Gill Piątek 'Największe poczucie winy mam wobec mieszkańców'


Gill-Piątek: "Największe poczucie winy
mam wobec mieszkańców"
Szymon Bujalski
24.03.2016 23:00
Hanna Gill-Piątek (MARCIN MICHALEC)
Myślę, że przez dwa lata udało się przekonać wielu urzędników, że do ludzi trzeba
podchodzić z szacunkiem i zrozumieniem - mówi Hanna Gill-Piątek. Znana społeczniczka
miała być twarzą łódzkiej rewitalizacji. Ale właśnie odchodzi z Urzędu Miasta Aodzi. Do...
magistratu w Gorzowie.
Szymon Bujalski: Odchodzi pani z urzędu po dwóch latach, zanim rewitalizacja na
dobre się rozkręciła. To osobista porażka?
Hann Gill-Piątek: Nie. Przez dwa lata udało się zrobić wiele dobrych rzeczy.
Wprowadziliśmy politykę społeczną, będącą fundamentem dla działań rewitalizacyjnych.
Przeprowadziliśmy pilotaż, który jest bardzo głębokim przygotowaniem do rewitalizacji.
Udało się też wymyślić kilka projektów społecznych, na przykład Centrum Reintegracji
Społecznej czy rozwój świetlic środowiskowych. Zaplanowanych jest wiele działań, które
mogą pomóc ludziom. Jeśli uda się zrealizować połowę z nich, też będzie dobrze. Nie mam
więc poczucia porażki. Zrobiłam to, co mogłam, i we właściwym momencie kończę pewien
etap.
W ciągu ostatniego pół roku z urzędem pożegnali się też tworzący z panią zespół
Jarosław Ogrodowski i Karolina Musielak. Teraz odchodzi pani - twarz społecznej
strony rewitalizacji. To może o porażce może mówić magistrat?
- Nie rozpatrywałabym tego w kategorii przegranych i wygranych. To była konkretna praca,
której efekty zostawiamy. Od powrotu do Aodzi w 2007 roku przeszłam wszystkie etapy
relacji z władzami. Od kłócenia się z nią, przez wspólne realizowanie projektów dla
społeczności, aż do wejścia w struktury urzędu. Najskuteczniejsze jest to ostatnie, bo daje
możliwość realnego wpływania na plany samorządu.
Myślę, że przez dwa lata udało się też przekonać wielu urzędników, że do ludzi trzeba
podchodzić z szacunkiem i zrozumieniem. Gdy przychodziliśmy do urzędu, rewitalizację
wciąż rozumiano bardziej jako remont połączony z czystką socjalną. Niektóre ważne osoby
wprost mówiły, że chodzi o przeprowadzenie "luminarzy i facetów z grubym portfelem" z
bloków do centrum oraz wyprowadzenie "pijaków i biednych", jakby ubóstwo oznaczało
wyłącznie patologię. Naszym dużym sukcesem jest, że takie myślenie u wielu osób udało się
zmienić. A przynajmniej nie przyznają się do niego już oficjalnie.
Czyli społecznicy powinni wchodzić do urzędu?
- Powinni w stu procentach. I niech w nich siedzą, dopóki wytrzymają. Ja nie wycofuję się z
samorządu, bo przechodzę do Gorzowa, gdzie będę pracować nad sprawami społecznymi i
mieszkalnictwem.
Nie myśli pani czasami, że społeczników sprowadzono do magistratu po to, żeby
zamknąć usta krytykom?
- Nie sądzę, żeby to był główny powód. Przychodząc do urzędu, naprawdę miałam wrażenie,
że to bardziej ludzkie podejście jest oczekiwane.
Według Ogrodowskiego w rewitalizacji nie myśli się o potrzebach mieszkańców, a
jedynie o otrzymaniu dofinansowania z Unii i wydaniu pieniędzy. Ostro. Prawdziwie?
- Przez ostatnie lata samorządy wykształciły umiejętność dostosowywania się. Przykładem
może być przebudowa trasy W-Z, gdy pieniądze na transport zbiorowy wydano na zrobienie
autostrady z tramwajem. W wytycznych ministra na obecną siedmiolatkę podkreślono, że nie
możemy dalej myśleć o tym, by wydawać jak najwięcej pieniędzy, lecz by pozyskiwać je na
to, co jest naprawdę potrzebne mieszkańcom. Czyli najpierw rozpoznajemy problemy, a
potem staramy się je rozwiązywać. Odwrócenie tej logiki nie jest łatwe. W Aodzi będziemy
musieli się tego szybko nauczyć. I wydaje mi się, że powoli już się uczymy. Ale wciąż wiele
przed nami.
Jakiś przykład?
- Chociażby Europejski Fundusz Społeczny. W szczegółowym opisie, na co mają pójść
pieniądze, można znalezć projekty, które zupełnie nie odpowiadają na nasze rzeczywiste
potrzeby. Jest wielu łodzian, którzy formalnie są długotrwale bezrobotni, a w rzeczywistości
od dawna pracują w szarej strefie, bo każda legalnie zarobiona złotówka zostanie zabrana
przez komornika. Taka osoba nie potrzebuje kursu języków obcych czy szkoleń zawodowych,
lecz realnego wsparcia przy wychodzeniu z problemów finansowych. To na przykład
rozsądne plany oddłużania. Z tym mamy problem. W efekcie poprzednich perspektyw mamy
najlepiej przeszkolonych bezrobotnych, którzy są mistrzami w obsłudze koparkokosiarek, a
do tego po kursie w robieniu manicure. Jestem jednak dobrej myśli. W urzędzie nie brakuje
rozsądnych osób, które chciałyby zmienić coś na lepsze. Wierzę, że im się uda.
Czego przez czas pracy w urzędzie nie udało się pani osiągnąć?
- Chyba największym nierozwiązanym problemem jest pęknięcie między mieszkalnictwem a
sprawami społecznymi i rewitalizacją. Pokazuje to już sam fakt, że sprawy mieszkalnictwa
podlegają pod pion zarządzania majątkiem miasta, który rządzi się logiką zysku. Ale
słuszność takiego podejścia jest bardzo złudna. Z przeprowadzonych dla nas badań wyszło, że
Urząd Miasta Aodzi, osiągając zamierzony dochód w egzekucji czynszu czy windykacji,
drugą ręką musi dopłacać o wiele więcej do pomocy społecznej. Powinniśmy też poprawić
programy oddłużania. Moja sąsiadka po dwóch miesiącach niepłacenia czynszu próbowała
zgłosić się do takiego programu. Usłyszała, że nie może, bo wpadła w długi za pózno i nie
łapie się do programu.
Czyli nie udało się przekonać, że mieszkanie to nie towar?
- To było moje hasło z kampanii wyborczej. Ale nie tylko hasło. Wydaje mi się, że
mieszkalnictwo staje się w Polsce tematem chyba nawet ważniejszym od rewitalizacji. Nie
dziwię się, bo to w związku z mieszkaniem można ponieść największe koszty i straty, które
doprowadzają ludzi do wyrzucenia z obiegu społecznego. Ubóstwo też jest bardzo mocno
związane ze sprawami mieszkaniowymi.
Nie brak głosów, że jeśli ktoś nie płacił czynszu, bądz był problematycznym sąsiadem, to
nie powinien żyć w wyremontowanej kamienicy i piękniejącym otoczeniu.
- Chcę bardzo wyraznie rozróżnić dwie sprawy. To, że ktoś jest dłużnikiem, nie oznacza, że
pije drinki z palemką i żeruje na pomocy z miasta. Nie oznacza też, że stwarza problemy
sąsiadom. Niektórym z różnych powodów na którymś etapie życia po prostu powinęła się
noga. Osób naprawdę problemowych jest znacznie mniej, niż się wydaje. To ułamek.
Stygmatyzacja zawsze jest jednak większa od realnego problemu. A dla tych problemowych
ludzi mieliśmy zaplanowany ośrodek reintegracji. Niestety, nie będzie go tam, gdzie pasował
idealnie, czyli na ulicy Objazdowej, ale udało się znalezć świetną lokalizację na Starym
Polesiu. Teraz trzeba pilnować, żeby powstał w kompleksowej formie. Czyli pozwalał
odzyskać trzezwość, zdobyć fach w półtorarocznym cyklu, a potem przez zewnętrzne
mieszkanie treningowe - wrócić do normalności. Stawianie "przechowalni" darujmy sobie od
razu.
Warto patrzeć też na to, co dzieje się z mieszkańcami, którzy nie wrócili i wypadli z obszaru
przeznaczonego do rewitalizacji. Nie można ich wykluczać z tego procesu. Wynika to także z
ustawy o rewitalizacji.
Górę bierze wizja prezydenta Ireneusza Jabłońskiego, zwolennika prywatyzacji i
przenoszenia dłużników poza centrum?
- Prezydent Jabłoński jest bardzo ciekawą postacią. Myślę jednak, że miastem cały czas rządzi
prezydent Hanna Zdanowska i to do niej należą najważniejsze decyzje.
Dlaczego niektórym społecznikom tak trudno odnalezć się w urzędzie?
- Będąc po społecznej stronie uczysz się tego, że wszyscy sobie pomagają i działają razem. Po
przyjściu do urzędu odruchowo traktujesz tę instytucję jak organizację pozarządową, która
chce zrobić dla świata coś wspaniałego. I nagle widzisz, że wokół podobny zapał ma tylko
kilka osób. A gdy zawalony pracą prosisz kogoś o pomoc, czasem słyszysz, że "to nie należy
do moich obowiązków". Oczywiście w biurze ds. rewitalizacji pracuje mnóstwo osób, które
sercem są bardziej społecznikami niż urzędnikami i wielokrotnie nam pomagały. Ale właśnie
dlatego, że chciały, a nie musiały.
Społecznicy, którzy odeszli z urzędu, opowiadali, że problemem jest decyzyjność. Coś, co
poza magistratem robi się w tydzień, wewnątrz trwa miesiąc.
- Gdybym zdawała sobie sprawę, jaki jest opór wewnątrz struktury i ile papierkowej roboty
do wykonania, by rozpisać przetarg, to wiele rzeczy zaplanowałabym inaczej. Trudno działa
się w warunkach, gdy przesunięcie pewnej kwoty na subkoncie trwa półtora miesiąca i
powoduje lawinę konsekwencji. Z drugiej strony urząd miasta to ogromna maszyna. Nie
wszystkie osoby myślą o twoim projekcie w pierwszej kolejności. One wykonują swoją pracę
i w swoim tempie.
A zły przepływ informacji?
- Rzeczywiście, są silosy, które się ze sobą nie komunikują, a często działają w sprzeczności.
Przykładem jest działka przy ulicy Jaracza 20, którą jeden wydział uważał za ważny element
w rewitalizacji, a drugi wystawił na sprzedaż. Problemem jest też idea taniego państwa. Jest
oczekiwanie, że urzędnicy będą pracować za bardzo małe pieniądze, wykonując dobrą robotę.
Tak nie ma. Albo mamy państwo tanie, albo dobre. Można chwalić się, że jesteśmy szóstym
od końca urzędem, który wydaje najmniej na urzędnika. Ale trudno zatrudnić specjalistę, gdy
musi przynieść własne krzesło. Ja siedziałam na własnym krześle, choć akurat komputer
miałam najnowszy w oddziale.
UMA, zamiast zatrudniać ekspertów, woli zlecać prace firmom doradczym. To błąd?
- Nie jest przypadkiem, że idę do Gorzowa, który wybrał odwrotny model. Wojtek Kłosowski
jest tam zatrudniony jako stały ekspert wspierający rewitalizację. Dzięki jego zatrudnieniu
widać ogromny progres w urzędzie. A dodatkowo taka współpraca jest o wiele tańsza, niż
danie 27 mln zł firmom zewnętrznym, jak to było w przypadku zamawiania dokumentacji pod
łódzką rewitalizację. Plusem długotrwałej współpracy z ekspertami jest też to, że nie trzeba
uczyć każdej kolejnej zewnętrznej firmy specyfiki miasta. A zdobyta wiedza zostaje w
urzędzie.
Słyszałem, że odchodzi pani z urzędu, bo zażądała ogromnej podwyżki i jej nie
otrzymała?
- Też tak słyszałam. I jest to dla mnie bardzo ciekawa informacja (uśmiech). Pieniądze nigdy
nie były dla mnie głównym problemem. Kiedy przychodziłam do urzędu, od początku
umówiłam się, że będę zarabiać cztery tysiące złotych na rękę. Przejście do magistratu nie
było dla mnie podwyżką. Nie mogłam jednak otrzymywać mniej niż wtedy, gdy
utrzymywałam się z artykułów, okładek i prowadzenia świetlicy Krytyki Politycznej. Wiem,
że moja wypłata była duża w porównaniu z wieloma współpracownikami, choć i zupełnie
inna niż osób na stanowiskach dyrektorskich.
Czyli nie chciała pani podwyżki?
- Nie. Nigdy nie chodziło o sprawy finansowe.
Dyrektor Marcin Obijalski wspomniał, że przez dwa miesiące zaangażowała się pani w
kampanię wyborczą, zostawiając na ten czas i rewitalizację, i zespół. Nie żałuje pani
startu w wyborach?
- Nie. Częściowo byłam na urlopie płatnym, a gdy go wykorzystałam - na bezpłatnym. Myślę,
że dyrektor może potwierdzić, że przez ten czas bardzo często pracowałam zdalnie. Nie
pamiętam momentu, gdy w trakcie urlopu przez trzy dni nie zrobiłam czegoś służbowo. Poza
tym moje zaangażowanie w kampanię było ustalone i z zespołem, i z dyrektorem.
Czy prawdą jest, że nie mogła pani objąć wyższego stanowiska, bo nie ma skończonych
studiów?
- Nie mam. Studiowałam pięć lat na grafice na ASP, wychowując jednocześnie syna. W 2000
roku, tuż przed obroną, wyjechałam do Warszawy i nigdy nie zdobyłam dyplomu. Mam
nadzieję, że gdy syn się usamodzielni, to zrobię ten ostatni brakujący papierek. Ale liczba
osób, z którymi pracuję, a które mają przed swą funkcją "pełniący obowiązki", jasno
pokazuje, że nie jest to zarzut trafiony. Brak skończonych studiów nie przeszkadza też, bym
była dyrektorem w Gorzowie, zapewne do czasu wyrobienia dyplomu właśnie jako "p.o.". Jak
widać, dla Gorzowa ważniejsza jest wiedza i energia, które mogę wnieść.
Słyszałem też, że pani wypowiedzi po ogłoszeniu decyzji o odejściu to początek kampanii
przed kolejnymi wyborami.
- To bardzo ciekawe. Dość oryginalnym pomysłem byłoby robienie kampanii w Aodzi przez
pracę w Gorzowie. Oczywiście jest mały procent szans, że do Aodzi już nie wrócę. Na razie
nie mam jednak większych planów politycznych. Gdybym chciała startować w wyborach
samorządowych, to pewnie już teraz tworzyłabym w Aodzi jakiś przyczółek. Być może
byłaby to Inicjatywa Polska albo koło Zielonych. Ale takich planów nie mam.
A chce się pani w ogóle angażować? Skoro lewicy nie ma w Sejmie, to może Polacy nie
popierają lewicowych idei, a do ludzi bardziej przemawia "moje" niż "wspólne"?
- Myślę, że przyjdzie czas, gdy przestaniemy być aż takimi egoistami i uznamy, że trzeba się
trochę podzielić, bo nie wszyscy mieli tyle szczęścia, co my. Okres do tego momentu trzeba
spędzić na ciężkiej pracy u podstaw. W tym - gdzie będzie to możliwe - także w
samorządach.
Przychodząc do urzędu wiedziała pani, że staje się twarzą społecznej rewitalizacji. Była
to pewna niepisana umowa z mieszkańcami. Nie czuje pani, że zostawia ich samych i nie
spełni złożonej obietnicy?
- Czuję. Największe poczucie winy mam wobec mieszkańców i aktywistów, czyli ludzi,
których rzeczniczką w urzędzie zawsze byłam. Ale chyba nadszedł też czas na większą
kontrolę społeczną. Nie jestem niezastąpiona. Wiele osób z urzędu i spoza niego rozumie
rewitalizację, jest wrażliwa społecznie i zależy im na dobru łodzian. Wszystkich, także tych
najbardziej potrzebujących. Potrzebna jest wola ze strony rządzących.
Hanna Gill-Piątek
urodzona w Aodzi społeczniczka i publicystka.
Przez ostatnie dwa lata pracowała dla Urzędu Miasta, gdzie zajmowała się społecznym
oraz gospodarczym aspektem rewitalizacji i kierowała łódzkim projektem
pilotażowym. W ramach ministerialnego programu "Modelowa rewitalizacja" pomaga
samorządom jako ekspertka.
Od lat związana z Partią Zielonych, w ostatnich wyborach startowała z drugiego
miejsca na liście Zjednoczonej Lewicy w Aodzi. Miała drugi wynik koalicji w mieście
- więcej głosów dostał tylko Dariusz Joński.
Wraz z Henryką Krzywonos napisała książkę "Bieda. Przewodnik dla dzieci" (2010),
uznaną za książkę dekady akcji "Cała Polska Czyta Dzieciom". W latach 2011-2014
była koordynatorką Świetlicy Krytyki Politycznej przy Piotrkowskiej 101, która
szybko została jednym z najważniejszych ośrodków spotkań w Aodzi.
Współtworzy Kongres Ruchów Miejskich, skupiający aktywistów i organizacje
działające na rzecz polskich miast.
Absolwentka Szkoły Liderów. W swoich felietonach m.in. do "Przekroju" czy
"Dużego Formatu" pisała o współudziale obywateli we władzy, o rewitalizacji i
problemach społecznych współczesnej Polski.
Mieszka w Śródmieściu na ul. Tuwima. Ma 21-letniego syna.
yródło: http://lodz.wyborcza.pl/lodz/1,44788,19810043,gill-piatek-najwieksze-poczucie-
winy-mam-wobec-mieszkancow.html?disableRedirects=true
Dostęp: 25.03.2016


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
WSTYD i POCZUCIE WINY
O POCZUCIU WINY
EMC poczucie winy skrypt
ARTYKUŁY MANIPULACJA W POCZUCIU WINY
Pojęcie i charakterystyka poczucia winy
Poczucie winy jak si go pozby
Poczucie winy w kulturze Zachodu
Poczucie winy jak się go pozbyć
Wstyd i poczucie winy
Fascynacja, czy poczucie obcości Człowiek współczesny wobec
czytanie o szukaniu mieszkania
Człowiek wobec przestrzeni Omów na przykładzie Sonetó~4DB

więcej podobnych podstron