Ferdydurke (6)


I PORWANIE

Książka zaczyna się w sposób następujący „We wtorek zbudziłem się o tej porze bezdusznej i nikłej, kiedy właściwie noc się już skończyła, a świt nie zdążył jeszcze zacząć się na dobre”. Po przebudzeniu Józio (główny bohater) chciał jechać taksówką na dworzec, bo zadawało mu się, że wyjeżdża. Dopiero, gdy zupełnie się rozbudził, powrócił do rzeczywistości. Miał poczucie niesmaku i „lęku nieistnienia”(strachu niebytu, niepokoju nieżycia). Przypominał sobie sen (który „go trapił w nocy”), w którym przeniósł się w czasy młodości, gdy miał 15/16 lat i stał nad rzeką, na kamieniu k. młyna. Obudził się „w śmiechu i strachu, bo mi się zdawało, że taki, jaki jestem dzisiaj, po 30, przedrzeźniam i wyśmiewam sobą niewypierzonego chłystka, jakim byłem”. Potem nastąpiły przemyślenia nad jego życiem. „W połowie drogi mego żywota pośród ciemnego znalazłem się lasu. Las ten, co gorsza, był zielony” (w książce później często się pojawia kolor zielony albo zieloność rozstrzelona). Obecnie ma 30 lat („Przeszedłem niedawno Rubikon nieuniknionego trzydziestaka”) i uważa, że chociaż wygląda na człowieka dojrzałego, to nim nie jest: gra w brydża, chodzi po kawiarniach i barach, „jest niczym”. Jego rówieśnicy już założyli rodziny. Tylko on był sam, choć ciotki chciały na niego wpłynąć, aby się ustatkował, przystosował się do otoczenia. Jak mówi „przystąpił do napisania książki” pt. Pamiętnik z okresu dojrzewania - przyjaciele mu odradzali taki tytuł, bo mówili, że skoro on się sam nie uzna dorosłym i dojrzałym, to kto go uzna? Na co on „Lecz mnie się zdawało, że Dorośli zbyt są bystrzy i wnikliwi, aby dali się oszukać, i że temu, kogo smarkacz ściga nieustannie, nie wolno ukazać się publicznie bez smarkacza”.

Potem rozmyślał nad swoim życiem, „czynił bilans wejścia pomiędzy dorosłych”; zauważył nagle, że ktoś stał w kącie przy piecu w jego pokoju (a był pewny, że ma zamknięte drzwi). Okazało się, jego sobowtór właśnie z tych młodszych lat, który miał uczesane włosy, jego oczy i nos. Klon stał zawstydzony, a bohater nie wiedział, co się dzieje. „ruszyłem na niego - i nie mogąc już pows3mać wyciągniętej ręki trzasnąłem w twarz pełnym zamachem. Precz! Precz! Nie, to wcale nie ja, to coś przypadkowego, coś obcego, narzuconego, jakiś kompromis pomiędzy światem zewnętrznym, a wewnętrznym, to wcale nie moje ciało! Jęknął i znikł - dał susa. I wtedy straszne ogarnęło mnie wzburzenie. Ach, stworzyć formę własną! Przerzucić się na zewnątrz! Wyrazić się! Wzburzenie pcha mnie do papieru.” Nastaje świt. W pewnym momencie ktoś zadzwonił do drzwi. W progu stanął: „T. Pimko, dr i prof., a właściwie nauczyciel, kulturalny filolog z Krakowa, drobny, mały, chuderlawy, łysy, i w binoklach, w spodniach sztuczkowych, w żakiecie, z paznokciami wydatnymi i żółtymi, w bucikach giemzowych, żółtych”. Złożył bohaterowi kondolencje z powodu śmierci 1 z ciotek, która umarła jakiś czas temu, po czym wyliczył wady i zalety nieżyjącej. Zobaczył brulion leżący na stole, nałożył binokle i zaczął czytać zapiski. Zapytał, czy zna „duchy języków”, dziejów, cywilizacji, przepytywał go ze znajomości przysłówków. Józio chciał protestować, czy nawet uciec, ale jakaś niemoc go złapała i po prostu się ruszyć nie mógł. „Świat się skurczył do belfra. Uczyniłem kurczowy wysiłek, by powstać, lecz właśnie w tym momencie spojrzał na mnie spod binokli pobłażliwie i nagle - zmalałem, noga stała się nóżką, ręka - rączką, osoba - osóbką, on zaś wzrastał i siedział spoglądając oraz czytając skrypt mój na wieki wieków amen - siedział. Czy znana wam jest ta sensacja, gdy malejecie w kimś? Ach, maleć w ciotce to coś przedziwnie nieprzyzwoitego, lecz maleć w wlkim belfrze zdawkowym jest szczytem nieprzyzwoitej małości. I zauważyłem, że belfer jak krowa pasie się moją zielonością”. Pimko oznajmił, że pójdą teraz do szkoły dyr. Piórkowskiego, ponieważ były wolne miejsca w 6 kl., w której Józio miał nadrobić braki w edukacji.

II UWIĘZIENIE I DALSZE ZDRABNIANIE

Do Pimki i Józia, który miał być zapisany do 6 kl., podszedł kulawy nauczyciel (już na terenie szkoły Piórkowskiego). Pimko zapytał nauczyciela o zachowanie młodzieży, po czym usłyszał, że wszyscy sprawowali się dobrze, ale nie można z młodzieży wydobyć jedynie „świeżości” i „naiwności”, ponieważ byli tym wartościom niechętni i oporni. Pimko, oświadczył, że za pół godz. będzie „podwójna dawka naiwności”, którą zobowiązał się wykrzesać z uczniów. Potem schował się za pień dużego drzewa, by z ukrycia obserwować młodzież. (Chłopców zza płota również obserwują matki - cały czas tam siedzą i podglądają uczniów przez dziurki w płocie).

Kulejący pedagog zaprowadził Józia do grupy uczniów stojących na placu i odszedł. Józio podszedł do 1 chłopców, chcąc przerwać tę „farsę” (nie był uczniem, miał przecież 30 lat, ale jak mówi nikt nie odkrył jego trzydziestaka). Powiedział: „- Kolega pozwoli - zacząłem - jak kolega widzi, nie jestem… Lecz ten krzyknął - Patrzcie Novus Kolegus! Obskoczyli mnie, któryś wrzasnął: - Gwoli jakim złośliwym kaprysom aury waszmość dobrodzieja persona tak późno w budzie się pojawia? Inny znowu pisnął śmiejąc się kretynoidalnie: - Azaż amory do jakiej podwiki wstrzymały szanownusa kolegusa?” Mówili w b. dziwny sposób. Słowa były zakończone łac. końcówkami. Chłopcy ciągle mówili o organach płciowych i ogólnie o uświadomieniu i o tym, że pensjonarki uświadamiają. W końcu dostrzegli schowanego za drzewem Pimkę i stwierdzili, że to Wizytator. Pimko rzucił im napisaną ołówkiem kartkę: „«Na zasadzie moich obserwacji, przeprowadzonych w szkole X podczas wlkiej pauzy, stwierdzam, że młodzież męska niewinna jest! Takie jest moje najgłębsze przekonanie. Dowodem tego - wygląd uczniów oraz ich niewinne rozmowy tudzież ich niewinne i przemiłe pupy. T. Pimko 29 IX 193... W-wa». „Kiedy ta notatka doszła do wiadomości uczniów, zaroiło się w szkolnym mrowisku. - My niewinni? My, młodzież dzisiejsza? My, którzy już chodzimy na kobiety?”. Najpierw go wyśmiali, a potem się rozwścieczyli. Na co Józio myśli „Dopiero potem zrozumiałem, jaki to gatunek trucizny ws3knął im diaboliczny i makiaweliczny Pimko. Albowiem prawda była taka, że te szczeniaki, uwięzione w szkole i oddalone od życia - były niewinne. Tak, byli niewinni, pomimo, iż nie byli niewinni! Byli niewinni w swoim pragnieniu, aby nie być niewinnymi. Niewinni z kobietą w ramionach! Niewinni w walce i w biciu. Niewinni, gdy recytowali wiersze, i niewinni, gdy grali w bilard. Niewinni, gdy jedli i spali. Niewinni, gdy zachowywali się niewinnie. Zagrożeni bez przerwy św. naiwnością, nawet gdy krew rozlewali, torturowali, gwałcili albo przeklinali - wszystko, aby nie popaść w niewinność!”. Zaczęli przeklinać. Czytając i przyglądając się temu wszystkiemu Józio zapytał 1 z uczniów, dlaczego używa brzydkich słów na d…, usłyszał, że ma się „zamknąć” („I gorączkowo, szybko, po kryjomu wymieniali brutalne przekleństwa, wyzwiska i inne plugastwa, a niektórzy rysowali je kredą na płocie w kształcie geometrycznych figur. To jedyna nasza obrona przed pupą! Nie widzisz, że wizytator jest za dębem i pupę nam robi? Ty, zdechlaku, francuski piesku, jeżeli zaraz nie powiesz największych świństw, zrobię ci korkociąg. Hej, Myzdral, chodź no, przypilnuj, żeby ten nowy zachował się przyzwoicie. A ty, Hopek, puść w kurs jaki pieprzny kawał. Panowie, ostro, bo pupę nam zrobi!”.) Pupa - to chyba upupić kogoś, zdziecinnić, zamknąć w niewinności, zrobić grzecznego chłoptasia - na moje

1 z chłopców, zwany Miętusem („ordynarny łobuz”) wyrył w drzewie (za którym stał Pimko) napis DUPA, czym spowodował ogólny śmiech. Józio natychmiast zrelacjonował ten wybryk prof., który, stojąc po 2 stronie drzewa, nie widział napisu. Wówczas belfer wyszedł zza drzewa, stanął na środku placu i głośno powiedział, że uczniowie pewnie i tak nie wiedzą, co oznacza to brzydkie słowo, które zapewne usłyszeli z ust służącej, a teraz chcą się popisać przed kolegami, ponieważ tak naprawdę byli niewinni. Gdy skończył przemowę, poszedł do kancelarii, w której urzędował dyr. Matki stojące za płotem mówiły: „- Cóż za wytrawny pedagog! Pupcię, pupcię, Pupcię mają maleństwa nasze!”.

Po odejściu Pimki Miętus zdenerwował się, że prof. uznał ich za niewinnych i że robi im pupę. Pylaszczkiewicz, zwany Syfonem (tęgi, wysoki chłopiec) odpowiedział, że niewinność to zaleta. Oświadczył, że nie wstydzi się swego nieuświadomienia, po czym nazwał Miętusa „zdrajcą ideałów młodzieńczych”. Koledzy Miętusa uznali, że Syfon powinien dać się „uświadomić”, nazywali go lizusem i oskarżali, ze przynosi im wstyd swymi poglądami. Rozpoczęła się kłótnia. Chłopcy stojący na dziedzińcu podzielili się na 2 grupy - zwolenników Syfona i zwolenników Miętusa. Tylko 1 uczeń stał z boku - nazywał się Kopyrda (miał na sobie siatkową koszulkę, flanelowe spodnie i złoty łańcuszek zawieszony na lewej ręce). Zaczęła się bójka. W pewnym momencie walki (kiedy zwolennicy Syfona zaczęli opadać z sił) Syfon zaczął śpiewać: „Hej, bracia chłopięta, dodajcie mu sił, by ocknął się z martwych, by powstał, by żył!” (grupa Miętusa to chłopcy - a grupa Syfona to chłopięta). Grupa Miętusa wycofała się z bójki, a jej przywódca odszedł w głąb podwórza szkolnego, w towarzystwie Myzdrala i Hopka. Trójka uzgodniła między sobą, że będą częściej i dobitniej używać wulgarnych słów. Józio, który podsłuchiwał chłopców, usłyszał, że zamierzali uświadomić Syfona „na siłę”. Obserwację ich zachowania i słuchanie dalszej części rozmów przerwał Pimko, który zawołał go do szkoły.

W gabinecie u dyr. Dyr. Piórkowski uszczypał Józia w policzek, a do Pimki mówi: „- Pupa, pupa, pupa! Dziękuję za pamięć, drogi prof.! Bóg zapłać, panie kolego, za nowego ucznia! Gdyby wszyscy umieli tak zdrabniać, bylibyśmy jeszcze dwakroć więksi, niż jesteśmy! Pupa, pupa, pupa. Nie uwierzy pan, że dorośli, sztucznie przez nas zdziecinnieni i zdrobnieni, stanowią jeszcze lepszy element niż dzieci w stanie naturalnym? Pupa, pupa, bez uczniów nie byłoby szkoły, a bez szkoły życia by nie było! Polecam się pamięci i nadal, zakład mój bez wątpienia zasługuje na poparcie, metody nasze wyrabiania pupy nie mają sobie równych, a ciało nauczycielskie pod tym względem dobrane jest jak najstaranniej. Czy chciałby pan zobaczyć ciało?”. Potem uchylił drzwi do kancelarii, w której ujrzeli taki oto widok: siedzieli tam starzy, przypominający raczej manekiny niż ludzi, nauczyciele, którzy jedli śniadanie. Józio i Pimko dowiedzieli się od dyr., że mieli „najtęższe głowy w okolicy”, nauczali tylko tego, co było w programie (dlatego tacy świetni, bo wg dyr. dobry nauczyciel musi zniewolić uczniów wiedzą programową, zanudzać nią): „- 3mam ich na diecie - szepnął Piórkowski dyr. - gdyż tylko wtedy są dostatecznie anemiczni. Tylko na pożywce anemii zakwitają w pełni krosty age ingrat, wieku niewdzięcznego”.

Józio udaje się do kl. (w tym czasie Pimko będzie mu szukał stancji). Lekcję prowadzi nauczyciel o ziemistej cerze, zwany Bladaczką. Uczniowie nie zwracali na niego uwagi, krzyczeli, a gdy rozpoczął lekcję - wszyscy nagle wyrazili konieczność pójścia do ubikacji, pokazali Bladaczce zaświadczenia, na których były wypisane powody, z jakich nie przygotowali się do zajęć (prócz Syfona, który jako jedyny wyjął podręczniki i zeszyty). Bladaczka kazał wszystkim usiąść w ławkach i prosił o spokój i przygotowanie do zajęć, tłumacząc, że nie uwzględni sfałszowanych świadectw. Ostrzegał, iż będzie miał nieprzyjemności, gdy pojawi się wizytator Pimko. Lekcja miała dot. Słowackiego. „Bladaczka, rozpoczął recytację. - Hm... hm... A zatem dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlaczego płaczemy z poetą czytając ten cudny, harfowy poemat W Szwajcarii? Dlaczego, gdy słuchamy heroicznych, śpiżowych strof Króla Ducha, wzbiera w nas poryw? I dlaczego nie możemy oderwać się od cudów i czarów Balladyny, a kiedy znowu skargi Lilli Wenedy zadźwięczą, serce rozdziera się nam na kawały? I gotowiśmy lecieć, pędzić na ratunek nieszczęsnemu królowi? Hm... dlaczego? Dlatego, panowie, że Słowacki wlkim poetą był!”. Gałkiewicz oznajmił, że nie zachwyca się poezją Słowackiego. Bladaczka stwierdził, że uczeń chce go zgubić, a on ma przecież żonę i dziecko. Twierdził również, że poezja musi zachwycać Gałkiewicza. Bladaczka wezwał po tym Pylaszczkiewicza (Syfona), by recytował Słowackiego. Syfon oczywiście tak zaczął recytować i tak się wczuł, że reszta dla świętego spokoju i dlatego też, że nie mogła już tego znieść musiała się zgodzić, że Słowacki wlkim poetą był. I pojawia się tzw. niemożność. Józio dostrzega w klasie Kopyrdę, który wygląda normalnie i zastanawia się czy wraz ze zwykłym chłopcem wróciłaby utracona możność.

III PRZYŁAPANIE I DALSZE MIĘTOSZENIE

Po lekcji Miętus z Myzdralem po kryjomu przygotowywali sznurki, by związać Syfona. Józio podszedł wówczas do Kopyrdy ze słowami: „- Oni chcą zgwałcić Syfona”, lecz ten nic nie odpowiedział i wyskoczył przez okno na podwórko. Usłyszał to Miętus, który zaczął przeklinać i ostrzegł, by Józio się nie wtrącał, na co Józio odpowiedział: „- Uciekajmy! Uciekajmy stąd! Uciec! Na swobodę! Miętus, do parobków! Znając jego tęsknotę do prawdziwego życia czeladników myślałem, że da się schwytać na wędkę parobka. Ach, wszystko jedno mi było, co mówię, szło już tylko o to, żeby go u3mać z dala od groteski, żeby się nagle nie wykrzywił”. Miętus: „- Hej, hej - powiedział śpiewnie, cicho. - Hej, z parobkami razem jeść chleb czarny, na koniach oklep kłusować po łące”. Rozmowę tę podsłuchał Syfon, który powiedział do Miętusa: „- Winszuję, Miętalski! Nareszcie wiemy, co w was siedzi! Przyłapaliśmy kolegę! O parobku kolega marzy! Po łące chciałby kłusować z parobkiem! Udajecie życiowego realistę, brutala, zwalczacie cudzy idealizm, a w głębi jesteście sentymentalni. Sentymentalista parobczański!”. Rozpoczęła się kolejna kłótnia chłopców. Miętus wyzwał Syfona na pojedynek „na miny”. Chłopcy uzgodnili, że odbędzie się w kl. po zakończonych lekcjach. Miętalski wyznaczył swych arbitrów - Myzdrala i Hopka, a na superarbitra Józia. W tej chwili rozległ się dzwonek i rozpoczęła się kolejna lekcja. Do kl. wszedł siwy staruszek, wszyscy przerażeni, bo oprócz Syfona nikt nie był przygotowany do lekcji łac. Prof. wywołał do odpowiedzi kliku uczniów i powstawiał gongi. Prof. był zły, ponieważ uważał, że łac. wzbogaca, w ubiegłym roku przerobił z tą klasą aż 73 wiersze Cezara, a oni nadal nie pojmują „mistycznych bogactw antycznego świata”, nie znają wielce cudownych i jakże przydatnych końcówek. W końcu wezwał do odpowiedzi Syfona, który kwieciście zaczął mówić o Cezarze. Dzwonek i staruszek wychodzi.

Zaczął się zaplanowany pojedynek na miny. Arbitrami Syfona zostali Pyzo i Guzek. Miętus nakazał, by wszyscy gapie wyszli. W kl. zostało 7 chłopców. Pyzo odczytał z kartki warunki spotkania: „Przeciwnicy staną naprzeciwko siebie i oddadzą serię min kolejnych, przy czym na każdą budującą i piękną minę Pylaszczkiewicza Miętalski odpowie burzącą i szpetną kontrminą. Miny - jak najb. osobiste, swoiste i wsobne, jak najb. raniące i miażdżące - stosowane być mają bez tłumika aż do skutku”. Syfon robił miny natchnione. Miętus napluł sobie na palec, dłubał nim w zębach. Ale Miętus zaczął przegrywać, bo Syfon nie zwracał na niego uwagi. W końcu Miętus uderzył Syfona w twarz i rozpoczęła się bójka. Arbitrzy Miętusa: Myzdral i Hopek - powalili arbitrów Syfona (Pyzę i Guzka). Miętus usiadł Syfonowi okrakiem na piersiach, przydusił, szeptał mu do ucha uświadamiające słowa, Syfon cały czas się bronił, usiłował wyrwać (to jest tzw. gwałt przez uszy). Właśnie wtedy w drzwiach stanął prof. Pimko.

IV PRZEDMOWA DO FILIDORA DZIECKIEM PODSZYTEGO

„Zanim podejmę dalszy ciąg tych prawdziwych wspomnień, pragnę tytułem dygresji zamieścić w nast. rozdz. opowiadanie pod nazwą Filidor dzieckiem podszyty. Narrator zwraca się do potencjalnego czytelnika : „Słyszeliście...” Narrator informuje o mającym się odbyć pojedynku, który przedstawi w nast. rozdz. - na śmierć i życie między prof. G.L. Filidorem z Leydy a Momsenem z Colombo (ze szlacheckim przydomkiem „anty-Filidor”). Podkreśla jednocześnie, by czytelnicy nie doszukiwali się ścisłego związku między historią Józia a Filidora: „i ten, kto by mniemał, że włączając w me dzieło opowiadanie Filidor dzieckiem podszyty nie miałem na celu jedynie pewnego zapełnienia 67 miejsca na papierze, nieznacznego zmniejszenia ogromu białych kart przed sobą, byłby w błędzie”. Filidor jest „nawrotem konstrukcyjnym, pasażem albo ściślej mówiąc — codą, jest to tryl, a raczej skręt, skręt kiszek, bez którego nigdy bym nie dostał się do lewej łydki”.

Narrator dzieli się z czytelnikiem swym spostrzeżeniami nt. konstrukcji dzieła, i męki pisarza, który poświęca swe życie i siły w akcie tworzenia. Zwraca uwagę, że czytelnicy odbierają potem utwór tylko w znikomej części: „Cicho, cyt, misterium, oto 50-letni twórca tworzy klęcząc przed ołtarzem sztuki z myślą o arcydziele, harmonii, precyzji, pięknie, duchu i przezwyciężeniu, oto znawca zna się pogłębiając tworzywo twórcy w pogłębionym studium, po czym dzieło idzie w świat do czytelnika — i to, co zostało poczęte z męką całkowitą i zupełną, przyjęte zostaje nad wyraz cząstkowo, pomiędzy telefonem i kotletem”.

W pewnym momencie opowiadania pisarz zadaje sobie pytanie, czy to człowiek stwarza formę, czy może odwrotnie: człowiek jest jej produktem. Podmiot mówiący nie zgadza się z podziałem ludzi na artystów i „resztę”. Sztuka polega na tworzeniu formy, a nie na pisaniu dzieł doskonałych formalnie. Narrator nawołuje do przezwyciężenia formy, do wyzwolenia się spod jej nacisku, podkreślając jednocześnie jej ogromną siłę i potęgę: „O, potęga Formy! Przez nią umierają narody. Ona wywołuje wojny. Ona sprawia, że powstaje w nas coś, co nie jest z nas. Lekceważąc ją nie zdołacie nigdy pojąć głupoty, zła, zbrodni. Ona rządzi naszymi najdrobniejszymi odruchami. Ona jest u podstawy życia zbiorowego”. Siebie określa jako część ludzkości („(…)ponieważ wiem że stanowicie część Ludzkości, której ja także jestem częścią (…)”) oraz zauważa podział świata na części: „(…)że częściowo uczestniczycie w części części czegoś, co także jest częścią i czego również jestem częścią w części, wraz ze wszystkimi cząstkami i częściami części, części części części części części części części części części części... Ratunku! O, przeklęte części! O, krwiożercze, przeraźliwe części, a więc znowu mnie ucapiłyście, czyż nie ma ucieczki przed wami, ha, gdzież się schronię, co pocznę, o, dość; dość, dość, skończmy tę część książki, przejdźmy co żywiej do innej części, i przysięgam, że w następnym rozdziale już nie będzie cząstek, bo otrząsnę się z nich i zrzucę je, i wyrzucę je na zewnątrz, pozostając na wewnątrz (częściowo przynajmniej) bez części”.

V FILIDOR DZIECKIEM PODSZYTY

Rozdział rozpoczyna się przedstawieniem postaci profesora Syntetologii - Filidora: „Księciem najchlubniej znanych wszystkimi czasy syntetyków był bez wątpienia dr prof. Syntetologii uniwersytetu w Leydzie, wyższy synteta Filidor(…) Działał on w „patetycznym duchu” Wyższej Syntezy głównie za pomocą dodawania + nieskończoność, w wypadkach nagłych także za pomocą mnożenia przez + nieskończoność”. Był mężczyzną wysokim, dobrze zbudowanym, z rozwianą brodą i twarzą „proroka” w okularach.

Wkrótce pojawił się równie znakomity uczony - Analityk. Urodził się w Colombo i na uniwersytecie Columbia uzyskał doktorat, a wkrótce profesurę Wyższej Analizy. Szybko wspiął się na najwyższe szczeble kariery naukowej. On z kolei był mężczyzną „suchym”, drobnym, gładko wygolonym, „z twarzą sceptyka w okularach i z jedyną misją wewnętrzną ścigania i pognębienia znakomitego Filidora”. Momsen z Colombo - bo tak się nazywał - działał rozkładowo, specjalizując się w rozkładzie osoby na części „za pomocą rachowania, w szczególności za pomocą prztyczków. I tak za pomocą prztyczka w nos pobudzał nos do samoistnego bytu, przy czym nos ruszał się spontanicznie na wszystkie strony ku przerażeniu właściciela. Sztukę tę często stosował w tramwaju, jeżeli było nudno”. Momsen uzyskał przydomek anty-Filidora, z którego był szalenie dumny, i zaczął ścigać profesora z Leydy. Gdy Filidor dowiedział się o pościgu: „(…) również puścił się w pogoń i dłuższy czas obaj uczeni ścigali się bez rezultatu, duma bowiem nie pozwalała żadnemu z nich przyjąć, iż jest nie tylko ścigającym, lecz także ściganym”. Do spotkania, którego świadkiem był narrator, doszło zupełnie przypadkowo w lokalu pierwszorzędnej restauracji hotelu ,,Bristol” w Warszawie. Filidor, w towarzystwie profesorowej Filidor, badał właśnie najlepsze połączenia z rozkładem jazdy w ręku, gdy prosto z pociągu wpadł zdyszany anty-Filidor: „pod rękę ze swoją analityczną towarzyszką podróży, Florą Gente z Mesyny”. Podszedł do stolika i w milczeniu „zaatakował wzrokiem” profesora, który wstał. Zaczęła się duchowa przepychanka, czyli pojedynek na spojrzenia: „Analityk parł chłodno, z dołu, Syntetyk odpowiadał z góry, wejrzeniem pełnym odpornej godności”. Gdy starcie nie dało jednoznacznych wyników, dwaj wrogowie rozpoczęli pojedynek na słowa, a później nastąpiła katastrofa: Momsen zaczął rozbierać wzrokiem panią Profesorową Filidor, kobietę tłustą i dosyć majestatyczną: „Prof. dr anty-Filidor ustawił się naprzeciwko profesorowej ze swym obiektywem mózgowym i zaczął jej się przyglądać wzrokiem, który rozbierał ją do cna. Pani Filidor zatrzęsła się z zimna i ze wstydu. Dr prof. Filidor w milczeniu okrył ją podróżnym pledem i spiorunował aroganta wzrokiem pełnym bezmiernej pogardy. Okazał jednak przy tym ślady niepokoju”. Następnie zaczął wskazywać części jej ciała, by ostatecznie dokonać szczegółowej analizy moczu: „H20C4, TPS, trochę leukocytów i białka!”.

Zdruzgotana i ośmieszona kobieta trafiła do szpitala. Jej ciało i osobowość były w stanie rozkładu, który „posuwał się nader konsekwentnie”. Choć Filidor i jego asystenci (należał do nich podmiot mówiący historii) usilnie próbowali szukać ratunku, nic nie mogli zdziałać. Doszli wówczas do wniosku, że tylko gwałtownymi, syntetycznymi naukowymi metodami mogą uratować kobiecie życie. Profesor wpadł na pomysł spoliczkowania anty-Filidora: „-Policzek! Policzek, i to siarczysty, jedynie pośród wszystkich części dała zdolny jest przywrócić cześć mojej żonie i zsyntezować rozpierzchłe elementy w pewien wyższy sens honorowy klaśnięcia i plaśnięcia”. Być może rozwiązanie to załatwiłoby kłopot, lecz odnalezienie światowej sławy Analityka nie było łatwe. Udało się to dopiero wieczorem, w barze: „W stanie trzeźwego pijaństwa wychylał butelkę za butelką, im zaś więcej pił, tym bardziej trzeźwiał, a jego analityczna kochanka tak samo. Właściwie trzeźwością bardziej upijali się niż alkoholem”. Gdy profesor Syntetologii i jego asystenci weszli do lokalu: „(…)kelnerzy, bladzi jak płótno, tchórzliwie kryli się za ladą”. Plan ułożony przez przybyłych nie powiódł się, ponieważ Momsen wytatuował sobie na policzkach „po dwie różyczki z każdej strony i coś w rodzaju winiety z gołąbków!”. Gdyby Filidor wymierzył policzek, nie dałoby to żadnego rezultatu, ponieważ: „(…)policzek dany różom i gołąbkom nie był policzkiem — był raczej czymś w rodzaju uderzenia w tapetę. Nie mogąc dopuścić, by ogólnie szanowany pedagog i wychowawca młodzieży ośmieszał się waleniem w tapetę dlatego, że żona chora, odradziliśmy mu stanowczo czynów, których by potem żałował”.
Nowym pomysłem pokonania anty-Filidora było zsyntezowanie jego kochanki Flory Gente, co miało anty-Filidora(Momsena) sprowokować do uderzenia w policzek Filidora (i dzieki temu Żona Filidora miała już nie być chora).
Filidor sprzedał swój dobytek i rozmienił gotówkę na złotówki, które postanowił wykorzystać do „składu” Flory Gente. Wysłał ironiczne zaproszenie do anty-Filidora, który, „odpowiadając ironią na ironię”, stawił się punktualnie o wpół do dziesiątej w gabinecie restauracji „Alkazar”, gdzie miał się odbyć decydujący eksperyment. Uczeni nie podali sobie ręki. Mistrz Analizy zaśmiał się sucho i złośliwie, zachęcając, by Filidor „używał sobie”, ponieważ jego dziewczyna nie była tak pochopna do składu, jak małżonka rozmówcy. Prof. Filidor położył na stół jedną złotówkę, lecz Gente nie zareagowała. Gdy położył drugą - także nie wykazała zainteresowania. Dopiero przy dziewięćdziesięciu siedmiu asystenci (w tym narrator) zanotowali pierwsze objawy zdziwienia, a przy stu piętnastu wzrok - dotąd rozbiegany - „jął się syntetyzować nieco na pieniądzach”.

Przy stu tysiącach Filidor ciężko dyszał, anty-Filidor zaczął się trochę niepokoić, a „heterogeniczna dotąd kurtyzana uzyskała niejaką koncentrację”, kobieta coraz mocniej skupiała wzrok w jednym punkcie: „Suma przestawała być sumą, stawała się czymś nieobjętym, czymś niepojętym, czymś wyższym od sumy, rozsadzała mózg swoim ogromem, równym ogromowi Niebios”. Gente jęczała głucho, a gdy Analityk rzucił się jej na ratunek - obecni doktorzy przytrzymali go całą siłą. Na próżno radził jej szeptem, by rozbiła całość na setki albo na pięćsetki: „całość nie dawała się rozbić”. W końcu pokonany anty-Filodor nie wytrzymał napięcia i uderzył przeciwnika w twarz: „Ten wystrzał był piorunem — był błyskawicą syntezy wydartą analitycznym trzewiom, prysły ciemne mroki”. Analityk doprowadził tym samym do… syntezy. ”. Dzięki tym wydarzeniom pozostająca w szpitalu żona Filidora zaczęła powracać do zdrowia: „zaczęła jednoczyć części, ledwie dosłyszalnym głosem zażądała mleka i otucha -wstąpiła w lekarzy”.

Sprawa konfliktu miedzy profesorami, dotąd uważana za niezbyt honorową: „weszła na zwykłe tory honorowe”. Ustalono termin pojedynku. Sekundantami Filidora z Leydy zostało jakichś dwóch gości docentów co tam pomagali mu w syntezie Flory Gente i narrator, a Momsena - jego asystenci. Ostateczna walka rozegrała się we wtorek o siódmej rano, w myśl zasad symetrii. Przeciwnicy obserwowali swoje gesty tak, by ruchom jednego odpowiadały ruchy drugiego. Oto relacja narratora z tego wydarzenia: „Filidor ukłonił się anty-Filidoro-wi, anty-Filidor zaś ukłonił się Filidorowi. I wtedy pojąłem, czego się obawiam. To była symetria — sytuacja była symetryczna i w tym się zawierała jej moc, lecz także jej słabość. Gdyż sytuacja miała tę właściwość, że każdemu ruchowi Filidora musiał odpowiadać analogiczny ruch anty-Filidora, a Filidor miał inicjatywę. Jeżeli Filidor się kłaniał, to musiał też ukłonić się anty-Filidor. Jeżeli Filidor strzelał, to musiał też wystrzelić i anty-Filidor. A wszystko, podkreślam, musiało się odbywać po osi przeprowadzonej przez obu walczących, osi, która była osią sytuacji. Ba! Lecz co będzie, jeśli tamten w bok wyłamie? Jeżeli uskoczy? Jeśli figla spłata i umknie jakoś żelaznym prawom symetrii oraz analogii?”. Finał pojedynku był tragiczny: mężczyźni zaczęli odstrzeliwać części ciała wybranki rywala. Gdy w końcu otrzeźwieli: „Obaj spojrzeli na siebie i obaj nie wiedzieli tak bardzo - co? Co właściwie? Nabojów już nie było. A zresztą trupy już leżały na ziemi. Nie było właściwie co robić. Dochodziła dziesiąta. Analiza właściwie zwyciężyła, ale cóż z tego? Zupełnie nic. Mogła równie dobrze zwyciężyć Synteza i też by z tego nic nie było”.
Uczeni zeszli ze stanowisk i ruszyli - każdy w swoją stronę. Wieczorem anty-Filidor był w Jeziornie, a Filidor w Wawrze, szukając celów strzału: „Jeden pod stertą polował na wrony, a drugi wypatrzył sobie jakąś ustronną latarnię i w nią celował na dystans pięćdziesięciu kroków. I tak wędrowali po świecie celując, czym się dało, w co się dało”. Bardzo się zmienili, nie przypominając w niczym statecznych pedagogów sprzed lat. Śpiewali piosenki, a najwięcej radości sprawiało im rozbijanie szyb. Lubili też spluwać przechodniom na kapelusze z balkonów… Gdy ktoś ze świata naukowego wspominał dawną sławną przeszłość: „boje z ducha. Analizę, Syntezę i całą bezpowrotnie utraconą glorię”, odpowiadali z rozmarzeniem, że... „dobrze się pukało!”. Filidor (zdziecinniały starzec), karcony za te słowa opinią, iż mówi jak dziecko, ripostował: „Wszystko podszyte jest dzieckiem”.

VI UWIĘZIENIE I DALSZE ZAPĘDZANIE W MŁODOŚĆ

Właśnie w chwili gwałtu przez uszy, którego Miętus dopuścił się na Syfonie, pojawił się Pimko. Poinformował Józia, że zabierze go na stancję, gdzie będzie mieszkał. Pokój znajdował się w willi państwa Młodziaków.

Gospodarz domu był inżynierem, konstruktorem, a jego żona była członkinią „komitetu dla ratowania niemowląt lub zwalczania żebraniny dziecięcej w stolicy”. Mieli córkę Zutkę -pensjonarkę. Józio zrozumiał wówczas, że profesor chciał go na zawsze uwięzić w młodości. Podejrzewał go o plan zeswatania z córką Młodziaków (by odechciało mu się bycia dorosłym).  otworzyła im Zuta („Nowoczesna. Lat szesnaście, sveater, spódnica, gumiane sportowe półbuciki, wysportowana, swobodna, gładka, gibka, giętka i bezczelna!”), której rodziców akurat nie było w domu. Wprowadziła więc gości do nowoczesnego „hallu”. Posadziwszy przybyłych na tapczanie, zaczęła milcząco wpatrywać się w okno. Józio był osłabiony po wcześniejszych przejściach, a Pimko szeptał mu do ucha, by nie ulegał wpływom rozwydrzonej Zuty, jej nowoczesnemu stylowi życia, brakowi kultury i szacunku dla starszych ( Pimko specjalnie podkreślał wady Zuty, żeby skupić Józia uwagę na niej, sprawić, żeby się w niej zakochał i się uwięził w młodości).

Po jakimś czasie przyszła Młodziakowa - kobieta otyła, inteligentna, z bystrym wyrazem twarzy. Profesor przywitał ją mówiąc, że przyprowadził Józia, by się nim troskliwie zaopiekowała. Gdy zapytała o wiek bohatera, belfer oznajmił, że młodzieniec ma siedemnaście lat. Podszedł potem z inżynierową do Zuty i cała trójka zaczęła poufną rozmowę o Józiu. Gospodyni Młodziakowa mówiła, że jest zmanierowany, przybiera pozy, a jej córka - że podsłuchuje. Choć bohater chciał zaprzeczyć - nie mógł, ponieważ rzeczywiście nasłuchiwał. Rozmawiali jeszcze o epoce i rewolucji obyczajowej. Młodziakowa twierdziła, że w ojczyźnie należy zburzyć stare miejsca, takie jak Kraków i iść z duchem „nowoczesności”. Nagle Zuta kopnęła Józia w nogę, co nie umknęło uwadze Pimki i stwierdzeniu inżynierowej: „- Zuta, spokojnie z nogami! A profesor niech się nie przejmuje. Nic wielkiego - roześmiała się. - Nic się nie stanie pańskiemu Józiowi. (…)”. Później dodała (do Józia): Więcej naturalności, więcej życia, proszę spojrzeć na mnie i na Zutę - no, ale oduczymy młodego człowieka, niech pan będzie spokojny, profesorze. Damy mu szkołę”.

Na pożegnanie Pimko omówił warunki finansowe, ucałował Józia w czoło z zapewnieniem coniedzielnych odwiedzin, po czym odszedł. Po wyjściu profesora: „Młodziakowa zaprowadziła Józia do małej, nowoczesnej( słowo kluczowe, bo przy opisie domu i obyczajów pojawia się bardzo często), nieprzytulnej ciupki tuż obok hallu, który był zarazem pokojem Młodziakówny. Bohater został sam.

VII MIŁOŚĆ

Służąca na polecenie Pimki przyniosła do Młodziaków rzeczy Józia. Gdy inżynierowa poszła na sesję komitetu, bohater został w domu z jej córką. Usłyszawszy telefon, podszedł do drzwi, uchylił je i podsłuchiwał rozmowę Zuty z przyjaciółką. Gdy skończyły rozmawiać, Józio wyszedł z pokoju , przygładził włosy, oparł się o framugę drzwi, a pensjonarka zapytała, czy chce skorzystać z telefonu. Odparł, że nie, a wtedy Zuta poszła do swego pokoju (którym był hall). Józio również wrócił do siebie. Zapadał już zmrok, co zwiększyło nękające go Onieśmielony J. ponownie zaszył się w swym pokoju . Potem znowu wyszedł do Zuty. I tu na moje będzie chodziło o sex, bo przyszedł do tej Zuty i w myslach „(…)byłem chetny do pensjonarki, gotów.(…)dlaczego myślałem, że dziewczynie nie wolno odrzucić oferty mężczyzny, który domaga się przyjęcia? Czy przypuszczałem, że pensjonarka ulenie w ciemnościach pokusie uczynienia ze mnie kogoś dogodnego?”. (Znaczy Józio się napalił na pensjonarkę). Stał jak głupi w tym pokoju, ona nazwała go błaznem i wyszedł, ale wrócił po raz trzeci, żeby zatrzeć po sobie złe wrażenie. Józio zaczął iść przez pokój-hall prosto „na nią”, zapytała, czego chce. Józio poczuł, że jest zakochany. ALE! W przedpokoju usłyszał Miętusa, który przyszedł go odwiedzić. Gdy służąca nie chciała go wpuścić - kopnął ją w brzuch: „Ujrzawszy służącą nie omieszkał być wobec niej najbardziej ordynarny i brutalny, jak tylko mógł. Służąca podniosła wrzask. Miętus dał jej kopniaka w brzuch i wszedł do pokoju z półbutelką czystej monopolowej pod pachą”. (ma się ten gest;P)

Józio powiedział do Miętusa: „- Zakochałem się, Miętus, zakochałem się…”.(przy Zucie) Chłopcy poszli do pokoju Józia, który wyznał, że chce się wyzwolić z miłości do pensjonarki. Przyznał, że ma trzydzieści lat, na co rozmówca wybuchnął śmiechem i mu nie uwierzył, po czym napił się wódki z butelki. Poinformował Józia, że zna Zutę „z widzenia” i że Kopyrda za nią łazi bo mu się podoba. Józio zaczął być zazdrosny. Gdy butelka była już opróżniona, Miętus wyszedł kuchennym wyjściem, by nie natchnąć się na inżynierową.

VIII KOMPOT

Przez następne dni życie J. koncentrowało się wokół dwóch miejsc: szkoły i domu (nawet nauczyciele go polubili). Kilka razy próbował porozmawiać z Kopyrdą, lecz ten zawsze go zbywał. „Syfon umarł. Zgwałcony przez uszy, nie mógł przyjść do siebie, nie mógł żadną miarą pozbyć się pierwiastków złowrogich, które mu zaszczepione zostały przez uszy. Nadaremnie męczył się, godzinami całymi próbował zapomnieć słów uświadamiających, które chcąc nie chcąc usłyszał. Powziął awersję do swego skażonego typu i chodził z wewnętrznym niesmakiem, coraz bledszy, ciągle mu się odbijało, spluwał, krztusił się, charczał, kaszlał, ale nie mógł, aż na koniec, czując się niegodnym, powiesił się pewnego popołudnia na wieszaku. Co wywołało ogromną sensację, nawet w prasie pojawiły się notatki”.

Twarz Miętusa stała się „antypatyczna” po pojedynku na miny, a jego ówcześni przyjaciele - arbitrzy Hopek i Mizdral - zaczęli go unikać. Wyznał Józiowi, że wieczorem, gdy Młodziakowej nie ma w domu - spotyka się z ich służącą. Inżynierowa Młodziakowi odkryła, że Józio zakochał się w jej córce: „I z wyrafinowaniem inteligentnej inżynierowej nowoczesnej, jaką była, znęcała się nade mną swoją przedsiębiorczością życiową i swoim doświadczeniem życiowym, i tym, że zna życie, i tym, że jako sanitariuszkę skopano ją w okopach podczas Wielkiej Wojny, i swoim zapałem, i horyzontami swymi, i liberalizmem swoim kobiety Postępowej, Czynnej, Śmiałej tudzież obyczajem swoim nowoczesnym, codzienną kąpielą i jawnym chodzeniem do pewnej, dotąd zakonspirowanej, ubikacji”. (czyli generalnie prawie nic jej to nie obchodziło-do czasu…)Profesor Pimko odwiedzał swego ucznia, lecz coraz częściej - przychodząc - spędzał czas z pensjonarką. „Przyjmował wówczas rolę pedagoga dawnych zasad i poglądów”, uczył ją o Norwidzie, w rzeczywistości zalecając się do Zutki.

Pewnego popołudnia, gdy wszyscy siedzieli przy obiedzie, inżynierowa zapytała córkę o imię chłopca, z którym ją widziała, lecz Zuta odparła, że go nie zna. Na to matka oświadczyła, że jeśli chce - może wybrać się ze swym ukochanym na „week-end”, nie wracać na noc (ofiarowała jej nawet pieniądze na wydatki). Młodziak na to zawołał: „- Pewnie, nic w tym złego! Zuta, jeżeli chcesz mieć dziecko nieślubne, bardzo proszę! A cóż w tym złego! Kult dziewictwa ustał! My, inżynierowie konstruktorzy nowej rzeczywistości społecznej, nie uznajemy kultu dziewictwa dawnych hreczkosiejów!”. Józio domyślił się, że owym chłopcem z którym widziano Zutę był Kopyrda. Jak rozmawiali o tym, że Zuta może mieć nieślubne dziecko, to Józio powiedział właśnie do Zuty „Mamusia”. Spowodowało to śmiech inżyniera, strach pensjonarki, a Józio poczuł, że od tej chwili coś się zmieni. (chodzi o to, że nieślubne dziecko jest nowoczesne, a wyraz MAMUSIA nie jest nowoczesny i kojarzy się z klasycznym modelem rodziny).

Potem Józio zaczął wrzucać do kompotu okruszki chleba, by potem je zjeść. Inżynierowa, obserwując to, zaczęła krzyczeć. Dla niej widok wielbiciela córki „babrzącego się” w kompocie był nie do zniesienia. Mamrotała: „Proszę nie jeść (…) nie pozwalam!”, po czym wstała od stołu i wyszła, a za nią córka i rozchichotany inżynier. Rodzina uciekła, a Józio rozmyślał: „Bali się, żebym im mózgowo dziewczyny, jak kompotu nie przyrządził. Ha, teraz już wiedziałem, jak się zabrać do jej stylu! I mogłem w sobie mózgowo, mentalnie nadziewać ją wszystkim, co popadnie, bełtać, drobić, mieszać, nie przebierając w środkach! (…)Kompot wyjaśnił mi wszystko. Tak samo, jak zbabrałem kompot zamieniając go w rozwiązłą papkę, tak też mogłem zniszczyć nowoczesność pensjonarki doprowadzając do niej pierwiastki obce, heterogeniczne, mieszając, co wlezie”.

J. wyszedł na ulicę, na której stał żebrak. Kazał mu za kase wsadzić sobie gałązkę w usta i trzymać ją przez cały czas do nocy. Wrócił potem do mieszkania, by przez dziurkę od klucza podglądać Zutę (robił to aż cztery godziny! - zboczuch). Józio zaczął głośno przełykać ślinę, by Zutka domyśliła się, że stoi pod drzwiami. W odwecie panna pociągała nosem tak, jakby miała katar. Nagle niespodziewanie do jego pokoju weszła inżynierowa i, udając zdziwienie zapytała, czemu stoi pod drzwiami. Następnie poruszyła kwestię żebraka, trzymającego w zębach gałązkę (była ciekawa, czemu to robi). Na koniec popatrzyła na lokatora z nieufnością i wyszła. Józio podszedł do drzwi i odkrył, że pensjonarki nie było już w pokoju. Podejrzewał, że słyszała rozmowę i, korzystając z okazji, wymknęła się swemu „prześladowcy”.

Gdy zapadł zmrok, inżynierowa poszła na spotkanie sesji komitetu, a Józio postanowił przeszukać mieszkanie. W sypialni Młodziaków był czysto i pachniało mydłem, a w szufladzie w pokoju Zuty (czyli hallu) młodzieniec odnalazł listy miłosne od jakichś gachów. „Niektóre nieśmiałe i zawstydzające: „jakich nigdy jeszcze nie oglądała historia - ani starożytna, ani średniowieczna”. Były również listy od adwokatów, sędziów, prokuratorów, aptekarzy. Oto fragment jednego z nich: Jakiś podoficer o wyjątkowo zmysłowej i lirycznej duszy pisał co następuje: „Ślepa karność mnie obowiązuje. Na rozkaz muszę oddać życie. Jestem niewolnikiem. Wszak wodzowie zawsze mówią do nas - chłopcy, bez względu na lata. Nie wierz mej metryce, to szczegół czysto zewnętrzny, żona i dzieci to dodatek tylko, jam nie żaden rycerz, lecz chłopak wojskowy, z chłopięcą, wierną, ślepą duszą, a w koszarach jestem pies, pies jestem!" Obywatel ziemski: „Już zbankrutowałem, żona idzie na młodszą, dzieci na psy, a ja - nie żaden obywatel, lecz chłopak wygnany. Czuję tajemną rozkosz". (zboczuchy) Leżały także stosy tomików wierszy, wśród których spoczywał suchy list profesora Pimki: „Nie będę nadal - pisał Pimko - tolerował lekceważenia i skandalicznej ignorancji w zakresie objętym programem szkolnym. Wzywam do stawienia się w moim gabinecie - w kuratorium, pojutrze, w piątek o 4.30 celem wytłumaczenia, wyłożenia i nauczenia Norwida oraz uzupełnienia luki w wykształceniu. Zwracam uwagę, że wzywam legalnie, formalnie, oficjalnie i kulturalnie, jako profesor i wychowawca, a w razie oporu napiszę list do dyrektorki z wnioskiem o usunięcie ze szkoły. Zaznaczam, że nie mogę dłużej znieść luki, a jako profesor mam prawo nie znosić. Proszę zastosować się. T. Pimko dr fil. i prof. honoris causa. Warszawa...”. ( no i kurde mamy napalonego belfra) Józio odnalazł nawet kartkę od Kopyrdy: „Zapomniałem ci podać adresu (tu następował adres Kopyrdy). Jakbyś chciała ze mną, to i ja chcę. Daj znać. H. K..” J. był wstrząśnięty odkryciami i uknuł plan. Na kartce wyrwanej z zeszytu, napisał podrobionym charakterem pisma Zuty dwa identyczne listy o tej samej treści: „Jutro w czwartek, po 12-tej w nocy zastukaj do okna z werandy, wpuszczę. Z.”, po czym włożył je do oddzielnych kopert i zaadresował: jeden do Pimki, drugi do Kopyrdy. Przewidywał, że belfer pomyśli, że Zuta wzywa go na randkę sensu stricte. To samo miał myśleć szkolny kolega. W momencie spotkania Józio miał „narobić krzyku” i ich ośmieszyć.

X HULAJNOGA I NOWE PRZYŁAPANIE

Po źle przespanej nocy Józio postanowił, że nie pójdzie do szkoły. Obserwował mieszkanie z ukrycia. Pierwsza do toalety, z celebracyjną miną, poszła Młodziakowa. Po paru minutach przybiegł jej mąż z gazetą w ręku i, stojąc pod drzwiami, prosił o zwolnienie pomieszczenia, bo spóźni się do biura. Nie doczekawszy się otwarcia drzwi - odszedł. „Przez rysę w matowej szybie zajrzałem ostrożnie do łazienki. Inżynierowa, goła, wycierała udo prześcieradłem kąpielowym(…)Dwanaście przysiadów odwaliła przed lustrem, oddychając przez nos - raz, dwa, trzy, cztery - aż biusty klaskały(...)”. Potem do łazienki weszła Zuta, wzięła zimny prysznic, a gdy wyszła, Józio napisał w ścianie: „Veni, vidi, vici”, myśląc: „Niech przynajmniej wiedzą, że widziałem, niech poczują się zobaczonymi!”. Bohater jednak poszedł do szkoły. Miętus powiedział mu, że źle wygląda. W domu, podczas obiadu, Młodziakowa z córką bały się lokatora. Rozważały przed wypowiedzeniem każde słowo. Po posiłku Józio zajął się swym codziennym zajęciem - podglądaniem. Nie było to jednak łatwe, ponieważ inżynierowa kilkakrotnie wchodziła do jego pokoju. Chciała mu dać pieniądze na bilet do kina, ale nie skorzystał z propozycji wiedząc, że zamierzano pozbyć się go z domu.

Czuć było rosnący niepokój gospodarzy;p. Denerwowali się, że nie mogą się pozbyć niewygodnego lokatora: „Nie mogli sobie znaleźć miejsca ani formy, nie mogli usiedzieć”. Tego wieczora Miętus ponownie zakradł się do służącej.

Józio zrobił w drzwiach pensjonarki ukośną szparę (dłutem), by mieć lepszy widok. Około jedenastej w nocy Zuta położyła do łóżka i czytała. Z sypialni inżynierostwa dobiegały podniesione głosy. Młodziak opowiadał żonie anegdoty, używając zdrabniających słów. Ona jednak nie chciała tego słuchać. A Józio ponownie zainteresował się podglądaniem Zuty: „Wyskoczyła z łóżka. Zrzuciła koszulę. Puściła się w pląs po pokoju. Już nie zważała, że podglądam, owszem, sama niejako wyzywała mię do walki.(…)Trzęsła lokami. Kładła się na podłodze i wstawała. Łkała, to znowu śmiała się lub śpiewała cicho. Wskoczyła na stół, ze stołu na tapczan.(…)Nie wiedziała już, czego się imać. Wreszcie złapała pasek i jęła chłostać się po plecach z całej siły, byle cierpieć młodzieńczo, boleśnie...”.

W końcu wybiła godzina dwunasta i… rozległo się trzykrotne pukanie do okna (hehehe). Pensjonarka, po nałożeniu koszuli, otworzyła je i ujrzała Kopyrdę. Chłopak prosił, by go wpuściła. Był podniecony. Powiedział: „Przecież sama chcesz!”. Zuta wpuściła zalotnika, ściskając się z nim już po chwili na tapczanie. Józio wiedział, że zdawała sobie sprawę z jego milczącej obecności. Gdy do okna znowu rozległo się pukanie, dziewczyna podbiegła i otworzyła. Pimko wszedł, mówiąc: „Mów mi "ty"! Na "ty", na "ty"! Powiedz, co ci się we mnie spodobało?”. Wyczuł, mimo zgaszonego światła, że ktoś jeszcze był w pokoju.

Wówczas Józio zaczął krzyczeć: „Złodzieje! Złodzieje!”, powodując, że nocni goście schowali się do szaf - każdy do jednej. Bohater wtargnął do pokoju dziewczyny (przed Młodziakami) i zapalił światło, Zuta leżała po kołdrą i udawała, że śpi. Józio otworzył szafę, w której stał Kopyrda. Inżynierostwo, które przybiegło po chwili, widząc młodzieńca, zaczęło się śmiać i cieszyć. Zachowali się inaczej, gdy Józio otworzył drugą szafę - „śmiech zamarł im na ustach”. Zdezorientowany Pimko zaczął coś tłumaczyć o liście, lecz Młodziak krzyknął: „- Ja się pytam, co pan tu robi o tej porze? To z kolei Pimce podyktowało ton. Na moment odzyskał formę. - Proszę nie podnosić głosu. Młodziak zapytał. - Co? Co? Pan sobie pozwala robić mi uwagi w moim domu?”. Nagle inżynierowa zobaczyła przez okno żebraka z gałązką w ustach, stojącego za ogrodzeniem (dziś Józio również kazał mu tam stać). Poleciła, by dać mu jakieś pieniądze i odprawić. Inżynier i Pimko zaczęli szukać drobnych w kieszeniach, a Kopyrda, korzystając z chwili nieuwagi gospodarzy, chciał się wymknąć z pokoju. Profesor, zauważywszy to, również skierował się w stronę drzwi. Wówczas Młodziak krzyknął: „-Przepraszam! (…) Tak gładko nie pójdzie!”. Nie słuchał próśb córki i żony ani wyjaśnień Pimki, który bał się policji. Tata Młodziak uderzył belfra w twarz, na co ten, zbulwersowany rzekł, że zapłaci mu za to. Potem skierował się ponownie do drzwi. Ojciec Zuty chciał uderzyć także Kopyrdę, lecz w ostatniej chwili zdał sobie sprawę, że nie może bić „smarkacza” po twarzy. Opadając ręka zatrzymała się na podbródku ucznia. W tym momencie rozwścieczony adorator Zuty doskoczył do Młodziaka i rozpętała się bójka. Inżynierowa rzuciła się mężowi na ratunek.

Po chwili na podłodze było „kłębowisko”. Do bijących i gryzących się dołączył także Pimko i Zuta. Józio uznał, że to dobry moment na ucieczkę. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy i wypad. Wychodząc przez kuchnię, zastał tam ubierającego się Miętusa, siedzącego na dyszącej służącej. Ten, ujrzawszy kolegę, oznajmił mu, żeby na niego poczekał. Gdy wyszli na ulicę, świtało. Miętus powiedział, że zgwałcił pracownicę Młodziaków i chętnie ucieknie z Józiem. Zamierzali iść na wieś, do parobków.(Miętusowi podobała się służąca bo należała do ludu a właśnie jej brat był parobkiem)

XI PRZEDMOWA DO FILIBERTA DZIECKIEM PODSZYTEGO

Przed przeniesieniem akcji na wieś Gombrowicz wplótł do powieści dwa fragmenty, traktujące o Filibercie (również „dzieckiem podszytym”). Narrator wypowiada się na temat swych oczekiwań pokładanych w literaturze. Zakres jego działań obejmuje na przykład przybliżeniem interpretacji, systemu ważności wartości. Według niego najbardziej szkodliwa jest „męka złej formy”. Autor wylicza w słupku powody cierpienia twórcy, by potem przejść do wymienienia licznych możliwości przyczyn i okoliczności powstania dzieła (wobec kogo powstało i z czego wynikło): „(…)nad możność i wynikająca stąd męczarnia niemożności ogólnej i szczególnej udręka wywyższania się i podbijania bębenka cierpienie poniżania męka poezji wyższej i niższej albo męczarnia głucha impasu psychicznego”

XII FILIBERT DZIECKIEM PODSZYTY

Narrator w drwiący sposób opowiada o potomku pewnego wieśniaka z Paryża, który „jako champion świata grało mecz tenisowy na korcie (…)”. Champion świata grał mecz wśród żywiołowych oklasków. W pewnym momencie brawa umilkły, ponieważ zabrakło piłki, którą rozbił strzałem pewien pułkownik. Zawodnicy zaczęli być w stosunku do siebie agresywni: „(…)championi zaś, pozbawieni znienacka obiektu, próbowali jeszcze czas jakiś machać rakietami w próżni, lecz widząc niedorzeczność swych ruchów bez piłki, rzucili się na siebie z pazurami”, kula zaś ugodziła pewnego przemysłowca-armatora w szyję tak, że: „Krew trysnęła z przebitej arterii”. Żona, nie mogąc nic zrobić w tłumie, wyładowała emocje na policzku sąsiada, który okazał się być epileptykiem i chwilę potem miał atak szału: „wybuchnął jak gejzer, w drgawkach i konwulsjach”. Te zdarzenia wywołały kolejne o podobnym znaczeniu i charakterze, a każde było nagradzane gromkimi oklaskami tłumu („Grzmot oklasków rozległ się wśród widzów. A wtedy jakiś pan, siedzący obok, w szalonym popłochu skoczył na głowę damie, siedzącej poniżej, ta zaś poniosła i wyskoczyła na plac, unosząc go na sobie całym pędem.”). Do bijatyki dołączyli przedstawiciele obcych państw. Mężczyźni dosiadali kobiety, jakby były końmi.

W pewnym momencie na środku placu pojawił się markiz de Fliberthe w letnim, jasnym garniturze, „blady, ale stanowczy” i chłodno zapytał, czy ktoś chce obrazić jego małżonkę, po czym cisnął w tłum garść biletów wizytowych z napisem: Philippe Hertal de Filiberthe. Potem „podjechało” do niego trzydziestu sześciu mężczyzn na swych partnerkach, „ponieważ im również udzielił się powiew dżentelmeństwa, przyniesiony przez markiza.” Obrazili żonę Filiberta, która w chwilę po tym ze strachu poroniła, on zaś „Podszyty dzieckiem (…) i uzupełniony dzieckiem” odszedł zawstydzony do domu. Cały czas było słychać oklaski.

XIII PAROBEK, CZYLI NOWE PRZYCHWYCENIE

Nastał ranek, a ci nadal szli. Józio niósł w ręku walizkę, a Miętus kij. Mijali budynki, nocnych stróżów, zmierzających do pracy urzędników z teczkami pod pachą. Na placu Narutowicza, przy domu akademickim minęli także studentów. W końcu wyszli za teren miasta, na peryferie. Miętus krzyczał: „Naprzód!”, choć bohater nie chciał opuszczać Warszawy. Mijali lasy, wioski: „ale były jak wymarłe - chaty, zabite gwoździami, szczerzyły puste oczodoły. Ruch na szosie ustał zupełnie.”. W następnej wsi, gdy stukali do chat, odpowiadało im jedynie ujadanie wściekłych psów. Z dołu po kartoflach wynurzył się w pewnej chwili chłop: „Okrążyliśmy dół z obu stron (a tymczasem z chat rozlegały się formalne wycia) i wykurzyliśmy chłopa oraz babę z czworaczkami, które karmiła jedną wyschłą piersią (druga bowiem od dawna była już nie do użytku), szczekających rozpaczliwie i zajadle. Rzucili się do ucieczki, lecz Miętus poskoczył i złapał chłopa. Ten tak był wynędzniały i chudy, że padł na ziemię i zajęczał: - Panoczku, panoczku, adyć zlitujcie się, adyć zaniechajcie, adyć ostawcie, panie! - Człowieku - rzekł Miętus - o co wam idzie? Dlaczego chowacie się przed nami? - Na dźwięk słowa "człowiek" ujadanie w chatach i za opłotkami rozpoczęło się z podwójną siłą, a chłopina pobladł jak chusta. - A zlitujcie się, panie, ady jo nie człowiek, ostawcie! - Obywatelu - rzekł wówczas polubownie Miętus - czyście oszaleli? Dlaczego szczekacie, wy i wasza żona? Mamy jak najlepsze intencje. - Na dźwięk tego wyrażenia "obywatel" szczekanie ozwało się z potrójną siłą, a wieśniaczka zaniosła się płaczem: - Ady zmiłujcie się, panie, on nie obywatel! Jaki ta obywatel z niego! O rety, rety, oj dola nasza, dola nieszczęśliwa! Znowuj nam Intencyje zesłało, o, zebyk to! - Przyjacielu - rzekł Miętus - o co chodzi! Nie chcemy wyrządzić wam szkody. Pragniemy waszego dobra. - Przyjaciel! - krzyknął wieśniak przerażony. - Dobra pragnie! - wrzasnęła wieśniaczka. - Ady my nie ludzie, ady my psy, psy, jesteśmy! Hau! Hau! - Nagle dziecko przy piersi - szczeknęło, chłopka zaś, rozejrzawszy się, że nas jest tylko dwóch, zawarczała i ugryzła mnie w brzuch. Wyrwałem babie brzuch z zębów! Ale już z opłotków wynurzała się cała wieś szczekając i warcząc: - Bierzta go, kumie! Nie bujta się! Gryźta! Huź! huź! psssa go! Bierzta Intencyje! Bierzta Inteligencje! Huź, huzia, psssa, kota, kota! Ksss... Ksss... - Tak szczując się i podszczuwając zbliżali się powoli - co gorzej, dla niepoznaki czy może dla zachęty wiedli na powrozach prawdziwe psy, które wspinając się, skacząc roniły śliny z pysków i ujadały wściekle. Położenie stawało się krytyczne, bardziej jeszcze pod względem psychicznym niż fizycznym. Godzina szósta po południu, ściemnia się, słońce za chmurami, poczyna mżyć, a my - w nieznanej okolicy, pod drobnym, zimnym deszczykiem wobec ogromnej ilości chłopów udających własne psy, byle uniknąć wszechobejmującej aktywności czynników inteligencji miejskiej. Dzieci ich już wcale nie umiały mówić i na czworakach szczekały, a rodzice jeszcze zachęcali: - Scekaj, scekaj, synusiu_Burecku, to cie ostawiom w spokoju, scekaj, scekaj, Burecku. - Pierwszy to raz oglądałem całą gromadę ludzką pośpiesznie przekształcającą się w psa na mocy prawa mimikry i ze strachu przed uczłowieczeniem, zbyt intensywnie stosowanym. Lecz obrona jest niemożliwością, o ile bowiem wiadomo, jak bronić się przed psem i chłopem z osobna, o tyle nie wiadomo, co począć z chłopstwem, które warczy, wyje, szczeka i kąsać chce”.

Nagle Miętus z Józiem usłyszeli warkot samochodu, który po chwili wjechał prosto w tłum. Siedział w nim szofer z ciotką Józia - panią Hurlecką (z domu Lin). Kobieta wołała: „Józiu, dziecko!”, wysiadła i przywitała się (również z Miętusem). Józio poinformował ciotkę, że idą na wycieczkę, na co ona odparła, by zatrzymali się u niej, w Bolimowie. Szofer Feliks ruszył, a kobieta w trakcie drogi pytała: „A jak nauki - dobrze? Musisz mieć zdolności do historii, bo matka twoja nieboszczka miała zadziwiające zdolności do historii. Po matce to odziedziczyłeś. Oczy niebieskie po matce, nos ojca, chociaż podbródek typowy po Pifczyckich. A pamiętasz, jak się rozpłakałeś, kiedy ci odebrali ogryzek, a ty paluszek wsadziłeś w buzię i krzyczałeś: "Tia, tia, tia, tuli, bluśko, bluśko, tu!" (Przeklęta ciotka!) Zaraz, zaraz, ile to lat temu - dwadzieścia, dwadzieścia osiem, tak, tysiąc dziewięćset... naturalnie, jeździłam wtedy do Vichy i kupiłam zielony kuferek, tak, tak, to miałbyś dzisiaj trzydzieści... Trzydzieści... Tak, naturalnie - trzydzieści równo.”

Zaczął padać deszcz. Samochód jechał przez ciemny bór, potem boczną drogą, aż w końcu dojechali do wsi, by w chwilę potem zatrzymać się przed budynkiem. Nocny stróż odciągał psy - brytany, które właśnie nadbiegły, a sługa zabrał walizki. Józio poznał duży wiejski dwór, w którym spędził pierwsze dziesięć lat życia. Ciotka przedstawiła gości swej rodzinie, mówiąc, iż bohater jest synem nieboszczki Heli. Wśród mieszkańców był wuj Konstanty (Kociu), kuzyn Zygmuś i wychowanica wujostwa - Zosia. Wszyscy się przywitali pocałunkami w policzek i ściskaniem rąk. Józio zapytał o zdrowie (bo tak „wypadało”) i rozpoczęła się rozmowa o chorobach. Od ciotki dowiedział się, że jest chora na serce, wujowi doskwierał reumatyzm, a Zosia cierpiała na anemię. Zygmuś z kolei miał „zawiane ucho”.

Pojawiła się pokojówka, która przyniosła zapaloną lampę. Miętus był zadowolony „obfitością sług”. Stary kamerdyner Franciszek zaprosił na kolację i wówczas, podczas posiłku, Miętus zobaczył prawdziwego parobka: „Parobek był w pokoju! Lokajczyk! Lokajczyk był parobkiem! Nie miałem wątpliwości - lokajczyk, który podawał groszek do szynki, parobkiem był wymarzonym. Parobek! W wieku Miętusa, nie więcej niż osiemnaście, duży ni mały, nie brzydki i nie przystojny - włosy miał jasne, ale blondynem nie był. (…)Gębę miał - ale gęba jego nie była w niczym pokrewna fatalnej gębie Miętusa, nie była to gęba wytworzona, lecz naturalna, ludowa, grubo ciosana i zwykła. Nie twarz, która gębą się stała, lecz gęba, która przenigdy nie zyskała godności twarzy - była to gęba jak noga! Nie godzien honorowej twarzy, tak jak nie godzien blondyna i przystojnego - lokajczyk nie godzien lokaja! Bez rękawiczek i boso zmieniał talerze państwu, a nikt się temu nie dziwił - chłopak nie godzien tużurka.” Po kolacji wszyscy przeszli do salonu, a Zygmunt zaproponował grę w brydża. Nie doszło jednak do tego, ponieważ Miętus nie umiał grać. Każdy siedział znudzony, a po jakimś czasie pokojówka zaprowadziła gości po krętych schodach na górę do pokoju. Gdy siedzieli u siebie, Miętalski nacisnął dzwonek i po chwili pojawił się lokaj (parobek), stojący dotychczas pod drzwiami i czekający na rozkazy; najpierw kazał mu nalać mu wody do miednicy, potem otworzyć lufcik w oknie. Na koniec zapytał go o imię, a ten odparł, że nazywa się Walek. Służył u państwa od miesiąca. Przedtem opiekował się końmi. Miętus kazał mu przynieść ciepłej wody. „Gdy wyszedł, Miętusowi łzy zakręciły się w oczach. Płakał jak bóbr. Krople ściekały po twarzy umęczonej. - Słyszałeś? Słyszałeś? Walek! Nazwiska nawet nie ma! Jak to wszystko nadaje się do niego! Widziałeś jego gębę? Gęba bez miny, gęba zwykła! Józio, jeżeli on się ze mną nie po... brata, nie wiem, co zrobię! - Wpadał w złość, czynił mi wyrzuty, że kazałem gorącej wody przynieść, nie mógł sobie darować, że z braku innych rozkazów kazał wyjąć ukryte w szafie butelki z gorącą wodą. - On pewnie nigdy nie używa gorącej wody, a cóż dopiero wody w butelkach do łóżka. On pewnie wcale się nie myje. A nie jest brudny. Józio, czyś zauważył, nie myje się, a nie jest brudny - brud w nim jest jakiś nieszkodliwy, nie mierzi! Hej, hej, a nasze brudy, nasze brudy...”. Gdy lokajczyk wrócił Miętus zapytał go o wiek, lecz ten nie potrafił odpowiedzieć. Czytać i pisać także nie potrafił. Jego jedyną rodziną była siostra pracująca „przy krowach”. Gdy Miętus poprosił, by Walek zawiązał mu buciki, Józio wykorzystał okazję i zapytał lokaja, czy dziedzic go bije. Chłopcy otrzymali twierdzącą odpowiedź. Wówczas Józio uderzył go w lewy policzek i krzyknął: „Won!”, co spotkało się z głośnym protestem zachwyconego prostotą Walka Miętalskiego: „— Co najlepszego zrobiłeś! (...) Ja chciałem mu podać rękę! Chciałem wziąć ręką za rękę! Wtedy i gęby nasze byłyby równe, i wszystko. Lecz tyś ręką uderzył go w gębę! A ja nogę wystawiłem jego rękom! Bucik mi rozsznurowywał — biadał — bucik! Dlaczego to zrobiłeś?!”. Rozległo się pukanie do drzwi, w których po chwili stanął kuzyn Zygmunt. Gdy Józio powiedział mu, co zrobił Walkowi, został pochwalony. Miętus, który nie mógł znieść takiego postępowania - wyszedł. Zygmunt opowiedział J., jak cała rodzina biła po „gębach” ludzi różnej profesji: kontrolerów, portierów, fryzjerów, bileterów. Pożegnał się w końcu, ponieważ dochodziła już dwunasta. Mietus wrócił do pokoju o pierwszej w nocy i powiedział, że „pobratał” się z parobkiem. Lokajczyk „dał mu w gębę”. Opowiedział Józiowi, że odnalazł parobka w kredensie, jak czyścił buciki. Gdy poprosił, by uderzył go w twarz, wystraszony Walek nie chciał tego uczynić. W końcu jednak wymierzył cios, ponieważ Miętus nie ustępował. „Daj, psiakrew, kiedy ci karzą!. Co jest, do cholery ciężkiej!”. Lokajczyk kilkakrotnie uderzył M., a potem nim „pomiatał”. Tak zastała ich dziewka kuchenna - Marcyśka - i bardzo się zdziwiła niecodziennym widokiem. We trójkę zaczęli wyśmiewać pański dom, mówiąc: „Państwo bardzo som pażerne i łakome - do góry brzuchem leżom i choroby majom od tego (…)— O Jezus! O wciornaści! Cichaj, bo me kolka spar-la! — Marcyśka złapała się za boki. — A panienka to tak se chodzi i poglonda — na spacer chodzi. Państwo to tak se chodzom i poglondajom. Pon Zygmunt to ta na mnie poglonda, ino, że mu nie honor — to raz mnie zacypioł, ale gdzieta! Oglondał się i oglondal, czy kto nie spoglonda, aźe me kolka sparła od śmiechu, to uciekłam! To potem dał mi złotówkę i przykazywał, żebym nikomu a nikomu nie mówiła, że pijany beł! Hale, pijany! — zagadoł parobczak. — Inne dziewuchy tyż z nim nie chcom, bo ino cięgiem się oglonda. To ma tam jednom starom Józefkę na wsi, -gdowę, i z niom się spotyka w krzakach kole stawu, ale ji kazał przysięgać, że nikomu, a nikomu nie piśnie — akuratnie!”. Marcyśka opowiadała, jak Zosia chodziła i podglądała, a dziedziczka bała się nawet krowy. W tym momencie do kuchni wszedł kamerdyner Franciszek, zwymyślał Marcyśkę i lokajczyka, wyganiając do roboty. Po tym, co Miętus opowiedział, Józio był pewny, że kamerdyner doniesie o wszystkim wujostwu i zaczną się kłopoty. Józio myślał: „Pojąłem owej strasznej nocy, leżąc bezsennie na łóżku, tajemnicę dworu wiejskiego, ziemiaństwa i obywatelstwa, tajemnicę, której wielorakie i mętne symptomy od pierwszej chwili napawały mię przeczuciem trwogi pogębnej i gęby! Służba była tą tajemnicą. Chamstwo było tajemnicą państwa (…)I wuj, ciocia na pewno wiedzieli, co o nich mówią w kredensie — jak widzą ich ślepia chamidłów. Wiedzieli — lecz nie pozwalali tej wiedzy rozpanoszyć się, tłumili, dusili, spychali ją do piwnic mózgu”.

XIV HULAJGĘBA I NOWE PRZYŁAPANIE

Następnego dnia ciotka wiedziała już, co się wydarzyło w kredensie. Powiedziała Józiowi, że jego kolega zbratał się ze służbą, a ten udał zdziwionego. Popołudnie upłynęło na wspólnej grze w karty, a po obiedzie wuj oznajmił Józiowi, że jego kolega „zabiera się” do Walka (podejrzewał Miętusa o homoseksualizm), na co Józio odparł, że Miętus bratał się parobkiem jak chłopiec z chłopcem. Wuj wówczas krzyknął: „Więc jednak zboczeniec!”. Mimo tłumaczeń, Konstanty nie chciał dalej słuchać. Przywołał parobka, by go uderzyć. Opanował się jednak, krzycząc jedynie: „Won!”. Józio powiedział: „— To nic nie pomoże (…) Przeciwnie, mordobicie tylko powiększy zbratanie. On lubi mordobitych”. Do pokoju wszedł Franciszek, który zdradził gospodarzowi plotki rozpowszechniane wśród ludzi: „— To, chciałem tylko zaznaczyć, dobrze się stało, że wielmożny pan z niem się rozmówił. Wielmożny panie, ja bym go i minuty nie trzymał! Wyrzuciłbym na zbity łeb. Za bardzo się spodufalił z państwem! Wielmożny panie, już ludzie gadają! (…)— Gadają na państwa — mówił. — Walek się spodufalił z tem młodem panem, co przyjechał, to tera, za przeproszeniem, gadają na państwa bez nijakiego szacunku. Głównie Walek i dziewuchy z kuchni. Przecie sam słyszałem, jak wczoraj gadały z tem panem do późny nocy, wszystko, a wszystko wygadały”. Józio martwił się o los Miętusa, który gdzieś zniknął. Zaczęło się poszukiwanie. J. wraz z ciotką i kuzynem poszli na podwórze, a wuj z ogrodnikiem w okolice spichlerza. Wszyscy byli ciekawi, gdzie podział się M. Nagle z lasu wyłonił się poszukiwany, w towarzystwie lokajczyka. Byli tak zajęci sobą, że nikogo nie dostrzegali. Chwytali się za ręce, a Miętus wyciągał z kieszeni złotówki i oddawał nowemu koledze. Ciotka szepnęła, że pewnie są pijani, lecz była to nieprawda. Zygmuś zawołał parobka po imieniu. W tej chwili nakryci ocknęli się ze swego „zauroczenia”. Lokajczyk uciekł z powrotem do lasu, pozostawiając stojących na środku pola: wuja, Zygmusia, ciotkę i Józia. Konstanty zdecydował, że wszyscy pójdą do boru porozmawiać z Miętusem, by ludzie pracujący w pobliżu ich nie widzieli. Dziedzic zapytał kolegę Józia, czy „brata się” z Walkiem, na co ten przytaknął. Zygmuś powiedział wtedy, że wyrzucą Walka z pracy, ponieważ nie będą tolerować zdemoralizowanej służby. Nagle Miętus zaczął uciekać, a za nim Józio. Pierwszy biegł jak oszalały, wprost na zbierającą w lesie grzyby Zosię, która ze strachu też zaczęła biec. Gdy Mięstus się potknął i upadł, wówczas Józio go dogonił i usłyszał, jak szkolny kolega mówi językiem parobka: „— Jaśnie pon! Państwo, cholera! Nie dadzom! Draństwo! O Jezu! I ciebie tyż przekabacili!”.

Z wielkim trudem J. namówił Miętusa na powrót do dworu. Dowiedział się od Zygmunta, że Zosia przybiegła do domu „ledwie żywa”, wystraszona widokiem Miętusa tak bardzo, iż nabawiła się gorączki. Pojawił się również i Walek. Siedział w kuchni, mając zakaz wstępu „na pokoje”. Kuzyn bohatera zamierzał nazajutrz wyrzucić lokajczyka z pracy. Bolimowo mieli również opuścić nowi goście (poinformował ich o tym Zygmuś). Furman miał odwieść ich na stację, na poranny pociąg do Warszawy. Do salonu wszedł Konstanty: „— Widzę, że prądy bolszewickie panują śród młodzieży szkolnej — mówił, jak gdyby Miętus był żakiem-rewolucjonistą, nie zaś kochankiem rasowym. — Po pupie! — śmiał się. — Po pupie! I nagle przez uchylony lufcik wdarły się szurgoty i piski, dolatujące z krzaków w pobliżu kuchni. Wieczór był ciepły, sobota... Parobki z folwarku przyszły do dziewek kuchennych i gziły się... Konstanty wychylił głowę przez lufcik.— Kto tam? — zawołał. — Nie wolno!”.

Józio wrócił do pokoju, gdzie na podłodze siedział płaczący Miętus. Gdy dowiedział się, że jutro muszą wyjechać, oznajmił, że bez Walka nie opuści Bolimowa: „—Nie wyjode, powiedom, nie wyjode, jescebyk! Niech ta se sami wyjeżdzajom, jak kcom! Tu Walek, tu i jo będę. Z Walkiem! Z Walkiem mojem jodynom, oj, dana, dana, z parobcokiem!”. Koledzy uzgodnili, że poczekają, aż wszyscy w nocy zasną. Józio miał pójść po Walka i we trójkę mieli uciec do miasta. Psy znały lokajczyka, więc bez przeszkód mogli opuścić majątek. Spakowali swoje rzeczy. Gdy wybiła północ, Miętus został w pokoju, a J.- na bosaka, by nikogo nie zbudzić - poszedł do kredensu. Zastał tam Walkaczyszczącego buciki i zaczął go namawiać na wspólną ucieczkę, obiecując opiekę. Lokajczyk najpierw się opierał, lecz gdy dostał w „gębę”, posłuchał. Wyszli do ciemnej sionki, gdy nagle skrzypnęły drzwi. Ze strachu uciekli do pokoju stołowego, ukrywając się za otwartymi drzwiami. Zaraz wszedł za nimi wuj, pytając: „Kto tam?”. Oni jednak stali cicho, więc z powodu panującej ciemności nie mógł ich dojrzeć. W sionce pojawił się Zygmuś, także pytając na progu, czy ktoś tam jest. Zaraz nadszedł również Franciszek, z lampką w ręku. Józio schował się za kotarę, a kamerdyner zapytał: „— Chodzi kto? (…)ale zapytał poniewczasie, tylko dlatego, by uzasadnić nadejście. Widział ich przecie jak na dłoni. Konstanty poruszył się. Co pomyślał Franciszek widząc go tuż przy lokajczyku? Dlaczego stali przy sobie? Nie mógł od razu się cofnąć, lecz poruszeniem odstrychnął się od Walka; po czym dał kroka w bok”.

Zmieszany Zygmunt zapytał Walka, co robił w pokoju stołowym. Franciszek odpowiedział za niego, sugerując chęć ukradzenia srebra z szuflady. W tym momencie Konstanty zaczął bić parobka po twarzy, a z nim Zygmuś. Walek zaprzeczał, że nie kradł, a oni wciąż go bili. Zmęczeni przerwali. Kazali Walkowi nakryć stół: „— Kieliszki! Serwety! Chleb, bułki! Zakąski ! Szynkę! Nakryj! Podaj! — parobek biegał i uwijał się, jak w ukropie. — I zaczęli jeść przed nim, smakować, popijać i zagryzać — forsowali jedzenie, forsowali jedzenie pańskie. — Państwo pijom! — zawołał Konstanty wychylając kieliszek starki. — Państwo jędzom! — wtórował Zygmunt. — Moje jem! Moje piję! Ja piję moje! Jem swoje! Moje, nie twoje! Moje! Znaj pana! — krzyczeli i podsuwali mu pod nos siebie samych, forsowali wszystkie właściwości swoje, żeby nie śmiał do końca życia krytykować i kwestionować, cudować ani wydziwiać, żeby przyjąć jako rzecz samą w sobie”.

Józio nadal boso stał za kotarą. Nie wiedział, co robić. Nagle w drzwiach stanął Miętus, po czym rzucił się na Konstantego. Za niezasłoniętymi oknami stali parobkowie, dziewki, chłopi, służba folwarczna, których obudziły krzyki. Patrzyli z zaciekawieniem, jak państwo „tresują” Walka. Wuj rzucił się na Miętusa, a Walek stanął w jego obronie: „Brzęk stłuczonej szyby. Ciemność. Kamień, frygnięty celnie, stłukł lampę. Puściły okna — lud sforsował i zaczął włazić powoli, zaludniło się w ciemnościach chłopskimi częściami ciała. Duszno jak w kancelarii u rządcy. Łapy i stopy — nie, gmin nie ma stóp — łapy i nogi, ogromna ilość łap i nóg, masywnych, ciężkich. Lud zachęcony wyjątkową niedojrzałością sceny, stracił szacunek i także zapragnął bratać się”. Wtedy Józio wyskoczył zza kotary, popędził przez pokoje, obudził ciotkę i na siłę zaciągnął do pokoju stołowego. Wepchnął ją w bratający się tłum, po czym wybiegł na dwór. Spotkał tam Zosię, która zapytała: „-Co się tam stało? (…) Chłopi napadli rodziców?”. Józio postanowił ją porwać i chwycił dziewczynę za rękę. Uciekali przez pola, zatrzymując się dopiero na małej łączce ; przeliczył pieniądze i postanowił, że pojadą do Warszawy. Przeprosił za porwanie, wyznając, że zakochał się od pierwszej chwili. Zosia była szczęśliwa, tuliła jego ręce. Szli przez łąki, bocznymi drogami, przemykając w kierunku stacji z daleka od ludzkich osiedli. Gdy Józio zapytał, w jakiej okolicy przebywali, odparła: „-To moja okolica”. Wystraszony tymi słowami i senny, z ciążącą głową chciał, by zjawił się jakiś trzeci człowieka i wyzwolił go od Zosi, która rzekła: „— Dlaczego wołasz i krzyczysz? Jesteśmy sami... I podała mi gębę swoją. A mnie zbrakło sił, sen napadł jawę i nie mogłem — musiałem ucałować swoją gębą jej gębę, gdyż ona swoją gębą moją ucałowała gębę”.

„Gdyż nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę, a przed człowiekiem schronić się można jedynie w objęcia innego człowieka. Przed pupa zaś w ogóle nie ma ucieczki. Koniec i bomba A kto czytał, ten trąba! W.G.”

FERDYDURKE - 10 stron

8



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ferdydurke moja prezentacja, moja prezentacja
Ferdydurke
ferdydurke
Ferdydurke streszczenie, Lektury matura
ferdydurke
Ferdydurke
Gombrowicz i Ferdydurke Czapska N, Studia I stopnia dziennikarstwo
Ferdydurke (8)
Ferdydurke Gombrowicza jako rzecz o formie
FERDYDURKE1
Opracowania lektur, FERDYDURKE, FERDYDURKE
FERDYDURKE 2
Ferdydurke
MATURA, FERDYDURKE, FERDYDURKE
dwudziestolecie miedzywojenne, Ferdydurke, Koncepcja narratora, Włodzimierz Bolecki pisał, że w Ferd
dwudziestolecie miedzywojenne, Ferdydurke Podstawowe kwestie, TEMAT: FERDYDURKE GOMBROWICZA
dwudziestolecie miedzywojenne, Ferdydurke, Koncepcja narratora, Włodzimierz Bolecki pisał, że w Ferd
dwudziestolecie miedzywojenne, Ferdydurke Podstawowe kwestie, TEMAT: FERDYDURKE GOMBROWICZA
Ferdydurke 3

więcej podobnych podstron