Arnold Judith Nieznajoma

background image




J

UDITH

A

RNOLD

NIEZNAJOMA

background image

Rozdzia

ł 1

Alec Fontana nie zna

ł się na muzyce klasycznej. Nie była w jego

typie. Lubił mocne uderzenie, szybki rytm, zawodzenie bluesa,

dźwięki gitary i ochrypły głos śpiewaka; taniec, seks i tym podobne
sprawy. Tak zwane „s

amo życie".

A jednak ju

ż trzeci kolejny wieczór siedział w pokoju jednego z

domów akademickich uniwersytetu Albright, s

łuchając dźwięków

fortepianu płynących z otwartego okna na pierwszym piętrze.

Wygodnie rozparty w fotelu, z miętową wykałaczką zamiast papierosa

w zębach, z nogami na niskim stoliku słuchał gry Lauren Wyler.

Wiedzia

ł, że tak się nazywa, że ma kruczoczarne włosy, jest

szczupła i blada. Codziennie rano wychodziła z domu z płócienną

torbą na ramieniu i prawą dłonią ukrytą w kieszeni szarego
prochowca.

Kt

óregoś dnia ujrzał przelotnie jej twarz i ten widok go

zachwycił. Podobnie jak nieskazitelna sylwetka dziewczyny,

oddalającej się jedną z uliczek campusu.

Poranne obserwacje, prowadzone z okna na pi

ętrze, uzupełniał

wieczorami muzyką. Lauren zasiadała do fortepianu piętnaście po

siódmej, napełniając dom kaskadą akordów i pasaży. Potem

próbowała ćwiczyć coś trudniejszego. Tryle i arpeggia. Tu

najwyraźniej sprawy się komplikowały. Melodia się gmatwała, temat

zacierał, i nie trzeba było być znawcą muzyki klasycznej, żeby

stwierdzić, że pianistka zaczyna fałszować.

Wiedzia

ł, że wtedy muzyka ucichnie. W całym domu zapanuje

cisza, mająca w sobie coś niepokojącego, i siłą będzie musiał się

powstrzymać, żeby nie zbiec po schodach, nie zapukać do drzwi na

dole i nie zapytać, dlaczego właściwie przestała grać.

Tego jednak zrobi

ć nie mógł. Właśnie dlatego, że cisza panująca

na dole w niczym nie przypominała normalnego braku innych

dźwięków, takich jak odgłos kroków, szuranie krzesła czy

uspokajający brzęk naczyń. Ta cisza nabrzmiewała jakimś sensem,

którego nie mógł pojąć.

Nie by

ło w niej znaku życia.

Alec Fontana zjawi

ł się w miasteczku uniwersyteckim kilka dni

wcześniej. Przyjechał prosto z Bostonu starym modelem forda, z

przenośną maszyną do pisania, dwiema walizkami i kasetą nagrań

Erica Claptona. Mags zapewniła go, że dostanie apartament z pełnym

background image

wyposażeniem: meble, naczynia, sztućce, zasłony i pościel były na
miejscu.

Pani rektor wszystkiego dopilnowa

ła. „Wyświadczysz mi wielką

przysługę - powiedziała, kiedy w połowie września zadzwoniła do

niego z prośbą o pomoc. - Nie mogę sprowadzić nikogo z zewnątrz,

nie chcę robić sensacji. Jeśli nie masz czasu, po prostu powiedz,

wszystko zrozumiem, ale przecież u mnie też będziesz mógł pisać, a

przy okazji zaoszczędzisz na czynszu".

Je

śli idzie o pisanie, rzeczywiście miała rację. Uniwersyteckie

miasteczko w stanie Massachusetts nadawało się do tego równie

dobrze jak Boston. Może nawet lepiej. W Albright musi panować
spokój i cisza, a ponadto nie ma pokus w postaci nocnych barów i

przyjaciół, pod byle pretekstem odciągających człowieka od biurka.

Ani nieoczekiwanych wizyt matki: „Alec, jak ty możesz żyć w takim

bałaganie! Mógłbyś sobie przecież kupić jakiś spokojny dom na wsi!"
Ani niewinnych telefonów sióstr: „Alec,

posłuchaj, moja przyjaciółka

właśnie się rozwiodła, to świetna dziewczyna, mógłbyś się z nią

spotkać w piątek".

Z ca

łą pewnością miło będzie spędzić kilka miesięcy na campusie

renomowanej wyższej szkoły dla dziewcząt, malowniczo położonej u

podnóża gór, a przy okazji można wyświadczyć przysługę cioci
Margaret. Zmiana miejsca dobrze mu zrobi. Spokój sprzyja pracy

twórczej. A świeże powietrze rozjaśnia umysł.

W Albright zjawi

ł się w południe; odebrał klucz w administracji i

ruszył wzdłuż Hancock Street. Ulica była wąska, z obu stron

porośnięta wysokimi drzewami. Malownicze domki profesury i

dwupiętrowe domy studenckie, mimo iż pozbawione szacownej

patyny wieków, na tle kolorów jesieni prezentowały się bardzo
dobrze.

Ulic

ą Hancock doszedł do rogu i rozejrzał się. Campus Albright

był typowym amerykańskim miasteczkiem uniwersyteckim. To

zadbane i pełne wdzięku miejsce emanowało atmosferą tego, co pod

każdą szerokością geograficzną kojarzy się ze „studenckim życiem".

Położony na wzgórzu campus, z malowniczo rozrzuconymi
pseudogotyckimi budynkami uniwersyteckimi z szarego kamienia,

przypominał kolorową pocztówkę.

Margaret Cudahy zosta

ła rektorem uniwersytetu trzy lata

wcześniej i Alec stale jeszcze uśmiechał się z niedowierzaniem na

background image

myśl o naukowej karierze ciotki. Nie dlatego, że wątpił w jej

kwalifikacje i predyspozycje czy w jakość doktoratu i kilkunastu

opublikowanych pozycji. Po prostu wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć,

że poczciwa ciocia Mags, młodsza siostra jego matki, rodem ze
skromnej irlandzkiej rodziny zami

eszkałej w południowej części

Bostonu, zajęła tak wysoką pozycję w hierarchii ekskluzywnej szkoły.

Zatrzyma

ł się przed drzwiami rezydencji rektora i zastukał

kołatką. Dom położony był na wzgórzu, w samym środku campusu,

taras wychodził wprost na ogród, a tuż za nim rozciągało się jezioro.

Mags opowiadała mu kiedyś o studenckich zawodach żeglarskich.

Dobre. Za jego studenckich czas

ów w bostońskim uniwersytecie

nikomu nie śniło się o takich fanaberiach. Zawody żeglarskie to była
domena „lepszych i bogatszych"

, dziewcząt o brzoskwiniowej cerze,

tych wszystkich Muffy i Cecylii, bo tak zwykle miały na imię, które

nie miały pojęcia, gdzie mieści się najbliższy supermarket i nie

wiedziały, na czym polega różnica miedzy calzone a cannoli.

Człowiek o nazwisku Cudahy i Fontana nie mógł nawet o tym

marzyć.

Drzwi otworzy

ła kobieta w białym fartuszku i Alec, chcąc nie

chcąc, musiał wyrecytować:

- Nazywam si

ę Alec Fontana. Czy zastałem panią rektor?

S

łużąca uśmiechnęła się:

- Prosz

ę wejść. Zobaczę, czy profesor Cudahy będzie mogła pana

przyjąć.

Profesor Cudahy, Chryste Panie, nigdy przenigdy mu to nie

przejdzie przez usta.

Wra

żenie, iż bierze udział w czymś nieprawdziwym, powiększyło

się jeszcze na widok Mags schodzącej ze schodów. Ubrana była w

szarą spódnicę, elegancki blezer w tej samej tonacji i buty na obcasie.

Przetykane siwizną ciemnoblond włosy łagodnymi falami okalały jej

nie umalowaną twarz. Jednak zmiany, jakie się w niej dokonały pod

wpływem atmosfery ekskluzywnego college'u, były powierzchowne.

W głębi duszy pozostała młodszą siostrą jego matki, małą Mags, która

zbierała w szkole nagrody i wyróżnienia ku zadowoleniu całej

rodziny. Miał przed sobą poczciwą, kochaną Mags i wytworna,

położona nad jeziorem rezydencja oraz pokojówka w niczym tego

faktu nie zmieniały.

- Cze

ść, Mags! - Podszedł i uścisnął ją.

background image

- Nie nazywaj mnie tak - szepn

ęła, mrugając porozumiewawczo.

-

Od pewnego czasu odgrywam tu rolę poważnej pani profesor.

- To b

ądź dla mnie dobra, bo cię zdemaskuję - powiedział tym

samym tonem i uśmiechnął się do niej.

- Zrobi

ę, co będę mogła. - Ujęła go pod ramię i poprowadziła do

wychodzącego na jesienny ogród saloniku.

- Kiedy przyjecha

łeś? Nie miałeś problemów ze znalezieniem

apartamentu?

- Wszystko w porz

ądku - powiedział sadowiąc się w fotelu i

opieraj

ąc nogi na niskim stoliku.

Mags spojrza

ła na niego z dezaprobatą.

- Alec, przecie

ż to prawdziwy chippendale. Zdjął nogi ze stolika i

uśmiechnął się.

-

Żadnej ulgi dla biednego kaleki?

- Jaki z ciebie kaleka -

żachnęła się Mags. - A nawet gdyby, to i

tak

chippendale jest ważniejszy od ciebie. Napijesz się czegoś? Zaraz

zadzwonię na pokojówkę.

Alec roze

śmiał się. Mags zawtórowała mu, ale mimo to ujęła

srebrny dzwoneczek, stojący na stoliku, i potrząsnęła nim. W progu

natychmiast pojawiła się służąca.

- Pan Fontana chcia

łby... - Mags spojrzała pytająco na Aleca.

- Masz jakie

ś piwo? Mags uśmiechnęła się.

- Napijemy si

ę Budweisera.

Alec wygodnie usadowi

ł się w fotelu. Było nieźle, nawet z

nogami na podłodze. Było całkiem nieźle, skoro ciotka w swojej
rektor

skiej rezydencji, wśród lśniących chippendale'ów stale jeszcze

lubiła pociągnąć sobie piwko.

- A teraz opowiadaj - zagadn

ęła, kiedy zostali sami. - Jak ci się

podoba nowe mieszkanie? Masz wszystko, czego ci potrzeba?

Skin

ął głową, wyjął wykałaczkę z kieszonki błękitnej bluzy i

włożył ją do ust.

- Kiedy mi powiedzia

łaś, że umieścisz mnie na terenie campusu,

myślałem, że będę mieszkał w akademiku.

- Z tymi wszystkimi prze

ślicznymi intelektualistkami? O nie, mój

drogi, co to, to nie.

- Boisz si

ę o mnie czy o swoje studentki? Mags wolała nie

odpowiadać wprost.

background image

- Nie wszystkie budynki na campusie s

ą akademikami -

wyjaśniła. - Odwiedza nas wielu profesorów, angażujemy

wykładowców na jeden, dwa semestry, musimy mieć gościnne
apartamenty, takie jak ten, w którym mieszkasz.

- Szkoda tylko,

że jest na piętrze. Okropnie męczące te schody.

- Musisz

ćwiczyć.

U

śmiechnął się przekornie.

- Gdyby

ś mnie umieściła w którymś z akademików, miałbym

wiele okazji do ćwiczeń.

- Alec, ostrzegam, musisz nad sob

ą panować. Zmrużył oczy.

- Nie martw si

ę, ciociu, tutejsze panienki są dla mnie za młode

i... za bogate.

- Nie wszystkie s

ą takie bogate. Prawie połowa otrzymuje pomoc

finansową. Ale masz rację, są dla ciebie za młode. Dla profesora

Phelpsa też. Bóg raczy wiedzieć, co zaszło między nim a tą studentką

w zeszłym roku. Myślisz, że uda ci się dowiedzieć czegoś na ten
temat?

Alec nie odpowiedzia

ł. Wykałaczka w jego ustach lekko się

poruszyła. Ciotka niewiele potrafiła mu powiedzieć, kiedy zadzwoniła
do niego w tej sprawie po

raz pierwszy, prosząc, żeby jej pomógł.

Pewne poszlaki wskazywały na to, że Roger Phelps, jeden z
najznakomitszych profesorów uczelni, specjalista w zakresie nauk

politycznych, miał w poprzednim roku akademickim romans ze swoją

studentką. W nagrodę za miłosne zaangażowanie miał pomóc

dziewczynie w dostaniu się na wydział prawa Uniwersytetu Harvarda.

O całej sprawie Mags dowiedziała się z listu, jaki dostała od jej

przyjaciółki. Nie mając dowodów na prawdziwość zawartych w nim

informacji, wolała nie nadawać sprawie rozgłosu.

Na razie nie by

ło zresztą żadnej sprawy. Nie można rzucać cienia

podejrzeń na profesora o nieskazitelnej opinii, na podstawie listu

egzaltowanej panienki. Istniało przecież niebezpieczeństwo, że cała
sprawa zostanie rozdmuchana i renoma uczelni tylko na tym ucierpi.

A tego Mags wolałaby uniknąć.

- Przysz

ło mi do głowy, że może ty mógłbyś trochę się rozejrzeć

i zorientować w sytuacji - powiedziała wtedy do Aleca. - Jako były

policjant masz przecież wprawę, prawda? Jeśli coś znajdziesz,
nad

amy sprawie odpowiedni bieg. Nie chcę mieć wśród

wykładowców profesora, z którym trzeba iść do łóżka, żeby dostać

background image

dobry stopień, nawet gdyby był tak sławny jak Roger Phelps. Nigdy

się na to nie zgodzę. Ale dopóki nie mam pewności, nie mogę, ot, tak
sobie,

psuć opinii niewinnemu człowiekowi. Zwłaszcza takiej

znakomitości jak Phelps.

Alec zna

ł ciemne strony życia na wyższych uczelniach. W

przypadku mniej ekskluzywnych szkół klasy były tak przeładowane,

że profesorowie z trudnością rozróżniali płeć swoich podopiecznych,

ale i tam nie brakowało afer związanych z handlem narkotykami,

wymuszaniem pieniędzy i wszelkiego rodzaju szantażami.

Mo

że będzie mógł jakoś pomóc ciotce. Na początek wybrał się do

Cambridge i odszukał pewną studentkę pierwszego roku prawa.
Niec

hętnie zgodziła się na rozmowę, czym tylko obudziła jego

czujność. Jeśli rzeczywiście dostała się tu przez łóżko, nic dziwnego,

że nie chciała nic na ten temat mówić.

Podejrzana pow

ściągliwość dziewczyny spowodowała, że

ostatecznie zdecydował się na przyjazd do Albright. Z przyjemnością

myślał o prowadzeniu „śledztwa" w malowniczym otoczeniu

campusu, po tygodniach intensywnej szpitalnej terapii. Może uda mu

się również coś napisać. W malowniczej jesiennej scenerii powinien

mieć natchnienie.

A zreszt

ą, w dzieciństwie ciotka zawsze mu pomagała, teraz

nadeszła jego kolej.

- Wygl

ąda na to - powiedziała Mags, kiedy służąca podała piwo -

że prócz tego cholernie wysokiego piętra wszystko jest w porządku?

- Jak najbardziej. - Alec poci

ągnął spory łyk z butelki. - Kto

mieszka pode mną?

- Poczekaj, zaraz ci powiem - pr

óbowała sobie przypomnieć

ciotka. - Mieszkasz na Hancock Street, prawda?

Skin

ął głową.

- Stuka

łem do drzwi na dole, ale nie było jej w domu.

- Sk

ąd wiesz, że to kobieta? - Mags była zaskoczona.

Zmru

żył oko.

- Jak my

ślisz? Zajrzałem do skrzynki na listy.

- Alec!
- Nie by

ła zamknięta - dodał pośpiesznie. - Nie zrobiłem nic

niezgodnego z prawem. Nazywa się Lauren Wyler.

Mags przytakn

ęła.

background image

- Tak, przypominam sobie. Jest pianistk

ą, w tym semestrze

prowadzi lekcje w instytucie muzyki.

Widzia

ł fortepian w jej pokoju, zauważył go, kiedy zajrzał przez

otwarte okno, obok wejścia na ganek. Zauważył też meble równie

nowe i nijakie jak meble w jego apartamencie, wieżę stereo i ściany

pokryte półkami zastawionymi porcelanowymi filiżankami.

A wi

ęc była nauczycielką muzyki. Pewnie ekscentryczną starą

panną uwielbiającą herbatę.

- Mieli

śmy wielkie szczęście, że zgodziła się tu przyjechać -

mówiła dalej Mags. - Jest bardzo sławna, podróżowała z koncertami

po całym świecie, nagrała dwie płyty, grywała w największych salach

koncertowych. Zrobiła karierę, a nie ma jeszcze trzydziestki. Ale nie

miej złudzeń, nie jest zbyt towarzyska, interesuje ją tylko gra na
fortepianie, muzyka jest dla niej wszystkim.

- Zaczynam

żałować, że tu przyjechałem - powiedział ponuro. -

Nie wolno mi się zadawać ze studentkami, nie mogę porozmawiać z

sąsiadką...

- Mo

żesz z nią rozmawiać, ile chcesz, musisz jednak wiedzieć, że

ona do ciebie nie pasuje.

- Sk

ąd wiesz, kto do mnie pasuje? - próbował protestować.

- Znam ci

ę na wylot, Alec. - Mags pochyliła się ku niemu i

dodała: - Wiem, co ci może przyjść do głowy na widok ładnej kobiety.

Odpowiedzia

ł wymownym spojrzeniem. Był dorosłym

nieżonatym mężczyzną. Miał swoje potrzeby. Niezamężna kobieta,

taka jak Mags, doprawdy powinna być trochę bardziej wyrozumiała

wobec słabostek tego rodzaju.

Prawd

ę powiedziawszy, po wypadku nieco zmienił styl życia.

Dwa ostatnie lata w większości spędził w szpitalach, kolejne operacje

i długie okresy rekonwalescencji zrobiły swoje. Wiedział, że nie

będzie już mógł prowadzić takiego życia jak dotąd. Rzucił pracę w

policji, zaczął pisać. Wydał pierwszą powieść i zarobił dużo

pieniędzy.

Dojrza

ł, wydoroślał. Jednym słowem, postarzał się. Jeśli nawet

zrobił jakąś aluzję do tutejszych studentek, to jeszcze nie powód, żeby

ciotka musiała chronić przed nim sąsiadkę.

Dopi

ł piwo i zanim wstał, kilka razy zgiął lewą nogę, żeby ją

rozruszać.

background image

- B

ędzie mi potrzebna mapa campusu - powiedział - z

zaznaczonymi gabinetami profesorskimi

i salami wykładowymi, do

tego rozkład zajęć Phelpsa i lista jego słuchaczy. Jeśli możesz,
przygotuj mi to.

- Wpadnij do mnie jutro do pracy, o której chcesz.
- Jutro jest sobota.
- Idealny dzie

ń, nikt nie będzie nam przeszkadzał, dopytując się,

po co nam to wszystko potrzebne. A teraz opowiedz mi, co tam u was.

Jak tam dzieciaki Rosie, skończyły już chorować na świnkę?

Alec pos

łusznie wprowadził ją w tajniki rodzinnego życia,

rozwodząc się nad stanem zdrowia jej siostrzenic i siostrzeńców i

szczegółowo opowiadając o codziennych kłopotach swojej

owdowiałej matki; całość okrasił informacją o tym, jak to babcia, stara

pani Cudahy, wygrawszy na loterii kilkaset dolarów, przepuściła

wszystko grając w bingo w domu parafialnym.

Zaspokoiwszy ciekawo

ść gospodyni, odstawił pustą butelkę na

dywan, nie chcąc bezcześcić cennego stolika.

- P

ójdę kupić coś do jedzenia - oznajmił, zbierając się do

wyjścia. - O której mam do ciebie przyjść jutro?

- Mi

ędzy dragą a trzecią, dobrze? Budynek administracji

znajdziesz na mapi

e. Będę czekała na ciebie przy wejściu - pójdziemy

razem. I zarezerwuj sobie piątkowe popołudnie. O czwartej wydaję

doroczne przyjęcie dla pracowników naszej szkoły, będzie cała

profesura, doskonała okazja do spotkania Phelpsa, o ile nie poznasz go

wcześniej.

- Doroczne przyj

ęcie u pani rektor - w głosie Aleca brzmiała

lekka drwina. -

To brzmi bardzo uroczyście.

- A jest po prostu okazj

ą do spotkania miłych ludzi, żadnej

pompy, możesz nawet przyjść bez krawata, tylko proszę, zachowuj się
przyzwoicie.

Spojrza

ł na nią łobuzersko.

- Nie bekaj przy jedzeniu i nie wycieraj nosa r

ęką, tak?

Rozumiem, ciociu, zrobię, co w mojej mocy.

- Jeste

ś okropny. Idź sobie. Wiesz przynajmniej, gdzie jest

najbliższy sklep?

Alec wr

ócił na Hancock Street po samochód i pojechał zrobić

zakupy. Zjadł solidne śniadanie przypominające lunch. Miał nadzieję,

że to wystarczy na następne kilka godzin. Widok skrzynki na listy

background image

przypomniał mu o Lauren. Sam był zdziwiony swoim rosnącym

zainteresowaniem jej osobą.

Skrzynka by

ła pełna, sąsiadka najwyraźniej jeszcze nie wróciła.

Rzucił okiem na koperty. Rachunki, urzędowe listy z Nowego Jorku,

jakiś prywatny list z Allentown w Pensylwanii. Nic specjalnego.

S

łynna pianistka, pomyślał jeszcze raz zerkając w jej okno, nie

ma jeszcze trzydziestu la

t i już zrobiła karierę.

Co ona mo

że robić w tej położonej tak daleko od miasta uczelni?

Dlaczego nie odbywa właśnie tournee po największych salach

koncertowych świata? Z jakiego powodu woli dawać lekcję gry na
fortepianie tutaj, na pustkowiu?

Zszed

ł z ganku i zajrzał przez okno do pokoju. Mógł teraz

widzieć salonik w jej apartamencie pod innym kątem. Na honorowym

miejscu stał fortepian, obok zarzucona nutami etażerka. Od tej strony

na szczęście nie było widać kolekcji filiżanek. Nie przepadał za

dziwadłami.

Przez s

ąsiednie okno widać było schludną, dobrze utrzymaną

kuchnię i mały gabinet do pracy. Obok, w narożnym pokoju,

znajdowała się sypialnia. Szerokie łóżko było zasłane, drzwi od szafy

zamknięte.

Wyniki ogl

ędzin były raczej skromne. Właściwie tego należało

się spodziewać. Nieznajoma najwyraźniej była osobą pretensjonalną,

ekscentryczną artystką przyzwyczajoną do oklasków. Już samo jej
nazwisko - Lauren Wyler -

pozwalało przypuszczać, że niewątpliwie

nie ma pojęcia, jaka jest różnica między calzone a cannoli.

W sumie mo

że i lepiej. Nie będzie problemów. W stosunkach z

sąsiadami najwłaściwsza jest chłodna uprzejmość. Co w tym

przypadku nie powinno być trudne.

Wr

óciła do domu kilka minut po siódmej. Wieczór był ciepły i

Alec zostawił okna otwarte, żeby trochę przewietrzyć. Leżał

wyciągnięty na kanapie, z otwartą butelką piwa, wykałaczką w zębach

i teczką zawierającą papiery Phelpsa przed sobą.

Z dokument

ów wynikało, że Roger Phelps przed sześciu laty

przeniósł się do Albright z uniwersytetu Columbia. Co było raczej

zastanawiające, zważywszy prestiż obu uczelni. Dlaczego tak wybitny

specjalista opuścił duży uniwersytet, gdzie z całą pewnością płacono

mu znacznie więcej, i przeniósł się na prowincję ? Ponadto

popularność Phelpsa, mierzona częstotliwością jego telewizyjnych

background image

występów, musiała znacznie ucierpieć na oddaleniu od mass mediów.

Nic w jego dossier nie wskazywało na to, że miał w Columbii

jakiekolwiek kłopoty.

Alec uwa

żnie po raz drugi odczytał pismo, skierowane przez

Phelpsa do Mags, w którym profesor g

odził się na wykłady w

Albright:

„Z prawdziwą przyjemnością poświęcę się pracy naukowej w

niewielkiej uczelni położonej w ustronnym miejscu. Mimo iż moja
dotychczasowa praktyka dawa

ła efekty w pełni zadowalające,

temperament badacza wymaga czasowej zmiany otoczenia".

Jasne jak s

łońce. „Temperament badacza" najwyraźniej domagał

się „ustronnego miejsca", gdzie roiłoby się od młodych długonogich

studentek, pragnących pogłębić swoją znajomość prawa. Oczywiście,

każdy podejrzany tak długo jest niewinny, aż mu się dowiedzie, że jest

przeciwnie, ale Alec zbyt długo pracował w policji, żeby wiedzieć, że

bezpodstawne podejrzenia nie istnieją.

Z zamy

ślenia wyrwał go dźwięk kroków na ganku. W pierwszej

chwili pomyślał, że będzie miał gościa, i uniósł się, żeby wstać z

kanapy. Kiedy jednak usłyszał, że ktoś otwiera drzwi na dole,

zrozumiał, że Lauren Wyler wróciła do domu.

Podszed

ł do okna, żeby coś zobaczyć, ale ujrzał tylko cień

zamykanych drzwi wejściowych.

Po chwili z do

łu doszedł go dźwięk kroków i otwieranego okna.

Potem kroki skierowały się w stronę sypialni.

Postanowi

ł zejść i przedstawić się. W końcu była jego sąsiadką.

Poszed

ł do łazienki i uważnie przejrzał się w lustrze. Nie było źle.

Gęste jasne włosy, opalona twarz, w sumie widok miły dla oka.

Przeciągnął dłonią po policzkach. Właściwie należało tylko się ogolić.

Potem zaraz zejdzie i przedstawi się.

W tej chwili us

łyszał muzykę. Kilka silnych akordów, krótki

fragment tematu, przerwa i powtórzenie.

Nie by

ł to jego ulubiony gatunek muzyki, a jednak wrócił do

p

okoju i zaczaj nasłuchiwać. W powolnych głośnych akordach było

coś, co przykuwało jego uwagę. Rodzaj smutku i powagi, nie pasujący

do egzaltowanej panienki, zbierającej filiżanki z chińskiej porcelany.

Postanowi

ł, że zejdzie, kiedy muzyka ucichnie. Wyczuwał raczej

niż wiedział, że przerywanie komuś gry nie należy do dobrego tonu.

background image

Zreszt

ą, wcale mu nie zależy. Nie zamierza nikogo zmuszać, aby

interesował się jego osobą. Jest autorem bestsellera i to ona powinna

być dumna, że ma okazję go poznać.

Usiad

ł w fotelu i oparł nogi na stoliku, uważając, by nie

pobrudzić adidasami papierów profesora Phelpsa. Przymknął oczy i

zaczaj słuchać Lauren Wyler.

Nie wiedzia

ł, co gra. Jego znajomość muzyki poważnej

ograniczała się do kilku starych płyt z nagraniami Carusa,
prze

chowywanych przez babcię. Lauren Wyler mogła grać Bacha,

Beethovena albo Brahmsa, albo wszystkich naraz.

Zdawa

ł sobie jednak sprawę z tego, że cokolwiek by grała, robi to

dobrze, że jest wielką indywidualnością i ma styl. Wiedział też, że

będzie tak siedział, zasłuchany, dopóki z dołu dochodzić będą

czarodziejskie dźwięki.

Po pewnym czasie melodia zacz

ęła się zmieniać, uroczysta

powolność ustąpiła miejsca skocznej lekkości. Nie było to jeszcze to,

co lubił najbardziej, ale można było wytrzymać. Wyobraził sobie jej

długie, białe palce biegające po klawiaturze i poczuł, że jest w tym coś

zmysłowego. Nagle erotyczna wizja została zakłócona ledwo

słyszalnym dysonansem, potem następnym, wyraźniejszym, wreszcie
-

fałszywą nutą.

By

ła przecież znakomitą pianistką, grywała w najlepszych

koncertowych salach, nagrywała płyty... Dlaczego nie była w stanie

zagrać poprawnie rozpoczętego kawałka?

Mo

że powodem był brak słuchaczy. Nie wiedziała przecież o jego

istnieniu. Tak sobie tylko ćwiczyła, miała prawo się mylić, miała

prawo fałszować.

B

łąd w sztuce powtórzył się, raz, drugi, trzeci. Grała z

widocznym wysiłkiem, on także zmuszał się do słuchania.

Potem nasta

ła cisza i to było jeszcze gorsze. Alec wyprostował się

w fotelu, wyjął wykałaczkę z ust i wytężył słuch.

Cisza.
Nie m

ógł tam zejść teraz, nie podczas tej strasznej ciszy. Czekał

mając nadzieję, że dojdzie go jakiś dźwięk - kroków, fortepianu,
czegokolwiek.

Nie us

łyszał nic.

I nie poszed

ł na dół.

background image

Rozdzia

ł 2

Kiedy w sobot

ę wieczór wróciła do domu, ze zdziwieniem

spostr

zegła, że w oknach na pierwszym piętrze pali się światło. W

czasie weekendu, który spędziła w Nowym Jorku, ktoś najwyraźniej

wprowadził się na górę. Wcześniej czy później musiało do tego dojść.

Władze uczelni nie mogły pozwolić na to, żeby tego rodzaju
apa

rtament stał pusty przez cały rok.

By

ła jednak zawiedziona; przez pierwszy miesiąc pobytu w

Albright miała cały dom dla siebie i zdążyła zasmakować w

samotności.

Teraz wszystko si

ę zmieniło. Miała wrażenie, jakby jej coś

odebrano. Podobnie obco czuła się w Nowym Jorku, mieszkając u

przyjaciół, ponieważ swoje mieszkanie wynajęła przed przeprowadzką
do Albright.

Patrz

ąc w oświetlone okna na pierwszym piętrze, otworzyła

wejściowe drzwi i weszła do środka. Była bardzo głodna, od obiadu

nie miała nic w ustach, ale kolację trzeba było odłożyć na później:

bardziej niż jedzenie potrzebna jej była gra.

Postawi

ła wypchaną torbę w sypialni, weszła do łazienki,

przemyła twarz i zasiadła do fortepianu. Poprawiła taboret, ogarnęła
spojrzeniem czarno -

białe klawisze i uniosła dłonie nad klawiaturą.

Przebiegła ją kilka razy szybkimi ruchami palców, po czym zaczęła

grać swoją ulubioną etiudę Szopena.

Sz

ło jej dobrze. Lekka sztywność prawej dłoni dawała się

przezwyciężyć. Uśmiechnęła się do siebie.

Doktor Hayes by

ł z niej zadowolony. Kiedy odwiedziła go w

piątek w jego gabinecie na Manhattanie, powiedział, że widzi wyraźną

poprawę. Ona sama poprawę dostrzegała wyłącznie w czasie

rutynowych ćwiczeń terapeutycznych; z grą na fortepianie stale
jeszcze by

ły problemy, tak jakby prawa ręka pozostała mniej sprawna.

Pr

óbowała nie tracić otuchy. Chętnie słuchała słów doktora:

„widzę wyraźną poprawę", „miewałem pacjentów z podobnym

schorzeniem i rehabilitacja postępowała znacznie gorzej", „literatura

medyczna pełna jest przypadków, które dają doskonałe rokowania",

„musi pani zachować cierpliwość i spokój, a wszystko wróci do
normy".

background image

M

ówił tak od dłuższego czasu i nic nie wracało do normy. Palce

prawej ręki były zaróżowione i lekko podkurczone, cała dłoń od czasu

do czasu sztywniała i trzeba było ją rozcierać.

Mimo to nie traci

ła nadziei. Nie tylko dlatego, że takie były

zalecenia doktora Hayesa; miała znacznie ważniejszy powód: gdyby

straciła nadzieję, że kiedyś znowu będzie mogła koncertować - nie

miałaby po co żyć.

Dlatego teraz gra

ła, czując z radością, że palce prawej ręki stają

się sprawne i giętkie, a niepokój gdzieś się ulatnia. Odprężyła się,

wyprostowała, znowu mogła rozkoszować się muzyką.

Nagle prawa r

ęka jakby zaczęła zamierać. W połowie pasażu dwa

palce zesztywniały i podkurczyły się. Lauren drgnęła.

Świadomość, że jest na górze ktoś, kto słyszy jej grę, wprawiła ją

w popłoch. Skomplikowany pasaż stał się jeszcze trudniejszy, a jego

wykonanie prawie niemożliwe. Ten ktoś, kimkolwiek był, słyszał

przecież wszystko, każdą nutę, każde potknięcie.

Sam fakt,

że gra źle, był dla niej wyjątkowo przykry, lecz to, że

istniał ponadto świadek jej klęski - było nie do zniesienia.

Pr

óbowała walczyć z narastającą niemocą, czuła, jak zalewa ją

fala gniewu i rozpaczy. Nigdy przenigdy nie będzie mogła ćwiczyć

mając świadomość, że tam na górze ktoś słucha jej gry!

A przecie

ż grała ten utwór w obecności tysięcy słuchaczy. Miała

stojące owacje i nieustające bisy. Słyszała jeszcze grzmot oklasków i
okrzyki: „cudownie! wspaniale!" A teraz nie jest w sta

nie zagrać kilku

nut. Głupi samochodowy wypadek, nic groźnego. Nieco za duża

szybkość i chwila nieuwagi, zbity reflektor. Siedząca na tylnym

siedzeniu obok niej Elaine lekko uderzyła się w głowę. Gerald i Steve,

którzy siedzieli z tyłu, wyszli z tego zupełnie bez szwanku.

Tylko Lauren, os

łoniwszy się ręką, złamała sobie nadgarstek i

uszkodziła kilka nerwów.

Nic gro

źnego, właściwie wyszła z tego cało, tylko jej życie

straciło sens.

„Zachować pozytywną postawę wobec choroby, to

najważniejsze", mawiał doktor Hayes, „najważniejsza jest pozytywna
postawa wobec choroby".

Postanowi

ła próbę przełożyć na poniedziałek, kiedy będzie mogła

spokojnie, bez świadków, poćwiczyć u siebie w instytucie. Miała

własną pracownię na najwyższym piętrze budynku muzykologii.

background image

Bywały lepiej wyposażone gabinety, ale i tak było nieźle. Grube

solidne ściany izolowały od hałasów i przede wszystkim mogła być

sama. Mogła spokojnie ćwiczyć, nikt jej nie podsłuchiwał.

A kiedy jej nie sz

ło, mogła sobie powtarzać w nieskończoność

trudniejsze frag

menty, nie skrępowana myślą, że ktoś to słyszy. Może

i trzeba mieć pozytywny stosunek do choroby, ale dla niej

najważniejsze jest jedno: nikt, ale to nikt nie może wiedzieć o jej

zmaganiach z fortepianem, nikt nie może wiedzieć, jakie to dla niej
trudne.

W poniedzia

łek rano szybko zjadła śniadanie i wyszła z domu,

objuczona torbą pełną nut i notatek. Jesienny słoneczny dzień był

wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku. Właściwie płaszcz był

niepotrzebny, ale wzięła go ze względu na kieszenie, w prochowcu
swobo

dnie mogła ukryć chorą rękę.

Gdy wysz

ła na ganek, poczuła nagle dziwną chęć, żeby spojrzeć

w górę, w stronę okien pierwszego piętra. Wcześnie rano słyszała

dobiegające z góry kroki, dźwięk wody lejącej się z prysznica, krzesła

przesuwanego po podłodze w kuchni. Lauren była wyjątkowo czuła

na dźwięki, odczytywała je tak dobrze jak nuty z partytury.

Nie mia

ła wątpliwości, że sąsiad jest mężczyzną. Przekonały ją o

tym jego mocne stanowcze kroki. Sposób, w jaki ustawił krzesło w

kuchni, świadczył o tym, że zamierza usiąść na nim okrakiem.

Odgłosy dobiegające z łazienki poinformowały ją, że nie używa

maszynki elektrycznej, ale goli się żyletką. Dźwięki dobiegające z

górnego piętra układały się w symfonię, jasną i czytelną dla jej
wprawnego ucha.

Nie spojrza

ła jednak w jego okna. Z nieznanego powodu nie

chciała wiedzieć, kto zamieszkał na górnym piętrze i używa żyletki

przy goleniu. Dla niej był tylko intruzem: gdyby nie on, mogłaby

wczoraj ćwiczyć cały wieczór.

Na domiar z

łego, wcale nie mogła ćwiczyć w pracy, tak jak to

sobie przyrzekła. Rano miała trzy godziny prywatnych lekcji, a zaraz
potem podczas lunchu spotkanie z pracownikami instytutu muzyki;

następnie o pierwszej seminarium z teorii muzyki, spotkanie ze

studentami, a o czwartej wizytę Belli Bronowitz, uroczej starszej pani,

która uczyła gry na wiolonczeli. Usłyszała pukanie do drzwi gabinetu,

a kiedy otworzyła, w progu ujrzała uśmiechniętą twarz w koronie

siwych włosów. Bella trzymała w rękach dwie filiżanki kawy.

background image

- Czarna,

świeżo parzona - powiedziała, podając jedną z nich

Lauren. -

Umyłam dzbanek i zrobiłam co trzeba.

Jedn

ą z zupełnie nowych rzeczy, jakie poznała w Albright, był

osobliwy sposób picia kawy przygotowywanej przez sekretarkę

instytutu. Jedna z pracownic zwykle rano napełniała dzbanek, sypała

kawę - i całość stała tak przez cały dzień, parując, tracąc zapach i

smak i z wolna zamieniając się w czarną nieokreśloną ciecz,

czekającą, aż ktoś się zlituje i zaparzy świeżą kawę. Fakt, iż trzeba

było przedtem wypłukać dzbanek, utrudniał tylko podjęcie decyzji

ewentualnym chętnym. Zazwyczaj tym ochotnikiem była Bella.

- Jeste

ś cudowna - powiedziała Lauren i wprowadziła gościa do

zawalonego sprzętami pomieszczenia. Pomogła jej dotrzeć do biurka

zastawionego fortepianem i regałami. Lauren usiadła na krześle, Bella

na taborecie. Zapach kawy rozszedł się po pokoju.

- By

łaś u swojego doktora? - zapytała Bella. Laura skinęła głową

i uniosła filiżankę do ust

Stale pos

ługiwała się jeszcze lewą dłonią. Prawą starała się ukryć,

mimo że jej wygląd nie zwracał niczyjej uwagi. W mniemaniu Lauren
jej prawa d

łoń wyglądała wstrętnie.

- I co ci powiedzia

ł? - Bella nie dawała za wygraną.

Lauren zamruga

ła powiekami.

- Powiedzia

ł, że wszystko wróci do normy, muszę tylko mieć

właściwy stosunek do choroby.

- A ty nie masz cierpliwo

ści - dopowiedziała Bella.

- Chyba nie mam, to trwa ju

ż tak długo.

- Nie ma jeszcze roku.
- Dla mnie to wieczno

ść. - Lauren wypiła jeszcze jeden łyk i

zamyśliła się.

- Nale

żał ci się wypoczynek, stale byłaś w drodze. Jeszcze kilka

miesięcy, skończysz pracę tutaj i wyruszysz na nowe tournee.

Lauren u

śmiechnęła się smutno.

- Ty podchodzisz do tego prawid

łowo, pełna akceptacja sytuacji.

Może powiesz mi, jak do tego dojść?

- Nie zna

łam muzyka, który by nie miał kłopotów ze zdrowiem.

Rozejrzyj si

ę tutaj, w Albright. Harold Stemsky cierpi na artretyzm,

Louise Pelham ma kłopoty z szyją, Peter Villard ma narośl na górnej

wardze od trąbki, ja od lat cierpię na bóle mięśni. Fizycznie wszyscy

jesteśmy do kitu, moja droga.

background image

Lauren zna

ła argumenty Belli, ale tym razem słuchała ich

wyjątkowo chętnie.

- U kogo si

ę leczysz?

- Je

żdżę do Bostonu do doktora Nylandera. Jest wspaniały.

Chcesz jego numer telefonu?

Lauren zamy

śliła się. Dotąd korzystała z porady doktora Hayesa,

on ją operował, on kierował jej rehabilitacją. Ale doktor Hayes był

neurologiem, nie ortopedą.

- Mo

że się do niego zwrócę - powiedziała po chwili. - Może

będzie miał dla mnie jakieś nowe ćwiczenia. Nie mogę stale ćwiczyć

tymi piłeczkami.

- Nigdy mi nie poleca

ł lekarskich piłek - uspokoiła ją Bella. -

Mam jego numer w domu. Dam ci jutro.

- Dzi

ękuję. - Lauren odetchnęła z ulgą na myśl, że istnieje lekarz,

nie mówi bez przerwy o pozytywnej postawie wobec choroby.

Dobry humor ulotni

ł się, kiedy podeszła pod dom. Widok

srebrnego sportowego samoc

hodu stojącego naprzeciwko jej starego

volvo przypomniał Lauren o istnieniu lokatora. Wiedziała, że

nieznajomy ma prawo tu mieszkać, każdy ma prawo mieszkać w

uniwersyteckim budynku przy Hancock Street, ale z jakiegoś powodu

jego obecność niepokoiła ją.

Niepok

ój i niechęć wzrosły, kiedy wieczorem zasiadła do

fortepianu. Wiedziała, że jej sąsiad jest na górze, słyszała jego kroki.

Świadomość tego, że może słyszeć jej błędy, obezwładniała ją

skuteczniej niż gipsowy pancerz.

Mimo to zacz

ęła grać i grała tak długo, aż muzyka stała się nie do

wytrzymania. Wtedy zdjęła ręce z klawiatury. Gdyby chociaż słyszała

jakieś poruszenie w mieszkaniu na górze, gdyby mogła mieć chociaż

cień złudzenia, że cokolwiek zagłusza fałszywe dźwięki... Ale nie.
Absolutna cisza utwierd

zała ją w przekonaniu, że słucha, uważnie i

bezlitośnie. A jej porażka, mając słuchacza, staje się publiczną

własnością.

Dalsza gra by

ła niemożliwa. Siedziała bez ruchu, starając się

złowić jakiś nadchodzący z góry dźwięk, coś, co by ją przekonało, że

się myli, że nikt nie nasłuchuje, nikt jej nie śledzi, nie zagraża jej

prywatności.

Kimkolwiek jest ten cz

łowiek na górze, lepiej by było, żeby nigdy

nie zamieszkał w tym domu co ona.

background image

W czwartek zamiast sp

ódnicy włożyła luźne spodnie. Patrzył, jak

wychodziła z domu, z dużą płócienną torbą w lewej ręce, z prawą

dłonią w kieszeni. Kiedy szła, spod rozchylającego się płaszcza mógł

widzieć zgrabny zarys jej bioder.

Niesamowite, jak bardzo go fascynowa

ła.

U

śmiechnął się smętnie. Fascynowała go tak bardzo, że nie miał

odwagi zejść na dół i po prostu się przedstawić. A przecież mógł to

zrobić; mogli się poznać, zamienić kilka zdawkowych słów,

przekonać się, że nie mają sobie nic do powiedzenia, i koniec.

Z jakiego

ś nie znanego sobie powodu wcale nie pragnął takiego

zak

ończenia. W życiu poznał wiele ciekawych osób, ale nie było

wśród nich nikogo uzdolnionego pod względem artystycznym. Alec

sam pisał książki, ale nie uważał się za „artystę". Powieść, którą

napisał, była pasjonująca pod względem akcji, ale literacko - średnia.

Jeden z krytyków nazwał ją książką „zaspokajającą doraźne apetyty

czytelników" i Alec uznał to za wyjątkowo trafne określenie. Fabuła

była sensacyjna, akcja wartka, czuło się, że autor zna z własnego

doświadczenia to, co opisuje. Czytelnicy potrafili to docenić. Nikt nie

kupował jego książki ze względu na jej walory „artystyczne".

Lauren by

ła artystką, prawdziwą artystką, i o dziwo, wcale go to

nie zrażało. Przeciwnie, przyciągało. Nie bez znaczenia był przy tym

fakt, że była wyjątkowo zgrabna, miała długie nogi i cudowne czarne

włosy luźno spadające na plecy.

Ostatnie kilka dni sp

ędził na szkicowaniu planu nowej książki i

spacerach po okolicy. Dziś postanowił skoncentrować się na celu
swojego pobytu w Albright, profesorze Phelpsie, niestrudzonym
badaczu prawa i bawidamku. Jednak zamiast p

ójść prosto do Dwight

Hall, gdzie mieścił się wydział nauk politycznych, mimo woli

skierował się w stronę biblioteki, położonej po drugiej stronie
campusu.

Nie zatrzymuj

ąc się w holu, przeszedł wzdłuż rzędu półek i

pods

zedł do katalogu obejmującego nagrania płytowe. Poszukiwania

Lauren Wyler nie dały rezultatu: katalog ułożony był według nazwisk
kompozytorów.

Widz

ąc, że sam sobie nie poradzi, podszedł do biurka dyżurnej

bibliotekarki.

- Przepraszam, czy maj

ą państwo jakieś płyty z nagraniami

Lauren Wyler?

background image

Spojrzenie, jakim zosta

ł obrzucony, nie wyrażało zachęty.

- Tylko studenci i pracownicy uczelni maj

ą prawo pożyczać

płyty.

- Nie chc

ę pożyczyć, chcę tylko obejrzeć. Podejrzliwość jego

rozmówczyni wzrosła.

- Kim pan jest?
Spr

óbował wymyślić coś rozsądnego.

- Mam tu dziewczyn

ę. Studiuje muzykologię. Wiele mi

opowiadała o swojej nauczycielce. Jest podobno bardzo sławną

pianistką, nazywa się Lauren Wyler, a ja nigdy o niej nie słyszałem.

Moja dziewczyna powiedziała, że jeśli nie wierzę, mogę pójść do

biblioteki i na własne oczy zobaczyć płyty Lauren Wyler.

Bibliotekarka obrzuci

ła go nieufnym spojrzeniem. Był chyba za

stary, żeby mieć dziewczynę w college'u.

- Za

łożyliśmy się o dziesięć dolarów - dodał, rzucając jej

uwodz

icielski uśmiech.

Teraz albo nigdy.
- Zaprowadz

ę pana - usłyszał wreszcie. - Sam pan zobaczy.

Po kilku stopniach zeszli do niewielkiego pomieszczenia,

zastawionego metalowymi rega

łami pełnymi płyt. Bibliotekarka

sięgnęła pod literę C i wyjęła album, który nosił tytuł „Lauren Wyler
gra Chopina".

- Jest pan winien swojej dziewczynie dziesi

ęć dolarów -

powiedziała z wyraźnym zadowoleniem.

Wzi

ął płytę do ręki i spojrzał na okładkę. Siedząca przy

fortepianie młoda kobieta miała czarne włosy spływające na plecy,

delikatny profil, lekko pochyloną głowę i wąskie dłonie spoczywające

na klawiaturze. Jej oczy były zamknięte, usta lekko rozchylone, całość

wyrażała absolutną koncentrację.

Nie m

ógł od niej oderwać oczu.

Wreszcie czuj

ąc rosnące zniecierpliwienie swojej przewodniczki,

zwrócił płytę.

- To mnie nauczy ostro

żności.

Jeszcze d

ługo po wyjściu z biblioteki rozpamiętywał ujrzany

obraz. Stale miał przed oczami fotografię Lauren: cudowny profil

kamei, długie rzęsy, lekko pochyloną głowę, zarys piersi...

background image

Pr

óbował dopasować niezwykły obraz do muzyki słyszanej

wieczorami i nie mógł tego zrobić. Kobieta z fotografii musiała grać

w sposób doskonały, absolutnie bezbłędny.

Niepotrzebnie zaprz

ątał sobie tym wszystkim głowę. Miał co

innego do roboty. Powinien raczej się skupić nad rozwiązaniem

dwóch zagadek: jak dalej poprowadzić akcję swej nowej powieści i

jak rozgryźć tajemnicę profesora Phelpsa. Stanowczym krokiem

skierował się do Dwight Hall. Raz po raz mijały go smukłe

dziewczęta, z książkami i bez, na rowerach, wrotkach, w

spódniczkach mini i w stroju do joggingu. Nie pozostawał obojętny na

ich urok. W powietrzu, mimo jesieni, czuło się wiosnę młodości i

seks. Pragnął coś powiedzieć, żeby mu odpowiedziano i żeby mógł

usłyszeć ich cudowne dziewczęce głosy.

By

ły bardzo młode. O wiele dla niego za młode, ale nie tylko to

decydowało o ich niedostępności: były ponadto absolutnie niewinne,

świeże i nie skażone życiem. Przynajmniej takim, jakie znał. Miały w

sobie rozległe przestrzenie, szum morza i błękitne niebo. Nawet te
pozornie zblazowane nie by

ły w stanie tego ukryć. Na południu

Bostonu nie widywało się takich dziewcząt.

Wydzia

ł nauk politycznych był dużą budowlą z czerwonej cegły.

Gabinet profesora Rogera Phelpsa mieścił się na pierwszym piętrze i

Alec idąc po schodach mógł sobie przygotować plan akcji.

Dot

ąd nie miał jeszcze okazji poznać profesora i wszystko

wskazywało na to, że zgodnie z sugestiami Mags ujrzy go dopiero na

przyjęciu u niej w domu. Chciał jednak przedtem wyrobić sobie o nim

„wstępne pojęcie": miał nawet zamiar posłuchać jego wykładu, co -

bez wzbudzenia podejrzeń - okazało się niemożliwe, ze względu na

małą liczbę osób uczestniczących w elitarnym seminarium profesora

Phelpsa. Tak czy inaczej, warto było zobaczyć miejsce akcji.

Przebywszy schody, lekko pomasowa

ł bolące kolano i podszedł

do drzwi gabinetu z tabliczką „Roger Phelps". Wiszący na drzwiach

rozkład zajęć głosił, że profesor właśnie przyjmuje studentów.

Zapisana na rozmowę osoba nazywała się Emily Spaeth. Drzwi były

zamknięte.

Alec dyskretnie rozejrza

ł się po korytarzu. Kilka studentek

czytało rozwieszone na ścianach ogłoszenia. Odczyt o głodzie w

Etiopii, występy mało znanego rockowego zespołu, używane

background image

podr

ęczniki do sprzedania, poszukiwani ochotnicy do prac

porządkowych na terenie campusu.

Rozlu

źnił mięśnie chorej nogi i wtedy usłyszał odgłos

otwierających się drzwi do gabinetu. Ostentacyjnie zwrócił głowę w

drugą stronę. Drzwi gabinetu profesora Phelpsa uchyliły się i wyszła z

nich ładna blondynka, przyciskająca do piersi stos książek.

- Bardzo panu dzi

ękuję, panie profesorze - powiedziała. -

Naprawdę bardzo jestem wdzięczna, to znakomity pomysł, dla mnie to

idealne rozwiązanie.

Zza drzwi dobieg

ł go męski głos.

- Co

ś za coś, moja droga.

- Taka wspania

ła okazja.

- Dla nas obojga, Emily. Mów mi po imieniu, dobrze?
- Dobrze... Roger - powiedzia

ła niepewnym głosem. - Jeszcze raz

bardzo dziękuję.

Zrobi

ła krok do przodu i drzwi się zamknęły. Stała przez chwilę

zamyślona, tuląc do siebie książki, po czym ruszyła w stronę
schodów.

Alec poszed

ł za nią w bezpiecznej odległości. Nie wiedział, czego

dotyczyła owa „wspaniała okazja", jakiej dostarczył jej profesor

Phelps, i co w zamian spodziewał się otrzymać. Mógł tylko

obserwować i z obserwacji swoich wysnuwać pierwsze wnioski.

Złotowłosa, długonoga, promiennie uśmiechnięta Emily była z całą

pewnością łakomym kąskiem dla starzejącego się mężczyzny.

Pod

ążał za nią poprzez campus, jak przedtem mijając dziewczęta,

tym razem jednak obojętny na ich wdzięki. W głowie brzmiało mu

tylko: „taka wspaniała okazja, naprawdę wspaniała okazja". Emily

najwyraźniej również o czymś intensywnie myślała, zdążając przed

siebie zamaszystymi ruchami smukłych nóg opiętych dżinsami.

Wspania

łą okazją mogło być, na przykład, dostanie się na elitarny

wydział prawa jakiejś renomowanej uczelni. W zamian za pewnego

rodzaju wspaniałomyślność w szafowaniu dziewczęcymi wdziękami.

Na szczęście Alec był tylko gliną, a nie sędzią: bezstronność nigdy nie

była jego mocną stroną.

Emily, zamy

ślona, minęła szereg studenckich domów, pawilon,

gdzie mi

eścił się teatr, i skierowała się w stronę budynku

muzykologii. Weszła do środka i powędrowała w górę po schodach.

background image

Szed

ł za nią wiedząc, że jego nogi każą mu pod wieczór ciężko

pożałować tej wspinaczki. Ale musiał iść, nie mógł jej jeszcze

zostawić. Minęli pierwsze piętro i szli dalej w górę. Jakiś student

minął go przeskakując po kilka stopni naraz. Siwowłosy mężczyzna

ze skrzypcami w dłoni powoli schodził w dół. Alec nie rezygnował.

Emily min

ęła wejście prowadzące na drugie piętro. Westchnął,

nie mógł się cofnąć, musiał przecież się dowiedzieć, gdzie poszła po
wizycie w profesorskim gabinecie Rogera Phelpsa.

Weszli na trzecie pi

ętro i Alec z ulgą spostrzegł, że jest to ostatnia

kondygnacja budynku muzykologii. Jego męka skończyła się, Emily

wyżej iść nie może. Odczekał chwilę i poszedł za nią korytarzem.

Zatrzyma

ła się przed jakimiś drzwiami. Zwolnił kroku,

dziewczyna zapukała, drzwi otworzyły się, stała w nich... Lauren
Wyler.

Mimo

że nigdy nie widział jej z bliska, poznał ją od razu.

Rozpoznał delikatny owal twarzy, bladą aksamitną cerę, długie czarne

włosy. Rozpoznał wielkie czarne oczy i piękną linię ust. Drobną

zgrabną figurę, długie nogi i lewą rękę. Prawą, swoim zwyczajem,

trzymała w kieszeni.

- Witaj, Emily - powiedzia

ła z uśmiechem, wpuszczając

dzi

ewczynę do środka. Głos miała dźwięczny i głęboki.

Emily co

ś odpowiedziała i weszła do pokoju. Lauren spojrzała w

głąb korytarza i dostrzegła Aleca. Zawahała się chwilę, popatrzyła na

niego i uśmiech znowu pojawił się na jej twarzy. Lekki, niepewny

uśmiech. Potem drzwi się zamknęły.

Kto to by

ł? Dlaczego nie przestraszył jej widok barczystego

mężczyzny, stojącego w pustym zazwyczaj korytarzu trzeciego piętra?

Dlaczego nie zamknęła drzwi na klucz i nie zadzwoniła pod numer

straży campusowej?

Odpowied

ź była prosta: ponieważ już kiedyś go widziała. Nie

wiedziała, kiedy ani gdzie, ale jego jasne włosy, baczne spojrzenie i

silnie zarysowana szczęka nie były jej obce. A jego uśmiech w

absurdalny sposób przekonał ją, że nie ma się czego obawiać.

Emily wydawa

ła się pogrążona w myślach i Lauren, mimo

poczucia winy, pozwoliła sobie na to samo. Jej myślami owładnął

niepodzielnie nieznajomy z korytarza. Cały czas miała przed oczyma

jego wysoką sylwetkę, silne ramiona, długie muskularne nogi i

przenikliwe, uśmiechnięte spojrzenie, które na nią skierował.

background image

Kim w

łaściwie był?

- My

ślę, że na początek mogłybyśmy spróbować Bacha -

powiedziała Emily, sadowiąc się na taborecie.

- Bardzo dobrze - zgodzi

ła się Lauren, próbując oderwać myśli

od mężczyzny, którego ujrzała obok drzwi swojego gabinetu, i skupić

się na lekcji.

Emily Spaeth by

ła jej najlepszą studentką. Mimo że Albright nie

było uczelnią kształcącą wirtuozów, kilka studentek przejawiało

zdolności muzyczne godne najlepszego konserwatorium. Emily do

nich należała.

Lauren wiedzia

ła, że dziewczyna ma przed sobą przyszłość. Jeśli

nawet nie jako wybitna solistka, to w każdym razie jako nauczycielka

muzyki lub akompaniatorka. Nie rozmawiała z nią o tym jeszcze.

Emily wspominała, że bardziej interesują ją nauki polityczne i że im

właśnie zamierza się poświęcić. To znaczy, o ile zdobędzie pieniądze

na dalszą naukę. W Albright pobierała stypendium, którego wysokość

zależała od jej wyników w nauce.

Pewnego razu, gdy poskar

żyła się na opłakany stan swoich

finansów, Lauren poradziła jej, żeby po prostu skupiła się na muzyce;

tamte sprawy same się ułożą. Zamierzała w właściwym czasie zadbać
o dalsze stypendium dla uzdolnionej muzycznie studentki.

Dzi

ęki takim uczniom jak Emily odnajdywała sens nauczania.

Było nie tylko przekazywaniem uczniom wiedzy, to była również

walka o ich przyszłość, uświadamianie możliwości, zdobywanie

środków, torowanie drogi. Nauczyciel miał na ucznia wpływ niemal

nieograniczony i Lauren starała się to wykorzystać.

Emily otworzy

ła nuty i położyła dłonie na klawiaturze. Lauren

nieomal z zazdrością spojrzała na jej długie, sprawne palce,

poruszające się bez najmniejszego wysiłku. Jej palce poruszały się tak

samo, jeszcze tak niedawno, przed wypadkiem... Gra Emily była

poprawna, ale było w niej coś niepotrzebnego.

- Emily - przerwa

ła uczennicy. - To trzeba grać inaczej, to nie

rapsodia.

- S

łucham? - Głos Emily świadczył, że myślami przebywa

bardzo daleko. Miała śliczną buzię, niewinną i szczerą.

- Musisz to gra

ć inaczej, zimniej, wkładasz w grę za dużo emocji.

- Tak. - Emily zatrzepota

ła rzęsami i zaczerwieniła się. - Ostatnio

jestem trochę roztargniona.

background image

- Czy co

ś się stało?

- Chyba... chyba si

ę zakochałam - w głosie dziewczyny było

zdziwienie i radość.

- To dobra nowina - Lauren u

śmiechnęła się wyrozumiale. -

Poz

nałaś go w czasie weekendu?

- Nie... on nie jest studentem... on w

łaściwie jest... - Emily

przerwała. - Jest trochę starszy, jest... dorosły... zupełnie inny. Bardzo

mnie lubi i może mi pomóc, bo... jest starszy, ma możliwości i...
Bardzo jest dla mnie do

bry, dba o moją przyszłość. To bardzo miłe

mieć kogoś, komu zależy, żeby ułatwić pewne sprawy... on może to

zrobić, bo jest starszy.

Lauren w my

ślach ujrzała mężczyznę z korytarza.

Czy

żby on właśnie był nowym chłopakiem Emily? Wszystko się

zgadzało: był znacznie od niej starszy i wyglądał na kogoś, kto bez

trudu może zawrócić w głowie młodej dziewczynie.

W przypadku Emily najwyra

źniej tak się stało. Nieznane

pozostawały natomiast intencje przedmiotu jej uczuć, i to właśnie

zaniepokoiło Lauren.

Dziewczyna by

ła jednak dorosła i jej prywatne życie nie powinno

interesować nauczycielki muzyki. Zresztą Lauren nie zamierzała tego

robić.

- Bardzo si

ę cieszę ze względu na ciebie - powiedziała - ale co

miłość ma wspólnego ze sposobem, w jaki grasz fugę Bacha?

- Bach... on mia

ł bardzo dużo dzieci, prawda? Musiał wiedzieć

coś o miłości...

Lauren u

śmiechnęła się.

- Mo

że i wiedział coś o seksie, ale nie komponował, żeby

uwodzić kobiety. Pisał muzykę, żeby dać tym dzieciom jeść, a ludzie,

którzy mu za jego utwory płacili, byli bardzo surowymi luteranami.

Dlatego spróbuj zagrać tę fugę jeszcze raz, prosto i bez ozdobników.

Emily wzi

ęła się w garść i wróciła do gry. Lauren próbowała się

skupić, ale myślami przebywała daleko. Wiedziała, co znaczy mieć

dwadzieścia lat i zakochać się. Sama przez to przeszła. Doskonale
czu

ła, co dzieje się z siedzącą obok niej dziewczyną.

Nigdy, przenigdy nie zrobi

łaby tego, co zrobił Gerald, jej

menedżer. Nigdy nie skrytykowałaby związku ze starszym

mężczyzną. Nigdy nie postawiłaby ultimatum, zmuszającego do

background image

wyboru pomiędzy sztuką a miłością. Nigdy by nie powiedziała:

„Twoje życie to muzyka, nikt nie może stanąć jej na drodze".

By

ć może jej wielka miłość z czasem umarłaby śmiercią

naturalną, ale nie dano jej szansy przekonać się o tym. Posłuchała

Geralda, cała, duszą i ciałem, oddała się muzyce i karierze pianistki.

I co z tego wynik

ło? Uniosła prawą dłoń, próbując wyprostować

lekko przygięte palce. Postawienie na jedną jedyną kartę okazało się

bardzo ryzykowne. Na świecie istniały przecież wypadki

samochodowe i żal za zmarnowanym życiem.

„Pozytywne nastawienie, trzeba mieć pozytywne nastawienie",

upomniała samą siebie. Nie wolno rozpamiętywać straconych okazji,

tego, co nie wróci, bo wrócić nie może. Nie wolno myśleć, że ktoś

taki, jak tamten mężczyzna w korytarzu, mógłby teraz czekać tam na

nią.

Na ni

ą czeka kariera, prędzej czy później odzyska sprawność i

wszystko będzie jak dawniej. Dwadzieścia dziewięć lat to dopiero

początek. Kiedy skończy lekcję i wyjdzie z budynku muzykologii,
czeka

ć na nią będzie dalszy ciąg tego, co zaczęła robić. Kiedy minie

ten rok i skończy wykładać w Albright, wróci do swojego

prawdziwego życia, będzie dawała koncerty i podróżowała, będzie

sławna i oklaskiwana. Musi w to wierzyć.

background image

Rozdzia

ł 3

- Znakomicie, wygl

ądasz naprawdę znakomicie.

Alec pos

łał ciotce pobłażliwy uśmiech. Zrobił, co było w jego

mocy. Na jej doroczne rektorskie przyjęcie włożył, co miał

najlepszego wśród przywiezionych do Albright rzeczy. Beżowe

dżinsy, białą koszulkę polo i sztruksową kurtkę. Zwykle nie zwracał
uwagi na ubranie. Jedyny garnitur, jaki posiada

ł, kupił przed laty na

pogrzeb ojca i od tamtej pory miał go na sobie zaledwie kilka razy.

Krawaty uważał za diabelski wynalazek, a sztywne kołnierzyki za

pomysł sadysty. Jednym z powodów, dla których warto być pisarzem,

jest to, że nie trzeba się specjalnie ubierać do pracy.

Mags wygl

ądała doskonale w kwiecistej sukience i wytwornych

pantofelkach, włosy miała starannie uczesane, twarz dyskretnie

umalowaną. Poruszała się z wdziękiem wśród gości, którzy roili się w

ogrodzie przed domem i mówili wszyscy naraz. Nieco z boku stał

duży prostokątny stół zastawiony szklankami, kieliszkami, butelkami

wina i tacami drobnych kanapek. Nieco niżej lśniła tafla jeziora, w

górze jaśniało bezchmurne jesienne niebo.

- Bardzo mi

ło i jakże wytwornie - w głosie Aleca brzmiała lekka

drwina.

- Mam nadziej

ę, że głowę masz tak mocną jak dawniej - Mags

podała mu kieliszek.

- Dzisiaj nie pijemy piwa?
- Nie, dzi

ś nie. Dziś jesteśmy ludźmi z wyższej sfery.

Poniewa

ż nie miał pewności, czy ciotka żartuje, przesłał jej

uśmiech z gatunku tych „tak jest, proszę cioci". Spróbował wina,

skrzywił się i odstawił szklankę. Nie musiał pić wody akurat na

przyjęciu.

Znakomicie zrozumiawszy jego reakcj

ę, ciotka ujęła go po ramię.

-

Żeby poprawić twój humor, przedstawię ci kilka osób. Kogo

chciałbyś poznać?

Ogarn

ął wzrokiem tłum. Wiedział, że powinien spotkać Phelpsa,

ale przede wszystkim szukał pewnej osoby. Pewnej młodej kobiety o

kruczoczarnych włosach, delikatnej, porcelanowej buzi i figurze

modelki. Kobiety, której wzrok poczuł na sobie poprzedniego dnia i

której spojrzenie kompletnie wyprowadziło go z równowagi.

W

łaściwie poprzedniego wieczoru zamierzał do niej pójść.

Siedząc w fotelu ze sportowym dodatkiem „Globu" w ręce, czekał, aż

background image

usłyszy odgłos klucza w drzwiach na dole. Wróciła nieco później niż

zwykle, skazując go na domysły, gdzie też jadła kolację i z kim.

Bardzo go interesowało, czy się z kimś spotyka.

Po kilku minutach us

łyszał to, co zwykle. Usiadła przy

fortepianie, jej dłonie spoczęły na klawiaturze. Popłynęły akordy i

gamy, potem nastąpiło kilka potknięć, rozpaczliwe powtórzenia, a

następnie zapadła cisza.

Dlaczego w

łaściwie nie zszedł i nie przedstawił się? Co go

powstrzymało?

Powstrzyma

ła go cisza. Niezwykła, niepokojąca cisza. Zawsze

mieszkał w mieście, w dużym hałaśliwym mieście i dotąd właściwie

nie znał ciszy. Klaksony samochodów, gwizdki policjantów, wycie

syren, krzyki sąsiadów stanowiły zwykłe tło jego życia w mieście. W

Albright było spokojnie, ale cisza panująca na campusie nie miała w

sobie nic z martwoty. Tutaj jednak była cisza absolutna, lepka i niemal

namacalna. Powietrze W mieszkaniu zastygło, sprzęty zamarły w

bezruchu, powiew wchodzący przez okno wydawał się gęstnieć, z

chwilą gdy znalazł się wewnątrz.

Mo

że za bardzo wczuł się w nową rolę. Może za bardzo dał się

wciągnąć w obręb literackiej fikcji. Może zbyt wiele sobie wyobrażał,

wsłuchując się w wieczorną grę sąsiadki. Mimo to nie był w stanie po

prostu wstać, zejść na dół i zapukać do jej drzwi. Po prostu nie mógł.

Dlatego w

łaśnie siedział w fotelu z niepotrzebnym dodatkiem

sportowym „Globu" w ręce i myślał o cudownych oczach Lauren

Wyler, jej cudownych włosach, cudownym ciele i cudownej lewej

dłoni i o tej, której nigdy nie widział.

Nie spodziewa

ł się, że spotka Lauren na przyjęciu u ciotki,

chociaż należała do grona pracowników uczelni i w tym charakterze

musiała się znaleźć na dorocznym przyjęciu u rektora.

Ujrza

ł ją stojącą przy jednym z klombów, pogrążoną w ożywionej

rozmowie z kilkorgiem młodych ludzi. Miała na sobie krótką

spódniczkę i kolorową jedwabną bluzę, w lewej dłoni trzymała

szklankę, prawa była ukryta w kieszeni spódnicy. Odwrócił głowę ku
ciotce.

- Czy profesor Phelps jest tutaj?
- Profesor Phelps nigdy nie przegapi okazji,

żeby się napić za

darmo -

odpowiedziała i poprowadziła go wzdłuż tarasu,

odpowiadając na ukłony i uśmiechy.

background image

Alec pozna

ł go natychmiast. Musiał widzieć profesora w

telewizji, głoszącego prawdy objawione na temat konstytucji i prawie
jednostki do samostanowienia. Na ekran

ie prezentował się znacznie

bardziej okazale niż w rzeczywistości. Mimo to stale jeszcze można

było nazywać go przystojnym mężczyzną, a szpakowate włosy przy

młodzieńczej, wysportowanej sylwetce tylko dodawały mu uroku. Był
wzrostu Aleca, równie silnie zbu

dowany, a z całej jego postaci

emanowało zadowolenie i pewność siebie. Obok stała przystojna

kobieta około czterdziestki, w obcisłej sukni i bransoletce na

przegubie dłoni.

- Roger - powiedzia

ła Mags podchodząc do nich - pozwól, że ci

przedstawię mojego siostrzeńca, Aleca Fontana. Alec, to jest profesor

Roger Phelps i jego żona, Carol.

Nieco wbrew sobie, Alec u

śmiechnął się uprzejmie.

- Mia

łem okazję widzieć pana w telewizji, profesorze. Albright

ma wyjątkowe szczęście, że pan tutaj wykłada.

- Mi

ło mi pana poznać - odpowiedział profesor Phelps i Alec

rozpoznał głęboki, nieco afektowany głos, który słyszał zza drzwi
gabinetu w instytucie nauk politycznych.

- Powi

ększył pan grono tutejszej profesury? Mags - w jego głosie

zabrzmiał żartobliwy ton

- zdaje mi si

ę, że czuję powiew nepotyzmu.

- Alec nie b

ędzie tu uczył - uspokoiła go Mags. - Pracuje nad

nową książką i potrzebna mu była zmiana otoczenia. Dlatego

zaprosiłam go tutaj, do nas.

- Mo

że mi pozwolisz samemu... - Alec wyswobodził ramię z

uścisku Mags. Była niemożliwa, żenująco nadopiekuńcza.

- Pisze pan ksi

ążkę? - Roger uśmiechnął się.

- Mo

żna wiedzieć, o czym?

- To ma by

ć powieść.

- Alec jest autorem bestsellera - wtr

ąciła Mags.

Alec westchn

ął.

- Czy mog

łabyś się zająć gośćmi? Robisz mi wstyd.

- Po to w

łaśnie są ciotki - powiedziała z komiczną powagą i

uniosła rękę na pożegnanie.

- Ach, pan nazywa si

ę Alec Fontana! - wykrzyknął profesor

Phelps. -

To pan napisał „Głosy ulicy"! Carol, to jest Alec Fontana!

background image

Żona Rogera uśmiechnęła się. Odwzajemnił uśmiech, bardziej

zawstydzony wykrzyknikami Phelpsa niż poprzednio pochwałami
ciotki.

- By

ła zgorszona i zaszokowana - dorzucił profesor.

- Po prostu to by

ło nieco za mocne - żona próbowała złagodzić

jego wypowiedź.

- Wierno

ść wobec otaczającej nas rzeczywistości - zadeklamował

Phelps -

jest jednym z podstawowych obowiązków pisarza. Jeśli się

opisuje przestępczy margines dużego miasta, trzeba sięgać po

drastyczne środki. Moim zdaniem, książka jest doskonała, Alec. Mogę

panu mówić po imieniu, prawda?

- Oczywi

ście.

- Znakomita, po prostu znakomita. - Phelps kilka razy potrz

ąsnął

dłonią Aleca.

Alec nie mia

ł złudzeń, wiedział, co w jego książce jest naprawdę

dobre: honorarium i fakt, że po zakończeniu kariery w policji odnalazł

się jako pisarz. Nowa tożsamość i nowa pasja pozwoliły mu

zapomnieć o szoku, jakim była konieczność rezygnacji. Wierność

wobec rzeczywistości i obowiązki pisarza były mu całkowicie obce, a

zachwyt profesora wydawał się mocno przesadzony.

Alec nigdy nie przypuszcza

ł, że poważni profesorowie

uniwersytetu czytują sensacyjne powieści. Wyobrażał sobie, że w
chwilach wolnych od pracy i godnych siebie rozrywek, takich jak

koncert muzyki poważnej czy lektura artykułu na temat gospodarczej

sytuacji Trzeciego Świata, czytują raczej Józefa Konrada i Henry

Jamesa, i te wszystkie mądre książki, które Alec miał w lekturze

szkolnej, ale nigdy nie przeczytał. Do nich pasowały takie określenia,

jak: „świat przedstawiony" czy „narrator".

- Mo

że się mylę, ale chyba pracowałeś kiedyś w policji? - Phelps

b

ył wyraźnie podniecony.

Wydawca zrobi

ł wszystko, żeby w czasie promocji książki jak

najbardziej ubarwić życie autora.

- Nazywamy to raczej byciem glin

ą - uśmiechnął się Alec.

- To znaczy,

że jesteś gliną?

- By

łym gliną.

- Rozumiem. A dlaczego odszed

łeś z zawodu, jeśli wolno

wiedzieć?

Alec przez chwil

ę milczał.

background image

- Lepiej jest pisa

ć książki i zgarniać forsę. A do tego nikt ci nie

wpakuje noża w plecy. Przynajmniej dosłownie. Bo w przenośni mój

wydawca nieraz próbował...

Roger wybuchn

ął głośnym, nieszczerym śmiechem. Jego żona

również się uśmiechnęła. Była naprawdę bardzo ładna, delikatna i

wytworna. Ciekawe, dlaczego ją zdradzał, jeśli to oczywiście prawda,

że flirtował ze studentkami. Alec nigdy nie zdradzał kobiet, z którymi

był związany.

Dobrze, a mo

że Roger też tego nie robił, może był niewinny.

Może ktoś go świadomie oczernił. Może dziewczyna, która napisała

list, próbowała go uwieść, a ponieważ był nieugięty, postanowiła się

zemścić.

Naprawd

ę musi być nieco bardziej obiektywny. Skoro profesor

jest wie

lbicielem jego książki, jest facetem na poziomie.

- Pos

łuchaj, Alec, czy mógłbyś mi podpisać egzemplarz swojej

książki?

- Nigdy w

życiu. - A widząc zdumione spojrzenie Phelpsa,

szybko dorzucił. - Żartowałem, oczywiście, że ci podpiszę.

- Kiedy?
- Mo

że w poniedziałek? - powiedział Alec, wiedząc, że profesor

tego dnia ma wolne.

- Doskonale, zjemy razem lunch.
- W porz

ądku.

- Wiesz, gdzie jest mój gabinet?
Uda

ł, że nie. Wyjął notatnik i pióro z kieszeni kurtki - miał

jeszcze stary policyjny zwyczaj noszenia przy sobie takich rzeczy - i

posłusznie naszkicował drogę wiodącą do Dwight Hall. Kiedy chował

wszystko z powrotem, uniósł głowę i rozejrzał się. Ujrzał czarne,

ogromne oczy ocienione długimi rzęsami.

Przez jego cia

ło przebiegł dreszcz. Chciał się uśmiechnąć i

podbiec do niej, dzieliło ich tylko kilka kroków. Ale w jej twarzy było

coś, co kazało mu opanować pierwszy impuls. Była zdziwiona i

opanowana. Lekko skinął głową.

Lauren przez chwil

ę jeszcze na niego patrzyła, a potem wróciła

do rozmowy ze stojącą obok siwowłosą kobietą.

- Przepraszam - Alec zrobi

ł ruch, jakby chciał odejść - jest tu

ktoś, z kim chciałbym porozmawiać.

background image

- W porz

ądku. Do poniedziałku. Żegnając się, szybko notował w

myślach szczegóły: ubranie i sposób bycia Phelpsa, urodę jego żony,

pretensjonalny sposób wyrażania się, podniecenie na wieść, że ma

przed sobą gliniarza, to „zjemy razem lunch", grzeczne i jednocześnie

kategoryczne, zestaw słów, których Alec nie znosił, widząc w nich

kwintesencję zdawkowości. Notował każdy szczegół z szybkością i

nieomylnością komputera.

A jednak w tej chwili obchodzi

ło go tylko jedno: stojąca kilka

kroków dalej ciemnowłosa kobieta, którą już za chwilę miał nareszcie

poznać.

Poczu

ła jego obecność zaraz po przyjściu na przyjęcie. Nagle w

trakcie przydługiej opowieści Petera Villarda o jego życiu, ze

specjalnym uwzględnieniem lat, jakie spędził w pewnym muzycznym

zespole, poczuła, że coś przyciąga jej wzrok. Rozejrzała się i -

zobaczyła go.

Kim by

ł?

Nie by

ł chłopakiem Emily Spaeth, tego była pewna. Wprawdzie

dziewczyna wspomniała, że jest zakochana, ale to nie znaczyło, iż jej

wybrańcem jest akurat stojący w korytarzu mężczyzna. Zresztą jego

obecność na rektorskim przyjęciu również wykluczała podobne
podejrzenia. Tego rodzaju towarzyskie spotkania przeznaczo

ne były

wyłącznie dla pracowników naukowych uczelni i ich

współmałżonków.

Musia

ł zatem być pracownikiem Albright. Najwyraźniej też

cieszył się specjalnymi względami pani rektor, wziąwszy pod uwagę

sposób, w jaki przedstawiała go gościom. Dlatego kiedy poprzedniego

dnia zobaczyła go po raz pierwszy, miała wrażenie, że go skądś zna.

Po prostu musiała już go widzieć tu w Albright, w stołówce albo na

jakimś roboczym spotkaniu.

Nie mog

ła przestać o nim myśleć. Z uśmiechem słuchała

opowieści Petera, odzywała się w odpowiednich momentach, ale

głowę miała zaprzątniętą wyłącznie jasnowłosym mężczyzną w
sztruksowej kurtce i d

żinsowych spodniach. Fascynowała ją jego

wysoka szczupła sylwetka, lekko ironiczny uśmiech, przenikliwe

spojrzenie. Fascynował sposób, w jaki podążał za Margaret Cudahy,

holującą go w stronę coraz to nowego gościa.

background image

Kilka minut p

óźniej ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy

kieruje się w jej stronę. Był teraz bardzo blisko i mogła mu się

przyjrzeć.

Z bliska podoba

ł jej się jeszcze bardziej. Była w nim prostota

człowieka o silnej i ciekawej osobowości. Żadnej pozy, coś w rodzaju

bezpretensjonalnego luzu. Włosy raczej długie, cień zarostu na

policzkach. Szarozielone oczy spoglądały na nią uważnie, z

uśmiechem.

Wiedzia

ła jedno: nigdy dotąd nie spotkała takiego mężczyzny.

Nie przypominał nikogo, dlatego był taki interesujący i -
niebezpieczny.

- Witaj, Lauren - jego g

łos był głęboki i ciepły.

Unios

ła brwi ze zdumienia.

- Czy my si

ę znamy?

- Jeste

śmy sąsiadami.

A wi

ęc to był ten mężczyzna z góry. Wszystko pomału się

wyjaśniało. Wydał jej się znajomy, bo musiała go kiedyś widzieć na

Hancock Street. Musiała podświadomie zapamiętać jego twarz.

Rozpozna

ła jego nierówny chód. Właśnie te kroki słyszała nad

sobą przez ostatnie kilka dni.

Poczu

ła jak ogarniają ją sprzeczne uczucia. Niemal go już

znienawidziła za to, że ośmielił się zburzyć jej spokój wprowadzając

się do domu, w którym mieszka. Oto ma przed sobą człowieka, który

kilka wieczorów z rzędu uniemożliwiał jej robienie tego, co robić

musiała, od czego zależało jej życie. Cały zeszły tydzień marzyła

tylko o tym, żeby się wyprowadził, zniknął raz na zawsze. Nie miała

pojęcia, że jest tak niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.

Na mi

łość boską, przecież ona nie ma czasu na takie głupstwa.

Niech sobie będzie wcieleniem seksu, ona i tak musi całą swoją

energię wykorzystać na usprawnienie prawej ręki, musi nadrobić

stracony czas i wrócić do zawodu. Nie wolno jej zakochać się w nim,

mimo że jest tak niebywale, tak niezwykle atrakcyjny.

Nic zreszt

ą nie wskazywało na to, że ma jakiekolwiek szanse. To

po prostu sąsiad z góry. Podszedł, bo sąsiedzi powinni się poznać.

Tego wymagają reguły dobrego wychowania.

Wyci

ągnął rękę.

- Nazywam si

ę Alec Fontana.

background image

Z wysi

łkiem wyprostowała palce prawej dłoni, wyjęła ją z

kieszeni i prz

ywitała się z nim. Jego ręka była ciepła, uścisk silny.

Szybko, zanim palce podkurczy

ły się znowu, schowała swoją do

kieszeni.

- Sk

ąd zna pan moje imię? - powiedziała nieoczekiwanie

łagodnym głosem.

Zawaha

ł się na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem

przekornie uśmiechnął.

- Albo z ok

ładki płyty albo z koperty w skrzynce pocztowej,

proszę wybierać.

Nie wygl

ądał na kogoś, kto pasjonuje się Chopinem.

- Raczej z mojej skrzynki na listy.
- I tak dobrze,

że ich nie otworzyłem.

Nie bardzo wiedzia

ła, co powiedzieć. Dobrze? Myśl, że ktoś

zaglądał do jej skrzynki pocztowej, nieco ją niepokoiła.

- Jestem osob

ą godną zaufania - powiedział, zupełnie jakby

czytał w jej myślach. Ciekawe, czy byłby równie szczery, gdyby tak

nie było, pomyślała i uznała to za absurdalne.

- Lauren, czy mo

żesz nas poznać? - usłyszała tuż obok głos Belli.

M

ężczyzna odwrócił się i zaczął witać z jej kolegami z instytutu

muzykologii.

- Alec Fontana.

Ściskał kolejno ręce Petera, Harolda i Belli.
- M

ój sąsiad, mieszka nade mną. - I dodała, jakby szukała

bardziej bezpiecznego sformułowania: - Mieszka na pierwszym

piętrze, w tym domu co ja.

- To jest Bella Bronowitz, Peter Villard, Harold Stemsky...
- Bardzo mi mi

ło - powiedział Alec, po czym bez dalszych

ceregieli odciągnął ją na bok.

- Prosz

ę wybaczyć...

Zanim zd

ążyła coś powiedzieć, poczuła jego rękę na swoim

ramieniu. Rzuciła błagalne spojrzenie w stronę Belli, która nie

zareagowała. Najwyraźniej w potrzebie nie można liczyć na

przyjaciół.

Prowadzi

ł ją tarasami w stronę jeziora. Gwar rozmów z wolna

pozostawał w tyle, przed nimi wyłaniała się lśniąca tafla wody.

Alec zdj

ął rękę z jej ramienia i Lauren zwolniła kroku, puszczając

go przodem. Właściwie nie bała się, była tylko oszołomiona i

background image

zdumiona jego obcesowym zachowaniem. W p

obliżu znajdował się

cały uniwersytet Albright, który ruszy jej na pomoc, gdyby zaszła taka
potrzeba.

Zreszt

ą, co może jej grozić? Jest jej sąsiadem. Gdyby naprawdę

żywił wobec niej jakieś niecne zamiary, mógł je wprowadzić w czyn
na miejscu, w domu przy Hancock Street, a nie tutaj, podczas

rektorskiego przyjęcia.

Doszed

łszy do tego wniosku, spojrzała na niego z naganą.

- To nie by

ło zbyt grzecznie tak mi przerywać rozmowę z

przyjaciółmi.

U

śmiech powoli znikał z jego twarzy. Spojrzał na jej lewą dłoń,

pote

m przeniósł spojrzenie na miejsce, gdzie ukryta była prawa,

prześlizgnął się wzrokiem po całej postaci, a potem znowu utkwił

wzrok w jej oczach. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, wyjął

wykałaczkę, włożył ją znowu.

- W ogóle nie jestem zbyt grzeczny -

powiedział wreszcie.

Patrzy

ła na niego zafascynowana, zdecydowanie coś w nim było.

Postanowiła nadać sprawie pozory normalności.

- Rozmawia

łam właśnie z przyjaciółmi...

- Bardzo przepraszam - przerwa

ł jej. Doskonały moment, żeby

się odwrócić, odejść

i podj

ąć przerwaną rozmowę z Bellą i resztą. Nie zrobiła tego

jednak; czuła, że Alec przeprasza za coś więcej niż przerwana

rozmowa z przyjaciółmi. Nie wiedziała, o co mu chodzi, a nie mogła

odejść, zanim się nie dowie.

Sta

ła obok niego na brzegu jeziora. Spokojna nieruchoma tafla

lśniła srebrnym blaskiem. Wokół panowała niczym nie zmącona cisza.

Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie Aleca.

- Co wiecz

ór słucham, jak grasz - powiedział po chwili. -

Słucham, a potem nagle robi się cicho i mam wrażenie, że to przeze

mnie. Wiem, że to brzmi dziwacznie, może zwariowałem, ale wydaje
mi si

ę, że przeszkadzam ci grać. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, skąd

mi to przychodzi do głowy, ale jeśli tak jest naprawdę, bardzo cię
przepraszam.

Teraz ona z kolei przez chwil

ę milczała. Prawie go nie zna. A on

zaczyna mówić o rzeczach tak bardzo osobistych. Nie może

rozmawiać o tym z obcym człowiekiem. Nie może z obcym

background image

człowiekiem mówić o swoich problemach, rozpaczy i braku nadziei,

że kiedykolwiek jeszcze będzie mogła grać.

To z powodu jego obecno

ści przestaje grać. Nie może go jednak

winić za to, że zamieszkał w tym samym domu. Każdy ma prawo

mieszkać na Hancock Street.

- Prosz

ę nie przepraszać - powiedziała trochę zdziwiona tonem

swojego głosu. - Mam tutaj wiele okazji do gry.

Spojrza

ł w kierunku jej niewidocznej prawej ręki.

- Prosz

ę grać również w domu.

- Nie, nie chc

ę przeszkadzać.

- Przeszkadza mi tylko ta cisza, kt

óra potem następuje.

Jak mo

że mu przeszkadzać fakt, że nie chce go narażać na

słuchanie złej gry? Powinien być wdzięczny, że mu oszczędza

zgrzytów i dysonansów. Rozumiałaby, gdyby się skarżył, że
zachowuje si

ę zbyt głośno. Ale jak można zarzucać komuś, kto

mieszka obok, że panuje u niego cisza?

- Wydaje mi si

ę - powiedziała oficjalnym tonem - że zarówno

pan,

jak ja powinniśmy już wrócić na przyjęcie.

- Mam na imi

ę Alec - poprawił ją, dotykając jej ramienia. Mimo

że jego dotyk był bardzo lekki, poczuła go całą sobą. Tak jakby

przeszył ją na wylot.

- Mo

żemy to odłożyć na później - powiedział. - W końcu

jesteśmy sąsiadami.

- Tak, jeste

śmy sąsiadami. - Lauren nie znała nawet nazwisk

większości swoich sąsiadów w Nowym Jorku. To, że przypadkowo

mieszkali w tym samym domu, wcale nie musiało znaczyć, że łączy

ich coś poza wspólnym adresem.

- Tak naprawd

ę, nie bardzo lubię muzykę klasyczną. Dlatego jest

mi obojętne, czy grasz, czy nie. Ale skoro już zaczynasz, wolałbym,

żebyś tak nagle nie przerywała. Nawet gdy zaczynasz fałszować. Nie

jestem jakimś zwariowanym krytykiem, który tylko czyha, aż

popełnisz błąd.

- Kim pan jest? - powiedzia

ła z wysiłkiem. Uśmiech rozciągnął

kąciki jego warg, wykałaczka lekko zadrżała.

- Jestem siostrze

ńcem Margaret Cudahy. Siostrzeniec pani rektor.

To wiele wyjaśnia.

- Co pan robi w Albright? B

ędzie pan tu uczył?

Pokr

ęcił głową.

background image

- Pró

buję pisać powieść. Mags powiedziała, że zmiana miejsca

sprzyja natchnieniu.

- Mags?
- O, przepraszam, wymskn

ęło mi się. - Alec z udanym lękiem

zerknął w stronę widocznej na tarasie ciotki. - Tak ją nazywaliśmy w

domu. Gdyby się dowiedziała, chyba by mnie zabiła

- To b

ędzie nasza tajemnica. - Lauren uśmiechnęła się mimo

woli, po czym szybko skierowała rozmowę na bezpieczniejsze tory.

- Dlaczego w

łaściwie nie lubisz muzyki klasycznej?

- Nie mam nic przeciwko muzyce klasycznej - zawaha

ł się, nie

chcąc jej urazić - ale jest po prostu nudna, rozumiesz?

- Nie, nie rozumiem.
- Nie ma w niej tre

ści.

- W operze jest.
Wzni

ósł oczy do nieba, roześmiał się.

- No tak, ale w operze wszystko jest po w

łosku.

- Nie w ka

żdej, ale chyba masz rację. - Lauren uśmiechnęła się. -

Nie są zbyt pasjonujące. Niektóre opery są głupawe. Naiwne,
melodramatyczne...

- Kiedy si

ę mówi o miłości, trudno uniknąć takiego tonu -

powiedzia

ł obojętnie; jego wzrok był jednak daleki od obojętności.

Poczu

ła, że znowu wchodzą na niebezpieczny grunt Nie wiedziała

tylko, dlaczego czuje się przy nim tak nieswojo. Przecież jest po

prostu sąsiadem, mieszka w tym samym domu, chce być uprzejmy.

Problem w tym, że jego spojrzenie trudno nazwać... uprzejmym. Jest

w nim zbyt wiele pożądania...

Spojrza

ła z naganą na wykałaczkę, tkwiącą w jego ustach.

- Usi

łuję zerwać z paleniem.

- Rozumiem.
- My

ślę, że to lepsze niż żucie gumy albo obgryzanie paznokci.

- Nie wiem... - powiedzia

ła z wahaniem w głosie. Wszystko, co

mówił, nagle robiło się niepokojąco intymne, tak jakby między nimi

nie było miejsca na zdawkową wymianę zdań.

- Powiedz, Lauren, co pianista

światowej sławy robi w takiej

dziurze?

Nie traci

ł czasu. Swobodnie przechodził z jednego drażliwego

tematu na drugi. Od pytania, dlaczego nagle przesta

je grać, po coś

jeszcze trudniejszego do wyjaśnienia.

background image

- Postanowi

łam trochę odpocząć. Występy są bardzo męczące, a

tutaj jest tak spokojnie -

powiedziała z wymuszoną swobodą.

Przez chwil

ę przyglądał się jej z lekko przechyloną głową. Potem

uśmiechnął się.

- Tu jest niezwykle pi

ęknie - przeniósł wzrok na nieruchomą taflę

jeziora. -

Moglibyśmy usiąść nad brzegiem.

Ławka stojąca nad samą wodą wyglądała bardzo kusząco. Równie

kusząca była perspektywa spędzenia jeszcze kilku minut w
towarzystwie Aleca Fontany.

Ale do tego Lauren nie chciała się

przyznać. Ruszyła ścieżką w stronę jeziora, Alec zrobił to samo.

Gdyby była równie obcesowa jak on, mogłaby spytać, dlaczego tak

dziwnie chodzi. Prawą nogę stawiał inaczej niż lewą. Ostrożniej,

jakby najpierw badał teren. Lauren była jednak osobą zbyt taktowną,

żeby zadawać podobne pytania. Zresztą sylwetka Aleca, smukła,

wyprostowana, niezwykle zgrabna, pozwalała zapomnieć o jego
nierównym chodzie.

By

ła przyzwyczajona do mężczyzn innego rodzaju. Wytwornych

panów w garnit

urach, znających się na muzyce i równie taktownych

jak ona. Alec należał do mężczyzn, jakich widywała we wczesnym

dzieciństwie. Za takiego właśnie mężczyznę wyszłaby, gdyby nie

wyjątkowe zdolności muzyczne. Gdyby została w domu, prędzej czy

później zakochałaby się w kimś takim. Bezpretensjonalnym,

przystojnym chłopaku, z którym można spędzić życie.

Alec ponadto by

ł siostrzeńcem pani rektor i pisał książki.

- Ile ksi

ążek napisałeś? - zapytała, kiedy usiedli.

- Na razie jedn

ą. - Pochylił się nad nią. - Przynieść ci wina?

Spojrza

ła na szklankę, którą stale jeszcze trzymała w dłoni, i

roześmiała się. On też miewał odruchy dobrze wychowanego

człowieka.

- Dzi

ękuję.

- Rozumiem, mnie tak

że nie smakowało - skwitował siadając

obok niej.

- Opowiedz mi co

ś o swojej książce. Jaki ma tytuł?

- „Glosy ulicy".
Co

ś jej to przypominało. Kiedy miała czas, czytała zwykle

powieści historyczne, ale „Głosy ulicy" chyba nie były historyczną

powieścią.

- Nie czyta

łam.

background image

- Wszystko w porz

ądku. To nie dla ciebie.

- Dlaczego?
- Pe

łno tam krwi i w ogóle.

Skrzy

żował nogi przed sobą i zapatrzył się na jezioro. Miał rację,

nie lubiła takich opisów, ale irytowało ją, że czytał w niej jak w

otwartej książce. Musi być rzeczywiście beznadziejnie naiwna, skoro

po kilku minutach znajomości można bezbłędnie odgadnąć jej
literackie gusta. Wszyscy zawsze uwa

żali, że znają ją na wylot.

Ponieważ była drobna i delikatna, sądzili, że musi być wrażliwa i

słaba. Koniecznie chcieli się nią opiekować.

Pod tym wzgl

ędem jej przymusowa rezygnacja z występów miała

swoje dobre strony. Uwalniała ją od opieki Geralda. Nie pozwoli,

żeby teraz z kolei Alec miał jej mówić, jakich lektur powinna się

wystrzegać.

- Skoro jeste

śmy sąsiadami, powinnam chyba przeczytać twoją

książkę. Jest już w sprzedaży?

- Owszem, ukaza

ło się wydanie w twardej oprawie, kieszonkowe

pojawi się w przyszłym roku. Ale nie będziesz musiała nic kupować,

sam ci dostarczę egzemplarz.

- Naprawd

ę nie musisz.

- Kosztuje dwadzie

ścia trzy dolary, lepiej pożyczę ci swój.

Spojrza

ła na niego uważnie, próbując dociec, czy jego

wspaniałomyślność ma jakieś inne źródło niż chęć wyświadczenia

przysługi sąsiadce. Od biedy można było w to uwierzyć. Zresztą

siedział na ławce w bezpiecznej odległości. Nic nie wskazywało na to,

że pragnie ją zmniejszyć.

W

łaściwie nie miałaby nic przeciwko temu. Potrafiła studzić

męskie zapały. Chociaż nie miała wielkiego doświadczenia w

postępowaniu z mężczyznami takimi jak Alec. Wszystko mogło być
inaczej.

W jej dawnym

życiu, wśród występów i wyjazdów, wszystko

było jasne. Znała reguły gry, doskonale odczytywała konwencje,

wiedziała, czego się spodziewać. Zresztą stale miała przy sobie

Geralda, czujnego, podpowiadającego, co można, a czego nie należy

robić. Nawet po tym nieszczęsnym wypadku - epizodzie, który

całkowicie zmienił jej życie, zmuszając do znienawidzonej

bezczynności - w niczym nie ograniczył swego wpływu na nią.

background image

Nie mog

ła go potępiać. Czuł się po prostu winny. Przecież to on

prowadził wtedy samochód. Zresztą byli związani. Menedżerem mógł

być jedynie wtedy, kiedy ona powróci na scenę.

- Musisz mi po prostu o wszystkim m

ówić. Skoro poczujesz, że

pora wracać, zrobię wszystko, żeby cię na nowo ustawić.

Czu

ła się trochę dziwnie bez Geralda. Nikt jej nie mówił, co ma

jeść, jak się ubierać, z kim przyjaźnić. Nawet teraz, siedząc obok

Aleca na ławce, czuła się dziwnie. Prawie słyszała szept swojego

Anioła Stróża: „Daj sobie z nim spokój, Lauren. Ten facet nie ma

klasy. Jeśli już naprawdę musisz, znajdę ci kogoś
odpowiedniejszego".

Niczego nie potrzebowa

ła. Nie było jej potrzebne męskie

towarzystwo ani usługi seksualne.

Gerald nie raz robi

ł aluzje. Zbywała je milczeniem. Bała się, że

powie: „Grunt, żebyś się w kimś nie zakochała. Seks to sprawy

normalne, niegroźne. Ale twoje serce należy do muzyki. Nie masz

prawa do miłości. Twoje życie to sztuka".

Sk

ąd nagle te myśli? Alec jest jej sąsiadem i chce jej pożyczyć

swoją książkę, to wszystko. Zwyczajne i niewinne. Po co od razu

myśleć o seksie albo o miłości? Jego wygląd: długie nogi, niezwykłe

spojrzenie i ten uśmiech - nie mają znaczenia. Przyjechała tutaj na rok,

żeby uczyć i kontynuować terapię, za kilka miesięcy wszystko wróci

do normy, a to będą tylko wspomnienia.

- Dzi

ękuję ci - powiedziała z uśmiechem. - Bardzo chętnie

pożyczę od ciebie tę książkę.

background image


Rozdzia

ł 4

Wzi

ął dwie butelki piwa, egzemplarz „Głosów ulicy" i zszedł na

dół. Fakt, że Lauren nie ma w domu piwa, zbulwersował go bardziej

niż to, że nie posiada jego książki. Stale miał jeszcze w ustach

metaliczny smak po winie, jakim się uraczył na rektorskim przyjęciu.
Im

szybciej przepłucze gardło, tym lepiej. Lauren zaprosiła go na

obiad.

- Na kurczaka z jarzynami - powiedzia

ła. Piwo wydawało się

absolutnie niezbędne. Alec nie przepadał za dietetyczną kuchnią, w

ogóle nie lubił dbać o zdrowe odżywianie. „Może byśmy zjedli coś na

mieście", zaproponował nieśmiało, ale Lauren ofertę odrzuciła. Byli

sąsiadami, trzeba było to uczcić prawdziwym „domowym obiadem".

Pomys

ł nie był zły, tylko kucharka - niezbyt dobra. Swoją drogą

ten rodzaj kuchni Alec znosił wyjątkowo źle. Fakt, że jego ojciec

umarł na zawał serca, sprawił co prawda, że zaczął unikać nadmiaru

tłuszczów, kupował chude mleko i prawie przestał palić. Nie

zamierzał jednak z tego powodu przerzucić się na jedzenie zieleniny.

Z drugiej strony, my

ślał dzwoniąc do drzwi Lauren, „zdrowa

żywność" nie jest taka zła, skoro jedząc ją człowiek siedzi sobie

patrząc na Lauren Wyler.

Jej widok - sta

ła w drzwiach w jasnej lekkiej sukience - umocnił

go tylko w tym przekonaniu.

- Przynios

łem trochę piwa - powiedział niepotrzebnie, bo trudno

było nie zauważyć butelek w jego rękach.

U

śmiechnęła się i poprosiła go do środka. Przeszli przez salon,

obok fortepianu, półek zastawionych porcalanowymi filiżankami,

minęli stół z wazonem pełnym żółtych róż. Salon w mieszkaniu

Lauren znajdował się dokładnie pod jego salonem. Ten sam rozkład

okien, identyczny rodzaj mebli i... zupełnie inna atmosfera. Był po

prostu przytulny. Prócz róż w pokoju stał duży filodendron i jakieś

rośliny, których nazw nie znał. Przed kominkiem stał ozdobny ekran,
z boku l

eżały polana. Na ścianach wisiały plakaty z ostatnich wystaw

w nowojorskim muzeum sztuki współczesnej.

Gdyby by

ł przekonany o wyższości swojej płci, pomyślałby, że

atmosfera panująca wokół wynika z faktu, że właścicielką mieszkania

jest kobieta. Ponieważ jednak był znacznie bardziej obiektywny, wolał

sądzić, że powodem tej odmienności jest fakt, iż Lauren jest artystką,

background image

a co za tym idzie, ma znacznie większe potrzeby estetyczne. Po prostu

wie, w jaki sposób zwykłą przestrzeń zamienić w prawdziwy dom.

Dotarli do kuchni, gdzie kr

ólowała elektryczna kuchenka. Lauren

pomieszała w garnku, po czym odwróciła się do Aleca.

- Poka

ż mi swoją książkę - powiedziała z uśmiechem.

Poda

ł jej książkę i zaczął otwierać butelkę. Wypił łyk i spojrzał

na Lauren. Z uśmiechem wpatrywała się w okładkę z jego fotografią.

- Tak, teraz rozumiem - szepn

ęła do siebie. Alec nigdy nie

przywiązywał wagi do tej fotografii. Kiedy wydawca zażądał zdjęcia

na okładkę, wyjął po prostu film z aparatu siostry i wysłał negatyw do
redakcji, zaznacz

ając trzy najlepsze ujęcia. Niestety, wydawca wolał

co innego. Polecił fotografowi zrobić zdjęcie na własną rękę. Miało

być ciemne i niepokojące. Portret na okładce przedstawiał wysokiego

mężczyznę w kurtce, na tle pokrytego rysunkami muru. W jego ustach
t

kwiła wykałaczka.

„Rzeczywistość w całej okazałości", pomyślał złośliwie, zerkając

na Lauren przyglądającą się fotografii.

Znowu pokiwa

ła głową i położyła książkę na nocnym stoliku.

- Od razu kogo

ś mi przypominałeś. Myślałam, że znam cię stąd,

z Albright.

A ja po prostu widziałam cię na okładce.

Nie wiedzia

ła tylko, że jest autorem książki. Dziwne przeoczenie,

zważywszy, że figurował na okładce.

Poda

ł jej piwo, podziękowała i wzięła butelkę.

- Chcesz mo

że szklankę? - zapytała, widząc, że Alec pociąga łyk

za łykiem.

Pokr

ęcił głową. Przyniosła szklankę dla siebie i napełniła ją. Piła

śmiesznie, smakując piwo jak wytworne wino czy koniak. Potem

wstała i wyjęła stos warzyw z lodówki.

- Zesz

łej wiosny mój menedżer czytał twoją książkę -

powied

ziała, jakby sobie coś przypominała. - Kiedy weszłam do jego

gabinetu, zobaczyłam ją na biurku. Nie zapamiętałam twojego

nazwiska, ale pamiętam zdjęcie na okładce.

- Chyba nie bardzo mu si

ę podobała - zażartował Alec,

podchodząc do zlewu, w którym myła jarzyny.

- Przeciwnie, by

ł zachwycony.

- Ale nie namawia

ł cię, żebyś ją przeczytała. Spojrzała na niego

przez ramię, jakby chciała sprawdzić, czy go to uraziło. Zamyśliła się.

background image

- Powiedzia

ł, że to nie dla mnie. Podobnie jak ty uważał, że to

nie jest odpowiednia lektura dla takiej delikatnej panienki jak ja.

I jakby chc

ąc udowodnić, że z tą delikatnością to przesada,

zabrała się z zapałem do skrobania marchwi.

Popatrzy

ł na jej szybkie ruchy i rękę, w której trzymała nóż.

Zwrócił uwagę na dziwny sposób, w jaki to robiła. Może pianistki tak

właśnie trzymają kuchenne narzędzia, pomyślał. Inaczej niż zwykli

ludzie. A może po prostu zdenerwowała ją jego fałszywa ocena jej

literackich gustów i dlatego przyciska tak rękę do piersi.

- A ty jeste

ś delikatną panienką? - zapytał.

- Nie tak bardzo delikatn

ą, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje

-

odpowiedziała nie odwracając się.

Alecowi, wpatruj

ącemu się teraz w nią, wydawała się krucha i

wiotka jak figurka z porcelany. Gdyby krótko obcięła włosy,

wyglądałaby jeszcze bardziej niezwykle. Alec jednak i tak był

zachwycony. Ciemna kaskada włosów, spływająca jej po plecach,

przyciągała go z niezwykłą siłą.

- Czy mog

ę ci pomóc? - spytał, chcąc się czymś zająć.

Spojrza

ła na niego z wdzięcznością.

- Po prostu dotrzymaj mi towarzystwa - u

śmiechnęła się.

Znowu otworzy

ła lodówkę i wyjęła mrożone kurze piersi. Z

dolnej półki wzięła buteleczkę sojowego sosu i sherry. Alec próbował

w myślach zrobić przegląd zawartości własnej lodówki. Wszystko

wskazywało na to, że około dziewiątej będzie piekielnie głodny.

Cisza panuj

ąca w kuchni nie była ciszą emanującą zwykle z jej

mieszkania. Była ciepła i kojąca. Nie wiedział, dlaczego właściwie

jest mu tak dobrze. Lauren w niczym nie przypominała kobiet, które

znał w Bostonie. Ubierały się na ogól w dżinsy i podkoszulki, nosiły

adidasy, krótkie spódnice i buty na wysokich obcasach. Nie znały

długich powiewnych sukien, w których wygląda się niezwykle

pociągająco, bo - kryją tajemnicę.

Lauren wygl

ądała bardzo seksownie, a mimo to czuł się przy niej

spokojny i zrelaksowany.

Wiedzia

ł o niej mało. Była słynną pianistką i - według słów ciotki

-

stroniła od życia towarzyskiego. Nie będzie się narzucał. Przecież

mogą być po prostu dobrymi sąsiadami.

- A wi

ęc przyjechałeś do Albright, bo twoja ciotka jest tutaj

rektorem? -

zapytała Lauren, zapalając piecyk.

background image

- Wszystko si

ę zgadza.

- Pochodzisz z Bostonu?
- I to si

ę zgadza.

- Bardzo mi

łe miasto. Wspaniała filharmonia.

- Gra

łaś tam?

- Wiele razy.
Mo

żna się było spodziewać. Miał przecież przed sobą światowej

sławy pianistkę. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby oświadczył, że

nigdy nie był w filharmonii. Przechodził kiedyś obok, przed laty,

kiedy szedł na spotkanie z informatorem. Kiedy tam stali, kątem oka

obserwował wystrojone towarzystwo, podążające cadillacami na
konce

rt. Równie dobrze mogła grać właśnie tego wieczora.

- Ja tam pochodz

ę z południowej - powiedział, lekko zaczepnym

tonem.

- Sk

ąd?

- Po

łudniowa strona Bostonu, dzielnica robotnicza. Nie musiałaś

przez nią przejeżdżać w drodze do filharmonii.

Dola

ła trochę sojowego sosu i sherry, pomieszała w garnku i

odwróciła się ku niemu.

- Ja te

ż się wychowałam w robotniczej dzielnicy - złagodziła

gwałtowność tonu tym swoim uśmiechem. - Pochodzę z Allentown w
Pensylwanii, to miasto hutników.

- M

ówisz poważnie?

Wiedzia

ł, że powiedziała to, żeby mu zrobić przyjemność, i

rzeczywiście - miło było pomyśleć, że pochodzą z tego samego

środowiska.

- Zupe

łnie poważnie. Ojciec pracował w hucie, a kiedy musiał

odejść, matka zaczęła pracować jako maszynistka, na pół etatu. Jak
wi

dzisz, znam życie trochę lepiej niż myślałeś. Nie całe spędziłam w

filharmonii.

Dorzuci

ła do garnka jarzyny i zmniejszyła ogień. Otworzyła

szafkę, wyjęła noże, widelce i obrus. Zdjęła z półki dwa talerze.

- M

ógłbyś nakryć do stołu? Zaraz będzie gotowe.

Mo

że ludzie w Pensylwanii używają lnianych obrusów przy byle

okazji, myślał przechodząc do salonu. W jego rodzinie do obiadu

nakrywało się stół ceratą, a sztućce nie miały rzeźbionych trzonków.

Nawet jeśli rzeczywiście pochodzili z tej samej sfery, to Lauren

znacznie dalej od niej odeszła niż on.

background image

Lauren wyj

ęła potrawę z piecyka, przełożyła na półmisek, ryż

wsypała do kolorowej miseczki, do tego masło i bułki w srebrnym
koszyczku.

- Nie jest tego du

żo - powiedziała, wracając do kuchni po piwo.

- Zupe

łnie wystarczy. - Alec przysunął jej krzesło i poczekał, aż

usiądzie. - Należę do osób, które jedzą wszystko i wszędzie. Bostonu

brak mi głównie dlatego, że tam człowiek może sobie w każdej chwili

kupić coś do zjedzenia.

- Ja te

ż tęsknię za Nowym Jorkiem, z tego samego powodu -

powiedziała Laura. - Zawsze mogłam zadzwonić i zaraz wszystko

przynieśli. Tutaj jest tylko jedna pizzeria i to niezbyt dobra.

- Mieszkasz na Manhattanie?
- Kiedy nie mieszkam w Albright - u

śmiechnęła się. - Tutaj też

mi się podoba. Jest tak spokojnie, powietrze jest takie czyste.

Skin

ął głową i sięgnął po kawałek kurczaka. Spróbował.

Koszmarny.

- A ty stale mieszkasz na po

łudniu Bostonu?

- Teraz mieszkam w p

ółnocnej części, w dzielnicy włoskiej.

- Pochodzisz z W

łoch?

- Jestem p

ół Włochem, pół Irlandczykiem.

- Bardzo udane po

łączenie. - Wyglądało na to, że mówi

poważnie.

Przyj

ął komplement z zadowoleniem, mimo że nie był całkiem

pewien, czy odpowiada rzeczywistości.

- Bardzo s

łabo znam Boston - ciągnęła Lauren. - Prawdę

powiedziawszy,

znam tylko filharmonię.

- To bardzo ciekawe miasto. Zw

łaszcza północna dzielnica,

różnorodna, wielonarodowościowa. Restauracje, kluby. Obok mojego

domu jest stary kościół, ten, z którego Paul Revere pierwszy zobaczył,

jak Anglicy zbliżają się od morza.

- Naprawd

ę ciekawe.

- Boston w

łaśnie taki jest. Wszędzie napotyka się historię.

- By

ć w takim mieście policjantem, to musi być trochę tak jak

być kustoszem w muzeum. - Laura nie tylko obejrzała zdjęcie autora

„Głosów ulicy", przeczytała też notkę biograficzną.

- Niezupe

łnie. Boston to głównie wielka aglomeracja. Moim

rejonem był Mission Hill. To taka bandycka dzielnica, ale są tam też

zupełnie porządni ludzie.

background image

- Ale rzuci

łeś to - powiedziała pytającym głosem, podając mu

koszyczek z chlebem.

Wzi

ął kawałek i zaczaj go smarować masłem.

- Pisanie bardziej si

ę opłaca - odparł lakonicznie.

Patrzy

ł, jak Laura smaruje chleb. Trzymała nóż równie dziwnie,

jak przy obieraniu jarzyn. W jej oczach dostrzegł, że niezupełnie mu
wierzy.

- Chyba ci

ę nie przekonałem. Uśmiechnęła się przepraszająco.

- M

ówiłeś, że lubiłeś tę pracę, lubiłeś ludzi. Nie bardzo mogę

uwierzyć, że rzuciłeś to wszystko, bo znalazłeś lepiej płatne zajęcie.

Mo

że nie był tak bardzo przekonujący, jak uważał, a może ona

była bystrzejsza niż inni.

- Musia

łem odejść - powiedział. - Złamałem nogę.

Rzadko rozmawia

ł o tym z obcymi ludźmi, ale Lauren nie była

obca. Była jego sąsiadką i zaprosiła go do siebie na obiad. Czuł, że jej

może powiedzieć prawdę.

Lauren zastyg

ła z uniesionym widelcem.

- Straszne. Jak to si

ę stało?

- Wypadek przy pracy.
Nie zamierza

ł opowiadać jej tych wszystkich okropności teraz,

przy obiedzie. Było mu z nią dobrze i właśnie dlatego chciał jej

oszczędzić szczegółów.

- Glina musi szybko biega

ć, musi być wytrzymały, a moje nogi

odma

wiają mi posłuszeństwa. Nie spełniam fizycznych warunków do

sprawnego pełnienia służby, jak to się mówi.

- Czy to znaczy,

że po wypadku zwolnili cię z pracy? - w jej

głosie brzmiało oburzenie. - Jak oni mogli! To naprawdę obrzydliwe!

- Mog

łem zostać w policji - powiedział spokojnie. - Proponowali

mi biurow

ą robotę. Bardzo mnie namawiali, żebym został.

Zaoszczędziliby kupę forsy. Woleli mi płacić pensję za układanie

papierków niż dawać odprawę i odszkodowanie. Sięgnął po ryż.

- Papierkowa robota mnie nie interesuje - m

ówił dalej. - Albo się

jest gliną, albo nie. A po to trzeba być na ulicy, mieć kontakt z ludźmi.

- Ugania

ć się za przestępcami - wtrąciła Lauren.

- Ja mia

łem kontakt z ludźmi - powtórzył z naciskiem. -

Bostońska policja ma opinię zbiurokratyzowanej machiny, ale my

próbowaliśmy to zmienić. Chcieliśmy być blisko ludzi, którym

mieliśmy służyć. Rozumieć ich. Ja zajmowałem się w Mission Hill

background image

młodymi ludźmi z problemami. Rozmawiałem z nimi. To były ważne

rozmowy. Coś z tego zostało.

Poci

ągnął łyk piwa, uśmiechnął się.

- Co nie znaczy,

że nie pogoniłem kilku łobuzów.

- I opisa

łeś to w swojej książce...

- Nie czytaj tego, je

śli lubisz bajki, co się dobrze kończą -

powiedział poważnie. - Chciałem pisać prawdę, co w kontekście
realiów policyjnych zn

aczy, że nie zawsze zwycięża dobro.

S

ączyła piwo, nie spuszczając z niego spojrzenia czarnych oczu.

- To musia

ła być bardzo niebezpieczna praca. Pomyślał o swoim

kolanie, pękniętej rzepce,

przemieszczonych ko

ściach. Tak, to była naprawdę niebezpieczna

pra

ca. Przebiegł w myślach wszystkie swoje blizny, złamane żebra,

obojczyki, barki, czaszkę. Wszystkie mniej lub bardziej groźne

kontuzje; tak, ta praca była niebezpieczna, a on już nigdy więcej nie

przekona się, jak bardzo.

- Owszem, bywa

ło ciężko - powiedział obojętnym tonem.

- Niekt

órzy ludzie lubią się narażać. - Lauren zamyśliła się. - Mój

brat jest taki. Uwielbia ryzyko. Ostatnio sprzedał motocykl, kupił

sobie stary sportowy samochód i jeździ jak wariat. Marzy o lataniu na
lotni, ale jego dziewczyna mu

nie pozwala. Obaj z ojcem są

zapalonymi myśliwymi. Całe dnie potrafią się włóczyć po lesie ze
strzelbami.

Skrzywi

ła się z niesmakiem.

Alec z trudno

ścią ukrył zdziwienie. Nie spodziewał się, że Lauren

może mieć brata, który uwielbia szybkie samochody i polowanie. To

było zbyt normalne. Alec sam nie polował. Praca w policji wyrobiła w

nim niechęć do używania broni. Rozumiał jednak facetów, którzy

lubią szybką jazdę i strzelby, bardziej niż wielbicieli muzyki
klasycznej.

- Tw

ój brat też jest muzykiem? Lauren pokręciła głową.

- Kiedy

ś zamierzał zostać gwiazdą rock and rolla.

To te

ż było zupełnie normalne. Każdy chłopak z jego pokolenia

chciał kiedyś grać rocka.

- Dobry by

ł?

- Nie wiem. Nie znam si

ę na takiej muzyce. Nie mógł dłużej

udawać obojętności.

background image

- Jak to? Nie znasz si

ę na rocku? To niemożliwe, żyć w Ameryce

i nic nie wiedzieć o rocku!

Lauren u

śmiechnęła się przepraszająco.

- Taka muzyka nigdy nie by

ła w moim typie. Zresztą Gerald

zawsze mnie ostrzegał, żebym jej nie słuchała, ponieważ jest zbyt

głośna i może uszkodzić słuch.

- Gerald? - Kto to m

ógł być: brat? a może chłopak?

- M

ój menedżer. Bardzo o mnie dbał. Uważał, że głośna muzyka

może mi zaszkodzić. Może stępić zdolność odbierania dźwięków i

ograniczyć umiejętność rozróżniania niuansów. A ja jako pianistka nie

mogę sobie na to pozwolić. To nie jest muzyka dla mnie.

- Mo

że miał rację. Ale nie rozumiał ducha tej muzyki. Lauren,

rock to coś więcej niż dźwięki, rock przekształca człowieka

wewnętrznie, modeluje jego duszę - roześmiał się zdziwiony, że jest w
stanie powiedzie

ć coś podobnego. - Szkoda gadać, masz braki. Na

szczęście spotkałaś mnie. Lauren roześmiała się również.

- Czy tw

ój brat, jako nieudana gwiazda rocka, zazdrości ci

sukcesów?

Lauren nagle posmutnia

ła.

- Nie - zaprzeczy

ła z mocą.

Utkwi

ła wzrok w talerzu; przez chwilę bawiła się widelcem.

Potem nagle przenios

ła wzrok na Aleca. Patrzyła na niego przez

dłuższą chwilę.

- W

łaściwie nie wiem. Może tak. Nigdy go nie pytałam -

powiedziała zamyślona.

Tego te

ż nie rozumiał. Jak mogła nie wiedzieć? Jak można nie

wiedzieć, co czują najbliżsi, kiedy człowiek robi karierę. Doskonale

pamiętał, co działo się w rodzinie Fontanów, kiedy ukazała się jego

powieść. Mary raz po raz robiła mu wymówki z powodu plugawego

języka, jakim się posługują bohaterowie „Głosów". Rosie

zorganizowała cykl spotkań z autorem w miejscowej księgarni. Mary

skrupulatnie powtarzała mu wszystkie pochwały, jakie usłyszała lub

wyczytała na jego temat. Rosie zwróciła się do niego o pomoc

finansową na remont domu. Matka dała ogłoszenie do parafialnej

gazetki. Babcia Fontana wywiesiła plakat zawiadamiający o promocji

książki w domu opieki społecznej i czerwonym flamastrem
podkre

śliła nazwisko, żeby nie było wątpliwości, że jest spokrewniona

background image

z autorem. Babcia Cudahy bezlitośnie skrytykowała co śmielsze pod

względem obyczajowym sceny.

- Gdyby

żył twój świętej pamięci dziadek, kazałabym mu to

przeczytać. Dobrze by mu zrobiło - nie omieszkała dodać.

Oczywi

ście, rodziny bywają różne. W niektórych panuje zawiść

albo zwyczaj skrywania dumy. Albo milczenie.

- Nie jestem specjalnie zwi

ązana ze swoją rodziną - powiedziała

Lauren, jakby czytała w jego myślach.

- To marnie.
Od

łożyła widelec. Sięgnęła po szklankę.

- Nie jestem z nimi w z

łych stosunkach, pisuję do nich,

odwiedzam ich, kiedy mo

gę, przesyłam pieniądze. Płacę za szkołę

brata i siostry.

Opr

óżniła szklankę, odstawiła ją i mówiła dalej:

- Nic dziwnego. Nasze drogi rozesz

ły się bardzo wcześnie.

Kocham moją rodzinę, jestem im bardzo wdzięczna za wszystko, co
dla mnie zrobili, ale tak

naprawdę... Nic już nas chyba nie łączy.

Sprawa by

ła poważna. Nie wiedział, co Lauren dokładnie ma na

myśli; on sam w każdym razie stale jeszcze mógł porozumieć się ze

swoją rodziną. Po prostu ich kochał.

- Sp

ędziłaś z nimi dzieciństwo, rosłaś wśród nich - powiedział,

pragnąc, żeby mu pomogła zrozumieć. - Nie jest ważne, do czego

doszłaś jako dorosła, łączy cię z nimi cała przeszłość.

Lauren u

śmiechnęła się smutno.

- Kiedy mia

łam czternaście lat, wysłali mnie do Nowego Jorku,

żebym się uczyła muzyki. W Allentown nie było dla mnie

wystarczająco dobrego nauczyciela. Zostałam zaproszona na

przesłuchanie do pewnego sławnego profesora i kiedy powiedział, że

mnie przyjmie, wysłali mnie do Nowego Jorku.

- Tak sobie?

Żebyś się uczyła?

- To zdarza si

ę dość często - wyjaśniła. - Wielu młodych ludzi

odchodzi z domu, żeby się uczyć albo trenować. Gimnastycy,

tenisiści, muzycy. Jeśli tam, gdzie mieszkasz, nie ma dla ciebie

odpowiedniego nauczyciela, musisz się przenieść tam, gdzie taki
nauczyciel jest.

Alec nie wygl

ądał na przekonanego.

- Mo

że się i zdarza, ale ja bym nie wysłał tak dzieciaka samego...

background image

- Jestem im za to wdzi

ęczna - ciągnęła Lauren z podejrzanym

entuzjazmem. -

Poświęcili się dla mnie, zawdzięczam im wszystko.

W porz

ądku. Może coś w tym jest. Może gdyby on, Alec, miał

wyjątkowo uzdolnione dziecko, też wysłałby je z domu, żeby się

rozwijało. Takie decyzje zawsze są trudne dla rodziców i dla dziecka.

Nie ma prawa ich sądzić. Zresztą Lauren spełniła ich oczekiwania.

Zrobiła karierę. Zbiła fortunę. Wspiera ich finansowo. Opłaca szkoły.

Może od początku patrzyli na to pod tym kątem. Sowicie im się

opłaciło, ale on nie ma prawa ich sądzić.

- Jak zareagowali na to,

że zeszłaś ze sceny i zakopałaś się tutaj

w Albright?

- Nie wycofa

łam się dobrowolnie. Musiałam na jakiś czas

przestać występować.

- Dlaczego?
Odsun

ęła się lekko i spojrzała na niego uważnie. Jakie ona ma

piękne usta, pomyślał kolejny raz.

- Mo

że nie uwierzysz, ale złamałam rękę. Zerknął na jej palce.

- Nie

źle - powiedział.

- Zdarza si

ę.

- Chyba mi nie powiesz,

że to był wypadek przy pracy. Gra na

fortepianie nie jest tak niebezpieczna jak praca w policji.

- Mia

łam wypadek samochodowy. Niezbyt groźny. Inni wyszli z

tego bez szwanku. Miałam pecha.

- A tobie co si

ę stało? - Alec nie krył zaciekawienia. W swojej

policyjnej praktyce nieraz się stykał z tego typu sprawami. Zresztą

nic, co miało związek z ciałem, nie było mu obce.

- Z

łamałam sobie rękę w przegubie. Na nieszczęście przy okazji

uszkodziłam nerw. Stosuję odpowiednie ćwiczenia i mój lekarz mówi,

że to tylko kwestia czasu. Za kilka miesięcy wszystko wróci do
normy.

- I przez te kilka miesi

ęcy chcesz tutaj uczyć?

- Tak.
- I fa

łszować podczas gry. Zaczerwieniła się gwałtownie.

- Przepraszam,

że musiałeś tego słuchać...

- Ju

ż to przerabialiśmy. Nie ma sprawy. Jeśli chcesz grać, to

sobie graj. Zupełnie mi nie przeszkadza, że fałszujesz.

Stale jeszcze zarumieniona spojrza

ła na niego podejrzliwie.

background image

- Ale mnie to przeszkadza, chocia

ż może... jeśli tobie naprawdę

nie przeszkadza, to mnie też nie.

Spojrza

ł na jej rękę. Zauważyła to i ukryła ją w fałdach sukni.

- Mia

łaś zupełnie proste palce, kiedy mi podawałaś rękę na

przyjęciu u Mags.

- Mog

ę je wyprostować, jeśli się skoncentruję. Muszę bardzo

uważać. W przeciwnym razie zaraz się kurczą.

- Nie musisz ich chowa

ć. - Przeszło mu przez myśl, że jest zbyt

bezceremonialny. Ponieważ jednak nie wyglądała na urażoną, mówił
dalej:

- Masz bardzo

ładne ręce. Dlaczego je chowasz?

Jej policzki znowu pociemnia

ły. Oczy rozbłysły.

- Mnie si

ę nie podobają. - Gwałtownym ruchem położyła rękę na

stole i z gniewem popatrzyła na swoje palce.

- Kiedy tak na nie patrz

ę, widzę całe swoje życie. Zniszczone,

złamane. Nikt nie wie, co wtedy czuję. Tak niewiele brakowało, a

straciłabym wszystko raz na zawsze.

- Przepraszam, nie powinienem zaczyna

ć tej rozmowy.

Niepotrzebnie się wtrącam.

- Nic nie szkodzi - u

śmiechnęła się z wysiłkiem. - Tobie

przytrafiło się coś znacznie gorszego. Ty straciłeś wszystko. Musiałeś

rzucić pracę w policji. Ja przerwałam grę tylko na pewien czas. Nie

mam prawa się skarżyć.

Jeszcze raz spojrza

ł na jej rękę.

- Skar

ż się, ile chcesz. Nieraz myślę, że móc się wyżalić to

wielka przyjemność.

Widz

ąc, że się uspokoiła, wrócił do przerwanego posiłku.

Wkrótce wszystko zniknęło bez śladu.

- Napijesz si

ę kawy?

Automatycznie spojrza

ł na zastawione filiżankami półki.

- Musisz pi

ć dużo kawy.

Spojrza

ła w ślad za jego wzrokiem i roześmiała się.

- Kaw

ę piję w kubkach. To są filiżanki do herbaty.

- Zauwa

żyłem.

Wsta

ł i podszedł do półek. Filiżanki były różne: białe i kolorowe,

niektóre ze spodeczkami, inne nie.

- Pochodz

ą z hoteli, w których mieszkałam. - Lauren zbliżyła się

do niego.

background image

- Zwin

ęłaś je?

- Oczywi

ście, że nie. Zapłaciłam za nie, to znaczy nie za

wszystkie. Kilka dostałam za darmo.

Zdj

ęła jedną filiżankę z półki.

- T

ę mi podarowano. Pochodzi z pewnego hotelu z Tokio.

- By

łaś w Tokio? - Mimo wszystko był zdumiony. Wiedział, że

jest sławna, ale nie spodziewał się, że występowała na innych
kontynentach.

- Wiele razy. - Odstawi

ła filiżankę i zdjęła z półki następną. - A

tę przywiozłam z Australii, z Sydney.

- Nie

źle.

- A ta pochodzi z Londynu, z Royal Garden. Wzi

ął ją do ręki.

- By

łaś w Anglii? Wpadłaś przy okazji do Irlandii?

- Nie. Mo

że kiedyś pojadę. Bardzo bym chciała tam wystąpić.

- Ja te

ż bardzo bym chciał zobaczyć ten kraj, nie tylko Dublin,

ale całość. Podobno jacyś moi kuzyni mieszkają w County Cork.

Odstawi

ła trzymane w ręku filiżanki, zamyśliła się.

- Podczas pobytu w Londynie bardzo chcia

łam zobaczyć coś

więcej. Miałam chęć jechać do Stonehenge, ale zabrakło mi czasu.

Dałam trzy koncerty w Albert Hall, następnego dnia jechaliśmy do

Amsterdamu, potem Paryż i powrót do Nowego Jorku.

- By

łaś w Anglii, przejechałaś taki kawał drogi i nie widziałaś nic

poza Londynem?

- Prawie w ogóle

nie wychodziłam z hotelu. Jadłam, ćwiczyłam,

koncertowałam, spałam. Zagraniczne występy są bardzo męczące.

Ludzie myślą, że to strasznie ciekawe, a w rzeczywistości to po prostu

ciężka praca. Pochłaniająca bez reszty. Nie mogę się doczekać
powrotu. Ale ze

zwiedzaniem będę musiała poczekać do emerytury.

Alec spojrza

ł na kolekcję filiżanek i zamyślił się. Nie miał w

życiu wiele okazji, żeby podróżować. Gdyby było inaczej, wiedziałby,

jak to wykorzystać. Nawet gdyby musiał się ograniczyć do samej
stolicy Angli

i, na pewno nie poprzestałby na hotelu i filharmonii.

Pewnie Lauren nie miała wyboru, artystyczne tournee nie jest
wyjazdem turystycznym. Przygn

ębiła go świadomość, że tyle

podróżowała i tak mało mogła z tego korzystać. Widok filiżanek

pogłębił jeszcze to uczucie. Skoro była w Tokio, powinna stamtąd

przywieźć raczej jedwabne kimono, a nie - filiżankę. Skoro była w

background image

Amsterdamie, powinna przywieźć sobie raczej parę drewniaków. A

nie filiżankę. Coś więcej niż pamiątkę z hotelowej jadalni.

- A zatem teraz zwiedzasz zachodnie kra

ńce stanu Massachusetts

-

powiedział pozornie lekkim tonem. - Czy zapoznałaś się już z

urokami miasta Springfield?

Skrzywi

ła się.

- S

łyszałam, że to mało ciekawe miejsce.

- A mnie m

ówiono, że jest tam kilka niezłych lokali, gdzie grają

rocka. A ponieważ mam wrażenie, że mimo podróży niewiele w życiu

widziałaś, postanowiłem ci pomóc. Jest już chyba za późno, żebyś

zachwyciła się tym, co ja uważam za prawdziwą muzykę, ale zawsze

możesz posłuchać.

Poniewa

ż milczała, mówił dalej:

- A gdyby

śmy tak, na przykład, pojechali do miasta jutro

wieczorem? Rozejrzymy się, może znajdziemy jakieś miłe miejsce,

gdzie grają rocka. Co ty na to?

Przez d

łuższą chwilę patrzyła na niego, potem włożyła prawą

rękę do kieszeni. Bezradnym spojrzeniem obrzuciła półki z

filiżankami.

- Alec... ja... w

łaściwie... - Przełknęła ślinę. - Wiesz, ja nie jestem

ostatnio w najlepszej formie. Nie mam nic przeciwko przebywaniu

wśród ludzi, ale tak w ogóle... przede wszystkim muszę się skupić na
mojej pracy.

Przymkn

ęła oczy, głęboko odetchnęła.

- Nie dziw si

ę, że pytam, ale o co tobie właściwie chodzi? -

powiedziała wreszcie.

By

ła osobą zajętą, ale nie cierpiała na nadmiar propozycji tego

rodzaju. Perspektywa pójścia gdzieś, z kimś takim jak Alec, nagle

wydała jej się naprawdę kusząca.

Uj

ął ją delikatnie pod brodę i zwrócił jej twarz ku sobie. Skórę

miała równie delikatną, jak rysy twarzy. Cofnął rękę.

- Jeste

śmy sąsiadami, możemy w sobotę wieczorem pójść do

miasta, posłuchać muzyki, nic więcej.

- Nic wi

ęcej - powtórzyła Lauren, jakby zawiedziona i innym już

tonem dodała: - Nie boisz się, że popsuję sobie słuch?

- S

łucham tej muzyki od dwudziestu lat i jakoś mi nie

zaszkodziło.

- W takim razie... - Lauren zawaha

ła się.

background image

- Uczysz tu muzyki, musisz wiedzie

ć, czym żyją twoi studenci.

- Dobrze. W takim razie p

ójdę. Spełnię swoją powinność. Ale

jeśli to mi zaszkodzi...

- Ca

łą winę biorę na siebie - powiedział ze skruchą.

Nie m

ógł oderwać wzroku od jej twarzy. Oczy Lauren błyszczały

dziwnym światłem. Było w nich podniecenie, coś w rodzaju

zaciekawienia, zmieszanego z lękiem. Nie wiedział, jak wiele

kosztowała ją zgoda na jego propozycję. Nie miał odwagi o nic pytać.

Chciał już stąd wyjść. Nie dlatego, że obawiał się, iż Lauren może

zmienić zdanie. Bał się, że jeśli chwilę dłużej pozostanie obok niej,

nie będzie mógł nad sobą zapanować i pocałuje ją.

- Lepiej ju

ż pójdę - powiedział i cofnął się w stronę drzwi. -

Obiad był wspaniały, dziękuję.

- Na pewno nie chcesz kawy?
Ciekawe, czy zdawa

ła sobie sprawę z tego, jakie robi na nim

wr

ażenie. Czy wiedziała, jak na niego działa zapach jej włosów? Czy

była świadoma faktu, że Alec siłą powstrzymuje się, żeby jej nie

objąć? Że jego ręce same wyciągają się w stronę jej drobnych piersi,

delikatnej talii, że pragnie ją objąć i przytulić.

Musi natychmiast st

ąd wyjść, musi pamiętać o tym, co mówiła

mu ciotka, musi się opanować. Musi to zrobić dla dobra ich obojga.

- Napij

ę się kawy innym razem, jeszcze raz dziękuję za obiad.

Zobaczymy się jutro, o wpół do ósmej.

Poszed

ł w stronę wyjścia. Lauren odprowadziła go. Przez chwilę

stała w drzwiach.

- Dzi

ękuję za książkę.

Spojrza

ł w jej oczy, potem przeniósł wzrok na usta.

- Mam nadziej

ę, że nie przeszkodzi ci zasnąć - powiedział,

wiedząc, że on na pewno spędzi bezsenną noc. Lauren była zbyt

piękna, zbyt mądra i miała zbyt wiele uroku, żeby mogło być inaczej.

background image

Rozdzia

ł 5

Ksi

ążka zaczynała się sceną morderstwa. Nie była to jakaś

wyjątkowo ohydna zbrodnia; po prostu jedno z wielu przestępstw

dokonywanych każdego dnia na ulicach wielkiego miasta. Szokował

jedynie opis: rzeczowy, suchy, podkreślający typowość wydarzenia.

Pod koniec pierwszego rozdziału Lauren wiedziała już, że to
morderstwo

nie będzie głównym wątkiem opowieści; służyło jedynie

jako wprowadzenie do świata, który opisywał autor „Głosów ulicy".

Poprawi

ła poduszki pod plecami i oparła się wygodnie. Zaraz po

kolacji sprzątnęła kuchnię, wzięła prysznic i położyła się do łóżka z

książką Aleca. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale lubiła czytać w

łóżku.

Pozna

ła w życiu kilku pisarzy. Ubierali się wytwornie, z ich ust

płynęły gładkie, okrągłe zdania, wyglądali jak wycięci z literackiego

miesięcznika. Znała również pisarki. Paliły jak smoki, mówiły zbyt

głośno i starały się wysunąć na pierwszy plan. Jedni i drudzy zwykle

sporo pili. Tak jakby sądzili, że alkoholizm jest pierwszym

warunkiem, jaki należy spełnić, żeby mieć szansę na Nagrodę
Pulitzera.

Alec Fontana by

ł zupełnie inny. Bezpretensjonalny, skromny.

Miało się wrażenie, że dla niego pisanie książek jest czymś znacznie

mniej ważnym niż zajmowanie się młodzieżą z bostońskiego
marginesu.

Pomy

ślała, że może dotąd poznawała niewłaściwych ludzi. Nie

była specjalnie towarzyska, ale Gerald czuwał nad tym, żeby od czasu

do czasu pokazała się na jakimś przyjęciu, wzięła udział w
charytatywnej imprezie, pozwoli

ła się sfotografować. Zwykle nudziła

się śmiertelnie, ale uważała to za swój obowiązek. Od tego zależała jej
kariera, a w konsekwencji -

pieniądze na szkołę dla rodzeństwa i na

utrzymanie rodziców. Chodziła więc na przyjęcia, uśmiechała się i

prowadziła banalne rozmowy.

A w tym czasie gdzie

ś w Bostonie mieszkał sobie pewien były

policjant o ujmującym uśmiechu. Tak bardzo ujmującym, że

postanowiła w sobotę wieczorem pojechać z nim do Springfield

posłuchać rocka.

Przypomnia

ła sobie wreszcie, kiedy po raz pierwszy zobaczyła

jego książkę. Leżała na stoliku w apartamencie Geralda. Lauren

wyszła właśnie ze szpitala po wypadku i była w okropnym stanie

background image

psychicznym. Kiedy zdjęto opatrunek, zobaczyła podkurczone palce.

Zdaniem ortopedy został uszkodzony nerw.

Zrozpaczona zadzwoni

ła do Geralda. Powiedział, żeby się nie

martwiła, on się wszystkim zajmie.

Pojecha

ła do niego, żeby omówić sprawy odszkodowania i

dalszej kuracji. Gerald poszedł do gabinetu zatelefonować, a ona

została w salonie, pijąc kawę.

Usiad

ła na kanapie, kolejny raz dochodząc do wniosku, że

pieniądze i dobry gust nie zawsze idą w parze. Przynajmniej w

przypadku Geralda. Żeby się rozluźnić, wzięła do ręki leżącą na

stoliku książkę.

Fotografia na ok

ładce wywarła na niej piorunujące wrażenie.

Autor był nie tylko niezwykle przystojny; miał w sobie coś

intrygującego. Przyjrzała mu się uważnie: smukła, mocna sylwetka,

gęste włosy, zarost, silne ramiona, lekko rozstawione nogi i

wykałaczka w ustach. Najbardziej niezwykłe były oczy: jasne punkty

na ciemnym zdjęciu jarzyły się dziwnym światłem, które nie

pozwalało jej odłożyć książki.

- Chcia

łabym ją od ciebie pożyczyć - powiedziała, kiedy Gerald

wyszedł z gabinetu.

W por

ównaniu z mężczyzną na zdjęciu Gerald robił wrażenie

cieplarnianego stworzenia. Drobny, zgrabny, w nieskazitelnym

garniturze wyglądał, jakby zszedł z witryny luksusowego sklepu.

Mężczyzna na okładce miał lekki zarost, Gerald - nienagannie

utrzymaną bródkę.

- Przepraszam,

że musiałaś czekać.

- Mo

żesz mi pożyczyć tę książkę, kiedy skończysz czytać?

- Nie - powiedzia

ł stanowczo, wyjmując książkę z jej rąk i kładąc

na stoliku. - To nie jest lektura dla ciebie.

Przesz

ło jej przez myśl, że coś, co napisał tamten mężczyzna na

pewno jest dla niej. Mimo to zapytała:

- Dlaczego?
- To ksi

ążka o przemocy. Zaczyna się sceną morderstwa i tak już

jest do samego końca.

- Ale ty jako

ś przez nią przebrnąłeś - powiedziała, wskazując

zakładkę umieszczoną w połowie książki. - Skoro to takie okropne,
dlaczego czytasz?

U

śmiechnął się z wyższością.

background image

- Czysta ciekawo

ść, wierz mi, to książka nie dla ciebie. Jest w

niej tyle krwi, że starczyłoby na roczny zapas dla Czerwonego

Krzyża. Ty tego nie lubisz.

„Wierz mi". Oczywiście, wierzyła mu we wszystkim, dlaczego

miałaby nie wierzyć teraz. To tylko książka, a ona naprawdę nie lubi

kryminałów. Autor jest rzeczywiście bardzo przystojny, ale książka

może być okropna.

Niepotrzebne jej nowe stresy, zw

łaszcza teraz, po tym, co się

stało z ręką. Gerald zaczął ją pocieszać: wszystko będzie dobrze,

znalazł świetnego neurologa, wybitnego specjalistę i wielbiciela
Chopina.

- B

ędziesz miała z nim dobry kontakt.

Ponadto za

łatwił już sprawy odroczenia kontraktów na przyszły

rok, odszkodowanie jest w drodze, trzeba tylko czekać i niczym się

nie przejmować.

- A z czego b

ędę żyła? - zapytała, nie do końca przekonana jego

elokwencj

ą. - Nikt mi nie będzie płacił, jeśli przestanę grać.

- Lauren, przecie

ż przez te wszystkie lata uzbierałaś masę

pieniędzy. To wszystko leży i procentuje. Nadszedł czas, żeby czerpać
z tych zasobów.

Prawda. Ale nic z tego nie wynika.

Życie z procentów nie jest w

jej stylu. W końcu jest przecież córką hutnika z Allentown. Zresztą

konto zostało w dużym stopniu naruszone przez rodzinne wydatki.

Nie na długo starczy.

- Zwariuj

ę przez te kilka miesięcy bez pracy - jęknęła.

- Nie zwariujesz. Wracaj do domu. Musisz odpocz

ąć. Połóż się,

poczytaj. Nie takie okropieństwa jak tamto - ruchem głowy wskazał

leżącą na stoliku książkę - ale coś dobrego. Zamówiłem ci wizytę u

doktora Hayesa, on ci pomoże. Musisz tylko być cierpliwa i słuchać
mnie.

Wr

óciła do domu, ale nie zaczęła „odpoczywać". Chwyciła za

słuchawkę telefoniczną i zaczęła wydzwaniać po znajomych, pytając,

czy ktoś gdzieś nie potrzebuje nauczyciela muzyki. Bardziej niż na

pieniądzach zależało jej na tym, żeby się czymś zająć.

Gerald nie by

ł zachwycony, kiedy w dwa tygodnie później

oświadczyła mu, że zgodziła się przez cały następny rok uczyć
muzyki na uniwersytecie w Albright.

- Dlaczego mi nic nie powiedzia

łaś?

background image

- Nigdy by

ś się nie zgodził. Pogładził swój wytworny krawat.

- Niekoniecznie. Po prostu uwa

żam, że zbyt się tym wszystkim

przejmujesz.

- Musz

ę coś robić. Nie mogę tak siedzieć z założonymi rękami.

Czuję się niepotrzebna.

- Musisz by

ć cierpliwa. Co ci powiedział doktor Hayes? Byłaś u

niego, prawda?

Skin

ęła głową.

- Powiedzia

ł, że nie ma powodów do niepokoju. Zbadał

dokładnie rękę, kazał ćwiczyć. Wspomniał coś o operacji. Co nie

znaczy, że przez następny rok nie mogę uczyć.

- Dobrze. Chcesz uczy

ć, to ucz. Nie powinno ci zaszkodzić. Ale

chciałbym, żebyś na przyszłość miała do mnie więcej zaufania.

- Mam do ciebie zaufanie - powiedzia

ła i zamyśliła się. Przecież

gdyby tak rzeczywiście było, porozmawiałaby z nim o ewentualnej
posadzie w Albright.

Zawsze mu ufa

ła. Nawet tamtego dnia, kiedy prowadząc zbyt

szybko,

wpadł w poślizg i zjechał na pobocze. Po tym, co się stało z

ręką, było jej znacznie trudniej obdarzać Geralda pełnym zaufaniem.

- Sko

ńczyłeś tę książkę? - Jej wzrok padł na „Głosy ulicy" i

hipnotyzujące spojrzenie mężczyzny na okładce.

- Jeszcze nie. I nie pro

ś, żebym ci ją pożyczył. Jest zbyt brutalna.

Prawdziwa, ale okrutna.

Postanowi

ła, że wracając do domu kupi ją sobie w księgarni.

Żeby mu zrobić na złość.

W ko

ńcu do tego nie doszło. Kupować książkę tylko dlatego, że

podoba jej się autor, wydało jej się głupie i dziecinne. Zresztą nie chce

czytać tych okropności.

W pi

ątkowy jesienny wieczór, leżąc w łóżku w swoim

mieszkaniu w Albright, w Massachusetts, myślała zupełnie inaczej.

Pożerała powieść Aleca, zafascynowana i wstrząśnięta. Niebo za
oknami zac

zynało blednąć, a ona wciąż czytała historię pewnego

gliniarza, który odkrył, że jego partner działa niezgodnie z prawem.

Czytała, jak pewna policjantka pomogła mu zdemaskować winnego i

jak się w niej zakochał.

Nie mog

ła się oderwać. Czuła zmęczenie i senność, wiedziała, że

rano nie będzie mogła wstać, ale nie odkładała książki. Nie mogła

background image

przerwać nie dowiedziawszy się, w jaki sposób Alec Fontana opisuje

miłosną scenę.

Mi

łość w „Głosach ulicy" zupełnie nie przypominała znanych jej

powieści historycznych. Była drapieżna i dzika. Była bezlitosną

walką. Minimalne doświadczenie Lauren w tych sprawach nie

pokrywało się z doświadczeniem autora „Głosów".

Dreszcz przebieg

ł jej ciało. Jeszcze raz przeczytała opis miłosnej

sceny. Nie znała takiej miłości. Ludzie kochali się przecież zupełnie

inaczej. Spokojnie, łagodnie. Przynajmniej ona tak to robiła z
Bryanem.

Z autorem

„Głosów" na pewno byłoby inaczej...

Za bardzo si

ę rozpędziła. Przecież tu nie chodzi o autora, tylko o

fikcyjną postać. Policjanta Jacka Fallowesa. Jest wysoki, potężnie

zbudowany. Nie tak smukły jak Alec. Ma ciemne włosy i niebieskie

oczy. Alec jest blondynem, a jego oczy mają niezwykły kolor

mieniącego się bursztynu. Jest Irlandczykiem, nie - „mieszańcem".

Nie stara się pomagać swoim „podopiecznym", po prostu ich ściga.
Pije mocne trunki, nie - piwo, i zamiast rocka lubi jazz.

Na pr

óżno wmawiała sobie, że Jack Fallowes nie ma nic

wspólnego z Alekiem Fontaną. Im dłużej brnęła przez łóżkową scenę,

tym bardziej nabierała przekonania, że autor i stworzona przez niego

postać stanowią jedno.

Kiedy wreszcie zmusi

ła się do odłożenia książki, czuła się tak

wyczerpana, jakby dopiero co przeczytana scena była jej udziałem.

Poprawiła poduszki i pomyślała, że odtąd każda inna powieść wyda

jej się mdła i nieciekawa.

- Czy to prawda - zapyta

ł, zerknąwszy na nią znad kierownicy -

że nigdy nie byłaś w klubie, gdzie grają rocka?

- Nigdy - u

śmiechnęła się Lauren.

Alec z niedowierzaniem pokr

ęcił głową i skręcił na autostradę.

Nie znała się na sportowych samochodach. Jedynym jej kontaktem z

tego typu pojazdami było wypisanie czeku na sumę umożliwiającą jej

bratu zakup lśniącej corvette. Czuła moc, drzemiącą w srebrnym

pojeździe prowadzonym pewną dłonią Aleca.

W jaki

ś sposób pasowali do siebie, on i jego samochód. Kiedy tak

siedział z dłońmi na kierownicy, w pozornym bezruchu, wyczuwała w

nim jakąś potężną siłę, gotową w każdej chwili wybuchnąć. Miał na

sobie dżinsy, białą koszulkę i kurtkę. Chyba tę samą, którą miał na

background image

okładce książki. Teraz jednak był starannie ogolony i nie miał w

ustach wykałaczki. Jego adidasy były nieskazitelnie czyste. Próbowała

nie myśleć o tamtej scenie. Nie wolno jej utożsamiać go z Jackiem

Fallowesem. Jeszcze gotowa wyobrazić go sobie, jak...

- Ile masz lat? - zapyta

ł nagle. - Prawie trzydzieści?

- Ciep

ło, ciepło... - zażartowała, zdejmując ze spodni

niewidoczny pyłek. Właściwie trzeba było włożyć dżinsy, ale Gerald

zawsze mówił, że powinna dbać o swój wygląd. Dżinsy są dobre do

sprzątania. Na takie wyjście jak dzisiaj wypada włożyć eleganckie
spodnie i sweterek z angory.

- Mieszkaj

ąc w Nowym Jorku musisz specjalnie się starać, żeby

nie słyszeć rocka - roześmiał się.

- S

łyszałam go nieraz. Kiedy się idzie po Manhattanie, słychać

go zewsząd, z każdego baru, każdego samochodu. Znam Bruce'a
Springsteena, Beatlesów...

- Chyba

żartujesz! Od razu widać, że trochę jesteś opóźniona!

Oczywi

ście żartował, ale zrobił jej przykrość. Dotknął bolesnego

punktu. Jej życie zawsze było inne, w niczym nie przypominało życia

jej rówieśników. Godziła się z tym, sztuka wymaga poświęceń.

Zdawała sobie jednak sprawę, jak wiele traci. Nie zaznała miłości ani

spacerów po parku. Młodzieżowych prywatek i koncertów. Nigdy nie

nuciła pod prysznicem aktualnego przeboju. Nigdy nie marzyła, że

stoi na estradzie i śpiewa w szaleńczym rytmie rocka, oklaskiwana

przez tysiące fanów.

Zamiast tego w czarnej wieczorowej sukni gra

ła Chopina, a

wytworna publiczność grzecznie prosiła o bis. Czy o tym właśnie

marzyła? Dawniej chyba tak, ale teraz, po wszystkim, co się stało,

była znacznie mniej tego pewna.

Zjechali z autostrady i skierowali si

ę w stronę Springfield.

- A co robi

łaś, kiedy szłaś na randkę? - Głos Aleca wyrwał ją z

zamyślenia.

- S

łucham? - nie mogła ukryć zdumienia.

- Co robili

ście na randkach? Szliście do muzeum?

- Zamiast i

ść na koncert rocka? Skinął głową.

Zrozumia

ła. Chciał podkreślić, że ich dzisiejsze spotkanie nie jest

randką. Wyraźnie mu przecież dała do zrozumienia, że o czymś takim

w ogóle nie może być mowy. To, że jest taki przystojny i seksowny,

background image

nie ma znaczenia.

Ona nie ma na to czasu, a nic nie wskazuje, żeby

miał nalegać.

- Ostatnio w

łaściwie z nikim się nie spotykam - wyznała.

W jego oczach dostrzeg

ła niedowierzanie.

- Dlaczego?
- Jestem zaj

ęta - odparła automatycznie. Nie wyglądał na

przekonanego.

- Daj spok

ój, Lauren. Dziewczyna musi od czasu do czasu gdzieś

wyjść.

- Tak my

ślisz? - uśmiechnęła się blado. - Nieraz chodzę na różne

takie przyjęcia, gdzie się stoi w eleganckim ubraniu ze szklanką wina

w ręku.

- Nie s

ądzę, żeby twój chłopak lubił takie rzeczy - westchnął

Alec.

- Ja nie mam... - zacz

ęła Lauren i przerwała. Nie patrzył na nią.

- Nie masz ch

łopaka - dokończył za nią z lekko złośliwym

uśmiechem.

- Nie dlatego,

że nie mam okazji - próbowała niezręcznie się

bronić. - Kiedy się jest pianistką, trzeba dużo ćwiczyć, stale się

koncertuje, człowiek musi się skupić na muzyce. Nie może się

rozpraszać. Miłość wymaga czasu.

- Nie my

ślałem o miłości, tylko o seksie.

Dlaczego to powiedzia

ł? Dlaczego w jej wyobraźni ukazała się

natychmiast scena z jego powie

ści? Nagie ciała w pogniecionej

pościeli, jęki i westchnienia. Nie wiedziała, jak zareagować.

- Nie chcia

łem cię obrazić - powiedział, czując, że zrobił jej

krzywdę. - Uważam po prostu, że taka kobieta jak ty powinna mieć

kogoś, z kim mogłaby wyjść.

- Masz na my

śli siebie? - zapytała ostrożnie.

- Sk

ądże! Wczoraj postawiłaś sprawę wystarczająco jasno,

żebym nie miał złudzeń. Nasz dzisiejszy wieczór jest czysto
poznawczy.

Poznawczy. Niew

ątpliwie w jego towarzystwie można było

poznać wiele nowych rzeczy. Niejednego się nauczyć. Na samą myśl

o tym zaczerwieniła się.

- Kto to wymy

ślił, że powinnaś całe swoje życie

podporządkować sztuce? - zapytał obojętnym tonem, tak jakby cała

sprawa wcale go nie obchodziła.

background image

- Gerald.
Alec zmarszczy

ł brwi, próbując przypomnieć sobie, o kogo

chodzi.

- Twój agent?
- M

ój menedżer. Ma znacznie więcej obowiązków niż zwykły

agent.

- Na przyk

ład jakie? - Alec zmrużył oczy.

- Kiedy wyprowadzi

łam się z domu i zamieszkałam w Nowym

Jorku, w pewnym stopniu zastępował mi rodzinę. Opiekował się mną.

Czuwał, żebym ćwiczyła, organizował koncerty, wyszukiwał

najlepszych profesorów. Dbał o moje zdrowie. Pewnie się zdziwisz,

ale życie wirtuoza jest bardzo wyczerpujące. Byłam bardzo młoda, nie

wiedziałam nawet, jak się należy ubierać. Nauczył mnie tego

wszystkiego. Stworzył mój obraz. Później negocjował moje kontrakty,

organizował tournees i tak dalej.

- Musi mie

ć sporo roboty.

- P

łacę mu za to.

- A kiedy ju

ż wszystko załatwi, odpędza od ciebie facetów.

- Strasznie to g

łupio brzmi.

- Bo to jest g

łupie. - Alec przez chwilę milczał, obserwując

drogę. - Ale miałaś szczęście. Przybył z Bostonu rycerz, żeby cię

uratować.

- Zajmij si

ę lepiej swoimi podopiecznymi z marginesu -

próbowała się zdobyć na beztroski ton.

Skr

ęcili w główną ulicę Springfield.

- Wiesz, dok

ąd jedziemy? - zapytała Lauren, zdziwiona jego

pewnością.

- Tak.
- By

łeś już kiedyś tutaj?

- Nie, ale zapyta

łem Mags, czy zna jakieś miejsce, gdzie można

pójść - powiedział, odczytując nazwę ulicy i zjeżdżając na parking
przed lokal

em. Zaparkowawszy, wysiadł z samochodu, obszedł go i

otworzył drzwi Lauren.

- Czy mo

żesz mi poradzić, jak się mam zachowywać? - zapytała,

kiedy szli w stronę wejścia.

- Nie zdejmuj but

ów, nie proś orkiestry, żeby ci zagrała Sonatę

Księżycową, a jak ktoś poprosi cię do tańca, powiedz, że jesteś ze

mną. - W jego oczach zapaliło się złociste światełko.

background image

- Dobrze, prosz

ę pana - odparła głosem grzecznej dziewczynki.

Z lokalu dochodzi

ła kakofonia dźwięków, zmieszany chór głosów

i jazgot instrumentów.

W

środku kłębił się tłum. Lauren ujęła Aleca pod ramię, jakby się

bała, że go straci.

Sforsowali wej

ście; Alec wetknął stojącemu w drzwiach

chłopakowi w dżinsach dziesięć dolarów i znaleźli się w ciemnym,

pełnym dymu pomieszczeniu.

Omin

ęli parkiet i dotarli do wolnego stolika w głębi sali. Alec

pomógł Lauren usadowić się na krześle, zdjął kurtkę i powiesił ją na

oparciu. Jego twarz, widziana w migotliwym blasku stojącej na stoliku

świecy, była poważna i skupiona.

- Czego si

ę napijesz? - zapytał, kiedy z ciemności wyłoniła się

kelnerka.

Lauren zrozumia

ła, że w podobnym miejscu nie zamawia się

wina.

- Chyba... piwa - powiedzia

ła niepewnie. Alec zamówił dwa

Budweisery i koniak.

- Pami

ętaj - powiedział, kiedy kelnerka zniknęła - kiedy po tańcu

zachce ci się pić, nie pij piwa, zamówimy wodę.

- Kto tu m

ówi o tańcu? - Lauren uśmiechnęła się. - Myślałam, że

będziemy tak sobie siedzieć, słuchać muzyki, a ty od czasu do czasu

powiesz coś o wyższości rocka.

- Teoretyczne rozwa

żania zostawimy na później. Teraz

poczekamy troch

ę, aż się przejaśni i poskaczemy sobie.

- Nie umiem ta

ńczyć. - Ostatni raz tańczyła z koleżankami w

Allentown w czasie balu lalek.

-

Żeby dobrze tańczyć - powiedział mentorskim tonem - trzeba

tylko się odprężyć i nie bać się śmieszności.

-

Łatwo powiedzieć. Roześmiał się.

- Nie przejmuj si

ę. Nikt nawet nie zauważy, jeśli ci coś nie

wyjdzie. Tutaj słucha się muzyki dla przyjemności.

Kelnerka postawi

ła przed nimi napoje. Lauren poczekała, aż

odejdzie.

- Kto ci

ę uczył tańczyć?

- Siostry.
- Ile ich masz?

background image

- Dwie. Obie starsze ode mnie. Traktowa

ły mnie jak worek

treningowy, dlatego potem byłem najlepszym tancerzem w szkole.

Nala

ł jej piwa do szklanki.

- Narzeka

łem, ale w rzeczywistości byłem dumny. Każdy w

szkole lubi zaszpanować.

Lauren skin

ęła głową.

- Nigdy nie by

łam na szkolnym balu. Masz braci?

Pokr

ęcił głową.

- Zawsze by

łem w domu absolutną mniejszością. Zwłaszcza po

śmierci ojca. Miałem dwie owdowiałe babki, matkę wdowę i dwie

siostry. Na szczęście w końcu wyszły za mąż.

- Musisz si

ę czuć w Albright jak w domu. Jesteś przyzwyczajony

do życia wśród kobiet - powiedziała i zająknęła się. Ktoś taki jak Alec

na pewno nie narzekał na brak damskiego towarzystwa, i to w niczym

nie przypominającego owdowiałych starszych pań. Wzięła szklankę i

wypiła łyk piwa, zadowolona, że w ciemności nie widać, jak się

czerwieni. Zespół zaczął grać nowy utwór.

- Pos

łuchaj słów - powiedział Alec. - To coś dla ciebie.

Pr

óbowała z kakofonii dźwięków wyłowić znaczenie słów.

Głośniki tylko pogarszały sytuację. Udało jej się wyłowić kilka

poszczególnych wyrazów, mówiących o tym, że rock zwycięży.

- „Roll over, Beethoven" -

„Spływaj pan, panie Beethoven" -

dopowiedział Alec. - To klasyk, Chuck Berry.

- Przecie

ż w tym nie ma melodii.

- Melodia tu niepotrzebna.
- To ty tak my

ślisz - powiedziała, ale spojrzawszy na niego

musiała się uśmiechnąć.

Wskaza

ł głową tańczące pary.

- Chod

ź, spróbujemy.

Nie chcia

ła się ośmieszać w obecności kelnerki. Zresztą muzyka

miała w sobie coś, co ją przyciągało.

- Przyrzekasz,

że nie będziesz się ze mnie śmiał?

- S

łowo honoru.

Obj

ął ją ramieniem, jakby się bał, że mu ucieknie, i poprowadził

na środek parkietu.

By

ło tu jeszcze głośniej, błękitne światło ślizgało się po twarzach

i włosach tańczących. Wokół niej wszyscy podrygiwali z

background image

przymkni

ętymi oczami. Miała wrażenie, że uczestniczy w rytualnym

tańcu jakiegoś plemienia.

Postanowi

ła zapomnieć o Geraldzie i jego radach. Tutaj nie jest

wielką pianistką, nie musi dbać o swój wizerunek. Jest po prostu

nauczycielką muzyki, przyjechała do miasta w towarzystwie byłego

gliny, żeby się zabawić. Jeśli się ośmieszy, zrobi to na własny

rachunek. Spływaj pan, panie Beethoven, pomyślała, i Chopin, i

Ravel, i Mendelssohn, i cała reszta.

Nast

ępny utwór był znacznie szybszy. Starając się nie wypaść z

rytmu, od czasu

do czasu zerkała w górę na Aleca.

- Co to jest „mojo"? -

zapytała przekrzykując muzykę. Słowo

uporczywie powtarzało się w refrenie piosenki.

- Tak si

ę mówi, kiedy ktoś kogoś pociąga pod względem

seksualnym -

wyjaśnił Alec.

- Aha - Lauren odsun

ęła się od niego.

Nie przysun

ął się. Od czasu do czasu brał ją za rękę albo

obejmował w talii. Tańczył we własnym rytmie; próbowała

naśladować jego ruchy.

- Przewaga rocka nad muzyk

ą klasyczną polega na tym, że rock

mówi o seksie -

powiedział.

- A muzyka klasyczna o mi

łości - dodała natychmiast - Co kto

lubi - u

śmiechnął się i nagłym ruchem przyciągnął ją do siebie.

Lauren zachwia

ła się.

- Dlaczego tu tak

ślisko? - zapytała.

- Rozlane piwo, dlatego ci m

ówiłem, żebyś nie zdejmowała

butów.

- Strasznie gor

ąco.

- Jest t

łok i tańczysz. Chcesz usiąść i trochę odpocząć?

- Nie - powiedzia

ła szczerze. Napięcie gdzieś się ulotniło. Nie

myślała już o tym, jak wygląda. Chciała tylko tańczyć tak obok Aleca,

powtarzając jego ruchy. Odpocznie później. Usiądzie, napije się
cz

egoś, przetrze twarz chusteczką. Teraz, kiedy nareszcie czuje się

swobodnie, niech to trwa.

Alec ta

ńczył nieco inaczej niż pozostali mężczyźni na parkiecie.

Nie unosił rąk nad głowę, nie zamykał oczu, nie miotał się. W jego

ruchach był wdzięk i absolutne wyczucie rytmu. Była też

powściągliwość i dbałość o samopoczucie partnerki.

background image

- A teraz - rozleg

ł się głos solisty - odpocznijcie sobie chwilkę.

Czas złapać oddech.

Muzyka uspokoi

ła się, pary zaczęły kołysać się wolno w rytm

rocka.

Lauren pozwoli

ła się objąć. Była zbyt zmęczona, żeby tańczyć w

poprzednim rytmie, i zbyt zadowolona z ta

ńca, żeby przestać. Alec

objął ją i lekko przytulił.

- Bardzo mi to by

ło potrzebne - powiedziała z wdzięcznością.

- Mnie r

ównież. Moja noga na dłuższą metę nie wytrzymuje

takiego tempa.

- Mo

żemy usiąść, jeśli chcesz - powiedziała, zdając sobie sprawę,

że wcale nie ma na to ochoty. Chciała tak zostać, w jego ramionach,

kołysząc się rytmicznie w ciemności.

- Za nic w

świecie - powiedział, przytulając ją jeszcze mocniej.

Poczuła jego dłoń na karku, potem na plecach i niżej. Dotykał jej teraz

całym ciałem. Czuła jego ciepło przez warstwę ubrań. Alec rozsunął

lekko kolanem jej nogi i zsunął dłonie na biodra.

Lauren poczu

ła dreszcz. Przecież tylko tańczymy, próbowała się

uspokoić, wiedząc, że się oszukuje. Między nimi dzieje się coś

znacznie poważniejszego, co właściwie powinna przerwać. Powinna,

ale nie jest w stanie tego zrobić.

Nie napotykaj

ąc na opór, Alec położył sobie jej dłoń na ramieniu

i mocniej wtulił ją w siebie.

Pr

óbowała coś powiedzieć, ale jej słowa zabrzmiały mało

przekonująco.

- M

ój ojciec mawiał - powiedział Alec cicho - że taniec jest

pionowym wyrazem całkiem poziomych pragnień.

- Ja... - jej g

łos zabrzmiał obco. Przerwała. Właściwie nie miała

nic do powiedzenia. By

ło jej tak dobrze. Jej ciało zaczynało żyć

własnym nieznanym życiem. Nie miała na nie żadnego wpływu.

Wiedzia

ła tylko, że musi coś powiedzieć.

- To mia

ła być czysto poznawcza wyprawa - szepnęła. -

Mieliśmy po prostu słuchać muzyki.

- Tak te

ż jest bardzo przyjemnie - przerwał jej. - W każdym razie

mnie, a tobie?

Och, tak. Zbyt przyjemnie. Niebezpiecznie przyjemnie,

pomy

ślała.

background image

- Nie mam zbyt wielkiej wprawy - powiedzia

ła, żeby coś

powiedzieć. - Mam na myśli taniec - dodała pośpiesznie.

- Sama najlepiej wiesz,

że najważniejsza jest praktyka. - Ruchy

jego nogi stały się bardziej stanowcze. Mimo oddzielającej ich

warstwy ubrań czuła, co się dzieje z jego ciałem.

- To nie to samo, co

ćwiczenie na fortepianie - powiedziała

głupio i bezradnie.

- Ale o ile przyjemniejsze.
- Alec, przecie

ż jesteśmy tylko sąsiadami. - Zrobiła ruch, jakby

chciała wyswobodzić się z jego ramion.

Bezskutecznie.
- A do tego ty masz problemy i musisz si

ę skupić na swojej

pracy, bo sztuka wymaga całkowitego poświęcenia - wyrecytował
ironicznie. -

Wiem, wiem, omówiliśmy to wczoraj wieczorem.

Dlatego zadowalamy się pionowym wyrazem poziomych pragnień.

- Powinni

śmy chyba wracać do stolika. Znowu poczuła jego

dłonie na swoich biodrach i rytmiczny ruch, który sprawiał, że robiła

się zupełnie bezwolna. To było jeszcze gorsze niż czytanie łóżkowych

scen w jego powieści. Gorsze - to znaczy lepsze, o wiele lepsze,
cudowne.

- Naprawd

ę chcesz? - poczuła jego wargi na swoim czole.

O czym on m

ówi? Pyta, czy chce, żeby ją wziął tutaj, na środku

park

ietu, korzystając z ciemności panujących na sali?
- Naprawd

ę chcesz, żebyśmy usiedli? - powtórzył widząc, że nie

bardzo rozumie, o co pytał.

- Nie.
Niezale

żnie od jej woli, solista skończył śpiewać. Tkwili jednak

nadal bez ruchu, spleceni ramionami, wtopieni w siebie, jakby

zasłuchani w rytm muzyki, której nikt prócz nich nie słyszał.

Nagle Alec drgn

ął, naprężył się, jego ciało przebiegł dreszcz bólu.

Zesztywniał, wbijając dłonie w jej ramiona. Wykrzywił twarz,

zamknął oczy.

- Co ci jest? - Pr

óbowała wyzwolić się z kurczowego uścisku

jego rąk.

- Nie ruszaj si

ę - jęknął, nie otwierając oczu. Był przeraźliwie

blady.

- Chod

źmy teraz - powiedział ledwo dosłyszalnie.

background image

Opar

ł się na niej i wolnym krokiem powlókł w stronę stolika.

Zorientowała się, że jego prawa noga odmówiła mu posłuszeństwa.

Była sztywna, jak sparaliżowana. Wlókł ją za sobą z wysiłkiem.

Prowadzi

ła go ostrożnie, starając się, żeby nikt nie uraził jego

biednej, chorej nogi. Tej samej, którą jeszcze przed chwilą czuła tak
blisko...

Z wysi

łkiem odsunęła krzesło i pomogła mu usiąść. Alec oparł się

o stół i ukrył twarz w dłoniach. Oddychał z wysiłkiem.

- Co mog

ę zrobić? - zapytała.

- Potrafisz poprowadzi

ć samochód bez automatycznej skrzyni

biegów?

- Tak - skin

ęła głową.

- Dobrze. A teraz - próbowa

ł normalnie oddychać - zamów mi

podwójną whisky i... sięgnij do mojej kurtki. Mam w kieszeni

wykałaczki.

R

ęką wymacała pudełeczko z wykałaczkami.

Otworzy

ł oczy i spojrzał na nią. Jego niezwykłe spojrzenie

zmącone było bólem.

Usiad

ła obok, wzrokiem szukając kelnerki. Dziewczyna kończyła

właśnie przyjmować zamówienie. Skinęła głową, na znak, że zaraz
przyjdzie.

Lauren spojrza

ła na Aleca. Siedział bez słowa z zamkniętymi

oczami. Z jego twarzy nie schodził wyraz cierpienia.

To wszystko jej wina. Trzeba by

ło przerwać ten taniec. Przerwać

i wrócić do stolika. Gdyby miała choć trochę zdrowego rozsądku...

Gdyby potrafiła się opanować, nie cierpiałby teraz.

- Bardzo mi przykro - szepn

ęła. Otworzył oczy, spróbował się

uśmiechnąć.

- A mnie wcale nie - powiedzia

ł z trudem i znowu zamknął oczy.

background image

Rozdzia

ł 6

Diabli nadali. Prawie od roku nie mia

ł już ataków. Myślał, że

problemy z nogą skończyły się raz na zawsze. Wiedział oczywiście,

że są rzeczy, których mu robić nie wolno, ale taniec nie znajdował się

na liście czynności zakazanych.

Co prawda to by

ł nie tylko taniec.

Jednym

łykiem wychylił szklaneczkę whisky.

Alkohol podobno rozlu

źnia mięśnie, w każdym razie powinien

działać znieczulająco. Ostry ból przeszywał mu kolano, promieniował

w stronę uda, gorącym językiem lizał kręgosłup.

Jeszcze przed chwil

ą wszystko było inaczej. Może i był

nieprzytomny, ale nie z bólu. Powód był zupełnie inny. Przyjemny,

ale jak się okazało niebezpieczny. Mimo to niczego nie żałował.

Lauren chyba te

ż nie.

Odpowiada

ła mu idealnie. Wspaniale reagowała na jego

pożądanie. Mimo kruchej budowy była w niej niezwykła energia. Jej

drobne piersi były twarde i agresywne; czuł przez sweter ich

naprężone sutki. Jej małe dłonie i delikatne uda, silne i zdecydowane,

zapowiadały coś, o czym można się było przekonać tylko w jeden
sposób...

Nawet gdyby nie wypadek z nog

ą, i tak miałby trudności z

podejściem do stołu. Na szczęście dżinsy są obcisłe i nic nie widać,

pomyślał i mimo przejmującego bólu uśmiechnął się. Twardy,

sztywny materiał spodni uratował już honor niejednego mężczyzny.

B

ól przeszył go ze zdwojoną siłą i Alec przestał się uśmiechać.

Może trzeba było się zgodzić na jeszcze jedną operację. Ale przecież

już tyle razy majstrowali przy jego nodze... Przeszczepiali, dokładali i
wyjmowali. Kiedy ostatnio w klinice chirurg zaproponowa

ł mu

jeszcze jeden zabieg, Alec kategorycznie odmówił.

Mia

ł dość. W swoim czasie usłyszał to, czego Lauren nie słyszała

nigdy: „zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić". Więcej zrobić nie

mogli. Nikt nie mógł. Lekarze i tak dokonali cudów ratując to, co z

niego zostało, kiedy go przywieziono na pogotowie. Nie może

narzekać. Owszem, kolano boli potwornie, ale i tak powinien być

wdzięczny. Postawili go na nogi. A że jedna z nich od czasu do czasu

odmawia posłuszeństwa, trudno. Nie jest świnką morską, żeby na nim

eksperymentować.

background image

Alkohol nie podzia

łał tak szybko, jak myślał. Sięgnął po drugą

szklankę i zamiast zapachu whisky, poczuł zapach kawy. Lauren

otwierała torebki z cukrem.

Nie widzia

ł jej twarzy, nie wiedział, co myśli. Siedziała z lekko

pochyloną głową, jej czarne oczy były zbyt głębokie, żeby z nich coś

wyczytać, a usta - tak piękne i zmysłowe, że nawet teraz miał ochotę

je całować.

- Troch

ę ci lepiej?

- Tak - powiedzia

ł, żeby ją uspokoić, i ból naprawdę z wolna

zaczaj ust

ępować.

- B

ędziesz umiała poprowadzić mój samochód?

- Ju

ż pytałeś. Oczywiście.

- Zwykle prowadzisz volvo.
- Bez automatycznej skrzyni biegów.
Co

ś jeszcze dodała, ale nie dosłyszał, bo zalała go nowa fala bólu.

Kolano, udo, kręgosłup, głowa. Przymknął oczy i jęknął.

Lauren narzuci

ła mu kurtkę na ramiona, objęła go wpół i pomogła

podnieść się z krzesła. Prawie nieprzytomny z bólu, zauważył tylko,

że kierują się w stronę drzwi.

Pr

óbował coś powiedzieć, żeby ją uspokoić. Chciał jej wyznać, że

jest cudownie

dotykać jej karku pod włosami, że jest bardzo

szczęśliwy i że w jej wykonaniu pionowy wyraz całkiem poziomych

pragnień jest naprawdę niezwykły.

Ale nie m

ógł. Całą swoją energię musiał skierować na koszmarny

marsz ku drzwiom. Od wyjścia dzieliły ich jeszcze trzy stopnie.

Pokonał je z wysiłkiem himalaisty wdrapującego się na Mount
Everest.

- Co mam teraz zrobi

ć? - zapytała, kiedy wyszli. Pocałować

mnie, pomyślał, pocałować mnie, znieczulić mnie pocałunkiem.

- Pomóc pani? -

facet pilnujący wejścia zrobił ruch w ich stronę.

- Nie jest pijany, tylko boli go noga i nie mo

że zgiąć kolana -

wyjaśniła Lauren, z pożałowania godnym brakiem dyskrecji.

M

ężczyzna chwycił Aleca wpół, zajął miejsce Lauren i pociągnął

go w stronę parkingu.

- Który samochód?
Alec przymkn

ąwszy oczy pozwolił się zaprowadzić do

samochodu i wcisnąć na miejsce pasażera. Gdzieś w oddali słyszał

głos Lauren, dziękującej mężczyźnie.

background image

Zrobi

ło mu się niedobrze. Za chwilę straci przytomność.

Otrzeźwił go dotyk Lauren.

- Gdzie masz kluczyki?
- W drugiej kieszeni.
Czu

ł jej dłonie na swoim ciele. Jej kojący i podniecający zarazem

dotyk. Kiedy indziej pragnąłby tylko tego. Żeby jej drobne szczupłe

dłonie wędrowały po jego ciele, ciekawe, śmiałe, wszędzie

docierające.

- W tej, z przodu - szepn

ął niewyraźnie.

Gdyby nie czu

ł się tak bardzo chory, naprowadziłby jej dłoń na

właściwe miejsce. Teraz jednak czuł tylko straszny, przejmujący ból.

Us

łyszał metaliczny dźwięk. Lauren znalazła kluczyki i otworzyła

drzwi od strony kierowcy.

- Odsu

ń mnie trochę - wymamrotał. - Tam jest taka dźwignia.

Odnalaz

ła dźwignię i odsunęła jego fotel do tyłu, tak żeby mógł

wyprostować nogę. Potem przechyliła się nad nim, próbując zapiąć

mu pasy. Poczuł zapach jej włosów, kawy i jesieni.

- Dzi

ękuję ci - szepnął. Dziękował nie tylko za zapięcie pasów,

dziękował, że jest tu przy nim w tym całym nieszczęściu.

- Nie ma za co. -

Głos Lauren był nieodgadniony, spojrzenie

również.

Zamkn

ęła drzwi po jego stronie, obeszła samochód i zasiadła za

kierownicą.

Przez chwil

ę szukała świateł. Potem poczuł, jak opuszczają

parking i wytaczają się na asfaltową jezdnię.

By

ł ciekaw, czy będzie potrafiła znaleźć powrotną drogę na

autostradę. Nie był w stanie jej pomóc.

Lauren pami

ętała drogę. Prowadziła ostrożnie i pewnie. Nie

musiał się obawiać, że uszkodzi samochód.

Ponadto by

ła wystarczająco rozsądna, żeby nic nie mówić.

Prowadziła bez słowa, dając mu czas na oswojenie się z sytuacją. Była

idealna i gdyby nie to, że miała inne problemy i zupełnie osobne życie
-

gotów byłby się zakochać.

Nic nowego w jego przypadku. W czasie d

ługotrwałych pobytów

w szpitalu kochał się stale. A to w siostrze dyżurnej, a to w

przełożonej pielęgniarek, w czarnej, białej, Hiszpance i Filipince.

Wszystkie wydawały mu się piękne i godne miłości, nawet te z

wyraźną nadwagą. I nie chodziło mu tylko o seks. Najważniejsza była

background image

opieka i troskliwo

ść, z jaką go pielęgnowały. Z jaką teraz zajmowała

się nim Lauren.

Zamkn

ął oczy i głęboko odetchnął. Samochód posuwał się

naprzód, kolano bolało, whisky z wolna zaczynała działać. Z jego
w

yobraźni wyłonił się obraz ich ostatniego tańca. I sposób, w jaki

Lauren odpowiedziała na jego pożądanie. Całe jej ciało mówiło mu,
jak bardzo go pragnie.

Mo

że dobrze się stało, że noga odmówiła mu posłuszeństwa. W

przeciwnym razie pędziłby teraz jak wariat, przekraczając wszystkie

przepisy drogowe, żeby jak najszybciej dotrzeć na Hancock Street i

dopaść jej łóżka.

Mo

że dobrze się stało dla nich obojga. Przeszkodziło mu to

uwieść kobietę, którą i tak musiałby opuścić.

Wjechali na teren campusu i skr

ęcili w Hancock Street. Lauren

zatrzymała samochód.

- Nie ruszaj si

ę - powiedziała - pomogę ci.

Nawet gdyby chcia

ł, i tak nie mógłby nic zrobić bez jej pomocy.

Mógł tylko odpiąć pasy. Lauren wydobyła go z samochodu i z wolna

poprowadziła ku drzwiom. Ku swoim drzwiom.

Weszli do salonu i Alec opad

ł na kanapę. Lauren zapaliła światło.

- Wygodnie ci? U

śmiechnął się z przymusem.

- Mo

żna tak powiedzieć.

Poprawi

ła mu poduszki.

- Zdj

ąć ci buty?

- Nie - odsun

ął jej dłoń i wtedy nowy spazm bólu przeszył jego

ciało.

- Masz co

ś do picia? - powiedział z wysiłkiem. Zauważył

jeszcze, że instynktownie chowa prawą rękę do kieszeni.

- Mam herbat

ę, kawę, mleko, wino...

- Na g

órze u mnie jest coś mocniejszego. - Niezręcznie zaczął

przeszukiwać kieszenie. - Miałem gdzieś klucze...

- Da

łeś mi je.

Wr

óciło wspomnienie ich nagłego wyjazdu ze Springfield, męki

na parkingu, jej rąk obmacujących jego ciało w poszukiwaniu kluczy.

- Zapomnia

łem zapłacić w klubie.

- Nie przejmuj si

ę, ja zapłaciłam.

- Udana randka.
- To nie by

ła randka. Wyprawa w celach poznawczych.

background image

- Zaraz ci zwr

ócę.

Si

ęgnął po portfel, ale Lauren mu przeszkodziła.

- Daj spok

ój, jesteś pewien, że chcesz się jeszcze napić?

- Nie b

ój się. Nie upiję się. Wyprostowała się, w jej lewej dłoni

zobaczył klucze.

- Gdzie trzymasz alkohol?
Wyt

łumaczył jej i poszła na pierwsze piętro. Siedział oparty o

poduszki, słysząc dobiegające z góry kroki. Próbował wstać, ale nogi

odmówiły mu posłuszeństwa.

Wyj

ął portfel, odliczył dziesięć dolarów i kilka drobnych i

położył je na stoliku. Z trudnością umieścił portfel z powrotem w

kieszeni. Nieważne, czy to była randka, czy nie. Nigdy nie zgodzi się,

żeby Lauren płaciła za to, co wypili w klubie.

Po kilku minutach us

łyszał, że drzwi się otworzyły, Lauren

weszła i poszła prosto do kuchni. Słyszał jej kroki, dźwięk otwieranej

szafki. Po chwili stała przy nim ze szklanką whisky w ręku. Na jej

twarzy malowała się dezaprobata.

- My

ślisz, że za dużo piję - powiedział ze skruchą.

- Nic nie powiedzia

łam.

- Pr

óbowałem wielu środków przeciwbólowych. Nic nie działa.

Nie chcę zaczynać z morfiną, bo to zbyt niebezpieczne. Inne środki

mają uboczne działanie. Brałem coś, po czym miałem halucynacje.

Widziałem na przykład drzwi tam, gdzie ich nie było. Wreszcie doktor

poradził mi, że najlepiej jest się napić.

- Dobrych masz lekarzy. Pochyli

ła się nad nim, spoważniała.

- Musia

ło ci być bardzo ciężko.

- Tam, na parkiecie?
Pokr

ęciła głową.

- Nie, wtedy gdy zdarzy

ł ci się ten wypadek. Mówiłeś, że to było

w czasie pracy. Rozumiem, że bardzo ci na niej zależało, to było twoje

życie, i pomyślałam... - przez chwilę szukała właściwych słów. -

Musiało ci być bardzo trudno zrezygnować z pracy, ale dziwię się, jak

mogłeś tak bardzo lubić pracę, przez którą tak się wycierpiałeś.

Alec prze

łknął łyk whisky.

- To nie praca mi to zrobi

ła. Tylko pewien facet z kolegami.

- Ale wszystko si

ę skończyło. Pewnego dnia musiałeś nagle

przestać być policjantem. - Lauren, starannie unikająca dotąd jego

background image

wzroku, nagle podniosła na niego oczy. - Ja nie przeżyłabym czegoś
takiego.

Mo

że będziesz musiała, pomyślał Alec, ale nic nie powiedział.

Może jej sprawy jakoś się ułożą. Może dla niej los okaże się

łaskawszy. Może akurat jej uda się wrócić do poprzedniego życia, tak

jakby nic się nie stało.

Kiedy spogl

ądał wstecz, myśląc o tym, jak dziwnie potoczyło się

jego życie, zrozumiał, że mimo wszystko miał szczęście. Przebył

kawał drogi, niebezpiecznej drogi, i w sumie wyszedł z opresji

zwycięsko. Nie tylko przeżył. Nie tylko uszedł z życiem. Znalazł

sobie ponadto coś, co wielu ludziom mogło się wydawać zajęciem

znacznie ważniejszym niż to, które za sobą zostawił.

- Opowiedz mi o tym - poprosi

ła. Jej oczy były czarne i

nieprzeniknione.

- O mojej nodze? Skin

ęła głową.

Nie lubi

ł o tym mówić. Z nikim. Ale z Lauren to było co innego.

Chciał jej powiedzieć wszystko. Mogło jej się przydać, kiedy sama

będzie musiała stawić czoło podobnym problemom.

- Przygotowali

śmy zasadzkę - zaczął - w lokalu na ulicy, gdzie

roiło się od wszelkiego rodzaju mętów. Rozpuściliśmy pogłoskę, że

można się u nas pozbyć gorącego towaru. Pracowaliśmy na zmianę,

mój partner i ja. Jeden urzędował w sklepie, a drugi kręcił kamerą i

wszystko nagrywał. - Oparł się wygodniej i mówił dalej. Lauren nie

spuszczała z niego oczu.

- Wszystko sz

ło dobrze. Interes powoli się rozkręcał. Aż

pewnego dnia zjawił się jeden facet i poznał mnie. Rok wcześniej

wsadziłem jego brata za pobicie dziewczyny. Na ogół takie sprawy nie

docierają do sądu, bo dziewczyny nie chcą zeznawać, ale udało mi się

ją namówić i wsadziłem go. Bratu się to nie podobało. Miał szczęście,

wszedł na mnie.

- I pozna

ł cię - szepnęła Lauren.

- Co gorsza, ja go nie pozna

łem. No i wstawił mi bajer, że ma

świetny towar, cały samochód odtwarzaczy wideo, wystarczy wyjść

na ulicę. Wyjrzałem i rzeczywiście zobaczyłem vana zaparkowanego

za rogiem. Drzwi były otwarte, w środku siedziało dwóch facetów.

Wyszedłem za nim na ulicę. Lauren drgnęła, domyślając się, co będzie
potem.

background image

- Kiedy podeszli

śmy do samochodu, ten facet powiedział

kolegom, że jestem gliną i wsadziłem jego brata. Zabrali się do mnie.

Miałem broń, ale któryś przyłożył mi w głowę łomem i po wszystkim.

Ocknąłem się na intensywnej terapii, podłączony do rurek i aparatów.

- Bo

że...

- Mia

łem szczęście, że się w ogóle obudziłem. Kiedy się

dowiedziałem, co mi zrobili, sam się zdziwiłem, że jeszcze żyję.

- Co ci zrobili?
- Zmasakrowali kolano, z

łamali drugą nogę. Kilka żeber i

podstawę czaszki. Jedno z żeber przebiło mi płuco. Było też kilka

wewnętrznych wylewów i odbita nerka. Ponadto ukradli mi zegarek,

broń i portfel. Potem zostawili mnie na ulicy, myśląc, że mnie

wykończyli.

- Alec... - g

łos Lauren drżał, była wstrząśnięta.

Nie opowiedzia

ł jej tego, żeby zrobić wrażenie czy zaszokować

ją. Chciał, żeby zrozumiała, że skoro człowiek może wrócić do normy

po czymś takim, to i ona poradzi sobie ze swoją ręką. Chciał, żeby

zrozumiała, że najważniejsze jest życie, i dopóki się żyje, można wiele

zrobić.

Nic jednak nie wskazywa

ło na to, że pojęła go w ten sposób. W

jej oczach pojawiły się łzy. Spuściła głowę.

- Wiesz, co by

ło w tym wszystkim najgorsze? - powiedział, żeby

zmienić jej nastrój.

- To,

że nie będziesz mógł pracować w zawodzie.

- Ci cholerni doktorzy nie dawali mi pali

ć. Nie spuszczali mnie z

oka i bez przerwy mówili, że palenie jest bardzo niezdrowe.

Lauren u

śmiechnęła się. Odetchnął z ulgą.

- Trudno im nie przyzna

ć racji, skoro miałeś przebite płuco.

Spojrza

ła na niego, uśmiech znikł.

- Bardzo si

ę cieszę, że przestałeś palić. Powody są straszne, ale

dobrze się stało, że rzuciłeś palenie.

- Dlaczego?
- By

łoby szkoda, żebyś się zatruwał teraz, kiedy wyszedłeś z tego

wszystkiego.

- Nie by

ło takie straszne. Nawet nie miałem wstrząsu mózgu.

Patrzy

ła na niego z takim zachwytem, że się zmieszał.

- Mia

łem szczęście. Policjanci często giną przy pracy.

- To nie tylko kwestia szcz

ęścia. Byłeś odważny i stanowczy.

background image

- By

łem głupi. Nie powinienem był z nim wychodzić.

Po

łożyła mu palec na ustach.

- M

ówię o tym, co stało się potem. Wtedy kiedy obudziłeś się w

szpitalu i zrozumiałeś, że musisz rozpocząć nowe życie, stać się

innym człowiekiem. Gdybym ja miała nagle się dowiedzieć, że nie

będę więcej koncertować i że mam sobie znaleźć coś nowego... Chyba

bym zwariowała. Nigdy bym się z tym nie pogodziła. A ty zachowałeś

się jak... jak bohater. Wiem, że to może głupio brzmi, ale... -

Zaczerwieniła się.

- Mnie si

ę podoba - powiedział, unosząc jej rękę do ust. Poczuł

delikatne palce na swoich wargach.

- Daj drug

ą rękę - poprosił.

Nie patrz

ąc na niego, wyjęła prawą rękę z kieszeni.

Uj

ął ją, lekko wyprostował podkurczone palce i pocałował je.

Muskał wargami paznokcie, opuszki palców, grzbiet dłoni.

Jednocześnie patrzył na Lauren, czekając, aż powie, że są tylko

sąsiadami, ona ma swoją pracę, musi jej poświęcić całe swoje życie i
tak dalej.

Oczy Lauren zrobi

ły się jeszcze ciemniejsze, zalśniło w nich

światełko. Jej palce żyły teraz własnym życiem. Rozchylały jego

wargi, dotykały języka.

Poma

łu zapominał o bólu. Pragnął już tylko jednego: dotykać

wargami jej ust, szyi, piersi. Wchłonąć ją całą.

- Alec... - us

łyszał drżący szept.

- Ka

ż mi przestać - powiedział, widząc, że cofa rękę. Lauren

objęła go za szyję i bez słowa wtuliła się w niego.

Obj

ął ją i przyciągnął do siebie. Jej usta były delikatne i tak

przyzwalające, jak sobie wyobrażał. Smakował je wolno, wnikając

coraz głębiej.

Czu

ł jej włosy na swojej twarzy, pod ręką jej delikatny kark.

Lekko westchnęła i poddała się pieszczocie jego języka.

Porusza

ła się delikatnie, tak żeby nie urazić jego chorej nogi.

Przejechał dłońmi po jej biodrach i wsunął je pod sweter. Skóra

Lauren była gorąca i nieskazitelnie gładka.

Znowu us

łyszał westchnienie.

- Powiedz,

żebym przestał.

Jego d

łonie pieściły jej plecy, wyczuwając zapięcie stanika.

background image

Lauren przylgn

ęła do niego całym ciałem, jej ręce na jego karku

drżały. Spojrzał na pochyloną ku niemu twarz i ujrzał przestrach w jej

oczach. Uchyliła przyzwalająco usta...

Rozpi

ął stanik i dotknął piersi. Słyszał, że Lauren coś szepcze, ale

nie mógł zrozumieć co.

- Alec...
Pragn

ął zdjąć jej sweter, trzymać ją nagą w ramionach, całować

obnażone piersi. Chciał wejść w nią i tak zostać.

- Alec, nie r

ób tego, nie chcę cię urazić. Urazić mogła go jedynie

każąc mu przestać.

Zrozumia

ł, że ma na myśli jego nogę. Nie chce, żeby go bolało.

- Pozwól mi... -

powiedział. To, co chciał zrobić, mógł zrobić nie

ruszając nogą. Przesunął się, chcąc przenieść ciężar ciała na prawą

stronę. Ból przeszył go ze zdwojoną siłą. Drgnął nie puszczając jej z

objęć.

- Pozwól mi...
- Nie - uj

ęła jego dłonie i unieruchomiła je. Spojrzał jej w oczy.

Była niezwykle piękna.

- Nie ura

żę się w nogę, zrobię to dla ciebie, Lauren.

- Alec - Lauren wyprostowa

ła się i zaczęła obciągać sweter. W

jej oczach zobaczył przestrach.

- Nie zrobi

ę ci nic złego - powiedział.

- Alec, ja... moje

życie bardzo się ostatnio skomplikowało.

- Wiem. To nie ma nic do rzeczy.
- Owszem, ma. - By

ła naprawdę zaniepokojona. - Alec, ja nie

mogę się teraz... angażować.

Anga

żować? Kto mówił o angażowaniu się w cokolwiek? Po

prostu chciał się z nią kochać, to wszystko. Chciał ją całować, pieścić

i doprowadzić do orgazmu. Chciał mieć satysfakcję, że ją zaspokoił.

Ból w nodze uniemożliwiał mu coś więcej, ale umiał czerpać

przyjemność z tego, że ją sprawia.

Żadne zaangażowanie nie wchodziło w rachubę.
Lauren najwyra

źniej była innego zdania. Dla niej to było coś

więcej niż po prostu miła przygoda z sąsiadem.

Nie wyczu

ł sytuacji. Powinien wiedzieć, że Lauren jest nie tylko

artystką, ale osobą nie mającą żadnego doświadczenia w sprawach

seksu. Przecież sama powiedziała mu, że z mężczyznami spotykała się

rzadko, a spotkania były niewinne. Łączyła ją z nimi raczej wspólnota

background image

interesów. On myślał o przyjemności, ona - o uczuciu. I tak dobrze, że

zgodziła się spędzić z nim ten wieczór bez pisemnego zezwolenia

swojego menedżera.

Spojrza

ł na jej piękną twarz, cudownej urody oczy, białą,

porcelanową skórę. Była tak niezwykła. Alec nigdy dotąd nie spotkał

takiej kobiety. I nie chodziło tu tylko o urodę. Różniło ich wszystko.
Nie tylko tera

źniejszość. Przyszłość również.

Odsun

ął się, opadł na poduszki. Kątem oka widział, jak zapina

stanik.

- Bardzo mi przykro - powiedzia

ła.

- Nies

łusznie.

- Powinnam by

ła cię powstrzymać. To wszystko moja wina.

Uj

ął jej rękę. Mocno ścisnął.

- W tym nie by

ło niczyjej winy - powiedział spokojnie. -

Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Podobamy się sobie, to wszystko. -

Specjalnie bagatelizował sprawę, żeby ją uspokoić. - Próbowaliśmy to

sobie okazać. Nie ma w tym nic złego.

- Nie jeste

ś na mnie zły? - Lauren o mało nie płakała.

Bo

że. Jeśli nie przestanie tak na niego spoglądać z rozchylonymi

wilgotnymi wargami, to na

prawdę zrobi coś, za co go znienawidzi

albo -

pokocha. Nie pragnął jednego ani drugiego. Miłość jest

równoznaczna z zaangażowaniem, a na to Alec, podobnie jak Lauren,

wcale nie miał ochoty.

- Nie jestem na ciebie z

ły - powiedział, opierając się o poduszki.

Jej naiwność była doprawdy zdumiewająca. Cała Lauren była w stylu

dziewiętnastowiecznej powieści.

- Jest pani bardzo dziecinna, panno Lauren Wyler. - Uj

ął ją za

podbródek i skierował jej twarz ku sobie. Wtedy spostrzegł, że blask

w jej oczach to łzy.

- Wszystko, co robi

ę, wychodzi nie tak...

- Jeste

ś dla siebie trochę zbyt surowa.

- Wymie

ń choć jedną rzecz, którą dziś dobrze zrobiłam.

Ca

łowałaś mnie, dotykałaś i pozwalałaś się dotykać. Byłaś

cudowna, pomyślał, a głośno powiedział:

- Doskonale prowadzi

łaś mój samochód.

Rozejrza

ł się po pokoju. Wazon z różami, plakaty, polana przed

kominkiem. Nie wiedział, dlaczego, ale pragnął tu zostać. Nawet nie

całując jej i nie tuląc. Nawet gdyby był już całkiem zdrowy i Lauren

background image

nigdy już nie patrzyłaby na niego z tak wielkim współczuciem i

troską. Nie chciał stąd odchodzić.

Ale musia

ł.

- Chyba mog

ę już wejść po schodach - powiedział, jedną ręką

chwytając się stołu, a dragą oparcia krzesła.

- Pomog

ę ci - Lauren skwapliwie zaoferowała mu pomoc.

U

śmiechnął się na myśl, jak gorliwie pragnie się go pozbyć.

Zdawała się rozumieć, jak bardzo niebezpieczne dla nich obojga jest

dłuższe pozostawanie w tym samym pokoju.

- Dam sobie rad

ę - powiedział. - Już mi prawie przeszło.

Zarzuci

ł kurtkę, wziął klucze i butelkę whisky. Przez chwilę stał,

zbierając się do drogi, po czym ruszył w stronę drzwi. Zrobił jeden

ostrożny krok i czując, że ból trochę ustąpił, zrobił drugi, bardziej
stanowczy.

- Na pewno nie trzeba ci pomóc?
- Na pewno.
Zatrzyma

ł się w progu. Lauren uniosła twarz i spojrzała na niego

smutnym wzrokiem.

- To by

ł bardzo miły wieczór - powiedział.

- Chyba jeste

ś masochistą - uśmiechnęła się słabo.

- Lauren, musisz mi co

ś przyrzec.

- Co takiego?
- Chcia

łbym, żebyś grała na fortepianie. Chcę, żebyś ćwiczyła.

Mimo, że ci nie wychodzi.

Twarz Lauren posmutnia

ła.

- Jest mi przykro,

że musisz tego słuchać.

- Cisza jest znacznie gorsza. Graj, bardzo ci

ę proszę.

A poniewa

ż milczała, dodał:

- Zr

ób to dla mnie, proszę.

- Dobrze.
- Dzi

ękuję.

Odwrócił się i z wysiłkiem zaczął wchodzić na schody.

- Alec! - us

łyszał za sobą jej głos. - Czy mogę na razie zatrzymać

twoją książkę? Chciałabym ją skończyć.

- Jest twoja, na zawsze - powiedzia

ł, czując na sobie jej wzrok.

To, co teraz czuł, było bardzo bliskie temu, co Lauren nazwała

„zaangażowaniem".

background image

Poniewa

ż jednak bał się o tym myśleć, uśmiechnął się tylko i

dalej mozolnie wspinał po schodach w kierunku drzwi swojego
mieszkania.

background image


Rozdzia

ł 7

Nigdy wi

ęcej nie powinna go spotkać. Oczywiście, natkną się na

siebie jeszcze nie raz. Wpadnie na niego na ulicy, gdzie parkuje swój
sportowy samochód obok jej starego volvo. Albo na terenie campusu

czy na kolejnym przyjęciu zorganizowanym przez jego ciotkę.

Przywitają się uprzejmie, zamienią kilka zdań o pogodzie i pożegnają

się.

Ale nigdy wi

ęcej nie spotka się z nim w taki sposób jak tego

wieczora. Leży teraz w łóżku, mimo że północ dawno już minęła, i

wpatruje się w sufit wiedząc, że on leży dokładnie nad nią, piętro

wyżej. Ciekawe, jak on śpi: na plecach, na boku, może na brzuchu. W

piżamie albo w slipach, albo - nago. Ciekawe, czy też tak teraz leży,

nie mogąc zasnąć przewraca się z boku na bok.

A mo

że śpi doskonale. Może to, co zaszło między nimi w jej

salonie, nie ma dla niego większego znaczenia. Spróbował, nie udało

się, trudno, nie ma sprawy.

Nie. Nigdy w to nie uwierzy. Nie zrobi

ł nic, co by pozwalało tak

myśleć. Do niczego jej nie zmuszał. Kilkakrotnie prosił, żeby mu

kazała przestać, a kiedy to zrobiła, natychmiast posłuchał.

Mo

że niesłusznie. Leżała teraz, rozpamiętując każdy jego gest,

każdy pocałunek, ruch języka. Czuła jego dotyk na swojej szyi,
piersiach, biodrach.

S

łyszała jego głos „chcę to zrobić dla ciebie..." Wiedziała, co

chciał powiedzieć, co chciał dla niej zrobić. Mimo bólu chciał, żeby

była szczęśliwa.

Dlaczego go powstrzyma

ła?

By

ł tak niezwykły, że musiała to zrobić. I tak zbyt go lubiła. Nie

mogła pozwolić, żeby sympatia zamieniła się w coś więcej. Musi się

skupić na muzyce. W jej życiu nie ma miejsca na miłość. A kochać się

może tylko z miłości. Zwłaszcza z kimś takim jak Alec.

Gdyby tak wszystko mog

ło być inaczej. Gdyby miała znowu

sprawną rękę, znalazłaby w życiu trochę miejsca na miłą przygodę,

nie myśląc zaraz o uczuciu...

Gdyby teraz mog

ła choć na chwilę zamknąć oczy i nie myśleć o

jego rękach i ustach, o jego silnym, władczym ciele.

Gdyby tak mog

ła przestać myśleć o tym wszystkim.

background image

W poniedzia

łek, pięć po dwunastej, Alec zjawił się w klubie

pracowników naukowych uniwersytetu Albright. Wcześnie rano

zadzwonił do niego Roger Phelps i zaproponował, żeby spotkali się

właśnie tam, zamiast u niego w pracy. Widocznie wolał nie

wpuszczać go do gabinetu, gdzie prawdopodobnie udzielał porad

jakiejś nowej adeptce prawa. Alec zgodził się chętnie. Przynajmniej

nie będzie musiał wdrapywać się na drugie piętro budynku w Dwight

Hall. Ból w nodze co prawda ustąpił, ale nie chciał jej niepotrzebnie

nadwerężać.

W niedziel

ę w ogóle nie wychodził z domu. Zadzwonił do matki

w porze, kiedy zwykle wracała z kościoła, a następnie pogrążył się w
lekturze "Boston Globe". Obejrza

ł jakiś program w telewizji i zrobił

sobie obiad: befsztyk, frytki, korniszony. Zamiast piwa napił się

mrożonej herbaty. Whisky, wypita poprzedniego dnia, nie zaszkodziła

mu, ale nie chciał więcej ryzykować.

Zaszkodzi

ło mu wyłącznie spotkanie z Lauren... Wspomnienie

t

ego, co między nimi zaszło, nie opuszczało go ani na chwilę.

Wszelkie próby skupienia się na lekturze czy oglądaniu telewizji

kończyły się fiaskiem. Jego myśli nieuchronnie kierowały się ku

Lauren. Widział jej czarne oczy, czuł dotyk włosów na swojej twarzy,

pełne piersi, przyśpieszony oddech. Wspominał wężowy ruch, jakim

wślizgnęła się w jego ramiona, sposób, w jaki odpowiadała na jego

pożądanie, i to, jak sam reagował na bliskość jej ciała.

Dlaczego musia

ła wspomnieć o zaangażowaniu?

Dlatego,

że to było w jej stylu. Właśnie taka była. Wbrew sobie

podziwiał jej zasady, nawet jeśli wszystko psuły. Podziwiał jej

uczciwość. Rzadko spotyka się kogoś tak „przyzwoitego" jak Lauren
Wyler.

Musia

ł się z tym pogodzić.

Wieczorem zasiad

ła do fortepianu. Fałszowała jak nigdy dotąd,

ale cieszył się, że gra.

Dobre i to. W ten spos

ób był bliżej niej. Dzielił jej życie. Słuchać,

jak ktoś gra, to nie to samo, co go całować, ale to zawsze coś. W

pewien sposób jest się razem.

Widzia

ł, jak rano w poniedziałek wychodziła z domu. Patrzył, jak

delikatnie kołysze biodrami, zawiedziony, że nie odwraca się, żeby

spojrzeć w jego okna. Kiedy zniknęła mu z oczu, napił się kawy i

zabrał do pracy nad tekstem. Skreślał, poprawiał, przepisywał z takim

background image

zapałem, jakby praca twórcza była jednym ze sposobów zaspokojenia

całkiem przyziemnych pragnień.

Do za pi

ętnaście dwunasta miał już gotowe trzy strony. Kiedy je

przeczytał, nie był zachwycony, ale nigdy nie był zachwycony przy

pierwszym czytaniu. Musiał odczekać kilka dni.

Schowa

ł zapisane stronice do koperty, odstawił maszynę do

pisania, włożył adidasy, kurtkę i ruszył na spotkanie z profesorem.

Dzień był piękny; jezioro lśniło w blaskach jesiennego słońca. Rajski

zakątek plugawiony knowaniami takiego Phelpsa.

W drzwiach klubu zatrzyma

ła go ładna dziewczyna.

- Jest pan cz

łonkiem? - zapytała uprzejmie.

- Nie. Mam si

ę tu spotkać z profesorem Phelpsem.

- Ju

ż przyszedł. Zaprowadzę pana.

Roger Phelps siedzia

ł przy stoliku pod oknem z widokiem na

jezioro. Uśmiechnął się na widok Aleca. Dziewczyna poczekała, aż

Alec usiądzie i podała mu menu.

- Nie jest za m

łoda, żeby tu pracować? - zapytał, kiedy odeszła.

- Jest studentk

ą. - Roger zamrugał powiekami.

- St

ąd? z Albright? - Alec nie bardzo wierzył, żeby dziewczynie z

zamożnego domu chciało się pracować w stołówce.

- Pewnie pobiera stypendium - powiedzia

ł Roger obojętnie. - No,

ale zanim zabierzemy się do obiadu...

Poda

ł mu egzemplarz „Głosów ulicy" oraz wieczne pióro.

Alec uwa

żał zawsze posiadaczy wiecznych piór za

pretensjonalnych snobów, coś w stylu miłośników regat żeglarskich i

tweedowych marynarek. Wiedział, że statystyki nic nie mówią o

związku między posiadaniem wiecznego pióra a skłonnością do

seksualnych nadużyć. Niemniej fakt, że Roger ma coś takiego i to w

luksusowym gatunku, wydało mu się bardzo obciążającą

okolicznością.

Z

łożył podpis i oddał książkę Rogerowi. Rozejrzał się po sali.

Twarze kilku osób widział już na przyjęciu u Mags.

- Przychodz

ą tu tylko pracownicy naukowi?

- I ich go

ście. Jedynie tutaj możemy się schronić przed naszymi

studentkami.

- A ty uciekasz przed nimi?
- Staram si

ę. Nie zrozum mnie źle. Bardzo je lubię. Ale muszą

znać swoje miejsce.

background image

- A gdzie ono jest?
Roger spojrza

ł na niego znacząco.

- W sali wyk

ładowej, rzecz jasna.

Rzecz jasna. Alec pochyli

ł się nad kartą. Wybór nie był duży:

sandwicze, sałatki, jakieś przystawki. Zdecydował się na
cheeseburgera.

Do sto

łu podeszła kelnerka. Ładna dwudziestolatka o świeżej buzi

i kasztanowatych włosach.

- Jeszcze jedna stypendystka?
- Prawdopodobnie.
- Wygl

ąda na to, że nawet tutaj nie możesz przed nimi uciec.

- Tak... - Roger znowu spojrza

ł na niego znacząco - to zupełnie

co innego. Czytać ich wypracowania i poprawiać błędy, to nie to

samo, co dawać się obsługiwać. Przed tym nie uciekam. Zwłaszcza

jeśli są ładne.

Jego ton denerwowa

ł Aleca, chociaż musiał przyznać, że się

czepia. Dziewczyny rzeczywiście były ładne. Przez okno widział

jezioro i odbijające się w jego tafli drzewa. Zastanawiał się, jak

pokierować dalszą rozmową. Właściwie nie miał wyjścia. Musiał się
dostosow

ać do lekko dwuznacznego tonu, jaki narzucał Roger.

- Ja nie m

ógłbym nigdy pracować w takim miejscu - powiedział

uśmiechając się znacząco.

- Zwariowa

łbym na widok tylu ślicznych dziewcząt naraz. Za

duża pokusa.

- Z pokus

ą też można sobie dać radę. Myślę, że jako były

policjant musisz coś na ten temat wiedzieć - odbił piłeczkę Roger.

Oczywista aluzja do korupcji w szeregach policji. Owszem, Alec

zna

ł takie przypadki, ale nie były liczne. Zbyt duża stawka. Ceną była

najczęściej utrata pracy, nieraz - coś znacznie gorszego. Jeden z jego

kolegów skończył z tego powodu w kryminale, drugi na odwyku, inny
-

wyleciał z roboty za branie łapówek. Biorąc pod uwagę ryzyko, na

jakie się codziennie narażali, i stresy, jakim nieustannie podlegali,

potrafił to zrozumieć. Sam nigdy nie upadł tak nisko, ale o ile mógł

zrozumieć policjanta sprzeniewierzającego się zasadom, dla

profesorka grasującego po campusie był bezlitosny.

- Jak rozumiem, nie raz bywa

łeś kuszony - podjął rozmowę

Roger, widząc, że Alec milczy.

background image

- Jak si

ę pracuje z marginesem, ma się chyba do czynienia z

kobietkami - te wszystkie prostytutki i tak dalej.

- Za cz

ęsto oglądasz telewizję - w głosie Aleca nie było już

porozumiewawczego tonu. - Praca w policji polega na czym innym.

Roger rozpar

ł się wygodnie.

- Opowiadaj, ch

ętnie zmienię zdanie.

- Policjant maj

ący kłopoty z prawem to patologiczny przypadek.

Więcej jest urzędników biorących łapówki niż sprzedajnych glin. Jest

znacznie więcej narkotyzujących się lekarzy niż szprycujących się

glin. Więcej pijących księży i akademickich profesorów uganiających

się za studentkami.

Roger zachowa

ł spokój. Nawet się uśmiechnął.

- Doskonale, Alec. Punkt dla ciebie. Kelnerka postawi

ła przed

nimi zamówione potrawy i odeszła.

- Zdajesz sobie chyba spraw

ę, jaką masz nad nimi władzę -

zaczął Alec obojętnym tonem, starannie polewając danie keczupem. -

Oceniasz ich prace, stawiasz stopnie, decydujesz o tym, czy dostaną

dyplom. Kształtujesz ich przyszłość. Wpływasz na wysokość

stypendium. Darować komuś mandat to nie to samo, co pomóc dostać

się na Harward.

Roger nie drgn

ął. Cała sprawa najwyraźniej go nie dotyczyła.

- Teoretycznie masz racj

ę. Profesor ma władzę. Nie wykłada się

na uniwersytecie dla pieniędzy. Chodzi o intelektualne oddziaływanie,

a to zawsze łączy się z władzą. - Posolił kurczaka i mówił dalej: -

Doskonale znam to uczucie. To bardzo podniecające, kiedy się

człowiek rozejrzy po sali wykładowej pełnej prześlicznych dziewcząt

i wie, że słuchają go jak wyroczni.

- Brzmi to naprawd

ę bardzo dobrze. Roger parsknął śmiechem.

- Masz wszelkie dane,

żeby zrobić karierę w szkolnictwie

wyższym. Nigdy nie myślałeś, żeby uczyć?

Alec spojrza

ł na niego obojętnie znad talerza. Facet nie miał

najmniejszych wyrzutów sumienia. Przeciwnie, wydawał się bardzo z
siebie zadowolony.

- Sam nie wiem - powiedzia

ł, ociągając się. - W takim miejscu

jak Albright, pełnym dziewcząt, mógłbym się nie opanować...

- One wszystkie s

ą pełnoletnie.

- Tak... ale s

ą studentkami.

background image

- Niekt

óre są całkiem dojrzałe. Kiedy pracowałem na

uniwersytecie w Ko

lumbii, miałem kolegę, który ożenił się z własną

magistrantką. Napisali kilka wspaniałych artykułów. Taki związek

bardzo pobudza intelekt, że nie wspomnę o czym innym.

Przez chwil

ę jedli w milczeniu.

- Ty nie jeste

ś żonaty, prawda?

Alec w my

ślach zobaczył wytworną żonę swojego rozmówcy.

- Jak s

ądzę, twoja żona krótko cię trzyma, prawda?

- Carol jest wyj

ątkową kobietą - powiedział enigmatycznie

Roger.

Kelnerka zmieni

ła im szklanki. Alec patrzył, jak odchodzi,

smukła i zgrabna, z falą rdzawych włosów spływającą jej po plecach.

Była bardzo ładna, ale nie mógł zrozumieć, jak można woleć takie

dziewczątko od dojrzałej kobiety, tak pięknej jak żona Rogera.

My

ślał, że w wyobraźni ujrzy znowu jej obraz. Tymczasem

wizerunek Carol Phelps przesłoniła całkiem inna postać. Miała czarne

włosy, szczupłą sylwetkę, atłasową skórę i wilgotne usta. Gdyby

Roger kiedykolwiek ośmielił się dotknąć Lauren, gdyby ośmielił się

podnieść na nią oczy, Alec wiedziałby, co zrobić. Los profesora byłby
nie do pozazdroszczenia.

- Pos

łuchaj - głos Rogera wyrwał go z zamyślenia - mam pewien

pomysł. A gdybyś tak przyszedł kiedyś do mnie na seminarium i

wygłosił referat?

- Ja referat, na seminarium?
- M

ówię zupełnie poważnie.

- A na jaki temat?
- Prawa. Omawiamy g

łówne artykuły konstytucji. Mógłbyś

opowiedzieć, jak stosowanie prawa wygląda w praktyce. Jak oficer

policji wprowadza w życie szlachetną teorię.

Oficer policji? Alec by

ł po prostu gliną. Skończył odpowiednią

szkołę i został policjantem. Jego znajomość Konstytucji Stanów
Zjednoczon

ych nie była imponująca. Znał ją tak samo jak zwykły

obywatel. Lepiej znał się na prawach obowiązujących w

poszczególnych stanach, lokalnych zarządzeniach i ustaleniach Sądu

Najwyższego w odniesieniu do konkretnych przypadków. Nie miał nic
do powiedzenia s

tudentom. Pokręcił głową.

- Nie jestem wyk

ładowcą. Studenci nie po to płacą kilka tysięcy

dolarów, żeby wysłuchiwać byłego gliny z Bostonu.

background image

- Jeste

ś kimś więcej. Jesteś autorem bestsellera.

- Raczej po prostu ksi

ążki, która się dobrze sprzedała. Na

semi

narium z literatury też nie miałbym wiele do powiedzenia.

- To przynajmniej przyjd

ź kiedyś na moje seminarium. Bardzo

bym chciał, żebyś to zobaczył.

- Ch

ętnie. - Alec potrafił docenić okazję ujrzenia profesora

Phelpsa w akcji.

- Mam zaj

ęcia dzisiaj o drugiej. Jesteś oficjalnie zaproszony.

- Dzi

ękuję. Przyjdę na pewno.

Reszt

ę posiłku spędzili na rozmowie o ostatnim meczu. Roger

wspomniał, że na tak sfeminizowanym uniwersytecie jak Albright nikt
nie jest w stanie zrozu

mieć aluzji nawiązujących do poszczególnych

dyscyplin sportowych. Alec pocieszył go, że jego siostry znają się na

sporcie lepiej niż jakikolwiek znany mu mężczyzna. Upodobały sobie

zwłaszcza hokeja i baseball. Roger był zachwycony.

- Kobiety znaj

ące się na sporcie! Bardzo chciałbym je poznać!

Po moim trupie, skwitowa

ł Alec w myślach. Mimo że był od

swoich sióstr młodszy, zawsze się nimi opiekował. Kiedyś nawet

rozkwasił wargę jednemu z adoratorów Rosie, ponieważ ten próbował

ją pocałować wbrew jej woli. I zrobiłby to jeszcze dzisiaj, chociaż

Rosie była już trzydziestotrzyletnią mężatką, matką dwojga dzieci.

Zrezygnowa

ł z deseru i kawy. Roger podpisał rachunek i wyszli z

klubu. Było teraz nieco cieplej. Jesienne liście zaścielały trawniki, ale

ścieżki campusu były starannie wymiecione. Zawsze go zdumiewała

staranność, z jaką tutejsza administracja dbała o porządek.

Najmniejsza nawet gałązka nie miała prawa leżeć na chodniku dłużej

niż pięć minut. Zawsze w porę zjawił się ktoś, żeby ją uprzątnąć.

Drzewa w Albright były zdyscyplinowane i w najlepszym gatunku,

zupełnie jak tutejsze studentki.

Szli z Rogerem powoli, rozkoszuj

ąc się powietrzem wczesnej

jesieni. Roger w miękkim tweedowym garniturze i skórzanych

mokasynach. Alec w kurtce i dżinsach.

- Musisz przyzna

ć - powiedział Roger na widok kolejnej

mijającej ich długonogiej dziewczyny - że widok tych wszystkich

młodych samiczek dobrze mężczyźnie robi.

Alec mrukn

ął coś potakująco, ale słowa Rogera podziałały na

niego jak płachta na byka. „Młode samiczki". A on, mężczyzna, pan

stworzenia. Alec nie znosił męskiego szowinizmu. Jego siostry

background image

dołożyły wszelkich starań, żeby mu uzmysłowić różnicę między
fanatycznym femin

izmem a godnością kobiety.

Dlatego wtedy przy

łożył adoratorowi Rosie. Zresztą ku

wielkiemu zdumieniu tego ostatniego. Pogarda brzmiąca w głosie

Rogera dolała oliwy do ognia.

- Chod

źmy na górę do mojego gabinetu. Muszę wziąć notatki i

zostawić twoją książkę.

Wszed

ł po schodach, starając się oszczędzać nogę. Na korytarzu

pod drzwiami gabinetu Phelpsa stała smukła blondynka. Alec poznał

dziewczynę, za którą kilka dni wcześniej szedł do instytutu
muzykologii.

Na widok Rogera oczy dziewczyny rozb

łysły.

- Twoja studentka?
- Studentka, asystentka, jednym s

łowem mała czarodziejka -

odparł Roger ściszonym głosem.

U

śmiechnął się do Emily i ruchem głowy wskazał plik książek,

które trzymała.

- Strasznie jeste

ś obładowana. Przeniosła wzrok na Aleca i

zarumieniła się.

- Przynios

łam je dla cie... dla pana, panie profesorze. Kazał mi

pan znaleźć te materiały.

- Chyba si

ę przemęczasz - powiedział swobodnie, wyjmując

klucze, żeby otworzyć gabinet, i zwracając się do Aleca dodał: -

Emily pomaga mi zbierać materiały do pewnego artykułu. Jest po

prostu niezastąpiona.

Emily by

ła wyraźnie zmieszana. Znowu zerknęła na Aleca.

- Nie b

ędę panom przeszkadzać - powiedziała. Weszła do

gabinetu i położyła książki i notatki na biurku Phelpsa. Alec rozejrzał

się. Półki z książkami pokrywały ściany. Pośrodku stało masywne

biurko. Zasłony w oknach, wykładzina na podłodze. W rogu -
kanapka.

O ma

ło nie wybuchnął śmiechem. Rozśmieszył go nie tyle widok

kanapy w gabinecie profesora, co jej wygląd. Przykryta czerwoną

kapą i ozdobiona aksamitnymi poduszkami kojarzyła się wyłącznie z

drugorzędnym filmem o Dzikim Zachodzie.

- Zrobi

łam fotokopie wszystkich artykułów, o które pan prosił. -

Emily stała przy biurku odwrócona do Aleca plecami. - Niektóre było

background image

bardzo trudno znale

źć. Roczniki stały w różnych miejscach i

bibliotekarka musiała mi pomóc.

- Przepraszam za k

łopot - w głosie Rogera bynajmniej nie

brzmiała skrucha. Nie zwracając uwagi na dziewczynę, przeglądał z

zaciekawieniem dostarczone przez nią materiały.

- Nie ma za co. Tego rodzaju poszukiwania s

ą bardzo ciekawe.

Wyra

źnie czekała, aż łaskawie na nią spojrzy. Nie doczekawszy

się, nerwowo zacisnęła dłonie na brzegu biurka.

- Czy mam przygotowa

ć coś jeszcze? Wolno podniósł na nią

wzrok.

- Nie, na razie to wszystko.
- To znaczy,

że mogę odejść... - Rozpaczliwie czekała na jakiś

znak z jego strony.

- Oczywi

ście, Emily. Na pewno będę jeszcze czegoś

potrzebował, ale pomówimy o tym później.

- Ale... - Sta

ła dalej, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie

zaniepokojona.

Phelps znowu zacz

ął przeglądać papiery.

- Bardzo bym chcia

ła jeszcze coś zrobić. Spojrzał na nią z

zagadkowym uśmiechem.

- Pom

ówimy o tym później. Teraz bądź tak dobra i już idź, mam

jeszcze trochę pracy.

Zerkn

ął na leżący na stole kalendarz.

- Wpadnij w czwartek, dobrze?
- Nie mog

ę. W czwartek po południu mam lekcję muzyki.

- O kt

órej kończysz?

- O pi

ątej, zaraz potem idę na obiad. Ale jeśli pan chce,

zrezygnuję z obiadu i przyjdę prosto tutaj albo - jej oczy rozbłysły -

odwołam lekcję muzyki, jeśli pan chce.

Alec si

łą powstrzymał się od komentarza. Był oburzony. Jak

można rezygnować z lekcji z Lauren, żeby się spotkać z taką kreaturą
jak Robert Phelps?

- Nie musisz odwo

ływać lekcji. Przyjdź prosto do mnie i

pójdziemy razem coś przekąsić - mówiąc to, rzucił szelmowskie
spojr

zenie w stronę Aleca.

Ten zachowa

ł kamienną twarz. Stale jeszcze nie miał dowodów

na to, że Roger przed rokiem uwiódł studentkę. Niemniej jego

background image

zachowanie wobec Emily sprawiło, że Alec upewnił się w swych
podejrzeniach.

Kiedy Emily, u

śmiechnięta i szczęśliwa, opuszczała gabinet,

spoglądając rozkochanym wzrokiem na profesora, Alec miał

wrażenie, że jest świadkiem przedostatniego aktu dramatu.

Po raz pierwszy, odk

ąd jego siostry wyszły za mąż, miał ochotę

strzelić kogoś w pysk.

Tego wieczoru, jak zwykle, Lauren zasiad

ła do fortepianu.

Najpierw kilka gam, jakie

ś ćwiczenia, krótki utwór Bacha. Prawa

ręka sprawowała się gorzej niż kiedykolwiek.

Mimo to brn

ęła dalej. Wystarczy, że Alec musi tego słuchać. Za

nic nie pozwoli, żeby musiał na dokładkę słyszeć, że przerywa, bo nie

jest w stanie grać dalej. Grała więc do końca, a kiedy wybrzmiał

ostatni akord, opuściła dłonie na kolana i cicho jęknęła.

Musi si

ę trzymać. Czeka ją nowe doświadczenie. Rano zamówiła

wizytę u specjalisty, którego poleciła jej Bella Bronowitz. Przedtem

zadzwoniła do doktora Hayesa prosząc go, żeby przesłał historię jej

choroby do Bostonu do doktora Nylandera. Nie był tym zachwycony.

Kilkakrotnie powtórzył, że kuracja daje efekty i że nie warto wydawać

pieniędzy na nowego lekarza, który i tak nie osiągnie nic więcej.

Lauren jednak była nieprzejednana. Myśl, że tym razem ktoś jej

naprawdę pomoże, dodała jej odwagi. Przewróciła stronę i zaczęła

grać nowy utwór. Mozolnie brnęła przez gąszcz nut, przygryzając

wargi za każdym błędem.

Wmawia

ła sobie, że robi to dla siebie. Że dręczy się tak w imię

swojej przyszłości. Musi przecież uratować rękę i wrócić do dawnego

życia.

W g

łębi duszy wiedziała jednak, że robi to dla Aleca.

P

óźnym wieczorem, kiedy skończyła grać, wykąpała się, wypiła

szklankę mleka i położyła się do łóżka. Obok na stoliku nocnym, w

świetle lampy, leżały „Głosy ulicy". Od piątku nie przeczytała ani

słowa. Wzięła książkę do ręki i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w

zdjęcie na okładce. Wyprostowana postać na tle muru, lekko drwiący
wyraz

twarzy, wykałaczka, lśniące niezwykłym światłem oczy.

Nie do wiary, jakie wra

żenie może wywierać zwykłe zdjęcie.

Chodziło zresztą nie tylko o zdjęcie. Główną rolę grały wspomnienia.

Nigdy dotąd nie pożądała tak żadnego mężczyzny. Nigdy nie przeżyła

background image

czegoś takiego, jak to, co się z nią działo w piątkowy wieczór. Nawet

kiedy była zakochana.

Westchn

ęła i otworzyła książkę w miejscu, gdzie była zakładka.

Pierwsza łóżkowa scena. Siłą zmusiła się do czytania dalej, nie

powracając do tamtego opisu. Fabuła komplikowała się. Policjant na

próżno usiłował uratować kumpla - narkotyk robił swoje. Raz po raz

wybuchała uliczna strzelanina, pojawiali się coraz to nowi ludzie. Para

bohaterów próbowała za wszelką cenę zachować godność wśród
powszechnego upodlenia.

Gerald mia

ł rację, krew lała się strumieniami. Atmosfera

gęstniała, lektura wciągała Lauren coraz bardziej. Wreszcie po dwóch

godzinach zamknęła książkę i położyła ją w ten sposób, żeby zdjęcie

na okładce było pierwszą rzeczą, jaką zobaczy, kiedy tylko otworzy
oczy.

By

ła dobrej myśli. Zdawała sobie sprawę z tego, że nadzieja,

związana z wizytą u nowego lekarza, wynika z jej postawy. Wiedziała

jednak również, jak ważną rolę odegrał Alec. Dzięki niemu grała teraz

na fortepianie, dzięki niemu nie przerywała gry. Świadomość, że on

słucha, dodawała jej sił, budziła nadzieję.

Dlatego zaraz po przebudzeniu pragn

ęła zobaczyć jego twarz.

Chciała mieć obok siebie człowieka, który nauczył ją nie tyle słuchać
rocka, co -

odwagi. Człowieka, dzięki któremu postanowiła nie tracić

nad

ziei i walczyć.

background image

Rozdzia

ł 8

Przez cztery nast

ępne dni miał z nią kontakt jedynie za

pośrednictwem muzyki. Co wieczór przez kilka godzin słyszał, jak

zmaga się ze sobą, próbując wydobyć z fortepianu dźwięki choć w

części przypominające jej dawną grę.

Przez cztery dni widzia

ł ją z okna rano, jak wychodzi z domu i

idzie w dół ulicą, smukła i zgrabna, z prawą ręką schowaną w kieszeni

płaszcza.

Przez cztery kolejne wieczory s

łyszał jej kroki piętro niżej i

odgłos taboretu przysuwanego do fortepianu.

Gra

ła strasznie, ale był rad, że w ogóle gra. Wierzył, że za

pośrednictwem muzyki próbuje mu coś przekazać. „Widzisz? Gram.

Gram i trzymam się, bo ty mnie o to prosiłeś".

Gra

ła, a on słuchał i w ten sposób byli razem. Pragnął jej

obecności, jej pocałunków, jej ciała. I tego mieć nie mógł. Słyszał

tylko jej muzykę. Trzeba się było z tym pogodzić.

W czwartek rano ledwo zwl

ókł się z łóżka. Ekspres do kawy,

bardzo przydatny w takich razach, zostawił w Bostonie i dobrze

zaparzona kawa chwilowo nie wchodziła w grę. Całą noc do

wczesnych godzin rannych spędził przy maszynie do pisania. Obudził

się przed ósmą z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i

mętlikiem w głowie. Myśl o zaparzaniu kawy w dzbanku wydawała

mu się nie do zniesienia.

Przetar

ł oczy, wstał i ruszył w stronę krzesła, gdzie poprzedniego

wieczoru położył dżinsy. Kiedy je wkładał, usłyszał jakiś głos

dochodzący z mieszkania na dole. Głos nie należał do Lauren Wyler.

By

ł to głos mężczyzny.

- Pos

łuchaj mnie, po prostu posłuchaj, co mówię - teraz

przemówiła Lauren.

Znowu tamten g

łos. Alec nie rozumiał słów, ale głos z całą

pewnością należał do mężczyzny.

Na dole, w mieszkaniu Lauren by

ł mężczyzna. Banalność tego

stwierdzenia ogłuszyła go. O ósmej rano w jej sypialni był jakiś facet.

I to nie on. Kto

ś inny dostąpił tego zaszczytu, wkradł się w jej

łaski i został wpuszczony do łóżka. Alec roześmiał się gorzko. Może

tamten facet był wystarczająco „zaangażowany". W takim razie na

zdrowie. Nie może być zazdrosny. Jemu bynajmniej na angażowaniu

się nie zależy.

background image

Poszed

ł do łazienki, wmawiając sobie, że nic go to nie obchodzi.

Biorąc prysznic, goląc się i czesząc, wmawiał sobie, że Lauren nic dla

niego nie znaczy i że fakt, iż spędziła z kimś noc, jest mu równie

obojętny jak jej osoba. Niedługo jego misja w Albright się skończy,
wróci do domu i raz na zawsze o niej zapomni. Niech sobie robi, co
chce, z kim chce. Nie jego sprawa.

Nic go to nie obchodzi. A jednak... M

ówiła, że jej serce należy do

muzyki. Ale jemu nie chodzi o jej serce. Chodzi mu dokładnie o to
samo, o co chodzi t

emu facetowi tam na dole. Nie ma co się

oszukiwać: jest zazdrosny, potwornie zazdrosny.

Wr

ócił do sypialni. Włożył koszulkę i adidasy. Potem przeszedł

do kuchni. Postawił dzbanek na kuchni tak gwałtownie, że o mało nie

wylał kawy na podłogę. Usiadł na krześle, wściekły i bezradny.

Teraz g

łosy były jeszcze wyraźniejsze. Próbował sobie

przypomnieć, o której Lauren wróciła do domu. Jak to się stało, że nie

usłyszał, iż nie wróciła sama? Był tak zajęty pracą, że dochodził do
niego jedynie stukot maszyny do pisa

nia i głos własnych myśli. A

tymczasem oni tam na dole miło spędzali czas.

Teraz najwyra

źniej było mniej miło.

- Nie rób tego -

w głosie Lauren brzmiała stanowczość.

Z nim by

ła zawsze delikatna i miła. W stosunku do swojego

gościa zachowywała się znacznie bardziej bezpośrednio.

- To moje

życie, prawda?

- Lauren, kochanie, opanuj si

ę, tak nie można...

Wiedzia

ł, że nie należy podsłuchiwać, ale nie mógł się opanować.

Zresztą, skoro nie chcieli, żeby ich słyszał, po co się tak wydzierali.

Zestawił dzbanek z kawą z kuchni i zajął swoje miejsce na krześle.

Tak lepiej słyszał.

- Nie jestem twoj

ą własnością.

-

Łączy nas pewna umowa.

- Co nie znaczy,

że do ciebie należę. Nie zapisałam ci duszy.

- Pos

łuchaj, po prostu posłuchaj. Lauren, byłem dla ciebie dobry.

Potrzebujesz mnie. Wszystko nas łączy. Zawsze byliśmy razem. Nie

powinnaś spotykać się z tym facetem za moimi plecami.

Alec drgn

ął. Z jakim facetem? Z kim się spotykała za jego

plecami?

Z nim. To oczywiste.

background image

Zazdro

ść powoli zaczęła zamieniać się we wściekłość. Spędzili

razem wieczór, próbowali zrobić coś więcej, nie udało się. Jakiś

głupek, któremu udało się wskoczyć do jej łóżka, nie ma prawa

wycierać sobie nim gęby.

- Co

ś ci powiem - prawie krzyknął mężczyzna. - Słuchaj

uważnie.

- Wcale nie chc

ę cię słuchać. Nigdy więcej. To wszystko twoja

wina. Zraniłeś mnie.

- K

łamstwo.

- Sp

ójrz na mnie. Dlaczego tu jestem? Bo mnie zraniłeś.

- Zamknij si

ę!

Us

łyszał coś, jakby odgłos uderzenia i krzyk.

Lauren krzykn

ęła.

Alec zerwa

ł się z krzesła i runął ku drzwiom. Był zbyt

doświadczonym policjantem, żeby nie wiedzieć, co zaszło na dole.

Nieważne, kim był tamten facet, nieważne, co ich ze sobą łączyło,

nieważne, jak spędzili noc. Nie może siedzieć spokojnie i słuchać, jak
tamten demoluje jej mieszkanie.

Nie zwa

żając na ból w nodze, zbiegł na dół i wcisnął dzwonek

przy drzwiach Lauren. Raz, dragi, trzeci. Czuł, jak z wściekłości krew

uderza mu do głowy.

Po chwili Lauren otworzy

ła. Miała na sobie świetnie uszyte

spodnie i lekki puszysty sweterek. Palce prawej dłoni były silnie

podkurczone. Twarz blada. Bez śladów pobicia.

Po raz kt

óryś zdumiała go jej niezwykła uroda.

- Alec?!
Bez s

łowa wszedł do jej mieszkania. Rozejrzał się po salonie. Na

stole zamiast róż stały astry. Poduszki na kanapie leżały tak, jak je

zostawił ostatnim razem.

Jeszcze raz skontrolowa

ł salon i spojrzał w stronę drzwi

prowadzących do kuchni. Stał w nich mężczyzna. Był dość niski,

wytwornie ubrany i starannie uczesany. Mimo drobnej budowy mógł

ją oczywiście uderzyć, ale jego wygląd raczej temu przeczył.

Zwłaszcza mądre oczy, spoglądające zza szkieł w stylizowanej
oprawce.

Wszystko wskazywa

ło na to, że się wygłupił. Nie było żadnej

awantury. Po prostu sprzeczka zakochanych.

background image

Spojrza

ł na Lauren. Właściwie powinien teraz przeprosić i jak

najszybciej się wycofać. Napotkał jej ogromne czarne oczy i miał już

tylko ochotę zostać i pocałować ją.

- Wpad

łem zapytać, czy przeczytałaś moją książkę - bąknął, nie

mogąc wymyślić nic lepszego.

- Przepraszam... my

ślałam, że mi ją dałeś. - Lauren wydawała się

zdziwiona. -

Tak, zaraz, oczywiście...

- Nie, nie. Masz racj

ę, dałem ci ją. - Zrobił krok do tyłu, szykując

się do wyjścia. - W takim razie, do zobaczenia.

- Pozwól, Alec. -

Niespodziewanie poczuł jej dłoń na swoim

ramieniu. -

Pozwól, że ci przedstawię mojego menedżera. Pan Gerald

Honan, mówiłam ci o nim. A to pan Alec Fontana, mój przyjaciel.

Mog

ła powiedzieć, sąsiad, autor tej powieści czy facet, z którym

się spotykałam za twoimi plecami, albo jeszcze coś innego. To, że

nazwała go przyjacielem, sprawiło mu przyjemność.

U

ścisnęli sobie dłonie. Gerald zmrużył oczy, próbując sobie coś

przypomnieć.

- Sk

ąd ja znam pańskie nazwisko?

Kusi

ło go, żeby powiedzieć coś złośliwego, ale dla dobra sprawy

postanowił się opanować. Atmosfera w pokoju była zbyt napięta.

- Napisa

łem „Głosy ulicy". Lauren mi mówiła, że czytał pan

moją książkę.

- Ach, tak. To pan jest autorem? Gerald przyjrza

ł mu się

uważnie.

- Bardzo

śmiała, ale bardzo dobra powieść.

- Dzi

ękuję.

- Mieszka pan w Albright?
- Dok

ładnie tutaj, na Hancock Street.

- Bardzo interesuj

ące. Bałem się, że Lauren będzie się czuła

osamotniona. Nie wiedziałem, że są tu inni artyści.

- Nie jestem artyst

ą - przerwał sucho Alec. Nie potrafił być

uprzejmy dla faceta, który przez całe lata wmawiał Lauren, że

spotkania z chłopakami i słuchanie rocka złamią jej karierę.

- Niezr

ęcznie się wyraziłem - mówił dalej Gerald lekko

ironicznym tonem. -

Ktoś, kto napisał taką książkę, musi mieć

osobliwe wyobrażenie o świecie.

- Przecie

ż to fikcja - wtrąciła Lauren.

background image

- Nie m

ów mi, że ją czytałaś. - Gerald spojrzał na nią z

wyrzutem.

- Owszem, i jak widzisz, ca

łkowicie mnie zdemoralizowała.

- Tego w

łaśnie się obawiałem.

Alec pr

óbował przenieść ciężar ciała na prawą nogę, ale nie

przyniosło mu to ulgi. Czuł się fatalnie, ale to nie noga była winna.

Chodziło o coś zupełnie innego. Nie wiedział, dlaczego tych dwoje się

kłóci, ale czuł, że wolą być sami. On, Alec, spełnił swą rycerską

powinność. Sforsował mury zamku, obejrzał smoka i skonstatował, że

zaczarowana księżniczka da sobie radę. Gerald Honan nie wyglądał na

groźnego przeciwnika. Przynajmniej pod względem fizycznym.

Wobec jego duchowej siły i tak był bezradny. Znowu zwrócił się ku
drzwiom.

- Skoro wszystko w porz

ądku... chyba już sobie...

Poczu

ł jej dłoń na swoim ramieniu i zrozumiał, że trzymała ją tak

cały czas. Uśmiechnęła się i sztucznym głosem powiedziała:

- Geraldzie, bardzo nam b

ędzie miło, jeśli zjesz z nami obiad, ale

teraz musisz się sam sobą zająć. Muszę przygotować wykład.

Alec zrozumia

ł, że gra jakąś rolę, ale nie bardzo wiedział jaką.

Nie miał specjalnej ochoty na obiad w towarzystwie Geralda, ale

zjadłby obiad nawet z Homeinim, gdyby to mu zapewniło
towarzystwo Lauren.

- Bardzo

żałuję, ale nie będę mógł - powiedział Gerald. - O

drugiej muszę być z powrotem w Nowym Jorku.

- Szkoda,

że nie możesz zostać - powiedziała obojętnie Lauren.

Jej palce zacisnęły się na dłoni Aleca.

- Dzi

ękuję za zaproszenie. - Gerald skłonił się lekko. - Bardzo mi

było miło pana poznać.

Jego wzrok pad

ł na rękę Lauren kurczowo zaciśniętą na dłoni

Ale

ca. Potem przeniósł spojrzenie na jej twarz.

- Czekam na wie

ści od ciebie.

- O wszystkim ci

ę powiadomię.

- Bardzo mi przykro,

że tak to wypadło. Uśmiechnęła się

zagadkowo.

- Na przysz

ły raz postaraj się, żeby wypadło inaczej.

Poca

łował ją w policzek na pożegnanie i obrzucił Aleca

nieprzyjaznym spojrzeniem.

- Zadzwoni

ę do ciebie.

background image

Kiedy wyszed

ł, Lauren starannie zamknęła drzwi.

- Mo

że mi wreszcie wyjaśnisz, co u licha tutaj robisz! -

krzyknęła.

Przecie

ż sama prosiłaś, żebym został, miał odpowiedzieć, ale w

porę zrozumiał, że ona pyta o powód jego nagłego wtargnięcia. Czuł

jeszcze na przedramieniu ciepło jej dłoni. Chciał, żeby nigdy nie

zniknęło. Żeby było coraz większe, żeby przerodziło się w płomień.

Przez cztery dni nie widział jej, nie rozmawiał z nią, nie czuł jej

bliskości. Cztery koszmarne dni...

Powinien j

ą przeprosić, powiedzieć coś na swoje

usprawiedliwienie, chociaż wiedział, że zawsze zrobiłby to samo.

- S

łyszałem, jak krzyczysz, myślałem...

- Krzycza

łam? Owszem, krzyknęłam, jak krzesło się przewróciło.

- Nie wiem, co to by

ło. Z góry wyglądało na to, że się bijecie.

- Opar

łam się o krzesło, palce mi zdrętwiały i straciłam

równowagę. - Wzięła głęboki oddech. - Nie miałeś prawa zjawiać się
w ten sposób.

- My

ślałem, że masz kłopoty. Słyszałem, jak mówisz, że cię

zranił.

- To znaczy,

że cały czas podsłuchiwałeś? - Lauren była

wściekła. - Leżałeś tam z uchem przyklejonym do podłogi i

podsłuchiwałeś!

- Krzyczeli

ście tak głośno, że nie potrzebowałem się wysilać,

żeby słyszeć każde słowo - odparował.

-

Ślicznie - skrzywiła się z niesmakiem - darłam się. Następnym

razem, kiedy będę sobie chciała z kimś porozmawiać u siebie w domu,

będę mówić szeptem.

Zrobi

ł krok w jej stronę; cofnęła się.

- Lauren, kiedy pracowa

łem w policji, nieraz słyszałem takie

sceny, a kiedy wyważałem drzwi, leżał za nimi ktoś pobity.

Widziałem niejedno i wiem, że w takiej sytuacji nie wolno się wahać.

Nawet jeśli drzwi są zamknięte. Nawet jeśli to tylko rozmowa.

Doświadczenie nauczyło mnie, że nieraz jest za późno.

Znowu zrobi

ł ku niej krok i tym razem nie cofnęła się, mimo że

nie zmieniła wrogiego wyrazu twarzy.

- Przepraszam, pomyli

łem się, źle oceniłem sytuację. Słyszałem

twój krzyk. Nie obchodzi mnie, jakiego rodzaju to była rozmowa. Nie

chciałem, żeby cię skrzywdził, to wszystko.

background image

Wyraz napi

ęcia na jej twarzy lekko zelżał.

- Dobrze. Rozumiem. Chcia

łeś dobrze. Ale posłuchaj - jej oczy

rozbłysły - jestem już dorosła. Sama potrafię o siebie zadbać. Od

czternastu lat Gerald kieruje moim życiem i podejmuje za mnie
decyzje. Ma

m tego dość. Zamierzam z tym skończyć. I nie pozwolę,

żebyś teraz ty z kolei próbował mi coś narzucać. Rozumiesz?

Sta

ła przed nim drobna, delikatna, ale silna. W jej oczach

błyszczały łzy, ale z całej postaci emanowała stanowczość. Nie starała

się już ukrywać okaleczonej ręki. Kiedy tak na nią patrzył, nie miał

wątpliwości, że da sobie radę sama.

- Rozumiem - powiedzia

ł.

Przez kilka sekund trwa

ła napięta cisza. Patrzyli na siebie bez

słowa, jakby stracili wiarę w ich moc.

Pierwsza ockn

ęła się Lauren.

- Je

śli chcesz, oddam ci tę książkę. - Zrobiła krok w stronę

sypialni.

- Niewa

żne - powiedział. - Jest twoja. Chcę, żebyś ją miała.

Możemy też zapomnieć o wspólnym obiedzie, jeśli wolisz. Wiem, że

mówiłaś tak tylko, żeby go zdenerwować.

- Ch

ętnie zjem z tobą obiad - powiedziała tak cicho, że nie był

pewien, czy dobrze usłyszał.

- Dzisiaj?
- Tak - rzuci

ła mu szybkie spojrzenie. - Tęskniłam za tobą -

szepnęła.

M

ówiła tak cicho i z takim wahaniem, jakby sama nie była

pewna, czy chce, żeby ją słyszał, jakby nie wiedziała, czy naprawdę

pragnie to powiedzieć. Jakby sama w to nie wierzyła.

Ale mimo wszystko powiedzia

ła to. I nawet jeśli sama w to nie

uwierzyła, Alec uwierzył.

- Ja te

ż za tobą tęskniłem - powiedział jak echo.

Na szcz

ęście nie poszedł za nią do kuchni. Teraz musiała być

sama. Chciała sobie wszystko uporządkować. Opanować się.

Odetchnąć po tym, co zaszło.

Kiedy przed kilku dniami rozmawia

ła z Geraldem, powiedział jej,

że zamierza jechać do Berkshires, żeby kupić dom. Marzył o tym od
czasu, kiedy jego

była żona po rozwodzie zatrzymała sobie ich letnią

posiadłość w Lenox.

background image

Zaproponowa

ła wtedy, żeby do niej wpadł. Z Lenox do Albright

było niedaleko, niecała godzina jazdy. Niepotrzebnie tylko

wspomniała mu o planowanej wizycie u nowego specjalisty z
Bostonu.

Gerald zjawi

ł się w czwartek o ósmej rano. Na szczęście wstała

bardzo wcześnie i była już ubrana. Jadła właśnie śniadanie złożone z

grzanki i grejpfruta. Poczęstowała go filiżanką kawy i zapytała o
wynik wyprawy.

- Znalaz

łeś coś odpowiedniego? Może jakiś piękny dworek,

gdzie mogłabym mieszkać w czasie letniego festiwalu muzyki

poważnej. Z parkiem, drzewami i ogrodem...

- Dlaczego zam

ówiłaś sobie wizytę u lekarza, nic mi o tym nie

mówiąc? - zapytał bez ogródek.

No, i zacz

ęli się kłócić. Może trochę za głośno, skoro Alec słyszał

każde słowo. Gerald zarzucił jej, że nie jest z nim szczera, że usiłuje

nie dopuścić go do sprawy, która może przesądzić o jej życiu, i że coś

knuje za jego plecami... Krótko mówiąc; zachował się jak zdradzony
kochanek.

Dawniej zawsze zasi

ęgała jego rady. Robiła to, co jej kazał. Ona

była artystką, on - menedżerem. Jej domeną była muzyka, on

zajmował się wszystkimi pozostałymi sprawami. Tak było zawsze.

Teraz wszystko si

ę zmieniło. Zrozumiała, że potrafi sobie sama

znaleźć pracę, przeprowadzić się do innego miasta i zacząć żyć

własnym życiem. Na własną rękę przekonała się, że rock jest dobrą

muzyką, a były policjant jest bardzo seksowny. Pojęła, że ktoś, kto

dotąd kierował jej karierą, jest odpowiedzialny za jej nagły upadek i

że nie ma prawa zabronić jej nie tylko wizyty u nowego specjalisty,

ale i decydowania o własnym losie.

Zrozumia

ła to i, co ważniejsze, powiedziała wszystko Geraldowi.

Przez wszystkie lata wspólnej pracy nigdy się nie buntowała. Nie

miała powodu. Była niedoświadczona i bardzo młoda, a on robił

wszystko, żeby została gwiazdą.

Ale chwilowo nie by

ła gwiazdą. Była nauczycielką muzyki, żyłą

na własny rachunek, kierowała się własnym rozsądkiem i głosem

serca. Wierzy, że doktor Nylander może jej pomóc, zamierza do niego

pojechać i Gerald nie ma prawa się wtrącać.

background image

Us

łyszała charakterystyczny odgłos kroków w korytarzu. Wzięła

głęboki oddech i odwróciła się do wchodzącego. Spojrzał na nią

uważnie.

- Przepraszam ci

ę, Alec - powiedziała - ale chcę, żebyś wiedział,

że moje sprawy muszę załatwiać sama. Nie potrzebuję obrońcy.

-

Źle zrobiłem, wiem - odparł ze skruchą. - Powinienem był

wiedzieć, że dasz sobie radę beze mnie. Ale nie przyszedłem tu tylko

po to, żeby przerwać waszą „dyskusję".

- Przyszed

łeś po książkę. - Uśmiechnęła się lekko.

Nic nie m

ógł wyczytać z jej czarnych oczu.

- Przyszed

łem, bo byłem zazdrosny. Myślałem, że to twój

kochanek.

Zapad

ła cisza. Istniały między nimi nie zakończone sprawy,

rzeczy, które dręczyły ich oboje i z którymi należało coś zrobić. Na
razi

e jednak najważniejsza była szczerość. Nie mogła dopuścić do

piętrzenia się nieporozumień. Nawet gdyby dalsza rozmowa miała

okazać się niebezpieczna.

- Gerald nigdy nie by

ł moim kochankiem.

- W porz

ądku.

- Co nic mi

ędzy nami nie zmienia.

- Rozumiem.
Alec zacisn

ął palce na framudze drzwi. Przypomniała sobie ich

dotyk na swojej skórze. Nie może się w nim zakochać, ale w żaden

sposób nie potrafi też przestać go pragnąć.

- Nie wolno mi teraz z nikim si

ę wiązać - powiedziała, próbując

przekonać przede wszystkim samą siebie.

- Ju

ż to mówiłaś.

- Nie chodzi o ciebie, to znaczy... Nie powinnam si

ę rozpraszać.

Muszę się skupić.

- Rozumiem - u

śmiechnął się ze smutkiem. - Czy jesteś pewna,

że obiad w moim towarzystwie nie przeszkodzi ci w skupieniu?

Skin

ęła głową. Naprawdę za nim tęskniła. Był jedyną osobą, z

którą łączyło ją coś więcej niż sprawy zawodowe. Nie był ani
studentem, ani muzykiem, ani lekarzem. By

ł kimś spoza elitarnego

środowiska, w którym się obracała. Nadawał wszystkiemu inny

wymiar, inną wagę. Dzięki niemu zaczęła spoglądać na świat z innej

perspektywy. Tęskniła za tym bardziej niż za jego pocałunkami.

background image

- Mo

żemy się spotkać w klubie - powiedziała po chwili. Dobrze

wiedziała, że wspólny obiad tutaj, w jej mieszkaniu, byłby zbyt
niebezpieczny.

- O dwunastej?
- O dwunastej.
Jego twarz rozpogodzi

ła się.

- B

ędę na ciebie czekał.

Wyszed

ł z kuchni. Słyszała, jak idzie korytarzem, przechodzi

przez salon i otwiera wyjściowe drzwi. Pozostało z nią wspomnienie

jego uśmiechu i ciepła jego głosu. Wspomnienie zdolne zatrzeć

przykre wrażenie pozostałe po kłótni z Geraldem.

Przyjaciel by

ł jej potrzebny bardziej niż kochanek. Bardzo

dobrze, że istniał ktoś taki jak Alec.

Sta

ł na schodach wiodących do uniwersyteckiego klubu, czekając

na nią. Lauren przyszła z kilkuminutowym opóźnieniem. Miała

ciężkie przedpołudnie. Nie tylko dlatego, że wizyta Geralda

przewróciła wszystko do góry nogami. Musiała ponadto przełożyć

zajęcia ze studentkami ze względu na swą planowaną wyprawę do

Bostonu. Szybkim krokiem podeszła do Aleca.

- Witaj - powiedzia

ł i otworzył przed nią drzwi.

Studentka - stypendystka zaprowadzi

ła ich do jadalni. Zanim Alec

zdążył otworzyć usta, Lauren wyjęła swoją legitymację. Studentka

zajrzała do spisu pracowników naukowych. „Lauren Wyler, instytut
muzykologii, rachunek numer 0584".

- Jeste

ś moim gościem - powiedziała Lauren. - Ani słowa

sprzeciwu.

- Ja...
- A skoro o tym m

ówimy... Niepotrzebnie zostawiłeś mi

pieniądze wtedy wieczorem.

Studentka spojrza

ła na nich ze zdumieniem.

- Suma by

ła niewielka - szepnął Alec. - Warta byłaś więcej.

Lauren os

łupiała. Zaczerwieniła się gwałtownie.

- Stawiasz mnie w g

łupiej sytuacji... - nie bardzo wiedziała, jak

zareagować.

- Sam siebie postawi

łem, wtedy wieczorem. Jesteśmy kwita.

- Nie s

ądzę - jej oczy błysnęły. - Będziemy kwita dopiero wtedy,

gdy ja ciebie postawię w głupiej sytuacji.

- I siebie przy okazji - podsumowa

ł. - Tak to już bywa.

background image

Nie bardzo wiedzia

ła, czy rozumie go właściwie, ale na szczęście

kelnerka wybawiła ją z kłopotu, podając im menu. Usiedli przy stoliku

pod oknem. Alec rozejrzał się po sali. Jego wzrok padł na kogoś w

głębi sali i zasępił się.

Lauren posz

ła w ślad za nim, ciekawa, kto mu tak zepsuł humor.

Zobaczyła wysokiego, świetnie ubranego mężczyznę w luźnym

blezerze; uśmiechał się, kiwając im dłonią. Nie mogła sobie

przypomnieć jego nazwiska, ale wiedziała, że go zna. Spotykali się na

okolicznościowych przyjęciach i uważała, że jest okropny.

Ku jej niezadowoleniu m

ężczyzna wstał i podszedł do nich.

- Witaj, Alec - powiedzia

ł modulowanym głosem. - Nie powiesz

mi chyba, że dostałeś kartę wstępu od ciotki.

- Nie - Alec u

śmiechnął się lekko. - Jestem gościem Lauren

Wyler. Lauren, czy znasz pana Rogera Phelpsa?

U

śmiechnęła się z przymusem i podała mu rękę. Poczuła miękki,

lepki dotyk.

- Widzieli

śmy się już nieraz. - Roger był zachwycony. - Ale z

ciebie szczęściarz, Alec, że tak sobie siedzisz i jesz obiad z największą

gwiazdą naszego instytutu sztuki.

Lauren ledwo na niego spojrza

ła.

- Mi

ło cię widzieć, Roger.

- Nie wiedzia

łem, że się znacie - ciągnął Roger, nie spuszczając

oczu z Lauren.

- Znamy si

ę.

- A mo

że byś wpadł na mój wykład o trzeciej? - Inwencja Rogera

była niespożyta. - W instytucie nauk politycznych. O ile oczywiście

obiad się nie przeciągnie...

- Bardzo ch

ętnie. - Alec skinął głową. - W takim razie, o trzeciej

w Dwight Hall.

- Tam, gdzie wtedy mia

łem seminarium. Będę na ciebie czekał, a

tymczasem -

znowu zwrócił się ku Lauren - zostawiam was samych.

Miło było cię spotkać, Lauren.

Kiedy ju

ż pożeglował w stronę swojego stolika, Lauren przez

chwilę siedziała bez słowa. Jak ktoś taki jak Alec mógł się przyjaźnić
z takim Phelpsem?

Z wolna przypomina

ła sobie okoliczności, w jakich go widywała.

Spotkanie pracowników naukowych, obiad u rektora, kolacja po
koncercie Petera Villarda. Za ka

żdym razem przyczepiał się do niej,

background image

zaczynał o czymś mówić, a potem ze znaczącym uśmiechem dodawał,

że gdyby miała ochotę, zawsze mogą sobie porozmawiać w jakimś

bardziej zacisznym miejscu. Nawet w obecności żony pozwalał sobie
na bardzo dwuznaczne uwagi.

Było w nim coś brudnego, lepkiego.

Kelnerka wyrwa

ła ją z zamyślenia. Lauren zamówiła sałatkę,

Alec hamburgera. Kiedy dziewczyna zniknęła, Lauren nie

wytrzymała.

- Przyja

źnisz się z Rogerem Phelpsem? - spytała z wyraźną

dezaprobatą.

Otworzy

ł usta, żeby przytaknąć, ale zawahał się. Oparł się

wygodnie, sięgnął po wykałaczkę.

- Znam go, to wszystko.
- Rzuci

ł się na ciebie jak na serdecznego przyjaciela, nieomal

brata -

powiedziała złośliwie. - Bałam się, że zacznie cię całować. Pół

biedy, gorzej gdyby chciał pocałować mnie... - skrzywiła się z
obrzydzeniem.

- Nie lubisz go?
- To kawa

ł łobuza. Przepraszam, jeśli uraziłam twoje uszy.

- Rogera Phelpsa mo

żna swobodnie określić znacznie

mocniejszym wyrażeniem.

- Ty te

ż za nim nie przepadasz - w głosie Lauren brzmiała ulga.

Alec nie odpowiedzia

ł. Siedział zamyślony z wykałaczką w

ustach, uważnie przyglądając się Lauren.

- Czy mog

ę ci zaufać?

- Oczywi

ście - odparła odruchowo, lekko zaniepokojona jego

badawczym spojrzeniem.

- Oczywi

ście - powtórzyła, pewna tego, co mówi. Mógł jej ufać

zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.

Poczeka

ł, aż kelnerka postawi przed nimi talerze i odejdzie.

- Co mo

żesz mi powiedzieć o Emily Spaeth?

- O Emily? - Lauren by

ła zdumiona. Co on mógł wiedzieć o jej

studentkach? Dlac

zego się nimi interesował?

- M

ówiliśmy chyba o profesorze Phelpsie? - powiedziała, żeby

coś powiedzieć.

- Owszem. - Alec wzi

ął butelkę z keczupem. - Emily jest twoją

uczennicą, prawda?

- Jedn

ą z najlepszych. Jest niezwykłe utalentowana. Dlaczego

pytasz?

background image

- Jest r

ównież studentką Rogera Phelpsa. Lauren dotknęła

widelcem sałatki. Wszystkie

jej studentki by

ły również studentkami innych profesorów. Emily

studiowała ekonomię polityczną, a więc musiała chodzić na wykłady
Phelpsa.

Alec wpatrywa

ł się w nią, jakby się zastanawiał, czy

kontynuować rozmowę.

- To musi zosta

ć między nami - powiedział wreszcie.

- Oczywi

ście. - Lauren nie bardzo rozumiała, o co chodzi.

- Czy Emily

łączy coś z Phelpsem? Lauren podskoczyła.

- Je

śli cię dobrze zrozumiałam... Nic, absolutnie nic.

- Dlaczego tak my

ślisz?

- Ona ma ch

łopaka. Sama opowiadała... - Lauren nagle

zaniemówiła. Emily przecież wyraźnie powiedziała, że mężczyzna jest
znacznie od niej starszy.

- Nie - powt

órzyła stanowczo, nie dopuszczając do siebie myśli,

która w

ydała się jej wstrętna. - Nie. Emily to przyzwoita dziewczyna.

Świetnie się uczy, dużo pracuje, nie chce stracić stypendium.
Pochodzi ze skromnej rodziny. Studia w Albright wiele dla niej

znaczą.

Uwa

żnie słuchając, co mówi, zerknął na stolik Phelpsa, a potem

zapatrzył się w widok za oknem. Jezioro było gładsze niż

kiedykolwiek. Lauren znowu pogrzebała widelcem w sałatce, zbyt

zdenerwowana, żeby jeść.

- Czy s

ądzisz, że zrobiłaby wszystko, żeby umocnić swoją

pozycję w Albright?

- Jest na to za m

ądra. To śmieszne.

-

Śmieszne? Przecież profesorowie bardzo często romansują ze

studentami.

- Co tak na mnie patrzysz?
- Nie chcia

łem powiedzieć nic złego. Zresztą tutaj są tylko

dziewczęta, a to nie w twoim stylu.

Lauren zachowa

ła powagę.

- Nie mam

żadnych dowodów - mówił dalej, widząc, że milczy -

ale jeśli rzeczywiście coś między nimi jest, dowiem się tego.

Lauren zamy

ślona pokręciła głową. Oczywiście wiedziała, że

takie rzeczy się zdarzają. Nie można też wykluczyć, że ktoś taki jak

Phelps próbuje wykorzystać swój pobyt w żeńskiej szkole. I o ile na

background image

ogół potępiała takie przypadki, starając się je jednak zrozumieć, to

teraz, kiedy chodziło o Emily, jej najlepszą uczennicę - była

wstrząśnięta.

- Przecie

ż on ma żonę - szepnęła, zapominając, że fakt ten nie

przeszko

dził mu zalecać się do niej.

- Oboje wiemy,

że to łobuz - podsumował Alec. - Chodzi o to, że

Mags obawia się, iż może nadużywać swojej władzy tutaj, w Albright.

Nie wiem, co zaszło między nim a Emily, ale podobno w zeszłym

roku pomógł jednej ze studentek dostać się na prawo za wiadome

usługi. Sama mówisz, że Emily stara się o stypendium i możliwość

dalszego studiowania. Zależy jej na tym. Wiem, że zbiera dla Phelpsa

jakieś materiały. Chciałbym wiedzieć, co jeszcze dla niego robi, żeby

mieć dobre stopnie.

- Jeste

ś chorobliwie podejrzliwy - powiedziała z wyrzutem

Lauren. Nie było żadnych faktów. Tylko domysły i podejrzenia.

Dobrze znała Emily i wiedziała, że dziewczyna nie jest zdolna do

czegoś podobnego. Nigdy w to nie uwierzy.

- Owszem, jestem. Policyjny obyczaj. Zreszt

ą Mags prosiła mnie,

żebym przyjechał do Albright właśnie dlatego, że trochę się na tym

znam. Sądzi, że mogę dowiedzieć się o sprawach, które do niej nigdy

by nie dotarły.

Lauren ze zdumienia od

łożyła widelec. Skamieniała. Nagle

dotarła do niej informacja, że Alec przyjechał tu na specjalne

polecenie, że ma pewną misję do wypełnienia. Jednym słowem, jest

szpiegiem. A mówiąc to wszystko wplątuje ją w swoje sprawy.

Widz

ąc niesmak na jej twarzy, Alec ujął jej dłonie w swoje.

- Pos

łuchaj, jeśli nie chcesz o tym wiedzieć, po prostu zapomnij,

co powiedziałem.

- Wszystko w porz

ądku - wykrztusiła.

- Nie chcia

łem cię w to wplątywać, ale boję się, że Emily może

się stać ofiarą Phelpsa. A ponieważ jesteś jej nauczycielką...

Zrozumia

ła, co jej sugeruje.

- Nie zamierzam wyci

ągać z niej informacji, ale oczywiście

mogę mieć oczy i uszy otwarte.

- W

łaśnie o to chciałem cię prosić. - Puścił jej dłonie i

uśmiechnął się. - Nie zamierzam stawiać cię w niezręcznej sytuacji.

- Wszystko w porz

ądku. Jeśli mogę w czymś pomóc Emily,

chętnie to zrobię.

background image

Spojrza

ł na nią uważnie, z uśmiechem i powagą w oczach.

- Wiem,

że mogę mieć do ciebie zaufanie - powiedział.

Jego s

łowa podziałały na nią kojąco. W ciągu jednego

przedpołudnia powiedziała mu o sobie więcej niż Geraldowi podczas

piętnastu lat znajomości. Kilka dni wcześniej jej ciało powiedziało mu

o niej rzeczy, o których sama nie wiedziała. Że czeka, że jest gotowa

kochać i że seks bez miłości dla niej nie istnieje. Co wieczór jej gra na

fortepianie opowiadała mu rzeczy jeszcze bardziej intymne. Mówiła

mu o strachu i niepewności; mówiła o odwadze.

By

ł dla niej kimś więcej niż przyjacielem i ufała mu tak samo, jak

on ufał jej.

background image

Rozdzia

ł 9

Zako

ńczyli dzień wspólną kolacją u niego w mieszkaniu. Mieli

już za sobą wspólnie zjedzony obiad i tamten pamiętny wieczór

spędzony w klubie. Tym razem Alec zapragnął być gospodarzem. Nie

przyszło mu to z łatwością, zważywszy, że nie umiał gotować.

Postanowił uraczyć Lauren gotową pizzą, ozdobioną grzybami przed

włożeniem do pieca. Stół został przykryty papierowymi serwetkami.
Talerze i szklanki starannie umyte.

Podczas obiadu Lauren powiedzia

ła mu, że nazajutrz wybiera się

do Bostonu, do lekarza.

- Mam wizyt

ę u doktora Nylandera o drugiej. - Była wyraźnie

podniecona. -

Pomyśl, już w pół godziny później będę wiedziała, co

dalej robić z ręką.

Jej optymizm by

ł zaraźliwy. Alec z całego serca pragnął, żeby

wszystko poszło jak najlepiej. Chciał, żeby wróciła do Albright w

dobrym nastroju, żeby nowy lekarz przepisał jej jakąś sensowną
kuracj

ę, rokującą szybkie wyzdrowienie. Pogodził się już z faktem, że

są sobie bliscy jedynie jak para przyjaciół, pomagających sobie

wzajemnie i mających do siebie zaufanie.

- Nie mo

żesz tak po prostu jechać do Bostonu - powiedział - nic

nie zobaczyć i wrócić. Znasz tylko filharmonię. Powinnaś zostać

trochę dłużej i zwiedzić kilka miejsc.

- Nie wiem, od czego zacz

ąć.

- Wszystko ci powiem. Zapraszam ci

ę na kolację, opracujemy

program wycieczki.

Kiedy ju

ż siedzieli w kuchni nad kawałkami gorącej pizzy i

butelka

mi dobrze ochłodzonego piwa, Alec nagle zaproponował:

- A mo

że pojechałbym razem z tobą? Wyruszylibyśmy wcześnie

rano, dojechali na miejsce powiedzmy o dziesiątej...

- Nie - przerwa

ła mu. Uśmiechała się, ale ton jej głosu był

poważny.

- W takim razie, jed

źmy o dwunastej. Pójdziesz prosto do

doktora, a potem zjemy obiad. Znam kilka dobrych restauracji, zresztą
tego tam nie brakuje...

Pokr

ęciła stanowczo głową.

- Nic z tego. Pojad

ę sama.

Wiedzia

ł, o co jej chodzi. Nie chce, żeby z nią jechał, bo nie

potrz

ebuje opieki. Nie po to przegnała Geralda.

background image

- Wiem,

że doskonale dasz sobie radę sama - powiedział

pojednawczo. -

Mam w Bostonie coś do załatwienia. Zostawiłem w

domu ekspres do kawy, chcę go zabrać.

A widz

ąc podejrzliwe spojrzenie Lauren, uściślił.

- Mo

żna pogodzić jedno z drugim. Wezmę ekspres i dodam ci

otuchy przed tą wizytą. Ponadto jestem świetnym przewodnikiem.

- Jestem pewna. Ale to jest wyprawa czysto medyczna i chc

ę ją

odbyć sama.

Postanowi

ł nie nalegać.

- Dobrze, jed

ź sama. Ale pamiętaj, że będziesz tuż obok

miejskiego parku. Musisz się wybrać na przejażdżkę gondolą.

- Co takiego?
Upi

ł łyk piwa i z dezaprobatą pokręcił głową.

Jak mo

żna było być w Bostonie i nie pływać po stawie w parku?

Opowiedzia

ł jej o łodziach, o sklepach i magazynach, o

es

planadzie ciągnącej się wzdłuż Charles River, o muzeum, o Faneuil

Hall i Charlestown. O wszystkich miejscach, których będąc w

Bostonie nie można pominąć.

- Jest tam mnóstwo rzeczy do zobaczenia i to wcale niedaleko od

filharmonii.

Roze

śmiała się.

- W osiemdziesi

ąt dni dookoła świata! Postaram się wszystko

obejrzeć. Naprawdę.

Mogli teraz spokojnie zmieni

ć temat. Jedząc pizzę, opowiedziała

mu o swoim ostatnim spotkaniu z Emily. Dziewczyna była zamyślona
i roztargniona.

- Skr

óciła lekcję o piętnaście minut. Bardzo mnie to zdziwiło.

Zwykle zostaje ponad godzinę. Nie przeszkadza mi to, bo to moja

ostatnia lekcja. Ale dzisiaj zachowywała się jakoś dziwnie. Strasznie

się śpieszyła. Powiedziała, że jest z kimś umówiona.

- Z Phelpsem - powiedzia

ł spokojnie Alec. - Poszła do niego po

lekcji.

Lauren nie kry

ła zdumienia.

- Sk

ąd wiesz?

- Znam si

ę na swojej robocie.

- Jeste

ś po prostu wścibski.

Przypomnia

ł sobie, jak się rozzłościła, kiedy się dowiedziała, że

podsłuchiwał rano i postanowił się wytłumaczyć.

background image

- Zazwyczaj nie jestem w

ścibski. Tylko kiedy czuję, że szykuje

się coś niedobrego, staram się wywęszyć, o co chodzi.

Twarz Lauren rozpogodzi

ła się.

- Nieraz nie ma w tym nic z

łego.

- Dzi

ś rano...

- Dzi

ś rano postąpiłeś zbyt impulsywnie. - Lauren wbiła wzrok w

s

tojący przed nią talerz. - Nie byłabym tak oburzona, gdybym była

mniej pewna tego, że sama sobie poradzę.

- Poradzi

łaś sobie. Podniosła na niego oczy.

- Sama by

łam zdziwiona. Oboje byliśmy zdziwieni.

U

śmiechnęła się do siebie, zatopiona we własnych myślach, gdzie

nie było miejsca dla tak błahych wydarzeń, jak czyjeś nieoczekiwane

wtargnięcie do cudzego mieszkania. Tak jakby oboje się czegoś

nauczyli. Jakby razem coś zrozumieli i to zrozumienie pogłębiło ich

przyjaźń.

- Je

śli o to chodzi, niczym mnie już nie zadziwisz.

Lauren si

ęgnęła po następny kawałek pizzy.

- Teraz znowu przesadzasz. Ale powiedz, sk

ąd wiesz, że Emily

umówiła się z Phelpsem?

- By

łem u niego w gabinecie, kiedy się umawiali. Czy wiesz, że

on ma tam czerwoną kanapkę?

Lauren zmarszczy

ła nos.

- Przecie

ż nie będzie u niego nocować.

- Pora chyba nie ma znaczenia, prawda?
- Gdyby za

łożyć, że się mylisz i nie dzieje się nic naprawdę

złego, pozostaje mi ubolewać, że traci lekcję muzyki,

- A gdyby za

łożyć, że się nie mylę? Pokręciła z niedowierzaniem

głową.

- Nawet je

śli bardzo jej zależy na dobrych stopniach, nie pójdzie

do łóżka z profesorem z tego powodu.

- Jeste

ś pewna?

- Powiedzia

ła mi, że jest zakochana. Jeśli śpi z Phelpsem to

dlatego, że sądzi, że go kocha.

- Je

śli ma taki paskudny gust, to może jest zdolna do paskudnych

rzeczy?

- Znam j

ą. Wiem, do jakiego rodzaju dziewcząt należy. Wiem, że

Emily nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego.

- Znasz j

ą od niespełna dwóch lat. Odwróciła głowę.

background image

- Co za brudy.
- Samo

życie, proszę szanownej pani. Otrząsnęła się.

- Za

łóżmy, że rzeczywiście coś jej grozi. Co mogę zrobić? Jak

mam z nią rozmawiać? Mam przerwać lekcję i zapytać, jak jej idzie z
Rogerem Phelpsem?

- O nic nie pytaj. Po prostu s

łuchaj, co mówi.

- Dobrze. Robi

ę to dla niej, nie dla ciebie. Nie chcę, żeby wpadła

w łapy tego bydlaka! Przecież on jest żonaty!

-

Żonaty! - powtórzył Alec, wyraźnie rozbawiony jej

oburzeniem.

U

śmiechnęła się niewesoło.

- W

łaściwie powinnam coś niecoś wiedzieć o życiu. Przecież

czytałam twoją książkę.

- Nie zmieniaj si

ę, bardzo proszę. To takie odświeżające spotkać

kogoś, kto jeszcze potrafi się gorszyć.

- Mo

że nie ma czym się gorszyć - powiedziała Lauren z nadzieją

w głosie. - Może nic się nie stało. Może Emily jest bezpieczna.

- Chcesz j

ą osłaniać.

Spojrza

ła na niego zniecierpliwiona.

- Tak. Potrzebuje pomocy. Jest jeszcze dzieckiem.
- Zajmiemy si

ę tym. Jak wiesz, lubię udzielać pomocy. Skoro nie

mogę opiekować się tobą, zaopiekuję się nią.

- Masz moje b

łogosławieństwo. - Lauren uniosła szklankę.

Wysz

ła prawie zaraz po kolacji. Chciała się przygotować.

Nazajutrz czekał ją ciężki dzień. Alec rozumiał to doskonale.

Rozumiał też, że jeśli Lauren zostanie u niego dłużej, sprawy znowu

zaczną się komplikować.

Bardzo by

ło miło być jej przyjacielem. Okazało się, że nie jest to

takie trudne, jak się spodziewał. Jednak, mimo wszystko, nie należało

kusić licha. Nie ma co ryzykować. Pokusa jest zbyt silna. Jeszcze

chwila i znowu zacznie myśleć o tym, żeby ją pocałować, objąć,

przytulić... i wszystko popsuje.

W pi

ątek wstał wcześnie rano i poszedł zobaczyć, jak odjeżdża.

Lauren ubrana była w lekki zielony kostium. Była w doskonałym

nastroju, radosna, pełna nadziei. Włosy miała uczesane na bok, przez

ramię przerzuconą podróżną torbę pełną map i przewodników.

- W ci

ągu dnia podobno będzie padało, mówili w radiu -

powiedziała, wskazując na parasolkę.

background image

Zdj

ął jej z ramienia podróżną torbę.

- W takim razie zrezygnuj z

łodzi i idź lepiej do muzeum.

U

śmiechnęła się do niego łobuzersko.

- Gdyby ci nie wysz

ło z tą drugą książką, zawsze możesz zostać

przewodnikiem.

Doszli do miejsca, gdzie zaparkowa

ła swoje stare volvo.

- Drug

ą książkę pisze mi się znakomicie - powiedział Alec z

przechwałką w głosie. - Już w pierwszym rozdziale jest sześć

morderstw i siedem łóżkowych scen.

Spojrza

ła na niego z komicznym niedowierzaniem.

- Mam nadziej

ę, że akcja nie rozgrywa się w żadnym z miejsc,

które mi poleciłeś.

- Przecie

ż to fikcja - przypomniał jej. Umieścił torbę w

samochodzie i zamknął drzwi.

- Je

śli rzeczywiście tak dbasz o swoje bezpieczeństwo, może się

jednak zdecydujesz na moje towarzystwo.

- Wcale si

ę nie boję - poczekała, aż otworzy przed nią drzwi od

strony kierowcy. Wsiadła, zapięła pasy i uśmiechnęła się do niego.

- A ty sied

ź tutaj i wymyślaj kataklizmy, jakie mogą spaść na

twoje ukochane miasto. Z deszczem i bandziorami dam sobie radę
sama.

- S

łucham, jaśnie pani. Odsunął się od samochodu.

- Jed

ź ostrożnie.

- Inaczej nie umiem - powiedzia

ła, machnęła mu ręką i

wyprowadziła samochód na ulicę.

Patrzy

ł za nią, dopóki nie zniknęła za rogiem. Ranek był ciepły.

Mimo jesieni zapowiadał się prawie letni dzień.

Zawr

ócił i poszedł wolno w stronę domu. Czuł dziwną ulgę.

Udzielił mu się jej dobry nastrój. Prawie wierzył, że nowy lekarz

okaże się skuteczniejszy od dawnego. Pragnął, żeby znowu mogła

koncertować. Żeby pewnego dnia znowu mogła zasiąść na estradzie

przed fortepianem, a potem kłaniać się oklaskującej ją publiczności.

Je

śli po to potrzebna jej była podróż do Bostonu, dobrze się stało,

że pojechała. A jeśli ta podróż była jej potrzebna, żeby się utwierdzić

w na nowo zdobytej niezależności - tym lepiej, że to zrobiła.

Oko

ło wpół do jedenastej wieczór leżał wykąpany w łóżku,

patrząc na mdłe odbicie blasku ulicznej latami, przez zasłonę deszczu

background image

docierające do pokoju. Sporo napisał i był zmęczony, ale nie mógł

zasnąć. Czekał, aż Lauren wróci do domu.

W ci

ągu dnia prawie o niej nie myślał. Wyobrażał sobie, że

przechadza się właśnie po parku albo stoi przed wystawą jakiegoś

sklepu, albo też słucha lekarza, zapewniającego ją, że niedługo wróci

na scenę.

Wieczorem zmy

ł naczynia, obejrzał film kryminalny w telewizji,

przeczytał gazetę. Pustka stawała się coraz dotkliwsza, nie był w

stanie niczym jej wypełnić. Czegoś mu brakowało.

Jej muzyki.

Śmieszne, jak bardzo zdążył się przyzwyczaić do jej gry.

Dziwnej, niedoskonałej gry. Grać w sposób niedoskonały to nie to

samo, co grać źle. To drugie można zlekceważyć. To pierwsze ma w

sobie element tragizmu. Jej gra stała się częścią jego życia. Była

ważnym składnikiem dnia, który bez niej był niekompletny.

Oci

ągał się z pójściem do łóżka. Chciał się dowiedzieć, jak

spędziła dzień, co widziała i co powiedział doktor. O dziesiątej poddał

się.

Le

żał teraz wpatrzony w mdłe światło sączące się z okna,

próbując sobie wmówić, że nic się jej nie stało. Może chciała

zobaczyć wszystkie miejsca, o których wspominał, może została w

mieście na kolacji. Może zatrzymała się w hotelu i zostanie tam na

weekend. Nie musiała go zawiadamiać o zmianie planów. Była wolna.

Zreszt

ą zawsze może zadzwonić do któregoś ze starych

policyjnych kumpli i zapytać. Tylko o co? Czy nie znaleźli czasem

ciała pięknej czarnowłosej kobiety z lekko okaleczoną prawą ręką?

Nic si

ę jej nie stało. Nic się nie stało, a on jest nadopiekuńczym

idiotą, który zbyt wiele czasu spędził nad swoją książką. Gdyby

Lauren się dowiedziała, jak bardzo się o nią boi, wzruszyłaby

ramionami. I miałaby rację.

Spojrza

ł na tarczę budzika. Za piętnaście jedenasta. Gdzie ona się

u licha podziewa!

Nagle z do

łu dobiegł go jakiś dźwięk. Zamykane frontowe drzwi.

Od

etchnął z ulgą i rozluźnił mięśnie. Sprawozdanie z wycieczki

można odłożyć do rana. Najważniejsze, że wróciła do domu cała i

zdrowa. Może się odprężyć i spać.

Ostry d

źwięk wtargnął zupełnie nieoczekiwanie. Coś, jakby

huragan nieskoordynowanych uderzeń w klawiaturę fortepianu. Alec

background image

usiadł na łóżku. Bardzo dobrze, że wróciła, ale teraz chciał tylko spać.

Na codzienne ćwiczenia było o wiele za późno.

Po chwili zorientowa

ł się, że Lauren wcale nie ćwiczy. Po prostu

wali w klawiaturę na oślep. Dom trząsł się w posadach, miotany falą

ogłuszającego hałasu.

Spu

ścił nogi na podłogę. Coś trzeba z tym zrobić. Inaczej w ogóle

nie zaśnie.

D

źwięk nagle zmienił natężenie i charakter. Nie był to już

fortepian. Coś uderzało o twardą powierzchnię i pękało. Coś
delikatnego i k

ruchego. Filiżanki? Rozbijane o ścianę filiżanki z

chińskiej porcelany?

Jeszcze jedna. I nast

ępna.

W

łożył spodnie i poszedł do kuchni po klucze. Zamknął

mieszkanie i zaczął schodzić na dół. Bombardowanie chińską

porcelaną nie ustawało ani na chwilę. Od czasu do czasu przerywane

uderzeniem na oślep w klawiaturę.

Wyszed

ł z domu i podszedł do okna na parterze. W jasno

oświetlonym salonie stała Lauren.

Bra

ła po kolei stojące na półce filiżanki i z rozmachem rozbijała

je o ścianę. Podłoga pokryta była skorupami.

- Lauren!
Nie s

łyszała go. Wzięła następną filiżankę i walnęła nią o ścianę.

Szkło rozprysło się dokoła.

Odwr

óciła się w stronę półki i wtedy zobaczył jej twarz. Była

śmiertelnie blada, z wyrazem zastygłego cierpienia w oczach. Ubrana

była tak samo jak rano, kaskada czarnych włosów lśniła na jej

plecach. Tylko twarz porcelanową bielą przypominała maskę.

- Lauren! Przesta

ń!

Nast

ępna filiżanka wylądowała na podłodze.

Czu

ł na karku krople deszczu. Noga zaczynała go boleć, było

przeraźliwie zimno. Podszedł do drzwi i kilka razy mocno przycisnął

dzwonek. Usłyszał tylko dźwięk tłuczonego szkła.

- Lauren, wpu

ść mnie! Znowu.

Skoczy

ł do okna i zobaczył, że półki opustoszały. Tam, gdzie

zwykle stało kilkadziesiąt filiżanek, było teraz pusto. Lauren stała
teraz prz

y fortepianie. Brała do ręki nuty, wyrywała stronę po stronie i

darła na drobne kawałki. Potem sięgała po następną.

background image

Alec dok

ładnie obejrzał framugę okna. Szyba była uniesiona,

wysuwając podpórkę można było wejść do środka. Wspiął się na

parapet i wślizgnął do mieszkania na parterze.

Uderzenie okiennicy przyci

ągnęło uwagę Lauren. Odwróciła się

w jego stronę; zobaczył pustą, martwą twarz. W lewej dłoni trzymała

podartą partyturę. Prawa zwisała bezwładnie. Dwa palce były

wyraźnie podkurczone.

Mia

ł doświadczenie z wchodzeniem do cudzych domów.

Obezwładniał szaleńców, wynosił ofiary. Tym razem nie bardzo

wiedział, z kim ma do czynienia. Może z jednym i z drugim.

Zrobi

ł ku niej krok, bojąc się odezwać. Pustka w jej oczach

przerażała go bardziej niż zniszczenie, jakie wokół siebie siała.

- Lauren - szepn

ął.

- Odejd

ź ode mnie - powiedziała martwym głosem.

- Lauren...
- Wyno

ś się! Zostaw mnie!

Zrobi

ł jeszcze jeden krok. Cisnęła w niego nutami. Złapał je w

locie i odłożył na stojący przy fortepianie taboret. Lauren była już po

drugiej stronie pokoju. Dopadła do półek, na których stały albumy z

płytami. Jednym ruchem ręki zmiotła kilka z nich na podłogę. Po

chwili znalazła to, czego szukała. Alec zobaczył okładkę płyty
„Lauren Wyler gra Chopina".

Wyszarpn

ęła płytę z opakowania i złamała ją o kolano.

Alec ruszy

ł w jej stronę, brodząc w porcelanowych odłamkach.

Unieruchomił jej ręce, mocno potrząsnął. Dwa czarne plastikowe

krążki z chrzęstem upadły na podłogę. Lauren wiła się jak wąż, czuł
na skórze jej paznokcie.

- Lauren!
- Zostaw mnie! - krzykn

ęła, próbując uwolnić ręce.

Zza jego ramienia si

ęgnęła do półki i jedna z ostatnich płyt

podzieliła los pozostałych. Alec objął ją mocno i jeszcze raz

potrząsnął. Kopnęła go w kostkę.

Wyrwa

ła się z jego ramion i ruszyła w stronę odtwarzacza stereo.

Kopnąwszy go kilka razy, podbiegła do fortepianu. Brała co popadło i

ciskała w klawiaturę. Pokój wypełniła kakofonia jękliwych dźwięków.

Odci

ągnął ją od instrumentu i wyrwał z rąk kolejną partyturę.

Trzymał ją mocno w bezpiecznej odległości, tak, żeby nie mogła go

kopnąć.

background image

Lauren szarpa

ła się, próbując się uwolnić.

- Pu

ść mnie! - wrzasnęła. - Zostaw mnie! Nienawidzę cię!

Nienawidzę wszystkich!

- Cicho... - Mocniej

ścisnął jej ramiona. Lauren z wolna słabła.

Jej ręce zadrżały. Czuł, jak całe ciało dziewczyny wiotczeje.

- Nienawidz

ę cię, nienawidzę... - powiedziała płaczliwym tonem.

- Nie. Wiesz,

że to nieprawda.

Unios

ła ku niemu oczy i maska na jej twarzy zaczęła się

rozpływać. Miał teraz przed sobą formę bez wyrazu: poszczególne

części, bladością przypominające kawałki stłuczonej porcelany.

Śliczne usta zadrżały, z oczu popłynęły łzy. Przytomniała, a wraz z

tym wracała świadomość tego, co się stało.

- Alec... - j

ęknęła, przytulając się do niego. Widział, że siły ją

opuściły, ale mimo to dalej trzymał ją w ramionach, obawiając się, że

może upaść. Przez ciało Lauren przebiegały dreszcze, czuł jej ciepłe

łzy na swoim gołym torsie. Słyszał ciche rozpaczliwe zawodzenie.

Z przykro

ścią przypomniał sobie, jak silna i niezłomna była

jeszcze p

oprzedniego dnia. Dzielnie stawiała czoło Geraldowi i jemu

samemu. Samodzielna i niezależna. Teraz, w jego ramionach,

wydawała się mała i słaba, bezbronna i bliska upadku.

- Trzymam ci

ę - powiedział - trzymam cię mocno. Wszystko w

porządku, Lauren.

- Wszystko si

ę skończyło - szepnęła drżącym głosem. -

Wszystko. Całe moje życie. Boże. Nic mi nie zostało...

- Cicho... - Odsun

ął jej włosy z twarzy i zaczął je gładzić

delikatnymi ruchami. -

Wszystko będzie dobrze...

- Nic nie b

ędzie dobrze. - Przytuliła twarz do jego ramienia. -

Nic. Nigdy więcej nie będę grała. Nigdy więcej.

Jej g

łos zadrżał; wybuchnęła płaczem.

- Wiem.
Nie musia

ła mówić nic więcej. Mógł sobie dopowiedzieć resztę.

Wiedział, co usłyszała, wiedział, jakiej prawdzie musiała sprostać.

Rozumiał, w jakim jest stanie, bo przeżył to samo na własnej skórze.

Czuł jej ból.

Mo

że jemu było łatwiej, ponieważ on od początku nie miał

złudzeń. W chwili kiedy otworzył oczy w białym obcym pokoju,

wiedział już, że wszystko skończone. Obudził się z długiego snu bez

marzeń, bez najmniejszych złudzeń. Powrót do świadomości wśród

background image

bandaży, rurek i skomplikowanej aparatury był równoznaczny z

wyrokiem. Lewa noga była bezwładna, prawa rozedrgana bólem. W

pierwszej chwili pomyślał, że jest sparaliżowany. Nie docierał do

niego żaden dźwięk. Dopiero głos kobiety w białym kitlu: „obudził się

pan", rozległ się w jego obolałej głowie jak spiżowy dzwon.

Le

żał tak, nie wiedząc, co się stało, kiedy i dlaczego. Wiedział

tylko jedno: nigdy

więcej nie będzie gliną. Tamto życie skończyło się.

Raz na zawsze.

I wtedy dotar

ło do niego coś jeszcze: nie umarł, żyje!

Lauren nie trzeba by

ło tego uświadamiać. Trzeba było jedynie

uchronić ją przed niszczeniem. Chciał z nią jechać do Bostonu. Nie

żeby bronić jej przed bandytami. Chciał ją osłonić przed prawdą,

przed nią samą.

- Lauren - powiedzia

ł bardzo cicho, nie przestając gładzić jej

jedwabistych włosów. Nie przestawała płakać, jego ramię było mokre

od jej łez.

- Powiedzia

ł... - załkała - powiedział, że nerw jest zniszczony i

nigdy się nie zregeneruje. Powiedział, że nie rozumie, jak tamten

doktor mógł mi wmawiać, że kiedykolwiek będzie lepiej. Powiedział,

że to cud, że w ogóle mogę grać. Powiedział... - jęknęła - że nigdy nie

będę mogła występować.

- B

ędziesz grać.

- Ale nie b

ędę koncertować. Nigdy nie będę grać tak, jak grałam.

Wszystko skończone. Całe moje życie.

- Gra na fortepianie to nie ca

łe życie. Może teraz trudno ci w to

uwierzyć, ale tak jest. Z czasem...

- Z czasem? Co ma do tego czas? Nie mam nic. Wszystko

straci

łam. Nie mogę pracować. Nie mogę grać. Nie mam nic.

- Masz mnie - powiedzia

ł cicho - masz mnie.

- Pom

óż mi, Alec.

- Jestem przy tobie.
Zarzuci

ła mu ramiona na szyję i przechyliła w tył głowę. Jej blada

twarz pokryła się rumieńcem, oczy gorączkowo błyszczały.

- Nie odchod

ź - szepnęła.

- Zostan

ę z tobą - powiedział.

Poczu

ł jej ręce w swoich włosach. Gwałtownie pociągnęła go ku

sobie.

background image

Po raz pierwszy, odk

ąd opuściła gabinet doktora Nylandera,

poczuła pewną ulgę. Usta Aleca przylgnęły do jej ust. Całowała go

zachłannie, jak człowiek śmiertelnie spragniony. Skoro coś czuje,

skoro może tak intensywnie dzielić uczucie kogoś innego, może nie

jest jeszcze zgubiona. Może nie wszystko stracone.

Nie ma

żadnej przyszłości. Nigdy więcej nie będzie występować.

Ręka na zawsze pozostanie niesprawna. Doktor Nylander powiedział,

że byłoby nieuczciwie oszukiwać ją. Będzie pani miała swoją muzykę
-

powiedział z życzliwym uśmiechem - będzie mogła pani grać, ale

nie tak jak dawniej.

Werdykt by

ł jednoznaczny. Zmarnowała życie.

Na nic wyrzeczenia. Na nic lata po

święceń całej rodziny.

Zawiodła wszystkich. Nie ma przed sobą nic.

Za sob

ą też właściwie niewiele. Jest człowiekiem bez przeszłości.

Jej przeszłość to koncertowe sale i pokoje hotelowe. Nic nie umie,
niczego nie zna, niczego nie widz

iała. Nie widziała łodzi na stawie w

bostońskim parku ani muzeum w Londynie, ani Stonehenge, ani

japońskiego teatru, ani safari w Afryce. Miała tylko filiżanki, śliczne,

maleńkie filiżanki. A teraz nie ma nawet ich.

Nie ma przesz

łości. Ma tylko chwilę obecną. Teraźniejszość

skupioną w ciepłych ramionach Aleca. W jego niecierpliwych ustach i

silnym ciele. To właśnie może mieć. Na własność. Tak długo, jak

będzie chciała. Natychmiast. Poza tym nie ma nic.

Oprzytomnia

ła już na tyle, żeby się zorientować, że Alec nie ma

koszuli. Z niedowierzaniem przesunęła dłońmi po jego nagim ciele.

Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej zaborczo i pewnie. Pod

palcami czuła swoje łzy i krople deszczu. Czuła jego dłonie na swoim

ciele, jego język w swoich ustach.

Stara

ła się o niczym nie myśleć. Nic nie było ważne. Ważne było

jedynie pulsujące w nim życie. Moc emanująca z jego ramion. Nawet

jeśli nie miała przyszłości ani przeszłości, miała to - siłę i energię,

która była w nim. Potrzebowała jej jak życia. Tak, jak się potrzebuje

nadziei. Nadziei, która ma odmienić bezbarwną przeszłość i zamgloną

przyszłość.

- Lauren...
Przytuli

ła się do niego całym ciałem. Nie, nie pozwoli mu odejść.

Wczepiła palce w jego gęste włosy. Drugą ręką gładziła delikatną

background image

skórę pokrywającą jego stalowe mięśnie. Czuła, jak bije jego serce.

Jego energia, drzemiąca w nim siła, doprowadzały ją do szaleństwa.

Teraz by

ło zupełnie inaczej niż wtedy w tańcu. Teraz to było coś

nieskończenie cudownego, podniecającego, niezwykłego. To właśnie

było życie, które jej zostało. Poza nim nie było nic.

Jej d

łonie nie ustawały w wędrówce po jego ciele. Jego dłonie

przesuwały się po jej biodrach i udach.

Lekkim ruchem uni

ósł ją znad podłogi, kładąc jej nogi na swoich

biodrach. Gdyby mogła myśleć, zdziwiłaby ją łatwość, z jaką to

uczynił. Nie myślała jednak o niczym, zbyt pochłonięta tym, co działo

się z jej ciałem.

Potrzebowa

ła go i pożądała. Chciała go mieć natychmiast, teraz,

gwałtownie, aż do bólu.

Nie odrywaj

ąc ust od jej ust, Alec zaczął iść w stronę drzwi. Niósł

ją ostrożnie, brodząc w porcelanowych skorupach i strzępach papieru.

Przeszedł przez korytarz, kuchnię i nogą popchnął drzwi sypialni.

Położył Lauren na łóżku.

Czu

ła teraz jego wargi na szyi, piersiach, brzuchu. Jej dłonie

obejmowały jego nagie plecy, sunęły niżej.

W pokoju s

łychać było jedynie ich gwałtowne oddechy i krople

padającego za oknem deszczu. Nagle doszedł ją głos rozsuwanego

zamka błyskawicznego. Ostry dźwięk przedarł się przez zasłonę

upojenia i na ułamek sekundy uświadomił jej, że dzieje się coś, co

swoim znaczeniem sięga poza teraźniejszość. Prawdziwość ich ciał

wykraczała poza jej dotychczasowe doznania.

Pomog

ła mu zdjąć spodnie. Nie oponowała, kiedy ją rozbierał.

Nie mogła się zatrzymać. Nie chciała. Naga wślizgnęła się na powrót
w jego ramiona.

Pozwala

ła mu na wszystko, wiedząc, że jej własne doświadczenie

jest zbyt ubogie, żeby cokolwiek narzucać. Sposób, w jaki

zachowywało się jej własne ciało, zaskakiwał ją bardziej niż była

zdolna pojąć. Alec sprawiał jej ból i jednocześnie niewypowiedzianą
r

ozkosz. Leżała pod nim, znajdując dziwną przyjemność w

przygniatającym ją ciężarze.

Alec drug

ą ręką ujął jej dłoń i poprowadził w dół.

Pr

óbowała cofnąć rękę, ale przytrzymał ją delikatnie i stanowczo.

- Teraz - powiedzia

ł.

Z pocz

ątku nie zrozumiała.

background image

Dopiero potem.
Czeka

ł na nią.

Nie mo

że dłużej leżeć bez ruchu pozwalając mu działać. Jeśli

naprawdę go pragnie, musi go sama wziąć.

Nie

śmiało przesunęła dłonią w dół po jego plecach, przyciągając

go ku sobie. Zrozumiawszy, że zrobiła już wszystko, na co ją stać,

Alec znowu przejął inicjatywę. Wszedł w nią delikatnymi,
rytmicznymi ruchami...

Chcia

ła krzyczeć, żeby przestał. Bała się, że nie wytrzyma, że coś

się stanie. Chciała choć na chwilę odpocząć. Chciała... Nie potrafiła

tego określić.

Uni

ósł jej nogi, tak że objęła nimi jego plecy.

Wtedy poczu

ła, jak ciało Aleca napręża się i eksploduje wewnątrz

niej.

Po pewnym czasie ze

ślizgnął się z niej, pociągając ją za sobą. Nie

wypuszczając z objęć ułożył jej głowę na swoim ramieniu. Przylgnęła

do niego, wsłuchując się w jego przyśpieszony oddech.

Jej przesz

łość nie zmieniła się. Przyszłość była równie mglista jak

dotąd. Ale miała ze sobą tę niezwykłą chwilę obecną. Jedna chwila w

jego ramionach znaczyła więcej niż wszystkie inne.

Prze

żyła coś, co swoją intensywnością mogło rozświetlić drogę,

którą przebyła, i tę, którą jeszcze przebyć musiała.

background image

Rozdzia

ł 10

Źle się stało, pomyślał wpatrując się w ciemność, bardzo źle.
Bardzo chcia

ł się z nią kochać i było fantastycznie, ale postąpił

źle. Powinien zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Powinien

być ostrożny. Bardziej niż ona.

Le

żała z głową opartą o jego ramię. Położył dłoń na jej brzuchu i

delikatnie pogłaskał. Nie mógł się powstrzymać. Musiał jeszcze raz

poczuć jedwabistość jej skóry, piękną linię ciała. Była niezwykle

zgrabna. Dotknął ustami czarnych pachnących włosów. Było
wspaniale, ale to koniec.

Źle się stało. Nie powinien iść z nią do łóżka. Popełnił błąd.

Nigdy go już nie powtórzy.

Pr

ędzej czy później muszą porozmawiać. Spojrzał na Lauren.

Leżała z zamkniętymi oczami, lekko oddychając. Spała.

Wyswobodzi

ł ramię i sięgnął po koc, żeby ją przykryć.

Powiedziała coś przez sen. Pocałował ją. Oddała mu pocałunek. Może

śniła, że się kochają.

Odsun

ął się. Jeszcze raz spojrzał na jej cudowne ciało.

Kr

ągłe piersi, drobne dłonie, czarny trójkąt włosów...

Po

łożył się znowu i objął ją. Jej ciało fascynowało go w dziwny

sposób. Chodziło o jej zachowanie. Lauren nie była dziewicą, ale

zachowywała się tak, jakby nią była. Robiła wrażenie osoby

zdumionej tym, co się z nią dzieje. Nie wiedziała, co robić z jego

ciałem. Odczuwała przyjemność wbrew sobie. A kiedy rozkosz

sięgnęła szczytu, wyraźnie się przestraszyła.

Poza tym by

ła wspaniała. Cudownie było kochać się z nią.

Cudownie było dawać jej rozkosz.

Dzieli

ć z nią to niezwykłe przeżycie. Razem doświadczać tego, co

niepowtarzalne.

Tak, to si

ę nie może powtórzyć. Położył się na plecach,

przeklinając swój brak opanowania. Lauren była w strasznym stanie,

potrzebowała pomocy, a on ją wykorzystał. Zamiast przywołać do

porządku, pogrążył ją jeszcze bardziej, pociągając za sobą do łóżka.

Tak bardzo chciał ją mieć, że nie myślał o konsekwencjach.

I teraz

„coś między nimi było".

Wielokrotnie znajdowa

ł się w podobnej sytuacji, ale po raz

pierwszy w życiu „zaangażował się". Ostatnią rzeczą, jakiej

potrzebowała Lauren, był romans. Miała wystarczająco

background image

skomplikowane życie. Nie trzeba go dodatkowo utrudniać. Powinien

był nad sobą panować. Podać pomocną dłoń. Obronić przed nią samą.

Lauren nie wiedzia

ła, co robi, a on zamknął na wszystko oczy. No

i sta

ło się. Wylądowali w łóżku. I teraz „coś między nimi jest".

- Wybacz - szepn

ął, wiedząc, że nie może go słyszeć - wybacz

mi, Lauren...

Westchn

ęła przez sen i położyła rękę na jego piersi. Odsunął ją

delikatnie; nie mógł znieść dotyku jej dłoni. Nie mógł sobie ufać.

Żałował tego, co zrobił. Ale leżąc tak obok jej pięknego,

uśpionego ciała, w każdej chwili mógł zrobić to jeszcze raz.

Kiedy si

ę obudziła, była sama. Spojrzała na zegarek. Prawie

szósta rano. Blade, szare światło przedzierało się przez okno. Nie

bardzo wiedziała, gdzie się znajduje. Dlaczego leży naga na łóżku?

Zamkn

ęła oczy. Wróciło wspomnienie.

Przypomnia

ła sobie ranną jazdę do Bostonu. Podziemny parking

obok gabinetu doktora Nylandera. Kawiarnię, gdzie piła sok. Drogę

do doktora. Wizytę.

Najpierw pytania. Potem badanie r

ęki. Skomplikowana aparatura.

Wreszcie diagnoza. Ostateczna.

Przypomnia

ła sobie, jak dziękuje za wizytę i opuszcza gabinet.

Parking. Droga powrotna.

Nie wie, kt

órędy jechała. Przez któryś z mostów. W każdym razie

ominęła filharmonię. Chinatown. Charles River. Brookline. Mijała

jakieś dzielnice, migały cudzoziemskie napisy. Hiszpańskie,

portugalskie, koreańskie.

Jecha

ła, wycieraczki ścierały krople deszczu, klik, klak.

Wreszcie dotar

ła do Albright. Światła campusu odbijały się w

m

okrym asfalcie. Na Hancock Street panowały ciemności.

Zgasi

ła motor. Wokół zapanowała cisza. Martwa cisza. Kurtyna

opadła. Koniec przedstawienia. Nie będzie więcej bisów.

Pami

ęta, jak weszła do mieszkania. Jak zaczęła tłuc i niszczyć

wszystko dokoła. A potem... przyszedł Alec. Złapał ją, unieruchomił,

sprawił, że przestała szaleć. Objął, utulił, pozwolił zapomnieć. Kochał

się z nią.

Ostatnim wspomnieniem by

ło ciepło jego obejmującego ją

ramienia. Delikatny ruch kołyszący do snu. Ostatnim wrażeniem było
prze

konanie, że nikt tak jak on nie rozumie, co dzieje się z jej ciałem i

duszą.

background image

Teraz go nie ma. Usiad

ła na łóżku, owijając się kocem. Spódnica

i sweter leżały rzucone na krzesło. Pantofle stały przy drzwiach szafy.

Nagle z salonu doszed

ł jakiś dźwięk. Spojrzała w stronę drzwi i

zobaczyła pod nimi smugę światła. Albo Alec, albo ktoś włamał się do

niej. Uśmiechnęła się: w Albright raczej nie roiło się od bandytów. To

musiał być Alec.

Podesz

ła do szafy, włożyła szlafrok. Przeczesała włosy. Na

policzkach czuła jeszcze ciepło snu. Podeszła do drzwi. Przez chwilę

stała bez ruchu, zbierając siły na spotkanie z tym, kto był po drugiej

stronie. Potem nacisnęła klamkę i wyszła na korytarz.

W salonie pali

ło się światło. Rozejrzała się. Ani śladu niedawnej

dewastacji. Sko

rupy z podłogi zniknęły. Nuty były starannie ułożone.

Nawet półka z płytami wyglądała prawie jak dawniej.

Sprz

ęt stereo też. Alec klęczał na podłodze, wkładając płyty do

albumów.

Najwyra

źniej nie zauważył jej obecności. Patrzyła na niego

dłuższą chwilę. Szerokie ramiona, wąskie biodra, gęste włosy. Miał na

sobie koszulę i adidasy. Przedtem był tylko w spodniach.

- Dzie

ń dobry - powiedziała cicho. Odwrócił się ku niej i wstał.

Ich oczy spotkały się.

- Nie musia

łeś tego sprzątać. Rozejrzał się po pokoju.

- Nie sprz

ątnąłem wszystkiego. Będziesz musiała zamieść

podłogę. Zebrałem tylko większe kawałki. Zostało mnóstwo drobnych

cząsteczek szkła.

Dlaczego zachowuje si

ę tak dziwnie? Dlaczego mówi do niej tak,

jakby się zwracał do kogoś obcego? Dlaczego jest taki?

- Zrobi

łabym to sama - powiedziała, starając się, żeby nie wyczuł

napięcia w jej głosie. Denerwowało ją, że omawiają nieporządek w

salonie, zamiast po prostu paść sobie w ramiona. Po tym, co zaszło w

nocy, byłoby to bardziej naturalne. Nie mogła zrozumieć, dlaczego
Alec unika jej wzroku.

- Nie musia

łeś sprzątać - powtórzyła. - Sama bym to zrobiła.

Sama narozrabiałam.

Wreszcie na ni

ą spojrzał. Objął wzrokiem całą postać, na sekundę

zatrzymując wzrok na wycięciu szlafroka.

- Chyba ja narozrabia

łem bardziej.

Znowu rzuci

ła okiem na półki. Miejsce po filiżankach szokowało

pustką. Płyty natomiast prezentowały się lepiej niż przypuszczała.

background image

- Przeszkodzi

łeś mi w zdemolowaniu pokoju - powiedziała

nienaturalnie spokojnym głosem.

- Nie wiem, jak ci dzi

ękować.

- Ju

ż to zrobiłaś. Dlaczego jest taki dziwny?

Dlaczego powiedzia

ł, że narozrabiał? Wszedł co prawda przez

okno, ale tylko dlatego, że nie chciała go wpuścić. Powstrzymał ją, nie

pozwolił zniszczyć wszystkiego. Opanował jej wściekłość. Zmienił

szał niszczenia w coś innego, równie silnego, ale o wiele

piękniejszego.

Dlaczego w takim razie zachowywa

ł się tak, jakby była

trędowata? Jakby bał się do niej podejść. Dlaczego nie obejmie jej i

nie powie, że nigdy jej nie opuści, tak jak to zrobił wczorajszej nocy?

Zrobi

ła krok w jego stronę.

- Usi

ądź - powiedziała, ręką wskazując kanapę.

Usiedli obok siebie, ale nie obj

ął jej. Nie pocałował. Wiedział, że

to, co powie, nie sprawi jej przyjemności.

Przez chwil

ę panowało milczenie.

- Jestem bydlakiem - powiedzia

ł wreszcie. - Nie mogłem się

opanować. Postąpiłem bezmyślnie. Zachowałem się paskudnie.

Popełniłem błąd.

Zrozumia

ła, że mówi o tym, co między nimi zaszło. Ale ona

zupełnie inaczej oceniała fakty. Dla niej to nie był błąd. Próbowała

udawać, że nie rozumie, co Alec ma na myśli.

- Nic si

ę nie stało. Wyłamana framuga to nic wielkiego. Chyba

potrafisz ją naprawić.

Alec nie podj

ął gry.

- Nie mam na my

śli okna. Nie mam na myśli tego, co działo się

w salonie. Chodzi mi o to, co zaszło w sypialni.

Po tym, co us

łyszała od doktora Nylandera, nic właściwie nie

powinno jej zaskoczyć. Wie, że nie jest kochanką doskonałą. Ale

postara się. Alec może wiele ją nauczyć. Wystarczy, że się postara.

Wszystko będzie dobrze.

Ale chyba nie chodzi o jej niedostateczne umiej

ętności. Chodzi

mu o coś więcej. Powie jej coś gorszego niż doktor Nylander, kiedy

mówił, że już nigdy nie będzie mogła koncertować. Alec ma jej do

powiedzenia coś znacznie gorszego.

Spojrza

ła na swoje ręce. Jedną zgrabną i gładką, drugą - biedną i

okaleczoną.

background image

- Nie chcia

łeś się ze mną kochać - powiedziała cicho, chcąc to

mieć za sobą.

- Chcia

łem, nawet nie wiesz, jak bardzo... Tak bardzo, że nie

potrafiłem się opanować. A powinienem. Wykorzystałem cię, Lauren.

Byłaś w potwornym stanie i powinienem ci pomóc, a ja, zamiast tego,

wykorzystałem twoją słabość. Nie wiem, czy kiedykolwiek sobie

przebaczę, że tak postąpiłem.

- Co takiego? - Smutek w jej g

łosie ustąpił miejsca oburzeniu. -

Ty mnie wykorzystałeś? Wykorzystałeś moją słabość? Nie przesadzaj,
Alec. Nie jestem znowu

taka słaba. Dobrze wiem, co robię.

- Nie wiedzia

łaś, co robisz - powiedział. - Byłaś w szoku. Nie

wiedziałaś, co się z tobą dzieje.

- Doskonale wiedzia

łam. - Starała się mówić stanowczo, chociaż

zdawała sobie sprawę, że nie ma racji. Jej stan był daleki od

normalności. Nie w chwili kiedy niósł ją do sypialni... Wtedy dobrze

rozumiała jego zamiary. Ale przedtem, kiedy tłukła filiżanki. Nie była

w pełni przytomna.

- Owszem, by

łam nieco zdenerwowana, co nie znaczy...

- Nie by

łaś zdenerwowana. Byłaś szalona. Podrapałaś mnie. A ja

tak bardzo cię pragnąłem, że nie mogłem się opanować. Wziąłem, co

mi dawałaś. Nie powinienem był, ale zrobiłem to.

- Nie masz za co przeprasza

ć – powiedziała ostrym tonem. - Jeśli

to ci w czymś pomoże, to wiedz, że pójście z tobą do łóżka było

najprzyjemniejszą rzeczą, jaka mnie wczoraj spotkała. Przymknął
oczy.

- To by

ła najprzyjemniejsza rzecz, jaka mnie spotkała w ciągu

ostatniego roku. Ale to nie znaczy, że dobrze się stało.

U

śmiechnął się lekko.

- Nawet nie zd

ążyliśmy porozmawiać o bezpiecznym seksie.

- Nie przejmuj si

ę - przerwała mu. - Biorę pigułkę, odkąd

skończyłam dwadzieścia lat.

Gerald j

ą do tego namówił. Twierdził, że nic tak nie niszczy

kariery jak niepożądana ciąża. Nieważne, że właściwie nie ma okazji

w nią zajść. Musi się zabezpieczyć na wszelki wypadek. Trzeba

myśleć o wszystkim. Nigdy nic nie wiadomo. Liczy się tylko muzyka.

To jest twoje życie.

A teraz koniec. Nigdy wi

ęcej. Nagle ogarnęła ją panika. Może

sobie przestać brać te głupie pigułki. Nie ma już muzyki.

background image

Zdawa

ła sobie sprawę, że to absurdalne. Przerwać branie pigułek

dlatego, że człowiek nie może grać na pianinie? Alec chyba ma rację.

Może rzeczywiście zwariowała.

- Lauren - delikatnie uj

ął jej rękę. - Bardzo cię lubię... Martwię

się o ciebie. Wiem, że nikogo nie potrzebujesz, ale ja się o ciebie

martwię. Nie chciałbym cię skrzywdzić.

- Serdecznie dzi

ękuję - wybuchła. - Życie rozleciało mi się w

kawałki, a ty przepraszasz za jedyną dobrą rzecz, jaka mnie spotkała.

Skoro tak ci przykro, to może zaczniesz się zamartwiać tym, co ja u

licha będę robić przez dwadzieścia następnych lat. To znacznie

ciekawsze. Nie martw się tym, że się kochaliśmy.

- My si

ę nie kochaliśmy - powiedział wolno i poważnie. - My po

prostu poszliśmy ze sobą do łóżka.

Serce Lauren na chwil

ę przestało bić. Nie mogła zaczerpnąć

oddechu. Czuła, jak robi jej się zimno. Nareszcie zrozumiała. Miłość

nie miała z tym nic wspólnego.

Dla niego by

ło to tylko doznanie fizyczne. Tak jak powiedział: po

prostu wziął, co dała.

Spr

óbowała normalnie odetchnąć. Jednak gdzieś w głębi uczucie

zimna nie ustępowało. Cios był zbyt silny. Po tym, co przeżyła

wczoraj, świadomość, że ona i Alec są dla siebie jedynie

zaprzyjaźnionymi sąsiadami, nikim więcej, była zbyt bolesna. Nie

było między nimi miejsca na miłość! Przed chwilą sam tak

powiedział.

Poczu

ła dojmujący ból.

Zamkn

ęła oczy. Tylko się nie rozpłakać. Przynajmniej dopóki on

tutaj jest. Odwróciła głowę, odsunęła się.

- Nie musisz si

ę mną zajmować. Nikogo nie potrzebuję. Nikt nie

musi mnie chronić przede mną ani przed światem. Sama podejmuję

decyzje i sama ponoszę za nie odpowiedzialność. Zrobiłam, co

chciałam. Nie musisz się czuć winny. Nie musisz mieć wyrzutów

sumienia. Jestem dorosła. Może i byłam w nie najlepszej formie

wczoraj wieczorem, ale dokładnie wiedziałam, co robię. Nie

oczekiwałam od ciebie miłości.

Bardzo si

ę starała, żeby jej głos nie drżał, a słowa były spokojne i

wyważone. W gruncie rzeczy mówiła prawdę. Nie potrzebowała

niczyjej opieki. Ani Geralda, ani Aleca. Ponosi pełną

background image

odpowiedzialność za to, co robi, nawet jeśli zachowuje się trochę
niedorzecznie.

Co si

ę tyczy miłości... Też w pewnym sensie mówiła prawdę. Nie

oczekiwała miłości. Nie szukała jej w Albright. Ani przedtem, ani po

spotkaniu Aleca. Była skłonna przyznać Geraldowi rację: miłość może

ją tylko osłabić, złamać jej karierę. Tak sądziła przynajmniej. Do
wczoraj.

Jednak kiedy Alec j

ą pocałował, kiedy powiedział, że nie

odejdzie, była w tym miłość. Nie szukała jej, ale wiedziała, że jest. Z

jej strony. On nie czuł nic.

Gdyby mog

ła pogodzić się z faktem, że już nigdy nie będzie

występować, pogodziłaby się z najgorszym. Na razie to jednakże nie

jest możliwe. Rana jest zbyt świeża. Może z czasem... Po prostu musi.

Nie ma wyboru. Co się stało, to się nie odstanie. Nic nie zmieni faktu,

że ręki wyleczyć się nie da. Nic nie zmusi Aleca do miłości. Przecież

sama nawet nie wie, czy wczoraj, kiedy go całowała, kochała go.

- Nie mog

ę ci pomóc, skoro jestem pewien, że ci szkodzę -

powiedział.

- Pochlebiasz sobie.
Wsta

ła, otuliła się szczelniej szlafrokiem i wyszła z salonu.

W sypialni ubra

ła się, starannie wyszczotkowała włosy. Musi nad

sobą zapanować. Musi sobie wytłumaczyć, że to, co zaszło, stanowi

część życia. Musi zachować spokój. Nieszczęścia chodzą parami. Nie

ma przyszłości. Nie będzie miłości. Trudno. Odłożyła szczotkę i

podeszła do łóżka. Pogniecione prześcieradła, odcisk jego głowy na

poduszce. Jeszcze raz zadrżała na wspomnienie jego pocałunków,

dotyku ciała, głosu mówiącego: „teraz ...

Zesz

łej nocy pragnął jej tak bardzo, jak ona pragnęła jego. Wtedy,

w tej jednej chwili, czuli dokładnie to samo.

Teraz ju

ż jej nie chce. Zresztą, skoro to nie była miłość, nie ma o

czym mówić. Była zbyt niedoświadczona, żeby odróżnić żądzę od

miłości. Dziś rano wiele się nauczyła. Dostała dobrą lekcję.

Oczy jej znowu nape

łniły się łzami. Była sama, Alec nie mógł jej

widzieć, nie musiała powstrzymywać łez. Alec nie może wiedzieć, jak

bardzo jest nieszczęśliwa. Gdyby się dowiedział, zacząłby się o nią

martwić. Chciałby się nią opiekować. Uważałby, że musi
upo

rządkować jej życie, tak jak przed chwilą uporządkował salon.

background image

Na to nie mo

że pozwolić. Sama musi się uporać z życiem. Z

przyszłością, rozczarowaniem, błędami, naiwnością. Nie potrzebuje

pomocy. Od nikogo. Zwłaszcza od byłego gliniarza, gotowego biec jej
na

ratunek. Jej życie należy do niej.

Pozwoli

ła łzom swobodnie płynąć. Nie wiedziała, jak długo tak

leży płacząc, wtulona w poduszkę. Wreszcie łzy wyschły, napięcie

zelżało. Podniosła się z łóżka. Lekko zakręciło się jej w głowie.

Przetarła twarz chusteczką i wyszła z sypialni.

Aleca ju

ż nie było.

background image

Rozdzia

ł 11

Alec otworzy

ł butelkę piwa i pociągnął łyk. Potem przeszedł do

jednej z dwóch sypialni swojego czteropokojowego apartamentu.

Spojrzał na kilka zmiętych kartek papieru, leżących pod stolikiem

zastępującym mu biurko. Nie podniósł ich. Nie zamierzał pracować.

Natchnienie gdzieś się ulotniło. Odkąd przed tygodniem wrócił do
Bostonu, zapisa

ł wiele stron. Żadnej nie zachował. Pokreślone zdania

i akapity dobrze świadczyły o jego pisarskiej gotowości, ale literacko

były nie do przyjęcia. Spokojnie mogły leżeć pod stołem.

Znowu poci

ągnął łyk. Ze wstrętem spojrzał na klawisze maszyny

do pisania. Przechylił się na krześle i spojrzał na obraz, który zeszłego

roku Rosie kupiła mu na pchlim targu w Dedham. Nastrojowa scena

przedstawiająca jesień w Nowej Anglii. Koloryt i nastrój obrazu

przypomniał mu Albright.

Odwr

ócił się o sto osiemdziesiąt stopni i napotkał swój wzrok.

Patrzył na siebie z okładki swojej własnej książki: luksusowego

wydania sporządzonego na zamówienie jego matki. Przez chwilę

patrzył na ciemny mur i faceta w kurtce, z wykałaczką w zębach.

Zostawi

ł Lauren tamten egzemplarz, kiedy wyjeżdżał z Albright.

Powinna go jeszcze mieć. Chyba że oddała jakiemuś studentowi albo

pożyczyła koledze z instytutu muzykologii. Albo wrzuciła do

kominka. Tego jej ładnego kominka z ozdobnym ekranem.

Zreszt

ą wszystko jedno, nie zależy mu na niej. Myśli o niej, bo po

prostu jest ciekawy, co teraz robi. Czy już się pogodziła z faktem, że

nigdy więcej nie wystąpi na scenie, czy daje sobie radę, czy czasem
grywa ot, tak dla przyjemno

ści. Po prostu interesuje go, co u niej

słychać.

Akurat. Od swojego wyjazdu z Albright ani na chwil

ę nie przestał

o niej myśleć. I najmniej interesowało go, jak daje sobie radę w życiu.
Gdziekolwiek spo

jrzał, wszędzie widział jej czarne, głębokie oczy,

cudowne jedwabiste włosy, lekko skrzywione od płaczu wargi.

Słyszał skargę w jej głosie, kiedy po raz ostatni widział ją w jej
salonie.

S

łyszał z sypialni jej stłumiony szloch, który próbowała przed

nim uk

ryć. Przede wszystkim jednak - i to było najgorsze - ani na

chwilę nie opuszczało go wspomnienie tego, co zaszło przedtem. Stale

pamiętał jej drobną zgrabną postać, cudowną gładką skórę, pełne,

background image

jędrne piersi. Sposób, w jaki odpowiadała na jego pożądanie. I jej
zdumienie ogromem rozkoszy.

Sam te

ż był zdziwiony. Nigdy dotąd nie zaznał czegoś

podobnego. Nie wiedział, że seks może być czymś tak niezwykłym.

Stop. Nie mo

że dłużej dręczyć się wspomnieniami. Odsunął piwo,

wyjął z pudełka wykałaczkę i ścisnął ją zębami, jakby chciał

powstrzymać krzyk.

Trzeba si

ę zabrać do roboty. Za wszelką cenę nie myśleć o

Lauren. Z trzaskiem zgniótł wykałaczkę między zębami.

Rozleg

ł się dzwonek telefonu. Zamknął oczy i czekał. Rozległ się

głos automatycznej sekretarki: „Dzień dobry, tu mieszkanie Aleca

Fontany. Proszę zostawić wiadomość".

- Alec? jeste

ś tam? - usłyszał głos matki. - Wiem, że jesteś.

Podnieś słuchawkę. Mags mi mówiła, że wróciłeś.

Odczeka

ł jeszcze chwilę, ale matka nie ustąpiła. Bardzo ją kochał,

ale teraz nie był w stanie z nią rozmawiać.

- Dobrze - w jej g

łosie wyraźnie znać było typowy bostoński

akcent. -

Może rzeczywiście cię nie ma, ale wiem, że wróciłeś. Mags

powiedziała mi, że wyjechałeś z Albright ponad tydzień temu.
Ciekawe, dlaczego jeszcze do mnie nie za

dzwoniłeś. Nie zapominaj,

że jestem twoją matką. Chcę się z tobą zobaczyć. Przyjdź na obiad,

nie pożałujesz.

Od

łożyła słuchawkę. Dopił piwo. Rzeczywiście, był w mieście od

tygodnia i nie zadzwonił do matki.

Zazwyczaj odwiedza

ł ją raz w tygodniu. Spotykali się u niej na

obiedzie. Przychodziły siostry z rodzinami. Ale tym razem wszystko

było inaczej. Nie dzwonił do nikogo. Ani do sióstr, ani do przyjaciół.

Pisał, kreślił, gniótł kartki papieru i wrzucał je pod stół, a potem brał

wykałaczkę, marząc, że to papieros. Wieczorami wsłuchiwał się w

hałasy dochodzące z ulicy, oglądał telewizję. W nocy leżał z

otwartymi oczami i rozpamiętywał sceny z sypialni Lauren, ich jedyną

wspólną noc.

Mo

że byłoby mu lżej, gdyby tak wtedy nie wyszedł. Gdyby

poczekał, aż Lauren się wypłacze. Nie chciał wchodzić do sypialni,

żeby ją pocieszyć. Powstrzymywała go myśl o tym, jak się skończyło,

kiedy próbował ją pocieszać ostatnim razem.

Źle się zachował w ubiegły piątek, a kiedy w sobotę próbował

naprawić błąd - tylko wszystko pogorszył. Stał przez chwilę z ręką na

background image

klamce drzwi prowadzących do jej sypialni, zastanawiając się, co

robić.

Je

śli tam wejdzie, pocałuje ją. Jeśli jej dotknie, nie powstrzyma

się i będzie chciał się z nią kochać. Odszedł od drzwi. Dla jej

własnego dobra. Dla dobra ich obojga.

My

ślał o tym długo, leżąc w łóżku i rozpamiętując wszystkie

szczegóły ich miłosnej nocy. Może bał się być z nią jeszcze raz nie ze

względu na nią, ale ze względu na siebie samego. Może to nie ona

miała paść ofiarą fascynacji. Może zwróciła na niego uwagę tylko

dlatego, że w pobliżu nie było nikogo innego? Może idąc z nim do

łóżka próbowała tylko ulżyć sobie w chwili głębokiego stresu? Może
w

ykorzystała go jako chwilowe remedium na zmartwienia, a teraz

spokojnie

żyje sobie dalej?

Mo

że naprawdę była wyjątkowo odporna psychicznie, a on dał

się zwieść kruchością jej postaci?

Podobne my

śli sprawiły, że postanowił wyjechać. Pakowanie nie

zajęło mu zbyt wiele czasu. Wrzucił walizki do samochodu i okrężną

drogą pojechał do domu Mags. Nie chciał, żeby Lauren dostrzegła go
z okna.

Pani rektor mia

ła akurat gości.

Kaza

ła go poprosić do środka i przedstawiła kilkunastu paniom o

srebrnych włosach, wyraźnie przedkładającym whisky nad herbatę.

Rada nadzorcza uczelni w komplecie. Damy były zachwycone
niespodzie

waną wizytą słynnego pisarza. On sam - nieco zaskoczony i

speszony. Na szczęście już po godzinie towarzystwo opuściło

rektorską rezydencję i mógł wyjawić Mags powód swojego przybycia.

Chciał się pożegnać.

- Wyje

żdżasz? A co z Phelpsem?

- Bardzo mi przykro, Mags. Nic nie mog

ę zrobić. Może za jakiś

czas. Teraz muszę wyjechać.

- Dlaczego? Sta

ło się coś?

„Stało. Stało". Chciał jej powiedzieć, ale się powstrzymał. Nie

mógł przyznać, że jego nagły wyjazd ma związek z nauczycielką

muzyki zatrudnioną w instytucie sztuki. Nie przeszłoby mu to przez

usta. Kręcił więc, jak mógł, aż w końcu wyjąkał, że ma problemy

osobiste i musi wyjechać, żeby wszystko przemyśleć. Poczciwa Mags

uznała wyjaśnienie za wystarczające.

background image

Odstawi

ł butelkę, wyjął papier z maszyny. Skrzywił się i rzucił go

na podłogę. W czerwcu tekst miał być gotów. Miał jeszcze kilka

miesięcy, ale pracując w takim tempie potrzebował co najmniej kilku
lat.

Znowu si

ęgnął po wykałaczkę i nową kartkę papieru. Wkręcił

papier do maszyny, wziął głęboki oddech.

Wtedy zadzwoni

ł telefon. Przeczekał dwa kolejne sygnały.

Rozległ się dźwięk automatycznej sekretarki, a potem...

- M

ówi Lauren Wyler... Kopnąwszy krzesło, rzucił się do

telefonu.

- Lauren!? - krzykn

ął.

Serce wali

ło mu mocno, zmęczenie gdzieś znikło. Żeby tylko nie

odłożyła słuchawki! Potem będzie się zastanawiał, czy dobrze robi.

- Lauren, to ja, s

łucham.

- Dzie

ń dobry. - Jej głos sprawił, że w pokoju zrobiło się jaśniej.

- Co s

łychać?

- Wszystko w porz

ądku. Wzięłam twój telefon od profesor

Cudahy. Mam nad

zieję, że się nie gniewasz.

- Oczywi

ście, że nie.

Powiedz,

że za mną tęsknisz. Powiedz, że myślisz o mnie bez

przerwy, tak jak ja o tobie, błagał w duchu.

- Musz

ę z tobą porozmawiać. Z Emily dzieje się coś niedobrego.

Co takiego? O czym ona mówi? Powoli

zaczynał rozumieć, że

telefon Lauren nie ma nic wspólnego z nimi.

- Co takiego? - zapyta

ł z udanym spokojem, próbując ukryć

rozczarowanie.

- Powiedzia

ła, że nie będzie przychodzić na lekcje muzyki. Musi

mieć więcej czasu na zajęcia u innego profesora. Zamierza zdawać

jakieś dodatkowe egzaminy mające związek z przedłużeniem
stypendium.

- Ach, tak... - uda

ł zainteresowanie.

- Bardzo si

ę zmartwiłam - głos Lauren był teraz głosem

nauczycielki zafrasowanej losem wyjątkowo uzdolnionej uczennicy - i
to z dwóch

powodów. Emily nie powinna rezygnować z muzyki, ma

naprawdę talent. Po drugie...

- Do cholery z jej talentem - nie wytrzyma

ł Alec, doprowadzony

do ostateczności tematem rozmowy. Zupełnie jakby on i Lauren nie

background image

mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Jakby romans profesora

Phelpsa był ważniejszy niż ich własne sprawy.

Po chwili przerwy Lauren zacz

ęła mówić dalej:

- Wiem,

że nie obchodzi cię, czy Emily gra, czy nie, ale inny

aspekt sprawy powinien cię zainteresować. To nie jest normalne, że
profesor wymaga o

d studentki, żeby przestała chodzić na zajęcia.

Nie mia

ł wyjścia. Trzeba było przejść na jej teren.

- Czy Emily wymieni

ła nazwisko Phelpsa?

- Nie. Ja wymieni

łam.

- Ty?
- Rozmawia

łyśmy o recitalu, który się odbył w zeszły piątek, i

powiedziałam, że rozmawiałam z jego żoną po koncercie. Chciałam

zobaczyć, jak dziewczyna zareaguje.

- I co?
- Nic. W og

óle się nie zmieszała.

- A co powiedzia

ła?

- Powiedzia

ła, że nie wie, jak żona Phelpsa może się pokazywać

na campusie. Zapytałam, dlaczego ją to dziwi, a ona zmieniła temat.

Sama nie wiem. Chyba coś źle zrobiłam.

Normalne. Jak si

ę nie ma lat praktyki w policji...

- Zrobi

łaś doskonale.

- I co my

ślisz? Coś jej grozi? Czy powinnam coś zrobić? Może

opowiedzieć jej o historii z tamtą studentką?

- To tylko plotki. Nie ma dowodów. Nie wiem, czy by

ł winien.

Ale skoro, jak mówisz, twoja uczennica ma kłopoty...

- Ma. Bardzo si

ę martwię.

- Mog

ę zrobić jedno. Wrócić do Albright. Może uda się zapobiec

nowej aferze.

W g

łosie Lauren zabrzmiała radość.

- Mia

łam nadzieję, że przyjedziesz. Emily to dobra dziewczyna.

Straciła głowę, ale to dobra dziewczyna.

Wszystko jasne. Ma wr

ócić do Albright, ale nie do niej, tylko dla

dobra Emily. Pojedzie tam. Oczywiście nie po to, żeby wskoczyć do

łóżka Lauren, tylko żeby przykładnie ukarać Phelpsa.

Zreszt

ą obiecał pomóc Mags i zawiódł ją. Pew - nie dlatego nie

może pracować nad nową książką. Męczą go wyrzuty sumienia, że nie

dotrzymał obietnicy.

- Wyjad

ę dziś wieczorem - powiedział.

background image

- Bardzo si

ę cieszę, że chcesz jej pomóc. Oczywiście. Chodzi

tylko o Emily. Pożegnał się i rozczarowany odłożył słuchawkę.

Najwyraźniej traktowała go jak coś w rodzaju pogotowia
ratunkowego.

Poszed

ł do sypialni, wyjął walizkę i zaczaj się pakować.

Wszystko wskazywało na to, że zadzwoniła tylko dlatego, że jedna z

jej studentek ma kłopoty. Pierwszym słowem, jakie usłyszał z jej ust,

było „Emily". Zupełnie jakby nigdy nic między nimi nie zaszło. W

każdym razie nic tak ważnego, żeby o kilka sekund przedłużyć

rozmowę międzymiastową.

Dopiero ju

ż w samochodzie przyszło mu do głowy coś, co

pozwoliło spojrzeć na całą sprawę trochę inaczej. Przecież gdyby jej

nie zależało na zobaczeniu go, porozumiałaby się z Mags i ciotka

sama by do niego zadzwoniła. Gdyby nie chciała z nim rozmawiać,

nie dzwoniłaby do niego. Gdyby naprawdę nie chciała go widzieć, nie

powiedziałaby: „miałam nadzieję, że wrócisz".

Przecie

ż mogą się po prostu widywać bez mieszania do tego

seksu. Mimo że jest tak piękna, krucha i wiotka, i tak bardzo mu się

podoba. Chce, żeby wrócił, więc wróci, ale będzie silny i opanowany.

Uratuje Emily Spaeth, obroni ją przed jej własną głupotą,

przygwoździ Phelpsa i rozstaną się z uśmiechem, a nie we łzach, jak
ostatnim razem.

Nastawi

ł kasetę Doorsów i pogłośnił dźwięk. Pędził w stronę

Albright, ufając, że żadna drogówka nie ośmieli się zatrzymać byłego

gliniarza, który jedzie, żeby spełnić obowiązek. Jim Morrison śpiewał

„roll, baby, roll", a on wykonywał jego polecenie. Czuł się świetnie,

nastrój poprawiał mu się z sekundy na sekundę. Naprawi wszystko.
Uratuje ks

iężniczkę, zabije smoka, wyświadczy przysługę ciotce,

zrobi przyjemność Lauren. A potem, gorliwie wypełniwszy

obowiązki, wróci w pysznej formie do Bostonu i napisze

najwspanialszą książkę, jaką ktokolwiek kiedykolwiek czytał.

Pojecha

ł prosto na Hancock Street. Mags nie chciała przyjąć od

niego kluczy. Skoro zamierza wrócić, niech weźmie je z sobą, i tak

nikomu nie wynajmie się apartamentu podczas jego nieobecności. Nie

zaglądając do administracji, podjechał prosto pod dom. Drzewa traciły

liście, trawniki były szarobrunatne.

background image

Nie zwracaj

ąc uwagi na zmiany zaszłe dokoła, zerknął w okna

parteru. Zasłony były zaciągnięte, zza nich sączyło się światło. Lauren

była w domu, kilka metrów od niego.

Wzdrygn

ął się. Po co te wszystkie postanowienia? Na co

wewnętrzne monologi, skoro wszystko bierze w łeb, kiedy tylko

poczuje jej obecność. Skoro tak bardzo pragnie ją mieć, że gotów jest

na wszystko. Nawet „zaangażować się".

Masz by

ć przyjacielski. To wszystko. Opanuj się.

Wysiad

ł z samochodu i głęboko odetchnął wilgotnym

po

wietrzem. Poczuł zapach pizzy. Żołądek natychmiast przypomniał

mu, że czas kolacji dawno minął. Przed wyjazdem przekąsił coś w

barze i wziął na drogę kubek kawy oraz coś słodkiego, myśląc, że to
wystarczy.

Westchn

ął ciężko, wyjął walizkę i ekspres do kawy i poszedł w

stronę domu. Po dwóch godzinach spędzonych w samochodzie noga

dawała mu się we znaki. Doszedł do drzwi i sięgnął do kieszeni w

poszukiwaniu kluczy. Jego ręka sama, niezależnie od jego woli,

wyciągnęła się w drugą stronę. Sięgnęła do dzwonka przy sąsiednich

drzwiach i nacisnęła go.

Wieczno

ść minęła, zanim usłyszał odgłos kroków. Potem dźwięk

otwieranych drzwi. Wreszcie drzwi się otworzyły. W progu stała ona.

Nie m

ógł oderwać od niej oczu. Czarne włosy, ciemne, niezwykłe

oczy, delikatne kości policzkowe, usta. Cudownie biała szyja. Zarys

krągłych piersi pod miękkim sweterkiem. Szczupłe biodra. Maleńkie
stopy.

Jego wzrok pad

ł na prawą rękę Lauren. Tu najwyraźniej zaszła

zmiana. Nie wiedział dlaczego, ale Lauren przestała chować

okaleczoną dłoń z podkurczonymi palcami. To musiało coś znaczyć.

Kiedy ich oczy si

ę spotkały, zrozumiał, że niepotrzebnie dzwonił

do jej drzwi. Popełnił błąd. Nie trzeba było wracać do Albright. Nie

powinien był podnosić słuchawki, kiedy usłyszał jej głos.

Powinien unika

ć Lauren Wyler za wszelką cenę.

Bo teraz nie m

ógł już się powstrzymać. Musi ją pocałować. Nic

na to nie może poradzić.

W chwili kiedy ich oczy si

ę spotkały, zrozumiała, że całe jej

opanowanie pryska.

Po wielu dniach rozmy

ślań i analiz doszła do wniosku, że musi

przezwyciężyć kryzys. Nie można odwracać się od życia plecami,

background image

trzeba brać w nim udział, w jego troskach i radościach. Żeby móc to

uczynić, trzeba sobie znaleźć cel. Coś innego niż koncertowanie i

owacje publiczności.

D

ługo nad sobą pracowała. Musiała zmienić cały system

myślenia, odbudować własne ja. To, co zaszło, należało do

przeszłości. Nic nie można było zmienić. Nie warto było tracić czasu

na rozpamiętywanie, co zrobiła, a czego nie.

Robi

ła różne rzeczy. Między innymi kochała się z Alekiem

Fontaną. To też należało do przeszłości. Nieraz udawało się jej nawet

przekonać samą siebie, że nie było w tym nic złego. Miłosna noc z

Alekiem była po prostu częścią jej przeszłości. Tak jak gra na

fortepianie. Było, minęło, nie ma o czym rozmyślać.

Wszystko, co sobie u

łożyła w głowie, znikło jak za dotknięciem

czarodziejskiej różdżki, w chwili kiedy ujrzała jego niezwykłe oczy i

poczuła pod włosami na karku jego rękę. Uniosła głowę i wysunęła ku
niemu usta.

Poczu

ła jego wargi na swoich. Rozchyliła usta i mocno objęła go

ramionami.

Trwali tak d

łuższą chwilę. Czuła dziwną słabość w nogach.

Drżała ogarnięta tym samym uczuciem, które tak dobrze pamiętała od
ich ostatniego spotkania.

Po chwili jednak czar min

ął. Siłą przywołała się do porządku.

Odzyskała zdolność myślenia. Oderwała się od niego i zrobiła krok do

tyłu.

- Mog

ę wejść? - zapytał.

Zerkn

ęła na niego, próbując uciec przed jego hipnotyzującym

spojrzeniem. Zauważyła błękitną koszulę, znajomą kurtkę, szerokie

ramiona. Nic nie działało na nią tak, jak jego oczy. Bała się w nie

spojrzeć, dopóki czuła jeszcze skutki dotyku jego ust.

Niech lepiej nie wchodzi. Ona nie mo

że sobie ufać. W jego

obecności zatraca się całkowicie. Ale musi z nim porozmawiać.

Wezwała go do Albright, żeby pomógł jej ratować Emily. Ostatnio
usiln

ie starała się myśleć o sobie w kategoriach nauczycielki,

próbującej oszczędzić uczennicy kłopotów.

- Mog

ę wejść? - powtórzył.

- Tak, je

śli przyrzekniesz, że nie będziesz próbował mnie

całować. - Lauren gestem małej dziewczynki zasłoniła usta.

Zupe

łnie jakby chciała z nich zetrzeć smak jego pocałunku.

background image

Alec wyj

ął z kieszonki wykałaczkę i przestąpił próg.

Stara

ł się nie rozglądać. Niewiele się zmieniło. Wieko fortepianu

była zamknięte. Nuty starannie ułożone. Półki po filiżankach puste.

Zniknęły wszelkie ślady niedawnej katastrofy.

- Co s

łychać? - zapytał.

Na szcz

ęście na tego typu pytania nie trzeba udzielać konkretnych

odpowiedzi.

- Wszystko w porz

ądku.

- Co z r

ęką?

- A jak my

ślisz? - spytała, z trudem się opanowując. Jej

cierpliwość była na wyczerpaniu. Obecność Aleca nie działała na nią

kojąco, to pewne.

- Mog

ę trzymać pióro. Mogę odbierać telefon. Trochę mi tylko

trudno grać koncert fortepianowy Griega - powiedziała, pokrywając

ironią rosnący niepokój.

- Co s

łychać w Bostonie? - dodała. Wydawał się zaskoczony jej

rzeczowością.

- Nic ciekawego. Lauren, pytam powa

żnie. Bardzo się o ciebie

martwiłem.

- Naprawd

ę? To pewnie dlatego wyjechałeś bez pożegnania.

Uciekłeś jak złodziej.

Ton jej g

łosu nie wróżył nic dobrego.

- Przepraszam, ale naprawd

ę miałem powody. Masz rację,

uciekłem jak złodziej. Przepraszam.

Skrucha zrobi

ła na niej odpowiednie wrażenie. Może nie tak

wielkie, żeby ją rzucić w jego ramiona, ale wystarczające, żeby

przestała patrzeć na niego jak na wroga.

- W porz

ądku - powiedziała. - Może masz rację, może było mi

łatwiej ułożyć sobie wszystko bez ciebie.

Wzi

ął ją za rękę.

- Mog

ę zapytać, co takiego sobie ułożyłaś?

Nie jego sprawa. Nie maj

ą ze sobą nic wspólnego. Niepotrzebnie

wtyka nos w nie swoje sprawy. Jeśli potrzebuje z kimś porozmawiać,

ma od tego Bellę Bronowitz. Co prawda Bella, chociaż umie słuchać,

ma zupełnie inne doświadczenia. Zawsze była nauczycielką muzyki,

nigdy nie zaznała wielkich rozczarowań. Wyższość Aleca nad całą

resztą gatunku ludzkiego polegała właśnie na tym, że ją rozumiał. Nie

background image

jako kochanek, nie jako mężczyzna. Jako ktoś, kto przeszedł przez to,

przez co ona musiała przejść.

Wskaza

ła mu miejsce na kanapie. Usiedli. Automatycznie oparł

lewą nogę o stolik, mimo woli przypominając jej swoje własne
kalectwo. Na pierws

zy rzut oka noga wyglądała normalnie. Dopiero

kiedy się na nią patrzyło dłużej, widać było, że jest nienaturalnie

przygięta w kolanie.

Nie by

ła jedyną osobą na świecie, której złamano karierę.

Podobieństwo losu zbliżyło ją znów do niego.

- Rozmawia

łam z dziekanem. Powiedziałam, że chciałabym

przedłużyć kontrakt na następny rok - powiedziała polubownie. -

Bardzo się ucieszył. Powiedział, że jeśli tylko znajdą środki, na pewno

postarają się mnie zatrzymać.

- Bardzo dobrze.
W jego oczach dostrzeg

ła radość.

- Te

ż się cieszę. Bardzo polubiłam tę pracę. Uczennice są zdolne,

koledzy mili, czuję się użyteczna. Nie wiem, czy będę uczyć przez

resztę życia, ale teraz na pewno tak.

Widz

ąc, że Alec słucha z prawdziwym zainteresowaniem, dodała:

- Nauczy

łam się jednego. Nie planować na dłużej niż na rok.

- A co na to wszystko Gerald?
- Nic mnie to nie obchodzi. Zerwa

łam z nim wszelkie stosunki.

- Czy nie za pochopnie?
- I tak za d

ługo czekałam.

Zbyt dobrze pami

ętała jeszcze ich ostatnie spotkanie.

Zadzwoni

ła do Geralda w poniedziałek, tuż po tamtym

nieszczęsnym weekendzie. Powiedziała mu o diagnozie doktora

Nylandera i oświadczyła, że nie widzi powodów dalszej współpracy.

Tego samego dnia, po południu, Gerald zjawił się w Albright. Czekał

na nią przed domem, kiedy wróciła z pracy.

- Co ty tu robisz? - spyta

ła nieprzyjaźnie.

- Musisz ze mn

ą wrócić do Nowego Jorku - powiedział, zupełnie

jakby nie wiedział, że zamierza przedłużyć kontrakt na uczelni. Jakby

nie rozumiał, że nauczanie to dla niej jedyna racja bytu. Jakby stale

jeszcze wierzył, że ma prawo nakazywać jej, co ma robić.

- Chyba zwariowa

łeś - krzyknęła. - Nie mam po co wracać do

Nowego Jorku. Wszystko skończone. Muszę sobie ułożyć życie.

background image

- Po to w

łaśnie przyjechałem - powiedział spokojnie, spoglądając

na nią zza szkieł. - Niepotrzebnie chodziłaś do tego doktora.

- Dlaczego? Bo nie zapyta

łam ciebie o zdanie?

- Nie o to chodzi. Wola

łem, żebyś została u doktora Hayesa dla

twojego własnego dobra. Nie chciałem odbierać ci nadziei. Bałem się,

że się załamiesz. Doktor Hayes też się tego obawiał. Postanowił

oswajać cię stopniowo z tym, co się stało. Twój stan psychiczny

wymagał wielkiej ostrożności.

- Czy to znaczy... to znaczy,

że doktor Hayes od początku

wiedział, że moja ręka nigdy nie będzie sprawna? Że nigdy nie będę

grała? I ty też to wiedziałeś! Przez cały czas mnie oszukiwałeś!

- Dla twojego w

łasnego dobra - powiedział z namaszczeniem

Gerald. -

Nie byłaś w stanie...

- I musia

łeś mnie chronić. No, to ci teraz powiem, że już nigdy

więcej nie będziesz musiał się mną zajmować. Jestem wystarczająco

silna, żeby to robić sama - mówiła dalej mocno podniesionym głosem,

nie zważając na to, że znajdują się na ulicy. - Kłamałeś, oszukiwałeś,

złamałeś mi rękę!

- To by

ł wypadek. Szosa była śliska...

- I to,

że kłamałeś, to też był wypadek! Bałeś się że nie zniosę

prawdy! Miałeś rację, takiej prawdy nie zniosę ani chwili dłużej!

- Dlatego stara

łem się ją dawkować. - Nic nie było w stanie

wyprowadzić z równowagi kogoś tak wytwornie ubranego jak Gerald.
-

Chciałem, żebyś dowiadywała się o wszystkim stopniowo, a

tymczasem mogliśmy powoli opracowywać nowy plan działania. Co

prawda nie możesz występować, ale są inne sposoby wykorzystania
twojego talentu.

- Nie mam ju

ż „talentu" - powiedziała unosząc okaleczoną dłoń.

- Jeste

ś osobą sławną. Możemy to wykorzystać. Rozpocząłem

wstępne rozmowy z pewną fabryką fortepianów. Mogłabyś być ich

reprezentantem. Coś w rodzaju rzecznika i modelki. Mówiłem też z

producentami szampana. Piękna kobieta z kieliszkiem szampana w

dłoni, oparta niedbale o fortepian. Klasyczna piękność, seksy, poza.

To są duże pieniądze. Bardzo duże pieniądze. Oni wszyscy są gotowi

sporo zapłacić za reklamę swoich produktów. Wszystko załatwię.

Stale jeszcze jesteś młoda i bardzo ładna.

- Stale jeszcze... - powiedzia

ła, ale Gerald nie zrozumiał ironii.

- To s

ą olbrzymie pieniądze - powtórzył.

background image

- Zarabiam jako nauczycielka.
- Ale nie tyle.
- Jako wypchany manekin?
- Liczy si

ę styl. I pieniądze. Nie zapominaj skąd pochodzisz.

Przeszłaś bardzo długą drogę. Nie chcę, żebyś to zmarnowała.

- Nie chc

ę zmarnować samej siebie.

Tego nawet Gerald nie m

ógł słuchać spokojnie.

- Pos

łuchaj, zaufaj mi...

- Zaufa

ć? Tobie? Po tym, jak kłamałeś, jak namówiłeś doktora

Hayesa, żeby mnie okłamywał?

- Sp

ędziliśmy razem tyle lat - powiedział, uśmiechając się z

wysiłkiem. - Pomagałem ci robić karierę. Pracowaliśmy razem, ciężko

pracowaliśmy. Gdyby nie ja, nie stałabyś się pianistką światowej

sławy.

- A teraz jestem kim

ś innym - nigdy nie słyszał podobnego

chłodu w jej głosie. - Nie ma już światowej sławy pianistki. To była

prawda. Jej własna prawda.

- Niewa

żne, kim byłam. Ważne, kim jestem teraz.

W kilka minut p

óźniej Gerald odjechał. Stała przed domem,

patrząc, jak znikają światła jego samochodu.

Wa

żne, kim jestem teraz, powtórzyła w myślach i nagle pojęła

cały sens tego zdania. Jest teraz dorosłą osobą, w pełni świadomą

swoich możliwości. Może o sobie decydować. I zrobi to. Nikt nigdy

nie będzie kierował jej życiem.

- Mo

że kiedyś ja i Gerald spotkamy się i porozmawiamy

normalnie -

powiedziała do Aleca - ale nie teraz. Zaangażowałam

adwokata, żeby załatwił moje sprawy. Rozstanie z menedżerem to

gorsze niż rozwód.

- I chyba tak samo smutne.
M

ówił szczerze i jego wrażliwość zaskoczyła ją. Niesłusznie.

Przecież tamtego dnia uciekł dlatego, że nie był w stanie znieść jej

rozpaczy. Dał jej czas na załatwienie jej własnych spraw. Wyczuwał

wszystko, co się z nią działo. Jego wrażliwość mówiła mu, że

powinien się wycofać, że jego chęć pomocy obraża ją i paraliżuje.

Tak brzmia

ła jedna wersja wydarzeń. Druga nie była równie

op

tymistyczna. Był tchórzem, przestraszył się kiedy zobaczył miłość

w jej oczach. Uciekł, bo bał się konsekwencji.

Zawaha

ła się. Jedno i drugie jest równie prawdopodobne.

background image

Najwa

żniejsze jest to, że ona pomyliła seks z miłością i w każdej

chwili gotowa pomylić się po raz drugi.

Nie wolno jej o tym my

śleć. Nie teraz, kiedy siedzi obok niego na

kanapie. Nie teraz, kiedy w każdej chwili może ją pocałować. Trzeba

jak najszybciej zmienić temat.

- Co zamierzasz zrobi

ć w sprawie Emily?

Nie od razu pu

ścił jej dłonie. Najwyraźniej potrzebował trochę

czasu. Zmiana tematu nie przyszła mu łatwo.

W

łożył do ust wykałaczkę. Przez chwilę milczał.

- Po pierwsze - powiedzia

ł wreszcie - trzeba wybadać, czy to

Phelps jest profesorem, który jej ob

iecał stypendium.

- Zgoda.
- W takim razie musz

ę za nią pochodzić. Zobaczę, z kim się

spotyka, co robi. Phelps lubi mnie, więc i od niego mogę się czegoś

dowiedzieć.

- A co ja mam robi

ć?

- Ty? Nic.
- Jak to - nic? Przecie

ż to moja uczennica.

- W

łaśnie dlatego. Jesteś nauczycielką. Nie możesz uganiać się

po campusie za swoimi studentkami.

- Ale... ale ja chc

ę coś zrobić. Spojrzał na jej ślicznie wykrojone

usta.

- Chcesz co

ś zrobić? Po prostu bądź.

- Jak to?
- B

ądź na miejscu. Może Emily będzie chciała porozmawiać. Po

prostu wysłuchaj. Może uda ci się zdobyć jej zaufanie. Może
wszystko ci wyzna.

Lauren by

ła rozczarowana.

Mia

ła ochotę działać. To było takie podniecające. Bardziej niż

siedzenie w klasie w oczekiwaniu, aż studentce zachce się
opowiedzie

ć jej o swoim romansie z profesorem.

- Jak mam zdoby

ć jej zaufanie, skoro chce przerwać lekcje

muzyki?

- Zr

ób coś, żeby nie przerwała. Zmień jej godziny, zrób

wszystko, żeby w dalszym ciągu do ciebie przychodziła.

- Spr

óbuję.

- Tak d

ługo, jak się z tobą widuje, jest w pewnym stopniu

bezpieczna. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jesteś dla niej oparciem.

background image

Najlepszym z możliwych. Potrafisz sprawić, że człowiek zaczyna

widzieć więcej, pomagasz mu zrozumieć jego własne problemy.

Zabrzmia

ło to niebezpiecznie intymnie, ale była skłonna to

wybaczyć, ze względu na szczerość brzmiącą w jego głosie. Nie

chciał jej schlebiać, nie chciał jej uwieść. Wyrażał po prostu pewną

opinię. •

Bardzo j

ą ciekawiło, co takiego Alec zrozumiał dzięki niej, ale

nie mogła zapytać. Nie chciała, żeby zabrnęli na grząskie ścieżki ich

wzajemnych stosunków, to mogło zaprowadzić zbyt daleko.

U

śmiechnęła się tylko. Alec puścił jej rękę i wstał.

Odprowadzi

ła go do drzwi. Znowu od niej wychodził. W zupełnie

innej sytuacji niż ostatnim razem, ale znowu wychodził. Wiedziała, że

jej dom będzie pusty i smutny bez niego. Że nie będzie domem.

Otworzy

ł drzwi, zatrzymał się i odwrócił ku niej. Stał jakby

szukając odpowiednich słów pożegnania kogoś, kogo się kiedyś

trzymało w ramionach i przez kogo zostało się odrzuconym.

- Do zobaczenia - powiedzia

ł powoli. Spojrzała w jego oczy.

Poczuła jego niezwykłe spojrzenie.

- Do zobaczenia.
Zamkn

ęła drzwi i oparła się o nie. Tak jak się spodziewała, bez

Aleca było strasznie pusto.

By

ło pusto, ale nie była sama. Alec był na górze. Zaraz znowu

usłyszy jego kroki, dźwięk telewizora, szmer prysznica. Alec znowu

stanie się częścią jej świata. W pewnym stopniu będzie do niej

należał.

Wr

ócił do niej i pragnie jej. Ona też go pragnie. Co będzie, jeśli ją

znowu pocałuje, weźmie, a potem znowu odejdzie? Co się stanie, jeśli

się okaże, że ona go kocha, a jemu na niej wcale nie zależy?

Nic si

ę nie stanie. Będzie tak, jak jest teraz. Będzie samodzielna i

niezależna. Zakochana i zupełnie sama.

background image

Rozdzia

ł 12

Mimo ciep

łego swetra, który włożył pod kurtkę, było mu zimno.

Wiał przenikliwy listopadowy wiatr. Alec wsadził ręce do kieszeni

spodni i szybkim krokiem ruszył przez campus.

Pod domem, gdzie mieszka

ła Emily, nieco zwolnił. W większości

okien paliło się światło. Za zasłonami przesuwały się cienie dziewcząt
Wychodzi

ły grupkami, ze stosami książek w ramionach, i szły w

stronę biblioteki. Wyjął wykałaczkę z ust i przystanął w cieniu

rozłożystego drzewa. Doskonały punkt obserwacyjny.

Wr

ócił do Albright przed czterema dniami, a widział Lauren tylko

raz. Wtedy, zaraz po przyjeździe. Kilka razy rozmawiał z nią przez

telefon. Pierwsza rozmowa odbyła się wkrótce potem, jak Lauren

udało się odwieść Emily od zamiaru zrezygnowania z lekcji muzyki.

Bardzo si

ę ucieszył. Lauren jednak była zasępiona.

- Tak si

ę czuję, jakbym grała komedię.

- Co przez to rozumiesz?
- Powiedzia

łam, że postawię jej piątkę, co zwiększy jej szanse na

otrzymanie stypendium.

- A nie zamierza

łaś postawić jej piątki?

- Owszem. Zas

ługuje na to. Ale w tej sytuacji poczułam, że chcę

nią... manipulować.

U

śmiechnął się w duchu. Co za naiwność. Skoro to według niej

była manipulacja, jak nazwałaby sztuczki, do których on sam się

uciekał, kiedy pracował w policji. Kłamał, grał komedie, udawał i

podpuszczał. Każdy sposób dobry, jeśli może pomóc w śledztwie. Cel

uświęca środki. Stosował tę zasadę w praktyce.

Zachowa

ł jednak powagę. Jej idealizm i szlachetność miały w

sobie coś wzruszającego.

- Nie przejmuj si

ę tym - powiedział - ciesz się, że nie

zrezygnowała z lekcji muzyki.

- Tak, ale powinna na nie chodzi

ć dlatego, że lubi grać i ma

talent, a nie z powodu stypendium.

- Nareszcie zrozumia

łaś. Świat właśnie taki jest. Udało ci się ją

przekonać. Dobre i to.

Nast

ępną rozmowę odbyli w dniu, kiedy Emily przyszła na lekcję

w nowym zmienionym terminie.

Lauren zadzwoni

ła do niego zaraz po jej wyjściu.

background image

- Jest potwornie spi

ęta. Próbowałam z nią trochę porozmawiać.

Kiedyś wspomniała, że jest zakochana, więc zapytałam, czy ma jakieś

kłopoty.

- Co odpowiedzia

ła?

- Jeszcze bardziej posmutnia

ła. Powiedziała, że nienawidzi

mężczyzn, bo chodzi im tylko o jedno.

Lauren g

łęboko westchnęła, co zrobiło na nim większe wrażenie

niż jej słowa.

- Mam nadziej

ę, że wyprowadziłaś ją z błędu - powiedział

żartobliwie.

Lauren nie podj

ęła jego tonu.

- Wzi

ąwszy pod uwagę, jak słabo znam mężczyzn, nie mogę być

w tych sprawach autorytetem. Może ty mógłbyś mi to wyjaśnić, a ja

następnym razem po prostu jej powtórzę.

Wiedzia

ł, że dzwoni z pracy, ale wyobraził sobie, że jest w domu,

na dole. Gdyby tak było, a sprawy między nimi układałyby się w

miarę normalnie, mógłby po prostu odłożyć słuchawkę i zejść na

parter. Mogliby porozmawiać w cztery oczy. Tak, i zaraz zacząłby ją

całować...

Emily Spaeth zna

ła mężczyzn znacznie lepiej niż jej nauczycielka

muzyki... Ale do rzeczy.

- Czy wspomnia

ła nazwisko Phelpsa?

- Nie. Ja te

ż nie próbowałam tego robić. Była w okropnym stanie.

Powiedziała, że ma kłopoty z dwoma innymi przedmiotami, pewnie

dostanie tróje i może stracić stypendium.

- Bardzo jej zale

ży na pieniądzach.

- Na to wygl

ąda. Powiedziała, że jest gotowa na wszystko, żeby

nie stracić stypendium.

- To mo

że sugerować, że chodzi o romans z Phelpsem.

- Jest taka naiwna - Lauren pr

óbowała bronić uczennicy. - Nie

sądzę, żeby sobie zdawała sprawę z tego, co robi.

- S

ądzisz, że bidulka nie wie, że to brzydko iść z kimś do łóżka

dla zysku? -

zapytał bardziej obcesowo niż zamierzał. Zdenerwowało

go, że Lauren tak uparcie broni uczennicy, pouczając przy okazji jego,

który usiłuje chronić dziewczynę przed jej własną głupotą. Jeśli nie

widzi, kto tu działa w dobrej wierze, musi być tak samo ślepa jak jej
pupilka.

background image

- Emily jest dzieckiem. Ma zaledwie dwadzie

ścia lat. Nie wolno

ci sądzić jej zbyt surowo.

Znowu mia

ł ochotę przywołać ją do porządku. Zrezygnował

jednak. Po co? D

laczego ma widzieć świat w takim świetle jak on?

Nic ich nie łączy. Od jego powrotu zadzwoniła zaledwie dwa razy.

Nie warto budować nic wspólnego. Nawet czegoś tak ulotnego, jak

wizja świata.

Stara

ł się przebywać w pobliżu domu. Zupełnie jak zakochany

nastolatek, gotów przybiec na pierwsze wezwanie. Nigdy jej nie

spotkał, mimo że nieraz przechodził obok instytutu muzykologii.

Nigdy nawet nie spojrzała w jego okna - ani kiedy rano wychodziła z

domu, ani kiedy wracała wieczorem.

Nie tylko jej nie widywa

ł. Nie słyszał jej również.

Od powrotu nie doszed

ł jego uszu z mieszkania Lauren żaden

dźwięk.

S

łyszał oczywiście codzienne odgłosy, takie jak przesuwane w

kuchni krzesło, otwierana szafka czy szmer wody wpuszczanej do

wanny. Nigdy jednak nie słyszał muzyki.

Lauren ca

łkowicie przestała grać.

Mo

że kiedy był w Bostonie, powzięła jakieś ważne

postanowienia.

Nie mia

ła oczywiście żadnej motywacji. Ale wolałby, żeby od

czasu do czasu grała po prostu dla przyjemności, dla samej siebie.

Było coś nienaturalnego w tym nagłym zerwaniu z czymś, co dotąd

stanowiło istotę jej życia.

Co

ś nienaturalnego, co dowodziło, że niezupełnie jeszcze

pogodziła się z tym, co się stało. Nie potrafiła pogodzić się z losem,

nie potrafiła zaakceptować prawdy. Może było trochę za wcześnie,

może musi upłynąć trochę czasu, żeby znowu zasiadła do fortepianu.

On sam potrzebował ponad pół roku, żeby wrócić do „normalnego"

życia. Sześć miesięcy na to, żeby móc wejść do budynku, do którego

wbiegał przez tyle lat. Doświadczenie równie ciężkie jak fizyczny ból.

Wszyscy bardzo się, oczywiście, cieszyli. Kobiety całowały go w

policzki, a koledzy częstowali kawą i klepali po plecach. Wszyscy

byli bardzo mili i uśmiechnięci. W ich uśmiechach dostrzegał

współczucie i rozumiał, że jest obcy. Obcy. W starych dekoracjach nie

było dla niego miejsca.

background image

Musia

ło upłynąć pół roku, żeby zdecydował się na następną

wizytę. W tym czasie napisał już połowę książki i negocjował właśnie

warunki umowy. Czuł się znacznie lepiej, miał coś nowego, nie

musiał myśleć o sobie jako o niezdolnym do służby gliniarzu.

De czasu potrzeba,

żeby Lauren przestała myśleć o sobie jako o

pianistce?

Jak d

ługo jeszcze on, Alec, będzie o niej myślał jako o kochance?

Wci

ąż nie mógł zapomnieć. Pamięć o wspólnie spędzonej nocy

pokryło wspomnienie powitalnego pocałunku po jego powrocie do

Albright. Miał świadomość, że to ona odsunęła się od niego. Ona

cofnęła się i powiedziała „nie".

Musia

ł to zrozumieć. Nie mogła postąpić inaczej. Kiedyś już od

niej odszedł. Ostatnio wszystko psuł. Nie mógł zostać, bo musiał

szanować jej prawo do decydowania o własnym losie. Ona musiała go

odtrącić z tego samego powodu.

Wszystko mo

żna wytłumaczyć. Znacznie trudniej panować nad

emocjami. Ostatnio coś o tym wiedział. Pragnął jej. Źle sypiał. W

nocy wspominał niezwykłe przeżycie, jakiego doznał kochając się z

nią. Nie mógł przy tym nie myśleć, jak cudownie byłoby powtórzyć to

raz jeszcze. Powoli, spokojnie smakując każdą chwilę, każdy gest.

Jego fascynacja Lauren Wyler wzros

ła jeszcze po powrocie do

Albright.

Bardzo chcia

ł, żeby uwierzyła, że nic jej z jego strony nie „grozi".

Cóż, jeśli sam nie mógł w to uwierzyć. Fascynacja to jedno, a chęć

spędzenia życia razem - to zupełnie co innego. Zresztą gdyby nawet

się zdecydował, ona na pewno odrzuciłaby jego propozycję. Może po
prostu nic dla niej nie znaczy.

Ona dla niego znaczy wiele. Zbyt wiele. Szale

ństwem wydawała

mu się myśl, że zostaną przyjaciółmi. Jak mógł się łudzić, że wróci,

załatwi sprawę Phelpsa i spokojnie powie jej „do widzenia"!
Zamieszka sobie na górze i spokojnie b

ędzie znosił jej sąsiedztwo!

Drzwi domu akademickiego otworzy

ły się i wyszły z nich dwie

dziewczyny. Jednej z nich Alec nie znał. Druga była wysoką, zgrabną

blondynką. Oderwał myśli od Lauren i postanowił się skupić nad

„sprawą Emily".

Zaraz po porannej rozmowie z Lauren zadzwoni

ł do Phelpsa i

zaproponował spotkanie. Profesor był zachwycony jego telefonem, ale

background image

z przykrością musiał odmówić. Po południu miał się spotkać z jakąś

studentką.

- Pewna

ślicznotka chce ze mną omówić sprawy związane z

dalszym tokiem studiów -

powiedział i Alec wyobraził sobie jego

obleśny uśmieszek. - Jeśli możesz, spotkajmy się jutro.

„Ślicznotka", pomyślał idąc w ślad za Emily i jej koleżanką. Jeśli

szła na spotkanie z nim, nie była znowu taka naiwna.

Dziewcz

ęta skręciły w lewo i ruszyły drogą prowadzącą do

biblioteki i... Dwight Hall. Alec podążył za nimi.

Zatrzyma

ły się przed budynkiem biblioteki. Co będzie, jeśli

Emi

ly wejdzie do środka razem z koleżanką? Nic. Pójdzie prosto do

Dwight Hall zobaczyć, kim jest ślicznotka, dyskutująca z Phelpsem o
„dalszym toku studiów".

Wola

ł jednak, żeby chodziło o Emily. Właściwie wszystko jedno,

ale Emily jest związana z Lauren. Gdyby uratował ją przed Phelpsem,

miałby szansę na podziękowanie...

Po kilku minutach rozmowy kole

żanka weszła do środka, a Emily

została na zewnątrz. Stał po drugiej stronie ulicy, błogosławiąc

ciemności. Dwight Hall znajdował się tuż obok. Od biblioteki

oddzielał go jedynie instytut języków obcych.

W kilku oknach pali

ło się światło. Jedno z nich należało do

Rogera Phelpsa.

Emily zrobi

ła kilka kroków i weszła do budynku politologii. Alec

odczekał kilka sekund i podążył za nią.

Na schodach nie spotka

ł nikogo. Szedł szybko, starając się nie

robić hałasu. Dopiero na samej górze zwolnił i rozejrzał się. Emily

pukała do drzwi Phelpsa.

Przylgn

ą) do ściany i poczekał, aż wejdzie do gabinetu profesora.

Potem wyszedł z ukrycia i poszedł korytarzem w kierunku drzwi.

Spojrza

ł na zegarek. Trzeba odczekać kilka minut. Musi zastać

Phelpsa w sytuacji kompromitującej, ale nie krytycznej. Chodzi o
Emily.

Sta

ł i czekał. Lampy błyszczały, słychać było buczenie

wentylacji. Min

ęła go jakaś studentka. Obrzuciła ciekawym

spojrzeniem i poszła dalej. Włożył do ust wykałaczkę.

Znowu spojrza

ł na zegarek. Odkąd dziewczyna weszła do

gabinetu, minęło pięć minut Powinno wystarczyć. Zdecydowanym

krokiem podszedł do drzwi i głośno zapukał.

background image

Us

łyszał szmer głosów, potem zapadła cisza.

Odczeka

ł kilka sekund i zapukał jeszcze raz. Szmer głosów

powtórzył się.

- Roger! - krzykn

ął - otwórz! Przyszedłem, żeby cię zabrać na

piwo!

Um

ówieni byli co prawda na jutro, ale sądził, że hałas zmusi

Rogera do szybszego otwarcia drzwi.

Po chwili drzwi uchyli

ły się. Stanął w nich Roger, tarasując

wejście. Jego potargane włosy i pośpiesznie, niestarannie włożone

ubranie świadczyły przeciw niemu.

- Cze

ść, Alec - powiedział, próbując swobodnie się uśmiechnąć. -

Przecież umówiliśmy się na jutro.

- Naprawd

ę? - zdziwił się Alec. - Jestem potwornie roztargniony.

Byłem pewien, że to dzisiaj.

Roger mocniej przycisn

ął drzwi.

- Chod

ź, daj się namówić, mam ochotę się napić. Wiesz, jak

pisarze tego potrzebują. Świat przedstawiony i te sprawy.

Profesor nie mia

ł wyjścia.

- Daj mi dziesi

ęć minut. Zaraz będę gotowy, - Roger próbował

zamknąć mu drzwi przed nosem.

- Oczywi

ście, chętnie poczekam. - Mówiąc te słowa Alec z całej

siły kopnął drzwi i wpadł do środka.

Na czerwonej kanapce siedzia

ła Emily w rozpiętej bluzce i

opuszczonych dżinsach. W jej oczach malowało się przerażenie.

Jaki

ś czas panowała cisza.

Emily spu

ściła głowę, kryjąc twarz za zasłoną złotych włosów.

Alec wyjął z kieszeni wykałaczkę i włożył ją do ust. Roger nie

spuszczał z niego wzroku. Milczał.

- Jak widzisz - powiedzia

ł wreszcie - przyszedłeś nie w porę.

- Lepiej teraz ni

ż kilka minut później - stwierdził spokojnie Alec.

Roger u

śmiechnął się porozumiewawczo.

- W pewnym sensie masz racj

ę.

- Co ty wyprawiasz, przecie

ż ona jest studentką? Emily niżej

pochyliła głowę.

- Jest osob

ą pełnoletnią.

- Co z tego?
- To,

że teraz... powinieneś już pójść, a piwa napijemy się jutro.

- A co z jej stopniem?

background image

- Z jakim stopniem?
- Czy zawsze w ten sposób poprawiasz studentkom stopnie?
Emily nagle poderwa

ła się, jednym ruchem odrzuciła włosy z

twarzy.

- Prosi

ł mnie o to, kazał mi przyjść, powiedział, że mi pomoże

dostać stypendium. Zgodziłam się, bo mi przyrzekł, że wszystko

załatwi! Przyrzekł mi!

Roger zmiesza

ł się.

- Mo

że i jesteś pełnoletnia, ale nie można powiedzieć, żebyś była

dojrzała. Ubierz się i do widzenia - zwrócił się Alec do dziewczyny.

Jej z

łość natychmiast zmieniła adresata.

- Niech mi pan nie rozkazuje! Nie ma pan prawa. To sprawy

moje i Rogera.

Tego by

ło trochę za dużo.

- Wiesz, ma

ła, jak się to nazywa, kiedy ktoś bierze pieniądze za

takie rzeczy?

Ch

łodny ton jego głosu podziałał na nią otrzeźwiająco.

- Kaza

ł mi to zrobić! Nie dla pieniędzy! Chciałam skończyć

szkołę!

- Do niczego jej nie zmusza

łem - w głosie Rogera brzmiał

niesmak. -

Przyszła tu z własnej woli.

- My

ślałam, że mnie kochasz - Emily zaczęła zapinać bluzkę,

wciągnęła dżinsy i skarpetki - a ty przecież jesteś żonaty i w ogóle tak

samo było z tamtą dziewczyną, w zeszłym roku. Dowiedziałam się o

tym. Zawsze wmawiasz studentkom, że są nadzwyczajne i że im

pomożesz. Tamta teraz studiuje na Harwardzie. Trzeba ci tylko okazać

„dobrą wolę". Prosiłeś, żebym przychodziła do ciebie wieczorami,

nawet kosztem lekcji muzyki. Powiedziałeś, że powinnam ci się

odwdzięczyć, pamiętasz? W oczach Phelpsa dostrzegł nienawiść.

- Widz

ę, jak się potrafisz odwdzięczyć - wycedził. - Czy ty

wiesz, kim jestem? Czy wiesz, że jestem najlepszym specjalistą w

swojej dziedzinie? Robili ze mną wywiady. Rozmawiałem z

prezydentem. A ty jesteś po prostu niczym. Średnio zdolną uczennicą,

która nie wie, jak sobie załatwić stopień. Powinnaś być mi wdzięczna,

że w ogóle zechciałem na ciebie zwrócić uwagę.

Alec wzdrygn

ął się. Miał dosyć. Odwykł od podobnych brudów.

Przyłapał Phelpsa na gorącym uczynku, ale nie zamierzał

wysłuchiwać ich wzajemnych oskarżeń.

background image

- Emily, zabieraj si

ę stąd, ale już - powiedział. - Sam się nim

zajmę.

- To naprawd

ę nie moja wina - w jej głosie zamiast skruchy

brzmiał gniew. - Przyrzekł mi...

- Id

ź stąd - powtórzył rozkazująco.

Emily zebra

ła rozsypane książki i rzuciwszy mu wściekłe

spojrzenie, zniknęła za drzwiami.

Alec spojrza

ł na Phelpsa. Po ustach profesora błąkał się ironiczny

uśmieszek.

- Zdarza si

ę - powiedział, przekonany, że Alec doskonale go

rozumie. Wyraźnie rozbawiony, przysiadł na biurku.

Alec sta

ł bez ruchu. Nic tu po nim. Spełnił swój obowiązek. Mags

powinna być zadowolona. Uchronił Emily przed zrobieniem głupstwa.

Mógł teraz stąd wyjść, zostawić tego bałwana i umyć starannie ręce.

Co

ś go jednak powstrzymywało. Obraz pięknej żony Rogera,

przestrach w oczach Emily, a przede wszystkim Lauren. Broniła

swojej uczennicy tak uparcie, jak uparcie próbowała wierzyć, że

będzie grać. Tak jakby obie sprawy były równie ważne.

Ze wzgl

ędu na Lauren nie mógł tego zostawić.

- Takie rzeczy nie zdarzaj

ą się same - powiedział cichym głosem,

z satysfakcją widząc, jak zadowolenie na twarzy Phelpsa powoli
znika. -

To ludzie robią takie rzeczy.

- Daj spokój -

Roger próbował się bronić. - Nie rób z tego

tragedii. Sama tego chciała...

- Jest jeszcze prawie dzieckiem. Mog

łaby być twoją córką.

- Mimo to dobrze wie, czego chce.
- Mia

łeś nad nią władzę. Sam mi mówiłeś, że człowiek zostaje

profesorem, żeby mieć władzę. Ty jej nadużyłeś.

- Alec, pos

łuchaj...

- Niedobrze mi si

ę robi na twój widok. Wkładaj buty i idziemy.

Musisz porozmawiać z rektorem.

- Pani Wyler? - us

łyszała w telefonie zdyszany dziewczęcy głos.

-

Przepraszam, że do pani dzwonię. Nazywam się Kitty Forsythe. Pani

mnie nie zna. Jestem przyjaciółką Emily Spaeth.

Lauren zacisn

ęła dłoń na słuchawce. Była ósma wieczór.

Słyszała, jak Alec wychodził. Słyszała wszystko, co robił. Resztę

sobie dopowiadała. Bacznie śledziła życie rozgrywające się piętro

background image

wyżej. Wyszedł przed godziną, a teraz jakaś koleżanka Emily

telefonuje do niej, wyraźnie przestraszona.

- Tak, s

łucham - powiedziała.

- Strasznie mi przykro,

że przeszkadzam, ale...

- Nie przeszkadzasz mi. Co si

ę stało?

- Chodzi o Emily. Wiem,

że ma z nią pani lekcje. Jest pani

jedyną nauczycielką, jaką lubi. Więc dzwonię, bo ona się pakuje.

Mówi, że wyjeżdża z Albright, rzuca szkołę, jest w bardzo złym

stanie. Nie chce iść do opiekuna roku i... zamknęła się w swoim
pokoju i... j

a wiem, że jest późno, ale...

- Nic nie szkodzi - przerwa

ła jej Lauren. - Gdzie mieszkacie?

Od

łożyła słuchawkę, złapała żakiet i klucze. Stało się. Czuła to

wyraźnie. Emily w czasie lekcji była zupełnie inna niż zwykle.

Roztargniona, nieuważna, myślami przebywająca gdzie indziej.

Lauren chciała zapytać o sercowe sprawy, ale bała się ją spłoszyć.

Mo

że nic się nie stało między nią a Phelpsem. Może po prostu

pokłóciła się ze swoim chłopakiem i dlatego tak się zamartwia. Może

dlatego chce opuścić szkołę. Dwudziestolatki zwykle lubią

przesadzać.

Biegn

ąc wzdłuż Hancock Street, Lauren próbowała sobie

wmówić, że tak właśnie jest. Emily pokłóciła się z chłopakiem. Ot,

zwykła sprzeczka zakochanych. Wiedziała jednak, że telefon

koleżanki musiał dotyczyć czegoś innego. Alec wyszedł wieczorem.
Na pewno w sprawie Phelpsa. A teraz jej najzdolniejsza studentka

jest, mówiąc słowami jej koleżanki, w strasznym stanie.

Bieg

ła, czując, jak policzki czerwienieją jej od chłodu; z jej ust

wydobywały się białe obłoczki. W drzwiach domu akademickiego

pokazała legitymację dyżurującej studentce.

- Nazywam si

ę Lauren Wyler. Pracuję w instytucie muzykologii.

Przyszłam do Emily Spaeth.

Dziewczyna uj

ęła słuchawkę telefoniczną.

- Zadzwoni

ę na górę.

- Popro

ś Kitty Forsythe. Dziewczyna zamieniła z kimś kilka

słów.

- Drugie pi

ętro - powiedziała do Lauren. - Może pani iść na górę.

Lauren wbieg

ła na schody. Na pierwszej kondygnacji dobiegł ją

gwar młodzieńczych głosów, śmiechy, szmer prysznica. Na drugim

piętrze czekała na nią blada dziewczyna o przestraszonych oczach.

background image

- T

ędy - pociągnęła za sobą Lauren w głąb korytarza. - Na imię

mam Kitty. Mieszkam naprzeciwko. Emily zamknęła się i chyba

płacze. Nie wiem, może wzięła jakiś narkotyk... ale chyba nie?

Zawsze jest taka ostrożna, nawet nie pije wina.

- My

ślisz, że pokłóciła się z chłopakiem? - zapytała Lauren,

pewna przeczącej odpowiedzi.

- Z jakim ch

łopakiem?

- Powiedzia

ła mi dziś w czasie lekcji, że ma dość wszystkich

mężczyzn. Pomyślałam, że to może wina jej chłopaka.

Kitty zaprzeczy

ła ruchem głowy.

- Ona nie ma ch

łopaka. Chyba kręci z jakimś profesorem. Nie

mówiła mi, z kim, bo to wielka tajemnica. On podobno się w niej

zakochał i coś tam dla niej robi i tak dalej. Od razu sobie pomyślałam,

że to głupie, żeby tak z profesorem...

- Czyli tak naprawd

ę, nie ma chłopaka?

- Ma tylko tamtego. Zupe

łnie zwariowała na jego punkcie.

Ostatnio powiedziała, że zrozumiała, że on jej nie kocha, tylko po

prostu zamierza ją wykorzystać, i że ona odpłaci mu tym samym.

- My

ślisz, że między nimi do czegoś doszło?

- Nie wiem. Powiedzia

ła, że postara się, żeby zrobił dla niej, co

może, bo skoro jej nie kocha, to niech ona z tego przynajmniej coś
ma. Nie rozumiem, o co jej chodzi, ale ona chyba wie, co robi.

„Idzie z nim do łóżka, żeby jej postawił dobry stopień", w uszach

Lauren zabrzmiały słowa Aleca. Zrobiło się jej niedobrze. Wbrew

podejrzeniom, wbrew cynicznej pewności Aleca, próbowała dotąd

wierzyć, że takie rzeczy się nie zdarzają. Miała nadzieję, że Emily

przynajmniej kocha Phelpsa. Alec jednak miał absolutną rację. „Takie

jest życie, Lauren".

- To jej pokój? -

zapytała, kiedy stanęły pod drzwiami.

- S

łuchaj, Emily! - krzyknęła Kitty. - Przyszła do ciebie pani

Wyler.

- Nikogo nie chc

ę widzieć!

- Emily - powiedzia

ła spokojnie Lauren - proszę cię, otwórz,

chcę ci pomóc.

Naprawd

ę chciała tylko jednego: potrząsnąć nią i skrzyczeć.

Głupia, bezmyślna dziewczyna! Była jednak nauczycielką. Jej

obowiązkiem było pomóc uczennicy.

background image

W chwil

ę potem drzwi się otworzyły i ukazała się zapłakana

twarz z czerwonymi oczym

a. Za nią na łóżku leżała otwarta walizka.

Po całym pokoju walały się ubrania.

Lauren podzi

ękowała Kitty i weszła do środka, zamykając za

sobą drzwi.

- Kitty powiedzia

ła, że zamierzasz opuścić szkołę.

- Musz

ę wyjechać.

- Chodzi o pieni

ądze?

- Chodzi o moj

ą opinię. Jestem skończona. Emily wytarła łzy

chusteczką.

- B

ędzie straszny skandal.

- Mia

łaś romans z profesorem Phelpsem - powiedziała Lauren.

Dziewczyna rzuci

ła jej spłoszone spojrzenie.

- Sk

ąd pani wie? Skoro pani wie, to znaczy, że wiedzą wszyscy.

- Nikt nie wie.
- Ten jego przyjaciel wie. Nakry

ł nas. Jestem taka głupia, to

wszystko moja wina...

- Nie twoja. Profesor Phelps jest doros

ły, Emily. Powinien

wiedzieć lepiej. Nadużył twojego zaufania.

Emily

łkała, przyciskając mokrą chusteczkę do oczu. Lauren

spostrzegła pudełko na polce, wyjęła papierową serwetkę i podała jej.

Ta też wkrótce zwilgotniała.

- Na pocz

ątku myślałam, że on coś do mnie czuje. Bardzo mi to

pochlebiało. Dorosły mężczyzna i do tego profesor. Stale mnie

zapraszał do swojego gabinetu i tak dalej. A potem powiedział, że

może mi załatwić stypendium. Naprawdę myślałam, że mnie kocha.

- A ty go kochasz?
Emily nie odpowiedzia

ła, skinęła tylko głową.

- Wiedzia

łaś, że ma żonę?

- Z pocz

ątku nie. Potem, kiedy się dowiedziałam, wytłumaczył

mi, że to nie szkodzi. Możemy sobie wzajemnie pomagać. Powiedział,

że bardzo lubi pomagać studentkom, jeśli są dla niego miłe. Może im

pomóc dostać stypendium, może je wysłać na jakiś dobry uniwersytet

albo na studia doktoranckie. A ja ledwo mogę opłacić studia tutaj.

- Tym nie powinna

ś się przejmować. Jest tyle możliwości

zarobienia pieniędzy. Możesz wziąć pożyczkę albo znaleźć sobie

jakąś pracę. Mam zresztą coś dla ciebie. Możesz dawać lekcje muzyki.

background image

W Albright jest wielu młodych ludzi, chcących się uczyć gry na

fortepianie. Jeśli będziesz chciała, polecę cię komuś.

Emily spojrza

ła na nią przez łzy.

- Naprawd

ę? Zrobi to pani?

- Jest wiele mo

żliwości przyzwoitego załatwienia sprawy.

Romans z profesorem do nich nie należy.

Emily j

ęknęła.

- Wyrzuc

ą mnie, na pewno.

- Nie pozwol

ę na to.

- Powinni to zrobi

ć. To nie jest szkoła dla idiotek takich jak ja.

- Nie jeste

ś idiotką. Wpadłaś w tarapaty, ale na szczęście udało ci

się z nich wydostać.

- To ten przyjaciel Rogera mnie stamt

ąd wyrwał. Przeszkodził,

zanim było za późno. Wpadł do jego gabinetu, zupełnie jakby

wiedział, co się dzieje. Nawet nie był zdziwiony. Po prostu wszedł i

wyrzucił mnie stamtąd.

Lauren zamierza

ła jej wyjaśnić, że Alec wcale nie jest

przyjacielem Rogera, ale dała spokój. Nieważne, kim jest.

Najważniejsze, że zjawił się we właściwym czasie. Zanim było za

późno.

- Jutro - powiedzia

ła - pójdziemy razem do opiekunki roku i

przedstawimy całą sprawę.

- Na pewno pomy

śli, że jestem za głupia, żeby studiować w

Albright.

- Pomy

śli, że jesteś naiwna, niedoświadczona i popełniłaś błąd.

Kobieta, kiedy jest niedoświadczona, nieraz się myli. Źle rozumie

intencje mężczyzny. Widzi miłość tam, gdzie jest tylko pożądanie. To

nie jest głupota, to część dorastania. Uczymy się na błędach.

- Pani te

ż? - dziewczyna szeroko otworzyła oczy. - Coś takiego

się pani przytrafiło?

Lauren u

śmiechnęła się smutno.

- Nie kocha

łam się nigdy w żonatym profesorze, ale kiedyś

zakochałam się w kimś, kto... czuł coś innego niż ja. Ja grałam
rapsodie, a on rock and rolla. -

Odchrząknęła i mówiła dalej: - Wiele

się nauczyłam. Ty też będziesz teraz inna. Tak właśnie zostaje się

kobietą.

Um

ówiły się, że następnego dnia pójdą załatwić sprawy,

pocałowała dziewczynę w policzek i wyszła. Po uliczkach campusu

background image

szalał zimny wiatr. Postawiła kołnierz płaszcza, włożyła ręce do

kieszeni. Nie miała dokąd się śpieszyć.

Sz

ła powoli przez uśpiony campus, jeszcze raz przeżywając

rozmowę z Emily. Miała wrażenie, że jej pomogła, poradziła,

wskazała drogę. Spełniła swój obowiązek.

Mo

że tylko była niezupełnie szczera. Powiedziała, że wiele się

nauczyła na własnych błędach. Trochę przesadziła. Jeśli chodzi o

Aleca, nie nauczyła się niczego.

Przyjecha

ł do Albright, żeby pomóc ciotce. Mimo że

postępowanie Emily od początku mu się nie podobało, pomógł i jej.

Pomógł też Lauren, wbrew jej woli, narażając się na jej gniew. Nie

robił tego dla pieniędzy ani dla sławy, ani żeby zyskać władzę. Pobyt

w Albright nic mu nie dał. Nie napisał nowej książki, nie uleczył nogi.

Nigdy jej nie oszuka

ł. Nieważne, czy chodziło o jej przyszłość, o

jej grę czy uczucia. W przeciwieństwie do Phelpsa i Geralda, nigdy

nie kłamał. Działał otwarcie i szczerze.

Nigdy nie m

ówił, że ją kocha. Kochał się z nią, bo tego chciała.

Kiedy zorientował się w charakterze jej uczuć, odszedł, nie dlatego,

żeby ją zranić, tylko żeby oszczędzić jej przyszłych cierpień.

Kocha go. Teraz jest ju

ż pewna, że go kocha.

Powiedzia

ła mu, że nie potrzebuje jej bronić, i wierzyła w to.

Teraz, kiedy tak szła samotnie wzdłuż Hancock Street, starała się
j

edynie wierzyć, że będzie potrafiła się obronić przed miłością do

człowieka, który jej nie kocha.

background image

Rozdzia

ł 13

Alec nacisn

ął dzwonek przy drzwiach rektorskiej rezydencji lewą

ręką. Prawą trzymał na pokrytym tweedem ramieniu profesora
Phelpsa. Roger na pewn

o nie będzie próbował zwiać, ale ostrożność

nie zawadzi.

Profesor prezentowa

ł się nieszczególnie. Jego dawna pewność

siebie gdzieś zniknęła. Mimo że Alec był tylko o kilka centymetrów

wyższy, Roger wyglądał przy nim jak połamana marionetka.

Ponieważ nikt nie otwierał, Alec znowu nacisnął dzwonek. Na piętrze

otworzyło się okno, podnieśli głowy. Ukazała się pani rektor.

- Kto tam?
Alec si

łą powstrzymał się od śmiechu. Stary dobry zwyczaj

rodziny Cudahy. Babcia zawsze tak robiła. Wychylała się z okna i
sprawd

ziwszy, kto dzwoni, spokojnie zrzucała klucze. Ciekawe, kiedy

Mags zacznie wyrzucać klucze przez okno rektorskiej rezydencji.

- To ja, Mags - krzykn

ął. - Przyprowadziłem kogoś. Musimy z

tobą porozmawiać.

- Ju

ż schodzę.

Po chwili masywne odrzwia uchyli

ły się. Mags miała na sobie

flanelowy szlafrok, na nosie okulary, włosy w nieładzie. - Mam

nadzieję, że panowie wybaczą mi strój. Zwykle nie przyjmuję gości o
tej porze, ale -

jak sądzę - sprawa jest pilna.

- Nie na tyle,

żeby panią wyciągać z łóżka - powiedział sucho

Roger.

- Nie by

łam w łóżku - odparła. - Próbowałam pisać referat, który

mam wygłosić w Chicago w przyszłym tygodniu. Coś mi jednak

mówi, że referat będzie musiał poczekać.

Odsun

ęła się i poprosiła ich do środka. Przeszli przez salon do

niewielkiego gabinetu umeblowanego antykami. Mags zasiad

ła w

fotelu, Roger przycupnął w rogu kanapy.

- Wydaje mi si

ę, że profesor Phelps chciałby z tobą porozmawiać

o swojej pracy w Albright -

powiedział Alec.

Mags, przetar

ła okulary.

- Jak daleko zasz

ły sprawy?

- Zasta

łem ich jeszcze w ubraniu. Postukała palcami w oparcie

fotela.

- Kim jest ta studentka?

background image

- Emily Spaeth. Chyba z pierwszego roku. Ba

ła się, że będzie

miała słabe stopnie. Roger postanowił jej pomóc.

Phelps skrzywi

ł się. Na twarzy Mags odmalował się niesmak.

- A co z tamt

ą zeszłoroczną sprawą?

- Wiedzia

ła o tym. Roger co prawda jeszcze nie potwierdził,

ale...

- Emily by

ła wściekła - przerwał mu Phelps. - Nie wiedziała, co

mówi.

- Doskonale wiedzia

ła, stary. Zresztą mamy dowody.

- Jakie dowody? - Roger zblad

ł.

- List.
- Napisany przez przyjaci

ółkę tamtej dziewczyny - wyjaśniła

Mags.

- Jednym s

łowem - profesor wyprostował się z godnością -

bardziej wierzycie słowom jakiejś studentki niż profesora
uniwersytetu.

- Je

śli to ty nim jesteś... szkoda gadać - Alec wkroczył do akcji. -

Albo zaraz wszystko powiesz, albo ci pomogę przypomnieć sobie, jak

to było. Wiesz, że my, policjanci, mamy swoje sposoby...

- Czego ode mnie chcecie? - przestraszy

ł się Roger. - Tamto, w

zeszłym roku, to nie była moja wina. Sama do mnie przyszła.

Wiedziała, że mam znajomości na Harwardzie. Zaproponowała mi...

- A ty po prostu nie potrafi

łeś odmówić - dokończył za niego

Alec.

-

Żebyś wiedział. Kiedy młoda, śliczna kobieta sama

człowiekowi wchodzi do łóżka, to, bardzo cię przepraszam, Margaret,
ty chyba tego nie rozumiesz...

- Doskonale rozumiem - spojrza

ła na niego zza okularów. - Tym

razem to też pewnie była wina Emily. Wszystkiemu winne te okropne

dziewczyny. Ty, biedny, bezbronny człowiek, po prostu nie wiesz, jak
s

ię przed nimi bronić.

- To znaczy... - sytuacja Rogera stawa

ła się coraz gorsza. Alec

nawet jakby zaczynał mu współczuć. Wiedział, co znaczy, kiedy

ponętna kobieta ofiarowuje swoją miłość, wiedział, jak bardzo trudno

się powstrzymać.

Ale on nie oszukiwa

ł Lauren. Nie obiecywał nic w zamian. Nie

wy

łudził od niej miłości. Pragnął tylko, żeby jej było dobrze.

background image

Mimo to rozumia

ł Phelpsa. Nie wszystko, co robił, ale jego

motywacje. Może był trochę lepszy od nieszczęsnego profesora, ale
nie za bardzo.

- Mo

że byś się czegoś napił, Alec - powiedziała znacząco Mags.

-

Zanim coś postanowimy, chciałabym porozmawiać z profesorem

Phelpsem sam na sam. Kuchnia jest za jadalnią, korytarzem w lewo.

Zostawi

ł ich samych. Świadomość, że ma coś wspólnego z

Phelpsem, wstrząsnęła nim. Byli jakoś do siebie podobni, ale wiele ich

dzieliło. Nie tylko to, że on do niczego Lauren nie zmuszał. Główna

różnica polegała na tym, że bardzo się o nią niepokoił. Martwił się o

nią i martwi się nadal. Bardzo mu na niej zależy.

Zgodnie ze wskazówka

mi Mags, przeszedł przez ogromną

jadalnię i korytarzem dotarł do ogromnej kuchni. Zobaczył dwie

wielkie lodówki. W jednej z nich stały kartony piwa.

Otworzy

ł butelkę i pociągnął łyk. Sprawa dobiegała końca.

Jeszcze tylko Mags omówi z Rogerem warunki kapitu

lacji i można

spuszczać kurtynę. Kulminacja i zakończenie. Epilog, jak mawiał jego
wydawca.

Historia Phelpsa dobieg

ła końca. Pozostała jednak jeszcze inna

historia. Lauren Wyler. Skomplikowane w

ątki tej sprawy również

trzeba było uporządkować.

Oboje pope

łnili błąd. Ona była delikatną księżniczką, subtelną i

naiwną. Pewnego dnia spotkała na swojej drodze nadopiekuńczego

gliniarza. Przyjęła jego pomoc, bo miała kłopoty. Potem się

otrząsnęła. Zebrała siły i nikogo nie potrzebuje.

On te

ż jej nie potrzebuje. Też jest silny. Lauren pociąga go jako

kobieta, fascynuje go i sprawia, że myśli o niej bez przerwy. Ale to

nie znaczy, że się w niej zakochał.

U

śmiechnął się gorzko i pociągnął z butelki.

Z korytarza dosz

ły go głosy Mags i Phelpsa. Wyszedł z kuchni,

żeby asystować przy pożegnaniu. Drzwi do gabinetu były otwarte.

Stał w nich Phelps. Ich spojrzenia spotkały się.

Przez chwil

ę mierzyli się wzrokiem. Profesor miał zaciśnięte usta,

zapadnięte policzki, brwi uniesione jak znaki zapytania.

Alec chrz

ąknął. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.

"Bardzo mi przykro. Jako

ś tak wyszło. Wszystkiego dobrego.

Dziękuję, że chwaliłeś moją książkę". Lepiej już nic nie mówić.

background image

Phelps namy

ślał się chwilę. Potem, zupełnie jakby doszedł do

tego samego wniosku, odwrócił się i oddalił bez słowa.

G

łucho trzasnęły zamykane drzwi.

Alec poszed

ł do gabinetu Mags. Pani rektor siedziała w fotelu,

oczy miała zamknięte, nogę opartą o antyczny stolik.

- Przecie

ż to antyk, cioteczko! - krzyknął zgorszony. -

Natychmiast zdejmij tę nogę!

Otworzy

ła oczy.

- Mam lepszy pomys

ł - powiedziała zmęczonym głosem. - Chodź

tutaj i też sobie połóż nogę na stoliku. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem
kompletnie rozbita.

Usiad

ł obok niej, podsunął butelkę. Mags napiła się piwa.

- Poprosi

łam, żeby złożył rezygnację - powiedziała, nie czekając

na pytanie. -

Musiałam trochę nalegać, ale wreszcie się zgodził. Nie

miał innego wyjścia. Niestety, muszę go trzymać do końca semestru.

Nie mogę go wyrzucić, ma zbyt wielu studentów. Ze względu na nich

nie mogę przerywać zajęć.

- Masz ju

ż kogoś na jego miejsce?

- B

ędę miała kogoś na wiosenny semestr. Pewną panią doktor z

Yale. Pisałam już do niej.

Jej aktywno

ść wywarła na nim wrażenie.

- My

ślisz, że się zgodzi?

Mags znowu poci

ągnęła z butelki.

- Nie proponowa

łam jej jeszcze nic konkretnego. Czekałam, aż

wyjaśnisz sprawę Phelpsa.

Ale przyjedzie na pewno, studiowa

ła w Albright. Przyjedzie z

samego sentymentu dla starej szkoły.

- Zmowa absolwentów. Nie ma to jak stare roczniki.
- G

łupi jesteś.

- A co z m

łodszymi? Myślę o Emily? Uśmiech znikł z twarzy

Mags.

- Musz

ę z nią porozmawiać. To nie będzie dla niej miłe. Cała ta

historia musiała ją nieźle zestresować.

- Nie jest znowu taka zagubiona - powiedzia

ł twardo. -

Wiedziała, w co się pakuje. Nie jest taka głupia.

- Oczywi

ście, w tej szkole nie ma głupich dziewcząt. Dbamy o

odpowiedni poziom. Co nie znaczy, że jest odporna na stresy. Nawet

mądre dziewczyny robią głupstwa i potem cierpią.

background image

- Roger powiedzia

ł - podjęła po chwili - że tylko wziął, co sama

dawała. Kto wie, ile razy postąpił już w myśl tej zasady. Wiemy

przecież tylko o Emily i tamtej dziewczynie z Harwardu.

- Nie s

ą zupełnie bez winy - Alec postanowił wystąpić w obronie

brzydszej płci. Albright, podobnie jak jego rodzinny dom, wyraźnie

był bastionem wojującej kobiecości.

- Owszem - Mags skin

ęła głową - nie są. Trudno powiedzieć, kto

zrobił pierwszy krok. Sądzę jednak, że nie zawsze kiedy kobieta
gotowa jest co

ś dać, mężczyzna musi ten dar przyjąć. Nieraz musi po

prostu odmówić, ponieważ w przeciwnym razie zrani kobietę bardziej

niż mówiąc „tak". Wiem, że to przeciwko męskiej naturze. Phelps

powinien umieć odmówić, nawet jeśli same do niego przychodziły.

Mags nie zdawa

ła sobie sprawy, jak wielkie wrażenie zrobiły na

nim jej słowa. Długo po tym, jak opuścił rektorską rezydencję, stale

jeszcze je słyszał. Tkwiły w nim, nie dając spokoju.

Do diab

ła z tym wszystkim. Wszystko nieważne. I to, co zaszło

między nim a Lauren, i to, kto dawał, a kto brał, kto powinien był

powiedzieć „nie", a tego nie zrobił. Wszystko nieważne. Nie miał w

Albright nic do roboty. Nie powinien się oszukiwać. Umiał zawsze

spojrzeć prawdzie w twarz. Bez względu na to, jaka była. Lauren go

odepchnęła. Nie chciała z nim mieć nic wspólnego. Potrafiła z nim

rozmawiać tylko o Emily i jej romansie z Phelpsem. Raz na zawsze

przestała grać na fortepianie. Kiedyś prosił ją, żeby grała dla niego.

Ale potem porzucił ją, a kiedy wrócił, nie chciała, żeby cokolwiek ich

łączyło. Nawet coś tak ulotnego jak jej gra.

Musi si

ę z tym pogodzić. Nie chce go widzieć. Powinien jak

najszybciej stąd wyjechać.

Kiedy doszed

ł do domu, w oknach na parterze było ciemno. Było

wpół do dziesiątej. Nie powinno go obchodzić, o której wraca do

domu. Siłą zmusił się do ominięcia wzrokiem jej drzwi. Otworzył

własne i poszedł po schodach na górę.

By

ł wyczerpany. Wziął prysznic, przebrał się, sięgnął po walizkę.

Właściwie może już się pakować. Im prędzej stąd wyjedzie, tym
lepiej.

Postawi

ł walizkę na łóżku i zatrzymał się. Nie mógł tego zrobić.

Może jutro. Tylko nie teraz.

background image

Teraz powinien wzi

ąć się do pracy. Od chwili powrotu do

Albright nie napisał słowa. Dziś wieczór postanowił wszystko

nadrobić.

Wkr

ęcił papier do maszyny. Zdania popłynęły nadspodziewanie

łatwo.

Pok

ój wypełnił stukot maszyny do pisania. Za oknem wył wiatr.

Usadowił się wygodnie, wyprostował lewą nogę. Skończył stronę i

wkręcił do maszyny następną kartkę papieru.

Akcja post

ępowała naprzód. Policjant dzielnie zapobiegł zbrodni,

ale stracił dziewczynę. Podczas krótkiego pobytu w Bostonie

próbował pokierować fabułą inaczej. Bohater sprawdza się jako

policjant doskonały, a ponadto ma szczęście w miłości. Teraz nabrał

pewności, że tych dwóch spraw pogodzić nie można. Każda opowieść

rządziła się swymi własnymi prawami, epilog był tylko konsekwencją.

Sam do tego doszed

ł. Tak właśnie musiało być.

Zapobiec zbrodni, utraci

ć miłość. Jemu przytrafiło się to samo.

Tak by

ł pogrążony w pracy, że z początku nic nie słyszał.

Dopiero kiedy na chwilę przerwał pisanie, żeby wkręcić następną

kartkę, doszły go dźwięki muzyki.

Kilka niepewnych s

łabych dźwięków.

Nie ma co nas

łuchiwać. Powinien wrócić do pracy. Zna przecież

zakończenie tej historii.

Wkr

ęcił papier do maszyny. Uniósł dłonie, próbując się

skoncentrować.

Akord. Jeden, dragi, trzeci. Dziwna synkopowana muzyka.
Co ona gra? Przecie

ż to nie ma nic wspólnego z muzyką

klasyczną! Wstał od maszyny i przeszedł do salonu, skąd lepiej

słyszał.

Lauren improwizowa

ła. Powolna, bluesowa muzyka. Kiedy się

myliła, nie poprawiała błędu. Grała dalej, tak jakby dysonans był

zamierzony. To nawet dodawało grze uroku. Początkowo unikała

wysokich dźwięków, oszczędzając okaleczoną dłoń. Potem jednak

włączyła chore palce do gry. Pomyliła się raz i drugi. Nie zatrzymała

się, zwiększyła tempo, przechodząc do rytmu rocka. Następnie

zwolniła, jakby bawiła się własnymi marzeniami.

Nigdy dot

ąd nie słyszał tak pięknej muzyki.

Musia

ł się przyznać przed samym sobą, że bardzo pragnął nie

utracić tej dziewczyny.

background image

Gra

ła, bo on pisał. Grała, żeby sobie dowieść, że jest na to

wystarczająco silna. Przeżyła pożegnanie z muzyką, teraz musi
u

dowodnić, że potrafi przeżyć pożegnanie z miłością.

D

ługo błądziła po campusie, starając się uporządkować myśli.

Dopiero mróz zagnał ją do domu. Wróciła na Hancock Street. W

oknach na piętrze paliło się światło.

Alec jeszcze nie wyjecha

ł. Wkrótce to zrobi. Wypełnił zadanie.

Nie ma powodu, żeby zostawał w Albright.

Wesz

ła do siebie, zamknęła drzwi, zaczęła słuchać. Z góry

dochodził jedynie dźwięk maszyny do pisania.

Wyobrazi

ła sobie jego ręce dotykające klawiszy. Automatycznie

zerknęła na swój instrument. Nie siedziała przy fortepianie od...

Od tamtej nocy, kiedy si

ę kochali.

Zdj

ęła płaszcz i położyła go na krześle. Podeszła do fortepianu i

poczuła w gardle skurcz strachu. Jeśli zamierza zakończyć sprawę

Aleca, musi najpierw uporządkować swoje własne.

Wzi

ęła głęboki oddech. Uniosła klapę i spojrzała na biało - czarne

klawisze. Jej oczy napełniły się łzami.

„Takie jest życie", przypomniała sobie jego słowa i zaczęła grać.
R

ęce same unikały dawnych układów. Tak jakby bały się powrotu

do tego, co kiedyś legło u podstaw jej kariery. Chłodny dotyk

klawiszy miał w sobie coś bliskiego i kojącego. Nagle poczuła, że

prawa ręka przestaje ją krępować.

Gra

ła zupełnie inną muzykę. Nie taką, jaką grywała dla pieniędzy

czy sukcesu. Grała muzykę, która była częścią jej życia.

Pozwoli

ła melodii rozwijać się samodzielnie. Dźwięki układały

się same, naturalnie i swingująco. Czuła się jak człowiek, który po

długiej diecie chrupie kawałek czekolady. Albo po upalnym letnim

dniu zanurza się w chłodne fale jeziora.

Spojrza

ła w okno. Za szybą, na zewnątrz, stał Alec.

Patrzy

ł na nią.

Muzyka, jak narkotyk, zwolni

ła jej reakcje. Ręce na klawiaturze

spowolniały. Zapanowała cisza.

Patrzy

ł na nią pytająco. Z jego ust wydobywały się białe obłoczki

pary. Miał na sobie tylko dżinsy i sweter. Nie czuł zimna. Stał i

patrzył.

background image

Je

śli go wpuści do środka, popełni największy błąd w swoim

życiu. Nie może nie udawać, że nie rozumie jego spojrzenia. Jak

zahipnotyzowana, podeszła do drzwi i otworzyła.

- Dzi

ękuję - powiedział Alec, przestępując próg.

Odsun

ęła się, żeby nie być zbyt blisko.

- Na pewno zmarz

łeś.

Wyci

ągnął przed siebie zmarznięte dłonie. Uśmiechnął się.

- Owszem. Strasznie d

ługo stałem. Zdziwiła się. Jak długo tam

stał? Jak długo

gra

ła zaczarowana muzyką? Dlaczego wpuszcza go do pokoju,

tego s

amego pokoju, gdzie już kiedyś przestała nad sobą panować?

Przecież w każdej chwili może ją pocałować...

- My

ślałam, że się szykujesz do wyjazdu - powiedziała

spokojnie.

Skin

ął głową.

- Nawet zdj

ąłem walizkę. Zamierzałem się pakować, ale nie

mogłem. Nie mogłem wyjechać bez pożegnania.

Naprawd

ę zszedł tylko, żeby jej powiedzieć „do widzenia".

- Ale zacz

ęłaś grać - mówił dalej, ponieważ Lauren milczała - i

zrozumiałem, że nie mogę się pożegnać i odejść.

Zrobi

ł krok w jej stronę.

- Dlaczego? Przecie

ż zrobiłeś, co do ciebie należało.

- Kiedy ci

ę pocałowałem po raz pierwszy, powiedziałaś, że nie

możesz się angażować.

Po

łożył jej dłoń na karku. Drgnęła, ale starała się opanować

dreszcz, jaki przebiegł jej ciało.

- By

łem zadowolony, bo ja też nie chciałem się angażować. Ale

nie chciałem też spędzić życia pisząc książki. Stało się inaczej. Ty nie

chciałaś spędzić życia ucząc muzyki. Stało się inaczej. Wydaje mi się,

że jeśli chodzi o miłość, też coś się stało niezupełnie tak, jak

planowaliśmy.

Delikatnie j

ą pocałował.

- Alec - powiedzia

ła bezradnie. - Nie mogę sobie pozwolić na to,

żebyś przychodził i odchodził. Straciłam bardzo wiele, nie mogę

stracić nic więcej.

- Nie stracisz mnie - uj

ął jej głowę w dłonie. - Powiedz, żebym

został.

background image

Tak jak jej palce odpowiada

ły na dotyk klawiszy fortepianu, tak

usta odpowiadały na dotyk jego ust.

Nie wiedzia

ła, jak znaleźli się w sypialni. Nagle spostrzegła, że

stoją obok łóżka, całując się. Czuła, jak obejmują ją silne ramiona.

Czuła jego dłoń we włosach. Jego język w swoich ustach. Pragnął jej

tak bardzo, jak ona pragnęła jego. Ogarnęło ją znajome uczucie, które

pojawiało się zawsze, kiedy jej dotykał. Teraz było jej wszystko

jedno. Nawet gdyby znowu miał ją opuścić, pragnęła się z nim

kochać.

Wsun

ęła dłonie pod jego sweter i dotknęła owłosionej skóry.

Lekko odsunął jej ręce.

- Nie

śpiesz się tak - szepnął. - Niech to trochę trwa.

Skin

ęła głową, ale jej ręce, jakby żyjąc własnym życiem, dalej

wędrowały po jego ciele. Alec uśmiechnął się lekko, kiedy dotknęła
ustami jego sutek.

Widz

ąc, że prężą się i twardnieją pod dotykiem jej ust, sięgnęła

ręką do paska jego spodni.

Poca

łował ją znowu i zaczął rozpinać bluzkę.

Kiedy ju

ż była naga, zaczaj całować jej piersi.

Po

łożył się na plecach i pociągnął ją za sobą.

Ich usta znowu si

ę spotkały. Czuła jego ręce na swoich biodrach,

brzuchu, udach. Zdjął z niej spodnie, a widząc, że niezręcznie

manipuluje przy jego dżinsach, ściągnął je jednym ruchem.

- Powiedz mi, co mam zrobi

ć - powiedział ledwo dosłyszalnym

głosem.

- Wszystko - chcia

ła powiedzieć. - Chcę ciebie całego, chcę

twojej miłości na zawsze.

- Nie wiem - powiedzia

ła tylko, bojąc się, że zażąda więcej niż

będzie mogła znieść.

Przez chwil

ę wpatrywał się w jej twarz. Potem ześlizgnął się pod

nią, drobnymi pocałunkami znacząc jej ciało.

- Alec... - szepn

ęła z przestrachem, czując w sobie jego język.

Odsunął jej dłonie.

W j

ęku, który po chwili usłyszała, nie rozpoznała własnego głosu.

Całe ciało miała napięte jak struna, serce przestało bić, płuca czerpać

powietrze. Jej ciało przebiegł nagły spazm; cała była w tym spazmie,

cała była miłością.

background image

- Alec... - j

ęk przeszedł w krzyk. Czuła się zupełnie bezbronna;

nigdy dotąd nie należała do nikogo w sposób tak absolutny. Musiała

teraz zrobić coś dla niego.

Przesun

ęła dłonią w dół po jego brzuchu, tak jak ją nauczył tamtej

nocy. Poczuła jego przyśpieszony oddech. Instynktownie zrozumiała,

że pragnie czegoś więcej niż jej ręki. Ujęła go z tyłu za biodra i

przyciągnęła do siebie.

- Lauren...
My

ślała jedynie, jak zwiększyć jego rozkosz. Alec przymknął

oczy. Usłyszała jego głos. Byli teraz jednym ciałem, poruszanym w
tym samym rytmie.

- Teraz... - us

łyszała.

Przez d

łuższą chwilę leżeli bez ruchu. Potem Alec wstał.

Otworzyła oczy, przestraszona, że chce odejść.

- Nigdzie nie id

ę, chcę wziąć koc - powiedział łagodnie.

Otuli

ł ją i mocno do siebie przytulił. Położyła głowę na jego

piersi.

Jego oczy by

ły jedynym świetlistym punktem w ciemnym pokoju.

- Tutaj mog

ę pracować tak samo jak w Bostonie - odezwał się. -

To zależy od ciebie. Zamieszkamy, gdzie zechcesz.

Zrozumia

ła znaczenie słów, ale stale nie mogła uwierzyć.

- Na jak d

ługo? - zapytała z lękiem.

- Tak d

ługo, jak zechcesz.

- A je

śli będę chciała mieć cię na zawsze? - powiedziała, mimo

że bała się jego reakcji. Może nie należy wymagać od niego

odpowiedzi, może jeszcze się waha.

- B

ędziesz mnie miała na zawsze - usłyszał i poczuła na skroni

pocałunek. - Jesteś teraz zupełnie inną kobietą, Lauren. Twoja

przyszłość należy do ciebie. Możesz wybierać. Bardzo bym chciał być

przy tobie, kiedy to będziesz robić. Może wymagam za dużo...

- Nie - po

łożyła dłoń na jego ustach. - Nie znam mojej

przyszłości, ale ona bez ciebie nie istnieje.

- Nie jestem ci ju

ż potrzebny. Jesteś silna. Niezależna. Nie

potrzebujesz mnie.

- Potrzebuj

ę, ponieważ cię kocham, Alec.

- Ja ciebie te

ż kocham.

- Masz racj

ę, nie wiem, jaka będzie moja przyszłość. Wszystko

się zmienia.

background image

- To si

ę nigdy nie zmieni - powiedział, całując jej rękę.

Unios

ła głowę, żeby pocałował ją w usta, i z tego pocałunku

zaczerpnęła pewność i odwagę.

- Chcia

łabym, żebyś poznała moją rodzinę - powiedział. - Moje

siostry są trochę niesamowite, a mama uzna, że jesteś niedożywiona.

Babcia uraczy cię jakąś erotyczną lekturą, a ...

- Twoj

ą ciotkę już znam - przerwała mu Lauren - i jeśli pozostali

członkowie twojej rodziny są do niej podobni, już ich lubię.

- Mo

żemy do nich jechać na Święto Dziękczynienia.

U

śmiechnęła się. Wspaniały pomysł. Bardzo długo przebywała z

dala od rodziny, a krewni Aleca wydawali się być bardzo mili.

Marzyła, żeby spędzić Święto Dziękczynienia wśród bliskich, w

prawdziwym domu. Nie wśród przypadkowych gości w hotelowym

apartamencie. Chciała zjeść indyka i napić się piwa w gwarnym,

pełnym dzieci mieszkaniu.

Z nim.
- Jeste

ś mi bardzo, bardzo potrzebny - powiedziała i jej oczy

napełniły się łzami.

- Masz mnie - odpowiedzia

ł pocałunkiem. Należał do niej.

Wszystko się zmieniło. Teraz mogła wierzyć, że zawsze będzie do

niej należał.

background image

Rozdzia

ł 14

Lauren zatrzyma

ła się przed domem z czerwonej cegły. Szerokie

prostokąty rozświetlonych okien jarzyły się przyjaźnie w mroźnej

listopadowej nocy. Ścisnęła Aleca za rękę.

- Jeste

ś pewien, że wszystko w porządku?

- Jak najbardziej.
Spojrza

ła na niego. Miał na sobie dżinsy, kurtkę i sweter. Sama

te

ż była ubrana niezbyt elegancko. To Alec zaproponował, żeby poszli

w codziennych ubraniach.

- Cz

łowiek czuje się swobodnie i nie stwarza dystansu.

Pomy

ślała, że miło byłoby zobaczyć go w dobrze uszytym

garniturze. Może pewnego dnia zabierze go na koncert do bostońskiej
filharmonii. Jeden z jej kolegów m

a mieć w styczniu koncert. Dobrze

będzie pójść razem posłuchać muzyki. Teraz jej kolej. On kiedyś

zabrał ją do klubu posłuchać rocka.

Pod warunkiem, oczywi

ście, że w styczniu stale jeszcze będą

razem.

Nie mia

ła powodów, żeby w to wątpić, ale życie nauczyło ją, że

nie ma nic pewnego. Rok temu nie uwierzyłaby, że kiedykolwiek

będzie starać się o przedłużenie kontraktu w Albright, zamiast

przygotowywać się do kolejnego tournee. Nie uwierzyłaby, że uczenie
muzyki da jej tyle satysfakcji, a przekonanie pewnej studentki

imieniem Emily, że powinna zmienić kierunek studiów, sprawi jej

taką przyjemność. Zwłaszcza nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że

może się zakochać i to w kimś takim jak Alec Fontana.

Nie w

ątpiła w to, że Alec ją kocha, ale doświadczenie nauczyło ją

w sposób dość bolesny, że można się spodziewać wszystkiego.

Błędem jest planowanie, błędem jest układanie sobie życia. Alec

pewnie z nią zostanie, ale zawsze trzeba się liczyć z tym, że będzie

inaczej. Życie jest pełne niespodzianek i to zwykle niezbyt
p

rzyjemnych. Ich miłość w każdej chwili może zniknąć jak sen.

Trzeba si

ę cieszyć chwilą obecną i nie dać się zwodzić

marzeniom.

Przed wej

ściem zawahała się znowu. Alec spojrzał na nią

zdziwiony.

- Co ci jest?
- Czuj

ę się jakoś dziwnie, jakoś... obco.

- Przecie

ż to twoja rodzina.

background image

- Tak, ale woli widzie

ć mnie gdzie indziej.

- Chc

ą cię widzieć tutaj.

- Naprawd

ę w to wierzysz? Pocałował ją, pogładził po policzku.

- Oczywi

ście. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.

Zdecydowanym ruchem nacisn

ął dzwonek.

W chwili kiedy wysiad

ł z samochodu i rozejrzał się, poczuł się

jak w domu. Znał podmiejskie, robotnicze dzielnice. Poznawał

szeregiem stojące domy i samochody zaparkowane na chodniku.

Wszystko do złudzenia przypominało południowy kraniec Bostonu.

Jasno oświetlone domy, maleńkie ogródki, skrzynki z kwiatami, drzwi
ozdobione kolbami kukurydzy.

Nie musia

ł udawać, że czuje się swobodnie i pewnie. Pragnął

jedynie coś z tego przekazać Lauren.

Drzwi otworzy

ła im kobieta tak podobna do Lauren, że nie miał

wątpliwości, że widzi jej matkę. Ta sama drobna budowa ciała,

ciemne, lśniące włosy, czarne migdałowe oczy. Biała delikatna skóra.

U

śmiechnęła się niepewnie i wpuściła ich do środka.

- Witaj - powiedzia

ła i pocałowała córkę w policzek. - To pewnie

Alec. Cieszę się, że pan przyszedł.

- Dzie

ń dobry, bardzo mi miło. - Alec wręczył gospodyni

kupiony na tę okazję bukiet chryzantem.

Matka Lauren zarumieni

ła się. Widać było, że sprawił jej wielką

przyjemność.

- Jakie pi

ękne, bardzo, bardzo dziękuję.

Spojrza

ł na jej ręce. Dłonie matki nie przypominały dłoni córki.

Były szorstkie i spracowane. Z pewnością nie dotykały klawiatury

fortepianu. Widać natomiast było, że zmyły sporo naczyń.

Z salonu doszed

ł ich dźwięk telewizora. Panowie oglądali mecz.

Wszędzie unosił się zapach pieczonego indyka.

- Richard? - zawo

łała matka. - Przyjechała Lauren ze znajomym.

Chodź się przywitać.

Ojciec podobnie jak matka by

ł drobnej budowy, szczupły i

ciemnowłosy. Jego flanelowa koszula i sprane dżinsy oraz nie

schodzący z twarzy uśmiech wzbudzały sympatię. Uścisnął dłoń
Aleca.

- Napije si

ę pan piwa, prawda?

background image

W salonie przed telewizorem siedzia

ł Ricky, brat Lauren. Ubrany

tak samo jak ojciec, robił wrażenie tak samo dobrodusznego. Podniósł

się na widok wchodzących.

- Cze

ść - powiedział, uścisnął gościowi rękę i wrócił do

telewizora.

Alec nie wiedzia

ł, czy Ricky jest tak bardzo zainteresowany grą,

czy po prostu nieśmiały.

- Z kim graj

ą? - zapytał.

- Z Filadelfi

ą. Ojciec podał piwo.

- Czego si

ę napijesz, Lauren?

- Na razie dzi

ękuję.

- Mo

że wina? Nie mamy nic specjalnego, ale...

- Nie, dzi

ękuję - powtórzyła, nerwowo się uśmiechając. - Może

później.

Ojciec zgarn

ął leżące na fotelu rzeczy i usiadł. Ricky oderwał

wzrok od telewizora.

- Co u ciebie, Lauren?
- W porz

ądku, a u ciebie?

- Jako

ś leci - spojrzał na Aleca i znowu zapatrzył się w telewizor.

Alec mia

ł wrażenie, że czuje się tu swobodniej niż Lauren. Siedzi

sobie, popija wino i spogląda w telewizor, czekając na świątecznego

indyka. Gdyby zamiast do Wylerów, pojechali do jego matki, robiłby

dokładnie to samo.

- Usi

ądź - powiedział do Lauren, wskazując jej miejsce obok

siebie na kanapie.

- Ogl

ądaj sobie mecz - odparła niepewnie - a ja pójdę do kuchni

pomóc mamie.

Patrzy

ł w ślad za nią, kiedy wychodziła z pokoju. Zauważył jej

bladość i spięty wyraz twarzy. Spostrzegł też, że schowała rękę do

kieszeni. Od dawna już tego nie robiła. Najwyraźniej czuła się źle i
nieswojo.

Uda

ł zainteresowanie meczem, ale w rzeczywistości rozglądał się

po pokoju w poszukiwaniu śladów. Chciał poznać miejsce, w którym
L

auren spędziła czternaście pierwszych lat swojego życia. Dowiedzieć

się, co sprawiło, że była właśnie taka, jaka była. Stare zniszczone

meble i czystość. Schludność i porządek. Ani śladu kurzu. Na ścianie

dwa dyplomy ukończenia szkoły średniej: brata i siostry Lauren. Obok

background image

duże zdjęcie Lauren w wieczorowej czarnej sukni, na tle fortepianu.

To samo, które zdobiło okładkę płyty „Lauren Wyler gra Chopina".

Fortepian. Gdzie si

ę podział fortepian? Czy wielka pianistka

mog

ła wychowywać się w domu bez instrumentu?
Fortepian musia

ł być. Pewnie go wystawili. Może sprzedali po

wyjeździe córki do Nowego Jorku. Dlaczego to zrobili? Dlaczego

pozbyli się wszystkiego, co mogło ją przypominać?

Ka

żda hipoteza może okazać się mylna. Wydawali się tacy mili i

zwyczajni. Może musieli sprzedać instrument, kiedy ojciec nie miał

pracy. Może podarowali go jakiejś szkole. Może w głębi duszy tak

samo za nią tęsknili, jak ona za nimi.

Istnia

ł jednak pewien dystans. Lauren nie miała ochoty

przyjeżdżać tutaj na święta. Wolała jechać do jego rodziny.

Początkowo myślał jak ona. Potem jednak zdecydował inaczej. Jeśli

istniało coś, co komplikowało jej stosunki z rodzicami, należy z tym

skończyć. Im wcześniej, tym lepiej. Święta doskonale się do tego

nadają.

Ojciec Lauren chrz

ąknął i zerknął na niego.

- Jest pan muzykiem?
- Nie. Kiedy

ś byłem gliną. Teraz pisuję książki.

- Naprawd

ę? - ojciec był zdumiony. - Kiedy mi powiedziała, że

chce z kimś przyjechać, pomyślałem, że musi pan być...

- S

łynnym muzykiem, jak ona - dokończył za niego Alec.

- No... tak...
- Owszem, grywa

łem kiedyś na pokrywkach, ale matka mi

zabroni

ła - żartobliwy ton Aleca z lekka rozładował sytuację. Ojciec

Lauren pochylił się ku niemu.

- By

ł pan gliniarzem? Drogówka, kryminalna czy tajna?

- Komenda miejska w Bostonie. Ojciec przez chwil

ę milczał.

- I co, zrezygnowa

ł pan?

- Mia

łem wypadek i musiałem się wycofać.

- Rozumiem, i teraz pisze pan ksi

ążki. Alec skinął głową.

- Jakie?
- Powie

ści.

- Mo

żna na tym zarobić?

- Jak ma si

ę szczęście. Ja miałem.

Pan Wyler, wyra

źnie uspokojony, znowu zaczął śledzić mecz.

background image

- A wi

ęc jest pan pisarzem - odezwał się po dłuższej chwili,

wypełnionej pokrzykiwaniami Ricky'ego. - Wszystkie moje dzieci

otrzymały staranne wykształcenie - powiedział z dumą i zamilkł.

Do pokoju wesz

ła Lauren i Alec natychmiast zapomniał o meczu

i o przesłuchaniu, jakiego padł ofiarą. Widział tylko ją i tylko ona go

obchodziła. Mimo że była smutna i zamyślona, kiedy weszła, w

pokoju zrobiło się jaśniej.

Nigdy by nie uwierzy

ł, że może kogoś tak kochać. Że nagle może

zapomnieć o całym świecie i iść za kimś takim jak ona. Tak jakby całe

dotychczasowe życie był pogrążony we śnie i dopiero teraz się

obudził. Za sprawą Lauren.

Nie mia

ł wątpliwości. Chce spędzić z nią życie. Lauren nie

podzielała jego pewności.

- Nie wolno niczego planowa

ć - mawiała. - Też tak robiłam i

teraz sam widzisz. Nie wolno mieć pewności.

Usiad

ła obok niego na kanapie. Objął ją ramieniem.

- Matka mnie nie potrzebuje - powiedzia

ła smutnym głosem.

Rozumia

ł, że chodzi jej o pomoc przy przygotowywaniu obiadu,

ale zabrzmiało to inaczej. U niego w domu matka i siostry zawsze

razem krzątały się w kuchni, a panowie oglądali telewizję. Po obiedzie

panie zasiadały w salonie, a oni szli zmywać. Pomagali sobie
nawzajem. Byli sobie potrzebni.

- Gdzie jest twoja siostra? - zapyta

ł, żeby coś powiedzieć.

- U rodziny swojego ch

łopaka, zaraz nadejdą. Przytuliła się do

niego. Poczuł, jak bardzo jest spięta.

Obj

ął ją jeszcze mocniej. Jest blisko niej, pragnie jej pomóc.

Uśmiechną) się w duchu, przypominając sobie, co zwykle mówiła na
temat ewentualnej pomocy z jego strony. Sytuacja jednak nie by

ła

wesoła. Lauren czuła się niepotrzebna matce.

Panowie nie odrywali wzroku od telewizora. Dopiero kiedy na

ekranie ukaza

ły się reklamy, Ricky spojrzał na przytuloną do siebie na

kanapie parę. Z kuchni dobiegał dźwięk naczyń. W pokoju panowała
cisza.

Czy

żby tak właśnie wyglądał dom słynnej pianistki? Trudno w to

uwierzyć.

Ha

łas przy drzwiach zapowiedział przybycie jeszcze jednej

przedstawicielki rodziny Wylerów.

Powitano j

ą wylewnie.

background image

- Nareszcie jeste

ście! Lepiej późno niż wcale! Cheryl mogła

uchodzić za bliźniaczkę Lauren.

R

óżnice w wyglądzie były czysto powierzchowne. Krótko obcięte

włosy, długie buty, skórzana kurtka. Jej chłopak ubrany był
identycznie. Taka sama kurtka, takie same buty.

- Witajcie, bli

źniaki - powiedział wesoło Ricky. Cheryl

ucałowała ojca i poklepała brata po ramieniu. Potem zwróciła się do
siostry.

- Cze

ść, Lauren - jej głos był teraz ściszony i poważny. - Pozwól,

przedstawię ci Dona, to mój chłopak. Don, to moja siostra, Lauren i...

- Alec Fontana.
Cheryl zrzuci

ła kurtkę, nie spuszczając oka z siostry.

- Co u ciebie?
- Tak sobie.
- Jak tam Nowy Jork?
- Przeprowadzi

łam się, mieszkam teraz w Massachusetts -

przypomniała Lauren.

- Ach, tak, racja. - Cheryl spowa

żniała, uprzytomniwszy sobie

nagle, jak bardzo siostra oderwała się od rodziny.

- Co s

łychać w Massachusetts?

- W porz

ądku. Bez zmian.

Cheryl spojrza

ła na Aleca i na jej twarz wrócił uśmiech.

- Widz

ę, widzę.

Potem odwr

óciła się na pięcie i pobiegła w stronę kuchni.

- Musz

ę pomóc mamie.

Śliczna i szczęśliwa. Wyraźnie na swoim miejscu.
Wszystko okaza

ło się bardziej skomplikowane niż Alec sądził.

Zwłaszcza dla Lauren. Może źle zrobił przywożąc ją tutaj.

Bezpieczniej byłoby siedzieć teraz w domu jego matki. Spokojnie, bez
problemów.

Rodzina jest jednak bardzo wa

żna. Wiedział, że nigdy nie dałby

sobie rady bez pomocy najbliższych. Znalazł w nich oparcie. Lauren

ma przed sobą długą ciężką drogę. Potrzebuje pomocy. Opieki jego i
rodziny.

Kocha j

ą, ale jest tylko mężczyzną. Chce być dla niej wszystkim,

ale wie,

że to niemożliwe. Przypomniał sobie ten dzień, kiedy wszedł

do jej mieszkania. Grała po raz pierwszy po długiej przerwie.

Zobaczył w jej oczach ból. Takiego cierpienia nie złagodzi miłość.

background image

To nie fizyczny b

ól był powodem jej cierpienia. Nie chodziło

nawet o to, że już nigdy nie będzie występowała. Przyczyna leżała

głębiej. Co powie rodzina? Jak zachowają się ci wszyscy, którym

zawdzięcza sukces? Tak wiele dla niej poświęcili. Tak wiele się
spodz

iewali. A teraz zawiodła ich.

- Prosz

ę na obiad - w drzwiach jadalni ukazała się pani Wyler.

Zasiedli przy du

żym podłużnym stole, ozdobionym bukietem

chryzantem. Gospodarze naprzeciw siebie. Lauren obok Aleca. Ojciec

po krótkiej modlitwie wziął nóż i zabrał się do krojenia indyka. Po

chwili słychać już było tylko dźwięk sztućców.

- Dobra robota, mamo.
- Uda

ł ci się w tym roku.

- Mog

ę prosić o sos?

Lauren jad

ła z wysiłkiem. Alec zauważył, jak niezgrabnie

manipuluje widelcem. Nagle odłożyła go, rozejrzała się po zebranych.

- Chc

ę wam coś powiedzieć.

Wszystkie g

łowy zwróciły się w jej stronę. Zapanowała cisza.

- Ju

ż nigdy nie będę występować. Przestałam grać. Na zawsze.

Cisza jeszcze si

ę pogłębiła. Zebrani osłupieli. Alec również.

Bardziej niż treść jej wypowiedzi zdumiało go to, że Lauren dopiero

teraz informuje rodzinę o tym, co zaszło.

- Co powiedzia

łaś? - ojciec odezwał się pierwszy.

- Nie mo

żna wyleczyć mojej ręki. Nigdy nie będzie w pełni

sprawna. Nie będę mogła występować.

Teraz zacz

ęli mówić wszyscy na raz.

- Jak to mo

żliwe?

- Nie mo

żna wyleczyć ręki?

- Ten doktor w Nowym Jorku...
- Powiedzia

ł ci przecież...

- Przecie

ż to twoje całe życie!

- Moje

życie zmieniło się - przerwała im Lauren. Jej głos zadrżał,

ale tylko przez chwilę. Nie patrzyła na nikogo. Wzrok miała wbity we
wzór na obrusie.

- Wiem,

że kosztowało to was wiele wysiłku, ale...

G

łos załamał się, oczy napełniły łzami. Alec ujął pod stołem jej

rękę i mocno zamknął w swoich dłoniach.

- To by

ło... Zawsze bardzo chciałam to dla was robić, grać,

występować. Zrobiliście dla mnie bardzo wiele, chciałam się

background image

odwdzięczyć, ale, ale... nie mogę. Już nigdy więcej. Już nigdy więcej

nie będę mogła wam odpłacić...

Opu

ściła głowę, przerwała. Matka wstała i obszedłszy stół

podeszła do jej krzesła. Objęła ramiona córki i pocałowała ją w
policzek.

- Bardzo ci

ężko pracowałaś, córeczko, nie masz sobie nic do

wyrzucenia.

- Wszyscy ci

ężko pracowaliśmy - podjęła Lauren. - Teraz będę

uczyć muzyki. Też będę pracować, ale tak strasznie mi przykro, że
was za

wiodłam.

- Wcale nie - zaprotestowa

ł ojciec. - Zawsze byliśmy z ciebie

bardzo dumni.

- Zreszt

ą przecież to nie twoja wina, że tak się stało - powiedziała

Cheryl.

Ricky by

ł bardziej konkretny.

- Skoro wreszcie kupi

łaś mi ten samochód, na razie możesz sobie

odpuścić.

Lauren u

śmiechnęła się słabo.

- My

ślę - spojrzała na Aleca i znowu zwróciła się do rodziców -

tak sobie myślę, że teraz może będę mogła spędzać z wami więcej
czasu.

- Bardzo si

ę cieszę. - Matka jeszcze raz uścisnęła córkę i jakby

zawstydzona

swoją czułością wróciła na miejsce.

Lauren te

ż była speszona. Wyswobodziwszy rękę z uścisku

Al

eca, położyła ją na stole. Wielkim wysiłkiem woli próbowała

powstrzymać się od płaczu.

- Przepraszam - powiedzia

ła nagle i szybkim krokiem wyszła z

pokoju.

Alec przeprosi

ł również i poszedł za nią. Przeszedł przez kuchnię;

zobaczył oświetlone schody prowadzące do piwnicy. Zszedł niżej i

znalazł się w jasnym przestronnym pomieszczeniu. Stały tu stare

meble, na półkach piętrzyły się dyplomy, odznaczenia i puchary. Pod

ścianą czernił się fortepian.

Stary wiekowy instrument ze z

łotym napisem. Tak jak wszystko

w tym domu był nieskazitelnie czysty.

Podszed

ł do półek. Dyplomy i listy dziękczynne. Wyróżnienia i

odznaczenia. Pierwsze miejsca i nagrody. Koncerty szkolne, dyplom

background image

konserwatorium. Wszystko starannie oprawione i uporządkowane
chronologicznie.

Rozejrza

ł się i zobaczył Lauren.

Siedzia

ła przycupnięta w rogu kanapy. Po policzkach płynęły łzy.

Nie wycierała ich. Poczuł dojmujący ból.

- Naprawd

ę są z ciebie dumni - powiedział, siadając obok niej.

- Wiem - za

łkała i Alec wyciągnął chusteczkę. - Byli ze mnie

bardzo dumni, ale teraz już nie mają powodu.

- Dlaczego tak d

ługo nic im nie mówiłaś? Przecież od miesiąca

wiesz, że z koncertami koniec?

- Nie mog

łam. Nie wiedziałam jak. Nie miałam pojęcia, jak

zareagują. Bałam się, że będą na mnie źli.

- Wcale nie s

ą.

- Wiem, nie maj

ą powodu. Robię teraz co innego. Równie

dobrze, ale nie wiedziałam, czy to zaakceptują. Miałam przecież być

pianistką. Po to tak pracowali. A ja nie mogę.

Obj

ął jej drżące ramiona i przytulił ją do siebie.

- Oni to rozumiej

ą - powiedział z twarzą w jej włosach. - Dużo

dla ciebie zrobili, ale ty odpłaciłaś im po królewsku. Jesteście kwita.

Nic im nie jesteś winna.

- Zawsze by

łam strasznie samotna. Miałam Geralda, kolegów,

ale nigdy nie miałam rodziny. Bardzo tego pragnęłam.

- Teraz j

ą masz.

- Mam - spojrza

ła na niego przez łzy - i mam ciebie.

- To te

ż rodzina. Zostań moją żoną, pobierzemy się, będziemy

prawdziwą rodziną.

Uj

ęła jego twarz w dłonie i przyjrzała mu się, tak jakby widziała

go po raz pierwszy w życiu.

- Naprawd

ę tego chcesz? Uśmiechnął się.

- Gdybym nie chcia

ł, nie prosiłbym o to.

- A co b

ędzie - zawahała się na moment - jeśli znowu coś się

odmieni? Na przykład znudzi mi się uczenie, będę chciała to zmienić,

zacząć od nowa...

Przerwa

ł jej pocałunkiem.

- Je

śli będziesz miała wypadek? Jeśli mnie pobiją na ulicy?

Jeśli... jeśli... Nie mamy na to żadnego wpływu. Może moja następna

książka zrobi klapę. Może już nigdy nie napiszę słowa. Może. Wtedy

background image

znajdziemy sobie coś innego - pocałował ją znowu. - Zawsze

będziemy się kochać. Reszta nieważna. Jakoś będzie.

- Ma

łżeństwo to poważna sprawa. Raz na zawsze. A przecież

przyszłości nie można przewidzieć.

- Moj

ą miłość można. Lauren milczała.

- O co ci chodzi? Nie kochasz mnie?
- Kocham. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Bardziej ni

ż muzykę?

- Bardziej. Muzyka to... przesz

łość. Ty... to moja teraźniejszość.

Moje życie. Jesteś częścią mnie. Jesteś przy mnie. Widzę cię, słyszę,

wiem, gdzie jesteś.

- Nie jestem przy tobie. Jestem z tob

ą.

- Wiem.
Poczu

ł jej kochaną, okaleczoną dłoń na policzku. Przyciągnęła ku

sobie jego głowę i pocałowała.

- Kiedy jeste

ś ze mną, nie boję się niczego. Nawet przyszłości.

Wyjdę za ciebie. Będę twoją żoną. Kocham cię.

Ca

łowali się długo. Bez końca. Kiedy wreszcie przestali, spojrzał

na jej spokojną, uśmiechniętą twarz.

By

ła tak śliczna, że pocałował ją raz jeszcze. Stara kanapa w

suterenie jej rodziców wydawała się idealnym miejscem na miłość...

Alec otrząsnął się pierwszy.

- Musimy chyba i

ść na górę. Masz dla nich jeszcze jedną

niespodziankę.

- Biedni - roze

śmiała się Lauren. - Biedni, kochani rodzice. Będą

musieli i to przełknąć.

- Takie jest

życie.

- Nigdy nic nie wiadomo.
Jeszcze jeden poca

łunek. Ostatni. Na razie. Alec wstał i pomógł

Lauren podnieść się.

- Chod

ź. Niech się wreszcie dowiedzą. Oddała mu chusteczkę.

Starł z jej policzków ślady łez. Objął ją ramieniem i poszli schodami

w górę, tam, gdzie czekała na nich rodzina, świątecznie zastawiony

stół i przyszłość.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Arnold Judith Boso po trawie
Arnold Judith Na szlaku miłości
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Nadal jestem twoją żoną
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Miłość na całe życie
Marchand 01 Arnold Judith Bal przy świecach
Arnold Judith Bal przy świecach
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Zapisane w gwiazdach 01 Zapisane w gwiazdach
Arnold Judith Bal przy świecach
2005 28 Wolne żarty 3 Arnold Judith Wolne żarty
77 Arnold Judith Boso po trawie
Arnold Judith Nadal jestem twoją żoną
Judith Arnold Nieznajoma
Judith Arnold Miłość na całe życie
01 Judith Arnold Bal przy świecach

więcej podobnych podstron