Jan Krzysztof Kelus - wywiad - "Kawał w bok od szosy głównej..." - cz. 1
Kawał w bok od szosy
głównej... - cz. 1
- Pańska biografia jest dość
charakterystyczna dla Pokolenia '68. Wskazuje na to również udział w tzw.
"sprawie taterników ". Czy ta zbieżność przekłada się na grunt
doświadczeń artystycznych ?
Jan Krzysztof Kelus:
- Otóż ja się przyznaję
do marcowości. Natomiast nie przyznaję się do tego, abym miał jakiekolwiek
konszachty z jakąkolwiek grupą poetycką.
- A w piosence?... Utożsamia się Pan w
jakiś sposób z Jackiem Kleyffem?...
- Jacek po prostu był moim bardzo bliskim przyjacielem. To
były inne wybory; on próbował trzymać się tej furtki, którą zostawiła ZSPowska piosenka: konkursy, Fama - ze wszelkimi
tego plusami i minusami: z jednej strony był wtedy jakoś słyszalny, a z drugiej
musiał chodzić na Mysią do cenzury, musiał się jakoś szamotać z establishmentem
i jakoś znajdować swoje złote środki. Robił to w sumie ładnie i dzielnie,
natomiast ja patrząc z bliska i będąc jego przyjacielem, korzystając z jego
doświadczeń, pomyślałem sobie, że nie chcę się użerać z urzędnikami, że ja po
prostu nie mam siły pójść na Mysią i kłócić się o zajebane cztery słowa,
których jakiś urzędnik nie może puścić w piosence....
Ja tego po prostu nie kupowałem, ubrdałem
sobie, że mnie to nie interesuje. I to wcale nie tak, żebym uważał, że Jacek robił
niesłusznie, a ja słusznie, tylko on służył mi jako bardzo bliski przykład i model tego, co się dzieje, jakie są koszty i jakie są plusy
i minusy, kiedy się idzie tą ścieżką.
- Wielu
artystów dziś, po latach, wspomina tamte czasy z odrobiną sentymentu.
Twierdzą, że zmagania z cenzurą stanowiły pewną grę, w której trzeba było
czasem rezygnować z dosłowności, ale zyskiwały na tym nierzadko walory
artystyczne. A czy nie brał Pan pod uwagę możliwości, że można to potraktować w
taki właśnie sposób?
- Moim zdaniem jest to taka typowa
racjonalizacja. Ci ludzie żyli w świecie zadanym, jak zawsze zresztą; teraz
też żyje się w świecie zadanym - czytałem taką amerykańską książkę i tam było
takie powiedzonko, że "człowiek dwie rzeczy w życiu musi: musi umrzeć i musi
płacić podatki". A wówczas światem zadanym człowieka, który chciał
zaistnieć artystycznie, było chodzenie nie do wydawcy, do agenta, czy do
jakichś innych "klientów" od pieniędzy, jak w kapitalizmie, ale do
klientów od treści. I oni o tym opowiadają jako o części swojego życia i może
to dla nich była frajda... Wie Pan
... znałem takich optymistów, którzy opowiadali zabawne historie o
Oświęcimiu... Ja myślę, że co innego jest zastanawiające; zadziwiające jest dla
mnie to, że mimo tyranii cenzury i autocenzury - bo to w końcu też było
okropnie istotne - w ogóle powstawać mogła wielka sztuka. Weźmy choćby przykład Bułhakowa - to jest prawdziwy problem... a cała reszta to są anegdoty, pierdoły i usprawiedliwienia
własnego często kunktatorstwa albo ciekawe opowiadania o gównie, w którym się
siedziało powyżej uszu. Ale mnie się wydaje, że to jest boczna ścieżka, że to
nie o to w ogóle chodzi...
- A więc spróbujmy może po kolei, wrócić
do początku. Urodził się Pan w 1942 roku... a
dokładnie ?
- Dokładnie 21 lutego 1942 roku, tu w Warszawie. Moja mama była
dziennikarką radiową i, jak łatwo zgadnąć, w czasie wojny była bezrobotną
dziennikarką radiową, umarła w chwilę po moim urodzeniu. A ojciec zajmował się
doprowadzeniem II wojny światowej do szczęśliwego końca, co mu się zresztą nie
udało - jako że historycznym happy endem, dla nas
przynajmniej, się nie skończyło. A ja w tym czasie byłem wychowywany przez taką
tradycyjną wielką rodzinę. Głównie ciotki, bardzo zresztą dla mnie serdeczne i
kochane. Ojciec był w Powstaniu, potem wylądował w obozie jenieckim, a po
obozie jenieckim jakoś tak się bał bolszewików, że kiedy ewakuowano ten obóz,
to uciekł na tyle szybko, że nie Armia Czerwona go zaanektowała, ale na samej
końcówce trafił do Maczka. ...w końcu wrócił i jak we
francuskiej powieści ożenił się z młodszą siostrą mojej matki, która była moją
młodszą ciocią; z którą byłem "na ty". Potem był taki normalny proces
rozpadu tych wielkich rodzin... rodzice, żeby mnie
uchronić od... komunistycznych wpływów, oddali mnie do
szkoły sióstr felicjanek w Wawrze - w latach stalinowskich chodziłem do szkoły,
gdzie się lekcje od paciorka zaczynało, a w ogóle te siostry mnie skutecznie
zraziły do religii. Później przenieśliśmy się do centrum Warszawy i to był
zupełny szok: przedtem lekcje zaczynały się od "w imię Ojca i Syna",
a teraz przychodziła "zetempówka" w czerwonym krawacie i mówiła
"cześć pracy!" Myślę, że dla dziecka był to przeskok tak niezwykły,
że aż się dziwię, że mi się w głowie nie popierdoliło
do reszty. Mamy, widać, niezwykłe zdolności adaptacyjne. I dalej szkółka, z
różnymi perypetiami, bo byłem chyba w sześciu, czy w siedmiu
... skończyłem... socjologię w 1966 roku na
Uniwersytecie Warszawskim u pana profesora Nowaka i dostałem stypendium - na
początku to było jakieś dziwne stypendium naukowe, tak przeczekałem rok.
- A jaki był temat pańskiej pracy magisterskiej ?
- Aaa,
ja pisałem... Był taki facet, nazywał się Milton Rokeach, który napisał książkę The
Open And Closed Mind. To była taka
powieść o osobowości dogmatycznej. (Z tego nurtu, co Authoritarian
Personality Adorna,
tylko późniejsza). I The Open And
Closed Mind mówiła o
dogmatyzmie; mówiła o tym, czym się różni człowiek z otwartym łbem od człowieka
z zamkniętym łbem. Porządna pozycja.
Jeśli chodzi o sprawę Marca, to, po
pierwsze, ja już nie byłem wtedy na studiach, tylko świeżo przyjęty na studium
doktoranckie w PANie, a po drugie, byłem
apolityczny jak kołek w płocie. Zajmowałem się głównie pływaniem po Mazurach -
na łodzi spędzałem wówczas około trzech miesięcy rocznie, i wspinaczką - około
miesiąca rocznie spędzałem w zimie w górach i to były moje główne kierunki
zainteresowań. Jednocześnie byłem trochę oczytany i ten Marzec odebrałem...
Przerwałem wakacje i wróciłem tutaj. Wszyscy znajomi byli... zaangażowani
w to, co się działo, strajki studenckie... Przerażało mnie to wszystko, bo
byłem na tyle oczytany w tej literaturze szczególnie socjologicznej... (aha, żeby nie było wątpliwości: nie jestem Żydem, choć była
taka wersja przez ubeków pielęgnowana, ale Bóg mi świadkiem, że nie wiem, skąd
oni to sobie wymyślili, może z uwagi na dziwność nazwiska)... Byłem więc przerażony tym, że widziałem tam pewne elementy
podobne do faszystowskich, a z drugiej strony pachniało także powrotem
stalinizmu, tak jak go pamiętałem z dzieciństwa czy z opowiadań. Dość paskudna
mieszanka, dla kogoś kto naczytał się takich lektur
jak Authoritarian Personality
Adorna, czy innych książek o początkach
faszyzmu. Byłem tak przerażony, na tyle skutecznie, że wyrwało mnie to z tak
zwanej prywatności. Stało się nagle jasne, że w tym momencie jest świństwem
siedzieć z boku i się nie awanturować. I nie tylko dla mnie, również dla
pewnych osób w moim otoczeniu. A możliwości awantury były bardzo ograniczone.
W naszym przypadku była to grupka koleżanek, które pisały na maszynach ulotki,
a które ja, z kilkoma koleżkami, próbowałem rozrzucać po mieście.
- Napisał Pan ponoć ulotkę pt. "Faszyzm nie przejdzie". Czy mógłby Pan w
skrócie opowiedzieć, co w niej było ?
- Ja naprawdę nie pamiętam... To było naiwne. Trzy czwarte
strony napisane w złości. Zaczynało
się patetycznie: "Faszyzm nie przejdzie!!!". Takie przeciwmoczarowskie, Marzec był tam interpretowany jako
spisek pogrobowców stalinizmu, tajnej policji, która chce mieć większe wpływy i
rozpętuje kampanię antysemicką.
Z tego zrobiła się oczywiście afera
policyjna i zostałem po raz pierwszy zamknięty wraz z całą naszą jaczejką na
święta Wielkiej Nocy w 68 roku (więc dużo się tego nie
narozrzucałem), na 48 godzin. Wyglądało na to, że nas
zamkną na dłużej, więc uciekłem z miasta z bandą koleżanek, które były równie
przestraszone jak ja i w związku z tym mieliśmy wspaniałe siedem miesięcy. W
górach, na jeziorach. W Warszawie rzeczywiście nas szukali. Naprawdę byliśmy
mocno przestraszeni, nikt z nas nie chciał iść do pierdla,
byliśmy nawet skłonni ruszać przez "zieloną granicę".
- A co w tym czasie było z żoną?
- Żona brała w tym oczywiście udział, jako najbliższa z tych
koleżanek. Pobraliśmy się dopiero rok temu, z różnych powodów, głównie zresztą
z dziwactwa, ale znaliśmy się właściwie przez całe życie.
Ale wracając, groźne było te siedem
miesięcy. Wtedy rzeczywiście mogli nas zapuszkować. Przeczekaliśmy to,
szwendając się po Polsce, dopóki jakoś nie przyschło... aż
wreszcie skończyło się puszkowanie "marcowych". A potem przypadkiem
zjawił się taki nasz znajomy, który przeszedł przez zieloną granicę, ale o
procesie taterników to już w zasadzie wiadomo...
- Na czym polegał Pański udział w tej całej
aferze, bo głównych oskarżonych było, o ile wiem, pięcioro...
- Tak, z tym że byli to ludzie
wybrani całkiem przypadkowo. Aresztowano w tym całym interesie w porywach do
trzydziestu osób... A tak naprawdę to był proces przeciwko Kulturze; SB
miało jakieś idiotyczne wyobrażenia, że udowodnią agenturalność Kulturze
i rząd francuski wpierdoli Giedroycia
do jeszcze wówczas frankistowskiej Hiszpanii. To było całkowicie absurdalne, a
Giedroyciowi zwiększyła się przez to subskrypcja na Kulturę.
Ponoć czterokrotnie, ale to nie jest pewna wiadomość.
Ale - żeby rzecz odkłamać - to to nie było Bóg wie co, to było
właściwie gówno, przynajmniej jeśli chodzi o skalę, naprawdę było to gówno
warte... Taternikom zdarzało się szmuglować różne rzeczy: ortalionowe płaszcze
albo coś innego. Przemyt w tym środowisku był otoczony taką janosikową
legendą i szczerze mówiąc, gdyby mnie ktoś zaproponował, żeby pójść wtedy po
"fajki" angielskie, to bym pewnie też poszedł, bo miałem duży
potencjał do wydzielania adrenaliny. Jednym słowem, zimą z '68 na '69, w nocy,
do mojego mieszkania zapukał kolega Mróz, który przyszedł tu po prostu przez
"zieloną granicę" i szukał kontrahentów, którzy odbiorą od niego
towar ze Słowacji, tam gdzie on go podrzuci. Chodziło właśnie o książki...
Zresztą za pierwszym razem, idąc na Słowację, mało się nie zabiłem. Spierdoliłem się z lawiną spod Rysów (z taką głupią lawiną,
bo to była 5 rano, na
podejściu i wtedy nie powinno być lawin - tak czytałem w książkach...) Jednak
zleciałem 600
metrów, aż do Czarnego Stawu poleciałem. Właściwie to nie
było żadnego powodu, żeby się nie zabić, nie wiem, dlaczego się nie zabiłem...
Ale to było wkalkulowane w koszty wycieczki, bo gdybym szedł na przykład na
lewo wspinać się na Słowację, a wielu ludzi tak chodziło, to zleciałbym mniej
więcej tak samo, więc nie miałem poczucia, że mi się jakiś specjalny medal
należy. I nadal nie mam.
Wybierałem się na Słowację dwa razy i
chodziłem tam z facetem, który nazywał się Maciej
Włodek. On był wnukiem Iwaszkiewicza. I do głównego procesu mnie nie wzięli, bo
widocznie jakoś niewygodnie im to było z powodów propagandowo-politycznych.
Byłem z tym moim partnerem nierozdzielny i im się nie opłacało...
Przenosiliśmy "na eksport"
jakieś nowelki, dalej - taki studencki śmietnik: Dokumenty marcowe nr 2
- przez Kubę Karpińskiego zredagowany i wysłany, wydany przez Giedroycia. A nowelki były chyba Hena
- on się teraz do tego przyznał. "Importu" też było naprawdę
strasznie mało, rozpaczliwie mało. To było 100-200 książek.
- A konsekwencje?
- No nic, właściwie... To znaczy też nie tak... Ja się
strasznie najadłem strachu. Pachniało to w ogóle nieładnie. Może jeszcze
inaczej: świadomość społeczna jest inercyjna i jak się zdarzy coś bardzo
złego, to pamięta się o tym również i wtedy, gdy przestaje być aktualne... Na
przykład jak jakaś choroba przestaje być dramatyczna, to strasznie dużo czasu
mija, a ludzie się nadal boją. Tutaj trzeba było samemu eksperymentalnie
stwierdzić, że policja nie torturuje. Bo przecież pierwsze zamknięcie przez
policję, w dodatku polityczną, automatycznie
wyzwalało wyobrażenia, jakie wyniosło się z domu i autentycznie człowiek
czekał, kiedy mu się dobiorą do paznokci. Nie wiadomo było: będą leli, czy nie
będą leli? I te zagrożenia ustawowe, kiedy czytają kwit, na którym jest
napisane, że "od 5 do 15 lat"... Musiało trochę czasu minąć, zanim
się empirycznie ustaliło, że jak się siedzi w sprawkach politycznych, to w
sumie się za długo nie posiedzi... Lewiatanowi wypadały już zęby i on naprawdę
nie potrafił już tak kąsać. Ale na samym początku naprawdę się bałem. I to się
tyczy także innych rzeczy, nie tylko tych kaskaderskich zabaw z książkami. Na
przykład, kiedy dochodziło do decyzji, czy nakręcić durną kasetę, w - powiedzmy
- stu egzemplarzach, opatrzyć ją własnym nazwiskiem z dodatkową formułką, i -
puścić, czy nie puścić... To była też eksperymentalna decyzja. Ja na przykład z
taką kasetą chodziłem po adwokatach - już wtedy tych KORowskich:
Siła-Nowicki, Jan Olszewski... I oni mi nie potrafili powiedzieć, jakie są
konsekwencje prawne... I w tym sensie to był eksperyment. Oczywiście nie mój,
prywatny, bo cała masa ludzi eksperymentowała - Mirek Chojecki eksperymentował
jak amerykański gangster - "co mu zrobią, jeśli będą wiedzieli, że to on
drukuje te pierdoły w NOWEJ?"; czy
jak gangstera z amerykańskich filmów, będą próbowali go śledzić, złapać na
gorącym uczynku, czy może jakoś inaczej, czy wymyślą coś ekstra? Ja myślę, że w
ogóle każda zmiana społeczna dokonuje się w wyniku tysięcy malutkich
eksperymentów, których ludzie dokonują z różnych pobudek, i to się w końcu
sumuje i zaczyna obrastać jak zamarzająca woda, jak jakaś krystalizacja
chemicznego ustroju, jakieś dziwne zalążki zaczynają krystalizować, coś się
dzieje i nagle z płynnego robi się stałe, z mokrego suche albo odwrotnie i ta
zmiana nagle następuje i nawet nie wiadomo kiedy...
I jeszcze jedno. Otóż bezpiece nie udało
się w procesie taterników skaleczyć Kultury paryskiej. Udało jej się
natomiast rozbić i zdezintegrować grupę ludzi, którzy się tym przemytem
książkowym zajmowali.
Wszyscy aresztowani składali w śledztwie
zeznania. Jedynym "sprawiedliwym w Sodomie" był Jakub Karpiński,
który w śledztwie odmówił składania zeznań. Naciski były duże, gdyż - choć nikt
nas nie maltretował fizycznie - to psychicznie dawali nam nieźle w dupę. Na Rakowieckiej przesłuchiwano mnie wówczas około 100
razy. Po osiem godzin dziennie. Dodatkowo było to dobrze zorganizowane
laboratorium śledcze: każdy z nas siedział w celi z kapusiem
(więźniem karnym, który był współpracownikiem bezpieki i aktywnie brał udział w
wyciąganiu informacji od naiwnych i niewprawnych klientów, jakimi bezsprzecznie
byliśmy).
W efekcie wszyscy - z wyjątkiem Kuby
Karpińskiego - prędzej czy później zaczęliśmy składać zeznania. Jedni po dniu,
drudzy po paru miesiącach. Strategie i wybory sposobu zeznawania były różne,
ale powód był jednak zawsze ten sam. Strach. I tak byli kolesie (także wśród
tej piątki wytypowanej potem do procesu), którzy polecieli w pełną skruchę,
przejęli języki retorykę prześladowców, i lecieli w opowieść o tym, jak padli
ofiarą dywersyjnej, agenturalnej działalności Giedroycia. Inni, nie robiąc koziołka
ideologicznego, to znaczy, bez jakiegoś tam zaprzaństwa, kapitulowali - i
zeznawali jak na świętej spowiedzi wszystko, co
wiedzieli (zakładając zwykle, że tamci i tak przecież wszystko wiedzą). Jeszcze
inni próbowali zeznawać selektywnie, ustosunkowując się do cytowanych
fragmentów zeznań swych "wspólników", próbując kogoś wybronić,
przedstawić rzecz w korzystniejszym świetle, tłumacząc swe ideowe racje lub
choćby szlachetne pobudki.
A rezultat tego
był taki, że wszyscy - z wyjątkiem Kuby - wyszli z gównem
w gębie. A ponieważ ludzie nadzwyczaj niechętnie przyczepiają się do siebie,
każdy znalazł sobie bardziej winnego i każdy miał kogoś, kogo uważał za chuja. Mnie na przykład za chuja
uważał Karpiński - i miał świętą rację - gdyż dałem się podpuścić jak dziecko i
gdy pokazali mi jego sfingowane zeznania (stara ubecka sztuczka), ja
potwierdziłem, dostarczając dowodów, które go obciążyły. Ja zaś, po wyjściu z
więzienia, nie widziałem się z człowiekiem, z którym wspinałem się, łaziłem na
Słowację, spadałem w tej samej lawinie...
***
...Więzienie było dla mnie bardzo ważnym
życiowym doświadczeniem. Jednym z najważniejszych. Dowiedziałem się choćby
tego, że nie jestem taki "macho", za
jakiego się uważałem. Ważna cezura w moim życiu...
Wyszedłem więc z tego pierdla z nie obitą co prawda
dupą, ale z obolałym ego i nauczony raz na całe życie, że dżentelmen z policją
polityczną ani w więzieniu, ani poza więzieniem, nie konferuje.
Osobiste porachunki z bezpieką wyrównałem
zaś w ten sposób, że na początku stanu wojennego razem z Czesiem Bieleckim i
moją żoną napisaliśmy poczytną broszurkę pt. Mały Konspirator. Czesio rozdział Jak knuć, moja
żona przerobiła i zaktualizowała poradniczek prawniczy,
który wcześniej wydał Chojecki, a ja wysmażyłem rozdział pt.
Gra w śledztwo. Był to bardzo dobry instruktaż i naprawdę utrudnił on
bezpiece proceder wyciągania ludzi na zwierzenia. Bardzo duży nakład,
prawdziwy podziemny bestseller. Doczekał się recenzji w niesławnej pamięci Trybunie
Ludu. Czerwonym piana z pyska ze złości leciała, a
ja się tak bałem, że mnie za to zajebią, że chyba dopiero teraz pierwszy raz, półpublicznie się do tego przyznaję.
- Wracając jeszcze do "taterników
", ile Pan siedział za pierwszym razem ?
- Dziewięć miesięcy.
- A co potem? Przecież trzeba wrócić do
życia, jakoś zarabiać...
- To wszystko się działo dosyć dziwnie, bo formuła była taka:
umorzenie amnestyjne... regulacje ustawy amnestyjnej
dotyczyły typowych spraw kryminalnych. I z myślą o kryminalnych, ustawa
mówiła, że ci którzy siedzieli w więzieniu, po
wyjściu na wolność mają pracować tam gdzie przedtem. To był oczywiście problem
nie dla mnie, tylko dla profesora Szczepańskiego, który wtedy był dyrektorem Instytutu
Filozofii i Socjologii PAN. Przez pół roku próbował wymusić na mnie, żebym się
wypisał sam. Był w kropce: miał jednoznaczne dyrektywy z Komitetu
Wojewódzkiego, żeby mnie się pozbyć, a nie miał podstaw prawnych, żeby mnie wypierdolić, a wręcz przeciwnie. A to już był taki okres,
kiedy oni próbowali, mówię o komunistach, kiedy uczyli się po trochu żyć
zgodnie z literą prawa... A wypieprzyli mnie na takiej
zasadzie, że moja promotorka wyjechała do Francji i nie chciała wrócić. Nie
znalazł się inny promotor, praca nie posuwała się naprzód i w końcu się mnie
pozbyli. Co zaś do propozycji Szczepańskiego, to wyglądała następująco:
"Pan musi zniknąć z nauki na jakiś czas. Ja Panu
załatwię pracę w GUSie u pewnego dobrze
widzianego urzędnika i kto wie, może za kilka lat będzie można wrócić".
Ale jakże dalekie to było od czasów stalinizmu, kiedy naprawdę nie liczono się
z niczym, można było dowolną rzecz człowiekowi zrobić. Tak
więc to już była gra, dużo się zmieniło; mnie naprawdę nikt nigdy nie
uderzył w trakcie takich zabaw...
Chociaż bywało inaczej: na przykład Adaś
Michnik dostał parę razy taki wpierdol, że
rzeczywiście go bolało. Na pewno zdarzały się sytuacje ostateczne, jak na
przykład w Krakowie - Pyjas - chociaż moim zdaniem to
był "wypadek przy pracy". To chyba nie było tak, że ktoś kazał
sprzątnąć Pyjasa, tylko - poturbować, nastraszyć. Nie
mam oczywiście na to żadnych dowodów, ale wówczas tak na to patrzyłem. Był
jeszcze Jaś Narożniak, któremu odstrzelili palec (choć w końcu więcej złego narobiła mu medycyna niż
policja, bo zarazili go żółtaczką zakaźną i do dziś ma kłopoty z wątrobą).
Wiem, że gdybym był robotnikiem na Śląsku, to dostawałbym wpierdol przy każdych
"czterdziestu ośmiu", ale mnie się akurat strasznie upiekło i to co teraz mówię jest strasznie subiektywne. Z mojego
punktu widzenia, w ramach moich wartości, w ramach tego, czym żyłem i co było
dla mnie naprawdę ważne... Ja myślę, że kiedy Historia zmusza ludzi do jakichś
zachowań, pozornie podobnych, to bez znajomości motywacji trudno jest o jakiś
sensowny werdykt. Wśród powstańców warszawskich byli zapewne ludzie, którzy
lubili po prostu zabijać Niemca i byli też tacy, którzy robili ostateczną, trauguttowską ofiarę, rezygnując ze świętego spokoju, ze
szczęścia rodzinnego...
Teraz dopiero, po latach, zdaję sobie
sprawę, że często różne uwikłania w Historię to są pochodne czyichś potrzeb
osobowościowych, że one naprawdę są czasami łatwiejsze niżby się to wydawało.
Bo jeśli ktoś się czuje dobrze, kiedy mu się adrenalina wydziela, to często
Historia dostarcza mu po temu okazji. W innej sytuacji mógłby na przykład
przemycać narkotyki, w skrajnym przypadku...
- Co Pan robił, kiedy wreszcie się
Pana pozbyli ze studium?
- Byłem sobie szczęśliwym bezrobotnym, aż wreszcie poszedłem
zupełnie przypadkiem, z ulicy, do takiego instytutu, który dopiero powstawał -
Instytut Wenerologii - ponieważ była wówczas plaga chorób wenerycznych. Z kliniki
dermatologicznej wyrwano jakąś podkomórkę, która
chciała być bardzo nowoczesna i zatrudnić sobie socjologa i zatrudniła.
Pracowałem tam sobie jako socjolog na tej Akademii Medycznej i miałem zajęcia
ze studentami. Przyjęto mnie tam dlatego, że trudniej
sobie wyobrazić coś bardziej apolitycznego niż kiła i syf...
Kiedy wróciłem z kolejnych wakacji,
okazało się, że moi koledzy są już podłączeni do kolejnej "zabawy",
do jeżdżenia do Radomia, no i mnie też w zasadzie wypadało jeździć.
To była naprawdę bardzo mała grupka ludzi. Ja znałem akurat tę szajkę
niedobitków po Marcu, zebranych wokół Jacka Kuronia, z Jasiem Lityńskim, Adamem
i paroma innymi gośćmi...
A dalsza część tego towarzystwa to byli
ludzie od Macierewicza - harcerze od Rejtana, z tego elitarnego gimnazjum
warszawskiego. Byli też ludzie od Henia Wujca, z Klubu Inteligencji
Katolickiej, którzy się też zwyczajnie wkurwili. Chodzili na te rozprawy
sądowe, widzieli tam płaczących ludzi, zaczęli zbierać szmal
po znajomych i rozdawać na salach sądowych, a potem pojechali do Radomia, bo
wiedzieli, że tam komuś robią krzywdę.
Genialność pomysłu na KOR polegała na
tym, że było to działanie jawne, że się do tego angażowało takich ludzi,
których było bardzo niewygodnie aresztować, jak znani pisarze, Andrzejewski
choćby. On przecież nigdy nie brał udziału w żadnych akcjach. Dla niego był to
heroiczny gest, że dał nazwisko. Oczywiście to zostało już przedtem wysondowane
w poprzednich eksperymentach, przy okazji zbierania podpisów przeciwko zmianom
w konstytucji, różnych pism, protestów. Było więc z
kogo wybierać. Autorstwo tego pomysłu - istnieje o to spór pomiędzy
Macierewiczem i Kuroniem, który pewnie nigdy nie zostanie rozstrzygnięty i nie
zgaśnie. Ja osobiście jestem skłonny sądzić, że Maciarenko
miał w tym swój ogromny udział, bo Jacek chyba myślał, że go
"zdrutują" po raz trzeci. Oczywiście nie wypadało mu się wypisać z
interesu. Macierewicz patrzył na to świeżym okiem, a Jacek miał już wtedy sześć
lat odsiedziane w dwóch turach i chujowe doświadczenia. Dlatego mógł zakładać,
że skończy się naprawdę szybko.
Więc pojeździliśmy sobie trochę do tego
Radomia. A potem to się już działo piętnaście rzeczy naraz. Moja żona
prowadziła małą bibliotekę - literatura głównie dla uczniów ostatnich klas, prohibity Kultury, to, co już wówczas było na
bieżąco produkowane przez Mirka Chojeckiego. Miała około dwustu czytelników,
ale potem to bardzo szybko procentowało. Później w Białołęce, na internowaniu,
sporo tych jej małych klientów widziałem. Pączkowało. Potem był też sklepik NOWej. No i bieganina w Biurze Interwencyjnym.
W międzyczasie był 79 rok i obroniłem
pracę doktorską.... A jeszcze przedtem moja żona zaczęła się interesować
pszczołami. I później ja miałem taką przypadłość, w 80 roku - jak już ona te
pszczoły miała, a ja dostałem wypowiedzenie z półrocznym terminem z Akademii.
Pracę już miałem zrobioną, tylko czekała na obronę. Pojechałem na Mazury, do
tych pszczół, i do tego były potrzebne jakieś urlopy, zwolnienia lekarskie. Tam
mnie pogryzły kleszcze i dostałem kleszczowego zapalenia mózgu, bardzo paskudnego. Ciężko się pochorowałem, leżałem dwa miesiące
nieprzytomny. Bardzo dziwne rzeczy się wtedy ze mną porobiły. Myślę, że
zgłupiałem od tego o jakieś 20%... Naprawdę, kiedy czytałem, to jakieś cięższe
zdanie zostawiałem na później. Dziwne rzeczy... Na przykład, całe życie miałem
trudności z orientacją w terenie, co szczególnie w Tatrach było - bardzo
dokuczliwe. Nawet w jakimś hotelu, jak poszedłem do sracza,
nie potrafiłem wrócić do pokoju - kompletny brak fotografowania, czy
"mapowania" w głowie. I po tym zapaleniu mózgu nagle dostałem takiej
orientacji jak aborygen: można mnie było w worek wpieprzyć, wywieźć w las,
wypuścić z wora, a i tak wiedziałem, gdzie trzeba iść... Bo to pewnie jest
gdzieś w starych częściach kory, i kiedy się osłabiły te intelektualne funkcje,
racjonalne, to tamto wylazło widać na wierzch. Teraz może już nie tak, ale
nadal dosyć dobrze się orientuję. No i w końcu dostałem rentę inwalidzką w 80
roku. Sprawy były całkiem groszowe, nie wystarczało na życie, bo w Akademii
bardzo mało zarabiałem.
No i potem był taki długi okres, że
siedzieliśmy z reguły od marca do listopada (najdłużej to było chyba do 28
listopada) na tych Mazurach. Mieliśmy tam dwa barakowozy, mieszkaliśmy sobie w
dziwnych, przepięknych miejscach, na uroczyskach i jakoś nauczyliśmy się te
pszczoły z miodu okradać... Mieliśmy w pewnym momencie 85 a nawet 100 uli,
produkowaliśmy około tonę miodu rocznie (rekord: 2,5 tony), ale to była
naprawdę ciężka robota, dużo zachodu to kosztowało. Miód sprzedawaliśmy w
Warszawie, a ja już byłem wtedy trochę znany i ludzie czasem z powodów
snobistycznych kupowali. Ja wymyśliłem takie różna naklejki (Sikorska & Kelus Ltd., Produkty słodkie i
gorzkie, Miód. Kit. Piosenki etc.) i udawało nam się jakoś przeżyć. I
mieliśmy satysfakcję, że jesteśmy tak zupełnie "off
Broadway"... A jednocześnie jak wracaliśmy do Warszawy, to gnębieni trochę
wyrzutami sumienia odrabialiśmy to przy jakichś wydawnictwach, czy jakichś
innych zajęciach.
I to się ciągnęło z grubsza biorąc do 89
roku, a potem było już coraz marniej, bo nie można się było utrzymać z tego
miodu; ja dosyć paskudnie zachorowałem i nie mogłem już tego robić.
Cztery lata temu Urszula sprzedała swoje
warszawskie mieszkanie i za te pieniądze kupiliśmy starą chałupę stojącą pod
Puszczą Białowieską i przewieźliśmy ją na Mazury, w
nasze znajome strony i urządziliśmy tak, żeby była ciepła woda i gniazdko w
ścianie do komputera. Z pszczół została już tylko taka resztka przydomowa,
którą Urszula się zajmuje, z piętnaście uli, żeby samemu zjeść i ze znajomymi
się podzielić. A ja utrzymuję ten skansen z tłumaczeń i to tyle...
- A co Pan tłumaczy?
- Naprawdę, co popadnie, tak różne rzeczy
- od Harlequinów począwszy, do czego się uczciwie przyznaję... Nie jest fajnie na rynku wydawniczym; z tłumaczeń zrobiła się
upierdliwa robota dla naprawdę pracowitego dłubka.
Trudno jest się utrzymać; ja nie jestem
specjalnie pracowity, a w tej chwili ta praca wymaga paru godzin dziennie, żeby
z tego wyżyć.
- Pisze Pan jeszcze jakieś piosenki?
- Nie, nie... Piosenki skończyły mi się już naprawdę bardzo
dawno, gdzieś tak w 84 roku. Przestały do mnie przychodzić, ja to tak
nazywam...
- A "Panna S." jest
rzeczywiście ostatnia?
- Z tych nagranych tak... Próbowałem potem jeszcze coś pisać.
I nie jest tak, że to przez tę chorobę. To, że nie mogę grać, zupełnie
przypadkiem, to nie taka była chronologia zdarzeń... Ja mam naprawdę takie
swoje wyjaśnienie, że to się robi do 40 roku życia - to zresztą mówiłem Pani Stelmasiak. Można mi oczywiście wskazać kontrprzykłady, ale
ja je zwalczam i zbijam. Ci ludzie, którzy mnie fascynowali w tym gatunku
śpiewania, który ja uprawiałem, nie robili tego dłużej. I tak, ktoś, kto się
zna na sporcie, nie przypierdala się do faceta
trzydziestopięcioletniego, dlaczego on nie biega krótkich dystansów...
- A na przykład Dylan...
- Wie Pan, ja się ogromnie fascynowałem
młodym Dylanem, ale później... Ja się na tym nie
znam, bo w grę wchodzi ogromna komercja... Diabeł wie, kto mu pisze, kto mu
robi muzykę, jak to naprawdę bywa, on już jest naprawdę trybem w maszynie...
Zdecydowanie bliższa jest mi biografia Woody Guthriego. A o Guthrie'm słyszał
Pan w ogóle...?
- Do Guthriego
dotarłem właśnie przez Dylana... On interesował się
bardzo Guthrie'm i pojechał do niego do szpitala,
przesiedział u niego jakiś czas, kiedy ten umierał...
- ...tak, on cierpiał na jakąś straszną
chorobę... A słyszał go Pan, uchem? Jak na przykład śpiewał z tą gitarką, tym gardłowym twangiem,
taką opowieść, piosenkowe streszczenie Gron gniewu. On
taką bardzo ciekawą biografię wydał...
To był jeden facet,
który wywarł na mnie ogromne wrażenie... Był taki czas, że ambasada amerykańska
w Warszawie miała sekcję muzyczną. I ja tam łaziłem i sobie brałem... Poza tym
zaczęły jeszcze przed Marcem przychodzić taśmy, i to nie kasety, ale taśmy na
magnetofony szpulowe... na tych szpulach przychodziły
nagrania rosyjskiego piosenkowego samizdatu. Wtedy nie wiedziałem, kto to jest
Wysocki, kto to jest Galicz i jeszcze kilku innych...
Bo widzi Pan, to również jest przełamywanie pewnej konwencji. Ja byłem
wychowywany w takiej konwencji, że żeby śpiewać to trzeba mieć głos. Że jest
taki pan, który nazywa się na przykład Fogg [...] i po
prostu śpiewa, bo ma głos. Koszykarz musi być duży, śpiewak musi mieć głos, i
jeszcze grać musi, albo lepiej, żeby ktoś mu pomógł. I nagle słyszę, że jacyś faceci wydają z siebie takie pół-pierdnięcia, śpiewają
paskudnie i głosami ochrypłymi, a dogadują się z ludźmi. Że na przykład Guthrie miał taką
piosenkę Preacher Casey
- nie wiem, czy to jest osoba z Gron gniewu, ale na pewno z tamtego
okresu, kiedy bogaci w Kalifornii nie bardzo lubili, żeby im ta hołota zza gór przyjeżdżała - ale wiedziałem, że to jest
wstrząsająca opowieść; że tak samo dobrze opowiada o kawałku prawdziwego
świata, jak coś strasznie długiego, jak np. Grona
gniewu. A z drugiej strony te opowieści o łagrach, tak przerażająco
wstrząsające, tak skondensowane, takie króciusieńkie, paskudnie przecież
zagrane. To na mnie miało ogromny wpływ. A poza tym jeszcze Kryl: młodziutki
chłopak... Tym bardziej, że napaść na Czechosłowację to było wstrząsające
wydarzenie, coś ohydnego, potwornego i z takim poczuciem bezradności, że po
prostu, kurwa, nic się z tym nie da zrobić, absolutnie
nic... I taśmy człowieka, który śpiewa o tym nie wprost, nie na chama... I to byli wówczas moi przyjaciele, ale ja chyba za
dużo tutaj od siebie gadam...
- A które z określeń mógłby Pan
zaakceptować w stosunku do tego, co Pan robił: piosenkarz, pieśniarz, bard?
- ...Zawsze mnie to słowo śmieszyło, ale sobie pomyślałem, że
jak ktoś tak musi, to niech go sobie używa. Ja prostu śpiewałem piosenki.
Najpierw moimi naturalnymi odbiorcami byli ci, co siedzieli ze mną przy
ogniskach, albo spędzali ze mną nudne wieczory w Morskim Oku, czekając, kiedy
się pogoda poprawi. Potem zacząłem mieć jakieś własne piosenki i ich
naturalnymi odbiorcami stali się ludzi, którzy mieli ze mną jakieś wspólne
interesy. W tym wypadku to były interesy polityczne. Tak mi się ułożyło życie,
że uczestniczyłem w procesie tworzenia się opozycji. Najpierw to była mała
grupka dewiantów, odmieńców, którzy nie byli politycznie konformistyczni wobec
totalitarnego państwa i to pączkowało. Ci ludzie chcieli mieć coś swojego,
chcieli mieć swoją gazetę, wydawali raz w tygodniu coś, co się nazywało Biuletynem
Informacyjnym, a potem Tygodnikiem Mazowsze... Chcieli mieś swoje
książki, to nauczyli się je produkować i roznosili po domach. Chcieli mieć
swojego klienta do słuchania i ja się na tę rolę załapałem... Mieli swój teatr
- z Poznania zresztą...
- Ósemki...
- ...mieli też autentycznie wielkiego aktora, panią
Mikołajską.
Gdyby nie ten technologiczny gadżet w
postaci magnetofonu, który znajduje się w każdym ludzkim domu, to ten, co
śpiewa piosenki, skazany byłby na śpiewanie twarzą w twarz w ramach jakichś
zbiorowisk, w mieszkaniach... Ponieważ był już taki gadżet, istniała możliwość
porozumienia się w sposób pośredni, bez kontaktu face to face.
Ja mam taką świadomość, że tak się
cudownie złożyło, że na to, co miałem do zaoferowania zaistniał, naturalny
popyt, ludzie chcieli słuchać ludzkiego głosu z akompaniamentem gitary, który
ich utwierdzał w przekonaniu, że nie zwariowali, że ich wybór nie jest
absurdalny, że nie są tak bardzo osamotnieni; że jakiś człowiek podśpiewuje o
tym, co oni na co dzień myślą, albo na co dzień
przeżywają, że podobnie odbierają świat jak ten facet, że on jest ICH, że on
jest jednym z nich. I jest pewnie jakaś mała grupka ludzi, która skłonna jest
nazywać mnie swoim bardem, która jakoś się wychowała z tymi piosenkami,
albo dorosła z nimi, albo do czegoś im były one w pewnym momencie potrzebne.
- A co z innymi twórcami tego typu
piosenki, co Pan sądzi na przykład o Kaczmarskim?
- Ja byłem zawsze bardzo ostrożny pod tym względem i gdyby
mnie Pan spytało to na przykład lat temu 15, kiedy ja jeszcze śpiewałem, to bym
Panu w ogóle nie odpowiedział, bo uważam, że to nie w porządku, że nie wolno
jednocześnie śpiewać i krytykować konkurencję, albo w ogóle wyrażać jakieś
zdanie na czyjś temat. Bo z tego mogą wyniknąć same złe rzeczy, to jest... jak ziarno, z którego może wyrosnąć obmowa, rywalizacja,
niezdrowe konkurowanie. Po pierwsze, nigdy nie rywalizowałem, w innych
dziedzinach również, bo akurat nie miałem genetycznych predyspozycji do takiego
zła jak konkurowanie. I od początku miałem świadomość, że każdy to robi po
swojemu, że to jest głos wołającego na puszczy i że jeśli ktoś się z kimś
dogada, to jego sprawa. Każdy jest niepowtarzalny, wywrzaskuje swoje, a jak
ktoś go usłyszy, znaczy, że mu się udało.
Oczywiście o każdym z tych ludzi mam
swoją opowieść. I tak na przykład o Jacku Kaczmarskim... Gdy wydałem swoją
pierwszą kasetę, to zaproponowałem Jackowi, żeby zrobił to samo. A on się na to
nie zgodził, bo sobie skalkulował, że będzie bardziej słyszalny - z pełnymi
kosztami - gdy będzie śpiewał na dużych salach, objeżdżał Polskę po studenckich
klubach... Oczywiście, pewnych rzeczy nie mógł zaśpiewać, ale widocznie per
saldo mu się to opłacało i zrobił co zrobił. I to nie
jest tak, że ja mam do niego pretensję, że nie był od oficyn podziemnych, tylko
inną dróżką pojechał... Natomiast, co do jego piosenek, to po pierwsze - nie
znam osobiście drugiego przypadku, nie tylko w piosence,
ale w sztuce w ogóle, w którym tak skrajną ocenę różnych rzeczy, robionych
przez tego samego faceta. W przypadku pisarstwa, człowiek ma zwykle jakieś
wyobrażenia o autorze: jedne jego książki nam się bardziej podobają, inne
mniej, ale ogólnie to mamy poczucie, że facet robi w
literaturze przez duże "L", albo przez bardzo małe "l". I
otóż Jacka niektóre piosenki uważam za arcydzieła, a niektóre uważam za kicze.
I to jest dla mnie zdumiewające, ale tak właśnie zawsze odbierałem. Z tym że, oczywiście, zawsze uważałem, że on śpiewa dla trochę
innej klienteli, że to nie jest mój typ wrażliwości. On jest bardzo barokowy i
jednocześnie bardzo patetyczny i nie stroni od takich akcentów...
trochę "wajdowskich",
jeśliby przełożyć to na kino. A ja na przykład nigdy nie lubiłem filmów Wajdy,
ale nie dlatego, żebym uważał Wajdę za złego reżysera,
czy za złego artystę. Tylko, że on się ze mną nie dogaduje - ja się z nim nie
dogaduję. Mamy inny gatunek wrażliwości; on przekracza tę linię, w której ja
już zrozumiałem (w Ameryce to się nazywa overkill,
kiedy się muchę zabija młotkiem) i ja już jestem "zabity", już wiem o co chodzi, ale ta scena się ciągnie jeszcze przez
pięć minut. I ona już nie jest mi do niczego potrzebna, choć wiem, że potrzebna
jest innym ludziom, którzy zrozumieją w trzeciej minucie... A poza tym
Kaczmarskiemu zupełnie inaczej się biografia ułożyła. On się trzymał takich
kanałów, które mu dawały słyszalność. To była jego strategia - jak był tu, to
grał w kanale ZSPowskim, jak był tam - to w
kanale Wolnej Europy. I był słyszalny; bardzo wielu ludzi miało pewnie kupę frajdy ze słuchania jego piosenek i to jest jego wybór,
jego sprawa. "Jego cyrk, jego małpy". Nie mówię: gorszy, czy lepszy,
po prostu inny. I tyle może o Jacku Kaczmarskim...
- A jak Pan rozumie ten termin piosenka
prawdziwa? Prawda stanowiła jeden z naczelnych postulatów Pokolenia '68, od
niej Barańczak zaczynał wszystkie swoje postulaty,
odkłamywaniu rzeczywistości miała służyć poezja... U Pana
"prawdziwość" pojawia się na jeszcze innej płaszczyźnie: piosenki są
przesycone autentyzmem - występują autentyczne postacie Pańskich znajomych, na
podstawie tekstów piosenek można by odtworzyć niezły kawałek biografii...
- Może to i prawda... Ale taki z tym
kłopot, jak z definicją prawdy w ogóle... Ktoś kiedyś podobno napisał, ale nie
pamiętam gdzie, kiedy i czy na pewno, że gdyby archeolog za 1000 lat chciał się
dogrzebać do realiów życia, zrozumieć, o co w ogóle chodziło w tych
siedemdziesiątych latach w Polsce, to z powieści, z filmu i z poezji kiepsko by mu szło i najwięcej dowiedziałby się na przykład
z Kleyffa i z moich piosenek. I myślę, że w pewnym
sensie jest to prawda. Głównie
dlatego, że byliśmy nie spaprani cenzurą - Jacek w jakimś sensie dawał
się cenzurować, ale potrafił się z tego w nieprawdopodobny sposób wywiskiwać, a ja miałem ją totalnie w dupie... A co do tej
nazwy - naprawdę nie potrafię odpowiedzieć. Trzeba jakieś określenie na to
znaleźć, obaj czujemy, o co chodzi, a jak to nazwać, to ja nie wiem. Myślę, że
to jest po prostu... "Off Broadway"... "Off Broadway w kraju
cenzury"... Chociaż nie pasuje do tego Guthrie,
bo on nie był z kraju cenzury...
- Pojawia się też często w Pana piosenkach
Cohen; kilka tytułów bezpośrednio odwołuje się do Cohena, jedno motto, kilka
bezpośrednich odwołań w tekstach piosenek. Z kolei w sposobie wykonywania
łatwiej dałoby się zauważyć u Pana wpływy Dylana -
tego z wcześniejszego okresu - niż Cohena. Cohen wydaje się bardziej dostojny,
ułożony...
- Nie potrafię powiedzieć. Był czas, kiedy słuchałem wczesnego
Dylana, był czas kiedy
słuchałem Cohena, który mi się bardzo podoba, myślę szczególnie o pierwszej
płycie. Myślę, że to są przepiękne poezje... Cohen zafascynował mnie ogromnie
muzycznie. To jest w ogóle taka złożona opowieść... To jest tak, jakby
wbudowana w człowieka tradycja kulturowa objawiała się gdzieś nagle na drugim
końcu świata, w innym pokoleniu... On jest tak nieanglosaski
przecież. Jest tak słowiańsko-żydowski w tym swoim zaśpiewie! Ja myślę, że
sztuka jest w 99% przeżuwaniem, że te jego zaśpiewy musiała nucić jego matka,
która przyjechała z jakiegoś litewskiego miasteczka pewnie, czy z pogranicza.
W genach nie miał przecież tego materiału muzycznego. Bo on nie jest
anglosaski. To nie są staroirlandzkie ballady czy
muzyczki afro. To jest stąd przywiezione i nic dziwnego, że tutaj znalazło tak
żywą i ciepłą recepcję. W tych zaśpiewach, w tym walczykowaniu...
- Czy istnieje coś takiego jak natchnienie ?
- Nie wiem dokładnie, ale nie sądzę, żeby
można się było do tego zmusić...
A o tym, że przestałem śpiewać, to Panu
powiem, że - choć tutaj w ogóle trudno robić porównanie z wielką sztuką, czy z
ludźmi od wielkiej sztuki - taka sytuacja jest archetypowa i to, co ja
przeżywałem, przede mną przeżywały już tysiące ludzi, o których wiemy jedynie
tyle, że przestali coś robić, na przykład malować obrazy, pisać poezję, czy
komponować symfonie... I przy całej mojej niechęci do wielkich słów - z własnych
doświadczeń wiem tyle, że w tym wszystkim najważniejszy jest taki moment, w
którym człowiek staje przed niewypowiedzianym. Wtedy próbuje jeszcze jakoś
rozpaczliwie, ale widzi, że to najistotniejsze, co naprawdę chciałby
powiedzieć, nie mieści się w zaśpiewanej strofce czy na płótnie. Czy to prawda,
że kolega Mickiewicz powiedział: "Więcej fraszków imać się nie będę..."? Jeśli tak, to
ja go w pełni rozumiem. I wiadomo, czym się to skończyło: grzebaniem w towiańszczyznie...
- A z kolei przykład Lechonia, który
przed wojną zapowiadał się na znakomitego poetę, wydał dwa tomy, wszyscy
czekali, wraz z nim samym, a tutaj pusto... Dzień, miesiąc, lata mijają -
pusto... I skończyło się to skokiem z wieżowca na Manhattanie...
- Powiedziałbym, że to był dramat człowieka, który źle
odpowiedział na elementarne pytanie: czy poetą się jest, czy poetą się bywa...
Bo ja głęboko wierzę w to, że poetą się bywa. I to nie tylko poetą - także
zdrajcą, bohaterem i że nasza czasami całkowita niemożność zrozumienia świata
wynika często z tego, że próbujemy to "Jest" przypisywać bytom
ludzkim. I nagle musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy pan Ptain
to był bohater spod Verdun, czy kunktator i półkolaborant
hitlerowski...
Ale jak ktoś się zaweźmie i sobie powie,
że on jest poetą i niczym poza tym, to rzeczywiście może się to tak skończyć,
że wyskoczy z wieżowca, jak mu się urwie ... ja mam
takiego, nazywam go "taoistycznym dobrym duchem", który czasami daje
mi dobrą radę na okoliczność tego, że świat jest w wiecznej zmianie, że nie
można petryfikować sytuacji, że nie można czepiać się cieni, tego, czego już
nie ma... Pamiętam, że byłem w takiej sytuacji, kiedy świetnie prosperowały nam
te pszczoły - stały równym rzędem na wzgórzu, ule były pomalowane, odpierdolone
na ostami guzik, chmury owadów się unosiły nad tym pięknym polem i ja wlazłem z Urszulą na taką górkę, którą nazywaliśmy
"Wzgórek Posiadacza", i tam napawaliśmy się tym widokiem. I w tym
momencie przyszło mi do głowy, że sprawa się już przechyliła przez wierzchołek
i teraz będzie już jechało w dół - a nic na to nie wskazywało. I wtedy
powiedziałem właśnie, że już teraz z górki, że już nic więcej nie
wykombinujemy, że jesteśmy takimi przechodniami tu, na tym wzgórzu i właśnie
teraz przyjdzie nam schodzić w dół...
I także w trakcie zabawy z piosenkami
miałem taką świadomość, że nie można się dać zapędzić w kozi róg. Że to jest
tak, że m u s z ę. Że potem muszę się przekierunkować
na coś innego, na kierownika operetki na przykład. Jak Grześ Boguta od NOWej, który
poszedł do PWNu...
To było pewne incydentalne zdarzenie,
cudowne zdarzenie, kiedy robiłem to. co mi serce
dyktowało i jeszcze przez pewien czas prawie mogłem z tego żyć - bo to nie
tylko z tego miodu, ale z piosenek też prawie mogłem żyć. Przypominam, że
ludzie zarabiali wówczas ok. 20 dolarów miesięcznie. A ja naprawdę dostawałem
te przekazy po 10 dolarów...
* * *
- ...Jest jeszcze taka kaseta, bootlegi z
moich piosenek, które są nie moimi tekstami. Spotkałem takiego dziwnego faceta, który się nazywał Michorzewski,
który dał mi swój tomik takiego samizdatu poetyckiego. I tam były bardzo ładne
teksty do zaśpiewania. Podobały mi się też bardzo teksty tego faceta, który się przedstawiał jako Jakub Broniec. I to jest naprawdę "prawdziwek" - nie,
że ja coś kamuflowałem, czy robiłem z tym jakiś numer. To był po prostu facet, którego tekst przeczytałem gdzieś na początku stanu
wojennego w jakiejś gazetce - o tej kopalni [Ostatnia szychta na KWK
"Piast"]. Ogromnie mi się to spodobało, nawaliłem
tę piosenkę na taśmę i spotkałem Romaszewskiego (na mieście, bo się ukrywałem,
jak to się szumnie nazywa), który robił tę pierwszą audycję Radia
"Solidarność". Dałem mu tę kasetę i oni to walnęli na antenę. To
naprawdę daleko było słyszalne, bo policja chyba nie przypuszczała, że ten
nadajnik będzie taki wydajny. Nawet dziadek, który to skonstruował, przeraził
się, już potem nie chciał robić... myślał, że to
będzie na trzy bloki, a to aż pod Modlinem było słychać... ale
dokończę - w sumie najważniejsze było, z mojego punktu widzenia to, jak się
produkowały te kasety, ile było tych kaset, bo dla ludzi, tak "gęba w
gębę" to śpiewałem w sumie ze 20 razy w życiu, poza ogniskiem i
schroniskami - na takich mikrorecitalach
organizowanych właściwie wyłącznie w domach. Bo z kościołów nie korzystałem,
miałem takie poczucie, że to byłby trochę nietakt, że po pierwsze bywam
wulgarny, a po drugie do kruchty nigdy się raczej nie garnąłem...
Myślę, że poza analizą literacką może być
właśnie bardzo interesujące, ile potrzeba było kaset w obiegu, żeby zaistnieć.
Bo w jakiś sposób zaistniałem...
- A ile Pan w ogóle wydał kaset? Ile ich
wyszło stąd pewnie, z tego domu?
- Niezupełnie stąd. Początkowo tak, tu z domu, natomiast kiedy już był stan wojenny, nagrywanie wymagało
już pewnej instytucjonalizacji. Lepszej organizacji niż domowa. Ja, wraz z
grupką przyjaciół, zrobiłem coś, co się nazywało Oficyna Fonograficzna CDN,
która wydała na początek moje piosenki, ale wydała również 25 innych kaset...
- A CDN to Pan założył?
- Ja założyłem Oficynę Fonograficzną CDN, a przedtem razem z
Czesiem Bieleckim i oczywiście innymi osobami, zakładaliśmy Wydawnictwo CDN.
Największą chyba harówkę, jaką w życiu odbębniłem, taką biegano-organizacyjną,
to były pierwsze cztery miesiące stanu wojennego, kiedy razem z Czesiem
organizowaliśmy od zera spore wydawnictwo...
- A Białołęka? Z "Elegii
grudniowej" wynika, że nie od razu został Pan internowany...
- Tak. Tuż przed stanem wojennym odbywały się strajki
studenckie. Jeździłem po tych strajkach i śpiewałem piosenki. Śpiewałem
wówczas w Białymstoku. Skończyłem o jedenastej, wsiadłem w pociąg i jechałem
do Warszawy. Kiedy przyjechałem, zobaczyłem czołgi i plakaty.
Wszedłem do domu i pomyślałem, że przede wszystkim trzeba się przespać.
Obudziła mnie Urszula, która miała lepszego nosa niż ja i powiedziała, żebyśmy
natychmiast się ewakuowali. Zabraliśmy psa i wyszliśmy, ubectwo
było tutaj 5 minut później. I potem byliśmy na mieście aż do tej feralnej
audycji. Po niej miałem zakaz opuszczania "koszar". Było dla nich oczywiste,
że to jestem ja - głos został od razu zidentyfikowany. Stałem się jedyną nitką
prowadzącą do tego radia, na które zresztą strasznie się najeżyli - bardzo dużo
zainwestowali w poszukiwania: sprowadzili służby goniometryczne z NRD i
Czechosłowacji, helikoptery, autentyczne wariactwa... Chociaż z punktu widzenia
odbioru społecznego to był pat, ponieważ oni już od drugiej audycji nauczyli
się to skutecznie zagłuszać. Audycja pokazywała się na UKFach,
był taki sygnał i zapowiedź, i po pięciu sekundach właziła zagłuszaczka i skutecznie przeszkadzała. Ale tej stacji
nadawczej bardzo pieczołowicie szukali.
W związku z tym mnie kazano nie wyłazić.
Przez dwa tygodnie grzecznie przesiedziałem schowany, po czym mnie SB złapała
jak małe dziecko... jak za człowiekiem jeździ parę
samochodów, to trudno jest się połapać... Ale nie mieli na mnie kwitu, żeby
mnie wsadzić do pierdla, bo żadnego dowodu nie było;
znowu jakieś pozory praworządności były zachowane, znowu to była gra w - może
przeznaczone - ale jednak karty i w efekcie mogli mnie wsadzić jedynie do
interny... tam mnie przetrzymali przez cztery miesiące
i kiedy złapali to radio to mnie puścili, bo nie było specjalnego powodu, żeby
mnie dłużej trzymać...
A powtarzam - nerwówka
głównie polegała na tym, co ja nazywam kolejnymi eksperymentami. I tak,
pierwszy eksperyment polegał na tym - co mi zrobią, jak ja zrobię taką
kasetę... Bo u Ruskich to przecież znajomy przegrywał znajomemu, ale co innego
przegrać w ten sposób, a co innego zrobić towar na rynek. Napisać, że jest
cena, że tak się nazywam, tu mieszkam i że pierdolę
cenzurę, i sobie wydaję. I ja się naprawdę tego bałem, uczciwie się przyznaję.
Sam pomysł, żeby tak zrobić, wziął się stąd, że był taki Tadzio Walendowski, znany później jako "polityczny didżej"
z Głosu Ameryki. On był ożeniony z taką panią, która była wnuczką Wańkowicza,
studiowała tu medycynę, a była na amerykańskim paszporcie. To było wygodne
mieszkanie, ponieważ z powodów również politycznych nie wpierdalała
się tam chętnie policja. I to był taki salon KORowski,
w którym organizowano spotkania z Konwickim, z Teatrem Ósmego Dnia i
wieloma innymi. Za którymś razem zaprosili też Jacka Kleyffa
i układ był taki, że oni to nagrywają na dużą taśmę. A jeśli ktoś będzie chciał
mieć jego piosenki, to przyjdzie do nich i przegra sobie. Po czym Walendowski zaprosił mnie, żebym przyszedł i zaśpiewał
swoje. Ja wtedy zapytałem, ile kaset Jacka sobie odegrano. Powiedzieli mi, że
dwie sztuki. Wtedy ja wpadłem na pomysł, że trzeba przynieść gotowy towar.
Kupiłem sto kaset, nagrałem domowym sposobem z jednego magnetofonu. Zrobiłem
okładkę ze zdjęcia, z czasów, kiedy pływałem po Mazurach - siedzę sobie z
gitarą, z psem; nagrałem też ten tekst. Kasety czyste kosztowały wtedy 60 zł, a
ja je sprzedawałem za 160. I ku mojemu wielkiemu zdziwieniu na tym wieczorku,
gdzie było może ze sto osób - sprzedałem wszystkie sto i jeszcze się ustawiali
w kolejkach. I w związku z tym pracowicie wyprodukowałem mniej więcej tysiąc -
tu w tym domu, razem z żoną. Przy okazji handlowania bibułą to się porozłaziło.
Tam była ta formułka z tymi dolarami i to
była dobra formułka, ponieważ - powtarzam - 20 dolarów tutaj ludzie
zarabiali, a od czasu do czasu ktoś mi jednak przysyłał jakieś dolary. Co
prawda, w konsekwencji nie były to żadne ogromne kwoty...
- Ale poniekąd uzyskiwał Pan też specyficzny
kontakt z odbiorcami,
bez dawania koncertów...
- Tak, ależ jakimi
trudnościami... Bo dla tych "wysyłaczy" to
też był eksperyment. Oni także musieli się zdobyć na jąkać formę odwagi.
Proszę sobie wyobrazić, że strach ludzi był tak duży, że ja dostawałem koperty,
na których było moje nazwisko wycięte z czcionek gazetowych, tak jak w prymitywnych
kryminałach, a w środku było, też wycięte z liter gazetowych:
"dziękuję". Ktoś się bał, że zostawi ślady maszyny do pisania, bo
założenie było takie, że policja polityczna jest wszechwiedząca, że zdeszyfrowanie maszyny to jest dla bezpieki pestka, że oni
mają pewnie wzory wszystkich maszyn - chwila i już Pana mają... Te pierwsze
przekazy na stuzłotówki, które zaczęły przychodzić, przez pierwszy rok były
wyłącznie na fikcyjne nazwiska: J. Kowalski, N. Nijaki, Stanisław Polak, Jan
Nowak. Tego nigdy nie było dużo, wyżyć się za to nie dało, ale coś się zaczęło
dziać.
Proszę pomyśleć, że tak długo po
stalinizmie jeszcze przepisywano książki, co było idiotyczne. Przecież ten
nasz pomysł z przenoszeniem książek przez góry też był idiotyczny z punktu widzenia
pragmatycznego. Na pomysł prawdziwie rewolucyjny
wpadł dopiero Mirek Chojecki, że można po prostu wydrukować - najprościej,
najprymitywniej, ale wydrukować - a nie przepisywać ręką, czy na maszynie, tak
jak Ruscy robili przez ileś tam lat. I tak samo myślę, taka kaseta... to były maleńkie gówna, które rozwalały tego Lewiatana.
Takie niestrawne pigułki, które mu się podrzucało. Jacyś ludzie brali to to do ręki i mówili: "To jest niemożliwe, takie
zwierzę nie istnieje". Potem mówili: "No dobrze, ale tego człowieka
zamknęli". A znajomi dostarczali dowodów, że po pierwsze: wcale nie
zamknęli, po drugie: żadna dziura w niebie się nie stała, bo nadal pracuje na
Akademii Medycznej. I wtedy się robiły takie stopniowe katastrofy w ludzkich
głowach. Topniał strach.
Pamiętam taki przykład: młody facet z jakiejś struktury robotniczej sprzed "Solidarki" - takie pismo Robotnik Jaś Lityński
robił z byłym mężem Pani Łuczywo, z Jankiem Łuczywo - i pamiętam jak wszedłem
do jakichś ludzi, gdzie młody robotnik wrócił z pierwszego zatrzymania w Pałacu
Mostowskich. I on ogłosił rewelację: "Tam są prześcieradła i nie ma się czego bać. Nie biją w mordę".
Oni już w zasadzie środki opatrunkowe dla niego szykowali, że jak wrócił z
policji, to na pewno będzie ciężko pobity, albo i paznokcie będzie miał
pourywane. A on im obwieścił, że Lewiatan nie gryzie już tak okropnie.
A kolejny eksperyment związany z kasetami
polegał na tym, że w stanie wojennym wynegocjowano inne warunki. Komuch zgłosił w licytacji taką wartość: jak już musicie
pisać, to piszcie, ale się nie podpisujcie. I większość w zasadzie to kupiła...
Wydaje mi się, że spośród pisarzy pierwszym, który zaczął się podpisywać, był
Marek Nowakowski. Ja podpisałem te swoje kasety i znowu się bałem...
Czyli kaset było na początku 1000... A
potem, w stanie wojennym było ok. 5-6 tysięcy... Na tej solidarnościowej
emigracji robił je Mirek Chojecki i naprawdę uczciwie przesyłał forsę. Był taki moment, że to mogły być znaczące pieniądze,
ja połowę tantiem przekazywałem na Oficynę, taka zasada obowiązywała również
wobec innych autorów. W sumie było z tego parę tysięcy dolarów, to już były
znaczące pieniądze. Łatało w jakiś sposób nasz budżet i to już był taki
sensowny zastrzyk finansowy. Podatków nie płaciłem, ale sprytniej niż Wałęsa,
przyznaję się do tego odczekawszy okres przedawnienia.
Kawał w bok od szosy głównej... - cz. 2
bruLion - wybór tekstów
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
kawal w bok od szosy glownej cz 2Silniki krokowe od podstaw 2c cz 1OPRAWA LUSTRA GŁÓWNEGO CZ 2OPRAWA LUSTRA GŁÓWNEGO CZ 1Silniki krokowe od podstaw 2c cz 3OPRAWA LUSTRA GŁÓWNEGO CZ 307 GIMP od podstaw, cz 4 PrzekształceniaT03 Arkusz kalkulacyjny od podstaw cz 3 4 godzNa Południe Od Brazos cz 3 RówninyKonstrukcja więźby dachowej nawy głównej kościoła ss wizytek w Warszawie, cz 2więcej podobnych podstron