MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T.J.ALIEN vol 4
Tu jest rozdział PIĄTY a tu POPRZEDNIMiasto
Złotego Gryfa Rozdział
4Autor - T.J.AlienHTML :
ArgailROZDZIAŁ 4 Bonawentura
Bronowsky był wściekły, chociaż tego nie okazywał. Jego biurko zasłane było
stertami wydruków z komputera, jedna sprawa goniła drugą i nawet gdyby pracował
dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie byłby w stanie zająć się wszystkim, czym
powinien. W dodatku kiedy zaczynał kończyć jakąś poważniejszą sprawę, kapłan
Julio najczęściej podrzucał mu coś, co miało absolutny priorytet. Tak było i tym
razem, przy czym sprawa rzeczywiście była poważna. Wyłączenie kamer śledzących w
szeregu mieszkań oznaczało, że po mieście krąży wyjątkowo niebezpieczny osobnik,
którego należało jak najprędzej wyeliminować. Bronowsky
siedział, opierając czoło na splecionych dłoniach i myślał. Jego mózg pracował
niczym najlepszy komputer, analizując sytuację, przewidując możliwe warianty
dalszego przebiegu wydarzeń i wybierając najlepszą, optymalną metodę
postępowania. Przed jego oczami spoczywała lista, na której naniesione były
imiona i numery ewidencyjne podejrzanych o sabotaż. Obok listy piętrzył się plik
wydruków zawierających szczegółowe dane dotyczące sprawy. Bronowsky rozpoczął
dochodzenie od zapoznania się z raportem Kriga i wszelkimi dostępnymi
informacjami. Teraz pozostało mu już tylko myśleć i działać. Kiedy pomyślał o
działaniu, poczuł, że miękną mu kolana, a mięśnie napinają się odruchowo. Było
to wynikiem złości, która ogarniała go zawsze wtedy, gdy uświadamiał sobie
niemoc swojego personelu operacyjnego. Niestety, nie był w stanie zwerbować do
pracy w swoich tajnych służbach nikogo, kto byłby zbliżony do idealnego,
wyimaginowanego wzorca. Dysponował wprawdzie pokaźną grupą bezwzględnych
zabójców, ludzi bez skrupułów, pracowało dla niego sporo szarych, słabych
osobników, których do tej współpracy skłoniła nędza lub chciwość, nie posiadał
jednak ani jednego prawdziwego agenta operacyjnego, takiego, który nie dałby się
wywieść w pole, który w zależności od potrzeb potrafiłby stawać się słodki lub
brutalny, który potrafiłby walczyć bronią i fortelem. Nie było w rządowej
policji człowieka, który skupiałby w sobie wszystkie te cechy. Tacy najczęściej
zostawali szefami gangów, na czym wychodzili wcale nie gorzej, a w dodatku nie
musieli sprzedawać się nikomu. Bronowsky sam kiedyś był swoim własnym ideałem,
kiedy jeszcze pracował na ulicy. Ale odkąd został szefem, nie mógł sobie
pozwalać na osobiste interwencje w terenie. Zastanawiał się więc bardzo
intensywnie nad sposobem sterowania swoimi podwładnymi podczas tego śledztwa.
Wiedział, że nie może sobie pozwolić na zepsucie czegokolwiek. Konsekwencje
błędów mogły być niewyobrażalne. Ze stanu głębokiej
koncentracji wyrwało go głośne chrząknięcie. Podniósł głowę, rzucając intruzowi
spokojne, ale jednocześnie pełne chłodu spojrzenie. Nie lubił kiedy
przeszkadzano mu w myśleniu. Tym, który chrząknął był
Drugi Rycerz Rajskiej Republiki, Anatol Burbacher. Była to wysoka, pogrążona w
wiecznej melancholii postać, spoglądająca na świat z prawdziwą pogardą, której
wyraz podkreślały grube szkła okularów. Burbacher nie wyrzekł się ich, chociaż
mógł skorygować wadę wzroku poddając się nieskomplikowanemu zabiegowi
chirurgicznemu. Jego decyzja była oczywiście uzasadniona. Twarz kapłana
pozbawiona okularów do złudzenia przypominała odwrotną stronę pewnego
zwierzęcia, będącego materiałem do wyrobu smakowitych wędlin. A zatem prosty
zabieg nic by tu nie dał. Należałoby całkowicie "przerobić" całą głowę kapłana,
co wiązałoby się z kłopotami, których Jego Promienistość Anatol wolał uniknąć.
Nie miał zresztą żadnych kompleksów związanych ze swoją urodą, a raczej jej
brakiem. Okulary dodawały mu wystarczająco dużo powagi, by mógł odczuwać cały
przyjemny ciężar swojego majestatu. Wszystkich, którzy kiedykolwiek mieli
zastrzeżenia do jego wyglądu i wyrazili je na głos, zdążył wysłać na ten drugi,
lepszy świat, wykorzystując do tego celu wszystkie środki, jakimi dysponował, a
było ich niemało. Choćby Bronowsky. Był jego narzędziem i doskonale zdawał sobie
z tego sprawę, ale był równocześnie zbyt mądry, by szukać jakichkolwiek źródeł
konfliktu. Na ogół spełniał "prośby" Drugiego Rycerza nie pytając o nic. Nie
odmawiał nigdy, czasem tylko prosił o dodatkowy czas, kiedy zajmował się właśnie
czymś absolutnie nie cierpiącym zwłoki. Anatol rozumiał go i współpraca pomiędzy
nimi układała się zawsze jak najlepiej. Tym razem Burbacher doskonale wiedział,
że Bronowsky nie ma dla niego czasu. Celem jego wizyty nie było odrywanie szefa
policji od jego obowiązków.- Cześć, Bronowsky -
powiedział z uśmiechem. - Słyszałem, że masz morze kłopotów. Co krok, to kłopot,
nieprawdaż?- Streszczaj się, Burbacher - mruknął
Bronowsky. - Nie mam czasu.- Nie mam zamiaru zabrać
ci go zbyt wiele. Byłem przed chwilą u Julia i mam ci przekazać bardzo ważną
wiadomość. Od tej chwili Zakon przejmuje bezpośrednią kontrolę nad sprawą kamer.
Jako administracyjny szef Zakonu, jestem automatycznie prowadzącym sprawę, a ty
stałeś się moim podwładnym. Masz oczywiście robić wszystko to, co dotychczas.
Nie chcę ci przeszkadzać. Poprawka w regulaminie polega na tym, że co kilka
godzin będziesz mi składał ustne raporty z przebiegu śledztwa. Ponadto sprawca
zaraz po ujęciu ma się znaleźć u mnie w gabinecie, oczywiście cały i zdrowy. To
ważne, pamiętaj o tym. Cóż jeszcze... Aha, do każdego twojego zespołu
operacyjnego przydzielony zostanie jeden rycerz zakonny. To na pewno nie
zaszkodzi twoim ludziom. Sądzę, że wprost przeciwnie. To tyle, dłużej nie
przeszkadzam - Burbacher odwrócił się na pięcie i
wyszedł, szeleszcząc długim, kremowym, rycerskim płaszczem, na którym ręcznie
wyhaftowano podobiznę złotego gryfa. Bronowsky westchnął
ciężko. Wiedział, że nie ma czasu i musi jak najprędzej powrócić do obmyślania
swojego planu, ale tym razem wściekłość, która go ogarnęła, była bardzo trudna
do stłumienia.- Zasrane zakonne śmierdziele -
warknął pod nosem. - Nadęte pajace w ubrankach dla
lalek... Siedział jeszcze przez dłuższą chwilę, usiłując
się skoncentrować, ale nie było to takie proste. Minęła kolejna godzina, nim
analiza została dokończona, a wszystkie fakty poszufladkowane w odpowiednich
zakamarkach mózgu. Bronowsky odetchnął głęboko i nacisnął przycisk
interkomu.- Dawać mi tu Uglera! -
zażądał. Po chwili do biura wszedł wysoki, szczupły
mężczyzna o bujnym, jasnym owłosieniu. Sięgające mu do pasa, falujące kosmyki
spięte były w "koński ogon" za pomocą błyszczącej spinki. Osobnik ten ubrany był
w czarny, skóropodobny kombinezon ozdobiony tajemniczymi rysunkami, rzędami
mosiężnych ćwieków i wisiorkami z łańcuchów. Do pasa przypięte miał dwie kabury,
z których wystawały rękojeści automatycznych pistoletów. Cała postać sprawiała
wrażenie degenerata. Efekt ten potęgowany był jeszcze przez trzydniowy zarost i
liczne szramy na twarzy mężczyzny. Jego dziecięco niebieskie oczy spoglądały na
Bronowskyego z pokorą psa gotowego zamordować na rozkaz
właściciela.- Słucham, szefie - powiedział łagodnym,
przesadnie ciepłym głosem, przeciągając nieco
samogłoski.- Mam dla ciebie robotę,
Ugler. Degenerat wykonał niski, teatralny ukłon. Jego
twarz rozjaśnił uśmiech.- Przestań się mizdrzyć -
upomniał go Bronowsky. - Właściwie powinienem to zlecić komuś lepszemu, ale
niestety, nie mam nikogo lepszego. Rozumiesz to, Ugler? Nie mam nikogo lepszego
od c i e b i e. I jak to wszystko ma się trzymać kupy? - pokręcił głową, kładąc
ręce na skroniach. Był to gest symbolizujący jego absolutny brak akceptacji
istniejącego stanu rzeczy i równocześnie gest
bezsilności.- Niech się pan nie martwi, szefie -
pocieszył go Ugler. - Na pewno go załatwię. Bronowsky
spojrzał na niego spode łba.- Kogo załatwisz, Ugler?
No powiedz, kogo załatwisz?..- No... tego, kogo
trzeba.- A wiesz kogo trzeba?
Ugler wzruszył ramionami.- No właśnie - westchnął
Bronowsky. - Nie wiesz. Nikt nie wie, a ja muszę wiedzieć. Muszę, bo inaczej ty
i cała reszta kretynów nie bylibyście w stanie zrobić nawet kroku we właściwą
stronę. Załatwić kogoś, to i owszem. A gdybym ci kazał zgwałcić jego
żonę?- Zgwałciłbym.- Na
pewno? A gdyby to była tłusta, stukilowa olbrzymka o twarzy... - chciał
powiedzieć "Burbachera", ale w porę ugryzł się w język. Ugler spojrzał na niego
ze zdziwieniem.- Nie ma sprawy, szefie - mruknął. -
Dla pana wszystko.- No dobra, Ugler - zaczął
Bronowsky po chwili przerwy. - Sprawa jest wyjątkowo poważna. Musisz kogoś
znaleźć.- Dobra...-
Cicho bądź. Teraz ja mówię. Przede wszystkim jeżeli mówię "znaleźć", to znaczy
"znaleźć", a nie "załatwić", rozumiesz? Jemu nie może stać się żadna krzywda,
jasne?Ugler podrapał się po głowie.- Jasne -
odpowiedział po kilku sekundach, z wyraźną niechęcią w
głosie.- Świetnie. Czytałeś raport Kriga, który wam
udostępniłem?- Tak
jest.- Doskonale. Wiesz zatem, że ktoś dobrał się do
telewizorów w kilku mieszkaniach. To musi być nie byle jaki mózg. Jeżeli zaczął
od własnego telewizora, to krąg podejrzanych się zawęża. Szczególnie jeden jest
bardzo interesujący. Facet ma na imię Abel. Nie zebrałem o nim zbyt wielu
danych, ale wiem, że na ulicy świetnie daje sobie radę. Przeszedł szkołę u
faceta, który go wychowywał.- A kim był tamten
facet?- Zabójcą. I to nie byle jakim. A teraz
uważaj. Nasz obiekt spotykał się z cizią z szesnastej dzielnicy. Już się z nią
nie spotka, bo... a zresztą gówno cię to obchodzi. Na pewno będzie jej szukał,
czyli pojawi się w szesnastej dzielnicy.- Jasne.
Rozumiem.- To dobrze. Aha, jeszcze jedno. Naszym
facetem interesuje się jeden konfident, widocznie ma z nim jakieś prywatne
porachunki. Uważaj na niego. O ile wiem, zebrał już kumpli i ruszył w teren. Nie
jesteśmy w stanie go odwołać. To rewolwerowiec-amator, ale ostrożność nie
zawadzi. Możesz go załatwić w razie konieczności. Wszystko
jasne?- Jasne, jasne.-
Pamiętaj, masz tylko namierzyć faceta i iść jego tropem. Przez cały czas
będziesz ze mną w kontakcie. Zabierzesz sprzęt do komunikowania się ze mną. W
odpowiednim momencie przyślę ci kogoś i pojmiecie obiekt żywcem. Pamiętaj,
żadnej fuszerki. I uważaj. Szesnasta, to teren praktycznie pozbawiony naszej
kontroli. W razie czego musisz sobie radzić sam.-
Wiem, szefie - Ugler ze zrozumieniem pokiwał głową. - Jak zwykle
zresztą...- No to spieprzaj, przyjemnych łowów.
Wszystkie dane i fotografie dostaniesz tam, gdzie zwykle.
Żegnaj. Ugler wyprężył się, wykonał przepisowe "w tył
zwrot" i opuścił biuro. Bronowsky nerwowo zatarł dłonie. Pierwszy etap polowania
rozpoczął się. Pies podjął ślad. Ciekawe tylko czy właściwy...* *
* Dziewczyna miała na imię Eliza. Zachowywała się
wobec Abla bardzo opiekuńczo, niczym troskliwa matka, spoglądając na niego
wzrokiem oniemiałego cielęcia. Zabandażowała jego głowę z olbrzymią wprawą,
świadczącą, iż nie robiła tego po raz pierwszy. Barman tymczasem wzniósł do góry
szklankę wypełnioną kolejną z rzędu porcją złocistego
płynu.- Za naszych znajomych - powiedział. - Niech
im ziemia lekką będzie. Słuchaj no... Jak ty właściwie masz na
imię?- Abel. Potrzebny ci numer
ewidencyjny?- A po cholerę? I tak byś mi go nie
zdradził. W tej dzielnicy pyta się o imiona, nigdy o numery. Ja jestem Patryk,
ale mów mi Paprawiec. Niezbyt to pięknie brzmi, ale przyzwyczaiłem się. Powiedz,
czego ty właściwie tutaj szukasz?- Pewnego
bloku.- A kto w nim
mieszka?- Pewna dziewczyna.
Barman zwany Paprawcem popatrzył na niego z wyrazem szczerego
zdziwienia.- Dziewczyna? - powtórzył. - Przyszedłeś
tu za dziewczyną? Chyba upadłeś na głowę. Nie gniewaj się, ale to dla mnie
trochę dziwne.-
Dlaczego?- Żadna baba nie jest warta tego, żeby z
jej powodu wchodzić do tego piekła.- Ale ona tutaj
mieszka. To przecież nie jej wina.- No to powiedz
gdzie mieszka. Mogę ci pomóc.- Dlaczego miałbyś to
zrobić?- Bo sprzątnąłeś tamtych trzech i jeszcze
dałeś mi zarobić. Mam wobec ciebie dług. Nie myśl sobie, że ludzie z szesnastej
nie mają poczucia honoru. Skoro kogoś szukasz, to pomogę ci go znaleźć i
koniec. Abel był bardzo zadowolony, ale na wszelki wypadek
wolał tego nie okazywać. Nie miał najmniejszego zamiaru uchodzić za przyjaciela
kogoś takiego jak Paprawiec. Barman był wylewny, w czym zapewne pomagała mu
brandy, ale nawet wtedy, gdy miał w sobie odpowiednią jej ilość, wydawał się być
osobnikiem wyrachowanym. Patrzył na Abla z rosnącym zainteresowaniem, jak gdyby
chciał z niego wyssać wzrokiem wszystkie tajemnice.-
Jak ma na imię ta twoja dziewczyna? - zapytał po chwili. - Może ją znam. Masz
jej fotografię? Abel pokręcił głową
przecząco.- Ma na imię Anna - powiedział,
przełknąwszy niewielki łyk brandy. - Mieszka na dwudziestej pierwszej ulicy.
Wiesz gdzie to jest?- Oczywiście. To niedaleko. I
co, to już wszystko?- Niezupełnie. Wiem, że ona
zajmuje się handlem narkotykami. Paprawiec gwizdnął przez
zęby.- No, no, to już coś. Chyba wiem o kogo ci
chodzi. Czy to taka laleczka z brązowymi lokami? Abel
poczuł, że serce zaczyna mu bić nieco żywiej. Nie był oczywiście pewien, że on i
Paprawiec myślą o tej samej osobie, ale intuicja mówiła mu, że to właśnie jego
Anna była tą "laleczką z brązowymi lokami". Była więc osobą znaną w szesnastej
dzielnicy. Abel bardzo chciał się dowiedzieć dlaczego dziewczyna wybrała tak
ponure i tak ryzykowne zajęcie. W dodatku nigdy nie widział finansowych efektów
jej poczynań. Anna wyglądała na osobę tak samo biedną jak większość mieszkańców
Rajskiej Republiki. Zajmowała się więc najbrudniejszą robotą, jaką tylko Abel
mógł sobie wyobrazić i nie zarabiała pieniędzy, chociaż wiadomo było, że
handlarze narkotyków są jedną z najbogatszych grup społecznych. O co więc mogło
chodzić w tej grze?- Skąd ją znasz? - spytał Abel, z
trudem powstrzymując się od zasypania barmana gradem
pytań.- Kręciła się tu dość często. Dostarczała
towar niektórym moim znajomym. Była pionkiem, zwyczajnym szaraczkiem. W dodatku
pracowała tylko w dzień. To nie jest zajęcie dla takich, co się boją. Musiała
mieć gówno, nie zysk.- Dlaczego powiedziałeś "była",
a nie "jest'?- Bo nie widziałem jej już od tygodnia,
albo lepiej. Na twoim miejscu dałbym spokój tym poszukiwaniom. Tyle jest
pięknych dziewczyn na świecie. Choćby Eliza. Popatrz na nią. Gdyby ją ubrać w
lepsze ciuchy, to mogłaby robić za wielką damę. Zabierz ją ze sobą, na pewno
będzie ci za to wdzięczna do końca życia. Mógłbyś ją rżnąć kiedy by ci się
spodobało.- Rżnąć? Chyba raczej adoptować... To
jeszcze dziecko.- Dziecko? - Paprawiec zarechotał na
cały głos. - Widziałeś jak przed chwilą zachowywało się to dziecko? Zupełnie jak
dorosła, he, he, he... Abel poczuł nagle, że sympatia,
jaką żywił dla barmana zaczęła nagle ustępować miejsca niechęci. Uśmiechnął się
sam do siebie, co Paprawiec poczytał za akceptację swojego dowcipu. Nie on
jednak był powodem uśmiechu Abla, lecz paradoks sytuacji: człowiek, który kilka
chwil wcześniej zastrzelił z zimną krwią trzech innych ludzi, odczuwa niechęć do
kogoś, kto daje dowód braku szacunku dla młodocianej dziwki... Prawdziwy rycerz
dwudziestego drugiego wieku. Zakrwawiony topór i biała, koronkowa chusteczka...
A może to po prostu brandy zaczęła żywiej krążyć po zakamarkach udręczonego
umysłu...- Jak możesz mi pomóc? - Abel zmroził
barmana chłodnym spojrzeniem zabójcy. Paprawiec odruchowo skurczył się na swoim
krześle i lekko pobladł.- Nie musisz nigdzie chodzić
i niczego szukać. Wyślę kogoś, kto zrobi to za
ciebie.- Kto to taki?-
Fajfus. To ten chłoptaś, który obmacuje Elizę w wolnych chwilach. Pogadam z nim
jak tylko skończy utylizować twoje trupy.- U t y l i
z o w a ć ?- Ano tak. Coś przecież trzeba z nimi
zrobić. Zostawia się tylko głowy, żeby był dowód rzeczowy dla reszty sponsorów
nagrody. Muszę przecież odzyskać pieniądze. Oddałem ci prawie całą swoją
gotówkę.- A co z
resztą?- Z resztą
czego?- Z resztą ciał. Zostawiacie głowy, a
resztę...- Palimy. A co myślałeś? Wynosimy i
palimy.- A te głowy... Nie zepsują
się?- Skądże. Będą leżały w
lodówce.- No tak... W lodówce... Jasna
sprawa...- Wszystko w porządku? - zaniepokoił się
Paprawiec, widząc twarz Abla, która nagle straciła całe swoje zabarwienie. Wiesz
co? Chyba będzie najlepiej jak się trochę
prześpisz.- Nie mogę - westchnął Abel. - Muszę
szukać...- Szukać czego? Teraz, w nocy możesz
znaleźć tylko własną śmierć. Fajfus dowie się wszystkiego o twojej dziewczynie
jeszcze tej nocy. Zgoda? Abel nie protestował. Czuł, że i
tak nie byłby w stanie zajść zbyt daleko. Zmęczenie i alkohol zrobiły swoje.
Czuł się senny i otępiały do tego stopnia, że nawet stary, brudny tapczan
Paprawca wydawał mu się bardzo sympatycznym meblem. Kiedy
zawartość butelki całkiem zniknęła, gospodarz wstał i przeciągnął
się.- No, idę pomóc małemu. Kładź się i śpij,
zabójco.A bel nie czekał na ponowną zachętę. Z uczuciem
ulgi wyciągnął się na posłaniu. Na wszelki wypadek wydobył z kieszeni rewolwer i
położył dłoń na jego rękojeści. Gest ten sprawił, że poczuł się bezpieczny.
Drugą dłonią sprawdził czy plik banknotów znajduje się na swoim miejscu w
wewnętrznej kieszeni, a potem zamknął oczy. Jeszcze przez dłuższą chwilę nie
mógł zasnąć. Oczyma wyobraźni wciąż widział głowy swoich ofiar szczerzące do
niego zęby z oszronionego wnętrza lodówki...* *
* Rufus gestem profesjonalisty odciągnął zamek swojego
potężnego pistoletu. Wciąż odczuwał strach, ale jednocześnie kiełkowało w nim
coś, czego nigdy nie doświadczył jako szary konfident rządowej policji. To coś
było niezwykle przyjemne. Z dumą spojrzał na swój elegancki czarny płaszcz. Tak
właśnie wyobrażał sobie prawdziwego agenta operacyjnego, bezlitosnego zabójcę z
zimną krwią ścigającego swoje ofiary. Portret ten
pokrywał się oczywiście z aktualnie obowiązującym filmowym stereotypem. Inaczej
być nie mogło, ponieważ umysł Rufusa był tak bardzo przeciętny, jak tylko było
to możliwe. Zdecydowanym ruchem wsunął broń do kieszeni i
spojrzał na swoich pomocników. Wszyscy czuli się podobnie jak on. Stanowili
teraz prawdziwą bandę rzezimieszków, żądnych krwi amatorów zdecydowanych zajrzeć
do każdego zakamarka wielkiego miasta w poszukiwaniu zguby, a jednocześnie
palić, rabować, gwałcić i zabijać wszystko, co stanie im na
przeszkodzie.- Jesteście gotowi? - zapytał Rufus,
bezskutecznie usiłując nadać swojemu głosowi grobowe
brzmienie.- Tak jest! - odpowiedzieli chórem trzej
pozostali konfidenci. Grupa pościgowa stworzona przez
Rufusa nie miała w swoim składzie ani jednego człowieka znającego się na
ściganiu. Byli to trzej agenci rządowej policji, którzy, podobnie jak ich
przywódca, pracowali na co dzień w Instytucie Pracy Twórczej. Byli to: Miron -
stróż nocny, Albert - strażnik sekcji laboratoryjnej i Arnold - strażnik
biblioteczny. Wszyscy trzej zdecydowali się wziąć udział w pościgu bynajmniej
nie ze względu na sympatię do Rufusa, lecz ze względu na korzyści, jakie mogli
odnieść podczas tego typu akcji, wynikające z bezkarności, którą dawało im
posiadanie policyjnych legitymacji. Wszyscy byli oczywiście uzbrojeni po zęby.
Wyposażenie wszystkich konfidentów rządowej policji stanowiły długolufe,
automatyczne pistolety, kaliber czterdzieści cztery setne cala. Fakt posiadania
tak potężnych armat, oraz żądza krwi, jaka w nich kipiała, czyniły z czwórki
odzianych w czarne płaszcze osobników bandę bardzo niebezpiecznych
szaleńców.- Posłuchajcie mnie uważnie - zaczął
Rufus. - Musimy koniecznie dopaść faceta, którego fotografię wam pokazałem.
Buszował ostatnio po terminalu, a potem skasował wszystko, żebym nie wiedział co
robił. Ale ja wszystko odtworzyłem. Ten terminal pamięta więcej, niż jemu się
wydaje.- I co z tego? - mruknął Arnold. - Co nas to
obchodzi? Streszczaj się, Rufus.- Cicho bądź, to
ważne. Otóż ten facet sprawdzał dane pewnej dupy, z którą się spotykał. Na
wszelki wypadek zajrzałem do rejestru operacyjnego. I wiecie co odkryłem? Ta
dupa jest już po tamtej stronie. Ciekawe, no nie? Ale on o tym nie wie, bo
zaglądał tylko do kartoteki, a tam wszystkie dane są zastrzeżone. Skoro panienka
zniknęła, to na pewno będzie jej szukał, a my pójdziemy za
nim.- Dokąd?- Do
szesnastej.- O tym nie wspominałeś - zauważył Miron,
blednąc nieznacznie.- A co? Boicie się? Jeżeli macie
zacząć robić w pory, to lepiej od razu wracajcie do domu. Nie potrzebuję
mazgajów. No to jak, wracacie do domu? Miron, Albert i
Arnold nie odezwali się, chociaż każdy z nich doznawał w tym momencie
wewnętrznego rozdarcia. Wprawdzie ani jeden z nich nie był w szesnastej
dzielnicy, ale za to wiele o niej słyszeli.-
Zaczniemy od jego mieszkania - zakomenderował Rufus. - Nie jest chyba taki
głupi, żeby tam siedzieć, ale zawsze lepiej sprawdzić.
Kiedy znaleźli się przy wejściu do bloku, w którym znajdowało się mieszkanie
Abla, Rufus wyciągnął z kieszeni swój pistolet i odbezpieczył go. Jego
towarzysze natychmiast zrobili to samo. Weszli do środka i zaczęli wspinać się
po schodach. Abel mieszkał na piątym piętrze, toteż wszyscy czterej byli mocno
zdyszani, kiedy stanęli przed drzwiami mieszkania.-
Wchodzimy i strzelamy - szepnął Rufus. - Tylko uważajcie, żeby nie rozwalić
telewizora. To własność Republiki. Pod uderzeniem ciężkich
butów, drzwi po prostu wyleciały z futryny razem z zawiasami. Do wnętrza
mieszkania posypał się prawdziwy grad kul. Rufus pociągał cierpliwie za spust
raz po raz, aż opróżnił magazynek. Dokładnie to samo zrobili jego
towarzysze.- Nikogo nie ma - stwierdził Arnold,
kiedy obłok dymu nieco się przerzedził. - Możemy
wchodzić.- Patrzcie, to jakiś idiota - stwierdził
Miron, chichocząc radośnie. - Trzyma tu same
papiery.- Papiery, to nic - mruknął Rufus. -
Patrzcie na telewizor. Popatrzyli i jak na komendę wszyscy
trzej gwizdnęli przez zęby. Zajmujący ponad jedną czwartą powierzchni ściany
kineskop telewizora był ciemny i martwy.- O kurwa
mać... - stęknął Arnold, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. - Wyłączony. To... to
przecież niemożliwe...- No, właśnie - poparł go
Miron. - To niemożliwe. Przecież nikt w całej Republice nie wie jak to
działa.- Śmierdząca sprawa - stwierdził Albert z
przekonaniem. - Róbcie sobie co chcecie, ja wracam do
domu.- Tchórzysz? - spytał Rufus, czując niemiłe
kłucie w dołku. Sprawy zaczynały przyjmować coraz gorszy obrót. Fakt, iż
telewizor był wyłączony, nie mógł zapowiadać niczego dobrego, a w dodatku
rezygnacja Alberta poważnie zmniejszała siłę uderzeniową grupy
pościgowej.- Tchórzę, tchórzę - zgodził się Albert.
- Niech ci będzie. Chciałem ci pomóc i przy okazji trochę poszaleć, ale nie
zamierzam zostawać bohaterem. Ten facet, to nie jest jakiś tam ograniczony
szaraczek. Ten telewizor... A zresztą myśl sobie co chcesz. Mnie się to wszystko
nie podoba.- No to wynoś się póki możesz! - warknął
Rufus, nie starając się kryć swojej wściekłości, która zaczęła w nim narastać
wraz z uczuciem rozpaczy. Pozostali sprzymierzeńcy mieli niezbyt tęgie miny, a
ich dezercja byłaby równoznaczna z klęską. Pozostając sam, nie miałby żadnych
szans. Czuł, że musi zrobić coś niezwykłego i spektakularnego, aby zatrzymać
przy sobie Mirona i Arnolda. Ale co?.. Kłopotliwą ciszę przerwał cichy odgłos
kroków dobiegający z klatki schodowej. W tej samej sekundzie w głowie Rufusa
zaświtał szalony pomysł, który jednak w zaistniałej sytuacji wydał mu się
genialny.- Nikt nas nie może zobaczyć - powiedział
półgłosem, wsuwając "świeży" magazynek do rękojeści
pistoletu. Kroki były coraz głośniejsze. Rufus pobladł,
wpatrując się w nie osłonięty niczym otwór wejściowy. Po chwili ujrzeli postać
intruza. Był nim starszy, niski, łysawy mężczyzna, o twarzy okrągłej niczym
księżyc w pełni, którą poszerzały jeszcze okulary o grubych, okrągłych
szkłach. Zapewne przywiodła go tutaj ciekawość,
widocznie jednak szczęście zwykle mu dopisywało, skoro udało mu się przeżyć
kilkadziesiąt lat mimo tak jawnej nieostrożności. Niewykluczone również, że
uległ pokusie ten jeden, jedyny raz, to jednak wystarczyło, by został zmuszony
do uiszczenia bardzo wysokiej opłaty za swoją lekkomyślność... Zamek ciężkiego
pistoletu szczęknął złowrogo, przeszywając ciszę suchym trzaskiem, który
zabrzmiał niczym najgłośniejsza eksplozja. Zaraz potem rozległ się huk
wystrzału. Rufus nie myślał. Wiedział, że gdyby zaczął zastanawiać się nad
swoimi czynami, nie byłby w stanie zdziałać zupełnie nic. Wyłączył swój
nieskomplikowany umysł, kiedy unosił uzbrojoną dłoń. Nie celował w jakiś
określony punkt. Pociągnął za spust i od tego momentu zajął się wyłącznie
obserwacją efektów swoich poczynań. Kula trafiła intruza w
sam środek czoła. Połówki rozłupanych okularów poleciały w przypadkowych
kierunkach, obnażając okrągłą twarz, na której nie zdążył nawet pojawić się
wyraz przerażenia, lub choćby zdziwienia. W ciągu ułamka sekundy ta nieświadoma
niczego twarz zamieniła się w krwawą otchłań otuloną obłokiem krwi i różnej
wielkości strzępów mózgu. Dokonał się akt zniszczenia, triumfu rozpędzonego
kawałka ołowiu nad pięknem dzieła Inteligencji
Wszechświata. Pozbawione kontroli ciało runęło na betonową
posadzkę.- No i co się tak gapicie? - spytał Rufus
lekko drżącym głosem, na tyle lekko, by nikt nie mógł usłyszeć tego
drżenia.- Załatwiłeś go... - zauważył Miron,
bezmyślnie gapiąc się na drgające zwłoki.- Spadamy -
zakomenderował Rufus, chowając pistolet do kabury. Schylił się, by podnieść z
ziemi łuskę wystrzelonego naboju, ale uświadomiwszy sobie iż przed chwilą
opróżnił cały magazynek, zrezygnował z tego gestu ostrożności. Energicznym
krokiem ruszył w stronę wyjścia. Jednym skokiem przesadził ciało uśmierconego
mężczyzny i zaczął schodzić po schodach, nie oglądając się za siebie. Wiedział,
że wszystko, co zrobił, musiało wywrzeć na towarzyszach nie byle jakie wrażenie.
Teraz był pewien, że jeżeli ktokolwiek opuści szeregi jego małej armii, będzie
to ktoś naprawdę słaby, kim nie warto zawracać sobie głowy. Każdy, kto
rzeczywiście chciał stać się "twardzielem", musiał uznać autorytet faceta
dającego popis umiejętności zabijania z zimną krwią i bez wyraźnego powodu. O
wiele łatwiej jest mówić o zabijaniu, ubierać się w strój zabójcy i wymachiwać
bronią niż zabijać naprawdę.- Wystarczy! - zawołał,
dysząc ciężko, kiedy znaleźli się na ulicy. - Teraz musimy się zachowywać jak
inni.- Boisz się czegoś? - zakpił
Albert. Rufus spojrzał na niego spode
łba.- Jeszcze tu jesteś? - spytał z udanym
zdziwieniem. - Przecież miałeś...- A jestem, jestem
- Albert przerwał mu w pół słowa. - Zmieniłem zdanie. Spodobało mi się,
rozumiesz? Nigdy jeszcze nie kropnąłem żadnego faceta tak, jak ty to zrobiłeś
przed chwilą. Chyba lubię taką robotę, a przy tobie mogę tylko skorzystać.
Strzelaniny na oślep w ciemnościach, to nie to samo, o
nie...- A wy? - Rufus zwrócił się do pozostałych
towarzyszy. - Zostajecie ze mną? Możecie się jeszcze wycofać, nie będę miał do
was pretensji.- Ja zostaję - stwierdził Miron z
przekonaniem. - Wiesz, jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. Po prostu nie musiałem.
Zawsze wystarczało, że pokazałem spluwę. Ale widzę, że to ciekawe. Chyba dam
sobie radę.- A ty? - Rufus popatrzył Arnoldowi
głęboko w oczy. - Zabiłeś już kogoś?- Owszem -
Arnold skinął głową. - Frajera, który próbował odbić mi taką jedną fajną cizię i
ją samą, kiedy przyłapałem ich na gorącym uczynku. Jego związałem i obciąłem mu
fiuta, a jej wsadziłem nóż do... No, wiecie do czego. Oboje się wykrwawili na
śmierć, biedactwa... Czy chcesz jeszcze coś o mnie
usłyszeć?- Nie - mruknął Rufus, drapiąc się po
głowie. - To wystarczy. Oczywiście o ile nie łżesz. Ale nie sądzę, żebyś kłamał.
Wyglądasz na takiego, co potrafi dbać o siebie. No to idziemy do szesnastej
dzielnicy.- Idziemy? - zdziwił się Albert. - To
daleko. Możemy chyba zdobyć jakiś środek
transportu.- Jaki? - Miron postukał się palcem po
czole. - O tej porze nic nie jeździ.- Właśnie, że
jeździ. Zaraz zobaczycie. Ulica nie była zbyt gwarna, ale
znajdowało się na niej dość sporo przechodniów, a od czasu do czasu można było
dostrzec samotnego rowerzystę. Kiedy jeden z nich nadjechał, na twarzy Alberta
pojawił się uśmiech zadowolenia.- Coś wam pokażę -
powiedział. - Idźcie spokojnie, jak gdyby nigdy nic.
Nieszczęsny właściciel roweru nie przypuszczał, że za chwilę los spłata mu tak
wyrafinowanego figla. Albert odwrócił się plecami w jego
stronę, udając, że poprawia kołnierz płaszcza. Równocześnie prawą ręką wyciągnął
pistolet i niedostrzegalnie odciągnął zamek. Teraz wystarczyło już tylko czekać.
Człowiek na rowerze zbliżał się, niczego nie podejrzewając. Po chwili zrównał
się z grupką konfidentów. W tym samym momencie Albert odwrócił się i wystrzelił.
Prowadzący rower mężczyzna runął na ziemię jak rażony piorunem. Nie zdążył nawet
krzyknąć. Albert schował pistolet, nie śpiesząc się podszedł do leżącego na
ziemi roweru, którego przednie koło jeszcze się obracało i z uśmiechem triumfu
spojrzał na swoich towarzyszy.- No i co wy na to? -
spytał. Rufus wzruszył
ramionami.- Nic - odpowiedział. - Po prostu mamy
jeden rower i to wszystko. Popatrz, wszyscy przechodnie zwiali. Nie ma mowy o
następnym środku lokomocji.- Spokojnie - rzucił
Albert. - Ta ulica jest pusta, to fakt. Ale możemy się rozdzielić i przeszukać
okolicę. Za godzinę spotkamy się w tym samym
miejscu.- Spróbujmy - Rufus westchnął ciężko. Nie
podobało mu się, że Albert zaczął przejmować inicjatywę, nie był jednak w stanie
wymyślić niczego, co mogłoby przyśpieszyć poszukiwania. Ostatecznie prawdziwa
rozgrywka jeszcze się nie zaczęła...* * *
Szerokie opony niskiego, opancerzonego pojazdu, przypominającego swym wyglądem
pełzającego po ziemi żuka, zapiszczały ostrzegawczo na kolejnym zakręcie.
Rozparty w wygodnym fotelu Ugler zlekceważył to ostrzeżenie i dodał gazu,
wykonując niewielką kontrę kierownicą. Lubił szybką jazdę i był pewien swoich
umiejętności. Mógł również ślepo zaufać swojemu pojazdowi, który był jednym z
najnowszych dzieł specjalistów zza Bariery. Z rozbawieniem obserwował
pierzchających w popłochu przechodniów. Czuł się swobodnie, bowiem nikt
znajdujący się poza kabiną nie mógł dostrzec jego twarzy. Szeroka, panoramiczna,
kuloodporna szyba pojazdu była po prostu fragmentem srebrnego pancerza, dla
kogoś, kto patrzył na nią z zewnątrz. Ugler uwielbiał
szybkość. Każda sekunda spędzona w mknącym pojeździe była policzkiem dla
śmierci, o którą wciąż się ocierał. To był jego sposób na życie: pojawić się,
dogonić, zabić i zniknąć, a potem znów wyrosnąć spod ziemi tam, gdzie
przeciwnicy najmniej się go spodziewali. Każda misja była czymś nowym, wartym
ryzyka, choćby ze względu na korzyści finansowe. Ugler nie był typem gnoma
kolekcjonującego kosztowności i nie odkładał każdego zarobionego grosza,
większość pieniędzy wydając na przyjemności, gromadził jednak pewną niezbędną
rezerwę, która miała mu zapewnić dostatni byt wtedy, kiedy nie będzie się już
nadawał do strzelaniny i bijatyki. Czasami zastanawiał się czy oszczędzanie w
ogóle ma sens, kiedy ma się tak ryzykowny zawód. Właściwie był prawie pewien, że
któregoś dnia zostanie zastrzelony lub rozbije się w swoim pościgowym bolidzie,
zawsze jednak istniało pewne prawdopodobieństwo, że dożyje
emerytury. Niskie wprawdzie, ale
istniało. Jedną ręką zapalił papierosa, od niechcenia
pokonując kolejny, niebezpieczny zakręt. Do miejsca przeznaczenia nie było już
zbyt daleko, toteż chciał z tej przejażdżki wycisnąć całą przyjemność, jaką jego
umysł mógł pochłonąć. Wkrótce skończyła się radosna jazda. Uliczki stały się
węższe i Ugler zmuszony był skoncentrować się na obserwacji terenu, by nie
przegapić zamaskowanej bramy. Po chwili dostrzegł podobną do innych, niczym nie
wyróżniającą się wyrwę w starym, ceglanym murze. Nacisnął hamulec i spojrzał
przed siebie, na boki, a następnie w lusterko. Na ulicy nie było
nikogo. To dobrze - pomyślał. - To bardzo
dobrze... Opony zapiszczały, wyrzucając w powietrze
strumień pyłu zmieszanego z drobinami asfaltu. Samochód posłusznie ustawił się w
poprzek drogi i gwałtownie ruszył do przodu. Amortyzatory jęknęły, kiedy bolid
przeleciał przez kamienny garb pod murem i wpadł do specjalnie przygotowanej
dziury. Ugler zgasił papierosa i uniósł wieko kabiny. Pośpiesznie wysiadł i
przystąpił do maskowania pojazdu. Obok dołka znajdowały się przygotowane
wcześniej, niewielkie stosy gruzu pousypywane na gęstych, drucianych siatkach.
Wystarczyło tylko złapać róg siatki i przeciągnąć ją po ziemi. To też uczynił
Ugler, równocześnie rozglądając się w poszukiwaniu ewentualnego intruza, którego
należałoby zlikwidować. Po chwili samochód stał się całkowicie niewidoczny.
Ugler otrzepał dłonie, z zadowoleniem przyglądając się swojemu dziełu, a potem
zapalił kolejnego papierosa. Opuściwszy bezpieczne, przytulne wnętrze bolidu,
nie czuł się już tak pewnie. Wytężał całą swoją uwagę, pamiętając o
zagrożeniach, jakie stwarzał pobyt w szesnastej dzielnicy. Ugler bywał tutaj
dość często, ponieważ była to okolica wręcz idealna dla uciekinierów, bądź osób
usiłujących mieć prywatne tajemnice, którymi nie zamierzali dzielić się z rządem
Rajskiej Republiki. Praca Uglera polegała
najczęściej na ściganiu takich właśnie osobników. Znał całe miasto i wszędzie
miał swoje kryjówki, był doskonałym zabójcą i równie dobrym tropicielem, nigdy
jednak nie mógł się pozbyć uczucia strachu. Wcale się go nie wstydził, będąc
wyznawcą starej jak świat zasady głoszącej, iż odwaga nie polega na braku
odczuwania strachu, lecz na umiejętności jego przezwyciężania. A w
przezwyciężaniu strachu Ugler był dobry, nawet bardzo dobry. Ostatecznie nie
mógł nie osiągnąć perfekcji w czymś, co zawsze było jego życiową pasją... Paląc
papierosa, przyjrzał się swojemu ubraniu, krytycznie oceniając stan jego
czystości. Po chwili namysłu, podniósł z ziemi garść pyłu i posypał nim swoją
garderobę. Wyglądał teraz na brudasa, degenerata, narkomana i zarazem
pozbawionego skrupułów rzezimieszka, czyli przeciętnego mieszkańca szesnastej
dzielnicy. Powoli, nie śpiesząc się, sprawdził jeden, a potem drugi pistolet,
poprawił wiszący na szyi łańcuch, a następnie zdecydowanym ruchem odrzucił
niedopałek i cichym, kocim krokiem ruszył w kierunku wyrwy w murze, przez którą
przedostał się na gruzowisko. Ulica nadal zionęła zdradliwą pustką. Panujący w
tej dzielnicy spokój był pozorny, o czym Ugler przekonał się
niejednokrotnie. Kilka, a może kilkanaście razy jego
życie wisiało na przysłowiowym włosku i tylko swojemu niewiarygodnemu
refleksowi, sile, oraz fizycznej sprawności zawdzięczał fakt, iż ciągle stąpał
po powierzchni ojczystej planety. Idąc, usiłował wyobrazić
sobie siebie samego w skórze swojej ofiary. Tego typu rozważania często
doprowadzały go do celu, oszczędzając mu sporej porcji wysiłku. Czasami
odnajdywał swoją "zwierzynę" niemal cudem, wiedziony dodatkowym zmysłem. W
takich wypadkach, kiedy udawało mu się uwieńczyć misję sukcesem, odczuwał
podwójne zadowolenie. Tym razem nie musiał kluczyć w labiryncie niewiadomych.
Miał wyraźną wskazówkę, dzięki której ustalenie położenia celu nie było zbyt
trudne. Znacznie gorzej przedstawiała się perspektywa konfrontacji z ofiarą. Nie
wolno mu było z a b i ć uciekiniera, co znacznie utrudniało zadanie. Ujęcie
żywcem, wiązało się z możliwością walki, której wynik nie był nigdy przesądzony,
doprowadzeniem ofiary do miejsca, gdzie ukryty był samochód i dowiezieniem jej
do miejsca przeznaczenia. Mógł oczywiście wezwać posiłki, jak nakazywała
instrukcja Bronowskyego, ale tego typu optymistyczne założenia bardzo często
okazywały się iluzją. W przeważającej większości
przypadków, nie było czasu na zawiadamianie centrali, a jeżeli nawet udawało się
z tym zdążyć, to i tak do ostatecznego, decydującego starcia dochodziło przed
pojawieniem się ekipy operacyjnej. Ugler był realistą i żył jeszcze tylko
dlatego, że nigdy nie ulegał iluzjom. Znalezienie
określonego adresu w szesnastej dzielnicy było o wiele bardziej kłopotliwe niż w
jakimkolwiek innym rejonie miasta. Budynki nie stały tutaj w równych rządkach
jak na defiladzie, lecz porozrzucane były bardzo nieregularnie, a w dodatku
różniły się kształtem, wiekiem i wielkością. Niektóre z nich były całkowicie
opustoszałe, w innych życie zamarło tylko pozornie, aby odradzać się co noc, w
tajemnicy przed całym światem, a jeszcze inne dawały schronienie szajkom,
gangom, lub samotnym opryszkom. Budynki dające zwyczajne, codzienne schronienie
starającym się prowadzić normalne życie rodzinom sąsiadowały z walącymi się
ruderami, bądź melinami, których zadaniem było udzielanie azylu osobnikom
pragnącym wlewać w siebie tani samogon, wstrzykiwać sobie narkotyki niepewnego
pochodzenia i uprawiać seks z najniższej klasy profesjonalistkami. Ugler często
zastanawiał się dlaczego kapłan Julio nie zrobił tu jeszcze porządku za pomocą
swoich rycerzy. Wystarczyłaby przecież jedna noc,
żeby wyrżnąć w pień całe to zdegenerowane i niebezpieczne towarzystwo, zrównać z
ziemią te kamienne wraki i zapomnieć, że kiedykolwiek istniało coś takiego jak
szesnasta dzielnica. Dziwne było to, iż tak skrupulatnie kontrolujący wszystkich
Zakon, pozostawia tak wiele swobody mieszkańcom tej dziwnej strefy, a w dodatku
pozwala im sądzić, że są wolni... Tak, ci ludzie żyli w swoim własnym, rządzonym
przez prawo pięści światku i nie przejmowali się ani policją, ani zakonnikami.
Nawet wszechobecne telewizory były tutaj rzadkością. Chociaż z drugiej strony ta
dziewczyna, o której mówił Bronowsky... Przecież wiedzieli na jej temat
wszystko, mimo iż mieszkała tutaj od urodzenia... Zaraz, zaraz, czy na pewno?
Ugler pożałował, że nie przestudiował kartoteki nieco uważniej... Gwałtownie
potrząsnął głową, usiłując odrzucić niepotrzebne myśli. Miał zbyt mało danych,
by prowadzić jakiekolwiek logiczne rozważania, a zresztą nie za myślenie mu
płacono. Miał do wykonania konkretną robotę, o tym nie wolno mu było zapomnieć
ani na moment. Wsłuchując się w odgłos własnych kroków, w
pewnej chwili stwierdził, że coś jest nie w porządku. Jego słuch wyławiał każdą,
najdrobniejszą nawet zmianę uporządkowania docierających do niego dźwięków. W
samym centrum odpowiadającej za własne bezpieczeństwo części mózgu Uglera
zapaliła się nagle czerwona, ostrzegawcza lampka. Odruchowo przystanął i sięgnął
po pistolet. W tej samej chwili rozległ się odgłos wystrzału. Ugler czekał na
ból, ale już po ułamku sekundy odczuł coś w rodzaju ulgi. Wysłany przez
nieznanego nadawcę pocisk nie był adresowany do niego. Za rogiem najbliższego
budynku rozległ się rozpaczliwy okrzyk trafionego śmiertelnie człowieka.
Pozostawało jeszcze ustalić skąd padł strzał. Ugler pośpiesznie rozejrzał się
wokoło, systematycznie eliminując miejsca nie mogące dać schronienia strzelcowi.
Z obserwacji tych wynikało, iż strefa, w której się znajdował, była względnie
bezpieczna. Ten, który pociągnął za spust, znajdował się widocznie za rogiem,
tam gdzie jego ofiara. Ugler zaczął się skradać na ugiętych nogach, zwracając
uwagę, by nie wywołać najmniejszego nawet hałasu.
Zbliżył się do załamania muru i z największą ostrożnością, jednym okiem,
spojrzał na miejsce, w którym kilka chwil wcześniej rozegrała się tragedia. Na
środku wąskiej uliczki leżał trup mężczyzny, nad którym pochylał się osobnik
trzymający w dłoni obrzynek dwururki. Na szyi zawieszony miał ciężki łańcuch z
równie masywnym, wykutym w kawałku stali emblematem. Ugler rozpoznał ten
emblemat. Był to symbol znanej w całym mieście organizacji noszącej dumną,
pompatyczną nazwę: "Stowarzyszenie Wojów Zła". Według zarządzenia Zakonu, każdy,
kto kiedykolwiek, gdziekolwiek spotka człowieka z podobnym emblematem, miał
obowiązek zabić go, lub wskazać policji miejsce jego
pobytu. Był to jeden z tych dziwnych dekretów
kapłana, których Ugler nigdy nie mógł zrozumieć. Zakon dysponował przecież
wystarczającą siłą, by w ciągu jednego dnia zniszczyć absolutnie wszystkich
wyznawców Zła i nie tylko ich... Tak, czy inaczej, Ugler czuł się zobowiązany
spełnić obywatelski obowiązek. Dyskretnie wysunął zza muru lufę pistoletu i
skierował jej wylot w stronę degenerata, który całkowicie pochłonięty był
przetrząsaniem kieszeni zabitego. Ugler zastanawiał się przez moment czy nie dać
swojemu celowi przynajmniej cienia szansy, po namyśle jednak zrezygnował z
jakichkolwiek humanitarnych gestów w rodzaju okrzyku: "Hej, ty...", lub czegoś
podobnego. Życie w szesnastej dzielnicy było pełne niebezpieczeństw i wymagało
ciągłego zachowywania środków ostrożności. Wyznawca Zła powinien zdawać sobie z
tego sprawę, a jeżeli o tym zapomniał, to jego strata...
Pistolet Uglera kaszlnął sucho, wypluwając pocisk o specjalnie zaprojektowanej
geometrii, którego zadaniem było rozerwanie celu na strzępy. Wyznawca Zła
stracił głowę , nim zdążył ją podnieść. W ten sposób nigdy nie dowiedział się
kto posłał mu śmiertelny prezent. Minęło jeszcze dobrych
kilkanaście minut, nim Ugler odważył się wyjść ze swego ukrycia. Pomimo tego,
nie mógł oczywiście wykluczyć, że w jednym z wybitych okien najbliższego budynku
czai się żądny zemsty kumpel pozbawionego mózgu członka stowarzyszenia. Chcąc
zdobyć absolutną pewność, musiałby czekać parę godzin, a na to nie mógł sobie
pozwolić. Musiał dotrzeć pod wyznaczony adres wcześniej, niż mężczyzna, którego
poszukiwał. Należało przypuszczać, że tamten będzie szedł piechotą, a zatem
dotrze do szesnastej dzielnicy tuż przed zmierzchem. Do tego czasu Ugler musiał
zastawić pułapkę. Mijał puste uliczki, przyglądając się
wyblakłym tabliczkom. Wiedział, że znajduje się tuż obok miejsca przeznaczenia,
ale jak tu znaleźć konkretne mieszkanie w labiryncie nieoznakowanych ruder?
Żałował teraz, że nie zażądał od Centralnego Mózgu dokładnej, aktualnej
mapy. Za bardzo zaufał swoim umiejętnościom. Miał
olbrzymią ochotę wymierzyć samemu sobie siarczysty policzek, ale czy tego
rodzaju gest mógł cokolwiek zmienić? Przystanął na chwilę i zaczął myśleć. Miał
do wyboru kilka wyjść, ale najrozsądniejszym z nich wydawało się zasięgnięcie
informacji od kogoś z miejscowych... Ugler ukrył się w
najbliższej bramie i całym ciałem przywarł do zimnego muru. Szczęście sprzyjało
mu, bowiem już po kilku minutach usłyszał czyjeś kroki. Jakiś człowiek schodził
na dół po schodach - widocznie dom był zamieszkały. Ugler uważnie zbadał
wzrokiem mroczne wnętrze klatki, w poszukiwaniu kryjówki. Ostatecznie zdecydował
się na wnękę pod schodami. Przykucnął, wyciągnął zza pasa sztylet i czekał.
Kroki były coraz głośniejsze. Jeszcze trzy sekundy, jeszcze dwie, jeszcze
jedna... Już! Każdy ruch Uglera był szybki i perfekcyjny.
Błyskawicznie opuścił swoją kryjówkę i stanął obok przechodzącego człowieka, a
następnie owinął swoje lewe ramię na jego szyi, odbierając mu możliwość
oddychania. Równocześnie prawa dłoń zbliżyła ostrze sztyletu do policzka ofiary.
Wystarczyło teraz tylko pchnąć, by kawałek błyszczącej stali przebił gardło
nieznajomego i znalazł się w jego mózgu... Oczywiście nie o to chodziło
Uglerowi, a przynajmniej nie w tej chwili.- Uspokój
się - powiedział szeptem wprost do ucha obezwładnionego człowieka. - Nie zrobię
ci nic złego. Potrzebuję informacji, rozumiesz? - zmniejszył nieco siłę uścisku.
- Nie będziesz wrzeszczał? Ofiara zaczerpnęła powietrza i
pokręciła głową przecząco. Ugler puścił szyję nieznajomego i złapał go za ramię,
wciąż dotykając jego twarzy szpicem sztyletu. Mógł teraz przyjrzeć mu się nieco
dokładniej. Miał przed sobą najwyżej piętnastoletniego
chłopca.- Mieszkasz tu? -
zapytał. Chłopak skinął głową. Na jego twarzy malował się
wyraz przerażenia.- No to pewnie znasz doskonale tę
okolicę.- Tak... - wykrztusił z trudem
pojmany.- To świetnie. Chcę, żebyś mnie zaprowadził
w jedno miejsce. Dwudziesta pierwsza ulica. Czy to
daleko?- Nie, nie daleko. To równoległa do
tej.- A blok 25F? Wiesz gdzie to
jest?- Wiem.- No to
idziemy. Tylko powoli, jak najlepsi przyjaciele. I żadnych sztuczek, bo zrobię z
ciebie sito, rozumiesz? Ja zawsze trafiam do celu. Chłopak
pokiwał głową. Ugler schował sztylet i położył dłoń na rękojeści pistoletu.
Opuścili wnętrze klatki i ruszyli pustą ulicą. Tego typu sytuacje sprawiały
Uglerowi największy kłopot. Musiał teraz obserwować całe otoczenie, a oprócz
tego pilnować swojego więźnia. Nie było to łatwe, ale też nie trwało zbyt długo.
Poszukiwana ulica znajdowała się tuż obok. Blok o numerze 25F okazał się być
budynkiem stosunkowo nowym, przynajmniej w porównaniu z całym sąsiedztwem. Był
to typowy, czterokondygnacyjny, betonowy klocek, jakich pełno można było znaleźć
w starszych dzielnicach miasta. Nowsze budynki były o wiele
wyższe. Przyglądając się blokowi, Ugler pozwolił sobie na
krótką chwilę nieuwagi. Chłopak natychmiast zaczął uciekać co sił w nogach. W
tej samej chwili Ugler zrozumiał, że popełnił błąd. Zamierzał zlikwidować
chłopaka po cichu, kiedy wejdą do mieszkania. Pragnął uniknąć hałasu, który
poinformowałby wszystkich okolicznych mieszkańców o jego obecności, toteż nie
mógł sobie pozwolić na oddanie strzału. Nie było również szans na skuteczny
pościg w tym labiryncie. Mógł już tylko mieć nadzieję, że ten błąd nie będzie
miał żadnych poważniejszych konsekwencji. Zmiął w
ustach przekleństwo, bezradnie obserwując sylwetkę uciekiniera, a następnie
ruszył w stronę wejścia do budynku. Starając się nie hałasować, ruszył po
schodach na górę. Numer mieszkania wskazywał, iż mieściło się ono na pierwszym
piętrze. Tak też było w istocie. Prowadzące do jego
wnętrza drzwi pokryte były grubą, stalową blachą, toteż o ich wyłamaniu nie
mogło być mowy, a poza tym mieszkanie miało wyglądać na nietknięte, aby nie
spłoszyć zwierzyny. Ugler z niesmakiem spojrzał na rząd dziurek na klucze.
Wiedział już, że czeka go sporo żmudnej, niewdzięcznej pracy. Sięgnął do
pojemnika przy pasie i wydobył z niego niewielki przyrząd w kształcie sześcianu.
Był to typowy, często używany przez rządową policję elektroniczny "rozpruwacz
zamków", jak potocznie go określano. W rzeczywistości ów dyskretny aparacik
niczego nie rozpruwał, a jedynie wsuwał do dziurki od klucza rząd czujników w
kształcie igiełek o mikroskopijnie małej średnicy i wprowadzał do pamięci
kształt klucza, którego należało użyć. Następnie należało umieścić odpowiednią
surówkę w specjalnej szczelinie, gdzie maleńki frez rzeźbił w niej zapamiętaną
wcześniej linię. W ten sposób użytkownik "rozpruwacza" w ciągu kilkudziesięciu
sekund stawał się posiadaczem klucza idealnie pasującego do zamku. W przypadku
drzwi, przed którymi stał Ugler, problem polegał na tym, iż zamków było aż
osiem. Operacja zajęła prawie dziesięć minut, w
końcu jednak drzwi stanęły otworem. Ugler zamknął je za sobą z westchnieniem
ulgi. Mieszkanie, w którym się znajdował było bardzo skąpo umeblowane, ale
czyste, jeżeli nie liczyć cienkiej warstewki kurzu, który był zmorą dokuczającą
wszystkim mieszkańcom miasta. Ugler podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Punkt
obserwacyjny był doskonały. Wystarczyło już tylko czekać.
Ugler zapalił papierosa, a następnie wydobył z wewnętrznej kieszeni kombinezonu
mały komunikator.- Centrala, tu Samotny - powiedział
cicho, naciskając kciukiem przycisk emisyjny.- Tu
centrala - odpowiedział mu głos Bronowskyego.-
Jestem w tym mieszkaniu, szefie - zameldował Ugler. - Według moich obliczeń
facet powinien się zjawić za jakieś cztery godziny.-
Zrozumiałem. Pamiętaj, masz go tylko złapać!-
Pamiętam, pamiętam... - mruknął Ugler, chowając komunikator do kieszeni. Za
oknem zaczynał zapadać zmrok.* * * Abel zerwał
się z posłania niemal na równe nogi. Kiedy doszedł do siebie, uświadomił sobie,
iż klęczy na poduszce starego, skrzypiącego tapczanu, z gotowym do strzału
rewolwerem w prawej dłoni. Strzelający do niego przeciwnik był produktem jego
podświadomości, natomiast patrząca na niego z przerażeniem Eliza, na pewno nie.
Dziewczyna siedziała na brzegu tapczanu z niemym pytaniem w oczach. Otrząsnął
się z koszmaru i schował broń do kieszeni.- Która
godzina? - zapytał.- Już dobrze po północy -
odpowiedziała Eliza.- Gdzie
Paprawiec?- Zamknął budę i wyszedł. Zabrał ze sobą
Fajfusa.- Aha, rozumiem. Znajdziesz dla mnie trochę
kawy? Dziewczyna natychmiast podbiegła do kuchenki. Po
chwili w pomieszczeniu zapachniało świeżo zaparzoną
kawą.- Potrzebujesz czegoś jeszcze? - spytała,
podając mu filiżankę. W jej oczach Abel wciąż dostrzegał ten sam, co poprzednio
wyraz. Eliza patrzyła na niego z wyraźnym
zachwytem.- Nie, dziękuję. -
mruknął.- A może chciałbyś... Może masz ochotę się
ze mną zabawić?- Tak samo jak Fajfus? - upewnił się
Abel. Prawie natychmiast pożałował tego pytania. Wyraz twarzy dziewczyny
świadczył, iż sprawiło jej ono przykrość.- O to ci
chodzi - stwierdziła ze smutkiem. - Słuchaj, z Fajfusem to tylko interes. Lubi
głaskać moje cycki i daje mi za to połowę swojej pensji. Nie martw się, nie
pozwalam mu na nic więcej. On nigdy... Taką mamy umowę. Ale z tobą... Z tobą
mogłabym to zrobić naprawdę... Abel zupełnie nie wiedział
co powiedzieć. Dziewczyna była oszałamiająco
bezpośrednia.- Nie podobam ci się? - spytała w
odpowiedzi na jego wahanie. W jej głosie dało się wyczuć
smutek.- Jesteś śliczna, Elizo. - zapewnił ją - Nie
o to chodzi.- No to o
co?- Widzisz... Ja już mam
dziewczynę.- Tak, wiem - Eliza spuściła głowę. - To
ta od narkotyków. Wiem, jest ode mnie dużo ładniejsza... Kochasz
ją?- Kocham... Jest chyba jedyną na świecie osobą,
na której mi zależy.- No to dlaczego się z nią nie
ożeniłeś? Abel uśmiechnął się. Nie było łatwo prowadzić
rozmowę z Elizą, której wszystko wydawało się proste i
oczywiste.- To nie sztuka ożenić się z kimś -
stwierdził po dłuższej chwili. - Sztuką jest zapewnić tej osobie byt. Widzisz,
ja zawsze pracowałem dla siebie, a nie dla zysku. Nie wiem czy potrafisz to
zrozumieć... Oczywiście musiałem czasami robić rzeczy, które pozwalały mi nie
umrzeć z głodu, ale nigdy nie zastanawiałem się nad sposobami zdobywania
pieniędzy. Aż tu nagle pewnego dnia pojawiła się Anna... Nie miałem nawet na
pozwolenie zawarcia małżeństwa.- Ale teraz przecież
masz pieniądze - zauważyła Eliza.- Tak, mam. I
dlatego muszę ją odnaleźć. Teraz jest to dla mnie ważniejsze niż kiedykolwiek.
Wydaje mi się, że mam szansę na normalne życie. Niech sobie wszyscy kapłani
świata robią i mówią co chcą. Z taką gotówką nie boję się świata. Boję się tylko
o nią...- Nie bój się. Wszystko będzie dobrze,
zobaczysz - dziecięca twarz Elizy otoczona jasnymi włosami wyrażała dziecięcy
optymizm. W tym momencie dziewczyna stała się dla Abla prawdziwym uosobieniem
nadziei. Po raz pierwszy uświadomił sobie, iż naprawdę wierzy, że wszystko
będzie dobrze, że odnajdzie Annę i razem będą żyli długo i
szczęśliwie... Stan błogiego odprężenia brutalnie przerwał
mu łoskot energicznie, może nawet trochę zbyt energicznie otwieranych
drzwi. Po chwili w pokoju pojawił się zdyszany Paprawiec,
a zaraz za nim Fajfus.- Powiedz, kim ty właściwie
jesteś! - rzucił ostro barman.- O co ci chodzi? -
zdziwienie Abla było szczere. Paprawiec miał jednak inne zdanie na ten
temat.- Nie udawaj. Fajfus odnalazł twoją zasraną
dwudziestą pierwszą ulicę i ten twój zasrany blok. I wiesz co się okazało? W
mieszkaniu twojej cizi siedzi właśnie uzbrojony po zęby tajniak, święcie
przekonany, że nikt nie wie o jego obecności, co jest dowodem jego naiwności, bo
wcześniej rozwalił łeb jednemu rabusiowi i sterroryzował chłopaka z sąsiedztwa.
Facet najwyraźniej czeka na kogoś, jak się domyślam, na ciebie. Poza tym szukało
cię czterech dupków na rowerach. Znasz ich?- Na
rowerach? A jak wyglądają?- Mają po dwie ręce i dwie
nogi. Głupie pytanie. Skąd mogę wiedzieć? Przecież ich nie
widziałem.- A co z
Anną?- Cóż, właściwie nie wiadomo. Nikt jej nie
widział od dwóch dni. Sprawa jest bardzo dziwna, bo zniknęła też jej matka.
Podobno miała raka, albo coś w tym rodzaju. Twoja cizia miotała się od dłuższego
czasu, żeby zarobić na lekarstwa sprowadzane zza Bariery. Musiała na to wydawać
majątek... No więc obydwie zniknęły. Nic więcej nie wiem. A teraz słuchaj,
koleś. Nie chcesz powiedzieć kim jesteś, to nie mów. Twoja sprawa. Dostałeś
swoją forsę i jesteśmy kwita. Jesteś nawet sympatyczny, ale my nie chcemy
żadnych kłopotów. Czas, żebyś sobie stąd poszedł. Masz dokąd
iść? Abel poczuł, że całe niebo zwaliło mu się na głowę.
Nie ma, nie wiadomo... To było wszystko i nic zarazem. Nie było już Anny, nie
było lepszego świata, normalnego życia. Wszystko przepadło... Nie, z tym nie
mógł się pogodzić. Chciał wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Pogrążony w
rozpaczy mózg na kilka chwil stracił kontrolę nad ciałem, skupiając całą swą
energię na poszukiwaniu nowych wyjść... Nie było wyjść. Był tylko suchy,
bezwartościowy plik banknotów...- Masz dokąd iść? -
powtórzył Paprawiec. Jego pytanie dotarło do Abla dopiero za czwartym, lub
piątym razem.- Tak,
mam...- Oprzytomnij, człowieku! - zdenerwował się
barman. - Przestań się zachowywać jak kretyn! Żadna kobieta nie jest tego warta!
Słyszysz?! Żadna! No to jak, masz dokąd pójść? Nie możesz wrócić do domu. Tam na
pewno cię dopadną.- Nie martw się - Abel z trudem
stanął na drżących nogach. - Dam sobie radę.-
Wierzę. Ale na wszelki wypadek wyprowadzę cię z dzielnicy. O tej porze jest tu
niebezpiecznie. Abel szedł za barmanem jak bezmyślna
marionetka. Nie czuł zmęczenia, nie czuł bólu mięśni, nie czuł zupełnie
niczego.- Weź się w garść - rzucił Paprawiec, kiedy
znaleźli się na szerokim, pustym pasie betonu, stanowiącym granicę pomiędzy
szesnastą dzielnicą, a resztą miasta. - Jesteś facetem, jakich ludzkość
potrzebuje. Musisz tylko o niej zapomnieć. Pamiętaj,
musisz... Barman zniknął w mroku, a Abel ruszył w dalszą
drogę. Będąc zdany na własne siły, chcąc nie chcąc odzyskał część świadomości.
Pierwszym świadomym odczuciem był żal, iż nie pożegnał się z Elizą. Zaraz potem
wymazał z pamięci wszystkie bolesne wspomnienia, chociaż wiedział, że nie jest w
stanie uwolnić się od nich na długo. Wiedział dokąd idzie, chociaż nie miał
pojęcia czy dobrze robi. Szedł tak szybko jak potrafił, zmuszając wycieńczony
organizm do coraz większego wysiłku. Mijając rzędy bloków modlił się, by na jego
drodze nie pojawił się żaden napastnik. Miał dość walki, dość
zabijania... Horyzont zaczął blednąć, kiedy Abel wszedł do
wnętrza jednego ze starych wieżowców w południowej dzielnicy, królestwa
przemytu. Zastukał do drzwi w umówiony sposób i pogrążył się w nerwowym
oczekiwaniu. Po chwili usłyszał czyjeś przytłumione kroki. Po chwili drzwi się
otworzyły i na Abla spojrzał czarny, okrągły otwór lufy... Po chwili Abel ujrzał
rękę trzymającą broń, a następnie zaspaną, pryszczatą twarz
Adama.- Co ty tu robisz? - zapytał ze zdziwieniem
przemytnik. - Umawialiśmy się na dziewiątą. Martwiłem się o
ciebie...- Mogę wejść? - spytał
Abel.- Jasne, oczywiście. Abel
chwiejnym krokiem przekroczył próg i oparł się o ścianę, dysząc ciężko. Adam
złapał go za ramię i półprzytomnego zaprowadził do pokoju. Abel z ulgą usiadł w
głębokim fotelu.- Co się stało, do cholery? Kto ci
rozwalił głowę? Gdzie jest Anna?... Abel nie słyszał ani
jednego z pytań Adama. Nie był w stanie dłużej panować nad ogarniającą całe
ciało sennością.Tu jest rozdział PIĄTY a tu
POPRZEDNI
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 9 (2)MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 2 (2)MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 6MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 7 (2)MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 7 (2)MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 8 (2)MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol IMIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol IMIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 3 (2)MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 5więcej podobnych podstron