Włożyłem klucze do zamka, zamykając za sobą drzwi. Pogoda tego wczesnowiosennego ranka była
piękna, a niebo zapowiadało piękny dzień. Z mieszanymi uczuciami, gdyż doznana kontuzja
kręgosłupa wciąż mi dokuczała ruszałem na wyprawę w góry, w miejsce w którym nie było mnie
od piętnastu lat, po raz pierwszy od tak dawna miałem się znaleźć tak blisko korzeni, wspomnień z
dzieciństwa...
O godzinie 8:35 wsiadłem wciąż się wahając do PKS-u jadącego do Korbielowa na przełęcz
Glinne. Już to było nowością, gdy byłem tu ostatni raz autobus dojeżdżał tylko do Korbielowa
Kamienne. Zresztą nie tylko to było nowością, zmieniło się prawie wszystko, rozbudowano i
zmodernizowano przejście graniczne, ale najbardziej zadziwiły mnie podniesione do góry szlabany
na przejściu i spokój na nim. Żadnych uzbrojonych, patrzących na wszystkich podejrzliwie
celników, widocznej broni, czy patroli Straży Granicznej. Po prostu sielanka, jak w pięknej bajce...
Dla mnie to przejście graniczne wciąż żyło w pamięci jako nieprzyjemne wspomnienie kojarzące
się ściśle z ustrojem, który dzięki Bogu dawno przeminął. Moim celem było Pilsko, które wciąż
powracało w moich wspomnieniach jako magiczne, pełne tajemnic, groźne i drapieżne miejsce, z
którego urodą niewiele szczytów może się równać. W dzieciństwie bywałem na nim wielokrotnie z
Tatą, później jako nastolatek byłem jeszcze kilka razy sam, potem w wyniku różnych perturbacji
życiowych, nie byłem tam blisko...piętnaście lat. Tym razem jednak zamierzałem zdobyć szczyt po
raz pierwszy idąc po Słowackiej stronie granicy, niebieskim szlakiem. Dawniej było to praktycznie
niemożliwe , ze względu na ogromną ilość formalności których trzeba było dopełnić aby
przekroczyć granicę, a nawet jeśli się udało je załatwić, to należało się liczyć z tym że zmuszeni
bylibyśmy zejść tą samą trasą, na to samo przejście graniczne, gdyż wówczas nie funkcjonowały
powszechne teraz przejścia turystyczne, na zielonej granicy. Do wyboru tej trasy, oraz w ogóle
pomysłu wyjazdu zainspirował mnie artykuł w czasopiśmie górskim N.P.M. Byłem nawet w
zasadzie ciekaw na ile podawana przez nich informacje pokryją się ze stanem rzeczywistym. Jak się
później okazało były wyjątkowo szczegółowe i bezbłędne. Niepewnym krokiem, lekko
przestraszony, udałem się w kierunku drogowo – pieszego przejścia granicznego. Właściwie to nie
mam zbyt bogatego doświadczenia z zwyczajów panujących na takich, a te które miałem były
mocno zdewaluowane. Wszędzie pustka, cisza, nikogo nie widać, nie wiedziałem którędy mam iść,
bo wszystko było otwarte. Po drugiej stronie widać było tablicę: Slovacia. Szedłem więc środkiem
drogi, gdy już znalazłem się na wysokości posterunku celników, w niewielkim biurze zobaczyłem
parę pograniczników. Była to ładna kobieta i młody mężczyzna. I znów ten wciąż zaskakujący mnie
spokój i luz, mężczyzna siedział rozparty w fotelu i leniwie mieszał kawę, a kobieta stała w
drzwiach i paliła. Podszedłem do nich, wyciągając dowód osobisty. Kobieta przywitała się ze mną
grzecznie, wzięła dowód , zapytała o imię, potem o cel podróży. Sprawdziła coś w komputerze, po
chwili dyskusji na temat warunków na Pilsku, ruszyłem dalej. Była na tyle uprzejma że zawołała
jeszcze za mną czy aby wiem gdzie skręcić na szlak, odparłem tak, co nie do końca było prawdą bo
polegałem w tej materii wyłącznie na wspomnianej gazecie. Celniczka uśmiechnęła się tylko i
powiedziała że nieźle się dziś opalę. Kilka godzin później miało się okazać jak bardzo się
myliła...Ruszyłem, szedłem szosą przy której dwieście metrów niżej miał znajdować się sklep
spożywczy dobrze zaopatrzony w...napoje alkoholowe i czekolady. Tak, wszystko się zgadzało,
dokładnie po tym odcinku znalazłem sklep, obok którego interesujący mnie szlak niebieski
powinien przecinać szosę. Najpierw jednak należało dokonać stosownych zakupów...to znaczy
piwka. Liczyłem na Złotego Bażanta, lecz tego akurat nie mieli. Zaproponowano mi
Velkopopovicky Kozel, który rzeczywiście do złudzenia przypominał to którego poszukiwałem.
Zakupiłem trzy butelki złocistego napoju, które ambitnie zamierzałem przywieść powiedzmy jako
dowód do domu. Interesujący był również sam sprzedawca, był to umorusany młody najwyżej
dwunastoletni chłopak, mówiący ku mojemu zaskoczeni bardziej po Polsku niż po Słowacku.
Chłopak świetnie sobie radził jako sprzedawca. Zastanowiło mnie skąd wiedział że akurat to piwo
jest zbliżone do Złotego Bażanta. Potem rozbawił mnie pytaniem czy ma otworzyć czy naliczyć
kaucję. Spytałem go jeszcze o szlak i ruszyłem. No tak od pierwszych chwil wiadomo było czyim
szlakiem się poruszam. Wszechobecną cechą Słowackich szlaków, z którą juz wielokrotnie się
stykałem jest ich fatalne i mylne oznakowanie, oraz że właściwie to ich nie ma... Najczęściej są
dzikie i zarośnięte, pełne powalonych drzew i pniaków. Ma to jednak swoje zarówno dobre jak i złe
strony. Złe są aż nazbyt oczywiste, turysta musi dysponować sporym doświadczeniem aby
intuicyjnie odnaleźć szlak, a czasami nielicho się nagimnastykować, szczególnie gdy taszczy ciężki
plecak, podczas przekraczania lub omijania przeszkód. Dobre następstwa natomiast to takie że
szlaki te są o wiele bardziej dzikie i pierwotne, niż nasze. Przez jakieś dwadzieścia minut kluczyłem
pomiędzy drzewami, robiąc co mogłem aby utrzymać się na szlaku. Po tym czasie szlak , powrócił
na przecinkę graniczną. Połączyłem się z polskim czerwonym szlakiem. I tu cenna uwaga dla
ewentualnych turystów, gdy tylko pojawił się nasz czerwony szlak, słowacki zniknął...Ustalenie
przyczyny takiego stanu zajęło mi trochę czasu. Słowacy najzwyczajniej w świecie doszli
widocznie do wniosku że nie ma sensu dublować znaków i umieszczają je jedynie gdy szlaki się
rozdzielały. Pogoda rzeczywiście wyjątkowo mi dopisywała. Niebo było bezchmurne, nielicząc
rzadkich białych obłoczków, leniwie sunących po jego błękicie. Szlak wiodący na tym odcinku
niezmiennie przecinką, przypominał swoją konsystencją mokradło. Co rusz stopy zapadały mi się
po kostki w błotku. Trochę mnie to martwiło zważając na buty którymi dysponowałem, podobno
wodoodporne, które jednak wiem z doświadczenia że były odporne na wilgoć nie więcej niż sucha
gąbka przed zamoczeniem. Dlatego sporo czasu i sił zajmowało mi wyszukiwanie w miarę suchych
miejsc. Kilkanaście minut później byłem już totalnie przemoczony własnym potem, urządziłem
więc mały postój na przepakowanie. Rozsiadłem się wygodnie na kępie nasłonecznionego mchu,
rozglądając się dokoła. To zdumiewające jak dobrze zapamiętałem te miejsca. Zupełnie tak jakbym
był tu wczoraj, a nie piętnaście lat temu. Urzekła mnie również jeszcze jedna rzecz, las, który był
zupełnie inny niż nasze miejscowe lasy w Beskidzie Śląskim. Był o wiele piękniejszy, wyższy
zdrowszy i gęstszy. Już w samym podkoszulku ruszyłem dalej. Szlak ostro piął się w górę, co
muszę przyznać doprowadzało mnie do niezłej zadyszki. Minęło kolejne pół godziny. Przyroda
wokół zmieniał się nie do poznania. Pojedyncze łaty śniegu pomiędzy drzewami zastąpiła pełna,
gruba i ku mojej rozpaczy rozmiękła pokrywa śnieżna. Mój kontuzjowany kręgosłup dotkliwie
protestował przeciwko akrobacją jakie wyczyniałem. Co rusz zapadałem się powyżej kolan, a
często powyżej pasa w śniegu. Najgorsze były ukryte pod śniegiem powalone drzewa, wokół
których tworzyły się puste nisze z zewnątrz przykryte śniegiem. Zsunięcie się do takiej groziło
złamaniem nogi, gdyż zazwyczaj druga pozostawała na powierzchni. Takie pułapki były
szczególnie częste po stronie słowackiej. Zirytowany, myślałem nawet nad zrezygnowaniem z
poruszania się ich szlakiem i powrotu na nasz czerwony. Wszystko to bardzo spowolniło mój
marsz. Niepostrzeżenie pogoda powoli zaczęła się zmieniać. Na niebie pojawiły się kłębiaste
cumulusy, za które coraz częściej chowało się słońce, temperatura wyraźnie spadła. Zatrzymałem
się, aby tym razem się do ubierać. Przede mną roztaczała się niesamowita panorama, której
nadrzędną część zajmowała Babia Góra, ze swym charakterystycznym szczytem Diablakiem.
Wciąż była mocno zaśnieżona. W myślach próbowałem policzyć jak dawno mnie tam nie było i od
jak dawna obiecuję sobie że tam powrócę. Nie udało mi się, ale doszedłem do wniosku że był to
okres na pewno nie krótszy od mojej nieobecności na Pilsku. Ruszyłem, szlak wciąż ostro
prowadził mnie w górę. Doszedłem do słupka granicznego 106/7, według wspomnianego artykułu
w tym miejscu słowacki szlak miał definitywnie opuścić szlak polski. Ponownie zostałem miło
zaskoczony precyzją relacji, rzeczywiście szlaki się rozdzielały, nasz czerwony odbijał od przecinki
w las, natomiast słowacki niebieski prowadził wprost nią.
Czas mijał, byłem już mocno zmęczony, a do tego skończyła się „wodoszczelność” moich ogólno
sezonowych „markowych” butów trekingowych o wdzięcznej nazwie High Point. Przy każdym
stąpnięciu woda strumieniami wylewała się z ich wnętrza. Wspaniałą rekompensatą za te
niewygody była otaczająca mnie przyroda. Dotychczas wysoki las świerkowy stał się rzadszy i
skarłowaciały, pojawiły się fantazyjnie powykręcane Buki, dokoła powoli zaczynała dominować
otwarta przestrzeń. Byłem już blisko... Doszedłem do niewielkie siodła zamkniętego od frontowej
strony...prawie pionowym podejściem. Widok był oszałamiający, potężna biała ściana, skrząca się
tysiącem iskier ostro odcinała się od granatu nieba. Na siodle, tuż obok mnie znajdowała się Polska
tablica graniczna. Było tam coś jeszcze coś co wprawiło mnie w niemałe zdumienie, słup
energetyczny z zerwaną trakcją. Tak była to zapewne pamiątka po wspaniałych pomysłach „epoki
sukcesu”. Przyznam że stojąc pod tą ścianą śniegu, zmęczony, obolały i w przemoczonych butach
byłem lekko przerażony. Zdawałem sobie sprawę że jest to stok południowy, mocno
nasłoneczniony, co oznaczało że pokrywa będzie bardzo niestabilna i miękka. Pierwsze kroki
upewniły mnie że moje obawy były całkowicie uzasadnione. Szedłem zapadając się początkowo po
kolana, później do połowy ud, nieustannie balansując ciężarem plecaka uparcie ciągnącego mnie w
tył. Po kilkunastu metrach gdy nachylenie stoku stało się bardzo duże każdy krok oznaczał kilka w
tył. Zjeżdżałem w dół wraz z całymi płatami pokrywy śnieżnej, wywołując mini lawinki.
Rozpoczęła się rozpaczliwa walka o każdy metr podejścia. Próbowałem iść na czworakach, jednak
niewiele to dopomogło, gdyż zbyt głęboko zapadałem się w śnieg. Byłem stanowczo za ciężki na te
warunki. Olśnienie przyszło właśnie z tą myślą, za ciężki! Zatrzymałem się, okopałem w śniegu i
zdjąłem plecak. Nie miałem pewności czy te piętnaście, dwadzieścia kilogramów coś zmieni, ale
warto było spróbować. Niezdarnie niczym chrabąszcz przewrócony na grzbiet wypiąłem się ze
stelaża plecaka przewracając na bok. Tak, od razu poczułem się zdecydowanie lżejszy. Zapierając
się butami w osuwającym się śniegu, wyciągnąłem z plecaka trzy, może czterometrowy sznurek,
który zawsze nosiłem z sobą. Jeden koniec przywiązałem do plecaka, drugi do swego paska.
Niezdarnie ruszyłem w górę. Metoda okazała się sprawdzać, powoli lecz sukcesywnie zacząłem
posuwać się w górę. Posuwać to za dużo powiedziane, raczej pełznąć. Dwa metry, stop,
podciągnięcie plecaka, znów dwa metry w górę, potem plecak i tak w koło...Po około trzydziestu
minutach walki z mokrym osuwającym się śniegiem i stromą ścianą, teren stał się łagodniejszy.
Ostatni raz podciągnąłem plecak i upadłem na plecy w śnieg ciężko dysząc. Spojrzałem w górę,
niebo było idealnie błękitne. Był to szczególny błękit, tak intensywny, że miejscami wpadający w
granat. Co robiło niesamowite wrażenie w odniesieniu do wszechobecnej bieli śniegu. Ponure
złowróżbne chmury gdzieś zniknęły, odsuwając się na południe. Tak z całą pewnością byłem już na
szczytowym masywie Pilska. Niezgrabnie podniosłem się, ubierając plecak. Przede mną jak okiem
sięgnąć ciągnęła się biała pustynia, tylko gdzieniegdzie odsłaniająca pojedyncze skały, oraz rzadkie
skarłowaciałe, fantazyjnie powyginane drzewa, stopniowo ustępujące miejsca rzadkiej
kosodrzewinie. Wokół otaczała mnie nieskończona biała przestrzeń, zamknięta na horyzoncie
granatem nieba. Dalsza droga odbywała się wyłącznie na azymut, gdyż pod białą czapą, ani na niej
nie było śladu szlaku czy tropów. Szedłem kierując się na południe, w kierunku czegoś co
wydawało mi się szczytem. Szło się ciężko, brnąłem po kolana w rozmiękłym śniegu, co gorsza
wpadając co chwilę w obszerne strumyki płynące pod śniegiem, a powstałe z jego wytopienia.
Impregnacja moich „nie przemakalnych” butów ciężko znosiła ta tortury. W bucie wyraźnie zrobiło
się mokro. Po jakiś dwudziestu minutach takiego marszu w kierunku szczytu, który stanowczo zbyt
wolno się zbliżał, usłyszałem...echo dość bliskiej burzy! Myśli kotłowały się w głowie, jak, skąd,
przecież nade mną jest czyste błękitne niebo!? Podobno wyładowania zdarzają się nawet w
pogodny dzień, ale wiedziałem że to nie to... Pierwszy szok i zaskoczenie ustąpił miejsca
logicznemu myśleniu. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku że to widziane rano ciężkie ponure
chmury, które odsunęły się na południowy zachód. Zawróciły...specjalnie dla mnie kurna!
Pomyślałem ze złością. Zrobiłem krótki rachunek możliwych rozwiązań w tej sytuacji. Zawrócić?
Nie chętnie spojrzałem za siebie, do przełęczy Glinne miałem w tych warunkach jakieś dwie i pół,
trzy godziny. Za daleko, jeśli to front który widziałem rano, nie zdążę umknąć przed burzą, która na
tej wysokości, oraz otwartym terenie może być bardzo groźna. Może zdołałbym się schronić w
lesie, ale z oczywistych względów to również nie było mądre rozwiązanie. Poza tym nie
wiedziałem jak długo potrwa i o ile opóźni moje zejście a to oznaczałoby że nie zdążyłbym na
ostatni PKS. Więc co...trawersować na azymut w kierunku czerwonego szlaku i schroniska? To
było równie wielkie szaleństwo, stoki masywu Pilska mają spore nachylenie, obfitujące w urwiska i
inne niespodzianki i nawet w lecie taki trawers byłby niebezpieczny, a co dopiero w takich
warunkach. Poza tym mógłbym się sporo rozminąć ze halą Miziową, nie to również było fatalne
wyjście, które wolałem sobie zostawić na później, gdyby warunki uległy pogorszeniu. Więc
naprzód. Jedynie naprzód. Jak najszybciej znaleźć się na szczycie Pilska, skąd powinno już być
widać schronisko na hali Miziowej i nartostradę prowadzącą prawie wprost ze szczytu aż do
schroniska. To jedyna szansa... Niebo przeszył kolejny groźny niski pomruk zbliżającej się nie
wiadomo skąd burzy. Ten dźwięk wyraźnie dodał mi animuszu. Nogi same rwały do przodu.
Starałem się jednak nie forsować, nie ulegać szybko rosnącym emocjom, pamiętając że jeszcze
kawał drogi przede mną, a warunki mogą być różne... Minęło trzydzieści minut. Byłem już
porządnie zmęczony. Abstrahując jednak od całej sytuacji, widok dokoła był niesamowity. Przede
mną w odległości około czterystu metrów majaczyła ostro kontrastując się z bielą śniegu szczytowa
skalna, przerastana kosodrzewiną, grań masywu Pilska. Poniżej niczym nie zakłócona biel śniegu, z
wystającymi z niej fantazyjnie powyginanymi skarłowaciałymi pojedynczymi drzewami. Nad tym
wszystkim piękna dopełniało intensywnie błękitne niebo, przechodzące tuż nad horyzontem w
ponury granat, zwiastun nadciągających kłopotów...
Kolejny groźny niski pomruk, wyraźnie przyspieszył moje tempo. Grań która wydawała się tak
bliska, zdawała się w tych warunkach wciąż oddalać. Nie było żadnych tropów, szedłem wyłącznie
na azymut. Śnieg był miękki, ciężki i mokry. Wodoodporność moich HI-TECH-ów, dawno stała się
jedynie pustym sloganem reklamowym. Najgorsze były obficie płynące pod śniegiem wytopiskowe
strumienie, w które co chwilę się zapadałem. Wreszcie jest! Po długiej walce postawiłem pierwszy
krok na suchej skale. Kilkadziesiąt metrów przede mną widniała tablica z mapą Pilska i okolic.
Trochę dalej na południe widać było Słowacką tablicę i turystyczne przejście graniczne. Prowadził
przez nie ich niebieski szlak, którym teoretycznie powinienem tu dojść, a który dawno już znikł mi
pod śniegiem. Z ulgą zrzuciłem plecak, sam również opadając na skały. Trwało to dobrą chwilę
zanim wyrównałem oddech. Widok który miałem przed sobą był jednak wspaniałą nagrodą za
wszelkie trudy i zmagania. Pozwolił on nawet zapomnieć o czającym się tuż za moimi plecami
niebezpieczeństwie...W dole widać było schronisko na hali Miziowej, stare i nowe. Osobiście było
to dla mnie szczególnie ciekawe gdyż gdy byłem tu ostatni raz, nowy obiekt był tylko planem na
deskach architektów. Dalej niesamowita panorama na Beskidy, z pośród szczytów której
dominująca była oczywiście Babia Góra. Doprawdy robiła niesamowite wrażenie, w duchu
pomyślałem że to będzie następne miejsce które muszę odwiedzić, tam również nie byłem już około
dziesięciu lat. Im dalej zwracałem wzrok na południe tym bardziej niebo zmieniało wygląd.
Pojawiły się jednolite sine ciężkie chmury, pewny znak burzy. Wreszcie spojrzałem w drugą stronę
i...włosy stanęły mi dęba! Front burzowy był znacznie bliżej i był znacznie większy niż się
spodziewałem. Właściwie znajdował się już nad masywem Pilska. Co gorsza przemieszczał się
błyskawicznie, a północny wiatr znosił go wprost na mnie. Ze złością pomyślałem że mógłby
chociaż trochę poczekać i dać mi się nacieszyć tym pięknem. Zdeterminowany zdecydowałem że
zanim rozpocznę zejście, muszę zdobyć właściwy szczyt Pilska, znajdujący się po Słowackiej
stronie. Ruszyłem niebieskim szlakiem wijącym się poprzez bujną po tej stronie masywu
kosodrzewinę. Z każdym krokiem miałem lepszą widoczność na południową część nieba i gorszy
humor. Jasne stało się że kroi się niezła zadymka. Front burzowy szczelnie przykrywał południową
stronę nieba. Moje zamiary zdobycia szczytu błyskawicznie zweryfikował już nie pomruk lecz
głośny łoskot przewalający się po niebie. Zaraz potem zjeżyły mi się wszystkie włosy, a pomiędzy
palcami przeskoczyły iskry. Ładunki elektrostatyczne! Burza była juz blisko, serce zabiło mocniej.
Rzuciłem sie z powrotem szybko ubierając plecak i kierując się na czarny szlak, prowadzący
najkrótszą drogą na halą Miziową.
Początkowo szlak był dobrze widoczny i pozbawiony śniegu. Tak jednak było tylko przez pierwsze
dwieście metrów. Jak tylko zeszedłem niżej zniknął gdzieś pod rozmiękła pokrywą śnieżną.
Temperatura wyraźnie spadła, zaczynało padać. Za plecami czułem szybko nadciągającą burzę, raz
po raz oznajmiającej swe nadejście. Nie było czasu na szukanie szlaku, wybrałem najbardziej
prawdopodobną trasę, opierając się na mglistych wspomnieniach i biegnąc raczej niż idąc ruszyłem.
Oczywiście zdawałem sobie sprawę że bieg w tych warunkach nie jest raczej wskazany, lecz trudno
byłoby to raczej wytłumaczyć ogarniającemu paniką sercu. Starałem się jednak opanować i
przypomnieć sobie całą posiadaną wiedzę na temat zachowań podczas burzy na dużych
wysokościach w otwartym terenie. Z wszystkiego co sobie przypomniałem jedyne co mogłem
uczynić to wyłączyć wszelkie elektroniczne urządzenia, reszta wskazówek była bezużyteczna.
Jedyne co należało jak najszybciej zrobić to możliwie szybko zejść z otwartej przestrzeni.
I znowu, krok zapadlisko, chlupnięcie wody, mozolne gramolenie, krok... W pewnym momencie
ponad kosówką dojrzałem stalowy krzyż. Wyblakłe wspomnienia podpowiadały że właśnie tamtędy
szedł czarny szlak. I rzeczywiście, na wystającym z błotno - śnieżnej brei fragmencie skały widać
było oznaczenie szlaku. Spojrzałem w kierunku Pilska. Grań szczytowa zniknęła pogrążając się w
mlecznej wacie chmur. Nad nią szybko sunęły ciężkie sine chmury. Wzmógł się wiatr i deszcz.
Najwyraźniej przegrywałem w tym biegu na czas. Burza nie miała zamiaru tak łatwo wypuścić
mnie ze szczytu. Widok stalowego krzyża na grobie rozstrzelanych tu w 1941 roku przez
Hitlerowców polskich partyzantów i głośny łoskot nacierającej burzy nie był zbyt optymistyczny w
tych warunkach. Wyobraźnia podpowiadała różne scenariusze. Z duszą na ramieniu ruszyłem dalej.
I właśnie w tym momencie zaczęły się poważne kłopoty. Szlak który wyraźnie nakazywał skręt w
lewo znikał gdzieś pod grubą warstwą śniegu. Kłopot w tym że nie było żadnych śladów, co gorsza
nachylenie pokrywy śnieżnej w tym miejscu było tak duże że groziło niekontrolowanym zjazdem
wprost na urwisko. Jednak spróbowałem trawersu w tym miejscu, do momentu gdy śnieg ujechał
mi szerokim płatem spod nóg. Rzuciłem się całym ciałem na stok, chwytając pędów kosodrzewiny.
Na dole widziałem małe postacie w czerwonych swetrach. Pewno ratowników GOPR, wyraźnie
obserwowali moje niebezpieczne poczynania. Pewno nie mieli teraz najlepszego zdania o mnie.
Ostrożnie powróciłem na czworakach do krzyża. Histerycznie kręciłem się w miejscu, nie mogąc
odnaleźć żadnego w miarę bezpiecznego zejścia. Zupełnie tak jakby nigdy nie było tu szlaku. W
duchu po raz kolejny przeklinałem pracowników PTTK, którzy powinni dbać o widoczność i
bezpieczeństwo szlaków. Które można by poprawić doprawdy niewielkim nakładem chęci i
środków. Wystarczyłoby umieścić odpowiedniej wysokości stalowe, pomalowane jaskrawo, słupki.
Tak jak uczynili to nasi południowi sąsiedzi na swoim szlaku. Czas płynął, widoczność uległa
wyraźnemu pogorszeniu, a ja wciąż znajdowałem się zbyt wysoko i nie mogłem odnaleźć szlaku.
Wreszcie postanowiłem iść na azymut, trawersując stok początkowo w zachodnim, potem we
wschodnim kierunku.
Burza nad Pilskiem rozpętała się na dobre. Stopień nachylenia stoku po którym schodziłem był
bardzo duży, momentami przekraczając sześćdziesiąt stopni. Z trudem mogłem utrzymać prostą
postawę. Co chwilę zsuwałem się w niekontrolowanym poślizgu na obsuwającym się szerokimi
polami śniegu. W rozpaczliwym geście walki chwytałem się wówczas czego się tylko dało, korzeni,
kosodrzewiny. Dlatego starałem się właśnie tak trawersować, aby w pobliżu zawsze znajdował się
jakiś krzew. Śnieg miejscami sięgał powyżej pasa. Wszystko to jednak przestało mieć znaczenie, o
wiele gorzej znosiłem kolejne grzmoty przetaczające się po ciężkim sinym niebie.
Lodowaty deszcz ciął bezlitośnie. W pewnej chwili wszedłem na spore, pozbawione wszelkiej
roślinności pole śnieżne. Jeden nieostrożny krok zburzył jego kruchą równowagę. Sunąłem w dół
jak na ślizgawce. Próbowałem zapierać się i hamować butami, a przede wszystkim nie pozwolić na
to aby mknący wał śniegu zmienił moją pozycję, wywracając na bok lub brzuch. W wyniku takiego
działania przede mną zebrał się spora bruzda śnieżna, co pozwoliło mi trochę zwolnić. Mknąłem w
kierunku drzew. Spiąłem wszystkie mięśnie, oczekując zderzenia z nimi. Wszystko działo się
błyskawicznie. Szybko umykający stok, biel mknącego śniegu, szybko rosnące w oczach drzewa,
nagłe niespodziewane zatrzymanie i zapadnięcie się głęboko po szyję w śnieg, tuż obok pnia
jednego z drzew. Siedziałem tak chwilę, ciężko oddychając. Spojrzałem w górę. Po mojej
eskapadzie pozostała około czterystu metrowa bruzda w śniegu, o szerokości kilku metrów.
Pomyślałem że może nie była to do końca planowana i bezpieczna droga, ale pozwoliła mi
przynajmniej opuścić otwarty teren i znacznie zbliżyć się do hali Miziowej.
Dalsza droga pomiędzy drzewami, wyrastającymi z wciąż ostro nachylonego stoku, okazała się nie
być wcale łatwiejsza. Wokół drzew w wyniku oddawanego przez nie ciepła powstawały głębokie
wytopiska, z wierzchu przykryte czapą nawianego przez wiatr śniegu. W wyniku czego co chwilę
spotykała mnie niemiła niespodzianka, gdy nagle zapadałem się po szyję do takiej jamy. Mimo
wszystko czułem się pomiędzy nimi znacznie bezpieczniej niż wysoko na otwartej przestrzeni
szczytu Pilska.
Po czterdziestu minutach ciągłego odkopywania i ponownego zapadania się w śniegu dotarłem
wreszcie na krawędź lasu, gdzie biegł czerwony szlak i droga dojazdowa do schroniska. Wówczas
stało się coś zaskakującego. Atakująca z tak dziką furią burza, nagle postanowiła zmienić kierunek,
przesuwając się ponownie na południe. Doprowadziło mnie do prawdziwej furii! Z ust sypały mi
się wiązanki siarczystych przekleństw. Zupełnie tak jakby była żywą, myślącą istotą. Jakby była
myśliwym polującym na zwierza. Ze złością cisnąłem plecakiem i rozsiadłem się na pniaku. Zaraz
potem odwróciłem się w kierunku szczytu i zrobiłem sławny gest Kozakiewicza. Dopiero w tej
chwili odczułem cały ogrom zmęczenia. Adrenalina która wcześniej determinowała mnie do walki
zniknęła wraz z chmurami, ustępującymi miejsca błękitnemu niebu. Zebrałem resztkę sił i z trudem
powlokłem się do schroniska.
Po kilkunastu minutach stałem przed potężnym budynkiem nowego schroniska. Rzeczywiście robił
wrażenie. Swym rozmiarem i dbałością o wykończenie detali architektonicznych przypominał
bardziej hotel górski, niż schronisko dla strudzonych turystów o niskim budżecie. Obok stał stary,
doskonale mi znany obiekt, wyglądający doprawdy zabawnie przy nowym. Dalej powyżej tuż pod
lasem był budynek Goprówki. Na wprost ciągnący się niemal aż do szczytu wyciąg narciarski.
Kilkaset metrów poniżej hali, obok drogi dojazdowej do schroniska znajdowała się kolejna nowość,
ostro wcinająca się w zapamiętany przeze mnie pejzaż. Była to krzesełkowa kolejka wiodąca od
Korbielowa prawie aż do samej hali Miziowej. No cóż...i tu dotarła komercja. Oczyma wyobraźni
widziałem już te tłumy niedzielnych „turystów”, w szpilkach, trampkach i marynarkach, ciągnących
szeroką pielgrzymką na Pilsko. Okupujących kuchnię i barek piwny w nowym schronisku. Pseudo
turystów zerkających z rozbawieniem i pogardą na prawdziwych trekerów i plecakowiczów.
Oczywiście była to tylko moja osobista uwaga, nie do końca sprawiedliwa i rozsądna, ale jakoś
wciąż nie mogę się pogodzić z prywatyzacją gór i zanikiem ich dzikości, niedostępności i
prawdziwej górskiej kultury. Oczywiście zdawałem sobie również sprawę z tego że nowe
schroniska mogą powstawać i egzystować głównie dzięki pieniądzom i głupocie niedzielusów,
których głównym celem jest łatwo i przyjemnie dostać się na szczyt, dobrze pojeść i popić. Co było
przeciwieństwem takich trekerów jak ja, który zamawiał co najwyżej jedno piwko i wrzątek. Toteż
znając niechęć wielu gospodarzy schronisk, postanowiłem zjeść swoje kanapki, popijane swoją
gorącą herbatą przed schroniskiem. Znalazłem sobie wygodne miejsce z niesamowitym widokiem
na grań Pilska i zabrałem się do rzeczy. Towarzyszył mi potężny owczarek podhalański, który
przybiegł ze schroniska i głośno domagał się swego udziału w posiłku.
Pogoda zmieniała się nie do poznania. Jedynym świadectwem niedawnego żywiołu byłem ja sam.
Ubłocony, przemoczony do suchej nitki wyglądałem doprawdy zabawnie na tle błękitnego nieba i
jasno świecącego słońca. Stałem przez chwile przed schroniskiem wahając się czy wejść w takim
stroju do tak wypolerowanego holu. Jednak myśl o grzanym piwie z korzeniami zwyciężyła.
Wnętrze rzeczywiście przypominało hotel. Na dole w obszernym holu znajdowała się recepcja.
Dalej przez kolejne piętra prowadziły granitowe schody. Na pierwszym piętrze znajdowała się
bogato zdobiona, sala konsumpcyjna z barem. Z zażenowaniem stwierdziłem że każdy mój krok
pozostawia na idealnie wypolerowanej posadzce spore bajorko wypływające z sykiem z moich
„nieprzemakalnych” butów. Nie uszło to również uwadze miłej młodej Pani za barem, która z
wyraźnie zdegustowaną miną podała mi piwo. Cóż robić wyraźnie nie pasowałem do tych wnętrz.
Uporałem się więc szybko ze złocistym napojem i ruszyłem w drogę powrotną.
Ostatnie spojrzenie na halę Miziową i potężny górujący nad nią masyw Pilska i rozpoczynam drogę
powrotną do Korbielowa na przełęcz Glinne. Tym razem schodzę czerwonym, polskim szlakiem.
W kilka minut znalazłem się obok pniaka na którym wcześniej stacjonowałem. Wchodzę w nazbyt
dobrze znajomy mi las i kieruję się wzdłuż stoku, mijając miejsce w którym wcześniej zakończyłem
swoją walkę z żywiołem. Początkowo idzie się dobrze, jednak szybko grubość pokrywy śnieżniej
wzrasta powyżej kolan. Trochę kluczę szukając lepszych przejść i znaków, które gdzieś przepadły
na ośnieżonych pniach. Wciąż jednak mam niezłe tempo i nastrój. Po trzydziestu minutach gdy
zeszedłem trochę niżej grubość pokrywy śniegu wyraźnie zmalała, utrzymując się głównie w
zacienionych miejscach pomiędzy drzewami. Pojawiło się za to obficie błoto.
Byłem już dość daleko od schroniska, na tyle daleko aby nie móc zawrócić, mniej więcej w połowie
drogi. I właśnie wtedy gdy sytuacja była podobna do tej ze szczytu Pilska, gdy znalazłem się na
otwartej przestrzeni w przecince granicznej (którędy wiedzie większość szlaku), gdy sytuacja
wymuszała na mnie parcie do przodu, gdy w pobliżu nie było żadnej bezpiecznej kryjówki...burza-
ta sama burza, zawróciła!!Najpierw wyraźnie spadła temperatura, zaraz potem pojawiły się
galopujące niczym poganiane niewidzialną ręką kłęby ponurych chmur, opadających na drzewa,
snując się pomiędzy nimi, prawie do zera ograniczając widoczność. Zaczął siąpić lodowaty deszcz,
który szybko zmienił się w padającą grubymi kroplami ulewę. Ale wszystko to było jedynie
preludium, zapowiadające jej nadejście. Klnąc jak szewc, usłyszałem znajomy, niski, głuchy
pomruk. Włosy natychmiast stanęły mi dęba, co wyraźnie wpłynęło na tempo mojego marszu, który
prawie zmienił się w bieg. Gdzieś w duchu łudziłem się że może zdołam dotrzeć w pobliże
przełęczy Glinne, zanim burza rozpęta się na dobre, albo że wydarzy się podobny zwrot akcji jak na
Miziowej i że wiatr ponownie zmieni kierunek spychając ją byle dalej od mnie. Fakty były jednak
zgoła inne, druzgocąc te pobożne życzenia. Sądząc po kierunku wiatru i prędkości przemieszczania
frontu, burza dotrze tu lada moment. I znów w głowie pojawiło się to samo pytanie: co robić?
Zawrócić do schroniska? Kontynuować zejście w tych warunkach? Próbować przeczekać mając
nadzieję że nie potrwa to długo i zdążę zejść na ostatni P.K.S., tylko gdzie? Po naszej stronie
granicy był to młody drzewostan, ściśle zbity, przeważnie iglasty, nie zapewniający żadnej ochrony,
po stronie Słowackiej, stare w przeważającej części chore drzewa i wiatrołomy, których korony o
tej porze roku były nagie. Poza tym oczywistym faktem jest że nie jest to zbyt rozsądne kryć się
pomiędzy drzewami. Jednak równie nie rozsądne jest szybkie przemieszczanie się po otwartym
terenie. Zawracać również nie było sensu, znajdowałem się dokładnie po środku trasy, a należało
się spodziewać że nad Pilskiem warunki byłyby o wiele gorsze. Więc zejście... Warunki z minuty
na minutę stawały się cięższe. Już dawno przestałem zwracać uwagę na przemoczone buty,
zmarznięte stopy, wlewającą się szerokimi stróżkami za kołnierz wodę, oraz ból w plecach.
Pragnąłem tylko jak najszybciej zejść bezpiecznie na dół, jak najszybciej opuścić to przeklęte
miejsce, które najwyraźniej nie życzyło sobie mojej obecności. Swoje nadejście burza oznajmiła w
iście królewski i monstrualny sposób. Sine ponure niebo rozerwała wraz z głośnym hukiem
jaskrawa błyskawica, która uderzyła w stary potężny świerk po Słowackiej stronie, drzewo które
znajdowało się... zaledwie dwieście metrów ode mnie! Sypnęły snopem złote i czerwone iskry,
zaraz potem z hukiem drzewo złamane w połowie ciężko zwaliło się na ziemię. W tej chwili jasne
stało się że znajduję się w samym centrum burzy, jak i to że sam znalazłem się w apogeum swego
strachu. Stałem tak przez dobrą chwilę jak wrośnięty, zanim kolejny grzmot wyrwał mnie z letargu.
Na wyraźnie miękkich nogach dopadłem ciasnego świerkowego zagajnika i wbiłem się pomiędzy
gałęzie. Robiąc oczywiście to czego nie powinienem. Jednak w aktualnej sytuacji nie stać mnie
było na wymyślenie czegoś więcej. Z trudem panowałem nad rosnącym we mnie uczuciem strachu,
rosnące wprost proporcjonalnie do furii burzy. Przycupnąwszy w zaroślach wstrzymując nie
wiadomo dlaczego oddech liczyłem sekundy jakie mijały pomiędzy grzmotem, a wyładowaniem,
próbując określić odległość burzy i prawdopodobieństwo...uderzenia pioruna w to miejsce.
Podobno piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce...pozostały mi jedynie takie złudne
nadzieje. Minuty mijały, ciągnąc się niemiłosiernie. Rzęsisty deszcz zmienił się w sporych
rozmiarów lodowy grad. Pocieszające było to że czas pomiędzy grzmotem a wyładowanie wyraźnie
uległ wydłużeniu. Łudziłem się że burza się oddala. Jeśli wcześniej miałem wrażenie że
przemokłem do suchej nitki, to dopiero w tym momencie poznałem drugie dno tego słowa. Miałem
wrażenia że odzież waży tyle co mały słoń, a moja skóra również przemokła dopuszczając wilgoć
do samego wnętrza. Skóra stała się biała , pomarszczona na palcach jak po zbyt długiej kąpieli.
Zebrałem się na odwagę aby opuścić chaszcze i wyjść na otwartą przestrzeń. Gdy tylko znalazłem
się ponownie na otwartej przestrzeni, gdy zaledwie przeszedłem sto metrów, moja odwaga prysła
jak bańka mydlana. Nagle, nie wiadomo skąd, nie wiadomo dlaczego, wbrew logice, burza
ponownie znalazła się nade mną. Niebo pojaśniało od potężnych wyładowań. Miałem wrażenie
jakby ta burza, nie była tylko zjawiskiem atmosferycznym, jakby była żywą, myślącą istotą. Dziką
nieokiełznaną bestią. Czułem się tak jakby się ze mną bawiła, w swoją okrutną zabawę. Czułem się
jak zwierzyna ścigana przez myśliwego, mały, kruchy i bezbronny. Czułem że jej furia, że ona
sama jest uosobieniem zła i nie do końca byłem już pewny czy zdołam jej umknąć. Wiem, to
szaleństwo, lecz doprawdy nie trudno w takiej sytuacji o takie metafizyczne myśli, personifikujące
zjawiska naturalne do rangi żywych istot. Umysł wówczas płata najróżniejsze figle, próbując
znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie dla tego czego nie rozumie. A doprawdy była to dziwna burza.
Zachowująca się wbrew wszelkim znanym mi zasadą. Bo czy nie dziwnym jest zachowanie że
atakowała tylko wówczas gdy byłem na otwartej przestrzeni, gdy miała pewność że nie mam gdzie
się schronić, gdzie uciec? Gdy wyruszałem panowała piękna pogoda, która dopiero później
nieznacznie się popsuła, wówczas gdy wciąż byłem blisko przełęczy Glinne, burza tylko delikatnie
pogroziła, szybko znikając na południu. Tuż za masywem Pilska, ale w taki sposób że nie mogłem
dostrzec nadciągającego frontu, póki nie znalazłem się na samym masywie, na gołej otwartej
przestrzeni. W miejscu gdzie nie było żadnego schronienia i nie mogłem również zawrócić.
Dopiero wówczas podstępnie i nieoczekiwanie zaatakowała. Gdy z trudem i sporym ryzykiem
udało mi się przed nią umknąć do schroniska, nagle zmieniła kierunek, ponownie odsuwając się na
południe... ustępując miejsca pięknej pogodzie. Zupełnie tak jakby chciała mnie upewnić że
zagrożenie minęło, że już wszystko w porządku. Zupełnie tak jakby chciała być pewna że
zdecyduję się na zejście w dół, jakby czytała mi w myślach. Bo rzeczywiście miałem zamiar
zanocować na Pilsku, jeśli pogoda nie uległa by wyraźnej poprawie. Więc uległa... A potem gdy
byłem już dostatecznie daleko, gdy miała pewność że już nie zawrócę, zaatakowała! Czy to
wszystko nie jest trochę dziwne? A teraz? Gdy tylko przycupnąłem w zaroślach, ucichła, ustała, jak
myśliwy cierpliwie czekający na zwierzynę, aż opuści kryjówkę.
Grad przybrał na sile, dotkliwie bębniąc o moją głowę. Błyskawice nacierały z furią, panika
ściskała serce, myśli chaotycznie pędziły po głowie. A wśród nich ta jedna, ta pierwotna, znaleźć
schronienie. Po Słowackiej stronie szlaku dostrzegłem wiatrołom, którego przewrócone korzenie
były na tyle duże że wyrwały sporą jamę w ziemi, a one same tworzyły nad nią coś w rodzaju
dachu. To było najlepsze co przyszło mi do głowy. Szybko do niej dotarłem, wciskając się pod
korzenie. Może nie było tam całkiem sucho, ale z całą pewnością bezpieczniej i nie lało, a raczej
nie biło mnie już po głowie. Miejsca było na tyle że mogłem swobodnie usiąść, zdjąć plecak i
wierzchnie warstwy odzieży. I znowu to samo... jak tylko znalazłem schronienie burza w chwilę
potem ucichła, a świat dokoła wypełniał szum padającego gradu.
Należę do starej szkoły turystów, którzy pamiętają jeszcze te trudne, dziwne, czasy gdy wszystko
co mogło się okazać niezbędne w górach należało taszczyć ze sobą. Podstawową zasadą którą
wyznaję jest: „lepiej na plecach nosić niż się później prosić”. Toteż dysponowałem zapasem
odzieży, który w tych warunkach okazał się zbawienny. Wyjąłem puchową kurtkę, ortalionowe
nieprzemakalne spodnie i taką wiatrówkę, oraz dwie pary suchych skarpet. Grad przeszedł w gęstą
ulewę, woda cienkimi stróżkami wlewała się do mojej jamy, spływając gdzieś głębiej pod korzenie.
Z niechęcią, zgrabiałymi, sinymi z zimna rękoma, zabrałem się do zdejmowania przemokniętej
odzieży. Było to nadzwyczaj trudne zadanie zważając na fakt że odzież przylgnęła do ciała jak
druga skóra a sam byłem tak wychłodzony że z trudem opanowywałem wstrząsające mną dreszcze.
Gdy wreszcie uporałem się z tym zadaniem, pozostała zmiana skarpet w ważących już chyba z
siedem kilo butach. Oczywiście sama zmiana skarpet na suche nie wiele zmieniała, ale dawała choć
chwilowe złudzenie ciepła, a w zaistniałej sytuacji i to było dużo. Zaraz potem wypiłem dwa kubki
gorącej herbaty i poczułem się zdecydowanie lepiej.
Czas płynął, a ja tkwiłem wciąż uwięziony w mojej ziemnej kryjówce. Z niepokojem spoglądałem
na zegarek. Jeśli wkrótce pogoda zdecydowanie się nie poprawi, umożliwiając dalszy marsz, nie
zdołam zejść na czas do przełęczy Glinne. Siedziałem tak, już nieco spokojniejszy, gdyż moja
znajoma burza, najwyraźniej gdzieś przepadła. Pozostało po niej stosunkowo ciche głuche
pomrukiwania, momentami słyszalne na południowym - zachodzie. Rozmyślałem o tym wszystkim
co dziś mnie spotkało, o metafizycznej stronie całej tej sytuacji. Niespodziewanie niebo nad moją
głową zaczęło się przejaśniać. Ulewa zmieniła się w delikatną mżawkę, a nisko płynące chmury
szybko umykały, odsłaniając...błękitne, czyste, niebo! To było niesamowite! Zupełnie tak jakby
moje modlitwy o bezpieczny powrót w jednej chwili zostały wysłuchane i spełnione. Zupełnie tak
jakby nacierająca, ścigająca mnie bezlitośnie burza, postanowiła mnie ułaskawić. Tak czy siak, nie
zamierzałem przegapić takiej okazji. Ruszyłem co sił w nogach i w wyraźnie już zmęczonym
kręgosłupie w dół.
Radość nie trwała długo...jakieś trzydzieści minut. Tyle czasu zajęło mojemu prześladowcy
ponowne mnie odnalezienie. Równie szybko jak znalazłem się pod błękitnym niebem, tak też
szybko ponownie przebijałem się przez siną ścianę deszczu i chmur. W chwilę potem usłyszałem
znajomy niski grzmot, niebezpiecznie szybko przybierający na sile. Byłem zdruzgotany, ale i
wściekły, wpadłem wręcz w furię. Tego doprawdy było już za wiele! Wiedziałem że jestem już
blisko przełęczy, wiedziałem że nie mogę, nie mam już rezerwy czasu aby czekać, więc zrobiłem
jedyne co mogłem, przyspieszyłem. Idąc zastanawiałem się czy to aby na pewno burza znalazła
mnie, czy to przypadkiem nie ja wszedłem ponownie w jej front. Wciąż myślałem o tym błękitnym
niebie, które pojawiło się tak nagle i niespodziewanie. Miałem wówczas wrażenie jakbym znalazł
się w oku cyklonu, w sferze ciszy. Tyle że nie bardzo miałem pojęcie, czy takie zjawisko jest
możliwe w naszej strefie klimatycznej. Jeśli tak, wiele by to wyjaśniało.
Lało jak z cebra, jednak już dawno przestałem zwracać na to uwagę. Całą uwagę skoncentrowałem
na tym aby nie upaść, nie pośliznąć się. Ścieżka którą szedłem zmieniła się w rwący potok błota. W
pewnym momencie zauważyłem znajomy słupek graniczny, obok którego czerwony polski szlak,
łączył się na niewielkiej polance z słowackim niebieskim. Jeszcze kilka godzin temu, rankiem, w
tym miejscu wygrzewałem się rozebrany do koszulki. Teraz to miejsce zmieniło się nie do
poznania, polana przypominała grzęzawisko z błotnym jeziorem po środku. Miejsce to oznaczało
jednak coś jeszcze, mianowicie że byłem już naprawdę blisko, właściwie tuż obok siodła przełęczy
Glinne. Deszcz nieco osłabł, pomruki burzy stały się rzadsze i słabsze. Zupełnie tak jak gdyby
wiedziała że już nie zdoła mnie powstrzymać przed zejściem, że nie zdąży mnie uwięzić w górach.
Wszystko to było niewiarygodnie dziwne...
Podczas chwili którą spędziłem na polanie moje buty ugrzęzły w błocie do wysokości cholewki. Z
głośnym mlaskaniem wydobyłem je na powierzchnię ruszając dalej. Idąc myślałem o nazwie
przełęczy Glinne, tak teraz doskonale rozumiałem powody dla których tak ją nazwano. Szlak
zmienił się błotnistą breję o czerwonym zabarwieniu. Najwyraźniej w ziemi występowały rudy
boksytowe. Już dawno przestałem starać się ominąć wszechobecne błoto, byłem zbyt zmęczony na
takie manewry, a poza tym nie miało to już zbyt wielkiego wpływu na mój ogólny wygląd.
Starałem się raczej skupiać uwagę na kontrolowaniu rozjeżdżających się butów. I właśnie wtedy,
wtedy gdy byłem już tak blisko, po przejściu tego wszystkiego... Nogi podjechały, wprawiając mnie
w piękny piruet, zaraz potem zobaczyłem jak wędrują w powietrze, zdążyłem jeszcze głośno zakląć
i plask! Już leżałem w pięknym bordowym błotku na plecach, w moim jasno błękitnym płaszczu
przeciw deszczowym . Breja zgrabnie wpływała mi przez kołnierz pod kurtkę. Leżałem tak przez
chwilę nadal klnąc na czym świat stoi, zanim podjąłem próbę podniesienia się, zważając na trapiącą
mnie kontuzję kręgosłupa w którym upadek tylko spotęgował ból. Trochę to trwało, zanim
ruszyłem dalej. Po kolejnych dziesięciu minutach dotarłem do szosy na przełęczy. Pogoda również
zmieniła się nie do poznania. Chmury pędzone południowym wiatrem gdzieś znikły ukazując błękit
czystego nieba, wyjrzało słońce, zupełnie jak rankiem gdy wyruszałem w drogę...Ponownie, sam
nie wiem który to już dziś raz ogarnęła mnie dzika furia, dlaczego teraz!? Dlaczego nie wcześniej!?
Spojrzałem na siebie...był to doprawdy żałosny widok. Oczyma wyobraźni już widziałem miny
ludzi gdy dotrę do rodzimego miasta... A z informacji które posiadałem wiedziałem że była tam w
miarę ładna pogoda. Przekleństwa same cisnęły się na usta.
Godzinę później gdy siedziałem już w ciepłym wnętrzu PKS-u opuszczając rejon przełęczy,
podziwiałem charakterystyczny masyw Pilska, który żegnał mnie pięknym zachodem słońca,
odbijającego się szczerym złotem i purpurą na czystym błękitnym niebie. Pilska które udzieliło mi
dziś bardzo surowej lekcji i zweryfikowało mój pogląd na temat jego dostępności. Te myśli
zaprowadziły mnie ponownie do mojej prześladowczyni, do burzy. Czy aby na pewno była ona
jedynie zjawiskiem atmosferycznym? Czy jedynym co nią kierowało były naturalne procesy takie
jak prądy wznoszenia, wiatr, ładunki elektrostatyczne... Nie do końca byłem o tym przekonany. I
choć to szaleństwo personifikować zjawisko naturalne, to jednak gdzieś w sercu czułem że była ona
czymś więcej. Wielokrotnie już w górach walczyłem z burzą, deszczem, mgłą czy śnieżycą, jednak
w tej było coś więcej, coś co sprawiało, czyniło ją żywą myślącą absolutnie destrukcyjną istotą.
Istotą na wskroś złą i demoniczną. Te uczucia, te myśli wówczas mi towarzyszące, ona
zachowywała się zupełnie tak jakby je znała zaraz w momencie gdy się narodziły. A ja sam czułem
się jak zwierzyna szczuta przez stado psów gończych. Taki tok myślenia nieuchronnie prowadził do
powstania pytania, dlaczego, czego miała mnie ta lekcja nauczyć? Pełnej odpowiedzi nie
odnalazłem właściwie do dziś, zapewne pokory i szacunku wobec każdego choćby
najbanalniejszego szlaku. Jednak sądzę że było w tym coś więcej, jednak nam ludziom rzadko udaje
zidentyfikować tak często pojawiające się w życiu każdego z nas nadprzyrodzone znaki. Znaki
które czasem mają nas ostrzec, uchronić a kiedy indziej zmusić do zmiany swego życia na lepsze.
Najczęściej w takich sytuacjach uciekamy się do logicznych i opartych na suchej wiedzy
wytłumaczeń, zapominając o sercu i duszy. Tak czy siak, jestem przekonany że nadejdzie czas gdy
zrozumie, lub... zapomnę.
Sebastian Nikiel
27.04.2006.