MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 5




MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T.J.ALIEN vol 5





Tu jest rozdział SZÓSTY a tu POPRZEDNIMiasto
Złotego Gryfa Rozdział 5
Autor - T.J.AlienHTML : ArgailROZDZIAŁ
5    Zardzewiały, skrzypiący rower Rufusa drżał,
pokonując nierówności terenu. Nieprzyjemne drgania sprawiały, że zęby siedzącego
na siodełku konfidenta szczękały jak w febrze. Efektu tego nie można było
zaliczyć do przyjemnych, a biorąc pod uwagę uczucie porażki, ogólne samopoczucie
Rufusa dawało się określić mianem fatalnego. Odnalezienie mieszkania dziewczyny,
jak należało się spodziewać, było prawdziwym wyczynem, a kiedy stanęli przed
jego drzwiami, okazało się, iż nie są w stanie sforsować ich siłą. Zapukali więc
grzecznie, na wszelki wypadek, tylko po to, by przeżyć kolejny
zawód.     Drzwi otworzył jakiś podejrzany osobnik,
który od razu wycelował w nich dwa automaty potężnego kalibru i kazał im się
wynosić do wszystkich diabłów. Próbowali jeszcze wypytywać sąsiadów, ale każda z
tych rozmów odbywała się przez zamknięte drzwi i była dość krótka. Czekali w
ukryciu prawie do północy, ale Abel nie przyszedł. Rufus musiał całkowicie
zmienić plan. Pozostawał jeszcze jeden ślad: bar u Rogera. Z uzyskanych
informacji wynikało, że Abel i dziewczyna często tam bywali, a zatem stali
bywalcy tego podejrzanego lokalu musieli ich dobrze znać. Perspektywa nocnej
jazdy przez szesnastą dzielnicę, a potem przez połowę miasta, nie była zbyt
nęcąca, nie było jednak innego wyjścia. Rufus nie mógł sobie pozwolić na stratę
czasu. Stało się dla niego jasne, że ktoś jeszcze interesuje się człowiekiem,
którego ścigał.     Rufus musiał być
pierwszy.    Do chrzęstu podskakujących rowerów dołączył
nagle jakiś dziwny odgłos. Było to coś w rodzaju przeciągłego świstu wydawanego
przez wypuszczoną z łuku strzałę. Rufus wiedziony odruchem zaczął szybciej
kręcić pedałami, niestety, nie wiele to pomogło. Po chwili poczuł, że jakaś
potężna siła ściąga go z roweru. Przez kila sekund nie wiedział co się z nim
dzieje. Świat stanął na głowie, a grawitacja przestała
istnieć.     Stopniowo, powoli zaczęło wracać czucie, a
wraz z nim ból. Rufus sięgnął po broń, ale ktoś złapał jego ramię i boleśnie
wykręcił.-     Mamy was, ptaszki - zachrypiał czyjś
głos. - No, teraz dopiero się zabawimy.    Dwóch zbirów
podniosło z ziemi obolałego Rufusa. Trzeci zrewidował go precyzyjnie. Kiedy
znalazł pistolet, aż gwizdnął z zadowolenia. Rufus nie mógł zbyt dobrze
przyjrzeć się napastnikom z powodu ciemności. Przez chwilę miał nadzieję, że
któremuś z towarzyszy udało się wydostać z pułapki, ale niestety, wszyscy trzej
stali obok niego, w objęciach swoich opiekunów.-    
Czego chcecie? - zapytał. W odpowiedzi zbir wymierzył mu potężny cios w szczękę.
Rufus poczuł słodkawy smak krwi.-     Zabierajcie ich -
rozkazał chrypiący zbir, sprawiający wrażenie szefa. - Nie zapomnijcie o
rowerach.-     Weźcie sobie te cholerne rowery - z
trudem wykrztusił Rufus. W odpowiedzi otrzymał kolejny cios, w wyniku którego
stracił przytomność.Kiedy się obudził, stwierdził, że jest dokładnie
skrępowany. Leżał na zimnym betonie, w jakimś skąpo oświetlonym
pomieszczeniu.-     O, obudził się nasz ptaszek -
usłyszał znany głos. - Tego zostawimy sobie na koniec.   
Odzyskawszy ostrość widzenia, Rufus stwierdził, że ma przed sobą rosłego,
muskularnego, długowłosego degenerata, odzianego w czarny, nabijany ćwiekami
strój. Na jego piersiach widniał ciężki, stalowy emblemat wyznawców Zła,
zawieszony na grubym łańcuchu. Człowiek ów trzymał w dłoni jego własny pistolet.
Rufus rozejrzał się uważnie. Znajdowali się we wnętrzu podziemnej hali, która w
dawnych czasach była zapewne magazynem. W przeciwnym jej rogu znajdował się
potężny, elektryczny grzejnik, obok którego stało trochę starych, rozlatujących
się mebli. Były wśród nich drewniane zydle, składane, polowe łóżka, a nawet
dębowy kredens. Oprócz przywódcy bandy, w pomieszczeniu znajdowało się jeszcze
kilkunastu zbirów. Przeciwległa ściana była prawdziwą zbrojownią. Rufus
dostrzegł oparte o nią myśliwskie strzelby z obciętymi lufami, które stanowiły
zdecydowaną większość arsenału. Oprócz nich degeneraci dysponowali kilkoma
automatycznymi karabinami, dwoma kuszami wyposażonymi w noktowizyjne lunety,
oraz pięcioma "łapaczami". Te ostatnie stanowiły sprzęt dość nowoczesny, toteż
prawdziwą zagadką był sposób, w jaki wyznawcy Zła weszli w ich posiadanie.
"Łapacz" był rodzajem karabinka miotającego samonaprowadzające się rakietki z
ładunkami obezwładniającym. To one właśnie wydawały charakterystyczny świst, a
zatem bandyci poradzili sobie z Rufusem i jego ludźmi właśnie za ich
pomocą.    Miron, Albert i Arnold znajdowali się dokładnie w
takim samym położeniu jak Rufus, z tą tylko różnicą, iż nie mieli pokrwawionych
twarzy i powybijanych zębów. Najwidoczniej nie próbowali nawiązać dialogu z
przywódcą bandy.-     No, chłopaki! - zawołał przywódca.
- Zabawimy się z nimi trochę?    Degeneraci przyjęli
propozycję szefa z prawdziwym aplauzem. Kilku z nich podeszło do więźniów. Ich
spojrzenia świadczyły, iż zamierzają zrobić coś prawdziwie
okrutnego.-     Którego bierzemy? - przywódca
wielkodusznie pozwolił swoim ludziom dokonać wyboru
ofiary.-     Tego - odpowiedział jeden ze zbirów,
wskazując na Arnolda.-     Nie, tego! - zaprotestował
inny.-     Tego, tego.-     Nie!
Cholera, nie tego! Tego!-     A może
tego?-     No... może tego. Ale nie, nie!
Tego!-     Tego?-    
Tego!-     No to tego.    Złoczyńcy
złapali nieszczęsnego, przerażonego Mirona za nogi i wywlekli go na sam środek
pomieszczenia.-     Co robimy? - spytał jeden z nich,
spoglądając na szefa. - Fujarzenie z przypieczeniem?   
Przywódca skinął głową. Reszta bandy poparła decyzję wrzaskiem zadowolenia. W
dłoni degenerata siedzącego obok kredensu, ni stąd ni zowąd pojawiły się nożyce
do drutu. Uradowany zbir dokonał za ich pomocą kilku symbolicznych cięć, na co
reszta bandy zareagowała kolejnym radosnym okrzykiem. Zaraz potem nożyce zostały
oparte o rozgrzaną do białości spiralę grzejnika. Tymczasem dwaj oprawcy Mirona
założyli mu knebel sporządzony z kawałka brudnej szmaty, którą zapewne
dotychczas czyszczono broń, po czym zdarli z niego spodnie i
slipy.     Przerażony Miron usiłował krzyczeć, ale mógł
wydawać z siebie tylko przytłumione jęki. Rufus zacisnął powieki. Nie mógł
uwierzyć własnym oczom. Zagrożenie wynikające z dekonspiracji wydało mu się
teraz nic nie znaczące, wręcz niepoważne. Nawet w najbardziej pesymistycznych
przewidywaniach nie uwzględnił tego, co ich spotkało. Pościg za Ablem z przygody
przerodził się w koszmar. Rufus po raz pierwszy w życiu poczuł dotyk okrutnej,
pełnej męczarni śmierci. Słysząc jęki Mirona, którym towarzyszyły radosne
okrzyki zbirów, zaczął się modlić... Nie, nie prosił o cud dla Mirona, lecz dla
siebie. Zdawał sobie sprawę, że jego towarzyszowi zostało jeszcze tyle czasu,
ile potrzebowały stalowe nożyce na rozgrzanie się do odpowiedniej
temperatury.-     No, Marabut, dawaj sprzęt! - zażądał
zniecierpliwiony Przywódca. - Już wystarczy!    Zbir nazwany
Marabutem ochoczo wykonał polecenie. Na prawą dłoń naciągnął grubą, filcową
rękawicę, a następnie sięgnął po rozgrzane nożyce. Z wyrazem zimnej desperacji
na twarzy, podszedł do Mirona, który szamotał się niczym zapędzone do klatki
zwierzę. Przywódca tymczasem przyjął zasadniczą postawę, a potem dotknął końcami
palców swojego medalionu i przymknął oczy.-     Na twoją
cześć czynimy to, o władco nasz najciemniejszy - wychrypiał. - Ofiarowujemy ci
przysmażone przyrodzenie tego niewiernego stworzenia wraz z jego potępioną duszą
- to powiedziawszy, przywódca skinął głową przyzwalająco. Na to tylko czekał
Marabut. Wprawnym ruchem złapał koniec członka swojej ofiary i zbliżył do niego
dymiące narzędzie...    Rufus skulił się, oblany zimnym
potem. Oczekiwał na wrzask jęk nieszczęśnika świadczący, iż egzekucja została
wykonana. Minęła jednak sekunda, może dwie i wciąż nic się nie działo. Rufus
otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że nastąpił cud. W piwnicy pojawił się
jeszcze jeden zbir, prowadzący za ramię jasnowłosego
chłopca.-     Czy to jeden z tych? - zapytał
przywódca.    Chłopak pokręcił głową
przecząco.-     Na pewno? Może jednak - w głosie zbira
dało się wyczuć wyraźny zawód.-     Nie, nie - chłopak
był zdecydowany. - Tamten był zupełnie inny. Miał długie włosy i ubranie takie
jak wy.-     Takie jak my? To ciekawe. A jaką miał
broń?-     Takie wielkie, maszynowe
pistolety.-     No tak, to by się zgadzało... Ale w
takim razie to nie jest ten sam, który zastrzelił trzech ludzi z grupy Ostrego w
knajpie Paprawca. Tamten podobno miał rewolwer. A zresztą to nas nie obchodzi.
Tamto był uczciwy pojedynek. Słyszałem, że sami wleźli mu pod lufę, ich
sprawa.-     No to co? - zniecierpliwił się Marabut. -
Nie robimy fujarzenia z przypieczeniem?    Przywódca
zastanawiał się przez chwilę.-     Właściwie możemy
zrobić. Co mi tam...-     Stójcie! - zawołał
Rufus.    Przywódca bandy natychmiast podszedł, by wymierzyć
mu kopniaka w twarz.-     Wiem gdzie on jest! - rzucił
pośpiesznie Rufus, kuląc się i zaciskając powieki.    Noga
przywódcy zatrzymała się w połowie drogi. Zbir pochylił się nad Rufusem i
uśmiechając się, poklepał go po policzku.-     Co wiesz,
mój ptaszku? - zapytał. - Powiedz, co wiesz?    Rufus
odetchnął z ulgą. Mógł teraz próbować opanować
sytuację.-     Wiem gdzie jest ten, którego szukacie. -
powiedział, odważnie patrząc przywódcy w oczy.-     A
skąd wiesz kogo szukamy, mój ptaszku? - zainteresował się
zbir.-     Widziałem faceta, którego opisał ten
dzieciak.-     Gdzie go
widziałeś?-     Powiem ci, jeżeli nas
wypuścisz.    Bandyci jak na komendę ryknęli
śmiechem.-     Szkoda czasu! - zawołał Marabut, kiedy
zrobiło się nieco ciszej. - Nożyce stygną!-     Powiesz
nam i tak, mój ptaszku - stwierdził ze spokojem przywódca. - Co byś powiedział
gdybyśmy tobie zrobili fujarzenie, ha? Jak wolisz, z przypieczeniem, czy na
zimno?-     To wam nic nie da - Rufus usiłował zyskać na
czasie, równocześnie rozpaczliwie poszukując wyjścia z sytuacji. - Wystarczy, że
nas wypuścisz, a ja ci pokażę gdzie on jest.-     Co ty
powiesz, mądralo? A może ja wiem gdzie on jest? Co powiesz na blok 25F przy
dwudziestej pierwszej ulicy? Ty też tam byłeś, mój ptaszku, prawda? Tam go
widziałeś?    Rufus poczuł, że wytrącono mu broń z ręki. Nie
mógł jednak przerwać dialogu, nie chcąc dopuścić do
egzekucji.-     A wiesz w którym mieszkaniu? -
zapytał.-     Dowiem się, dowiem, mój ptaszku. Myślałem,
że to będzie jeden z was, ale skoro nie, to na pewno się zapytam.
Marabut!...-     Zaczekaj! - zawołał zrozpaczony Rufus.
- Mówiłeś, że lubisz honorową walkę.-     Ja mówiłem coś
takiego? Nie pamiętam, ale dobrze, niech będzie, powiedzmy, że lubię. I co z
tego?-     Pozwól nam walczyć o życie. To żadna sztuka
napaść na kogoś znienacka i załatwić go, nie dając mu żadnej
szansy.-     Proszę, proszę. Chłopaki, on chce walczyć!
Czy któryś z was chce być jego przeciwnikiem?-     Ja! -
odezwał się wysoki, muskularny, brodaty drab.-    
Popatrz, to jest Alabama - powiedział przywódca, głaszcząc Rufusa po drugim
policzku. - Nadal chcesz walczyć?    Rufus głośno przełknął
ślinę.-     Tak - powiedział, wywołując kolejną
eksplozję śmiechu.-     Dziwne - stwierdził przywódca. -
Chociaż zawsze to lepsze niż stracić fujarę ot, tak sobie. Będziesz walczył z
Alabamą, a waszą bronią będą łańcuchy bojowe. Jeżeli przegrasz, to wszyscy
czterej zostaniecie poddani fujarzeniu z
przypieczeniem...-     A jeżeli
wygram?-     No, cóż... Jeżeli wygrasz, to... A co byś
chciał? Mogę się zgodzić na wszystko, bo na pewno nie wygrasz, mój ptaszku. No
to jak?-     Oddacie nam nasze rzeczy i puścicie nas
wolno.    Złoczyńca zarechotał przeciągle, a potem nagle
spoważniał.-     Dobra jest. Umowa stoi. Marabut,
przetnij mu więzy. Czerwony, podaj dwa najdłuższe łańcuchy. Tylko niech będą
jednakowe.    Opryszek nazwany Czerwonym ochoczo podbiegł do
kredensu i otworzywszy dębowe drzwiczki, zaczął szperać w jego wnętrzu. Marabut
z wyraźnym niezadowoleniem odstąpił od swojej ofiary i ociągając się, za pomocą
nożyc poprzecinał grube sznury krępujące ręce i nogi
Rufusa.     W tym czasie Alabama obnażył swój tors, co
prawdopodobnie miało całkowicie osłabić morale jego przeciwnika. Rzeczywiście,
kształt i rozmiary muskulatury degenerata mogły wzbudzić strach u każdego, kto
miałby się z nim pojedynkować, nawet u kogoś znacznie lepiej zbudowanego niż
Rufus, który rozpaczliwie obliczał swoje szanse w czekającym go starciu. Biorąc
pod uwagę, iż Alabama stanowił prawdziwą górę mięsa i to górę najprawdopodobniej
doskonale posługującą się łańcuchem, przyszłość Rufusa i jego towarzyszy
wydawała się być przesądzona.     A jednak Rufus
wiedział co robi. Podpisując umowę zobowiązującą go do współpracy z tajną
policją, automatycznie skierowany został na specjalny kurs samoobrony, który
okazał się być kursem zabijania. Rufus poznał kilka wyrafinowanych i
inteligentnych sposobów pozbawiania człowieka życia, o których istota tak
prymitywna, jak szeregowy członek bandy, nie mogła mieć
pojęcia.-     No i co, jesteś gotowy? - spytał Czerwony,
wręczając mu ciężki, stalowy łańcuch, zakończony z jednej strony kawałkiem rurki
stanowiącym rękojeść, a z drugiej najeżoną nierównościami
kulką.-     Tak, jestem.    Bandyci
rozstąpili się, tworząc wokół Rufusa i Alabamy rodzaj koła, z którego wyjść miał
tylko zwycięzca. Alabama zaryczał przeciągle, wywijając młyńca swoim łańcuchem,
jak gdyby ten był całkowicie nieważki. Rufus nie próbował nawet powtórzyć
wyczynu swojego przeciwnika.-     Walczcie, w imię
Władcy Ciemności - zakomenderował przywódca, równocześnie wznosząc do góry
pistolet. Huknął strzał. Kula zrykoszetowała, gwizdnęła i rąbnęła o grzejnik,
przerywając jedną ze spiral.    Alabama zaryczał raz jeszcze
i rzucił się do ataku. Zamachnął się i ze świstem przeciął powietrze swoim
łańcuchem. Rufus z olbrzymim trudem wykonał unik, po czym złapał łańcuch
przeciwnika, upuściwszy przedtem swój. Zgodnie z jego przewidywaniami, Alabama
szarpnął za rękojeść, chcąc przyciągnąć do siebie swoją groźną broń, wraz z
uwieszonym na niej nieprzyjacielem. Rufus spokojnie pozwolił mu na to, starając
się jedynie utrzymać równowagę. Nim dosięgły go muskularne łapska, wymierzył
Alabamie z pozoru niezbyt groźnego kopniaka w najczulszą część ciała. Opryszek
ryknął, wypuścił z dłoni łańcuch i przyklęknął, łapiąc się za jądra. Na to tylko
czekał Rufus. Zanurzył dłonie w gąszcz długich, tłustych włosów opryszka i
odnalazł jego uszy, po czym zaczął obracać jego głową zgodnie z ruchem wskazówek
zegara, wkładając w to całą siłę, na jaką było go stać. Opryszek rycząc z
wściekłości i bólu, musiał przeciwstawić mu siłę mięśni swojego karku, ponieważ
ręce miał zajęte. W pewnym momencie Rufus gwałtownym szarpnięciem obrócił głowę
Alabamy w przeciwnym kierunku, odchylając ją jednocześnie nieco do tyłu...
Rozległ się mrożący krew w żyłach chrzęst pękającego kręgosłupa. Bezwładne ciało
olbrzyma osunęło się na ziemię. Walka była
skończona.-     No, wasz kumpel popija już świeżą smołę
- stwierdził Rufus. - Możecie mu teraz zrobić nawet fujarzenie na zimno. On już
nic nie czuje.Bandyci nie zareagowali. Stali w milczeniu niczym odlane z
brązu posągi, a na ich twarzach malował się wyraz osłupienia. Jedynie Marabut
drapał się po głowie, za pewne zastanawiając się nad sensem wycinania
czegokolwiek nieboszczykowi.-     No, co jest, chłopcy?
- zapytał Rufus po dłuższej chwili. - Na co czekacie? Uwolnijcie moich
towarzyszy, oddajcie nam broń i rowery. Myślę, że jesteście ludźmi honoru i nie
trzeba wam przypominać treści waszych własnych
obietnic.-     Oddajcie im rowery - stęknął z wysiłkiem
przywódca, oddając Rufusowi pistolet.-     Niech cię
szlag trafi, ty niedojdo! - warknął Marabut, rzucając nieprzyjazne spojrzenie
leżącemu na ziemi Alabamie i wywijając nad nim nożycami. - Mielibyśmy fujarzenie
z przypieczeniem, a tak? Gówno z tego. Niech cię
szlag...-     Czemu tak źle życzysz swojemu koledze? -
spytał Albert, który odzyskawszy wolność, odzyskał również dobry
humor.-     On się już nie boi tego twojego sekatora -
dodał Arnold.    Tylko Miron nic nie mówił. Nadal dygotał,
nie mogąc wyjść z szoku. Bezmyślnie patrzył na swoje zniszczone spodnie, jak
gdyby chciał nabrać pewności, iż jego najcenniejszy skarb nadal znajduje się na
swoim miejscu...-     Dajcie mu jakieś gacie - zażądał
Rufus, chowając pistolet do kabury. - W takim stroju nie może przecież wyjść na
ulicę.    Przywódca wzruszył
ramionami.-     Możemy mu dać spodnie Alabamy -
mruknął.-     Będą za duże! - zaprotestował Arnold. -
Nie macie czegoś mniejszego?-     Pierdu, pierdu,
jeszcze czego. Spodnie Alabamy i to w zamian za informację, albo
gówno...-     Jaką
informację?-     Powiecie nam w którym mieszkaniu siedzi
ten pieprzony rewolwerowiec.-     Po co? Możecie
przecież zapytać sąsiadów... No, dobra, dobra. Mieszkanie numer sto
siedemdziesiąt siedem. Zapamiętasz?-     Mam dobrą
pamięć. Chłopaki, oddajcie im te cholerne rowery i idziemy po tamtego
frajera.-     Chyba jednak weźmiemy spodnie Alabamy -
westchnął Rufus, z niesmakiem spoglądając na obnażonego do połowy
Mirona.* * *    Widok za oknem był monotonny i
nieciekawy. Brudna ulica, betonowe rudery, ołowianosine chmury... Wstawał świt.
Ugler zaczynał odczuwać senność, ale równie szybko narastająca złość nie
pozwalała mu zapaść w drzemkę, lub choćby w stan otępienia. Nie ulegało
wątpliwości, że Bronowsky popełnił błąd, przysyłając go tutaj, a on sam
niepotrzebnie uległ sugestiom szefa. Mógł przecież zabrać się do tego pościgu po
swojemu, zupełnie inaczej...    Odgłos wystrzału, oraz
towarzyszący mu brzęk tłukącego się szkła, brutalnie wyrwały Uglera z
zamyślenia. Z sąsiedniego okna posypały się kawałki szyby. Ugler odruchowo
przyjął pozycję leżącą. Kilka sekund później do pokoju wpadła prawdziwa lawina
pocisków różnego kalibru.     Po chwili ścianami
wstrząsnął ogłuszający huk eksplozji. Ugler usłyszał tupot nóg i nawoływania
dochodzące z przedpokoju. Najwyraźniej ktoś wysadził w powietrze pancerne drzwi
wejściowe i wtargnął do mieszkania.    Ugler pośpiesznie
schował się za łóżkiem, które jako jedyne z mebli stanowić mogło osłonę przed
kulami. Pośpiesznie wycelował swoje pistolety w otwór drzwiowy, stanowiący
jedyne wejście do pokoju. Kilka chwil później dostrzegł pierwszego intruza. Był
to długowłosy degenerat z obrzynkiem dwururki w dłoni i emblematem
Stowarzyszenia Wojów Zła na szyi. Ugler rozpruł jego ciało krótką serią, ale w
pokoju pojawili się już następni. Obydwa pistolety zagdakały, wypluwając strugi
pocisków. Znajdujący się w polu ostrzału degeneraci, padli martwi. Pozostali
napastnicy wycofali się pośpiesznie. Teraz, wobec braku skuteczności ataku,
należało się spodziewać z ich strony próby nawiązania
dialogu.-     Ej, ty! - rozległ się po chwili
zachrypnięty, nieco przytłumiony głos. - Poddaj się. Nie masz
szans.    Ugler nie zamierzał odpowiadać. Rozglądał się po
pokoju, usiłując znaleźć wyjście z sytuacji. Istniały tylko dwa sposoby
opuszczenia mieszkania: przez drzwi wejściowe, lub przez okno. Te pierwsze były
zablokowane przez degeneratów, pozostawała więc druga z możliwości, ryzykowna
nie tyle ze względu na wysokość, która nie była zbyt wielka, lecz na
ewentualnych uzbrojonych zbirów, których obecność na zewnątrz była bardzo
prawdopodobna.-     Ej, posłuchaj, mój ptaszku! -
ponownie rozległ się głos negocjatora. - Rąbnąłeś jednego z naszych na ulicy! To
bardzo nieładnie z twojej strony! W dodatku teraz załatwiłeś jeszcze pięciu! To
nam się też nie podoba! Jeżeli się poddasz, to zginiesz szybko i z honorami, ale
jeżeli będziesz zwlekał, to zrobimy ci coś takiego, że proszę siadać i
podziwiać...    Ugler postanowił nie czekać dłużej. Każda
sekunda działała na jego niekorzyść i zmniejszała jego szanse. Mógł wprawdzie
zastrzelić każdego, kto wchodził do pokoju, ale zniecierpliwieni bandyci mogli
przecież posłużyć się kawałkiem materiału
wybuchowego...-     No, mój ptaszku, jak
będzie?!    Ugler błyskawicznie opuścił swoją kryjówkę i
jednym susem pokonał odległość dzielącą go od okna. Niczym sprężyna odbił się od
podłogi i wykonawszy w powietrzu półobrót, prawym barkiem uderzył w szybę,
rozbijając ją na drobne kawałki. Całą swoją uwagę skupił na własnych nogach,
które musiały teraz wykonać najtrudniejszą część zadania. Zetknięcie z ziemią
nie było najprzyjemniejsze. Ugler nie zdołał utrzymać równowagi, ale za to udało
mu się nie wypuścić z rąk pistoletów. Zerwał się na równe nogi, nie zważając na
kłujący ból w klatce piersiowej. Od razu wyłowił wzrokiem siedmiu uzbrojonych
rzezimieszków. Zrywając się do biegu, nacisnął oba spusty. Pistolety zawarczały,
siejąc prawdziwe spustoszenie w szeregach wyznawców Zła. Czuł narastający ból
prawego uda, na który początkowo nie zwrócił uwagi. Wiedział jednak, że nie może
się zatrzymać, ani też pozwolić, by któryś z przeciwników oddał chociaż jeden
strzał. W ciągu paru sekund dobiegł do najbliższego budynku i pośpiesznie
schował się za jego rogiem. W tej samej chwili usłyszał za sobą świst
rykoszetujących pocisków. Nie obejrzał się. To kosztowałoby go kolejną sekundę,
na stratę której nie mógł sobie pozwolić. Klucząc wśród budynków, starał się
wybierać jak najkrótszą drogę.     Zmuszał się do
maksymalnego wysiłku, wykorzystując wszystkie rezerwy organizmu. Zdawał sobie
sprawę, że ma najwyżej kilkanaście sekund przewagi nad ścigającymi go
degeneratami, którzy z całą pewnością opuścili mieszkanie tą samą co on drogą.
Słyszał tupot ich ciężkich butów, niemal czuł ich oddechy... Minęła wieczność,
nim ujrzał przed sobą znajomy wyłom w murze. Ostatkiem sił odciągnął siatkę
maskującą pojazd. Bandyci byli tuż tuż... Pokrywa kabiny podnosiła się wolno,
stanowczo zbyt wolno. Jeszcze sekunda, jeszcze pół... Ugler jednym skokiem
usadowił się na fotelu. Kule rzezimieszków gwizdały mu koło uszu, ale już się
ich nie bał. Uniesiona pokrywa stanowiła skuteczną przed nimi osłonę. Zamknięcie
kabiny i uruchomienie silnika było dziełem krótkiej chwili. Ugler pośpiesznie
zapiął pasy, wydając okrzyk triumfu. Teraz on, zaszczute zwierzę, miał się stać
okrutnym myśliwym...    Włączył wsteczny bieg i wcisnął pedał
przyśpieszacza. Bolid wyskoczył z dołka, wzbijając tumany kurzu. Jeden ruch
kierownicą i bandyci stali się widoczni poprzez przednią szybę. Ugler, niczym
doskonale zaprogramowana maszyna, przebierał palcami po pulpicie. Każdy jego
ruch był bezbłędny, wyćwiczony do perfekcji. Przednia część bolidu otworzyła
się, niczym paszcza drapieżnego zwierzęcia. Nim wyznawcy Zła zdążyli dostrzec
zmianę sytuacji, dwa szybkostrzelne karabiny posłały im kilkaset pocisków. Kilku
ocalałych degeneratów rzuciło się do ucieczki. Ugler przestał strzelać, ze
spokojem patrząc jak jego niedawni prześladowcy chowają się w bramie starego,
opuszczonego budynku. Z mściwym uśmiechem położył dłoń na pulpicie. Karabiny
zniknęły w czeluściach stalowej gardzieli, a ich miejsce zajęła wyrzutnia
pocisków rakietowych.     Upewniwszy się, że odległość
jest wystarczająca, Ugler wcisnął przycisk spustowy. W miejscu, gdzie kilka
chwil wcześniej stał dom, kryjący w swym wnętrzu uciekinierów, pojawił się nagle
słup ognia. Ugler nie słyszał odgłosu eksplozji, bo kabina była prawie idealnie
dźwiękochłonna. Odczuł tylko niewielki wstrząs. Przez chwilę jeszcze podziwiał
swoje dzieło, a potem włączył komunikator.-    
Centrala, tu Samotny.-     Tu centrala - odezwał się
Bronowsky. - Masz go?-     Nic z tego, szefie. Facet się
nie pojawił. Zamiast niego, odwiedziła mnie banda jakichś kopniętych fanatyków.
Prawie mnie załatwili.-     Co to znaczy
"prawie"?-     Mam połamane żebra i skręconą nogę. Poza
tym wszystko w porządku.    Bronowsky był opanowany, jak
zwykle, chociaż Ugler zdawał sobie sprawę, iż jego szef ma olbrzymią ochotę
złamać mu resztę żeber.-     Wracaj do centrali - padło
krótkie polecenie.-     Zrozumiałem - odpowiedział
Bronowsky. Był szczęśliwy, że nie musi opowiadać o szczegółach swojej ucieczki.
Czuł, że jest bliski omdlenia wskutek bólu i wyczerpania. Wyłączył komunikator i
sięgnął do schowka z lekarstwami. Przełknął kilka tabletek przeciwbólowych i
położył dłonie na kierownicy.    Srebrzysty bolid ruszył w
powrotną drogę, zostawiając za sobą śmierć i zniszczenie.* *
*    Bezpośrednio po przebudzeniu, Abel uległ poczuciu
zagrożenia. Nie miał już w sobie woli działania, pragnienia walki, czy choćby
chęci życia. Był dziwnie pewien, że gra, w której bierze udział nie będzie miała
dla nikogo szczęśliwego końca. Po prostu, to, co się stanie, spełni swoją rolę w
nadrzędnym ciągu wydarzeń, a mieszkańcy miasta - biedne, sponiewierane pionki,
wrzucone zostaną do pojemnika na odpadki...    Wstał, gapiąc
się bezmyślnie na seledynową ścianę pokoju, usiłując odnaleźć w sobie spokój
dający siłę. Zamiast niego pojawił się żal. Abel żałował tego, co mogło się
wydarzyć, o czym wiedział, że nie wydarzy się już nigdy. Czuł się jak sterowany
czyjąś niewidzialną dłonią automat, zdający sobie sprawę z konieczności
doprowadzenia do końca czegoś, co nie mogło go uszczęśliwić ani jego, ani
kogokolwiek innego. Jego świadomość buntowała się gwałtownie, ale istniała jakaś
potężna siła, której nie był w stanie nazwać, zmuszająca go do czynu w zamian za
irracjonalne resztki nadziei.    Wstał i spojrzał przez okno.
Przez dłuższą chwilę zastanawiał się po co właściwie tutaj przyszedł. Raz
jeszcze przeżył w myślach wszystko to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku
dni. Spotkanie, chwile szczęścia, niepewność i rozstanie, którego nie chciał...
Tak, pamiętał wszystko.     Będąc u kresu wytrzymałości
postanowił zapukać do drzwi mieszkania Adama, bo nie widział innego wyjścia. A
może skierowała go tu obietnica, którą złożył... Obiecał przecież coś Adamowi.
Nie chodziło już o pieniądze, bo tych miał teraz pod dostatkiem, lecz o zwykłe
dotrzymanie danego słowa. Poza tym niewątpliwie miał u Adama dług. Któż inny
wpuściłby do swojego domu wyczerpanego uciekiniera, nie pytając zupełnie o
nic?    Mieszkanie Adama było duże, nawet bardzo duże. Miało
sześć pokoi, co było zjawiskiem wręcz niespotykanym. Właściwie były to dwa
mieszkania, połączone ze sobą za pomocą otworu w ścianie działowej. Tajemnicą
Adama było w jaki sposób, jako człowiek samotny, wszedł w posiadanie tego
pałacu. Przyjaciele na wszelki wypadek nigdy go o to nie
pytali.    Abel opuścił pokój i znalazł się w obszernym
salonie. Od razu dostrzegł leżącego na obitym skóropodobną tkaniną, ekskluzywnym
tapczanie, wpatrującego się w ekran telewizora
Adama.-     Co słychać? - spytał.   
Adam w odpowiedzi wskazał palcem ekran. Wydało się to Ablowi dość dziwne,
ponieważ wesoły przemytnik nigdy nie był zwolennikiem telewizji. Za błękitną
szybą musiało się dziać coś naprawdę niezwykłego. Abel usiadł obok gospodarza i
popatrzył na ekran. Ujrzał pogrążone w półmroku wnętrze jednej z sal parlamentu
Rajskiej Republiki. Zwracającym na siebie uwagę szczegółem był okrągły, biały
stół, dookoła którego poustawiane były ciężkie, rzeźbione krzesła. Abel dobrze
znał ten widok, który zawsze był zapowiedzią bezpośredniej transmisji z obrad
Izby Zakapturzonych. Sala była jeszcze pusta, co również musiało mieć swój cel.
Wejścia członków Izby na salę obrad nigdy nie były transmitowane. Dostojników
pokazywano dopiero wtedy, gdy mieli na swoich głowach czerwone, spiczaste
kaptury, całkowicie zakrywające twarze.    "Szanowni
widzowie" - rozległ się głos niewidzialnego sprawozdawcy. - "Zgodnie z
konstytucją Rajskiej Republiki, Izba Zakapturzonych będzie dzisiaj obradowała w
celu nadania ostatecznej mocy nadzwyczajnej ustawie, która została wczoraj
uchwalona przez Izbę Jawnych, na wniosek Jego Świetlistości Wielkiego Mistrza
Zakonu, Pierwszego Rycerza Rajskiej Republiki. Ponieważ nie przeprowadzaliśmy
relacji z obrad Izby Jawnych, odtworzymy teraz wczorajsze wystąpienie Jego
Świetlistości Pierwszego Kapłana."    Na ekranie ukazało się
wnętrze innej, dużo większej sali, wypełnionej tłumem słabych ludzi o zajęczych
sercach, przekonanych o swojej ważności i o powadze tego, co robią. Obradowali
właśnie nad czymś, dyskutując zawzięcie, chociaż żaden z nich najprawdopodobniej
nie pamiętał co było początkowym przedmiotem tej dyskusji. Jakiś łysiejący,
mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna walił właśnie pięścią o blat mównicy,
usiłując przekonać słuchaczy o słuszności swoich racji. Część sali odnosiła się
do jego słów z entuzjazmem, a część gwizdała, lub wyła, na przemian, co nie
miało zresztą większego znaczenia, ponieważ nawet tak ogromna grupa krzykaczy
nie miała szans w pojedynku z aparaturą nagłaśniającą SONY&PHILIPS. Po
chwili kakofonię przerwało pojawienie się Pierwszego Rycerza. Tutaj kończyła się
pierwsza scena retransmisji. Kolejny akt przedstawiał kapłana stojącego na
mównicy, przemawiającego do Izby Jawnych. Kapłan cytował treść nowej
nadzwyczajnej ustawy...    Abel słuchał i nie wierzył własnym
uszom, a kapłan mówił, mówił, mówił...    Kiedy skończył,
odbyło się głosowanie, którego wynik, jak należało przypuszczać nie był w
najmniejszym nawet stopniu zależny od członków parlamentu. Następnie realizator
pokazał Pierwszego Rycerza opuszczającego salę, żegnanego brawami i owacjami.
Kolejna scena przedstawiała salę Izby Zakapturzonych, tym razem pełną. Dookoła
stołu zajmowali miejsca ponurzy osobnicy w czkanych strojach i purpurowych
kapturach.-     Wysoka Izbo - zabrał głos
przewodniczący, odziany dodatkowo w biały, krótki płaszcz. - Nasze dzisiejsze
posiedzenie ma na celu ostateczne przegłosowanie nadzwyczajnej ustawy. Czy ktoś
jest przeciw?    Zakapturzone postacie siedziały nieruchomo,
niczym posągi. Abel wyobrażał sobie co spotkałoby tego, który w tym momencie
odważyłby się podnieść do góry rękę. Przecież ż a d e n z tych ludzi nie był
niezastąpiony. Nikt nigdy nie widział ich twarzy, czyż więc ktokolwiek mógłby
dostrzec różnicę, gdyby wkład któregoś ze sztywnych ubrań uległ zmianie? Czy w
ogóle potrzebni tu byli żywi ludzie? Nie musieli się poruszać, a zatem nie
musieli być żywi. Kukły odpowiedniej wielkości mogły ich wyręczyć z powodzeniem.
Żywy musiał być tylko przewodniczący, chociaż i on mógł się okazać automatem
wykonującym wciąż te same, niezbyt skomplikowane ruchy i wygłaszającym niewiele
różniące się od siebie kwestie. Czym w istocie była Izba
Zakapturzonych?    Zaraz po zakończeniu transmisji, na
ekranie pojawiła się lisia twarz Zakonnego Rzecznika Telewizyjnego. Osobnik ów,
odziany w kolorowe szaty zakonnego dostojnika państwowego, cieszył się wśród
widzów jak najgorszą sławą, ponieważ jemu to właśnie przypadał zaszczytny
obowiązek odczytywania szczegółowych rozporządzeń Jego Świetlistości. Abel znał
wielu takich, którzy winą za swoje krzywdy obarczali Rzecznika, ufając
propagandzie głoszącej, iż Pierwszy Kapłan jest dobry, mądry i sprawiedliwy.
Mózgi poddawane systematycznemu, codziennemu "praniu" nie były najczęściej w
stanie odróżnić oczywistego dobra od oczywistego zła, funkcjonując zgodnie z
algorytmami nakreślonymi przez wszechobecną, wszechpotężną TELEWIZJĘ. A
telewizja nie brała w obronę Rzecznika, którego zmieniano co jakiś
czas.-     To nieprawdopodobne... - wykrztusił Adam,
który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w małe, ruchome oczka zakonnika. -
Uszczypnij mnie. To nie może być prawda. Słyszysz? Powiedz, że to
nieprawda...-     Uwaga, podaję listę punktów sprzedaży
SKK, czyli Specjalnych Koszul Kopulacyjnych - zakomunikował Rzecznik, zbliżając
do oczu kartkę papieru. - Dla dzielnicy pierwszej, sklep numer dwanaście, przy
ulicy sto sześćdziesiątej czwartej...-     Wyłącz go -
warknął Adam z wyraźną desperacją. - Powiedziałeś, że potrafisz to zrobić, więc
wyłącz go...    Abel przyjrzał się telewizorowi zamontowanemu
na ścianie pokoju. Był to zwykły, nie różniący się od większości odbiornik,
typowa "szczekaczka" wyprodukowana w celu omamienia i podporządkowania milionów
ludzkich umysłów...    Dostęp do wnętrza urządzenia mieli
wyłącznie państwowi funkcjonariusze "Sekcji Napraw i Remontów", wszystkie złącza
na obudowie były skrupulatnie plombowane i systematycznie kontrolowane. Abel
miał jednak swój sposób na sforsowanie tych przeszkód. Wychodząc z założenia, iż
skuteczność wszelkich zabezpieczeń zależy od pomysłowości włamywacza, wybrał
drogę, o której najprawdopodobniej nie mieli pojęcia nawet przeszkoleni
technicy. Była to ciemna, prostokątna maskownica, na której znajdował się
emblemat przedstawiający Złotego Gryfa. Pewnego dnia Abel podważył nożem ów
kawałek tworzywa i odkrył, iż jedynymi elementami łączącymi go z resztą obudowy
są niewielkie, "ząbki", wykonane z tego samego, co maskownica materiału. Można
było zatem po prostu zdjąć emblemat i odsłonić znajdujący się pod nim otwór,
poprzez który dawało się dostrzec fragment płytki, gęsto pokrytej drobnymi,
drukowanymi obwodami. Elektronika nigdy nie była specjalnością Abla, ale lata
studiów sprawiły, iż stał się uniwersalnym Twórcą, zdolnym wyciągać maksimum
wniosków przy minimalnej ilości danych.     Przez wiele
dni odtwarzał myśli konstruktorów urządzenia, usiłując znaleźć sposób
"unieszkodliwienia" kłopotliwego współlokatora, jakim był szklany, wciąż
gadający ekran. Jak to zwykle bywa, rozwiązanie znalazł w sposób przypadkowy.
Usiłując przeciąć jedną ze ścieżek, spowodował zwarcie, którego efektem była
awaria odbiornika. Czym prędzej założył maskownicę i pogrążył się w oczekiwaniu
na techników, którzy w przypadku usterki przybywali natychmiast, nawet wtedy,
gdy nikt ich nie wzywał. Tym razem jednak, ku zdumieniu Abla, nie
przyszli...     Minął dzień, minął drugi, a awaria
pozostawała nie wykryta. Po pewnym czasie w gronie najbliższych znajomych Abla
nieśmiało rozeszła się wieść, iż istnieje możliwość wyłączenia telewizora. Część
z nich zaczęła mu składać finansowe oferty w zamian za wyłączenie odbiorników w
ich mieszkaniach. Abel korzystał z tych ofert głownie ze względu na Annę. Kiedy
ją poznał, zrozumiał, że musi przestać być
biedakiem.     Zdobywanie pieniędzy nie było jednak
sprawą łatwą dla biedaka - idealisty, pracującego dotychczas wyłącznie dla
własnej satysfakcji, toteż umiejętność wyłączania telewizorów była dla niego
prawdziwym darem losu. Oferta Adama była zdecydowanie najwyższa z
dotychczasowych i jeszcze dwa dni wcześniej wydawała się Ablowi wręcz
astronomiczna, teraz jednak patrzył na nią inaczej. Chciał wyłączyć telewizor
Adama, po prostu chciał... Nie dla pieniędzy, nie z przyjacielskiej
solidarności, a nawet nie z powodu Anny. Odebranie życia szklanemu ekranowi było
rodzajem czynnego oporu wobec kontrolującej wszystko i wszystkich władzy,
policzkiem wymierzonym w starczą twarz Wielkiego
Mistrza...-     Zrobię to - mruknął. - Daj mi
nóż.-     Nóż? - twarz Adama wydłużyła się ze zdumienia.
- Tylko tyle?-     Tak, tylko
tyle.-     To nie będziesz go
rozkręcał?-     Nie, nie
będę.-     Dobra, dam ci nóż, a ty opowiedz mi co się
wczoraj wydarzyło. Wiesz, kiedy przyszedłeś, wyglądałeś trochę jak skrzyżowanie
umrzyka z...-     A czułem się jeszcze gorzej - przerwał
mu Abel. Adam wyszedł z pokoju, a po chwili powrócił, trzymając w dłoni
spiczasty nóż kuchenny.-     Może być taki? - zapytał,
podając narzędzie Ablowi.-     Może, oczywiście. A
wracając do twojego pytania... Cóż, wygląda na to, że mam mnóstwo pieniędzy i
nieprzyjaciół, natomiast całkiem opuściło mnie szczęście. Anna
zniknęła.-     Anna? Jak to zniknęła? Opowiedz wszystko
od początku.    Abel pokręcił
głową.-     Lepiej będzie, jeżeli nie będziesz wiedział
zbyt dużo. Możesz mi wierzyć. A zresztą i tak byś mi nie
uwierzył...    Podważona ostrym szpicem noża maskownica
odskoczyła z cichym trzaskiem.-     Zaraz będzie tu
cicho i spokojnie - stwierdził Abel, zaglądając do wnętrza
obudowy.-     Słuchaj, nie chcesz, to nie mów - mruknął
Adam. - Ale jeżeli masz jakieś kłopoty, to nie możesz wrócić do
domu.-     Jasne, że nie mogę. Gdybym mógł, to na pewno
nie narażałbym ciebie. Tutaj też nie mogę zostać. Nie martw się, poradzę
sobie.-     Gówno - Adam spojrzał na niego z wyrzutem. -
Nie pieprz, bohaterze. Musimy coś wymyślić... Słuchaj, za chwilę przyjdą tutaj
ludzie z "Bractwa Antyzakonnego". Wiesz, załatwiłem dla nich trochę amunicji.
Mógłbyś się z nimi zabrać. Mają dobrą kryjówkę.-    
Gdzie?-     Też mi pytanie. Gdybym wiedział gdzie, to
nie mówiłbym, że jest dobra. No więc, co ty na to?    Część
ostrza zniknęła we wnętrzu telewizora. Rozległ się cichy syk i ekran zgasł...
Abel zręcznym ruchem umieścił maskownicę z emblematem na poprzednim
miejscu.-     No to gotowe - stwierdził. - Nie musisz
już słuchać tych śmierdzieli.    Adam sięgnął do kieszeni i
wyciągnął z niej plik banknotów.-     Pięć tysięcy,
zgodnie z umową...-     Nie trzeba - zaprotestował Adam.
- Mówiłem ci, że mam pieniądze.-     Jak to?
Skąd?!-     To jest właśnie to, czego nie powinieneś
wiedzieć.    Adam bez słowa schował pieniądze. Był
człowiekiem honoru, ale również interesu.-     W takim
razie piękne dzięki. Jak tu cicho, aż się wierzyć nie chce. Siadaj, zasłużyłeś
na śniadanie.    Po chwili przed Ablem stanął talerz pełen
wspaniałości, pochodzących zapewne z przemycanych przez Barierę konserw, oraz
sporej wielkości kubek z kawą.-     Nie odpowiedziałeś
na moje pytanie - stwierdził Adam, kiedy Abel zajął się
jedzeniem.-     Naprawdę? A o co
pytałeś?-     Pytałem czy będzie ci odpowiadało
towarzystwo członków "Bractwa Antyzakonnego". Jeżeli nie, to postaram się
wymyślić coś innego.    Abel wzruszył
ramionami.-     Skąd mogę wiedzieć, nie znam ich
przecież. Słuchaj, właściwie wszystko mi jedno gdzie się podzieję. Jeżeli twoi
antyzakonnicy będą tutaj pierwsi, to pójdę z nimi. Muszę zniknąć jak najprędzej,
dla twojego dobra. Paru facetów na pewno będzie chciało mnie
znaleźć.-     Kto taki?-     To
również nie jest najistotniejsze.-     No to co jest
według ciebie istotne?! O co tu chodzi, do cholery?!    Nim
Abel zdążył cokolwiek powiedzieć, ciszę przerwał natrętny dźwięk elektrycznego
dzwonka.-     Mamy gości - powiedział Adam szeptem. - To
pewnie ci, o których mówiłem, ale na wszelki wypadek siedź
cicho.    Abel pośpiesznie wydobył z kieszeni rewolwer i
sprawdził zawartość komór nabojowych w bębenku. Dobiegł go odgłos otwieranych
drzwi, a następnie szmer prowadzonego półgłosem dialogu. Po chwili Adam powrócił
do pokoju, prowadząc ze sobą trzy osoby. Na widok pierwszej z nich, Abel
odruchowo uniósł broń. Miał przed sobą uzbrojonego po zęby osobnika, odzianego w
czarny kombinezon, ozdobiony insygniami zawodowego bandyty. Pamiętał jego twarz.
To był Andreas, którego przed dwoma dniami spotkał w knajpie Rogera. Zdziwienie
Abla stało się jeszcze większe, kiedy stwierdził, że bandycie towarzyszy wysoka,
jasnowłosa dziewczyna, na którą również zwrócił uwagę tamtego wieczoru. Trzecim
gościem był niski mężczyzna w średnim wieku, na którego piersiach dumnie złocił
się kapłański emblemat z Okiem Inteligencji...-    
Schowaj armatę - polecił Adam, widząc niepokój Abla. - To
przyjaciele.-     Przyjaciele? - powtórzył Abel,
odciągając kurek rewolweru. - Ten tutaj nie wygląda mi na przyjaciela. To ten
sam, który...-     Wiem, wiem. Zaraz ci wszystko
wytłumaczę, tylko schowaj to żelastwo. Siadajcie - Adam zwrócił się do
przybyłych. Zaraz dostaniecie swój towar. A to jest człowiek, którym musicie się
zaopiekować.-     Dość sympatyczny - stwierdziła
dziewczyna, uważnie przyglądając się Ablowi. - Ma nawet rewolwer. Jednym słowem:
prawdziwy mężczyzna...-     Daj spokój, Mario - warknął
Andreas. - Nie prowokuj go. To stuprocentowy świr. Nie
widzisz?-     Oboje się uspokójcie - przemówił mężczyzna
z emblematem. - Jeżeli ten człowiek potrzebuje pomocy, to mu jej udzielimy. Nie
możemy postępować tak, jak nasi wrogowie. Jesteśmy ludźmi, nie zapominajcie o
tym.    Andreas pochylił się i spojrzał prosto w otwór lufy
rewolweru Abla.-     Możesz mu podziękować - wycedził
przez zęby. - To ojciec Jan, jedyny w tym mieście prawdziwy kapłan. W jego
obecności nie mógłbym rozwalić ci łba, chociaż między nami mówiąc, powinienem to
zrobić.    Abel powoli opuścił broń i schował ją do
kieszeni.-     Tylko nie próbuj zbliżać rąk do pasa -
ostrzegł. - Ty również - dodał, zwracając się do
dziewczyny.-     Ja jestem spokojna - stwierdziła. - To
ty chciałeś nas zastrzelić...-     Słuchajcie, czy mogę
na chwilę wyjść do drugiego pokoju? - zapytał Adam. - Nie pozabijacie się, kiedy
mnie nie będzie?    Abel uniósł do góry obie
dłonie.-     Ja nie zabijam - stwierdził. - Chyba, że
jestem do tego zmuszony.-     Zupełnie jak przeważająca
większość tych, którzy zabijają - mruknął ojciec Jan, kiwając
głową.-     No to idę - powiedział Adam, opuszczając
pomieszczenie.-     Kim ty właściwie jesteś? - spytała
Maria, rzucając Ablowi podejrzliwe spojrzenie.-    
Abel, numer ewidencyjny... A zresztą to nie ma znaczenia. A wy? Kim jesteście?
Nosisz strój łowczyni nagród. Jesteś nią naprawdę?-    
To kamuflaż - stwierdziła.-     A to? - spytał Abel,
wskazując złoty emblemat na piersiach kapłana. - Czy to też kamuflaż? O co tu w
ogóle chodzi?-     To nie jest kamuflaż - powiedział ze
spokojem ojciec Jan. - Ja naprawdę jestem kapłanem.-    
Adam mówił, że jesteście z jakiegoś "Bractwa Antyzakonnego", czy czegoś w tym
rodzaju.-     Zgadza się - kapłan skinął
głową.-     W takim razie nic nie rozumiem. Jedyni
kapłani, jakich znałem dotychczas, należeli do
Zakonu.-     I pewnie nie wzbudzali twojej sympatii -
dorzuciła Maria.-     A wy ich lubicie? Kto właściwie
jest waszym przeciwnikiem?-     Właśnie oni - pośpieszył
z odpowiedzią ojciec Jan.    Adama nie było tylko przez
krótką chwilę. Wszedł do pokoju, uginając się pod zapewne niemałym ciężarem
pokaźnej skrzynki z szarego tworzywa.-     O czym
mówicie? - wystękał. Jego błagalne spojrzenie padło na Andreasa, który jednak
zdawał się go nie dostrzegać.-     Weź to od niego,
synu! - surowo nakazał kapłan.    Andreas posłuchał tego
nakazu i z ciężkim westchnieniem odebrał skrzynkę od Adama. Jego twarz wyrażała
rezygnację.-     Co tam jest? - zapytał, mocno
zniekształconym głosem. - Ołów?    Adam spojrzał na niego z
wyrzutem.-     A myślałeś, że dostaniesz ciastka?
Słuchaj, kapłanie. Czy ten dzieciak naprawdę nie wie po co tutaj przyszedł? Nie
wygląda mi na takiego, który mógłby myśleć za ciebie, więc chyba wziąłeś go ze
sobą ze względu na jego mięśnie. A skoro tak, to niech nie wzdycha, tylko
dźwiga.-     Spokojnie, spokojnie - ojciec Jan uniósł
dłoń w pojednawczym geście. - Będzie dźwigał, zapewniam
cię.-     Wierzę - Adam pokiwał glową. Na jego twarzy
dało się zauważyć ślad cynicznego uśmiechu. - Wiecie co, tak właściwie, to gówno
mnie obchodzi jak sobie poradzicie z tymi odważnikami. Ja tu tylko sprzedaję.
Transport musi zapewnić klient, we własnym
zakresie.-     Czy to już wszystko? - zapytał Andreas z
irytacją w głosie.-     Ale skąd! - odpowiedział Adam. -
Nie pamiętacie co zamówiliście? Cztery skrzynki, to cztery skrzynki. Ani mniej,
ani więcej. Tylko nie mówcie, że zmieniliście zdanie. Nie mogę trzymać w domu
tak trefnego towaru, tym bardziej, że od dzisiaj te zakonne pajace mogą robić
wszystko, co im strzeli do ich tępych łbów. Nie mam zamiaru spłonąc na stosie,
jestem na to za młody.-     Oni chyba jeszcze nie
słyszeli najnowszych wieści - zauważył Abel.-    
Rzeczywiście, nie mogli - zgodził się Adam. - Czy wiecie co wymyślił ten furiat,
Julio?Ojciec Jan skinął głową.-     Owszem -
mruknął. - Wiedzieliśmy o wszystkim już wczoraj. Mamy wiadomości z pierwszej
ręki. Nie tylko Julio ma swoich konfidentów wśród członków Izby
Jawnych.-     Słusznie - Abel uśmiechnął się. - Jeden z
nich należy do was, a reszta do niego. Zgadza się?-    
Widzę, chłopcze, że nie jesteś optymistą - zauważył ojciec Jan. - To dobrze. W
dzisiejszych czasach wiara w cuda nie jest tym, na czym powinien się opierać
ludzki byt.-     W takim razie zapewne masz coś innego
do zaproponowania ludzkości.-     M a m y. Ja sam jestem
niczym. Organizacja, która mnie tu przysłała stanowi dłoń, bez której sam umysł
byłby tylko abstrakcyjnym, pozbawionym znaczenia tworem. Rozumiesz
mnie?-     Fajnie, że znaleźliście wspólny temat -
przerwał im Adam. - Porozmawiajcie sobie jeszcze. No, dlaczego nie rozmawiacie?
Przecież wasza amunicja trafi sama tam, gdzie trzeba. To dla niej żaden
problem.-     On ma rację - zauważyła Maria. - Już od
dawna powinniśmy być zupełnie gdzie indziej. Jeżeli żaden z was nie ma ochoty
dźwigać tych skrzynek, to ostatecznie mogę je wziąć sama. Ale kto was wtedy
będzie bronił, biedne istoty?-     Uzgodnijcie to między
sobą - zaproponował Adam. - Ja idę po następną skrzynię.   
Po chwili Andreas został obarczony dodatkowym ciężarem. Jego mina świadczyła, iż
nie jest w stanie udźwignąć ani grama więcej. Kolejny pakunek trafił do rąk ojca
Jana. Kapłan nie dorównywał siłą Andreasowi, toteż Abel chcąc nie chcąc musiał
dźwignąć czwartą, ostatnią.-     Idziemy - rzuciła
Maria, wręczając Adamowi plik banknotów. - Możesz przeliczyć -
dodała.-     Wzajemne zaufanie, to podstawa dobrej
współpracy - odpowiedział przemytnik, zginając się w teatralnym
ukłonie.-     Uważaj na siebie - powiedział Abel,
rzucając Adamowi przyjazne spojrzenie.- Porządny z ciebie
facet.-     Miło mi - mruknął Adam. - No, zbierajcie
się.    Opuścili mieszkanie w milczeniu, bez słów pożegnania.
Maria, pełniąca funkcję przewodnika, szła na czele pochodu, rozglądając się
uważnie. Abel zastanawiał się jaką drogę wybiorą jego nowi towarzysze. Marsz
przez miasto w biały dzień nie mógł wchodzić w rachubę. Na zewnątrz było zbyt
niebezpiecznie. W związku z postanowieniami parlamentu, należało się spodziewać
wzmożonej aktywności policji i patroli zakonnych, które na pewno zwróciłyby
uwagę na grupkę osób niosących szare skrzynie. Członkowie Bractwa musieli znać
bezpieczniejszą drogę, skoro zdecydowali się nie korzystać z osłony, jaką dawała
noc. Zgodnie z oczekiwaniami Abla, jasnowłosa Maria zignorowała główne wyjście z
budynku, wybierając drogę do piwnic. Zatrzymała się przy pierwszej studzience
prowadzącej do podziemi. Wydobywszy z kabury swój karabinek, zastukała kolbą w
jej żeliwne wieko trzy, a po krótkiej przerwie jeszcze dwa razy. Niewidzialne
ramiona dźwignęły ciężką zaporę, otwierając drogę do świata, w którym zakazy i
nakazy Pierwszego Rycerza nie miały najmniejszego znaczenia. W podziemnym
korytarzu czekało na nich sześciu mężczyzn. Jeden z nich pośpiesznie zasunął za
nimi wieko studzienki. Abel z niemałą ulgą pozbył się ciężaru, przekazując go
jakiemuś rudemu osiłkowi. Cała operacja przebiegła w absolutnym milczeniu. Po
chwili ruszyli w dalszą drogę. Abel całkowicie stracił orientację już po
kilkudziesięciu sekundach, ale Maria pewnie odnajdywała drogę w labiryncie
betonowych korytarzy, wiodących ku nieznanemu...* *
*    Był wczesny ranek, kiedy Rufus i jego towarzysze
zatrzymali swoje rowery przed kolorowymi drzwiami ,ponad którymi zawieszony był
nieco wyblakły szyld z napisem "U Rogera" Była to jedyna pora dnia, podczas
której lokal był nieczynny.    Rufus zsunął się z siodełka,
zaciskając zęby. Dotkliwy ból umiejscowiony nieco poniżej pleców dawał znać o
sobie podczas każdego ruchu. Oprócz niego Rufus odczuwał skutki ciosów
wymierzonych mu przez przywódcę wyznawców Zła, oraz narastające zmęczenie.
Wszystkie te czynniki powodowały, iż nastrój Rufusa był coraz gorszy. Miron,
Arnold i Albert również nie wyglądali i nie czuli się najlepiej. Na szczęście
uciążliwa, pełna nieprzyjemnych przygód podróż dobiegła
końca.    Rufus zastukał do drzwi za pomocą pięści, nie mając
najmniejszej nawet nadziei, że ktoś mu otworzy. Zgodnie z jego oczekiwaniami, za
grubą zasłoną drzwi nadal panowała absolutna cisza.-    
Co robimy? - zapytał Arnold, ziewając.    Rufus bez słowa
sięgnął po pistolet. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób powinien się nim
posłużyć, ale też nie starał się znaleźć żadnego rozwiązania, realizacja którego
nie wiązałaby się z użyciem siły tkwiącej w zimnym, stalowym przedmiocie. Rufus
kipiał nienawiścią wyzwoloną przez ból, zmęczenie i coraz silniejsze poczucie
porażki. Czas uciekał, a on dotychczas nie zyskał absolutnie nic. Tymczasem
świat zaczął stawać się mniejszy, niebezpiecznie ciasny. Zbyt mały, by
zwyczajny, nic nie znaczący konfident mógł się w nim ukryć przed czujnym
wzrokiem swoich pracodawców, którzy nie mieli zwyczaju wybaczać
błędów.    Odgłos wystrzału rozpruł powietrze niczym grzmot,
odbijając się od betonowych ścian. Zamek nie ustąpił. Rufus wystrzelił po raz
drugi, a potem trzeci i czwarty... Za którymś razem udało mu się sforsować
przeszkodę. Ostatni, stawiający opór strzęp metalu pokonał, wymierzając drzwiom
potężnego kopniaka. Wpadł do wnętrza baru, pośpiesznie wymieniając magazynek i
zamarł w bezruchu, wsłuchując się w ciszę. Po chwili dołączyli do niego trzej
towarzysze.-     Gdzie on może być? - zamruczał Albert,
podchodząc do lady.-     Wygląda na to, że nie ma tu
nikogo.-     W takim razie poczekamy - wycedził przez
zęby Rufus. - Ale najpierw porządnie się
rozejrzymy.-     Jasne - ucieszył się Arnold. - Każda
knajpa ma swoje zaplecze, no nie? A na zapleczu mogą być różne ciekawe
rzeczy.-     Miron, ty zostaniesz tutaj - polecił Rufus.
- A wy chodźcie ze mną. Pamiętajcie, nie wolno strzelać do karczmarza. Najpierw
musi nas doinformować.    Zaplecze lokalu nie było zbyt
obszerne, toteż jego przeszukanie nie zajęło im zbyt dużo czasu. Karczmarza
znaleźli w najmniejszym z pomieszczeń. Roger leżał na grubym materacu, przykryty
starym, wyblakłym kocem. Pogrążony był w głębokim śnie.   
Arnold gwizdnął przez zęby z niedowierzaniem.-    
Proszę, proszę - mruknął. - To my go szukamy i szukamy, a on sobie po prostu
śpi.-     Słyszałem o takich osobnikach jak on. -
stwierdził Albert.-     To znaczy jakich? -
zainteresował się Arnold.-     Jak by ci to
wytłumaczyć... Ten facet nie zatrudnia żadnych pomocników. Pracuje dwadzieścia
godzin na dobę, a to, co mu pozostaje, musi być jak najlepiej wykorzystane.
Rozumiesz? To nie jest taki sobie zwykły sen. To coś w rodzaju
letargu.-     Czy to znaczy, że nie damy rady go
obudzić?-     Musimy spróbować - powiedział Rufus,
wpatrując się w śpiącego barmana. W jego głosie dało się wyczuć ton
determinacji.-     No to co z nim robimy? - zapytał
Albert.-     Przywiążcie go do łóżka. Tylko tak, żeby
nie mógł ruszyć nawet małym palcem. Ja pójdę po wodę. Wypróbujemy najstarszy
sposób na świecie - to powiedziawszy, Rufus udał się z powrotem do sali, gdzie
znajdowały się różnej wielkości naczynia, oraz lada, w której zamontowany był
niewielki zlew, oraz kran z bieżącą wodą. Przez chwilę zastanawiał się nad
wyborem narzędzia. Ostatecznie zdecydował, że zapas wody musi być możliwie duży
i wybrał jedną z opróżnionych, blaszanych beczułek po
piwie.-     Co robisz? - zapytał Miron drżącym głosem.
Były to pierwsze słowa, które wypowiedział od momentu, w którym szczęśliwie
uniknął egzekucji.    Rufus zlekceważył jego pytanie.
Odkręcił zawór i zabrał się do napełniania beczułki. Po chwili, zaopatrzony w
pięciolitrowy zapas lodowatego płynu, powrócił do pomieszczenia, w którym
znajdował się śpiący Roger.    Arnold i Albert wykonali
polecenie swojego przywódcy bardzo skrupulatnie, w związku z czym ciało
karczmarza przypominało obecnie ogromny baleron, skrępowany najróżniejszej
grubości sznurami.-     No, no... - mruknął z podziwem
Rufus. - Nieźle.-     No to co, polewamy? - zapytał
Arnold, zacierając dłonie.-     Polewamy - odpowiedział
Rufus.    Wąska strużka wody dotknęła twarzy śpiącego. Roger
zamruczał, ale nie obudził się.-     Za słabo -
stwierdził Albert. - Nie żałuj mu, śmiało!    Rufus
przechylił beczułkę do góry dnem. Po kilku sekundach, kiedy już stracili
nadzieję, Roger nagle otworzył oczy, błyskawicznie odzyskując przytomność.
Prychnął gniewnie i spróbował zerwać się z posłania, ale krępujące go więzy
gwałtownie zaprotestowały.-     Co jest, do cholery! -
warknął, ciskając oczami błyskawice.    Rufus odstawił
beczułkę i wyciągnął nóż. Powoli zbliżył jego ostrze do krtani
skrępowanego.-     Słuchaj no, nie chcemy żadnej
awantury - zaczął.-     Właśnie widzę - mruknął Roger. -
Jeżeli chcecie pieniędzy, to nic z tego. Nie trzymam tutaj gotówki, kiedy śpię.
Musiałbym być idiotą...-     Nie gadaj tyle - przerwał
mu Rufus. - Nie chcemy twoich pieniędzy.    Na twarzy
karczmarza pojawił się wyraz zdumienia.-     No to czego
chcecie? - zapytał.-     Informacji. Chcemy wiedzieć,
gdzie możemy znaleźć Abla, tego nawiedzonego naukowca. Bywa u ciebie prawie co
wieczór, więc nie mów, że go nie znasz - ostrze dotknęło szyi
Rogera.-     Znam, znam. Ale nie wiem gdzie jest.
Dowiedzcie się od dużego Adama.-     Kto to jest Adam? -
zapytał Rufus, nie zmniejszając nacisku noża.-     To
taki przemytnik, wszyscy go tu znają.-     Gdzie
mieszka?-     Wszyscy wiedzą gdzie
mieszka.-     Nie rób ze mnie durnia! Ja nie jestem
wszyscy. Gadaj, gdzie on mieszka?-     Na
siedemdziesiątej trzeciej ulicy, w trzecim bloku. To niski blok, łatwo go
rozpoznacie.-     A numer
mieszkania?-     Sto sześć.-    
No, to już lepiej - mruknął Rufus z zadowoleniem. - A swoją drogą, jesteś
tchórzem, grubasie - ostrze noża gwałtownie zagłębiło się w szyi Rogera.
Nastąpiło szybkie, zdecydowane cięcie. Karczmarz usiłował zaprotestować, ale
zdołał tylko wybałuszyć oczy. Zakrztusił się własną krwią, buchającą szerokim
strumieniem z rozciętej tętnicy. Przez chwilę jeszcze jego ciało wiło się w
agonii, nim uparte życie zdążyło je opuścić. W końcu przerażony umysł ogarnęła
zbawcza ciemność, dając mu wolność i ukojenie...-    
Chodźcie, chłopaki - rzucił Rufus. - Nie mamy tu nic więcej do
roboty.Tu jest rozdział SZÓSTY a tu POPRZEDNI



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 9 (2)
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 2 (2)
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 6
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 7 (2)
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 7 (2)
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 8 (2)
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol I
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol I
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 3 (2)
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 4

więcej podobnych podstron