J
UDITH
A
RNOLD
NIEZNAJOMA
Rozdział 1
Alec Fontana nie znał się na muzyce klasycznej. Nie była w jego
typie. Lubił mocne uderzenie, szybki rytm, zawodzenie bluesa,
dźwięki gitary i ochrypły głos śpiewaka; taniec, seks i tym podobne
sprawy. Tak zwane „samo życie".
A jednak już trzeci kolejny wieczór siedział w pokoju jednego z
domów akademickich uniwersytetu Albright, słuchając dźwięków
fortepianu płynących z otwartego okna na pierwszym piętrze.
Wygodnie rozparty w fotelu, z miętową wykałaczką zamiast papierosa
w zębach, z nogami na niskim stoliku słuchał gry Lauren Wyler.
Wiedział, że tak się nazywa, że ma kruczoczarne włosy, jest
szczupła i blada. Codziennie rano wychodziła z domu z płócienną
torbą na ramieniu i prawą dłonią ukrytą w kieszeni szarego
prochowca.
Któregoś dnia ujrzał przelotnie jej twarz i ten widok go
zachwycił. Podobnie jak nieskazitelna sylwetka dziewczyny,
oddalającej się jedną z uliczek campusu.
Poranne obserwacje, prowadzone z okna na piętrze, uzupełniał
wieczorami muzyką. Lauren zasiadała do fortepianu piętnaście po
siódmej, napełniając dom kaskadą akordów i pasaży. Potem
próbowała ćwiczyć coś trudniejszego. Tryle i arpeggia. Tu
najwyraźniej sprawy się komplikowały. Melodia się gmatwała, temat
zacierał, i nie trzeba było być znawcą muzyki klasycznej, żeby
stwierdzić, że pianistka zaczyna fałszować.
Wiedział, że wtedy muzyka ucichnie. W całym domu zapanuje
cisza, mająca w sobie coś niepokojącego, i siłą będzie musiał się
powstrzymać, żeby nie zbiec po schodach, nie zapukać do drzwi na
dole i nie zapytać, dlaczego właściwie przestała grać.
Tego jednak zrobić nie mógł. Właśnie dlatego, że cisza panująca
na dole w niczym nie przypominała normalnego braku innych
dźwięków, takich jak odgłos kroków, szuranie krzesła czy
uspokajający brzęk naczyń. Ta cisza nabrzmiewała jakimś sensem,
którego nie mógł pojąć.
Nie było w niej znaku życia.
Alec Fontana zjawił się w miasteczku uniwersyteckim kilka dni
wcześniej. Przyjechał prosto z Bostonu starym modelem forda, z
przenośną maszyną do pisania, dwiema walizkami i kasetą nagrań
Erica Claptona. Mags zapewniła go, że dostanie apartament z pełnym
wyposażeniem: meble, naczynia, sztućce, zasłony i pościel były na
miejscu.
Pani rektor wszystkiego dopilnowała. „Wyświadczysz mi wielką
przysługę - powiedziała, kiedy w połowie września zadzwoniła do
niego z prośbą o pomoc. - Nie mogę sprowadzić nikogo z zewnątrz,
nie chcę robić sensacji. Jeśli nie masz czasu, po prostu powiedz,
wszystko zrozumiem, ale przecież u mnie też będziesz mógł pisać, a
przy okazji zaoszczędzisz na czynszu".
Jeśli idzie o pisanie, rzeczywiście miała rację. Uniwersyteckie
miasteczko w stanie Massachusetts nadawało się do tego równie
dobrze jak Boston. Może nawet lepiej. W Albright musi panować
spokój i cisza, a ponadto nie ma pokus w postaci nocnych barów i
przyjaciół, pod byle pretekstem odciągających człowieka od biurka.
Ani nieoczekiwanych wizyt matki: „Alec, jak ty możesz żyć w takim
bałaganie! Mógłbyś sobie przecież kupić jakiś spokojny dom na wsi!"
Ani niewinnych telefonów sióstr: „Alec, posłuchaj, moja przyjaciółka
właśnie się rozwiodła, to świetna dziewczyna, mógłbyś się z nią
spotkać w piątek".
Z całą pewnością miło będzie spędzić kilka miesięcy na campusie
renomowanej wyższej szkoły dla dziewcząt, malowniczo położonej u
podnóża gór, a przy okazji można wyświadczyć przysługę cioci
Margaret. Zmiana miejsca dobrze mu zrobi. Spokój sprzyja pracy
twórczej. A świeże powietrze rozjaśnia umysł.
W Albright zjawił się w południe; odebrał klucz w administracji i
ruszył wzdłuż Hancock Street. Ulica była wąska, z obu stron
porośnięta wysokimi drzewami. Malownicze domki profesury i
dwupiętrowe domy studenckie, mimo iż pozbawione szacownej
patyny wieków, na tle kolorów jesieni prezentowały się bardzo
dobrze.
Ulicą Hancock doszedł do rogu i rozejrzał się. Campus Albright
był typowym amerykańskim miasteczkiem uniwersyteckim. To
zadbane i pełne wdzięku miejsce emanowało atmosferą tego, co pod
każdą szerokością geograficzną kojarzy się ze „studenckim życiem".
Położony na wzgórzu campus, z malowniczo rozrzuconymi
pseudogotyckimi budynkami uniwersyteckimi z szarego kamienia,
przypominał kolorową pocztówkę.
Margaret Cudahy została rektorem uniwersytetu trzy lata
wcześniej i Alec stale jeszcze uśmiechał się z niedowierzaniem na
myśl o naukowej karierze ciotki. Nie dlatego, że wątpił w jej
kwalifikacje i predyspozycje czy w jakość doktoratu i kilkunastu
opublikowanych pozycji. Po prostu wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć,
że poczciwa ciocia Mags, młodsza siostra jego matki, rodem ze
skromnej irlandzkiej rodziny zamieszkałej w południowej części
Bostonu, zajęła tak wysoką pozycję w hierarchii ekskluzywnej szkoły.
Zatrzymał się przed drzwiami rezydencji rektora i zastukał
kołatką. Dom położony był na wzgórzu, w samym środku campusu,
taras wychodził wprost na ogród, a tuż za nim rozciągało się jezioro.
Mags opowiadała mu kiedyś o studenckich zawodach żeglarskich.
Dobre. Za jego studenckich czasów w bostońskim uniwersytecie
nikomu nie śniło się o takich fanaberiach. Zawody żeglarskie to była
domena „lepszych i bogatszych", dziewcząt o brzoskwiniowej cerze,
tych wszystkich Muffy i Cecylii, bo tak zwykle miały na imię, które
nie miały pojęcia, gdzie mieści się najbliższy supermarket i nie
wiedziały, na czym polega różnica miedzy calzone a cannoli.
Człowiek o nazwisku Cudahy i Fontana nie mógł nawet o tym
marzyć.
Drzwi otworzyła kobieta w białym fartuszku i Alec, chcąc nie
chcąc, musiał wyrecytować:
- Nazywam się Alec Fontana. Czy zastałem panią rektor?
Służąca uśmiechnęła się:
- Proszę wejść. Zobaczę, czy profesor Cudahy będzie mogła pana
przyjąć.
Profesor Cudahy, Chryste Panie, nigdy przenigdy mu to nie
przejdzie przez usta.
Wrażenie, iż bierze udział w czymś nieprawdziwym, powiększyło
się jeszcze na widok Mags schodzącej ze schodów. Ubrana była w
szarą spódnicę, elegancki blezer w tej samej tonacji i buty na obcasie.
Przetykane siwizną ciemnoblond włosy łagodnymi falami okalały jej
nie umalowaną twarz. Jednak zmiany, jakie się w niej dokonały pod
wpływem atmosfery ekskluzywnego college'u, były powierzchowne.
W głębi duszy pozostała młodszą siostrą jego matki, małą Mags, która
zbierała w szkole nagrody i wyróżnienia ku zadowoleniu całej
rodziny. Miał przed sobą poczciwą, kochaną Mags i wytworna,
położona nad jeziorem rezydencja oraz pokojówka w niczym tego
faktu nie zmieniały.
- Cześć, Mags! - Podszedł i uścisnął ją.
- Nie nazywaj mnie tak - szepnęła, mrugając porozumiewawczo.
- Od pewnego czasu odgrywam tu rolę poważnej pani profesor.
- To bądź dla mnie dobra, bo cię zdemaskuję - powiedział tym
samym tonem i uśmiechnął się do niej.
- Zrobię, co będę mogła. - Ujęła go pod ramię i poprowadziła do
wychodzącego na jesienny ogród saloniku.
- Kiedy przyjechałeś? Nie miałeś problemów ze znalezieniem
apartamentu?
- Wszystko w porządku - powiedział sadowiąc się w fotelu i
opierając nogi na niskim stoliku.
Mags spojrzała na niego z dezaprobatą.
- Alec, przecież to prawdziwy chippendale. Zdjął nogi ze stolika i
uśmiechnął się.
- Żadnej ulgi dla biednego kaleki?
- Jaki z ciebie kaleka - żachnęła się Mags. - A nawet gdyby, to i
tak chippendale jest ważniejszy od ciebie. Napijesz się czegoś? Zaraz
zadzwonię na pokojówkę.
Alec roześmiał się. Mags zawtórowała mu, ale mimo to ujęła
srebrny dzwoneczek, stojący na stoliku, i potrząsnęła nim. W progu
natychmiast pojawiła się służąca.
- Pan Fontana chciałby... - Mags spojrzała pytająco na Aleca.
- Masz jakieś piwo? Mags uśmiechnęła się.
- Napijemy się Budweisera.
Alec wygodnie usadowił się w fotelu. Było nieźle, nawet z
nogami na podłodze. Było całkiem nieźle, skoro ciotka w swojej
rektorskiej rezydencji, wśród lśniących chippendale'ów stale jeszcze
lubiła pociągnąć sobie piwko.
- A teraz opowiadaj - zagadnęła, kiedy zostali sami. - Jak ci się
podoba nowe mieszkanie? Masz wszystko, czego ci potrzeba?
Skinął głową, wyjął wykałaczkę z kieszonki błękitnej bluzy i
włożył ją do ust.
- Kiedy mi powiedziałaś, że umieścisz mnie na terenie campusu,
myślałem, że będę mieszkał w akademiku.
- Z tymi wszystkimi prześlicznymi intelektualistkami? O nie, mój
drogi, co to, to nie.
- Boisz się o mnie czy o swoje studentki? Mags wolała nie
odpowiadać wprost.
- Nie wszystkie budynki na campusie są akademikami -
wyjaśniła. - Odwiedza nas wielu profesorów, angażujemy
wykładowców na jeden, dwa semestry, musimy mieć gościnne
apartamenty, takie jak ten, w którym mieszkasz.
- Szkoda tylko, że jest na piętrze. Okropnie męczące te schody.
- Musisz ćwiczyć.
Uśmiechnął się przekornie.
- Gdybyś mnie umieściła w którymś z akademików, miałbym
wiele okazji do ćwiczeń.
- Alec, ostrzegam, musisz nad sobą panować. Zmrużył oczy.
- Nie martw się, ciociu, tutejsze panienki są dla mnie za młode
i... za bogate.
- Nie wszystkie są takie bogate. Prawie połowa otrzymuje pomoc
finansową. Ale masz rację, są dla ciebie za młode. Dla profesora
Phelpsa też. Bóg raczy wiedzieć, co zaszło między nim a tą studentką
w zeszłym roku. Myślisz, że uda ci się dowiedzieć czegoś na ten
temat?
Alec nie odpowiedział. Wykałaczka w jego ustach lekko się
poruszyła. Ciotka niewiele potrafiła mu powiedzieć, kiedy zadzwoniła
do niego w tej sprawie po raz pierwszy, prosząc, żeby jej pomógł.
Pewne poszlaki wskazywały na to, że Roger Phelps, jeden z
najznakomitszych profesorów uczelni, specjalista w zakresie nauk
politycznych, miał w poprzednim roku akademickim romans ze swoją
studentką. W nagrodę za miłosne zaangażowanie miał pomóc
dziewczynie w dostaniu się na wydział prawa Uniwersytetu Harvarda.
O całej sprawie Mags dowiedziała się z listu, jaki dostała od jej
przyjaciółki. Nie mając dowodów na prawdziwość zawartych w nim
informacji, wolała nie nadawać sprawie rozgłosu.
Na razie nie było zresztą żadnej sprawy. Nie można rzucać cienia
podejrzeń na profesora o nieskazitelnej opinii, na podstawie listu
egzaltowanej panienki. Istniało przecież niebezpieczeństwo, że cała
sprawa zostanie rozdmuchana i renoma uczelni tylko na tym ucierpi.
A tego Mags wolałaby uniknąć.
- Przyszło mi do głowy, że może ty mógłbyś trochę się rozejrzeć
i zorientować w sytuacji - powiedziała wtedy do Aleca. - Jako były
policjant masz przecież wprawę, prawda? Jeśli coś znajdziesz,
nadamy sprawie odpowiedni bieg. Nie chcę mieć wśród
wykładowców profesora, z którym trzeba iść do łóżka, żeby dostać
dobry stopień, nawet gdyby był tak sławny jak Roger Phelps. Nigdy
się na to nie zgodzę. Ale dopóki nie mam pewności, nie mogę, ot, tak
sobie, psuć opinii niewinnemu człowiekowi. Zwłaszcza takiej
znakomitości jak Phelps.
Alec znał ciemne strony życia na wyższych uczelniach. W
przypadku mniej ekskluzywnych szkół klasy były tak przeładowane,
że profesorowie z trudnością rozróżniali płeć swoich podopiecznych,
ale i tam nie brakowało afer związanych z handlem narkotykami,
wymuszaniem pieniędzy i wszelkiego rodzaju szantażami.
Może będzie mógł jakoś pomóc ciotce. Na początek wybrał się do
Cambridge i odszukał pewną studentkę pierwszego roku prawa.
Niechętnie zgodziła się na rozmowę, czym tylko obudziła jego
czujność. Jeśli rzeczywiście dostała się tu przez łóżko, nic dziwnego,
że nie chciała nic na ten temat mówić.
Podejrzana powściągliwość dziewczyny spowodowała, że
ostatecznie zdecydował się na przyjazd do Albright. Z przyjemnością
myślał o prowadzeniu „śledztwa" w malowniczym otoczeniu
campusu, po tygodniach intensywnej szpitalnej terapii. Może uda mu
się również coś napisać. W malowniczej jesiennej scenerii powinien
mieć natchnienie.
A zresztą, w dzieciństwie ciotka zawsze mu pomagała, teraz
nadeszła jego kolej.
- Wygląda na to - powiedziała Mags, kiedy służąca podała piwo -
że prócz tego cholernie wysokiego piętra wszystko jest w porządku?
- Jak najbardziej. - Alec pociągnął spory łyk z butelki. - Kto
mieszka pode mną?
- Poczekaj, zaraz ci powiem - próbowała sobie przypomnieć
ciotka. - Mieszkasz na Hancock Street, prawda?
Skinął głową.
- Stukałem do drzwi na dole, ale nie było jej w domu.
- Skąd wiesz, że to kobieta? - Mags była zaskoczona.
Zmrużył oko.
- Jak myślisz? Zajrzałem do skrzynki na listy.
- Alec!
- Nie była zamknięta - dodał pośpiesznie. - Nie zrobiłem nic
niezgodnego z prawem. Nazywa się Lauren Wyler.
Mags przytaknęła.
- Tak, przypominam sobie. Jest pianistką, w tym semestrze
prowadzi lekcje w instytucie muzyki.
Widział fortepian w jej pokoju, zauważył go, kiedy zajrzał przez
otwarte okno, obok wejścia na ganek. Zauważył też meble równie
nowe i nijakie jak meble w jego apartamencie, wieżę stereo i ściany
pokryte półkami zastawionymi porcelanowymi filiżankami.
A więc była nauczycielką muzyki. Pewnie ekscentryczną starą
panną uwielbiającą herbatę.
- Mieliśmy wielkie szczęście, że zgodziła się tu przyjechać -
mówiła dalej Mags. - Jest bardzo sławna, podróżowała z koncertami
po całym świecie, nagrała dwie płyty, grywała w największych salach
koncertowych. Zrobiła karierę, a nie ma jeszcze trzydziestki. Ale nie
miej złudzeń, nie jest zbyt towarzyska, interesuje ją tylko gra na
fortepianie, muzyka jest dla niej wszystkim.
- Zaczynam żałować, że tu przyjechałem - powiedział ponuro. -
Nie wolno mi się zadawać ze studentkami, nie mogę porozmawiać z
sąsiadką...
- Możesz z nią rozmawiać, ile chcesz, musisz jednak wiedzieć, że
ona do ciebie nie pasuje.
- Skąd wiesz, kto do mnie pasuje? - próbował protestować.
- Znam cię na wylot, Alec. - Mags pochyliła się ku niemu i
dodała: - Wiem, co ci może przyjść do głowy na widok ładnej kobiety.
Odpowiedział wymownym spojrzeniem. Był dorosłym
nieżonatym mężczyzną. Miał swoje potrzeby. Niezamężna kobieta,
taka jak Mags, doprawdy powinna być trochę bardziej wyrozumiała
wobec słabostek tego rodzaju.
Prawdę powiedziawszy, po wypadku nieco zmienił styl życia.
Dwa ostatnie lata w większości spędził w szpitalach, kolejne operacje
i długie okresy rekonwalescencji zrobiły swoje. Wiedział, że nie
będzie już mógł prowadzić takiego życia jak dotąd. Rzucił pracę w
policji, zaczął pisać. Wydał pierwszą powieść i zarobił dużo
pieniędzy.
Dojrzał, wydoroślał. Jednym słowem, postarzał się. Jeśli nawet
zrobił jakąś aluzję do tutejszych studentek, to jeszcze nie powód, żeby
ciotka musiała chronić przed nim sąsiadkę.
Dopił piwo i zanim wstał, kilka razy zgiął lewą nogę, żeby ją
rozruszać.
- Będzie mi potrzebna mapa campusu - powiedział - z
zaznaczonymi gabinetami profesorskimi i salami wykładowymi, do
tego rozkład zajęć Phelpsa i lista jego słuchaczy. Jeśli możesz,
przygotuj mi to.
- Wpadnij do mnie jutro do pracy, o której chcesz.
- Jutro jest sobota.
- Idealny dzień, nikt nie będzie nam przeszkadzał, dopytując się,
po co nam to wszystko potrzebne. A teraz opowiedz mi, co tam u was.
Jak tam dzieciaki Rosie, skończyły już chorować na świnkę?
Alec posłusznie wprowadził ją w tajniki rodzinnego życia,
rozwodząc się nad stanem zdrowia jej siostrzenic i siostrzeńców i
szczegółowo opowiadając o codziennych kłopotach swojej
owdowiałej matki; całość okrasił informacją o tym, jak to babcia, stara
pani Cudahy, wygrawszy na loterii kilkaset dolarów, przepuściła
wszystko grając w bingo w domu parafialnym.
Zaspokoiwszy ciekawość gospodyni, odstawił pustą butelkę na
dywan, nie chcąc bezcześcić cennego stolika.
- Pójdę kupić coś do jedzenia - oznajmił, zbierając się do
wyjścia. - O której mam do ciebie przyjść jutro?
- Między dragą a trzecią, dobrze? Budynek administracji
znajdziesz na mapie. Będę czekała na ciebie przy wejściu - pójdziemy
razem. I zarezerwuj sobie piątkowe popołudnie. O czwartej wydaję
doroczne przyjęcie dla pracowników naszej szkoły, będzie cała
profesura, doskonała okazja do spotkania Phelpsa, o ile nie poznasz go
wcześniej.
- Doroczne przyjęcie u pani rektor - w głosie Aleca brzmiała
lekka drwina. - To brzmi bardzo uroczyście.
- A jest po prostu okazją do spotkania miłych ludzi, żadnej
pompy, możesz nawet przyjść bez krawata, tylko proszę, zachowuj się
przyzwoicie.
Spojrzał na nią łobuzersko.
- Nie bekaj przy jedzeniu i nie wycieraj nosa ręką, tak?
Rozumiem, ciociu, zrobię, co w mojej mocy.
- Jesteś okropny. Idź sobie. Wiesz przynajmniej, gdzie jest
najbliższy sklep?
Alec wrócił na Hancock Street po samochód i pojechał zrobić
zakupy. Zjadł solidne śniadanie przypominające lunch. Miał nadzieję,
że to wystarczy na następne kilka godzin. Widok skrzynki na listy
przypomniał mu o Lauren. Sam był zdziwiony swoim rosnącym
zainteresowaniem jej osobą.
Skrzynka była pełna, sąsiadka najwyraźniej jeszcze nie wróciła.
Rzucił okiem na koperty. Rachunki, urzędowe listy z Nowego Jorku,
jakiś prywatny list z Allentown w Pensylwanii. Nic specjalnego.
Słynna pianistka, pomyślał jeszcze raz zerkając w jej okno, nie
ma jeszcze trzydziestu lat i już zrobiła karierę.
Co ona może robić w tej położonej tak daleko od miasta uczelni?
Dlaczego nie odbywa właśnie tournee po największych salach
koncertowych świata? Z jakiego powodu woli dawać lekcję gry na
fortepianie tutaj, na pustkowiu?
Zszedł z ganku i zajrzał przez okno do pokoju. Mógł teraz
widzieć salonik w jej apartamencie pod innym kątem. Na honorowym
miejscu stał fortepian, obok zarzucona nutami etażerka. Od tej strony
na szczęście nie było widać kolekcji filiżanek. Nie przepadał za
dziwadłami.
Przez sąsiednie okno widać było schludną, dobrze utrzymaną
kuchnię i mały gabinet do pracy. Obok, w narożnym pokoju,
znajdowała się sypialnia. Szerokie łóżko było zasłane, drzwi od szafy
zamknięte.
Wyniki oględzin były raczej skromne. Właściwie tego należało
się spodziewać. Nieznajoma najwyraźniej była osobą pretensjonalną,
ekscentryczną artystką przyzwyczajoną do oklasków. Już samo jej
nazwisko - Lauren Wyler - pozwalało przypuszczać, że niewątpliwie
nie ma pojęcia, jaka jest różnica między calzone a cannoli.
W sumie może i lepiej. Nie będzie problemów. W stosunkach z
sąsiadami najwłaściwsza jest chłodna uprzejmość. Co w tym
przypadku nie powinno być trudne.
Wróciła do domu kilka minut po siódmej. Wieczór był ciepły i
Alec zostawił okna otwarte, żeby trochę przewietrzyć. Leżał
wyciągnięty na kanapie, z otwartą butelką piwa, wykałaczką w zębach
i teczką zawierającą papiery Phelpsa przed sobą.
Z dokumentów wynikało, że Roger Phelps przed sześciu laty
przeniósł się do Albright z uniwersytetu Columbia. Co było raczej
zastanawiające, zważywszy prestiż obu uczelni. Dlaczego tak wybitny
specjalista opuścił duży uniwersytet, gdzie z całą pewnością płacono
mu znacznie więcej, i przeniósł się na prowincję ? Ponadto
popularność Phelpsa, mierzona częstotliwością jego telewizyjnych
występów, musiała znacznie ucierpieć na oddaleniu od mass mediów.
Nic w jego dossier nie wskazywało na to, że miał w Columbii
jakiekolwiek kłopoty.
Alec uważnie po raz drugi odczytał pismo, skierowane przez
Phelpsa do Mags, w którym profesor godził się na wykłady w
Albright:
„Z prawdziwą przyjemnością poświęcę się pracy naukowej w
niewielkiej uczelni położonej w ustronnym miejscu. Mimo iż moja
dotychczasowa praktyka dawała efekty w pełni zadowalające,
temperament badacza wymaga czasowej zmiany otoczenia".
Jasne jak słońce. „Temperament badacza" najwyraźniej domagał
się „ustronnego miejsca", gdzie roiłoby się od młodych długonogich
studentek, pragnących pogłębić swoją znajomość prawa. Oczywiście,
każdy podejrzany tak długo jest niewinny, aż mu się dowiedzie, że
jest przeciwnie, ale Alec zbyt długo pracował w policji, żeby
wiedzieć, że bezpodstawne podejrzenia nie istnieją.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk kroków na ganku. W pierwszej
chwili pomyślał, że będzie miał gościa, i uniósł się, żeby wstać z
kanapy. Kiedy jednak usłyszał, że ktoś otwiera drzwi na dole,
zrozumiał, że Lauren Wyler wróciła do domu.
Podszedł do okna, żeby coś zobaczyć, ale ujrzał tylko cień
zamykanych drzwi wejściowych.
Po chwili z dołu doszedł go dźwięk kroków i otwieranego okna.
Potem kroki skierowały się w stronę sypialni.
Postanowił zejść i przedstawić się. W końcu była jego sąsiadką.
Poszedł do łazienki i uważnie przejrzał się w lustrze. Nie było źle.
Gęste jasne włosy, opalona twarz, w sumie widok miły dla oka.
Przeciągnął dłonią po policzkach. Właściwie należało tylko się ogolić.
Potem zaraz zejdzie i przedstawi się.
W tej chwili usłyszał muzykę. Kilka silnych akordów, krótki
fragment tematu, przerwa i powtórzenie.
Nie był to jego ulubiony gatunek muzyki, a jednak wrócił do
pokoju i zaczaj nasłuchiwać. W powolnych głośnych akordach było
coś, co przykuwało jego uwagę. Rodzaj smutku i powagi, nie pasujący
do egzaltowanej panienki, zbierającej filiżanki z chińskiej porcelany.
Postanowił, że zejdzie, kiedy muzyka ucichnie. Wyczuwał raczej
niż wiedział, że przerywanie komuś gry nie należy do dobrego tonu.
Zresztą, wcale mu nie zależy. Nie zamierza nikogo zmuszać, aby
interesował się jego osobą. Jest autorem bestsellera i to ona powinna
być dumna, że ma okazję go poznać.
Usiadł w fotelu i oparł nogi na stoliku, uważając, by nie
pobrudzić adidasami papierów profesora Phelpsa. Przymknął oczy i
zaczaj słuchać Lauren Wyler.
Nie wiedział, co gra. Jego znajomość muzyki poważnej
ograniczała się do kilku starych płyt z nagraniami Carusa,
przechowywanych przez babcię. Lauren Wyler mogła grać Bacha,
Beethovena albo Brahmsa, albo wszystkich naraz.
Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że cokolwiek by grała, robi to
dobrze, że jest wielką indywidualnością i ma styl. Wiedział też, że
będzie tak siedział, zasłuchany, dopóki z dołu dochodzić będą
czarodziejskie dźwięki.
Po pewnym czasie melodia zaczęła się zmieniać, uroczysta
powolność ustąpiła miejsca skocznej lekkości. Nie było to jeszcze to,
co lubił najbardziej, ale można było wytrzymać. Wyobraził sobie jej
długie, białe palce biegające po klawiaturze i poczuł, że jest w tym coś
zmysłowego. Nagle erotyczna wizja została zakłócona ledwo
słyszalnym dysonansem, potem następnym, wyraźniejszym, wreszcie
- fałszywą nutą.
Była przecież znakomitą pianistką, grywała w najlepszych
koncertowych salach, nagrywała płyty... Dlaczego nie była w stanie
zagrać poprawnie rozpoczętego kawałka?
Może powodem był brak słuchaczy. Nie wiedziała przecież o jego
istnieniu. Tak sobie tylko ćwiczyła, miała prawo się mylić, miała
prawo fałszować.
Błąd w sztuce powtórzył się, raz, drugi, trzeci. Grała z
widocznym wysiłkiem, on także zmuszał się do słuchania.
Potem nastała cisza i to było jeszcze gorsze. Alec wyprostował się
w fotelu, wyjął wykałaczkę z ust i wytężył słuch.
Cisza.
Nie mógł tam zejść teraz, nie podczas tej strasznej ciszy. Czekał
mając nadzieję, że dojdzie go jakiś dźwięk - kroków, fortepianu,
czegokolwiek.
Nie usłyszał nic.
I nie poszedł na dół.
Rozdział 2
Kiedy w sobotę wieczór wróciła do domu, ze zdziwieniem
spostrzegła, że w oknach na pierwszym piętrze pali się światło. W
czasie weekendu, który spędziła w Nowym Jorku, ktoś najwyraźniej
wprowadził się na górę. Wcześniej czy później musiało do tego dojść.
Władze uczelni nie mogły pozwolić na to, żeby tego rodzaju
apartament stał pusty przez cały rok.
Była jednak zawiedziona; przez pierwszy miesiąc pobytu w
Albright miała cały dom dla siebie i zdążyła zasmakować w
samotności.
Teraz wszystko się zmieniło. Miała wrażenie, jakby jej coś
odebrano. Podobnie obco czuła się w Nowym Jorku, mieszkając u
przyjaciół, ponieważ swoje mieszkanie wynajęła przed przeprowadzką
do Albright.
Patrząc w oświetlone okna na pierwszym piętrze, otworzyła
wejściowe drzwi i weszła do środka. Była bardzo głodna, od obiadu
nie miała nic w ustach, ale kolację trzeba było odłożyć na później:
bardziej niż jedzenie potrzebna jej była gra.
Postawiła wypchaną torbę w sypialni, weszła do łazienki,
przemyła twarz i zasiadła do fortepianu. Poprawiła taboret, ogarnęła
spojrzeniem czarno - białe klawisze i uniosła dłonie nad klawiaturą.
Przebiegła ją kilka razy szybkimi ruchami palców, po czym zaczęła
grać swoją ulubioną etiudę Szopena.
Szło jej dobrze. Lekka sztywność prawej dłoni dawała się
przezwyciężyć. Uśmiechnęła się do siebie.
Doktor Hayes był z niej zadowolony. Kiedy odwiedziła go w
piątek w jego gabinecie na Manhattanie, powiedział, że widzi wyraźną
poprawę. Ona sama poprawę dostrzegała wyłącznie w czasie
rutynowych ćwiczeń terapeutycznych; z grą na fortepianie stale
jeszcze były problemy, tak jakby prawa ręka pozostała mniej sprawna.
Próbowała nie tracić otuchy. Chętnie słuchała słów doktora:
„widzę wyraźną poprawę", „miewałem pacjentów z podobnym
schorzeniem i rehabilitacja postępowała znacznie gorzej", „literatura
medyczna pełna jest przypadków, które dają doskonałe rokowania",
„musi pani zachować cierpliwość i spokój, a wszystko wróci do
normy".
Mówił tak od dłuższego czasu i nic nie wracało do normy. Palce
prawej ręki były zaróżowione i lekko podkurczone, cała dłoń od czasu
do czasu sztywniała i trzeba było ją rozcierać.
Mimo to nie traciła nadziei. Nie tylko dlatego, że takie były
zalecenia doktora Hayesa; miała znacznie ważniejszy powód: gdyby
straciła nadzieję, że kiedyś znowu będzie mogła koncertować - nie
miałaby po co żyć.
Dlatego teraz grała, czując z radością, że palce prawej ręki stają
się sprawne i giętkie, a niepokój gdzieś się ulatnia. Odprężyła się,
wyprostowała, znowu mogła rozkoszować się muzyką.
Nagle prawa ręka jakby zaczęła zamierać. W połowie pasażu dwa
palce zesztywniały i podkurczyły się. Lauren drgnęła.
Świadomość, że jest na górze ktoś, kto słyszy jej grę, wprawiła ją
w popłoch. Skomplikowany pasaż stał się jeszcze trudniejszy, a jego
wykonanie prawie niemożliwe. Ten ktoś, kimkolwiek był, słyszał
przecież wszystko, każdą nutę, każde potknięcie.
Sam fakt, że gra źle, był dla niej wyjątkowo przykry, lecz to, że
istniał ponadto świadek jej klęski - było nie do zniesienia.
Próbowała walczyć z narastającą niemocą, czuła, jak zalewa ją
fala gniewu i rozpaczy. Nigdy przenigdy nie będzie mogła ćwiczyć
mając świadomość, że tam na górze ktoś słucha jej gry!
A przecież grała ten utwór w obecności tysięcy słuchaczy. Miała
stojące owacje i nieustające bisy. Słyszała jeszcze grzmot oklasków i
okrzyki: „cudownie! wspaniale!" A teraz nie jest w stanie zagrać kilku
nut. Głupi samochodowy wypadek, nic groźnego. Nieco za duża
szybkość i chwila nieuwagi, zbity reflektor. Siedząca na tylnym
siedzeniu obok niej Elaine lekko uderzyła się w głowę. Gerald i Steve,
którzy siedzieli z tyłu, wyszli z tego zupełnie bez szwanku.
Tylko Lauren, osłoniwszy się ręką, złamała sobie nadgarstek i
uszkodziła kilka nerwów.
Nic groźnego, właściwie wyszła z tego cało, tylko jej życie
straciło sens.
„Zachować pozytywną postawę wobec choroby, to
najważniejsze", mawiał doktor Hayes, „najważniejsza jest pozytywna
postawa wobec choroby".
Postanowiła próbę przełożyć na poniedziałek, kiedy będzie mogła
spokojnie, bez świadków, poćwiczyć u siebie w instytucie. Miała
własną pracownię na najwyższym piętrze budynku muzykologii.
Bywały lepiej wyposażone gabinety, ale i tak było nieźle. Grube
solidne ściany izolowały od hałasów i przede wszystkim mogła być
sama. Mogła spokojnie ćwiczyć, nikt jej nie podsłuchiwał.
A kiedy jej nie szło, mogła sobie powtarzać w nieskończoność
trudniejsze fragmenty, nie skrępowana myślą, że ktoś to słyszy. Może
i trzeba mieć pozytywny stosunek do choroby, ale dla niej
najważniejsze jest jedno: nikt, ale to nikt nie może wiedzieć o jej
zmaganiach z fortepianem, nikt nie może wiedzieć, jakie to dla niej
trudne.
W poniedziałek rano szybko zjadła śniadanie i wyszła z domu,
objuczona torbą pełną nut i notatek. Jesienny słoneczny dzień był
wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku. Właściwie płaszcz był
niepotrzebny, ale wzięła go ze względu na kieszenie, w prochowcu
swobodnie mogła ukryć chorą rękę.
Gdy wyszła na ganek, poczuła nagle dziwną chęć, żeby spojrzeć
w górę, w stronę okien pierwszego piętra. Wcześnie rano słyszała
dobiegające z góry kroki, dźwięk wody lejącej się z prysznica, krzesła
przesuwanego po podłodze w kuchni. Lauren była wyjątkowo czuła
na dźwięki, odczytywała je tak dobrze jak nuty z partytury.
Nie miała wątpliwości, że sąsiad jest mężczyzną. Przekonały ją o
tym jego mocne stanowcze kroki. Sposób, w jaki ustawił krzesło w
kuchni, świadczył o tym, że zamierza usiąść na nim okrakiem.
Odgłosy dobiegające z łazienki poinformowały ją, że nie używa
maszynki elektrycznej, ale goli się żyletką. Dźwięki dobiegające z
górnego piętra układały się w symfonię, jasną i czytelną dla jej
wprawnego ucha.
Nie spojrzała jednak w jego okna. Z nieznanego powodu nie
chciała wiedzieć, kto zamieszkał na górnym piętrze i używa żyletki
przy goleniu. Dla niej był tylko intruzem: gdyby nie on, mogłaby
wczoraj ćwiczyć cały wieczór.
Na domiar złego, wcale nie mogła ćwiczyć w pracy, tak jak to
sobie przyrzekła. Rano miała trzy godziny prywatnych lekcji, a zaraz
potem podczas lunchu spotkanie z pracownikami instytutu muzyki;
następnie o pierwszej seminarium z teorii muzyki, spotkanie ze
studentami, a o czwartej wizytę Belli Bronowitz, uroczej starszej pani,
która uczyła gry na wiolonczeli. Usłyszała pukanie do drzwi gabinetu,
a kiedy otworzyła, w progu ujrzała uśmiechniętą twarz w koronie
siwych włosów. Bella trzymała w rękach dwie filiżanki kawy.
- Czarna, świeżo parzona - powiedziała, podając jedną z nich
Lauren. - Umyłam dzbanek i zrobiłam co trzeba.
Jedną z zupełnie nowych rzeczy, jakie poznała w Albright, był
osobliwy sposób picia kawy przygotowywanej przez sekretarkę
instytutu. Jedna z pracownic zwykle rano napełniała dzbanek, sypała
kawę - i całość stała tak przez cały dzień, parując, tracąc zapach i
smak i z wolna zamieniając się w czarną nieokreśloną ciecz,
czekającą, aż ktoś się zlituje i zaparzy świeżą kawę. Fakt, iż trzeba
było przedtem wypłukać dzbanek, utrudniał tylko podjęcie decyzji
ewentualnym chętnym. Zazwyczaj tym ochotnikiem była Bella.
- Jesteś cudowna - powiedziała Lauren i wprowadziła gościa do
zawalonego sprzętami pomieszczenia. Pomogła jej dotrzeć do biurka
zastawionego fortepianem i regałami. Lauren usiadła na krześle, Bella
na taborecie. Zapach kawy rozszedł się po pokoju.
- Byłaś u swojego doktora? - zapytała Bella. Laura skinęła głową
i uniosła filiżankę do ust
Stale posługiwała się jeszcze lewą dłonią. Prawą starała się ukryć,
mimo że jej wygląd nie zwracał niczyjej uwagi. W mniemaniu Lauren
jej prawa dłoń wyglądała wstrętnie.
- I co ci powiedział? - Bella nie dawała za wygraną.
Lauren zamrugała powiekami.
- Powiedział, że wszystko wróci do normy, muszę tylko mieć
właściwy stosunek do choroby.
- A ty nie masz cierpliwości - dopowiedziała Bella.
- Chyba nie mam, to trwa już tak długo.
- Nie ma jeszcze roku.
- Dla mnie to wieczność. - Lauren wypiła jeszcze jeden łyk i
zamyśliła się.
- Należał ci się wypoczynek, stale byłaś w drodze. Jeszcze kilka
miesięcy, skończysz pracę tutaj i wyruszysz na nowe tournee.
Lauren uśmiechnęła się smutno.
- Ty podchodzisz do tego prawidłowo, pełna akceptacja sytuacji.
Może powiesz mi, jak do tego dojść?
- Nie znałam muzyka, który by nie miał kłopotów ze zdrowiem.
Rozejrzyj się tutaj, w Albright. Harold Stemsky cierpi na artretyzm,
Louise Pelham ma kłopoty z szyją, Peter Villard ma narośl na górnej
wardze od trąbki, ja od lat cierpię na bóle mięśni. Fizycznie wszyscy
jesteśmy do kitu, moja droga.
Lauren znała argumenty Belli, ale tym razem słuchała ich
wyjątkowo chętnie.
- U kogo się leczysz?
- Jeżdżę do Bostonu do doktora Nylandera. Jest wspaniały.
Chcesz jego numer telefonu?
Lauren zamyśliła się. Dotąd korzystała z porady doktora Hayesa,
on ją operował, on kierował jej rehabilitacją. Ale doktor Hayes był
neurologiem, nie ortopedą.
- Może się do niego zwrócę - powiedziała po chwili. - Może
będzie miał dla mnie jakieś nowe ćwiczenia. Nie mogę stale ćwiczyć
tymi piłeczkami.
- Nigdy mi nie polecał lekarskich piłek - uspokoiła ją Bella. -
Mam jego numer w domu. Dam ci jutro.
- Dziękuję. - Lauren odetchnęła z ulgą na myśl, że istnieje lekarz,
nie mówi bez przerwy o pozytywnej postawie wobec choroby.
Dobry humor ulotnił się, kiedy podeszła pod dom. Widok
srebrnego sportowego samochodu stojącego naprzeciwko jej starego
volvo przypomniał Lauren o istnieniu lokatora. Wiedziała, że
nieznajomy ma prawo tu mieszkać, każdy ma prawo mieszkać w
uniwersyteckim budynku przy Hancock Street, ale z jakiegoś powodu
jego obecność niepokoiła ją.
Niepokój i niechęć wzrosły, kiedy wieczorem zasiadła do
fortepianu. Wiedziała, że jej sąsiad jest na górze, słyszała jego kroki.
Świadomość tego, że może słyszeć jej błędy, obezwładniała ją
skuteczniej niż gipsowy pancerz.
Mimo to zaczęła grać i grała tak długo, aż muzyka stała się nie do
wytrzymania. Wtedy zdjęła ręce z klawiatury. Gdyby chociaż słyszała
jakieś poruszenie w mieszkaniu na górze, gdyby mogła mieć chociaż
cień złudzenia, że cokolwiek zagłusza fałszywe dźwięki... Ale nie.
Absolutna cisza utwierdzała ją w przekonaniu, że słucha, uważnie i
bezlitośnie. A jej porażka, mając słuchacza, staje się publiczną
własnością.
Dalsza gra była niemożliwa. Siedziała bez ruchu, starając się
złowić jakiś nadchodzący z góry dźwięk, coś, co by ją przekonało, że
się myli, że nikt nie nasłuchuje, nikt jej nie śledzi, nie zagraża jej
prywatności.
Kimkolwiek jest ten człowiek na górze, lepiej by było, żeby nigdy
nie zamieszkał w tym domu co ona.
W czwartek zamiast spódnicy włożyła luźne spodnie. Patrzył, jak
wychodziła z domu, z dużą płócienną torbą w lewej ręce, z prawą
dłonią w kieszeni. Kiedy szła, spod rozchylającego się płaszcza mógł
widzieć zgrabny zarys jej bioder.
Niesamowite, jak bardzo go fascynowała.
Uśmiechnął się smętnie. Fascynowała go tak bardzo, że nie miał
odwagi zejść na dół i po prostu się przedstawić. A przecież mógł to
zrobić; mogli się poznać, zamienić kilka zdawkowych słów,
przekonać się, że nie mają sobie nic do powiedzenia, i koniec.
Z jakiegoś nie znanego sobie powodu wcale nie pragnął takiego
zakończenia. W życiu poznał wiele ciekawych osób, ale nie było
wśród nich nikogo uzdolnionego pod względem artystycznym. Alec
sam pisał książki, ale nie uważał się za „artystę". Powieść, którą
napisał, była pasjonująca pod względem akcji, ale literacko - średnia.
Jeden z krytyków nazwał ją książką „zaspokajającą doraźne apetyty
czytelników" i Alec uznał to za wyjątkowo trafne określenie. Fabuła
była sensacyjna, akcja wartka, czuło się, że autor zna z własnego
doświadczenia to, co opisuje. Czytelnicy potrafili to docenić. Nikt nie
kupował jego książki ze względu na jej walory „artystyczne".
Lauren była artystką, prawdziwą artystką, i o dziwo, wcale go to
nie zrażało. Przeciwnie, przyciągało. Nie bez znaczenia był przy tym
fakt, że była wyjątkowo zgrabna, miała długie nogi i cudowne czarne
włosy luźno spadające na plecy.
Ostatnie kilka dni spędził na szkicowaniu planu nowej książki i
spacerach po okolicy. Dziś postanowił skoncentrować się na celu
swojego pobytu w Albright, profesorze Phelpsie, niestrudzonym
badaczu prawa i bawidamku. Jednak zamiast pójść prosto do Dwight
Hall, gdzie mieścił się wydział nauk politycznych, mimo woli
skierował się w stronę biblioteki, położonej po drugiej stronie
campusu.
Nie zatrzymując się w holu, przeszedł wzdłuż rzędu półek i
podszedł do katalogu obejmującego nagrania płytowe. Poszukiwania
Lauren Wyler nie dały rezultatu: katalog ułożony był według nazwisk
kompozytorów.
Widząc, że sam sobie nie poradzi, podszedł do biurka dyżurnej
bibliotekarki.
- Przepraszam, czy mają państwo jakieś płyty z nagraniami
Lauren Wyler?
Spojrzenie, jakim został obrzucony, nie wyrażało zachęty.
- Tylko studenci i pracownicy uczelni mają prawo pożyczać
płyty.
- Nie chcę pożyczyć, chcę tylko obejrzeć. Podejrzliwość jego
rozmówczyni wzrosła.
- Kim pan jest?
Spróbował wymyślić coś rozsądnego.
- Mam tu dziewczynę. Studiuje muzykologię. Wiele mi
opowiadała o swojej nauczycielce. Jest podobno bardzo sławną
pianistką, nazywa się Lauren Wyler, a ja nigdy o niej nie słyszałem.
Moja dziewczyna powiedziała, że jeśli nie wierzę, mogę pójść do
biblioteki i na własne oczy zobaczyć płyty Lauren Wyler.
Bibliotekarka obrzuciła go nieufnym spojrzeniem. Był chyba za
stary, żeby mieć dziewczynę w college'u.
- Założyliśmy się o dziesięć dolarów - dodał, rzucając jej
uwodzicielski uśmiech.
Teraz albo nigdy.
- Zaprowadzę pana - usłyszał wreszcie. - Sam pan zobaczy.
Po kilku stopniach zeszli do niewielkiego pomieszczenia,
zastawionego metalowymi regałami pełnymi płyt. Bibliotekarka
sięgnęła pod literę C i wyjęła album, który nosił tytuł „Lauren Wyler
gra Chopina".
- Jest pan winien swojej dziewczynie dziesięć dolarów -
powiedziała z wyraźnym zadowoleniem.
Wziął płytę do ręki i spojrzał na okładkę. Siedząca przy
fortepianie młoda kobieta miała czarne włosy spływające na plecy,
delikatny profil, lekko pochyloną głowę i wąskie dłonie spoczywające
na klawiaturze. Jej oczy były zamknięte, usta lekko rozchylone, całość
wyrażała absolutną koncentrację.
Nie mógł od niej oderwać oczu.
Wreszcie czując rosnące zniecierpliwienie swojej przewodniczki,
zwrócił płytę.
- To mnie nauczy ostrożności.
Jeszcze długo po wyjściu z biblioteki rozpamiętywał ujrzany
obraz. Stale miał przed oczami fotografię Lauren: cudowny profil
kamei, długie rzęsy, lekko pochyloną głowę, zarys piersi...
Próbował dopasować niezwykły obraz do muzyki słyszanej
wieczorami i nie mógł tego zrobić. Kobieta z fotografii musiała grać
w sposób doskonały, absolutnie bezbłędny.
Niepotrzebnie zaprzątał sobie tym wszystkim głowę. Miał co
innego do roboty. Powinien raczej się skupić nad rozwiązaniem
dwóch zagadek: jak dalej poprowadzić akcję swej nowej powieści i
jak rozgryźć tajemnicę profesora Phelpsa. Stanowczym krokiem
skierował się do Dwight Hall. Raz po raz mijały go smukłe
dziewczęta, z książkami i bez, na rowerach, wrotkach, w
spódniczkach mini i w stroju do joggingu. Nie pozostawał obojętny na
ich urok. W powietrzu, mimo jesieni, czuło się wiosnę młodości i
seks. Pragnął coś powiedzieć, żeby mu odpowiedziano i żeby mógł
usłyszeć ich cudowne dziewczęce głosy.
Były bardzo młode. O wiele dla niego za młode, ale nie tylko to
decydowało o ich niedostępności: były ponadto absolutnie niewinne,
świeże i nie skażone życiem. Przynajmniej takim, jakie znał. Miały w
sobie rozległe przestrzenie, szum morza i błękitne niebo. Nawet te
pozornie zblazowane nie były w stanie tego ukryć. Na południu
Bostonu nie widywało się takich dziewcząt.
Wydział nauk politycznych był dużą budowlą z czerwonej cegły.
Gabinet profesora Rogera Phelpsa mieścił się na pierwszym piętrze i
Alec idąc po schodach mógł sobie przygotować plan akcji.
Dotąd nie miał jeszcze okazji poznać profesora i wszystko
wskazywało na to, że zgodnie z sugestiami Mags ujrzy go dopiero na
przyjęciu u niej w domu. Chciał jednak przedtem wyrobić sobie o nim
„wstępne pojęcie": miał nawet zamiar posłuchać jego wykładu, co -
bez wzbudzenia podejrzeń - okazało się niemożliwe, ze względu na
małą liczbę osób uczestniczących w elitarnym seminarium profesora
Phelpsa. Tak czy inaczej, warto było zobaczyć miejsce akcji.
Przebywszy schody, lekko pomasował bolące kolano i podszedł
do drzwi gabinetu z tabliczką „Roger Phelps". Wiszący na drzwiach
rozkład zajęć głosił, że profesor właśnie przyjmuje studentów.
Zapisana na rozmowę osoba nazywała się Emily Spaeth. Drzwi były
zamknięte.
Alec dyskretnie rozejrzał się po korytarzu. Kilka studentek
czytało rozwieszone na ścianach ogłoszenia. Odczyt o głodzie w
Etiopii, występy mało znanego rockowego zespołu, używane
podręczniki do sprzedania, poszukiwani ochotnicy do prac
porządkowych na terenie campusu.
Rozluźnił mięśnie chorej nogi i wtedy usłyszał odgłos
otwierających się drzwi do gabinetu. Ostentacyjnie zwrócił głowę w
drugą stronę. Drzwi gabinetu profesora Phelpsa uchyliły się i wyszła z
nich ładna blondynka, przyciskająca do piersi stos książek.
- Bardzo panu dziękuję, panie profesorze - powiedziała. -
Naprawdę bardzo jestem wdzięczna, to znakomity pomysł, dla mnie
to idealne rozwiązanie.
Zza drzwi dobiegł go męski głos.
- Coś za coś, moja droga.
- Taka wspaniała okazja.
- Dla nas obojga, Emily. Mów mi po imieniu, dobrze?
- Dobrze... Roger - powiedziała niepewnym głosem. - Jeszcze raz
bardzo dziękuję.
Zrobiła krok do przodu i drzwi się zamknęły. Stała przez chwilę
zamyślona, tuląc do siebie książki, po czym ruszyła w stronę
schodów.
Alec poszedł za nią w bezpiecznej odległości. Nie wiedział, czego
dotyczyła owa „wspaniała okazja", jakiej dostarczył jej profesor
Phelps, i co w zamian spodziewał się otrzymać. Mógł tylko
obserwować i z obserwacji swoich wysnuwać pierwsze wnioski.
Złotowłosa, długonoga, promiennie uśmiechnięta Emily była z całą
pewnością łakomym kąskiem dla starzejącego się mężczyzny.
Podążał za nią poprzez campus, jak przedtem mijając dziewczęta,
tym razem jednak obojętny na ich wdzięki. W głowie brzmiało mu
tylko: „taka wspaniała okazja, naprawdę wspaniała okazja". Emily
najwyraźniej również o czymś intensywnie myślała, zdążając przed
siebie zamaszystymi ruchami smukłych nóg opiętych dżinsami.
Wspaniałą okazją mogło być, na przykład, dostanie się na elitarny
wydział prawa jakiejś renomowanej uczelni. W zamian za pewnego
rodzaju wspaniałomyślność w szafowaniu dziewczęcymi wdziękami.
Na szczęście Alec był tylko gliną, a nie sędzią: bezstronność nigdy nie
była jego mocną stroną.
Emily, zamyślona, minęła szereg studenckich domów, pawilon,
gdzie mieścił się teatr, i skierowała się w stronę budynku
muzykologii. Weszła do środka i powędrowała w górę po schodach.
Szedł za nią wiedząc, że jego nogi każą mu pod wieczór ciężko
pożałować tej wspinaczki. Ale musiał iść, nie mógł jej jeszcze
zostawić. Minęli pierwsze piętro i szli dalej w górę. Jakiś student
minął go przeskakując po kilka stopni naraz. Siwowłosy mężczyzna
ze skrzypcami w dłoni powoli schodził w dół. Alec nie rezygnował.
Emily minęła wejście prowadzące na drugie piętro. Westchnął,
nie mógł się cofnąć, musiał przecież się dowiedzieć, gdzie poszła po
wizycie w profesorskim gabinecie Rogera Phelpsa.
Weszli na trzecie piętro i Alec z ulgą spostrzegł, że jest to ostatnia
kondygnacja budynku muzykologii. Jego męka skończyła się, Emily
wyżej iść nie może. Odczekał chwilę i poszedł za nią korytarzem.
Zatrzymała się przed jakimiś drzwiami. Zwolnił kroku,
dziewczyna zapukała, drzwi otworzyły się, stała w nich... Lauren
Wyler.
Mimo że nigdy nie widział jej z bliska, poznał ją od razu.
Rozpoznał delikatny owal twarzy, bladą aksamitną cerę, długie czarne
włosy. Rozpoznał wielkie czarne oczy i piękną linię ust. Drobną
zgrabną figurę, długie nogi i lewą rękę. Prawą, swoim zwyczajem,
trzymała w kieszeni.
- Witaj, Emily - powiedziała z uśmiechem, wpuszczając
dziewczynę do środka. Głos miała dźwięczny i głęboki.
Emily coś odpowiedziała i weszła do pokoju. Lauren spojrzała w
głąb korytarza i dostrzegła Aleca. Zawahała się chwilę, popatrzyła na
niego i uśmiech znowu pojawił się na jej twarzy. Lekki, niepewny
uśmiech. Potem drzwi się zamknęły.
Kto to był? Dlaczego nie przestraszył jej widok barczystego
mężczyzny, stojącego w pustym zazwyczaj korytarzu trzeciego piętra?
Dlaczego nie zamknęła drzwi na klucz i nie zadzwoniła pod numer
straży campusowej?
Odpowiedź była prosta: ponieważ już kiedyś go widziała. Nie
wiedziała, kiedy ani gdzie, ale jego jasne włosy, baczne spojrzenie i
silnie zarysowana szczęka nie były jej obce. A jego uśmiech w
absurdalny sposób przekonał ją, że nie ma się czego obawiać.
Emily wydawała się pogrążona w myślach i Lauren, mimo
poczucia winy, pozwoliła sobie na to samo. Jej myślami owładnął
niepodzielnie nieznajomy z korytarza. Cały czas miała przed oczyma
jego wysoką sylwetkę, silne ramiona, długie muskularne nogi i
przenikliwe, uśmiechnięte spojrzenie, które na nią skierował.
Kim właściwie był?
- Myślę, że na początek mogłybyśmy spróbować Bacha -
powiedziała Emily, sadowiąc się na taborecie.
- Bardzo dobrze - zgodziła się Lauren, próbując oderwać myśli
od mężczyzny, którego ujrzała obok drzwi swojego gabinetu, i skupić
się na lekcji.
Emily Spaeth była jej najlepszą studentką. Mimo że Albright nie
było uczelnią kształcącą wirtuozów, kilka studentek przejawiało
zdolności muzyczne godne najlepszego konserwatorium. Emily do
nich należała.
Lauren wiedziała, że dziewczyna ma przed sobą przyszłość. Jeśli
nawet nie jako wybitna solistka, to w każdym razie jako nauczycielka
muzyki lub akompaniatorka. Nie rozmawiała z nią o tym jeszcze.
Emily wspominała, że bardziej interesują ją nauki polityczne i że im
właśnie zamierza się poświęcić. To znaczy, o ile zdobędzie pieniądze
na dalszą naukę. W Albright pobierała stypendium, którego wysokość
zależała od jej wyników w nauce.
Pewnego razu, gdy poskarżyła się na opłakany stan swoich
finansów, Lauren poradziła jej, żeby po prostu skupiła się na muzyce;
tamte sprawy same się ułożą. Zamierzała w właściwym czasie zadbać
o dalsze stypendium dla uzdolnionej muzycznie studentki.
Dzięki takim uczniom jak Emily odnajdywała sens nauczania.
Było nie tylko przekazywaniem uczniom wiedzy, to była również
walka o ich przyszłość, uświadamianie możliwości, zdobywanie
środków, torowanie drogi. Nauczyciel miał na ucznia wpływ niemal
nieograniczony i Lauren starała się to wykorzystać.
Emily otworzyła nuty i położyła dłonie na klawiaturze. Lauren
nieomal z zazdrością spojrzała na jej długie, sprawne palce,
poruszające się bez najmniejszego wysiłku. Jej palce poruszały się tak
samo, jeszcze tak niedawno, przed wypadkiem... Gra Emily była
poprawna, ale było w niej coś niepotrzebnego.
- Emily - przerwała uczennicy. - To trzeba grać inaczej, to nie
rapsodia.
- Słucham? - Głos Emily świadczył, że myślami przebywa
bardzo daleko. Miała śliczną buzię, niewinną i szczerą.
- Musisz to grać inaczej, zimniej, wkładasz w grę za dużo emocji.
- Tak. - Emily zatrzepotała rzęsami i zaczerwieniła się. - Ostatnio
jestem trochę roztargniona.
- Czy coś się stało?
- Chyba... chyba się zakochałam - w głosie dziewczyny było
zdziwienie i radość.
- To dobra nowina - Lauren uśmiechnęła się wyrozumiale. -
Poznałaś go w czasie weekendu?
- Nie... on nie jest studentem... on właściwie jest... - Emily
przerwała. - Jest trochę starszy, jest... dorosły... zupełnie inny. Bardzo
mnie lubi i może mi pomóc, bo... jest starszy, ma możliwości i...
Bardzo jest dla mnie dobry, dba o moją przyszłość. To bardzo miłe
mieć kogoś, komu zależy, żeby ułatwić pewne sprawy... on może to
zrobić, bo jest starszy.
Lauren w myślach ujrzała mężczyznę z korytarza.
Czyżby on właśnie był nowym chłopakiem Emily? Wszystko się
zgadzało: był znacznie od niej starszy i wyglądał na kogoś, kto bez
trudu może zawrócić w głowie młodej dziewczynie.
W przypadku Emily najwyraźniej tak się stało. Nieznane
pozostawały natomiast intencje przedmiotu jej uczuć, i to właśnie
zaniepokoiło Lauren.
Dziewczyna była jednak dorosła i jej prywatne życie nie powinno
interesować nauczycielki muzyki. Zresztą Lauren nie zamierzała tego
robić.
- Bardzo się cieszę ze względu na ciebie - powiedziała - ale co
miłość ma wspólnego ze sposobem, w jaki grasz fugę Bacha?
- Bach... on miał bardzo dużo dzieci, prawda? Musiał wiedzieć
coś o miłości...
Lauren uśmiechnęła się.
- Może i wiedział coś o seksie, ale nie komponował, żeby
uwodzić kobiety. Pisał muzykę, żeby dać tym dzieciom jeść, a ludzie,
którzy mu za jego utwory płacili, byli bardzo surowymi luteranami.
Dlatego spróbuj zagrać tę fugę jeszcze raz, prosto i bez ozdobników.
Emily wzięła się w garść i wróciła do gry. Lauren próbowała się
skupić, ale myślami przebywała daleko. Wiedziała, co znaczy mieć
dwadzieścia lat i zakochać się. Sama przez to przeszła. Doskonale
czuła, co dzieje się z siedzącą obok niej dziewczyną.
Nigdy, przenigdy nie zrobiłaby tego, co zrobił Gerald, jej
menedżer. Nigdy nie skrytykowałaby związku ze starszym
mężczyzną. Nigdy nie postawiłaby ultimatum, zmuszającego do
wyboru pomiędzy sztuką a miłością. Nigdy by nie powiedziała:
„Twoje życie to muzyka, nikt nie może stanąć jej na drodze".
Być może jej wielka miłość z czasem umarłaby śmiercią
naturalną, ale nie dano jej szansy przekonać się o tym. Posłuchała
Geralda, cała, duszą i ciałem, oddała się muzyce i karierze pianistki.
I co z tego wynikło? Uniosła prawą dłoń, próbując wyprostować
lekko przygięte palce. Postawienie na jedną jedyną kartę okazało się
bardzo ryzykowne. Na świecie istniały przecież wypadki
samochodowe i żal za zmarnowanym życiem.
„Pozytywne nastawienie, trzeba mieć pozytywne nastawienie",
upomniała samą siebie. Nie wolno rozpamiętywać straconych okazji,
tego, co nie wróci, bo wrócić nie może. Nie wolno myśleć, że ktoś
taki, jak tamten mężczyzna w korytarzu, mógłby teraz czekać tam na
nią.
Na nią czeka kariera, prędzej czy później odzyska sprawność i
wszystko będzie jak dawniej. Dwadzieścia dziewięć lat to dopiero
początek. Kiedy skończy lekcję i wyjdzie z budynku muzykologii,
czekać na nią będzie dalszy ciąg tego, co zaczęła robić. Kiedy minie
ten rok i skończy wykładać w Albright, wróci do swojego
prawdziwego życia, będzie dawała koncerty i podróżowała, będzie
sławna i oklaskiwana. Musi w to wierzyć.
Rozdział 3
- Znakomicie, wyglądasz naprawdę znakomicie.
Alec posłał ciotce pobłażliwy uśmiech. Zrobił, co było w jego
mocy. Na jej doroczne rektorskie przyjęcie włożył, co miał
najlepszego wśród przywiezionych do Albright rzeczy. Beżowe
dżinsy, białą koszulkę polo i sztruksową kurtkę. Zwykle nie zwracał
uwagi na ubranie. Jedyny garnitur, jaki posiadał, kupił przed laty na
pogrzeb ojca i od tamtej pory miał go na sobie zaledwie kilka razy.
Krawaty uważał za diabelski wynalazek, a sztywne kołnierzyki za
pomysł sadysty. Jednym z powodów, dla których warto być pisarzem,
jest to, że nie trzeba się specjalnie ubierać do pracy.
Mags wyglądała doskonale w kwiecistej sukience i wytwornych
pantofelkach, włosy miała starannie uczesane, twarz dyskretnie
umalowaną. Poruszała się z wdziękiem wśród gości, którzy roili się w
ogrodzie przed domem i mówili wszyscy naraz. Nieco z boku stał
duży prostokątny stół zastawiony szklankami, kieliszkami, butelkami
wina i tacami drobnych kanapek. Nieco niżej lśniła tafla jeziora, w
górze jaśniało bezchmurne jesienne niebo.
- Bardzo miło i jakże wytwornie - w głosie Aleca brzmiała lekka
drwina.
- Mam nadzieję, że głowę masz tak mocną jak dawniej - Mags
podała mu kieliszek.
- Dzisiaj nie pijemy piwa?
- Nie, dziś nie. Dziś jesteśmy ludźmi z wyższej sfery.
Ponieważ nie miał pewności, czy ciotka żartuje, przesłał jej
uśmiech z gatunku tych „tak jest, proszę cioci". Spróbował wina,
skrzywił się i odstawił szklankę. Nie musiał pić wody akurat na
przyjęciu.
Znakomicie zrozumiawszy jego reakcję, ciotka ujęła go po ramię.
- Żeby poprawić twój humor, przedstawię ci kilka osób. Kogo
chciałbyś poznać?
Ogarnął wzrokiem tłum. Wiedział, że powinien spotkać Phelpsa,
ale przede wszystkim szukał pewnej osoby. Pewnej młodej kobiety o
kruczoczarnych włosach, delikatnej, porcelanowej buzi i figurze
modelki. Kobiety, której wzrok poczuł na sobie poprzedniego dnia i
której spojrzenie kompletnie wyprowadziło go z równowagi.
Właściwie poprzedniego wieczoru zamierzał do niej pójść.
Siedząc w fotelu ze sportowym dodatkiem „Globu" w ręce, czekał, aż
usłyszy odgłos klucza w drzwiach na dole. Wróciła nieco później niż
zwykle, skazując go na domysły, gdzie też jadła kolację i z kim.
Bardzo go interesowało, czy się z kimś spotyka.
Po kilku minutach usłyszał to, co zwykle. Usiadła przy
fortepianie, jej dłonie spoczęły na klawiaturze. Popłynęły akordy i
gamy, potem nastąpiło kilka potknięć, rozpaczliwe powtórzenia, a
następnie zapadła cisza.
Dlaczego właściwie nie zszedł i nie przedstawił się? Co go
powstrzymało?
Powstrzymała go cisza. Niezwykła, niepokojąca cisza. Zawsze
mieszkał w mieście, w dużym hałaśliwym mieście i dotąd właściwie
nie znał ciszy. Klaksony samochodów, gwizdki policjantów, wycie
syren, krzyki sąsiadów stanowiły zwykłe tło jego życia w mieście. W
Albright było spokojnie, ale cisza panująca na campusie nie miała w
sobie nic z martwoty. Tutaj jednak była cisza absolutna, lepka i
niemal namacalna. Powietrze W mieszkaniu zastygło, sprzęty zamarły
w bezruchu, powiew wchodzący przez okno wydawał się gęstnieć, z
chwilą gdy znalazł się wewnątrz.
Może za bardzo wczuł się w nową rolę. Może za bardzo dał się
wciągnąć w obręb literackiej fikcji. Może zbyt wiele sobie wyobrażał,
wsłuchując się w wieczorną grę sąsiadki. Mimo to nie był w stanie po
prostu wstać, zejść na dół i zapukać do jej drzwi. Po prostu nie mógł.
Dlatego właśnie siedział w fotelu z niepotrzebnym dodatkiem
sportowym „Globu" w ręce i myślał o cudownych oczach Lauren
Wyler, jej cudownych włosach, cudownym ciele i cudownej lewej
dłoni i o tej, której nigdy nie widział.
Nie spodziewał się, że spotka Lauren na przyjęciu u ciotki,
chociaż należała do grona pracowników uczelni i w tym charakterze
musiała się znaleźć na dorocznym przyjęciu u rektora.
Ujrzał ją stojącą przy jednym z klombów, pogrążoną w ożywionej
rozmowie z kilkorgiem młodych ludzi. Miała na sobie krótką
spódniczkę i kolorową jedwabną bluzę, w lewej dłoni trzymała
szklankę, prawa była ukryta w kieszeni spódnicy. Odwrócił głowę ku
ciotce.
- Czy profesor Phelps jest tutaj?
- Profesor Phelps nigdy nie przegapi okazji, żeby się napić za
darmo - odpowiedziała i poprowadziła go wzdłuż tarasu,
odpowiadając na ukłony i uśmiechy.
Alec poznał go natychmiast. Musiał widzieć profesora w
telewizji, głoszącego prawdy objawione na temat konstytucji i prawie
jednostki do samostanowienia. Na ekranie prezentował się znacznie
bardziej okazale niż w rzeczywistości. Mimo to stale jeszcze można
było nazywać go przystojnym mężczyzną, a szpakowate włosy przy
młodzieńczej, wysportowanej sylwetce tylko dodawały mu uroku. Był
wzrostu Aleca, równie silnie zbudowany, a z całej jego postaci
emanowało zadowolenie i pewność siebie. Obok stała przystojna
kobieta około czterdziestki, w obcisłej sukni i bransoletce na
przegubie dłoni.
- Roger - powiedziała Mags podchodząc do nich - pozwól, że ci
przedstawię mojego siostrzeńca, Aleca Fontana. Alec, to jest profesor
Roger Phelps i jego żona, Carol.
Nieco wbrew sobie, Alec uśmiechnął się uprzejmie.
- Miałem okazję widzieć pana w telewizji, profesorze. Albright
ma wyjątkowe szczęście, że pan tutaj wykłada.
- Miło mi pana poznać - odpowiedział profesor Phelps i Alec
rozpoznał głęboki, nieco afektowany głos, który słyszał zza drzwi
gabinetu w instytucie nauk politycznych.
- Powiększył pan grono tutejszej profesury? Mags - w jego głosie
zabrzmiał żartobliwy ton
- zdaje mi się, że czuję powiew nepotyzmu.
- Alec nie będzie tu uczył - uspokoiła go Mags. - Pracuje nad
nową książką i potrzebna mu była zmiana otoczenia. Dlatego
zaprosiłam go tutaj, do nas.
- Może mi pozwolisz samemu... - Alec wyswobodził ramię z
uścisku Mags. Była niemożliwa, żenująco nadopiekuńcza.
- Pisze pan książkę? - Roger uśmiechnął się.
- Można wiedzieć, o czym?
- To ma być powieść.
- Alec jest autorem bestsellera - wtrąciła Mags.
Alec westchnął.
- Czy mogłabyś się zająć gośćmi? Robisz mi wstyd.
- Po to właśnie są ciotki - powiedziała z komiczną powagą i
uniosła rękę na pożegnanie.
- Ach, pan nazywa się Alec Fontana! - wykrzyknął profesor
Phelps. - To pan napisał „Głosy ulicy"! Carol, to jest Alec Fontana!
Żona Rogera uśmiechnęła się. Odwzajemnił uśmiech, bardziej
zawstydzony wykrzyknikami Phelpsa niż poprzednio pochwałami
ciotki.
- Była zgorszona i zaszokowana - dorzucił profesor.
- Po prostu to było nieco za mocne - żona próbowała złagodzić
jego wypowiedź.
- Wierność wobec otaczającej nas rzeczywistości - zadeklamował
Phelps - jest jednym z podstawowych obowiązków pisarza. Jeśli się
opisuje przestępczy margines dużego miasta, trzeba sięgać po
drastyczne środki. Moim zdaniem, książka jest doskonała, Alec. Mogę
panu mówić po imieniu, prawda?
- Oczywiście.
- Znakomita, po prostu znakomita. - Phelps kilka razy potrząsnął
dłonią Aleca.
Alec nie miał złudzeń, wiedział, co w jego książce jest naprawdę
dobre: honorarium i fakt, że po zakończeniu kariery w policji odnalazł
się jako pisarz. Nowa tożsamość i nowa pasja pozwoliły mu
zapomnieć o szoku, jakim była konieczność rezygnacji. Wierność
wobec rzeczywistości i obowiązki pisarza były mu całkowicie obce, a
zachwyt profesora wydawał się mocno przesadzony.
Alec nigdy nie przypuszczał, że poważni profesorowie
uniwersytetu czytują sensacyjne powieści. Wyobrażał sobie, że w
chwilach wolnych od pracy i godnych siebie rozrywek, takich jak
koncert muzyki poważnej czy lektura artykułu na temat gospodarczej
sytuacji Trzeciego Świata, czytują raczej Józefa Konrada i Henry
Jamesa, i te wszystkie mądre książki, które Alec miał w lekturze
szkolnej, ale nigdy nie przeczytał. Do nich pasowały takie określenia,
jak: „świat przedstawiony" czy „narrator".
- Może się mylę, ale chyba pracowałeś kiedyś w policji? - Phelps
był wyraźnie podniecony.
Wydawca zrobił wszystko, żeby w czasie promocji książki jak
najbardziej ubarwić życie autora.
- Nazywamy to raczej byciem gliną - uśmiechnął się Alec.
- To znaczy, że jesteś gliną?
- Byłym gliną.
- Rozumiem. A dlaczego odszedłeś z zawodu, jeśli wolno
wiedzieć?
Alec przez chwilę milczał.
- Lepiej jest pisać książki i zgarniać forsę. A do tego nikt ci nie
wpakuje noża w plecy. Przynajmniej dosłownie. Bo w przenośni mój
wydawca nieraz próbował...
Roger wybuchnął głośnym, nieszczerym śmiechem. Jego żona
również się uśmiechnęła. Była naprawdę bardzo ładna, delikatna i
wytworna. Ciekawe, dlaczego ją zdradzał, jeśli to oczywiście prawda,
że flirtował ze studentkami. Alec nigdy nie zdradzał kobiet, z którymi
był związany.
Dobrze, a może Roger też tego nie robił, może był niewinny.
Może ktoś go świadomie oczernił. Może dziewczyna, która napisała
list, próbowała go uwieść, a ponieważ był nieugięty, postanowiła się
zemścić.
Naprawdę musi być nieco bardziej obiektywny. Skoro profesor
jest wielbicielem jego książki, jest facetem na poziomie.
- Posłuchaj, Alec, czy mógłbyś mi podpisać egzemplarz swojej
książki?
- Nigdy w życiu. - A widząc zdumione spojrzenie Phelpsa,
szybko dorzucił. - Żartowałem, oczywiście, że ci podpiszę.
- Kiedy?
- Może w poniedziałek? - powiedział Alec, wiedząc, że profesor
tego dnia ma wolne.
- Doskonale, zjemy razem lunch.
- W porządku.
- Wiesz, gdzie jest mój gabinet?
Udał, że nie. Wyjął notatnik i pióro z kieszeni kurtki - miał
jeszcze stary policyjny zwyczaj noszenia przy sobie takich rzeczy - i
posłusznie naszkicował drogę wiodącą do Dwight Hall. Kiedy chował
wszystko z powrotem, uniósł głowę i rozejrzał się. Ujrzał czarne,
ogromne oczy ocienione długimi rzęsami.
Przez jego ciało przebiegł dreszcz. Chciał się uśmiechnąć i
podbiec do niej, dzieliło ich tylko kilka kroków. Ale w jej twarzy było
coś, co kazało mu opanować pierwszy impuls. Była zdziwiona i
opanowana. Lekko skinął głową.
Lauren przez chwilę jeszcze na niego patrzyła, a potem wróciła
do rozmowy ze stojącą obok siwowłosą kobietą.
- Przepraszam - Alec zrobił ruch, jakby chciał odejść - jest tu
ktoś, z kim chciałbym porozmawiać.
- W porządku. Do poniedziałku. Żegnając się, szybko notował w
myślach szczegóły: ubranie i sposób bycia Phelpsa, urodę jego żony,
pretensjonalny sposób wyrażania się, podniecenie na wieść, że ma
przed sobą gliniarza, to „zjemy razem lunch", grzeczne i jednocześnie
kategoryczne, zestaw słów, których Alec nie znosił, widząc w nich
kwintesencję zdawkowości. Notował każdy szczegół z szybkością i
nieomylnością komputera.
A jednak w tej chwili obchodziło go tylko jedno: stojąca kilka
kroków dalej ciemnowłosa kobieta, którą już za chwilę miał nareszcie
poznać.
Poczuła jego obecność zaraz po przyjściu na przyjęcie. Nagle w
trakcie przydługiej opowieści Petera Villarda o jego życiu, ze
specjalnym uwzględnieniem lat, jakie spędził w pewnym muzycznym
zespole, poczuła, że coś przyciąga jej wzrok. Rozejrzała się i -
zobaczyła go.
Kim był?
Nie był chłopakiem Emily Spaeth, tego była pewna. Wprawdzie
dziewczyna wspomniała, że jest zakochana, ale to nie znaczyło, iż jej
wybrańcem jest akurat stojący w korytarzu mężczyzna. Zresztą jego
obecność na rektorskim przyjęciu również wykluczała podobne
podejrzenia. Tego rodzaju towarzyskie spotkania przeznaczone były
wyłącznie dla pracowników naukowych uczelni i ich
współmałżonków.
Musiał zatem być pracownikiem Albright. Najwyraźniej też
cieszył się specjalnymi względami pani rektor, wziąwszy pod uwagę
sposób, w jaki przedstawiała go gościom. Dlatego kiedy poprzedniego
dnia zobaczyła go po raz pierwszy, miała wrażenie, że go skądś zna.
Po prostu musiała już go widzieć tu w Albright, w stołówce albo na
jakimś roboczym spotkaniu.
Nie mogła przestać o nim myśleć. Z uśmiechem słuchała
opowieści Petera, odzywała się w odpowiednich momentach, ale
głowę miała zaprzątniętą wyłącznie jasnowłosym mężczyzną w
sztruksowej kurtce i dżinsowych spodniach. Fascynowała ją jego
wysoka szczupła sylwetka, lekko ironiczny uśmiech, przenikliwe
spojrzenie. Fascynował sposób, w jaki podążał za Margaret Cudahy,
holującą go w stronę coraz to nowego gościa.
Kilka minut później ze zdumieniem spostrzegła, że nieznajomy
kieruje się w jej stronę. Był teraz bardzo blisko i mogła mu się
przyjrzeć.
Z bliska podobał jej się jeszcze bardziej. Była w nim prostota
człowieka o silnej i ciekawej osobowości. Żadnej pozy, coś w rodzaju
bezpretensjonalnego luzu. Włosy raczej długie, cień zarostu na
policzkach. Szarozielone oczy spoglądały na nią uważnie, z
uśmiechem.
Wiedziała jedno: nigdy dotąd nie spotkała takiego mężczyzny.
Nie przypominał nikogo, dlatego był taki interesujący i -
niebezpieczny.
- Witaj, Lauren - jego głos był głęboki i ciepły.
Uniosła brwi ze zdumienia.
- Czy my się znamy?
- Jesteśmy sąsiadami.
A więc to był ten mężczyzna z góry. Wszystko pomału się
wyjaśniało. Wydał jej się znajomy, bo musiała go kiedyś widzieć na
Hancock Street. Musiała podświadomie zapamiętać jego twarz.
Rozpoznała jego nierówny chód. Właśnie te kroki słyszała nad
sobą przez ostatnie kilka dni.
Poczuła jak ogarniają ją sprzeczne uczucia. Niemal go już
znienawidziła za to, że ośmielił się zburzyć jej spokój wprowadzając
się do domu, w którym mieszka. Oto ma przed sobą człowieka, który
kilka wieczorów z rzędu uniemożliwiał jej robienie tego, co robić
musiała, od czego zależało jej życie. Cały zeszły tydzień marzyła
tylko o tym, żeby się wyprowadził, zniknął raz na zawsze. Nie miała
pojęcia, że jest tak niezwykle atrakcyjnym mężczyzną.
Na miłość boską, przecież ona nie ma czasu na takie głupstwa.
Niech sobie będzie wcieleniem seksu, ona i tak musi całą swoją
energię wykorzystać na usprawnienie prawej ręki, musi nadrobić
stracony czas i wrócić do zawodu. Nie wolno jej zakochać się w nim,
mimo że jest tak niebywale, tak niezwykle atrakcyjny.
Nic zresztą nie wskazywało na to, że ma jakiekolwiek szanse. To
po prostu sąsiad z góry. Podszedł, bo sąsiedzi powinni się poznać.
Tego wymagają reguły dobrego wychowania.
Wyciągnął rękę.
- Nazywam się Alec Fontana.
Z wysiłkiem wyprostowała palce prawej dłoni, wyjęła ją z
kieszeni i przywitała się z nim. Jego ręka była ciepła, uścisk silny.
Szybko, zanim palce podkurczyły się znowu, schowała swoją do
kieszeni.
- Skąd zna pan moje imię? - powiedziała nieoczekiwanie
łagodnym głosem.
Zawahał się na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a potem
przekornie uśmiechnął.
- Albo z okładki płyty albo z koperty w skrzynce pocztowej,
proszę wybierać.
Nie wyglądał na kogoś, kto pasjonuje się Chopinem.
- Raczej z mojej skrzynki na listy.
- I tak dobrze, że ich nie otworzyłem.
Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Dobrze? Myśl, że ktoś
zaglądał do jej skrzynki pocztowej, nieco ją niepokoiła.
- Jestem osobą godną zaufania - powiedział, zupełnie jakby
czytał w jej myślach. Ciekawe, czy byłby równie szczery, gdyby tak
nie było, pomyślała i uznała to za absurdalne.
- Lauren, czy możesz nas poznać? - usłyszała tuż obok głos Belli.
Mężczyzna odwrócił się i zaczął witać z jej kolegami z instytutu
muzykologii.
- Alec Fontana.
Ściskał kolejno ręce Petera, Harolda i Belli.
- Mój sąsiad, mieszka nade mną. - I dodała, jakby szukała
bardziej bezpiecznego sformułowania: - Mieszka na pierwszym
piętrze, w tym domu co ja.
- To jest Bella Bronowitz, Peter Villard, Harold Stemsky...
- Bardzo mi miło - powiedział Alec, po czym bez dalszych
ceregieli odciągnął ją na bok.
- Proszę wybaczyć...
Zanim zdążyła coś powiedzieć, poczuła jego rękę na swoim
ramieniu. Rzuciła błagalne spojrzenie w stronę Belli, która nie
zareagowała. Najwyraźniej w potrzebie nie można liczyć na
przyjaciół.
Prowadził ją tarasami w stronę jeziora. Gwar rozmów z wolna
pozostawał w tyle, przed nimi wyłaniała się lśniąca tafla wody.
Alec zdjął rękę z jej ramienia i Lauren zwolniła kroku, puszczając
go przodem. Właściwie nie bała się, była tylko oszołomiona i
zdumiona jego obcesowym zachowaniem. W pobliżu znajdował się
cały uniwersytet Albright, który ruszy jej na pomoc, gdyby zaszła taka
potrzeba.
Zresztą, co może jej grozić? Jest jej sąsiadem. Gdyby naprawdę
żywił wobec niej jakieś niecne zamiary, mógł je wprowadzić w czyn
na miejscu, w domu przy Hancock Street, a nie tutaj, podczas
rektorskiego przyjęcia.
Doszedłszy do tego wniosku, spojrzała na niego z naganą.
- To nie było zbyt grzecznie tak mi przerywać rozmowę z
przyjaciółmi.
Uśmiech powoli znikał z jego twarzy. Spojrzał na jej lewą dłoń,
potem przeniósł spojrzenie na miejsce, gdzie ukryta była prawa,
prześlizgnął się wzrokiem po całej postaci, a potem znowu utkwił
wzrok w jej oczach. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć,
wyjął wykałaczkę, włożył ją znowu.
- W ogóle nie jestem zbyt grzeczny - powiedział wreszcie.
Patrzyła na niego zafascynowana, zdecydowanie coś w nim było.
Postanowiła nadać sprawie pozory normalności.
- Rozmawiałam właśnie z przyjaciółmi...
- Bardzo przepraszam - przerwał jej. Doskonały moment, żeby
się odwrócić, odejść
i podjąć przerwaną rozmowę z Bellą i resztą. Nie zrobiła tego
jednak; czuła, że Alec przeprasza za coś więcej niż przerwana
rozmowa z przyjaciółmi. Nie wiedziała, o co mu chodzi, a nie mogła
odejść, zanim się nie dowie.
Stała obok niego na brzegu jeziora. Spokojna nieruchoma tafla
lśniła srebrnym blaskiem. Wokół panowała niczym nie zmącona cisza.
Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenie Aleca.
- Co wieczór słucham, jak grasz - powiedział po chwili. -
Słucham, a potem nagle robi się cicho i mam wrażenie, że to przeze
mnie. Wiem, że to brzmi dziwacznie, może zwariowałem, ale wydaje
mi się, że przeszkadzam ci grać. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, skąd
mi to przychodzi do głowy, ale jeśli tak jest naprawdę, bardzo cię
przepraszam.
Teraz ona z kolei przez chwilę milczała. Prawie go nie zna. A on
zaczyna mówić o rzeczach tak bardzo osobistych. Nie może
rozmawiać o tym z obcym człowiekiem. Nie może z obcym
człowiekiem mówić o swoich problemach, rozpaczy i braku nadziei,
że kiedykolwiek jeszcze będzie mogła grać.
To z powodu jego obecności przestaje grać. Nie może go jednak
winić za to, że zamieszkał w tym samym domu. Każdy ma prawo
mieszkać na Hancock Street.
- Proszę nie przepraszać - powiedziała trochę zdziwiona tonem
swojego głosu. - Mam tutaj wiele okazji do gry.
Spojrzał w kierunku jej niewidocznej prawej ręki.
- Proszę grać również w domu.
- Nie, nie chcę przeszkadzać.
- Przeszkadza mi tylko ta cisza, która potem następuje.
Jak może mu przeszkadzać fakt, że nie chce go narażać na
słuchanie złej gry? Powinien być wdzięczny, że mu oszczędza
zgrzytów i dysonansów. Rozumiałaby, gdyby się skarżył, że
zachowuje się zbyt głośno. Ale jak można zarzucać komuś, kto
mieszka obok, że panuje u niego cisza?
- Wydaje mi się - powiedziała oficjalnym tonem - że zarówno
pan, jak ja powinniśmy już wrócić na przyjęcie.
- Mam na imię Alec - poprawił ją, dotykając jej ramienia. Mimo
że jego dotyk był bardzo lekki, poczuła go całą sobą. Tak jakby
przeszył ją na wylot.
- Możemy to odłożyć na później - powiedział. - W końcu
jesteśmy sąsiadami.
- Tak, jesteśmy sąsiadami. - Lauren nie znała nawet nazwisk
większości swoich sąsiadów w Nowym Jorku. To, że przypadkowo
mieszkali w tym samym domu, wcale nie musiało znaczyć, że łączy
ich coś poza wspólnym adresem.
- Tak naprawdę, nie bardzo lubię muzykę klasyczną. Dlatego jest
mi obojętne, czy grasz, czy nie. Ale skoro już zaczynasz, wolałbym,
żebyś tak nagle nie przerywała. Nawet gdy zaczynasz fałszować. Nie
jestem jakimś zwariowanym krytykiem, który tylko czyha, aż
popełnisz błąd.
- Kim pan jest? - powiedziała z wysiłkiem. Uśmiech rozciągnął
kąciki jego warg, wykałaczka lekko zadrżała.
- Jestem siostrzeńcem Margaret Cudahy. Siostrzeniec pani rektor.
To wiele wyjaśnia.
- Co pan robi w Albright? Będzie pan tu uczył?
Pokręcił głową.
- Próbuję pisać powieść. Mags powiedziała, że zmiana miejsca
sprzyja natchnieniu.
- Mags?
- O, przepraszam, wymsknęło mi się. - Alec z udanym lękiem
zerknął w stronę widocznej na tarasie ciotki. - Tak ją nazywaliśmy w
domu. Gdyby się dowiedziała, chyba by mnie zabiła
- To będzie nasza tajemnica. - Lauren uśmiechnęła się mimo
woli, po czym szybko skierowała rozmowę na bezpieczniejsze tory.
- Dlaczego właściwie nie lubisz muzyki klasycznej?
- Nie mam nic przeciwko muzyce klasycznej - zawahał się, nie
chcąc jej urazić - ale jest po prostu nudna, rozumiesz?
- Nie, nie rozumiem.
- Nie ma w niej treści.
- W operze jest.
Wzniósł oczy do nieba, roześmiał się.
- No tak, ale w operze wszystko jest po włosku.
- Nie w każdej, ale chyba masz rację. - Lauren uśmiechnęła się. -
Nie są zbyt pasjonujące. Niektóre opery są głupawe. Naiwne,
melodramatyczne...
- Kiedy się mówi o miłości, trudno uniknąć takiego tonu -
powiedział obojętnie; jego wzrok był jednak daleki od obojętności.
Poczuła, że znowu wchodzą na niebezpieczny grunt Nie wiedziała
tylko, dlaczego czuje się przy nim tak nieswojo. Przecież jest po
prostu sąsiadem, mieszka w tym samym domu, chce być uprzejmy.
Problem w tym, że jego spojrzenie trudno nazwać... uprzejmym. Jest
w nim zbyt wiele pożądania...
Spojrzała z naganą na wykałaczkę, tkwiącą w jego ustach.
- Usiłuję zerwać z paleniem.
- Rozumiem.
- Myślę, że to lepsze niż żucie gumy albo obgryzanie paznokci.
- Nie wiem... - powiedziała z wahaniem w głosie. Wszystko, co
mówił, nagle robiło się niepokojąco intymne, tak jakby między nimi
nie było miejsca na zdawkową wymianę zdań.
- Powiedz, Lauren, co pianista światowej sławy robi w takiej
dziurze?
Nie tracił czasu. Swobodnie przechodził z jednego drażliwego
tematu na drugi. Od pytania, dlaczego nagle przestaje grać, po coś
jeszcze trudniejszego do wyjaśnienia.
- Postanowiłam trochę odpocząć. Występy są bardzo męczące, a
tutaj jest tak spokojnie - powiedziała z wymuszoną swobodą.
Przez chwilę przyglądał się jej z lekko przechyloną głową. Potem
uśmiechnął się.
- Tu jest niezwykle pięknie - przeniósł wzrok na nieruchomą taflę
jeziora. - Moglibyśmy usiąść nad brzegiem.
Ławka stojąca nad samą wodą wyglądała bardzo kusząco. Równie
kusząca była perspektywa spędzenia jeszcze kilku minut w
towarzystwie Aleca Fontany. Ale do tego Lauren nie chciała się
przyznać. Ruszyła ścieżką w stronę jeziora, Alec zrobił to samo.
Gdyby była równie obcesowa jak on, mogłaby spytać, dlaczego tak
dziwnie chodzi. Prawą nogę stawiał inaczej niż lewą. Ostrożniej,
jakby najpierw badał teren. Lauren była jednak osobą zbyt taktowną,
żeby zadawać podobne pytania. Zresztą sylwetka Aleca, smukła,
wyprostowana, niezwykle zgrabna, pozwalała zapomnieć o jego
nierównym chodzie.
Była przyzwyczajona do mężczyzn innego rodzaju. Wytwornych
panów w garniturach, znających się na muzyce i równie taktownych
jak ona. Alec należał do mężczyzn, jakich widywała we wczesnym
dzieciństwie. Za takiego właśnie mężczyznę wyszłaby, gdyby nie
wyjątkowe zdolności muzyczne. Gdyby została w domu, prędzej czy
później zakochałaby się w kimś takim. Bezpretensjonalnym,
przystojnym chłopaku, z którym można spędzić życie.
Alec ponadto był siostrzeńcem pani rektor i pisał książki.
- Ile książek napisałeś? - zapytała, kiedy usiedli.
- Na razie jedną. - Pochylił się nad nią. - Przynieść ci wina?
Spojrzała na szklankę, którą stale jeszcze trzymała w dłoni, i
roześmiała się. On też miewał odruchy dobrze wychowanego
człowieka.
- Dziękuję.
- Rozumiem, mnie także nie smakowało - skwitował siadając
obok niej.
- Opowiedz mi coś o swojej książce. Jaki ma tytuł?
- „Glosy ulicy".
Coś jej to przypominało. Kiedy miała czas, czytała zwykle
powieści historyczne, ale „Głosy ulicy" chyba nie były historyczną
powieścią.
- Nie czytałam.
- Wszystko w porządku. To nie dla ciebie.
- Dlaczego?
- Pełno tam krwi i w ogóle.
Skrzyżował nogi przed sobą i zapatrzył się na jezioro. Miał rację,
nie lubiła takich opisów, ale irytowało ją, że czytał w niej jak w
otwartej książce. Musi być rzeczywiście beznadziejnie naiwna, skoro
po kilku minutach znajomości można bezbłędnie odgadnąć jej
literackie gusta. Wszyscy zawsze uważali, że znają ją na wylot.
Ponieważ była drobna i delikatna, sądzili, że musi być wrażliwa i
słaba. Koniecznie chcieli się nią opiekować.
Pod tym względem jej przymusowa rezygnacja z występów miała
swoje dobre strony. Uwalniała ją od opieki Geralda. Nie pozwoli,
żeby teraz z kolei Alec miał jej mówić, jakich lektur powinna się
wystrzegać.
- Skoro jesteśmy sąsiadami, powinnam chyba przeczytać twoją
książkę. Jest już w sprzedaży?
- Owszem, ukazało się wydanie w twardej oprawie, kieszonkowe
pojawi się w przyszłym roku. Ale nie będziesz musiała nic kupować,
sam ci dostarczę egzemplarz.
- Naprawdę nie musisz.
- Kosztuje dwadzieścia trzy dolary, lepiej pożyczę ci swój.
Spojrzała na niego uważnie, próbując dociec, czy jego
wspaniałomyślność ma jakieś inne źródło niż chęć wyświadczenia
przysługi sąsiadce. Od biedy można było w to uwierzyć. Zresztą
siedział na ławce w bezpiecznej odległości. Nic nie wskazywało na to,
że pragnie ją zmniejszyć.
Właściwie nie miałaby nic przeciwko temu. Potrafiła studzić
męskie zapały. Chociaż nie miała wielkiego doświadczenia w
postępowaniu z mężczyznami takimi jak Alec. Wszystko mogło być
inaczej.
W jej dawnym życiu, wśród występów i wyjazdów, wszystko
było jasne. Znała reguły gry, doskonale odczytywała konwencje,
wiedziała, czego się spodziewać. Zresztą stale miała przy sobie
Geralda, czujnego, podpowiadającego, co można, a czego nie należy
robić. Nawet po tym nieszczęsnym wypadku - epizodzie, który
całkowicie zmienił jej życie, zmuszając do znienawidzonej
bezczynności - w niczym nie ograniczył swego wpływu na nią.
Nie mogła go potępiać. Czuł się po prostu winny. Przecież to on
prowadził wtedy samochód. Zresztą byli związani. Menedżerem mógł
być jedynie wtedy, kiedy ona powróci na scenę.
- Musisz mi po prostu o wszystkim mówić. Skoro poczujesz, że
pora wracać, zrobię wszystko, żeby cię na nowo ustawić.
Czuła się trochę dziwnie bez Geralda. Nikt jej nie mówił, co ma
jeść, jak się ubierać, z kim przyjaźnić. Nawet teraz, siedząc obok
Aleca na ławce, czuła się dziwnie. Prawie słyszała szept swojego
Anioła Stróża: „Daj sobie z nim spokój, Lauren. Ten facet nie ma
klasy. Jeśli już naprawdę musisz, znajdę ci kogoś
odpowiedniejszego".
Niczego nie potrzebowała. Nie było jej potrzebne męskie
towarzystwo ani usługi seksualne.
Gerald nie raz robił aluzje. Zbywała je milczeniem. Bała się, że
powie: „Grunt, żebyś się w kimś nie zakochała. Seks to sprawy
normalne, niegroźne. Ale twoje serce należy do muzyki. Nie masz
prawa do miłości. Twoje życie to sztuka".
Skąd nagle te myśli? Alec jest jej sąsiadem i chce jej pożyczyć
swoją książkę, to wszystko. Zwyczajne i niewinne. Po co od razu
myśleć o seksie albo o miłości? Jego wygląd: długie nogi, niezwykłe
spojrzenie i ten uśmiech - nie mają znaczenia. Przyjechała tutaj na rok,
żeby uczyć i kontynuować terapię, za kilka miesięcy wszystko wróci
do normy, a to będą tylko wspomnienia.
- Dziękuję ci - powiedziała z uśmiechem. - Bardzo chętnie
pożyczę od ciebie tę książkę.
Rozdział 4
Wziął dwie butelki piwa, egzemplarz „Głosów ulicy" i zszedł na
dół. Fakt, że Lauren nie ma w domu piwa, zbulwersował go bardziej
niż to, że nie posiada jego książki. Stale miał jeszcze w ustach
metaliczny smak po winie, jakim się uraczył na rektorskim przyjęciu.
Im szybciej przepłucze gardło, tym lepiej. Lauren zaprosiła go na
obiad.
- Na kurczaka z jarzynami - powiedziała. Piwo wydawało się
absolutnie niezbędne. Alec nie przepadał za dietetyczną kuchnią, w
ogóle nie lubił dbać o zdrowe odżywianie. „Może byśmy zjedli coś na
mieście", zaproponował nieśmiało, ale Lauren ofertę odrzuciła. Byli
sąsiadami, trzeba było to uczcić prawdziwym „domowym obiadem".
Pomysł nie był zły, tylko kucharka - niezbyt dobra. Swoją drogą
ten rodzaj kuchni Alec znosił wyjątkowo źle. Fakt, że jego ojciec
umarł na zawał serca, sprawił co prawda, że zaczął unikać nadmiaru
tłuszczów, kupował chude mleko i prawie przestał palić. Nie
zamierzał jednak z tego powodu przerzucić się na jedzenie zieleniny.
Z drugiej strony, myślał dzwoniąc do drzwi Lauren, „zdrowa
żywność" nie jest taka zła, skoro jedząc ją człowiek siedzi sobie
patrząc na Lauren Wyler.
Jej widok - stała w drzwiach w jasnej lekkiej sukience - umocnił
go tylko w tym przekonaniu.
- Przyniosłem trochę piwa - powiedział niepotrzebnie, bo trudno
było nie zauważyć butelek w jego rękach.
Uśmiechnęła się i poprosiła go do środka. Przeszli przez salon,
obok fortepianu, półek zastawionych porcalanowymi filiżankami,
minęli stół z wazonem pełnym żółtych róż. Salon w mieszkaniu
Lauren znajdował się dokładnie pod jego salonem. Ten sam rozkład
okien, identyczny rodzaj mebli i... zupełnie inna atmosfera. Był po
prostu przytulny. Prócz róż w pokoju stał duży filodendron i jakieś
rośliny, których nazw nie znał. Przed kominkiem stał ozdobny ekran,
z boku leżały polana. Na ścianach wisiały plakaty z ostatnich wystaw
w nowojorskim muzeum sztuki współczesnej.
Gdyby był przekonany o wyższości swojej płci, pomyślałby, że
atmosfera panująca wokół wynika z faktu, że właścicielką mieszkania
jest kobieta. Ponieważ jednak był znacznie bardziej obiektywny, wolał
sądzić, że powodem tej odmienności jest fakt, iż Lauren jest artystką,
a co za tym idzie, ma znacznie większe potrzeby estetyczne. Po prostu
wie, w jaki sposób zwykłą przestrzeń zamienić w prawdziwy dom.
Dotarli do kuchni, gdzie królowała elektryczna kuchenka. Lauren
pomieszała w garnku, po czym odwróciła się do Aleca.
- Pokaż mi swoją książkę - powiedziała z uśmiechem.
Podał jej książkę i zaczął otwierać butelkę. Wypił łyk i spojrzał
na Lauren. Z uśmiechem wpatrywała się w okładkę z jego fotografią.
- Tak, teraz rozumiem - szepnęła do siebie. Alec nigdy nie
przywiązywał wagi do tej fotografii. Kiedy wydawca zażądał zdjęcia
na okładkę, wyjął po prostu film z aparatu siostry i wysłał negatyw do
redakcji, zaznaczając trzy najlepsze ujęcia. Niestety, wydawca wolał
co innego. Polecił fotografowi zrobić zdjęcie na własną rękę. Miało
być ciemne i niepokojące. Portret na okładce przedstawiał wysokiego
mężczyznę w kurtce, na tle pokrytego rysunkami muru. W jego ustach
tkwiła wykałaczka.
„Rzeczywistość w całej okazałości", pomyślał złośliwie, zerkając
na Lauren przyglądającą się fotografii.
Znowu pokiwała głową i położyła książkę na nocnym stoliku.
- Od razu kogoś mi przypominałeś. Myślałam, że znam cię stąd,
z Albright. A ja po prostu widziałam cię na okładce.
Nie wiedziała tylko, że jest autorem książki. Dziwne przeoczenie,
zważywszy, że figurował na okładce.
Podał jej piwo, podziękowała i wzięła butelkę.
- Chcesz może szklankę? - zapytała, widząc, że Alec pociąga łyk
za łykiem.
Pokręcił głową. Przyniosła szklankę dla siebie i napełniła ją. Piła
śmiesznie, smakując piwo jak wytworne wino czy koniak. Potem
wstała i wyjęła stos warzyw z lodówki.
- Zeszłej wiosny mój menedżer czytał twoją książkę -
powiedziała, jakby sobie coś przypominała. - Kiedy weszłam do jego
gabinetu, zobaczyłam ją na biurku. Nie zapamiętałam twojego
nazwiska, ale pamiętam zdjęcie na okładce.
- Chyba nie bardzo mu się podobała - zażartował Alec,
podchodząc do zlewu, w którym myła jarzyny.
- Przeciwnie, był zachwycony.
- Ale nie namawiał cię, żebyś ją przeczytała. Spojrzała na niego
przez ramię, jakby chciała sprawdzić, czy go to uraziło. Zamyśliła się.
- Powiedział, że to nie dla mnie. Podobnie jak ty uważał, że to
nie jest odpowiednia lektura dla takiej delikatnej panienki jak ja.
I jakby chcąc udowodnić, że z tą delikatnością to przesada,
zabrała się z zapałem do skrobania marchwi.
Popatrzył na jej szybkie ruchy i rękę, w której trzymała nóż.
Zwrócił uwagę na dziwny sposób, w jaki to robiła. Może pianistki tak
właśnie trzymają kuchenne narzędzia, pomyślał. Inaczej niż zwykli
ludzie. A może po prostu zdenerwowała ją jego fałszywa ocena jej
literackich gustów i dlatego przyciska tak rękę do piersi.
- A ty jesteś delikatną panienką? - zapytał.
- Nie tak bardzo delikatną, jak to się na pierwszy rzut oka wydaje
- odpowiedziała nie odwracając się.
Alecowi, wpatrującemu się teraz w nią, wydawała się krucha i
wiotka jak figurka z porcelany. Gdyby krótko obcięła włosy,
wyglądałaby jeszcze bardziej niezwykle. Alec jednak i tak był
zachwycony. Ciemna kaskada włosów, spływająca jej po plecach,
przyciągała go z niezwykłą siłą.
- Czy mogę ci pomóc? - spytał, chcąc się czymś zająć.
Spojrzała na niego z wdzięcznością.
- Po prostu dotrzymaj mi towarzystwa - uśmiechnęła się.
Znowu otworzyła lodówkę i wyjęła mrożone kurze piersi. Z
dolnej półki wzięła buteleczkę sojowego sosu i sherry. Alec próbował
w myślach zrobić przegląd zawartości własnej lodówki. Wszystko
wskazywało na to, że około dziewiątej będzie piekielnie głodny.
Cisza panująca w kuchni nie była ciszą emanującą zwykle z jej
mieszkania. Była ciepła i kojąca. Nie wiedział, dlaczego właściwie
jest mu tak dobrze. Lauren w niczym nie przypominała kobiet, które
znał w Bostonie. Ubierały się na ogól w dżinsy i podkoszulki, nosiły
adidasy, krótkie spódnice i buty na wysokich obcasach. Nie znały
długich powiewnych sukien, w których wygląda się niezwykle
pociągająco, bo - kryją tajemnicę.
Lauren wyglądała bardzo seksownie, a mimo to czuł się przy niej
spokojny i zrelaksowany.
Wiedział o niej mało. Była słynną pianistką i - według słów ciotki
- stroniła od życia towarzyskiego. Nie będzie się narzucał. Przecież
mogą być po prostu dobrymi sąsiadami.
- A więc przyjechałeś do Albright, bo twoja ciotka jest tutaj
rektorem? - zapytała Lauren, zapalając piecyk.
- Wszystko się zgadza.
- Pochodzisz z Bostonu?
- I to się zgadza.
- Bardzo miłe miasto. Wspaniała filharmonia.
- Grałaś tam?
- Wiele razy.
Można się było spodziewać. Miał przecież przed sobą światowej
sławy pianistkę. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby oświadczył, że
nigdy nie był w filharmonii. Przechodził kiedyś obok, przed laty,
kiedy szedł na spotkanie z informatorem. Kiedy tam stali, kątem oka
obserwował wystrojone towarzystwo, podążające cadillacami na
koncert. Równie dobrze mogła grać właśnie tego wieczora.
- Ja tam pochodzę z południowej - powiedział, lekko zaczepnym
tonem.
- Skąd?
- Południowa strona Bostonu, dzielnica robotnicza. Nie musiałaś
przez nią przejeżdżać w drodze do filharmonii.
Dolała trochę sojowego sosu i sherry, pomieszała w garnku i
odwróciła się ku niemu.
- Ja też się wychowałam w robotniczej dzielnicy - złagodziła
gwałtowność tonu tym swoim uśmiechem. - Pochodzę z Allentown w
Pensylwanii, to miasto hutników.
- Mówisz poważnie?
Wiedział, że powiedziała to, żeby mu zrobić przyjemność, i
rzeczywiście - miło było pomyśleć, że pochodzą z tego samego
środowiska.
- Zupełnie poważnie. Ojciec pracował w hucie, a kiedy musiał
odejść, matka zaczęła pracować jako maszynistka, na pół etatu. Jak
widzisz, znam życie trochę lepiej niż myślałeś. Nie całe spędziłam w
filharmonii.
Dorzuciła do garnka jarzyny i zmniejszyła ogień. Otworzyła
szafkę, wyjęła noże, widelce i obrus. Zdjęła z półki dwa talerze.
- Mógłbyś nakryć do stołu? Zaraz będzie gotowe.
Może ludzie w Pensylwanii używają lnianych obrusów przy byle
okazji, myślał przechodząc do salonu. W jego rodzinie do obiadu
nakrywało się stół ceratą, a sztućce nie miały rzeźbionych trzonków.
Nawet jeśli rzeczywiście pochodzili z tej samej sfery, to Lauren
znacznie dalej od niej odeszła niż on.
Lauren wyjęła potrawę z piecyka, przełożyła na półmisek, ryż
wsypała do kolorowej miseczki, do tego masło i bułki w srebrnym
koszyczku.
- Nie jest tego dużo - powiedziała, wracając do kuchni po piwo.
- Zupełnie wystarczy. - Alec przysunął jej krzesło i poczekał, aż
usiądzie. - Należę do osób, które jedzą wszystko i wszędzie. Bostonu
brak mi głównie dlatego, że tam człowiek może sobie w każdej chwili
kupić coś do zjedzenia.
- Ja też tęsknię za Nowym Jorkiem, z tego samego powodu -
powiedziała Laura. - Zawsze mogłam zadzwonić i zaraz wszystko
przynieśli. Tutaj jest tylko jedna pizzeria i to niezbyt dobra.
- Mieszkasz na Manhattanie?
- Kiedy nie mieszkam w Albright - uśmiechnęła się. - Tutaj też
mi się podoba. Jest tak spokojnie, powietrze jest takie czyste.
Skinął głową i sięgnął po kawałek kurczaka. Spróbował.
Koszmarny.
- A ty stale mieszkasz na południu Bostonu?
- Teraz mieszkam w północnej części, w dzielnicy włoskiej.
- Pochodzisz z Włoch?
- Jestem pół Włochem, pół Irlandczykiem.
- Bardzo udane połączenie. - Wyglądało na to, że mówi
poważnie.
Przyjął komplement z zadowoleniem, mimo że nie był całkiem
pewien, czy odpowiada rzeczywistości.
- Bardzo słabo znam Boston - ciągnęła Lauren. - Prawdę
powiedziawszy, znam tylko filharmonię.
- To bardzo ciekawe miasto. Zwłaszcza północna dzielnica,
różnorodna, wielonarodowościowa. Restauracje, kluby. Obok mojego
domu jest stary kościół, ten, z którego Paul Revere pierwszy zobaczył,
jak Anglicy zbliżają się od morza.
- Naprawdę ciekawe.
- Boston właśnie taki jest. Wszędzie napotyka się historię.
- Być w takim mieście policjantem, to musi być trochę tak jak
być kustoszem w muzeum. - Laura nie tylko obejrzała zdjęcie autora
„Głosów ulicy", przeczytała też notkę biograficzną.
- Niezupełnie. Boston to głównie wielka aglomeracja. Moim
rejonem był Mission Hill. To taka bandycka dzielnica, ale są tam też
zupełnie porządni ludzie.
- Ale rzuciłeś to - powiedziała pytającym głosem, podając mu
koszyczek z chlebem.
Wziął kawałek i zaczaj go smarować masłem.
- Pisanie bardziej się opłaca - odparł lakonicznie.
Patrzył, jak Laura smaruje chleb. Trzymała nóż równie dziwnie,
jak przy obieraniu jarzyn. W jej oczach dostrzegł, że niezupełnie mu
wierzy.
- Chyba cię nie przekonałem. Uśmiechnęła się przepraszająco.
- Mówiłeś, że lubiłeś tę pracę, lubiłeś ludzi. Nie bardzo mogę
uwierzyć, że rzuciłeś to wszystko, bo znalazłeś lepiej płatne zajęcie.
Może nie był tak bardzo przekonujący, jak uważał, a może ona
była bystrzejsza niż inni.
- Musiałem odejść - powiedział. - Złamałem nogę.
Rzadko rozmawiał o tym z obcymi ludźmi, ale Lauren nie była
obca. Była jego sąsiadką i zaprosiła go do siebie na obiad. Czuł, że jej
może powiedzieć prawdę.
Lauren zastygła z uniesionym widelcem.
- Straszne. Jak to się stało?
- Wypadek przy pracy.
Nie zamierzał opowiadać jej tych wszystkich okropności teraz,
przy obiedzie. Było mu z nią dobrze i właśnie dlatego chciał jej
oszczędzić szczegółów.
- Glina musi szybko biegać, musi być wytrzymały, a moje nogi
odmawiają mi posłuszeństwa. Nie spełniam fizycznych warunków do
sprawnego pełnienia służby, jak to się mówi.
- Czy to znaczy, że po wypadku zwolnili cię z pracy? - w jej
głosie brzmiało oburzenie. - Jak oni mogli! To naprawdę obrzydliwe!
- Mogłem zostać w policji - powiedział spokojnie. - Proponowali
mi biurową robotę. Bardzo mnie namawiali, żebym został.
Zaoszczędziliby kupę forsy. Woleli mi płacić pensję za układanie
papierków niż dawać odprawę i odszkodowanie. Sięgnął po ryż.
- Papierkowa robota mnie nie interesuje - mówił dalej. - Albo się
jest gliną, albo nie. A po to trzeba być na ulicy, mieć kontakt z ludźmi.
- Uganiać się za przestępcami - wtrąciła Lauren.
- Ja miałem kontakt z ludźmi - powtórzył z naciskiem. -
Bostońska policja ma opinię zbiurokratyzowanej machiny, ale my
próbowaliśmy to zmienić. Chcieliśmy być blisko ludzi, którym
mieliśmy służyć. Rozumieć ich. Ja zajmowałem się w Mission Hill
młodymi ludźmi z problemami. Rozmawiałem z nimi. To były ważne
rozmowy. Coś z tego zostało.
Pociągnął łyk piwa, uśmiechnął się.
- Co nie znaczy, że nie pogoniłem kilku łobuzów.
- I opisałeś to w swojej książce...
- Nie czytaj tego, jeśli lubisz bajki, co się dobrze kończą -
powiedział poważnie. - Chciałem pisać prawdę, co w kontekście
realiów policyjnych znaczy, że nie zawsze zwycięża dobro.
Sączyła piwo, nie spuszczając z niego spojrzenia czarnych oczu.
- To musiała być bardzo niebezpieczna praca. Pomyślał o swoim
kolanie, pękniętej rzepce,
przemieszczonych kościach. Tak, to była naprawdę niebezpieczna
praca. Przebiegł w myślach wszystkie swoje blizny, złamane żebra,
obojczyki, barki, czaszkę. Wszystkie mniej lub bardziej groźne
kontuzje; tak, ta praca była niebezpieczna, a on już nigdy więcej nie
przekona się, jak bardzo.
- Owszem, bywało ciężko - powiedział obojętnym tonem.
- Niektórzy ludzie lubią się narażać. - Lauren zamyśliła się. - Mój
brat jest taki. Uwielbia ryzyko. Ostatnio sprzedał motocykl, kupił
sobie stary sportowy samochód i jeździ jak wariat. Marzy o lataniu na
lotni, ale jego dziewczyna mu nie pozwala. Obaj z ojcem są
zapalonymi myśliwymi. Całe dnie potrafią się włóczyć po lesie ze
strzelbami.
Skrzywiła się z niesmakiem.
Alec z trudnością ukrył zdziwienie. Nie spodziewał się, że Lauren
może mieć brata, który uwielbia szybkie samochody i polowanie. To
było zbyt normalne. Alec sam nie polował. Praca w policji wyrobiła w
nim niechęć do używania broni. Rozumiał jednak facetów, którzy
lubią szybką jazdę i strzelby, bardziej niż wielbicieli muzyki
klasycznej.
- Twój brat też jest muzykiem? Lauren pokręciła głową.
- Kiedyś zamierzał zostać gwiazdą rock and rolla.
To też było zupełnie normalne. Każdy chłopak z jego pokolenia
chciał kiedyś grać rocka.
- Dobry był?
- Nie wiem. Nie znam się na takiej muzyce. Nie mógł dłużej
udawać obojętności.
- Jak to? Nie znasz się na rocku? To niemożliwe, żyć w Ameryce
i nic nie wiedzieć o rocku!
Lauren uśmiechnęła się przepraszająco.
- Taka muzyka nigdy nie była w moim typie. Zresztą Gerald
zawsze mnie ostrzegał, żebym jej nie słuchała, ponieważ jest zbyt
głośna i może uszkodzić słuch.
- Gerald? - Kto to mógł być: brat? a może chłopak?
- Mój menedżer. Bardzo o mnie dbał. Uważał, że głośna muzyka
może mi zaszkodzić. Może stępić zdolność odbierania dźwięków i
ograniczyć umiejętność rozróżniania niuansów. A ja jako pianistka nie
mogę sobie na to pozwolić. To nie jest muzyka dla mnie.
- Może miał rację. Ale nie rozumiał ducha tej muzyki. Lauren,
rock to coś więcej niż dźwięki, rock przekształca człowieka
wewnętrznie, modeluje jego duszę - roześmiał się zdziwiony, że jest w
stanie powiedzieć coś podobnego. - Szkoda gadać, masz braki. Na
szczęście spotkałaś mnie. Lauren roześmiała się również.
- Czy twój brat, jako nieudana gwiazda rocka, zazdrości ci
sukcesów?
Lauren nagle posmutniała.
- Nie - zaprzeczyła z mocą.
Utkwiła wzrok w talerzu; przez chwilę bawiła się widelcem.
Potem nagle przeniosła wzrok na Aleca. Patrzyła na niego przez
dłuższą chwilę.
- Właściwie nie wiem. Może tak. Nigdy go nie pytałam -
powiedziała zamyślona.
Tego też nie rozumiał. Jak mogła nie wiedzieć? Jak można nie
wiedzieć, co czują najbliżsi, kiedy człowiek robi karierę. Doskonale
pamiętał, co działo się w rodzinie Fontanów, kiedy ukazała się jego
powieść. Mary raz po raz robiła mu wymówki z powodu plugawego
języka, jakim się posługują bohaterowie „Głosów". Rosie
zorganizowała cykl spotkań z autorem w miejscowej księgarni. Mary
skrupulatnie powtarzała mu wszystkie pochwały, jakie usłyszała lub
wyczytała na jego temat. Rosie zwróciła się do niego o pomoc
finansową na remont domu. Matka dała ogłoszenie do parafialnej
gazetki. Babcia Fontana wywiesiła plakat zawiadamiający o promocji
książki w domu opieki społecznej i czerwonym flamastrem
podkreśliła nazwisko, żeby nie było wątpliwości, że jest spokrewniona
z autorem. Babcia Cudahy bezlitośnie skrytykowała co śmielsze pod
względem obyczajowym sceny.
- Gdyby żył twój świętej pamięci dziadek, kazałabym mu to
przeczytać. Dobrze by mu zrobiło - nie omieszkała dodać.
Oczywiście, rodziny bywają różne. W niektórych panuje zawiść
albo zwyczaj skrywania dumy. Albo milczenie.
- Nie jestem specjalnie związana ze swoją rodziną - powiedziała
Lauren, jakby czytała w jego myślach.
- To marnie.
Odłożyła widelec. Sięgnęła po szklankę.
- Nie jestem z nimi w złych stosunkach, pisuję do nich,
odwiedzam ich, kiedy mogę, przesyłam pieniądze. Płacę za szkołę
brata i siostry.
Opróżniła szklankę, odstawiła ją i mówiła dalej:
- Nic dziwnego. Nasze drogi rozeszły się bardzo wcześnie.
Kocham moją rodzinę, jestem im bardzo wdzięczna za wszystko, co
dla mnie zrobili, ale tak naprawdę... Nic już nas chyba nie łączy.
Sprawa była poważna. Nie wiedział, co Lauren dokładnie ma na
myśli; on sam w każdym razie stale jeszcze mógł porozumieć się ze
swoją rodziną. Po prostu ich kochał.
- Spędziłaś z nimi dzieciństwo, rosłaś wśród nich - powiedział,
pragnąc, żeby mu pomogła zrozumieć. - Nie jest ważne, do czego
doszłaś jako dorosła, łączy cię z nimi cała przeszłość.
Lauren uśmiechnęła się smutno.
- Kiedy miałam czternaście lat, wysłali mnie do Nowego Jorku,
żebym się uczyła muzyki. W Allentown nie było dla mnie
wystarczająco dobrego nauczyciela. Zostałam zaproszona na
przesłuchanie do pewnego sławnego profesora i kiedy powiedział, że
mnie przyjmie, wysłali mnie do Nowego Jorku.
- Tak sobie? Żebyś się uczyła?
- To zdarza się dość często - wyjaśniła. - Wielu młodych ludzi
odchodzi z domu, żeby się uczyć albo trenować. Gimnastycy,
tenisiści, muzycy. Jeśli tam, gdzie mieszkasz, nie ma dla ciebie
odpowiedniego nauczyciela, musisz się przenieść tam, gdzie taki
nauczyciel jest.
Alec nie wyglądał na przekonanego.
- Może się i zdarza, ale ja bym nie wysłał tak dzieciaka samego...
- Jestem im za to wdzięczna - ciągnęła Lauren z podejrzanym
entuzjazmem. - Poświęcili się dla mnie, zawdzięczam im wszystko.
W porządku. Może coś w tym jest. Może gdyby on, Alec, miał
wyjątkowo uzdolnione dziecko, też wysłałby je z domu, żeby się
rozwijało. Takie decyzje zawsze są trudne dla rodziców i dla dziecka.
Nie ma prawa ich sądzić. Zresztą Lauren spełniła ich oczekiwania.
Zrobiła karierę. Zbiła fortunę. Wspiera ich finansowo. Opłaca szkoły.
Może od początku patrzyli na to pod tym kątem. Sowicie im się
opłaciło, ale on nie ma prawa ich sądzić.
- Jak zareagowali na to, że zeszłaś ze sceny i zakopałaś się tutaj
w Albright?
- Nie wycofałam się dobrowolnie. Musiałam na jakiś czas
przestać występować.
- Dlaczego?
Odsunęła się lekko i spojrzała na niego uważnie. Jakie ona ma
piękne usta, pomyślał kolejny raz.
- Może nie uwierzysz, ale złamałam rękę. Zerknął na jej palce.
- Nieźle - powiedział.
- Zdarza się.
- Chyba mi nie powiesz, że to był wypadek przy pracy. Gra na
fortepianie nie jest tak niebezpieczna jak praca w policji.
- Miałam wypadek samochodowy. Niezbyt groźny. Inni wyszli z
tego bez szwanku. Miałam pecha.
- A tobie co się stało? - Alec nie krył zaciekawienia. W swojej
policyjnej praktyce nieraz się stykał z tego typu sprawami. Zresztą
nic, co miało związek z ciałem, nie było mu obce.
- Złamałam sobie rękę w przegubie. Na nieszczęście przy okazji
uszkodziłam nerw. Stosuję odpowiednie ćwiczenia i mój lekarz mówi,
że to tylko kwestia czasu. Za kilka miesięcy wszystko wróci do
normy.
- I przez te kilka miesięcy chcesz tutaj uczyć?
- Tak.
- I fałszować podczas gry. Zaczerwieniła się gwałtownie.
- Przepraszam, że musiałeś tego słuchać...
- Już to przerabialiśmy. Nie ma sprawy. Jeśli chcesz grać, to
sobie graj. Zupełnie mi nie przeszkadza, że fałszujesz.
Stale jeszcze zarumieniona spojrzała na niego podejrzliwie.
- Ale mnie to przeszkadza, chociaż może... jeśli tobie naprawdę
nie przeszkadza, to mnie też nie.
Spojrzał na jej rękę. Zauważyła to i ukryła ją w fałdach sukni.
- Miałaś zupełnie proste palce, kiedy mi podawałaś rękę na
przyjęciu u Mags.
- Mogę je wyprostować, jeśli się skoncentruję. Muszę bardzo
uważać. W przeciwnym razie zaraz się kurczą.
- Nie musisz ich chować. - Przeszło mu przez myśl, że jest zbyt
bezceremonialny. Ponieważ jednak nie wyglądała na urażoną, mówił
dalej:
- Masz bardzo ładne ręce. Dlaczego je chowasz?
Jej policzki znowu pociemniały. Oczy rozbłysły.
- Mnie się nie podobają. - Gwałtownym ruchem położyła rękę na
stole i z gniewem popatrzyła na swoje palce.
- Kiedy tak na nie patrzę, widzę całe swoje życie. Zniszczone,
złamane. Nikt nie wie, co wtedy czuję. Tak niewiele brakowało, a
straciłabym wszystko raz na zawsze.
- Przepraszam, nie powinienem zaczynać tej rozmowy.
Niepotrzebnie się wtrącam.
- Nic nie szkodzi - uśmiechnęła się z wysiłkiem. - Tobie
przytrafiło się coś znacznie gorszego. Ty straciłeś wszystko. Musiałeś
rzucić pracę w policji. Ja przerwałam grę tylko na pewien czas. Nie
mam prawa się skarżyć.
Jeszcze raz spojrzał na jej rękę.
- Skarż się, ile chcesz. Nieraz myślę, że móc się wyżalić to
wielka przyjemność.
Widząc, że się uspokoiła, wrócił do przerwanego posiłku.
Wkrótce wszystko zniknęło bez śladu.
- Napijesz się kawy?
Automatycznie spojrzał na zastawione filiżankami półki.
- Musisz pić dużo kawy.
Spojrzała w ślad za jego wzrokiem i roześmiała się.
- Kawę piję w kubkach. To są filiżanki do herbaty.
- Zauważyłem.
Wstał i podszedł do półek. Filiżanki były różne: białe i kolorowe,
niektóre ze spodeczkami, inne nie.
- Pochodzą z hoteli, w których mieszkałam. - Lauren zbliżyła się
do niego.
- Zwinęłaś je?
- Oczywiście, że nie. Zapłaciłam za nie, to znaczy nie za
wszystkie. Kilka dostałam za darmo.
Zdjęła jedną filiżankę z półki.
- Tę mi podarowano. Pochodzi z pewnego hotelu z Tokio.
- Byłaś w Tokio? - Mimo wszystko był zdumiony. Wiedział, że
jest sławna, ale nie spodziewał się, że występowała na innych
kontynentach.
- Wiele razy. - Odstawiła filiżankę i zdjęła z półki następną. - A
tę przywiozłam z Australii, z Sydney.
- Nieźle.
- A ta pochodzi z Londynu, z Royal Garden. Wziął ją do ręki.
- Byłaś w Anglii? Wpadłaś przy okazji do Irlandii?
- Nie. Może kiedyś pojadę. Bardzo bym chciała tam wystąpić.
- Ja też bardzo bym chciał zobaczyć ten kraj, nie tylko Dublin,
ale całość. Podobno jacyś moi kuzyni mieszkają w County Cork.
Odstawiła trzymane w ręku filiżanki, zamyśliła się.
- Podczas pobytu w Londynie bardzo chciałam zobaczyć coś
więcej. Miałam chęć jechać do Stonehenge, ale zabrakło mi czasu.
Dałam trzy koncerty w Albert Hall, następnego dnia jechaliśmy do
Amsterdamu, potem Paryż i powrót do Nowego Jorku.
- Byłaś w Anglii, przejechałaś taki kawał drogi i nie widziałaś nic
poza Londynem?
- Prawie w ogóle nie wychodziłam z hotelu. Jadłam, ćwiczyłam,
koncertowałam, spałam. Zagraniczne występy są bardzo męczące.
Ludzie myślą, że to strasznie ciekawe, a w rzeczywistości to po prostu
ciężka praca. Pochłaniająca bez reszty. Nie mogę się doczekać
powrotu. Ale ze zwiedzaniem będę musiała poczekać do emerytury.
Alec spojrzał na kolekcję filiżanek i zamyślił się. Nie miał w
życiu wiele okazji, żeby podróżować. Gdyby było inaczej, wiedziałby,
jak to wykorzystać. Nawet gdyby musiał się ograniczyć do samej
stolicy Anglii, na pewno nie poprzestałby na hotelu i filharmonii.
Pewnie Lauren nie miała wyboru, artystyczne tournee nie jest
wyjazdem turystycznym. Przygnębiła go świadomość, że tyle
podróżowała i tak mało mogła z tego korzystać. Widok filiżanek
pogłębił jeszcze to uczucie. Skoro była w Tokio, powinna stamtąd
przywieźć raczej jedwabne kimono, a nie - filiżankę. Skoro była w
Amsterdamie, powinna przywieźć sobie raczej parę drewniaków. A
nie filiżankę. Coś więcej niż pamiątkę z hotelowej jadalni.
- A zatem teraz zwiedzasz zachodnie krańce stanu Massachusetts
- powiedział pozornie lekkim tonem. - Czy zapoznałaś się już z
urokami miasta Springfield?
Skrzywiła się.
- Słyszałam, że to mało ciekawe miejsce.
- A mnie mówiono, że jest tam kilka niezłych lokali, gdzie grają
rocka. A ponieważ mam wrażenie, że mimo podróży niewiele w życiu
widziałaś, postanowiłem ci pomóc. Jest już chyba za późno, żebyś
zachwyciła się tym, co ja uważam za prawdziwą muzykę, ale zawsze
możesz posłuchać.
Ponieważ milczała, mówił dalej:
- A gdybyśmy tak, na przykład, pojechali do miasta jutro
wieczorem? Rozejrzymy się, może znajdziemy jakieś miłe miejsce,
gdzie grają rocka. Co ty na to?
Przez dłuższą chwilę patrzyła na niego, potem włożyła prawą
rękę do kieszeni. Bezradnym spojrzeniem obrzuciła półki z
filiżankami.
- Alec... ja... właściwie... - Przełknęła ślinę. - Wiesz, ja nie jestem
ostatnio w najlepszej formie. Nie mam nic przeciwko przebywaniu
wśród ludzi, ale tak w ogóle... przede wszystkim muszę się skupić na
mojej pracy.
Przymknęła oczy, głęboko odetchnęła.
- Nie dziw się, że pytam, ale o co tobie właściwie chodzi? -
powiedziała wreszcie.
Była osobą zajętą, ale nie cierpiała na nadmiar propozycji tego
rodzaju. Perspektywa pójścia gdzieś, z kimś takim jak Alec, nagle
wydała jej się naprawdę kusząca.
Ujął ją delikatnie pod brodę i zwrócił jej twarz ku sobie. Skórę
miała równie delikatną, jak rysy twarzy. Cofnął rękę.
- Jesteśmy sąsiadami, możemy w sobotę wieczorem pójść do
miasta, posłuchać muzyki, nic więcej.
- Nic więcej - powtórzyła Lauren, jakby zawiedziona i innym już
tonem dodała: - Nie boisz się, że popsuję sobie słuch?
- Słucham tej muzyki od dwudziestu lat i jakoś mi nie
zaszkodziło.
- W takim razie... - Lauren zawahała się.
- Uczysz tu muzyki, musisz wiedzieć, czym żyją twoi studenci.
- Dobrze. W takim razie pójdę. Spełnię swoją powinność. Ale
jeśli to mi zaszkodzi...
- Całą winę biorę na siebie - powiedział ze skruchą.
Nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy. Oczy Lauren błyszczały
dziwnym światłem. Było w nich podniecenie, coś w rodzaju
zaciekawienia, zmieszanego z lękiem. Nie wiedział, jak wiele
kosztowała ją zgoda na jego propozycję. Nie miał odwagi o nic pytać.
Chciał już stąd wyjść. Nie dlatego, że obawiał się, iż Lauren może
zmienić zdanie. Bał się, że jeśli chwilę dłużej pozostanie obok niej,
nie będzie mógł nad sobą zapanować i pocałuje ją.
- Lepiej już pójdę - powiedział i cofnął się w stronę drzwi. -
Obiad był wspaniały, dziękuję.
- Na pewno nie chcesz kawy?
Ciekawe, czy zdawała sobie sprawę z tego, jakie robi na nim
wrażenie. Czy wiedziała, jak na niego działa zapach jej włosów? Czy
była świadoma faktu, że Alec siłą powstrzymuje się, żeby jej nie
objąć? Że jego ręce same wyciągają się w stronę jej drobnych piersi,
delikatnej talii, że pragnie ją objąć i przytulić.
Musi natychmiast stąd wyjść, musi pamiętać o tym, co mówiła
mu ciotka, musi się opanować. Musi to zrobić dla dobra ich obojga.
- Napiję się kawy innym razem, jeszcze raz dziękuję za obiad.
Zobaczymy się jutro, o wpół do ósmej.
Poszedł w stronę wyjścia. Lauren odprowadziła go. Przez chwilę
stała w drzwiach.
- Dziękuję za książkę.
Spojrzał w jej oczy, potem przeniósł wzrok na usta.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodzi ci zasnąć - powiedział,
wiedząc, że on na pewno spędzi bezsenną noc. Lauren była zbyt
piękna, zbyt mądra i miała zbyt wiele uroku, żeby mogło być inaczej.
Rozdział 5
Książka zaczynała się sceną morderstwa. Nie była to jakaś
wyjątkowo ohydna zbrodnia; po prostu jedno z wielu przestępstw
dokonywanych każdego dnia na ulicach wielkiego miasta. Szokował
jedynie opis: rzeczowy, suchy, podkreślający typowość wydarzenia.
Pod koniec pierwszego rozdziału Lauren wiedziała już, że to
morderstwo nie będzie głównym wątkiem opowieści; służyło jedynie
jako wprowadzenie do świata, który opisywał autor „Głosów ulicy".
Poprawiła poduszki pod plecami i oparła się wygodnie. Zaraz po
kolacji sprzątnęła kuchnię, wzięła prysznic i położyła się do łóżka z
książką Aleca. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale lubiła czytać w
łóżku.
Poznała w życiu kilku pisarzy. Ubierali się wytwornie, z ich ust
płynęły gładkie, okrągłe zdania, wyglądali jak wycięci z literackiego
miesięcznika. Znała również pisarki. Paliły jak smoki, mówiły zbyt
głośno i starały się wysunąć na pierwszy plan. Jedni i drudzy zwykle
sporo pili. Tak jakby sądzili, że alkoholizm jest pierwszym
warunkiem, jaki należy spełnić, żeby mieć szansę na Nagrodę
Pulitzera.
Alec Fontana był zupełnie inny. Bezpretensjonalny, skromny.
Miało się wrażenie, że dla niego pisanie książek jest czymś znacznie
mniej ważnym niż zajmowanie się młodzieżą z bostońskiego
marginesu.
Pomyślała, że może dotąd poznawała niewłaściwych ludzi. Nie
była specjalnie towarzyska, ale Gerald czuwał nad tym, żeby od czasu
do czasu pokazała się na jakimś przyjęciu, wzięła udział w
charytatywnej imprezie, pozwoliła się sfotografować. Zwykle nudziła
się śmiertelnie, ale uważała to za swój obowiązek. Od tego zależała jej
kariera, a w konsekwencji - pieniądze na szkołę dla rodzeństwa i na
utrzymanie rodziców. Chodziła więc na przyjęcia, uśmiechała się i
prowadziła banalne rozmowy.
A w tym czasie gdzieś w Bostonie mieszkał sobie pewien były
policjant o ujmującym uśmiechu. Tak bardzo ujmującym, że
postanowiła w sobotę wieczorem pojechać z nim do Springfield
posłuchać rocka.
Przypomniała sobie wreszcie, kiedy po raz pierwszy zobaczyła
jego książkę. Leżała na stoliku w apartamencie Geralda. Lauren
wyszła właśnie ze szpitala po wypadku i była w okropnym stanie
psychicznym. Kiedy zdjęto opatrunek, zobaczyła podkurczone palce.
Zdaniem ortopedy został uszkodzony nerw.
Zrozpaczona zadzwoniła do Geralda. Powiedział, żeby się nie
martwiła, on się wszystkim zajmie.
Pojechała do niego, żeby omówić sprawy odszkodowania i
dalszej kuracji. Gerald poszedł do gabinetu zatelefonować, a ona
została w salonie, pijąc kawę.
Usiadła na kanapie, kolejny raz dochodząc do wniosku, że
pieniądze i dobry gust nie zawsze idą w parze. Przynajmniej w
przypadku Geralda. Żeby się rozluźnić, wzięła do ręki leżącą na
stoliku książkę.
Fotografia na okładce wywarła na niej piorunujące wrażenie.
Autor był nie tylko niezwykle przystojny; miał w sobie coś
intrygującego. Przyjrzała mu się uważnie: smukła, mocna sylwetka,
gęste włosy, zarost, silne ramiona, lekko rozstawione nogi i
wykałaczka w ustach. Najbardziej niezwykłe były oczy: jasne punkty
na ciemnym zdjęciu jarzyły się dziwnym światłem, które nie
pozwalało jej odłożyć książki.
- Chciałabym ją od ciebie pożyczyć - powiedziała, kiedy Gerald
wyszedł z gabinetu.
W porównaniu z mężczyzną na zdjęciu Gerald robił wrażenie
cieplarnianego stworzenia. Drobny, zgrabny, w nieskazitelnym
garniturze wyglądał, jakby zszedł z witryny luksusowego sklepu.
Mężczyzna na okładce miał lekki zarost, Gerald - nienagannie
utrzymaną bródkę.
- Przepraszam, że musiałaś czekać.
- Możesz mi pożyczyć tę książkę, kiedy skończysz czytać?
- Nie - powiedział stanowczo, wyjmując książkę z jej rąk i kładąc
na stoliku. - To nie jest lektura dla ciebie.
Przeszło jej przez myśl, że coś, co napisał tamten mężczyzna na
pewno jest dla niej. Mimo to zapytała:
- Dlaczego?
- To książka o przemocy. Zaczyna się sceną morderstwa i tak już
jest do samego końca.
- Ale ty jakoś przez nią przebrnąłeś - powiedziała, wskazując
zakładkę umieszczoną w połowie książki. - Skoro to takie okropne,
dlaczego czytasz?
Uśmiechnął się z wyższością.
- Czysta ciekawość, wierz mi, to książka nie dla ciebie. Jest w
niej tyle krwi, że starczyłoby na roczny zapas dla Czerwonego
Krzyża. Ty tego nie lubisz.
„Wierz mi". Oczywiście, wierzyła mu we wszystkim, dlaczego
miałaby nie wierzyć teraz. To tylko książka, a ona naprawdę nie lubi
kryminałów. Autor jest rzeczywiście bardzo przystojny, ale książka
może być okropna.
Niepotrzebne jej nowe stresy, zwłaszcza teraz, po tym, co się
stało z ręką. Gerald zaczął ją pocieszać: wszystko będzie dobrze,
znalazł świetnego neurologa, wybitnego specjalistę i wielbiciela
Chopina.
- Będziesz miała z nim dobry kontakt.
Ponadto załatwił już sprawy odroczenia kontraktów na przyszły
rok, odszkodowanie jest w drodze, trzeba tylko czekać i niczym się
nie przejmować.
- A z czego będę żyła? - zapytała, nie do końca przekonana jego
elokwencją. - Nikt mi nie będzie płacił, jeśli przestanę grać.
- Lauren, przecież przez te wszystkie lata uzbierałaś masę
pieniędzy. To wszystko leży i procentuje. Nadszedł czas, żeby czerpać
z tych zasobów.
Prawda. Ale nic z tego nie wynika. Życie z procentów nie jest w
jej stylu. W końcu jest przecież córką hutnika z Allentown. Zresztą
konto zostało w dużym stopniu naruszone przez rodzinne wydatki.
Nie na długo starczy.
- Zwariuję przez te kilka miesięcy bez pracy - jęknęła.
- Nie zwariujesz. Wracaj do domu. Musisz odpocząć. Połóż się,
poczytaj. Nie takie okropieństwa jak tamto - ruchem głowy wskazał
leżącą na stoliku książkę - ale coś dobrego. Zamówiłem ci wizytę u
doktora Hayesa, on ci pomoże. Musisz tylko być cierpliwa i słuchać
mnie.
Wróciła do domu, ale nie zaczęła „odpoczywać". Chwyciła za
słuchawkę telefoniczną i zaczęła wydzwaniać po znajomych, pytając,
czy ktoś gdzieś nie potrzebuje nauczyciela muzyki. Bardziej niż na
pieniądzach zależało jej na tym, żeby się czymś zająć.
Gerald nie był zachwycony, kiedy w dwa tygodnie później
oświadczyła mu, że zgodziła się przez cały następny rok uczyć
muzyki na uniwersytecie w Albright.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?
- Nigdy byś się nie zgodził. Pogładził swój wytworny krawat.
- Niekoniecznie. Po prostu uważam, że zbyt się tym wszystkim
przejmujesz.
- Muszę coś robić. Nie mogę tak siedzieć z założonymi rękami.
Czuję się niepotrzebna.
- Musisz być cierpliwa. Co ci powiedział doktor Hayes? Byłaś u
niego, prawda?
Skinęła głową.
- Powiedział, że nie ma powodów do niepokoju. Zbadał
dokładnie rękę, kazał ćwiczyć. Wspomniał coś o operacji. Co nie
znaczy, że przez następny rok nie mogę uczyć.
- Dobrze. Chcesz uczyć, to ucz. Nie powinno ci zaszkodzić. Ale
chciałbym, żebyś na przyszłość miała do mnie więcej zaufania.
- Mam do ciebie zaufanie - powiedziała i zamyśliła się. Przecież
gdyby tak rzeczywiście było, porozmawiałaby z nim o ewentualnej
posadzie w Albright.
Zawsze mu ufała. Nawet tamtego dnia, kiedy prowadząc zbyt
szybko, wpadł w poślizg i zjechał na pobocze. Po tym, co się stało z
ręką, było jej znacznie trudniej obdarzać Geralda pełnym zaufaniem.
- Skończyłeś tę książkę? - Jej wzrok padł na „Głosy ulicy" i
hipnotyzujące spojrzenie mężczyzny na okładce.
- Jeszcze nie. I nie proś, żebym ci ją pożyczył. Jest zbyt brutalna.
Prawdziwa, ale okrutna.
Postanowiła, że wracając do domu kupi ją sobie w księgarni.
Żeby mu zrobić na złość.
W końcu do tego nie doszło. Kupować książkę tylko dlatego, że
podoba jej się autor, wydało jej się głupie i dziecinne. Zresztą nie chce
czytać tych okropności.
W piątkowy jesienny wieczór, leżąc w łóżku w swoim
mieszkaniu w Albright, w Massachusetts, myślała zupełnie inaczej.
Pożerała powieść Aleca, zafascynowana i wstrząśnięta. Niebo za
oknami zaczynało blednąć, a ona wciąż czytała historię pewnego
gliniarza, który odkrył, że jego partner działa niezgodnie z prawem.
Czytała, jak pewna policjantka pomogła mu zdemaskować winnego i
jak się w niej zakochał.
Nie mogła się oderwać. Czuła zmęczenie i senność, wiedziała, że
rano nie będzie mogła wstać, ale nie odkładała książki. Nie mogła
przerwać nie dowiedziawszy się, w jaki sposób Alec Fontana opisuje
miłosną scenę.
Miłość w „Głosach ulicy" zupełnie nie przypominała znanych jej
powieści historycznych. Była drapieżna i dzika. Była bezlitosną
walką. Minimalne doświadczenie Lauren w tych sprawach nie
pokrywało się z doświadczeniem autora „Głosów".
Dreszcz przebiegł jej ciało. Jeszcze raz przeczytała opis miłosnej
sceny. Nie znała takiej miłości. Ludzie kochali się przecież zupełnie
inaczej. Spokojnie, łagodnie. Przynajmniej ona tak to robiła z
Bryanem.
Z autorem „Głosów" na pewno byłoby inaczej...
Za bardzo się rozpędziła. Przecież tu nie chodzi o autora, tylko o
fikcyjną postać. Policjanta Jacka Fallowesa. Jest wysoki, potężnie
zbudowany. Nie tak smukły jak Alec. Ma ciemne włosy i niebieskie
oczy. Alec jest blondynem, a jego oczy mają niezwykły kolor
mieniącego się bursztynu. Jest Irlandczykiem, nie - „mieszańcem".
Nie stara się pomagać swoim „podopiecznym", po prostu ich ściga.
Pije mocne trunki, nie - piwo, i zamiast rocka lubi jazz.
Na próżno wmawiała sobie, że Jack Fallowes nie ma nic
wspólnego z Alekiem Fontaną. Im dłużej brnęła przez łóżkową scenę,
tym bardziej nabierała przekonania, że autor i stworzona przez niego
postać stanowią jedno.
Kiedy wreszcie zmusiła się do odłożenia książki, czuła się tak
wyczerpana, jakby dopiero co przeczytana scena była jej udziałem.
Poprawiła poduszki i pomyślała, że odtąd każda inna powieść wyda
jej się mdła i nieciekawa.
- Czy to prawda - zapytał, zerknąwszy na nią znad kierownicy -
że nigdy nie byłaś w klubie, gdzie grają rocka?
- Nigdy - uśmiechnęła się Lauren.
Alec z niedowierzaniem pokręcił głową i skręcił na autostradę.
Nie znała się na sportowych samochodach. Jedynym jej kontaktem z
tego typu pojazdami było wypisanie czeku na sumę umożliwiającą jej
bratu zakup lśniącej corvette. Czuła moc, drzemiącą w srebrnym
pojeździe prowadzonym pewną dłonią Aleca.
W jakiś sposób pasowali do siebie, on i jego samochód. Kiedy tak
siedział z dłońmi na kierownicy, w pozornym bezruchu, wyczuwała w
nim jakąś potężną siłę, gotową w każdej chwili wybuchnąć. Miał na
sobie dżinsy, białą koszulkę i kurtkę. Chyba tę samą, którą miał na
okładce książki. Teraz jednak był starannie ogolony i nie miał w
ustach wykałaczki. Jego adidasy były nieskazitelnie czyste. Próbowała
nie myśleć o tamtej scenie. Nie wolno jej utożsamiać go z Jackiem
Fallowesem. Jeszcze gotowa wyobrazić go sobie, jak...
- Ile masz lat? - zapytał nagle. - Prawie trzydzieści?
- Ciepło, ciepło... - zażartowała, zdejmując ze spodni
niewidoczny pyłek. Właściwie trzeba było włożyć dżinsy, ale Gerald
zawsze mówił, że powinna dbać o swój wygląd. Dżinsy są dobre do
sprzątania. Na takie wyjście jak dzisiaj wypada włożyć eleganckie
spodnie i sweterek z angory.
- Mieszkając w Nowym Jorku musisz specjalnie się starać, żeby
nie słyszeć rocka - roześmiał się.
- Słyszałam go nieraz. Kiedy się idzie po Manhattanie, słychać
go zewsząd, z każdego baru, każdego samochodu. Znam Bruce'a
Springsteena, Beatlesów...
- Chyba żartujesz! Od razu widać, że trochę jesteś opóźniona!
Oczywiście żartował, ale zrobił jej przykrość. Dotknął bolesnego
punktu. Jej życie zawsze było inne, w niczym nie przypominało życia
jej rówieśników. Godziła się z tym, sztuka wymaga poświęceń.
Zdawała sobie jednak sprawę, jak wiele traci. Nie zaznała miłości ani
spacerów po parku. Młodzieżowych prywatek i koncertów. Nigdy nie
nuciła pod prysznicem aktualnego przeboju. Nigdy nie marzyła, że
stoi na estradzie i śpiewa w szaleńczym rytmie rocka, oklaskiwana
przez tysiące fanów.
Zamiast tego w czarnej wieczorowej sukni grała Chopina, a
wytworna publiczność grzecznie prosiła o bis. Czy o tym właśnie
marzyła? Dawniej chyba tak, ale teraz, po wszystkim, co się stało,
była znacznie mniej tego pewna.
Zjechali z autostrady i skierowali się w stronę Springfield.
- A co robiłaś, kiedy szłaś na randkę? - Głos Aleca wyrwał ją z
zamyślenia.
- Słucham? - nie mogła ukryć zdumienia.
- Co robiliście na randkach? Szliście do muzeum?
- Zamiast iść na koncert rocka? Skinął głową.
Zrozumiała. Chciał podkreślić, że ich dzisiejsze spotkanie nie jest
randką. Wyraźnie mu przecież dała do zrozumienia, że o czymś takim
w ogóle nie może być mowy. To, że jest taki przystojny i seksowny,
nie ma znaczenia. Ona nie ma na to czasu, a nic nie wskazuje, żeby
miał nalegać.
- Ostatnio właściwie z nikim się nie spotykam - wyznała.
W jego oczach dostrzegła niedowierzanie.
- Dlaczego?
- Jestem zajęta - odparła automatycznie. Nie wyglądał na
przekonanego.
- Daj spokój, Lauren. Dziewczyna musi od czasu do czasu gdzieś
wyjść.
- Tak myślisz? - uśmiechnęła się blado. - Nieraz chodzę na różne
takie przyjęcia, gdzie się stoi w eleganckim ubraniu ze szklanką wina
w ręku.
- Nie sądzę, żeby twój chłopak lubił takie rzeczy - westchnął
Alec.
- Ja nie mam... - zaczęła Lauren i przerwała. Nie patrzył na nią.
- Nie masz chłopaka - dokończył za nią z lekko złośliwym
uśmiechem.
- Nie dlatego, że nie mam okazji - próbowała niezręcznie się
bronić. - Kiedy się jest pianistką, trzeba dużo ćwiczyć, stale się
koncertuje, człowiek musi się skupić na muzyce. Nie może się
rozpraszać. Miłość wymaga czasu.
- Nie myślałem o miłości, tylko o seksie.
Dlaczego to powiedział? Dlaczego w jej wyobraźni ukazała się
natychmiast scena z jego powieści? Nagie ciała w pogniecionej
pościeli, jęki i westchnienia. Nie wiedziała, jak zareagować.
- Nie chciałem cię obrazić - powiedział, czując, że zrobił jej
krzywdę. - Uważam po prostu, że taka kobieta jak ty powinna mieć
kogoś, z kim mogłaby wyjść.
- Masz na myśli siebie? - zapytała ostrożnie.
- Skądże! Wczoraj postawiłaś sprawę wystarczająco jasno,
żebym nie miał złudzeń. Nasz dzisiejszy wieczór jest czysto
poznawczy.
Poznawczy. Niewątpliwie w jego towarzystwie można było
poznać wiele nowych rzeczy. Niejednego się nauczyć. Na samą myśl
o tym zaczerwieniła się.
- Kto to wymyślił, że powinnaś całe swoje życie
podporządkować sztuce? - zapytał obojętnym tonem, tak jakby cała
sprawa wcale go nie obchodziła.
- Gerald.
Alec zmarszczył brwi, próbując przypomnieć sobie, o kogo
chodzi.
- Twój agent?
- Mój menedżer. Ma znacznie więcej obowiązków niż zwykły
agent.
- Na przykład jakie? - Alec zmrużył oczy.
- Kiedy wyprowadziłam się z domu i zamieszkałam w Nowym
Jorku, w pewnym stopniu zastępował mi rodzinę. Opiekował się mną.
Czuwał, żebym ćwiczyła, organizował koncerty, wyszukiwał
najlepszych profesorów. Dbał o moje zdrowie. Pewnie się zdziwisz,
ale życie wirtuoza jest bardzo wyczerpujące. Byłam bardzo młoda, nie
wiedziałam nawet, jak się należy ubierać. Nauczył mnie tego
wszystkiego. Stworzył mój obraz. Później negocjował moje kontrakty,
organizował tournees i tak dalej.
- Musi mieć sporo roboty.
- Płacę mu za to.
- A kiedy już wszystko załatwi, odpędza od ciebie facetów.
- Strasznie to głupio brzmi.
- Bo to jest głupie. - Alec przez chwilę milczał, obserwując
drogę. - Ale miałaś szczęście. Przybył z Bostonu rycerz, żeby cię
uratować.
- Zajmij się lepiej swoimi podopiecznymi z marginesu -
próbowała się zdobyć na beztroski ton.
Skręcili w główną ulicę Springfield.
- Wiesz, dokąd jedziemy? - zapytała Lauren, zdziwiona jego
pewnością.
- Tak.
- Byłeś już kiedyś tutaj?
- Nie, ale zapytałem Mags, czy zna jakieś miejsce, gdzie można
pójść - powiedział, odczytując nazwę ulicy i zjeżdżając na parking
przed lokalem. Zaparkowawszy, wysiadł z samochodu, obszedł go i
otworzył drzwi Lauren.
- Czy możesz mi poradzić, jak się mam zachowywać? - zapytała,
kiedy szli w stronę wejścia.
- Nie zdejmuj butów, nie proś orkiestry, żeby ci zagrała Sonatę
Księżycową, a jak ktoś poprosi cię do tańca, powiedz, że jesteś ze
mną. - W jego oczach zapaliło się złociste światełko.
- Dobrze, proszę pana - odparła głosem grzecznej dziewczynki.
Z lokalu dochodziła kakofonia dźwięków, zmieszany chór głosów
i jazgot instrumentów.
W środku kłębił się tłum. Lauren ujęła Aleca pod ramię, jakby się
bała, że go straci.
Sforsowali wejście; Alec wetknął stojącemu w drzwiach
chłopakowi w dżinsach dziesięć dolarów i znaleźli się w ciemnym,
pełnym dymu pomieszczeniu.
Ominęli parkiet i dotarli do wolnego stolika w głębi sali. Alec
pomógł Lauren usadowić się na krześle, zdjął kurtkę i powiesił ją na
oparciu. Jego twarz, widziana w migotliwym blasku stojącej na
stoliku świecy, była poważna i skupiona.
- Czego się napijesz? - zapytał, kiedy z ciemności wyłoniła się
kelnerka.
Lauren zrozumiała, że w podobnym miejscu nie zamawia się
wina.
- Chyba... piwa - powiedziała niepewnie. Alec zamówił dwa
Budweisery i koniak.
- Pamiętaj - powiedział, kiedy kelnerka zniknęła - kiedy po tańcu
zachce ci się pić, nie pij piwa, zamówimy wodę.
- Kto tu mówi o tańcu? - Lauren uśmiechnęła się. - Myślałam, że
będziemy tak sobie siedzieć, słuchać muzyki, a ty od czasu do czasu
powiesz coś o wyższości rocka.
- Teoretyczne rozważania zostawimy na później. Teraz
poczekamy trochę, aż się przejaśni i poskaczemy sobie.
- Nie umiem tańczyć. - Ostatni raz tańczyła z koleżankami w
Allentown w czasie balu lalek.
- Żeby dobrze tańczyć - powiedział mentorskim tonem - trzeba
tylko się odprężyć i nie bać się śmieszności.
- Łatwo powiedzieć. Roześmiał się.
- Nie przejmuj się. Nikt nawet nie zauważy, jeśli ci coś nie
wyjdzie. Tutaj słucha się muzyki dla przyjemności.
Kelnerka postawiła przed nimi napoje. Lauren poczekała, aż
odejdzie.
- Kto cię uczył tańczyć?
- Siostry.
- Ile ich masz?
- Dwie. Obie starsze ode mnie. Traktowały mnie jak worek
treningowy, dlatego potem byłem najlepszym tancerzem w szkole.
Nalał jej piwa do szklanki.
- Narzekałem, ale w rzeczywistości byłem dumny. Każdy w
szkole lubi zaszpanować.
Lauren skinęła głową.
- Nigdy nie byłam na szkolnym balu. Masz braci?
Pokręcił głową.
- Zawsze byłem w domu absolutną mniejszością. Zwłaszcza po
śmierci ojca. Miałem dwie owdowiałe babki, matkę wdowę i dwie
siostry. Na szczęście w końcu wyszły za mąż.
- Musisz się czuć w Albright jak w domu. Jesteś przyzwyczajony
do życia wśród kobiet - powiedziała i zająknęła się. Ktoś taki jak Alec
na pewno nie narzekał na brak damskiego towarzystwa, i to w niczym
nie przypominającego owdowiałych starszych pań. Wzięła szklankę i
wypiła łyk piwa, zadowolona, że w ciemności nie widać, jak się
czerwieni. Zespół zaczął grać nowy utwór.
- Posłuchaj słów - powiedział Alec. - To coś dla ciebie.
Próbowała z kakofonii dźwięków wyłowić znaczenie słów.
Głośniki tylko pogarszały sytuację. Udało jej się wyłowić kilka
poszczególnych wyrazów, mówiących o tym, że rock zwycięży.
- „Roll over, Beethoven" - „Spływaj pan, panie Beethoven" -
dopowiedział Alec. - To klasyk, Chuck Berry.
- Przecież w tym nie ma melodii.
- Melodia tu niepotrzebna.
- To ty tak myślisz - powiedziała, ale spojrzawszy na niego
musiała się uśmiechnąć.
Wskazał głową tańczące pary.
- Chodź, spróbujemy.
Nie chciała się ośmieszać w obecności kelnerki. Zresztą muzyka
miała w sobie coś, co ją przyciągało.
- Przyrzekasz, że nie będziesz się ze mnie śmiał?
- Słowo honoru.
Objął ją ramieniem, jakby się bał, że mu ucieknie, i poprowadził
na środek parkietu.
Było tu jeszcze głośniej, błękitne światło ślizgało się po twarzach
i włosach tańczących. Wokół niej wszyscy podrygiwali z
przymkniętymi oczami. Miała wrażenie, że uczestniczy w rytualnym
tańcu jakiegoś plemienia.
Postanowiła zapomnieć o Geraldzie i jego radach. Tutaj nie jest
wielką pianistką, nie musi dbać o swój wizerunek. Jest po prostu
nauczycielką muzyki, przyjechała do miasta w towarzystwie byłego
gliny, żeby się zabawić. Jeśli się ośmieszy, zrobi to na własny
rachunek. Spływaj pan, panie Beethoven, pomyślała, i Chopin, i
Ravel, i Mendelssohn, i cała reszta.
Następny utwór był znacznie szybszy. Starając się nie wypaść z
rytmu, od czasu do czasu zerkała w górę na Aleca.
- Co to jest „mojo"? - zapytała przekrzykując muzykę. Słowo
uporczywie powtarzało się w refrenie piosenki.
- Tak się mówi, kiedy ktoś kogoś pociąga pod względem
seksualnym - wyjaśnił Alec.
- Aha - Lauren odsunęła się od niego.
Nie przysunął się. Od czasu do czasu brał ją za rękę albo
obejmował w talii. Tańczył we własnym rytmie; próbowała
naśladować jego ruchy.
- Przewaga rocka nad muzyką klasyczną polega na tym, że rock
mówi o seksie - powiedział.
- A muzyka klasyczna o miłości - dodała natychmiast - Co kto
lubi - uśmiechnął się i nagłym ruchem przyciągnął ją do siebie.
Lauren zachwiała się.
- Dlaczego tu tak ślisko? - zapytała.
- Rozlane piwo, dlatego ci mówiłem, żebyś nie zdejmowała
butów.
- Strasznie gorąco.
- Jest tłok i tańczysz. Chcesz usiąść i trochę odpocząć?
- Nie - powiedziała szczerze. Napięcie gdzieś się ulotniło. Nie
myślała już o tym, jak wygląda. Chciała tylko tańczyć tak obok Aleca,
powtarzając jego ruchy. Odpocznie później. Usiądzie, napije się
czegoś, przetrze twarz chusteczką. Teraz, kiedy nareszcie czuje się
swobodnie, niech to trwa.
Alec tańczył nieco inaczej niż pozostali mężczyźni na parkiecie.
Nie unosił rąk nad głowę, nie zamykał oczu, nie miotał się. W jego
ruchach był wdzięk i absolutne wyczucie rytmu. Była też
powściągliwość i dbałość o samopoczucie partnerki.
- A teraz - rozległ się głos solisty - odpocznijcie sobie chwilkę.
Czas złapać oddech.
Muzyka uspokoiła się, pary zaczęły kołysać się wolno w rytm
rocka.
Lauren pozwoliła się objąć. Była zbyt zmęczona, żeby tańczyć w
poprzednim rytmie, i zbyt zadowolona z tańca, żeby przestać. Alec
objął ją i lekko przytulił.
- Bardzo mi to było potrzebne - powiedziała z wdzięcznością.
- Mnie również. Moja noga na dłuższą metę nie wytrzymuje
takiego tempa.
- Możemy usiąść, jeśli chcesz - powiedziała, zdając sobie sprawę,
że wcale nie ma na to ochoty. Chciała tak zostać, w jego ramionach,
kołysząc się rytmicznie w ciemności.
- Za nic w świecie - powiedział, przytulając ją jeszcze mocniej.
Poczuła jego dłoń na karku, potem na plecach i niżej. Dotykał jej teraz
całym ciałem. Czuła jego ciepło przez warstwę ubrań. Alec rozsunął
lekko kolanem jej nogi i zsunął dłonie na biodra.
Lauren poczuła dreszcz. Przecież tylko tańczymy, próbowała się
uspokoić, wiedząc, że się oszukuje. Między nimi dzieje się coś
znacznie poważniejszego, co właściwie powinna przerwać. Powinna,
ale nie jest w stanie tego zrobić.
Nie napotykając na opór, Alec położył sobie jej dłoń na ramieniu
i mocniej wtulił ją w siebie.
Próbowała coś powiedzieć, ale jej słowa zabrzmiały mało
przekonująco.
- Mój ojciec mawiał - powiedział Alec cicho - że taniec jest
pionowym wyrazem całkiem poziomych pragnień.
- Ja... - jej głos zabrzmiał obco. Przerwała. Właściwie nie miała
nic do powiedzenia. Było jej tak dobrze. Jej ciało zaczynało żyć
własnym nieznanym życiem. Nie miała na nie żadnego wpływu.
Wiedziała tylko, że musi coś powiedzieć.
- To miała być czysto poznawcza wyprawa - szepnęła. -
Mieliśmy po prostu słuchać muzyki.
- Tak też jest bardzo przyjemnie - przerwał jej. - W każdym razie
mnie, a tobie?
Och, tak. Zbyt przyjemnie. Niebezpiecznie przyjemnie,
pomyślała.
- Nie mam zbyt wielkiej wprawy - powiedziała, żeby coś
powiedzieć. - Mam na myśli taniec - dodała pośpiesznie.
- Sama najlepiej wiesz, że najważniejsza jest praktyka. - Ruchy
jego nogi stały się bardziej stanowcze. Mimo oddzielającej ich
warstwy ubrań czuła, co się dzieje z jego ciałem.
- To nie to samo, co ćwiczenie na fortepianie - powiedziała
głupio i bezradnie.
- Ale o ile przyjemniejsze.
- Alec, przecież jesteśmy tylko sąsiadami. - Zrobiła ruch, jakby
chciała wyswobodzić się z jego ramion.
Bezskutecznie.
- A do tego ty masz problemy i musisz się skupić na swojej
pracy, bo sztuka wymaga całkowitego poświęcenia - wyrecytował
ironicznie. - Wiem, wiem, omówiliśmy to wczoraj wieczorem.
Dlatego zadowalamy się pionowym wyrazem poziomych pragnień.
- Powinniśmy chyba wracać do stolika. Znowu poczuła jego
dłonie na swoich biodrach i rytmiczny ruch, który sprawiał, że robiła
się zupełnie bezwolna. To było jeszcze gorsze niż czytanie łóżkowych
scen w jego powieści. Gorsze - to znaczy lepsze, o wiele lepsze,
cudowne.
- Naprawdę chcesz? - poczuła jego wargi na swoim czole.
O czym on mówi? Pyta, czy chce, żeby ją wziął tutaj, na środku
parkietu, korzystając z ciemności panujących na sali?
- Naprawdę chcesz, żebyśmy usiedli? - powtórzył widząc, że nie
bardzo rozumie, o co pytał.
- Nie.
Niezależnie od jej woli, solista skończył śpiewać. Tkwili jednak
nadal bez ruchu, spleceni ramionami, wtopieni w siebie, jakby
zasłuchani w rytm muzyki, której nikt prócz nich nie słyszał.
Nagle Alec drgnął, naprężył się, jego ciało przebiegł dreszcz bólu.
Zesztywniał, wbijając dłonie w jej ramiona. Wykrzywił twarz,
zamknął oczy.
- Co ci jest? - Próbowała wyzwolić się z kurczowego uścisku
jego rąk.
- Nie ruszaj się - jęknął, nie otwierając oczu. Był przeraźliwie
blady.
- Chodźmy teraz - powiedział ledwo dosłyszalnie.
Oparł się na niej i wolnym krokiem powlókł w stronę stolika.
Zorientowała się, że jego prawa noga odmówiła mu posłuszeństwa.
Była sztywna, jak sparaliżowana. Wlókł ją za sobą z wysiłkiem.
Prowadziła go ostrożnie, starając się, żeby nikt nie uraził jego
biednej, chorej nogi. Tej samej, którą jeszcze przed chwilą czuła tak
blisko...
Z wysiłkiem odsunęła krzesło i pomogła mu usiąść. Alec oparł się
o stół i ukrył twarz w dłoniach. Oddychał z wysiłkiem.
- Co mogę zrobić? - zapytała.
- Potrafisz poprowadzić samochód bez automatycznej skrzyni
biegów?
- Tak - skinęła głową.
- Dobrze. A teraz - próbował normalnie oddychać - zamów mi
podwójną whisky i... sięgnij do mojej kurtki. Mam w kieszeni
wykałaczki.
Ręką wymacała pudełeczko z wykałaczkami.
Otworzył oczy i spojrzał na nią. Jego niezwykłe spojrzenie
zmącone było bólem.
Usiadła obok, wzrokiem szukając kelnerki. Dziewczyna kończyła
właśnie przyjmować zamówienie. Skinęła głową, na znak, że zaraz
przyjdzie.
Lauren spojrzała na Aleca. Siedział bez słowa z zamkniętymi
oczami. Z jego twarzy nie schodził wyraz cierpienia.
To wszystko jej wina. Trzeba było przerwać ten taniec. Przerwać
i wrócić do stolika. Gdyby miała choć trochę zdrowego rozsądku...
Gdyby potrafiła się opanować, nie cierpiałby teraz.
- Bardzo mi przykro - szepnęła. Otworzył oczy, spróbował się
uśmiechnąć.
- A mnie wcale nie - powiedział z trudem i znowu zamknął oczy.
Rozdział 6
Diabli nadali. Prawie od roku nie miał już ataków. Myślał, że
problemy z nogą skończyły się raz na zawsze. Wiedział oczywiście,
że są rzeczy, których mu robić nie wolno, ale taniec nie znajdował się
na liście czynności zakazanych.
Co prawda to był nie tylko taniec.
Jednym łykiem wychylił szklaneczkę whisky.
Alkohol podobno rozluźnia mięśnie, w każdym razie powinien
działać znieczulająco. Ostry ból przeszywał mu kolano, promieniował
w stronę uda, gorącym językiem lizał kręgosłup.
Jeszcze przed chwilą wszystko było inaczej. Może i był
nieprzytomny, ale nie z bólu. Powód był zupełnie inny. Przyjemny,
ale jak się okazało niebezpieczny. Mimo to niczego nie żałował.
Lauren chyba też nie.
Odpowiadała mu idealnie. Wspaniale reagowała na jego
pożądanie. Mimo kruchej budowy była w niej niezwykła energia. Jej
drobne piersi były twarde i agresywne; czuł przez sweter ich
naprężone sutki. Jej małe dłonie i delikatne uda, silne i zdecydowane,
zapowiadały coś, o czym można się było przekonać tylko w jeden
sposób...
Nawet gdyby nie wypadek z nogą, i tak miałby trudności z
podejściem do stołu. Na szczęście dżinsy są obcisłe i nic nie widać,
pomyślał i mimo przejmującego bólu uśmiechnął się. Twardy,
sztywny materiał spodni uratował już honor niejednego mężczyzny.
Ból przeszył go ze zdwojoną siłą i Alec przestał się uśmiechać.
Może trzeba było się zgodzić na jeszcze jedną operację. Ale przecież
już tyle razy majstrowali przy jego nodze... Przeszczepiali, dokładali i
wyjmowali. Kiedy ostatnio w klinice chirurg zaproponował mu
jeszcze jeden zabieg, Alec kategorycznie odmówił.
Miał dość. W swoim czasie usłyszał to, czego Lauren nie słyszała
nigdy: „zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy zrobić". Więcej zrobić nie
mogli. Nikt nie mógł. Lekarze i tak dokonali cudów ratując to, co z
niego zostało, kiedy go przywieziono na pogotowie. Nie może
narzekać. Owszem, kolano boli potwornie, ale i tak powinien być
wdzięczny. Postawili go na nogi. A że jedna z nich od czasu do czasu
odmawia posłuszeństwa, trudno. Nie jest świnką morską, żeby na nim
eksperymentować.
Alkohol nie podziałał tak szybko, jak myślał. Sięgnął po drugą
szklankę i zamiast zapachu whisky, poczuł zapach kawy. Lauren
otwierała torebki z cukrem.
Nie widział jej twarzy, nie wiedział, co myśli. Siedziała z lekko
pochyloną głową, jej czarne oczy były zbyt głębokie, żeby z nich coś
wyczytać, a usta - tak piękne i zmysłowe, że nawet teraz miał ochotę
je całować.
- Trochę ci lepiej?
- Tak - powiedział, żeby ją uspokoić, i ból naprawdę z wolna
zaczaj ustępować.
- Będziesz umiała poprowadzić mój samochód?
- Już pytałeś. Oczywiście.
- Zwykle prowadzisz volvo.
- Bez automatycznej skrzyni biegów.
Coś jeszcze dodała, ale nie dosłyszał, bo zalała go nowa fala bólu.
Kolano, udo, kręgosłup, głowa. Przymknął oczy i jęknął.
Lauren narzuciła mu kurtkę na ramiona, objęła go wpół i pomogła
podnieść się z krzesła. Prawie nieprzytomny z bólu, zauważył tylko,
że kierują się w stronę drzwi.
Próbował coś powiedzieć, żeby ją uspokoić. Chciał jej wyznać, że
jest cudownie dotykać jej karku pod włosami, że jest bardzo
szczęśliwy i że w jej wykonaniu pionowy wyraz całkiem poziomych
pragnień jest naprawdę niezwykły.
Ale nie mógł. Całą swoją energię musiał skierować na koszmarny
marsz ku drzwiom. Od wyjścia dzieliły ich jeszcze trzy stopnie.
Pokonał je z wysiłkiem himalaisty wdrapującego się na Mount
Everest.
- Co mam teraz zrobić? - zapytała, kiedy wyszli. Pocałować
mnie, pomyślał, pocałować mnie, znieczulić mnie pocałunkiem.
- Pomóc pani? - facet pilnujący wejścia zrobił ruch w ich stronę.
- Nie jest pijany, tylko boli go noga i nie może zgiąć kolana -
wyjaśniła Lauren, z pożałowania godnym brakiem dyskrecji.
Mężczyzna chwycił Aleca wpół, zajął miejsce Lauren i pociągnął
go w stronę parkingu.
- Który samochód?
Alec przymknąwszy oczy pozwolił się zaprowadzić do
samochodu i wcisnąć na miejsce pasażera. Gdzieś w oddali słyszał
głos Lauren, dziękującej mężczyźnie.
Zrobiło mu się niedobrze. Za chwilę straci przytomność.
Otrzeźwił go dotyk Lauren.
- Gdzie masz kluczyki?
- W drugiej kieszeni.
Czuł jej dłonie na swoim ciele. Jej kojący i podniecający zarazem
dotyk. Kiedy indziej pragnąłby tylko tego. Żeby jej drobne szczupłe
dłonie wędrowały po jego ciele, ciekawe, śmiałe, wszędzie
docierające.
- W tej, z przodu - szepnął niewyraźnie.
Gdyby nie czuł się tak bardzo chory, naprowadziłby jej dłoń na
właściwe miejsce. Teraz jednak czuł tylko straszny, przejmujący ból.
Usłyszał metaliczny dźwięk. Lauren znalazła kluczyki i otworzyła
drzwi od strony kierowcy.
- Odsuń mnie trochę - wymamrotał. - Tam jest taka dźwignia.
Odnalazła dźwignię i odsunęła jego fotel do tyłu, tak żeby mógł
wyprostować nogę. Potem przechyliła się nad nim, próbując zapiąć
mu pasy. Poczuł zapach jej włosów, kawy i jesieni.
- Dziękuję ci - szepnął. Dziękował nie tylko za zapięcie pasów,
dziękował, że jest tu przy nim w tym całym nieszczęściu.
- Nie ma za co. - Głos Lauren był nieodgadniony, spojrzenie
również.
Zamknęła drzwi po jego stronie, obeszła samochód i zasiadła za
kierownicą.
Przez chwilę szukała świateł. Potem poczuł, jak opuszczają
parking i wytaczają się na asfaltową jezdnię.
Był ciekaw, czy będzie potrafiła znaleźć powrotną drogę na
autostradę. Nie był w stanie jej pomóc.
Lauren pamiętała drogę. Prowadziła ostrożnie i pewnie. Nie
musiał się obawiać, że uszkodzi samochód.
Ponadto była wystarczająco rozsądna, żeby nic nie mówić.
Prowadziła bez słowa, dając mu czas na oswojenie się z sytuacją. Była
idealna i gdyby nie to, że miała inne problemy i zupełnie osobne życie
- gotów byłby się zakochać.
Nic nowego w jego przypadku. W czasie długotrwałych pobytów
w szpitalu kochał się stale. A to w siostrze dyżurnej, a to w
przełożonej pielęgniarek, w czarnej, białej, Hiszpance i Filipince.
Wszystkie wydawały mu się piękne i godne miłości, nawet te z
wyraźną nadwagą. I nie chodziło mu tylko o seks. Najważniejsza była
opieka i troskliwość, z jaką go pielęgnowały. Z jaką teraz zajmowała
się nim Lauren.
Zamknął oczy i głęboko odetchnął. Samochód posuwał się
naprzód, kolano bolało, whisky z wolna zaczynała działać. Z jego
wyobraźni wyłonił się obraz ich ostatniego tańca. I sposób, w jaki
Lauren odpowiedziała na jego pożądanie. Całe jej ciało mówiło mu,
jak bardzo go pragnie.
Może dobrze się stało, że noga odmówiła mu posłuszeństwa. W
przeciwnym razie pędziłby teraz jak wariat, przekraczając wszystkie
przepisy drogowe, żeby jak najszybciej dotrzeć na Hancock Street i
dopaść jej łóżka.
Może dobrze się stało dla nich obojga. Przeszkodziło mu to
uwieść kobietę, którą i tak musiałby opuścić.
Wjechali na teren campusu i skręcili w Hancock Street. Lauren
zatrzymała samochód.
- Nie ruszaj się - powiedziała - pomogę ci.
Nawet gdyby chciał, i tak nie mógłby nic zrobić bez jej pomocy.
Mógł tylko odpiąć pasy. Lauren wydobyła go z samochodu i z wolna
poprowadziła ku drzwiom. Ku swoim drzwiom.
Weszli do salonu i Alec opadł na kanapę. Lauren zapaliła światło.
- Wygodnie ci? Uśmiechnął się z przymusem.
- Można tak powiedzieć.
Poprawiła mu poduszki.
- Zdjąć ci buty?
- Nie - odsunął jej dłoń i wtedy nowy spazm bólu przeszył jego
ciało.
- Masz coś do picia? - powiedział z wysiłkiem. Zauważył
jeszcze, że instynktownie chowa prawą rękę do kieszeni.
- Mam herbatę, kawę, mleko, wino...
- Na górze u mnie jest coś mocniejszego. - Niezręcznie zaczął
przeszukiwać kieszenie. - Miałem gdzieś klucze...
- Dałeś mi je.
Wróciło wspomnienie ich nagłego wyjazdu ze Springfield, męki
na parkingu, jej rąk obmacujących jego ciało w poszukiwaniu kluczy.
- Zapomniałem zapłacić w klubie.
- Nie przejmuj się, ja zapłaciłam.
- Udana randka.
- To nie była randka. Wyprawa w celach poznawczych.
- Zaraz ci zwrócę.
Sięgnął po portfel, ale Lauren mu przeszkodziła.
- Daj spokój, jesteś pewien, że chcesz się jeszcze napić?
- Nie bój się. Nie upiję się. Wyprostowała się, w jej lewej dłoni
zobaczył klucze.
- Gdzie trzymasz alkohol?
Wytłumaczył jej i poszła na pierwsze piętro. Siedział oparty o
poduszki, słysząc dobiegające z góry kroki. Próbował wstać, ale nogi
odmówiły mu posłuszeństwa.
Wyjął portfel, odliczył dziesięć dolarów i kilka drobnych i
położył je na stoliku. Z trudnością umieścił portfel z powrotem w
kieszeni. Nieważne, czy to była randka, czy nie. Nigdy nie zgodzi się,
żeby Lauren płaciła za to, co wypili w klubie.
Po kilku minutach usłyszał, że drzwi się otworzyły, Lauren
weszła i poszła prosto do kuchni. Słyszał jej kroki, dźwięk otwieranej
szafki. Po chwili stała przy nim ze szklanką whisky w ręku. Na jej
twarzy malowała się dezaprobata.
- Myślisz, że za dużo piję - powiedział ze skruchą.
- Nic nie powiedziałam.
- Próbowałem wielu środków przeciwbólowych. Nic nie działa.
Nie chcę zaczynać z morfiną, bo to zbyt niebezpieczne. Inne środki
mają uboczne działanie. Brałem coś, po czym miałem halucynacje.
Widziałem na przykład drzwi tam, gdzie ich nie było. Wreszcie doktor
poradził mi, że najlepiej jest się napić.
- Dobrych masz lekarzy. Pochyliła się nad nim, spoważniała.
- Musiało ci być bardzo ciężko.
- Tam, na parkiecie?
Pokręciła głową.
- Nie, wtedy gdy zdarzył ci się ten wypadek. Mówiłeś, że to było
w czasie pracy. Rozumiem, że bardzo ci na niej zależało, to było twoje
życie, i pomyślałam... - przez chwilę szukała właściwych słów. -
Musiało ci być bardzo trudno zrezygnować z pracy, ale dziwię się, jak
mogłeś tak bardzo lubić pracę, przez którą tak się wycierpiałeś.
Alec przełknął łyk whisky.
- To nie praca mi to zrobiła. Tylko pewien facet z kolegami.
- Ale wszystko się skończyło. Pewnego dnia musiałeś nagle
przestać być policjantem. - Lauren, starannie unikająca dotąd jego
wzroku, nagle podniosła na niego oczy. - Ja nie przeżyłabym czegoś
takiego.
Może będziesz musiała, pomyślał Alec, ale nic nie powiedział.
Może jej sprawy jakoś się ułożą. Może dla niej los okaże się
łaskawszy. Może akurat jej uda się wrócić do poprzedniego życia, tak
jakby nic się nie stało.
Kiedy spoglądał wstecz, myśląc o tym, jak dziwnie potoczyło się
jego życie, zrozumiał, że mimo wszystko miał szczęście. Przebył
kawał drogi, niebezpiecznej drogi, i w sumie wyszedł z opresji
zwycięsko. Nie tylko przeżył. Nie tylko uszedł z życiem. Znalazł
sobie ponadto coś, co wielu ludziom mogło się wydawać zajęciem
znacznie ważniejszym niż to, które za sobą zostawił.
- Opowiedz mi o tym - poprosiła. Jej oczy były czarne i
nieprzeniknione.
- O mojej nodze? Skinęła głową.
Nie lubił o tym mówić. Z nikim. Ale z Lauren to było co innego.
Chciał jej powiedzieć wszystko. Mogło jej się przydać, kiedy sama
będzie musiała stawić czoło podobnym problemom.
- Przygotowaliśmy zasadzkę - zaczął - w lokalu na ulicy, gdzie
roiło się od wszelkiego rodzaju mętów. Rozpuściliśmy pogłoskę, że
można się u nas pozbyć gorącego towaru. Pracowaliśmy na zmianę,
mój partner i ja. Jeden urzędował w sklepie, a drugi kręcił kamerą i
wszystko nagrywał. - Oparł się wygodniej i mówił dalej. Lauren nie
spuszczała z niego oczu.
- Wszystko szło dobrze. Interes powoli się rozkręcał. Aż
pewnego dnia zjawił się jeden facet i poznał mnie. Rok wcześniej
wsadziłem jego brata za pobicie dziewczyny. Na ogół takie sprawy nie
docierają do sądu, bo dziewczyny nie chcą zeznawać, ale udało mi się
ją namówić i wsadziłem go. Bratu się to nie podobało. Miał szczęście,
wszedł na mnie.
- I poznał cię - szepnęła Lauren.
- Co gorsza, ja go nie poznałem. No i wstawił mi bajer, że ma
świetny towar, cały samochód odtwarzaczy wideo, wystarczy wyjść
na ulicę. Wyjrzałem i rzeczywiście zobaczyłem vana zaparkowanego
za rogiem. Drzwi były otwarte, w środku siedziało dwóch facetów.
Wyszedłem za nim na ulicę. Lauren drgnęła, domyślając się, co będzie
potem.
- Kiedy podeszliśmy do samochodu, ten facet powiedział
kolegom, że jestem gliną i wsadziłem jego brata. Zabrali się do mnie.
Miałem broń, ale któryś przyłożył mi w głowę łomem i po wszystkim.
Ocknąłem się na intensywnej terapii, podłączony do rurek i aparatów.
- Boże...
- Miałem szczęście, że się w ogóle obudziłem. Kiedy się
dowiedziałem, co mi zrobili, sam się zdziwiłem, że jeszcze żyję.
- Co ci zrobili?
- Zmasakrowali kolano, złamali drugą nogę. Kilka żeber i
podstawę czaszki. Jedno z żeber przebiło mi płuco. Było też kilka
wewnętrznych wylewów i odbita nerka. Ponadto ukradli mi zegarek,
broń i portfel. Potem zostawili mnie na ulicy, myśląc, że mnie
wykończyli.
- Alec... - głos Lauren drżał, była wstrząśnięta.
Nie opowiedział jej tego, żeby zrobić wrażenie czy zaszokować
ją. Chciał, żeby zrozumiała, że skoro człowiek może wrócić do normy
po czymś takim, to i ona poradzi sobie ze swoją ręką. Chciał, żeby
zrozumiała, że najważniejsze jest życie, i dopóki się żyje, można wiele
zrobić.
Nic jednak nie wskazywało na to, że pojęła go w ten sposób. W
jej oczach pojawiły się łzy. Spuściła głowę.
- Wiesz, co było w tym wszystkim najgorsze? - powiedział, żeby
zmienić jej nastrój.
- To, że nie będziesz mógł pracować w zawodzie.
- Ci cholerni doktorzy nie dawali mi palić. Nie spuszczali mnie z
oka i bez przerwy mówili, że palenie jest bardzo niezdrowe.
Lauren uśmiechnęła się. Odetchnął z ulgą.
- Trudno im nie przyznać racji, skoro miałeś przebite płuco.
Spojrzała na niego, uśmiech znikł.
- Bardzo się cieszę, że przestałeś palić. Powody są straszne, ale
dobrze się stało, że rzuciłeś palenie.
- Dlaczego?
- Byłoby szkoda, żebyś się zatruwał teraz, kiedy wyszedłeś z tego
wszystkiego.
- Nie było takie straszne. Nawet nie miałem wstrząsu mózgu.
Patrzyła na niego z takim zachwytem, że się zmieszał.
- Miałem szczęście. Policjanci często giną przy pracy.
- To nie tylko kwestia szczęścia. Byłeś odważny i stanowczy.
- Byłem głupi. Nie powinienem był z nim wychodzić.
Położyła mu palec na ustach.
- Mówię o tym, co stało się potem. Wtedy kiedy obudziłeś się w
szpitalu i zrozumiałeś, że musisz rozpocząć nowe życie, stać się
innym człowiekiem. Gdybym ja miała nagle się dowiedzieć, że nie
będę więcej koncertować i że mam sobie znaleźć coś nowego... Chyba
bym zwariowała. Nigdy bym się z tym nie pogodziła. A ty zachowałeś
się jak... jak bohater. Wiem, że to może głupio brzmi, ale... -
Zaczerwieniła się.
- Mnie się podoba - powiedział, unosząc jej rękę do ust. Poczuł
delikatne palce na swoich wargach.
- Daj drugą rękę - poprosił.
Nie patrząc na niego, wyjęła prawą rękę z kieszeni.
Ujął ją, lekko wyprostował podkurczone palce i pocałował je.
Muskał wargami paznokcie, opuszki palców, grzbiet dłoni.
Jednocześnie patrzył na Lauren, czekając, aż powie, że są tylko
sąsiadami, ona ma swoją pracę, musi jej poświęcić całe swoje życie i
tak dalej.
Oczy Lauren zrobiły się jeszcze ciemniejsze, zalśniło w nich
światełko. Jej palce żyły teraz własnym życiem. Rozchylały jego
wargi, dotykały języka.
Pomału zapominał o bólu. Pragnął już tylko jednego: dotykać
wargami jej ust, szyi, piersi. Wchłonąć ją całą.
- Alec... - usłyszał drżący szept.
- Każ mi przestać - powiedział, widząc, że cofa rękę. Lauren
objęła go za szyję i bez słowa wtuliła się w niego.
Objął ją i przyciągnął do siebie. Jej usta były delikatne i tak
przyzwalające, jak sobie wyobrażał. Smakował je wolno, wnikając
coraz głębiej.
Czuł jej włosy na swojej twarzy, pod ręką jej delikatny kark.
Lekko westchnęła i poddała się pieszczocie jego języka.
Poruszała się delikatnie, tak żeby nie urazić jego chorej nogi.
Przejechał dłońmi po jej biodrach i wsunął je pod sweter. Skóra
Lauren była gorąca i nieskazitelnie gładka.
Znowu usłyszał westchnienie.
- Powiedz, żebym przestał.
Jego dłonie pieściły jej plecy, wyczuwając zapięcie stanika.
Lauren przylgnęła do niego całym ciałem, jej ręce na jego karku
drżały. Spojrzał na pochyloną ku niemu twarz i ujrzał przestrach w jej
oczach. Uchyliła przyzwalająco usta...
Rozpiął stanik i dotknął piersi. Słyszał, że Lauren coś szepcze, ale
nie mógł zrozumieć co.
- Alec...
Pragnął zdjąć jej sweter, trzymać ją nagą w ramionach, całować
obnażone piersi. Chciał wejść w nią i tak zostać.
- Alec, nie rób tego, nie chcę cię urazić. Urazić mogła go jedynie
każąc mu przestać.
Zrozumiał, że ma na myśli jego nogę. Nie chce, żeby go bolało.
- Pozwól mi... - powiedział. To, co chciał zrobić, mógł zrobić nie
ruszając nogą. Przesunął się, chcąc przenieść ciężar ciała na prawą
stronę. Ból przeszył go ze zdwojoną siłą. Drgnął nie puszczając jej z
objęć.
- Pozwól mi...
- Nie - ujęła jego dłonie i unieruchomiła je. Spojrzał jej w oczy.
Była niezwykle piękna.
- Nie urażę się w nogę, zrobię to dla ciebie, Lauren.
- Alec - Lauren wyprostowała się i zaczęła obciągać sweter. W
jej oczach zobaczył przestrach.
- Nie zrobię ci nic złego - powiedział.
- Alec, ja... moje życie bardzo się ostatnio skomplikowało.
- Wiem. To nie ma nic do rzeczy.
- Owszem, ma. - Była naprawdę zaniepokojona. - Alec, ja nie
mogę się teraz... angażować.
Angażować? Kto mówił o angażowaniu się w cokolwiek? Po
prostu chciał się z nią kochać, to wszystko. Chciał ją całować, pieścić
i doprowadzić do orgazmu. Chciał mieć satysfakcję, że ją zaspokoił.
Ból w nodze uniemożliwiał mu coś więcej, ale umiał czerpać
przyjemność z tego, że ją sprawia.
Żadne zaangażowanie nie wchodziło w rachubę.
Lauren najwyraźniej była innego zdania. Dla niej to było coś
więcej niż po prostu miła przygoda z sąsiadem.
Nie wyczuł sytuacji. Powinien wiedzieć, że Lauren jest nie tylko
artystką, ale osobą nie mającą żadnego doświadczenia w sprawach
seksu. Przecież sama powiedziała mu, że z mężczyznami spotykała się
rzadko, a spotkania były niewinne. Łączyła ją z nimi raczej wspólnota
interesów. On myślał o przyjemności, ona - o uczuciu. I tak dobrze, że
zgodziła się spędzić z nim ten wieczór bez pisemnego zezwolenia
swojego menedżera.
Spojrzał na jej piękną twarz, cudownej urody oczy, białą,
porcelanową skórę. Była tak niezwykła. Alec nigdy dotąd nie spotkał
takiej kobiety. I nie chodziło tu tylko o urodę. Różniło ich wszystko.
Nie tylko teraźniejszość. Przyszłość również.
Odsunął się, opadł na poduszki. Kątem oka widział, jak zapina
stanik.
- Bardzo mi przykro - powiedziała.
- Niesłusznie.
- Powinnam była cię powstrzymać. To wszystko moja wina.
Ujął jej rękę. Mocno ścisnął.
- W tym nie było niczyjej winy - powiedział spokojnie. -
Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Podobamy się sobie, to wszystko. -
Specjalnie bagatelizował sprawę, żeby ją uspokoić. - Próbowaliśmy to
sobie okazać. Nie ma w tym nic złego.
- Nie jesteś na mnie zły? - Lauren o mało nie płakała.
Boże. Jeśli nie przestanie tak na niego spoglądać z rozchylonymi
wilgotnymi wargami, to naprawdę zrobi coś, za co go znienawidzi
albo - pokocha. Nie pragnął jednego ani drugiego. Miłość jest
równoznaczna z zaangażowaniem, a na to Alec, podobnie jak Lauren,
wcale nie miał ochoty.
- Nie jestem na ciebie zły - powiedział, opierając się o poduszki.
Jej naiwność była doprawdy zdumiewająca. Cała Lauren była w stylu
dziewiętnastowiecznej powieści.
- Jest pani bardzo dziecinna, panno Lauren Wyler. - Ujął ją za
podbródek i skierował jej twarz ku sobie. Wtedy spostrzegł, że blask
w jej oczach to łzy.
- Wszystko, co robię, wychodzi nie tak...
- Jesteś dla siebie trochę zbyt surowa.
- Wymień choć jedną rzecz, którą dziś dobrze zrobiłam.
Całowałaś mnie, dotykałaś i pozwalałaś się dotykać. Byłaś
cudowna, pomyślał, a głośno powiedział:
- Doskonale prowadziłaś mój samochód.
Rozejrzał się po pokoju. Wazon z różami, plakaty, polana przed
kominkiem. Nie wiedział, dlaczego, ale pragnął tu zostać. Nawet nie
całując jej i nie tuląc. Nawet gdyby był już całkiem zdrowy i Lauren
nigdy już nie patrzyłaby na niego z tak wielkim współczuciem i
troską. Nie chciał stąd odchodzić.
Ale musiał.
- Chyba mogę już wejść po schodach - powiedział, jedną ręką
chwytając się stołu, a dragą oparcia krzesła.
- Pomogę ci - Lauren skwapliwie zaoferowała mu pomoc.
Uśmiechnął się na myśl, jak gorliwie pragnie się go pozbyć.
Zdawała się rozumieć, jak bardzo niebezpieczne dla nich obojga jest
dłuższe pozostawanie w tym samym pokoju.
- Dam sobie radę - powiedział. - Już mi prawie przeszło.
Zarzucił kurtkę, wziął klucze i butelkę whisky. Przez chwilę stał,
zbierając się do drogi, po czym ruszył w stronę drzwi. Zrobił jeden
ostrożny krok i czując, że ból trochę ustąpił, zrobił drugi, bardziej
stanowczy.
- Na pewno nie trzeba ci pomóc?
- Na pewno.
Zatrzymał się w progu. Lauren uniosła twarz i spojrzała na niego
smutnym wzrokiem.
- To był bardzo miły wieczór - powiedział.
- Chyba jesteś masochistą - uśmiechnęła się słabo.
- Lauren, musisz mi coś przyrzec.
- Co takiego?
- Chciałbym, żebyś grała na fortepianie. Chcę, żebyś ćwiczyła.
Mimo, że ci nie wychodzi.
Twarz Lauren posmutniała.
- Jest mi przykro, że musisz tego słuchać.
- Cisza jest znacznie gorsza. Graj, bardzo cię proszę.
A ponieważ milczała, dodał:
- Zrób to dla mnie, proszę.
- Dobrze.
- Dziękuję.
Odwrócił się i z wysiłkiem zaczął wchodzić na schody.
- Alec! - usłyszał za sobą jej głos. - Czy mogę na razie zatrzymać
twoją książkę? Chciałabym ją skończyć.
- Jest twoja, na zawsze - powiedział, czując na sobie jej wzrok.
To, co teraz czuł, było bardzo bliskie temu, co Lauren nazwała
„zaangażowaniem".
Ponieważ jednak bał się o tym myśleć, uśmiechnął się tylko i
dalej mozolnie wspinał po schodach w kierunku drzwi swojego
mieszkania.
Rozdział 7
Nigdy więcej nie powinna go spotkać. Oczywiście, natkną się na
siebie jeszcze nie raz. Wpadnie na niego na ulicy, gdzie parkuje swój
sportowy samochód obok jej starego volvo. Albo na terenie campusu
czy na kolejnym przyjęciu zorganizowanym przez jego ciotkę.
Przywitają się uprzejmie, zamienią kilka zdań o pogodzie i pożegnają
się.
Ale nigdy więcej nie spotka się z nim w taki sposób jak tego
wieczora. Leży teraz w łóżku, mimo że północ dawno już minęła, i
wpatruje się w sufit wiedząc, że on leży dokładnie nad nią, piętro
wyżej. Ciekawe, jak on śpi: na plecach, na boku, może na brzuchu. W
piżamie albo w slipach, albo - nago. Ciekawe, czy też tak teraz leży,
nie mogąc zasnąć przewraca się z boku na bok.
A może śpi doskonale. Może to, co zaszło między nimi w jej
salonie, nie ma dla niego większego znaczenia. Spróbował, nie udało
się, trudno, nie ma sprawy.
Nie. Nigdy w to nie uwierzy. Nie zrobił nic, co by pozwalało tak
myśleć. Do niczego jej nie zmuszał. Kilkakrotnie prosił, żeby mu
kazała przestać, a kiedy to zrobiła, natychmiast posłuchał.
Może niesłusznie. Leżała teraz, rozpamiętując każdy jego gest,
każdy pocałunek, ruch języka. Czuła jego dotyk na swojej szyi,
piersiach, biodrach.
Słyszała jego głos „chcę to zrobić dla ciebie..." Wiedziała, co
chciał powiedzieć, co chciał dla niej zrobić. Mimo bólu chciał, żeby
była szczęśliwa.
Dlaczego go powstrzymała?
Był tak niezwykły, że musiała to zrobić. I tak zbyt go lubiła. Nie
mogła pozwolić, żeby sympatia zamieniła się w coś więcej. Musi się
skupić na muzyce. W jej życiu nie ma miejsca na miłość. A kochać się
może tylko z miłości. Zwłaszcza z kimś takim jak Alec.
Gdyby tak wszystko mogło być inaczej. Gdyby miała znowu
sprawną rękę, znalazłaby w życiu trochę miejsca na miłą przygodę,
nie myśląc zaraz o uczuciu...
Gdyby teraz mogła choć na chwilę zamknąć oczy i nie myśleć o
jego rękach i ustach, o jego silnym, władczym ciele.
Gdyby tak mogła przestać myśleć o tym wszystkim.
W poniedziałek, pięć po dwunastej, Alec zjawił się w klubie
pracowników naukowych uniwersytetu Albright. Wcześnie rano
zadzwonił do niego Roger Phelps i zaproponował, żeby spotkali się
właśnie tam, zamiast u niego w pracy. Widocznie wolał nie
wpuszczać go do gabinetu, gdzie prawdopodobnie udzielał porad
jakiejś nowej adeptce prawa. Alec zgodził się chętnie. Przynajmniej
nie będzie musiał wdrapywać się na drugie piętro budynku w Dwight
Hall. Ból w nodze co prawda ustąpił, ale nie chciał jej niepotrzebnie
nadwerężać.
W niedzielę w ogóle nie wychodził z domu. Zadzwonił do matki
w porze, kiedy zwykle wracała z kościoła, a następnie pogrążył się w
lekturze "Boston Globe". Obejrzał jakiś program w telewizji i zrobił
sobie obiad: befsztyk, frytki, korniszony. Zamiast piwa napił się
mrożonej herbaty. Whisky, wypita poprzedniego dnia, nie zaszkodziła
mu, ale nie chciał więcej ryzykować.
Zaszkodziło mu wyłącznie spotkanie z Lauren... Wspomnienie
tego, co między nimi zaszło, nie opuszczało go ani na chwilę.
Wszelkie próby skupienia się na lekturze czy oglądaniu telewizji
kończyły się fiaskiem. Jego myśli nieuchronnie kierowały się ku
Lauren. Widział jej czarne oczy, czuł dotyk włosów na swojej twarzy,
pełne piersi, przyśpieszony oddech. Wspominał wężowy ruch, jakim
wślizgnęła się w jego ramiona, sposób, w jaki odpowiadała na jego
pożądanie, i to, jak sam reagował na bliskość jej ciała.
Dlaczego musiała wspomnieć o zaangażowaniu?
Dlatego, że to było w jej stylu. Właśnie taka była. Wbrew sobie
podziwiał jej zasady, nawet jeśli wszystko psuły. Podziwiał jej
uczciwość. Rzadko spotyka się kogoś tak „przyzwoitego" jak Lauren
Wyler.
Musiał się z tym pogodzić.
Wieczorem zasiadła do fortepianu. Fałszowała jak nigdy dotąd,
ale cieszył się, że gra.
Dobre i to. W ten sposób był bliżej niej. Dzielił jej życie. Słuchać,
jak ktoś gra, to nie to samo, co go całować, ale to zawsze coś. W
pewien sposób jest się razem.
Widział, jak rano w poniedziałek wychodziła z domu. Patrzył, jak
delikatnie kołysze biodrami, zawiedziony, że nie odwraca się, żeby
spojrzeć w jego okna. Kiedy zniknęła mu z oczu, napił się kawy i
zabrał do pracy nad tekstem. Skreślał, poprawiał, przepisywał z takim
zapałem, jakby praca twórcza była jednym ze sposobów zaspokojenia
całkiem przyziemnych pragnień.
Do za piętnaście dwunasta miał już gotowe trzy strony. Kiedy je
przeczytał, nie był zachwycony, ale nigdy nie był zachwycony przy
pierwszym czytaniu. Musiał odczekać kilka dni.
Schował zapisane stronice do koperty, odstawił maszynę do
pisania, włożył adidasy, kurtkę i ruszył na spotkanie z profesorem.
Dzień był piękny; jezioro lśniło w blaskach jesiennego słońca. Rajski
zakątek plugawiony knowaniami takiego Phelpsa.
W drzwiach klubu zatrzymała go ładna dziewczyna.
- Jest pan członkiem? - zapytała uprzejmie.
- Nie. Mam się tu spotkać z profesorem Phelpsem.
- Już przyszedł. Zaprowadzę pana.
Roger Phelps siedział przy stoliku pod oknem z widokiem na
jezioro. Uśmiechnął się na widok Aleca. Dziewczyna poczekała, aż
Alec usiądzie i podała mu menu.
- Nie jest za młoda, żeby tu pracować? - zapytał, kiedy odeszła.
- Jest studentką. - Roger zamrugał powiekami.
- Stąd? z Albright? - Alec nie bardzo wierzył, żeby dziewczynie z
zamożnego domu chciało się pracować w stołówce.
- Pewnie pobiera stypendium - powiedział Roger obojętnie. - No,
ale zanim zabierzemy się do obiadu...
Podał mu egzemplarz „Głosów ulicy" oraz wieczne pióro.
Alec uważał zawsze posiadaczy wiecznych piór za
pretensjonalnych snobów, coś w stylu miłośników regat żeglarskich i
tweedowych marynarek. Wiedział, że statystyki nic nie mówią o
związku między posiadaniem wiecznego pióra a skłonnością do
seksualnych nadużyć. Niemniej fakt, że Roger ma coś takiego i to w
luksusowym gatunku, wydało mu się bardzo obciążającą
okolicznością.
Złożył podpis i oddał książkę Rogerowi. Rozejrzał się po sali.
Twarze kilku osób widział już na przyjęciu u Mags.
- Przychodzą tu tylko pracownicy naukowi?
- I ich goście. Jedynie tutaj możemy się schronić przed naszymi
studentkami.
- A ty uciekasz przed nimi?
- Staram się. Nie zrozum mnie źle. Bardzo je lubię. Ale muszą
znać swoje miejsce.
- A gdzie ono jest?
Roger spojrzał na niego znacząco.
- W sali wykładowej, rzecz jasna.
Rzecz jasna. Alec pochylił się nad kartą. Wybór nie był duży:
sandwicze, sałatki, jakieś przystawki. Zdecydował się na
cheeseburgera.
Do stołu podeszła kelnerka. Ładna dwudziestolatka o świeżej buzi
i kasztanowatych włosach.
- Jeszcze jedna stypendystka?
- Prawdopodobnie.
- Wygląda na to, że nawet tutaj nie możesz przed nimi uciec.
- Tak... - Roger znowu spojrzał na niego znacząco - to zupełnie
co innego. Czytać ich wypracowania i poprawiać błędy, to nie to
samo, co dawać się obsługiwać. Przed tym nie uciekam. Zwłaszcza
jeśli są ładne.
Jego ton denerwował Aleca, chociaż musiał przyznać, że się
czepia. Dziewczyny rzeczywiście były ładne. Przez okno widział
jezioro i odbijające się w jego tafli drzewa. Zastanawiał się, jak
pokierować dalszą rozmową. Właściwie nie miał wyjścia. Musiał się
dostosować do lekko dwuznacznego tonu, jaki narzucał Roger.
- Ja nie mógłbym nigdy pracować w takim miejscu - powiedział
uśmiechając się znacząco.
- Zwariowałbym na widok tylu ślicznych dziewcząt naraz. Za
duża pokusa.
- Z pokusą też można sobie dać radę. Myślę, że jako były
policjant musisz coś na ten temat wiedzieć - odbił piłeczkę Roger.
Oczywista aluzja do korupcji w szeregach policji. Owszem, Alec
znał takie przypadki, ale nie były liczne. Zbyt duża stawka. Ceną była
najczęściej utrata pracy, nieraz - coś znacznie gorszego. Jeden z jego
kolegów skończył z tego powodu w kryminale, drugi na odwyku, inny
- wyleciał z roboty za branie łapówek. Biorąc pod uwagę ryzyko, na
jakie się codziennie narażali, i stresy, jakim nieustannie podlegali,
potrafił to zrozumieć. Sam nigdy nie upadł tak nisko, ale o ile mógł
zrozumieć policjanta sprzeniewierzającego się zasadom, dla
profesorka grasującego po campusie był bezlitosny.
- Jak rozumiem, nie raz bywałeś kuszony - podjął rozmowę
Roger, widząc, że Alec milczy.
- Jak się pracuje z marginesem, ma się chyba do czynienia z
kobietkami - te wszystkie prostytutki i tak dalej.
- Za często oglądasz telewizję - w głosie Aleca nie było już
porozumiewawczego tonu. - Praca w policji polega na czym innym.
Roger rozparł się wygodnie.
- Opowiadaj, chętnie zmienię zdanie.
- Policjant mający kłopoty z prawem to patologiczny przypadek.
Więcej jest urzędników biorących łapówki niż sprzedajnych glin. Jest
znacznie więcej narkotyzujących się lekarzy niż szprycujących się
glin. Więcej pijących księży i akademickich profesorów uganiających
się za studentkami.
Roger zachował spokój. Nawet się uśmiechnął.
- Doskonale, Alec. Punkt dla ciebie. Kelnerka postawiła przed
nimi zamówione potrawy i odeszła.
- Zdajesz sobie chyba sprawę, jaką masz nad nimi władzę -
zaczął Alec obojętnym tonem, starannie polewając danie keczupem. -
Oceniasz ich prace, stawiasz stopnie, decydujesz o tym, czy dostaną
dyplom. Kształtujesz ich przyszłość. Wpływasz na wysokość
stypendium. Darować komuś mandat to nie to samo, co pomóc dostać
się na Harward.
Roger nie drgnął. Cała sprawa najwyraźniej go nie dotyczyła.
- Teoretycznie masz rację. Profesor ma władzę. Nie wykłada się
na uniwersytecie dla pieniędzy. Chodzi o intelektualne oddziaływanie,
a to zawsze łączy się z władzą. - Posolił kurczaka i mówił dalej: -
Doskonale znam to uczucie. To bardzo podniecające, kiedy się
człowiek rozejrzy po sali wykładowej pełnej prześlicznych dziewcząt
i wie, że słuchają go jak wyroczni.
- Brzmi to naprawdę bardzo dobrze. Roger parsknął śmiechem.
- Masz wszelkie dane, żeby zrobić karierę w szkolnictwie
wyższym. Nigdy nie myślałeś, żeby uczyć?
Alec spojrzał na niego obojętnie znad talerza. Facet nie miał
najmniejszych wyrzutów sumienia. Przeciwnie, wydawał się bardzo z
siebie zadowolony.
- Sam nie wiem - powiedział, ociągając się. - W takim miejscu
jak Albright, pełnym dziewcząt, mógłbym się nie opanować...
- One wszystkie są pełnoletnie.
- Tak... ale są studentkami.
- Niektóre są całkiem dojrzałe. Kiedy pracowałem na
uniwersytecie w Kolumbii, miałem kolegę, który ożenił się z własną
magistrantką. Napisali kilka wspaniałych artykułów. Taki związek
bardzo pobudza intelekt, że nie wspomnę o czym innym.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
- Ty nie jesteś żonaty, prawda?
Alec w myślach zobaczył wytworną żonę swojego rozmówcy.
- Jak sądzę, twoja żona krótko cię trzyma, prawda?
- Carol jest wyjątkową kobietą - powiedział enigmatycznie
Roger.
Kelnerka zmieniła im szklanki. Alec patrzył, jak odchodzi,
smukła i zgrabna, z falą rdzawych włosów spływającą jej po plecach.
Była bardzo ładna, ale nie mógł zrozumieć, jak można woleć takie
dziewczątko od dojrzałej kobiety, tak pięknej jak żona Rogera.
Myślał, że w wyobraźni ujrzy znowu jej obraz. Tymczasem
wizerunek Carol Phelps przesłoniła całkiem inna postać. Miała czarne
włosy, szczupłą sylwetkę, atłasową skórę i wilgotne usta. Gdyby
Roger kiedykolwiek ośmielił się dotknąć Lauren, gdyby ośmielił się
podnieść na nią oczy, Alec wiedziałby, co zrobić. Los profesora byłby
nie do pozazdroszczenia.
- Posłuchaj - głos Rogera wyrwał go z zamyślenia - mam pewien
pomysł. A gdybyś tak przyszedł kiedyś do mnie na seminarium i
wygłosił referat?
- Ja referat, na seminarium?
- Mówię zupełnie poważnie.
- A na jaki temat?
- Prawa. Omawiamy główne artykuły konstytucji. Mógłbyś
opowiedzieć, jak stosowanie prawa wygląda w praktyce. Jak oficer
policji wprowadza w życie szlachetną teorię.
Oficer policji? Alec był po prostu gliną. Skończył odpowiednią
szkołę i został policjantem. Jego znajomość Konstytucji Stanów
Zjednoczonych nie była imponująca. Znał ją tak samo jak zwykły
obywatel. Lepiej znał się na prawach obowiązujących w
poszczególnych stanach, lokalnych zarządzeniach i ustaleniach Sądu
Najwyższego w odniesieniu do konkretnych przypadków. Nie miał
nic do powiedzenia studentom. Pokręcił głową.
- Nie jestem wykładowcą. Studenci nie po to płacą kilka tysięcy
dolarów, żeby wysłuchiwać byłego gliny z Bostonu.
- Jesteś kimś więcej. Jesteś autorem bestsellera.
- Raczej po prostu książki, która się dobrze sprzedała. Na
seminarium z literatury też nie miałbym wiele do powiedzenia.
- To przynajmniej przyjdź kiedyś na moje seminarium. Bardzo
bym chciał, żebyś to zobaczył.
- Chętnie. - Alec potrafił docenić okazję ujrzenia profesora
Phelpsa w akcji.
- Mam zajęcia dzisiaj o drugiej. Jesteś oficjalnie zaproszony.
- Dziękuję. Przyjdę na pewno.
Resztę posiłku spędzili na rozmowie o ostatnim meczu. Roger
wspomniał, że na tak sfeminizowanym uniwersytecie jak Albright nikt
nie jest w stanie zrozumieć aluzji nawiązujących do poszczególnych
dyscyplin sportowych. Alec pocieszył go, że jego siostry znają się na
sporcie lepiej niż jakikolwiek znany mu mężczyzna. Upodobały sobie
zwłaszcza hokeja i baseball. Roger był zachwycony.
- Kobiety znające się na sporcie! Bardzo chciałbym je poznać!
Po moim trupie, skwitował Alec w myślach. Mimo że był od
swoich sióstr młodszy, zawsze się nimi opiekował. Kiedyś nawet
rozkwasił wargę jednemu z adoratorów Rosie, ponieważ ten próbował
ją pocałować wbrew jej woli. I zrobiłby to jeszcze dzisiaj, chociaż
Rosie była już trzydziestotrzyletnią mężatką, matką dwojga dzieci.
Zrezygnował z deseru i kawy. Roger podpisał rachunek i wyszli z
klubu. Było teraz nieco cieplej. Jesienne liście zaścielały trawniki, ale
ścieżki campusu były starannie wymiecione. Zawsze go zdumiewała
staranność, z jaką tutejsza administracja dbała o porządek.
Najmniejsza nawet gałązka nie miała prawa leżeć na chodniku dłużej
niż pięć minut. Zawsze w porę zjawił się ktoś, żeby ją uprzątnąć.
Drzewa w Albright były zdyscyplinowane i w najlepszym gatunku,
zupełnie jak tutejsze studentki.
Szli z Rogerem powoli, rozkoszując się powietrzem wczesnej
jesieni. Roger w miękkim tweedowym garniturze i skórzanych
mokasynach. Alec w kurtce i dżinsach.
- Musisz przyznać - powiedział Roger na widok kolejnej
mijającej ich długonogiej dziewczyny - że widok tych wszystkich
młodych samiczek dobrze mężczyźnie robi.
Alec mruknął coś potakująco, ale słowa Rogera podziałały na
niego jak płachta na byka. „Młode samiczki". A on, mężczyzna, pan
stworzenia. Alec nie znosił męskiego szowinizmu. Jego siostry
dołożyły wszelkich starań, żeby mu uzmysłowić różnicę między
fanatycznym feminizmem a godnością kobiety.
Dlatego wtedy przyłożył adoratorowi Rosie. Zresztą ku
wielkiemu zdumieniu tego ostatniego. Pogarda brzmiąca w głosie
Rogera dolała oliwy do ognia.
- Chodźmy na górę do mojego gabinetu. Muszę wziąć notatki i
zostawić twoją książkę.
Wszedł po schodach, starając się oszczędzać nogę. Na korytarzu
pod drzwiami gabinetu Phelpsa stała smukła blondynka. Alec poznał
dziewczynę, za którą kilka dni wcześniej szedł do instytutu
muzykologii.
Na widok Rogera oczy dziewczyny rozbłysły.
- Twoja studentka?
- Studentka, asystentka, jednym słowem mała czarodziejka -
odparł Roger ściszonym głosem.
Uśmiechnął się do Emily i ruchem głowy wskazał plik książek,
które trzymała.
- Strasznie jesteś obładowana. Przeniosła wzrok na Aleca i
zarumieniła się.
- Przyniosłam je dla cie... dla pana, panie profesorze. Kazał mi
pan znaleźć te materiały.
- Chyba się przemęczasz - powiedział swobodnie, wyjmując
klucze, żeby otworzyć gabinet, i zwracając się do Aleca dodał: -
Emily pomaga mi zbierać materiały do pewnego artykułu. Jest po
prostu niezastąpiona.
Emily była wyraźnie zmieszana. Znowu zerknęła na Aleca.
- Nie będę panom przeszkadzać - powiedziała. Weszła do
gabinetu i położyła książki i notatki na biurku Phelpsa. Alec rozejrzał
się. Półki z książkami pokrywały ściany. Pośrodku stało masywne
biurko. Zasłony w oknach, wykładzina na podłodze. W rogu -
kanapka.
O mało nie wybuchnął śmiechem. Rozśmieszył go nie tyle widok
kanapy w gabinecie profesora, co jej wygląd. Przykryta czerwoną
kapą i ozdobiona aksamitnymi poduszkami kojarzyła się wyłącznie z
drugorzędnym filmem o Dzikim Zachodzie.
- Zrobiłam fotokopie wszystkich artykułów, o które pan prosił. -
Emily stała przy biurku odwrócona do Aleca plecami. - Niektóre było
bardzo trudno znaleźć. Roczniki stały w różnych miejscach i
bibliotekarka musiała mi pomóc.
- Przepraszam za kłopot - w głosie Rogera bynajmniej nie
brzmiała skrucha. Nie zwracając uwagi na dziewczynę, przeglądał z
zaciekawieniem dostarczone przez nią materiały.
- Nie ma za co. Tego rodzaju poszukiwania są bardzo ciekawe.
Wyraźnie czekała, aż łaskawie na nią spojrzy. Nie doczekawszy
się, nerwowo zacisnęła dłonie na brzegu biurka.
- Czy mam przygotować coś jeszcze? Wolno podniósł na nią
wzrok.
- Nie, na razie to wszystko.
- To znaczy, że mogę odejść... - Rozpaczliwie czekała na jakiś
znak z jego strony.
- Oczywiście, Emily. Na pewno będę jeszcze czegoś
potrzebował, ale pomówimy o tym później.
- Ale... - Stała dalej, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie
zaniepokojona.
Phelps znowu zaczął przeglądać papiery.
- Bardzo bym chciała jeszcze coś zrobić. Spojrzał na nią z
zagadkowym uśmiechem.
- Pomówimy o tym później. Teraz bądź tak dobra i już idź, mam
jeszcze trochę pracy.
Zerknął na leżący na stole kalendarz.
- Wpadnij w czwartek, dobrze?
- Nie mogę. W czwartek po południu mam lekcję muzyki.
- O której kończysz?
- O piątej, zaraz potem idę na obiad. Ale jeśli pan chce,
zrezygnuję z obiadu i przyjdę prosto tutaj albo - jej oczy rozbłysły -
odwołam lekcję muzyki, jeśli pan chce.
Alec siłą powstrzymał się od komentarza. Był oburzony. Jak
można rezygnować z lekcji z Lauren, żeby się spotkać z taką kreaturą
jak Robert Phelps?
- Nie musisz odwoływać lekcji. Przyjdź prosto do mnie i
pójdziemy razem coś przekąsić - mówiąc to, rzucił szelmowskie
spojrzenie w stronę Aleca.
Ten zachował kamienną twarz. Stale jeszcze nie miał dowodów
na to, że Roger przed rokiem uwiódł studentkę. Niemniej jego
zachowanie wobec Emily sprawiło, że Alec upewnił się w swych
podejrzeniach.
Kiedy Emily, uśmiechnięta i szczęśliwa, opuszczała gabinet,
spoglądając rozkochanym wzrokiem na profesora, Alec miał
wrażenie, że jest świadkiem przedostatniego aktu dramatu.
Po raz pierwszy, odkąd jego siostry wyszły za mąż, miał ochotę
strzelić kogoś w pysk.
Tego wieczoru, jak zwykle, Lauren zasiadła do fortepianu.
Najpierw kilka gam, jakieś ćwiczenia, krótki utwór Bacha. Prawa
ręka sprawowała się gorzej niż kiedykolwiek.
Mimo to brnęła dalej. Wystarczy, że Alec musi tego słuchać. Za
nic nie pozwoli, żeby musiał na dokładkę słyszeć, że przerywa, bo nie
jest w stanie grać dalej. Grała więc do końca, a kiedy wybrzmiał
ostatni akord, opuściła dłonie na kolana i cicho jęknęła.
Musi się trzymać. Czeka ją nowe doświadczenie. Rano zamówiła
wizytę u specjalisty, którego poleciła jej Bella Bronowitz. Przedtem
zadzwoniła do doktora Hayesa prosząc go, żeby przesłał historię jej
choroby do Bostonu do doktora Nylandera. Nie był tym zachwycony.
Kilkakrotnie powtórzył, że kuracja daje efekty i że nie warto wydawać
pieniędzy na nowego lekarza, który i tak nie osiągnie nic więcej.
Lauren jednak była nieprzejednana. Myśl, że tym razem ktoś jej
naprawdę pomoże, dodała jej odwagi. Przewróciła stronę i zaczęła
grać nowy utwór. Mozolnie brnęła przez gąszcz nut, przygryzając
wargi za każdym błędem.
Wmawiała sobie, że robi to dla siebie. Że dręczy się tak w imię
swojej przyszłości. Musi przecież uratować rękę i wrócić do dawnego
życia.
W głębi duszy wiedziała jednak, że robi to dla Aleca.
Późnym wieczorem, kiedy skończyła grać, wykąpała się, wypiła
szklankę mleka i położyła się do łóżka. Obok na stoliku nocnym, w
świetle lampy, leżały „Głosy ulicy". Od piątku nie przeczytała ani
słowa. Wzięła książkę do ręki i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w
zdjęcie na okładce. Wyprostowana postać na tle muru, lekko drwiący
wyraz twarzy, wykałaczka, lśniące niezwykłym światłem oczy.
Nie do wiary, jakie wrażenie może wywierać zwykłe zdjęcie.
Chodziło zresztą nie tylko o zdjęcie. Główną rolę grały wspomnienia.
Nigdy dotąd nie pożądała tak żadnego mężczyzny. Nigdy nie przeżyła
czegoś takiego, jak to, co się z nią działo w piątkowy wieczór. Nawet
kiedy była zakochana.
Westchnęła i otworzyła książkę w miejscu, gdzie była zakładka.
Pierwsza łóżkowa scena. Siłą zmusiła się do czytania dalej, nie
powracając do tamtego opisu. Fabuła komplikowała się. Policjant na
próżno usiłował uratować kumpla - narkotyk robił swoje. Raz po raz
wybuchała uliczna strzelanina, pojawiali się coraz to nowi ludzie. Para
bohaterów próbowała za wszelką cenę zachować godność wśród
powszechnego upodlenia.
Gerald miał rację, krew lała się strumieniami. Atmosfera
gęstniała, lektura wciągała Lauren coraz bardziej. Wreszcie po dwóch
godzinach zamknęła książkę i położyła ją w ten sposób, żeby zdjęcie
na okładce było pierwszą rzeczą, jaką zobaczy, kiedy tylko otworzy
oczy.
Była dobrej myśli. Zdawała sobie sprawę z tego, że nadzieja,
związana z wizytą u nowego lekarza, wynika z jej postawy. Wiedziała
jednak również, jak ważną rolę odegrał Alec. Dzięki niemu grała teraz
na fortepianie, dzięki niemu nie przerywała gry. Świadomość, że on
słucha, dodawała jej sił, budziła nadzieję.
Dlatego zaraz po przebudzeniu pragnęła zobaczyć jego twarz.
Chciała mieć obok siebie człowieka, który nauczył ją nie tyle słuchać
rocka, co - odwagi. Człowieka, dzięki któremu postanowiła nie tracić
nadziei i walczyć.
Rozdział 8
Przez cztery następne dni miał z nią kontakt jedynie za
pośrednictwem muzyki. Co wieczór przez kilka godzin słyszał, jak
zmaga się ze sobą, próbując wydobyć z fortepianu dźwięki choć w
części przypominające jej dawną grę.
Przez cztery dni widział ją z okna rano, jak wychodzi z domu i
idzie w dół ulicą, smukła i zgrabna, z prawą ręką schowaną w kieszeni
płaszcza.
Przez cztery kolejne wieczory słyszał jej kroki piętro niżej i
odgłos taboretu przysuwanego do fortepianu.
Grała strasznie, ale był rad, że w ogóle gra. Wierzył, że za
pośrednictwem muzyki próbuje mu coś przekazać. „Widzisz? Gram.
Gram i trzymam się, bo ty mnie o to prosiłeś".
Grała, a on słuchał i w ten sposób byli razem. Pragnął jej
obecności, jej pocałunków, jej ciała. I tego mieć nie mógł. Słyszał
tylko jej muzykę. Trzeba się było z tym pogodzić.
W czwartek rano ledwo zwlókł się z łóżka. Ekspres do kawy,
bardzo przydatny w takich razach, zostawił w Bostonie i dobrze
zaparzona kawa chwilowo nie wchodziła w grę. Całą noc do
wczesnych godzin rannych spędził przy maszynie do pisania. Obudził
się przed ósmą z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i
mętlikiem w głowie. Myśl o zaparzaniu kawy w dzbanku wydawała
mu się nie do zniesienia.
Przetarł oczy, wstał i ruszył w stronę krzesła, gdzie poprzedniego
wieczoru położył dżinsy. Kiedy je wkładał, usłyszał jakiś głos
dochodzący z mieszkania na dole. Głos nie należał do Lauren Wyler.
Był to głos mężczyzny.
- Posłuchaj mnie, po prostu posłuchaj, co mówię - teraz
przemówiła Lauren.
Znowu tamten głos. Alec nie rozumiał słów, ale głos z całą
pewnością należał do mężczyzny.
Na dole, w mieszkaniu Lauren był mężczyzna. Banalność tego
stwierdzenia ogłuszyła go. O ósmej rano w jej sypialni był jakiś facet.
I to nie on. Ktoś inny dostąpił tego zaszczytu, wkradł się w jej
łaski i został wpuszczony do łóżka. Alec roześmiał się gorzko. Może
tamten facet był wystarczająco „zaangażowany". W takim razie na
zdrowie. Nie może być zazdrosny. Jemu bynajmniej na angażowaniu
się nie zależy.
Poszedł do łazienki, wmawiając sobie, że nic go to nie obchodzi.
Biorąc prysznic, goląc się i czesząc, wmawiał sobie, że Lauren nic dla
niego nie znaczy i że fakt, iż spędziła z kimś noc, jest mu równie
obojętny jak jej osoba. Niedługo jego misja w Albright się skończy,
wróci do domu i raz na zawsze o niej zapomni. Niech sobie robi, co
chce, z kim chce. Nie jego sprawa.
Nic go to nie obchodzi. A jednak... Mówiła, że jej serce należy do
muzyki. Ale jemu nie chodzi o jej serce. Chodzi mu dokładnie o to
samo, o co chodzi temu facetowi tam na dole. Nie ma co się
oszukiwać: jest zazdrosny, potwornie zazdrosny.
Wrócił do sypialni. Włożył koszulkę i adidasy. Potem przeszedł
do kuchni. Postawił dzbanek na kuchni tak gwałtownie, że o mało nie
wylał kawy na podłogę. Usiadł na krześle, wściekły i bezradny.
Teraz głosy były jeszcze wyraźniejsze. Próbował sobie
przypomnieć, o której Lauren wróciła do domu. Jak to się stało, że nie
usłyszał, iż nie wróciła sama? Był tak zajęty pracą, że dochodził do
niego jedynie stukot maszyny do pisania i głos własnych myśli. A
tymczasem oni tam na dole miło spędzali czas.
Teraz najwyraźniej było mniej miło.
- Nie rób tego - w głosie Lauren brzmiała stanowczość.
Z nim była zawsze delikatna i miła. W stosunku do swojego
gościa zachowywała się znacznie bardziej bezpośrednio.
- To moje życie, prawda?
- Lauren, kochanie, opanuj się, tak nie można...
Wiedział, że nie należy podsłuchiwać, ale nie mógł się opanować.
Zresztą, skoro nie chcieli, żeby ich słyszał, po co się tak wydzierali.
Zestawił dzbanek z kawą z kuchni i zajął swoje miejsce na krześle.
Tak lepiej słyszał.
- Nie jestem twoją własnością.
- Łączy nas pewna umowa.
- Co nie znaczy, że do ciebie należę. Nie zapisałam ci duszy.
- Posłuchaj, po prostu posłuchaj. Lauren, byłem dla ciebie dobry.
Potrzebujesz mnie. Wszystko nas łączy. Zawsze byliśmy razem. Nie
powinnaś spotykać się z tym facetem za moimi plecami.
Alec drgnął. Z jakim facetem? Z kim się spotykała za jego
plecami?
Z nim. To oczywiste.
Zazdrość powoli zaczęła zamieniać się we wściekłość. Spędzili
razem wieczór, próbowali zrobić coś więcej, nie udało się. Jakiś
głupek, któremu udało się wskoczyć do jej łóżka, nie ma prawa
wycierać sobie nim gęby.
- Coś ci powiem - prawie krzyknął mężczyzna. - Słuchaj
uważnie.
- Wcale nie chcę cię słuchać. Nigdy więcej. To wszystko twoja
wina. Zraniłeś mnie.
- Kłamstwo.
- Spójrz na mnie. Dlaczego tu jestem? Bo mnie zraniłeś.
- Zamknij się!
Usłyszał coś, jakby odgłos uderzenia i krzyk.
Lauren krzyknęła.
Alec zerwał się z krzesła i runął ku drzwiom. Był zbyt
doświadczonym policjantem, żeby nie wiedzieć, co zaszło na dole.
Nieważne, kim był tamten facet, nieważne, co ich ze sobą łączyło,
nieważne, jak spędzili noc. Nie może siedzieć spokojnie i słuchać, jak
tamten demoluje jej mieszkanie.
Nie zważając na ból w nodze, zbiegł na dół i wcisnął dzwonek
przy drzwiach Lauren. Raz, dragi, trzeci. Czuł, jak z wściekłości krew
uderza mu do głowy.
Po chwili Lauren otworzyła. Miała na sobie świetnie uszyte
spodnie i lekki puszysty sweterek. Palce prawej dłoni były silnie
podkurczone. Twarz blada. Bez śladów pobicia.
Po raz któryś zdumiała go jej niezwykła uroda.
- Alec?!
Bez słowa wszedł do jej mieszkania. Rozejrzał się po salonie. Na
stole zamiast róż stały astry. Poduszki na kanapie leżały tak, jak je
zostawił ostatnim razem.
Jeszcze raz skontrolował salon i spojrzał w stronę drzwi
prowadzących do kuchni. Stał w nich mężczyzna. Był dość niski,
wytwornie ubrany i starannie uczesany. Mimo drobnej budowy mógł
ją oczywiście uderzyć, ale jego wygląd raczej temu przeczył.
Zwłaszcza mądre oczy, spoglądające zza szkieł w stylizowanej
oprawce.
Wszystko wskazywało na to, że się wygłupił. Nie było żadnej
awantury. Po prostu sprzeczka zakochanych.
Spojrzał na Lauren. Właściwie powinien teraz przeprosić i jak
najszybciej się wycofać. Napotkał jej ogromne czarne oczy i miał już
tylko ochotę zostać i pocałować ją.
- Wpadłem zapytać, czy przeczytałaś moją książkę - bąknął, nie
mogąc wymyślić nic lepszego.
- Przepraszam... myślałam, że mi ją dałeś. - Lauren wydawała się
zdziwiona. - Tak, zaraz, oczywiście...
- Nie, nie. Masz rację, dałem ci ją. - Zrobił krok do tyłu, szykując
się do wyjścia. - W takim razie, do zobaczenia.
- Pozwól, Alec. - Niespodziewanie poczuł jej dłoń na swoim
ramieniu. - Pozwól, że ci przedstawię mojego menedżera. Pan Gerald
Honan, mówiłam ci o nim. A to pan Alec Fontana, mój przyjaciel.
Mogła powiedzieć, sąsiad, autor tej powieści czy facet, z którym
się spotykałam za twoimi plecami, albo jeszcze coś innego. To, że
nazwała go przyjacielem, sprawiło mu przyjemność.
Uścisnęli sobie dłonie. Gerald zmrużył oczy, próbując sobie coś
przypomnieć.
- Skąd ja znam pańskie nazwisko?
Kusiło go, żeby powiedzieć coś złośliwego, ale dla dobra sprawy
postanowił się opanować. Atmosfera w pokoju była zbyt napięta.
- Napisałem „Głosy ulicy". Lauren mi mówiła, że czytał pan
moją książkę.
- Ach, tak. To pan jest autorem? Gerald przyjrzał mu się
uważnie.
- Bardzo śmiała, ale bardzo dobra powieść.
- Dziękuję.
- Mieszka pan w Albright?
- Dokładnie tutaj, na Hancock Street.
- Bardzo interesujące. Bałem się, że Lauren będzie się czuła
osamotniona. Nie wiedziałem, że są tu inni artyści.
- Nie jestem artystą - przerwał sucho Alec. Nie potrafił być
uprzejmy dla faceta, który przez całe lata wmawiał Lauren, że
spotkania z chłopakami i słuchanie rocka złamią jej karierę.
- Niezręcznie się wyraziłem - mówił dalej Gerald lekko
ironicznym tonem. - Ktoś, kto napisał taką książkę, musi mieć
osobliwe wyobrażenie o świecie.
- Przecież to fikcja - wtrąciła Lauren.
- Nie mów mi, że ją czytałaś. - Gerald spojrzał na nią z
wyrzutem.
- Owszem, i jak widzisz, całkowicie mnie zdemoralizowała.
- Tego właśnie się obawiałem.
Alec próbował przenieść ciężar ciała na prawą nogę, ale nie
przyniosło mu to ulgi. Czuł się fatalnie, ale to nie noga była winna.
Chodziło o coś zupełnie innego. Nie wiedział, dlaczego tych dwoje się
kłóci, ale czuł, że wolą być sami. On, Alec, spełnił swą rycerską
powinność. Sforsował mury zamku, obejrzał smoka i skonstatował, że
zaczarowana księżniczka da sobie radę. Gerald Honan nie wyglądał na
groźnego przeciwnika. Przynajmniej pod względem fizycznym.
Wobec jego duchowej siły i tak był bezradny. Znowu zwrócił się ku
drzwiom.
- Skoro wszystko w porządku... chyba już sobie...
Poczuł jej dłoń na swoim ramieniu i zrozumiał, że trzymała ją tak
cały czas. Uśmiechnęła się i sztucznym głosem powiedziała:
- Geraldzie, bardzo nam będzie miło, jeśli zjesz z nami obiad, ale
teraz musisz się sam sobą zająć. Muszę przygotować wykład.
Alec zrozumiał, że gra jakąś rolę, ale nie bardzo wiedział jaką.
Nie miał specjalnej ochoty na obiad w towarzystwie Geralda, ale
zjadłby obiad nawet z Homeinim, gdyby to mu zapewniło
towarzystwo Lauren.
- Bardzo żałuję, ale nie będę mógł - powiedział Gerald. - O
drugiej muszę być z powrotem w Nowym Jorku.
- Szkoda, że nie możesz zostać - powiedziała obojętnie Lauren.
Jej palce zacisnęły się na dłoni Aleca.
- Dziękuję za zaproszenie. - Gerald skłonił się lekko. - Bardzo mi
było miło pana poznać.
Jego wzrok padł na rękę Lauren kurczowo zaciśniętą na dłoni
Aleca. Potem przeniósł spojrzenie na jej twarz.
- Czekam na wieści od ciebie.
- O wszystkim cię powiadomię.
- Bardzo mi przykro, że tak to wypadło. Uśmiechnęła się
zagadkowo.
- Na przyszły raz postaraj się, żeby wypadło inaczej.
Pocałował ją w policzek na pożegnanie i obrzucił Aleca
nieprzyjaznym spojrzeniem.
- Zadzwonię do ciebie.
Kiedy wyszedł, Lauren starannie zamknęła drzwi.
- Może mi wreszcie wyjaśnisz, co u licha tutaj robisz! -
krzyknęła.
Przecież sama prosiłaś, żebym został, miał odpowiedzieć, ale w
porę zrozumiał, że ona pyta o powód jego nagłego wtargnięcia. Czuł
jeszcze na przedramieniu ciepło jej dłoni. Chciał, żeby nigdy nie
zniknęło. Żeby było coraz większe, żeby przerodziło się w płomień.
Przez cztery dni nie widział jej, nie rozmawiał z nią, nie czuł jej
bliskości. Cztery koszmarne dni...
Powinien ją przeprosić, powiedzieć coś na swoje
usprawiedliwienie, chociaż wiedział, że zawsze zrobiłby to samo.
- Słyszałem, jak krzyczysz, myślałem...
- Krzyczałam? Owszem, krzyknęłam, jak krzesło się przewróciło.
- Nie wiem, co to było. Z góry wyglądało na to, że się bijecie.
- Oparłam się o krzesło, palce mi zdrętwiały i straciłam
równowagę. - Wzięła głęboki oddech. - Nie miałeś prawa zjawiać się
w ten sposób.
- Myślałem, że masz kłopoty. Słyszałem, jak mówisz, że cię
zranił.
- To znaczy, że cały czas podsłuchiwałeś? - Lauren była
wściekła. - Leżałeś tam z uchem przyklejonym do podłogi i
podsłuchiwałeś!
- Krzyczeliście tak głośno, że nie potrzebowałem się wysilać,
żeby słyszeć każde słowo - odparował.
- Ślicznie - skrzywiła się z niesmakiem - darłam się. Następnym
razem, kiedy będę sobie chciała z kimś porozmawiać u siebie w domu,
będę mówić szeptem.
Zrobił krok w jej stronę; cofnęła się.
- Lauren, kiedy pracowałem w policji, nieraz słyszałem takie
sceny, a kiedy wyważałem drzwi, leżał za nimi ktoś pobity.
Widziałem niejedno i wiem, że w takiej sytuacji nie wolno się wahać.
Nawet jeśli drzwi są zamknięte. Nawet jeśli to tylko rozmowa.
Doświadczenie nauczyło mnie, że nieraz jest za późno.
Znowu zrobił ku niej krok i tym razem nie cofnęła się, mimo że
nie zmieniła wrogiego wyrazu twarzy.
- Przepraszam, pomyliłem się, źle oceniłem sytuację. Słyszałem
twój krzyk. Nie obchodzi mnie, jakiego rodzaju to była rozmowa. Nie
chciałem, żeby cię skrzywdził, to wszystko.
Wyraz napięcia na jej twarzy lekko zelżał.
- Dobrze. Rozumiem. Chciałeś dobrze. Ale posłuchaj - jej oczy
rozbłysły - jestem już dorosła. Sama potrafię o siebie zadbać. Od
czternastu lat Gerald kieruje moim życiem i podejmuje za mnie
decyzje. Mam tego dość. Zamierzam z tym skończyć. I nie pozwolę,
żebyś teraz ty z kolei próbował mi coś narzucać. Rozumiesz?
Stała przed nim drobna, delikatna, ale silna. W jej oczach
błyszczały łzy, ale z całej postaci emanowała stanowczość. Nie starała
się już ukrywać okaleczonej ręki. Kiedy tak na nią patrzył, nie miał
wątpliwości, że da sobie radę sama.
- Rozumiem - powiedział.
Przez kilka sekund trwała napięta cisza. Patrzyli na siebie bez
słowa, jakby stracili wiarę w ich moc.
Pierwsza ocknęła się Lauren.
- Jeśli chcesz, oddam ci tę książkę. - Zrobiła krok w stronę
sypialni.
- Nieważne - powiedział. - Jest twoja. Chcę, żebyś ją miała.
Możemy też zapomnieć o wspólnym obiedzie, jeśli wolisz. Wiem, że
mówiłaś tak tylko, żeby go zdenerwować.
- Chętnie zjem z tobą obiad - powiedziała tak cicho, że nie był
pewien, czy dobrze usłyszał.
- Dzisiaj?
- Tak - rzuciła mu szybkie spojrzenie. - Tęskniłam za tobą -
szepnęła.
Mówiła tak cicho i z takim wahaniem, jakby sama nie była
pewna, czy chce, żeby ją słyszał, jakby nie wiedziała, czy naprawdę
pragnie to powiedzieć. Jakby sama w to nie wierzyła.
Ale mimo wszystko powiedziała to. I nawet jeśli sama w to nie
uwierzyła, Alec uwierzył.
- Ja też za tobą tęskniłem - powiedział jak echo.
Na szczęście nie poszedł za nią do kuchni. Teraz musiała być
sama. Chciała sobie wszystko uporządkować. Opanować się.
Odetchnąć po tym, co zaszło.
Kiedy przed kilku dniami rozmawiała z Geraldem, powiedział jej,
że zamierza jechać do Berkshires, żeby kupić dom. Marzył o tym od
czasu, kiedy jego była żona po rozwodzie zatrzymała sobie ich letnią
posiadłość w Lenox.
Zaproponowała wtedy, żeby do niej wpadł. Z Lenox do Albright
było niedaleko, niecała godzina jazdy. Niepotrzebnie tylko
wspomniała mu o planowanej wizycie u nowego specjalisty z
Bostonu.
Gerald zjawił się w czwartek o ósmej rano. Na szczęście wstała
bardzo wcześnie i była już ubrana. Jadła właśnie śniadanie złożone z
grzanki i grejpfruta. Poczęstowała go filiżanką kawy i zapytała o
wynik wyprawy.
- Znalazłeś coś odpowiedniego? Może jakiś piękny dworek,
gdzie mogłabym mieszkać w czasie letniego festiwalu muzyki
poważnej. Z parkiem, drzewami i ogrodem...
- Dlaczego zamówiłaś sobie wizytę u lekarza, nic mi o tym nie
mówiąc? - zapytał bez ogródek.
No, i zaczęli się kłócić. Może trochę za głośno, skoro Alec słyszał
każde słowo. Gerald zarzucił jej, że nie jest z nim szczera, że usiłuje
nie dopuścić go do sprawy, która może przesądzić o jej życiu, i że coś
knuje za jego plecami... Krótko mówiąc; zachował się jak zdradzony
kochanek.
Dawniej zawsze zasięgała jego rady. Robiła to, co jej kazał. Ona
była artystką, on - menedżerem. Jej domeną była muzyka, on
zajmował się wszystkimi pozostałymi sprawami. Tak było zawsze.
Teraz wszystko się zmieniło. Zrozumiała, że potrafi sobie sama
znaleźć pracę, przeprowadzić się do innego miasta i zacząć żyć
własnym życiem. Na własną rękę przekonała się, że rock jest dobrą
muzyką, a były policjant jest bardzo seksowny. Pojęła, że ktoś, kto
dotąd kierował jej karierą, jest odpowiedzialny za jej nagły upadek i
że nie ma prawa zabronić jej nie tylko wizyty u nowego specjalisty,
ale i decydowania o własnym losie.
Zrozumiała to i, co ważniejsze, powiedziała wszystko Geraldowi.
Przez wszystkie lata wspólnej pracy nigdy się nie buntowała. Nie
miała powodu. Była niedoświadczona i bardzo młoda, a on robił
wszystko, żeby została gwiazdą.
Ale chwilowo nie była gwiazdą. Była nauczycielką muzyki, żyłą
na własny rachunek, kierowała się własnym rozsądkiem i głosem
serca. Wierzy, że doktor Nylander może jej pomóc, zamierza do niego
pojechać i Gerald nie ma prawa się wtrącać.
Usłyszała charakterystyczny odgłos kroków w korytarzu. Wzięła
głęboki oddech i odwróciła się do wchodzącego. Spojrzał na nią
uważnie.
- Przepraszam cię, Alec - powiedziała - ale chcę, żebyś wiedział,
że moje sprawy muszę załatwiać sama. Nie potrzebuję obrońcy.
- Źle zrobiłem, wiem - odparł ze skruchą. - Powinienem był
wiedzieć, że dasz sobie radę beze mnie. Ale nie przyszedłem tu tylko
po to, żeby przerwać waszą „dyskusję".
- Przyszedłeś po książkę. - Uśmiechnęła się lekko.
Nic nie mógł wyczytać z jej czarnych oczu.
- Przyszedłem, bo byłem zazdrosny. Myślałem, że to twój
kochanek.
Zapadła cisza. Istniały między nimi nie zakończone sprawy,
rzeczy, które dręczyły ich oboje i z którymi należało coś zrobić. Na
razie jednak najważniejsza była szczerość. Nie mogła dopuścić do
piętrzenia się nieporozumień. Nawet gdyby dalsza rozmowa miała
okazać się niebezpieczna.
- Gerald nigdy nie był moim kochankiem.
- W porządku.
- Co nic między nami nie zmienia.
- Rozumiem.
Alec zacisnął palce na framudze drzwi. Przypomniała sobie ich
dotyk na swojej skórze. Nie może się w nim zakochać, ale w żaden
sposób nie potrafi też przestać go pragnąć.
- Nie wolno mi teraz z nikim się wiązać - powiedziała, próbując
przekonać przede wszystkim samą siebie.
- Już to mówiłaś.
- Nie chodzi o ciebie, to znaczy... Nie powinnam się rozpraszać.
Muszę się skupić.
- Rozumiem - uśmiechnął się ze smutkiem. - Czy jesteś pewna,
że obiad w moim towarzystwie nie przeszkodzi ci w skupieniu?
Skinęła głową. Naprawdę za nim tęskniła. Był jedyną osobą, z
którą łączyło ją coś więcej niż sprawy zawodowe. Nie był ani
studentem, ani muzykiem, ani lekarzem. Był kimś spoza elitarnego
środowiska, w którym się obracała. Nadawał wszystkiemu inny
wymiar, inną wagę. Dzięki niemu zaczęła spoglądać na świat z innej
perspektywy. Tęskniła za tym bardziej niż za jego pocałunkami.
- Możemy się spotkać w klubie - powiedziała po chwili. Dobrze
wiedziała, że wspólny obiad tutaj, w jej mieszkaniu, byłby zbyt
niebezpieczny.
- O dwunastej?
- O dwunastej.
Jego twarz rozpogodziła się.
- Będę na ciebie czekał.
Wyszedł z kuchni. Słyszała, jak idzie korytarzem, przechodzi
przez salon i otwiera wyjściowe drzwi. Pozostało z nią wspomnienie
jego uśmiechu i ciepła jego głosu. Wspomnienie zdolne zatrzeć
przykre wrażenie pozostałe po kłótni z Geraldem.
Przyjaciel był jej potrzebny bardziej niż kochanek. Bardzo
dobrze, że istniał ktoś taki jak Alec.
Stał na schodach wiodących do uniwersyteckiego klubu, czekając
na nią. Lauren przyszła z kilkuminutowym opóźnieniem. Miała
ciężkie przedpołudnie. Nie tylko dlatego, że wizyta Geralda
przewróciła wszystko do góry nogami. Musiała ponadto przełożyć
zajęcia ze studentkami ze względu na swą planowaną wyprawę do
Bostonu. Szybkim krokiem podeszła do Aleca.
- Witaj - powiedział i otworzył przed nią drzwi.
Studentka - stypendystka zaprowadziła ich do jadalni. Zanim Alec
zdążył otworzyć usta, Lauren wyjęła swoją legitymację. Studentka
zajrzała do spisu pracowników naukowych. „Lauren Wyler, instytut
muzykologii, rachunek numer 0584".
- Jesteś moim gościem - powiedziała Lauren. - Ani słowa
sprzeciwu.
- Ja...
- A skoro o tym mówimy... Niepotrzebnie zostawiłeś mi
pieniądze wtedy wieczorem.
Studentka spojrzała na nich ze zdumieniem.
- Suma była niewielka - szepnął Alec. - Warta byłaś więcej.
Lauren osłupiała. Zaczerwieniła się gwałtownie.
- Stawiasz mnie w głupiej sytuacji... - nie bardzo wiedziała, jak
zareagować.
- Sam siebie postawiłem, wtedy wieczorem. Jesteśmy kwita.
- Nie sądzę - jej oczy błysnęły. - Będziemy kwita dopiero wtedy,
gdy ja ciebie postawię w głupiej sytuacji.
- I siebie przy okazji - podsumował. - Tak to już bywa.
Nie bardzo wiedziała, czy rozumie go właściwie, ale na szczęście
kelnerka wybawiła ją z kłopotu, podając im menu. Usiedli przy stoliku
pod oknem. Alec rozejrzał się po sali. Jego wzrok padł na kogoś w
głębi sali i zasępił się.
Lauren poszła w ślad za nim, ciekawa, kto mu tak zepsuł humor.
Zobaczyła wysokiego, świetnie ubranego mężczyznę w luźnym
blezerze; uśmiechał się, kiwając im dłonią. Nie mogła sobie
przypomnieć jego nazwiska, ale wiedziała, że go zna. Spotykali się na
okolicznościowych przyjęciach i uważała, że jest okropny.
Ku jej niezadowoleniu mężczyzna wstał i podszedł do nich.
- Witaj, Alec - powiedział modulowanym głosem. - Nie powiesz
mi chyba, że dostałeś kartę wstępu od ciotki.
- Nie - Alec uśmiechnął się lekko. - Jestem gościem Lauren
Wyler. Lauren, czy znasz pana Rogera Phelpsa?
Uśmiechnęła się z przymusem i podała mu rękę. Poczuła miękki,
lepki dotyk.
- Widzieliśmy się już nieraz. - Roger był zachwycony. - Ale z
ciebie szczęściarz, Alec, że tak sobie siedzisz i jesz obiad z największą
gwiazdą naszego instytutu sztuki.
Lauren ledwo na niego spojrzała.
- Miło cię widzieć, Roger.
- Nie wiedziałem, że się znacie - ciągnął Roger, nie spuszczając
oczu z Lauren.
- Znamy się.
- A może byś wpadł na mój wykład o trzeciej? - Inwencja Rogera
była niespożyta. - W instytucie nauk politycznych. O ile oczywiście
obiad się nie przeciągnie...
- Bardzo chętnie. - Alec skinął głową. - W takim razie, o trzeciej
w Dwight Hall.
- Tam, gdzie wtedy miałem seminarium. Będę na ciebie czekał, a
tymczasem - znowu zwrócił się ku Lauren - zostawiam was samych.
Miło było cię spotkać, Lauren.
Kiedy już pożeglował w stronę swojego stolika, Lauren przez
chwilę siedziała bez słowa. Jak ktoś taki jak Alec mógł się przyjaźnić
z takim Phelpsem?
Z wolna przypominała sobie okoliczności, w jakich go widywała.
Spotkanie pracowników naukowych, obiad u rektora, kolacja po
koncercie Petera Villarda. Za każdym razem przyczepiał się do niej,
zaczynał o czymś mówić, a potem ze znaczącym uśmiechem dodawał,
że gdyby miała ochotę, zawsze mogą sobie porozmawiać w jakimś
bardziej zacisznym miejscu. Nawet w obecności żony pozwalał sobie
na bardzo dwuznaczne uwagi. Było w nim coś brudnego, lepkiego.
Kelnerka wyrwała ją z zamyślenia. Lauren zamówiła sałatkę,
Alec hamburgera. Kiedy dziewczyna zniknęła, Lauren nie
wytrzymała.
- Przyjaźnisz się z Rogerem Phelpsem? - spytała z wyraźną
dezaprobatą.
Otworzył usta, żeby przytaknąć, ale zawahał się. Oparł się
wygodnie, sięgnął po wykałaczkę.
- Znam go, to wszystko.
- Rzucił się na ciebie jak na serdecznego przyjaciela, nieomal
brata - powiedziała złośliwie. - Bałam się, że zacznie cię całować. Pół
biedy, gorzej gdyby chciał pocałować mnie... - skrzywiła się z
obrzydzeniem.
- Nie lubisz go?
- To kawał łobuza. Przepraszam, jeśli uraziłam twoje uszy.
- Rogera Phelpsa można swobodnie określić znacznie
mocniejszym wyrażeniem.
- Ty też za nim nie przepadasz - w głosie Lauren brzmiała ulga.
Alec nie odpowiedział. Siedział zamyślony z wykałaczką w
ustach, uważnie przyglądając się Lauren.
- Czy mogę ci zaufać?
- Oczywiście - odparła odruchowo, lekko zaniepokojona jego
badawczym spojrzeniem.
- Oczywiście - powtórzyła, pewna tego, co mówi. Mógł jej ufać
zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.
Poczekał, aż kelnerka postawi przed nimi talerze i odejdzie.
- Co możesz mi powiedzieć o Emily Spaeth?
- O Emily? - Lauren była zdumiona. Co on mógł wiedzieć o jej
studentkach? Dlaczego się nimi interesował?
- Mówiliśmy chyba o profesorze Phelpsie? - powiedziała, żeby
coś powiedzieć.
- Owszem. - Alec wziął butelkę z keczupem. - Emily jest twoją
uczennicą, prawda?
- Jedną z najlepszych. Jest niezwykłe utalentowana. Dlaczego
pytasz?
- Jest również studentką Rogera Phelpsa. Lauren dotknęła
widelcem sałatki. Wszystkie
jej studentki były również studentkami innych profesorów. Emily
studiowała ekonomię polityczną, a więc musiała chodzić na wykłady
Phelpsa.
Alec wpatrywał się w nią, jakby się zastanawiał, czy
kontynuować rozmowę.
- To musi zostać między nami - powiedział wreszcie.
- Oczywiście. - Lauren nie bardzo rozumiała, o co chodzi.
- Czy Emily łączy coś z Phelpsem? Lauren podskoczyła.
- Jeśli cię dobrze zrozumiałam... Nic, absolutnie nic.
- Dlaczego tak myślisz?
- Ona ma chłopaka. Sama opowiadała... - Lauren nagle
zaniemówiła. Emily przecież wyraźnie powiedziała, że mężczyzna jest
znacznie od niej starszy.
- Nie - powtórzyła stanowczo, nie dopuszczając do siebie myśli,
która wydała się jej wstrętna. - Nie. Emily to przyzwoita dziewczyna.
Świetnie się uczy, dużo pracuje, nie chce stracić stypendium.
Pochodzi ze skromnej rodziny. Studia w Albright wiele dla niej
znaczą.
Uważnie słuchając, co mówi, zerknął na stolik Phelpsa, a potem
zapatrzył się w widok za oknem. Jezioro było gładsze niż
kiedykolwiek. Lauren znowu pogrzebała widelcem w sałatce, zbyt
zdenerwowana, żeby jeść.
- Czy sądzisz, że zrobiłaby wszystko, żeby umocnić swoją
pozycję w Albright?
- Jest na to za mądra. To śmieszne.
- Śmieszne? Przecież profesorowie bardzo często romansują ze
studentami.
- Co tak na mnie patrzysz?
- Nie chciałem powiedzieć nic złego. Zresztą tutaj są tylko
dziewczęta, a to nie w twoim stylu.
Lauren zachowała powagę.
- Nie mam żadnych dowodów - mówił dalej, widząc, że milczy -
ale jeśli rzeczywiście coś między nimi jest, dowiem się tego.
Lauren zamyślona pokręciła głową. Oczywiście wiedziała, że
takie rzeczy się zdarzają. Nie można też wykluczyć, że ktoś taki jak
Phelps próbuje wykorzystać swój pobyt w żeńskiej szkole. I o ile na
ogół potępiała takie przypadki, starając się je jednak zrozumieć, to
teraz, kiedy chodziło o Emily, jej najlepszą uczennicę - była
wstrząśnięta.
- Przecież on ma żonę - szepnęła, zapominając, że fakt ten nie
przeszkodził mu zalecać się do niej.
- Oboje wiemy, że to łobuz - podsumował Alec. - Chodzi o to, że
Mags obawia się, iż może nadużywać swojej władzy tutaj, w Albright.
Nie wiem, co zaszło między nim a Emily, ale podobno w zeszłym
roku pomógł jednej ze studentek dostać się na prawo za wiadome
usługi. Sama mówisz, że Emily stara się o stypendium i możliwość
dalszego studiowania. Zależy jej na tym. Wiem, że zbiera dla Phelpsa
jakieś materiały. Chciałbym wiedzieć, co jeszcze dla niego robi, żeby
mieć dobre stopnie.
- Jesteś chorobliwie podejrzliwy - powiedziała z wyrzutem
Lauren. Nie było żadnych faktów. Tylko domysły i podejrzenia.
Dobrze znała Emily i wiedziała, że dziewczyna nie jest zdolna do
czegoś podobnego. Nigdy w to nie uwierzy.
- Owszem, jestem. Policyjny obyczaj. Zresztą Mags prosiła mnie,
żebym przyjechał do Albright właśnie dlatego, że trochę się na tym
znam. Sądzi, że mogę dowiedzieć się o sprawach, które do niej nigdy
by nie dotarły.
Lauren ze zdumienia odłożyła widelec. Skamieniała. Nagle
dotarła do niej informacja, że Alec przyjechał tu na specjalne
polecenie, że ma pewną misję do wypełnienia. Jednym słowem, jest
szpiegiem. A mówiąc to wszystko wplątuje ją w swoje sprawy.
Widząc niesmak na jej twarzy, Alec ujął jej dłonie w swoje.
- Posłuchaj, jeśli nie chcesz o tym wiedzieć, po prostu zapomnij,
co powiedziałem.
- Wszystko w porządku - wykrztusiła.
- Nie chciałem cię w to wplątywać, ale boję się, że Emily może
się stać ofiarą Phelpsa. A ponieważ jesteś jej nauczycielką...
Zrozumiała, co jej sugeruje.
- Nie zamierzam wyciągać z niej informacji, ale oczywiście
mogę mieć oczy i uszy otwarte.
- Właśnie o to chciałem cię prosić. - Puścił jej dłonie i
uśmiechnął się. - Nie zamierzam stawiać cię w niezręcznej sytuacji.
- Wszystko w porządku. Jeśli mogę w czymś pomóc Emily,
chętnie to zrobię.
Spojrzał na nią uważnie, z uśmiechem i powagą w oczach.
- Wiem, że mogę mieć do ciebie zaufanie - powiedział.
Jego słowa podziałały na nią kojąco. W ciągu jednego
przedpołudnia powiedziała mu o sobie więcej niż Geraldowi podczas
piętnastu lat znajomości. Kilka dni wcześniej jej ciało powiedziało mu
o niej rzeczy, o których sama nie wiedziała. Że czeka, że jest gotowa
kochać i że seks bez miłości dla niej nie istnieje. Co wieczór jej gra na
fortepianie opowiadała mu rzeczy jeszcze bardziej intymne. Mówiła
mu o strachu i niepewności; mówiła o odwadze.
Był dla niej kimś więcej niż przyjacielem i ufała mu tak samo, jak
on ufał jej.
Rozdział 9
Zakończyli dzień wspólną kolacją u niego w mieszkaniu. Mieli
już za sobą wspólnie zjedzony obiad i tamten pamiętny wieczór
spędzony w klubie. Tym razem Alec zapragnął być gospodarzem. Nie
przyszło mu to z łatwością, zważywszy, że nie umiał gotować.
Postanowił uraczyć Lauren gotową pizzą, ozdobioną grzybami przed
włożeniem do pieca. Stół został przykryty papierowymi serwetkami.
Talerze i szklanki starannie umyte.
Podczas obiadu Lauren powiedziała mu, że nazajutrz wybiera się
do Bostonu, do lekarza.
- Mam wizytę u doktora Nylandera o drugiej. - Była wyraźnie
podniecona. - Pomyśl, już w pół godziny później będę wiedziała, co
dalej robić z ręką.
Jej optymizm był zaraźliwy. Alec z całego serca pragnął, żeby
wszystko poszło jak najlepiej. Chciał, żeby wróciła do Albright w
dobrym nastroju, żeby nowy lekarz przepisał jej jakąś sensowną
kurację, rokującą szybkie wyzdrowienie. Pogodził się już z faktem, że
są sobie bliscy jedynie jak para przyjaciół, pomagających sobie
wzajemnie i mających do siebie zaufanie.
- Nie możesz tak po prostu jechać do Bostonu - powiedział - nic
nie zobaczyć i wrócić. Znasz tylko filharmonię. Powinnaś zostać
trochę dłużej i zwiedzić kilka miejsc.
- Nie wiem, od czego zacząć.
- Wszystko ci powiem. Zapraszam cię na kolację, opracujemy
program wycieczki.
Kiedy już siedzieli w kuchni nad kawałkami gorącej pizzy i
butelkami dobrze ochłodzonego piwa, Alec nagle zaproponował:
- A może pojechałbym razem z tobą? Wyruszylibyśmy wcześnie
rano, dojechali na miejsce powiedzmy o dziesiątej...
- Nie - przerwała mu. Uśmiechała się, ale ton jej głosu był
poważny.
- W takim razie, jedźmy o dwunastej. Pójdziesz prosto do
doktora, a potem zjemy obiad. Znam kilka dobrych restauracji, zresztą
tego tam nie brakuje...
Pokręciła stanowczo głową.
- Nic z tego. Pojadę sama.
Wiedział, o co jej chodzi. Nie chce, żeby z nią jechał, bo nie
potrzebuje opieki. Nie po to przegnała Geralda.
- Wiem, że doskonale dasz sobie radę sama - powiedział
pojednawczo. - Mam w Bostonie coś do załatwienia. Zostawiłem w
domu ekspres do kawy, chcę go zabrać.
A widząc podejrzliwe spojrzenie Lauren, uściślił.
- Można pogodzić jedno z drugim. Wezmę ekspres i dodam ci
otuchy przed tą wizytą. Ponadto jestem świetnym przewodnikiem.
- Jestem pewna. Ale to jest wyprawa czysto medyczna i chcę ją
odbyć sama.
Postanowił nie nalegać.
- Dobrze, jedź sama. Ale pamiętaj, że będziesz tuż obok
miejskiego parku. Musisz się wybrać na przejażdżkę gondolą.
- Co takiego?
Upił łyk piwa i z dezaprobatą pokręcił głową.
Jak można było być w Bostonie i nie pływać po stawie w parku?
Opowiedział jej o łodziach, o sklepach i magazynach, o
esplanadzie ciągnącej się wzdłuż Charles River, o muzeum, o Faneuil
Hall i Charlestown. O wszystkich miejscach, których będąc w
Bostonie nie można pominąć.
- Jest tam mnóstwo rzeczy do zobaczenia i to wcale niedaleko od
filharmonii.
Roześmiała się.
- W osiemdziesiąt dni dookoła świata! Postaram się wszystko
obejrzeć. Naprawdę.
Mogli teraz spokojnie zmienić temat. Jedząc pizzę, opowiedziała
mu o swoim ostatnim spotkaniu z Emily. Dziewczyna była zamyślona
i roztargniona.
- Skróciła lekcję o piętnaście minut. Bardzo mnie to zdziwiło.
Zwykle zostaje ponad godzinę. Nie przeszkadza mi to, bo to moja
ostatnia lekcja. Ale dzisiaj zachowywała się jakoś dziwnie. Strasznie
się śpieszyła. Powiedziała, że jest z kimś umówiona.
- Z Phelpsem - powiedział spokojnie Alec. - Poszła do niego po
lekcji.
Lauren nie kryła zdumienia.
- Skąd wiesz?
- Znam się na swojej robocie.
- Jesteś po prostu wścibski.
Przypomniał sobie, jak się rozzłościła, kiedy się dowiedziała, że
podsłuchiwał rano i postanowił się wytłumaczyć.
- Zazwyczaj nie jestem wścibski. Tylko kiedy czuję, że szykuje
się coś niedobrego, staram się wywęszyć, o co chodzi.
Twarz Lauren rozpogodziła się.
- Nieraz nie ma w tym nic złego.
- Dziś rano...
- Dziś rano postąpiłeś zbyt impulsywnie. - Lauren wbiła wzrok w
stojący przed nią talerz. - Nie byłabym tak oburzona, gdybym była
mniej pewna tego, że sama sobie poradzę.
- Poradziłaś sobie. Podniosła na niego oczy.
- Sama byłam zdziwiona. Oboje byliśmy zdziwieni.
Uśmiechnęła się do siebie, zatopiona we własnych myślach, gdzie
nie było miejsca dla tak błahych wydarzeń, jak czyjeś nieoczekiwane
wtargnięcie do cudzego mieszkania. Tak jakby oboje się czegoś
nauczyli. Jakby razem coś zrozumieli i to zrozumienie pogłębiło ich
przyjaźń.
- Jeśli o to chodzi, niczym mnie już nie zadziwisz.
Lauren sięgnęła po następny kawałek pizzy.
- Teraz znowu przesadzasz. Ale powiedz, skąd wiesz, że Emily
umówiła się z Phelpsem?
- Byłem u niego w gabinecie, kiedy się umawiali. Czy wiesz, że
on ma tam czerwoną kanapkę?
Lauren zmarszczyła nos.
- Przecież nie będzie u niego nocować.
- Pora chyba nie ma znaczenia, prawda?
- Gdyby założyć, że się mylisz i nie dzieje się nic naprawdę
złego, pozostaje mi ubolewać, że traci lekcję muzyki,
- A gdyby założyć, że się nie mylę? Pokręciła z niedowierzaniem
głową.
- Nawet jeśli bardzo jej zależy na dobrych stopniach, nie pójdzie
do łóżka z profesorem z tego powodu.
- Jesteś pewna?
- Powiedziała mi, że jest zakochana. Jeśli śpi z Phelpsem to
dlatego, że sądzi, że go kocha.
- Jeśli ma taki paskudny gust, to może jest zdolna do paskudnych
rzeczy?
- Znam ją. Wiem, do jakiego rodzaju dziewcząt należy. Wiem, że
Emily nigdy nie zrobiłaby czegoś podobnego.
- Znasz ją od niespełna dwóch lat. Odwróciła głowę.
- Co za brudy.
- Samo życie, proszę szanownej pani. Otrząsnęła się.
- Załóżmy, że rzeczywiście coś jej grozi. Co mogę zrobić? Jak
mam z nią rozmawiać? Mam przerwać lekcję i zapytać, jak jej idzie z
Rogerem Phelpsem?
- O nic nie pytaj. Po prostu słuchaj, co mówi.
- Dobrze. Robię to dla niej, nie dla ciebie. Nie chcę, żeby wpadła
w łapy tego bydlaka! Przecież on jest żonaty!
- Żonaty! - powtórzył Alec, wyraźnie rozbawiony jej
oburzeniem.
Uśmiechnęła się niewesoło.
- Właściwie powinnam coś niecoś wiedzieć o życiu. Przecież
czytałam twoją książkę.
- Nie zmieniaj się, bardzo proszę. To takie odświeżające spotkać
kogoś, kto jeszcze potrafi się gorszyć.
- Może nie ma czym się gorszyć - powiedziała Lauren z nadzieją
w głosie. - Może nic się nie stało. Może Emily jest bezpieczna.
- Chcesz ją osłaniać.
Spojrzała na niego zniecierpliwiona.
- Tak. Potrzebuje pomocy. Jest jeszcze dzieckiem.
- Zajmiemy się tym. Jak wiesz, lubię udzielać pomocy. Skoro nie
mogę opiekować się tobą, zaopiekuję się nią.
- Masz moje błogosławieństwo. - Lauren uniosła szklankę.
Wyszła prawie zaraz po kolacji. Chciała się przygotować.
Nazajutrz czekał ją ciężki dzień. Alec rozumiał to doskonale.
Rozumiał też, że jeśli Lauren zostanie u niego dłużej, sprawy znowu
zaczną się komplikować.
Bardzo było miło być jej przyjacielem. Okazało się, że nie jest to
takie trudne, jak się spodziewał. Jednak, mimo wszystko, nie należało
kusić licha. Nie ma co ryzykować. Pokusa jest zbyt silna. Jeszcze
chwila i znowu zacznie myśleć o tym, żeby ją pocałować, objąć,
przytulić... i wszystko popsuje.
W piątek wstał wcześnie rano i poszedł zobaczyć, jak odjeżdża.
Lauren ubrana była w lekki zielony kostium. Była w doskonałym
nastroju, radosna, pełna nadziei. Włosy miała uczesane na bok, przez
ramię przerzuconą podróżną torbę pełną map i przewodników.
- W ciągu dnia podobno będzie padało, mówili w radiu -
powiedziała, wskazując na parasolkę.
Zdjął jej z ramienia podróżną torbę.
- W takim razie zrezygnuj z łodzi i idź lepiej do muzeum.
Uśmiechnęła się do niego łobuzersko.
- Gdyby ci nie wyszło z tą drugą książką, zawsze możesz zostać
przewodnikiem.
Doszli do miejsca, gdzie zaparkowała swoje stare volvo.
- Drugą książkę pisze mi się znakomicie - powiedział Alec z
przechwałką w głosie. - Już w pierwszym rozdziale jest sześć
morderstw i siedem łóżkowych scen.
Spojrzała na niego z komicznym niedowierzaniem.
- Mam nadzieję, że akcja nie rozgrywa się w żadnym z miejsc,
które mi poleciłeś.
- Przecież to fikcja - przypomniał jej. Umieścił torbę w
samochodzie i zamknął drzwi.
- Jeśli rzeczywiście tak dbasz o swoje bezpieczeństwo, może się
jednak zdecydujesz na moje towarzystwo.
- Wcale się nie boję - poczekała, aż otworzy przed nią drzwi od
strony kierowcy. Wsiadła, zapięła pasy i uśmiechnęła się do niego.
- A ty siedź tutaj i wymyślaj kataklizmy, jakie mogą spaść na
twoje ukochane miasto. Z deszczem i bandziorami dam sobie radę
sama.
- Słucham, jaśnie pani. Odsunął się od samochodu.
- Jedź ostrożnie.
- Inaczej nie umiem - powiedziała, machnęła mu ręką i
wyprowadziła samochód na ulicę.
Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła za rogiem. Ranek był ciepły.
Mimo jesieni zapowiadał się prawie letni dzień.
Zawrócił i poszedł wolno w stronę domu. Czuł dziwną ulgę.
Udzielił mu się jej dobry nastrój. Prawie wierzył, że nowy lekarz
okaże się skuteczniejszy od dawnego. Pragnął, żeby znowu mogła
koncertować. Żeby pewnego dnia znowu mogła zasiąść na estradzie
przed fortepianem, a potem kłaniać się oklaskującej ją publiczności.
Jeśli po to potrzebna jej była podróż do Bostonu, dobrze się stało,
że pojechała. A jeśli ta podróż była jej potrzebna, żeby się utwierdzić
w na nowo zdobytej niezależności - tym lepiej, że to zrobiła.
Około wpół do jedenastej wieczór leżał wykąpany w łóżku,
patrząc na mdłe odbicie blasku ulicznej latami, przez zasłonę deszczu
docierające do pokoju. Sporo napisał i był zmęczony, ale nie mógł
zasnąć. Czekał, aż Lauren wróci do domu.
W ciągu dnia prawie o niej nie myślał. Wyobrażał sobie, że
przechadza się właśnie po parku albo stoi przed wystawą jakiegoś
sklepu, albo też słucha lekarza, zapewniającego ją, że niedługo wróci
na scenę.
Wieczorem zmył naczynia, obejrzał film kryminalny w telewizji,
przeczytał gazetę. Pustka stawała się coraz dotkliwsza, nie był w
stanie niczym jej wypełnić. Czegoś mu brakowało.
Jej muzyki.
Śmieszne, jak bardzo zdążył się przyzwyczaić do jej gry.
Dziwnej, niedoskonałej gry. Grać w sposób niedoskonały to nie to
samo, co grać źle. To drugie można zlekceważyć. To pierwsze ma w
sobie element tragizmu. Jej gra stała się częścią jego życia. Była
ważnym składnikiem dnia, który bez niej był niekompletny.
Ociągał się z pójściem do łóżka. Chciał się dowiedzieć, jak
spędziła dzień, co widziała i co powiedział doktor. O dziesiątej poddał
się.
Leżał teraz wpatrzony w mdłe światło sączące się z okna,
próbując sobie wmówić, że nic się jej nie stało. Może chciała
zobaczyć wszystkie miejsca, o których wspominał, może została w
mieście na kolacji. Może zatrzymała się w hotelu i zostanie tam na
weekend. Nie musiała go zawiadamiać o zmianie planów. Była wolna.
Zresztą zawsze może zadzwonić do któregoś ze starych
policyjnych kumpli i zapytać. Tylko o co? Czy nie znaleźli czasem
ciała pięknej czarnowłosej kobiety z lekko okaleczoną prawą ręką?
Nic się jej nie stało. Nic się nie stało, a on jest nadopiekuńczym
idiotą, który zbyt wiele czasu spędził nad swoją książką. Gdyby
Lauren się dowiedziała, jak bardzo się o nią boi, wzruszyłaby
ramionami. I miałaby rację.
Spojrzał na tarczę budzika. Za piętnaście jedenasta. Gdzie ona się
u licha podziewa!
Nagle z dołu dobiegł go jakiś dźwięk. Zamykane frontowe drzwi.
Odetchnął z ulgą i rozluźnił mięśnie. Sprawozdanie z wycieczki
można odłożyć do rana. Najważniejsze, że wróciła do domu cała i
zdrowa. Może się odprężyć i spać.
Ostry dźwięk wtargnął zupełnie nieoczekiwanie. Coś, jakby
huragan nieskoordynowanych uderzeń w klawiaturę fortepianu. Alec
usiadł na łóżku. Bardzo dobrze, że wróciła, ale teraz chciał tylko spać.
Na codzienne ćwiczenia było o wiele za późno.
Po chwili zorientował się, że Lauren wcale nie ćwiczy. Po prostu
wali w klawiaturę na oślep. Dom trząsł się w posadach, miotany falą
ogłuszającego hałasu.
Spuścił nogi na podłogę. Coś trzeba z tym zrobić. Inaczej w ogóle
nie zaśnie.
Dźwięk nagle zmienił natężenie i charakter. Nie był to już
fortepian. Coś uderzało o twardą powierzchnię i pękało. Coś
delikatnego i kruchego. Filiżanki? Rozbijane o ścianę filiżanki z
chińskiej porcelany?
Jeszcze jedna. I następna.
Włożył spodnie i poszedł do kuchni po klucze. Zamknął
mieszkanie i zaczął schodzić na dół. Bombardowanie chińską
porcelaną nie ustawało ani na chwilę. Od czasu do czasu przerywane
uderzeniem na oślep w klawiaturę.
Wyszedł z domu i podszedł do okna na parterze. W jasno
oświetlonym salonie stała Lauren.
Brała po kolei stojące na półce filiżanki i z rozmachem rozbijała
je o ścianę. Podłoga pokryta była skorupami.
- Lauren!
Nie słyszała go. Wzięła następną filiżankę i walnęła nią o ścianę.
Szkło rozprysło się dokoła.
Odwróciła się w stronę półki i wtedy zobaczył jej twarz. Była
śmiertelnie blada, z wyrazem zastygłego cierpienia w oczach. Ubrana
była tak samo jak rano, kaskada czarnych włosów lśniła na jej
plecach. Tylko twarz porcelanową bielą przypominała maskę.
- Lauren! Przestań!
Następna filiżanka wylądowała na podłodze.
Czuł na karku krople deszczu. Noga zaczynała go boleć, było
przeraźliwie zimno. Podszedł do drzwi i kilka razy mocno przycisnął
dzwonek. Usłyszał tylko dźwięk tłuczonego szkła.
- Lauren, wpuść mnie! Znowu.
Skoczył do okna i zobaczył, że półki opustoszały. Tam, gdzie
zwykle stało kilkadziesiąt filiżanek, było teraz pusto. Lauren stała
teraz przy fortepianie. Brała do ręki nuty, wyrywała stronę po stronie i
darła na drobne kawałki. Potem sięgała po następną.
Alec dokładnie obejrzał framugę okna. Szyba była uniesiona,
wysuwając podpórkę można było wejść do środka. Wspiął się na
parapet i wślizgnął do mieszkania na parterze.
Uderzenie okiennicy przyciągnęło uwagę Lauren. Odwróciła się
w jego stronę; zobaczył pustą, martwą twarz. W lewej dłoni trzymała
podartą partyturę. Prawa zwisała bezwładnie. Dwa palce były
wyraźnie podkurczone.
Miał doświadczenie z wchodzeniem do cudzych domów.
Obezwładniał szaleńców, wynosił ofiary. Tym razem nie bardzo
wiedział, z kim ma do czynienia. Może z jednym i z drugim.
Zrobił ku niej krok, bojąc się odezwać. Pustka w jej oczach
przerażała go bardziej niż zniszczenie, jakie wokół siebie siała.
- Lauren - szepnął.
- Odejdź ode mnie - powiedziała martwym głosem.
- Lauren...
- Wynoś się! Zostaw mnie!
Zrobił jeszcze jeden krok. Cisnęła w niego nutami. Złapał je w
locie i odłożył na stojący przy fortepianie taboret. Lauren była już po
drugiej stronie pokoju. Dopadła do półek, na których stały albumy z
płytami. Jednym ruchem ręki zmiotła kilka z nich na podłogę. Po
chwili znalazła to, czego szukała. Alec zobaczył okładkę płyty
„Lauren Wyler gra Chopina".
Wyszarpnęła płytę z opakowania i złamała ją o kolano.
Alec ruszył w jej stronę, brodząc w porcelanowych odłamkach.
Unieruchomił jej ręce, mocno potrząsnął. Dwa czarne plastikowe
krążki z chrzęstem upadły na podłogę. Lauren wiła się jak wąż, czuł
na skórze jej paznokcie.
- Lauren!
- Zostaw mnie! - krzyknęła, próbując uwolnić ręce.
Zza jego ramienia sięgnęła do półki i jedna z ostatnich płyt
podzieliła los pozostałych. Alec objął ją mocno i jeszcze raz
potrząsnął. Kopnęła go w kostkę.
Wyrwała się z jego ramion i ruszyła w stronę odtwarzacza stereo.
Kopnąwszy go kilka razy, podbiegła do fortepianu. Brała co popadło i
ciskała w klawiaturę. Pokój wypełniła kakofonia jękliwych dźwięków.
Odciągnął ją od instrumentu i wyrwał z rąk kolejną partyturę.
Trzymał ją mocno w bezpiecznej odległości, tak, żeby nie mogła go
kopnąć.
Lauren szarpała się, próbując się uwolnić.
- Puść mnie! - wrzasnęła. - Zostaw mnie! Nienawidzę cię!
Nienawidzę wszystkich!
- Cicho... - Mocniej ścisnął jej ramiona. Lauren z wolna słabła.
Jej ręce zadrżały. Czuł, jak całe ciało dziewczyny wiotczeje.
- Nienawidzę cię, nienawidzę... - powiedziała płaczliwym tonem.
- Nie. Wiesz, że to nieprawda.
Uniosła ku niemu oczy i maska na jej twarzy zaczęła się
rozpływać. Miał teraz przed sobą formę bez wyrazu: poszczególne
części, bladością przypominające kawałki stłuczonej porcelany.
Śliczne usta zadrżały, z oczu popłynęły łzy. Przytomniała, a wraz z
tym wracała świadomość tego, co się stało.
- Alec... - jęknęła, przytulając się do niego. Widział, że siły ją
opuściły, ale mimo to dalej trzymał ją w ramionach, obawiając się, że
może upaść. Przez ciało Lauren przebiegały dreszcze, czuł jej ciepłe
łzy na swoim gołym torsie. Słyszał ciche rozpaczliwe zawodzenie.
Z przykrością przypomniał sobie, jak silna i niezłomna była
jeszcze poprzedniego dnia. Dzielnie stawiała czoło Geraldowi i jemu
samemu. Samodzielna i niezależna. Teraz, w jego ramionach,
wydawała się mała i słaba, bezbronna i bliska upadku.
- Trzymam cię - powiedział - trzymam cię mocno. Wszystko w
porządku, Lauren.
- Wszystko się skończyło - szepnęła drżącym głosem. -
Wszystko. Całe moje życie. Boże. Nic mi nie zostało...
- Cicho... - Odsunął jej włosy z twarzy i zaczął je gładzić
delikatnymi ruchami. - Wszystko będzie dobrze...
- Nic nie będzie dobrze. - Przytuliła twarz do jego ramienia. -
Nic. Nigdy więcej nie będę grała. Nigdy więcej.
Jej głos zadrżał; wybuchnęła płaczem.
- Wiem.
Nie musiała mówić nic więcej. Mógł sobie dopowiedzieć resztę.
Wiedział, co usłyszała, wiedział, jakiej prawdzie musiała sprostać.
Rozumiał, w jakim jest stanie, bo przeżył to samo na własnej skórze.
Czuł jej ból.
Może jemu było łatwiej, ponieważ on od początku nie miał
złudzeń. W chwili kiedy otworzył oczy w białym obcym pokoju,
wiedział już, że wszystko skończone. Obudził się z długiego snu bez
marzeń, bez najmniejszych złudzeń. Powrót do świadomości wśród
bandaży, rurek i skomplikowanej aparatury był równoznaczny z
wyrokiem. Lewa noga była bezwładna, prawa rozedrgana bólem. W
pierwszej chwili pomyślał, że jest sparaliżowany. Nie docierał do
niego żaden dźwięk. Dopiero głos kobiety w białym kitlu: „obudził się
pan", rozległ się w jego obolałej głowie jak spiżowy dzwon.
Leżał tak, nie wiedząc, co się stało, kiedy i dlaczego. Wiedział
tylko jedno: nigdy więcej nie będzie gliną. Tamto życie skończyło się.
Raz na zawsze.
I wtedy dotarło do niego coś jeszcze: nie umarł, żyje!
Lauren nie trzeba było tego uświadamiać. Trzeba było jedynie
uchronić ją przed niszczeniem. Chciał z nią jechać do Bostonu. Nie
żeby bronić jej przed bandytami. Chciał ją osłonić przed prawdą,
przed nią samą.
- Lauren - powiedział bardzo cicho, nie przestając gładzić jej
jedwabistych włosów. Nie przestawała płakać, jego ramię było mokre
od jej łez.
- Powiedział... - załkała - powiedział, że nerw jest zniszczony i
nigdy się nie zregeneruje. Powiedział, że nie rozumie, jak tamten
doktor mógł mi wmawiać, że kiedykolwiek będzie lepiej. Powiedział,
że to cud, że w ogóle mogę grać. Powiedział... - jęknęła - że nigdy nie
będę mogła występować.
- Będziesz grać.
- Ale nie będę koncertować. Nigdy nie będę grać tak, jak grałam.
Wszystko skończone. Całe moje życie.
- Gra na fortepianie to nie całe życie. Może teraz trudno ci w to
uwierzyć, ale tak jest. Z czasem...
- Z czasem? Co ma do tego czas? Nie mam nic. Wszystko
straciłam. Nie mogę pracować. Nie mogę grać. Nie mam nic.
- Masz mnie - powiedział cicho - masz mnie.
- Pomóż mi, Alec.
- Jestem przy tobie.
Zarzuciła mu ramiona na szyję i przechyliła w tył głowę. Jej blada
twarz pokryła się rumieńcem, oczy gorączkowo błyszczały.
- Nie odchodź - szepnęła.
- Zostanę z tobą - powiedział.
Poczuł jej ręce w swoich włosach. Gwałtownie pociągnęła go ku
sobie.
Po raz pierwszy, odkąd opuściła gabinet doktora Nylandera,
poczuła pewną ulgę. Usta Aleca przylgnęły do jej ust. Całowała go
zachłannie, jak człowiek śmiertelnie spragniony. Skoro coś czuje,
skoro może tak intensywnie dzielić uczucie kogoś innego, może nie
jest jeszcze zgubiona. Może nie wszystko stracone.
Nie ma żadnej przyszłości. Nigdy więcej nie będzie występować.
Ręka na zawsze pozostanie niesprawna. Doktor Nylander powiedział,
że byłoby nieuczciwie oszukiwać ją. Będzie pani miała swoją muzykę
- powiedział z życzliwym uśmiechem - będzie mogła pani grać, ale
nie tak jak dawniej.
Werdykt był jednoznaczny. Zmarnowała życie.
Na nic wyrzeczenia. Na nic lata poświęceń całej rodziny.
Zawiodła wszystkich. Nie ma przed sobą nic.
Za sobą też właściwie niewiele. Jest człowiekiem bez przeszłości.
Jej przeszłość to koncertowe sale i pokoje hotelowe. Nic nie umie,
niczego nie zna, niczego nie widziała. Nie widziała łodzi na stawie w
bostońskim parku ani muzeum w Londynie, ani Stonehenge, ani
japońskiego teatru, ani safari w Afryce. Miała tylko filiżanki, śliczne,
maleńkie filiżanki. A teraz nie ma nawet ich.
Nie ma przeszłości. Ma tylko chwilę obecną. Teraźniejszość
skupioną w ciepłych ramionach Aleca. W jego niecierpliwych ustach i
silnym ciele. To właśnie może mieć. Na własność. Tak długo, jak
będzie chciała. Natychmiast. Poza tym nie ma nic.
Oprzytomniała już na tyle, żeby się zorientować, że Alec nie ma
koszuli. Z niedowierzaniem przesunęła dłońmi po jego nagim ciele.
Najpierw nieśmiało, potem coraz bardziej zaborczo i pewnie. Pod
palcami czuła swoje łzy i krople deszczu. Czuła jego dłonie na swoim
ciele, jego język w swoich ustach.
Starała się o niczym nie myśleć. Nic nie było ważne. Ważne było
jedynie pulsujące w nim życie. Moc emanująca z jego ramion. Nawet
jeśli nie miała przyszłości ani przeszłości, miała to - siłę i energię,
która była w nim. Potrzebowała jej jak życia. Tak, jak się potrzebuje
nadziei. Nadziei, która ma odmienić bezbarwną przeszłość i zamgloną
przyszłość.
- Lauren...
Przytuliła się do niego całym ciałem. Nie, nie pozwoli mu odejść.
Wczepiła palce w jego gęste włosy. Drugą ręką gładziła delikatną
skórę pokrywającą jego stalowe mięśnie. Czuła, jak bije jego serce.
Jego energia, drzemiąca w nim siła, doprowadzały ją do szaleństwa.
Teraz było zupełnie inaczej niż wtedy w tańcu. Teraz to było coś
nieskończenie cudownego, podniecającego, niezwykłego. To właśnie
było życie, które jej zostało. Poza nim nie było nic.
Jej dłonie nie ustawały w wędrówce po jego ciele. Jego dłonie
przesuwały się po jej biodrach i udach.
Lekkim ruchem uniósł ją znad podłogi, kładąc jej nogi na swoich
biodrach. Gdyby mogła myśleć, zdziwiłaby ją łatwość, z jaką to
uczynił. Nie myślała jednak o niczym, zbyt pochłonięta tym, co działo
się z jej ciałem.
Potrzebowała go i pożądała. Chciała go mieć natychmiast, teraz,
gwałtownie, aż do bólu.
Nie odrywając ust od jej ust, Alec zaczął iść w stronę drzwi. Niósł
ją ostrożnie, brodząc w porcelanowych skorupach i strzępach papieru.
Przeszedł przez korytarz, kuchnię i nogą popchnął drzwi sypialni.
Położył Lauren na łóżku.
Czuła teraz jego wargi na szyi, piersiach, brzuchu. Jej dłonie
obejmowały jego nagie plecy, sunęły niżej.
W pokoju słychać było jedynie ich gwałtowne oddechy i krople
padającego za oknem deszczu. Nagle doszedł ją głos rozsuwanego
zamka błyskawicznego. Ostry dźwięk przedarł się przez zasłonę
upojenia i na ułamek sekundy uświadomił jej, że dzieje się coś, co
swoim znaczeniem sięga poza teraźniejszość. Prawdziwość ich ciał
wykraczała poza jej dotychczasowe doznania.
Pomogła mu zdjąć spodnie. Nie oponowała, kiedy ją rozbierał.
Nie mogła się zatrzymać. Nie chciała. Naga wślizgnęła się na powrót
w jego ramiona.
Pozwalała mu na wszystko, wiedząc, że jej własne doświadczenie
jest zbyt ubogie, żeby cokolwiek narzucać. Sposób, w jaki
zachowywało się jej własne ciało, zaskakiwał ją bardziej niż była
zdolna pojąć. Alec sprawiał jej ból i jednocześnie niewypowiedzianą
rozkosz. Leżała pod nim, znajdując dziwną przyjemność w
przygniatającym ją ciężarze.
Alec drugą ręką ujął jej dłoń i poprowadził w dół.
Próbowała cofnąć rękę, ale przytrzymał ją delikatnie i stanowczo.
- Teraz - powiedział.
Z początku nie zrozumiała.
Dopiero potem.
Czekał na nią.
Nie może dłużej leżeć bez ruchu pozwalając mu działać. Jeśli
naprawdę go pragnie, musi go sama wziąć.
Nieśmiało przesunęła dłonią w dół po jego plecach, przyciągając
go ku sobie. Zrozumiawszy, że zrobiła już wszystko, na co ją stać,
Alec znowu przejął inicjatywę. Wszedł w nią delikatnymi,
rytmicznymi ruchami...
Chciała krzyczeć, żeby przestał. Bała się, że nie wytrzyma, że coś
się stanie. Chciała choć na chwilę odpocząć. Chciała... Nie potrafiła
tego określić.
Uniósł jej nogi, tak że objęła nimi jego plecy.
Wtedy poczuła, jak ciało Aleca napręża się i eksploduje wewnątrz
niej.
Po pewnym czasie ześlizgnął się z niej, pociągając ją za sobą. Nie
wypuszczając z objęć ułożył jej głowę na swoim ramieniu. Przylgnęła
do niego, wsłuchując się w jego przyśpieszony oddech.
Jej przeszłość nie zmieniła się. Przyszłość była równie mglista jak
dotąd. Ale miała ze sobą tę niezwykłą chwilę obecną. Jedna chwila w
jego ramionach znaczyła więcej niż wszystkie inne.
Przeżyła coś, co swoją intensywnością mogło rozświetlić drogę,
którą przebyła, i tę, którą jeszcze przebyć musiała.
Rozdział 10
Źle się stało, pomyślał wpatrując się w ciemność, bardzo źle.
Bardzo chciał się z nią kochać i było fantastycznie, ale postąpił
źle. Powinien zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Powinien
być ostrożny. Bardziej niż ona.
Leżała z głową opartą o jego ramię. Położył dłoń na jej brzuchu i
delikatnie pogłaskał. Nie mógł się powstrzymać. Musiał jeszcze raz
poczuć jedwabistość jej skóry, piękną linię ciała. Była niezwykle
zgrabna. Dotknął ustami czarnych pachnących włosów. Było
wspaniale, ale to koniec.
Źle się stało. Nie powinien iść z nią do łóżka. Popełnił błąd.
Nigdy go już nie powtórzy.
Prędzej czy później muszą porozmawiać. Spojrzał na Lauren.
Leżała z zamkniętymi oczami, lekko oddychając. Spała.
Wyswobodził ramię i sięgnął po koc, żeby ją przykryć.
Powiedziała coś przez sen. Pocałował ją. Oddała mu pocałunek. Może
śniła, że się kochają.
Odsunął się. Jeszcze raz spojrzał na jej cudowne ciało.
Krągłe piersi, drobne dłonie, czarny trójkąt włosów...
Położył się znowu i objął ją. Jej ciało fascynowało go w dziwny
sposób. Chodziło o jej zachowanie. Lauren nie była dziewicą, ale
zachowywała się tak, jakby nią była. Robiła wrażenie osoby
zdumionej tym, co się z nią dzieje. Nie wiedziała, co robić z jego
ciałem. Odczuwała przyjemność wbrew sobie. A kiedy rozkosz
sięgnęła szczytu, wyraźnie się przestraszyła.
Poza tym była wspaniała. Cudownie było kochać się z nią.
Cudownie było dawać jej rozkosz.
Dzielić z nią to niezwykłe przeżycie. Razem doświadczać tego, co
niepowtarzalne.
Tak, to się nie może powtórzyć. Położył się na plecach,
przeklinając swój brak opanowania. Lauren była w strasznym stanie,
potrzebowała pomocy, a on ją wykorzystał. Zamiast przywołać do
porządku, pogrążył ją jeszcze bardziej, pociągając za sobą do łóżka.
Tak bardzo chciał ją mieć, że nie myślał o konsekwencjach.
I teraz „coś między nimi było".
Wielokrotnie znajdował się w podobnej sytuacji, ale po raz
pierwszy w życiu „zaangażował się". Ostatnią rzeczą, jakiej
potrzebowała Lauren, był romans. Miała wystarczająco
skomplikowane życie. Nie trzeba go dodatkowo utrudniać. Powinien
był nad sobą panować. Podać pomocną dłoń. Obronić przed nią samą.
Lauren nie wiedziała, co robi, a on zamknął na wszystko oczy. No
i stało się. Wylądowali w łóżku. I teraz „coś między nimi jest".
- Wybacz - szepnął, wiedząc, że nie może go słyszeć - wybacz
mi, Lauren...
Westchnęła przez sen i położyła rękę na jego piersi. Odsunął ją
delikatnie; nie mógł znieść dotyku jej dłoni. Nie mógł sobie ufać.
Żałował tego, co zrobił. Ale leżąc tak obok jej pięknego,
uśpionego ciała, w każdej chwili mógł zrobić to jeszcze raz.
Kiedy się obudziła, była sama. Spojrzała na zegarek. Prawie
szósta rano. Blade, szare światło przedzierało się przez okno. Nie
bardzo wiedziała, gdzie się znajduje. Dlaczego leży naga na łóżku?
Zamknęła oczy. Wróciło wspomnienie.
Przypomniała sobie ranną jazdę do Bostonu. Podziemny parking
obok gabinetu doktora Nylandera. Kawiarnię, gdzie piła sok. Drogę
do doktora. Wizytę.
Najpierw pytania. Potem badanie ręki. Skomplikowana aparatura.
Wreszcie diagnoza. Ostateczna.
Przypomniała sobie, jak dziękuje za wizytę i opuszcza gabinet.
Parking. Droga powrotna.
Nie wie, którędy jechała. Przez któryś z mostów. W każdym razie
ominęła filharmonię. Chinatown. Charles River. Brookline. Mijała
jakieś dzielnice, migały cudzoziemskie napisy. Hiszpańskie,
portugalskie, koreańskie.
Jechała, wycieraczki ścierały krople deszczu, klik, klak.
Wreszcie dotarła do Albright. Światła campusu odbijały się w
mokrym asfalcie. Na Hancock Street panowały ciemności.
Zgasiła motor. Wokół zapanowała cisza. Martwa cisza. Kurtyna
opadła. Koniec przedstawienia. Nie będzie więcej bisów.
Pamięta, jak weszła do mieszkania. Jak zaczęła tłuc i niszczyć
wszystko dokoła. A potem... przyszedł Alec. Złapał ją, unieruchomił,
sprawił, że przestała szaleć. Objął, utulił, pozwolił zapomnieć. Kochał
się z nią.
Ostatnim wspomnieniem było ciepło jego obejmującego ją
ramienia. Delikatny ruch kołyszący do snu. Ostatnim wrażeniem było
przekonanie, że nikt tak jak on nie rozumie, co dzieje się z jej ciałem i
duszą.
Teraz go nie ma. Usiadła na łóżku, owijając się kocem. Spódnica
i sweter leżały rzucone na krzesło. Pantofle stały przy drzwiach szafy.
Nagle z salonu doszedł jakiś dźwięk. Spojrzała w stronę drzwi i
zobaczyła pod nimi smugę światła. Albo Alec, albo ktoś włamał się
do niej. Uśmiechnęła się: w Albright raczej nie roiło się od bandytów.
To musiał być Alec.
Podeszła do szafy, włożyła szlafrok. Przeczesała włosy. Na
policzkach czuła jeszcze ciepło snu. Podeszła do drzwi. Przez chwilę
stała bez ruchu, zbierając siły na spotkanie z tym, kto był po drugiej
stronie. Potem nacisnęła klamkę i wyszła na korytarz.
W salonie paliło się światło. Rozejrzała się. Ani śladu niedawnej
dewastacji. Skorupy z podłogi zniknęły. Nuty były starannie ułożone.
Nawet półka z płytami wyglądała prawie jak dawniej.
Sprzęt stereo też. Alec klęczał na podłodze, wkładając płyty do
albumów.
Najwyraźniej nie zauważył jej obecności. Patrzyła na niego
dłuższą chwilę. Szerokie ramiona, wąskie biodra, gęste włosy. Miał na
sobie koszulę i adidasy. Przedtem był tylko w spodniach.
- Dzień dobry - powiedziała cicho. Odwrócił się ku niej i wstał.
Ich oczy spotkały się.
- Nie musiałeś tego sprzątać. Rozejrzał się po pokoju.
- Nie sprzątnąłem wszystkiego. Będziesz musiała zamieść
podłogę. Zebrałem tylko większe kawałki. Zostało mnóstwo drobnych
cząsteczek szkła.
Dlaczego zachowuje się tak dziwnie? Dlaczego mówi do niej tak,
jakby się zwracał do kogoś obcego? Dlaczego jest taki?
- Zrobiłabym to sama - powiedziała, starając się, żeby nie wyczuł
napięcia w jej głosie. Denerwowało ją, że omawiają nieporządek w
salonie, zamiast po prostu paść sobie w ramiona. Po tym, co zaszło w
nocy, byłoby to bardziej naturalne. Nie mogła zrozumieć, dlaczego
Alec unika jej wzroku.
- Nie musiałeś sprzątać - powtórzyła. - Sama bym to zrobiła.
Sama narozrabiałam.
Wreszcie na nią spojrzał. Objął wzrokiem całą postać, na sekundę
zatrzymując wzrok na wycięciu szlafroka.
- Chyba ja narozrabiałem bardziej.
Znowu rzuciła okiem na półki. Miejsce po filiżankach szokowało
pustką. Płyty natomiast prezentowały się lepiej niż przypuszczała.
- Przeszkodziłeś mi w zdemolowaniu pokoju - powiedziała
nienaturalnie spokojnym głosem.
- Nie wiem, jak ci dziękować.
- Już to zrobiłaś. Dlaczego jest taki dziwny?
Dlaczego powiedział, że narozrabiał? Wszedł co prawda przez
okno, ale tylko dlatego, że nie chciała go wpuścić. Powstrzymał ją, nie
pozwolił zniszczyć wszystkiego. Opanował jej wściekłość. Zmienił
szał niszczenia w coś innego, równie silnego, ale o wiele
piękniejszego.
Dlaczego w takim razie zachowywał się tak, jakby była
trędowata? Jakby bał się do niej podejść. Dlaczego nie obejmie jej i
nie powie, że nigdy jej nie opuści, tak jak to zrobił wczorajszej nocy?
Zrobiła krok w jego stronę.
- Usiądź - powiedziała, ręką wskazując kanapę.
Usiedli obok siebie, ale nie objął jej. Nie pocałował. Wiedział, że
to, co powie, nie sprawi jej przyjemności.
Przez chwilę panowało milczenie.
- Jestem bydlakiem - powiedział wreszcie. - Nie mogłem się
opanować. Postąpiłem bezmyślnie. Zachowałem się paskudnie.
Popełniłem błąd.
Zrozumiała, że mówi o tym, co między nimi zaszło. Ale ona
zupełnie inaczej oceniała fakty. Dla niej to nie był błąd. Próbowała
udawać, że nie rozumie, co Alec ma na myśli.
- Nic się nie stało. Wyłamana framuga to nic wielkiego. Chyba
potrafisz ją naprawić.
Alec nie podjął gry.
- Nie mam na myśli okna. Nie mam na myśli tego, co działo się
w salonie. Chodzi mi o to, co zaszło w sypialni.
Po tym, co usłyszała od doktora Nylandera, nic właściwie nie
powinno jej zaskoczyć. Wie, że nie jest kochanką doskonałą. Ale
postara się. Alec może wiele ją nauczyć. Wystarczy, że się postara.
Wszystko będzie dobrze.
Ale chyba nie chodzi o jej niedostateczne umiejętności. Chodzi
mu o coś więcej. Powie jej coś gorszego niż doktor Nylander, kiedy
mówił, że już nigdy nie będzie mogła koncertować. Alec ma jej do
powiedzenia coś znacznie gorszego.
Spojrzała na swoje ręce. Jedną zgrabną i gładką, drugą - biedną i
okaleczoną.
- Nie chciałeś się ze mną kochać - powiedziała cicho, chcąc to
mieć za sobą.
- Chciałem, nawet nie wiesz, jak bardzo... Tak bardzo, że nie
potrafiłem się opanować. A powinienem. Wykorzystałem cię, Lauren.
Byłaś w potwornym stanie i powinienem ci pomóc, a ja, zamiast tego,
wykorzystałem twoją słabość. Nie wiem, czy kiedykolwiek sobie
przebaczę, że tak postąpiłem.
- Co takiego? - Smutek w jej głosie ustąpił miejsca oburzeniu. -
Ty mnie wykorzystałeś? Wykorzystałeś moją słabość? Nie przesadzaj,
Alec. Nie jestem znowu taka słaba. Dobrze wiem, co robię.
- Nie wiedziałaś, co robisz - powiedział. - Byłaś w szoku. Nie
wiedziałaś, co się z tobą dzieje.
- Doskonale wiedziałam. - Starała się mówić stanowczo, chociaż
zdawała sobie sprawę, że nie ma racji. Jej stan był daleki od
normalności. Nie w chwili kiedy niósł ją do sypialni... Wtedy dobrze
rozumiała jego zamiary. Ale przedtem, kiedy tłukła filiżanki. Nie była
w pełni przytomna.
- Owszem, byłam nieco zdenerwowana, co nie znaczy...
- Nie byłaś zdenerwowana. Byłaś szalona. Podrapałaś mnie. A ja
tak bardzo cię pragnąłem, że nie mogłem się opanować. Wziąłem, co
mi dawałaś. Nie powinienem był, ale zrobiłem to.
- Nie masz za co przepraszać – powiedziała ostrym tonem. - Jeśli
to ci w czymś pomoże, to wiedz, że pójście z tobą do łóżka było
najprzyjemniejszą rzeczą, jaka mnie wczoraj spotkała. Przymknął
oczy.
- To była najprzyjemniejsza rzecz, jaka mnie spotkała w ciągu
ostatniego roku. Ale to nie znaczy, że dobrze się stało.
Uśmiechnął się lekko.
- Nawet nie zdążyliśmy porozmawiać o bezpiecznym seksie.
- Nie przejmuj się - przerwała mu. - Biorę pigułkę, odkąd
skończyłam dwadzieścia lat.
Gerald ją do tego namówił. Twierdził, że nic tak nie niszczy
kariery jak niepożądana ciąża. Nieważne, że właściwie nie ma okazji
w nią zajść. Musi się zabezpieczyć na wszelki wypadek. Trzeba
myśleć o wszystkim. Nigdy nic nie wiadomo. Liczy się tylko muzyka.
To jest twoje życie.
A teraz koniec. Nigdy więcej. Nagle ogarnęła ją panika. Może
sobie przestać brać te głupie pigułki. Nie ma już muzyki.
Zdawała sobie sprawę, że to absurdalne. Przerwać branie pigułek
dlatego, że człowiek nie może grać na pianinie? Alec chyba ma rację.
Może rzeczywiście zwariowała.
- Lauren - delikatnie ujął jej rękę. - Bardzo cię lubię... Martwię
się o ciebie. Wiem, że nikogo nie potrzebujesz, ale ja się o ciebie
martwię. Nie chciałbym cię skrzywdzić.
- Serdecznie dziękuję - wybuchła. - Życie rozleciało mi się w
kawałki, a ty przepraszasz za jedyną dobrą rzecz, jaka mnie spotkała.
Skoro tak ci przykro, to może zaczniesz się zamartwiać tym, co ja u
licha będę robić przez dwadzieścia następnych lat. To znacznie
ciekawsze. Nie martw się tym, że się kochaliśmy.
- My się nie kochaliśmy - powiedział wolno i poważnie. - My po
prostu poszliśmy ze sobą do łóżka.
Serce Lauren na chwilę przestało bić. Nie mogła zaczerpnąć
oddechu. Czuła, jak robi jej się zimno. Nareszcie zrozumiała. Miłość
nie miała z tym nic wspólnego.
Dla niego było to tylko doznanie fizyczne. Tak jak powiedział: po
prostu wziął, co dała.
Spróbowała normalnie odetchnąć. Jednak gdzieś w głębi uczucie
zimna nie ustępowało. Cios był zbyt silny. Po tym, co przeżyła
wczoraj, świadomość, że ona i Alec są dla siebie jedynie
zaprzyjaźnionymi sąsiadami, nikim więcej, była zbyt bolesna. Nie
było między nimi miejsca na miłość! Przed chwilą sam tak
powiedział.
Poczuła dojmujący ból.
Zamknęła oczy. Tylko się nie rozpłakać. Przynajmniej dopóki on
tutaj jest. Odwróciła głowę, odsunęła się.
- Nie musisz się mną zajmować. Nikogo nie potrzebuję. Nikt nie
musi mnie chronić przede mną ani przed światem. Sama podejmuję
decyzje i sama ponoszę za nie odpowiedzialność. Zrobiłam, co
chciałam. Nie musisz się czuć winny. Nie musisz mieć wyrzutów
sumienia. Jestem dorosła. Może i byłam w nie najlepszej formie
wczoraj wieczorem, ale dokładnie wiedziałam, co robię. Nie
oczekiwałam od ciebie miłości.
Bardzo się starała, żeby jej głos nie drżał, a słowa były spokojne i
wyważone. W gruncie rzeczy mówiła prawdę. Nie potrzebowała
niczyjej opieki. Ani Geralda, ani Aleca. Ponosi pełną
odpowiedzialność za to, co robi, nawet jeśli zachowuje się trochę
niedorzecznie.
Co się tyczy miłości... Też w pewnym sensie mówiła prawdę. Nie
oczekiwała miłości. Nie szukała jej w Albright. Ani przedtem, ani po
spotkaniu Aleca. Była skłonna przyznać Geraldowi rację: miłość
może ją tylko osłabić, złamać jej karierę. Tak sądziła przynajmniej.
Do wczoraj.
Jednak kiedy Alec ją pocałował, kiedy powiedział, że nie
odejdzie, była w tym miłość. Nie szukała jej, ale wiedziała, że jest. Z
jej strony. On nie czuł nic.
Gdyby mogła pogodzić się z faktem, że już nigdy nie będzie
występować, pogodziłaby się z najgorszym. Na razie to jednakże nie
jest możliwe. Rana jest zbyt świeża. Może z czasem... Po prostu musi.
Nie ma wyboru. Co się stało, to się nie odstanie. Nic nie zmieni faktu,
że ręki wyleczyć się nie da. Nic nie zmusi Aleca do miłości. Przecież
sama nawet nie wie, czy wczoraj, kiedy go całowała, kochała go.
- Nie mogę ci pomóc, skoro jestem pewien, że ci szkodzę -
powiedział.
- Pochlebiasz sobie.
Wstała, otuliła się szczelniej szlafrokiem i wyszła z salonu.
W sypialni ubrała się, starannie wyszczotkowała włosy. Musi nad
sobą zapanować. Musi sobie wytłumaczyć, że to, co zaszło, stanowi
część życia. Musi zachować spokój. Nieszczęścia chodzą parami. Nie
ma przyszłości. Nie będzie miłości. Trudno. Odłożyła szczotkę i
podeszła do łóżka. Pogniecione prześcieradła, odcisk jego głowy na
poduszce. Jeszcze raz zadrżała na wspomnienie jego pocałunków,
dotyku ciała, głosu mówiącego: „teraz ...
Zeszłej nocy pragnął jej tak bardzo, jak ona pragnęła jego. Wtedy,
w tej jednej chwili, czuli dokładnie to samo.
Teraz już jej nie chce. Zresztą, skoro to nie była miłość, nie ma o
czym mówić. Była zbyt niedoświadczona, żeby odróżnić żądzę od
miłości. Dziś rano wiele się nauczyła. Dostała dobrą lekcję.
Oczy jej znowu napełniły się łzami. Była sama, Alec nie mógł jej
widzieć, nie musiała powstrzymywać łez. Alec nie może wiedzieć, jak
bardzo jest nieszczęśliwa. Gdyby się dowiedział, zacząłby się o nią
martwić. Chciałby się nią opiekować. Uważałby, że musi
uporządkować jej życie, tak jak przed chwilą uporządkował salon.
Na to nie może pozwolić. Sama musi się uporać z życiem. Z
przyszłością, rozczarowaniem, błędami, naiwnością. Nie potrzebuje
pomocy. Od nikogo. Zwłaszcza od byłego gliniarza, gotowego biec jej
na ratunek. Jej życie należy do niej.
Pozwoliła łzom swobodnie płynąć. Nie wiedziała, jak długo tak
leży płacząc, wtulona w poduszkę. Wreszcie łzy wyschły, napięcie
zelżało. Podniosła się z łóżka. Lekko zakręciło się jej w głowie.
Przetarła twarz chusteczką i wyszła z sypialni.
Aleca już nie było.
Rozdział 11
Alec otworzył butelkę piwa i pociągnął łyk. Potem przeszedł do
jednej z dwóch sypialni swojego czteropokojowego apartamentu.
Spojrzał na kilka zmiętych kartek papieru, leżących pod stolikiem
zastępującym mu biurko. Nie podniósł ich. Nie zamierzał pracować.
Natchnienie gdzieś się ulotniło. Odkąd przed tygodniem wrócił do
Bostonu, zapisał wiele stron. Żadnej nie zachował. Pokreślone zdania
i akapity dobrze świadczyły o jego pisarskiej gotowości, ale literacko
były nie do przyjęcia. Spokojnie mogły leżeć pod stołem.
Znowu pociągnął łyk. Ze wstrętem spojrzał na klawisze maszyny
do pisania. Przechylił się na krześle i spojrzał na obraz, który zeszłego
roku Rosie kupiła mu na pchlim targu w Dedham. Nastrojowa scena
przedstawiająca jesień w Nowej Anglii. Koloryt i nastrój obrazu
przypomniał mu Albright.
Odwrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i napotkał swój wzrok.
Patrzył na siebie z okładki swojej własnej książki: luksusowego
wydania sporządzonego na zamówienie jego matki. Przez chwilę
patrzył na ciemny mur i faceta w kurtce, z wykałaczką w zębach.
Zostawił Lauren tamten egzemplarz, kiedy wyjeżdżał z Albright.
Powinna go jeszcze mieć. Chyba że oddała jakiemuś studentowi albo
pożyczyła koledze z instytutu muzykologii. Albo wrzuciła do
kominka. Tego jej ładnego kominka z ozdobnym ekranem.
Zresztą wszystko jedno, nie zależy mu na niej. Myśli o niej, bo po
prostu jest ciekawy, co teraz robi. Czy już się pogodziła z faktem, że
nigdy więcej nie wystąpi na scenie, czy daje sobie radę, czy czasem
grywa ot, tak dla przyjemności. Po prostu interesuje go, co u niej
słychać.
Akurat. Od swojego wyjazdu z Albright ani na chwilę nie przestał
o niej myśleć. I najmniej interesowało go, jak daje sobie radę w życiu.
Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział jej czarne, głębokie oczy,
cudowne jedwabiste włosy, lekko skrzywione od płaczu wargi.
Słyszał skargę w jej głosie, kiedy po raz ostatni widział ją w jej
salonie.
Słyszał z sypialni jej stłumiony szloch, który próbowała przed
nim ukryć. Przede wszystkim jednak - i to było najgorsze - ani na
chwilę nie opuszczało go wspomnienie tego, co zaszło przedtem. Stale
pamiętał jej drobną zgrabną postać, cudowną gładką skórę, pełne,
jędrne piersi. Sposób, w jaki odpowiadała na jego pożądanie. I jej
zdumienie ogromem rozkoszy.
Sam też był zdziwiony. Nigdy dotąd nie zaznał czegoś
podobnego. Nie wiedział, że seks może być czymś tak niezwykłym.
Stop. Nie może dłużej dręczyć się wspomnieniami. Odsunął
piwo, wyjął z pudełka wykałaczkę i ścisnął ją zębami, jakby chciał
powstrzymać krzyk.
Trzeba się zabrać do roboty. Za wszelką cenę nie myśleć o
Lauren. Z trzaskiem zgniótł wykałaczkę między zębami.
Rozległ się dzwonek telefonu. Zamknął oczy i czekał. Rozległ się
głos automatycznej sekretarki: „Dzień dobry, tu mieszkanie Aleca
Fontany. Proszę zostawić wiadomość".
- Alec? jesteś tam? - usłyszał głos matki. - Wiem, że jesteś.
Podnieś słuchawkę. Mags mi mówiła, że wróciłeś.
Odczekał jeszcze chwilę, ale matka nie ustąpiła. Bardzo ją kochał,
ale teraz nie był w stanie z nią rozmawiać.
- Dobrze - w jej głosie wyraźnie znać było typowy bostoński
akcent. - Może rzeczywiście cię nie ma, ale wiem, że wróciłeś. Mags
powiedziała mi, że wyjechałeś z Albright ponad tydzień temu.
Ciekawe, dlaczego jeszcze do mnie nie zadzwoniłeś. Nie zapominaj,
że jestem twoją matką. Chcę się z tobą zobaczyć. Przyjdź na obiad,
nie pożałujesz.
Odłożyła słuchawkę. Dopił piwo. Rzeczywiście, był w mieście od
tygodnia i nie zadzwonił do matki.
Zazwyczaj odwiedzał ją raz w tygodniu. Spotykali się u niej na
obiedzie. Przychodziły siostry z rodzinami. Ale tym razem wszystko
było inaczej. Nie dzwonił do nikogo. Ani do sióstr, ani do przyjaciół.
Pisał, kreślił, gniótł kartki papieru i wrzucał je pod stół, a potem brał
wykałaczkę, marząc, że to papieros. Wieczorami wsłuchiwał się w
hałasy dochodzące z ulicy, oglądał telewizję. W nocy leżał z
otwartymi oczami i rozpamiętywał sceny z sypialni Lauren, ich jedyną
wspólną noc.
Może byłoby mu lżej, gdyby tak wtedy nie wyszedł. Gdyby
poczekał, aż Lauren się wypłacze. Nie chciał wchodzić do sypialni,
żeby ją pocieszyć. Powstrzymywała go myśl o tym, jak się skończyło,
kiedy próbował ją pocieszać ostatnim razem.
Źle się zachował w ubiegły piątek, a kiedy w sobotę próbował
naprawić błąd - tylko wszystko pogorszył. Stał przez chwilę z ręką na
klamce drzwi prowadzących do jej sypialni, zastanawiając się, co
robić.
Jeśli tam wejdzie, pocałuje ją. Jeśli jej dotknie, nie powstrzyma
się i będzie chciał się z nią kochać. Odszedł od drzwi. Dla jej
własnego dobra. Dla dobra ich obojga.
Myślał o tym długo, leżąc w łóżku i rozpamiętując wszystkie
szczegóły ich miłosnej nocy. Może bał się być z nią jeszcze raz nie ze
względu na nią, ale ze względu na siebie samego. Może to nie ona
miała paść ofiarą fascynacji. Może zwróciła na niego uwagę tylko
dlatego, że w pobliżu nie było nikogo innego? Może idąc z nim do
łóżka próbowała tylko ulżyć sobie w chwili głębokiego stresu? Może
wykorzystała go jako chwilowe remedium na zmartwienia, a teraz
spokojnie żyje sobie dalej?
Może naprawdę była wyjątkowo odporna psychicznie, a on dał
się zwieść kruchością jej postaci?
Podobne myśli sprawiły, że postanowił wyjechać. Pakowanie nie
zajęło mu zbyt wiele czasu. Wrzucił walizki do samochodu i okrężną
drogą pojechał do domu Mags. Nie chciał, żeby Lauren dostrzegła go
z okna.
Pani rektor miała akurat gości.
Kazała go poprosić do środka i przedstawiła kilkunastu paniom o
srebrnych włosach, wyraźnie przedkładającym whisky nad herbatę.
Rada nadzorcza uczelni w komplecie. Damy były zachwycone
niespodziewaną wizytą słynnego pisarza. On sam - nieco zaskoczony i
speszony. Na szczęście już po godzinie towarzystwo opuściło
rektorską rezydencję i mógł wyjawić Mags powód swojego przybycia.
Chciał się pożegnać.
- Wyjeżdżasz? A co z Phelpsem?
- Bardzo mi przykro, Mags. Nic nie mogę zrobić. Może za jakiś
czas. Teraz muszę wyjechać.
- Dlaczego? Stało się coś?
„Stało. Stało". Chciał jej powiedzieć, ale się powstrzymał. Nie
mógł przyznać, że jego nagły wyjazd ma związek z nauczycielką
muzyki zatrudnioną w instytucie sztuki. Nie przeszłoby mu to przez
usta. Kręcił więc, jak mógł, aż w końcu wyjąkał, że ma problemy
osobiste i musi wyjechać, żeby wszystko przemyśleć. Poczciwa Mags
uznała wyjaśnienie za wystarczające.
Odstawił butelkę, wyjął papier z maszyny. Skrzywił się i rzucił go
na podłogę. W czerwcu tekst miał być gotów. Miał jeszcze kilka
miesięcy, ale pracując w takim tempie potrzebował co najmniej kilku
lat.
Znowu sięgnął po wykałaczkę i nową kartkę papieru. Wkręcił
papier do maszyny, wziął głęboki oddech.
Wtedy zadzwonił telefon. Przeczekał dwa kolejne sygnały.
Rozległ się dźwięk automatycznej sekretarki, a potem...
- Mówi Lauren Wyler... Kopnąwszy krzesło, rzucił się do
telefonu.
- Lauren!? - krzyknął.
Serce waliło mu mocno, zmęczenie gdzieś znikło. Żeby tylko nie
odłożyła słuchawki! Potem będzie się zastanawiał, czy dobrze robi.
- Lauren, to ja, słucham.
- Dzień dobry. - Jej głos sprawił, że w pokoju zrobiło się jaśniej.
- Co słychać?
- Wszystko w porządku. Wzięłam twój telefon od profesor
Cudahy. Mam nadzieję, że się nie gniewasz.
- Oczywiście, że nie.
Powiedz, że za mną tęsknisz. Powiedz, że myślisz o mnie bez
przerwy, tak jak ja o tobie, błagał w duchu.
- Muszę z tobą porozmawiać. Z Emily dzieje się coś niedobrego.
Co takiego? O czym ona mówi? Powoli zaczynał rozumieć, że
telefon Lauren nie ma nic wspólnego z nimi.
- Co takiego? - zapytał z udanym spokojem, próbując ukryć
rozczarowanie.
- Powiedziała, że nie będzie przychodzić na lekcje muzyki. Musi
mieć więcej czasu na zajęcia u innego profesora. Zamierza zdawać
jakieś dodatkowe egzaminy mające związek z przedłużeniem
stypendium.
- Ach, tak... - udał zainteresowanie.
- Bardzo się zmartwiłam - głos Lauren był teraz głosem
nauczycielki zafrasowanej losem wyjątkowo uzdolnionej uczennicy - i
to z dwóch powodów. Emily nie powinna rezygnować z muzyki, ma
naprawdę talent. Po drugie...
- Do cholery z jej talentem - nie wytrzymał Alec, doprowadzony
do ostateczności tematem rozmowy. Zupełnie jakby on i Lauren nie
mieli sobie nic więcej do powiedzenia. Jakby romans profesora
Phelpsa był ważniejszy niż ich własne sprawy.
Po chwili przerwy Lauren zaczęła mówić dalej:
- Wiem, że nie obchodzi cię, czy Emily gra, czy nie, ale inny
aspekt sprawy powinien cię zainteresować. To nie jest normalne, że
profesor wymaga od studentki, żeby przestała chodzić na zajęcia.
Nie miał wyjścia. Trzeba było przejść na jej teren.
- Czy Emily wymieniła nazwisko Phelpsa?
- Nie. Ja wymieniłam.
- Ty?
- Rozmawiałyśmy o recitalu, który się odbył w zeszły piątek, i
powiedziałam, że rozmawiałam z jego żoną po koncercie. Chciałam
zobaczyć, jak dziewczyna zareaguje.
- I co?
- Nic. W ogóle się nie zmieszała.
- A co powiedziała?
- Powiedziała, że nie wie, jak żona Phelpsa może się pokazywać
na campusie. Zapytałam, dlaczego ją to dziwi, a ona zmieniła temat.
Sama nie wiem. Chyba coś źle zrobiłam.
Normalne. Jak się nie ma lat praktyki w policji...
- Zrobiłaś doskonale.
- I co myślisz? Coś jej grozi? Czy powinnam coś zrobić? Może
opowiedzieć jej o historii z tamtą studentką?
- To tylko plotki. Nie ma dowodów. Nie wiem, czy był winien.
Ale skoro, jak mówisz, twoja uczennica ma kłopoty...
- Ma. Bardzo się martwię.
- Mogę zrobić jedno. Wrócić do Albright. Może uda się zapobiec
nowej aferze.
W głosie Lauren zabrzmiała radość.
- Miałam nadzieję, że przyjedziesz. Emily to dobra dziewczyna.
Straciła głowę, ale to dobra dziewczyna.
Wszystko jasne. Ma wrócić do Albright, ale nie do niej, tylko dla
dobra Emily. Pojedzie tam. Oczywiście nie po to, żeby wskoczyć do
łóżka Lauren, tylko żeby przykładnie ukarać Phelpsa.
Zresztą obiecał pomóc Mags i zawiódł ją. Pew - nie dlatego nie
może pracować nad nową książką. Męczą go wyrzuty sumienia, że nie
dotrzymał obietnicy.
- Wyjadę dziś wieczorem - powiedział.
- Bardzo się cieszę, że chcesz jej pomóc. Oczywiście. Chodzi
tylko o Emily. Pożegnał się i rozczarowany odłożył słuchawkę.
Najwyraźniej traktowała go jak coś w rodzaju pogotowia
ratunkowego.
Poszedł do sypialni, wyjął walizkę i zaczaj się pakować.
Wszystko wskazywało na to, że zadzwoniła tylko dlatego, że jedna z
jej studentek ma kłopoty. Pierwszym słowem, jakie usłyszał z jej ust,
było „Emily". Zupełnie jakby nigdy nic między nimi nie zaszło. W
każdym razie nic tak ważnego, żeby o kilka sekund przedłużyć
rozmowę międzymiastową.
Dopiero już w samochodzie przyszło mu do głowy coś, co
pozwoliło spojrzeć na całą sprawę trochę inaczej. Przecież gdyby jej
nie zależało na zobaczeniu go, porozumiałaby się z Mags i ciotka
sama by do niego zadzwoniła. Gdyby nie chciała z nim rozmawiać,
nie dzwoniłaby do niego. Gdyby naprawdę nie chciała go widzieć, nie
powiedziałaby: „miałam nadzieję, że wrócisz".
Przecież mogą się po prostu widywać bez mieszania do tego
seksu. Mimo że jest tak piękna, krucha i wiotka, i tak bardzo mu się
podoba. Chce, żeby wrócił, więc wróci, ale będzie silny i opanowany.
Uratuje Emily Spaeth, obroni ją przed jej własną głupotą,
przygwoździ Phelpsa i rozstaną się z uśmiechem, a nie we łzach, jak
ostatnim razem.
Nastawił kasetę Doorsów i pogłośnił dźwięk. Pędził w stronę
Albright, ufając, że żadna drogówka nie ośmieli się zatrzymać byłego
gliniarza, który jedzie, żeby spełnić obowiązek. Jim Morrison śpiewał
„roll, baby, roll", a on wykonywał jego polecenie. Czuł się świetnie,
nastrój poprawiał mu się z sekundy na sekundę. Naprawi wszystko.
Uratuje księżniczkę, zabije smoka, wyświadczy przysługę ciotce,
zrobi przyjemność Lauren. A potem, gorliwie wypełniwszy
obowiązki, wróci w pysznej formie do Bostonu i napisze
najwspanialszą książkę, jaką ktokolwiek kiedykolwiek czytał.
Pojechał prosto na Hancock Street. Mags nie chciała przyjąć od
niego kluczy. Skoro zamierza wrócić, niech weźmie je z sobą, i tak
nikomu nie wynajmie się apartamentu podczas jego nieobecności. Nie
zaglądając do administracji, podjechał prosto pod dom. Drzewa traciły
liście, trawniki były szarobrunatne.
Nie zwracając uwagi na zmiany zaszłe dokoła, zerknął w okna
parteru. Zasłony były zaciągnięte, zza nich sączyło się światło. Lauren
była w domu, kilka metrów od niego.
Wzdrygnął się. Po co te wszystkie postanowienia? Na co
wewnętrzne monologi, skoro wszystko bierze w łeb, kiedy tylko
poczuje jej obecność. Skoro tak bardzo pragnie ją mieć, że gotów jest
na wszystko. Nawet „zaangażować się".
Masz być przyjacielski. To wszystko. Opanuj się.
Wysiadł z samochodu i głęboko odetchnął wilgotnym
powietrzem. Poczuł zapach pizzy. Żołądek natychmiast przypomniał
mu, że czas kolacji dawno minął. Przed wyjazdem przekąsił coś w
barze i wziął na drogę kubek kawy oraz coś słodkiego, myśląc, że to
wystarczy.
Westchnął ciężko, wyjął walizkę i ekspres do kawy i poszedł w
stronę domu. Po dwóch godzinach spędzonych w samochodzie noga
dawała mu się we znaki. Doszedł do drzwi i sięgnął do kieszeni w
poszukiwaniu kluczy. Jego ręka sama, niezależnie od jego woli,
wyciągnęła się w drugą stronę. Sięgnęła do dzwonka przy sąsiednich
drzwiach i nacisnęła go.
Wieczność minęła, zanim usłyszał odgłos kroków. Potem dźwięk
otwieranych drzwi. Wreszcie drzwi się otworzyły. W progu stała ona.
Nie mógł oderwać od niej oczu. Czarne włosy, ciemne, niezwykłe
oczy, delikatne kości policzkowe, usta. Cudownie biała szyja. Zarys
krągłych piersi pod miękkim sweterkiem. Szczupłe biodra. Maleńkie
stopy.
Jego wzrok padł na prawą rękę Lauren. Tu najwyraźniej zaszła
zmiana. Nie wiedział dlaczego, ale Lauren przestała chować
okaleczoną dłoń z podkurczonymi palcami. To musiało coś znaczyć.
Kiedy ich oczy się spotkały, zrozumiał, że niepotrzebnie dzwonił
do jej drzwi. Popełnił błąd. Nie trzeba było wracać do Albright. Nie
powinien był podnosić słuchawki, kiedy usłyszał jej głos.
Powinien unikać Lauren Wyler za wszelką cenę.
Bo teraz nie mógł już się powstrzymać. Musi ją pocałować. Nic
na to nie może poradzić.
W chwili kiedy ich oczy się spotkały, zrozumiała, że całe jej
opanowanie pryska.
Po wielu dniach rozmyślań i analiz doszła do wniosku, że musi
przezwyciężyć kryzys. Nie można odwracać się od życia plecami,
trzeba brać w nim udział, w jego troskach i radościach. Żeby móc to
uczynić, trzeba sobie znaleźć cel. Coś innego niż koncertowanie i
owacje publiczności.
Długo nad sobą pracowała. Musiała zmienić cały system
myślenia, odbudować własne ja. To, co zaszło, należało do
przeszłości. Nic nie można było zmienić. Nie warto było tracić czasu
na rozpamiętywanie, co zrobiła, a czego nie.
Robiła różne rzeczy. Między innymi kochała się z Alekiem
Fontaną. To też należało do przeszłości. Nieraz udawało się jej nawet
przekonać samą siebie, że nie było w tym nic złego. Miłosna noc z
Alekiem była po prostu częścią jej przeszłości. Tak jak gra na
fortepianie. Było, minęło, nie ma o czym rozmyślać.
Wszystko, co sobie ułożyła w głowie, znikło jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki, w chwili kiedy ujrzała jego niezwykłe oczy i
poczuła pod włosami na karku jego rękę. Uniosła głowę i wysunęła ku
niemu usta.
Poczuła jego wargi na swoich. Rozchyliła usta i mocno objęła go
ramionami.
Trwali tak dłuższą chwilę. Czuła dziwną słabość w nogach.
Drżała ogarnięta tym samym uczuciem, które tak dobrze pamiętała od
ich ostatniego spotkania.
Po chwili jednak czar minął. Siłą przywołała się do porządku.
Odzyskała zdolność myślenia. Oderwała się od niego i zrobiła krok do
tyłu.
- Mogę wejść? - zapytał.
Zerknęła na niego, próbując uciec przed jego hipnotyzującym
spojrzeniem. Zauważyła błękitną koszulę, znajomą kurtkę, szerokie
ramiona. Nic nie działało na nią tak, jak jego oczy. Bała się w nie
spojrzeć, dopóki czuła jeszcze skutki dotyku jego ust.
Niech lepiej nie wchodzi. Ona nie może sobie ufać. W jego
obecności zatraca się całkowicie. Ale musi z nim porozmawiać.
Wezwała go do Albright, żeby pomógł jej ratować Emily. Ostatnio
usilnie starała się myśleć o sobie w kategoriach nauczycielki,
próbującej oszczędzić uczennicy kłopotów.
- Mogę wejść? - powtórzył.
- Tak, jeśli przyrzekniesz, że nie będziesz próbował mnie
całować. - Lauren gestem małej dziewczynki zasłoniła usta.
Zupełnie jakby chciała z nich zetrzeć smak jego pocałunku.
Alec wyjął z kieszonki wykałaczkę i przestąpił próg.
Starał się nie rozglądać. Niewiele się zmieniło. Wieko fortepianu
była zamknięte. Nuty starannie ułożone. Półki po filiżankach puste.
Zniknęły wszelkie ślady niedawnej katastrofy.
- Co słychać? - zapytał.
Na szczęście na tego typu pytania nie trzeba udzielać konkretnych
odpowiedzi.
- Wszystko w porządku.
- Co z ręką?
- A jak myślisz? - spytała, z trudem się opanowując. Jej
cierpliwość była na wyczerpaniu. Obecność Aleca nie działała na nią
kojąco, to pewne.
- Mogę trzymać pióro. Mogę odbierać telefon. Trochę mi tylko
trudno grać koncert fortepianowy Griega - powiedziała, pokrywając
ironią rosnący niepokój.
- Co słychać w Bostonie? - dodała. Wydawał się zaskoczony jej
rzeczowością.
- Nic ciekawego. Lauren, pytam poważnie. Bardzo się o ciebie
martwiłem.
- Naprawdę? To pewnie dlatego wyjechałeś bez pożegnania.
Uciekłeś jak złodziej.
Ton jej głosu nie wróżył nic dobrego.
- Przepraszam, ale naprawdę miałem powody. Masz rację,
uciekłem jak złodziej. Przepraszam.
Skrucha zrobiła na niej odpowiednie wrażenie. Może nie tak
wielkie, żeby ją rzucić w jego ramiona, ale wystarczające, żeby
przestała patrzeć na niego jak na wroga.
- W porządku - powiedziała. - Może masz rację, może było mi
łatwiej ułożyć sobie wszystko bez ciebie.
Wziął ją za rękę.
- Mogę zapytać, co takiego sobie ułożyłaś?
Nie jego sprawa. Nie mają ze sobą nic wspólnego. Niepotrzebnie
wtyka nos w nie swoje sprawy. Jeśli potrzebuje z kimś porozmawiać,
ma od tego Bellę Bronowitz. Co prawda Bella, chociaż umie słuchać,
ma zupełnie inne doświadczenia. Zawsze była nauczycielką muzyki,
nigdy nie zaznała wielkich rozczarowań. Wyższość Aleca nad całą
resztą gatunku ludzkiego polegała właśnie na tym, że ją rozumiał. Nie
jako kochanek, nie jako mężczyzna. Jako ktoś, kto przeszedł przez to,
przez co ona musiała przejść.
Wskazała mu miejsce na kanapie. Usiedli. Automatycznie oparł
lewą nogę o stolik, mimo woli przypominając jej swoje własne
kalectwo. Na pierwszy rzut oka noga wyglądała normalnie. Dopiero
kiedy się na nią patrzyło dłużej, widać było, że jest nienaturalnie
przygięta w kolanie.
Nie była jedyną osobą na świecie, której złamano karierę.
Podobieństwo losu zbliżyło ją znów do niego.
- Rozmawiałam z dziekanem. Powiedziałam, że chciałabym
przedłużyć kontrakt na następny rok - powiedziała polubownie. -
Bardzo się ucieszył. Powiedział, że jeśli tylko znajdą środki, na pewno
postarają się mnie zatrzymać.
- Bardzo dobrze.
W jego oczach dostrzegła radość.
- Też się cieszę. Bardzo polubiłam tę pracę. Uczennice są zdolne,
koledzy mili, czuję się użyteczna. Nie wiem, czy będę uczyć przez
resztę życia, ale teraz na pewno tak.
Widząc, że Alec słucha z prawdziwym zainteresowaniem, dodała:
- Nauczyłam się jednego. Nie planować na dłużej niż na rok.
- A co na to wszystko Gerald?
- Nic mnie to nie obchodzi. Zerwałam z nim wszelkie stosunki.
- Czy nie za pochopnie?
- I tak za długo czekałam.
Zbyt dobrze pamiętała jeszcze ich ostatnie spotkanie.
Zadzwoniła do Geralda w poniedziałek, tuż po tamtym
nieszczęsnym weekendzie. Powiedziała mu o diagnozie doktora
Nylandera i oświadczyła, że nie widzi powodów dalszej współpracy.
Tego samego dnia, po południu, Gerald zjawił się w Albright. Czekał
na nią przed domem, kiedy wróciła z pracy.
- Co ty tu robisz? - spytała nieprzyjaźnie.
- Musisz ze mną wrócić do Nowego Jorku - powiedział, zupełnie
jakby nie wiedział, że zamierza przedłużyć kontrakt na uczelni. Jakby
nie rozumiał, że nauczanie to dla niej jedyna racja bytu. Jakby stale
jeszcze wierzył, że ma prawo nakazywać jej, co ma robić.
- Chyba zwariowałeś - krzyknęła. - Nie mam po co wracać do
Nowego Jorku. Wszystko skończone. Muszę sobie ułożyć życie.
- Po to właśnie przyjechałem - powiedział spokojnie, spoglądając
na nią zza szkieł. - Niepotrzebnie chodziłaś do tego doktora.
- Dlaczego? Bo nie zapytałam ciebie o zdanie?
- Nie o to chodzi. Wolałem, żebyś została u doktora Hayesa dla
twojego własnego dobra. Nie chciałem odbierać ci nadziei. Bałem się,
że się załamiesz. Doktor Hayes też się tego obawiał. Postanowił
oswajać cię stopniowo z tym, co się stało. Twój stan psychiczny
wymagał wielkiej ostrożności.
- Czy to znaczy... to znaczy, że doktor Hayes od początku
wiedział, że moja ręka nigdy nie będzie sprawna? Że nigdy nie będę
grała? I ty też to wiedziałeś! Przez cały czas mnie oszukiwałeś!
- Dla twojego własnego dobra - powiedział z namaszczeniem
Gerald. - Nie byłaś w stanie...
- I musiałeś mnie chronić. No, to ci teraz powiem, że już nigdy
więcej nie będziesz musiał się mną zajmować. Jestem wystarczająco
silna, żeby to robić sama - mówiła dalej mocno podniesionym głosem,
nie zważając na to, że znajdują się na ulicy. - Kłamałeś, oszukiwałeś,
złamałeś mi rękę!
- To był wypadek. Szosa była śliska...
- I to, że kłamałeś, to też był wypadek! Bałeś się że nie zniosę
prawdy! Miałeś rację, takiej prawdy nie zniosę ani chwili dłużej!
- Dlatego starałem się ją dawkować. - Nic nie było w stanie
wyprowadzić z równowagi kogoś tak wytwornie ubranego jak Gerald.
- Chciałem, żebyś dowiadywała się o wszystkim stopniowo, a
tymczasem mogliśmy powoli opracowywać nowy plan działania. Co
prawda nie możesz występować, ale są inne sposoby wykorzystania
twojego talentu.
- Nie mam już „talentu" - powiedziała unosząc okaleczoną dłoń.
- Jesteś osobą sławną. Możemy to wykorzystać. Rozpocząłem
wstępne rozmowy z pewną fabryką fortepianów. Mogłabyś być ich
reprezentantem. Coś w rodzaju rzecznika i modelki. Mówiłem też z
producentami szampana. Piękna kobieta z kieliszkiem szampana w
dłoni, oparta niedbale o fortepian. Klasyczna piękność, seksy, poza.
To są duże pieniądze. Bardzo duże pieniądze. Oni wszyscy są gotowi
sporo zapłacić za reklamę swoich produktów. Wszystko załatwię.
Stale jeszcze jesteś młoda i bardzo ładna.
- Stale jeszcze... - powiedziała, ale Gerald nie zrozumiał ironii.
- To są olbrzymie pieniądze - powtórzył.
- Zarabiam jako nauczycielka.
- Ale nie tyle.
- Jako wypchany manekin?
- Liczy się styl. I pieniądze. Nie zapominaj skąd pochodzisz.
Przeszłaś bardzo długą drogę. Nie chcę, żebyś to zmarnowała.
- Nie chcę zmarnować samej siebie.
Tego nawet Gerald nie mógł słuchać spokojnie.
- Posłuchaj, zaufaj mi...
- Zaufać? Tobie? Po tym, jak kłamałeś, jak namówiłeś doktora
Hayesa, żeby mnie okłamywał?
- Spędziliśmy razem tyle lat - powiedział, uśmiechając się z
wysiłkiem. - Pomagałem ci robić karierę. Pracowaliśmy razem, ciężko
pracowaliśmy. Gdyby nie ja, nie stałabyś się pianistką światowej
sławy.
- A teraz jestem kimś innym - nigdy nie słyszał podobnego
chłodu w jej głosie. - Nie ma już światowej sławy pianistki. To była
prawda. Jej własna prawda.
- Nieważne, kim byłam. Ważne, kim jestem teraz.
W kilka minut później Gerald odjechał. Stała przed domem,
patrząc, jak znikają światła jego samochodu.
Ważne, kim jestem teraz, powtórzyła w myślach i nagle pojęła
cały sens tego zdania. Jest teraz dorosłą osobą, w pełni świadomą
swoich możliwości. Może o sobie decydować. I zrobi to. Nikt nigdy
nie będzie kierował jej życiem.
- Może kiedyś ja i Gerald spotkamy się i porozmawiamy
normalnie - powiedziała do Aleca - ale nie teraz. Zaangażowałam
adwokata, żeby załatwił moje sprawy. Rozstanie z menedżerem to
gorsze niż rozwód.
- I chyba tak samo smutne.
Mówił szczerze i jego wrażliwość zaskoczyła ją. Niesłusznie.
Przecież tamtego dnia uciekł dlatego, że nie był w stanie znieść jej
rozpaczy. Dał jej czas na załatwienie jej własnych spraw. Wyczuwał
wszystko, co się z nią działo. Jego wrażliwość mówiła mu, że
powinien się wycofać, że jego chęć pomocy obraża ją i paraliżuje.
Tak brzmiała jedna wersja wydarzeń. Druga nie była równie
optymistyczna. Był tchórzem, przestraszył się kiedy zobaczył miłość
w jej oczach. Uciekł, bo bał się konsekwencji.
Zawahała się. Jedno i drugie jest równie prawdopodobne.
Najważniejsze jest to, że ona pomyliła seks z miłością i w każdej
chwili gotowa pomylić się po raz drugi.
Nie wolno jej o tym myśleć. Nie teraz, kiedy siedzi obok niego na
kanapie. Nie teraz, kiedy w każdej chwili może ją pocałować. Trzeba
jak najszybciej zmienić temat.
- Co zamierzasz zrobić w sprawie Emily?
Nie od razu puścił jej dłonie. Najwyraźniej potrzebował trochę
czasu. Zmiana tematu nie przyszła mu łatwo.
Włożył do ust wykałaczkę. Przez chwilę milczał.
- Po pierwsze - powiedział wreszcie - trzeba wybadać, czy to
Phelps jest profesorem, który jej obiecał stypendium.
- Zgoda.
- W takim razie muszę za nią pochodzić. Zobaczę, z kim się
spotyka, co robi. Phelps lubi mnie, więc i od niego mogę się czegoś
dowiedzieć.
- A co ja mam robić?
- Ty? Nic.
- Jak to - nic? Przecież to moja uczennica.
- Właśnie dlatego. Jesteś nauczycielką. Nie możesz uganiać się
po campusie za swoimi studentkami.
- Ale... ale ja chcę coś zrobić. Spojrzał na jej ślicznie wykrojone
usta.
- Chcesz coś zrobić? Po prostu bądź.
- Jak to?
- Bądź na miejscu. Może Emily będzie chciała porozmawiać. Po
prostu wysłuchaj. Może uda ci się zdobyć jej zaufanie. Może
wszystko ci wyzna.
Lauren była rozczarowana.
Miała ochotę działać. To było takie podniecające. Bardziej niż
siedzenie w klasie w oczekiwaniu, aż studentce zachce się
opowiedzieć jej o swoim romansie z profesorem.
- Jak mam zdobyć jej zaufanie, skoro chce przerwać lekcje
muzyki?
- Zrób coś, żeby nie przerwała. Zmień jej godziny, zrób
wszystko, żeby w dalszym ciągu do ciebie przychodziła.
- Spróbuję.
- Tak długo, jak się z tobą widuje, jest w pewnym stopniu
bezpieczna. Tak mi się przynajmniej wydaje. Jesteś dla niej oparciem.
Najlepszym z możliwych. Potrafisz sprawić, że człowiek zaczyna
widzieć więcej, pomagasz mu zrozumieć jego własne problemy.
Zabrzmiało to niebezpiecznie intymnie, ale była skłonna to
wybaczyć, ze względu na szczerość brzmiącą w jego głosie. Nie
chciał jej schlebiać, nie chciał jej uwieść. Wyrażał po prostu pewną
opinię. •
Bardzo ją ciekawiło, co takiego Alec zrozumiał dzięki niej, ale
nie mogła zapytać. Nie chciała, żeby zabrnęli na grząskie ścieżki ich
wzajemnych stosunków, to mogło zaprowadzić zbyt daleko.
Uśmiechnęła się tylko. Alec puścił jej rękę i wstał.
Odprowadziła go do drzwi. Znowu od niej wychodził. W zupełnie
innej sytuacji niż ostatnim razem, ale znowu wychodził. Wiedziała, że
jej dom będzie pusty i smutny bez niego. Że nie będzie domem.
Otworzył drzwi, zatrzymał się i odwrócił ku niej. Stał jakby
szukając odpowiednich słów pożegnania kogoś, kogo się kiedyś
trzymało w ramionach i przez kogo zostało się odrzuconym.
- Do zobaczenia - powiedział powoli. Spojrzała w jego oczy.
Poczuła jego niezwykłe spojrzenie.
- Do zobaczenia.
Zamknęła drzwi i oparła się o nie. Tak jak się spodziewała, bez
Aleca było strasznie pusto.
Było pusto, ale nie była sama. Alec był na górze. Zaraz znowu
usłyszy jego kroki, dźwięk telewizora, szmer prysznica. Alec znowu
stanie się częścią jej świata. W pewnym stopniu będzie do niej
należał.
Wrócił do niej i pragnie jej. Ona też go pragnie. Co będzie, jeśli ją
znowu pocałuje, weźmie, a potem znowu odejdzie? Co się stanie, jeśli
się okaże, że ona go kocha, a jemu na niej wcale nie zależy?
Nic się nie stanie. Będzie tak, jak jest teraz. Będzie samodzielna i
niezależna. Zakochana i zupełnie sama.
Rozdział 12
Mimo ciepłego swetra, który włożył pod kurtkę, było mu zimno.
Wiał przenikliwy listopadowy wiatr. Alec wsadził ręce do kieszeni
spodni i szybkim krokiem ruszył przez campus.
Pod domem, gdzie mieszkała Emily, nieco zwolnił. W większości
okien paliło się światło. Za zasłonami przesuwały się cienie dziewcząt
Wychodziły grupkami, ze stosami książek w ramionach, i szły w
stronę biblioteki. Wyjął wykałaczkę z ust i przystanął w cieniu
rozłożystego drzewa. Doskonały punkt obserwacyjny.
Wrócił do Albright przed czterema dniami, a widział Lauren tylko
raz. Wtedy, zaraz po przyjeździe. Kilka razy rozmawiał z nią przez
telefon. Pierwsza rozmowa odbyła się wkrótce potem, jak Lauren
udało się odwieść Emily od zamiaru zrezygnowania z lekcji muzyki.
Bardzo się ucieszył. Lauren jednak była zasępiona.
- Tak się czuję, jakbym grała komedię.
- Co przez to rozumiesz?
- Powiedziałam, że postawię jej piątkę, co zwiększy jej szanse na
otrzymanie stypendium.
- A nie zamierzałaś postawić jej piątki?
- Owszem. Zasługuje na to. Ale w tej sytuacji poczułam, że chcę
nią... manipulować.
Uśmiechnął się w duchu. Co za naiwność. Skoro to według niej
była manipulacja, jak nazwałaby sztuczki, do których on sam się
uciekał, kiedy pracował w policji. Kłamał, grał komedie, udawał i
podpuszczał. Każdy sposób dobry, jeśli może pomóc w śledztwie. Cel
uświęca środki. Stosował tę zasadę w praktyce.
Zachował jednak powagę. Jej idealizm i szlachetność miały w
sobie coś wzruszającego.
- Nie przejmuj się tym - powiedział - ciesz się, że nie
zrezygnowała z lekcji muzyki.
- Tak, ale powinna na nie chodzić dlatego, że lubi grać i ma
talent, a nie z powodu stypendium.
- Nareszcie zrozumiałaś. Świat właśnie taki jest. Udało ci się ją
przekonać. Dobre i to.
Następną rozmowę odbyli w dniu, kiedy Emily przyszła na lekcję
w nowym zmienionym terminie.
Lauren zadzwoniła do niego zaraz po jej wyjściu.
- Jest potwornie spięta. Próbowałam z nią trochę porozmawiać.
Kiedyś wspomniała, że jest zakochana, więc zapytałam, czy ma jakieś
kłopoty.
- Co odpowiedziała?
- Jeszcze bardziej posmutniała. Powiedziała, że nienawidzi
mężczyzn, bo chodzi im tylko o jedno.
Lauren głęboko westchnęła, co zrobiło na nim większe wrażenie
niż jej słowa.
- Mam nadzieję, że wyprowadziłaś ją z błędu - powiedział
żartobliwie.
Lauren nie podjęła jego tonu.
- Wziąwszy pod uwagę, jak słabo znam mężczyzn, nie mogę być
w tych sprawach autorytetem. Może ty mógłbyś mi to wyjaśnić, a ja
następnym razem po prostu jej powtórzę.
Wiedział, że dzwoni z pracy, ale wyobraził sobie, że jest w domu,
na dole. Gdyby tak było, a sprawy między nimi układałyby się w
miarę normalnie, mógłby po prostu odłożyć słuchawkę i zejść na
parter. Mogliby porozmawiać w cztery oczy. Tak, i zaraz zacząłby ją
całować...
Emily Spaeth znała mężczyzn znacznie lepiej niż jej nauczycielka
muzyki... Ale do rzeczy.
- Czy wspomniała nazwisko Phelpsa?
- Nie. Ja też nie próbowałam tego robić. Była w okropnym stanie.
Powiedziała, że ma kłopoty z dwoma innymi przedmiotami, pewnie
dostanie tróje i może stracić stypendium.
- Bardzo jej zależy na pieniądzach.
- Na to wygląda. Powiedziała, że jest gotowa na wszystko, żeby
nie stracić stypendium.
- To może sugerować, że chodzi o romans z Phelpsem.
- Jest taka naiwna - Lauren próbowała bronić uczennicy. - Nie
sądzę, żeby sobie zdawała sprawę z tego, co robi.
- Sądzisz, że bidulka nie wie, że to brzydko iść z kimś do łóżka
dla zysku? - zapytał bardziej obcesowo niż zamierzał. Zdenerwowało
go, że Lauren tak uparcie broni uczennicy, pouczając przy okazji jego,
który usiłuje chronić dziewczynę przed jej własną głupotą. Jeśli nie
widzi, kto tu działa w dobrej wierze, musi być tak samo ślepa jak jej
pupilka.
- Emily jest dzieckiem. Ma zaledwie dwadzieścia lat. Nie wolno
ci sądzić jej zbyt surowo.
Znowu miał ochotę przywołać ją do porządku. Zrezygnował
jednak. Po co? Dlaczego ma widzieć świat w takim świetle jak on?
Nic ich nie łączy. Od jego powrotu zadzwoniła zaledwie dwa razy.
Nie warto budować nic wspólnego. Nawet czegoś tak ulotnego, jak
wizja świata.
Starał się przebywać w pobliżu domu. Zupełnie jak zakochany
nastolatek, gotów przybiec na pierwsze wezwanie. Nigdy jej nie
spotkał, mimo że nieraz przechodził obok instytutu muzykologii.
Nigdy nawet nie spojrzała w jego okna - ani kiedy rano wychodziła z
domu, ani kiedy wracała wieczorem.
Nie tylko jej nie widywał. Nie słyszał jej również.
Od powrotu nie doszedł jego uszu z mieszkania Lauren żaden
dźwięk.
Słyszał oczywiście codzienne odgłosy, takie jak przesuwane w
kuchni krzesło, otwierana szafka czy szmer wody wpuszczanej do
wanny. Nigdy jednak nie słyszał muzyki.
Lauren całkowicie przestała grać.
Może kiedy był w Bostonie, powzięła jakieś ważne
postanowienia.
Nie miała oczywiście żadnej motywacji. Ale wolałby, żeby od
czasu do czasu grała po prostu dla przyjemności, dla samej siebie.
Było coś nienaturalnego w tym nagłym zerwaniu z czymś, co dotąd
stanowiło istotę jej życia.
Coś nienaturalnego, co dowodziło, że niezupełnie jeszcze
pogodziła się z tym, co się stało. Nie potrafiła pogodzić się z losem,
nie potrafiła zaakceptować prawdy. Może było trochę za wcześnie,
może musi upłynąć trochę czasu, żeby znowu zasiadła do fortepianu.
On sam potrzebował ponad pół roku, żeby wrócić do „normalnego"
życia. Sześć miesięcy na to, żeby móc wejść do budynku, do którego
wbiegał przez tyle lat. Doświadczenie równie ciężkie jak fizyczny ból.
Wszyscy bardzo się, oczywiście, cieszyli. Kobiety całowały go w
policzki, a koledzy częstowali kawą i klepali po plecach. Wszyscy
byli bardzo mili i uśmiechnięci. W ich uśmiechach dostrzegał
współczucie i rozumiał, że jest obcy. Obcy. W starych dekoracjach nie
było dla niego miejsca.
Musiało upłynąć pół roku, żeby zdecydował się na następną
wizytę. W tym czasie napisał już połowę książki i negocjował właśnie
warunki umowy. Czuł się znacznie lepiej, miał coś nowego, nie
musiał myśleć o sobie jako o niezdolnym do służby gliniarzu.
De czasu potrzeba, żeby Lauren przestała myśleć o sobie jako o
pianistce?
Jak długo jeszcze on, Alec, będzie o niej myślał jako o kochance?
Wciąż nie mógł zapomnieć. Pamięć o wspólnie spędzonej nocy
pokryło wspomnienie powitalnego pocałunku po jego powrocie do
Albright. Miał świadomość, że to ona odsunęła się od niego. Ona
cofnęła się i powiedziała „nie".
Musiał to zrozumieć. Nie mogła postąpić inaczej. Kiedyś już od
niej odszedł. Ostatnio wszystko psuł. Nie mógł zostać, bo musiał
szanować jej prawo do decydowania o własnym losie. Ona musiała go
odtrącić z tego samego powodu.
Wszystko można wytłumaczyć. Znacznie trudniej panować nad
emocjami. Ostatnio coś o tym wiedział. Pragnął jej. Źle sypiał. W
nocy wspominał niezwykłe przeżycie, jakiego doznał kochając się z
nią. Nie mógł przy tym nie myśleć, jak cudownie byłoby powtórzyć to
raz jeszcze. Powoli, spokojnie smakując każdą chwilę, każdy gest.
Jego fascynacja Lauren Wyler wzrosła jeszcze po powrocie do
Albright.
Bardzo chciał, żeby uwierzyła, że nic jej z jego strony nie „grozi".
Cóż, jeśli sam nie mógł w to uwierzyć. Fascynacja to jedno, a chęć
spędzenia życia razem - to zupełnie co innego. Zresztą gdyby nawet
się zdecydował, ona na pewno odrzuciłaby jego propozycję. Może po
prostu nic dla niej nie znaczy.
Ona dla niego znaczy wiele. Zbyt wiele. Szaleństwem wydawała
mu się myśl, że zostaną przyjaciółmi. Jak mógł się łudzić, że wróci,
załatwi sprawę Phelpsa i spokojnie powie jej „do widzenia"!
Zamieszka sobie na górze i spokojnie będzie znosił jej sąsiedztwo!
Drzwi domu akademickiego otworzyły się i wyszły z nich dwie
dziewczyny. Jednej z nich Alec nie znał. Druga była wysoką, zgrabną
blondynką. Oderwał myśli od Lauren i postanowił się skupić nad
„sprawą Emily".
Zaraz po porannej rozmowie z Lauren zadzwonił do Phelpsa i
zaproponował spotkanie. Profesor był zachwycony jego telefonem, ale
z przykrością musiał odmówić. Po południu miał się spotkać z jakąś
studentką.
- Pewna ślicznotka chce ze mną omówić sprawy związane z
dalszym tokiem studiów - powiedział i Alec wyobraził sobie jego
obleśny uśmieszek. - Jeśli możesz, spotkajmy się jutro.
„Ślicznotka", pomyślał idąc w ślad za Emily i jej koleżanką. Jeśli
szła na spotkanie z nim, nie była znowu taka naiwna.
Dziewczęta skręciły w lewo i ruszyły drogą prowadzącą do
biblioteki i... Dwight Hall. Alec podążył za nimi.
Zatrzymały się przed budynkiem biblioteki. Co będzie, jeśli
Emily wejdzie do środka razem z koleżanką? Nic. Pójdzie prosto do
Dwight Hall zobaczyć, kim jest ślicznotka, dyskutująca z Phelpsem o
„dalszym toku studiów".
Wolał jednak, żeby chodziło o Emily. Właściwie wszystko jedno,
ale Emily jest związana z Lauren. Gdyby uratował ją przed Phelpsem,
miałby szansę na podziękowanie...
Po kilku minutach rozmowy koleżanka weszła do środka, a Emily
została na zewnątrz. Stał po drugiej stronie ulicy, błogosławiąc
ciemności. Dwight Hall znajdował się tuż obok. Od biblioteki
oddzielał go jedynie instytut języków obcych.
W kilku oknach paliło się światło. Jedno z nich należało do
Rogera Phelpsa.
Emily zrobiła kilka kroków i weszła do budynku politologii. Alec
odczekał kilka sekund i podążył za nią.
Na schodach nie spotkał nikogo. Szedł szybko, starając się nie
robić hałasu. Dopiero na samej górze zwolnił i rozejrzał się. Emily
pukała do drzwi Phelpsa.
Przylgną) do ściany i poczekał, aż wejdzie do gabinetu profesora.
Potem wyszedł z ukrycia i poszedł korytarzem w kierunku drzwi.
Spojrzał na zegarek. Trzeba odczekać kilka minut. Musi zastać
Phelpsa w sytuacji kompromitującej, ale nie krytycznej. Chodzi o
Emily.
Stał i czekał. Lampy błyszczały, słychać było buczenie
wentylacji. Minęła go jakaś studentka. Obrzuciła ciekawym
spojrzeniem i poszła dalej. Włożył do ust wykałaczkę.
Znowu spojrzał na zegarek. Odkąd dziewczyna weszła do
gabinetu, minęło pięć minut Powinno wystarczyć. Zdecydowanym
krokiem podszedł do drzwi i głośno zapukał.
Usłyszał szmer głosów, potem zapadła cisza.
Odczekał kilka sekund i zapukał jeszcze raz. Szmer głosów
powtórzył się.
- Roger! - krzyknął - otwórz! Przyszedłem, żeby cię zabrać na
piwo!
Umówieni byli co prawda na jutro, ale sądził, że hałas zmusi
Rogera do szybszego otwarcia drzwi.
Po chwili drzwi uchyliły się. Stanął w nich Roger, tarasując
wejście. Jego potargane włosy i pośpiesznie, niestarannie włożone
ubranie świadczyły przeciw niemu.
- Cześć, Alec - powiedział, próbując swobodnie się uśmiechnąć. -
Przecież umówiliśmy się na jutro.
- Naprawdę? - zdziwił się Alec. - Jestem potwornie roztargniony.
Byłem pewien, że to dzisiaj.
Roger mocniej przycisnął drzwi.
- Chodź, daj się namówić, mam ochotę się napić. Wiesz, jak
pisarze tego potrzebują. Świat przedstawiony i te sprawy.
Profesor nie miał wyjścia.
- Daj mi dziesięć minut. Zaraz będę gotowy, - Roger próbował
zamknąć mu drzwi przed nosem.
- Oczywiście, chętnie poczekam. - Mówiąc te słowa Alec z całej
siły kopnął drzwi i wpadł do środka.
Na czerwonej kanapce siedziała Emily w rozpiętej bluzce i
opuszczonych dżinsach. W jej oczach malowało się przerażenie.
Jakiś czas panowała cisza.
Emily spuściła głowę, kryjąc twarz za zasłoną złotych włosów.
Alec wyjął z kieszeni wykałaczkę i włożył ją do ust. Roger nie
spuszczał z niego wzroku. Milczał.
- Jak widzisz - powiedział wreszcie - przyszedłeś nie w porę.
- Lepiej teraz niż kilka minut później - stwierdził spokojnie Alec.
Roger uśmiechnął się porozumiewawczo.
- W pewnym sensie masz rację.
- Co ty wyprawiasz, przecież ona jest studentką? Emily niżej
pochyliła głowę.
- Jest osobą pełnoletnią.
- Co z tego?
- To, że teraz... powinieneś już pójść, a piwa napijemy się jutro.
- A co z jej stopniem?
- Z jakim stopniem?
- Czy zawsze w ten sposób poprawiasz studentkom stopnie?
Emily nagle poderwała się, jednym ruchem odrzuciła włosy z
twarzy.
- Prosił mnie o to, kazał mi przyjść, powiedział, że mi pomoże
dostać stypendium. Zgodziłam się, bo mi przyrzekł, że wszystko
załatwi! Przyrzekł mi!
Roger zmieszał się.
- Może i jesteś pełnoletnia, ale nie można powiedzieć, żebyś była
dojrzała. Ubierz się i do widzenia - zwrócił się Alec do dziewczyny.
Jej złość natychmiast zmieniła adresata.
- Niech mi pan nie rozkazuje! Nie ma pan prawa. To sprawy
moje i Rogera.
Tego było trochę za dużo.
- Wiesz, mała, jak się to nazywa, kiedy ktoś bierze pieniądze za
takie rzeczy?
Chłodny ton jego głosu podziałał na nią otrzeźwiająco.
- Kazał mi to zrobić! Nie dla pieniędzy! Chciałam skończyć
szkołę!
- Do niczego jej nie zmuszałem - w głosie Rogera brzmiał
niesmak. - Przyszła tu z własnej woli.
- Myślałam, że mnie kochasz - Emily zaczęła zapinać bluzkę,
wciągnęła dżinsy i skarpetki - a ty przecież jesteś żonaty i w ogóle tak
samo było z tamtą dziewczyną, w zeszłym roku. Dowiedziałam się o
tym. Zawsze wmawiasz studentkom, że są nadzwyczajne i że im
pomożesz. Tamta teraz studiuje na Harwardzie. Trzeba ci tylko okazać
„dobrą wolę". Prosiłeś, żebym przychodziła do ciebie wieczorami,
nawet kosztem lekcji muzyki. Powiedziałeś, że powinnam ci się
odwdzięczyć, pamiętasz? W oczach Phelpsa dostrzegł nienawiść.
- Widzę, jak się potrafisz odwdzięczyć - wycedził. - Czy ty
wiesz, kim jestem? Czy wiesz, że jestem najlepszym specjalistą w
swojej dziedzinie? Robili ze mną wywiady. Rozmawiałem z
prezydentem. A ty jesteś po prostu niczym. Średnio zdolną uczennicą,
która nie wie, jak sobie załatwić stopień. Powinnaś być mi wdzięczna,
że w ogóle zechciałem na ciebie zwrócić uwagę.
Alec wzdrygnął się. Miał dosyć. Odwykł od podobnych brudów.
Przyłapał Phelpsa na gorącym uczynku, ale nie zamierzał
wysłuchiwać ich wzajemnych oskarżeń.
- Emily, zabieraj się stąd, ale już - powiedział. - Sam się nim
zajmę.
- To naprawdę nie moja wina - w jej głosie zamiast skruchy
brzmiał gniew. - Przyrzekł mi...
- Idź stąd - powtórzył rozkazująco.
Emily zebrała rozsypane książki i rzuciwszy mu wściekłe
spojrzenie, zniknęła za drzwiami.
Alec spojrzał na Phelpsa. Po ustach profesora błąkał się ironiczny
uśmieszek.
- Zdarza się - powiedział, przekonany, że Alec doskonale go
rozumie. Wyraźnie rozbawiony, przysiadł na biurku.
Alec stał bez ruchu. Nic tu po nim. Spełnił swój obowiązek. Mags
powinna być zadowolona. Uchronił Emily przed zrobieniem głupstwa.
Mógł teraz stąd wyjść, zostawić tego bałwana i umyć starannie ręce.
Coś go jednak powstrzymywało. Obraz pięknej żony Rogera,
przestrach w oczach Emily, a przede wszystkim Lauren. Broniła
swojej uczennicy tak uparcie, jak uparcie próbowała wierzyć, że
będzie grać. Tak jakby obie sprawy były równie ważne.
Ze względu na Lauren nie mógł tego zostawić.
- Takie rzeczy nie zdarzają się same - powiedział cichym głosem,
z satysfakcją widząc, jak zadowolenie na twarzy Phelpsa powoli
znika. - To ludzie robią takie rzeczy.
- Daj spokój - Roger próbował się bronić. - Nie rób z tego
tragedii. Sama tego chciała...
- Jest jeszcze prawie dzieckiem. Mogłaby być twoją córką.
- Mimo to dobrze wie, czego chce.
- Miałeś nad nią władzę. Sam mi mówiłeś, że człowiek zostaje
profesorem, żeby mieć władzę. Ty jej nadużyłeś.
- Alec, posłuchaj...
- Niedobrze mi się robi na twój widok. Wkładaj buty i idziemy.
Musisz porozmawiać z rektorem.
- Pani Wyler? - usłyszała w telefonie zdyszany dziewczęcy głos.
- Przepraszam, że do pani dzwonię. Nazywam się Kitty Forsythe. Pani
mnie nie zna. Jestem przyjaciółką Emily Spaeth.
Lauren zacisnęła dłoń na słuchawce. Była ósma wieczór.
Słyszała, jak Alec wychodził. Słyszała wszystko, co robił. Resztę
sobie dopowiadała. Bacznie śledziła życie rozgrywające się piętro
wyżej. Wyszedł przed godziną, a teraz jakaś koleżanka Emily
telefonuje do niej, wyraźnie przestraszona.
- Tak, słucham - powiedziała.
- Strasznie mi przykro, że przeszkadzam, ale...
- Nie przeszkadzasz mi. Co się stało?
- Chodzi o Emily. Wiem, że ma z nią pani lekcje. Jest pani
jedyną nauczycielką, jaką lubi. Więc dzwonię, bo ona się pakuje.
Mówi, że wyjeżdża z Albright, rzuca szkołę, jest w bardzo złym
stanie. Nie chce iść do opiekuna roku i... zamknęła się w swoim
pokoju i... ja wiem, że jest późno, ale...
- Nic nie szkodzi - przerwała jej Lauren. - Gdzie mieszkacie?
Odłożyła słuchawkę, złapała żakiet i klucze. Stało się. Czuła to
wyraźnie. Emily w czasie lekcji była zupełnie inna niż zwykle.
Roztargniona, nieuważna, myślami przebywająca gdzie indziej.
Lauren chciała zapytać o sercowe sprawy, ale bała się ją spłoszyć.
Może nic się nie stało między nią a Phelpsem. Może po prostu
pokłóciła się ze swoim chłopakiem i dlatego tak się zamartwia. Może
dlatego chce opuścić szkołę. Dwudziestolatki zwykle lubią
przesadzać.
Biegnąc wzdłuż Hancock Street, Lauren próbowała sobie
wmówić, że tak właśnie jest. Emily pokłóciła się z chłopakiem. Ot,
zwykła sprzeczka zakochanych. Wiedziała jednak, że telefon
koleżanki musiał dotyczyć czegoś innego. Alec wyszedł wieczorem.
Na pewno w sprawie Phelpsa. A teraz jej najzdolniejsza studentka
jest, mówiąc słowami jej koleżanki, w strasznym stanie.
Biegła, czując, jak policzki czerwienieją jej od chłodu; z jej ust
wydobywały się białe obłoczki. W drzwiach domu akademickiego
pokazała legitymację dyżurującej studentce.
- Nazywam się Lauren Wyler. Pracuję w instytucie muzykologii.
Przyszłam do Emily Spaeth.
Dziewczyna ujęła słuchawkę telefoniczną.
- Zadzwonię na górę.
- Poproś Kitty Forsythe. Dziewczyna zamieniła z kimś kilka
słów.
- Drugie piętro - powiedziała do Lauren. - Może pani iść na górę.
Lauren wbiegła na schody. Na pierwszej kondygnacji dobiegł ją
gwar młodzieńczych głosów, śmiechy, szmer prysznica. Na drugim
piętrze czekała na nią blada dziewczyna o przestraszonych oczach.
- Tędy - pociągnęła za sobą Lauren w głąb korytarza. - Na imię
mam Kitty. Mieszkam naprzeciwko. Emily zamknęła się i chyba
płacze. Nie wiem, może wzięła jakiś narkotyk... ale chyba nie?
Zawsze jest taka ostrożna, nawet nie pije wina.
- Myślisz, że pokłóciła się z chłopakiem? - zapytała Lauren,
pewna przeczącej odpowiedzi.
- Z jakim chłopakiem?
- Powiedziała mi dziś w czasie lekcji, że ma dość wszystkich
mężczyzn. Pomyślałam, że to może wina jej chłopaka.
Kitty zaprzeczyła ruchem głowy.
- Ona nie ma chłopaka. Chyba kręci z jakimś profesorem. Nie
mówiła mi, z kim, bo to wielka tajemnica. On podobno się w niej
zakochał i coś tam dla niej robi i tak dalej. Od razu sobie pomyślałam,
że to głupie, żeby tak z profesorem...
- Czyli tak naprawdę, nie ma chłopaka?
- Ma tylko tamtego. Zupełnie zwariowała na jego punkcie.
Ostatnio powiedziała, że zrozumiała, że on jej nie kocha, tylko po
prostu zamierza ją wykorzystać, i że ona odpłaci mu tym samym.
- Myślisz, że między nimi do czegoś doszło?
- Nie wiem. Powiedziała, że postara się, żeby zrobił dla niej, co
może, bo skoro jej nie kocha, to niech ona z tego przynajmniej coś
ma. Nie rozumiem, o co jej chodzi, ale ona chyba wie, co robi.
„Idzie z nim do łóżka, żeby jej postawił dobry stopień", w uszach
Lauren zabrzmiały słowa Aleca. Zrobiło się jej niedobrze. Wbrew
podejrzeniom, wbrew cynicznej pewności Aleca, próbowała dotąd
wierzyć, że takie rzeczy się nie zdarzają. Miała nadzieję, że Emily
przynajmniej kocha Phelpsa. Alec jednak miał absolutną rację. „Takie
jest życie, Lauren".
- To jej pokój? - zapytała, kiedy stanęły pod drzwiami.
- Słuchaj, Emily! - krzyknęła Kitty. - Przyszła do ciebie pani
Wyler.
- Nikogo nie chcę widzieć!
- Emily - powiedziała spokojnie Lauren - proszę cię, otwórz,
chcę ci pomóc.
Naprawdę chciała tylko jednego: potrząsnąć nią i skrzyczeć.
Głupia, bezmyślna dziewczyna! Była jednak nauczycielką. Jej
obowiązkiem było pomóc uczennicy.
W chwilę potem drzwi się otworzyły i ukazała się zapłakana
twarz z czerwonymi oczyma. Za nią na łóżku leżała otwarta walizka.
Po całym pokoju walały się ubrania.
Lauren podziękowała Kitty i weszła do środka, zamykając za
sobą drzwi.
- Kitty powiedziała, że zamierzasz opuścić szkołę.
- Muszę wyjechać.
- Chodzi o pieniądze?
- Chodzi o moją opinię. Jestem skończona. Emily wytarła łzy
chusteczką.
- Będzie straszny skandal.
- Miałaś romans z profesorem Phelpsem - powiedziała Lauren.
Dziewczyna rzuciła jej spłoszone spojrzenie.
- Skąd pani wie? Skoro pani wie, to znaczy, że wiedzą wszyscy.
- Nikt nie wie.
- Ten jego przyjaciel wie. Nakrył nas. Jestem taka głupia, to
wszystko moja wina...
- Nie twoja. Profesor Phelps jest dorosły, Emily. Powinien
wiedzieć lepiej. Nadużył twojego zaufania.
Emily łkała, przyciskając mokrą chusteczkę do oczu. Lauren
spostrzegła pudełko na polce, wyjęła papierową serwetkę i podała jej.
Ta też wkrótce zwilgotniała.
- Na początku myślałam, że on coś do mnie czuje. Bardzo mi to
pochlebiało. Dorosły mężczyzna i do tego profesor. Stale mnie
zapraszał do swojego gabinetu i tak dalej. A potem powiedział, że
może mi załatwić stypendium. Naprawdę myślałam, że mnie kocha.
- A ty go kochasz?
Emily nie odpowiedziała, skinęła tylko głową.
- Wiedziałaś, że ma żonę?
- Z początku nie. Potem, kiedy się dowiedziałam, wytłumaczył
mi, że to nie szkodzi. Możemy sobie wzajemnie pomagać. Powiedział,
że bardzo lubi pomagać studentkom, jeśli są dla niego miłe. Może im
pomóc dostać stypendium, może je wysłać na jakiś dobry uniwersytet
albo na studia doktoranckie. A ja ledwo mogę opłacić studia tutaj.
- Tym nie powinnaś się przejmować. Jest tyle możliwości
zarobienia pieniędzy. Możesz wziąć pożyczkę albo znaleźć sobie
jakąś pracę. Mam zresztą coś dla ciebie. Możesz dawać lekcje muzyki.
W Albright jest wielu młodych ludzi, chcących się uczyć gry na
fortepianie. Jeśli będziesz chciała, polecę cię komuś.
Emily spojrzała na nią przez łzy.
- Naprawdę? Zrobi to pani?
- Jest wiele możliwości przyzwoitego załatwienia sprawy.
Romans z profesorem do nich nie należy.
Emily jęknęła.
- Wyrzucą mnie, na pewno.
- Nie pozwolę na to.
- Powinni to zrobić. To nie jest szkoła dla idiotek takich jak ja.
- Nie jesteś idiotką. Wpadłaś w tarapaty, ale na szczęście udało ci
się z nich wydostać.
- To ten przyjaciel Rogera mnie stamtąd wyrwał. Przeszkodził,
zanim było za późno. Wpadł do jego gabinetu, zupełnie jakby
wiedział, co się dzieje. Nawet nie był zdziwiony. Po prostu wszedł i
wyrzucił mnie stamtąd.
Lauren zamierzała jej wyjaśnić, że Alec wcale nie jest
przyjacielem Rogera, ale dała spokój. Nieważne, kim jest.
Najważniejsze, że zjawił się we właściwym czasie. Zanim było za
późno.
- Jutro - powiedziała - pójdziemy razem do opiekunki roku i
przedstawimy całą sprawę.
- Na pewno pomyśli, że jestem za głupia, żeby studiować w
Albright.
- Pomyśli, że jesteś naiwna, niedoświadczona i popełniłaś błąd.
Kobieta, kiedy jest niedoświadczona, nieraz się myli. Źle rozumie
intencje mężczyzny. Widzi miłość tam, gdzie jest tylko pożądanie. To
nie jest głupota, to część dorastania. Uczymy się na błędach.
- Pani też? - dziewczyna szeroko otworzyła oczy. - Coś takiego
się pani przytrafiło?
Lauren uśmiechnęła się smutno.
- Nie kochałam się nigdy w żonatym profesorze, ale kiedyś
zakochałam się w kimś, kto... czuł coś innego niż ja. Ja grałam
rapsodie, a on rock and rolla. - Odchrząknęła i mówiła dalej: - Wiele
się nauczyłam. Ty też będziesz teraz inna. Tak właśnie zostaje się
kobietą.
Umówiły się, że następnego dnia pójdą załatwić sprawy,
pocałowała dziewczynę w policzek i wyszła. Po uliczkach campusu
szalał zimny wiatr. Postawiła kołnierz płaszcza, włożyła ręce do
kieszeni. Nie miała dokąd się śpieszyć.
Szła powoli przez uśpiony campus, jeszcze raz przeżywając
rozmowę z Emily. Miała wrażenie, że jej pomogła, poradziła,
wskazała drogę. Spełniła swój obowiązek.
Może tylko była niezupełnie szczera. Powiedziała, że wiele się
nauczyła na własnych błędach. Trochę przesadziła. Jeśli chodzi o
Aleca, nie nauczyła się niczego.
Przyjechał do Albright, żeby pomóc ciotce. Mimo że
postępowanie Emily od początku mu się nie podobało, pomógł i jej.
Pomógł też Lauren, wbrew jej woli, narażając się na jej gniew. Nie
robił tego dla pieniędzy ani dla sławy, ani żeby zyskać władzę. Pobyt
w Albright nic mu nie dał. Nie napisał nowej książki, nie uleczył nogi.
Nigdy jej nie oszukał. Nieważne, czy chodziło o jej przyszłość, o
jej grę czy uczucia. W przeciwieństwie do Phelpsa i Geralda, nigdy
nie kłamał. Działał otwarcie i szczerze.
Nigdy nie mówił, że ją kocha. Kochał się z nią, bo tego chciała.
Kiedy zorientował się w charakterze jej uczuć, odszedł, nie dlatego,
żeby ją zranić, tylko żeby oszczędzić jej przyszłych cierpień.
Kocha go. Teraz jest już pewna, że go kocha.
Powiedziała mu, że nie potrzebuje jej bronić, i wierzyła w to.
Teraz, kiedy tak szła samotnie wzdłuż Hancock Street, starała się
jedynie wierzyć, że będzie potrafiła się obronić przed miłością do
człowieka, który jej nie kocha.
Rozdział 13
Alec nacisnął dzwonek przy drzwiach rektorskiej rezydencji lewą
ręką. Prawą trzymał na pokrytym tweedem ramieniu profesora
Phelpsa. Roger na pewno nie będzie próbował zwiać, ale ostrożność
nie zawadzi.
Profesor prezentował się nieszczególnie. Jego dawna pewność
siebie gdzieś zniknęła. Mimo że Alec był tylko o kilka centymetrów
wyższy, Roger wyglądał przy nim jak połamana marionetka.
Ponieważ nikt nie otwierał, Alec znowu nacisnął dzwonek. Na piętrze
otworzyło się okno, podnieśli głowy. Ukazała się pani rektor.
- Kto tam?
Alec siłą powstrzymał się od śmiechu. Stary dobry zwyczaj
rodziny Cudahy. Babcia zawsze tak robiła. Wychylała się z okna i
sprawdziwszy, kto dzwoni, spokojnie zrzucała klucze. Ciekawe, kiedy
Mags zacznie wyrzucać klucze przez okno rektorskiej rezydencji.
- To ja, Mags - krzyknął. - Przyprowadziłem kogoś. Musimy z
tobą porozmawiać.
- Już schodzę.
Po chwili masywne odrzwia uchyliły się. Mags miała na sobie
flanelowy szlafrok, na nosie okulary, włosy w nieładzie. - Mam
nadzieję, że panowie wybaczą mi strój. Zwykle nie przyjmuję gości o
tej porze, ale - jak sądzę - sprawa jest pilna.
- Nie na tyle, żeby panią wyciągać z łóżka - powiedział sucho
Roger.
- Nie byłam w łóżku - odparła. - Próbowałam pisać referat, który
mam wygłosić w Chicago w przyszłym tygodniu. Coś mi jednak
mówi, że referat będzie musiał poczekać.
Odsunęła się i poprosiła ich do środka. Przeszli przez salon do
niewielkiego gabinetu umeblowanego antykami. Mags zasiadła w
fotelu, Roger przycupnął w rogu kanapy.
- Wydaje mi się, że profesor Phelps chciałby z tobą porozmawiać
o swojej pracy w Albright - powiedział Alec.
Mags, przetarła okulary.
- Jak daleko zaszły sprawy?
- Zastałem ich jeszcze w ubraniu. Postukała palcami w oparcie
fotela.
- Kim jest ta studentka?
- Emily Spaeth. Chyba z pierwszego roku. Bała się, że będzie
miała słabe stopnie. Roger postanowił jej pomóc.
Phelps skrzywił się. Na twarzy Mags odmalował się niesmak.
- A co z tamtą zeszłoroczną sprawą?
- Wiedziała o tym. Roger co prawda jeszcze nie potwierdził,
ale...
- Emily była wściekła - przerwał mu Phelps. - Nie wiedziała, co
mówi.
- Doskonale wiedziała, stary. Zresztą mamy dowody.
- Jakie dowody? - Roger zbladł.
- List.
- Napisany przez przyjaciółkę tamtej dziewczyny - wyjaśniła
Mags.
- Jednym słowem - profesor wyprostował się z godnością -
bardziej wierzycie słowom jakiejś studentki niż profesora
uniwersytetu.
- Jeśli to ty nim jesteś... szkoda gadać - Alec wkroczył do akcji. -
Albo zaraz wszystko powiesz, albo ci pomogę przypomnieć sobie, jak
to było. Wiesz, że my, policjanci, mamy swoje sposoby...
- Czego ode mnie chcecie? - przestraszył się Roger. - Tamto, w
zeszłym roku, to nie była moja wina. Sama do mnie przyszła.
Wiedziała, że mam znajomości na Harwardzie. Zaproponowała mi...
- A ty po prostu nie potrafiłeś odmówić - dokończył za niego
Alec.
- Żebyś wiedział. Kiedy młoda, śliczna kobieta sama
człowiekowi wchodzi do łóżka, to, bardzo cię przepraszam, Margaret,
ty chyba tego nie rozumiesz...
- Doskonale rozumiem - spojrzała na niego zza okularów. - Tym
razem to też pewnie była wina Emily. Wszystkiemu winne te okropne
dziewczyny. Ty, biedny, bezbronny człowiek, po prostu nie wiesz, jak
się przed nimi bronić.
- To znaczy... - sytuacja Rogera stawała się coraz gorsza. Alec
nawet jakby zaczynał mu współczuć. Wiedział, co znaczy, kiedy
ponętna kobieta ofiarowuje swoją miłość, wiedział, jak bardzo trudno
się powstrzymać.
Ale on nie oszukiwał Lauren. Nie obiecywał nic w zamian. Nie
wyłudził od niej miłości. Pragnął tylko, żeby jej było dobrze.
Mimo to rozumiał Phelpsa. Nie wszystko, co robił, ale jego
motywacje. Może był trochę lepszy od nieszczęsnego profesora, ale
nie za bardzo.
- Może byś się czegoś napił, Alec - powiedziała znacząco Mags.
- Zanim coś postanowimy, chciałabym porozmawiać z profesorem
Phelpsem sam na sam. Kuchnia jest za jadalnią, korytarzem w lewo.
Zostawił ich samych. Świadomość, że ma coś wspólnego z
Phelpsem, wstrząsnęła nim. Byli jakoś do siebie podobni, ale wiele
ich dzieliło. Nie tylko to, że on do niczego Lauren nie zmuszał.
Główna różnica polegała na tym, że bardzo się o nią niepokoił.
Martwił się o nią i martwi się nadal. Bardzo mu na niej zależy.
Zgodnie ze wskazówkami Mags, przeszedł przez ogromną
jadalnię i korytarzem dotarł do ogromnej kuchni. Zobaczył dwie
wielkie lodówki. W jednej z nich stały kartony piwa.
Otworzył butelkę i pociągnął łyk. Sprawa dobiegała końca.
Jeszcze tylko Mags omówi z Rogerem warunki kapitulacji i można
spuszczać kurtynę. Kulminacja i zakończenie. Epilog, jak mawiał jego
wydawca.
Historia Phelpsa dobiegła końca. Pozostała jednak jeszcze inna
historia. Lauren Wyler. Skomplikowane wątki tej sprawy również
trzeba było uporządkować.
Oboje popełnili błąd. Ona była delikatną księżniczką, subtelną i
naiwną. Pewnego dnia spotkała na swojej drodze nadopiekuńczego
gliniarza. Przyjęła jego pomoc, bo miała kłopoty. Potem się
otrząsnęła. Zebrała siły i nikogo nie potrzebuje.
On też jej nie potrzebuje. Też jest silny. Lauren pociąga go jako
kobieta, fascynuje go i sprawia, że myśli o niej bez przerwy. Ale to
nie znaczy, że się w niej zakochał.
Uśmiechnął się gorzko i pociągnął z butelki.
Z korytarza doszły go głosy Mags i Phelpsa. Wyszedł z kuchni,
żeby asystować przy pożegnaniu. Drzwi do gabinetu były otwarte.
Stał w nich Phelps. Ich spojrzenia spotkały się.
Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Profesor miał zaciśnięte usta,
zapadnięte policzki, brwi uniesione jak znaki zapytania.
Alec chrząknął. Nie bardzo wiedział, co powiedzieć.
"Bardzo mi przykro. Jakoś tak wyszło. Wszystkiego dobrego.
Dziękuję, że chwaliłeś moją książkę". Lepiej już nic nie mówić.
Phelps namyślał się chwilę. Potem, zupełnie jakby doszedł do
tego samego wniosku, odwrócił się i oddalił bez słowa.
Głucho trzasnęły zamykane drzwi.
Alec poszedł do gabinetu Mags. Pani rektor siedziała w fotelu,
oczy miała zamknięte, nogę opartą o antyczny stolik.
- Przecież to antyk, cioteczko! - krzyknął zgorszony. -
Natychmiast zdejmij tę nogę!
Otworzyła oczy.
- Mam lepszy pomysł - powiedziała zmęczonym głosem. - Chodź
tutaj i też sobie połóż nogę na stoliku. Nie wiem, jak ty, ale ja jestem
kompletnie rozbita.
Usiadł obok niej, podsunął butelkę. Mags napiła się piwa.
- Poprosiłam, żeby złożył rezygnację - powiedziała, nie czekając
na pytanie. - Musiałam trochę nalegać, ale wreszcie się zgodził. Nie
miał innego wyjścia. Niestety, muszę go trzymać do końca semestru.
Nie mogę go wyrzucić, ma zbyt wielu studentów. Ze względu na nich
nie mogę przerywać zajęć.
- Masz już kogoś na jego miejsce?
- Będę miała kogoś na wiosenny semestr. Pewną panią doktor z
Yale. Pisałam już do niej.
Jej aktywność wywarła na nim wrażenie.
- Myślisz, że się zgodzi?
Mags znowu pociągnęła z butelki.
- Nie proponowałam jej jeszcze nic konkretnego. Czekałam, aż
wyjaśnisz sprawę Phelpsa.
Ale przyjedzie na pewno, studiowała w Albright. Przyjedzie z
samego sentymentu dla starej szkoły.
- Zmowa absolwentów. Nie ma to jak stare roczniki.
- Głupi jesteś.
- A co z młodszymi? Myślę o Emily? Uśmiech znikł z twarzy
Mags.
- Muszę z nią porozmawiać. To nie będzie dla niej miłe. Cała ta
historia musiała ją nieźle zestresować.
- Nie jest znowu taka zagubiona - powiedział twardo. -
Wiedziała, w co się pakuje. Nie jest taka głupia.
- Oczywiście, w tej szkole nie ma głupich dziewcząt. Dbamy o
odpowiedni poziom. Co nie znaczy, że jest odporna na stresy. Nawet
mądre dziewczyny robią głupstwa i potem cierpią.
- Roger powiedział - podjęła po chwili - że tylko wziął, co sama
dawała. Kto wie, ile razy postąpił już w myśl tej zasady. Wiemy
przecież tylko o Emily i tamtej dziewczynie z Harwardu.
- Nie są zupełnie bez winy - Alec postanowił wystąpić w obronie
brzydszej płci. Albright, podobnie jak jego rodzinny dom, wyraźnie
był bastionem wojującej kobiecości.
- Owszem - Mags skinęła głową - nie są. Trudno powiedzieć, kto
zrobił pierwszy krok. Sądzę jednak, że nie zawsze kiedy kobieta
gotowa jest coś dać, mężczyzna musi ten dar przyjąć. Nieraz musi po
prostu odmówić, ponieważ w przeciwnym razie zrani kobietę bardziej
niż mówiąc „tak". Wiem, że to przeciwko męskiej naturze. Phelps
powinien umieć odmówić, nawet jeśli same do niego przychodziły.
Mags nie zdawała sobie sprawy, jak wielkie wrażenie zrobiły na
nim jej słowa. Długo po tym, jak opuścił rektorską rezydencję, stale
jeszcze je słyszał. Tkwiły w nim, nie dając spokoju.
Do diabła z tym wszystkim. Wszystko nieważne. I to, co zaszło
między nim a Lauren, i to, kto dawał, a kto brał, kto powinien był
powiedzieć „nie", a tego nie zrobił. Wszystko nieważne. Nie miał w
Albright nic do roboty. Nie powinien się oszukiwać. Umiał zawsze
spojrzeć prawdzie w twarz. Bez względu na to, jaka była. Lauren go
odepchnęła. Nie chciała z nim mieć nic wspólnego. Potrafiła z nim
rozmawiać tylko o Emily i jej romansie z Phelpsem. Raz na zawsze
przestała grać na fortepianie. Kiedyś prosił ją, żeby grała dla niego.
Ale potem porzucił ją, a kiedy wrócił, nie chciała, żeby cokolwiek ich
łączyło. Nawet coś tak ulotnego jak jej gra.
Musi się z tym pogodzić. Nie chce go widzieć. Powinien jak
najszybciej stąd wyjechać.
Kiedy doszedł do domu, w oknach na parterze było ciemno. Było
wpół do dziesiątej. Nie powinno go obchodzić, o której wraca do
domu. Siłą zmusił się do ominięcia wzrokiem jej drzwi. Otworzył
własne i poszedł po schodach na górę.
Był wyczerpany. Wziął prysznic, przebrał się, sięgnął po walizkę.
Właściwie może już się pakować. Im prędzej stąd wyjedzie, tym
lepiej.
Postawił walizkę na łóżku i zatrzymał się. Nie mógł tego zrobić.
Może jutro. Tylko nie teraz.
Teraz powinien wziąć się do pracy. Od chwili powrotu do
Albright nie napisał słowa. Dziś wieczór postanowił wszystko
nadrobić.
Wkręcił papier do maszyny. Zdania popłynęły nadspodziewanie
łatwo.
Pokój wypełnił stukot maszyny do pisania. Za oknem wył wiatr.
Usadowił się wygodnie, wyprostował lewą nogę. Skończył stronę i
wkręcił do maszyny następną kartkę papieru.
Akcja postępowała naprzód. Policjant dzielnie zapobiegł zbrodni,
ale stracił dziewczynę. Podczas krótkiego pobytu w Bostonie
próbował pokierować fabułą inaczej. Bohater sprawdza się jako
policjant doskonały, a ponadto ma szczęście w miłości. Teraz nabrał
pewności, że tych dwóch spraw pogodzić nie można. Każda opowieść
rządziła się swymi własnymi prawami, epilog był tylko konsekwencją.
Sam do tego doszedł. Tak właśnie musiało być.
Zapobiec zbrodni, utracić miłość. Jemu przytrafiło się to samo.
Tak był pogrążony w pracy, że z początku nic nie słyszał.
Dopiero kiedy na chwilę przerwał pisanie, żeby wkręcić następną
kartkę, doszły go dźwięki muzyki.
Kilka niepewnych słabych dźwięków.
Nie ma co nasłuchiwać. Powinien wrócić do pracy. Zna przecież
zakończenie tej historii.
Wkręcił papier do maszyny. Uniósł dłonie, próbując się
skoncentrować.
Akord. Jeden, dragi, trzeci. Dziwna synkopowana muzyka.
Co ona gra? Przecież to nie ma nic wspólnego z muzyką
klasyczną! Wstał od maszyny i przeszedł do salonu, skąd lepiej
słyszał.
Lauren improwizowała. Powolna, bluesowa muzyka. Kiedy się
myliła, nie poprawiała błędu. Grała dalej, tak jakby dysonans był
zamierzony. To nawet dodawało grze uroku. Początkowo unikała
wysokich dźwięków, oszczędzając okaleczoną dłoń. Potem jednak
włączyła chore palce do gry. Pomyliła się raz i drugi. Nie zatrzymała
się, zwiększyła tempo, przechodząc do rytmu rocka. Następnie
zwolniła, jakby bawiła się własnymi marzeniami.
Nigdy dotąd nie słyszał tak pięknej muzyki.
Musiał się przyznać przed samym sobą, że bardzo pragnął nie
utracić tej dziewczyny.
Grała, bo on pisał. Grała, żeby sobie dowieść, że jest na to
wystarczająco silna. Przeżyła pożegnanie z muzyką, teraz musi
udowodnić, że potrafi przeżyć pożegnanie z miłością.
Długo błądziła po campusie, starając się uporządkować myśli.
Dopiero mróz zagnał ją do domu. Wróciła na Hancock Street. W
oknach na piętrze paliło się światło.
Alec jeszcze nie wyjechał. Wkrótce to zrobi. Wypełnił zadanie.
Nie ma powodu, żeby zostawał w Albright.
Weszła do siebie, zamknęła drzwi, zaczęła słuchać. Z góry
dochodził jedynie dźwięk maszyny do pisania.
Wyobraziła sobie jego ręce dotykające klawiszy. Automatycznie
zerknęła na swój instrument. Nie siedziała przy fortepianie od...
Od tamtej nocy, kiedy się kochali.
Zdjęła płaszcz i położyła go na krześle. Podeszła do fortepianu i
poczuła w gardle skurcz strachu. Jeśli zamierza zakończyć sprawę
Aleca, musi najpierw uporządkować swoje własne.
Wzięła głęboki oddech. Uniosła klapę i spojrzała na biało - czarne
klawisze. Jej oczy napełniły się łzami.
„Takie jest życie", przypomniała sobie jego słowa i zaczęła grać.
Ręce same unikały dawnych układów. Tak jakby bały się powrotu
do tego, co kiedyś legło u podstaw jej kariery. Chłodny dotyk
klawiszy miał w sobie coś bliskiego i kojącego. Nagle poczuła, że
prawa ręka przestaje ją krępować.
Grała zupełnie inną muzykę. Nie taką, jaką grywała dla pieniędzy
czy sukcesu. Grała muzykę, która była częścią jej życia.
Pozwoliła melodii rozwijać się samodzielnie. Dźwięki układały
się same, naturalnie i swingująco. Czuła się jak człowiek, który po
długiej diecie chrupie kawałek czekolady. Albo po upalnym letnim
dniu zanurza się w chłodne fale jeziora.
Spojrzała w okno. Za szybą, na zewnątrz, stał Alec.
Patrzył na nią.
Muzyka, jak narkotyk, zwolniła jej reakcje. Ręce na klawiaturze
spowolniały. Zapanowała cisza.
Patrzył na nią pytająco. Z jego ust wydobywały się białe obłoczki
pary. Miał na sobie tylko dżinsy i sweter. Nie czuł zimna. Stał i
patrzył.
Jeśli go wpuści do środka, popełni największy błąd w swoim
życiu. Nie może nie udawać, że nie rozumie jego spojrzenia. Jak
zahipnotyzowana, podeszła do drzwi i otworzyła.
- Dziękuję - powiedział Alec, przestępując próg.
Odsunęła się, żeby nie być zbyt blisko.
- Na pewno zmarzłeś.
Wyciągnął przed siebie zmarznięte dłonie. Uśmiechnął się.
- Owszem. Strasznie długo stałem. Zdziwiła się. Jak długo tam
stał? Jak długo
grała zaczarowana muzyką? Dlaczego wpuszcza go do pokoju,
tego samego pokoju, gdzie już kiedyś przestała nad sobą panować?
Przecież w każdej chwili może ją pocałować...
- Myślałam, że się szykujesz do wyjazdu - powiedziała
spokojnie.
Skinął głową.
- Nawet zdjąłem walizkę. Zamierzałem się pakować, ale nie
mogłem. Nie mogłem wyjechać bez pożegnania.
Naprawdę zszedł tylko, żeby jej powiedzieć „do widzenia".
- Ale zaczęłaś grać - mówił dalej, ponieważ Lauren milczała - i
zrozumiałem, że nie mogę się pożegnać i odejść.
Zrobił krok w jej stronę.
- Dlaczego? Przecież zrobiłeś, co do ciebie należało.
- Kiedy cię pocałowałem po raz pierwszy, powiedziałaś, że nie
możesz się angażować.
Położył jej dłoń na karku. Drgnęła, ale starała się opanować
dreszcz, jaki przebiegł jej ciało.
- Byłem zadowolony, bo ja też nie chciałem się angażować. Ale
nie chciałem też spędzić życia pisząc książki. Stało się inaczej. Ty nie
chciałaś spędzić życia ucząc muzyki. Stało się inaczej. Wydaje mi się,
że jeśli chodzi o miłość, też coś się stało niezupełnie tak, jak
planowaliśmy.
Delikatnie ją pocałował.
- Alec - powiedziała bezradnie. - Nie mogę sobie pozwolić na to,
żebyś przychodził i odchodził. Straciłam bardzo wiele, nie mogę
stracić nic więcej.
- Nie stracisz mnie - ujął jej głowę w dłonie. - Powiedz, żebym
został.
Tak jak jej palce odpowiadały na dotyk klawiszy fortepianu, tak
usta odpowiadały na dotyk jego ust.
Nie wiedziała, jak znaleźli się w sypialni. Nagle spostrzegła, że
stoją obok łóżka, całując się. Czuła, jak obejmują ją silne ramiona.
Czuła jego dłoń we włosach. Jego język w swoich ustach. Pragnął jej
tak bardzo, jak ona pragnęła jego. Ogarnęło ją znajome uczucie, które
pojawiało się zawsze, kiedy jej dotykał. Teraz było jej wszystko
jedno. Nawet gdyby znowu miał ją opuścić, pragnęła się z nim
kochać.
Wsunęła dłonie pod jego sweter i dotknęła owłosionej skóry.
Lekko odsunął jej ręce.
- Nie śpiesz się tak - szepnął. - Niech to trochę trwa.
Skinęła głową, ale jej ręce, jakby żyjąc własnym życiem, dalej
wędrowały po jego ciele. Alec uśmiechnął się lekko, kiedy dotknęła
ustami jego sutek.
Widząc, że prężą się i twardnieją pod dotykiem jej ust, sięgnęła
ręką do paska jego spodni.
Pocałował ją znowu i zaczął rozpinać bluzkę.
Kiedy już była naga, zaczaj całować jej piersi.
Położył się na plecach i pociągnął ją za sobą.
Ich usta znowu się spotkały. Czuła jego ręce na swoich biodrach,
brzuchu, udach. Zdjął z niej spodnie, a widząc, że niezręcznie
manipuluje przy jego dżinsach, ściągnął je jednym ruchem.
- Powiedz mi, co mam zrobić - powiedział ledwo dosłyszalnym
głosem.
- Wszystko - chciała powiedzieć. - Chcę ciebie całego, chcę
twojej miłości na zawsze.
- Nie wiem - powiedziała tylko, bojąc się, że zażąda więcej niż
będzie mogła znieść.
Przez chwilę wpatrywał się w jej twarz. Potem ześlizgnął się pod
nią, drobnymi pocałunkami znacząc jej ciało.
- Alec... - szepnęła z przestrachem, czując w sobie jego język.
Odsunął jej dłonie.
W jęku, który po chwili usłyszała, nie rozpoznała własnego głosu.
Całe ciało miała napięte jak struna, serce przestało bić, płuca czerpać
powietrze. Jej ciało przebiegł nagły spazm; cała była w tym spazmie,
cała była miłością.
- Alec... - jęk przeszedł w krzyk. Czuła się zupełnie bezbronna;
nigdy dotąd nie należała do nikogo w sposób tak absolutny. Musiała
teraz zrobić coś dla niego.
Przesunęła dłonią w dół po jego brzuchu, tak jak ją nauczył tamtej
nocy. Poczuła jego przyśpieszony oddech. Instynktownie zrozumiała,
że pragnie czegoś więcej niż jej ręki. Ujęła go z tyłu za biodra i
przyciągnęła do siebie.
- Lauren...
Myślała jedynie, jak zwiększyć jego rozkosz. Alec przymknął
oczy. Usłyszała jego głos. Byli teraz jednym ciałem, poruszanym w
tym samym rytmie.
- Teraz... - usłyszała.
Przez dłuższą chwilę leżeli bez ruchu. Potem Alec wstał.
Otworzyła oczy, przestraszona, że chce odejść.
- Nigdzie nie idę, chcę wziąć koc - powiedział łagodnie.
Otulił ją i mocno do siebie przytulił. Położyła głowę na jego
piersi.
Jego oczy były jedynym świetlistym punktem w ciemnym
pokoju.
- Tutaj mogę pracować tak samo jak w Bostonie - odezwał się. -
To zależy od ciebie. Zamieszkamy, gdzie zechcesz.
Zrozumiała znaczenie słów, ale stale nie mogła uwierzyć.
- Na jak długo? - zapytała z lękiem.
- Tak długo, jak zechcesz.
- A jeśli będę chciała mieć cię na zawsze? - powiedziała, mimo
że bała się jego reakcji. Może nie należy wymagać od niego
odpowiedzi, może jeszcze się waha.
- Będziesz mnie miała na zawsze - usłyszał i poczuła na skroni
pocałunek. - Jesteś teraz zupełnie inną kobietą, Lauren. Twoja
przyszłość należy do ciebie. Możesz wybierać. Bardzo bym chciał być
przy tobie, kiedy to będziesz robić. Może wymagam za dużo...
- Nie - położyła dłoń na jego ustach. - Nie znam mojej
przyszłości, ale ona bez ciebie nie istnieje.
- Nie jestem ci już potrzebny. Jesteś silna. Niezależna. Nie
potrzebujesz mnie.
- Potrzebuję, ponieważ cię kocham, Alec.
- Ja ciebie też kocham.
- Masz rację, nie wiem, jaka będzie moja przyszłość. Wszystko
się zmienia.
- To się nigdy nie zmieni - powiedział, całując jej rękę.
Uniosła głowę, żeby pocałował ją w usta, i z tego pocałunku
zaczerpnęła pewność i odwagę.
- Chciałabym, żebyś poznała moją rodzinę - powiedział. - Moje
siostry są trochę niesamowite, a mama uzna, że jesteś niedożywiona.
Babcia uraczy cię jakąś erotyczną lekturą, a ...
- Twoją ciotkę już znam - przerwała mu Lauren - i jeśli pozostali
członkowie twojej rodziny są do niej podobni, już ich lubię.
- Możemy do nich jechać na Święto Dziękczynienia.
Uśmiechnęła się. Wspaniały pomysł. Bardzo długo przebywała z
dala od rodziny, a krewni Aleca wydawali się być bardzo mili.
Marzyła, żeby spędzić Święto Dziękczynienia wśród bliskich, w
prawdziwym domu. Nie wśród przypadkowych gości w hotelowym
apartamencie. Chciała zjeść indyka i napić się piwa w gwarnym,
pełnym dzieci mieszkaniu.
Z nim.
- Jesteś mi bardzo, bardzo potrzebny - powiedziała i jej oczy
napełniły się łzami.
- Masz mnie - odpowiedział pocałunkiem. Należał do niej.
Wszystko się zmieniło. Teraz mogła wierzyć, że zawsze będzie do
niej należał.
Rozdział 14
Lauren zatrzymała się przed domem z czerwonej cegły. Szerokie
prostokąty rozświetlonych okien jarzyły się przyjaźnie w mroźnej
listopadowej nocy. Ścisnęła Aleca za rękę.
- Jesteś pewien, że wszystko w porządku?
- Jak najbardziej.
Spojrzała na niego. Miał na sobie dżinsy, kurtkę i sweter. Sama
też była ubrana niezbyt elegancko. To Alec zaproponował, żeby poszli
w codziennych ubraniach.
- Człowiek czuje się swobodnie i nie stwarza dystansu.
Pomyślała, że miło byłoby zobaczyć go w dobrze uszytym
garniturze. Może pewnego dnia zabierze go na koncert do bostońskiej
filharmonii. Jeden z jej kolegów ma mieć w styczniu koncert. Dobrze
będzie pójść razem posłuchać muzyki. Teraz jej kolej. On kiedyś
zabrał ją do klubu posłuchać rocka.
Pod warunkiem, oczywiście, że w styczniu stale jeszcze będą
razem.
Nie miała powodów, żeby w to wątpić, ale życie nauczyło ją, że
nie ma nic pewnego. Rok temu nie uwierzyłaby, że kiedykolwiek
będzie starać się o przedłużenie kontraktu w Albright, zamiast
przygotowywać się do kolejnego tournee. Nie uwierzyłaby, że uczenie
muzyki da jej tyle satysfakcji, a przekonanie pewnej studentki
imieniem Emily, że powinna zmienić kierunek studiów, sprawi jej
taką przyjemność. Zwłaszcza nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że
może się zakochać i to w kimś takim jak Alec Fontana.
Nie wątpiła w to, że Alec ją kocha, ale doświadczenie nauczyło ją
w sposób dość bolesny, że można się spodziewać wszystkiego.
Błędem jest planowanie, błędem jest układanie sobie życia. Alec
pewnie z nią zostanie, ale zawsze trzeba się liczyć z tym, że będzie
inaczej. Życie jest pełne niespodzianek i to zwykle niezbyt
przyjemnych. Ich miłość w każdej chwili może zniknąć jak sen.
Trzeba się cieszyć chwilą obecną i nie dać się zwodzić
marzeniom.
Przed wejściem zawahała się znowu. Alec spojrzał na nią
zdziwiony.
- Co ci jest?
- Czuję się jakoś dziwnie, jakoś... obco.
- Przecież to twoja rodzina.
- Tak, ale woli widzieć mnie gdzie indziej.
- Chcą cię widzieć tutaj.
- Naprawdę w to wierzysz? Pocałował ją, pogładził po policzku.
- Oczywiście. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
Zdecydowanym ruchem nacisnął dzwonek.
W chwili kiedy wysiadł z samochodu i rozejrzał się, poczuł się
jak w domu. Znał podmiejskie, robotnicze dzielnice. Poznawał
szeregiem stojące domy i samochody zaparkowane na chodniku.
Wszystko do złudzenia przypominało południowy kraniec Bostonu.
Jasno oświetlone domy, maleńkie ogródki, skrzynki z kwiatami, drzwi
ozdobione kolbami kukurydzy.
Nie musiał udawać, że czuje się swobodnie i pewnie. Pragnął
jedynie coś z tego przekazać Lauren.
Drzwi otworzyła im kobieta tak podobna do Lauren, że nie miał
wątpliwości, że widzi jej matkę. Ta sama drobna budowa ciała,
ciemne, lśniące włosy, czarne migdałowe oczy. Biała delikatna skóra.
Uśmiechnęła się niepewnie i wpuściła ich do środka.
- Witaj - powiedziała i pocałowała córkę w policzek. - To pewnie
Alec. Cieszę się, że pan przyszedł.
- Dzień dobry, bardzo mi miło. - Alec wręczył gospodyni
kupiony na tę okazję bukiet chryzantem.
Matka Lauren zarumieniła się. Widać było, że sprawił jej wielką
przyjemność.
- Jakie piękne, bardzo, bardzo dziękuję.
Spojrzał na jej ręce. Dłonie matki nie przypominały dłoni córki.
Były szorstkie i spracowane. Z pewnością nie dotykały klawiatury
fortepianu. Widać natomiast było, że zmyły sporo naczyń.
Z salonu doszedł ich dźwięk telewizora. Panowie oglądali mecz.
Wszędzie unosił się zapach pieczonego indyka.
- Richard? - zawołała matka. - Przyjechała Lauren ze znajomym.
Chodź się przywitać.
Ojciec podobnie jak matka był drobnej budowy, szczupły i
ciemnowłosy. Jego flanelowa koszula i sprane dżinsy oraz nie
schodzący z twarzy uśmiech wzbudzały sympatię. Uścisnął dłoń
Aleca.
- Napije się pan piwa, prawda?
W salonie przed telewizorem siedział Ricky, brat Lauren. Ubrany
tak samo jak ojciec, robił wrażenie tak samo dobrodusznego. Podniósł
się na widok wchodzących.
- Cześć - powiedział, uścisnął gościowi rękę i wrócił do
telewizora.
Alec nie wiedział, czy Ricky jest tak bardzo zainteresowany grą,
czy po prostu nieśmiały.
- Z kim grają? - zapytał.
- Z Filadelfią. Ojciec podał piwo.
- Czego się napijesz, Lauren?
- Na razie dziękuję.
- Może wina? Nie mamy nic specjalnego, ale...
- Nie, dziękuję - powtórzyła, nerwowo się uśmiechając. - Może
później.
Ojciec zgarnął leżące na fotelu rzeczy i usiadł. Ricky oderwał
wzrok od telewizora.
- Co u ciebie, Lauren?
- W porządku, a u ciebie?
- Jakoś leci - spojrzał na Aleca i znowu zapatrzył się w telewizor.
Alec miał wrażenie, że czuje się tu swobodniej niż Lauren. Siedzi
sobie, popija wino i spogląda w telewizor, czekając na świątecznego
indyka. Gdyby zamiast do Wylerów, pojechali do jego matki, robiłby
dokładnie to samo.
- Usiądź - powiedział do Lauren, wskazując jej miejsce obok
siebie na kanapie.
- Oglądaj sobie mecz - odparła niepewnie - a ja pójdę do kuchni
pomóc mamie.
Patrzył w ślad za nią, kiedy wychodziła z pokoju. Zauważył jej
bladość i spięty wyraz twarzy. Spostrzegł też, że schowała rękę do
kieszeni. Od dawna już tego nie robiła. Najwyraźniej czuła się źle i
nieswojo.
Udał zainteresowanie meczem, ale w rzeczywistości rozglądał się
po pokoju w poszukiwaniu śladów. Chciał poznać miejsce, w którym
Lauren spędziła czternaście pierwszych lat swojego życia. Dowiedzieć
się, co sprawiło, że była właśnie taka, jaka była. Stare zniszczone
meble i czystość. Schludność i porządek. Ani śladu kurzu. Na ścianie
dwa dyplomy ukończenia szkoły średniej: brata i siostry Lauren. Obok
duże zdjęcie Lauren w wieczorowej czarnej sukni, na tle fortepianu.
To samo, które zdobiło okładkę płyty „Lauren Wyler gra Chopina".
Fortepian. Gdzie się podział fortepian? Czy wielka pianistka
mogła wychowywać się w domu bez instrumentu?
Fortepian musiał być. Pewnie go wystawili. Może sprzedali po
wyjeździe córki do Nowego Jorku. Dlaczego to zrobili? Dlaczego
pozbyli się wszystkiego, co mogło ją przypominać?
Każda hipoteza może okazać się mylna. Wydawali się tacy mili i
zwyczajni. Może musieli sprzedać instrument, kiedy ojciec nie miał
pracy. Może podarowali go jakiejś szkole. Może w głębi duszy tak
samo za nią tęsknili, jak ona za nimi.
Istniał jednak pewien dystans. Lauren nie miała ochoty
przyjeżdżać tutaj na święta. Wolała jechać do jego rodziny.
Początkowo myślał jak ona. Potem jednak zdecydował inaczej. Jeśli
istniało coś, co komplikowało jej stosunki z rodzicami, należy z tym
skończyć. Im wcześniej, tym lepiej. Święta doskonale się do tego
nadają.
Ojciec Lauren chrząknął i zerknął na niego.
- Jest pan muzykiem?
- Nie. Kiedyś byłem gliną. Teraz pisuję książki.
- Naprawdę? - ojciec był zdumiony. - Kiedy mi powiedziała, że
chce z kimś przyjechać, pomyślałem, że musi pan być...
- Słynnym muzykiem, jak ona - dokończył za niego Alec.
- No... tak...
- Owszem, grywałem kiedyś na pokrywkach, ale matka mi
zabroniła - żartobliwy ton Aleca z lekka rozładował sytuację. Ojciec
Lauren pochylił się ku niemu.
- Był pan gliniarzem? Drogówka, kryminalna czy tajna?
- Komenda miejska w Bostonie. Ojciec przez chwilę milczał.
- I co, zrezygnował pan?
- Miałem wypadek i musiałem się wycofać.
- Rozumiem, i teraz pisze pan książki. Alec skinął głową.
- Jakie?
- Powieści.
- Można na tym zarobić?
- Jak ma się szczęście. Ja miałem.
Pan Wyler, wyraźnie uspokojony, znowu zaczął śledzić mecz.
- A więc jest pan pisarzem - odezwał się po dłuższej chwili,
wypełnionej pokrzykiwaniami Ricky'ego. - Wszystkie moje dzieci
otrzymały staranne wykształcenie - powiedział z dumą i zamilkł.
Do pokoju weszła Lauren i Alec natychmiast zapomniał o meczu
i o przesłuchaniu, jakiego padł ofiarą. Widział tylko ją i tylko ona go
obchodziła. Mimo że była smutna i zamyślona, kiedy weszła, w
pokoju zrobiło się jaśniej.
Nigdy by nie uwierzył, że może kogoś tak kochać. Że nagle może
zapomnieć o całym świecie i iść za kimś takim jak ona. Tak jakby całe
dotychczasowe życie był pogrążony we śnie i dopiero teraz się
obudził. Za sprawą Lauren.
Nie miał wątpliwości. Chce spędzić z nią życie. Lauren nie
podzielała jego pewności.
- Nie wolno niczego planować - mawiała. - Też tak robiłam i
teraz sam widzisz. Nie wolno mieć pewności.
Usiadła obok niego na kanapie. Objął ją ramieniem.
- Matka mnie nie potrzebuje - powiedziała smutnym głosem.
Rozumiał, że chodzi jej o pomoc przy przygotowywaniu obiadu,
ale zabrzmiało to inaczej. U niego w domu matka i siostry zawsze
razem krzątały się w kuchni, a panowie oglądali telewizję. Po obiedzie
panie zasiadały w salonie, a oni szli zmywać. Pomagali sobie
nawzajem. Byli sobie potrzebni.
- Gdzie jest twoja siostra? - zapytał, żeby coś powiedzieć.
- U rodziny swojego chłopaka, zaraz nadejdą. Przytuliła się do
niego. Poczuł, jak bardzo jest spięta.
Objął ją jeszcze mocniej. Jest blisko niej, pragnie jej pomóc.
Uśmiechną) się w duchu, przypominając sobie, co zwykle mówiła na
temat ewentualnej pomocy z jego strony. Sytuacja jednak nie była
wesoła. Lauren czuła się niepotrzebna matce.
Panowie nie odrywali wzroku od telewizora. Dopiero kiedy na
ekranie ukazały się reklamy, Ricky spojrzał na przytuloną do siebie na
kanapie parę. Z kuchni dobiegał dźwięk naczyń. W pokoju panowała
cisza.
Czyżby tak właśnie wyglądał dom słynnej pianistki? Trudno w to
uwierzyć.
Hałas przy drzwiach zapowiedział przybycie jeszcze jednej
przedstawicielki rodziny Wylerów.
Powitano ją wylewnie.
- Nareszcie jesteście! Lepiej późno niż wcale! Cheryl mogła
uchodzić za bliźniaczkę Lauren.
Różnice w wyglądzie były czysto powierzchowne. Krótko obcięte
włosy, długie buty, skórzana kurtka. Jej chłopak ubrany był
identycznie. Taka sama kurtka, takie same buty.
- Witajcie, bliźniaki - powiedział wesoło Ricky. Cheryl
ucałowała ojca i poklepała brata po ramieniu. Potem zwróciła się do
siostry.
- Cześć, Lauren - jej głos był teraz ściszony i poważny. - Pozwól,
przedstawię ci Dona, to mój chłopak. Don, to moja siostra, Lauren i...
- Alec Fontana.
Cheryl zrzuciła kurtkę, nie spuszczając oka z siostry.
- Co u ciebie?
- Tak sobie.
- Jak tam Nowy Jork?
- Przeprowadziłam się, mieszkam teraz w Massachusetts -
przypomniała Lauren.
- Ach, tak, racja. - Cheryl spoważniała, uprzytomniwszy sobie
nagle, jak bardzo siostra oderwała się od rodziny.
- Co słychać w Massachusetts?
- W porządku. Bez zmian.
Cheryl spojrzała na Aleca i na jej twarz wrócił uśmiech.
- Widzę, widzę.
Potem odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę kuchni.
- Muszę pomóc mamie.
Śliczna i szczęśliwa. Wyraźnie na swoim miejscu.
Wszystko okazało się bardziej skomplikowane niż Alec sądził.
Zwłaszcza dla Lauren. Może źle zrobił przywożąc ją tutaj.
Bezpieczniej byłoby siedzieć teraz w domu jego matki. Spokojnie, bez
problemów.
Rodzina jest jednak bardzo ważna. Wiedział, że nigdy nie dałby
sobie rady bez pomocy najbliższych. Znalazł w nich oparcie. Lauren
ma przed sobą długą ciężką drogę. Potrzebuje pomocy. Opieki jego i
rodziny.
Kocha ją, ale jest tylko mężczyzną. Chce być dla niej wszystkim,
ale wie, że to niemożliwe. Przypomniał sobie ten dzień, kiedy wszedł
do jej mieszkania. Grała po raz pierwszy po długiej przerwie.
Zobaczył w jej oczach ból. Takiego cierpienia nie złagodzi miłość.
To nie fizyczny ból był powodem jej cierpienia. Nie chodziło
nawet o to, że już nigdy nie będzie występowała. Przyczyna leżała
głębiej. Co powie rodzina? Jak zachowają się ci wszyscy, którym
zawdzięcza sukces? Tak wiele dla niej poświęcili. Tak wiele się
spodziewali. A teraz zawiodła ich.
- Proszę na obiad - w drzwiach jadalni ukazała się pani Wyler.
Zasiedli przy dużym podłużnym stole, ozdobionym bukietem
chryzantem. Gospodarze naprzeciw siebie. Lauren obok Aleca. Ojciec
po krótkiej modlitwie wziął nóż i zabrał się do krojenia indyka. Po
chwili słychać już było tylko dźwięk sztućców.
- Dobra robota, mamo.
- Udał ci się w tym roku.
- Mogę prosić o sos?
Lauren jadła z wysiłkiem. Alec zauważył, jak niezgrabnie
manipuluje widelcem. Nagle odłożyła go, rozejrzała się po zebranych.
- Chcę wam coś powiedzieć.
Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę. Zapanowała cisza.
- Już nigdy nie będę występować. Przestałam grać. Na zawsze.
Cisza jeszcze się pogłębiła. Zebrani osłupieli. Alec również.
Bardziej niż treść jej wypowiedzi zdumiało go to, że Lauren dopiero
teraz informuje rodzinę o tym, co zaszło.
- Co powiedziałaś? - ojciec odezwał się pierwszy.
- Nie można wyleczyć mojej ręki. Nigdy nie będzie w pełni
sprawna. Nie będę mogła występować.
Teraz zaczęli mówić wszyscy na raz.
- Jak to możliwe?
- Nie można wyleczyć ręki?
- Ten doktor w Nowym Jorku...
- Powiedział ci przecież...
- Przecież to twoje całe życie!
- Moje życie zmieniło się - przerwała im Lauren. Jej głos zadrżał,
ale tylko przez chwilę. Nie patrzyła na nikogo. Wzrok miała wbity we
wzór na obrusie.
- Wiem, że kosztowało to was wiele wysiłku, ale...
Głos załamał się, oczy napełniły łzami. Alec ujął pod stołem jej
rękę i mocno zamknął w swoich dłoniach.
- To było... Zawsze bardzo chciałam to dla was robić, grać,
występować. Zrobiliście dla mnie bardzo wiele, chciałam się
odwdzięczyć, ale, ale... nie mogę. Już nigdy więcej. Już nigdy więcej
nie będę mogła wam odpłacić...
Opuściła głowę, przerwała. Matka wstała i obszedłszy stół
podeszła do jej krzesła. Objęła ramiona córki i pocałowała ją w
policzek.
- Bardzo ciężko pracowałaś, córeczko, nie masz sobie nic do
wyrzucenia.
- Wszyscy ciężko pracowaliśmy - podjęła Lauren. - Teraz będę
uczyć muzyki. Też będę pracować, ale tak strasznie mi przykro, że
was zawiodłam.
- Wcale nie - zaprotestował ojciec. - Zawsze byliśmy z ciebie
bardzo dumni.
- Zresztą przecież to nie twoja wina, że tak się stało - powiedziała
Cheryl.
Ricky był bardziej konkretny.
- Skoro wreszcie kupiłaś mi ten samochód, na razie możesz sobie
odpuścić.
Lauren uśmiechnęła się słabo.
- Myślę - spojrzała na Aleca i znowu zwróciła się do rodziców -
tak sobie myślę, że teraz może będę mogła spędzać z wami więcej
czasu.
- Bardzo się cieszę. - Matka jeszcze raz uścisnęła córkę i jakby
zawstydzona swoją czułością wróciła na miejsce.
Lauren też była speszona. Wyswobodziwszy rękę z uścisku
Aleca, położyła ją na stole. Wielkim wysiłkiem woli próbowała
powstrzymać się od płaczu.
- Przepraszam - powiedziała nagle i szybkim krokiem wyszła z
pokoju.
Alec przeprosił również i poszedł za nią. Przeszedł przez kuchnię;
zobaczył oświetlone schody prowadzące do piwnicy. Zszedł niżej i
znalazł się w jasnym przestronnym pomieszczeniu. Stały tu stare
meble, na półkach piętrzyły się dyplomy, odznaczenia i puchary. Pod
ścianą czernił się fortepian.
Stary wiekowy instrument ze złotym napisem. Tak jak wszystko
w tym domu był nieskazitelnie czysty.
Podszedł do półek. Dyplomy i listy dziękczynne. Wyróżnienia i
odznaczenia. Pierwsze miejsca i nagrody. Koncerty szkolne, dyplom
konserwatorium. Wszystko starannie oprawione i uporządkowane
chronologicznie.
Rozejrzał się i zobaczył Lauren.
Siedziała przycupnięta w rogu kanapy. Po policzkach płynęły łzy.
Nie wycierała ich. Poczuł dojmujący ból.
- Naprawdę są z ciebie dumni - powiedział, siadając obok niej.
- Wiem - załkała i Alec wyciągnął chusteczkę. - Byli ze mnie
bardzo dumni, ale teraz już nie mają powodu.
- Dlaczego tak długo nic im nie mówiłaś? Przecież od miesiąca
wiesz, że z koncertami koniec?
- Nie mogłam. Nie wiedziałam jak. Nie miałam pojęcia, jak
zareagują. Bałam się, że będą na mnie źli.
- Wcale nie są.
- Wiem, nie mają powodu. Robię teraz co innego. Równie
dobrze, ale nie wiedziałam, czy to zaakceptują. Miałam przecież być
pianistką. Po to tak pracowali. A ja nie mogę.
Objął jej drżące ramiona i przytulił ją do siebie.
- Oni to rozumieją - powiedział z twarzą w jej włosach. - Dużo
dla ciebie zrobili, ale ty odpłaciłaś im po królewsku. Jesteście kwita.
Nic im nie jesteś winna.
- Zawsze byłam strasznie samotna. Miałam Geralda, kolegów,
ale nigdy nie miałam rodziny. Bardzo tego pragnęłam.
- Teraz ją masz.
- Mam - spojrzała na niego przez łzy - i mam ciebie.
- To też rodzina. Zostań moją żoną, pobierzemy się, będziemy
prawdziwą rodziną.
Ujęła jego twarz w dłonie i przyjrzała mu się, tak jakby widziała
go po raz pierwszy w życiu.
- Naprawdę tego chcesz? Uśmiechnął się.
- Gdybym nie chciał, nie prosiłbym o to.
- A co będzie - zawahała się na moment - jeśli znowu coś się
odmieni? Na przykład znudzi mi się uczenie, będę chciała to zmienić,
zacząć od nowa...
Przerwał jej pocałunkiem.
- Jeśli będziesz miała wypadek? Jeśli mnie pobiją na ulicy?
Jeśli... jeśli... Nie mamy na to żadnego wpływu. Może moja następna
książka zrobi klapę. Może już nigdy nie napiszę słowa. Może. Wtedy
znajdziemy sobie coś innego - pocałował ją znowu. - Zawsze
będziemy się kochać. Reszta nieważna. Jakoś będzie.
- Małżeństwo to poważna sprawa. Raz na zawsze. A przecież
przyszłości nie można przewidzieć.
- Moją miłość można. Lauren milczała.
- O co ci chodzi? Nie kochasz mnie?
- Kocham. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
- Bardziej niż muzykę?
- Bardziej. Muzyka to... przeszłość. Ty... to moja teraźniejszość.
Moje życie. Jesteś częścią mnie. Jesteś przy mnie. Widzę cię, słyszę,
wiem, gdzie jesteś.
- Nie jestem przy tobie. Jestem z tobą.
- Wiem.
Poczuł jej kochaną, okaleczoną dłoń na policzku. Przyciągnęła ku
sobie jego głowę i pocałowała.
- Kiedy jesteś ze mną, nie boję się niczego. Nawet przyszłości.
Wyjdę za ciebie. Będę twoją żoną. Kocham cię.
Całowali się długo. Bez końca. Kiedy wreszcie przestali, spojrzał
na jej spokojną, uśmiechniętą twarz.
Była tak śliczna, że pocałował ją raz jeszcze. Stara kanapa w
suterenie jej rodziców wydawała się idealnym miejscem na miłość...
Alec otrząsnął się pierwszy.
- Musimy chyba iść na górę. Masz dla nich jeszcze jedną
niespodziankę.
- Biedni - roześmiała się Lauren. - Biedni, kochani rodzice. Będą
musieli i to przełknąć.
- Takie jest życie.
- Nigdy nic nie wiadomo.
Jeszcze jeden pocałunek. Ostatni. Na razie. Alec wstał i pomógł
Lauren podnieść się.
- Chodź. Niech się wreszcie dowiedzą. Oddała mu chusteczkę.
Starł z jej policzków ślady łez. Objął ją ramieniem i poszli schodami
w górę, tam, gdzie czekała na nich rodzina, świątecznie zastawiony
stół i przyszłość.