Maliszewski Rok w drodze


Karol Maliszewski
Rok w drodze




Nad jeziorem
Strzelnica nad jeziorem. Rozwrzeszczany,
czerwony kapitan; piłka odbija się
od wysp asfaltu. Ktoś kogoś
postrzeli, dobrzy koledzy, ale jeszcze czas
na to; czas zaciera ślady
na wszechwładnym piachu.
Kompania kopie grób dla marzeń,
dół na ścięte włosy, kwiaty.
(Przywieźli termosy z kawą
na starze, pachnące rogale,
bermudzkie trójkąty topionych serków.
Któryś rogalem imituje seks.)

















Jesień
Wystawialiśmy te swoje nagie ciała gdzie popadnie.
Tak samo drzewa.
Wymienialiśmy się liśćmi w upiornym tańcu nad ziemią.
Uporczywy rytm, głuche flamenco rdzy.
Pierwszy przymrozek pod stopą.
Wzięty za listonosza, mówię, że nie.
Mężczyzna przechyla butelkę -
rozgwiazdy piany znaczą bruk.
(Ma pan moją rentę?)
Ślimak przymarznięty do deski z rozbijanych rusztowań.
Brunatny liść przybity śluzem do krowiego brzucha.
Niepocieszony mijam lecznicę.

















Skaza
Ciemność. Nadepnąć tę
rzecz i doznać olśnienia.
Drobna, dziecięca ciemność
nagłego przebudzenia. Krztuszący się dzwonek.
Przeprasza i odchodzi, zbierając na fundusz.
W telewizji przedstawiają piszącego
ślusarza.
Czyta utwór pt. "Jak
zasnąć w taką noc."
Ślinię się, słuchając.



















Nowy Villon
albo" Kędy w bordelu cicha noc..."
Zostawiając burdel na stole
rodzina mi znika,
czuję się samotny jak
pizda, bo przecież nie palec.
W pokoju ucicha,
w kuchni ucicha.
Nawet w kiblu woda nie daje.
Gdzie jesteście?
Na werandzie schnie pranie.
Chociaż tyle.
Powycieram, wstanę,
wystawię butelkę na wabia.
















Filumenistyka
Po sposobie, w jaki gasisz światło w dziecięcym pokoju,
wnioskuję, że nie jesteś klasycznym
barbarzyńcą. Przypominają się nagle
czołgi robione z pustych pudełek Czechowice
Dziedzice. I te czołgi szły na Pragę,
omijając łukiem miasteczko.
Bolał żołądek od zabaw z siarką
i drobnej rozterki, komu wierzyć.
Ojciec był wolny jak Europa, matka mówiła
tak nie można.
Potem przez jakiś czas Bystrzyca Kłodzka,
zupełnie z rzadka Sianów bądź maggi,
gdy w sklepie na rogu nie mieli drobnych.
















Albo albo
Albo gonić skurwysyna, za
przeproszeniem, co uciekł
obronie, zrobić go na szaro
i dobrze wrzucić
chłopakom. Drzeć się jak opętany
po tym golu, a potem chodzić
po górach zachrypnięty
i po kolędzie (za kolesia,
który się oberwał) też.
Albo jeździć rowerem po dziurawych
mostach, pisać wiersze,
palić papiery po zmarłym
dziadku i zobaczyć to
niesamowite zdjęcie Chruszczowa,
a to wujek Edek. Nosić dzieciaka
i odwzajemniać jego przytulanie,
poklepywać żonę po następnym
brzuchu. Kochać się z tym brzuchem.
Wszystko.










Łaska
Spięte gniewem twarze. W oczach się nie
przelewa, bo płytko. Szumi ślina w ustach,
po chwili się rozpryskuje, zagotowało się.
Poszło o darmowe kawałki brzozy
w tartaku. Poszły w ruch kurwy etc.
Szary człowiek ściska w ręku
ołówek z sosnowego drewna.
Załatwia sprawę przyjęcia córki
do zakładu. Dopłata do czynszu
doprowadza sąsiada na skraj,
po dwóch piwach wybija szybę wypożyczalni.
Wszystko jest wypożyczone, kierownika
nie ma, wiersz jest dowodem łaski.
















Zdania na wypadek śmierci
E. i J. Sołtyszczakom
Być ojcem i spokojnie rozmawiać z synem.
Doprowadzić córki do miejsca, skąd same ogarną
pozostałość życia.
Być synem i spokojnie rozmawiać z ojcem przez ścianę
z trawy, gliny, przez korzenie, kłącza.
Nie spodziewać się czegoś nadzwyczajnego,
bo wszystko jest nadzwyczajne.
Groby, grzbiety fal, grzywy koni,
kościany grzebień u twojej skroni.
Sukienka matki, i twoja. Szmer
spodni w szafie, jęk szuflad.
Błądzący oddech trafi na poetę lub szewca
jak Boehme; pozostawi oddźwięk.
Już trzeba wierzyć w coś niezniszczalnego.














Nie orze, nie sieje, i tak dalej,
wiesza się na drabinie
wersów i doznaje wstrząsu
na widok słów powracających
z wojny znaczeń,
wynosi im na próg
coś do zjedzenia
i przezornie cofa się do sieni;
a tam go już nic nie obchodzi.





















Sprawny i sprytny
we współzawodnictwie rzędów. Pamiętaj,
że jakaś dziewczynka z innego szeregu
będzie chciała cię zajechać. Daj z siebie
wszystko w taczkach, przywdziewaniu szarfy,
toczeniu i żabce. W przyszłości może się okazać,
że nie jesteś tym interesującym człowiekiem,
którego warto zaprosić na lekcję
wychowawczą. Wszystko jest możliwe,
jeżeli da się znieść.




















Czy można?
Następna mówi ci, że już
nie może, że tak dalej być
to koszmar. Nie jestem pedałem
i nie chce nim zostać. Ale ile
można. Przychodzi taka chwila.
Można, można.
I to będzie jak grom, jak niszczyciel,
jak O.R.P., jak wtedy, gdy "Ruch"
spadł do trzeciej i
po raz pierwszy widziałem łzy
na stalowym obliczu, zespawanego
z nieprzystających skrawków, ojca.

















List czytelnika z Wałbrzyskiego
"Na tyle listów chciałem odpowiedzieć
grzecznie. Trzydzieści siedem lat byłem
miły. Szkoda, że to się skończyło.
Trudno to nazwać transgresją.
Kupa gnoju, którą chciałem toczyć
w jakiejś formie, np. kuli,
okazała się za wielka.
Po prostu."





















***
Wysiadłem, usiadłem
Uszedł ze mnie duch na jakąś godzinę
i czułem w ręce bilet
przez Leszno, Poznań, Konin;
dopiero potem myśl, żeby coś wyjąć
i przestać migotać, wpisywać w szybę,
wszystko oddychało we mnie,
byłem we wszystkim.
Bolała od tego głowa i kolana,
jakbym wędrował na klęczkach
po wiosennej grudzie, tłukł okna,
a przedtem pasł głowę
rozbłyskiem widoków (to bliskie
konania), snów, napomknień.
Czyj sen jest większy
w tym pokoleniu, i słyszę: czy
napisałeś już o mojej
książce i: kiedy wreszcie
napiszesz -
a chuja napiszę.
Wysiadłem z pociągu,
bo mi się spodobały czyjeś usta w szybie,
ruszały się.
Nie mogłem znaleźć zeszytu.





Którym uciekł
Którym uciekł pociąg
do Białegostoku
i prosicie o wsparcie
dużo was
coraz więcej.
























Wielki post
Wśliznął się w trumnę pejzażu ten szelest,
malarstwo flamandzkie czy co do cholery.
Kot płacze na schodach wtulony
w poduszkę marcowej śnieżycy, opery
na trzy, i już cztery: inflacja pór,
miesięcy, całego poczucia. Człowiek
budzi się w człowieku (pst, kurwa, kocie)
z ręką w kanale, na pilocie
ciągłego czuwania: lepkie ślady, Vermeery,
szumy, telepatia, higiena usteczek
nienawykłych do posług, do szukania związku.
Powrót do źródeł, najęty jak kłamie --
poparzony, pojebany, w futro
wsunięty jak w trumnę.















Biculewicz, Blatny, alamun
wystarczą.
(Zawszony deszcz dobija córkę.
Dziewiąte miejsce Wisły w Europie
niepokoi syna.)
Jeszcze Zadura.
























Przedmieście, przedwiośnie, przed kamerą
Staruszka ma chudego banana,
ja mam grubego.
Staruszka ma futro,
ja nie mam. Jemy w milczeniu.
Czekamy na nadejście wiosny,
siódemki, lepszych czasów.
Za ścianą kręcą film przyrodniczy
i pokrzykują na Stasia, psuje szyki,
wprowadza niepotrzebne psy.
Nie wiedzą, że jest bezdomny.
Kręcą się faceci z kablami
i wpuszczają zimno, artyści.
Chciałbym ich opieprzyć cytatem z "Cantos".
Taki odważny to ja nie jestem
czarna przewodnico z dzwoneczkiem *
banana.

* kawałek z Pounda w tłumaczeniu Andrzeja
Sosnowskiego










Okolice Barda (Wartha)
Krzyśkowi Śliwce i PKP
Rilke spadłby z tej góry
jak zwykły śmiertelnik -
pokładł się rocznik 27:
świerki, sosny, modrzewie,
podmuch był krótki (gęsty)
Ostatni miesiąc do emerytury,
w dystynkcje leśnika wplątuje się śmierć,
brzozy gorzkie w widoku,
las cierpki w dotyku -
tak wiele obiecywał za młodu
Dymią góry, kopcą się doliny,
był pożar w deszczu,
sadzonki w szałasie już nas nie dotyczą,
zawiodła Matka Boska, zawiódł krzyż dębowy -
ogłosił upadłość ramion w lesie.













Październik
Cóż, bez tej lipy niebo
byłoby bezradne, jak syrena na skraju
złomowiska, na rozbieranym wiadukcie
śpiew lokomotywy.
Księżyc w serii znaczków na niebie -
ząbkowane Haiti,
rozwarty seks malwy; i głos:
"nie jesteś poetą krajobrazu, wypierdalaj".
I coś się ze strumieniem oddala, oddala
sens i przybywa z daleka:
stanąłem u ujścia, rzeka
skojarzeń ma cofnięte źródła.
Wypłynąć jeszcze tej nocy
z tornistrem pełnym książek,
na zbutwiałej tratwie wić mały ból
języka, który chciałby lizać
szron na różach, pokrywach śmietnika.












Świat ze słów (W. Centralna,
15.30, rozmodlony clochard bije
pokłony, chyba widzi tę swoją
naj-Panienkę; Piotr Śliwiński i Przemysław
Czapliński ruszają, zaciskając kciuki
na spoconym niklu klamek;
Warszawa wypuszcza ze swych objęć
Marcina Barana; lokomotywę pokrył
kał gołębi i pomniejszych ptaszków,
to jest transcendencja, stoję
oparty o minorum gentium
metafizykę, szybę z pornosami, i w duchu
pierdolę wymądrzanie na łamach
czasopism; cieniem jestem, cieniarzem,
cieciem, prowadzę objazdowy klozet, cyrk
powiatowego monty-Katona,
w silnik wciągnęły się kolorowe piórka
i czyjś stanik. Nie mam z ukręcaniem
kruchych łebków wspólnego
języka; opływa wszystko, ścieka) -
jak penis na wystawie seks-szopu,
opuszczony i sztuczny.
***







Napływ
Trzeci raz po mleko,
tamte worki były pęknięte.
Lało się za mną
z pół kilometra, nikt nie
powiedział. Jerry zaciągnął na
dworzec, tradycja. Musiały być
wielkie te białe kałuże,
wróble się w nich myją,
natrząsają, podszczypują.
Omijamy sztywnego w parku,
rosa złazi całymi płatami
z ławki, na której butelki
w reklamówce. W pospiesznym
coś ze trzynaście, w zwykłym
(kluczborskim) tylko jedna po
orange. Omijamy celników,
straganiarzy, pomywaczy,
strzelców wyborowych i podglądamy,
jak się dziś ładnie podmywasz,
jak pachniesz rosą
i mydełkiem beautiful.
To nie reklama. Bezradność.
"Niepotrzebny napływ spodni
do krwi."





Z czerwca,
w aptekach zabrakło tabletek,
żona nadawała bez przerwy.
Latały fragmenty recenzji,
trąc o podniebienie. Potem Sting,
dwa numery deszczu, laska luminalu
pod ręką sąsiadki.
Piersi, które wiszą, wchodzą i wychodzą.
Są wszędzie, pot ma gdzie błyszczeć:
na tych lekko wysuniętych salonach.
Moje piosenki są wyrazem osobistych uczuć.
Berryman i "Death of a Critic".
Nie, to chyba Lowell:
tańczące fontanny, ognie błądzące
po policzkach i kiełbaskach, cukrowa wata.
Kolorowe kuleczki, w które można
wsadzić fiuta. Cennik tego nie
obejmuje.
Dziewczynki uciekające z piskiem.











Z lipca
Bohdanowi Zadurze
Rorty wyskoczył z aorty (śpiączka),
syn z kłębka jasnego śpiewu - ciemne popołudnie,
spędzam je obłudnie.
Czytam recenzję, piszę recenzję,
jestem recenzentem.
W nocy słyszałem głos Boga,
zrecenzowałem: "słowik zaświatów".
Puszczyk.
Zrecenzowałem wschód słońca,
czerwony wrzask głogowej gałęzi na stoku Gońca,
zapach bzu, symultanę pól
w cyklach, w czkawce burz;
nie ma cię w antologiach,
nie ma mnie w antologiach, w spisach
rzeczy podbitych, przypisanych.
Bóg nas ostatnio nie używa, nie czyta.
Nie ma nas nawet w zamyśle.
Niech z nas coś wytryśnie! Rorty
z aorty, Wittgenstein z języka.









Woda z pól
Darkowi Sośnickiemu
Podpełza zwątpienie, o pół tonu światła
mniej pod latarnią wiersza; oszczędność energii,
kuśtykanie frazy; o jedenastej cichnie szum
maszyn, milkną drzewa, pękają dreny -
woda z pól, z miedz. Surowy napój,
który trzeba
przebyć; gruda gliny w usta





















Sens (Ostrołęka)
Piotrowi Matywieckiemu
Obudziłem się na granicy województw.
Zakopywano zwłoki sarny
i dano mi to oglądać przez ramię. We śnie
pisałem wiersze nie oglądając się
na D.Ś., M. G., na nikogo.
Teraz, przebudzony, budziłem niesmak
mieszając rzeczy, podnosząc sweter,
rozrzucone gazety.
Mówcie, co chcecie.
Zastanówcie się, co mówicie.
Dowolne nazwiska: kryją się w płytkich okopach sensu.
We śnie było lekko.
Zaraz potem jest lepko, butelka
po wódce na sąsiednim fotelu.
Brudni ludzie wysiedli w Pułtusku,
Ulewa chciała ich umyć, ale nie dała rady.
Jeden z dyskutantów miał rację.
Musiałem to przespać.
I kartkę przewróciła ciepła ręka
zza szyby, zza chmur podobnych do trumien.
Bóg chyba jest. Jak promień.
Tylko coś we mnie wyschło, w przerwie.
Tamtędy leje się woda, mówi kierowca.





Tren
Antoniemu Mackiewiczowi
Przebiera palcami ciemność
i pociera o pierścionek pełni
zastawiony w lombardzie uschłych olch;
miasteczka pełnią wartę tylko dla mnie,
połyka je horyzont, chłodzi wiatr.
Kobieta drzemie, a spod jej nóg
ucieka ziemia. Agresywny pot,
ale nawet mi nie staje;
robi się starzec ze mnie, powoli
smakuję ten chleb, niosę trumnę,
ocieram się o sąsiedni grób,
a potem przebieram palcami,
sypiąc na twoją twarz
kamyczki, muszelki, grudki. Ciemność
dnia.













Oda
Mariuszowi Grzebalskiemu
Psy wskakiwały na mur, liżąc
twoje ślady; liście podrygiwały w tańcu;
rzeczka w Sudetach jak Potomak w marcu;
stygnące stygmatyczne znaki
na pełznących zboczach -
smutne ogniska, przy których ludzie
z opuszczonymi głowami
na krawędzi obłoków. Wiatr wiał,
ale słychać było niechęć
i zrzędzenie losu;
stało, co się miało ruszać,
co się kiedyś ruszało
w dzieciństwie, śniło
Psy wskakiwały na mur, liżąc
twoje ślady













Jesteśmy
Jeszcze lokówka ciepła, rozrzucona bielizna,
nie wyłączone radio mówi,
ze Okocim sześćdziesiąt. Stan wód
i uczuć, jak to w lutym.
Nadgryziona bułka, pomarszczony
dywan, okno mieni się nagłym
słońcem. Byłaś tu przed chwilą,
teraz jesteś w pracy.
Co uchyliłaś, zostanie uchylone.
We mnie mieni się przestrzeń,
wirują: śluz, ślina, sine krople
z sutek. To się chyba nazywa uśmiech losu.
Pojawił się wreszcie na twarzy, prysnął w okulary.
I zapach, smak tego, co się dzieje.
Jak młode zboże rozgryzane wolno.
Szum wokół nas; z gołębi, obłoków,
z płatków sadzy i skóry. Jesteśmy
jak niecierpliwe pukanie dzieci,
odwołane lekcje nieznośnej gramatyki.










***
Ciepły grudzień
Ani i Jurkowi
"jastrząb kwilił, co rozwścieczało psy.
krzesło w rzece. kry."
Tu szedłem, a tam dosłownie
leżałem pod brukiem, pod pianą liści
bitą na asfalcie: oddech ziemi
strofował mnie, naprowadzał -
zaczynały się schody, korytarze.
Tak się leży, tak układa,
wyrównuje oddechy ze wszech stron -
w sobie. Tak się widzi kroki
od spodu, przeczuwa podeszwy; podejrzany
wiatr. W zajezdni dużo flag.
Trochę szedłem, ale coraz bardziej
obraz zachodził w głąb. Zachodziłem,
zaszedłem, stoję nad otwartą
myślą: w notatniku zaciskał się
rząd, gwar brył. I sny.
Kręto, przestrzennie, lustrzanie.









Zimny styczeń
Kasi i Jarkowi
I otrząsną perlistym śmiechem
szadź z opłotków; ja nie wiem,
kto te dzieci robił,
i w jakiej pokorze. Są
na wzgórkach: między parowy
wpada krzyk nerwowy,
roztrzęsiona sanna. Z drogi, z drogi.
Zbocza lśnią jak śledzie.
Chcą połamać nogi
przechodnia, co zatrzymał chwilę:
hałdę, rzekę; w pomarszczony obłok
ciężko kasztan wchodzi, rozsypując obrok.
Wozy wypełnione węglem
suną w głąb doliny.
Pęka serce mrozu
nad kamieniołomem: zgrzyt stalowej liny.












Kwaśny luty
Oldze i Romkowi
Gdy nie dają szans rozbudzone dzieci;
albo to jest najważniejsza szansa.
Zapal, wcześnie zapal;
palę arkuszami zeszłorocznych ocen.
Jeszcze wcześniej uderzenia, trzask -
pojemniki na śmieci opróżniane w śnieg.
Kto żyw w nieznanej ciemności
przeszukuje teren Martwej
i przyległych; natkną się na psa, czy nie...
Popiół, wszędzie popiół,
rudoszary ślad po wcześniejszych,
teraz dumnych ze swego pióropusza.
Nad dachami wpada w poślizg wiatr
jak cuchnący oddech chorego olbrzyma;
otrzepuję się z sierści, ciemność trwa -
a właściwie trawi resztki. Potem blask.












Mokry marzec
Najmniejsza rzeczka w kołnierzu
piachu z zeszłorocznych worków,
brudnopis wiosny, żywioł się
powtarza w pospiesznych szkicach.
Jak na pocztówkach (witrażach)
kosaćce piją przemarzniętą wodę
prawie za progiem, u stóp
wielkiej gruszy, z aniołami w tle.
I znów: ty, anioł, posuń się, i
skrzydło gnie się, uwiera, paskudzi
już przyjętą ranę, przednówek.
I znów to: Przesada (dyżurny,
stacja Opatówek) odprowadzony,
ostygły; z połyskiem mętnych wód.















Kwiecień; spółka z o.o.
Andrzejowi Sosnowskiemu
Któregoś roku
wiosna. Reszty z pewnym trudem
wydawane przez domokrążców.
W ostatniej chwili dostrzeżone
zielone race od wschodu.
Wracaliśmy z podróży służbowej
i ktoś powiedział, o kasztan.
Nawet mgła jak uroczystość
(z wetkniętą świecą pierwszej komunii
pokornych aut przed szlabanem),
miasteczko za nią
jak rozstrzygnięcie turnieju
na wiersz o. Należność
prześlemy pocztą. O, kasztan.
Wyprostują się pocztówki na krawędziach.
Zieleń łąk spadnie na nas jak jastrząb.
Wszystko będzie z marszu; bez dłużyzn
i pustych popisów pulsu.










Maj
Bażanty żerują w rozlewiskach Nysy.
Cień Szczelińca, plamy śniegu, zagadkowe rysy.
Zając przywiera. Potem pociąg odchodzi.
Ścinawka. Siedem lokomotyw. Ścięta chłodem para.
(Pracownia świata, coś z niej wybiega
i wbiega. Cierpliwie nanoszone błoto.
I gest poety, jak strzepuje z płaszcza
niewidoczną dla innych fałdę.)





















Głuchy czerwiec
Iwonie i Antkowi
"...żeby rzucać carmina w przestrzeń
sakralnych jaskiń..."
C. Miłosz
Kaplice jak ptactwo,
co obsiada miedze
i wydaje głuchy krzyk
słyszany przez nielicznych;
przez nielicznych tak bardzo.
Urodziłem się w okolicy pozbawionej
katedr - luster wyższej wiary,
pośród wzgórz kręcących się w kółko
nasiąkałem pustką, niedzielą
bez znaczeń. I teraz nie słyszę,
co w powietrzu drży
i dlaczego; za moja głuchotę pomódl się
czytelny, jasny i wytrwały.












* * *
Na rzecznej wyspie
kilka owoców znikąd.
Czerwone jabłko, liliowa śliwa,
coś zielonego. Wrzesień.
Spokojnie pracują dwie nornice.
Ja też pracuję. Idę do pracy.
Tego tak nie widać,
jak w sierpniu.
Żółte światło leje się
z wiaduktu na kolczastą
grzywę pierwszego kasztana.
I ktoś oschle przez astry:
"w tym miejscu się zabił,
proszę pana, w tym".















Niejasny październik
Anicie i Tomkowi
"I ogień brał w palce.
Żegnał cię tak skąpo, świecie..."
Szum ulicy
osuwa się jak jama
pod stopą (w czas grzybobrania);
pisk mokrej trawy
i poszczególne krzyki, sekwencje
z "Age of Empires";
jęk autobusu, szczęk
obluzowanych przekładni
w termopilskim wąwozie,
gdzie niejeden kozak
od zwykłego kozika, tak.
Ten do Sokolca o 750
usłużnie drepcze, dymi, już
wiem, jak wkręci się tyłem
w obluzowaną barierkę
stanowiska. Do Radkowa
o 630 spowity moją dawną
śmiercią; o, to było coś
osiemnastoletniego, zmumifikowa
ło się, nawet nie pachnie raną.






Krótki listopad
Żyje z pogrzebu
kolorów, kona pod mostem,
z którego skoczył przedwczoraj,
żadne słońce go tam nie dojdzie.
Kim jest we mnie,
jaką ważną częścią, elementem
partycji, nie zdawkową
transcendencją? Zaraziłem się
śmiercią przez niego, trup
padał gęsto w cmentarnych
rozmowach; listopad
skończył się przedwczoraj,
o, przygotował się na całego:
śnieg na skórzastych liściach
w rzece, szron na brwiach
paproci i dwuznacznie na twoich
rzęsach, Siwa.












Spis treści

Nad jeziorem
Jesień
Skaza
Nowy Villon
Filumenistyka
Albo albo
Zdania na wypadek śmierci
Nie orze, nie sieje, i tak dalej
Sprawny i sprytny
Czy można?
List czytelnika z Wałbrzyskiego
Wysiadłem, usiadłem
Którym uciekł
Wielki post
Biculewicz, Blatny, alamun
Przedmieście, przedwiośnie, przed kamerą
Okolice Barda
Październik
Świat ze słów
Napływ
Z czerwca
Z lipca
Woda z pól
Sens (Ostrołęka)
Tren
Oda
Jesteśmy
Ciepły grudzień
Zimny styczeń
Kwaśny luty
Mokry marzec
Kwiecień; spółka z o.o.
Maj
Głuchy czerwiec
*** (Na rzecznej wyspie)
Niejasny październik
Krótki listopad

KONIEC KSIĄŻKI


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maliszewski Rok w drodze
Maliszewski Karol Rok w drodze
! Barok ?rok nurty w literaturze(dworski i ziem
Do W cyrkulacja oceaniczna II rok
Rok Przedszkolaka
Kazanie na nowy rok
DTG V rok
KJC I rok studia dzienne konspekty
King Stephen Ktoś na drodze 2
Maliszewski Faramucha

więcej podobnych podstron