kawal w bok od szosy glownej cz 2












Jan Krzysztof Kelus - wywiad - "Kawał w bok od szosy głównej..." - cz. 2










Kawał w bok od szosy
głównej... - cz. 2



- A co się stało, że w pewnym momencie
postanowił Pan zrezygnować z czynnego życia społecznego? A może Pan nie zrezygnował... ?

- Nie, ja nie zrezygnowałem. Do końca, to znaczy do Okrągłego
Stołu, robiłem to samo. Do momentu wydania ostatniej kasety przez Oficynę - to
była Tosia Krzysztoń - nie pamiętam, to był chyba 88 albo 89 rok, ja uczciwie
robiłem tę swoją robotę, wydawałem kasety innych ludzi. Oczywiście pośredniczyłem
w różnych innych posługach tego dogorywającego postsolidarnościowego podziemia
- bo to naprawdę dogorywało - tak że ten Okrągły Stół
nie był tak nonsensowny, jakby się z perspektywy lat wydawało, bo obie strony
miały świadomość, że "interesy idą cienko".

Piosenki przestały przychodzić i to nie
był żaden dramatyczny wybór, a sprawy wydawnictwa ciągnąłem do końca... Miałem
takich bardzo kochanych ludzi, którzy po tej pierwszej pośpiewance
u Walendowskich przyszli do mnie, powiedzieli, że są
z jakiegoś Eksperymentalnego Studia Polskiego Radia i potem byli absolutnie
zawsze do dyspozycji. Państwo Barbara i Wojtek Makowscy. Ja mówiłem, że mam
jakąś piosenkę, oni przychodzili do domu - już nie mojego, bo tu za często
wpadała policja - nagrywali to najlepiej, jak potrafili, ja się jeszcze z
piętnaście razy myliłem, robiłem jakieś bezsensowne rzeczy, to oni mi to
retuszowali, łatali na tych taśmach. Było też czasem tak, że na przykład w Piosence
o drugiej Polsce zaśpiewałem "tą" a nie "tę" i Pani
Basia też potrafiła mi to "znożyczkować",
co mi bardzo zaimponowało. Prócz Makowskich, którzy cały czas kooperowali z
Oficyną, moje piosenki nagrywały także dwie inne osoby: Marek Kuczyński z
Czołówki i Małgosia Jaworska z WFD. Świetni fachowcy od dźwięku, którzy dużo
przecież ryzykowali. Nigdy oczywiście nie wzięli za to ani grosza.

Oczywiście był to taki powolny proces, bo
wszyscy - zarówno ci, którzy robili w tej polityce przez największe P, mieli świadomość, że to wszystko "siada", że materiał się męczy. Ale,
dzięki Bogu, i komuniści, kolesie od Rakowskiego, Oleksego i Urbana też mieli
takie poczucie, że sprawa jest śmierdząca, że może się brzydko skończyć i oni
potrafili się też przebranżowić.

A ja naprawdę nie miałem pasji działania
politycznego, żeby na przykład łazić po fabrykach. Przede wszystkim miałem
poczucie, że moje życie jest tak inne, tak inaczej ułożyła mi się biografia,
tak daleko odjechałem, że kiepskie mam prawo włazić ludziom z butami w ich
życie, w ich wybory życiowe. Że mam robić plus minus to, czym jestem, a nie
odwrotnie. Nie mogłem być agitatorem w dzielnicach robotniczych, do głowy by
mi nie przyszło. Co innego przynieść pieniądze, tak jak do Radomia - to miło,
każdy lubi być świętym Mikołajem. Bieda w domu a Pan
przywozi parę tysięcy; wtedy to były duże pieniądze... łata
Pan jakąś dziurę, ludzie nie wiedzą skąd... Choć cała ta akcja też gówno była warta, to znaczy nie - źle mówię, nie gówno
warta... Na pewno nie taki był efekt, jak byśmy się spodziewali, bo jednak ci,
co całą akcję organizowali, liczyli, że środowiska robotnicze w Radomiu wezmą
swoje sprawy w swoje ręce, że przy pomocy tej charytatywy
zorganizuje się w nich jakąś formę samoobrony, a nic podobnego nie nastąpiło.
Jeśli zaistniały jakieś więzy to pomiędzy warszawską, poznańską, krakowską
inteligencją, która zbierała pieniądze po biurach, czy instytucjach na akcje
pomocy. A tamta solidarność trwała tak długo, jak trwa solidarność pomiędzy
dobrymi żonami aresztowanych mężczyzn - obojętnie, czy w sprawach
kryminalnych, czy innych: póki chłopy siedzą, to się chodzi na
"kominy" i pyta, czy paczka, czy coś tam, a
potem się wszystko obsrało...

 

- Nie ma u Pana zupełnie motywów
tyrtejskich, którymi żyła tzw. poezja stanu wojennego. Że ponieważ nadeszła
znowu "czarna noc" należy "powstać Polsko"...

- Było dużo tej produkcji, tej tandety bogoojczyźnianej.
Miałem kolegę, którego - biedaka - zamknęli pod Gdańskiem, a więc nie dostał
się na Białołękę, gdzie w końcu połowa ludzi to byli znajomi, tylko tam, gdzie
siedzieli jacyś przypadkowi klienci "z Kościerzyny i okolicy". On
mówił, że dla niego to był potworny szok, nie wiedział w ogóle, że takie
"zwierzęta" istnieją. Nagle dostał się do zoo, w którym śpiewano
piosenki religijno-patriotyczne i bito się o to, czy zamknąć okno, czy
otworzyć, a potem się przestawali bić i znowu śpiewali te piosenki. Coś
potwornego...

- Orwell w "Roku 1984" opisał
system totalitarny jako ten, który kontroluje ludzkie uczucia, wkracza w sfery
najintymniejsze, burzy związki międzyludzkie. Również w Pańskich piosenkach
zauważyłem podobne spojrzenie: "(...) a potem
ktoś odchodził / choć przedtem się kochali / a ciebie, kurwa, zawsze / zwyczajnie
zabierali (...) " "Piosenka w tonacji g-moll",
czy "Sny lękowe w stanie wojennym"...

- Ja nie twierdzę, że policja polityczna była w stanie
komplikować... poza takimi prostymi przypadkami, że
wyjmowali Pana normalnie od kobiety z łóżka, co było kłopotliwe - ubrać się,
jak stoi czterech facetów i się patrzy... Chociaż był taki okres, że nie
prowadziliśmy tutaj rozmów, które mogły dotyczyć osób trzecich, albo z których mogło wyniknąć wpierdolenie się jakiegoś punktu,
gdzie się na przykład drukowało, i po prostu wypieprzyliśmy telefon z domu -
wyjąłem ze ściany, wsadziłem go w pudełko od butów i zaniosłem na śmietnik...
Wypieprzyliśmy go dlatego, że to było bardzo ryzykowne
źródło informacji... Ale ja bym tego nie demonizował. Piosenki, które Pan
wymienił, byty pisane w pierdlu, o takich sytuacjach,
że zabierali mnie z łóżka, w którym spałem z dziewczyną. Trochę inna sytuacja
rozstań, niż ta opisywana przez Cohena, zresztą bardzo pięknie... Robili co mogli, ale jakże to było dalekie od czasów
stalinizmu...

W moim przypadku zdecydował gen monogamii
i jesteśmy z Urszulą do dziś, ale naprawdę znam ludzi, którzy byli tak samo
uwikłani w ten sam kontekst historyczny i znacznie bardziej zaangażowani niż ja
w zwykłą, codzienną, opozycyjną bieganinę, a z kobietami rozstawali się przede
wszystkim według tej formuły z piosenek Cohena. I nie przez żadnego Orwella.

- Chce Pan powiedzieć, że jeśli porównać
przeżycia różnych ludzi na świecie to doświadczenia polskiego totalitaryzmu
lat 70-80 mogą wydawać się groteskowe...

- To znów wynika
z tego, że ja mam taką opcję, tak się moja biografia ułożyła, ale gdybym był
wdową po chłopcu z kopalni Wujek albo matką Przemyka czy Pyjasa,
to mówiłbym zupełnie inaczej...

- To jest właśnie ta sprawa, w której
nie do końca mogę się zgodzić z Adamem Michnikiem. Jednym z najważniejszych
przykazań w moim dekalogu jest fragment wiersza Herberta "I nie przebaczaj
zaiste nie w twojej mocy przebaczać w imieniu tych których
zdradzono o świcie ". Wydaje mi się, że nawet Michnik - mimo swoich
ciężkich na pewno doświadczeń - nie powinien przebaczać w imieniu wszystkich,
którzy czasem zostali doświadczeni tragiczniej...

- Ogólnie rzecz biorąc, całkowicie się z Panem zgadzam. Jednym
z powodów moich rozstań z częścią moich eks-kolegów
- nie rozstań dramatycznych, to bardzo kulturalne "rozwody" - były
wybory polityczne, dotyczące grubej kreski.

O Adamie mogę bardzo mało powiedzieć, bo
ja go blisko nie znałem. Mam tylko takie podejrzenie, że u niego może to być
rzecz wtórna. Nie chciałbym być źle zrozumiany, naprawdę nie jestem antysemitą
i dawałem temu wyraz, miałem nawet taki okres, kiedy można było mnie nazwać
filosemitą z powodu ogromnego sprzeciwu wobec zastanego wzorca kulturowego,
jako że z własnego domu wyniosłem taki tradycyjny polski antysemityzm. Bardzo
dużo na ten temat czytałem, ale teraz mam to w sobie już przetrawione i chciałem
powiedzieć, że bycie antysemitą to większe rozsiewanie zła, ale być filosemitą
to też jest pewien gatunek głupoty...

To jest strasznie ciężka robota być w tym
kraju Żydem - ja żadnemu z nich nie zazdroszczę i myślę, że to jest bardzo
trudne. Myślę, że Adam nie tylko jako intelektualista, ale i jako polityk, bo u
niego te dwa zajęcia się dokładnie mieszały i nie mogły się nie mieszać - on
przy swoich preferencjach, przy wartościach, które wyznaje, a jednocześnie
przy tych zaszłościach, na które jest jakby skazany, przy świadomości, że jest
w tym kraju Żydem - mógł naprawdę sobie pomyśleć, że jemu jest bardziej po
drodze z Olkiem Kwaśniewskim niż z Markiem Jurkiem. Moje strachy przed ojcem Rydzykiem, którego sobie czasami słucham, są trochę
abstrakcyjne, to znaczy ja sobie myślę, że gdybym żył w stanie Teksas, to też
na jakimś kanale radiowym mógłbym słuchać jakiegoś pierdolniętego kaznodziei,
ale on mi może naskoczyć. A podejrzewam, że gdybym był na miejscu Adama, to
bym mógł się takiego Rydzyka zwyczajnie bać, że on mi zrobi taki numer jak w
Kielcach w 46 roku. Nie mogę tego wykluczyć.

Wybór Adasia wynika być może z tego, że
najważniejsza jest dla niego po prostu wolność i on się boi, że dekomunizacja
spowodowałaby ograniczenia wolności, bo powstałby ogromny aparat, że można by
się dobrać do jakichś innych, następnych. I on mógłby zostać zdefiniowany
wówczas nie jako czerwony, lecz różowy.

Zresztą ja Adama
dokładnie nie rozumiem i nigdy z nim nie byłem blisko, ale
chciałbym Panu powiedzieć o tym przebaczaniu herbertowskim. Miałem kiedyś taką
bardzo ciekawą rozmowę - na spacerniaku siedzieliśmy, było gorąco, w
Białołęce, z Jackiem Kuroniem. A Jacek bardzo lubił moje piosenki, był moim
"fanem". I nagle zaczął się do mnie przypierdalać,
że mu się nie podoba o tym ubeku, co sobie psa głaszcze, kwiatki wącha (a to
najprawdziwsza w świecie historia, tylko inaczej wiochę nazwałem, bo ona się
nazywała nie Wilkowo, tylko jakoś inaczej - ale Wilkowo takie straszne mi się
wydawało i złe. I był tam rzeczywiście facet z olsztyńskiego
UB, które resztki rozbitków po wileńskim AK wykańczał). I Kuroń się wkurwił... Słowem: zło mieszka w systemie, a nie w ludzkiej
duszy, wybory ludzkie są trzeciorzędne i nie trzeba się do nich przyczepiać.
Jak chcesz zmienić świat, musisz zmieniać system i historię - to jest opowieść
Jacka.

W związku z tym ja wiem, dlaczego Jacek
na przykład głosował w Sejmie przeciwko zmianie - upiornej dla mnie sytuacji -
w której kolesie, którzy zrywali paznokcie mają emerytury w tej chwili w
granicach 20 milionów, a ci, co mieli zrywane paznokcie mają renty poniżej
minimum socjalnego. Jacek był konsekwentny w stosunku do tego, co mówił
przedtem; dla niego są to trzeciorzędne i nieważne rzeczy niewarte
rozpętywania lawiny prześladowań i nienawiści, która byłaby w sumie kosztowna,
gdyż on nie wierzy w taką indywidualną sprawiedliwość, tylko w zorganizowanie
takiej infrastruktury bytowania ludzkiego, żeby nie było takiego urzędu jak
gestapo i żeby człowiek nie musiał dokonywać dramatycznych wyborów: "czy
ja będę w gestapo, czy ja będę w antyhitlerowskiej opozycji..."

Tak rozumiem Jacka. Ja się z tym,
oczywiście, całkowicie nie zgadzam, bo dla mnie to jest tak samo kretyńskie,
jak rozmowa dorosłych ludzi o tym, czy pierwsze było jajko, czy kura. Jest to
dogmatyczne postawienie na "coś tam". Oczywiście, że moja
krwiożerczość nie idzie tak daleko, żeby tych starców od Humera
powiesić za "torbę" na karuzeli, albo wsadzić ich na dziesięć lat, co
jest równoznaczne z dożywotką. Ale nie widzę nic złego w tym, żeby ich skazać,
napiętnować, potem ułaskawić oraz ukarać emeryturą na poziomie minimum
socjalnego. I tak daleko sięga moja krwiożerczość.

Dla mnie ten spór jest wydumany, nic z
tego nie rozumiem. Uważam, że ktoś się uparł przy jakimś prostym algorytmie,
który ma być mu w życiu drogowskazem: "czy system, czy człowiek - gdzie
zło?" Ktoś sobie postawił tak dogmatyczne pytanie, i odpowiedział w
imieniu swoim i ofiar, że to pierwsze lub to drugie.

- Dość często pojawia się w Pańskich
piosenkach metatekstualność. Dlaczego niemal zawsze
traktował Pan to jako okazję do wyrażenia negatywnego, lub co najmniej
lekceważącego stosunku wobec własnych piosenek... ?

- Na poziomie formalnym ja to rozumiałem jako rozpaczliwą
próbę zachowania dystansu. Żeby być jednocześnie obserwatorem, strzec się
dydaktyzmu, publicystyki i natrętnego politykowania, więc bardzo starałem się
podkreślić umowność sytuacji, że to są właśnie "śpiewki",
"piosenki", taki właśnie sposób opowiadania o świecie.

Ja bym na co
innego jeszcze zwrócił uwagę, że jeśli w moich piosenkach jest człowiek, co je
wyróżnia od innych... jeśli mnie się nie mieściło to
co chciałem powiedzieć na określony temat w tradycyjnej formie, to robiłem
kolaż. Bywają tam trzy czy cztery wątki melodyczne, które nijak się mają do
siebie z punktu widzenia formalnie muzycznego. Albo są takie inwokacje w piosenkach,
które się mają zupełnie nijak do reszty melodii.

Choćby jest taka piosenka o Zaduszkach,
która zaczyna się jakąś melodyjką, potem wchodzi inna melodyjka, a kończy się
jeszcze inną melodyjką. W Jasiu Narożniaku są
w zasadzie cztery różne melodyjki. Nie wpychać na siłę, tylko zupełnie sobie
pozwolić na daleko idącą dowolność, kiedy ma się pełną świadomość, że jest to
sposób opowiedzenia o czymś i treść jest stokroć ważniejsza, niż ta warstewka
muzyczna. To było w pewnym sensie takim podpisaniem się po stronie "nieprofesjonalizmu", bo profesjonalista by sobie na to
nie pozwolił...

- A Cohen...?

- Tam była taka sztuczka... Brzmienie - jak to mówią "sound" ...
niepowtarzalne brzmienie. Odkryłem taką prostą formułkę, że on się
troszeczkę spóźnia w stosunku do gitary. I to sprawia takie jakieś zawieszenie,
zamyślenie i taki dziwny klimacik śpiewu, który można podrobić. I ja w paru
miejscach próbowałem to trochę podrabiać. W tej piosence z Białołęki (Przed
nami było wielu) też jest takie cohenowskie
spóźnianie w stosunku do gitary i pewna monotonia zaśpiewu, która momentami
sprawia wrażenie, jakby on się wstydził melodyjności i tylko miejscami pozwalał
sobie na to, że jest melodyjny... Tak, jakby tę melodyjność w bełkocie i półdeklamacji ukrywał, po to, żeby ona nagle wybuchła i
rozkwitła. Bardzo piękny pomysł - u innych tego nie widziałem...

- Pańskie związki z filozofią Wschodu
określa Pan jako "bierne". Czy fragment "znaleźć nie mógł
wracać nie chciał / czeka aż nadejdzie drogą Bóg" ma swoje korzenie w buddyzmie ?

- Z mojego teoretycznego oczytania się to ta formuła "nic-nie-robienia" i "czekania" to raczej
jest taoizm niż buddyzm. A poza tym z kalendarza wynika, że w moim otoczeniu wątek
buddyjski pojawił się później niż ta piosenka była napisana.

- A z piosenki "Przed nami było
wielu "; "na brzegu siedź i czekaj / jak radził stary mędrzec"?

- Wie Pan, mnie się to bardziej kojarzy z
wątkami taoistycznymi. Ja się już wtedy naczytałem Czuang-Tse
Prawdziwa opowieść południowego kwiatu. To wszystko są sprawy wielkich
religii i wielkich ludzkich podróży duchowych, a ja to jestem taki
"buddysta-gawędziarz" (jak to starsze panie mówią czasami o kimś
"erotoman-gawędziarz")... Zdaję sobie z tego sprawę, że naprawdę buddyzm jest przeżyciem i drogą duchową, taoizm pewnie
również. Ale z oczytania i z tych rzeczy, które w
ręku miałem, znacznie bliższy mojemu sercu jest wątek taoistyczny. Bardzo
ładnie napisał pewien jezuita, który pisał o religiach wschodu i opisał taką
piękną anegdotę, o tym, jak nad beczką z octem spotyka się Konfucjusz, Budda i Lao-Tse. Maczają paluchy w tym substracie i liżą. Konfucjusz
mówi: kwaśne, Budda liże i mówi: gorzkie, a Lao-Tse
liże i mówi: słodkie. To jest ładny skrót...

- A o chrześcijaństwie mówił już Pan
wcześniej, że...

- ...że mi siostry obrzydziły. Ale nie jestem
wojujący, broń Boże... W sumie znam niewielu ludzkich egzemplarzy, dla których
nie jest to powierzchowna rzecz, ale przeżycie duchowe, ich Droga... Że są
znakomicie fajniejszymi ludźmi dzięki swemu Bogu, niżby byli bez niego, i
chwała im za to...



 

***

- Jan Narożniak
uciekł dwukrotnie?

- Nie, Jaś Narożniak pierwszy raz
przeszedł do historii, kiedy w trakcie "karnawału" zwinęli go w
Regionie "Mazowsze" przy drukowaniu czegoś i to była afera na pół
Polski, ale ja nie pamiętam w tej chwili, o co dokładnie chodziło... A drugi
raz policja odstrzeliła mu kawałek palca i dopiero bohaterscy lekarze zarazili go żółtaczką...

Narożniak był jednym z organizatorów NOWej. Wydawanie polegało wówczas na tym, że
biegało się po mieście z plecakiem pełnym matryc i było to kiepsko
odróżniane od czarnej roboty...

- Narożniak był też pierwowzorem Siódmego z
"Rzeki podziemnej..." Konwickiego. Tam bohater zostaje postrzelony w
pośladek (i pewnie miała to być analogia do groteskowego - mimo wszystko - postrzału
w palec), a w końcu okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie uciekał, bo przyszli
zamknąć cały jego blok oprócz niego...

- Ja na to trochę inaczej patrzę...
Myślę, że jego nie przypadkiem postrzelili. Że to było takie negocjowanie
warunków, czym jest ten stan wojenny: czy to jest farsa, czy nie farsa, bo to
można było różnie odebrać. Wrażliwe natury uważały, że to jest powtórka z
okupacji, z drugiej wojny światowej, bo rekwizyty były: czołgi, żołnierze...
Inni dość szybko wpadli na pomysł, że jeśli to jest powtórzenie historii, to w
farsowej wersji. Ale tamci też chcieli wynegocjować sobie przyzwoite warunki.
Na przykład Henio Wujec, wielkiej poczciwości
człowiek, (który - w KORze robił połowę
upierdliwej, organizacyjnej roboty - nie dojadał, nie dospał, tak samo w tej
chwili go wrabiają w tej Unii) i nie miał w sobie nic agresji, tylko jedną
zasadę: nigdy nie idzie grzecznie do radiowozu. Zawsze ucieczka przez miasto,
gonienie, przewracanie na ziemię... On nikomu się nie odmachnął, ale kazał się
związać, zdrutować - niech wywalą drzwi, narobią
hałasu, zrobią przedstawienie - bo uważał, że tak trzeba, bo to pokazuje, w
jakim świecie się żyje. Że to w ich interesie leży, żeby to załatwić jak najdelikatniej,
żeby nawet sąsiad nie zauważył. A w naszym - odwrotnie.

Być może oni przypadkiem postrzelili
Jasia Narożniaka, ale kogoś chyba postrzelić chcieli.
To było dla nich ważne, żeby już tak nie lecieć z nimi w chuj.
Na przykład ja im nie uciekłem po rewizji w domu, kiedy mnie przywieźli z
Pałacu Mostowskich tutaj. Szedł ze mną ubek po schodach, ręce miałem skute z
przodu, więc miałem względną swobodę ruchów i był moment, że mogłem go walnąć
drzwiami, jak wychodziłem, i próbować uciekać. Ale ponieważ to było tuż po
strzelaninie do Jasia, to nie poszedłem na ten numer, bo się zwyczajnie bałem.
W tym sensie im się to opłaciło. Delikatnie postrzelić jednego klienta, żeby
się z innymi już nie użerać, nie robić takich przedstawień. Być może to nadinterpretacja,
bo przecież nie wiemy, jak to się skończyło służbowo dla tego, który go
postrzelił, może to wszystko się wydarzyło przypadkiem... Ale mnie to się
mieściło w jakimś logicznym układzie... Inna sprawa, że trzeba być fanem
westernów, żeby wierzyć, że ktoś komuś świadomie odstrzelił palec... No, kurwa, nie ma u nas takich kolesi,
którzy potrafiliby to nawet z bardzo bliska zrobić, ale pewnie mu strzelał w
rękę, w coś mało groźnego - nie w tułów i nie w łeb...

Wie Pan, ja mam taką obserwację upiorną,
że naprawdę największe zbrodnie: Stalina, Pol Pota,
Hitlera - dokonywane były w imię wielkich wartości. Jak się wypalają wielkie
wartości to materiał ludzki przestaje być zdolny do popełniania wielkich zbrodni. I ja tak właśnie od bardzo dawna definiowałem swoją
sytuację, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności dorosłem w momencie, kiedy te
wartości się wypaliły, że ubecy, którzy grasowali po tym mieszkaniu, nie żywili
do mnie w zasadzie nienawiści. Oni odpierdalali swoją
robotę. Stał tutaj jeden za tymi drzwiami (mieli w zwyczaju, że nie odkładali,
jak widzieli na przykład słownik, tylko przerzucali, czy nie ma listu, albo
czegoś schowanego...) i on jedną taką książkę
przerzucał przez piętnaście minut. Więc nas zaintrygowało, co on tam robi.
Żona zaszła go z boku, patrzy - a to była książka Gdy
zachoruje pies, taki weterynaryjny poradniczek. I
on pewnie miał jakiegoś foksterierka i czytał o nosówce, czy o czymś... I widzi
Pan, to nie była Czeka Dzierżyńskiego. Mnie nikt nie nienawidził.

Czasem znów były całkiem przyjemne rozmówki.
Kiedy po tym Radiu Solidarność mnie złapali - afera na pół Warszawy, w nocy
dzwonili do Kiszczaka - papieroski, siedzimy na jakiejś pace, wreszcie ten mój
"Piotrowski" (znał doskonale moją biografię, o
"taternikach" też...) coś tam zagadał, ja mu
półgębkiem odgaduję - on jest uprzejmy, ja nie mam powodu, żeby być
nieuprzejmym - on kiwa głową i mówi tak: "Panie Kelus,
to Pan też miałeś... ciekawe życie"... t e ż... I takie są moje prywatne doświadczenia...

- Chciałbym popytać jeszcze o te
wszystkie postacie, które pojawiają się w Pana piosenkach, na przykład...
Konrad z "Ballady o szosie E 7"...

- Bieliński, członek KORu.
Potem jeden z tych, co się z Bujakiem ukrywali: trzech kolesi
i jedna kobieta, jego obecna żona - Ewa Kulik. Oni w tym podziemiu siedzieli
chyba najdłużej: 4 albo 5 lat - trzeba by to dokładnie policzyć.

A poza tym matematyk. Nadzwyczaj zdolny
matematyk, który... być może, że dla niego to był
wybór dramatyczny. Rozmawiałem z jego profesorami uniwersyteckimi. Oni
uważali, że to jest facet na pograniczu genialności, taki, który może odpierdolić jakąś zupełnie przedziwną rzecz. Przez dwadzieścia
lat uczenia nie mieli przyjemności z takim człowiekiem. On sobie chyba wybrał,
że będzie latał z ulotkami, a nie robił w całkach i tych różnych rzeczach,
które nawet nie wiem, jak się nazywają. Teraz jest programistą w jakiejś amerykańskiej
firmie i niby dobrze mu się żyje, ale też się wypiął na ten "mainstream" polityczny, jakby nie znalazł sobie
miejsca.

- Pojawia się w piosenkach również Pana
żona...

- Znamy się ze szkoły i, aż wstyd powiedzieć, przez całe lata
żyliśmy bez ślubu... chcieliśmy być bohemą... Dopiero
jak się zaczęły takie sprawy upierdliwe, że
"mieszkanie własnościowe", "dom na kogo" - takie starcze
problemy nas zmusiły do pójścia do USC. Bardzo się lubimy...

- Chojecki, Najder, Jan Gross...

- Najder i Chojecki to wiadomo... Chojecki był członkiem KORu, i to nie intelektualistą, tylko
człowiekiem od techniki. Jako pierwszy wydrukował coś, co było książką, a nie
przepisywaniem na maszynie...

A Jan Gross to był jeden z ludzi, chyba
pochodzenia żydowskiego, który wyemigrował po 68 roku... To było właśnie jedno
z bolesnych doświadczeń Marca. Ja miałem na przykład takiego kolegę na
studiach, z którym się przyjaźniłem, chodziliśmy po górach... on miał dziwna biografię, bo wychowany był całkowicie bez
religii, w rodzinie, która się na siłę asymilowała - to był właśnie jeden z
niewielu wyborów, który mieli Żydzi: mogli się albo asymilować, albo lecieć w
syjonizm, albo w religię - w rodzinie komunistycznej oczywiście (tatuś
prokurator). I on odnalazł ciotkę w Izraelu. Już na studiach, na własny rachunek
pojechał na urlop i wrócił pierdolnięty z jarmułką na
głowie, nauka hebrajskiego, pejsy i takie rzeczy - odnalazł korzenie, załapał
się... I po tym Marcu, kiedy już wiedziałem, co się stało, lecę do Wicia i
widzę, że po pierwsze nie ma jarmułki, po drugie: ogolony na gładko, siedzi i
się trzęsie, nie wychodzi na ulicę, bo go motłoch zaczepia i już nie może
zaryzykować semickiego wyglądu. I po dwóch miesiącach odprowadzałem go na
stację, bo wyjeżdżał. I trudno mu się dziwić.

Jan Gross z tej samej emigracji właśnie,
a potem został profesorem socjologii i od czasu do czasu było go słychać w
radiu...

- Pana działalność cały czas
oscylowała właściwie pomiędzy sztuką a działalnością społeczną (inne możliwe
opozycje to: kultura - natura, albo sztuka - życie). Po której ze stron
opowiedziałby się Pan, co było dla Pana ważniejsze. Czy lepiej czuł się Pan
jako uczestnik czy jako opisywacz życia społecznego?

- Ja od razu
powiem, że to są postawione złe pytania. To są dla mnie takie pytania, jakby
mnie ktoś pytał, "czy z Poznania do Warszawy jest ciężej czy dłużej"...
Nie umiem na to odpowiedzieć.

Jeśli przyświecałaby mi na ten temat
jakaś refleksja, to żeby nie dzielić tych rzeczy. Że naprawdę ważne jest bycie
w świecie, a cała reszta to są szufladki. Ja tu nawet nie widzę sprzeczności,
ani nawet powodu do wyboru.

- To też jest odpowiedź...

- Jeszcze wracając do tego, o czym mówiliśmy wczoraj... Ja
myślę, że źle powiedziałem... Bo wczoraj, jak Pan wyszedł to przeczytałem
wiersze, które mi przywiózł facet z Kanady... To są
wiersze jakiegoś prawdziwka, który miał całkiem inne życie, bo się urodził w
rodzinie robotniczej, potem w Łodzi był kelnerem, potem na jakichś trawlerach
pływał - taki kerouackowski życiorys, ładny, jak na
polskie warunki - później wdał się w tę "solidarkę",
trochę przesiedział, wyjechał do Kanady... nazywa się Gurecki.

I u niego ten stan wojenny, ta
Solidarność, to więzienie jest tak potwornie udramatyzowane i tak samo
udramatyzowana jest ta emigracja. On szczerze... Dla niego wszystko było serio,
nic nie było umownego... Rozumiem, że był to człowiek, który nie potrafił się
opędzić przed zadekretowanym odbiorem sytuacji... I tak oto chłopak, który
urodził się w robotniczej Łodzi, pisze o wiejskiej chacie, która strzechą kryta
i konik z broną orze i wierzba płacząca... No, kurwa, gdzie on to widział?! W
ogóle nie miał szans tego widzieć ani za tym tęsknić, ani w ogóle. Ja myślę,
że tylko niektórzy klienci potrafią przeżywać emigrację, tak jak na przykład
Brodski przeżywał... To znaczy, można tam znaleźć motyw tęsknoty, ale naprawdę
nie za żadną ojczyzną, tylko za kawałkiem własnego losu, za własnymi
wspomnieniami, za czymś zostawionym. Albo taki potwornie dramatyczny moment w
życiu każdego człowieka, który się decyduje w jakimkolwiek totalu
na wypieprzenie. Jak wspaniale on opowiada, o takim Greku, który ucieka z
jakiegoś dziwnego, złego, antycznego kraju; człowiek, który odchodzi przez
góry, ogląda się ostatni raz, widzi morze - przepiękny wiersz, który pokazuje,
że to było już tysiące razy, że jest to część ludzkiego losu i że on wylosował
taki właśnie kwitek na tej loterii od losowania ludzkich biografii.
Ale nie ma sztampy, że skoro go wypędzili, to ma pisać wiersze
polityczne wyłącznie, albo, że skoro jest emigrant, to ma tęsknić za ojczyzną,
a skoro jest w opozycji to ma nawiązywać do tradycji powstań, martyrologii...

Bo ja być może wczoraj przesadziłem... również i z tym, że tak naprawdę, były takie momenty, kiedy
ja w oczywisty sposób miałem stracha, że to się skończy interwencją sowiecką,
wojną domową i to jest widoczne w jakimś tam sensie...

- Widać to szczególnie w
"Piosence o nielegalnym posiadaniu broni". Ale znowu - pojawia się
tam "naleśnik", który w oczywisty sposób kontrastuje z dość poważną
obawą, która pojawia się w refrenie...

- No tak, bo gdyby nie było tego "naleśnika", to
wyglądałoby to tak, jak na przykład u tego faceta - on
pisze w najprostszym jakimś wierszyku, że wojnę z narodem zaczęli / młódź
wykopuje broń po lasach... chuj, nikt broni nie
wykopywał przecież...

- Na ile ważna była dla Pana akceptacja
ze strony innych ludzi?

- Myślę, że to jest część naszej ludzkiej kondycji, każdy to
odczuwa i tylko próbując być człowiekiem dojrzałym, trzeba to jakoś w sobie
poskramiać. Na przykład, kiedy pracowałem w pewnym Instytucie, dyrektorem był
człowiek, którego prywatnie nazywałem Profesor Dement,
chociaż w rzeczywistości nazywał się, oczywiście, inaczej. Uważałem go za
intelektualne zero. Jednocześnie z przerażeniem konstatowałem, że kiedy on
mnie chwali, to się podnosi samopoczucie, chociaż, logicznie biorąc, kiedy
chwali cię idiota - powinno się wpadać w przerażenie. Ale jednak mamy ten
szczurzy trening od małego - przez rodziców, przez szkołę zadany... Strasznie
mamy te radarki nastawione na akceptacje i pewnie
każdy człowiek ma w sobie coś takiego.

Może raz czy dwa razy miałem taką
sytuację - akurat, kiedy śpiewałem w Piwnicy pod Baranami - bardzo mocno poczułem,
że jest to jakieś misterium, kiedy człowiek swoją ekspresją, brzdąkaniem w
gitarę, słowami, uruchamia ludzkie emocje, coś się dzieje w oczach ludzkich,
zmieniają się twarze kobiet... Dziesiątki śpiewających tego na pewno
doświadczało. To grozi każdemu z nas, ale ludzie, którzy się całkowicie od tego
uzależnią, nie będą się potrafili kontrolować, ich los może być tragiczny - to
może być takie samo uzależnienie jak od najgorszych drugów.
Jeśli facet uważa, że tyle jest wart, ile mu naklaszczą,
to przecież musi wiedzieć, że kiedyś mu przestaną klaskać, choćby
dlatego, że im się znudzi, albo że erozja czasu go zmyje. Myślę, że los
większości estradowców jest dość tragiczny z tego właśnie
powodu. Jeśli człowiek zrozumie to wcześniej, niż to się naprawdę zdarzy...
Trzeba temu świadomie przeciwdziałać... Myślę, że mądry człowiek może użyć
każdego drugu i się nie załapać, jeśli
ma jakiś inny pomysł na życie.

- Ale nie tylko dlatego Pan mało występował?

- Śpiewanie w ludzkich mieszkaniach bardzo mi nie odpowiadało.
Nie było takiej struktury, formuły; nie było wiadomo, czy to imieniny, zresztą
Pan sobie chyba wyobraża, że to musiało być pęknięte z natury. A w dodatku do
końca człowiek nie wiedział, czy robi za agitatora - bo to czasami były takie
robotnicze albo studenckie środowiska i oczekiwano wyraźnie, żeby ten, co gra,
był głównym agitatorem.

Nie lubiłem tych
mieszkań, alternatywą była "kruchta", czyli kościoły, co mi też nie
leżało. Poza tym, ja naprawdę strasznie źle grałem i w efekcie lepsze to było
do słuchania z kaset - poprawione, zmiksowane... za
rzadko śpiewałem, żeby dobrze śpiewać. Niektórych piosenek naprawdę nigdy nie
śpiewałem poza tym jednym nagraniem na mikrofon...



 

***

 

...Była taka grupka osób, które się tym
dzieliły... Po prostu przychodzili ludzie i sobie śpiewali. Jak Jacek coś
nowego wymyślił, to przychodził, żeby się spytać. Poprawialiśmy
sobie nawzajem, uczyliśmy się na gitarce, ktoś miał
puste pół wiersza, to drugi mu dodał... "The
folk process is goin' on", jak mówił Lomax.
Ja się nigdy nie oburzałem, kiedy ktoś inny śpiewał i mi coś zniekształcił, bo
to się w tej lomaxowskiej formule mieściło. To jest
folk i to ma lecieć dalej, i nie ma tu jakichś sztywnych reguł.
...Było chlanie, a potem dużo trawy i śpiewanie... A potem tak się jakoś
działo, że każdy szukał sobie swojej niszy - jeden w klubach, drugi w
samizdacie... Ale najważniejsze było, że ja naprawdę strasznie lubiłem słuchać
tych ludzi i byłem wdzięczny za każdą dobrą piosenkę, jaką ktoś mi przyniósł
do domu i sam się cieszyłem, kiedy moim kumplom
podobały się moje piosenki. To chyba była dla mnie główna satysfakcja... I najlepszy
okres w śpiewaniu. Taki dionizyjski, nie apolliński.

Później to się wszystko pokomplikowało,
każdy znalazł swoją drogę, ale tak też chyba powinno być. Nie mówię, że jestem
święty i w nikogo kamieniem nie rzucę... No, oczywiście, że ta nuta sarkazmu o
takim wyborze, że kto inny gdzieś na pewno Cohena przetłumaczy, to jest
opowieść o Zembatym - to jest czytelne i nie ma co się
oszukiwać. Ale ten facet nigdy mi nie leżał. Uważam,
że on był dobry w pierwszym swoim kabarecie, takim pradawnym, gdzie odważył się
zakpić z Marsza Chopina - bo od tego się zaczęło; on miał taki kabaret
"Dreszczowiec" i to było dobre. A potem, jak już pojechał w tego
Cohena i te różne odjazdy w kierunku Wschodu, to była po prostu tandeta. Nie o
to chodzi, że poetycka, nie, że intelektualna, tylko duchowa tandeta.

- A ludzie tacy jak Młynarski,
Pietrzak... Oni przecież też postrzegani są jako twórcy piosenki tzw.
"politycznej"?

- Oni zupełnie gdzie indziej. Oni pisali to, co było
wynegocjowane... Ale proszę mnie zrozumieć... Ja nie stawiam tak sprawy, że ta
kontrkultura, ta piwnica, podziemie artystyczne było dobre, a tamto było złe.
To było dla innych i tamto było dla innych. Byli ludzie, którzy chodzili do
"Egidy" i byli ludzie, którzy słuchali Kleyffa.
Czasami to się zazębiało, ale jednak to była inna nisza i po prostu nie było
porozumienia, żadnych wzajemnych powiązań.

- A "Piwnica pod Baranami"?

- Ja nie wiem, jak to było w tym Krakowie. Pojechałem tam
trochę po śmierci Pyjasa, kiedy dogorywał tam ruch
studencki. Oni byli kurewsko przestraszeni i wcale im się nie dziwię, bo ich
tam naprawdę było może ze 20 osób, albo 30 i za każdym chodziło ubectwo i sprawa się tak wahała. Bo to były te SKSy; po prostu najpierw powstał KOR i się
ogłosił, że jest. Trochę odczekali i takie różne małe grupki po różnych
miastach powiedziały, że one tworzą uczelnianie komitety solidarności z KORem. I to było tak po dwie, trzy osoby na
różnych wydziałach... Ja naprawdę pamiętam sytuację, kiedy z Chojeckim
pojechaliśmy do Wrocławia w 77 roku - to tam było 4 dysydentów. Takie mieliśmy
4 adresy, że można było się przespać, zostawić książkę i pogadać, czy by oni
czegoś tu nie zrobili. I naprawdę: nie 5, nie 3, tylko dokładnie 4.

Pojechałem do tego Krakowa i to już była
świadoma rola agitora, bo to ich buzowało... Dziwne
miasto w ogóle. Ja tego Krakowa nigdy nie rozumiałem. Tam chyba jakieś inne
prawa panowały. Główną zapraszającą była Róża Woźniakowska, córka
Woźniakowskiego od Tygodnika Powszechnego... I tam ...
te dziwne małopolskie układy... Skrzynecki był w tej Piwnicy na
wariackich papierach. I on mnie tam po prostu wpuścił. Nikomu tego nie
zapowiadał, ci ludzie od SKSu przyszli
sobie jako prywatna widownia i nasprowadzali dużo różnych kolesi,
a Skrzynecki mi pozwolił wystąpić tak, jak na jam session wchodzą
klienci i śpiewają. A tam wszyscy pijani, już po północy - enklawa wolności na
całą Galicję.

Ale widzi Pan, ze mną był Szpotański - moim zdaniem w ogóle geniusz. Jego opowieść Towarzysz
Szmaciak to najlepsza analiza socjologii władzy w PRLu.
Ja bym mu dał za to habilitację z socjologii od ręki. Ale ponieważ on
używał brzydkich słów, to pewni ludzie nie potrafią przez to przejść i nie wiedzą,
jaka tam jest skarbnica przemądrych obserwacji. I on tam pojechał z Towarzyszem
Szmaciakiem. Ale jego Skrzynecki już nie wpuścił, bo wiedział, że gdzieś
jest kreska. Znał moje piosenki i znał Towarzysza Szmaciaka. Ale jego
już nie wpuścił.

- Na czym polegała ta granica?

- Pewnie na nosie. Żeby być takim licencjonowanym... Zresztą
nie wiem, to trzeba być Skrzyneckim. On miał immunitet na enklawę czegoś, co
pachniało wolnym kabaretem. Ale do końca nim na pewno nie było, bo nie mogło
być. To były takie przymiarki, przepychanie granicy.

Ale wracając do tych dwóch nazwisk, które
Pan wymienił poprzednio: Pietrzak jest dla mnie od początku do końca prymitywem, którego ja nigdy nie rozumiałem dokładnie, ani w
tym okresie, kiedy był bardem od "Solidarności" i śpiewał "żeby
Polska była Polską" i to mnie tak samo wisi, jak wszystko inne, co on
przez całe życie zrobił. To w ogóle jest nie moja struna i nie moja nuta.
Natomiast Młynarskiego uważam za świetnego w swoim gatunku faceta,
po prostu za świetnego rzemieślnika, świetnego artystę i jestem mu ogromnie
wdzięczny, że nawalił te kilka piosenek, które ogromnie mi się podobały. To, że
oni znaleźli sobie miejsce w tym establishmencie i działali w pewnym konformizmie
z regułami gry, które narzucał tamten system, nie rzutuje na moją opinię. Ja
ich osobno traktuję...

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że z
punktu widzenia człowieka, który śpiewał i chciał być słyszalny, mój wybór nie
był optymalny... był złym wyborem po prostu. To nie
jest tak, żebym ja go kwestionował; gdybym miał wybierać, jeszcze raz to
zrobiłbym tak samo. Chciałem powiedzieć co innego: że
nikomu nie udało się nic sensownego w ten sposób zmajstrować. To znaczy - nikt
inny nie zaistniał. Bo nawet bardzo długo Tosia Krzysztoń... myślę,
że zbyt długo siedziała w tym getcie. Ona ma niezwykłe możliwości głosowe i
muzyczne. I z pozycji obserwatora mogę powiedzieć, że jej uwarunkowania
biograficzne ją też jakby wepchnęły w tę dysydencką podkulturę i ona jako
artystka tam nic nie zyskała. Bo recepcja była minimalna, to było dogadywanie
się z bardzo ograniczoną liczbą ludzi i dlatego z pewnej perspektywy ja takie
wybory, jak wybór Kaczmarskiego, czy innych ludzi, którzy chcieli być przede
wszystkim słyszalni, w pełni akceptuję. Myślę, że pragmatycznie oni mieli absolutną
rację.

Uważam, że na skutek pewnego bardzo
dziwnego zbiegu zdarzeń, tak się wstrzeliłem w pewien historyczny moment, że
przy pomocy wyprodukowania na pewno mniej niż 10 tys. kaset - pewnie jakichś
5-6 tys. - w jakiejś grupie stałem się zauważalny, definiowalny, co się
sprowadza do tego, że niektórym ludziom do teraz z czymś się kojarzy moje
nazwisko. Chociaż, oczywiście, coraz rzadziej, ale to jest naturalny proces. Ja
uważam, że był to zbieg okoliczności, a na pewno nie "sposób". I
wiem, że dla tych innych ludzi, którzy próbowali, którym ja starałem się taką
podziemną promocję ułatwiać, nic z tego ważnego nie wynikło i nie wydarzyło
się. Tosia w jakimś sensie przebiedowała ten okres, znana w wąskim kręgu ludzi
i myślę, że zbyt późno zdecydowała się, żeby to olać i po prostu zacząć lecieć
w radiu. U niej się to chyba źle złożyło.

- "Piosenka osobista i bez tytułu"
jest skonstruowana - wydaje mi się - w ten sposób, że zestawia Pan
cztery wersy dość poważne z kolejnymi dwoma, które obalają tę piosenkę dość
podniosłą. Sprawia to takie wrażenie, jakby wadził się Pan z własną poetyką...

- Z tym, że to jest autentycznie pierwsza piosenka, jaką
napisałem. To znaczy pierwsza "nie o więzieniu" - bo pierwsze
piosenki napisałem w więzieniu. Ja ją bardzo lubię, myślę, że w niej jest cała
reszta...

Naprawdę to ona jest znowu o przemijaniu.
Bo myślę w ogóle, że wszystkie najpiękniejsze piosenki świata są o
przemijaniu. Może sprzyja temu ulotność i krótkość tej formy? Albo o
rozpaczliwej próbie zatrzymania chwili, tego co ucieka
- to też jest aspekt przemijania.

A wulgaryzowanie i ośmieszanie tego, co
poważne i patetyczne, to był taki mój stały zabieg, żeby nie wejść w koleinę...

- "Piosenka o takich, co się szukali po
drogach" w wymowie jest dość bliska pojęciu religijności, a sam Pan mówił,
że nie jest Pan religijny, a wręcz nabawił się u sióstr awersji w stosunku do
religii.

- Ja jestem wielkim przyjacielem ludzi
religijnych, jeśli to jest religijność związana z jakąś formą duchowości. Jeśli
ktoś się nie wpierdala w moje prywatne życie przy
pomocy swojej religii, to wszystko w porządku. W sumie wolę pogadać z
religijnym niż z niereligijnym, ale bardzo rzadko zdarzają się ludzie, którym
by się na gorzej zrobiło, gdyby zabrać im ich religijność, gdyż rzadko ma ona
wymiar duchowy.

Ten Bóg mi się marny wydaje jakiś, tak,
jak oni mi go podawali. Bo to był Bóg Starego Testamentu... Wyobrażam sobie, że
musieli go wymyślić nomadzi w złej przyrodzie, w złym klimacie, w
patriarchalnych rodzinach - w czymś takim okropnym. Taki Bóg od karania, od
gróźb - okropieństwo. Ale jeśli komuś innemu pokazali Boga miłości, który
człowieka w dobrą stronę kieruje, jest drogowskazem, to bardzo ładnie - jestem
za, a nawet przeciw.

- Mówiąc o piosence (*** na przystanku PKSu...)
w wywiadzie dla "Konfrontacji",
wskazał Pan ją jako jedną z tych, które do dzisiaj zachowały aktualność w
odróżnieniu od tekstów politycznych. Dla mnie to jest jednak piosenka dość
blisko związana z polityką...

- Może... Ale na pewno nie w sposób publicystyczny... Wydaje
mi się, że ona bardzo dobrze opowiada o rozdarciu człowieka na to, co bardzo
osobiste, i to co polityczne; o takim pęknięciu
pomiędzy uwagami ludzi o tym, jak wygląda sierść starzejącego się psa, a o
tym, co jest w głowie historyczne; o tym, co ktoś w kiblu pisał i ryzykował
znakomicie więcej, niż ja śpiewając te piosenki. I o takich różnych wyborach:
czy człowiek ma pozostać w intymności, czy robić za - jak to mówią - barda.

Jest to jednocześnie piosenka o takiej
sytuacji, kiedy się świadomie odpływa od mainstreamu
- i to chyba nie tylko tego komercyjnego; wyznanie, że i w tej kontestacji
człowiek się nie znalazł w głównym nurcie - bo i kontestacja płynie już potem
głównym nurtem. Miałem już wtedy świadomość, że mnie znosi kawał w bok od szosy
głównej.... "Szosa główna" to były przedtem kariery, wybory i
normalne życie w zadanym realnym socjalizmie... A tę piosenkę pisałem bodajże
już w karnawale solidarnościowym... Potem szosa główna prowadziła trochę gdzie
indziej. Ale też mi nie było po drodze.

Ja tę piosenkę bardzo lubię, w jakimś
sensie jestem do niej przywiązany - jest jedną z ostatnich moich piosenek - i
ona opowiada o moim prawdziwym miejscu, tak, jak je definiuję - w świecie, w
życiu. O miejscu outsidera...

- Piosenka jest datowana na jesień
1981...

- ...to było dokładnie pod koniec Karnawału.

Zresztą to było oczywisty proces... Nagle
do opozycji zapisało się 10 milionów ludzi. Z ich interesu organizacyjnego,
psychologicznego i każdego innego wynikało, że nie mogą ustanowić hierarchii
dziobania według tego, kto jest bardziej zasłużony, kto się dłużej drażnił z
komuną. W związku z tym musiały powstać jakieś podziały, klienci od KORu mieli w tym masowym ruchu od razu przejebane...

Na pierwszym dużym zjeździe Solidarności,
na którym wydymali całą sitwę z KORu,
tych naszych kolegów. I zrobili wtedy jakieś świństwo temu biednemu
Lipskiemu, a to był naprawdę "laicki święty", człowiek głęboko dobry, nie rywalizujący w sprawach politycznych... Tak jakoś
strasznie boleśnie go wydymali, że aż mu się zapaść
zrobiła. I myśmy usłyszeli w BBC, albo czymś innym, że właśnie pan Lipski
dostał zawału...

I (*** na
przystanku PKSu...) opowiada
o tym, że jak się już 10 milionów zapisało, to ja też czuję, że płynę na bok.
To trzeba odczytywać w tym kontekście. W 81 roku już był taki bogoojczyźniany
zaśpiew, było też "Bóg, Honor, Ojczyzna", a co ja mam, kurwa, wspólnego z Bogiem, Honorem i Ojczyzną...?

Potem walnął stan wojenny i znowu była
prosta sprawa. Ludziom, którzy się lubili drażnić... adrenalina
się wydzielała, z 10 milionów nagle znowu zrobiła się garstka, bo reszta się
przekwalifikowała w najlepszym wypadku na petentów od mszy świętych, co to śpiewali "Boże coś Polskę" z jedynie słusznym zakończeniem - i to
znowu nie jest żaden zarzut. Nas uczą tak kretyńskiej historii, że nam się
wydaje, że były czasy, kiedy cały naród stawał i z kimś wojował. A nawet przez
hagiografów AK - ludzi, którzy są współtwórcami legendy AK - stany osobowe w
okolicach 44 roku podawane są w granicach 250-300 tys. ludzi w 30 milionowym
kraju. A reszta po prostu chciała przeżyć: handlowała słoniną, płodziła dzieci,
robiła interesy, za wszelką cenę chciała przeżyć... Bo taki jest świat. W
takich dużych społecznościach zwykle tylko garstki ludzi się podkładają. Zawsze
to były garstki - po powstaniu styczniowym w 1863 roku: garstki jakichś
pomyleńców szlacheckich z tych dworków, co to ich potem chłopstwo
łapało. Kiedy bolszewik był pod Warszawą, wie Pan ilu ludzi się zgłosiło, żeby
nawałę bolszewicką odpierać...? Z tych roczników, do których rząd apelował: ...6% ludzi.

I nie mówię tego, żeby przyczepiać się do
Polaków, tylko ja się przyczepiam do tego, co nam nawbijano do głowy na
historii. Dla mnie to było bardzo ozdrawiające, kiedy dowiedziałem się o
powyższych faktach, bo skonstatowałem, że nie jest źle... Że nie mogę mieć pretensji do tzw.
"milczącej większości", ponieważ to zjawisko istniało zawsze, że do
kontestacji politycznej z rozmaitych powodów: przypadkowych, biograficznych,
często heroicznych i bardzo wartościowych, a często prozaicznych i prawie z
niskich pobudek czynionych, historia wpychała naprawdę niewielką liczbę ludzi.

Mnie przerażenie ogarnęło, kiedy ostatnio
przeczytałem, resume powstań w Czeczenii. Te
nasze powstania my możemy sobie w dupę wsadzić. Oni
się tam naprawdę napierdalali i Rosjanie musieli za
każdym razem ich wyrżnąć dokładnie ze trzy czwarte. Jak już tam nikt nie miał
siły nosić broni, to musiało minąć ze dwadzieścia lat, aż kobiety narodziły
następne pokolenie i znowu się rżnęli. Można wskazać dużo
więcej narodów, które znacznie większą cenę zapłaciły, choćby Kurdowie...

U nas jest
całkiem popierdolony ten wykład z historii i potem w konkretnych sytuacjach
historycznych, kiedy jakiś Jaruzel ogłasza stan
wojenny - zresztą robi to względnie w rękawiczkach, logistycznie to dobrze
przygotowuje, trzeba mu to przyznać, porządnie zrobiona robota z punktu widzenia technicznego, za dużo trupa nie ma... - i wszyscy się chowają po mieszkaniach, a Pan z trudem biega
po mieście, żeby znaleźć czterech kumpli, którzy by z Panem zaczęli znowu robić
to samo na jakimś starym powielaczu. I jak Pan ma taką wizję historii, to się
można załamać, ale jak ma się jasną świadomość, że tak było i powinno być, to
jest zupełnie fajnie...

 



21-22.03.1996

 

rozmawiał Krzysztof Gajda

 

Fragmenty
wywiadu, który wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa VIS w książce pt. Poza państwowym monopolem. Jan Krzysztof Kelus.



Kawał w bok od szosy głównej... - cz. 1

bruLion - wybór tekstów









Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
kelus kawal w bok od szosy glownej cz 1
Silniki krokowe od podstaw 2c cz 1
OPRAWA LUSTRA GŁÓWNEGO CZ 2
OPRAWA LUSTRA GŁÓWNEGO CZ 1
Silniki krokowe od podstaw 2c cz 3
OPRAWA LUSTRA GŁÓWNEGO CZ 3
07 GIMP od podstaw, cz 4 Przekształcenia
T03 Arkusz kalkulacyjny od podstaw cz 3 4 godz
Na Południe Od Brazos cz 3 Równiny
Konstrukcja więźby dachowej nawy głównej kościoła ss wizytek w Warszawie, cz 2

więcej podobnych podstron