wilhelmie
popatrzeć na procesję?”
Podstawą szyfru na jeden dzień była za każdym razem pierwsza linijka jednej z dwudziestu zwrotek,
a po dwudziestu dniach zaczynało się od nowa - od drugiej linijki.
Panna Bonse osiągała też dobre wyniki w szyfrowaniu i odczytywaniu szyfru. Jako nauczyciel
mogłem więc być z niej zadowolony. Tylko moi przyjaciele dziwili się, że w każdą niedzielę
spędzam dwie cenne godziny urlopu w towarzystwie tej oschłej, trzydziestoparoletniej osoby, której
codzienny strój przez cały tydzień składał się ze spódnicy i pulowera, a w niedzielę ubierała się jak
przełożona pensji dla panienek. Tym, którzy próbowali mi dokuczać, mówiłem, że dwie godziny
w tygodniu poświęcam na konwersację angielską, ponieważ w grudniu 1939 roku mam zamiar
wyjechać na studia do Anglii. Mój przyjaciel Kulle zauważył wtedy sceptycznie:
- Jeżeli w ogóle coś z tego wyjdzie, faktycznie wojna już wisi w powietrzu...
Opowiedziałem Wernerowi ten epizod.
- Ja też byłem przekonany, że zacznie się na wiosnę 1939. Było już bardzo gorąco, kiedy Hitler
w styczniu zażądał od Polski odstąpienia korytarza, Poznania i Prus Zachodnich oraz przyłączenia
Gdańska do Rzeszy.
Dwa miesiące później, w marcu 1939 roku Słowacja pod presją Niemiec oderwana się od rządu
praskiego i 15 czerwca doszło do „załatwienia reszty Czech”. Została zmuszona do poddania się
„opiece Rzeszy”, a w tydzień po wkroczeniu Wehrmachtu naziści utworzyli „Protektorat Czech i
Moraw” i podpisali z Rumunią układ, oddający praktycznie w ich ręce wszystkie posiadane przez ten
kraj surowce (złoża ropy naftowej).
- Wiem, przez kilka dni sytuacja była krytyczna. Ale konto Hitlera znów powiększyło się, zaś wielkie
mocarstwa poprzestały na protestach. A według absolutnie pewnej informacji z Rzymu, jak
powiedziała panna Bonse, Hitler uroczyście zapewnił Mussoliniego, że przed 1942 rokiem nie
podejmie żadnych kroków, które mogłyby doprowadzić do Wojny z Francją i Wielką Brytanią...
- Skąd ona miała tego rodzaju informacje, wówczas chyba ściśle tajne? - zaciekawił się Werner. -
I dlaczego uczyła się u ciebie obsługiwania radiostacji? Czyżby miała nielegalną krótkofalówkę? I z
kim utrzymywała łączność?
- Co do tego mogę snuć tylko domysły, ponieważ nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat. Wiedziałem,
że była zdecydowaną przeciwniczką nazistów, prócz tego osobą pod każdym względem godną
zaufania, niezwykle odważną i gotową do niesienia pomocy, gdy chodziło o ratowanie ludzi przed
gestapo, i to bez względu na ich pochodzenie i przekonania polityczne. To mi wystarczyło. Nie
chciałem wiedzieć więcej. Dla wszystkich było bezpieczniej, jeśli każdy wtajemniczony był tylko na
tyle, ile w danej chwili wymagały tego okoliczności.
Werner przytaknął milcząc.
-- Przypuszczam, że albo u niej, albo u kogoś z kręgu jej bliskich przyjaciół znajdowała się
krótkofalówka i utrzymywano łączność z Holandią. Na tę odległość wystarczyła taka miniradiostacja
- do granicy w prostej linii było trochę ponad pięćdziesiąt kilometrów, a powiedzmy: jeśli tylko raz
na tydzień, o różnych porach dnia i nie dłużej niż przez pół minuty pracowała, być może nawet
w różnych miejscach, to nadajnik był nie do zlokalizowania przez nadzór kontroli radiowej,
zwłaszcza że przy tego rodzaju nadajnikach występuje tak zwana „strefa uskokowa” i wtedy W ogóle
ich nie słychać... Sądzę, że jej partner radiowy znajdował się w Holandii, ponieważ kiedyś
napomknęła o tym, właśnie w owych krytycznych dniach marca, kiedy Wehrmacht wkroczył do Pragi.
Było to w niedzielą 13 marca 1939 roku. Po południu odwiedziłem panną Bonse i przerabiałem z nią
jeszcze raz kod, przy którym, ze względu na dość samowolną ortografię Heinego, pojawiły się pewne
trudności. Około siedemnastej, kiedy już chciałem się pożegnać, odezwał się telefon.
Panna Bonse powiedziała mi, że dzwoniła pani Ney, ciocia Änne, ponieważ „nasz Jupp” chciał się
dowiedzieć, która apteka ma tej niedzieli dyżur - podobno informacja co do tego była pilnie
potrzebna i ważna.
Oboje wiedzieliśmy, że „nasz Jupp” to brat pani Ney, który należał do partii komunistycznej i od
1933 roku mieszkał w Bazylei. Pani Ney wyjawiła pannie Bonse, że pojawił się nagle u niej,
podobnie jak trzy lata temu w czasie zajęcia Nadrenii, jego przyjaciel „zegarmistrz”.
Prawdopodobnie zdecydował się jak najszybciej znów opuścić Niemcy, bo „dyżurna apteka”, o którą
pytała pani Ney, oznaczała, że szuka możliwości przejścia przez zieloną granicę do Belgii lub
Holandii. Panna Bonse spytała jeszcze, czy brat pani Ney ma receptę, co należało rozumieć: czy
gestapo depcze mu po piętach?
Odpowiedź brzmiała, że nie. Że to, czego potrzebował „nasz Jupp”, sprzedawano bez recepty,
a zalecił mu ów specyfik lekarz domowy, czyli: instrukcja zalecała, by w określonych
okolicznościach, jakie zapewne zaistniały, bezzwłocznie opuścił Niemcy.
- Idy marcowe... - odpowiedziała na to panna Bonse, a ja zdrętwiałem.
Idy, połowa miesiąca marca... - pamiętałem to z Szekspirowskiego Juliusza Cezara, którym
zamęczano nas na lekcjach angielskiego w siódmej klasie gimnazjum - oznaczały największe
niebezpieczeństwo. Czyżby to wojna?
- Sytuacja wydaje się nader krytyczna - powiedziała panna Bonse z powagą, a potem ciszej dodała,
że teraz będzie musiała skontaktować się z Roermond. Poprosiła, abym za godziną jeszcze raz do niej
wstąpił, a potem przekazał wiadomość, na którą czeka pani Ney.
- Nie będę musiała do niej telefonować, im rzadziej korzysta się z telefonu, tym lepiej... -
I wyjątkowo uśmiechnęła się, bo to właśnie ja wpajałem jej tę podstawową zasadę w odniesieniu do
tajnej łączności radiowej.
Po południu wybierałem się do kina, z czego naturalnie zrezygnowałem. Wiadomość, jaką zaniosłem
cioci Änne, bardzo zajętej o tej porze w zatłoczonej kawiarni, brzmiała: „Apteka Maiwald dyżuruje
od dziewiętnastej”.
Skinęła mi przyjaźnie głową, obsługując klientkę, przyjmując od kelnerki paragony, wydając
zamówienia i jak gdyby mimochodem powiedziała do mnie:
- Szkoda, że nie poznałeś „naszego Juppa”...
Utykając wyszła na zaplecze - dokuczał jej ból biodra - pewnie do piekarni w podwórzu, gdzie
zwykle parkował samochód dostawczy. W drzwiach odwróciła się i z uśmiechem dodała:
- To taki miły chłopak, wiem, że rozumielibyście się dobrze. No, może następnym razem...
Później dowiedziałem się od niej, że „nasz Jupp” ukryty był w furgonetce w chwili, gdy
przekazywałem wiadomość, kto przewiezie go za granicę i podałem miejsce spotkania: Maiwald -
była to gospoda w Lobberich, niedaleko holenderskiej granicy, na południe od Venlo, zaś odpowiedź
na pytanie, która apteka w pobliżu dyżuruje w niedzielę, należało odczytać, że syn właściciela tej
gospody podjął się przeprowadzenia go przez Brachter Wald do najbliżej położonej holenderskiej
wsi.
Tej niedzieli wróciłem do koszar około północy, jeszcze przed capstrzykiem. Przechodząc przez
wartownię, stwierdziłem ze zdumieniem, że wszyscy byli na nogach.
- O 0.45 wymarsz - usłyszałem po wejściu do sali - przygotowani do zajęć polowych i z ostrą
amunicją do ćwiczeń MOB! Nie zawiadomiono ciebie, że masz natychmiast przerwać urlop?
Nie wstępowałem do domu i dlatego nic nie wiedziałem o telegramie. Matka pojechała do Anglii, do
ojca. Zamiast więc siedzieć w pustym mieszkaniu, przenocowałem u Kullego.
A teraz widziałem wokół siebie poważne twarze kolegów. Zwłaszcza starsi byli wyraźnie
przygnębieni.
- Ćwiczenia MOB - powiedział jeden - to mobilizacja, a mobilizacja oznacza, że prawdopodobnie
będzie wojna... o entuzjazmie naprawdę nie było mowy.
W nocy wyjechaliśmy długą kolumną daleko na południowy wschód, na tak zwane „pozycje MOB”
na zachodnim skraju Lasu Turyńskiego. Tam przez cały poniedziałek czekaliśmy na rozkazy, aż
wreszcie o osiemnastej powiedziano: „Wracać do garnizonu - koniec ćwiczeń”.
Odetchnęliśmy z ulgą. Napięcie ustąpiło, a my, w naszym komfortowym, ośmiocylindrowym
„Horchu” posłuchaliśmy kilku rozgłośni i dowiedzieliśmy się, co się stało: o szóstej rano
w poniedziałek jednostki Wehrmachtu wkroczyły do Czechosłowacji, nie napotykając oporu. Zajęły
cały kraj, a Hitler, który właśnie przybył do Pragi, oświadczył: „Czechosłowacja przestała istnieć!”
Nieco później usłyszeliśmy w słuchawkach jego głos. Z wyraźnym triumfem oznajmił: „I jest to
zgodne z nakazem samozachowania narodu, że Rzesza Niemiecka postanowiła bezwzględnie
interweniować na rzecz odbudowy podstaw rozsądnego ładu w Europie Środkowej oraz podjąć
wynikające stąd działania. W swym tysiącletnim rozwoju historycznym dowiodła bowiem, że
zarówno przez wielkość, jak przymioty narodu niemieckiego, jedynie ona powołana jest do
wypełnienia tego zadania...”
- No, teraz to już zupełnie zbzikował - powiedział na to Erwin, kolega radiotelegrafista, który jako
obergefreiter dowodził załogą radiowozu (w skład załogi wchodziłem tylko ja i kierowca
Barczustowski). - Jest chory na manię wielkości jak przewodnik stada pawianów w naszym ZOO.
Erwin pochodził z Wuppertal, z zawodu był elektrykiem i nie miał nic wspólnego z Hitlerem. Jego
ojciec, socjaldemokrata, siedział w roku 1933 w „areszcie prewencyjnym”, w osławionym
„prywatnym kacecie Kemna”, gdzie zmiażdżono mu dziesięć palców i teraz był inwalidą.
Erwin i ja mogliśmy szczerze rozmawiać, ponieważ Barczustowski, stuprocentowy nazista, który od
początku ćwiczeń MOB bardzo przycichł, teraz siedział za kierownicą i nie mógł nas słyszeć.
Pomyślałem o pannie Bonse i o idach marcowych. Czyżby groźba wojny minęła? A może Hitler
wkroczył teraz na drogę prowadzącą nieodwołalnie do wojny, do klęski i upadku?
We wtorek rano zatelefonowałem z kantyny do cioci Änne i spytałem, czy wszystko jest w porządku,
a także, jak się czuje jej chory brat.
- Nasz Jupp jest zdrów, nie martw się. A ludzie, u których twoi rodzice bawią z wizytą, zaczynają
wreszcie coś rozumieć. Będę prosiła Najświętszą Pannę, żeby się nic nie stało do twego powrotu
z wojska...
- Tak, wreszcie po rozbiciu Czechosłowacji Anglikom i Francuzom otworzyły się oczy, zrozumieli,
że wszystkie pokojowe deklaracje i zapewnienia to tylko kłamstwa i zwodzenie - powiedział Peter. -
O wiele za późno uświadomili sobie, że ustępstwami i pobłażaniem rozbudzili jeszcze większą
chciwość tego szantażysty... My, mali ludzie, moi rodzice, ich przyjaciele i towarzysze, a nawet ja,
widzieliśmy to znacznie wyraźniej. A w ogóle życzyłbym sobie też takich dobrych przyjaciół
i sojuszników, jakich wtedy wy mieliście: ludzi pokroju tego eleganckiego krawca, energicznej
nauczycielki z radiostacją i religijnej żony cukiernika, która nawet komunistom pomagała
przeprawiać się za granicę...
- Ostatecznie chodziło o jej brata i jego przyjaciół - ale Werner zaprzeczył.
- My nie mogliśmy ufać nawet najbliższym krewnym. Zdarzało się, niestety, że i wśród nich ktoś
dawał się kupić, a potem szpiclował dla nazistów. Wielu miękło za cenę paczki
z narodowosocjalistycznej opieki społecznej, za masło, dobrą kiełbasę, za ciepłe palta dla dzieci z
„Pomocy zimowej”, za perspektywę uzyskania lepszej pracy i wyższych o kilka groszy zarobków...
„Głód upodla”, mówił mój ojciec, a właśnie wiosną 1939 roku w rodzinach robotniczych było
bardzo źle. Czas pracy został przedłużony w fabrykach do dziesięciu, gdzieniegdzie nawet do
dwunastu godzin, realne płace spadały, ceny rosły, a zmiana miejsca pracy wymagała każdorazowo
zezwolenia. To, co wyczyniali z robotnikami, było już prawdziwym niewolnictwem, a wszystko
w imię przygotowań do wojny, dla zbrojeń, jak to się wtedy mówiło.
- Sądzisz, że w tak nędznych warunkach pracy i życia słabła siła oporu?
- Niestety tak. Do tego jeszcze wielu poraził nieustanny, huraganowy obstrzał nazistowskiej
propagandy. I ciągły strach przed szpiclami gestapo. I poddawali się. Tylko szeroki sojusz
chrześcijańskiego i konserwatywnego mieszczaństwa aż po komunistów mógłby nas uczynić zdolnymi
do stawienia oporu. Ale tego nigdy nie było lub tylko zdarzało się w wyjątkowych przypadkach - jak
u was, którzy byliście w znacznym stopniu bezpieczni od szpicli.
Może Werner miał rację, pomyślałem.
Ale czy my rzeczywiście mogliśmy się nie obawiać szpicli? Przypomniałem sobie, że raz prawie
byłem gotowy zaufać komuś, o którego uczciwości byłem przekonany, a kto w rzeczywistości od
dawna przeszedł na stronę nazistów.
18.
Uwaga - wróg podsłuchuje!
Zaraz po Zielonych Świątkach 1939 roku złożyłem prośbę o trzydniowy urlop specjalny,
uzasadniając ją złotym weselem dziadków, 75. rocznicą urodzin dziadka i ślubem kuzynki.
Wobec takiego nagromadzenia ustawowych podstaw do uzyskania urlopu udzielono mi go bez
zastrzeżeń. Przyczynił się do tego też w znaczny sposób Erwin, mój szef radiostacji. Poparł podanie
jako „pilne”, dodając, że jestem „jedynym wnukiem” mego - zresztą przed laty zmarłego dziadka -
oraz świadkiem na ślubie kuzynki. Potem zielonym ołówkiem dopisał na marginesie: „zaświadczenie
Urzędu Stanu Cywilnego przedłożono” i sam zaniósł podanie do kancelarii, podrzucając je do
korespondencji przeznaczonej „do przedłożenia szefowi kompanii”.
- Należy działać jak nasz Führer - powiedział - nie tylko nie poprzestawać na wierutnym kłamstwie,
ale jeszcze używać mocnych słów.
Wcale nie interesował się i nie zapytał mnie, dlaczego tak mi się śpieszy do Berlina.
- Bawcie się dobrze i pozdrów ją ode mnie, anonimowo niestety - dodał od siebie, a i ja rad byłem
nie rozwijać kwestii.
W piątek rano wezwano mnie do kancelarii po odebranie karty urlopowej. Dostałem zwolnienie na
sobotę, niedzielę i poniedziałek. W czasie przerwy obiadowej Erwin powiedział:
- Możesz jechać już dziś, co prawda dopiero po służbie. Na dzisiejsze popołudnie przewidziane są
ćwiczenia z łączności. Udajemy się do Bielefeld, więc w drodze powrotnej Barczustowski może cię
wysadzić na dworcu i złapiesz jeszcze pośpieszny o czternastej pięćdziesiąt. Damy sobie radę i bez
ciebie.
W ten sposób zyskałem jeszcze pół dnia urlopu, a stuprocentowy Barczustowski też na tym
skorzystał, ponieważ Erwin pozwolił mu po drodze odwiedzić przyjaciółkę. W tym czasie Erwin
nadał: „zakłócenia techniczne - przerywam łączność” i gdzieś na górze znalazł zacienione miejsce na
drzemkę, bo ten czerwcowy dzień był bardzo gorący.
Przed trzecią po południu siedziałem już w berlińskim pociągu - w radiowozie przebrałem się
w wyjściowy mundur uszyty przez pana Descha - i starałem się wszystko jeszcze raz przemyśleć.
W środę wieczorem zatelefonowałem do matki. Niedawno wróciła z Londynu. Zamierzaliśmy jeszcze
przed końcem roku, gdy tylko zakończę służbę wojskową, przenieść się do Anglii - o ile Hitler nie
pokrzyżuje naszych planów. Gdyby rozpoczął wojnę w jesieni, to o zwolnieniu z wojska nie byłoby
mowy.
Panna Bonse przewidywała, że wojna wkrótce wybuchnie. Rozmawialiśmy o tym w ubiegłą
niedzielę. Ja próbowałem sugerować, że przecież, naziści dopiero co „załatwili” resztę
Czechosłowacji, robiąc z tego niemiecki „Protektorat Czech i Moraw”. A więc te kraje,
w poprzednim roku Austria i Sudety i niedawno wymuszona na Litwie Kłajpeda, chyba na razie
wystarczą.
Panna Bonse była innego zdania.
- Hitler to hazardzista. I jak każdy hazardzista zechce kontynuować znakomitą passę, nie wie, że
powinien przerwać grę. On wprost pali się do tego, żeby znów wszystko postawić na jedną kartę.
- Ale zachodnie umocnienia długo jeszcze nie będą gotowe, wiem to od przyjaciół. Prowadzi się tam
gorączkowo prace, jednak dopiero w przyszłym roku ukończą budowę fortyfikacji...
Zdaniem panny Bonse była to jedyna okoliczność, która dawała odrobinę nadziei. Jeśli mimo
wszystko chciałby rozpocząć wojnę w tym roku, to nie później niż w sierpniu, zaraz po żniwach,
czyli za siedemdziesiąt, osiemdziesiąt dni.
W takim razie przygotowania musiałyby być już w pełnym toku i pewna ilość ludzi na kluczowych
stanowiskach wiedziałaby o tym.
- Wkrótce jedziesz do Berlina - powiedziała. - Zastanów się, czy nie macie wśród tamtejszych
znajomych jakiegoś wysokiego urzędnika ministerialnego, specjalisty od zbrojeń, generała czy
choćby gruppenführera SS? Byłoby niesłychanie ważne uzyskanie pewnej informacji, i to jak
najszybciej! Również dla twoich planów miałoby to zasadnicze znaczenie. Pomyśl o tym!
Myślałem i nawet wymyśliłem coś, czego przynajmniej warto było spróbować. Ale właściwa
przyczyna mego pośpiechu z wyjazdem do Berlina była zupełnie innej natury. Ostatniej niedzieli pan
Desch zwrócił się do mnie z prośbą o nawiązanie kontaktu z zarządem gminy żydowskiej w Berlinie,
naturalnie „przy zachowaniu pełnej dyskrecji”, dodał, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki. W Berlinie
mieszkało stosunkowo dużo Żydów. Wielu przybyło dopiero w ostatnich latach z mniejszych miast
i miasteczek, ponieważ w tak wielkim skupisku ludności czuli się pewniej. A „przyjaciele” pana
Descha gotowi byli jeszcze tego lata umożliwić około dwustu trzydziestu osobom wyjazd do USA
holenderskim statkiem, który odpływał z Rotterdamu do Nowego Jorku na początku sierpnia.
Wyrazili oni życzenie, aby gmina w Berlinie dokonała wyboru i wskazała imiennie osoby, mające
być tą akcją objęte.
- Trzeba tych ludzi wyprawić z Berlina do Nadrenii, a potem przez zieloną granicę - powiedział pan
Desch - a co najważniejsze, najpierw znaleźć odpowiedzialnego łącznika, który mógłby przekazać
zarządowi gminy tę informację i cieszył się zaufaniem zarządu. On sam, pan Desch, wiedział o tym
planie zaledwie od kilku dni, a podejmowane przez niego dotychczas próby znalezienia takiego
pośrednika nie powiodły się.
- Rozmawiałem z twoją mamą. Mówiła mi, że ojciec ma w Berlinie przyjaciela z młodości, którego
ty też znasz - jest to pan doktor Elkan...
- Naturalnie, wuj Erich, był adwokatem i rejentem. Mieszka na Litzenburgerstraße. A co z nim?
- Według moich informacji - odpowiedział pan Desch jeszcze bardziej znudzonym tonem - ten pan
jest syndykiem zarządu gminy żydowskiej.
- Naprawdę? Bardzo mnie to dziwi. Chodziłem z jego synem do szkoły powszechnej. Otóż był on
zwolniony z lekcji religii, ponieważ ani rodzice, ani on sam nie należeli do żadnego kościoła.
Mieszkał wtedy na Prinzregentenstraße z matką - zaraz obok synagogi. Jego rodzice rozeszli się.
Przypominam sobie, że kiedyś chciałem zobaczyć żydowskie nabożeństwo - przez ciekawość -
i zapytałem, czy poszedłby ze mną w piątek. Ale on nie chciał. „Moi rodzice wystąpili!” Teraz on
z matką mieszka w Szwecji. Wyemigrowali w 1933 roku, kiedy wuj Erich musiał zrezygnować
z praktyki adwokackiej.
- Być może doktor Elkan wrócił do gminy, jak zaczęły się prześladowania Żydów. W każdym razie
wydaje mi się on właściwym człowiekiem, a ponieważ znacie się dobrze, sądzę, że nie będzie z tym
problemów. Sprawa jest bardzo pilna!
Udzielił mi jeszcze szczegółowych instrukcji, które dokładnie zapamiętałem, ponieważ dla
ostrożności nie robiłem notatek.
Wracając w niedzielę wieczorem do garnizonu, przypomniałem sobie, iż być może, mógłbym znaleźć
jeszcze lepszy kontakt z gminą w Berlinie. Przed kilkoma dniami odwiedził moją matkę Heinz
Elsässer. Przerwał podróż do Berlina w Düsseldorfie, żeby się ze mną zobaczyć i bardzo żałował, że
mnie nie zastał. Razem dorastaliśmy. Jego rodzice mieszkali wówczas niedaleko od nas w skromnej
oficynie. Chodziliśmy do jednego przedszkola, razem bawiliśmy się na ulicy i w parku miejskim,
a przez pewien czas chodziliśmy nawet do tej samej szkoły. Nieco później, na krótko przed naszym
wyjazdem z Berlina, spotkaliśmy się znów w organizacji „Czerwony Sokół”, ale od czasu, gdy
zamieszkałem w Nadrenii, kontakt urwał się. Ojciec Heinza był wtedy kantorem przy nowej
synagodze na Oranienburger Straße, w północnej części centrum miasta. Jego matka, wysoka,
postawna kobieta, pochodziła z Bad Tölz i ciągle jeszcze posługiwała się bawarskim dialektem.
O ile pamiętam - bo coś takiego zdarzało się nieczęsto - przeszła dla męża na judaizm i Heinz według
norymberskich ustaw był dla nazistów „pełnym Żydem”.
Heinz Elsässer zostawił u mojej matki swój nowy adres, tym razem mogłem go więc odwiedzić.
Mieszkał z rodzicami, którzy przenieśli się do wschodniej części miasta, gdzieś pomiędzy
Jannowitzbrücke i Schlesischer Bahnhof. Pomyślałem, że jeśli ojciec Heinza był jeszcze kantorem, to
przez niego można by łatwo nawiązać potrzebny kontakt i postanowiłem zaraz po przyjeździe
odszukać Elsässerów.
Około ósmej wieczorem wysiadłem co prawda na dworcu ZOO w Berlinie, ale najpierw
zatelefonowałem do wujostwa i zapowiedziałem swoją wizytę, przepraszając, że przyjdę dopiero
przed jedenastą i pojechałem miejską koleją dalej, do Schlesischer Bahnhof.
Ciotka Elsbeth ogromnie ucieszyła się z mego przyjazdu i zapewniła, że chętnie na mnie zaczeka.
Powiedziała, że i tak nie kładłaby się spać, ponieważ wuj Karl jest na kursie obrony
przeciwlotniczej, a kuzynka Gudrun też późno wróci do domu. Nie zawiodła mego oczekiwania,
dodając: „Mam dla ciebie dość jedzenia, a pokój gościnny zaraz przygotuję”.
Znalazłszy się na Schlesischer Bahnhof, poczułem się jak każdy chyba berlińczyk mieszkający daleko
stąd w zachodniej części miasta, zupełnie nie orientowałem się w terenie. Okolica ponura, ludzie
wyglądali na spracowanych, bladzi, zabiegani Dużo kobiet dopiero o tej porze wracało z pracy do
domów.
Spytałem o ulicę, przy której mieszkali teraz Elsässerowie. Odnalazłem w końcu ten dom, duży,
koszarowy budynek. Przed ciemną bramą, wiodącą do dalszych podwórek, siedział na kuchennym
stołku starszy mężczyzna w bamboszach. Ubrany był w gruby sweter, do którego miał przypiętą
odznakę partyjną.
- Czego pan tu szukasz? - zapytał, kiedy przechodziłem koło niego, ponieważ Elsässerowie mieszkali
w drugiej oficynie.
Przytknąłem palec do ust, przymrużyłem oko i nie zatrzymując się, odpowiedziałem:
- Dżentelmen korzysta i milczy... - Pomyślałem, że wśród co najmniej osiemdziesięciu podnajemców
lokali są zapewne istoty płci żeńskiej, które mógłby sobie skojarzyć z moją wizytą.
Na dworze było jeszcze widno. Ale na klatce schodowej w bocznym skrzydle oficyny musiałem
włączyć nędzne oświetlenie, żeby się tu rozejrzeć. Znalazłem tabliczkę z nazwiskiem na drugim
piętrze. Drzwi otworzyła ostrożnie pani Elsässer. Na widok mego munduru przeraziła się.
- Czy pani mnie poznaje?
Wymieniłem swoje nazwisko.
- Jezusie! - wykrzyknęła, a potem zapewniła mnie, że jej Heinz „zwariowałby” z radości, gdyby mógł
mnie zobaczyć. Tylko że Heinza, niestety, nie ma w domu. Również jej mąż, kantor, nie wrócił
jeszcze z synagogi, ale pewnie lada chwila przyjdzie, bo wkrótce zaczyna się szabas.
Nie pomyślałem o tym, że był to właśnie piątek. Poprosiła, żebym wszedł i został na kolacji, ale
podziękowałem, usprawiedliwiając się, iż czeka na mnie ciotka. Podałem numer telefonu wujostwa
i zapytałem, czy Heinz mógłby jutro do mnie zadzwonić?
Zawahała się.
- Nie wiem, czy dziś wróci do domu. - Odniosłem wrażenie, że było jej nieprzyjemnie powiedzieć
mi o tym.
- Nie szkodzi, niech zatelefonuje, kiedy będzie mógł. Chciałbym jutro gdzieś się z nim spotkać...
W tej samej chwili uświadomiłem sobie, że niełatwo będzie mi ustalić miejsce spotkania dogodne
zarówno dla Heinza, obecnie „pełnego Żyda” i dla mnie, żołnierza w mundurze.
- ...może na poczcie głównej na Spandauer Straße - zaproponowałem, a pani Elsässer patrzyła na
mnie zdziwiona, więc czym prędzej dodałem: - To jeszcze ustalimy, ważne, żeby możliwie
najszybciej do mnie zatelefonował!
- Powtórzę, jak go tylko zobaczę. - Wydawała się zatroskana. - Chyba to nic... nic nieprzyjemnego?
- Absolutnie nie - uspokoiłem ją i pożegnałem się. Pani Elsässer próbowała się do mnie uśmiechnąć.
- Dziękuję i dobrego szabasu.
Zamiast wrócić do Schlesischer Bahnhof poszedłem w przeciwnym kierunku i byłem rad, kiedy po
kilku minutach marszu zobaczyłem stację miejskiej kolei i Jannowitzbrücke.
Na żelaznych schodach zderzyłem się z kimś, kto w pośpiechu zbiegał ze schodów. Była to młoda
kobieta.
- Och! - krzyknęła i już chciała biec dalej, ale zatrzymała się nagle.
- No proszę, czy my się nie znamy? Przecież pan jest... Naturalnie, to ty! Człowieku, a to ci
niespodzianka! i rzeczywiście, była to Ulla.
Nie widziałem jej od lat. Była naszą przewodniczką w „Czerwonym Sokole” - bardzo ją lubiłem.
Padliśmy sobie w objęcia. Obok nas z prawej i z lewej strony przepychali się ludzie śpieszący na
perony.
- Co, nie macie chaty? - rzucił ktoś przelotem.
Zaproponowałem Ulli, żeby pojechała ze mną na Alexanderplatz i tam wstąpimy do jakiegoś lokalu.
- Chętnie - odpowiedziała - ale najpierw muszę wpaść do domu - widzisz, jak wyglądam...
Powiedzmy za godzinę?
Wymieniła nazwę kawiarni, gdzie miałem na nią czekać.
Przyszła nieco spóźniona. Trochę się odświeżyła i włożyła ładną, letnią sukienkę, ale widać było, że
jest bardzo zmęczona.
- Musimy okropnie tyrać w fabryce, każdego dnia po dziesięć i pół godziny, a wstaję o piątej rano,
nie mogę więc długo tu zostać.
- A gdzie pracujesz?
- W AEG, w wydziale „G”, to znaczy: „tajnym”. Tak nas poganiają, że można by myśleć, iż
w przyszłym tygodniu wybuchnie wojna... Mój brat pracuje w Wittenau, na północy. Jest to filia
zakładów metalowych „Dürener Metallwerke”, gdzie robi się tylko samoloty. Tam jest jeszcze gorzej
niż u nas. Ostatnio pracują po dwanaście godzin dziennie i jeszcze ich popędzają. I to za trzydzieści
pięć marek na tydzień, z czego siedemnaście potrąca się na składki, wyżywienie i „daniny”... Ja
zarabiam dwadzieścia cztery marki brutto, to jest piętnaście marek netto na tydzień. Nikt z tego nie
może wyżyć. Gdybyśmy nie mieli ogrodu...
- Przyjadę w niedzielę odwiedzić cię - powiedziałem. - Jeśli będziesz miała czas i ochotę,
moglibyśmy wybrać się gdzieś. Mam ci tyle do powiedzenia, a kto wie, kiedy znów się spotkamy. Jak
tylko skończy się moja służba, chcę stąd wyjechać, do Anglii.
- Jeśli coś z tego wyjdzie. Mój brat słyszał, jak jego szef wydziału mówił, że wojna zacznie się
najpóźniej pierwszego września. Może jeszcze raz wszystko się jakoś ułoży, życzę ci tego. Tu
rzeczywiście jest nie do wytrzymania, a przede wszystkim męczy najbardziej to, że jest się ciągle
szpiegowanym.
Ostatnie słowa powiedziała nieco głośniej, a mężczyzna przy sąsiednim stoliku, który przechylił się
w naszą stronę, przypuszczalnie chcąc nas podsłuchać, szybko odwrócił się.
- Chodź - powiedziałem. - Idziemy... - A cicho dodałem: - Nie bądź tak nieostrożna!
Odprowadziłem ją na stację. W drodze zapytała:
- A co ty właściwie robiłeś w naszej okolicy?
- Chciałem odwiedzić Heinza, Heinza Elsässera, ale nie zastałem go w domu. Może spotkam się
z nim jutro, pamiętasz go? Był w naszej grupie... co ci jest?
Przystanęła i patrzyła na mnie.
- Kiedy widziałeś Heinza ostatni raz? - zapytała.
Odpowiedziałem, że przez lata nie miałem z nim kontaktu.
- Ale mniej więcej przed dwoma tygodniami pojawił się nagle u mojej matki w Düsseldorfie i pytał
o mnie. Zostawił swój nowy adres, a ponieważ mam tu coś do załatwienia, w czym mógłby mi być
bardzo pomocny...
- Daj sobie spokój - powiedziała. Odniosłem wrażenie, że zastanawia się, czy powinna mi coś
powiedzieć, czy nie.
Doszliśmy do barierki w przejściu na perony, gdy wreszcie zdecydowała się wyjawić mi prawdę.
- Słuchaj, nie mogę dać na to dowodów, ale jestem zupełnie pewna, że Heinz jest szpiclem gestapo -
wyszeptała tak cicho, że ledwie rozumiałem jej słowa. - Ubiegłego roku po „kryształowej nocy”
przesiedział sześć tygodni w obozie koncentracyjnym i odkąd zwolnili go, zdarzały się
najdziwniejsze rzeczy. Wszędzie węszył, a potem coś się działo. Ktoś ostrzegł mnie przed nim, akurat
jeszcze we właściwym czasie, bo dwa dni później spotkałam go, jak się wydawało, zupełnie
przypadkowo. Zadawał mi mnóstwo pytań - omego brata, czy utrzymuje jeszcze kontakty z dawnymi
przyjaciółmi i tak dalej. Prawdopodobnie chciał się dowiedzieć, czy mój brat Max kontaktuje się
z towarzyszami. Odprawiłam go z kwitkiem. „Max jest uleczony”, powiedziałam. „Teraz jest w SA.
Na twoim miejscu nie pokazywałabym się u niego...” I wycofał się. A więc miej się przed nim na
baczności!
- Możesz być tego pewna! To szczęście, że ciebie spotkałem...
Umówiliśmy się na niedzielne popołudnie. Potem pojechałem w przeciwnym kierunku, do
Charlottenburga. Była dokładnie jedenasta, gdy przyszedłem do ciotki Elsbeth.
Przyjęła mnie z ogromną serdecznością, podziwiała mój nowy mundur i powiedziała, że to jednak
szczęście, iż dzięki Führerowi mamy silne lotnictwo, w przeciwnym razie Polacy, być może, już
wtargnęliby do Berlina. Potem przyniosła półmisek z zimną pieczenią, salaterkę sałatki z kartofli,
zapytała, czy mam ochotę na piwo; opowiadała mi o swojej pracy w narodowosocjalistycznym
Związku Kobiet, której ledwie może podołać, w „Pomocy zimowej” i narodowosocjalistycznej
opiece społecznej.
- Jest jeszcze, niestety, tyle nędzy - powiedziała - choć Führer dokonał już prawdziwych cudów,
likwidując to straszliwe bezrobocie...
Później wrócił wuj Karl zupełnie wyczerpany upałem i męczącym kursem obrony przeciwlotniczej.
Wypił szklankę piwa i powiedział:
- Przewodniczący partii w okręgu oświadczył, że stoimy w obliczu wielkiej próby, co on miał na
myśli? Chyba nie to, że wkrótce dojdzie do wojny?
- Chyba nie - zgodziłem się z nim.
Odszedł do sypialni bardzo przygnębiony i zamyślony, w każdym razie nie tak jak zawsze
usposobiony do żartów.
Ciotka Elsbeth odczekała, aż zamknął drzwi. Potem przyciszonym głosem powiedziała:
- On tak się martwi, zwłaszcza odkąd wie, że zwróciłam karty okrętowe.
Zauważyła moje zdziwione spojrzenie.
- We wrześniu przypada nasze srebrne wesele, pomyślałem więc, że sprawi mu szczególną
przyjemność podróż statkiem. I zarezerwowałam dla nas kabinę na „Wilhelmie Gustloffie”, który we
wrześniu odbywa krótki rejs wycieczkowy na Maderę... To podobno wspaniały statek, no, inaczej nie
nazwano by go imieniem tak wielkiego człowieka i męczennika ruchu!
Gustloff, oficjalnie szef komórki NSDAP pod nazwą „Ortsgruppe Schweiz”, w rzeczywistości
odpowiedzialny za tamtejszy aparat szpiegowski i antysemickie nagonki prowadzone przez
opłacanych dziennikarzy, na początku 1936 roku został zastrzelony przez Żyda, studenta Davida
Frankfurtera. Chyba nikt prócz mojej ciotki nie uważał zamordowanego za „wielkiego człowieka”.
Ale nie to było ważne, chodziło mi raczej o te zwrócone „szyfkarty”. Zapewne niełatwo było je
zdobyć, bo ludzie bili się o możliwość uczestnictwa w takim rejsie organizowanym w ramach „Siły
przez radość”. Tym bardziej wydało mi się dziwne, że ciotka Elsbeth, mając już zapewnione miejsca,
dobrowolnie je zwróciła.
Zapytałem dlaczego i wtedy po krótkiej chwili milczenia, zwierzyła mi się konfidencjonalnym
szeptem:
- Mogę ci coś wyjawić, tylko ani słowa nikomu na ten temat, bo nigdy nie wiadomo, do kogo taka
informacja może trafić, a wróg przecież wszędzie podsłuchuje! Otóż przed ośmiu dniami Gudrun
powiedziała mi w najgłębszej tajemnicy, że „Gustloff” nie popłynie już we wrześniu na Maderę,
ponieważ będzie inaczej wykorzystany - jako transportowiec do przewozu wojska...
- Myślisz więc, że przed wrześniem dojdzie do wojny?
- Pst! Nie tak głośno! Gudrun wie, gruppenführer SS, dla którego pracuje w swojej „firmie” i z
którym niedługo zaręczy się, on to...
Przerwała spoglądając ze strachem na drzwi.
- Gudrun idzie, ale ani słowa o tym!
Przez otwarte okno usłyszeliśmy odgłos zatrzaskiwanych drzwi samochodu. A potem męski głos: „A
więc, Heil Hitler!, skarbie...” - Samochód zaraz odjechał, a po chwili zjawiła się w domu
rozpromieniona kuzynka Gudrun.
- Wyobraź sobie, mamusiu, że zaręczyliśmy się! - zawołała w progu. - A w niedzielę około
jedenastej przyjdzie Horst-Eberhard, żeby z wami o tym porozmawiać! Czy to nie wspaniale?
i wtedy dopiero zobaczyła mnie - przywitaliśmy się serdecznie.
- Gratuluję ci - powiedziałem - a teraz zostawiam panie same, pewnie masz wiele do opowiedzenia
mamie. Dobranoc!
Nazajutrz rano po śniadaniu zatelefonowałem do wuja Ericha. Ucieszył się, że chcę go odwiedzić,
zapytał o moich rodziców i czy stało się coś szczególnego?
- Tak. Dlatego postarałem się o urlop specjalny i przyjechałem. Mam ważną sprawę do omówienia
z tobą, jeśli jesteś syndykiem firmy, którą mam na myśli...
Zaniemówił na chwilę, a ja wyobrażałem sobie zdumienie na jego twarzy. Pewnie intensywnie
myślał i podkręcał w tej chwili wąsa.
- Tak, jestem - potwierdził wyraźnie zmienionym głosem.
Wyczułem, że ociąga się z powiedzeniem czegoś więcej.
A potem, jak gdyby przyszedł mu do głowy dobry pomysł, powiedział:
- Słuchaj, chłopcze, lepiej spotkajmy się gdzieś w mieście... Przypomniałem sobie, że dziś jest
sobota i pani Malzau, która zajmuje się moim gospodarstwem, nie przyjdzie. U mnie w domu byłoby
więc nieprzytulnie... Może pamiętasz lokal, w którym spotkaliśmy się ostatnim razem, było to po
południu?
- Tak - odpowiedziałem, choć właściwie nie bardzo pamiętałem, gdzie to było. Nasze ostatnie
spotkanie miało miejsca kilka lat temu.
- A zatem, powiedzmy, dziś po południu o szesnastej spotkamy się właśnie tam. Napijemy się
herbaty. Odpowiada ci to? Świetnie! A powiedz mi jeszcze, czy nadal odbywasz służbę dla
ojczyzny?
Teraz wszystko już było jasne, odpowiedziałem więc z ulgą:
- Tak, naturalnie. Jestem w mundurze i już się cieszę na piękny widok, coś takiego zdarza się w
Berlinie tylko raz, prawda?
Miejscem spotkania, jakie zaproponował i którego nazwy zapewne celowo nie wymienił,
przypuszczając, że telefon może być na podsłuchu, była duża kawiarnia „Vaterland” („Ojczyzna”),
a w niej salka herbaciarni, w sobotnie popołudnie pewnie zapełniona gośćmi po brzegi.
Budynek, w którym mieściła się ta, zwłaszcza przez przybywających z prowincji, ulubiona kawiarnia
- „Haus Vaterland” - znajdował się na Potsdamer Platz u zbiegu pięciu ulic, w najbardziej ruchliwym
punkcie miasta. Na środku placu, jak nigdzie poza tym miejscem, stała wieżyczka dla dyrygującego
ruchem. Z oszklonej kabiny policjant kierował za pomocą świateł i strzałek potokiem sunących ze
wszystkich stron przez plac aut, samochodów ciężarowych, autobusów, tramwajów i ruchem
pieszych.
Wysiadłszy przed szesnastą z kolei miejskiej przy Potsdamer Platz, zastanawiałem się, dlaczego wuj
Erich wybrał na nasze spotkanie tę właśnie najbardziej zatłoczoną część miasta i najpopularniejszą
kawiarnię z koncertem? Ale kiedy przeciskałem się do ruchomych schodów między tłumem mężczyzn
z teczkami, kobiet z siatkami na zakupy, gońców taszczących stosy pudeł i paczek, zrozumiałem, że na
wypełnionej zabieganym tłumem ulicy człowiek najmniej zwraca na siebie uwagę.
Dokładnie o czwartej wszedłem do salonu herbaciarni. Gości, jak przypuszczałem, było mnóstwo.
Ale w głębi zobaczyłem wuja Ericha. Siedział sam przy stoliku pod oknem. Dostrzegł mnie
w wejściu i skinął głową. Ruszyłem w jego stronę. Kelnerka z tacą w rękach wyszła mi naprzeciw
z uśmiechem.
- Pan major już czeka na pana - powiedziała. Na szczęście nie zauważyła mego osłupienia. Doktor
Elkan miał w sobie rzeczywiście coś z żołnierza, choć nie mógłbym powiedzieć, na czym to
polegało. Może siwe, krótko ostrzyżone włosy, przy których jego szeroka twarz wydawała się
jeszcze bardziej kwadratowa, a może wąsy - dawniej nosił dłuższe, teraz prosto przycięte, czy
sylwetka, a może krój jasnopopielatego ubrania... W każdym razie przywitałem się z nim
regulaminowo: szybko zdjąłem czapkę i wepchnąłem ją pod lewe ramię, ściągnąłem rękawiczkę
z prawej ręki i pochyliwszy się przepisowo, uścisnąłem jego wyciągniętą dłoń.
Objął mnie i szepnął do ucha:
- Niech cię nie dziwi ten teatr...
Potem cofnął się o krok, zlustrował bacznym spojrzeniem mój szyty na miarę mundur, aż po
wyczyszczone do lustrzanego połysku czarne półbuty, skinął z zadowoleniem głową i wskazał mi
krzesło.
Białą czapkę i białe rękawiczki ze skórki glace oddałem uprzejmej kelnerce, która podeszła, żeby
przyjąć od nas zamówienie.
- Tu są znakomite ciastka - poinformował mnie wuj Erich. - Polecam ci zwłaszcza eklery!
Mówił dosyć głośno, owym trochę nonszalanckim, nosowym tonem, jaki słyszało się w kasynach
feudalnych regimentów. Potem zaczął się koncert., Najpierw usłyszeliśmy „Blutrote Rosen”, potem
„Piękny żigolo, biedny żigolo” i najmodniejszą wtedy melodię „Du hast Glück bei den Frauen, Bel
Ami”. W tym czasie omówiliśmy wszystko, co było do omówienia. Powiedziałem, że chodzi
o możliwość uratowania ponad dwustu osób w ciągu najbliższych tygodni i że w tym celu zarząd
gminy żydowskiej w Berlinie powinien zdecydować, kto miałby być objęty, akcją, a także
zatroszczyć się o przewiezienie wytypowanych osób do Nadrenii, a resztę załatwili już
„Przyjaciele”.
Słuchał bardzo uważnie, tylko kiedy muzyka cichła w krótkich przerwach między poszczególnymi
utworami, zaczynał coś mówić w berlińskim dialekcie, dość głośno, żeby było słychać przy
sąsiednich stolikach: - Może papierosa? Dziś rano pojeździłem konno w Tiergarten z kolegą
pułkowym - dla kondycji... albo: - Stanowczo musimy obejrzeć nową rewię w pałacu admiralicji,
jest fenomenalna!
Powiedział mi, że zarząd gminy w Berlinie, której nieoficjalnie pomagał jako doradca prawny i
„łącznik” w trudnych sprawach, jest z grubsza poinformowany o planowanej akcji ratunkowej
kwakrów i nawet już ustalił listę „emigrantów”. Byli to głównie chłopcy i dziewczęta w wieku od 16
do 21 lat, ci, którzy chcieli wyjechać do Ameryki i ukończyli kursy nauki języka i zawodu,
sześćdziesięcioro dzieci ze zniszczonego podczas „kryształowej nocy” sierocińca wraz z opiekunami
i niektóre szczególnie zagrożone osoby.
Niecierpliwie czekano już na zapowiedziany przyjazd łącznika, aby poznać bliższe szczegóły.
- Trafiłeś więc na właściwego człowieka - powiedział cicho - a co do transportu do Nadrenii, to
wszystko jest już dobrze przygotowane...
W ostatniej dekadzie lipca wielki wóz meblowy z przyczepą miał w czterech lub pięciu kursach
przewieźć emigrantów do wskazanych przez pana Descha miejscowości na terenie Erkelenz-
Kempen-Krefeld. Należało tylko jeszcze ustalić, od kogo i w jaki sposób można by przed wysłaniem
każdego transportu z Berlina uzyskać informację, czy wszystko jest w porządku.
- Tym zajmuje się pewna pani - powiedziałem - może zanotujesz sobie numer jej telefonu.
„Bel Ami, Bel Ami, Bel Ami...!” - zespół muzyczny kończył utwór. W ciągu pięciominutowej
przerwy, podczas której pianista, akordeonista oraz panowie grający na instrumentach smyczkowych
i na perkusji poszli się „odświeżyć”, wuj Erich nad czymś intensywnie rozmyślał.
- Czy pan major ma może jakieś specjalne życzenie? - zapytał nagle skrzypek, który podszedł do
naszego stolika. Wuj Erich, zaprzątnięty w tej chwili zupełnie innymi sprawami, skinął uprzejmie
głową.
- Może coś Linckego, co? Byłoby to ogromnie miłe... - odpowiedział, przesuwając palcami po
wąsach.
- Być może pewnego dnia i ja będę potrzebował pomocy twojej i twoich przyjaciół - powiedział
cicho, gdy muzycy zaczęli grać. - W tej chwili przygotowuję sobie drugą tożsamość: major w stanie
spoczynku Erich v. Elken... Mam drugie mieszkanie w małym pensjonacie koło ogrodu botanicznego -
na wszelki wypadek. Tak się szczęśliwie składa, że dysponuję jeszcze pewną sumą pieniędzy i mam
dość silne nerwy. W każdym razie nie zamierzam godzić się, żeby te łotry traktowały mnie jak
robaka... Co prawda człowiek czuje się przy tym jak hochsztapler, ale cóż, jest to w końcu forma
koniecznej obrony!
Zdawałem sobie sprawę, jak trudno przyszło mu zdecydować się na tego rodzaju rolę, jemu, znanemu
adwokatowi z dobrze prosperującą kancelarią na Pariser Platz, naprzeciwko Bramy Brandenburskiej
i z emaliowanym szyldem, na którym wytłoczony był duży orzeł i napis „Notariat Pruski”.
„Bośmy chłopcy niech to piorun, niech to piorun...” - grał zespół muzyczny.
- Za parę tygodni będziemy mieli wojnę, najpóźniej na początku września... - powiedziałem. - Czy
nie byłoby lepiej, żebyś stąd zniknął, póki taka możliwość jeszcze istnieje?
Spojrzał na mnie.
- Prawdopodobnie masz rację, ale kto został wychowany tak jak my, ten nie ucieka, jak długo może
być potrzebny...
Nie wiedziałem, co miał na myśli, mówiąc „my”, może swoje pokolenie, albo od dawna osiadłe,
mieszczańskie rodziny Berlina, ale w duchu pragnąłem, aby to „my” obejmowało również i mnie.
„...i naprawdę, niech to piorun, znakomicie...” - Kapela kończyła utwór, a my biliśmy brawo,
ponieważ byliśmy jej to winni.
Wieczorem, zgodnie z umową, zatelefonowałem do pana Descha.
- Jak z towarem? - zapytał.
- Otrzyma pan materiały, nawet trochę więcej. Kontyngent został podwyższony, gatunkowo sam
najlepszy towar. Z transportem też wszystko w porządku.
- To świetnie. Czekam na to. Chciałbym otrzymać przesyłkę jak najszybciej. Klienci teraz naciskają.
Jeden chce mieć wszystko gotowe na bal, inny domaga się wykonania zamówienia koniecznie jeszcze
w tym miesiącu, ponieważ w okolicy zaczynają się uroczystości. Czy dałoby się to załatwić
w przyszłym tygodniu?
Zrozumiałem, że sytuacja uległa zmianie. Zapewne w strefie granicznej przewidywano manewry
i rozpoczęcie prac przy umocnieniach.
- Zaraz się tym zajmę, sądzę, że da się zrobić. A więc do jutra wieczorem, lepiej będzie, jak wyjadę
wcześniej i od razu wpadnę do pana.
Na szczęście zastałem wuja Ericha pod telefonem w jego dawnym mieszkaniu na Litzenburger Straße.
Od razu zgodził się na wysłanie pierwszego transportu w poniedziałek.
- Im wcześniej, tym lepiej - powiedział - będziemy radzi, jeśli uda się opróżnić nasz magazyn...
Następnego ranka po śniadaniu pojechałem koleją miejską do Jannowitzbrücke, żeby pożegnać się z
Ullą, ponieważ postanowiłem po obiedzie wrócić do domu i resztę urlopu spędzić w Düsseldorfie.
Była bardzo zaskoczona, widząc mnie o tak wczesnej porze. Zabawiłem tam tylko kilka minut,
ponieważ zauważyłem, że przeszkadzam jej w pracy. Nastawiła właśnie kocioł bielizny do
gotowania, a na kuchennym stole piętrzył się stos rzeczy przygotowanych do cerowania i naprawy.
- Niedziela jest jedynym dniem, w którym mogę to robić - usprawiedliwiała się.
Wytłumaczyłem, że muszę wcześniej, niż planowałem, wyjechać i chciałem się tylko pożegnać.
- Udało się wszystko?
- Tak i na szczęście bez pomocy Heinza...
- A czy odezwał się do ciebie? Nie? Jeśli go spotkasz, bądź jednak ostrożny! W gruncie rzeczy nie
jest to zły facet. Ale złamali go, zagrozili, że jeśli nie będzie im stale dostarczał informacji, to znów
wezmą go w obroty.
- Jesteś pewna?
Nie odpowiedziała, ale wyczułem, że tak też myślała. Odprowadzając mnie do drzwi, dodała
jeszcze:
- Uważaj na siebie, wkrótce sytuacja stanie się jeszcze bardziej niebezpieczna. A jak kiedyś będziesz
w Berlinie, daj znać o sobie.
Około południa wróciłem do ciotki Elsbeth i wuja Karla. Ich przyszły zięć, gruppenführer SS, przed
chwilą właśnie wyszedł od nich i byli jeszcze zupełnie oszołomieni zaszczytem, jaki ich spotkał. Co
prawda ciotka Elsbeth spodziewała się, że zostanie u nich na obiedzie. Od wczesnego ranka
przygotowywała się do tego. Była więc bardzo strapiona, że gruppenführer usprawiedliwił się
pilnymi sprawami służbowymi, choć przecież była to niedziela, i odjechał z Gudrun do „firmy”.
Opisała mi tylko wspaniałego czarnego „Horcha”, który z kierowcą w mundurze i z ordynansem,
czekał na nich przed domem.
Starałem się okazać, że i na mnie zrobiło to duże wrażenie, a potem zapytałem, czy nikt do mnie nie
telefonował.
- Ach tak, byłabym zapomniała. Telefonował twój przyjaciel Heinz, chciał z tobą rozmawiać, tylko
tyle powiedział. Poinformowałam go, że musisz wcześniej wyjechać. Chciał wiedzieć, którym
pociągiem, może więc przyjdzie na dworzec.
Wysiadłem wcześniej na dworcu ZOO, stanąłem w pobliżu wejścia, gdzie odprawiano bagaż
i obserwowałem wchodzących na peron pociągów dalekobieżnych. Heinz stał koło barierki
i rozglądał się. Nie zauważyłem, żeby ktoś go pilnował. Podszedłem i przywitaliśmy się. Był blady
i wydawał się zdenerwowany.
Odprowadził mnie na peron, gdzie właśnie nadjechał mój pociąg i na schodach zapytał:
- Czy spotkałeś kogoś z naszych dawnych przyjaciół? Kogoś z naszej grupy?
- Odwiedziłem krewnych, moja kuzynka zaręczyła się.
- Poza tym nikogo nie spotkałeś? Matka powiedziała mi, że chciałeś coś omówić z moim ojcem,
jakąś ważną sprawę... O co chodzi?
Znalazłem pusty przedział, Heinz wsiadł ze mną.
- Pojadę z tobą do stacji Charlottenburg, będziemy mogli trochę pogadać...
- Heinz, dlaczego szpiclujesz? - zapytałem, patrząc na niego.
Otworzył szeroko oczy i jeszcze bardziej pobladł.
- Jak na to wpadłeś? Kto ci... -- zaczął bardzo zdenerwowany, ale nie dokończył. Zaszlochał
rozpaczliwie i chwycił mnie za rękę. - Nikt z was nie ma pojęcia - wyszeptał - wy przecież wcale nie
wiecie, co oni ze mną robili i czym mi zagrozili...
Łzy spływały mu, po twarzy, nawet nie próbował ich otrzeć.
- Dlaczego nie zwiejesz, Heinz?
- Bo wtedy... wtedy... - zobaczyłem w jego oczach rozpacz - wtedy wezmą na przesłuchanie moją
matkę.
Wiedziałem, jak bardzo był do niej przywiązany i poczułem dla niego ogromne współczucie.
Pociąg ruszył. Za kilka minut zatrzyma się na stacji Charlottenburg, w tym czasie musiałem nakłonić
go do przyjęcia mojej propozycji, i to nie tylko ze względu na niego, ale również na wielu ludzi,
których mógł wpędzić w nieszczęście.
- Kiedy masz się u nich zameldować?
Wytarł nos i spojrzał na mnie wystraszony.
- W przyszłą niedzielę. Zawsze w niedziele... dlaczego o to pytasz? Co zamierzasz?
- Pojedziesz ze mną, do mego domu, nie sprzeciwiaj się.
Obiecuję, że w ciągu tygodnia przyjadą tam też twoi rodzice i jeszcze przed niedzielą będziecie za
granicą, w bezpiecznym miejscu. To jedyna w swoim rodzaju szansa!
- Zwariowałeś! Przecież nie mogę. Nie mam pieniędzy nawet na bilet!
Mówił jeszcze dużo, ale w jego zapłakanych oczach dostrzegłem błysk nadziei.
- Weźmiesz mój bilet wojskowy, wielu jeździ w cywilu na niedzielne urlopy. A ja jakoś dogadam się
z konduktorem.
Pociąg zatrzymał się w Charlottenburgu. W ciągu trzech minut udało mi się namówić go.
Naprzeciwko okna naszego wagonu jeszcze mokry, wielki plakat, naklejony na dużej tablicy
reklamowej, ostrzegał: „Uważaj przy rozmowach! Wróg podsłuchuje!” A do tego stosowny rysunek:
dwaj cywile i żołnierz przy restauracyjnym stoliku, a za nimi, na drugim planie, ciemna sylwetka
podsłuchującego.
- Nie boisz się, że ja... że ja ciebie...? - zaczął Heinz.
- Nie, teraz już nie.
Drzwi otworzyły się nagle i do przedziału weszła kobieta z dwiema dziewczynkami oraz gefreiter
lotnictwa. Żołnierz od razu otworzył okno i wychylił się przez nie.
Pociąg ruszył.
Gefreiter krzyknął: - Stać! Nie odjeżdżać! Karl! Egon! Gdzie jesteście?!
Wyjechaliśmy z dworcowej hali i pociąg przyśpieszył. Gefreiter zamknął okno i usiadł obok mnie.
- Psiakrew! - powiedział. - Dwaj kumple nie przyszli, a ja mam ich bilety...
- Daj spokój, jakoś to załatwimy. Na przykład ja zostawiłem swój bilet w domu.
19.
Początek końca
- Najwyższy czas, żeby Führer okazał stanowczość - oświadczył wuj Franz. - Nie wolno tolerować
dłużej męczeństwa Niemców w Polsce!
Byłem na kolacji u niego i cioci Käthe. W tym przedostatnim tygodniu sierpnia ich hotel „pierwszy
w mieście” świecił pustkami. Restauracja też. W czasie upałów ludzie woleli przebywać na otwartej
przestrzeni albo siedzieli w domach przy aparatach radiowych i czekali na najświeższe wiadomości.
Propaganda nazistowska wymierzona przeciwko Polsce przybrała już charakter jawnej nagonki.
Rokowania podjęte przez Londyn, Paryż i Moskwę w sprawie wspólnej gwarancji dla zagrożonej
Polski utknęły na martwym punkcie. Mówiło się, że Hitler przesunął na wcześniejszy termin atak na
Polskę - „dzień X” mógł więc nastąpić w każdej chwili. W gazetach pojawiały się nagłówki:
„Warszawa grozi ostrzelaniem Gdańska! - Nieprawdopodobny wytwór polskiej manii wielkości!”
„Trzy niemieckie samoloty pasażerskie zestrzelone nad Polską. Niemieckie rodziny uciekają przed
polskim barbarzyństwem. W korytarzu (pomorskim) wiele zagród niemieckich rolników w ogniu!”
- Zupełnie nie pojmuję... - powiedział wuj Franz - że też Führer zadał się z bolszewikami!
Dwa dni wcześniej, to jest 23 sierpnia, zaskoczyła wszystkich wiadomość o podpisaniu niemiecko-
rosyjskiego paktu o nieagresji i przyjaźni. Nowina ta spadła jak bomba. Ani naziści, ani ich
przeciwnicy nie umieli sobie wytłumaczyć, jak w ogóle do tego mogło dojść i co się za tym kryło -
prócz jednego: że teraz Hitler miał wolną rękę wobec Polski. Ale czy to kompensowało ryzyko
sojuszu z przodującą potęgą komunizmu? Zarówno obóz konserwatywny, jak „starych bojowników”
nurtowały wątpliwości.
- Nic dobrego z tego nie wyjdzie - tego zdania był też wuj Karl.
Zdołałem uniknąć wypowiedzenia się w tej kwestii, ponieważ wreszcie odezwał się telefon, na który
czekając, pozwoliłem cioci Käthe zaprosić się na kolację.
Telefonował pan Desch.
- Towar doszedł - powiedział na wstępie - a twój przyjaciel Heinz i jego rodzice czują się dobrze.
A więc już byli w Nowy Jorku! Doznałem wielkiej ulgi, że akcja ratunkowa powiodła się - ale
i odrobinę zazdrości.
- A jak z niedzielnym urlopem? - zapytał znudzonym tonem pan Desch.
- Chyba nic z tego nie będzie, siedzimy tu, że tak powiem: na walizkach, gotowi do wyjazdu...
- Ach tak? Może to się zmieni. Słuchałem właśnie wiadomości.
Kiedy po rozmowie wróciłem do stołu, zrozumiałem, co miał na myśli pan Desch: przed chwilą
podano przez radio, że Wielka Brytania zawarła z Polską układ o wzajemnej pomocy!
Wuj Franz był oburzony. - Właśnie tego tylko nam brakowało! Teraz nasi angielscy przyjaciele już
otwarcie przeszli do obozu przeciwników, a my jesteśmy sprzymierzeńcami bolszewików!
Wieczorem w koszarach Erwin powiedział mi, że ćwiczenia MOB zostały przesunięte. Właściwie
mieliśmy wyruszyć już następnej nocy.
- Adolf się spietrał - pozwolił sobie zauważyć Erwin.
A jednak szok, jaki spowodowały angielskie gwarancje dla Polski, i które skłoniły go do odwołania
wydanych już rozkazów, nie trwał długo.
Następnego dnia przed południem, w sobotę 26 sierpnia 1939 roku, siedzieliśmy we trzech
w radiowozie: Erwin, stuprocentowy Barczustowski i ja. Słuchaliśmy wiadomości radiowych
z wszelkich dostępnych na skali rozgłośni. Mówiło się, że Brytyjczycy, ale też Mussolini, a nawet
papież, czynili starania, aby jeszcze raz znaleźć pokojowe rozwiązanie konfliktu z Polską.
- Jest nadzieja, że im się uda - odezwał się bardzo zbity z tropu Barczustowski.
Ale pod wieczór sytuacja zaczęła się klarować, to znaczy, że wszystkie europejskie mocarstwa,
łącznie z faszystowskimi Włochami i z Anglią sprzymierzoną z Polską, w gruncie rzeczy
podejmowały tylko starania, żeby nie wplątać się w wojnę, a dla nas stało się jasne, że Hitler teraz
uderzy o godzinie dwudziestej trzeciej - właśnie położyliśmy się do łóżek - zawyły syreny. Na krótko
przed północą nasz oddział wyruszył „w pole”.
- No, teraz „Polacken” dostaną za swoje - cieszył się Barczustowski. - W przyszłym tygodniu
będziemy w Warszawie, a potem dalej, na wschód! Naród niemiecki potrzebuje życiowej
przestrzeni...
Erwin ryknął na niego:
- Zamknij pan gębę! Pójdziesz pan pod sąd wojenny za zdradzanie tajnych planów najwyższego
dowództwa! A teraz uwaga! Słuchajcie!
Rozerwał kopertę z rozkazem wymarszu, przeczytał go i uśmiechnął się złośliwie.
- Nasza jednostka łączności przemieści się na wysuniętą pozycję, którą musimy zająć jutro rano
o trzeciej trzydzieści. Aż do odwołania obowiązuje całkowita cisza radiowa. Reflektory należy
osłonić nakładkami zaciemniającymi. Pliechelko - łącznik na motocyklu przydzielony do nas -
wyprzedzi radiowóz o pięćset metrów i zapewni nam bezpieczne skrzyżowania. Tempo marszowe -
pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Jakieś pytania?
- Ale dokąd jedziemy? - spytał Pliechelko.
- Słusznie, byłbym zapomniał. Najpierw kierujemy się do Padeborn, a potem autostradą I w kierunku
zachodnim do...
- W zachodnim?
- Niech mi pan nie przerywa, Barczustowski! W kierunku zachodnim do Ratingen. Tam skręcimy
znów na zachód. Nasza pozycja MOB znajduje się w Kaiserswerth, tuż nad Renem, osiem
kilometrów na północ od Düsseldorfu. Właśnie tam „Polacke” dostanie za swoje, no nie,
Barczustowski?
Od niedzieli 27 do czwartku 31 sierpnia 1939 roku nasza jednostka łączności spędziła - na pozór
bardzo spokojny, ale pełen niesłychanego napięcia - tydzień w gospodzie nad Renem, gdzie
zostaliśmy zakwaterowani.
Nie mieliśmy nic do roboty, ponieważ nadal obowiązywała cisza radiowa. Słuchaliśmy więc od
świtu do nocy radiowych meldunków, a Pliechelko wyprawiał się od czasu do czasu na motocyklu do
kwatery sztabu, która mieściła się w pobliżu, albo do miasta po różne zakupy „służbowe”, jak:
specjalna woda po goleniu dla szefa kompanii lub klamerki do bielizny dla kuchni polowej.
Naturalnie towarzyszyłem Pliechelce jako pomocnik kierowcy, którego zadaniem - jak mówił Erwin
- było „pilotowanie go”, ponieważ znałem Düsseldorf. Dzięki temu jeszcze raz zobaczyłem się
z matką, z ciocią Ney, panną Bonse i z panem Deschem. Wszyscy oni byli pewni, że tym razem zanosi
się na wielką wojnę.
- No cóż, musimy przetrwać - powiedziała pani Ney - bez wojny nie uwolnimy się od brunatnej
zarazy...
Według pana Descha większość ludzi kurczowo trzymała się jeszcze nadziei, że kryzys, być może
w drodze rokowań, zostanie w ostatniej chwili załagodzony. Natomiast zwolennicy Hitlera
niezłomnie wierzyli, że Führerowi i tym razem uda się uspokoić Londyn i Paryż.
- To byłaby katastrofa - twierdził pan Desch - gdyby teraz znów poszli na ustępstwa, wówczas sami
znaleźliby się na następnym miejscu w kolejności, a wtedy zupełnie możliwe, że przegraliby wojnę...
- A gdyby uderzyli teraz, czy wygrają? Jest pan pewien, że Hitler zostanie pokonany?
- Na pewno - odpowiedział. - Miejmy tylko nadzieję, że nie potrwa to zbyt długo, i że za to
szaleństwo nie będziemy musieli zbyt drogo zapłacić.
Następnego dnia, w piątek 1 września, usłyszeliśmy, że decyzja zapadła: „...Dlatego zdecydowałem
się rozmawiać z Polską takim samym językiem, jakiego Polacy od miesięcy używają w stosunku do
nas... Nie należy mylić mego umiłowania pokoju i mojej bezgranicznej cierpliwości ze słabością czy
wręcz z tchórzostwem. Od godziny 5.45 dzisiejszego ranka odpowiemy na strzały strzałami, za
bombę odpłacimy bombą!”
Był to oczywiście stek kłamstw, jedno zuchwalsze od drugiego. Wszyscy, którzy ich słuchali,
wiedzieli o tym.
Pojechałem z Pliechelką do miasta. Nie widzieliśmy, żeby ludzie gromadzili się, ani śladu radości,
nie mówiąc już o entuzjazmie, jaki według relacji starszych towarzyszył wybuchowi wojny we
wrześniu 1914 roku w całych Niemczech.
- Oni jeszcze nie do końca w to wierzą - zauważył Pliechelko, a odzywał się rzadko. - Pewno myślą,
że i tym razem jakoś się jeszcze ułoży.
Tu i ówdzie stały niewielkie grupy ludzi przy kioskach z gazetami. Rozmawiali ze sobą cicho
i sprawiali wrażenie przygnębionych. Nikt do nas nie machał rękami, nikt nam nie dawał kwiatów,
jak żołnierzom 1914 roku.
Zawróciliśmy do Kaiserswerth.
- Jak w mieście? - spytał Erwin. - Bo tu ludzie wydają się oszołomieni. Ale to nie potrwa długo.
Ockną się wkrótce i spostrzegą, jakiego piwa sobie nawarzyli.
Trochę o autorze:
Członek partii socjalistycznej (SPD) od 1977 do 1983.
Przewodniczący Związku Pisarzy Niemieckich w latach 1977 – 1983 (VS - Verband deutscher
Schriftsteller).
Po jego liście do generała Jaruzelskiego, w 1983 roku 50 niemieckich pisarzy zażądało jego
ustąpienia.
Pisarka Angela Hoffmann oskarżyła go, że wyciszał dysydentów.
Jürgen Fuchs oskarżył go, że Kongres Pisarzy w 1984 był realizowany według scenariusza Stasi.
W 2004 roku z materiałów “Rosewood” dowiedziano się, ze Engelmann został zwerbowany przez
Stasi w 1982 roku (pseudonim „Albers”, numer rejestracji XV/8434/81) z powodów
ideologicznych.
[1]
Bund Deutscher Mädel (Związek Niemieckich Dziewcząt) - żeńska organizacja Hitlerjugend (przyp. aut.)
[2]
Pg = Parteigenosse – towarzysz partyjny (przyp. tłum.)
[3]
Nazwa, pod którą kryły się regularne niemieckie siły zbrojne biorące udział w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie Franco, łącznie
prawie 6 tysięcy ludzi, z których 450 poległo. Do „Legionu Condor” należał przede wszystkim personel lotniczy z samolotami nurkującymi
(Stukasy) oraz innymi typami bombowców, jednostki artylerii przeciwlotniczej i pancerne. Niemieccy instruktorzy przeszkolili łącznie 36
tysięcy frankistowskich oficerów (przyp. aut.)
Table of Contents
Od Autora. 3
Jak upadła Republika. 3
1. Cienie przeszłości 6
2. Jak zaczęła się Trzecia Rzesza. 16
3. Między potańcówką a piwnicę tortur. 21
4. Jak zostaliśmy „ujednoliceni”. 29
5. Ilu było nazistów?. 35
6. Jak został przełamany ostatni opór. 42
7. Czy rzeczywiście nie można było temu zapobiec. 51
8. O ludziach, którzy umieli pomagać. 58
9. Jak dalej dokręcano śrubę. 65
10. O oporze w Hamburgu. 71
11. Gość z Bazylei 79
12. Führer ma zawsze rację. 87
13. Jak niektórzy przebrnęli przez nazistowskie czasy. 93
14. Od „Anschlussu” do „kryształowej nocy”. 98
15. U blondynki Katrein. 107
16. Czy pan zna Buchenwald?. 115
17. Maszerowanie może być ideą. 120
18. Uwaga - wróg podsłuchuje!. 128
19. Początek końca. 141
[1]
[2]
[3]
Table of Contents
Od Autora. 3
Jak upadła Republika. 3
1. Cienie przeszłości 6
2. Jak zaczęła się Trzecia Rzesza. 16
3. Między potańcówką a piwnicę tortur. 21
4. Jak zostaliśmy „ujednoliceni”. 29
5. Ilu było nazistów?. 35
6. Jak został przełamany ostatni opór. 42
7. Czy rzeczywiście nie można było temu zapobiec. 51
8. O ludziach, którzy umieli pomagać. 58
9. Jak dalej dokręcano śrubę. 65
10. O oporze w Hamburgu. 71
11. Gość z Bazylei 79
12. Führer ma zawsze rację. 87
13. Jak niektórzy przebrnęli przez nazistowskie czasy. 93
14. Od „Anschlussu” do „kryształowej nocy”. 98
15. U blondynki Katrein. 107
16. Czy pan zna Buchenwald?. 115
17. Maszerowanie może być ideą. 120
18. Uwaga - wróg podsłuchuje!. 128
19. Początek końca. 141
[1]
[2]
[3]