Arnold Judith Nadal jestem twoją żoną

background image

JUDITH ARNOLD

NADAL JESTEM

TWOJĄ ŻONĄ

Tytuł oryginału: Married to the Man

background image

Rozdział 1

Jane znalazła Cody'ego Sinclaira w pokoju bilardowym

nowoorleańskiego baru. Prawdę powiedziawszy, nie była
wcale zdziwiona.

Chyba przez minutę stała w drzwiach, lustrując główną

salę wypełnioną dość prymitywnie zbitymi stołami i prostymi
krzesłami, obudowaną z trzech stron „lożami" z niskich
przepierzeń, dającymi niejakie wrażenie prywatności. Całą
długość czwartej ściany zajmował blat baru. Powietrze było
gęste od dymu, z zawieszonego pod sufitem telewizora
dobiegał skrzek głosów, w nozdrza bił zapach skwaśniałego
piwa i męskiego potu. Tkwiąc w tym mało przejrzystym
półmroku zdała sobie sprawę, że jest tu jedyną kobietą.

Nie, nie jedyną! Dalsza obserwacja ujawniła, że potężnej

budowy barman jest w rzeczywistości barmanką. Tak, barman
to kobieta o wytatuowanych ramionach i potężnych łapskach,
włosach przystrzyżonych na jeża i tubalnym głosie. Wydawała
się być w doskonałym nastroju i z ożywieniem gwarzyła z
dwoma osobnikami rozpartymi na wysokich, barowych
stołkach. Jane sądziła, że są to miejscowi dokerzy.

W odróżnieniu od barmanki, Jane nie była w dobrym

humorze.

Powinna

była

załatwić

całą

sprawę

korespondencyjnie albo - jeszcze lepiej - zlecić komuś jej
załatwienie.

Ale mimo zdenerwowania, mimo wszystkich lęków, które

powodowały, że wilgotniały jej dłonie, była aż nadto
świadoma, że z Codym trzeba porozmawiać osobiście, by
cokolwiek osiągnąć. Wbrew paraliżującemu strachowi i
wrodzonej niechęci do stawiania czoła trudnym problemom,
zawsze doskonale wiedziała, co należy, a czego nie należy
robić. W tym przypadku należało spotkać się osobiście z
Codym. Nie mogła wysłać nikogo w zastępstwie, nie mogła
skryć się za niczyimi plecami. Jeśli przed dwunastoma laty
pozwoliła mu wstrząsnąć posadami swego życia, to chyba
teraz nie zabraknie jej odwagi, by odbyć z nim cywilizowaną
rozmowę.

Dwanaście lat! Czy go rozpozna? Jemu to się z pewnością

nie uda. Te dwanaście lat przemieniły nieodpowiedzialną i

background image

niemądrą romantyczkę w spokojną i rozsądną, stąpającą
twardo po ziemi kobietę. Była zawsze dobrze uczesana,
doskonale ubrana, dłonie miała Zadbane. Dzięki Cody'emu
zrozumiała, że słuchanie głosu serca jest niebezpieczne. Teraz
wolała słuchać głosu rozsądku.

Raz jeszcze przyjrzała się wnętrzu mrocznego baru, potem

odetchnęła głęboko i wstąpiła w opary dymu. W sali nie było
tłoczno. Kilka osób siedziało przy stolikach, parunastu
mężczyzn - na barowych stołkach. No ale dochodziła dopiero
szósta. O tej porze amatorzy alkoholowej podniety dopiero
opuszczają miejsca pracy albo też biorą coś na ząb, żeby
pojawić się w knajpie z właściwym podkładem. Gdy szła w
stronę baru, towarzyszyło jej kilka natrętnych spojrzeń. Miała
nadzieję, że żadne z nich nie należy do Cody'ego, gdyż
właściwie mógłby nim być każdy z obecnych. Ciekawe, jak on
teraz wygląda? Kobieta, z którą rozmawiała w redakcji
„Sentinela", była pewna, że Cody jest właśnie tu.

- O tak, on zawsze chodzi o tej porze do Gussie. Pani wie,

w Dzielnicy Francuskiej. Tam go pani na pewno znajdzie.

Który to jest? - zastanawiała się, patrząc na głowy i

twarze. Ciekawość walczyła w niej z lękiem. Brzuchaty
mężczyzna koło szafy grającej? Ciskający złe spojrzenia
osobnik z jakby szarpaną blizną na policzku? Jegomość z
motocyklowego gangu w czarnej skórzanej kurtce?

- Czym mogę pani służyć? - spytała barmanka dość

miłym, choć chrapliwym barytonem.

Jane otworzyła usta, ale nie wyszedł z nich żaden dźwięk.

Odchrząknęła, zebrała się w sobie i wykrztusiła:

- Szukam Cody'ego Sinclaira. Powiedziano mi, że tu go

mogę znaleźć.

- To pani przyjaciel?

Jane znalazłaby niemało słów, by określić, czym Cody i

ona byli dla siebie przed dwunastoma laty, ale na liście tych
słów nie znalazłoby się jednak określenie „przyjaciele".

- Jestem... jego dawną znajomą - wybąkała.
- Kto wie, może pan Sinclair tu jest - przyznała barmanka

śpiewnym, południowym akcentem, przyglądając się Jane z
dużym sceptycyzmem. - A po jakiemu to pani mówi? Co to za
akcent?

background image

- Jestem z Bostonu - odparła Jane i wewnętrznie się

skuliła, oczekując złośliwego uśmieszku lub uwagi, często
następujących po tym, kiedy przyznawało się do pochodzenia
ze wschodnich stanów, mało popularnych w sercu głębokiego
południa.

I rzeczywiście barmanka zaklęła, ale głos jej miał niemal

przyjazną barwę.

- A co się stało? Odłączyła się pani od wycieczkowej

grupy?

Jane pomyślała sobie, choć tej złośliwej uwagi nie

wypowiedziała, że lokal Gussie nie jest wymieniony w
żadnym przewodniku jako miejsce, które koniecznie należy
odwiedzić w Nowym Orleanie. Nie znajduje się także przy
żadnej z eleganckich, uczęszczanych przez turystów ulic, nie
cieszy się również sławą egzotycznego przybytku. A
okalających go domów tylko przez litość nie należało
nazywać slumsami.

Jednakże uśmiech, jakim barmanka obdarzyła Jane, był

uśmiechem sekretnego

porozumienia dwóch kobiet,

samotnych istot tej samej płci, które mogą utonąć, powalone
przewalającą się falą męskiego testosteronu. Jane czuła także,
że żaden mężczyzna przy zdrowych zmysłach nie zadarłby z
taką jak barmanka przedstawicielką płci słabej.

- Więc pani powiada, że w dawnych dobrych czasach

Cody panią znał?

Barmanka zapaliła papierosa i wypuściła kłąb dymu. Jane

nie miała najmniejszej ochoty dyskutować na temat dawnych
czasów i tego, czy były dobre, więc odparła pytaniem:

- Czy on tu jest?

Barmanka przyglądała jej się jeszcze przez długą chwilę,

nim przyznała:

- Owszem.

Jane ukradkiem rozejrzała się po sali, po czym,

pochyliwszy się nad kontuarem, spytała:

- Który to?
- Nie poznaje pani dawnego znajomego?

Jane rozejrzała się ponownie. To nie ten. To nie może być

tamten. To chyba nie on. Ani nie ten paskudny, ziejący złością
typek w odległym rogu. Nie, nie, to na pewno nie on.

background image

- Od bardzo dawna go nie widziałam. Barmanka ni to

beknęła, ni warknęła, a miał to być śmiech.

- To żaden z tych życiowych przegrańców, moja droga.

Powiedziała to tak głośno, by „przegrańcy" usłyszeli. Jane

przylgnęła do barowego blatu, jakby się szykowała do obrony
przed którymś z obrażonych mężczyzn, gdyby się, nie daj
Boże, zerwał z wyciągniętym nożem. Właściwie wszyscy
obecni sprawiali wrażenie zdolnych do tego rodzaju czynów.

- Cody jest tam!

Barmanka wskazała otwarte drzwi w głębi sali.
Jane odetchnęła nie tylko dlatego, że byłoby jej żal, gdyby

Cody upadł tak nisko, ale także z radości, że może opuścić tę
salę. Wyprostowała się i z udawaną pewnością siebie poszła
zygzakiem przejściem między stolikami, unikając kontaktu
wzrokowego z przyglądającymi się jej mężczyznami. Z jakąż
łatwością Cody, ten, którego znała przed dwunastoma laty,
mógł stać się jednym z tych opryszków i „przegrańców", jak
ich nazywała Gussie. A może i teraz w tym pokoju na
zapleczu wlewa w siebie jedną whisky za drugą i przypala
papierosa od papierosa? Już w szkole średniej było widać, że
wyrośnie na nicponia albo... na kogoś wspaniałego.

Jane miała obecnie trzydzieści lat i była znacznie mniej

skłonna ulegać zarówno zachwytowi jak i strachowi, które to
uczucia jednocześnie budził w niej Cody Sinclair.

Zawahała się w progu drzwi na zaplecze. W pierwszej

chwili oślepiło ją jaskrawe światło, dotkliwie kontrastujące z
półmrokiem baru. Zamknęła oczy i modliła się o siłę, jaka jej
będzie potrzebna przy konfrontacji z mężczyzną, dla którego
była kiedyś gotowa poświęcić wszystko, którego ślepo i
bezsensownie kochała z lekkomyślnością osiemnastoletniej
idiotki.

Wyprostowała się, łokciem pchnęła tylko częściowo

otwarte drzwi i weszła do pomieszczenia, w którym stały
bilardowe stoły. Zobaczyła go natychmiast.

Stał odwrócony do niej plecami, ale te plecy poznałaby

wszędzie: szerokie, muskularne ramiona, szczupła sylwetka.
No i długie nogi. Też wszędzie by je poznała.

W bilardowej sali było kilku mężczyzn. Jeden z nich

siedział na pustym stole bilardowym, a dwóch innych kręciło

background image

się koło stołu, w który wpatrywał się Cody. W zamyśleniu
bardzo długo pocierał kredą koniec trzymanego w ręku kija i
najprawdopodobniej analizował położenie bil na zielonym
suknie. Jane zapatrzyła się w jego dłoń trzymającą kawałek
kredy, w długie palce...

Jakże dobrze je pamiętała!
Boże, ależ w tym Nowym Orleanie jest gorąco! Czuła pot

na karku i między piersiami. Obracające się pod sufitem
skrzydła wentylatora nie dawały efektu.

Cody obszedł stół, gotów przystąpić do akcji. Poruszał się

lekko i zwinnie. Zobaczyła teraz jego profil.

Stłumiła jęk, który omal nie wyrwał jej się z gardła. Wcale

nie życzyła sobie, by Cody zszedł na psy i stał się podobny do
tych typków w barze, ale dlaczego musi wyglądać aż tak
wspaniale? Ten sam doskonały profil, a może nawet jeszcze
doskonalszy. Te same wydatne kości policzkowe, te same
oczy, które najprawdopodobniej rzucają nadal intensywne
spojrzenia. Długie rzęsy i gęste brwi. I te czarne włosy, jak
dawniej nie ujarzmione grzebieniem, opadające na uszy, na
kołnierz koszuli...

W sali bilardowej zrobiło się chyba jeszcze goręcej.
Opanuj się, kobieto! Nie jesteś już nastolatką, która po raz

pierwszy ujrzała Cody'ego Sinclaira w szkolnym korytarzu.
Wymknął się wtedy z jakiejś lekcji, dobrze to pamiętała. Stał z
kolegami pod rzędem szafek. Wszyscy byli w dżinsach i
skórzanych kurtkach, oczy mieli półprzymknięte. Należeli do
grona tak zwanych „luzaków" - chłopców, którzy usiłowali
sprawiać wrażenie, że łatwo im wszystko przychodzi i mało
czym się przejmują. A już na pewno nie nauką i dyscypliną.

Tamtego dnia serce skoczyło jej do gardła, gdy Cody na

nią spojrzał. Miał oczy barwy niebieskawego topazu. Ich
wzrok się spotkał. I teraz, w bilardowej sali podrzędnego baru
w Dzielnicy Francuskiej Nowego Orleanu, historia się
powtórzyła. Znowu serce skoczyło jej do gardła, tylko że on
na nią nie patrzył.

Patrzył na bilardowy stół.

- Trójka w prawy róg - powiedział cichym, pewnym

siebie głosem.

background image

Pamiętała jego głos chyba jeszcze lepiej niż dłonie, plecy,

nogi i oczy. Ten sam głęboki, melodyjny, nieprawdopodobnie
zmysłowy głos, którym szeptał do niej przez telefon w wiele
godzin potem, kiedy to oficjalnie, w przekonaniu rodziców,
poszła spać.

- Leżysz już w łóżku, Jane? Wyobraź sobie, że jestem z

tobą. Wyobraź sobie, że cię całuję, że cię pieszczę...

Cody pochylił się nad stołem, wycelował, uderzył bilę.

Trójka wpadła do wyznaczonej kieszeni.

- Rety! Ten człowiek znów mnie załatwi - poskarżył się

mężczyzna siedzący na sąsiednim stole.

- Bo nie chcesz zmądrzeć, Darryl. - Cody błysnął białymi

zębami. - To już chyba moje. - Ręką wskazał skraj stołu.

Jane dopiero teraz zauważyła stojącą tam butelkę po piwie

i leżące pod nią dwa dziesięciodolarowe banknoty.

Być może Cody czerpał zyski z tego, że był dobrym

bilardzistą, ale nie tę profesję wymieniał na zeznaniach
podatkowych. Prywatny detektyw, którego Jane wynajęła, by
odszukał Cody'ego, poinformował ją, że Cody Sinclair jest
etatowym fotografem w dzienniku „New Orleans Sentinel".
Fotoreporterem.

Gdy patrzyła teraz na niego, łatwiej było jej uwierzyć, że

należy do tej samej kategorii ludzi co zawodowi karciarze.

- Piątka w boczną kieszeń - obwieścił Cody.

Tym razem w jego głosie pojawiła się nuta arogancji.

Dobrze natarł czubek kija, ściągnął wargi i zdmuchnął
nadmiar kredy. Te wargi, te usta! Jakże doskonale je znała.

Jane pociła się teraz od stóp od głów.
Zgodnie z zapowiedzią, piątka wpadła do bocznej

kieszeni.

- Już teraz wiemy, po czyjej stronie jest Bóg - mruknął

jeden z obserwatorów bilardowego pojedynku.

- Bóg nie ma z tym nic wspólnego - odparł Cody z tym

uśmieszkiem, który Jane dobrze pamiętała. Dawniej często
lubił się nim posługiwać. - To jest talent i umiejętność,
Claude. Wielka umiejętność. Czysta jak łza, krystaliczna.

- Ja tam w tobie nie widzę nic czystego i krystalicznego -

zażartował Claude.

- Nie widzisz? No to zaraz zobaczysz. Dwójka do rogu.

background image

- Wygląda na to, że ten cholerny Jankes załatwi cię na

szaro, Darryl - przepowiedział drugi z kibiców.

Cody złożył się do dwójki i patrząc przed siebie, nagle

zesztywniał. Podniósł głowę, potem cały korpus i tak
jakowego znamiennego dnia w szkole w Brookline Jane
poczuła zniewalające, zimne spojrzenie intensywnie
niebieskich oczu.

Lekko podniósł brwi. Nie uśmiechnął się, lecz po prostu

wpatrywał w zjawę z przeszłości. Jane stała jak
sparaliżowana, niezdolna zrobić kroku, niezdolna ot tak, po
prostu wejść, wyciągnąć rękę i powiedzieć z pozorną
obojętnością: „Cześć, to ja!"Tkwiła w miejscu jak wryta,
zastanawiając się, co też on sobie pomyślał, widząc ją w
drzwiach.

Pewno zastanawia się, kim jest ta kobieta. Może wydaje

mu się dziwnie znajoma. A może ją poznał? Może za tym
nieodgadnionym spojrzeniem rodzi się obawa, że oto ziścił się
koszmarny sen: wróciła Jane Thayer, największa pomyłka
jego życia.

Niech się nie boi. Koszmar szybko zniknie. Solennie mu

to obieca. Przyjechała tylko po jeden podpis na dokumencie,
po nic więcej. Nie miała najmniejszego zamiaru wtykać nosa
w jego sprawy i... różne sprawki. A tych ostatnich miał pewno
wiele na sumieniu.

- No, Sinclair, jazda! - powiedział mężczyzna siedzący na

stole. - Wyglądasz, jakbyś patrzył na ducha.

- Wejdź, laluniu! - zawołał typ o imieniu Claude. - Przyda

się tu nam cukiereczek.

Jane zaczerwieniła się.

- Wejdź, duszko, i usiądź mi na kolanach - dodał, klepiąc

się po udzie.

Gdyby to wydarzyło się w Bostonie, odpowiedziałaby mu

ostro, co ma zrobić ze swymi kolanami. W Bostonie w
publicznych lokalach mężczyźni nie zachowywali się tak
obcesowo wobec kobiet, a jeśli już to czynili, to doskonale
wiedzieli, co ich czeka, gdyż bostońskie kobiety były dumne i
potrafiły się odciąć.

background image

Niech to diabli! Jej brak reakcji na słowa mężczyzny nie

ma nic wspólnego z tym, że to jest Nowy Orlean, bierze się
natomiast z przeszywającego ją spojrzenia Cody'ego.

- Zostaw ją, Claude - poradził drugi mężczyzna. - Czy nie

widzisz, że ona ma slipki tylko dla cholernego Jankesa?

- On może wziąć jej slipki, ja biorę resztę. Cody odwrócił

głowę w stronę swych towarzyszy.

- Zamknijcie się, chłopaki - rozkazał. - To nie jest byle

jaka damulka. To moja żona.

Wyznanie to zostało powitane gwizdem, pokrzykiwaniem

i kpinkami.

- Twoja żona? Cody Sinclair został schwytany w sieć! Ha,

ha!

- Od kiedy ty masz żonę, Sinclair? Co za pomysł!
- Cholera, mamy tu prawdziwą panią Sinclair! Co za

zaszczyt dla miasta.

- Wypijmy za zdrowie dziewczynki!
- Moja żona nie jest dla was żadną dziewczynką. Jest

kobietą - oznajmił ostro Cody.

Czyżby powodowały nim resztki rycerskości? - .

zastanawiała się Jane. Zauważyła też, że Cody nabył lekkiego
akcentu rdzennych mieszkańców Luizjany i że po bostońsku
wybijane przez niego sylaby są nieco dłuższe i brzmią bardziej
miękko.

Sprawiło jej przyjemność, że ją rozpoznał, chociaż zajęło

mu to kilkanaście sekund. Mniej była zadowolona z
przedstawienia jej jako żony. Zresztą jeszcze nie wiedział, że
to jest prawda.

- Cześć, Cody! - powiedziała wreszcie głosem bliskim

szeptu.

Na jego twarzy pojawił się nieco ironiczny uśmiech.

Rzucił kij bilardowy jednemu z koleżków i ruszył w jej
kierunku. Zachował nawet ten sam krok, jaki charakteryzował
go w szkole; długi i sprężysty, sprawiający wrażenie pewności
siebie, która w istocie kryła słabość. Dopiero po bliższym
poznaniu Jane odkryła ułomność jego charakteru: bojaźń
przed światem.

Teraz nie było widać ani śladu po niej.

background image

- Jesteś w połowie gry. Skończ, ja poczekam -

zaproponowała.

Szczerze mówiąc nie była pewna, czy po doznanym przed

chwilą szoku będzie zdolna sprostać temu spotkaniu.
Zwłaszcza w chwili, gdy ruszył ku niej i kiedy z każdym jego
krokiem serce jej biło coraz mocniej.

- Wygram to od nich kiedy indziej - rzucił lekceważąco,

wskazując na banknoty pod butelką. - Oni źle grają dziś i nie
będą lepiej grali jutro. - Zatrzymał się tuż przed nią. - Więc to
naprawdę ty! - stwierdził nieco zdumionym tonem.

- Tak, to naprawdę ja! - odparła. Była zaskoczona, kiedy

ujął jej dłonie.

- Wspaniale wyglądasz.

Zbyt dobrze go znała, by poważnie przyjąć komplement.

Mówiąc, że wygląda wspaniale, pewno myślał, że wygląda jak
prawdziwa bostonska braminka, wzorcowa przedstawicielka
bostońskiej elity. I miałby rację: reprezentowała ród starej
arystokracji Nowej Anglii.

- Dziękuję - odparła. - Ty też nieźle wyglądasz.

Wydawało się, że Cody zamierza dalej ją wypytywać,

ale najwidoczniej doszedł do wniosku, że lepiej będzie

porozmawiać bez świadków, którzy z otwartymi ustami
wsłuchiwali się w każde słowo.

- Idziemy na drinka - zaproponował.
- Dobrze - zgodziła się.

Wprowadził ją z powrotem do mrocznego, zadymionego

baru. Może wzmocniona alkoholem lepiej da sobie radę,
pomyślała. A przecież nie powinna czuć się tak niepewna. W
każdym razie nie przed rozmową. Jeszcze mu przecież nie
wyjawiła niespodzianki, która może go porazić. Kiedy to
zrobi, kiedy Gody zrozumie powody jej przyjazdu do Nowego
Orleanu... wtedy dopiero sytuacja stanie się bardzo trudna i
niepewna.

Zaprowadził ją do rzędu „lóż" między boazeryjnymi

przepierzeniami i pomógł zająć miejsce na kanapce z
wytartym obiciem.

- Czego się napijesz? - spytał.
- Proszę kieliszek białego wina.

background image

Nie wymieniła ani marki, ani rocznika. Lokal należał do

rzędu tych, gdzie wino nalewa się z galonowych,
plastykowych pojemników.

- Zaraz wrócę - zapowiedział i ruszył do baru. Jane była

zła, że nie potrafi oderwać od niego oczu, że przyciąga ją
każdy jego ruch, gest, spojrzenie. Nie wiadomo dlaczego
pomyślała o dwudziestu dolarach, z których przed chwilą
zrezygnował, porzucając stół bilardowy. Przed dwunastoma
laty dwadzieścia dolarów byłoby dla nich fortuną. Kto wie,
czy ich małżeństwo nie ocalałoby, gdyby mieli trochę więcej
pieniędzy.

Lecz brak pieniędzy nie był głównym powodem rozpadu

tego związku. Pieniądze nie były jedynym spoiwem. Ani
uczucie. A dopiero przed miesiącem Jane dowiedziała się z
żalem, że istnieje jeszcze jedno spoiwo, które nie pozwala
skończyć z tą małżeńską fikcją.

Jak ma mu to powiedzieć? W hotelowym pokoju ćwiczyła

przed lustrem różne metody podejścia do sprawy. Teraz, kiedy
siedziała w tym ciemnym barze, wydawało się to okropnie
głupie. Bo i właściwie w czym leży problem? Przebierając się
z wygniecionego kostiumu, w którym przyleciała, w lekką
jedwabną sukienkę odpowiednią do klimatu, doszła do
wniosku, że właściwie problemu nie ma. Cody i ona są
dorośli, znają życie i mają doświadczenie. Zamierzała
odwiedzić go w redakcji, przedstawić krótko sprawę i równie
szybko osiągnąć porozumienie. Po co było uczyć się mówić
przed lustrem?

Wtedy nie wiedziała, że nie zastanie Cody'ego w redakcji.

Nie wiedziała, że kiedy go zobaczy, dozna szoku. W tej chwili
wcale nie czuła się jak osoba dorosła. Można było się
spodziewać, że lada moment Gussie każe jej okazać prawo
jazdy, aby się upewnić, że skończyła osiemnaście lat i ma
prawo przebywać w lokalu.

Cody powrócił do stolika, niosąc butelkę piwa, kufel i

kieliszek wina. Postawił wszystko na stole i wsunął się na
ławeczkę naprzeciwko Jane. W jej oczach stolik jakby nagle
zmalał i zapragnęła znaleźć się dalej od Cody'ego. Co
najmniej w odległości trzech metrów.

background image

Uśmiechnął się, co spowodowało, że zapragnęła, by

odległość między nimi zwiększyła się do dziesięciu metrów.
Potem rozsiadł się wygodnie, jedną ręką obejmując jeszcze
zaparowaną, zimną butelkę. Nie napełniał kufla. Czekał.

- Czy nie powinniśmy wznieść jakiegoś toastu? - zapytał.
- Z jakiej okazji? - odparła pytaniem i przez głowę

przemknęły jej różne powody. Z okazji rozwodu? Z okazji
rocznicy utraconych nadziei? Może radości, że wyzwolili się z
głupoty młodości i mieli wielkie szczęście spokojnie dorosnąć
i o wszystkim zapomnieć?

- Wypijmy za dawne, dobre czasy. - Stuknął butelką o

brzeg jej kieliszka i zaczął pić, nie trudząc się przelewaniem
piwa do kufla. Kiedy odstawił butelkę, miał twarz poważną, a
wzrok nadal utkwiony w Jane.

- Za dawne czasy - powtórzyła w nieco skróconej formie i

upiła łyczek chardonnay, usiłując się nie skrzywić, choć
miałaby powody.

- No więc słucham - powiedział ironicznie. - Nie sądzę,

żeby nasze spotkanie było przypadkowe.

Tak, w jego słowach kryła się ironia, ale pozbawiona była

złości, sarkazmu czy niechęci. Jednakże nie ulegało
wątpliwości, że Cody wcale nie jest zachwycony tym, że
ponownie wdarła się w jego życie. Nie dziwiło ją to. Rozeszli
się raczej hałaśliwie.

Łagodne określenie! W rzeczywistości rozeszli się bardzo

hałaśliwie, ziejąc do siebie nienawiścią, oskarżając się o
wszystkie zbrodnie świata, obrzucając się inwektywami i
dosłownie skacząc sobie do oczu.

Minęły lata, nim Jane odzyskała równowagę psychiczną, a

to, że Cody'emu udało się to wcześniej; nie oznaczało, iż nie
zachował do niej pretensji i urazów.

A teraz ma prosić go o przysługę. O wielką przysługę!

Miała nadzieję, że chętnie ją odda, kiedy pozna fakty, ale kto
to wie...

Dlaczego, do diabła, właśnie on musiał stać się tak

wspaniałym mężczyzną?

Dajże spokój, dziewczyno! Co ty Wyrabiasz! Chyba

potrafisz bez konsekwencji wypić drinka z przystojnym
facetem. Tak się składa, że Mark Dennison też jest bardzo

background image

przystojny i Jane miała zamiar poślubić go w sylwestra. Mark
będzie dobrym mężem, i już choćby na tym polega jego
przewaga nad Codym. Mark jest ponadto człowiekiem
szlachetnym i poważnym, ambitnym, wysoce kulturalnym...
Reprezentuje wszystko, co najlepsze. Cody nie. Właśnie
dlatego podziwiała Marka i właśnie dlatego zamierzała za
niego wyjść z chwilą, gdy rozwiąże problem. Problem łączący
ją z Codym!

Wyprostowała się, upiła jeszcze jeden łyczek wodnistego

wina i w odpowiedzi rzuciła Cody'emu takie samo ironiczne,
zabarwione uśmieszkiem spojrzenie, jakim on obdarzał ją.

- Masz rację, to nie jest przypadek. Byłam w twojej

redakcji i dowiedziałam się, że tu cię znajdę.

- A skąd wiesz, że tam pracuję? - spytał, wodząc

kciukiem po konturach etykiety na butelce.

- Poszukiwałam cię. Dowiedziałam się, że jesteś

fotoreporterem...

- Hej, hej, zagalopowałaś się, Jane. Wiesz dobrze, że nie

mogę być kimś, kogo określa się słowem o tylu sylabach. Po
prostu robię zdjęcia.

- Dla gazety.
- Święta prawda. - Podniósł głowę i znowu pociągnął parę

łyków prosto z butelki. - A ty? Ile jest sylab w nazwie twojego
zawodu?

Ten sam Cody co dawniej. Mądrala, którego zachowanie

można akceptować tylko dlatego, że towarzyszy mu odrobina
kpiny z samego siebie.

- Trzy. Ad - wo - kat. Może to dla ciebie za dużo?
- Oo? Pani mecenas! Zawsze wiedziałem, że jednemu z

nas się powiedzie. I nigdy nie było najmniejszej wątpliwości
komu.

- Masz świetny zawód - powiedziała.
- Możliwe, ale ja tylko robię zdjęcia.

Tak, ten sam Cody. Jeśli ktoś tylko napomknął, że Cody

może być czy powinien być szanowany za to, co robi, Cody
gwałtownie protestował. Miał uraz do postępowania
określanego godnym. Godne było jego postępowanie, gdy brał
z nią ślub, ale i to uczynił w paskudnej ślubnej kaplicy przy

background image

motelu w Las Vegas, przynosząc najtańsze z możliwych
obrączki.

- Nie przyleciałam tu w celu odbywania sentymentalnych

debat - odparła.

- A w jakim celu przyleciałaś? Mów, umieram z

ciekawości. - Łokcie położył na stole i dłonią podparł brodę. -
Nie powiedziałaś, jak mnie odszukałaś.

- Wynajęłam prywatnego detektywa.

Ta informacja nieco wytrąciła go z równowagi. Podniósł

brwi, spojrzenie mu pociemniało.

- To cię musiało nieźle kosztować.
- Niezbyt dużo. Szybko cię znalazł. - A biorąc pod uwagę,

ile Jane zarabiała jako wspólniczka firmy adwokackiej,
wydatek na detektywa nie uczynił żadnego uszczerbku w jej
budżecie. - Jest bardzo łatwo znaleźć każdego, kto się nie
ukrywa. Masz przecież numer ubezpieczenia zdrowotnego,
masz prawo jazdy. Mój detektyw znalazł cię bez
najmniejszego kłopotu.

- Jakie szczęście, że nie jestem kryminalistą.
- W istocie - odparła sucho.

Na chwilę nad stołem zawisła cisza. W głębi sali ktoś

wrzucił kilka sztuk bilonu do szafy grającej. Pieniądze z
hałasem wpadły do metalowego brzuszyska maszyny. Zaczęli
śpiewać Neville Brothers.

Jane zasłuchała się w tęskną melodię, wdzięczna za

chwilową przerwę w trudnej rozmowie. Już czuła się
wyczerpana, a przecież jeszcze nie wymieniła celu swej
wizyty.

- Więc jesteś adwokatem - mruknął Cody.
- Jestem adwokatem.
- Powinienem był odgadnąć.
- Zawsze było łatwo mnie przejrzeć - powiedziała ze

słabym uśmiechem. - I przewidzieć, co zrobię.

Tak, ale z wyjątkiem tej jednej chwili cudownego

szaleństwa, kiedy Cody Sinclair zaproponował, by uciekli do
Las Vegas i pobrali się, a ona przystała na tę propozycję.

- Ja bym nigdy nie odgadła, że zostaniesz foto..: że

będziesz robił zdjęcia.

background image

- Myślałaś raczej, że zostanę przestępcą - zażartował

Cody.

- Nigdy.
- Ale byłaś pewna, że nic ze mnie nie będzie. Przyglądał

się jej bacznie. Smutna, urocza melodia

wypełniała całą przestrzeń mrocznego baru.

- Też nie. Zawsze wiedziałam, że dobrze wylądujesz.

Przekrzywił głowę, jakby wątpił w szczerość jej słów.

Już miał coś powiedzieć, kiedy zmienił zamiar i pociągnął

z butelki łyk piwa.

- Nadal mieszkasz w Brookline? - spytał po chwili.
- W Bostonie. Kupiłam mieszkanie w Back Bay.
- Można się było tego spodziewać.

Nie podobał jej się ten cyniczny ton. I nie zamierzała się

tłumaczyć ani usprawiedliwiać. Stać ją było, więc kupiła.
Mieszkanie było ładne, drogie i należało do niej.

- Nie masz prawa mnie osądzać - odparła.
- Rozluźnij się, Janey, nie bądź taka spięta. Nie mam

zamiaru cię osądzać. - Oparł się o przepierzenie. - Po prostu
przypomniałem sobie, że w Back Bay mieszkają wyłącznie
zamożni ludzie.

Problemy finansowe i pieniądze zawsze stanowiły dla

obojga temat niesłychanie drażliwy i źródło wielu
nieporozumień.

Pieniądze

miała

rodzina

Jane,

a

nieporozumieniem był, ich zdaniem, sam Cody. Nie było teraz
sensu o tym myśleć, zdecydowała. Nie przyleciała po to, aby
wspominać przeszłość lub odgrzewać dawne kłótnie.

- Jak ci szło, jak ci idzie? - spytała, zdając sobie

natychmiast sprawę, że w tych okolicznościach pytanie jest
kretyńskie.

Głośno się roześmiał. Jane po raz pierwszy zauważyła

pajęczynkę zmarszczek w kącikach jego oczu.

- Świetnie mi szło - odparł i to była też dość niemądra

odpowiedź.

Postanowiła zbliżyć się do tematu sprawy, która ją tu

przywiodła. Sądziła, że robi to chytrze;

- Masz kogoś? - spytała. Po raz wtóry się roześmiał.
- Opuściłaś mnie już dość dawno, droga pani. Czy nie

sądzisz, że to absolutnie nie twoja sprawa, czy kogoś mam?

background image

Jane była innego zdania.

- Ot, spytałam z ciekawości. Ożeniłeś się? Patrzyła na

palec, na którym nosiłby obrączkę, gdyby był żonaty. Może
nie chciał nosić obrączki?

- Nie, nie ożeniłem się. A ty wyszłaś za mąż?
- Nie.

Nie miała obrączki ani nic innego. Pierścionek

zaręczynowy z dużym diamentem zostawiła w hotelu,
uważając, że dwa karaty to łakomy kąsek dla ulicznych
bandziorów w mieście takim jak Nowy Orlean.

- Ale jestem zaręczona - dodała po chwili.
- Moje gratulacje - odparł wylewnie.

Nie była pewna, czy mówi to szczerze, czy też podkpiwa z

niej. Uśmiechnęła się więc obojętnie.

- Szczerze ci gratuluję, Jane - powtórzył, widząc wyraz jej

oczu. - Mam nadzieję, że tym razem dobrze trafisz.

- Dziękuję - skwitowała jego życzenia i odetchnęła z ulgą.

- Myślę, że on i ja pasujemy do siebie lepiej niż...

- On musi być bogaty - stwierdził Cody.
- Jest bankierem, ja jestem adwokatem. Finansowo chyba

damy sobie radę.

- Zdecydowanie wspaniała okazja, by wznieść toast -

oświadczył i uniósł butelkę. - Piję za pomyślność twojego
nowego związku małżeńskiego. - Gdy odstawił butelkę, nadal
się uśmiechał, ale był to uśmiech sceptyczny. - Chyba nie
wynajęłaś detektywa tylko po to, żeby osobiście zaprosić mnie
na ślub?

- Nie.
- Ponieważ nic już nas nie łączy, Jane. Wszystko dawno

się skończyło. Żadne z nas nie jest nic drugiemu winne.
Kwita, rachunki wyrównane. Ja mam swoje życie, ty swoje i
bez względu na to, jaką mi zafundujesz opowiastkę na temat
powodów twojego przyjazdu...

- Ja to wszystko wiem... - Słowa Cody'ego w pewnym

sensie ułatwiały jej dalszą rozmowę. Cody wyraźnie
stwierdził, że nic ich nie łączy, a więc nie powinien czynić
żadnych trudności. Niemniej czuła się poważnie zakłopotana i
zawstydzona, że oto musi przyznać, iż przed dwunastoma laty
został popełniony błąd, nastąpiło przeoczenie. Ów błąd i

background image

przeoczenie mogły ich drogo kosztować, gdyby przed
miesiącem przypadkowo tego nie odkryła.

- Przypominasz sobie, Cody, okoliczności przed

dwunastoma laty, kiedy odeszłam?

- Jak przez mgłę.
- Nie mówię o tej strasznej kłótni...
- Co ty mówisz? Była jakaś kłótnia? - zapytał z miną

niewiniątka.

Zaczerwieniła się, smagnięta jego sarkazmem. Cody nie

powinien żartować z ich przeszłości, choćby bolesnej.
Przecież żyli razem, dzielili radości i troski, razem cierpieli.
Udało im się z tego wyplątać, niemniej to ich własna
przeszłość.

- Nie kpij i nie udawaj, że nie pamiętasz każdego ze słów,

jakimi cię pożegnałam. I wiesz, że kłóciliśmy się stale.

- Z wyjątkiem przerw na doskonały seks.

Dlaczego Cody o tym wspomina? Co go teraz obchodzi,

czy ich pożycie seksualne było wspaniałe, czy nie. To się
skończyło przed wiekami. Była wściekła, a zarazem
rozstrojona.

Weźże się w garść, dziewczyno, i nie pozwól na żadne

dywagacje. Trzymaj się ściśle tematu.

- Jeśli więc sobie przypominasz, to po moim odejściu

ojciec zajął się unieważnieniem naszego małżeństwa.
Unieważnieniem!

- Tak, wiem. Unieważnienie, a nie rozwód. Więc co z

tego?

- I przysłał ci papiery do podpisu. Mnie też je dał, żebym

podpisała. I potem dokumenty poszły do centralnego rejestru.

- Tak, przypominam sobie. Po anulowaniu małżeństwa i

po rozwodzie dokumenty idą do rejestru.

Zaczerpnęła powietrza, odczekała chwilę i wyrzuciła z

siebie:

- No więc nie poszły...

Cody lekko się obruszył, a może tylko jej się tak zdawało.

Potem jednak wyprostował się, z ust zniknął mu uśmiech, a z
oczu wyraz lekkiego znudzenia.

- Co to znaczy: nie poszły?
- W rejestrze nie ma śladu unieważnienia naszego ślubu.

background image

- Wyjaśnij mi, moja droga, co to znaczy, że nie ma śladu?

O co tu chodzi?

- Chodzi o to... - próbowała się uśmiechnąć, ale zupełnie

jej to nie wyszło - chodzi o to, że prawnie jesteśmy nadal
małżeństwem.

background image

Rozdział 2

Cody Sinclair nie był kandydatem na świętego.

Wielokrotnie w życiu przekraczał granice, robił rzeczy
niedopuszczalne; grzeszył wyskokami, a przed parunastoma
laty prawie zniszczył życie dziewczynie tylko dlatego, że jako
nadęty, zarozumiały i uparty jak osioł głuptas - po uszy się w
niej zadurzył. W najmądrzejszej i najinteligentniejszej z całej
klasy.

Nie wyobrażał sobie jednak, że wpadnie w takie tarapaty.

Przez cały czas jest żonaty! Jezu!

Cody był normalnym, zdrowym chłopem i od czasu, kiedy

owa najinteligentniejsza z całej klasy dziewczyna
wymaszerowała z jego życia, lejąc strumienie łez i wyrzucając
mu wszystkie możliwe grzechy, miał kilka romansów.
Powiedzmy, że tych niewiast było więcej niż „kilka", ale
żadna z nich nie należała do najmądrzejszych i
najinteligentniejszych w klasie i w szkole. Były to dziewczyny
chichotliwe, piersiaste i Szukające wyłącznie dobrej zabawy.
Wszystkie stanowiły przeciwieństwo Jane Thayer. W ciągu
tych dwunastu lat, od chwili, kiedy Cody podpisał dokumenty
gwarantujące rzekomo uwolnienie Jane na całe życie spod
jego szatańskiego wpływu...

Cholera, cholera! A więc od dwunastu lat zdradzał żonę!

Interesujące, co? Problem moralny? Chyba nie.

Niemniej wynika z tego, że przez cały czas miał żonę i ją

zdradzał. Zdrada ta co prawda wynikała z faktu, że ojciec Jane
- którego Cody od samego początku nie lubił - zapomniał
zarejestrować głupi papierek w sądowym archiwum. W
rzeczywistości nie miało to wielkiego znaczenia. Przecież
definitywnie się rozeszli.

A jednak...
Przyglądał się bacznie kobiecie, dla której stracił niegdyś

głowę, i poczuł się bardzo dziwnie - jakby popełnił
przestępstwo. Całe pasmo przestępstw. Cody też miał swoje
zasady. Zgodnie z nimi żonaci mężczyźni nie powinni
zabawiać się na boku.

background image

Na szczęście to nie jest jeszcze koniec świata. W każdym

razie żadna z kobiet, poznanych przez Cody'ego po odejściu
Jane, nie mogła mieć pretensji, że ją oszukał.

Jednocześnie odczuwał satysfakcję, że to właśnie ojciec

Jane jest wszystkiemu winien. Cody dobrze pamiętał starego
Thayera. Nie tylko z powodu jego przykrych telefonów do
Los Angeles, gdzie młodzi zamieszkali po ślubie, ale także z
powodu jedynej niefortunnej wizyty, jaką Cody złożył Jane w
jej rodzinnym domu.

Thayerowie mieszkali w wielkiej rezydencji z czerwonej

cegły, w najbardziej ekskluzywnej części Brookline. Na swym
harleyu - składaku Cody podjechał półkolistą alejką
prowadzącą od bramy, zsiadł z motocykla, wszedł po
schodkach głównego wejścia i nacisnął wielki guz dzwonka.
Wmawiał sobie, że nie robią na nim wrażenia wielkie, białe
kolumny ganku ani głęboki ton gongu, który słyszał przez
okienka po obu stronach drzwi. Starał się też nie czuć malutki
w tym wspaniałym, otaczającym dom parku i pod ścianą
budynku większego niż kamienica, w której wraz z matką
zajmował mieszkanie na piętrze.

Drzwi otworzył sam Thayer i poraził Cody'ego pełnym

wściekłości spojrzeniem, jakby chciał pozbyć się karalucha.
Kiedy Cody grzecznie powiedział: „Dzień dobry, czy zastałem
Jane?", usłyszał w odpowiedzi: „Dla takich typków jak ty nie
ma jej".

I zatrzaśnięto mu drzwi przed nosem.
Jakże Cody miał się teraz nie uśmiechnąć na wieść, że pan

Thayer pogmatwał córce życie jeszcze bardziej, niż uczynił to
Cody? Stary cap nie zarejestrował albo złożył w złym miejscu
jeden głupi papierek i w efekcie Jane Thayer jest nadal żoną
takiego typka, którego nie wpuszcza się do domu.

Miał ochotę roześmiać się na cały głos, tylko że tak

naprawdę to wszystko nie było wcale śmieszne.

Obserwował

Jane

przez

niebieskawą

mgiełkę

wypełniającego salę dymu. Nie kłamał i nie silił się na
komplement, gdy jej powiedział, że wygląda wspaniale.
Cudownie! Zawsze wydawała mu się wspaniała i cudowna. W
okresie, kiedy żaden z jego przyjaciół nie traciłby ani minuty
na dziewczynę o niezbyt imponującym biuście, Cody uważał

background image

Jane za ideał kobiecej urody. Większość dziewcząt, z którymi
on sam i jego koledzy prowadzali się w czasach szkolnych,
należała do kategorii dam obnoszących się dumnie ze swoim
stylem ubioru i zachowania: obcisłe dżinsy, obcisłe swetry,
nie pozostawiające nic wyobraźni, tapirowane fryzury,
krzykliwość, nachalność...

Natomiast Jane...
Jane pozostawiała wszystko wyobraźni. I wyobraźnia

Cody'ego zaczęła pracować na najwyższych obrotach.

Jeszcze nim zamienili jedno słowo, Cody wiedział, kim

ona jest. W tamtym okresie wszyscy uczniowie i nauczyciele
w Brookline wiedzieli, kim jest Jane Thayer. Była
przewodniczącą Towarzystwa Honoru, Klubu Filozoficznego,
Societe Francaise, redagowała gazetkę poetycką, zdobyła
nagrodę matematyczną. No i miała tytuł National Merit
Scholar, jednej z najlepszych uczennic w kraju.

Nie należała do świata Cody'ego. Istniała w innej

galaktyce. Cody należał do uczniów celujących w
przedmiotach technicznych, ale był często wzywany na
dywanik do dyrektora. Ich orbity nie powinny były nigdy się
skrzyżować.

Ale któregoś dnia tak się właśnie stało. Któregoś dnia snuł

z kolegami plany wieczornego spotkania w barze przy Bacon
Street, oczywiście jeśli uda się im zdobyć fałszywe dowody
pełnoletności, kiedy nagle zobaczył idącą korytarzem Jane i
ich spojrzenia się spotkały.

W tej pierwszej chwili właściwie nie dostrzegał jej

mlecznej cery, kasztanowych włosów, doskonale skrojonych
dżinsów i ekskluzywnego swetra. Widział tylko te oczy,
ciemne i tajemnicze, kuszące i wabiące. Jego osiemnastoletni,
pełen marzeń erotycznych umysł zrozumiał owo spojrzenie
jako pożądanie. Zapragnął nagle zdobyć dziewczynę, którą
wszyscy bez wyjątku uznaliby za nieosiągalną dla kogoś
takiego jak on.

Owszem, zdobył ją, lecz ona go zniewoliła.
Zaklął pod nosem. Od lat już o niej nie myślał. To było

bardzo dawno temu, kiedy udała się jej sztuczka wymierzona
przeciw jego pewności siebie. Jane napompowała jego ego do
rozmiarów potężnego balonu, a potem balon przekłuła. Udało

background image

mu się coś niecoś uratować z siebie, ale trwało to długo. Teraz
przestał ją nienawidzić, ale także jej nie kochał.

Jej oczy były tak samo ciemne i spowite tajemniczą

mgiełką, która kierowała jego myśli ku nocy, gęstej mgle i
fizycznemu zespoleniu. Jeszcze nim rozpoznał przybyłą
kobietę w bilardowej sali, już urzekły go jej oczy. Jane nadal
potrafiła wyzwolić w nim pożądanie. Skuteczniej niż
najlepsza z flirciar, jakie znał.

I ta kobieta ze zniewalającymi oczami, z mistycznym

uśmiechem - jest jego żoną. Kobieta bardzo inteligentna,
adwokatka, a jednocześnie istota... Przez chwilę zastanawiał
się, co dominuje w jej twarzy. O tak - czystość i jakaś
przedziwna niewinność.

Jego żona!
W butelce pozostał najwyżej jeden łyk. Powinien pójść po

następną, ale to oznaczało, że na parę minut oderwie wzrok od
Jane. Tego za żadne skarby nie chciał zrobić. Patrzył na nią
jak w transie, usiłując jednocześnie uspokoić kłębiące się
myśli.

Długa była ta chwila ciszy. Wreszcie Cody zapytał:

- Więc co chcesz zrobić? Co proponujesz? Nie możesz

wyjść za tamtego faceta, póki nie załatwi się sprawy naszego
rozwodu.

- Właśnie.

Zaczerwieniła się jak pensjonarka, co go mocno zdziwiło.

Przecież rozmowa o rozwodzie, który właściwie miał miejsce
dwanaście lat temu, nie powinna być przyczyną rumieńców
czy wypieków. A w ogóle jak mogła czerwienić się w
obecności męża, praktycznie rzecz biorąc byłego, ale jednak
męża? Znał jej ciało. Kochał się z nią na wszystkie sposoby i
nigdy tego nie zapomni. Ona pewno też nie.

Wówczas bardzo się czerwieniła. Parę razy zrobiła coś, co

wywołało rumieniec i na jego twarzy, a przecież uważał się za
kogoś, kto jest zbyt twardy, by się czerwienić. Ale Jane była
taka niedoświadczona, tak chętnie zaspokajała męskie
pragnienia i ją samą tak łatwo było zaspokoić... Słodka,
wstydliwa i gotowa eksperymentować. Buchała żarem, tuliła
się, nigdy nie odmawiała i... Tok myśli przerwały mu jej
słowa:

background image

- Potrzebuję tylko twojego podpisu poświadczonego przez

notariusza. - Usiłował skoncentrować się na słowach, a nie na
jej ustach, lecz przychodziło mu to z trudem. - Nie ma między
nami problemów majątkowych, nic do podziału. To upraszcza
sprawę. Mam sędziego w Bostonie, który wyda dokument. Nie
musisz nic robić. Tylko podpisz i sprawa załatwiona...

- Mówisz, że nie ma problemów majątkowych? Nie

obchodziły go jej pieniądze, ale niby dlaczego

miałby ułatwiać jej sprawę? Jej ojciec, a jeśli dobrze się

zastanowić, to i ona, potraktowali go jak ostatniego łap -
serdaka. Ona go porzuciła tylko dlatego, że nie mógł
ofiarować jej wszystkiego, czego pragnęła, tak jak może to
zrobić bogaty tatuś i mamusia. Thayerowie zniszczyli jego
małżeństwo z aprobatą córki. Przy okazji zniszczyli i jego
rozwód. Niech za wszystko zapłacą.

Nie powinien mieć w tym wypadku litości. Niech się Jane

trochę pomęczy, nim otrzyma zielone światło na drogę do
kolejnego małżeństwa.

- Nie ma żadnego problemu majątkowego, bo nie ma nic

do podziału - odparła sucho, ale przedtem niepewnie
odchrząknęła i poprawiła się na ławeczce.

- No nie wiem. Ty jesteś zarabiającym krocie adwokatem,

a ja tylko robię zdjęcia...

- Chcesz czy nie, jesteś fotoreporterem. Z pewnością

„Sentinel" dobrze ci płaci.

- To zasiłek dla bezrobotnych w porównaniu z tym, co

zgarniasz ty i ten twój bankier.

Zaczęła bębnić palcami po stole. Miała owalne paznokcie

tej samej barwy co policzki, gdy się czerwieniła.

- Ojciec powiedział mi wtedy, przed laty, że ożeniłeś się

ze mną dla pieniędzy - rzekła cichutko.

- Tak powiedział? Czyżby? - zapytał sarkastycznie.

Ojciec Jane! Wysoki, arystokratyczny, siwa strzecha

na głowie, a na twarzy opalenizna, jaką obnoszą

dżentelmeni grający w golfa. Cody'ego nadal bolał ów dzień,
kiedy Thayer zatrzasnął mu drzwi przed nosem. Wtedy
właśnie pomyślał sobie, że posiadanie takiego ojca jest gorsze
niż nieposiadanie go w ogóle. - Cody, przecież nie chodzi o

background image

pieniądze - powiedziała Jane, a w jej głosie zabrzmiało
ostrzeżenie.

Może i nie chodzi o pieniądze, ale na pewno chodzi o

rozbite małżeństwo, dwa rozbite serca i kosztowne w skutkach
wtrącanie się starego Thayera. Ojciec Jane źle ocenił
Cody'ego. Gdyby Cody polował na pieniądze, to były
łatwiejsze

sposoby

ich

zdobycia,

niż

porywanie

osiemnastoletniej dziewczyny do Las Vegas. Przecież było
jasne, że ż chwilą zawarcia ślubu Jane zostanie przez rodzinę
potępiona i pozbawiona rodzinnego majątku. Cody poślubił
Jane z wielu powodów i był na tyle uczciwy, by przyznać, że
miłość była tylko jednym z nich. Ale nigdy nie myślał o
pieniądzach.

Teraz sytuacja jest inna. Gdyby miał choć trochę oleju w

głowie i przyzwoitości, to schowałby głęboko resztki
zachowanych urazów i podpisałby dokument czy dokumenty,
które Jane przywiozła z Bostonu. Najwidoczniej jednak
zabrakło mu tego oleju, w przyzwoitości zaś nigdy nie
celował.

- Twój papa miał rację, mówiąc, że jestem nicponiem -

zaczął. - Miał rację przewidując, że z pięknej rezydencji
zabiorę cię do jakiejś nory, że nigdy nie będzie mnie stać na
kupowanie ci kawioru. Powiedział, że ściągnę cię w moje
niziny i że zaczniesz żałować tego, co zrobiłaś. On dobrze
wszystko

przewidział,

tylko

że

był

tak

zajęty

przewidywaniem, że zapomniał o zarejestrowaniu jednego
papierka. - Cody powoli wysączył z butelki resztkę piwa,
jakby chciał zmyć z ust gorycz słów. - Tak, poluję na twoje
pieniądze. Wreszcie to odkryłaś.

Przestała przebierać palcami po blacie i jakby

zawstydzona ukryła dłoń pod stołem. Cody widział, że jest
wytrącona z równowagi. Bardzo mu to odpowiadało.

- Ile? - spytała zdenerwowana.
- Ile czego?
- Ile chcesz pieniędzy za podpis?

Uznał, że jest nie tylko wytrącona z równowagi, lecz

wyraźnie zaniepokojona. Może nawet przestraszona, a także
wietrzy pułapkę.

background image

Cholera! Za długo się z nią drażni. Powinien obrócić

wszystko w żart i podpisać - lecz w podjęciu tej decyzji
przeszkodziły mu jej oczy. Zaczęły oddziaływać na niego w
identyczny sposób jak wówczas, w szkolnym korytarzu. Ich
spojrzenie zniewalało i nie był z tego zadowolony. To
niesprawiedliwe! Jeśli dotknie ją żądaniem pieniędzy, to
świetnie. Zemsta bywa słodka. Zrobi to nie dlatego, by
zamierzał przyjąć od niej cokolwiek, choćby mu ofiarowywała
milion. Postraszy ją, żeby się choć troszkę odgryźć. I dlatego,
że nie może znieść faktu, iż jej włosy, nieco teraz krótsze i
inaczej uczesane, mają tę samą połyskliwą barwę kasztanu, tę
samą jedwabistość jak wówczas, kiedy przesypywał "je
między palcami. I że wszystko w niej pozostało takie samo:
piękne czoło, wyraziste kości policzkowe, mleczna cera,
delikatny zarys szyi. Cała sylwetka! Pozostała tą samą
dziewczyną, którą co wieczór przez kilka burzliwych miesięcy
wspólnego pożycia brał w ramiona... Te same usta, które
całował. No i te oczy, te oczy!

- Jeszcze nie wiem - odparł. - Muszę się zastanowić.
- Aż mi trudno w to uwierzyć. - Wysunęła się z ławeczki i

wstała. - Dobrze, zastanawiaj się. Będę z tobą w kontakcie -
powiedziała lodowatym, zmartwiałym głosem, jakby doznała
szoku.

Widziała, że Cody ją lustruje, a potem wpija wzrok w jej

twarz. Powinien był wstać, kiedy ona wstała. Wiedział, że to
należy do podstawowych zasad dobrego wychowania, ale
wstąpił w niego jakiś diabeł. Zapragnął dać jej nauczkę.

Niech ta zjawa ze snobistycznego świata, dama w

kosztownej oprawie od najlepszych krawców, zarabiająca
krocie i mająca narzeczonego z jeszcze większą forsą,
wreszcie zrozumie, jaką jest snobką. Upiera się na przykład,
by określać jego zawód jako fotoreporterstwo. Nie potrafi
zaakceptować faktu, że mężczyzna, z którym niegdyś spędziła
kilka namiętnych miesięcy i z którym łączą ją formalne więzy
małżeńskie, może zarabiać na życie po prostu „robiąc
zdjęcia".

Nie ma powodu, by ułatwiał jej rozwiązanie problemu.

Niech się pomęczy.

background image

- Dobrze, pani Sinclair, niech pani będzie ze mną w

kontakcie - odparł, przybierając południowy akcent.

Czyżby przez jej twarz przemknął niepokój, gdy usłyszała

swoje małżeńskie nazwisko, do którego przez kilka miesięcy
małżeństwa nie zdążyła się przyzwyczaić, a którego potem
dwanaście lat nie używała, gdyż była pewna, że już go nie
nosi?

Nie powiedziała ani słowa. Obróciła się na pięcie i wyszła

z baru. To przypomniało Cody'emu jej odejście przed
dwunastoma laty z ich malutkiego mieszkanka w Los Angeles.
Bez pożegnania, bez słowa, za to dumnie. Jane Thayer
potrafiła jak burza wynosić się z jego życia. Tyle że tym
razem jak burza niespodziewanie do niego wtargnęła i to nim
wstrząsnęło.

Clarissa Bonnert była przyzwyczajona do tego, że ludzie

się na nią gapią. Jej matka była Wietnamką, ojciec Afro -
Amerykaninem. Była uderzająco piękna i ludzie się za nią
oglądali, zwłaszcza przedstawiciele płci brzydkiej.

Tak ją zmęczyły natrętne spojrzenia, że postanowiła

maskować swoją urodę. Widziała dość głupich filmów, by
wiedzieć, że wystarczy kupić parę okularów w olbrzymiej
oprawie, związać włosy w kok, a wtedy ludzie - zwłaszcza
mężczyźni - zaczną ją traktować inaczej.

Po tym, jak skończyła się jej kariera modelki, zapragnęła

być nareszcie traktowana poważnie. Nadal od czasu do czasu
otrzymywała okazyjnie kontrakty z agencji, ale zawsze
drobne, gdyż nie spełniała podstawowego warunku, jakim jest
odpowiedni wzrost. Miała zaledwie metr pięćdziesiąt pięć, i to
gdy stanęła na palcach, a nadto dla większości
zleceniodawców była zbyt „egzotyczna". Poza tym modelka
nigdy nie może liczyć na robotę właśnie wtedy, kiedy
potrzebne jej są pieniądze. Ostatnim argumentem
przemawiającym za porzuceniem tej kariery było to, że miała
już dwadzieścia pięć lat, co w świecie modelek uważa się za
wiek niemalże podeszły.

Mężczyźni, których dotychczas poznała, byli oczarowani

wyłącznie jej urodą i nie dostrzegali innych zalet. Tacy są
mężczyźni. Pragnęła znaleźć kogoś mądrego, człowieka
ustatkowanego, dżentelmena. Kupiła więc sobie ową parę

background image

okularów i pudełko szpilek do włosów, po czym ukończyła
kurs dla sekretarek.

Bardziej odpowiadała jej praca w kancelarii Baker, Dunn i

Wspólnicy niż pozowanie w oślepiającym świetle reflektorów,
tkwienie godzinami z pokładami szminki na twarzy i z głupim
uśmiechem na ustach, no i trzymanie butelki perfum w
drętwiejącej dłoni. Najbardziej lubiła pracować dla Jane
Thayer, która była mądra, nigdy nie powierzchowna i przez
wszystkich tak ceniona, jak cenioną chciałaby być Clarissa.

Siedziała teraz przy swoim biurku tuż przy drzwiach do

gabinetu Jane i przepisywała dokumenty zawartej ugody -
ostatniego sukcesu jej pracodawczyni. Jane miała wkrótce
awansować na pełnego wspólnika. W każdym razie takie
plotki krążyły po biurze. Jane Thayer ceniono za wiedzę,
błyskotliwość i pracowitość. Sześćdziesięciogodzinny tydzień
pracy był dla niej rzeczą normalną, siedemdziesięciogodzinny
- nierzadką. Clarissa lubiła pracować dla kogoś tak
zakochanego w pracy, ponieważ wiedziała, że z chwilą
nominacji na pełnoprawnego wspólnika Jane pociągnie ją za
sobą i awansuje na asystentkę. To, że Clarissa jest dwa razy
mniej mądra od Jane i dwa razy od niej piękniejsza, jeszcze
nie oznacza, że nie drąży jej ambicja.

Sprawdzała właśnie tekst na ekranie monitora, kiedy za

plecami poczuła czyjąś obecność. Odwróciła się wraz z
fotelem i ujrzała Marka Dennisona, który był narzeczonym
Jane i najwspanialszym mężczyzną, jakiego Clarissa poznała
w życiu.

Właściwie prawie go nie znała. Wiedziała tylko, że jest

bogatym bankierem, świetnie się ubiera i jest na tyle dobrze
wychowany, by nie osądzać kobiet na podstawie tak
zwodniczej jak wygląd. Tak w każdym razie Clarissa
zakładała, nie należała bowiem w obecnym „przebraniu" do
kobiet, na widok których mężczyźni są gotowi wyskoczyć ze
skóry. Mark natomiast reprezentował urodę, dla której warto
cierpieć, jeśli nie umrzeć. Można by oczywiście powiedzieć,
że Clarissa jest dość prymitywna i powierzchowna, czyniąc z
Marka idola najwyższej klasy, ale na podobną uwagę gotowa
była odpowiedzieć, że noszenie wielkich okularów w grubej
oprawie jeszcze nie oznacza, że oślepła.

background image

Doskonale widziała Marka Dennisona. Jego wzrost,

szerokie bary i znamionujące siłę rysy twarzy o doskonałej
symetrii. Pochodząc z rodziny wywodzącej się z etnicznego
koktajlu, zawsze podziwiała ludzi takich jak Jane Thayer i
Mark Dennison - o sprawdzalnych wiele pokoleń wstecz
rodowodach.

- Czy wie pani, gdzie jest Jane? - spytał.
- W tej chwili?
- Nie, nie. Ogólnie. Czy gdzieś wyjechała?
- Do Nowego Orleanu - odparła ze śmiechem, ale śmiech

jej natychmiast zamarł, gdy zdała sobie sprawę, że Mark nic o
tym nie wie, a może nie miał wiedzieć.

- Do Nowego Orleanu?! - powtórzył zdumiony.
- Wzięła kilka dni urlopu, by załatwić osobiste sprawy.

Nic panu nie mówiła?

Mark rozluźnił nieco krawat i odpiął guzik kołnierzyka.

Może skończył już dziś pracę, pomyślała Clarissa. Nie znała
godzin pracy bankierów, ale może ważni dyrektorzy przestają
pracować wczesnym popołudniem. A może Mark Dennison
zamierza usiąść na skraju jej biurka i zacząć gawędzić na
temat swej ukochanej?

Wpadła jej też do głowy zwariowana myśl, że Mark zaraz

rozepnie całą koszulę, a potem zacznie robić strip-tiz. Clarissa
często podobnie fantazjowała na temat różnych ludzi.

Zwłaszcza że w firmie adwokackiej Baker, Dunn i tak

dalej działy się przedziwne rzeczy, chociaż Jane nigdy w nich
nie uczestniczyła, podobnie jak trudno było o coś podobnego
posądzić jej narzeczonego. Niemniej Clarissa nieco odwróciła
fotel i zatrzepotała rzęsami. A skoro mowa o Jane: Clarissa
ceniła ją między innymi za godne zachowanie i zakładała, że
Jane za to samo ceni Marka.

Na takich ludziach jak Jane i Mark można polegać.

Zawsze się wie, jak postąpią. Należą do ludzi rozsądnych.

Z drugiej strony Clarissa nie mogła oprzeć się myśli, że im

więcej guzików koszuli rozpiąłby Mark, tym lepiej by
wyglądał.

Wstydziłabyś się, Clarisso!

background image

- Widziałem się z Jane podczas weekendu - oznajmił. -

Byliśmy na wernisażu w Muzeum Sztuki. Była tam jedna
rzeźba.

Clarissa czuła, że ta rozmowa - a raczej monolog Marka -

staje się dla niej niezrozumiała, a kto wie, czy nie ryzykowna.

- Rzeźba? - spytała.
- Nagiej kobiety wyłaniającej się ze skały. Skała

przypominała trochę tort. Kiedy zrobiłem na ten temat uwagę,
Jane doszła do wniosku, że zamierzam zorganizować
kawalerski wieczór.

- Rzeczywiście?
- Ani mi to w głowie. Ale ona wtedy nagle powiedziała,

że potrzebuje kilku wolnych dni i zniknęła. Do Nowego
Orleanu. - Tę ostatnią „informację" dodał chyba zapominając,
że nic o Nowym Orleanie nie wiedział, póki mu Clarissa tego
nie wyjawiła. Niemożliwe, żeby zapomniał. Po prostu chciał
zamaskować swą niewiedzę i zbagatelizować sprawę. -
Pomyślałem sobie, że Jane chce może coś zorganizować dla
mnie. Właśnie kawalerski wieczór. Boże drogi, kawalerski
wieczór z nagą dziewczyną w czekoladowym torcie!

- Miałaby to organizować w Nowym Orleanie? Ale

dlaczego tam?

- Żeby mi zrobić niespodziankę. Bo gdyby to miało się

odbyć w Bostonie, na pewno dowiedziałbym się wcześniej.
Mam nieprawdopodobną liczbę przyjaciół i znajomych, którzy
by mnie uprzedzili. Jane wie, że tu nie utrzyma przede mną
żadnej tajemnicy. Nie ma zamiaru mieć przede mną sekretów,
wiem, ale nawet gdyby zamierzała, to by jej się nie udało.
Wszystko sobie zawsze mówimy.

Clarissa nie wiedziała, co powinna odpowiedzieć, więc

tylko patrzyła na Marka przez swe okulary o szkłach
zerowych.

- Oczywiście z wyjątkiem takich sytuacji jak teraz, kiedy

chodzi o niespodziankę - dodał.

Tu już Clarissa nie wytrzymała:

- Widział pan rzeźbę nagiej kobiety wyłaniającej się ze

skały i od razu wnioskuje pan, że Jane przygotowuje panu
niespodziankę w postaci kawalerskiego wieczoru? Zupełnie
nie chwytam toku pańskiego rozumowania.

background image

- Wnioskuję to z jej słów. Z tego, co mi powiedziała w

muzeum. Widziała, jak wpatrywałem się w tę rzeźbę.
Wyciągając wnioski, należy myśleć o kontekście. Kontekst to
w życiu najważniejsza rzecz.

Clarissa milczała, nie wyobrażając sobie, jak mogłaby

dyskutować z Markiem na temat kontekstu, skoro nie miała
pojęcia, o czym Mark mówi. Jane nic jej nie mówiła o żadnym
wieczorze kawalerskim. Powiedziała, że musi odwiedzić w
Nowym Orleanie kogoś, kogo dawno znała, i że nie wie, jak
długo będzie nieobecna, ale zamierza codziennie dzwonić. I
prosiła Clarissę, aby nie mówiła nikomu w firmie, dokąd
wyjeżdża.

A więc to ma być sekret. Albo niespodzianka. Albo coś w

tym sensie.

- Problem polega na tym - Mark pochylił się nad Clarissą,

częstując ją zapachem cytrusowego płynu po goleniu - że ja
nie znoszę niespodzianek.

Ma trzy dołeczki, zauważyła Clarissa. Dwa na policzkach

i jeden na brodzie, podobny do kropeczki pod znakiem
zapytania. Jest bez wątpienia najprzystojniejszym mężczyzną
ze wszystkich, których znała. Jej opinia wiele znaczyła,
niemało bowiem poznała męskich modeli podczas swej
krótkiej kariery i niemało mężczyzn - mężczyzn, a nie
dżentelmenów - ubiegało się o jej względy, nim postanowiła i
nauczyła się ukrywać swą urodę. Mark sprawia wrażenie
kogoś, kto jest wspaniale wyciosany, przypomina rzeźbę
mężczyzny wyłaniającego się ze skały... Niestety, nie
wiedziała, w jakim go umieścić kontekście..

- Problem polega na tym, Clarisso - ciągnął, po raz wtóry,

pochylając się nad nią i przemawiając takim tonem, jakby
zwierzał się zaufanej i bliskiej osobie - że ja nie znoszę nie
wiedzieć, co mnie czeka. Jeśli za moimi plecami Jane
przygotowuje dla mnie wieczór, podczas którego nagie
niewiasty będą wyskakiwać z tortów - kształtne, namiętne i
oblepione kremem - to chciałbym z góry o tym wiedzieć.

- Jeśli Jane coś podobnego planuje, to ja nie mogę nic

pomóc - odparła. - Nic nie wiem.

background image

- Nie udawaj, nie udawaj! - Wszystkie trzy dołeczki były

jakby w nią wycelowane. - Mnie możesz powiedzieć. Nikomu
nie powtórzę.

- Co mogę zrobić... - zaczęła, ale zamilkła. Gdyby Jane

chciała, by Mark znał jej plany, to sama by mu powiedziała.
Clarissa nie może być nielojalna wobec szefowej. A poza tym
pomysł, by Jane planowała przyjęcie z nagimi kobietami w
tortach jest zupełnie nieprawdopodobny. I niesłychanie
ekscentryczny. Absolutnie nie pasuje do Jane. - Mogę zrobić
jedno: kiedy Jane zadzwoni do biura, to jej powiem, że
narzeczony o nią pytał. - Długo się zastanawiał.

- Nie chciałbym, żeby pomyślała, że ją kontroluję czy coś

takiego...

- Przecież bym nie powiedziała, że narzeczony ją

kontroluje czy coś takiego - zaprotestowała. - Jane jutro
powinna zadzwonić, żeby sprawdzić, czy nie ma nic pilnego.
Kiedy to zrobi, to powiem, że pytał pan o nią czy coś takiego,
że brakuje jej panu i że chciałby pan usłyszeć jej głos. Mam to
zrobić?

- Bardzo bym chciał usłyszeć jej głos - potwierdził - ale

najbardziej chciałbym wiedzieć, co ona tam robi. Bądźmy
rzeczowi, Clarisso. Znam jej głos, nie muszę go tak
koniecznie słyszeć, natomiast nie znam powodów jej wyjazdu
do Nowego Orleanu.

- Ale przed chwilą powiedział pan, że bardzo by chciał

usłyszeć jej głos. - Clarissa była nieco zagubiona.

- W tym sensie, że bardzo lubię jej głos. Uwielbiam jej

głos. Jej głos budzi we mnie wszystkie zmysły i chętnie bym
go usłyszał. - Wydawał się wyraźnie zniecierpliwiony.

- Ale rozumiem, że nie teraz. Żeby nie budzić zmysłów. -

Była już zupełnie zagubiona. Ilekroć Mark nachylał się nad
nią i obdarzał uroczym uśmiechem z trzema dołeczkami,
zapominała o potrzebie skoncentrowania się i zrozumienia
tego, co mówił.

- Nie chodzi o to, że nie chcę słyszeć głosu Jane, ale to by

mi nie wystarczyło. Mogę go usłyszeć, jeśli będzie okazja, ale
jej głos nie wpłynąłby na nic i nic by nie zmienił.

- Ale przed chwilą pan powiedział... Jak pan to

powiedział? Aha, że jej głos budzi wszystkie zmysły.

background image

- A ty powiedziałaś, że Jane jest w Nowym Orleanie. Jaki

jest sens budzić zmysły, kiedy ona zabrała z sobą głos do
Nowego Orleanu?

- Nie mogła pojechać bez głosu, no nie? Dlaczego ten

Mark tak komplikuje najprostsze sprawy?

- Mam pomysł - powiedział. - Idź do jej gabinetu i

porozglądaj się. Może zostawiła coś, co pozwoli nam
dowiedzieć się, co robi w Nowym Orleanie. Jakieś notatki,
może coś w kalendarzu, jakiś kwit z zakupu na kartę
kredytową. Może zamówienie na tę nagą dziewczynę...

- Nie przyszło panu do głowy, że ona może planować

niespodziankę, nawet wieczór kawalerski... bez nagiej
dziewczyny?

Rozpromienił się.

- A więc przyznajesz, że Jane planuje wieczór

kawalerski?

- Nic takiego nie powiedziałam.
- Przyznajesz w takim razie, że zwróciła się do agencji po

nagą tancerkę?

- Nie.
- Wiesz co, pozwól mi na chwilę zajrzeć do jej gabinetu.

Obiecuję, że ci powiem, jeśli coś takiego zrobiła.

- Nic takiego nie zrobiła. W tym roku tylko mnie

wynajęła. A ja nie jestem naga.

- Zauważyłem.

Był absolutnie niemożliwy, lecz miał rozbrajający

uśmiech. I rozbroił ją. Niewielu mężczyzn zwracało na nią
uwagę, gdy była w stroju biurowym.

- Bardzo mi przykro, panie Dennison - powiedziała dość

sztywno. - Nie mogę panu pozwolić wejść do gabinetu.

- Nie wygłupiaj się! Mam zostać jej mężem. Jane zawsze

wpuszcza mnie do gabinetu.

- Ona może wpuszczać, ja nie - odparła. Westchnął

melodramatycznie.

- Jane ma szczęście, posiadając taką lwicę strzegącą bram.

No i co ja mam, biedny, robić? Znajdę się w bardzo trudnej
sytuacji, jeśli ona tę nagą kobietę wynajmie i zrobi mi
niespodziankę.

background image

- Chyba jednak nie mówi pan serio. Znam Jane. Nie ma

osoby bardziej rozsądnej i pewniej stąpającej po ziemi. Jane i
naga tancerka w torcie! - Clarissa parsknęła śmiechem.

- Jane jest bardziej skomplikowana, niż się wydaje na

pierwszy rzut oka. Do wszystkiego jest zdolna. Ma listę gości
zaproszonych na nasz ślub. Zna wszystkich moich przyjaciół.
I oto w kilka dni po naszej rozmowie w muzeum nagle znika.
To wzbudziłoby podejrzenia każdego. Nie mówię, że jestem
podejrzliwy. Stwierdzam tylko, że Jane coś przede mną
ukrywa. I ty mi możesz pomóc odkryć co.

Clarissa niepewnie zachichotała. Zdawała sobie sprawę, że

Mark ze swoimi dołeczkami zaczyna burzyć jej obronne mury.

- Kiedy Jane jutro zadzwoni, to napomknę to i owo i

może mi się uda coś dowiedzieć.

- Jesteś pewna, że Jane jutro zadzwoni?
- Powiedziała wyraźnie, że będzie codziennie dzwoniła.
- Musimy się umówić na jutro, żebyś mi mogła wszystko

powiedzieć o planach balu z tortem i dziewczyną. Może... -
Wyciągnął z kieszeni oprawny w skórę kalendarzyk, otworzył
i długo wpatrywał się w notatki. - Hmm, jutro mam ciężki
dzień. Może spotkamy się po pracy? O której kończysz?

- O piątej. Piątej trzydzieści. - Nie sądziła, by podczas

nieobecności Jane musiała zostać dłużej w biurze.

- Świetnie. Piąta trzydzieści bardzo mi odpowiada. Mam

po ciebie przyjść? Nie - odpowiedział sam sobie. - Nie wiemy,
czy Jane nie jest w kontakcie jeszcze z kimś w firmie. Gdyby
ktoś mnie tu zobaczył dwa razy z rzędu, mógłby wyciągnąć
fałszywy wniosek, że inwigiluję Jane, i powiedzieć jej o tym,
a to by zepsuło niespodziankę.

Clarissa w zamyśleniu przyglądała się Markowi. Cała ta

wizyta i rozmowa wydawały się jej bardzo dziwne. Pomyślała
jednocześnie, że Jane w Nowym Orleanie załatwią coś, co
może wymagać pomocy jej kolegów adwokatów. A może ten
ktoś, kogo niegdyś znała i z kim ma się spotkać, pomaga jej
rzeczywiście zorganizować wielki bal kawalerski na statku
wycieczkowym pływającym po Missisipi? Kto wie, może
mają być występy kabaretowe, kasyno, dziewczęta, no i torty.
Może Jane chce swemu narzeczonemu dać szansę hucznego
pożegnania kawalerskiego stanu?

background image

Jane Thayer nie wygląda na osobę, która by tego chciała i

której podobny pomysł mógł wpaść do głowy, ale kto wie, co
w kim siedzi. Może Jane jest tak podniecona małżeństwem, że
wpadają jej do głowy nieuczesane myśli. Może wyzwoliły się
zwykle uśpione cechy charakteru?

- Jeśli nie chce pan tu przyjść, to możemy spotkać się w

mieście - zaproponowała.

- Może w hotelu Four Seasons? - spytał.
- Dobrze.

Uśmiechnęła się zadowolona. Chociaż spotkanie z

Markiem po pracy nie miało żadnego ukrytego znaczenia, to
jednak cieszyła ją szansa pokazania się z przystojnym i
bogatym mężczyzną w barze eleganckiego hotelu. Jeśli Jane
może coś knuć za plecami Marka, Mark i Clarissa mogą
spiskować za plecami Jane. Dlaczego nie? Mogą nawet
zaplanować

jeszcze

większą

niespodziankę.

Nagich

mężczyzn! Pizza, lody i nadzy mężczyźni! Ale byłaby heca!

- A więc Four Seasons - potwierdził Mark. - Piąta

trzydzieści.

- Tak jest, panie Dennison. Jutro o piątej trzydzieści.

Zsunął się z jej biurka, uważnie otrzepał spodnie, poprawił
marynarkę. Żegnając się powiedział:

- Myślę, że możesz skończyć z tym „panem

Dennisonem".

W

pewnym

sensie

będziesz

moją

przyszywaną... sekretarką. Bo jako mąż Jane... Mów do mnie
Mark.

Uśmiechnął się czarująco. Odpowiedziała mu równie

czarującym uśmiechem i słowami:

- Doskonale, Mark. Do jutra.
- Do jutra! - odparł miękkim barytonem i wyszedł.

background image

Rozdział 3

Następnego dnia rano Jane w piekielnym humorze

podjechała pod budynek dziennika „Sentinel". Wprost dyszała
z wściekłości. Była gotowa zbić kogoś na kwaśne jabłko,
rozkwasić mu nos, urwać łeb.

Tym kimś był Cody.
Przez trzy czwarte nocy przewracała się z boku na bok, nie

mogąc zasnąć. Sama nie wiedziała, co bardziej wytrąciło ją z
równowagi, rozstroiło i rozwścieczyło podczas rozmowy z
Codym: czy próba wyłudzenia pieniędzy, czy głoszona przez
niego opinia, że ojciec miał rację, uważając go za człowieka
bezwartościowego, czy też fakt, że nawet teraz, kiedy była już
dojrzałą, racjonalnie myślącą kobietą, a ponadto osobą mającą
zawrzeć związek małżeński, Cody nadal ją pociągał. I to jak!

Czyż nie jest to paradoksalne i idiotyczne? Jak może ją

pociągać podobny nędznik! Przyleciała do Nowego Orleanu w
dobrej wierze, by uzyskać od byłego męża podpis, który
obojgu dałby wolność. Przecież na złożeniu podpisu Cody
skorzysta nie mniej niż ona!

Jak on śmie żądać od niej pieniędzy!
Od kiedy go opuściła i uporządkowała swoje życie, starała

się panować nad uczuciami i być zawsze panią swoich
poczynań. Przeszła jak burza przez Wellesley College i
ukończyła

wydział

prawa na

Harvardzie.

Zawsze

zorganizowana, zawsze panująca nad sytuacją, zawsze
dowcipna i uzbrojona w masę wiedzy.

Jednakże jej książkowa wiedza była bezużyteczna w

starciu z Codym Sinclairem. Prawne normy nie wskażą jej
drogi postępowania. W obecnej sytuacji będzie musiała
polegać wyłącznie na swoim sprycie. A jeśli Cody zażąda
wysokiego okupu?

No i co będzie, jeśli przy następnym spotkaniu zareaguje

na niego tak samo jak poprzedniego dnia w barze Gussie?
Jeśli poczuje niepokojące ciarki na karku, serce jej zacznie bić
jak szalone i będą pocić się dłonie? Natychmiast gdy tylko go
ujrzy!

Pocenie dłoni można zrzucić na parny klimat Luizjany. Na

złą klimatyzację w hotelu. Na wszystko, byle nie przyznawać

background image

się do prawdy: że winę za bezsenność minionej nocy ponosi
nie rozsadzająca ją złość, lecz wspomnienia. O pocałunkach
Cody'ego i dotyku jego palców, jego pieszczotach.
Wspomnienia o tym, co pozwolił jej przeżyć. Nawet nie
podejrzewała, że tyle pamięta.

Z szeroka otwartymi oczami leżała minionej nocy na

szerokim łożu luksusowego pokoju hotelowego, wspominając
inny hotel, przed wielu, wielu laty, i innego rodzaju
rozpalające ją przeżycie, Był to przydrożny motel gdzieś w
pobliżu Buffalo. Jechali dziewięć godzin, nim do niego
dotarli. Byli zmęczeni i obolali. Twarz Jane spierzchła od
ostrego wiatru, krew jej kipiała z podniecenia i strachu. O
świcie tego poranka, gdy rodzice jeszcze spali, zostawiła list
na stole w jadalni, zarzuciła na ramiona plecak wypchany
ubraniami i wymknęła się z domu. Cody czekał na nią przy
bramie wjazdowej na posesję. Czekał tak, jak zapowiedział.
Przytroczył jej plecak do tylnego siodełka motocykla i
wręczył kask.

I odjechali. Jane Thayer uczyniła coś, czego nikt by się nie

spodziewał po rozsądnej dziewczynie, dobrym dziecku
patrycjuszowskiej rodziny, po jednej z najlepszych uczennic z
paszportem na wyższe studia: uciekła z Codym Sinclairem,
trójkowym uczniem, łachmytą... Ale za to uroczym łachmytą!

Byli bardzo wyczerpani, kiedy dotarli na przedmieścia

Buffalo. W ciągu dnia wymienili z sobą zaledwie parę słów.
W czasie jazdy na motocyklu we dwoje nie można prowadzić
ożywionych rozmów. Jane bolały wszystkie kości, chyba do
tego odparzyła sobie siedzenie. Ręce jej ścierpły od trzymania
się Cody'ego i poza tym czuła się dalej od rodzinnego domu,
niż da się określić liczbą kilometrów. Uczyniła rzecz
niedopuszczalną i nie do pomyślenia. Poszła za głosem serca.
Przyjęła propozycję Cody'ego porzucenia dawnego życia i
rozpoczęcia nowego wraz z nim. Brakowało słów na opisanie
jej przerażenia. Ale nie żałowała swojej decyzji.

Zmęczeni, zmaltretowani drogą, wynajęli w motelu pokój.

Rzucili się na łóżko, pragnąc spać. Pragnęli jednak jeszcze
czegoś.

- Jeszcze nigdy tego nie robiłam - szepnęła do Cody'ego.
- Wszystko będzie dobrze, kochanie - odparł.

background image

- Boję się.
- Czego?

Że mnie porzucisz, że zostanę z pustką w sercu... Tak

chciałaby odpowiedzieć, ale tylko jęknęła.

- Janey, Janey, kochanie! - Usiłował ją uspokoić, gładził

jej włosy, odgarniał kasztanowe kosmyki z jej policzków. -
Ożenię się z tobą. Obiecałem. Pojedziemy do Nevady.
Weźmiemy ślub i...

- Ja nie tego się boję. - Boję się, że mogłam popełnić błąd,

zakochując się w tobie, pomyślała. Zrezygnowałam ze
wszystkiego i boję się tego, co mi przyniesie los. - Czy to
będzie bolało? - spytała i jednocześnie poczuła żar ogarniający
ją pod wpływem pieszczoty.

- Nie - zapewnił, przesuwając dłoń wzdłuż jej ciała.

Powoli i delikatnie. Ach, jakież to było cudowne. Wargami
musnął jej wargi. - Nigdy nie zadam ci bólu...

Wtedy nie zadał jej bólu, przypominała sobie, czekając na

windę, która miała zawieźć ją do redakcji. Zadał ból później. I
robił to nadal, dwanaście lat później, usiłując ją szantażować.
Szantażować! Usiłując wykorzystać zwykłe przeoczenie i na
nim zarobić. Gotowa była rozszarpać go na kawałki.

Winda wreszcie zjechała, zapraszająco rozsunęły się

drzwi. Zaczerpnęła głęboko powietrza, postanawiając
opanować się, by móc racjonalnie stawić czoło czekającej ją
batalii z Codym. Do windy wsiadła z kobietą w średnim
wieku, rozsiewającą duszny zapach perfum, i z młodym
mężczyzną, namiętnie obrabiającym miętową gumę do żucia.
Ignorując owe gryzące się z sobą zapachy, zaczęła odliczać
sekundy. Raz, dwa, trzy... To ją nieco uspokoiło. Musi,
absolutnie musi być spokojna, by Cody znów nie górował nad
nią. Dziś ona będzie decydowała o przebiegu rozmowy.
Postraszy go prawniczym żargonem, w którym znajduje się
miejsce na zawoalowane groźby. Załatwi sprawę i wróci do
swego miłego i spokojnego życia w Bostonie.

Na czwartym piętrze drzwi windy cichutko się rozsunęły.

Wyszła zadowolona, że zostawia za sobą mdlące zapachy. Tuż
za holem znajduje się tętniąca życiem sala redakcyjna, gdzie
poprzedniego dnia uprzejma redaktorka, chyba redaktorka,
poinformowała Jane, gdzie o tej porze można zastać Cody'ego.

background image

Ta sama osoba siedziała dziś rano za biurkiem tuż przy

drzwiach. Tym razem Jane lepiej się jej przyjrzała.
Trzydzieści parę lat, nieskazitelna mahoniowa cera, włosy
splecione w niezliczoną ilość małych warkoczyków. Jane
przybrała przyjazny uśmiech i podeszła do kobiety, która
natychmiast ją poznała.

- Jak się masz, skarbie? Czy znalazłaś wczoraj Cody'ego?
- Tak. - Jane łakomie spojrzała na dymiący kubek kawy

na biurku i zapragnęła nagle kilku łyków. Trzy kubki, jakie
wypiła już w hotelu, to za mało na to, co ją czeka. Parę łyków
też za mało. Potrzebowałaby paru litrów, żeby umysł jej
zaczął właściwie funkcjonować.

- A co mogę dla pani zrobić dziś? - spytała kobieta tak

śpiewnie i tak przeciągając sylaby, że Jane potrzebowała
dobrych paru sekund, by przełożyć to na angielski.

- Znowu szukam Cody'ego - przyznała, zmieniając

konwencjonalny uśmiech na lekko zakłopotany, by wzbudzić
sympatię. - Czy już jest?

- O tak. Zdaje się, że coś zmajstrował i ma kłopoty. -

Kobieta się roześmiała.

A więc Bóg jednak czuwa i pokarał Cody'ego, pomyślała z

satysfakcją Jane.

- Co przeskrobał?
- Nie wiem. Przed piętnastoma minutami wezwał go

naczelny. Jest tam też nasz radca prawny. To zawsze pachnie
czymś niedobrym, kiedy z najwyższego piętra schodzi nasz
radca prawny.

- Może Cody złamał parę prawnych zakazów - podsunęła

Jane z nadzieją w głosie.

- Może, może. Mnie by to nawet nie zdziwiło. - Kobieta

upiła parę łyków kawy i odwróciła głowę w kierunku
oszklonego przepierzenia w głębi wielkiej i bardzo hałaśliwej
sali. - O, oni są tam i mielą ozorkami. Ale nie widzę, żeby
Cody miał już założone kajdanki.

Szkoda, że nie. Byłoby łatwiej z nim pogadać, gdyby miał

na przegubach obrączki.

Skąd przychodzą jej do głowy takie myśli? Od kiedy stała

się osobą żądną zemsty? Z natury jest przecież pacyfistką. Nie

background image

znosi przemocy, nigdy nikogo nie uderzyła. To Cody Sinclair
wyzwala w niej najgorsze instynkty.

Rzuciła na kubek ostatnie tęskne spojrzenie i odeszła od

biurka ciemnoskórej kobiety. Obrzuciła wzrokiem salę
redakcyjną, oświetloną jarzeniowymi rurami. W ich bieli
kąpały się niezliczone biurka z monitorami i klawiaturami
oraz telefonami. Przed każdym stanowiskiem stał czarny,
obrotowy fotel. Tylko kilka było zajętych, chociaż między
biurkami kręcił się spory tłumek, bliski chyba jakiegoś obłędu.
Jane przestała się nim interesować i skupiła wzrok na trzech
mężczyznach w oszklonym kojcu.

Cody najwidoczniej nie uważał za potrzebne, by ubierać

się starannie. Miał na sobie wypłowiałe prawie do białości
dżinsy i ciemnowiśniową koszulkę. Jane była pewna, że na
nogi włożył jakieś zniszczone adidasy. I nie dbał także o
uczesanie: czarne, gęste włosy sterczały mu niesfornie.
Najciekawsze, że jego postawa wcale nie wskazywała na to,
że stoi pod pręgierzem. Za to dwaj pozostali rozmówcy,
ubrani w lekkie letnie garnitury, wydawali się wyraźnie
poruszeni i zdenerwowani.

Jane nie dała się jednak nabrać na te pozory spokoju.

Wiedziała, że Cody nie znosi, by beształ go ktokolwiek, w
garniturze czy bez. Im bardziej wydawał się opanowany, tym
bardziej gorzał wewnętrznie. Pamiętała, jak w szkole zamykał
się w sobie, gdy tylko wpadał w kłopoty. Zawsze wyglądał
tak, jakby nic go nie obchodziło, jakby się w ogóle nie
przejmował, a w rzeczywistości tłumił rozsadzający go gniew
czy gorycz, rejestrując wszystko w pamięci, by móc w
przyszłości wyrównać rachunki. Cody nienawidził wszelkich
przepisów i zasad z wyjątkiem tych, które sam sobie
ustanowił.

Jane postanowiła zachować spokój bez względu na to, w

jakim humorze Cody wyjdzie od naczelnego. I bez względu na
to, co tam się teraz może dziać. Im będzie spokojniejsza, tym
większa szansa, że uspokoi Cody'ego po tej awanturze i skłoni
go do złożenia podpisu na dokumentach. Z pewnością jest tu
gdzieś jakiś notariusz. Pójdą do niego, Cody podpisze i będzie
po wszystkim. A jeśli rzeczywiście znalazł się w tarapatach, to

background image

nie będzie skłonny ich mnożyć, wdając się w kłótnię z Jane.
Może nawet będzie chciał jak najszybciej się jej pozbyć.

Drzwi oszklonego przepierzenia stanęły otworem. Cody

jeszcze coś powiedział, najwidoczniej żegnał się lub
przepraszał, i wszedł do sali redakcyjnej. Zobaczył Jane w
chwili, gdy zamykał za sobą drzwi. Nie zatrzasnął ich, co było
dobrym znakiem, natomiast zwarte w wąską linijkę usta
świadczyły o czymś innym. Jego ostre spojrzenie trafiło prosto
w jej oczy. Poczuła się jak cel dla rakiety, która za chwilę
zostanie odpalona.

Zdecydowanie lepszy znak.
Odsunął kosmyki opadające mu na brwi i ruszył ku niej

swoim typowym krokiem. Gdy znalazł się bliżej, zauważyła,
że drga mu mięsień policzka. Zdenerwowanie? Podniecenie?
Ale czym? Nie odwracając od niej oczu i nie odpowiadając na
pozdrowienia paru pracowników, ominął zręcznie kilka biurek
i kilka osób, by wreszcie stanąć przed nią twarzą w twarz.
Dzieliło ich najwyżej dziesięć centymetrów.

- Dzień dobry - powitała go uprzejmie.
- Chodźmy stąd - odparł ostro, ujął pod ramię i

poprowadził szybkim krokiem do windy.

Zadziwiające, że nie zaczął jej karcić za przyjście Lnie

obrzucił sarkastycznymi uwagami. Jeszcze bardziej była
zdziwiona sposobem, w jaki ją prowadził. Dotyk jego dłoni
był delikatny, troskliwy. Co gorsze, wywołał w niej dreszcz,
który przeniknął ciało, łącznie z sercem, do którego Cody
dawno już utracił prawo.

Zagryzła wargi, by broń Boże nie poprosić o zabranie ręki,

co byłoby krępujące dla obojga. Gdy zjawiła się winda, Cody
Wprowadził Jane do środka, a po zamknięciu drzwi
natychmiast ją puścił.

Jane nagle jakby straciła wszystkie siły. Z wielkim

wysiłkiem utrzymywała równowagę. Winda błyskawicznie
zwiozła ich na parter. Niedobór kofeiny i nadmiar obecności
Cody'ego przedziwnie na nią wpływały - jazda windą, która
nigdy nie robiła na niej wrażenia, tym razem wydawała się
zjazdem do piekieł.

W holu ponownie ujął ją pod rękę i zaprowadził do

kafeterii. Pojawiła się nadzieja na kawę, ale nadziei

background image

towarzyszyła nieprzyjemna myśl, że Cody pragnie tego
samego, co paradoksalnie podkreślało i przypominało, że coś
ich jednak łączy, choćby to było tylko to drobne pragnienie. A
jeśli okaże się, że łączy ich coś jeszcze?

Usiedli przy stoliku pod oknem. W zasadzie Jane powinna

była od razu przystąpić do rzeczy, ale coś ją powstrzymywało.
Wiedziała co: ciekawość, jaką to rozmowę odbył Cody przed
chwilą z redaktorem naczelnym i radcą prawnym.

Oczy Cody'ego błysnęły jak dwa bliźniacze lusterka

odbijające świat, ale nie pozwalające domyślać się, co kryje
się poza nimi. Dłonie położył na stole. Silne szerokie dłonie o
długich, lecz spracowanych palcach. Te palce pasowały
bardziej do kierownicy motocyklowej niż do aparatu
fotograficznego.

- Jak to się stało, że zostałeś fotoreporterem? - spytała

Jane.

Podeszła kelnerka, niosąc zdjęte z podgrzewacza naczynie

z kawą.

- Cześć, Cody! - mruknęła, odpowiadając na jego

skinienie głową, i napełniła kawą dwa grube kubki. - Coś do
jedzenia?

Gody spojrzał pytająco na Jane.

- Kawa, tylko kawa - odparła.
- Wobec tego dziękuję - powiedział Cody. Kelnerka przed

odejściem obdarzyła go uśmiechem.

- Nienawidzę określenia fotoreporter - oznajmił.
- Dlaczego?
- Brzmi zbyt... - Zabrakło mu słowa.
- Zbyt profesjonalnie - pospieszyła z pomocą.

Na ustach Cody'ego pojawił się na krótką chwilę uśmiech

rozbawienia.

- Zbyt sztucznie, zbyt intelektualnie - poprawił.
- A co w tym złego, że intelektualnie?
- To nie w moim stylu. Powinnaś to wiedzieć.

Wiedziała, że Cody czerpie zadowolenie z wypierania się,

że jest inteligentny, a nawet błyskotliwy. W jego
skrzywionym rozumieniu inteligencja i intelektualne
zainteresowania sugerują snobizm, mola książkowego i nadętą

background image

postawę. Dla Jane była to jedynie chęć wykorzystania
posiadanych zdolności.

- To, co robię, jest w zasadzie bardzo proste i bardzo

zwykłe - zaczął jej wyjaśniać. - Mój szef krzyczy: „Sinclaire,
leć na Esplanadę, leży tam nieboszczyk". Na to ja wtedy łapię
sprzęt i pędzę obstrykać tego nieboszczyka. Jedno ze zdjęć
ukazuje się następnego dnia w gazecie. I to wszystko.

- No i właśnie opisałeś pracę fotoreportera -

skomentowała.

Po raz wtóry przez jego twarz przemknął wyraz

rozbawienia.

-

Fotoreporter

dostrzega

wszystko

w

pewnej

perspektywie. W kontekście. Ma swój punkt widzenia. Ma
jakąś sprawę. Coś do załatwienia. Ma nadzieję, że jego zdjęcia
poruszą sumieniami ludzi i każą im coś zrobić w sprawie
wzrastającej przestępczości albo coś poradzić na to, że
człowiek patrzy na innego człowieka wilkiem, albo zająć się
rozkładem moralnym. A ja po prostu operuję migawką i już.

- Żadnego punktu widzenia? Żadnego zaangażowania?
- Najmniejszego! - Powiedział to z dumą, jakby się

chwalił.

- Więc jak to się stało, że robisz zdjęcia prasowe? Nigdy

bym nie pomyślała, że możesz zarabiać na życie aparatem
fotograficznym.

- Ot, stało się.
- Nikt nie zostaję fotografem ot tak. Byłeś mechanikiem

samochodowym;

- Zostałem mechanikiem, gdyż była to jedyna praca, jaką

wtedy mogłem dostać - odparł sucho. - Miałem do wyboru
garaż albo McDonalda. W garażu lepiej płacili. Tobie to
oczywiście nie wystarczało, ale...

- Mnie nie chodziło o pieniądze, Cody.

Jęknęła w duszy: po co znowu powraca do przeszłości!

Zaraz zaczną się kłócić. Boże, będą się kłócić o pieniądze!

- Rzuciłaś mnie, ponieważ nie mogłem zapewnić ci

zbytków - upierał się.

- Ja nie chciałam żadnych zbytków, Cody. Po prostu

chciałam się uczyć, studiować. Wieczorami. Byłam gotowa

background image

cały dzień pracować. Gdybym tylko mogła chodzić
wieczorami na wykłady...

- To dużo kosztuje, a my nie mieliśmy pieniędzy. Ile nam

pozostało, kiedy dobrnęliśmy do Los Angeles? Kilkaset
dolarów. Na dwa miesiące czynszu za to okropne mieszkanie.
I księżniczka z Brookline oświadcza mi wtedy, że chce
zapisać się na uniwersytet.

- Dla ciebie rzuciłam Wellesley College - odcięła się.

Była wściekła na Cody'ego, że wywołuje duchy przeszłości.
Była wściekła na siebie, że mu na to pozwala.

- No ale tatuś przysłał pieniądze, żebyś mogła wrócić do

domu i zostać studentką upragnionego college'u.

- Przestań! - Zazgrzytała zębami, a potem wypiła potężny

łyk kawy i... poparzyła sobie język. Lepiej jednak poparzyć
język niż powiedzieć coś, czego by potem żałowała.

Mogłaby żyć bez Wellesley College. Mogłaby żyć bez

pieniędzy. Nie mogła jednak żyć bez życiowych ambicji. Bez
zaspokojenia choćby ich cząstki. Chodziło jej o kilka krótkich
kursów, by nie musiała do końca życia pracować jako
sprzedawczyni w jakimś sklepie. Chciała zrobić tylko jeden
mały kroczek w kierunku uniwersyteckiego dyplomu.

Cody twierdził wówczas, tak jak i teraz, że wszystko

rozbijało się o pieniądze. Jane jednak zawsze podejrzewała, iż
Cody boi się, by go nie przyćmiła, by nie znalazł się w jej
cieniu. Nie obchodziło jej, czy on będzie nadal się uczył, czy
nie. Ona pragnęła się uczyć i zdobyć dyplom. Było to jej
marzeniem i celem od najmłodszych lat. Natomiast Cody
pragnął być i pozostać na zawsze celem jej życia. Być
jedynym celem jej istnienia. Był zazdrosny. Tak to w każdym
razie postrzegała. Czy to wszystko jest teraz ważne? Przecież
to już odległa przeszłość.

- Może mi jednak wreszcie powiesz, jak zostałeś tym

fotografem - powróciła do pierwotnego wątku.

Wzruszył ramionami, jakby chciał podkreślić, że to był

czysty przypadek.

- Raz pomogłem jednemu facetowi na autostradzie. Było

to w kilka miesięcy po twoim odejściu. Musiał być bogaty, bo
miał jaguara. Stał na poboczu, a spod maski buchała para.
Chciał lać zimną wodę do gorącej chłodnicy. Dopiero by się

background image

urządził. Powstrzymałem go, powiedziałem co i jak,
pomogłem, dałem płynu i mógł jechać. Zamierzał mi zapłacić,
ale ja nie chciałem pieniędzy. Więc ofiarował mi aparat
fotograficzny.

- Tak to się zaczęło? Naprawdę? - Może w istocie jego

obecny zawód był rezultatem zwykłego przypadku?

- To był nikon, drogi aparat, chociaż ja wtedy tego nie

wiedziałem. Powiedział mi, że aparat należy do jego żony, z
którą się właśnie rozwodzi. I że jest to paskudny rozwód.
Niech baba ma za swoje, skoro zostawia swoje rzeczy w jego
samochodzie. Ponieważ w owym czasie mogłem zrozumieć,
co on czuje, bo byłem w podobnym stanie, przyjąłem prezent.

Jane głośno się roześmiała. Dziwna historia, ale chyba

prawdziwa. Ludzie, których miała okazję poznać podczas
swego krótkiego pobytu w południowej Kalifornii, wydawali
się emocjonalnie przewrażliwieni i lekko stuknięci. A Cody,
którego wówczas znała, w żadnym wypadku nie przyjąłby
pieniędzy od obcego, któremu udzielił pomocy na
autostradzie, nic natomiast nie stało na przeszkodzie, by
przyjął prezent od towarzysza niedoli.

- Chodziłeś na kursy fotografii?
- Nie, sam wykombinowałem co i jak. W ciągu dnia

pracowałem w garażu, a późnym popołudniem zabierałem się
do fotografowania. Ludzi, wydarzeń, akcji. To jest bardziej
interesujące niż robienie widoczków. I wreszcie zacząłem
robić to dobrze. Miałem oko. Wynajął mnie lokalny tygodnik,
gdzie płacono grosze, ale tam się nauczyłem pracy w ciemni. -
Wzruszył znowu ramionami, sygnalizując, że życie jest wielką
zagadką. - Znudziły mi się silniki samochodowe. Miałem dość
obnoszenia przez cały czas smaru pod paznokciami, więc
zająłem się na serio fotografowaniem. Przez pewien czas
działałem jako wolny strzelec w Arizonie, w Phoenix, potem
dostałem pracę w Denver, a teraz mam tę w Nowym Orleanie.
Redaktorowi w „Sentinelu" podoba się mój styl robienia zdjęć
z miejsc zbrodni. Ale ja nadał nie mam punktu widzenia.

- Więc dlaczego masz prawny problem?
- A skąd ty wiesz, że mam jakiś problem? - Spojrzał na

nią spod przymrużonych powiek.

background image

- Widziałam, jak u redaktora naczelnego rozmawiałeś z

radcą prawnym.

Otworzył usta, jakby chciał spytać, skąd ona wie, że to był

radca prawny, ale zrezygnował. Zamiast tego upił trochę kawy
i wygodnie usiadł.

- Jakiś dureń wytoczył gazecie sprawę, a przyczyną

jestem ja.

- Dlaczego ty? Coś takiego zmalował?

Obrzucił ją badawczym spojrzeniem i ponownie zajął się

kawą. Nim odstawił kubek, doszedł najwidoczniej do
wniosku, że może jej się zwierzyć:

- Przed paroma tygodniami kazano mi lecieć na

Esplanadę, ponieważ leży tam trup. Poleciałem, narobiłem
masę zdjęć, wywołałem je i gazeta opublikowała jedno,
przedstawiające gromadę gapiów wokół sceny zabójstwa.
Wybrali to, ponieważ było najlepsze. Udało mi się wychwycić
istotę wydarzenia. Krew, groza i gapie, rozumiesz?

- Rozumiem.
- Jednym z gapiów w tle był dżentelmen z La Place.

Pastor baptystów, zupełnie miły facet. Znany jako miły. No i
ten miły pastor stał w drzwiach domu, gapił się na trupa, na
krew, a ramieniem obejmował miejscową prostytutkę.
Okazuje się, że paru parafian zobaczyło to zdjęcie. Jednym z
nich, a raczej jedną z parafianek, była jego żona. Nim miły
pastor się zorientował, został wyrzucony na zbity pysk z
parafii, a z domu przez żonę. Zrobił to, co zrobiłby każdy
Amerykanin z krwi i kości: wytoczył gazecie proces,
domagając się dużego odszkodowania.

- Absurdalny pozew! - zawołała Jane. - On sam jest

winien, zadając się z prostytutką. Nie ma podstaw do żadnych
roszczeń.

- On twierdzi, że gazeta opublikowała to zdjęcie

świadomie, żeby go zniszczyć i upokorzyć.

- Jak gazeta mogła zrobić to świadomie? Przecież nie

miałeś pojęcia, kim on jest, kiedy oddawałeś zdjęcie do druku,
prawda?

Milczał. Po chwili spuścił wzrok i zaczął bawić się

łyżeczką do kawy. Na ustach pojawił mu się enigmatyczny
uśmieszek.

background image

- Wiedziałeś, że to jest pastor?
- To było tak: w naszym niedzielnym dodatku był długi

artykuł na temat udziału różnych parafii w życiu miejscowej
społeczności. Jedną z szeroko omówionych parafii była
kongregacja baptystów w La Place...

- Wiedziałeś, że to jest pastor? - powtórzyła cierpko. Tym

razem Cody odważył się wytrzymać jej oburzone spojrzenie.

- Tak. Wiedziałem też, że chce uchodzić za wzór cnót,

być podporą całej społeczności, moralnym przywódcą i tym
podobne dyrdymały, które opowiedział dziennikarzowi. No i
kiedy robiłem te zdjęcia na Esplanadzie i nagle zobaczyłem w
tle podporę całej społeczności z ręką na tyłku dziwki - to mi
się niedobrze zrobiło. Nie miałem najmniejszego zamiaru
obnażać faceta przed ludźmi, ale skoro on mi się obnaża sam i
pakuje w kadr, to dlaczego nie mam nacisnąć spustu migawki?
Stał tam, w tłumie,' pokazywał się publicznie w miejscu
przestępstwa. Materiał opublikowany przez „Sentinela"
zawierał dwa wątki. Tym lepiej.

Jane zdołała trochę ochłonąć. Jej pierwszą reakcją jako

prawnika było głębokie oburzenie, iż Cody w tak oczywisty i
niecny sposób wykorzystał przypadkową obecność pastora w
miejscu publicznym. Jednakże kolejna reakcja, bardziej
wyważona, pochodziła od kobiety, która nienawidzi
hipokryzji.

- A więc jesteś jednak fotoreporterem, skoro robisz

zdjęcia, które zawierają głęboką treść i o czymś mówią.

- Wykonałem tylko otrzymane zadanie.
- I tego dnia wykonałeś je w sposób, który pozwolił

ludziom zdać sobie sprawę, jakim śliskim człowiekiem jest
pastor. - To była opinia Jane, ale następne pytanie pochodziło
już od prawniczki: - Czy twój redaktor, wybierając zdjęcie,
wiedział, kto się na nim znajduje?

- Tak. I też ma w związku z tym problem. W rozmowie z

wydawcą udaje niewiniątko, twierdzi, że nie zauważył w tle
żadnej znajomej twarzy, ale ja wiem, że poznał pastora równie
dobrze jak ja.

- No cóż, zniszczyłeś pastorowi życie... - zaczęła Jane.
- On sam je sobie zniszczył - poprawił Cody.

background image

- Dobrze, sam zniszczył, a ty dla potomności

zarejestrowałeś ten fakt na kliszy. Ile on żąda?

- Pięć milionów dolarów, ale wiem, że weźmie tyle, ile

uda mu się wycisnąć. Moi szefowie zaczynają na mnie patrzeć
jak na kogoś, kto ich będzie kosztował cholerne pieniądze.

- Gazeta nie ma zamiaru cię bronić?
- Nie. Wydawca chce na boku dojść do porozumienia z

facetem i pozbyć się problemu z podporą społeczności,

Jane westchnęła. Wiedziała dobrze o korzyściach

płynących z polubownego załatwiania podobnych spraw
nawet wtedy, gdy pozwy są tak absurdalne jak ten właśnie.

- To jest tak zwany pozew nękający - powiedziała.
- Oj tak, jegomość chce nas ponękać.
- Bardzo źle, że „Sentinel" nie chce sprawy sądowej. Do

wygrania śpiewająco.

- Tak myślisz? - spytał z nadzieją w głosie.
- Owszem, jeśli jest jeszcze jakaś sprawiedliwość na tym

świecie. No ale procesu nie będzie, więc nie przekonamy się o
tym. Tak często bywa z pozwami nękającymi. Zbyt nękają
pozwanych, żeby chcieli się w nie bawić.

- Ale gdybyś ty była adwokatem w takiej sprawie i miała

czas na powalczenie w sądzie, to byś wygrała, tak?

- Zabawne byłoby spróbować. - Uśmiechnęła się. Cody

głęboko się zamyślił, spoglądając przez cały czas na Jane. Nie
mógł oderwać od niej wzroku. Zastanawiał się też, na co
właściwie patrzy i co widzi. Bardzo zdeprymował tym Jane,
ukrytą za trzymanym oburącz kubkiem kawy, z którego
sączyła zimny już płyn. Skrzywiła się.

- Widzę, że nie lubisz kawy po luizjańsku - zauważył w

końcu.

- Dobra, ale już zimna - odparła. - Na szczęście jest

mocna i pozwala mi jasno myśleć. A jest mi to teraz bardzo
potrzebne.

- Wiesz co, Jane, jesteś najmądrzejszą ze wszystkich

kobiet, jakie kiedykolwiek poznałem. A ciebie poznałem
bardzo dobrze. Mężczyzny mądrzejszego od ciebie też nie
znam. Ty wiesz bardzo dobrze, że nasz szanowny pastor Bob,
bo tak mu na imię, potrząsa, ile może, drzewkiem „Sentinela"
w nadziei, że coś mu z tego drzewka spadnie.

background image

- Bob i co dalej?
- Dalej? Wielebny Robert J. Stanhope.

Tym razem nie dała się wziąć na lep słodkiego uśmiechu i

odwróciła głowę od jego oczu i silnych palców, obejmujących
kubek z kawą. Nie była pewna, o co mu chodzi. Czy
przypadkiem nie... Nie dokończyła własnej myśli i szybko
dodała:

- Jestem pewna, że „Sentinel"...
- Zamierza uciec od sprawy - dokończył za nią. . -

„Sentinel" chce publikować sensacje, ale nie zamierza stać się
jednym z sensacyjnych tematów i łakomym kąskiem dla ich
łowców. „Sentinel" jest zdania, że proces z duchownym może
obrócić się przeciwko pismu.

- A ty pewno uważasz, że sądzenie się z duchownymi

powinno być chlebem powszednim?

- Wszystko się we mnie burzy na myśl, że uda mu się

wycyganić pieniądze.

- Czy może kazali ci uczestniczyć w składce na biedaka?
- Powiedzieli, że pokryją wszystkie koszty. Natomiast

mój naczelny trzęsie się ze strachu i każe bardziej uważać,
kogo fotografuję. "Bardziej uważaj"! Ty wiesz, co to oznacza?

- Oznacza, że chce być kryty.
- To oznacza cenzurę moich zdjęć.

Nie dziwiła się rozgoryczeniu Cody'ego, mimo że to

rozgoryczenie i okazywana przy tym złość przypominały do
złudzenia właśnie zajęcie wyraźnego stanowiska, czego Cody
tak się wypierał, mówiąc o swojej pracy. Ludzie robiący po
prostu zdjęcia nie burzą się przeciwko cenzurze. To jest
przywilej fotoreporterów.

Obserwację tę zachowała jednak dla siebie. Kapitulacja

kierownictwa dziennika złościła ją nie mniej niż Cody'ego, ale
cóż mogła na to poradzić. Poza tym ma własne kłopoty.

- No cóż, Cody. Trudno. Niech się układają z twoim

wielebnym. Za kilka miesięcy wszyscy o tym zapomną i
wtedy będziesz mógł przestać „bardziej uważać".

- Kiedy ja nie potrafię uważać - odparł Cody

niepocieszony.

To prawda. Jane nie mogła sobie przypomnieć choćby

jednego przypadku, kiedy Cody zachował specjalną

background image

ostrożność. Z wyjątkiem oczywiście podstawowych czynności
oraz szczególnych - kiedy na przykład oboje jechali
motocyklem. Gdy jednak chodziło o takie sprawy, jak
uganianie się za dziewczyną zupełnie dla niego
nieodpowiednią, o porwanie jej z domu i rzucenie wyzwania
całej rodzinie, to wtedy o ostrożnym postępowaniu nie mogło
być mowy.

Dlatego trzeba teraz postępować z nim w rękawiczkach,

łagodnie, spokojnie. Skoro jest na tyle nieodpowiedzialny, że
chce się przeciwstawić opinii radcy prawnego i stracić pracę,
to może okazać się równie beztroski w sprawach dotyczących
Jane...

- Cody, a jeśli chodzi o ten twój podpis...
- Nie chcę pieniędzy - przerwał jej nagle. - Nigdy ich nie

chciałem i nigdy nie wezmę. - Jesteś pewien? Bo wczoraj...

- Wczoraj chciałem cię podrażnić, żebyś nie mogła spać.

Westchnęła. Mógł ją podrażnić i rozdrażnić bez potrzeby

przedstawienia siebie w tak złym świetle. Poza tym fakt, że w
nocy myślała o nim, a nie o narzeczonym w Bostonie, był
symptomem jeszcze czegoś, o czym teraz wolała nie myśleć.

- Ale nie podpiszę dokumentów - dodał spokojnie, jakby

informował, że zaczyna padać deszcz.

Jane

zdębiała,

pozbywając

się

czym

prędzej

kwaśnosłodkich uczuć o sentymentalnej barwie, które nią
zawładnęły.

- Musisz podpisać - wydusiła. - To leży również w twoim

interesie.

Na twarzy Cody'ego pojawił się uśmiech psotnego

chłopca.

- A dlaczego miałbym to podpisywać?
- Możesz spotkać dziewczynę, z którą będziesz chciał się

ożenić.

- Nie zamierzam tego robić. Pewno zażądałaby

wystawnego ślubu albo czegoś równie kosztownego. - Nie
mógł się oprzeć, by nie wsadzić jeszcze jednej szpileczki
rodzinie Thayerów. - Spójrzmy rozsądnie na sytuację, Jane.
Raz się ożeniłem i nie wyszło mi. Nie sądzę, żebym chciał
powtarzać ten błąd.

background image

Chciałaby uwierzyć, że Cody tylko żartuje, ale nie

należało tego zakładać. Z Codym nigdy nie było wiadomo,
dlaczego coś robi czy mówi i do czego zmierza. Ona sama też
często tego nie wiedziała. Ale jeżeli nie podpisze zgody na
rozwód? Boże drogi!

- Mówisz, że nie chcesz pieniędzy, ale ja jestem ci gotowa

wynagrodzić wszystkie kłopoty - powiedziała, tłumiąc rosnący
niepokój. Niby jakie kłopoty? Chodzi o zwykły podpis.
Poprzedniego dnia była gotowa udusić go gołymi rękami za
to, że żąda pieniędzy, a teraz sama mu je ofiaruje, widząc w
tym jedyne wyjście z sytuacji. - Ile jest warta twoja zgoda?

- A ile jest warta dla ciebie? - odwrócił pytanie.

On wie doskonale, ile to jest dla mnie warte i co znaczy,

pomyślała. Nie mogła wyjść za Marka bez rozwodu. Cody
specjalnie ją gnębi. Bawi się tym. Wolałaby nie kupować jego
zgody, ale skoro nie ma innego wyjścia... Zaczęła
podejrzewać, że pieniądze są najszybszą drogą do jego serca.
Być może jedyną. Teraz beztrosko się uśmiechał. Dołki na
jego policzkach stały się bardziej wyraziste, oczy nabrały
większego blasku.

- Więc tak bardzo chcesz załatwić ten rozwód, co? -

spytał.

- Chciałabym. W chwili obecnej może myślisz, że jest ci

to niepotrzebne, ale któregoś dnia, jeśli znajdziesz
odpowiednią kobietę i zakochasz się...

- Już raz mi się to przytrafiło.

Nie była pewna, czy to o niej mowa. I nie chciała tego

wiedzieć.

- Proszę cię! Bardzo cię proszę!

Jakże nisko upadłam, pomyślała. Jeszcze chwila, a zacznę

czołgać się u jego stóp.

- Skoro tak bardzo prosisz, to podpiszę ten twój cholerny

papierek. Ale nie za pieniądze.

Ogarnął ją nowy niepokój. Nie za pieniądze, a za co? Cóż

mogła mu ofiarować oprócz pieniędzy? Czego on może tak
pragnąć, by od tego uzależnić zgodę? Chyba nie chodzi mu o
kwieciste podziękowanie. A jeśli przyszło mu do głowy,
żeby...?

background image

Zaczerwieniła się. Ona, ceniony adwokat Jane Thayer,

profesjonalistka w swoim zawodzie, zaczerwieniła się jak
jakaś smarkata panna. Jak Jane Thayer sprzed dwunastu lat.
Miała wielką ochotę wstać i wyjść, i niech Cody sobie gnije w
tym upalnym, wilgotnym, dekadenckim mieście, gdzie
pastorzy bratają się z prostytutkami, a na Esplanadzie trupy
leżą tak długo, aż ich Cody nie sfotografuje.

Ale nie może odejść, póki Cody nie podpisze tego

przeklętego dokumentu.

- Pomożesz mi z tym pozwem - oznajmił poważnie, choć

z uśmiechem na twarzy. - Pomożesz mi przekonać
kierownictwo gazety, że ta pijawka, nasz szacowny pastor, nie
zasługuje nawet na dziesięć centów. Pomożesz mi pozbyć się
całej historii i wygrasz sprawę w sądzie. Wtedy podpiszę ci
wszystko, co chcesz.

Ogarnęła ją panika. Ofiarowanie mu pieniędzy było

głupstwem w porównaniu z tym, co proponował. Jakże ma mu
pomóc w sprawie, której rozstrzygnięcia przez sąd redakcja
nie chce, zamierzając iść na ugodę? Poza tym Jane nie miała
prawa występowania przed sądami w Luizjanie, a gdyby
nawet miała, to pewno poszłaby tym samym torem, co radca
prawny gazety, gdyż pozwy tego typu, wstrętne i rzeczywiście
nękające, nie były warte zachodu i kosztów procesowych.

- Nie mogę - odparła. - W tym stanie nie mam uprawnień

adwokackich, a także...

- Nie musisz występować przed sądem. Przekonaj pastora

Boba, żeby wycofał pozew. Chyba to możesz zrobić?

- Nie. Nie mam podstaw, żeby go o czymkolwiek

przekonywać.

- Jesteś adwokatem, i to na pewno świetnym, jeśli

pracujesz w wielkiej bostońskiej firmie. - Cody mówił z
zapałem i wiarą w głosie. - Jesteś cholernie mądra.
Wykształcona. Potrafisz to zrobić.

Była gotowa protestować. Nie mogła dalej pakować się w

mętną sprawę z jakimś pastorem i redakcją gazety. To nie jej
problem. To problem Cody'ego. Poza tym może upłynąć wiele
dni, nim uda się zorganizować spotkanie z tym pastorem, a
ona nie ma czasu. Musi wracać do domu, do pracy, do swego
życia.

background image

I raz na zawsze uwolnić się od Cody'ego. A nie uwolni się,

jeśli on nie podpisze zgody... To ostatnie przeważyło.

- Dobrze - usłyszała swój głos. - Zobaczę, co można

zrobić. Ale niczego nie obiecuję...

- Niczego nie obiecujesz?
- Tylko się postaram. To wszystko, co mogę obiecać.

Sięgnął przez stolik i chwycił jej dłoń.

- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć - powiedział.

Miała podejrzenie, że przez cały czas manewrował nią z

finezją mistrza.

Zawsze umiał przekonywać. Być może, będąc o

dwanaście lat już starsza, Jane stała się znacznie mądrzejsza i
ostrożniej sza, ale nadal nie wiedziała, jak się oprzeć takiemu
człowiekowi jak Cody.

background image

Rozdział 4

Stary, hałaśliwy datsun ZX miał tak niskie zawieszenie, że

podwozie niemal ocierało się o lekko wyboistą nawierzchnię
drogi, a wyskakujące spod opon jak z procy drobne kamyki
bębniły o blachę. Głębokie fotele były tak zbudowane, że Jane
siedziała w pozycji półleżącej, niczym astronauta w pojeździe
kosmicznym, klimatyzacja nie działała, więc Cody opuścił
obie szyby. Gorące powietrze, jakby nawiewane prosto z
hutniczego pieca, smagało ich twarze.

Jane czuła się za stara na jazdę samochodem sportowym,

zbyt poważna na uganianie się za grzesznym pastorem, by go
przekonać, że czyni źle, składając w sądzie pozew. Była też
zbyt doświadczoną i dojrzałą kobietą, by gapić się na
prowadzącego wóz Cody'ego i wspominać, jak to było, kiedy
oboje jechali na motocyklu. No i zbyt przyzwyczajona teraz
do innego życia, by wspominać dawne dni.

- Co się stało z tamtym motocyklem? - spytała Jane

sztucznie obojętnym tonem.

Rzucił jej krótkie, badawcze spojrzenie. Nie widziała jego

oczu ukrytych za ciemnymi szkłami okularów.

- Naprawdę chcesz wiedzieć?

Chwilę się zastanawiała, a potem potrząsnęła głową.

- Właściwie to nie.

Bo po co wywoływać duchy przeszłości?
Przed dwudziestoma minutami opuścili budynek redakcji.

Cody zabrał sprzęt fotograficzny i arkusze odbitek wszystkich
zdjęć, które zrobił na Esplanadzie owego feralnego dnia.
Niektóre ze zdjęć były jeszcze bardziej kompromitujące niż to,
które opublikował „Sentinel". Jane zastanawiała się, czy
pokazanie wszystkich odbitek pastorowi i zwrócenie uwagi na
to, że mogło być gorzej, skłoni wielebnego do wycofania
pozwu.

Przed wyjazdem Jane dokładnie obejrzała każde zdjęcie.

Na wielu ciało zabitego było ledwo widoczne. Mimo
protestów Cody'ego, że nie jest fotoreporterem, wykonał
świetną robotę, sporządzając serię zdjęć przypadkowych i
nieprzypadkowych gapiów. Wychwycił ich przerażenie, szok i
chorobliwą ciekawość, nie mówiąc już o, jakże znamiennym i

background image

widocznym, bezwstydnym pożądaniu pastora. Na przykład na
jednym ze zdjęć pastor miętosił pierś prostytutki, na drugim
łypał na nią pożądliwie, na trzecim trzymał za pośladki. W
opinii Jane prawdziwym grzechem pastora było nie
baraszkowanie z prostytutką, ale brak szacunku dla majestatu
śmierci. Bo przecież ofiara zabójstwa leżała niespełna dwa
metry od miejsca, gdzie wielebny obmacywał dziewczynę.

Pastor już znalazł się pod pręgierzem i został publicznie

upokorzony - stracił parafię oraz żonę. Może rzeczywiście
groźba jeszcze większego upokorzenia i przykrego rozgłosu
skłoni go do wycofania pozwu? Jeśli będzie chciał coś ocalić
ze zdruzgotanego życia, to chyba jednak nie zaryzykuje
publikacji pozostałych zdjęć.

Znajdowali się w połowie drogi do La Place. Cody nie

wiedział, gdzie pastor obecnie mieszka. Jego adwokat
odmówił ujawnienia adresu, nie chciał bowiem, by gazeta
kontaktowała się z pastorem za plecami doradcy prawnego.
Cody był zdania, że adwokat się bał, iż autor zdjęć pojedzie do
faceta i wypatroszy mu bebechy. Cody nie bawił się w dobór
słów.

Jane wymogła na nim obietnicę, że jeśli odnajdą pastora,

Cody będzie trzymał ręce przy sobie. Nie miała jednak
wielkiej nadziei na odnalezienie rozpustnika, który ze wstydu
skrył się na pewno pod ziemię. Jego dawny adres domowy
znaleźli w książce telefonicznej La Place, ale ponieważ żona
go wyrzuciła, prawdopodobieństwo, że go tam zastaną, było
nikłe. Z drugiej strony, jeśli kobieta jest mściwa, to może im
powie, gdzie mają szukać jej zbłąkanego męża.

Cody miał również adres Baptyjskiego Kościoła Syjonu,

gdzie Stanhope był zatrudniony jako duszpasterz do chwili
ukazania się w gazecie owego nieszczęsnego zdjęcia. Jechali
więc teraz do kościoła. Jane sądziła bowiem, że łatwiej będzie
wydobyć jakąś informację od ludzi, z którymi Stanhope
pracował, niż od wściekłej żony.

Powietrze nawiewane przez otwarte okna przesycone było

koktajlem zapachów bagiennych. Wzdłuż szosy usadowiły się
bary szybkiej obsługi oraz skupiska małych sklepików i
zakładów usługowych. Wistaria i magnoliowe drzewa czyniły
tę handlową zabudowę znośną. W odróżnieniu od czerwonej

background image

cegły królującej w Nowej Anglii, w Luizjanie dominowały
pastelowe barwy tynków. Jakże tu jest inaczej, pomyślała
Jane.

- Lubisz Nowy Orlean? - spytała Cody'ego.
- O tak, zwłaszcza w zimie. Wcale nie tęsknię za

śnieżnymi zamieciami w Nowej Anglii.

- Ale tu jest tak gorąco.
- Można się przyzwyczaić.

Z nie znanych sobie powodów była niezadowolona, że

Cody przedkłada Nowy Orlean nad Boston.

- Jeden z twoich kolegów od bilardu nazywa cię

cholernym Jankesem.

Cody roześmiał się.

- Wolę być cholernym Jankesem niż żabim uchem z

Luizjany. A poza tym byli źli, że wygrywam. - Spoważniał. -
Nic mnie już nie łączy z Bostonem. Nie mam powodu tam
wracać.

- A twoja matka?
- Moja matka zrobiła dla mnie tyle, ile potrafiła. Ale

nigdy nie była bardzo matczyna. I już nie mieszka w
Brookline.

Jane zawsze uważała, że matka Cody'ego jest...

egzotyczna i raczej dziwna. Kilka razy się z nią spotkała i od
samego początku pani Sinclair domagała się, by ją nazywać
Debbie. Wtedy nie miała jeszcze czterdziestki. A może
dopiero trzydzieści pięć, trzydzieści sześć lat. Śmiesznie
młoda w porównaniu z matką Jane. Cody był produktem
szkolnej miłości, która natychmiast wyparowała, gdy Cody
został poczęty. Nie znał ojca. Właściwie sam się
wychowywał, podczas gdy matka usiłowała, zresztą bez
większego sukcesu, dorosnąć. W oczach Jane matka Cody'ego
była po prostu śmieszna, krzykliwa i całkowicie
nieodpowiedzialna. Przez wiele lat żyła z zapomogi
społecznej, a w okresie romansu Jane i Cody'ego pracowała
nocami jako kelnerka. Cody zapraszał Jane do siebie, kiedy
matka była w pracy.

Jane nigdy nie korzystała z tych zaproszeń. Nie dlatego,

by nie ufała Cody'emu. Należało przecież sądzić, że uzbrojony
w wiedzę na temat „przygody" swej matki, potrafiłby się

background image

powstrzymać przed zgwałceniem szkolnej koleżanki. Jane
była po prostu porządną dziewczyną, a porządne dziewczyny
nie chodziły do mieszkań kawalerów, jeśli nie było tam tak
zwanej przyzwoitki.

- A twoi rodzice? - spytał Cody. - Nadal mieszkają w

Brookline?

- Nie. Przed paru laty ojciec zaczął mieć problemy

zdrowotne. Głównie artretyzm. Teraz czuje się dobrze, ale
musiał skończyć z pracą. Mieszka z matką na Hawajach. Tam
ma lepszy klimat.

- Ą rezydencja w Brookline?
- Masz na myśli mój rodzinny dom? - Jane nigdy nie

myślała o nim jako o rezydencji. To był po prostu wygodny,
przestronny, być może za duży na trzyosobową rodzinę,
niemniej tylko dom. - Sprzedany.

- Nie wyobrażam sobie twoich rodziców na Hawajach.

Tacy zaprzysięgli i niemal typowi bostończycy.

- Rzeczywiście brak im Bostonu. Odwiedzają go co

najmniej raz w roku. Ostatnio przylecieli na Wielkanoc i byli
przez miesiąc, a teraz pojawią się na mój ślub.

- Aa, na twój ślub! - Te kilka słów ociekało sarkazmem.

Jane była zła, że tak łatwo udaje mu się zepchnąć ją z

ataku do obrony.

- Chociaż ty uważasz, że już nigdy się nie ożenisz, nie

masz prawa kpić ze ślubu innych. Tak się składa, że
zakochałam się w Marku i...

- W Marku, powiadasz? Na imię ma Mark?
- Mark. Masz coś przeciwko temu?

Gody zerknął na Jane. Na jego twarzy malowało się

ogromne zadowolenie.

- Absolutnie nic. Spytałem po prostu, czy ma na imię

Mark.

- Mark Dennison - uzupełniła, kipiąc ze złości.
- Mark Dennison. Bardzo słusznie. Tak powinien

nazywać się nadziany bankier.

- Jesteś wulgarny - warknęła. Gdyby ktoś inny robił sobie

podobne żarciki, potrafiłaby zachować godny podziwu spokój.
Ale w przypadku Cody'ego było to niemożliwe. Zwłaszcza po
tym, jak ją zmusił do negocjowania ze Stanhopem. Cody

background image

zawsze potrafił ją zmusić, skłonić, czy jak tam to nazwać, do
nietypowego zachowania się i postępowania. Nietypowego dla
niej. I dlatego teraz nietypowo kipiała.

- Mark to bardzo porządny człowiek. Jest nam dobrze

razem. Mark nie doprowadza mnie do szaleństwa i nie skłania
do nie przemyślanych kroków. Może jesteś zazdrosny? A bądź
sobie.

- Ja miałbym być zazdrosny? A niby dlaczego?
- Dlatego że on jest bogaty. Dlatego że jest bankierem.

Dlatego że - zawiesiła głos - się ze mną żeni.

- Nie ożeni się, jeśli nie podpiszę tego papierka.
- Ale podpiszesz, Cody.
- Skąd jesteś taka pewna?
- Bo masz dobre serce. - Każdy inny byłby mile

połechtany i wziąłby to za komplement, ale Jane
podejrzewała, że Cody uzna tę uwagę za obelgę. I bardzo
chciała, żeby tak to zabrzmiało.

- Moje serce to absolutnie nie twoja sprawa, Jane -

mruknął.

- Ani moje nie jest twoją - odcięła się.
- No i świetnie. - Nacisnął gaz do deski. Malutki wóz

skoczył, jakby mu kto dał klapsa. Czyżby Cody'emu nagle
zaczęło zależeć, żeby szybko załatwić sprawę i raz na zawsze
pożegnać Jane? Takie sprawiał wrażenie.

Następne kilka minut upłynęło w krępującym oboje

milczeniu. Cody skręcił z głównej szosy w drogę dojazdową
do La Place, które było typowym miasteczkiem, jakie zwykle
powstają na skrzyżowaniu kilku wielkich arterii przelotowych.
W tym wypadku nad jeziorem. I wyglądało na miejsce, które
właśnie powinno nazywać się po prostu Miejscem, czyli po
francusku La Place. Jane nie zauważyła nic, co zwracałoby
uwagę, co byłoby inne, ciekawe. Zwykłe ulice, zwykłe
budynki i najzwyklejsze samochody. No i ten tropikalny żar.

Cody jechał, jakby wiedział dokąd. Minął główną ulicę

pełną sklepów, restauracji i kręglarni i skręcił w gęsto
zabudowaną dzielnicę mieszkalną.

- Jest! - wykrzyknął, kierując samochód ku białemu

drewnianemu kościołowi z elewacją z desek. Wjechał na
przykościelny parking i zgasił silnik, po czym wyskoczył z

background image

auta, uwalniając się od gorącego fotela. Jane zrobiła to samo.
Plecy miała mokre, pończochy mokre. Cody podniósł szyby i
zamknął samochód, którego siedzenia będą z pewnością
parzyły, gdy do niego wrócą. W co ja się wpakowałam,
pomyślała, oddychając z wysiłkiem. Miała wrażenie, że stąpa
po gumie, tak zmiękł asfalt w tym prażącym słońcu.

Cody upewnił się jeszcze, czy z zewnątrz nie widać

osłoniętego sprzętu fotograficznego, a potem spytał:

- Które z nas kieruje rozmową? Ty czy ja?
- Ja - odparła. Była nieco zdziwiona, że Cody zostawia jej

wybór. Oznacza to, że nie jest zbyt pewien, jak należy
postępować w podobnej sytuacji. A może chce dać do
zrozumienia, że ma pełne zaufanie do jej prawniczych
umiejętności.

Obdarzyła go uśmiechem, który miał go uspokoić i

zapewnić, że wszystko jest pod kontrolą. Zawsze okazywała
taki uśmiech klientom przed oczekiwanym rozstrzygnięciem
ważnej sprawy. Następnie poprawiła bluzkę, wsuwając w
spódnicę jej skraj, który się wymknął w czasie jazdy, i ruszyła
w stronę bocznych drzwi kościoła. Wątpiła, by w roboczy
dzień za kwadrans dwunasta w świątyni cokolwiek się działo,
ale na wszelki wypadek wolała nie wchodzić od frontu.

- Czy mamy jakiś plan? - spytał Cody, idąc krok za nią.
- Moim planem jest dowiedzieć się, gdzie przebywa

wielebny Stanhope i pilnować, żebyś nie otwierał buzi.

- Jesteś osobą obcą, a tutaj są sami południowcy -

uświadomił jej. - Może się okazać, że mówicie zupełnie
innymi językami.

- Przebywam tu od dwudziestu czterech godzin i zdołałam

się o tym przekonać. Ile ci czasu zajęło, żebyś zaczął ich
rozumieć?

Nie odpowiedział, tylko się uśmiechnął, jakby dziękował

jej za dobre chęci. Grzecznie uchylił przed nią drzwi.
Podziękowała mu także uśmiechem.

Wnętrze było klimatyzowane. Rozkoszując się chłodem,

Jane rozejrzała się po jasno oświetlonym korytarzu
wyłożonym linoleum. Na ścianie, na wielkiej tablicy, wisiały
ogłoszenia i miesięczny program parafialnych imprez. Liczne
drzwi prowadziły do pomieszczeń po obu stronach korytarza.

background image

Pierwsze stały otworem. Jane ruszyła w ich kierunku, Cody za
nią.

Stanęła w progu i zajrzała do środka: przy długim stole

siedziała otyła kobieta i wycinała duże litery z kolorowego
papieru. Na widok Jane i Cody'ego odłożyła nożyczki i
wyszczerzyła w uśmiechu zęby. Następnie na gruby nos
włożyła okulary, które dotąd wisiały na łańcuszku wokół szyi.

- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała śpiewnie.
- Zajmiemy pani tylko chwilkę - obiecała Jane. - Widzę

przecież, że jest pani bardzo zajęta. - Wskazała głową na
papier i litery.

- To dla przedszkola - wyjaśniła kobieta, pokazując z

dumą kilka liter.. - W przyszłym tygodniu rozpoczynamy
letnią szkółkę i sala dla dzieciaków jeszcze nie jest gotowa.
Niektóre z tych liter strasznie trudno jest wyciąć. Próbowała
pani kiedy wyciąć literę B?

- Nie, nigdy - przyznała Jane. Cody stał tuż za nią. Jego

niepokój i zniecierpliwienie były niemal wyczuwalne.
Jednakże Jane wiedziała, że w takich sytuacjach nie należy się
spieszyć. Jeśli kobieta chce porozmawiać o trudnościach z
wycinaniem papierowych liter, tym lepiej. Oswoi się i chętniej
będzie mówiła o innych rzeczach. - Litera G też nie wydaje mi
się łatwa - rzuciła na przynętę.

- Nie tak jak B - zapewniła kobieta. - Bo widzi pani, te

środki w B nie utrzymują się same. A G Wyszło mi zupełnie
dobrze. - Podniosła wysoko jaskrawożółtą literę. - Tak, trzeba
umiejętnie wycinać na zakrętach i wyjdzie dobrze. Ale B jest
niemożliwe. Zaraz potem jest O i Q... - Kobieta ułożyła litery
w stosik, po czym całkowicie skoncentrowała się na Jane i
Codym. - Czym mogę wam służyć, moje kochaniątka?
Jesteście tu nowi? Chcecie się zapisać do naszej parafii?
Wiem, że większość tutejszych to katolicy, ale my z
otwartymi ramionami przyjmujemy wszystkich, bez względu
na wyznanie. Nazywam się Davis. Jestem nauczycielką w
przedszkolu.

- Myśmy chcieli tylko zadać jedno pytanie, pani Davis. O

tutejszego pastora.

Przez twarz pani Davis przemknął cień, ale natychmiast

oblekła ją w czarujący uśmiech.

background image

- Wielebny Joe Jeffrey Hammond. Uroczy człowiek,

wspaniały pastor. Na duszy tego człowieka nie ma ani jednej
skazy.

- Chodzi mi o poprzedniego pastora - wyjaśniła Jane. -

Roberta J. Stanhope'a.

Pani Davis prychnęła, policzki jej pociemniały. Zaczęła

tak gwałtownie potrząsać głową, że jej srebrne loczki
zatańczyły.

- Nie lubię o nikim mówić źle, ale ten człowiek... - widać

było, że chętnie zastąpiłaby to ostatnie słowo innym, bardziej
dobitnym - już nas na szczęście opuścił.

I nikt go nie żałuje.
Jane zauważyła, że Cody z trudem się opanowuje: ma

przyspieszony oddech, dłonie zacisnął w pięści i w napięciu
czeka na ciąg dalszy. Na pewno język go świerzbi i pragnie
włączyć się do rozmowy, by móc rzucić kilka obelg pod
adresem pastora. Jane wolała zastosować inną metodę:

- Nie jesteśmy zwolennikami wielebnego...
- Niech go pani nie nazywa wielebnym - przerwała pani

Davis. - Niech pani nie używa tego słowa. Nie ma w nim nic z
wielebności. Ten, ten... człowiek zaprzedał duszę diabłu za
popołudnie rozkoszy. Powinien spalić się ze wstydu.

- Powinien, z pewnością powinien - zgodziła się Jane. No

bo rzeczywiście, gdyby Stanhope choć trochę się wstydził
tego, co zrobił, to nie złożyłby pozwu przeciwko gazecie i
Cody'emu. Ale gdyby nie złożył pozwu, to Cody żądałby za
podpis pieniędzy... - Poszukujemy pana Stanhope'a. Czy może
pani lub ktoś z parafian wie, gdzie go możemy zaleźć?

- W piekle. Smaży się w piekielnym ogniu - oświadczyła

pani Davis.

- Czy był tu już przed nami ktoś, kto go szukał? - wtrącił

się Cody. - Bo z tego, co pani mówi, rozumiem, że jest
załatwiony.

Jane spojrzała na Cody'ego zgorszona, a panią Davis

spytała:

- Czyżby umarł?
- Niestety, nie - usłyszała w odpowiedzi. - Ciało żyje.

Dusza smaży się w piekle.

background image

- A gdzie moglibyśmy znaleźć... ciało? - spytała szybko

Jane.

Pani Davis przeniosła wzrok z Jane na Cody'ego i z

powrotem.

- Czy ten pan zamierza dokonać aktu gwałtu na osobie

pana Stanhope'a? Bo chociaż go potępiam, jestem przeciwna
wszelkim aktom przemocy. Karać powinien sam Bóg.

Jane zgromiła Cody'ego ostrym spojrzeniem. Cody

podniósł obie ręce w geście poddania.

- Przysięgam, że Stanhope'owi nie spadnie włos z głowy -

oświadczył. Według Jane zabrzmiało to bardzo nieszczerze. -
Chcę z nim tylko porozmawiać,

- O czym?

Jane przez chwilę spoglądała na panią Davis i doszła do

wniosku, że im mniej jej powie, tym lepiej.

- To osobista sprawa.
- A może ty jesteś, skarbie, jedną z tych damulek, co to...?

O, mój Boże! - Policzki pani Davis jeszcze bardziej
poczerwieniały, oczy zrobiły się okrąglejsze i niemal wyszły z
orbit. - O, mój Boże! Ja rozmawiam z prostytutką!

- Nie jestem prostytutką - odparła Jane sucho. - Jestem

prawnikiem.

- Czy to nie jest to samo? - szepnął Cody tak cicho, że

tylko Jane mogła usłyszeć.

Stał tak blisko za nią, że mogłaby go porządnie kopnąć

obcasem. Jednakże dla pani Davis zachowała uśmiech, choć
paliły ją rozpłomienione nagle policzki.

- Czy jest tu ktoś, kto mógłby mi powiedzieć, gdzie mogę

znaleźć pana Stanhope'a? - spytała ponownie.

- Nikt tu nawet nie wymienia jego nazwiska -

poinformowała ją pani Davis.

- Sądzi pani, że jego żona może wiedzieć?
- Och, ta biedna kobieta. Co to za cios dla niej! Jak ona

cierpi! Ludzie zachodzą w głowę, jak to się mogło stać, że on
jej to zrobił. Ale ja tam wiem swoje. Perwersji mu się
zachciało. Takich rzeczy, których dobrze wychowana kobieta
nie zrobi. On chciał takich rzeczy, za które trzeba płacić
kobiecie dużo pieniędzy, żeby przystała. Aż trudno sobie
wyobrazić męki, przez jakie kochana Mary Stanhope przeszła,

background image

kiedy się dowiedziała, że jej mąż, ten potwór, wyjął pieniądze
z ich wspólnego konta, żeby mieć na rozpustę. Kto wie, może
to były pieniądze na kształcenie dzieci? A on je brał i
wydawał na prostytutkę. Wyobraża sobie pani, co ona
przeszła, ta biedna Mary?

Jane potakiwała głową i nawet parę razy cmoknęła z

sympatią.

- Jestem pewna, że ona byłaby gotowa nam pomóc -

mruknęła. - A my moglibyśmy jej pomóc z tymi pieniędzmi.

- Naszym jedynym celem jest sprawdzenie, czy grzesznik

odpokutuje za swoje bezeceństwa - dodał Cody i Jane
powtórnie go kopnęła.

- Pojedziemy do pani Stanhope. Może ona nam jednak

pomoże - bąknęła.

- A zróbcie to, zróbcie, moi mili. A jeśli chcecie wasze

dzieci zapisać do naszego przedszkola, to wiedzcie, że mamy
wspaniały program. I opłaty bardzo rozsądne. Nie musicie być
wcale baptystami. Nasze drzwi stoją otworem przed
wszystkimi. Ja już widzę, że wasze dzieci będą zadowolone.
Bo mnie się wydaje, że wasze dzieci muszą być właśnie w
wieku przedszkolnym. Bierzemy je od czwartego do szóstego
roku życia. Od razu widzę, że nasz program byłby dla
waszych dzieci jak ulał... - Kiedy wreszcie pani Davis
przerwała, aby zaczerpnąć powietrza, Jane i Cody powiedzieli
„do zobaczenia" i szybko się ulotnili.

Południowy żar niemal powalił Jane, gdy opuściła

klimatyzowany budynek.

- Skąd tej babie przyszło do głowy, że mamy dzieci? -

mruknęła na poły rozbawiona, na poły jeszcze wściekła za
wyrażone pod jej adresem niecne przypuszczenie.

- Babie wyraźnie brak piątej klepki - odparł Cody.

Rozmowa z panią Davis i ten okropny nagły żar

całkowicie wyczerpały Jane. Idąc przez parking do
samochodu, poczuła pierwsze symptomy bólu głowy. Kiedy
Cody otworzył drzwiczki i zajęła ostrożnie swe miejsce na
rozpalonym winylu, była u kresu sił. Pod czaszką kłębiły się
jej różne dziwne myśli. I jednocześnie rosła złość na
Cody'ego, na siebie, na panią Davis za jej obcesowe pytanie,
czy jest, no... taką damulką...

background image

Gdy Cody usiadł w fotelu i włożył kluczyki do stacyjki,

chcąc czym prędzej odjechać, spytała:

- Więc ty sądzisz, że wykonuję zawód prostytutki?

Nie obrócił kluczyka, ale za to sam zwrócił się w stronę

Jane. W oczach tańczyły, mu wesołe iskierki, choć twarz miał
poważną. Na czole perlił się pot.

- To był tylko żart - powiedział.
- Wcale nie śmieszny.
- Daj spokój, Janey, chyba jesteś do takich rzeczy

przyzwyczajona. Adwokaci są nieustannym obiektem
podobnych żartów.

- Mnie nie obchodzą adwokaci. Mnie obchodzę ja. A ty

mnie obraziłeś.

- Temat niewart kontynuowania.

Najgorsze, że Cody ma rację: temat nie jest wart

kontynuowania, ale ona chce dalej o tym mówić. Czuła się
głęboko urażona. Wiedziała dobrze, że o adwokaturze mówi
się, iż jest to druga najstarsza profesja świata, i że sami
adwokaci takie żarty opowiadają, ale kiedy przed paroma
minutami powiedział to Cody, zrobiło się jej bardzo
nieprzyjemnie.

Daj spokój, kobieto, nakazała sobie w duchu; Nie chodzi

ci o to, co zostało powiedziane, ale kto to powiedział. Czy tak
ci zależy na Codym? Co on cię właściwie obchodzi?

Cody zauważył, że Jane jest strapiona i nieswoja.

Spojrzenie mu złagodniało.

- Niech będzie. Wracajmy do miasta i zajmijmy się

naszymi papierkami.

- Papierkami? - ,W pierwszej chwili nie wiedziała, o co

mu chodzi. - Rozwodowymi?

- Właśnie. - Patrzył tępo przed siebie, przygryzając wargę

i bębniąc palcami po kierownicy. - Nie powinienem był cię o
to prosić. To nam nie wychodzi.

- Nie wychodzi? Co nie wychodzi?

W zasadzie Cody ma rację: nie powinien jej wciągać w

swe osobiste czy też zawodowe sprawy. Nie powinien był
tego zrobić, ale zrobił. Lecz sposób, w jaki ją od tego
uwalniał, daje podstawy do przypuszczenia, że jego zdaniem

background image

ona nie staje na wysokości zadania, co jest oczywistą
nieprawdą.

- Pytam cię po raz wtóry: co nie wychodzi? Co ma wyjść?

Zmusiłeś mnie...

- Właśnie, zmusiłem. I teraz, diabli wiedzą, chyba czuję

się winny. W przeszłości nie musiałem cię do niczego
zmuszać, Janey. Nie powinienem był tego robić i teraz. - Kilka
razy głęboko odetchnął. - Jeśli chcesz sfinalizować rozwód,
proszę bardzo. A sprawą ze Stanhopem sam się później zajmę.

- Wpatrywała się w niego intensywnie, oczekując, że za

chwilę spłynie na nią fala wielkiej ulgi, uspokoi, ochłodzi. W
tym, co Cody przed chwilą powiedział, nie było śladu
sarkazmu, w oczach nie czaił się żaden chochlik
zapowiadający pułapkę. Cody mówił poważnie. Jest gotów
podpisać zgodę na rozwód, a ona będzie mogła wrócić do
Bostonu. Będzie mogła wrócić do swego gabinetu,
kontynuować przygotowania do ślubu i żyć, mając pewność,
że Cody Sinclair już nigdy nie zakłóci jej myśli i spokoju.

Tak, będzie wolna.

- Obiecałam, że ci pomogę - usłyszała swoje własne

słowa.

- Tak naprawdę to nic nie obiecywałaś. Powiedziałaś, że

nie możesz nic obiecać. Wracamy do miasta i załatwiamy
naszą sprawę.

Może milczeć; Cody włączy silnik i pojadą. Niby dlaczego

nie ma skorzystać z jego szlachetnej oferty?

Nie była przyzwyczajona do takiego zachowania

Cody'ego. Niesłychanie rzadko i niechętnie wyrażał z
jakiegokolwiek powodu skruchę. Teraz żałował własnego
postępku. Nie była pewna, czy może mu zaufać. Za jego nagłą
zmianą decyzji musi się coś kryć. Jakiś nie znany jej powód.
Może on chce od niej czegoś innego? Przyczaił się?

- Ile ci będę musiała zapłacić za podpis? - spytała

szorstko.

- Jeśli będzie jakaś opłata notarialna, to płacimy po

połowie.

A więc on nie chce wyciągnąć żadnych pieniędzy? Jest

gotów jej dać dokładnie to, po co przyjechała? Usiłowała

background image

wydobyć z siebie słowa: „No, to jedziemy!", ale utknęły jej w
gardle.

Oderwała wzrok od jego twarzy. Patrzyła teraz na

ramiona, na koszulę, która rozchylona wyglądała... zmysłowo.
Koszula czy widoczna spod niej skóra? Opuściła wzrok
jeszcze niżej. Widziała jego nogi podkurczone W małym
wozie, dżinsy wypłowiałe do białości na kolanach. Mimo
malutkich rozmiarów samochodu wydawało się, że Cody
siedzi rozparty. Gdyby nie jego dłonie, pomyślałaby, że patrzy
na człowieka beztroskiego i że jego zgoda na podpisanie
dokumentów jest czymś oczywistym.

Tylko dłonie zadawały temu kłam. Dłonie były

niespokojne, zbyt ruchliwe, palce bębniły w kierownicę.
Dłonie powiedziały jej to, czego nie wyraziły słowa: że Cody
jest zdenerwowany, podniecony i z niepokojem oczekuje jej
decyzji. Jane była także zdenerwowana, zagubiona i
niepewna.

- Ułatwi ci sytuację, jeśli wyjadę? - spytała, podnosząc

wzrok do wysokości jego szyi.

Zdjął jedną rękę z kierownicy i ujął Jane pod brodę,

unosząc głowę tak, że musiała spojrzeć mu w oczy. Dłoń jego
była ciepła, ale nie gorąca, silna, ale nie zniewalająca. W tym
dotyku nie było nic erotycznego, ale poruszył ją. Wstrzymała
oddech, serce zaczęło jej bić szybciej. W dwanaście lat po
dramatycznym rozstaniu z Codym, w rok po poznaniu Marka
Dennisona, w miesiąc po zaręczynach Jane nadal nie mogła
wygasić w sobie instynktownej reakcji na bliskość tego
człowieka. Nienawidziła go za to.

- Wolałbym, żebyś została - odparł.

Te jego niebieskie oczy, delikatne palce muskające jej

szyję. To, co przed chwilą powiedział, zawierało nie prośbę,
ale wyrażało decyzję.

- Zostanę - wyszeptała.

Pracownik stacji benzynowej wyjaśnił Cody'emu, jak

dojechać do domu Stanhope'ów. Może trzeba było wrócić do
kościoła i spytać o to panią Davis, ale Cody miał już jej dość i
nie chciał być po raz drugi namawiany do wysłania swoich
dzieci do przedszkola baptystów.

background image

Wszystko nieprawda. Nie dlatego nie poszedł pytać pani

Davis, ale dlatego, że bał się, iż po jego powrocie Jane powie
mu, że zmieniła zdanie i chce wracać do Bostonu.

Był zaskoczony. Odniósł wrażenie, że Jane chce jak

najszybciej zakończyć z nim sprawę i uwolnić się od niego,
podobnie jak on chciał uwolnić się od niej. Nie potrzebował w
swoim życiu księżniczki z Brookline. Dość miał z nią kłopotu,
kiedy pierwszy raz wdarła się w jego życie. Gdy owego
okropnego poranka opuściła mieszkanie, zatrzaskując za sobą
drzwi po obrzuceniu Cody'ego ostatnią porcją epitetów i
oskarżeń, przysiągł sobie, że nigdy nie przyjmie jej ż
powrotem. Nawet gdyby o to prosiła na kolanach, gdyby
błagała. Nawet gdyby czołgała się u jego stóp i skamlała o
litość.

No i wróciła. Nie błaga, nie prosi, nie czołga się, ale

ofiarowuje pomoc. Dlaczego to robi?

I dlaczego odczuł taką radość, kiedy powiedziała, że

zostanie? Dlaczego muskanie jej skóry palcami wywołuje w
nim pragnienie, by chwycić ją w ramiona, przenieść nad,
drążkiem zmiany biegów i posadzić sobie na kolanach?

Zbyt wiele pytań i brak czasu na udzielenie sobie

odpowiedzi, gdyż właśnie podjechali pod dom lubieżnego
pastora.

Dom był skromny - ot, dobrze utrzymany ranczerski

budynek; ściany obłożone popielatym sidingiem, dach pokryty
brunatnymi dachówkami. Trawnik wokół dopominał się
przystrzyżenia, choć właściwie jeszcze nieźle wyglądał. W
oknach firanki, na krzewie przy wejściu trochę spóźnionych
kwiatów. Przy drzwiach do garażu leżał przewrócony
dziecięcy rowerek.

Cody długo się w niego wpatrywał. Oszukiwać żonę to

jedno, ale zniszczyć dziecku jego rodzinny świat to inna
sprawa. Mając w pamięci własne dzieciństwo, Cody nie miał
litości dla rodziców, którzy za swoje winy skazywali dzieci na
cierpienie. Rzucił okiem na Jane. Także patrzyła na rowerek.
Może myślała to samo co on.

- Czy chcesz, żebym i tu milczał? - spytał niemal

pokornie. Decyzja pozostania zmieniła jego stosunek do Jane.

background image

Był jej wdzięczny. Z natury nie lubił być nikomu za nic
wdzięczny, a zwłaszcza nie Thayerom.

Może w tym wypadku słowo wdzięczność niezbyt było

odpowiednie. Chyba raczej podziw. Cody zawsze podziwiał
ludzi za odwagę. Rezygnacja Jane z wyjazdu dowodziła, że ta
kobieta ma charakter. I prawie tyle odwagi co przed
dwunastoma laty, kiedy z nim uciekła.

- Chcę, żebyś tym razem całkowicie zasznurował buzię -

odparła.

- I żebym nie robił żadnych dowcipów na temat

adwokatów?

- Żadnych dowcipów na jakikolwiek temat. Ta kobieta

bardzo cierpi.

- Ta kobieta może być powodem, dla którego pastor Bob

pocieszał się u prostytutki - mruknął.

Wysiedli. Cody nie zamknął samochodu. Byli przecież na

podjeździe domu w przyjemnej, średnio zamożnej dzielnicy i
należało wątpić, by ktoś chciał dobrać się do samochodu na
terenie posesji duchownego, mimo że ten duchowny zawiódł
swoich parafian. Aparat fotograficzny był owinięty w koc i
umieszczony z tyłu, by nie zwracać uwagi przygodnych
złodziei.

- Myślałem, że kongregacje zapewniają swoim pastorom

mieszkania na terenach kościelnych - odezwała się Jane.

- Jedne tak, inne dają im ryczałt mieszkaniowy. A może

rada kościelna odebrała mu ten dom, jeśli należy on do
parafii?

- To nie byłoby sprawiedliwe wobec rodziny. Gdzie

miałaby się wtedy podziać?

- Bardzo ci żal tej kobiety - zauważył, wchodząc z Jane na

ganek.

Spojrzała na niego wymownie. - Tak, bardzo mi jej żal. -

Nacisnęła dzwonek. Nim zdołał cokolwiek odpowiedzieć,
otworzyły się wewnętrzne drzwi i za gęstą siatką drzwi
zewnętrznych ujrzeli bladą twarz kobiety z pewnością nie
starszej od Cody'ego i Jane. Miała na sobie popielaty szlafrok
o parę numerów za duży, tak że niemal w nim tonęła. Obrazu
dopełniały maleńkie oczy i małe, wąskie usta, wykrzywione w
grymasie niezadowolenia.

background image

- O co chodzi? - spytała podejrzliwie.
- Dzień dobry! - rzekła Jane. - Pani Stanhope? Cody

dopiero teraz zauważył, jak wąską twarz ma ta kobieta i jak
bardzo szpiczastą brodę. Przypominała mu szczurka.

- A kim pani jest?
- Nazywam się Jane Thayer. Jestem adwokatem. A to jest

mój klient, pan Cody Sinclair.

Klient! Cody wywrócił oczy, ale nic nie powiedział, no bo

klienci mają przecież robić to, co im każe adwokat.

- Mnie żaden adwokat nie jest potrzebny - oświadczyła

pani Stanhope.

Cody doszedł do wniosku, że kobieta z każdą sekundą

staje się - bardziej odpychająca.

- Wiem, że nie potrzebuje pani adwokata, pani Stanhope.

Przyjechaliśmy tu, ponieważ pan Sinclair ma prawny problem
z pani... z pastorem Stanhopem.

- Ach, ten bydlak! - Pani Stanhope jakby odżyła. Jej

policzki odzyskały barwę, a szczurze oczki zalśniły łzami. -
Widzę, że wielu ma z nim prawne problemy: Weźcie sobie
numerek i czekajcie w kolejce.

- Chcemy się tylko dowiedzieć, gdzie pan Stanhope teraz

przebywa. Bo już nie tu, prawda?

- Nie. Niechby tylko wszedł, to zaraz by wyleciał,

śpiewając sopranem.

Cody doszedł do wniosku, że jednak można polubić panią

Stanhope.

- Czy może pani zna jego nowy adres? - zapytała Jane.
- Nie znam, ale zatańczyłabym z radości, gdybym się

dowiedziała, że mieszka pod jakimś murem w kartonowym
pudle. Ten bydlak to wcielenie diabła.

- Amen! - mruknął Cody.

Pani Stanhope po raz pierwszy zwróciła na niego uwagę.

- Czy on też pana oszukał? Czy zadał panu cios, raniąc

samą duszę?

Jane rzuciła Cody'emu ostrzegawcze spojrzenie, ale

ponieważ pytanie zadała dama, byłoby niegrzecznie nie
odpowiedzieć.

- Duszy mi jeszcze nie zranił, pani Stanhope, ale usiłuje.

Moim marzeniem jest uczestniczyć w operacji, po której

background image

będzie śpiewał sopranem. - Kątem oka dostrzegł ruch nogi
Jane, jakby zamierzała znów go kopnąć, i odsunął się na
bezpieczną odległość. - Czy mogłaby mi pani pomóc, pani
Stanhope?

Kobieta westchnęła, wyraźnie poruszona.

- Gdybym tylko mogła! Ale ja nie rozmawiałam z

Robertem. Jego adwokat dzwoni do mojego adwokata, a mój
adwokat dzwoni do jego adwokata. Oj, ile mnie to będzie
kosztowało, nim obaj adwokaci przestaną do siebie dzwonić.
Ale warto zapłacić, żeby tego bydlaka nauczyć. Bardzo bym
chciała pomóc, panie Sinclair. Każdy wróg Roberta jest moim
przyjacielem. Ale ja naprawdę nie wiem, gdzie on się
schował. Możecie państwo spytać jego adwokata.

- Już pytaliśmy, ale nie chciał powiedzieć - przyznała

Jane.

- Na mój rozum... On jest tu gdzieś blisko. - Pani

Stanhope zamyśliła się. - W jakimś motelu. Tanim. Jeśli Bóg
dał, to z pluskwami i innymi takimi. Kongregacja daje mi
teraz trochę pieniędzy na przetrwanie, ale jemu nie da
złamanego centa. A mój adwokat kazał mi zastrzec wszystkie
konta, żeby Robert nie mógł tam wsadzić swoich brudnych łap
i dalej z nich wyciągać. Tak, on mieszka gdzieś taniutko.

- Bardzo pani dziękujemy, pani Stanhope - powiedziała

Jane. - Nie będziemy pani zajmować więcej czasu.

Cody szykował się do wyrażenia jeszcze paru opinii na

temat wielebnego pastora, ale skarcony spojrzeniem Jane
wymamrotał kilka słów pożegnania i jako posłuszny klient
poszedł za nią do samochodu.

- Jestem ciekawa, jak reaguje na to wszystko ich dziecko

czy też dzieci - odezwała się Jane. - Nigdzie ich tu nie widać -
zauważyła. - Południe, połowa tygodnia. Pewno są w szkole.

Zatrzymała się przy samochodzie. Cody otwierał właśnie

przed nią drzwiczki.

- Dlaczego to robisz, Cody? - spytała. - Otworzyłeś mi

drzwi. Dawniej nigdy tego nie robiłeś.

Wydawał się zaskoczony pytaniem. Długą chwilę

zastanawiał się nad odpowiedzią. Wtedy miał osiemnaście lat i
mało wiedział o dobrych manierach. Nie wpajała mu ich

background image

matka, a koleżkowie ryczeliby ze śmiechu, gdyby okazywał
rycerskość wobec dziewcząt.

Jednakże dorósł i sam się wychował. Miał teraz lat

trzydzieści i wiele się nauczył. Na przykład tego, że jeśli
dobrze wychowana kobieta o słodkich oczach i o ustach barwy
płatków róży staje przed drzwiami, to byłby ostatnim
głupcem, gdyby ich nie otworzył. A Cody nigdy głupcem nie
był. Ani wtedy, ani teraz.

Tego nie mógł jednak jej powiedzieć. Nie mógł przyznać,

jak czarują go jej oczy. Nie mógł też powiedzieć, jak
przyciągają go jej usta. Zrobiła mu przysługę, nie umykając,
gdy dał jej po temu szansę. Nie miał pojęcia, dlaczego
postanowiła zostać aż do czasu załatwienia sprawy z
Stanhopem, ale została, i mówiąc jej o tym, co czuje, mógłby
ją spłoszyć.

Jedynym wyjściem był teraz żarcik.

- Jeśli sobie dobrze przypominasz, Jane, harley nie miał

drzwi.

- Pamiętam - odparła z dziwną tęsknotą w głosie. Boże,

nawet w tym wilgotnym żarze ona pachnie

świeżością, pomyślał. Lawendą. Słońce przenika przez jej

włosy, złoci je, wydobywa barwy. Jak kusi jej cudowna szyja.
Kusi jeszcze bardziej niż niegdyś. Gdyby znaleźli wolną
chwilę, to zabrałby ją i pokazał starego harleya. A potem
swoje łóżko.

Na pamiątkę dawnych czasów. Spacer alejką wspomnień.

Chociaż słowo „spacer" nie oddawało tego, co miał na myśli.
Nie przeszkadzało mu, że była zaręczona z bankierem,
któremu było na imię Mark. Cody nie szukał miłości,
zapragnął tylko trochę się pokochać z kobietą, która w tej
chwili właściwie była jego żoną.

- Wiec co teraz robimy? - spytał.

Wpatrywał się w nią gorącym spojrzeniem. Wytrzymała

je. Jest odważna. Zdawał sobie sprawę, że jego oczy ślą liczne
sygnały. Zdawał sobie sprawę, że stoi nieco za blisko Jane.
Ale ona nie cofnęła się ani o milimetr.

- Muszę zadzwonić do mojego biura w Bostonie -

odparła. - A potem... Jestem bardzo głodna.

- Ja też - powiedział, ale nie o jedzeniu myślał.

background image

- No to najpierw zjemy lunch, a potem zadzwonię.
- A jeśli idzie o Stanhope'a?
- Odwiedzimy tę prostytutkę.

Roześmiał się. Jane tylko lekko się uśmiechnęła. Ale

dobry z niej gracz: jej spojrzenie walczyło z jego wzrokiem.
Pojedynek w gorące południe! Niższa od niego o kilkanaście
centymetrów, musiała unieść głowę, by patrzeć mu prosto w
oczy. Palcami przebierała nerwowo po ramie okiennej
samochodu. Twarda sztuka, pomyślał.

W rzadkich chwilach, kiedy wspominał ją w ciągu

minionych lat, zastanawiał się, dlaczego mu się zachciało
wówczas żenić z Jane Thayer. I w tej właśnie chwili znalazł
odpowiedź.

background image

Rozdział 5

W opinii Marka zaletą stanu narzeczeństwa jest związany

z tym pewnego rodzaju immunitet. A właściwie coś w rodzaju
taryfy ulgowej. Mężczyzna zaręczony ma prawo patrzeć na
kobiety, przyjaźnić się z nimi, a nawet ich pragnąć i wcale się
tego nie wstydzić. Poza tym człowiek zaręczony nie ma
obowiązku sprawiania dobrego wrażenia na kobiecie, która
mu się podoba. Może w pełni ocenić jej zalety, nie będąc
zmuszony jej się przypodobać. Może popełniać głupstwa i nikt
go nie zmusi do wysłuchiwania kobiecych wyrzekań na ten
temat.

Mężczyzna zaręczony może czuć się bezpieczny.

Podejmuje ryzyko i zawsze uchodzi cało. Przypomina to
trochę jazdę kolejką górską w lunaparku - przeżywa się
śmiertelne emocje bez obawy o życie.

Gdy tylko Clarissa Bonnert weszła do baru, Mark poczuł

się jak w kolejce górskiej, wyruszającej w szaleńczą jazdę.
Jakie to dziwne, że przed zaręczynami z Jane nie zwrócił
uwagi na Clarissę. Była dla niego malutką, zahukaną
sekretarką ubraną nad wyraz skromnie, w okularach
przesłaniających prawie całą twarz. Właściwie nigdy nie
dostrzegł w Clarissie... kobiety.

Wiedział tylko, że jest inna. Mówiąc oględnie, nie była

biała. Miała gładką cerę o beżowym odcieniu i w
odpowiednich okolicznościach każdy dorosły mężczyzna,
patrząc na nią, powinien natychmiast zacząć łakomie
przełykać ślinę.

A oczy za tymi śmiesznie wielkimi okularami były wielkie

i intrygowały ciemną głębią. Bardzo intrygowały. Gdyby tylko
zechciała zainwestować w szkła kontaktowe i nową fryzurę, to
kto wie... Z pewnością zrobiłoby się wokół niej tłoczno.

Mark nie wstydził się tego, że w swoim czasie młode

sekretarki stanowiły lwią część jego towarzyskiego życia.
Kiedy jednak dobrnął do trzydziestych piątych urodzin, zdał
sobie sprawę, że nadszedł czas, by się ustatkować.

Postanowił więc ustatkować się u boku Jane Thayer i nie

żałował tej decyzji. Przyznawał jednak, że bardzo go
rozstroiło jej tajemnicze zniknięcie. I to gdzie poleciała! Do

background image

Nowego Orleanu, jakby nie mogła znaleźć lepszego miejsca.
Być może, gdyby wówczas w muzeum nie powiedział, że
rzeźba przypomina mu striptizerkę gramolącą się z wnętrza
tortu...

Jane nie wydała się wtedy urażona. Tylko nieco

spoważniała i zamyśliła się. Coś rozważała. Długo wpatrywała
się w dzieło sztuki. Stała zagubiona we własnych myślach,
miała zaciśnięte usta.

Marka bardzo zdenerwowały sekrety Jane. A jeszcze

bardziej rozstroiło go to, że nagle zapragnął kawalerskiego
wieczoru z kobietami wyskakującymi z tortów.

To było podobne do Jane, która wierzyła, że zawsze trzeba

robić to, co wywołuje zadowolenie innych. Ale zupełnie nie
pasował do niej ów tajemniczy wyjazd do Nowego Orleanu.
Mark nie lubił stanu podniecenia w oczekiwaniu na coś. Teraz
przekonał się, że nie lubi oczekiwania na niespodziankę w
postaci pięknych kobiet nie będących jego narzeczonymi.

Clarissa nie należała do kobiet o tak zwanych pełnych

kształtach, ale biorąc pod uwagę jej skromny wzrost, małe
piersi wyglądały „na niej" obficie. Teraz, gdy zobaczył
Clarissę rozmawiającą z kierownikiem sali, który wskazał
potem jego stolik, Mark zapragnął idącej ku niemu
dziewczyny.

Kolejka górska ruszyła. Poczuł podniecenie; widząc tę

egzotyczną osóbkę w czarnych, satynowych spodniach i
turkusowej bluzce, z czarnymi, kręconymi włosami
spływającymi kaskadą na kark, spryskanymi lekko
turkusowym pyłem.

Wstał, gdy była parę kroków od stolika z palącą się

świecą. Wymagało wielkiej siły woli, by nie zerwać jej tych
okropnych okularów i zobaczyć, jak poczwarka przekształca
się nagle w barwnego motyla. Poczuł, jak wielkiej siły woli
potrzeba, by nie ująć jej pod ramię, nie wyprowadzić z baru,
nie pójść prosto do recepcji i nie spytać, czy są wolne pokoje.
Ale przecież jest zaręczony i nie powinien ulegać zwykłemu
popędowi.

- No, no - mruknął, pomagając jej usiąść w fotelu

naprzeciwko siebie. - Widzę, że w firmie Baker i Dunn nie
wymaga się skromnego stroju biurowego.

background image

Uśmiechnęła się.

- Nie przyszłam tu z pracy. Po ośmiu godzinach przy

komputerze byłam tak wymiętoszona, że postanowiłam pójść
najpierw do domu, żeby się odświeżyć. A poza tym -
pochyliła się z konspiracyjną miną - pomyślałam sobie, że
strój sekretarki nie będzie pasował do takiego miejsca.

Mark miał na sobie niezbyt stary garnitur, w którym

chodził do biura. Kupił go przed rokiem u Armaniego. Siedząc
naprzeciwko Clarissy pomyślał, że oto pojawia się jeszcze
jedna korzyść stanu narzeczeństwa: gdy był z Jane, nigdy nie
musiał przepraszać za stary garnitur. Mówiąc zupełnie
szczerze, z Jane chodziło się tak dobrze jak w starym
garniturze. Pasowała idealnie. Wygoda - oto cały sens
małżeństwa.

Clarissa również nie wydawała się zawiedziona wyglądem

Marka, a on sam czuł się znacznie swobodniej w dziennym
garniturze. Bardzo potrzebował ździebełka swobody w
związku z pragnieniami, jakie rodziła w nim Clarissa. Poza
tym do kolejki górskiej wsiada się w luźnym odzieniu, a nie w
smokingu. Z pewną swobodą może teraz ulec pokusie flirtu,
który przecież nic nie kosztuje i tak mało znaczy. Może
cieszyć się pędem, nie ryzykując życiem. Status człowieka
zaręczonego jest jego pasem bezpieczeństwa. Nie ma zresztą
obawy, że wózek wyskoczy z szyn.

Był mimo wszystko trochę spięty. Clarissa też; Być może

jakiś komplement pomoże jej poczuć się swobodniej.

- Wyglądasz cudownie.
- Och nie, nie - zaprzeczyła gwałtownie, poprawiając

okulary na filigranowym nosku.

- Powinnaś częściej nosić włosy tak jak teraz.
- Och, moje włosy to katastrofa. Za bardzo się kręcą.

Powinnam je obciąć.

- Nie, nie! - zaprotestował, chociaż jej dotychczasowe

odpowiedzi brzmiały nieco mechanicznie i stereotypowo. -
Nie Wolno ich obcinać. Obiecaj mi, że tego nie zrobisz!

Utkwiła w nim wzrok. Okulary w najmniejszym stopniu

nie zniekształcały jej oczu. Dopiero teraz zorientował się, że w
oprawie nie ma soczewek, tylko zwykłe szkło.

background image

Czy powinien coś na ten temat powiedzieć? Postanowił

chwilowo się wstrzymać. Bez wątpienia dziewczyna ma jakieś
powody, by ukrywać się za okularami. Zresztą już same włosy
czynią z niej istotę niemal zabójczo piękną. Bez szkieł wręcz
by go poraziła, Uroda tej kobiety powala na kolana. Dlaczego
dotąd tego nie dostrzegł? I co zrobi teraz?

Oczywiście nic nie zrobi. Jest zaręczony. Skończył z

sekretarkami. Jest dojrzały, ma stanowisko, narzeczoną.

- Proszę o wódkę z tonikiem - powiedziała Clarissa do

kelnera, który pojawił się przy ich stoliku. Zauważył, że
kelner jest oszołomiony jej urodą.

Uśmiechnął się do siebie: on nie da się oszołomić. Może ją

podziwiać, ale na oszołomienie nie pozwoli. Natomiast, skoro
Clarissa ma odwagę w towarzystwie męskim zamówić mocny
alkohol, on też może popuścić wodze i radować się szaleńczą
jazdą w górę i w dół.

- Hennessy z lodem - powiedział.

Kelner skinął głową i odszedł, przez cały czas patrząc na

Clarissę, póki się nie potknął przy barze.

Na przeciwległym końcu sali pianista wykonywał

wiązankę melodii z musicalu „Duch w Operze". Mark rozsiadł
się wygodnie w klubowym fotelu i patrzył na swą urodziwą
towarzyszkę. Paląca się na stoliku świeca wydobywała
migotliwe ogniki ze złotego łańcuszka na szyi Clarissy.

- Jestem zdumiony, że nie masz dziś randki.

Uśmiechnęła się nieśmiało. W biurze nigdy nie okazywała

nadmiernej wstydliwości. Jane nie zniosłaby lękliwej
sekretarki.

- Rzadko miewam randki - odparła.
- Czyżby? Gdybyś częściej rozpuszczała włosy i zdjęła te

okulary, to wszystkie wieczory do końca roku miałabyś zajęte.

Wzruszyła ramionami.

- Większość mężczyzn, których znam, tylko czyha, żeby

się do mnie dobrać.

Ach, gdzież ta wstydliwość? Chrząknął rozbawiony.

- Mężczyźni są ohydni, prawda?

Gdyby

to

obwieścił

Jane,

spotkałby

się

z

natychmiastowym potwierdzeniem, Clarissa zaś tylko
zachichotała.

background image

Powrócił kelner z zamówionymi trunkami oraz talerzem

pokrajanego w plastry melona i winogronami. Clarissa
najpierw była tylko zdziwiona, potem okazała zadowolenie.
Białymi paznokciami wydłubała z grona jeden owoc i włożyła
do ust.

- Dziękuję, że pan to zamówił. Świetne - powiedziała do

Marka.

Nie wiedziała, że w eleganckich barach podają do drinków

dodatki. Orzeszki, owoce. Być może Clarissa nie uczęszcza do
eleganckich barów. Mając pensję sekretarki, nawet dobrą, nie
można sobie na to pozwolić. Gdyby mężczyźni zdawali sobie
sprawę, jak ona naprawdę wygląda, nie byłoby problemu.
Byłaby zasypana zaproszeniami.

Tyle że po paru drinkach każdy z nich chciałby się do niej

dobrać. I pewno tylko dlatego zgodziła się tu z nim spotkać, że
chodzi o przekazanie informacji. No i Mark jest narzeczonym
jej chlebodawczyni. Wiedziała dobrze, że nic jej z jego strony
nie grozi.

Upił mały łyczek swego drogiego trunku i ponownie

poprawił się w fotelu. Bardzo mu się podobał widok Clarissy
pojadającej winogrona. Zgrabnie brała je z talerza i niemal
zmysłowo wkładała do ust,

- A więc - zaczął z powagą - czy moja zagubiona

narzeczona dzwoniła?

Z nie rozgryzionym winogronem w ustach Clarissa tylko

skinęła głową. Dopiero po chwili była zdolną uzupełnić
wstępną informację:

- Dziś po południu, Jest mi niezmiernie przykro, panie

Dennison, ale nie udało mi się nic z niej wydobyć.

- Mark - poprawił.
- No więc, Mark, robiłam, co mogłam. Zdołałam się

dowiedzieć tylko tyle, że Jane nie wie, kiedy wróci!
Powiedziała, że załatwienie sprawy wymaga więcej czasu, niż
przewidywała.

- Sprawy?! - To brzmi podejrzanie. Słowo „sprawa" może

oznaczać zamówienie wieczoru ze striptizerkami, ale może też
oznaczać znacznie poważniejsze przyjęcie z motywami
nowoorleańskiego

karnawału:

wszyscy

w

maskach,

kostiumach, w groteskowej biżuterii, na stołach lokalne dania,

background image

gumbo i chitlin, czy co tam jeszcze jedzą w tej krainie bagien.
- O jaką sprawę chodzi?

- Nie mam pojęcia. Nie wypadało mi pytać.

Właściwie dlaczego nie? Jane z pewnością była gotowa

zwierzyć się swojej współpracownicy. Żadna kobieta
planująca niespodziankę dla narzeczonego nie oprze się, żeby
nie podzielić się informacją z drugą kobietą. Przecież na tym
właśnie polega sens niespodzianek. Szykuje się je dlatego,
żeby móc o tym poszeptać z zaufaną osobą.

- Co jej powiedziałaś?
- Spytałam, jak jej idzie, a ona że średnio. Potem

spytałam, kiedy można jej oczekiwać w firmie, a ona na to, że
chyba na pewno w poniedziałek.

- W poniedziałek? To dopiero za pięć dni! Co ona tam

będzie robić przez pięć dni?

Clarissa wydawała się bliska płaczu, gdyż Mark niemal

krzyczał. Opanował się, wiedząc dobrze, że nie ma sensu
wyładowywać gniewu na bogu ducha winnej osobie. To nie
wina Clarissy, że Jane, na której zawsze można polegać, nagle
znika w jakimś zupełnie idiotycznym celu, by zrealizować
jakiś idiotyczny pomysł. Clarissa robiła przecież, co mogła,
żeby się czegoś dowiedzieć.

- Wiesz, co najbardziej kocham w Jane? - spytał. Clarissa

się rozpromieniła.

- Jane jest cudowna - stwierdziła. Do tego nie można było

nic dodać, więc tylko potwierdził:

- Jest w istocie cudowna.
- Chciałam powiedzieć, że Jane jest tym wszystkim, czym

ja chciałabym być. - Powiedziawszy to, łyknęła nieco wódki z
tonikiem. Następnie dodała: - Jest taka mądra i ładna...

- Ty też jesteś ładna - wtrącił Mark, potwierdzając rzecz

oczywistą.

Clarissa podniosła oczy ku niebu.

- Jane jest taka subtelna. Zachwyca niczym jabłoń

kwiatami. Ma urodę, od której człowiekowi robi się ciepło na
duszy...

Mark nie oczekiwał ze strony Clarissy podobnego recitalu

poetyckiego. I całkowicie zgadzał się z przedstawioną mu
charakterystyką

Jane:

czysta,

zdrową

uroda.

Nic

background image

egzotycznego, nic, co powodowałoby zatory na ulicy.
Reprezentowała również we wszystkim swego rodzaju
dziewiczą czystość. W odróżnieniu od urody Clarissy, uroda
Jane działała uspokajająco.

- Co najważniejsze - ciągnęła Clarissa - Jane jest mądra.

Naprawdę mądra. Uczestniczyłam w jej konferencjach. Może
nie powinnam o tym mówić... - Zafundowała sobie
parosekundowy chichot.

- Nie bądź taka. Mnie możesz powiedzieć.
- No dobrze. Tylko że... Więc na tych konferencjach jest

zawsze pan Dunn albo któryś ze starszych wspólników, który
powinien spełniać rolę tego Salomona z opowieści. Być taki
mądry jak Salomon. I nie wolno mu nic opuścić ani
zapomnieć, kiedy przedstawia sprawę. I jeśli się zdarzy, że
jednak coś opuści, to Jane natychmiast „wyjaśnia". Nie
uzupełnia, nie poprawia, tylko wyjaśnia. Kiedy któryś ze
wspólników popełni gafę, to Jane zaraz mówi: „Chciałabym tu
wyjaśnić pewien drobiazg". Jest za dobrą dyplomatką, żeby
powiedzieć: „Aleś się rąbnął, głupi capie". O nie. „Pozwólcie
mi wyjaśnić...", i potem całą sprawę przedstawia po swojemu,
tak jak powinno być. Jest niezawodna.

- Dobra jest ta moja Jane! - zgodził się Mark. - W istocie

niezawodna. I zdumiewająca...

- Ona jest genialna - dodała Clarissa. - I zawsze ma rację.

Co za umysł! Bardzo ją szanuję.

- Ja też - oświadczył i głęboko westchnął. Czasami

przemykała mu przez głowę zdradliwa myśl, że człowiek
potrzebuje kobiety, którą można nieco mniej szanować niż
Jane. - Ale wiesz, co najbardziej w niej lubię? To, że jej
zachowanie jest takie przewidywalne. Zawsze wiadomo, co
zrobi.

Clarissa zmarszczyła zgrabny nosek.

- Ojej, mam nadzieję, że jej nigdy tego nie powiedziałeś.

Śmiertelnie by się obraziła.

- Dlaczego miałaby się obrazić? - Był autentycznie

zdumiony.

- Zachowanie przewidywalne to znaczy nudne. A Jane nie

jest nudna.

background image

- Nie zgadzam się, że to musi oznaczać nudę. Ja lubię

pewność jako element bytu. Powiedzmy, że idę do... na
przykład do salonu Armaniego na Newbury. Jakość produkcji
jest w pełni przewidywalna. Wiem, że cokolwiek tam kupię,
będzie w doskonałym gatunku. I dlatego tam kupuję. Lubię
wszystko, co jest przewidywalne i pewne.

- Jane nie jest koszulą od Armaniego - rzekła głosem

pełnym oburzenia. - Jane nie jest czymś, po co się idzie do
sklepu i kupuje.

- Dobrze wiesz, co miałem na myśli. Jeśli chodzi o Jane,

to wiem, kim jest. Wiem, co nas łączy. I to właśnie w niej
uwielbiam. Można na niej polegać, nie zmienia
niespodziewanie zdania, nie zaskakuje, jest w stu procentach
solidna... - Na chwilę umilkł, jakby zaskoczony czymś, co
mógł w ferworze wypowiedzieć. - I właśnie dlatego tak się
niepokoję tym nagłym wyskokiem.

Właściwie powinien czuć pewne zakłopotanie. Przecież

zwierza się ze swych niepokojów prawie obcej osobie..
Dopiero poznał Clarissę. Przedtem była po prostu kimś
siedzącym za biurkiem przy drzwiach do gabinetu Jane.

Jednakże nie czuł najmniejszego zakłopotania. Ta krytyka

Jane i powierzanie swoich myśli Clarissie wydawało mu się
rzeczą bardzo naturalną. Może właśnie dlatego, że go nic nie
łączyło z Clarissą, nawet zwykła zażyłość. Po prostu traktował
ją jako zaufaną sekretarkę, troszczącą się o swoją szefową. O,
właśnie to ich łączyło: troska o Jane.

- Czy Jane nigdy cię niczym nie zaskoczyła? - spytała

Clarissa. - Czy nie zrobiła czegoś, czego nie oczekiwałeś?

- Sama sobie odpowiedz. Przecież ją znasz. Clarissa

wrzuciła do ust winogrono i gryząc je, zastanawiała się nad
odpowiedzią, Gdy popiła owoc wódką z tonikiem, stwierdziła:

. .. - Moim zdaniem Jane jest osobą... nieco

skomplikowaną. Jest takie powiedzenie, że gładkie lustro
wody może zapowiadać toń. Moim zdaniem Jane jest zdolna
popełnić nawet szaleństwo, jeśli ma na to ochotę.

- Nie wydaje mi się. Nie należy do kategorii ani

zwariowanych, ani szalonych kobiet

background image

Tajemniczy uśmieszek Clarissy zaniepokoił Marka nie

mniej niż wiadomość o dziwnej wyprawie Jane do Nowego
Orleanu.

- Chyba nie masz racji, Mark - upierała się, a jej

uśmieszek jeszcze się pogłębił. - Myślę, że Jane jest zdolna do
szalonego wyskoku. I myślę, że ty również jesteś do czegoś
takiego zdolny, jeśli nastąpią odpowiednie okoliczności.
Myślę, że każdy jest w stanie zrobić coś nieprzewidywalnego.

- Nonsens. Clarissa roześmiała się.

W zwykłych okolicznościach Mark bardzo nie lubił, kiedy

ktoś się z niego śmiał. Ale kiedy śmiała się Clarissa, w jej
migdałowych oczach tańczyły iskierki, a jej równe, bielutkie
zęby tworzyły śliczne półkole na tle gładkiej, śniadej skóry. I
nagle stwierdził, że zupełnie mu nie przeszkadza, że śmieje się
z niego. Bo to robi Clarissa Bonnert.

- Wymień coś szalonego, co twoim zdaniem ja mógłbym

zrobić - rzucił wyzwanie. - Jedną jedyną rzecz, która miałaby
sprawić mi przyjemność.

- Myślę, myślę... - Patrzyła na niego swymi pięknymi

oczami w równie pięknej twarzyczce. - Myślę, że sprawiłaby
ci przyjemność przejażdżka na North End i spacer po ulicy z
calzone w palcach.

- Nigdy nie kupuję nic do jedzenia na ulicy.
- Każdy powinien to czasem zrobić. Musisz choć raz

spróbować.

- Co za niesamowity pomysł!

Nagle zaczął się śmiać. Jeśli Jane zdaniem Clarissy może

być szalona, to dlaczego nie może i on? Jeśli Clarissa mogła
rozpuścić włosy, to i on może się rozluźnić.

- Calzone, powiadasz?
- Wiesz, co to jest calzone?
- Coś w rodzaju pizzy?
- Taki złożony placek z ciasta, jakiego używa się na pizzę,

faszerowany serem, sosem i innymi tam dodatkami. Jak się je,
to oblepia palce, ale smakuje wspaniale, i jeśli w twoim ciele
jest chociaż jedna żądna przygody kostka, to przespacerujesz
się po ulicy w North End w tym swoim garniturze do pracy,
jak go nazywasz, na mój gust aż za eleganckim na tę dzielnicę,
i całe ubranie pochlapiesz sobie roztopionym serem.

background image

- Zrobię to, jeśli zdejmiesz okulary - rzucił. Zamrugała

parę razy, a po chwili wyprostowała się i rzekła:

- Zgoda.

Zdjęła szkła. Zakołysał się, jakby doznał szoku. Boże

drogi, ta kobieta jest przecudowna! Jej twarz powinna być
zarejestrowana jako dzieło sztuki. Nic dziwnego, że musi to
ukrywać, nosić takie oprawki i wiązać włosy na czubku
głowy. Gdyby na co dzień chodziła tak jak teraz, to mężczyźni
nie daliby jej spokoju. Clarissa schowała okulary do torebki i
uśmiechnęła się.

- A więc? - spytała.
- Co „a więc"?
- Jedziemy na calzone?

Pomyślał sobie, że kiedy stąd wyjdą i będzie mógł

zaczerpnąć świeżego powietrza, to może jakoś wytrzyma
towarzystwo tej czarodziejki. Tak, zaczarowała go, zniewoliła,
skłoniła do zrobienia czegoś, czego sam by nie wymyślił. Miał
nadzieję, że kiedy zobaczy Clarissę z twarzą umorusaną serem
i sosem pomidorowym, to czar pryśnie.

Poza tym czego się boi? Jest przecież zaręczony i

pomiędzy nim a Clarissą nic nie nastąpi. Ani teraz, ani
później. Jest bezpieczny. Przecież to tylko kolejka górska.

- Jedziemy na calzone! - zawołał entuzjastycznie.
- Cześć, Jane! Czekam w holu. Czy jesteś gotowa jechać

na poszukiwanie swojej panienki lekkich obyczajów? - spytał
przez telefon.

- Czy zawsze musisz stroić żarty? - odparła, okręcając

wokół palca sznur słuchawki i zerkając na nie podpisane
dokumenty rozwodowe, które po powrocie do hotelu wyjęła z
torebki i położyła na nocnym stoliku. Papiery te jakby nabrały
własnej osobowości. Kpiły z niej i przypominały, że w istocie
chodzi tylko o uzyskanie podpisu i jak najszybszy powrót do
Bostonu.

A oto tkwi teraz w tym pokoju hotelowym, patrzy przez

okno na ruchliwą ulicę śródmieścia Nowego Orleanu i
przygotowuje się na wędrówkę uliczkami Francuskiej
Dzielnicy w poszukiwaniu prostytutki, której klientem był
pastor Bob.

background image

Minione kilka godzin spędziła w pokoju sama, usiłując

uporządkować rozbiegane myśli i wyciągnąć jakieś wnioski.
Po powrocie z Codym z La Place wstąpili do redakcji, gdzie
Cody otrzymał polecenie zrobienia serii zdjęć na kampusie
uniwersytetu Tulane. Trwała tam straszna awantura, ponieważ
jedno zwariowane bractwo studenckie zamalowało swymi
greckimi symbolami budynek innego bractwa, które, czując
się znieważone, zagroziło odwetem. Możliwość wybuchu
studenckich rozruchów stanowiła doskonały temat i redaktor
naczelny chciał, by Cody na miejscu czatował na początek
rozróby.

Jane przekonała Cody'ego, by natychmiast pojechał na

uniwersytet, bo przecież mogą wznowić poszukiwania pastora
późnym popołudniem. Poza tym szanse znalezienia
towarzyszki igraszek pastora są znacznie większe wieczorem
niż wczesnym popołudniem.

Wszystko to prawda, ale Jane chodziło głównie o to, by

spędzić trochę czasu bez Cody'ego. Chciała wyjaśnić sama
sobie i zrozumieć, dlaczego, na miłość boską, nie zgodziła się,
by podpisał dokumenty bez żadnych zobowiązań z jej strony.
Bez potrzeby oddawania przysług, bez pieniędzy, bez
jakichkolwiek innych warunków. Gdyby to zaakceptowała,
byłoby już po wszystkim. Pakowałaby właśnie walizkę,
wyprowadzała się z hotelu i jechała na lotnisko.

A ona jak ta idiotka zgodziła się pomóc Cody'emu i

popołudnie spędziła na braniu prysznica, jedzeniu kanapek
kosztujących fortunę i wymyślaniu sobie, że zaprzepaściła
dobrą okazję pozbycia się raz na zawsze widoku Cody'ego.

Z drugiej strony wypadałoby mu pomóc. Winna mu to

była za niedopatrzenie popełnione przez ojca przed
dwunastoma laty. Za to, że go opuściła, chociaż zakończenie
ich burzliwego związku leżało także w jego interesie.

Ale dług, jaki miała wobec Cody'ego, nie był jedynym

powodem odmowy przyjęcia jego szlachetnej propozycji.
Dług był jednym z powodów, może największym, ale tylko
jednym. Musiała to przyznać, zawsze bowiem była wobec
siebie uczciwa, gdy chodziło o fakty.

A faktem było to, że jej związki z Codym nie przestały

istnieć. Rozwód nie rozwód, spotkanie z nim było dla niej

background image

objawieniem. Okazało się, że łączy ich coś więcej niż tylko
prawne niedopatrzenie i że podpisanie papierka nie wystarczy,
by to, co ich łączy, nagle się rozpłynęło.

I nic nie znaczy inny fakt: że jest starsza i bardziej

doświadczona. Nic nie znaczy fakt, że jest zaręczona z
Markiem Dennisonem ani też, że kiedy przed dwunastoma
laty młodzi i nieodpowiedzialni, Jane i Cody, wzięli ślub, to
przeżyli potem razem więcej dni złych niż dobrych. Cody
reprezentował ów etap jej życia, kiedy miała jeszcze otwarte
opcje, kiedy była na tyle młoda, że miała prawo być
nieodpowiedzialna, kiedy podstawową rolę odgrywały
uniesienia i gorące uczucia. Cody symbolizował coś, o co Jane
nikt nigdy by nie podejrzewał: irracjonalność!

Był jej pierwszą miłością, psiakość!
Każda kobieta ma w swoim życiu jakiegoś Cody'ego. I bez

względu na to, jak szybko i na ile dokładnie się z tego
odurzenia otrząśnie, ów Cody zawsze pozostaje jako
wspomnienie, płomyk, który nie chce zgasnąć. Ów Cody
zawsze przypomina czas, kiedy ważne było tylko
zaspokojenie uczucia wielkiej miłości. Wówczas, przed
dwunastoma laty, Cody oznaczał wolność. Cody oznaczał
brak lęków. Cody oznaczał.

- Głupotę! - oświadczyła głośno swemu odbiciu w lustrze.

Z eleganckiego, bardzo profesjonalnego stroju, jaki miała

na sobie przed południem, przebrała się w jedwabną bluzkę i
spodnie. Chodzenie po uliczkach Francuskiej Dzielnicy i
przepytywanie prostytutek nie wymaga kostiumu z domu
mody.

Westchnąwszy, sięgnęła po torebkę i klucz do pokoju.

Teraz już nie mogła się wycofać z danej Cody'emu obietnicy,
ale powinna otrząsnąć się z tych niedojrzałych i
romantycznych wspominków i rozmyślań o pierwszej miłości.
I powinna trzepnąć Cody'ego w dłoń, jeśli raz jeszcze spróbuje
ująć ją pod brodę. Nie powinna mieć problemów z
zachowaniem równowagi psychicznej tak długo, jak długo jej
nie będzie dotykał, nie będzie obdarzał tym uśmieszkiem, nie
będzie czarował oczami, a kiedy ona znajdzie się u kresu sił,
nie będzie okazywał dobroci i zrozumienia.

background image

Powinna jakoś przetrwać. Skończy sprawę, skończy i z

Codym. Na dobre, na zawsze.

Zjechała do holu i poszła prosto do rzędu telefonów przy

recepcji, gdzie stał Cody, oparty niedbale o ścianę, w tych
samych co rano spłowiałych dżinsach, w koszulce i w
adidasach. Nowością była tylko zarzucona na ramiona
marynarka z lekkiej tkaniny. Nie pasował do tego
eleganckiego hotelu, choć był nieświadomie fascynujący.

Podobnie jak poprzedniego dnia w sali bilardowej, tak i

teraz poczuła przyspieszone, nierówne bicie serca. Zresztą
rano wydarzyło się to samo, gdy poszła do redakcji
„Sentinela" i zobaczyła go za oszklonym przepierzeniem.
Wydarzyło się to po raz wtóry, gdy ją ujął pod brodę i
zaproponował, że podpisze zgodę.

Nie było jej to potrzebne. Nie chciała tego. Chciała...

dojrzałości. Odporności. Jedności myślenia. Tego jej było
najbardziej potrzeba, aby mogła sobie dać radę z sytuacją i z
sobą.

- Jedziemy - oznajmiła krótko, zarzucając pasek torebki

na ramię. - Gdzie masz samochód?

Stopą uderzył w posadzkę.

- Pod nami. W hotelowym garażu. Do Dzielnicy

Francuskiej możemy iść pieszo. Albo weźmiemy taksówkę,
jeśli jesteś zmęczona. Parkowanie tam jest praktycznie
niemożliwe.

- Pójdziemy - zdecydowała. Spacer powinien ją uspokoić

albo zmęczyć i nie będzie tak silnie reagowała na Cody'ego.

Wyszli przed hotel. Cody włożył marynarkę, a ręce

schował do kieszeni dżinsów, co sygnalizowało, że nip
zamierza brać jej pod ramię. Odetchnęła z ulgą, Bardzo się
teraz bała bliskiego kontaktu.

Zauważyła, że od rana się nie golił i wyglądał niechlujnie.

Miał tak zwany popołudniowy zarost i zmierzwione przez
wiatr włosy. Poza tym ta marynarka: wygnieciona do
niemożliwości. Pewno ją zawsze trzymał na wszelki wypadek
w redakcji albo samochodzie. Po co ją teraz wziął? Był upał.
Po co mu marynarka do rozmowy z prostytutką?

A może wieczorami robi się chłodno? Ulice były pełne

ludzi wracających z pracy, niebo już się zaróżowiło.

background image

- Jak sytuacja na uniwersytecie? - spytała. Prychnął.
- Banda bogatych szczeniaków z wypryskami na mózgu.

Nie mają lepszego zajęcia niż paskudzenie farbą budynków.

Zastanawiała się, czy określenie „banda bogatych

szczeniaków" powinna przyjąć jako złośliwość pod swoim
adresem. Też była bogatą szczeniarą, kiedy ją poznał, ale nie
rozpaskudzoną. Studenci na uniwersytecie Wellesley nie
niszczyli farbą porośniętych bluszczem, gotyckich budynków.

- Czy myślałeś kiedyś o pójściu na studia? - spytała.
- A po cóż miałbym to robić? - Spojrzał na nią

sceptycznie.

- Żeby pobudzić szare komórki do myślenia. Parsknął

śmiechem.

- Aż nadto pobudzam szare komórki, czytając „Sentinela"

i przemierzając ulice Nowego Orleanu.

Doszli do rogu i stanęli, czekając na zmianę świateł. Jane

wpatrywała się w budynki za skrzyżowaniem - z ciemnej
cegły, z ceramicznymi dachówkami i łukowato sklepionymi
bramami. Wzdłuż wyższych pięter biegły ozdobne, żelazne
balustrady wąskich balkonów. Ulica wyglądała jak dekoracja
do filmu „Tramwaj zwany pożądaniem".

- Jak tu uroczo - powiedziała, gdy znaleźli się bliżej.

Zerknął na nią i uśmiechnął się ciepło.

- Jakie to inne od Quincy Market, prawda? - zauważył,

mówiąc o bostońskim placu, otoczonym eleganckimi sklepami
i restauracjami.

- Masz rację, ale jednocześnie coś łączy te dwa miejsca.

Ludzie, sklepy, atmosfera. Właśnie, atmosfera. Quincy Market
jest kwintesencją Nowej Anglii. To, co widzę, jest w moim
pojęciu kwintesencją Nowego Orleanu. I z pewnością jest tu
również pełno sklepów z bajońskimi cenami.

Partery budynków zajęte były przez butiki z krzykliwą

biżuterią, drogimi dziełami sztuki, ręcznie malowanymi
maskami i ekstrawaganckimi ubiorami. Jane zatrzymają się
przed jednym z butików i wskazując namalowany szal
udrapowany w witrynie, wykrzyknęła:

- Byłby doskonały dla Clarissy.
- Kto to jest Clarissa?

background image

- Moja sekretarka. Śliczna dziewczyna. Turkus to jej

kolor.

- Ty byś też w tym pięknie wyglądała - odparł i dał nura

do sklepu.

Pogoniła za nim.

- Cody, nie przyszliśmy tu po zakupy!
- Zakupy, zakupy. To nie są żadne zakupy. Ściągnął szal z

witryny i zaczął szukać metki z ceną.

Jane usiłowała mu go wyrwać, ale Cody podniósł wysoko

rękę z szalem i zaniósł do lady, zza której starsza kobieta
przyglądała się w milczeniu całej scenie.

- Biorę - oznajmił sprzedawczyni. - Niech pani tylko

odetnie cenę. I nie trzeba pakować. Ta pani zarzuci to na
ramiona.

- Cody! - Złościło ją jego zachowanie. - Nie wezmę tego.

Nie będę tego nosić.

- Weźmiesz i będziesz nosić.
- To zbyt kosztowny prezent.
- Od jakiej kwoty prezent jest zbyt kosztowny? - spytał

ironicznie.

Cokolwiek by jej kupił, byłoby dla niego zbyt wielkim

wydatkiem. Nie chciała, by wydawał na nią pieniądze. Na
pewno nie ma ich za wiele. Czyż zresztą jeszcze wczoraj nie
polował na jej majątek?

Nie mogła ponownie zaprotestować, bo Cody już płacił

kartą kredytową. Potem schował kartę, wziął szal i nałożył go
jej na ramiona.

Mięsisty, wspaniały jedwab był chłodny, jego barwa

olśniewała.

- Ode mnie na pamiątkę - mruknął.
- Nie wiem, co powiedzieć - odparła, chociaż to było

kłamstwo. Wiedziała dobrze: „Pamiątka po tobie? Nie chcę".

- Wystarczy mi jedno słowo. Dziękuję.
- Cody... - Miało to zabrzmieć ostro i sucho, ale dźwięk,

jaki wydała, był przedziwnie zduszony, jękliwy.

Poprawił szal na jej ramionach. Czynił to delikatnie,

niemal czule. Jakim cudem ktoś, kogo właściwie wychowała
ulica i życie, ciężko pracujący na utrzymanie, potrafi okazać

background image

taką delikatność? Zwłaszcza kobiecie, która pragnęła tylko
jednego: ostatecznie się od niego uwolnić.

- Teraz wygląda świetnie - oświadczył, przyglądając się

jej z dziwnym wyrazem w oczach.

Opuściła wzrok, niezdolna dłużej wytrzymać spojrzenia

oczu o barwie nie mniej żywej niż barwa szala.

- Dziękuję - bąknęła.
- Nie ma za co - odparł.

Raz jeszcze dotknął skraju materii, uśmiechnął się

enigmatycznie i wyszedł ze sklepu. Nie mając wyboru, poszła
za nim. Dopadła go dopiero kilka sklepów dalej. Jej
oszołomienie powoli zastępowała podejrzliwość.

- Po coś to zrobił? - spytała. Znowu się uśmiechnął.
- A dlaczego nie? Czy ty nigdy nie zrobiłaś niczego, co

pozornie nie miałoby sensu, tak dla uciechy? Owszem,
zrobiłaś - odpowiedział sam sobie. - Wyszłaś za mnie.

- Zrobiłam to z większym rozmysłem niż ty, kupując ten

szal.

- Tak, tak, zrobiłaś to z wielkim rozmysłem. Podjęłaś

decyzję i dopiero wtedy za mnie wyszłaś. Dużo ci ten rozmysł
pomógł.

Zwolnił, gdy zbliżyli się do następnego skrzyżowania. Na

przeciwległym rogu samotny muzyk wygrywał na saksofonie
tęskne melodie jazzowe, Jane wyciągnęła z torebki dolara i
gdy przeszli przez jezdnię, wrzuciła go do leżącego na ziemi
kapelusza. Skoro Cody mógł szastać pieniędzmi, może i ona.
Poza tym jej gest ma więcej sensu niż jego. Wspiera przecież
artystę, a postępek Cody'ego czyni ją tylko dłużniczką.

Na ulicy znajdowało się teraz mniej ludzi, Nie byli to już

miejscowi wracający do domów, ale turyści ściągający na
wieczorny spacer po historycznych zaułkach i potencjalni
klienci licznych lokali rozrywkowych. Jane zauważyła dużą
liczbę młodych par, trzymających się za ręce. Pojedynczy
przechodnie przyglądali się sobie z zainteresowaniem. Kobieta
o obfitych kształtach w minibluzce z cekinów i w obcisłej
minispódniczce kryła się w cieniu portalu, łypiąc dokoła w
poszukiwaniu dobrej okazji.

- To jest chyba prostytutka? - spytała Jane naiwnie.

background image

- Przecież nie królowa Anglii. - Cody skręcił w kierunku

kobiety i Jane, chcąc nie chcąc, musiała pójść zanim.

Kobieta stojąca w głębi portalu przyglądała mu się z

dużym zainteresowaniem, póki nie zdała sobie sprawy, że jest
z nim Jane. Wtedy podniosła wysoko brwi, potrząsnęła
grzywą i wyprostowała ramiona. W głębokim dekolcie widać
było pot perlący się między piersiami.

- Czy mogłaby pani nam pomóc? - zaczął Cody bez

wstępu.

Jane była zadowolona, że przejął inicjatywę, nie miała

bowiem najmniejszej ochoty rozmawiać z prostytutką.

Zresztą Cody zrobi to lepiej. Kobieta przeciągnęła

koniuszkiem języka po wargach.

- Jestem pewna, kochanie, że mogę. Wszystko mogę,

czego tylko sobie życzysz, milutki. - Miała nawet melodyjny
głos. - Chociaż tak na oko nie wyglądacie oboje na tych,
którym trzeba wiele pomagać, ale tego i owego mogę was
nauczyć. Na pewno wam się spodoba. Możemy sobie w trójkę
zorganizować fajną zabawę.

Jane poczuła, że zaczynają jej płonąć policzki. Cody tylko

się roześmiał.

- My kogoś szukamy - wyjaśnił. - Szukamy jednej z pani

koleżanek.

- I znalazłeś ją, kochasiu, znalazłeś. Ja jestem swoją

najlepszą koleżanką. Na całej ulicy nie ma lepszej. Chodźcie,
znajdziemy sobie jakiś pokoik i zaczniemy się bawić.

Jane miała ochotę czym prędzej umknąć, ale Cody

roześmiał się jeszcze głośniej niż przed chwilą. Z wewnętrznej
kieszeni marynarki wyjął fotografię pastora Stanhope'a i jego
towarzyszki - powiększoną i przyciętą, aby widać było tylko
ich twarze.

- Szukam tej. Kobieta wydęła wargi.
- Ona nie jest wcale specjalna. Co potrafi ona, ja potrafię

lepiej. Ślicznie się wami zajmę. - Zlustrowała Jane
zaciekawionym spojrzeniem. - Lubisz słodycz, gołąbeczko?
Będziesz miała słodko. Mnie tam wszystko jedno, kobieta czy
mężczyzna. Dla każdego mam coś miłego.

- My nie szukamy erotycznej rozrywki - powiedział Cody

i stukając palcem w fotografię, wyjaśnił: - My szukamy

background image

konkretnej osoby. A może znasz tego mężczyznę?
Przypadkiem go nie rozpoznałaś? .

Kobieta długo przyglądała się fotografii.

- . Tego dudka nie znam. A ona... Tak, widziałam, jak tu

się gdzieś pęta. Nie jesteś przypadkiem gliną?

- Jestem najzupełniej prywatną osobą. Chcę tylko zadać

kilka pytań temu mężczyźnie, ale mam trudności z
odnalezieniem go. Kim jest ta kobieta na fotografii? Znasz jej
nazwisko?

- Wołają na nią Suzie, ale ona ma tylko stałych klientów.

Na ulicy jej nie znajdziecie.

- A gdzie? W jakim lokalu ma metę?
- Spróbujcie w La Luna, tawernie blisko Esplanady.

Widziałam ją tam parę razy.

- Dzięki. - Cody schował fotografię do kieszeni.
- Obsłużyłabym cię lepiej, chłoptysiu. - Kobieta nie

zrezygnowała z próby ubicia interesu.

- Może kiedy indziej - odparł Cody. - Dziękuję za

informacje.

Obdarował kobietę jednym ze swych zabójczych

uśmiechów i ujął rękę Jane. Dotyk jego dłoni sprawił jej
przyjemność, ale obruszyła się na zapowiedź Cody'ego, że
kiedy indziej... Poza tym uwagę prostytutki, że obsłużyłaby go
lepiej, wzięła do siebie.

Po chwili zapomniała jednak o tych drobiazgach, gdyż

dłoń trzymająca jej rękę była rozkosznie ciepła, a dotyk
podniecający. Ciekawe, jak by to było teraz się z nim kochać?
Natychmiast odrzuciła tę myśl jako szaloną, głupią,
nierozsądną. Ale dlaczego aż tak reaguje na dotyk dłoni
mężczyzny, który przecież jest od dwunastu lat jej obcy? I nie
wolno tego ujawnić i dać zbyt wiele do myślenia Cody'emu,
zabierając zbyt nagle dłoń.

Skręcili w boczną ulicę, gdzie inny muzyk wyłkiwał swe

żale na elektrycznej gitarze rozsiewającej dźwięki przez
gigantyczny głośnik. Ale Cody nie dał Jane czasu, by wyjęła
kolejnego dolara i wrzuciła do otwartego futerału gitary.
Podążył szybko w kierunku budynku z neonem w kształcie
księżyca w kwadrze, na którym zapalały się i gasły litery
ułożone w słowa La Luna.

background image

Weszli do tawerny nieco wyższej klasy niż bar Gussie.

Były tam ściany z czerwonej cegły, posadzka z terakoty,
wypolerowane dębowe stoły i mosiężne kandelabry. Z szafy
grającej w głębi lokalu dobywał się tęskny głos piosenkarki
wyśpiewującej bluesy. Tu nie pachniało piwem i dymem
papierosowym, ale pieczonym na węglach mięsem.

- Czyżby pastor Bob zaglądał tu w poszukiwaniu Boga? -

spytał Cody, lustrując twarze klientów, w większości lepiej
ubranych niż ci, których widziała u Gussie. Dwaj
uśmiechnięci barmani obsługiwali gości przy barze i
wykonywali zamówienia kelnerek.

- Jeśli pastor Bob tu zagląda lub zaglądał, to nie w

poszukiwaniu Boga, lecz Suzie - odparła Jane.

- Może dla niego to jedno i to samo. Bóg i seks. I jedno, i

drugie to rzecz transcendentalna, nie sądzisz? - mruknął.

- Mógłbyś przestać wplątywać w to religię?
- Możemy zatem porozmawiać tylko o seksie -

zaproponował.

Jane się spłoniła. Naprawdę się spłoniła! Co się z nią

dzieje? Ciągle się czerwieni. W Bostonie nigdy się to jej nie
zdarza.

- Nie widzę tu nikogo podobnego do Suzie - rzekła.
- Może zjawi się później. Czekając na nią, możemy sobie

coś przegryźć.

- Doskonale - zgodziła się.

Cody zaprowadził ją do stolika, z którego mogli

obserwować drzwi. Podeszła do nich kelnerka z czarną
tablicą, na której kredą były wypisane rodzaje kanapek i
zakąsek oferowanych tego dnia. Cody zamówił zębacza po
luizjańsku na białej bułce, a Jane skusiła się na porcję
smażonych krewetek. I słysząc, że Cody życzy sobie piwo,
także o nie poprosiła. Uznała, że w takich okolicznościach
białe wino niezbyt by pasowało.

Kelnerka odeszła, dźwigając ciężką tablicę.

- Czy to nasza pierwsza randka? - spytał Cody, gdy

zostali sami.

Jane zagryzła wargi, które zaczęły jej lekko drżeć. Była

wściekła za to pytanie. Była wściekła, że przyjęła od niego

background image

szal, była wściekła, że prowadził ją za rękę. W ogóle była
wściekła, że tak dobrze się czuje w jego towarzystwie.

- Nie mogę chodzić na randki. Jestem zaręczona -

odparła.

- A oprócz tego jesteś mężatką.

Westchnęła, założyła nogę na nogę i opuściła dłonie na

kolana. Czy on nie przestanie nieustannie wracać do
przeszłości? Dlaczego się nie zmienił, nie wyłysiał, nie
przybyło mu dwanaście kilo? A skoro już zadaje sobie te
wszystkie pytania, to przede wszystkim dlaczego nie zmądrzał
i nie zrozumiał, że panny wykształcone na ekskluzywnych
uczelniach nie są dla niego?" Nawet kiedy przed dwunastoma
laty uciekła z Codym z rodzinnego domu, zadawała sobie
pytanie, co on w niej właściwie widzi oprócz pieniędzy.

- Prawdę mówiąc, nigdy nie mieliśmy randki. - Nie.
- Dlaczego? - Wydawał się zdumiony tym faktem.
- Nie miałeś pieniędzy, a moi rodzice nigdy by mi nie

pozwolili iść na randkę z tobą.

- Mogłabyś się wymykać poza ich plecami.
- Zrobiłam to raz. Z fatalnym skutkiem. Jego uśmiech coś

w niej rozpalił.

Cody i ona nie chodzili na randki, tak jak inni ich koledzy

i koleżanki. Ich uczucie było intensywniejsze niż pierwsza
miłość innych nastolatków. W przerwie na lunch spotykali się
w głębi szkolnego holu, gdzie wymieniali spojrzenia i dzielili
się sekretami. Spotykali się też po lekcjach. Jej rodzice byli
pewni, że córka przebywa u przyjaciółki, odrabiając domowe
zadania, a ona tymczasem jechała z Codym motocyklem na
Kasztanowe Wzgórza. Tam znajdowali ustronne miejsce na
trawie, Cody rozwijał koc, który zawsze woził przytroczony
do siodełka, siadali i oddawali się pieszczotom. Pocałunki
Cody'ego dosłownie ją porażały i upijały. Dygotała, jej ciało
stawało w ogniu. Głaskał ją i czuła wtedy słodki ból w
piersiach. Zaciskała mocniej nogi, a gdy usiłował wsunąć
między nie dłoń, wołała "Dość!" i przestawał.

- Nie mogę, jeszcze nie mogę - szeptała. - Wiesz, że nie

mogę. Nie powinniśmy tego robić.

- Nie byłoby w tym nic złego, Janey - mówił, przesuwając

dłonią po jej ciele. - Przecież się kochamy.

background image

- Jak ty mnie możesz kochać? Przecież każde z nas jest

takie inne.

- Właśnie dlatego tak bardzo cię kocham. Bo jesteś inna.
- Jest tyle dziewcząt, które chętnie zgodzą się na

wszystko. Dlaczego nie wybierzesz sobie którejś, Cody?

- Wybrałem ciebie, Jane. Może zwariowałem, ale chcę

być tylko z tobą.

Tak, oboje musieli wtedy zwariować. Cody chyba

zwariował myśląc, że ją naprawdę kocha. Zwariował
nalegając na ślub, aby mogli się kochać bez poczucia winy.

Powrót kelnerki przerwał tok wspomnień. Jane

zorientowała się, że gdy błądziła myślami w przeszłości, Cody
przez cały czas ją obserwował. Ukryła zmieszanie, podnosząc
do ust przyniesiony przez kelnerkę kufel piwa.

- Powiedz mi, jak to się stało, że twój ojciec nawalił z

zarejestrowaniem tego orzeczenia?

Cody zadał to pytanie tak obojętnym tonem, jakby

wymieniał markę piwa. To pytanie ona sama zadawała sobie
niezliczoną ilość razy od chwili, kiedy odkryła ten fakt przed
miesiącem.

- Szczerze mówiąc, nie wiem.
- A może to takie freudowskie zaniechanie? Może on w

duchu chciał, żebyśmy pozostali małżeństwem?

Jane się roześmiała. Ojciec nienawidził Cody'ego.

- Naprawdę nie wiem, dlaczego tego nie zrobił, ale to

chyba nie było tak, jak sugerujesz. Może cały ten hałas, chaos,
wybuchowa atmosfera towarzysząca tej sprawie... I tyle złości
i wzajemnej podejrzliwości... Rodzice nie ufali mi, ja nie
ufałam im. Wiem, że chciałam jak najprędzej się spakować i
wyjechać na uniwersytet, żeby z nimi dłużej nie mieszkać.

- Mówisz o złości, a przecież twoi rodzice powinni być

wniebowzięci, że wydostałaś się z moich szponów.

- Owszem, czuli z tego powodu ulgę, ale byli także

bardzo źli. A ja byłam tylko zła na siebie. Na wszystkich, na
cały świat, ale głównie na siebie. - Wzięła do ust krewetkę.
Wspaniała! Upieczona czy uduszona w aromatycznych
przyprawach. Pozwoliła sobie długo rozkoszować się tym
przysmakiem, nim powróciła do pytania Cody'ego. - Mój
ojciec był w strasznym stanie, głównie z mojego powodu.

background image

Czułam się za to odpowiedzialna. Matka kilkakrotnie woziła
go do lekarza, żeby mu dawał środki uspokajające. Kiedy
teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że był tak
wyczerpany, że nie potrafił jasno myśleć.

- Czy wtedy zaczął mieć problemy zdrowotne?
- Myślę, że mniej więcej wtedy. Miał jakieś skurcze

mięśni w barku. Stwierdzono stan zapalny w stawach
biodrowych i zmiany zwyrodnieniowe kręgosłupa. Stan jego
na tyle się pogorszył, że musi teraz chodzić o lasce i nie znosi
zimna. Od razu czuje się wtedy gorzej.

Cody mruknął coś, czego nie dosłyszała. A może

powiedział, że mu go żal?

Wątpiłaby w szczerość tych słów.

- Zawsze nienawidziłeś mojego ojca.
- Nienawidziłem go dwanaście lat temu. Teraz już nie.

Zabrał się do swojej kanapki. Usiadła wygodniej i wpatrzyła
się w niego.

- Dlaczego jesteś dla mnie taki miły?
- Ojej, tak uważasz? Że jestem miły? Postaram się

przestać.

- Mówię serio. Czego ty po mnie oczekujesz? Albo ode

mnie. Już ci powiedziałam, że pomogę w sprawie Stanhope'a.
Czego jeszcze chcesz?

- Nie sądzisz, że mógłbym być miły, nie oczekując nic w

zamian?

- Nie - odparła krótko.

Popijał piwo, analizując jej oskarżenie. Wreszcie wzruszył

ramionami, nie trudząc się zaprzeczaniem.

- Może i masz rację, Janey. Może czegoś chcę - przyznał

spokojnie. Pochylił się nad stolikiem, dotknął skraju jej szala i
niemal uwodzicielsko przesunął palcami po gładkim jedwabiu.
Nagle wyobraziła sobie te palce muskające jej skórę. Nim
zdołała cofnąć się lub poddać pieszczocie, zabrał rękę i usiadł
sztywno w poprzedniej pozycji. - Czegoś od ciebie chcę,
Janey, tylko nie jestem pewien czego. Powiem ci, kiedy będę
wiedział. - Wzrok z jej twarzy przeniósł na kufel piwa. -
Sądzę, że to wkrótce nastąpi, ale jeszcze nie teraz. Wydaje mi
się, że właśnie weszła nasza przyjaciółka, Suzie.

background image

Rozdział 6

I w bardzo odpowiedniej chwili, pomyślał, przełykając

ostatni kęs kanapki i przyglądając się blondynce, która
tanecznym krokiem weszła do tawerny. W porównaniu z
prostytutką spotkaną na ulicy wyglądała niemal przyzwoicie:
bluzka z dużym dekoltem, szeroka spódnica na tyle
przejrzysta, że widać było zarys nóg. Tak, nie wyglądała na
prostytutkę, lecz po prostu na kobietę polującą na mężczyznę.

Bez względu na to, kim była i jak wyglądała, Cody odczuł

ulgę, że może skoncentrować na niej uwagę. Wokół niego i
Jane powstawała niebezpieczna aura. Wiedział, że igra z
ogniem, co dla niego nie było niczym nowym, ale
zapowiadało kłopoty dla obojga.

Poza tym Jane była jedyną osobą, której nie chciał

okłamać. A kiedy powiedział, że nie wie, czego od niej chce,
to po prostu łgał. Doskonale wiedział, czego chce - długiej
gorącej nocy po to, aby się przekonać, że seks z nią jest czymś
nadzwyczajnym, jak to sobie wmówił i co nazbyt często teraz
wspominał. Bądź żeby stwierdzić, że jest. Jedno lub drugie,
byle sprawdzić.

Nie powinien kupować jej tego szala. Nie miał

najmniejszej pretensji o to, że go nie pocałowała w podzięce.
Wystarczyło, że widział, jaka jest zmieszana i speszona. Ale
oglądając Jane w tym szalu, zapragnął ją zobaczyć wyłącznie
w szalu.

Go w niej jest takiego, że on zmienia się w tego samego

chłopaka sprzed dwunastu lat? Jaką ona posługuje się magią?
Dlaczego nie przyjęła jego propozycji, że bez warunków
podpiszę zgodę na rozwód? Zawsze była tą roztropniejszą i
uzyskanie szybkiego rozwodu wydawałoby się właśnie bardzo
roztropne.

Suzie podeszła do stolika blisko baru. Pogrążony we

własnych myślach Cody miał trudności ze skoncentrowaniem
na niej uwagi. Ale zauważył, że jest szeroka w biodrach, ma
zaokrąglenia w odpowiednich miejscach, trochę zbyt
wyraziste usta i nadmiernie umalowane oczy.

Pójdzie do niej sam, postanowił, i dopiero za chwilę

poprosi Jane.

background image

- Zaraz wrócę - powiedział i wolnym krokiem ruszył w

kierunku Suzie.

Nie chciał jej wystraszyć. Gdy był już blisko i dziewczyna

podniosła na niego wzrok, stwierdził, że nie jest z gatunku
tych, które łatwo wystraszyć. Z twarzy pod grubą warstwą
szminki wyzierało zimne spojrzenie. Nosiła naszyjnik złożony
z wielu sznurków szklanych koralików, jakimi zdobią się
ludzie podczas karnawału.

- Suzie?
- Kim pan jest?
- Mam parę pytań...
- Ja nic nie wiem. - Odwróciła głowę.
- Nie jestem gliną - zapewnił. - Czy mógłbym się na

chwilę przysiąść? - Usiadł, nim zdążyła odmówić. Wtedy
usłyszał, że ktoś za nim odsuwa krzesło, a gdy odwrócił się,
zauważył, że Jane postanowiła do nich dołączyć.

Uważał, że lepiej dałby sobie radę bez niej. Zwłaszcza że

zajęła miejsce tak blisko niego, iż świeży aromat jej
ziołowego szamponu tłumił nawet zapachy kuchenne, a kiedy
poruszyła ręką, jedwabny szal otarł się o jego dłoń. Tak, Jane
usiadła za blisko, tak blisko, jak siadywała wtedy, kiedy
jeździli motocyklem. Całym ciałem przytulała się wówczas do
niego, obejmowała go mocno, by nie spaść... Nagle zdał sobie
sprawę, że nie chce wozić nikogo innego, tylko Jane.

Resztkami woli oderwał się od tych myśli i wpił wzrok w

Suzie.

- Mam twoją fotografię, dziewczyno. Z jednym z twoich

klientów.

Sięgnął do kieszeni i wyciągnął zdjęcie. Suzie obejrzała je

i prychnęła, po czym powiedziała:

- Tak, to ja. Ale nie z właściwego profilu. Kto to zdjęcie

zrobił? Ze złej strony?

- Ja - wyznał Cody. - Ale ty nie masz złego profilu, Suzie.

Z obu stron wyglądasz prześlicznie.

Spoglądała na niego podejrzliwie.

- Ale kim pan jest?
- Nazywam się Cody Sinclair. Pracuję w „Sentinelu".
- W gazecie? - Zrobiło to na niej pewne wrażenie. Skinęła

głową i spytała Jane: - Pani też z gazety?

background image

- Jestem z tym panem - odparła Jane dobitnie.
- Nie bądź taka niespokojna, kochana. Nie dotknę twojego

chłopaka. - Pociągnęła nosem i powróciła do rozmowy z
Codym: - Jeśli to panu nie przeszkadza, panie Cody Sinclair,
to wkrótce będę miała pełne ręce roboty. Ręce i wszystko
inne. - Zaśmiała się. - Po to tu przyszłam. Więc gadaj pan,
czego pan chcesz, a potem oboje państwo zabierajcie tyłki i
zostawcie mnie w spokoju.

Gody zignorował jej wybucha

- Nie jestem zainteresowany tobą, panienko, ale facetem,

z którym jesteś na zdjęciu.

Ściągnęła usta i założyła ręce na piersiach jak

nauczycielka niezadowolona ze swoich uczniów.

- Z obcymi nie rozmawiam o moich przyjaciołach.

Zwłaszcza z obcymi z „Sentinela".

- Ja już nie jestem obcy. Powiedziałem ci, kim jestem. I

nie przychodzę w imieniu gazety. Chodzi o to, że... Wydaje mi
się, że ten mężczyzna to mój dawny znajomy i chciałbym go
odnaleźć.

- Po co?

Cody długo się nie zastanawiał.

- On niegdyś ocalił moją duszę. Człowiek kościoła,

modlił się za mnie i ocalił od wiecznego potępienia.

Nie zmieniając swej nauczycielskiej postawy, z którą

bardzo kontrastowały blond włosy i obfite piersi, patrzyła na
niego surowo.

- Powiada pan, że ocalił panu duszę?
- W stopniu, w jakim to wówczas było możliwe. I kiedy

teraz zobaczyłem jego zdjęcie, to pomyślałem sobie: „Hola,
hola, przecież to Stanhope!"

- Stanley - poprawiła.
- Stanley? - Nie ryzykował spojrzenia na Jane.
- Stanley Roberts. Przecież powiedział pan, że pan go zna.
- Powiedziałem, że ocalił moją duszę. To było bardzo

dawno temu. Tak, Stanley Roberts, oczywiście! Bardzo bym
chciał móc z nim porozmawiać i podziękować za wszystko, co
dla mnie przed laty zrobił. ..

Suzie zmarszczyła brwi, przechyliła głowę i spytała:

- A skąd ja mam wiedzieć, że pan nie jest gliną?

background image

- Gdybym był, to już dawno zabrałbym cię do

komisariatu, moja śliczna. A nie robię tego, prawda?

- A ona? Co ona ma z tym wspólnego? - Suzie wskazała

głową Jane.

- Ja na pewno nie jestem policjantką - odparła Jane.
- Nie wygląda pani na glinę, to prawda. Ale pan... Pan to

wygląda na takiego glinę, który nie byłby od tego, żeby na
boku ubić mały interes.

- Nie przyszedłem tu, żeby ubijać interes. Poszukuję tylko

Stanleya Robertsa. Nie wiesz, złotko, gdzie on mieszka?

- A skąd miałabym to wiedzieć? Ja o moich klientach

wiem tylko to, co najważniejsze.

- I jakie ważne rzeczy wiesz o Stanleyu? - spytał Cody.

Z lamowanej złotem torebki dziewczyna wyjęła papierosy

i zapalniczkę. Gdy włożyła papierosa do ust, Cody eleganckim
gestem podał jej ogień. Patrzyła na niego spod opuszczonych
powiek.

- No na przykład to, że on lubi po piesku, od tyłu. Bardzo

jest dla mnie ważne wiedzieć takie rzeczy.

- Wyobrażam sobie.
- A ty, Cody Sinclair z „Sentinela"? Lubisz po piesku? Z

Suzie nie chciałby próbować w żadnej pozycji.

Z Jane natomiast...
Kochali się w najrozmaitsze sposoby. Siedząc, stojąc,

leżąc. Na podłodze, pod prysznicem, na plaży. Próbowali w
górę, w bok, ale nigdy... Tego Cody sobie nie przypominał.
Może to by się Jane nie podobało.

Ale Jane zawsze była gotowa eksperymentować. Gotowa

podążać za nim aż na sam skraj. Gotowa nawet skoczyć w
otchłań. Przez dwa miesiące małżeństwa z pasją się kłócili i z
jeszcze większą pasją kochali,

Od tyłu, hm... ? Już nie pamiętał. Przez dwanaście lat nie

myślał o Jane Thayer, teraz się z nią spotkał i - złościło go to
bardzo - nie mógł sobie przypomnieć wszystkich ich
miłosnych pozycji.

- A skąd pan wie, że Stan chciałby się z panem widzieć? -

Suzie przerwała jego myśli.

background image

- A dlaczego miałby nie chcieć? - odparował.

Wskazującym palcem postukała w blat stołu. Paznokieć miała
błyszczący, szkarłatnozłoty.

- Mogłabym mu podać pana nazwisko i spytać, czy chce

się z panem widzieć.

- Oo, tego proszę nie robić! Chciałbym, żeby to była

niespodzianka. Może mi pani powiedzieć, gdzie on mieszka?

- Nic z tego. Nie udzielam takich informacji.
- Niczego mi pani nie udziela, absolutnie niczego. Powie

mi pani tylko po to, żebym mu mógł za wszystko
podziękować.

- Nie i nie. Stan to mój stały klient. Nie chcę stracić jego

zaufania.

Cody miał ochotę parsknąć śmiechem. Dziewczyna była

gotowa opowiadać, jak facet lubi i tak dalej, ale podanie
adresu uważa za nieprzyzwoite, bo to podważa zaufanie.

- Ile pani bierze od klienta? - spytała Jane. Słysząc to,

Cody niemal spadł z krzesła. Co ona kombinuje? Chce
wynająć Suzie na wieczorne igraszki?

Suzie niesłychanie się ożywiła.

- Dużo, kochanie, bardzo dużo - odparła.
- Moim zdaniem, warta jesteś każdego centa -

oświadczyła Jane tonem adwokata. Ale adwokata z Bostonu. -
Pytam, bo chciałam wiedzieć, ile byś wzięła za podanie adresu
Stanleya Robertsa. Jestem pewna, że moglibyśmy dojść do
porozumienia..,

- Chce pani kupić informację?
- Jeśli cena będzie rozsądna.

Cody patrzył na Jane z podziwem. Była mądra, ale teraz

stała się w jego oczach jeszcze mądrzejsza. Chytra. Postawiła
sprawę po adwokacku, oświadczyła, że jest gotowa
negocjować. A jaka jest piękna w tym szalu! Jak odbija się
światło na jej kasztanowych włosach. Jaką ma wspaniałą,
gładką skórę. Jej podbródek, szyja... Wspaniała dziewczyna,
wspaniała kobieta...

Geniusz w turkusowym szalu! To świetna nazwa. Piękny

geniusz - najniebezpieczniejszy rodzaj kobiet.

- Powiem ci prawdę, słodziutka: nie znam jego adresu -

wyznała Suzie. - Ja po domach klientów nie chodzę,

background image

domowych wizyt nie składam. Jak on się chce ze mną
widzieć, to mi daje znak na pagerze, ja do niego dzwonię,
ustalamy termin i on przychodzi do mnie. Ja do niego nie
chodzę.

- Teraz jesteś z nim umówiona? Może przy najbliższym

spotkaniu mogłabyś wyciągnąć od niego adres? - Widząc
wahanie dziewczyny, Jane zaczęła się bawić otwieraniem i
zamykaniem torebki. - Zapłacimy ci.

- Ile?
- A ile byś chciała?
- Sto dolarów.
- Dwadzieścia - wyszła Jane z kontrpropozycją.
- Sto i nie ma targów.

Cody podniósł oczy do nieba, Jane wypuściła, a potem

wciągnęła powietrze, by zyskać parę sekund na rozważenie
sytuacji.

- Sto dolarów to za dużo, Suzie. Przecież nie prosimy cię

o...

- O igraszki w łóżeczku - dokończyła Suzie, a Jane

zrobiła się, czerwona jak burak. - Gdybyś tego chciała,
kochanie, z chłoptysiem na dodatek, kosztowałoby cię to dużo
więcej niż sto dolarów.

- Ile bierzesz za takie przyjemności, to sprawa między

tobą a twoimi klientami - odparła sucho Jane.

- Nie wszyscy są klientami. Mam też klientki - obruszyła

się Suzie.

Jane spojrzała na Cody'ego. Zobaczył w jej oczach wyraz

bezradności. Chyba nie dlatego, że nie może dobić targu z
prostytutką. Musiał być inny powód. Chyba ten, że ilekroć
rozmowa dotykała problemów seksu, Jane całkowicie się
gubiła i robiła okropnie zmieszana.

Cody postanowił włączyć się do targu:

- Dwadzieścia dolarów to ładny grosz za nic - powiedział.

Suzie długo myślała.

- Może i tak... - odparła wreszcie.
- Kiedy będziesz się widziała ze Stanleyem? - spytał

Cody.

- Kiedy zadzwoni. Mam dużo wolnego czasu.

background image

- Spotkamy się tu jutro - zaproponował Cody. -

Przyniesiemy pieniądze. Postaraj się dowiedzieć tego, czego
chcemy. - Nie czekając na nic więcej wstał, ujął dłoń Jane i
pociągnął ją za sobą. - Do jutra, Suzie! Jestem pewien, że dasz
sobie radę.

Gdy wracali do swego stolika, Cody stwierdził, że dłoń

Jane doskonale układa się w jego dłoni. Nie zatrzymali się tam
długo, nie dokończyli nawet jedzenia. Cody zostawił
pieniądze za to, co zamówili, porwał Jane za rękę i
wyprowadził z lokalu. Nie chciał, by Suzie zaczęła zbyt wiele
myśleć i podeszła do nich, żądając dodatkowych pieniędzy za
„koszty" albo coś w tym rodzaju. Poza tym Cody chciał wyjść
na świeże powietrze, aby otrząsnąć się ze wspomnień i oprzeć
fali pożądania, która gwałtownie opadła go w tawernie.
Pożądania tej Jane, o której w ogóle nie powinien myśleć.

Jane jest zaręczona. Kocha bostońskiego bankiera

imieniem Mark. Żyje życiem, do którego została
przygotowana za młodu, życiem, jakiego zawsze pragnęła i
jakiego nigdy nie mogła oczekiwać u boku Cody'ego - w
luksusie, wśród ludzi doskonale wychowanych, o
nieskazitelnych manierach. On byłby obcy w takim życiu. I
takie życie jest obce jemu.

Gdy wyszli na ulicę, noc obejmowała miasto w

posiadanie. Niebo zrobiło się granatowe, a gitarzysta na rogu
wygrywał odpowiadające jego smętnej barwie bluesy. Jane
odwróciła się w stronę grajka, jednocześnie uwalniając palce z
dłoni Cody'ego.

Zrozumiał ten gest jako znak, że jest jej teraz mniej

potrzebny niż owego dnia przed dwunastoma laty, kiedy go
opuściła. Bez względu na powody, które ją skłaniały do
dłuższego pozostania w Nowym Orleanie, nie było wśród nich
pragnienia, by odbyć szybką wycieczkę w przeszłość. W
dalszym ciągu jednak było dla niego zagadką, dlaczego
postanowiła zostać i pomóc mu.

- Myślisz, że Suzie dowie się adresu i powie nam? -

spytała go w pewnej chwili.

Cody spojrzał na dziewczynę z ukosa. Fioletowe światło

neonu barwiło jej twarz na różowo, co przypominało mu, jak
się płoniła podczas rozmowy z prostytutką w bramie domu.

background image

- Dowiemy się jutro - odparł. - Ale powiedz mi. Janey,

dlaczego mogłaś bez skrępowania rozmawiać z Suzie,
natomiast podczas spotkania z tą damulką w portalu na
Bourbon Street byłaś czerwieńsza od rzodkiewki?

- Bo Suzie tak nachalnie nie proponowała mi seksu.
- Tak, sugerowała to tylko delikatnie, jeśli o ciebie

chodzi, natomiast wobec mnie była bardziej odważna.

- Jej główne zainteresowanie tobą wynikało z obawy, że

jesteś gliną, i chciała wiedzieć, czy się wkupi numerkiem -
odparła Jane sucho, zła, że Cody porusza ten temat.

- A prostytutka na Bourbon Street...
- Nie podejrzewała, że jesteś z policji. Odchrząknął

rozbawiony.

- Ta na Bourbon Street bardzo cię rozstroiła. Wiłaś się jak

piskorz.

Tym razem czerwień policzków Jane nie była rezultatem

oświetlenia.

- Seks jest czymś intymnym, sekretem dwojga ludzi. Jej

pomysły „trójkowe" bardzo mnie dotknęły.

- To zależy od punktu widzenia - odparł Cody, chowając

ręce do kieszeni, by nie ulec pokusie poprawienia szala Jane.

Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.

- Bo ty uważasz, że to jest dobrze... w trójkę?
- Wcale tego nie powiedziałem. Powiedziałem tylko, że to

zależy od punktu widzenia. Niekoniecznie mojego.

- Te rozmowy wcale mnie nie pociągają. Zmieńmy temat.
- Dobrze.

Objął ją i lekko przytulił. Nie było w tym nic

uwodzicielskiego, tylko przyjazny gest. Tak to odebrała.
Zresztą natychmiast ją puścił. Pomyślała sobie, że mógłby
potrzymać ją tak dłużej. Czuła się dobrze w jego objęciu.

Gitarzysta wychodził z siebie, by wieczorowi nadać

romantyczny klimat. Cody wyjął portfel szybciej, nim Jane
zdołała otworzyć torebkę, i rzucił drobny banknot do futerału.

- Ależ ty jesteś dziś rozrzutny - zażartowała.
- To ty zaproponowałaś Suzie forsę, nie ja - przypomniał.
- Uznałam, że najwyższy czas, żeby któreś z nas zaczęło

zachowywać się profesjonalnie.

background image

- Tak jak Suzie. Ona podeszła do sprawy bardzo

profesjonalnie.

- Ale ty masz pomysły! Skąd ci przyszło do głowy

powiedzieć jej, że pastor Bob ocalił twoją duszę...

- Nie miałem czasu na wymyślanie czegoś lepszego. Czy

mu się tylko wydaje, czy rzeczywiście Jane do niego lgnie?
Na próbę objął ją ponownie. Nie odsunęła się, wręcz
przeciwnie. I wyrównała z nim krok.

- Niemal wybuchnęłam śmiechem, kiedy to powiedziałeś.
- Jestem taki sobie śmieszny facet - odparł.
- Zawsze uważałam cię za bardzo dowcipnego - szepnęła

i zwróciła ku niemu uśmiechniętą twarz.

- Czyżby? Bo kiedy ostatnio byliśmy razem, miałem

wrażenie, że potrafię cię tylko doprowadzić do płaczu.

Natychmiast pożałował tych słów. Nie powinien

wywoływać przykrych wspomnień ani czynić kąśliwych uwag
w czasie, kiedy Jane zaczyna czuć się swobodnie w jego
towarzystwie.

Jane, zamyślona, zapadła w milczenie, ale nie próbowała

uwolnić się od jego ramienia.

- No, tak bardzo to nie płakałam. Ja w ogóle mało płaczę -

stwierdziła po dłuższym czasie.

- Zawsze podziwiałem twój hart ducha.
- Ale byłam bardzo nieszczęśliwa...
- Ja też - przyznał.

Znów się roześmiała. Jak ona cudownie się śmieje,

pomyślał Cody. Jak melodyjnie,

- Co nam wtedy przyszło do głowy? Dlaczego

uciekliśmy?

- Pożądanie, pożądanie - odparł Cody.
- Chyba tak - zgodziła się.
- Nadmiar pożądania może sprowadzić na manowce. Ale

wiesz, Jane? Ja wcale tego nie żałuję.

- Co ty mówisz? - zdziwiła się, otwierając szeroko oczy. -

Nawet po tym, jak...

- Nawet po tym, jak uciekłaś. Nie żałowałem chwil

spędzonych z tobą i nie żałuję.

Naprzeciwko nich szła gromada rozwrzeszczanych

nastolatków. Cody mocniej objął Jane i zszedł z nią na skraj

background image

chodnika. Czuł jej krągłe ramiona, właśnie takie, jakie
powinna mieć wspaniale zbudowana kobieta. Ani za chuda,
ani zbyt muskularna. W dwanaście lat po rozstaniu nadal był
zachwycony proporcjami jej ciała.

- Dlaczego? - spytała.

Zaskoczyła go. Chyba nie pyta, dlaczego jest zachwycony.

Przecież on nic nie mówił, tylko myślał. Dlaczego nie żałuje
wspólnych dni? Tak, chyba o to pyta.

- Dlaczego nie żałuję naszej przeszłości? Nie wiem. Życie

przynosi wydarzenia. Moją dewizą było chwytać każde
przeżycie, uczepić się go niby tratwy na rzece i płynąć z
nurtem. A w moim życiu, w moim środowisku nie mogłem
spodziewać się wielu emocjonujących wydarzeń. Moja matka
piła. Ludzie wysoko ustawieni na szczeblach drabiny
społecznej, tacy jak twoja rodzina, uważali, że jestem zero...
Był najwyższy czas spróbować wielkiej przygody. Gdybyś nie
ty była tą przygodą, to szukałbym jej gdzieś daleko od
miejsca, w którym żyłem.

- Na przykład w Los Angeles?
- Gdybym tam wylądował, to dlaczego nie. Chciałem być

gdzieś, gdzie jest ciepło, gdzieś daleko od Bostonu. Los
Angeles było daleko...

- Więc ja się po prostu przytrafiłam? Nie tyle była

obrażona, co zadumana.

- Nie, Jane, ty byłaś przewodnią myślą, bo istniałaś.

Gdybyś zażądała pozostania w Bostonie, to zostałbym. Tyle
że twój ojciec zapolowałby na mnie z dubeltówką.

- Mój ojciec nigdy nie ucieka się do fizycznego gwałtu -

zaprotestowała.

- Niech będzie. To zacząłby polować z adwokatem i z

torbą pieniędzy. No i w końcu ruszyłby z groźbami.
Dubeltówka czy pieniądze, żadna różnica. Osiągnął to, czego
chciał.

- Nie oskarżaj go o wszystko - poprosiła. - Gdybym sama

nie doszła do wniosku, że nasze małżeństwo to pomyłka,
nigdy bym nie wyjechała bez względu na to, iloma
uniwersyteckimi stypendiami machałby mi przed nosem.
Wyjechałam, ponieważ z naszego małżeństwa nic nie
wychodziło.

background image

- Seks nam wychodził wcale nieźle - zauważył. Zbliżali

się do Canal Street. Fronton hotelu rozciągał się od
skrzyżowania do skrzyżowania. Byli teraz o kilka kroków od
obrotowych drzwi wejściowych. Jane na nie spojrzała, potem
stanęła i odwróciła się do Cody'ego.

- W małżeństwie sam seks nie wystarcza.
- A co by wystarczyło? - spytał, znając zresztą

odpowiedź:

pieniądze,

wygodne

życie,

porządne

wykształcenie. To by pewno wystarczyło.

-

Dojrzałość

-

odparła.

-

Mądrość. Wzajemne

zrozumienie.

Zdumiała go jej odpowiedź. Jej inteligencja naprawdę mu

imponuje. Teraz jeszcze bardziej niż niegdyś. Jej inteligencja
plus te oczy, plus delikatny owal twarzy, plus ten szal i jej
ciało otulone szalem - wszystko to razem niesłychanie go
podnieca.

Nigdy nie byłby zdolny dać jej w małżeństwie tego, czego

ona pragnie. Na szczęście nie chciał małżeństwa. Chciał tylko
Jane. Nie cofnęła się, gdy zobaczyła, że jego usta zbliżają się
do jej warg. Nie opierała się, gdy objął ją i wprost przydusił
do siebie. Nie wahała się, gdy ich usta się zetknęły w
gwałtownym, burzącym cały świat pocałunku...

To było zupełnie inne przeżycie niż tamto przed laty,

podczas na chybcika odbywanych spotkań na wzgórzu. To
było zupełnie inne przeżycie niż owej pierwszej nocy, kiedy
mu się oddała. To było zarazem mniej niż tamto i dużo więcej.
Mniej doraźnej emocji, więcej świadomego wyboru. Nie byli
już parą zwariowanych dzieciaków. Byli istotami dojrzałymi,
z życiowym doświadczeniem i ponadto w tej cudownej chwili
doskonale się rozumieli.

Poczuł na sobie jej dłonie, wślizgujące się pod kurtkę.

Przez bawełnę koszuli dotarło do niego ich ciepło i ruch
palców zwierających się, jakby chciały coś z niego wyszarpać.
Choć wydawało się to niemożliwe, przyciągnął ją do siebie
jeszcze bliżej, niemal wtopił ją w siebie.

Dwanaście lat nauczyło go samokontroli. Gdyby teraz

mógł się z nią kochać, byłby znacznie lepszy. Byłby zdolny
wywoływać w niej orgazm po orgazmie, aż zaczęłaby
krzyczeć, że więcej nie zniesie. Potrafiłby spowodować, że

background image

zapomniałaby o Marku Bankierze, o wszystkich innych
ludziach, których znała, i skłoniłby ją do uznania, że jest jego
żoną. Przynajmniej teraz.

Objął dłońmi jej biodra i znowu przyciągnął do siebie, aby

wyczuła, że jest w stanie podniecenia.

- Pozwól mi wejść - szepnął, przerywając pocałunek.

Miało to znaczyć, że prosi o zaproszenie do pokoju, ale jeśli
ona zechce to inaczej zrozumieć, tym lepiej.

Jęknęła, odwróciła głowę i ukryła twarz na jego ramieniu.

Dyszała ciężko, a każdy wdech powietrza wciskał jej piersi w
jego klatkę piersiową. Gdyby nie stali na ulicy...

- Cody, Cody, przestań! - szeptała. Uwolnił jedną dłoń i

zaczął głaskać jej włosy.

- Co mam przestać, kochanie?
- Uwodzić mnie.
- A ja myślałem, że to ty mnie uwodzisz.
- Więc przestańmy oboje.
- Mam lepszy pomysł: nie przestawajmy.
- Nie po to przyjechałam do Nowego Orleanu. - Na jej

twarzy malowały się sprzeczne uczucia.

- Wiem. Przyjechałaś rozwieść się ze mną.
- I zrobię to.
- Nie sprzeciwiam się. Ale możemy pójść razem do łóżka,

a potem się rozwieść.

- To byłoby niemoralne.

Odzywa się księżniczka z Brookline. Jane zaczyna się bać

samej siebie, pomyślał.

- Co jest niemoralnego w tym, że do łóżka idzie para

małżonków? Jesteśmy małżonkami, no nie?

- Przez przeoczenie.
- No to popełnijmy jeszcze jedno przeoczenie i chodźmy

się kochać - zaproponował.

Rozsądek walczył w niej z nagłym pragnieniem. Rozsądek

zwyciężył.

- Byłeś łajdakiem i pozostałeś nim - prychnęła. - Różnica

jest taka, że teraz łajdacy mnie nie pociągają.

Wyswobodziła się z jego objęć, maskując zmieszanie

poprawianiem ubrania. Potem odwróciła się na pięcie i weszła
w obrotowe drzwi hotelu.

background image

Kłamczucha, pomyślał, patrząc za znikającą sylwetką. Nie

zaprzeczał, że jest w pewnym sensie łajdakiem, ale nie
uwierzył jej, kiedy powiedziała, że łajdacy przestali ją
interesować. Teraz już wiedział doskonale, że pewien
konkretny łajdak interesuje ją bardzo.

background image

Rozdział 7

Clarissa spojrzała na zegarek: godzina dziesiąta. Dziesiąta

w Nowym Orleanie. Lada minuta powinna zadzwonić Jane.
Zerknęła na stojący na biurku aparat telefoniczny i przeszedł
ją dreszcz.

Boże, co ona teraz zrobi? Co powie Jane? Na przykład:

„Dzień dobry! Mam trzy wiadomości. Everett Baker chce
ciebie jako drugiego obrońcę na procesie Gaylorda. Tom
Lewis zaprasza cię na lunch w przyszłym tygodniu. Mark
Dennison chciałby wiedzieć, co u diabła robisz w Luizjanie.
Oo... i przy okazji: chyba się w nim zakochałam".

Ciarki przeszły jej po plecach. Jakże mogła do tego

dopuścić, by zakochać się w Marku? Przecież to jest, do
cholery, narzeczony Jane! Kocha Jane i Jane kocha jego. Jakże
to się mogło stać, że rozsądna Clarissa straciła dla Marka
głowę?

Doskonale wiedziała, jak to się stało. To ten cholerny

spacer po North Endzie. Kiedy patrzyła, jak Mark zmaga się z
calzone, jak sos ścieka mu między palcami, a on śmieje się i
wyrzuca jej, że go skłoniła do tak głupiej eskapady.... Kiedy
patrzyła, jak mu miękną rysy, a potem w napadzie śmiechu
zaczyna się wprost zataczać... Kiedy widziała, jak on
rozluźnia krawat, beztrosko go rozluźnia. .. Właśnie wtedy się
w nim zakochała.

Wystarczyły cztery godziny. Cztery godziny, które

spędzili razem. Cztery godziny od momentu spotkania w
hotelowym barze do chwili, gdy odprowadził ją pod drzwi jej
mieszkania w Fenway. Taksówka czekała z tykającym
licznikiem, Mark poklepał ją po ramieniu - nic w tym nie było
romantycznego - i zapowiedział kolejne spotkanie następnego
dnia, w celu odebrania najświeższych informacji o Jane.
Następnie zbiegł ze schodków do czekającej taksówki i
wesoło pomachał. Cztery godziny w jego towarzystwie, potem
samotnych dwanaście godzin w mieszkaniu, poświęconych
prawie całkowicie przeżywaniu tamtych czterech na jawie,
potem we śnie, raz po raz, i jeszcze raz, i jeszcze.

Mark pytał ją o nią samą. Były to prawdziwe, dociekliwe

pytania, wyrażające rzeczywiste zainteresowanie - jak się

background image

poznali jej rodzice, kiedy ojciec, służąc w piechocie morskiej,
stacjonował w Wietnamie. Clarissa opowiedziała Markowi
romantyczną historię miłości ojca i matki: o tym, jak po
powrocie do Stanów ściągnął z Wietnamu matkę, która
kochała go tak bardzo, że rzuciła rodzinę i rodzinny kraj i
przejechała pół świata, by wyjść za amerykańskiego żołnierza.
Clarissa opowiedziała też o wszystkich trudnościach, o
powolnym procesie adaptacji i walce o przeżycie, jej samej i
jej braci - pół Amerykanów, pół Azjatów. Wyjaśniła mu też,
co dla niej oznacza odnieść w Ameryce sukces, jak to pojmuje
i na jaki sukces liczy.

Mark słuchał z pełnym zainteresowaniem. Parę razy

powtarzał, jaki jest zadowolony, że się wreszcie dobrze
poznali prywatnie, nie krępowani sztywną atmosferą biura.
Wyznał też, że jego życie upływa w zamkniętym świecie
bankowym, czułym na przynależność „kastową", i że jest
wdzięczny Clarissie za ujawnienie mu innych obszarów życia
i takich przyjemności jak calzone i lody w kartonowym
pudełku.

To właśnie lody przypieczętowały jej los. Po zjedzeniu

paru gorących, lepiących się calzone Mark zaproponował coś
zimnego i słodkiego, by „zmyć" gardło. Zauważyli ulicznego
sprzedawcę lodów i Mark kupił dla niej owocowe, a dla siebie
czekoladowe. Następnie nalegał, by Clarissa spróbowała jego
lodów, Clarissa z kolei chciała, by on poznał smak jej
wiśniowych. Podniosła mu do ust plastykową łopatkę i on ją
oblizał...

Wtedy przemknął przez nią ten dreszczyk...
No cóż, będzie musiała porzucić tę posadę. Nie miała

wyboru. Żadna sekretarka, która spędza noc, snując erotyczne
fantazje na temat koniuszka języka narzeczonego
pracodawczyni, nie zasługuje na pozostanie w pracy.

Chociaż, chociaż... Może nie będzie musiała rezygnować,

jeśli... Tak, jeśli szybko się wyleczy z tego głupiego
zadurzenia, jeszcze przed wieczornym spotkaniem z Markiem.
Przypomniała sobie jego instrukcję: „Kiedy Jane zadzwoni, to
spróbuj z niej wycisnąć informację na temat terminu powrotu.
Może uda ci się skłonić ją, żeby określiła datę choćby w
przybliżeniu albo, jeśli to nie sprawi ci większej trudności, idź

background image

do jej gabinetu i zobacz, czy nie znajdziesz tam czegoś, co
wyjaśniłoby tajemnicę jej wyjazdu".

Tak, to była wyraźnie instrukcja mężczyzny bardzo

oddanego swej przyszłej żonie. Mark liczył W tym wypadku
na pomoc Clarissy. I nie miało to nic wspólnego z tym, co ona
do niego czuje. Istotne było to, że on chce, by Clarissa mu
pomogła w zacieśnieniu więzów między nim a Jane.

Wzrok Clarissy powędrował ku zamkniętym drzwiom

gabinetu. Może tam wejść bez trudności. Może wejść i
pomyszkować na prośbę Marka.... co stanowi dodatkowy
dowód, że jest w nim zadurzona. Przecież to jasne, że dla
nikogo innego by tego nie zrobiła.

Istnieje jeszcze jeden poważny aspekt dotyczący

ewentualnego przyjrzenia się biurku Jane: jeśli to zrobi, może
znajdzie tam informację na temat tego, co Jane robi w Nowym
Orleanie i kiedy wraca. I bez dzielenia się tą informacją z
Markiem pozna dokładną datę powrotu pracodawczyni. Taka
informacja pozwoli jej zaplanować metodę walki z tym
niemądrym zadurzeniem. Ba, stanie się instrumentem tej
walki. A dodatkowym instrumentem będzie wiedza o tym, że
Jane naprawdę przygotowuje niespodziankę. I jeśli w ten
sposób uda się wyjść ze stanu zadurzenia, to zniknie potrzeba
porzucenia pracy.

Przekonana tak logicznymi argumentami, sięgnęła po

kluczyk na kółku i wstała. A jeśli Jane zadzwoni podczas
przeszukiwania gabinetu, to przecież może z nią rozmawiać
przez aparat na jej biurku.

Teoretycznie powinna mieć poważne wyrzuty sumienia,

decydując się na podobny krok, ale uspokajała ją myśl, że
przecież często przebywa w tym gabinecie. Co prawda wtedy,
gdy Jane jest na miejscu. Ale co to za różnica? Jakaś różnica
musi jednak być, bo podchodząc do - było nie było - cudzego
biurka, poczuła się niemal jak włamywacz. W niewielkim
gabinecie wszystko znajdowało się na swoim miejscu, wnętrze
zdobiło kilka doniczek z roślinami na parapecie okna oraz
martwa natura na ścianie. Główni wspólnicy firmy mieli
większe gabinety i lepsze meble. Jane wybrała standardowe
biurko, półki oraz kilka fotelików i ustawiła je ze smakiem.

Jane ma dobry gust, Wszystko robi ze smakiem;

background image

Na biurku nie było żadnych papierów, tylko bibularz,

pojemnik na pióra, aparat telefoniczny, kryształowy wazonik i
biurkowy kalendarz otwarty na wtorku - dniu, w którym
wyjechała.

Clarissa niemal bojaźliwie przerzuciła kartki kalendarza

na poprzedzającą wtorek sobotę. Znalazła tam odręczny wpis
Jane jej zgrabnym pismem: „Muzeum Sztuki, zbiórka na
fundusz dobrocz. Godz. 20.00. Z Markiem".

No i właśnie wtedy Jane zobaczyła nagą kobietę

wynurzającą się ze skały, pomyślała Clarissa.

Odwróciła stronę. Niedziela. Żadnego wpisu. W

poniedziałek Jane odnotowała konferencję dotyczącą podziału
czyjegoś majątku, na której miała spędzić cały dzień. I zapis:
„Potwierdzić poranny wtorkowy Jot 09.30."

Dotychczas nic nowego.
Poczuła się nieswojo, otwierając górną szufladę biurka.

Nawet w szufladzie wszystko było posegregowane i
uporządkowane: papier listowy na skraju, pióra skuwkami
ułożone w jednym kierunku, dwie teczki. Clarissa je poznała.
W jednej znajdowały się notatki Jane dotyczące sprawy
podziału majątku, o czym konferowała w poniedziałek, w
drugiej zaś materiały dotyczące procesu Gaylorda, którą to
sprawą Jane zajmowała się na polecenie Everetta Bakera. Do
obu teczek dołączone były dyskietki, na które Clarissa
przeniosła wszystkie notatki i inne materiały.

Nic, co wyjaśniałoby sprawę Nowego Orleanu.
Jednakże pod teczkami leżała duża biało - zielona koperta,

której Clarissa przedtem nie widziała. Wmawiając sobie, że
musi to zrobić, aby zachować zdrowy rozsądek i pracę, wyjęła
kopertę z szuflady. Była zaadresowana na domowy adres Jane,
a adres zwrotny opiewał na inną firmę prawniczą.

Korespondencja natury osobistej. Clarissa nigdy nie

odważyłaby się przecież zajrzeć do koperty, mimo że była już
otwarta. Jeśli jakiś inny adwokat pisał do Jane do domu, to
znaczy, że nie miało to nic wspólnego z firmą Baker, Dunn i
Wspólnicy.

Z drugiej strony Jane trzymała kopertę w biurze, co

oznaczałoby, że jednak coś w tym jest.

background image

Clarissa zagryzła wargi i zaczęła się zastanawiać, co robić.

Jeśli zajrzy do środka, to naruszy prawa do prywatności Jane.
Kto wie, dlaczego Jane koresponduje z prawnikiem z innej
firmy? Czy planuje kupno nieruchomości? Ale przecież jej
własna firma w tym właśnie się specjalizuje. Podobnie gdyby
chciała spisać testament. Może ktoś jej wytoczył sprawę, ale w
tym przypadku poprosiłaby któregoś z kolegów w firmie, by
zajął się obroną.

Jane zwróciłaby się do obcej firmy jedynie wtedy, gdyby

robiła coś, o czym nie miał wiedzieć nikt w jej firmie.

A więc nie chciałaby także, by wiedziała o tym jej

sekretarka. Clarissa wpakowała kopertę z powrotem pod
teczki i zatrzasnęła szufladę. Ale otwarte skrzydełko koperty
zawadziło o brzeg szuflady i wyzierało z niej niby języczek.

Clarissa uznała, że jest to znak bogów. Bogowie nakazują

jej sprawdzić, co jest w kopercie.

Może coś złego na temat Marka? Może Jane prowadzi w

związku z tym dochodzenie? A może informacje zawarte w
kopercie zburzą wszystkie nocne fantazje i wyzwolą Clarissę z
głupiego zadurzenia?

Ponownie wyjęła kopertę z szuflady i przygryzając wargi,

wytrząsnęła z niej dokumenty.

Pierwszy z nich był czymś w rodzaju wypełnionego

kwestionariusza: Sprawa nr 3754. Dotyczy osoby: Cody
Sinclair, lat 30. Dalej następował numer kartoteki ubezpieczeń
zdrowotnych i adres w Nowym Orleanie, stan Luizjana. W
kolejnej rubryce kilka wierszy wpisanych na maszynie:
Zatrudniony jako fotoreporter w nowoorleańskiej gazecie
„Sentinel". Poprzedni adres: Denver, stan Colorado.
Wykształcenie: szkoła średnia. Nie odbywał służby
wojskowej. Nie karany. Posiada samochód datsun 280 - XZ z
1981 roku...

Clarissa zmarszczyła brwi i spojrzała na następną kartkę:

rachunek z firmy detektywistycznej.

Może ten Cody Sinclair ma coś wspólnego z jakąś sprawą

w toku? Chociaż gdyby tak było, to Clarissa coś by na ten
temat wiedziała. Nigdy przedtem nie słyszała o żadnym
Codym Sinclairze. Nigdy nie słyszała o żadnej sprawie, którą
by firma prowadziła w Nowym Orleanie.

background image

Odłożyła

na

bok

raport

i

rachunek

firmy

detektywistycznej. Następny dokument był listem z firmy
prawniczej wymienionej na kopercie.

„Szanowna Pani - czytała Clarissa. - W odpowiedzi na

Pani żądanie wyszukania i sporządzenia odpisów dokumentów
rozwodowych informujemy, że nie udało nam się znaleźć
żadnych śladów takowych. Sprawdzenie całego rejestru
sięgającego dwanaście lat wstecz dowodzi, iż rozwód w
sprawie panią interesującej nie został wpisany do akt..."

Clarissa zaczęła wszystko rozumieć: Jane prowadzi na

boku jakąś sprawę. Być może oddaje przysługę
zaprzyjaźnionej osobie albo służy ekspertyzą na czyjąś prośbę
w firmie, która przysłała jej ten list. Pewno kogoś z kolegów
ze studiów prawniczych na Harvardzie. Z tego, co Clarissa
wiedziała, absolwenci Harvardu przez całe życie trzymają się
blisko. Łączy ich jakby klanowa więź. Ktoś z grona przyjaciół
Jane prowadzi sprawę niejakiego Cody'ego Sinclaira.
Zapewne chodzi o jakiś brudny czy trudny rozwód i adwokat
w tej sprawie poprosił Jane o pomoc. Niemniej Clarissa była
zdziwiona, że Jane zgodziła się uczestniczyć w tak mało
wartej z punktu widzenia finansowego sprawie. Przecież nie
potrzebowała pieniędzy.

Tak, to chyba chodzi o osobistą przysługę. Nie ma innego

wyjaśnienia.

Odkładając na bok list Clarissa stwierdziła, że być może

istnieje inne wyjaśnienie, ostatnim bowiem dokumentem było
świadectwo zawarcia związku małżeńskiego, wydane przed
dwunastoma laty w stanie Nevada. Henry Latimer, sędzia
pokoju w Las Vegas oświadczał, że zarejestrował zawarcie
związku między Codym Sinclairem a... Jane Thayer.

Na telefonie Jane migotało światełko, zawiadamiające o

pozostawionej dla niej w centrali wiadomości. Słyszała
dzwonek, gdy brała prysznic, ale nie chciało jej się odbierać
telefonu. Tylko jedna osoba może dzwonić do niej do hotelu i
to było właśnie powodem, dla którego nie podniosła
słuchawki.

Poprzedniego wieczoru też wzięła prysznic. Długi i

gorący. Szorowała się bez końca, chcąc z siebie zmyć... Otóż

background image

to, ani wczorajszy prysznic, ani dzisiejszy nie potrafiły zmyć
palących śladów pocałunków.

Może pomógłby raczej zimny prysznic.
Usiadła na łóżku, skrzyżowała nogi, głowę podparła

dłońmi i patrzyła to na migające światełko na aparacie, to na
turkusowy szal przerzucony przez oparcie fotela. W nocy śnił
się jej ten szal.

Usta miała pełne przekleństw, które tylko czekały na

okazję. Sny o Codym Sinclairze były jej potrzebne jak dziura
w moście. I to komu on śmie się śnić! Jej, kobiecie rozsądnej,
zawsze rozumującej logicznie, rzeczowej; która ma ściśle
wytyczoną drogę życia wraz z określonymi chwilami na
emocje. Jednakże żadna z tych chwil nie przewidywała
wtargnięcia Cody'ego Sinclaira. Nie ma tam dla niego miejsca.
Skoro poważna pani adwokat jest taka rozsądna, to dlaczego
siedzi pośrodku łóżka ze skrzyżowanymi nogami jak jakaś
indiańska squaw, owinięta hotelowym szlafrokiem, i jak sroka
w kość wpatruje się w szal ofiarowany jej przez Cody'ego?
Dlaczego zamiast tego nie tęskni za powrotem do domu i do
"Marka?

Niech wszyscy diabli wezmą Cody'ego za ten pocałunek!

Niech go wezmą wszyscy diabli za wywołanie wspomnień,
których nie należało budzić. Niech go wszyscy diabli wezmą
za to, że jest najseksowniejszym mężczyzną ze wszystkich,
których znała. Jest nim nawet teraz, po dwunastu latach. Niech
go wszyscy diabli za to, że zostawił dla niej wiadomość w
hotelowej centrali telefonicznej...

No cóż, tak czy inaczej wiadomość trzeba odebrać.

Podniosła słuchawkę i wykręciła wewnętrzny numer.
Telefonistka poinformowała ją o tym, co Jane odgadła:

- Dzwonił pan Cody Sinclair i prosił, żeby pani

powtórzyć, że jeśli jest pani wolna w porze lunchu, to proszę
przyjść o dwunastej do redakcji „Sentinela".

- A jeśli nie jestem wolna? - mruknęła na wpół do siebie.
- Przykro mi, proszę pani. Widocznie pan Sinclair nie

zakładał takiej ewentualności.

Jasne, że nie zakładał. Wiedział dobrze, że jedynym

powodem, dla którego nie poszłaby do redakcji, byłaby

background image

niechęć, żeby się z nim spotkać. To, czy jest wolna, czy zajęta
nie ma z tym nic wspólnego.

Po odłożeniu słuchawki spuściła nogi na dywan i wstała.

W termosie przyniesionym jej przed godziną przez hotelową
obsługę była jeszcze kawa. Prawie cały kubek gorącego
napoju, znacznie bardziej aromatycznego niż to, co piła
poprzedniego dnia rano z Codym. Tamto miało smak cykorii.

Wróciła z kawą do łóżka, usiadła i wykręciła numer swego

gabinetu w Bostonie. Może porozmawianie o bieżących
sprawach prawniczych jakoś ją ostudzi z emocjonalnego
napięcia i pozwoli jaśniej myśleć. Bo nawet pełne dzbanki
kawy i częste prysznice nie pomagają.

Telefon zadzwonił dwa razy, zanim Jane usłyszała

zdyszane:

- Halo?

Jane zmarszczyła brwi. Clarissa była doskonałą sekretarką

i świetnie wiedziała, jak należy odbierać telefon. . - Clarissa?

- Oo, Jane! Cześć! - Dziwny głos, jakby zmieszany. -

Cześć, jak się czujesz?

- Raczej ja chciałabym wiedzieć, jak ty się czujesz?

Wszystko w porządku?

- Oczywiście, naturalnie! A dlaczego pytasz? Clarissa

nienaturalnie świergocze, pomyślała Jane.

- Pytam, bo masz jakiś dziwny głos, a odebrałaś telefon,

jakbyś...

- Właśnie miałam kichnąć - wyjaśniła Clarissa. Na twarz

Jane pojawił się uśmiech.

- No to kichnij sobie teraz - poradziła wesoło.
- Kiedy już mi przeszło - odparła Clarissa; nadal jakby

zdyszana.

- Może cię łapie przeziębienie. Weź sobie wolny dzień -

nalegała Jane. - Nie próbuj przechodzić choroby. Bądź
rozsądna, Clarisso!

- Kiedy naprawdę nic mi nie jest. Słowo daję.

Jane nie była całkowicie przekonana, ale nie miało sensu

dłużej nalegać. Clarissa jest dorosłą osobą i potrafi się sobą
opiekować.

- No dobrze, powiedz mi teraz, co w firmie? Masz coś dla

mnie?

background image

- Tak, tak... Mam. Everett Baker chce, żebyś wystąpiła

jako drugi obrońca w sprawie Gaylorda. A Tom Levis chce
zjeść z tobą lunch...

Jane pokiwała głową. Everett Baker starzeje się, ale jest

bystry i wie, że podczas trudnego procesu dobrze jest mieć u
boku młodego, błyskotliwego adwokata. A Tom Lewis
zaprasza Jane na lunch w rocznicę wygrania przez nią procesu
o zniesławienie, co jej się udało w pierwszym roku praktyki
adwokackiej w firmie Baker, Dunn i Wspólnicy.

- Ustal z nim datę, Clarisso - poleciła. - Może być

dowolny dzień roboczy przyszłego tygodnia. A Everettowi
powiedz, że wystąpię z nim.

- Dobrze - odparła Clarissa i zamilkła.

Jane czekała chyba przez minutę. Clarissa milczała.

- Masz jeszcze coś? - spytała wreszcie.
- Aha... - Clarissa głośno zaczerpnęła powietrza. - Mark

chce wiedzieć, co robisz?

- Mark? - Jane ponownie zmarszczyła brwi. Jeszcze

bardziej niż poprzednio.

- Chciałam powiedzieć, pan Dennison.

Jane wypiła ostatni łyk wystygłej już kawy i skrzywiła się.

Odstawiając kubek, skrzywiła się raz jeszcze, widząc
serdeczny palec bez pierścionka zaręczynowego. Wcale nie
dlatego, że było dziwne nie mieć go na palcu. Zaręczyła się z
Markiem dopiero przed miesiącem i do pierścionka nie
zdążyła się na tyle przyzwyczaić, by czuć się bez niego obco.

Pierścionek był wspaniały, a lęk przed ulicznymi

napastnikami nie był dostatecznym powodem, by go w
Nowym Orleanie nie nosić. W Bostonie też istnieją uliczni
napastnicy, ale tam go nosiła.

Oderwała wzrok od dłoni, która jakby nagle

wyswobodzona, opadła na fałdy turkusowego szala. Tym
razem Clarissa przerwała milczenie:

- Mark... pan Dennison jest bardzo...
- Co jest bardzo? - ponaglała Jane, gdyż Clarissa jakby

cedziła słowa.

- ...zdziwiony, że wyjechałaś, nic mu nie mówiąc dokąd i

po co. I że nie zadzwoniłaś do niego.

- On ci tak powiedział?

background image

Dlaczego, na Boga, Mark rozmawia o niej z Clarissą?

Przysięgłaby, że Clarissa przed udzieleniem odpowiedzi
przełyka ślinę.

- No tak, właśnie. Powiedział mi.
- Rozumiem...
- Bo on bardzo się o ciebie martwi - szybko dodała

Clarissa.

- Wiec jeśli będziesz miała okazję znów z nim

rozmawiać, powiedz, żeby się nie martwił.

Jane sięgnęła po kubek, przypomniała sobie, że jest pusty i

zaklęła pod nosem.

- On chce wiedzieć, co ty tam robisz.
- Powiedz, że odwiedzam dawnego przyjaciela. Clarissa

przez chwilę milczała, a potem spytała:

- Przyjaciela?

Jane pomyślała, że tak naprawdę to Cody nie jest

przyjacielem. Przed pocałunkiem minionego wieczoru gotowa
byłaby przyznać, że żywiła wobec niego przyjazne uczucia.
Po tym, jak w dwójkę negocjowali z Suzie, jak wspólnie
działali bez uprzedniego uzgadniania, co powiedzą, jak
podchodzili do problemu... Odbywało się to w atmosferze
pewnej przyjaźni, to nie ulega wątpliwości. A potem ten
spacer, obejmujące ją przyjaźnie ramię Cody'ego... Para
kumpli z dawnych czasów.

Nie, nie są kumplami, ale Clarissie łatwiej było

powiedzieć to, co powiedziała, niż wyjawić prawdę.

- Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Mark nachodzi cię w

moich sprawach. Ale skoro tak się stało, to mu powiedz to, co
ode mnie usłyszałaś.

- O nie, on mnie nie nachodzi. Był niesłychanie miły. On

tylko się martwi, bo cię bardzo kocha.

Jane wyłowiła dziwny ton w głosie Clarissy. I dlaczego

Clarissa niemal natrętnie jej przypomina, że Mark i Jane tak
się kochają? A w każdym razie powinni.

Powinni? No cóż, przecież kocham Marka, pomyślała.

Mimo że jego pocałunki są niczym w porównaniu z
pocałunkiem Cody'ego, co może wydawać się dziwne w
sytuacji, gdy Cody jest bardziej przyjacielem - zgódźmy się
już, że jest tym przyjacielem - niż mężem. I mimo że ostatnie

background image

dwa dni Jane spędziła marząc o Codym, zupełnie nie myśląc o
Marku. O Marku nigdy nie marzyła. Ta ostatnia myśl ją
zbulwersowała.

- Powiedz Markowi, że zadzwonię do niego natychmiast

po powrocie do Bostonu.

- Dlaczego nie teraz? - chciała wiedzieć Clarissa.
- Nie twoja sprawa - odparła szorstko Jane i poczuła się

tchórzem.

Nie miała jednak zamiaru wyjaśniać Clarissie, że przed

wieloma laty, kiedy była młoda i głupia, uciekła ze szkolnym
kolegą, w którym się zadurzyła, i że przez ostatnie dwanaście
lat była przekonana, że niefortunne małżeństwo zostało
prawnie unieważnione. Nie miała też zamiaru opowiadać
Markowi, jaką była w młodości idiotką. Nie musiał wcale
wiedzieć, że kiedyś już raz wyszła za mąż za nieokrzesanego
motocyklistę, któremu było na imię Cody. Znała Marka na
tyle, by podejrzewać, że taka wiadomość bardzo by nim
wstrząsnęła. Dlaczego miałaby go dobrowolnie i niepotrzebnie
wprowadzać w stan niezdrowego podniecenia?

Wystarczy, że szybko załatwi sprawy z Codym. Mark nie

musi o niczym wiedzieć.

- Zadzwonię do ciebie jutro - oznajmiła sekretarce,

dochodząc natychmiast do wniosku, że miała zły pomysł,
postanawiając zadzwonić do Clarissy. Nie tylko że nie
rozproszyło to jej skłębionych myśli i nie pozwoliło jaśniej
spojrzeć na sprawy, ale uświadomiło, że owe myśli są bardziej
zagmatwane, niż sądziła.

Pożegnała się i odłożyła słuchawkę. Zrzuciła szlafrok,

włożyła stanik i majteczki, uważając, że im szybciej się
ubierze, tym szybciej będzie mogła zejść do hotelowej
kafeterii i napić się jeszcze kawy.

Zawahała się, patrząc na swe odbicie w lustrze nad

toaletką. Twarz, którą ujrzała, była mało urodziwa i blada. Jej
biała bielizna - koronkowa, seksowna, choć z pozoru niewinna
- nie potrafiła ukryć „niedoborów" ciała. Niemal jęknęła z
zazdrości, przypominając sobie pełne i zmysłowe kształty
Suzie.

Dlaczego wówczas Cody właśnie ją sobie upatrzył, mając

do wyboru tyle innych dziewcząt z najstarszej klasy?

background image

Dlaczego teraz znów ją sobie upatrzył? Po dwunastu latach!
Czasy się zmieniły, jest tyle kobiet - zgrabnych, o pełnych
kształtach, rzucających się w oczy, o przecudownych rysach
twarzy i pełnych piersiach. Już wtedy nie była przekonana, że
jest w jego typie, a tym bardziej teraz.

Weszła do garderoby i uklękła przed umieszczonym tam

dla gości hotelowych sejfem. Wystukała zaprogramowany
uprzednio kod, otworzyła drzwiczki i wyjęła wyłożone
aksamitem pudełeczko, w którym trzymała zaręczynowy
pierścionek. Wsunęła go na palec. Pierścionek wydawał się
wielki, ciężki i zimny.

Zamknąwszy z powrotem sejf, ściągnęła z wieszaka

spódnicę od kostiumu, a z drugiego wieszaka jedwabną
bluzkę. Wzięła z Bostonu mało rzeczy, gdyż sądziła, że w
Nowym Orleanie spędzi dzień, najwyżej dwa. Teraz musi
wysilać wyobraźnię, łączyć jedne elementy z drugimi,
wymieniać, słowem, robić wszystko, aby nie pojawiać się
ciągle w tym samym stroju.

Wróciła do sypialni i zatrzymała się przy fotelu z

przerzuconym przez oparcie szalem. Jego barwa była
ciemniejsza niż oczy Cody'ego, ale równie żywa i intensywna.
Zarzuciła szal na ramiona. Jedwab delikatnie pieścił jej ciało.
Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że to są dłonie Cody'ego. I
nagle powtórnie przeżyła pocałunek z poprzedniego wieczoru.
Oblała ją fala gorąca. Myślała o emanującej z Cody'ego
zmysłowości, o rozbudzonym w nim pożądaniu. I mniej
widocznym, ale równie silnym żarze, jaki ją samą ogarnął.
Nieważne, że jest zbyt chuda, zbyt mało urodziwa, że jest
zaręczona...

Pożądała Cody'ego. Nadal go pożąda!
Z jej ust wyrwał się jęk, w równej części gniewu, co

obezwładniającego pragnienia zaspokojenia tęsknoty. Zdarła z
siebie szal, ściągnęła bieliznę, wszystko rzuciła na łóżko i
pobiegła do łazienki wziąć jeszcze jeden prysznic. Zimny.
Może to jej pomoże ochłonąć.

Ujrzał ją w momencie, gdy przestępowała próg sali

redakcyjnej. Serce skoczyło mu w niemądrej nadziei. Ale
właściwie na co? Nie potrafiłby tego skonkretyzować. Gdyby
nie przyszła na lunch, zrozumiałby, że jest definitywnie

background image

odtrącony. Ale przyszła i podobnie jak ubiegłego wieczoru,
kiedy jej ciało powiedziało „tak" w tej samej chwili, gdy usta
mówiły „nie", tak i teraz Cody wyczuwał, że Jane nie jest
przeciwna temu, by zakończyć ich małżeństwo wielkim
pokazem ogni sztucznych.

I nagle zobaczył oślepiający błysk w okolicy jej lewej

dłoni. Jane zatrzymała się właśnie przy biurku Sherry, by
chwilę porozmawiać, i gestykulowała dłonią. Cody uniósł się,
by lepiej dojrzeć, co to mogło tak rozbłysnąć na ułamek
sekundy, ale nie zobaczył nic. Wziął więc z biurka aparat i
posługując się zoomem zbliżył dłoń Jane. Pierścionek z
brylantem!

Zaklął. To nie jest zwykły brylant. To chyba jeden z

największych brylantów na świecie. I czy to jest pierścionek
zaręczynowy od Marka Bankiera, czy też jakaś chytra
sztuczka Jane - sztuczny brylant w złoconej oprawie kupiony
w sklepie ze sztuczną biżuterią gdzieś przy Canal Street -
Cody dobrze wiedział, dlaczego go dziś miała na palcu.
Zamiast pierścionka mogła równie dobrze zawiesić sobie na
szyi tabliczkę z napisem: NIE DOTYKAĆ.

Najdziwniejsze jest to, że mimo obwieszczenia, jakim był

pierścionek, Jane nadal okazuje zainteresowanie swym
dawnym małżonkiem. Wskazywał na to sposób, w jaki oddała
mu wczoraj pocałunek, jak przylgnęła do niego całym ciałem,
jak zarzuciła mu ręce na szyję... Pragnęła tego, co on jej
ofiarowywał, nie mniej od kota umizgującego się o miseczkę
śmietanki.

No tak, ale to było wczoraj. Wygląda na to, że dziś Jane

wybiera inną grę. Włożyła pierścionek zaręczynowy,
natomiast nie zabrała turkusowego szala. Sygnał był widoczny
i jasny.

Nieprawda. Nie jest ani jasny, ani wyraźny. Gdyby go nie

chciała widzieć, to by nie przyszła. Dlaczego przyszła do
redakcji? Dlaczego przyjęła zaproszenie na lunch?

Szybko zasłonił obiektyw i włożył aparat do starej

skórzanej torby, do której wrzucił jeszcze dwa inne obiektywy
i parę rolek filmu. Przerzucił torbę przez ramię, wstał, obszedł
biurko i ruszył w stronę Jane. Postanowił udawać, że nie widzi
cholernego pierścionka.

background image

Jane nadal stała przy biurku Sherry. Odwróciła się w

kierunku Cody'ego, gdy był już blisko.

- Już pani wie, gdzie go szukać - zaświergotała Sherry,

odsłaniając rząd białych zębów. - Dawniej u Gussie, teraz
coraz częściej tu. Staje się pani codziennym gościem...

- Przyjechałam tylko na parę dni - odparła sucho Jane.
- Ale będzie tu przychodziła, póki nie otrzyma tego,

czego chce. - Ton, jakim to powiedział, wskazywał wyraźnie,
że chodzi tu o coś znacznie bardziej podniecającego niż
podpis na jakimś papierku.

Insynuacja się udała. Jane spurpurowiała, obróciła się na

pięcie i bez słowa ruszyła ku windzie.

- Teraz jest wściekła. Ale w rzeczywistości szaleje za mną

- mruknął Cody do Sherry.

- To widać. Odłóż ciągoty do szuflady. Ona ich nie kupi -

skomentowała Sherry.

- Stawiam dwadzieścia, że kupi.
- Od zakładów są twoi koledzy od bilardowego stołu -

odparła. - Ja się z tobą nie bawię, kochanie.

Cody pożegnał Sherry uśmiechem i popędził za Jane,

która stała pod windą z obiema dłońmi zaciśniętymi na
torebce, jakby się bała, że lada chwila ktoś ją wyrwie.

Dzwonek wreszcie brzęknął, winda zatrzymała się na ich

piętrze, drzwi się rozsunęły. Jane bez słowa weszła do środka,
za nią Cody.

Gdy zjeżdżali, przysunął się do Jane i odezwał:

- Poddaję się. Dlaczego przyjęłaś moje zaproszenie?
- Wiesz dobrze dlaczego.
- Bo pożądasz mojego ciała.
- Po prostu pożądam twojego podpisu. Westchnął.
- Wczoraj wieczorem...
- Już raz niemal zniszczyłeś mi życie, Cody. Nie pozwolę

ci tego powtórzyć.

Zniszczył jej życie, tak? Jane wyciąga wielkie działa. Jest

najwidoczniej przerażona tym, co czuje. Wzrosły w nim
nadzieje.

Gdyby był skłonny myśleć logicznie, to pierwszy by

przyznał, że pomysł pójścia z nią do łóżka jest szalony.
Zwłaszcza w tak krytycznej chwili ich życia. Bez trudu

background image

mógłby sobie znaleźć inną partnerkę. Przecież nie wabił Jane
dlatego, że potrzebował jej miłości i oddania do końca życia.
Po prostu ona była...

Ona była po prostu ową Jane Thayer. Kimś

nieosiągalnym. Tak jak przed dwunastoma laty. Była
księżniczką. I raz kiedyś, w jakiejś mglistej przeszłości, stała
się jednak jego. Prawnie, z nazwiska, w oczach boskich,
ludzkich i w ogóle. Jak alkoholik, który przez dwanaście lat
nie tknął ani kropli whisky, tak i on teraz umierał z pragnienia.
Wszystko by oddał za jeden łyk, za jeden mały łyczek tego,
czego nie powinien tknąć, jak sam to najlepiej wiedział.

Jezu drogi! Alkohol jest trucizną dla alkoholika. Czy

zakosztowanie Jane także zepchnie go w otchłań
samozniszczenia?

Rozsunęły się drzwi. Hol był zatłoczony pracownikami

udającymi się na lunch. Gromadą ludzi oblegała windy. Tłum
rozdzielił na chwilę Jane i Cody'ego. Dostrzegł ją jednak,
przebił się przez ludzi, chwycił ją za rękę i w tym momencie
doszedł do wniosku, że jeden ostatni haust Jane wart jest
ostatecznego potępienia.

Wyciągnął ją z tłumu i wyprowadził na ulicę.

- Mam nadzieję, że ci się nie spieszy. Większość lokali

jest teraz pełna.

- Ja mam dużo czasu. To raczej ty powinieneś się

martwić, czy zdążysz wrócić do pracy o określonej godzinie.

- Nie muszę wracać, robotę wziąłem z sobą. Poklepał

skórzaną torbę ze sprzętem fotograficznym.

Jednocześnie lustrował wielki brylant na jej palcu.

- Masz dużo roboty? - spytała.
- Sporo. Cały ranek miałem zajęty. Fotografowałem

pewną damę i jej jaja.

Jane uniosła brwi.

- Dama ta mieszka w Garden District i kolekcjonuje

klejnoty. Konkretnie jaja Faberge. Reporter z gazety
przeprowadzał z nią wywiad, a ja fotografowałem jego, ją i
jaja ze wszystkich stron. Nudy na pudy... Chodź, wejdziemy
tu - zaproponował, wskazując malutki lokal. - Nie wygląda na
zbyt zapchany...

background image

Nim zdołał otworzyć drzwi przed Jane, usłyszał pisk opon

gwałtownie hamowanego auta. Obejrzał się, błyskawicznie
lustrując wzrokiem ulicę. Na skrzyżowaniu zobaczył białego
jeepa cherokee, pełznącego w ich kierunku. Dosłownie
pełznącego,

gdyż

jego

prędkość

nie

przekraczała

pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Samochód jechał
zygzakiem, ocierając się to o jeden, to o drugi krawężnik. Inne
pojazdy albo stawały w miejscu, albo uciekały na chodnik, by
uniknąć zderzenia. Kiedy biały pojazd znalazł się po ich
stronie ulicy, Cody wlepił oczy w przednią szybę. W
samochodzie nie było nikogo!

Ktoś rozpaczliwie krzyczał, ludzie w panice uciekali.

Cherokee uderzył i odbił się od zaparkowanego auta. Ktoś
drugi zaczął krzyczeć.

Jane zacisnęła palce na dłoni Cody'ego.

- O mój Boże, o mój Boże! - powtarzała szeptem.

Cherokee odbił się od innego samochodu. Cudem umknęła

mu spod kół taksówka, której kierowca, ostro skręcając i
hamując, chyba przysmalił opony. Cody z fascynacją patrzył
na zbliżający się ku niemu i Jane pojazd. Miał wrażenie, że
ogląda groźną scenę z jakiegoś podłego filmu, puszczonego w
zwolnionym tempie: wielkie grube opony na wszystkie pory
roku, potężny zderzak, okrągłe reflektory niby ślepia potwora
sunącego prosto na nich, potwora hipnotyzującego...

Poczuł wpijające mu się w dłoń paznokcie Jane. Otrząsnął

się, odepchnął Jane z drogi pijanego pojazdu, zasłonił ją
swoim ciałem, stając do niej tyłem, by móc zareagować w
wypadku zagrożenia. Na szyi czuł oddech Jane. Objęła go w
pasie. Jej włosy muskały mu ucho. A jej piersi, przylegające
mocno do jego pleców, prawie całkowicie go demobilizowały,
odwracając uwagę od dramatu rozgrywającego się na ulicy w
odległości zaledwie paru metrów. Samochód bez kierowcy
uderzył w krawężnik, wjechał na chodnik i zderzakiem natarł
na pożarowy hydrant. Rozległ się huk i zaraz potem, niby
gejzer, wytrysnęła ku niebu woda.

Krzyki ludzi zalanych strumieniami wody osiągnęły

apogeum. Jedni rzucili się do restauracji, inni chcieli z niej
wyjść i zobaczyć, co się dzieje. Fontanna biła ku niebu;
naprawdę było na co patrzeć.

background image

Jane przestała obejmować Cody'ego, ale jej palce

pozostały na jego koszuli. Spojrzał na nie zdziwiony. Gdyby
nie przebiegający obok ludzie, to by własną dłonią przykrył jej
dłoń i skierował niżej... Ale nie był to czas ani miejsce na
takie zabawy. Poza tym Jane dała mu do zrozumienia, że
nigdy taki czas nie nadejdzie, więc Cody zajął się czymś
innym.

Wyciągnął z futerału aparat fotograficzny, założył

pięćdziesięciomilimetrowy obiektyw i zaczął robić zdjęcia.
Wokół niego ludzie krzyczeli i biegali bezradnie, a on
spokojnie pracował...

background image

Rozdział 8

Cody robił zdjęcia podobnie, jak grał w bilard: z totalną

koncentracją i pewnością siebie. Jane przyglądała mu się z
zainteresowaniem i podziwem.

Ludzie biegali zupełnie zagubieni, chłopcy brodzili po

zalanej jezdni. Ktoś wyważył drzwiczki nieszczęsnego
pojazdu i stwierdził, że nie jest on wcale pusty: za kierownicą
siedział dzieciak i ryczał w duecie z syreną nadjeżdżającego
samochodu policyjnego.

Niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
W tym całym wielkim chaosie i harmidrze Cody był

jedyną wysepką spokoju. Histeria tłumu nie imała się go.

Jane stała oparta o mur przy wejściu do restauracji.

Odczuwała wielką ulgę, że nikt nie doznał obrażeń. Między
ludźmi przedzierała się kobieta, która rozpaczliwym głosem
wykrzykiwała:

- Moja dziecina, moją dziecina...!

Cody błyskawicznie się obrócił i zaczął utrwalać ten obraz

na filmie.

Zamknąwszy oczy, Jane myślała o Codym sprzed

dwunastu lat. Wałęsał się, był buńczuczny i zaczepny,
okazywał nadmierną pewność siebie i udawaną obojętność dla
nauki. Ale kiedy czegoś naprawdę pragnął, niespodziewanie
ujawniał się w nim upór w dążeniu do celu. Koncentrował się
i robił to, czego tak bardzo chciał. Podobnie jak teraz, gdy
fotografował.

W ten właśnie sposób wymierzył w Jane. I trafił ją w samo

serce.

Teraz polował na inną zwierzynę. Szybko zmienił

obiektyw. Stanął przed jeepem cherokee, niepomny na wodę z
hydrantu, która zalewała mu stopy i dół nogawek dżinsów, i
robił zdjęcia wozu, dziecka już w ramionach matki,
policjantów i rozhisteryzowanych gapiów.

Jane poczuła na karku te same mrówki, które dały o sobie

znać przed, dwoma dniami w barze u Gussie. Tyle że tym
razem mrówki pojawiły się nie dlatego, że wspominała
dawnego Cody'ego, ale że myślała, jaki jest teraz.

background image

Podszedł do niej policjant z piórem i notesem w ręku i

odwrócił jej uwagę od Cody'ego, pytając:

- Czy była pani świadkiem incydentu?

Skinęła głową i opisała, jak zobaczyła nagle białego jeepa

jadącego ulicą zakosami i że nie było widać nikogo za
kierownicą. Wspominała o swym przerażeniu, gdy cherokee
zaczął obijać się o zaparkowane na ulicy pojazdy, a ludzie
rzucali się do ucieczki..

Z kolei policjant poinformował ją, że matka zostawiła

jeepa na wolnym biegu, wyskakując na chwilę do sklepu po
mleko. W samochodzie zostało dziecko, które uwolniło się ze
swego fotelika, zwolniło ręczny hamulec i wybrało się na
samodzielną przejażdżkę.

W tej chwili nadjechał wóz pożarniczy; wysiedli z niego

strażacy i zabrali się do zabezpieczania hydrantu. Policjant
pożegnał Jane i podszedł do innego świadka. Jane powróciła
do obserwowania sceny ulicznej, szukając w tłumie Cody'ego.
Nigdzie go nie było. Poczuła się bardzo dziwnie: jakby
utraciła coś bliskiego i potrzebnego. Zaczęła się przedzierać
przez tłum, mrucząc niezliczone ,przepraszam" w kierunku
pleców, o które się ocierała. Wreszcie odetchnęła: Cody stał
po drugiej stronie ulicy, fotografując gromadkę nastolatków,
którzy zdjęli buty i tańczyli w rwącym potoku spływającym
jezdnią.

Jane zatrzymała się i patrzyła zafascynowana. Cody stał

spokojny, z wycelowanym aparatem, i naciskał spust. Jego
kruczoczarne włosy połyskiwały w południowym słońcu,
jakby były spryskane srebrem z odrobiną błękitu. Uniesione
łokcie uwypuklały zgrabną sylwetkę i muskularny tors pod
opinającą go, czarną koszulką. W jego dłoniach aparat
fotograficzny wydawał się malutki.

Chyba jęknęła, choć sama nie była tego pewna. Dlaczego

on jest taki... fascynujący? Zbyt fascynujący. Gdyby była
nastolatką, użyłaby słowa „seksowny". Teraz jest bardziej
fascynujący niż niegdyś, ponieważ zdobył fach. Patrzenie na
niego, gdy robił zdjęcia, przypominało oglądanie spektaklu.
Ale nie wolno mu tego powiedzieć, bo prychnąłby ze złości i
wszystkiemu zaprzeczył. Nie chciał, aby brano go za artystę.

background image

Po paru minutach skończył i opuścił aparat. Rozejrzał się

wokół siebie, gwałtownie mrugając, jak człowiek obudzony
nagle z drzemki. Zrobił kilka rozluźniających ruchów, aparat
schował do torby, torbę przerzucił przez ramię i przeszedł na
drugą stronę ulicy, gdzie stała Jane.

- Jeszcze chwilę - powiedział, jakby chciał przeprosić ją

za zniecierpliwienie, którego wcale nie czuła. Była nadal
zafascynowana.

Z kieszeni torby wyjął bloczek papieru i ołówek i podszedł

do matki tulącej do piersi dziecko. Zapytał ją o coś, zrobił
kilka notatek, zadał parę pytań innym osobom i też coś
zapisał. Gdy skończył, schował bloczek i ołówek do torby i
wrócił do Jane.

- Muszę oddać filmy w redakcji - powiedział. -

Przepraszam za nieudany lunch, ale jeśli zdjęcia mają się jutro
ukazać...

- Oczywiście, wszystko rozumiem. Chodźmy oddać filmy

do wywołania. Przy okazji osuszysz się...

Spojrzał na nogawki dżinsów, zdumiony widokiem

przemokniętych butów i spodni. Zajęty pracą nie zauważył, że
stoi w wodzie po kostki.

- O co pytałeś matkę dziecka?
- O nazwisko. - Szli w kierunki redakcji. - A w ogóle to

mam dylemat. Nie wiem, jakie zdjęcia wykorzystają i czy w
ogóle któreś wykorzystają. Teraz wszystkiego się boją,
zwłaszcza moich zdjęć. A nuż ktoś znowu wytoczy jakąś
sprawę. Spójrz na ten tłum, Jane... - Odwrócili się. Cody
ruchem ręki wskazał ludzi tkwiących pod domami i
wpatrujących się w białego jeepa. - Mam dobre zdjęcia
różnych ludzi, ale w redakcji wszystkie odrzucają, zakładając,
że w jakiejś bramie czy drzwiach tkwi jakiś zdradzający żonę
osobnik, który tylko czyha, żeby wyciągnąć pieniądze od
gazety....

- Jestem pewna, że jeśli zdjęcia będą dobre...
- Redakcję nic nie obchodzi jakość zdjęć. Redakcję

interesuje własny tyłek. Nie będą ryzykować po wpadce ze
Stanhopem.

background image

- Kiedy tylko dopadniemy pastora Boba i skłonimy go do

wycofania pozwu, radca prawny gazety też się uspokoi -
zapewniała Jane.

Dostrzegła, że zerka na nią lekko zdziwiony i dopiero

wtedy uświadomiła sobie, co powiedziała: "Dopadniemy!"
My, on i ona.

A więc mimo uzbrojenia się w zaręczynowy pierścionek

Jane nie ma zamiaru umknąć z pola walki, pomyślał. Zamierza
wraz z nim rozwiązać jego problemy.

Jane przekonywała siebie, że jej udział w sprawie

Cody'ego wynika po prostu z zakorzenionego w niej poczucia
sprawiedliwości i z głębokiego oburzenia, że zdjęcia Cody'ego
poddane są cenzurze. Świadoma była jednak nagiej prawdy:
po dwóch nocach myślenia o Codym uległa jego charyzmie.
Nie było na to rady. I ten pocałunek. .. Pozą tym żadna sprawa
rozwodowa nie jest na tyle ważna, by nie można było pomóc
człowiekowi w potrzebie. .. A więc pomoże!

Do budynku redakcyjnego „Sentinela" dotarli pogrążeni w

myślach. To jedno słowo „dopadniemy" - my, my! - rozkwitło
niby tęczowej barwy znak zapytania.

W milczeniu wjechali na czwarte piętro, lękając się chwili,

kiedy tęczowa bańka mydlana pęknie. Biurko przy wejściu do
sali redakcyjnej było puste. Sherry gdzieś poszła, Zresztą
większość biurek była pusta - redaktorzy i reporterzy wyszli
na lunch.

Cody dużymi susami przemierzył salę i wszedł do

oszklonego kojca - gabinetu. Ponieważ nie powiedział Jane,
by na niego czekała przy wejściu, poszła za nim. Za wielkim
biurkiem siedział łysiejący, czterdziestoparoletni mężczyzna.
Właściwie nie siedział, ale półleżał w odchylonym fotelu,
obute stopy położył na biurku i czytał wydruk z komputera.

Cody bez wstępów obwieścił:

- Mam zdjęcia z miejsca wypadku. Potrzebne czy mam je

wyrzucić?

Redaktor uniósł głowę i spojrzał na Cody'ego znad oprawy

okularów.

- Z miejsca wypadku? Jakiego wypadku?
- Dziecko za kierownicą. Rozbity hydrant, nikt nie doznał

obrażeń.

background image

- Rozbity hydrant?
- Na ulicy morze. No więc jak? Mam wyrzucić film?

Wpatrując się w twarz Cody'ego redaktor sprawiał

wrażenie niezdecydowanego. Z jednej strony wiedział, że
zdjęcia będą z pewnością świetne, z drugiej wyraźnie nie
aprobował sarkastycznego tonu Cody'ego.

- To ty mi powiedz, Sinclair, czy uważasz, że należy je

wyrzucić.

- Nie ma problemu, można wyrzucić. Nie ubiegam się o

nagrodę Pulitzera.

Przez długą chwilę redaktor wytrzymywał spojrzenie

Cody'ego, a potem potrząsnął głową i wrócił do czytania
wydruku. Po paru sekundach podniósł głowę i powiedział:

- Wywołaj film, pokaż mi odbitki kontaktowe, a wtedy ci

powiem, czy zaczniemy rozmawiać o Pulitzerze czy też o
kolejce po zapomogę dla bezrobotnych. Dla ciebie i dla mnie.

- Cholerne dzięki za nic - odparł Cody i wyszedł,

zatrzaskując za sobą oszklone drzwi kojca.

Jane, która przez cały czas stała przed drzwiami, gdy były

jeszcze otwarte, i wysłuchała całej rozmowy, zauważyła
złośliwie:

- Widzę, że łączą cię bliskie stosunki z naczelnym. Cody

najwyraźniej nie pozbył się dawnego urazu do

ludzi, którzy reprezentowali jakiś autorytet. Zawsze miał

do wszystkich uraz. Do nauczycieli, do jej ojca, do każdego,
kto uważał, że ma prawo mu mówić, co powinien robić. Teraz
wzruszył w odpowiedzi ramionami.

- Zostawię tylko film do wywołania i pójdziemy wreszcie

na ten lunch.

Skierowali się do drzwi z napisem Laboratorium

fotograficzne. Cody wszedł do przedpokoju, z którego
prowadziły dalsze drzwi do dwóch ciemni. Paliły się nad nimi
czerwone lampki sygnalizujące, że trwa tam wywoływanie. W
przedpokoju za biurkiem siedziała młoda kobieta, która
rozpromieniła się na widok Cody'ego.

- Hej, cześć! Nie mów, że wróciłeś do roboty! Cody

wywołał na twarz bardzo nieprzekonujący uśmiech i zabrał się
do wyjmowania filmu z aparatu.

background image

- Mam coś, ale nie wiem, czy wykorzystają. Zajmiesz się

tym?

- Oczywiście. - Wypełniła karteczkę i przykleiła ją do

wręczonej przez Cody'ego kasety. - Mam szukać czegoś
kompromitującego? - spytała.

- Kto wie, kto wie. Jeśli dobrze pójdzie, to będę mógł

rzucić tę pracę i zostać zawodowym szantażystą.

- I byłby z ciebie dobry fachowiec - zażartowała kobieta. -

Ale nie martw się, Cody. Nie wyrzucą cię.

- Może i nie wyrzucą, ale będą trzymać na krótkiej

smyczy. A dla mnie to tak, jakby mnie wyrzucili.

- Wszystko traktujesz jako nagonkę na siebie. Odzywa się

twoje jankesowskie pochodzenie. Za gorąca krew. Bierz życie
mniej poważnie, odpręż się.

- Jak mam się odprężyć z tym cholernym pozwem na

karku? Zajmij się zdjęciami. Wrócę za jakieś pół godziny.

Pożegnał kobietę przyjaznym gestem dłoni i wyprowadził

Jane na korytarz. Oparł się o ścianę i zaczerpnął powietrza,
jakby się dusił.

- Jestem pewien, że ty i Mark chodzicie często razem na

lunch - powiedział.. - Spokojnie, bez pośpiechu, nie tak jak
my.

Jane się uśmiechnęła. Lunch z narzeczonym w eleganckiej

restauracji był niczym w porównaniu z podniecającym
uczuciem, jakie towarzyszyło obserwowaniu Cody'ego przy
pracy w bardzo niesprzyjających okolicznościach.

- Lunch nie jest ważny - odparła. Chrząknął rozbawiony.
- Może nie jest ważny dla ciebie, ale ja umieram z głodu.

- Oderwał się od ściany. - Mam pomysł: weźmiemy coś z
automatu w sali rekreacyjnej. W każdej restauracji
czekalibyśmy teraz co najmniej godzinę na wolny stolik.

- Świetny pomysł!
- Tego jeszcze nie wiesz. W życiu nie jadłaś nic z takiej

maszyny.

Wskazał jej drogę do windy. Skrzypiało mu obuwie, co

przypomniało Jane, że przemoczył sobie nogi podczas
wykonywania zdjęć, których nikt może nie zechcieć
wykorzystać.

background image

- Masz tu jakiś suche spodnie i buty? - spytała. Obejrzał

jeszcze wilgotne nogawki i wzruszył ramionami, po czym
nacisnął guzik windy.

- To tylko woda - stwierdził.
- Mokre buty są bardzo niewygodne - zauważyła.
- Jestem na wszystko odporny.

Obdarzył ją kpiącym uśmiechem. Kpiącym z niego

samego. Udało im się wcisnąć do zatłoczonej windy,
pachnącej hamburgerami i pizzami przywożonymi przez
pracowników z okolicznych barów szybkiej obsługi. Gdy
winda zatrzymała się piętro wyżej, Jane chętnie opuściła te
wszystkie zapachy. Cody poprowadził ją biurowym
korytarzem do drzwi na samym końcu. Weszli do niewielkiej
sali, w tym czasie na szczęście pustej. Oprócz dużej lodówki i
mikrofalowej kuchenki stały tam pod ścianami automaty z
zimnymi napojami, kawą, owiniętymi w folię kanapkami,
batonami i, co najbardziej ucieszyło Jane - z jogurtami i
owocami.

Wskazała na kubek jogurtu i jabłko.

- Boże drogi, jeszcze jedna amatorka zdrowej żywności! -

mruknął Cody, wrzucając do otworów monety i naciskając
odpowiednie, guziki. Sobie wziął coca - colę i parówkę, którą
na dwie minuty włożył do kuchenki mikrofalowej.

Jane rozsiadła się wygodnie na pokrytym winylem fotelu,

a po chwili Cody dołączył do niej, usadawiając się na
sąsiadującej z fotelem kanapie. Jedząc parówkę, powiedział:

- Jak ci wiadomo, Nowy Orlean słynie ze swojej kuchni.

Jane tylko się uśmiechnęła, zajęta mieszaniem jogurtu, a

przede wszystkim patrzeniem na nogi Cody'ego oraz
podziwianiem - nie wiadomo, który to już raz - jego barczystej
sylwetki. Jak zwykle miękło jej serce na widok czarnych
kosmyków opadających mu na twarz. A te oczy - błyszczące
jak brylant na jej palcu...

- Po co to dziś włożyłaś? - spytał Gody, odgadując jej

myśli.

- To? - Wpatrywała się w zaręczynowy pierścionek, jakby

sama się dziwiła, po co go nosi. Obróciła pierścionek na palcu,
chowając brylant po wewnętrznej stronie dłoni. Wyglądał

background image

teraz jak obrączka. Przywróciła mu poprzednie położenie. -
Sama nie wiem - odparła.

- Może po to, żeby nie zapomnieć się i pamiętać, że się

zaręczyłaś - podsunął ironicznie.

- Może - zgodziła się.
- Ten twój Mark to chyba musiał obrabować własny bank,

żeby kupić taki brylant.

- To nie jest jego własny bank - poprawiła sucho. Nie była

zła z powodu żartu, ale dlatego, że miał rację: włożyła
pierścionek, żeby pamiętać. I żeby Cody pamiętał. - A jeśli
chodzi o pierścionek, to go włożyłam, ponieważ wczorajszy
wieczór był błędem.

- Wielkim błędem - powtórzył poważnie.
- Więc zgadzasz się ze mną? - Była zaskoczona.
- Całkowicie. Popełniłaś błąd. Nie powinnaś była mnie

odprawiać. Powinnaś zaprosić mnie do pokoju.

Miała nadzieję, że łyżeczka zimnego jogurtu szybko

ochłodzi jej rozpłomienione policzki.

- Znaleźliśmy się oboje w trudnej sytuacji, Cody. Ja

przyleciałam tu wyłącznie po to, żeby się z niej wywikłać, a
nie zabrnąć jeszcze głębiej.

- Opowiedz mi o nim - odezwał się spokojnie, jakby nie

słyszał jej poprzednich słów. - Opowiedz mi o facecie z
kieszeniami bez dna...

- On jest... - Zawahała się. Nie wiedziała, co ma

powiedzieć. Że Mark to Mark? Że jest solidny i można na nim
polegać? Że każdy jego krok i postępek jest przewidywalny?
To właśnie bardzo w nim lubiła, ponieważ była taka sama.
Jeśli jednak tak opisze mężczyznę, którego miała poślubić, to
Cody zacznie jeszcze bardziej z niej kpić. - Jest przystojny -
oświadczyła z triumfem, znalazła bowiem dobre określenie.

- To bardzo, bardzo ważne - zgodził się Cody.
- Błyskotliwy.
- Aaa! Jestem pewien, że ma całą ścianę zawieszoną

dyplomami w ramkach. To najszybsza droga do twojego
serca.

- Ma dwa dyplomy. Uniwersytecki i z harvardzkiej szkoły

biznesu.

background image

- I pewno codziennie czyta „Wall Street Journal". Jeździ

lincolnem i nosi, niech zgadnę, ubrania od Armaniego.

- Trafiłeś. Ale co z tego? - Zaśmiała się nieszczerze. -

Chyba ci to wystarczy? Mark jest w moim typie.

Cody zamknął oczy i wydał odgłos chrapania. Jane

zachichotała.

- Jakiż on musi być nudny. Widzę, że nie pozostała ci

nawet iskierka buntu. A myślałem, że choć trochę oduczyłem
cię konwencjonalności.

Z twarzy Jane zniknął uśmiech. Cody ma rację. On ją tego

oduczył, ale nie dokończył nauki. Iskierka, której brak jej
zarzucił, nadal się w niej tliła. A nawet sporo tych iskierek się
uzbierało. I teraz, kiedy patrzyła na Cody'ego, miała wielką
ochotę zbuntować się ostatecznie przeciwko życiu, które
prowadziła. Chciałaby uciec, wsiąść na motocykl i pojechać
na skraj świata bez oglądania się na cokolwiek.

Ale nie mogła tego zrobić. Jest już za stara. Spoczywa na

niej ciężar odpowiedzialności. Za karierę, za starych
rodziców, za dług hipoteczny, za klientów. Teraz jest już
dorosła.

- Rozumiem, że Markowi nie przeszkadza, że poślubi

rozwódkę? - spytał niewinnie Cody.

- Mark nic o tym nie wie - przyznała się. Wyprostował

się, unosząc wysoko brwi.

- Nie powiedziałaś Markowi Bankierowi o naszym

małżeństwie?

Przygryzła wargę i pokręciła przecząco głową.

- To było dawno. I małżeństwo trwało tak krótko.
- I uważałaś, że to jest takie głupstwo, że można o tym nie

wspominać?

- To nie było głupstwo. To było większe przeżycie, niż

kiedykolwiek zrozumiesz.

Wyprostował się jeszcze bardziej. Nogi, które trzymał na

kanapie, opuścił na ziemię i wrzucił do stojącego obok
pojemnika puszkę po coca - coli. Następnie się pochylił,
łokcie wsparł o kolana i wpatrując się w twarz Jane, oblaną
białym światłem fluoryzującej lampy u sufitu, zapytał cicho: -
Jakie to było przeżycie? Złe, dobre, wielkie?

background image

- Nie chcę o tym mówić - mruknęła wściekła na siebie, że

cokolwiek na ten temat powiedziała.

- Chcę wiedzieć, Jane! - upierał się.
- Wiesz dobrze. Kochałam cię.
- Jak bardzo? Odwróciła oczy.
- Tak bardzo, że przestałam jasno myśleć. A przecież

myślenie było zawsze tym, co umiałam najlepiej. Przeraziło
mnie to. I przysięgłam sobie, że nigdy więcej... Nie mogę po
raz drugi utracić zdolności jasnego myślenia.

- Wcale ci się nie dziwię - odparł z nadmiarem, jak na

niego, wyrozumiałości w głosie.

Zaryzykowała krótkie spojrzenie na Cody'ego. Siedział

pochylony tak blisko, że mógł bez trudu sięgnąć po jej rękę. I
zrobił to. Głaskał jej palce, a potem obrócił dłoń i zaczął
rysować kółka.

Wstrzymała oddech i poczuła, że robi jej się gorąco.

- Przestań, Cody!
- Co mam przestać? Szukam tylko linii małżeństwa.
- Linii czego? Małżeństwa? - spytała zduszonym szeptem.
- Jedna z moich sąsiadek jest chiromantką. Między

innymi czyta z ręki. Czytała raz z mojej. Powiedziała, że mam
długą i nieprzerwaną linię szczęśliwego małżeństwa.

- Otóż to! Nasze małżeństwo było tak krótkie, że się nie

liczy. - Palec, którym wodził po jej otwartej dłoni, porażał
delikatną skórę niczym prąd. Powiedziała więc dobitniej: -
Nasze małżeństwo było krótkie i głupie. Twoja wróżka
musiała mówić o następnym, bo tamto się nie liczy.

- Gdyby się nie liczyło, to byś nie przyleciała do Nowego

Orleanu, żeby mnie prosić o podpis. A teraz spójrz. Twoja
linia też jest długa, nieprzerwana. Nie widać śladu jakichś
rozwodów.

- Nie wierzę w takie bzdury.

W istocie nie wierzyła. I miała nadzieję, że przynajmniej

w tej sprawie jej głos zabrzmiał pewnie.

- Oczywiście, ze nie wierzysz. Chodziłaś przecież do

Wellesley College. Ale czy widzisz tę linię? - Przeciągnął
delikatnie po załamaniu skóry dłoni. Odbierała to jako
pieszczotę, która poruszyła ją do głębi. - Jedna długa,
nieprzerwana linia. Nic na to nie poradzisz.

background image

Zaśmiała się nerwowo.

- Przecież ty też chyba nie wierzysz w takie bajdy.
- Może to są i bajdy - zgodził się - ale ta sąsiadka mówi,

że nasz los jest w naszych rękach. A w to wierzę, Janey! - Z
uśmiechem puścił jej dłoń i wyprostował się. - Powinienem
sprawdzić, jak wyszedł film. Już pewno wywołany.

- Świetnie - zgodziła się, mając nadzieję na chwilę

samotności i możliwość zebrania myśli.

Zgarnął ze stołu śmieci po posiłku - serwetki, plastykową

łyżeczkę i kubek po jogurcie - i wrzucił do kubełka. Gdy szli
do windy, obuwie Cody'ego skrzypiało nieco mniej. Winda,
która zatrzymała się na sekundę na piętrze, była przepełniona i
pojechała wyżej. Musieli czekać. Jane patrzyła na światełka
oznaczające piętra, przez które przejeżdżała kabina. Cody się
uśmiechał. Przeniosła wzrok na jego mokre dżinsy, a on ciągle
się uśmiechał.

- Po co tu stoimy? - spytał. - Przecież to tylko jedno

piętro. Zejdźmy.

Jane skinęła głową i poszła za Codym do metalowych

drzwi, za którymi znajdowały się schody. Cody je otworzył i
znaleźli się na jasno oświetlonej klatce schodowej.

- O pewnych porach dnia windy są jak klatki w ogrodzie

zoologicznym - zauważył Cody. - A poza tym trzeba długo
czekać, żeby się wepchnąć do środka.

- Jedno piętro nic nie znaczy - odparła Jane po to, by coś

powiedzieć, i w tym momencie potknęła się.

Cody zdołał ją pochwycić.

- Co się stało? - spytał. Czuła się jak idiotka.
- Nic, nic - zapewniała. - Tylko się potknęłam. Nie

puszczał jej.

- Nie skręciłaś sobie nogi? Zrobiłaś się blada.
- Naprawdę nic mi nie jest.

Patrzył jej w oczy i trzymał ją mocno. Tak mocno, jak

niedawno na ulicy trzymał kamerę i robił zdjęcia, tylko że
teraz jego celem była ona, a nie uliczny tłumek i biały jeep. Jej
los był w jej rękach. I w jego rękach. A kiedy pochylił się, by
ją pocałować, wiedziała, że to zrządzenie losu.

Miał ciepłe wargi, jeszcze słodkie po coca - coli. I te wargi

wiedziały, czego chcą. Dotykały jej ust z ową pewnością,

background image

którą nie tylko zapamiętała z przeszłości, ale która stanowiła
integralną część pocałunku, jeśli miał być pełny, znaczący i
wskazywać drogę na przyszłość, jeśli się na to pozwoli. Jeśli
ona pozwoli...

Wmawiała sobie, że dygocze, ponieważ się potknęła, ale

sama w to nie wierzyła. Dygotała z pożądania. Pragnęła
pocałunku Cody'ego. Pożądała swego męża.

Podprowadził ją w kąt, wsunął palce w jej włosy i znów

zaczął ją całować. Traciła oddech. Usiłowała sobie
przypomnieć, czy jego pocałunki przed dwunastoma laty też
oddziaływały na nią podobnie, ale wspomnienia przeszłości
przysłoniła teraźniejszość. Jej usta witały go z radością z
powodu ponownego spotkania. Objęła go w pasie i czuła, że
zadrżał, gdy wpiła palce w jego żebra.

- Janey, Janey! - wyszeptał, całując teraz jej policzki,

skronie i czoło. Zadrżała, gdy pocałował ją w czułe miejsce za
uchem. Potem powędrował dłońmi ku ramionom, a potem
jeszcze niżej. Jej dłonie, choć nimi nie kierowała, też
wędrowały po jego ciele. Dwanaście lat nie przysporzyło mu
ani grama tłuszczu. Był tak samo szczupły jak wtedy, kiedy go
poznała.

Coś w nim jednak dojrzało. Ruchy już nie szczeniackie,

nie młodzieńcze! Chyba to! Był mężczyzną, który jakby
smakował każdy kawałek jej ciała. Tak jak znawca smakuje
whisky. Jego usta i dłonie wędrowały, zatrzymywały się,
cofały...

To jest mój mąż, pomyślała. To jest mój mąż. Mój los.

Moje przeznaczenie.

Wsunął palce pod ramiączka jedwabnej bluzki i zsunął je

w dół ramion. Były teraz unieruchomione, dociśnięte do
boków. Nie mogła nawet zdjąć rąk z jego bioder, co
najwidoczniej bardzo mu odpowiadało. Pocałował ją w usta,
potem dotknął piersi. Poczuła słodki ból; poczuła też palące
pragnienie, które wypełniało ją bez reszty - w sercu, w łonie -
i niby magnetyczna siła przyciągało ją do Cody'ego.

Cody stężał, rozsadzało go pożądanie. Był gotów na

wszystko, pragnął wszystkiego. Jane też była gotowa kochać
się z nim, tu, na klatce schodowej, między piątym a czwartym
piętrem budynku nowoorleańskiej gazety „Sentinel". Pragnęła

background image

Cody'ego nie mniej niż wówczas, gdy była impulsywnym,
nierozważnym podlotkiem. Pragnęła go bodaj jeszcze
bardziej, jeszcze namiętniej.

Cody wyjął jej bluzkę ze spódnicy i sięgnął pod stanik. Z

jej ust wyrwał się krótki, cichutki okrzyk, który zawisł w
otaczającej ich przestrzeni. Ugięły się pod nią kolana. Boże,
jak ona go pragnie! Dłużej nie może tego znieść. Jej serce nie
wytrzyma i ona chyba zaraz umrze. Ale nim umrze, musi raz
jeszcze, po raz ostatni zdobyć Cody'ego.

Gdzieś wysoko, chyba tysiące metrów nad sobą, usłyszała

metaliczny chrobot, podobny do trzasku towarzyszącego
otwieraniu żelaznych wrót. Dźwięk rozpylony w tysiąc
rezonujących drgań spłynął na nich niby kaskada lodowatej
wody i ostudził.

Usłyszeli nad sobą kroki. Ktoś, znudzony widocznie

czekaniem na windę, postanowił zejść schodami. Jane nie
miała pojęcia, jak blisko może znajdować się ten ktoś. I ile
pięter zamierza pokonać. Wiedziała tylko, że Cody obejmuje
dłońmi jej piersi i że ledwie może ustać na nogach.

Nadal ją zasłaniając, Cody nasunął ramiączka bluzki na

miejsce. Pochwycił lekko otępiałe spojrzenie Kate i
przekornie się uśmiechnął.

- Cody, ja... - zaczęła.
- Sza!

Przyłożył palec do ust i przechylił głowę, by posłuchać

zbliżających się kroków. Po parunastu sekundach dotarło do
nich skrzypnięcie, piśnięcie i metaliczny trzask zamykanych
tym razem drzwi. Ten, kto przerwał im chwilę namiętności,
już zakończył swoją wędrówkę po schodach.

Jane głęboko odetchnęła. Powinna być wdzięczna

nieznanemu piechurowi. Powoli przytomniała i zaczęła
zdawać sobie sprawę z szaleństwa, jakiego była bliska.

- Jak za dawnych, dobrych czasów w naszej starej budzie

- zażartował Cody, poprawiając dżinsy.

Pamiętała kradzione pocałunki na schodach, w pobliżu

kuchni, szkolnej stołówki i za audytorium - wszędzie tam,
gdzie nikt ich nie mógł widzieć. I przypomniała sobie dzień,
kiedy Cody chciał ukraść coś więcej niż tylko pocałunek i nie

background image

wiadomo, co by się stało, gdyby nie napatoczył się nauczyciel
gimnastyki.

Ocalił wówczas Jane przed zakusami Cody'ego, ale nie

ocalił przed późniejszym zamążpójściem. I chociaż ktoś teraz
też ją ocalił przed popełnieniem szalonego głupstwa, nie ocalił
przed tym, co przeżywała - od jej uczuć.

Trzęsącymi się dłońmi zaczęła nerwowo poprawiać

bluzkę. Brylant na palcu błyskał białym światłem.

Dlaczego nie wystarcza jej życie u boku człowieka,

któremu można w pełni zaufać, na którym można polegać, na
którym można się w razie potrzeby oprzeć? Spoglądając jakby
z zaskoczeniem na zaręczynowy pierścionek, miała uczucie,
że coś istotnego wymyka się jej z rąk. Chciała Marka, chciała
małżeństwa z nim i tego, co Mark może jej zapewnić. I była
gotowa dać mu Wszystko, do czego była zdolna. Chciała
wspólnego z nim życia.

Ale w miarę odzyskiwania zdolności myślenia coraz

bliższa była prawdy: nade wszystko pragnęła Cody'ego.

background image

Rozdział 9

Podobnie jak wszyscy na placu przed
Faneuil Hall, Mark był zafascynowany żonglerami.

Mężczyzna i kobieta, oboje w identycznych smokingach,
rzucali żarcikami z tą samą zręcznością, z jaką wyrzucali w
powietrze i przechwytywali najróżniejsze przedmioty.
Jaskrawoczerwone sześciany, czarne batuty, srebrne koła,
zielone szale śmigały z tą samą celnością, co dowcipne
puenty. Był to dobrze przygotowany numer popisowy, a żarty
i przerzucane przedmioty uzupełniały się w przewidzianym
czasie. Mark nie należał do miłośników ulicznych występów,
ale musiał przyznać, że ci żonglerzy byli doskonali.

Właściwie jeszcze nigdy nie był w śródmiejskiej dzielnicy

Bostonu znanej jako Quincy Market. W jego wyobrażeniu
było to wyłącznie miejsce wycieczek turystów i promenada
dla poszukiwaczy przygody oraz dla głupców gotowych
stracić fortunę w niesłychanie drogich butikach i sklepach z
pamiątkami. Oprócz sklepów znajdowało się tu sporo barów i
kawiarni na otwartym powietrzu, gdzie głównym zajęciem
klientów było natrętne wpatrywanie się w przedstawicielki
płci odmiennej. Uliczni sprzedawcy oferowali bez liku tandety
i różnych okropności: były tam kwiaty z plastyku, bawełniane
koszulki z paskudnymi nadrukami, fosforyzujące naszyjniki i
bransoletki. Co krok stał jakiś wózek z towarem, co krok jakiś
kiosk wabił turystów, a między kioskami popisywali się
mimowie, tancerze, muzycy jazzowi lub pary takie jak ci
żonglerzy. Szczerze mówiąc, Mark nie potrafiłby wskazać
choćby jednego aspektu Quincy Market, który by odpowiadał
jego smakowi i gustom, a mimo to cała ta wrzawa i zapachy
wywoływały w nim uczucie niezwykłego podniecenia. Może
więc jego smak nie był znowu tak wyrafinowany?

Denerwował go tylko tłum. Jakże on w nim odnajdzie

Clarissę?

To ona właśnie kazała mu na siebie czekać przed

schodami do Faneuil Hall - historycznej budowli, miejscu
licznych zebrań kolonistów, którzy burzyli się przeciwko
brytyjskiej władzy. Wśród tych kolonistów było wielu
przodków Marka. Mark wątpił, czy Clarissę, z jej dość

background image

powikłanym etnicznie pochodzeniem, obchodziła cokolwiek
pełna chwały przeszłość Bostonu. Wybrała to miejsce,
ponieważ tu zbierali się młodzi profesjonaliści.

A Mark był właśnie młodym profesjonalistą, czyż nie?

Może z tym „młodym" lekko przesadził, ale przecież chyba
ma jeszcze prawo śmiać się z dowcipów i gestów żonglerów
oraz pod koniec dnia pracy w towarzystwie innych
bostończyków wdychać balsamiczne, czerwcowe powietrze?

Ale jak odnajdzie tu Clarissę?
Okazało się to wcale nietrudne. Gdy żonglerzy

zaprezentowali popis z ośmioma piłeczkami golfowymi,
okraszony dowcipami golfiarzy, trzy czwarte widzów
odwróciło głowy, aby wtopić wzrok w postać zmierzającą w
kierunku Marka. Mark pomachał jej dłonią, ona pomachała do
niego, a gapie wpatrzyli się w szczęśliwca, do którego
zmierzała zjawiskowo piękna kobieta.

Męska duma nie powinna tu w ogóle wchodzić w rachubę,

stało się jednak przeciwnie. Co za wspaniałe uczucie widzieć,
że aż tylu ludzi patrzy na niego z zazdrością! Miał ochotę
krzyczeć na głos, że ta najpiękniejsza na Quincy Market
kobieta jest z nim. Zieleniejcie sobie z zazdrości!

Natychmiast jednak zaczął czynić sobie wyrzuty. Jakże

mogło mu wpaść do głowy, że owa dziewczyna może być dla
niego czymś więcej niż po prostu znajomą z biura
narzeczonej? Jest tylko jej sekretarką. Clarissa zgodziła się z
nim spotkać wyłącznie dlatego, że ma dobre serce i troszczy
się o Jane.

O jego narzeczoną!
Usiłował wydobyć z pamięci obraz Jane, ale mu się nie

udało. Widział tylko Clarissę, która przebijała się przez tłum,
emanując nieprawdopodobną żywotnością. Miała na sobie
bluzkę o barwie rdzy i białą minispódniczkę. Na nogach,
przezroczyste jak mgiełka pończochy i sandały na wysokich
obcasach, które dodawały jej co najmniej pięć centymetrów
wzrostu. Gdy była już blisko, Mark zauważył, że ma
polakierowane paznokcie u stóp.

Podniósł wzrok na jej twarz. Powieki miała posypane

złotym pudrem, policzki lekko zaznaczone różem, a

background image

egzotyczne, ciemne oczy były jeszcze ciemniejsze dzięki
szmince.

Jane nigdy nie stosowała podobnego makijażu. Cenił jej

zdrową, świeżą, wolną od kosmetyków cerę. Natomiast
Clarissa - ta grzeczna, skromna i jakże zawsze „biurowa"
Clarissa - wyglądała jak kobieta... wyzwolona! Co tu ukrywać
- jak kokota!

Ku wielkiemu zdumieniu Mark stwierdził, że to właśnie

niesłychanie go podnieca. Kokota! Podnieca go to bardziej niż
perspektywa ujrzenia nagiej dziewczyny wyłaniającej się z
tortu. Spodziewał się, że uświadomienie sobie tego wywoła w
nim poczucie winy, tak się jednak nie stało. Jego grzeszne
myśli były skupione wyłącznie na Clarissie, zwłaszcza na jej
oczach, z których wyzierał głęboki niepokój.

- Stało się coś? - spytał. Uśmiechnęła się bohatersko.
- Skąd ci to przyszło do głowy? Cóż miałoby się stać?

Uwaga ludzi przeniosła się z powrotem na parę

żonglerów, która zbliżała się do wielkiego finału
obejmującego wszystko, co tylko można podrzucać i
przechwytywać. Mark ujął dłonie Clarissy i spojrzał w jej
błyszczące oczy.

- Wyglądasz na niespokojną - powiedział.
- Nie, nie. Tak - wyznała wreszcie i ponownie obdarzyła

go uśmiechem, który wywołał w nim ochotę, by ją objąć i
pogłaskać. Przyszło mu do głowy, że niepokój Clarissy może
mieć swoje źródło w tajemniczej wyprawie Jane do Nowego
Orleanu, ale natychmiast odrzucił tę myśl. W tym momencie
Jane nie wydawała się ważnym elementem sytuacji.

Przyznając to, miał początkowo tylko lekkie poczucie

winy, ale po chwili zalała go fala wstydu. Jak długo jeszcze
będzie się oszukiwał, że od sekretarki Jane nic nie chce? Jak
długo będzie sobie wmawiał, że chciał spotkać się ponownie z
Clarissą tylko dlatego, że mogłaby mu dostarczyć
przynajmniej strzępów informacji na temat tajemniczych
poczynań Jane? W którymś momencie - sam nie wiedział, w
którym - spotkania z Clarissą stały się randkami z Clarissą i
przestały dotyczyć Jane. Będzie musiał coś z tym zrobić, nim
Jane powróci do Bostonu.

background image

Tymczasem Jane nadal bawiła w Nowym Orleanie. Poza

tym nie miała na tyle przyzwoitości, by mu powiedzieć, dokąd
się udaje, na jak długo i po co. I póki tego wszystkiego
lojalnie nie wyjaśnianie miał obowiązku być zbyt lojalny
wobec niej.

- Wspaniali żonglerze! - zawołał, chcąc, by uśmiech

Clarissy stał się bardziej spontaniczny i naturalny.

Skinęła

mechanicznie

głową,

nie

wykazując

najmniejszego zainteresowania sztukmistrzami. Może byśmy
poszli czegoś się napić? - zaproponowała, wskazując głową
najbliższą kawiarnię z tarasami i parunastoma stolikami
stojącymi za przepierzeniami na kawałku odgrodzonego
chodnika. Każdy ze stolików miał nad sobą zabawny,
kolorowy parasol. Było to znacznie mniej eleganckie miejsce
niż bar w hotelu Four Seasons, ale jeśli ma to poprawić humor
Clarissie, to Mark był gotów pić nawet podrzędną whisky w
tym chodnikowym lokaliku.

Ujął ją pod łokieć i poprowadził przez tłum. Był

świadomy zazdrosnych spojrzeń mężczyzn i kobiet,
skierowanych na siebie i na Clarissę. Wypinał też dumnie
pierś. Chociaż nie była jego dziewczyną, a on jej mężczyzną,
miło było przynajmniej udawać, że tak jest. Przed wejściem
do „ogródkowej" kawiarenki stała kolejka i młody cerber nie
wpuszczał nikogo, póki nie zwolnił się któryś ze stolików.

- Warto poczekać - zapewniła go Clarissa, nim zdołał

wyrazić swe niezadowolenie. - Tu mają najlepsze piwo.
Wielki wybór piw importowanych.

I ona tą informacją chce mnie zachęcić? - pomyślał z

rozbawieniem, ale pragnąc jej zrobić przyjemność, odparł:

- Co ty mówisz! Wspaniale!
- Jeśli wolisz iść gdzie indziej... - zaczęła, a jemu się

wydało, że zadrżały jej wargi.

- Ach nie, nie - zapewnił. - Naprawdę, Clarisso. Ja bardzo

lubię importowane piwo.

Nie tylko nie zdołał tym oświadczeniem powstrzymać

drżenia warg Clarissy, ale zobaczył wzbierające w jej oczach
łzy. Jęknęła płaczliwie, po czym zasłoniła ręką usta i po prostu
się odwróciła.

background image

Mark pomyślał, że gdyby jego matka zaczęła płakać w

centrum Bostonu, to by ją wziął w ramiona i pocieszał. Gdyby
załkała jego siostra, uczyniłby to samo. Gdyby w pobliżu
najbliższego od Quincy Market skrzyżowania wybuchnęła
łzami jego kuzynka Frances, której nigdy nie lubił i która
pachniała gnijącymi stokrotkami, to też by ją objął i utulił.
Pocieszenie w ten sam sposób Clarissy wydawało mu się więc
rzeczą zupełnie naturalną.

Instynktownie się cofnęła, gdy jej dotknął, ale szybko

zmieniła zdanie i bezsilnie opadła w jego ramiona, łkając i coś
tam papląc bez sensu i skrępowania. Zaniemówił, zdumiony,
że taka drobna istotka potrafi odegrać tak wielką scenę. Był
również zaskoczony, stwierdzając, że nawet z zapłakanymi i
czerwonymi jak u królika oczami oraz z policzkami mokrymi
od łez Clarissa jest nieprawdopodobnie piękna.

Podał jej chusteczkę, w którą zaczęła z przejęciem

szlochać. Ludzie w kolejce zaczęli trącać się łokciami. Mark
doszedł do wniosku, że nadszedł czas na zdecydowane
działanie. Objął Clarissę i poprowadził ją prosto do cerbera w
kawiarnianej furtce.

- Ta pani otrzymała przed chwilą okropną wiadomość -

powiedział do młodego człowieka, sięgając do kieszeni po
portfel. - Potrzebuje jakiegoś ustronnego miejsca, żeby dojść
do sobie. I drinka. - Dyskretnie wyciągnął z kieszeni banknot i
wcisnął w dłoń strażnika. - Może pan nam gdzieś znajdzie
ustronny stolik? Najlepiej wewnątrz lokalu. Gdzieś, gdzie
można usiąść w odosobnieniu...

Cerber bez skrępowania obejrzał banknot, stwierdził, że

ma wystarczający nominał i entuzjastycznie pokiwał głową.

- Ależ oczywiście!

Skinął na Marka, by szedł za nim. Kilka osób w kolejce

zaczęło głośno protestować, ale Mark to zignorował, Clarissa
zaś była w takim, stanie, że protesty na szczęście do niej nie
docierały.

W niespełna minutę znaleźli się w odosobnionym pokoiku

na zapleczu głównej sali. Pomieszczenie to – obite wiśniową,
satynową tapetą W paski, z wiktoriańską kanapką dla dwóch
osób, z parą głębokich foteli, z owalnym mahoniowym stołem
na jednej nodze i z różowym dywanem - miało zdecydowanie

background image

aurę burdelowego saloniku. Mark poprowadził Clarissę prosto
do siedziska dla zakochanych, bowiem zamierzał zająć obok
niej miejsce i służyć ramieniem, w które mogłaby spokojnie
dalej chlipać.

- Proszę powiedzieć kelnerowi, żeby nam podał dwa

kieliszki courvoisiera i szklankę zimnej wody dla pani -
zwrócił się do młodego człowieka, który ich tu przywiódł.

Młody człowiek wyszedł, zamykając drzwi i tym samym

izolując Marka i Clarissę od reszty świata. Clarissa wydobyła
się na tyle z histerycznej zapaści, by spytać:

- Gdzie jesteśmy?
- W jednym z gabinetów tego lokalu.
- Ooo? - Zdumiała się, a następnie otrzymaną od Marka

chusteczką otarła policzki. - O Boże, przecież to jedwab! -
wykrzyknęła, patrząc na mokrą chustkę.

- O co chodzi? Źle reagujesz na jedwab? Jesteś

alergiczką?

- Nie, nie, tylko że na jedwabiu zostają ślady. Jedwab

pierze się chemicznie, nie można go moczyć...

- Nie bądź niemądra, chustka jest do używania. Kiedy

nadal się wahała, wyrwał chusteczkę z jej dłoni

i wytarł nią do sucha mokre jeszcze policzki. Chyba

najgorsze załamanie już minęło, bo Clarissa kilka razy
pociągnęła nosem i wstydliwie spuściła oczy, co wywołało w
nim znów pragnienie pogłaskania ślicznej buzi.

Przyglądał się jej ciekawie. Nigdy nie widział Jane

płaczącej, nigdy w podobnym stanie. Zawsze była opanowana.
Rzecz jasna, że to podziwiał, niemniej... Niemniej chyba
każdy mężczyzna pragnie od czasu do czasu spotkać słabą
istotkę płci odmiennej, którą trzeba się zaopiekować i
pocieszyć. Mark niegdyś postanowił, że ożeni się tylko z
kobietą, którą uzna za równą sobie. Ale może nie miał racji?
Może w istocie jest niereformowalnym szowinistą, który
reaguje na kruche istoty, takie jak Clarissa, ponieważ są takie
delikatne i rozkoszne?

Clarissa przejęła chusteczkę z jego dłoni i wytarła nos,

dmąc co sił w płucach. Chusteczkę położyła na stoliku i
skrzyżowała nogi. Manewr ten odsłonił je o co najmniej pięć

background image

dodatkowych centymetrów. Uda miała szczupłe, ale Marka
zafascynowały przede wszystkim jej niezwykle drobne kolana.

Usłyszał pukanie, po czym drzwi się otworzyły i wszedł

kelner, niosąc zamówiony koniak i szklankę wody. Postawił
tacę na stole, uśmiechnął się niepewnie do Marka i wyszedł.

- Co to jest? - spytała podejrzliwie Clarissa, wskazując

kieliszki.

- Koniak. Świetna rzecz na to, co cię boli.

Mark podał jej jeden kieliszek, drugi sam podniósł do ust.

Nim posmakował, Clarissa upiła malutki łyczek, po czym
wzdrygnęła się i odstawiła kieliszek.

- Ojej, jakie to mocne! - powiedziała.
- Czujesz się lepiej?
- Tak. Nie. - Westchnęła i ponownie upiła trochę koniaku.
- Powiesz mi teraz, o co chodzi z tymi wszystkimi łzami?

- spytał.

- Stracę pracę - powiedziała.

Na chwilę podniosła oczy i zaraz je opuściła.

- Chyba żartujesz! Dlaczego miałabyś stracić pracę? -

Potwierdziła swe przypuszczenie energicznym potakiwaniem.
- To niemożliwe. Czy Jane o tym wie? Czy to może ona...?
Porozmawiam z nią i nie pozwolę...

- Ona nic nie wie. O Boże!

Clarissa wydała jęk rozpaczy, najwidoczniej skłonna

rozpłakać się znowu. W ostatniej chwili zmieniła zamiar i
ponownie wzmocniła się koniakiem. Mark uznał, że to był
bardzo rozsądny krok.

- Czy za tym stoi ktoś inny w firmie? Bo jestem pewien,

że skoro to nie Jane, na pewno będzie walczyła, żeby cię
zatrzymać.

- Nie będzie walczyła. Nie masz pojęcia, co się tu dzieje.

Jane nie jest... - Urwała, zagryzając wargi.

- Nie jest co? - spytał, nieco spięty i czujny, spodziewając

się jakiejś niespodzianki. Bardzo był z tego niezadowolony.

Clarissa nie odpowiedziała na to pytanie, więc sam zaczął

komponować przypuszczalny ciąg dalszy jej obwieszczenia,
że „Jane nie jest...": zdolna przeciwstawić się siłom
czyhającym na Clarissę, nie jest dobrą szefową, nie jest taka,
jak Mark sobie wyobraża. A może nie wraca do Bostonu?

background image

- Dokończże! - Mark nie mógł wytrzymać napięcia.

Clarissa urywanie westchnęła.

- Nie powinnam tu z tobą siedzieć. Postępuję bardzo źle. -

Wpatrzona w swoje śliczne kolano, pociągnęła nosem. -
Musisz mi wierzyć, Mark, że ja uwielbiam Jane. Po prostu ją
uwielbiam!

- Oo!

Sprawa jest bardziej skomplikowana, niż mu się

wydawało. Był w swoich poglądach liberalny, skoro jednak
Clarissa przedkłada kobiety nad mężczyzn... to trudno. Choć
to wielka strata dla męskiego gatunku.

- To niezbyt dobrze wchodzić w podobne układy z

pracodawczynią - powiedział ostrożnie, badając grunt.

- O czym ty mówisz? Ach, nie! - Zachichotała mimo

depresji. - Ja nie o takim uwielbieniu mówiłam.

Poczuł ulgę, ale wstrzymał się z okazaniem radości.

- Źle trafiłabyś, okazując takie uwielbienie. Jane nie ma

najmniejszych skłonności...

Clarissa ponownie westchnęła i pokiwała głową.

- Mark, to jest po prostu tragedia...
- Może byś mi wreszcie powiedziała, o co chodzi. Co jest

tragedią?

- Nie mogę ci powiedzieć. Oprócz tego, że nie powinnam

tu z tobą siedzieć i że nie będę mogła pracować u Jane...

- Widzę, że ja i Jane jesteśmy dla ciebie źródłem

problemów. - Usiłował obrócić wszystko w żart.

- To prawda - potwierdziła ponuro. Rzuciła okiem na

Marka i sięgnęła po kieliszek. Po niebezpiecznie długim łyku
wyrzuciła z siebie: - Ja was oboje uwielbiam! Oto mój
problem.

Trójkąt, pomyślał Mark. Jane się na to nie zgodzi. Nie

byłaby skłonna do podobnego eksperymentu. Ale... Raz
jeszcze zdumiewając się samym sobą, Mark musiał przyznać,
że bardzo mu odpowiada to, że Clarissa uwielbia ich oboje.
Jego umysł jak gąbka wchłonął ten pomysł, a jego ciało w
specyficznych rejonach wyraziło zdecydowaną aprobatę.

- Ale to nie powinno być przecież powodem łez -

powiedział. - Uwielbiasz Jane, uwielbiasz mnie. Jestem

background image

pewien, że Jane uwielbia ciebie. A jeśli o mnie chodzi, to
chyba nie wątpisz, że także należę do twoich wielbicieli.

Clarissa zerknęła na Marka. Ciekawość nieco złagodziła

dotychczasową rozpacz w jej oczach. Szybko jednak opuściła
wzrok i potrząsnęła smutno głową.

- To bardzo, bardzo zła sytuacja - oznajmiła.
- Co jest złą sytuacją? Nie bądź melidramatyczna,

Clarisso! Cóż jest złego w tym, że ludzie cię uwielbiają?

- To jest okropne, bo masz zamiar ożenić się z Jane.

Umilkła, obracając nerwowo palcami kieliszek. Jej

ostatnie słowa jakby zawisły w powietrzu, zmuszając

wreszcie Marka do żądania pytania:

- Trochę cię nie rozumiem. Mam zamiar, więc co z tego?
- Właśnie z tego wszystko bierze początek.

Teraz przestał już w ogóle rozumieć. Coś tu się dzieje, co

wykracza poza bezsporny fakt, że Clarissa mu się podoba.
Czuł jakieś przedziwne wibracje, które ich oboje obejmowały.
Tu nie chodzi tylko o trójkąt i wzajemne uwielbienie.

- Zupełnie nie rozumiem, co mają z tym wspólnego moje

zamierzenia? Jane i ja postanowiliśmy się pobrać, ale nasz
ślub jest przewidziany dopiero na sylwestra, a do sylwestra
jest jeszcze wiele miesięcy - dodał, jakby chciał dać do
zrozumienia, że w tym czasie jeszcze wiele może się
wydarzyć, i to rzeczy nie mających nic wspólnego z Jane, a
wiele z dwiema osobami przebywającymi w obecnej chwili w
tym burdelowatym gabinecie. - Czy jest coś niestosownego w
moim porozumieniu z Jane?

Brak odpowiedzi Clarissy na tak wyraźne pytanie bardzo

go zbulwersował. Mobilizując wyobraźnię, usiłował wydobyć
z pamięci twarz Jane, całą Jane: świetnie uszyty kostium od
Donny Karan, starannie wymodelowane kasztanowe włosy,
oczy szare, spojrzenie jasne i energiczne, głos wypowiadający
dobrze skonstruowane, inteligentne zdania. Oczami wyobraźni
widział ją przy śniadaniowym stole, omawiającą z nim tytuły
w „Boston Globe". Widział ją wychodzącą z budynku sądu, ze
skórzaną aktówką w ręku. Sprawia zawsze wrażenie wielkiej
damy, łaskawie spoglądającej na swój świat i swych
poddanych. Wyobrażał ją sobie pochyloną nad biurkiem,
głęboko zadumaną nad poważnymi problemami prawnymi,

background image

późnym wieczorem, przy zapalonej na biurku tylko jednej
lampie...

Potem usiłował ją sobie wyobrazić w łóżku, ale tu

wyobraźnia go zawiodła. - Nie mógł wykrzesać żadnego
obrazu.

- Dokąd nas prowadzi ta rozmowa? - spytał wreszcie,

przechodząc ze stanu zdumienia w stan głębokiego niepokoju.

- Donikąd - odparła, odstawiając kieliszek i zdejmując

nogę z nogi. - Powinnam już iść.

Zaczęła wstawać, ale Mark zerwał się na równe nogi,

błyskawicznie postanawiając, że nie pozwoli jej odejść, póki
nie uzyska wyjaśnienia enigmatycznych wypowiedzi i
powodów takiej obfitości łez. I póki Clarissa mu nie powie, co
się dzieje z Jane... I póki jeszcze nie utuli Clarissy.

To ostatnie wydarzyło się pierwsze. Clarissa nagle

znalazła się w jego objęciach, jej usta zetknęły się z jego
ustami, jej ciało z jego ciałem. Wszystko to odbyło się jakby
w choreograficznym rytmie. Może gdyby miał czas się
zastanowić... Nawet po zastanowieniu też by ją pocałował.

Najbardziej zdumiewające w tym wszystkim było to, że

ona oddała mu ten pocałunek. Żarliwie. Z niehamowaną
namiętnością. Ze skutkami poważniejszymi niż sprawić może
najsilniejszy koniak.

- Nie powinniśmy tego robić - szepnęła z wargami przy

jego wargach.

- Tym się nie martw - szepnął, wodząc ustami, po jej

policzkach i wplatając palce w gęste, czarne włosy, by
skierować jej odwróconą nagle twarz ku sobie. Ponownie
dotknął ustami jej ust, pragnąc następnego pocałunku.

Przemknęło mu przez myśl, że trzyma w objęciach

najcudowniejszą istotę na ziemi. Język Clarissy pieścił go,
wywołując naturalną męską reakcję.

- Mark, Mark - jęknęła, odrywając usta. - Źle robimy. Nie

powinniśmy... - Ukryła twarz w jego szyi. Czuł jej mokre
wargi na skórze. Gdyby była wampirem, to ofiarowałby jej
teraz całą krew, która płynęła w jego żyłach. Niech pije!
Niech go gryzie. Bez najmniejszego żalu dałby wyssać z
siebie wszystko.

Wtulił nos w jej włosy pachnące jaśminem.

background image

- Jeszcze nie jestem żonaty - przypomniał.
- Nie możesz ożenić się z Jane - powiedziała. Powoli

odsunął się, niezbyt pewny, co Clarissa ma na myśli. Czyż
jeden namiętny pocałunek miałby oznaczać unieważnienie
zaręczyn?

Chyba tak. Zupełnie możliwe, że minuta pożądania innej

kobiety dyskwalifikowała go jako kandydata do pobożnego
życia z Jane Thayer. Jeszcze nie był tego zupełnie pewien i
chciał rozważyć sprawę spokojnie i racjonalnie, ale nie wtedy,
kiedy drobne ciałko Clarissy wtapia się w niego, a jej usta
nadal spoczywają na jego szyi.

- Dlaczego nie mogę ożenić się z Jane? - spytał głuchym

głosem.

- Tego nie mogę ci powiedzieć. Niech ona to zrobi.

Poczuł silne pulsowanie w skroniach. Chciałby ułożyć,

uporządkować swoje życie. W ciągu minionych paru dni miał
zbyt wiele rozstrajających niespodzianek. Nie znosił
niespodzianek. Chciałby, aby wszystko powróciło do normy i
potoczyło się tak, jak założył.

Ale również chciał wziąć do łóżka Clarissę, pokazać jej,

co potrafi... Przede wszystkim jednak usiłował odzyskać
panowanie nad sobą. Wyzwalając się od Clarissy,
przemyśliwał jej ostatnie słowa. Co Jane miałaby mu
powiedzieć? Cokolwiek ma to być, Clarissa zna jakiś sekret,

- Rozmawiałaś z nią? - spytał.
- Co dzień z nią rozmawiam - odparła wymijająco.
- I co ona ci dziś powiedziała? Co nowego?
- Nie mam prawa o tym z tobą mówić. Musisz sam ją

spytać.

- To po co w ogóle poruszyłaś temat, jeśli nie masz prawa

go rozwinąć?

- Bo... nie chcę... żebyś został głęboko zraniony... W jakiż

sposób Jane mogłaby go zranić? Sama myśl była
nieprawdopodobna.

- Bardzo to szlachetnie z twojej strony, Clarisso, ale...
- Wcale nie jestem szlachetna - odparła, rzucając się ku

drzwiom. Jej dolna warga znowu zaczęła drżeć, jak u królika.
- Nie chcę, żeby ktokolwiek cię zranił, ponieważ się w tobie
zakochałam...

background image

Otworzyła drzwi i wybiegła, nim zdołał ją powstrzymać.

Powinien pobiec za nią, zatrzymać, posadzić z powrotem na
kanapce i zażądać, by wspólnie wszystko rozpatrzyli. Jak para
dojrzałych, rozsądnych ludzi. Ale nie zrobił ani kroku. Stał
skamieniały w tym nieprawdopodobnym czerwonym
gabinecie i jak sztubak uśmiechał się głupawo na wiadomość,
że zakochała się w nim Clarissa Bonnert.

Cody zastanawiał się, co od dziwki można kupić za

dwadzieścia dolarów. Czy od Suzie dowie się tego, czego
chce? I czy Suzie przyjdzie do La Luny? Ale czy to go tak
bardzo obchodzi?

Od poprzedniego dnia bar nie zmienił się: cegła, terakota i

polerowany mosiądz. Te same zapachy: whisky i mięso
pieczone na węglu. I jak poprzedniego wieczoru - tęskne
bluesy.

Jednakże poprzedniego wieczoru Cody myślał o pastorze,

a dziś wyłącznie o Jane. Obiecała jeszcze tam, na tych
nieszczęsnych schodach, że się z nim spotka w La Luna o
szóstej. Przyszła punktualnie. Ubrana była tak samo jak po
południu. Dodała tylko turkusowy szal i na palcu nie miała już
zaręczynowego pierścionka.

Wciągnął ją w sytuację, jakiej pragnął. Może jeszcze

niezupełnie. Pragnął nieco więcej. Pragnął ją mieć w
ramionach. Pragnął mieć w ramionach jej wyswobodzone z
ubrania ciało. Po wstępie na schodach nie wątpił, że jest blisko
celu.

Powstał jednak jeden problem i zrodziło się pytanie: w co

ona go wciągnęła? W co dał się wpakować?

Przed pocałunkiem na schodach z satysfakcją myślał o

nostalgicznym seansie na sianku - o uroczystym pożegnaniu
swej „przyszłej byłej żony", w imię dawnych czasów i tak
dalej. Nie wychodził myślami poza jedną noc barwnych ogni
sztucznych.

Ale po południu, po wyjściu Jane, po kilkugodzinnym

udowadnianiu, jakim to jest dobrym fotografem, w dodatku
zatrudnionym przez wielką gazetę, po obejrzeniu zdjęć z
wypadku z jeepem, po gorącej debacie z redaktorem na temat
tego, jakie zdjęcia zostaną opublikowane, jeśli w ogóle któreś
z nich może być opublikowane, zaczął intensywnie rozmyślać.

background image

Coś mu podpowiadało, że chce więcej niż miłosnej przygody
z Jane. Chce z powrotem swojej żony.

Ostatnim razem, kiedy jeszcze z nią był i tak bardzo jej

pożądał, opuściła go. Pozostał sam i poczuł się jak na pustyni.
Nie sądził, że można tak cierpieć jak on wtedy. Został
uziemiony, unicestwiony, wyzuty ze wszystkiego. Nie może
dopuścić do tego po raz drugi.

I tak będzie, Tym razem nie jest bezbronny. Wie, po co

Jane przyleciała do Nowego Orleanu. Po odwrotność tego, co
wypowiada się podczas zaślubin: „...aż śmierć nas rozłączy".
Co jego i Jane może wiązać? Wyłącznie seks. A więc dużo
seksu i żadnych zobowiązań. Tym razem, gdy ją posiądzie,
będzie doskonale wiedział, jak to się skończy.

Ten ostatni wniosek całkowicie go zadowalał. Jest w tym

sens. A wrócić z nią do Bostonu? Nic by z tego nie wyszło.
Kiedy więc Jane będzie chciała wracać, otworzy przed nią
drzwi i wskaże drogę.

Kiedy wszedł do baru, Jane już czekała, co oznaczało, że

albo pali się do spotkania z Codym, albo że nie ma nic
lepszego do roboty. Bez względu na powody, miała pewne
trudności z patrzeniem mu w oczy. Ilekroć na nią spojrzał,
opuszczała głowę i zaczynała się bawić szalem.

Bardzo by chciał położyć dłonie na te miejsca, których

dotykał szal. Mój Boże, jaka ona była cudowna, kiedy ją objął
po południu. Słodka, ciepła i chętna. Jej zduszony szept, jej
usta szukające jego ust, jej dłonie na jego plecach.

- Napijesz się czegoś?

Złapał się na tym, że mówi ochrypłym głosem.

Potrząsnęła przecząco głową.

- Myślisz, że Suzie przyjdzie? - spytała.
- Jeśli w tym czasie nie znajdzie nikogo, kto da jej więcej

niż dwadzieścia dolarów... Pieniądze mają dar przekonywania.

- Powinnam była zaproponować jej więcej.
- Dwadzieścia dolarów to o piętnaście za dużo.
- Musisz mi wybaczyć, ale nie znam honorariów

nowoorleańskich prostytutek - warknęła.

Cody bardzo lubił, kiedy doznawał uszczerbku bostoński

sznyt, pseudoarystokratyczny i fałszywy, którego nigdy nie
znosił.

background image

Otworzyły się drzwi i weszło dwóch młodych mężczyzn w

szelkach, z rozluźnionymi krawatami - bez wątpienia para
urzędników, pragnących zmyć smak dnia spędzonego za
biurkiem. Drzwi już się zamykały, kiedy jakiś dobrze
wychowany młodzieniec przytrzymał je, zauważywszy
podchodzącą do wejścia kobietę.

- Oto nasza przyjaciółka - mruknął Cody.

Kiedy Jane odwróciła się, Suzie sunęła w ich kierunku,

budząc ogólne zainteresowanie wystudiowanymi ruchami
pośladków. Miała na sobie jedną ze swych przezroczystych
spódniczek i przejrzystych bluzek.

Na Codym nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Suzie

przesadzała.

Plasnęła na krzesło przy ich stoliku, wyciągnęła z torebki

paczkę papierosów i wręczyła Cody'emu zapalniczkę, jakby
był starym przyjacielem i podawanie jej ognia należało do
jego obowiązków, stanowiących część łączącego ich rytuału.
Cody spełnił jej żądanie i czekał cierpliwie, aż się zaciągnie i
będzie gotowa mówić.

- No więc jestem - obwieściła, wypuszczając kłąb dymu

prosto w twarz Jane.

- Bardzo to sobie cenimy - odparła Jane szybko. - Czy

udało się pani uzyskać adres Stanleya Robertsa?

Suzie spojrzała na nią przeciągle. Wydawała się nieco

speszona, że Jane przystępuje do istoty rzeczy bez wstępów,
bez wymienienia choćby paru grzecznościowych zdań. Nie
wiedziała, że Jane zawsze chwyta byka za rogi. Jeśli
oczywiście chce.

- O ile dobrze zrozumiałam, to miałam otrzymać pewną

drobną kwotę - przypomniała, zaciągając się nerwowo.

Jane potwierdziła skinieniem głowy i spojrzała na

Cody'ego.

A więc to on ma pokryć koszty? Jane ustaliła cenę, ale

rachunek ma płacić on! Nie chodziło mu specjalnie o
pieniądze. Stać go było na dwadzieścia dolarów, poza tym to
on był w tarapatach z powodu pozwu pastora Boba, niemniej...

Obrzuciwszy Jane pełnym niezadowolenia spojrzeniem

wyciągnął portfel, wyjął z niego dwudziestodolarowy banknot
i położył na stole.

background image

Suzie sięgnęła po pieniądze, ale Cody tak szybko położył

dłoń na banknocie, że go niemal oparzyła trzymanym między
palcami papierosem.

- Dopiero jak się dowiem, gdzie Stanley Roberts zawiesza

na noc kapelusz - powiedział.

- Bez pieniędzy nie powiem. - Pieniądze są, leżą na stole.

Nie miał wielkiej ochoty bawić się z tą kobietą w

ciuciubabkę. Chciał tylko otrzymać to, za co płaci. Suzie
głęboko westchnęła i ze złotej puderniczki wyjęła skrawek
papieru.

- Proszę - powiedziała. - Ma mieszkanie w Metanie.

Zabieram pieniądze.

Zdjął rękę z banknotu i podniósł do oczu pasek papieru nie

większy niż paznokieć, pokryty mikroskopijnym pismem.

- Lewo mogę przeczytać. A właściwie nie mogę -

poskarżył się.

- Daj mi - zaproponowała Jane. Wzięła papierek, ustawiła

go pod kątem, odsunęła na odległość ręki, pokiwała głową. Z
torebki wyjęła oprawiony w skórę notes i srebrne pióro,
przepisała adres i pokazała kartkę Suzie. - Czy dobrze
zapisałam? - spytała.

- Tak. On wynajmuje to mieszkanie na warunkach

krótkoterminowych. Płaci co tydzień, wszystkie wolne
pieniądze wydaje na igraszki.

-

Ale typek

-

mruknęła Jane, dzieląc się

porozumiewawczym spojrzeniem z Suzie. - No cóż, Cody, ten
człowiek ocalił twoją duszę. Twoja kolej ocalić jego.

- Za bardzo to go nie ocalaj, kochasiu - wtrąciła Suzie.
- Mam duże wydatki i Stanley mi pomaga im sprostać.
- Schowała dwadzieścia dolarów do wypełnionej

drobiazgami torebki i zgasiła papierosa w popielniczce. - I
pamiętaj, kochasiu, tego adresu nie dostałeś ode mnie. My się
nie znamy i w ogóle nigdy nie rozmawialiśmy.

- Może i nie rozmawialiśmy, ale jeśli informacja okaże się

fałszywa, to jeszcze pogadamy - ostrzegł Cody, któremu
bardzo nie podobała się ta chwila kobiecego porozumienia
między Jane i Suzie. W spojrzeniu Jane wyczytał konstatację,
że wszyscy mężczyźni są właściwie tacy sami. I że wszyscy
kupują miłość po piesku od prostytutek.

background image

- Liczę na pańską wyrozumiałość, panie Sinclair -

powiedziała Suzie. - Nie było mi łatwo uzyskać ten adres.
Wczoraj wieczorem w motelowym pokoju musiałam szperać
po portfelu Stanleya, kiedy on siedział na kiblu. Notowałam
na karteluszku pod telefonem. Malutkimi literkami, żeby nie
zauważył, że papier zniknął. Ledwo zdążyłam oderwać i
schować ten skrawek wtedy, kiedy on był bardzo mną zajęty.
Są takie chwile, że mężczyzna nic nie widzi i nic nie słyszy,
tak jest zajęty swoją robotą.

Suzie i Jane wymieniły kolejne porozumiewawcze

spojrzenie.

- Mężczyźni są zawsze wszystkiego świadomi -

zaprotestował sentencjonalnie Cody. - W każdym razie
porządni mężczyźni. Dobrzy mężczyźni.

- Nie będę się spierać. Stan to kochane chłopisko, ale czy

on jest dobry, to ja tam nie wiem. W każdym razie bardzo
dużo dla pana zrobiłam. Dwadzieścia dolarów ledwo pokrywa
moje koszty. Zdenerwowanie, ryzyko...

- Zgodziliśmy się na dwadzieścia - odparł ostro. - Chodź,

Jane, pójdziemy sprawdzić, czy Suzie nie zrobiła nam kawału.

Jane obdarzyła Suzie przepraszającym spojrzeniem.

- Dziękuję pani za pomoc.
- Dziękuję za pieniądze. Czasami to mnie aż dziw bierze,

za co ludzie gotowi są płacić. - Uśmiechając się jak opity
śmietanką kocur, wstała i powędrowała godnie do baru,
trzymając zapalniczkę i gotowego do zapalenia papierosa.
Przy barze podał jej ogień jakiś nieszczęsny typek. Cody był
przekonany, że nim minie wieczór, Suzie będzie bogatsza o
znacznie więcej niż dwadzieścia dolarów.

- Ciekawa jestem, jak i gdzie Suzie ukryła ten skrawek

papieru przed naszym pastorem - powiedziała Jane.

- Nie domyślasz się? - spytał cynicznie. Jane zbladła i

puściła papier, jakby ją parzył.

- No nie, nie, mogła przecież schować między palcami

stopy - usiłował się poprawić. - Albo we włosach. Przypięła
go szpilką.

- Zostawmy ten temat - zdecydowała. - Czy wiesz, gdzie

to jest?

- Dowiem się. Jedziemy do Metairie.

background image

- Jedziemy - odparła i też wstała.

background image

Rozdział 10

W samochodzie Cody'ego było okropnie gorąco.

Dodatkową udrękę stanowił smród spalin, wdzierających się
przez najwidoczniej dziurawą podłogę. Jane wierciła się i
kręciła. W pewnym momencie trąciła niechcący Cody'ego.

- Przepraszam - powiedziała.

Miała dziś dzień przeprosin. Przed obecnym spotkaniem z

Codym układała w ciszy hotelowego pokoju swoją rozmowę z
Markiem:

„Przepraszam cię, Mark, ale nie mogę za ciebie wyjść. Nie

jestem jeszcze gotowa, żeby..." Żeby co? Dorosnąć?
Ustatkować się? Przecież tak nie można! Ma już trzydzieści
lat, wkrótce zostanie wspólniczką w szacownej firmie
adwokackiej, słychać już też nieubłagane tykanie
biologicznego zegara, i nie jest gotowa się ustatkować?
Jeszcze do tego nie dojrzała? Kobiety Thayerów są od
urodzenia gotowe do ustatkowania się.

A może tak: „Przepraszam cię', Mark, ale nie mogę za

ciebie wyjść, bo nie podniecasz mnie tak jak Cody Sinclair. I
nie budzisz we mnie takiego pożądania jak on". Jak gdyby
można było budować małżeństwo na seksie! Już raz to
próbowała - z opłakanym skutkiem. Być może Cody i ona nie
pobili światowego rekordu, jeśli chodzi o krótkotrwałość
małżeństwa, ale dwa miesiące to już sam w sobie rekord
maksymalnej długości małżeństwa opartego wyłącznie na
fizycznym pożądaniu.

„Przepraszam cię, Mark, ale nie mogę za ciebie wyjść, bo

wyszłam za mąż dwanaście lat temu i mam już męża". No ale
przecież może się go pozbyć. Wystarczy po powrocie do
Bostonu złożyć dokumenty w sądzie i rozwód stanie się
legalny. To, co wydarzyło się na klatce schodowej, nie
zmienia faktu, że do Nowego Orleanu przyleciała wyłącznie
po podpis Cody'ego i nie opuści tego miasta, póki podpisu nie
uzyska.

„Przykro mi i przepraszam, Mark, ale nie mogę wyjść za

ciebie, póki nie wykombinuję, jak wyleczyć się z Cody'ego".
Tak, to musi wystarczyć, ponieważ to jest prawda. Nie może
być dalej żoną fotografa wagabundy, powiedzmy,

background image

półwagabundy, który pogardza wszystkim, co dla niej jest
istotne i ważne: jej pochodzenie, pragnienie ustabilizowanego
życia, bostońskie korzenie. Nie może też pozostawać jego
żoną z innego bardzo istotnego powodu: Cody nie objawił
wobec niej żadnych pozytywnych, głębokich uczuć, oprócz
wielkiego urazu zaprawionego prymitywnym pożądaniem.
Nie kocha jej. Zresztą nie powinien jej kochać. Właściwie
tego nie chciała.

Powinna natomiast coś zrobić z tym jego urazem. I tak

pożegnanie z Codym będzie trudne, ponieważ jej serce nadal
żywiej dla niego biło. Ale musi go na zawsze pożegnać i
Odejść. To jest jedyne rozsądne rozwiązanie. Najpierw
powinna jednak uzyskać jego przebaczenie, bo mieć
jednocześnie dwóch nienawidzących ją mężczyzn - Cody'ego i
Marka - to zbyt wiele. Przykro mi i przepraszam, powtórzyła
w myślach.

- Przykro mi i przepraszam - wypowiedziała głośno. Jej

emfatyczny ton bardzo go rozśmieszył

- Dwadzieścia dolarów jest chyba warte podwójnych

przeprosin - skomentował.

- Dwadzieścia dolarów? - W pierwszej chwili nie

zrozumiała, o czym mowa. - Aha, to, co dałeś Suzie?

- To, co obiecałaś jej wczoraj, i co ja dziś zapłaciłem.

Wzruszyła ramionami.

- Pastor to twoja sprawa. Poza tym mam tylko czeki

podróżne. I nie narzekałeś tak, kiedy zrezygnowałeś z
dwudziestu dolarów w sali bilardowej.

- Oo, tamtą dwudziestkę to sobie odbiję. Ci faceci nie

umieją grać. Natomiast teraz... po raz pierwszy w życiu
zapłaciłem prostytutce.

Jane miała dość tej rozmowy o pieniądzach, rzekła więc

ostro:

- Tobie jest potrzebny adres Stanhope' a, nie mnie.
- Tobie też. Nie przekonasz go, nie dostaniesz rozwodu.

Jane stężała. On Chyba nie mówi poważnie. Pewno

żartuje. Obiecał podpisać dokumenty bez warunków. Nie .
złamałby słowa. Postanowiła zmienić temat:

background image

- Kiedy przed chwilą powiedziałam, że jest mi przykro i

że przepraszam, myślałam o naszym małżeństwie. O tym, jak
się zakończyło.

Zaskoczony, odwrócił w jej stronę głowę. Ktoś za nim

zatrąbił, z powrotem więc skupił uwagę na prowadzeniu
samochodu i westchnąwszy, zjechał na pobocze i stanął.

- Jest ci przykro i przepraszasz? Za to, jak się skończyło

nasze małżeństwo?

Mówił cicho, jakby był w głębokim szoku. Mimo szumu

przejeżdżających samochodów, Jane go słyszała. Południowe
słońce zaglądało przez przednią szybę, ozłacając twarz
Cody'ego i podkreślając jego ciemne brwi i rzęsy oraz zimne,
jasne oczy. Lewą rękę trzymał na kierownicy, a prawą na
dźwigni zmiany biegów, jakby zamierzał natychmiast ruszyć,
gdyby sytuacja stała się nieprzyjemna.

Prawdę mówiąc już była mało przyjemna, ale Jane nie

chciała dłużej skrywać swoich uczuć.

- Tak...
- Czy musimy o tym rozmawiać? - spytał Cody.
- Moim zdaniem musimy - odparła.

Chwilę się nad tym zastanawiał, po czym wzruszył

ramionami.

- Skoro tak uważasz... Dobrze, mów, co masz do

powiedzenia.

Bawiła się nerwowo rąbkiem turkusowego szala.

- Nigdy mi nie chodziło o pieniądze - wyznała.
- No dobrze, nie chodziło ci o pieniądze.

Wydawał się niezbyt przekonany. Zapadła trudna cisza. Za

opuszczoną szybą przemykały bez przerwy ciężarówki i
samochody osobowe. Jane była tego ledwo świadoma.
Myślała intensywnie o tym, co ją łączy z Codym.

Teraz była to niechęć. Zwykła niechęć. Z odpowiedzi

Cody'ego wnioskowała, że wolałby o tym wszystkim nie
mówić, nie miała przed sobą łatwego zadania. Cody niczego
jej nie ułatwi.

Cody nigdy niczego nie ułatwiał. Żadnej życiowej sprawy.

Z wyjątkiem seksu. Była bardzo pruderyjna, nim go poznała, i
z powrotem stała się skromna, gdy się z nim rozstała.
Jednakże przez te kilka miesięcy Cody z niesłychaną

background image

umiejętnością nauczył ją rozkoszować się miłosnymi grami,
eksperymentować, reagować, inicjować. To było z nim
zawsze bardzo łatwe i wydawało się naturalne. Tak samo z tą
przygodą na schodach... Cody czynił seks czymś niesłychanie
łatwym, naturalnym. Niczego innego jednak nie ułatwiał.
Zwłaszcza szczerej rozmowy ani obnażania duszy.

- Chodziło o prawo.
- Jakie prawo?
- Chciałam mieć prawo decydowania o swoim, życiu.
- Chciałaś iść na uniwersytet. Sam pomysł mi nie

przeszkadzał, ale studia są drogie, a my nie mieliśmy
pieniędzy. Zawsze kończyło się na pieniądzach.

- To nieprawda.
- Byłaś dziewczyną z bogatego domu. Rodzice mogli cię

wysłać do Wellesley, ja nie. Nie mogłem cię nawet wysłać na
miejscowy uniwersytet publiczny. Nie mieliśmy pieniędzy.

- Nie do ciebie należało wysyłanie mnie gdziekolwiek. To

była moja decyzja. Moja wewnętrzna potrzeba. Musiałam
studiować. - Zobaczyła głębokie zdumienie w jego oczach. -
Czy ty to rozumiesz? Byłam gotowa spędzić całe życie jako
studentka. Byłam zawsze dobra w nauce. Nie należałam do
grona błyskotliwych, nie miałam zacięcia artystycznego ani
zadatków na sportsmenkę. Nie byłam wyjątkowo zgrabna ani
piękna, ale byłam obrotna i sprytna. Umiałam otrzymywać
dobre stopnie. tylko to umiałam.

Cody był coraz bardziej zdumiony. Patrzył na nią, jakby

nagle zaczęła mówić niezrozumiałym dla niego językiem.

- O czym ty, do diabła, mówisz? - spytał speszony. -

Mówię o tym, kim byłam, kiedy za ciebie wyszłam.

I kim nadal jestem, jeśli cię to interesuje i chcesz znać

prawdę.

- Jesteś prawniczką. - Powiedział to tonem, który

sugerował, że chce jej przypomnieć coś, o czym mogła
zapomnieć.

- Więc co? Odnoszenie sukcesu w tej dziedzinie wymaga

dokładnie tych samych umiejętności, co zdobywanie ocen
celujących w szkole. Czytasz, zapamiętujesz, mówisz w
sądzie to, co trzeba, i wszyscy myślą, że wiesz, o czym
mówisz. To wszystko.

background image

Nadal nie rozumiał.

- Nie ożeniłem się z tobą dla twoich stopni...
- Dlaczego się ze mną ożeniłeś? - spytała przyciszonym,

jakby użalającym się głosem. - Przez cały czas się nad tym
zastanawiałam. Dlaczego, Cody?

Otworzył usta i natychmiast je zamknął. Przesunął dłonią

po włosach i utkwił wzrok w łososiowego koloru słońcu, które
zwisało nad horyzontem. Brak odpowiedzi bardzo by ją zranił,
jeśli już nie doszła do wniosku, którego i on był bliski: nie
miał specjalnego powodu, by się z nią żenić.

- To był popis, tak? - W jej głosie był żal. - Żart?

Zagranie na nosie całemu światu?

- Nie - szepnął.
- Zemsta na bogatych, tak? Nie chodziło ci o mnie, ale o

zaspokojenie twojej chorobliwej dumy?

- Nie.
- No więc dlaczego?
- Byłaś tym wszystkim, czym ja nie byłem.

Teraz z kolei ona się zdumiała. Patrzyła na jego nie

oświetloną już promieniami słonecznymi twarz, zapadającą się
w mrok. Nie była zdolna strawić tej prawdy i roześmiała się
niemal histerycznie.

- Chyba rzeczywiście tak było. Ty, silna jednostka, ja

słaba; ty odważny, a ja tchórz. Ja byłam nieporadna i
niezręczna, a ty...

- Niezręczna? Tchórz? Go ty bredzisz! Byłaś piękna.

Byłaś jak... róża. Ja żyłem w świecie chwastów, a ty byłaś
prześliczną, czerwoną różą.

- Mówisz głupstwa. W najlepszym wypadku byłam

mleczem.

- Miałaś wspaniały umysł. Byłaś bardzo kulturalna.

Wyrosłaś w świecie, o którym ja mogłem tylko marzyć, W
świecie, w którym ma się rodzinę i na kolację jada się
wszystko to, co składa się na racjonalna odżywianie. Wiele o
wszystkim myślałaś i wszystko dostrzegałaś. - Odsunął
kosmyk z jej policzka. - Byłaś niesłychanie pociągająca.
Nadal taka jesteś. Skąd ci przyszło do głowy, że jedyną twoją
zaletą była umiejętność zgarniania dobrych stopni?

background image

Jego palce pozostawiły gorący ślad na jej policzku. Nadal

nie było jasne, dlaczego się z nią ożenił, natomiast wiedziała,
dlaczego ona wyszła za niego. Nie dlatego, że był to z jej
strony bunt. Nie dlatego, iż miała dość, że wszyscy tyle po
niej, oczekiwali. Nie dlatego, że nie chciała odrzucić jedynej
okazji zrobienia czegoś szalonego i zwariowanego. Nawet nie
dlatego, że Cody miał charyzmę i zadziorną pewność siebie,
która ją zauroczyła. Ta pewność siebie zadawała kłam
twierdzeniu, że wyrósł wśród chwastów.

Wyszła za niego, ponieważ kiedy na nią patrzył, to

dostrzegał coś więcej niż wzorową uczennicę. Dostrzegł różę.
Dostrzegł kobietę.

- Nie chciałam od ciebie odejść - powiedziała i

jednocześnie zadała sobie pytanie, czy będzie to prawdą także
teraz, gdy nadejdzie chwila powrotu do Bostonu. - Złamało to
moje serce.

- Ale bardzo ucieszyło ojca - przypomniał jej głosem

pełnym goryczy.

- Ojciec nie miał z tym nic wspólnego.
- Jak to nie? Stale dzwonił i błagał cię o powrót do domu.
- Tak, chciał, żebym wróciła, ale wróciłam nie dlatego.

On to tylko umożliwił, kupując mi bilet.

- A potem zajął się unieważnieniem małżeństwa czy też

rozwodem. Tyle że mu nie wyszło. Partacz,

Nie miała najmniejszego zamiaru wdawać się w debatę na

temat błędów ojca.

- I gdyby ojciec nie załatwił biletu, to znalazłabym sama

jakiś sposób. Wiedziałam jedno: nie wytrzymam bez
studiowania. Kochałam cię, ale gdybym z tobą została, to
wkrótce znienawidziłabym cię za to, że przez ciebie nie mogę
studiować.

- Więc odeszłaś i zamiast ty mnie, ja ciebie

znienawidziłem.

Wypowiedział te słowa tak cicho i tak spokojnie, że

upłynęła minuta, nim poczuła ich ukłucie.

- Jakże mi przykro, Cody. Przepraszam... Ja siebie też

znienawidziłam.

- No więc... - Bębnił palcami po kierownicy, wpatrując

się w ostatni skrawek purpurowego słońca, znikający za

background image

horyzontem. - To wszystko należy już do przeszłości i nie ma
najmniejszego znaczenia. Każde z nas na swój sposób to
przeżyło i się z tego otrząsnęło.

Skinęła tylko głową, bo cisnęło jej się na usta, że ona

jeszcze się nie otrząsnęła.

- Przez lata o mnie nie myślałaś i gdybyś nie chciała

wyjść za mąż za twojego bankiera, nie myślałabyś o jakimś
Codym z innego świata.

- To nieprawda.

Usiłując zajrzeć w opuszczoną nisko twarz Jane, ujął

palcem jej podbródek i zmusił do podniesienia głowy. Słońce
już całkowicie wtopiło się w ziemię, światło wieczoru z
różowego stało się szarobrunatne, ale oni doskonale siebie
widzieli. Jane dostrzegła pytania w jego oczach, widziała
każdy szczegół ust, które przed paru godzinami tak namiętnie
całowała. I te jego włosy w kolorze czerni nocy.

- Czasami myślałaś o mnie? - spytał. - Naprawdę?
- Tak.
- Ale chyba nie wtedy, kiedy na scenie pojawił się Mark

Bankier.

- Wtedy też.
- Naprawdę? - W jego oczach pojawiła się arogancka

satysfakcja. - No i jak wypadłem w porównaniu z nim?

- Nim przyjęłam jego oświadczyny, myślałam wiele o

naszym małżeństwie. Zastanawiałam się też, czy mu o tym
powiedzieć.

- I doszłaś do wniosku, że nie byłoby to wskazane. Zbyt...

ambarasujące?

- To nie to. Po prostu nigdy nikomu nie mówiłam, że

kiedyś wzięłam ślub. Nawet z rodzicami nigdy o tym nie
rozmawiałam. Zresztą tylko Oni wiedzieli. Nikt więcej.

- Nikt? Nikomu nigdy się nie zwierzyłaś?
- Nie.

Nie opowiadała o swym nieudanym małżeństwie nawet

najbliższym przyjaciółkom w Wellesley. Podczas wypraw w
celu zdobycia chłopaka uczestniczyła z koleżankami w
licznych przyjęciach, mniej lub bardziej prywatnych
zabawach, plotkowała na temat poznanych studentów z
Harvardu, Tufta i MIT, ale nigdy nic nie mówiła o sobie.

background image

Zresztą o innych też mało. Przeważnie tylko się uśmiechała,
kiwała mądrze głową, potakiwała, natomiast głos zabierała
tylko wtedy, kiedy było to nieodzownie konieczne. I chociaż
należała do grupy, nie polowała na mężczyzn.

- Nikomu z niczego się nie zwierzyłam - powtórzyła po

dłuższej chwili milczenia. - W pewnym sensie byłam... w
żałobie. Rodzice nie chcieli, żebym tkwiła myślami w
przeszłości. Pragnęli, żebym o wszystkim zapomniała i
rozpoczęła życie od nowa. Był w tym jakiś sens. Roztrząsanie
przeszłości było torturą. Usiłowałam zapuścić szczelną
zasłonę nad tym, co się wydarzyło i skończyło. Nie zawsze mi
się to udawało, choć bardzo się starałam.

Nie była zadowolona z tego, że Cody w jakiś przedziwny

sposób spowodował, iż znalazła się w defensywie. Rozmowa
wzięła inny obrót od zamierzonego. Tylko ona się tłumaczyła,
tylko ona mówiła o swoich winach i przepraszała. Dlaczego
Cody nie bije się w piersi i nie przeprasza?

- Wnioskuję, że po moim odejściu dobrze ułożyłeś sobie

życie.

Mruknął coś, co można było uznać za potwierdzenie.

- Powiedziałabym nawet, że świetnie...
- Jak na durnia bez wykształcenia, owszem. Jak na

szczeniaka bez niczego i nikogo...

- Nie mów tak. Miałeś dużo, na przykład spryt i poczucie

humoru, determinację. Miałeś wrodzoną umiejętność
przetrwania. Zupełnie nieprawdopodobną. Gdybyś to ty mnie
porzucił w Los Angeles, zginęłabym. Nie wiedziałabym, co
zrobię.

- Dałabyś sobie radę.
- Nie miałam samochodu. Nie wiedziałabym nawet, jak

uruchomić harleya. Nie miałam pojęcia, jak zarobić. Byłam
tak od ciebie zależna, Cody, że aż brało mnie przerażenie.

Otworzył usta, ale podobnie jak poprzednio otworzył i

zamknął je, nie powiedziawszy ani słowa. Ciekawe, jaką miał
zamiar zrobić uwagę. Pewno że gdyby rzeczywiście tak była
od niego zależna, to nie uciekłaby. A może chciał powiedzieć,
że on też czuł się od niej zależny i zbyt na niej polegał?

- Powinno być takie prawo, że cokolwiek się robi w

wieku osiemnastu lat, nie należy tego wpisywać na kartę

background image

całego życia - mruknął. - Oboje byliśmy głupi, Janey. Tylko
że ja nigdy nie uważałem głupoty za tragedię. Już dawno sobie
wybaczyłem. Ty też powinnaś była to zrobić.

- Mnie nie chodzi o przebaczenie sobie - odparła. - Mnie

chodzi o to, żebyś ty mi przebaczył.

Niemal fizycznie odczuła jego baczne spojrzenie.

- Przebaczam ci - powiedział.

Odważyła się spojrzeć mu w oczy i zabiło jej mocno

serce: Jego ostre rysy łagodził fioletowy półmrok i wzruszenie
malujące się na twarzy. Siedział wpatrzony w nią, ślepy na
wszystko oprócz niej. Spojrzenie miał intensywne, ale nie
było w nim śladu pewności siebie. Nagle serdecznie
pożałowała tego, co niegdyś uczyniła, a co on jej teraz
wybaczył.

Odwrócił nagle wzrok.

- Powinniśmy dojechać do Metairie przed nocą - rzucił.

Uruchomił silnik i spojrzał za siebie, chcąc włączyć się w

strumień pojazdów. Jane odetchnęła z ulgą, że skończyli tę
trudną rozmowę, chociaż prawdę powiedziawszy nie osiągnęła
tego, co zamierzała. Spadł jej ciężar z serca, ale.

Nie uwierzyła Cody'emu. Nie wierzyła, że jej wybaczył.
Odnalezienie miejsca zamieszkania pastora nie było

trudne. Gorzej poszło ze skoncentrowaniem się na tym, z
czym tu przybyli. Cody miał głowę pełną słów Jane i swoich
własnych, wypowiedzianych podczas chwili szczerości.

Kiedy tego popołudnia ją całował, w ogóle nie myślał o

swoim małżeństwie. Żył chwilą obecną, miał ochotę kochać
się z dzisiejszą Jane. Nie myślał o zależności, żalu za
przeszłością czy wybaczeniu. Po prostu całował Jane i
zapragnął ją zdobyć.

Kto wie, czy Jane nie ma racji. Może to nie pieniądze, czy

raczej ich brak, były przyczyną rozpadu ich małżeństwa. Miał
jednak w pamięci kłótnie i awantury w ich malutkim
mieszkanku w Los Angeles. I zawsze zaczynało się od
pieniędzy. On zarzucał jej, że jest rozpaskudzona dobrobytem
w domu rodzinnym, ona oskarżała go o nierozumienie jej
potrzeb. On z kolei odpowiadał, że jej potrzeby zaopatrzone są
w metki z wygórowanymi cenami, i tak dalej.

background image

A jeśli nie dlatego sprzeciwiał się jej studiom, że zbyt

dużo kosztowały? Może to był podświadomy lęk, że ją straci?
Poszłaby na uczelnię, doświadczyła nowego życia, które jemu
byłoby obce. Poszłaby naprzód, pozostawiając go w tyle.

Byłam tak od ciebie zależna, Cody, że aż brało mnie

przerażenie... Tak powiedziała.

Uniezależniłaby się, gdyby poszła na studia.
Nic dziwnego, że szybko wybaczył sobie swoje

ewentualne winy, które przyczyniły się do rozkładu
małżeństwa. Nie zdawał sobie dotychczas sprawy, jak wielkie
to były winy.

Musi przestać o tym wszystkim myśleć, do cholery!

Trzeba się skoncentrować na sprawie Stanhope'a. Może to
jedyna okazja, żeby dopaść faceta. Musi się skupić, żeby nie
zmarnować szansy. Roztrząsaniem przyczyn nieudanego
małżeństwa może zająć się później.

Zjechał z autostrady i zatrzymał się pod znakiem stopu,

przed skrzyżowaniem ze zwykłą szosą.

- Czy wiesz, dokąd zmierzamy? - spytała. Chwilę się

zastanawiał nad jej dwuznacznym pytaniem. Chyba jednak
pytała o dojazd do Metairie.

- Mniej więcej. Byłem tu parę razy.

Za oknem widziała typowy krajobraz przedmieść miast i

miasteczek: bazary, centra handlowe, stacje benzynowe.
Droga czy też ulica biegła wzdłuż kanału Bonnabel w
kierunku jeziora Pontchartrain. Cody wreszcie trafił na ulicę i
piętrowy dom, otynkowany na szaro, z fasadą zwróconą ku
bliźniaczemu budynkowi, od którego oddzielał go parking.
Kilka odważnych krzewów walczyło o przeżycie na jego
obrzeżach, a po jednej stronie wydawało swój ostatni dech
drzewo magnoliowe z brunatnymi, obwisłymi liśćmi.

Parking wraz z podwórzem oświetlały resztki dziennego

światła i kilka lamp na ścianach obu budynków. Na
asfaltowym parkingu przemykały między samochodami dzieci
na rowerkach i wrotkach; Na schodkach prowadzących do
jednego z budynków siedziały dwie kobiety, popijając jakiś
płyn o barwie herbaty i rzucając od czasu do czasu okiem na
dzieci. W pobliżu jednej z lamp mężczyzna pochylony pod

background image

otwartą maską samochodu za pomocą latarki usiłował coś
zobaczyć przy silniku.

Mimo gęstniejącego mroku Cody go rozpoznał. Jeszcze

niedawno długo i uważnie wpatrywał się w fotografię tego
człowieka. Srebrne, krótko ostrzyżone włosy, tęgawy, wysoki.
Czegoś brakowało tej twarzy - jakby zapomniała się zestarzeć.
Pastor wyglądał jak ktoś oglądany przez niewłaściwy
obiektyw: bez względu na to, jak długo ustawia się ostrość,
obraz pozostaje miękki, nieostry.

- Mamy szczęście - mruknął Cody, zatrzymując się przy

krawężniku tuż za wjazdem na parking. ,

Jane spojrzała na wskazanego przed Cody'ego mężczyznę

majstrującego przy samochodzie.

- To jest Stanhope?
- To jest nasz niepowtarzalny, kochany pastor. Co

robimy? Masz jakiś plan?

Cody uwielbiał minę Jane, gdy intensywnie myślała. Oczy

jej błyszczały, usta miała ściągnięte nieświadomie w ciup,
jakby znajdowały się w połowie drogi do pocałunku.

- Myślę, że powinniśmy apelować do jego rozsądku -

powiedziała wreszcie.

- . Czyli przeciwieństwo ostrego natarcia.
- Trzymaj nerwy na wodzy, Cody. Wiem, że jesteś na

niego wściekły, ale...

- Zgoda, żadnej brutalności, chyba że będzie to

konieczne. Obiecuję spokój i opanowanie.

Jane przyjrzała mu się bacznie, niezbyt pewna, czy mówi

poważnie, czy żartuje.

- Uważam też, że powinieneś trzymać buzię na kłódkę i

pozwolić mnie prowadzić rozmowę.

- Tak właśnie przemawiają prawnicy - odparł i powrócił

do obserwowania Stanhope'a, który oświetlał latarką różne
miejsca i wydawał się absolutnie bezradny w obliczu
niedomagań swego auta. - A ja myślę, że jest jeszcze inny
sposób podejścia faceta.

- Chcesz mu uszkodzić samochód?
- Chcę mu wyleczyć samochód i ocalić tyłek jego

właściciela. Zobaczysz, jaki będzie wdzięczny, wtedy go
odpowiednio urobimy.

background image

- Skąd wiesz, że uda ci się wyleczyć starego grata? I skąd

wiesz, że samochód jest chory? Może on tylko szuka numeru
silnika albo coś takiego.

Cody zakrztusił się ze śmiechu. Cenił fachowość Jane w

domenie prawa, ona jednak nie powinna kwestionować jego
fachowości, gdy chodzi o samochody. Cody miał szósty zmysł
w dziedzinie mechaniki i teraz ów szósty zmysł mu
podpowiadał, że pastor Bob ma problem z samochodem i że
problem ten Cody potrafi rozwiązać. Świetna okazja do
zawarcia znajomości.

- Zaczniemy od pojazdu, a potem etapami przejdziemy do

fizycznego gwałtu - obwieścił wesoło.

Jane patrzyła na niego sceptycznie, ale gdy dał jej znak,

posłusznie wysiadła z samochodu.

- Jakieś kłopoty? - spytał Cody pastora.

Ten wyprostował się, w ostatniej chwili odchylając głowę,

by nie uderzyć w podniesioną maskę. Był wzrostu Cody'ego,
ale o co najmniej dziesięć kilogramów cięższy. W zielonej,
luźnej koszulce i workowatych spodniach khaki nie wyglądał
na człowieka, który zabawia się nocami z damulkami lekkich
obyczajów. Sprawiał wrażenie szacownego obywatela w
kłopotach.

- Znam się na samochodach - zachęcił go Cody. Stanhope

parę razy zamrugał, przenosząc wzrok

z Cody'ego na Jane i z powrotem. Miał brązowe oczy, ale

białka różowawe, jakby cierpiał na katar sienny. Te różowawe
oczy w połączeniu z bladą skórą i siwymi włosami upodobniły
go do królika.

- No więc co się stało? - nalegał Cody.

Pastor w milczeniu przyglądał mu się chyba z minutę i

Cody zaczął się obawiać, że został rozpoznany. Najwidoczniej
jednak potrzeba skorzystania z pomocy mechanika
samochodowego

przeważyła

nad

niewyraźnym

wspomnieniem, gdyż wreszcie przemówił:

- Dokładnie nie wiem, co się stało. Kiedy wracałem do

domu, na tablicy zaczęło migać czerwone światełko.

Cody odsunął Stanhope'a na bok i pochylił się nad

silnikiem. Buicki miały proste rozwiązania. Nie powinno być
trudności ze znalezieniem przyczyny awarii.

background image

- Która to lampka? - spytał.
- Chyba wskaźnik poziomu wody w chłodnicy. - Pastor

wskazał palcem wypełniony w połowie, plastykowy pojemnik.

- To płyn do spryskiwania szyby - odparł Cody,

powstrzymując się, by nie zakpić z ignorancji technicznej
właściciela pojazdu. Z pewnością wielu kierowców nie
odróżnia poszczególnych mechanizmów. - Poziom płynu jest
nieco za niski, ale dostanie go pan w każdym supermarkecie.
Dolać trzeba przez ten otwór. Jeśli ma pan problem z
chłodnicą, to tutaj...

Sięgnął po latarkę Stanhope'a, a ten mu ją posłusznie

podał, tak jak pielęgniarka asystująca przy operacji podaje
narzędzie chirurgowi.

- O właśnie! Widzi pan tę gumową rurkę? - Cody wskazał

na przewód łączący zbiornik wody z chłodnicą. - Złącze
rozluźnione, woda wycieka. Guma zaczyna się kruszyć.

- Niech mnie! - mruknął Stanhope.
- To się zdarza, ale łatwo to naprawić. Trzeba zmienić

rurkę. Chwilowo wystarczy mocniej skręcić obejmę. Mogę to
zrobić...

- Będę panu bardzo zobowiązany.

Owszem, będziesz, draniu. Będziesz zobowiązany

odczepić się ode mnie, pomyślał Cody. Miał na końcu języka
pytanie, czy może na to liczyć. Powstrzymał się jednak i
sięgnął do przedniej kieszeni dżinsów po scyzoryk. Rozluźnił
śrubę obejmy, odkroił poszarpany koniec gumowej rurki,
wcisnął ją mocniej i skręcił obejmą.

- Jestem pod wielkim wrażeniem - powiedział pastor,

szeroko otwierając ze zdumienia królikowate oczy. - Jestem
matoł, jeśli chodzi o samochody.

Ale za to jesteś ekspertem w pieprzeniu się po piesku,

pomyślał Cody. Był jednak posłuszny poleceniu „swego
adwokata" i zachował milczenie. Złożył scyzoryk i schował go
do kieszeni.

- Kiedy odda pan samochód do przeglądu, powie pan,

żeby zmienili tę rurkę. A teraz trzeba dolać wody do
chłodnicy.

- Zaraz to zrobię - odparł Stanhope i ruszył w stronę

pobliskich drzwi z siatką.

background image

Cody dał głową znak Jane, by poszła za pastorem.

Czasami ma się szczęście, pomyślał. Pastor był tak
zaskoczony uprzejmością Cody'ego i tak wdzięczny, że nawet
przytrzymał im drzwi.

Facet ma niezupełnie dobrze w głowie, doszedł do

wniosku Cody. Mieszka zaledwie parę kilometrów od jednego
z najbardziej znanych z przestępczości miast Ameryki i
wpuszcza do domu dwoje obcych, z których jeden ma w
kieszeni nóż, co przed chwilą sam ujawnił. Pastor Bob jest
głupi.

Nie było to żadne odkrycie. Tylko zupełny idiota poświęca

karierę, żonę, dzieci dla paru przemijających chwil
względnych rozkoszy z prostytutką z Francuskiej Dzielnicy.

Razem z Jane minęli przygnębiająco obskurny pokój, w

którym stało kilka krzeseł pochodzących ze składu rupieci i
stół, którym był kawał dykty leżący na skrzynkach po
pomarańczach. Z pokoju weszli do podobnie smutnej kuchni z
małym okrągłym stołem i wysłużonym kuchennym
wyposażeniem. Linoleum na podłodze było wytarte, okno
niczym nie zasłonięte. Wszystko to jaskrawie obnażała
fluoryzująca lampa u sufitu.

Stanhope wziął z blatu pustą butelkę po mleku i podszedł

do poobijanego, porcelanowego zlewu, chcąc nabrać wody.

- Musimy porozmawiać, panie Stanhope - odezwała się

Jane.

Mężczyźnie butelka wypadła z ręki. Na szczęście była z

plastyku i tylko wydała głuchy odgłos, uderzając w podłogę.
Stanhope odwrócił się, oparł o zlew i wyjąkał:

- Skąd pani zna moje nazwisko? - Twarz miał białą jak

kreda.

- Przyszliśmy w interesach - wyjaśniła Jane,
- Ale ten pan.,. Mój samochód...?
- Z samochodem wszystko w porządku. Doda pan trochę

wody do chłodnicy i lampka już się nie zapali - wtrącił
uprzejmie Cody.

Pastor zatarł ręce, jakby chciał przywrócić obieg krwi. W

jarzeniowym świetle jego włosy przestały być srebrne -
wydawały się raczej brudnoszare. Miał piegi, w tej chwili
znakomicie widoczne na grzbiecie nosa.

background image

- Jestem prawnikiem. Nazywam się Jane Thayer.
- Na rany Chrystusa! - mruknął pastor zgodnie ze swoim

powołaniem.

- A ten pan to Cody Sinclair.

To nazwisko coś mu powiedziało, gdyż zmarszczył brwi i

podrapał się po głowie.

- Cody Sinclair? - powtórzył.
- Z „Sentinela".
- Na rany Chrystusa! - jęknął Bob Stanhope, tym razem

głośniej. Potem się wyprostował i powiedział z godnością: -
Proszę rozmawiać z moim adwokatem.

- Nie chcę rozmawiać z pańskim adwokatem - oznajmiła

Jane. - Chcę rozmawiać z panem. Oboje chcemy rozmawiać
tylko z panem.

Najwidoczniej stanowcze, choć uprzejme prawniczki

robiły na Stanhopie wrażenie, bo spojrzał różowymi oczami
na Cody'ego.

- Co pan zmajstrował w moim samochodzie? Zepsuł go

pan, tak? A może podłożył pan bombę, która mnie rozerwie,
gdy włączę stacyjkę?

- Litości! Naprawiłem pański samochód. Oprzytomnij,

Bob! A może na imię ci Stanley? Słyszałem, że dla niektórych
jesteś Stanleyem Robertsem.

- Na rany Chrystusa! - Tym razem zabrzmiało to jak

modlitwa lub okrzyk ostatecznej rozpaczy.

- Przyszliśmy z bardzo prostą sprawą - oświadczyła Jane.

Królicze oczy zwróciły się w jej stronę. Jane mówiła

zdecydowanym głosem. Mimo upału zachowała schludny
wygląd, uczesana była też dobrze. „Nieprofesjonalny" był
tylko jej turkusowy szal - najbarwniejszy przedmiot w
mieszkaniu. Ten kontrast między jej profesjonalnym
zachowaniem a turkusową plamą ekscytował Cody'ego. To
kobieta o dojrzałym umyśle, uznał, ale o buntowniczym
duchu, zwykle ukrytym, póki nie pojawił się ktoś taki jak on,
jej mąż, i nie wydobył go na światło dzienne. Owszem, nosi
ten szal, ale pewno ma cichy żal do Cody'ego, że jej go
ofiarował, lecz mimo to nie straciła panowania nad sytuacją.
Stanhope wyglądał jak chłopaczek, który za chwilę zrobi w
spodnie. Cody nadal chętnie by udusił tego człowieka. Pomysł

background image

z bombą także był dobrym rozwiązaniem. Jednakże Jane
kontrolowała w pełni sytuację i oświadczyła:

- Jak pan widzi, panie Stanhope, pan Sinclair jest dobrym

i uczynnym człowiekiem. Naprawił panu samochód. Nie ma
złych intencji. Chce tylko, żeby wycofał pan pozew.

- Przez tego dobrego człowieka straciłem parafię -

powiedział płaczliwie pastor.

- Nie przez niego, panie Stanhope. Przez własną

niedyskrecję i nieprzystojne zachowanie.

- Bóg wybaczy mi moją słabość, jak wybacza wszystkim

swoim dzieciom. Tylko ludzie nie chcą wybaczać.

- Wobec tego powinien pan skierować całą energię na

odzyskanie ludzkiego zaufania i otrzymanie przebaczenia.

- Nie mam już energii, nie mam nic. Wszystko straciłem.

Dochody, dzieci... a wszystko przez to bluźniercze zdjęcie w
gazecie!

- Moje zdjęcia nie są bluźniercze, kolego! - warknął Cody

- tylko ukazują fragment rzeczywistości. A rzeczywistość była
taka, że ty i twój kociak staliście w publicznym miejscu.
Bardzo głupie, Stanhope, bardzo głupie. I to nie moja wina, że
tam staliście.

- Owszem, mogę mieć do pana pretensje za zrobienie

zdjęcia i za jego opublikowanie, i to w gazecie samego
szatana. Przez pana jestem bez pracy, przez pana straciłem
środki do życia. Mieszkam w tej norze. Moja żona nie
pozwala mi widzieć się z dziećmi. - Nadął sflaczałą nieco
pierś. - Mam prawo dochodzić odszkodowania. To jest prawo
Amerykanina!

- Owszem. I ma pan prawo Amerykanina zabawiać się z

dziwką na Bourbon Street. Ale to nie oznacza, że dobrze pan
robi.

- Ona... była szatanem w przebraniu. Bóg w ten sposób

sprawdza swoje sługi. Doświadcza je. Kocha nas dalej, mimo
że nie zdajemy egzaminu. I Bóg pozwala nam odzyskać dobrą
opinię, mścić się na szatanie...

- Jeśli nie wycofa pan pozwu przeciwko „Sentinelowi" i

panu Sinclairowi, to pańskie zdjęcie ponownie pojawi się w
gazecie - poinformowała Jane pastora, który gromił Cody'ego
nienawistnym wzrokiem. - I zdjęcie tej kobiety. A w

background image

towarzyszącej zdjęciom notatce będą wszystkie szczegóły na
temat waszych igraszek. Jeśli dojdzie do procesu, to będzie
pan przedmiotem wielkiego zainteresowania prasy. -
Uśmiechnęła się ze współczuciem. - Chyba pan tego nie chce,
panie Stanhope? Bo to, co nastąpi, będzie znacznie gorsze od
tego, co się stało. Nigdy w życiu nie znajdzie pan żadnej
parafii.

- Ale dostanę pieniądze od „Sentinela". Mój adwokat

mnie zapewnił, że gazeta nie dopuści do procesu. Gazeta
zapłaci, zapłaci za wszystkie doznane przeze mnie przykrości.

- Pan płaci adwokatowi za jego czas, prawda? Adwokat

zarobi bez względu na to, czy pan wygra, czy przegra, ale
żadne pieniądze nie zwrócą panu dobrej opinii, którą pan
ostatecznie straci, dopuszczając do procesu. - Adwokat
obiecał, że oczyści moje nazwisko - upierał się pastor. - I
zapewniał, że sprawa nigdy nie dotrze do sądu. Ja wiem, jak
się załatwia takie sprawy - dodał z triumfalnym uśmieszkiem.
- Negocjacje zakulisowe. Tak się załatwia. Płacicie
odszkodowanie i nikt nic już potem nie mówi.

- Niestety, panie Stanhope. Nie zawsze tak jest -

tłumaczyła Jane. - Bywa tak tylko wtedy, kiedy obie strony są
skłonne negocjować. „Sentinel" nie chce...

- Mój adwokat powiedział mi...
- Być może niewłaściwie przedstawił sytuację. Gdyby

powiedział panu całą prawdę, to wtedy nie wystąpiłby pan z
pozwem, a on straciłby honorarium, które zależy od liczby
godzin poświęconych sprawie. Pański adwokat chce przede
wszystkim zarobić, a jedynym sposobem jest podtrzymywanie
przez pana pozwu. Ale w tym wypadku nie ma szansy na
zakulisowy kompromis.

- Mój adwokat przysięgał, że tak się stanie.
- Wprowadził pana w błąd - skłamała Jane.

Cody przestał myśleć o duszeniu pastora. Chętnie

sprawiłby ból temu draniowi, ale musiał przyznać, że metoda
Jane doprowadzi szybciej do oczekiwanego rezultatu. Ona
złamie faceta, to nie ulega wątpliwości.

- Mój adwokat powiedział, że gazeta...
- Domyślam się. Powiedział, że gazeta ma dużo pieniędzy

- podsunęła Jane. - Tylko że będzie pan jeszcze musiał

background image

przekonać sędziego i ławę przysięgłych, że zasługuje pan na
odszkodowanie. Ta fotografia pana i damy jest bardzo
wymowna i została zrobiona na ulicy, a nie w prywatnym
ogrodzie zza węgła. I powiem panu coś jeszcze, panie
Stanhope: tak pan rozdrażnił gazetę, że będzie przeciągała
sprawę, ile się da. I pański adwokat także wcale nie będzie
dążył do jej zakończenia, ponieważ im dłużej będzie trwała,
tym więcej on zarobi. A pan tymczasem będzie poniewierany
przez media. W rezultacie wzbogaci się adwokat, a pan straci
wszystkie szanse znalezienia parafii, która byłaby gotowa
pana zaakceptować. I niech pan pamięta: taka sprawa trafi na
łamy ogólnokrajowej prasy, nie mówiąc już o telewizji.
Zostanie pań ukrzyżowany.

Ona jest naprawdę świetna, myślał Cody. I te jej urocze

insynuacje, przekonywanie Stanhope'a, że ma jego dobro na
sercu.

- O mój Boże, mój słodki Boże! - zawołał pastor drżącym

głosem. - Zgrzeszyłem, wiem, że zgrzeszyłem, jest ludzką
rzeczą grzeszyć, ale dlaczego mam być zniszczony na zawsze?
Bóg mi przecież wybacza.

- Panie Stanhope... - Jane wznowiła atak aksamitnym

głosem. - Niech pan wycofa pozew, niech pan zapomni o
sprawie. Nic z niej nie wyjdzie dla pana dobrego i wie pan o
tym. - Gdy poklepała go po ramieniu, pastor zamknął oczy i
wydał dźwięk podobny do płaczu dziecka. - Pertraktacje
powinien pan prowadzić nie z gazetą, ale ze swoim kościołem.
Powinien pan załatwić sprawę z parafią. Niech pan zrezygnuje
ze swojej przyjaciółeczki podejrzanej konduity i uporządkuje
swoje życie. Niech pan nie przedłuża tego niesmacznego
epizodu...

- Niech mnie Bóg ma w swojej opiece i ocali przed

piekłem - wyjęczał. - Ma pani całkowitą rację. Nie ma po co
tego przeciągać, jeśli nie mam dostać pieniędzy.

Nie ma powodu nabijać kabzy adwokatowi i biednieć

samemu...

- Niech pan tylko to podpisze - powiedziała Jane,

wyciągając z kieszeni plik złożonych dokumentów.

Pastor bardzo chętnie złożył swój podpis we wskazanym,

a raczej w kilku wskazanych miejscach. Podpisał się

background image

trzykrotnie, nawet nie czytając tego, co mu, Jane podsunęła.
Cały czas pojękiwał i coś mruczał pod nosem.

- Zrobiłem, co pani chciała, a teraz idźcie sobie i

zostawcie mnie w spokoju...

Jane starannie złożyła podpisane dokumenty i schowała je

do torebki. Cody z trudem powstrzymywał się od szerokiego
uśmiechu.

- Dziękuję - powiedziała Jane. - Niech pan nie robi więcej

głupstw.

Bob Stanhope opadł na kuchenny blat. Wydawał się teraz

o wiele niższy niż poprzednio. Cody czułby pewnie
współczucie dla tego człowieka, gdyby nie to, że ów człowiek
sam sobie sprowadził kłopoty na głowę i był ponadto
pierwszej klasy głupcem.

Ale nie powiedział nic, nie wspomniał mu nawet, że przez

niego spędził kilka bezsennych nocy i miał napięte stosunki z
naczelnym. Nie podzielił się też opinią, że pastor, który
zdradza żonę z uliczną prostytutką, nie jest wart dwu centów
przede wszystkim w oczach Boga. Opuszczając mieszkanie,
powiedział tylko jedno:

- Niech pan nie zapomni dolać wody do chłodnicy.

background image

Rozdział 11

Bar u Gussie nic się nie zmienił. Był tak samo duszny,

ponury i hałaśliwy. Mimo to Jane nie straciła świetnego
humoru. Nawet gęsty dym jej nie przeszkadzał.

- Dzbanek jasnego - zwrócił się Cody do potężnej kobiety

za ladą. Potem pomyślał, że trzeba to skonsultować z Jane: - A
może wolisz wino? Lub coś innego?

Jane pokręciła przecząco głową. Już próbowała

rzekomego chablis, oferowanego przez Gussie, i nie miała
ochoty ponownie ryzykować.

- Może być piwo - odparła.

Gussie chwyciła z półki plastykowe naczynie i podstawiła

je pod kurek.

- Wyglądacie, jakbyście dostali dobrą nowinę -

powiedziała przez zęby, w których trzymała papierosa, mając
ręce zajęte nalewaniem piwa. Ruch jej ust spowodował, że
popiół z papierosa obsypał blat. Jane podejrzewała, że trochę
trafiło też do napełnianego piwem dzbanka.

- Owszem, owszem - odparł Cody. - Mamy dobrą nowinę.

- Objął ramieniem Jane i przyciągnął do siebie. - Skąd
wyczarowałaś te oświadczenia? - spytał.

- Jestem adwokatem - przypomniała mu. - Adwokaci

wiedzą, jakie znaczenie ma posiadanie właściwych
dokumentów we właściwym czasie i miejscu.

- No tak, ale przecież nie masz tu biura, sekretarek...
- Niepotrzebne mi biuro, żeby wystukać oświadczenie.

Potrzebna tylko maszyna i papier. Poprosiłam w hotelu, żeby
mi na popołudnie udostępnili komputer i drukarkę...

- Ale skąd wiedziałaś, co napisać? A co by było, gdyby

pastor postanowił przeczytać dokument przed podpisaniem?

Uśmiechnęła się:

- Szczerze mówiąc nie spodziewałam się, że w ogóle

cokolwiek podpisze. Ale pomyślałam sobie, że na Wszelki
wypadek przygotuję. Jego adwokat dostanie drgawek, kiedy
się dowie, co jego klient podpisał

- I może powie, że dokumenty zostały podpisane... jak to

się mówi... pod presją? Może powie, że nie mają mocy
prawnej albo coś takiego?

background image

Jane zaśmiała się. Od kiedy to Cody martwi się

szczegółami? Ale zaglądając kokieteryjnie w jego rozjarzone
oczy stwierdziła, że wcale się nie martwi. Jego pytanie było
swego rodzaju hołdem wobec jej profesjonalizmu.

-

Już dostatecznie popsuliśmy stosunki między

Stanhopem a jego adwokatem - wyjaśniła. - Stanhope przestał
mieć do niego zaufanie i nie będzie akceptował niczego, co
tamten powie. Poza tym dokument jest w zasadzie
niepodważalny. W prostych słowach stwierdza, że Stanhope
rezygnuje z jakichkolwiek roszczeń wobec gazety, wycofuje
pozew i zobowiązuje się nie występować z roszczeniami w
przyszłości. Podpisał trzy egzemplarze. Jeden dla ciebie, drugi
dla gazety, trzeci dla swojego adwokata. Nie ma tu punktu
zaczepienia. Podpis złożony dobrowolnie, otrzymany
uczciwie.

Ostre spojrzenie zwężonych oczu Cody'ego kontrastowało

z jego pozornie beztroskim uśmiechem -

- Wiesz, z tą uczciwością to nie bardzo...
- Co ty wygadujesz? - Jane była wyraźnie dotknięta.

Wiedziała wszystko o zawodowej etyce i była pewna, że jej
nie naruszyła. - Co twoim zdaniem jest nieuczciwe?

- Sposób, w jaki na niego patrzyłaś. Ton twojego głosu.

Sposób przedstawiania sprawy. Nawet twoje sugestywne
ruchy... Sam nie wiem. Wiem tylko, że gdybyś mnie tak
podeszła, to bym podpisał każdy dokument. Nawet że oddaję
duszę diabłu.

Jane pomyślała, że Cody może zapisać duszę diabłu z

bardzo wielu powodów, ale chyba nie w wyniku jej zabiegów.
Ale czy to wszystko jest teraz ważne? Teraz mają oblać
odniesiony sukces.

Gussie podała Cody'emu pełne naczynie i dwie szklanki

ociekające jeszcze wodą.

- Potrzebujemy więcej szklanek - powiedział Cody. - Kto

jest w sali bilardowej?

- Ci sami podejrzani co zwykle - mruknęła Gussie,

stawiając kilka dodatkowych szklanek na tacy i popychając ją
w kierunku Jane. W tym lokalu obsługą nie należała do
najlepszych.

background image

Cody zapłacił, chwycił dzban i podążył na zaplecze. Jane

ruszyła za nim z tacą i pobrzękującymi szklankami. Stanęła w
progu przytrzymywanych przez Cody'ego drzwi i zamrugała
powiekami, oślepiona jaskrawym oświetleniem.

Przy stole bilardowym kręciło się trzech mężczyzn. Chyba

tych samych, których tu widziała, gdy przyszła szukać
Cody'ego. O coś się spierali. Gdy Cody i Jane stanęli w
drzwiach, odwrócili głowy, by zobaczyć, kto ośmiela się
wedrzeć na ich święte terytorium.

- Patrzcie, patrzcie, nasz Jankes i jego panienka! -

wykrzyknął któryś. - Żonka!

- Tak, to pani Jankesowa - potwierdził drugi głos. - A

piwko dla kogo?

- Dla każdego, kto będzie traktował mnie z należytym

szacunkiem - odparł Cody poważnie, choć w jego głosie
zabrzmiała nutka wesołości.

- Ja cię bardzo szanuję - powiedział muskularny grubas,

łapiąc szklankę, zanim jeszcze Jane zdążyła postawić tacę na
stoliku. - Prawdę powiedziawszy, o wiele bardziej szanuję cię
rano.

Mimo że wszyscy obecni trochę już wypili, nie wzgardzili

poczęstunkiem Cody'ego. Była to krzepka gromadka, wszyscy
w roboczych ubraniach. Jane nie wyobrażała sobie, by w
Bostonie mogła pić w podobnym towarzystwie. Ale tu, w
Nowym Orleanie, w doskonałym humorze po odniesionym
sukcesie, była odprężona i nawet poczuła sympatię do tych
przedstawicieli męskiej populacji Luizjany.

W miarę jak ich poznawała, „przedstawiciele" nabierali w

jej oczach cech indywidualnych.

- To jest Claude - przedstawił Cody pierwszego. - Jeśli się

zacznie przystawiać, to mi powiedz, a dostanie w czaszę.

- Ja się nigdy nie przystawiam do ładnych kobiet
- odparł Claude. - Tylko do pulchnych. Nie muszą być

ładne.

- To jest dyskryminacja - skomentowała Jane.
- Żadna dyskryminacja. Po prostu lubię tłuste. Dzięki za

piwko, Sinclair.

- Ten kurdupel to Darryl - kontynuował Cody, wskazując

drugiego przyjaciela. - Jeśli kiedykolwiek zechcesz postawić

background image

na kogoś pieniądze... mówię o bilardzie... to nigdy na niego.
On w dalszym ciągu nie jest pewny, którym końcem kija
należy uderzać bile.

- Ale wiem, co to jest bila. - Darryl mrugnął do Jane

porozumiewawczo. - Bo bila i jajo to prawie to samo. I wcale
nie jestem pewien, czy Sinclair wie wszystko, co trzeba
wiedzieć o jajach. I czy w ogóle je ma.

- Wytrzyj sobie gębę, Darryl - wtrącił Claude. - Jest,

wśród nas dama.

- No właśnie, i jeśli jest żoną tego Cody'ego, to też może

nie wiedzieć wszystkiego o jajach. Czy słusznie
przypuszczam, że ta nagła szczodrość, jeśli idzie o piwo, ma
na celu upicie nas i następnie oskubanie?

- Żeby cię oskubać, nie muszę cię przedtem upijać
- odparł Cody, pomijając całkowicie krytykę jego

męskości jako rzecz niewartą komentarza. - Wystarczy, że
położę na stole dziesięciodolarówkę. Jesteście mi ją zresztą
winni, Przed paroma dniami dałem wam forsę za darmo.

- Nic ci nie jesteśmy winni - wtrącił trzeci mężczyzna. -

Jeśli facet odchodzi od stołu, zanim do kieszeni wpadnie
ostatnia bila, to facet traci wszystko, co postawił.

- On nie odszedł z własnej woli - przypomniał Claude. -

Po prostu zareagował na wezwanie swojej ślicznej żoneczki.

Claude tak przesadza z tą moją urodą, że pewnie uważa

mnie za brzydulę, tyle że nie tłustą, pomyślała Jane.

- Odszedł, zareagował na wezwanie, wszystko jedno,

forsę traci - upierał się trzeci mężczyzna.

- Dobrze, już dobrze, Billy. Niech tak będzie, jak mówisz

- zgodził się Cody. - Stawiamy i gramy.

- Może twoja żonka zagra? Co, boisz się? - rzucił

wyzwanie Darryl.

- O nie, nie! - zaprotestowała Jane. - Nie gram w bilard.

Nie umiem.

- Gdzieś ty taką znalazł, Cody? W klasztorze?
- W szkole w Brookline, a to więcej niż klasztor - odparł

Cody i zwrócił się do Jane: - Chodź, Janey, spróbuj. Pomogę
ci.

- Nie, Cody, nie. Nie chcę, żebyś przeze mnie przegrał.

background image

Na próżno protestowała. Mężczyźni gwizdali i tupali,

machali do niej i wydawali zachęcające okrzyki, wzywając ją
do zielonego stołu.

- Cody, naprawdę... Ja nie mam pojęcia o tej grze.

Obdarzył ją czarującym, chłopięcym uśmiechem, tym

samym, jakim ją zawsze czarował, gdy ich ścieżki

krzyżowały się w szkolnych korytarzach.

- Niczym się nie martw. - Objął ją w talii i przyciągnął do

stołu bilardowego.

- Stracisz pieniądze...
- Na dziś dość rozmów o pieniądzach - mruknął.

I mruknął to tym samym głosem, jakim ostatnio zwierzał

się jej w samochodzie. Na chwilę zapomniała, gdzie jest,
rozmyślając o ich bodaj pierwszych w życiu minutach szczerej
rozmowy. Jeszcze hołubiła wspomnienie fali wpadającego do
samochodu aromatycznego powietrza i bliskość Cody'ego,
jeszcze pamiętała zniewalająco czuły odruch, gdy sięgnął, by
odsunąć z jej twarzy niesforny kosmyk... Oczami wyobraźni
widziała jego uśmiech. Nie ten zamyślony, ale wyrażający
pewność siebie. Ten drugi uśmiech, widziała poprzednio przed
dwunastoma laty, gdy biegła przez mokry od porannej rosy
trawnik, by wsiąść na motocykl i uciec z Codym w przyszłość.

- Zaufałem ci w sprawie grzesznego pastora, Janey -

powiedział, zdejmując kij z wieszaka na ścianie i podając go
jej. - Teraz ty mi zaufaj.

Jane odwróciła się w kierunku stołu, na którym Billy

układał bile w równoboczny trójkąt.

O tej grze wiedziała zaledwie tyle, ile zobaczyła w filmie

„Bilardzista" przed kilkoma laty. Jak może teraz zaufać
Cody'emu, skoro wydaje się jasne, że popełnia ogromny błąd,
skłaniając ją do gry? Jak może mu zaufać, skoro jest pewna,
że zrobi z siebie idiotkę przy pierwszym strzale?

Z drugiej strony powinna okazać mu zaufanie, ponieważ ją

o to prosi i w tej chwili wydaje się to dostatecznym powodem.
Usiłując zapomnieć o swych obawach, zaczęła przyglądać się
wysłanemu zielonym filcem stołowi.

- Mam wbijać bile do kieszeni, tak? - spytała.
- Taka jest ogólna zasada - odparł Darryl, smarując kredą

koniec kija i uśmiechając się wyniośle.

background image

- Nie musisz wbijać wszystkich bil do kieszeni, tylko

niektóre. I nigdy białej - pouczył ją Gody.

- Nigdy białej?
- Nie. To bila prowadząca. No co? Chce ktoś postawić

przeciwko Janey? - zwrócił się Cody do koleżków.

- Ach nie, jesteśmy dżentelmenami - odezwał się Claude.

- Nie stawiamy przeciwko kobietom.

- Zwłaszcza kiedy wiecie, że przegracie. Darryl chwycił

przynętę.

- Stawiam pięć dolarów, że nie przegram.
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć - odparł Cody,

wyjął pięć dolarów i położył na skraju stołu na banknocie
Darryla.

- Cody, nie marnuj pieniędzy - westchnęła Jane. Zawsze

podziwiała jego upór, ale czasami Cody doprowadzał ją do
rozpaczy.

- Dobrze, nie zmarnuję. Wygraj to dla mnie.
- Kiedy ja zupełnie nie wiem jak! - zawołała

zdesperowana.

- Gdybyś wtedy została przy mnie, to bym cię nauczył.

Najwyższy czas, żebyś poznała tajemnice tej gry.

- Jestem pewna, że są ludzie, którzy szczęśliwie przeszli

przez życie, nie dotykając bilardowego kija - odcięła się.

- Ale ty nie będziesz należała do tego szczęśliwego grona

- obwieścił z szerokim uśmiechem. - Pani będzie łaskawa się
rozluźnić. Dziś wieczorem bawimy silę!

Zaszedł Jane od tyłu, objął i zaczął sterować jej rękami.

Przylgnął do jej pleców, położył dłonie na jej dłoniach i
pokazywał układ palców na kiju.

- Kciuk jako podpórka... o tak! - Wsparł jej lewą dłoń o

filc. - Teraz będziesz mogła wybrać kąt strzału. Łatwo, bez
trudu. - Z kolei przykrył ręką jej prawą dłoń, obejmującą
gruby koniec kija, i pokazał, jak go przesuwać po zgiętym
kciuku lewej ręki.

Nagle przyszły jej do głowy bardzo nieprzyzwoite myśli,

zupełnie nie pasujące do tego miejsca. Poczuła podniecenie,
które kazało żałować, że są w sali bilardowej i że przyglądają
się im obcy mężczyźni. To, co teraz czuła, kazało jej
dziękować Bogu, że w pewnym sensie wyspowiadała się

background image

Cody'emu w samochodzie i że sama zrobiła po południu pełen
rachunek sumienia, w wyniku którego doszła do wniosku, że
po rozwodzie z Codym nie wyjdzie za nikogo za mąż, póki w
pełni nie przeanalizuje swych uczuć. Jednakże teraz nie czas
na podobne dywagacje. Teraz musi się skoncentrować i zrobić
Wszystko, by Cody nie stracił pięciu dolarów, które na nią
postawił.

Jeszcze parokrotnie wypróbowała przesuwanie kija po

kciuku, a potem zacisnęła prawą dłoń na końcu kija i uderzyła
w białą bilę. Ta przebiegła stół i trafiła w trójkąt z kul, które
rozprysły się we wszystkie strony; Jedna z nich wpadła w
kieszeń.

- O, Cody! - wykrzyknęła i podskoczyła z radości.

Zapomniała o zakładzie, wspomnienie pełnej emocji rozmowy
w samochodzie też skryła w odpowiedniej przegródce
pamięci. Bila wpadła w kieszeń! Czyż to nie wspaniałe? -
Cody, trafiłam!

- Hmm, Cody wprowadził tutaj tajną broń - mruknął

Claude. - Kobieta potrafi rozbijać trójkąty. Oczywiście przy
lekkiej pomocy przyjaciół. Co jeszcze ta kobieta potrafi?

- Ta kobieta potrafi wszystko, do czego się przyłoży -

oświadczył dumnie Cody i odstąpił na chwilę od Jane, by
mogli obejść stół i znaleźć najlepszą pozycję do strzału. - A
poza tym jest wręcz niesłychanie... pełna wdzięku. Uosobienie
gracji - dodał. - W słowach i ruchach. I istotnie, Jane nie czuła
się ani trochę nieporadna.

- Świetnie, Jane, wbiłaś do kieszeni dziesiątkę. To

oznacza, że polujesz teraz na bile z paskami. Jeśli wepchniesz
do kieszeni kulę jednokolorową, to kreska.

- Kreska? To znaczy, że jest źle? - Jej podniecenie nagle

osłabło, gdy zdała sobie sprawę, jak mało jeszcze wie o
zasadach gry.

- Bardzo źle. Patrz, stąd będziesz miała chyba najlepszy

strzał. Czternastka w róg.

Okiem wytyczyła linię strzału od białej bili do czternastki.

Ważne tu były kąty odbicia, ale Jane nie na darmo
otrzymywała w szkole najlepsze stopnie z geometrii i fizyki.

- Ma się odbić od lewego boku - powiedziała.
- Ale uderzaj leciutko - doradził Cody. - Tylko ją muśnij.

background image

To określenie przypomniało jej delikatne pocałunki

Cody'ego, ale natychmiast odsunęła od siebie tę myśl. W polu
widzenia miała dwie pięciodolarówki. Dziś Cody już wydał
dwadzieścia dolarów na Suzie. Trzeba mu pomóc oszczędzić
te pięć. Raz jeszcze wytyczyła niewidzialne linie i usiłowała
sobie przypomnieć, jak Cody układał jej przed chwilą lewą
dłoń.

- Tak, właśnie tak... - Jak gdyby odgadł jej niepewność,

sięgnął zza pleców i poprawił kciuk. Rękę miał ciepłą, miłą w
dotyku, ruchy zdecydowane. Gdy jednak zaczęła powracać jej
pewność siebie, cofnął swoją rękę i odstąpił, pozwalając jej
samej podjąć decyzję i wykonać zadanie.

Raz jeszcze zerknęła na dwa banknoty i postanowiła nie

dać się. Wyobraziła sobie, że nie stoi nad stołem pełnym
kolorowych kul, ale przed zbłąkanym duszpasterzem. Złożyła
się i zdecydowanie uderzyła białą bilę.

Niestety, tak jej się tylko wydawało. Kiedy poprzednio

Gody prowadził kij, jego koniec uderzył mocno w bilę. Teraz
ledwo ją pchnął. Jane wyprostowała się, by patrzeć, jak biała
bila leniwie toczy się po zielonym polu. Koledzy Cody'ego z
rozbawieniem chrząkali. Jeden odmawiał zdrowaśkę. Biała
bila lekko trąciła czternastkę, lecz to wystarczyło, by ją
wyprawić w drogę do kieszeni w rogu. Toczyła się jeszcze
leniwiej.

- Woła mnie żona. Chyba zdążę polecieć do domu i

wrócić na wielką chwilę - zażartował Billy.

- Wielkiej chwili nie będzie - rzekł kwaśno Darryl.
- Przecież bila jest na dobrej drodze.
- Ale utknie. Zdechłe szczury biegają szybciej.
- Widzę, że się martwisz o swoje pięć dolarów - mruknął

Claude.

- Stanęła! - obwieścił z triumfem Darryl, pochylając się

nad bilą.

- Tylko nie dotykaj! - ostrzegł Cody. - Ona ma w sobie

jeszcze trochę życia.

- Ale ja ledwo dycham. Właśnie postarzałem się o pięć lat

- oznajmił Billy i zaklął pod nosem.

Czternastka wpadła do kieszeni. Cody promieniał.

- Ale z niej gracz, przyjaciele. Co za talent!

background image

- Jaki tam znowu talent. Szczęście amatora - burknął

Darryl.

Jane zgadzała się z tą opinią. To było tylko szczęście,

czysty przypadek, lecz mimo to była dumna z siebie. Zrobiła
to sama, bez pomocy. Przez całe życie odnosiła sukcesy w
dziedzinach, w których było jasne, że je odniesie. Zawsze
unikała działania na obszarach mniej jej znanych, gdzie czuła
się niepewnie. Nie była przygotowana do porażek i bardzo by
ją zabolało, gdyby zawiodła w grze, której przypatrywali się
przyjaciele Cody'ego, czatujący na jej niepowodzenie i na pięć
dolarów, które Cody postawił.

- Co teraz? - spytała.
- Wyszukaj sobie inną bilę z paskiem w pobliżu kieszeni -

pouczył.

Nadeszła chwila wielkiej próby. Cody nie miał zamiaru

dalej jej pomagać. Ma dokończyć grę sama. Potraktowała to
jako dodatkowy dowód zaufania. Bardzo ją to wzruszyło.

Postanowiła go nie zawieść. Obeszła stół, oceniając kąty i

przypominając sobie wszystkie zasady geometrii i fizyki.

- Tej czerwonej nie wolno mi tknąć? - spytała.
- Nie. Interesują cię tylko te od dziewiątki w górę.
- Doskonale. - Przyjrzała się bliżej położeniu jedenastki i

doszła do wniosku, że jeżeli nada jej odpowiedni kierunek, to
może wbić ją do kieszeni naprzeciwko. Pochyliła się i
pamiętając o położeniu lewego kciuka, złożyła się i uderzyła
białą bilę.

- Jeszcze jedno błyskawiczne natarcie pani Sinclair -

ogłosił Claude, gdy biała bila powędrowała ślimaczym
tempem przez stół.

- Przydałoby się więcej siły - mruknął Cody.
- Gram jak potrafię - ucięła krótko, zastanawiając się, czy

dmuchanie w bilę jest dopuszczalne.

- Grasz świetnie - zapewnił ją Cody.

Minęła wieczność, gdy biała bila stuknęła wreszcie

jedenastkę, która rozpoczęła wędrówkę przewidzianym
kursem, odbiła się od wyściełanej krawędzi stołu i potoczyła
w kierunku przeciwległej kieszeni. Milimetr po milimetrze
pokonywała dzielącą ją od niej przestrzeń.

background image

- Obudźcie mnie, kiedy się dotoczy - powiedział Billy i

głośno ziewnął.

- To napięcie mnie zabija - ironizował Claude. Jedenastka

uparcie zdążała ku kieszeni, dotarła i.. zatrzymała się.

- Trzeba kichnąć, może wpadnie - zasugerował Claude.
- Nic jej nie pomagaj. To moja wielka szansa! - Darryl

chwycił kij i podskoczył do stołu. Wystarczyło mu pięć
sekund, by wybrać cel i trzepnąć w białą bilę. Pozostałe
rozbiegły się we wszystkich kierunkach. Wibracja stołu
sprawiła, że jedenastka wpadła do kieszeni.

- To się nazywa kreska. Krecha! - Cody objął Jane i

zakręcił dokoła. - Wygrywasz, Jane. Czas na żniwo!

- Żniwo?
- Wpakuj do kieszeni pozostałe bile z paskami, nie

ruszając jednokolorowych.

Jego wiara w nią była wzruszająca. Cody wydawał się

bardziej pewny jej umiejętności bilardowych niż prawniczych.
Może ta wiara brała się stąd, że Jane umiała posługiwać się
instynktem. To instynkt kazał jej przygotować tekst
oświadczenia, które dała Stanhope'owi do podpisu, mimo że
przedtem nie było najmniejszych podstaw, by sądzić, że
nastąpi po temu okazja i że Stanhope cokolwiek podpisze.

Oczywiście można łatwo obalić podobne przypuszczenia,

argumentując, że nie ma widomego związku między procesem
myślowym dotyczącym przygotowania dokumentu prawnego
a podchodzeniem do problemu umieszczania bil w kieszeniach
bilardowego stołu, jednakże optymizm Cody'ego był
zaraźliwy i Jane nie miała zamiaru go zawieść.

Pojedynczy strzał Darryla zmienił całkowicie sytuację na

stole. Jane dokładnie wszystko obejrzała, kolejno oceniła
położenie każdej z dwukolorowych bil, przeprowadzając
kalkulację i obliczając w głowie kąty. Wreszcie wybrała
kolejną ofiarę, zmierzyła się i wysłała w drogę białą bilę.

Bila wędrowała wolno i po lekkim kontakcie z ósemką

utknęła w miejscu.

- Wszystko w porządku - zapewnił ją Cody. - Nie miałaś

dobrego strzału. Darryl zostawił cię z niczym.

- A więc przyznajesz, że wiesz, co ja tu robię - warknął

Darryl, odrzucając niebieską kredę i podchodząc do stołu. - I

background image

że mam coś do zrobienia. Teraz poinformuj swoją panią, że
zamierzam ją załatwić na szaro.

W krótkim czasie wpakował do kieszeni trzy

jednokolorowe bile. Początkowo rozczarowanie Jane
wynikało z żalu, że Cody przegra pieniądze, ale dopiero po
pewnym czasie zdała sobie sprawę, że Cody'ego bardziej
martwi możliwość przegrania partii. Gdy wreszcie nadeszła jej
szansa powrotu do stołu, zacięła zęby, postanawiając za
wszelką cenę dać Darrylowi nauczkę. Przeanalizowała
sytuację, a kiedy wreszcie strzeliła, nadała białej bili
prędkość... co najmniej trzech kilometrów na tydzień.

Bill wydał kilka dźwięków symulujących ziewanie. Biała

bila stuknęła w piętnastkę, wysyłając ją w kierunku bocznej
kieszeni. Claude dopełnił sobie szklankę piwem i wychylił
połowę. Piętnastka wpadła w kieszeń.

Jane spojrzała na Cody'ego. Jego uśmiech wysyłał

sygnały, które wywołały w niej dreszczyk podniecenia. Co się
ze mną dzieje, pomyślała. Dlaczego ta głupia gra tak mnie
podnieca? Dlaczego aprobata Cody'ego jest dla mnie taka
ważna? Dlaczego to mnie tak obchodzi?

W ostatecznym rozrachunku wszystkie te „dlaczego" były

mało ważne. Ważne, że zależy jej na Codym. Chciała wygrać
- dla niego! I dla siebie też. Dla obojga.

Z twardym postanowieniem, które zawsze jej

towarzyszyło, gdy rozpoczynała trudne negocjacje albo
przygotowywała się do bitwy na sądowej sali, oceniła sytuację
na stole, wybrała następną bilę i uderzyła w białą.
Uświadomiła sobie, że od dłuższego czasu nie smaruje kredą
kija. Na szczęście wszystko szło dobrze bez kredy. Kiedy
trzynastka wpadła do kieszeni, zapomniała o wszystkim - o
kredzie, o zakładzie Cody'ego, nawet o jego uwodzicielskim
uśmiechu. Pozostał jeden cel: odnieść sukces na zupełnie
nieznanym polu. Na polu, gdzie nikt nie brałby jej za
poważnego przeciwnika.

Doświadczała uczucia podobnego do uniesienia, jakie

odczuwała, kiedy przed dwunastoma laty uciekła z domu.
Była do szaleństwa zakochana w Codym, ale była również
podniecona wolnością i tym, że burzy wszystkie wyobrażenia,
jakie o niej miała rodzina. Fałszywe wyobrażenia. Była wtedy

background image

przerażona, nękała ją niepewność i targały wątpliwości, ale
żyła pełniej niż kiedykolwiek przedtem i potem.

Wyobraziła sobie teraz swych dawnych profesorów,

rodziców, kolegów w firmie, patrzących, jak Jane Thayer gra
w bilard w obskurnym, podrzędnym barze, Absolwentka
Wellesley i Harvardu gra z jakimiś podejrzanymi osobnikami.
Przestała być wzorową studentką, molem książkowym,
wzorem bostonskiej godności. Była osobą grającą w bilard w
nowoorleańskiej norze! Upajała ją sama myśl o tym.

Dziewiątka nie wpadła do kieszeni i Jane odstąpiła od

stołu. Darryl głośno grymasił, Billy i Claude pokpiwali sobie z
niego. Cody spokojnie sączył piwo, bez uśmiechu spoglądając
na Jane.

Co w tej chwili myśli? Że Jane nie zda egzaminu

bilardowego rekina? Że go zawiodła? Że otrzymał już
wszystko, czego od niej chciał, z wyjątkiem tych pięciu
dolarów?

A może jednak ona wcale nie jest przeciwieństwem

Cody'ego? Może równie silnie jak on pragnie zwyciężać i
wygrywać? Ma zdolność pełnej koncentracji i skupiając
uwagę, potrafi wyłączyć wszystko dokoła, odsunąć daleko od
siebie cały świat, by jego odgłosy nie przeszkadzały w
wykonaniu zadania, które przed nią stoi? Może mimo swego
pochodzenia lubi popijać piwo w bilardowej sali i
wymachiwać kijem w towarzystwie prostych południowców?
Może jest warta tego, by na nią postawić parę dolarów?

W salce było gorąco i Jane też było gorąco. Nie od

spojrzenia Cody'ego czy nadmiaru adrenaliny, ale dlatego, że
salka była mała, obecni w niej mężczyźni pokaźni, a do tego w
czerwcu w Nowym Orleanie nie wystarczą żaden
klimatyzator. Jane rozluźniła węzeł szala pod szyją i gładziła
śliski jedwab, usiłując się opanować i uspokoić. Darryl
wpakował w kieszeń jeszcze jedną bilę, nim w końcu
spudłował i oddał jej stół.

- Nic ci nie zostawił, słodka - skomentował Claude.
- Spójrz na nią - odezwał się Billy. - To jest kobieta, która

potrafi wiele zdziałać, mając do dyspozycji jeszcze mniej niż
nic.

background image

Jane wyłączyła ze świadomości ich pogwarki.

Przypomniała sobie twarz Cody'ego, który całkowicie
ignorował otaczający go chaos, gdy robił zdjęcia jeepa na
zalanej wodą ulicy. Usiłowała go teraz naśladować i
skoncentrowała się na wyszukaniu najlepszego strzału.

Kąty, kierunki, odbicia, tory. Uderzyła białą bilę, która

jakby z ociąganiem ruszyła w drogę. Kumple Cody'ego bez
przerwy gadali, jakby chcieli zabić czas. Biała wbiła
dziewiątkę do kieszeni. Jane zabrała się do następnej. Tym
razem do kieszeni wpadła dwunastka.

- Cody, nie ma już bil w paski. Co mam teraz robić?
- Wpakuj do kieszeni ósemkę. Ale musisz wybrać

kieszeń.

- To znaczy powiedzieć, do której kieszeni strzelam?
- Aha.

Przyjrzała się stołowi. Jeśli wyślę ósemkę prosto przed

siebie, to jest szansa, że wpadnie do kieszeni narożnej po
przeciwnej stronie stołu. Ale żeby dokonać tego wyczynu,
trzeba ją mocno uderzyć białą bilą. Jane znała tajniki
geometrii, ale obce jej były zasady prędkości, przyspieszenia i
siły dobicia. Wobec tego zdecydowała się jednak musnąć
ósemkę z boku i wysłać ją do bocznej kieszeni.

Taki sobie leki pocałunek, pomyślała, przechodząc parę

kroków na wybraną pozycję.

- Boczna kieszeń po prawej - obwieściła.
- Niech pani tego nie próbuje - ostrzegł ją Billy. - To nie

może wyjść. Niech pani celuje w lewy róg.

- Celuję w prawą kieszeń - powtórzyła, pozwalając sobie

na zerknięcie na Cody'ego.

Uśmiechał się. Nie szeroko, nie urzekająco, nie z

pewnością siebie. Był to uśmiech pełnego zaufania, zachęty.
Uśmiech, który mówił: spróbuj, Janey. Posłuchaj instynktu.

- Tylko lekkie muśnięcie - mruknęła do siebie i uderzyła.

Upłynęły wieki, chyba aż paręnaście sekund, nim biała

bila lekko otarła się o czarną ósemkę. Mijały dalsze sekundy.
Wszyscy wstrzymali oddech. Wreszcie czarna bila litościwie
wpadła do kieszeni z towarzyszącym temu ni to szmerem, ni
szelestem, ni stuknięciem.

background image

Jane aż zasłabła z wrażenia. Oparła się o stół, głucha na

okrzyki, wiwaty i śmiechy mężczyzn. Śmiał się nawet Darryl.
Claude trzepnął ją tak mocno w plecy, że się zachwiała. Ale
najwidoczniej była tak oszołomiona, że nie dotarło do jej
świadomości ani oburzenie, ani ból. Ale gdy dotknęła ją dłoń
Cody'ego, przeszył ją dreszcz.

- Zdumiewasz mnie, Janey - szepnął jej do ucha, co

wywołało kolejny dreszczyk.

- Myślałam... - Odwróciła głowę, by zobaczyć jego twarz.

Uśmiechał się, tym razem enigmatycznie, może jakoś tęskno. -
Myślałam, że przez cały czas byłeś pewny, że wygram...

- Niczego nie byłem pewny - przyznał i roześmiał się,

tym razem łobuzersko. - Ale nie miałem zamiaru ci tego
zdradzić. Czasami, jeśli się komuś wmówi, że się w niego
wierzy, to ten ktoś wychodzi z siebie, żeby sprostać zadaniu.

Może powinna czuć się urażona takim postawieniem

sprawy, ale była tak uszczęśliwiona swym triumfem, że
zignorowała wyjaśnienie Cody'ego.

- Spójrz tylko! Leje się ze mnie! - powiedziała, dotykając

skroni, po której spływały krople potu.

- Wcale się nie dziwię - powiedział, niemal siłą zabierając

jej kij. Nie uświadamiała sobie, że nadal zaciska na nim palce.
- Chłopcy, dobra była zabawa - oświadczył trójce kompanów.
- Północ odniosła kolejne zwycięstwo.

- Południe jeszcze zatriumfuje - ostrzegł go Darryl i

wyciągnął rękę do Jane. - Na początku to myślałem, że pani
mnie podpuszcza, mówiąc, że nigdy nie grała w bilard, ale
potem, jak zobaczyłem, że pani tak dziwnie gra... Nikt, kto
umie grać, nie grałby tak jak pani.

- No i pan miał rację mówiąc, że to tylko szczęście

amatora. - Uścisnęła mu mocno dłoń.

- A najwięcej szczęścia trafiło się Cody'emu. Ma panią i

moje pięć dolarów - odparł Darryl. - Powinienem przestać z
nim grywać, ale chyba nigdy nie zmądrzeję. Chociaż... -
Palcem dziobnął w kierunku Cody'ego. - Zmądrzeję i
następnym razem cię ogram. To jest moja solenna obietnica.

- Świetnie, doskonale. Tylko nie zapomnij przynieść

portfela. Skończcie piwo, my spływamy.

background image

Cody ujął Jane pod ramię i wyprowadził z salki

bilardowej. Jane chciałaby potańczyć, chciałaby pobrykać.
Czuła się wyczerpana i zmordowana, była spocona, a
jednocześnie miała ochotę zrzucić sandały, wejść na stół i
tańczyć boogie. Zdumiała się: to nie jest do niej podobne.

Powstrzymała to dziwne pragnienie i pozwoliła się

wyprowadzić z zadymionego, mrocznego lokalu. Na dworze
panowała gorąca noc. Dopiero w pewnej odległości od baru
Jane popuściła wodze fantazji i na cały głos wykrzyknęła:

- Wygrałam! Cody, ja wygrałam! - I zrobiła kilka

tanecznych kroków.

- Zawsze wiedziałem, że należysz do kategorii ludzi,

którzy potrafią zwyciężać.

- I nigdy w życiu w to nie grałam. Jeszcze nie mogę

uwierzyć, że mi się udało. Nie obchodził mnie twój zakład,
Cody. Walczyłam dla samego zwycięstwa.

Cody był dumny jak paw. Jane jedną ręką chwyciła słupek

ulicznej latarni i tańczyła wokół niego.

- Dzisiejszego wieczoru nie chciałabym jeździć żadnym

samochodem. Jestem zbyt podniecona. Dziś jest czas na
przejażdżkę motocyklem - oświadczyła.

- Moglibyśmy przejechać się harleyem - podsunął niby to

obojętnym głosem i bacznie się jej przyjrzał.

Puściła latarnię i znieruchomiała.

- Nadal masz harleya? - spytała z niedowierzaniem. -

Przecież to już zabytek. Kupiłeś używany... No i to już
dwanaście lat...

W oczach Cody'ego tańczyły iskierki rozbawienia i

jeszcze coś...

- Chcesz go zobaczyć?

Bardzo chciała. I w tej chwili chciała także, cofnąć o

dwanaście lat czas, ale jednocześnie jak dorosła kobieta być
partnerką w prawdziwym małżeństwie, a nie pasażerką na
tylnym siedzeniu. Chciała chodzić z Codym po salonach
bilardowych i wygrywać u jego boku dzięki umiejętnościom, a
nie szczęściu i mozolnemu wyliczaniu kątów padania i
odbicia, jakie sobie przypominała z lekcji fizyki.

- A gdzie masz ten motocykl? - spytała, nie chcąc dać po

sobie poznać, jak bardzo pragnie zobaczyć pojazd, którym

background image

przed wielu laty pędziła ku porywającej i skazanej na klęskę
wymarzonej wolności.

- Jeśli naprawdę chcesz go obejrzeć, to cię zawiozę -

odparł zduszonym głosem, zawierającym obietnicę, ale i
ostrzeżenie.

Powinna była odmówić, ale znajdowała się już na etapie,

w którym nie odgrywało roli to, co powinna czy czego nie
powinna robić.

Tego dnia zatriumfowała nad pastorem, nad Darrylem i...

tego dnia uświadomiła Cody'emu i samej sobie, dlaczego go
opuściła, a Cody wyznał, dlaczego nie chciał, by od niego
odeszła. Dziś wszystko było inne.

- Naprawdę chcę zobaczyć harleya - odparła.

background image

Rozdział 12

Clarissa siedziała w domu. Słowo „siedziała" niezbyt

dokładnie określało jej pozycję: tkwiła na kanapie skulona,
niemal zwinięta w kłębek, z kolanami podciągniętymi do
piersi, zatopiona w myślach.

Co ma teraz zrobić?
Przede wszystkim powinna już spać, tylko jak? Zbliża się

północ, a ona jest całkiem trzeźwa i podminowana. Kipi w
niej energia. Już dwukrotnie kładła się do łóżka i dwukrotnie
zrywała, nie mogąc spokojnie uleżeć. Jak może spać, kiedy jej
życie jest zagrożone?

Zbyt dużo wie. Zbyt dużo powiedziała. Mark pewno

pomyślał, że jest płaksą, a Jane wyrzuci ją z pracy, jeśli
Clarissa nie zrobi tej przysługi, by odejść pierwsza. Jej
zawodowa kariera legła w gruzach, jej ambicje są zniweczone.
Aby zarobić na czynsz, musi mieć stałą pracę; nie może
polegać na doraźnych dochodach z pracy jako modelka.
Trzeba będzie znów zamieszkać z rodzicami albo przenieść
się tam, gdzie koszty utrzymania są niższe.

I na dodatek ktoś zaczął teraz walić do drzwi.
Nocny napastnik? Nie manifestowałby tak swojej

obecności. Ale z pewnością jest to ktoś, kto zwiastuje kłopoty.
Kto bowiem może walić o północy w drzwi mieszkania
samotnej kobiety?

Zawiązała pasek szlafroka i na palcach podeszła do drzwi,

obiecując sobie, że w przyszłości będzie mieszkała w budynku
strzeżonym, a nie w starym domu, gdzie mimo domofonów
stale wchodzą jacyś obcy ludzie, wpuszczani przez
nieostrożnych sąsiadów. No tak, złudne marzenia! Następne
jej mieszkanie będzie z pewnością w jakiejś dziurze. W
Bostonie już nic nie zdziała.

W

pomniejszającej

soczewce

wizjera

zobaczyła

malutkiego Marka Dennisona.

Co on tu robi o tej porze? Myślała, że jest dżentelmenem,

a dżentelmeni najpierw telefonują, prawda? I delikatnie pukają
do drzwi, a nie walą w nie pięściami.

Nie może mu jednak pozwolić tak stać za drzwiami i

hałasować na cały dom. Poza tym nie ma się czego obawiać.

background image

Już zrobiła z siebie idiotkę przed paroma godzinami, płacząc i
łkając w jego towarzystwie. Nie mogło być gorzej.

Zdjęła łańcuch, otworzyła drzwi i... wstrzymała oddech.

Na progu stał Mark Dennison, to prawda, ale był to Mark,
jakiego jeszcze nigdy nie widziała: jego elegancki, jedwabny
krawat był przekrzywiony, marynarka krzywo zapięta, włosy
miał zmierzwione, a poły koszuli wyciągnięte ze spodni.
Clarissa nie przypuszczała, że w garniturze od Armaniego
można wyglądać tak nieelegancko.

- Czy nie zaprosisz mnie do środka? - spytał, starając się

wymawiać każdą sylabę z precyzją nauczyciela dykcji.

- Jesteś pijany - stwierdziła.
- Cyt, cyt, cyt! - Obdarzył ją karykaturą uśmiechu. -

Dobieraj słowa z większą uwagą, Clarisso miła. Jestem ciut
podlulany, ale nie pijany.

Co prawda wydawał się spokojny i nie miał tej

zielonoziemistej cery, jaką mają panowie, którzy za chwilę
zwymiotują. Chociaż gdyby to zrobił; wyleczyłby ją może z
zadurzenia. Jane na pewno wiedziałaby, co zrobić z zalanym
kawalerem, natomiast Clarissa, osoba lękliwa, natychmiast
przestałaby kochać kogoś, kto budzi swoim zachowaniem
odrazę.

Jednakże do chwili obecnej Mark nie popełnił żadnego

czynu budzącego niesmak. Z pijanym czy „podlulanym", jak
to określił, potrafi dać sobie radę tak długo, jak długo nie musi
po nim sprzątać.

Odstąpiła więc od drzwi i Mark wszedł do malutkiego, ale

czystego i ładnie urządzonego pokoju, starannie zamykając za
sobą drzwi. Ruchy miał wystudiowane, niby robot
otrzymujący odrębne sygnały na każdą, najdrobniejszą nawet
czynność.

- Zaparzę kawę - powiedziała.
- Poczęstuj się, proszę - odparł.
- To ja chcę ciebie poczęstować. Jesteś u mnie w domu,

jesteś moim gościem.

- Ach, w takim razie nie rób sobie kłopotu. Nie chcę

żadnej kawy.

background image

Clarissa żałowała, że Mark jest taki uprzejmy. Gdyby był

na przykład ordynarny, mogłaby go wyrzucić za drzwi i
wyleczyć się z niego.

- Jesteś pijany, Mark - powtórzyła surowo.
- Nie jestem pijany. Ja się tylko napiłem. To jest wielka

różnica. Czy ty wiesz, Clarisso, co to znaczy in vino veritas?

Świerzbiły ją palce, żeby mu wyprostować krawat i

przyczesać włosy, schowała więc dłonie głęboko w kieszenie
szlafroka, żeby nie ulec pokusie.

- To jest motto Harvardu, tak? Zarechotał.
- Och, ty cudowna, zabawna dziewczyno! Teraz już

jestem absolutnie tego pewien: zakochałem się w tobie.

- Nie zakochałeś się, tylko jesteś pijany.

Zignorował tę odpowiedź i zaczął inspekcję niewielkiego

pokoju. Dotknął zasłon, otworzył okno i wyjrzał na ulicę.
Potem podniósł z półki statuetkę Buddy...

- To musi być wietnamskie, prawda? - spytał, a ona nie

miała serca mu odpowiedzieć, że kupiła posążek na
bostońskim bazarze.

Długo wpatrywał się w oprawioną reprodukcję, która

wisiała nad kanapą.

- Monet. Późny okres - zawyrokował, chociaż się mylił. -

Masz śliczne mieszkanko - oświadczył, siadając wreszcie na
kanapie, która przy jego wzroście wydała się malutka. - Motto
Harvardu brzmi; Veritas, kochanie. A to znaczy „prawda". In
vino veritas: znaczy „W winie jest prawda".

- Prawda w winie? - spytała zdziwiona.
- Gdy pijemy winogronowy nektar, widzimy świat We

właściwych barwach i proporcjach.

- Nie jestem pewna, czy ty dostrzegasz w tej chwili

jakiekolwiek proporcje - mruknęła.

Była zbyt podekscytowana, by usiąść. Podeszła do okna i

zaczęła poprawiać zasłony. Potem ruszyła do kuchni, usiłując
sobie przypomnieć artykuł o działaniu kawy na pijanych,
który kiedyś czytała w „Globe". Czy tam było napisane, że
kawa przywraca trzeźwość, czy że bardziej mąci w głowie?

- Ja naprawdę nie jestem pijany - upierał się Mark,

chociaż jego zmętniałe oczy przeczyły słowom. - Jestem tylko
nieco zamroczony alkoholem.

background image

Clarissa spojrzała na Marka z góry, chociaż był o wiele od

niej wyższy. Wyglądał bardzo chłopięco. Jak wyrośnięty
Huckleberry Finn. I jednak lepiej od niego ubrany.

- Kwa, kwa, kwa! - powiedziała, sama nie wiedząc

dlaczego. Po prostu Mark ją złościł.

- Ja bardzo przepraszam... O co chodzi?
- O twoje zamroczenie.

Założyła ręce na piersiach i usiłowała przybrać surowy

wygląd. Nawet zmarszczyła brwi. Przypomniała sobie kilka
wypadków, kiedy ojciec po jakimś zebraniu związkowym albo
wieczorze z koleżkami też wracał do domu „zamroczony".
Matka kazała mu to wtedy odespać na kanapie w dziennym
pokoju, nigdy w sypialni. Ale rano rodzice jedli sobie z
dziobków, jakby nigdy nic.

„No bo nic się nie stało", tłumaczyła matka córce. „Są

mężczyźni, którzy robią się potworami, kiedy się upiją. Twój
ojciec nigdy nie jest potworem."

Mark także nie wyglądał na pijanego potwora. Clarissie

przyszło do głowy, że również mogłaby ułożyć Marka na
kanapie, tyle że musiałaby mu obciąć nogi w kolanach, żeby
się zmieścił. Poza tym, gdyby zasnął, to rano zacząłby
zachodzić w głowę, skąd się tu wziął. I byłaby dwakroć
bardziej zakłopotana niż przed paroma godzinami, kiedy
wyznał jej swoje uczucia.

- Chyba jednak zaparzę kawę - powtórzyła.
- Nie! Przyszedłem nie na kawę, ale zobaczyć się z tobą.

Skoro jednak teraz siedzę, to wątpię, żebym zechciał wstać.
Jeśli więc wyjdziesz robić kawę, to przestanę cię widzieć... -
Potrząsnął smutno głową. - Wpadłem w poważne kłopoty. Nie
wiem, jak z tego wybrnąć.

Widząc, że zbladł, Clarissa spytała:

- Czy masz zamiar wymiotować
- To jest myśl! - Westchnął, zamknął oczy i przechylił

głowę do tyłu. Walnął nią w ścianę, gdyż kanapa miała bardzo
niskie oparcie. - Clarisso, kochanie... Widzisz, Veritas w winie
jest taka, że nie mogę ożenić się z Jane.

- Chyba zwariowałeś! Oczywiście, że możesz się z nią

ożenić!

background image

Czyż nie wystarczy, że ona sama zadurzyła się w Marku?

Tego jeszcze brakowało, żeby Mark zadurzył się w niej i
zerwał zaręczyny z Jane. Wtedy Clarissa zostałaby uznana za
osobę rozbijającą małżeństwa.

- Czyż nie widzisz, Clarisso? Ożenić się z Jane to tak,

jakby wziąć ślub z sobą samym... Jesteśmy zbyt podobni.
Różni nas tylko płeć.

- Bredzisz bez sensu. Musisz napić się kawy. Mark

wyprostował się i pogroził Clarissie palcem:

- Obiecuję ci, że zwymiotuję, jeśli zmusisz mnie do

wypicia kawy.

- Już dobrze, dobrze. Nie będzie kawy.

Usiadła w fotelu i przyglądała się twarzy Marka. Już nie

był blady. Wprost przeciwnie: miał różowiutką buźkę. Ale to
jeszcze nic nie znaczy, pomyślała.

- Jestem bardzo zadowolony, że udało nam się

wypracować wspólne stanowisko - powiedział i uśmiechnął
się, jakby nie miał już ani jednej troski.

Długa cisza, jaka po tym oświadczeniu nastąpiła, kazała

Clarissie zwątpić w jego słowa. Słyszała szum klimatyzatora
w sypialni i bardzo żałowała, że nie może po prostu wstać i iść
do łóżka. Z Markiem. Ale Markiem trzeźwym. Markiem
mówiącym do rzeczy i Markiem dżentelmenem.

- Mógłbym się tobą zaopiekować - powiedział.

Zaczerwieniła się na samą myśl o tym.

- Ta rozmowa prowadzi donikąd - oświadczyła.
- Masz rację, bo ja nigdzie nie chcę prowadzić ciebie czy

siebie. Ja chcę tu zostać i rozmawiać. - Jakby na chwilę
oprzytomniał. - Więc co ty na to?

- Na co? Nie wiem, o czym mówisz.
- Mówię o tobie i o mnie. Z góry ci powiem, że moi

rodzice nie będą zachwyceni. Są sztywni, nadęci, zaściankowi.
Bardzo ich kocham, ale czasami są nie do zniesienia. A chodzi
o to, że nie jesteś... tak zupełnie... biała.

- Wcale nie jestem biała! - warknęła ze złością, nie mając

zamiaru z pijanym kawalerem dyskutować na temat rasizmu w
Ameryce.

- Nigdy w życiu nie podejmowałem żadnego ryzyka -

ciągnął. - Zawsze wybierałem bezpieczną drogę. Jane jest taka

background image

samą. Ona zawsze, ale to zawsze robi to, czego się po niej
wszyscy spodziewają. Nie wiem, czy my się kochamy. I czy w
ogóle wchodzi tu w grę miłość. Po prostu wydawało nam się...
rozsądne połączyć nasze życie. Miłość nie miała tu nic do
powiedzenia.

- Mówisz tak, bo wypiłeś...
- Mówi Veritas, moja droga. Pozwól, że wyjaśnię ci

prostymi słowami, o co chodzi. - Jego wzrok stał się odrobinę
przytomniejszy. - Podniecasz mnie. Mam na ciebie ochotę!

Nastroszyła się i wybuchnęła:

- No wiesz! Przychodzisz tu do mnie pijany i

oświadczasz, że chcesz iść ze mną do łóżka! Oszalałeś?

Ponieważ była taka filigranowa, nikt nigdy nie spodziewał

się, że potrafi pokazać pazurki. W rzeczywistości jej pazurki
były nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do wzrostu. I
pomyśleć, że musi cierpieć podobne upokorzenie tylko
dlatego, że Jane pognała do Luizjany, że była już zamężna, że
ona, Clarissa, zadurzyła się głupio w Marku i powiedziała mu
to! Nie, dosyć tego!

- Proszę opuścić moje mieszkanie, panie Dennison! Nie

mamy sobie nic więcej do powiedzenia!

- Ale ja... - uśmiechnął się szerzej - nie mogę...
- Może pan, świetnie pan może!
- Nie mogę wstać - wyjaśnił.
- Ja panu pomogę.

Zerwała się z fotela i podbiegła do kanapy. Pojęcia nie

miała, jak ona, czterdziestopięciokilowe chuchro, postawi na
nogi potężnej budowy mężczyznę, ale w tej chwili była
wściekła na tego pijanego, białego, bogatego erotomana.
Chwyciła jego nadgarstki, wsparła się piętami o dywan i z
całych sił pociągnęła. Niespodziewanie znalazła się na jego
kolanach. Piszcząc, zaczęła się szarpać.

- Niech pan się wynosi, niech pan się wynosi!
- Najpierw - uśmiechnął się bezradnie - będziesz może

łaskawa, za co z góry serdecznie dziękuję, wskazać mi
łazienkę.

- Chcę, żebyś się stąd natychmiast wyniósł!
- Życzenie damy mojego serca jest dla mnie rozkazem,

ale przewiduję zbliżający się rozstrój...

background image

- O Boże, i jeszcze to! Tu... To znaczy tam! Ponownie

chwyciła go za nadgarstki i tym razem bez

wysiłku podniosła z kanapy. Było to jedno z owych

cudownych wydarzeń, kiedy to matka potrafi unieść
samochód, by ocalić życie dziecka przygniecionego przez
koło. Desperacja Clarissy pomogła jej wykonać rzecz
niemożliwą: przepchnąć dziewięćdziesięciokilogramowego
dryblasa do łazienki. I to w rekordowym czasie!

Mark wtoczył się do małego pomieszczenia i Clarissa

czym prędzej zatrzasnęła za nim drzwi, po czym ciężko
oddychając, oparła się o ścianę.

I co ona ma teraz zrobić? Mark upił się z jej powodu,

przyszedł tu z jej powodu, a teraz siedzi pewno na ziemi i
obejmuje miskę klozetową. Mimo że była na niego wściekła,
nie może go znowu tak bardzo nienawidzić... Usłyszała jego
głuchy głos zza drzwi:

- Clarisso!
- Słucham! - Nie mówiła już ostrym tonem.
- To mnie właśnie bardzo podnieca...
- Podnieca cię wymiotowanie?
- Nie. Życie w niepewności. Niewiedza, co przyniesie

jutro. Chodzenie dzikim szlakiem. Jane nigdy by nie poszła na
spacer dzikim szlakiem. Ja chcę chodzić takimi szlakami z
tobą!

- W twoim stanie nie będziesz chodził żadnym szlakiem,

ze mną czy beze mnie.

- Masz rację, Clarisso. - Jego głos był jeszcze bardziej

głuchy. Pewno opuścił głowę jeszcze niżej. - W moim stanie...
jestem na kolanach.

- Tak myślałam, że klęczysz.
- A ponieważ już klęczę, to mogę chyba cię zapytać, czy

za mnie wyjdziesz?

Miała ochotę krzyczeć. Miała ochotę płakać. Chciała

otworzyć drzwi kopniakiem i dać kopniaka Markowi. Miała
ochotę obrzucić go wszystkimi wyzwiskami, jakie znała, po
angielsku i po wietnamsku, a może nawet i po łacinie, mając
świeżo w pamięci vino i Veritas. Pragnęła wykrzyczeć mu nad
uchem, żeby wynosił się z jej życia,

background image

Ale jednocześnie bardzo chciała spacerować z nim dzikimi

szlakami, mimo że w tej chwili był nieznośny. Bardzo by
chciała wiedzieć, co jej przyniesie jutro i czy to, co przyniesie,
będzie zawierało element szczęścia. A może i miłości.

Miała nadzieję, że nie zacznie siebie nienawidzić za to, że

od razu nie odrzuciła jego propozycji.

- Zastanowię się nad tym, dobrze?

Nie odpowiedział, choć długo czekała. Wreszcie,

przygotowując się na najgorsze, uchyliła drzwi. Mark leżał na
dywaniku i uśmiechając się, słodko spał.

Motocykl stał w sypialni Cody'ego. Przez głowę Jane

przebiegały najrozmaitsze myśli. Kto o zdrowych zmysłach
trzyma motocykl w sypialni?

Czy może Cody wprowadził go tu jako przynętę, z

nadzieją, że ją tu zwabi? Czy wszystko tak zaplanował, by w
którymś momencie musiała spytać o starego harleya?

Nonsens! Po pierwsze, skąd mógł wiedzieć, że tak dobrze

im pójdzie ze Stanhopem. Po drugie, wcale nie ukrywał, że
chciałby się z nią kochać. Nie musiał stosować żadnych
wybiegów, by ją ściągnąć do siebie. I była pewna, że gdyby
teraz obróciła się na pięcie i wyszła, to by jej nie zatrzymywał.
Nie był natrętny. Nigdy nie był wobec niej natrętny.

Bo nigdy nie musiał.
Mieszkanie Cody'ego wyglądało nieco lepiej, niż

wyglądają z zasady mieszkania kawalerów. Salonik był mały,
ale schludny. Tylko kilka starych numerów ilustrowanego
przeglądu sportowego poniewierało się tu i tam, meble zaś
pokrywała cienka warstwa kurzu. Natomiast dobór
oprawionych plakatów na ścianach był dobry, a dywan
pasował do zasłon. Kiedy ją tu wprowadzał, pokazał tylko
drzwi do kuchni, nie otwierając ich, co kazało myśleć, że tam
właśnie zarezerwowane jest miejsce na bałagan.

Z kolei sypialnia... Nie była pewna, czy jest

przygotowana, by tam wejść, chociaż bardzo chciała. O Boże,
przecież pragnęła do niej wejść od dnia przybycia do Nowego
Orleanu!

Sypialnia była mniejsza niż salonik i bardziej zagracona.

Drzwi garderoby stały szeroko otwarte, pozwalając dostrzec
krzywo powieszone koszule, stos butów na dole, piłkę do

background image

koszykówki na półce, szlafrok zawieszony na haczyku i
ekspander dla sportowców na klamce.

Szybko odwróciła głowę. Jej wzrok powędrował do

szerokiego łóżka, które było zasłane, ale źle: pod narzutą
rysowały się wyraźne garby zmiętych prześcieradeł. Po obu
stronach łóżka znajdowały się nocne stoliki. Na jednym stało
radio z budzikiem, na drugim telefon i obok niego jakaś
książka w miękkiej, barwnej okładce. Szufladki komody były
lekko uchylone i po same brzegi wypełnione szczotkami,
ołówkami, piórami i wycinkami prasowymi. Rezydowały tam
również dwie szklanki do piwa, oznaczone nazwami barów.

Nad komodą wisiało lustro, dzięki czemu Jane mogła

widzieć, co znajduje się za jej plecami. A znajdował się tam
między innymi motocykl ukryty w rogu za drzwiami.

Zamknęła drzwi, aby móc go obejrzeć. Przepełniło ją

uczucie nostalgii, napłynął słodko - kwaśny kalejdoskop
wspomnień. Na chromowanych częściach pojawiły się nowe
odpryski i skazy, a skórzane siodełko było zdecydowanie
bardziej popękane. Jakże dobrze pamiętała to siodełko!
Długie. Dwie osoby mogły na nim siedzieć. I siedziały. Ona z
tyłu, obejmując z całych sił Cody'ego. Promienie słońca
odbijały się od chromów kierownicy i raziły ją w oczy. I
pozostała ta sama osłona przed wiatrem i deszczem. Pamiętała
lusterka, pokrętła i manetki, które zawsze wydawały jej się
bardziej skomplikowane niż osprzęt w kabinie promu
kosmicznego.

Bała się tego motocykla, kiedy go po raz pierwszy

zobaczyła. A jeszcze bardziej bała się podczas pierwszej
przejażdżki. Ale gdy opuszczała Cody'ego, to wtedy
pomyślała z żalem, że już nigdy nie nauczy się prowadzić
takiego potwora.

- Dlaczego go tu trzymasz? - spytała.
- Chronię przed złodziejami.

Cody stał oparty o toaletkę, ręce trzymał złożone na

piersiach, i uśmiechał się z lekką ironią i rozbawieniem.

- Trzymałem go na parkingu, ale ktoś go ukradł. To

nietrudne. Wsadza się go na furgonetkę i zmyka.

- To okropne! Pomyślała sobie, że chyba bardziej

okropne, niż gdyby ukradli mu datsuna. I jeszcze bardziej

background image

okropne, niż gdyby w Bostonie ukradli jej BMW. Motocykl
był reliktem ich młodości, równie cennym jak eksponat
muzealny. Jakże ktoś mógł się odważyć na tak niecny krok?

- Następnego dnia motocykl odnalazł się w pobliżu

uniwersyteckiego kampusu. Złodzieje nie potrafili go
uruchomić, więc porzucili w zaułku. Zabrali tylko lusterka i
trochę poniszczyli chromy. Remont zajął mi sporo czasu.
Jeszcze zostało kilka śladów... - Wskazał na manetkę w
pobliżu rury wydechowej. - Widzisz?

- I od tego czasu trzymasz go tutaj?
- Tak. Przynajmniej jest bezpieczny. Przez pewien czas

stał w sąsiednim pokoju, ale głupio wyglądał. Poza tym, kiedy
zapraszałem kolegów na mecz w telewizji, każdy chciał na
nim usiąść, a przecież jest stary i nie można go traktować jak
trampoliny.

- Oczywiście. Byłoby to bezczeszczenie świętości. Rzucił

jej rozbawione spojrzenie.

- Tak daleko bym się nie posunął. To jest mimo wszystko

tylko motocykl, a nie relikwiarz czy kapliczka.

Dla niej to był relikwiarz. Z wahaniem, a nawet

szacunkiem podeszła do maszyny i przeciągnęła dłonią po
błyszczących chromach kierownicy. Przypomniała sobie, jak
Cody mocno ją trzymał, nisko pochylony do przodu, jakby
rzucał wyzwanie szosie. Była wówczas oczarowana zarówno
nim, jak i motocyklem.

Prawdopodobnie każda nastolatka w jakimś okresie swego

życia uważa, że mężczyzna na motocyklu wygląda
niesłychanie atrakcyjnie. Ale kiedy Cody z nią jechał, był nie
tylko pociągający; wydawał się uwolniony od ziemskich trosk.
Czasami w przeszłości myślała, że ta ucieczka z domu była
dla niego większym wyzwoleniem niż dla niej. Ona uciekała
od rodziny, która chciała pokierować jej życiem, Cody uciekał
z domu, który nie był domem, od matki, która nie była matką,
od życia, które nie było takim, na jakie zasługiwał.

A może Cody wcale od niczego nie uciekał, tylko ku

czemuś podążał? Ku dojrzałości, ku przyszłości, ku innemu
życiu?

Z kierownicy przeniosła dłoń na wytarte siodełko, bardziej

wygniecione z przodu niż z tyłu. Ciekawe, ile jeszcze kobiet

background image

woził na tym siodełku? Obejmowały go i tuliły się do niego
podczas jazdy. Ile ich było?

Nigdy o to nie spyta.

- To było dziwne przeżycie... zawsze z tyłu za tobą -

powiedziała.

- Co to znaczy „dziwne"?

Roześmiała się lekko speszona, że tak się zagłębia we

wspomnienia długich wypraw z Codym i wyskoków do parku.

- Nigdy nie wiedziałam, dokąd jedziemy - wyjaśniła. -

Nie widziałam drogi. Widziałam tylko ciebie.

Uśmiechnął się zamyślony, jakby chciał zgłębić powody,

dla których jest speszona. A może był podobnie poruszony
wspomnieniami. Wpatrywał się w nią oczami o wyrazie
równie tajemniczym jak niebo nad kontynentem, który
przemierzyli na motocyklu. Potem odwrócił wzrok i
poklepując siodełko, spytał już swobodnym tonem:

- Może wsiądziesz?
- Będziemy jeździć po mieszkaniu?
- Nie, ale usiądź z przodu i zobacz, co straciłaś.

Właściwie to powinienem był ci pozwolić prowadzić od czasu
do czasu.

- Nie umiem prowadzić motocykla.
- Nauczyłbym cię. Jazda, wsiadaj.

Jakiś wewnętrzny głos ostrzegał ją, żeby tego nie robiła,

ale już tyle razy ryzykowała z Codym.. Ryzykowała od chwili
pierwszego spotkania na szkolnym korytarzu.

Ryzykowanie nie zawsze jest złe. Zaryzykowała w salonie

bilardowym Gussie i wygrała.

Musiała podciągnąć spódnicę, by przełożyć nogę.

Trzymając mocno kierownicę, usadowiła się dobrze w
zagłębieniu siodełka.

- Tylko mi nie rób kawałów i nie wytrąć podpory. Nie

chcę się znaleźć na ziemi.

- Jak możesz mnie o coś podobnego posądzać! Teraz

uważaj: to jest dźwignia zmiany biegów, to jest pedał gazu, to
szybkościomierz, a to tach.

- Tach?

. - Tachometr. Podaje obroty silnika. Ty jeździsz na

automatycznej skrzyni biegów?

background image

- Niestety tak.
- Niektóre z wozów z automatyczną skrzynią biegów też

mają tachometry... Idziemy dalej: to jest wskaźnik
temperatury silnika, to kierunkowskaz, wyłącznik reflektora.
Na motocyklu należy mieć zawsze włączony reflektor. W
dzień i w nocy. Motocyklista powinien być zawsze dobrze
widoczny.

Skinęła głową rozbawiona, że Cody tak poważnie traktuje

swój instruktaż, i jednocześnie zdziwiona, że choć jest tylko
pochylona nad kierownicą unieruchomionej maszyny,
odczuwa jej siłę. Zupełnie inaczej niż w samochodzie, gdzie
kierowca nie widzi bezpośredniego związku miedzy
kierownicą a kołami. To znaczy wie o tym, ale tego związku
nie widzi gołym okiem. Na motocyklu widzi, jest to dla niego
oczywiste: kierownica kontroluje bezpośrednio przednie koło.
Widzi ją, skręcając.

- Wspaniale! - wykrzyknęła, myśląc z rozbawieniem, co

też by powiedzieli jej koledzy z firmy Baker, Dunn i
Wspólnicy, gdyby ją zobaczyli na potężnym, starym harleyu. -
Czuję się jak Peter Fonda w „Easy Rider".

- W tym filmie Peter Fonda wylądował w trumnie. Nie

wolno ci czuć się jak on.

Zdjął kurtkę i cisnął ją na łóżko, przełożył nogę przez

siodełko motocykla i usiadł za Jane. Poczuła na plecach żar i
ściskające ją uda.

- Co ty wyrabiasz, Cody? - Jej oddech zrobił się nagle

krótki.

- Ty nigdy nie siedziałaś z przodu, a ja nigdy z tyłu... -

Objął ją czule i delikatnie w pasie. - Chcę widzieć, jak to jest:
widzieć ciebie, a nie drogę.

Mogła mu powiedzieć, jak to jest: trochę strasznie, ale

właściwie wspaniale. Bardzo niebezpiecznie. Znacznie
niebezpieczniej niż wtedy, kiedy się całowali na schodach
budynku redakcji, o wiele niebezpieczniej niż wtedy, kiedy ją
pocałował przed hotelem i zdecydowanie groźniej, niż kiedy
na nią stawiał w salce bilardowej, a potem ona wygrała i on
zachowywał się tak, jakby przez cały czas wiedział, że tak się
stanie, gdyż była jego żoną, kimś, kogo bardzo dobrze znał.

background image

Przesunął ręce do przodu, kładąc je na wewnętrznej stronie jej
ud, jakby chciał lepiej się trzymać podczas jazdy.

- Cody! - jęknęła.
- Pochyl się, wyobraź sobie, że pędzisz!

Paliły ją jego dłonie, paliła skóra ramienia, którego

dotknęły jego usta. Miała teraz gęsią skórkę, miała...

- Cody, nie jestem pewna, czy... - Słowa przeszły w

westchnienie, gdy poczuła, że jego palce podnoszą nieco jej
spódnicę.

- Jadąc motocyklem trzeba polegać na instynkcie -

tłumaczył zmienionym głosem, a Jane czuła jego oddech we
włosach. - Można tego czy owego się nauczyć, ale w końcu
pozostaje tylko instynkt.

Poruszył głową i brodą odsunął włosy z jej twarzy, a

potem zaczął lekko całować jej ucho. Instynkt podpowiadał
jej, by nie zbaczać z tej drogi i pojechać nią do końca. Może
tam właśnie jest wolność. Może złamane serce. Może jedno i
drugie. Instynkt jednak nakazywał jechać dalej.

Cody podciągnął jej spódnicę już do bioder. Jej nogi jakby

czekały na jego dotyk. On tymczasem wyjął ze spódnicy jej
bluzkę i delikatnie głaskał brzuch. Żar jego dotyku rozchodził
się po jej całym ciele. Pomyślała o łóżku odległym zaledwie o
dwa kroki.

- Cody, może...?
- Zostań tu. Wspaniale prowadzisz - szepnął. Sięgnął

wyżej, znalazł klamerkę stanika, odpiął go i obiema dłońmi
przykrył piersi. Jane nie mogła dłużej siedzieć prosto i oparła
się o Cody'ego. Całował jej kark i skraj turkusowego szala. -
Jesteś wspaniała...

Czuła w dole pleców dotyk czegoś, czego przedtem nie

było. Ciekawe, czy wtedy, kiedy on prowadził, też był tak
świadomy jej bliskości fizycznej, jak obecnie ona? Jeśli tak, to
cud, że nigdy nie zjechali z drogi i że nie mieli wypadku.

Zacisnął ręce na jej piersiach. Ból był słodki i chciała, by

trwał. Przypomniała sobie, co Cody powiedział pierwszego
wieczoru w barze u Gussie: że ich małżeński seks był
wspaniały. Są nadal małżeństwem.

background image

Cody przeniósł dłonie na jej uda. Właściwie zsunął je po

wygniecionej spódnicy. Jane jęknęła, gdy poczuła, że Cody
unosi ją na siodełku.

- Cody, ja myślę, że... łóżko...
- Nie podoba ci się podróż motocyklem?
- Ja...

Wszystko stało się nierealne, gdy poczuła wilgoć między

udami i uświadomiła sobie, co się dzieje. Jej ciało stężało,
rozwarło się, przyjęło go. Zawsze doprowadzał ją do stanu, w
którym gotowa była robić z nim wszystko. Jak nikt inny, kogo
znała, potrafił doprowadzić ją do punktu, w którym
zapominała, kim jest, i stawała się zupełnie kimś innym,
motywowanym tylko potrzebą chwili, głodem miłości i samą
miłością.

- Jak cudownie - szepnął.
- Taak...

Po chwili zdjął ją z motocykla i stawiając na ziemi,

przylgnął ustami do jej warg. Przytuliła się do niego ledwie
świadoma, że zdejmuje jej spódnicę. Musiał oderwać na
chwilę usta, by móc zdjąć jej bluzkę przez głowę. Gdy była
naga, sam się szybko rozebrał i przylgnął do niej z powrotem,
całując zaborczo. Dopiero gdy znów posadził ją na motocyklu,
tym razem tyłem do kierownicy, zdała sobie sprawę, że
pozostawił jej na szyi szal - niby wielki turkusowy naszyjnik.
Sam usiadł twarzą do niej i ujął kierownicę.

- Nie wywróci się? - spytała.
- Jeśli nie będziesz szaleć...
- To niesamowity pomysł... - zaczęła, ale jej przerwał

kolejnym pocałunkiem. Odchyliła się na chwilę do tyłu, po
czym objęła go i oparła głowę na jego ramionach. Wraz z nią
wzbiła się w górę jej dusza, zabrała ją z sobą do mrocznego,
pełnego pasji i namiętności świata, który znała tylko z wypraw
z Codym i którego nigdy nie szukała bez niego. Mogła mieć
jedynie nadzieję, że kiedy z tej wyprawy powróci, znajdzie
powrotną drogę do domu, tak jak ją znalazła przed
dwunastoma laty.

Położyła mu dłonie na ramionach po części dlatego, żeby

znaleźć oparcie, a po części by go dotykać, być bliżej. Miał
gorącą i gładką skórę. Kiedy zaczęła ją głaskać, wstrzymał

background image

oddech. Zawsze ją zdumiewało, że potrafi nie mniej go
podniecić niż on ją.

- Janey, Janey... - szepnął, gdy wygięła się ku niemu w

łuk. Nieco się uniósł, owinął jej nogi wokół siebie. I wtedy
znowu zapomniała o całym świecie. Była tylko zdolna przyjąć
go, wchłonąć, odczuwać jego ciężar, gdy kochał się z nią,
wywołując uczucia, jakich nie potrafią wyrazić słowa. Jego
ruchy stawały się ostrzejsze i szybsze. Jane stężała przed
osiągnięciem szczytu, lecz wiedziała, dokąd zmierza, dokąd
jedzie... Gdy otworzyła oczy i ujrzała nad sobą jego twarz,
jego zmysłowe usta i błyszczące oczy, zdała sobie sprawę, że
celem jej wędrówki był zawsze Cody.

background image

Rozdział 13

Jestem już chyba za stary na takie rzeczy, pomyślał Cody.
Trwało wieki, nim odzyskał pełną świadomość. A kiedy to

się stało, poczuł skurcz w udach, ból w plecach i ciężar głowy
Jane na rękach, w które wpijała się kierownica. Jeśli będzie
zbyt nieostrożny, przewróci motocykl. Jeśli znieruchomieje w
tej pozycji, to...

To chyba umrze. Ale umrze szczęśliwy. Miał wybór.
Na tę myśl roześmiał się. Spojrzał na Jane i zobaczył jej

zdumione spojrzenie, usta wilgotne od jego pocałunków,
policzki zaróżowione.

- Janey, Janey... - wyszeptał. Zamknęła oczy i westchnęła.
- Nie mogę uwierzyć...
- Trzymaj się. - Powoli prostował się, a Jane krzyknęła

przerażona, gdy motocykl zaczął się chwiać. - Nie bój się!
Wyjdziemy z zakrętu - uspokoił ją, sięgając stopą podłogi.

Pomógł Jane usiąść. Kiwała półprzytomnie głową i

urywanie oddychała. Patrzył na jej piękne ciało, jędrne tak
samo jak przed laty. Czuł, że jest gotów wszystko powtórzyć.
Ale czy ona również tego chce, czy też spuszczone oczy,
pełen zdziwienia wyraz twarzy i skulone ramiona oznaczają,
że żałuje minionych chwil?

Jeśli żałuje, to trudno. On jej nie przeprosi, bo niczego nie

żałuje. Nie będzie też się babrał w rachunkach sumienia i
szukał ucieczki w płonnych nadziejach. Poprzednim razem
zainwestował w nią zbyt wiele uczucia i niemal oszalał. Nie
powtórzy poprzedniego błędu. Kiedy tym razem Jane go
opuści - a jest to sprawa godzin lub najwyżej dni - on nie
pozwoli sobie na cierpienie. Nie będzie w nim żadnych uczuć,

Z drugiej strony pożądał jej, pragnął ją mieć. Różnie to

można nazwać: dojrzałością, zmysłem praktycznym, procesem
starzenia, ale chciał kochać się z nią normalnie, na łóżku z
materacem i poduszką, w pokoju, po którym można zrobić
parę kroków. Chciał ją mieć nad sobą, pod sobą, dokoła
siebie. Po prostu chciał ją mieć, potrzebował jej. Chciał ją
mieć rozpaloną, rozszalałą, chciał ją mieć na prawach
wyłączności.

background image

- Dobrze się czujesz? - spytał, przeciągając dłonią po jej

ramieniu i rozkoszując się delikatnością jej skóry.

- Jak ty to robisz, Cody, że tak na mnie działasz? Co w

tobie jest, że jestem gotowa robić takie rzeczy?

- Mój nieodparty czar i seksapil - odparł.
- Ale to wydaje się nie mieć sensu. My przecież nie

pasujemy do siebie. Nie widzę żadnego logicznego
wytłumaczenia.

- Seksu nikt nie wytłumaczył jeszcze logiką. Nie wolno

nawet próbować sobie tłumaczyć...

- Musi w tym być jakaś logika - upierała się. - Jestem tu i

myślę. Sądzę, że ty również się zastanawiasz. Powinniśmy
móc we dwójkę jakoś to wszystko wyjaśnić.

Niezmienna Janey: usiłuje wszystko analizować, by potem

otrzymać celujący stopień podczas pisemnego egzaminu na
temat seksu.

- Tu nie ma co wyjaśniać - argumentował, tracąc szansę

na jakikolwiek stopień z egzaminu pisemnego, ale chcąc
mimo to zdawać ustny. - Zwierzęta to robią, owady to robią,
rośliny też...

- Ale nie na motocyklach - odparła.
- Z pewnością by spróbowały, gdyby im to przyszło do

głowy.

- O nie! - zaprotestowała, prostując się i pozwalając

Cody'emu postawić się na podłodze. - Gdyby rośliny miały
rozum, to nigdy nie robiłyby tego, co myśmy przed chwilą
robili.

- Ale przyznaj, że było przyjemnie. Spiorunowała go

wzrokiem, a po chwili uśmiechnęła

się wstydliwie.

- Jesteś jak trucizna, Cody.
- A może jednak nektar?

Wziął ją w ramiona i pocałował. Wreszcie stali na twardej

podłodze i nie było ryzyka, że upadną podczas pieszczot.
Mógł do woli głaskać ją po plecach i tulić do siebie. Położyła
mu dłonie na ramionach, drżąc i czekając, aż Cody znowu ją
posiądzie. Być może jest dla niej trucizną, ale jakże słodką!

Nie przestając się całować dotarli do łóżka, z którego

Cody zrzucił leżącą tam kurtkę. Podciągnął Jane tak, aby jej

background image

głowa spoczywała na poduszce. Usiłował ją sobie wyobrazić z
innym mężczyzną, ale nie potrafił. Nie była to megalomania z
jego strony - a może i tak - ale nie mógł sobie wyobrazić Jane
wbijającej palce w plecy innego mężczyzny, jęczącej z
rozkoszy dla innego. Po prostu nie wierzył, by mogła
reagować na innego mężczyznę tak, jak reagowała na niego,
ponieważ on sam nigdy nie zareagował na inną kobietę tak jak
na Jane.

Chciał, aby zaczęła za nim szaleć tak, jak szalała przed

dwunastoma laty. Chciał, aby nigdy nie zapomniała obecnych
chwil, aby o nich myślała, kiedy powróci do Bostonu i będzie
szła do ołtarza w eleganckim kościele, by poślubić Marka
Bankiera. Chciał, aby wspominała ten dzień, kiedy położy się
do łóżka z owym Markiem. Ilekroć będzie się kochała z
nowym mężem, ma myśleć o poprzednim, o tym, który
nauczył ją miłości. O tym, który był dla niej trucizną.

Oczekiwał pewnego uczucia triumfu, że udało mu się

pozostawić w jej świadomości nie dający się zetrzeć ślad, a
tymczasem czuł tylko rozdzierający smutek. W głębi duszy
wiedział, że bez względu na to, o czym Jane będzie myśleć w
noc poślubną, na pewno nie będzie myśleć o jakimś tam
Codym. Bez względu na to, jak bardzo będą się kochać dziś i
bez względu na to, co jeszcze Cody jej zaproponuje, jutro Jane
wyjedzie.

Przynajmniej tym razem wie, co go czeka. Nie był już

romantycznym młodzieńcem, który wierzył w to, że marzenia
mogą się spełnić i że on potrafi zdobyć dozgonną miłość
księżniczki. Jane sobie pojedzie i bez niej będzie mu lepiej.
Tak jak przedtem, zanim tu przyjechała. Nigdy nie potrafiłby
być księciem, i nie chciałby nim być, więc lepiej od razu
przekręcić kurek i odciąć dopływ wielkich uniesień, uczuć i
nadziei. Trzeba po prostu bawić się sytuacją. Bawić się dzisiaj
do upadłego, ponieważ jest to jedyny i ostatni wieczór z Jane,
która więcej od niego nic nie chce i od której on już niczego
nie oczekuje.

Z tą myślą położył się na niej, objął ją w posiadanie i

doprowadził do orgazmu. Chciał tylko jednego: Jane
szalejącej z namiętności w jego ramionach. Tylko tego
jednego wieczoru!

background image

- W „Sentinelu" mamy notariuszkę - powiedział.

Siedzieli w jego kuchni, pijąc kawę. Jane miała na sobie

jedną ze starych koszul Cody'ego. Zawinęła rękawy do łokci,
poły sięgały jej kolan. Mimo tego bardzo sugestywnego
odzienia,

zmierzwionych

włosów,

zaczerwienionych

policzków j śladów miłosnych uniesień siedziała jak skromna
panienka, z zaciśniętymi nogami i grzeczniutkim wyrazem
twarzy. Cody obserwował ją, stojąc przy kuchennym blacie i
robiąc grzanki. I doszedł do wniosku, że Jane jest po prostu
sztywną, dobrze wychowaną damą z Bostonu, która starannie
ukrywa swoje libido.

On tymczasem je odkrył. Kochał się z nią całą noc.

Obolałość po eksperymencie na harleyu była niczym w
porównaniu z obolałością, jakiej się dorobił w ciągu
następnych godzin. Nic podobnego nie przydarzyło mu się od
młodzieńczych lat.

Jane patrzyła na niego nieodgadnionym wzrokiem.

- Notariuszka? - powtórzyła.
- Tak. Pracuje w kadrach. Możemy do niej iść. Podpiszę

papiery, ona potwierdzi... - Obserwował uważnie jej twarz,
oczekując reakcji.

Jane odstawiła kubek i ściągnęła wargi, po czym

zmarszczyła nos i wzięła głęboki oddech.

- Świetnie, doskonale... - Przez chwilę miała otwarte usta,

jakby zamierzała coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast tego
podniosła kubek z kawą.

- Nie sądzę, żebyś miała przy sobie te dokumenty.,.

Odezwał się tylko po to, by podtrzymać rozmowę.

Jane wydawała się niezadowolona i wyraźnie poruszona.

Jej policzki zbladły.

- Dokumenty są w hotelu - stwierdziła sucho.
- Więc będziemy musieli wpaść do hotelu - odparł.
- Chyba tak.

Cisza. Cody obserwował drobiny kurzu tańczące w

promieniach słońca, które wpadały z okna za plecami Jane.
Nie chciał odkładać tego, co było nieuchronne, ale po
minionej nocy... Może mógłby ją przekonać, żeby została
jeszcze parę dni w Orleanie i dopiero potem zalegalizują ten
podpis? Owszem, kochali się na harleyu i w łóżku, ale nie

background image

robili tego jeszcze pod gwiazdami... Tyle pozostało do
odkrycia, tyle świata można by jeszcze podbić!

Ale ją czekało przygotowanie ślubu w Bostonie, a jego

czekał powrót do rzeczywistości i pogodzenie się z nią.
Zawsze mu się to doskonale udawało z wyjątkiem jednego -
życia bez Jane. Nagle grzanki głośno wyskoczyły z tostera i
Cody przerwał rozmyślania. Ułożył je na talerzu i zaniósł na
stół. Jane spojrzała na nie, lecz nie wykonała żadnego ruchu,
trzymając nadal obie dłonie na kubku.

- Nie jestem głodna - powiedziała.

Jeszcze jeden dzień. Co w tym złego? Zdąży jeszcze

wrócić i będzie miała masę czasu na przygotowanie się do roli
najwspanialszej oblubienicy w stanie Massachusetts.

Cody usiadł na krześle naprzeciwko niej. Miał na sobie

dżinsy i koszulę, ale nie trudził się, by pozapinać guziki. I
dobrze. Nawet przy klimatyzacji w kuchni zawsze było
gorąco.

- Mógłbym zawiadomić redakcję, że jestem dziś chory -

zaproponował obojętnym głosem, aby Jane nie zaczęła od razu
podejrzewać, na co on ów wolny dzień przeznacza.

Dopiero gdy przeniosła wzrok z nagiego torsu na twarz

Cody'ego, uświadomiła sobie, że przez cały czas wprost
nieprzyzwoicie mu się przygląda. Zrobiła się czerwona jak
piwonia.

- Nie, Cody. Myślę, że powinniśmy jak najszybciej to

skończyć...

- Jak sobie życzysz.

Wcale się nie obraził. Jane ma oczywiście rację. Nie było

sensu przedłużać tego wszystkiego. Dla odrobiny
przyjemności? Przecież się już nie kochali. Nie powinni
pozostawać małżeństwem.

Zdecydował, że też nie jest głodny, dopił kawę i wstał od

stołu. Nagle pilno mu było podpisać te cholerne dokumenty.
Naprawdę nie miał ochoty spędzać więcej czasu z tą siedzącą
przy jego stole szczupłą kobietą, o sylwetce nadal niemal
dziewczęcej, o kasztanowych włosach i czarnych oczach, o
prawniczym umyśle i genach ludzi z wyższych sfer. Nie miał
zamiaru spędzać nawet minuty dłużej w towarzystwie kobiety
w jego koszuli, spod której wyłaniają się zgrabne nogi.

background image

Spojrzał wyżej, na jej szyję, i przypomniał sobie miodowy
zapach jej skóry... I te usta, i...

Niech to wszyscy diabli! Jeśli Jane ma zniknąć z jego

życia, to niech znika od razu. On chce to mieć za sobą. Chce,
żeby natychmiast wyjechała!

Udało się jej uzyskać rezerwację na lot późnym

popołudniem. Było już ciemno, kiedy w Cincinnati
przesiadała się do innego samolotu, tym razem lecącego już
prosto do Bostonu. Zająwszy miejsce, zgasiła lampkę nad
głową i odwróciła się plecami do dwóch biznesmenów, z
którymi dzieliła rząd, i patrzyła w swe blade odbicie w szybce
owalnego okienka. Samolot leciał na wschód, pozostawiając
za sobą czerwoną pręgę na horyzoncie, gdzie dopiero co
zaszło słońce.

Dokument rozwodowy, podpisany i poświadczony

notarialnie, miała złożony w torebce. Oczywiście mogła go
schować do walizki, ale gdyby to zrobiła, a los spłatał jej figla
i walizka zginęła... Linie lotnicze zawsze ostrzegają
pasażerów, by dokumenty, biżuterię, ważne leki i przybory
toaletowe mieć w bagażu podręcznym. Papiery rozwodowe są
ważniejsze od lekarstw.

Kiedy kilka godzin temu patrzyła na Cody'ego, który z

nonszalancją składał podpis, doszła do wniosku, że w
wydarzeniu tym nie należy dopatrywać się jakiejś
nadzwyczajnej chwili. Ot, dwa podpisy i potem pieczęć
notarialna. Wielka mi rzecz.

Jest więc rozwiedziona. No, jeszcze niezupełnie:

dokumenty muszą być złożone i zarejestrowane w sądzie
stanu Massachusetts. Jednakże nie musi się z tym spieszyć. Do
ślubu jeszcze wiele miesięcy.

Usiłowała się skupić na tym, co powinna powiedzieć

Markowi, kiedy go zobaczy - miała nadzieję, że nazajutrz. Im
szybciej się z nim spotka, tym szybciej jej życie powróci do
normy. I życie Marka także. Taktownie i łagodnie wszystko
wyjaśni. Całą winę weźmie na siebie, no bo nie jest winą
Marka, że wypad do Nowego Orleanu otworzył jej oczy na
wiele spraw. Nie chciałaby Marka zranić.

Jednakże po spotkaniu ż Codym zaczęła wreszcie

rozumieć, czego żąda od przyszłego męża. Nie tylko

background image

stabilizacji gwarantowanej przez Marka, nie wyłącznie
namiętności oferowanej przez Cody'ego, ale jednego i
drugiego. Być może zbyt wiele żąda, ale jeśli czegokolwiek
ten wyjazd ją nauczył, to właśnie tego, że nie wolno opierać
życia tylko na poczuciu stabilizacji.

Zamknęła oczy i niewyraźny wizerunek jej samej w

owalnej szybce zastąpiło aż nadto wyraźne wyobrażenie
twarzy Cody'ego. Zobaczyła jego zmierzwione włosy,
jasnoniebieskie oczy, usta, ciało...

Westchnęła. A może powinna była wybrać namiętność i

pożądanie, rezygnując z wszystkiego innego?

Nie, taka możliwość w ogóle nie wchodzi w rachubę. Po

cudownej nocy miłosnej Cody niemal zaraz po obudzeniu
oświadczył chłodno, że jeszcze tego samego ranka gotów jest
złożyć swój podpis na dokumentach rozwodowych. Ani razu
nie powiedział - ani nie dał nawet do zrozumienia - że ją
kocha. Ani razu nie sugerował, że być może ich rozwód
będzie jeszcze większym błędem niż ich małżeństwo.

Minionej nocy Cody szukał tylko zaspokojenia, chciał

wyłącznie fizycznych doznań. A rankiem następnego dnia
postanowił jak najszybciej pozbyć się Jane ze swego życia.

Ale przecież od początku o tym wiedziała. Doskonale

wiedziała, czego on chce, a czego nie. Nie mogła się teraz
tłumaczyć ignorancją. Jedyną niespodzianką było to, że cała ta
przygoda - bo jakże inaczej to określić? - pozostawiła w jej
psychice bolesne ślady. Czuła się zraniona do głębi duszy.
Była smutna, tęskniła za innym rozwiązaniem i marzyła o
tym, by zamiast młodego biznesmena wystukującego coś na
tym okropnym, małym komputerku, siedział teraz koło niej
niechlujnie ubrany fotograf, który nie chce, by go nazywano
fotoreporterem. Chciała, by to on właśnie leciał z nią do
Bostonu, przekonując ją, że chce po raz drugi złożyć przysięgę
małżeńską i wziąć na siebie wszystkie wynikające z tego
tytułu obowiązki.

Westchnęła z żalem i w całym ciele poczuła chłód, gdy

nowoorleański żar opuścił jej duszę. Potarła dłonie jedną o
drugą, by je rozgrzać. Na palcu nie pobłyskiwał dwukaratowy
diament. Pierścionek schowany był w walizce. W odróżnieniu

background image

od dokumentów rozwodowych, nie zasłużył na rangę czegoś
szczególnie ważnego.

Patrząc na dłoń stwierdziła, że brak pierścionka nie czyni

żadnej różnicy. Od niedawna go nosiła i jeszcze nie zdążyła
się do niego przyzwyczaić. Posiadała natomiast po dziś dzień
obrączkę ofiarowaną jej przez Cody'ego - taniutką, złotą
obrączkę, zaledwie nieco grubszą od kilku splecionych
włosów. Wtedy na nic innego nie mogli sobie pozwolić.

Po rozstaniu schowała ją do satynowego pudełka, pudełko

włożyła do kufra, a kufer stał obecnie w składziku należącym
do apartamentu, który zajmowała w bloku. Nie widziała tej
obrączki od dnia, kiedy włożyła ją do pudełka.

Powinna się jej pozbyć. Była pewna, że Cody swojej się

pozbył.

Odetchnęła głęboko, ręce zsunęły się jej na kolana.

Przypomniała sobie, że Cody czytał przyszłość z jej dłoni i
mówił coś o długiej, nieprzerwanej linii małżeńskiej.

Zapaliła światło nad głową i z zainteresowaniem zaczęła

przyglądać się wewnętrznej stronie dłoni. Znalazła linię, którą
Cody jej wskazał. Istotnie, była długa i nieprzerwana. Jane
zawsze uważała, że chiromancja to bzdura.

Powietrze u Gussie było gęste od dymu. Cody delektował

się znajomymi zapachami. Wokół niego, niby niewidzialny
boa dusiciel, wiła się tęskna melodia spływająca z gitary B.B.
Kinga i docierająca do smrodliwego lokalu przez grającą szafę
w rogu.

Gussie dostrzegła go w drzwiach i od razu spytała:

- To co zwykle? - Jednocześnie sięgnęła po kufel.

To co zwykle; pstrykanie zdjęć, wałęsanie się po lokalach,

gra w bilard. Czasami jakaś randka. Życie bez wielu potrzeb i
bez wielkiego ryzyka.

Czyż to nie smutne?
Kiedyś, kiedy był jeszcze zbyt młody, by cokolwiek

rozumieć, podjął ryzyko i wylądował - choć na krótko - z Jane
Thayer. Przed niespełna tygodniem Jane ponownie wtargnęła
w jego życie i znów zaczaj ryzykować. W redakcji zaczął
walczyć o swą wolność twórczą, w salce bilardowej
ryzykował stawiając pięć dolarów na Jane, ryzykował jeszcze
bardziej, zapraszając ją do domu i pozwalając sobie na

background image

spróbowanie tego, bez czego żył już od tylu lat. Jak alkoholik,
który po latach abstynencji bierze do ust łyczek wódki, tak i
Cody znalazł się teraz powtórnie w szponach nałogu. Stał się
słaby, czuł coraz większe pragnienie.

Ale źródło, z którego czerpał, zniknęło.

- Gdzie twoja dziewuszka? - spytała Gussie.

Nie odpowiedział, wpatrując się tępo w zatoczoną salę.

Chyba bardziej zatłoczoną niż zwykle. Wieczór samotników
czy co? Przesunął wzrokiem po ledwo widocznych w mroku
głowach. Głosy z pudła telewizyjnego wydawały się płynąć z
innego świata, ekran odstraszał jaskrawością barw. Cody nie
mógł znieść tych kolorów, nie mógł znieść tych głosów, nie
mógł znieść nawet najwybitniejszego gitarzysty w dziedzinie
bluesa. Nie mógł także znieść myśli o partii z Darrylem,
Claudem i Billym. A w ogóle nie mógł znieść myśli o
wieczorze w barze i szprycowaniu się alkoholem w ilości,
która mu pozwoli przekonać siebie samego, że wcale nie
cierpi tak, jak mu się wydaje.

Nie dziś. Dzisiejszego wieczoru nie spędzi w barze!

- Niestety, muszę iść - zawołał do Gussie, obrócił się na

pięcie i po chwili zniknął w parnej nocy nowoorleańskiego
śródmieścia.

Obiecywał sobie, że zapomni o Jane i o wszystkim. Rana

się zabliźni. Tym razem ból nie będzie długo trwał, bo
przecież przez cały czas kontrolował swoje uczucia i
zatrzymał się w porę. Nie dał się ponieść. Ona ocaliła jego
pozycję w gazecie, spędzili cudownie czas, powiedziała do
widzenia, a w kieszeni miał jeszcze te pięć dolarów, które
dzięki niej wygrał.

Chrząknął z rozbawieniem, gdy sobie przypomniał jej

technikę przy stole bilardowym. Te wolniutko toczące się bile,
matematyczne obliczenia.,. Niemal słyszał obracające się w jej
głowie trybiki, gdy obliczała kolejne strzały. A jednak
wygrała. Jane tak właśnie wszystko robiła - nie zrywami, nie z
zawadiacką pewnością siebie, ale z uporem i przy pomocy
szarych komórek. Może i towarzyszył jej łut szczęścia, ale
zawsze ciężko pracowała. Zawsze była tą dobrą dziewczyną,
spokojną i cichą, na którą większość mężczyzn spoglądała
najwyżej jeden raz. Swoim spokojem i właściwym

background image

postępowaniem zawsze pokonywała jednak konkurencję i
wygrywała.

Zapomni o niej. Przysiągł sobie, że to zrobi.
Przeszedł przez jezdnię do samochodu, wsiadł i włożył

kluczyk do stacyjki. Napłynęła nowa fala niedawnych
Wspomnień: Jane siedziała tu obok niego i przepraszała. Nie
były to zdawkowe przeprosiny, ale szczere, płynące z głębi
serca. Nigdy z jej ust nic podobnego jeszcze nie słyszał. I
jednocześnie potrafiła wyłuskać z niego prawdę o tym, co
znajdowało się przed dwunastoma laty za parawanem tej jego
cholernej pewności siebie. Do tej pory żadna kobieta nie
potrafiła go przejrzeć. I żadnej to się już nie uda.

Niemalże jęknął. Włączył silnik i ruszył w stronę domu.

To nie jest wieczór na samochodowe wycieczki. Noc go
otulała, izolowała od wszystkiego, co jaśnieje i daje radość.
Powietrze wydawało się gęste jak syrop, ciążyło na nim,
wysysało z niego wszystkie siły.

Wrócił do domu, zaparkował samochód i wpadł do

mieszkania. Wytoczenie harleya na ulicę nie było łatwe, ale
robił to już przedtem i jeśli kiedykolwiek ma to jeszcze zrobić,
to właśnie teraz. Motocykl go wyleczy. Wsiądzie, zapuści
silnik, da mu najwyższe obroty, silnik zaryczy i maszyna
popędzi hen, ku horyzontowi. Jeśli zajdzie potrzeba, to będzie
jeździł przez całą noc, tam i z powrotem, z teraźniejszości do
przeszłości i z przeszłości do teraźniejszości, by zaraz potem
pognać w przyszłość. Pojedzie tak daleko, jak będzie trzeba i
będzie jeździł tak długo, póki nie oczyści siebie ze wspomnień
o Jane. Nie pozbędzie się jej na dobre z myśli i organizmu.

Chwycił kluczyki, kask i motocykl, kategorycznie

odmawiając sobie prawa do myślenia o tym, co się wydarzyło,
kiedy siedział na tym motocyklu po raz ostatni.

background image

Rozdział 14

Kiedy w poniedziałek rano weszła do firmy, wszystko

wydawało się inne. Przede wszystkim inna była sama Jane.

Od chwili, gdy otworzyła drzwi mieszkania w piątek

wieczorem, czuła się bardzo nieswojo. Była bardzo zmęczona
przesiadaniem się z samolotu na samolot, zmianą czasu oraz
przeżyciami przed odlotem z Nowego Orleanu. Wydawało się
jej, że jest ową osiemnastolatką, która raz w życiu miała
odwagę posłuchać głosu serca. W ciągu minionego tygodnia
Jane Thayer, prawniczka, i Jane Thayer, uczennica, spotkały
się w czasie i przestrzeni i jakby zespoliły. W ciągu tych kilku
dni

grała

w

bilard,

przegadała

i

przechytrzyła

zdeprawowanego pastora, nosiła turkusowy szal i jechała na
motocyklu w sposób, jakiego chyba nie przewidzieli
konstruktorzy w firmie Harley - Davidson. I w ciągu tych
kilku dni przypomniała sobie, jakie to uczucie być kochaną
przez Cody'ego.

Powrót do miłego, ładnie urządzonego mieszkania był

przeskokiem do innej rzeczywistości. Spacer po nieskazitelnie
czystych pokojach wypełnionych drogimi meblami wywołał w
niej pragnienie, by zastąpić kanapy i fotele motocyklami. Już
nie chciała być wzorem wszelkich cnót i kobietą, którą określa
się mianem porządnej. Chciała być grzeszna i wyuzdana.

Ale jak to zwykle bywa, trudno jest zmienić kurs bez

mapy. Jane nie miała pojęcia, dokąd się udać. Wiedziała tylko,
że musi zmienić kierunek.

I na końcu drogi nie będzie Cody'ego, który wskazał jej co

prawda drogę, ale nie chciał towarzyszyć. Dał to jasno do
zrozumienia rano po ich miłosnej nocy, kiedy to zabrał ją
prosto do notariuszki w redakcji.

Nie wolno jej więcej o nim myśleć. Nie może sobie na to

pozwolić. Tam, dokąd się uda, będzie szła sama.

Bez Marka. Jej pierwszym zadaniem musi być taktowne i

bezbolesne rozstanie z nim. Nie chciała, by Mark poczuł się
odrzucony i żeby ją z tego powodu znienawidził. W tym
postanowieniu wspomagała ją myśl, że znacznie okrutniejsze
byłoby zerwanie z nim nie teraz, od razu, lecz później. Poza
tym nie byli dobrani przez niebiosa. Podejrzewała, że Mark

background image

zdaje sobie z tego sprawę równie dobrze jak ona. Dotychczas
jej to nie przeszkadzało, ale tak było do chwili spotkania się z
Codym. Musi to wszystko powiedzieć Markowi.

Nie mogła go jednak znaleźć. Przez cały weekend

dzwoniła do niego bez powodzenia. W niedzielę wieczorem
jego automatyczna sekretarka była już przeciążona
zostawionymi przez Jane wiadomościami. Pojechała nawet do
jego apartamentu w Harborside i poprosiła portiera na dole, by
go wywołał. Portier usiłował połączyć się z Markiem przez
interkom, ale ten nie odbierał wezwania lub nie było go w
domu.

Owo tajemnicze zniknięcie bardziej zdziwiło niż

rozzłościło Jane. Zasługiwała na to. Opuściła przecież Boston
bez jakichkolwiek wyjaśnień. Mark miał prawo zrobić to
samo. Tyle że ona musi jak najszybciej się z nim zobaczyć. Im
prędzej mu wytłumaczy, że ich małżeństwo byłoby pomyłką,
tym lepiej.

Uspokajała ją myśl, że tak naprawdę to nie złamie mu

serca. Zresztą jedno złamane serce wystarczy. To tylko
słowny żart, pocieszała się. Właściwie ona nie ma złamanego
serca. Najwyżej lekko zranione. I to wyłącznie z własnej
winy. .

W poniedziałek rano, rozstrojona i zdecydowanie nie w

sosie, przybyła do firmy Baker, Dunn i Wspólnicy o godzinie
dziewiątej trzydzieści. W biurowym holu Everett Baker
rozmawiał z jednym ze stażystów. Gdy ujrzał Jane,
uśmiechnął się szeroko.

- Oo, wraca nasza marnotrawna prawnicza córka! -

zawołał.

Jane zdobyła się na blady uśmiech. Pomyślała, że Everett

doskonałe ją określił: marnotrawna prawnicza córka.

- Słyszałam, że mam być drugim obrońcą w sprawie

Gaylorda - odparła.

- Porozmawiamy o tym później.

Everett lustrował ją od stóp do głów. Obejrzał jej starannie

ułożoną fryzurę, jedwabny, beżowy kostium, brązowe,
lakierowane pantofle, spojrzał ponownie na prostą spódnicę i
luźny żakiet, aż jego wzrok zatrzymał się na jaskrawym,
turkusowym szalu na szyi.

background image

- Ładna, barwna plama - skomentował. - To coś nowego?

Wysiłkiem woli utrzymywała na twarzy uśmiech, który

miał wyglądać na naturalny. W tej zacnej, konserwatywnej
firmie jaskrawość barw uważana była za zjawisko warte
zwrócenia uwagi i omówienia.

- Tak, to coś nowego - odparła, zastanawiając się, jaki to

impuls kazał jej dodać ten szal do tak starannie dobranego
stroju.

- I widzę zaróżowione policzki - dodał Everett. - Kilka

dni poza kieratem dobrze ci zrobiło.

- Jestem szczęśliwa, że nic się nie zawaliło podczas mojej

nieobecności. Firma nadal istnieje. Przepraszam cię, Everett,
ale jestem pewna, że na biurku czeka mnie tysiąc spraw.

- Ja też jestem tego pewien. W każdym razie witam

podróżniczkę.

Skinęła głową i pomknęła do swego gabinetu. Była

zdziwiona, nie widząc nigdzie Clarissy. Punktualność wszak
była jedną z jej zalet. Jednak biurko sekretarki pod drzwiami
do gabinetu Jane było puste, komputer nie włączony, a
monitor nadal okrywał pokrowiec.

Cisza naruszana z rzadka przytłumionymi dźwiękami

stanowiła uderzający kontrast z hałasem w sali redakcyjnej
„Sentinela" i jeszcze większym harmidrem na uliczkach
Francuskiej Dzielnicy Nowego Orleanu. Bez wątpienia gdzieś
tam w tej bostońskiej metropolii jakiś dzieciak także pakuje
się w kłopoty albo uszkodzony uliczny hydrant zalewa ulicę,
ale nikt nie domyśla się tego tu, w ciszy gabinetów dostojnej i
szacownej firmy.

Westchnąwszy, zerknęła na turkusowy szal na szyi.

Chciała wierzyć, że doda jej odwagi, której potrzebowała, by
przetrwać w biurze ten dzień - a potem resztę życia.

Otworzyła drzwi do gabinetu. Wszystko było tak, jak

zostawiła, choć może niezupełnie: na parapecie dojrzała kurz,
a wazon był pusty. Na biurku leżał wydruk z komputera,
zawierający wszystkie zlecenia i wiadomości z całego
tygodnia.

Przynajmniej to Clarissa zrobiła. Ale gdzie ona się

podziewa?

background image

Może jest chora? Jane odstawiła skórzaną teczkę i na

telefonicznej konsolecie nacisnęła odpowiedni guzik, by
odebrać nagrane wiadomości. Taśma była pusta. Clarissa
musiała wszystko spisać i dołączyć do reszty materiałów na
wydruku. A więc dobrze pracowała. Jednak żadna z
informacji nie wyjaśniała, co się stało z nią samą.

Jane ze zmarszczonymi brwiami usiadła w fotelu za

biurkiem i zadzwoniła do recepcjonistki.

- Sally? Mówi Jane Thayer. Czy Clarissa Bonnert

pojawiła się dziś?

Recepcjonistka po chwili milczenia odpowiedziała:

- Hmm... Tak. Jest chyba w toalecie.
- Ooo? - Zmarszczka na czole Jane pogłębiła się. Jeśli

Clarissa jest w firmie, to dlaczego przed pójściem do toalety
nie zatrzymała się przy swoim biurku i nie włączyła
komputera? - Coś jej się stało? - spytała.

- Stało? - Jane odniosła wrażenie, że słyszy chichot Sally.

- O, już ją widzę. Idzie do siebie.

Nim Jane zdołała powiedzieć słowo, recepcjonistka

odłożyła słuchawkę.

Mięśnie, które przedtem podtrzymywały sztuczny

uśmiech, mogły teraz odpocząć. Pracowały ciężko inne,
przywołując na twarz Jane wyraz niezadowolenia. Usiłowała
się go pozbyć, a jednocześnie niepokoiło ją, dlaczego
recepcjonistka tak enigmatycznie mówiła o Clarissie. Co za
zbieg okoliczności: z jednej strony nieobecność Marka, z
drugiej nienormalna sytuacja w biurze. A może to tylko nowe,
zupełnie inne widzenie rzeczywistości. Może tydzień z
Codym zmienił jej sposób patrzenia na świat? Może wszystko
jest w idealnym porządku z wyjątkiem jej samej...

Ile czasu potrzebowała poprzednio, żeby wyleczyć się z

Cody'ego? Kilka lat. Tym razem - mimo że jest starsza i
mądrzejsza, bardziej doświadczona - będzie potrzebowała go
więcej. Tym razem jest na tyle dojrzała, że potrafi zrozumieć
wszystkie konsekwencje spotkania z Codym. Wiedziała o tym
przed tygodniem, a mimo to...

I po co mówić o dojrzałości. Można najwyżej powiedzieć,

że jest starsza. Z niewesołych rozważań wyrwało ją lekkie
pukanie do drzwi.

background image

- Proszę! - zawołała.

Drzwi się uchyliły i w szczelinę wsunęła się młoda

kobieta. Trwało chyba minutę, nim Jane poznała Clarissę.

Wyglądała

pięknie.

Bez

sowich

okularów,

z

rozpuszczonymi włosami - sprawiała wrażenie egzotycznej
orchidei. Ubrana była w półprzeźroczyste szorty i obszerną,
bawełnianą koszulkę. A Jane była przekonana, że wkładając
turkusowy szal przekroczyła wszelkie dopuszczalne przez
firmę granice ekstrawagancji.

- Clarisso! To naprawdę ty? - wykrzyknęła. Clarissa

pokornie skinęła głową.

- Nie byłam pewna, czy dziś wrócisz - wyjaśniła i na

palcach weszła do gabinetu, jakby była włamywaczem.

Nagle wróciła do drzwi i zamknęła je, a potem się o nie

oparła. Wstrząsnął nią dreszcz, i nic dziwnego. Letni strój nie
chronił przed doskonałą klimatyzacją gmachu.

- Nie zadzwoniłaś w piątek, więc nie wiedziałam, kiedy

wracasz - tłumaczyła.

- Przyleciałam w piątek - poinformowała Jane,

przypominając sobie, dlaczego nie zadzwoniła w piątek rano.
Dlatego że leżała w łóżku Cody'ego. - Ale co się dzieje,
Clarisso? Co się stało? Wyglądasz tak... inaczej.

- Nie ubrałam się tak do pracy, o nie. I wszystko, co było

trzeba, zrobiłam. Wszystkie telefony i inne sprawy są na
wydruku. I pomagałam innym sekretarkom. Zajęłam się też
zaległymi sprawami i... - Clarissa blado się uśmiechała. - Więc
przez cały weekend byłaś w Bostonie?

- Tak. - Jane poczuła, że zaczyna ją boleć głowa.

Opuszkami palców ścisnęła skronie, mając nadzieję, że ból
jest chwilowy i zaraz minie. Nie miała siły wyjaśniać kwestii
zdumiewającego stroju Clarissy i jej przedziwnego
zachowania. Wiele innych problemów domagało się
rozwiązania. Jednakże chciała, by choć jeden aspekt jej życia -
praca w firmie - sprawiał wrażenie jakiej takiej normalności. -
Gdzie masz okulary, Clarisso?

- Przez cały weekend byłaś w Bostonie? - powtórzyła

Clarissa z uśmiechem, który nie pasował do przerażonego
spojrzenia. - I byłaś w domu? To znaczy... Czy do kogoś
dzwoniłaś?

background image

Dzwoniła do Marka, ale to nie powinno Clarissy

obchodzić. A w ogóle jej pytania są nieco dziwne, zwłaszcza
w zestawieniu z zachowaniem. Jane najbardziej ceniła w
Clarissie profesjonalizm, który między innymi wyrażał się
dyskrecją. Pytanie, gdzie i jak Jane spędziła weekend, było
wysoce niewłaściwe.

Patrząc na stojącą przed nią piękną dziewczynę Jane

ponownie stwierdziła, że jej życie w istocie, jak to mówią,
„wypadło z toru". Wszystko jakby uległo zmianie. Wszystko
wydawało się niesamowicie dziwne. Zachowanie Clarissy, a
raczej to, jak Jane reagowała na jej zachowanie, dowodziło,
jak bardzo pani mecenas „wypadła z toru". Świat wokół niej
jakby wypadł ze swej koleiny, a może ona jest niezupełnie
normalna?

- Jest już za kwadrans dziesiąta, Clarisso - powiedziała

znużonym głosem, bardziej zdziwiona niż zła. - Możesz mi
powiedzieć, dlaczego jeszcze nie jesteś za biurkiem? I
dlaczego tak się ubrałaś?

Clarissa jęknęła.

- O, Jane... tak mi przykro, ale... rzucam pracę.
- Rzucasz pracę? - Jane chwyciła dłońmi brzeg biurka.

Miała nieodparte wrażenie, że jeśli się nie przytrzyma, to uleci
gdzieś w przestrzeń, pozostawiając za sobą rzeczywistość.
Ogarnęła ją panika. - Dlaczego miałabyś rzucać pracę?
Myślałam, że jest ci tu dobrze. Starałam się być dobrą
szefową... Płacę masz dobrą, firma pokrywa koszty nauki
prawa. Myślałam, że jesteś kobietą z ambicjami. Myślałam, że
potrafisz patrzeć w przyszłość... - Urwała, gdyż zabrakło jej
tchu.

- Miałam napisać list - oznajmiła Clarissa, spusz - czając

wzrok na dywan. - Miałam go właśnie napisać i zostawić na
biurku, ale nie spodziewałam się, że dziś wrócisz.

- Chciałaś odejść, nie widząc się ze mną? To już zupełnie

nie ma sensu. O takich zamiarach uprzedza się co najmniej
dwa tygodnie wcześniej. Uważam, że powinnyśmy to
omówić. Jeśli masz jakiś problem związany z pracą w firmie...

Clarissa gwałtownie zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie, nie. To chodzi o mnie. Nie mogę dłużej tu

pracować... - W jej oczach zalśniły łzy.

background image

Jane rozważała, czy nie wstać i nie utulić Clarissy, ale nie

należała do tego typu szefów. Pracowało jej się dobrze z
Clarissą, ponieważ obie miały do siebie szacunek, lecz
chociaż ich stosunki były przyjazne, zachowany był zawsze
pewien dystans. Jane nie była pewna, czy wytrzyma płaczliwe
wyznania, czy też nawet szlochy, w sytuacji, kiedy sama czuła
się emocjonalnie wyczerpana.

- Czy chodzi o coś, co zrobiłam? - spytała ostrożnie
- Tak. Nie. - Clarissa, zupełnie już roztrzęsiona, potarła

ręce, jakby chciała z nich zmyć winę. Od jej białych paznokci
odbijało się światło. - To nieważne. Ja po prostu muszę...

- Nie rób tego, Clarisso! - zagrzmiał zza drzwi znajomy,

męski głos i po chwili do gabinetu wpadł Mark.

Jane, zaskoczona wyglądem Clarissy, teraz po prostu

osłupiała: jeszcze nigdy nie widziała Marka w niebieskich
dżinsach. Były czyściutkie i nowiutkie. Mark miał na sobie
najprawdziwsze dżinsy z podwójnymi szwami i nitami na
kieszeniach. Dżinsy, jakie noszą najzwyklejsi zjadacze chleba.
Ponadto włożył bawełnianą koszulkę z emblematami
głoszącymi, że jest graczem w polo.

Można by go wziąć za uczestnika zjazdu absolwentów

jakiejś szkoły.

Nie umknęło uwagi Jane, że Mark ledwo zauważył jej

obecność, ponieważ był wpatrzony w Clarissę. Jej oczy nadal
były pełne łez.

- Lepiej, żebym ja mówiła, Mark - odezwała się.
- Nie, wcale nie lepiej - zaprotestował i spojrzał na Jane. -

Jane, to wszystko moja wina. Nie mścij się na Clarissie!

- Co jest twoją winą? - spytała zbyt zaintrygowana, by

miała ją zaniepokoić rozgrywająca się w jej gabinecie scena.

Oto stali przed nią jej narzeczony i Clarissa, oboje ubrani

jak na wakacjach i rozmawiający z sobą, jakby się przyjaźnili
od lat. Zupełnie nie rozumiała, co się tutaj dzieje, chyba że to
nie są oni, lecz ich sobowtóry, które przybyły tu z innej
planety podczas pobytu Jane w Nowym Orleanie... Albo też
jest już tak wszystkim otumaniona, że nie rozpoznaje świata,
w którym poprzednio żyła. Może Mark i Clarissa zachowują
się najzupełniej normalnie, a ona, Jane, widzi ich jak w

background image

krzywym zwierciadle? Czyżby do tego doprowadził ją Cody
Sinclair?

- Jane, chcę, żebyś uwierzyła: nic się nie wydarzyło -

oświadczyła Clarissa.

- Clarissa i ja jesteśmy kochankami - niemal jednocześnie

obwieścił Mark.

Tak, musiałam zwariować, pomyślała Jane. Nie ma innego

wytłumaczenia.

- Kochankami? - powtórzyła i roześmiała się.
- To nieprawda! - upierała się Clarissa. - Nic się nie

wydarzyło. Mark, przecież wiesz... Tak, spędziliśmy razem
weekend, ale pierwszej nocy byłeś pijany, a potem...

- Pijany? - Jane śmiała się tak głośno, że ból głowy, jakby

spłoszony, zniknął. Wizja pijanego Marka Dennisona w
istocie mogła rozśmieszyć każdego. Jednakże Clarissa i Mark
wydawali się tak przejęci, że Jane zaczęła intensywnie myśleć.
- Przepraszam, pijany? Mark pijany? To niemożliwe! Mark?

Clarissa heroicznie zaczęła wyjaśniać:

- Bo to, widzisz, było tak: nie mogłam mu pozwolić ode

mnie wyjść, bo był zupełnie zamroczony. Ale przysięgam ci,
że tej nocy nic się nie wydarzyło. Biorąc pod uwagę jego stan,
nic nie mogło...

- Byłem w doskonałym stanie! - zaprotestował Mark.
- Leżałeś w pozycji embrionalnej na posadzce w łazience

- odparła Clarissa.

Jane zasłoniła usta dłonią, ale nie potrafiła powstrzymać

kolejnego ataku śmiechu. Mark Dennison, filar jednej z
najznamienitszych bostońskich rodzin, spędzający noc na
posadzce łazienki Clarissy!

Jane robiła, co mogła, aby się opanować. Mark i Clarissa

zaczęli sobie wzajemnie zaprzeczać, jak dwaj przeciwnicy na
rozprawie w czasie składania zeznań. Jane zdała sobie sprawę,
że najwyższa pora przywrócić tu ład i porządek. Podniosła
obie dłonie do góry.

- Mark, siadaj! - Wskazała mu jeden z foteli przed

biurkiem. - A ty, Clarisso, tu! - Wskazała małą kanapę pod
oknem. - Teraz weźcie głęboki oddech i zaczniemy spokojnie
rozmawiać. Clarisso, czy ty i Mark jesteście kochankami?

- Nie - odparła Clarissa.

background image

Jane odwróciła głowę w stronę Marka.

- Obawiam się, że się zakochaliśmy - powiedział.
- Byłeś pijany! - wykrzyknęła Clarissa. - Nie zrobiliśmy

nic złego, z wyjątkiem tego, że poszliśmy ci kupić jakieś
normalne ubranie i potem przez resztę weekendu karmiłam cię
aspiryną i pastylkami na żołądek.

- Ale robiłaś to z miłością - upierał się Mark. - Przyznaj,

że z prawdziwą miłością! Ty pierwsza użyłaś tego słowa.
Nawet jeśli to prawda, że fizycznie byłem nieco... słaby, to
wobec tej słabości okazywałaś głębokie uczucie.

- Bo ja wiem... Może i tak - przyznała Clarissa. Mark był

na tyle dobrze wychowany, że zwrócił się w stronę Jane i
wyjaśniał ż wyrazem skruchy na twarzy:

- Droga Jane, obawiam się, że wydarzyło się coś raczej

nieprzewidzianego i nie do pojęcia. Podczas twojej
nieobecności w ubiegłym tygodniu Clarissa i ja mieliśmy
okazję do... rozmowy.

- Chyba to było coś więcej niż rozmowa, skoro

skończyłeś w łazience Clarissy - zauważyła Jane.

- Twoja nieobecność zbliżyła nas - ciągnął nie zbity z

tropu. - Nie ma racjonalnego wytłumaczenia tego zjawiska,
nie ma usprawiedliwienia. Tak się po prostu stało.

- Rozumiem - odparła Jane, doświadczywszy sama, w jaki

sposób dwoje ludzi zupełnie do siebie nie pasujących może się
zakochać wbrew wszystkiemu.

- Spytałem Clarissę, czy za mnie wyjdzie - przyznał

Mark. - Wiem, że powinienem był najpierw wszystko z tobą
omówić, ale...

- Nie martw się, Mark. Nic się nie stało - odparła. Mark

był najwyraźniej zaskoczony jej wielkodusznością i chyba
chciał coś powiedzieć, ale Jane podniosła dłoń, sygnalizując,
że nie skończyła.

- Myślisz, że ty i Clarissa stanowicie dobraną parę? -

spytała. - Czy naprawdę kochasz Clarissę?

- Nie! - wykrzyknęła Clarissa.
- Tak! - przekrzyczał ją Mark i pochylił się do przodu. -

Zapewniam cię, Jane, że inaczej chciałem zawiadomić cię o
tym wszystkim, ale Clarissa wbiła sobie do głowy idiotyczną

background image

myśl, że musi przestać pracować w twojej firmie, nim pozwoli
mi poprosić się o rękę.

- Rozumiem. A ty uważałeś, że musisz co...? Zwijać się w

kłębek na posadzce w łazience Clarissy i czekać...

- Nie, nie. Chciałem najpierw wszystko tobie powiedzieć i

zerwać zaręczyny. - Patrzył na Jane oczami winnego psoty
psiaka. - I jeszcze do tego nie doszedłem... Wiem, że
nabroiliśmy sporo podczas twojej nieobecności - przyznał.

- Jane też nabroiła - wyrwało się Clarissie.

To prawda, ale skąd ona może o tym wiedzieć, pomyślała

Jane i spojrzała na Clarissę podejrzliwie.

- Przecież chodziło tylko o wieczór kawalerski - wtrącił

Mark. - Jane może wszystko odwołać.

- Jaki wieczór kawalerski? Co mam odwoływać?
- Czy nie po to poleciałaś do Nowego Orleanu? - zdziwił

się Mark. - Żeby zorganizować dla mnie niespodziankę,
wieczór kawalerski? A przecież wiesz, jak ja nie lubię
niespodzianek.

- Na szczęście ja jestem na nie odporna - mruknęła Jane i

spytała Clarissę: - Cóż ja takiego nabroiłam?

Clarissa znowu zaczęła w zdenerwowaniu trzeć ręce. Do

oczu napłynęła jej nowa fala łez.

- Ja naprawdę muszę rzucić pracę... - jęknęła.
- Dlaczego?
- No bo... Czegoś szukałam... - Rzuciła krótkie spojrzenie

na Marka, a potem odważnie popatrzyła w oczy Jane. -
Chciałam znaleźć jakąś informację na temat tego
kawalerskiego wieczoru...

- Jakiego znowu wieczoru? - Jane była zniecierpliwiona.
- No bo Mark chciał wiedzieć, co robisz w Nowym

Orleanie, żeby nie być potem zaskoczony. On nie lubi
niespodzianek, nienawidzi ich.

- Już to powiedział - warknęła Jane, która coraz wyraźniej

traciła cierpliwość.

- No więc ja chciałam się czegoś w tej sprawie

dowiedzieć i poszłam do twego biurka... I znalazłam tam
pisma, dokumenty...

- Oo! - Jane się wyprostowała, patrząc z dezaprobatą na

sekretarkę. Domyślała się, jakie pisma i dokumenty Clarissa

background image

znalazła: dotyczące owego nieszczęsnego rozwodu, którego
nie było, i raport detektywa. - Te pisma i dokumenty były w
kopercie, Clarisso! - powiedziała surowo.

- Ale nie zapieczętowanej. - Clarissa tak wykręcała sobie

palce, iż Jane obawiała się, że któryś złamie. - Bardzo mi
przykro, Jane... Nie chciałam trafić na tę korespondencję,
chciałam tylko znaleźć coś na temat tego wieczoru
kawalerskiego.

Jane powstrzymywała się, żeby po raz trzeci nie zadać

pytania, o jaki wieczór kawalerski chodzi, i obrzuciła Marka
oburzonym spojrzeniem.

- Przeglądałaś moje biurko na żądanie Marka? - spytała

Clarissę.

- Nie! - oświadczył Mark.
- Tak! - zaprzeczyła mu Clarissa.
- Nie mam pojęcia, o czym ona mówi, Jane. Jakie znowu

pisma i dokumenty? W jakiej kopercie?

Jane powzięła decyzję. Skoro jest to godzina szczerości,

to...

- Otóż, Mark... Przygotowując się do ślubu odkryłam, że -

wzięła głęboki oddech - jestem mężatką!

- Odkryłaś, że co? - Mark nie wierzył własnym uszom.
- Kiedy miałam osiemnaście lat, wyszłam za mąż.

Popełniłam straszny błąd. Byłam mężatką przez dwa miesiące
- wyjaśniła, nie będąc zupełnie pewna, czy to był aż taki błąd.
Nie, nie. To był okropny błąd. Jeszcze większym błędem było
zakochanie się w Codym i nic tego nie zmieni. Nawet miniony
tydzień i to, co w tym czasie zaszło. - Odkryłam, że
orzeczenie rozwodu nie zostało zarejestrowane, poleciałam
więc do Nowego Orleanu, żeby to załatwić. Uzyskać podpis
mojego... męża.

W zasadzie powinna powiedzieć „byłego męża", ale

przecież jeszcze nie był „byłym", póki dokumenty nie
powędrują z nocnego stolika przy jej łóżku w mieszkaniu do
gmachu sądu stanowego. Do tego momentu Cody pozostaje jej
mężem.

- Dlaczego mi tego nie powiedziałaś? - spytał Mark z

pretensją w głosie.

background image

Rozbawiło ją, że ma odwagę, a raczej bezczelność grać

rolę pokrzywdzonego po igraszkach, jakie urządził sobie z
Clarissą.

- Trochę mi było wstyd - przyznała. - To małżeństwo było

błędem młodości. Kiedy po paru miesiącach się skończyło,
nikt w rodzinie o tym więcej nie mówił. Sprawa została
praktycznie pogrzebana i zapomniana.

- Jednakże nie przez ciebie - zauważył.
- Pamiętałam o tym na tyle, żeby sprawdzić sprawę tego

rozwodu, i odkryłam z przerażeniem, że dokument nie został
zarejestrowany. Poleciałam więc do Nowego Orleanu, żeby to
załatwić...

- Załatwiałaś ją przez tydzień? - spytał Mark. - Wydaje mi

się, że w ogóle nie musiałaś tam lecieć. Mogłaś wysłać
ekspresowy list.

- W mojej opinii takiej sprawy nie należy załatwiać drogą

korespondencyjną.

- No to mogłaś polecieć, wziąć jego podpis i zaraz

wracać. Nie powinno to zająć ci tygodnia.

Mark ma rację - nie powinno. Gdyby Cody nie zażądał jej

pomocy w poskromieniu apetytów pastora Boba, to wróciłaby
do Bostonu, zanim Mark się upił i wylądował w mieszkaniu
Clarissy. Nagle poczuła wielką wdzięczność do Cody'ego za
to, że przycisnął ją do muru.

- Nie zajęło mi to tygodnia. To po. pierwsze, a po

drugie... gdybym nie poleciała, to ty i Clarissa nigdy nie
dowiedzielibyście się, że jesteście dla siebie stworzeni.

Przerzucała wzrok z jednego na drugie, z rozbawieniem

patrząc na ich aż nadto swobodne stroje, wlepione w nią oczy,
spojrzenia niemal wyzywające. Chociaż na pierwszy rzut oka
wydawało się to absurdalne, oni rzeczywiście stanowili
dobraną parę. W każdym razie równie dobrą jak Jane i Cody.

Ale przecież ona i Cody to para okropnie niedobrana,

powtórzyła sobie chyba po raz tysięczny. Absolutnie
niedobrana, mimo cudownych nocy... Bo właśnie wtedy,
kiedy wzeszło słońce i ona uświadomiła sobie, że ponownie
go pokochała, a właściwie, że nigdy kochać nie przestała, on
czym prędzej postanowił ją pożegnać.

background image

Niech z całej sprawy wyłoni się choć jedna szczęśliwa

para, pomyślała. Niestety, to nie będzie ona i Cody.

- Nie rzucaj tej pracy, Clarisso - powiedziała. - Jeśli

pobierzecie się z Markiem i będziesz chciała siedzieć w domu,
to trudno, ale teraz jeszcze nie odchodź. Przynajmniej tak
długo, póki kogoś nie znajdę.

- Chcesz, żebym dalej u ciebie pracowała? - Clarissa była

wstrząśnięta. - Po tym? - Wskazała palcem na Marka.

- Owszem. Jeśli jesteś gotowa zostać, to nie widzę

żadnych przeszkód.

- Skoro jesteś pewna... Dobrze, zostanę. Clarissa byłą

jednocześnie zdziwiona i zadowolona.

- A jeśli chodzi o ciebie, Mark... - Jane sięgnęła do

torebki i wyjęła z niej puzderko - zwracam ci pierścionek. Jest
piękny, ale nie mogę go zatrzymać.

Mark wziął je, uśmiechając się cierpko.

- A jeśli chodzi o rezerwację weselnego przyjęcia w

hotelu Ritz, to jestem pewna, że uda ci się wszystko odwołać
bez specjalnych kosztów. Chyba że ty i Clarissa zechcecie się
tam pobrać w tym samym terminie.

- Ja jeszcze nie wiem... - Mark spojrzał czule na Clarissę,

a potem powiedział do Jane: - Umieram ze strachu, co
powiedzą moi rodzice, kiedy im przedstawię Clarissę. Może
ułatwimy sobie życie i uciekniemy. Pobierzemy się w
tajemnicy. Ty pewno uważasz, że takie postępowanie jest
niewybaczalne...

- Uważam, że bardzo romantyczne, ale jeszcze się

zastanówcie. Nawet ucieczkę trzeba dobrze przygotować.
Tylko nie teraz. Teraz Clarissa jest mi potrzebna. Mam do
załatwienia masę korespondencji.

Jane sięgnęła po wydruk komputerowy.

- Nie jestem ubrana do pracy - powiedziała Clarissa.
- Twój strój mi nie przeszkadza. Mark, idź już sobie i

zostaw mnie z moją sekretarką. Mam dużo pracy.

Mark obracał w dłoni pudełeczko z pierścionkiem.

- Ty to wszystko dziwnie dobrze przyjęłaś - zauważył z

niewyraźną miną.

Uśmiechnęła się do niego czarująco, chociaż nie była

specjalnie zadowolona z jego wniosku.

background image

- Zrozumiałam wreszcie, że chociaż dużo wiem i daję

sobie radę w wielu dziedzinach, jestem ignorantką w sprawach
miłości. Niemniej wiem, jaka jest różnica między lubieniem
kogoś a pożądaniem. Bardzo cię lubię, Mark, ale kiedy życie
ofiarowuje ci wybór między jednym a drugim, to należy
wybrać to drugie.

- Myślę, że wcale nie jesteś taką ignorantką, jak mówisz.

Jesteś bardzo mądra. - Mark pochylił się nad biurkiem i
pocałował Jane w policzek. - Jesteś kochana, Jane, i życzę ci
szczęścia.

Masz

śliczny

szal

-

dodał,

spojrzał

porozumiewawczo na Clarissę i wyszedł z gabinetu.

Jane głęboko odetchnęła. Była zadowolona, że - choć bez

uprzedniego zamiaru i bez premedytacji - doprowadziła
jednak do ostatecznego połączenia Marka i Clarissy. Lubiła
jego i ją. Chyba się naprawdę kochają. A jeśli chodzi o szal,
który tak podoba się Markowi, to biorąc pod uwagę beztroskę,
z jaką Cody podpisał papiery rozwodowe, ten szal może
okazać się jedyną namiastką happy endu całego zdarzenia.

background image

Rozdział 15

Od dwunastu lat nie był w Brookline. Mniej więcej pięć

lat temu matka napisała do niego kilka słów, zawiadamiając,
że wraz z aktualnym przyjacielem przenosi się na Florydę,
mając już dość zimy w Nowej Anglii. Od tego czasu zerwała z
owym człowiekiem, ale karty pocztowe, które Cody
otrzymywał od matki na Boże Narodzenie, miały florydzki
stempel pocztowy, z czego wynikało, że pozostała na
południu. Jednakże gdyby nawet nadal mieszkała w
Brookline, to nie był pewny, czyby ją odwiedził. Ich stosunki
ograniczały się do wysyłania kartek świątecznych.

Siedział na motocyklu, głowa mu się spociła w

ochronnym kasku, i patrzył na dwupiętrowy dom, w którym
się wychował. Dom tkwił między podobnymi ponurymi
domiszczami na ruchliwej ulicy w pobliżu linii kolejowej
Brighton. Wiele się tu nie zmieniło. Przed dwunastoma laty
była to dziura, i tak już pozostało. Z desek, którymi
oszalowany był dom, łuszczyła się szara farba, ganek jakby
obwisł, na dwóch oknach brakowało siatek przeciw owadom,
z innego dobiegał jazgot dyskotekowej muzyki. W alejce,
która oddzielała dawny dom Cody'ego od sąsiedniego domu,
wisiał na ścianie zardzewiały kosz. Kiedy po raz ostatni
ćwiczył tu ktoś rzuty piłką?

Cody'ego bolały plecy, siedzenie jeszcze bardziej, dłonie

zaś mu spierzchły po trzech dniach jazdy na wietrze i słońcu.
Powinien czuć się wyczerpany, ale był zbyt spięty, żeby
chciało mu się spać. Kilka godzin drzemał w Atlancie, dalsze
kilka w Waszyngtonie. Wystarczyło, by tu dotrzeć.

W zasadzie harley sprawował się dobrze. Co prawda

przydałoby mu się podregulowanie i Cody obiecywał sobie, że
gdy odzyska rozum, to się zajmie starym przyjacielem. Ale
był jeszcze daleki od normalności.

By do niej powrócić, musi jeszcze raz zobaczyć Jane.
Gromadka chłopców pędziła ulicą na rojkach. Ubrani w

zmodernizowaną wersję tego, w co ubierał się Cody - szerokie
szorty i zbyt wielkie koszule - sprawiali wrażenie, że za
wszelką cenę chcą wyglądać na twardzieli. Zdradzały ich

background image

jednak drobne, słodkie buzie. Dojrzewające dzieciaki,
najstarszy mógł mieć czternaście lat.

Cody przypomniał sobie, jak to i on chciał udawać

twardziela, kiedy był w tym wieku. Wygląd twardziela
pozwalał swobodniej żeglować przez mniej bezpieczne
dzielnice. Sprawiał, że łatwiej było ukryć rozczarowanie, gdy
matka nie wracała na noc do domu. Mógł ponadto odstraszyć
potencjalnego napastnika. Mógł szczeniakowi ocalić życie.

Jane nie musiała nic wiedzieć o konieczności udawania

twardziela. Jednakże dopiero teraz Cody przekonał się, że
Jane potrafi być wewnętrznie silna, chociaż na zewnątrz
wydaje się tak samo niewinna jak owa dziewczyna, z którą się
ożenił przed dwunastoma laty.

Zbliżając się do harleya, chłopcy zwolnili.

- Ale koła! - zawołał jeden.
- Patrzcie, tablica rejestracyjną z Luizjany! - dodał inny;

wskazując tył harleya.

- Przyleciał pan tym aż stamtąd? - spytał pierwszy

chłopak.

- Aha.
- To daleko!

Najwidoczniej w publicznych szkołach nadal uczono

geografii.

- Aha, daleko.
- Co pan tu robi?

Bóg jeden wie, pomyślał Cody. Wsiadł na motocykl w

piątek wieczorem z zamiarem pojeżdżenia sobie po
autostradzie, póki się nie uspokoi. Ale wieczór był miły,
kierowcy

ciężarówek

uprzejmie

go

przepuszczali,

pozostawiając wolny pas, i nim się spostrzegł, minął granicę
stanu i znalazł się w Missisipi. Napoił harleya benzyną i siebie
kawą w stanie Alabama, no i pojechał dalej.

Wiele można się nauczyć, jadąc przez cały kraj na

motocyklu. Na przykład tego, czym jest miłość. O tak -
rozmyślając, człowiek wiele się uczy.

- Przyjechałem tu znaleźć kobietę - obwieścił Cody

chłopcom.

- Kobiet tu do cholery - odparł jeden. - Znasz

Commonwealth Avenue? Tam się kręcą.

background image

Cody uśmiechnął się.

- Poszukuję konkretnej kobiety.
- A kogo? - Chłopak był dociekliwy.
- Mojej żony. - Cody zwiększył obroty silnika i zwolnił

hamulec.

- Ale ryczy - zauważył chłopak. - Powodzenia. Chłopcy

pomachali Cody'emu na pożegnanie. Cody pomachał
chłopcom i odjechał. Jane mieszkała w Bostonie, ale Cody nie
skończył jeszcze ze swoim podbostońskim rodzinnym
miasteczkiem, Brookline. Musi przecież zobaczyć dawną
rezydencję rodziny Thayerów, choćby po to, by na nowo
uprzytomnić sobie, kim jest Jane i jaka go czeka przeprawa.

Pojechał na południe, potem skręcił na zachód ku bardziej

eleganckiej części miasta. Małe, drewniane dwupiętrowce
ustąpiły miejsca dobrze utrzymanym blokom mieszkalnym, a
te z kolei budownictwu segmentowemu. Potem skończyły się
okazałe segmenty i pojawiły się wspaniałe trawniki, pośrodku
których stały potężne rezydencje z czerwonej cegły. Lata
zamieszkiwania poza Brookline nie stępiły pamięci Cody'go.
Dom Jane potrafiłby znaleźć z zamkniętymi oczami.

Wiedział, że jej rodzice już tam nie mieszkają, ale kiedy

pokonał podjazd i znalazł się pod budynkiem, poczuł dziwny
lęk. Oczami wyobraźni widział starego Thayera, jak wychodzi
na taras z kolumnami podpierającymi spadzisty daszek, patrzy
dumnie na zadbany park, na wspaniałe dęby i kwitnące
azalie... Uśmiecha się, ale szybko traci uśmiech na widok
plamy psującej krajobraz. Tą plamą jest Cody, parszywy pętak
na motocyklu, który robi oczy do jego córki. Cody'emu
zdawało się, że jeszcze teraz słyszy głos starego, nakazującego
mu natychmiast opuścić teren posiadłości.

To było tak dawno temu! Ale wspomnienie potrafiło

odnowić starą ranę i sprawić ból.

Cody westchnął. Słońce wisiało nisko nad horyzontem.

Spojrzał na zegarek. Parę minut po piątej.

Nie miał pojęcia, gdzie Jane pracuje, ale jej domowy adres

znajdował się w dokumentach, które podpisywał, i z
powodów, których nie potrafił dobrze zrozumieć, zapisał go
siebie: blok mieszkalny w dzielnicy Back Bay, równie albo
jeszcze bardziej ekskluzywnej niż ta, w której się właśnie

background image

znajdował. Back Bay była tym dla Bostonu, czym ta dzielnica
dla Brookline.

Odwrócił się plecami od majestatycznej budowli, gdzie

kiedyś mieszkała Jane i skąd ją porwał, po czym wsiadł na
motocykl i pomknął w kierunku Bostonu, w kierunku kobiety,
z którą się ożenił, kobiety, która najprawdopodobniej tego
właśnie dnia załatwia wszystkie formalności prawne, by
zarejestrować swój rozwód i uwolnić się wreszcie i raz na
zawsze od Cody'ego.

Zapomniał, jaki ruch panuje w Bostonie w godzinach

szczytu. Miasto zaprojektowano z myślą o karetach i wozach
konnych, a bostońscy kierowcy byli znani jako szaleńcy o
samobójczych tendencjach. Cody przez cały czas jechał na
trzecim biegu, trzymając się, gdzie było można, skraju jezdni.
Zaparkowane samochody prażyły się w upalnym słońcu, które
dokuczało i Cody'emu. Było mu okropnie gorąco. Na każdym
skrzyżowaniu trafiał na czerwone światło. Jeśli to ma być
sygnał z niebios, to znaczy, że Cody popełnił błąd,
przyjeżdżając do Bostonu.

Jakże to mógł być błąd, skoro Cody nic nie planował i w

ogóle nie wiedział, że tu przyjedzie. Przez kilka minionych dni
prowadził go jakiś wewnętrzny głos. To on pomagał mu
przemknąć przez kontynent, to przez niego Cody'ego coś
gnało. Przeznaczenie kazało mu jechać, nie potrafił usiedzieć
na miejscu, nie mógł zaznać spokoju... Uświadomił sobie, że
jedzie do Bostonu dopiero wtedy, gdy dotarł do Waszyngtonu.
Dopiero gdy doświadczył najgorszego odcinka autostrady w
New Jersey, przyznał się sam sobie, że w Bostonie zamierza
odszukać Jane. Gdyby sobie pozwolił na analizę tego, co robi,
przeszkodziłaby mu w realizacji planów duma, a może pycha.
Podszepnęłaby, że przez tyle lat obchodził się przecież bez
Jane, że już raz go opuściła i że teraz, kiedy się jej pozbył,
powinien się trzymać od niej z daleka.

Problem polegał na tym, że nie pozbył się jej z serca.

Jedna noc wystarczyła, by sobie uświadomił, że nigdy nie
usunie tej kobiety z serca.

Nie myślał o ewentualności, że Jane nie zechce w ogóle z

nim rozmawiać. Parł wytrwale przez zatłoczone ulice,
nieczuły na znajome widoki, dźwięki i zapachy, przewalające

background image

się tłumy o obco brzmiącym jankesowskim akcencie,
kawiarnie, księgarnie, studentów i włóczęgów. Ignorował
opary rozgrzanego asfaltu, gorących hot dogów, wyziewów z
rur wydechowych i zapach rzeki Charles. Wzrok
koncentrował na drodze, na celu, do którego zmierzał -
identycznie jak piątkowego wieczoru, kiedy opuszczał Nowy
Orlean. Nie myślał o niczym. Jeśli w takiej chwili zaczyna się
myśleć, człowiek jest zgubiony.

Blok, w którym mieszkała Jane, okazał się pięknym

budynkiem z czerwonego piaskowca. Stał tuż nad rzeką. Cody
był pewien, że wnętrze jest równie wspaniałe jak fasada.
Zaparkował motocykl między dwoma samochodami, zszedł z
siodełka i zdjął kask. Gorący powiew znad rzeki zwichrzył mu
włosy.

Boston. Miasto, w którym tacy jak on nie są warci dwu

centów. Chociaż on może był wart więcej - ale tylko dla
jednej pięknej dziewczyny, która zaryzykowała i na niego
postawiła. Chciał ją mieć na swoich warunkach i ona się na to
zgodziła. Zrobiła wszystko, czego zażądał: włożyła kask,
wsiadła na motocykl i wraz z nim ruszyła na poszukiwanie
nowego domu i nowego życia.

Może tym razem, zamiast skłaniać ją do przyjęcia jego

warunków, on zaakceptuje jej sposób widzenia świata.
Mógłby ubierać się nieco lepiej. Krótkie spojrzenie na wytarte
dżinsy i skórzaną kurtkę, pokryte warstwami kurzu siedmiu
stanów, a może było ich więcej, przekonało go ostatecznie, że
musi się wiele nauczyć, jeśli chodzi o modę i sztukę ubierania.
Mógłby też spróbować pić wino zamiast piwa i pomyśleć o
jakichś lepszych rozrywkach kulturalnych niż bilard. Może też
zacznie siebie nazywać fotoreporterem. Tak, spotkają się z
Jane w połowie drogi.

Z bagażnika zdjął torbę i po schodkach wszedł do holu tuż

za szklanymi drzwiami. Na ścianie wisiała tablica z
przyciskami domofonów. Było ich tylko sześć, co wiele
mówiło o wielkości każdego z mieszkań.

Nacisnął guzik przy tabliczce z nazwiskiem Jane.
Żadnej reakcji.
Nacisnął jeszcze raz. Nic. Nie ma jej w domu.

background image

Psiakrew! A jeśli ona jest w domu z Markiem Bankierem?

Zrobi z siebie durnia.

Nie, to nie tak. W ubiegłym tygodniu mogła być myślami

z Markiem Bankierem, ale potem fizycznie była z Codym. To
jemu udało się odwrócić myśli Jane od jej narzeczonego, i to
na wiele godzin. Jeśli teraz Jane dojdzie do wniosku, że
przedkłada pieniądze i stabilizację nad Cody'ego, to trudno,
trzeba będzie wracać do Nowego Orleanu. Ale póki istnieje
jakaś szansa, póki trwa pamięć spędzonej razem nocy - i
tamtych wszystkich nocy przed laty - póki owe noce będą
stanowić podnietę do działania, póty będzie o nią walczył.
Nawet jeśli to ma oznaczać robienie z siebie durnia.

Nacisnął guzik po raz ostatni, a potem wyszedł z holu na

schody. Z najwyższego stopnia widział srebrnoszarą rzekę i
zieleń parku Cambridge po drugiej stronie. Patrzył w
zamglone, przedwieczorne niebo, strumienie pojazdów na
Storrow Drive i zaparkowane samochody przy chodniku,
między którymi stał jego motocykl. Chodnikiem w jego
kierunku szła energicznym krokiem młoda kobieta. Miała na
sobie klasyczny beżowy kostium. Jej krótko przycięte,
kasztanowe włosy połyskiwały w gasnących promieniach
słońca, a jej oczy przypominały mu ogień. Policzki miała
zaróżowione, usta wyraziste. Szyję przesłaniał jej turkusowy
szal zawiązany na węzeł...

Poczuł przyspieszone bicie serca. Stał spięty, nie

spuszczając z niej wzroku. Widział, jak zwalnia kroku i
wpatruje się w motocykl. Czy go poznaje? A jeśli tak, to czy
sobie przypomina, jak razem z Codym jeździła na nim? Czy
sobie

przypomina

ich

przytulone

ciała,

rozkosz,

westchnienia...

Przez chwilę żałował, że on to wszystko tak boleśnie

pamięta. Dżinsy wydały mu się nagle dużo za ciasne.

Jane stanęła przy motocyklu. W lewej ręce trzymała

skórzaną teczkę, prawą wsparła o biodro. Ledwo widział jej
twarz. Nagle się odwróciła.

Stali teraz twarzą w twarz.
Schodził wolno po schodach w obawie, że jeśli zbiegnie,

to ją spłoszy. Wyglądała teraz jak bostońska prawniczka, a
skrzywienie jej ust mówiło, że nie jest zachwycona

background image

spotkaniem. Nie miała jednak na palcu tego wstrętnego
pierścionka zaręczynowego, natomiast na szyi widniał
turkusowy szal.

Poczuł nikłą nadzieję, że być może przyjazd tu nie był

największym błędem, jaki popełnił w życiu.

W każdym razie odbył zbyt długą podróż, by obrócić się

na pięcie i wracać. Tak czy inaczej musi pozostać do końca,
do wyjaśnienia sytuacji. Dotarł do celu podróży. Jane była
przynętą, która gnała jego motocykl przez wszystkie stany, na
wschód i na północ do miasta, którego - przysięgał sobie -
nigdy już nie odwiedzi. Jane była powodem złamania tej
przysięgi. Jego żona, jego kochanka, księżniczka z Brookline -
jedyna kobieta na świecie, dzięki której czuł się lepszy, dzięki
której oddychał pełną piersią i był kimś. I chociaż teraz nie
witała go z otwartymi rękami, chociaż na jego widok nie łkała
z radości - nawet się nie uśmiechała - Cody zrozumiał,
dlaczego przyjechał.

- Ucieknij ze mną - powiedział.

Prześcieradła były chłodne. Ciało miał rozpalone. Jane nie

potrafiła przestać go głaskać nawet teraz, kiedy serce biło jej
już spokojniej. Palcem wiodła po piersi mężczyzny,
wsłuchana w jego urywany oddech i świadoma, że Cody jest
szczęśliwy.

- Nie rób tego! - powiedział ze śmiechem, kładąc dłoń na

jej ręce, która wędrowała w stronę jego ud.

- Dlaczego?
- Od trzech dni jestem w drodze, Janey. Jestem

zmęczony.

- Przed kilkoma minutami nie byłeś zmęczony.
- Te kilka minut załatwiło mnie. - Jednak miał dość siły i

energii, by unieść głowę z poduszki, obrócić się na bok i
położyć Janey na plecy, a potem się nad nią pochylić. Patrzył
na nią pełnymi blasku oczami, bardziej niebieskimi niż niebo
poranka. - Nie wiedziałem, co mnie czeka, kiedy się tu
pojawię - powiedział.

- Ja czekałam - odparła.

Wszystko stało się teraz jasne. Wróżąca z dłoni sąsiadka

Cody'ego miała rację. Jane miała tylko jedną długą i
nieprzerwaną linię małżeńską. I ta linia, niby droga,

background image

prowadziła prosto do Cody'ego. Pocałował ją w policzek, a
potem ułożył głowę na poduszce, tuż koło jej głowy.

- Gdzieś w okolicach New Jersey zdałem sobie sprawę, że

może zastanę cię przy mierzeniu sukni ślubnej czy coś
takiego.

Zamknęła oczy i roześmiała się. Cały ładunek wrażeń tego

dnia dopiero teraz wywołał reakcję, a była nią zbawienna ulga.

- Nie wychodzę za Marka. Mark zamierza ożenić się z

moją sekretarką.

- Z sekretarką, powiadasz? Mimo wyczerpania nie

potrafił uleżeć spokojnie. Palcem dłoni obrysował jej ucho,
dotknął włosów za uchem, szyi, potem przeniósł go na ramię i
niżej, rozpalając te pragnienia Jane.

- Zakochali się w sobie podczas mojej nieobecności.
- Z tego wynika, że to są ludzie, którym nie wolno ufać -

skonkludował.

Jane roześmiała się i głęboko westchnęła, reagując na

pieszczoty Cody'ego.

- Nie mogłam ich poznać dziś rano. Miłość bardzo

zmienia ludzi. Tak, miłość zmienia ludzi - . powtórzyła w
głębokim zamyśleniu.

- Aha, zmienia.
- Chcę cię - szepnęła podniecona.
- Przykro mi, ale jestem wykończony - mruknął.

Wiedziała, że Cody żartuje. Jęknął, gdy położyła mu

dłoń na przyrodzeniu. Zdjął ją z ociąganiem.

- Masz rację mówiąc, że miłość zmienia ludzi - przyznał

poważnie i spytał: - Wyjdziesz za mnie?

Z wysiłkiem wyrwała się ze stanu rozkosznego

oszołomienia i nakazała sobie zachować jasność myślenia.
Dzisiejszy Cody to już nie buntujący się przeciwko światu
młodzieniec, który pozuje na dorosłego, namawia dziewczynę
do ucieczki z domu, wyzwolenia się od nieustannej presji
rodziców, nadzoru i wymagań - a wszystko w imię
zaspokojenia fizycznych potrzeb.

Dzisiejszy Cody to trzydziestoletni mężczyzna, który

świadomie proponuje trzydziestoletniej kobiecie małżeństwo.
To już nie jest nieodpowiedzialna zabawa młodych.

background image

- Po co? - spytała równie poważnie jak on. - Kilka dni

temu złożyłeś swój podpis na dokumentach rozwodowych.

- Bo myślałem, że tego chcesz.
- Przecież właśnie spędziłam z tobą noc, Cody!
- A ja z tobą. Myślałem, że chciałaś się tylko pożegnać z

tym, co było...

- Nie. Myśmy się kochali! Bałeś się to tak nazwać, ale

kochaliśmy się!

Palcami prawej dłoni wędrował teraz po jej twarzy.

- Dwanaście lat temu mnie rzuciłaś. - Głos mu zadrgał,

ale patrzył jej prosto w oczy. - Tym razem chciałem być
przygotowany na nieuchronny finał. Wolałem sam odejść.

Zdawała sobie sprawę, ile go kosztowało to wyznanie. Z

Codym zawsze tak było: istotną treść przekazywał między
wierszami. Kiedyś zadała mu bolesny cios i nie chciał, by to
się powtórzyło.

- A ja myślałam, że jesteś szczęśliwy, pozbywając się

mnie. Twoje zachowanie w piątek rano na to wskazywało.
Myślałam.... właśnie to, co przed chwilą powiedziałeś, że
uważasz całą noc za pożegnanie.

- Już nie chcę żadnych pożegnań - oświadczył. - I nie

zdawałem sobie sprawy, dokąd zmierzam do momentu, kiedy
już prawie tam dotarłem. Myślę o Bostonie, Janey. Boże, co
za okropne miasto. Pozera takich jak ja i wypluwa ich
szczątki.

- Każde miasto potrafi pożerać ludzi. Ale to ludzie czynią

miasta takimi, jakimi są. I ważne jest, co ludzie robią z miast,
a nie miasta z ludzi.

- Tak, masz rację. Chyba o to chodzi. Miałem okazję

porozmawiać z dzieciakami z mojego dawnego sąsiedztwa.
Twarde szczeniaki. I jakoś dotarłem tu mimo waszych
rozszalałych kierowców. No i wiesz... te domy z czerwonej
cegły i rzeka... To wszystko jest piękne, wiesz?

- O tak. Dokonano rzeczywiście cudu. Rzeka Charles jest

naprawdę piękna...

Jego słowa wskrzesiły w niej nadzieję. A Boston zaczął

wydawać się jej znacznie piękniejszym miastem od chwili,
gdy zobaczyła w nim Cody'ego.

background image

- I zdałem sobie sprawę, że mógłbym tu chyba istnieć i

nie utonąć - ciągnął Cody. - Boston nie wydaje się taki zły.
Nowy Orlean nie jest mi specjalnie bliski. Wcale nie bliższy
niż Denver czy Los Angeles ani żadne inne miasto, w którym
mieszkałem po twoim odejściu. Myślę, że gdybym musiał,
mógłbym mieszkać w Bostonie.

- Wcale nie musisz - szepnęła przekornie.
- Muszę, skoro ty tu jesteś.

Ogłuszyła ją oczywistość tych kilku słów. Kryło się w

nich poważne zobowiązanie i obietnica. Do oczu napłynęły jej
łzy. Chwyciła go za ramiona i przyciągnęła ku sobie, by ją
pocałował.

- Nie musisz się ze mną żenić, Cody - powiedziała.
- Ale chcę.
- Jesteśmy małżeństwem. Jeszcze nie wysłałam tych

papierów.

- Co?! - spytał zdumiony.

Sięgnęła za siebie, wyciągnęła szufladkę nocnego stolika i

wyjęła plik dokumentów.

- To one. Dopóki ich nie wyślę, jesteśmy małżeństwem.

Wziął z jej ręki papiery, przejrzał je, a potem podarł na

kawałeczki, które rzucił w powietrze. Spłynęły na łóżko niby
konfetti.

- Wobec tego jesteśmy małżeństwem - potwierdził.
- Chyba tak - odparła, wyciągając mu z włosów biały

skrawek.

- Ale nie mogę ci kupić pierścionka za milion dolarów -

ostrzegł.

- Nie potrzeba mi. Mam jeszcze ten, który mi dałeś przed

dwunastoma laty.

- Naprawdę? - Rozpromienił się, lecz szybko posmutniał.

- Ja się pozbyłem twojego. Stale przypominał mi o tobie...
Wpadałem wtedy w okropny nastrój.

Wzruszyła ją jego szczerość.

- Nie martw się. Kupimy nowe obrączki. Tym razem

czternastokaratowe, jak dorośli. Z solidnego złota, żeby długo
przetrwały - dodała.

- Tak jak i nasze małżeństwo. - Cody z niedowierzaniem

pokręcił głową. - Jesteśmy małżeństwem. Nie do wiary...

background image

- Tak. - Przytuliła się do niego.
- A co powiesz rodzicom? Pewno nadal mnie nienawidzą.
- Jestem pełnoletnia. Rodzice nie wybierają mi ani

przyjaciół, ani kochanków, ani mężów. Mogę ich najwyżej
spytać, czy chcą być dziadkami.

W oczach Cody'ego błysnął wesoły uśmiech.

- Dobrze, zapytaj! - Przyciągnął jej głowę do siebie i

pocałował ją. Gdy wreszcie odsunął się, by zaczerpnąć
powietrza, szepnął: - Niech już od razu zostaną tymi
dziadkami. Nie będziemy pytać. Jesteśmy od dwunastu lat
małżeństwem i najwyższy czas powiększyć rodzinę.

- Tak - zgodziła się. - Najwyższy czas.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Arnold Judith Nadal jestem twoją żoną
Judith Arnold Nadal jestem twoją żoną
Twoja żona (twój mąż) powinna (powinien) kochać twoich rodziców , KAMI, dokumenty
Astrologia CZEGO chce od Ciebie Twoja żona, ASTROLOGIA
Arnold Judith Boso po trawie
Arnold Judith Na szlaku miłości
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Miłość na całe życie
Arnold Judith Nieznajoma
Marchand 01 Arnold Judith Bal przy świecach
Arnold Judith Bal przy świecach
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Bal przy świecach
2005 28 Wolne żarty 3 Arnold Judith Wolne żarty
77 Arnold Judith Boso po trawie

więcej podobnych podstron