MIASTO ZŁOTEGO GRYFA by T.J.ALIEN vol 6
Tu jest rozdział POPRZEDNI a TU
następnyMiasto Złotego Gryfa
Rozdział 6 Autor -
T.J.AlienHTML : ArgailROZDZIAŁ
6 Centrum Kontroli Systemu Wizyjnego mieściło się w
potężnej hali, w głębokich podziemiach kapłańskiego pałacu. Jego krajobraz był
dość monotonny: nie kończące się rzędy pulpitów i monitorów, oraz szary tłum
obsługujących je techników. Pierwszy Rycerz nie przepadał za tą częścią swojej
posiadłości, był jednak zmuszony od czasu do czasu pojawiać się tutaj. Po
ostatniej wizycie wysłannika Kriga, musiał to robić kilka razy dziennie, co
bynajmniej nie wprawiało go w zbyt radosny nastrój. Szefem
zespołu specjalistów kontrolujących urządzenia był niski, szpakowaty Allan
Brown, będący jedynym stale zamieszkującym w pałacu gościem zza
Bariery.- Co jest, Allan? - zapytał Julio,
zbliżywszy się do niego niespostrzeżenie. - Masz coś
nowego? Brown nie wydawał się być zaskoczony jego wizytą.
Zdążył się już przyzwyczaić do niespodziewanych kontroli ze strony Pierwszego
Rycerza, którego obecność nie robiła zresztą na nim żadnego wrażenia. Jako
obywatel innego świata, Brown czuł się absolutnie bezpieczny i był wciąż
zrelaksowany. Powoli odwrócił głowę, z żalem odrywając się od monitora, na
którym jakaś para w wyrafinowany sposób uprawiała
miłość.- Nie mam nic - odpowiedział krótko. - I
niczego nie obiecuję. Na każdego technika wypada ponad tysiąc kamer. Mówiłem już
dawno, że powinno się unowocześnić Centrum. To, czym tutaj dysponujemy, może
służyć tylko do bieżącej kontroli, a nie do wykrywania
afer. Julio ze zrozumieniem pokiwał głową, nie dając po
sobie poznać gniewu. Brown był jeszcze jednym z tych, których Pierwszy Rycerz
serdecznie nienawidził, ale o ile w stosunku do innych mógł mieć mściwe plany, o
tyle Brown był dla niego nietykalny, czego świadomość doprowadzała Julia do
prawdziwej rozpaczy. Nie bardzo wiedział co ma powiedzieć, toteż mimowolnie
zapatrzył się w monitor. Pozycja, w jakiej obecnie kochała się para na ekranie,
była niezwykle wymyślna i zarazem widowiskowa. Brown
uśmiechnął się, podążając za wzrokiem kapłana.- No
co, Julio, podoba ci się? - mruknął. - Musisz nas częściej odwiedzać. Chyba
mógłbyś się wiele nauczyć od swoich poddanych. Popatrz tylko na tego młodego
człowieka. Działa jak młot pneumatyczny i ma głęboko w dupie wszystkie twoje
zakazy.- Zobaczymy, zobaczymy - warknął Julio, nie
przestając obserwować kochanków. Odczuwał zadowolenie ze swojej nowo zyskanej
sprawności. Już po kilku sekundach poczuł gwałtowny przypływ przyjemnego
podniecenia.- A co, myślisz, że im tego zabronisz?
Popatrz jak im świetnie idzie...- Jeszcze nie znają
ostatniej ustawy - zauważył Julio. - Za chwilę, kiedy zobaczą transmisję z
posiedzenia Izby Zakapturzonych...- Tak, wiem.
Właśnie się zaczęła. Popatrz jak się przejęli... Kobieta
na ekranie osiągnęła właśnie kolejny orgazm, a wzrok mężczyzny stawał się coraz
bardziej mętny... "Szanowni widzowie" - rozległ się
przytłumiony nieco głos telewizyjnego sprawozdawcy - "Zgodnie z konstytucją
Rajskiej Republiki, Izba Zakapturzonych będzie dzisiaj obradowała w celu nadania
ostatecznej mocy nadzwyczajnej ustawie..." Jęki mężczyzny
stały się głośniejsze. Jego sprężyste ciało poruszało się coraz szybciej,
idealnie harmonizując z drobnymi ruchami kobiety."...odtworzymy teraz
wczorajsze wystąpienie Jego Świetlistości Pierwszego Kapłana." - dokończył
spiker.- Teraz, teraz! - zawołała dziewczyna. -
Salwa na cześć Jego Świetlistości, kochanie! Mężczyzna
głośno stęknął. Poruszył się jeszcze kilka razy, a następnie opadł bezwładnie na
posłanie, obok swojej kochanki. Brown ryknął śmiechem,
łapiąc się za brzuch.- No i jak... Julio... Co za
zaszczyt... Spodziewałeś się takich honorów?... - wykrztusił, z trudem tłumiąc
napad wesołości.- Przełącz to! - Zawołał kapłan. -
Przełącz to, do cholery! Kto to jest?! Natychmiast daj mi ich
adres!- To nie będzie potrzebne - Julio usłyszał
znajomy głos. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał twarz Bronowskyego. Obok szefa
policji stał jakiś brudny, posiniaczony
młodzieniec.- Co nie będzie potrzebne, Bronowsky?! -
zasyczał Julio z wściekłością. - No, powtórz, co nie będzie
potrzebne?!- Ich adres. Na pewno nie zdołają umknąć
przed miotaczami twoich zakonników. Już oni się nimi zajmą. Muszą przecież skądś
wziąć materiał na podpałkę.- Co chcesz przez to
powiedzieć?- Zupełnie nic. A właściwie tylko tyle,
że są w tej chwili ważniejsze sprawy do omówienia. Twoja prywatna zemsta może
poczekać. To jest Ugler, mój agent operacyjny - Bronowsky z lekkim niesmakiem
popatrzył na swojego posiniaczonego pupila. - To on właśnie usiłował wpaść na
trop tego faceta, którego podejrzewamy.- Usiłował...
- mruknął Julio, marszcząc brwi. - Znakomicie to ująłeś. U s i ł o -w a ł ! I
oczywiście mu się n i e u d a ł o. Za to jeżeli mam wyciągać jakieś wnioski na
podstawie obserwacji jego wyglądu, to prawdopodobnie ledwo uszedł z życiem,
nieprawdaż? Ugler chrząknął, dając w ten sposób do
zrozumienia swojemu szefowi, że chciałby zabrać
głos.- Zamknij się, matole - uciszył go Bronowsky. -
Owszem, to prawda. Ale to nie tamten facet go załatwił. To jakieś śmiecie z
szesnastej dzielnicy. Jedno jest pewne: albo nasz podejrzany zrezygnował z
odnalezienia swojej pani, albo ktoś mu o wszystkim
powiedział...- Zwariowałeś?! - wrzasnął kapłan. -
Chcesz powiedzieć, że mamy w pałacu kogoś, kto przesyła informacje za
mur? Bronowsky wzruszył
ramionami.- Ty to powiedziałeś, nie ja. Nie
wykluczam niczego i poddaję analizie wszystko. Na tym między innymi polega moja
praca.- To wszystko? - spytał kapłan, wyniosłym
tonem. Bronowsky zaprzeczył ruchem
głowy.- Jeszcze nie. Właściwie jestem tu, bo wpadłem
na pewien pomysł. Myślę, że powinniśmy użyć przynęty... Wiesz co mam na
myśli...- Nie ma mowy! - zaprotestował Julio. -
Wybij to sobie z głowy. Pamiętaj, Bronowsky. Są pewne bariery, których nie wolno
ci przekroczyć!- Oczywiście. Dlatego właśnie zwracam
się do ciebie. Ty przecież możesz wszystko... Czyż
nie?- Ja też mam swój honor! Dotrzymuję danego
słowa! Złożyłem komuś pewną obietnicę i...- Tak,
wiem. Ale ten facet jest ciągle na wolności i kto wie co mu jeszcze przyjdzie do
głowy. To już nie jest twoja prywatna sprawa, kapłanie. Tu chodzi o dobro
państwa. Wszyscy przecież wiemy w jaki sposób ono zarabia na swoje utrzymanie.
Kamery muszą być sprawne, to podstawa naszego bytu. Kapłan
zacisnął pięści.- Powiedziałem: n i e ! - wycedził
przez zęby. - Czy coś jeszcze?- A ty, Allan, co o
tym sądzisz? - zapytał Bronowsky.- To nie jego
sprawa! - Julio nie dopuścił Browna do głosu. - Słuchaj, jeżeli nie możesz sobie
dać rady, to może powinieneś odejść na emeryturę. Zastanów się nad tym,
Bronowsky. Dobrze się zastanów... Jeżeli nie masz więcej sugestii, to zabieraj
tego twojego brudasa i wynoście się stąd. Czas pracuje na waszą
niekorzyść. Bronowsky bez słowa odwrócił się i opuścił
Centrum. Julio odczuwał niemałą satysfakcję. Szef policji nie odważył się być
zbyt bezpośredni podczas dialogu prowadzonego w obecności Browna, dzięki czemu
kapłan mógł go upokorzyć po raz pierwszy od wielu dni. Poczuł, że jego humor
stał się znacznie lepszy, a wraz z jego poprawą pojawił się kolejny przypływ
męskiej żądzy. Pomyślał o Susan Rainolds, która wciąż przebywała w jego
apartamencie. Wyobraził sobie jej smukłą sylwetkę, pachnące włosy, długie
nogi... Pragnienie stało się tak silne, że aż
bolesne.- Sprawdzajcie dalej - rzucił kapłan,
kierując się w stronę wyjścia. - Jeżeli coś znajdziecie, natychmiast dajcie mi
znać. Rozumiesz Allan? Natychmiast! Brown niedbale skinął
głową. Ledwo dostrzegalny uśmieszek nie opuścił przy tym jego twarzy, co
oczywiście sprawiło Juliowi ogromną przykrość. Niestety, musiał się pogodzić z
zachowaniem Browna. Szef kontroli wizji był jedynym równym mu mieszkańcem
pałacu. Opuściwszy halę, wsiadł do windy i błyskawicznie
pokonał odległość dzielącą go od najwyższej kondygnacji. Szybkim krokiem
podszedł do drzwi swojego apartamentu. Po chwili znalazł się w swojej sypialni.
Susan Rainolds leżała na łóżku, ubrana jedynie w krótki, czerwony
szlafrok.- Zrzucaj to, mała! - zażądał Julio. - Albo
nie... Tak będzie bardziej interesująco.- Co cię
napadło, staruszku? - zdziwiła się Susan. - Dotychczas to ja cię musiałam
gwałcić.Kapłan drżącymi rękami rozpinał długi rząd guzików, w które
wyposażona była jego szata. Minęła dłuższa chwila nim udało mu się uwolnić z
plątaniny tkanin. Rzucił się na dziewczynę, jak zwykle rezygnując z
jakichkolwiek pieszczot. Nie miał zwyczaju traktować kobiet jak równych sobie
istot. Wyznawał zasadę, iż każda z nich została stworzona po to, by dawać
przyjemność innym, a potem rodzić. Susan nie protestowała i nie starała się
zmieniać nawyków starca, mimo iż kontakty z nim były bolesne i wzbudzały w niej
wstręt. Była przecież profesjonalistką... Serię westchnięć
i stęknięć kapłana przerwał nagle metaliczny głos robota
Atari.- Wiadomość od Allana Browna - zameldował
elektroniczny sługa.- Może poczekać! - warknął ze
złością Julio.- To pilne - stwierdził
robot.- Nie mógł mi tego powiedzieć kilka minut
temu?- Sytuacja uległa
zmianie. Pierwszy Kapłan z żalem oderwał się od swojej
partnerki.- Niech to jasny szlag... - zaklął, zabierając się do zakładania
szat. - Pomóż mi, ty mała kurewko! - dorzucił po chwili, z wyrzutem spoglądając
na Susan.- Ja nie jestem od tego, dziaduniu -
odpowiedziała z uprzejmym uśmiechem. - Możesz mnie rżnąć ile ci się podoba, ale
nie zagonisz mnie do żadnej roboty. Niech ci pomoże twój przyjaciel na
kółkach. Julio wzruszył ramionami, z trudem powstrzymując
się od wymierzenia bezczelnej kobiecie policzka.-
Allan Brown czeka na odpowiedź - zaskrzeczał Atari.-
Powiedz mu, że zaraz tam będę - Julio ciężko dysząc dopiął kolejną dziesiątkę
powleczonych aksamitem guzików. Zakładanie kapłańskiego stroju było o wiele
trudniejsze niż pozbywanie się go. W końcu, całkowicie odziany, podszedł do
lustra.- Chodź ze mną, Atari - polecił, gładząc
niesforny kosmyk siwych włosów. Robot wyjechał ze swojego
kąta na środek sypialni, a następnie posłusznie udał się za swoim wychodzącym
panem. Julio śpieszył się, a jednak Bronowsky był szybszy. Kiedy kapłan zjawił
się w Centrum, szef tajnej policji stał obok centralnego pulpitu i prowadził
ożywiony dialog z Brownem. Na widok Julia, obydwaj
zamilkli.- Co się stało, do cholery?! - zawołał
Wielki Mistrz.- Nic takiego - odpowiedział Brown. -
Po prostu, zgasła następna kamera.- Nie martw się o
nic. Wysłałem już swoich ludzi tam gdzie trzeba.-
Macie zapis obrazu sprzed awarii?- Niestety,
nie.- Jak to?! Przecież zgodnie z procedurą,
ostatnie pięć minut wizji przechowywane jest w
archiwum...- Jasne, jasne - Brown machnął ręką ze
zniecierpliwieniem. - Problem polega na tym, że ten facet skasował wszystko. To
ciekawy osobnik, nie ma co...- Czyje to mieszkanie?
- spytał kapłan po chwili, zwracając się do
Bronowskyego.- Jakiegoś drobnego przemytnika.
Sprawdziliśmy to powiązanie. Nasz podejrzany spotykał się podobno z tym facetem
w pewnym barze, będącym własnością niejakiego Rogera. Posłałem tam
ludzi.- No to idziemy do twojego biura, Bronowsky.
Zamierzam czuwać nad wszystkim osobiście. A ty, Brown, obserwuj
dalej. Bronowsky westchnął ciężko. Nie lubił towarzystwa
Pierwszego Kapłana w żadnej sytuacji, a perspektywa ciągłego nadzoru starca nad
jego pracą, była nie do zniesienia. Nie dało się jednak nic zrobić. Mały
metalowy robot wlepiał w niego swoje rubinowe ślepia, czekając tylko na
jakikolwiek przejaw agresji. Droga do kompleksu
pomieszczeń zajmowanych przez policję, była o wiele krótsza niż do kapłańskiego
apartamentu. Kompleks ów mieścił się, podobnie jak Centrum Kontroli, w
podziemiach pałacu. Jego usytuowanie podyktowane było koniecznością zapewnienia
szybkiego połączenia z miastem, co dało się zrealizować za pomocą długiego,
podziemnego tunelu, wewnątrz którego mogły poruszać się szybkie, policyjne
bolidy. Kapłan Julio nigdy jeszcze nie korzystał z tej drogi. Śmigłowiec i
limuzyna były według ludzi Kriga jedynymi środkami komunikacji godnymi
Pierwszego Kapłana. Oczywiście mógł skorzystać z jednego z policyjnych bolidów,
które były o wiele szybsze i bezpieczniejsze, ale przecież korzystali z nich
tacy osobnicy, jak ten posiniaczony degenerat... Julio poczuł nieprzyjemny
dreszcz na samą myśl o zajęciu miejsca w czymś takim. Bolid policyjny był
absolutną ostatecznością. Biuro Bronowskyego było
pogrążone w chaosie. Wszędzie poniewierały się sterty wydruków, szkiców i innych
kartek. Szef policji zręcznym ruchem dłoni oczyścił jedno ze znajdujących się w
pomieszczeniu krzeseł.- Usiądź, proszę - zachęcił
kapłana. - Przepraszam za bałagan. Ostatnio wydarzyło się tyle, że nie miałem
czasu posprzątać. Julio ze zrozumieniem pokiwał głową. W
takich chwilach, jak ta, żywił niemały podziw dla pracowitości Bronowskyego.
Szef policji mógł w razie potrzeby zachowywać aktywność prze kilka dni, bez
odpoczynku. Lubił przy tym porządek, a zatem skoro zrezygnował z przywrócenia
swojemu pokoikowi jego zwykłej postaci, najwidoczniej rzeczywiście nie miał na
to czasu. Kapłan usiadł, a Bronowsky podszedł do swojego
biurka i nacisnął przycisk interkomu.- Ugler, zgłoś
się - rzucił do niewidocznego mikrofonu.- Zgłaszam
się, szefie - odpowiedział po chwili agent.-
Jesteście już w tym barze?- Owszem, od kilkunastu
sekund. Drzwi były otwarte, ktoś rozwalił zamek. Wygląda na to, szefie, że mamy
konkurencję. Sala jest pusta, przeszukujemy zaplecze... Zaraz, zaraz, szefie,
mam wiadomość, że... Momencik, muszę go zobaczyć... Tak, to ten karczmarz.
Szefie, albo nie mamy szczęścia, albo nasza konkurencja jest od nas
lepsza.- Co to ma znaczyć, do cholery?! - zawołał ze
zniecierpliwieniem Bronowsky.- Szefie, przykro mi -
mruknął Ugler po chwili. - Karczmarz leży na swoim łóżku, dokładnie skrępowany.
Poza tym, ktoś poderżnął mu gardło, od ucha do ucha, zupełnie tak samo jak mnie
uczono w szkole...- To ten zawszony skurwiel, Rufus,
czy jak mu tam. Słuchaj, Ugler. Za chwilę centrala przekaże ci wszystkie nowe
dane. Ktoś wyłączył następną kamerę. Dostaniesz adres. Jedź tam i zrób co tylko
będzie możliwe, tylko tym razem postaraj się nie spieprzyć niczego,
rozumiesz?- Tak jest,
szefie.- Aha, przy okazji. Wspominałem już, że tego
kretyńskiego konfidenta możesz w razie potrzeby zlikwidować... Otóż teraz bardzo
mi na tym zależy. Załatw go przy najbliższej
okazji.- Jasne - zakończył Ugler i przerwał
połączenie.- Ten twój agent, to wesołek - zauważył
Julio. - Czy jesteś pewien, że to właśnie on powinien wykonywać najtrudniejsze
zadania?Bronowsky wzruszył ramionami.- On jest w
tej chwili najlepszy - mruknął, nie chcąc rozpoczynać kolejnej sprzeczki z
kapłanem, który najwyraźniej szukał pretekstu do jej
rozpoczęcia.- Czy chcesz przez to powiedzieć, że od
tego brudasa zależy powodzenie całej operacji?- Masz
rację, kapłanie - Bronowsky pokiwał głową. - Wszystko zależy od niego. Tylko od
niego...* * * Cztery policyjne bolidy
zatrzymały się z piskiem opon, tuż obok wejścia do budynku, blokując całą ulicę.
Ugler wyskoczył ze swojego pojazdu i wyszarpnąwszy z kabury jeden z pistoletów,
wpadł do wnętrza budynku. Towarzyszyło mu dwóch niższych stopniem agentów
operacyjnych. Jeden z ludzi pozostał na zewnątrz,
aby pilnować pojazdów i jednocześnie wejścia. Drzwi
prowadzące do mieszkania, które wskazał im Bronowsky, były uchylone. Ugler
odruchowo przywarł całym ciałem do ściany. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej
policyjny identyfikator, który zawiesił sobie na szyi. Teraz mógł występować w
imieniu prawa, Zakonu, rządu i kilku innych instytucji. Dyskretnym ruchem głowy
nakazał swoim ludziom, aby przygotowali się do ataku. Wykonał jeszcze kilka
głębokich wdechów, a następnie jednym kopniakiem otworzył drzwi i rzucił się na
podłogę przedpokoju, błyskawicznie analizując sytuację. Nie wystrzelił, ponieważ
nie było takiej potrzeby, ciągle jednak dotykał palcem języka spustowego.
Błyskawicznie przeturlał się pod najbliższą ścianę, nieustannie obserwując całe
otoczenie. Jego ludzie tymczasem zajęli swoje stanowiska tuż za drzwiami,
wychylając spoza framug lufy karabinków. Szybka, bezgłośna
akcja nie zwróciła niczyjej uwagi. Ugler odczekał kilkanaście sekund, a potem
poderwał się na równe nogi, jednym skokiem znalazł się przy drzwiach
oddzielających przedpokój od najbliższego pokoju i bezszelestnie wsunął się do
jego wnętrza. Z niemałą satysfakcją stwierdził, iż pośpieszne zabiegi medyczne,
którym poddał się po powrocie z poprzedniej akcji, dały pożądany efekt. Czuł
nadal ból w nodze i klatce piersiowej, ale jego nasilenie było coraz
mniejsze. Pokój był duży, nawet bardzo duży. Ugler
dostrzegł telewizor, wmontowany w jedną ze ścian. Jego ekran był czarny i
martwy, co stanowiło niezwykły widok, nawet dla operacyjnego agenta tajnej
państwowej policji. W pokoju nie było nikogo, ale Ugler zauważył kolejne drzwi,
za którymi najprawdopodobniej znajdował się kolejny pokój. Nie słyszał żadnych
podejrzanych dźwięków, ale instynktownie poczuł zbliżające się
niebezpieczeństwo. Wiedziony odruchem upadł na podłogę. Gest ten uratował mu
życie, ponieważ niemal w tej samej chwili zza oszklonych drzwi wychyliła się
dłoń trzymająca pistolet, a następnie padł strzał.-
Policja! - zawołał na wszelki wypadek Ugler. O dziwo, poskutkowało. Drzwi
otworzyły się na całą szerokość i uzbrojony człowiek ukazał swoją postać, nie
zachowując żadnych środków ostrożności. Ugler błyskawicznie porównał jego twarz
z zapamiętanymi wizerunkami. To był konfident Rufus, człowiek którego widział
dzień wcześniej w mieszkaniu dziewczyny, wciąż wyprzedzający go o przysłowiowy
krok i konsekwentnie utrudniający śledztwo. Jego zachowanie było dla Uglera
całkowicie zrozumiałe. Rufus, jak każdy przeszkolony konfident, miał w swojej
podświadomości zakodowany odruch uległości wobec osób reprezentujących aparat,
któremu służył. Pistolet Rufusa upadł na podłogę, wydając
przy tym nieprzyjemnie brzmiący, metaliczny łomot.-
Melduje się agent terenowy numer dwa, dwa, zero, cztery, sześć, dwa, pięć,
łamane przez zero, dwa. - wyrecytował Rufus, przyjmując postawę
zasadniczą. Ugler popatrzył mu głęboko w oczy,
przystawiając karabinek do jego brzucha.- Co tutaj
robisz? - spytał cicho, niemal szeptem.- Próbuję
zdobyć informacje mające związek z osobnikiem imieniem Abel, numer
ewidencyjny...- Znam ten numer. Kto oprócz ciebie
jest w mieszkaniu?- Trzej moi ludzie i... ten facet,
Adam.- Właściciel
mieszkania?- Tak, właśnie
on.- A Abel? Nie ma go tutaj?
Przez twarz Rufusa przebiegł nerwowy skurcz.- No, co
jest? - zapytał Ugler, zwiększając nacisk lufy. - Co z Ablem? Chcę
wiedzieć.- On... był tutaj,
ale...- Ale co? Mów,
człowieku!- On zwiał...-
A właściciel mieszkania?- Próbowałem coś z niego
wycisnąć, ale...- Żyje
jeszcze?- Tak, żyje.- To
świetnie. Niech twoi ludzie tu przyjdą i przyprowadzą go ze sobą. Tylko bez
żadnych sztuczek.- Chodźcie! - zawołał Rufus,
starając się nadać swojemu głosowi radosne brzmienie. - To
policja! Po chwili oczom Uglera ukazali się Miron, Arnold
i Albert. Dwaj ostatni prowadzili półprzytomnego, posiniaczonego
człowieka.- Meldują się konfidenci terenowi o
numerach... - zaczął Arnold, ale zamilkł, dostrzegłszy wyraz wściekłości na
twarzy Uglera. W tej samej chwili do pokoju ostrożnie weszli dwaj pozostali
agenci.- Idioci - stwierdził krótko Ugler,
przyglądając się pobitemu Adamowi. Wiedział już, że więzień będzie wymagał
rekonwalescencji przed przesłuchaniem, a to wiązało się z dodatkową zwłoką.
Śledztwo stanie w miejscu na dobrych kilka dni, a winą za to, jak zwykle,
obarczeni zostaną agenci operacyjni. Ugler czuł narastającą złość. Równocześnie
był świadom, iż ma przed sobą rzeczywistego winowajcę, który za działalność na
własną rękę musi zostać ukarany. Państwowy aparat policyjny znał tylko jedną
karę dla swoich ludzi, którzy przestawali być potrzebni...
Lufa karabinka coraz mocniej i mocniej wwiercała się w brzuch konfidenta.
Równocześnie Ugler stopniowo zwiększał nacisk palca na język spustowy. Huk
wystrzału zaskoczył wszystkich, a najbardziej Rufusa. Konfident poczuł, że nagle
stracił panowanie nad dolną częścią ciała, najwyraźniej kula uszkodziła rdzeń
kręgowy. Nogi przestały utrzymywać korpus i Rufus upadł na ziemię. Ugler na
wszelki wypadek kopnął leżący obok jego ofiary pistolet, jak się okazało
zupełnie niepotrzebnie. Rufus nie myślał już o strzelaniu z niego. Całą swoją
uwagę skoncentrował na utrzymaniu się przy życiu. Nigdy wcześniej nie sądził, iż
może to być takie trudne. Jego ciało stawało się coraz bardziej ospałe i
bezwładne. Siły opuszczały je w błyskawicznym tempie. Miał ogromną ochotę zadać
swojemu oprawcy kilka pytań. Przede wszystkim chciał wiedzieć "dlaczego" i "za
co", zdawał sobie jednak sprawę, że każde słowo mogłoby przyśpieszyć proces
umierania. Nie czuł bólu, a być może nie zdawał sobie z niego sprawy. Zdziwienie
było silniejsze od wszelkich innych uczuć, toteż Rufus popatrzył na Uglera z
niemym pytaniem w oczach, a wyraz ten zastygł na jego twarzy, kiedy uciekło z
niej życie... Miny trzech pozostałych konfidentów wyrażały
strach i rozpacz. W świetle panującego prawa, zasłużyli na taką samą karę, jak
ich martwy obecnie przywódca.- No i co, chłopcy? -
spytał Ugler z uśmiechem. - Chcecie po kulce? A może po dwie dla
pewności? Miron był blady i wciąż jeszcze nie doszedł do
siebie, ale usłyszawszy słowa Uglera, pobladł jeszcze bardziej i osunął się na
ziemię bez przytomności.- Co mu się stało? - spytał
Ugler, obrzucając go pogardliwym spojrzeniem.- Miał
ciężką noc... - odważył się odpowiedzieć Arnold. Ugler po
raz kolejny wystrzelił ze swojego karabinka. Tym razem jego celem była głowa
Mirona.- Nie cierpię słabeuszy - stwierdził,
chowając do kabury broń lepiącą się od zakrwawionych odłamków czaszki i
fragmentów mózgu. - Puśćcie tego człowieka - dodał po
chwili. Pozbawiony oparcia Adam z trudem utrzymywał się na
nogach. Co chwilę kaszlał, plując krwią i trzymając się za
brzuch.- Zabierzcie go - rozkazał Ugler swoim
podwładnym. - Wezwijcie wóz medyczny. Ten facet musi dojść do formy, to nasz
jedyny ślad. A z wami co mam zrobić? - zapytał, zwracając się do pogrążonych w
śmiertelnym przerażeniu Alberta i Arnolda. - Nie mogę was tak po prostu
wypuścić, chyba o tym wiecie.- Tak, wiemy - mruknął
Arnold, w którym nagle obudziła się nadzieja na polubowne zakończenie konfliktu.
Być może ten bezlitosny policjant będzie potrzebował prywatnych informatorów.
Takie przypadki zdarzały się przecież często, nawet bardzo często. Niejeden z
konfidentów, oprócz sumiennego wypełniania obowiązków wobec szefa, pracował dla
jednego, lub nawet kilku agentów operacyjnych. Instytucja prywatnych
informatorów była tak stara, jak miasto, w którym
przebywali.- No dobra - westchnął Ugler po chwili. -
Mówcie co wiecie. Chcę wiedzieć jak najwięcej na temat Abla i tego tutaj, Adama,
jasne?- Jasne - odpowiedział Arnold, czując przypływ
ulgi. Istniała duża szansa, że uda im się ocalić życie, pod warunkiem, iż
udowodnią swoją przydatność. Arnold rozpoczął swoją relację od streszczenia
Uglerowi przebiegu wydarzeń, w których czwórka konfidentów brała udział, od
momentu wyruszenia w pościg za Ablem. Kiedy doszedł do rozmowy z karczmarzem
Rogerem, Ugler przerwał mu, unosząc dłoń.- Kto
załatwił karczmarza? - zapytał.- Rufus -
odpowiedział Albert, wskazując na leżące na podłodze
zwłoki.- No, dobra, a co wyciągnęliście od tego
przemytnika?- Właściwie nic. Nie chciał mówić,
chociaż nieźle oberwał.- Idioci - powtórzył Ugler.
Jego karabinek plunął ogniem jeszcze dwa razy, pozbawiając życia bezmyślnych
konfidentów. Ugler wiedział już wszystko, co wiedzieli oni, a zatem przestali mu
być potrzebni. Schował broń i wydobył komunikator.-
Centrala, tu Ugler - powiedział.- Co jest, Ugler? -
odpowiedział mu głos Bronowskyego. - Masz coś?-
Owszem, mamy tego przemytnika. Nasz podejrzany
zwiał.- Cholera...-
Szefie, tego Rufusa i tych trzech załatwiłem, jak pan sugerował. Niech pan
przyśle kogoś od porządków. Trzeba tu trochę posprzątać... Bez
odbioru. Ugler schował komunikator i opuścił mieszkanie
Adama z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku.* *
* Fale raz po raz uderzały o podstawę sinego skalnego
masywu, szumiąc monotonnie. Gęsta mgła jak zwykle skrywała wszystko to, co
znajdowało się dalej niż kilkadziesiąt metrów od brzegu, łącznie z linią
horyzontu. Tutaj kończył się świat, który znał Abel i wszyscy mieszkańcy miasta.
To była B a r i e r a. Dalej istniało już tylko nieznane.
Gdzieś tam, w pogrążonej we mgle nieskończoności, istniały pewnie inne lądy,
inne morza i inni ludzie. Wykuty w granitowej skale posąg złotego gryfa
nieustannie spoglądał w tę dal, ale nawet jemu nie wolno było znać
prawdy. Kryjówka Bractwa Antyzakonnego mieściła się w
ciemnym wnętrzu skalnego masywu. Nikt z jej mieszkańców nie wiedział skąd się
wzięła, kto zadał sobie tak wiele trudu, by wydrążyć w skale sieć komnat i
korytarzy, mających połączenie z podziemiami miasta. Abel podziwiał dzieło
nieznanego budowniczego, chociaż nie mógł nabrać sympatii dla swojego nowego
mieszkania. Pomieszczenie, które zajmował było niewielkim, zimnym i ciemnym
lochem, umiejscowionym na wysokości kilkunastu metrów ponad poziomem morskiej
tafli. Jedynym elementem łączącym go ze światem na zewnątrz, była wąska, długa
szpara, nosząca dumną nazwę okna, poprzez którą można było dostrzec spienione,
uderzające o podnóże skały bałwany. Każdej nocy Abel zasłaniał tę szparę
specjalną roletą, by nikt nie mógł dostrzec smugi światła, którego źródłem była
prymitywna, spirytusowa lampka. Abel nie wierzył wprawdzie, że ktoś może
obserwować ich kryjówkę od strony morza, ale zarządzenie przywódców Bractwa
przestrzegane było przez wszystkich mieszkańców masywu z żelazną
konsekwencją. Najczęstszym gościem Abla podczas kilku dni
spędzonych w kamiennej twierdzy, był ekskapłan, ojciec Jan. Był to człowiek o
niezwykle łagodnym i przyjaznym usposobieniu, czego nie można było powiedzieć o
jego kompanach. Bractwo liczyło mniej więcej sześćdziesięciu członków, którym
Abel mógł się przyjrzeć podczas wspólnych posiłków, odbywających się w
największym z lochów, nazywanym przez wszystkich jadłodajnią. Przywódcą
organizacji był tajemniczy, szpakowaty, dobiegający czterdziestki mężczyzna,
którego imienia nikt nigdy nie wymieniał. Wobec podwładnych używał pseudonimu
"Maestro". Członkowie Bractwa Antyzakonnego byli w znakomitej większości ludźmi
młodymi, pełnymi gniewu i zapału, ale za to całkowicie pozbawionymi rozsądku.
Stanowili siłę wymagającą bardzo precyzyjnego sterowania, oraz surowej
dyscypliny, z czego Maestro i jego zastępcy doskonale zdawali sobie sprawę.
Żaden z mieszkańców skalnej twierdzy nie mógł opuszczać jej wnętrza bez
zezwolenia swojego zwierzchnika. Jedynym wyjątkiem była Maria, spełniająca
funkcję zwiadowcy. Wzbudzający antypatię Abla Andreas był jej bezpośrednim
podwładnym i jedynym stałym pomocnikiem. Kolejny dzień
rozpoczął się tak samo jak wszystkie inne. Abel odsunął roletę i przez chwilę
przyglądał się morzu. Było w tym widoku coś pięknego i majestatycznego, chociaż
trudno było zyskać dobry humor, wpatrując się w skłębioną masę ołowianosinej
cieczy. Zbyt długa obserwacja wprawiała Abla w nastrój wręcz melancholijny,
toteż przerwał ją w odpowiednim momencie, a następnie, przeciągając się wyszedł
ze swojej celi. Maszerując długim, wąskim korytarzem, dotarł do miejsca
spełniającego funkcję zbiorowej łaźni. Sporej wielkości pieczara wypełniona była
zapachem parującej, chlorowanej wody. Rzędy kąpielowych kabin ciągnęły się od
ściany do ściany, co wcale nie oznaczało, że ich liczba była wystarczająca.
Liczba członków organizacji zwiększała się z dnia na dzień, a możliwość
rozbudowy skalnego zamku praktycznie nie istniała. Odwiedzając to miejsce, Abel
zawsze wybierał porę dnia, o której kabiny świeciły przysłowiową pustką. Będąc
gościem Bractwa, nie zaś jego zaprzysiężonym członkiem, mógł sam ustalać swój
dzienny harmonogram. Pierwsza z kabin w najbliższym
szeregu była zajęta, toteż Abel zdecydował się na drugą. Wieszając na blaszanych
haczykach części garderoby, zwrócił uwagę, by rękojeść rewolweru wystawała nieco
z kieszeni spodni i znajdowała się w zasięgu jego dłoni. Strumień gorącej wody
odświeżył go i zrelaksował. Wychodząc z kabiny, uświadomił sobie nagle, że nie
jest sam. Sytuacja, w której się znalazł należała do najbardziej
nieoczekiwanych, jakie tylko mógł sobie wyobrazić. Obok niego stała Maria,
całkowicie rozebrana. Energicznie wycierała swoje perfekcyjnie zbudowane ciało
kolorowym ręcznikiem, nucąc pod nosem jakąś banalną
melodyjkę.- Cześć, Abel - powiedziała, obdarzając go
ciepłym uśmiechem.- Cześć... - odpowiedział nieco
speszony. Po raz pierwszy patrzył na Marię jak na kobietę. Nie mając na sobie
czarnego, bojowego stroju, wyglądała bezbronnie i... podniecająco. Abel nie
bardzo wiedział jak się zachować, za to Maria wcale nie wyglądała na
zawstydzoną, ani na zaskoczoną.- Co jest? - zapytała
po chwili. - Nigdy nie widziałeś rozebranej dziewczyny?
Abel wzruszył ramionami.- Nie o to chodzi - mruknął.
- Nie spodziewałem się spotkać tutaj właśnie ciebie. Poza tym wyglądasz trochę
inaczej niż zwykle.- Inaczej, to znaczy
gorzej?- Ależ nie. Wprost przeciwnie. Wyglądasz
wręcz fantastycznie bez tego strzelającego złomu, który zwykle na sobie
nosisz. Maria roześmiała się, najwyraźniej ubawiona jego
żartem. Abel znał bardzo niewiele osób, które potrafiły się tak
śmiać.- Chyba będę musiała cię rozczarować -
stwierdziła, wyciskając wodę ze swoich długich włosów. - Zamierzam właśnie z
powrotem założyć na siebie mój złom. A swoją drogą, muszę ci powiedzieć, że
twoja osobowość częściowo uległa temu, z czym
walczymy.- To znaczy?-
Zawstydziłeś się, kiedy zobaczyłeś, że jestem naga. Nie zaprzeczaj, jestem
pewna, że się nie mylę.- No, może troszkę. Słuchaj,
a gdybym to nie był ja, ale ktoś, kto... Śmiech Marii nie
pozwolił mu dokończyć zdania. Dziewczyna powoli ubierała swój czarny, nabijany
ćwiekami kombinezon. Kiedy skończyła, popatrzyła na niego z ledwo dostrzegalnym
wyrazem politowania.- To nie ma dla mnie znaczenia -
powiedziała, dopinając pas, do którego przytwierdzona była większość jej
arsenału. - Ja nie wstydzę się swojego ciała,
rozumiesz?- Wcale się nie dziwię - mruknął Abel,
wciąż mając przed oczami jej nagą postać. Jego mina zdradziła dziewczynie
wszystkie jego myśli.- To nie jest tak, jak myślisz
- sprostowała. - Mogłabym być mała, gruba i brzydka. To nie miałoby znaczenia.
Swoją walkę zaczęłam od tego, że pozbyłam się szkodliwego wstydu, który nie ma
nic wspólnego z prawdami głoszonymi przez Inteligencję.Cała ta demagogia
jest wymysłem tych zakapturzonych impotentów w kolorowych szatkach. Ty też
musisz zacząć myśleć inaczej.- Dlaczego właśnie
ja?- Bo jesteś człowiekiem. Mam cię za kogoś, kto
potrafi samodzielnie myśleć, a do tego jest zdolny do posiadania i okazywania
uczuć wyższych.- Skąd wiesz, że się nie
mylisz?- Czasami miewam przeczucia. A oprócz tego
staram się wyciągać wnioski. Nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt dużo, ale przecież
wspominałeś, że zrobiłeś to wszystko dla dziewczyny...
Abel pokiwał głową w zamyśleniu. Maria nie była kimś, kogo dałoby się w łatwy
sposób oszukać.- Chyba masz rację - westchnął z
rezygnacją. - To z jej powodu. Chwilami zastanawiam się czy przypadkiem nie
zwariowałem. Wiesz, to chyba możliwe. To by wiele tłumaczyło... - poczuł dotyk
jej dłoni na swoim ramieniu.- Nie zgrywaj się -
przerwała mu. - Chodź, napijemy się czegoś.- Co?! -
zawołał ze zdumieniem. - Chcesz żebyśmy poszli do
miasta?!- Kto mówi o mieście? Mamy tu własną
knajpkę. Oczywiście nie każdy może z niej korzystać. To coś w rodzaju klubu dla
oficerów.- Rozumiem. Cóż, chyba przyjmę
zaproszenie. Opuściwszy łaźnię, długo błądzili w
labiryncie wąskich, wykutych w skale korytarzy. Abel niemal od razu stracił
orientację, ale dziewczyna sprawiała wrażenie kogoś, kto zna każdy centymetr
kwadratowy skalnej twierdzy. Wkrótce zatrzymali się przed masywnymi drzwiami.
Maria zastukała w nie rękojeścią karabinka.- Kto
tam? - rozległ się przytłumiony bas.- Otwieraj,
Jakub! To ja, Maria! - odpowiedziała.Z grzytnął zamek i
drzwi uchyliły się nieco. W szparze pojawiła się czyjaś mocno zarośnięta twarz,
o krzaczastych brwiach i nieufnym spojrzeniu. Na widok dziewczyny, jej twarde
rysy nieco złagodniały, ale tylko na krótką chwilę. Na widok Abla, nieznajomy
nieomal wyszczerzył zęby.- Co to za jeden? -
warknął. Maria bez słowa przystawiła mu do czoła lufę
swojej broni.- Cofnij się grubasie - poleciła. W jej
głosie nie było najmniejszego śladu agresji, czy też niechęci. Dziewczyna
żartowała, a człowiek nazwany przez nią Jakubem najwidoczniej lubił tego rodzaju
żarty, bowiem wbrew oczekiwaniom Abla, uśmiechnął się i pozwolił im wejść do
środka. Wyposażenie wnętrza klubu składało się z wysokiego stołu spełniającego
rolę baru, na którym poustawiane były rzędy butelek, szklanek i kieliszków
różnej wielkości, oraz kilku stolików, którym towarzyszyły niskie, pozbawione
oparć zydle.- To mój gość - powiedziała Maria,
chowając karabinek. - Masz być dla niego uprzejmy. Abel
przyjrzał się uważnie gospodarzowi. Człowiek o imieniu Jakub miał niewiele ponad
półtora metra wzrostu. Charakterystycznym szczegółem jego urody była potężna
tusza, dzięki której przypominał toczącą się po ziemi, wielką kulę. Jego twarz
tonęła w gąszczu rudawego zarostu. Ogólnie rzecz biorąc, był wzorem ludzkiej
szpetoty. Mimo tego wzbudzał raczej sympatię, niż
odrazę.- Gość, ha! - mruknął, przyglądając się
uważnie Ablowi. - To pewnie ten naukowiec, który ma się do nas
przyłączyć.- Jakubie, on wcale nie powiedział, że
się do nas przyłączy - sprostowała Maria. - Nie rozsiewaj plotek. Lepiej daj nam
coś do picia.- Do picia, jasne. Czego się
napijecie?- Co lubisz? - spytała Maria, zwracając
się do Abla.- A mam możliwość
wyboru?- Oczywiście.- W
takim razie zaufam twojemu gustowi. Piłem w życiu tylko to, co serwowano u
Rogera i w innych knajpach...- Dobra, rozumiem.
Jakubie, daj nam dwa koktajle.- Według twojego
przepisu?- Tak, właśnie
takie.- Już się robi. Jakub
podszedł do baru i zajął się mieszaniem składników tajemniczej mikstury. Maria
usiadła przy jednym ze stolików, zachęcając Abla gestem dłoni, by uczynił to
samo.- Skoro już jesteśmy przy tym temacie... -
zaczęła po chwili, wpatrując się w blat stołu. - Powiedz, czy myślałeś o
przyłączeniu się do nas? Abel poczuł się zaskoczony
pytaniem. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że zostanie mu ono kiedyś przez kogoś
zadane, ale nie spodziewał się, że tym kimś będzie właśnie dziewczyna. Czy był
to przypadek? A może cały ciąg ostatnich wydarzeń był wyreżyserowany przez
Maestra, lub innego z przywódców? Abel wpatrywał się w twarz Marii, chcąc
uchwycić jej spojrzenie. Udało mu się to dopiero po dłuższej chwili. W oczach
dziewczyny kryła się mieszanina niepewności, zakłopotania, ciekawości i czegoś,
czego Abel nie potrafił zidentyfikować. Na pewno jednak nie było to spojrzenie
aktora, z pełnym wyrafinowaniem odgrywającego swoją
rolę.- Chciałabyś? - odpowiedział
pytaniem. Maria uśmiechnęła się, ale nie mogąc znaleźć
odpowiedniego, pasującego do sytuacji żartu, po kilku sekundach
spoważniała.- Myślę, że byłbyś doskonałym kompanem -
stwierdziła. - Wiele o tobie słyszałam od Rogera, Adama i innych... Podobno
twoim ojcem był zawodowy zabójca...- To nie był mój
prawdziwy ojciec - wyjaśnił Abel.- Nie lubisz
rozmawiać o swojej przeszłości - zauważyła
dziewczyna.- Nie bardzo - zgodził
się.- W takim razie
przepraszam...- Ależ nie, nie musisz! -
zaprotestował. - Nie mam zbyt przyjemnych wspomnień, ale jeżeli cię to
interesuje...- Owszem,
interesuje.- No, dobrze. Ten facet, który mnie
wychowywał, był moim stryjem. Nie pamiętam zbyt dobrze rodziców, ale podobno to
on nas wszystkich utrzymywał, kiedy oni jeszcze żyli. Widzisz, to był naprawdę
szlachetny człowiek. Został zabójcą i łowcą nagród, bo postanowił sobie, że
zapewni swojemu bratu, czyli mojemu ojcu, uczciwe i godziwe życie. Poświęcił się
dla innych...- A co się stało z twoimi
rodzicami?- Zginęli. Pewnej nocy do ich mieszkania
wpadło kilku pijanych zakonników. Nie pamiętam ich twarzy, byłem jeszcze zbyt
mały. Ale zapamiętałem ich kapłańskie uniformy... - Abel poczuł, że zaczyna w
nim narastać uczucie gniewu i nienawiści. Zacisnął pięści, tocząc walkę z samym
sobą. Maria ze zrozumieniem pokiwała głową. Abel nie musiał kończyć swojej
opowieści o tamtej nocy...- A więc zostałeś sam -
powiedziała. W tej samej chwili Jakub postawił przed nimi wysokie
szklanki.- Tak, a właściwie ze stryjem Rupertem -
kontynuował Abel, rozkoszując się smakiem napoju. - Przyszedł do nas następnego
ranka. Zastał w mieszkaniu dwa trupy i jedno półżywe dziecko. Następne lata
spędziłem razem z nim. Stryj Rupert bardzo żałował, że nie nauczył ojca sztuki
zabijania. Gdyby moi rodzice umieli walczyć, być może wypadki potoczyłyby się
inaczej...- Ale za to ty stałeś się uczniem twojego
stryja, prawda?- Tak, niestety to
prawda.- Dlaczego
"niestety"?- Dlatego, że nie lubię walczyć. Czuję
wstręt do zabijania, potrafisz to zrozumieć?-
Potrafię - ton, jakiego użyła Maria wskazywał, iż była to prawda. Abel przyjrzał
się dziewczynie raz jeszcze. Co też mogło się kryć w głębi duszy tej miłej
istoty? Do tej pory Abel uważał ją za bojowniczkę owładniętą żądzą walki. Teraz
widział, że popełnił błąd. Skrzywdził Marię, oceniając ją tak
jednoznacznie.- I co dalej? - zapytała po
chwili.- To już prawie wszystko. Stryj nauczył mnie
zabijać, ale ja chciałem tworzyć. Problem polegał na tym, że nikt nie
potrzebował Twórców.- Ale ty byłeś uparty,
prawda?- Owszem, byłem. Zdobyłem wykształcenie i
zacząłem pracować w Instytucie Pracy Twórczej. Wtedy stryj stwierdził, że jestem
już samodzielny i będę musiał dawać sobie radę sam. Oczywiście nie wyrzucił mnie
na ulicę. Podarował mi niewielkie mieszkanie, trochę drobiazgów i rewolwer.
Kilka tygodni później został zabity.- Przez
kogo?- Nie mam pojęcia. Stryj miał wiele różnych
powiązań i wielu wrogów. Wiesz jak to jest... Łowcy nagród nie żyją
długo.- A ta dziewczyna... Kochasz
ją?- Ona była dla mnie wszystkim. Całą moją
nadzieją. Wierzyłem, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym będę mógł stworzyć
normalny dom, dla niej i dla siebie. I dalej w to wierzę. Może to głupie,
ale...- To nie jest głupie. Wiesz, podziwiam cię i
chciałabym ci pomóc. Boję się tylko, że twoje marzenia nie mogą się
urzeczywistnić, dopóki tym miastem rządzą zakonnicy. Ja też mam swoje marzenia.
Chciałabym spotkać kogoś, kto... A może lepiej o tym nie mówić. Myślę, że
najpierw musimy wygrać, żeby...- Wygrać? - Abel nie
pozwolił dziewczynie dokończyć zdania. - Masz nadzieję na
zwycięstwo?- Oczywiście. Przecież po to walczę.
Nasza organizacja staje się coraz silniejsza. Pewnego
dnia...- Pewnego dnia zakonnicy zniszczą was tak
samo, jak zniszczyli tysiące innych marzycieli. Można walczyć, owszem, nawet
trzeba. Wiem, że nie wolno się poddać tej beznadziejności, którą nam stworzono.
Ale w zwycięstwo nie wierzę.- Więc nie przystaniesz
do nas...- Tego nie powiedziałem. Musisz mi dać
trochę czasu. Poza tym mam jeszcze parę spraw do
załatwienia. Spojrzenie Marii utkwiło w złocistej cieczy,
którą wypełniona była trzymana przez nią szklanka.-
Chodzi o tę dziewczynę, prawda? - spytała, przenosząc wzrok. Patrzyła Ablowi
prosto w oczy, usiłując wyczytać z nich odpowiedź, a raczej potwierdzenie swoich
przypuszczeń.- Tak - przyznał. - Właśnie o nią.
Słuchaj, możesz to rozumieć jak chcesz, ale ja mam już dość zabijania. Chciałbym
trochę pożyć, rozumiesz? Chciałbym mieć rodzinę i spokój. Jedyną przeszkodą,
która zawsze stała mi na drodze, był brak pieniędzy. Ale teraz mam pieniądze.
Trzech ludzi oddało za to życie...- Kto to był? -
zainteresowała się Maria.- Jacyś wyznawcy Zła, w
szesnastej dzielnicy. Byli ludźmi, chociaż być może nie zasługiwali na to miano.
Okazało się potem, że ktoś wyznaczył nagrodę za ich
unieszkodliwienie.- Więc to ty ich załatwiłeś -
Maria spojrzała na niego z wyrazem podziwu. - Słyszałam o tej strzelaninie, ale
nie przypuszczałam, że to właśnie ty...- Od kogo o
tym słyszałaś?- Cóż, zajmuję się na co dzień
zbieraniem informacji. Wiem bardzo dużo o tym
mieście...- A wiesz gdzie mogę znaleźć
Annę?- Musi ci na niej naprawdę bardzo zależeć -
stwierdziła z powagą.- Zależy, zależy - mruknął ze
zniecierpliwieniem. - Czy to takie dziwne? Czy posiadanie uczuć wyższych jest w
tym mieście zbrodnią?- Ależ nie. To nie to. To nie
tak... Zresztą nieważne. Słuchaj, pomogę ci. Przynajmniej
spróbuję.- Naprawdę? - Abel ożywił się, czując
przypływ nowej nadziei. Maria mogła być jego szansą. Dziewczyna znająca każdy
zakamarek miasta, posiadająca tak wiele
informacji...- Tak, spróbuję - skinęła głową, a
następnie pociągnęła kilka następujących po sobie, małych łyków. Był to gest
zdradzający zdenerwowanie, może nawet irytację... Abel
chciał wznowić dialog, ale nie bardzo wiedział co ma powiedzieć. Z kłopotu
wybawił go głuchy stukot. Kolejny amator porannego drinka dobijał się do drzwi.
Gruby Jakub wpuścił go, powtarzając całą powitalną ceremonię. Nowym gościem
okazał się ojciec Jan. Ujrzawszy Marię i Abla, uśmiechnął się i nie był to
uśmiech kurtuazyjny. Były zakonnik, jak zresztą wszyscy zakonnicy, lubił
zaczynać każdy dzień od rytualnego wlania w siebie odrobiny czegoś mocniejszego.
Posiadał ponadto pewną charakterystyczną cechę, polegającą na tym, iż lubił
dopełniać tego rytuału w towarzystwie, co odróżniało go od dawnych "kolegów po
fachu", którzy zawsze pijali w samotności, a potem udawali przed sobą nawzajem,
że są absolutnie trzeźwi. Radość ojca Jana była więc szczera i Abel nie miał co
do tego najmniejszych wątpliwości.- No, co słychać,
dzieciaki? - zapytał, dosiadając się do ich stolika. Nie pytając o nic, Jakub
postawił przed nim szklankę, do połowy wypełnioną przezroczystym
płynem.- To moja poranna dawka rozruchowa -
stwierdził Jan, dostrzegłszy podejrzliwe spojrzenie Abla. - Bez tego mój
organizm nie chce funkcjonować prawidłowo. Cóż, to życie zakonne pozostawia
nieodwracalne blizny.- Blizny? - powtórzył Abel. -
Zaraz, zaraz... Co właściwie jest w tej szklance? Ojciec
Jan wzruszył ramionami, przybierając niewinną minę.-
Sześciesięciopięcioprocentowy roztwór etanolu - odrzekł po chwili. - Nasz drogi
Jakub doskonale wie, że nie lubię trunków ani mocniejszych, ani słabszych. Kiedy
służyłem w zakonnym patrolu operacyjnym, dawano nam coś takiego przed każdą
akcją. To fantastycznie pobudza, ale i oddziałuje na podświadomość. Kiedy
wypijesz za dużo, to wychodzi z ciebie zwierzę, dlatego rano nigdy nie wypijam
więcej niż sto czterdzieści gramów. Może chcecie
spróbować?- Nie, dziękuję bardzo - pośpieszył z
odpowiedzią Abel. - Obawiam się, że po takiej dawce od razu zgodziłbym się
zapisać do waszej organizacji, a może nawet złożyłbym deklarację, że chcę zostać
jej przywódcą... Ojciec Jan spoważniał, unosząc do ust
swoją szklankę.- Rozmawiałaś z nim o tym? - spytał,
zwracając się do Marii. Dziewczyna nie odpowiedziała.
Wstała z krzesełka, pośpiesznie dopijając swojego
drinka.- Muszę już iść - zakomunikowała. - Mam
dzisiaj trochę roboty.- Zaraz, zaraz, a kto pokaże
mi powrotną drogę? - zaprotestował Abel, również usiłując wstać. Ojciec Jan
położył swoją ciężką dłoń na jego ramieniu.-
Zaczekaj - mruknął. - Pogadamy jeszcze chwilę. Ja będę twoim przewodnikiem,
zgoda? - A będziesz cokolwiek widział, kiedy wypijesz to coś? - Abel wskazał
szklankę z porannym eliksirem byłego zakonnika.- Nie
martw się - w głosie ojca Jana zabrzmiał niezachwiany optymizm. - To tylko
kwestia przyzwyczajenia. Bez tego czegoś moje zmysły nie są całkowicie sprawne.
Kiedy wleję to w siebie, stanę się pełnowartościowym bojownikiem o wolność tego
pomylonego miasta. Maria skinęła im głową na pożegnanie i
opuściła pomieszczenie. Jakub starannie zamknął za nią
drzwi.- Co ją ugryzło? - zapytał Jan ze
zdziwieniem.- A bo ja wiem? Chciała mnie zwerbować
do waszych szeregów. Myślała pewnie, że rzucę się jej na szyję, kiedy mi to
zaproponuje. Ojciec Jan popatrzył na Abla podejrzliwie.
Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś
intensywnie.- Słuchaj, - odezwał się w końcu - a
może ona w ogóle chciała, żebyś się jej rzucił na szyję... To w końcu
dziewczyna. Abel pokiwał
głową.- Trudno tego nie zauważyć - przyznał. -
Szczególnie wtedy, kiedy ogląda się ją bez tego jej
mundurka. Ojciec Jan zmarszczył brwi z
niedowierzaniem.- Widziałeś ją n a g ą? - zapytał.
Brzmienie jego głosu było wyrazem prawdziwego
zaskoczenia.- Owszem. W umywalni. Wyszedłem spod
prysznica, a ona właśnie się wycierała. Nie wiem wprawdzie dlaczego nie robiła
tego w kabinie, ale... Zresztą nieważne.- O
cholera... - wycedził przez zęby ojciec Jan. - I co ona na
to?- Nic, zupełnie nic. Powiedziała, że nie wstydzi
się swojego ciała i że to dla niej zupełnie
normalne.- Akurat. Gówno prawda. Dotychczas
wszystkim podglądaczom wybijała zęby kolbą karabinu. To ciekawe, co mówisz.
Bardzo ciekawe. Wiesz co, bardzo chciałbym być na twoim miejscu. Maria, to
prawdziwy ideał, wiesz?- Nic nie rozumiem - mruknął
Abel z rezygnacją. - O czym właściwie chciałeś ze mną rozmawiać? Czy ty też
będziesz próbował mnie wciągnąć do walki o wolność tego... Jak ty go nazwałeś?
Aha, tego "pomylonego" miasta. Ojciec Jan powoli zbliżył
do ust swoją szklankę i zdecydowanym ruchem wlał w siebie połowę jej zawartości.
Skrzywił się i prychnął głośno. Przez chwilę nie mógł odzyskać
głosu.- Walka, to sprawa prywatna - wykrztusił w
końcu z trudem. - Przynajmniej według mnie, tutaj i teraz. Widzisz, przyjacielu,
mamy ze sobą coś wspólnego.- Cóż to takiego? -
zainteresował się Abel. Oczekiwał żartu, ale twarz byłego zakonnika była jak
wykuta z granitu.- Właśnie to coś, co każe ci w tej
chwili zająć się swoimi sprawami i nie zawracać sobie głowy niedorzecznymi
ideami - padła odpowiedź. - Tym czymś, drogi przyjacielu, jest brak wiary w
możliwość zmiany czegokolwiek.- Nie powiedziałem, że
nie wierzę...- Ci, którzy wierzą, przystępują do nas
od razu. Chyba, że są tchórzami. A ciebie nie posądzam o
tchórzostwo.- Nie powiedziałem też, że do was nie
przystanę - zauważył Abel. Ojciec Jan zajrzał mu głęboko w oczy, ale nic z nich
nie wyczytał. Abel umiał kryć swoje myśli. Były zakonnik
wlał sobie do gardła resztę alkoholu i głośno
chuchnął.- Słuchaj, kolego - mruknął po chwili. -
Obydwaj zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę to nie wiadomo co się tutaj
dzieje. Ktoś skrupulatnie wykasował wszelkie informacje z przeszłości, odebrał
nam całe nasze dziedzictwo, naszą kulturę, historię... Nie wiemy nawet gdzie się
znajdujemy.- Jak to? - zdziwił się Abel. - przecież
na państwowych mapach jest zaznaczona nasza pozycja.
Ojciec Jan pokiwał głową w zamyśleniu.- Owszem -
przyznał. - Ale, jak sam zauważyłeś, te mapy są państwowe. To znaczy, że
głoszona przez nie informacja może być takim samym kłamstwem jak serwowane przez
ich telewizję wiadomości. Popatrz tylko na naszą kryjówkę. To prawdziwa
głębinowa skała magmowa. Czy ten fakt daje ci do
myślenia?- Nie bardzo.-
A mnie tak. Widzisz, dotarłem do pewnych starych źródeł, których oni nie
zniszczyli... Ze starych map wynika, że tam, gdzie się rzekomo znajdujemy, n i e
m a żadnych skał magmowych. Rozumiesz? Nie ma! To po prostu nie możliwe! Za to
tam, gdzie były skały magmowe, nigdy nie było
morza...- Masz jeszcze te materiały? - zapytał Abel,
czując ogarniający całe ciało dreszcz emocji wynikającej z nagłego zetknięcia
się z nieznanym...- Może mam, a może nie -
odpowiedział ojciec Jan, rzucając mu przy tym badawcze spojrzenie. - Jedno jest
pewne, koleś. Ktoś nam wcisnął straszliwy kit. Czy zastanawiałeś się kiedyś jak
wyglądało to miejsce wcześniej, zanim stworzono to wielkie, betonowe gówno,
zwane Rajską Republiką?- Pewnie, że się
zastanawiałem. Oczywiście uczono mnie pięknej, dumnej i wzniosłej historii tego
kraju, ale to tylko informacyjny mętlik. Myślę, że te opowieści, to po prostu
kompletna fikcja...- O właśnie! - ojciec Jan wszedł
Ablowi w słowo, celując w niego palcem wskazującym prawej dłoni. - To, co
powiedziałeś, dowodzi, że całe to miasto, to jakiś wielki, zbiorowy obłęd. Nikt
nie wie jak było naprawdę, nikt nie wie na pewno jak jest za Barierą, a wszyscy
żyją w strachu. Czy to może być przypadek? Jak sądzisz, mój drogi przyjacielu? A
może komuś zależy na tym, żeby było tak, a nie inaczej? A jeżeli tak, to komu?
Oczywiście naszemu świetlistemu starcowi, ale zastanówmy się skąd on bierze
środki na utrzymanie swojego reżimu. Przecież w tym mieście nic się nie
produkuje. Widziałeś kiedyś jakąś prawdziwą fabrykę? Mówię o miejscu, w którym
produkowałoby się coś naprawdę masowo. Zastanów się. Abel
nie widział i musiał to przyznać. W mieście istniał cały szereg wytwórni
produkujących różne drobiazgi, posiadających rozbudowane aparaty
administracyjne, zapewniające odpowiednią ilość miejsc pracy. Żadna z nich nie
mogła jednak pochwalić się finalnym produktem, który mógłby zasługiwać na miano
zdatnego do użytku.- A widzisz! - zawołał Jan z
triumfem, widząc przeczący gest swojego rozmówcy. - Musisz zatem przyznać, że
ktoś daje forsę na nasze utrzymanie. Jest tylko jedno pytanie: za co? Bo
ustalenie kto jest naszym dobroczyńcą, nie jest
kłopotliwe.- Myślisz, że to tamci, zza Bariery? Ci z
wolnego świata?- Oczywiście! Tylko oni mają forsę.
Ale na pewno nie dają jej naszym poganiaczom tak po prostu, z dobrego serca. Nie
wierzę w cuda, a przynajmniej nie w takie. Oni dostają coś w zamian i musi to
być dla nich bardzo dobry interes. Kłopot polega na tym, że nawet kiedy byłem
jeszcze kapłanem, nikt nie chciał mi nic powiedzieć.
Ojciec Jan przerwał na chwilę, z zadowoleniem stwierdzając, że osiągnął swój
cel: zasiał w Ablu ziarno niepokoju i ciekawości.-
Jeżeli pozwolisz, wrócę teraz do tego, o czym mówiłem na początku - rzekł po
chwili. - Zgodziliśmy się, że nie ma dla nas nadziei i poparliśmy to dowodami.
Ale jest jeszcze powód, dla którego można podjąć walkę. Tym celem jest
poszukiwanie prawdy. Całej prawdy...- Daj mi
pomyśleć! - przerwał mu Abel. - Proszę, daj mi pomyśleć. To wszystko, o czym
powiedziałeś...- Tak, wiem - westchnął ojciec Jan,
wstając. - Wiem, że musisz to przemyśleć. Chodź, zaprowadzę cię to twojego
pokoju. Opuścili lokal i bez słowa ruszyli wąskim
korytarzem, a ziarno niepokoju kiełkowało, wciąż nabierając siły, obezwładniając
swoją potęgą umysł rozpaczliwie domagający się prawdy...Tu jest rozdział POPRZEDNI a TU
następny
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 9 (2)MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 2 (2)MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 7 (2)MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 7 (2)MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 8 (2)MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol IMIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol IMIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 3 (2)MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 4MIASTO ZĹOTEGO GRYFA by T J ALIEN vol 5wiÄcej podobnych podstron