J
UDITH
A
RNOLD
NIEZNAJOMA
Rozdzia
ł 1
Alec Fontana nie zna
ł się na muzyce klasycznej. Nie była w jego
typie. Lubił mocne uderzenie, szybki rytm, zawodzenie bluesa,
dźwięki gitary i ochrypły głos śpiewaka; taniec, seks i tym podobne
sprawy. Tak zwane „s
amo życie".
A jednak ju
ż trzeci kolejny wieczór siedział w pokoju jednego z
domów akademickich uniwersytetu Albright, s
łuchając dźwięków
fortepianu płynących z otwartego okna na pierwszym piętrze.
Wygodnie rozparty w fotelu, z miętową wykałaczką zamiast papierosa
w zębach, z nogami na niskim stoliku słuchał gry Lauren Wyler.
Wiedzia
ł, że tak się nazywa, że ma kruczoczarne włosy, jest
szczupła i blada. Codziennie rano wychodziła z domu z płócienną
torbą na ramieniu i prawą dłonią ukrytą w kieszeni szarego
prochowca.
Kt
óregoś dnia ujrzał przelotnie jej twarz i ten widok go
zachwycił. Podobnie jak nieskazitelna sylwetka dziewczyny,
oddalającej się jedną z uliczek campusu.
Poranne obserwacje, prowadzone z okna na pi
ętrze, uzupełniał
wieczorami muzyką. Lauren zasiadała do fortepianu piętnaście po
siódmej, napełniając dom kaskadą akordów i pasaży. Potem
próbowała ćwiczyć coś trudniejszego. Tryle i arpeggia. Tu
najwyraźniej sprawy się komplikowały. Melodia się gmatwała, temat
zacierał, i nie trzeba było być znawcą muzyki klasycznej, żeby
stwierdzić, że pianistka zaczyna fałszować.
Wiedzia
ł, że wtedy muzyka ucichnie. W całym domu zapanuje
cisza, mająca w sobie coś niepokojącego, i siłą będzie musiał się
powstrzymać, żeby nie zbiec po schodach, nie zapukać do drzwi na
dole i nie zapytać, dlaczego właściwie przestała grać.
Tego jednak zrobi
ć nie mógł. Właśnie dlatego, że cisza panująca
na dole w niczym nie przypominała normalnego braku innych
dźwięków, takich jak odgłos kroków, szuranie krzesła czy
uspokajający brzęk naczyń. Ta cisza nabrzmiewała jakimś sensem,
którego nie mógł pojąć.
Nie by
ło w niej znaku życia.
Alec Fontana zjawi
ł się w miasteczku uniwersyteckim kilka dni
wcześniej. Przyjechał prosto z Bostonu starym modelem forda, z
przenośną maszyną do pisania, dwiema walizkami i kasetą nagrań
Erica Claptona. Mags zapewniła go, że dostanie apartament z pełnym
wyposażeniem: meble, naczynia, sztućce, zasłony i pościel były na
miejscu.
Pani rektor wszystkiego dopilnowa
ła. „Wyświadczysz mi wielką
przysługę - powiedziała, kiedy w połowie września zadzwoniła do
niego z prośbą o pomoc. - Nie mogę sprowadzić nikogo z zewnątrz,
nie chcę robić sensacji. Jeśli nie masz czasu, po prostu powiedz,
wszystko zrozumiem, ale przecież u mnie też będziesz mógł pisać, a
przy okazji zaoszczędzisz na czynszu".
Je
śli idzie o pisanie, rzeczywiście miała rację. Uniwersyteckie
miasteczko w stanie Massachusetts nadawało się do tego równie
dobrze jak Boston. Może nawet lepiej. W Albright musi panować
spokój i cisza, a ponadto nie ma pokus w postaci nocnych barów i
przyjaciół, pod byle pretekstem odciągających człowieka od biurka.
Ani nieoczekiwanych wizyt matki: „Alec, jak ty możesz żyć w takim
bałaganie! Mógłbyś sobie przecież kupić jakiś spokojny dom na wsi!"
Ani niewinnych telefonów sióstr: „Alec,
posłuchaj, moja przyjaciółka
właśnie się rozwiodła, to świetna dziewczyna, mógłbyś się z nią
spotkać w piątek".
Z ca
łą pewnością miło będzie spędzić kilka miesięcy na campusie
renomowanej wyższej szkoły dla dziewcząt, malowniczo położonej u
podnóża gór, a przy okazji można wyświadczyć przysługę cioci
Margaret. Zmiana miejsca dobrze mu zrobi. Spokój sprzyja pracy
twórczej. A świeże powietrze rozjaśnia umysł.
W Albright zjawi
ł się w południe; odebrał klucz w administracji i
ruszył wzdłuż Hancock Street. Ulica była wąska, z obu stron
porośnięta wysokimi drzewami. Malownicze domki profesury i
dwupiętrowe domy studenckie, mimo iż pozbawione szacownej
patyny wieków, na tle kolorów jesieni prezentowały się bardzo
dobrze.
Ulic
ą Hancock doszedł do rogu i rozejrzał się. Campus Albright
był typowym amerykańskim miasteczkiem uniwersyteckim. To
zadbane i pełne wdzięku miejsce emanowało atmosferą tego, co pod
każdą szerokością geograficzną kojarzy się ze „studenckim życiem".
Położony na wzgórzu campus, z malowniczo rozrzuconymi
pseudogotyckimi budynkami uniwersyteckimi z szarego kamienia,
przypominał kolorową pocztówkę.
Margaret Cudahy zosta
ła rektorem uniwersytetu trzy lata
wcześniej i Alec stale jeszcze uśmiechał się z niedowierzaniem na
myśl o naukowej karierze ciotki. Nie dlatego, że wątpił w jej
kwalifikacje i predyspozycje czy w jakość doktoratu i kilkunastu
opublikowanych pozycji. Po prostu wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć,
że poczciwa ciocia Mags, młodsza siostra jego matki, rodem ze
skromnej irlandzkiej rodziny zami
eszkałej w południowej części
Bostonu, zajęła tak wysoką pozycję w hierarchii ekskluzywnej szkoły.
Zatrzyma
ł się przed drzwiami rezydencji rektora i zastukał
kołatką. Dom położony był na wzgórzu, w samym środku campusu,
taras wychodził wprost na ogród, a tuż za nim rozciągało się jezioro.
Mags opowiadała mu kiedyś o studenckich zawodach żeglarskich.
Dobre. Za jego studenckich czas
ów w bostońskim uniwersytecie
nikomu nie śniło się o takich fanaberiach. Zawody żeglarskie to była
domena „lepszych i bogatszych"
, dziewcząt o brzoskwiniowej cerze,
tych wszystkich Muffy i Cecylii, bo tak zwykle miały na imię, które
nie miały pojęcia, gdzie mieści się najbliższy supermarket i nie
wiedziały, na czym polega różnica miedzy calzone a cannoli.
Człowiek o nazwisku Cudahy i Fontana nie mógł nawet o tym
marzyć.
Drzwi otworzy
ła kobieta w białym fartuszku i Alec, chcąc nie
chcąc, musiał wyrecytować:
- Nazywam si
ę Alec Fontana. Czy zastałem panią rektor?
S
łużąca uśmiechnęła się:
- Prosz
ę wejść. Zobaczę, czy profesor Cudahy będzie mogła pana
przyjąć.
Profesor Cudahy, Chryste Panie, nigdy przenigdy mu to nie
przejdzie przez usta.
Wra
żenie, iż bierze udział w czymś nieprawdziwym, powiększyło
się jeszcze na widok Mags schodzącej ze schodów. Ubrana była w
szarą spódnicę, elegancki blezer w tej samej tonacji i buty na obcasie.
Przetykane siwizną ciemnoblond włosy łagodnymi falami okalały jej
nie umalowaną twarz. Jednak zmiany, jakie się w niej dokonały pod
wpływem atmosfery ekskluzywnego college'u, były powierzchowne.
W głębi duszy pozostała młodszą siostrą jego matki, małą Mags, która
zbierała w szkole nagrody i wyróżnienia ku zadowoleniu całej
rodziny. Miał przed sobą poczciwą, kochaną Mags i wytworna,
położona nad jeziorem rezydencja oraz pokojówka w niczym tego
faktu nie zmieniały.
- Cze
ść, Mags! - Podszedł i uścisnął ją.
- Nie nazywaj mnie tak - szepn
ęła, mrugając porozumiewawczo.
-
Od pewnego czasu odgrywam tu rolę poważnej pani profesor.
- To b
ądź dla mnie dobra, bo cię zdemaskuję - powiedział tym
samym tonem i uśmiechnął się do niej.
- Zrobi
ę, co będę mogła. - Ujęła go pod ramię i poprowadziła do
wychodzącego na jesienny ogród saloniku.
- Kiedy przyjecha
łeś? Nie miałeś problemów ze znalezieniem
apartamentu?
- Wszystko w porz
ądku - powiedział sadowiąc się w fotelu i
opieraj
ąc nogi na niskim stoliku.
Mags spojrza
ła na niego z dezaprobatą.
- Alec, przecie
ż to prawdziwy chippendale. Zdjął nogi ze stolika i
uśmiechnął się.
-
Żadnej ulgi dla biednego kaleki?
- Jaki z ciebie kaleka -
żachnęła się Mags. - A nawet gdyby, to i
tak
chippendale jest ważniejszy od ciebie. Napijesz się czegoś? Zaraz
zadzwonię na pokojówkę.
Alec roze
śmiał się. Mags zawtórowała mu, ale mimo to ujęła
srebrny dzwoneczek, stojący na stoliku, i potrząsnęła nim. W progu
natychmiast pojawiła się służąca.
- Pan Fontana chcia
łby... - Mags spojrzała pytająco na Aleca.
- Masz jakie
ś piwo? Mags uśmiechnęła się.
- Napijemy si
ę Budweisera.
Alec wygodnie usadowi
ł się w fotelu. Było nieźle, nawet z
nogami na podłodze. Było całkiem nieźle, skoro ciotka w swojej
rektor
skiej rezydencji, wśród lśniących chippendale'ów stale jeszcze
lubiła pociągnąć sobie piwko.
- A teraz opowiadaj - zagadn
ęła, kiedy zostali sami. - Jak ci się
podoba nowe mieszkanie? Masz wszystko, czego ci potrzeba?
Skin
ął głową, wyjął wykałaczkę z kieszonki błękitnej bluzy i
włożył ją do ust.
- Kiedy mi powiedzia
łaś, że umieścisz mnie na terenie campusu,
myślałem, że będę mieszkał w akademiku.
- Z tymi wszystkimi prze
ślicznymi intelektualistkami? O nie, mój
drogi, co to, to nie.
- Boisz si
ę o mnie czy o swoje studentki? Mags wolała nie
odpowiadać wprost.
- Nie wszystkie budynki na campusie s
ą akademikami -
wyjaśniła. - Odwiedza nas wielu profesorów, angażujemy
wykładowców na jeden, dwa semestry, musimy mieć gościnne
apartamenty, takie jak ten, w którym mieszkasz.
- Szkoda tylko,
że jest na piętrze. Okropnie męczące te schody.
- Musisz
ćwiczyć.
U
śmiechnął się przekornie.
- Gdyby
ś mnie umieściła w którymś z akademików, miałbym
wiele okazji do ćwiczeń.
- Alec, ostrzegam, musisz nad sob
ą panować. Zmrużył oczy.
- Nie martw si
ę, ciociu, tutejsze panienki są dla mnie za młode
i... za bogate.
- Nie wszystkie s
ą takie bogate. Prawie połowa otrzymuje pomoc
finansową. Ale masz rację, są dla ciebie za młode. Dla profesora
Phelpsa też. Bóg raczy wiedzieć, co zaszło między nim a tą studentką
w zeszłym roku. Myślisz, że uda ci się dowiedzieć czegoś na ten
temat?
Alec nie odpowiedzia
ł. Wykałaczka w jego ustach lekko się
poruszyła. Ciotka niewiele potrafiła mu powiedzieć, kiedy zadzwoniła
do niego w tej sprawie po
raz pierwszy, prosząc, żeby jej pomógł.
Pewne poszlaki wskazywały na to, że Roger Phelps, jeden z
najznakomitszych profesorów uczelni, specjalista w zakresie nauk
politycznych, miał w poprzednim roku akademickim romans ze swoją
studentką. W nagrodę za miłosne zaangażowanie miał pomóc
dziewczynie w dostaniu się na wydział prawa Uniwersytetu Harvarda.
O całej sprawie Mags dowiedziała się z listu, jaki dostała od jej
przyjaciółki. Nie mając dowodów na prawdziwość zawartych w nim
informacji, wolała nie nadawać sprawie rozgłosu.
Na razie nie by
ło zresztą żadnej sprawy. Nie można rzucać cienia
podejrzeń na profesora o nieskazitelnej opinii, na podstawie listu
egzaltowanej panienki. Istniało przecież niebezpieczeństwo, że cała
sprawa zostanie rozdmuchana i renoma uczelni tylko na tym ucierpi.
A tego Mags wolałaby uniknąć.
- Przysz
ło mi do głowy, że może ty mógłbyś trochę się rozejrzeć
i zorientować w sytuacji - powiedziała wtedy do Aleca. - Jako były
policjant masz przecież wprawę, prawda? Jeśli coś znajdziesz,
nad
amy sprawie odpowiedni bieg. Nie chcę mieć wśród
wykładowców profesora, z którym trzeba iść do łóżka, żeby dostać
dobry stopień, nawet gdyby był tak sławny jak Roger Phelps. Nigdy
się na to nie zgodzę. Ale dopóki nie mam pewności, nie mogę, ot, tak
sobie,
psuć opinii niewinnemu człowiekowi. Zwłaszcza takiej
znakomitości jak Phelps.
Alec zna
ł ciemne strony życia na wyższych uczelniach. W
przypadku mniej ekskluzywnych szkół klasy były tak przeładowane,
że profesorowie z trudnością rozróżniali płeć swoich podopiecznych,
ale i tam nie brakowało afer związanych z handlem narkotykami,
wymuszaniem pieniędzy i wszelkiego rodzaju szantażami.
Mo
że będzie mógł jakoś pomóc ciotce. Na początek wybrał się do
Cambridge i odszukał pewną studentkę pierwszego roku prawa.
Niec
hętnie zgodziła się na rozmowę, czym tylko obudziła jego
czujność. Jeśli rzeczywiście dostała się tu przez łóżko, nic dziwnego,
że nie chciała nic na ten temat mówić.
Podejrzana pow
ściągliwość dziewczyny spowodowała, że
ostatecznie zdecydował się na przyjazd do Albright. Z przyjemnością
myślał o prowadzeniu „śledztwa" w malowniczym otoczeniu
campusu, po tygodniach intensywnej szpitalnej terapii. Może uda mu
się również coś napisać. W malowniczej jesiennej scenerii powinien
mieć natchnienie.
A zreszt
ą, w dzieciństwie ciotka zawsze mu pomagała, teraz
nadeszła jego kolej.
- Wygl
ąda na to - powiedziała Mags, kiedy służąca podała piwo -
że prócz tego cholernie wysokiego piętra wszystko jest w porządku?
- Jak najbardziej. - Alec poci
ągnął spory łyk z butelki. - Kto
mieszka pode mną?
- Poczekaj, zaraz ci powiem - pr
óbowała sobie przypomnieć
ciotka. - Mieszkasz na Hancock Street, prawda?
Skin
ął głową.
- Stuka
łem do drzwi na dole, ale nie było jej w domu.
- Sk
ąd wiesz, że to kobieta? - Mags była zaskoczona.
Zmru
żył oko.
- Jak my
ślisz? Zajrzałem do skrzynki na listy.
- Alec!
- Nie by
ła zamknięta - dodał pośpiesznie. - Nie zrobiłem nic
niezgodnego z prawem. Nazywa się Lauren Wyler.
Mags przytakn
ęła.
- Tak, przypominam sobie. Jest pianistk
ą, w tym semestrze
prowadzi lekcje w instytucie muzyki.
Widzia
ł fortepian w jej pokoju, zauważył go, kiedy zajrzał przez
otwarte okno, obok wejścia na ganek. Zauważył też meble równie
nowe i nijakie jak meble w jego apartamencie, wieżę stereo i ściany
pokryte półkami zastawionymi porcelanowymi filiżankami.
A wi
ęc była nauczycielką muzyki. Pewnie ekscentryczną starą
panną uwielbiającą herbatę.
- Mieli
śmy wielkie szczęście, że zgodziła się tu przyjechać -
mówiła dalej Mags. - Jest bardzo sławna, podróżowała z koncertami
po całym świecie, nagrała dwie płyty, grywała w największych salach
koncertowych. Zrobiła karierę, a nie ma jeszcze trzydziestki. Ale nie
miej złudzeń, nie jest zbyt towarzyska, interesuje ją tylko gra na
fortepianie, muzyka jest dla niej wszystkim.
- Zaczynam
żałować, że tu przyjechałem - powiedział ponuro. -
Nie wolno mi się zadawać ze studentkami, nie mogę porozmawiać z
sąsiadką...
- Mo
żesz z nią rozmawiać, ile chcesz, musisz jednak wiedzieć, że
ona do ciebie nie pasuje.
- Sk
ąd wiesz, kto do mnie pasuje? - próbował protestować.
- Znam ci
ę na wylot, Alec. - Mags pochyliła się ku niemu i
dodała: - Wiem, co ci może przyjść do głowy na widok ładnej kobiety.
Odpowiedzia
ł wymownym spojrzeniem. Był dorosłym
nieżonatym mężczyzną. Miał swoje potrzeby. Niezamężna kobieta,
taka jak Mags, doprawdy powinna być trochę bardziej wyrozumiała
wobec słabostek tego rodzaju.
Prawd
ę powiedziawszy, po wypadku nieco zmienił styl życia.
Dwa ostatnie lata w większości spędził w szpitalach, kolejne operacje
i długie okresy rekonwalescencji zrobiły swoje. Wiedział, że nie
będzie już mógł prowadzić takiego życia jak dotąd. Rzucił pracę w
policji, zaczął pisać. Wydał pierwszą powieść i zarobił dużo
pieniędzy.
Dojrza
ł, wydoroślał. Jednym słowem, postarzał się. Jeśli nawet
zrobił jakąś aluzję do tutejszych studentek, to jeszcze nie powód, żeby
ciotka musiała chronić przed nim sąsiadkę.
Dopi
ł piwo i zanim wstał, kilka razy zgiął lewą nogę, żeby ją
rozruszać.
- B
ędzie mi potrzebna mapa campusu - powiedział - z
zaznaczonymi gabinetami profesorskimi
i salami wykładowymi, do
tego rozkład zajęć Phelpsa i lista jego słuchaczy. Jeśli możesz,
przygotuj mi to.
- Wpadnij do mnie jutro do pracy, o której chcesz.
- Jutro jest sobota.
- Idealny dzie
ń, nikt nie będzie nam przeszkadzał, dopytując się,
po co nam to wszystko potrzebne. A teraz opowiedz mi, co tam u was.
Jak tam dzieciaki Rosie, skończyły już chorować na świnkę?
Alec pos
łusznie wprowadził ją w tajniki rodzinnego życia,
rozwodząc się nad stanem zdrowia jej siostrzenic i siostrzeńców i
szczegółowo opowiadając o codziennych kłopotach swojej
owdowiałej matki; całość okrasił informacją o tym, jak to babcia, stara
pani Cudahy, wygrawszy na loterii kilkaset dolarów, przepuściła
wszystko grając w bingo w domu parafialnym.
Zaspokoiwszy ciekawo
ść gospodyni, odstawił pustą butelkę na
dywan, nie chcąc bezcześcić cennego stolika.
- P
ójdę kupić coś do jedzenia - oznajmił, zbierając się do
wyjścia. - O której mam do ciebie przyjść jutro?
- Mi
ędzy dragą a trzecią, dobrze? Budynek administracji
znajdziesz na mapi
e. Będę czekała na ciebie przy wejściu - pójdziemy
razem. I zarezerwuj sobie piątkowe popołudnie. O czwartej wydaję
doroczne przyjęcie dla pracowników naszej szkoły, będzie cała
profesura, doskonała okazja do spotkania Phelpsa, o ile nie poznasz go
wcześniej.
- Doroczne przyj
ęcie u pani rektor - w głosie Aleca brzmiała
lekka drwina. -
To brzmi bardzo uroczyście.
- A jest po prostu okazj
ą do spotkania miłych ludzi, żadnej
pompy, możesz nawet przyjść bez krawata, tylko proszę, zachowuj się
przyzwoicie.
Spojrza
ł na nią łobuzersko.
- Nie bekaj przy jedzeniu i nie wycieraj nosa r
ęką, tak?
Rozumiem, ciociu, zrobię, co w mojej mocy.
- Jeste
ś okropny. Idź sobie. Wiesz przynajmniej, gdzie jest
najbliższy sklep?
Alec wr
ócił na Hancock Street po samochód i pojechał zrobić
zakupy. Zjadł solidne śniadanie przypominające lunch. Miał nadzieję,
że to wystarczy na następne kilka godzin. Widok skrzynki na listy
przypomniał mu o Lauren. Sam był zdziwiony swoim rosnącym
zainteresowaniem jej osobą.
Skrzynka by
ła pełna, sąsiadka najwyraźniej jeszcze nie wróciła.
Rzucił okiem na koperty. Rachunki, urzędowe listy z Nowego Jorku,
jakiś prywatny list z Allentown w Pensylwanii. Nic specjalnego.
S
łynna pianistka, pomyślał jeszcze raz zerkając w jej okno, nie
ma jeszcze trzydziestu la
t i już zrobiła karierę.
Co ona mo
że robić w tej położonej tak daleko od miasta uczelni?
Dlaczego nie odbywa właśnie tournee po największych salach
koncertowych świata? Z jakiego powodu woli dawać lekcję gry na
fortepianie tutaj, na pustkowiu?
Zszed
ł z ganku i zajrzał przez okno do pokoju. Mógł teraz
widzieć salonik w jej apartamencie pod innym kątem. Na honorowym
miejscu stał fortepian, obok zarzucona nutami etażerka. Od tej strony
na szczęście nie było widać kolekcji filiżanek. Nie przepadał za
dziwadłami.
Przez s
ąsiednie okno widać było schludną, dobrze utrzymaną
kuchnię i mały gabinet do pracy. Obok, w narożnym pokoju,
znajdowała się sypialnia. Szerokie łóżko było zasłane, drzwi od szafy
zamknięte.
Wyniki ogl
ędzin były raczej skromne. Właściwie tego należało
się spodziewać. Nieznajoma najwyraźniej była osobą pretensjonalną,
ekscentryczną artystką przyzwyczajoną do oklasków. Już samo jej
nazwisko - Lauren Wyler -
pozwalało przypuszczać, że niewątpliwie
nie ma pojęcia, jaka jest różnica między calzone a cannoli.
W sumie mo
że i lepiej. Nie będzie problemów. W stosunkach z
sąsiadami najwłaściwsza jest chłodna uprzejmość. Co w tym
przypadku nie powinno być trudne.
Wr
óciła do domu kilka minut po siódmej. Wieczór był ciepły i
Alec zostawił okna otwarte, żeby trochę przewietrzyć. Leżał
wyciągnięty na kanapie, z otwartą butelką piwa, wykałaczką w zębach
i teczką zawierającą papiery Phelpsa przed sobą.
Z dokument
ów wynikało, że Roger Phelps przed sześciu laty
przeniósł się do Albright z uniwersytetu Columbia. Co było raczej
zastanawiające, zważywszy prestiż obu uczelni. Dlaczego tak wybitny
specjalista opuścił duży uniwersytet, gdzie z całą pewnością płacono
mu znacznie więcej, i przeniósł się na prowincję ? Ponadto
popularność Phelpsa, mierzona częstotliwością jego telewizyjnych
występów, musiała znacznie ucierpieć na oddaleniu od mass mediów.
Nic w jego dossier nie wskazywało na to, że miał w Columbii
jakiekolwiek kłopoty.
Alec uwa
żnie po raz drugi odczytał pismo, skierowane przez
Phelpsa do Mags, w którym profesor g
odził się na wykłady w
Albright:
„Z prawdziwą przyjemnością poświęcę się pracy naukowej w
niewielkiej uczelni położonej w ustronnym miejscu. Mimo iż moja
dotychczasowa praktyka dawa
ła efekty w pełni zadowalające,
temperament badacza wymaga czasowej zmiany otoczenia".
Jasne jak s
łońce. „Temperament badacza" najwyraźniej domagał
się „ustronnego miejsca", gdzie roiłoby się od młodych długonogich
studentek, pragnących pogłębić swoją znajomość prawa. Oczywiście,
każdy podejrzany tak długo jest niewinny, aż mu się dowiedzie, że jest
przeciwnie, ale Alec zbyt długo pracował w policji, żeby wiedzieć, że
bezpodstawne podejrzenia nie istnieją.
Z zamy
ślenia wyrwał go dźwięk kroków na ganku. W pierwszej
chwili pomyślał, że będzie miał gościa, i uniósł się, żeby wstać z
kanapy. Kiedy jednak usłyszał, że ktoś otwiera drzwi na dole,
zrozumiał, że Lauren Wyler wróciła do domu.
Podszed
ł do okna, żeby coś zobaczyć, ale ujrzał tylko cień
zamykanych drzwi wejściowych.
Po chwili z do
łu doszedł go dźwięk kroków i otwieranego okna.
Potem kroki skierowały się w stronę sypialni.
Postanowi
ł zejść i przedstawić się. W końcu była jego sąsiadką.
Poszed
ł do łazienki i uważnie przejrzał się w lustrze. Nie było źle.
Gęste jasne włosy, opalona twarz, w sumie widok miły dla oka.
Przeciągnął dłonią po policzkach. Właściwie należało tylko się ogolić.
Potem zaraz zejdzie i przedstawi się.
W tej chwili us
łyszał muzykę. Kilka silnych akordów, krótki
fragment tematu, przerwa i powtórzenie.
Nie by
ł to jego ulubiony gatunek muzyki, a jednak wrócił do
p
okoju i zaczaj nasłuchiwać. W powolnych głośnych akordach było
coś, co przykuwało jego uwagę. Rodzaj smutku i powagi, nie pasujący
do egzaltowanej panienki, zbierającej filiżanki z chińskiej porcelany.
Postanowi
ł, że zejdzie, kiedy muzyka ucichnie. Wyczuwał raczej
niż wiedział, że przerywanie komuś gry nie należy do dobrego tonu.
Zreszt
ą, wcale mu nie zależy. Nie zamierza nikogo zmuszać, aby
interesował się jego osobą. Jest autorem bestsellera i to ona powinna
być dumna, że ma okazję go poznać.
Usiad
ł w fotelu i oparł nogi na stoliku, uważając, by nie
pobrudzić adidasami papierów profesora Phelpsa. Przymknął oczy i
zaczaj słuchać Lauren Wyler.
Nie wiedzia
ł, co gra. Jego znajomość muzyki poważnej
ograniczała się do kilku starych płyt z nagraniami Carusa,
prze
chowywanych przez babcię. Lauren Wyler mogła grać Bacha,
Beethovena albo Brahmsa, albo wszystkich naraz.
Zdawa
ł sobie jednak sprawę z tego, że cokolwiek by grała, robi to
dobrze, że jest wielką indywidualnością i ma styl. Wiedział też, że
będzie tak siedział, zasłuchany, dopóki z dołu dochodzić będą
czarodziejskie dźwięki.
Po pewnym czasie melodia zacz
ęła się zmieniać, uroczysta
powolność ustąpiła miejsca skocznej lekkości. Nie było to jeszcze to,
co lubił najbardziej, ale można było wytrzymać. Wyobraził sobie jej
długie, białe palce biegające po klawiaturze i poczuł, że jest w tym coś
zmysłowego. Nagle erotyczna wizja została zakłócona ledwo
słyszalnym dysonansem, potem następnym, wyraźniejszym, wreszcie
-
fałszywą nutą.
By
ła przecież znakomitą pianistką, grywała w najlepszych
koncertowych salach, nagrywała płyty... Dlaczego nie była w stanie
zagrać poprawnie rozpoczętego kawałka?
Mo
że powodem był brak słuchaczy. Nie wiedziała przecież o jego
istnieniu. Tak sobie tylko ćwiczyła, miała prawo się mylić, miała
prawo fałszować.
B
łąd w sztuce powtórzył się, raz, drugi, trzeci. Grała z
widocznym wysiłkiem, on także zmuszał się do słuchania.
Potem nasta
ła cisza i to było jeszcze gorsze. Alec wyprostował się
w fotelu, wyjął wykałaczkę z ust i wytężył słuch.
Cisza.
Nie m
ógł tam zejść teraz, nie podczas tej strasznej ciszy. Czekał
mając nadzieję, że dojdzie go jakiś dźwięk - kroków, fortepianu,
czegokolwiek.
Nie us
łyszał nic.
I nie poszed
ł na dół.
Rozdzia
ł 2
Kiedy w sobot
ę wieczór wróciła do domu, ze zdziwieniem
spostr
zegła, że w oknach na pierwszym piętrze pali się światło. W
czasie weekendu, który spędziła w Nowym Jorku, ktoś najwyraźniej
wprowadził się na górę. Wcześniej czy później musiało do tego dojść.
Władze uczelni nie mogły pozwolić na to, żeby tego rodzaju
apa
rtament stał pusty przez cały rok.
By
ła jednak zawiedziona; przez pierwszy miesiąc pobytu w
Albright miała cały dom dla siebie i zdążyła zasmakować w
samotności.
Teraz wszystko si
ę zmieniło. Miała wrażenie, jakby jej coś
odebrano. Podobnie obco czuła się w Nowym Jorku, mieszkając u
przyjaciół, ponieważ swoje mieszkanie wynajęła przed przeprowadzką
do Albright.
Patrz
ąc w oświetlone okna na pierwszym piętrze, otworzyła
wejściowe drzwi i weszła do środka. Była bardzo głodna, od obiadu
nie miała nic w ustach, ale kolację trzeba było odłożyć na później:
bardziej niż jedzenie potrzebna jej była gra.
Postawi
ła wypchaną torbę w sypialni, weszła do łazienki,
przemyła twarz i zasiadła do fortepianu. Poprawiła taboret, ogarnęła
spojrzeniem czarno -
białe klawisze i uniosła dłonie nad klawiaturą.
Przebiegła ją kilka razy szybkimi ruchami palców, po czym zaczęła
grać swoją ulubioną etiudę Szopena.
Sz
ło jej dobrze. Lekka sztywność prawej dłoni dawała się
przezwyciężyć. Uśmiechnęła się do siebie.
Doktor Hayes by
ł z niej zadowolony. Kiedy odwiedziła go w
piątek w jego gabinecie na Manhattanie, powiedział, że widzi wyraźną
poprawę. Ona sama poprawę dostrzegała wyłącznie w czasie
rutynowych ćwiczeń terapeutycznych; z grą na fortepianie stale
jeszcze by
ły problemy, tak jakby prawa ręka pozostała mniej sprawna.
Pr
óbowała nie tracić otuchy. Chętnie słuchała słów doktora:
„widzę wyraźną poprawę", „miewałem pacjentów z podobnym
schorzeniem i rehabilitacja postępowała znacznie gorzej", „literatura
medyczna pełna jest przypadków, które dają doskonałe rokowania",
„musi pani zachować cierpliwość i spokój, a wszystko wróci do
normy".
M
ówił tak od dłuższego czasu i nic nie wracało do normy. Palce
prawej ręki były zaróżowione i lekko podkurczone, cała dłoń od czasu
do czasu sztywniała i trzeba było ją rozcierać.
Mimo to nie traci
ła nadziei. Nie tylko dlatego, że takie były
zalecenia doktora Hayesa; miała znacznie ważniejszy powód: gdyby
straciła nadzieję, że kiedyś znowu będzie mogła koncertować - nie
miałaby po co żyć.
Dlatego teraz gra
ła, czując z radością, że palce prawej ręki stają
się sprawne i giętkie, a niepokój gdzieś się ulatnia. Odprężyła się,
wyprostowała, znowu mogła rozkoszować się muzyką.
Nagle prawa r
ęka jakby zaczęła zamierać. W połowie pasażu dwa
palce zesztywniały i podkurczyły się. Lauren drgnęła.
Świadomość, że jest na górze ktoś, kto słyszy jej grę, wprawiła ją
w popłoch. Skomplikowany pasaż stał się jeszcze trudniejszy, a jego
wykonanie prawie niemożliwe. Ten ktoś, kimkolwiek był, słyszał
przecież wszystko, każdą nutę, każde potknięcie.
Sam fakt,
że gra źle, był dla niej wyjątkowo przykry, lecz to, że
istniał ponadto świadek jej klęski - było nie do zniesienia.
Pr
óbowała walczyć z narastającą niemocą, czuła, jak zalewa ją
fala gniewu i rozpaczy. Nigdy przenigdy nie będzie mogła ćwiczyć
mając świadomość, że tam na górze ktoś słucha jej gry!
A przecie
ż grała ten utwór w obecności tysięcy słuchaczy. Miała
stojące owacje i nieustające bisy. Słyszała jeszcze grzmot oklasków i
okrzyki: „cudownie! wspaniale!" A teraz nie jest w sta
nie zagrać kilku
nut. Głupi samochodowy wypadek, nic groźnego. Nieco za duża
szybkość i chwila nieuwagi, zbity reflektor. Siedząca na tylnym
siedzeniu obok niej Elaine lekko uderzyła się w głowę. Gerald i Steve,
którzy siedzieli z tyłu, wyszli z tego zupełnie bez szwanku.
Tylko Lauren, os
łoniwszy się ręką, złamała sobie nadgarstek i
uszkodziła kilka nerwów.
Nic gro
źnego, właściwie wyszła z tego cało, tylko jej życie
straciło sens.
„Zachować pozytywną postawę wobec choroby, to
najważniejsze", mawiał doktor Hayes, „najważniejsza jest pozytywna
postawa wobec choroby".
Postanowi
ła próbę przełożyć na poniedziałek, kiedy będzie mogła
spokojnie, bez świadków, poćwiczyć u siebie w instytucie. Miała
własną pracownię na najwyższym piętrze budynku muzykologii.
Bywały lepiej wyposażone gabinety, ale i tak było nieźle. Grube
solidne ściany izolowały od hałasów i przede wszystkim mogła być
sama. Mogła spokojnie ćwiczyć, nikt jej nie podsłuchiwał.
A kiedy jej nie sz
ło, mogła sobie powtarzać w nieskończoność
trudniejsze frag
menty, nie skrępowana myślą, że ktoś to słyszy. Może
i trzeba mieć pozytywny stosunek do choroby, ale dla niej
najważniejsze jest jedno: nikt, ale to nikt nie może wiedzieć o jej
zmaganiach z fortepianem, nikt nie może wiedzieć, jakie to dla niej
trudne.
W poniedzia
łek rano szybko zjadła śniadanie i wyszła z domu,
objuczona torbą pełną nut i notatek. Jesienny słoneczny dzień był
wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku. Właściwie płaszcz był
niepotrzebny, ale wzięła go ze względu na kieszenie, w prochowcu
swobo
dnie mogła ukryć chorą rękę.
Gdy wysz
ła na ganek, poczuła nagle dziwną chęć, żeby spojrzeć
w górę, w stronę okien pierwszego piętra. Wcześnie rano słyszała
dobiegające z góry kroki, dźwięk wody lejącej się z prysznica, krzesła
przesuwanego po podłodze w kuchni. Lauren była wyjątkowo czuła
na dźwięki, odczytywała je tak dobrze jak nuty z partytury.
Nie mia
ła wątpliwości, że sąsiad jest mężczyzną. Przekonały ją o
tym jego mocne stanowcze kroki. Sposób, w jaki ustawił krzesło w
kuchni, świadczył o tym, że zamierza usiąść na nim okrakiem.
Odgłosy dobiegające z łazienki poinformowały ją, że nie używa
maszynki elektrycznej, ale goli się żyletką. Dźwięki dobiegające z
górnego piętra układały się w symfonię, jasną i czytelną dla jej
wprawnego ucha.
Nie spojrza
ła jednak w jego okna. Z nieznanego powodu nie
chciała wiedzieć, kto zamieszkał na górnym piętrze i używa żyletki
przy goleniu. Dla niej był tylko intruzem: gdyby nie on, mogłaby
wczoraj ćwiczyć cały wieczór.
Na domiar z
łego, wcale nie mogła ćwiczyć w pracy, tak jak to
sobie przyrzekła. Rano miała trzy godziny prywatnych lekcji, a zaraz
potem podczas lunchu spotkanie z pracownikami instytutu muzyki;
następnie o pierwszej seminarium z teorii muzyki, spotkanie ze
studentami, a o czwartej wizytę Belli Bronowitz, uroczej starszej pani,
która uczyła gry na wiolonczeli. Usłyszała pukanie do drzwi gabinetu,
a kiedy otworzyła, w progu ujrzała uśmiechniętą twarz w koronie
siwych włosów. Bella trzymała w rękach dwie filiżanki kawy.
- Czarna,
świeżo parzona - powiedziała, podając jedną z nich
Lauren. -
Umyłam dzbanek i zrobiłam co trzeba.
Jedn
ą z zupełnie nowych rzeczy, jakie poznała w Albright, był
osobliwy sposób picia kawy przygotowywanej przez sekretarkę
instytutu. Jedna z pracownic zwykle rano napełniała dzbanek, sypała
kawę - i całość stała tak przez cały dzień, parując, tracąc zapach i
smak i z wolna zamieniając się w czarną nieokreśloną ciecz,
czekającą, aż ktoś się zlituje i zaparzy świeżą kawę. Fakt, iż trzeba
było przedtem wypłukać dzbanek, utrudniał tylko podjęcie decyzji
ewentualnym chętnym. Zazwyczaj tym ochotnikiem była Bella.
- Jeste
ś cudowna - powiedziała Lauren i wprowadziła gościa do
zawalonego sprzętami pomieszczenia. Pomogła jej dotrzeć do biurka
zastawionego fortepianem i regałami. Lauren usiadła na krześle, Bella
na taborecie. Zapach kawy rozszedł się po pokoju.
- By
łaś u swojego doktora? - zapytała Bella. Laura skinęła głową
i uniosła filiżankę do ust
Stale pos
ługiwała się jeszcze lewą dłonią. Prawą starała się ukryć,
mimo że jej wygląd nie zwracał niczyjej uwagi. W mniemaniu Lauren
jej prawa d
łoń wyglądała wstrętnie.
- I co ci powiedzia
ł? - Bella nie dawała za wygraną.
Lauren zamruga
ła powiekami.
- Powiedzia
ł, że wszystko wróci do normy, muszę tylko mieć
właściwy stosunek do choroby.
- A ty nie masz cierpliwo
ści - dopowiedziała Bella.
- Chyba nie mam, to trwa ju
ż tak długo.
- Nie ma jeszcze roku.
- Dla mnie to wieczno
ść. - Lauren wypiła jeszcze jeden łyk i
zamyśliła się.
- Nale
żał ci się wypoczynek, stale byłaś w drodze. Jeszcze kilka
miesięcy, skończysz pracę tutaj i wyruszysz na nowe tournee.
Lauren u
śmiechnęła się smutno.
- Ty podchodzisz do tego prawid
łowo, pełna akceptacja sytuacji.
Może powiesz mi, jak do tego dojść?
- Nie zna
łam muzyka, który by nie miał kłopotów ze zdrowiem.
Rozejrzyj si
ę tutaj, w Albright. Harold Stemsky cierpi na artretyzm,
Louise Pelham ma kłopoty z szyją, Peter Villard ma narośl na górnej
wardze od trąbki, ja od lat cierpię na bóle mięśni. Fizycznie wszyscy
jesteśmy do kitu, moja droga.
Lauren zna
ła argumenty Belli, ale tym razem słuchała ich
wyjątkowo chętnie.
- U kogo si
ę leczysz?
- Je
żdżę do Bostonu do doktora Nylandera. Jest wspaniały.
Chcesz jego numer telefonu?
Lauren zamy
śliła się. Dotąd korzystała z porady doktora Hayesa,
on ją operował, on kierował jej rehabilitacją. Ale doktor Hayes był
neurologiem, nie ortopedą.
- Mo
że się do niego zwrócę - powiedziała po chwili. - Może
będzie miał dla mnie jakieś nowe ćwiczenia. Nie mogę stale ćwiczyć
tymi piłeczkami.
- Nigdy mi nie poleca
ł lekarskich piłek - uspokoiła ją Bella. -
Mam jego numer w domu. Dam ci jutro.
- Dzi
ękuję. - Lauren odetchnęła z ulgą na myśl, że istnieje lekarz,
nie mówi bez przerwy o pozytywnej postawie wobec choroby.
Dobry humor ulotni
ł się, kiedy podeszła pod dom. Widok
srebrnego sportowego samoc
hodu stojącego naprzeciwko jej starego
volvo przypomniał Lauren o istnieniu lokatora. Wiedziała, że
nieznajomy ma prawo tu mieszkać, każdy ma prawo mieszkać w
uniwersyteckim budynku przy Hancock Street, ale z jakiegoś powodu
jego obecność niepokoiła ją.
Niepok
ój i niechęć wzrosły, kiedy wieczorem zasiadła do
fortepianu. Wiedziała, że jej sąsiad jest na górze, słyszała jego kroki.
Świadomość tego, że może słyszeć jej błędy, obezwładniała ją
skuteczniej niż gipsowy pancerz.
Mimo to zacz
ęła grać i grała tak długo, aż muzyka stała się nie do
wytrzymania. Wtedy zdjęła ręce z klawiatury. Gdyby chociaż słyszała
jakieś poruszenie w mieszkaniu na górze, gdyby mogła mieć chociaż
cień złudzenia, że cokolwiek zagłusza fałszywe dźwięki... Ale nie.
Absolutna cisza utwierd
zała ją w przekonaniu, że słucha, uważnie i
bezlitośnie. A jej porażka, mając słuchacza, staje się publiczną
własnością.
Dalsza gra by
ła niemożliwa. Siedziała bez ruchu, starając się
złowić jakiś nadchodzący z góry dźwięk, coś, co by ją przekonało, że
się myli, że nikt nie nasłuchuje, nikt jej nie śledzi, nie zagraża jej
prywatności.
Kimkolwiek jest ten cz
łowiek na górze, lepiej by było, żeby nigdy
nie zamieszkał w tym domu co ona.
W czwartek zamiast sp
ódnicy włożyła luźne spodnie. Patrzył, jak
wychodziła z domu, z dużą płócienną torbą w lewej ręce, z prawą
dłonią w kieszeni. Kiedy szła, spod rozchylającego się płaszcza mógł
widzieć zgrabny zarys jej bioder.
Niesamowite, jak bardzo go fascynowa
ła.
U
śmiechnął się smętnie. Fascynowała go tak bardzo, że nie miał
odwagi zejść na dół i po prostu się przedstawić. A przecież mógł to
zrobić; mogli się poznać, zamienić kilka zdawkowych słów,
przekonać się, że nie mają sobie nic do powiedzenia, i koniec.
Z jakiego
ś nie znanego sobie powodu wcale nie pragnął takiego
zak
ończenia. W życiu poznał wiele ciekawych osób, ale nie było
wśród nich nikogo uzdolnionego pod względem artystycznym. Alec
sam pisał książki, ale nie uważał się za „artystę". Powieść, którą
napisał, była pasjonująca pod względem akcji, ale literacko - średnia.
Jeden z krytyków nazwał ją książką „zaspokajającą doraźne apetyty
czytelników" i Alec uznał to za wyjątkowo trafne określenie. Fabuła
była sensacyjna, akcja wartka, czuło się, że autor zna z własnego
doświadczenia to, co opisuje. Czytelnicy potrafili to docenić. Nikt nie
kupował jego książki ze względu na jej walory „artystyczne".
Lauren by
ła artystką, prawdziwą artystką, i o dziwo, wcale go to
nie zrażało. Przeciwnie, przyciągało. Nie bez znaczenia był przy tym
fakt, że była wyjątkowo zgrabna, miała długie nogi i cudowne czarne
włosy luźno spadające na plecy.
Ostatnie kilka dni sp
ędził na szkicowaniu planu nowej książki i
spacerach po okolicy. Dziś postanowił skoncentrować się na celu
swojego pobytu w Albright, profesorze Phelpsie, niestrudzonym
badaczu prawa i bawidamku. Jednak zamiast p
ójść prosto do Dwight
Hall, gdzie mieścił się wydział nauk politycznych, mimo woli
skierował się w stronę biblioteki, położonej po drugiej stronie
campusu.
Nie zatrzymuj
ąc się w holu, przeszedł wzdłuż rzędu półek i
pods
zedł do katalogu obejmującego nagrania płytowe. Poszukiwania
Lauren Wyler nie dały rezultatu: katalog ułożony był według nazwisk
kompozytorów.
Widz
ąc, że sam sobie nie poradzi, podszedł do biurka dyżurnej
bibliotekarki.
- Przepraszam, czy maj
ą państwo jakieś płyty z nagraniami
Lauren Wyler?
Spojrzenie, jakim zosta
ł obrzucony, nie wyrażało zachęty.
- Tylko studenci i pracownicy uczelni maj
ą prawo pożyczać
płyty.
- Nie chc
ę pożyczyć, chcę tylko obejrzeć. Podejrzliwość jego
rozmówczyni wzrosła.
- Kim pan jest?
Spr
óbował wymyślić coś rozsądnego.
- Mam tu dziewczyn
ę. Studiuje muzykologię. Wiele mi
opowiadała o swojej nauczycielce. Jest podobno bardzo sławną
pianistką, nazywa się Lauren Wyler, a ja nigdy o niej nie słyszałem.
Moja dziewczyna powiedziała, że jeśli nie wierzę, mogę pójść do
biblioteki i na własne oczy zobaczyć płyty Lauren Wyler.
Bibliotekarka obrzuci
ła go nieufnym spojrzeniem. Był chyba za
stary, żeby mieć dziewczynę w college'u.
- Za
łożyliśmy się o dziesięć dolarów - dodał, rzucając jej
uwodz
icielski uśmiech.
Teraz albo nigdy.
- Zaprowadz
ę pana - usłyszał wreszcie. - Sam pan zobaczy.
Po kilku stopniach zeszli do niewielkiego pomieszczenia,
zastawionego metalowymi rega
łami pełnymi płyt. Bibliotekarka
sięgnęła pod literę C i wyjęła album, który nosił tytuł „Lauren Wyler
gra Chopina".
- Jest pan winien swojej dziewczynie dziesi
ęć dolarów -
powiedziała z wyraźnym zadowoleniem.
Wzi
ął płytę do ręki i spojrzał na okładkę. Siedząca przy
fortepianie młoda kobieta miała czarne włosy spływające na plecy,
delikatny profil, lekko pochyloną głowę i wąskie dłonie spoczywające
na klawiaturze. Jej oczy były zamknięte, usta lekko rozchylone, całość
wyrażała absolutną koncentrację.
Nie m
ógł od niej oderwać oczu.
Wreszcie czuj
ąc rosnące zniecierpliwienie swojej przewodniczki,
zwrócił płytę.
- To mnie nauczy ostro
żności.
Jeszcze d
ługo po wyjściu z biblioteki rozpamiętywał ujrzany
obraz. Stale miał przed oczami fotografię Lauren: cudowny profil
kamei, długie rzęsy, lekko pochyloną głowę, zarys piersi...
Pr
óbował dopasować niezwykły obraz do muzyki słyszanej
wieczorami i nie mógł tego zrobić. Kobieta z fotografii musiała grać
w sposób doskonały, absolutnie bezbłędny.
Niepotrzebnie zaprz
ątał sobie tym wszystkim głowę. Miał co
innego do roboty. Powinien raczej się skupić nad rozwiązaniem
dwóch zagadek: jak dalej poprowadzić akcję swej nowej powieści i
jak rozgryźć tajemnicę profesora Phelpsa. Stanowczym krokiem
skierował się do Dwight Hall. Raz po raz mijały go smukłe
dziewczęta, z książkami i bez, na rowerach, wrotkach, w
spódniczkach mini i w stroju do joggingu. Nie pozostawał obojętny na
ich urok. W powietrzu, mimo jesieni, czuło się wiosnę młodości i
seks. Pragnął coś powiedzieć, żeby mu odpowiedziano i żeby mógł
usłyszeć ich cudowne dziewczęce głosy.
By
ły bardzo młode. O wiele dla niego za młode, ale nie tylko to
decydowało o ich niedostępności: były ponadto absolutnie niewinne,
świeże i nie skażone życiem. Przynajmniej takim, jakie znał. Miały w
sobie rozległe przestrzenie, szum morza i błękitne niebo. Nawet te
pozornie zblazowane nie by
ły w stanie tego ukryć. Na południu
Bostonu nie widywało się takich dziewcząt.
Wydzia
ł nauk politycznych był dużą budowlą z czerwonej cegły.
Gabinet profesora Rogera Phelpsa mieścił się na pierwszym piętrze i
Alec idąc po schodach mógł sobie przygotować plan akcji.
Dot
ąd nie miał jeszcze okazji poznać profesora i wszystko
wskazywało na to, że zgodnie z sugestiami Mags ujrzy go dopiero na
przyjęciu u niej w domu. Chciał jednak przedtem wyrobić sobie o nim
„wstępne pojęcie": miał nawet zamiar posłuchać jego wykładu, co -
bez wzbudzenia podejrzeń - okazało się niemożliwe, ze względu na
małą liczbę osób uczestniczących w elitarnym seminarium profesora
Phelpsa. Tak czy inaczej, warto było zobaczyć miejsce akcji.
Przebywszy schody, lekko pomasowa
ł bolące kolano i podszedł
do drzwi gabinetu z tabliczką „Roger Phelps". Wiszący na drzwiach
rozkład zajęć głosił, że profesor właśnie przyjmuje studentów.
Zapisana na rozmowę osoba nazywała się Emily Spaeth. Drzwi były
zamknięte.
Alec dyskretnie rozejrza
ł się po korytarzu. Kilka studentek
czytało rozwieszone na ścianach ogłoszenia. Odczyt o głodzie w
Etiopii, występy mało znanego rockowego zespołu, używane
podr
ęczniki do sprzedania, poszukiwani ochotnicy do prac
porządkowych na terenie campusu.
Rozlu
źnił mięśnie chorej nogi i wtedy usłyszał odgłos
otwierających się drzwi do gabinetu. Ostentacyjnie zwrócił głowę w
drugą stronę. Drzwi gabinetu profesora Phelpsa uchyliły się i wyszła z
nich ładna blondynka, przyciskająca do piersi stos książek.
- Bardzo panu dzi
ękuję, panie profesorze - powiedziała. -
Naprawdę bardzo jestem wdzięczna, to znakomity pomysł, dla mnie to
idealne rozwiązanie.
Zza drzwi dobieg
ł go męski głos.
- Co
ś za coś, moja droga.
- Taka wspania
ła okazja.
- Dla nas obojga, Emily. Mów mi po imieniu, dobrze?
- Dobrze... Roger - powiedzia
ła niepewnym głosem. - Jeszcze raz
bardzo dziękuję.
Zrobi
ła krok do przodu i drzwi się zamknęły. Stała przez chwilę
zamyślona, tuląc do siebie książki, po czym ruszyła w stronę
schodów.
Alec poszed
ł za nią w bezpiecznej odległości. Nie wiedział, czego
dotyczyła owa „wspaniała okazja", jakiej dostarczył jej profesor
Phelps, i co w zamian spodziewał się otrzymać. Mógł tylko
obserwować i z obserwacji swoich wysnuwać pierwsze wnioski.
Złotowłosa, długonoga, promiennie uśmiechnięta Emily była z całą
pewnością łakomym kąskiem dla starzejącego się mężczyzny.
Pod
ążał za nią poprzez campus, jak przedtem mijając dziewczęta,
tym razem jednak obojętny na ich wdzięki. W głowie brzmiało mu
tylko: „taka wspaniała okazja, naprawdę wspaniała okazja". Emily
najwyraźniej również o czymś intensywnie myślała, zdążając przed
siebie zamaszystymi ruchami smukłych nóg opiętych dżinsami.
Wspania
łą okazją mogło być, na przykład, dostanie się na elitarny
wydział prawa jakiejś renomowanej uczelni. W zamian za pewnego
rodzaju wspaniałomyślność w szafowaniu dziewczęcymi wdziękami.
Na szczęście Alec był tylko gliną, a nie sędzią: bezstronność nigdy nie
była jego mocną stroną.
Emily, zamy
ślona, minęła szereg studenckich domów, pawilon,
gdzie mi
eścił się teatr, i skierowała się w stronę budynku
muzykologii. Weszła do środka i powędrowała w górę po schodach.
Szed
ł za nią wiedząc, że jego nogi każą mu pod wieczór ciężko
pożałować tej wspinaczki. Ale musiał iść, nie mógł jej jeszcze
zostawić. Minęli pierwsze piętro i szli dalej w górę. Jakiś student
minął go przeskakując po kilka stopni naraz. Siwowłosy mężczyzna
ze skrzypcami w dłoni powoli schodził w dół. Alec nie rezygnował.
Emily min
ęła wejście prowadzące na drugie piętro. Westchnął,
nie mógł się cofnąć, musiał przecież się dowiedzieć, gdzie poszła po
wizycie w profesorskim gabinecie Rogera Phelpsa.
Weszli na trzecie pi
ętro i Alec z ulgą spostrzegł, że jest to ostatnia
kondygnacja budynku muzykologii. Jego męka skończyła się, Emily
wyżej iść nie może. Odczekał chwilę i poszedł za nią korytarzem.
Zatrzyma
ła się przed jakimiś drzwiami. Zwolnił kroku,
dziewczyna zapukała, drzwi otworzyły się, stała w nich... Lauren
Wyler.
Mimo
że nigdy nie widział jej z bliska, poznał ją od razu.
Rozpoznał delikatny owal twarzy, bladą aksamitną cerę, długie czarne
włosy. Rozpoznał wielkie czarne oczy i piękną linię ust. Drobną
zgrabną figurę, długie nogi i lewą rękę. Prawą, swoim zwyczajem,
trzymała w kieszeni.
- Witaj, Emily - powiedzia
ła z uśmiechem, wpuszczając
dzi
ewczynę do środka. Głos miała dźwięczny i głęboki.
Emily co
ś odpowiedziała i weszła do pokoju. Lauren spojrzała w
głąb korytarza i dostrzegła Aleca. Zawahała się chwilę, popatrzyła na
niego i uśmiech znowu pojawił się na jej twarzy. Lekki, niepewny
uśmiech. Potem drzwi się zamknęły.
Kto to by
ł? Dlaczego nie przestraszył jej widok barczystego
mężczyzny, stojącego w pustym zazwyczaj korytarzu trzeciego piętra?
Dlaczego nie zamknęła drzwi na klucz i nie zadzwoniła pod numer
straży campusowej?
Odpowied
ź była prosta: ponieważ już kiedyś go widziała. Nie
wiedziała, kiedy ani gdzie, ale jego jasne włosy, baczne spojrzenie i
silnie zarysowana szczęka nie były jej obce. A jego uśmiech w
absurdalny sposób przekonał ją, że nie ma się czego obawiać.
Emily wydawa
ła się pogrążona w myślach i Lauren, mimo
poczucia winy, pozwoliła sobie na to samo. Jej myślami owładnął
niepodzielnie nieznajomy z korytarza. Cały czas miała przed oczyma
jego wysoką sylwetkę, silne ramiona, długie muskularne nogi i
przenikliwe, uśmiechnięte spojrzenie, które na nią skierował.
Kim w
łaściwie był?
- My
ślę, że na początek mogłybyśmy spróbować Bacha -
powiedziała Emily, sadowiąc się na taborecie.
- Bardzo dobrze - zgodzi
ła się Lauren, próbując oderwać myśli
od mężczyzny, którego ujrzała obok drzwi swojego gabinetu, i skupić
się na lekcji.
Emily Spaeth by
ła jej najlepszą studentką. Mimo że Albright nie
było uczelnią kształcącą wirtuozów, kilka studentek przejawiało
zdolności muzyczne godne najlepszego konserwatorium. Emily do
nich należała.
Lauren wiedzia
ła, że dziewczyna ma przed sobą przyszłość. Jeśli
nawet nie jako wybitna solistka, to w każdym razie jako nauczycielka
muzyki lub akompaniatorka. Nie rozmawiała z nią o tym jeszcze.
Emily wspominała, że bardziej interesują ją nauki polityczne i że im
właśnie zamierza się poświęcić. To znaczy, o ile zdobędzie pieniądze
na dalszą naukę. W Albright pobierała stypendium, którego wysokość
zależała od jej wyników w nauce.
Pewnego razu, gdy poskar
żyła się na opłakany stan swoich
finansów, Lauren poradziła jej, żeby po prostu skupiła się na muzyce;
tamte sprawy same się ułożą. Zamierzała w właściwym czasie zadbać
o dalsze stypendium dla uzdolnionej muzycznie studentki.
Dzi
ęki takim uczniom jak Emily odnajdywała sens nauczania.
Było nie tylko przekazywaniem uczniom wiedzy, to była również
walka o ich przyszłość, uświadamianie możliwości, zdobywanie
środków, torowanie drogi. Nauczyciel miał na ucznia wpływ niemal
nieograniczony i Lauren starała się to wykorzystać.
Emily otworzy
ła nuty i położyła dłonie na klawiaturze. Lauren
nieomal z zazdrością spojrzała na jej długie, sprawne palce,
poruszające się bez najmniejszego wysiłku. Jej palce poruszały się tak
samo, jeszcze tak niedawno, przed wypadkiem... Gra Emily była
poprawna, ale było w niej coś niepotrzebnego.
- Emily - przerwa
ła uczennicy. - To trzeba grać inaczej, to nie
rapsodia.
- S
łucham? - Głos Emily świadczył, że myślami przebywa
bardzo daleko. Miała śliczną buzię, niewinną i szczerą.
- Musisz to gra
ć inaczej, zimniej, wkładasz w grę za dużo emocji.
- Tak. - Emily zatrzepota
ła rzęsami i zaczerwieniła się. - Ostatnio
jestem trochę roztargniona.
- Czy co
ś się stało?
- Chyba... chyba si
ę zakochałam - w głosie dziewczyny było
zdziwienie i radość.
- To dobra nowina - Lauren u
śmiechnęła się wyrozumiale. -
Poz
nałaś go w czasie weekendu?
- Nie... on nie jest studentem... on w
łaściwie jest... - Emily
przerwała. - Jest trochę starszy, jest... dorosły... zupełnie inny. Bardzo
mnie lubi i może mi pomóc, bo... jest starszy, ma możliwości i...
Bardzo jest dla mnie do
bry, dba o moją przyszłość. To bardzo miłe
mieć kogoś, komu zależy, żeby ułatwić pewne sprawy... on może to
zrobić, bo jest starszy.
Lauren w my
ślach ujrzała mężczyznę z korytarza.
Czy
żby on właśnie był nowym chłopakiem Emily? Wszystko się
zgadzało: był znacznie od niej starszy i wyglądał na kogoś, kto bez
trudu może zawrócić w głowie młodej dziewczynie.
W przypadku Emily najwyra
źniej tak się stało. Nieznane
pozostawały natomiast intencje przedmiotu jej uczuć, i to właśnie
zaniepokoiło Lauren.
Dziewczyna by
ła jednak dorosła i jej prywatne życie nie powinno
interesować nauczycielki muzyki. Zresztą Lauren nie zamierzała tego
robić.
- Bardzo si
ę cieszę ze względu na ciebie - powiedziała - ale co
miłość ma wspólnego ze sposobem, w jaki grasz fugę Bacha?
- Bach... on mia
ł bardzo dużo dzieci, prawda? Musiał wiedzieć
coś o miłości...
Lauren u
śmiechnęła się.
- Mo
że i wiedział coś o seksie, ale nie komponował, żeby
uwodzić kobiety. Pisał muzykę, żeby dać tym dzieciom jeść, a ludzie,
którzy mu za jego utwory płacili, byli bardzo surowymi luteranami.
Dlatego spróbuj zagrać tę fugę jeszcze raz, prosto i bez ozdobników.
Emily wzi
ęła się w garść i wróciła do gry. Lauren próbowała się
skupić, ale myślami przebywała daleko. Wiedziała, co znaczy mieć
dwadzieścia lat i zakochać się. Sama przez to przeszła. Doskonale
czu
ła, co dzieje się z siedzącą obok niej dziewczyną.
Nigdy, przenigdy nie zrobi
łaby tego, co zrobił Gerald, jej
menedżer. Nigdy nie skrytykowałaby związku ze starszym
mężczyzną. Nigdy nie postawiłaby ultimatum, zmuszającego do
wyboru pomiędzy sztuką a miłością. Nigdy by nie powiedziała:
„Twoje życie to muzyka, nikt nie może stanąć jej na drodze".
By
ć może jej wielka miłość z czasem umarłaby śmiercią
naturalną, ale nie dano jej szansy przekonać się o tym. Posłuchała
Geralda, cała, duszą i ciałem, oddała się muzyce i karierze pianistki.
I co z tego wynik
ło? Uniosła prawą dłoń, próbując wyprostować
lekko przygięte palce. Postawienie na jedną jedyną kartę okazało się
bardzo ryzykowne. Na świecie istniały przecież wypadki
samochodowe i żal za zmarnowanym życiem.
„Pozytywne nastawienie, trzeba mieć pozytywne nastawienie",
upomniała samą siebie. Nie wolno rozpamiętywać straconych okazji,
tego, co nie wróci, bo wrócić nie może. Nie wolno myśleć, że ktoś
taki, jak tamten mężczyzna w korytarzu, mógłby teraz czekać tam na
nią.
Na ni
ą czeka kariera, prędzej czy później odzyska sprawność i
wszystko będzie jak dawniej. Dwadzieścia dziewięć lat to dopiero
początek. Kiedy skończy lekcję i wyjdzie z budynku muzykologii,
czeka
ć na nią będzie dalszy ciąg tego, co zaczęła robić. Kiedy minie
ten rok i skończy wykładać w Albright, wróci do swojego
prawdziwego życia, będzie dawała koncerty i podróżowała, będzie
sławna i oklaskiwana. Musi w to wierzyć.
Rozdzia
ł 3
- Znakomicie, wygl
ądasz naprawdę znakomicie.
Alec pos
łał ciotce pobłażliwy uśmiech. Zrobił, co było w jego
mocy. Na jej doroczne rektorskie przyjęcie włożył, co miał
najlepszego wśród przywiezionych do Albright rzeczy. Beżowe
dżinsy, białą koszulkę polo i sztruksową kurtkę. Zwykle nie zwracał
uwagi na ubranie. Jedyny garnitur, jaki posiada
ł, kupił przed laty na
pogrzeb ojca i od tamtej pory miał go na sobie zaledwie kilka razy.
Krawaty uważał za diabelski wynalazek, a sztywne kołnierzyki za
pomysł sadysty. Jednym z powodów, dla których warto być pisarzem,
jest to, że nie trzeba się specjalnie ubierać do pracy.
Mags wygl
ądała doskonale w kwiecistej sukience i wytwornych
pantofelkach, włosy miała starannie uczesane, twarz dyskretnie
umalowaną. Poruszała się z wdziękiem wśród gości, którzy roili się w
ogrodzie przed domem i mówili wszyscy naraz. Nieco z boku stał
duży prostokątny stół zastawiony szklankami, kieliszkami, butelkami
wina i tacami drobnych kanapek. Nieco niżej lśniła tafla jeziora, w
górze jaśniało bezchmurne jesienne niebo.
- Bardzo mi
ło i jakże wytwornie - w głosie Aleca brzmiała lekka
drwina.
- Mam nadziej
ę, że głowę masz tak mocną jak dawniej - Mags
podała mu kieliszek.
- Dzisiaj nie pijemy piwa?
- Nie, dzi
ś nie. Dziś jesteśmy ludźmi z wyższej sfery.
Poniewa
ż nie miał pewności, czy ciotka żartuje, przesłał jej
uśmiech z gatunku tych „tak jest, proszę cioci". Spróbował wina,
skrzywił się i odstawił szklankę. Nie musiał pić wody akurat na
przyjęciu.
Znakomicie zrozumiawszy jego reakcj
ę, ciotka ujęła go po ramię.
-
Żeby poprawić twój humor, przedstawię ci kilka osób. Kogo
chciałbyś poznać?
Ogarn
ął wzrokiem tłum. Wiedział, że powinien spotkać Phelpsa,
ale przede wszystkim szukał pewnej osoby. Pewnej młodej kobiety o
kruczoczarnych włosach, delikatnej, porcelanowej buzi i figurze
modelki. Kobiety, której wzrok poczuł na sobie poprzedniego dnia i
której spojrzenie kompletnie wyprowadziło go z równowagi.
W
łaściwie poprzedniego wieczoru zamierzał do niej pójść.
Siedząc w fotelu ze sportowym dodatkiem „Globu" w ręce, czekał, aż
usłyszy odgłos klucza w drzwiach na dole. Wróciła nieco później niż
zwykle, skazując go na domysły, gdzie też jadła kolację i z kim.
Bardzo go interesowało, czy się z kimś spotyka.
Po kilku minutach us
łyszał to, co zwykle. Usiadła przy
fortepianie, jej dłonie spoczęły na klawiaturze. Popłynęły akordy i
gamy, potem nastąpiło kilka potknięć, rozpaczliwe powtórzenia, a
następnie zapadła cisza.
Dlaczego w
łaściwie nie zszedł i nie przedstawił się? Co go
powstrzymało?
Powstrzyma
ła go cisza. Niezwykła, niepokojąca cisza. Zawsze
mieszkał w mieście, w dużym hałaśliwym mieście i dotąd właściwie
nie znał ciszy. Klaksony samochodów, gwizdki policjantów, wycie
syren, krzyki sąsiadów stanowiły zwykłe tło jego życia w mieście. W
Albright było spokojnie, ale cisza panująca na campusie nie miała w
sobie nic z martwoty. Tutaj jednak była cisza absolutna, lepka i niemal
namacalna. Powietrze W mieszkaniu zastygło, sprzęty zamarły w
bezruchu, powiew wchodzący przez okno wydawał się gęstnieć, z
chwilą gdy znalazł się wewnątrz.
Mo
że za bardzo wczuł się w nową rolę. Może za bardzo dał się
wciągnąć w obręb literackiej fikcji. Może zbyt wiele sobie wyobrażał,
wsłuchując się w wieczorną grę sąsiadki. Mimo to nie był w stanie po
prostu wstać, zejść na dół i zapukać do jej drzwi. Po prostu nie mógł.
Dlatego w
łaśnie siedział w fotelu z niepotrzebnym dodatkiem
sportowym „Globu" w ręce i myślał o cudownych oczach Lauren
Wyler, jej cudownych włosach, cudownym ciele i cudownej lewej
dłoni i o tej, której nigdy nie widział.
Nie spodziewa
ł się, że spotka Lauren na przyjęciu u ciotki,
chociaż należała do grona pracowników uczelni i w tym charakterze
musiała się znaleźć na dorocznym przyjęciu u rektora.
Ujrza
ł ją stojącą przy jednym z klombów, pogrążoną w ożywionej
rozmowie z kilkorgiem młodych ludzi. Miała na sobie krótką
spódniczkę i kolorową jedwabną bluzę, w lewej dłoni trzymała
szklankę, prawa była ukryta w kieszeni spódnicy. Odwrócił głowę ku
ciotce.
- Czy profesor Phelps jest tutaj?
- Profesor Phelps nigdy nie przegapi okazji,
żeby się napić za
darmo -
odpowiedziała i poprowadziła go wzdłuż tarasu,
odpowiadając na ukłony i uśmiechy.
Alec pozna
ł go natychmiast. Musiał widzieć profesora w
telewizji, głoszącego prawdy objawione na temat konstytucji i prawie
jednostki do samostanowienia. Na ekran
ie prezentował się znacznie
bardziej okazale niż w rzeczywistości. Mimo to stale jeszcze można
było nazywać go przystojnym mężczyzną, a szpakowate włosy przy
młodzieńczej, wysportowanej sylwetce tylko dodawały mu uroku. Był
wzrostu Aleca, równie silnie zbu
dowany, a z całej jego postaci
emanowało zadowolenie i pewność siebie. Obok stała przystojna
kobieta około czterdziestki, w obcisłej sukni i bransoletce na
przegubie dłoni.
- Roger - powiedzia
ła Mags podchodząc do nich - pozwól, że ci
przedstawię mojego siostrzeńca, Aleca Fontana. Alec, to jest profesor
Roger Phelps i jego żona, Carol.
Nieco wbrew sobie, Alec u
śmiechnął się uprzejmie.
- Mia
łem okazję widzieć pana w telewizji, profesorze. Albright
ma wyjątkowe szczęście, że pan tutaj wykłada.
- Mi
ło mi pana poznać - odpowiedział profesor Phelps i Alec
rozpoznał głęboki, nieco afektowany głos, który słyszał zza drzwi
gabinetu w instytucie nauk politycznych.
- Powi
ększył pan grono tutejszej profesury? Mags - w jego głosie
zabrzmiał żartobliwy ton
- zdaje mi si
ę, że czuję powiew nepotyzmu.
- Alec nie b
ędzie tu uczył - uspokoiła go Mags. - Pracuje nad
nową książką i potrzebna mu była zmiana otoczenia. Dlatego
zaprosiłam go tutaj, do nas.
- Mo
że mi pozwolisz samemu... - Alec wyswobodził ramię z
uścisku Mags. Była niemożliwa, żenująco nadopiekuńcza.
- Pisze pan ksi
ążkę? - Roger uśmiechnął się.
- Mo
żna wiedzieć, o czym?
- To ma by
ć powieść.
- Alec jest autorem bestsellera - wtr
ąciła Mags.
Alec westchn
ął.
- Czy mog
łabyś się zająć gośćmi? Robisz mi wstyd.
- Po to w
łaśnie są ciotki - powiedziała z komiczną powagą i
uniosła rękę na pożegnanie.
- Ach, pan nazywa si
ę Alec Fontana! - wykrzyknął profesor
Phelps. -
To pan napisał „Głosy ulicy"! Carol, to jest Alec Fontana!
Żona Rogera uśmiechnęła się. Odwzajemnił uśmiech, bardziej
zawstydzony wykrzyknikami Phelpsa niż poprzednio pochwałami
ciotki.
- By
ła zgorszona i zaszokowana - dorzucił profesor.
- Po prostu to by
ło nieco za mocne - żona próbowała złagodzić
jego wypowiedź.
- Wierno
ść wobec otaczającej nas rzeczywistości - zadeklamował
Phelps -
jest jednym z podstawowych obowiązków pisarza. Jeśli się
opisuje przestępczy margines dużego miasta, trzeba sięgać po
drastyczne środki. Moim zdaniem, książka jest doskonała, Alec. Mogę
panu mówić po imieniu, prawda?
- Oczywi
ście.
- Znakomita, po prostu znakomita. - Phelps kilka razy potrz
ąsnął
dłonią Aleca.
Alec nie mia
ł złudzeń, wiedział, co w jego książce jest naprawdę
dobre: honorarium i fakt, że po zakończeniu kariery w policji odnalazł
się jako pisarz. Nowa tożsamość i nowa pasja pozwoliły mu
zapomnieć o szoku, jakim była konieczność rezygnacji. Wierność
wobec rzeczywistości i obowiązki pisarza były mu całkowicie obce, a
zachwyt profesora wydawał się mocno przesadzony.
Alec nigdy nie przypuszcza
ł, że poważni profesorowie
uniwersytetu czytują sensacyjne powieści. Wyobrażał sobie, że w
chwilach wolnych od pracy i godnych siebie rozrywek, takich jak
koncert muzyki poważnej czy lektura artykułu na temat gospodarczej
sytuacji Trzeciego Świata, czytują raczej Józefa Konrada i Henry
Jamesa, i te wszystkie mądre książki, które Alec miał w lekturze
szkolnej, ale nigdy nie przeczytał. Do nich pasowały takie określenia,
jak: „świat przedstawiony" czy „narrator".
- Mo
że się mylę, ale chyba pracowałeś kiedyś w policji? - Phelps
b
ył wyraźnie podniecony.
Wydawca zrobi
ł wszystko, żeby w czasie promocji książki jak
najbardziej ubarwić życie autora.
- Nazywamy to raczej byciem glin
ą - uśmiechnął się Alec.
- To znaczy,
że jesteś gliną?
- By
łym gliną.
- Rozumiem. A dlaczego odszed
łeś z zawodu, jeśli wolno
wiedzieć?
Alec przez chwil
ę milczał.
- Lepiej jest pisa
ć książki i zgarniać forsę. A do tego nikt ci nie
wpakuje noża w plecy. Przynajmniej dosłownie. Bo w przenośni mój
wydawca nieraz próbował...
Roger wybuchn
ął głośnym, nieszczerym śmiechem. Jego żona
również się uśmiechnęła. Była naprawdę bardzo ładna, delikatna i
wytworna. Ciekawe, dlaczego ją zdradzał, jeśli to oczywiście prawda,
że flirtował ze studentkami. Alec nigdy nie zdradzał kobiet, z którymi
był związany.
Dobrze, a mo
że Roger też tego nie robił, może był niewinny.
Może ktoś go świadomie oczernił. Może dziewczyna, która napisała
list, próbowała go uwieść, a ponieważ był nieugięty, postanowiła się
zemścić.
Naprawd
ę musi być nieco bardziej obiektywny. Skoro profesor
jest wie
lbicielem jego książki, jest facetem na poziomie.
- Pos
łuchaj, Alec, czy mógłbyś mi podpisać egzemplarz swojej
książki?
- Nigdy w
życiu. - A widząc zdumione spojrzenie Phelpsa,
szybko dorzucił. - Żartowałem, oczywiście, że ci podpiszę.
- Kiedy?
- Mo
że w poniedziałek? - powiedział Alec, wiedząc, że profesor
tego dnia ma wolne.
- Doskonale, zjemy razem lunch.
- W porz
ądku.
- Wiesz, gdzie jest mój gabinet?
Uda
ł, że nie. Wyjął notatnik i pióro z kieszeni kurtki - miał
jeszcze stary policyjny zwyczaj noszenia przy sobie takich rzeczy - i
posłusznie naszkicował drogę wiodącą do Dwight Hall. Kiedy chował
wszystko z powrotem, uniósł głowę i rozejrzał się. Ujrzał czarne,
ogromne oczy ocienione długimi rzęsami.
Przez jego cia
ło przebiegł dreszcz. Chciał się uśmiechnąć i
podbiec do niej, dzieliło ich tylko kilka kroków. Ale w jej twarzy było
coś, co kazało mu opanować pierwszy impuls. Była zdziwiona i
opanowana. Lekko skinął głową.
Lauren przez chwil
ę jeszcze na niego patrzyła, a potem wróciła
do rozmowy ze stojącą obok siwowłosą kobietą.
- Przepraszam - Alec zrobi
ł ruch, jakby chciał odejść - jest tu
ktoś, z kim chciałbym porozmawiać.
- W porz
ądku. Do poniedziałku. Żegnając się, szybko notował w
myślach szczegóły: ubranie i sposób bycia Phelpsa, urodę jego żony,
pretensjonalny sposób wyrażania się, podniecenie na wieść, że ma
przed sobą gliniarza, to „zjemy razem lunch", grzeczne i jednocześnie
kategoryczne, zestaw słów, których Alec nie znosił, widząc w nich
kwintesencję zdawkowości. Notował każdy szczegół z szybkością i
nieomylnością komputera.
A jednak w tej chwili obchodzi
ło go tylko jedno: stojąca kilka
kroków dalej ciemnowłosa kobieta, którą już za chwilę miał nareszcie
poznać.
Poczu
ła jego obecność zaraz po przyjściu na przyjęcie. Nagle w
trakcie przydługiej opowieści Petera Villarda o jego życiu, ze
specjalnym uwzględnieniem lat, jakie spędził w pewnym muzycznym
zespole, poczuła, że coś przyciąga jej wzrok. Rozejrzała się i -
zobaczyła go.
Kim by
ł?
Nie by
ł chłopakiem Emily Spaeth, tego była pewna. Wprawdzie
dziewczyna wspomniała, że jest zakochana, ale to nie znaczyło, iż jej
wybrańcem jest akurat stojący w korytarzu mężczyzna. Zresztą jego
obecność na rektorskim przyjęciu również wykluczała podobne
podejrzenia. Tego rodzaju towarzyskie spotkania przeznaczo
ne były
wyłącznie dla pracowników naukowych uczelni i ich
współmałżonków.
Musia
ł zatem być pracownikiem Albright. Najwyraźniej też
cieszył się specjalnymi względami pani rektor, wziąwszy pod uwagę
sposób, w jaki przedstawiała go gościom. Dlatego kiedy poprzedniego
dnia zobaczyła go po raz pierwszy, miała wrażenie, że go skądś zna.
Po prostu musiała już go widzieć tu w Albright, w stołówce albo na
jakimś roboczym spotkaniu.
Nie mog
ła przestać o nim myśleć. Z uśmiechem słuchała
opowieści Petera, odzywała się w odpowiednich momentach, ale
głowę miała zaprzątniętą wyłącznie jasnowłosym mężczyzną w
sztruksowej kurtce i d
żinsowych spodniach. Fascynowała ją jego
wysoka szczupła sylwetka, lekko ironiczny uśmiech, przenikliwe
spojrzenie. Fascynował sposób, w jaki podążał za Margaret Cudahy,
holującą go w stronę coraz to nowego gościa.
Kilka minut p
óźniej ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy
kieruje się w jej stronę. Był teraz bardzo blisko i mogła mu się
przyjrzeć.
Z bliska podoba
ł jej się jeszcze bardziej. Była w nim prostota
człowieka o silnej i ciekawej osobowości. Żadnej pozy, coś w rodzaju
bezpretensjonalnego luzu. Włosy raczej długie, cień zarostu na
policzkach. Szarozielone oczy spoglądały na nią uważnie, z
uśmiechem.
Wiedzia
ła jedno: nigdy dotąd nie spotkała takiego mężczyzny.
Nie przypominał nikogo, dlatego był taki interesujący i -
niebezpieczny.
- Witaj, Lauren - jego g
łos był głęboki i ciepły.
Unios
ła brwi ze zdumienia.
- Czy my si
ę znamy?
- Jeste
śmy sąsiadami.
A wi
ęc to był ten mężczyzna z góry. Wszystko pomału się
wyjaśniało. Wydał jej się znajomy, bo musiała go kiedyś widzieć na
Hancock Street. Musiała podświadomie zapamiętać jego twarz.
Rozpozna
ła jego nierówny chód. Właśnie te kroki słyszała nad
sobą przez ostatnie kilka dni.
Poczu
ła jak ogarniają ją sprzeczne uczucia. Niemal go już
znienawidziła za to, że ośmielił się zburzyć jej spokój wprowadzając
się do domu, w którym mieszka. Oto ma przed sobą człowieka, który
kilka wieczorów z rzędu uniemożliwiał jej robienie tego, co robić
musiała, od czego zależało jej życie. Cały zeszły tydzień marzyła
tylko o tym, żeby się wyprowadził, zniknął raz na zawsze. Nie miała
pojęcia, że jest tak niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.
Na mi
łość boską, przecież ona nie ma czasu na takie głupstwa.
Niech sobie będzie wcieleniem seksu, ona i tak musi całą swoją
energię wykorzystać na usprawnienie prawej ręki, musi nadrobić
stracony czas i wrócić do zawodu. Nie wolno jej zakochać się w nim,
mimo że jest tak niebywale, tak niezwykle atrakcyjny.
Nic zreszt
ą nie wskazywało na to, że ma jakiekolwiek szanse. To
po prostu sąsiad z góry. Podszedł, bo sąsiedzi powinni się poznać.
Tego wymagają reguły dobrego wychowania.
Wyci
ągnął rękę.
- Nazywam si
ę Alec Fontana.
Z wysi
łkiem wyprostowała palce prawej dłoni, wyjęła ją z
kieszeni i prz
ywitała się z nim. Jego ręka była ciepła, uścisk silny.
Szybko, zanim palce podkurczy
ły się znowu, schowała swoją do
kieszeni.
- Sk
ąd zna pan moje imię? - powiedziała nieoczekiwanie
łagodnym głosem.
Zawaha
ł się na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem
przekornie uśmiechnął.
- Albo z ok
ładki płyty albo z koperty w skrzynce pocztowej,
proszę wybierać.
Nie wygl
ądał na kogoś, kto pasjonuje się Chopinem.
- Raczej z mojej skrzynki na listy.
- I tak dobrze,
że ich nie otworzyłem.
Nie bardzo wiedzia
ła, co powiedzieć. Dobrze? Myśl, że ktoś
zaglądał do jej skrzynki pocztowej, nieco ją niepokoiła.
- Jestem osob
ą godną zaufania - powiedział, zupełnie jakby
czytał w jej myślach. Ciekawe, czy byłby równie szczery, gdyby tak
nie było, pomyślała i uznała to za absurdalne.
- Lauren, czy mo
żesz nas poznać? - usłyszała tuż obok głos Belli.
M
ężczyzna odwrócił się i zaczął witać z jej kolegami z instytutu
muzykologii.
- Alec Fontana.
Ściskał kolejno ręce Petera, Harolda i Belli.
- M
ój sąsiad, mieszka nade mną. - I dodała, jakby szukała
bardziej bezpiecznego sformułowania: - Mieszka na pierwszym
piętrze, w tym domu co ja.
- To jest Bella Bronowitz, Peter Villard, Harold Stemsky...
- Bardzo mi mi
ło - powiedział Alec, po czym bez dalszych
ceregieli odciągnął ją na bok.
- Prosz
ę wybaczyć...
Zanim zd
ążyła coś powiedzieć, poczuła jego rękę na swoim
ramieniu. Rzuciła błagalne spojrzenie w stronę Belli, która nie
zareagowała. Najwyraźniej w potrzebie nie można liczyć na
przyjaciół.
Prowadzi
ł ją tarasami w stronę jeziora. Gwar rozmów z wolna
pozostawał w tyle, przed nimi wyłaniała się lśniąca tafla wody.
Alec zdj
ął rękę z jej ramienia i Lauren zwolniła kroku, puszczając
go przodem. Właściwie nie bała się, była tylko oszołomiona i
zdumiona jego obcesowym zachowaniem. W p
obliżu znajdował się
cały uniwersytet Albright, który ruszy jej na pomoc, gdyby zaszła taka
potrzeba.
Zreszt
ą, co może jej grozić? Jest jej sąsiadem. Gdyby naprawdę
żywił wobec niej jakieś niecne zamiary, mógł je wprowadzić w czyn
na miejscu, w domu przy Hancock Street, a nie tutaj, podczas
rektorskiego przyjęcia.
Doszed
łszy do tego wniosku, spojrzała na niego z naganą.
- To nie by
ło zbyt grzecznie tak mi przerywać rozmowę z
przyjaciółmi.
U
śmiech powoli znikał z jego twarzy. Spojrzał na jej lewą dłoń,
pote
m przeniósł spojrzenie na miejsce, gdzie ukryta była prawa,
prześlizgnął się wzrokiem po całej postaci, a potem znowu utkwił
wzrok w jej oczach. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, wyjął
wykałaczkę, włożył ją znowu.
- W ogóle nie jestem zbyt grzeczny -
powiedział wreszcie.
Patrzy
ła na niego zafascynowana, zdecydowanie coś w nim było.
Postanowiła nadać sprawie pozory normalności.
- Rozmawia
łam właśnie z przyjaciółmi...
- Bardzo przepraszam - przerwa
ł jej. Doskonały moment, żeby
się odwrócić, odejść
i podj
ąć przerwaną rozmowę z Bellą i resztą. Nie zrobiła tego
jednak; czuła, że Alec przeprasza za coś więcej niż przerwana
rozmowa z przyjaciółmi. Nie wiedziała, o co mu chodzi, a nie mogła
odejść, zanim się nie dowie.
Sta
ła obok niego na brzegu jeziora. Spokojna nieruchoma tafla
lśniła srebrnym blaskiem. Wokół panowała niczym nie zmącona cisza.
Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie Aleca.
- Co wiecz
ór słucham, jak grasz - powiedział po chwili. -
Słucham, a potem nagle robi się cicho i mam wrażenie, że to przeze
mnie. Wiem, że to brzmi dziwacznie, może zwariowałem, ale wydaje
mi si
ę, że przeszkadzam ci grać. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, skąd
mi to przychodzi do głowy, ale jeśli tak jest naprawdę, bardzo cię
przepraszam.
Teraz ona z kolei przez chwil
ę milczała. Prawie go nie zna. A on
zaczyna mówić o rzeczach tak bardzo osobistych. Nie może
rozmawiać o tym z obcym człowiekiem. Nie może z obcym
człowiekiem mówić o swoich problemach, rozpaczy i braku nadziei,
że kiedykolwiek jeszcze będzie mogła grać.
To z powodu jego obecno
ści przestaje grać. Nie może go jednak
winić za to, że zamieszkał w tym samym domu. Każdy ma prawo
mieszkać na Hancock Street.
- Prosz
ę nie przepraszać - powiedziała trochę zdziwiona tonem
swojego głosu. - Mam tutaj wiele okazji do gry.
Spojrza
ł w kierunku jej niewidocznej prawej ręki.
- Prosz
ę grać również w domu.
- Nie, nie chc
ę przeszkadzać.
- Przeszkadza mi tylko ta cisza, kt
óra potem następuje.
Jak mo
że mu przeszkadzać fakt, że nie chce go narażać na
słuchanie złej gry? Powinien być wdzięczny, że mu oszczędza
zgrzytów i dysonansów. Rozumiałaby, gdyby się skarżył, że
zachowuje si
ę zbyt głośno. Ale jak można zarzucać komuś, kto
mieszka obok, że panuje u niego cisza?
- Wydaje mi si
ę - powiedziała oficjalnym tonem - że zarówno
pan,
jak ja powinniśmy już wrócić na przyjęcie.
- Mam na imi
ę Alec - poprawił ją, dotykając jej ramienia. Mimo
że jego dotyk był bardzo lekki, poczuła go całą sobą. Tak jakby
przeszył ją na wylot.
- Mo
żemy to odłożyć na później - powiedział. - W końcu
jesteśmy sąsiadami.
- Tak, jeste
śmy sąsiadami. - Lauren nie znała nawet nazwisk
większości swoich sąsiadów w Nowym Jorku. To, że przypadkowo
mieszkali w tym samym domu, wcale nie musiało znaczyć, że łączy
ich coś poza wspólnym adresem.
- Tak naprawd
ę, nie bardzo lubię muzykę klasyczną. Dlatego jest
mi obojętne, czy grasz, czy nie. Ale skoro już zaczynasz, wolałbym,
żebyś tak nagle nie przerywała. Nawet gdy zaczynasz fałszować. Nie
jestem jakimś zwariowanym krytykiem, który tylko czyha, aż
popełnisz błąd.
- Kim pan jest? - powiedzia
ła z wysiłkiem. Uśmiech rozciągnął
kąciki jego warg, wykałaczka lekko zadrżała.
- Jestem siostrze
ńcem Margaret Cudahy. Siostrzeniec pani rektor.
To wiele wyjaśnia.
- Co pan robi w Albright? B
ędzie pan tu uczył?
Pokr
ęcił głową.
- Pró
buję pisać powieść. Mags powiedziała, że zmiana miejsca
sprzyja natchnieniu.
- Mags?
- O, przepraszam, wymskn
ęło mi się. - Alec z udanym lękiem
zerknął w stronę widocznej na tarasie ciotki. - Tak ją nazywaliśmy w
domu. Gdyby się dowiedziała, chyba by mnie zabiła
- To b
ędzie nasza tajemnica. - Lauren uśmiechnęła się mimo
woli, po czym szybko skierowała rozmowę na bezpieczniejsze tory.
- Dlaczego w
łaściwie nie lubisz muzyki klasycznej?
- Nie mam nic przeciwko muzyce klasycznej - zawaha
ł się, nie
chcąc jej urazić - ale jest po prostu nudna, rozumiesz?
- Nie, nie rozumiem.
- Nie ma w niej tre
ści.
- W operze jest.
Wzni
ósł oczy do nieba, roześmiał się.
- No tak, ale w operze wszystko jest po w
łosku.
- Nie w ka
żdej, ale chyba masz rację. - Lauren uśmiechnęła się. -
Nie są zbyt pasjonujące. Niektóre opery są głupawe. Naiwne,
melodramatyczne...
- Kiedy si
ę mówi o miłości, trudno uniknąć takiego tonu -
powiedzia
ł obojętnie; jego wzrok był jednak daleki od obojętności.
Poczu
ła, że znowu wchodzą na niebezpieczny grunt Nie wiedziała
tylko, dlaczego czuje się przy nim tak nieswojo. Przecież jest po
prostu sąsiadem, mieszka w tym samym domu, chce być uprzejmy.
Problem w tym, że jego spojrzenie trudno nazwać... uprzejmym. Jest
w nim zbyt wiele pożądania...
Spojrza
ła z naganą na wykałaczkę, tkwiącą w jego ustach.
- Usi
łuję zerwać z paleniem.
- Rozumiem.
- My
ślę, że to lepsze niż żucie gumy albo obgryzanie paznokci.
- Nie wiem... - powiedzia
ła z wahaniem w głosie. Wszystko, co
mówił, nagle robiło się niepokojąco intymne, tak jakby między nimi
nie było miejsca na zdawkową wymianę zdań.
- Powiedz, Lauren, co pianista
światowej sławy robi w takiej
dziurze?
Nie traci
ł czasu. Swobodnie przechodził z jednego drażliwego
tematu na drugi. Od pytania, dlaczego nagle przesta
je grać, po coś
jeszcze trudniejszego do wyjaśnienia.
- Postanowi
łam trochę odpocząć. Występy są bardzo męczące, a
tutaj jest tak spokojnie -
powiedziała z wymuszoną swobodą.
Przez chwil
ę przyglądał się jej z lekko przechyloną głową. Potem
uśmiechnął się.
- Tu jest niezwykle pi
ęknie - przeniósł wzrok na nieruchomą taflę
jeziora. -
Moglibyśmy usiąść nad brzegiem.
Ławka stojąca nad samą wodą wyglądała bardzo kusząco. Równie
kusząca była perspektywa spędzenia jeszcze kilku minut w
towarzystwie Aleca Fontany.
Ale do tego Lauren nie chciała się
przyznać. Ruszyła ścieżką w stronę jeziora, Alec zrobił to samo.
Gdyby była równie obcesowa jak on, mogłaby spytać, dlaczego tak
dziwnie chodzi. Prawą nogę stawiał inaczej niż lewą. Ostrożniej,
jakby najpierw badał teren. Lauren była jednak osobą zbyt taktowną,
żeby zadawać podobne pytania. Zresztą sylwetka Aleca, smukła,
wyprostowana, niezwykle zgrabna, pozwalała zapomnieć o jego
nierównym chodzie.
By
ła przyzwyczajona do mężczyzn innego rodzaju. Wytwornych
panów w garnit
urach, znających się na muzyce i równie taktownych
jak ona. Alec należał do mężczyzn, jakich widywała we wczesnym
dzieciństwie. Za takiego właśnie mężczyznę wyszłaby, gdyby nie
wyjątkowe zdolności muzyczne. Gdyby została w domu, prędzej czy
później zakochałaby się w kimś takim. Bezpretensjonalnym,
przystojnym chłopaku, z którym można spędzić życie.
Alec ponadto by
ł siostrzeńcem pani rektor i pisał książki.
- Ile ksi
ążek napisałeś? - zapytała, kiedy usiedli.
- Na razie jedn
ą. - Pochylił się nad nią. - Przynieść ci wina?
Spojrza
ła na szklankę, którą stale jeszcze trzymała w dłoni, i
roześmiała się. On też miewał odruchy dobrze wychowanego
człowieka.
- Dzi
ękuję.
- Rozumiem, mnie tak
że nie smakowało - skwitował siadając
obok niej.
- Opowiedz mi co
ś o swojej książce. Jaki ma tytuł?
- „Glosy ulicy".
Co
ś jej to przypominało. Kiedy miała czas, czytała zwykle
powieści historyczne, ale „Głosy ulicy" chyba nie były historyczną
powieścią.
- Nie czyta
łam.
- Wszystko w porz
ądku. To nie dla ciebie.
- Dlaczego?
- Pe
łno tam krwi i w ogóle.
Skrzy
żował nogi przed sobą i zapatrzył się na jezioro. Miał rację,
nie lubiła takich opisów, ale irytowało ją, że czytał w niej jak w
otwartej książce. Musi być rzeczywiście beznadziejnie naiwna, skoro
po kilku minutach znajomości można bezbłędnie odgadnąć jej
literackie gusta. Wszyscy zawsze uwa
żali, że znają ją na wylot.
Ponieważ była drobna i delikatna, sądzili, że musi być wrażliwa i
słaba. Koniecznie chcieli się nią opiekować.
Pod tym wzgl
ędem jej przymusowa rezygnacja z występów miała
swoje dobre strony. Uwalniała ją od opieki Geralda. Nie pozwoli,
żeby teraz z kolei Alec miał jej mówić, jakich lektur powinna się
wystrzegać.
- Skoro jeste
śmy sąsiadami, powinnam chyba przeczytać twoją
książkę. Jest już w sprzedaży?
- Owszem, ukaza
ło się wydanie w twardej oprawie, kieszonkowe
pojawi się w przyszłym roku. Ale nie będziesz musiała nic kupować,
sam ci dostarczę egzemplarz.
- Naprawd
ę nie musisz.
- Kosztuje dwadzie
ścia trzy dolary, lepiej pożyczę ci swój.
Spojrza
ła na niego uważnie, próbując dociec, czy jego
wspaniałomyślność ma jakieś inne źródło niż chęć wyświadczenia
przysługi sąsiadce. Od biedy można było w to uwierzyć. Zresztą
siedział na ławce w bezpiecznej odległości. Nic nie wskazywało na to,
że pragnie ją zmniejszyć.
W
łaściwie nie miałaby nic przeciwko temu. Potrafiła studzić
męskie zapały. Chociaż nie miała wielkiego doświadczenia w
postępowaniu z mężczyznami takimi jak Alec. Wszystko mogło być
inaczej.
W jej dawnym
życiu, wśród występów i wyjazdów, wszystko
było jasne. Znała reguły gry, doskonale odczytywała konwencje,
wiedziała, czego się spodziewać. Zresztą stale miała przy sobie
Geralda, czujnego, podpowiadającego, co można, a czego nie należy
robić. Nawet po tym nieszczęsnym wypadku - epizodzie, który
całkowicie zmienił jej życie, zmuszając do znienawidzonej
bezczynności - w niczym nie ograniczył swego wpływu na nią.
Nie mog
ła go potępiać. Czuł się po prostu winny. Przecież to on
prowadził wtedy samochód. Zresztą byli związani. Menedżerem mógł
być jedynie wtedy, kiedy ona powróci na scenę.
- Musisz mi po prostu o wszystkim m
ówić. Skoro poczujesz, że
pora wracać, zrobię wszystko, żeby cię na nowo ustawić.
Czu
ła się trochę dziwnie bez Geralda. Nikt jej nie mówił, co ma
jeść, jak się ubierać, z kim przyjaźnić. Nawet teraz, siedząc obok
Aleca na ławce, czuła się dziwnie. Prawie słyszała szept swojego
Anioła Stróża: „Daj sobie z nim spokój, Lauren. Ten facet nie ma
klasy. Jeśli już naprawdę musisz, znajdę ci kogoś
odpowiedniejszego".
Niczego nie potrzebowa
ła. Nie było jej potrzebne męskie
towarzystwo ani usługi seksualne.
Gerald nie raz robi
ł aluzje. Zbywała je milczeniem. Bała się, że
powie: „Grunt, żebyś się w kimś nie zakochała. Seks to sprawy
normalne, niegroźne. Ale twoje serce należy do muzyki. Nie masz
prawa do miłości. Twoje życie to sztuka".
Sk
ąd nagle te myśli? Alec jest jej sąsiadem i chce jej pożyczyć
swoją książkę, to wszystko. Zwyczajne i niewinne. Po co od razu
myśleć o seksie albo o miłości? Jego wygląd: długie nogi, niezwykłe
spojrzenie i ten uśmiech - nie mają znaczenia. Przyjechała tutaj na rok,
żeby uczyć i kontynuować terapię, za kilka miesięcy wszystko wróci
do normy, a to będą tylko wspomnienia.
- Dzi
ękuję ci - powiedziała z uśmiechem. - Bardzo chętnie
pożyczę od ciebie tę książkę.
Rozdzia
ł 4
Wzi
ął dwie butelki piwa, egzemplarz „Głosów ulicy" i zszedł na
dół. Fakt, że Lauren nie ma w domu piwa, zbulwersował go bardziej
niż to, że nie posiada jego książki. Stale miał jeszcze w ustach
metaliczny smak po winie, jakim się uraczył na rektorskim przyjęciu.
Im
szybciej przepłucze gardło, tym lepiej. Lauren zaprosiła go na
obiad.
- Na kurczaka z jarzynami - powiedzia
ła. Piwo wydawało się
absolutnie niezbędne. Alec nie przepadał za dietetyczną kuchnią, w
ogóle nie lubił dbać o zdrowe odżywianie. „Może byśmy zjedli coś na
mieście", zaproponował nieśmiało, ale Lauren ofertę odrzuciła. Byli
sąsiadami, trzeba było to uczcić prawdziwym „domowym obiadem".
Pomys
ł nie był zły, tylko kucharka - niezbyt dobra. Swoją drogą
ten rodzaj kuchni Alec znosił wyjątkowo źle. Fakt, że jego ojciec
umarł na zawał serca, sprawił co prawda, że zaczął unikać nadmiaru
tłuszczów, kupował chude mleko i prawie przestał palić. Nie
zamierzał jednak z tego powodu przerzucić się na jedzenie zieleniny.
Z drugiej strony, my
ślał dzwoniąc do drzwi Lauren, „zdrowa
żywność" nie jest taka zła, skoro jedząc ją człowiek siedzi sobie
patrząc na Lauren Wyler.
Jej widok - sta
ła w drzwiach w jasnej lekkiej sukience - umocnił
go tylko w tym przekonaniu.
- Przynios
łem trochę piwa - powiedział niepotrzebnie, bo trudno
było nie zauważyć butelek w jego rękach.
U
śmiechnęła się i poprosiła go do środka. Przeszli przez salon,
obok fortepianu, półek zastawionych porcalanowymi filiżankami,
minęli stół z wazonem pełnym żółtych róż. Salon w mieszkaniu
Lauren znajdował się dokładnie pod jego salonem. Ten sam rozkład
okien, identyczny rodzaj mebli i... zupełnie inna atmosfera. Był po
prostu przytulny. Prócz róż w pokoju stał duży filodendron i jakieś
rośliny, których nazw nie znał. Przed kominkiem stał ozdobny ekran,
z boku l
eżały polana. Na ścianach wisiały plakaty z ostatnich wystaw
w nowojorskim muzeum sztuki współczesnej.
Gdyby by
ł przekonany o wyższości swojej płci, pomyślałby, że
atmosfera panująca wokół wynika z faktu, że właścicielką mieszkania
jest kobieta. Ponieważ jednak był znacznie bardziej obiektywny, wolał
sądzić, że powodem tej odmienności jest fakt, iż Lauren jest artystką,
a co za tym idzie, ma znacznie większe potrzeby estetyczne. Po prostu
wie, w jaki sposób zwykłą przestrzeń zamienić w prawdziwy dom.
Dotarli do kuchni, gdzie kr
ólowała elektryczna kuchenka. Lauren
pomieszała w garnku, po czym odwróciła się do Aleca.
- Poka
ż mi swoją książkę - powiedziała z uśmiechem.
Poda
ł jej książkę i zaczął otwierać butelkę. Wypił łyk i spojrzał
na Lauren. Z uśmiechem wpatrywała się w okładkę z jego fotografią.
- Tak, teraz rozumiem - szepn
ęła do siebie. Alec nigdy nie
przywiązywał wagi do tej fotografii. Kiedy wydawca zażądał zdjęcia
na okładkę, wyjął po prostu film z aparatu siostry i wysłał negatyw do
redakcji, zaznacz
ając trzy najlepsze ujęcia. Niestety, wydawca wolał
co innego. Polecił fotografowi zrobić zdjęcie na własną rękę. Miało
być ciemne i niepokojące. Portret na okładce przedstawiał wysokiego
mężczyznę w kurtce, na tle pokrytego rysunkami muru. W jego ustach
t
kwiła wykałaczka.
„Rzeczywistość w całej okazałości", pomyślał złośliwie, zerkając
na Lauren przyglądającą się fotografii.
Znowu pokiwa
ła głową i położyła książkę na nocnym stoliku.
- Od razu kogo
ś mi przypominałeś. Myślałam, że znam cię stąd,
z Albright.
A ja po prostu widziałam cię na okładce.
Nie wiedzia
ła tylko, że jest autorem książki. Dziwne przeoczenie,
zważywszy, że figurował na okładce.
Poda
ł jej piwo, podziękowała i wzięła butelkę.
- Chcesz mo
że szklankę? - zapytała, widząc, że Alec pociąga łyk
za łykiem.
Pokr
ęcił głową. Przyniosła szklankę dla siebie i napełniła ją. Piła
śmiesznie, smakując piwo jak wytworne wino czy koniak. Potem
wstała i wyjęła stos warzyw z lodówki.
- Zesz
łej wiosny mój menedżer czytał twoją książkę -
powied
ziała, jakby sobie coś przypominała. - Kiedy weszłam do jego
gabinetu, zobaczyłam ją na biurku. Nie zapamiętałam twojego
nazwiska, ale pamiętam zdjęcie na okładce.
- Chyba nie bardzo mu si
ę podobała - zażartował Alec,
podchodząc do zlewu, w którym myła jarzyny.
- Przeciwnie, by
ł zachwycony.
- Ale nie namawia
ł cię, żebyś ją przeczytała. Spojrzała na niego
przez ramię, jakby chciała sprawdzić, czy go to uraziło. Zamyśliła się.
- Powiedzia
ł, że to nie dla mnie. Podobnie jak ty uważał, że to
nie jest odpowiednia lektura dla takiej delikatnej panienki jak ja.
I jakby chc
ąc udowodnić, że z tą delikatnością to przesada,
zabrała się z zapałem do skrobania marchwi.
Popatrzy
ł na jej szybkie ruchy i rękę, w której trzymała nóż.
Zwrócił uwagę na dziwny sposób, w jaki to robiła. Może pianistki tak
właśnie trzymają kuchenne narzędzia, pomyślał. Inaczej niż zwykli
ludzie. A może po prostu zdenerwowała ją jego fałszywa ocena jej
literackich gustów i dlatego przyciska tak rękę do piersi.
- A ty jeste
ś delikatną panienką? - zapytał.
- Nie tak bardzo delikatn
ą, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje
-
odpowiedziała nie odwracając się.
Alecowi, wpatruj
ącemu się teraz w nią, wydawała się krucha i
wiotka jak figurka z porcelany. Gdyby krótko obcięła włosy,
wyglądałaby jeszcze bardziej niezwykle. Alec jednak i tak był
zachwycony. Ciemna kaskada włosów, spływająca jej po plecach,
przyciągała go z niezwykłą siłą.
- Czy mog
ę ci pomóc? - spytał, chcąc się czymś zająć.
Spojrza
ła na niego z wdzięcznością.
- Po prostu dotrzymaj mi towarzystwa - u
śmiechnęła się.
Znowu otworzy
ła lodówkę i wyjęła mrożone kurze piersi. Z
dolnej półki wzięła buteleczkę sojowego sosu i sherry. Alec próbował
w myślach zrobić przegląd zawartości własnej lodówki. Wszystko
wskazywało na to, że około dziewiątej będzie piekielnie głodny.
Cisza panuj
ąca w kuchni nie była ciszą emanującą zwykle z jej
mieszkania. Była ciepła i kojąca. Nie wiedział, dlaczego właściwie
jest mu tak dobrze. Lauren w niczym nie przypominała kobiet, które
znał w Bostonie. Ubierały się na ogól w dżinsy i podkoszulki, nosiły
adidasy, krótkie spódnice i buty na wysokich obcasach. Nie znały
długich powiewnych sukien, w których wygląda się niezwykle
pociągająco, bo - kryją tajemnicę.
Lauren wygl
ądała bardzo seksownie, a mimo to czuł się przy niej
spokojny i zrelaksowany.
Wiedzia
ł o niej mało. Była słynną pianistką i - według słów ciotki
-
stroniła od życia towarzyskiego. Nie będzie się narzucał. Przecież
mogą być po prostu dobrymi sąsiadami.
- A wi
ęc przyjechałeś do Albright, bo twoja ciotka jest tutaj
rektorem? -
zapytała Lauren, zapalając piecyk.
- Wszystko si
ę zgadza.
- Pochodzisz z Bostonu?
- I to si
ę zgadza.
- Bardzo mi
łe miasto. Wspaniała filharmonia.
- Gra
łaś tam?
- Wiele razy.
Mo
żna się było spodziewać. Miał przecież przed sobą światowej
sławy pianistkę. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby oświadczył, że
nigdy nie był w filharmonii. Przechodził kiedyś obok, przed laty,
kiedy szedł na spotkanie z informatorem. Kiedy tam stali, kątem oka
obserwował wystrojone towarzystwo, podążające cadillacami na
konce
rt. Równie dobrze mogła grać właśnie tego wieczora.
- Ja tam pochodz
ę z południowej - powiedział, lekko zaczepnym
tonem.
- Sk
ąd?
- Po
łudniowa strona Bostonu, dzielnica robotnicza. Nie musiałaś
przez nią przejeżdżać w drodze do filharmonii.
Dola
ła trochę sojowego sosu i sherry, pomieszała w garnku i
odwróciła się ku niemu.
- Ja te
ż się wychowałam w robotniczej dzielnicy - złagodziła
gwałtowność tonu tym swoim uśmiechem. - Pochodzę z Allentown w
Pensylwanii, to miasto hutników.
- M
ówisz poważnie?
Wiedzia
ł, że powiedziała to, żeby mu zrobić przyjemność, i
rzeczywiście - miło było pomyśleć, że pochodzą z tego samego
środowiska.
- Zupe
łnie poważnie. Ojciec pracował w hucie, a kiedy musiał
odejść, matka zaczęła pracować jako maszynistka, na pół etatu. Jak
wi
dzisz, znam życie trochę lepiej niż myślałeś. Nie całe spędziłam w
filharmonii.
Dorzuci
ła do garnka jarzyny i zmniejszyła ogień. Otworzyła
szafkę, wyjęła noże, widelce i obrus. Zdjęła z półki dwa talerze.
- M
ógłbyś nakryć do stołu? Zaraz będzie gotowe.
Mo
że ludzie w Pensylwanii używają lnianych obrusów przy byle
okazji, myślał przechodząc do salonu. W jego rodzinie do obiadu
nakrywało się stół ceratą, a sztućce nie miały rzeźbionych trzonków.
Nawet jeśli rzeczywiście pochodzili z tej samej sfery, to Lauren
znacznie dalej od niej odeszła niż on.
Lauren wyj
ęła potrawę z piecyka, przełożyła na półmisek, ryż
wsypała do kolorowej miseczki, do tego masło i bułki w srebrnym
koszyczku.
- Nie jest tego du
żo - powiedziała, wracając do kuchni po piwo.
- Zupe
łnie wystarczy. - Alec przysunął jej krzesło i poczekał, aż
usiądzie. - Należę do osób, które jedzą wszystko i wszędzie. Bostonu
brak mi głównie dlatego, że tam człowiek może sobie w każdej chwili
kupić coś do zjedzenia.
- Ja te
ż tęsknię za Nowym Jorkiem, z tego samego powodu -
powiedziała Laura. - Zawsze mogłam zadzwonić i zaraz wszystko
przynieśli. Tutaj jest tylko jedna pizzeria i to niezbyt dobra.
- Mieszkasz na Manhattanie?
- Kiedy nie mieszkam w Albright - u
śmiechnęła się. - Tutaj też
mi się podoba. Jest tak spokojnie, powietrze jest takie czyste.
Skin
ął głową i sięgnął po kawałek kurczaka. Spróbował.
Koszmarny.
- A ty stale mieszkasz na po
łudniu Bostonu?
- Teraz mieszkam w p
ółnocnej części, w dzielnicy włoskiej.
- Pochodzisz z W
łoch?
- Jestem p
ół Włochem, pół Irlandczykiem.
- Bardzo udane po
łączenie. - Wyglądało na to, że mówi
poważnie.
Przyj
ął komplement z zadowoleniem, mimo że nie był całkiem
pewien, czy odpowiada rzeczywistości.
- Bardzo s
łabo znam Boston - ciągnęła Lauren. - Prawdę
powiedziawszy,
znam tylko filharmonię.
- To bardzo ciekawe miasto. Zw
łaszcza północna dzielnica,
różnorodna, wielonarodowościowa. Restauracje, kluby. Obok mojego
domu jest stary kościół, ten, z którego Paul Revere pierwszy zobaczył,
jak Anglicy zbliżają się od morza.
- Naprawd
ę ciekawe.
- Boston w
łaśnie taki jest. Wszędzie napotyka się historię.
- By
ć w takim mieście policjantem, to musi być trochę tak jak
być kustoszem w muzeum. - Laura nie tylko obejrzała zdjęcie autora
„Głosów ulicy", przeczytała też notkę biograficzną.
- Niezupe
łnie. Boston to głównie wielka aglomeracja. Moim
rejonem był Mission Hill. To taka bandycka dzielnica, ale są tam też
zupełnie porządni ludzie.
- Ale rzuci
łeś to - powiedziała pytającym głosem, podając mu
koszyczek z chlebem.
Wzi
ął kawałek i zaczaj go smarować masłem.
- Pisanie bardziej si
ę opłaca - odparł lakonicznie.
Patrzy
ł, jak Laura smaruje chleb. Trzymała nóż równie dziwnie,
jak przy obieraniu jarzyn. W jej oczach dostrzegł, że niezupełnie mu
wierzy.
- Chyba ci
ę nie przekonałem. Uśmiechnęła się przepraszająco.
- M
ówiłeś, że lubiłeś tę pracę, lubiłeś ludzi. Nie bardzo mogę
uwierzyć, że rzuciłeś to wszystko, bo znalazłeś lepiej płatne zajęcie.
Mo
że nie był tak bardzo przekonujący, jak uważał, a może ona
była bystrzejsza niż inni.
- Musia
łem odejść - powiedział. - Złamałem nogę.
Rzadko rozmawia
ł o tym z obcymi ludźmi, ale Lauren nie była
obca. Była jego sąsiadką i zaprosiła go do siebie na obiad. Czuł, że jej
może powiedzieć prawdę.
Lauren zastyg
ła z uniesionym widelcem.
- Straszne. Jak to si
ę stało?
- Wypadek przy pracy.
Nie zamierza
ł opowiadać jej tych wszystkich okropności teraz,
przy obiedzie. Było mu z nią dobrze i właśnie dlatego chciał jej
oszczędzić szczegółów.
- Glina musi szybko biega
ć, musi być wytrzymały, a moje nogi
odma
wiają mi posłuszeństwa. Nie spełniam fizycznych warunków do
sprawnego pełnienia służby, jak to się mówi.
- Czy to znaczy,
że po wypadku zwolnili cię z pracy? - w jej
głosie brzmiało oburzenie. - Jak oni mogli! To naprawdę obrzydliwe!
- Mog
łem zostać w policji - powiedział spokojnie. - Proponowali
mi biurow
ą robotę. Bardzo mnie namawiali, żebym został.
Zaoszczędziliby kupę forsy. Woleli mi płacić pensję za układanie
papierków niż dawać odprawę i odszkodowanie. Sięgnął po ryż.
- Papierkowa robota mnie nie interesuje - m
ówił dalej. - Albo się
jest gliną, albo nie. A po to trzeba być na ulicy, mieć kontakt z ludźmi.
- Ugania
ć się za przestępcami - wtrąciła Lauren.
- Ja mia
łem kontakt z ludźmi - powtórzył z naciskiem. -
Bostońska policja ma opinię zbiurokratyzowanej machiny, ale my
próbowaliśmy to zmienić. Chcieliśmy być blisko ludzi, którym
mieliśmy służyć. Rozumieć ich. Ja zajmowałem się w Mission Hill
młodymi ludźmi z problemami. Rozmawiałem z nimi. To były ważne
rozmowy. Coś z tego zostało.
Poci
ągnął łyk piwa, uśmiechnął się.
- Co nie znaczy,
że nie pogoniłem kilku łobuzów.
- I opisa
łeś to w swojej książce...
- Nie czytaj tego, je
śli lubisz bajki, co się dobrze kończą -
powiedział poważnie. - Chciałem pisać prawdę, co w kontekście
realiów policyjnych zn
aczy, że nie zawsze zwycięża dobro.
S
ączyła piwo, nie spuszczając z niego spojrzenia czarnych oczu.
- To musia
ła być bardzo niebezpieczna praca. Pomyślał o swoim
kolanie, pękniętej rzepce,
przemieszczonych ko
ściach. Tak, to była naprawdę niebezpieczna
pra
ca. Przebiegł w myślach wszystkie swoje blizny, złamane żebra,
obojczyki, barki, czaszkę. Wszystkie mniej lub bardziej groźne
kontuzje; tak, ta praca była niebezpieczna, a on już nigdy więcej nie
przekona się, jak bardzo.
- Owszem, bywa
ło ciężko - powiedział obojętnym tonem.
- Niekt
órzy ludzie lubią się narażać. - Lauren zamyśliła się. - Mój
brat jest taki. Uwielbia ryzyko. Ostatnio sprzedał motocykl, kupił
sobie stary sportowy samochód i jeździ jak wariat. Marzy o lataniu na
lotni, ale jego dziewczyna mu
nie pozwala. Obaj z ojcem są
zapalonymi myśliwymi. Całe dnie potrafią się włóczyć po lesie ze
strzelbami.
Skrzywi
ła się z niesmakiem.
Alec z trudno
ścią ukrył zdziwienie. Nie spodziewał się, że Lauren
może mieć brata, który uwielbia szybkie samochody i polowanie. To
było zbyt normalne. Alec sam nie polował. Praca w policji wyrobiła w
nim niechęć do używania broni. Rozumiał jednak facetów, którzy
lubią szybką jazdę i strzelby, bardziej niż wielbicieli muzyki
klasycznej.
- Tw
ój brat też jest muzykiem? Lauren pokręciła głową.
- Kiedy
ś zamierzał zostać gwiazdą rock and rolla.
To te
ż było zupełnie normalne. Każdy chłopak z jego pokolenia
chciał kiedyś grać rocka.
- Dobry by
ł?
- Nie wiem. Nie znam si
ę na takiej muzyce. Nie mógł dłużej
udawać obojętności.
- Jak to? Nie znasz si
ę na rocku? To niemożliwe, żyć w Ameryce
i nic nie wiedzieć o rocku!
Lauren u
śmiechnęła się przepraszająco.
- Taka muzyka nigdy nie by
ła w moim typie. Zresztą Gerald
zawsze mnie ostrzegał, żebym jej nie słuchała, ponieważ jest zbyt
głośna i może uszkodzić słuch.
- Gerald? - Kto to m
ógł być: brat? a może chłopak?
- M
ój menedżer. Bardzo o mnie dbał. Uważał, że głośna muzyka
może mi zaszkodzić. Może stępić zdolność odbierania dźwięków i
ograniczyć umiejętność rozróżniania niuansów. A ja jako pianistka nie
mogę sobie na to pozwolić. To nie jest muzyka dla mnie.
- Mo
że miał rację. Ale nie rozumiał ducha tej muzyki. Lauren,
rock to coś więcej niż dźwięki, rock przekształca człowieka
wewnętrznie, modeluje jego duszę - roześmiał się zdziwiony, że jest w
stanie powiedzie
ć coś podobnego. - Szkoda gadać, masz braki. Na
szczęście spotkałaś mnie. Lauren roześmiała się również.
- Czy tw
ój brat, jako nieudana gwiazda rocka, zazdrości ci
sukcesów?
Lauren nagle posmutnia
ła.
- Nie - zaprzeczy
ła z mocą.
Utkwi
ła wzrok w talerzu; przez chwilę bawiła się widelcem.
Potem nagle przenios
ła wzrok na Aleca. Patrzyła na niego przez
dłuższą chwilę.
- W
łaściwie nie wiem. Może tak. Nigdy go nie pytałam -
powiedziała zamyślona.
Tego te
ż nie rozumiał. Jak mogła nie wiedzieć? Jak można nie
wiedzieć, co czują najbliżsi, kiedy człowiek robi karierę. Doskonale
pamiętał, co działo się w rodzinie Fontanów, kiedy ukazała się jego
powieść. Mary raz po raz robiła mu wymówki z powodu plugawego
języka, jakim się posługują bohaterowie „Głosów". Rosie
zorganizowała cykl spotkań z autorem w miejscowej księgarni. Mary
skrupulatnie powtarzała mu wszystkie pochwały, jakie usłyszała lub
wyczytała na jego temat. Rosie zwróciła się do niego o pomoc
finansową na remont domu. Matka dała ogłoszenie do parafialnej
gazetki. Babcia Fontana wywiesiła plakat zawiadamiający o promocji
książki w domu opieki społecznej i czerwonym flamastrem
podkre
śliła nazwisko, żeby nie było wątpliwości, że jest spokrewniona
z autorem. Babcia Cudahy bezlitośnie skrytykowała co śmielsze pod
względem obyczajowym sceny.
- Gdyby
żył twój świętej pamięci dziadek, kazałabym mu to
przeczytać. Dobrze by mu zrobiło - nie omieszkała dodać.
Oczywi
ście, rodziny bywają różne. W niektórych panuje zawiść
albo zwyczaj skrywania dumy. Albo milczenie.
- Nie jestem specjalnie zwi
ązana ze swoją rodziną - powiedziała
Lauren, jakby czytała w jego myślach.
- To marnie.
Od
łożyła widelec. Sięgnęła po szklankę.
- Nie jestem z nimi w z
łych stosunkach, pisuję do nich,
odwiedzam ich, kiedy mo
gę, przesyłam pieniądze. Płacę za szkołę
brata i siostry.
Opr
óżniła szklankę, odstawiła ją i mówiła dalej:
- Nic dziwnego. Nasze drogi rozesz
ły się bardzo wcześnie.
Kocham moją rodzinę, jestem im bardzo wdzięczna za wszystko, co
dla mnie zrobili, ale tak
naprawdę... Nic już nas chyba nie łączy.
Sprawa by
ła poważna. Nie wiedział, co Lauren dokładnie ma na
myśli; on sam w każdym razie stale jeszcze mógł porozumieć się ze
swoją rodziną. Po prostu ich kochał.
- Sp
ędziłaś z nimi dzieciństwo, rosłaś wśród nich - powiedział,
pragnąc, żeby mu pomogła zrozumieć. - Nie jest ważne, do czego
doszłaś jako dorosła, łączy cię z nimi cała przeszłość.
Lauren u
śmiechnęła się smutno.
- Kiedy mia
łam czternaście lat, wysłali mnie do Nowego Jorku,
żebym się uczyła muzyki. W Allentown nie było dla mnie
wystarczająco dobrego nauczyciela. Zostałam zaproszona na
przesłuchanie do pewnego sławnego profesora i kiedy powiedział, że
mnie przyjmie, wysłali mnie do Nowego Jorku.
- Tak sobie?
Żebyś się uczyła?
- To zdarza si
ę dość często - wyjaśniła. - Wielu młodych ludzi
odchodzi z domu, żeby się uczyć albo trenować. Gimnastycy,
tenisiści, muzycy. Jeśli tam, gdzie mieszkasz, nie ma dla ciebie
odpowiedniego nauczyciela, musisz się przenieść tam, gdzie taki
nauczyciel jest.
Alec nie wygl
ądał na przekonanego.
- Mo
że się i zdarza, ale ja bym nie wysłał tak dzieciaka samego...
- Jestem im za to wdzi
ęczna - ciągnęła Lauren z podejrzanym
entuzjazmem. -
Poświęcili się dla mnie, zawdzięczam im wszystko.
W porz
ądku. Może coś w tym jest. Może gdyby on, Alec, miał
wyjątkowo uzdolnione dziecko, też wysłałby je z domu, żeby się
rozwijało. Takie decyzje zawsze są trudne dla rodziców i dla dziecka.
Nie ma prawa ich sądzić. Zresztą Lauren spełniła ich oczekiwania.
Zrobiła karierę. Zbiła fortunę. Wspiera ich finansowo. Opłaca szkoły.
Może od początku patrzyli na to pod tym kątem. Sowicie im się
opłaciło, ale on nie ma prawa ich sądzić.
- Jak zareagowali na to,
że zeszłaś ze sceny i zakopałaś się tutaj
w Albright?
- Nie wycofa
łam się dobrowolnie. Musiałam na jakiś czas
przestać występować.
- Dlaczego?
Odsun
ęła się lekko i spojrzała na niego uważnie. Jakie ona ma
piękne usta, pomyślał kolejny raz.
- Mo
że nie uwierzysz, ale złamałam rękę. Zerknął na jej palce.
- Nie
źle - powiedział.
- Zdarza si
ę.
- Chyba mi nie powiesz,
że to był wypadek przy pracy. Gra na
fortepianie nie jest tak niebezpieczna jak praca w policji.
- Mia
łam wypadek samochodowy. Niezbyt groźny. Inni wyszli z
tego bez szwanku. Miałam pecha.
- A tobie co si
ę stało? - Alec nie krył zaciekawienia. W swojej
policyjnej praktyce nieraz się stykał z tego typu sprawami. Zresztą
nic, co miało związek z ciałem, nie było mu obce.
- Z
łamałam sobie rękę w przegubie. Na nieszczęście przy okazji
uszkodziłam nerw. Stosuję odpowiednie ćwiczenia i mój lekarz mówi,
że to tylko kwestia czasu. Za kilka miesięcy wszystko wróci do
normy.
- I przez te kilka miesi
ęcy chcesz tutaj uczyć?
- Tak.
- I fa
łszować podczas gry. Zaczerwieniła się gwałtownie.
- Przepraszam,
że musiałeś tego słuchać...
- Ju
ż to przerabialiśmy. Nie ma sprawy. Jeśli chcesz grać, to
sobie graj. Zupełnie mi nie przeszkadza, że fałszujesz.
Stale jeszcze zarumieniona spojrza
ła na niego podejrzliwie.
- Ale mnie to przeszkadza, chocia
ż może... jeśli tobie naprawdę
nie przeszkadza, to mnie też nie.
Spojrza
ł na jej rękę. Zauważyła to i ukryła ją w fałdach sukni.
- Mia
łaś zupełnie proste palce, kiedy mi podawałaś rękę na
przyjęciu u Mags.
- Mog
ę je wyprostować, jeśli się skoncentruję. Muszę bardzo
uważać. W przeciwnym razie zaraz się kurczą.
- Nie musisz ich chowa
ć. - Przeszło mu przez myśl, że jest zbyt
bezceremonialny. Ponieważ jednak nie wyglądała na urażoną, mówił
dalej:
- Masz bardzo
ładne ręce. Dlaczego je chowasz?
Jej policzki znowu pociemnia
ły. Oczy rozbłysły.
- Mnie si
ę nie podobają. - Gwałtownym ruchem położyła rękę na
stole i z gniewem popatrzyła na swoje palce.
- Kiedy tak na nie patrz
ę, widzę całe swoje życie. Zniszczone,
złamane. Nikt nie wie, co wtedy czuję. Tak niewiele brakowało, a
straciłabym wszystko raz na zawsze.
- Przepraszam, nie powinienem zaczyna
ć tej rozmowy.
Niepotrzebnie się wtrącam.
- Nic nie szkodzi - u
śmiechnęła się z wysiłkiem. - Tobie
przytrafiło się coś znacznie gorszego. Ty straciłeś wszystko. Musiałeś
rzucić pracę w policji. Ja przerwałam grę tylko na pewien czas. Nie
mam prawa się skarżyć.
Jeszcze raz spojrza
ł na jej rękę.
- Skar
ż się, ile chcesz. Nieraz myślę, że móc się wyżalić to
wielka przyjemność.
Widz
ąc, że się uspokoiła, wrócił do przerwanego posiłku.
Wkrótce wszystko zniknęło bez śladu.
- Napijesz si
ę kawy?
Automatycznie spojrza
ł na zastawione filiżankami półki.
- Musisz pi
ć dużo kawy.
Spojrza
ła w ślad za jego wzrokiem i roześmiała się.
- Kaw
ę piję w kubkach. To są filiżanki do herbaty.
- Zauwa
żyłem.
Wsta
ł i podszedł do półek. Filiżanki były różne: białe i kolorowe,
niektóre ze spodeczkami, inne nie.
- Pochodz
ą z hoteli, w których mieszkałam. - Lauren zbliżyła się
do niego.
- Zwin
ęłaś je?
- Oczywi
ście, że nie. Zapłaciłam za nie, to znaczy nie za
wszystkie. Kilka dostałam za darmo.
Zdj
ęła jedną filiżankę z półki.
- T
ę mi podarowano. Pochodzi z pewnego hotelu z Tokio.
- By
łaś w Tokio? - Mimo wszystko był zdumiony. Wiedział, że
jest sławna, ale nie spodziewał się, że występowała na innych
kontynentach.
- Wiele razy. - Odstawi
ła filiżankę i zdjęła z półki następną. - A
tę przywiozłam z Australii, z Sydney.
- Nie
źle.
- A ta pochodzi z Londynu, z Royal Garden. Wzi
ął ją do ręki.
- By
łaś w Anglii? Wpadłaś przy okazji do Irlandii?
- Nie. Mo
że kiedyś pojadę. Bardzo bym chciała tam wystąpić.
- Ja te
ż bardzo bym chciał zobaczyć ten kraj, nie tylko Dublin,
ale całość. Podobno jacyś moi kuzyni mieszkają w County Cork.
Odstawi
ła trzymane w ręku filiżanki, zamyśliła się.
- Podczas pobytu w Londynie bardzo chcia
łam zobaczyć coś
więcej. Miałam chęć jechać do Stonehenge, ale zabrakło mi czasu.
Dałam trzy koncerty w Albert Hall, następnego dnia jechaliśmy do
Amsterdamu, potem Paryż i powrót do Nowego Jorku.
- By
łaś w Anglii, przejechałaś taki kawał drogi i nie widziałaś nic
poza Londynem?
- Prawie w ogóle
nie wychodziłam z hotelu. Jadłam, ćwiczyłam,
koncertowałam, spałam. Zagraniczne występy są bardzo męczące.
Ludzie myślą, że to strasznie ciekawe, a w rzeczywistości to po prostu
ciężka praca. Pochłaniająca bez reszty. Nie mogę się doczekać
powrotu. Ale ze
zwiedzaniem będę musiała poczekać do emerytury.
Alec spojrza
ł na kolekcję filiżanek i zamyślił się. Nie miał w
życiu wiele okazji, żeby podróżować. Gdyby było inaczej, wiedziałby,
jak to wykorzystać. Nawet gdyby musiał się ograniczyć do samej
stolicy Angli
i, na pewno nie poprzestałby na hotelu i filharmonii.
Pewnie Lauren nie miała wyboru, artystyczne tournee nie jest
wyjazdem turystycznym. Przygn
ębiła go świadomość, że tyle
podróżowała i tak mało mogła z tego korzystać. Widok filiżanek
pogłębił jeszcze to uczucie. Skoro była w Tokio, powinna stamtąd
przywieźć raczej jedwabne kimono, a nie - filiżankę. Skoro była w
Amsterdamie, powinna przywieźć sobie raczej parę drewniaków. A
nie filiżankę. Coś więcej niż pamiątkę z hotelowej jadalni.
- A zatem teraz zwiedzasz zachodnie kra
ńce stanu Massachusetts
-
powiedział pozornie lekkim tonem. - Czy zapoznałaś się już z
urokami miasta Springfield?
Skrzywi
ła się.
- S
łyszałam, że to mało ciekawe miejsce.
- A mnie m
ówiono, że jest tam kilka niezłych lokali, gdzie grają
rocka. A ponieważ mam wrażenie, że mimo podróży niewiele w życiu
widziałaś, postanowiłem ci pomóc. Jest już chyba za późno, żebyś
zachwyciła się tym, co ja uważam za prawdziwą muzykę, ale zawsze
możesz posłuchać.
Poniewa
ż milczała, mówił dalej:
- A gdyby
śmy tak, na przykład, pojechali do miasta jutro
wieczorem? Rozejrzymy się, może znajdziemy jakieś miłe miejsce,
gdzie grają rocka. Co ty na to?
Przez d
łuższą chwilę patrzyła na niego, potem włożyła prawą
rękę do kieszeni. Bezradnym spojrzeniem obrzuciła półki z
filiżankami.
- Alec... ja... w
łaściwie... - Przełknęła ślinę. - Wiesz, ja nie jestem
ostatnio w najlepszej formie. Nie mam nic przeciwko przebywaniu
wśród ludzi, ale tak w ogóle... przede wszystkim muszę się skupić na
mojej pracy.
Przymkn
ęła oczy, głęboko odetchnęła.
- Nie dziw si
ę, że pytam, ale o co tobie właściwie chodzi? -
powiedziała wreszcie.
By
ła osobą zajętą, ale nie cierpiała na nadmiar propozycji tego
rodzaju. Perspektywa pójścia gdzieś, z kimś takim jak Alec, nagle
wydała jej się naprawdę kusząca.
Uj
ął ją delikatnie pod brodę i zwrócił jej twarz ku sobie. Skórę
miała równie delikatną, jak rysy twarzy. Cofnął rękę.
- Jeste
śmy sąsiadami, możemy w sobotę wieczorem pójść do
miasta, posłuchać muzyki, nic więcej.
- Nic wi
ęcej - powtórzyła Lauren, jakby zawiedziona i innym już
tonem dodała: - Nie boisz się, że popsuję sobie słuch?
- S
łucham tej muzyki od dwudziestu lat i jakoś mi nie
zaszkodziło.
- W takim razie... - Lauren zawaha
ła się.
- Uczysz tu muzyki, musisz wiedzie
ć, czym żyją twoi studenci.
- Dobrze. W takim razie p
ójdę. Spełnię swoją powinność. Ale
jeśli to mi zaszkodzi...
- Ca
łą winę biorę na siebie - powiedział ze skruchą.
Nie m
ógł oderwać wzroku od jej twarzy. Oczy Lauren błyszczały
dziwnym światłem. Było w nich podniecenie, coś w rodzaju
zaciekawienia, zmieszanego z lękiem. Nie wiedział, jak wiele
kosztowała ją zgoda na jego propozycję. Nie miał odwagi o nic pytać.
Chciał już stąd wyjść. Nie dlatego, że obawiał się, iż Lauren może
zmienić zdanie. Bał się, że jeśli chwilę dłużej pozostanie obok niej,
nie będzie mógł nad sobą zapanować i pocałuje ją.
- Lepiej ju
ż pójdę - powiedział i cofnął się w stronę drzwi. -
Obiad był wspaniały, dziękuję.
- Na pewno nie chcesz kawy?
Ciekawe, czy zdawa
ła sobie sprawę z tego, jakie robi na nim
wr
ażenie. Czy wiedziała, jak na niego działa zapach jej włosów? Czy
była świadoma faktu, że Alec siłą powstrzymuje się, żeby jej nie
objąć? Że jego ręce same wyciągają się w stronę jej drobnych piersi,
delikatnej talii, że pragnie ją objąć i przytulić.
Musi natychmiast st
ąd wyjść, musi pamiętać o tym, co mówiła
mu ciotka, musi się opanować. Musi to zrobić dla dobra ich obojga.
- Napij
ę się kawy innym razem, jeszcze raz dziękuję za obiad.
Zobaczymy się jutro, o wpół do ósmej.
Poszed
ł w stronę wyjścia. Lauren odprowadziła go. Przez chwilę
stała w drzwiach.
- Dzi
ękuję za książkę.
Spojrza
ł w jej oczy, potem przeniósł wzrok na usta.
- Mam nadziej
ę, że nie przeszkodzi ci zasnąć - powiedział,
wiedząc, że on na pewno spędzi bezsenną noc. Lauren była zbyt
piękna, zbyt mądra i miała zbyt wiele uroku, żeby mogło być inaczej.
Rozdzia
ł 5
Ksi
ążka zaczynała się sceną morderstwa. Nie była to jakaś
wyjątkowo ohydna zbrodnia; po prostu jedno z wielu przestępstw
dokonywanych każdego dnia na ulicach wielkiego miasta. Szokował
jedynie opis: rzeczowy, suchy, podkreślający typowość wydarzenia.
Pod koniec pierwszego rozdziału Lauren wiedziała już, że to
morderstwo
nie będzie głównym wątkiem opowieści; służyło jedynie
jako wprowadzenie do świata, który opisywał autor „Głosów ulicy".
Poprawi
ła poduszki pod plecami i oparła się wygodnie. Zaraz po
kolacji sprzątnęła kuchnię, wzięła prysznic i położyła się do łóżka z
książką Aleca. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale lubiła czytać w
łóżku.
Pozna
ła w życiu kilku pisarzy. Ubierali się wytwornie, z ich ust
płynęły gładkie, okrągłe zdania, wyglądali jak wycięci z literackiego
miesięcznika. Znała również pisarki. Paliły jak smoki, mówiły zbyt
głośno i starały się wysunąć na pierwszy plan. Jedni i drudzy zwykle
sporo pili. Tak jakby sądzili, że alkoholizm jest pierwszym
warunkiem, jaki należy spełnić, żeby mieć szansę na Nagrodę
Pulitzera.
Alec Fontana by
ł zupełnie inny. Bezpretensjonalny, skromny.
Miało się wrażenie, że dla niego pisanie książek jest czymś znacznie
mniej ważnym niż zajmowanie się młodzieżą z bostońskiego
marginesu.
Pomy
ślała, że może dotąd poznawała niewłaściwych ludzi. Nie
była specjalnie towarzyska, ale Gerald czuwał nad tym, żeby od czasu
do czasu pokazała się na jakimś przyjęciu, wzięła udział w
charytatywnej imprezie, pozwoli
ła się sfotografować. Zwykle nudziła
się śmiertelnie, ale uważała to za swój obowiązek. Od tego zależała jej
kariera, a w konsekwencji -
pieniądze na szkołę dla rodzeństwa i na
utrzymanie rodziców. Chodziła więc na przyjęcia, uśmiechała się i
prowadziła banalne rozmowy.
A w tym czasie gdzie
ś w Bostonie mieszkał sobie pewien były
policjant o ujmującym uśmiechu. Tak bardzo ujmującym, że
postanowiła w sobotę wieczorem pojechać z nim do Springfield
posłuchać rocka.
Przypomnia
ła sobie wreszcie, kiedy po raz pierwszy zobaczyła
jego książkę. Leżała na stoliku w apartamencie Geralda. Lauren
wyszła właśnie ze szpitala po wypadku i była w okropnym stanie
psychicznym. Kiedy zdjęto opatrunek, zobaczyła podkurczone palce.
Zdaniem ortopedy został uszkodzony nerw.
Zrozpaczona zadzwoni
ła do Geralda. Powiedział, żeby się nie
martwiła, on się wszystkim zajmie.
Pojecha
ła do niego, żeby omówić sprawy odszkodowania i
dalszej kuracji. Gerald poszedł do gabinetu zatelefonować, a ona
została w salonie, pijąc kawę.
Usiad
ła na kanapie, kolejny raz dochodząc do wniosku, że
pieniądze i dobry gust nie zawsze idą w parze. Przynajmniej w
przypadku Geralda. Żeby się rozluźnić, wzięła do ręki leżącą na
stoliku książkę.
Fotografia na ok
ładce wywarła na niej piorunujące wrażenie.
Autor był nie tylko niezwykle przystojny; miał w sobie coś
intrygującego. Przyjrzała mu się uważnie: smukła, mocna sylwetka,
gęste włosy, zarost, silne ramiona, lekko rozstawione nogi i
wykałaczka w ustach. Najbardziej niezwykłe były oczy: jasne punkty
na ciemnym zdjęciu jarzyły się dziwnym światłem, które nie
pozwalało jej odłożyć książki.
- Chcia
łabym ją od ciebie pożyczyć - powiedziała, kiedy Gerald
wyszedł z gabinetu.
W por
ównaniu z mężczyzną na zdjęciu Gerald robił wrażenie
cieplarnianego stworzenia. Drobny, zgrabny, w nieskazitelnym
garniturze wyglądał, jakby zszedł z witryny luksusowego sklepu.
Mężczyzna na okładce miał lekki zarost, Gerald - nienagannie
utrzymaną bródkę.
- Przepraszam,
że musiałaś czekać.
- Mo
żesz mi pożyczyć tę książkę, kiedy skończysz czytać?
- Nie - powiedzia
ł stanowczo, wyjmując książkę z jej rąk i kładąc
na stoliku. - To nie jest lektura dla ciebie.
Przesz
ło jej przez myśl, że coś, co napisał tamten mężczyzna na
pewno jest dla niej. Mimo to zapytała:
- Dlaczego?
- To ksi
ążka o przemocy. Zaczyna się sceną morderstwa i tak już
jest do samego końca.
- Ale ty jako
ś przez nią przebrnąłeś - powiedziała, wskazując
zakładkę umieszczoną w połowie książki. - Skoro to takie okropne,
dlaczego czytasz?
U
śmiechnął się z wyższością.
- Czysta ciekawo
ść, wierz mi, to książka nie dla ciebie. Jest w
niej tyle krwi, że starczyłoby na roczny zapas dla Czerwonego
Krzyża. Ty tego nie lubisz.
„Wierz mi". Oczywiście, wierzyła mu we wszystkim, dlaczego
miałaby nie wierzyć teraz. To tylko książka, a ona naprawdę nie lubi
kryminałów. Autor jest rzeczywiście bardzo przystojny, ale książka
może być okropna.
Niepotrzebne jej nowe stresy, zw
łaszcza teraz, po tym, co się
stało z ręką. Gerald zaczął ją pocieszać: wszystko będzie dobrze,
znalazł świetnego neurologa, wybitnego specjalistę i wielbiciela
Chopina.
- B
ędziesz miała z nim dobry kontakt.
Ponadto za
łatwił już sprawy odroczenia kontraktów na przyszły
rok, odszkodowanie jest w drodze, trzeba tylko czekać i niczym się
nie przejmować.
- A z czego b
ędę żyła? - zapytała, nie do końca przekonana jego
elokwencj
ą. - Nikt mi nie będzie płacił, jeśli przestanę grać.
- Lauren, przecie
ż przez te wszystkie lata uzbierałaś masę
pieniędzy. To wszystko leży i procentuje. Nadszedł czas, żeby czerpać
z tych zasobów.
Prawda. Ale nic z tego nie wynika.
Życie z procentów nie jest w
jej stylu. W końcu jest przecież córką hutnika z Allentown. Zresztą
konto zostało w dużym stopniu naruszone przez rodzinne wydatki.
Nie na długo starczy.
- Zwariuj
ę przez te kilka miesięcy bez pracy - jęknęła.
- Nie zwariujesz. Wracaj do domu. Musisz odpocz
ąć. Połóż się,
poczytaj. Nie takie okropieństwa jak tamto - ruchem głowy wskazał
leżącą na stoliku książkę - ale coś dobrego. Zamówiłem ci wizytę u
doktora Hayesa, on ci pomoże. Musisz tylko być cierpliwa i słuchać
mnie.
Wr
óciła do domu, ale nie zaczęła „odpoczywać". Chwyciła za
słuchawkę telefoniczną i zaczęła wydzwaniać po znajomych, pytając,
czy ktoś gdzieś nie potrzebuje nauczyciela muzyki. Bardziej niż na
pieniądzach zależało jej na tym, żeby się czymś zająć.
Gerald nie by
ł zachwycony, kiedy w dwa tygodnie później
oświadczyła mu, że zgodziła się przez cały następny rok uczyć
muzyki na uniwersytecie w Albright.
- Dlaczego mi nic nie powiedzia
łaś?
- Nigdy by
ś się nie zgodził. Pogładził swój wytworny krawat.
- Niekoniecznie. Po prostu uwa
żam, że zbyt się tym wszystkim
przejmujesz.
- Musz
ę coś robić. Nie mogę tak siedzieć z założonymi rękami.
Czuję się niepotrzebna.
- Musisz by
ć cierpliwa. Co ci powiedział doktor Hayes? Byłaś u
niego, prawda?
Skin
ęła głową.
- Powiedzia
ł, że nie ma powodów do niepokoju. Zbadał
dokładnie rękę, kazał ćwiczyć. Wspomniał coś o operacji. Co nie
znaczy, że przez następny rok nie mogę uczyć.
- Dobrze. Chcesz uczy
ć, to ucz. Nie powinno ci zaszkodzić. Ale
chciałbym, żebyś na przyszłość miała do mnie więcej zaufania.
- Mam do ciebie zaufanie - powiedzia
ła i zamyśliła się. Przecież
gdyby tak rzeczywiście było, porozmawiałaby z nim o ewentualnej
posadzie w Albright.
Zawsze mu ufa
ła. Nawet tamtego dnia, kiedy prowadząc zbyt
szybko,
wpadł w poślizg i zjechał na pobocze. Po tym, co się stało z
ręką, było jej znacznie trudniej obdarzać Geralda pełnym zaufaniem.
- Sko
ńczyłeś tę książkę? - Jej wzrok padł na „Głosy ulicy" i
hipnotyzujące spojrzenie mężczyzny na okładce.
- Jeszcze nie. I nie pro
ś, żebym ci ją pożyczył. Jest zbyt brutalna.
Prawdziwa, ale okrutna.
Postanowi
ła, że wracając do domu kupi ją sobie w księgarni.
Żeby mu zrobić na złość.
W ko
ńcu do tego nie doszło. Kupować książkę tylko dlatego, że
podoba jej się autor, wydało jej się głupie i dziecinne. Zresztą nie chce
czytać tych okropności.
W pi
ątkowy jesienny wieczór, leżąc w łóżku w swoim
mieszkaniu w Albright, w Massachusetts, myślała zupełnie inaczej.
Pożerała powieść Aleca, zafascynowana i wstrząśnięta. Niebo za
oknami zac
zynało blednąć, a ona wciąż czytała historię pewnego
gliniarza, który odkrył, że jego partner działa niezgodnie z prawem.
Czytała, jak pewna policjantka pomogła mu zdemaskować winnego i
jak się w niej zakochał.
Nie mog
ła się oderwać. Czuła zmęczenie i senność, wiedziała, że
rano nie będzie mogła wstać, ale nie odkładała książki. Nie mogła
przerwać nie dowiedziawszy się, w jaki sposób Alec Fontana opisuje
miłosną scenę.
Mi
łość w „Głosach ulicy" zupełnie nie przypominała znanych jej
powieści historycznych. Była drapieżna i dzika. Była bezlitosną
walką. Minimalne doświadczenie Lauren w tych sprawach nie
pokrywało się z doświadczeniem autora „Głosów".
Dreszcz przebieg
ł jej ciało. Jeszcze raz przeczytała opis miłosnej
sceny. Nie znała takiej miłości. Ludzie kochali się przecież zupełnie
inaczej. Spokojnie, łagodnie. Przynajmniej ona tak to robiła z
Bryanem.
Z autorem
„Głosów" na pewno byłoby inaczej...
Za bardzo si
ę rozpędziła. Przecież tu nie chodzi o autora, tylko o
fikcyjną postać. Policjanta Jacka Fallowesa. Jest wysoki, potężnie
zbudowany. Nie tak smukły jak Alec. Ma ciemne włosy i niebieskie
oczy. Alec jest blondynem, a jego oczy mają niezwykły kolor
mieniącego się bursztynu. Jest Irlandczykiem, nie - „mieszańcem".
Nie stara się pomagać swoim „podopiecznym", po prostu ich ściga.
Pije mocne trunki, nie - piwo, i zamiast rocka lubi jazz.
Na pr
óżno wmawiała sobie, że Jack Fallowes nie ma nic
wspólnego z Alekiem Fontaną. Im dłużej brnęła przez łóżkową scenę,
tym bardziej nabierała przekonania, że autor i stworzona przez niego
postać stanowią jedno.
Kiedy wreszcie zmusi
ła się do odłożenia książki, czuła się tak
wyczerpana, jakby dopiero co przeczytana scena była jej udziałem.
Poprawiła poduszki i pomyślała, że odtąd każda inna powieść wyda
jej się mdła i nieciekawa.
- Czy to prawda - zapyta
ł, zerknąwszy na nią znad kierownicy -
że nigdy nie byłaś w klubie, gdzie grają rocka?
- Nigdy - u
śmiechnęła się Lauren.
Alec z niedowierzaniem pokr
ęcił głową i skręcił na autostradę.
Nie znała się na sportowych samochodach. Jedynym jej kontaktem z
tego typu pojazdami było wypisanie czeku na sumę umożliwiającą jej
bratu zakup lśniącej corvette. Czuła moc, drzemiącą w srebrnym
pojeździe prowadzonym pewną dłonią Aleca.
W jaki
ś sposób pasowali do siebie, on i jego samochód. Kiedy tak
siedział z dłońmi na kierownicy, w pozornym bezruchu, wyczuwała w
nim jakąś potężną siłę, gotową w każdej chwili wybuchnąć. Miał na
sobie dżinsy, białą koszulkę i kurtkę. Chyba tę samą, którą miał na
okładce książki. Teraz jednak był starannie ogolony i nie miał w
ustach wykałaczki. Jego adidasy były nieskazitelnie czyste. Próbowała
nie myśleć o tamtej scenie. Nie wolno jej utożsamiać go z Jackiem
Fallowesem. Jeszcze gotowa wyobrazić go sobie, jak...
- Ile masz lat? - zapyta
ł nagle. - Prawie trzydzieści?
- Ciep
ło, ciepło... - zażartowała, zdejmując ze spodni
niewidoczny pyłek. Właściwie trzeba było włożyć dżinsy, ale Gerald
zawsze mówił, że powinna dbać o swój wygląd. Dżinsy są dobre do
sprzątania. Na takie wyjście jak dzisiaj wypada włożyć eleganckie
spodnie i sweterek z angory.
- Mieszkaj
ąc w Nowym Jorku musisz specjalnie się starać, żeby
nie słyszeć rocka - roześmiał się.
- S
łyszałam go nieraz. Kiedy się idzie po Manhattanie, słychać
go zewsząd, z każdego baru, każdego samochodu. Znam Bruce'a
Springsteena, Beatlesów...
- Chyba
żartujesz! Od razu widać, że trochę jesteś opóźniona!
Oczywi
ście żartował, ale zrobił jej przykrość. Dotknął bolesnego
punktu. Jej życie zawsze było inne, w niczym nie przypominało życia
jej rówieśników. Godziła się z tym, sztuka wymaga poświęceń.
Zdawała sobie jednak sprawę, jak wiele traci. Nie zaznała miłości ani
spacerów po parku. Młodzieżowych prywatek i koncertów. Nigdy nie
nuciła pod prysznicem aktualnego przeboju. Nigdy nie marzyła, że
stoi na estradzie i śpiewa w szaleńczym rytmie rocka, oklaskiwana
przez tysiące fanów.
Zamiast tego w czarnej wieczorowej sukni gra
ła Chopina, a
wytworna publiczność grzecznie prosiła o bis. Czy o tym właśnie
marzyła? Dawniej chyba tak, ale teraz, po wszystkim, co się stało,
była znacznie mniej tego pewna.
Zjechali z autostrady i skierowali si
ę w stronę Springfield.
- A co robi
łaś, kiedy szłaś na randkę? - Głos Aleca wyrwał ją z
zamyślenia.
- S
łucham? - nie mogła ukryć zdumienia.
- Co robili
ście na randkach? Szliście do muzeum?
- Zamiast i
ść na koncert rocka? Skinął głową.
Zrozumia
ła. Chciał podkreślić, że ich dzisiejsze spotkanie nie jest
randką. Wyraźnie mu przecież dała do zrozumienia, że o czymś takim
w ogóle nie może być mowy. To, że jest taki przystojny i seksowny,
nie ma znaczenia.
Ona nie ma na to czasu, a nic nie wskazuje, żeby
miał nalegać.
- Ostatnio w
łaściwie z nikim się nie spotykam - wyznała.
W jego oczach dostrzeg
ła niedowierzanie.
- Dlaczego?
- Jestem zaj
ęta - odparła automatycznie. Nie wyglądał na
przekonanego.
- Daj spok
ój, Lauren. Dziewczyna musi od czasu do czasu gdzieś
wyjść.
- Tak my
ślisz? - uśmiechnęła się blado. - Nieraz chodzę na różne
takie przyjęcia, gdzie się stoi w eleganckim ubraniu ze szklanką wina
w ręku.
- Nie s
ądzę, żeby twój chłopak lubił takie rzeczy - westchnął
Alec.
- Ja nie mam... - zacz
ęła Lauren i przerwała. Nie patrzył na nią.
- Nie masz ch
łopaka - dokończył za nią z lekko złośliwym
uśmiechem.
- Nie dlatego,
że nie mam okazji - próbowała niezręcznie się
bronić. - Kiedy się jest pianistką, trzeba dużo ćwiczyć, stale się
koncertuje, człowiek musi się skupić na muzyce. Nie może się
rozpraszać. Miłość wymaga czasu.
- Nie my
ślałem o miłości, tylko o seksie.
Dlaczego to powiedzia
ł? Dlaczego w jej wyobraźni ukazała się
natychmiast scena z jego powie
ści? Nagie ciała w pogniecionej
pościeli, jęki i westchnienia. Nie wiedziała, jak zareagować.
- Nie chcia
łem cię obrazić - powiedział, czując, że zrobił jej
krzywdę. - Uważam po prostu, że taka kobieta jak ty powinna mieć
kogoś, z kim mogłaby wyjść.
- Masz na my
śli siebie? - zapytała ostrożnie.
- Sk
ądże! Wczoraj postawiłaś sprawę wystarczająco jasno,
żebym nie miał złudzeń. Nasz dzisiejszy wieczór jest czysto
poznawczy.
Poznawczy. Niew
ątpliwie w jego towarzystwie można było
poznać wiele nowych rzeczy. Niejednego się nauczyć. Na samą myśl
o tym zaczerwieniła się.
- Kto to wymy
ślił, że powinnaś całe swoje życie
podporządkować sztuce? - zapytał obojętnym tonem, tak jakby cała
sprawa wcale go nie obchodziła.
- Gerald.
Alec zmarszczy
ł brwi, próbując przypomnieć sobie, o kogo
chodzi.
- Twój agent?
- M
ój menedżer. Ma znacznie więcej obowiązków niż zwykły
agent.
- Na przyk
ład jakie? - Alec zmrużył oczy.
- Kiedy wyprowadzi
łam się z domu i zamieszkałam w Nowym
Jorku, w pewnym stopniu zastępował mi rodzinę. Opiekował się mną.
Czuwał, żebym ćwiczyła, organizował koncerty, wyszukiwał
najlepszych profesorów. Dbał o moje zdrowie. Pewnie się zdziwisz,
ale życie wirtuoza jest bardzo wyczerpujące. Byłam bardzo młoda, nie
wiedziałam nawet, jak się należy ubierać. Nauczył mnie tego
wszystkiego. Stworzył mój obraz. Później negocjował moje kontrakty,
organizował tournees i tak dalej.
- Musi mie
ć sporo roboty.
- P
łacę mu za to.
- A kiedy ju
ż wszystko załatwi, odpędza od ciebie facetów.
- Strasznie to g
łupio brzmi.
- Bo to jest g
łupie. - Alec przez chwilę milczał, obserwując
drogę. - Ale miałaś szczęście. Przybył z Bostonu rycerz, żeby cię
uratować.
- Zajmij si
ę lepiej swoimi podopiecznymi z marginesu -
próbowała się zdobyć na beztroski ton.
Skr
ęcili w główną ulicę Springfield.
- Wiesz, dok
ąd jedziemy? - zapytała Lauren, zdziwiona jego
pewnością.
- Tak.
- By
łeś już kiedyś tutaj?
- Nie, ale zapyta
łem Mags, czy zna jakieś miejsce, gdzie można
pójść - powiedział, odczytując nazwę ulicy i zjeżdżając na parking
przed lokal
em. Zaparkowawszy, wysiadł z samochodu, obszedł go i
otworzył drzwi Lauren.
- Czy mo
żesz mi poradzić, jak się mam zachowywać? - zapytała,
kiedy szli w stronę wejścia.
- Nie zdejmuj but
ów, nie proś orkiestry, żeby ci zagrała Sonatę
Księżycową, a jak ktoś poprosi cię do tańca, powiedz, że jesteś ze
mną. - W jego oczach zapaliło się złociste światełko.
- Dobrze, prosz
ę pana - odparła głosem grzecznej dziewczynki.
Z lokalu dochodzi
ła kakofonia dźwięków, zmieszany chór głosów
i jazgot instrumentów.
W
środku kłębił się tłum. Lauren ujęła Aleca pod ramię, jakby się
bała, że go straci.
Sforsowali wej
ście; Alec wetknął stojącemu w drzwiach
chłopakowi w dżinsach dziesięć dolarów i znaleźli się w ciemnym,
pełnym dymu pomieszczeniu.
Omin
ęli parkiet i dotarli do wolnego stolika w głębi sali. Alec
pomógł Lauren usadowić się na krześle, zdjął kurtkę i powiesił ją na
oparciu. Jego twarz, widziana w migotliwym blasku stojącej na stoliku
świecy, była poważna i skupiona.
- Czego si
ę napijesz? - zapytał, kiedy z ciemności wyłoniła się
kelnerka.
Lauren zrozumia
ła, że w podobnym miejscu nie zamawia się
wina.
- Chyba... piwa - powiedzia
ła niepewnie. Alec zamówił dwa
Budweisery i koniak.
- Pami
ętaj - powiedział, kiedy kelnerka zniknęła - kiedy po tańcu
zachce ci się pić, nie pij piwa, zamówimy wodę.
- Kto tu m
ówi o tańcu? - Lauren uśmiechnęła się. - Myślałam, że
będziemy tak sobie siedzieć, słuchać muzyki, a ty od czasu do czasu
powiesz coś o wyższości rocka.
- Teoretyczne rozwa
żania zostawimy na później. Teraz
poczekamy troch
ę, aż się przejaśni i poskaczemy sobie.
- Nie umiem ta
ńczyć. - Ostatni raz tańczyła z koleżankami w
Allentown w czasie balu lalek.
-
Żeby dobrze tańczyć - powiedział mentorskim tonem - trzeba
tylko się odprężyć i nie bać się śmieszności.
-
Łatwo powiedzieć. Roześmiał się.
- Nie przejmuj si
ę. Nikt nawet nie zauważy, jeśli ci coś nie
wyjdzie. Tutaj słucha się muzyki dla przyjemności.
Kelnerka postawi
ła przed nimi napoje. Lauren poczekała, aż
odejdzie.
- Kto ci
ę uczył tańczyć?
- Siostry.
- Ile ich masz?
- Dwie. Obie starsze ode mnie. Traktowa
ły mnie jak worek
treningowy, dlatego potem byłem najlepszym tancerzem w szkole.
Nala
ł jej piwa do szklanki.
- Narzeka
łem, ale w rzeczywistości byłem dumny. Każdy w
szkole lubi zaszpanować.
Lauren skin
ęła głową.
- Nigdy nie by
łam na szkolnym balu. Masz braci?
Pokr
ęcił głową.
- Zawsze by
łem w domu absolutną mniejszością. Zwłaszcza po
śmierci ojca. Miałem dwie owdowiałe babki, matkę wdowę i dwie
siostry. Na szczęście w końcu wyszły za mąż.
- Musisz si
ę czuć w Albright jak w domu. Jesteś przyzwyczajony
do życia wśród kobiet - powiedziała i zająknęła się. Ktoś taki jak Alec
na pewno nie narzekał na brak damskiego towarzystwa, i to w niczym
nie przypominającego owdowiałych starszych pań. Wzięła szklankę i
wypiła łyk piwa, zadowolona, że w ciemności nie widać, jak się
czerwieni. Zespół zaczął grać nowy utwór.
- Pos
łuchaj słów - powiedział Alec. - To coś dla ciebie.
Pr
óbowała z kakofonii dźwięków wyłowić znaczenie słów.
Głośniki tylko pogarszały sytuację. Udało jej się wyłowić kilka
poszczególnych wyrazów, mówiących o tym, że rock zwycięży.
- „Roll over, Beethoven" -
„Spływaj pan, panie Beethoven" -
dopowiedział Alec. - To klasyk, Chuck Berry.
- Przecie
ż w tym nie ma melodii.
- Melodia tu niepotrzebna.
- To ty tak my
ślisz - powiedziała, ale spojrzawszy na niego
musiała się uśmiechnąć.
Wskaza
ł głową tańczące pary.
- Chod
ź, spróbujemy.
Nie chcia
ła się ośmieszać w obecności kelnerki. Zresztą muzyka
miała w sobie coś, co ją przyciągało.
- Przyrzekasz,
że nie będziesz się ze mnie śmiał?
- S
łowo honoru.
Obj
ął ją ramieniem, jakby się bał, że mu ucieknie, i poprowadził
na środek parkietu.
By
ło tu jeszcze głośniej, błękitne światło ślizgało się po twarzach
i włosach tańczących. Wokół niej wszyscy podrygiwali z
przymkni
ętymi oczami. Miała wrażenie, że uczestniczy w rytualnym
tańcu jakiegoś plemienia.
Postanowi
ła zapomnieć o Geraldzie i jego radach. Tutaj nie jest
wielką pianistką, nie musi dbać o swój wizerunek. Jest po prostu
nauczycielką muzyki, przyjechała do miasta w towarzystwie byłego
gliny, żeby się zabawić. Jeśli się ośmieszy, zrobi to na własny
rachunek. Spływaj pan, panie Beethoven, pomyślała, i Chopin, i
Ravel, i Mendelssohn, i cała reszta.
Nast
ępny utwór był znacznie szybszy. Starając się nie wypaść z
rytmu, od czasu
do czasu zerkała w górę na Aleca.
- Co to jest „mojo"? -
zapytała przekrzykując muzykę. Słowo
uporczywie powtarzało się w refrenie piosenki.
- Tak si
ę mówi, kiedy ktoś kogoś pociąga pod względem
seksualnym -
wyjaśnił Alec.
- Aha - Lauren odsun
ęła się od niego.
Nie przysun
ął się. Od czasu do czasu brał ją za rękę albo
obejmował w talii. Tańczył we własnym rytmie; próbowała
naśladować jego ruchy.
- Przewaga rocka nad muzyk
ą klasyczną polega na tym, że rock
mówi o seksie -
powiedział.
- A muzyka klasyczna o mi
łości - dodała natychmiast - Co kto
lubi - u
śmiechnął się i nagłym ruchem przyciągnął ją do siebie.
Lauren zachwia
ła się.
- Dlaczego tu tak
ślisko? - zapytała.
- Rozlane piwo, dlatego ci m
ówiłem, żebyś nie zdejmowała
butów.
- Strasznie gor
ąco.
- Jest t
łok i tańczysz. Chcesz usiąść i trochę odpocząć?
- Nie - powiedzia
ła szczerze. Napięcie gdzieś się ulotniło. Nie
myślała już o tym, jak wygląda. Chciała tylko tańczyć tak obok Aleca,
powtarzając jego ruchy. Odpocznie później. Usiądzie, napije się
cz
egoś, przetrze twarz chusteczką. Teraz, kiedy nareszcie czuje się
swobodnie, niech to trwa.
Alec ta
ńczył nieco inaczej niż pozostali mężczyźni na parkiecie.
Nie unosił rąk nad głowę, nie zamykał oczu, nie miotał się. W jego
ruchach był wdzięk i absolutne wyczucie rytmu. Była też
powściągliwość i dbałość o samopoczucie partnerki.
- A teraz - rozleg
ł się głos solisty - odpocznijcie sobie chwilkę.
Czas złapać oddech.
Muzyka uspokoi
ła się, pary zaczęły kołysać się wolno w rytm
rocka.
Lauren pozwoli
ła się objąć. Była zbyt zmęczona, żeby tańczyć w
poprzednim rytmie, i zbyt zadowolona z ta
ńca, żeby przestać. Alec
objął ją i lekko przytulił.
- Bardzo mi to by
ło potrzebne - powiedziała z wdzięcznością.
- Mnie r
ównież. Moja noga na dłuższą metę nie wytrzymuje
takiego tempa.
- Mo
żemy usiąść, jeśli chcesz - powiedziała, zdając sobie sprawę,
że wcale nie ma na to ochoty. Chciała tak zostać, w jego ramionach,
kołysząc się rytmicznie w ciemności.
- Za nic w
świecie - powiedział, przytulając ją jeszcze mocniej.
Poczuła jego dłoń na karku, potem na plecach i niżej. Dotykał jej teraz
całym ciałem. Czuła jego ciepło przez warstwę ubrań. Alec rozsunął
lekko kolanem jej nogi i zsunął dłonie na biodra.
Lauren poczu
ła dreszcz. Przecież tylko tańczymy, próbowała się
uspokoić, wiedząc, że się oszukuje. Między nimi dzieje się coś
znacznie poważniejszego, co właściwie powinna przerwać. Powinna,
ale nie jest w stanie tego zrobić.
Nie napotykaj
ąc na opór, Alec położył sobie jej dłoń na ramieniu
i mocniej wtulił ją w siebie.
Pr
óbowała coś powiedzieć, ale jej słowa zabrzmiały mało
przekonująco.
- M
ój ojciec mawiał - powiedział Alec cicho - że taniec jest
pionowym wyrazem całkiem poziomych pragnień.
- Ja... - jej g
łos zabrzmiał obco. Przerwała. Właściwie nie miała
nic do powiedzenia. By
ło jej tak dobrze. Jej ciało zaczynało żyć
własnym nieznanym życiem. Nie miała na nie żadnego wpływu.
Wiedzia
ła tylko, że musi coś powiedzieć.
- To mia
ła być czysto poznawcza wyprawa - szepnęła. -
Mieliśmy po prostu słuchać muzyki.
- Tak te
ż jest bardzo przyjemnie - przerwał jej. - W każdym razie
mnie, a tobie?
Och, tak. Zbyt przyjemnie. Niebezpiecznie przyjemnie,
pomy
ślała.
- Nie mam zbyt wielkiej wprawy - powiedzia
ła, żeby coś
powiedzieć. - Mam na myśli taniec - dodała pośpiesznie.
- Sama najlepiej wiesz,
że najważniejsza jest praktyka. - Ruchy
jego nogi stały się bardziej stanowcze. Mimo oddzielającej ich
warstwy ubrań czuła, co się dzieje z jego ciałem.
- To nie to samo, co
ćwiczenie na fortepianie - powiedziała
głupio i bezradnie.
- Ale o ile przyjemniejsze.
- Alec, przecie
ż jesteśmy tylko sąsiadami. - Zrobiła ruch, jakby
chciała wyswobodzić się z jego ramion.
Bezskutecznie.
- A do tego ty masz problemy i musisz si
ę skupić na swojej
pracy, bo sztuka wymaga całkowitego poświęcenia - wyrecytował
ironicznie. -
Wiem, wiem, omówiliśmy to wczoraj wieczorem.
Dlatego zadowalamy się pionowym wyrazem poziomych pragnień.
- Powinni
śmy chyba wracać do stolika. Znowu poczuła jego
dłonie na swoich biodrach i rytmiczny ruch, który sprawiał, że robiła
się zupełnie bezwolna. To było jeszcze gorsze niż czytanie łóżkowych
scen w jego powieści. Gorsze - to znaczy lepsze, o wiele lepsze,
cudowne.
- Naprawd
ę chcesz? - poczuła jego wargi na swoim czole.
O czym on m
ówi? Pyta, czy chce, żeby ją wziął tutaj, na środku
park
ietu, korzystając z ciemności panujących na sali?
- Naprawd
ę chcesz, żebyśmy usiedli? - powtórzył widząc, że nie
bardzo rozumie, o co pytał.
- Nie.
Niezale
żnie od jej woli, solista skończył śpiewać. Tkwili jednak
nadal bez ruchu, spleceni ramionami, wtopieni w siebie, jakby
zasłuchani w rytm muzyki, której nikt prócz nich nie słyszał.
Nagle Alec drgn
ął, naprężył się, jego ciało przebiegł dreszcz bólu.
Zesztywniał, wbijając dłonie w jej ramiona. Wykrzywił twarz,
zamknął oczy.
- Co ci jest? - Pr
óbowała wyzwolić się z kurczowego uścisku
jego rąk.
- Nie ruszaj si
ę - jęknął, nie otwierając oczu. Był przeraźliwie
blady.
- Chod
źmy teraz - powiedział ledwo dosłyszalnie.
Opar
ł się na niej i wolnym krokiem powlókł w stronę stolika.
Zorientowała się, że jego prawa noga odmówiła mu posłuszeństwa.
Była sztywna, jak sparaliżowana. Wlókł ją za sobą z wysiłkiem.
Prowadzi
ła go ostrożnie, starając się, żeby nikt nie uraził jego
biednej, chorej nogi. Tej samej, którą jeszcze przed chwilą czuła tak
blisko...
Z wysi
łkiem odsunęła krzesło i pomogła mu usiąść. Alec oparł się
o stół i ukrył twarz w dłoniach. Oddychał z wysiłkiem.
- Co mog
ę zrobić? - zapytała.
- Potrafisz poprowadzi
ć samochód bez automatycznej skrzyni
biegów?
- Tak - skin
ęła głową.
- Dobrze. A teraz - próbowa
ł normalnie oddychać - zamów mi
podwójną whisky i... sięgnij do mojej kurtki. Mam w kieszeni
wykałaczki.
R
ęką wymacała pudełeczko z wykałaczkami.
Otworzy
ł oczy i spojrzał na nią. Jego niezwykłe spojrzenie
zmącone było bólem.
Usiad
ła obok, wzrokiem szukając kelnerki. Dziewczyna kończyła
właśnie przyjmować zamówienie. Skinęła głową, na znak, że zaraz
przyjdzie.
Lauren spojrza
ła na Aleca. Siedział bez słowa z zamkniętymi
oczami. Z jego twarzy nie schodził wyraz cierpienia.
To wszystko jej wina. Trzeba by
ło przerwać ten taniec. Przerwać
i wrócić do stolika. Gdyby miała choć trochę zdrowego rozsądku...
Gdyby potrafiła się opanować, nie cierpiałby teraz.
- Bardzo mi przykro - szepn
ęła. Otworzył oczy, spróbował się
uśmiechnąć.
- A mnie wcale nie - powiedzia
ł z trudem i znowu zamknął oczy.
Rozdzia
ł 6
Diabli nadali. Prawie od roku nie mia
ł już ataków. Myślał, że
problemy z nogą skończyły się raz na zawsze. Wiedział oczywiście,
że są rzeczy, których mu robić nie wolno, ale taniec nie znajdował się
na liście czynności zakazanych.
Co prawda to by
ł nie tylko taniec.
Jednym
łykiem wychylił szklaneczkę whisky.
Alkohol podobno rozlu
źnia mięśnie, w każdym razie powinien
działać znieczulająco. Ostry ból przeszywał mu kolano, promieniował
w stronę uda, gorącym językiem lizał kręgosłup.
Jeszcze przed chwil
ą wszystko było inaczej. Może i był
nieprzytomny, ale nie z bólu. Powód był zupełnie inny. Przyjemny,
ale jak się okazało niebezpieczny. Mimo to niczego nie żałował.
Lauren chyba te
ż nie.
Odpowiada
ła mu idealnie. Wspaniale reagowała na jego
pożądanie. Mimo kruchej budowy była w niej niezwykła energia. Jej
drobne piersi były twarde i agresywne; czuł przez sweter ich
naprężone sutki. Jej małe dłonie i delikatne uda, silne i zdecydowane,
zapowiadały coś, o czym można się było przekonać tylko w jeden
sposób...
Nawet gdyby nie wypadek z nog
ą, i tak miałby trudności z
podejściem do stołu. Na szczęście dżinsy są obcisłe i nic nie widać,
pomyślał i mimo przejmującego bólu uśmiechnął się. Twardy,
sztywny materiał spodni uratował już honor niejednego mężczyzny.
B
ól przeszył go ze zdwojoną siłą i Alec przestał się uśmiechać.
Może trzeba było się zgodzić na jeszcze jedną operację. Ale przecież
już tyle razy majstrowali przy jego nodze... Przeszczepiali, dokładali i
wyjmowali. Kiedy ostatnio w klinice chirurg zaproponowa
ł mu
jeszcze jeden zabieg, Alec kategorycznie odmówił.
Mia
ł dość. W swoim czasie usłyszał to, czego Lauren nie słyszała
nigdy: „zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić". Więcej zrobić nie
mogli. Nikt nie mógł. Lekarze i tak dokonali cudów ratując to, co z
niego zostało, kiedy go przywieziono na pogotowie. Nie może
narzekać. Owszem, kolano boli potwornie, ale i tak powinien być
wdzięczny. Postawili go na nogi. A że jedna z nich od czasu do czasu
odmawia posłuszeństwa, trudno. Nie jest świnką morską, żeby na nim
eksperymentować.
Alkohol nie podzia
łał tak szybko, jak myślał. Sięgnął po drugą
szklankę i zamiast zapachu whisky, poczuł zapach kawy. Lauren
otwierała torebki z cukrem.
Nie widzia
ł jej twarzy, nie wiedział, co myśli. Siedziała z lekko
pochyloną głową, jej czarne oczy były zbyt głębokie, żeby z nich coś
wyczytać, a usta - tak piękne i zmysłowe, że nawet teraz miał ochotę
je całować.
- Troch
ę ci lepiej?
- Tak - powiedzia
ł, żeby ją uspokoić, i ból naprawdę z wolna
zaczaj ust
ępować.
- B
ędziesz umiała poprowadzić mój samochód?
- Ju
ż pytałeś. Oczywiście.
- Zwykle prowadzisz volvo.
- Bez automatycznej skrzyni biegów.
Co
ś jeszcze dodała, ale nie dosłyszał, bo zalała go nowa fala bólu.
Kolano, udo, kręgosłup, głowa. Przymknął oczy i jęknął.
Lauren narzuci
ła mu kurtkę na ramiona, objęła go wpół i pomogła
podnieść się z krzesła. Prawie nieprzytomny z bólu, zauważył tylko,
że kierują się w stronę drzwi.
Pr
óbował coś powiedzieć, żeby ją uspokoić. Chciał jej wyznać, że
jest cudownie
dotykać jej karku pod włosami, że jest bardzo
szczęśliwy i że w jej wykonaniu pionowy wyraz całkiem poziomych
pragnień jest naprawdę niezwykły.
Ale nie m
ógł. Całą swoją energię musiał skierować na koszmarny
marsz ku drzwiom. Od wyjścia dzieliły ich jeszcze trzy stopnie.
Pokonał je z wysiłkiem himalaisty wdrapującego się na Mount
Everest.
- Co mam teraz zrobi
ć? - zapytała, kiedy wyszli. Pocałować
mnie, pomyślał, pocałować mnie, znieczulić mnie pocałunkiem.
- Pomóc pani? -
facet pilnujący wejścia zrobił ruch w ich stronę.
- Nie jest pijany, tylko boli go noga i nie mo
że zgiąć kolana -
wyjaśniła Lauren, z pożałowania godnym brakiem dyskrecji.
M
ężczyzna chwycił Aleca wpół, zajął miejsce Lauren i pociągnął
go w stronę parkingu.
- Który samochód?
Alec przymkn
ąwszy oczy pozwolił się zaprowadzić do
samochodu i wcisnąć na miejsce pasażera. Gdzieś w oddali słyszał
głos Lauren, dziękującej mężczyźnie.
Zrobi
ło mu się niedobrze. Za chwilę straci przytomność.
Otrzeźwił go dotyk Lauren.
- Gdzie masz kluczyki?
- W drugiej kieszeni.
Czu
ł jej dłonie na swoim ciele. Jej kojący i podniecający zarazem
dotyk. Kiedy indziej pragnąłby tylko tego. Żeby jej drobne szczupłe
dłonie wędrowały po jego ciele, ciekawe, śmiałe, wszędzie
docierające.
- W tej, z przodu - szepn
ął niewyraźnie.
Gdyby nie czu
ł się tak bardzo chory, naprowadziłby jej dłoń na
właściwe miejsce. Teraz jednak czuł tylko straszny, przejmujący ból.
Us
łyszał metaliczny dźwięk. Lauren znalazła kluczyki i otworzyła
drzwi od strony kierowcy.
- Odsu
ń mnie trochę - wymamrotał. - Tam jest taka dźwignia.
Odnalaz
ła dźwignię i odsunęła jego fotel do tyłu, tak żeby mógł
wyprostować nogę. Potem przechyliła się nad nim, próbując zapiąć
mu pasy. Poczuł zapach jej włosów, kawy i jesieni.
- Dzi
ękuję ci - szepnął. Dziękował nie tylko za zapięcie pasów,
dziękował, że jest tu przy nim w tym całym nieszczęściu.
- Nie ma za co. -
Głos Lauren był nieodgadniony, spojrzenie
również.
Zamkn
ęła drzwi po jego stronie, obeszła samochód i zasiadła za
kierownicą.
Przez chwil
ę szukała świateł. Potem poczuł, jak opuszczają
parking i wytaczają się na asfaltową jezdnię.
By
ł ciekaw, czy będzie potrafiła znaleźć powrotną drogę na
autostradę. Nie był w stanie jej pomóc.
Lauren pami
ętała drogę. Prowadziła ostrożnie i pewnie. Nie
musiał się obawiać, że uszkodzi samochód.
Ponadto by
ła wystarczająco rozsądna, żeby nic nie mówić.
Prowadziła bez słowa, dając mu czas na oswojenie się z sytuacją. Była
idealna i gdyby nie to, że miała inne problemy i zupełnie osobne życie
-
gotów byłby się zakochać.
Nic nowego w jego przypadku. W czasie d
ługotrwałych pobytów
w szpitalu kochał się stale. A to w siostrze dyżurnej, a to w
przełożonej pielęgniarek, w czarnej, białej, Hiszpance i Filipince.
Wszystkie wydawały mu się piękne i godne miłości, nawet te z
wyraźną nadwagą. I nie chodziło mu tylko o seks. Najważniejsza była
opieka i troskliwo
ść, z jaką go pielęgnowały. Z jaką teraz zajmowała
się nim Lauren.
Zamkn
ął oczy i głęboko odetchnął. Samochód posuwał się
naprzód, kolano bolało, whisky z wolna zaczynała działać. Z jego
w
yobraźni wyłonił się obraz ich ostatniego tańca. I sposób, w jaki
Lauren odpowiedziała na jego pożądanie. Całe jej ciało mówiło mu,
jak bardzo go pragnie.
Mo
że dobrze się stało, że noga odmówiła mu posłuszeństwa. W
przeciwnym razie pędziłby teraz jak wariat, przekraczając wszystkie
przepisy drogowe, żeby jak najszybciej dotrzeć na Hancock Street i
dopaść jej łóżka.
Mo
że dobrze się stało dla nich obojga. Przeszkodziło mu to
uwieść kobietę, którą i tak musiałby opuścić.
Wjechali na teren campusu i skr
ęcili w Hancock Street. Lauren
zatrzymała samochód.
- Nie ruszaj si
ę - powiedziała - pomogę ci.
Nawet gdyby chcia
ł, i tak nie mógłby nic zrobić bez jej pomocy.
Mógł tylko odpiąć pasy. Lauren wydobyła go z samochodu i z wolna
poprowadziła ku drzwiom. Ku swoim drzwiom.
Weszli do salonu i Alec opad
ł na kanapę. Lauren zapaliła światło.
- Wygodnie ci? U
śmiechnął się z przymusem.
- Mo
żna tak powiedzieć.
Poprawi
ła mu poduszki.
- Zdj
ąć ci buty?
- Nie - odsun
ął jej dłoń i wtedy nowy spazm bólu przeszył jego
ciało.
- Masz co
ś do picia? - powiedział z wysiłkiem. Zauważył
jeszcze, że instynktownie chowa prawą rękę do kieszeni.
- Mam herbat
ę, kawę, mleko, wino...
- Na g
órze u mnie jest coś mocniejszego. - Niezręcznie zaczął
przeszukiwać kieszenie. - Miałem gdzieś klucze...
- Da
łeś mi je.
Wr
óciło wspomnienie ich nagłego wyjazdu ze Springfield, męki
na parkingu, jej rąk obmacujących jego ciało w poszukiwaniu kluczy.
- Zapomnia
łem zapłacić w klubie.
- Nie przejmuj si
ę, ja zapłaciłam.
- Udana randka.
- To nie by
ła randka. Wyprawa w celach poznawczych.
- Zaraz ci zwr
ócę.
Si
ęgnął po portfel, ale Lauren mu przeszkodziła.
- Daj spok
ój, jesteś pewien, że chcesz się jeszcze napić?
- Nie b
ój się. Nie upiję się. Wyprostowała się, w jej lewej dłoni
zobaczył klucze.
- Gdzie trzymasz alkohol?
Wyt
łumaczył jej i poszła na pierwsze piętro. Siedział oparty o
poduszki, słysząc dobiegające z góry kroki. Próbował wstać, ale nogi
odmówiły mu posłuszeństwa.
Wyj
ął portfel, odliczył dziesięć dolarów i kilka drobnych i
położył je na stoliku. Z trudnością umieścił portfel z powrotem w
kieszeni. Nieważne, czy to była randka, czy nie. Nigdy nie zgodzi się,
żeby Lauren płaciła za to, co wypili w klubie.
Po kilku minutach us
łyszał, że drzwi się otworzyły, Lauren
weszła i poszła prosto do kuchni. Słyszał jej kroki, dźwięk otwieranej
szafki. Po chwili stała przy nim ze szklanką whisky w ręku. Na jej
twarzy malowała się dezaprobata.
- My
ślisz, że za dużo piję - powiedział ze skruchą.
- Nic nie powiedzia
łam.
- Pr
óbowałem wielu środków przeciwbólowych. Nic nie działa.
Nie chcę zaczynać z morfiną, bo to zbyt niebezpieczne. Inne środki
mają uboczne działanie. Brałem coś, po czym miałem halucynacje.
Widziałem na przykład drzwi tam, gdzie ich nie było. Wreszcie doktor
poradził mi, że najlepiej jest się napić.
- Dobrych masz lekarzy. Pochyli
ła się nad nim, spoważniała.
- Musia
ło ci być bardzo ciężko.
- Tam, na parkiecie?
Pokr
ęciła głową.
- Nie, wtedy gdy zdarzy
ł ci się ten wypadek. Mówiłeś, że to było
w czasie pracy. Rozumiem, że bardzo ci na niej zależało, to było twoje
życie, i pomyślałam... - przez chwilę szukała właściwych słów. -
Musiało ci być bardzo trudno zrezygnować z pracy, ale dziwię się, jak
mogłeś tak bardzo lubić pracę, przez którą tak się wycierpiałeś.
Alec prze
łknął łyk whisky.
- To nie praca mi to zrobi
ła. Tylko pewien facet z kolegami.
- Ale wszystko si
ę skończyło. Pewnego dnia musiałeś nagle
przestać być policjantem. - Lauren, starannie unikająca dotąd jego
wzroku, nagle podniosła na niego oczy. - Ja nie przeżyłabym czegoś
takiego.
Mo
że będziesz musiała, pomyślał Alec, ale nic nie powiedział.
Może jej sprawy jakoś się ułożą. Może dla niej los okaże się
łaskawszy. Może akurat jej uda się wrócić do poprzedniego życia, tak
jakby nic się nie stało.
Kiedy spogl
ądał wstecz, myśląc o tym, jak dziwnie potoczyło się
jego życie, zrozumiał, że mimo wszystko miał szczęście. Przebył
kawał drogi, niebezpiecznej drogi, i w sumie wyszedł z opresji
zwycięsko. Nie tylko przeżył. Nie tylko uszedł z życiem. Znalazł
sobie ponadto coś, co wielu ludziom mogło się wydawać zajęciem
znacznie ważniejszym niż to, które za sobą zostawił.
- Opowiedz mi o tym - poprosi
ła. Jej oczy były czarne i
nieprzeniknione.
- O mojej nodze? Skin
ęła głową.
Nie lubi
ł o tym mówić. Z nikim. Ale z Lauren to było co innego.
Chciał jej powiedzieć wszystko. Mogło jej się przydać, kiedy sama
będzie musiała stawić czoło podobnym problemom.
- Przygotowali
śmy zasadzkę - zaczął - w lokalu na ulicy, gdzie
roiło się od wszelkiego rodzaju mętów. Rozpuściliśmy pogłoskę, że
można się u nas pozbyć gorącego towaru. Pracowaliśmy na zmianę,
mój partner i ja. Jeden urzędował w sklepie, a drugi kręcił kamerą i
wszystko nagrywał. - Oparł się wygodniej i mówił dalej. Lauren nie
spuszczała z niego oczu.
- Wszystko sz
ło dobrze. Interes powoli się rozkręcał. Aż
pewnego dnia zjawił się jeden facet i poznał mnie. Rok wcześniej
wsadziłem jego brata za pobicie dziewczyny. Na ogół takie sprawy nie
docierają do sądu, bo dziewczyny nie chcą zeznawać, ale udało mi się
ją namówić i wsadziłem go. Bratu się to nie podobało. Miał szczęście,
wszedł na mnie.
- I pozna
ł cię - szepnęła Lauren.
- Co gorsza, ja go nie pozna
łem. No i wstawił mi bajer, że ma
świetny towar, cały samochód odtwarzaczy wideo, wystarczy wyjść
na ulicę. Wyjrzałem i rzeczywiście zobaczyłem vana zaparkowanego
za rogiem. Drzwi były otwarte, w środku siedziało dwóch facetów.
Wyszedłem za nim na ulicę. Lauren drgnęła, domyślając się, co będzie
potem.
- Kiedy podeszli
śmy do samochodu, ten facet powiedział
kolegom, że jestem gliną i wsadziłem jego brata. Zabrali się do mnie.
Miałem broń, ale któryś przyłożył mi w głowę łomem i po wszystkim.
Ocknąłem się na intensywnej terapii, podłączony do rurek i aparatów.
- Bo
że...
- Mia
łem szczęście, że się w ogóle obudziłem. Kiedy się
dowiedziałem, co mi zrobili, sam się zdziwiłem, że jeszcze żyję.
- Co ci zrobili?
- Zmasakrowali kolano, z
łamali drugą nogę. Kilka żeber i
podstawę czaszki. Jedno z żeber przebiło mi płuco. Było też kilka
wewnętrznych wylewów i odbita nerka. Ponadto ukradli mi zegarek,
broń i portfel. Potem zostawili mnie na ulicy, myśląc, że mnie
wykończyli.
- Alec... - g
łos Lauren drżał, była wstrząśnięta.
Nie opowiedzia
ł jej tego, żeby zrobić wrażenie czy zaszokować
ją. Chciał, żeby zrozumiała, że skoro człowiek może wrócić do normy
po czymś takim, to i ona poradzi sobie ze swoją ręką. Chciał, żeby
zrozumiała, że najważniejsze jest życie, i dopóki się żyje, można wiele
zrobić.
Nic jednak nie wskazywa
ło na to, że pojęła go w ten sposób. W
jej oczach pojawiły się łzy. Spuściła głowę.
- Wiesz, co by
ło w tym wszystkim najgorsze? - powiedział, żeby
zmienić jej nastrój.
- To,
że nie będziesz mógł pracować w zawodzie.
- Ci cholerni doktorzy nie dawali mi pali
ć. Nie spuszczali mnie z
oka i bez przerwy mówili, że palenie jest bardzo niezdrowe.
Lauren u
śmiechnęła się. Odetchnął z ulgą.
- Trudno im nie przyzna
ć racji, skoro miałeś przebite płuco.
Spojrza
ła na niego, uśmiech znikł.
- Bardzo si
ę cieszę, że przestałeś palić. Powody są straszne, ale
dobrze się stało, że rzuciłeś palenie.
- Dlaczego?
- By
łoby szkoda, żebyś się zatruwał teraz, kiedy wyszedłeś z tego
wszystkiego.
- Nie by
ło takie straszne. Nawet nie miałem wstrząsu mózgu.
Patrzy
ła na niego z takim zachwytem, że się zmieszał.
- Mia
łem szczęście. Policjanci często giną przy pracy.
- To nie tylko kwestia szcz
ęścia. Byłeś odważny i stanowczy.
- By
łem głupi. Nie powinienem był z nim wychodzić.
Po
łożyła mu palec na ustach.
- M
ówię o tym, co stało się potem. Wtedy kiedy obudziłeś się w
szpitalu i zrozumiałeś, że musisz rozpocząć nowe życie, stać się
innym człowiekiem. Gdybym ja miała nagle się dowiedzieć, że nie
będę więcej koncertować i że mam sobie znaleźć coś nowego... Chyba
bym zwariowała. Nigdy bym się z tym nie pogodziła. A ty zachowałeś
się jak... jak bohater. Wiem, że to może głupio brzmi, ale... -
Zaczerwieniła się.
- Mnie si
ę podoba - powiedział, unosząc jej rękę do ust. Poczuł
delikatne palce na swoich wargach.
- Daj drug
ą rękę - poprosił.
Nie patrz
ąc na niego, wyjęła prawą rękę z kieszeni.
Uj
ął ją, lekko wyprostował podkurczone palce i pocałował je.
Muskał wargami paznokcie, opuszki palców, grzbiet dłoni.
Jednocześnie patrzył na Lauren, czekając, aż powie, że są tylko
sąsiadami, ona ma swoją pracę, musi jej poświęcić całe swoje życie i
tak dalej.
Oczy Lauren zrobi
ły się jeszcze ciemniejsze, zalśniło w nich
światełko. Jej palce żyły teraz własnym życiem. Rozchylały jego
wargi, dotykały języka.
Poma
łu zapominał o bólu. Pragnął już tylko jednego: dotykać
wargami jej ust, szyi, piersi. Wchłonąć ją całą.
- Alec... - us
łyszał drżący szept.
- Ka
ż mi przestać - powiedział, widząc, że cofa rękę. Lauren
objęła go za szyję i bez słowa wtuliła się w niego.
Obj
ął ją i przyciągnął do siebie. Jej usta były delikatne i tak
przyzwalające, jak sobie wyobrażał. Smakował je wolno, wnikając
coraz głębiej.
Czu
ł jej włosy na swojej twarzy, pod ręką jej delikatny kark.
Lekko westchnęła i poddała się pieszczocie jego języka.
Porusza
ła się delikatnie, tak żeby nie urazić jego chorej nogi.
Przejechał dłońmi po jej biodrach i wsunął je pod sweter. Skóra
Lauren była gorąca i nieskazitelnie gładka.
Znowu us
łyszał westchnienie.
- Powiedz,
żebym przestał.
Jego d
łonie pieściły jej plecy, wyczuwając zapięcie stanika.
Lauren przylgn
ęła do niego całym ciałem, jej ręce na jego karku
drżały. Spojrzał na pochyloną ku niemu twarz i ujrzał przestrach w jej
oczach. Uchyliła przyzwalająco usta...
Rozpi
ął stanik i dotknął piersi. Słyszał, że Lauren coś szepcze, ale
nie mógł zrozumieć co.
- Alec...
Pragn
ął zdjąć jej sweter, trzymać ją nagą w ramionach, całować
obnażone piersi. Chciał wejść w nią i tak zostać.
- Alec, nie r
ób tego, nie chcę cię urazić. Urazić mogła go jedynie
każąc mu przestać.
Zrozumia
ł, że ma na myśli jego nogę. Nie chce, żeby go bolało.
- Pozwól mi... -
powiedział. To, co chciał zrobić, mógł zrobić nie
ruszając nogą. Przesunął się, chcąc przenieść ciężar ciała na prawą
stronę. Ból przeszył go ze zdwojoną siłą. Drgnął nie puszczając jej z
objęć.
- Pozwól mi...
- Nie - uj
ęła jego dłonie i unieruchomiła je. Spojrzał jej w oczy.
Była niezwykle piękna.
- Nie ura
żę się w nogę, zrobię to dla ciebie, Lauren.
- Alec - Lauren wyprostowa
ła się i zaczęła obciągać sweter. W
jej oczach zobaczył przestrach.
- Nie zrobi
ę ci nic złego - powiedział.
- Alec, ja... moje
życie bardzo się ostatnio skomplikowało.
- Wiem. To nie ma nic do rzeczy.
- Owszem, ma. - By
ła naprawdę zaniepokojona. - Alec, ja nie
mogę się teraz... angażować.
Anga
żować? Kto mówił o angażowaniu się w cokolwiek? Po
prostu chciał się z nią kochać, to wszystko. Chciał ją całować, pieścić
i doprowadzić do orgazmu. Chciał mieć satysfakcję, że ją zaspokoił.
Ból w nodze uniemożliwiał mu coś więcej, ale umiał czerpać
przyjemność z tego, że ją sprawia.
Żadne zaangażowanie nie wchodziło w rachubę.
Lauren najwyra
źniej była innego zdania. Dla niej to było coś
więcej niż po prostu miła przygoda z sąsiadem.
Nie wyczu
ł sytuacji. Powinien wiedzieć, że Lauren jest nie tylko
artystką, ale osobą nie mającą żadnego doświadczenia w sprawach
seksu. Przecież sama powiedziała mu, że z mężczyznami spotykała się
rzadko, a spotkania były niewinne. Łączyła ją z nimi raczej wspólnota
interesów. On myślał o przyjemności, ona - o uczuciu. I tak dobrze, że
zgodziła się spędzić z nim ten wieczór bez pisemnego zezwolenia
swojego menedżera.
Spojrza
ł na jej piękną twarz, cudownej urody oczy, białą,
porcelanową skórę. Była tak niezwykła. Alec nigdy dotąd nie spotkał
takiej kobiety. I nie chodziło tu tylko o urodę. Różniło ich wszystko.
Nie tylko tera
źniejszość. Przyszłość również.
Odsun
ął się, opadł na poduszki. Kątem oka widział, jak zapina
stanik.
- Bardzo mi przykro - powiedzia
ła.
- Nies
łusznie.
- Powinnam by
ła cię powstrzymać. To wszystko moja wina.
Uj
ął jej rękę. Mocno ścisnął.
- W tym nie by
ło niczyjej winy - powiedział spokojnie. -
Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Podobamy się sobie, to wszystko. -
Specjalnie bagatelizował sprawę, żeby ją uspokoić. - Próbowaliśmy to
sobie okazać. Nie ma w tym nic złego.
- Nie jeste
ś na mnie zły? - Lauren o mało nie płakała.
Bo
że. Jeśli nie przestanie tak na niego spoglądać z rozchylonymi
wilgotnymi wargami, to na
prawdę zrobi coś, za co go znienawidzi
albo -
pokocha. Nie pragnął jednego ani drugiego. Miłość jest
równoznaczna z zaangażowaniem, a na to Alec, podobnie jak Lauren,
wcale nie miał ochoty.
- Nie jestem na ciebie z
ły - powiedział, opierając się o poduszki.
Jej naiwność była doprawdy zdumiewająca. Cała Lauren była w stylu
dziewiętnastowiecznej powieści.
- Jest pani bardzo dziecinna, panno Lauren Wyler. - Uj
ął ją za
podbródek i skierował jej twarz ku sobie. Wtedy spostrzegł, że blask
w jej oczach to łzy.
- Wszystko, co robi
ę, wychodzi nie tak...
- Jeste
ś dla siebie trochę zbyt surowa.
- Wymie
ń choć jedną rzecz, którą dziś dobrze zrobiłam.
Ca
łowałaś mnie, dotykałaś i pozwalałaś się dotykać. Byłaś
cudowna, pomyślał, a głośno powiedział:
- Doskonale prowadzi
łaś mój samochód.
Rozejrza
ł się po pokoju. Wazon z różami, plakaty, polana przed
kominkiem. Nie wiedział, dlaczego, ale pragnął tu zostać. Nawet nie
całując jej i nie tuląc. Nawet gdyby był już całkiem zdrowy i Lauren
nigdy już nie patrzyłaby na niego z tak wielkim współczuciem i
troską. Nie chciał stąd odchodzić.
Ale musia
ł.
- Chyba mog
ę już wejść po schodach - powiedział, jedną ręką
chwytając się stołu, a dragą oparcia krzesła.
- Pomog
ę ci - Lauren skwapliwie zaoferowała mu pomoc.
U
śmiechnął się na myśl, jak gorliwie pragnie się go pozbyć.
Zdawała się rozumieć, jak bardzo niebezpieczne dla nich obojga jest
dłuższe pozostawanie w tym samym pokoju.
- Dam sobie rad
ę - powiedział. - Już mi prawie przeszło.
Zarzuci
ł kurtkę, wziął klucze i butelkę whisky. Przez chwilę stał,
zbierając się do drogi, po czym ruszył w stronę drzwi. Zrobił jeden
ostrożny krok i czując, że ból trochę ustąpił, zrobił drugi, bardziej
stanowczy.
- Na pewno nie trzeba ci pomóc?
- Na pewno.
Zatrzyma
ł się w progu. Lauren uniosła twarz i spojrzała na niego
smutnym wzrokiem.
- To by
ł bardzo miły wieczór - powiedział.
- Chyba jeste
ś masochistą - uśmiechnęła się słabo.
- Lauren, musisz mi co
ś przyrzec.
- Co takiego?
- Chcia
łbym, żebyś grała na fortepianie. Chcę, żebyś ćwiczyła.
Mimo, że ci nie wychodzi.
Twarz Lauren posmutnia
ła.
- Jest mi przykro,
że musisz tego słuchać.
- Cisza jest znacznie gorsza. Graj, bardzo ci
ę proszę.
A poniewa
ż milczała, dodał:
- Zr
ób to dla mnie, proszę.
- Dobrze.
- Dzi
ękuję.
Odwrócił się i z wysiłkiem zaczął wchodzić na schody.
- Alec! - us
łyszał za sobą jej głos. - Czy mogę na razie zatrzymać
twoją książkę? Chciałabym ją skończyć.
- Jest twoja, na zawsze - powiedzia
ł, czując na sobie jej wzrok.
To, co teraz czuł, było bardzo bliskie temu, co Lauren nazwała
„zaangażowaniem".
Poniewa
ż jednak bał się o tym myśleć, uśmiechnął się tylko i
dalej mozolnie wspinał po schodach w kierunku drzwi swojego
mieszkania.
Rozdzia
ł 7
Nigdy wi
ęcej nie powinna go spotkać. Oczywiście, natkną się na
siebie jeszcze nie raz. Wpadnie na niego na ulicy, gdzie parkuje swój
sportowy samochód obok jej starego volvo. Albo na terenie campusu
czy na kolejnym przyjęciu zorganizowanym przez jego ciotkę.
Przywitają się uprzejmie, zamienią kilka zdań o pogodzie i pożegnają
się.
Ale nigdy wi
ęcej nie spotka się z nim w taki sposób jak tego
wieczora. Leży teraz w łóżku, mimo że północ dawno już minęła, i
wpatruje się w sufit wiedząc, że on leży dokładnie nad nią, piętro
wyżej. Ciekawe, jak on śpi: na plecach, na boku, może na brzuchu. W
piżamie albo w slipach, albo - nago. Ciekawe, czy też tak teraz leży,
nie mogąc zasnąć przewraca się z boku na bok.
A mo
że śpi doskonale. Może to, co zaszło między nimi w jej
salonie, nie ma dla niego większego znaczenia. Spróbował, nie udało
się, trudno, nie ma sprawy.
Nie. Nigdy w to nie uwierzy. Nie zrobi
ł nic, co by pozwalało tak
myśleć. Do niczego jej nie zmuszał. Kilkakrotnie prosił, żeby mu
kazała przestać, a kiedy to zrobiła, natychmiast posłuchał.
Mo
że niesłusznie. Leżała teraz, rozpamiętując każdy jego gest,
każdy pocałunek, ruch języka. Czuła jego dotyk na swojej szyi,
piersiach, biodrach.
S
łyszała jego głos „chcę to zrobić dla ciebie..." Wiedziała, co
chciał powiedzieć, co chciał dla niej zrobić. Mimo bólu chciał, żeby
była szczęśliwa.
Dlaczego go powstrzyma
ła?
By
ł tak niezwykły, że musiała to zrobić. I tak zbyt go lubiła. Nie
mogła pozwolić, żeby sympatia zamieniła się w coś więcej. Musi się
skupić na muzyce. W jej życiu nie ma miejsca na miłość. A kochać się
może tylko z miłości. Zwłaszcza z kimś takim jak Alec.
Gdyby tak wszystko mog
ło być inaczej. Gdyby miała znowu
sprawną rękę, znalazłaby w życiu trochę miejsca na miłą przygodę,
nie myśląc zaraz o uczuciu...
Gdyby teraz mog
ła choć na chwilę zamknąć oczy i nie myśleć o
jego rękach i ustach, o jego silnym, władczym ciele.
Gdyby tak mog
ła przestać myśleć o tym wszystkim.
W poniedzia
łek, pięć po dwunastej, Alec zjawił się w klubie
pracowników naukowych uniwersytetu Albright. Wcześnie rano
zadzwonił do niego Roger Phelps i zaproponował, żeby spotkali się
właśnie tam, zamiast u niego w pracy. Widocznie wolał nie
wpuszczać go do gabinetu, gdzie prawdopodobnie udzielał porad
jakiejś nowej adeptce prawa. Alec zgodził się chętnie. Przynajmniej
nie będzie musiał wdrapywać się na drugie piętro budynku w Dwight
Hall. Ból w nodze co prawda ustąpił, ale nie chciał jej niepotrzebnie
nadwerężać.
W niedziel
ę w ogóle nie wychodził z domu. Zadzwonił do matki
w porze, kiedy zwykle wracała z kościoła, a następnie pogrążył się w
lekturze "Boston Globe". Obejrza
ł jakiś program w telewizji i zrobił
sobie obiad: befsztyk, frytki, korniszony. Zamiast piwa napił się
mrożonej herbaty. Whisky, wypita poprzedniego dnia, nie zaszkodziła
mu, ale nie chciał więcej ryzykować.
Zaszkodzi
ło mu wyłącznie spotkanie z Lauren... Wspomnienie
t
ego, co między nimi zaszło, nie opuszczało go ani na chwilę.
Wszelkie próby skupienia się na lekturze czy oglądaniu telewizji
kończyły się fiaskiem. Jego myśli nieuchronnie kierowały się ku
Lauren. Widział jej czarne oczy, czuł dotyk włosów na swojej twarzy,
pełne piersi, przyśpieszony oddech. Wspominał wężowy ruch, jakim
wślizgnęła się w jego ramiona, sposób, w jaki odpowiadała na jego
pożądanie, i to, jak sam reagował na bliskość jej ciała.
Dlaczego musia
ła wspomnieć o zaangażowaniu?
Dlatego,
że to było w jej stylu. Właśnie taka była. Wbrew sobie
podziwiał jej zasady, nawet jeśli wszystko psuły. Podziwiał jej
uczciwość. Rzadko spotyka się kogoś tak „przyzwoitego" jak Lauren
Wyler.
Musia
ł się z tym pogodzić.
Wieczorem zasiad
ła do fortepianu. Fałszowała jak nigdy dotąd,
ale cieszył się, że gra.
Dobre i to. W ten spos
ób był bliżej niej. Dzielił jej życie. Słuchać,
jak ktoś gra, to nie to samo, co go całować, ale to zawsze coś. W
pewien sposób jest się razem.
Widzia
ł, jak rano w poniedziałek wychodziła z domu. Patrzył, jak
delikatnie kołysze biodrami, zawiedziony, że nie odwraca się, żeby
spojrzeć w jego okna. Kiedy zniknęła mu z oczu, napił się kawy i
zabrał do pracy nad tekstem. Skreślał, poprawiał, przepisywał z takim
zapałem, jakby praca twórcza była jednym ze sposobów zaspokojenia
całkiem przyziemnych pragnień.
Do za pi
ętnaście dwunasta miał już gotowe trzy strony. Kiedy je
przeczytał, nie był zachwycony, ale nigdy nie był zachwycony przy
pierwszym czytaniu. Musiał odczekać kilka dni.
Schowa
ł zapisane stronice do koperty, odstawił maszynę do
pisania, włożył adidasy, kurtkę i ruszył na spotkanie z profesorem.
Dzień był piękny; jezioro lśniło w blaskach jesiennego słońca. Rajski
zakątek plugawiony knowaniami takiego Phelpsa.
W drzwiach klubu zatrzyma
ła go ładna dziewczyna.
- Jest pan cz
łonkiem? - zapytała uprzejmie.
- Nie. Mam si
ę tu spotkać z profesorem Phelpsem.
- Ju
ż przyszedł. Zaprowadzę pana.
Roger Phelps siedzia
ł przy stoliku pod oknem z widokiem na
jezioro. Uśmiechnął się na widok Aleca. Dziewczyna poczekała, aż
Alec usiądzie i podała mu menu.
- Nie jest za m
łoda, żeby tu pracować? - zapytał, kiedy odeszła.
- Jest studentk
ą. - Roger zamrugał powiekami.
- St
ąd? z Albright? - Alec nie bardzo wierzył, żeby dziewczynie z
zamożnego domu chciało się pracować w stołówce.
- Pewnie pobiera stypendium - powiedzia
ł Roger obojętnie. - No,
ale zanim zabierzemy się do obiadu...
Poda
ł mu egzemplarz „Głosów ulicy" oraz wieczne pióro.
Alec uwa
żał zawsze posiadaczy wiecznych piór za
pretensjonalnych snobów, coś w stylu miłośników regat żeglarskich i
tweedowych marynarek. Wiedział, że statystyki nic nie mówią o
związku między posiadaniem wiecznego pióra a skłonnością do
seksualnych nadużyć. Niemniej fakt, że Roger ma coś takiego i to w
luksusowym gatunku, wydało mu się bardzo obciążającą
okolicznością.
Z
łożył podpis i oddał książkę Rogerowi. Rozejrzał się po sali.
Twarze kilku osób widział już na przyjęciu u Mags.
- Przychodz
ą tu tylko pracownicy naukowi?
- I ich go
ście. Jedynie tutaj możemy się schronić przed naszymi
studentkami.
- A ty uciekasz przed nimi?
- Staram si
ę. Nie zrozum mnie źle. Bardzo je lubię. Ale muszą
znać swoje miejsce.
- A gdzie ono jest?
Roger spojrza
ł na niego znacząco.
- W sali wyk
ładowej, rzecz jasna.
Rzecz jasna. Alec pochyli
ł się nad kartą. Wybór nie był duży:
sandwicze, sałatki, jakieś przystawki. Zdecydował się na
cheeseburgera.
Do sto
łu podeszła kelnerka. Ładna dwudziestolatka o świeżej buzi
i kasztanowatych włosach.
- Jeszcze jedna stypendystka?
- Prawdopodobnie.
- Wygl
ąda na to, że nawet tutaj nie możesz przed nimi uciec.
- Tak... - Roger znowu spojrza
ł na niego znacząco - to zupełnie
co innego. Czytać ich wypracowania i poprawiać błędy, to nie to
samo, co dawać się obsługiwać. Przed tym nie uciekam. Zwłaszcza
jeśli są ładne.
Jego ton denerwowa
ł Aleca, chociaż musiał przyznać, że się
czepia. Dziewczyny rzeczywiście były ładne. Przez okno widział
jezioro i odbijające się w jego tafli drzewa. Zastanawiał się, jak
pokierować dalszą rozmową. Właściwie nie miał wyjścia. Musiał się
dostosow
ać do lekko dwuznacznego tonu, jaki narzucał Roger.
- Ja nie m
ógłbym nigdy pracować w takim miejscu - powiedział
uśmiechając się znacząco.
- Zwariowa
łbym na widok tylu ślicznych dziewcząt naraz. Za
duża pokusa.
- Z pokus
ą też można sobie dać radę. Myślę, że jako były
policjant musisz coś na ten temat wiedzieć - odbił piłeczkę Roger.
Oczywista aluzja do korupcji w szeregach policji. Owszem, Alec
zna
ł takie przypadki, ale nie były liczne. Zbyt duża stawka. Ceną była
najczęściej utrata pracy, nieraz - coś znacznie gorszego. Jeden z jego
kolegów skończył z tego powodu w kryminale, drugi na odwyku, inny
-
wyleciał z roboty za branie łapówek. Biorąc pod uwagę ryzyko, na
jakie się codziennie narażali, i stresy, jakim nieustannie podlegali,
potrafił to zrozumieć. Sam nigdy nie upadł tak nisko, ale o ile mógł
zrozumieć policjanta sprzeniewierzającego się zasadom, dla
profesorka grasującego po campusie był bezlitosny.
- Jak rozumiem, nie raz bywa
łeś kuszony - podjął rozmowę
Roger, widząc, że Alec milczy.
- Jak si
ę pracuje z marginesem, ma się chyba do czynienia z
kobietkami - te wszystkie prostytutki i tak dalej.
- Za cz
ęsto oglądasz telewizję - w głosie Aleca nie było już
porozumiewawczego tonu. - Praca w policji polega na czym innym.
Roger rozpar
ł się wygodnie.
- Opowiadaj, ch
ętnie zmienię zdanie.
- Policjant maj
ący kłopoty z prawem to patologiczny przypadek.
Więcej jest urzędników biorących łapówki niż sprzedajnych glin. Jest
znacznie więcej narkotyzujących się lekarzy niż szprycujących się
glin. Więcej pijących księży i akademickich profesorów uganiających
się za studentkami.
Roger zachowa
ł spokój. Nawet się uśmiechnął.
- Doskonale, Alec. Punkt dla ciebie. Kelnerka postawi
ła przed
nimi zamówione potrawy i odeszła.
- Zdajesz sobie chyba spraw
ę, jaką masz nad nimi władzę -
zaczął Alec obojętnym tonem, starannie polewając danie keczupem. -
Oceniasz ich prace, stawiasz stopnie, decydujesz o tym, czy dostaną
dyplom. Kształtujesz ich przyszłość. Wpływasz na wysokość
stypendium. Darować komuś mandat to nie to samo, co pomóc dostać
się na Harward.
Roger nie drgn
ął. Cała sprawa najwyraźniej go nie dotyczyła.
- Teoretycznie masz racj
ę. Profesor ma władzę. Nie wykłada się
na uniwersytecie dla pieniędzy. Chodzi o intelektualne oddziaływanie,
a to zawsze łączy się z władzą. - Posolił kurczaka i mówił dalej: -
Doskonale znam to uczucie. To bardzo podniecające, kiedy się
człowiek rozejrzy po sali wykładowej pełnej prześlicznych dziewcząt
i wie, że słuchają go jak wyroczni.
- Brzmi to naprawd
ę bardzo dobrze. Roger parsknął śmiechem.
- Masz wszelkie dane,
żeby zrobić karierę w szkolnictwie
wyższym. Nigdy nie myślałeś, żeby uczyć?
Alec spojrza
ł na niego obojętnie znad talerza. Facet nie miał
najmniejszych wyrzutów sumienia. Przeciwnie, wydawał się bardzo z
siebie zadowolony.
- Sam nie wiem - powiedzia
ł, ociągając się. - W takim miejscu
jak Albright, pełnym dziewcząt, mógłbym się nie opanować...
- One wszystkie s
ą pełnoletnie.
- Tak... ale s
ą studentkami.
- Niekt
óre są całkiem dojrzałe. Kiedy pracowałem na
uniwersytecie w Ko
lumbii, miałem kolegę, który ożenił się z własną
magistrantką. Napisali kilka wspaniałych artykułów. Taki związek
bardzo pobudza intelekt, że nie wspomnę o czym innym.
Przez chwil
ę jedli w milczeniu.
- Ty nie jeste
ś żonaty, prawda?
Alec w my
ślach zobaczył wytworną żonę swojego rozmówcy.
- Jak s
ądzę, twoja żona krótko cię trzyma, prawda?
- Carol jest wyj
ątkową kobietą - powiedział enigmatycznie
Roger.
Kelnerka zmieni
ła im szklanki. Alec patrzył, jak odchodzi,
smukła i zgrabna, z falą rdzawych włosów spływającą jej po plecach.
Była bardzo ładna, ale nie mógł zrozumieć, jak można woleć takie
dziewczątko od dojrzałej kobiety, tak pięknej jak żona Rogera.
My
ślał, że w wyobraźni ujrzy znowu jej obraz. Tymczasem
wizerunek Carol Phelps przesłoniła całkiem inna postać. Miała czarne
włosy, szczupłą sylwetkę, atłasową skórę i wilgotne usta. Gdyby
Roger kiedykolwiek ośmielił się dotknąć Lauren, gdyby ośmielił się
podnieść na nią oczy, Alec wiedziałby, co zrobić. Los profesora byłby
nie do pozazdroszczenia.
- Pos
łuchaj - głos Rogera wyrwał go z zamyślenia - mam pewien
pomysł. A gdybyś tak przyszedł kiedyś do mnie na seminarium i
wygłosił referat?
- Ja referat, na seminarium?
- M
ówię zupełnie poważnie.
- A na jaki temat?
- Prawa. Omawiamy g
łówne artykuły konstytucji. Mógłbyś
opowiedzieć, jak stosowanie prawa wygląda w praktyce. Jak oficer
policji wprowadza w życie szlachetną teorię.
Oficer policji? Alec by
ł po prostu gliną. Skończył odpowiednią
szkołę i został policjantem. Jego znajomość Konstytucji Stanów
Zjednoczon
ych nie była imponująca. Znał ją tak samo jak zwykły
obywatel. Lepiej znał się na prawach obowiązujących w
poszczególnych stanach, lokalnych zarządzeniach i ustaleniach Sądu
Najwyższego w odniesieniu do konkretnych przypadków. Nie miał nic
do powiedzenia s
tudentom. Pokręcił głową.
- Nie jestem wyk
ładowcą. Studenci nie po to płacą kilka tysięcy
dolarów, żeby wysłuchiwać byłego gliny z Bostonu.
- Jeste
ś kimś więcej. Jesteś autorem bestsellera.
- Raczej po prostu ksi
ążki, która się dobrze sprzedała. Na
semi
narium z literatury też nie miałbym wiele do powiedzenia.
- To przynajmniej przyjd
ź kiedyś na moje seminarium. Bardzo
bym chciał, żebyś to zobaczył.
- Ch
ętnie. - Alec potrafił docenić okazję ujrzenia profesora
Phelpsa w akcji.
- Mam zaj
ęcia dzisiaj o drugiej. Jesteś oficjalnie zaproszony.
- Dzi
ękuję. Przyjdę na pewno.
Reszt
ę posiłku spędzili na rozmowie o ostatnim meczu. Roger
wspomniał, że na tak sfeminizowanym uniwersytecie jak Albright nikt
nie jest w stanie zrozu
mieć aluzji nawiązujących do poszczególnych
dyscyplin sportowych. Alec pocieszył go, że jego siostry znają się na
sporcie lepiej niż jakikolwiek znany mu mężczyzna. Upodobały sobie
zwłaszcza hokeja i baseball. Roger był zachwycony.
- Kobiety znaj
ące się na sporcie! Bardzo chciałbym je poznać!
Po moim trupie, skwitowa
ł Alec w myślach. Mimo że był od
swoich sióstr młodszy, zawsze się nimi opiekował. Kiedyś nawet
rozkwasił wargę jednemu z adoratorów Rosie, ponieważ ten próbował
ją pocałować wbrew jej woli. I zrobiłby to jeszcze dzisiaj, chociaż
Rosie była już trzydziestotrzyletnią mężatką, matką dwojga dzieci.
Zrezygnowa
ł z deseru i kawy. Roger podpisał rachunek i wyszli z
klubu. Było teraz nieco cieplej. Jesienne liście zaścielały trawniki, ale
ścieżki campusu były starannie wymiecione. Zawsze go zdumiewała
staranność, z jaką tutejsza administracja dbała o porządek.
Najmniejsza nawet gałązka nie miała prawa leżeć na chodniku dłużej
niż pięć minut. Zawsze w porę zjawił się ktoś, żeby ją uprzątnąć.
Drzewa w Albright były zdyscyplinowane i w najlepszym gatunku,
zupełnie jak tutejsze studentki.
Szli z Rogerem powoli, rozkoszuj
ąc się powietrzem wczesnej
jesieni. Roger w miękkim tweedowym garniturze i skórzanych
mokasynach. Alec w kurtce i dżinsach.
- Musisz przyzna
ć - powiedział Roger na widok kolejnej
mijającej ich długonogiej dziewczyny - że widok tych wszystkich
młodych samiczek dobrze mężczyźnie robi.
Alec mrukn
ął coś potakująco, ale słowa Rogera podziałały na
niego jak płachta na byka. „Młode samiczki". A on, mężczyzna, pan
stworzenia. Alec nie znosił męskiego szowinizmu. Jego siostry
dołożyły wszelkich starań, żeby mu uzmysłowić różnicę między
fanatycznym femin
izmem a godnością kobiety.
Dlatego wtedy przy
łożył adoratorowi Rosie. Zresztą ku
wielkiemu zdumieniu tego ostatniego. Pogarda brzmiąca w głosie
Rogera dolała oliwy do ognia.
- Chod
źmy na górę do mojego gabinetu. Muszę wziąć notatki i
zostawić twoją książkę.
Wszed
ł po schodach, starając się oszczędzać nogę. Na korytarzu
pod drzwiami gabinetu Phelpsa stała smukła blondynka. Alec poznał
dziewczynę, za którą kilka dni wcześniej szedł do instytutu
muzykologii.
Na widok Rogera oczy dziewczyny rozb
łysły.
- Twoja studentka?
- Studentka, asystentka, jednym s
łowem mała czarodziejka -
odparł Roger ściszonym głosem.
U
śmiechnął się do Emily i ruchem głowy wskazał plik książek,
które trzymała.
- Strasznie jeste
ś obładowana. Przeniosła wzrok na Aleca i
zarumieniła się.
- Przynios
łam je dla cie... dla pana, panie profesorze. Kazał mi
pan znaleźć te materiały.
- Chyba si
ę przemęczasz - powiedział swobodnie, wyjmując
klucze, żeby otworzyć gabinet, i zwracając się do Aleca dodał: -
Emily pomaga mi zbierać materiały do pewnego artykułu. Jest po
prostu niezastąpiona.
Emily by
ła wyraźnie zmieszana. Znowu zerknęła na Aleca.
- Nie b
ędę panom przeszkadzać - powiedziała. Weszła do
gabinetu i położyła książki i notatki na biurku Phelpsa. Alec rozejrzał
się. Półki z książkami pokrywały ściany. Pośrodku stało masywne
biurko. Zasłony w oknach, wykładzina na podłodze. W rogu -
kanapka.
O ma
ło nie wybuchnął śmiechem. Rozśmieszył go nie tyle widok
kanapy w gabinecie profesora, co jej wygląd. Przykryta czerwoną
kapą i ozdobiona aksamitnymi poduszkami kojarzyła się wyłącznie z
drugorzędnym filmem o Dzikim Zachodzie.
- Zrobi
łam fotokopie wszystkich artykułów, o które pan prosił. -
Emily stała przy biurku odwrócona do Aleca plecami. - Niektóre było
bardzo trudno znale
źć. Roczniki stały w różnych miejscach i
bibliotekarka musiała mi pomóc.
- Przepraszam za k
łopot - w głosie Rogera bynajmniej nie
brzmiała skrucha. Nie zwracając uwagi na dziewczynę, przeglądał z
zaciekawieniem dostarczone przez nią materiały.
- Nie ma za co. Tego rodzaju poszukiwania s
ą bardzo ciekawe.
Wyra
źnie czekała, aż łaskawie na nią spojrzy. Nie doczekawszy
się, nerwowo zacisnęła dłonie na brzegu biurka.
- Czy mam przygotowa
ć coś jeszcze? Wolno podniósł na nią
wzrok.
- Nie, na razie to wszystko.
- To znaczy,
że mogę odejść... - Rozpaczliwie czekała na jakiś
znak z jego strony.
- Oczywi
ście, Emily. Na pewno będę jeszcze czegoś
potrzebował, ale pomówimy o tym później.
- Ale... - Sta
ła dalej, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie
zaniepokojona.
Phelps znowu zacz
ął przeglądać papiery.
- Bardzo bym chcia
ła jeszcze coś zrobić. Spojrzał na nią z
zagadkowym uśmiechem.
- Pom
ówimy o tym później. Teraz bądź tak dobra i już idź, mam
jeszcze trochę pracy.
Zerkn
ął na leżący na stole kalendarz.
- Wpadnij w czwartek, dobrze?
- Nie mog
ę. W czwartek po południu mam lekcję muzyki.
- O kt
órej kończysz?
- O pi
ątej, zaraz potem idę na obiad. Ale jeśli pan chce,
zrezygnuję z obiadu i przyjdę prosto tutaj albo - jej oczy rozbłysły -
odwołam lekcję muzyki, jeśli pan chce.
Alec si
łą powstrzymał się od komentarza. Był oburzony. Jak
można rezygnować z lekcji z Lauren, żeby się spotkać z taką kreaturą
jak Robert Phelps?
- Nie musisz odwo
ływać lekcji. Przyjdź prosto do mnie i
pójdziemy razem coś przekąsić - mówiąc to, rzucił szelmowskie
spojr
zenie w stronę Aleca.
Ten zachowa
ł kamienną twarz. Stale jeszcze nie miał dowodów
na to, że Roger przed rokiem uwiódł studentkę. Niemniej jego
zachowanie wobec Emily sprawiło, że Alec upewnił się w swych
podejrzeniach.
Kiedy Emily, u
śmiechnięta i szczęśliwa, opuszczała gabinet,
spoglądając rozkochanym wzrokiem na profesora, Alec miał
wrażenie, że jest świadkiem przedostatniego aktu dramatu.
Po raz pierwszy, odk
ąd jego siostry wyszły za mąż, miał ochotę
strzelić kogoś w pysk.
Tego wieczoru, jak zwykle, Lauren zasiad
ła do fortepianu.
Najpierw kilka gam, jakie
ś ćwiczenia, krótki utwór Bacha. Prawa
ręka sprawowała się gorzej niż kiedykolwiek.
Mimo to brn
ęła dalej. Wystarczy, że Alec musi tego słuchać. Za
nic nie pozwoli, żeby musiał na dokładkę słyszeć, że przerywa, bo nie
jest w stanie grać dalej. Grała więc do końca, a kiedy wybrzmiał
ostatni akord, opuściła dłonie na kolana i cicho jęknęła.
Musi si
ę trzymać. Czeka ją nowe doświadczenie. Rano zamówiła
wizytę u specjalisty, którego poleciła jej Bella Bronowitz. Przedtem
zadzwoniła do doktora Hayesa prosząc go, żeby przesłał historię jej
choroby do Bostonu do doktora Nylandera. Nie był tym zachwycony.
Kilkakrotnie powtórzył, że kuracja daje efekty i że nie warto wydawać
pieniędzy na nowego lekarza, który i tak nie osiągnie nic więcej.
Lauren jednak była nieprzejednana. Myśl, że tym razem ktoś jej
naprawdę pomoże, dodała jej odwagi. Przewróciła stronę i zaczęła
grać nowy utwór. Mozolnie brnęła przez gąszcz nut, przygryzając
wargi za każdym błędem.
Wmawia
ła sobie, że robi to dla siebie. Że dręczy się tak w imię
swojej przyszłości. Musi przecież uratować rękę i wrócić do dawnego
życia.
W g
łębi duszy wiedziała jednak, że robi to dla Aleca.
P
óźnym wieczorem, kiedy skończyła grać, wykąpała się, wypiła
szklankę mleka i położyła się do łóżka. Obok na stoliku nocnym, w
świetle lampy, leżały „Głosy ulicy". Od piątku nie przeczytała ani
słowa. Wzięła książkę do ręki i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w
zdjęcie na okładce. Wyprostowana postać na tle muru, lekko drwiący
wyraz
twarzy, wykałaczka, lśniące niezwykłym światłem oczy.
Nie do wiary, jakie wra
żenie może wywierać zwykłe zdjęcie.
Chodziło zresztą nie tylko o zdjęcie. Główną rolę grały wspomnienia.
Nigdy dotąd nie pożądała tak żadnego mężczyzny. Nigdy nie przeżyła
czegoś takiego, jak to, co się z nią działo w piątkowy wieczór. Nawet
kiedy była zakochana.
Westchn
ęła i otworzyła książkę w miejscu, gdzie była zakładka.
Pierwsza łóżkowa scena. Siłą zmusiła się do czytania dalej, nie
powracając do tamtego opisu. Fabuła komplikowała się. Policjant na
próżno usiłował uratować kumpla - narkotyk robił swoje. Raz po raz
wybuchała uliczna strzelanina, pojawiali się coraz to nowi ludzie. Para
bohaterów próbowała za wszelką cenę zachować godność wśród
powszechnego upodlenia.
Gerald mia
ł rację, krew lała się strumieniami. Atmosfera
gęstniała, lektura wciągała Lauren coraz bardziej. Wreszcie po dwóch
godzinach zamknęła książkę i położyła ją w ten sposób, żeby zdjęcie
na okładce było pierwszą rzeczą, jaką zobaczy, kiedy tylko otworzy
oczy.
By
ła dobrej myśli. Zdawała sobie sprawę z tego, że nadzieja,
związana z wizytą u nowego lekarza, wynika z jej postawy. Wiedziała
jednak również, jak ważną rolę odegrał Alec. Dzięki niemu grała teraz
na fortepianie, dzięki niemu nie przerywała gry. Świadomość, że on
słucha, dodawała jej sił, budziła nadzieję.
Dlatego zaraz po przebudzeniu pragn
ęła zobaczyć jego twarz.
Chciała mieć obok siebie człowieka, który nauczył ją nie tyle słuchać
rocka, co -
odwagi. Człowieka, dzięki któremu postanowiła nie tracić
nad
ziei i walczyć.
Rozdzia
ł 8
Przez cztery nast
ępne dni miał z nią kontakt jedynie za
pośrednictwem muzyki. Co wieczór przez kilka godzin słyszał, jak
zmaga się ze sobą, próbując wydobyć z fortepianu dźwięki choć w
części przypominające jej dawną grę.
Przez cztery dni widzia
ł ją z okna rano, jak wychodzi z domu i
idzie w dół ulicą, smukła i zgrabna, z prawą ręką schowaną w kieszeni
płaszcza.
Przez cztery kolejne wieczory s
łyszał jej kroki piętro niżej i
odgłos taboretu przysuwanego do fortepianu.
Gra
ła strasznie, ale był rad, że w ogóle gra. Wierzył, że za
pośrednictwem muzyki próbuje mu coś przekazać. „Widzisz? Gram.
Gram i trzymam się, bo ty mnie o to prosiłeś".
Gra
ła, a on słuchał i w ten sposób byli razem. Pragnął jej
obecności, jej pocałunków, jej ciała. I tego mieć nie mógł. Słyszał
tylko jej muzykę. Trzeba się było z tym pogodzić.
W czwartek rano ledwo zwl
ókł się z łóżka. Ekspres do kawy,
bardzo przydatny w takich razach, zostawił w Bostonie i dobrze
zaparzona kawa chwilowo nie wchodziła w grę. Całą noc do
wczesnych godzin rannych spędził przy maszynie do pisania. Obudził
się przed ósmą z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i
mętlikiem w głowie. Myśl o zaparzaniu kawy w dzbanku wydawała
mu się nie do zniesienia.
Przetar
ł oczy, wstał i ruszył w stronę krzesła, gdzie poprzedniego
wieczoru położył dżinsy. Kiedy je wkładał, usłyszał jakiś głos
dochodzący z mieszkania na dole. Głos nie należał do Lauren Wyler.
By
ł to głos mężczyzny.
- Pos
łuchaj mnie, po prostu posłuchaj, co mówię - teraz
przemówiła Lauren.
Znowu tamten g
łos. Alec nie rozumiał słów, ale głos z całą
pewnością należał do mężczyzny.
Na dole, w mieszkaniu Lauren by
ł mężczyzna. Banalność tego
stwierdzenia ogłuszyła go. O ósmej rano w jej sypialni był jakiś facet.
I to nie on. Kto
ś inny dostąpił tego zaszczytu, wkradł się w jej
łaski i został wpuszczony do łóżka. Alec roześmiał się gorzko. Może
tamten facet był wystarczająco „zaangażowany". W takim razie na
zdrowie. Nie może być zazdrosny. Jemu bynajmniej na angażowaniu
się nie zależy.
Poszed
ł do łazienki, wmawiając sobie, że nic go to nie obchodzi.
Biorąc prysznic, goląc się i czesząc, wmawiał sobie, że Lauren nic dla
niego nie znaczy i że fakt, iż spędziła z kimś noc, jest mu równie
obojętny jak jej osoba. Niedługo jego misja w Albright się skończy,
wróci do domu i raz na zawsze o niej zapomni. Niech sobie robi, co
chce, z kim chce. Nie jego sprawa.
Nic go to nie obchodzi. A jednak... M
ówiła, że jej serce należy do
muzyki. Ale jemu nie chodzi o jej serce. Chodzi mu dokładnie o to
samo, o co chodzi t
emu facetowi tam na dole. Nie ma co się
oszukiwać: jest zazdrosny, potwornie zazdrosny.
Wr
ócił do sypialni. Włożył koszulkę i adidasy. Potem przeszedł
do kuchni. Postawił dzbanek na kuchni tak gwałtownie, że o mało nie
wylał kawy na podłogę. Usiadł na krześle, wściekły i bezradny.
Teraz g
łosy były jeszcze wyraźniejsze. Próbował sobie
przypomnieć, o której Lauren wróciła do domu. Jak to się stało, że nie
usłyszał, iż nie wróciła sama? Był tak zajęty pracą, że dochodził do
niego jedynie stukot maszyny do pisa
nia i głos własnych myśli. A
tymczasem oni tam na dole miło spędzali czas.
Teraz najwyra
źniej było mniej miło.
- Nie rób tego -
w głosie Lauren brzmiała stanowczość.
Z nim by
ła zawsze delikatna i miła. W stosunku do swojego
gościa zachowywała się znacznie bardziej bezpośrednio.
- To moje
życie, prawda?
- Lauren, kochanie, opanuj si
ę, tak nie można...
Wiedzia
ł, że nie należy podsłuchiwać, ale nie mógł się opanować.
Zresztą, skoro nie chcieli, żeby ich słyszał, po co się tak wydzierali.
Zestawił dzbanek z kawą z kuchni i zajął swoje miejsce na krześle.
Tak lepiej słyszał.
- Nie jestem twoj
ą własnością.
-
Łączy nas pewna umowa.
- Co nie znaczy,
że do ciebie należę. Nie zapisałam ci duszy.
- Pos
łuchaj, po prostu posłuchaj. Lauren, byłem dla ciebie dobry.
Potrzebujesz mnie. Wszystko nas łączy. Zawsze byliśmy razem. Nie
powinnaś spotykać się z tym facetem za moimi plecami.
Alec drgn
ął. Z jakim facetem? Z kim się spotykała za jego
plecami?
Z nim. To oczywiste.
Zazdro
ść powoli zaczęła zamieniać się we wściekłość. Spędzili
razem wieczór, próbowali zrobić coś więcej, nie udało się. Jakiś
głupek, któremu udało się wskoczyć do jej łóżka, nie ma prawa
wycierać sobie nim gęby.
- Co
ś ci powiem - prawie krzyknął mężczyzna. - Słuchaj
uważnie.
- Wcale nie chc
ę cię słuchać. Nigdy więcej. To wszystko twoja
wina. Zraniłeś mnie.
- K
łamstwo.
- Sp
ójrz na mnie. Dlaczego tu jestem? Bo mnie zraniłeś.
- Zamknij si
ę!
Us
łyszał coś, jakby odgłos uderzenia i krzyk.
Lauren krzykn
ęła.
Alec zerwa
ł się z krzesła i runął ku drzwiom. Był zbyt
doświadczonym policjantem, żeby nie wiedzieć, co zaszło na dole.
Nieważne, kim był tamten facet, nieważne, co ich ze sobą łączyło,
nieważne, jak spędzili noc. Nie może siedzieć spokojnie i słuchać, jak
tamten demoluje jej mieszkanie.
Nie zwa
żając na ból w nodze, zbiegł na dół i wcisnął dzwonek
przy drzwiach Lauren. Raz, dragi, trzeci. Czuł, jak z wściekłości krew
uderza mu do głowy.
Po chwili Lauren otworzy
ła. Miała na sobie świetnie uszyte
spodnie i lekki puszysty sweterek. Palce prawej dłoni były silnie
podkurczone. Twarz blada. Bez śladów pobicia.
Po raz kt
óryś zdumiała go jej niezwykła uroda.
- Alec?!
Bez s
łowa wszedł do jej mieszkania. Rozejrzał się po salonie. Na
stole zamiast róż stały astry. Poduszki na kanapie leżały tak, jak je
zostawił ostatnim razem.
Jeszcze raz skontrolowa
ł salon i spojrzał w stronę drzwi
prowadzących do kuchni. Stał w nich mężczyzna. Był dość niski,
wytwornie ubrany i starannie uczesany. Mimo drobnej budowy mógł
ją oczywiście uderzyć, ale jego wygląd raczej temu przeczył.
Zwłaszcza mądre oczy, spoglądające zza szkieł w stylizowanej
oprawce.
Wszystko wskazywa
ło na to, że się wygłupił. Nie było żadnej
awantury. Po prostu sprzeczka zakochanych.
Spojrza
ł na Lauren. Właściwie powinien teraz przeprosić i jak
najszybciej się wycofać. Napotkał jej ogromne czarne oczy i miał już
tylko ochotę zostać i pocałować ją.
- Wpad
łem zapytać, czy przeczytałaś moją książkę - bąknął, nie
mogąc wymyślić nic lepszego.
- Przepraszam... my
ślałam, że mi ją dałeś. - Lauren wydawała się
zdziwiona. -
Tak, zaraz, oczywiście...
- Nie, nie. Masz racj
ę, dałem ci ją. - Zrobił krok do tyłu, szykując
się do wyjścia. - W takim razie, do zobaczenia.
- Pozwól, Alec. -
Niespodziewanie poczuł jej dłoń na swoim
ramieniu. -
Pozwól, że ci przedstawię mojego menedżera. Pan Gerald
Honan, mówiłam ci o nim. A to pan Alec Fontana, mój przyjaciel.
Mog
ła powiedzieć, sąsiad, autor tej powieści czy facet, z którym
się spotykałam za twoimi plecami, albo jeszcze coś innego. To, że
nazwała go przyjacielem, sprawiło mu przyjemność.
U
ścisnęli sobie dłonie. Gerald zmrużył oczy, próbując sobie coś
przypomnieć.
- Sk
ąd ja znam pańskie nazwisko?
Kusi
ło go, żeby powiedzieć coś złośliwego, ale dla dobra sprawy
postanowił się opanować. Atmosfera w pokoju była zbyt napięta.
- Napisa
łem „Głosy ulicy". Lauren mi mówiła, że czytał pan
moją książkę.
- Ach, tak. To pan jest autorem? Gerald przyjrza
ł mu się
uważnie.
- Bardzo
śmiała, ale bardzo dobra powieść.
- Dzi
ękuję.
- Mieszka pan w Albright?
- Dok
ładnie tutaj, na Hancock Street.
- Bardzo interesuj
ące. Bałem się, że Lauren będzie się czuła
osamotniona. Nie wiedziałem, że są tu inni artyści.
- Nie jestem artyst
ą - przerwał sucho Alec. Nie potrafił być
uprzejmy dla faceta, który przez całe lata wmawiał Lauren, że
spotkania z chłopakami i słuchanie rocka złamią jej karierę.
- Niezr
ęcznie się wyraziłem - mówił dalej Gerald lekko
ironicznym tonem. -
Ktoś, kto napisał taką książkę, musi mieć
osobliwe wyobrażenie o świecie.
- Przecie
ż to fikcja - wtrąciła Lauren.
- Nie m
ów mi, że ją czytałaś. - Gerald spojrzał na nią z
wyrzutem.
- Owszem, i jak widzisz, ca
łkowicie mnie zdemoralizowała.
- Tego w
łaśnie się obawiałem.
Alec pr
óbował przenieść ciężar ciała na prawą nogę, ale nie
przyniosło mu to ulgi. Czuł się fatalnie, ale to nie noga była winna.
Chodziło o coś zupełnie innego. Nie wiedział, dlaczego tych dwoje się
kłóci, ale czuł, że wolą być sami. On, Alec, spełnił swą rycerską
powinność. Sforsował mury zamku, obejrzał smoka i skonstatował, że
zaczarowana księżniczka da sobie radę. Gerald Honan nie wyglądał na
groźnego przeciwnika. Przynajmniej pod względem fizycznym.
Wobec jego duchowej siły i tak był bezradny. Znowu zwrócił się ku
drzwiom.
- Skoro wszystko w porz
ądku... chyba już sobie...
Poczu
ł jej dłoń na swoim ramieniu i zrozumiał, że trzymała ją tak
cały czas. Uśmiechnęła się i sztucznym głosem powiedziała:
- Geraldzie, bardzo nam b
ędzie miło, jeśli zjesz z nami obiad, ale
teraz musisz się sam sobą zająć. Muszę przygotować wykład.
Alec zrozumia
ł, że gra jakąś rolę, ale nie bardzo wiedział jaką.
Nie miał specjalnej ochoty na obiad w towarzystwie Geralda, ale
zjadłby obiad nawet z Homeinim, gdyby to mu zapewniło
towarzystwo Lauren.
- Bardzo
żałuję, ale nie będę mógł - powiedział Gerald. - O
drugiej muszę być z powrotem w Nowym Jorku.
- Szkoda,
że nie możesz zostać - powiedziała obojętnie Lauren.
Jej palce zacisnęły się na dłoni Aleca.
- Dzi
ękuję za zaproszenie. - Gerald skłonił się lekko. - Bardzo mi
było miło pana poznać.
Jego wzrok pad
ł na rękę Lauren kurczowo zaciśniętą na dłoni
Ale
ca. Potem przeniósł spojrzenie na jej twarz.
- Czekam na wie
ści od ciebie.
- O wszystkim ci
ę powiadomię.
- Bardzo mi przykro,
że tak to wypadło. Uśmiechnęła się
zagadkowo.
- Na przysz
ły raz postaraj się, żeby wypadło inaczej.
Poca
łował ją w policzek na pożegnanie i obrzucił Aleca
nieprzyjaznym spojrzeniem.
- Zadzwoni
ę do ciebie.
Kiedy wyszed
ł, Lauren starannie zamknęła drzwi.
- Mo
że mi wreszcie wyjaśnisz, co u licha tutaj robisz! -
krzyknęła.
Przecie
ż sama prosiłaś, żebym został, miał odpowiedzieć, ale w
porę zrozumiał, że ona pyta o powód jego nagłego wtargnięcia. Czuł
jeszcze na przedramieniu ciepło jej dłoni. Chciał, żeby nigdy nie
zniknęło. Żeby było coraz większe, żeby przerodziło się w płomień.
Przez cztery dni nie widział jej, nie rozmawiał z nią, nie czuł jej
bliskości. Cztery koszmarne dni...
Powinien j
ą przeprosić, powiedzieć coś na swoje
usprawiedliwienie, chociaż wiedział, że zawsze zrobiłby to samo.
- S
łyszałem, jak krzyczysz, myślałem...
- Krzycza
łam? Owszem, krzyknęłam, jak krzesło się przewróciło.
- Nie wiem, co to by
ło. Z góry wyglądało na to, że się bijecie.
- Opar
łam się o krzesło, palce mi zdrętwiały i straciłam
równowagę. - Wzięła głęboki oddech. - Nie miałeś prawa zjawiać się
w ten sposób.
- My
ślałem, że masz kłopoty. Słyszałem, jak mówisz, że cię
zranił.
- To znaczy,
że cały czas podsłuchiwałeś? - Lauren była
wściekła. - Leżałeś tam z uchem przyklejonym do podłogi i
podsłuchiwałeś!
- Krzyczeli
ście tak głośno, że nie potrzebowałem się wysilać,
żeby słyszeć każde słowo - odparował.
-
Ślicznie - skrzywiła się z niesmakiem - darłam się. Następnym
razem, kiedy będę sobie chciała z kimś porozmawiać u siebie w domu,
będę mówić szeptem.
Zrobi
ł krok w jej stronę; cofnęła się.
- Lauren, kiedy pracowa
łem w policji, nieraz słyszałem takie
sceny, a kiedy wyważałem drzwi, leżał za nimi ktoś pobity.
Widziałem niejedno i wiem, że w takiej sytuacji nie wolno się wahać.
Nawet jeśli drzwi są zamknięte. Nawet jeśli to tylko rozmowa.
Doświadczenie nauczyło mnie, że nieraz jest za późno.
Znowu zrobi
ł ku niej krok i tym razem nie cofnęła się, mimo że
nie zmieniła wrogiego wyrazu twarzy.
- Przepraszam, pomyli
łem się, źle oceniłem sytuację. Słyszałem
twój krzyk. Nie obchodzi mnie, jakiego rodzaju to była rozmowa. Nie
chciałem, żeby cię skrzywdził, to wszystko.
Wyraz napi
ęcia na jej twarzy lekko zelżał.
- Dobrze. Rozumiem. Chcia
łeś dobrze. Ale posłuchaj - jej oczy
rozbłysły - jestem już dorosła. Sama potrafię o siebie zadbać. Od
czternastu lat Gerald kieruje moim życiem i podejmuje za mnie
decyzje. Ma
m tego dość. Zamierzam z tym skończyć. I nie pozwolę,
żebyś teraz ty z kolei próbował mi coś narzucać. Rozumiesz?
Sta
ła przed nim drobna, delikatna, ale silna. W jej oczach
błyszczały łzy, ale z całej postaci emanowała stanowczość. Nie starała
się już ukrywać okaleczonej ręki. Kiedy tak na nią patrzył, nie miał
wątpliwości, że da sobie radę sama.
- Rozumiem - powiedzia
ł.
Przez kilka sekund trwa
ła napięta cisza. Patrzyli na siebie bez
słowa, jakby stracili wiarę w ich moc.
Pierwsza ockn
ęła się Lauren.
- Je
śli chcesz, oddam ci tę książkę. - Zrobiła krok w stronę
sypialni.
- Niewa
żne - powiedział. - Jest twoja. Chcę, żebyś ją miała.
Możemy też zapomnieć o wspólnym obiedzie, jeśli wolisz. Wiem, że
mówiłaś tak tylko, żeby go zdenerwować.
- Ch
ętnie zjem z tobą obiad - powiedziała tak cicho, że nie był
pewien, czy dobrze usłyszał.
- Dzisiaj?
- Tak - rzuci
ła mu szybkie spojrzenie. - Tęskniłam za tobą -
szepnęła.
M
ówiła tak cicho i z takim wahaniem, jakby sama nie była
pewna, czy chce, żeby ją słyszał, jakby nie wiedziała, czy naprawdę
pragnie to powiedzieć. Jakby sama w to nie wierzyła.
Ale mimo wszystko powiedzia
ła to. I nawet jeśli sama w to nie
uwierzyła, Alec uwierzył.
- Ja te
ż za tobą tęskniłem - powiedział jak echo.
Na szcz
ęście nie poszedł za nią do kuchni. Teraz musiała być
sama. Chciała sobie wszystko uporządkować. Opanować się.
Odetchnąć po tym, co zaszło.
Kiedy przed kilku dniami rozmawia
ła z Geraldem, powiedział jej,
że zamierza jechać do Berkshires, żeby kupić dom. Marzył o tym od
czasu, kiedy jego
była żona po rozwodzie zatrzymała sobie ich letnią
posiadłość w Lenox.
Zaproponowa
ła wtedy, żeby do niej wpadł. Z Lenox do Albright
było niedaleko, niecała godzina jazdy. Niepotrzebnie tylko
wspomniała mu o planowanej wizycie u nowego specjalisty z
Bostonu.
Gerald zjawi
ł się w czwartek o ósmej rano. Na szczęście wstała
bardzo wcześnie i była już ubrana. Jadła właśnie śniadanie złożone z
grzanki i grejpfruta. Poczęstowała go filiżanką kawy i zapytała o
wynik wyprawy.
- Znalaz
łeś coś odpowiedniego? Może jakiś piękny dworek,
gdzie mogłabym mieszkać w czasie letniego festiwalu muzyki
poważnej. Z parkiem, drzewami i ogrodem...
- Dlaczego zam
ówiłaś sobie wizytę u lekarza, nic mi o tym nie
mówiąc? - zapytał bez ogródek.
No, i zacz
ęli się kłócić. Może trochę za głośno, skoro Alec słyszał
każde słowo. Gerald zarzucił jej, że nie jest z nim szczera, że usiłuje
nie dopuścić go do sprawy, która może przesądzić o jej życiu, i że coś
knuje za jego plecami... Krótko mówiąc; zachował się jak zdradzony
kochanek.
Dawniej zawsze zasi
ęgała jego rady. Robiła to, co jej kazał. Ona
była artystką, on - menedżerem. Jej domeną była muzyka, on
zajmował się wszystkimi pozostałymi sprawami. Tak było zawsze.
Teraz wszystko si
ę zmieniło. Zrozumiała, że potrafi sobie sama
znaleźć pracę, przeprowadzić się do innego miasta i zacząć żyć
własnym życiem. Na własną rękę przekonała się, że rock jest dobrą
muzyką, a były policjant jest bardzo seksowny. Pojęła, że ktoś, kto
dotąd kierował jej karierą, jest odpowiedzialny za jej nagły upadek i
że nie ma prawa zabronić jej nie tylko wizyty u nowego specjalisty,
ale i decydowania o własnym losie.
Zrozumia
ła to i, co ważniejsze, powiedziała wszystko Geraldowi.
Przez wszystkie lata wspólnej pracy nigdy się nie buntowała. Nie
miała powodu. Była niedoświadczona i bardzo młoda, a on robił
wszystko, żeby została gwiazdą.
Ale chwilowo nie by
ła gwiazdą. Była nauczycielką muzyki, żyłą
na własny rachunek, kierowała się własnym rozsądkiem i głosem
serca. Wierzy, że doktor Nylander może jej pomóc, zamierza do niego
pojechać i Gerald nie ma prawa się wtrącać.
Us
łyszała charakterystyczny odgłos kroków w korytarzu. Wzięła
głęboki oddech i odwróciła się do wchodzącego. Spojrzał na nią
uważnie.
- Przepraszam ci
ę, Alec - powiedziała - ale chcę, żebyś wiedział,
że moje sprawy muszę załatwiać sama. Nie potrzebuję obrońcy.
-
Źle zrobiłem, wiem - odparł ze skruchą. - Powinienem był
wiedzieć, że dasz sobie radę beze mnie. Ale nie przyszedłem tu tylko
po to, żeby przerwać waszą „dyskusję".
- Przyszed
łeś po książkę. - Uśmiechnęła się lekko.
Nic nie m
ógł wyczytać z jej czarnych oczu.
- Przyszed
łem, bo byłem zazdrosny. Myślałem, że to twój
kochanek.
Zapad
ła cisza. Istniały między nimi nie zakończone sprawy,
rzeczy, które dręczyły ich oboje i z którymi należało coś zrobić. Na
razi
e jednak najważniejsza była szczerość. Nie mogła dopuścić do
piętrzenia się nieporozumień. Nawet gdyby dalsza rozmowa miała
okazać się niebezpieczna.
- Gerald nigdy nie by
ł moim kochankiem.
- W porz
ądku.
- Co nic mi
ędzy nami nie zmienia.
- Rozumiem.
Alec zacisn
ął palce na framudze drzwi. Przypomniała sobie ich
dotyk na swojej skórze. Nie może się w nim zakochać, ale w żaden
sposób nie potrafi też przestać go pragnąć.
- Nie wolno mi teraz z nikim si
ę wiązać - powiedziała, próbując
przekonać przede wszystkim samą siebie.
- Ju
ż to mówiłaś.
- Nie chodzi o ciebie, to znaczy... Nie powinnam si
ę rozpraszać.
Muszę się skupić.
- Rozumiem - u
śmiechnął się ze smutkiem. - Czy jesteś pewna,
że obiad w moim towarzystwie nie przeszkodzi ci w skupieniu?
Skin
ęła głową. Naprawdę za nim tęskniła. Był jedyną osobą, z
którą łączyło ją coś więcej niż sprawy zawodowe. Nie był ani
studentem, ani muzykiem, ani lekarzem. By
ł kimś spoza elitarnego
środowiska, w którym się obracała. Nadawał wszystkiemu inny
wymiar, inną wagę. Dzięki niemu zaczęła spoglądać na świat z innej
perspektywy. Tęskniła za tym bardziej niż za jego pocałunkami.
- Mo
żemy się spotkać w klubie - powiedziała po chwili. Dobrze
wiedziała, że wspólny obiad tutaj, w jej mieszkaniu, byłby zbyt
niebezpieczny.
- O dwunastej?
- O dwunastej.
Jego twarz rozpogodzi
ła się.
- B
ędę na ciebie czekał.
Wyszed
ł z kuchni. Słyszała, jak idzie korytarzem, przechodzi
przez salon i otwiera wyjściowe drzwi. Pozostało z nią wspomnienie
jego uśmiechu i ciepła jego głosu. Wspomnienie zdolne zatrzeć
przykre wrażenie pozostałe po kłótni z Geraldem.
Przyjaciel by
ł jej potrzebny bardziej niż kochanek. Bardzo
dobrze, że istniał ktoś taki jak Alec.
Sta
ł na schodach wiodących do uniwersyteckiego klubu, czekając
na nią. Lauren przyszła z kilkuminutowym opóźnieniem. Miała
ciężkie przedpołudnie. Nie tylko dlatego, że wizyta Geralda
przewróciła wszystko do góry nogami. Musiała ponadto przełożyć
zajęcia ze studentkami ze względu na swą planowaną wyprawę do
Bostonu. Szybkim krokiem podeszła do Aleca.
- Witaj - powiedzia
ł i otworzył przed nią drzwi.
Studentka - stypendystka zaprowadzi
ła ich do jadalni. Zanim Alec
zdążył otworzyć usta, Lauren wyjęła swoją legitymację. Studentka
zajrzała do spisu pracowników naukowych. „Lauren Wyler, instytut
muzykologii, rachunek numer 0584".
- Jeste
ś moim gościem - powiedziała Lauren. - Ani słowa
sprzeciwu.
- Ja...
- A skoro o tym m
ówimy... Niepotrzebnie zostawiłeś mi
pieniądze wtedy wieczorem.
Studentka spojrza
ła na nich ze zdumieniem.
- Suma by
ła niewielka - szepnął Alec. - Warta byłaś więcej.
Lauren os
łupiała. Zaczerwieniła się gwałtownie.
- Stawiasz mnie w g
łupiej sytuacji... - nie bardzo wiedziała, jak
zareagować.
- Sam siebie postawi
łem, wtedy wieczorem. Jesteśmy kwita.
- Nie s
ądzę - jej oczy błysnęły. - Będziemy kwita dopiero wtedy,
gdy ja ciebie postawię w głupiej sytuacji.
- I siebie przy okazji - podsumowa
ł. - Tak to już bywa.
Nie bardzo wiedzia
ła, czy rozumie go właściwie, ale na szczęście
kelnerka wybawiła ją z kłopotu, podając im menu. Usiedli przy stoliku
pod oknem. Alec rozejrzał się po sali. Jego wzrok padł na kogoś w
głębi sali i zasępił się.
Lauren posz
ła w ślad za nim, ciekawa, kto mu tak zepsuł humor.
Zobaczyła wysokiego, świetnie ubranego mężczyznę w luźnym
blezerze; uśmiechał się, kiwając im dłonią. Nie mogła sobie
przypomnieć jego nazwiska, ale wiedziała, że go zna. Spotykali się na
okolicznościowych przyjęciach i uważała, że jest okropny.
Ku jej niezadowoleniu m
ężczyzna wstał i podszedł do nich.
- Witaj, Alec - powiedzia
ł modulowanym głosem. - Nie powiesz
mi chyba, że dostałeś kartę wstępu od ciotki.
- Nie - Alec u
śmiechnął się lekko. - Jestem gościem Lauren
Wyler. Lauren, czy znasz pana Rogera Phelpsa?
U
śmiechnęła się z przymusem i podała mu rękę. Poczuła miękki,
lepki dotyk.
- Widzieli
śmy się już nieraz. - Roger był zachwycony. - Ale z
ciebie szczęściarz, Alec, że tak sobie siedzisz i jesz obiad z największą
gwiazdą naszego instytutu sztuki.
Lauren ledwo na niego spojrza
ła.
- Mi
ło cię widzieć, Roger.
- Nie wiedzia
łem, że się znacie - ciągnął Roger, nie spuszczając
oczu z Lauren.
- Znamy si
ę.
- A mo
że byś wpadł na mój wykład o trzeciej? - Inwencja Rogera
była niespożyta. - W instytucie nauk politycznych. O ile oczywiście
obiad się nie przeciągnie...
- Bardzo ch
ętnie. - Alec skinął głową. - W takim razie, o trzeciej
w Dwight Hall.
- Tam, gdzie wtedy mia
łem seminarium. Będę na ciebie czekał, a
tymczasem -
znowu zwrócił się ku Lauren - zostawiam was samych.
Miło było cię spotkać, Lauren.
Kiedy ju
ż pożeglował w stronę swojego stolika, Lauren przez
chwilę siedziała bez słowa. Jak ktoś taki jak Alec mógł się przyjaźnić
z takim Phelpsem?
Z wolna przypomina
ła sobie okoliczności, w jakich go widywała.
Spotkanie pracowników naukowych, obiad u rektora, kolacja po
koncercie Petera Villarda. Za ka
żdym razem przyczepiał się do niej,
zaczynał o czymś mówić, a potem ze znaczącym uśmiechem dodawał,
że gdyby miała ochotę, zawsze mogą sobie porozmawiać w jakimś
bardziej zacisznym miejscu. Nawet w obecności żony pozwalał sobie
na bardzo dwuznaczne uwagi.
Było w nim coś brudnego, lepkiego.
Kelnerka wyrwa
ła ją z zamyślenia. Lauren zamówiła sałatkę,
Alec hamburgera. Kiedy dziewczyna zniknęła, Lauren nie
wytrzymała.
- Przyja
źnisz się z Rogerem Phelpsem? - spytała z wyraźną
dezaprobatą.
Otworzy
ł usta, żeby przytaknąć, ale zawahał się. Oparł się
wygodnie, sięgnął po wykałaczkę.
- Znam go, to wszystko.
- Rzuci
ł się na ciebie jak na serdecznego przyjaciela, nieomal
brata -
powiedziała złośliwie. - Bałam się, że zacznie cię całować. Pół
biedy, gorzej gdyby chciał pocałować mnie... - skrzywiła się z
obrzydzeniem.
- Nie lubisz go?
- To kawa
ł łobuza. Przepraszam, jeśli uraziłam twoje uszy.
- Rogera Phelpsa mo
żna swobodnie określić znacznie
mocniejszym wyrażeniem.
- Ty te
ż za nim nie przepadasz - w głosie Lauren brzmiała ulga.
Alec nie odpowiedzia
ł. Siedział zamyślony z wykałaczką w
ustach, uważnie przyglądając się Lauren.
- Czy mog
ę ci zaufać?
- Oczywi
ście - odparła odruchowo, lekko zaniepokojona jego
badawczym spojrzeniem.
- Oczywi
ście - powtórzyła, pewna tego, co mówi. Mógł jej ufać
zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.
Poczeka
ł, aż kelnerka postawi przed nimi talerze i odejdzie.
- Co mo
żesz mi powiedzieć o Emily Spaeth?
- O Emily? - Lauren by
ła zdumiona. Co on mógł wiedzieć o jej
studentkach? Dlac
zego się nimi interesował?
- M
ówiliśmy chyba o profesorze Phelpsie? - powiedziała, żeby
coś powiedzieć.
- Owszem. - Alec wzi
ął butelkę z keczupem. - Emily jest twoją
uczennicą, prawda?
- Jedn
ą z najlepszych. Jest niezwykłe utalentowana. Dlaczego
pytasz?
- Jest r
ównież studentką Rogera Phelpsa. Lauren dotknęła
widelcem sałatki. Wszystkie
jej studentki by
ły również studentkami innych profesorów. Emily
studiowała ekonomię polityczną, a więc musiała chodzić na wykłady
Phelpsa.
Alec wpatrywa
ł się w nią, jakby się zastanawiał, czy
kontynuować rozmowę.
- To musi zosta
ć między nami - powiedział wreszcie.
- Oczywi
ście. - Lauren nie bardzo rozumiała, o co chodzi.
- Czy Emily
łączy coś z Phelpsem? Lauren podskoczyła.
- Je
śli cię dobrze zrozumiałam... Nic, absolutnie nic.
- Dlaczego tak my
ślisz?
- Ona ma ch
łopaka. Sama opowiadała... - Lauren nagle
zaniemówiła. Emily przecież wyraźnie powiedziała, że mężczyzna jest
znacznie od niej starszy.
- Nie - powt
órzyła stanowczo, nie dopuszczając do siebie myśli,
która w
ydała się jej wstrętna. - Nie. Emily to przyzwoita dziewczyna.
Świetnie się uczy, dużo pracuje, nie chce stracić stypendium.
Pochodzi ze skromnej rodziny. Studia w Albright wiele dla niej
znaczą.
Uwa
żnie słuchając, co mówi, zerknął na stolik Phelpsa, a potem
zapatrzył się w widok za oknem. Jezioro było gładsze niż
kiedykolwiek. Lauren znowu pogrzebała widelcem w sałatce, zbyt
zdenerwowana, żeby jeść.
- Czy s
ądzisz, że zrobiłaby wszystko, żeby umocnić swoją
pozycję w Albright?
- Jest na to za m
ądra. To śmieszne.
-
Śmieszne? Przecież profesorowie bardzo często romansują ze
studentami.
- Co tak na mnie patrzysz?
- Nie chcia
łem powiedzieć nic złego. Zresztą tutaj są tylko
dziewczęta, a to nie w twoim stylu.
Lauren zachowa
ła powagę.
- Nie mam
żadnych dowodów - mówił dalej, widząc, że milczy -
ale jeśli rzeczywiście coś między nimi jest, dowiem się tego.
Lauren zamy
ślona pokręciła głową. Oczywiście wiedziała, że
takie rzeczy się zdarzają. Nie można też wykluczyć, że ktoś taki jak
Phelps próbuje wykorzystać swój pobyt w żeńskiej szkole. I o ile na
ogół potępiała takie przypadki, starając się je jednak zrozumieć, to
teraz, kiedy chodziło o Emily, jej najlepszą uczennicę - była
wstrząśnięta.
- Przecie
ż on ma żonę - szepnęła, zapominając, że fakt ten nie
przeszko
dził mu zalecać się do niej.
- Oboje wiemy,
że to łobuz - podsumował Alec. - Chodzi o to, że
Mags obawia się, iż może nadużywać swojej władzy tutaj, w Albright.
Nie wiem, co zaszło między nim a Emily, ale podobno w zeszłym
roku pomógł jednej ze studentek dostać się na prawo za wiadome
usługi. Sama mówisz, że Emily stara się o stypendium i możliwość
dalszego studiowania. Zależy jej na tym. Wiem, że zbiera dla Phelpsa
jakieś materiały. Chciałbym wiedzieć, co jeszcze dla niego robi, żeby
mieć dobre stopnie.
- Jeste
ś chorobliwie podejrzliwy - powiedziała z wyrzutem
Lauren. Nie było żadnych faktów. Tylko domysły i podejrzenia.
Dobrze znała Emily i wiedziała, że dziewczyna nie jest zdolna do
czegoś podobnego. Nigdy w to nie uwierzy.
- Owszem, jestem. Policyjny obyczaj. Zreszt
ą Mags prosiła mnie,
żebym przyjechał do Albright właśnie dlatego, że trochę się na tym
znam. Sądzi, że mogę dowiedzieć się o sprawach, które do niej nigdy
by nie dotarły.
Lauren ze zdumienia od
łożyła widelec. Skamieniała. Nagle
dotarła do niej informacja, że Alec przyjechał tu na specjalne
polecenie, że ma pewną misję do wypełnienia. Jednym słowem, jest
szpiegiem. A mówiąc to wszystko wplątuje ją w swoje sprawy.
Widz
ąc niesmak na jej twarzy, Alec ujął jej dłonie w swoje.
- Pos
łuchaj, jeśli nie chcesz o tym wiedzieć, po prostu zapomnij,
co powiedziałem.
- Wszystko w porz
ądku - wykrztusiła.
- Nie chcia
łem cię w to wplątywać, ale boję się, że Emily może
się stać ofiarą Phelpsa. A ponieważ jesteś jej nauczycielką...
Zrozumia
ła, co jej sugeruje.
- Nie zamierzam wyci
ągać z niej informacji, ale oczywiście
mogę mieć oczy i uszy otwarte.
- W
łaśnie o to chciałem cię prosić. - Puścił jej dłonie i
uśmiechnął się. - Nie zamierzam stawiać cię w niezręcznej sytuacji.
- Wszystko w porz
ądku. Jeśli mogę w czymś pomóc Emily,
chętnie to zrobię.
Spojrza
ł na nią uważnie, z uśmiechem i powagą w oczach.
- Wiem,
że mogę mieć do ciebie zaufanie - powiedział.
Jego s
łowa podziałały na nią kojąco. W ciągu jednego
przedpołudnia powiedziała mu o sobie więcej niż Geraldowi podczas
piętnastu lat znajomości. Kilka dni wcześniej jej ciało powiedziało mu
o niej rzeczy, o których sama nie wiedziała. Że czeka, że jest gotowa
kochać i że seks bez miłości dla niej nie istnieje. Co wieczór jej gra na
fortepianie opowiadała mu rzeczy jeszcze bardziej intymne. Mówiła
mu o strachu i niepewności; mówiła o odwadze.
By
ł dla niej kimś więcej niż przyjacielem i ufała mu tak samo, jak
on ufał jej.
Rozdzia
ł 9
Zako
ńczyli dzień wspólną kolacją u niego w mieszkaniu. Mieli
już za sobą wspólnie zjedzony obiad i tamten pamiętny wieczór
spędzony w klubie. Tym razem Alec zapragnął być gospodarzem. Nie
przyszło mu to z łatwością, zważywszy, że nie umiał gotować.
Postanowił uraczyć Lauren gotową pizzą, ozdobioną grzybami przed
włożeniem do pieca. Stół został przykryty papierowymi serwetkami.
Talerze i szklanki starannie umyte.
Podczas obiadu Lauren powiedzia
ła mu, że nazajutrz wybiera się
do Bostonu, do lekarza.
- Mam wizyt
ę u doktora Nylandera o drugiej. - Była wyraźnie
podniecona. -
Pomyśl, już w pół godziny później będę wiedziała, co
dalej robić z ręką.
Jej optymizm by
ł zaraźliwy. Alec z całego serca pragnął, żeby
wszystko poszło jak najlepiej. Chciał, żeby wróciła do Albright w
dobrym nastroju, żeby nowy lekarz przepisał jej jakąś sensowną
kuracj
ę, rokującą szybkie wyzdrowienie. Pogodził się już z faktem, że
są sobie bliscy jedynie jak para przyjaciół, pomagających sobie
wzajemnie i mających do siebie zaufanie.
- Nie mo
żesz tak po prostu jechać do Bostonu - powiedział - nic
nie zobaczyć i wrócić. Znasz tylko filharmonię. Powinnaś zostać
trochę dłużej i zwiedzić kilka miejsc.
- Nie wiem, od czego zacz
ąć.
- Wszystko ci powiem. Zapraszam ci
ę na kolację, opracujemy
program wycieczki.
Kiedy ju
ż siedzieli w kuchni nad kawałkami gorącej pizzy i
butelka
mi dobrze ochłodzonego piwa, Alec nagle zaproponował:
- A mo
że pojechałbym razem z tobą? Wyruszylibyśmy wcześnie
rano, dojechali na miejsce powiedzmy o dziesiątej...
- Nie - przerwa
ła mu. Uśmiechała się, ale ton jej głosu był
poważny.
- W takim razie, jed
źmy o dwunastej. Pójdziesz prosto do
doktora, a potem zjemy obiad. Znam kilka dobrych restauracji, zresztą
tego tam nie brakuje...
Pokr
ęciła stanowczo głową.
- Nic z tego. Pojad
ę sama.
Wiedzia
ł, o co jej chodzi. Nie chce, żeby z nią jechał, bo nie
potrz
ebuje opieki. Nie po to przegnała Geralda.
- Wiem,
że doskonale dasz sobie radę sama - powiedział
pojednawczo. -
Mam w Bostonie coś do załatwienia. Zostawiłem w
domu ekspres do kawy, chcę go zabrać.
A widz
ąc podejrzliwe spojrzenie Lauren, uściślił.
- Mo
żna pogodzić jedno z drugim. Wezmę ekspres i dodam ci
otuchy przed tą wizytą. Ponadto jestem świetnym przewodnikiem.
- Jestem pewna. Ale to jest wyprawa czysto medyczna i chc
ę ją
odbyć sama.
Postanowi
ł nie nalegać.
- Dobrze, jed
ź sama. Ale pamiętaj, że będziesz tuż obok
miejskiego parku. Musisz się wybrać na przejażdżkę gondolą.
- Co takiego?
Upi
ł łyk piwa i z dezaprobatą pokręcił głową.
Jak mo
żna było być w Bostonie i nie pływać po stawie w parku?
Opowiedzia
ł jej o łodziach, o sklepach i magazynach, o
es
planadzie ciągnącej się wzdłuż Charles River, o muzeum, o Faneuil
Hall i Charlestown. O wszystkich miejscach, których będąc w
Bostonie nie można pominąć.
- Jest tam mnóstwo rzeczy do zobaczenia i to wcale niedaleko od
filharmonii.
Roze
śmiała się.
- W osiemdziesi
ąt dni dookoła świata! Postaram się wszystko
obejrzeć. Naprawdę.
Mogli teraz spokojnie zmieni
ć temat. Jedząc pizzę, opowiedziała
mu o swoim ostatnim spotkaniu z Emily. Dziewczyna była zamyślona
i roztargniona.
- Skr
óciła lekcję o piętnaście minut. Bardzo mnie to zdziwiło.
Zwykle zostaje ponad godzinę. Nie przeszkadza mi to, bo to moja
ostatnia lekcja. Ale dzisiaj zachowywała się jakoś dziwnie. Strasznie
się śpieszyła. Powiedziała, że jest z kimś umówiona.
- Z Phelpsem - powiedzia
ł spokojnie Alec. - Poszła do niego po
lekcji.
Lauren nie kry
ła zdumienia.
- Sk
ąd wiesz?
- Znam si
ę na swojej robocie.
- Jeste
ś po prostu wścibski.
Przypomnia
ł sobie, jak się rozzłościła, kiedy się dowiedziała, że
podsłuchiwał rano i postanowił się wytłumaczyć.
- Zazwyczaj nie jestem w
ścibski. Tylko kiedy czuję, że szykuje
się coś niedobrego, staram się wywęszyć, o co chodzi.
Twarz Lauren rozpogodzi
ła się.
- Nieraz nie ma w tym nic z
łego.
- Dzi
ś rano...
- Dzi
ś rano postąpiłeś zbyt impulsywnie. - Lauren wbiła wzrok w
s
tojący przed nią talerz. - Nie byłabym tak oburzona, gdybym była
mniej pewna tego, że sama sobie poradzę.
- Poradzi
łaś sobie. Podniosła na niego oczy.
- Sama by
łam zdziwiona. Oboje byliśmy zdziwieni.
U
śmiechnęła się do siebie, zatopiona we własnych myślach, gdzie
nie było miejsca dla tak błahych wydarzeń, jak czyjeś nieoczekiwane
wtargnięcie do cudzego mieszkania. Tak jakby oboje się czegoś
nauczyli. Jakby razem coś zrozumieli i to zrozumienie pogłębiło ich
przyjaźń.
- Je
śli o to chodzi, niczym mnie już nie zadziwisz.
Lauren si
ęgnęła po następny kawałek pizzy.
- Teraz znowu przesadzasz. Ale powiedz, sk
ąd wiesz, że Emily
umówiła się z Phelpsem?
- By
łem u niego w gabinecie, kiedy się umawiali. Czy wiesz, że
on ma tam czerwoną kanapkę?
Lauren zmarszczy
ła nos.
- Przecie
ż nie będzie u niego nocować.
- Pora chyba nie ma znaczenia, prawda?
- Gdyby za
łożyć, że się mylisz i nie dzieje się nic naprawdę
złego, pozostaje mi ubolewać, że traci lekcję muzyki,
- A gdyby za
łożyć, że się nie mylę? Pokręciła z niedowierzaniem
głową.
- Nawet je
śli bardzo jej zależy na dobrych stopniach, nie pójdzie
do łóżka z profesorem z tego powodu.
- Jeste
ś pewna?
- Powiedzia
ła mi, że jest zakochana. Jeśli śpi z Phelpsem to
dlatego, że sądzi, że go kocha.
- Je
śli ma taki paskudny gust, to może jest zdolna do paskudnych
rzeczy?
- Znam j
ą. Wiem, do jakiego rodzaju dziewcząt należy. Wiem, że
Emily nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego.
- Znasz j
ą od niespełna dwóch lat. Odwróciła głowę.
- Co za brudy.
- Samo
życie, proszę szanownej pani. Otrząsnęła się.
- Za
łóżmy, że rzeczywiście coś jej grozi. Co mogę zrobić? Jak
mam z nią rozmawiać? Mam przerwać lekcję i zapytać, jak jej idzie z
Rogerem Phelpsem?
- O nic nie pytaj. Po prostu s
łuchaj, co mówi.
- Dobrze. Robi
ę to dla niej, nie dla ciebie. Nie chcę, żeby wpadła
w łapy tego bydlaka! Przecież on jest żonaty!
-
Żonaty! - powtórzył Alec, wyraźnie rozbawiony jej
oburzeniem.
U
śmiechnęła się niewesoło.
- W
łaściwie powinnam coś niecoś wiedzieć o życiu. Przecież
czytałam twoją książkę.
- Nie zmieniaj si
ę, bardzo proszę. To takie odświeżające spotkać
kogoś, kto jeszcze potrafi się gorszyć.
- Mo
że nie ma czym się gorszyć - powiedziała Lauren z nadzieją
w głosie. - Może nic się nie stało. Może Emily jest bezpieczna.
- Chcesz j
ą osłaniać.
Spojrza
ła na niego zniecierpliwiona.
- Tak. Potrzebuje pomocy. Jest jeszcze dzieckiem.
- Zajmiemy si
ę tym. Jak wiesz, lubię udzielać pomocy. Skoro nie
mogę opiekować się tobą, zaopiekuję się nią.
- Masz moje b
łogosławieństwo. - Lauren uniosła szklankę.
Wysz
ła prawie zaraz po kolacji. Chciała się przygotować.
Nazajutrz czekał ją ciężki dzień. Alec rozumiał to doskonale.
Rozumiał też, że jeśli Lauren zostanie u niego dłużej, sprawy znowu
zaczną się komplikować.
Bardzo by
ło miło być jej przyjacielem. Okazało się, że nie jest to
takie trudne, jak się spodziewał. Jednak, mimo wszystko, nie należało
kusić licha. Nie ma co ryzykować. Pokusa jest zbyt silna. Jeszcze
chwila i znowu zacznie myśleć o tym, żeby ją pocałować, objąć,
przytulić... i wszystko popsuje.
W pi
ątek wstał wcześnie rano i poszedł zobaczyć, jak odjeżdża.
Lauren ubrana była w lekki zielony kostium. Była w doskonałym
nastroju, radosna, pełna nadziei. Włosy miała uczesane na bok, przez
ramię przerzuconą podróżną torbę pełną map i przewodników.
- W ci
ągu dnia podobno będzie padało, mówili w radiu -
powiedziała, wskazując na parasolkę.
Zdj
ął jej z ramienia podróżną torbę.
- W takim razie zrezygnuj z
łodzi i idź lepiej do muzeum.
U
śmiechnęła się do niego łobuzersko.
- Gdyby ci nie wysz
ło z tą drugą książką, zawsze możesz zostać
przewodnikiem.
Doszli do miejsca, gdzie zaparkowa
ła swoje stare volvo.
- Drug
ą książkę pisze mi się znakomicie - powiedział Alec z
przechwałką w głosie. - Już w pierwszym rozdziale jest sześć
morderstw i siedem łóżkowych scen.
Spojrza
ła na niego z komicznym niedowierzaniem.
- Mam nadziej
ę, że akcja nie rozgrywa się w żadnym z miejsc,
które mi poleciłeś.
- Przecie
ż to fikcja - przypomniał jej. Umieścił torbę w
samochodzie i zamknął drzwi.
- Je
śli rzeczywiście tak dbasz o swoje bezpieczeństwo, może się
jednak zdecydujesz na moje towarzystwo.
- Wcale si
ę nie boję - poczekała, aż otworzy przed nią drzwi od
strony kierowcy. Wsiadła, zapięła pasy i uśmiechnęła się do niego.
- A ty sied
ź tutaj i wymyślaj kataklizmy, jakie mogą spaść na
twoje ukochane miasto. Z deszczem i bandziorami dam sobie radę
sama.
- S
łucham, jaśnie pani. Odsunął się od samochodu.
- Jed
ź ostrożnie.
- Inaczej nie umiem - powiedzia
ła, machnęła mu ręką i
wyprowadziła samochód na ulicę.
Patrzy
ł za nią, dopóki nie zniknęła za rogiem. Ranek był ciepły.
Mimo jesieni zapowiadał się prawie letni dzień.
Zawr
ócił i poszedł wolno w stronę domu. Czuł dziwną ulgę.
Udzielił mu się jej dobry nastrój. Prawie wierzył, że nowy lekarz
okaże się skuteczniejszy od dawnego. Pragnął, żeby znowu mogła
koncertować. Żeby pewnego dnia znowu mogła zasiąść na estradzie
przed fortepianem, a potem kłaniać się oklaskującej ją publiczności.
Je
śli po to potrzebna jej była podróż do Bostonu, dobrze się stało,
że pojechała. A jeśli ta podróż była jej potrzebna, żeby się utwierdzić
w na nowo zdobytej niezależności - tym lepiej, że to zrobiła.
Oko
ło wpół do jedenastej wieczór leżał wykąpany w łóżku,
patrząc na mdłe odbicie blasku ulicznej latami, przez zasłonę deszczu
docierające do pokoju. Sporo napisał i był zmęczony, ale nie mógł
zasnąć. Czekał, aż Lauren wróci do domu.
W ci
ągu dnia prawie o niej nie myślał. Wyobrażał sobie, że
przechadza się właśnie po parku albo stoi przed wystawą jakiegoś
sklepu, albo też słucha lekarza, zapewniającego ją, że niedługo wróci
na scenę.
Wieczorem zmy
ł naczynia, obejrzał film kryminalny w telewizji,
przeczytał gazetę. Pustka stawała się coraz dotkliwsza, nie był w
stanie niczym jej wypełnić. Czegoś mu brakowało.
Jej muzyki.
Śmieszne, jak bardzo zdążył się przyzwyczaić do jej gry.
Dziwnej, niedoskonałej gry. Grać w sposób niedoskonały to nie to
samo, co grać źle. To drugie można zlekceważyć. To pierwsze ma w
sobie element tragizmu. Jej gra stała się częścią jego życia. Była
ważnym składnikiem dnia, który bez niej był niekompletny.
Oci
ągał się z pójściem do łóżka. Chciał się dowiedzieć, jak
spędziła dzień, co widziała i co powiedział doktor. O dziesiątej poddał
się.
Le
żał teraz wpatrzony w mdłe światło sączące się z okna,
próbując sobie wmówić, że nic się jej nie stało. Może chciała
zobaczyć wszystkie miejsca, o których wspominał, może została w
mieście na kolacji. Może zatrzymała się w hotelu i zostanie tam na
weekend. Nie musiała go zawiadamiać o zmianie planów. Była wolna.
Zreszt
ą zawsze może zadzwonić do któregoś ze starych
policyjnych kumpli i zapytać. Tylko o co? Czy nie znaleźli czasem
ciała pięknej czarnowłosej kobiety z lekko okaleczoną prawą ręką?
Nic si
ę jej nie stało. Nic się nie stało, a on jest nadopiekuńczym
idiotą, który zbyt wiele czasu spędził nad swoją książką. Gdyby
Lauren się dowiedziała, jak bardzo się o nią boi, wzruszyłaby
ramionami. I miałaby rację.
Spojrza
ł na tarczę budzika. Za piętnaście jedenasta. Gdzie ona się
u licha podziewa!
Nagle z do
łu dobiegł go jakiś dźwięk. Zamykane frontowe drzwi.
Od
etchnął z ulgą i rozluźnił mięśnie. Sprawozdanie z wycieczki
można odłożyć do rana. Najważniejsze, że wróciła do domu cała i
zdrowa. Może się odprężyć i spać.
Ostry d
źwięk wtargnął zupełnie nieoczekiwanie. Coś, jakby
huragan nieskoordynowanych uderzeń w klawiaturę fortepianu. Alec
usiadł na łóżku. Bardzo dobrze, że wróciła, ale teraz chciał tylko spać.
Na codzienne ćwiczenia było o wiele za późno.
Po chwili zorientowa
ł się, że Lauren wcale nie ćwiczy. Po prostu
wali w klawiaturę na oślep. Dom trząsł się w posadach, miotany falą
ogłuszającego hałasu.
Spu
ścił nogi na podłogę. Coś trzeba z tym zrobić. Inaczej w ogóle
nie zaśnie.
D
źwięk nagle zmienił natężenie i charakter. Nie był to już
fortepian. Coś uderzało o twardą powierzchnię i pękało. Coś
delikatnego i k
ruchego. Filiżanki? Rozbijane o ścianę filiżanki z
chińskiej porcelany?
Jeszcze jedna. I nast
ępna.
W
łożył spodnie i poszedł do kuchni po klucze. Zamknął
mieszkanie i zaczął schodzić na dół. Bombardowanie chińską
porcelaną nie ustawało ani na chwilę. Od czasu do czasu przerywane
uderzeniem na oślep w klawiaturę.
Wyszed
ł z domu i podszedł do okna na parterze. W jasno
oświetlonym salonie stała Lauren.
Bra
ła po kolei stojące na półce filiżanki i z rozmachem rozbijała
je o ścianę. Podłoga pokryta była skorupami.
- Lauren!
Nie s
łyszała go. Wzięła następną filiżankę i walnęła nią o ścianę.
Szkło rozprysło się dokoła.
Odwr
óciła się w stronę półki i wtedy zobaczył jej twarz. Była
śmiertelnie blada, z wyrazem zastygłego cierpienia w oczach. Ubrana
była tak samo jak rano, kaskada czarnych włosów lśniła na jej
plecach. Tylko twarz porcelanową bielą przypominała maskę.
- Lauren! Przesta
ń!
Nast
ępna filiżanka wylądowała na podłodze.
Czu
ł na karku krople deszczu. Noga zaczynała go boleć, było
przeraźliwie zimno. Podszedł do drzwi i kilka razy mocno przycisnął
dzwonek. Usłyszał tylko dźwięk tłuczonego szkła.
- Lauren, wpu
ść mnie! Znowu.
Skoczy
ł do okna i zobaczył, że półki opustoszały. Tam, gdzie
zwykle stało kilkadziesiąt filiżanek, było teraz pusto. Lauren stała
teraz prz
y fortepianie. Brała do ręki nuty, wyrywała stronę po stronie i
darła na drobne kawałki. Potem sięgała po następną.
Alec dok
ładnie obejrzał framugę okna. Szyba była uniesiona,
wysuwając podpórkę można było wejść do środka. Wspiął się na
parapet i wślizgnął do mieszkania na parterze.
Uderzenie okiennicy przyci
ągnęło uwagę Lauren. Odwróciła się
w jego stronę; zobaczył pustą, martwą twarz. W lewej dłoni trzymała
podartą partyturę. Prawa zwisała bezwładnie. Dwa palce były
wyraźnie podkurczone.
Mia
ł doświadczenie z wchodzeniem do cudzych domów.
Obezwładniał szaleńców, wynosił ofiary. Tym razem nie bardzo
wiedział, z kim ma do czynienia. Może z jednym i z drugim.
Zrobi
ł ku niej krok, bojąc się odezwać. Pustka w jej oczach
przerażała go bardziej niż zniszczenie, jakie wokół siebie siała.
- Lauren - szepn
ął.
- Odejd
ź ode mnie - powiedziała martwym głosem.
- Lauren...
- Wyno
ś się! Zostaw mnie!
Zrobi
ł jeszcze jeden krok. Cisnęła w niego nutami. Złapał je w
locie i odłożył na stojący przy fortepianie taboret. Lauren była już po
drugiej stronie pokoju. Dopadła do półek, na których stały albumy z
płytami. Jednym ruchem ręki zmiotła kilka z nich na podłogę. Po
chwili znalazła to, czego szukała. Alec zobaczył okładkę płyty
„Lauren Wyler gra Chopina".
Wyszarpn
ęła płytę z opakowania i złamała ją o kolano.
Alec ruszy
ł w jej stronę, brodząc w porcelanowych odłamkach.
Unieruchomił jej ręce, mocno potrząsnął. Dwa czarne plastikowe
krążki z chrzęstem upadły na podłogę. Lauren wiła się jak wąż, czuł
na skórze jej paznokcie.
- Lauren!
- Zostaw mnie! - krzykn
ęła, próbując uwolnić ręce.
Zza jego ramienia si
ęgnęła do półki i jedna z ostatnich płyt
podzieliła los pozostałych. Alec objął ją mocno i jeszcze raz
potrząsnął. Kopnęła go w kostkę.
Wyrwa
ła się z jego ramion i ruszyła w stronę odtwarzacza stereo.
Kopnąwszy go kilka razy, podbiegła do fortepianu. Brała co popadło i
ciskała w klawiaturę. Pokój wypełniła kakofonia jękliwych dźwięków.
Odci
ągnął ją od instrumentu i wyrwał z rąk kolejną partyturę.
Trzymał ją mocno w bezpiecznej odległości, tak, żeby nie mogła go
kopnąć.
Lauren szarpa
ła się, próbując się uwolnić.
- Pu
ść mnie! - wrzasnęła. - Zostaw mnie! Nienawidzę cię!
Nienawidzę wszystkich!
- Cicho... - Mocniej
ścisnął jej ramiona. Lauren z wolna słabła.
Jej ręce zadrżały. Czuł, jak całe ciało dziewczyny wiotczeje.
- Nienawidz
ę cię, nienawidzę... - powiedziała płaczliwym tonem.
- Nie. Wiesz,
że to nieprawda.
Unios
ła ku niemu oczy i maska na jej twarzy zaczęła się
rozpływać. Miał teraz przed sobą formę bez wyrazu: poszczególne
części, bladością przypominające kawałki stłuczonej porcelany.
Śliczne usta zadrżały, z oczu popłynęły łzy. Przytomniała, a wraz z
tym wracała świadomość tego, co się stało.
- Alec... - j
ęknęła, przytulając się do niego. Widział, że siły ją
opuściły, ale mimo to dalej trzymał ją w ramionach, obawiając się, że
może upaść. Przez ciało Lauren przebiegały dreszcze, czuł jej ciepłe
łzy na swoim gołym torsie. Słyszał ciche rozpaczliwe zawodzenie.
Z przykro
ścią przypomniał sobie, jak silna i niezłomna była
jeszcze p
oprzedniego dnia. Dzielnie stawiała czoło Geraldowi i jemu
samemu. Samodzielna i niezależna. Teraz, w jego ramionach,
wydawała się mała i słaba, bezbronna i bliska upadku.
- Trzymam ci
ę - powiedział - trzymam cię mocno. Wszystko w
porządku, Lauren.
- Wszystko si
ę skończyło - szepnęła drżącym głosem. -
Wszystko. Całe moje życie. Boże. Nic mi nie zostało...
- Cicho... - Odsun
ął jej włosy z twarzy i zaczął je gładzić
delikatnymi ruchami. -
Wszystko będzie dobrze...
- Nic nie b
ędzie dobrze. - Przytuliła twarz do jego ramienia. -
Nic. Nigdy więcej nie będę grała. Nigdy więcej.
Jej g
łos zadrżał; wybuchnęła płaczem.
- Wiem.
Nie musia
ła mówić nic więcej. Mógł sobie dopowiedzieć resztę.
Wiedział, co usłyszała, wiedział, jakiej prawdzie musiała sprostać.
Rozumiał, w jakim jest stanie, bo przeżył to samo na własnej skórze.
Czuł jej ból.
Mo
że jemu było łatwiej, ponieważ on od początku nie miał
złudzeń. W chwili kiedy otworzył oczy w białym obcym pokoju,
wiedział już, że wszystko skończone. Obudził się z długiego snu bez
marzeń, bez najmniejszych złudzeń. Powrót do świadomości wśród
bandaży, rurek i skomplikowanej aparatury był równoznaczny z
wyrokiem. Lewa noga była bezwładna, prawa rozedrgana bólem. W
pierwszej chwili pomyślał, że jest sparaliżowany. Nie docierał do
niego żaden dźwięk. Dopiero głos kobiety w białym kitlu: „obudził się
pan", rozległ się w jego obolałej głowie jak spiżowy dzwon.
Le
żał tak, nie wiedząc, co się stało, kiedy i dlaczego. Wiedział
tylko jedno: nigdy
więcej nie będzie gliną. Tamto życie skończyło się.
Raz na zawsze.
I wtedy dotar
ło do niego coś jeszcze: nie umarł, żyje!
Lauren nie trzeba by
ło tego uświadamiać. Trzeba było jedynie
uchronić ją przed niszczeniem. Chciał z nią jechać do Bostonu. Nie
żeby bronić jej przed bandytami. Chciał ją osłonić przed prawdą,
przed nią samą.
- Lauren - powiedzia
ł bardzo cicho, nie przestając gładzić jej
jedwabistych włosów. Nie przestawała płakać, jego ramię było mokre
od jej łez.
- Powiedzia
ł... - załkała - powiedział, że nerw jest zniszczony i
nigdy się nie zregeneruje. Powiedział, że nie rozumie, jak tamten
doktor mógł mi wmawiać, że kiedykolwiek będzie lepiej. Powiedział,
że to cud, że w ogóle mogę grać. Powiedział... - jęknęła - że nigdy nie
będę mogła występować.
- B
ędziesz grać.
- Ale nie b
ędę koncertować. Nigdy nie będę grać tak, jak grałam.
Wszystko skończone. Całe moje życie.
- Gra na fortepianie to nie ca
łe życie. Może teraz trudno ci w to
uwierzyć, ale tak jest. Z czasem...
- Z czasem? Co ma do tego czas? Nie mam nic. Wszystko
straci
łam. Nie mogę pracować. Nie mogę grać. Nie mam nic.
- Masz mnie - powiedzia
ł cicho - masz mnie.
- Pom
óż mi, Alec.
- Jestem przy tobie.
Zarzuci
ła mu ramiona na szyję i przechyliła w tył głowę. Jej blada
twarz pokryła się rumieńcem, oczy gorączkowo błyszczały.
- Nie odchod
ź - szepnęła.
- Zostan
ę z tobą - powiedział.
Poczu
ł jej ręce w swoich włosach. Gwałtownie pociągnęła go ku
sobie.
Po raz pierwszy, odk
ąd opuściła gabinet doktora Nylandera,
poczuła pewną ulgę. Usta Aleca przylgnęły do jej ust. Całowała go
zachłannie, jak człowiek śmiertelnie spragniony. Skoro coś czuje,
skoro może tak intensywnie dzielić uczucie kogoś innego, może nie
jest jeszcze zgubiona. Może nie wszystko stracone.
Nie ma
żadnej przyszłości. Nigdy więcej nie będzie występować.
Ręka na zawsze pozostanie niesprawna. Doktor Nylander powiedział,
że byłoby nieuczciwie oszukiwać ją. Będzie pani miała swoją muzykę
-
powiedział z życzliwym uśmiechem - będzie mogła pani grać, ale
nie tak jak dawniej.
Werdykt by
ł jednoznaczny. Zmarnowała życie.
Na nic wyrzeczenia. Na nic lata po
święceń całej rodziny.
Zawiodła wszystkich. Nie ma przed sobą nic.
Za sob
ą też właściwie niewiele. Jest człowiekiem bez przeszłości.
Jej przeszłość to koncertowe sale i pokoje hotelowe. Nic nie umie,
niczego nie zna, niczego nie widz
iała. Nie widziała łodzi na stawie w
bostońskim parku ani muzeum w Londynie, ani Stonehenge, ani
japońskiego teatru, ani safari w Afryce. Miała tylko filiżanki, śliczne,
maleńkie filiżanki. A teraz nie ma nawet ich.
Nie ma przesz
łości. Ma tylko chwilę obecną. Teraźniejszość
skupioną w ciepłych ramionach Aleca. W jego niecierpliwych ustach i
silnym ciele. To właśnie może mieć. Na własność. Tak długo, jak
będzie chciała. Natychmiast. Poza tym nie ma nic.
Oprzytomnia
ła już na tyle, żeby się zorientować, że Alec nie ma
koszuli. Z niedowierzaniem przesunęła dłońmi po jego nagim ciele.
Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej zaborczo i pewnie. Pod
palcami czuła swoje łzy i krople deszczu. Czuła jego dłonie na swoim
ciele, jego język w swoich ustach.
Stara
ła się o niczym nie myśleć. Nic nie było ważne. Ważne było
jedynie pulsujące w nim życie. Moc emanująca z jego ramion. Nawet
jeśli nie miała przyszłości ani przeszłości, miała to - siłę i energię,
która była w nim. Potrzebowała jej jak życia. Tak, jak się potrzebuje
nadziei. Nadziei, która ma odmienić bezbarwną przeszłość i zamgloną
przyszłość.
- Lauren...
Przytuli
ła się do niego całym ciałem. Nie, nie pozwoli mu odejść.
Wczepiła palce w jego gęste włosy. Drugą ręką gładziła delikatną
skórę pokrywającą jego stalowe mięśnie. Czuła, jak bije jego serce.
Jego energia, drzemiąca w nim siła, doprowadzały ją do szaleństwa.
Teraz by
ło zupełnie inaczej niż wtedy w tańcu. Teraz to było coś
nieskończenie cudownego, podniecającego, niezwykłego. To właśnie
było życie, które jej zostało. Poza nim nie było nic.
Jej d
łonie nie ustawały w wędrówce po jego ciele. Jego dłonie
przesuwały się po jej biodrach i udach.
Lekkim ruchem uni
ósł ją znad podłogi, kładąc jej nogi na swoich
biodrach. Gdyby mogła myśleć, zdziwiłaby ją łatwość, z jaką to
uczynił. Nie myślała jednak o niczym, zbyt pochłonięta tym, co działo
się z jej ciałem.
Potrzebowa
ła go i pożądała. Chciała go mieć natychmiast, teraz,
gwałtownie, aż do bólu.
Nie odrywaj
ąc ust od jej ust, Alec zaczął iść w stronę drzwi. Niósł
ją ostrożnie, brodząc w porcelanowych skorupach i strzępach papieru.
Przeszedł przez korytarz, kuchnię i nogą popchnął drzwi sypialni.
Położył Lauren na łóżku.
Czu
ła teraz jego wargi na szyi, piersiach, brzuchu. Jej dłonie
obejmowały jego nagie plecy, sunęły niżej.
W pokoju s
łychać było jedynie ich gwałtowne oddechy i krople
padającego za oknem deszczu. Nagle doszedł ją głos rozsuwanego
zamka błyskawicznego. Ostry dźwięk przedarł się przez zasłonę
upojenia i na ułamek sekundy uświadomił jej, że dzieje się coś, co
swoim znaczeniem sięga poza teraźniejszość. Prawdziwość ich ciał
wykraczała poza jej dotychczasowe doznania.
Pomog
ła mu zdjąć spodnie. Nie oponowała, kiedy ją rozbierał.
Nie mogła się zatrzymać. Nie chciała. Naga wślizgnęła się na powrót
w jego ramiona.
Pozwala
ła mu na wszystko, wiedząc, że jej własne doświadczenie
jest zbyt ubogie, żeby cokolwiek narzucać. Sposób, w jaki
zachowywało się jej własne ciało, zaskakiwał ją bardziej niż była
zdolna pojąć. Alec sprawiał jej ból i jednocześnie niewypowiedzianą
r
ozkosz. Leżała pod nim, znajdując dziwną przyjemność w
przygniatającym ją ciężarze.
Alec drug
ą ręką ujął jej dłoń i poprowadził w dół.
Pr
óbowała cofnąć rękę, ale przytrzymał ją delikatnie i stanowczo.
- Teraz - powiedzia
ł.
Z pocz
ątku nie zrozumiała.
Dopiero potem.
Czeka
ł na nią.
Nie mo
że dłużej leżeć bez ruchu pozwalając mu działać. Jeśli
naprawdę go pragnie, musi go sama wziąć.
Nie
śmiało przesunęła dłonią w dół po jego plecach, przyciągając
go ku sobie. Zrozumiawszy, że zrobiła już wszystko, na co ją stać,
Alec znowu przejął inicjatywę. Wszedł w nią delikatnymi,
rytmicznymi ruchami...
Chcia
ła krzyczeć, żeby przestał. Bała się, że nie wytrzyma, że coś
się stanie. Chciała choć na chwilę odpocząć. Chciała... Nie potrafiła
tego określić.
Uni
ósł jej nogi, tak że objęła nimi jego plecy.
Wtedy poczu
ła, jak ciało Aleca napręża się i eksploduje wewnątrz
niej.
Po pewnym czasie ze
ślizgnął się z niej, pociągając ją za sobą. Nie
wypuszczając z objęć ułożył jej głowę na swoim ramieniu. Przylgnęła
do niego, wsłuchując się w jego przyśpieszony oddech.
Jej przesz
łość nie zmieniła się. Przyszłość była równie mglista jak
dotąd. Ale miała ze sobą tę niezwykłą chwilę obecną. Jedna chwila w
jego ramionach znaczyła więcej niż wszystkie inne.
Prze
żyła coś, co swoją intensywnością mogło rozświetlić drogę,
którą przebyła, i tę, którą jeszcze przebyć musiała.
Rozdzia
ł 10
Źle się stało, pomyślał wpatrując się w ciemność, bardzo źle.
Bardzo chcia
ł się z nią kochać i było fantastycznie, ale postąpił
źle. Powinien zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Powinien
być ostrożny. Bardziej niż ona.
Le
żała z głową opartą o jego ramię. Położył dłoń na jej brzuchu i
delikatnie pogłaskał. Nie mógł się powstrzymać. Musiał jeszcze raz
poczuć jedwabistość jej skóry, piękną linię ciała. Była niezwykle
zgrabna. Dotknął ustami czarnych pachnących włosów. Było
wspaniale, ale to koniec.
Źle się stało. Nie powinien iść z nią do łóżka. Popełnił błąd.
Nigdy go już nie powtórzy.
Pr
ędzej czy później muszą porozmawiać. Spojrzał na Lauren.
Leżała z zamkniętymi oczami, lekko oddychając. Spała.
Wyswobodzi
ł ramię i sięgnął po koc, żeby ją przykryć.
Powiedziała coś przez sen. Pocałował ją. Oddała mu pocałunek. Może
śniła, że się kochają.
Odsun
ął się. Jeszcze raz spojrzał na jej cudowne ciało.
Kr
ągłe piersi, drobne dłonie, czarny trójkąt włosów...
Po
łożył się znowu i objął ją. Jej ciało fascynowało go w dziwny
sposób. Chodziło o jej zachowanie. Lauren nie była dziewicą, ale
zachowywała się tak, jakby nią była. Robiła wrażenie osoby
zdumionej tym, co się z nią dzieje. Nie wiedziała, co robić z jego
ciałem. Odczuwała przyjemność wbrew sobie. A kiedy rozkosz
sięgnęła szczytu, wyraźnie się przestraszyła.
Poza tym by
ła wspaniała. Cudownie było kochać się z nią.
Cudownie było dawać jej rozkosz.
Dzieli
ć z nią to niezwykłe przeżycie. Razem doświadczać tego, co
niepowtarzalne.
Tak, to si
ę nie może powtórzyć. Położył się na plecach,
przeklinając swój brak opanowania. Lauren była w strasznym stanie,
potrzebowała pomocy, a on ją wykorzystał. Zamiast przywołać do
porządku, pogrążył ją jeszcze bardziej, pociągając za sobą do łóżka.
Tak bardzo chciał ją mieć, że nie myślał o konsekwencjach.
I teraz
„coś między nimi było".
Wielokrotnie znajdowa
ł się w podobnej sytuacji, ale po raz
pierwszy w życiu „zaangażował się". Ostatnią rzeczą, jakiej
potrzebowała Lauren, był romans. Miała wystarczająco
skomplikowane życie. Nie trzeba go dodatkowo utrudniać. Powinien
był nad sobą panować. Podać pomocną dłoń. Obronić przed nią samą.
Lauren nie wiedzia
ła, co robi, a on zamknął na wszystko oczy. No
i sta
ło się. Wylądowali w łóżku. I teraz „coś między nimi jest".
- Wybacz - szepn
ął, wiedząc, że nie może go słyszeć - wybacz
mi, Lauren...
Westchn
ęła przez sen i położyła rękę na jego piersi. Odsunął ją
delikatnie; nie mógł znieść dotyku jej dłoni. Nie mógł sobie ufać.
Żałował tego, co zrobił. Ale leżąc tak obok jej pięknego,
uśpionego ciała, w każdej chwili mógł zrobić to jeszcze raz.
Kiedy si
ę obudziła, była sama. Spojrzała na zegarek. Prawie
szósta rano. Blade, szare światło przedzierało się przez okno. Nie
bardzo wiedziała, gdzie się znajduje. Dlaczego leży naga na łóżku?
Zamkn
ęła oczy. Wróciło wspomnienie.
Przypomnia
ła sobie ranną jazdę do Bostonu. Podziemny parking
obok gabinetu doktora Nylandera. Kawiarnię, gdzie piła sok. Drogę
do doktora. Wizytę.
Najpierw pytania. Potem badanie r
ęki. Skomplikowana aparatura.
Wreszcie diagnoza. Ostateczna.
Przypomnia
ła sobie, jak dziękuje za wizytę i opuszcza gabinet.
Parking. Droga powrotna.
Nie wie, kt
órędy jechała. Przez któryś z mostów. W każdym razie
ominęła filharmonię. Chinatown. Charles River. Brookline. Mijała
jakieś dzielnice, migały cudzoziemskie napisy. Hiszpańskie,
portugalskie, koreańskie.
Jecha
ła, wycieraczki ścierały krople deszczu, klik, klak.
Wreszcie dotar
ła do Albright. Światła campusu odbijały się w
m
okrym asfalcie. Na Hancock Street panowały ciemności.
Zgasi
ła motor. Wokół zapanowała cisza. Martwa cisza. Kurtyna
opadła. Koniec przedstawienia. Nie będzie więcej bisów.
Pami
ęta, jak weszła do mieszkania. Jak zaczęła tłuc i niszczyć
wszystko dokoła. A potem... przyszedł Alec. Złapał ją, unieruchomił,
sprawił, że przestała szaleć. Objął, utulił, pozwolił zapomnieć. Kochał
się z nią.
Ostatnim wspomnieniem by
ło ciepło jego obejmującego ją
ramienia. Delikatny ruch kołyszący do snu. Ostatnim wrażeniem było
prze
konanie, że nikt tak jak on nie rozumie, co dzieje się z jej ciałem i
duszą.
Teraz go nie ma. Usiad
ła na łóżku, owijając się kocem. Spódnica
i sweter leżały rzucone na krzesło. Pantofle stały przy drzwiach szafy.
Nagle z salonu doszed
ł jakiś dźwięk. Spojrzała w stronę drzwi i
zobaczyła pod nimi smugę światła. Albo Alec, albo ktoś włamał się do
niej. Uśmiechnęła się: w Albright raczej nie roiło się od bandytów. To
musiał być Alec.
Podesz
ła do szafy, włożyła szlafrok. Przeczesała włosy. Na
policzkach czuła jeszcze ciepło snu. Podeszła do drzwi. Przez chwilę
stała bez ruchu, zbierając siły na spotkanie z tym, kto był po drugiej
stronie. Potem nacisnęła klamkę i wyszła na korytarz.
W salonie pali
ło się światło. Rozejrzała się. Ani śladu niedawnej
dewastacji. Sko
rupy z podłogi zniknęły. Nuty były starannie ułożone.
Nawet półka z płytami wyglądała prawie jak dawniej.
Sprz
ęt stereo też. Alec klęczał na podłodze, wkładając płyty do
albumów.
Najwyra
źniej nie zauważył jej obecności. Patrzyła na niego
dłuższą chwilę. Szerokie ramiona, wąskie biodra, gęste włosy. Miał na
sobie koszulę i adidasy. Przedtem był tylko w spodniach.
- Dzie
ń dobry - powiedziała cicho. Odwrócił się ku niej i wstał.
Ich oczy spotkały się.
- Nie musia
łeś tego sprzątać. Rozejrzał się po pokoju.
- Nie sprz
ątnąłem wszystkiego. Będziesz musiała zamieść
podłogę. Zebrałem tylko większe kawałki. Zostało mnóstwo drobnych
cząsteczek szkła.
Dlaczego zachowuje si
ę tak dziwnie? Dlaczego mówi do niej tak,
jakby się zwracał do kogoś obcego? Dlaczego jest taki?
- Zrobi
łabym to sama - powiedziała, starając się, żeby nie wyczuł
napięcia w jej głosie. Denerwowało ją, że omawiają nieporządek w
salonie, zamiast po prostu paść sobie w ramiona. Po tym, co zaszło w
nocy, byłoby to bardziej naturalne. Nie mogła zrozumieć, dlaczego
Alec unika jej wzroku.
- Nie musia
łeś sprzątać - powtórzyła. - Sama bym to zrobiła.
Sama narozrabiałam.
Wreszcie na ni
ą spojrzał. Objął wzrokiem całą postać, na sekundę
zatrzymując wzrok na wycięciu szlafroka.
- Chyba ja narozrabia
łem bardziej.
Znowu rzuci
ła okiem na półki. Miejsce po filiżankach szokowało
pustką. Płyty natomiast prezentowały się lepiej niż przypuszczała.
- Przeszkodzi
łeś mi w zdemolowaniu pokoju - powiedziała
nienaturalnie spokojnym głosem.
- Nie wiem, jak ci dzi
ękować.
- Ju
ż to zrobiłaś. Dlaczego jest taki dziwny?
Dlaczego powiedzia
ł, że narozrabiał? Wszedł co prawda przez
okno, ale tylko dlatego, że nie chciała go wpuścić. Powstrzymał ją, nie
pozwolił zniszczyć wszystkiego. Opanował jej wściekłość. Zmienił
szał niszczenia w coś innego, równie silnego, ale o wiele
piękniejszego.
Dlaczego w takim razie zachowywa
ł się tak, jakby była
trędowata? Jakby bał się do niej podejść. Dlaczego nie obejmie jej i
nie powie, że nigdy jej nie opuści, tak jak to zrobił wczorajszej nocy?
Zrobi
ła krok w jego stronę.
- Usi
ądź - powiedziała, ręką wskazując kanapę.
Usiedli obok siebie, ale nie obj
ął jej. Nie pocałował. Wiedział, że
to, co powie, nie sprawi jej przyjemności.
Przez chwil
ę panowało milczenie.
- Jestem bydlakiem - powiedzia
ł wreszcie. - Nie mogłem się
opanować. Postąpiłem bezmyślnie. Zachowałem się paskudnie.
Popełniłem błąd.
Zrozumia
ła, że mówi o tym, co między nimi zaszło. Ale ona
zupełnie inaczej oceniała fakty. Dla niej to nie był błąd. Próbowała
udawać, że nie rozumie, co Alec ma na myśli.
- Nic si
ę nie stało. Wyłamana framuga to nic wielkiego. Chyba
potrafisz ją naprawić.
Alec nie podj
ął gry.
- Nie mam na my
śli okna. Nie mam na myśli tego, co działo się
w salonie. Chodzi mi o to, co zaszło w sypialni.
Po tym, co us
łyszała od doktora Nylandera, nic właściwie nie
powinno jej zaskoczyć. Wie, że nie jest kochanką doskonałą. Ale
postara się. Alec może wiele ją nauczyć. Wystarczy, że się postara.
Wszystko będzie dobrze.
Ale chyba nie chodzi o jej niedostateczne umiej
ętności. Chodzi
mu o coś więcej. Powie jej coś gorszego niż doktor Nylander, kiedy
mówił, że już nigdy nie będzie mogła koncertować. Alec ma jej do
powiedzenia coś znacznie gorszego.
Spojrza
ła na swoje ręce. Jedną zgrabną i gładką, drugą - biedną i
okaleczoną.
- Nie chcia
łeś się ze mną kochać - powiedziała cicho, chcąc to
mieć za sobą.
- Chcia
łem, nawet nie wiesz, jak bardzo... Tak bardzo, że nie
potrafiłem się opanować. A powinienem. Wykorzystałem cię, Lauren.
Byłaś w potwornym stanie i powinienem ci pomóc, a ja, zamiast tego,
wykorzystałem twoją słabość. Nie wiem, czy kiedykolwiek sobie
przebaczę, że tak postąpiłem.
- Co takiego? - Smutek w jej g
łosie ustąpił miejsca oburzeniu. -
Ty mnie wykorzystałeś? Wykorzystałeś moją słabość? Nie przesadzaj,
Alec. Nie jestem znowu
taka słaba. Dobrze wiem, co robię.
- Nie wiedzia
łaś, co robisz - powiedział. - Byłaś w szoku. Nie
wiedziałaś, co się z tobą dzieje.
- Doskonale wiedzia
łam. - Starała się mówić stanowczo, chociaż
zdawała sobie sprawę, że nie ma racji. Jej stan był daleki od
normalności. Nie w chwili kiedy niósł ją do sypialni... Wtedy dobrze
rozumiała jego zamiary. Ale przedtem, kiedy tłukła filiżanki. Nie była
w pełni przytomna.
- Owszem, by
łam nieco zdenerwowana, co nie znaczy...
- Nie by
łaś zdenerwowana. Byłaś szalona. Podrapałaś mnie. A ja
tak bardzo cię pragnąłem, że nie mogłem się opanować. Wziąłem, co
mi dawałaś. Nie powinienem był, ale zrobiłem to.
- Nie masz za co przeprasza
ć – powiedziała ostrym tonem. - Jeśli
to ci w czymś pomoże, to wiedz, że pójście z tobą do łóżka było
najprzyjemniejszą rzeczą, jaka mnie wczoraj spotkała. Przymknął
oczy.
- To by
ła najprzyjemniejsza rzecz, jaka mnie spotkała w ciągu
ostatniego roku. Ale to nie znaczy, że dobrze się stało.
U
śmiechnął się lekko.
- Nawet nie zd
ążyliśmy porozmawiać o bezpiecznym seksie.
- Nie przejmuj si
ę - przerwała mu. - Biorę pigułkę, odkąd
skończyłam dwadzieścia lat.
Gerald j
ą do tego namówił. Twierdził, że nic tak nie niszczy
kariery jak niepożądana ciąża. Nieważne, że właściwie nie ma okazji
w nią zajść. Musi się zabezpieczyć na wszelki wypadek. Trzeba
myśleć o wszystkim. Nigdy nic nie wiadomo. Liczy się tylko muzyka.
To jest twoje życie.
A teraz koniec. Nigdy wi
ęcej. Nagle ogarnęła ją panika. Może
sobie przestać brać te głupie pigułki. Nie ma już muzyki.
Zdawa
ła sobie sprawę, że to absurdalne. Przerwać branie pigułek
dlatego, że człowiek nie może grać na pianinie? Alec chyba ma rację.
Może rzeczywiście zwariowała.
- Lauren - delikatnie uj
ął jej rękę. - Bardzo cię lubię... Martwię
się o ciebie. Wiem, że nikogo nie potrzebujesz, ale ja się o ciebie
martwię. Nie chciałbym cię skrzywdzić.
- Serdecznie dzi
ękuję - wybuchła. - Życie rozleciało mi się w
kawałki, a ty przepraszasz za jedyną dobrą rzecz, jaka mnie spotkała.
Skoro tak ci przykro, to może zaczniesz się zamartwiać tym, co ja u
licha będę robić przez dwadzieścia następnych lat. To znacznie
ciekawsze. Nie martw się tym, że się kochaliśmy.
- My si
ę nie kochaliśmy - powiedział wolno i poważnie. - My po
prostu poszliśmy ze sobą do łóżka.
Serce Lauren na chwil
ę przestało bić. Nie mogła zaczerpnąć
oddechu. Czuła, jak robi jej się zimno. Nareszcie zrozumiała. Miłość
nie miała z tym nic wspólnego.
Dla niego by
ło to tylko doznanie fizyczne. Tak jak powiedział: po
prostu wziął, co dała.
Spr
óbowała normalnie odetchnąć. Jednak gdzieś w głębi uczucie
zimna nie ustępowało. Cios był zbyt silny. Po tym, co przeżyła
wczoraj, świadomość, że ona i Alec są dla siebie jedynie
zaprzyjaźnionymi sąsiadami, nikim więcej, była zbyt bolesna. Nie
było między nimi miejsca na miłość! Przed chwilą sam tak
powiedział.
Poczu
ła dojmujący ból.
Zamkn
ęła oczy. Tylko się nie rozpłakać. Przynajmniej dopóki on
tutaj jest. Odwróciła głowę, odsunęła się.
- Nie musisz si
ę mną zajmować. Nikogo nie potrzebuję. Nikt nie
musi mnie chronić przede mną ani przed światem. Sama podejmuję
decyzje i sama ponoszę za nie odpowiedzialność. Zrobiłam, co
chciałam. Nie musisz się czuć winny. Nie musisz mieć wyrzutów
sumienia. Jestem dorosła. Może i byłam w nie najlepszej formie
wczoraj wieczorem, ale dokładnie wiedziałam, co robię. Nie
oczekiwałam od ciebie miłości.
Bardzo si
ę starała, żeby jej głos nie drżał, a słowa były spokojne i
wyważone. W gruncie rzeczy mówiła prawdę. Nie potrzebowała
niczyjej opieki. Ani Geralda, ani Aleca. Ponosi pełną
odpowiedzialność za to, co robi, nawet jeśli zachowuje się trochę
niedorzecznie.
Co si
ę tyczy miłości... Też w pewnym sensie mówiła prawdę. Nie
oczekiwała miłości. Nie szukała jej w Albright. Ani przedtem, ani po
spotkaniu Aleca. Była skłonna przyznać Geraldowi rację: miłość może
ją tylko osłabić, złamać jej karierę. Tak sądziła przynajmniej. Do
wczoraj.
Jednak kiedy Alec j
ą pocałował, kiedy powiedział, że nie
odejdzie, była w tym miłość. Nie szukała jej, ale wiedziała, że jest. Z
jej strony. On nie czuł nic.
Gdyby mog
ła pogodzić się z faktem, że już nigdy nie będzie
występować, pogodziłaby się z najgorszym. Na razie to jednakże nie
jest możliwe. Rana jest zbyt świeża. Może z czasem... Po prostu musi.
Nie ma wyboru. Co się stało, to się nie odstanie. Nic nie zmieni faktu,
że ręki wyleczyć się nie da. Nic nie zmusi Aleca do miłości. Przecież
sama nawet nie wie, czy wczoraj, kiedy go całowała, kochała go.
- Nie mog
ę ci pomóc, skoro jestem pewien, że ci szkodzę -
powiedział.
- Pochlebiasz sobie.
Wsta
ła, otuliła się szczelniej szlafrokiem i wyszła z salonu.
W sypialni ubra
ła się, starannie wyszczotkowała włosy. Musi nad
sobą zapanować. Musi sobie wytłumaczyć, że to, co zaszło, stanowi
część życia. Musi zachować spokój. Nieszczęścia chodzą parami. Nie
ma przyszłości. Nie będzie miłości. Trudno. Odłożyła szczotkę i
podeszła do łóżka. Pogniecione prześcieradła, odcisk jego głowy na
poduszce. Jeszcze raz zadrżała na wspomnienie jego pocałunków,
dotyku ciała, głosu mówiącego: „teraz ...
Zesz
łej nocy pragnął jej tak bardzo, jak ona pragnęła jego. Wtedy,
w tej jednej chwili, czuli dokładnie to samo.
Teraz ju
ż jej nie chce. Zresztą, skoro to nie była miłość, nie ma o
czym mówić. Była zbyt niedoświadczona, żeby odróżnić żądzę od
miłości. Dziś rano wiele się nauczyła. Dostała dobrą lekcję.
Oczy jej znowu nape
łniły się łzami. Była sama, Alec nie mógł jej
widzieć, nie musiała powstrzymywać łez. Alec nie może wiedzieć, jak
bardzo jest nieszczęśliwa. Gdyby się dowiedział, zacząłby się o nią
martwić. Chciałby się nią opiekować. Uważałby, że musi
upo
rządkować jej życie, tak jak przed chwilą uporządkował salon.
Na to nie mo
że pozwolić. Sama musi się uporać z życiem. Z
przyszłością, rozczarowaniem, błędami, naiwnością. Nie potrzebuje
pomocy. Od nikogo. Zwłaszcza od byłego gliniarza, gotowego biec jej
na
ratunek. Jej życie należy do niej.
Pozwoli
ła łzom swobodnie płynąć. Nie wiedziała, jak długo tak
leży płacząc, wtulona w poduszkę. Wreszcie łzy wyschły, napięcie
zelżało. Podniosła się z łóżka. Lekko zakręciło się jej w głowie.
Przetarła twarz chusteczką i wyszła z sypialni.
Aleca ju
ż nie było.
Rozdzia
ł 11
Alec otworzy
ł butelkę piwa i pociągnął łyk. Potem przeszedł do
jednej z dwóch sypialni swojego czteropokojowego apartamentu.
Spojrzał na kilka zmiętych kartek papieru, leżących pod stolikiem
zastępującym mu biurko. Nie podniósł ich. Nie zamierzał pracować.
Natchnienie gdzieś się ulotniło. Odkąd przed tygodniem wrócił do
Bostonu, zapisa
ł wiele stron. Żadnej nie zachował. Pokreślone zdania
i akapity dobrze świadczyły o jego pisarskiej gotowości, ale literacko
były nie do przyjęcia. Spokojnie mogły leżeć pod stołem.
Znowu poci
ągnął łyk. Ze wstrętem spojrzał na klawisze maszyny
do pisania. Przechylił się na krześle i spojrzał na obraz, który zeszłego
roku Rosie kupiła mu na pchlim targu w Dedham. Nastrojowa scena
przedstawiająca jesień w Nowej Anglii. Koloryt i nastrój obrazu
przypomniał mu Albright.
Odwr
ócił się o sto osiemdziesiąt stopni i napotkał swój wzrok.
Patrzył na siebie z okładki swojej własnej książki: luksusowego
wydania sporządzonego na zamówienie jego matki. Przez chwilę
patrzył na ciemny mur i faceta w kurtce, z wykałaczką w zębach.
Zostawi
ł Lauren tamten egzemplarz, kiedy wyjeżdżał z Albright.
Powinna go jeszcze mieć. Chyba że oddała jakiemuś studentowi albo
pożyczyła koledze z instytutu muzykologii. Albo wrzuciła do
kominka. Tego jej ładnego kominka z ozdobnym ekranem.
Zreszt
ą wszystko jedno, nie zależy mu na niej. Myśli o niej, bo po
prostu jest ciekawy, co teraz robi. Czy już się pogodziła z faktem, że
nigdy więcej nie wystąpi na scenie, czy daje sobie radę, czy czasem
grywa ot, tak dla przyjemno
ści. Po prostu interesuje go, co u niej
słychać.
Akurat. Od swojego wyjazdu z Albright ani na chwil
ę nie przestał
o niej myśleć. I najmniej interesowało go, jak daje sobie radę w życiu.
Gdziekolwiek spo
jrzał, wszędzie widział jej czarne, głębokie oczy,
cudowne jedwabiste włosy, lekko skrzywione od płaczu wargi.
Słyszał skargę w jej głosie, kiedy po raz ostatni widział ją w jej
salonie.
S
łyszał z sypialni jej stłumiony szloch, który próbowała przed
nim uk
ryć. Przede wszystkim jednak - i to było najgorsze - ani na
chwilę nie opuszczało go wspomnienie tego, co zaszło przedtem. Stale
pamiętał jej drobną zgrabną postać, cudowną gładką skórę, pełne,
jędrne piersi. Sposób, w jaki odpowiadała na jego pożądanie. I jej
zdumienie ogromem rozkoszy.
Sam te
ż był zdziwiony. Nigdy dotąd nie zaznał czegoś
podobnego. Nie wiedział, że seks może być czymś tak niezwykłym.
Stop. Nie mo
że dłużej dręczyć się wspomnieniami. Odsunął piwo,
wyjął z pudełka wykałaczkę i ścisnął ją zębami, jakby chciał
powstrzymać krzyk.
Trzeba si
ę zabrać do roboty. Za wszelką cenę nie myśleć o
Lauren. Z trzaskiem zgniótł wykałaczkę między zębami.
Rozleg
ł się dzwonek telefonu. Zamknął oczy i czekał. Rozległ się
głos automatycznej sekretarki: „Dzień dobry, tu mieszkanie Aleca
Fontany. Proszę zostawić wiadomość".
- Alec? jeste
ś tam? - usłyszał głos matki. - Wiem, że jesteś.
Podnieś słuchawkę. Mags mi mówiła, że wróciłeś.
Odczeka
ł jeszcze chwilę, ale matka nie ustąpiła. Bardzo ją kochał,
ale teraz nie był w stanie z nią rozmawiać.
- Dobrze - w jej g
łosie wyraźnie znać było typowy bostoński
akcent. -
Może rzeczywiście cię nie ma, ale wiem, że wróciłeś. Mags
powiedziała mi, że wyjechałeś z Albright ponad tydzień temu.
Ciekawe, dlaczego jeszcze do mnie nie za
dzwoniłeś. Nie zapominaj,
że jestem twoją matką. Chcę się z tobą zobaczyć. Przyjdź na obiad,
nie pożałujesz.
Od
łożyła słuchawkę. Dopił piwo. Rzeczywiście, był w mieście od
tygodnia i nie zadzwonił do matki.
Zazwyczaj odwiedza
ł ją raz w tygodniu. Spotykali się u niej na
obiedzie. Przychodziły siostry z rodzinami. Ale tym razem wszystko
było inaczej. Nie dzwonił do nikogo. Ani do sióstr, ani do przyjaciół.
Pisał, kreślił, gniótł kartki papieru i wrzucał je pod stół, a potem brał
wykałaczkę, marząc, że to papieros. Wieczorami wsłuchiwał się w
hałasy dochodzące z ulicy, oglądał telewizję. W nocy leżał z
otwartymi oczami i rozpamiętywał sceny z sypialni Lauren, ich jedyną
wspólną noc.
Mo
że byłoby mu lżej, gdyby tak wtedy nie wyszedł. Gdyby
poczekał, aż Lauren się wypłacze. Nie chciał wchodzić do sypialni,
żeby ją pocieszyć. Powstrzymywała go myśl o tym, jak się skończyło,
kiedy próbował ją pocieszać ostatnim razem.
Źle się zachował w ubiegły piątek, a kiedy w sobotę próbował
naprawić błąd - tylko wszystko pogorszył. Stał przez chwilę z ręką na
klamce drzwi prowadzących do jej sypialni, zastanawiając się, co
robić.
Je
śli tam wejdzie, pocałuje ją. Jeśli jej dotknie, nie powstrzyma
się i będzie chciał się z nią kochać. Odszedł od drzwi. Dla jej
własnego dobra. Dla dobra ich obojga.
My
ślał o tym długo, leżąc w łóżku i rozpamiętując wszystkie
szczegóły ich miłosnej nocy. Może bał się być z nią jeszcze raz nie ze
względu na nią, ale ze względu na siebie samego. Może to nie ona
miała paść ofiarą fascynacji. Może zwróciła na niego uwagę tylko
dlatego, że w pobliżu nie było nikogo innego? Może idąc z nim do
łóżka próbowała tylko ulżyć sobie w chwili głębokiego stresu? Może
w
ykorzystała go jako chwilowe remedium na zmartwienia, a teraz
spokojnie
żyje sobie dalej?
Mo
że naprawdę była wyjątkowo odporna psychicznie, a on dał
się zwieść kruchością jej postaci?
Podobne my
śli sprawiły, że postanowił wyjechać. Pakowanie nie
zajęło mu zbyt wiele czasu. Wrzucił walizki do samochodu i okrężną
drogą pojechał do domu Mags. Nie chciał, żeby Lauren dostrzegła go
z okna.
Pani rektor mia
ła akurat gości.
Kaza
ła go poprosić do środka i przedstawiła kilkunastu paniom o
srebrnych włosach, wyraźnie przedkładającym whisky nad herbatę.
Rada nadzorcza uczelni w komplecie. Damy były zachwycone
niespodzie
waną wizytą słynnego pisarza. On sam - nieco zaskoczony i
speszony. Na szczęście już po godzinie towarzystwo opuściło
rektorską rezydencję i mógł wyjawić Mags powód swojego przybycia.
Chciał się pożegnać.
- Wyje
żdżasz? A co z Phelpsem?
- Bardzo mi przykro, Mags. Nic nie mog
ę zrobić. Może za jakiś
czas. Teraz muszę wyjechać.
- Dlaczego? Sta
ło się coś?
„Stało. Stało". Chciał jej powiedzieć, ale się powstrzymał. Nie
mógł przyznać, że jego nagły wyjazd ma związek z nauczycielką
muzyki zatrudnioną w instytucie sztuki. Nie przeszłoby mu to przez
usta. Kręcił więc, jak mógł, aż w końcu wyjąkał, że ma problemy
osobiste i musi wyjechać, żeby wszystko przemyśleć. Poczciwa Mags
uznała wyjaśnienie za wystarczające.
Odstawi
ł butelkę, wyjął papier z maszyny. Skrzywił się i rzucił go
na podłogę. W czerwcu tekst miał być gotów. Miał jeszcze kilka
miesięcy, ale pracując w takim tempie potrzebował co najmniej kilku
lat.
Znowu si
ęgnął po wykałaczkę i nową kartkę papieru. Wkręcił
papier do maszyny, wziął głęboki oddech.
Wtedy zadzwoni
ł telefon. Przeczekał dwa kolejne sygnały.
Rozległ się dźwięk automatycznej sekretarki, a potem...
- M
ówi Lauren Wyler... Kopnąwszy krzesło, rzucił się do
telefonu.
- Lauren!? - krzykn
ął.
Serce wali
ło mu mocno, zmęczenie gdzieś znikło. Żeby tylko nie
odłożyła słuchawki! Potem będzie się zastanawiał, czy dobrze robi.
- Lauren, to ja, s
łucham.
- Dzie
ń dobry. - Jej głos sprawił, że w pokoju zrobiło się jaśniej.
- Co s
łychać?
- Wszystko w porz
ądku. Wzięłam twój telefon od profesor
Cudahy. Mam nad
zieję, że się nie gniewasz.
- Oczywi
ście, że nie.
Powiedz,
że za mną tęsknisz. Powiedz, że myślisz o mnie bez
przerwy, tak jak ja o tobie, błagał w duchu.
- Musz
ę z tobą porozmawiać. Z Emily dzieje się coś niedobrego.
Co takiego? O czym ona mówi? Powoli
zaczynał rozumieć, że
telefon Lauren nie ma nic wspólnego z nimi.
- Co takiego? - zapyta
ł z udanym spokojem, próbując ukryć
rozczarowanie.
- Powiedzia
ła, że nie będzie przychodzić na lekcje muzyki. Musi
mieć więcej czasu na zajęcia u innego profesora. Zamierza zdawać
jakieś dodatkowe egzaminy mające związek z przedłużeniem
stypendium.
- Ach, tak... - uda
ł zainteresowanie.
- Bardzo si
ę zmartwiłam - głos Lauren był teraz głosem
nauczycielki zafrasowanej losem wyjątkowo uzdolnionej uczennicy - i
to z dwóch
powodów. Emily nie powinna rezygnować z muzyki, ma
naprawdę talent. Po drugie...
- Do cholery z jej talentem - nie wytrzyma
ł Alec, doprowadzony
do ostateczności tematem rozmowy. Zupełnie jakby on i Lauren nie
mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Jakby romans profesora
Phelpsa był ważniejszy niż ich własne sprawy.
Po chwili przerwy Lauren zacz
ęła mówić dalej:
- Wiem,
że nie obchodzi cię, czy Emily gra, czy nie, ale inny
aspekt sprawy powinien cię zainteresować. To nie jest normalne, że
profesor wymaga o
d studentki, żeby przestała chodzić na zajęcia.
Nie mia
ł wyjścia. Trzeba było przejść na jej teren.
- Czy Emily wymieni
ła nazwisko Phelpsa?
- Nie. Ja wymieni
łam.
- Ty?
- Rozmawia
łyśmy o recitalu, który się odbył w zeszły piątek, i
powiedziałam, że rozmawiałam z jego żoną po koncercie. Chciałam
zobaczyć, jak dziewczyna zareaguje.
- I co?
- Nic. W og
óle się nie zmieszała.
- A co powiedzia
ła?
- Powiedzia
ła, że nie wie, jak żona Phelpsa może się pokazywać
na campusie. Zapytałam, dlaczego ją to dziwi, a ona zmieniła temat.
Sama nie wiem. Chyba coś źle zrobiłam.
Normalne. Jak si
ę nie ma lat praktyki w policji...
- Zrobi
łaś doskonale.
- I co my
ślisz? Coś jej grozi? Czy powinnam coś zrobić? Może
opowiedzieć jej o historii z tamtą studentką?
- To tylko plotki. Nie ma dowodów. Nie wiem, czy by
ł winien.
Ale skoro, jak mówisz, twoja uczennica ma kłopoty...
- Ma. Bardzo si
ę martwię.
- Mog
ę zrobić jedno. Wrócić do Albright. Może uda się zapobiec
nowej aferze.
W g
łosie Lauren zabrzmiała radość.
- Mia
łam nadzieję, że przyjedziesz. Emily to dobra dziewczyna.
Straciła głowę, ale to dobra dziewczyna.
Wszystko jasne. Ma wr
ócić do Albright, ale nie do niej, tylko dla
dobra Emily. Pojedzie tam. Oczywiście nie po to, żeby wskoczyć do
łóżka Lauren, tylko żeby przykładnie ukarać Phelpsa.
Zreszt
ą obiecał pomóc Mags i zawiódł ją. Pew - nie dlatego nie
może pracować nad nową książką. Męczą go wyrzuty sumienia, że nie
dotrzymał obietnicy.
- Wyjad
ę dziś wieczorem - powiedział.
- Bardzo si
ę cieszę, że chcesz jej pomóc. Oczywiście. Chodzi
tylko o Emily. Pożegnał się i rozczarowany odłożył słuchawkę.
Najwyraźniej traktowała go jak coś w rodzaju pogotowia
ratunkowego.
Poszed
ł do sypialni, wyjął walizkę i zaczaj się pakować.
Wszystko wskazywało na to, że zadzwoniła tylko dlatego, że jedna z
jej studentek ma kłopoty. Pierwszym słowem, jakie usłyszał z jej ust,
było „Emily". Zupełnie jakby nigdy nic między nimi nie zaszło. W
każdym razie nic tak ważnego, żeby o kilka sekund przedłużyć
rozmowę międzymiastową.
Dopiero ju
ż w samochodzie przyszło mu do głowy coś, co
pozwoliło spojrzeć na całą sprawę trochę inaczej. Przecież gdyby jej
nie zależało na zobaczeniu go, porozumiałaby się z Mags i ciotka
sama by do niego zadzwoniła. Gdyby nie chciała z nim rozmawiać,
nie dzwoniłaby do niego. Gdyby naprawdę nie chciała go widzieć, nie
powiedziałaby: „miałam nadzieję, że wrócisz".
Przecie
ż mogą się po prostu widywać bez mieszania do tego
seksu. Mimo że jest tak piękna, krucha i wiotka, i tak bardzo mu się
podoba. Chce, żeby wrócił, więc wróci, ale będzie silny i opanowany.
Uratuje Emily Spaeth, obroni ją przed jej własną głupotą,
przygwoździ Phelpsa i rozstaną się z uśmiechem, a nie we łzach, jak
ostatnim razem.
Nastawi
ł kasetę Doorsów i pogłośnił dźwięk. Pędził w stronę
Albright, ufając, że żadna drogówka nie ośmieli się zatrzymać byłego
gliniarza, który jedzie, żeby spełnić obowiązek. Jim Morrison śpiewał
„roll, baby, roll", a on wykonywał jego polecenie. Czuł się świetnie,
nastrój poprawiał mu się z sekundy na sekundę. Naprawi wszystko.
Uratuje ks
iężniczkę, zabije smoka, wyświadczy przysługę ciotce,
zrobi przyjemność Lauren. A potem, gorliwie wypełniwszy
obowiązki, wróci w pysznej formie do Bostonu i napisze
najwspanialszą książkę, jaką ktokolwiek kiedykolwiek czytał.
Pojecha
ł prosto na Hancock Street. Mags nie chciała przyjąć od
niego kluczy. Skoro zamierza wrócić, niech weźmie je z sobą, i tak
nikomu nie wynajmie się apartamentu podczas jego nieobecności. Nie
zaglądając do administracji, podjechał prosto pod dom. Drzewa traciły
liście, trawniki były szarobrunatne.
Nie zwracaj
ąc uwagi na zmiany zaszłe dokoła, zerknął w okna
parteru. Zasłony były zaciągnięte, zza nich sączyło się światło. Lauren
była w domu, kilka metrów od niego.
Wzdrygn
ął się. Po co te wszystkie postanowienia? Na co
wewnętrzne monologi, skoro wszystko bierze w łeb, kiedy tylko
poczuje jej obecność. Skoro tak bardzo pragnie ją mieć, że gotów jest
na wszystko. Nawet „zaangażować się".
Masz by
ć przyjacielski. To wszystko. Opanuj się.
Wysiad
ł z samochodu i głęboko odetchnął wilgotnym
po
wietrzem. Poczuł zapach pizzy. Żołądek natychmiast przypomniał
mu, że czas kolacji dawno minął. Przed wyjazdem przekąsił coś w
barze i wziął na drogę kubek kawy oraz coś słodkiego, myśląc, że to
wystarczy.
Westchn
ął ciężko, wyjął walizkę i ekspres do kawy i poszedł w
stronę domu. Po dwóch godzinach spędzonych w samochodzie noga
dawała mu się we znaki. Doszedł do drzwi i sięgnął do kieszeni w
poszukiwaniu kluczy. Jego ręka sama, niezależnie od jego woli,
wyciągnęła się w drugą stronę. Sięgnęła do dzwonka przy sąsiednich
drzwiach i nacisnęła go.
Wieczno
ść minęła, zanim usłyszał odgłos kroków. Potem dźwięk
otwieranych drzwi. Wreszcie drzwi się otworzyły. W progu stała ona.
Nie m
ógł oderwać od niej oczu. Czarne włosy, ciemne, niezwykłe
oczy, delikatne kości policzkowe, usta. Cudownie biała szyja. Zarys
krągłych piersi pod miękkim sweterkiem. Szczupłe biodra. Maleńkie
stopy.
Jego wzrok pad
ł na prawą rękę Lauren. Tu najwyraźniej zaszła
zmiana. Nie wiedział dlaczego, ale Lauren przestała chować
okaleczoną dłoń z podkurczonymi palcami. To musiało coś znaczyć.
Kiedy ich oczy si
ę spotkały, zrozumiał, że niepotrzebnie dzwonił
do jej drzwi. Popełnił błąd. Nie trzeba było wracać do Albright. Nie
powinien był podnosić słuchawki, kiedy usłyszał jej głos.
Powinien unika
ć Lauren Wyler za wszelką cenę.
Bo teraz nie m
ógł już się powstrzymać. Musi ją pocałować. Nic
na to nie może poradzić.
W chwili kiedy ich oczy si
ę spotkały, zrozumiała, że całe jej
opanowanie pryska.
Po wielu dniach rozmy
ślań i analiz doszła do wniosku, że musi
przezwyciężyć kryzys. Nie można odwracać się od życia plecami,
trzeba brać w nim udział, w jego troskach i radościach. Żeby móc to
uczynić, trzeba sobie znaleźć cel. Coś innego niż koncertowanie i
owacje publiczności.
D
ługo nad sobą pracowała. Musiała zmienić cały system
myślenia, odbudować własne ja. To, co zaszło, należało do
przeszłości. Nic nie można było zmienić. Nie warto było tracić czasu
na rozpamiętywanie, co zrobiła, a czego nie.
Robi
ła różne rzeczy. Między innymi kochała się z Alekiem
Fontaną. To też należało do przeszłości. Nieraz udawało się jej nawet
przekonać samą siebie, że nie było w tym nic złego. Miłosna noc z
Alekiem była po prostu częścią jej przeszłości. Tak jak gra na
fortepianie. Było, minęło, nie ma o czym rozmyślać.
Wszystko, co sobie u
łożyła w głowie, znikło jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, w chwili kiedy ujrzała jego niezwykłe oczy i
poczuła pod włosami na karku jego rękę. Uniosła głowę i wysunęła ku
niemu usta.
Poczu
ła jego wargi na swoich. Rozchyliła usta i mocno objęła go
ramionami.
Trwali tak d
łuższą chwilę. Czuła dziwną słabość w nogach.
Drżała ogarnięta tym samym uczuciem, które tak dobrze pamiętała od
ich ostatniego spotkania.
Po chwili jednak czar min
ął. Siłą przywołała się do porządku.
Odzyskała zdolność myślenia. Oderwała się od niego i zrobiła krok do
tyłu.
- Mog
ę wejść? - zapytał.
Zerkn
ęła na niego, próbując uciec przed jego hipnotyzującym
spojrzeniem. Zauważyła błękitną koszulę, znajomą kurtkę, szerokie
ramiona. Nic nie działało na nią tak, jak jego oczy. Bała się w nie
spojrzeć, dopóki czuła jeszcze skutki dotyku jego ust.
Niech lepiej nie wchodzi. Ona nie mo
że sobie ufać. W jego
obecności zatraca się całkowicie. Ale musi z nim porozmawiać.
Wezwała go do Albright, żeby pomógł jej ratować Emily. Ostatnio
usiln
ie starała się myśleć o sobie w kategoriach nauczycielki,
próbującej oszczędzić uczennicy kłopotów.
- Mog
ę wejść? - powtórzył.
- Tak, je
śli przyrzekniesz, że nie będziesz próbował mnie
całować. - Lauren gestem małej dziewczynki zasłoniła usta.
Zupe
łnie jakby chciała z nich zetrzeć smak jego pocałunku.
Alec wyj
ął z kieszonki wykałaczkę i przestąpił próg.
Stara
ł się nie rozglądać. Niewiele się zmieniło. Wieko fortepianu
była zamknięte. Nuty starannie ułożone. Półki po filiżankach puste.
Zniknęły wszelkie ślady niedawnej katastrofy.
- Co s
łychać? - zapytał.
Na szcz
ęście na tego typu pytania nie trzeba udzielać konkretnych
odpowiedzi.
- Wszystko w porz
ądku.
- Co z r
ęką?
- A jak my
ślisz? - spytała, z trudem się opanowując. Jej
cierpliwość była na wyczerpaniu. Obecność Aleca nie działała na nią
kojąco, to pewne.
- Mog
ę trzymać pióro. Mogę odbierać telefon. Trochę mi tylko
trudno grać koncert fortepianowy Griega - powiedziała, pokrywając
ironią rosnący niepokój.
- Co s
łychać w Bostonie? - dodała. Wydawał się zaskoczony jej
rzeczowością.
- Nic ciekawego. Lauren, pytam powa
żnie. Bardzo się o ciebie
martwiłem.
- Naprawd
ę? To pewnie dlatego wyjechałeś bez pożegnania.
Uciekłeś jak złodziej.
Ton jej g
łosu nie wróżył nic dobrego.
- Przepraszam, ale naprawd
ę miałem powody. Masz rację,
uciekłem jak złodziej. Przepraszam.
Skrucha zrobi
ła na niej odpowiednie wrażenie. Może nie tak
wielkie, żeby ją rzucić w jego ramiona, ale wystarczające, żeby
przestała patrzeć na niego jak na wroga.
- W porz
ądku - powiedziała. - Może masz rację, może było mi
łatwiej ułożyć sobie wszystko bez ciebie.
Wzi
ął ją za rękę.
- Mog
ę zapytać, co takiego sobie ułożyłaś?
Nie jego sprawa. Nie maj
ą ze sobą nic wspólnego. Niepotrzebnie
wtyka nos w nie swoje sprawy. Jeśli potrzebuje z kimś porozmawiać,
ma od tego Bellę Bronowitz. Co prawda Bella, chociaż umie słuchać,
ma zupełnie inne doświadczenia. Zawsze była nauczycielką muzyki,
nigdy nie zaznała wielkich rozczarowań. Wyższość Aleca nad całą
resztą gatunku ludzkiego polegała właśnie na tym, że ją rozumiał. Nie
jako kochanek, nie jako mężczyzna. Jako ktoś, kto przeszedł przez to,
przez co ona musiała przejść.
Wskaza
ła mu miejsce na kanapie. Usiedli. Automatycznie oparł
lewą nogę o stolik, mimo woli przypominając jej swoje własne
kalectwo. Na pierws
zy rzut oka noga wyglądała normalnie. Dopiero
kiedy się na nią patrzyło dłużej, widać było, że jest nienaturalnie
przygięta w kolanie.
Nie by
ła jedyną osobą na świecie, której złamano karierę.
Podobieństwo losu zbliżyło ją znów do niego.
- Rozmawia
łam z dziekanem. Powiedziałam, że chciałabym
przedłużyć kontrakt na następny rok - powiedziała polubownie. -
Bardzo się ucieszył. Powiedział, że jeśli tylko znajdą środki, na pewno
postarają się mnie zatrzymać.
- Bardzo dobrze.
W jego oczach dostrzeg
ła radość.
- Te
ż się cieszę. Bardzo polubiłam tę pracę. Uczennice są zdolne,
koledzy mili, czuję się użyteczna. Nie wiem, czy będę uczyć przez
resztę życia, ale teraz na pewno tak.
Widz
ąc, że Alec słucha z prawdziwym zainteresowaniem, dodała:
- Nauczy
łam się jednego. Nie planować na dłużej niż na rok.
- A co na to wszystko Gerald?
- Nic mnie to nie obchodzi. Zerwa
łam z nim wszelkie stosunki.
- Czy nie za pochopnie?
- I tak za d
ługo czekałam.
Zbyt dobrze pami
ętała jeszcze ich ostatnie spotkanie.
Zadzwoni
ła do Geralda w poniedziałek, tuż po tamtym
nieszczęsnym weekendzie. Powiedziała mu o diagnozie doktora
Nylandera i oświadczyła, że nie widzi powodów dalszej współpracy.
Tego samego dnia, po południu, Gerald zjawił się w Albright. Czekał
na nią przed domem, kiedy wróciła z pracy.
- Co ty tu robisz? - spyta
ła nieprzyjaźnie.
- Musisz ze mn
ą wrócić do Nowego Jorku - powiedział, zupełnie
jakby nie wiedział, że zamierza przedłużyć kontrakt na uczelni. Jakby
nie rozumiał, że nauczanie to dla niej jedyna racja bytu. Jakby stale
jeszcze wierzył, że ma prawo nakazywać jej, co ma robić.
- Chyba zwariowa
łeś - krzyknęła. - Nie mam po co wracać do
Nowego Jorku. Wszystko skończone. Muszę sobie ułożyć życie.
- Po to w
łaśnie przyjechałem - powiedział spokojnie, spoglądając
na nią zza szkieł. - Niepotrzebnie chodziłaś do tego doktora.
- Dlaczego? Bo nie zapyta
łam ciebie o zdanie?
- Nie o to chodzi. Wola
łem, żebyś została u doktora Hayesa dla
twojego własnego dobra. Nie chciałem odbierać ci nadziei. Bałem się,
że się załamiesz. Doktor Hayes też się tego obawiał. Postanowił
oswajać cię stopniowo z tym, co się stało. Twój stan psychiczny
wymagał wielkiej ostrożności.
- Czy to znaczy... to znaczy,
że doktor Hayes od początku
wiedział, że moja ręka nigdy nie będzie sprawna? Że nigdy nie będę
grała? I ty też to wiedziałeś! Przez cały czas mnie oszukiwałeś!
- Dla twojego w
łasnego dobra - powiedział z namaszczeniem
Gerald. -
Nie byłaś w stanie...
- I musia
łeś mnie chronić. No, to ci teraz powiem, że już nigdy
więcej nie będziesz musiał się mną zajmować. Jestem wystarczająco
silna, żeby to robić sama - mówiła dalej mocno podniesionym głosem,
nie zważając na to, że znajdują się na ulicy. - Kłamałeś, oszukiwałeś,
złamałeś mi rękę!
- To by
ł wypadek. Szosa była śliska...
- I to,
że kłamałeś, to też był wypadek! Bałeś się że nie zniosę
prawdy! Miałeś rację, takiej prawdy nie zniosę ani chwili dłużej!
- Dlatego stara
łem się ją dawkować. - Nic nie było w stanie
wyprowadzić z równowagi kogoś tak wytwornie ubranego jak Gerald.
-
Chciałem, żebyś dowiadywała się o wszystkim stopniowo, a
tymczasem mogliśmy powoli opracowywać nowy plan działania. Co
prawda nie możesz występować, ale są inne sposoby wykorzystania
twojego talentu.
- Nie mam ju
ż „talentu" - powiedziała unosząc okaleczoną dłoń.
- Jeste
ś osobą sławną. Możemy to wykorzystać. Rozpocząłem
wstępne rozmowy z pewną fabryką fortepianów. Mogłabyś być ich
reprezentantem. Coś w rodzaju rzecznika i modelki. Mówiłem też z
producentami szampana. Piękna kobieta z kieliszkiem szampana w
dłoni, oparta niedbale o fortepian. Klasyczna piękność, seksy, poza.
To są duże pieniądze. Bardzo duże pieniądze. Oni wszyscy są gotowi
sporo zapłacić za reklamę swoich produktów. Wszystko załatwię.
Stale jeszcze jesteś młoda i bardzo ładna.
- Stale jeszcze... - powiedzia
ła, ale Gerald nie zrozumiał ironii.
- To s
ą olbrzymie pieniądze - powtórzył.
- Zarabiam jako nauczycielka.
- Ale nie tyle.
- Jako wypchany manekin?
- Liczy si
ę styl. I pieniądze. Nie zapominaj skąd pochodzisz.
Przeszłaś bardzo długą drogę. Nie chcę, żebyś to zmarnowała.
- Nie chc
ę zmarnować samej siebie.
Tego nawet Gerald nie m
ógł słuchać spokojnie.
- Pos
łuchaj, zaufaj mi...
- Zaufa
ć? Tobie? Po tym, jak kłamałeś, jak namówiłeś doktora
Hayesa, żeby mnie okłamywał?
- Sp
ędziliśmy razem tyle lat - powiedział, uśmiechając się z
wysiłkiem. - Pomagałem ci robić karierę. Pracowaliśmy razem, ciężko
pracowaliśmy. Gdyby nie ja, nie stałabyś się pianistką światowej
sławy.
- A teraz jestem kim
ś innym - nigdy nie słyszał podobnego
chłodu w jej głosie. - Nie ma już światowej sławy pianistki. To była
prawda. Jej własna prawda.
- Niewa
żne, kim byłam. Ważne, kim jestem teraz.
W kilka minut p
óźniej Gerald odjechał. Stała przed domem,
patrząc, jak znikają światła jego samochodu.
Wa
żne, kim jestem teraz, powtórzyła w myślach i nagle pojęła
cały sens tego zdania. Jest teraz dorosłą osobą, w pełni świadomą
swoich możliwości. Może o sobie decydować. I zrobi to. Nikt nigdy
nie będzie kierował jej życiem.
- Mo
że kiedyś ja i Gerald spotkamy się i porozmawiamy
normalnie -
powiedziała do Aleca - ale nie teraz. Zaangażowałam
adwokata, żeby załatwił moje sprawy. Rozstanie z menedżerem to
gorsze niż rozwód.
- I chyba tak samo smutne.
M
ówił szczerze i jego wrażliwość zaskoczyła ją. Niesłusznie.
Przecież tamtego dnia uciekł dlatego, że nie był w stanie znieść jej
rozpaczy. Dał jej czas na załatwienie jej własnych spraw. Wyczuwał
wszystko, co się z nią działo. Jego wrażliwość mówiła mu, że
powinien się wycofać, że jego chęć pomocy obraża ją i paraliżuje.
Tak brzmia
ła jedna wersja wydarzeń. Druga nie była równie
op
tymistyczna. Był tchórzem, przestraszył się kiedy zobaczył miłość
w jej oczach. Uciekł, bo bał się konsekwencji.
Zawaha
ła się. Jedno i drugie jest równie prawdopodobne.
Najwa
żniejsze jest to, że ona pomyliła seks z miłością i w każdej
chwili gotowa pomylić się po raz drugi.
Nie wolno jej o tym my
śleć. Nie teraz, kiedy siedzi obok niego na
kanapie. Nie teraz, kiedy w każdej chwili może ją pocałować. Trzeba
jak najszybciej zmienić temat.
- Co zamierzasz zrobi
ć w sprawie Emily?
Nie od razu pu
ścił jej dłonie. Najwyraźniej potrzebował trochę
czasu. Zmiana tematu nie przyszła mu łatwo.
W
łożył do ust wykałaczkę. Przez chwilę milczał.
- Po pierwsze - powiedzia
ł wreszcie - trzeba wybadać, czy to
Phelps jest profesorem, który jej ob
iecał stypendium.
- Zgoda.
- W takim razie musz
ę za nią pochodzić. Zobaczę, z kim się
spotyka, co robi. Phelps lubi mnie, więc i od niego mogę się czegoś
dowiedzieć.
- A co ja mam robi
ć?
- Ty? Nic.
- Jak to - nic? Przecie
ż to moja uczennica.
- W
łaśnie dlatego. Jesteś nauczycielką. Nie możesz uganiać się
po campusie za swoimi studentkami.
- Ale... ale ja chc
ę coś zrobić. Spojrzał na jej ślicznie wykrojone
usta.
- Chcesz co
ś zrobić? Po prostu bądź.
- Jak to?
- B
ądź na miejscu. Może Emily będzie chciała porozmawiać. Po
prostu wysłuchaj. Może uda ci się zdobyć jej zaufanie. Może
wszystko ci wyzna.
Lauren by
ła rozczarowana.
Mia
ła ochotę działać. To było takie podniecające. Bardziej niż
siedzenie w klasie w oczekiwaniu, aż studentce zachce się
opowiedzie
ć jej o swoim romansie z profesorem.
- Jak mam zdoby
ć jej zaufanie, skoro chce przerwać lekcje
muzyki?
- Zr
ób coś, żeby nie przerwała. Zmień jej godziny, zrób
wszystko, żeby w dalszym ciągu do ciebie przychodziła.
- Spr
óbuję.
- Tak d
ługo, jak się z tobą widuje, jest w pewnym stopniu
bezpieczna. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jesteś dla niej oparciem.
Najlepszym z możliwych. Potrafisz sprawić, że człowiek zaczyna
widzieć więcej, pomagasz mu zrozumieć jego własne problemy.
Zabrzmia
ło to niebezpiecznie intymnie, ale była skłonna to
wybaczyć, ze względu na szczerość brzmiącą w jego głosie. Nie
chciał jej schlebiać, nie chciał jej uwieść. Wyrażał po prostu pewną
opinię. •
Bardzo j
ą ciekawiło, co takiego Alec zrozumiał dzięki niej, ale
nie mogła zapytać. Nie chciała, żeby zabrnęli na grząskie ścieżki ich
wzajemnych stosunków, to mogło zaprowadzić zbyt daleko.
U
śmiechnęła się tylko. Alec puścił jej rękę i wstał.
Odprowadzi
ła go do drzwi. Znowu od niej wychodził. W zupełnie
innej sytuacji niż ostatnim razem, ale znowu wychodził. Wiedziała, że
jej dom będzie pusty i smutny bez niego. Że nie będzie domem.
Otworzy
ł drzwi, zatrzymał się i odwrócił ku niej. Stał jakby
szukając odpowiednich słów pożegnania kogoś, kogo się kiedyś
trzymało w ramionach i przez kogo zostało się odrzuconym.
- Do zobaczenia - powiedzia
ł powoli. Spojrzała w jego oczy.
Poczuła jego niezwykłe spojrzenie.
- Do zobaczenia.
Zamkn
ęła drzwi i oparła się o nie. Tak jak się spodziewała, bez
Aleca było strasznie pusto.
By
ło pusto, ale nie była sama. Alec był na górze. Zaraz znowu
usłyszy jego kroki, dźwięk telewizora, szmer prysznica. Alec znowu
stanie się częścią jej świata. W pewnym stopniu będzie do niej
należał.
Wr
ócił do niej i pragnie jej. Ona też go pragnie. Co będzie, jeśli ją
znowu pocałuje, weźmie, a potem znowu odejdzie? Co się stanie, jeśli
się okaże, że ona go kocha, a jemu na niej wcale nie zależy?
Nic si
ę nie stanie. Będzie tak, jak jest teraz. Będzie samodzielna i
niezależna. Zakochana i zupełnie sama.
Rozdzia
ł 12
Mimo ciep
łego swetra, który włożył pod kurtkę, było mu zimno.
Wiał przenikliwy listopadowy wiatr. Alec wsadził ręce do kieszeni
spodni i szybkim krokiem ruszył przez campus.
Pod domem, gdzie mieszka
ła Emily, nieco zwolnił. W większości
okien paliło się światło. Za zasłonami przesuwały się cienie dziewcząt
Wychodzi
ły grupkami, ze stosami książek w ramionach, i szły w
stronę biblioteki. Wyjął wykałaczkę z ust i przystanął w cieniu
rozłożystego drzewa. Doskonały punkt obserwacyjny.
Wr
ócił do Albright przed czterema dniami, a widział Lauren tylko
raz. Wtedy, zaraz po przyjeździe. Kilka razy rozmawiał z nią przez
telefon. Pierwsza rozmowa odbyła się wkrótce potem, jak Lauren
udało się odwieść Emily od zamiaru zrezygnowania z lekcji muzyki.
Bardzo si
ę ucieszył. Lauren jednak była zasępiona.
- Tak si
ę czuję, jakbym grała komedię.
- Co przez to rozumiesz?
- Powiedzia
łam, że postawię jej piątkę, co zwiększy jej szanse na
otrzymanie stypendium.
- A nie zamierza
łaś postawić jej piątki?
- Owszem. Zas
ługuje na to. Ale w tej sytuacji poczułam, że chcę
nią... manipulować.
U
śmiechnął się w duchu. Co za naiwność. Skoro to według niej
była manipulacja, jak nazwałaby sztuczki, do których on sam się
uciekał, kiedy pracował w policji. Kłamał, grał komedie, udawał i
podpuszczał. Każdy sposób dobry, jeśli może pomóc w śledztwie. Cel
uświęca środki. Stosował tę zasadę w praktyce.
Zachowa
ł jednak powagę. Jej idealizm i szlachetność miały w
sobie coś wzruszającego.
- Nie przejmuj si
ę tym - powiedział - ciesz się, że nie
zrezygnowała z lekcji muzyki.
- Tak, ale powinna na nie chodzi
ć dlatego, że lubi grać i ma
talent, a nie z powodu stypendium.
- Nareszcie zrozumia
łaś. Świat właśnie taki jest. Udało ci się ją
przekonać. Dobre i to.
Nast
ępną rozmowę odbyli w dniu, kiedy Emily przyszła na lekcję
w nowym zmienionym terminie.
Lauren zadzwoni
ła do niego zaraz po jej wyjściu.
- Jest potwornie spi
ęta. Próbowałam z nią trochę porozmawiać.
Kiedyś wspomniała, że jest zakochana, więc zapytałam, czy ma jakieś
kłopoty.
- Co odpowiedzia
ła?
- Jeszcze bardziej posmutnia
ła. Powiedziała, że nienawidzi
mężczyzn, bo chodzi im tylko o jedno.
Lauren g
łęboko westchnęła, co zrobiło na nim większe wrażenie
niż jej słowa.
- Mam nadziej
ę, że wyprowadziłaś ją z błędu - powiedział
żartobliwie.
Lauren nie podj
ęła jego tonu.
- Wzi
ąwszy pod uwagę, jak słabo znam mężczyzn, nie mogę być
w tych sprawach autorytetem. Może ty mógłbyś mi to wyjaśnić, a ja
następnym razem po prostu jej powtórzę.
Wiedzia
ł, że dzwoni z pracy, ale wyobraził sobie, że jest w domu,
na dole. Gdyby tak było, a sprawy między nimi układałyby się w
miarę normalnie, mógłby po prostu odłożyć słuchawkę i zejść na
parter. Mogliby porozmawiać w cztery oczy. Tak, i zaraz zacząłby ją
całować...
Emily Spaeth zna
ła mężczyzn znacznie lepiej niż jej nauczycielka
muzyki... Ale do rzeczy.
- Czy wspomnia
ła nazwisko Phelpsa?
- Nie. Ja te
ż nie próbowałam tego robić. Była w okropnym stanie.
Powiedziała, że ma kłopoty z dwoma innymi przedmiotami, pewnie
dostanie tróje i może stracić stypendium.
- Bardzo jej zale
ży na pieniądzach.
- Na to wygl
ąda. Powiedziała, że jest gotowa na wszystko, żeby
nie stracić stypendium.
- To mo
że sugerować, że chodzi o romans z Phelpsem.
- Jest taka naiwna - Lauren pr
óbowała bronić uczennicy. - Nie
sądzę, żeby sobie zdawała sprawę z tego, co robi.
- S
ądzisz, że bidulka nie wie, że to brzydko iść z kimś do łóżka
dla zysku? -
zapytał bardziej obcesowo niż zamierzał. Zdenerwowało
go, że Lauren tak uparcie broni uczennicy, pouczając przy okazji jego,
który usiłuje chronić dziewczynę przed jej własną głupotą. Jeśli nie
widzi, kto tu działa w dobrej wierze, musi być tak samo ślepa jak jej
pupilka.
- Emily jest dzieckiem. Ma zaledwie dwadzie
ścia lat. Nie wolno
ci sądzić jej zbyt surowo.
Znowu mia
ł ochotę przywołać ją do porządku. Zrezygnował
jednak. Po co? D
laczego ma widzieć świat w takim świetle jak on?
Nic ich nie łączy. Od jego powrotu zadzwoniła zaledwie dwa razy.
Nie warto budować nic wspólnego. Nawet czegoś tak ulotnego, jak
wizja świata.
Stara
ł się przebywać w pobliżu domu. Zupełnie jak zakochany
nastolatek, gotów przybiec na pierwsze wezwanie. Nigdy jej nie
spotkał, mimo że nieraz przechodził obok instytutu muzykologii.
Nigdy nawet nie spojrzała w jego okna - ani kiedy rano wychodziła z
domu, ani kiedy wracała wieczorem.
Nie tylko jej nie widywa
ł. Nie słyszał jej również.
Od powrotu nie doszed
ł jego uszu z mieszkania Lauren żaden
dźwięk.
S
łyszał oczywiście codzienne odgłosy, takie jak przesuwane w
kuchni krzesło, otwierana szafka czy szmer wody wpuszczanej do
wanny. Nigdy jednak nie słyszał muzyki.
Lauren ca
łkowicie przestała grać.
Mo
że kiedy był w Bostonie, powzięła jakieś ważne
postanowienia.
Nie mia
ła oczywiście żadnej motywacji. Ale wolałby, żeby od
czasu do czasu grała po prostu dla przyjemności, dla samej siebie.
Było coś nienaturalnego w tym nagłym zerwaniu z czymś, co dotąd
stanowiło istotę jej życia.
Co
ś nienaturalnego, co dowodziło, że niezupełnie jeszcze
pogodziła się z tym, co się stało. Nie potrafiła pogodzić się z losem,
nie potrafiła zaakceptować prawdy. Może było trochę za wcześnie,
może musi upłynąć trochę czasu, żeby znowu zasiadła do fortepianu.
On sam potrzebował ponad pół roku, żeby wrócić do „normalnego"
życia. Sześć miesięcy na to, żeby móc wejść do budynku, do którego
wbiegał przez tyle lat. Doświadczenie równie ciężkie jak fizyczny ból.
Wszyscy bardzo się, oczywiście, cieszyli. Kobiety całowały go w
policzki, a koledzy częstowali kawą i klepali po plecach. Wszyscy
byli bardzo mili i uśmiechnięci. W ich uśmiechach dostrzegał
współczucie i rozumiał, że jest obcy. Obcy. W starych dekoracjach nie
było dla niego miejsca.
Musia
ło upłynąć pół roku, żeby zdecydował się na następną
wizytę. W tym czasie napisał już połowę książki i negocjował właśnie
warunki umowy. Czuł się znacznie lepiej, miał coś nowego, nie
musiał myśleć o sobie jako o niezdolnym do służby gliniarzu.
De czasu potrzeba,
żeby Lauren przestała myśleć o sobie jako o
pianistce?
Jak d
ługo jeszcze on, Alec, będzie o niej myślał jako o kochance?
Wci
ąż nie mógł zapomnieć. Pamięć o wspólnie spędzonej nocy
pokryło wspomnienie powitalnego pocałunku po jego powrocie do
Albright. Miał świadomość, że to ona odsunęła się od niego. Ona
cofnęła się i powiedziała „nie".
Musia
ł to zrozumieć. Nie mogła postąpić inaczej. Kiedyś już od
niej odszedł. Ostatnio wszystko psuł. Nie mógł zostać, bo musiał
szanować jej prawo do decydowania o własnym losie. Ona musiała go
odtrącić z tego samego powodu.
Wszystko mo
żna wytłumaczyć. Znacznie trudniej panować nad
emocjami. Ostatnio coś o tym wiedział. Pragnął jej. Źle sypiał. W
nocy wspominał niezwykłe przeżycie, jakiego doznał kochając się z
nią. Nie mógł przy tym nie myśleć, jak cudownie byłoby powtórzyć to
raz jeszcze. Powoli, spokojnie smakując każdą chwilę, każdy gest.
Jego fascynacja Lauren Wyler wzros
ła jeszcze po powrocie do
Albright.
Bardzo chcia
ł, żeby uwierzyła, że nic jej z jego strony nie „grozi".
Cóż, jeśli sam nie mógł w to uwierzyć. Fascynacja to jedno, a chęć
spędzenia życia razem - to zupełnie co innego. Zresztą gdyby nawet
się zdecydował, ona na pewno odrzuciłaby jego propozycję. Może po
prostu nic dla niej nie znaczy.
Ona dla niego znaczy wiele. Zbyt wiele. Szale
ństwem wydawała
mu się myśl, że zostaną przyjaciółmi. Jak mógł się łudzić, że wróci,
załatwi sprawę Phelpsa i spokojnie powie jej „do widzenia"!
Zamieszka sobie na górze i spokojnie b
ędzie znosił jej sąsiedztwo!
Drzwi domu akademickiego otworzy
ły się i wyszły z nich dwie
dziewczyny. Jednej z nich Alec nie znał. Druga była wysoką, zgrabną
blondynką. Oderwał myśli od Lauren i postanowił się skupić nad
„sprawą Emily".
Zaraz po porannej rozmowie z Lauren zadzwoni
ł do Phelpsa i
zaproponował spotkanie. Profesor był zachwycony jego telefonem, ale
z przykrością musiał odmówić. Po południu miał się spotkać z jakąś
studentką.
- Pewna
ślicznotka chce ze mną omówić sprawy związane z
dalszym tokiem studiów -
powiedział i Alec wyobraził sobie jego
obleśny uśmieszek. - Jeśli możesz, spotkajmy się jutro.
„Ślicznotka", pomyślał idąc w ślad za Emily i jej koleżanką. Jeśli
szła na spotkanie z nim, nie była znowu taka naiwna.
Dziewcz
ęta skręciły w lewo i ruszyły drogą prowadzącą do
biblioteki i... Dwight Hall. Alec podążył za nimi.
Zatrzyma
ły się przed budynkiem biblioteki. Co będzie, jeśli
Emi
ly wejdzie do środka razem z koleżanką? Nic. Pójdzie prosto do
Dwight Hall zobaczyć, kim jest ślicznotka, dyskutująca z Phelpsem o
„dalszym toku studiów".
Wola
ł jednak, żeby chodziło o Emily. Właściwie wszystko jedno,
ale Emily jest związana z Lauren. Gdyby uratował ją przed Phelpsem,
miałby szansę na podziękowanie...
Po kilku minutach rozmowy kole
żanka weszła do środka, a Emily
została na zewnątrz. Stał po drugiej stronie ulicy, błogosławiąc
ciemności. Dwight Hall znajdował się tuż obok. Od biblioteki
oddzielał go jedynie instytut języków obcych.
W kilku oknach pali
ło się światło. Jedno z nich należało do
Rogera Phelpsa.
Emily zrobi
ła kilka kroków i weszła do budynku politologii. Alec
odczekał kilka sekund i podążył za nią.
Na schodach nie spotka
ł nikogo. Szedł szybko, starając się nie
robić hałasu. Dopiero na samej górze zwolnił i rozejrzał się. Emily
pukała do drzwi Phelpsa.
Przylgn
ą) do ściany i poczekał, aż wejdzie do gabinetu profesora.
Potem wyszedł z ukrycia i poszedł korytarzem w kierunku drzwi.
Spojrza
ł na zegarek. Trzeba odczekać kilka minut. Musi zastać
Phelpsa w sytuacji kompromitującej, ale nie krytycznej. Chodzi o
Emily.
Sta
ł i czekał. Lampy błyszczały, słychać było buczenie
wentylacji. Min
ęła go jakaś studentka. Obrzuciła ciekawym
spojrzeniem i poszła dalej. Włożył do ust wykałaczkę.
Znowu spojrza
ł na zegarek. Odkąd dziewczyna weszła do
gabinetu, minęło pięć minut Powinno wystarczyć. Zdecydowanym
krokiem podszedł do drzwi i głośno zapukał.
Us
łyszał szmer głosów, potem zapadła cisza.
Odczeka
ł kilka sekund i zapukał jeszcze raz. Szmer głosów
powtórzył się.
- Roger! - krzykn
ął - otwórz! Przyszedłem, żeby cię zabrać na
piwo!
Um
ówieni byli co prawda na jutro, ale sądził, że hałas zmusi
Rogera do szybszego otwarcia drzwi.
Po chwili drzwi uchyli
ły się. Stanął w nich Roger, tarasując
wejście. Jego potargane włosy i pośpiesznie, niestarannie włożone
ubranie świadczyły przeciw niemu.
- Cze
ść, Alec - powiedział, próbując swobodnie się uśmiechnąć. -
Przecież umówiliśmy się na jutro.
- Naprawd
ę? - zdziwił się Alec. - Jestem potwornie roztargniony.
Byłem pewien, że to dzisiaj.
Roger mocniej przycisn
ął drzwi.
- Chod
ź, daj się namówić, mam ochotę się napić. Wiesz, jak
pisarze tego potrzebują. Świat przedstawiony i te sprawy.
Profesor nie mia
ł wyjścia.
- Daj mi dziesi
ęć minut. Zaraz będę gotowy, - Roger próbował
zamknąć mu drzwi przed nosem.
- Oczywi
ście, chętnie poczekam. - Mówiąc te słowa Alec z całej
siły kopnął drzwi i wpadł do środka.
Na czerwonej kanapce siedzia
ła Emily w rozpiętej bluzce i
opuszczonych dżinsach. W jej oczach malowało się przerażenie.
Jaki
ś czas panowała cisza.
Emily spu
ściła głowę, kryjąc twarz za zasłoną złotych włosów.
Alec wyjął z kieszeni wykałaczkę i włożył ją do ust. Roger nie
spuszczał z niego wzroku. Milczał.
- Jak widzisz - powiedzia
ł wreszcie - przyszedłeś nie w porę.
- Lepiej teraz ni
ż kilka minut później - stwierdził spokojnie Alec.
Roger u
śmiechnął się porozumiewawczo.
- W pewnym sensie masz racj
ę.
- Co ty wyprawiasz, przecie
ż ona jest studentką? Emily niżej
pochyliła głowę.
- Jest osob
ą pełnoletnią.
- Co z tego?
- To,
że teraz... powinieneś już pójść, a piwa napijemy się jutro.
- A co z jej stopniem?
- Z jakim stopniem?
- Czy zawsze w ten sposób poprawiasz studentkom stopnie?
Emily nagle poderwa
ła się, jednym ruchem odrzuciła włosy z
twarzy.
- Prosi
ł mnie o to, kazał mi przyjść, powiedział, że mi pomoże
dostać stypendium. Zgodziłam się, bo mi przyrzekł, że wszystko
załatwi! Przyrzekł mi!
Roger zmiesza
ł się.
- Mo
że i jesteś pełnoletnia, ale nie można powiedzieć, żebyś była
dojrzała. Ubierz się i do widzenia - zwrócił się Alec do dziewczyny.
Jej z
łość natychmiast zmieniła adresata.
- Niech mi pan nie rozkazuje! Nie ma pan prawa. To sprawy
moje i Rogera.
Tego by
ło trochę za dużo.
- Wiesz, ma
ła, jak się to nazywa, kiedy ktoś bierze pieniądze za
takie rzeczy?
Ch
łodny ton jego głosu podziałał na nią otrzeźwiająco.
- Kaza
ł mi to zrobić! Nie dla pieniędzy! Chciałam skończyć
szkołę!
- Do niczego jej nie zmusza
łem - w głosie Rogera brzmiał
niesmak. -
Przyszła tu z własnej woli.
- My
ślałam, że mnie kochasz - Emily zaczęła zapinać bluzkę,
wciągnęła dżinsy i skarpetki - a ty przecież jesteś żonaty i w ogóle tak
samo było z tamtą dziewczyną, w zeszłym roku. Dowiedziałam się o
tym. Zawsze wmawiasz studentkom, że są nadzwyczajne i że im
pomożesz. Tamta teraz studiuje na Harwardzie. Trzeba ci tylko okazać
„dobrą wolę". Prosiłeś, żebym przychodziła do ciebie wieczorami,
nawet kosztem lekcji muzyki. Powiedziałeś, że powinnam ci się
odwdzięczyć, pamiętasz? W oczach Phelpsa dostrzegł nienawiść.
- Widz
ę, jak się potrafisz odwdzięczyć - wycedził. - Czy ty
wiesz, kim jestem? Czy wiesz, że jestem najlepszym specjalistą w
swojej dziedzinie? Robili ze mną wywiady. Rozmawiałem z
prezydentem. A ty jesteś po prostu niczym. Średnio zdolną uczennicą,
która nie wie, jak sobie załatwić stopień. Powinnaś być mi wdzięczna,
że w ogóle zechciałem na ciebie zwrócić uwagę.
Alec wzdrygn
ął się. Miał dosyć. Odwykł od podobnych brudów.
Przyłapał Phelpsa na gorącym uczynku, ale nie zamierzał
wysłuchiwać ich wzajemnych oskarżeń.
- Emily, zabieraj si
ę stąd, ale już - powiedział. - Sam się nim
zajmę.
- To naprawd
ę nie moja wina - w jej głosie zamiast skruchy
brzmiał gniew. - Przyrzekł mi...
- Id
ź stąd - powtórzył rozkazująco.
Emily zebra
ła rozsypane książki i rzuciwszy mu wściekłe
spojrzenie, zniknęła za drzwiami.
Alec spojrza
ł na Phelpsa. Po ustach profesora błąkał się ironiczny
uśmieszek.
- Zdarza si
ę - powiedział, przekonany, że Alec doskonale go
rozumie. Wyraźnie rozbawiony, przysiadł na biurku.
Alec sta
ł bez ruchu. Nic tu po nim. Spełnił swój obowiązek. Mags
powinna być zadowolona. Uchronił Emily przed zrobieniem głupstwa.
Mógł teraz stąd wyjść, zostawić tego bałwana i umyć starannie ręce.
Co
ś go jednak powstrzymywało. Obraz pięknej żony Rogera,
przestrach w oczach Emily, a przede wszystkim Lauren. Broniła
swojej uczennicy tak uparcie, jak uparcie próbowała wierzyć, że
będzie grać. Tak jakby obie sprawy były równie ważne.
Ze wzgl
ędu na Lauren nie mógł tego zostawić.
- Takie rzeczy nie zdarzaj
ą się same - powiedział cichym głosem,
z satysfakcją widząc, jak zadowolenie na twarzy Phelpsa powoli
znika. -
To ludzie robią takie rzeczy.
- Daj spokój -
Roger próbował się bronić. - Nie rób z tego
tragedii. Sama tego chciała...
- Jest jeszcze prawie dzieckiem. Mog
łaby być twoją córką.
- Mimo to dobrze wie, czego chce.
- Mia
łeś nad nią władzę. Sam mi mówiłeś, że człowiek zostaje
profesorem, żeby mieć władzę. Ty jej nadużyłeś.
- Alec, pos
łuchaj...
- Niedobrze mi si
ę robi na twój widok. Wkładaj buty i idziemy.
Musisz porozmawiać z rektorem.
- Pani Wyler? - us
łyszała w telefonie zdyszany dziewczęcy głos.
-
Przepraszam, że do pani dzwonię. Nazywam się Kitty Forsythe. Pani
mnie nie zna. Jestem przyjaciółką Emily Spaeth.
Lauren zacisn
ęła dłoń na słuchawce. Była ósma wieczór.
Słyszała, jak Alec wychodził. Słyszała wszystko, co robił. Resztę
sobie dopowiadała. Bacznie śledziła życie rozgrywające się piętro
wyżej. Wyszedł przed godziną, a teraz jakaś koleżanka Emily
telefonuje do niej, wyraźnie przestraszona.
- Tak, s
łucham - powiedziała.
- Strasznie mi przykro,
że przeszkadzam, ale...
- Nie przeszkadzasz mi. Co si
ę stało?
- Chodzi o Emily. Wiem,
że ma z nią pani lekcje. Jest pani
jedyną nauczycielką, jaką lubi. Więc dzwonię, bo ona się pakuje.
Mówi, że wyjeżdża z Albright, rzuca szkołę, jest w bardzo złym
stanie. Nie chce iść do opiekuna roku i... zamknęła się w swoim
pokoju i... j
a wiem, że jest późno, ale...
- Nic nie szkodzi - przerwa
ła jej Lauren. - Gdzie mieszkacie?
Od
łożyła słuchawkę, złapała żakiet i klucze. Stało się. Czuła to
wyraźnie. Emily w czasie lekcji była zupełnie inna niż zwykle.
Roztargniona, nieuważna, myślami przebywająca gdzie indziej.
Lauren chciała zapytać o sercowe sprawy, ale bała się ją spłoszyć.
Mo
że nic się nie stało między nią a Phelpsem. Może po prostu
pokłóciła się ze swoim chłopakiem i dlatego tak się zamartwia. Może
dlatego chce opuścić szkołę. Dwudziestolatki zwykle lubią
przesadzać.
Biegn
ąc wzdłuż Hancock Street, Lauren próbowała sobie
wmówić, że tak właśnie jest. Emily pokłóciła się z chłopakiem. Ot,
zwykła sprzeczka zakochanych. Wiedziała jednak, że telefon
koleżanki musiał dotyczyć czegoś innego. Alec wyszedł wieczorem.
Na pewno w sprawie Phelpsa. A teraz jej najzdolniejsza studentka
jest, mówiąc słowami jej koleżanki, w strasznym stanie.
Bieg
ła, czując, jak policzki czerwienieją jej od chłodu; z jej ust
wydobywały się białe obłoczki. W drzwiach domu akademickiego
pokazała legitymację dyżurującej studentce.
- Nazywam si
ę Lauren Wyler. Pracuję w instytucie muzykologii.
Przyszłam do Emily Spaeth.
Dziewczyna uj
ęła słuchawkę telefoniczną.
- Zadzwoni
ę na górę.
- Popro
ś Kitty Forsythe. Dziewczyna zamieniła z kimś kilka
słów.
- Drugie pi
ętro - powiedziała do Lauren. - Może pani iść na górę.
Lauren wbieg
ła na schody. Na pierwszej kondygnacji dobiegł ją
gwar młodzieńczych głosów, śmiechy, szmer prysznica. Na drugim
piętrze czekała na nią blada dziewczyna o przestraszonych oczach.
- T
ędy - pociągnęła za sobą Lauren w głąb korytarza. - Na imię
mam Kitty. Mieszkam naprzeciwko. Emily zamknęła się i chyba
płacze. Nie wiem, może wzięła jakiś narkotyk... ale chyba nie?
Zawsze jest taka ostrożna, nawet nie pije wina.
- My
ślisz, że pokłóciła się z chłopakiem? - zapytała Lauren,
pewna przeczącej odpowiedzi.
- Z jakim ch
łopakiem?
- Powiedzia
ła mi dziś w czasie lekcji, że ma dość wszystkich
mężczyzn. Pomyślałam, że to może wina jej chłopaka.
Kitty zaprzeczy
ła ruchem głowy.
- Ona nie ma ch
łopaka. Chyba kręci z jakimś profesorem. Nie
mówiła mi, z kim, bo to wielka tajemnica. On podobno się w niej
zakochał i coś tam dla niej robi i tak dalej. Od razu sobie pomyślałam,
że to głupie, żeby tak z profesorem...
- Czyli tak naprawd
ę, nie ma chłopaka?
- Ma tylko tamtego. Zupe
łnie zwariowała na jego punkcie.
Ostatnio powiedziała, że zrozumiała, że on jej nie kocha, tylko po
prostu zamierza ją wykorzystać, i że ona odpłaci mu tym samym.
- My
ślisz, że między nimi do czegoś doszło?
- Nie wiem. Powiedzia
ła, że postara się, żeby zrobił dla niej, co
może, bo skoro jej nie kocha, to niech ona z tego przynajmniej coś
ma. Nie rozumiem, o co jej chodzi, ale ona chyba wie, co robi.
„Idzie z nim do łóżka, żeby jej postawił dobry stopień", w uszach
Lauren zabrzmiały słowa Aleca. Zrobiło się jej niedobrze. Wbrew
podejrzeniom, wbrew cynicznej pewności Aleca, próbowała dotąd
wierzyć, że takie rzeczy się nie zdarzają. Miała nadzieję, że Emily
przynajmniej kocha Phelpsa. Alec jednak miał absolutną rację. „Takie
jest życie, Lauren".
- To jej pokój? -
zapytała, kiedy stanęły pod drzwiami.
- S
łuchaj, Emily! - krzyknęła Kitty. - Przyszła do ciebie pani
Wyler.
- Nikogo nie chc
ę widzieć!
- Emily - powiedzia
ła spokojnie Lauren - proszę cię, otwórz,
chcę ci pomóc.
Naprawd
ę chciała tylko jednego: potrząsnąć nią i skrzyczeć.
Głupia, bezmyślna dziewczyna! Była jednak nauczycielką. Jej
obowiązkiem było pomóc uczennicy.
W chwil
ę potem drzwi się otworzyły i ukazała się zapłakana
twarz z czerwonymi oczym
a. Za nią na łóżku leżała otwarta walizka.
Po całym pokoju walały się ubrania.
Lauren podzi
ękowała Kitty i weszła do środka, zamykając za
sobą drzwi.
- Kitty powiedzia
ła, że zamierzasz opuścić szkołę.
- Musz
ę wyjechać.
- Chodzi o pieni
ądze?
- Chodzi o moj
ą opinię. Jestem skończona. Emily wytarła łzy
chusteczką.
- B
ędzie straszny skandal.
- Mia
łaś romans z profesorem Phelpsem - powiedziała Lauren.
Dziewczyna rzuci
ła jej spłoszone spojrzenie.
- Sk
ąd pani wie? Skoro pani wie, to znaczy, że wiedzą wszyscy.
- Nikt nie wie.
- Ten jego przyjaciel wie. Nakry
ł nas. Jestem taka głupia, to
wszystko moja wina...
- Nie twoja. Profesor Phelps jest doros
ły, Emily. Powinien
wiedzieć lepiej. Nadużył twojego zaufania.
Emily
łkała, przyciskając mokrą chusteczkę do oczu. Lauren
spostrzegła pudełko na polce, wyjęła papierową serwetkę i podała jej.
Ta też wkrótce zwilgotniała.
- Na pocz
ątku myślałam, że on coś do mnie czuje. Bardzo mi to
pochlebiało. Dorosły mężczyzna i do tego profesor. Stale mnie
zapraszał do swojego gabinetu i tak dalej. A potem powiedział, że
może mi załatwić stypendium. Naprawdę myślałam, że mnie kocha.
- A ty go kochasz?
Emily nie odpowiedzia
ła, skinęła tylko głową.
- Wiedzia
łaś, że ma żonę?
- Z pocz
ątku nie. Potem, kiedy się dowiedziałam, wytłumaczył
mi, że to nie szkodzi. Możemy sobie wzajemnie pomagać. Powiedział,
że bardzo lubi pomagać studentkom, jeśli są dla niego miłe. Może im
pomóc dostać stypendium, może je wysłać na jakiś dobry uniwersytet
albo na studia doktoranckie. A ja ledwo mogę opłacić studia tutaj.
- Tym nie powinna
ś się przejmować. Jest tyle możliwości
zarobienia pieniędzy. Możesz wziąć pożyczkę albo znaleźć sobie
jakąś pracę. Mam zresztą coś dla ciebie. Możesz dawać lekcje muzyki.
W Albright jest wielu młodych ludzi, chcących się uczyć gry na
fortepianie. Jeśli będziesz chciała, polecę cię komuś.
Emily spojrza
ła na nią przez łzy.
- Naprawd
ę? Zrobi to pani?
- Jest wiele mo
żliwości przyzwoitego załatwienia sprawy.
Romans z profesorem do nich nie należy.
Emily j
ęknęła.
- Wyrzuc
ą mnie, na pewno.
- Nie pozwol
ę na to.
- Powinni to zrobi
ć. To nie jest szkoła dla idiotek takich jak ja.
- Nie jeste
ś idiotką. Wpadłaś w tarapaty, ale na szczęście udało ci
się z nich wydostać.
- To ten przyjaciel Rogera mnie stamt
ąd wyrwał. Przeszkodził,
zanim było za późno. Wpadł do jego gabinetu, zupełnie jakby
wiedział, co się dzieje. Nawet nie był zdziwiony. Po prostu wszedł i
wyrzucił mnie stamtąd.
Lauren zamierza
ła jej wyjaśnić, że Alec wcale nie jest
przyjacielem Rogera, ale dała spokój. Nieważne, kim jest.
Najważniejsze, że zjawił się we właściwym czasie. Zanim było za
późno.
- Jutro - powiedzia
ła - pójdziemy razem do opiekunki roku i
przedstawimy całą sprawę.
- Na pewno pomy
śli, że jestem za głupia, żeby studiować w
Albright.
- Pomy
śli, że jesteś naiwna, niedoświadczona i popełniłaś błąd.
Kobieta, kiedy jest niedoświadczona, nieraz się myli. Źle rozumie
intencje mężczyzny. Widzi miłość tam, gdzie jest tylko pożądanie. To
nie jest głupota, to część dorastania. Uczymy się na błędach.
- Pani te
ż? - dziewczyna szeroko otworzyła oczy. - Coś takiego
się pani przytrafiło?
Lauren u
śmiechnęła się smutno.
- Nie kocha
łam się nigdy w żonatym profesorze, ale kiedyś
zakochałam się w kimś, kto... czuł coś innego niż ja. Ja grałam
rapsodie, a on rock and rolla. -
Odchrząknęła i mówiła dalej: - Wiele
się nauczyłam. Ty też będziesz teraz inna. Tak właśnie zostaje się
kobietą.
Um
ówiły się, że następnego dnia pójdą załatwić sprawy,
pocałowała dziewczynę w policzek i wyszła. Po uliczkach campusu
szalał zimny wiatr. Postawiła kołnierz płaszcza, włożyła ręce do
kieszeni. Nie miała dokąd się śpieszyć.
Sz
ła powoli przez uśpiony campus, jeszcze raz przeżywając
rozmowę z Emily. Miała wrażenie, że jej pomogła, poradziła,
wskazała drogę. Spełniła swój obowiązek.
Mo
że tylko była niezupełnie szczera. Powiedziała, że wiele się
nauczyła na własnych błędach. Trochę przesadziła. Jeśli chodzi o
Aleca, nie nauczyła się niczego.
Przyjecha
ł do Albright, żeby pomóc ciotce. Mimo że
postępowanie Emily od początku mu się nie podobało, pomógł i jej.
Pomógł też Lauren, wbrew jej woli, narażając się na jej gniew. Nie
robił tego dla pieniędzy ani dla sławy, ani żeby zyskać władzę. Pobyt
w Albright nic mu nie dał. Nie napisał nowej książki, nie uleczył nogi.
Nigdy jej nie oszuka
ł. Nieważne, czy chodziło o jej przyszłość, o
jej grę czy uczucia. W przeciwieństwie do Phelpsa i Geralda, nigdy
nie kłamał. Działał otwarcie i szczerze.
Nigdy nie m
ówił, że ją kocha. Kochał się z nią, bo tego chciała.
Kiedy zorientował się w charakterze jej uczuć, odszedł, nie dlatego,
żeby ją zranić, tylko żeby oszczędzić jej przyszłych cierpień.
Kocha go. Teraz jest ju
ż pewna, że go kocha.
Powiedzia
ła mu, że nie potrzebuje jej bronić, i wierzyła w to.
Teraz, kiedy tak szła samotnie wzdłuż Hancock Street, starała się
j
edynie wierzyć, że będzie potrafiła się obronić przed miłością do
człowieka, który jej nie kocha.
Rozdzia
ł 13
Alec nacisn
ął dzwonek przy drzwiach rektorskiej rezydencji lewą
ręką. Prawą trzymał na pokrytym tweedem ramieniu profesora
Phelpsa. Roger na pewn
o nie będzie próbował zwiać, ale ostrożność
nie zawadzi.
Profesor prezentowa
ł się nieszczególnie. Jego dawna pewność
siebie gdzieś zniknęła. Mimo że Alec był tylko o kilka centymetrów
wyższy, Roger wyglądał przy nim jak połamana marionetka.
Ponieważ nikt nie otwierał, Alec znowu nacisnął dzwonek. Na piętrze
otworzyło się okno, podnieśli głowy. Ukazała się pani rektor.
- Kto tam?
Alec si
łą powstrzymał się od śmiechu. Stary dobry zwyczaj
rodziny Cudahy. Babcia zawsze tak robiła. Wychylała się z okna i
sprawd
ziwszy, kto dzwoni, spokojnie zrzucała klucze. Ciekawe, kiedy
Mags zacznie wyrzucać klucze przez okno rektorskiej rezydencji.
- To ja, Mags - krzykn
ął. - Przyprowadziłem kogoś. Musimy z
tobą porozmawiać.
- Ju
ż schodzę.
Po chwili masywne odrzwia uchyli
ły się. Mags miała na sobie
flanelowy szlafrok, na nosie okulary, włosy w nieładzie. - Mam
nadzieję, że panowie wybaczą mi strój. Zwykle nie przyjmuję gości o
tej porze, ale -
jak sądzę - sprawa jest pilna.
- Nie na tyle,
żeby panią wyciągać z łóżka - powiedział sucho
Roger.
- Nie by
łam w łóżku - odparła. - Próbowałam pisać referat, który
mam wygłosić w Chicago w przyszłym tygodniu. Coś mi jednak
mówi, że referat będzie musiał poczekać.
Odsun
ęła się i poprosiła ich do środka. Przeszli przez salon do
niewielkiego gabinetu umeblowanego antykami. Mags zasiad
ła w
fotelu, Roger przycupnął w rogu kanapy.
- Wydaje mi si
ę, że profesor Phelps chciałby z tobą porozmawiać
o swojej pracy w Albright -
powiedział Alec.
Mags, przetar
ła okulary.
- Jak daleko zasz
ły sprawy?
- Zasta
łem ich jeszcze w ubraniu. Postukała palcami w oparcie
fotela.
- Kim jest ta studentka?
- Emily Spaeth. Chyba z pierwszego roku. Ba
ła się, że będzie
miała słabe stopnie. Roger postanowił jej pomóc.
Phelps skrzywi
ł się. Na twarzy Mags odmalował się niesmak.
- A co z tamt
ą zeszłoroczną sprawą?
- Wiedzia
ła o tym. Roger co prawda jeszcze nie potwierdził,
ale...
- Emily by
ła wściekła - przerwał mu Phelps. - Nie wiedziała, co
mówi.
- Doskonale wiedzia
ła, stary. Zresztą mamy dowody.
- Jakie dowody? - Roger zblad
ł.
- List.
- Napisany przez przyjaci
ółkę tamtej dziewczyny - wyjaśniła
Mags.
- Jednym s
łowem - profesor wyprostował się z godnością -
bardziej wierzycie słowom jakiejś studentki niż profesora
uniwersytetu.
- Je
śli to ty nim jesteś... szkoda gadać - Alec wkroczył do akcji. -
Albo zaraz wszystko powiesz, albo ci pomogę przypomnieć sobie, jak
to było. Wiesz, że my, policjanci, mamy swoje sposoby...
- Czego ode mnie chcecie? - przestraszy
ł się Roger. - Tamto, w
zeszłym roku, to nie była moja wina. Sama do mnie przyszła.
Wiedziała, że mam znajomości na Harwardzie. Zaproponowała mi...
- A ty po prostu nie potrafi
łeś odmówić - dokończył za niego
Alec.
-
Żebyś wiedział. Kiedy młoda, śliczna kobieta sama
człowiekowi wchodzi do łóżka, to, bardzo cię przepraszam, Margaret,
ty chyba tego nie rozumiesz...
- Doskonale rozumiem - spojrza
ła na niego zza okularów. - Tym
razem to też pewnie była wina Emily. Wszystkiemu winne te okropne
dziewczyny. Ty, biedny, bezbronny człowiek, po prostu nie wiesz, jak
s
ię przed nimi bronić.
- To znaczy... - sytuacja Rogera stawa
ła się coraz gorsza. Alec
nawet jakby zaczynał mu współczuć. Wiedział, co znaczy, kiedy
ponętna kobieta ofiarowuje swoją miłość, wiedział, jak bardzo trudno
się powstrzymać.
Ale on nie oszukiwa
ł Lauren. Nie obiecywał nic w zamian. Nie
wy
łudził od niej miłości. Pragnął tylko, żeby jej było dobrze.
Mimo to rozumia
ł Phelpsa. Nie wszystko, co robił, ale jego
motywacje. Może był trochę lepszy od nieszczęsnego profesora, ale
nie za bardzo.
- Mo
że byś się czegoś napił, Alec - powiedziała znacząco Mags.
-
Zanim coś postanowimy, chciałabym porozmawiać z profesorem
Phelpsem sam na sam. Kuchnia jest za jadalnią, korytarzem w lewo.
Zostawi
ł ich samych. Świadomość, że ma coś wspólnego z
Phelpsem, wstrząsnęła nim. Byli jakoś do siebie podobni, ale wiele ich
dzieliło. Nie tylko to, że on do niczego Lauren nie zmuszał. Główna
różnica polegała na tym, że bardzo się o nią niepokoił. Martwił się o
nią i martwi się nadal. Bardzo mu na niej zależy.
Zgodnie ze wskazówka
mi Mags, przeszedł przez ogromną
jadalnię i korytarzem dotarł do ogromnej kuchni. Zobaczył dwie
wielkie lodówki. W jednej z nich stały kartony piwa.
Otworzy
ł butelkę i pociągnął łyk. Sprawa dobiegała końca.
Jeszcze tylko Mags omówi z Rogerem warunki kapitu
lacji i można
spuszczać kurtynę. Kulminacja i zakończenie. Epilog, jak mawiał jego
wydawca.
Historia Phelpsa dobieg
ła końca. Pozostała jednak jeszcze inna
historia. Lauren Wyler. Skomplikowane w
ątki tej sprawy również
trzeba było uporządkować.
Oboje pope
łnili błąd. Ona była delikatną księżniczką, subtelną i
naiwną. Pewnego dnia spotkała na swojej drodze nadopiekuńczego
gliniarza. Przyjęła jego pomoc, bo miała kłopoty. Potem się
otrząsnęła. Zebrała siły i nikogo nie potrzebuje.
On te
ż jej nie potrzebuje. Też jest silny. Lauren pociąga go jako
kobieta, fascynuje go i sprawia, że myśli o niej bez przerwy. Ale to
nie znaczy, że się w niej zakochał.
U
śmiechnął się gorzko i pociągnął z butelki.
Z korytarza dosz
ły go głosy Mags i Phelpsa. Wyszedł z kuchni,
żeby asystować przy pożegnaniu. Drzwi do gabinetu były otwarte.
Stał w nich Phelps. Ich spojrzenia spotkały się.
Przez chwil
ę mierzyli się wzrokiem. Profesor miał zaciśnięte usta,
zapadnięte policzki, brwi uniesione jak znaki zapytania.
Alec chrz
ąknął. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
"Bardzo mi przykro. Jako
ś tak wyszło. Wszystkiego dobrego.
Dziękuję, że chwaliłeś moją książkę". Lepiej już nic nie mówić.
Phelps namy
ślał się chwilę. Potem, zupełnie jakby doszedł do
tego samego wniosku, odwrócił się i oddalił bez słowa.
G
łucho trzasnęły zamykane drzwi.
Alec poszed
ł do gabinetu Mags. Pani rektor siedziała w fotelu,
oczy miała zamknięte, nogę opartą o antyczny stolik.
- Przecie
ż to antyk, cioteczko! - krzyknął zgorszony. -
Natychmiast zdejmij tę nogę!
Otworzy
ła oczy.
- Mam lepszy pomys
ł - powiedziała zmęczonym głosem. - Chodź
tutaj i też sobie połóż nogę na stoliku. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem
kompletnie rozbita.
Usiad
ł obok niej, podsunął butelkę. Mags napiła się piwa.
- Poprosi
łam, żeby złożył rezygnację - powiedziała, nie czekając
na pytanie. -
Musiałam trochę nalegać, ale wreszcie się zgodził. Nie
miał innego wyjścia. Niestety, muszę go trzymać do końca semestru.
Nie mogę go wyrzucić, ma zbyt wielu studentów. Ze względu na nich
nie mogę przerywać zajęć.
- Masz ju
ż kogoś na jego miejsce?
- B
ędę miała kogoś na wiosenny semestr. Pewną panią doktor z
Yale. Pisałam już do niej.
Jej aktywno
ść wywarła na nim wrażenie.
- My
ślisz, że się zgodzi?
Mags znowu poci
ągnęła z butelki.
- Nie proponowa
łam jej jeszcze nic konkretnego. Czekałam, aż
wyjaśnisz sprawę Phelpsa.
Ale przyjedzie na pewno, studiowa
ła w Albright. Przyjedzie z
samego sentymentu dla starej szkoły.
- Zmowa absolwentów. Nie ma to jak stare roczniki.
- G
łupi jesteś.
- A co z m
łodszymi? Myślę o Emily? Uśmiech znikł z twarzy
Mags.
- Musz
ę z nią porozmawiać. To nie będzie dla niej miłe. Cała ta
historia musiała ją nieźle zestresować.
- Nie jest znowu taka zagubiona - powiedzia
ł twardo. -
Wiedziała, w co się pakuje. Nie jest taka głupia.
- Oczywi
ście, w tej szkole nie ma głupich dziewcząt. Dbamy o
odpowiedni poziom. Co nie znaczy, że jest odporna na stresy. Nawet
mądre dziewczyny robią głupstwa i potem cierpią.
- Roger powiedzia
ł - podjęła po chwili - że tylko wziął, co sama
dawała. Kto wie, ile razy postąpił już w myśl tej zasady. Wiemy
przecież tylko o Emily i tamtej dziewczynie z Harwardu.
- Nie s
ą zupełnie bez winy - Alec postanowił wystąpić w obronie
brzydszej płci. Albright, podobnie jak jego rodzinny dom, wyraźnie
był bastionem wojującej kobiecości.
- Owszem - Mags skin
ęła głową - nie są. Trudno powiedzieć, kto
zrobił pierwszy krok. Sądzę jednak, że nie zawsze kiedy kobieta
gotowa jest co
ś dać, mężczyzna musi ten dar przyjąć. Nieraz musi po
prostu odmówić, ponieważ w przeciwnym razie zrani kobietę bardziej
niż mówiąc „tak". Wiem, że to przeciwko męskiej naturze. Phelps
powinien umieć odmówić, nawet jeśli same do niego przychodziły.
Mags nie zdawa
ła sobie sprawy, jak wielkie wrażenie zrobiły na
nim jej słowa. Długo po tym, jak opuścił rektorską rezydencję, stale
jeszcze je słyszał. Tkwiły w nim, nie dając spokoju.
Do diab
ła z tym wszystkim. Wszystko nieważne. I to, co zaszło
między nim a Lauren, i to, kto dawał, a kto brał, kto powinien był
powiedzieć „nie", a tego nie zrobił. Wszystko nieważne. Nie miał w
Albright nic do roboty. Nie powinien się oszukiwać. Umiał zawsze
spojrzeć prawdzie w twarz. Bez względu na to, jaka była. Lauren go
odepchnęła. Nie chciała z nim mieć nic wspólnego. Potrafiła z nim
rozmawiać tylko o Emily i jej romansie z Phelpsem. Raz na zawsze
przestała grać na fortepianie. Kiedyś prosił ją, żeby grała dla niego.
Ale potem porzucił ją, a kiedy wrócił, nie chciała, żeby cokolwiek ich
łączyło. Nawet coś tak ulotnego jak jej gra.
Musi si
ę z tym pogodzić. Nie chce go widzieć. Powinien jak
najszybciej stąd wyjechać.
Kiedy doszed
ł do domu, w oknach na parterze było ciemno. Było
wpół do dziesiątej. Nie powinno go obchodzić, o której wraca do
domu. Siłą zmusił się do ominięcia wzrokiem jej drzwi. Otworzył
własne i poszedł po schodach na górę.
By
ł wyczerpany. Wziął prysznic, przebrał się, sięgnął po walizkę.
Właściwie może już się pakować. Im prędzej stąd wyjedzie, tym
lepiej.
Postawi
ł walizkę na łóżku i zatrzymał się. Nie mógł tego zrobić.
Może jutro. Tylko nie teraz.
Teraz powinien wzi
ąć się do pracy. Od chwili powrotu do
Albright nie napisał słowa. Dziś wieczór postanowił wszystko
nadrobić.
Wkr
ęcił papier do maszyny. Zdania popłynęły nadspodziewanie
łatwo.
Pok
ój wypełnił stukot maszyny do pisania. Za oknem wył wiatr.
Usadowił się wygodnie, wyprostował lewą nogę. Skończył stronę i
wkręcił do maszyny następną kartkę papieru.
Akcja post
ępowała naprzód. Policjant dzielnie zapobiegł zbrodni,
ale stracił dziewczynę. Podczas krótkiego pobytu w Bostonie
próbował pokierować fabułą inaczej. Bohater sprawdza się jako
policjant doskonały, a ponadto ma szczęście w miłości. Teraz nabrał
pewności, że tych dwóch spraw pogodzić nie można. Każda opowieść
rządziła się swymi własnymi prawami, epilog był tylko konsekwencją.
Sam do tego doszed
ł. Tak właśnie musiało być.
Zapobiec zbrodni, utraci
ć miłość. Jemu przytrafiło się to samo.
Tak by
ł pogrążony w pracy, że z początku nic nie słyszał.
Dopiero kiedy na chwilę przerwał pisanie, żeby wkręcić następną
kartkę, doszły go dźwięki muzyki.
Kilka niepewnych s
łabych dźwięków.
Nie ma co nas
łuchiwać. Powinien wrócić do pracy. Zna przecież
zakończenie tej historii.
Wkr
ęcił papier do maszyny. Uniósł dłonie, próbując się
skoncentrować.
Akord. Jeden, dragi, trzeci. Dziwna synkopowana muzyka.
Co ona gra? Przecie
ż to nie ma nic wspólnego z muzyką
klasyczną! Wstał od maszyny i przeszedł do salonu, skąd lepiej
słyszał.
Lauren improwizowa
ła. Powolna, bluesowa muzyka. Kiedy się
myliła, nie poprawiała błędu. Grała dalej, tak jakby dysonans był
zamierzony. To nawet dodawało grze uroku. Początkowo unikała
wysokich dźwięków, oszczędzając okaleczoną dłoń. Potem jednak
włączyła chore palce do gry. Pomyliła się raz i drugi. Nie zatrzymała
się, zwiększyła tempo, przechodząc do rytmu rocka. Następnie
zwolniła, jakby bawiła się własnymi marzeniami.
Nigdy dot
ąd nie słyszał tak pięknej muzyki.
Musia
ł się przyznać przed samym sobą, że bardzo pragnął nie
utracić tej dziewczyny.
Gra
ła, bo on pisał. Grała, żeby sobie dowieść, że jest na to
wystarczająco silna. Przeżyła pożegnanie z muzyką, teraz musi
u
dowodnić, że potrafi przeżyć pożegnanie z miłością.
D
ługo błądziła po campusie, starając się uporządkować myśli.
Dopiero mróz zagnał ją do domu. Wróciła na Hancock Street. W
oknach na piętrze paliło się światło.
Alec jeszcze nie wyjecha
ł. Wkrótce to zrobi. Wypełnił zadanie.
Nie ma powodu, żeby zostawał w Albright.
Wesz
ła do siebie, zamknęła drzwi, zaczęła słuchać. Z góry
dochodził jedynie dźwięk maszyny do pisania.
Wyobrazi
ła sobie jego ręce dotykające klawiszy. Automatycznie
zerknęła na swój instrument. Nie siedziała przy fortepianie od...
Od tamtej nocy, kiedy si
ę kochali.
Zdj
ęła płaszcz i położyła go na krześle. Podeszła do fortepianu i
poczuła w gardle skurcz strachu. Jeśli zamierza zakończyć sprawę
Aleca, musi najpierw uporządkować swoje własne.
Wzi
ęła głęboki oddech. Uniosła klapę i spojrzała na biało - czarne
klawisze. Jej oczy napełniły się łzami.
„Takie jest życie", przypomniała sobie jego słowa i zaczęła grać.
R
ęce same unikały dawnych układów. Tak jakby bały się powrotu
do tego, co kiedyś legło u podstaw jej kariery. Chłodny dotyk
klawiszy miał w sobie coś bliskiego i kojącego. Nagle poczuła, że
prawa ręka przestaje ją krępować.
Gra
ła zupełnie inną muzykę. Nie taką, jaką grywała dla pieniędzy
czy sukcesu. Grała muzykę, która była częścią jej życia.
Pozwoli
ła melodii rozwijać się samodzielnie. Dźwięki układały
się same, naturalnie i swingująco. Czuła się jak człowiek, który po
długiej diecie chrupie kawałek czekolady. Albo po upalnym letnim
dniu zanurza się w chłodne fale jeziora.
Spojrza
ła w okno. Za szybą, na zewnątrz, stał Alec.
Patrzy
ł na nią.
Muzyka, jak narkotyk, zwolni
ła jej reakcje. Ręce na klawiaturze
spowolniały. Zapanowała cisza.
Patrzy
ł na nią pytająco. Z jego ust wydobywały się białe obłoczki
pary. Miał na sobie tylko dżinsy i sweter. Nie czuł zimna. Stał i
patrzył.
Je
śli go wpuści do środka, popełni największy błąd w swoim
życiu. Nie może nie udawać, że nie rozumie jego spojrzenia. Jak
zahipnotyzowana, podeszła do drzwi i otworzyła.
- Dzi
ękuję - powiedział Alec, przestępując próg.
Odsun
ęła się, żeby nie być zbyt blisko.
- Na pewno zmarz
łeś.
Wyci
ągnął przed siebie zmarznięte dłonie. Uśmiechnął się.
- Owszem. Strasznie d
ługo stałem. Zdziwiła się. Jak długo tam
stał? Jak długo
gra
ła zaczarowana muzyką? Dlaczego wpuszcza go do pokoju,
tego s
amego pokoju, gdzie już kiedyś przestała nad sobą panować?
Przecież w każdej chwili może ją pocałować...
- My
ślałam, że się szykujesz do wyjazdu - powiedziała
spokojnie.
Skin
ął głową.
- Nawet zdj
ąłem walizkę. Zamierzałem się pakować, ale nie
mogłem. Nie mogłem wyjechać bez pożegnania.
Naprawd
ę zszedł tylko, żeby jej powiedzieć „do widzenia".
- Ale zacz
ęłaś grać - mówił dalej, ponieważ Lauren milczała - i
zrozumiałem, że nie mogę się pożegnać i odejść.
Zrobi
ł krok w jej stronę.
- Dlaczego? Przecie
ż zrobiłeś, co do ciebie należało.
- Kiedy ci
ę pocałowałem po raz pierwszy, powiedziałaś, że nie
możesz się angażować.
Po
łożył jej dłoń na karku. Drgnęła, ale starała się opanować
dreszcz, jaki przebiegł jej ciało.
- By
łem zadowolony, bo ja też nie chciałem się angażować. Ale
nie chciałem też spędzić życia pisząc książki. Stało się inaczej. Ty nie
chciałaś spędzić życia ucząc muzyki. Stało się inaczej. Wydaje mi się,
że jeśli chodzi o miłość, też coś się stało niezupełnie tak, jak
planowaliśmy.
Delikatnie j
ą pocałował.
- Alec - powiedzia
ła bezradnie. - Nie mogę sobie pozwolić na to,
żebyś przychodził i odchodził. Straciłam bardzo wiele, nie mogę
stracić nic więcej.
- Nie stracisz mnie - uj
ął jej głowę w dłonie. - Powiedz, żebym
został.
Tak jak jej palce odpowiada
ły na dotyk klawiszy fortepianu, tak
usta odpowiadały na dotyk jego ust.
Nie wiedzia
ła, jak znaleźli się w sypialni. Nagle spostrzegła, że
stoją obok łóżka, całując się. Czuła, jak obejmują ją silne ramiona.
Czuła jego dłoń we włosach. Jego język w swoich ustach. Pragnął jej
tak bardzo, jak ona pragnęła jego. Ogarnęło ją znajome uczucie, które
pojawiało się zawsze, kiedy jej dotykał. Teraz było jej wszystko
jedno. Nawet gdyby znowu miał ją opuścić, pragnęła się z nim
kochać.
Wsun
ęła dłonie pod jego sweter i dotknęła owłosionej skóry.
Lekko odsunął jej ręce.
- Nie
śpiesz się tak - szepnął. - Niech to trochę trwa.
Skin
ęła głową, ale jej ręce, jakby żyjąc własnym życiem, dalej
wędrowały po jego ciele. Alec uśmiechnął się lekko, kiedy dotknęła
ustami jego sutek.
Widz
ąc, że prężą się i twardnieją pod dotykiem jej ust, sięgnęła
ręką do paska jego spodni.
Poca
łował ją znowu i zaczął rozpinać bluzkę.
Kiedy ju
ż była naga, zaczaj całować jej piersi.
Po
łożył się na plecach i pociągnął ją za sobą.
Ich usta znowu si
ę spotkały. Czuła jego ręce na swoich biodrach,
brzuchu, udach. Zdjął z niej spodnie, a widząc, że niezręcznie
manipuluje przy jego dżinsach, ściągnął je jednym ruchem.
- Powiedz mi, co mam zrobi
ć - powiedział ledwo dosłyszalnym
głosem.
- Wszystko - chcia
ła powiedzieć. - Chcę ciebie całego, chcę
twojej miłości na zawsze.
- Nie wiem - powiedzia
ła tylko, bojąc się, że zażąda więcej niż
będzie mogła znieść.
Przez chwil
ę wpatrywał się w jej twarz. Potem ześlizgnął się pod
nią, drobnymi pocałunkami znacząc jej ciało.
- Alec... - szepn
ęła z przestrachem, czując w sobie jego język.
Odsunął jej dłonie.
W j
ęku, który po chwili usłyszała, nie rozpoznała własnego głosu.
Całe ciało miała napięte jak struna, serce przestało bić, płuca czerpać
powietrze. Jej ciało przebiegł nagły spazm; cała była w tym spazmie,
cała była miłością.
- Alec... - j
ęk przeszedł w krzyk. Czuła się zupełnie bezbronna;
nigdy dotąd nie należała do nikogo w sposób tak absolutny. Musiała
teraz zrobić coś dla niego.
Przesun
ęła dłonią w dół po jego brzuchu, tak jak ją nauczył tamtej
nocy. Poczuła jego przyśpieszony oddech. Instynktownie zrozumiała,
że pragnie czegoś więcej niż jej ręki. Ujęła go z tyłu za biodra i
przyciągnęła do siebie.
- Lauren...
My
ślała jedynie, jak zwiększyć jego rozkosz. Alec przymknął
oczy. Usłyszała jego głos. Byli teraz jednym ciałem, poruszanym w
tym samym rytmie.
- Teraz... - us
łyszała.
Przez d
łuższą chwilę leżeli bez ruchu. Potem Alec wstał.
Otworzyła oczy, przestraszona, że chce odejść.
- Nigdzie nie id
ę, chcę wziąć koc - powiedział łagodnie.
Otuli
ł ją i mocno do siebie przytulił. Położyła głowę na jego
piersi.
Jego oczy by
ły jedynym świetlistym punktem w ciemnym pokoju.
- Tutaj mog
ę pracować tak samo jak w Bostonie - odezwał się. -
To zależy od ciebie. Zamieszkamy, gdzie zechcesz.
Zrozumia
ła znaczenie słów, ale stale nie mogła uwierzyć.
- Na jak d
ługo? - zapytała z lękiem.
- Tak d
ługo, jak zechcesz.
- A je
śli będę chciała mieć cię na zawsze? - powiedziała, mimo
że bała się jego reakcji. Może nie należy wymagać od niego
odpowiedzi, może jeszcze się waha.
- B
ędziesz mnie miała na zawsze - usłyszał i poczuła na skroni
pocałunek. - Jesteś teraz zupełnie inną kobietą, Lauren. Twoja
przyszłość należy do ciebie. Możesz wybierać. Bardzo bym chciał być
przy tobie, kiedy to będziesz robić. Może wymagam za dużo...
- Nie - po
łożyła dłoń na jego ustach. - Nie znam mojej
przyszłości, ale ona bez ciebie nie istnieje.
- Nie jestem ci ju
ż potrzebny. Jesteś silna. Niezależna. Nie
potrzebujesz mnie.
- Potrzebuj
ę, ponieważ cię kocham, Alec.
- Ja ciebie te
ż kocham.
- Masz racj
ę, nie wiem, jaka będzie moja przyszłość. Wszystko
się zmienia.
- To si
ę nigdy nie zmieni - powiedział, całując jej rękę.
Unios
ła głowę, żeby pocałował ją w usta, i z tego pocałunku
zaczerpnęła pewność i odwagę.
- Chcia
łabym, żebyś poznała moją rodzinę - powiedział. - Moje
siostry są trochę niesamowite, a mama uzna, że jesteś niedożywiona.
Babcia uraczy cię jakąś erotyczną lekturą, a ...
- Twoj
ą ciotkę już znam - przerwała mu Lauren - i jeśli pozostali
członkowie twojej rodziny są do niej podobni, już ich lubię.
- Mo
żemy do nich jechać na Święto Dziękczynienia.
U
śmiechnęła się. Wspaniały pomysł. Bardzo długo przebywała z
dala od rodziny, a krewni Aleca wydawali się być bardzo mili.
Marzyła, żeby spędzić Święto Dziękczynienia wśród bliskich, w
prawdziwym domu. Nie wśród przypadkowych gości w hotelowym
apartamencie. Chciała zjeść indyka i napić się piwa w gwarnym,
pełnym dzieci mieszkaniu.
Z nim.
- Jeste
ś mi bardzo, bardzo potrzebny - powiedziała i jej oczy
napełniły się łzami.
- Masz mnie - odpowiedzia
ł pocałunkiem. Należał do niej.
Wszystko się zmieniło. Teraz mogła wierzyć, że zawsze będzie do
niej należał.
Rozdzia
ł 14
Lauren zatrzyma
ła się przed domem z czerwonej cegły. Szerokie
prostokąty rozświetlonych okien jarzyły się przyjaźnie w mroźnej
listopadowej nocy. Ścisnęła Aleca za rękę.
- Jeste
ś pewien, że wszystko w porządku?
- Jak najbardziej.
Spojrza
ła na niego. Miał na sobie dżinsy, kurtkę i sweter. Sama
te
ż była ubrana niezbyt elegancko. To Alec zaproponował, żeby poszli
w codziennych ubraniach.
- Cz
łowiek czuje się swobodnie i nie stwarza dystansu.
Pomy
ślała, że miło byłoby zobaczyć go w dobrze uszytym
garniturze. Może pewnego dnia zabierze go na koncert do bostońskiej
filharmonii. Jeden z jej kolegów m
a mieć w styczniu koncert. Dobrze
będzie pójść razem posłuchać muzyki. Teraz jej kolej. On kiedyś
zabrał ją do klubu posłuchać rocka.
Pod warunkiem, oczywi
ście, że w styczniu stale jeszcze będą
razem.
Nie mia
ła powodów, żeby w to wątpić, ale życie nauczyło ją, że
nie ma nic pewnego. Rok temu nie uwierzyłaby, że kiedykolwiek
będzie starać się o przedłużenie kontraktu w Albright, zamiast
przygotowywać się do kolejnego tournee. Nie uwierzyłaby, że uczenie
muzyki da jej tyle satysfakcji, a przekonanie pewnej studentki
imieniem Emily, że powinna zmienić kierunek studiów, sprawi jej
taką przyjemność. Zwłaszcza nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że
może się zakochać i to w kimś takim jak Alec Fontana.
Nie w
ątpiła w to, że Alec ją kocha, ale doświadczenie nauczyło ją
w sposób dość bolesny, że można się spodziewać wszystkiego.
Błędem jest planowanie, błędem jest układanie sobie życia. Alec
pewnie z nią zostanie, ale zawsze trzeba się liczyć z tym, że będzie
inaczej. Życie jest pełne niespodzianek i to zwykle niezbyt
p
rzyjemnych. Ich miłość w każdej chwili może zniknąć jak sen.
Trzeba si
ę cieszyć chwilą obecną i nie dać się zwodzić
marzeniom.
Przed wej
ściem zawahała się znowu. Alec spojrzał na nią
zdziwiony.
- Co ci jest?
- Czuj
ę się jakoś dziwnie, jakoś... obco.
- Przecie
ż to twoja rodzina.
- Tak, ale woli widzie
ć mnie gdzie indziej.
- Chc
ą cię widzieć tutaj.
- Naprawd
ę w to wierzysz? Pocałował ją, pogładził po policzku.
- Oczywi
ście. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Zdecydowanym ruchem nacisn
ął dzwonek.
W chwili kiedy wysiad
ł z samochodu i rozejrzał się, poczuł się
jak w domu. Znał podmiejskie, robotnicze dzielnice. Poznawał
szeregiem stojące domy i samochody zaparkowane na chodniku.
Wszystko do złudzenia przypominało południowy kraniec Bostonu.
Jasno oświetlone domy, maleńkie ogródki, skrzynki z kwiatami, drzwi
ozdobione kolbami kukurydzy.
Nie musia
ł udawać, że czuje się swobodnie i pewnie. Pragnął
jedynie coś z tego przekazać Lauren.
Drzwi otworzy
ła im kobieta tak podobna do Lauren, że nie miał
wątpliwości, że widzi jej matkę. Ta sama drobna budowa ciała,
ciemne, lśniące włosy, czarne migdałowe oczy. Biała delikatna skóra.
U
śmiechnęła się niepewnie i wpuściła ich do środka.
- Witaj - powiedzia
ła i pocałowała córkę w policzek. - To pewnie
Alec. Cieszę się, że pan przyszedł.
- Dzie
ń dobry, bardzo mi miło. - Alec wręczył gospodyni
kupiony na tę okazję bukiet chryzantem.
Matka Lauren zarumieni
ła się. Widać było, że sprawił jej wielką
przyjemność.
- Jakie pi
ękne, bardzo, bardzo dziękuję.
Spojrza
ł na jej ręce. Dłonie matki nie przypominały dłoni córki.
Były szorstkie i spracowane. Z pewnością nie dotykały klawiatury
fortepianu. Widać natomiast było, że zmyły sporo naczyń.
Z salonu doszed
ł ich dźwięk telewizora. Panowie oglądali mecz.
Wszędzie unosił się zapach pieczonego indyka.
- Richard? - zawo
łała matka. - Przyjechała Lauren ze znajomym.
Chodź się przywitać.
Ojciec podobnie jak matka by
ł drobnej budowy, szczupły i
ciemnowłosy. Jego flanelowa koszula i sprane dżinsy oraz nie
schodzący z twarzy uśmiech wzbudzały sympatię. Uścisnął dłoń
Aleca.
- Napije si
ę pan piwa, prawda?
W salonie przed telewizorem siedzia
ł Ricky, brat Lauren. Ubrany
tak samo jak ojciec, robił wrażenie tak samo dobrodusznego. Podniósł
się na widok wchodzących.
- Cze
ść - powiedział, uścisnął gościowi rękę i wrócił do
telewizora.
Alec nie wiedzia
ł, czy Ricky jest tak bardzo zainteresowany grą,
czy po prostu nieśmiały.
- Z kim graj
ą? - zapytał.
- Z Filadelfi
ą. Ojciec podał piwo.
- Czego si
ę napijesz, Lauren?
- Na razie dzi
ękuję.
- Mo
że wina? Nie mamy nic specjalnego, ale...
- Nie, dzi
ękuję - powtórzyła, nerwowo się uśmiechając. - Może
później.
Ojciec zgarn
ął leżące na fotelu rzeczy i usiadł. Ricky oderwał
wzrok od telewizora.
- Co u ciebie, Lauren?
- W porz
ądku, a u ciebie?
- Jako
ś leci - spojrzał na Aleca i znowu zapatrzył się w telewizor.
Alec mia
ł wrażenie, że czuje się tu swobodniej niż Lauren. Siedzi
sobie, popija wino i spogląda w telewizor, czekając na świątecznego
indyka. Gdyby zamiast do Wylerów, pojechali do jego matki, robiłby
dokładnie to samo.
- Usi
ądź - powiedział do Lauren, wskazując jej miejsce obok
siebie na kanapie.
- Ogl
ądaj sobie mecz - odparła niepewnie - a ja pójdę do kuchni
pomóc mamie.
Patrzy
ł w ślad za nią, kiedy wychodziła z pokoju. Zauważył jej
bladość i spięty wyraz twarzy. Spostrzegł też, że schowała rękę do
kieszeni. Od dawna już tego nie robiła. Najwyraźniej czuła się źle i
nieswojo.
Uda
ł zainteresowanie meczem, ale w rzeczywistości rozglądał się
po pokoju w poszukiwaniu śladów. Chciał poznać miejsce, w którym
L
auren spędziła czternaście pierwszych lat swojego życia. Dowiedzieć
się, co sprawiło, że była właśnie taka, jaka była. Stare zniszczone
meble i czystość. Schludność i porządek. Ani śladu kurzu. Na ścianie
dwa dyplomy ukończenia szkoły średniej: brata i siostry Lauren. Obok
duże zdjęcie Lauren w wieczorowej czarnej sukni, na tle fortepianu.
To samo, które zdobiło okładkę płyty „Lauren Wyler gra Chopina".
Fortepian. Gdzie si
ę podział fortepian? Czy wielka pianistka
mog
ła wychowywać się w domu bez instrumentu?
Fortepian musia
ł być. Pewnie go wystawili. Może sprzedali po
wyjeździe córki do Nowego Jorku. Dlaczego to zrobili? Dlaczego
pozbyli się wszystkiego, co mogło ją przypominać?
Ka
żda hipoteza może okazać się mylna. Wydawali się tacy mili i
zwyczajni. Może musieli sprzedać instrument, kiedy ojciec nie miał
pracy. Może podarowali go jakiejś szkole. Może w głębi duszy tak
samo za nią tęsknili, jak ona za nimi.
Istnia
ł jednak pewien dystans. Lauren nie miała ochoty
przyjeżdżać tutaj na święta. Wolała jechać do jego rodziny.
Początkowo myślał jak ona. Potem jednak zdecydował inaczej. Jeśli
istniało coś, co komplikowało jej stosunki z rodzicami, należy z tym
skończyć. Im wcześniej, tym lepiej. Święta doskonale się do tego
nadają.
Ojciec Lauren chrz
ąknął i zerknął na niego.
- Jest pan muzykiem?
- Nie. Kiedy
ś byłem gliną. Teraz pisuję książki.
- Naprawd
ę? - ojciec był zdumiony. - Kiedy mi powiedziała, że
chce z kimś przyjechać, pomyślałem, że musi pan być...
- S
łynnym muzykiem, jak ona - dokończył za niego Alec.
- No... tak...
- Owszem, grywa
łem kiedyś na pokrywkach, ale matka mi
zabroni
ła - żartobliwy ton Aleca z lekka rozładował sytuację. Ojciec
Lauren pochylił się ku niemu.
- By
ł pan gliniarzem? Drogówka, kryminalna czy tajna?
- Komenda miejska w Bostonie. Ojciec przez chwil
ę milczał.
- I co, zrezygnowa
ł pan?
- Mia
łem wypadek i musiałem się wycofać.
- Rozumiem, i teraz pisze pan ksi
ążki. Alec skinął głową.
- Jakie?
- Powie
ści.
- Mo
żna na tym zarobić?
- Jak ma si
ę szczęście. Ja miałem.
Pan Wyler, wyra
źnie uspokojony, znowu zaczął śledzić mecz.
- A wi
ęc jest pan pisarzem - odezwał się po dłuższej chwili,
wypełnionej pokrzykiwaniami Ricky'ego. - Wszystkie moje dzieci
otrzymały staranne wykształcenie - powiedział z dumą i zamilkł.
Do pokoju wesz
ła Lauren i Alec natychmiast zapomniał o meczu
i o przesłuchaniu, jakiego padł ofiarą. Widział tylko ją i tylko ona go
obchodziła. Mimo że była smutna i zamyślona, kiedy weszła, w
pokoju zrobiło się jaśniej.
Nigdy by nie uwierzy
ł, że może kogoś tak kochać. Że nagle może
zapomnieć o całym świecie i iść za kimś takim jak ona. Tak jakby całe
dotychczasowe życie był pogrążony we śnie i dopiero teraz się
obudził. Za sprawą Lauren.
Nie mia
ł wątpliwości. Chce spędzić z nią życie. Lauren nie
podzielała jego pewności.
- Nie wolno niczego planowa
ć - mawiała. - Też tak robiłam i
teraz sam widzisz. Nie wolno mieć pewności.
Usiad
ła obok niego na kanapie. Objął ją ramieniem.
- Matka mnie nie potrzebuje - powiedzia
ła smutnym głosem.
Rozumia
ł, że chodzi jej o pomoc przy przygotowywaniu obiadu,
ale zabrzmiało to inaczej. U niego w domu matka i siostry zawsze
razem krzątały się w kuchni, a panowie oglądali telewizję. Po obiedzie
panie zasiadały w salonie, a oni szli zmywać. Pomagali sobie
nawzajem. Byli sobie potrzebni.
- Gdzie jest twoja siostra? - zapyta
ł, żeby coś powiedzieć.
- U rodziny swojego ch
łopaka, zaraz nadejdą. Przytuliła się do
niego. Poczuł, jak bardzo jest spięta.
Obj
ął ją jeszcze mocniej. Jest blisko niej, pragnie jej pomóc.
Uśmiechną) się w duchu, przypominając sobie, co zwykle mówiła na
temat ewentualnej pomocy z jego strony. Sytuacja jednak nie by
ła
wesoła. Lauren czuła się niepotrzebna matce.
Panowie nie odrywali wzroku od telewizora. Dopiero kiedy na
ekranie ukaza
ły się reklamy, Ricky spojrzał na przytuloną do siebie na
kanapie parę. Z kuchni dobiegał dźwięk naczyń. W pokoju panowała
cisza.
Czy
żby tak właśnie wyglądał dom słynnej pianistki? Trudno w to
uwierzyć.
Ha
łas przy drzwiach zapowiedział przybycie jeszcze jednej
przedstawicielki rodziny Wylerów.
Powitano j
ą wylewnie.
- Nareszcie jeste
ście! Lepiej późno niż wcale! Cheryl mogła
uchodzić za bliźniaczkę Lauren.
R
óżnice w wyglądzie były czysto powierzchowne. Krótko obcięte
włosy, długie buty, skórzana kurtka. Jej chłopak ubrany był
identycznie. Taka sama kurtka, takie same buty.
- Witajcie, bli
źniaki - powiedział wesoło Ricky. Cheryl
ucałowała ojca i poklepała brata po ramieniu. Potem zwróciła się do
siostry.
- Cze
ść, Lauren - jej głos był teraz ściszony i poważny. - Pozwól,
przedstawię ci Dona, to mój chłopak. Don, to moja siostra, Lauren i...
- Alec Fontana.
Cheryl zrzuci
ła kurtkę, nie spuszczając oka z siostry.
- Co u ciebie?
- Tak sobie.
- Jak tam Nowy Jork?
- Przeprowadzi
łam się, mieszkam teraz w Massachusetts -
przypomniała Lauren.
- Ach, tak, racja. - Cheryl spowa
żniała, uprzytomniwszy sobie
nagle, jak bardzo siostra oderwała się od rodziny.
- Co s
łychać w Massachusetts?
- W porz
ądku. Bez zmian.
Cheryl spojrza
ła na Aleca i na jej twarz wrócił uśmiech.
- Widz
ę, widzę.
Potem odwr
óciła się na pięcie i pobiegła w stronę kuchni.
- Musz
ę pomóc mamie.
Śliczna i szczęśliwa. Wyraźnie na swoim miejscu.
Wszystko okaza
ło się bardziej skomplikowane niż Alec sądził.
Zwłaszcza dla Lauren. Może źle zrobił przywożąc ją tutaj.
Bezpieczniej byłoby siedzieć teraz w domu jego matki. Spokojnie, bez
problemów.
Rodzina jest jednak bardzo wa
żna. Wiedział, że nigdy nie dałby
sobie rady bez pomocy najbliższych. Znalazł w nich oparcie. Lauren
ma przed sobą długą ciężką drogę. Potrzebuje pomocy. Opieki jego i
rodziny.
Kocha j
ą, ale jest tylko mężczyzną. Chce być dla niej wszystkim,
ale wie,
że to niemożliwe. Przypomniał sobie ten dzień, kiedy wszedł
do jej mieszkania. Grała po raz pierwszy po długiej przerwie.
Zobaczył w jej oczach ból. Takiego cierpienia nie złagodzi miłość.
To nie fizyczny b
ól był powodem jej cierpienia. Nie chodziło
nawet o to, że już nigdy nie będzie występowała. Przyczyna leżała
głębiej. Co powie rodzina? Jak zachowają się ci wszyscy, którym
zawdzięcza sukces? Tak wiele dla niej poświęcili. Tak wiele się
spodz
iewali. A teraz zawiodła ich.
- Prosz
ę na obiad - w drzwiach jadalni ukazała się pani Wyler.
Zasiedli przy du
żym podłużnym stole, ozdobionym bukietem
chryzantem. Gospodarze naprzeciw siebie. Lauren obok Aleca. Ojciec
po krótkiej modlitwie wziął nóż i zabrał się do krojenia indyka. Po
chwili słychać już było tylko dźwięk sztućców.
- Dobra robota, mamo.
- Uda
ł ci się w tym roku.
- Mog
ę prosić o sos?
Lauren jad
ła z wysiłkiem. Alec zauważył, jak niezgrabnie
manipuluje widelcem. Nagle odłożyła go, rozejrzała się po zebranych.
- Chc
ę wam coś powiedzieć.
Wszystkie g
łowy zwróciły się w jej stronę. Zapanowała cisza.
- Ju
ż nigdy nie będę występować. Przestałam grać. Na zawsze.
Cisza jeszcze si
ę pogłębiła. Zebrani osłupieli. Alec również.
Bardziej niż treść jej wypowiedzi zdumiało go to, że Lauren dopiero
teraz informuje rodzinę o tym, co zaszło.
- Co powiedzia
łaś? - ojciec odezwał się pierwszy.
- Nie mo
żna wyleczyć mojej ręki. Nigdy nie będzie w pełni
sprawna. Nie będę mogła występować.
Teraz zacz
ęli mówić wszyscy na raz.
- Jak to mo
żliwe?
- Nie mo
żna wyleczyć ręki?
- Ten doktor w Nowym Jorku...
- Powiedzia
ł ci przecież...
- Przecie
ż to twoje całe życie!
- Moje
życie zmieniło się - przerwała im Lauren. Jej głos zadrżał,
ale tylko przez chwilę. Nie patrzyła na nikogo. Wzrok miała wbity we
wzór na obrusie.
- Wiem,
że kosztowało to was wiele wysiłku, ale...
G
łos załamał się, oczy napełniły łzami. Alec ujął pod stołem jej
rękę i mocno zamknął w swoich dłoniach.
- To by
ło... Zawsze bardzo chciałam to dla was robić, grać,
występować. Zrobiliście dla mnie bardzo wiele, chciałam się
odwdzięczyć, ale, ale... nie mogę. Już nigdy więcej. Już nigdy więcej
nie będę mogła wam odpłacić...
Opu
ściła głowę, przerwała. Matka wstała i obszedłszy stół
podeszła do jej krzesła. Objęła ramiona córki i pocałowała ją w
policzek.
- Bardzo ci
ężko pracowałaś, córeczko, nie masz sobie nic do
wyrzucenia.
- Wszyscy ci
ężko pracowaliśmy - podjęła Lauren. - Teraz będę
uczyć muzyki. Też będę pracować, ale tak strasznie mi przykro, że
was za
wiodłam.
- Wcale nie - zaprotestowa
ł ojciec. - Zawsze byliśmy z ciebie
bardzo dumni.
- Zreszt
ą przecież to nie twoja wina, że tak się stało - powiedziała
Cheryl.
Ricky by
ł bardziej konkretny.
- Skoro wreszcie kupi
łaś mi ten samochód, na razie możesz sobie
odpuścić.
Lauren u
śmiechnęła się słabo.
- My
ślę - spojrzała na Aleca i znowu zwróciła się do rodziców -
tak sobie myślę, że teraz może będę mogła spędzać z wami więcej
czasu.
- Bardzo si
ę cieszę. - Matka jeszcze raz uścisnęła córkę i jakby
zawstydzona
swoją czułością wróciła na miejsce.
Lauren te
ż była speszona. Wyswobodziwszy rękę z uścisku
Al
eca, położyła ją na stole. Wielkim wysiłkiem woli próbowała
powstrzymać się od płaczu.
- Przepraszam - powiedzia
ła nagle i szybkim krokiem wyszła z
pokoju.
Alec przeprosi
ł również i poszedł za nią. Przeszedł przez kuchnię;
zobaczył oświetlone schody prowadzące do piwnicy. Zszedł niżej i
znalazł się w jasnym przestronnym pomieszczeniu. Stały tu stare
meble, na półkach piętrzyły się dyplomy, odznaczenia i puchary. Pod
ścianą czernił się fortepian.
Stary wiekowy instrument ze z
łotym napisem. Tak jak wszystko
w tym domu był nieskazitelnie czysty.
Podszed
ł do półek. Dyplomy i listy dziękczynne. Wyróżnienia i
odznaczenia. Pierwsze miejsca i nagrody. Koncerty szkolne, dyplom
konserwatorium. Wszystko starannie oprawione i uporządkowane
chronologicznie.
Rozejrza
ł się i zobaczył Lauren.
Siedzia
ła przycupnięta w rogu kanapy. Po policzkach płynęły łzy.
Nie wycierała ich. Poczuł dojmujący ból.
- Naprawd
ę są z ciebie dumni - powiedział, siadając obok niej.
- Wiem - za
łkała i Alec wyciągnął chusteczkę. - Byli ze mnie
bardzo dumni, ale teraz już nie mają powodu.
- Dlaczego tak d
ługo nic im nie mówiłaś? Przecież od miesiąca
wiesz, że z koncertami koniec?
- Nie mog
łam. Nie wiedziałam jak. Nie miałam pojęcia, jak
zareagują. Bałam się, że będą na mnie źli.
- Wcale nie s
ą.
- Wiem, nie maj
ą powodu. Robię teraz co innego. Równie
dobrze, ale nie wiedziałam, czy to zaakceptują. Miałam przecież być
pianistką. Po to tak pracowali. A ja nie mogę.
Obj
ął jej drżące ramiona i przytulił ją do siebie.
- Oni to rozumiej
ą - powiedział z twarzą w jej włosach. - Dużo
dla ciebie zrobili, ale ty odpłaciłaś im po królewsku. Jesteście kwita.
Nic im nie jesteś winna.
- Zawsze by
łam strasznie samotna. Miałam Geralda, kolegów,
ale nigdy nie miałam rodziny. Bardzo tego pragnęłam.
- Teraz j
ą masz.
- Mam - spojrza
ła na niego przez łzy - i mam ciebie.
- To te
ż rodzina. Zostań moją żoną, pobierzemy się, będziemy
prawdziwą rodziną.
Uj
ęła jego twarz w dłonie i przyjrzała mu się, tak jakby widziała
go po raz pierwszy w życiu.
- Naprawd
ę tego chcesz? Uśmiechnął się.
- Gdybym nie chcia
ł, nie prosiłbym o to.
- A co b
ędzie - zawahała się na moment - jeśli znowu coś się
odmieni? Na przykład znudzi mi się uczenie, będę chciała to zmienić,
zacząć od nowa...
Przerwa
ł jej pocałunkiem.
- Je
śli będziesz miała wypadek? Jeśli mnie pobiją na ulicy?
Jeśli... jeśli... Nie mamy na to żadnego wpływu. Może moja następna
książka zrobi klapę. Może już nigdy nie napiszę słowa. Może. Wtedy
znajdziemy sobie coś innego - pocałował ją znowu. - Zawsze
będziemy się kochać. Reszta nieważna. Jakoś będzie.
- Ma
łżeństwo to poważna sprawa. Raz na zawsze. A przecież
przyszłości nie można przewidzieć.
- Moj
ą miłość można. Lauren milczała.
- O co ci chodzi? Nie kochasz mnie?
- Kocham. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Bardziej ni
ż muzykę?
- Bardziej. Muzyka to... przesz
łość. Ty... to moja teraźniejszość.
Moje życie. Jesteś częścią mnie. Jesteś przy mnie. Widzę cię, słyszę,
wiem, gdzie jesteś.
- Nie jestem przy tobie. Jestem z tob
ą.
- Wiem.
Poczu
ł jej kochaną, okaleczoną dłoń na policzku. Przyciągnęła ku
sobie jego głowę i pocałowała.
- Kiedy jeste
ś ze mną, nie boję się niczego. Nawet przyszłości.
Wyjdę za ciebie. Będę twoją żoną. Kocham cię.
Ca
łowali się długo. Bez końca. Kiedy wreszcie przestali, spojrzał
na jej spokojną, uśmiechniętą twarz.
By
ła tak śliczna, że pocałował ją raz jeszcze. Stara kanapa w
suterenie jej rodziców wydawała się idealnym miejscem na miłość...
Alec otrząsnął się pierwszy.
- Musimy chyba i
ść na górę. Masz dla nich jeszcze jedną
niespodziankę.
- Biedni - roze
śmiała się Lauren. - Biedni, kochani rodzice. Będą
musieli i to przełknąć.
- Takie jest
życie.
- Nigdy nic nie wiadomo.
Jeszcze jeden poca
łunek. Ostatni. Na razie. Alec wstał i pomógł
Lauren podnieść się.
- Chod
ź. Niech się wreszcie dowiedzą. Oddała mu chusteczkę.
Starł z jej policzków ślady łez. Objął ją ramieniem i poszli schodami
w górę, tam, gdzie czekała na nich rodzina, świątecznie zastawiony
stół i przyszłość.