2005 28 Wolne żarty 3 Arnold Judith Wolne żarty


Judith Arnold


Wolne żarty




Tedowi, który po tylu latach nadal potrafi mnie rozśmieszyć



Rozdział 1


Dla większości ludzi tkwienie w korku w czasie porannego szczytu na autostradzie Fitzgeralda musiało być wielce irytujące. Ale Mark Lavin nie należał do większości.

Dla niego tkwienie w korku wcale nie było ciężką próbą nerwów, tkwił bowiem w dwuosobowym sportowym mercedesie SLK, a to radykalnie zmieniało postać rzeczy. Kupione przed sześcioma tygodniami auto pachniało jeszcze nowością. Fotel otulał plecy kierownica leżała w rękach jak ulał, a silnik, skonstruowany po to, by pokonywać karkołomne pętle i śmigać na zakrętach, tolerował dobrotliwie zator.

Dotąd Mark jeździł starymi gruchotami, ale teraz przekroczył trzydziestkę, był kimś i otrzymywał za to odpowiednie wynagrodzenie. No i jeszcze to wyróżnienie magazynu „Boston’s Best”. Niby drobiazg, a jednak wart uczczenia. Więc Mark zebrał się w sobie i pojechał do salonu Mercedesa, gdzie od pierwszego wejrzenia zakochał się w grafitowo-srebrnym metaliku, maszynie marzeń ze skórzanymi obiciami w kolorze antracytu, składanym dachem, sześciobiegową skrzynią biegów i w pełni zautomatyzowaną obsługą. Zapracował na ten samochód, należał do niego, więc skoro przyszło mu się wlec autostradą z prędkością pięciu kilometrów na godzinę pośród tysięcy innych dojeżdżających do pracy, to chyba lepiej było robić to w mercu!

Zresztą i tak, stojąc w tym piekielnym korku, mógł wykonywać swoją pracę. Jego radio było nastawione na stację WBKX, czyli Boston Kool Xtreme, i z wmontowanych w drzwi kwadrofonicznych głośników leciał codzienny poranny show Reksa.

Mark był szefem Reksa. Ich współpraca nie zawsze układała się gładko. Rok temu, pierwszego kwietnia, omal nie wyrzucił Reksa z pracy, gdy ten podał wiadomość o strasznym w skutkach trzęsieniu ziemi w Los Angeles. Wprawdzie nie było żadnego trzęsienia ziemi, bo wiadomość była primaaprilisowym żartem, ale wywołała panikę w całym Bostonie. Ludzie zablokowali linie telefoniczne, próbując połączyć się z krewnymi i przyjaciółmi w południowej Kalifornii. Burmistrz wydał stosowne oświadczenie, określając wiadomość jako głupi żart, a Mark odebrał telefon z ratusza z tak zwaną dobrą radą, by uciszyć nieodpowiedzialnego prezentera.

W końcu jednak Rex nie wyleciał z pracy, bo był gwiazdą numer jeden w antenowym czasie Marka. Swój sukces zawdzięczał głównie temu, że nieustannie oscylował na granicy złego smaku. Doniesienie o trzęsieniu ziemi, okraszone porażającą liczbą ofiar i ogromnymi stratami materialnymi, dalece jednak wykroczyło poza tę granicę. Mark zwymyślał Reksa i wysłał go na przymusowy tygodniowy urlop, oczywiście bezpłatny, a także ostrzegł, by na przyszłość zapomniał o podobnych numerach.

Od tamtego czasu minął rok i znów nadszedł kolejny prima aprilis. Na wiosennym niebie to pojawiały się chmury, to świeciło słońce, ruch gęstniał w miarę zbliżania się do centrum Bostonu, a Rex puścił „Werewolves of London” Warrena Zevona. Dobry wybór, przyznał Mark, delektując się ergonomicznymi zaletami samochodu i spychając na dalszy plan niepokój o to, co może się wymknąć z ust Reksowi w ciągu pozostałych dwóch godzin programu.

Gdy dotarł do zjazdu przy Mass Pike, Zevon wykrzyczał właśnie ostatnią muzyczną frazę utworu.

To była Celine Dion – oznajmił Rex – która zaśpiewała „Dirty Water”. Oczywiście w jej wersji Leonardo diCaprio umiera. Nie wiem jak wy, ale mnie to trochę podłamało. – Teatralnie pociągnął nosem.

Mark przewrócił oczami. Dopóki Reksa trzymają się tylko takie żarty, nie jest jeszcze źle.

A teraz przejdźmy do najświeższych wiadomości – zapowiedział Rex swoim charakterystycznym barytonem.

Mark lekko się wyprostował i zacisnął dłonie na kierownicy, czekając na ciąg dalszy.

Burmistrz Runyon Poke, stan Vermont, wydał oświadczenie, w którym uznaje wszystkie krowy na podlegającym mu terenie za święte. Cytuję słowa burmistrza Croutona: „Skoro można czcić krowy w Indiach, nie widzę powodu, żeby nie czcić ich tutaj, w Runyon Poke”. Runyon Poke ma dwustu trzydziestu siedmiu mieszkańców, nie licząc krów. Głównym towarem eksportowym jest twarożek. Mark odetchnął.

A w Waszyngtonie – ciągnął Rex – obie izby Kongresu przyjęły projekt ustawy zobowiązującej nowo wybranych senatorów i kongresmanów do noszenia czapeczek z wiatraczkiem przez pierwsze trzy miesiące urzędowania. „Ludzie zbyt poważnie traktują Kongres – powiedział przewodniczący Izby Reprezentantów. – Chcemy wprowadzić trochę świeżości i swobody. Spodziewamy się, że prezydent podpisze ustawę”.

Mark uśmiechnął się.

A teraz coś z naszego podwórka. W walce ze śniegiem burmistrz Bostonu ogłosił moratorium. „Wiadomo, że śnieg zdarza się nawet w kwietniu – wyjaśnił burmistrz – ale my tego nie chcemy. Co za dużo, to niezdrowo. Aż do połowy grudnia śnieg będzie traktowany jako nielegalny”.

Mark zachichotał.

Pora uregulować niektóre zobowiązania, a potem będzie więcej muzyki i hałasu – powiedział Rex, przechodząc od razu do reklamy firmy naprawiającej tłumiki.

Okej. W tym roku nie będzie musiał go zwalniać. Mark zjechał z autostrady i szybko pomknął ulicą do garażu pod drapaczem chmur, gdzie mieściło się studio WBKX. Przy bramie wjazdowej wsunął kartę do otworu, a następnie zanurzył się w mroku podziemia.

Mimo że antena nadawcza rozgłośni znajdowała się na szczycie budynku, w betonowej piwnicy odbiór był marny. W samochodzie rozległy się świsty i Mark wyłączył radio.

Po zaparkowaniu wziął skórzaną kurtkę, przerzucił ją przez ramię i udał się w stronę windy, nucąc „Werewolves of London”. Nie potrafił wyciągnąć wysokich nut Zevona, ale nic sobie z tego nie robił. W tym roku Rex panował nad sytuacją, więc Mark był zadowolony.

Gdy znalazł się w głównym pomieszczeniu rozgłośni na trzynastym piętrze, ponownie dobiegła go poranna audycja Reksa. Głośniki podwieszone u sufitu holu nadawały non stop. Uśmiechnął się do recepcjonistki i bez zbędnego pośpiechu ruszył korytarzem do studia, z którego prowadził swój program Rex. Stała melodyjka towarzysząca reklamie hamburgerów wyparła z mózgu Marka „Werewolvesow”. Ta melodyjka oznaczała kupę szmalu dla stacji.

Gdy powrócił głos Reksa, Mark był już parę kroków od drzwi.

Właśnie otrzymaliśmy wiadomość. Wyciągnijcie chusteczki, drogie panie, bo obawiam się, że będziecie ich potrzebowały.

Mark przystanął na korytarzu i wstrzymał oddech.

Dwa i pół miesiąca temu, na walentynki, magazyn „Boston’s Best” ogłosił Marka Lavina, naszego naczelnego, jednym z pięciu najbardziej pożądanych kawalerów Bostonu. Tragedia dopełniła się w momencie, gdy Mark ogłosił swoje zaręczyny z wystrzałową Claire O’Connor. Wystrzałową, powtarzam. I co się pod tym słowem kryje, kochane? Pomyślcie tylko. – Zawiesił głos i przez pięć sekund, prawdziwą wieczność w eterze, panowała martwa cisza. – Szanowne panie, nie ma innej rady, musicie skreślić Marka z waszej listy. I nie zapominajcie, że ja nadal jestem wolny. Zadzwońcie do mnie, gdybyście razem ze mną chciały zgłębić znaczenie słowa „wystrzałowa”. I pożegnać się, a także życzyć szczęścia mojemu szefowi, Markowi Lavinowi, ponieważ, czy się wam to podoba, czy nie, Claire O’Connor jest odtąd jedyną piękną kobietą, z którą będzie się spotykał.

Mark zaklął pod nosem. To już nie było zabawne. Ani trochę.

Szarpnął drzwi reżyserki i przez dźwiękoszczelną szybę spiorunował Reksa wzrokiem. Długą, szpakowatą czuprynę prezentera przytrzymywały słuchawki, a przycięta broda nie wchodziła w kolizję z mikrofonem, wciąż jednak wyglądał jak ktoś, czyja młodość przypadła na późne lata sześćdziesiąte i kto nigdy nie wyrósł z hippisowskiej dekady i tamtego stylu życia.

Najświeższa prognoza pogody – zaintonował do mikrofonu. – Na dzisiaj nie przewiduje się śniegu. Wygląda na to, że słowo burmistrza stało się prawem w tym mieście. Dla uczczenia zaręczyn mojego szefa puśćmy melodię o rozkoszach małżeństwa. – Z głośników popłynęły dźwięki „Wedding Bell Blues”. Patrząc na Marka przez szybę, Rex uśmiechnął się szeroko, akcentując podniesieniem kciuków swój szampański humor.

Odpowiedzią Marka było opuszczenie kciuków.

Co on, do diabła, wyprawia? – zapytał Gary’ego, realizatora Reksa, który siedział przy konsolecie. Do jego obowiązków należało dostarczanie Reksowi wszystkiego, czego ten potrzebował, od reklam przez efekty dźwiękowe po cytaty, powiedzonka i sygnały na wejście. – Co to za brednie z moimi zaręczynami?

To prima aprilis – najspokojniej w świecie odparł Gary. Jego luz i opanowanie kontrastowały z impulsywnością i nieustannym podekscytowaniem Reksa.

Powinieneś się śmiać.

Ale się nie śmieję. Powiedz mu to. – Ruchem ręki Mark wskazał mikrofon, przez który Gary kontaktował się z Reksem.

Mark mówi, że to go nie bawi – przekazał Gary z uśmiechem, a Rex wzruszył ramionami.

Zapytaj go, kim jest ta osoba... ta kobieta, którą przedstawił całemu Bostonowi jako moją przyszłą żonę. Nigdy o niej nie słyszałem!

On chce wiedzieć, kim jest jego narzeczona – powiedział Gary, na co Rex najpierw mrugnął okiem, potem zakręcił się na stołku i zaczął grzebać na półce wśród płyt CD.

Zęby nie zakląć, Mark zacisnął zęby.

Powiedz mu, że będę go przypiekać żywcem, aż zamieni się w kotlet z grilla – warknął na koniec.

Gary pochylił się do mikrofonu.

Mark z okazji zaręczyn zaprasza cię na barbecue. Będą pyszne kotlety z grilla.

Mark walnął Gary’ego w ramię, ale ten tak zanosił się śmiechem, że nie zwrócił na to uwagi. Zaś Rex był na tyle przytomny, by nie odwracać się od półki, dopóki Mark nie wypadł jak burza z reżyserki.

Zanim Claire dotarła do biura, zdjęła płaszcz. Typowo kwietniowy dzień, nie ciepły, nie zimny, prawie słoneczny, ale meteorolodzy przepowiadali przelotne deszcze. Była przygotowana na wszelkie ewentualności – bliźniak, spodnie z cienkiej wełenki i trencz z podpinką na suwak. Było jej za gorąco podczas jazdy metrem i za zimno, gdy szła przez rynek w stronę ratusza. Wiosna w Bostonie... po prostu można zwariować.

Witaj, Claire! – powitała ją w recepcji Denise.

Moje gratulacje!

Claire uśmiechnęła się półgębkiem. Nie miała pojęcia, czego gratuluje jej Denise, ale nauczono ją kwitować uśmiechem miłe słowa. Gdy wreszcie znalazła się w swoim niewielkim gabinecie, zapaliła światło, włączyła komputer i powiesiła trencz na wieszaku.

Claire? – Steve LaPina, jeden z pracowników pionu inżynierskiego urzędu, wsunął głowę do gabinetu. Na jej widok uśmiechnął się od ucha do ucha.

Mam cię, ty mały lisku chytrusku!

Co? – Znali się na tyle dobrze, żeby mówić do siebie po imieniu, ale mały lisek chytrusek? Trudno o mniej przebiegłą osobę niż Claire, do tego liczyła sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, więc wcale nie była mała. Ale uśmiech Steve’a był zaraźliwy, a jego ramiona szeroko otwarte. Obeszła biurko i pozwoliła się uścisnąć. – O co chodzi? Co to wszystko ma znaczyć?

O co chodzi? Co to wszystko ma znaczyć?

powtórzył jak echo i zaśmiał się. – Koniec tajemnic!

To wspaniała wiadomość! Tak się cieszę!

Zanim zapytała, o jaką wspaniałą wiadomość chodzi, Steve puścił ją, potarł serdecznie jej policzek i powiedział półgłosem:

Oto jak wygląda kobieta wystrzałowa! – I wyszedł w podskokach.

Marszcząc brwi, Claire wróciła do biurka i opadła na fotel. Na ekranie komputera jak zawsze pojawiły się ikony. Kalendarz był otwarty na pierwszym kwietnia z adnotacją, że o wpół do drugiej odbędzie się zebranie w sprawie rozbiórki. Pióra i ołówki stały równiutko w ulubionym reklamowym kubku bostońskiej drużyny baseballowej Red Sox, oprawione plakaty ze słynnymi bostońskimi budowlami – Faneuil Hall, wiekową halą targową, i Old North Church, najstarszym kościołem w tym mieście – wisiały na przeciwległej ścianie. Wszystko na swoim miejscu, tak samo jak wczoraj, gdy wychodziła z pracy. Nie wygrała na loterii, nie dostała awansu, nie zmieniła fryzury.

Czego więc gratulują jej Steve i Denise?

Zakręciła się z fotelem, by dosięgnąć radia na półce, i nastawiła je na publiczną radiostację WGBH. Dla odzyskania jasności umysłu potrzebowała kojących dźwięków klasycznej muzyki. Koncert Corellego wypełnił gabinet. Zamknęła oczy i poddała się dobroczynnemu działaniu muzyki.

Claire!

Otworzyła oczy i ujrzała w drzwiach bukiet srebrnych błyszczących balonów wypełnionych helem z napisem: „Gratulacje!”. Balony wtargnęły do pokoju i wtedy zobaczyła, kto je niesie: Meryl, Beryl i Jo Ann z działu personalnego, a wszystkie tak promiennie uśmiechnięte, że musiała znów zamknąć oczy. Za dużo srebra. Za dużo radości.

Podniecone i roztrajkotane wkroczyły do gabinetu, wciskając jej w rękę związane sznurki balonów. Meryl napomknęła o jakimś oblewaniu, Beryl zaćwierkała, że mama Claire musi być bardzo przejęta, a Jo Ann wydała tęskne westchnienie i przyznała, że jest strasznie zazdrosna. Po czym wszystkie trzy opuściły gabinet, pozostawiając Claire samą, a przy tym unieruchomioną przez balony.

Co jest? – pomyślała ze strachem, a po plecach przeszły jej ciarki. Co tu się dzieje?

Może cierpi na amnezję. Może śni przez cały ranek. Może przeleciała przez dziurę wydrążoną przez korniki i znalazła się w alternatywnym świecie. Dlaczego wszyscy składają jej gratulacje?

Claire! – wrzasnęła przez otwarte drzwi następna dobrze życząca osoba. Odwiedzającą była Maggie, jedna z jej najlepszych koleżanek w Urzędzie Miejskiego Konserwatora Zabytków. – Balony! Jakie urocze!

Claire wlepiła wzrok w balony, nadal czując się jak ktoś, kto ze spokojnego i zrozumiałego świata nagle został wrzucony do wariatkowa.

Co mam z nimi zrobić? – W jej głosie pojawiła się nutka histerii. – Jeżeli je puszczę, polecą do sufitu.

Przywiąż je do czegoś. – Maggie wyjęła sznurki z zaciśniętej pięści Claire i okręciła je wokół poręczy fotela. – Skąd je masz?

Dostałam od dziewczyn z personalnego. – Claire podejrzliwie wyjrzała na korytarz, a potem dodała – konspiracyjnie: – Maggie, musisz mi pomóc. Nie mam pojęcia, dlaczego wszyscy składają mi gratulacje.

Maggie, ta cudownie zrównoważona i rozsądna osoba, przez dłuższą chwilę z niedowierzaniem przyglądała się Claire. Na koniec pokręciła głową i spytała:

Jeszcze nie obwieściłaś tego oficjalnie, a już zapomniałaś?

O czym miałam zapomnieć? Naprawdę nie wiem, o czym zapomniałam! – Claire uświadomiła sobie, że bełkocze, więc zacisnęła wargi. Zamknęła także drzwi. Nie chciała, żeby Denise czy ktokolwiek z zewnątrz podsłuchiwał i doszedł do wniosku, że jest bliska obłędu.

Hm... A to, że się zaręczyłaś?

Zaręczyłam się?! O czym ty mówisz?

Podali to w radiu, Claire. Niedługo wychodzisz za mąż.

W radiu? Ze wychodzę za maż? – Ból rozsadzał jej głowę. – Jakie zaręczyny? Jaki ślub? I dlaczego, do licha, akurat w radiu?

Twój narzeczony... – Maggie starannie i powoli wymawiała słowa, jakby miała do czynienia z imbecylem. – Twój narzeczony nazywa się Mark Lavin. Jest szefem rozgłośni radiowej. Nic ci to nie mówi?

Nie. – Gdy Claire opadła na fotel, potrąciła łokciem sznurki i wesołe baloniki zawirowały w powietrzu.

No cóż, gdyby to miało poprawić ci nastrój, to on jest całkiem cenną zdobyczą.

Niczego mi to nie poprawiło. – Claire uważniej przyjrzała się Maggie . – A ty skąd to wiesz? Znasz go? I czy ja go znam?

Jesteś z nim zaręczona, nie pamiętasz?

Nie jestem... – Claire westchnęła. Albo w radiu się pomylili, albo sama zwariowała.

Jeszcze mi go nie przedstawiłaś – ciągnęła Maggie. – Ale to, że jest dobrą partią, wiem z artykułu w „Boston’s Best” sprzed paru miesięcy.

Jakiego artykułu? – Claire kurczowo trzymała się brzegu biurka. Dawało jej to jakie takie poczucie łączności ze światem realnym. Gdyby rozwarła dłonie, stałaby się jak te balony: uniosłaby się w nieodgadniona przestrzeń, na zawsze odfrunęłaby z tego świata.

Najbardziej pożądani kawalerowie Bostonu – podsuwała Maggie, nie tracąc cierpliwości. – Wybrali pięciu, a on był jednym z nich. Do tego najlepszy ogier z całej stajni. Jak jeszcze mam ten numer, to ci przyniosę. Dobrze pamiętam, wydanie specjalne z okazji walentynek.

Magazyn z okazji walentynek. Zapowiedź w radiu. Nie, to nie ma żadnego sensu! Dlaczego, spośród wszystkich kobiet, Claire O’Connor miałaby się zaręczyć z jakimś rozchwytywanym i na pewno zblazowanym kawalerem z Bostonu? Który jeszcze do tego prowadzi radiostację?

O Boże... – Nagle coś zaczęło jej świtać.

No i co? Coś ci to mówi?

Taak. – Claire spojrzała na kalendarz. Pierwszy kwietnia. Prima aprilis.

Mark nie potrafił powiedzieć, co go najbardziej zdenerwowało: zachowanie Reksa, jego irytujący żart czy sam pomysł ożenku. To nie znaczy, żeby był wojującym przeciwnikiem małżeństwa. Jego rodzice tworzyli szczęśliwe stadło, uważał więc, że i on kiedyś pójdzie w ich ślady. Ale „Boston’s Best” uznał go za jednego z najbardziej seksownych kawalerów w mieście, więc Mark, co całkiem zrozumiałe, chciał jeszcze przez jakiś czas korzystać z tego statusu. Choć wybór go zaskoczył – w grupie byli jeszcze doradca finansowy Fidelity Investments, znany kucharz z ekskluzywnej restauracji w wiktoriańskiej dzielnicy South End, chirurg ortopeda ze szpitala Mass General i młody profesor z Uniwersytetu Bostońskiego – to wielce cenił sobie fakt, że znalazł się na tej krótkiej liście. A jeszcze bardziej cenił sobie zainteresowanie swoją osobą. „Boston’s Best” opublikował jego całostronicowe zdjęcie na ławce w Public Garden, a także mniejsze ujęcie za biurkiem, w otoczeniu stosów CD. Zamieszczono też składającą się z pięciu akapitów charakterystykę jego sylwetki, w której naprawdę nieźle wypadł. Wiedział, co potrafi przesadna reklama... niemniej to było zabawne. Pławił się nagłym przypływem powodzenia wśród kobiet, bawiły go też żartobliwe docinki zazdrosnych kolegów i przyjaciół. Pozytywne skutki tego wszystkiego przeniosły się także na płaszczyznę zawodową. A świadomość, że uchodzi za wystrzałowego faceta? Taak, to mu się podobało.

A teraz, ni z tego, ni z owego Rex go żeni. Łajdak!

Miał masę pracy i spraw do załatwienia, ale nie mógł się skoncentrować. Zamiast tego sięgnął po telefon i połączył się ze swoją sekretarką.

Ellie? Wyświadcz mi przysługę. Dowiedz się wszystkiego, co tylko możliwe, o Claire O’Connor.

O twojej narzeczonej?

Usłyszał w jej głosie śmiech, ale zignorował drwinę.

Dowiedz się, kim ona jest, do diabła!

Żenisz się z nią i nie wiesz, kim jest?

Zrób, o co cię proszę – warknął i cisnął słuchawkę.

Mam, znalazłam – powiedziała Maggie, kiedy po godzinie wkroczyła tanecznym krokiem do gabinetu Claire. W ręku trzymała otwarty na odpowiedniej stronie magazyn. – Popatrz, oto twój narzeczony.

Claire, odkąd usiadła za biurkiem, nic innego nie robiła, tylko patrzyła, głównie zresztą w przestrzeń, zastanawiając się, dlaczego Rex Crandall właśnie ją wybrał za obiekt żartu, i co powinna z tym zrobić. Najchętniej zignorowałaby tę zmyśloną zapowiedź ślubu, co jednak było niemożliwe w sytuacji, gdy koledzy wciąż zaglądali do jej gabinetu z gratulacjami, a także pytali o datę i miejsce weselnych uroczystości. Ile jeszcze osób wysłuchało audycji Reksa? Ile tysięcy bostońskich odbiorców uwierzyło w jej zaręczyny z niejakim Markiem Lavinem, kimkolwiek by on nie był?

Skierowała wzrok na zajmujące całą błyszczącą stronę magazynu zdjęcie Marka Lavina. Ale przystojny! Wprost fantastyczny. Gęste, ciemne włosy falowały wokół twarzy o regularnych, wyrazistych rysach. Głęboko osadzone oczy miały kolor mocnej kawy, nos długi i wąski, a uśmiech szelmowski i uwodzicielski. Lavin ubrany był w skórzaną kurtkę z podniesionym kołnierzem, spłowiałe dżinsy i sportowe buty – takie, jakie noszą bogaci ludzie, gdy chcą dowieść, że pomimo bogactwa są przeciętnymi obywatelami.

Ale on nie był przeciętnym obywatelem. Po pierwsze, uznano go za jednego z pięciu najbardziej pożądanych kawalerów w mieście, a po drugie... był tak atrakcyjny.

Obok, na mniejszym zdjęciu, siedział za biurkiem, pośród całej masy pudełek z CD. Tym razem w niebieskiej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami; kolorowy krawat zwisał luźno. Włosy miał podobnie zmierzwione jak na dużym zdjęciu. Nie były bardzo długie, ale wystarczająco, by kobieta mogła z rozkoszą zanurzyć w nich palce.

Ale ona nie była tą kobietą. Nie należała do tych, które z rozkoszą zanurzają palce we włosach przystojnego kawalera, nawet gdyby faktycznie była z nim zaręczona.

Teraz widzisz, dlaczego wszyscy ci gratulują.

Maggie pożerała wzrokiem dużą fotografię Marka Lavina. – Za takiego faceta wyszłaby większość kobiet.

Skąd wiesz? – odparowała Claire. – Może jest wredny. Może wtyka nos w nie swoje sprawy i zabawia się dręczeniem szczeniąt.

Popatrz na te oczy – nie ustępowała Maggie.

Czy wyglądają, jak oczy człowieka, który dręczy szczenięta?

Nie. Wyglądały jak oczy mężczyzny, który lubi seks. Claire zapłonęły policzki, gdy ta nieoczekiwana myśl przyszła jej do głowy.

Zadzwonił telefon. Modliła się, żeby to nie były kolejne gratulacje – chociaż o niczym innym nie potrafiłaby teraz rozmawiać. Westchnęła i podniosła słuchawkę.

Halo?

Claire Connor? – Głos należał do mężczyzny i nie był znajomy.

Nazywam się Claire O’Connor, jeśli to o mnie pan pyta.

Zgadza się. Przepraszam. – Zawahał się, po czym powiedział: – Mówi Mark Lavin. Pani narzeczony.

Popatrzyła rozpaczliwie na przyjaciółkę i powiedziała bezgłośnie: „To on”. Maggie wybałuszyła oczy, a Claire pokiwała głową. Patrząc na zdjęcie, próbowała je powiązać z niskim, chropawym głosem po drugiej stronie linii.

Czy pani jeszcze tam jest? Odchrząknęła.

Tak.

Ciężki poranek?

Nieoczekiwany uśmiech zagościł na jej wargach. Wyprostowując się w fotelu, trąciła przywiązane do poręczy sznurki, sprawiając, że balony zaczęły podskakiwać nad jej głowę.

Było okropnie.

Aż tak?

Jedni znajomi byli na mnie źli za to, że ich o niczym nie powiadomiłam. Inni maglowali mnie, żebym im zdradziła, gdzie mogą znaleźć listę ze spisem ślubnych prezentów. A ja dostałam – tutaj ponownie potrąciła łokciem sznurki z balonami – balony.

Balony?

Tak.

Sprawa najwyraźniej wymknęła się spod kontroli – stwierdził ponuro Mark. Nie wiadomo, dlaczego – poważny ton jego głosu rozśmieszył Claire. Po chwili dodał: – Myślę, że powinniśmy się spotkać, by opracować wspólną strategię i ukręcić łeb plotce. Może mógłbym zajrzeć do pani biura?

Nie! Nie, proszę tutaj nie przychodzić. – Na Boga, gdyby zjawił się w biurze, dopiero narobiłby bigosu. Meryl, Beryl i Jo Ann, jak je znała, nie przepuściłyby takiej okazji i natychmiast zaimprowizowałyby zaręczynowe przyjęcie.

To może u mnie w biurze?

Nie. – Gdyby poszła do biura Marka Lavina, mogłaby wpaść na Reksa Crandalla i rozkwasić mu nos. Wtedy Rex uznałby, że są kwita, i tym samym uniknąłby prawdziwej zemsty, która oczywiście go nie ominie.

Więc gdzie możemy się spotkać?

Rzuciła okiem na kalendarz.

O wpół do drugiej mam zebranie, które może się przeciągnąć do późna. – A wiele wskazywało na to, że ludzie, którzy przyjdą na to spotkanie, także mogli słyszeć o jej zaręczynach. Jej wzrok padł z powrotem na magazyn, na ciemne, hipnotyzujące oczy Marka Lavina.

Wpół do szóstej – zasugerował. – Możemy się spotkać w pubie „Kinsale”. Tuż obok pani biura. Pracuje pani w ratuszu, prawda?

Powinno jej pochlebiać, że zadał sobie trudu i wyśledził, gdzie pracuje jego domniemana narzeczona. Oczywiście dzięki artykułowi w „Boston’s Best” wiedziała o nim więcej niż on o niej. Wiedziała, że jest naczelnym WBKX, że ma trzydzieści dwa lata, że wychował się w zachodniej części stanu Massachusetts, a teraz mieszka w Somerville, że studiował na Uniwersytecie Wesleya, a tytuł magistra uzyskał na Uniwersytecie Emersona – i że uwielbia swój kawalerski stan. Zęby nie było wątpliwości, na koniec artykułu zacytowano jego zdanie: „Cenię sobie mój wolny stan”.

Claire? Otrząsnęła się.

Tak. „Kinsale” o wpół do szóstej.

Jakoś temu zaradzimy. Znajdziemy sposób, żeby to zdementować.

I wynajmiemy płatnego mordercę, który zajmie się Reksem Crandallem.

Roześmiał się.

To także.



Rozdział 2


Siedział przy stoliku w „Kinsale”, sączył whisky i z uwagą przyglądał się każdej kobiecie wchodzącej do pubu. Z którą z nich połączył go Rex? Z tą kościstą o nastroszonych różowych włosach? Nie, dzięki Bogu dołączyła do grupy podobnych do niej punków przy stoliku w pobliżu baru. Z jedną z tych dwóch matron obładowanych zakupami? Nie, były turystkami, sądząc po kamerach, wygodnych butach, napisach i logo domu towarowego „Quincy Market” na torbach. Ellie wywęszyła, że Claire Connor – O’Connor, musi zapamiętać to O – pracuje w ratuszu, w Miejskim Urzędzie Konserwatora Zabytków. Nie sądził, żeby chodziła w turystycznych butach i dźwigała kamerę.

Wyprostował się na widok dorodnej blondynki, ale ta do kogoś pomachała ręką i przemknęła obok stolika Marka. Następnie weszła grupa muskularnych facetów w czapeczkach ze szpiczastymi daszkami, potem gość w wielkim luźnym swetrze... i wysoka, szczupła rudowłosa, w rozpiętym trenczu i markowych spodniach, z dużą skórzaną torbą w ręce i z wyrazem zakłopotania w oczach. W zielonych oczach, odnotował. W nefrytowo-zielonych. Jasna cera, cienki nosek i wydatne policzki. Rozejrzała się po sali, po czym zatrzymała wzrok na nim. Uśmiechnęła się nerwowo.

Jeżeli Rex zamierzał go z kimś ożenić, to na pewno mógł wybrać znacznie gorzej.

Mark podniósł się z krzesła. Claire O’Connor lawirowała między stolikami, żeby do niego dotrzeć, a bursztynowe oświetlenie wydobywało złote pasemka w jej długich kręconych włosach. Wyciągnęła na powitanie rękę.

Mark Lavin?

A pani musi być Claire O’Connor. – Nie zapomniał o O.

Skwitowała to ledwo widocznym uśmiechem.

Przepraszam za spóźnienie, ale zebranie ciągnęło się w nieskończoność.

Puścił jej rękę i wskazał na krzesełko. Usiadła, po czym wyłuskała się z trencza i powiesiła go na oparciu. Mark mógł teraz przyjrzeć się jej z bliska. Usta – z uniesionymi kącikami, nawet gdy już zniknął z nich uśmiech, i z delikatnie zarysowaną górną wargą – miały w sobie coś niewinnie zmysłowego. W pełnych wyrazu oczach malowało się zmęczenie. Przez chwilę kręciła nerwowo uchwytami torby, po czym zdecydowanym ruchem przeniosła ją z kolan na podłogę. Była wyraźnie zdenerwowana, choć trzymając jej dłoń, nie wyczuł tego. Była delikatna jak aksamit, zarazem jednak silna.

Mark przywołał kelnerkę.

Może drinka?

Dziękuję, wolałabym filiżankę herbaty. Najchętniej ziołowej.

Zastanawiał się, czy unika alkoholu, po czym przypomniał sobie, że nie powinno go to obchodzić. Przecież się z nią nie żeni. Jeśli jest abstynentką, niech sobie pije herbatę, podczas gdy on zafunduje sobie chwilę przyjemności, wpatrując się w te jej olśniewająco zielone oczy.

Upił więc samotnie łyk whisky i rozsiadł się wygodnie na krześle.

Gdzie pani balony?

W biurze. Starannie zatemperowałam ołówek i w celach terapeutycznych przekłułam kilka. – Rzuciła mu szeroki uśmiech.

Mnie nikt nie przysłał balonów – stwierdził z komicznym rozczarowaniem, zaraz jednak się skrzywił. – Chociaż telefon w rozgłośni urywał się przez cały dzień.

Popatrzyła ze współczuciem.

Naprawdę?

Słuchacze. Głównie kobiety, które utyskiwały, że postąpiłem nie fair, pozwalając magazynowi, , Boston’s Best” umieścić siebie w artykule o kawalerach, skoro jestem ewidentnie zaręczony.

I co im pan mówił?

Parsknął śmiechem.

Nic im nie mówiłem. Dzwoniły do radia, nie do mnie. Rex puszczał je na żywo.

Wydęła wargi.

Rex Crandall...

Rozumiem, że pani go zna.

Tak – mruknęła niechętnie.

Wróciła kelnerka z filiżanką, czajniczkiem i tacką ekspresowych herbat. Claire przyjrzała się im z miną konesera, a następnie wyłowiła lawendową torebkę.

Miałem też telefon z magazynu. Nieźle się wkurzyli. Podobno to wielka sprawa znaleźć się na corocznej liście pięciu superkawalerów, a ja, jak się okazało, nadużyłem tego zaszczytu.

Powiedział im pan, że to nieprawda?

Taak. Ale równie dobrze mógłbym powiedzieć, że nie biję mojej żony. W takich sytuacjach ludzie z mety podejrzewają człowieka o kłamstwo. – Przez chwilę obserwował, jak Claire nalewa herbatę do filiżanki. – Więc zna pani Reksa Crandalla?

Niestety tak.

A więc? Obraziła go pani? Zakwestionowała jego męskość? Mogę jeszcze zrozumieć, dlaczego wziął sobie na cel moją osobę. Jestem jego szefem i cały czas siedzę mu na karku. Ale dlaczego pani?

Przeciągnęła szczupłym palcem po uszku filiżanki.

Spotykałam się z nim na jesieni.

Mark z trudem stłumił zdziwienie. Claire O’Connor wydawała się o wiele za dobra dla Reksa. Miała delikatną cerę, nosiła się ze smakiem w sposób znakomicie pasujący do jej wysokiej, szczupłej figury, miała też nienaganne maniery. Należała do kobiet, które po długim dniu pracy i nużącym zebraniu w sprawie rozbiórki odprężają się filiżanką ziołowej herbaty.

Z kolei Rex był dziwakiem. Mark w żaden sposób nie potrafił go sobie wyobrazić z kimś takim jak Claire.

Rex prowadził koncert na placu przed Faneuil Hall – powiedziała. – Uczestniczyło w nim parę zespołów, rozdawano podkoszulki. Była to impreza reklamująca pańską radiostację.

Rzeczywiście, przypominam sobie. – W ciągu roku WBKX sponsorowało liczne koncerty, wiele z nich na otwartym powietrzu, z wolnym wstępem, które promowały zarówno dobrze zapowiadających się artystów, jak i rozgłośnię.

Tak się złożyło, że dotarł do mnie. Faneuil Hall jest obiektem zabytkowym, więc potrzebna była zgoda mojego biura.

I pani z nim chodziła? – Mark po prostu nie mógł sobie tego wyobrazić. Na myśl, że Rex mógł choćby patrzeć na taką wyrafinowaną kobietę jak Claire, a tym bardziej rozmawiać z nią, a jeszcze, nie daj Boże, dotykać jej... Nie, to nie mieściło się w jego głowie.

Spotkałam się z nim kilka razy. To interesujący człowiek. Ma masę energii.

Spaliście ze sobą? – miał ochotę zapytać Mark. Nie żeby go obchodziło, kto z kim sypia, ale... do diabła, jej oczy to było coś. I delikatne zagłębienie u podstawy szyi, i tęskny, w niewytłumaczalny sposób seksowny uśmiech...

Zorientowałam się, że nic z tego nie wyjdzie, i powiedziałam mu to po paru spotkaniach. Odniosłam, wrażenie, że przyjął to jak należy. To znaczy... proszę na mnie spojrzeć... chyba nie jestem w jego typie.

Ani trochę. – Nie wiedzieć dlaczego, poczuł ulgę. – Było jednak coś jeszcze?

Niestety. Pewnego wieczoru, niedługo po tamtej – rozmowie, zadzwonił jego znajomy i powiedział, że Rex spadł z drabiny i doznał poważnych obrażeń głowy. Przejęłam się bardzo, a tu jeszcze usłyszałam, że Rex, nim stracił przytomność, dopytywał się o mnie. Teraz jest w stanie śpiączki, leży w Metrowest Medical we Framingham i powinnam tam zaraz przyjechać.

Interesujące... – Mark zmarszczył czoło. Nie przypomina sobie, żeby ostatniej jesieni Rex był nieobecny w pracy z powodu jakiegoś wypadku.

Oczywiście popędziłam do szpitala. Byłam zdenerwowana i bałam się o Reksa. Nie wiedziałam, czy jest bliski śmierci, ani dlaczego dopytywał się o mnie. Po prostu pojechałam. Na drodze nr 5 policjant wlepił mi mandat, chociaż mu tłumaczyłam, dlaczego się spieszę. Odnalazłam oddział nagłych wypadków, wbiegłam do środka, a tam nikt nie słyszał o Reksie Crandallu ani nikt pasujący do jego opisu nie został przyjęty na oddział. Więc wyszłam na zewnątrz, a na parkingu czekał na mnie Rex ze swoim znajomym. To był zakład. Rex stwierdził, że jeśli nawet kobieta z nim zerwie, to i tak przybiegnie, gdy będzie jej potrzebował. No i wygrał od kumpla pięćdziesiąt dolarów. A ja za ten cholerny mandat musiałam zapłacić siedemdziesiąt pięć.

Do licha!

Dałam mu do zrozumienia, co sądzę o jego kretyńskim kawale. Tam, na ponurym przyszpitalnym parkingu, zupełnie nie liczyłam się ze słowami. – Krzywo się uśmiechnęła.

Świetnie panią rozumiem. – Wyobraził ją sobie w akcji. Czerwoną ze złości, piorunującą wzrokiem, – bluzgającą przekleństwami, dobywającymi się z tych ślicznych, różowych usteczek. Nieoczekiwanie podniecił go taki obrazek.

Uważałam, że rachunki zostały wyrównane. To ja zerwałam z Reksem, natomiast on naraził mnie na stratę siedemdziesięciu pięciu dolarów i sprawił, że poczułam się jak idiotka. To powinno wystarczyć. Nie rozumiem, dlaczego zawraca sobie mną głowę. Minęło pół roku od czasu, kiedy mi wyciął ten numer.

Umysł Reksa jest dziwny i niezgłębiony – stwierdził z filozoficzną zadumą Mark. – Rzadko potrafię przewidzieć, co mu strzeli do głowy. Może, wydając panią za mnie, chciał przez to powiedzieć, że jest mu przykro? Może to taki rodzaj zadośćuczynienia?

Dlatego, że jest pan tak świetną partią? – Cierpko się uśmiechnęła.

No właśnie, był świetną partią. W każdym razie tak uważał „Boston’s Best”. Ale puszenie się tym, szczególnie przed Claire, byłoby idiotycznym zarozumialstwem, więc tylko wzruszył ramionami.

Taksowała go przez chwilę, po czym powtórzyła jego gest.

Musiałby mnie jeszcze długo przepraszać. Kiedy z nim zerwałam, powiedział, że jestem... no cóż, nie warto o tym mówić. – Spuściła oczy, jakby nagle odkryła coś przykuwającego uwagę w parze unoszącej się znad filiżanki.

Kim? – Mark był jednak zbyt ciekaw tego, co jej powiedział Rex, a także płowych rzęs ozdabiających jej powieki. – Kim pani jest według niego?

Wysuszoną lodowatą suką.

Au! Nie obcięła mu pani języka?

Jakoś zapomniałam.

Podniosła na niego oczy i równocześnie się roześmieli. Żarty żartami, a jednak Markowi było przykro, że Claire została w tak infantylny sposób znieważona. Sam w ostatnim czasie zerwał z paroma kobietami, kilka innych zerwało z nim. Nie należało to do przyjemnych doświadczeń, ale gdy zrywał, starał się, żeby to wypadło jak najdelikatniej.

Okej. – Wzmocnił się łyczkiem szkockiej. Rex może sobie być sukinsynem, ale Claire jest bystra i zabawna. Może razem znajdą sposób i wywiną się jakoś z tej bujdy o małżeństwie. – Cóż, musimy z tego wybrnąć. Wydaje mi się, że możemy to zrobić na kilka sposobów. Pierwszy z nich to publiczne oświadczenie dementujące plotkę.

Publiczne oświadczenie? – zapytała z powątpiewaniem.

Konferencja prasowa.

Konferencja prasowa! – Zaśmiała się. – Nie sądzę, żebyśmy byli aż tak interesujący dla prasy.

Jako szef jednej z najpopularniejszych stacji radiowych w mieście, sponsor licznych benefisowych koncertów i, według jednego z najlepiej sprzedających się bostońskich magazynów, kawaler na topie, Mark nie bez podstaw uważał, że media powinny się nim interesować. Ale Claire nie postrzegała siebie w taki sposób. Może więc należałoby trochę spuścić z tonu.

Możemy zamieścić notatkę w prasie. Potrząsnęła głową.

Czy to nie będzie tak, jak z zapewnieniami – owego męża, że nie bije swojej żony? Jeżeli w taki sposób zaprzeczymy pogłosce, ludzie uznają, że robimy to zbyt ostentacyjnie.

Ma pani rację. Wobec tego możemy zignorować całą sprawę, licząc, że wszystko rozejdzie się po kościach.

To by mi bardziej odpowiadało.

Ale idąc tym tropem, ryzykujemy, że dostaniemy więcej balonów.

Lepsze to niż komunikat prasowy. – Wypiła trochę herbaty, postawiła filiżankę i napotkała wzrok Marka. – A może Rex mógłby coś o tym powiedzieć w jutrzejszej porannej audycji? Gdyby przyznał, że sam to wszystko wymyślił...

Dopiero miałby satysfakcję! Poza tym wolałbym nie ingerować w tę sprawę z pozycji szefa. Rozumie pani, autorski program, a tu interwencja z pobudek osobistych...

Tak, to byłoby bardzo niezręczne.

Właśnie – stwierdził markotnie.

Claire zastanawiała się przez chwilę, i nagle pojaśniały jej oczy. Już nie było w nich napięcia. Nie nefryt, pomyślał Mark, ale zieleń koniczyny. Z takimi oczami i rudymi włosami, a na dodatek z O przed nazwiskiem idealnie pasowała do irlandzkiego pubu, tyle tylko, że zamiast irlandzkiej whisky piła herbatę.

Musimy znaleźć jakieś pośrednie wyjście – stwierdziła. – Coś między stanowczym sprostowaniem a całkowitym milczeniem.

Na przykład?

Ciężko westchnęła, dopiła herbatę i przybrała dzielny wyraz twarzy.

Na przykład... No właśnie, nie wiem. Gdyby to ode mnie zależało, zachowałabym spokój i zbyła wszystko całkowitym milczeniem.

Mark pokiwał głową. Nie zamierzał zdawać się na jej decyzję. Poradzi sobie z konsekwencjami primaaprilisowego żartu. Może zamieścić w „Boston’s Best” sprostowanie, może też przykręcić śrubę Reksowi w sposób, w jaki tylko szef może przykręcić śrubę didżejowi, nawet jeśli jest najpopularniejszym didżejem porannej audycji dla ludzi dojeżdżających do pracy w Bostonie.

Claire może przebić resztę balonów i kontynuować swoje życie. Pewnego dnia zostanie czyjąś śliczną narzeczoną. Jakiego słowa użył Rex, gdy ją opisywał?

Wystrzałowa.

Określenie dobre dla nastolatka! Kiedy jednak podziwiał lśniące włosy Claire O’Connor i jej długie nogi...

Nie. Nawet nie chce o tym myśleć. Jest pożądanym i poszukiwanym kawalerem, a Claire jeszcze pół godziny temu była kimś nieznajomym i obcym, a wszystko razem jest tylko głupim dowcipem. Jeżeli Mark jest dżentelmenem – a chciałby się za takiego uważać – najlepsze, co może zrobić, jedyne, co może zrobić, to wyplątać Claire z tej idiotycznej sytuacji i pozwolić jej wieść dotychczasowe życie.

I powrócić do swojego.



Rozdział 3


Właśnie Claire nalała sobie kawy, gdy zadzwonił telefon. O wpół do ósmej rano ostry dzwonek działa na nerwy, nawet gdy się jest wypoczętym i wyspanym. A ona nie była. Jak mogła spać? Przecież była zaręczona! I to z kim? Z Markiem Lavinem!

Przez całą noc jej umysł pracował jak silnik na jałowym biegu z gazem wciśniętym do dechy – dużo hałasu, a i tak wszystko stoi w miejscu. Nawet nie potrafiła dokładnie określić, skąd brała się ta gonitwa myśli. Po pierwsze, Claire była zła, że stała się obiektem głupiego żartu. Po drugie nie wiedziała, jak przekonać znajomych, że w planach na najbliższą przyszłość nie przewiduje żadnego ślubu. Po trzecie bardzo jej się nie podobał ten cały rozgłos.

No i Mark, jej domniemany wybraniec. Ilekroć o nim myślała, jej umysł osiągał takie obroty, że był bliski przegrzania.

Na żywo prezentował się lepiej niż na zdjęciu w „Boston’s Best”, a to już wiele mówiło, zważywszy na to, jak przystojnie tam wyszedł. Na żywo ciemne oczy przydawały twarzy dodatkowej atrakcyjności. Jego uśmiech zdradzał bogactwo emocji – emocji, które przemawiały do Claire. Kiedy mówił o uzależnieniu Reksa Crandalla od fistaszków, na co równocześnie wybuchnęli śmiechem, kiedy oboje sięgnęli po rachunek, a on koniuszkami palców musnął wierzch jej dłoni, kiedy patrzył jej w oczy, a ona czuła, że mógłby wyczytać z nich każdy najintymniejszy szczegół z jej życia... I był wysoki. Większość mężczyzn, z którymi się spotykała, była jej wzrostu. Co nie znaczy, by wzrost mężczyzny miał dla niej wielkie znaczenie.

Co nie znaczy, by cokolwiek w Marku Lavinie miało dla niej znaczenie.

Postawiła kubek na kuchennym stole, po czym złapała słuchawkę.

Halo?

Mary Claire? – Głos matki kipiał z oburzenia.

Kiedy zamierzałaś mi powiedzieć?

Co powiedzieć? – Claire usiadła i zaczęła mieszać łyżką płatki zbożowe.

Wychodzisz za mąż! Jestem twoją matką! Czy chciałaś to zachować w tajemnicy? Czy ten ktoś miał wyskoczyć przede mną jak filip z konopi dopiero w dniu twojego ślubu?

Skąd matka się dowiedziała? Przecież na pewno nie słucha radia Boston Kool Xtreme.

To nieprawda, mamo. – Sięgnęła po kubek. Bardziej potrzebowała kofeiny niż węglowodanów.

Nie wychodzę za mąż.

Chcesz powiedzieć, że „The Boston Globe” kłamie?

– „The Boston Globe”? – Omal nie zalała się kawą. Odstawiła kubek i sięgnęła po gazetę. – W którym miejscu?

To chyba oczywiste. W kronice towarzyskiej.

Claire wsunęła słuchawkę między ucho i ramię, a potem zaczęła wertować gazetę, aż dotarła do kolumny poświęconej ploteczkom i ważniejszym towarzyskim wydarzeniom.

Do licha. Widniały tam wydrukowane tłustym drukiem nazwiska jej i Marka. A nagłówek brzmiał: Kawaler „Boston’s Best” chwyta byka za rogi Krzywiąc się, Claire czytała w milczeniu: Gdy Rex z WBKX ogłosił w porannym programie zaręczyny szefa radiostacji, Marka Lavina, z ust setki pełnych nadziei bostońskich panien dobył się jęk zawodu. Podobnie zresztą zareagował „Boston’s Best”, który w walentynkowym wydaniu uznał go za jednego z pięciu najbardziej pożądanych kawalerów w mieście. Rzecznik magazynu oświadczył, jakoby Mark Lavin zaprzeczył tej wiadomości, tyle tylko, że niedługo później widziano go w pubie „Kinsale”, czulącego się do swojej ślicznej narzeczonej, Claire O’Connor, która pracuje w Urzędzie Konserwatora Zabytków. Najlepsze życzenia dla szczęśliwej pary i wyrazy ubolewania dla wszystkich zrozpaczonych panien.

Czulącego się... – wyrwało się Claire.

To twoja sprawa! – grzmiała matka. – Masz dwadzieścia osiem lat i odpowiadasz za siebie. Możesz się czulić, ile dusza zapragnie, ale zaręczyć się, Mary Claire? Nawet nie znam tego młodego człowieka! I nigdy o nim nie słyszałam.

Już po raz drugi matka użyła jej obu imion. To nie najlepiej wróżyło.

Mamo, sama dopiero wczoraj poznałam tego młodego człowieka. Nie jestem z nim zaręczona. Nie mogę uwierzyć, że „Globe” o nas napisał. – Westchnęła. – Poza tym nie czuliliśmy się.

Nazwij to, jak chcesz.

Dyskutowaliśmy, jak zdementować tę idiotyczną plotkę o naszym małżeństwie. – I sięgając po rachunek, dotknęliśmy się rękami, a potem miałam tak bardzo niespokojną noc... i myślałam, jakby to było, gdyby Mark dotknął mojego policzka, kolana czy nawet...

Dlaczego on nie chce się z tobą ożenić? – zapytała matka.

To nie to, że nie chce się ze mną ożenić, mamo, ale my...

A więc chce się z tobą ożenić?

Nie! – Odsunęła gazetę i znów sięgnęła po kubek. Nasiąknięte płatki były już niejadalne. – Nie chce. A ja nie chcę za niego wyjść.

Dlaczego? Czy coś jest z nim nie tak?

Nie. Nawet się nie znamy, mamo.

No to się poznajcie. Może coś z tego wyjdzie. Nie takie rzeczy się zdarzają.

Mamo...

Masz dwadzieścia osiem lat. Zamiast się czulić, lepiej się ustatkuj. Twoje siostry są zamężne. Powinnaś wreszcie wziąć z nich przykład.

Nie zrobię tego tylko dlatego, że Liz i Frannie powychodziły za mąż.

Powinnaś wyjść za mąż, bo samemu jest źle. Jesteś taka śliczna, masz tyle do ofiarowania. Zdaje się, że ten twój ukochany, Mark Lavin, ma bardzo dobrą pracę.

On nie jest moim ukochanym.

Matka puściła to mimo uszu.

Solidny, szanowany, pewnie dobrze zarabia. Gdyby mnie ktoś pytał o zdanie, to wolałabym ślub kościelny.

Claire zastanowiła się, czy ją ktoś pyta o zdanie. W końcu to ona wychodzi, a raczej nie wychodzi za mąż.

Mamo, posłuchaj, nie wychodzę za mąż za Marka.

A ja pytam, dlaczego nie wychodzisz? Skoro napisali w „Globie”...

Claire przewróciła oczami.

A gdyby on sam ci to powiedział? Gdyby ci Mark powiedział, że się nie pobieramy, uwierzyłabyś mu?

Nareszcie. To dobry pomysł. Przyprowadź go koniecznie. Miałam upiec na kolację kurczaka, więc upiekę dwa. Jeśli uda mi się ściągnąć Frannie i Liz z rodzinami... Megan nie cierpi kurczaka, ale mogę jej zrobić hot doga. Zresztą, ostatnio nic innego nie je. Wcale nie jestem pewna, czy to jest aż takie zdrowe. Liz mówi, że czasami nawet je hot doga na śniadanie, możesz sobie wyobrazić? Może to lepsze od słodyczy. Pediatra mówi...

Claire poczekała, aż matka zrobi przerwę na oddech.

Mamo! Nie przyjdę na kolację. Nie zapraszaj Fannie i Liz. Nie zapraszaj nikogo! Chciałam tylko, żeby Mark zatelefonował...

Chcę go poznać. Chcę zobaczyć na własne oczy, co tak naprawdę jest między wami.

Między nami nic nie ma!

Ale ja chcę to zobaczyć na własne oczy.

Nie przyjdziemy na kolację.

Więc przyjdziecie po kolacji. Upiekę tylko jednego kurczaka. Bądźcie koło ósmej.

Nie wiem, czy on będzie wolny – powiedziała na odczepnego Claire.

Jesteś z nim zaręczona i nie wiesz, czy jest wolny?

Nie jestem... – Claire urwała. Podobnie jak wiele rozmów z matką, również i ta prowadziła donikąd. – Jeśli się nie odezwę, będziemy u ciebie o ósmej. Jeśli nie będzie mógł, dam ci znać.

Och, dlaczego ma nie móc? Chyba powinien poznać przyszłą teściową?

W końcu Claire udało się pożegnać z matką i powiesić słuchawkę. Wróciła do stołu i ponownie przeczytała artykuł. Zaklęła na głos. To tyle, jeśli chodzi o jej i Marka plan zignorowania sprawy i liczenia na to, że wszystko samo się rozwiąże.


Z bliżej nieokreślonego powodu Mark nie mógł się doczekać spotkania z matką Claire O’Connor.

No, może nie aż tak. Ale po tym wszystkim, co go spotkało w ciągu dnia, wyprawa do West Roxbury w odwiedziny do seniorki O’Connor mogła się okazać wspaniałym ukoronowaniem ostatnich dwudziestu czterech godzin.

Wiadomość o jego „zaręczynach” nie schodziła z łamów prasy. „The Boston Globe” zamieścił o tym wzmiankę w porannej kronice towarzyskiej, którą, jak wykazały badania, przeglądało ponad dziewięćdziesiąt procent czytelników gazety. Wyróżnione tłustym drukiem nazwiska Marka i Claire wprost przyciągały wzrok. „Globe” napisał, że „czulili się”. Na Boga! Pewnie w jutrzejszym „Heraldzie” także będzie o nich artykuł. Zgodnie z prasową zasadą, każdy materiał dotyczący jakiegoś tematu musi być bardziej ekscytujący od poprzedniego. A co jest bardziej ekscytujące od czulenia się? Zapowiadał się prawdziwy magiel. Aż trudno uwierzyć, że to XXI wiek!

Po artykule w „Globie” nie zdziwił go telefon od Claire. Była wyraźnie zmartwiona. W przeciwieństwie do niego, nie przywykła, by pisano o niej w prasie. Mark od czasu, gdy został szefem WBKX, parokrotnie występował na łamach kroniki „Globe’u”, głównie w związku z jakimś koncertem czy promocją, które sponsorowała radiostacja.

Nadal jestem za konferencją prasową – powiedział.

Nie w tym rzecz. Jest inny problem. – Claire zachichotała histerycznie. – Moja matka absolutnie nie wierzy, że nie jesteśmy zaręczeni. Powiedziała, że chce to usłyszeć osobiście z twoich ust – wyjaśniła.

Mógł odmówić. Mógł powiedzieć, że pomysł jest śmieszny, co byłoby bliskie prawdy. Ale zamknął oczy i wyobraził sobie Claire – wysoką i wiotką, z burzą rudych włosów, zalotnymi ustami i ślicznie brzmiącym śmiechem, i tymi jej długimi, długimi nogami...

Jasne, nie ma sprawy.

Claire wolała, by spotkali się w domu matki, jednak Mark stanowczo nalegał, że zabierze „narzeczoną” z jej mieszkania. Muszą się przygotować, mieć czas na opracowanie skutecznej strategii, zanim stawią czoło pani O’Connor. Poza tym była to świetna okazja do przewiezienia kogoś nowym wozem. Claire na pewno to się spodoba.

Po tym telefonie dzień minął mu jak z bicza strzelił. Okazało się, że znajomi Marka o zaręczynach dowiadywali się najczęściej z „Globe’u”, a nie z programu Reksa. Wprawdzie gazeta ukazywała się w olbrzymim nakładzie, lecz audycję emitowano w czasie, gdy ludzie szykują się i dojeżdżają do pracy, a więc słuchają radia. Jednak nie Boston Kool Xtrem. Czy może raczej nie Reksa. W każdym razie dotyczyło to dobrze wykształconych słuchaczy między dwudziestym piątym a trzydziestym piątym rokiem życia, bo z tej grupy najczęściej rekrutowali się znajomi Marka.

Nie miał jednak czasu, by przeanalizować tę informację, bo telefon wprost sie urywał, mimo że Ellie starannie selekcjonowała rozmówców. Stracił cenne pół godzinny na rozmowę z naczelną redaktorką „Boston’s Best”, przekonując ją, że cała sprawa jest tylko primaaprilisowym żartem i że nie dezinformował gazety, gdy przygotowywali walentynkowe wydanie. Przez następne pół godziny pisał sprostowanie dla Reksa do odczytanie w radiu, licząc, że Claire zgodzi się na takie rozwiązanie. Mimo że miał wobec tego pewne obiekcje, postanowił zmusić Reksa, by na antenie osobiście wszystko odszczekał. Czuł jednak, że jest to zbyt mały rewanż. Bezczelny didżej powinien kupić Claire wielkie pudło ekskluzywnej ziołowej herbaty, jemu – skrzynkę najdroższej whisky, a także przepracować na cele społeczne co najmniej dwieście godzin.

A najchętniej Mark skopałby mu tyłek. Ponieważ jednak, z uwagi na odpowiedzialność karną, uczynić tego nie mógł, po pracy, by się wyładować, zamierzał pograć w siatkówkę, potem coś zjeść, a na koniec pojechać na South End po Claire.

Właśnie zamknął komputer, kiedy do gabinetu wtargnęła Sherry Altamont. Stało się tak, ponieważ Ellie poszła już do domu i Marka nie miał kto strzec przed tą śliczną furią. Poznali się miesiąc temu na jakiejś imprezie charytatywnej i zaczęli się spotykać. Wieczory mijały w uroczym nastroju, lecz teraz Sherry niczym szpadą przebijała Marka wzrokiem.

Ty draniu! Byłeś zaręczony z tą... z tą O’Connor, a jednocześnie spotykałeś się ze mną! – wrzasnęła. – Łajdak, oszust, świnia! A ja, głupia, myślałam, że coś nas łączy!

To prawda, spotkaliśmy się kilka razy. – Zabrzmiało to dość głupio, ale Mark kompletnie nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji.

Kilka razy... – syknęła Sherry. – Osiem, dokładnie osiem razy podczas jednego miesiąca. I oto dowiaduję się z gazety – wyskandowała – że jesteś zaręczony z inną!

W gazecie napisali, że tylko czuliliśmy się do siebie – wyznał zgodnie z prawdą.

Jesteś łajdakiem! – Ryk Sherry zlał się w harmonijną jedność z odgłosem damskiej torebki spadającej – z impetem na męską głowę. – Łajdakiem! Łajdakiem! Łajdakiem! – rytmicznie odmierzała ciosy haniebnie oszukana piękność.

Na szczęście torebka była mała i nie spowodowała większej szkody, okazało się też, że Sherry wpadła tu tylko na chwilę. Ukarawszy Marka słowem i czynem, zniknęła tak samo nagle, jak się zjawiła.

Po jej wyjściu Markowi odechciało się wszelkich podrywów, stracił także ochotę na siatkówkę i kolację, wiedział jednak, że musi coś zjeść, żeby mu nie burczało w brzuchu w obecności pani O’Connor. Skończyło się na tym, że zamówił tajlandzkie jedzenie, które musiał popijać hektolitrami wody, ponieważ zapomniał poprosić szefa kuchni o mniejszą ilość chili.

Przekonanie pani O’Connor, że nie zostanie jej zięciem, powinno być łatwiejsze, niż poradzenie sobie z Sherry Altamont czyże wschodnią potrawą o nazwie Gai Pad Prik. Połknął lekarstwo zobojętniające kwas, poprawił potargane po napaści Sherry włosy, i wreszcie zjechał windą do podziemnego garażu.

Jazda samochodem podziałała na niego kojąco. Pocieszał się, że najgorsze ma już za sobą. Wyprowadzi z błędu matkę Claire, artykuł z „Globe’u” zniknie ze zbiorowej pamięci, gdy wyprze go jakiś nowy sensacyjny materiał, a on wróci do roli najbardziej pożądanego kawalera w mieście. Może nawet daruje Reksowi jego głupi kawał.

Czuł się już znacznie lepiej, gdy jechał Bradford Street i z prędkością 80 kilometrów na godzinę mijał trzykondygnacyjne ceglane domy, aż znalazł ten z adresem Claire. Na wąskiej ulicy nie było miejsca do zaparkowania, ale nim zdążył włączyć światła awaryjne i opuścić samochód, by zadzwonić do drzwi, pojawiła się w nich Claire. Jej włosy iskrzyły się w świetle ulicznej lampy, ręce trzymała w kieszeniach zielonego wełnianego blezera, a jej nogi wyglądały cudownie w dopasowanych czarnych dżinsach. Zastanawiał się, jak wyglądałaby w sukni, z odsłoniętymi nogami.

Zastanowił się też, jak wyglądałaby nago.

Daj spokój! Nie jest twoją narzeczoną ani przyjaciółką, nie umówiłeś się z nią na randkę.

Wypatrywałam ciebie. – Otworzyła drzwi od strony pasażera, zanim zdążył wysiąść i zrobić to dla niej. – Wiedziałam, że nie znajdziesz wolnego miejsca. Przy samym domu jest okropnie.

Masz samochód? – No tak, przecież wspomniała o mandacie za przekroczenie prędkości, kiedy spieszyła się do konającego Reksa.

Postawiła torebkę na podłodze i zapięła pas.

Mam nawet swoje miejsce parkingowe, ale powinnam się go pozbyć, bo wydaję na nie masę pieniędzy. – Gdy włączył pierwszy bieg, rozejrzała się wokół. – Mam starego hyundaia, który w niczym nie przypomina twojego wozu.

Stłumił uśmiech.

Podoba ci się?

Jest na co popatrzeć. I pachnie nowością.

To prawda. – Do licha z fałszywą skromnością i dalszym powstrzymywaniem uśmiechu. – To mój pierwszy w życiu nowy samochód. Pomyślałem, że będzie bardziej pasował do wizerunku jednego z pięciu kawalerów na topie.

Pasuje. – Rozsiadła się wygodnie w fotelu.

Nie wiedział, czy to miał być komplement. Zaraz też zastanowił się, dlaczego mu na tym zależy. Zastanawiał się też, dlaczego jej nogi przyciągają jego uwagę, kiedy powinien się skupić na prowadzeniu i czekającej go misji. Zastanawiał się, dlaczego zapach nowego samochodu nie pociąga go tak bardzo jak zapach Claire – coś ulotnego i kwiatowego, i zdecydowanie kobiecego.

Co powinienem wiedzieć o twojej mamie? – Postanowił skupić się na zadaniu.

Odpowiedziała po chwili namysłu:

Jest uparta. I strasznie chce, żebym wyszła za mąż. Moje obie siostry są zamężne, a Frannie jest ode mnie młodsza. Dla mamy fakt, że Frannie wyszła za mąż przede mną, to prawdziwa tragedia.

Więc masz dwie siostry?

Frannie i Liz. Mary Frances i Mary Elizabeth. Ja jestem Mary Claire. Gdy mama się wścieka, zwraca się do mnie pełnym imieniem.

Dziwne, trzy siostry i same Mary.

A twój ojciec?

Zmarł przed sześcioma laty.

Och, przepraszam, nie miałem pojęcia.

Wspaniały facet. Był gliną. Zginął podczas pełnienia obowiązków służbowych.

Naprawdę? – Mark miał ochotę zjechać na pobocze i mocno ją objąć z powodu takiej tragedii.

Uśmiechnęła się.

Nie został zamordowany. Kierował ruchem na skrzyżowaniu podczas śnieżycy. Ktoś stracił panowanie nad kierownicą i uderzył w tatę. To było straszne, ale przynajmniej nie musieliśmy dwa razy przeżywać całego wydarzenia, ani w prasie, ani w sądzie.

A co robi twoja mama? Pracuje?

Jest sekretarką w towarzystwie ubezpieczeniowym, otrzymuje też rentę wdowią. W wolnych chwilach zamartwia się, kiedy wyjdę za mąż. Chciałabym, żeby sama to zrobiła, bo wtedy być może skończyłaby się jej obsesja na moim punkcie.

Jeśli chcesz, mogę załatwić, żeby w najbliższym programie Rex z kimś ją wyswatał.

Tylko nie to! – żachnęła się, po czym się roześmiała.

On także się zaśmiał. A przez resztę drogi do West Roxbury myślał o tym, jak bardzo podoba mu się jej śmiech i zastanawiał się, co by było, gdyby ją mocno objął.



Rozdział 4


Pani O’Connor nie upiekła dodatkowego kurczaka dla Marka, chociaż mogła. Przywitała go w skromnym wiktoriańskim domu, w którym dorastała Claire, traktując go jak dawno niewidzianego kuzyna. Oczywiście stałby się członkiem rodziny, gdyby ożenił się z Claire, ale oni odbyli tę podróż po to, by przekonać matkę, że tak się nie stanie.

Wejdź do salonu – powiedziała, ignorując Claire. Wzięła Marka pod rękę i pociągnęła go do środka. Starając się zachować powagę na widok agresywnej gościnności matki, Claire weszła za nimi do pokoju i zerknęła wokół. Nadszarpnięta zębem czasu swojskość dobrze na nią podziałała. Nigdy niezmieniane meble, płowiejący dywan i fotografie w ramkach ustawione na gzymsie kominka, na których zastygły w bezruchu jej siostry, siostrzenica Megan i sama Claire w wieku, który należał już do historii. Jedno zdjęcie przedstawiało rodziców w dwudziestą piątą rocznicę ślubu, trzy lata przed śmiercią ojca. Powietrze pachniało lekko cytryną, choć nie był to składnik przepisu matki na kurczaka, tylko politury do mebli. Matka musiała dzisiaj odkurzyć mieszkanie. Zrobiła to najpewniej z okazji wizyty Marka.

Miło mi, że mogę cię poznać – stwierdziła z entuzjazmem, chociaż Claire nawet ich jeszcze sobie nie przedstawiła.

Pani O’Connor...

Nazywam się Mary Maude – skorygowała go. – Możesz do mnie mówić Maude. Napijesz się kawy, herbaty, a może sherry?

Dziękuję, naprawdę. Ja...

Świetnie. Siadaj. – Popchnęła go lekko w stronę sofy. – Przygotowałam ciasteczka.

Ciasteczka? – szepnął do Claire, gdy tylko matka zniknęła. – Co to za historia z tą Mary?

Lubi to imię. Lepiej usiądź. Jeśli tego nie zrobisz, będzie wściekła na ciebie.

Jeśli się wścieknie, czy będzie do mnie mówić Mary Mark? – zapytał ze śmiertelną powagą.

Claire z trudem stłumiła śmiech. Sytuacja była poważna – jej matka naprawdę wierzyła, że zamierzają się pobrać – ale bliskość Marka, jego uśmiech, dobry humor sprawiły, że poczuła ulgę w tej niezręcznej sytuacji. Postanowiła, tak jak on, niczym się nie przejmować.

W tym momencie do salonu wkroczyła matka, majestatycznie wnosząc szklaną paterę ciasteczek z cukierni, którą postawiła na środku stolika. Mark zerknął na Claire, a ona lekko przechyliła głowę w stronę sofy, zanim na niej usiadła. Mark prawie niezauważenie skinął głową i opuścił się na poduszki obok niej.

Matka Claire popatrzyła na nich rozpromienionym wzrokiem i usiadła w fotelu po przeciwnej stronie stolika. Założyła nogę na nogę, wyrównała ściągacz swetra na szczupłym brzuchu i przygładziła siwiejące rude włosy. Po czym uśmiechnęła się wyczekująco do Marka.

Pani O’Connor – zaczął.

Maude.

Maude – poprawił się, a następnie uśmiechnął. Gdy matka Claire kogoś wyróżniała promiennym uśmiechem, najlepsze, co mogła zrobić owa osoba, to odwzajemnić uśmiech. Mark wyczuł to instynktownie.

Poczęstuj się ciasteczkiem – nalegała Maude.

Wziął jedno, ale go nie ugryzł.

Wiem od Claire, że jej nie uwierzyłaś, iż nie jesteśmy zaręczeni.

W „The Boston Globe” napisali wyraźnie, że jesteście zaręczeni.

Wiadomość wydrukowana przez „Globe” jest prawdziwa, ale tylko do pewnego stopnia – ustąpił Mark. – Napisali, że widziano nas w „Kinsale”.

Ale nie czuliliśmy się do siebie – wtrąciła Claire.

To prawda. Nie czuliliśmy się. – Mark rzucił jej enigmatyczne spojrzenie. Nadal się uśmiechał, ale w jego wzroku dostrzegła uroczystą powagę, jakby chciał podyskutować z nią nad implikacjami słowa „czulić się”.

Po chwili oderwał od niej wzrok i przeniósł uwagę na ciasteczko, które trzymał w ręku. Podrzucił je w dłoni. Miał duże ręce, a Claire znów przypomniała sobie ich dotyk, gdy zderzyli się dłońmi przy rachunku w tawernie, i swoją nieoczekiwaną reakcję na ten przypadkowy kontakt.

Claire i ja nie jesteśmy zaręczeni – powiedział tak dobitnie, że Claire zastanowiła się, kogo próbuje przekonać, jej matkę czy ją. – Wczoraj w pubie spotkaliśmy się pierwszy raz w życiu.

To jak grom z jasnego nieba – oznajmiła Maude.

Podobnie było ze mną i z moim ukochanym Brianem, niech spoczywa w pokoju. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz, a było to na lekcji historii powszechnej w Liceum Najświętszej Panny Marii, to jakby w nas piorun uderzył. Od tamtej chwili wiedzieliśmy, że jesteśmy sobie przeznaczeni.

Nasza sytuacja jest trochę inna – zauważył Mark.

Nie jesteśmy licealistami – dodała Claire.

Wszystko zaczęło się od głupiego żartu – wyjaśniał Mark.

Naszym kosztem – podkreśliła Claire.

Popatrzcie na siebie. – Maude potrząsnęła ręką.

Już wchodzicie sobie w słowo i jedno za drugie kończy zdanie. Mówię wam, że coś jest na rzeczy.

Claire dobrze znała wybiórczą uwagę matki, która słyszała tylko to, co chciała usłyszeć, ignorując całą resztę. A teraz Maude była tak pełna nadziei, tak radośnie przyjmowała fakt, że jej córka zakochała się w zupełnie obcym człowieku, który teraz siedzi przy niej na sofie! A czy Claire mogła mieć matce za złe, iż jest tak głęboko przekonana, że jej córka, będąca już starą panną, wreszcie znalazła sobie mężczyznę?

Mark włożył w końcu ciasteczko do ust.

Hm – chrząknął. – Dobre.

Weź jeszcze. – Maude podsunęła mu paterę. Wziął dwa i jedno podał Claire.

Naprawdę są dobre – nalegał.

Podniosła je do ust, świadoma, że obserwuje, czyjej smakuje, jakby to miało dla niego jakieś znaczenie. Zjadła, pokiwała głową i mruknęła:

Tak, bardzo dobre.

Wciąż na nią patrząc, zjadł swoje ciasteczko. Dopiero kiedy je przełknął, ponownie zwrócił się do jej matki.

Więc chodzi o to, Maude, że nie planujemy małżeństwa.

Co to ma znaczyć? Chcecie żyć w grzechu?

Mamo! – Claire wzniosła oczy do góry.

To ma znaczyć – odparł Mark z niewzruszonym spokojem – że nawet się nie znamy. Jak więc możemy być zaręczeni?

To się poznajcie.

Nie w tym rzecz. – Claire zaczynała się niecierpliwić. – Powiedziałam ci, żenię jesteśmy zaręczeni, a ty mi nie uwierzyłaś. Powiedziałaś, że chcesz to usłyszeć z ust samego Marka. Więc jest tutaj i mówi ci to samo, co usłyszałaś ode mnie. Nie jesteśmy zaręczeni.

Doskonale. Nie jesteście zaręczeni. – Maude rozsiadła się w fotelu, postukując palcami o palce. – Wszystko w swoim czasie. Kiedy będziecie gotowi, wtedy zaręczycie się.

Claire miała ochotę krzyczeć. Wykazując jednak maksimum opanowania, powiedziała tylko:

Nie sądzę...

Claire – mruknął Mark, uspokajająco kładąc dłoń na jej ręku. – Twoja mama zrozumiała, że nie jesteśmy zaręczeni.

Miał rację. Maude przyjęła do wiadomości ten podstawowy fakt dotyczący ich dwojga. Wykonali swoje zadanie.

Jej ręka pozostawała nadal w jego dłoni, której pulsujące ciepło płynęło wzdłuż jej ramienia i rozchodziło się po całym ciele. Siedziała stanowczo za blisko Marka. Za bardzo była świadoma jego zapachu, szerokich ramion, seksownego uśmiechu i siły jego splecionych z nią palców.

Ale nie byli zaręczeni. I w końcu, kiedy nie dojdzie do zaręczyn, kiedy upłynie parę miesięcy, a Claire nawet nie wspomni imienia Marka, matka pogodzi się z prawdą. Zapomni o „The Boston Globe”, a Claire o primaaprilisowym programie radiowym.

Wątpiła tylko, czy kiedykolwiek zapomni o Marku Lavinie, ale na to nie miała wpływu. Poza, być może, uwolnieniem ręki z jego uścisku.

Ale jego dotyk był zbyt przyjemny. Więc jak ktoś wystrychnięty na dudka w prima aprilis, siedziała nieruchomo z rękę w dłoni Marka.


Od matki wyszli po godzinie. Claire zrobiłaby to wcześniej, ale Maude postanowiła uraczyć Marka opowieściami z dzieciństwa córki: o tym, jak w czasie halloweenowej zabawy „smakołyk albo psikus” była przebrana za znak stopu.

Powiadam ci, Mark, że w życiu nie widziałeś cudowniejszego stopu – chwaliła się Maude.

Potem opowiedziała, jak na Boże Narodzenie Claire ofiarowała starszej siostrze pół talii kart, a młodszej drugie pół, żeby nauczyły się zgodnie grać ze sobą.

Nasza Claire miała zaledwie siedem lat – puszyła się matka – i wszelkie zadatki na negocjatora ONZ-u.

Claire wolała nie wspominać, że decyzja o podzieleniu talii na dwie części wzięła się z innego powodu. Miała pieniędzy tylko na jedną talię, którą kupiła w pobliskim tanim wielobranżowym sklepie. Gdy ma się siedem lat, nie dostaje się zbyt dużego kieszonkowego.

Wątpiła, by te żałosne historyjki zainteresowały Marka, który chyba tylko przez uprzejmość pozwolił matce rozwodzić się nad przeszłością, podczas gdy sam przeżuwał ciasteczka. Wreszcie, kiedy matka zrobiła pauzę na oddech, mrugnął do Claire. Zrozumiała, o co chodzi, i oznajmiła matce, że muszą już jechać.

Maude odprowadziła ich do frontowych drzwi. Podała rękę Markowi, uścisnęła Claire, kazała jej częściej dzwonić, a na koniec wymogła na nich, że będą ją informować o swych planach, albowiem nie życzyła sobie dowiadywać się o tak ważnych sprawach za pośrednictwem gazet.

W drodze powrotnej Claire prawie się nie odzywała. Nadal czuła ciepło ręki Marka, a także jego palce odciśnięte na swoim ramieniu, gdy ją prowadził od drzwi do samochodu. Zachował uśmiech na twarzy, nawet gdy już od dawna matki nie było z nimi i nie musiał się silić na grzeczność.

Jesteś bardzo dobrym człowiekiem – powiedziała, przekonując siebie samą, że ta dobroć była jedyną przyczyną, dla której jego przypadkowe dotknięcia tak ją poruszyły.

Tak uważasz?

Byłeś taki uroczy wobec mojej matki. Wiem, że potrafi być irytująca.

Wszystkie matki są irytujące. Taka jest ich rola. A naszą rolą jest przyjmowanie tego z pokorą i dbanie o to, żeby nie dać się im wyprowadzić z równowagi.

Jaka wrażliwość. Jaka wielkoduszność. Boże, powinna przestać myśleć o tym wszystkim, co jej się w Marku podoba. Wkrótce zniknie z jej życia.

Powiedz mi, skąd u twojej matki bierze się ta nerwowa troska, żeby jak najszybciej wydać cię za mąż? Przecież masz jeszcze czas.

W mojej rodzinie dwadzieścia osiem lat to najwyższa pora na zamążpójście. Moja starsza siostra wyszła za mąż, gdy miała dwadzieścia pięć lat, a młodsza, gdy miała dwadzieścia cztery.

To jeszcze o niczym nie świadczy.

Wzruszyła ramionami.

Matka uważa, że to przez nią nie wyszłam za mąż, i dlatego czuje się winna.

To jej wina?

Nie, ale ona tak uważa. – Poprzestałaby na tym, ale Mark wyraźnie czekał na wyjaśnienie. – Kiedy umarł ojciec, miałam dwadzieścia dwa lata. Liz była w trakcie przygotowań do swojego ślubu, który, notabene, miał się odbyć dopiero za pół roku, a Frannie studiowała na uniwersytecie w Chicago. Ja byłam na uzupełniających studiach magisterskich na tutejszym uniwersytecie, ale zajęcia miałam w różnych – godzinach i mogłam się dostosować. Matka była wrakiem, więc przeprowadziłam się do niej i wzięłam wszystkie sprawy w swoje ręce.

Wszystkie?

Rachunki. Testament. Polisa ubezpieczeniowa. Załatwianie emerytury dla matki w wydziale policji. Przejrzenie rzeczy po ojcu. Zapewnienie mamie terapii, kiedy depresja zaczęła dawać o sobie znać. Spędziłam dwa lata, pomagając jej się pozbierać i odzyskać grunt pod nogami. Mama uważa, że to były najlepsze lata na spotkania z facetami i że mi to umknęło.

Też tak uważasz?

Oczywiście, że nie. Ale ona się tym gryzie.

Zamilkł. W miarę zbliżania się do centrum ruch na jezdni gęstniał i zwalniał, zmuszając Marka do częstej zmiany pasów. Zastanawiała się, czy uważa jej rodzinę za dysfunkcyjną, współuzależnioną, czy tylko zwyczajnie za stukniętą. Zastanawiała się, czy nie powiedziała zbyt wiele, czy Mark nie uważa jej za jakąś męczennicę, choć sama nigdy za taką się nie uważała. Zastanawiała się również nad tym, czy liczy minuty dzielące ich od Bradford Street, gdzie będzie mógł ją wysadzić i pozbyć się na zawsze.

Gdy dojeżdżali, ku jej wielkiemu zdumieniu akurat zwolniło się miejsce. Nie pytając Claire, czy chce, żeby ją odprowadził do progu, Mark szybko skorzystał z okazji. Wyłączył silnik i otworzył swoje drzwi, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć.

Ale przecież był miłym facetem. A mili faceci odprowadzają kobiety, nawet gdy taka wyszukana grzeczność nie jest konieczna.

Jej dom znajdował się w połowie ciągu budynków. Przewiesiła torebkę przez ramię i wysiadła z samochodu. Gdy szli chodnikiem, nie wziął jej za rękę ani za łokieć, co było w porządku. Pewnie wcześniej zrobił to, by wywrzeć wrażenie na jej matce. A że wywarł wrażenie na Mary Maude O’Connor, co do tego Claire nie miała wątpliwości. Przecież usłyszała od niej:

Dlaczego się z nim nie spotykasz? To świetny facet, Claire, a ty już nie jesteś najmłodsza...

Dotarli do drzwi wejściowych jej domu.

Wiesz co? – powiedziała, ponieważ ktoś musiał coś powiedzieć. – Wcale nie jestem pewna, że przekonaliśmy moją matkę. Ale doceniam twoje dobre chęci.

Och, myślę, że przekonaliśmy ją w wielu sprawach. – W jego głosie pobrzmiewała wesołość.

Więc może sformułuję to inaczej: czy przekonaliśmy ją o tym, o czym zamierzaliśmy ją przekonać?

Tego nie potrafię powiedzieć. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale przebiegło to zupełnie bezboleśnie. Ze wszystkich konsekwencji tego głupiego żartu, dzisiejszy wieczór okazał się najłatwiejszy do zniesienia.

Jesteś przemiły, że tak mówisz.

Nie jestem przemiły. Nawet nie jestem miły. – Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Wolałbym... sam nie wiem, może na przykład wolałbym sprawić twojej matce prawdziwą radość, mówiąc, że się z tobą żenię.

To... niemożliwe – wyrzuciła z siebie pierwsze słowo, jakie jej przyszło do głowy. Potem pojawiły się inne: absurdalne, nie do pomyślenia, szalone, nierealne i znów niemożliwe.

Chodzi o to... – Westchnął. – No cóż, lubię swój – kawalerski stan. To znaczy na razie, bo w dalszej perspektywie... taak, chciałbym się ożenić. Ale wciąż jeszcze mam słabość do tej całej zabawy w jednego z pięciu najpopularniejszych kawalerów w Bostonie. To żaden zaszczyt, ale jednak spore wyróżnienie i...

Nie musisz się tłumaczyć – zapewniła z uśmiechem, którego on nie odwzajemnił.

Sam nie wiem, ale... – Znów westchnął, po czym lekko przechylił głowę, pochylił się i dotknął wargami jej ust.

Pocałunek był jeszcze większym cudem niż znalezienie wolnego miejsca blisko jej domu. Był jak spontaniczna zachcianka, a mimo to ta leciutka pieszczota rozpaliła w Claire ogień.

Cofnęła się, zakłopotana tak silną reakcją na to, co dla Marka musiało być tylko przyjacielskim cmoknięciem. Wpatrywał się w nią szalenie poważnie, po czym objął ją za szyję i przywarł ustami do jej warg.

To już nie było przyjacielskie cmoknięcie. Jego także ogarnęło pożądanie. Wpił się palcami w jej włosy, a ona uchwyciła się jego ramion, częściowo po to, żeby nie stracić równowagi, częściowo zaś, by nie przyciągnął jej bliżej. Gdyby to zrobił, spłonęłaby i obróciła się w popiół. Jego żar by ją unicestwił.

Ich usta, ich oddechy połączyły się i Claire poczuła, jak przenikają ją płomienie. Czy „Boston’s Best”, wybierając Marka na jednego z pięciu superkawalerów, wiedział, jak skutecznie potrafi całować? Czy reporterki osobiście wypróbowały, jaki jest w tym dobry? Jeśli jest tak dobry w całowaniu, czy jest równie dobry we wszystkim?

A skąd się u niej wzięły tak zdrożne myśli?

Ponieważ całując się z Markiem Lavinem, zapragnęła robić z nim inne rzeczy. Mimo że go prawie nie znała. Mimo że przedwczoraj w ogóle go nie znała. Mimo że jego idiotyczny didżej zetknął ich ze sobą i wykorzystał jako napędzający słuchaczy chwyt reklamowy.

Powoli Mark się odsunął. Jeszcze przez chwilę dotykał jej włosów. Kiedy ją puścił, robiła wszystko, by nie zobaczył, jakie wrażenie zrobił na niej jego pocałunek – nieregularny oddech, drżące nogi, przyspieszone bicie serca.

Przepraszam, nie powinienem był tego robić.

Dlaczego? – Jej głos zabrzmiał odważniej, niż się czuła.

Ponieważ ja... – urwał. Miał dziwnie zbolałą minę. – Po prostu nie powinienem. – Wyciągnął rękę i końcami palców przejechał po policzku Claire i pod dolną wargą, następnie oderwał rękę, zakręcił się na pięcie i pomaszerował ulicą, nie żegnając się nawet.

Jego nagłe odejście dopowiedziało jej to, czego on sam nie dokończył: nie powinien był tego robić, ponieważ są sobie obcy. Nie powinien był tego robić, ponieważ z takim pocałunkiem łączą się obietnice, których nie zamierza dotrzymać. Nie powinien był tego robić, ponieważ w taki sposób mężczyzna całuje kobietę, z którą jest zaręczony, a przynajmniej mocno związany. W taki sposób mężczyzna nie całuje kobiety, z którą nigdy już się nie spotka.



Rozdział 5


Mark spędzał samotnie weekend, przesłuchując dziesiątki płyt, które w ostatnim tygodniu przysłali menadżerzy zespołów i piosenkarzy. Chętnie by się z kimś spotkał, ale Sherry ze swoją niebezpieczną torebką nie wchodziła w rachubę, a kiedy zadzwonił do Jenny, z którą ostatnio również się widywał, ta powiedziała:

Och, co za wspaniała nowina, Mark! Tak się cieszę. A teraz zgadnij, co ci mam do powiedzenia? Właśnie się zaręczyłam! A może byśmy się tak spotkali we czworo?

Może, kiedyś... – Tak było łatwiej, niż wyjaśniać, że nie ma narzeczonej.

Przesłuchiwanie marzących o wielkiej karierze artystów w zaciszu luksusowego mieszkania w Somerville było całą rozrywką, na jaką mógł liczyć w tym tygodniu. Za jakiś czas bostońskie towarzystwo zajmie się inną plotką, ludzie zapomną, że nazwisko Marka kiedykolwiek pojawiło się w tym samym zdaniu co słowo „zaręczony”, a on powróci do swego kawalerskiego życia. Także Claire wróci na utarte ścieżki.

Claire.

Nie powinien był jej całować, ale kierowała nim... ciekawość. No i ten pocałunek z nawiązką ją zaspokoił. Mark był pewny, że jeśli Claire zechce zostać czyjąś narzeczoną, bez trudu osiągnie ten cel. Żadna kobieta z tak fantastycznymi włosami, z tak mleczną cerą i łagodnymi oczami, w których jednak pojawiał się szelmowski błysk, z tak długimi nogami i cudowną figurą, z tak miłym sposobem bycia i bystrym umysłem, tak bardzo zrównoważona, a zarazem kryjąca w sobie ognisty temperament, nie powinna mieć problemów ze znalezieniem gotowego do podjęcia poważnego zobowiązania mężczyzny. Nie zdziwiłby się, gdyby w niedalekiej przyszłości Claire uszczęśliwiła swoją matkę.

Irytował się, że poświęca znaczną część weekendu na myślenie o Claire i o tym wrednym kpiarzu, który wykreował ją na jego narzeczoną. Tak, wszystkiemu winien był Rex Crandall. Tym jednym żartem kompletnie schrzanił mu weekend. Gdyby nie Rex, Mark nie poznałby Claire i nie spędzałby samotnie wolnych od pracy dni, otoczony stosem CD i atakowany wspomnieniem żarliwego pocałunku.

Czy Claire kiedykolwiek całowała tak Reksa? Jeżeli tak, Mark gotów byłby go zabić. A przynajmniej poddać torturze. Przenieść go na nocną zmianę od drugiej do szóstej, kiedy jego programu słuchać będą najwyżej trzy cierpiące na bezsenność osoby.

W poniedziałek rano Mark słuchał Reksa przez głośniki w swoim gabinecie. Facet robił sobie żarty z Rollingów, nazywając ich Kidney Stonesami [Rolling stones po angielsku znaczy dosłownie: toczące się kamienie, a kidney stones – kamienie nerkowe.] puścił Weezera, Becka i zespół the Pogues, a także odpowiedział na telefony Barry’ego z Quince i Marlenę z Woburn, którzy chcieli zaistnieć na antenie. Słuchając go, Mark doszedł do wniosku, że przyszedł czas, jeśli już nie na tortury, to przynajmniej na konfrontację. Rex winien jest mu przeprosiny. Winien jest je także Claire. Może zmuszenie kretyna do odszczekania plotki na falach radiowych było jednak dobrym pomysłem, choć Mark nadal nie wykluczał myśli o przeniesieniu rzeczonego kretyna na nocną zmianę.

Na jego prośbę Ellie złapała Reksa zaraz po wyjściu z reżyserki i doprowadziła go do gabinetu Marka. Wepchnęła wielkiego didżeja do środka i zamknęła za nim drzwi. Rex wsunął ręce do kieszeni luźnego kombinezonu i uśmiechnął się do Marka spod potarganej grzywy.

Jak leci, szefie? – Miał minę niewiniątka.

A jak ma lecieć?

Rex wzruszył ramionami i oparł się o drzwi.

Jestem zwolniony? – zapytał takim tonem, jakby ta ewentualność nie robiła na nim wrażenia.

Mark nie zamierzał go zwalniać. Notowania faceta w najważniejszych dla reklamodawców grupach słuchaczy były zbyt dobre, żeby go tracić. Niestety, były też o wiele za dobre na nocną zmianę.

Poza tym Mark nie chciał wyjść na takiego, który nie potrafi się śmiać z siebie samego. Potrafili często to robił. Jednak przez ostatnie dwie doby wcale nie było mu do śmiechu, za co winę ponosił Rex.

Czy w ten sposób informujesz mnie, że zamierzasz odejść? – wystawił na próbę didżeja.

Rex zaśmiał się. Czuł, że ma niezachwianą pozycję.

Mark wskazał ręką na fotel, na co Rex odmownie potrząsnął głową. Wzruszając ramionami, co miało oznaczać: „rób, co ci się podoba”, Mark przystąpił do rzeczy:

Okej, na początek chciałbym wiedzieć, dlaczego właśnie ona?

Dlaczego kto?

Było oczywiste, że Rex postanowił maksymalnie utrudnić sytuację.

Dlaczego Claire O’Connor? Dlaczego ze wszystkich kobiet w Bostonie, z którymi mogłeś mnie połączyć, wybrałeś ją?

Coś się stało? Zakochałeś się w niej czy co?

Oczywiście, że nie – warknął Mark, czując wzbierającą, skumulowaną podczas weekendu wściekłość. – Nie jest w moim typie.

No właśnie. – Rex uśmiechnął się triumfalnie.

Mark, co oczywiste, dopatrzył się w tym uśmieszku wyzwania.

Czy o to ci chodziło?

Ona tak bardzo nie pasuje do ciebie, że nie mogłem się oprzeć. Idealne przeciwieństwo. Przepraszam, szefie – dodał po namyśle. Były to najbardziej syntetyczne przeprosiny, jakie Mark kiedykolwiek słyszał.

Dlaczego uważasz, że do mnie nie pasuje? – Wiedział, że zbyt niecierpliwie czeka na odpowiedź Reksa.

Po pierwsze, ona słucha klasycznej muzyki. – Didżej wymówił słowo „klasycznej” w taki sposób, jakby to było jakieś przekleństwo. – Beethoven, Bach, Dworzak! Masz pojęcie? Które laski słuchają Dworzaka?

Dworzak nie Dworzak, ale Mark nigdy nie nazwałby Claire laską. Jest taka refleksyjna, taka wnikliwa, taka... cudowna i nieodgadniona. Nawet jej włosy nie są zanadto miedziane. Mają w trudny do opisania sposób stonowany rudy kolor, jak liście klonu cukrowego na jesieni. Za to jej pocałunek... był bardzo dojrzały.

Poza tym jest urzędniczką – ciągnął Rex. – Gryzipiórkiem w ratuszu. A już na pewno brakuje jej poczucia humoru. Ze nie wspomnę o braku piersi.

To prawda, że nie jest specjalnie biuściasta, ale wielki biust nie pasowałby do jej sylwetki. Mark uważał, że jej ciało ma doskonałe proporcje.

Musiałeś dobrze poznać jej piersi w czasie waszego krótkiego, acz namiętnego romansu – rzucił, czekając na odpowiedź Reksa z lekko skurczonym żołądkiem.

Naszego krótkiego, namiętnego romansu? Tak ci powiedziała? – Rex zaniósł się od śmiechu. – Claire jest zimniej sza niż szczyt Mount Washington w styczniu.

Zimna to ostatnie słowo, jakiego Mark użyłby dla opisania Claire, zwłaszcza po tym, jak ją pocałował. A to, że była zimna dla Reksa, spodobało mu się niezmiernie. Ustąpił skurcz żołądka, otworzyła się zaciśnięta na kolanie pięść.

Brak poczucia humoru, brak piersi, zimniej sza niż Mount Washington – podsumował jej wady. – Okej. Chciałem się tylko połapać w twoim rozumowaniu.

Jak widzisz, świetnie zdało egzamin. – Rex uśmiechał się bardzo z siebie zadowolony. – Po audycji otrzymaliśmy masę telefonów, a jeszcze dotąd przychodzą maile. Kto by przypuścił, że „The Boston Globe” to podejmie? Chcę powiedzieć, że to bardzo ładnie z ich strony.

– „The Boston Globe” – mruknął Mark. – Z czego tu się cieszyć?

Myślisz, że magazyn cię zaskarży? Najpierw namaścili cię na kawalera roku, a teraz będą ciągać po sądach?

Sądzę, że udało mi się to wyjaśnić, choć nie obeszło się bez pewnych reperkusji. Jeszcze nie prawnych, ale jednak reperkusji. – Mark przypomniał sobie atak Sherry i parszywy weekend, jeden z najgorszych od czasu, kiedy osiągnął dojrzałość. Zadziwiające, że tak paskudny weekend mógł nastąpić po tak udanym pocałunku.

Tam do licha. – Rex nadal udawał współczucie. – Naprawdę przykro mi to słyszeć.

Właśnie widzę. A teraz zjeżdżaj stąd. Chciałem się tylko zorientować, o czym myślałeś, kiedy wyciąłeś mi ten numer.

Myślałem, że jest prima aprilis.

I mam się czuć wielce zaszczycony, że stałem się obiektem twojego kawału? Jeszcze nie skończyliśmy, Rex, ale chwilowo możesz odejść.

Rex nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Jeszcze chciał coś powiedzieć, ale mina Marka musiała mu w tym przeszkodzić, bo tylko wzruszył leniwie ramionami i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Gdy Mark został sam, obrócił się do komputera i nacisnął klawisze, żeby wejść do archiwum CD. Z czystej ciekawości chciał sprawdzić, czy mają u siebie w radiu jakąś płytę Dworzaka. Czy to nie ten facet od IX Symfonii „Z Nowego Świata”, która w Stanach była wielkim hitem pod koniec XIX wieku? Skoro Mark mógł spędzić cały weekend na słuchaniu piosenek zespołów o nazwie Linotyp i Rzępolące Pawiany, nic się nie stanie, jeśli puści sobie starego Dworzaka.

Więc jaka decyzja zapadła w sprawie budynku na Hanower Street? – zapytała Maggie. – Czy wydajemy właścicielowi pozwolenie na zmianę okien?

Claire rozsiadła się w fotelu, zamknęła oczy i potarła zesztywniały kark. Większą część dnia spędziła na czytaniu sprawozdań i na dyskusji ze Steve’em LaPiną dotyczącej prośby właściciela o zamontowanie nowych okien w XIX-wiecznym budynku w dzielnicy North End. Na parterze mieściła się włoska restauracja o bardzo nowoczesnym wystroju, więc Claire nie uważała, by wstawienie nowych okien lokatorom na górze mogło w rażący sposób naruszyć ogólny charakter budynku. Z drugiej strony wyczuła, że właściciel liczy na to, iż Urząd Konserwatora Zabytków odrzuci jego podanie, a on zaoszczędzi na wydatkach. Jego wniosek był jednym z najbardziej niechlujnych i niedopracowanych, jaki kiedykolwiek widziała. Steve uważał, że to wystarczający powód, by go odrzucić, ale interesował bardziej los lokatorów, którzy marzli w zimie z powodu nieszczelnych, starych okien i płacili majątek za prąd w lecie, gdyż klimatyzowane powietrze uciekało przez takie okna.

Jeszcze nie zapadła decyzja. Wciąż dyskutujemy.

No to poczekamy. – Maggie zanurzyła się w fotelu po drugiej stronie biurka Claire. – Masz dzisiaj wolny wieczór? Jeśli tak, to może przyszłabyś do nas na kolację.

Claire otworzyła oczy i ze zdumieniem spojrzała na koleżankę. Intonacja jej głosu wskazywała, że chodzi o coś więcej niż tylko o zaproszenie na kolację.

Dlaczego chcesz, żebym przyszła? – zapytała wprost.

Bo jestem wspaniałą kucharką! – Maggie wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się szeroko. – Przyjechał Tom, kuzyn Lowella. Jego firma chce go przenieść do oddziału w Bostonie, więc rozgląda się za mieszkaniem.

Jeśli dobrze rozumiem, Tom jest kawalerem, a ty i Lowell zabawiacie się w swatów. Czy tak?

To wspaniały facet. Jest księgowym, ale nie ma w sobie nic z księgowego.

A co to znaczy: mieć w sobie coś z księgowego? – Claire grała na zwłokę. To prawda, bardzo ceniła kuchnię Maggie, ale nie chciała być swatana z kuzynem jej męża. W ogóle nie chciała być swatana. Zakładając, że nigdy nie spotka mężczyzny, który, jak Mark Lavin, podstępnie zawładnie jej myślami i snami, postanowiła pozostać w panieńskim stanie, jeśli nawet nie do końca życia, to przynajmniej w najbliższym czasie.

Oczywiście, jeśli pozostanie samotna, będzie musiała zmienić numer telefonu, żeby matka i siostry nie wierciły jej dziury w brzuchu.

Zresztą matka była za sprytna, by wciąż dzwonić i osobiście suszyć jej głowę. By osiągnąć lepszy skutek, powierzyła to zadanie Frannie i Liz. Frannie zatelefonowała w sobotę, żeby zapytać o faceta, którego Claire przedstawiła matce; Liz pojawiła się na scenie w niedzielę, zaszczycając Claire długą rozmową telefoniczną, w której roztaczała uroki macierzyństwa i podkreślała znaczenie rodziny. Claire kochała rodzinę i nie wątpiła, że macierzyństwo jest wzniosłym i szlachetnym posłannictwem, ale do tego wszystkiego kobieta musi mieć mężczyznę. Odpowiedniego mężczyznę.

Mark nie jest odpowiednim mężczyzną. Jeżeli będzie to sobie powtarzać dostateczną ilość razy, może w końcu w to uwierzy. Jeździ drogim, pasującym do kawalerskiego stanu samochodem, obraca się w dobrym dla wolnego faceta świecie gwiazd rockowych, bywa na ich koncertach i jest obiektem zainteresowania kroniki towarzyskiej bostońskich gazet i magazynów. Pocałował ją jak jakiś zawodowiec. I żałował tego. A wyraził to tak cholernie ostentacyjnie, by nie miała złudzeń, że mogą się jeszcze kiedyś spotkać.

Powinna więc bez zastanowienia skorzystać z zaproszenia na kolację z księgowym Tomem. Ale Mark Lavin był jak wirus, który ją zainfekował. Dopóki nie wyzdrowieje, nie chce się z nikim innym spotykać.

Przykro mi, Maggie, ale dziękuję.

Jeśli wolisz, możemy to przełożyć na środę.

Niczego nie wolę. – Claire uśmiechnęła się na siłę, – mając nadzieję, że uniknie dalszego przesłuchania.

Nie cierpię randek w ciemno.

To nie jest randka w ciemno. To tylko kolacja u mnie w domu.

Nie przestając się uśmiechać, Claire potrząsnęła głową.

Może innym razem. Jeżeli facet zdecyduje się przeprowadzić do Bostonu, wtedy do was przyjdę.

Może do tego czasu sama wyleczy się z choroby o nazwie Mark Lavin.

Maggie spojrzała na nią uważnie.

Pokazanie się z Tomem, albo z kimś innym, byłoby dobrym sposobem na wyprowadzenie z błędu niektórych ludzi – powiedziała z pewnym naciskiem.

Jakich ludzi?

Meryl, Beryl i Jo Ann nadal prowadzą rozmowy o zorganizowaniu przyjęcia dla przyszłej panny młodej. Oczywiście z deszczem prezentów – powiedziała szeptem, chociaż poza nimi w gabinecie nie było nikogo. – Miałaś o tym nie wiedzieć. Rozumiesz, taka niespodzianka.

Claire jęknęła.

Jedyny deszcz, na jaki mam ochotę, to prysznic we własnej łazience. Jeżeli jeszcze usłyszysz o tym deszczu prezentów, wyprowadź je z błędu.

Gdybyś się udzielała towarzysko i utrzymywała kontakty z facetami, na przykład takimi jak Tom, wszystko samo by się wyjaśniło.

Nie, nie mogę. Pomyślałyby, że oszukuję narzeczonego i doniosłyby na mnie do „The Boston Globe”. Gdy ludzie raz wbiją sobie coś do głowy, bardzo trudno – jest im to wyperswadować. – Tak jak ona wbiła sobie do głowy Marka. Zadzwonił telefon.

Okej, zostawiam cię. – Maggie podniosła się z fotela. – Daj znać, gdybyś zmieniła zdanie w sprawie kolacji.

Claire pokiwała głową. Poczekała, aż Maggie wyjdzie, po czym podniosła słuchawkę.

Claire O’Connor.

Claire? Tu Mark.

Dłoń trzymająca plastikową słuchawkę od razu zrobiła się wilgotna. Claire wstrzymała oddech. Znów zamknęła oczy i rozpamiętywała zmysłowy pocałunek, bliskość rozpalonych ciał, sposób, w jaki Mark mierzwił palcami jej włosy. Dlaczego dzwoni? Jak ma dojść do siebie, skoro on ponownie wkracza w jej życie ?

Cześć, Mark – przywitała go najspokojniejszym głosem, na jaki potrafiła się zdobyć.

Co słychać?

Czy dzwoni, żeby pogadać?

W porządku. – Była nieprzytomna z emocji na sam dźwięk jego głosu. – A co u ciebie?

Mam problem... – Chwilę milczał. – Właściwie to oboje mamy problem, Claire.



Rozdział 6


Mark Lavin kochał rodziców. Kochał ich między innymi za to, że z zasady nie wsadzali nosa w jego sprawy. Mieszkali w zachodniej części stanu Massachusetts, prawie trzy godziny jazdy z Bostonu, i gdy się z nimi spotykał, mieli tyle tematów do rozmów – polityka, ich studenci, dom, wakacyjne podróże i letni sezon festiwalu teatralnego w Williamstown – że pytania dotyczące towarzyskiego życia Marka padały rzadko.

Jakie więc było jego zdziwienie, kiedy matka zadzwoniła do biura i zapytała:

Co z twoim ożenkiem?

Z moim ożenkiem?

Wiesz, że nie zawsze czytuję „The Boston Globe”, ale siostra Noreen... chyba pamiętasz Noreen, prawda? Jest sekretarką na wydziale historii.

Nie pamiętał, ale odpowiedział:

Jasne, że pamiętam.

No więc jej siostra, która mieszka w Roslindale, – przeczytała w „Globie”, że widziano cię... użyto chyba słowa, że „czulił się”... z kobietą, z którą jest zaręczony.

Do licha! Czy w Williams College nie mają lepszych tematów do rozmów niż ta krótka, nieprawdziwa wzmianka w „Globie”? Mark wziął głęboki, uspokajający oddech.

Po pierwsze nie jestem z nią zaręczony. Po drugie nie czuliliśmy się, tylko zwyczajnie rozmawialiśmy. I coś tam piliśmy, choć ona piła tylko herbatę, co się nie liczy. – Ach tak, pomyślał, no i rozbierałem ją wzrokiem. Ale co może robić zdrowy heteroseksualny facet, gdy popija whisky w towarzystwie cholernie ładnej kobiety?

Ale nie czulili się do siebie.

Nawet nie wiesz, jak bardzo przejęta była Noreen. Dotąd pamięta dzień twojego wyjazdu na studia. Była bardzo rozczarowana, że nie wybrałeś college’u Williamsa. Twojemu ojcu i mnie też było przykro, ale nic nie mówiliśmy, by nie wywierać na ciebie presji.

Tak, mamo. – Nie chciał studiować na uczelni, w której wykładali jego rodzice, nawet jeśli mógł się tam dostać za darmo. Mając osiemnaście lat, pragnął się znaleźć jak najdalej od domu, chciał się uczyć gdzieś, gdzie nikt nie będzie go znał jako syna profesorostwa Lavinow.

Była uradowana, że wreszcie zamierzasz się ustatkować. Ja również nie posiadam się z radości, Mark. Wolałabym tylko usłyszeć tę nowinę od ciebie.

To nie jest nowina. To nieprawda. Nie zakładam rodziny.

Och!

To tyle, gdy chodzi o wspaniałych rodziców, którzy nie wsadzają nosa w jego sprawy.

To był primaaprilisowy żart. Jeden z didżejów tak sobie to wymyślił.

Noreen mówi, że twoja narzeczona pracuje w Urzędzie Konserwatora Zabytków. Kiedy to usłyszałam, serce zabiło mi z radości.

Jest urzędniczką – upierał się Mark, chociaż to słowo, podobnie jak „zimna”, zupełnie nie pasowało do Claire. – Nie wiem, na czym polega jej praca. Powiedz Noreen, żeby nie wierzyła we wszystko, co piszą.

Stare budynki – z niekłamanym zachwytem wyszeptała matka. – Wiesz, jak uwielbiam stare domy. Czy ratuje je przed zburzeniem?

Nie miał pojęcia. Kiedy ją poznał, wspominała coś o zebraniu w sprawie rozbiórki. A to nie to samo, co ratowanie zabytków.

Mark. – Ton matki, w którym przebijały macierzyńska troska i miłość, był jednak poważny i rzeczowy. – Wiem, że świetnie się czujesz w roli najpopularniejszego kawalera w Bostonie...

Jednego z pięciu.

Dobrze, jednego z pięciu. Ale ten zaszczyt nie powinien rzutować na całe twoje życie. W twoim wieku byliśmy już z ojcem po doktoratach, byliśmy małżeństwem i mieliśmy ciebie. Wiem, że w dzisiejszych czasach wychowywanie i dojrzewanie dzieci trwa dłużej...

Mark otworzył usta, po czym je zamknął. Nie jest już dzieckiem, więc dlaczego miałby protestować?

... ale gdybyś dopuścił do siebie możliwość poznania miłej kobiety...

Znam miłe kobiety. – Wprawdzie nie zaliczyłby do tej kategorii Sherry z jej zabójczą torebką, natomiast Jenna była miła... i zaręczona z innym facetem. Ale znał jeszcze inną miłą kobietę. Claire jest miła. Utrzymuje nawet, że i on jest miły. Potrząsnął głową, żeby nie odbiegać od tematu.

Kogoś, kto ma ciekawy zawód – ciągnęła matka. – Kogoś inteligentnego, sensownego i wielkodusznego. A także z poczuciem humoru. Czego ci jeszcze potrzeba?

Wielkich cycków, pomyślał, choć prawdę mówiąc, nigdy nie miał obsesji na punkcie dużych piersi. Nie był Reksem Crandallem. Nie narzekał na biust Claire, a ściślej mówiąc, nie miało to dla niego żadnego znaczenia.

Czy naprawdę, Mark, trudno jest dzisiaj znaleźć kobietę z takimi cechami?

Mamo. – Zaczynał się niecierpliwić. Nie chciał myśleć o cechach, które powodują, że kobieta jest pociągająca. Nie chciał myśleć, ile z tych cech posiada Claire. Na miłość boską, ona nawet nie słucha WBKX! Ani o tym, czy dla matki fakt, że jej syn jest jednym z pięciu najatrakcyjniejszych kawalerów w Bostonie ma jakąkolwiek wartość. Ważne, że on w tym znaj duje przyjemność. Czy to przestępstwo chcieć się nacieszyć takim tytułem chociaż przez jakiś czas? – Wcześniej nigdy nie wywierałaś na mnie presji, mamo. Dlaczego teraz to robisz?

Ponieważ zawiadomienie o twoich zaręczynach ukazało się w „The Boston Globe”.

To nie było zawiadomienie o zaręczynach. I to była pomyłka.

Tak uważasz?

W rzeczywistości krótka notatka nie zawierała rzeczowego błędu, oczywiście poza fragmentem o czuleniu się.

To było celowe wprowadzenie w błąd.

A ja wcale nie wywieram na ciebie presji. Po prostu mówię: no więc? No więc kim jest ta kobieta? Dlaczego nie mogłaby być właśnie tą?

To był primaaprilisowy żart! – wybuchnął. Jednocześnie dotarło do niego, że to był najmniej zabawny żart na świecie.

Nie zwracając uwagi na jego irytację, matka oznajmiła:

Bardzo bym chciała ją poznać. Nie mógłbyś jej przywieźć do Williamstown? Nie widzieliśmy cię od świąt. Moglibyśmy odrobić zaległości, a także wypróbować twój nowy samochód. Ojciec będzie zachwycony. A przede wszystkim poznamy twoją narzeczoną.

Ona nie jest...

Twoją narzeczoną. Już to słyszałam, Mark. Przecież nie jestem głucha.

Ale mi nie wierzysz.

No cóż, skoro piszą o tym w „Globie”... To poważna gazeta. Zwykle nie podaje niesprawdzonych informacji. Czy wydrukowali sprostowanie?

Nie.

Czyli że nie było takiej potrzeby?

Tak naprawdę to wcale nie powiedzieli, że jest moją narzeczoną. Poza tym my się nie pobieramy.

Dlaczego? Czy nie jest inteligentna?

Jest inteligentna, ale...

Nie jest wielkoduszna? Nie ma poczucia humoru? Proszę cię, nie mów mi tylko o czymś tak powierzchownym, jak na przykład to, że nie jest ładna.

Jest piękna – wyrwało mu się. Zacisnął usta, by zdusić przekleństwo. – Jej wygląd nie ma tu nic do rzeczy, mamo. Istotne jest to, że się z nią nie żenię.

Dobrze, przyjęłam do wiadomości. Ale chyba możesz się wyrwać i nas odwiedzić. Nie widzieliśmy się od grudnia. Możesz przyjechać razem z nią. To długa jazda, w towarzystwie będzie ci raźniej, a my wreszcie ją poznamy.

Dlaczego chcesz ją poznać, skoro nie jest moją narzeczoną?

Uważasz, że mam prawo poznawać wyłącznie kobiety, z którymi jesteś zaręczony? Chciałabym poznać kobietę, z którą cię połączono. Czy to jakieś przestępstwo?

Oczywiście to nie było przestępstwo, tak jak przestępstwem nie był upór matki. Może jej upór powinien być karalny, ale, jak dotąd, brakowało odpowiedniego paragrafu.

Nie bardzo wiem, dlaczego miałaby się zgodzić na wyjazd, i to ze mną, do Williamstown?

Zaproś ją, może jednak się zgodzi. Najlepsza byłaby sobota. Dojedziecie tu wczesnym popołudniem, zjemy kolację i zdążymy się poznać. Czy ona lubi ryby? Zrobię moją bouillabaisse, która zawsze smakuje gościom.

Nie chciał, żeby matka robiła swoją słynną prowansalską potrawę z owoców morza. Nie chciał jechać do Williamstown. Nie chciał telefonować do Claire i prosić, by mu towarzyszyła. Chciał zapomnieć. Zapomnieć o rudych włosach, szmaragdowych oczach i delikatnych ustach. Jednym słowem o wszystkim, co tak działało na jego wyobraźnię. Chciał zapomnieć, że po pocałunku był prawie skłonny abdykować z tronu pięciu najpopularniejszych kawalerów.

Ale matka nie da za wygraną. Chce, żeby przyjechał z Claire do Williamstown, i nie ustąpi, dopóki nie postawi na swoim. Przecież znał ją nie od dziś.

Porozmawiam z Claire, mamo. Niczego nie obiecuję, ale porozmawiam. Tylko żeby wszystko było jasne: nie jestem z nią zaręczony.

Oczywiście. Daj znać, gdy już będziesz pewny co i jak. Nie mogę się ciebie doczekać... i bardzo chcę poznać tę śliczną kobietę.

Skąd matka wie, że Claire jest śliczna? Aha, sam wspomniał o tym... Lecz jeśli śliczna Claire ma coś lepszego do roboty w sobotę? I jeśli nie cierpi bouillabaisse'a.

Jakoś przeżyje spotkanie z matką. Więc może Claire przeżyje spotkanie z nim. Gdy tylko matka odłoży słuchawkę, on zadzwoni do ratusza i przedłoży Claire ten absurdalny plan. Jeśli jest tak inteligentna, za jaką ją uważa, odmówi. A on znów będzie mógł oddać się przyjemnościom kawalerskiego życia.

Powiedziałeś swojej matce, że przejedziemy taki szmat drogi, żeby się z nią zobaczyć? – Nawet nie próbowała ukryć zdziwienia. Z radia w jej gabinecie płynęła „Muzyka na wodzie” Haendla. Łagodne dźwięki suity orkiestrowej koiły rozstrojone nerwy Claire. Nad nią, prawie pod sufitem, unosił się jeszcze jeden balon. Z pozostałych ulotnił się hel, więc pod koniec ubiegłego tygodnia odwiązała z poręczy fotela podrygujący bukiet. Ale jeden balon wymknął się i pofrunął do sufitu. Mogła go bez trudu złapać za sznurek i ściągnąć na dół, ale podziwiała jego wytrwałość. Dopóki tam trwa, nie zamierza go niepokoić.

Sznurek dyndał i był w zasięgu jej ręki, kiedy Mark wyjaśniał jej przez telefon, jaki mają problem: jego matka koniecznie chce poznać „narzeczoną” syna, ma nadzieje, że Mark w najbliższą sobotę przywiezie ją do Williamstown.

Claire właśnie oswajała się z myślą, że już nigdy więcej go nie zobaczy, a teraz ma z nim spędzić całą sobotę, przemierzając cały stan?

Jeżeli nie zechcesz pojechać, nie będę miał do ciebie żalu – zapewnił Mark. – Próbowałem wytłumaczyć matce, że nie jesteśmy zaręczeni, ale do niej to nie dociera.

Claire świetnie wiedziała, co to znaczy.

Mogła odmówić, zwłaszcza że chciała jak najszybciej zapomnieć o Marku. Bo jeżeli znów ją pocałuje? Pocałuje i odejdzie bez słowa? Dlaczego miałaby się dobrowolnie narażać na coś takiego?

Ale Williamstown to kręte drogi, falujące wzgórza, piękne krajobrazy, wspaniała zieleń. Williamstown to okazja, by się wyrwać z miasta na jeden dzień, z dala od matki i sióstr, od Maggie i Meryl, Beryl i Jo Ann z ich planami na przyjęcie z deszczem prezentów... Boże, naprawdę chciała pojechać.

Zawsze może się obronić, roztrząsała problem. Może się oprzeć pokusie i nie pozwolić się pocałować. Mark prosi ją tylko, żeby mu towarzyszyła w wyprawie do matki, tak jak on wspaniałomyślnie towarzyszył jej podczas wizyty w jej rodzinnym domu. Podobno Williamstown jest fantastycznym miastem, a jazda doskonałym sportowym samochodem może być cudowna. A sobotnia kartka kalendarza Claire była czysta jak łza.

Jej ojciec zwykł mawiać, że człowiek, nie wiedzieć ilu by ich zliczył, nigdy nie będzie miał zbyt wielu przyjaciół. Czy Mark nie mógłby zostać jej przyjacielem? Tak długo, dopóki znów jej nie pocałuje, wszystko byłoby w porządku.

Świetnie. Oczywiście pomogę ci przekonać matkę, że nie jesteśmy zaręczeni.

Gdy nas zobaczy, przekona się sama.

Tak jak moja. – Mimo że to powiedziała, wcale nie była pewna, czy w ubiegły piątek osiągnęli zamierzony cel.

Zgadza się – powiedział Mark dziwnie nieprzekonująco. Następne zdanie wypowiedział już pewnym głosem: – Jeżeli wyjedziemy z Bostonu o dziesiątej, będziemy na miejscu koło pierwszej. Możemy spędzić tam parę godzin, a potem, gdzieś między ósmą a dziewiątą, odwiozę cię do domu.

Okej. – Plan w niczym nie przypominał randki. Nie było w nim nic romantycznego. Prawdę mówiąc, zastanawiała się, dlaczego nie odrzucił zaproszenia – matki. Czy z jakiegoś nieznanego powodu chciał jej przedstawić swą fałszywą narzeczoną? Albo chodziło mu o towarzystwo w drodze, a nikogo innego nie miał pod ręką? A może chciał, żeby Claire piała z zachwytu nad jego samochodem? Lub też chciał się z nią zaprzyjaźnić?

Faktem jest, że ją zaprosił, a ona przyjęła zaproszenie. Może jest idiotką, że zgodziła się na tę wyprawę. Ale przecież mogą zostać z Markiem przyjaciółmi, a ona spędzi dzień poza miastem i przemierzy stan wzdłuż i wszerz wspaniałym samochodem.

Dzień na łonie natury razem z przyjacielem. Hm... jakoś to będzie.



Rozdział 7


Więc na czym dokładnie polega zebranie w sprawie rozbiórki?

Claire usiadła głębiej w fotelu i chwyciła ręką włosy. Ściągnęła je w koński ogon, gdy tylko zobaczyła, że Mark podjeżdża na Bradford Street z odkrytym dachem. Ale ani gumka, ani ręka nie uchroniły włosów przed powiewami łagodnego wiosennego powietrza, które bezlitośnie targały luźnymi kosmykami. Jeszcze nie dojechali do domu państwa Lavinow, a już jej włosy przypominały perukę klowna.

Ale było jej wszystko jedno. Jedyne, o czym miała przekonać rodziców Marka, to to, że nie jest zaręczony. Nieważne, czy jako jego nienarzeczona będzie rozczochrana, czy starannie uczesana.

Jego włosy powiewały na wietrze. Oczy miał ukryte za przeciwsłonecznymi okularami, ubrany był w bawełniany sweter w kolorze złamanej bieli i dżinsy. Wyglądał, jakby się wybierał na plażę, choć było zaledwie siedemnaście stopni Celsjusza i jechali w kierunku przeciwnym do oceanu. Claire ubrała się w proste, dopasowane wełniane spodnie, w jedwabną bluzkę i w blezer. Patrząc na wyblakłe dżinsy Marka, uznała, że za bardzo się wystroiła.

Trzeba przyznać, że aż za dobrze wyglądał w dżinsach. Zresztą na pewno we wszystkim wygląda aż za dobrze.

Musi natychmiast przestać o tym myśleć. Musi przyjąć do wiadomości i zaakceptować fakt, że ten związek nie prowadzi do niczego – poza Williamstown, i to na jeden dzień. A tak naprawdę musi zaakceptować fakt, że to nie jest nawet związek. To... figiel.

Mark przechylił lekko głowę, tym gestem przypominając Claire, że nie odpowiedziała na jego pytanie.

Jeżeli ktoś chce zburzyć dom – podniosła głos, żeby przekrzyczeć wiatr – musi to załatwić przez nasze biuro. Nawet jeśli budynek sam w sobie nie jest zabytkowy, sprawdzamy, czy nie jest integralną częścią najbliższego otoczenia. Zabytkowa architektura Bostonu stanowi jedną z najbardziej charakterystycznych cech miasta.

Więc żeby zrównać budynek z ziemią, konieczne jest wasze pozwolenie? Nawet jeżeli chodzi o brzydki stary garaż albo coś podobnego?

Trzeba pokonać wiele etapów, zanim otrzyma się zgodę na wyburzenie. Mój urząd to tylko jeden z nich.

Moja matka na pewno będzie chciała porozmawiać o twojej pracy. – Przyspieszył, żeby wyprzedzić wolniejszy samochód. – Dom rodziców ma ponad sto pięćdziesiąt lat.

Naprawdę? – Claire nie chciała pokochać Lavinów, tak jak nie chciała pokochać ich syna, natomiast mogłaby sobie pozwolić na zakochanie się w ich domu. – W farmerskim czy w miejskim stylu?

W farmerskim. To mały dom.

Oczywiście. – Na początku dziewiętnastego wieku farmerzy w zachodniej części stanu Massachusetts z reguły nie budowali pałaców.

Niskie pokoje, krzywe podłogi i takie tam różne mankamenty. Jako dzieciak nie mogłem nawet rozpędzić moich matchboksów po podłodze, bo deski były nierówne.

Więc wychowałeś się na zabytkowej farmie?

Nie delektowałem się myślą, że mieszkam w zabytku. – W jego głosie słychać było mieszaninę niezadowolenia i nostalgii. – Czułem się raczej jak w rozklekotanym gracie. Gorącym w lecie, pełnym przeciągów w zimie. Ciągle coś się sypało. Wtedy matka szła do ogrodu, a my z ojcem naprawialiśmy.

Takie są zabytkowe domy. Wymagają nieustannych starań.

Teraz mam mieszkanie w zamkniętym osiedlu. Gdy coś trzeba naprawić, dzwonię do administracji i mówię: „Proszę naprawić to okno” albo „Proszę wymienić to gniazdko”. I nie chodzi o to, że sam nie mógłbym tego zrobić, bo jako dzieciak nauczyłem się majsterkowania. Ale po prostu kocham ten luksus, gdy ktoś inny może to za mnie wykonać.

Przyjrzała mu się uważnie. Z profilu, w okularach przeciwsłonecznych, z wyrazistym nosem i podbródkiem prezentował się bardzo trendy. A jednak mogła go sobie wyobrazić w starym domu, ze śrubokrętem i puszką kitu, łatającego, naprawiającego i dobrotliwie zrzędzącego od czasu do czasu.

Więc twoja matka zajmuje się ogrodem, a ojciec naprawami?

Można to tak ująć. Mama wykłada historię, a ojciec nauki polityczne. Mama gotuje, a ojciec zmywa naczynia. Mama wydała cztery książki, a ojciec pięć, co bardzo zaniepokoiło matkę. Pracuje jak szalona, żeby skończyć piątą i dogonić ojca.

Z tego, co mówisz, wydaje mi się, że znakomicie się dobrali. – Znów popatrzyła na jego dżinsy... do licha, ale mu w nich dobrze!... i nagle przestała martwić się tym, że jest zbyt elegancko ubrana. To dobrze, uznała, że tak szykownie zaprezentuje się państwu Lavinom.

Mocno stoją na ziemi – powiedział Mark – podobnie jak twoja matka.

Hm... – Nie dopatrzyła się wielkiej analogii. Jego rodzice są wykładowcami jednego z najbardziej prestiżowych college’ów, natomiast jej matka jest sekretarką. Ale rzeczywiście lubi pracę w ogrodzie.

Mają psa. Nie jesteś uczulona na psią sierść?

Nie.

Mark wyprzedził kolejny samochód, po czym zwolnił, gdy szosa nr 2 zwęziła się z czterech pasów do dwóch. Claire podróżowała wcześniej na zachód stanu, ale tylko po Mass Pike, głównej autostradzie, która wiodła od granicy stanu Nowy Jork aż po Boston Harbor. Szosa nr 2 zaczynała się jako autostrada, potem prowadziła przez parę miast, by ponownie zamienić się w autostradę, która teraz znów stała się dwupasmowa. Mark musiał zwolnić, żeby dostosować się do ruchu. Przeważały furgonetki i terenowe samochody holujące łodzie i przewożące na dachu kanu i kajaki.

Czy gdzieś tu jest jezioro? – zapytała.

Rzeki, jeziora, a niedaleko stąd jest też Quabin. – Miał na myśli potężny zbiornik wody w środku stanu. – Nareszcie jest na tyle ciepło, że ludzie mogą spuścić łodzie na wodę.

Ponieważ jechali wolniej, Claire nie musiała już tak kurczowo ściskać włosów. Nad nimi widniało bezchmurne, jasnoniebieskie kwietniowe niebo. Powietrze pachniało czystością i sosnowymi lasami, które pokrywały łagodne zbocza wzgórz po obu stronach szosy. Claire uznała, że powinna częściej wyjeżdżać z miasta.

Powinna też częściej przebywać w towarzystwie przystojnych mężczyzn. Zmierzwione przez wiatr włosy Marka tańczyły wokół jego twarzy i łagodziły rysy.

Opowiedz coś o swojej pracy. Czym właściwie zajmuje się dyrektor generalny rozgłośni radiowej?

Wszystkim, poza puszczaniem płyt. Chociaż gdybym musiał, robiłbym i to. W radiu zacząłem pracować jeszcze w college’u, kiedy dostałem okienko didżeja w studenckiej rozgłośni. To było swoiste upajanie się władzą. Tylko ty i mikrofon, i musisz zdecydować, co inni usłyszą. Słuchacze albo akceptują twój wybór, albo wyłączają radio. Po studiach przeniosłem się do stacji komercyjnej, gdzie odkryłem, że – o tym, co należy puszczać, decyduje kierownik programu. Chciałem mieć władzę, więc obroniłem pracę magisterską w college’u Emersona i wszedłem do zarządu radia.

I teraz sam decydujesz, czego każdy ma słuchać?

Taka jest rola dyrektora generalnego. Ale to nie polega na tym, że siedzę za biurkiem i mówię: puszczamy taką a taką muzykę, i sprawa załatwiona. Siedzę nowinki muzyczne, pertraktuję z agentami wykonawców, mam też nadzór nad działalnością ekonomiczną i publiczną rozgłośni. Reklamy, sondaże, promocja, akcje charytatywne. Naprawdę mam sporo roboty, ale się nie skarżę. Bardzo mi to odpowiada. – Jadący przed nimi zawalidroga skręcił w bok. Mark uśmiechnął się i dodał gazu. – Chodzą plotki, że lubisz Dworzaka.

Zmierzyła go zdumionym wzrokiem. Cóż, akurat ta plotka była prawdziwa. Za każdym razem, kiedy Claire słuchała IX Symfonii , , Z Nowego Świata”, płakała nad jej nieprzemijającym pięknem. Ale skąd Mark wie, co jej się podoba?

Od kogo się dowiedziałeś?

Rex mi o tym wspomniał.

To, że Mark rozmawiał o niej z Reksem, pochlebiło jej, ale też i zaniepokoiło.

Co ci jeszcze o mnie powiedział? – Choć postawiła to pytanie, wcale nie była pewna, że chce usłyszeć odpowiedź.

Mark zerknął na nią przelotnie.

Nic więcej.

Aha, na pewno! Ten cymbał mógł naopowiadać Markowi przeróżne rzeczy. Zaczęła grzebać w pamięci i przypominać sobie, co jeszcze, poza mandatem za przekroczenie szybkości i ogólnym niesmakiem, wyniosła ze znajomości z Reksem. Jeden raz, ale tylko do dziewiątej, byli na kolacji w modnej dzielnicy North End. Rex jęczał i narzekał, że o tej porze jest zawsze zmęczony, ponieważ wstaje o czwartej, żeby prowadzić swój program. Kiedy indziej pokłócili się strasznie o najlepszy irlandzki zespół rockowy – on twierdził, że jest nim U2, ona, że Van Morrison, a Rex drwił, że nie można porównywać solowego wykonawcy z zespołem. Przypomniała sobie pewną sobotę, którą spędzili na plaży w Plymouth. Gdy wracali, lunął deszcz i zmokli do suchej nitki, a Rex pocałował ją i próbował obłapiać jej pierś w samochodzie przed jej domem, zachowując się jak napalony licealista. Nie będąc w stanie udawać wzajemności, wyrwała mu się i powiedziała, że nie widzi powodu, dla którego mieliby się dalej spotykać. Potem nie słyszała o nim przez ponad tydzień, kiedy zadzwonił jego znajomy i powiedział, że Rex jest w śpiączce i że jej potrzebuje. I wtedy wlepili jej ten przeklęty mandat.

Odwróciła się w stronę Marka i przyłapała go na ponownym zerkaniu na nią.

Naprawdę – stwierdził z naciskiem. – Nic więcej nie powiedział.

Jego dyskrecja wywołała uśmiech na jej twarzy.

Im dalej na zachód i im wyżej, tym droga nr 2 stawała się węższa i bardziej kręta. Las po obu stronach zgęstniał. Płynący równolegle do drogi strumień obmywał kamienie i niósł zwiędłe liście. Pojawiły się znaki ostrzegające przed jeleniami, niedźwiedziami i niebezpiecznymi zakrętami. Prawdopodobnie z powodu wysokości i zacienionych lasów powietrze się ochłodziło.

To prawdziwie dziewicze tereny – powiedziała Claire, gdy mijali kolejny znak ostrzegający przed niedźwiedziami.

Zaraz wrócimy do cywilizacji. – I tak się stało. Po pokonaniu ostrego wirażu zjechali w dolinę starych młynów i schludnych, skromnych domów. – North Adams – poinformował ją Mark. – Następne będzie już Williamstown. Ostatnie miasto. Na nim kończy się Massachusetts.

Kiedy przejeżdżali przez campus, gdzie uczyli jego rodzice, Mark zwrócił uwagę Claire na niektóre budynki.

Może ci się wydawać, że jesteś na głuchej prowincji, ale tutaj zawsze coś się dzieje. Koncerty, sztuki, odczyty, wizyty dygnitarzy. A także sport. Moi rodzice zabierali mnie na wszystkie mecze, futbol, hokej, koszykówka. Nie było mi tu źle, ale jednak wolę miejskie życie.

Sądzę, że tytuł jednego z pięciu najpopularniejszych kawalerów w Williamstown nie byłby tak prestiżowy jak w Bostonie.

Zerknął na nią, próbując odgadnąć, czy się z nim nie droczy. Oczywiście, że tak. Zarazem jednak sprawdzała, jak ważne jest dla niego to wyróżnienie.

Po chwili wybuchnął śmiechem.

Zawsze mówię, że gdy się coś robi, to powinno się to robić jak najlepiej. Dlaczego być przeciętnym kawalerem, a nie jednym z pięciu najlepszych? Dlaczego być małomiasteczkowym kawalerem, a nie kawalerem w samym pępku świata?

Jedynie mieszkańcy Bostonu uważają Boston za pępek świata.

I mają rację. – Skręcił na żwirowy podjazd.

Dom był uroczy: biała fasada, czarne okiennice, czerwone frontowe drzwi. Przy wejściu umieszczona była tabliczka z datą 1848, kiedy to ukończono budowę. Stare dęby, jawory i drzewa iglaste różnych gatunków otaczały podwórze, a dzielne źdźbła trawy wystawały znad ziemi.

Och, Mark! Jaki fantastyczny!

Uwierz mi, że to tylko rozklekotany grat – mruknął i jednocześnie wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Wyłączył silnik i wysiedli z auta. Zanim dotarli do drzwi, pojawili się w nich rodzice Marka, a w podwórzu rozległo się warczenie psa. Matka Marka miała długie, przyprószone siwizną czarne włosy zaplecione na karku w warkocz, a w przekłutych uszach duże złote koła. Ojciec wyglądał jak starsza kopia syna. Oboje, podobnie jak Mark, ubrani byli w spłowiałe dżinsy i swetry. Gdyby Claire nie wiedziała, że mają tytuły naukowe, uznałaby ich za posuniętą w latach parę hippisów prowadzących farmę ze zdrową żywnością.

Wchodźcie, wchodźcie! – zapraszała pani Lavin, otwierając szeroko drzwi, szturchając kolanem i zawracając z progu średniej wielkości psa. – Wracaj, Kochasiu! – krzyknęła, po czym spojrzała na syna: – Mark! Niech cię pocałuję! – Nawet nie zdążył zaoponować, kiedy go mocno objęła i pociągnęła w dół, żeby go pocałować w policzek. Gdy się wyprostował i ściskał z ojcem, wzięła Claire za ręce i uśmiechnęła się promiennie. – Claire! Jak mi miło!

Biorąc pod uwagę fakt, że nie była narzeczoną Marka ani nawet jego dziewczyną, Claire uznała powitanie za raczej wylewne. Przecież jeśli wszystko dobrze pójdzie, to w wyniku tej podróży co najwyżej zaprzyjaźni się z Markiem, nic więcej.

A swoją drogą było jej dobrze w tak ciepłej rodzinnej atmosferze. W zachowaniu rodziców Marka nie było cienia fałszu, niczego nie robili na siłę. Wydawali się naprawdę szczęśliwi ze spotkania z synem i z poznania Claire.

A więc to jest ten nowy wózek – powiedział wolno ojciec, wychodząc przed mały ganek i przyglądając się sportowemu samochodowi Marka. – Jestem... – przerwał i natychmiast się roześmiał – ... zielony z zazdrości.

No to już. – Matka pokazała na mercedesa i przyzwoliła dobrotliwie: – Idźcie i pobawcie się.

Popędziła syna i męża na podjazd, po czym wprowadziła Claire do przytulnego wnętrza.

W biurze konserwatora zabytków Claire zajmowała się wyłącznie miejską architekturą, ale potrafiła dostrzec zalety i uroki rodzinnej siedziby Lavinow – szerokie podłogowe deski, wąskie korytarze i otwory drzwiowe, szereg kominków, pofałdowane, osadzone w grubych ramach szyby. Opalany drewnem piec stał w rogu wielkiej kuchni, której umeblowanie składało się z masywnego stołu i krzeseł z sękatej sosny. Koło zlewu, na macie, stały psie miski na pokarm i wodę.

Pies, który tak entuzjastycznie szczekał, gdy przyjechali, podszedł do miski z wodą i zaczął ją chłeptać. Claire nie umiała określić jego rasy. Był w kolorze mlecznego cukierka, miał zwisające uszy i przyjazną mordę.

Cudowny dom – powiedziała szczerze.

Dziękuję – uśmiechnęła się pani Lavin. – Jest równie ładny co pracochłonny. – Podeszła do stojącego na kuchni dużego garnka. Kiedy podniosła pokrywkę, zapachniało wywarem z ryb, sherry i przyprawami.

Mam nadzieję, że lubisz owoce morza, bo ugotowałam bouillabaisse.

Hm, uwielbiam. – Ponieważ w kuchni było gorąco, Claire zdjęła blezer. – Czy mogłabym w czymś pomóc, proszę pani? A może pani doktor?

Wystarczy Naomi, a jeśli naprawdę chcesz mi pomóc, to przygotuj sałatę. – Wyjęła ze zlewu mokrą główkę rzymskiej sałaty i podała ją Claire. Sama kroiła chleb i wsuwała do piekarnika białe kromki na grzanki.

Idealny dzień na jazdę. Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczymy Marka i jego ojca. Jeśli Mark pozwoli mu usiąść za kierownicą, mogą wrócić przed zachodem słońca, albo i nie. Nie dałabym głowy, że nie pojadą aż do Seattle. Mali chłopcy uwielbiają swoje eleganckie cztery kółka, nieprawdaż?

Mark na pewno uwielbiał swoje eleganckie cztery kółka. Claire wychowywała się z siostrami, które miały znacznie większą obsesję na punkcie ubrań, pantofli i błyskotek niż na punkcie samochodów. Także ich ojciec nigdy się nimi przesadnie nie interesował.

Proszę pani... to znaczy, Naomi. – Otrząsnęła liście z wody i włożyła je do salaterki. – Mam nadzieję, że Mark wyjaśnił, że nie zamierzamy się pobierać.

Wyjaśnił, że wzmianka w „The Boston Globe” była nieprawdziwa. Kochasiu, zostaw Claire w spokoju – krzyknęła Naomi na psa, który z zapamiętaniem obwąchiwał mokasyny Claire.

Nie przeszkadza mi. To ona czy on?

Ona. Nazywa się Kochasia i rozumie po angielsku, więc się nie krępuj i przepędź ją, gdy będzie się naprzykrzać. Wyraźnie cię polubiła, bo inaczej by powariowała. Wszystko można poznać po jej ogonie. – Ogon Kochasi chodził jak metronom ustawiony na allegro.

A jeśli chodzi o ten kawałek w „The Boston Globe”... – Claire powróciła do darcia liści sałaty. – To coś więcej niż wprowadzenie w błąd. To sugeruje, że coś nas łączy A to nieprawda.

No nie! – zaprotestowała Naomi. – Jesteście przyjaciółmi. Jeśli nawet niczym poza tym, zbliża was fakt, że oboje padliście ofiarą pomówienia, oboje znaleźliście się w kłopotliwej sytuacji na skutek głupiego żartu czy jak to tam nazwać.

Zgadza się. Jesteśmy przyjaciółmi. Ale nie jesteśmy zaręczeni.

Jak wolisz. – Naomi wręczyła jej beztrosko pomidora i nóż. – Możesz go dodać do sałaty.

Claire nie mogła odgadnąć, komu wierzy Naomi, co podejrzewa, czego się spodziewa. Czy chce, żeby była narzeczoną Marka? Czy chce, żeby jej sławny kawaler wreszcie się ożenił? I to z kobietą, której prawie nie zna?

Claire zapewniła, że są przyjaciółmi. Chciałaby, żeby to była prawda. Mówiąc szczerze, chciała od Marka czegoś więcej niż przyjaźni. Nie tylko dlatego, że był dobrym kumplem. Nie tylko dlatego, że tak dobrze czuje się we własnej skórze. I nawet nie dlatego, że w szykownych okularach przeciwsłonecznych, z włosami rozwiewanymi przez wiatr, prawie nie można mu się oprzeć. Ale dlatego, że należy do tych mężczyzn, którzy bez namysłu obejmują i całują matkę na powitanie. A tak robi człowiek, który ceni sobie więzy rodzinne, o co nigdy by go nie podejrzewała. I nieważne, że dał jej wyraźnie do zrozumienia, iż jej miejsce nie jest przy nim.

Właśnie doszły grzanki, gdy zjazdy próbnej wrócili panowie. Bob Lavin był tak podekscytowany, jak dziecko w dniu swoich urodzin.

Mówię ci, Naomi, nawet nie wiesz, jak to cudeńko gładko chodzi – zachłystywał się, podczas gdy Mark rozsiadł się w fotelu i przywołał Kochasię. Od czasu do czasu pochylał się i coś do niej szeptał. A Kochasia jakby go rozumiała, bo odpowiadała wesołym poszczekiwaniem albo kiwała łbem.

Claire starała się nie patrzeć na Marka. Miał tak seksowny uśmiech, był tak wspaniale zbudowany, potrafił tak hipnotyzować wzrokiem, ale najbardziej czarująca i pociągająca była jego radość, kiedy bawił się z psem. Już nie wyglądał jak ważny szef radiostacji, właściciel luksusowego mieszkania, typowy samiec zafascynowany szpanerskim samochodem – ani jak kawaler zasługujący na specjalną uwagę błyszczącego, wielkomiejskiego magazynu. Wyglądał jak człowiek o dobrym sercu.

Podczas kolacji Mark i jego rodzice opowiadali jedno przez drugie, starając się włączyć do rozmowy Claire. Naomi mówiła o swojej pracy w ogrodzie:

Proszę bardzo, niech mi jakiś działacz walczący o prawa zwierząt wytłumaczy, dlaczego nie wolno zabijać robaków!

Natomiast Bob kpiąco wspomniał o wizycie w campusie napuszonego przedstawiciela ONZ-u. Oboje opowiadali o swoich studentach, badaniach naukowych i o planowanej na wrzesień podróży na Wyspy Galapagos. Pytali Marka o jego pracę w radiu, o sponsorów i o akcje charytatywne, jakie ci sponsorzy wspierają.

Nie powiem, żebym był wielkim fanem muzyki nadawanej przez WBKX – wyznał Claire Bob Lavin. – Jestem zagorzałym wielbicielem folku. Bluegrass, muzyka bez elektronicznych wzmacniaczy i tego rodzaju rzeczy.

Claire lubi Dworzaka – zdradził rodzicom Mark, a Claire zastanawiała się, w jakim celu napomyka o jej muzycznych preferencjach. Chyba nie po to, żeby nabrali do niej szacunku! Przecież więcej ich nie zobaczy.

Wszystko to nie przeszkadzało Claire delektować się posiłkiem. Skupiła się na wymianie żarcików i na przepysznej prowansalskiej potrawie z owoców morza, starając się nie myśleć o tym, jak serdeczni są rodzice Marka i jaki serdeczny jest jego stosunek do nich. Po sprzątnięciu ze stołu Bob i Naomi oprowadzili Claire po domu, włącznie z piętrem, które było jeszcze bardziej tajemnicze i dziwaczne, pełne nieregularnie rozplanowanych pomieszczeń, niskich drzwi i skrzypiących podłóg. Potem wszyscy, łącznie z psem, udali się na tyły domu, by podziwiać ogród warzywny Naomi. Na koniec wrócili do domu na kawę i herbatę, i na domowej roboty tarte jabłkową podaną z gałkami waniliowych lodów.

Kiedy znajdujesz czas na takie gotowanie? – zapytała Claire Naomi. – Przecież pracujesz.

Na ogół tak nie gotuje – wyjaśnił Bob, patrząc przekornie na żonę. – W każdym razie nie dla mnie. Tylko dla Marka, kiedy nas odwiedza.

I kiedy przywozi przyjaciół – dodała Naomi.

Akurat! – pożalił się Mark. – Gdy byłem w liceum, nigdy tak nie gotowałaś dla moich kumpli.

Gdy byłeś w liceum, twoi kumple obsiadali kuchnię jak szarańcza i wyjadali wszystko, co było w zasięgu wzroku. Częstowanie ich bouillabaisse byłoby marnotrawstwem.

Mam nadzieję, że nie zadałaś sobie tego całego trudu tylko dla mnie – powiedziała Claire. – Było mi tu cudownie, ale...

Ale? – Naomi uniosła brwi.

Claire szukała wzrokiem pomocy u Marka, ale on, podobnie jak rodzice, także zdawał się wyczekiwać jej odpowiedzi.

No cóż, jak już powiedziałam, nie zamierzamy się pobrać.

To oczywiste – powiedział Bob.

Ależ my to rozumiemy – dodała Naomi.

Przed pierwszym kwietnia Mark i ja nawet nie słyszeliśmy o sobie.

Słyszałabyś o mnie, gdybyś czytała „Boston’s Best” – zażartował Mark.

Nie zwracając na niego uwagi, Claire wędrowała wzrokiem od Boba do Naomi.

Dzięki wam poczułam się jak ktoś, kogo się wyczekuje, jakbym była członkiem rodziny. Ale nie jestem.

Chcemy, żebyś się tu dobrze czuła. – Naomi uśmiechnęła się. – Jesteś przyjaciółką Marka, więc to oczywiste, że jesteś mile widziana.

A do tego nie jesz jak szarańcza – pochwalił ją Bob, uśmiechając się podobnie jak jego syn.

Kiedy ukazał się ten artykuł – powiedziała Naomi – pomyśleliśmy... no właśnie, pomyśleliśmy, że może jesteś tą wybraną. A choć Mark stanowczo temu zaprzeczył, chcieliśmy się sami o tym przekonać.

Nie uwierzyliście mi? – oburzył się Mark.

To nie ma nic wspólnego z wiarą – powiedziała Naomi. – Chodziło raczej o matczyną intuicję.

A teraz się przekonałaś?

Powiedziałeś, że się nie pobieracie – odparła Naomi.

Powiedziałeś swoje – przyznał Bob.

Okej – udobruchał się Mark.

Tymczasem Claire nie mogła się pozbyć uczucia tęsknoty za tym, żeby mogło być inaczej. Cała ta wyprawa nie pomogła jej jasno określić własnych uczuć. Przekonała się tylko, jak porządnym człowiekiem jest Mark, a także jakim mógłby być mężem, gdyby znudził mu się kawalerski stan. Jednak musiała pogodzić się z myślą, że to nie nastąpi zbyt prędko.

Ten ostatni balon, który tak bardzo ociągał się pod sufitem w jej biurze, w końcu sflaczeje. Im prędzej się z tym pogodzi, tym lepiej.

Postanowiła, że w poniedziałek rano ściągnie ten cholerny balon, przekłuje go i wyrzuci do śmieci. Wtedy wreszcie może się uspokoi.



Rozdział 8


Po opuszczeniu domu rodziców Marka Claire była nienaturalnie wyciszona. W drodze, gdy zapadł zmierzch i zrobiło się chłodno i ciemno, zapytała go jedynie o to, czy nie zasunąłby dachu w samochodzie. Zrobił, o co prosiła, chociaż, gdyby nie było jej zimno, wolałby jechać otwartym autem. Nie mógł się już doczekać lata i długich, nocnych tras z opuszczonym dachem, gdy w górze migoczą gwiazdy, a ciemność wdziera się do wnętrza.

Poza tym Claire nie odezwała się słowem. Kiedy jechali krętą drogą przez North Adams, kiedy wspinali się w górę ku stromym wirażom Berkshires, siedziała w milczeniu, z rękami na kolanach, ze wzrokiem utkwionym w jadący przed nimi terenowy samochód, w jego świecące tylne światła i zamocowany na dachu kajak.

Mark nie czytał w cudzych myślach. Gdyby posiadał ten szczególny dar, może by oszczędził ludziom zdenerwowania, jakie przeżyli w związku z ubiegłorocznym niefortunnym primaaprilisowym żartem Reksa o trzęsieniu ziemi, a także uniknął zasłużonej reprymendy od burmistrza. Dobrze, że tegoroczny żart Reksa narobił zamieszania tylko w życiu dwóch osób: Marka i kobiety, w której myślach chciałby umieć czytać.

Wyglądało na to, że dobrze spędziła czas w domu jego rodziców. Kochasia najwyraźniej ją pokochała – pies nie pociera nosem nóg ludzi, których nie adoruje, a Kochasia omal nie wywierciła nosem dziury w spodniach Claire. Czytanie w myślach psa nie przysparzało mu trudności. Pies uznał po prostu, że Claire jest świetna.

Nie mógł się nie zgodzić z Kochasia. Claire była świetna. Bardziej niż świetna. Była bystra, zabawna i delikatna. Namiętnie perorowała na temat konieczności ochrony takich starych budynków jak dom jego rodziców, a kiedy kropla bouillabaisse usadowiła się na jej dolnej wardze i Claire złapała ją koniuszkiem języka, przypomniał sobie, czując ostry skurcz w lędźwiach, że jest też namiętna.

Gdy przyjdzie czas, że zechce się ustatkować, chciałby mieć przy sobie taką kobietę jak Claire O’Connor, właśnie kogoś tak zrównoważonego i myślącego, kogoś, kto potrafi łagodzić sytuację, czerpiąc ze swojego poczucia humoru. Kogoś o włosach takich jak jej, o nogach takich jak jej, a także o wielkich, zielonych oczach i różowym języku dokładnie takim jak jej.

Nie jesteś głodna? – zapytał, próbując zignorować swój nagły głód, który nie miał nic wspólnego z jedzeniem.

Na Boga, nie. – Zaśmiała się słabym głosem.

Najadłam się nieprzyzwoicie. Twoja matka bardzo dobrze gotuje.

A mnie smakowały ciasteczka twojej matki.

Moja matka kupiła je w cukierni.

No to co? Uważam, że powinniśmy być wdzięczni naszym matkom za umiejętność nakarmienia naszych przyjaciół, kiedy zachodzi taka potrzeba. – Rozmowa o matkach pomogła mu stępić głód. Był to głód, którego nie mógł zaspokoić, przynajmniej nie z Claire. Może nie potrafił czytać w jej myślach, ale po dzisiejszym dniu jednego był pewny: Claire nie należy do kobiet, z którymi kawaler może się zabawić, a potem zostawić.

Gdyby jej dotknął – a jej ręka leżała tak blisko – zapragnąłby jej całej. Gdyby ją pocałował, pożądanie wzięłoby nad nim górę. A potem złamałby jej serce, ponieważ nie dojrzał jeszcze do tego, żeby być czyimkolwiek narzeczonym. Gdyby był gotów, z pewnością wybrałby Claire. Gdyby... Ale nie był. Jeszcze nie.

Spojrzała na niego, uśmiechnęła się i odwróciła, by dalej wpatrywać się w jadący przed nimi na wąskiej szosie terenowy samochód.

O czym ona teraz myśli?

Czy straszny był dla ciebie dzisiejszy dzień?

zapytał, oczekując żywszej reakcji.

Co... – Wyglądała na roztargnioną. – Nie. Było bardzo miło.

Wdali się w rozmowę, a Claire jakby się trochę rozluźniła. Opowiedział jej o psie, z którym się wychowywał.

Sam mu wybrałem imię.

Ale chyba nie nazwałeś go Kochasią?

Nazwałem go Nicponiem. To prawdziwie męskie imię.

Uśmiechnęła się, a on odebrał jej uśmiech jako osobisty sukces.

Nicpoń był kundlem. Wzięliśmy go ze schroniska. To był duży pies. – Nicpoń dołączył do ich rodziny, gdy Mark miał siedem lat, a skończył życie, gdy jego ukochany pan był w college’u. Mark lubił Kochasię, która jednak nigdy nie zajęła w jego sercu miejsca Nicponia.

Mark? – W głosie Claire słychać było napięcie.

Tak?

Przyjrzyj się samochodowi przed nami. Czy nie uważasz, że ta łódź się chwieje?

Na szosie było ciemno, ale wyłowił reflektorami kołyszący się kajak na dachu terenówki, a także drżenie przytrzymujących go pasów.

Trudno powiedzieć – mruknął, zdejmując nogę z gazu. – Myślę...

A potem przestał myśleć, ponieważ kajak oderwał się i jak ogromny pocisk runął do tyłu, trzasnął w maskę auta, przechylił się i uderzył w przednią szybę. Przed Markiem wystrzeliła poduszka powietrzna, wbijając go w fotel, gdy docisnął do podłogi pedał hamulca. Merc stanął w miejscu, a poduszka powietrzna zasyczała i jak sflaczały worek zwisała z drążka kierownicy.

Odwrócił się do Claire. Była wciśnięta w swój fotel, również jej poduszka powietrzna zwisała luźno i wydawała metaliczny zapach. Claire miała zamknięte oczy i czerwony ślad na brodzie. Nie ruszała się.

O Boże – szepnął Mark, po czym powiedział to głośno i zaczął się wyszarpywać z pasa bezpieczeństwa. – O Boże! Claire! Claire, co ci się stało? – Przeciągnął ręką po jej twarzy, po ramionach, po szyi i wrócił do twarzy. – Claire!

Zamrugała i otworzyła oczy.

Nic mi nie jest – powiedziała drżącym głosem.

Jesteś pewna? – Pochylając się nad nią, zobaczył w jej włosach i na kolanach jakieś błyski. Odłamki przedniej szyby. – Nie ruszaj się!

Nic mi nie jest – powtórzyła.

Masz na sobie szkło. Możesz się skaleczyć. Nie ruszaj się! – Podniósł rękę w stronę jej włosów i zauważył, że drżą mu palce. O Boże, o Boże. Może jest ranna. Claire...

Nic mi nie jest – powiedziała mocniejszym głosem. – Czuję się dobrze. – Podniosła rękę do włosów i wyciągnęła z nich kilka kawałków szkła. – To nie kłuje.

Zostaw. – Chwycił jej dłonie i odciągnął od głowy. Jej nadgarstki od wewnętrznej strony były nienaturalnie zaróżowione, podobne do śladu na brodzie. Zapewne skutek otarcia skóry przez poduszkę.

Nadal przetrzymywał jej ręce, po części po to, żeby po omacku nie szukała szkła we włosach, po części zaś dlatego, że nie mógł się od niej oderwać. To, że poruszała palcami, upewniło go, że rzeczywiście nic jej się nie stało. Ale jego puls walił jak oszalały, niemal rozsadzał mu czaszkę. Mark chyba był na granicy histerii, skoro chwilami mącił mu się wzrok. Przecież Claire mogła się zabić!

Nie zabiła się. Była cała. Powoli się uspokoił, ale nadal mocno trzymał jej ręce. I nie zamierzał ich puścić.

Mark, obejrzyj swój samochód.

Pal go sześć! – Samochód jest tylko samochodem, nawet jeśli jest to mercedes SLK roadster. Claire... Boże, gdyby coś jej się stało...

Przekładając jej dłonie do jednej, użył wolnej ręki do otwarcia schowka między fotelami, skąd wyjął komórkę. Wybrał numer. Po jednym dzwonku odezwał się nosowy kobiecy głos, informujący, że połączył się z posterunkiem policji miejscowości, której nazwa nic mu nie mówiła, i że jego wezwanie zostało zarejestrowane.

Tak – powiedział, nadal ściskając ręce Claire. – Przed chwilą w mój samochód uderzyła łódź.

Łódź? Jest pan na wodzie?

Nie, na lądzie. Łódź była na dachu samochodu, a teraz... – Wytężył wzrok poprzez gęstą siatkę pęknięć na przedniej szybie – ... jest na masce mojego samochodu.

Czy są ranni?

Spojrzał na Claire i na świeżą plamę na jej brodzie, na jej przerażone oczy i słodkie, delikatne usta.

Nie – powiedział z ulgą w sercu. – Nie, nikt nie jest ranny.


Pół godziny później Claire stała na poboczu drogi z rękami założonymi na piersiach i z przewieszoną przez ramię torebką. Zapadała noc. Obok uszkodzonego samochodu Mark naradzał się z policjantem, z operatorem wozu holowniczego i z przysadzistym, brodatym kierowcą terenówki. Biorąc pod uwagę okoliczności, wszyscy zachowywali się wyjątkowo spokojnie. Gdyby nieubezpieczony kajak wyrżnął w jej samochód, byłaby tym nielicho zmartwiona, a przecież jej samochód nie był nowiutkim mercedesem.

Na szczęście kajak nie był ciężki. Porysował i wyszczerbił maskę, ale najbardziej uszkodził przednią szybę. Claire żal było samochodu. Zaledwie parę godzin temu Mark z ojcem wybrali się na przejażdżkę ulicami Williamstown – dwaj chłopcy czerwoni z emocji, że mogą się pokazać w mieście w takiej gablocie. A teraz ta gablota tkwi na poboczu drogi jak jakieś przetrącone przez samochód zwierzę.

Po chwili Mark podszedł do niej.

Jak się czujesz, Claire?

Była szczerze zdumiona, że bardziej niepokoi go jej stan niż ukochany mere, tym bardziej, że jej stan był znacznie lepszy niż samochodu.

Nic mi nie jest – powtórzyła któryś już raz. – A co z tobą?

Przeciągnął rękami wzdłuż jej ramion, od łokci po kark i z powrotem, jakby sprawdzał, czy czegoś sobie nie złamała. Potem ją puścił i wsunął ręce do kieszeni.

No więc rzecz ma się tak, że tamten kierowca jest tak spanikowany, że bierze całą winę na siebie....

Co jest zgodne z prawdą – zaznaczyła Claire.

Mam wrażenie, że nie chce w to mieszać towarzystwa ubezpieczeniowego. Nie wiem, czy wie, ile go – będzie kosztowała naprawa, ale na razie mówi, że sam wszystkim się zajmie.

A czy ktoś nas podwiezie do Bostonu?

Mark westchnął.

Taak, ale nie dzisiaj. Trzeba doholować samochód do naprawy do Bostonu, ale prawie na pewno nie uda się tego zrobić w sobotnią noc. Facet powiedział, że załatwi to jutro, a jest jedynym kierowcą wozu holowniczego w okolicy. Na noc chce odstawić samochód do swojego garażu, a rano przewieźć go do Bostonu, nawet gdyby miał nie pójść do kościoła. Właściwie to wydaje się zadowolony, że opuści mszę.

A co z nami?

No cóż, Ray ten kierowca terenówki, mówi, że jego szwagierka ma niedaleko stąd zajazd i że może nas przyjąć na noc. Na jego koszt.

Claire zaczęła szybko myśleć. Czy zajazd jest porządny? Czy to pensjonat, czy może spelunka? A co ważniejsze, czy szwagierka Raya ulokuje ich w jednym pokoju czy w dwóch?

A nie lepiej byłoby wrócić na noc do twoich rodziców?

To ponad sto kilometrów stąd. Nie wiem, czy wypada prosić, żeby nas wożono w tę i z powrotem.

Claire pokiwała głową.

A jak daleko stąd do Bostonu?

Jakieś sto dwadzieścia kilometrów.

Okej. – Była zmęczona i to nie tylko z powodu stresu spowodowanego wypadkiem. Była też pod wrażeniem miłego przyjęcia przez jego rodziców, miała za sobą długą jazdę... a przede wszystkim była – przygnębiona świadomością, że trafiła na mężczyznę, który nie zamierza porzucić kawalerskiego stanu. Jeszcze zanim opuścili dom jego rodziców, zdała sobie sprawę z przykrej prawdy, której nie mogła się już dłużej wypierać: zakochała się w Marku. A on nie ukrywał, że ceni sobie swój kawalerski stan.

Czy więc skorzystamy z propozycji Raya i zatrzymamy się w zajeździe? – zapytał.

Jasne. – W końcu nie miała nic pilnego do roboty w Bostonie.

Poklepał ją lekko po ramieniu, odwrócił się i podbiegł do mężczyzn stojących przy mercedesie. Konferowali przez chwilę, brodacz odbył rozmowę przez komórkę, a potem Mark wrócił do Claire:

Policjant Beldon zawiezie nas do szwagierki Raya, która już na nas czeka.

Kiedy usiedli z tyłu radiowozu i ruszyli, Claire odwróciła się i przez tylną szybę spojrzała ostatni raz na miejsce wypadku, gdzie kierowca wozu holowniczego wciągał samochód Marka na platformę.

Bardzo zniszczony? – zapytała.

Nie znam się na tym. Szyby są do wymiany, a co do maski, nie mam pojęcia.

Mówisz to tak lekko.

To tylko samochód.

To jest bardzo drogi nowy samochód.

Mogłaś wyjść z poważnymi obrażeniami z tego wypadku, a nawet... mogłaś zginąć. – Przy ostatnich słowie załamał mu się lekko głos.

Ty też – odparła, wzruszona jego autentycznym niepokojem.

Potrząsnął głową.

Mnie się nic nie ima. Ale ty... Dzięki Bogu, że jesteś cała. – Powiedział to z takim przejęciem, że zrobiło jej się ciepło na sercu.

Zajazd, do którego przywiózł ich policjant Beldon, nie otrzymałby wielu gwiazdek w przewodniku Michelina. Niezgrabny, podniszczony budynek otoczony sosnami wyróżniał się jaskrawo oświetloną frontową werandą i przekrzywionymi żaluzjami w oknach. Na słupie koło wejściowych schodów wisiała drewniana tablica z napisem „Lake Vue Inn”. Claire zastanawiała się, czy fonetyczny zapis słowa „view” był celowy.

Beldon wysadził ich, przypominając, że rano zawiezie ich do warsztatu blacharskiego, gdzie zostanie doholowany samochód Marka, i że przyśle faksem kopię sprawozdania z wypadku, gdy tylko je sporządzi. Poczekali, aż odjedzie, po czym weszli przez werandę do budynku.

Mocno zbudowana ciemnowłosa kobieta, o parę lat starsza od Claire, powitała ich, gdy przekroczyli próg.

Wchodźcie, moi drodzy! – zagrzmiała, witając ich prawie tak entuzjastycznie jak rodzice Marka. – Nazywam się Betty. To zaszczyt móc gościć u siebie tak sławną parę! Przygotowałam dla was najlepszy pokój.

Sławną? – mruknęła Claire, a Mark zmarszczył brwi.

Gdy Ray podał mi twoje nazwisko – zwróciła się do Marka – od razu wiedziałam. Stacja radiowa, zgadza się? Jesteś sławnym kawalerem, a ty – powiedziała do Claire – jesteś kobietą, dla której zrezygnował z szalonego, kawalerskiego życia.

Skąd to wszystko wiesz? – zapytała Claire, gdy Mark jeszcze bardziej się skrzywił.

Z „The Boston Globe”.

Czytasz tę gazetę? – zapytał Mark. – Przecież stąd daleko do Bostonu.

Prawdę mówiąc – przyznała Betty dając ręką znak, by udali się za nią na górę po wykrzywionych schodach – nie, nie czytam „Globe’u”. Ale jesteście w internecie.

W portalu „The Boston Globe”?

Nie, w portalu kawalerów „Boston’s Best”. Jest nas tutaj cała paczka, śledzimy od lat najlepszych kawalerów typowanych przez „Boston’s Best”. Nie można sobie pomarzyć? – Szła wąskim korytarzem, nie przestając paplać. – Kiedy rozeszło się, że kobieta z ratusza zarzuciła na ciebie lasso, to powiem ci szczerze, że w kawiarence internetowej zawrzało. Niektórzy uznali to za sprzeniewierzenie się wszystkim zasadom, których przestrzega „Boston’s Best”. Inni zaś powiadali: „Co się dziwicie? Tak to bywa, kiedy ugodzi człowieka strzała Kupidyna. Dzisiaj kawaler, jutro żonkoś!” Tak to jest z miłością. Dla mnie to wszystko jest strasznie romantyczne. – Otworzyła szeroko drzwi na końcu korytarza i zapaliła światło. – To tu. Najlepszy pokój w tym domu. Uzupełniłam łazienkę w mydło i szampon, szczoteczki do zębów i pastę. Ray wyjaśnił mi, dlaczego musieliście się zatrzymać, pomyślałam więc, że przyda wam się trochę przyborów toaletowych. A wszystko przez idiotyczny kajak tego bęcwała. Powiedziałam siostrze, kiedy za niego wychodziła: „Donna, on kocha kajaki bardziej niż ciebie”. Ale czy mnie posłuchała?

Najwyraźniej nie, pomyślała Claire, ale zachowała to dla siebie.

Mam tylko jeden klucz do tego pokoju. – Wcisnęła go Markowi. – Ale to nie powinno stanowić problemu dla takich papużek nierozłączek. Są tu także inne pary, ale sezon jeszcze się nie zaczął, więc będziecie mieli święty spokój. Jakbyście czegoś potrzebowali, będę na dole. Wystarczy podnieść słuchawkę i wykręcić zero. Na śniadanie będzie kawa i ciepłe bułeczki.

Mark nie zdążył odpowiedź, bo gadatliwa gospodyni zniknęła w korytarzu.

Claire rozejrzała się po pokoju. Podobnie jak schody, tak i tutaj podłoga była trochę krzywa. Dywan wyglądał, jakby odbywała na nim próby stepująca grupa taneczna, a narzuta na łóżku tak wyblakła, że trudno było się domyśleć jej pierwotnego koloru. Wyblakłe były też zasłony, a blat komody porysowany, zaś padające z łazienki światło było chorobliwie żółte. Przy ścianie stało małżeńskie łoże.

Myślisz, że ten budynek jest zabytkiem? – zażartował Mark.

Myślę, że nadaje się do rozbiórki.

Stanął przy niej. Powędrował za nią wzrokiem w stronę łóżka.

Jeśli ci nie odpowiada...

Wszystko w porządku – ucięła. Łóżko było szerokie, a ona wyczerpana po długiej podróży i dniu pełnym zdarzeń. Jedyne, czego chciała, to pozbyć się szkła z włosów i pójść spać.

Na pewno?

Claire zajrzała do łazienki. Na umywalce leżały opakowane w celofan szczoteczki i tubka pasty do zębów, a na brzegu wanny kostka mydła i butelka szamponu.

Wszystko, czego potrzebuję, to szampon i poduszka.

W porządku. – Mark popatrzył na nią z powątpiewaniem, po czym podszedł do podejrzanie wyglądającego głębokiego fotela i usiadł. – Wykąp się pierwsza. Tylko uważaj i nie skalecz się.

Możesz się nie obawiać. – Weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi.

Zwariowała? Popatrzyła na swoje zniekształcone odbicie w lustrze nad umywalką. Była zmęczona i blada, podrapana na brodzie, ale nie wyglądała na wariatkę. Oboje z Markiem są dorośli i mają za sobą ciężki dzień. Umyją się, wypoczną i wrócą jutro do Bostonu. Może spać w ubraniu. Do niczego nie dojdzie, ponieważ nie chce, żeby cokolwiek miało się wydarzyć. Mark jej nie kocha, nie chce się do niczego zobowiązywać, ledwo ją zna...

Odwracając się od lustra, poczuła ciarki na plecach. Przypomniała sobie moment, gdy kajak uderzył w samochód, i poczuła zawrót głowy – nie z bólu, ale z wrażenia. Mark przywiózł ją do Williamstown, żeby poznała jego rodziców... nie, żeby przekonać ich, że nie są narzeczeńską parą i że nic ich nie łączy. Tymczasem w drodze zdała sobie sprawę, że jednak zakochała się w nim, wychodząc w ten sposób na największą idiotkę, jaką widział świat. I wtedy właśnie kajak uderzył w samochód.

Cała ta podróż wydawała się surrealistyczna.

I nawet po prysznicu, po włożeniu dziennego ubrania, po umyciu zębów i wyszczotkowaniu mokrych, zmierzwionych loków, pozostało wrażenie, że wszystko to jest surrealistyczne. Surrealistyczne i wyczerpujące. Claire była zbyt wypompowana, żeby myśleć o miłości czy o Marku, lub o tym, co by było, gdyby nie był sławnym bostońskim kawalerem. Musi się wyspać, a potem wrócić do normalnego życia, jakie prowadziła przed pierwszym kwietnia.



Rozdział 9


Gdy za zamkniętymi drzwiami łazienki rozległ się dźwięk lejącej się wody, Mark chwycił klucz i wyszedł. W głowie mu dzwoniło od natłoku myśli, których nie umiał uporządkować. Potrzebował świeżego powietrza i samotności.

Zajazd był położony przy nieoświetlonej, lokalnej drodze. Mark zaczął powoli krążyć wokół rozległego, chaotycznie rozplanowanego budynku. Noc była rześka i chłodna, a ziemia miękka po wiosennych roztopach. Już od samego stawiania kroków robiło się lepiej.

Jest tak sławnym kawalerem, że kobiety w całym Massachusetts rozmawiają w sieci o jego stanie cywilnym. Podobał mu się status kawalera. Lubił wolność, lubił wiążące się z tym samolubstwo i brak odpowiedzialności. I szybki samochód.

A jednak gdy kajak wyrżnął w roadstera, Mark myślał tylko o Claire. Ani przez chwilę nie pomyślał o sobie. Liczyła się tylko Claire. Gdyby została ranna... albo zabita... Wzrok mu się zmącił.

Co za dzień. Co za obłędny i męczący dzień. Dlaczego przedstawił Claire rodzicom? Ponieważ matka koniecznie chciała ją poznać. Bo ona zaciągnęła go do swojej matki. Bo winien był rodzicom odwiedziny, a to był szmat drogi, a jazda w towarzystwie była znacznie przyjemniejsza. Ale gdyby chodziło mu tylko o towarzystwo, mógł zaprosić Sherry – no, może nie Sherry – ale znał też inne kobiety. Albo mógł zaprosić jakiegoś kumpla. Miał paru bliskich znajomych wśród facetów, z którymi grał w liceum w koszykówkę, i paczkę z college’u, z której niektórzy mieszkali w Bostonie, a oprócz tego sąsiada Pete’a. Miał też sąsiadkę Lisę, która, odkąd pojawił się artykuł w „Boston’s Best”, rzucała mu powłóczyste spojrzenia.

Ale nawet nie przyszło mu do głowy, żeby jechać do Williamstown z kimś innym niż Claire. Chciał, żeby z nim była.

Przy Claire czuł się trochę wytrącony z równowagi w towarzystwie rodziców, którzy byli niewątpliwie najlepszym małżeństwem, jakie znał... Pochodził z solidnej, porządnej rodziny i cenił sobie płynące z tego dobrodziejstwa. Wiedział, jakim wspaniałym darem jest kochające się małżeństwo. I chciał tego samego w przyszłości. Nie teraz. Jeszcze nie.

Ale... Claire. Znaczyła dla niego więcej, niż sądził, więcej niż jego drogocenny mercedes.

Po zrobieniu trzech rund dookoła zajazdu wrócił do środka, wspiął się po schodach i niespiesznie dotarł do drzwi. Otworzył je i stanął w obliczu jeszcze jednego powodu, dla którego czuł się wytrącony z równowagi – łóżka.

Mógł poprosić o oddzielny pokój. Ale wtedy gaduła Betty i jej internetowe znajome rozdmuchałyby informację, że Mark Lavin, jeden z pięciu najpopularniejszych kawalerów, odmówił dzielenia pokoju ze swoją wybranką. A nie chciał dawać tym siedzącym na czacie kwokom dodatkowego powodu, o którym mogłyby gdakać.

Może położyć się na podłodze. Mogą podzielić się z Claire łóżkiem. Może spać do niej tyłem. Już raz ją pocałował i zobaczył po pocałunku błysk w jej oczach, błysk, który wyrażał pragnienie czegoś więcej, niż gotów był dać.

W pokoju panowała cisza, zza zamkniętych drzwi łazienki nie dochodził szum wody. Mark nie mógł się doczekać, kiedy sam weźmie prysznic. Chciał zmyć z siebie zmęczenie, a potem wreszcie odpocząć. I spać bez snów.

Wreszcie otworzyły się drzwi łazienki i wyłoniła się Claire. Była w ubraniu, z wyjątkiem bosych stóp i ręcznika na plecach, który oddzielał bluzkę od mokrych włosów.

Ściągnął sweter.

Możesz w nim spać – zasugerował.

Popatrzyła najpierw na sweter, potem na niego.

Został w ciemnoniebieskim podkoszulku i w dżinsach. Choć nie rozebrał się do naga, zrobiła wielkie oczy i zacisnęła wargi, zatrzymując dla siebie to, co pod wpływem pierwszego impulsu chciała mu powiedzieć.

Będzie ci w tym znacznie wygodniej – dodał. – Jeśli go nawet zamoczysz włosami, nic się nie stanie.

Jesteś pewny?

Taak, jestem pewny. A teraz idę się myć. – Ominął ją i wszedł do zaparowanej łazienki.

Gorący strumień prysznica dobrze mu zrobił. Mark zakręcił kran i wyszedł z wanny. Osuszył ręcznikiem ciało, wytarł mocno włosy, z kieszeni dżinsów wyciągnął grzebień i uczesał się najlepiej jak mógł. Miał w kieszeniach wiele niezbędnych rzeczy, ale nie było wśród nich brzytwy. Na policzkach, na brodzie i na górnej wardze miał prawdziwą szczecinę, ale z tym nie mógł nic zrobić.

Po wilgotnym cieple łazienki pokój wydał się chłodny. Claire była już w łóżku, leżała na brzeżku po swojej stronie, z ręką na kocu. Podwinęła mankiet swetra, by wyswobodzić rękę. Mark zastanawiał się, dokąd jej sięga sweter na dole i czy ma pod nim majtki, szybko jednak, zanim poniosła go wyobraźnia, uwolnił się od tej myśli.

Usiadł na łóżku, zdjął dżinsy i wsunął się pod koc, po czym zgasił lampkę na swoim stoliku. Pościel była chłodna i delikatna, a w ciemnym pokoju pachniało szamponem, którego używali.

Dobrze się czujesz? – Pytał ją o to już wiele razy, ale nie mógł się powstrzymać, żeby nie zapytać o to samo kolejny raz.

Naprawdę nic mi nie jest, Mark. – Jej głos wydawał się odległy, prawdopodobnie dlatego, że była odwrócona tyłem.

Nakazał sobie milczeć i zamknąć oczy, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Leżał z otwartymi oczami, przyzwyczajając je do ciemności, dopóki nie zobaczył zarysu Claire, wzniesienia jej ramienia, rozrzuconych na poduszce włosów.

Wiem, że to... no, nie to, czego się spodziewałaś.

Mark – jęknęła.

Czuję się podle, że cię wyciągnąłem do Williamstown, i za to całe okropieństwo na szosie.

Nie przejmuj się, Mark. Wszystko może się zdarzyć.

Jasne...

Była tak blisko, a mogło się zdawać, że dzielą ich kilometry. Dzielił ich koc, tworząc wełnianą barierę, a pod kocem były jej plecy. Różne rzeczy się zdarzają, pomyślał. Może dlatego, że los tak chce. Może dlatego, że gdyby się nie zdarzały, ludzi, którym miały się zdarzyć, omijałaby podstawowa lekcja życia.

Lubię twoje włosy. – Wyciągnął rękę, pokonując te kilometry, a także wełnianą barierę, nie ośmielając się jednak posunąć dalej i przekroczyć poważniejszej bariery, jaką była niechęć Claire do wyjścia mu naprzeciw.

Odwróciła się, a jej włosy wyślizgnęły mu się z ręki.

Mark. – Jej głos był spokojny i opanowany. Tak jak ona sama.

Powinien ją przeprosić, ale tego nie zrobił. Jedyne, czego żałował, to tego, że nie może dłużej dotykać jej włosów. Jest egoistycznym sukinsynem, który zaspokaja swoje zachcianki. Gdyby miał w sobie choć odrobinę przyzwoitości, wstałby z łóżka i położył się na podłodze. Zostawiłby Claire w spokoju.

Mylisz się – powiedziała półgłosem.

W sprawie twoich włosów?

W sprawie tego, czego mogę albo nie mogę oczekiwać.

Zbyt zawoalowane. Nie wiedział, do czego nawiązywała. Znów pożałował, że nie ma daru czytania w jej myślach.

A czego oczekujesz? Odwróciła się od niego.

Tego, czego nie mogę mieć.

Mówiła tak cicho, że prawie jej nie słyszał – poza tym, że powiedziała dokładnie to, co sam czuł. Oczekiwał tego, czego nie mógł mieć. Czyli Claire. Tej nocy.

A czego ona chciała, choć nie mogła tego mieć? Czegoś, co mógłby jej dać? Czegoś, co mógłby zrobić? Wiedział tylko, że w samochodzie, kiedy siedziała bezradna i nieruchoma z odłamkami szkła we włosach, zrobiłby dla niej wszystko. Zęby tylko poczuła się dobrze. Zęby tylko móc zobaczyć jej otwarte oczy i uśmiech.

Nadal czuł, że zrobiłby wszystko, czego by chciała. Dałby jej wszystko, czego oczekiwała.

Wsunął rękę pod jej brodę i ostrożnie, by nie dotknąć otarcia, z powrotem odwrócił jej twarz w swoją stronę. Spotkali się wzrokiem, i poznał po jej oczach, czego oczekuje, a co było odbiciem jego własnych oczekiwań. Zrobiłbym wszystko, pomyślał, po czym pociągnął ją w ramiona i zamknął wargami jej usta.


Tego oczekiwała. Prawdę mówiąc, oczekiwała czegoś znacznie więcej, ale była realistką. Przypadek zdarzył, że znaleźli się w dziwnej pułapce, w stanie zawieszenia, który nie ma nic wspólnego z prawdziwym, codziennym życiem, jakie oboje prowadzili, i że jutro, wraz z uszkodzonym samochodem Marka, wrócą do Bostonu, gdzie on powróci do swych wesołych kawalerskich praktyk, a balon, który zawisł pod sufitem gabinetu Claire, ostatecznie zakończy swój barwny żywot.

Oczekiwałaby – bezpodstawnie i daremnie – że Mark zrezygnuje dla niej z tytułu kawalera na topie. Ale to nie wchodziło w rachubę. Co nie znaczy, żeby przez jedną noc, tylko przez tę jedną noc, nie mogli należeć do siebie.

To prawda, gdyby nie zrobił pierwszego kroku, pozwoliłaby umrzeć nadziei.

Ale ją pocałował. A ona odwzajemniła pocałunek, świadoma, że cokolwiek zdarzy się dzisiaj, będzie warte jutrzejszego cierpienia.

Całował ją namiętnie i żarliwie. Pocałunek sprzed tygodnia był jak zwykłe podanie ręki w porównaniu z tym, którego teraz doświadczała. Doświadczała? Nie, uczestniczyła w nim czynnie, i to jak czynnie! Mark wyznał swą drapieżną, namiętną pieszczotą, że bierze Claire w posiadanie, całą i bez reszty, a ona ochoczo na to przyzwoliła, jego całego biorąc w zamian. A przy tym radośnie kontemplowała, jakie to wszystko fajne. Na przykład to, że szorstka broda Marka rozkosznie drażniła jej wargi, jego dłonie w taki specjalny sposób obejmowały jej twarz, a palce wplątały się w jej włosy, o których powiedział, że bardzo je lubi.

A ona przepadała za jego pocałunkiem. Za jego gorącym, wyciągniętym pod kocem długim i szczupłym ciałem, i wyraźnie zarysowanymi ramionami pod cienkim podkoszulkiem. Przepadała za jego silnymi rękami i zwariowanymi, nieokiełznanymi ustami, za jego nieskończenie wyrafinowaną sztuką całowania. I za ciężarem jego torsu, gdy Mark kładł się na niej i przewracał ją na plecy.

Podniósł się na kolana, a koc zsunął mu się z ramion. Przez długą chwilę wpatrywał się w Claire, jakby odczytywał całą jej tęsknotę. Potem podciągnął na niej swój sweter, najpierw powyżej bioder, potem pasa, a gdy go jeszcze wyżej podciągnął i odsłonił jej piersi, usłyszała jego westchnienie.

Ten ledwo słyszalny dźwięk ocucił ją.

Mark?

Pochylił się, żeby pocałować najpierw jedną, a potem drugą pierś, i oboje jednocześnie westchnęli.

Mark – powtórzyła, z trudem wydobywając słowa. – Ja nie mam... – Straciła głos, gdy do końca ściągnął z niej sweter i rzucił go na brzeg łóżka.

Boże, jakaś ty piękna – szeptał, pochylając się i zanurzając twarz w zagłębieniu jej szyi.

Ja nie mam niczego... Podniósł głowę i uśmiechnął się.

Masz wszystko, czego tylko można pragnąć. Mogła to potraktować albo jako niewiarygodnie romantyczny komplement, albo jako komentarz do jego raczej ograniczonych potrzeb. Wybrała drugą interpretację, ponieważ ją rozśmieszyła, a śmiech przyniósł jej ulgę.

Mam na myśli zabezpieczenie, Mark.

Och. – Dotknął wargami wgłębienia między jej obojczykami, a potem wgłębienia między piersiami.

Ale ja mam.

Masz?

– „Bez tego nie ruszaj się z domu” – zacytował starą reklamę. – Zawsze mam przy sobie jeden, na wszelki wypadek.

Na wszelki wypadek? – Udała, że tego nie popiera. – To jakaś szczególna cecha kawalerów?

Zawsze mam przy sobie komórkę i kartę kredytową. Nigdy nic nie wiadomo. – Znów usiadł i ściągnął podkoszulek, odsłaniając najpiękniejszy męski tors, jaki kiedykolwiek widziała.

To znaczy, że kwalifikuję się jako ta „na wszelki wypadek” – mruknęła.

Nie, raczej jako ta, co to „nigdy nic nie wiadomo”. – Zwinnym ruchem pozbył się bokserek, po czym zsunął z niej majtki. Wydawał się być oszołomiony jej widokiem, choć, biorąc pod uwagę jego filozofię „bez tego nie ruszaj się z domu”, musiał przecież wcześniej widywać wiele nagich kobiet. Claire oczywiście też widziała w swym życiu paru mężczyzn, ale żaden nie wyglądał tak jak Mark. Żadnemu nie błyszczały tak oczy, żaden nie patrzył na nią z takim podziwem.

Mam tylko jeden – wyszeptał, uśmiechając się ze skruchą. – Musimy się z tym liczyć.

Jeżeli intensywne, pełne zachwytu spojrzenie Marka było tak przeszywające, to seks z nim może się okazać zabójczy. Przynajmniej umrze szczęśliwa.

Położyła dłoń na jego piersi. Była gorąca i naprężyła się pod jej dotykiem. Wyciągnął się przy niej, żeby miała wolny dostęp do niego, żeby go mogła dotykać wszędzie, gdzie zechce – jego twarde ramiona, wypukłość klatki piersiowej, delikatnie owłosione przedramiona, napiętą powierzchnię brzucha. Jego wezbraną i pulsującą w dłoni Claire męskość.

Ten jeden intymny dotyk sprawił, że Mark jęknął i odsunął jej rękę. Położył Claire na plecach i przytrzymując ramiona, żeby nie mogła go więcej dotykać, całował jej ciało od góry do dołu, zatrzymując się przy piersiach, zwlekając przy pępku, aż jej biodra same uniosły się do góry. Całował ją niżej, rozchylając nogi i biorąc ją w posiadanie ustami, aż w końcu całe jej ciało drżało z rozkoszy.

Mark... och, Mark! – zawołała, szlochając i błagając jednocześnie. Co się z nią działo? Jeszcze nigdy i z nikim nie czuła się tak cudownie żywa i tak bezgranicznie słaba. – Mark...

Szsz. – Podciągnął się do góry.

To było... – Czym to było? Chyba w ludzkim języku nie ma odpowiedniego słowa na opisanie tego, czego właśnie doświadczyła.

Szsz – powtórzył, po czym muskając ustami jej wargi, zmusił ją do milczenia.

Chciała, żeby poczuł to, co ona czuła. Zbierając resztkę energii, podniosła się, oparła na łokciu i usiadła. Również Mark usiadł, a Claire oplotła go ramionami. Potem przejechała rękami w dół jego pleców, delektując się gładką, gorącą skórą i drgnieniami mięśni. A kiedy pocałowała jego pierś, jęknął.

Kierując się instynktem – bo wcześniej nigdy tego nie robiła – całowała go coraz niżej, zatrzymując się i zanurzając język w jego pępku, buszując coraz niżej i niżej, aż dotarła do celu.

Ponownie wydał gardłowy dźwięk, włożył dłonie we włosy Claire i odchylił jej głowę.

Czy robię to źle? – zapytała, niespokojna, że może jemu nie jest tak cudownie jak jej, gdy kochał ją i sprawiał rozkosz ustami.

Nie. Och, nie – zaśmiał się zmienionym głosem i podciągnął ją wyżej, by zajrzeć w jej oczy. – Chcę być w tobie, gdy będę gotów.

Te słowa podnieciły ją nie mniej niż jego pocałunki, niż jego dotyk i spojrzenie. Puścił ją i sięgnął ręką na brzeg łóżka, gdzie rzucił dżinsy. Gruby materiał wydawał szeleszczący dźwięk, gdy Mark szperał w kieszeni. Po chwili trzymał w ręku drogocenną prezerwatywę. Wziął Claire w ramiona, opasując jej nogi wokół swój ej talii, i pociągnął w dół na siebie.

Przywarła do niego, a on ją kołysał, kołysał ich oboje, stopniowo w nią wchodząc. Drżąca i napięta, przyjęła go w siebie. Przesunął dłonie do przodu, kciukami delikatnie naciskając tam, gdzie byli złączeni, zaś nią wstrząsał dreszcz za dreszczem, a tętno biło jak oszalałe.

Zamarł w bezruchu, prawie nie oddychał, obejmując ją, podczas gdy jej rozedrgane i pulsujące ciało obejmowało jego.

Zanurzyła twarz w zagłębieniu jego szyi i chwytała powietrze. Gdy ucichła burza, rozluźniła dłonie na jego ramionach. Dopiero wtedy zaczął się poruszać, kładąc ją i zatapiając się w niej. Rozpoczęli finalny taniec miłości. Mark już się nie powstrzymywał, z całych sił dążąc do celu. Bardzo jej się to podobało, jego moc złączona z jej nagle odkrytą mocą, cudowna wspólna energia, radosny pęd ku cudownemu spełnieniu. Claire oplotła Marka nogami i ramionami, pragnąc dać mu tak wiele, ile on dał jej.

Wyprężył się, spływał potem. Pogłaskała go po plecach, ujęła w dłonie jego głowę i uniosła ją, żeby go pocałować. I ten pocałunek coś w nich wyzwolił. Nastąpiła szalona eksplozja, podczas której na jedną błogą chwilę ich dusze się połączyły.

Jednak czas magii i czarów minął. Jej dusza powoli zaczęła oddalać się od duszy Marka, aż powróciła na swoje dawne bezpieczne miejsce. Claire przypomniała sobie, kim jest, gdzie jest, z kim i dlaczego. Przypomniała sobie, czemu miała służyć dzisiejsza misja. Mieli wspólnie przekonać rodziców Marka, że informacje o ich narzeczeństwie i przyszłym ślubie nijak się mają do prawdy.

Mark przewrócił się na bok, wsuwając jedną rękę pod Claire, oplatając ją drugą, delikatnie opierając brodę na czubku jej głowy.

Dobrze się czujesz? – wyszeptał to samo pytanie, które jej zadał, gdy kładł się do łóżka, to samo, które jej zadawał od momentu, gdy w samochód uderzył uciekający kajak.

Jeśli chodzi o potłuczone szkło i otartą skórę, czuła się dobrze. Jeśli chodzi o wylądowanie na noc w miejscowości bez nazwy, gdzieś pomiędzy Williamstown i Bostonem, to także było w porządku.

Jeśli zaś chodzi o to, jak dojdzie do siebie po tym, co właśnie wydarzyło się między nią i Markiem, jak przetrwa resztę życia bez niego – tego nie była już pewna.

Ale nie o taką odpowiedź mu chodziło. Więc powiedziała:

Tak, dobrze się czuję.



Rozdział 10


Nie mógł zasnąć. Zazdrościł Claire jej umiejętności odpływania w stan nieważkości. Pragnąłby, żeby także jego mózg mógł się wyłączyć i pozwolił mu odpocząć.

Co prawda nie kłębiło mu się w głowie jak wtedy, kiedy trzykrotnie okrążał zajazd. Nie, teraz myśli miał spokojniejsze i bardziej klarownie, jakby go ktoś nagle oświecił.

Nie chciał tego. Na Boga, przecież jest jednym z pięciu najpopularniejszych kawalerów w Bostonie. Jego mere nadal pachnie nowością.

Tak, ale jego pachnący nowością samochód został rozwalony.

Tak jak jego życie.

Wzdychając, objął mocniej Claire. Poczuł jej długie, smukłe nogi. Już przy pierwszym spotkaniu pomyślał o jej nogach, jak również o włosach, w ogóle o całym tym opakowaniu. A także o tym, co jest w środku. I znalazł inteligencję, spokój, szczerość. Poczucie humoru. Dobre, współczujące serce, które kazało Claire, o nie bacząc na ryzyko zapłacenia mandatu, pędzić do będącego w potrzebie przyjaciela, nawet jeśli ten „przyjaciel” okazał się zakłamanym draniem. Później znalazł też zamiłowanie do starych budynków i muzyki klasycznej, a szczególnie Dworzaka.

A podczas pierwszego pocałunku odkrył w niej namiętność. Namiętność, której oboje teraz dali się porwać.

Objął ją mocniej. Jej włosy zaczepiały o jego całodniowy zarost. Czuł jej oddech na swojej piersi. Był ciepły i równy.

Nie chciał tego. To nie leżało w jego planach. Na miłość boską, był przecież sławnym kawalerem. Co mówiła ta gadatliwa właścicielka zajazdu? Coś o strzale Kupidyna? Do diabła z Kupidynem! Jedyna rzecz, jaka go dzisiaj ugodziła, to powietrzna poduszka.

Claire została mu narzucona siłą, a teraz jego wyobrażenie o sobie, jego przyszłość, jego całe życie – wszystko zawisło na włosku. I co teraz zrobi?


Kiedy wstali rano, Mark wydawał się niezadowolony. Kiedy zbierał po całym pokoju swoje ubranie, nie odzywał się. Claire, żeby nie musieć znosić jego naburmuszonego milczenia, zamknęła się ze swoim ubraniem w łazience.

To, co zrobili w nocy, było błędem, i Mark wiedział to równie dobrze jak ona. Mogłaby go uspokoić, mówiąc, że te miłosne godziny były wybrykiem, jednorazowym zdarzeniem, z którego nic a nic nie wynika. Niczego sobie nie obiecali, nie podjęli żadnych zobowiązań na przyszłość. To by mu poprawiło nastrój.

Ale nie chciała poprawiać mu nastroju. Zresztą, jak miała to zrobić, i po co, skoro sama nie była w najlepszym? Zresztą, znała prawdziwy powód jego ponurego samopoczucia. Mark martwił się o samochód, a nie o nią, ani też nie zadręczał się tym, co stało się w nocy.

I co dalej? – pomyślała.

Och, przecież doskonale wiadomo, co dalej. Najpierw długa jazda z wózkiem holowniczym, a potem Claire powróci do codziennych zajęć, a Mark będzie tracić czas na bieganie po urzędach – od towarzystwa ubezpieczeniowego po wycenę szkody i wypełnianie oświadczeń. W końcu samochód zostanie naprawiony, ale już nigdy nie będzie nowy, tylko po kraksie. A to przecież zupełnie nie to samo. Nic dziwnego, że Mark się boczy.

W biegu zjedli śniadanie. O dziewiątej zjawił się Beldon i zawiózł ich do warsztatu, gdzie wstawiono na noc mercedesa. W dziennym świetle wyglądał tak żałośnie, że Mark aż syknął, jakby go ogniem przypalali. I skrzywił się. Claire nie wiedziała, czy płacze w duchu, czy też przeklina. A może jedno i drugie.

Posadzę was w szoferce – powiedział kierowca wozu holowniczego. Mark zajął miejsce pośrodku, jakby chciał chronić Claire przed kierowcą, mimo że ten zdawał się absolutnie nieszkodliwy. W szoferce pachniało benzyną, a siedzenia były twarde jak deska. – Nie przeszkodzi, jeśli włączę radio? – zapytał uprzejmie, gdy wyjechali na drogę numer 2, ciągnąc za sobą poharatanego mercedesa. – Czasami, przy dobrej pogodzie, łapię WBKX. To pańska stacja, prawda?

Taak – odburknął Mark.

Claire wyglądała przez okno. Mimo że wczoraj jechali tą drogą, nie poznawała krajobrazu. Wczoraj była inną osobą. Uważała, że zostaną przyjaciółmi, bawiło ją, że rodzice Marka, podobnie jak jej matka, tak zawzięcie upierają się przy fikcyjnej informacji o ich zaręczynach. Czuła się jak na wakacjach, z entuzjazmem chłonęła wiejski pejzaż i upajała się jazdą z gazem do dechy silnym sportowym wózkiem. Nigdy by nie przypuszczała, że dzień tak się zakończy i że nazajutrz będzie się tak podle czuła.

Tak samotnie.

Szkoda, że w weekendy nie nadajecie Reksa. Nie ma to jak jego poranny show, prawda? Jest wspaniały.

Uważa pan, że jest dobry? – mruknął Mark.

Jest przezabawny, tylko boki zrywać.

Niektóre jego żarty są koszmarne – warknął Mark.

Tak pan uważa?

Przepraszam, ale muszę porozmawiać z Claire, tylko nie przy tych zakłóceniach. – Mark niemal ze złością wyłączył radio.

Jak pan chce. – Kierowca wzruszył ramionami.

Claire zdążyła się przygotować na wszystko, cokolwiek Mark zamierzał jej powiedzieć. Miała tylko nadzieję, że nie chodzi o dzisiejszą noc.

Jeśli chodzi o dzisiejszą noc... – zaczął.

Może jednak nie teraz? – przerwała mu.

Claire. – Prawie na siłę oderwał jej ręce od torebki, którą ściskała jak koło ratunkowe.

Wstrzymała oddech, odwróciła wzrok od panoramy drzew, wzgórz i stawów, i spojrzała na niego.

Myślałem o tym, Claire.

Aha. – Wybornie. Powinna się teraz skontaktować z „Boston’s Best” i poinformować ich, że powszechnie pożądany kawaler jednak potrafi myśleć.

Myślałem o tym – rozwijał temat – w jakim punkcie życia się znalazłem i gdzie powinienem być. Zawsze jest jakiś wybór, wiesz? Nie ma prostych odpowiedzi. Ale jest wybór.

Aha. – Troszkę to było zbyt filozoficzne. Może gdyby przed wyjściem wypiła więcej kawy, byłaby w stanie podtrzymać rozmowę na temat dokonywania wyborów.

Niby więc jest ten wybór, ale w gruncie rzeczy go nie ma – dowodził z sokratejską zadumą.

Aha. – Przyszło jej do głowy, że tak naprawdę Mark, mimo że ze zmarszczonym czołem wygląda bardzo mądrze, to wcale nie wie, do czego zmierza.

Myślałem, że mam wybór, ale prawdę mówiąc, to żaden wybór, tylko miotanie się między głupim pomysłem, do którego jestem przywiązany, a chwytaniem się czegoś, co uczyni mnie szczęśliwym i spełnionym. – Zrobił przerwę. – Czy cokolwiek z tego ma sens?

Nie. – Wreszcie nie musiała mówić „aha”.

Też mi się tak wydaje – wtrącił kierowca wozu holowniczego.

Rozmawiam z Claire – zdenerwował się Mark. Kierowca wzruszył ramionami i uniósł brwi. Mark odwrócił się w stronę Claire.

Mówiąc krótko, wyjdź za mnie.

Co? – Zdecydowanie powinna była wypić nie dwie, nie trzy, ale cztery kawy. Mogła fantazjować o takiej chwili w nocy, leżąc w ciepłych ramionach Marka, ale teraz był ranek, słońce grzało przez przednią szybę, a samochód holowniczy wiózł ją z powrotem do rzeczywistości.

Wyjdź za mnie. To wybór, który uczyni mnie szczęśliwym i spełnionym. A nie to całe kawalerstwo. Po prostu nie.

Myślałem, że jest pana narzeczoną – wtrącił kierowca. – Betty powiedziała mojej żonie...

Nie wtrącaj się, dobrze? – uciszył go Mark, po czym znów zwrócił się do Claire: – Słyszałaś, co mówił? Jesteś moją narzeczoną. – Uśmiechnął się niepewnie. – Mamy to już za sobą. Nie widzę przeszkód, żebyśmy nie mieli posunąć się dalej. Co na to powiesz?

Chciała powiedzieć: „tak”. Chciała wierzyć, że mówi poważnie, jeśli nawet wyraża się nieskładnie. Ale miał wczoraj wypadek. Może uderzył się w głowę i doznał obrażenia mózgu? A może to wynik pourazowego stresu?

Powiem, że zwariowałeś.

Nie, nie zwariowałem. Naprawdę.

Jej serce zaczęło walić w podobny sposób jak w nocy, kiedy Mark ją pocałował, kiedy powiedział, że lubi jej włosy, kiedy robił z nią to wszystko.

Mark... – Wzięła głęboki oddech. – My nie jesteśmy zaręczeni. To był tylko głupi żart Reksa.

Wiem. Jeszcze się z nim porachuję, zobaczysz. Ale w tej chwili dajmy sobie z nim spokój. Ważne jest, że... – Westchnął. – Kocham cię.

Prawie mnie nie znasz.

Znam i wiem o tobie tyle, ile trzeba. – Podniósł jej rękę do ust i musnął ustami końce palców. – A myśl o tym, że mam wrócić do dotychczasowego życia, strasznie mnie dołuje. Nie chcę tego. Chcę ciebie, Claire, taką, jaka jesteś, taką, jaka zawsze będziesz. Chcę zasypiać z twoimi włosami na mojej twarzy. Chcę się czulić do ciebie. Mary Claire O’Connor, wyjdź za mnie.

Miała łzy w oczach. Już nie czuła zapachu benzyny ani niewygodnego siedzenia. Kochała Marka. Tak strasznie chciała wykrzyknąć: „tak!”. A jednak powiedziała:

Masz wiele do stracenia.

Co? Tytuł najpopularniejszego kawalera? Akurat mi na tym zależy!

Mówisz to poważnie?

Oczywiście – przytaknął kierowca. – Jesteście już zaręczeni, więc równie dobrze może pani wyjść za niego za mąż.

Słyszałaś? Możesz równie dobrze wyjść za mnie za mąż.

Mark objął ją i przyciągnął bliżej. Oparła głowę na jego ramieniu. Za nimi wlókł się rozbity samochód. Przed nimi była przyszłość ze wszystkim, o czym Claire mogła marzyć, czego mogła pragnąć. A obok niej siedział Mark, jej narzeczony, jej cudowny primaaprilisowy prezent.



EPILOG


Korek na autostradzie Fitzgeralda był taki jak zwykle. Mark wlókł się na pierwszym biegu. Siąpiący deszczyk zaparował przednią szybę. Mark włączył wycieraczki.

W przeciwieństwie do stłoczonych na szosie kierowców uśmiechał się. Był w swoim mercu, z głośników leciała poranna audycja Reksa, a obok Marka siedziała jego piękna żona, która popijała kawę z podróżnego kubka. Jej skromny wełniany kostium ze spodniami i płaszcz przeciwdeszczowy kontrastowały z tym, co miała na sobie jeszcze przed godziną – tylko mydliny i gorącą wodę, gdy dołączył do niej pod prysznic.

Nie mam czasu na te rzeczy – protestowała bez przekonania, a on uśmiechnął się szeroko i przyrzekł, że to nie potrwa długo. Oczywiście nie dotrzymał słowa, ale jakoś w końcu znalazł się czas na wszystko.

Czy właśnie nie po to wymyślono podróżny kubek? Czy kiedy brakuje czasu na spokojne zjedzenie śniadania, nie lepiej jest oddać się daleko przyjemniejszemu zajęciu, natomiast poranną kawą delektować się w drodze do biura?

Dzisiaj jest prima aprilis – przypomniał Mark, gdy tak posuwali się w żółwim tempie.

Czy i tym razem Rex wymyśli coś okropnego?

Nie wiem.

Zdaje się, że w efekcie nie był zadowolony z rezultatu swojego ubiegłorocznego kawału. Na weselu tylko on jeden miał niewesołą minę.

Był zazdrosny. Zerwałaś z nim i wyszłaś za mnie. Żal mi biedaka.

Żartujesz. – Mark poczuł na sobie badawczy wzrok Claire. – Czuję, że Rex szykuje coś w tym roku. Wiesz, ale nie chcesz mi powiedzieć.

Mark posunął się o parę centymetrów do przodu. Miał minę niewiniątka. Gdy Claire szturchnęła go w ramię, potrząsnął głową.

Słuchaj radia. To najlepszy sposób, żeby się przekonać, co Rex trzyma w zanadrzu na dzisiejszy dzień.

Nadstawiła więc ucha.

A teraz medyczne nowinki – mówił Rex. – Lekarze ustalili, że skoro większa część papieru produkowana jest z włókien drewna, możemy go używać jako dodatku uzupełniającego dietę. Jeżeli cierpicie na zaparcia albo macie dość otrębów pszennych, zjedzenie paru kartek papieru rozwiąże wasz problem. Lekarze nie zalecają papieru z recyklingu, ponieważ nie wiadomo, co tam zostało przetworzone.

Ciężki dowcip – mruknęła Claire.

Cały Rex – zachichotał Mark.

A co mamy na tę szarą, deszczową pogodę? Może ją rozjaśnimy piosenką o słońcu? – Już po chwili we wnętrze samochodu rozległy się pierwsze akordy IX Symfonii , , Z Nowego Świata”.

Dworzak? – zdumiała się Claire.

Naprawdę? – Mark udawał całkowitą ignorancję.

Na falach WBKX? – Claire znów dźgnęła go w ramię, po czym zaczęła się śmiać. – Dlaczego Rex nadaje Dworzaka?

Nie mam zielonego pojęcia.

Nagle muzyka ucichła.

To z pewnością nie brzmi jak „Here Comes the Sun” w wykonaniu George’a Harrisona – mówił Rex. – A może spróbujemy jeszcze raz? O, mam tutaj Petere’a Gabriela i jego „Red Rain”. – Po chwili ponownie rozległy się dźwięki IX Symfonii , , Z Nowego Świata”.

Coś ty zrobił? – zapytała Claire. Mark dusił się ze śmiechu.

Ja? Dlaczego uważasz, że miałbym coś zrobić?

Bo Rex nigdy by nie puścił Dworzaka. Nawet na prima aprilis.

Puściłby, gdyby wszystkie płyty były IX Symfonią , , Z Nowego Świata”.

Nie, chyba nie zrobiłeś tego. – Tym razem Claire nie mogła stłumić śmiechu.

Wziąłem stos płyt z IX Symfonią , , Z Nowego Świata” i ponaklejałem na nie różne etykietki, a potem podłożyłem to wszystko Reksowi. Za zgodą i w porozumieniu z jego szefem. Cokolwiek puści przez następne pół godziny, okaże się Dworzakiem.

Chcesz stracić słuchaczy?

Skąd! Wszyscy będą czekać do końca, ciekawi, jak Rex sobie z tym poradzi.

W tej chwili Rex radził sobie z tym, jąkając się:

Naprawdę coś dziwnego tu się dzieje, kochani – mówił. – Zostałem zaatakowany przez Dworzaka. Przejdźmy do reklamy... – Tym razem popłynęło largo z IX Symfonii , , Z Nowego Świata”.

Jesteś okropny – zrugała Claire Marka, nie przestając się śmiać.

Jestem bardzo dobrym mężem. Ofiarowuję mojej żonie jej ulubioną muzykę z okazji rocznicy naszego spotkania.

Tak. – Tym razem nie szturchnęła go, ale popieściła jego ramię. – Jesteś okropny i... bardzo romantyczny.

I za to mnie kochasz.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Arnold Judith Boso po trawie
Arnold Judith Na szlaku miłości
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Nadal jestem twoją żoną
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Miłość na całe życie
DYREKTYWA KOMISJI 2005 28 WE z dnia 8 kwietnia 2005 r ustalająca zasady oraz szczegółowe wytyczne do
Arnold Judith Nieznajoma
Marchand 01 Arnold Judith Bal przy świecach
Arnold Judith Bal przy świecach
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Bal przy świecach
77 Arnold Judith Boso po trawie
Arnold Judith Nieznajoma
Arnold Judith Nadal jestem twoją żoną
Wolne rodniki
(10wysł) wolne rodniki,antyoksydanty, fotoprotekcyjneid 797 ppt
28 407 pol ed02 2005

więcej podobnych podstron