PARAMAHANSA YOGANANDA
AUTOBIOGRAFIA JOGINA
LUDZIOM DOBREJ WOLI
UMIEJĄCYM MYŚLEĆ SAMODZIELNIE
AUTOBIOGRAFIA
JOGINA
PRZEDMOWA
którą napisał W.Y. Evans-Wentz, M.A., D.Lii., D.Sc. Jesusa College
Oxford - autor dzieł:
The Tibetan Book of the Dead (Tybetańska Księga Umarłych), Tibet a Great Yogi Milarepa (Wielki jogin Tybetu Milarepa), Tibetan Yoga and Secret Doctrines (Tybetańska joga i doktryny tajemne) itd.
Szczególną wartość autobiografii Yoganandy stanowi to, że należy ona do nielicznych książek angielskich o mędrcach Indii napisanych nie przez dziennikarza lub cudzoziemca, lecz przez ich rodaka, który przeszedł przez te same ćwiczenia - krótko mówiąc, że jest to książka o joginach napisana przez jogina, jako relacja naocznego świadka o niezwykłym życiu i władzach współczesnych hinduskich świętych, książka ta ma znaczenie zarówno aktualne jak i niezależne od czasu. Znakomitemu autorowi, którego miałem przyjemność spotykać zarówno w Indiach jak i w Ameryce, każdy czytelnik wyrazi swe uznanie i wdzięczność. Wśród ogłoszonych na Zachodzie dzieł niezwykły dokument jego życia należy niewątpliwie do książek najpełniej odsłaniających głębię hinduskiego umysłu i serca.
Miałem zaszczyt spotkać się z jednym z mędrców, o których życiu opowiada ta książka - z Sri Jukteswarem Giri. Podobizna tego czcigodnego świętego znajduje się na karcie tytułowej mej książki: Tibetan Yoga and Secret Doctrines. Z Sri Jukteswarem zetknąłem się po raz pierwszy w Puri, w Oryssie, nad Zatoką Bengalską. Był wówczas kierownikiem spokojnej aszramy, położonej blisko morza: zajmował się głównie ćwiczeniem duchowym młodych uczniów. W rozmowie objawiał żywe zainteresowanie dobrobytem mieszkańców Stanów Zjednoczonych, jak również obywateli Anglii, wypytywał mnie o różne odległe sprawy, w szczególności dotyczące Kalifornii i jego głównego ucznia Paramahansy Yoganandy, którego w r. 1920 skierował jako swego wysłannika na Zachód.
Sri Jukteswar miał szlachetną twarz i głos, miłą powierzchowność i godnym był uwielbienia, którym go zwolennicy otaczali, każdy, kto go poznał, niezależnie od tego czy należał do jego środowiska, żywił dla niego najwyższy szacunek. Żywo przypominam sobie jego wysoką, prostą, ascetyczną postać, ubraną w barwioną szafranem szatę, gdy stał u wejścia do pustelni, aby mnie powitać. Włosy jego były długie i nieco kręcone, a twarz okolona brodą. Ciało jego było muskularne i mocne, lecz zarazem szczupłe i zgrabne, a jego chód był energiczny. Za miejsce swego ziemskiego pobytu obrał święte miasto Puri, dokąd tłumy pobożnych Hindusów przybywają w pielgrzymce do sławnej świątyni Dżagannatha, "Pana Świata". W Puri także w 1956 r. Sri Jakteswar zamknął po raz ostatni swe oczy i odszedł, wiedząc, że inkarnacja jego dobiega triumfalnie końca.
Cieszę się, że mogę zaświadczyć o niezwykłym charakterze i świętości Sri Jukteswara. Trzymając się z dala od tłumu, oddał się bez zastrzeżeń i w spokoju temu ideałowi życia, który obecnie uczeń jego Paramahansa Yogananda opisał na wieki.
W.Y.Evans-Wentz
PARAMAHANSA YOGANANDA, JOGIN ZA ŻYCIA I PO ŚMIERCI (Zamiast wstępu do szóstego wydania oryginału)
Paramahansa Yogananda wszedł w stan mahasamadhi (ostateczne świadome opuszczenie ciała) w dniu 7 marca 1952 r. w Los Angeles w Kalifornii, po wygłoszeniu przemówienia na bankiecie ku czci ambasadora Indii H.B. Binay R. Sena. Odejście ukochanego jogina zostało opisane w "Self-Realization Magazine" z maja 1952 r. oraz w tygodniku "Times" z 4 sierpnia 1952 r.
Wielki to nauczyciel świata wartości jogi jako naukowej metody urzeczywistnienia Boga w sobie nie tylko za życia, ale także po śmierci. W ciągu tygodni po jego odejściu niezmieniona jego twarz jaśniała boskim blaskiem, nie wykazując żadnych oznak rozkładu.
Mr. Harry T. Rowe, dyrektor kaplicy przedpogrzebowej w Los Angeles (Forest Lawn Memoriał Park), gdzie czasowo złożono ciało wielkiego mistrza, nadesłał stowarzyszeniu Self Realization Fellowship list notarialnie potwierdzony, w którym m.in. stwierdził:
"Brak jakichkolwiek widzialnych oznak rozkładu w martwym ciele Paramahansy Yoganandy stanowi najbardziej niezwykły przypadek w naszej praktyce... Nawet w dwanaście dni po jego śmierci nie dostrzeżono żadnych przejawów fizycznego rozpadu w jego ciele... Skóra nie wykazywała żadnych zmian, a na tkankach nie było widzialnych oznak wyschnięcia. Ten stan doskonałego przechowywania się ciała, o ile nam wiadomo z kroniki kostnicy, jest zupełnie niezwykły.
W chwili przyjęcia ciała personel kostnicy spodziewał się dostrzec przez szklane wieko pokrywy zwykłe oznaki postępującego rozkładu ciała. Zdziwienie nasze było coraz większe, gdy mijał dzień za dniem nie przynosząc żadnych dających się zauważyć zmian w obserwowanym ciele. Ciało Yoganandy pozostawało najwyraźniej w stanie nie podlegającym zmianom... Ciało nie emanowało nigdy zapachu właściwego rozkładowi... wygląd fizyczny Yoganandy w dniu 27 marca, to jest w chwili założenia brązowej pokrywy, był taki sam jak w dniu 7 marca. W dniu 27 marca wyglądał równie świeżo i tak samo nietknięty przez procesy rozkładu jak w nocy swego zgonu. W dniu 27 marca nie było żadnych podstaw do twierdzenia, że ciało jego w jakiejkolwiek widzialnej formie uległo rozkładowi. Na tej podstawie stwierdzamy ponownie, że przypadek Paramahansy Yoganandy jest jedyny i wyjątkowy w naszej praktyce".
ROZDZIAŁ I Moi rodzice i pierwsze lata życia
Od wieków charakterystyczną cechą kultury Indii było i jest poszukiwanie prawd ostatecznych oraz związany z tym poszukiwaniem stosunek ucznia do swego Guru'. Moja własna ścieżka doprowadziła mnie do mędrca o Chrystusowej postawie, którego piękne życie doskonalone było w ciągu wieków. Był on jednym z tych wielkich mistrzów, którzy są prawdziwym bogactwem Indii. Pojawiając się w każdym stuleciu stworzyli oni prawdziwe przedmurze, osłaniające ich kraj przed losem Babilonii i Egiptu.
Najdawniejsze moje wspomnienia łączą się z archaicznymi rysami mej poprzedniej inkarnacji. Pojawiały się wśród nich wyraźne obrazy z odległego życia jogina2 wśród himalajskich śniegów. Te przebłyski przeszłości, dzięki jakiemuś bezwymiarowemu węzłowi, pozwalały mi zarazem mieć przebłyski przyszłości.
Nie znikły z mej pamięci upokorzenia wynikające z bezsilności niemowlęcego wieku. Pełen rozżalenia uświadomiłem sobie, że nie potrafię chodzić ani wypowiadać się swobodnie. Podnosiła się we mnie fala gorącej modlitwy, ilekroć zdawałem sobie sprawę z mej cielesnej bezradności. Silne moje życie emocjonalne przybierało w mych myślach formę słów różnych języków. W tym wewnętrznym pomieszaniu języków mój słuch przyswajał sobie stopniowo rozbrzmiewające dokoła dźwięki mego ojczystego języka bengalskiego. Czarujący jest krąg niemowlęcego umysłu! - ograniczający się zdaniem dorosłych do zabawek i palców u nóg.
Psychologiczny ferment i to nie poddające się ciało doprowadzały mnie często do uporczywego krzyku. Przypominam sobie ogólne oszołomienie rodziny z powodu tej rozpaczy. Cisną się również inne, szczęśliwsze wspomnienia: pieszczoty matki, pierwsze próby wysep-lenienia kilku słów i stawiania niepewnych kroków. Te pierwsze triumfy, choć zwykle szybko się o nich zapomina, są jednak naturalną podstawą zaufania człowieka we własne siły.
Te moje tak daleko sięgające wspomnienia nie są czymś wyjątkowym. Wiadomo o wielu joginach, że zachowali nieprzerwaną świadomość siebie pomimo dramatycznego przejścia przez śmierć i narodziny. Gdyby człowiek był tylko ciałem, to utrata ciała byłaby kresem jego poczucia tożsamości. Jeśli jednak prorocy mówią prawdę, to w ciągu tysięcy lat człowiek w istocie swej ma nieśmiertelną naturę. Trwały ośrodek ludzkiego poczucia odrębnego "ja" jest tylko przejściowo związany ze zmysłowym postrzeganiem.
Chociaż wydaje się to dziwne, wyraźna pamięć okresu niemowlęcego nie jest tak rzadka. W ciągu podróży po wielu krajach słyszałem mnóstwo tego rodzaju wspomnień z ust prawdomównych mężczyzn i kobiet.
Urodziłem się w styczniu 1893 roku w Gorakhpur, w północno-
-wschodniej Indii, w pobliżu Himalajów. Upłynęło mi tam osiem pierwszych lat życia. Było nas ośmioro dzieci: czterech chłopców i cztery dziewczęta. Ja, Mukunda Lal Ghosh3, byłem drugim synem a czwartym dzieckiem.
Ojciec i matka byli Bengalczykami z kasty kszatriów4. Oboje obdarzeni byli świątobliwą naturą. Ich wzajemna miłość, spokojna i szlachetna, nie wyrażała się nigdy w sposób płochy. Doskonała harmonia rodziców była ośrodkiem spokoju wśród ruchu i zgiełku ośmiu żywotnych dzieciaków.
Ojciec, Bhagabati Charan Ghosh, był pełen dobroci, poważny, a czasem surowy. Kochaliśmy go gorąco, lecz - my dzieci - zachowywaliśmy pełen szacunku dystans. Jako wybitny matematyk i logik kierował on się głównie swym intelektem. Matka była jednak królową naszych serc i nauczała nas tylko miłością. Po jej śmierci ojciec przejawiał więcej ze swej wewnętrznej tkliwości. Zauważyłem wówczas, że często jego spojrzenie przeistaczało się w spojrzenie mej matki.
W obecności matki wcześnie zakosztowaliśmy gorzko-słodkiej znajomości z pismami świętymi. Z opowieści Mahabharaty i Ramajany czerpała ona obficie przykłady na poparcie wymagań dyscypliny. Nauczanie i karanie szły ręka w rękę.
Matka codziennie dawała wyraz szacunku dla ojca, ubierając nas starannie po południu na jego przywitanie, gdy wracał z biura do domu. Zajmował on stanowisko wiceprezydenta Kolei Bengalsko-
-Nadżpurańskiej, która była jedną z największych kompanii w Indiach. Praca jego wymagała podróżowania i dlatego w ciągu mego dzieciństwa rodzina nasza przebywała w kilku miastach.
Matka miała hojną dłoń dla potrzebujących. Ojciec również był usposobiony do ludzi życzliwie, jednakże jego szacunek dla prawa i porządku rozciągał się także na budżet. Pewnego razu w ciągu dwu tygodni matka wydała na żywienie ubogich więcej niż wynosił miesięczny dochód ojca.
- O jedno tylko cię proszę, utrzymaj dobroczynność w rozsądnych granicach. - Nawet ta łagodna nagana z ust męża była dla matki bolesna. Wezwała dorożkę, niczym nie dając poznać dzieciom o nieporozumieniu.
- Do widzenia. Odjeżdżam do domu mej matki! - Starożytne ultimatum!
Zdumieni, podnieśliśmy lament. W tym momencie pojawił się nasz wujek, szeptem udzielił ojcu jakiejś mądrej rady, przechowywanej niewątpliwie od wieków. Ojciec wypowiedział kilka pojednawczych zdań, a matka ku naszemu szczęściu odesłała dorożkę. Tak się skończyło jedyne nieporozumienie pomiędzy moimi rodzicami, jakie kiedykolwiek zauważyłem. Przypominani sobie jednak pewną charakterystyczną rozmowę:
- Proszę cię, daj mi dziesięć rupii dla nieszczęśliwej kobiety, która właśnie przyszła. - Uśmiechem matka popierała prośbę.
- Dlaczego dziesięć rupii? Wystarczy jedna - na swoje usprawiedliwienie ojciec dodał: - Gdy mój ojciec i dziadek zmarli nagle, poznałem po raz pierwszy smak ubóstwa. Całym moim śniadaniem przed pójściem do szkoły, oddalonej o kilka mil, był mały banan. Później, na uniwersytecie, znalazłem się w takiej potrzebie, że zwróciłem się do bogatego sędziego z prośbą o pomoc w wysokości jednej rupii na miesiąc. Odmówił mi, twierdząc, że i jedna rupia to dużo.
- Jakże gorzko wspominasz odmowę tej jednej rupii! - Serce matki prędko znajdowało argumenty. - Czy chcesz, aby także ta kobieta wspominała z bólem twoją odmowę dziesięciu rupii, których pilnie potrzebuje?
- Wygrałaś! - z nieśmiertelnym gestem pokonanych małżonków ojciec otwarł portfel. - Masz tu dziesięć rupii. Daj jej to z moją dobrą wolą.
Na każdą nową propozycję ojciec mówił najpierw "Nie". Jego postawa w stosunku do obcej kobiety, która tak szybko zdobyła sobie życzliwość matki, była przejawem zwykłej ostrożności. Niechęć do wyrażania natychmiastowej zgody - niechęć typowa dla francuskiego umysłu na Zachodzie - jest w rzeczywistości honorowaniem zasady "należytego namysłu". W sądach swych ojciec był bardzo rozumny i pełen równowagi. Jeśli potrafiłem którąkolwiek z mych licznych próśb poprzeć jednym lub dwoma słusznymi argumentami, to zawsze umożliwiał mi osiągnięcie przedmiotu mych pragnień - czy to wycieczki wakacyjnej, czy nowego roweru.
Od dzieci swych w pierwszych ich latach ojciec wymagał ścisłej dyscypliny, lecz i w stosunku do siebie przestrzegał postawy prawdziwie spartańskiej. Nie bywał na przykład nigdy w teatrze; wytchnienia szukał w różnych duchowych ćwiczeniach i w czytaniu Bhagawad Gity6. Unikał wszelkiego zbytku; w jednej parze starych butów potrafiłby chodzić tak długo, aż stałyby się całkiem do niczego. Synowie jego kupowali samochody, gdy weszły w powszechne użycie, lecz on sam jeżdżąc stale codziennie do biura zadowalał się tramwajem. Gromadzenie pieniędzy dla zdobycia władzy obce było jego naturze. Kiedyś po reorganizacji banku miasta Kalkuty zrezygnował z należnych mu korzyści. Pragnął po prostu w wolnym czasie wypełniać obywatelski obowiązek.
W kilka lat po przejściu ojca na emeryturę buchalter angielski przeprowadził rewizję ksiąg kompanii kolei Bengalsko-Nadżpuraris-kiej. Ze zdumieniem stwierdził, że ojciec nigdy nie zgłaszał się po należne mu premie.
- Wykonywał pracę za trzech ludzi - oświadczył buchalter kompanii. - Należy mu się 125.000 rupii (około 41.250 dolarów) tytułem odszkodowania. - Urzędnicy wręczyli ojcu czek na tę kwotę, on jednak tak mało o tym myślał, że zapomniał o tym wspomnieć komukolwiek w rodzinie. Dopiero dużo później zapytał go o to mój młodszy brat, który zauważył duży depozyt w wykazie bankowym.
- Po co przejmować się materialną korzyścią? - odpowiedział ojciec. - Kto dąży do osiągnięcia spokoju i równowagi umysłu, ten ani nie wpada w radość z powodu korzyści, ani w przygnębienie z powodu straty. Wie, że człowiek przybywa na świat bez grosza i odchodzi z niego bez jednej rupii.
We wczesnym okresie swego małżeńskiego pożycia rodzice moi zostali uczniami wielkiego mistrza Lahiri Mahasayi z Benaresu. Związek ten naturalnie wzmocnił ascetyczne usposobienie ojca.
Matka uczyniła kiedyś mej starszej siostrze szczególne wyznanie:
- Twój ojciec i ja żyjemy z sobą jak mąż i żona tylko raz w roku w celu posiadania dzieci.
Ojciec spotkał po raz pierwszy Lahiri Mahasayę przez Abinasza Babu7, pracownika kolei Bengalsko-Nadżpurańskiej. W Gorakhpur Abinasz Babu zaznajamiał moje młode uszy z porywającymi opowieściami o wielu świętych Indii. Opowiadania swe niezmiennie kończył wyrazami najwyższego hołdu i czci dla swego guru.
- Czy słyszałeś kiedyś o niezwykłych okolicznościach, w jakich twój ojciec został uczniem Lahiri Mahasayi?
Siedzieliśmy ja i Abinasz w gnuśne letnie popołudnie przy naszym domu, kiedy zadał mi on to intrygujące pytanie. Potrząsnąłem przecząc0 głową z uśmiechem zaciekawienia.
- Wiele lat temu, zanim jeszcze się urodziłeś, poprosiłem mego przełożonego, którym był twój ojciec, o tydzień urlopu, abym mógł odwiedzić mojego guru w Benaresie. Twój ojciec wyśmiał ten zamiar.
- Chce pan zostać fanatykiem religijnym? - zapytał. - Radzę skupić się na swej pracy. - Kiedy zasmucony szedłem do domu ścieżką leśną, spotkałem twego ojca w rikszy. Ojciec odesłał służących z rikszą i poszedł pieszo obok mnie. Starając się pocieszyć mnie, wskazywał mi korzyści dążenia do świeckiej kariery. Lecz ja słuchałem go obojętnie. Serce moje nieustannie powtarzało: "Lahiri Mahasaya, nie mogę żyć, nie widząc ciebie!"
Ścieżka nasza doprowadziła nas na skraj spokojnego pola, gdzie promienie niskiego, popołudniowego słońca rzucały jeszcze swój blask na falującą wysoką dziką trawę. Zamilkliśmy obaj w podziwie, gdy nagle o kilka metrów od nas ukazała się postać mego wielkiego guru8!
- Bhabagati, jesteś zbyt twardy dla swych podwładnych! - Głos jego zabrzmiał w naszych zdumionych uszach. I oto guru zniknął równie tajemniczo, jak się zjawił. Padłszy na kolana krzyknąłem: - Lahiri Mahasaya! Lahiri Mahasaya! - Twój ojciec stał bez ruchu, oniemiały przez dłuższą chwilę.
- Abinasz, nie tylko daję ci urlop, ale także daję go sobie, aby udać się jutro do Benaresu. Muszę poznać twego wielkiego Lahiri Mahasayę, który potrafi się dowolnie zmaterializować, aby wstawić się za tobą! Zabiorę moją żonę i poproszę tego Mistrza, aby wtajemniczył nas w swą duchową ścieżkę. Czy zaprowadzisz nas do niego?
- Naturalnie! - Przepełniła mnie radość z powodu tej cudownej odpowiedzi na moją modlitwę i tak szybkiej a korzystnej zmiany zdarzeń.
Najbliższego wieczoru twoi rodzice i ja wsiedliśmy do pociągu jadącego do Benares. Następnego dnia wynajęliśmy wóz konny, a potem musieliśmy iść wąskimi uliczkami, aby dostać się do ustronnego domu mojego guru. Wchodząc do małego salonu, skłoniliśmy się przed Mistrzem siedzącym w swej zwykłej lotosowej postawie. Mistrz zamrugał swymi przeszywającymi oczami i podniósł je na twego ojca.
- Bhabagati, jesteś zbyt twardy dla swych podwładnych! - Słowa były dokładnie takie same, jakich użył przed dwoma dniami na trawą zarosłym polu. I dodał: - Rad jestem, że pozwoliłeś Abinaszowi odwiedzić mnie i że ty wraz z żoną mu towarzyszycie
- Ku ich radości wtajemniczył on twych rodziców w ćwiczenia duchowe krija-jogi9. Twój ojciec i ja, jako bracia uczniowie, staliśmy się od pamiętnego dnia wizji bliskimi przyjaciółmi. Lahiri Mahasaya wyraźnie się interesował tobą. Twoje życie na pewno będzie związane z jego: błogosławieństwo Mistrza nigdy nie zawodzi.
Lahiri Mahasaya niedługo po moim urodzeniu opuścił ten świat, jego portret w ozdobnej ramie uświęcał zawsze nasz ołtarz rodzinny w rozmaitych miastach, do których ojciec służbowo się przenosił. Niejednego poranka i wieczoru można było zastać matkę i mnie w zaimprowizowanej kapliczce, pogrążonych w medytacji lub składających w ofierze kwiaty zamoczone w wonnej paście z drzewa sandałowego. Kadzidłem i mirrą oraz naszymi zjednoczonymi sercami oddawaliśmy cześć bóstwu, które znalazło pełny wyraz w postaci Lahiri Mahasayi.
Portret jego miał ogromny wpływ na moje życie. W miarę jak rosłem, rosła także ze mną moja myśl o Mistrzu. W medytacji często widywałem, jak jego podobizna wyłaniała się z ramki i przybrawszy żywą postać siadała przede mną. Gdy próbowałem dotknąć stóp tego świetlistego ciała, stawała się z powrotem portretem. Gdy z wieku dziecięcego przeszedłem w wiek chłopięcy, stwierdziłem, że Lahiri Mahasaya z małego portreciku wciśniętego w ramkę przemienił się w mym umyśle w żywą świelistą postać. Często modliłem się do niego w chwilach próby lub zakłopotania i znajdowałem w sobie jego uspokajającą wskazówkę.
Z początku smuciłem się, że on już fizycznie nie żyje. Gdy jednak zacząłem odkrywać jego utajoną wszechobecność, przestałem nad tym boleć. Często pisał on do tych spośród swych uczniów, którzy bardzo pragnęli go zobaczyć: dlaczego chcesz widzieć moje ciało i kości, kiedy zawsze jestem w zasięgu twej kutasthy (duchowego wzroku).
Gdy miałem około 8 lat, doznałem dzięki fotografii Lahiri Mahasayi cudownego uleczenia. Przeżycie to wzmogło moją miłość do niego. W czasie pobytu mojej rodziny w Tezapur, w Bengali, zachorowałem na azjatycką cholerę. O życiu moim już zwątpiono, lekarze byli bezradni. Czuwająca zapamiętale przy moim łóżku matka nakazała mi patrzeć na portret Lahiri Mahasayi, który wisiał na ścianie nad moją głową.
- Pochyl się przed nim we czci, chociaż w myśli! - Matka wiedziała, że nie mam sił na to, abym mógł podnieść dłonie ze czcią. - Jeśli naprawdę okażesz mu swą miłość i cześć i jeśli w duszy swej przed nim uklękniesz, życie twe będzie uratowane!
Spojrzałem na fotografię i ujrzałem oślepiające światło, które objęło moje ciało i cały pokój. Moje nudności i inne nie dające się opanować objawy choroby znikły, byłem zdrów. Od razu poczułem się dstatecznie silny, aby się pochylić i dotknąć stóp matki w dowód znania dla jej niezmierzonej wiary w swego guru. Matka pochylała ałowę raz za razem przed małym portretem. B - O wszechmocny Mistrzu, dzięki ci za twe światło, które uleczyło mi syna!
Zrozumiałem, że i ona dostrzegła świetlisty blask, dzięki któremu momentalnie wyzdrowiałem ze śmiertelnej zwykle choroby.
Jednym z najcenniejszych przedmiotów, jakie posiadam, jest właśnie ta fotografia, podarowana ojcu przez samego Lahiri Mahasa-yę; przekazuje ona jego święte wibracje. Fotografia ta posiada niezwykły rodowód. Słyszałem jej historię od Kali Kumar Roya, który był bratem-uczniem mojego ojca.
Według tej opowieści Mistrz nie chciał się fotografować. Pomimo protestu zrobiono raz jego zdjęcie wraz z grupą osób, w której znajdował się także Kali Kumar Roy. Jakże jednak był zdumiony fotograf, gdy na kliszy, na której był wyraźny obraz wszystkich uczniów, nie było postaci Lahiri Mahasayi, lecz tylko biała plama w odpowiednim miejscu. Nad faktem tym szeroko dyskutowano.
Jeden z uczniów, Ganga Dhar Babu, który był doświadczonym fotografem, chełpił się, że jemu nie mógłby się wymknąć obraz Mistrza. Najbliższego ranka, gdy guru siedział na drewnianej ławie w lotosowej postawie, Ganga Dhar Babu przybył z aparatem. W celu zachowania wszelkich środków ostrożności zrobił dwanaście zdjęć. Wnet przekonał się, że na każdej kliszy było zdjęcie ławy i parawanu, który znajdował się poza nią, lecz znów brakowało postaci Mistrza.
Upokorzony w swej dumie Ganga Dhar Babu ze łzami odszukał guru, lecz minęło wiele godzin zanim Lahiri Mahasaya przerwał swe milczenie znamiennymi słowami:
- Jestem duchem. Czyż twoja kamera może sfotografować wszechobecne niewidzialne?
- Wiem, że tego nie potrafię! Jednakże, święty Panie, tak bardzo pragnę mieć zdjęcie cielesnej świątyni, w której, jak się mym nieudolnym oczom wydaje, Duch ten w pełni przebywa.
- W takim razie przyjdź jutro rano. Będę ci pozował.
I znów fotograf nastawił swój aparat. Tym razem święta postać nie zakryta tajemniczą zasłoną była wyraźna i ostra na kliszy. Nigdy poza tym Mistrz nie pozował do fotografii, w każdym razie - ja takiej nie widziałem.
Reprodukcja tej fotografii leży właśnie przede mną. Z pięknych rysów Lahiri Mahasayi, o szczególnym charakterze, nie można określić do jakiej rasy należał. Jego wewnętrzna radość wynikająca ze zjednoczenia się z Bogiem jest tylko słabo zaznaczona w zagadkowym uśmiechu. Jego oczy, aby zaznaczyć formalne zwrócenie się ku zewnętrznemu światu, są na wpół zamknięte. Nie pomny marnych powabów ziemi, był w każdej chwili w pełni świadomy duchowych problemów człowieka, który w swym poszukiwaniu przybywał do niego po pomoc.
Niebawem po uleczeniu dzięki sile portretu Mistrza miałem duchowe widzenie, które wywarło na mnie silne wrażenie. Pewnego ranka, siedząc na łóżku, pogrążyłem się w głębokim marzeniu.
"Co też znajduje się poza ciemnością zamkniętych oczu?" Ta badawcza myśl zawładnęła potężnie moim umysłem. Nagle niezmierny błysk światła pojawił się przed mym wewnętrznym wzrokiem. Boskie postacie świętych, siedzące w górskich jaskiniach w medytacyjnej postawie, tworzyły jakby miniaturowe obrazy kinematograficznego filmu rzucone na duży ekran promieniowania wewnątrz mego czoła.
- Kim jesteście? - zapytałem głośno.
- Jesteśmy himalajskimi joginami. - Niepodobna opisać tej niebiańskiej odpowiedzi. Serce moje przenikał dreszcz zachwytu.
- Ach, pragnę pójść w Himalaje i stać się do was podobnym! Widzenie znikło, lecz srebrzyste promienie rozprzestrzeniały się w coraz szerszych kręgach do nieskończoności.
- Cóż to za cudowna jasność?
- Jestem Ihswarą10. Jestem Światłem. - Był to jakby głos szemrzących obłoków.
- Chcę się z tobą zjednoczyć!
Z tej zanikającej powoli boskiej ekstazy zachowałem trwałe dążenie do szukania Boga. "On jest wieczystą, nieustannie odnawiającą się Radością!" Pamięć tego pozostała mi na długo od dnia zachwycenia.
Jeszcze jedno wczesne wspomnienie wyłania się z mej pamięci, do dziś dnia mam bliznę po tym, co się wówczas stało. Pewnego dnia wcześnie rano siedziałem z moją starszą siostrą Urną pod drzewem neem w ogrodzie w Gorakhpur. Siostra moja pomagała mi w nauce elementarza bengals-kiego, w chwilach gdy odrywałem wzrok od papug jedzących tuż obok dojrzałe owoce margazy. Uma narzekała na czyrak na nodze i przyniosła naczynie z maścią. Odrobiną maści posmarowałem sobie przedramię.
- Po co używasz lekarstwa na zdrowe ramię?
- Widzisz, siostro, czuję, że jutro będę miał czyrak. Próbuję maści na tym miejscu, na którym pojawi się czyrak.
- Ty mały kłamco!
- Siostro, nie nazywaj mnie kłamcą, dopóki nie zobaczysz, co będzie jutro rano. - Oburzyłem się do głębi.
Uma bez wrażenia powtórzyła trzy razy swą obelgę. Twarda decyzja zabrzmiała w mym głosie, gdy powoli jej odpowiedziałem:
- Mówię ci, że jutro przez potęgę mej woli będę miał duży czyrak na ramieniu w tym właśnie miejscu, a twój czyrak zrobi się dwa razy większy, niż jest teraz.
Rano na wskazanym przez mnie miejscu znajdował się okazały czyrak, a czyrak Urny miał dwa razy większe rozmiary. Z krzykiem siostra pobiegła do matki. "Mukunda stał się czarnoksiężnikiem!" Matka pouczyła mnie poważnie, abym nigdy nie używał potęgi słów na czyjąś szkodę. Pamiętam zawsze o tej radzie i przestrzegam jej.
Czyrak mój został zoperowany przez chirurga. Znaczna blizna do dziś pozostała po cięciu lekarza. Na mym prawym przedramieniu noszę stałą przestrogę przed potęgą słowa ludzkiego.
Te proste i na pozór nieszkodliwe słowa, wypowiedziane do Urny z głębokim skupieniem, miały dość utajonej siły, aby wybuchły jak bomba i spowodowały wyraźne i przy tym szkodliwe skutki. Później zrozumiałem, że tej wybuchowej, wibracyjnej potęgi mowy można mądrze używać do uwalniania życia od trudności i dzięki temu działać bez łajania drugich i pozostawiania blizn.'l
Rodzina nasza przeniosła się do Lahore w Pendżabie. Otrzymałem tam obraz Bożej Matki w postaci Bogini Kali12, uświęcał on ciąg dalszy z przerwanej strofy: i małą kapliczkę na balkonie naszego domu. Zrodziło się we mnie niezachwiane przekonanie, że każdą moją modlitwę w tym świętym miejscu uwieńczy spełnienie. Gdy pewnego dnia stałem tam z Urną, obserwowałem dwa latawce unoszące się nad dachem domu znajdującego się po przeciwnej stronie bardzo wąskiej uliczki.
- Cóżeś się tak zadumał - Uma pchnęła mnie figlarnie.
- Myślę właśnie o tym, jakie to cudowne, że Boska Matka daje mi wszystko, o co ją poproszę.
- To może by ci dała te dwa latawce! - Moja siostra zaśmiała się drwiąco.
Dlaczego by nie? - Zacząłem się w milczeniu modlić.
W Indiach uprawia się zabawę z latawcami mającymi sznurek pokryty klejem. Każdy z uczestników zabawy stara się odciąć trzymany przez przeciwnika sznurek. Uwolniony latawiec płynie Ponad dachami; jest dużo uciechy, gdy się go schwyta. Gdy Uma znajdowała się ze mną na balkonie, wydawało się niemożliwe, aby którykolwiek uwolniony latawiec mógł dostać się w nasze ręce, ich sznurki zwisały naturalnie nad dachami.
Uczestnicy zabawy po drugiej stronie uliczki rozpoczęli swą grę Jeden sznurek został przecięty; latawiec natychmiast popłynął w moją stronę. Na chwilę zatrzymał się wskutek osłabnięcia podmuchu wiatru, co wystarczyło, aby sznurek zaczepił się o kaktus na dachu przeciwległego domu i utworzyła się doskonała pętla pozwalająca go schwytać. Wręczyłem zdobycz Umie.
- To tylko był niezwykły przypadek, a nie odpowiedź na twoją modlitwę. Jeśli drugi latawiec przyleci do ciebie, to wtedy uwierzę. - Czarne oczy siostry wyrażały jednak więcej zdumienia aniżeli jej słowa.
Modliłem się nadal, coraz intensywniej. Gwałtowne szarpnięcie drugiego gracza sprawiło, że nagle stracił swój latawiec. Unosił się on teraz ku mnie. Tańcząc na wietrze. Mój sprzymierzeniec kaktus jeszcze raz zatrzymał sznurek latawca i pomógł do utworzenia się koniecznej pętelki, która pozwoliła mi schwytać latawiec. Po raz drugi złożyłem trofeum w ręce Umy.
- Rzeczywiście, Boska Matka wysłuchuje cię! Jest to dla mnie zbyt tajemnicze! - Siostra umknęła jak spłoszona łania.
ROZDZIAŁ 2 Śmierć mojej matki i mistyczny amulet
Największym pragnieniem mej matki było małżeństwo mego starszego brata. - Ach, gdy ujrzę twarz żony Anananty, będę się czuła jak w niebie! - Często słyszałem, jak matka wyrażała w tych słowach swój silny hinduski sentyment dla ciągłości rodziny.
Miałem jedenaście lat, gdy Ananta został zaręczony. Matka przebywała w Kalkucie i z radością pilnowała przygotowań do ślubu. Ojciec pozostał ze mną w naszym domu w Bareilly w północnej Indii, dokąd został przeniesiony po dwu latach pobytu w Lahore.
Już przedtem byłem świadkiem wspaniałych obrzędów ślubnych, gdy wychodziły za mąż dwie moje siostry, Roma i Urna, jednakże w stosunku do Ananty, najstarszego syna, plany były szczególnie wyszukane. Matka witała licznych krewnych, którzy co dzień przyjeżdżali do Kalkuty z odległych miejscowości. Umieszczała ich wygodnie w wielkim, nowo nabytym domu przy 50 Amherest street. Wszystko było przygotowane - przysmaki na ucztę weselną, jasny tron, na którym brat miał być przeniesiony do domu narzeczonej, rzędy kolorowych światełek, wielkie tekturowe słonie i wielbłądy, orkiestry - angielska, szkocka i hinduska, zawodowi aktorzy do rozweselania gości. Kapłani do wykonania starożytnych obrzędów.
Ojciec i ja w uroczystym nastroju mieliśmy w odpowiednim momencie przyłączyć się do rodziny na sam obrzęd.
Na krótko przed tym wielkim dniem miałem jednak złowróżbne widzenie.
Było to o północy w Bareilly. Spałem obok ojca na dziedzińcu naszego bungalowu, ale nagle zbudziłem się pod wpływem szczegól-nego trzepotania siatki przeciw moskitom, zawieszonej nad łóżkiem.
Odchyliła się wątła zasłona i ujrzałem ukochaną postać mej matki.
Zbudź ojca! - szeptała matka. - Wsiadajcie do pierwszego mpzliwego pociągu o godzinie czwartej rano i śpieszcie do Kalkuty, Jeśli chcecie mnie jeszcze zobaczyć. - Widmowa postać rozwiała się.
- Ojcze, ojcze! Matka umiera! - Przerażenie w moim głosie natychrniast go poderwało. Wyszlochalem nieszczęsną wiadomość.
- To tylko halucynacje! - W charakterystyczny sposób ojciec zaprzeczył nowej sytuacji. - Matka jest w doskonałym zdrowiu. Jeśli otrzymamy jakieś złe wiadomości, pojedziemy jutro.
- Nigdy sobie nie wybaczysz, jeśli nie pojedziesz zaraz! - Boleść sprawiła, że dodałem z goryczą: - Ani ja ci nigdy nie przebaczę
Smutny poranek przyniósł słowa telegramu - Matka niebezpiecznie chora; małżeństwo odłożone; przyjeżdżajcie natychmiast.
Wyjechałem z ojcem oszalały z bólu. Jeden z mych wujów spotka} nas w drodze na stacji węzłowej, na której mieliśmy się przesiadać z pociągu na pociąg. Pociąg dudniąc zbliżał się, szybko rosnąc nam w oczach. Z wewnętrznego chaosu, w jakim się znajdowałem, zrodziło się nagle postanowienie rzucenia się na szyny pod pociąg. Czułem się już osierocony i nie mogłem znieść mojej pustki w świecie. Kochałem matkę, jak się kocha najdroższego przyjaciela na ziemi. Jej czarne oczy, dające zawsze pociechę, stanowiły moją najpewniejszą ochronę w małych tragediach dziecięcego wieku.
- Czy ona jeszcze żyje? - zatrzymałem się, aby zadać wujowi to ostatnie pytanie.
- Oczywiście że żyje! - Dojrzał on od razu rozpacz na mej twarzy. A ja, choć z trudem, uwierzyłem mu.
Gdy wreszcie dotarliśmy do naszego domu w Kalkucie, mogliśmy się już zetknąć z oszałamiającą tajemnicą śmierci.
Popadłem w stan niemal martwoty. Minęły lata zanim w mym sercu pogodziłem się z losem. Szturmowałem do samych bram nieba i krzyk mój wywołał wreszcie Boską Matkę. Słowa jej uleczyły w końcu moją jątrzącą się ranę:
- Życie za życiem czuwałam nad tobą w tkliwości wielu matek! Spójrz i zobacz w moim spojrzeniu dwoje czarnych oczu, utraconych pięknych oczu, których szukasz!
Zaraz po ceremoniach krematoryjnych wróciłem z ojcem do Bareilly. Codziennie wczesnym rankiem odbywałem ku pamięci mej matki patetyczną pielgrzymkę pod wielkie drzewo szeoli, które ocieniało gładki zielonożółty trawnik przed naszym bungalowem.
W chwilach poetyckiego nastroju wyobrażałem sobie, że białe kwiaty szeoli rozsiewają się w chętnej samoofierze po zielonym ołtarzu. Często przez łzy i rosę obserwowałem dziwne, z innego świata pochodzące światło, które wynurzało się z innego świtu. Chwytała mnie /a serce intensywna tęsknota za Bogiem. Odczuwałem potężne przyciąganie ku Himalajom. Odwiedził nas w Bareilly jeden z kuzynów, który dopiero co podróżował przez pewien czas po świętych górach. Skwapliwie słuchałem jego opowiadań o wysokogórskich miejscach pobytu joginów i swamich.
- Uciekajmy w Himalaje! - Wypowiedziałem głośno swą myśl pewnego dnia wobec Dwarki Prasada, małego syna miejscowego właściciela ziemskiego, lecz słowa te wpadły w nieżyczliwe ucho. Wyjawił on mój plan starszemu bratu, który właśnie przybył odwiedzić ojca. Zamiast lekko zażartować z powodu tego niepraktycznego pomysłu małego chłopca, Ananta postanowił mnie wyśmiać.
- A gdzie masz pomarańczową szatę? Przecież bez niej nie możesz być swamim!
Słowa te wzbudziły we mnie niewytłumaczalny dreszcz. Wywołały w mej wyobraźni wyraźny obraz mej wędrówki po Indiach w postaci mnicha. Być może wzbudziły wspomnienie z minionego życia; w każdym razie zacząłem rozumieć, z jaką naturalną łatwością mógłbym nosić szatę tego starożytnego mniszego zakonu.
Kiedyś rano w czasie rozmowy z Dwarką poczułem w sobie miłość do Boga rosnącą we mnie jak lawina. Towarzysz mój tylko częściowo zwracał uwagę na potok moich słów, a ja byłem całym sercem zasłuchany w siebie.
Uciekłem w to popołudnie do doliny Naini u stóp Himalajów. Ananta zorganizował zdecydowaną pogoń za mną; zostałem zmuszony do smutnego powrotu do Bareilly. Jedyną dozwoloną mi pielgrzymką pozostała moja zwyczajowa przechadzka o świcie pod drzewo szeoli. Serce moje było pogrążone w płaczu za utraconą matką, ludzką i boską.
Strata, jaką w życiu rodziny spowodowała śmierć matki, była niepowetowana. W ciągu pozostałych czterdziestu lat swego życia ojciec już nigdy się ponownie nie ożenił. Objąwszy trudną rolę ojca-matki w gromadce swych dzieci, stał się wyraźnie bardziej tkliwy i łatwiej dostępny. Ze spokojem i zrozumieniem rozwiązywał różne problemy rodzinne. Po powrocie z biura usuwał się jak pustelnik do swego pokoju, gdzie ćwiczył krija-jogę ze słodką pogodą ducha. W wiele lat po śmierci matki próbowałem zaangażować angielską Pielęgniarkę, która by zapewniła ojcu nieco więcej wygody w zakresie rożnych drobiazgów życia. Ojciec jednak odmówił.
- Usługiwanie w stosunku do mnie skończyło się razem z życiem twej matki. - Oczy jego patrzyły w dal z niesłabnącym przywiązaniem - nie chcę usług od żadnej innej kobiety.
W czternaście miesięcy po odejściu matki dowiedziałem się, że pozostawiła dla mnie doniosłe zlecenie. Ananta był obecny przy łożu śmierci i zanotował jej słowa. Choć matka prosiła o przekazanie mi ich w rok po jej zgonie, brat zwlekał. Niebawem miał wyjechać z Bareilly do Kalkuty, aby ożenić się z wybraną mu przez matkę dziewczyną. Pewnego wieczora poprosił mnie do siebie.
- Mukunda, zwlekałem dotąd z udzieleniem ci dziwnej wiadomości. - W głosie Ananty brzmiała nuta rezygnacji. - Bałem się, że rozpali ona twe pragnienie opuszczenia domu. Ty jednak tak czy owak płoniesz boskim zapałem. Gdy ostatnio złapałem cię w drodze do Himalajów, powziąłem stanowcze postanowienie. Nie mogę nadal odkładać spełnienia mego uroczystego przyrzeczenia. - Brat wręczył mi małe pudełeczko i przekazał słowa matki:
- Niech te słowa będą mym ostatnim błogosławieństwem, kochany mój synu Mukunde! - powiedziała matka. - Nadeszła godzina, w której muszę opowiedzieć o kilku niezwykłych zdarzeniach, jakie zaszły po twoim urodzeniu. Po raz pierwszy dowiedziałam się o przeznaczonej ci ścieżce, gdy byłeś niemowlęciem w moich ramionach. Zaniosłam cię wtedy do domu mego guru w Benaresie. Niemal całkowicie zasłonięta przez ciżbę uczniów, zaledwie mogłam dojrzeć Lahiri Mahasayę siedzącego w głębokiej medytacji.
Kiedy cię lekko poklepywałam, modliłam się równocześnie, aby wielki guru zwrócił na ciebie uwagę i pobłogosławił. Gdy moja milcząca pobożna prośba stawała się coraz bardziej intensywna, otwarł on oczy i skinął na mnie, abym się zbliżyła. Inni usunęli się z drogi; pochyliłam się do świętych stóp. Mój mistrz posadził cię na swych kolanach i położył swą dłoń na twym czole, dokonując twego duchowego chrztu.
- Matuchno, twój syn będzie joginem. Jak jakaś duchowa maszyna poprowadzi on wiele dusz do królestwa bożego.
Serce moje podskoczyło z radości, gdy ujrzałam, że tajemnicza moja modlitwa została wysłuchana przez wszystkowiedzącego guru. Już na krótko przed twym urodzeniem powiedział mi on, że pójdziesz jego ścieżką.
Później, mój synu, znane mi było, jak i twej siostrze Romie, twoje widzenie wielkiego światła, gdy z sąsiedniego pokoju obserwowałyśmy cię, jak siedziałeś bez ruchu na łóżku, twarzyczka twoja była rozświetlona, a twój głos, gdy mówiłeś o pójściu w Himalaje w poszukiwaniu Boga, rozbrzmiewał żelazną stanowczością.
W ten sposób, drogi synu, stało się wiadome, że twoja droga daleka jest od ambicji tego świata. Dalsze potwierdzenie tego miałam w najdziwniejszym zdarzeniu tego życia - zdarzeniu, które teraz zmusza mnie do tego zlecenia na łożu śmierci.
Była to rozmowa z pewnym mędrcem w Pendżabie. Gdy rodzina nasza mieszkała w Lahore, pewnego poranka służący wpadł nagle do mego pokoju.
- Pani, przyszedł jakiś dziwny sadhu. Chce koniecznie się widzieć z matką Mukundy.
Te proste słowa poruszyły mnie dogłębnie; wyszłam natychmiast powitać gościa. Pochylając się do jego stóp, czułam, że przede mną stoi prawdziwy mąż boży.
- Matko - powiedział - Wielcy Mistrzowie życzą sobie, abyś dowiedziała się, że twój pobyt na ziemi nie będzie długi. Najbliższa twoja choroba będzie ostatnią. (Gdy dzięki tym słowom odkryłem, że matka miała tajemną wiedzę o krótkości swego życia, zrozumiałem po raz pierwszy, dlaczego tak bardzo spieszyła się z małżeństwem Ananty. Chociaż zmarła przed jego ślubem, to naturalnie jej macierzyńskie życzenie towarzyszyło obrzędowi).
Zapadło milczenie, w ciągu którego nie czułam zaniepokojenia, lecz tylko wibrowanie wielkiego spokoju. W końcu przemówił on do mnie ponownie:
- Masz być strażnikiem pewnego srebrnego amuletu - kontynuował niezwykły sadhu. - Nie dam ci go dzisiaj, aby ci dać dowód prawdziwości mych słów, talizman zmaterializuje się w twoich dłoniach podczas twej jutrzejszej medytacji. Na łożu śmierci musisz pouczyć swego najstarszego syna Anantę, aby przechował amulet przez jeden rok, a potem wręczył go twemu drugiemu synowi. Mukunda zrozumie znaczenie talizmanu od wielkich istot. Powinien go otrzymać w czasie, kiedy będzie gotów, by wyrzec się wszelkich światowych dążeń i rozpocząć gorące poszukiwania Boga. Po pewnej ilości lat, gdy spełni swe zadanie, amulet zniknie. Choćby był schowany w najbardziej ukrytym miejscu, powróci tam, skąd pochodzi.
Ofiarowałam mu jałmużnę16 i skłoniłam się przed nim z wielką czcią. Nie przyjąwszy ofiary oddalił się błogosławiąc mnie. Następnego wieczoru, gdy siedziałam ze złożonymi rękami podczas medytacji, srebrny amulet zmaterializował się w moich dłoniach, tak jak to sadhu przyrzekł. Poczułam jego lekkie chłodne dotknięcie. - Strzegłam go zazdrośnie przez przeszło dwa lata, a teraz pozostawiam go pod opieką Ananty. Nie martw się z powodu mnie, mój wielki guru poprowadzi mnie w ramiona Nieskończonego. Żegnaj, moje dziecię. Matka Świata będzie się tobą opiekować...
Blask oświecenia zstąpił na mnie, gdym posiadł ten amulet - obudziło się we mnie wiele uśpionych wspomnień. Talizman, okrągły i osobliwy swą starożytnością, pokryty był sanskryckimi literami. Zrozumiałem, że pochodzi od nauczycieli z poprzednich żywotów, którzy niewidzialnie kierują moimi krokami. Naturalnie, miał on jeszcze dalsze znaczenie, lecz nie odsłania się w pełni duszy amuletu17.
Jak w końcu talizman znikł w bardzo nieszczęśliwych okolicznościach mego życia i jak strata jego stała się zwiastunem znalezienia guru, nie będę opisywać w tym rozdziale.
Jednakże mary chłopiec, któremu udaremniono próby dotarcia do Himalajów, codziennie podróżował daleko na skrzydłach swego amuletu.
ROZDZIAŁ 3 Święty o dwóch ciałach
- Ojcze, czy pozwolisz mi wyjechać na wycieczkę do Benaresu, jeśli ci przyrzeknę, że sam dobrowolnie powrócę do domu?
Ojciec rzadko hamował moje żywe zamiłowanie do podróży. Pozwalał mi, nawet wówczas gdy byłem małym chłopcem, zwiedzać wiele miast i miejsc pielgrzymkowych. Zwykle towarzyszył mi jeden lub kilku moich przyjaciół, mogliśmy też podróżować wygodnie pierwszą klasą. Stanowisko ojca w Kompanii kolejowej było bardzo dogodne dla prowadzącej koczowniczy tryb życia naszej rodziny.
Ojciec przyrzekł mi, że moją prośbę weźmie pod uwagę. Następnego dnia wezwał mnie do siebie i wręczył mi bilet na przejazd z Bareilly do Benaresu i z powrotem, pewną ilość rupii i dwa listy.
- Mam pewną sprawę do mego przyjaciela - Kedar Nath Babu w Benaresie. Niestety zgubiłem jego adres. Jestem jednak przekonany, że potrafisz mu doręczyć ten list z pomocą naszego wspólnego przyjaciela Swamiego Pranabanandy. Swami, który jest moim bratem--uczniem, osiągnął wysoki poziom duchowy. Towarzystwo jego przyniesie ci pożytek; ten drugi list jest listem polecającym cię jemu.
Oczy ojca zadrgały, gdy dodał: "pamiętaj, abyś więcej nie uciekał z domu".
Wyruszyłem w drogę z entuzjazmem moich dwunastu lat (chociaż czas nigdy nie zmniejszył mej rozkoszy oglądania nowych krajobrazów i obcych twarzy). Przybywszy do Benaresu udałem się natychmiast do domu Swamiego. Drzwi frontowe były otwarte; wszedłszy, dotarłem do długiego pokoju, jakby hallu, na drugim piętrze. Siedział w nim na lekkim podwyższeniu, w lotosowej postawie, dość krzepki mężczyzna, mający tylko opaskę na biodrach. Jego głowa i twarz bez zmarszczek były wygolone całkowicie; piękny uśmiech igrał na jego ustach. Aby rozproszyć niepokojące mnie myśli, pozdrowił mnie jak starego przyjaciela:
- Baba anand (bądź szczęśliwy, mój drogi). - Powitanie to wypowiedział serdecznie dźwięcznym głosem. Ukląkłem i dotknąłem Jego stóp.
- Czy jesteś Swami Pranabananda?
Przytaknął. - Jesteś synem Bhagabattiego? - Powiedział to zanim zdołałem wyjąć list ojca z kieszeni. Zaskoczony tym wręczyłem mu jednak list polecający, choć wydawał się zbyteczny.
- Naturalnie, ułatwię ci porozumienie się z Kadarem Nath Babu. Święty jeszcze raz zadziwił mnie swoim jasnowidzeniem. Spojrzał na list i powiedział kilka serdecznych zdań o moim ojcu.
- Widzisz, ja mam dwie emerytury. Jedną dzięki poparciu twego ojca, u którego kiedyś pracowałem jako urzędnik kolejowy. Drugą dzięki poparciu Ojca Niebieskiego, dla którego zakończyłem sumiennie wszystkie swe ziemskie obowiązki życiowe.
Zdanie to było dla mnie bardzo niejasne. - Jaką emeryturę, panie, otrzymujesz od Ojca Niebieskiego? Czy rzuca ci pieniądze?
Swami roześmiał się. - Mam na myśli niezgłębiony pokój - nagrodę za wiele lat głębokiej medytacji. Nigdy teraz nie pragnę pieniędzy. Nieliczne moje materialne potrzeby są całkowicie zaspokojone. Później sam zrozumiesz znaczenie drugiej emerytury.
Przerywając nagle naszą rozmowę święty stał się poważny i nieruchomy. Otoczyła go atmosfera Sfinksa. Z początku oczy jego zabłysły, jakby obserwował coś z zainteresowaniem, potem zamgliły się. Poczułem się zmęczony jego małomównością; nie powiedział mi jeszcze, jak mam odnaleźć przyjaciela ojca. Trochę niespokojnie rozejrzałem się po pustym pokoju, w którym oprócz nas nie było nic. Znużony mój wzrok zatrzymał się na jego drewnianych sandałach, leżących pod jego siedzeniem.
- Mały panie18, nie niepokój się, człowiek, którego chcesz zobaczyć, przyjdzie do ciebie w ciągu pół godziny! - Jogin czytał w mym umyśle - rzecz w tym momencie nie taka trudna!
I znów zapadł w nieprzeniknione milczenie. Niebawem zegarek wskazał mi, że trzydzieści minut minęło.
Swami przebudził się. - Sądzę, że Kadar Nath Babu zbliża się do drzwi.
Usłyszałem, że ktoś idzie po schodach do góry. Opanowało mnie nagle zdumienie i chaos myśli: Jakże się to mogło stać, że przyjaciel ojca został wezwany w to miejsce bez pomocy posłańca? Przecież od chwili mego przybycia swami nie rozmawiał z nikim oprócz mnie!
Natychmiast wybiegłem z pokoju i zbiegłem po schodach. W poło wie schodów spotkałem smukłego, mającego ładną cerę człowieka średniego wzrostu. Zdawało się, że bardzo się spieszy.
- Czy pan jest Kedar Nath Babu? - zapytałem z podnieceniem w głosie.
- jak. Czy jesteś synem Bhagabatiego, który tu czeka na mnie?
Uśmiechał się do mnie przyjaźnie.
- Panie, jak to się stało, że pan tu przyszedł? - Odczuwałem jeszcze mocną, choć już opadającą falę zdumienia z powodu jego zagadkowego przybycia.
- Wszystko jest dzisiaj tajemnicze! Przed niecałą godziną skończyłem swą kąpiel w Gangesie, gdy zbliżył się do mnie Swami Pranabananda. Nie mam pojęcia, skąd on wiedział, że tam jestem.
- Syn Bhagabatiego czeka na ciebie u mnie w pokoju - powiedział. - Czy możesz pójść ze mną? - Chętnie się zgodziłem. Gdy szliśmy obok siebie, Swami pomimo swych drewnianych sandałów dziwnie mnie wyprzedzał, chociaż ja noszę wygodne buciki.
- Ile czasu potrzeba na dojście stąd do mego domu? - Pranabananda nagle się zatrzymał, aby mi zadać to pytanie.
- Około pół godziny.
- Mam jeszcze coś do załatwienia. - Spojrzał na mnie zagadkowo. - Muszę cię wyprzedzić. Zastaniesz mnie w domu, gdzie razem z synem Bhagabatiego będziemy cię oczekiwać!
Zanim mogłem coś odpowiedzieć, szybko oddalił się i zniknął w tłumie. Szedłem tu tak szybko, jak tylko mogłem.
Wyjaśnienie to tylko spotęgowało moje zdumienie. Zapytałem, jak długo zna Swamiego.
- Spotkaliśmy się kilka razy w ostatnim roku, ale to było już dość dawno. Bardzo się ucieszyłem, spotykając go dziś ponownie po kąpieli.
- Nie mogę uwierzyć własnym uszom! Czy postradałem zmysły? Czy go pan spotkał w wizji, czy też faktycznie go widział, dotykając jego ręki, słysząc odgłos jego kroków?
- Nie rozumiem, o co ci chodzi! - Kedar oburzył się gniewnie. - Ja nie kłamię. Czyż nie rozumiesz, że tylko od Swamiego mogłem się dowiedzieć, że czekasz na mnie w tym miejscu?
- Przecież ten człowiek, Swami Pranabananda, przez cały czas był przed mymi oczyma, od momentu gdy przyszedłem do niego przed godziną. - Wyjawiłem bez namysłu całą sprawę.
Otwarł szeroko oczy. - Czy żyjemy w tych materialistycznych czasach, czy też śnimy? Nigdy się nie spodziewałem, że będę w mym życiu świadkiem takiego cudu! Myślałem, że nasz Swami jest zupełnie zwyczajnym człowiekiem, a teraz widzę, że potrafi zmaterializować się w drugie ciało i działać w nim. - Weszliśmy obaj do pokoju świętego.
- Patrz, oto te same sandały, które miał na stopach nad rzeką
- szeptem powiedział mi Kedar Nath Babu. - Ubrany był tylko w opaskę, tę samą, którą teraz na nim widzę.
Kiedy gość pochylił się przed nim w ukłonie, święty zwrócił się do mnie z żartobliwym uśmiechem:
- Czemu jesteś taki zdumiony? Subtelna jedność zjawiskowego świata nie jest tajemnicą dla prawdziwego jogina. Ja bezpośrednio widzę swych uczniów w odległej Kalkucie i rozmawiam z nimi. Potrafią oni tak samo pokonywać każdą przeszkodę grubej materii.
Zapewne w celu spotęgowania duchowego zapału, jaki płonął w mojej młodej piersi, Swami raczył opowiedzieć mi o swej zdolności słyszenia i widzenia na odległość, niczym w astralnym radiu i telewizji10. Jednakże zamiast entuzjazmu odczułem tylko mrożący lęk. Ponieważ przeznaczone mi było podjąć poszukiwanie Boga pod opieką innego guru - Sri Jukteswara, którego jeszcze nie spotkałem
- nie odczuwałem pragnienia, aby uznać Pranabanandę za swego nauczyciela. Spoglądałem na niego niepewnie, nie wiedząc, czy mam przed sobą jego samego, czy też jego sobowtóra.
Mistrz starał się rozwiać mój niepokój, darząc mnie spojrzeniem budzącym poryw duszy oraz opowiadając mi o swoim guru.
- Lahiri Mahasaya był największym joginem, jakiego kiedykolwiek znałem, był samym bóstwem w postaci cielesnej.
Jeśli uczeń, snułem własne refleksje, potrafi według swej woli materializować drugie ciało, to jaki cud byłby niemożliwy dla jego Mistrza?
- Opowiem wam, jak bezcenną jest pomoc guru. Każdej nocy przeprowadzałem razem z drugim uczniem ośmiogodzinną medytację, w ciągu dnia musieliśmy pracować jako urzędnicy kolejowi. Stwierdziwszy, że trudno mi jest wykonywać obowiązki urzędnicze, zapragnąłem oddać wszystek mój czas Bogu. W ciągu ośmiu lat wytrwale medytowałem codziennie przez połowę nocy. Miałem niezwykłe wyniki, potężne duchowe postrzeganie oświeciło mój umysł. Zawsze jednak pozostawała delikatna zasłona pomiędzy mną a Nieskończonym. Nawet przy nadludzkim wysiłku stwierdzałem, że odmówione mi zostało ostateczne, już nierozerwalne zjednoczenie. Pewnego wieczoru złożyłem wizytę Lahiri Mahasayi i prosiłem go o jego boskie wstawiennictwo za mną. Naprzykrzałem mu się całą noc.
- Boski guru, moja udręka jest tak wielka, że nie mogę dłużej żyć, nie mogę spotkać mego Wielkiego Ukochanego twarzą w twarz!
- Cóż mogę zrobić? Musisz medytować głębiej!
- Odwołuję się do ciebie, boski mój Mistrzu! Widzę cię zmaterializowanego przede mną w fizycznym ciele; pobłogosław mnie, abym mógł cię oglądać w twej nieskończonej postaci.
Lahiri Mahasaya wyciągnął dłoń i błogosławił mi - Możesz teraz iść i medytować. Wstawiłem się za tobą u Brahamy!
Niezmiernie podniesiony na duchu powróciłem do domu. Tejże nocy podczas medytacji osiągnąłem tak gorąco upragniony cel mego życia. Teraz nieustannie zażywam szczęścia duchowej emerytury.
Od tego dnia żadna zasłona złudy nie przesłoniła przed mym wzrokiem darzącego mnie pełnią szczęścia Stwórcy.
Twarz Pranabanandy jaśniała boskim światłem. - Pokój innego świata przepełnił moje serce; wszelki lęk rozwiał się. - Święty czynił dalsze zwierzenia.
- W kilka miesięcy później przybyłem ponownie do Lahiri Mahasayi i podziękowałem mu za obdarzenie mnie takim nieskończenie wielkim darem, potem poruszyłem inną sprawę.
- Boski guru, nie mogę dłużej pracować w biurze. Proszę cię, uwolnij mnie. Jestem nieustannie oszołomiony Brahmą.
- Staraj się w swej Kompanii o przejście na emeryturę! Opisz to, co czujesz.
Następnego dnia złożyłem podanie. Lekarz badał później przyczynę mej prośby.
- Podczas pracy odczuwam wrażenie, jakby coś wznosiło się w mym kręgosłupie2' i obezwładnia to mnie całkowicie. Przenika całe moje ciało i czyni mnie niezdolnym do wykonywania mych obowiązków.
Bez dalszego badania lekarz poparł w całej pełni moje podanie o emeryturę, którą też niebawem otrzymałem. Wiem, że poprzez lekarza i urzędników kolejowych, z twym ojcem włącznie, działała boska wola Lahiri Mahasayi. Posłuchali oni automatycznie duchowej wskazówki wielkiego guru i zwolnili mnie, abym mógł żyć w zjednoczeniu z Ukochanym.
Po tym niezwykłym wyznaniu Swami Pranabananda pogrążył się w długim milczeniu. Gdy żegnaliśmy go, dotykając jego stóp ze czcią, udzielił mi swego błogosławieństwa:
- Życie twoje będzie ścieżką wyrzeczeń i Jogi. Zobaczę cię ponownie razem z twym ojcem, ale później. - Z biegiem lat spełniły się obie te przepowiednie.
Kedar Nath Babu kroczył obok mnie w zapadającej ciemności, wręczyłem mu list ojca, który on przeczytał przy świetle ulicznej lampy.
- Ojciec twój proponuje mi, abym objął stanowisko w Kalkucie w biurze jego Kompanii kolejowej. Jakże przyjemnie jest widzieć przed sobą perspektywę przynajmniej jednej z dwóch emerytur, z których Pranabananda korzysta! Nie jest to jednak możliwe! Nie mogę opuścić Benaresu. Niestety nie mogę mieć dwóch ciał!
ROZDZIAŁ 4 Nieudana ucieczka w Himalaje
- Wyjdź z klasy pod jakimkolwiek pozorem i zamów dorożkę. Zatrzymaj się tak, aby cię nikt z naszego domu nie mógł ujrzeć.
Tak po raz ostatni pouczałem Amara Mittera, przyjaciela ze szkoły średniej, który postanowił towarzyszyć mi w wyprawie w Himalaje. Wybraliśmy następny dzień na ucieczkę. Ostrożność była konieczna, bo Ananta miał czujne oczy. Postanowił on unicestwić moje plany ucieczki, o które stale mnie podejrzewał. Amulet działał tajemnie jak jakieś drożdże duchowe. Spodziewałem się, że wśród śniegów Himalajów znajdę mego Mistrza, którego twarz tak często się pojawiała w mych wizjach.
Rodzina moja mieszkała teraz w Kalkucie, dokąd z kolei ojciec mój został przeniesiony. Zgodnie z patriarchalnym obyczajem Indii, Ananta razem z żoną zamieszkał w naszym domu, przy obecnej Gurpar Road 4., w domu tym, w małej attyce odbywałem swe codzienne medytacje i przygotowywałem mój umysł do szukania Boga.
Pamiętnego ranka spadł niepomyślny dla ucieczki deszcz. Usłyszałem na ulicy koła dorożki Amara. W pośpiechu spakowałem koc, parę sandałów, fotografię Lahiri Mahasayi, egzemplarz Bhagawad Gity, różaniec i dwie opaski na biodra. Pakunek ten zrzuciłem z okna mego pokoju na drugim piętrze. Zbiegłem na dół po schodach i przeszedłem koło wuja, który kupował ryby w bramie.
- Cóż to za podniecenie? - spojrzenie jego zatrzymało się podejrzliwie na mnie.
Spojrzałem niechętnie na niego i wyszedłem na ulicę. Odszukałem wyrzucony przez okno pakunek i przyłączyłem się do Amara z konspiracyjną ostrożnością. Pojechaliśmy do dzielnicy handlowej Czandni Czauk. W ciągu miesięcy składaliśmy nasze drobne oszczędności, aby nabyć angielskie ubrania. Wiedząc, że mój sprytny brat z łatwością mógłby odegrać rolę detektywa, pragnęliśmy ujść przed nim w europejskim przebraniu.
Po drodze do stacji kolejowej zatrzymaliśmy się jeszcze, aby zabrać kuzyna Dżotina Ghosha, którego nazywałem Dżatindą. Był on neofitą pragnącym znaleźć guru w Himalajach. Włożył na siebie nowe ubranie, które mieliśmy dla niego przygotowane. Jakże dobrze jesteśmy zamaskowani, cieszyliśmy się! Głęboki entuzjazm przepełnił nasze serca.
- Potrzeba nam jeszcze butów z żaglowego płótna. - Poprowadziłem mych towarzyszy do sklepu z obuwiem o gumowych podeszwach. - W tej świętej podróży nie możemy mieć nic ze skóry, która pochodzi zawsze z zabijanych zwierząt. - Zatrzymałem się na ulicy, aby usunąć skórzaną okładkę z posiadanego egzemplarza Bhagawad Gity, jak również skrawki skóry z angielskiego solą topi (hełm).
Na stacji nabyliśmy bilety do Burdwanu,' gdzie mieliśmy się przesiąść na pociąg do Hardwaru, który znajduje się w himalajskim podgórzu. Gdy tylko pociąg z nami zaczai się oddalać od Kalkuty, dałem upust nowym, podniosłym marzeniom.
- Wyobraźcie sobie! - wykrzyknąłem - zostaniemy wtajemniczeni przez mistrzów i doświadczymy stanu kosmicznej świadomości. Ciała nasze zostaną tak naładowane magnetyzmem, że dzikie zwierzęta himalajskie będą do nas przychodzić jak oswojone. Tygrysy będą się zachowywać jak łagodne kotki domowe, czekając na naszą pieszczotę!
Uwaga ta, malująca perspektywy, które uważałem za zachwycające, zarówno metaforycznie jak i dosłownie - wywołała entuzjastyczny uśmiech Amara. Dżatinda jednak odwrócił wzrok i patrzył przez okno na znikający krajobraz.
- Podzielmy pieniądze na trzy części. - Dżatinda przerwał długie milczenie tą propozycją. - Każdy z nas powinien w Burdwanie osobno kupić bilet dla siebie. Wtedy nikt na stacji nie będzie podejrzewał, że razem uciekamy.
Niczego nie przeczuwając zgodziłem się. O zmierzchu nasz pociąg zatrzymał się w Burdwanie. Dżatinda poszedł do kasy biletowej, Amar siedział ze mną na peronie. Czekaliśmy piętnaście minut, a potem zaczęliśmy czynić daremne poszukiwania. Szukając, na wszystkie strony wykrzykiwaliśmy imię Dżatindy przejęci strachem. Ale on zniknął w nieznanym, ciemnym otoczeniu małej stacji.
Byłem tym całkowicie wyczerpany i aż zdrętwiały pod wpływem tego wstrząsu, że też Bóg może spokojnie patrzeć na tak przygnębiające zajście. Romantyzm mej pierwszej - starannie przygotowanej ucieczki ku Niemu został okrutnie rozwiany.
- Amar, musimy wracać do domu. - Płakałem jak małe dziecko.
- Nikczemne porzucenie nas przez Dżatindę to zły omen! Ta podróż skazana jest na niepowodzenie.
- To taka jest twoja miłość do Pana? Nie potrafisz wytrzymać drobnej próby zdradliwego towarzysza?
Dzięki sugestii Amara, że Bóg nas poddaje próbie, serce moje wzmocniło się. Pokrzepiliśmy się sławnymi burdwańskimi słodyczami siatabhongem (pożywienie dla bogini) i miticzarem (słodkim batonem). Po kilku godzinach wsiedliśmy na pociąg do Hardwaru przez Bareilly. Czekając w Meghul Serai na pociąg, do którego mieliśmy się z kolei przesiąść, rozstrząsaliśmy zasadniczą sprawę:
- Niedługo, Amar, możemy się spotkać z urzędnikami kolejowymi, którzy będą wypytywać. Nie mogę nie doceniać pomysłowości mego brata! Wszystko jedno, co będzie, nie chcę mówić nieprawdy.
- Mukunda, proszę cię w takim razie tylko o jedno: bądź cicho. Nie śmiej się ani nie zżymaj, gdy ja będę mówił.
W tej chwili zagadnął nas europejski urzędnik stacyjny. Powiewał telegramem, którego znaczenie natychmiast zrozumiałem.
- Czy uciekacie z domu z powodu kłótni?
- Nie - ucieszyłem się, że jego słowa pozwalają mi śmiało mu odpowiedzieć. Nie gniew, lecz bardziej melancholia - jak to dobrze wiedziałem - była powodem mego niezwykłego zachowania się.
Urzędnik zwrócił się do Amara. Pojedynek chytrości, który teraz się zaczął, nie pozwolił mi zachować potrzebnej stoickiej powagi.
- Gdzie jest trzeci chłopiec? - Urzędnik odezwał się surowo - mówić prawdę!
- Panie, widzę, że nosi pan okulary. Czy pan nie widzi, że jest nas tylko dwu? - Amar uśmiechnął się bezwstydnie. - Nie jestem magikiem i nie potrafię wyczarować trzeciego chłopca.
Urzędnik wyraźnie zbity z tropu tą impertynencją, szukał nowego punktu do ataku. - Jak się nazywacie?
- Ja się nazywam Thomas. Jestem synem matki Angielki i ojca Hindusa, nawróconego na chrześcijaństwo.
- Jak się nazywa twój przyjaciel?
- Nazywam go Thompsonem.
Moja wewnętrzna radość doszła do szczytu; bezceremonialnie wsiadłem do pociągu, którego odjazd zapowiedział gwizdek. Amar poszedł z urzędnikiem, który okazał się być łatwowierny i uważał, że należy nas wpuścić do przedziału dla Europejczyków, wyraźnie odczuwał przykrość na myśl, że dwóch półangielskich chłopców miałoby podróżować w przedziale przeznaczonym dla obcokrajowców. Po jego grzecznym oddaleniu się położyłem się na ławce i wybuchnąłem niepohamowanym śmiechem. Amar przeżywał radosną satysfakcję, że wyprowadził w pole starego europejskiego urzędnika.
Na peronie zdołałem przeczytać telegram. Telegram pochodził od Ananty i brzmiał: "Trzech chłopców bengalskich w europejskich ubraniach uciekło z domu w kierunku Hardwaru przez Moghul Serai. Proszę ich zatrzymać do mego przyjazdu. Hojna nagroda za pomoc".
- Amar, mówiłem ci, abyś w domu nie zostawiał rozkładu kolejowego. - Spojrzenie moje wyrażało naganę. - Brat musiał go znaleźć.
Mój przyjaciel przyznał się ze wstydem do tego błędu. Zatrzymaliśmy się na krótko w Bareilly, gdzie Dwarka Prasad czekał na nas z telegramem od Ananty. Dwarka dzielnie usiłował nas zatrzymać: przekonywałem go, że nasza ucieczka nie została podjęta lekkomyślnie. Podobnie jak przy poprzedniej sposobności, Dwarka odmówił memu zaproszeniu, aby wybrać się razem z nami w Himalaje.
Gdy tej nocy pociąg stał na jakiejś stacji, a ja na wpół spałem, Amara zbudził jakiś inny urzędnik kolejowy, który go znów wypytywał. Ale i on stał się ofiarą opowiadań o "Thomasie" i "Thomp-sonie". O świcie pociąg dowiózł nas triumfalnie do Hardwar. Przemknęliśmy się przez stację i wyszliśmy z poczuciem wolności na tłumną ulicę. Pierwszym naszym czynem była zmiana ubrania, gdyż Ananta jakoś się dowiedział o naszym europejskim przebraniu. Obawa przed schwytaniem nas prześladowała mnie jednak nadal.
Uznaliśmy, że należy natychmiast wyjechać z Hardwaru, kupiliśmy więc bilety na podróż do Riszikesz, do ziemi uświęconej w ciągu wieków obecnością wielu mistrzów. Ja już wsiadłem do wagonu, lecz Amar jeszcze się wałęsał koło pociągu. Nagle zatrzymało go głośne wołanie policjanta. Nasz niepożądany opiekun odstawił nas do budynku stacyjnego i odebrał nam pieniądze. Tłumaczył nam uprzejmie, że ma obowiązek zatrzymać nas dopóki nie przyjedzie mój starszy brat.
- - Widzę, że jesteście zwariowani na punkcie świętych. Nie spotkam chyba nigdy większego męża Bożego, aniżeli ten, którego widziałem wczoraj. Spotkałem go, ja i mój brat oficer, pięć dni temu. Patrolowaliśmy nad Gangesem, pilnie wypatrując pewnego mordercy. Instrukcja, którą otrzymaliśmy, nakazywała ująć go żywego lub zabitego. Wiadomo było, że przebiera się on za sadhu, aby obrabowywać pielgrzymów. W niewielkiej od nas odległości wypatrzyliśmy postać bardzo podobną do opisanego zbrodniarza. Na nasz rozkaz, aby stanął, nie zwracał w ogóle uwagi; pobiegliśmy więc, aby go obezwładnić. Zbliżając się do niego z tyłu, machnąłem toporem z wielką siłą, prawe ramię tego człowieka zostało prawie całkowicie odcięte. Nie krzyknąwszy, nawet nie spojrzawszy na upiorną ranę, nieznajomy szedł dalej powolnym krokiem. Gdy wyskoczyliśmy przed niego, powiedział spokojnie:
- Nie jestem mordercą, którego szukacie.
Byłem głęboko zmartwiony, że zraniłem człowieka, który zrobił na mnie wrażenie boskiego mędrca. Rzuciłem mu się do nóg i prosiłem go o przebaczenie, ofiarowując równocześnie płótno turbanu na zatamowanie ciężkiego upływu krwi.
- Synu, to była całkiem zrozumiała pomyłka z twojej strony! - Święty spojrzał na mnie łagodnie. - Idź dalej i nie rób sobie wyrzutów. Ukochana Matka weźmie mnie w opiekę! - Przyłożył zwisające ramię do korpusu ciała i o dziwo! przylgnęło, a krew w zagadkowy sposób przestała płynąć.
- Przyjdź do mnie za trzy dni pod tamto drzewo, a zobaczysz, że jestem już całkiem zdrowy. Wtedy nie będziesz już odczuwał z tego powodu zgryzoty.
Wczoraj ja i mój oficer poszliśmy zaciekawieni na wskazane miejsce. Sadhu był już tam obecny i pozwolił nam obejrzeć swoje ramię. Nie było blizny, ani śladu rany!
- Idę przez Riszikesz do himalajskich samotni - powiedział. Pobłogosławił nas, a potem szybko się oddalił. Czuję, że dzięki jego świętości życie moje stanie się podnioślejsze.
Oficer zakończył swe opowiadanie pobożnym okrzykiem; było widoczne, że opowiedziane przeżycie poruszyło go bardzo głęboko. Gestem pełnym przejęcia wręczył mi wycinek z gazety z opisem tego cudu. Jak to zwykle bywa w gazetach o sensacyjnym pokroju (nie brak ich, niestety, nawet w Indiach) reporter lekko przesadził; według niego sadhu miał niemal odciętą głowę!
Obaj z Amarem żałowaliśmy, żeśmy się nie spotkali z wielkim joginem, który wzorem Chrystusa potrafił przebaczyć swemu prześladowcy. Indie, chociaż w ostatnich stuleciach materialnie ubogie, posiadają jednak niewyczerpany skarb boskiego bogactwa; nawet świecki człowiek, jak ten oto policjant, może spotkać w sposób przypadkowy na ścieżce przydrożnej prawdziwy duchowy "drapacz chmur".
Podziękowaliśmy oficerowi za niezwykłe opowiadanie, które uwolniło nas od nudy czekania. Prawdopodobnie był przekonany, że miał więcej od nas szczęścia: spotkał świętego bez wysiłku, a nasze męczące poszukiwanie skończyło się nie u stóp mistrza, lecz na pospolitym posterunku policji!
Tak blisko byliśmy Himalajów, a zarazem tak daleko! Tym bardziej byłem zdecydowany, jak powiedziałem to Amarowi, szukać wolności.
- Ucieknijmy, gdy tylko się nadarzy sposobność! Możemy przecież iść pieszo do świętego Riszikasz. - Uśmiechnąłem się do niego zachęcająco.
Mój towarzysz jednak stał się pesymistą od czasu, gdy pozbawiono nas mocnego oparcia w pieniądzach.
- Gdybyśmy wyruszyli pieszo w taki niebezpieczny lesisty kraj, to zakończylibyśmy swą podróż nie w mieście świętych, lecz w tygrysich żołądkach!
Ananta i brat Amara przybyli po trzech dniach. Amar powitał brata z uczuciem ulgi. Ja jednak byłem nieprzejednany. Ananta usłyszał ode mnie tylko poważne wymówki.
- Rozumiem, jak się czujesz - brat przemawiał łagodnie. - Żądam od ciebie tylko jednego: chcę, abyś mi towarzyszył do Benaresu do pewnego świętego, a następnie abyś pojechał na kilka dni do Kalkuty odwiedzić zmartwionego ojca. Potem będziesz mógł na nowo szukać tutaj mistrza.
W tym momencie włączył się Amar do rozmowy, aby wyrzec się zamiaru powrócenia ze mną do Hardwaru. Cieszył się odzyskanym ciepłem rodzinnym. Ja jednak wiedziałem, że nigdy nie zaniecham szukania swego guru.
Wsiedliśmy wszyscy do pociągu do Benares. Otrzymałem tam nadzwyczajną i przy tym natychmiastową odpowiedź na moją modlitwę.
Ananta obmyślił chytry plan. Przed spotkaniem się ze mną w Hardwarze zatrzymał się w Benaresie i tam zamówił u pewnego uczonego w piśmie rozmowę ze mną. Zarówno filozof (pandita), jak i jego syn przyrzekli mu, że spróbują odwieść mnie od myśli o ścieżce sannjasina (mnicha ascety).
Ananta zaprowadził mnie do ich domu. Syn, młody człowiek o kipiącym temperamencie, powitał mnie na dziedzińcu. Wciągnął mnie w dłuższą filozoficzną dyskusję. Powiedział mi, że drogą jasnowidzenia poznał moją przyszłość i dlatego stara się odwieść mnie od zamiaru zostania mnichem.
- Jeśli będziesz porzucał swe zwykłe obowiązki, to będzie cię stale spotykać niepowodzenie i nie potrafisz znaleźć Boga! Nie możesz wyczerpać swej dawnej karmy bez udziału w życiu tego świata.
W odpowiedzi na to zjawiły się na mych wargach nieśmiertelne
słowa Kriszny: "Nawet człowiek o najgorszej karmie, jeśli nieustannie
o mnie rozmyśla, szybko uwalnia się od skutków swych złych
przeszłych czynów. Stawszy się cnotliwym, rychło osiągnie wieczysty
pokój. Ardżuno, uważaj to za pewne: nigdy nie może zginąć ten, co we
mnie położy swe zaufanie".
Niemniej pełne przekonania przepowiednie młodego człowieka poderwały nieco moją pewność. W milczeniu z całego serca modliłem się do Boga:
"Błagam cię, uwolnij mnie od pomieszania i niepewności, odpowiedz mi jak najrychlej, czy Twoją wolą jest, abym prowadził życie człowieka świeckiego, czy też sannjasina25.
Zauważyłem, że jakiś sadhu o szlachetnym wyglądzie stoi tuż za ogrodzeniem domu filozofa. Widocznie słyszał ożywioną rozmowę pomiędzy mną a samozwańczym jasnowidzącym, gdyż przyzywał mnie ku sobie. Odczuwałem też ogromną siłę płynącą z jego spokojnych oczu.
- Synu, nie słuchaj tego ignoranta! W odpowiedzi na twą modlitwę Pan każe mi zapewnić cię, że jedyną twą drogą w tym życiu jest droga wyrzeczenia.
Ze zdziwieniem i wdzięcznością uśmiechnąłem się, szczęśliwy, słysząc te rozstrzygające moje wątpliwości słowa.
- Odejdź od tego człowieka! - "Ignorant" wołał mnie z dziedzińca. Mój świątobliwy opiekun podniósł rękę, błogosławiąc mnie i powoli oddalił się.
- Ten sadhu jest tak samo szalony jak i ty! - Autorem tej z kolei opinii był siwowłosy filozof. On i jego syn spoglądali na mnie ze smutkiem. - Słyszałem, że on również porzucił dom w beznadziejnym poszukiwaniu Boga.
Odwróciłem się. Powiedziałem Anancie, że nie będę prowadził dalszej dyskusji z naszymi gospodarzami. Brat zgodził się, abyśmy wobec tego natychmiast wyszli. Niebawem znaleźliśmy się w pociągu do Kalkuty.
- Panie detektywie, powiedz, jak odkryłeś, że uciekłem z dwoma towarzyszami? - Dałem upust mej żywej ciekawości pod adresem Ananty podczas podróży do domu. Ananta uśmiechnął się chytrze:
- W szkole dowiedziałem się, że Amar wyszedł z klasy i nie wrócił. Następnego ranka poszedłem do niego do domu i odkryłem rozkład jazdy, w którym zaznaczone były pociągi. Ojciec Amara wyjeżdżał właśnie z domu dorożką i rozmawiał z woźnicą.
- Dziś rano syn nie pojedzie ze mną do szkoły. Zniknął! - jęknął ojciec.
- Słyszałem od mego brata dorożkarza, że pański syn i dwóch innych chłopców ubranych po europejsku wsiadło do pociągu na stacji Howrah - powiedział woźnica. - Podarowali swe skórzane obuwie bratu.
- W ten sposób posiadłem trzy wskazówki: rozkład jazdy, trójka chłopców i angielskie ubranie.
Wyjaśnień Ananty słuchałem ze smutkiem i oburzeniem. Nasza szlachetność wobec dorożkarza była całkiem nie na miejscu.
- Naturalnie natychmiast wysłałem telegramy do urzędników stacji, które Amar podkreślił w rozkładzie. Było także podkreślone Bareilly, zatelegrafowałem więc również do twego przyjaciela Dwarki. Podczas poszukiwań u sąsiadów w Kalkucie dowiedziałem się, że kuzyn Dżatinda był przez jedną noc nieobecny w domu, lecz rano powrócił w europejskim ubraniu. Odszukałem go i zaprosiłem na obiad. Dżatinda, całkowicie rozbrojony moją serdecznością, przyjął zaproszenie. Po drodze niepostrzeżenie zaprowadziłem go na policję, gdzie zaraz go otoczyło kilku urzędników, których poprzednio tak dobrałem, by wyglądali jak najgroźniej. Pod ich srogim spojrzeniem Dżatinda zgodził się opowiedzieć o całej tajemniczej przygodzie.
- Wyjechałem do Himalajów w dobrym nastroju - opowiadał Dżatinda. - Perspektywa spotkania Mistrzów budziła we mnie zapał. Gdy jednak Mukunda powiedział, że podczas naszych medytacji w himalajskich jaskiniach tygrysy będą siedzieć koło nas zaczarowane, jak oswojone koty, ogarnął mnie lęk i krople potu pojawiły się na mym czole. Co począć? pomyślałem. Jeśli grzeszna natura tygrysów nie zmieni się pod wpływem sił naszego transu, to czy wtedy także zachowają się z łagodnością kotów? W wyobraźni już widziałem, że jestem przymusowym mieszkańcem tygrysiego żołądka, do którego wprowadziłbym się nie całym ciałem naraz, lecz kawałkami.
Mój gniew na Dżatindę z powodu jego zniknięcia rozładował się w głośnym wybuchu śmiechu. Zabawne następstwa warte były udręczeń, które mi sprawił. Muszę się przyznać do lekkiego uczucia satysfakcji: Dżatinda również nie uniknął zetknięcia się z policją!
- Ananta2e, jesteś urodzonym psem gończym! - Spojrzenie moje pomimo wesołości nie było wolne od odrobiny oburzenia. - Powiem Dżatindzie, że cieszę się, iż nie kierowała nim pokusa zdrady, jak mi się to wydawało, lecz tylko rozsądny instynkt samozachowawczy.
W domu w Kalkucie ojciec prosił mnie wzruszająco, abym pohamował swą skłonność do wędrówki przynajmniej do czasu ukończenia szkoły średniej. Podczas mej nieobecności w miłości swej uknuł mały spisek, skłaniając pewnego świątobliwego panditę, Swami Kebalanandę, aby regularnie przychodził do naszego domu.
- Mędrzec ten będzie twoim nauczycielem sanskrytu - wyjaśnił mi to ojciec w zaufaniu.
Ojciec spodziewał się, że dzięki naukom uczonego filozofa zaspokoi moje religijne tęsknoty. Lecz sytuacja subtelnie się odwróciła: mój nowy nauczyciel, daleki od częstowania mnie suchymi intelektualnymi wiadomościami, podsycał żar mych aspiracji ku Bogu. Swami Kebalananda był, o czym ojciec mój nie wiedział, wybitnym uczniem Lahiri Mahasayi. Niezrównany ten guru miał tysiące uczniów, których przyciągał ku niemu nieodparty wpływ jego boskiego magnetyzmu. Dowiedziałem się później, że Lahiri Mahasaya często mówił, że Kebalananda jest rishim, czyli oświeconym mędrcem.
Bujne kędziory włosów okalały piękną twarz mego nauczyciela. Ciemne jego oczy były szczere i przejrzyste jak u małego dziecka. Każdy ruch jego lekkiego ciała nacechowany był spokojną rozwagą. Zawsze szlachetny i pełen miłości, mocno tkwił w nieskończonej świadomości. Wiele szczęśliwych godzin spędziliśmy wspólnie w głębokiej medytacji kriya-jogi.
Kebalananda był znanym autorytetem w zakresie starożytnych szastr czyli świętych ksiąg. Erudycja jego zjednała mu tytuł: - Szastri Mahasaya,21 którym się zwykle do niego zwracano. Jednak moje postępy w sanskrycie były nieznaczne. Wykorzystywałem każdą sposobność, aby zapomnieć o prozaicznej gramatyce, rozmawiać o jodze i Lahiri Mahasayi. Pewnego dnia nauczyciel mój raczył mi opowiedzieć nieco o własnym życiu i obcowaniu z Mistrzem.
- Miałem rzadkie szczęście pozostawania przez blisko dziesięć lat w pobliżu Lahiri Mahasayi. Jego dom w Benaresie był celem moich nocnych wędrówek. Guru znajdował się zawsze w małym pokoiku na piętrze. Siedział w lotosowej postawie na drewnianym siedzeniu bez oparcia, a uczniowie otaczali go półkolem. Oczy jego iskrzyły się i jaśniały radością życia boskiego. Były zawsze na wpół przymknięte, zapatrzone poprzez wewnętrzny teleskop w sferę wiecznej szczęśliwości. Niekiedy spojrzenie jego skupiało się na którymś z potrzebujących pomocy uczniów, wówczas jego kojące słowa spływały jak lawina światła.
Nieopisany spokój rozkwitał we mnie pod spojrzeniem Mistrza. Przenikał mnie jego zapach, jakby zapach lotosu nieskończoności.
Przebywanie razem z nim, nawet bez odezwania się jednym słowem w ciągu szeregu dni, było doświadczeniem, które zmieniło całą moją istotę. Jeśli na drodze mego skupienia wyrastała jakaś niewidzialna przeszkoda, mogłem medytować u stóp Mistrza, w jego obecności łatwo mogłem osiągnąć najbardziej subtelne stany. Nie udawało mi się to w obecności innych nauczycieli. Mistrz był żywą świątynią Boga, której tajemne drzwi były dla wszystkich uczniów otwarte dzięki ich oddaniu.
Lahiri Mahasaya nie był książkowym interpretatorem pism świętych. Bez wysiłku czerpał z "boskiej biblioteki". Fontanna jego wszechwiedzy rozsiewała dokoła rosę jego myśli i słów. Posiadał on cudowny klucz do głębokiej filozoficznej wiedzy, sformułowanej przed wiekami w Wedach28. Jeśli proszono go o wyjaśnienie różnych stanów świadomości, o których się wspomina w starożytnych tekstach, z uśmiechem wyrażał zgodę. - Spróbuję wejść w te stany i niebawem powiem, co postrzegam. Pod tym względem diametralnie różnił się od nauczycieli, którzy nakazują uczenie się świętych tekstów na pamięć, a potem podają niezrozumiałe abstrakcje.
- Proszę, przedstaw święte strofy tak, jak je rozumiesz. - Milczący guru często dawał taką wskazówkę pytającemu uczniowi. - Ja pokieruję twoją myślą tak, że przyjmiesz właściwą interpretację. - W ten sposób wiele spostrzeżeń Lahiri Mahasayi z obszernymi komentarzami zostało zanotowanych przez różnych jego uczniów.
Mistrz nigdy nie doradzał ślepej wiary. - Słowa są tylko zewnętrzną łupiną - mówił. - Staraj się zdobyć przekonanie o obecności Boga na podstawie swego własnego, radosnego kontaktu z Nim podczas medytacji. - Bez względu na to, jaki był problem ucznia, guru radził mu stosować w celu jego rozwiązania Kriya-Jogę.
- Klucz jogi nie traci swej skuteczności, gdy ja już nie będę obecny w ciele, aby wami kierować. Techniki tej nie można użyć i zapomnieć na podobieństwo wiedzy teoretycznej. Stosujcie nieustannie Kriya-Jogę na ścieżce do wyzwolenia, gdyż jej siła leży właśnie w jej praktykowaniu.
Osobiście uważam Kriya-Jogę za najskuteczniejszy sposób prowadzący do oświecenia poprzez własne działanie, najskuteczniejszy spośród wszystkich, jakie człowiek może stosować w poszukiwaniu Nieskończonego. - Kebalananda zakończył takim poważnym twierdzeniem: - Dzięki jej stosowaniu Bóg wszechpotężny, utajony w każdym człowieku, ucieleśnił się w osobie Lahiri Mahasayi i w pewnej liczbie jego uczniów.
W obecności Kebalanandy Lahiri Mahasaya dokonał raz cudu na podobieństwo cudów Chrystusa. Mój świątobliwy nauczyciel opowiedział mi pewnego dnia to zdarzenie, gdy oczy jego oderwały się od sanskryckich tekstów, które przed nami leżały.
- Pewien ślepy uczeń, Ramu, wzbudził we mnie współczucie. Czyż jego oczy, myślałem, mają być pozbawione światła słonecznego, choć wiernie służy Mistrzowi, w którym boskość w pełni jaśnieje? Pewnego poranka chciałem o tym porozmawiać z Ramu, ale on siedział cierpliwie w ciągu wielu godzin, wachlując nad swym guru punkh zrobioną ręcznie z liści palmowych. Kiedy wreszcie Ramu wyszedł z pokoju, poszedłem za nim.
- Ramu, od jak dawna jesteś niewidomy?
- Od urodzenia, panie. Moje oczy nigdy nie zaznały błogosławieństwa słonecznego światła.
- Nasz wszechpotężny guru może ci pomóc. Poproś go o to.
Następnego dnia Ramu zbliżył się nieśmiało do Lahiri Mahasayi. Uczeń czuł się bardzo zawstydzony, że prosi o dobro fizyczne, otrzymując w obfitości bogactwa duchowe.
- Mistrzu, Władca Kosmosu jest w Tobie. Proszę Cię, wnieś Jego światło w moje oczy, abym mógł postrzegać także mniejszy blask słońca!
- Ramu, ktoś chce mnie nabawić kłopotu. Przecież ja nie mam władzy leczenia.
- Panie, Nieskończony, który w Tobie przebywa, na pewno może mnie uleczyć.
- To istotnie zmienia sprawę, Ramu. Dla Boga nie ma żadnych granic! On, który rozpala gwiazdy i ożywia komórki ciała tajemniczym blaskiem życia, może na pewno obdarzyć twe oczy światłem widzenia.
Mistrz dotknął czoła Ramu w miejscu pomiędzy brwiami29. - Skupiaj swą myśl w tym miejscu i przez siedem dni śpiewaj często, imię proroka Ramy30. Wspaniałość słońca zaświta także specjalnie dla ciebie!
I oto cud! Po tygodniu Ramu po raz pierwszy oglądał piękno natury. Wszystkowiedzący kierował bezbłędnie swym uczniem. Wiara Ramu i jego pobożność były tak głębokie, że lecznicze ziarno posiane w nim przez guru zakiełkowało. - Kebalananda zamilkł na chwilę, a potem znów oddał hołd swemu guru.
- We wszystkich cudach dokonanych przez Lahiri Mahasayę było widoczne, że nigdy nie dopuszczał on do tego, aby uważano pierwiastek osobowy (ego) za siłę sprawczą. Dzięki doskonałości całkowitego poddania się mistrz mógł otworzyć wolną drogę dla przepływu Pierwotnej Energii Leczącej.
Wiele ciał uleczonych cudownie przez Lahiri Mahasayę zostało później spalonych, lecz jego trwale niezniszczalnymi cudami są duchowe przebudzenia wielu istot, które on milcząco inspirował.
Nigdy nie zostałem uczonym w sanskrycie; Kebalananda uczył mnie składni o raczej boskim charakterze.
ROZDZIAŁ 5 "Święty zapachów" przedstawia mi swe dziwy
"Każda rzecz ma swój czas i każde przedsięwzięcie pod niebem ma swój czas".
Nie znałem wtedy tej pokrzepiającej mądrości Salomonowej. Rozglądałem się dokoła siebie i na każdej wycieczce z domu wypatrywałem twarzy przeznaczonego mi guru. Jednakże moja droga nie skrzyżowała się wcześniej z jego drogą, aż ukończyłem szkołę średnią.
Upłynęły dwa lata od mej ucieczki z Amarem w Himalaje zanim nadszedł wielki dzień pojawienia się Sri Jukteswara w mym życiu. W ciągu tego okresu spotkałem szereg mędrców: "Świętego zapachów", "Tygrysiego Swamiego", Nadżendra Nath Bhanduriego, Mistrza Mahasayę i sławnego bengalskiego uczonego Jagadin Chadra Bose'a.
Spotkanie ze "Świętym zapachów" zaczęło się dwojako: harmonijnie i zabawnie.
- Bóg jest prosty. Wszystko inne jest złożone. Nie szukaj absolutnych wartości w relatywnym świecie przyrody.
Te filozoficzne wnioski doszły do mych uszu, gdy stałem w milczeniu w świątyni przed posągiem Bogini Kali33. Gdy odwróciłem się, ujrzałem smukłego mężczyznę, którego strój czy raczej jego brak mówił wyraźnie, że jest to wędrowny sadhu.
- Istotnie, dostrzegł pan trafnie zamęt w moich myślach! - Uśmiechnąłem się uprzejmie. - Połączenie dobroczynnych i okrutnych aspektów w przyrodzie, jak to symbolizuje Kali, jest zagadką dla mądrzejszych głów niż moja!
Tylko niewielu rozwiązuje jej tajemnicę! Dobro i zło są nieustanną zagadką, którą życie na podobieństwo Sfinksa zadaje każdej inteligencji. Nie próbując jej nawet rozwiązać - większość ludzi płaci za to ceną życia, tak samo dziś jak i ongiś za czasów Teb. Od czasu do czasu, tu 1 owdzie, zdarza się, że jakaś wybitna znakomitość nie zostaje pokonana. Otoczona dwoistą mayą34' potrafi czerpać z jednolitej prawdy.
- Mówisz to z przekonaniem.
- Długo ćwiczyłem się w rzetelnej introspekcji, tej dotkliwie bolesnej formie zbliżania się do mądrości. Krytyczne badania siebie, bezlitosna obserwacja własnych myśli jest twardym i wstrząsającym doświadczeniem. Rozbija się w proch najmocniejsze ego. Prawdziwa jednak analiza siebie, analiza na sposób matematyczny, stwarza jasnowidza. Droga "wyrażania siebie", indywidualne stwarzanie siebie rozwija egotyków zadufanych w swe prawo do interpretowania Boga i wszechświata.
- Bez wątpienia prawda usuwa się w cień wobec takiej postawy. - Z przyjemnością podjąłem rozmowę.
- Człowiek nie może zrozumieć żadnej wieczystej prawdy, dopóki nie wyzwoli się od pretensji. W umyśle ludzkim, wśród stuletniego szlamu, roi się od rozmaitych ułud tego świata. Walki na polach bitew bledną i tracą wszelkie znaczenia, gdy człowiek zaczyna potykać się ze swymi wewnętrznymi wrogami. Nie są to zwykli śmiertelni wrogowie, których może przemóc fizyczna siła. Są wszechobecni, niezmordowani, nawet we śnie ścigają człowieka, subtelnie uzbrojeni w zatruty oręż wojowniczy ciemnych żądz starają się nas zabić. Bezmyślny jest człowiek, który grzebie swoje ideały, poddając się ślepo losowi. Czyż może być on wtedy inny niż bezsilny, drętwy i haniebny?
- Szanowny panie, czyż nie masz współczucia dla oszołomionych mas?
Mędrzec chwilę milczał, a potem odrzekł wymijająco:
- Miłość zarazem niewidzialnego Boga, Ostoję Wszelkich Cnót, i widzialnego człowieka, wyraźnie pozbawionego cnoty, to rzecz często zawodna! Przyszłość jednak może wyzwolić z tego labiryntu. Wewnętrzne poszukiwanie rychło doprowadza do odkrycia jedności wszystkich umysłów ludzkich - ścisłego pokrewieństwa egoistycznych motywów. Pod tym jednym przynajmniej względem zostaje objawione braterstwo ludzkie. Z tego rozczarowującego odkrycia rodzi się pokora. Rozwija się ona we współczucie dla bliźnich, którzy są ślepi w stosunku do uzdrawiających możliwości swej duszy czekającej na to odkrycie.
- Święci wszystkich czasów współczuli podobnie jak pan smutkom świata. •
- Tylko człowiek płytki zatraca zdolność reagowania na nędzę innych istot, gdy się pogrąży w ciasne cierpienie własne. - Ostra twarz sadhu wyraźnie złagodniała. - Kto skalpelem ostrej introspek-cji posługuje się w stosunku do samego siebie, ten doznaje w sobie uczucia powszechnej litości. Wyzwala się od silnych pragnień osobo-wości. Miłość Boga rozkwita na takiej glebie. Stworzenie powraca do choćby tylko po to, aby go zapytać w udręce:
Dlaczego, Panie. Dlaczego?" Poniżający bicz bólu popędza wreszcie " łowieka ku Nieskończonej Istocie, której już choćby tylko piękno może go przywabić ku sobie.
Znajdowałem się razem z mędrcem w świątyni Kalighat w Kalkucie, gdzie zaszedłem podziwiać jej sławną wspaniałość. Z szerokim gestem mój przygodny towarzysz porzucił swą wyszukaną dostojność.
- Cegła i wapno nie śpiewają słyszalnej dla nas melodii; serce otwiera się tylko na ludzką pieśń istnienia.
Przechadzaliśmy się potem w świetle słonecznym przed wejściem do świątyni, gdzie tłum ludzi pobożnych przechodził to w tę, to w tamtą stronę.
- Jesteś młody. - Mędrzec obejrzał mnie z uwagą. - India także jest młoda. Starożytni razfowie35 ustanowili niezniszczalny wzór duchowego życia. Starożytne ich postanowienia są dobre i na dziś dla tego kraju. Nakładając dyscyplinę i zalecenia, które się nie postarzały i rzetelnie przeciwstawiają się pokusom materializmu, nadal kształtują Indie. W ciągu tysiącleci - liczniejszych, niż zdoła naliczyć zakłopotany uczony - sceptyczny Czas uznał ważność Wed. Przyjmij je jako swoje dziedzictwo.
Gdy z szacunkiem żegnałem się z rozmownym sadhu, przekazał mi swe jasnowidzące spostrzeżenie:
- Zanim stąd odejdziesz, spotka cię niezwykłe doświadczenie.
Opuściłem granice świątyni i szedłem bez celu. Skręcając na rogu ulicy wpadłem na starego znajomego - jednego z tych ludzi, których zdolności do konwersacji całkiem się nie liczą z czasem i próbują ogarnąć wieczność.
- Zaraz cię puszczę, musisz mi tylko opowiedzieć, co się działo z tobą w ciągu tych lat, w których nie widzieliśmy się.
- Niemożliwe! muszę cię zaraz pożegnać.
Trzymał mnie jednak za rękę, wyciągając ze mnie siłą okruchy wiadomości. "Zachowuje się jak żarłoczny wilk", pomyślałem z rozbawieniem; im dłużej mówiłem, tym chciwiej domagał się dalszych wiadomości. W głębi duszy modliłem się do Bogini Kali, aby dostarczyła mi jakiejś uprzejmej sposobności do ucieczki.
Towarzysz mój opuścił mnie znienacka. Odetchnąłem z ulgą i wydłużyłem swe kroki, bojąc się ponownego ataku gadulstwa. Słysząc gwałtowne kroki za sobą przyspieszyłem jeszcze bardziej, lecz młodzieniec ów jednym susem dopędził mnie i klepnął jowialnie po ramieniu.
, - Zapomniałem ci powiedzieć o Chandha Babie (Świętym zapachów), który zaszczyca swą obecnością tamten dom - wskazał mi budynek znajdujący się o kilka kroków. - Spotkaj się z nim; jest bardzo interesujący. Będziesz miał niezwykłe doświadczenie. Do widzenia! - I rzeczywiście pożegnał mnie.
Przypomniała mi się podobnie sformułowana przepowiednia sadhu w świątyni Kalighat. Mocno zaciekawiony wszedłem do wskazanego mi domu i zostałem wprowadzony do obszernego pokoju. Siedział tam tłum ludzi na sposób wschodni; ten i ów na grubym pomarańczowym dywanie. Szept, pełen czci, doszedł do moich uszu:
- Patrz, Chandha Baba siedzi na skórze lamparta. Potrafi on nadać zapach każdej bezwonnej roślinie albo przywrócić do życia zwiędły kwiat, albo sprawić, aby skóra dowolnej osoby wydawała przyjemny zapach.
Spojrzałem prosto na świętego, jego bystre spojrzenie zatrzymało się na mnie. Był on otyły i brodaty, miał ciemną skórę i wielkie błyszczące oczy.
- Synu, cieszę się, że cię widzę. Powiedz, czego pragniesz, czy lubisz jakiś zapach?
- Po co? - pomyślałem zaraz, że to dziecinna uwaga.
- Aby doświadczyć cudownego posiadania aromatu.
- Boga trudzić stwarzaniem zapachów?
- Cóż znowu? Przecież Bóg stwarza stale zapachy.
- Tak, lecz on stwarza je w kruchych naczyniach płatków kwiatowych ze względu na bezpośrednią potrzebę. Czy potrafi pan zmaterializować kwiaty?
- Materializuję, młody przyjacielu, zapachy.
- Zatem fabryki perfum stracą pracę!
- Pozwolę im nadal pracować: moim celem jest tylko pokazywanie potęgi Boga.
- Panie, czy koniecznie trzeba dowodzić potęgi Boga? Czyż nie dokonuje on cudów nieustannie, na każdym kroku?
- Tak, lecz my także powinniśmy przejawiać niektóre możliwości z Jego nieskończonego bogactwa zdolności twórczych.
- Ile lat zajęło panu opanowanie tej sztuki?
- Dwanaście lat.
- Na wytwarzanie zapachów astralnym sposobem? Czcigodny święty, czy to nie szkoda dwunastu lat na zapachy, które można otrzymać za kilka rupii w kwiaciarni? Zapachy giną razem ze śmiercią. Po cóż nam pragnąć czegoś, co tylko ciału sprawia przyjemność?
- Podobasz mi się, panie filozofie. - Wyciągnął teraz prawą dłoń. Przybrał postawę błogosławiącą.
Znajdowałem się o kilka stóp od Chandha Baby; nie było w pobliżu nikogo, kto by mógł dotknąć mego ciała. Wyciągnąłem prawą dłoń, której jogin nie dotknął.
- Jaki chcesz mieć zapach?
- Róży!
- Niech tak będzie!
Ku memu wielkiemu zdziwieniu mocny, czarujący zapach róży unosił się ze środka mej dłoni. Z uśmiechem wyjąłem z pobliskiej wazy wielki bezwonny biały kwiat.
- Czy ten bezwonny kwiat można przepoić zapachem jaśminu?
- Niech tak będzie!
Zapach jaśminów natychmiast uniósł się spośród płatków. Podziękowałem cudotwórcy i usiadłem obok jednego z jego uczniów. Powiedział mi on, że Chandha Baba, którego właściwe nazwisko brzmi: Yishudhananda, nauczył się wielu zadziwiających tajemnic jogi od swego mistrza w Tybecie. Ten tybetański jogin, jak mnie zapewniał, osiągnął wiek przeszło tysiąca lat.
- Jego uczeń Chandha Baba nie zawsze robi cuda z zapachami w tak prosty sposób, jak tego byłeś świadkiem. - Uczeń mówił to wyraźnie, szczycąc się dumnie swym mistrzem. - Postępowanie jego bywa bardzo rozmaite odpowiednio do rozmaitości ludzkich temperamentów. On jest cudowny! Wiele osób spośród inteligencji Kalkuty należy do jego zwolenników.
W głębi duszy postanowiłem, że ja się do nich nie przyłączę. Guru, który nazbyt dosłownie był cudowny, nie odpowiadał mi. Grzecznie dziękując Chandha Babie odszedłem do domu. Wałęsając się nieco po drodze do domu zastanawiałem się nad trzema tak różnymi spotkaniami tego dnia.
Gdy zbliżałem się do bramy domu na Gurpar Road, spotkała mnie moja siostra Urna.
- Stajesz się bardzo elegancki dzięki tym perfumom! Bez słowa podsunąłem swą dłoń do powąchania.
- Ach, jaki piękny zapach róży! Niezwykle mocny!
Myśląc o tym, że jest to dość niezwykłe, w milczeniu podsunąłem JeJ kwiat uperfumowany astralnie.
. - Och, tak lubię jaśmin. - Pochwyciła kwiat. Zabawnie zastygła JeJ twarz, gdy ponownie wąchała zapach jaśminu z kwiatu, o którym dobrze wiedziała, że nie pachnie. Jej reakcja rozwiała moje podejrzenie, że Chandha Baba po prostu wywołał u mnie stan sugestii, wskutek czego tylko ja sam mógłbym odczuwać obydwa zapachy.
Dowiedziałem się później od mego przyjaciela Alakanandy, że "Święty zapachów" posiadał także dar, którego bardzo życzyłbym milionom głodujących ludzi w Azji i Afryce.
- Byłem w domu Chandha Baby w Burdwanie wraz z setką innych gości - opowiadał mi Alakananda. - Była tam jakaś uroczystość. Ponieważ jogin cieszył się reputacją, że potrafi wydobywać przedmioty z pustego powietrza, poprosiłem go żartem, aby zmaterializował trochę pomarańczy, których sezon jeszcze nie nadszedł. Natychmiast każde luczi36, jakie znajdowało się na wszystkich bananowych liściach, wydęło się. Okazało się, że w każdej powłoczce z chleba znajdowała się obrana pomarańcza. Skosztowałem własnej z pewną obawą, lecz okazała się wyborna.
Wiele lat później, dzięki wewnętrznemu urzeczywistnieniu, zrozumiałem, w jaki sposób Chandha Baba dokonywał swych materializacji. Niestety! Metoda ta jest zgoła niedostępna dla głodnych milionów ludzi tego świata!
Rozmaite bodźce myślowe, na które człowiek reaguje - dotykowo, wzrokowo, smakowo, słuchowo czy węchowo - powstają dzięki zmianom wibracyjnym w elektronach i protonach. Wibracje te są regulowane przez ,,żywotrony"(prana), subtelne siły życiowe lub energie subtelniejsze od atomowych, które są pobierane przez pięć różnych ideowych substancji zmysłów.
Chandha Baba, harmonizując się dzięki pewnym ćwiczeniom jogi z siłą kosmiczną, potrafił tak kierować "żywotronami", że zmieniały strukturę swych drgań i obiektywizowały pożądany rezultat. Jego zapachy, owoce i inne cuda były materializacją drgań kosmicznych, a nie tylko wewnętrznymi wrażeniami, wywołanymi hipnotycznie.37
Cuda, w rodzaju tych, które wywoływał "Święty zapachów", są bardzo efektowne, ale duchowo bezużyteczne. Poza rozrywką nie mają one większego znaczenia i tylko odwodzą ludzi od poważnego szukania Boga.
Hipnoza bywa stosowana przez lekarzy przy lżejszych operacjach jako rodzaj psychicznego chloroformu w stosunku do osób, dla których środki anestetyczne są niebezpieczne. Jednakże częstsze stosowanie hipnozy jest szkodliwe dla hipnotyzowanych: jej ujemny wpływ psychologiczny polega na zakłóceniu z czasem działalności komórek mózgu. Hipnoza jest wdarciem się na teren cudzej świadomości38. Zjawiska występujące w tym stanie nie mają nic wspólnego z cudami dokonywanymi przez ludzi realizujących w sobie Boga. Prawdziwi święci, obudzeni w Bogu, wywołują zmiany w tym ułudnym świecie dzięki doskonałemu zharmonizowaniu swej woli z kosmicznym Twórczym Marzycielem39-
Ostentancyjne popisywanie się niezwykłymi zdolnościami jest
otępiane przez Mistrzów. Mistyk perski, Abu Said, wykpił raz
fakirów dumnych ze swej władzy nad wodą, powietrzem i przestrzenią:
- Żaba także świetnie się czuje w wodzie! - Abu Said ganił łagodnie. - Kruki i sępy z łatwością latają w powietrzu; diabeł jest równocześnie obecny na Zachodzie i na Wschodzie! Prawdziwym człowiekiem jest tenv kto w sprawiedliwości mieszka wśród swych bliźnich, kto kupuje i sprzeda-fe' lecz nigdy nawet na chwilę nie zapomina o Bogu".40
Przy innej sposobności wielki perski nauczyciel wyraził swe poglądy na życie religijne w sposób następujący: - Odsuwaj na bok to, co masz, w głowie (egoistyczne pragnienia i ambicje), obdarzaj chętnie tym, co^ "masz w dłoni i nigdy nie cofaj się przed ciosami przeciwności! "-"Ani bezstronny mędrzec ze świątyni Kalighat, ani wyćwiczony w Tybecie jogin nie zaspokoił mej tęsknoty za guru. Serce moje nie tęskniło za nauczycielem tylko dla jego podziwu i uznania i długo milczało uśpione. Aż w końcu spotkałem swego mistrza, który nauczył mnie postawy prawdziwego człowieka samą wzniosłością swego przykładu.
ROZDZIAŁ 6 Tygrysi Swami
- Uzyskałem adres Tygrysiego Swamiego. Chodźmy do niego jutro. - Ten przyjemny pomysł wyszedł od Czandy, jednego z mych przyjaciół ze szkoły średniej. Bardzo pragnąłem poznać świętego, który w swym przedzakonnym życiu gołymi rękami chwytał tygrysy i walczył z nimi. Takie niezwykłe czyny budziły we mnie wielki chłopięcy entuzjazm.
Choć następnego dnia powiało zimowym chłodem, Czandi i ja wybraliśmy się na wyprawę. Długo i bezskutecznie szukaliśmy w Boh-hamiopur, poza granicami Kalkuty, właściwego domu, zanim wreszcie dotarliśmy do niego. Przy drzwiach znajdowały się dwa żelazne dzwonki, zadzwoniłem donośnie. Pomimo tego hałasu służący nadszedł bardzo wolnym krokiem. Ironiczny jego uśmiech dawał do zrozumienia, że goście nie potrafią swym hałasem zakłócić spokoju tego domu.
Wyczuwając w tym milczącą naganę, byliśmy zadowoleni i wdzięczni, gdy zostaliśmy poproszeni do wnętrza domu. Długie czekanie obudziło w nas złe przeczucie. W Indiach wszystkich szukających prawdy obowiązuje niepisane prawo cierpliwości; mistrz może celowo poddać próbie czyjeś pragnienie spotkania się z nim. Ten psychologiczny fortel bywa szeroko stosowany na Zachodzie przez lekarzy i dentystów!
Gdy wreszcie służący nas poprosił, weszliśmy, ja i Czandi, do sypialni. Sławny Sohong Swami siedział na łożu. Widok jego potężnego ciała zrobił na nas osobliwe wrażenie. Z szeroko otwartymi oczami staliśmy oniemiali. Nigdy dotąd nie widzieliśmy takiej potężnej klatki piersiowej czy bicepsów. Nad ogromnym karkiem znajdowała się sroga głowa i spokojna twarz Swamiego, ozdobiona spływającymi lokami włosów, brodą i wąsem. W ciemnych jego oczach widniały równocześnie cechy gołębicy i tygrysa. Miał na sobie skórę tygrysią.
Odzyskawszy głos, ja i mój przyjaciel, pozdrowiliśmy mnicha i wyraziliśmy nasz podziw dla jego odwagi i dzielności na niezwykłej arenie walki z tygrysami.
- Prosimy, jeśli można, opowiedz nam, jak to jest możliwe pokonać gołymi rękami najsroższą bestię dżungli, królewskiego tygrysa Bengalu?
- Synowie moi - walczyć z tygrysami to głupstwo. Mógłbym to i dziś uczynić, gdyby to było konieczne. - Uśmiechnął się dziecięco.
- Patrzycie na tygrysa jak na tygrysa, a ja widzę w nim domowego kota.
- Swamidżi, myślę, że potrafiłbym przepoić swą podświadomość myślą, że tygrys jest kotem domowym, czy jednak potrafiłbym sprawić, aby i tygrys w to uwierzył?
- Oczywiście - siła też jest konieczna! Nie można się spodziewać, że zwycięży niemowlę, które sobie wyobraża, że tygrys jest domowym kotem. Potężne ręce są dla mnie wystarczającym orężem.
Swami poprosił nas na dziedziniec, gdzie uderzył pięścią w krawędź ściany. Cegła wyleciała ze ściany na podłogę: niebo ukazało się przez otwór w ścianie. Ze zdumienia całkiem oniemiałem; człowiek, który jednym uderzeniem pięści potrafi z solidnej ściany wywalić spojoną wapnem cegłę - pomyślałem - potrafi na pewno wybić zęby tygrysowi.
- Wielu ludzi posiada taką samą jak ja siłę fizyczną, lecz brak im pełnego zaufania do siebie. Kto jest silny tylko fizycznie, a nie posiada siły umysłu, załamie się na sam widok dzikiej bestii hasającej swobodnie po dżungli. Tygrys z naturalną swą dzikością i w naturalnych warunkach jest całkiem inny aniżeli opiumowane zwierzę w cyrku! Niejeden człowiek o sile Herkulesa uległ przerażeniu i doznał nikczemnego upadku ducha, gdy stanął oko w oko z królewskim tygrysem Bengalu. W ten sposób tygrys doprowadza świadomość człowieka do stanu domowego kota. Człowiek, który ma dostatecznie silne ciało i mocną determinację, ma możność odwrócenia szans na swoją korzyść i narzucenia mu poczucia bezbronności domowego kota. Jakże często to właśnie czyniłem!
Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że tytan, który stał przede mną, potrafi przeobrazić tygrysa w domowego kota. Czandi i ja słuchaliśmy go z szacunkiem, a on pouczał nas życzliwie.
- Umysł jest władcą mięśni. Siła, z jaką młot uderza, zależy od włożonej weń energii: siła, którą przejawia cielesne narzędzie człowieka, zależy od jego agresywnej woli i odwagi. Umysł w dosłownym znaczeniu przetwarza i podtrzymuje ciało. Pod naciskiem instynktów z dawnych wcieleń siła lub słabość przenika stopniowo do świadomości człowieka. Znajduje to swój wyraz w nawykach i przyzwyczaje-|ach, które z kolei konkretyzują się w postaci pożądanego lub niepożądanego ciała. Zewnętrzna słabość ma swe źródło w umyśle, Jego błędnym kole ciało skrępowane jest przez przyzwyczajenia, co Powoduje, że z kolei umysł karleje. Jeśli pan pozwala, aby rządził nim sługa, to sługa staje się autokratą: w podobny sposób umysł może się stać niewolnikiem podległym wymaganiom ciała.
Dzięki niezłomnemu uporowi w myśleniu o zdrowiu i sile przezwyciężyłem tę słabość. Mam wszelką podstawę do wysławiania siły umysłu, która - jak przekonałem się - jest rzeczywistym zwycięzcą bengalskiego tygrysa.
- Czcigodny Swami, jak sądzisz, czy mógłbym kiedyś walczyć z tygrysami? - Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy tak dziwaczna myśl i ambicja nawiedziły mój umysł.
- Tak. - Swami uśmiechnął się. - Istnieją jednak różne rodzaje tygrysów; niektóre z nich wałęsają się po dżunglach ludzkich namiętności i pożądań. Przez bicie pięścią dzikich zwierząt nie zdobywa się żadnych duchowych korzyści. Bądź raczej zwycięzcą nad wewnętrznymi drapieżnikami.
- Czy moglibyśmy usłyszeć, panie, w jaki sposób zmieniłeś się z pogromcy dzikich tygrysów w pogromcę dzikich namiętności?
Tygrysi swami zapadł w milczenie. W oczach jego widoczne było cofanie się w przeszłość i przywoływanie wizji minionych lat. Zauważyłem w jego umyśle lekką walkę, zanim zdecydował się uczynić zadość mej prośbie. Wreszcie uśmiechnął się na znak zgody.
- Gdy sława moja doszła do szczytu, zatruła mnie pycha. Postanowiłem nie tylko walczyć z tygrysami, ale także popisywać się przy tym różnymi sztuczkami. Miałem ambicję zmusić dzikie zwierzę, aby zachowywało się jak obłaskawione. Zacząłem dawać publiczne pokazy walki, osiągając przyjemne sukcesy.
Pewnego wieczoru ojciec wszedł do mego pokoju zatroskany: - Synu, muszę przekazać ci ostrzeżenie. Chciałbym, abyś ustrzegł się nieszczęścia, które jest konsekwencją żelaznego prawa przyczyny i skutku.
- Zadziwiasz mnie, ojcze! wiesz dobrze, że tygrysy są piękne, lecz bezlitosne. Wkrótce po zjedzeniu dużego nieszczęsnego stworzenia tygrys pała nową żądzą na widok nowej ofiary. Może to być zgrabna gazela, skacząca wesoło po trawie dżungli. Tygrys, ta zła bestia, dopadłszy i rozerwawszy jej miękkie gardło zaledwie skosztuje niewinnej krwi i idzie dalej swą drogą.
Ze wszystkich zwierząt dżungli tygrysy są najbardziej niegodziwe i godne pogardy. Kto wie? Może moje ciosy doprowadzą ich twarde głowy wkrótce do opamiętania. Jestem dyrektorem wyższej szkoły leśnej, która uczy ich łagodniejszych obyczajów!
Proszę cię, ojcze, uważaj mnie za pogromcę tygrysów, ale nigdy za ich zabójcę. Jak moje dobre czyny mogłyby sprowadzić na mnie nieszczęście? Proszę cię, nie narzucaj mi rozkazu zmiany trybu mego życia!
Pojmowaliśmy, Czandi i ja, z całą uwagą i zrozumieniem ten trudny dylemat. W Indiach dziecko niełatwo potrafi zlekceważyć życzenie rodziców.
- Ze stoickim milczeniem ojciec słuchał mych wyjaśnień. Wreszcie z całą powagą wyjawił, o co mu chodziło.
- Zmuszasz mnie, synu, do powtórzenia złowróżbnej przepowiedni, którą usłyszałem z ust pewnego świętego. Gdy wczoraj siedziałem na werandzie, odbywając mą codzienną medytację, podszedł on do mnie i rzekł:
- Drogi przyjacielu, przychodzę z pewnym posłaniem dla twego walecznego syna. Niechaj zaprzestanie on swej okrutnej działalności. W przeciwnym razie najbliższe jego spotkanie z tygrysem przyniesie mu poważne rany, które wywołają sześciomiesięczną ciężką chorobę. Porzuci on potem swój dotychczasowy tryb życia i zostanie mnichem.
- Wiadomość ta nie wywarła na mnie wrażenia. Byłem zdania, że ojciec stał się łatwowierną ofiarą jakiegoś pomylonego fanatyka.
Tygrysi swami uczynił to wyznanie z niecierpliwym gestem, jakby chciał podkreślić swą głupotę. Przez dłuższą chwilę milczał ponuro, jak gdyby zapomniał o naszej obecności. Gdy na nowo podjął ciekawy wątek swego opowiadania, uczynił to nagle przyciszonym głosem.
- Niedługo po tym ostrzeżeniu, przekazanym mi przez ojca, znalazłem się w stolicy Cooch Behar. Ten malowniczy kraj był dla mnie nowy i spodziewałem się w nim odpoczynku. Jak zwykle i wszędzie szedł za mną ulicami ciekawski tłum. Słyszałem szeptane uwagi:
- To człowiek, który walczy z dzikimi tygrysami!
- Czy on ma nogi, czy pnie drzewa?
- Popatrz na jego twarz! On chyba jest inkarnacją samego króla tygrysów!
Łobuzy miejskie, jak wiecie, funkcjonują jak ostatnie wydania dzienników! A z jaką nadzwyczajną prędkością rozchodzą się z domu do domu plotki kobiece! W ciągu kilku godzin całe miasto zostało Poruszone wiadomością o moim przybyciu.
Wieczorem odpoczywałem spokojnie, gdy nagle posłyszałem odgłos galopujących koni. Zatrzymały się przed domem, w którym przebywa-em, Weszła grupa wysokich, ubranych w turbany policjantów. Byłem skończony. Wszystko jest możliwe dla tych twórców ludzkiego prawa, Pomyślałem. Czy chcą, abym dokonał czegoś zupełnie wyjątkowego? oficer jednak ukłonił się z niezwykłą uprzejmością:
- Czcigodny panie, zostaliśmy przysłani przez księcia, aby cię w jego imieniu powitać w Cooch Behar. Miło mu jest zaprosić cię do swego pałacu na jutro rano.
Zastanowiłem się przez chwilę nad tą propozycją. Z jakiejś niejasnej przyczyny odczuwałem ostre niezadowolenie z powodu zakłócenia mi spokojnej podróży. Jednakże błagalna postawa policjantów wzruszyła mnie: zgodziłem się pójść.
Następnego dnia zostałem zaskoczony honorową eskortą: wspaniały powóz zaprzężony w cztery konie wiózł mnie od bramy mego domu. Służący trzymał nade mną ozdobny parasol, aby osłonić mnie przed palącym blaskiem słońca. Cieszyłem się przyjemną jazdą przez miasto i jego lesiste peryferie. Królewski potomek osobiście mnie witał u bram pałacu. Zaproponował, bym usiadł na jego własnym fotelu, pokrytym złocistym brokatem, sam zaś ze śmiechem usiadł na skromnym krześle. Cała ta uprzejmość będzie mnie na pewno coś kosztować! pomyślałem sobie coraz bardziej zdumiony. Po kilku zdawkowych uwagach książę odsłonił swe zamiary:
- Całe moje miasto poruszone jest wieścią, że potrafisz walczyć z dzikimi tygrysami samymi tylko gołymi pięściami. Czy to prawda?
- Tak jest w istocie.
- Doprawdy trudno mi w to uwierzyć! Jesteś przecież Bengal-czykiem z Kalkuty, żywiącym się miejskim białym ryżem. Proszę mi powiedzieć otwarcie: może walczyłeś tylko ze słabymi, karmionymi opium zwierzętami? - Głos jego był krzykliwy i drwiący, o prowincjonalnym akcencie.
Nie raczyłem odpowiedzieć na to obraźliwe pytanie.
- Wzywam cię do walki z moim świeżo złapanym tygrysem, Radżą Begam ("Książę Księżna" - tak był nazywany, aby zaznaczyć, że zwierzę to posiadało połączoną dzikość tygrysa i tygrysicy). Jeśli potrafisz skutecznie stawić mu czoło, związać go łańcuchen i wyjść z klatki w stanie przytomnym, otrzymasz na własność tego królewskiego tygrysa! Otrzymasz również w darze kilka tysięcy rupii i wiele innych podarunków. Jeśli odmówisz z nim walki, każę ogłosić w całym państwie, że jesteś oszustem!
Bezczelne te słowa uderzyły we mnie jak grad kuł. Z gniewem odpaliłem mu, że się zgadzam. Książę, który z podniecenia aż uniósł się z krzesła, opadł teraz z powrotem na krzesło z sadystycznym śmiechem. Przypomnieli mi się władcy Rzymu, którzy rozkoszowali się posyłając chrześcijan na arenę zwierzętom na pożarcie.
- Walka odbędzie się od dziś za tydzień. Żałuję, że nie mogę ci pozwolić na oglądanie tygrysa wcześniej.
Nie wiem, czego się książę obawiał, czy tego, że zahipnotyzuję tvgrysa' C7y ^e potajemnie dam mu opium!
Opuściłem pałac, stwierdzając z rozbawieniem, że teraz już nie był mi potrzebny królewski parasol ani galowy powóz.
W ciągu następnego tygodnia przygotowywałem metodycznie swój umysł i ciało do czekającej mnie próby. Przez służącego dowiadywałem się fantastycznych wieści. Okropna przepowiednia, jaką święty dał ojcu, rozeszła się szeroko, rosnąc z ust do ust. Wielu prostych mieszczan wierzyło, że zły duch przeklęty przez bogów reinkarnował się jako tygrys, który w nocy przybierał rozmaite demoniczne kształty, a w ciągu dnia pozostawał pręgowanym zwierzem. Twierdzono, że ten demon-tygrys został zesłany, aby mnie upokorzyć.
Według innej fantastycznej wersji zwierzęta modliły się do tygrysiego nieba i w odpowiedzi na te modły zjawił się Radża Begam. Miał on być narzędziem kary na mnie - dwunożnego zuchwalca, obrażającego cały tygrysi gatunek. Na nieuzbrojonego, pozbawionego sierści i kłów człowieka, który poważył się wyzywać uzbrojonego w pazury i stalowe mięśnie tygrysa. Nagromadzony jad nienawiści wszystkich pognębionych przeze mnie tygrysów - twierdzili mieszczanie - urósł w wystarczającą potęgę, aby mogły wprawić się w ruch tajemne prawa i doprowadzić dumnego pogromcę tygrysów do upadku.
Służący doniósł mi także, iż książę wyżywał się w organizowaniu pokazu siły pomiędzy człowiekiem a dzikim zwierzęciem. Osobiście nadzorował budowę obszernego pawilonu-namiotu mającego pomieścić tysiące ludzi. W środku namiotu znajdował się Radża Begam w ogromnej żelaznej klatce, otoczonej zewnętrznym pasem przestrzeni bezpieczeństwa. Nieustannie więzień wydawał z siebie serie ryków mrożących krew w żyłach. Żywiono go skąpo, aby pobudzić jego gniewny apetyt. Może książę spodziewał się, że stanę się ucztą tygrysa. Tłumy ludzi z miasta i okolicy wykupywały skwapliwie bilety, gdy bijąc w bębny ogłoszono o niezwykłej walce. W dniu walki setki ludzi musiały odejść z braku miejsca. Wielu ludzi wdarło się do środka przez otwory w płótnie namiotu lub tłoczyło się w ciasnej przestrzeni poniżej galerii dla widzów.
Gdy opowiadanie Swamiego zbliżało się do punktu kulminacyjnego, rosło też moje podniecenie; również Czandi oniemiał z przejęcia. - Wśród przenikliwych ryków Radży Begam i wrzawy przestraszonego tłumu ukazałem się spokojny. Oprócz skąpej opaski dokoła bioder nie miałem na sobie żadnej ochronnej odzieży. Od sunąłem rygiel drzwi prowadzących do pasa bezpieczeństwa, a następnie spokojnie zamknąłem za sobą drzwi. Tygrys poczuł mnie. Skoczywszy z grzmiącym łoskotem na kraty klatki, wydał przerażający ryk na powitanie. Widownia zamilkła w żałosnym przerażeniu; wyglądałem jak jagnię przed szalejącą bestią.
W okamgnieniu znalazłem się w klatce; jednakże w chwili, gdy zatrzaskiwałem drzwi, Radża Begam rzucił się wprost na mnie. Prawa moja ręka została straszliwie rozdarta. Ludzka krew, największa dla tygrysa uczta, lała się przerażającym strumieniem. Proroctwo świętego zdawało się spełniać.
Otrząsnąłem się natychmiast z wrażenia, jakie wywołała we mnie ta pierwsza poważna rana, której doznałem. Oderwawszy wzrok od mych krwawych palców, które wsunąłem pod opaskę biodrową, zadałem lewym ramieniem druzgocący cios. Zwierzę zatoczyło się, zawirowało w tyle klatki i konwulsyjnie skoczyło naprzód. Sławne moje uderzenie pięścią spadło na jego łeb.
Ale smak krwi działał na Radżę Bagam jak na długo wyposzczonego pijaka pierwszy łyk wina, który doprowadza go do szaleństwa. Ogłuszająca wrzawa podnosiła się za każdym coraz wścieklejszym atakiem zwierzęcia. Obrona jedną tylko ręką była niedostateczna i nie osłaniała mnie należycie przed pazurami i kłami. A jednak rozdawałem oślepiające ciosy. Wykrwawiając się wzajemnie, walczyliśmy na śmierć i życie. Klatka stała się istnym pandemonium: krew bryzgała na wszystkie strony, a ryki bólu i śmiertelnej żądzy wydzierały się z gardła bestii.
- Zastrzelić go! Zabić tygrysa! - podniosły się krzyki na widowni. Człowiek i zwierzę poruszali się jednak tak szybko, że kula strażnika chybiła. Zebrałem całą swą siłę woli, ryknąłem wściekle i wymierzyłem ostateczny, rozstrzygający cios. Tygrys wywrócił się i leżał spokojnie.
- Jak kot domowy! - wtrąciłem.
Swami uśmiechnął się, przytakując mi wesoło, i ciągnął dalej swą przejmującą opowieść:
- Radża Begam został wreszcie pokonany. Królewska jego duma jeszcze bardziej poniżona; poszarpanymi dłońmi zmusiłem go do otwarcia paszczy. Przez dramatyczną chwilę trzymałem własną głowę w otwartej śmiertelnej pułapce. Obejrzałem się za łańcuchem. Ze stosu na podłodze wyciągnąłem jeden i przywiązałem nim tygrysa do kraty klatki. W triumfie ruszyłem w stronę drzwi.
Lecz ten diabeł wcielony, Radża Begam, miał siły żywotne chyba demonicznego pochodzenia. Niewiarygodnym skokiem zerwał łańcuch i padł mi na plecy. Mając jego paszczę na plecach, upadłem gwałtownie, lecz w okamgnieniu miałem go pod sobą. Pod bezlitosnymi uderzeniami zdradzieckie zwierzę zapadło w stan półświadomo-ści Tym razem uwiązałem go staranniej. Powoli opuściłem klatkę.
Znalazłem się w środku nowej wrzawy, tym razem wrzawy radości. Radosne okrzyki tłumu wybuchały jakby z jednego ogromnego gardła. Choć strasznie poraniony, wypełniłem trzy warunki walki - ogłuszenie tygrysa, przywiązanie go łańcuchem i wyjście z klatki bez czyjejkolwiek pomocy. Na dodatek tak dramatycznie stłukłem i przeraziłem napastliwą bestię, że nie skorzystała z okazji, gdy trzymałem głowę w jej paszczy!
Po opatrzeniu mych ran zostałem uczczony i uwieńczony; setki złotych monet padło do moich stóp. Całe miasto świętowało. Toczyły się długie dyskusje na temat mego zwycięstwa nad jednym z największych i najdzikszych tygrysów. Zgodnie z obietnicą Radża Begam został mi oddany, ale ja nie czułem dumy.
W moim sercu dokonała się duchowa przemiana. Wyglądało to tak, jakbym równocześnie z wyjściem z klatki zatrzasnął drzwi dla mych świeckich ambicji.
Nastąpił smutny okres. Przez sześć miesięcy leżałem bliski śmierci z powodu zakażenia krwi. Gdy już wyzdrowiałem na tyle, aby móc opuścić Cooch Behar, wróciłem do swego rodzinnego miasta.
Wiem teraz, że to mój nauczyciel jest tym świętym człowiekiem, który udzielił mi mądrej przestrogi. Z pokorą wyznałem to mojemu ojcu. Ach, gdybym go tylko mógł znaleźć! Pragnienie moje było szczere, toteż pewnego dnia święty przybył bez zapowiedzi.
- Dość już gromienia tygrysów! - Mówił to ze spokojną stanowczością. - Pójdź ze mną; nauczę cię ujarzmiać bestie niewiedzy krążące w dżungli ludzkiego umysłu. Jesteś przyzwyczajony do widowni; więc pokaż, jak będziesz opanowywał jogę.
- Zostałem wtajemniczony i wprowadzony na ścieżkę duchową przez mego świątobliwego guru. Otwarł on drzwi mej duszy, zardzewiałe i stawiające opór z powodu długiego ich nieużywania. Niebawem wybraliśmy się, idąc ręka w rękę, po moją naukę w Himalaje.
Czandi i ja skłoniliśmy się do stóp Swamiego, wdzięczni za jego opowiadanie ze swego życia, tak bardzo podobnego do gwałtownego, Przerażającego cyklonu. Czułem się w pełni wynagrodzony za długie wstępne wyczekiwanie w chłodnym salonie.
ROZDZIAŁ 7
Święty unoszący się w powietrzu
- Słuchaj, widziałem, jak jogin unosił się w powietrzu kilka stóp nad ziemią. Było to wczoraj wieczór na zebraniu kilku osób. - Przyjaciel mój, Upendra Mohun Chowdhury, opowiadał mi to z przejęciem.
Odpowiedziałem mu z pełnym entuzjazmu uśmiechem: - Może potrafię zgadnąć jego nazwisko. Czy to był Bhaduri Mahasaya z Górnej Okrężnej ulicy?
Upendra przytaknął, nieco zawiedziony, że nie przyniósł mi żadnej nowiny. Przyjaciele znali moje zainteresowanie świętymi i odczuwali dużą radość, gdy mogli mnie naprowadzić na nowy ślad.
- Ten jogin mieszka tak blisko, że często go odwiedzam. - Słowa moje wywołały na twarzy Upendry żywe zaciekawienie, toteż uczyniłem dalsze zwierzenia.
- Widziałem u niego niezwykłe rzeczy. Opanował on doskonale rozmaite pranajamy*1 starożytnej ośmiorakiej jogi, opisanej przez Patandżalego42. Pewnego razu Bhaduri Mahasaya wykonywał w mej obecności bhastrika pranajama z taką niezwykłą siłą, że zdawało się, iż burza zerwała się w pokoju! Potem uciszył ten grzmiący oddech i trwał bez ruchu w wysokim stanie nadświadomości43. Po burzy zapanowała atmosfera spokoju, niesłychanie żywa, nie do zapomnienia.
- Słyszałem, że święty nigdy nie wychodzi z domu. - Twarz Upendry wyrażała lekkie niedowierzanie.
- Rzeczywiście, to prawda! przebywa w domu od dwudziestu lat. W czasie uroczystości świątecznych rozluźnia nieco nałożoną sobie regułę i wychodzi na chodnik przed domem! Gromadzą się tam żebracy, którzy znają dobre serce świętego Bhaduri.
- W jaki sposób może utrzymać się on w powietrzu wbrew prawu grawitacji?
- Ciało jego traci swój ciężar po zastosowaniu pewnych pranajarn. Może ono wtedy unosić się w powietrzu lub podskakiwać jak skacząca żaba. Wiadomo, że nawet święci, którzy nie uprawiali formalnej jogi. unosili się w górę w stanie intensywnego oddania się Bogu.
- Radbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym mędrcu. Czy chodzisz do niego na wieczorne zebrania? - Oczy Upendry błyszczały z zaciekawienia.
- Owszem, często na nie chodzę. Ogromnie mnie bawi dowcip jego mądrości. Niekiedy wybucham długim śmiechem i psuję uroczysty nastrój zebrań. Święty nie jest z tego niezadowolony, ale jego uczniowie patrzą na mnie z ukosa!
Tego popołudnia po drodze ze szkoły do domu wszedłem na dziedziniec domu Bhaduri Mahasayi i postanowiłem go odwiedzić. Jogin był niedostępny dla ogółu publiczności. Samotny uczeń, zajmujący parter domu, czuwał nad odosobnieniem mistrza. Uczeń był jakby odźwiernym; wypytywał mnie formalnie, czy mam zaproszenie. Jego guru ukazał się w samą porę, aby mnie uchronić przed zwykłym wyrzuceniem.
- Pozwól wejść Mukundzie, jeśli chce. - Oczy mędrca mrugnęły. - Moja reguła odosobnienia nie jest dla mej wygody, lecz dla wygody innych. - Ludzie światowi nie lubią szczerości, która podważa ich złudzenia. Święci nie tylko są rzadkością, ale też są czasem kłopotliwi. Nawet w pismach świętych można się przekonać, że wywołują oni często kłopoty.
Poszedłem za Bhadurim Mahasaya do jego skromnego mieszkania, z którego rzadko wychodził. Mistrzowie często ignorują rzeczy i kłopoty tego świata, gdyż uwaga ich skupiona jest na innych sprawach i na przestrzeni wielu wieków.
- Mahariszi (Wielki Mędrcu), jesteś pierwszym znanym mi joginem, który zawsze przebywa w domu.
- Czasem Bóg umieszcza swych świętych w nieoczekiwanym
miejscu, inaczej sądzilibyśmy, że można go zredukować do prawa!
Mędrzec nadał swemu ciału lotosową postawę. Pomimo jego
siedemdziesięciu lat nie było widać u niego żadnych nieprzyjemnych
oznak wieku czy siedzącego trybu życia. Silny i wyprostowany, był
'deałem pod każdym względem. Twarz jego była naprawdę obliczem
nszi ego według opisów znajdujących się w starożytnych tekstach.
iał piękną i obfitą brodę. Siedział zawsze wyprostowany, mając oczy
spokojnie utkwione we wszechobecnym.
Razem ze świętym wszedłem w stan medytacji. Po godzinie doszedł mnie jego szlachetny głos:
- Ty często wchodzisz w stan pustki, czy jednak rozwinąłeś
anubhawę? (aktualne postrzeganie Boga) - przypomniał mi, że należy
bardziej kochać Boga niż medytację. - Nie uważaj samej techniki za cel.
Ofiarował mi kilka owoców manga. W żartobliwym usposobieniu które tak mi się podobało przy jego poważnej naturze, zauważy}' - Na ogół ludzie bardziej lubią dżala-jogę (jednoczenie się z pożywieniem) aniżeli dhana-jogę (zjednoczenie się z Bogiem).
Ta gra słów wywołała u mnie wybuch śmiechu.
- Ależ ty się śmiejesz! - Błysk miłości pojawił się w jego spojrzeniu. Zwykle jego twarz była poważna, choć czasem gościł na niej ślad uśmiechu. W jego spokojnych oczach krył teraz się boski uśmiech.
- Te listy pochodzą z dalekiej Ameryki. - Mędrzec wskazał na kilka grubych kopert na stole. - Koresponduję z kilkoma towarzystwami, których członkowie interesują się jogą. Odkrywają oni na nowo Indie, z lepszym wyczuciem kierunku niż Kolumb! Rad jestem im pomóc. Wiedza o jodze jest dostępna dla każdego, kto chce ją otrzymać, podobnie jak nie dające się zmonopolizować światło dnia. To, co riszi odkryli jako istotne dla ludzkiego zbawienia - nie może być uproszczone dla potrzeb Zachodu. Choć różne jest zewnętrzne doświadczenie Zachodu i Wschodu, to jednakowa jest ich dusza i ani na Zachodzie, ani na Wschodzie nie może ona rozkwitać bez praktykowania jakiejś dyscyplinującej formy jogi.
Święty patrzył na mnie swymi spokojnymi oczami. Nie rozumiałem, że jego słowa stanowiły ukrytą proroczą wskazówkę. Dopiero teraz, gdy piszę te słowa, rozumiem pełne znaczenie okolicznościowych wzmianek, które często do mnie kierował, że mam kiedyś zanieść naukę Indii do Ameryki.
- Mahariszi, chciałbym, abyś dla dobra świata napisał książkę o jodze.
- Ja kształcę uczniów. Oni i ich uczniowie będą żywymi księgami, zabezpieczonymi przed naturalnym niszczącym działaniem czasu i nieodpowiednimi interpretacjami krytyków. - Żart Bhaduriego wywołał nowy wybuch mego śmiechu.
Pozostawałem sam na sam z joginem aż do chwili, gdy uczniowie jego przybyli na wieczorne zebranie. Bhaduri Mahasaya rozpoczął jeden ze swych niezwykłych dyskursów. Jak spokojna fala przypływu morza zmywał śmiecie z umysłów swych słuchaczy i niósł ich ku Bożej przystani. Swe niezwykle trafne parabole wypowiadał w nieskazitelnym bengalskim języku.
Tego wieczoru Bhaduri przedstawiał rozmaite zagadnienia filozoficzne związane z życiem Mirabai, średniowiecznej księżniczki Radżputańs-kiej, która porzuciła życie dworskie, aby szukać towarzystwa anachore-tów. - Pewien wielki sannyasin odmówił jej przyjęcia, ponieważ była kobietą; odpowiedź jej sprawiła, że pokornie zniżył się on do jej stóp - powiedzcie mistrzowi, rzekła, że ja nie wiem o istnieniu we szechświecie innego pierwiastka męskiego prócz Boga; czyż wobec niego nie jesteśmy wszyscy pierwiastkami żeńskimi? (Pojęcie Pana w świętych tekstach to jedyny twórczy pierwiastek męski).
Mirabai ułożyła wiele ekstatycznych pieśni, które wciąż są żywe w pamięci Indii. Jedną z nich przetłumaczę wam:
Gdybym pływając często, mogła pojąć Boga,
Byłabym wielorybem w morskiej głębi.
Gdybym jedząc korzonki mogła poznać Go,
Chętnie bym przybrała postać białej kozy.
Gdybym za pomocą różańca mogła odkryć Go,
Słałabym modły na mamucich kulkach.
Gdybym czcząc posągi mogła poznać Go,
Kornie górze skalistej cześć bym oddawała.
Gdyby z mlekiem można było Pana wchłonąć,
Dużo cieląt i niemowląt by Go znało.
Gdyby odejście od żony mogło zbliżyć do Boga,
Można by na tysiące eunuchów liczyć.
Mirabai wie, że do odkrycia Boga
Tylko jedno; tylko miłość jest konieczna.
Potrzebna jest tylko miłość.
Kilku uczniów wrzuciło datki do pantofli Bhaduriego leżących obok, gdy siedział on w lotosowej postawie. Ta pełna uszanowania ofiara, będąca obyczajem Indii, mówi, że uczeń składa swe materialne dobra u stóp Mistrza. Wdzięczni przyjaciele to w przebraniu Pan, który czuwa nad swoimi wiernymi.
- Mistrzu, jesteś zdumiewający! - Żegnający się uczeń spoglądał z gorącym uczuciem na patriarchalnego mędrca. - Wyrzekłeś się bogactwa i wygód, aby szukać Boga i nauczać nas mądrości!
Powszechnie było wiadomo, że Bhaduri Mahasaya we wczesnym dzieciństwie, gdy z czystym sercem wszedł na ścieżkę jogi, wyrzekł się wielkiego rodzinnego majątku.
- Stawiasz sprawę do góry nogami! - Twarz świętego wyrażała łagodną naganę. - Porzuciłem nieco mizernych rupii, nieco błahych Przyjemności dla kosmicznego królestwa nieskończonej szczęśliwości. Czyż więc odmówiłem sobie czegoś naprawdę? Mam radość dzielenia się skarbem. Czyż to jest ofiara? Tylko krótkowzroczni ludzie światowi są prawdziwymi ubogimi! Porzucają oni niezrównane boskie skarby dla marnej garstki ziemskich zabawek!
Zachichotałem, słysząc tak paradoksalny pogląd na wyrzeczenie się, pogląd, który czapkę Krezusa kładzie na głowę świątobliwego żebraka, a pysznego milionera obraca w nieświadomego męczennika.
- Porządek Boży mądrzej zabezpiecza naszą przyszłość aniżeli jakiekolwiek towarzystwo ubezpieczeń. - Konkluzja mistrza wyrażała głębokie credo jego wiary. - Pełno jest na świecie niespokojnych wyznawców zewnętrznego bezpieczeństwa. Gorzkie ich myśli są jakby szramami na ich czole. Ten Jedyny, który od pierwszego naszego tchnienia daje nam powietrze i mleko, wie najlepiej, jak dzień za dniem zaopatrzyć swych wiernych.
Często teraz po lekcjach pielgrzymowałem do drzwi świętego. Z milczącą gorliwością pomagał mi osiągnąć anubhawa. Pewnego dnia przeprowadził się na ulicę Ram Mohan Roya, położoną daleko od mojego mieszkania przy ulicy Gurpar. Miłujący go uczniowie zbudowali tam dla niego nową pustelnię, znaną pod nazwą "Nadżendra Math" (pełne jego imię: Nadżendranath Bhaduri. Ściślej rzecz biorąc, math oznacza klasztor, często jednak stosuje się tę nazwę do aszram czyli pustelni).
Wśród "unoszących się w powietrzu świętych" chrześcijańskiego świata znajduje się św. Józef z Cupertine z XVII wieku. Liczni naoczni świadkowie potwierdzali jego czyny. Św. Józef odznaczał się zupełnym zapominaniem o świecie. Jego życie w rzeczywistości było skupieniem się w Bogu. Klasztorni jego bracia nie mogli mu pozwolić, by podawał do wspólnego stołu, gdyż razem z glinianą miską unosił się pod sufit. Zaiste, w wyjątkowy sposób ten zdumiewający święty zwolniony został z konieczności pełnienia swych ziemskich obowiązków. Często widok świętego posągu wystarczał, aby św. Józef wznosił się w pionowym kierunku; można było wówczas oglądać, jak dwaj święci - jeden z kamienia, drugi z ciała - krążyli dokoła siebie w górze w powietrzu.
Św. Teresa z Avila, o wielkim dostojeństwie święta dusza, uważała lewitację fizyczną za bardzo kłopotliwą. Obciążona poważnymi obowiązkami organizacyjnymi, na próżno usiłowała zapobiec swym "wznoszącym ją wzwyż doświadczeniom". "Daremne są jednak - pisała - drobne środki ostrożności, gdy ?an chce inaczej". Ciało św. Teresy, które leży w kościele Alba,w Hiszpanii, od czterech stuleci nie wykazuje oznak rozkładu, lecz roztacza woń kwiatów. Miejsce to było świadkiem niezliczonych cudów.
Chociaż zmusza mnie to do przeskoczenia wielu lat, podaję tu statnie słowa, jakie wypowiedział do mnie Bhaduri Mahasaya. Na krótko przed podróżą na Zachód odszukałem go i pokornie ukląkłem rzed nim, aby otrzymać jego pożegnalne błogosławieństwo:
- jedź, synu, do Ameryki. Weź sobie za tarczę dostojeństwo tarożytnych Indii. Na czole twym wypisane jest zwycięstwo; dalecy,
szlachetni ludzie przyjmą cię dobrze.
ROZDZIAŁ 8
Największy uczony Indii J.C. Bose
- Odkrycia Jagadisa Chandry Bose'a w zakresie telegrafii bez drutu są wcześniejsze od odkryć Marconiego.
Usłyszawszy te intrygującą uwagę, zbliżyłem się do znajdującej się na chodniku grupy profesorów pochłoniętych naukową dyskusją: jeśli motywem mojego przyłączenia się do nich była duma narodowa, nie żałuję tego. Nie mogę zaprzeczyć, że żywo interesowałem się faktami dowodzącymi, że Indie mogą odgrywać czołową rolę nie tylko w metafizyce, ale także w fizyce.
- Co pan ma na myśli?
Profesor wyjaśnił uprzejmie: - Bose pierwszy wynalazł kohe-rer bez drutu oraz instrument wykazujący załamania fal elektrycznych. Jednakże uczony hinduski nie wykorzystał swego wynalazku komercyjnie. Uwagę swą skierował bowiem od świata nieorganicznego do organicznego. Jego rewelacyjne odkrycia jako fizjologa roślin przewyższyły nawet jego własne podstawowe osiągnięcia w fizyce.
Podziękowałem grzecznie memu informatorowi, który dodał: - Ten wielki uczony jest jednym z moich kolegów profesorów w Presidency College.
Następnego dnia złożyłem wizytę wielkiemu uczonemu w jego domu, który znajdował się blisko mego domu na ulicy Gurpar. Długo podziwiałem go z pełnej szacunku odległości. Poważny i skromny botanik powitał mnie łaskawie. Był on przystojnym, krzepkim mężczyzną koło pięćdziesiątki, o gęstych włosach, szerokim czole i zadumanych oczach nauczyciela. Ścisłość jego wypowiedzi świadczyła o jego wieloletnich nawykach naukowych.
- Niedawno powróciłem z podróży na Zachód, gdzie byłem gościem towarzystw naukowych. Członkowie ich wykazywali żywe zainteresowanie precyzyjnymi instrumentami, które wynalazłem, a które dowodzą niepodzielnej jedności życia44. Crescograph Bose'a potrafi powiększyć dziesięć milionów razy. Mikroskop powiek" sza tylko kilka tysięcy razy, a przecież dał naukom biologicznym impuls rozwojowy. Crescograph otwiera nie dające się ogarnąć perspektywy.
- Uczynił pan ogromnie dużo dla przyspieszenia zjednoczenia
Wschodu i Zachodu pod bezimiennym herbem nauki.
- Studiowałem w Cambridge. Jakże podziwu godna jest zachodnia metoda poddawania każdej teorii skrupulatnemu eksperymentalnemu sprawdzaniu! To empiryczne postępowanie szło u mnie ręka w rękę darem introspekcji, który jest mym dziedzictwem Wschodu. Pozwoliło mi to wniknąć w milczący świat przyrody. Wykresy, które pisze wskazówka mego crescographu, stanowią dowód dla najbardziej sceptycznego umysłu, że rośliny mają także wrażliwy system nerwowy i zmienne życie emocjonalne. Miłość, nienawiść, strach, przyjemność, ból, pobudliwość, odrętwienie i niezliczone, odpowiednio zróżnicowane reakcje na bodźce są równie powszechne u roślin, jak u zwierząt.
- Przed panem, panie profesorze, myśl, że we wszystkich stworzeniach pulsuje jedno jedyne życie wydawała się tylko fantazją poetycką! Pewien święty, którego kiedyś poznałem, nigdy nie zrywał kwiatów. "Czyż mogę obrabować krzak róży z przepychu jego piękna? Czyż mam znieważyć jego dostojność przez me nieokrzesane postępowanie?" Piękne jego słowa znalazły dosłowne potwierdzenie w pańskich odkryciach.
- Poeta obcuje z prawdą w sposób bliski i zażyły, natomiast uczony zbliża się do niej niezgrabnie. Przyjdź kiedyś do mego laboratorium i zobacz jednoznaczne świadectwo crescographu.
Z wdzięcznością przyjąłem zaproszenie i pożegnałem się. Dowiedziałem się później, że uczony botanik opuścił Presidency College i przygotowywał nowy ośrodek badań w Kalkucie.
Gdy instytut Bose'a został otwarty, uczestniczyłem w uroczystościach z tym związanych. Setki entuzjastów przechadzało się po jego terenie. Byłem oczarowany artystycznym pięknem i duchowym symbolizmem nowego przybytku nauki. Jego brama frontowa, jak zauważyłem, była zabytkowym, zachowanym sprzed wieków szczątkiem jakiejś odległej świątyni. Ponad lotosowym46 wodotryskiem znajdowała się wyrzeźbiona postać kobieca z pochodnią w ręku, która wyrażała inauski szacunek dla kobiety niosącej wieczne światło. W ogrodzie y»a również mała świątynia poświęcona noumenom. Brak jakiegokolwiek obrazu na ołtarzu wyrażał myśl o bezcielesności Boga.
Przemówienie, jakie Bose wygłosił przy tej sposobności, mogło być Ypowiedziane równie dobrze przez usta któregoś z natchnionych starożytnych riszich: '
- Otwieram dziś ten instytut nie tylko jako laboratorium, ale także jako świątynię. - Uroczysta powaga mówcy niczym niewidzialna zasłona zawisła nad wypełnionym tłumem audytorium. - W toku mych badań zostałem nieświadomie wprowadzony na pogranicze fizyki i biologii. Ku własnemu zdumieniu stwierdziłem, że linia graniczna zanika a pojawiają się punkty styczności pomiędzy królestwami materii ożywionej i nieożywionej. Materię nieorganiczną traktowano dotąd tylko jako bezwładną masę, która pod działaniem różnorodnych sił była niema.
Uniwersalna reakcja podporządkowała metal, roślinę i zwierzę temu samemu wspólnemu prawu. Każde z nich wykazuje te same w istocie rzeczy zjawiska zmęczenia i depresji, z możliwością odpoczynku i powrotu do stanu pierwotnego, jak i trwałego braku odpowiedzi, związanego ze śmiercią. Przejęty czcią do tego zdumiewającego uogólnienia ogłosiłem swe wyniki poparte eksperymentami w Królewskim Towarzystwie (Royal Society). Jednakże obecni na odczycie fizjologowie poradzili mi, abym ograniczył się raczej do badań w zakresie fizyki, gdzie powodzenie moje było pewne, zamiast wdzierać się w ich rezerwat. Nieświadomie zabłąkałem się jednak w domenę niezwykłego systemu kastowego i obraziłem jego etykietę!
Odegrało w tym pewną rolę także teologiczne uprzedzenie, które utożsamia ignorancję z wiarą. Często się zapomina, że On, który otoczył nas dokoła tajemnicą wciąż rozwijającego się stworzenia, posiał w nas pragnienie badania i rozumienia. W ciągu wielu lat błądzenia doszedłem do poznania, że życie człowieka oddanego nauce jest w sposób nieunikniony wypełnione niekończącą się walką. Musimy rzucić swe życie jako całopalną ofiarę, uważając zysk i stratę, powodzenie i zawód za jedno i to samo.
Z biegiem czasu główne towarzystwa naukowe świata przyjęły moje teorie i wyniki mych badań oraz uznały doniosłość hinduskiego wkładu w naukę47. Czyż może kiedykolwiek coś małego lub ograniczonego zadowolić umysł Indii? Dzięki ciągle żywej tradycji i prężnej zdolności odmładzania się kraj ten przystosował się do niezliczonych przemian. Zawsze pojawiali się Hindusi, którzy odrzucając bezpośrednie, absorbujące korzyści dnia szukali urzeczywistnienia najwyższych ideałów życia - nie przez bierne wyrzeczenia się, lecz przez aktywną walkę. Człowiek słaby, który porzucił walkę, nie zyskuje niczego, niczego też nie wyrzeka się. Tylko ten, kto walczy i wygrywa, może wzbogacić świat w owoce swego zwycięskiego doświadczenia.
Praca, jakiej już dokonano w instytucie Bose'a na temat reagowania materii oraz niespodziewane odkrycie w zakresie życia roślin twarły bardzo szerokie dziedziny badań w fizyce, fizjologii, medycynie, rolnictwie, a nawet i w psychologii. Problemy, które dotąd ważane były za nierozwiązalne, weszły obecnie w sferę eksperymentalnych badań. .,..,.
Wysokich osiągnięć nie można uzyskać bez naukowej ścisłości. Dlatego konieczna jest bateria precyzyjnych przyrządów i aparatów mojego pomysłu, które stoją dla każdego widoczne w gablotkach w sali wejściowej. Mówią wam one o długich wysiłkach, mających na celu wyjście poza zwodnicze pozory i wejście w świat niewidzialnej rzeczywistości; mówią o nieustannym trudzie, wytrwałości i pomysłowości, mających na celu przezwyciężenie ograniczeń ludzkich. Każdy twórczy uczony wie, że prawdziwym laboratorium jest jego umysł, w którym poza zasłoną złudy odkrywa prawa prawdy.
Wykłady, które tu będą się odbywać, mają informować o nowych odkryciach dokonanych po raz pierwszy w tych właśnie salach. Dzięki regularnym publikacjom, wydawanym przez instytut, wyniki badań hinduskich dotrą do całego świata. Staną się publiczną własnością. Nigdy nie będziemy żądać patentu. Duch naszej narodowej kultury wymaga, abyśmy zawsze byli wolni od profanowania wiedzy przez wykorzystywanie jej do osiągania osobistego zysku.
Dalszym moim pragnieniem jest życzenie, aby praca w tym instytucie była dostępna, w granicach możliwości, naukowcom wszystkich krajów. Usiłuję kontynuować pod tym względem tradycje mego kraju. Co najmniej dwadzieścia pięć stuleci temu Indie przyjmowały do swych starożytnych uniwersytetów w Nalanda i Teksila uczniów ze wszystkich części świata.
Chociaż nauka nie jest ani wschodnia, ani zachodnia, lecz międzynarodowa, to jednak Indie mają szczególne warunki, aby wnieść do mej wielki wkład48. Płomienna wyobraźnia hinduska, która potrafi narzucić nowy ład masie pozornie sprzecznych faktów, trzymana jest w karbach przez nawyk koncentracji. Te rygory użyczają nieodzownej s»y, aby umysł poszukiwał prawdy z nieskończoną cierpliwością."
Stanęły mi łzy w oczach przy końcowych słowach uczonego. Czyż cierpliwość nie jest synonimem Indii?
Wkrótce po dniu uroczystego otwarcia odwiedziłem ośrodek badań ponownie. Wielki botanik, pomny swego przyrzeczenia, wprowadził mnie do swej spokojnej pracowni.
- Połączę crescograph z tą paprocią. Powiększenie jest ogromne. Gdyby w tej samej proporcji powiększyło się pełzanie ślimaka, to
wydawałoby się, że ślimak pędzi jak pociąg pośpieszny.
Wzrok mój zatrzymał się z przejęciem na ekranie, na którym odbjł się powiększony cień paproci. Drobne ruchy życia były teraz wyraźnie widoczne; roślina bardzo powoli rosła przed mymi oczarowanymi oczami. Uczony dotknął koniuszka paproci metalową sztabką. Ruch paproci ustał nagle, lecz gdy pręt został odsunięty, wymowny rytm odżył na nowo.
- Widziałeś, jak szkodliwe może być słabe zewnętrzne zakłócenie dla wrażliwych tkanek - zauważył Bose. - Patrz, teraz podziałam chloroformem, a potem dam antidotum.
Wpływ chloroformu przerwał całkowicie proces wzrostu, antidotum znowu ożywiło wzrost. Procesy życiowe na ekranie zajęły mnie bardziej aniżeli uczyniłaby to fabuła filmu w kinie. Towarzysz mój (tym razem w roli złoczyńcy) przebił ostrym narzędziem część paproci: ból zaznaczył się spazmatycznym trzepotaniem. Gdy brzytwa przeszła częściowo przez łodygę, cień gwałtownie się poruszył, a potem uspokoił się w ostatecznym momencie śmierci.
Po zachloroformowaniu wielkiego drzewa po raz pierwszy dokonałem z powodzeniem jego przesadzenia. Zazwyczaj taki król lasu bardzo szybko umiera po przesadzeniu go. Jagadis uśmiechnął się szczęśliwy, opowiadając mi o zabiegu ocalającym życie. - Wykresy mego delikatnego aparatu wykazały, że drzewa posiadają swój system krążenia - ruchy soków odpowiadają ciśnieniu krwi w ciałach zwierząt. Wznoszenie się soków nie daje się wytłumaczyć na podstawie wyłącznie mechanicznej, na przykład na zasadzie ciśnienia włoskowatego. Zjawisko to zostało wyjaśnione z pomocą crescographu jako działanie żywych komórek. Fale perystaltyczne wychodzą z walcowatej rury, która rozciąga się aż do podstawy drzewa i działa faktycznie jak serce! Im dokładniej obserwujemy, tym bardziej się przekonywujemy, że jednorodny plan łączy wszystkie formy wielorakiej przyrody.
Wielki uczony zwrócił mi uwagę na inny instrument swego pomysłu:
- Pokażę ci eksperyment z kawałkiem cyny. Siła życia w metalach odpowiada na bodźce dodatnie lub ujemne. Sztyft zarejestruje rozmaite reakcje.
Z głębokim przejęciem obserwowałem wykres, który zapisywał charakterystyczne fale budowy atomowej. Gdy profesor podziałał na cynę chloroformem - drgania wibracyjne na wykresie ustały. Pojawiały się z powrotem w miarę jak metal odzyskiwał powoli swój stan normalny. Towarzysz mój potraktował cynę trującymi chemikaliami- J0bnie w końcu drgania cyny ustały, igła zanotowała na wykresie dramatyczną śmierć. Instrumenty Bose'a dowiodły, że metale, jak na przykład stal używana do scyzoryków i maszyn, podlegają zmęczeniu i odzyskują sprawność po okresowym odpoczynku. Puls życia w metalach uleea poważnemu uszkodzeniu lub nawet zgaszeniu po zastosowaniu prądu elektrycznego lub wielkiego ciśnienia.
Rozejrzałem się dokoła po pokoju, spoglądając na liczne wynalazki wymowne świadectwo niezmordowanej pomysłowości.
- Proszę pana, należy żałować, że masowe rolnictwo nie korzysta należycie z pańskich cudownych instrumentów i nie przyspiesza swego rozwoju. Czyż nie można by z łatwością zastosować niektórych z nich do przeprowadzenia szybkich eksperymentów laboratoryjnych, które by wykazały wpływ rozmaitych nawozów na wzrost rośliny?
- Masz rację. Przyszłe pokolenia dokonają niezliczonych zastosowań instrumentów Bose'a. Uczony rzadko' uzyskuje uznanie u współczesnych; musi mu wystarczyć radość twórczego odkrycia.
Z wyrazami szczerej wdzięczności żegnałem nieznużonego mędrca. "Czy zadziwiająca płodność geniuszu może się kiedykolwiek wyczerpać!" - pomyślałem sobie po rozstaniu.
Pomimo upływu lat w niczym się nie zmniejszyła. Wynalazłszy skomplikowany aparat "kardiograf rezonacyjny", Bose prowadził intensywne badania na niezliczonych indyjskich roślinach. Odkrył ogromną ilość użytecznych lekarstw nie znanych farmakologom. Kardiograf odznacza się wielką dokładnością, gdyż na wykresie zaznacza jedną setną część sekundy. Zapisuje on niezmiernie małe pulsowanie u roślin, zwierząt i człowieka. Wielki botanik przepowiedział, że posługiwanie się jego kardiografem doprowadzi do poglądowych sekcji roślin zamiast zwierząt.
- Równoległe wpływy lekarstwa podanego równocześnie roślinie 1 zwierzęciu wykazały zdumiewającą zgodność - podkreślił Bose.
- Wszystko, co jest w człowieku, znajduje swą odpowiedź w roślinie. Eksperymentowanie na roślinach przyczyni się do zmniejszenia ludzkiego cierpienia.
Wiele lat później pionierskie odkrycia Bose'a w świecie roślin zostały potwierdzone przez innych uczonych. O pracy wykonywanej w r. 1938 w Uniwerytecie Columbia tak pisał "New York Times":
W ostatnich latach stwierdzono, że gdy nerwy przekazują impulsy pomiędzy mózgiem a innymi częściami ciała, wówczas wywiązują się
Delikatne prądy elektryczne. Prądy te mierzono z pomocą precyzyjnych galwanometrów i spotęgowano miliony razy z pomocą współ, czesnych aparatów wzmacniających. Dotychczas jednak nie odkryto zadowalającej metody badania impulsów biegnących w tkance nerwowej żywych zwierząt lub człowieka, a to z powodu wielkiej prędkości tych impulsów.
Dr K.S. Cole i H.J. Curtis ogłosili w swym odkryciu, że długie pojedyncze komórki słodkowodnej rośliny nitella, której się używa w akwariach ze złotymi rybkami, są w istocie swej identyczne z komórkami pojedynczych włókien nerwowych, co więcej, odkryli oni, że pod wpływem bodźca we włóknach nitelli rozchodzą się fale elektryczne, które pod każdym względem, wyjąwszy prędkość, są podobne do fal elektrycznych we włóknach sercowych zwierząt i człowieka. Stwierdzono, że elektryczne impulsy nerwowe w roślinach są o wiele powolniejsze aniżeli u zwierząt. Odkrycie to zostało wyzyskane przez pracowników Columbii jako środek do wykonywania powolnych zdjęć filmowych biegu impulsów elektrycznych w nerwach.
W ten sposób nitella może się stać czymś w rodzaju kamienia z Rosetty do odszyfrowania najskrytszych tajemnic z samego pogranicza umysłu i materii".
Poeta Rabindranath Tagore był gorącym przyjacielem idealistycznego uczonego Indii. Słodki śpiewak Bengalu poświęcił mu następujący wiersz:
O pustelniku, wołaj starożytnymi słowy
Hymn zwany Sama: "Powstańcie! Zbudźcie się!"
Wołaj ludzi, co szczycą się nauką swych szastr,
Od pustych pedantycznych sporów.
Wołaj ich, prostych pyszałków, by wyszli
Na łono przyrody, ziemi szerokiej,
Wezwij grono swych uczniów;
Wokół ognia ofiary zgromadź ich
Wszystkich, niechaj India nasza,
Nasz kraj starożytny do siebie powróci,
Raz jeszcze niech wróci do wielkiego dzieła,
Do obowiązku i samooddania, do głębokiej
Medytacji; niech znów zasiądzie spokojna
Bez żądzy, bez sporów i czysta,
Niechaj jeszcze raz zasiądzie za katedrą
Jako wszystkich krajów nauczyciel.
ROZDZIAŁ 9
Szczęśliwy święty i jego kosmiczna miłość
- Proszę cię, młodzieńcze, usiądź. Rozmawiam z moją Boską Matką. - W milczeniu wszedłem z wielką czcią do pokoju. Anielski wygląd Mistrza Mahasayi całkiem mnie onieśmielił. Jedwabista biała broda i wielkie lśniące oczy sprawiały wrażenie, że jest on wcieleniem czystości. Wzniesiony nieco do góry podbródek i złożone ręce mówiły mi, że moja pierwsza u niego wizyta zakłóciła mu medytację.
Proste słowa jego powitania wywołały we mnie gwałtowny skutek, jakiego jeszcze nie doświadczyłem. Gorycz rozstania z matką z powodu jej śmierci uważałem dotąd za miarę wszelkiej boleści. Obecnie udręka z powodu rozłąki z moją Boską Matką stała się dla mnie nieopisaną torturą ducha. Padłem z jękiem na podłogę.
- Uspokój się, młodzieńcze. - Święty był do głębi zmartwiony. Popadłszy w bezradny smutek objąłem jego stopy jako jedyną ostoję mego ocalenia.
- Święty panie, wstaw się za mną! Zapytaj Boską Matkę, czy znajduję jakąś łaskę w jej oczach!
Obietnicy takiej niełatwo udzielić, Mistrz był zmuszony do milczenia.
Nie miałem cienia wątpliwości, że Mistrz Mahasaya rozmawiał z Matką Powszechną. Było to dla mnie głębokim upokorzeniem, gdy zrozumiałem, że oczy moje są ślepe, aby ją widzieć, chociaż nawet w tej chwili była widzialna dla niewinnych oczu świętego. Trzymając kurczowo jego stopy, głuchy na jego łagodne sprzeciwy, błagałem go raz za razem o łaskę wstawienia się.
- Przedstawię twą sprawę Umiłowanej. - Ustępstwu Mistrza towarzyszył melancholijny, współczujący uśmiech.
Jakaż moc kryła się w tych kilku słowach, że istota moja poczuła S1? odwołana z burzliwego wygnania?
- Panie, proszę pamiętać o przyrzeczniu! Wnet powrócę po wiadomość od Niej! - Radosne przeczucie brzmiało w mym głosie, w którym jeszcze przed chwilą łkał smutek.
Gdy schodziłem po długich schodach, ogarnęły mnie wspomnienia. Ten dom przy ulicy Amherst 50, będący obecnie siedzibą Mistrza Mahasayi, był kiedyś moim domem rodzinnym, w którym umarła moja matka. Tu moje serce zostało rozdarte z bólu z powodu utraty matki i tu także dusza moja przeżyła dzisiaj jakby ukrzyżowanie z powodu nieobecności Boskiej Matki. Uświęcone ściany, które były milczącym świadkiem moich bolesnych ran i ostatecznego ich wyleczenia!
Kroki moje były znacznie żywsze, gdy wracałem do domu na ulice Gurpar. Schowawszy się w mej małej attyce, siedziałem w medytacji aż do godziny dziesiątej. Ciemność ciepłej nocy indyjskiej została nagle rozświetlona cudowną wizją.
Otoczona nimbem blasku Boska Matka stanęła przede mną. Tkliwie uśmiechnięta jej twarz była uosobieniem piękności.
- Zawsze cię kochałam! Zawsze będę cię kochać!
Jeszcze brzmiały w powietrzu niebiańskie słowa, gdy Ona już zniknęła.
Następnego poranka, gdy tylko słońce wzniosło się do przyzwoitego poziomu, złożyłem drugą wizytę Mistrzowi Mahasayi. Wspinając się po schodach domu tak pełnego dla mnie wspomnień, dotarłem do pokoju na trzecim piętrze. Klamka zamkniętych drzwi była owinięta płótnem, co odczułem jako wskazówkę, że święty pragnie pozostać sam. Gdy stanąłem niezdecydowany na korytarzu, witająca mnie ręka Mistrza otwarła drzwi. Uklęknąłem u jego świętych stóp. Dla żartu przybrałem uroczystą minę, ukrywając swe mistyczne podniecenie.
- Panie, przyznaję, przyszedłem nieco wcześniej po wiadomość. Czy Boska Matka wspomniała cokolwiek o mnie?
- O ty figlarzu!
Nie mógł doprawdy nic innego powiedzieć. Widocznie moja udawana powaga zrobiła wrażenie.
- Dlaczego, panie, mówisz tak tajemniczo i wymijająco? Czy święci nigdy nie mówią jasno? - prowokowałem nieco świętego.
- Czy musisz mnie wypróbować? - Spokojne jego oczy były pełne zrozumienia. - Czyż mogę dziś rano dodać choć jedno słowo do zapewnienia, które o dziesiątej wieczór otrzymałeś od samej Pięknej Matki?
Mistrz Mahasaya panował nad bramą do mej duszy; ponownie rzuciłem mu się do stóp. Tym razem jednak oczy moje wezbrały łzaffli szczęścia, a nie bólu minionej przeszłości.
- Czy sądzisz, że twoje oddanie się i pobożność nie wzruszy Nieskończonego Miłosierdzia? Macierzyństwo Boskie, któremu cześć oddawałeś zarówno w ludzkiej jak i boskiej postaci, nie może nigdy nie odpowiedzieć na twój osamotniony krzyk.
Kimże był ten prosty święty, którego najskromniejsza prośba Huchowa została spełniona? Jego rola w świecie była tak skromna, jak wypadało spełniać człowiekowi największej pokory jaką znałem. y tym domu przy ulicy Amherst Mistrz Mahasaya50 prowadził małą szkołę średnią dla chłopców. Wargi jego nigdy nie wypowiadały słów kary, dyscypliny w jego szkole nie podtrzymywał żaden regulamin ani rózga. W skromnych salach szkolnych uczono zaprawdę wyższej matematyki i chemii miłości, której nie ma w podręcznikach. Rozpowszechniał on swą mądrość raczej drogą jakiegoś duchowego promieniowania aniżeli trudnych wskazówek. Płonący niewyrozumowanym uczuciem do Boskiej Matki święty nie wymagał więcej zewnętrznych form szacunku aniżeli małe dziecko.
- Ja nie jestem twym guru; zjawi się on później - powiedział mi. - Dzięki jego kierownictwu twoje doświadczenie miłości Boga i pobożności przemieni się w niezgłębioną mądrość.
W tym czasie każdego dnia popołudniu udawałem się na ulicę Amherst. Szukałem boskiej czary Mistrza Mahasayi, tak pełnej, że moja istota codziennie czerpała z jej nadmiaru. Nigdy przedtem nie pochylałem się przed nikim w tak wielkiej czci; teraz uważałem za niezmierzony przywilej nawet sam fakt chodzenia po tej samej ziemi, którą Mistrz Mahasaya swymi stopami uświęcał.
- Proszę, panie, przyjmij ten wieniec z kwiatów czampaku, który specjalnie dla ciebie uwiłem. - Pewnego wieczoru przyniosłem girlandę z kwiatów. On jednak płochliwie uchylił się, odmawiając przyjęcia tego wyrazu czci. Widząc, że sprawia mi tym przykrość, w końcu zgodził się z uśmiechem.
- Ponieważ obaj oddajemy cześć Matce, możesz włożyć wieniec °a tę cielesną świątynię, ofiarując go Jej, bo przebywa wewnątrz.
W jego szerokiej naturze nie było miejsca na cokolwiek, co byłoby egoistyczne.
- Pójdziemy jutro do świątyni Dakszineswar, którą na zawsze uświęcił mój guru. - Mistrz Mahasaya był uczniem mistrza Sri ramakriszny Paramahansy, podobnego do Chrystusa.
Następnego dnia odbyliśmy łodzią po Gangesie czteromilową Podróż.
Weszliśmy do świątyni Kali, budowli o dziewięciu kopułach, gdzie posągi Boskiej Matki i Siwy spoczywają na wypolerowanym srebrnym
osie, mającym tysiąc drobiazgowo wyrzeźbionych płatków . Mistrz ahasaya uśmiechnął się promiennie w zachwyceniu. Pochłonięty był bez reszty swą niewyczerpaną miłością do ukochanej Matki. Gdy śpiewał jej imię, zdawało się, że moje zachwycone serce rozpadnie się na tysiąc części.
Przechadzaliśmy się później w obrębie zabudowań świątyni; zatrzymaliśmy się w gaju tamaryszku. Manna, wydzielana przez to drzewo, była zaiste symbolem niebieskiego pokarmu, którym obdarzy} mnie Mistrz Mahasaya. W dalszym ciągu śpiewał inkantacje. Siedziałem bez ruchu na trawie wśród różowych pierzastych kwiatów tamaryszku. Zapomniawszy o ciele fizycznym uniosłem się w nad-zmysłowe dziedziny.
Była to pierwsza z wielu pielgrzymek, jakie odbyłem do Dakszines-war razem ze świętym nauczycielem. Od niego nauczyłem się słodyczy Boga w aspekcie Matki, czyli Boskiego miłosierdzia. Podobny do dziecka święty mało był wrażliwy na aspekt ojcowski Boga, czyli na aspekt Sprawiedliwości Bożej. Surowy, wymagający, matematyczny sąd obcy był jego naturze.
Można go uważać za ziemski pierwowzór samych aniołów niebieskich! - pomyślałem pewnego dnia, kiedy obserwowałem go podczas modlitwy. Bez cienia sądu czy krytyki patrzył na świat oczyma, które od dawna znały pierwotną czystość. Ciało jego, umysł, mowa i postępowanie harmonizowały bez trudu z prostotą jego duszy.
- Mój Mistrz tak mi powiedział.
Tym hołdem kończył święty niezmiennie każdą swą mądrą radę, uchylając się od cienia osobistej pretensji. Jego utożsamienie się z Sri Ramakriszną było tak głębokie, że Mistrz Mahasaya uważał jego myśli za własne.
Pewnego wieczoru chodziłem ze świętym, ręka w rękę, po tarasie jego szkoły. Radość moja została zamroczona pojawieniem się pewnego zarozumiałego znajomego, który nudził nas długą rozmową.
- Widzę, że ten człowiek nie podoba ci się. - Szept świętego pozostał niezauważony przez egoistę zajętego swym monologiem. - Rozmawiałem o tym z Boską Matką; rozumie ona nasze położenie. Przyrzekła mi, że gdy tylko dojdziemy do tamtego czerwonego domu, przypomni mu o innych bardzo ważnych sprawach.
Oczy moje przylgnęły do tej ostoi zbawienia. Gdy dotarliśmy do zbawczej ostoi czerwonej bramy, człowiek ów nieoczekiwanie si? odwrócił i oddalił nie kończąc zdania i nie żegnając się; zakłócona atmosfera stała się znów pełna spokoju.
Pewnego dnia przechodziłem samotnie koło stacji kolejowej HoW-rah. Na chwilę przystanąłem przy pewnej świątyni, krytykując w milczeniu grupkę ludzi, którzy przy wtórze bębna i cymbałów gwałtownie recytowali jakąś pieśń.
Jakże nieuważnie wzywają boskiego imienia Pana, powtarzając je mechanicznie - pomyślałem. Nagle zdumiony ujrzałem Mistrza Mahasayę. - Panie, jak tu przyszedłeś?
Święty, pomijając moje pytanie, odpowiedział na moją myśl:
- Czyż nie jest to prawdą, młody panie, że imię Ukochanej brzmi
słodko z każdych ust, z ust człowieka ciemnego i z ust człowieka
mądrego? - Objął mnie serdecznie swym ramieniem; poczułem się
przeniesiony na magicznym jego dywanie ku Miłosiernej Obecności.
- Czy lubisz oglądać bioskop? - To pytanie, zadane pewnego dnia popołudniu, mogło wprowadzić w błąd; terminu tego używano wówczas w Indiach na oznaczenie obrazów projekcyjnych. Zgodziłem się, ciesząc się z jego towarzystwa w każdych okolicznościach. Żwawo przeszliśmy do ogrodu naprzeciw Kalkuckiego Uniwersytetu. Towarzysz mój wskazał ławkę w pobliżu goldighi, sadzawki.
- Usiądźmy tu na kilka minut. - Mój Mistrz zawsze mnie prosił, abym medytował, ilekroć ujrzę rozpościerającą się wodę. - Spokój tej wody przypomina mi niezmierny spokój Boga. Podobnie jak każda rzecz może się odbić w wodzie, tak cały świat odzwierciedla się w jeziorze boskiego umysłu. - Tak mówił często mój gurudewa.
Niebawem weszliśmy do sali uniwersytetu, gdzie odbywał się odczyt. Odczyt, jak się okazało, był przepastnie nudny, chociaż od czasu do czasu był urozmaicony wyświetlanymi przeźroczami, równie mało interesującymi.
"To taki bioskop chciał mi Mistrz pokazać!" Myśl moja była niecierpliwa, nie chciałem jednak urazić świętego ujawniając znużenie na twarzy. Jednakże on sam pochylił się ku mnie z ufnością.
- Widzę, młodzieńcze, że ten bioskop ci się nie podoba. Wspomniałem już o tym Boskiej Matce: współczuje ona nam obu. Powiada mi że za chwilę światło elektryczne zgaśnie i nie zaświeci się 2 powrotem, zanim nie zdołamy opuścić sali.
Gdy ucichł jego szept, sala pogrążyła się w ciemności. Piskliwy głos profesora ucichł ze zdumienia, a potem profesor zauważył: Urządzenie elektryczne tej sali okazuje się nieodpowiednie. - Tymczasem Mistrz Mahasaya i ja przekroczyliśmy bezpiecznie próg sali. ^uy na korytarzu obejrzałem się, zobaczyłem, że miejsce naszego Clerpienia zajaśniało z powrotem światłem.
- Młodzieńcze, przeżyłeś zawód z powodu bioskopu, ale spodziewam się, że spodoba ci się inny jego rodzaj. - Stałem razem ze świętym na chodniku przed gmachem uniwersytetu. Mistrz łagodnie poklepał mnie po piersi powyżej serca.
Wszystko nagle przeobraziło się w ciszę. Podobnie jak we współczesnym kinie obrazy pojawiają się bezgłośnie, gdy aparatura dźwiękowa się zepsuje, tak ręka boska dziwnym jakimś cudem uciszyła ziemską wrzawę. Zarówno przechodnie, jak i tramwaje, samochody, wozy ciągnięte wołami, dorożki z kołami o żelaznych obręczach poruszały się bezdźwięcznie. Jak gdybym posiadał wszędzie obce oko, widziałem równie łatwo to, co się działo za mną z tyłu lub z boku, jak i to, co było przede mną. Całe to widowisko życia w każdym skrawku, jak w warstwie popiołu widoczne jest żarzenie się ognia, tak soczysta iluminacja przenikała cały ten panoramiczny obraz.
Moje własne ciało przedstawiało mi się jako jeden z wielkich cieni, chociaż pozostawało ono bez ruchu, podczas gdy inni poruszali się nieco w tę, to w tamtą stronę. Kilku chłopców, moich przyjaciół, podeszło i przeszło dalej; chociaż patrzyli wprost na mnie, nie poznali mnie.
Ta jedyna w swoim rodzaju pantomima wprawiła mnie w nieopisaną ekstazę. Piłem do głębi ze źródła szczęśliwości. Nagle Mistrz ponownie uderzył mnie łagodnie w pierś. Pandemonium świata wdarło się do niechętnych mych uszu. Słaniałem się jak człowiek gwałtownie przebudzony z głębokiego snu. Transcendentalne wino oddaliło się ode mnie i znalazło się poza moim zasięgiem.
- Mały panie, widzę, że ci się podobał drugi rodzaj bioskopu51. Święty uśmiechał się; z wdzięcznością rzuciłem mu się do stóp. - Nie możesz mi czynić tego teraz - mówił - wiesz, że Bóg jest także w twej świątyni! Nie mogę pozwolić, aby Boska Matka dotykała moich stóp twoimi rękami!
Jeśli ktoś obserwował bezpretensjonalnego Mistrza i mnie, gdy powoli odchodziliśmy z tłumnego chodnika, mógł pewnie podejrzewać, że jesteśmy pijani. Czułem, że wydłużające się cienie tego wieczoru były przyjaźnie upojone Bogiem.
Usiłując z pomocą ubogich słów oddać sprawiedliwość jego dobroci i łaskawości, zastanawiam się, czy Mistrz Mahasaya i inni święci, których ścieżka skrzyżowała się z moją, wiedzieli, że wiele lat później, znajdując się w dalekim kraju Zachodu, będę pisał o ich życiu jako ludzi Bożych? Ich prorocze przepowiednie nie zdziwiły mnie ani, jak się spodziewam, mych czytelników, którzy towarzyszą mi aż do tego miejsca.
Święci przynależni do wszystkich religii osiągnęli zjednoczenie z Bogiem z pomocą prostego pojęcia Kosmicznej Ukochanej.
Ponieważ Absolut jest nirguna (poza oceną) oraz acintya (niepojęty), ludzka myśl i tęsknota personifikowały go zawsze jako Matkę Powszechną, Matkę Świata. Kombinacja osobowego teizmu i filozofii Absolutu stanowi starożytne osiągnięcie myśli hinduskiej, wyłożone w Wedach j Bhagawad Gicie. To "pogodzenie się przeciwieństw" zadowala umysł i serce; bhakti (żarliwa pobożność) i dżnana (mądrość) są w istocie swej jednym. Prapapatti (schronienie) w Bogu i saranagati (oddanie się Boskiemu współczuciu) są naprawdę ścieżkami najwyższej wiedzy.
Pokora Mistrza Mahasayi i wszystkich świętych wynika z poznania całkowitej swej zależności (seshatva) od Pana jako jedynego sędziego życia. Ponieważ prawdziwą naturą Boga jest szczęśliwość, człowiek jednoczący się z Nim doświadcza przyrodzonej bezgranicznej radości. "Pierwszą namiętnością duszy i woli jest radość" .
Święci wszystkich czasów, którzy zbliżali się do Matki jak dzieci, stwierdzali zawsze, że ona bawi się z nami. W życiu Mistrza Mahasayi przejawy boskiej zabawy pojawiały się przy ważnych i błahych okazjach. W oczach Boga nic nie jest wielkie ani małe. Czyż bez jego subtelności w budowie atomu mogłyby się unosić na niebie dumne struktury Wegi czy Niedźwiedzicy? Rozróżnienie "ważnego" i "nieważnego" zapewne obce jest Panu, skoro z powodu braku szpilki rozpadłby się kosmos!
ROZDZIAŁ 10
"Wiara w Boga może wywołać każdy cud z wyjątkiem jednego - złożenia egzaminów bez nauki". Z niesmakiem zamknąłem książkę, którą wziąłem do ręki w chwili bezczynności.
Wyjątek, jaki czyni autor, pomyślałem, świadczy o jego zupełnym braku wiary. Biedny z niego człowiek, odczuwa on wielki respekt dla nocnej lampki oliwnej!
Przyrzekłem ojcu, że ukończę szkołę średnią. Nie mogę sobie powiedzieć, że byłem pilny w nauce szkolnej. W ciągu minionych miesięcy rzadziej można mnie było widzieć w klasie aniżeli w odosobnionych miejscach kąpielowych Kalkuty, Chatach. Znajdujące się w ich sąsiedztwie tereny krematoryjne, szczególnie straszne w nocy, uważane są przez joginów za szczególnie pociągające. Kto pragnie znaleźć Nieśmiertelność Istoty, ten nie może się lękać kilku nieupięk-szonych czaszek. Ludzka słabość staje się oczywista w ponurym miejscu, gdzie znajdują się porozrzucane kości. Czuwanie nocne miało tedy u mnie odmienny charakter niż u studentów.
Tydzień końcowych egzaminów w hinduskiej szkole średniej szybko się zbliżał. Ten okres egzaminacyjny, podobnie jak miejsca pogrzebowe, wzbudza dobrze znany strach. Mimo to umysł mój pozostawał spokojny. Stawiając czoło upiorom, wygrzebywałem mądrość, której się nie znajduje w salach wykładowych. Brakowało mi jednak sztuki Swami Pranabanandy, który z łatwością pojawiał się w dwóch miejscach naraz. Dylemat mego wykształcenia był wyraźnie sprawą Nieskończonej Pomysłowości. Takie było moje rozumowanie, choć dla wielu osób może się wydawać nielogiczne. Irracjonalnośc człowieka pobożnego wynika z tysiąca niewytłumaczalnych dowodów interwencji Boga w jego kłopotach.
- Hej, Mukunda! Jakoś rzadko cię widuję w tych dniach! - Kolega szkolny zaczepił mnie raz wieczorem na ulicy Gurpar.
- Hej, Nantu! Moja nieobecność w szkole spowoduje wiele kłopotów. - Zrzuciłem z siebie gniotący mnie ciężar pod przyjaznym jego spojrzeniem.
Nantu, który był świetnym uczniem, roześmiał się serdecznie. Moje przykre położenie nie było pozbawione komicznej strony.
- Jesteś całkiem nie przygotowany do egzaminów! Myślę, że wypada mi tobie pomóc!
Te proste słowa zabrzmiały mi jak boska obietnica; z radością zachodziłem do domu mego przyjaciela. Uprzejmie przedstawiał mi on rozwiązanie rozmaitych problemów, które uważał za prawdopodobne na egzaminie.
- Pytania te są pułapką, w którą podczas egzaminów wpadnie wielu pewnych siebie chłopców. Zapamiętaj odpowiedzi, a wyjdziesz cało.
Było już późno w nocy, kiedy od niego wychodziłem. Naładowany wiadomościami modliłem się pobożnie, abym je pamiętał w ciągu najbliższych kilku dni krytycznych. Nantu ćwiczył mnie w rozmaitych przedmiotach, lecz wobec braku czasu zapomniał o mym kursie sanskrytu. Żarliwie oddałem się Bogu w opiekę.
Pewnego poranka wyszedłem na krótką przechadzkę, powtarzając sobie wiadomości w takt poruszających się stóp. Gdy szedłem na przełaj przez chwasty narożnej parceli, wzrok mój padł na kilka luźnych zadrukowanych arkuszy. Zgrabny chwyt - i okazało się, że był to właśnie wiersz sanskrycki. Wyszukałem panditę, który pomógł mi go przetłumaczyć. Dźwięczny jego głos napełnił powietrze gładkim miodowym pięknem starożytnego języka53.
- Te wyjątkowe stance chyba ci się nie przydadzą na egzaminie z sanskrytu. - Uczony wypuścił je z rąk sceptycznie.
A jednak zaznajomienie się z tym właśnie poematem pozwoliło mi następnego dnia złożyć pomyślnie egzamin z sanskrytu. Dzięki rozumnej pomocy Nantu osiągnąłem również konieczne minimum we wszystkich innych przedmiotach.
Ojciec mój był zadowolony, że dotrzymałem swego słowa i ukończyłem szkołę średnią. Z wdzięcznością zwracałem się do Pana, którego opiekę widziałem zarówno w pokierowaniu mym spotkaniem z Nantu, jak i przechadzką po niezwykłej drodze przez zaśmieconą parcelę. Jakby żartem dał dwukrotnie wyraz swemu zamiarowi wybawienia mnie z opresji.
Wpadła mi ponownie w ręce odrzucona książka, której autor nie dopuszczał możliwości interwencji Boga podczas egzaminu. Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu na myśl, która mi się nasunęła, że w jeszcze większym byłby ten autor kłopocie, gdybym mu powiedział, że medytacja o Bogu pośród trupów jest najkrótszą drogę do uzyskania dyplomu ukończenia szkoły średniej.
Zyskawszy na powadze, jawnie już układałem plany opuszczenia rodzinnego domu. Razem z młodym przyjacielem Dżitendrą Mazum-harem54 postanowiłem przyłączyć się do pustelni Mahamandala i przyjąć jego duchową dyscyplinę.
Pewnego dnia rano ogarnęło mnie uczucie pustki na myśl o rozstaniu z rodziną55. Od czasu śmierci matki pokochałem szczególnie tkliwie mych dwóch najmłodszych braci, Sanandę i Risznu. Uciekłem szybko do mego zacisza, do małej attyki, która była świadkiem tylu scen mej burzliwej samadhy. Po dwugodzinnym potopie łez poczułem się osobliwie przemieniony, jakby pod wpływem jakiegoś alchemicznego oczyszczającego środka. Wszelkie przywiązanie znikło; moje postanowienie szukania Boga jako największego przyjaciela stało się mocne jak granit. Szybko dokończyłem swe przygotowania do podróży.
- Mam do ciebie ostatnią prośbę. - Ojciec był nieszczęśliwy, gdy stałem przed nim, aby otrzymać ostatnie błogosławieństwo. - Nie zapominaj o mnie ani o swych zasmuconych braciach i siostrach.
- Czcigodny ojcze, jakże zdołam wyrazić moją miłość do ciebie! Większa jest jednak miłość do Ojca Niebieskiego, który obdarzył mnie tak doskonałym ojcem na ziemi. Pozwól mi odejść, abym kiedyś powrócił z większym zrozumieniem Boga.
Uzyskawszy niechętną zgodę ojca pospieszyłem połączyć się z Dżitendrą, który już znajdował się w pustelni w Benaresie. Po mym przybyciu powitał mnie serdecznie główny kapłan swami Dayananda. Wysoki i szczupły, o myślącej twarzy, zrobił na mnie korzystne wrażenie. Piękna jego twarz miała spokój Buddy.
Byłem zadowolony, że mój nowy dom także posiadał attykę, w której mogłem spędzać godziny świtu i poranka. Członkowie aszramy, mający małą praktykę w medytacji, uważali, że powinienem przeznaczać swój wolny czas na naukę. Wyrażali mi uznanie za Popołudniową pracę dla aszramy.
- Nie łap Boga tak prędko - usłyszałem raz taki kpiący okrzyk jednego z towarzyszy, gdy na początku mego pobytu w aszramie odchodziłem do attyki na medytację. Udałem się wobec tego do Dayanandy, znajdującego się w małym sanktuarium z oknami wychodzącymi na Ganges.
- Swamidżi56, nie rozumiem, czego się tutaj żąda ode mnie. Szukam bezpośredniego poznania Boga. Bez tego nie może mnie zadowolić afiliacja, ani wiara, ani wykonywanie dobrych uczynków.
Ubrany w pomarańczową szatę kapłan poklepał mnie przyjaźnie. Inscenizując żartobliwą naganę upomniał kilku znajdujących się w pobliżu uczniów. - Nie dokuczajcie Mukundzie. Powoli nauczy się naszych metod.
Uprzejmie zachowałem dla siebie swą wątpliwość. Uczniowie opuścili pokój niezbyt przejęci otrzymaną naganą. Dayananda powiedział mi jeszcze kilka słów od siebie.
- Mukunda, widzę, że twój ojciec regularnie przesyła ci pieniądze. Proszę cię, odeślij mu je; tutaj pieniędzy ci nie potrzeba. Drugie moje polecenie w zakresie twej dyscypliny dotyczy pożywienia. Nawet jeśli jesteś głodny, nie wspominaj o tym.
Czy z moich oczu wyglądał głód, nie wiem, ale wiem, że byłem głodny, wiedziałem o tym aż nazbyt dobrze. Niezmienną godziną pierwszego posiłku w ciągu dnia była dwunasta w południe. U siebie w domu byłem przyzwyczajony do dużego śniadania o godzinie dziewiątej.
Luka trzech godzin stawała się coraz dłuższą. Minęły już lata od czasu, kiedy mogłem w Kalkucie ganić kucharza za dziesięcio-minutowe spóźnienie. Teraz starałem się opanować mój apetyt; pewnego dnia podjąłem dwudziestoczterogodzinny post. Z podwójnym apetytem oczekiwałem następnego popołudnia.
- Pociąg Dayanandy spóźnił się. Nie będziemy jedli, dopóki on nie przybędzie. - Tę przygnębiającą wiadomość przyniósł mi Dżiten-dra. Na powitanie swamiego, który był nieobecny przez dwa tygodnie, przygotowano dużo smakołyków. Zapach pobudzający apetyt rozchodził się w powietrzu. Nie mając nic innego, cóż mogłem połknąć oprócz dumy z wczorajszego postu?
- O Panie, przyspiesz pociąg! - Chyba Opatrzność Niebieska, myślałem, nie jest objęta nakazem milczenia wydanym mi przez Dayanandę.
Jednakże uwaga Boga zwrócona była gdzie indziej. Godziny wlokły się powoli. Już zapadł mrok, gdy wreszcie nasz opiekun otwarł drzwi, witano go z niekłamaną radością.
- Dayananda będzie się najpierw kąpał i medytował, zanim będziemy mogli podać do stołu. - Dżitendra zbliżył się znów do mnie jak zły omen.
Byłem bliski załamania. Mój młody żołądek, nie przyzwyczajony do wyrzeczeń, protestował z całych sił. Obrazy ofiar głodu, które kiedyś widziałem, przesuwały się przede mną jak widma.
- Najbliższa śmierć z głodu w Benaresie powinna się wydarzyć natychmiast w tej pustelni - myślałem. Groźba ta została odwrócona o godzinie dziewiątej. Wezwanie - jak ambrozja! W pamięci mej kolacja ta pozostaje żywa jako jedna z najszczęśliwszych godzin w mym życiu.
\V czasie intensywnego pochłaniania pożywienia zauważyłem, że Dayananda nie był zainteresowany jedzeniem. Wyraźnie górował ponad moją rozpustną przyjemnością.
- Swamidżi, czy nie jesteś głodny?
- O tak! Spędziłem ostatnie cztery dni bez jedzenia i picia. Nigdy nie jem w pociągu, w którym jest pełno różnorodnych wibracji ludzi świeckich. Przestrzegam ściśle reguł przepisanych przez szastry51, święte księgi dla mnichów mojego zakonu. Pewne problemy naszej pracy organizacyjnej spoczywają na mej głowie. Dziś wieczorem, już w domu, nie myślałem o jedzeniu. Po co się spieszyć? Jutro zaplanuję właściwy posiłek. - Zaśmiał się wesoło.
Przepełnił mnie dławiący wstyd. Jednakże miniony dzień mych cierpień nie dawał się łatwo zapomnieć; ośmieliłem się wyrazić następną uwagę.
- Swamidżi, jestem zakłopotany. Idąc za twoją wskazówką, nigdy nie proszę o pożywienie i nikt mi go nie daje. Zagłodzę się na śmierć.
- To umrzyj. - Ta alarmująca rada przecięła powietrze jak miecz. - Umrzyj, Mukunda, jeśli musisz! Nie przyjmuj przekonania, że żyjesz dzięki pożywieniu, a nie dzięki mocy Boga! On, który stworzył każdą postać pożywienia, On, który obdarzył nas apetytem, na pewno zobaczy, że jego wierny cierpi z braku pożywienia. Nie wyobrażaj sobie, że żywi cię ryż, że podtrzymują cię pieniądze albo ludzie. Czyż mogliby ci pomóc, gdyby Pan pozbawił Cię tchnienia życia? Są oni tylko pośrednim Jego narzędziem. Czyż jest to wynikiem jakiejś twej sprawności, że żołądek twój trawi pożywienie? Mukundo, posłuż się mieczem swego odróżnienia! Przetnij łańcuch działań i dojrzyj Jedyną Przyczynę!
Uznałem, że jego wnikliwe słowa wchodzą głęboko w sedno sprawy, oszło w kąt stare złudzenie, wskutek którego imperatywy ciała wyprowadzają dusze na manowce. Wtedy i wiele razy później wypróbowy-wałem samowystarczalność ducha. W jakże wielu obcych miastach w ciągu nieustannych podróży w późniejszym mym życiu miałem możność przekonać się o użyteczności tej lekcji w pustelni w Benares!
Jedynym skarbem, który mi towarzyszył od Kalkuty, był srebrny amulet przekazany mi przez matkę, od nieznanego sadhu. Strzegłem go w ciągu wielu lat , a teraz ukryłem starannie w mym pokoju aszramowym. Aby znów się nacieszyć talizmanem, pewnego dnia otwarłem pudełko. Opieczętowana osłona była nietknięta, ale - amulet znikł. Zmartwiony, otwarłem kopertę i upewniłem się ostatecznie. Zniknął w eterze zgodnie z przepowiednią sadhu - na jego wezwanie.
Moje stosunki ze zwolennikami Dayanandy stale się pogarszały. Zarządca gospodarstwa aszramy odnosił się do mnie jak do obcego, dotknięty tym, że trzymałem się z daleka. Ścisłe przestrzeganie przeze mnie medytacji i celu, dla którego opuściłem dom i wszystkie świeckie ambicje, wywoływały wciąż ciętą krytykę ze wszystkich stron.
Szarpany duchową udręką wszedłem pewnego razu o świcie do attyki, zdecydowany modlić się, dopóki nie otrzymam łaski odpowiedzi.
- Łaskawa Matko Kosmosu, nauczaj mnie poprzez Twoje wizje albo przez wybranego przez Ciebie guru.
Godziny mijały, a moja płaczliwa prośba pozostawała bez odpowiedzi. Nagle poczułem się jakby cieleśnie uniesiony w jakąś nieopisaną sferę.
- Twój Mistrz przyjdzie dzisiaj! - Boski głos kobiecy doszedł do mnie zewsząd i znikąd.
W to nadzmysłowe doświadczenie wdarł się nagle okrzyk, pochodzący z całkiem określonego miejsca. To młody kapłan, zwany Habu, wołał mnie z kuchni na parterze.
- Mukunda! Dość medytacji! potrzebnyś do sprawunków!
Innego dnia odpowiedziałbym może niecierpliwie, tym razem otarłem twarz spuchniętą od płaczu i łagodnie posłuchałem wezwania. Razem z Habu wyszliśmy na plac targowy w odległej bengalskiej dzielnicy Benaresu. Ostre indyjskie słońce nie doszło jeszcze do zenitu, gdy już zakończyliśmy zakupy na bazarze. Torowaliśmy sobie drogę wśród barwnej mieszaniny gospodyń, przewodników, kapłanów, ubogo ubranych wdów, dostojnych braminów i wszędzie obecnych świętych krów. Przechodząc przez niepozorną uliczkę spojrzałem w bok, aby ocenić jej długość.
Na końcu ulicy stał nieruchomo człowiek podobny do Chrystusa, w ochronnej szacie swamiego. Wydał mi się od razu znajomy od dawna; mój wzrok po trzykroć zatrzymał się na nim chciwie. Potem naszła mnie wątpliwość.
Mylę tego wędrownego mnicha z kimś sobie znanym, pomyślałem. Marzycielu, idź dalej!
Po dziesięciu minutach poczułem silne drętwienie stóp. Jakby zamieniły się w kamień, nie były zdolne nieść mnie dalej. Z trudem obróciłem się, moje stopy odzyskały władzę. Zwróciłem się w przeciwnym kierunku i znów dziwny ciężar zatrzymał mnie.
Święty przyciąga mnie magnetycznie ku sobie! - Z tą myślą rzuciłem swe pakunki w ręce Habu. Obserwował on ze zdumieniem dziwne ruchy moich stóp i teraz wybuchnął śmiechem:
- Co ci dolega? Czyś stracił rozum?
Gwałtowne wzruszenie nie pozwoliło mi na odpowiedź; w milczeniu szybko oddaliłem się.
Jak gdybym miał skrzydła zamiast obuwia, biegłem z powrotem i wnet dotarłem do wąskiej uliczki. Szybkim spojrzeniem objąłem spokojną postać, wytrwale zwróconą w moim kierunku. Jeszcze kilka szybszych kroków i znalazłem się u jego stóp.
Gurudewa (Boski nauczyciel, zwyczajowy termin sanskrycki określający nauczyciela. W języku angielskim oddają go po prostu słowem Master - Mistrz). Boska twarz z tysiąca moich wizji! Te spokojne oczy, w lwiej głowie ze spiczastą brodą i wijącymi się lokami włosów, często spoglądały na mnie poprzez mrok moich nocnych marzeń i stanowiły obietnicę, której nie rozumiałem w pełni.
"O mój ty! Przyszedłeś do mnie!" Mój guru wypowiadał te słowa raz po raz w języku bengalskim, głosem nabrzmiałym radością. "Ileż lat czekałem na ciebie!"
Zjednoczyliśmy się w milczeniu. Słowa wydawały się całkiem niepotrzebne. Bezdźwięczną pieśnią płynęła mowa z serca Mistrza do ucznia. Z niezbitą pewnością czułem, że mój guru poznał Boga i potrafi mnie prowadzić ku niemu. Zaćmienie umysłu zanikło w słabym brzasku przedurodzeniowej pamięci. Dramatyczny czas! Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość to jego cykliczne sceny. Nie po raz pierwszy oglądało mnie słońce u tych świętych stóp!
Trzymając mą dłoń, guru prowadził mnie do swej chwilowej rezydencji Rana Mahal. Atletyczna jego postać poruszała się wraz z mocnym krokiem. Wysoki, wyprostowany, w wieku około pięćdziesięciu lat, był ruchliwy i żywy jak młody mężczyzna. Ciemne jego oczy były duże 1 piękne niezgłębioną mądrością. Lekko wijące się włosy łagodziły stanowczy wyraz jego twarzy. Siła splatała się subtelnie z łagodnością.
Gdy doszliśmy do domu, mającego balkon z widokiem na Ganges, guru powiedział z miłością:
- Daję ci moje pustelnie i wszystko, co posiadam.
- Panie, przybywam szukając mądrości i poznania Boga. To są skarby, które ty posiadasz i których pragnę!
Indyjski zmierzch zapadł przejrzystą zasłoną zanim znów mój mistrz przemówił. W oczach jogina widniała niezgłębiona tkliwość.
- Daję ci mą bezwarunkową miłość.
Bezcenne słowa! Upłynęło ćwierć wieku zanim otrzymałem następ. ny dowód jego miłości. Wargom jego obcy był zapał; milczenie wypełniało ciszę.
- Czy obdarzysz mnie taką samą bezwarunkową miłością?
- Kocham cię wiecznie, Gurudewa!
- Zwykła miłość jest egoistyczna, mroczne jej korzenie tkwią w pożądaniach i pragnieniu ich zaspokojenia. Miłość Boska jest bezwarunkowa,, bez granic, niezmienna. Ułomności ludzkiego serca znikną na zawsze po przeszywającym dotknięciu czystej miłości
- dodał pokornie - jeśli kiedykolwiek zauważysz, że odchodzę od stanu urzeczywistnienia Boga, proszę cię, przyrzeknij mi, że przytulisz mą głowę i pomożesz mi powrócić do Kosmicznego Umiłowanego, któremu obaj cześć oddajemy.
Powstał potem w gęstniejącej ciemności i zaprowadził mnie do pokoju wewnątrz domu. Gdy jedliśmy owoce mango i migdałowe słodycze, w sposób delikatny dawał mi w rozmowie dowody, jak głęboko zna moją naturę. Byłem pełen czci dla ogromu jego mądrości, zamaskowanej wrodzoną mu pokorą.
- Nie smuć się z powodu amuletu. Już spełnił swe zadanie
- jakby w cudownym boskim zwierciadle mój guru najwyraźniej odbijał w sobie całe moje życie.
- Żywa rzeczywistość twej obecności, Mistrzu, jest większą radością niż wszelki symbol.
- Czas już na dokonanie zmiany, gdyż w swej pustelni nie jesteś szczęśliwy.
Nie wspomniałem o swym życiu; obecnie wydawało się to zbyteczne. Z naturalnego, wolnego od emfazy zachowania się guru wywnioskowałem, że nie życzył on sobie zdumionych okrzyków z powodu swego jasnowidzenia.
- Powinieneś wrócić do Kalkuty. Dlaczego miałbyś wyłączyć krewnych ze swej miłości dla całej ludzkości.
Sugestia ta spłoszyła mnie. Rodzina moja przepowiadała mój powrót, chociaż nie odpowiedziałem na listowne prośby. "Niechaj młody ptaszek polata po metafizycznym niebie", powiedział Ananta. "Skrzydełka jego zmęczą się w tej trudnej atmosferze. Niedługo zobaczymy, jak zacznie opadać w stronę domu, jak złoży swe skrzydła i pokornie spocznie w naszym rodzinnym gnieździe". Dobrze jeszcze to odstraszające porównanie; byłem zdecydowany nie opadać" w stronę Kalkuty. " - Panie, nie chcę wracać do domu. Ale pójdę za tobą wszędzie. Proszę mi podać swój adres i nazwisko.
- Swami Sri Jukteswar Giri. Główna moja pustelnia znajduje się w Serampore na ulicy Rai Ghat. Jestem tu tylko przez kilka dni z wizytą u mej matki.
Zdumiałem się. Jak przedziwnie igra Bóg z oddanymi mu ludźmi. Serampore znajduje się w odległości zaledwie dwunastu mil od Kalkuty, jednakże w tych stronach nigdy nie dostrzegłem postaci mego guru. Aby się spotkać, musieliśmy podróżować do starożytnego miasta Kasi (Benares), opromienionego pamięcią Lahiri Mahasayi. Tu również stopy Buddy, Siankaraczari 58i wielu innych wielkich joginów pobłogosławiły tę ziemię.
- Przy będziesz do mnie za cztery tygodnie. - Po raz pierwszy głos Sri Jukteswara był surowy. - Wyraziłem moje wieczyste uczucie oraz okazałem ci moją radość z powodu spotkania ciebie, a ty odmawiasz mej prośbie. Gdy spotkamy się następnym razem, musisz obudzić z powrotem moje zainteresowanie: nie będzie ci łatwo zostać moim uczniem. Konieczne jest zupełne oddanie się i posłuszeństwo mej surowej dyscyplinie.
Milczałem uparcie. Mój guru z łatwością przeniknął trudność.
- Czy myślisz, że krewni będą się śmiać z ciebie?
- Nie chcę wracać.
- Wrócisz za trzydzieści dni.
- Nigdy. - Pochyliwszy się ze czcią do jego stóp, oddaliłem się, nie złagodziwszy napięcia kontrowersji. Gdy szedłem wśród nocnych ciemności, zastanawiałem się dlaczego to cudowne spotkanie zakończyło się tonem dysharmonii. Myślałem o dwóch szalach wagi Mayi, na których każdą radość równoważy smutek! Moje młode serce nie poddawało się jeszcze kształtującym je palcom mego guru.
Następnego poranka zauważyłem wrogość w postawie mieszkańców pustelni. Moje dni były przepełnione nieodmiennie przykrościami. Po trzech tygodniach Dayananda opuścił pustelnię, aby wziąć udział w konferencji w Bombaju - nad moją nieszczęsną głową rozpętało się pandemonium.
- Mukunda jest pasożytem, który przyjmuje gościnę pustelni, a nie odwzajemnia się we właściwy sposób. - Usłyszawszy tę uwagę żałowałem po raz pierwszy, że byłem posłuszny nakazowi odesłania ojcu pieniędzy.
Z ciężkim sercem odszukałem jedynego mego przyjaciela Dżitendrę.
- Odchodzę stąd. Proszę cię, przekaż moje wyrazy szacunku i żalu Dayanandzie, gdy powróci z podróży.
- Ja także odejdę. Moje wysiłki w medytacji nie spotykają się tu z większą życzliwością niż twoje - Dżitendra mówił z determinacją.
- Spotkałem świętego podobnego do Chrystusa. Odwiedźmy go w Serampore.
Tak to "ptaszek" przygotował się, aby zaryzykować "opadnięcie" akurat w Kalkucie.
ROZDZIAŁ 11
Podróż dwóch chłopców bez pieniędzy do Brindabanu
- Dobrze by ojciec zrobił, gdyby cię wydziedziczył, Mukunda! Jakiś ty głupi, że odrzucasz swe życie! - Kazanie mego najstarszego brata szturmowało moje uszy.
Dżitendra i ja, prosto z pociągu (to tylko przenośnia, nie byliśmy jeszcze pokryci pyłem) przybyliśmy właśnie do domu Ananty, który niedawno przeniósł się z Kalkuty do starożytnego miasta Agry. Brat był buchalterem nadzorczym Departamentu Robót Publicznych Rządu.
- Wiesz dobrze, Ananto, że szukam tylko mego Ojca Niebieskiego.
- Najpierw pieniądze: Bóg może przyjść później! Któż to wie? Życie może trwać zbyt długo.
- Najpierw Bóg; pieniądz jest Jego niewolnikiem! Kto wie? Życie może być zbyt krótkie.
Odpowiedź moja była tylko wyrazem nastroju chwili i nie wyrażała żadnego przeczucia. (A jednak los niewiele lat wyznaczył Anandzie; w kilka lat później59 odszedł do kraju, w którym banknoty nie zajmują ani pierwszego, ani ostatniego miejsca).
- To zapewne mądrość wyniesiona z pustelni! Widzę jednak, że rozstałeś się z Benares. - Oczy Ananty zabłysnęły z nieukrywaną satysfakcją. Miał nadzieję, że zwinę swe skrzydła w rodzinnym gnieździe.
- Mój pobyt w Benaresie nie był bezowocny! Znalazłem tam wszystko, za czym tęskniło moje serce! Możesz być pewny, że to nie jest twój pandita lub jego syn!
Ananta zaśmiał się razem ze mną na to wspomnienie; musiał się zgodzić, że "jasnowidzący" w Benaresie, którego wybrał, był krótkowzroczny.
- Jakież masz plany, mój wędrowny bracie?
- Dżitendra namówił mnie na wyjazd do Agry, spragniony zobaczyć tam piękno Tadż Mahalu60 - wyjaśniłem. - Potem udajemy się do mego niedawno znalezionego guru, który ma pustelnię w Serampore.
Ananta zatroszczył się uprzejmie o nasze wygody. Kilka razy w ciągu tego wieczoru zauważyłem, że jego oczy zatrzymały się na mnie z namysłem.
"Znam to spojrzenie!" - pomyślałem. "Szykuje się spisek". Wszystko się wyjaśniło nazajutrz podczas pierwszego śniadania.
- Zatem czujesz się całkowicie niezależny od majątku ojca. - Spojrzenie Ananty było całkiem niewinne, gdy zarzucał tę wędkę z haczykiem w wyniku wczorajszej rozmowy.
- Jestem świadomy swej zależności od Boga.
- Słowa są tanie! Życie cię dotąd oszczędzało! Ładnie byś wyglądał, gdybyś musiał oczekiwać pożywienia i opieki od Niewidzialnej Ręki! Wnet byś zaczął żebrać po ulicach!
- Nigdy! Nigdy bym nie zaufał przechodniowi zamiast Bogu! On ma tysiąc innych sposobów oprócz miseczki żebraczej na okazanie pomocy człowiekowi!
- To frazesy! Przypuśćmy, że zaproponowałbym poddanie próbie twojej chełpliwej filozofii w realnym, materialnym świecie.
- Czy miałbym się zgodzić? Czyżbyś chciał ograniczyć Boga do tego spekulatywnego świata?
- Zobaczymy, dam ci dzisiaj sposobność rozszerzenia twoich lub potwierdzenia moich poglądów! - Ananta zatrzymał się w tym dramatycznym momencie, a potem mówił dalej powoli i poważnie:
- Proponuję, abyś razem ze swym przyjacielem Dżitendrą pojechał dziś rano do niedalekiego miasta Brindabanu. Nie możesz zabrać ze sobą ani jednej rupii; nie możesz nikogo prosić o pożywienie ani o pieniądze; nie możesz też nikomu wyjawiać swego trudnego położenia; nie możesz też w Brindabanie głodować, nie jeść ani tam pozostać. Jeżeli wrócicie tu do mego domu przed godziną dwunastą w nocy, nie złamawszy żadnego z warunków próby, będę najbardziej zdumionym człowiekiem w Agrze!
- Przyjmuję to wyzwanie! - Nie było żadnego wahania w mych słowach ani w mym sercu. Miałem we wdzięcznej pamięci przykłady szybkiej pomocy: moje wyleczenie ze śmiertelnej choroby dzięki zwróceniu się do portretu Lahiri Mahasayi, żartobliwy dar dwóch latawców dla Urny na dachu domu w Lahore, amulet darowany w chwili mego zniechęcenia, decydująca wiadomość poprzez nieznanego sadhu w Benaresie zewnątrz ogrodzenia domu filozofa, wizja Boskiej Matki i Jej wspaniałe słowa miłości, jej szybka odpowiedź na prośbę Mistrza Mahasayi w momencie mego dziecinnego przygnębienia, pomoc, która zmaterializowała mój dyplom szkoły średniej ostatni dar, mój żywy Mistrz, wymarzony w ciągu całego życia! jsjjgdy, żadną miarą nie mógłbym się zgodzić, że moja "filozofia" nie wytrzyma surowej próby walki na twardym gruncie ziemi!
- Twoja gotowość każe mi ufać tobie. Odprowadzę was zaraz do pociągu. - Ananta zwrócił się do stojącego z otwartymi ustami Dżitendry: - Musisz pojechać razem z nim jako świadek i, co bardzo prawdopodobne, jako ofiara!
W pół godziny później Dżitendrą i ja znaleźliśmy się w posiadaniu biletów w jedną stronę na naszą nieoczekiwaną podróż. Schroniliśmy się w ustronnym zakątku stacji. Ananta przekonał się wnet z zadowoleniem, że nie mamy przy sobie żadnych ukrytych skarbów; nasze skromne dhoti61 nie ukrywało nic ponad to, co było konieczne.
Gdy sprawa wiary wkroczyła w poważną dziedzinę finansów, mój przyjaciel odezwał się z protestem: - Ananta, daj mi na wszelki wypadek jedną lub dwie rupie, abym mógł do ciebie zatelegrafować w razie niepowodzenia.
- Dżitendrą - krzyknąłem zdecydowanie - nie ma mowy o jakimkolwiek sprawdzianie, jeżeli weźmiesz dla asekuracji jakieś pieniądze!
- Można być trochę spokojniejszym, gdy się ma parę monet - Dżitendrą nie powiedział już słowa więcej, gdy spojrzałem na niego poważnie.
- Mukunda, nie jestem bez serca. - W głosie Ananty zabrzmiał ton pokory. Być może, iż ruszyło go sumienie z powodu wysyłania dwóch niewypłacalnych chłopców do obcego miasta, a może z powodu jego religijnego sceptycyzmu. - Jeśli przez przypadek lub łaskę przejdziesz szczęśliwie przez próbę Brindabanu, poproszę cię, abyś mnie wtajemniczył jako swego ucznia.
Obietnica była niezwykła, jeśli się weźmie pod uwagę wyjątkowe okoliczności. Najstarszy syn w hinduskiej rodzinie rzadko skłania głowę przed swym młodszym bratem; należy mu się szacunek i posłuszeństwo jako drugiej osobie po ojcu. Nie było jednak czasu na moją odpowiedź, pociąg właśnie odjeżdżał.
Dżitendrą trwał w smutnym milczeniu, gdy tymczasem pociąg posuwał się mila za milą. Wreszcie poruszył się i pochylając się ku mnie uszczypnął mnie boleśnie:
- Nie widzę żadnego znaku, że Bóg zamierza dostarczyć nam najbliższego posiłku!
- Bądź spokojny, niewierny Tomaszu! Pan współdziała z nami.
- Czy nie mógłbyś sprawić, abym się pocieszył? Już przymieram z głodu na samą myśl o tym, co nas czeka. Opuściłem Benares, aby zobaczyć mauzoleum Tadż, a nie żeby znaleźć się we własnym.
- Głowa do góry, Dżitendro! Czyż nie widać pierwszych zarysów świętych miejsc w Brindabanie?62
- Głęboko cieszę się na myśl, że będę stąpał po ziemi uświęconej stopami Pana Kriszny.
Otwarły się drzwi do naszego przedziału i wsiadło dwóch mężczyzn. Najbliższa stacja miała być ostatnią.
- Młodzi chłopcy, czy macie przyjaciół w Brindabanie? - Siedzący naprzeciw mnie obcy człowiek objawiał zadziwiające zainteresowanie.
- To nie pańska sprawa - szorstko odparłem.
- Zapewne uciekliście od swych rodzin pod czarem "Złodzieja serc!" Ja też mam pobożne usposobienie. Uważam za mój obowiązek dopilnować, abyście otrzymali pożywienie i schronienie przed tym przemożnym upałem.
- Nie, panie, proszę nas zostawić. Jest pan bardzo uprzejmy, ale myli się pan biorąc nas za uciekinierów z domu.
Nie było czasu na dalszą rozmowę; pociąg stanął. Gdy Dżitendra i ja wyszliśmy na peron, nasi przygodni towarzysze ujęli nas za ręce i wezwali dorożkę konną.
Wysiedliśmy przed okazałą pustelnią, położoną wśród wiecznie zielonych drzew dobrze utrzymanego ogrodu. Dobroczyńcy nasi byli tutaj najwyraźniej znani, uśmiechnięty młodzieniec wprowadził nas bez pytania do salonu. Zostaliśmy niebawem przedstawieni starszej pani o dostojnej postawie.
- Gauri Ma, książęta nie mogli przybyć - mówił jeden z naszych towarzyszy do gospodyni aszramy. - W ostatniej chwili plany ich zostały pokrzyżowane, przesyłają wyrazy głębokiego żalu. Przywieźliśmy jednak dwóch innych gości. Gdy tylko spotkałem się z nimi w pociągu, poczułem do nich głęboką sympatię jak do czcicieli Pana Kriszny.
- Do widzenia, młodzi przyjaciele. - Nasi dwaj znajomi skierowali się do drzwi. - Spotkamy się jeszcze, jeśli Bóg zechce.
- Witam was w naszej aszramie - Gauri Ma uśmiechała sif macierzyńsko do swych nieoczekiwanych pupilów. - Nie mogliści6 przybyć w lepszy dzień. Oczekiwałam dwóch królewskich opiekunów naszej pustelni. Cóż by to był za wstyd, gdyby się nie znalazł nikt, kto by mógł ocenić przygotowane przeze mnie potrawy!
Te dodające apetytu słowa wywarły zgubny wpływ na Dżitendrę: wybuchnął płaczem. Perspektywa, której się obawiał w Brindabanie, okazała się królewskim przyjęciem, potrzeba nagłego przeskoku myślowego była dla niego zbyt trudna. Gospodyni nasza spojrzała na niego z umiarkowanym zainteresowaniem: widocznie była chyba przyzwyczajona do młodzieńczych wyskoków.
Zapowiedziano obiad. Gauri Ma poprowadziła nas do jadalni, w której rozchodziły się zapachy przypraw. Sama zniknęla w przyległej kuchni.
Przewidywałem tę chwilę. Wybrawszy odpowiednie miejsce w anatomii Dżitendry uszczypnąłem go solidnie w odwet za uszczypnięcie mnie w pociągu.
- Niewierny Tomaszu! Pan działa - nawet się spieszy.
Gospodyni wróciła z punkhą i równomiernie wachlowała nas na wschodni sposób, podczas gdy my siedzieliśmy przykucnięci na ozdobnych siedzeniach z koców. Uczniowie aszramy przechodzili tam i z powrotem ze trzydzieści razy. Był to nie "obiad", lecz "wystawna uczta". Od momentu pojawienia się na tej planecie nigdy dotąd ani Dżitendra, ani ja nie kosztowaliśmy takich przysmaków.
- Potrawy rzeczywiście godne książąt, Czcigodna Matko! Co pilniejszego mogli sobie znaleźć wasi królewscy opiekunowie niż przybycie na ten bankiet, nie mogę sobie wyobrazić! Zapisaliście się w naszej pamięci na całe życie!
Związani przez Anantę żądaniem milczenia - nie mogliśmy wyjaśnić miłosiernej pani, że nasze podziękowanie miało podwójne znaczenie. Przynajmniej nasza szczerość była oczywista. Oddaliliśmy się z jej błogosławieństwem i zaproszeniem zachęcającym do ponownego odwiedzenia pustelni.
Upał na ulicy był niemiłosierny. Obaj z moim przyjacielem schroniliśmy się pod wspaniałe drzewo kadamby przy bramie aszramy. Nastąpiły przykre słowa. Dżitendrę ogarnęła raz jeszcze obawa.
- W ładną kabałę się wplątałem: nasz obiad to tylko przypadkowy uśmiech fortuny. Jakże zobaczymy osobliwości tego miasta nie mając ani jednej rupii? I jak sprowadzisz mnie z powrotem do domu Ananty?
- Szybko zapominasz o Bogu, gdy masz żołądek pełny. - Moje słowa zawierały łagodny wyrzut. Jakże krótka jest pamięć łask Bożych u człowieka! Nie ma człowieka, który by nie miał za sobą jakichś spełnionych modlitw.
- Chyba nigdy nie zapomnę mej głupoty, że naraziłem się na takie ryzyko z takim wariatem jak ty!
- Bądź spokojny, Dżitendra! Ten sam Pan, który nas nakarmił, pokaże nam Brindaban i zapewni też powrót do Agry.
Drobny młody człowiek o przyjemnej powierzchowności zbliżył się do nas szybkim krokiem. Stanął pod drzewem i pochylił się przede mną:
- Drogi przyjacielu, ty i twój towarzysz jesteście z pewnością tutaj obcy. Proszę pozwolić mi przyjąć was jako gości i być waszym przewodnikiem.
Dla Hindusa jest niemal niemożliwe zblednąć, ale twarz Dżitendry nagle poszarzała jak u chorego. Uprzejmie odmówiłem.
- Chyba mnie pan nie odpędził? - W innych okolicznościach zatrwożenie tego obcego człowieka byłoby komiczne.
- Dlaczego nie?
- Jesteś moim guru - oczy jego szukały moich z zaufaniem. - Podczas mego południowego nabożeństwa ukazał mi się błogosławiony Pan Kriszna. Ukazał mi dwie opuszczone postacie pod tym właśnie drzewem. Jedna z nich miała twoją twarz, mój mistrzu! Często widywałem ją w medytacji! Jakaż byłaby to dla mnie radość, gdybyście przyjęli moje skromne usługi!
- I ja również jestem zadowolony, że mnie znalazłeś. Ani Bóg, ani ludzie nas nie opuścili! - chociaż zostałem zewnętrznie niewzruszony, uśmiechając się tylko do przejętej twarzy przede mną, w głębi swej istoty dziękowałem Bogu na kolanach.
- Drodzy przyjaciele, czy nie zaszczycicie mego domu swymi odwiedzinami?
- Jesteś uprzejmy, lecz plan ten jest niewykonalny. Już jesteśmy gośćmi mego brata w Agrze.
- To przynajmniej pozwólcie mi zwiedzić Brindaban razem z wami.
Chętnie się zgodziłem. Młody człowiek, który powiedział nam, że nazywa się Pratap Chatterji, wynajął powóz. Zwiedziliśmy świątynię Madanamohana i inne przybytki Sri Kriszny. Noc zapadła, gdy jeszcze odprawialiśmy swe nabożeństwo w świątyni.
- Przepraszam na chwilę, kupię sandesz63. - Pratap wszedł do sklepu w pobliżu stacji kolejowej. Dżitendra i ja wałęsaliśmy się bez celu po szerokiej ulicy, teraz pełnej ludzi, bo powietrze się nieco ochłodziło. Przyjaciel nasz był przez pewien czas nieobecny, lecz w końcu powrócił, niosąc w darze wiele słodyczy.
- Proszę, pozwólcie mi spełnić tę religijną przysługę. - Pratap uśmiechał się przepraszająco, trzymając w rękach plik banknotów i dwa właśnie zakupione bilety do Agry.
W głębi mego serca wyraziłem wdzięczność dla Niewidzialnej Ręki za zgotowane nam przyjęcie. Czyż wykpiona przez Anantę, nie okazała hojności ponad konieczność?
- Pratap, nauczę cię Kriya-jogi Lahiri Mahasayi, największego jogina ostatnich czasów. Jej technika będzie twoim guru.
Wtajemniczenie dokonało się w ciągu pół godziny. - Krija jest twym czintamani64 - powiedziałem nowemu uczniowi. - Technika, która, jak widzisz, jest prosta, ucieleśnia sztukę przyspieszenia duchowej ewolucji. Święte księgi hinduskie nauczają, że wcielające się "ego" potrzebuje miliona lat na wyzwolenie się od mayi. Ten naturalny okres można wybitnie skrócić z pomocą Kriya-jogi. Podobnie jak Jagadis Chandra Bose dowiódł, że można znacznie przyspieszyć wzrost rośliny, tak również z pomocą wiedzy wewnętrznej można przyspieszyć rozwój psychologiczny człowieka. Wypełniaj wiernie swe ćwiczenia, a zbliżą cię one do Guru wszystkich guru.
- Jestem szczęśliwy, że znajduję od dawna poszukiwany klucz do jogi - mówił Pratap z zadumą. - Jej działanie, rozkuwające kajdany moich zmysłów, wyzwoli mnie do życia w wyższych sferach. Dzisiejsza wizja Pana Kriszny może oznaczać tylko moje najwyższe dobro.
Siedzieliśmy chwilę w pełnym zrozumienia milczeniu, a potem powoli poszliśmy na stację kolejową. Przepełniała mnie radość, gdy wsiadałem do pociągu, lecz dla Dżitendry był to dzień do płaczu.
Mojemu pełnemu miłości pożegnaniu z Pratapem towarzyszyło tłumione łkanie obu mych przyjaciół. W czasie jazdy koleją zalała Dżitendrę jeszcze raz fala smutku. Tym razem nie w obronie siebie, lecz przeciw sobie.
- Jakże płytka jest moja wiara! Serce moje było z kamienia! Nigdy już w przyszłości nie będę wątpił w opiekę Boga!
Zbliżała się północ. Dwóch "kopciuszków" wysłanych w świat bez grosza weszło do sypialni Ananty. Twarz jego wyrażała najwyższe zdumienie. W milczeniu zasypałem stół rupiami.
- Dżitendra, powiedz prawdę! - Ton Ananty był żartobliwy. - - Czy ten młodzik nie gra komedii?
W miarę jednak jak rozwijało się opowiadanie, brat mój poważniał, a potem stał się uroczysty.
- Prawo popytu i podaży sięga do subtelniejszych niż przypuszczałem dziedzin - Ananta mówił z uduchowionym zapałem, którego nigdy przedtem u niego nie widziałem. - Po raz pierwszy rozumiem twoją obojętność na powszednie dobra świata.
Późno już było, lecz brat nastawał, abym mu udzielił dikszy65 (inicjacji) w krija-jodze. "Guru" Mukunda musiał w tym jednym dniu wziąć na siebie odpowiedzialność za dwóch nieszukanych uczniów.
Następnego dnia jedliśmy śniadanie w harmonii, jakiej nie było dzień przedtem. Uśmiechnąłem się do Dżitendry.
- Nie można cię okpić co do Tadżu. Zwiedźmy go przed wyjazdem do Serampore.
Pożegnawszy się z Anantą, znalazłem się niebawem razem z moim przyjacielem przed wspaniałym zabytkiem Agry, przed Tadż Maha-lem. Olśniewając bielą marmuru w słońcu, stoi jak wizja czystej harmonii i symetrii. Doskonałe otoczenie tworzą ciemny cyprys, lśniący trawnik i spokojna laguna. Wnętrze zdobią piękne koronkowe rzeźby inkrustowane półszlachetnymi kamieniami. Delikatne girlandy i ślimacznice wyłaniają się z brązowych i fiołkowych marmurów. Światło z kopuły pada na grobowce cesarza Szah-Dżahana i królowej jego państwa i jego serca Mumtaz-Mahali.
Już dość dla oczu! Tęskniłem do swego guru. Wkrótce więc razem z Dżitendrą byłem już w podróży na południe do Bengalu.
- Mukundo, od miesięcy nie widziałem swej rodziny. Zmieniłem zamiary; może później odwiedzę twego mistrza w Serampore.
Przyjaciel mój, którego usposobienie można określić łagodnie jako chwiejne, opuścił mnie w Kalkucie. Pociągiem podmiejskim wnet dotarłem do Serampore, znajdującego się dwanaście mil na północ.
Drgnąłem ze zdumienia, gdy uświadomiłem sobie, że minęło dokładnie dwadzieścia osiem dni od dnia spotkania mego guru w Benaresie.
- Przybędziesz do mnie za cztery tygodnie! - I oto dokładnie, z bijącym sercem, stałem na dziedzińcu domu przy spokojnej ulicy Rai Ghat. Wszedłem po raz pierwszy do pustelni, gdzie miałem spędzić większą część najbliższych dziesięciu lat, u "Dżjanawatara" Indii, wcielenia Mądrości.
ROZDZIAŁ 12
Lata w pustelni mego Mistrza
- Przyszedłeś - Sri Jukteswar powitał mnie w pokoju balkonowym, siedząc na rozpostartej na podłodze skórze tygrysa. Głos jego był chłodny, a postawa wolna od emocji.
- Tak, drogi Mistrzu, oto jestem tutaj, aby iść za tobą. Klęknąwszy dotknąłem jego stóp.
- Jakże to być może? ignorujesz moje życzenia?
- Już nigdy, Gurudżi! Twe życzenie niechaj będzie moim prawem.
- To lepiej! Teraz mogę przyjąć odpowiedzialność za twoje życie! W takim razie pierwszą moją prośbę jest to, abyś wrócił do domu, do swej rodziny. Chcę, abyś wstąpił na Uniwersytet w Kalkucie. Powinieneś dalej się kształcić.
- Bardzo dobrze, panie. - Ukryłem swą konsternację. Czyżby uprzykrzone książki miały mnie prześladować przez całe lata? Przedtem ojciec, a teraz Sri Jukteswar!
- Pewnego razu pojedziesz na Zachód. Tamtejsi ludzie chętniej będą słuchać starożytnej mądości Indii, jeśli obcy nauczyciel hinduski będzie miał uniwersytecki stopień.
- Ty wiesz najlepiej, Gurudżi - rozchmurzyłem się. Wzmianka o Zachodzie wydała mi się dziwna, daleka, niemniej sposobność spełnienia życzenia Mistrza była jak najbardziej aktualna.
- Będziesz blisko, w Kalkucie; przychodź tu, ilekroć znajdziesz czas.
- Będę przychodził codziennie, Mistrzu. Jeśli to tylko będzie możliwe! Z wdzięcznością przyjmuję twe polecenie dotyczące każdego szczegółu mego życia - pod jednym warunkiem.
- Tak?
- Że przyrzekniesz mi objawienie Boga.
Nastąpiła godzinna walka słów. Mistrz nie może nie dotrzymać słowa, toteż nie jest ono łatwo dawane. Treść przyrzeczenia otwiera metafizyczne perspektywy. Guru musi pozostawać w ścisłym związku ze Stwórcą, jeśli
się zobowiązać do ukazania Go! Odczuwałem Boską jedność Sri
Jukteswara i byłem zdecydowany jako jego uczeń nalegać w tym kierunku.
- Jesteś bardzo wymagający. - Potem usłyszałem zgodę Mistrza. - Niechaj twoje życzenie będzie moim życzeniem.
Cień, który trwał przez całe moje życie, znikł z mego serca, skończyło się szukanie po omacku, tu i tam. Znalazłem wieczne schronienie u prawdziwego guru.
- Chodź, pokażę ci pustelnię. - Mistrz powstał z tygrysiej skóry. Spojrzałem dokoła; wzrok mój padł ze zdumieniem na obraz na ścianie, przybrany gałązką jaśminu.
- Lahiri Mahasaya.
- Tak, to mój boski guru. - Głos Sri Jukteswara był pełen czci. - Jako człowiek i jako jogin większy był aniżeli jakikolwiek nauczyciel, którego życie mogłem obserwować.
W milczeniu skłoniłem się przed znanym mi obrazem. Był to hołd mej duszy, złożony niezrównanemu mistrzowi, który błogosławiąc memu dzieciństwu, kierował mymi krokami aż do tej godziny.
Oprowadzany przez mego guru chodziłem po całym domu i przyległym ogrodzie. Duża, starodawna, dobrze zbudowana pustelnia otoczona była dziedzińcem o masywnych kolumnach. Ściany zewnętrzne pokryte były mchem; gołębie trzepotały ponad płaskim, szarym dachem, korzystając bez ceremonii z pomieszczeń aszramy. Znajdujący się z tyłu ogród był przyjemny: rosły w nim kasztanowce, drzewa mangowe i platanowce. Balkony z balustradą, należące do górnych pokojów piętrowego budynku, otaczały dziedziniec z trzech stron. Obszerna sala na parterze, posiadająca wysoki sufit wsparty na kolumnach, wykorzystywana była głównie, jak powiedział mi Mistrz, w czasie dorocznych uroczystości Durgapudży66. Wąskie schody prowadziły do pokoju Sri Jukteswara; mały balkon wyglądał z tego pokoju na ulicę. Aszrama była umeblowana skromnie: wszystko tu było proste, czyste i użyteczne. Zwracały uwagę utrzymane w stylu zachodnim poszczególne krzesła, ławy i stoły.
Mistrz zaprosił mnie do pozostania na noc. Dwaj młodzi uczniowie, przechodzący ćwiczenia w aszramie, podali kolację złożoną z jarzyn.
- Gurudżi, opowiedz mi, proszę cię, coś o swym życiu. - Przycupnięty na słomianej macie znajdowałem się w pobliżu jego tygrysiej skóry. Przyjazne gwiazdy znajdowały się tuż, za balkonem.
- Moje rodzinne nazwisko brzmi: Priya Nathi Karar. Urodziłem się tutaj w Serampore, gdzie ojciec mój był bogatym przedsiębiorcą-Pozostawił mi tę rezydencję przodków, obecnie moją pustelnię. Moje formalne wykształcenie było skromne; uważałem je za nudne i powierzchowne. We wczesnej młodości wziąłem na siebie obowiązki głowy rodziny, posiadam też zamężną córkę. Gdy osiągnąłem wiek średni, dostąpiłem błogosławieństwa podporządkowania się Lahiri Mahasayi. Po śmierci żony wstąpiłem do zakonu swamich i otrzymałem nowe imię Sri Jukteswar Giri67. Taka jest moja krótka kronika.
Mistrz uśmiechnął się patrząc na moją zaciekawioną twarz. Jak wszystkie biograficzne szkice - słowa jego podawały zewnętrzne fakty, nie ukazując wewnętrznego człowieka.
- Gurudżi, radbym usłyszeć o jakimś zdarzeniu z twego dzieciństwa.
- Opowiem ci kilka, ale każde z morałem. - Sri Jukteswar mrugnął przy tej przestrodze. - Pewnego razu matka chciała mnie nastraszyć, opowiadając jakąś przerażającą historię o duchach w ciemnym pokoju. Wszedłem do niego natychmiast i wyraziłem swe rozczarowanie z powodu nieobecności duchów. Odtąd matka nigdy mi już nie opowiadała przerażających historii. Morał: patrz strachowi prosto w oczy, a przestanie cię niepokoić.
Inne wczesne moje wspomnienie to pragnienie posiadania brzydkiego psa, który należał do sąsiada. Przez wiele tygodni niepokoiłem dom prośbami o tego psa. Uszy moje były głuche na wszystkie propozycje, w których ofiarowano mi pieski o ładniejszym wyglądzie. Morał: przywiązanie zaślepia; stwarza ono wokół przedmiotu pożąda-nią urojoną aureolę atrakcyjności.
Trzecia historia dotyczy plastyczności młodzieńczego umysłu. Słyszałem raz, jak moja matka powiedziała: "Człowiek, który przyjmuje pracę, podlegając komuś innemu, jest niewolnikiem". Wrażenie, jakie zrobiła na mnie ta uwaga, było tak trwałe, że nawet po zawarciu małżeństwa odrzuciłem wszelkie proponowane mi stanowiska. Czyniłem natomiast wydatki na inwestycje w rodzinnej posiadłości ziemskiej. Morał: Do wrażliwych uszu dzieci powinny dochodzić dobre i pozytywne nauki. Ich wczesne pojęcia przez długi czas są mocno zakorzenione w umyśle...
Mistrz zapadł w spokojne milczenie. Około północy zaprowadził mnie do małego pokoju. Sen mój był zdrowy i słodki w ciągu tej pierwszej nocy pod dachem mego Mistrza.
Następnego ranka Sri Jukteswar postanowił wtajemniczyć mnie w swą kriya-jogę. Technikę tę poznałem już dawniej od dwóch uczniów Lahiri Mahasayi - od ojca i od mego wychowawcy awamiego Kebalanandy - lecz w obecności Mistrza odczułem w pełni jej przekształcającą moc. Pod jej dotknięciem wielkie światło rozbłysło nad moją istotą, jakby blask niezliczonych słońc jaśniejących. Fala niewypowiedzianego szczęścia, jaka zalała moje serce i przeniknęła do jego głębi, trwała jeszcze przez następny dzień. Dopiero późnym wieczorem zdołałem się na tyle opanować, aby móc odejść z pustelni.
"Wrócisz tu w ciągu trzydziestu dni". Gdy dotarłem do mego domu w Kalkucie, spełniły się przewidywania Mistrza. Nikt z mych krewnych nie uczynił mi uszczypliwej uwagi, której się obawiałem, na temat pojawienia się z powrotem "podlatującego w górę ptaszka".
Wspiąłem się na moje małe poddasze i obdarzyłem je kochającym spojrzeniem, niby jakąś żywą istotę. "Byłeś świadkiem moich medytacji, łez i burz mej sadhany. Teraz dotarłem do portu, do mego boskiego nauczyciela".
- Synu, jestem szczęśliwy za nas obu. - W ten cichy wieczór ojciec siedział razem ze mną. - Znalazłeś swego guru, podobnie jak ja w cudowny sposób znalazłem swojego. Święta dłoń Lahiri Mahasayi kieruje naszym życiem. Twój mistrz okazał się nie być tym niedostępnym himalajskim świętym, lecz bardzo niedalekim. Modlitwy moje zostały wysłuchane i w poszukiwaniu Boga nie musiałeś zniknąć z mych oczu na stałe.
Ojciec był także zadowolony z mych dalszych studiów; poczynił też odpowiednie zarządzenia. Już następnego dnia zostałem zapisany na Uniwersytet Kościoła Szkockiego w Kalkucie.
Szczęśliwe miesiące szybko mijały. Czytelnicy moi niewątpliwie domyślają się, że mało mnie widywano w salach Uniwersytetu. Pustelnia w Serampore miała dla mnie zbyt wielki i nieodparty urok. Mistrz przyjmował moją ciągłą obecność bez żadnych uwag. Odczuwałem to z ulgą, że rzadko mówił o mej nauce szkolnej. Chociaż dla wszystkich było jasne, że nie jestem stworzony na uczonego, starałem się osiągnąć konieczne minimum, aby od czasu do czasu złożyć jakiś egzamin. Życie codzienne w aszramie płynęło gładko i spokojnie, rzadko ulegając zmianie. Mój guru budził się przed świtem. Leżąc, a czasem siedząc wchodził w stan samadhi68. Łatwo można było poznać, kiedy Mistrz się budził: ustawało nagle potężne chrapanie69.Potem jedno lub dwa westchnienia, może i ruch ciała, potem następował bezdźwięczny stan ustania oddechu i już znajdował się on w głębokiej radości jogi.
Śniadanie nie następowało od razu: najpierw odbywała się długa przechadzka nad Gangesem. Jakże rzeczywiste i żywe są jeszcze dla mnie te ranne spacery z mym guru! W łatwo wyłaniających się wspomnieniach widzę często siebie u jego boku: wczesne słońce ogrzewa rzekę, a równocześnie rozbrzmiewa jego głos, pełen najgłębszej mądrości.
Kąpiel, a potem południowy posiłek. Przygotowywanie posiłku według codziennych wskazówek Mistrza było zadaniem wypełnianym starannie przez młodych uczniów. Mistrz mój był wegetarianinem, jednakże przed podjęciem życia zakonnego jadał jaja i ryby. Uczniom radził przestrzegać dowolnej prostej diety, takiej, jaka okaże się odpowiednia dla ich konstytucji.
Mistrz jadł mało; często ryż przyprawiony szafranem, sokiem buraczanym lub szpinakiem i lekko pokropiony bawolim ghee czyli stopionym masłem. Kiedy indziej spożywał d/za/70 z soczewicy lub czannę przyprawioną warzywami. Na deser - mango lub pomarańcze, budyń z ryżu lub sok z owoców.
Goście przychodzili z wizytą po południu. W ciszę pustelni wpływał wówczas regularny potok ze świata. Każdy gość spotykał się z jednakową uprzejmością i życzliwością. Dla człowieka, który urzeczywistnił w sobie życie ducha i nie jest związany ciałem ani osobowością (ego), reszta ludzkości posiada uderzająco jednakowe oblicze.
Bezstronność świętych ma swe źródło w ich mądrości. Mistrz jest już wyzwolony od mayi, przejawiane przez nią kolejne twarze rozumu i głupoty nie czynią już na nim wrażenia. Sri Jukteswar nie okazywał specjalnej uwagi ludziom znakomitym lub sprawującym władzę; ani też nie lekceważył z szacunkiem wypowiedzianych słów prawdy z ust dziecka, lecz jawnie ignorował zarozumiałego filozofa.
O ósmej wieczór odbywała się kolacja, na której znajdowali się czasem marudzący goście. Mój guru nie jadał osobno; nikt nie opuszczał aszramy głodny lub niezadowolony. Sri Jukteswar nigdy nie popadł w zakłopotanie czy zaniepokojenie z powodu niespodziewanej wizyty. Pod jego pomysłowym kierownictwem ze szczupłego zasobu pożywienia mogła się zdarzyć uczta. Był bardzo gospodarny, jego skromne fundusze wystarczały na wiele. "Urządzaj się wygodnie w granicach swej sakiewki", często powtarzał. "Ekstrawagancja Przyniesie ci niewygodę". Zarówno w drobiazgach związanych z utrzymaniem pustelni i domu, jak w innych sprawach praktycznych Mistrz objawiał oryginalność twórczego umysłu.
Spokojne wieczory często przynosiły mi rozmowę z mym guru, Prawdziwy skarb nie podlegający działaniu czasu. Każda jego wypowiedź kształtowana była i rzeźbiona przez mądrość. Podniosła pewność cechowała sposób jego wypowiadania się, który był jedyny w swoim rodzaju. Mówił on jak nikt inny w moim życiu. Myśli swe ważył na delikatnej wadze własnego poznania zanim nadał im zewnętrzną szatę. Esencja prawdy, przenikająca wszystko, nawet fizjologiczny aspekt rzeczy, wychodziła z jego ust jak wonny zapach. Zawsze miałem świadomość, że znajduję się w obecności żywego objawienia Boga. Z poczucia jego boskości odruchowo skłaniałem przed nim głowę.
Jeśli czasem ostatni goście zaczynali odczuwać, że Sri Jukteswar pogrąża się w nieskończoność, wówczas szybko wciągał ich w rozmowę. Nie był on zdolny do pozy lub wyniosłego wewnętrznego odosobnienia. Jako Mistrz, który urzeczywistnił już siebie, pozostawił poza sobą szczebel medytacji. "Kwiat opada, gdy pokazuje się owoc". Jednakże święci często trzymają się form religijnych w celu dodania uczniom zachęty.
Gdy zbliżała się północ, guru mógł zapaść w drzemkę z naturalnością dziecka. Nie dbał wtedy o posłanie. Często kładł się nawet bez poduszki na wąskiej desce, znajdującej się pod skórą tygrysią, na której zwykle siedział.
Nierzadko zdarzała się filozoficzna dyskusja trwająca do późnej nocy, mógł ją wywołać każdy swym gorącym zainteresowaniem. Nie odczuwałem wówczas zmęczenia ani pragnienia snu; żywe słowa Mistrza wystarczały mi. "Ach, świta! Chodźmy nad Ganges". Tak kończyła się często moja nocna edukacja.
W pierwszych miesiącach mego obcowania z Sri Jukteswarem kulminacyjny punkt stanowiła lekcja: "Jak się wywinąć moskitom?"
W moim domu rodzinnym wszyscy używali na noc ochronnych zasłon. Byłem przerażony, gdy spostrzegłem, że w pustelni Serampore nie honorowano wcale tego roztropnego zwyczaju, chociaż owadów było mnóstwo; toteż byłem pokąsany od stóp do głowy. Guru zlitował się nade mną.
- Kup sobie zasłonę. Kup ją także dla mnie. - Zaśmiał się i dodał: - Jeśli kupisz tylko jedną dla siebie, wszystkie moskity zlecą się do mnie.
Uczyniłem to z wielką wdzięcznością. Każdej nocy w Serampore guru prosił mnie o przygotowanie zasłon nocnych.
Pewnego wieczoru moskity były szczególnie zjadliwe. Mistrz nie wydał mi zwykłego polecenia. Słuchałem nerwowo natrętnego brzęczenia owadów. Udając się do łóżka, zwróciłem w ich kierunku błagalną modlitwę. W pół godziny później zakaszlałem z pretensją, aby zwrócić na siebie uwagę mego guru. Myślałem, że oszaleję od ukłuć, a zwłaszcza od śpiewnego brzęczenia, gdy moskity odprawiały swe krwiożercze obrzędy-
Mistrz nie poruszył się; zbliżyłem się ku niemu ostrożnie. Nie oddychał. Po raz pierwszy ujrzałem go wtedy w stanie głębokiego transu jogi; popadłem w przerażenie.
"Jego serce przestało bić". Zbliżyłem lusterko do jego nosa; nie ukazał się najmniejszy ślad oddechu. Aby się ostatecznie upewnić, na kilka minut zaniknąłem palcami jego usta i nozdrza. Ciało jego było zimne i nieruchome. Oszołomiony zwróciłem się do drzwi, aby wezwać pomoc.
- Och! Początkujący ekperymentatorze! Mój biedny nos! - Głos Mistrza rozbrzmiewał śmiechem. - Dlaczego nie kładziesz się do łóżka? Czy cały świat ma się zmienić dla ciebie? Zmień samego siebie: uwolnij swą świadomość od moskitów.
"Potulnie wróciłem do łóżka. Ani jeden owad nie ośmielił się zbliżyć. Zrozumiałem, że poprzednio mój guru zgodził się na zasłony tylko dla dogodzenia mi, on sam nie lękał się moskitów. Posługując się potęgą jogi mógł uniemożliwić im kąsanie lub uciec się do swej wewnętrznej odporności.
Dał mi lekcję, pomyślałem, jogin musi umieć wejść w stan nadświadomości i trwać w nim niezależnie od mnóstwa przeszkód, których nigdy nie brakuje na tej ziemi. Czy to wśród brzęczenia owadów, czy przy przenikliwym blasku dziennego światła należy wyłączyć natarczywość zmysłów. Słuch i wzrok kierują się wówczas naprawdę ku piękniejszym światom niż dawny Eden71.
Moskity dostarczyły mi jeszcze innej lekcji we wczesnym okresie pobytu w aszramie. Zdarzyło się to w godzinę łagodnego zmierzchu. Mój guru interpretował właśnie w niezrównany sposób teksty, a ja znajdowałem się u jego stóp w doskonałym spokoju. Nieokrzesany moskit wtargnął w tę idyllę i walczył o moją uwagę. Kiedy wbił swe jadowite żądło w moje udo, automatycznie podniosłem mściwą dłoń. "Zawieś wykonanie wiszącej egzekucji". Usłużna pamięć podsunęła tni jeden z aforyzmów jogi Patandżalego - aforyzmu o ahimsie (o nieczynieniu krzywdy).
- Dlaczego nie dokończyłeś swego czynu?
- Mistrzu, czy bronisz odbierania życia?
- Nie. Lecz zabójcze uderzenie już zostało wykonane w twym umyśle.
Patandżali miał na myśli usunięcie "pragnienia" zabijania! - kwiat ten jest bardzo niewygodnie urządzony, jeśli chodzi o dosłowne Praktykowanie ahimsy. Człowiek może być zmuszony do zgładzenia szkodliwego stworzenia. Nie jest on jednak w ten sam sposób zniewolony, aby czuł gniew lub złość. Wszystkie formy życia maja równe prawo do powietrza mayi. Święty, który odkrył tajemnice stworzenia, pozostaje w harmonii z niezliczonymi, oszałamiającymi jego przejawami. Każdy człowiek może się zbliżyć do tego zrozumienia, które powstrzymuje wewnętrzną namiętność niszczenia.
- Gurudżi, czy nie należy raczej poświęcić siebie, niż zabijać dzikie zwierzę?
- Nie, ciało człowieka jest drogocenne. Posiada ono najwyższa wartość ewolucyjną ze względu na wyjątkowość jego mózgu i pacierzowych centrów, które człowiekowi pobożnemu w pełni pozwalają uchwycić i wyrazić najbardziej wzniosłe aspekty boskości. Żadna niższa forma nie jest tak wyposażona. Prawdą jest jednak, że człowiek ściąga na siebie skutki (dług) mniejszego grzechu, jeśli jest zmuszony zabić jakieś zwierzę lub inne żywe stworzenie. Wedy jednak uczą, że bezcelowa strata ciała ludzkiego jest poważnym wykroczeniem przeciw prawu karmy.
Westchnąłem z ulgą; potwierdzenie naturalnego instynktu nie zawsze przychodzi ze strony pisma świętego.
Tak się składało, że nigdy nie widziałem Mistrza w bezpośredniej bliskości tygrysa czy lamparta. Pewnego razu zaszła mu drogę śmiertelnie groźna kobra, która pokonana została jedynie samą miłością mego guru. Ta odmiana węża wzbudza w Indii wielki lęk, gdyż każdego roku powoduje przeszło pięć tysięcy śmiertelnych wypadków. Niebezpieczne spotkanie miało miejsce w Puri, gdzie Sri Jukteswar posiadał drugą pustelnię, pięknie położoną w pobliżu Zatoki Bengalskiej. Przy tym zdarzeniu był razem z Mistrzem Prafulla, jego młody uczeń z późniejszego okresu mej nauki.
- Siedzieliśmy na wolnym powietrzu w pobliżu aszramy - opowiadał mi później Prafulla. - Kobra pojawiła się w pobliżu, w przerażającej odległości zaledwie czterech stóp. Kaptur jej był gniewnie wysunięty, gdy zmierzała ku nam. Guru powitał ją głośnym śmiechem, jak małe dziecko. Nie posiadałem się z przerażenia, gdy ujrzałem, że Mistrz klaska rytmicznie dłońmi72. A on zabawiał w ten sposób śmiertelnie groźnego gościa! Zachowałem absolutny spokój, odmawiając w duszy najgorętsze modlitwy. Wąż, będąc bardzo blisko Mistrza, pozostawał teraz nieruchomy, jakby magnetyzowany jego przyjazną postawą. Groźny kaptur powoli skurczył się, wreszcie wąż przemknął pomiędzy stopami Mistrza i zniknął w zaroślach. Dlaczego guru poruszał dłońmi i dlaczego kobra nie uderzyła w nie, było wtedy dla mnie zupełnie niezrozumiałe - dodał Prafulla.
- Odtąd rozumiałem, że mój boski Mistrz jest wolny od lęku przed jakąkolwiek żywą istotą.
Pewnego wieczoru w okresie pierwszych miesięcy mego pobytu aszramie zauważyłem, że oczy Sri Jukteswara patrzą na mnie przenikliwie.
- Jesteś zbyt chudy, Mukunda.
Uwaga jego dotknęła mego czułego punktu. Moje zapadłe oczy i wynędzniały wygląd odbiegały od pożądanego stanu. Dowodziły tego szeregi wzmacniających środków w moim pokoju w Kalkucie. Nic mi nie pomagało; chroniczna niestrawność prześladowała mnie od dzieciństwa. Pewnego razu rozpacz, moja dosięgła szczytu i zadałem sobie pytanie, czy warto żyć dalej, jeśli się ma tak niezdrowe ciało.
- Lekarstwa mają swe granice; twórcza siła życiowa ich nie ma, uwierz, będziesz zdrowy i silny. Słowa Sri Jukteswara wzbudziły we mnie wiarę w prawdziwość tego do mnie osobiście skierowanego zdania, przekonanie, którego nie porafił wzbudzić żaden inny lekarz, a było ich wielu.
I oto, z dnia na dzień, przybywało mi na wadze. W ciągu dwóch tygodni od tajemnego błogosławieństwa Mistrza - nabrałem wzmacniającej mnie wagi, której nie mogłem w przeszłości uzyskać. Chroniczne dolegliwości żołądka znikły na całe życie. Wiele razy później byłem jeszcze świadkiem cudownego uzdrawiania przez mojego guru osób cierpiących na poważne choroby - gruźlicę, cukrzycę lub paraliż.
- Przed laty ja również pragnąłem przybrać na wadze - powie dział mi Sri Jukteswar. - W okresie rekonwalescencji po poważnej chorobie odwiedziłem Lahiri Mahasayę w Benaresie.
- Byłem, panie, ciężko chory i straciłem na wadze wiele funtów.
- Widzę to, Jukteswar73. Chorowałeś i teraz myślisz, że jesteś chudy.
Była to odpowiedź zgoła inna, niż oczekiwałem; jednakże mój guru dodał pocieszająco:
- Pozwól mi popatrzeć. Jestem pewien, że jutro będziesz czuł się lepiej.
Uważałem jego słowa za formę niewidzialnego leczenia skierowanego do mego odbiorczego umysłu. Nie byłem zdziwiony, gdy nazajutrz poczułem się znacznie silniejszy. Odszukałem mego Mistrza i zawołałem z radością - Panie, dziś czuję się o wiele lepiej.
- Rzeczywiście, dzisiaj jesteś znacznie silniejszy.
- Nie, Mistrzu! - zaprotestowałem. - To ty mi pomogłeś; dziś po raz pierwszy od wielu tygodni mam trochę energii.
- O tak! Choroba twoja była całkiem poważna. Ciało twe jeszcze jest słabe; kto wie, jakie będzie ono jutro?
Na myśl o możliwości powrotu choroby przebiegał mnie zimny dreszcz strachu. Nazajutrz rano ledwie dowlokłem się do domu Lahiri Mahasayi.
- Panie, znów jestem chory.
Mistrz spojrzał na mnie kpiąco. - Tak! Znowu przyprawiłeś się o chorobę.
- Gurudewa, widzę teraz, że dzień za dniem żartujesz ze mnie! Moja cierpliwość wyczerpała się. Nie rozumiem, dlaczego mi nie wierzysz?
- Naprawdę to twoja własna myśl sprawiła, że kolejno czułeś się słaby lub mocny. - Mistrz spoglądał na mnie z miłością. - Widziałeś, jak twoje zdrowie ściśle odpowiadało twoim oczekiwaniom. Myśl jest siłą, na równi z elektrycznością lub grawitacją. Umysł ludzki jest iskrą wszechpotężnej świadomości Boga. Pokazałem ci, że gdy twój potężny umysł wierzy w coś bardzo intensywnie, wówczas to się stanie.
Wiedząc, że Lahiri Mahasaya nigdy niczego nie mówił na próżno, przemówiłem do niego ze czcią i wdzięcznością: - Mistrzu, jeśli będę myślał, że jestem zdrów i że odzyskuję mą pierwotną wagę, to czy to się stanie?
- Tak jest, nawet w tej chwili. - Mój Guru mówił poważnie, a jego spojrzenie skupiło się na moich oczach.
I oto czułem przyrost nie tylko sił, ale i wagi. Lahiri Mahasaya pogrążył się w milczeniu. Po kilku godzinach wróciłem do domu mej matki, gdzie zatrzymywałem się podczas wizyt w Benaresie.
- Mój synu! Co się dzieje? Czy zachorowałeś z kolei na puchlin??
Matka moja nie mogła uwierzyć swoim oczom. Ciało moje było równie pełne i mocne jak przed chorobą.
Zważyłem się i przekonałem się, że w jednym dniu przybyło mi pięćdziesiąt funtów; wagę tę zachowałem na stałe. Przyjaciele i znajomi, którzy widzieli mą chudą postać, nie posiadali się ze zdumienia. Niektórzy z nich zmienili sposób swego życia i w wyniku tego cudu stali się uczniami Lahiri Mahasyai.
Mój obudzony w Bogu guru wiedział, że świat jest tylko zobiektywizowanym marzeniem Stwórcy. Ponieważ w pełni był świadom) swej jedności z Boskim Marzycielem, mógł zmaterializować W zdematerializować, lub dokonać każdej zmiany, jakiej pragnął w swej kosmicznej wizji74.
- Wszelkim stworzeniem rządzi prawo - konkludował Sri Jukte5' war. - Prawa przejawiające się w zewnętrznym świecie, w który uczeni czynią swe odkrycia, nazywają się naturalnymi. Istnieją jednak prawa subtelniejsze, rządzące światami świadomości, które można poznać tylko dzięki nauce jogi. Niewidzialne, duchowe sfery posiadają rónież swe naturalne i oparte na prawie zasady działania. Prawdziwą naturę materii rozumie nie uczony fizyk, lecz w pełni urzeczywistniony Mistrz. Na tej podstawie Chrystus mógł uleczyć ucho pewnego sługi, które zranił jeden z jego uczniów.
Sri Jukteswar był niezrównanym interpretatorem ksiąg świętych.
Wiele najszczęśliwszych moich wspomnień splata się z tego rodzaju wykładami. Jednakże klejnotów swych myśli nie rzucał na pastwę nieuwagi i głupoty. Jeden niespokojny ruch lub najlżejszy przejaw mego roztargnienia wystarczał, aby Mistrz przerwał swój wykład.
- Jesteś nieobecny. - Tymi słowy pewnego wieczoru Mistrz przerwał swój wywód. Jak zwykle dostrzegał natychmiast każde osłabienie mej wagi.
- Gurudżi! - Protestowałem. - Nie poruszyłem się: powieka drgnęła, mogę powtórzyć każde twoje słowo!
- Mimo to nie byłeś w pełni ze mną. Sądzę, że w głębi twego umysłu twoja istota działa na trzech planach. Jedna jest w leśnym ustroniu na równinie, druga znajduje się na wzgórzu, a trzecia nad oceanem.
Te mglisto sformułowane myśli rzeczywiście były obecne w mym umyśle prawie w podświadomości. Spojrzałem na niego przepraszająco:
- Cóż mogę począć z Mistrzem, który przenika mą przypadkową nieuwagę?
- Sam dałeś mi do tego prawo. Subtelnych prawd, które ci wykładam, nie można pojąć bez całkowitego skupienia. Bez konieczności nie wdzieram się w ustronie cudzych myśli. Naturalnym prawem człowieka jest błąkanie się w tajemnicy pośród swoich myśli. Nie zaproszony Pan nie wchodzi tam; i ja też nie śmiem się wdzierać.
- Zawsze jesteś, Mistrzu, mile widziany!
- Twe architektoniczne marzenia zmaterializują się później. Teraz jest-czas nauki!
W ten sposób Mistrz mimochodem odsłonił trzy przyszłe wielkie wyarzenia w mym życiu. Od wczesnej młodości pojawiały się w mym umyśle zagadkowe zarysy trzech budynków, każdy inaczej położony. W kolejności dokładnie podanej przez Sri Jukteswara wizje te urzeczywistniły się materialnie. Najpierw doszło do założenia szkoły jogi dla chłopców na równinie Ranczi, potem do powstania mej amerykańskiej głównej siedziby na wzgórzu Los Angeles, a w końcu pustelni w Południowej Kalifornii nad ogromnym Pacyfikiem.
Mistrz nigdy nie twierdził z pompą: "Przepowiadam, że zajdzie takie lub inne zdarzenie!" On raczej zwracał uwagę: "Czy nie sądzisz że to może się stać?" Niemniej - jego prosty sposób mówienia kryl w sobie proroczą siłę. Nie zdarzył się zawód; nigdy jego lekko zawoalowane słowa nie okazały się fałszywe.
Sri Jukteswar w zachowaniu swym był powściągliwy i rzeczowy. Nie było w nim nic mglistego ani sentymentalnego. Stopami stal mocno na ziemi - a głowę miał w niebiosach. Ludzie praktyczni wzbudzali jego podziw. "Świętość nie jest głupotą! Postrzeganie Bóstwa nie pozbawia rozumu i zdolności" - powiedziałby. "Aktywny wyraz cnoty rodzi najśmielszą inteligencję".
W życiu Mistrza stwierdziłem całkowity rozbrat pomiędzy duchowym realizmem a mętnym mistycyzmem, uchodzącym pozornie za postać duchowości. Mój guru miał odwagę dyskutować o świecie niematerialnym. Jego wspaniała aura była doskonale czysta. W rozmowach unikał wszystkiego, co by mogło kogoś zdumieć; w działaniu wypowiadał się swobodnie. Inni mówili o cudach, choć nie znali się na tym. Sri Jukteswar rzadko wspominał o subtelnych prawach, lec/ w tajemnicy - swobodnie nimi operował.
- Człowiek, który osiągnął pełnię urzeczywistnienia, nie czyni żadnego cudu, dopóki nie otrzyma na to wewnętrznego upoważnienia - tłumaczył Mistrz. Bóg nie chce, aby tajemnice Jego tworzenia ujawniano nieopatrznie75. Każda jednostka ludzka ma nienaruszalne prawo do swej własnej woli. Święty nie może naruszyć granic tej niezależności.
Milczenie, będące czymś zwyczajnym dla Sri Jukteswara, było wynikiem głębokiego pogrążenia się w Nieskończonym. Nie miał czasu na nieskończone "rewelacje", które wypełniają dni nauczycieli nie mających jeszcze samourzeczywistnienia. "U ludzi płytkich - rybki drobnych myśli robią dużo szumu. W oceanicznym umyśle wieloryby natchnienia zaledwie marszczą powierzchnię"...
Ta obserwacja z hinduskich świętych ksiąg nie jest pozbawiona dyskretnego humoru.
Z powodu niepozornego wyglądu mego guru tylko nieliczni ze współczesnych dostrzegali w nim nadczłowieka. Popularne przysłowie: "Tylko głupiec nie potrafi ukryć swojej mądrości", nigdy nie mogło si? odnosić do Sri Jukteswara. Chociaż urodził się śmiertelnym jak inn'-Mistrz osiągną^ zjednoczenie z Władcą czasu i przestrzeniu W żyieeo obserwowałem boską jedność. Nie było dla niego żadnej nieprzezwyciężonej przeszkody w zjednoczeniu czynnika ludzkiego z boskim. 2e nie ma takiej zapory, zrozumiałem to bez szczególnej, duchowej przygody.
Ilekroć dotykałem świętych stóp Sri Jukteswara, dreszcz mnie przenikał. Jogini nauczają, że pełne szacunku dotknięcie Mistrza magnetyzuje duchowo ucznia; wytwarza się wówczas subtelny prąd. Niepożądane dla ucznia mechanizmy nawyków umysłowych ulegają przy tym często zniweczeniu, utarte koleiny jego światowych skłonności zostają dobroczynnie wyrównane. Przynajmniej na chwilę może się unieść przed nim tajemna zasłona mayi i ukazać błysk rzeczywistej szczęśliwości. Całe moje ciało przenikała wyzwalająca energia, ilekroć hinduskim obyczajem klękałem przed mym guru.
- Nawet wówczas, gdy Lahiri Mahasaya milczał - mówił do mnie Mistrz - lub gdy rozmawiał na temat nie związany z religią, stwierdzałem, że mimo to przekazywał mi nie dającą się wysłowić wiedzę.
Sri Jukteswar oddziaływał na mnie podobnie. Jeśli wchodziłem do pustelni sklopotany lub z obojętnym umysłem, postawa moja niepostrzeżenie się zmieniała. Kojący spokój spływał na mnie na sam widok mego guru. Każdy dzień obcowania z nim był dla mnie źródłem nowych doznań radości, spokoju i mądrości. Nigdy nie widziałem, żeby był poruszony lub oszołomiony chciwością, namiętnością, gniewem lub innym ograniczającym człowieka uczuciem.
- Ciemność mayi w milczeniu nadchodzi. Pospieszmy do wnętrza domu. - Tymi słowy o zmierzchu stale przypominał swym uczniom, że potrzebna im jest kriya-joga. Pewien uczeń miał wątpliwość, czy jest godzien podjąć ćwiczenia jogi.
- Zapomnij o przeszłości - pocieszał go Sri Jukteswar. - Minio-Lezycia każdego człowieka są mroczne i pełne hańby. Postępowanie człowieka jest zawsze niepewne, dopóki nie zakotwiczy się w pierwiastku boskim. Wszystko w przyszłości się poprawi, jeśli teraz uczynisz duchowy wysiłek
Mistrz zawsze miał młodych czelów16 w pustelni. Duchowe i intelektualne ich wychowanie było przedmiotem jego zainteresowania w ciągu całego życia; nawet na krótki czas przed swym odejściem przyjął na wychowanie dwóch sześcioletnich chłopców i jednego
szesnastoletniego młodzieńca. Kierował ich umysłami i życiem z taką starannością i w duchu takiej dyscypliny, jaką wyraża etymologiasłowa: "uczeń". Mieszkańcy aszramy kochali i czuli głęboko swego guru; lekkie klaskanie jego dłoni wystarczało, aby gorliwie zbiegali się ku niemu. Kiedy trwał skupiony w milczeniu, wówczas nikt nie ośmieliłby się przemówić, a gdy rozbrzmiewał jego jowialny śmiech nawet dzieci uważały go za swego towarzysza.
Mistrz rzadko zwracał się do innych o oddanie mu jakiejś osobistej usługi, ani też nie przyjąłby pomocy ucznia, gdyby jego gotowość nie była szczera. Mój guru spokojnie prał swoje szaty, jeśli uczniowie przeoczyli tę zaszczytną pracę. Sri Jukteswar nosił tradycyjną barwioną ochrą szatę swamiego; jego sandały pozbawione sznurowadeł były, zgodnie z obyczajem, z tygrysiej lub jeleniej skóry.
Mistrz mówił płynnie po angielsku, francusku, hindusku i bengals-ku; jego sanskryt był poprawny. Cierpliwie uczył swych młodych uczniów z pomocą pewnych uproszczonych sposobów, które pomysłowo wynalazł do nauki języka angielskiego i sanskrytu.
Mistrz dbał o swe ciało, jakkolwiek starał się nie przywiązywać do niego. "To co Nieskończone", zwracał uwagę, "przejawia się właśnie z pomocą zdrowia fizycznego i umysłowego". Nie pochwalał żadnej skrajności. Gdy jeden z uczniów rozpoczął raz długi post, mój guru tylko się śmiał: "Dlaczego by nie rzucić psu trochę kości?"
Zdrowie Sri Jukteswara było znakomite; nie widziałem go nigdy chorym. Jeśli uważał to za wskazane, pozwalał uczniom zasięgnąć porady lekarzy. Celem jego było wtedy wyrażenie poszanownia zwyczajowi świata: "Lekarze mają prowadzić swe dzieło lecząc z pomocą Bożych praw odnoszących się do materii". Wychwalał jednak terapię myślową i często powtarzał: "Mądrość jest najlepszym środkiem oczyszczającym".
- Ciało jest zdradliwym przyjacielem. Daj mu tyle, ile trzeba: nie więcej - mówił. - Ból i przyjemność są rzeczą przemijającą. Pokonuj mayę ze spokojem, czyniąc jednocześnie uniki przed jej mocą. Wyobraźnia jest bramą, przez którą wchodzi zarówno choroba i zdrowie. Nie wierz w realność choroby, nawet jeśli jesteś chory; ignorowany gość ucieknie.
Wśród uczniów Mistrza było wielu doktorów. "Kto studiował prawa fizyczne, ten z łatwością może prowadzić studia w dziedzinie nauki o Duszy", mawiał też. "Subtelny mechanizm duszy kryje się tuż za strukturą fizyczną".77
Sri Jukteswar radził też uczniom, aby w swym życiu łączyli zalety Wschodu i Zachodu. On sam, jeśli chodzi o zewnętrzne zachowanie się, był sprawnym w działaniu człowiekiem Zachodu, natomiast w życiu wewnętrznym był uduchowionym człowiekiem Wschodu.
Chwalił postępowe, pomysłowe i higieniczne zwyczaje Zachodu oraz ideały religijne, które od stuleci otaczają nimbem Wschód.
Dyscyplina nie była mi nieznana; w domu ojciec był dokładny, Ananta często surowy. Lecz treningu Sri Jukteswara nie mogę określić inaczej niż jako drastyczny. Jako perfekcjonista mój guru był hyperkrytyczny w stosunku do uczniów, zarówno w sprawach bieżących, jak i subtelniej szych odcieni zachowania się.
- Dobre maniery bez szczerości są podobne do pięknej martwej pani - zauważył on przy pewnej sposobności. - Bezpośredniość bez uprzejmości jest podobna do noża chirurga, skuteczna, lecz nieprzyjemna. Szczerość połączona z uprzejmością jest pożyteczna i zachwycająca.
Mistrz był widocznie zadowolony z moich duchowych postępów, gdyż rzadko o nich mówił; co do innych kwestii uszom moim nie była obca nagana. Główną moją winą było najczęściej roztargnienie, pozwalanie sobie od czasu do czasu na smutne usposobienie, nieprzestrzeganie pewnych reguł etykiety oraz czasem brak metodyczności w postępowaniu.
- Przyjrzyj się, jak czynności twego ojca Bhagabatiego są dobrze zorganizowane i zrównoważone pod każdym względem; wytykał mi Mistrz. Dwaj uczniowie Lahiri Mahasayi spotkali się niebawem, gdy zacząłem swe pielgrzymki do Serampore. Ojciec i Mistrz wyrażali się o sobie z wielkim uznaniem. Każdy z nich budował życie wewnętrzne z duchowego granitu, odpornego na działanie wieków.
Od jednego z przypadkowych nauczycieli przyswoiłem sobie kilka błędnych lekcji. Czela (powiedziano mi) nie potrzebuje zajmować się zbyt wytrwale swymi świeckimi obowiązkami; jeśli zaniedbałem lub * niestarannie wykonałem swą pracę, nie otrzymywałem kary. Natura ludzka bardzo łatwo przyswaja sobie tego rodzaju nauki. Pod nieoszczędzającą mnie ręką Mistrza szybko jednak ocknąłem się z przyjemnego złudzenia nieodpowiedzialności.
- - Ci, którzy są za dobrzy w stosunku do tego świata, są ozdobą innego świata - zauważył Sri Jukteswar. - Dopóki oddychasz Sgbodnie powietrzem ziemi, jesteś zobowiązany wdzięcznie służyć. - iyjko ten, kto w pełni opanował stan oddechu, jest wolny od nakazów kosmosu. Nie omieszkam ci tego powiedzieć, gdy osiągniesz doskonałość.
Mistrza mojego nie można było przekupić nawet miłością. Nie azywał słabości w stosunku do nikogo, kto podobnie jak ja !arował się dobrowolnie być jego uczniem. Czy Mistrz i ja znadowaliśmy się wśród uczniów, czy wśród obcych, czy samotnie, zawsze mówił otwarcie i ostro czynił wymówki. Żaden nawet małoznaczny przejaw powierzchowności nie umknął jego nagany. To sprawiedliwe traktowanie człowieka nie było łatwe do zniesienia, lecz postanowiłem pozwolić, aby Sri Jukteswar usuwał i wyrównywał wszystkie moje psychologiczne komplikacje. Gdy on pracował nad tą tytaniczną przemianą, wiele razy chwiałem się pod ciężarem młota jego dyscypliny.
- Jeśli nie podobają ci się moje słowa, możesz swobodnie w każdej chwili odejść - zapewniał mnie Mistrz. - Niczego od ciebie nie wymagam, lecz tylko twego własnego udoskonalenia. Pozostań tylko pod tym warunkiem, jeśli uważasz to za pożyteczne.
Za każdy upokarzający moją próżność cios, który był jak wyrywanie chorego zęba z bolącej szczęki, jestem mu niewypowiedzianie wdzięczny. Twardy pancerz egoizmu nie daje się usunąć bez brutalności. Gdy wreszcie przestanie istnieć, ścieżka duchowa do Boga jest całkowicie wolna.
Mądrość Sri Jukteswara była tak wnikliwa, że nie bacząc na wypowiadane przez ludzi słowa odpowiadał na ich ukryte pytania. "To, co komuś wydaje się, że słyszy, a to, co mówca ma rzeczywiście na myśli, może być diametralnie różne", powiadał.
- Staraj się odczuć myśli, jakie się kryją poza gmatwaniną cudzych słów.
Jednakże bolesna boska wnikliwość bywa dla uszu ludzi światowych; Mistrz nie był popularny u powierzchownych uczniów. Mądrzy, zawsze nieliczni, głęboko go czcili. Śmiem twierdzić, że Sri Jukteswar byłby najbardziej poszukiwanym guru w Indii, gdyby jego słowa nie były tak otwarte i tak krytyczne.
- Jestem twardy dla przychodzących do mnie na naukę - przyznawał mi. - Taka jest moja droga: przyjmij ją lub ją opuść. Nigdy nie pójdę na kompromisy. Lecz ty będziesz o wiele łagodniejszy dla swych uczniów; taka jest twoja droga. W ogniu surowości staram si? oczyścić osobowość, przypalając ją ponad miarę przeciętnej wytrzymałości. Delikatność miłości również przeobraża. Twarde, jak i łagodne metody są równie skuteczne, jeśli się je stosuje z mądrością-Ty pójdziesz w obce kraje, gdzie bezpośredni, otwarty atak na ego nie znajduje uznania. Nauczyciel nie mógłby na Zachodzie szerzyć wiedzy Indii bez dużego zasobu cierpliwości i wyrozumiałości. Wstrzymuję si? od stwierdzenia, jak dużo prawdy znalazłem później w słowach Mistrza.
Chociaż szczerość słów Sri Jukteswara sprawiła, że w ciągu swego nobytu na ziemi nie miał wielkiej liczby zwolenników, to jednak jego L\vy duch przejawia się dzisiaj w świecie poprzez oddanych uczniów jego kriya-jogi i innych nauk. Panowanie jego w duszach ludzkich będzie znacznie dłuższe aniżeli to, o którym marzył Aleksander Wielki.
Pewnego dnia ojciec mój przybył złożyć swe uszanowanie Sri Jukteswarowi. Ojciec mój prawdopodobnie oczekiwał, że usłyszy o mnie słowa pochwały. Tymczasem został zaskoczony długim sprawozdaniem o moich brakach. Zwyczajem mojego Mistrza było to, że o prostych, małoznacznych wadach mówił z odcieniem złowróżbnej powagi. Po rozmowie ojciec wpadł do mnie: " Wysłuchawszy uwag twego guru, myślałem, że jesteś zupełnym rozbitkiem!" Rodzic mój był na granicy płaczu i śmiechu.
Jedyną przyczyną niezadowolenia ze mnie Sri Jukteswara było w tym czasie to, że usiłowałem wbrew jego delikatnym wskazówkom nawrócić pewnego człowieka na drogę duchowości.
Z pośpiechem pełnym oburzenia odszukałem mego guru. Przyjął mnie ze spuszczonymi oczami, jakby poczuwał się do winy. Był to jeden jedyny raz, kiedy widziałem, że ten boski lew staje się wobec mnie potulny. Ten jedyny moment dał mi pełną satysfakcję.
- Panie, dlaczego osądzasz mnie tak bezlitośnie przed mym zaskoczonym ojcem? Czy to było słuszne?
- Już drugi raz tego nie zrobię. - W tonie Mistrza brzmiało przeproszenie.
Od razu zostałem rozbrojony. Jakże łatwo wielki człowiek uznawał swą winę! Chociaż nigdy już nie zakłócił umysłu mego ojca, Mistrz nieustępliwie dokonywał sekcji moich wad, kiedykolwiek i ilekroć zechciał.
Nowi uczniowie często przyłączali się do Sri Jukteswara w wyczerpującej krytyce drugich. Mądrzy jak guru! Wzory nieskazitelnego Postępowania! Kto jednak podejmuje atak, nie jest bezbronny. Ci sarni uszczypliwi uczniowie uciekali gwałtownie, gdy tylko Mistrz wypuścil publicznie w ich kierunku kilka strzał ze swego kołczana.
Wrażliwe wewnętrzne słabości, wzdrygające się przed najlżejszym otknięciem krytyki, są podobne do chorych części ciała, które cofają f1? nawet przed delikatnym ich opatrzeniem". Taki był żartobliwy Ortientarz Sri Jukteswara pod adresem uciekinierów.
Istnieją uczniowie, którzy szukają guru stworzonego na ich Podobieństwo. Uczniowie tacy często się skarżyli, że nie rozumieją Sri Jukteswara.
- Nie rozumiesz też Boga! - Odpowiadałem przy sposobności Gdy święty jest dla ciebie zrozumiały i jasny, chcesz nim być. Wśród miliona tajemnic, które w każdej sekundzie roztaczają pełną zagadek atmosferę, któż może rościć pretensję do natychmiastowego przeniknięcia natury Mistrza, która nie ma dna?
Uczniowie przychodzili i na ogół odchodzili. Ci, którzy pragnęli ścieżki dobrze naoliwionej sympatii i wygodnego uznania, nie znajdowali jej w pustelni. Mistrz ofiarował opiekę i osłonę na całe eony, wielu uczniów natychmiast żądało balsamu dla ich osobowości. Odchodzili oni stawiając wyżej niezliczone upokorzenia życia aniżeli pokorę. Jaśniejąca promienność Mistrza, przenikliwy blask jego mądrości były za mocne jako lekarstwo na ich duchową chorobę. Szukali oni jakiegoś mniejszego nauczyciela, który by okrywając ich cieniem pochlebstwa pozwalał im na okresowy sen niewiedzy.
W ciągu pierwszych miesięcy pobytu u Mistrza doznawałem żywej obawy przed reprymendą z jego strony. Była ona, jak niebawem spostrzegłem, zarezerwowana dla uczniów, którzy prosili go o słowną krytykę. Jeżeli któryś z wijących się z bólu uczniów protestował, Sri Jukteswar milkł bez urazy. Słowa jego nigdy nie były gniewne, wyrażały tylko bezosobową mądrość.
Wnikliwa analiza Mistrza nie mogła nigdy dotrzeć do nieprzygotowanych na to uszu przygodnego gościa; Mistrz rzadko zwracał uwagę na jego wady, nawet jeśli rzucały się w oczy. Jednakże w stosunku do uczniów, którzy szukali jego rady, Sri Jukteswar odczuwał poważną odpowiedzialność. Dzielnym i odważnym jest zaprawdę guru, który podejmuje się przeobrazić surową rudę przenikniętego na wskroś egoizmem człowieczeństwa! Odwaga świętego ma swe źródło w jego współczuciu dla potykającego się, ślepego człowieka.
Gdy uwolniłem się od uczucia pretensji, odczuwałem wyraźnie zmniejszenie się chłosty. W bardzo subtelny sposób Mistrz jakby miękł i stawał się łagodniejszy. Z biegiem czasu zniszczyłem całkowicie ścianę racjonalnych uzasadnień i podświadomej asekuracji, którą zasłania się zwykła ludzka osobowość. Nagrodą za to była całkowita harmonia z moim guru. Odkryłem wówczas, że jest on pełny zaufania, rozważny i kochający w milczeniu. Będąc jednak powściągliwym, nie wyrażał swej miłości słowami.
Mój własny temperament był w zasadzie uczuciowy. Z początku psuło mi to szyki, że mój guru nasycony dżnaną, a z kolei całkiem pozbawiony bhakti, wypowiadał się w terminach chłodnej duchowej logiki. Gdy jednak dostroiłem się do jego natury, przekonałem się, że mój uczuciowo-nabożny stosunek do Boga nie osłabł pod jego , lecz raczej się wzmocnił. Mistrz, który osiągnął samourzeczywistnienie, potrafi w pełni kierować swymi różnymi uczniami zgodnie z istotnymi ich skłonnościami.
Mój głęboki związek z Sri Jukteswarem, jakkolwiek nie wyrażany w słowach, posiadał mimo to swą pełną wymowę. Często w swych myślach znajdowałem jego milczącą aprobatę, która mowę czyniła niepotrzebną. Siedząc spokojnie obok niego, odczuwałem, jak jego łaskawość i dobroć hojnie w spokoju spływają na mnie.
Bezstronna sprawiedliwość Sri Jukteswara ukazała się w pełni podczas wakacji letnich po pierwszym roku moich studiów na uniwersytecie. Skorzystałem w całości z tej okazji, aby spędzić kilka miesięcy bez przerwy w Serampore razem z mym guru.
- Możesz objąć zarząd pustelni. - Mistrz był zadowolony z mej obecności i entuzjazmu. - Do twoich obowiązków będzie należało przyjmowanie gości i nadzorowanie pracy innych uczniów.
W dwa tygodnie później został przyjęty do pustelni na naukę Kumar, młody wieśniak ze wschodniego Bengalu. Wybitnie inteligentny, szybko zyskał sobie miłość Sri Jukteswara. Z jakichś niezgłębionych przyczyn Mistrz był bardzo wyrozumiały dla nowego mieszkańca.
- Mukundo, pozwól Kumarowi przejąć twe obowiązki. Wykorzystaj swój czas na sprzątanie i gotowanie - Mistrz wydał to zarządzenie, choć nowy chłopiec był u nas zaledwie miesiąc.
Wyniesiony na nadrzędne stanowisko, Kumar uprawiał tyranię w zarządzaniu domem. Cierpiąc w milczeniu, inni uczniowie nadal zasięgali u mnie codziennie rady.
- Mukunda jest niemożliwy! Pan mnie uczynił nadzorcą, a oni chodzą do niego i jemu są posłuszni - skarżył się w trzy tygodnie później Kumar przed naszym guru. Słyszałem to z przyległego pokoju.
- Właśnie dlatego przeznaczyłem go do kuchni, a ciebie do salonu! - w suchym tonie Sri Jukteswara było dla Kumara coś nowego. - W ten sposób doszedłeś do zrozumienia, że dobry zwierzchnik musi pragnąć służyć, a nie panować. Ty pragnąłeś stanowiska Mukundy, lecz nie zdołałeś go utrzymać dzięki swym asiugom. Wróć więc teraz z powrotem do swej pierwotnej pracy Pomocnika kucharza.
Po tym upokarzającym zajściu Mistrz z powrotem przyjął w stosunku do Kumara postawę niezwykłego pobłażania. Któż potrafi
związać tajemnicę powabu? W Kumarze nasz guru odkrył źródło czaru które jednak nie było dostępne dla współuczniów. Chociaż nowy chłopiec był wyraźnie faworytem Sri Jukteswara, nie dotyczy}0 to mnie. Osobiste idiosynkrazje, występujące nawet u mistrzów wzbogacały obraz życia. Drobiazgi rzadko mają wpływ na moje usposobienie; u Sri Jukteswara szukałem bardziej niedostępnych darów aniżeli zewnętrznych pochwał.
Pewnego dnia Kumar bez powodu odezwał się do mnie zjadliwie: zranił mnie głęboko.
- W twojej głowie kipi za bardzo - i dodałem przestrogę, której prawdziwość wyczuwałem intuicyjnie: - Jeśli nie poprawisz swego zachowania, doczekam się dnia, kiedy poproszą cię o opuszczenie tej aszramy!
Śmiejąc się sarkastycznie, Kumar powtórzył mą uwagę naszemu guru, który właśnie wszedł do pokoju. Przygotowany w głębi na naganę, usunąłem się potulnie do kąta.
- Może Mukunda ma rację. - Odpowiedź Mistrza brzmiała niezwykle chłodno. Wymknąłem się nie skarcony.
W rok później Kumar wyjechał odwiedzić swój dom rodzinny. Zignorował łagodną dezaprobatę Sri Jukteswara, który nigdy w sposób autorytatywny nie krępował ruchów swoich uczniów. Gdy w kilka miesięcy później chłopiec ten wrócił do Serampore, widoczna była u niego niekorzystna zmiana. Zniknął wspaniały Kumar .o pogodnie pałającym obliczu. Stał przed nami tylko niczym nie wyróżniający się wieśniak, który w ostatnim czasie nabył złych nawyków.
Mistrz wezwał mnie do siebie i ze złamanym sercem roztrząsał ze mną fakt, że obecnie chłopiec nie nadawał się do klasztornego życia w pustelni.
- Mukunda, przekazuję to tobie, abyś pouczył Kumara, że ma jutro opuścić aszramę: nie mogę tego sam uczynić! - Łzy pojawiły sif w oczach Sri Jukteswara, lecz szybko się opanował. - Nigdy by ten chłopiec nie upadł tak nisko, gdyby mnie był słuchał i nie odszedł, by popaść w niepożądane towarzystwo. Odrzucił moją opiekę; więc niestety gruboskórny świat musi być jeszcze jego guru.
Odejście Kumara nie wbiło mnie w dumę; ze smutkiem za-stanawiałem się, jak człowiek, który potrafił zyskać miłość Mistrza. mógł ulec tanim ponętom. Rozkosze wina i płci leżą w naturze człowieka; aby je ocenić, nie potrzeba subtelnego postrzegania.
Podstępny charakter zmysłów można porównać do zieloneg0 oleandra roztaczającego urok wonnych, wielobarwnych kwiatów każda cząstka tej rośliny jest trująca. Równowaga i zdrowie znajdujl'. się wewnątrz człowieka i promieniują szczęściem dla tych, którzy nie szukają w życiu na oślep w błędnych kierunkach.
- Bystra inteligencja jest obosieczna - zauważył raz Mistrz w związku z błyskotliwością umysłu Kumara. - Można się nią posługiwać konstruktywnie lub destruktywnie. Jak nożem; można nim rozciąć wrzód ignorancji lub odciąć własną głowę. Inteligencją może Iderować tylko umysł, który poznał nieuchronność prawa.
Mój guru obcował swobodnie z uczniami obu płci, traktując ich wszystkich jak swoje dzieci. Doskonale pojmując ich dusze i ducha - nie czynił nigdy między kobietą a mężczyzną różnicy ani nikogo z nich nie wyróżniał.
- We śnie nie wiesz, czy jesteś mężczyzną czy kobietą - mówił. - Podobnie jak mężczyzna, który przedstawia kobietę, wcale się nią nie staje, tak dusza uosobiająca czy to mężczyznę, czy kobietę pozostaje niezmienna. Natomiast duch człowieka jest nieodmiennym, nie dającym się określić obrazem Boga.
Sri Jukteswar nigdy nie unikał ani nie potępiał kobiet jako przedmiotu uwodzenia. "Mężczyźni", mówił, "są również pokusą dla kobiet". Zapytałem raz mego guru, dlaczego pewien wielki starożytny święty nazwał kobietę "bramą do piekieł".
- Zapewne dziewczyna bardzo zakłócała spokój jego umysłu w czasach jego młodości - odrzekł sarkastycznie guru. - Inaczej bowiem byłby potępiał nie kobietę, lecz jakąś niedoskonałość w swym samoopanowaniu.
Gdyby ktoś z gości ośmielił się opowiadać w pustelni dwuznaczną historię, Mistrz odpowiedziałby na to milczeniem. - Nie pozwólcie, aby trafiło was prowokacyjne spojrzenie pięknej twarzy - mówił do swych uczniów. - Jakże może się cieszyć światem niewolnik zmysłów? Subtelny jego aromat znika, gdy człowiek grzebie się w pierwotnym mule. Rozpoznawanie wszystkiego, co subtelne, przepada dla człowieka o elementarnych żądzach.
Uczniowie, starający się uniknąć ułudy dualistycznej mayi, otrzymywali od Sri Jukteswara cierpliwą i pełną zrozumienia radę. Podobnie jak celem jedzenia jest zaspokojenie głodu, a nie
łakomstwa, tak popęd płciowy służy zgodnie z prawem natury rozmnażaniu gatunku, a nie rozpalaniu nienasyconych pożądań mówił on. - Zniszcz swe pragnienia od razu teraz, gdyż w przeciwnym razie będą ci towarzyszyć po oddzieleniu się ciała astralnego od jego fizycznegomieszkania. Nawet wtedy, gdy ciało jest słabe, umysł powinien stale stawiać opór. Jeśli pokusa atakuje cię z bezlitosną siłą - przezwycięż ją bezosobową analizą i nieugiętą wolą. Każdą naturalną żądzę można opanować.
Zachowaj swe siły, bądź jak pojemny ocean, wchłaniając wszystkie dopływające rzeki zmysłów. W rezerwuarze twego wewnętrznego pokoju istnieją szczeliny w postaci drobnych pragnień, przepuszczające wody zdrowia, które przepadają w pustynnej ziemi materializmu. Przemożny, aktywizujący impuls złego pragnienia jest największym wrogiem szczęśliwości człowieka. Wędruj po świecie jak lew samoopanowania; nie pozwól, żeby cię obskakiwały żaby niskich pożądań.
- Człowiek pobożny wyzwala się w końcu ze wszystkich instynktownych skłonności. Przeobraża swą potrzebę ludzkiej miłości w pragnienie samego tylko Boga - wyłącznie miłości, która jest wszechobecną.
Matka Sri Jukteswara mieszkała w Rana Mahal w okręgu Benares, gdzie po raz pierwszy odwiedziłem mego guru. Łaskawa i życzliwa, była kobietą o bardzo zdecydowanych przekonaniach. Pewnego dnia stałem na balkonie i obserwowałem, jak matka rozmawiała z synem. W spokojny i rozumny sposób Mistrz starał się ją o czymś przekonać. Najwyraźniej nie udało mu się to, gdyż potrząsnęła bardzo żywo głową.
- Nie, nie, mój synu, idź sobie teraz precz! Twoje mądre słowa nie dla mnie! Nie jestem twym uczniem!
Sri Jukteswar odwrócił się bez słowa, jak zbesztane dziecko. Byłem pod dużym wrażeniem jego wielkiego szacunku dla matki, nawet mimo jej nierozumnego zachowania się. Patrzyła ona na niego jak na swego małego syna, a nie jak na mędrca. Był czar w tym drobnym zdarzeniu; rzucało ono dodatkowe światło na niezwykły charakter mego guru, pełnego wewnętrznej pokory, a zewnętrznie nieugiętego.
Reguły klasztorne nie pozwalają swamiemu na podtrzymywanie świeckich związków po ich formalnym zerwaniu. Nie może on spełniać rodzinnych obrzędów, które są obowiązkiem głowy rodziny. Jednakże Siankara, starożytny założyciel Zakonu Swamich, nie przestrzegał tego zakazu. Po śmierci swej ukochanej matki spalił jej ciało ogniem niebieskim, który na jego wezwanie wytrysnął z jego wzniesionej ręki.
Sri Jukteswar również nie trzymał się tego zakazu, choć w sposób mniej widoczny. Gdy matka jego odeszła, dokonał obrzędu spalenia zwłok nad świętym Gangesem w Benaresie i zgodnie ze starożytnym zwyczajem podejmował wielu braminów obiadem.
Zakazy, znajdujące się w Szastrach, mają na celu dopomóc swamim w przezwyciężaniu skłonności do ograniczenia się przez utożsamianie się z ciasną grupą. Siankara i Sri Jukteswar, którzy całą swą istotą pogrążeni byli w Bezosobowym Duchu, nie potrzebowali pomocy przepisów. Co więcej, Mistrz niekiedy celowo ignoruje jakiś przepis, aby podkreślić jakąś zasadę, jej nadrzędność i niezależność od formy. Dlatego Jezus zrywał kłosy zboża w dzień szabatu. Atakującym go krytykom odpowiedział: "Szabat uczyniony jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu" (Marek 2.27).
Poza księgami świętymi Sri Jukteswar rzadko którą książkę zaszczycił swą lekturą. Mimo to zawsze znał najnowsze odkrycia naukowe i ogólny postęp wiedzy. Umiejąc świetnie prowadzić rozmowę, z przyjemnością dokonywał ze swymi gośćmi wymiany poglądów na najrozmaitsze tematy. Dowcip i rozlegający się śmiech mego guru ożywiał każdą dyskusję. Często Mistrz bywał poważny, lecz nigdy posępny. "Aby szukać Pana, nie potrzeba zniekształcać swej twarzy", powiedziałby. "Pamiętaj, że znalezienie Boga oznaczać bidzie kres wszystkich smutków".
Spośród filozofów, prawników i uczonych, którzy odwiedzali pustelnię, wielu spodziewało się przed swą pierwszą wizytą, że spotkają ortodoksyjnego przedstawiciela religii. Zarozumiały uśmiech lub spojrzenie wyrozumiałej tolerancji nieraz zdradzały, że nowy gość nie spodzie'wa się niczego więcej oprócz kilku pobożnych komunałów. Jednakże przeciąganie się jego wizyty świadczyło wymownie, że Sri Jukteswar wykazał pełną znajomość kierunku wiedzy, która szczególnie interesowała gościa.
Mój guru był zwykle uprzejmy i delikatny wobec gości; witał ich z ujmującą serdecznością. Jednakże skostniali egotycy doznawali niekiedy orzeźwiającego wstrząsu. Spotykali u Mistrza bądź zimną obojętność bądź potężny sprzeciw: lód lub żelazo!
Pewien znany chemik skrzyżował raz szpadę z Sri Jukteswarem. Gość nie dopuszczał możliwości istnienia Boga, gdyż nauka nie posiada żadnych środków, aby udowodnić Jego istnienie.
- To znaczy, że nie był pan w stanie odpreparować Najwyższej Potęgi w swych probówkach! - Spojrzenie Mistrza było surowe. - Radzę wykonać nowy eksperyment. Niech pan bada swe myśli w ciągu dwudziestu czterech godzin bez przerwy. Zdziwi się pan, gdyż n'e będzie już dłużej nieobecności Boga.
Pewien sławny filozof doznał podobnego wstrząsu. Uczony ten 2 ostentacyjną gorliwością popisywał się w aszramie swoją znajomoś-ttą pism świętych. Sypał jak z rękawa dźwięcznymi cytatami z Mahabharaty-Upaniszadów19 i Bhasyiso Siankary.
- Czekam, aby usłyszeć coś od pana. - Ton Sri Jukteswara był stanowczy, zapanowało całkowite milczenie. Filozof był bardzo zakłopotany.
- Cytatów było aż za wiele. - Słowa Mistrza przyprawiały mnie o spazm radości, siedziałem bowiem przycupnięty w kąciku, w pełnym szacunku oddaleniu od gościa. - Jaki jednak własny komentarz mógłby pan dać, opierając się na odrębności i wyjątkowości swego życia? Który ze świętych tekstów wchłonął pan i uczynił własnym? W jaki sposób te nieśmiertelne prawdy wzbogaciły pańską naturę? Czy nie czuje się pan jak katarynka, która mechanicznie powtarza cudze słowa?
- Poddaję się. - Smutek uczonego był niekłamany. - Nie posiadam wewnętrznego urzeczywistnienia.
Po raz pierwszy może zrozumiał, że rozpoznawanie miejsca przecinka w tekście nie potrafi zastąpić duchowego przeżycia.
- Ci bezkrwiści pedanci niepotrzebnie palą lampę - zauważył mój guru po odejściu ukaranego. - Wolą, aby filozofia była szlachetną, intelektualną układanką. Ich wzniosłe myśli są starannie strzeżone przed zetknięciem się z szorstkością zewnętrznego działania lub biczem wewnętrznej dyscypliny!
Przy innej sposobności Mistrz potępił jałowość książkowej wiedzy.
- Nie mieszajcie zrozumienia ze znajomością słownictwa - zauważył. - Pisma święte przynoszą korzyść pobudzając pragnienie wewnętrznego ich urzeczywistnienia, gdy wchłaniamy je powoli strofa za strofą. Ciągłe intelektualne studiowanie ich rodzi jedynie próżność i fałszywe zadowolenie z nieprzetrawionej wiedzy.
Sri Jukteswar opowiadał o jednym ze swych doświadczeń na temat korzystania z pism świętych. Działo się to we wschodnim Bengalu w pustelni leśnej, gdzie obserwował postępowanie znanego nauczyciela Dabru Ballawa. Metoda jego, prosta i trudna zarazem, pospolita była w starożytnych Indiach.
Dabru Ballaw zgromadził pewnego razu swych uczniów dokoła siebie w samotni leśnej. Święta Bhagawad Gita leżała przed nim otwarta. Wytrwale czytali z niej przez pół godziny jeden ustęp, a potem zamykali oczy. Po dalszej półgodzinie kolejny fragment, a potem zamykali oczy. Po dalszej półgodzinie otwierali je, a Mistrz dawał krótkie objaśnienie. Uczniowie znów bez ruchu medytowali przez godzinę. W końcu odzywał się guru:
- Czy zrozumieliście?
- Tak, panie - ktoś z grupy ośmielił się stwierdzić.
- Nie, nie całkiem. Szukajcie siły życiowej, która stulecie za stuleciem dawała tym słowom moc odmładzania Indii. - Upłynęła następna godzina milczenia. Mistrz zwrócił się do Sri Jukteswara:
- Czy znasz Bhagawad Gitę?
- Nie, panie, nie znam jej naprawdę, chociaż moje oczy i umysł przesunęły się wiele razy po jej stronicach.
- Setki innych odpowiedziały mi inaczej! - Wielki mędrzec uśmiechnął się do Mistrza błogosławiąc go. - Jeśli człowiek zajmuje się zewnętrznym bogactwem treści pisma świętego, to czyż zostaje mu czas na poszukiwanie bezcennych pereł treści duchowych?
Sri Jukteswar kierował studiami swych uczniów według tej samej metody jednolitości dążenia. "Mądrość przyswaja się nie oczami, lecz każdym atomem", mówił. "Gdy twe przekonanie o prawdzie znajduje się nie tylko w twoim mózgu, ale także w twej istocie, wówczas możesz bez wahania świadczyć o jej znaczeniu". Konsekwentnie tamował on w uczniach wszelką skłonność do budowania wiedzy książkowej jako rzekomo nieodzownego kroku do duchowych osiągnięć.
- W jednej sentencji riszi zamykali głębię, którą komentujący uczeni zajmują się przez całe pokolenia - zauważył. - Nie kończące się spory literackie są dobre dla ospałych umysłów. Jakaż myśl może być bardziej wyzwalająca aniżeli ta, że Bóg jest Bogiem?
Człowiek jednak niełatwo powraca do prostoty. Rzadko szuka Boga, woli raczej uczone wspaniałości. Znajduje przyjemność w tym, że potrafi zrozumieć taką erudycję.
Ludzie, którzy byli świadomi swego wysokiego stanowiska społecznego, najczęściej w obecności Mistrza do innych swych zalet dodawali cnotę pokory. Pewnego razu w nadmorskiej pustelni w Puri zjawił się miejscowy burmistrz, aby przeprowadzić wywiad. Człowiek ten, mający reputację osobnika bezwzględnego, mógł nas dzięki swej władzy wyrugować z aszramy. Przestrzegałem guru o jego despotycznych skłonnościach. Guru jednak w swym w bezkompromisowym usposobieniu siedział i nie podniósł się, by przywitać gościa. Lekko zdenerwowany, usiadłem blisko drzwi. Burmistrz musiał zadowolić się drewnianą skrzynią; Mistrz nie zażądał, abym przyniósł krzesło. Wskutek tego nie spełniło się oczywiste oczekiwanie burmistrza, że ważność jego osoby zostanie przez odpowiedni ceremoniał uznana.
Doszło do metafizycznej dyskusji. Gość błąkał się wśród różnych interpretacji pism świętych. W miarę jak topniała jego wiedza, rósł Je§o gniew.
- Czy wie pan, że byłem pierwszym z dyplomantów? - Rozsądek go opuścił, ale ciągle mógł jeszcze strzelać.
- Panie burmistrzu, zapomina pan, że to nie jest pańskie biuro
- odpowiedział mu Mistrz spokojnie. - Z naiwnych pańskich zdań wnioskuję, że pańska kariera uniwersytecka nie była oszołamiająca. Stopień uniwersytecki w żadnym razie nie wiąże się nawet z daleka z urzeczywistnieniem Wed. Świętych nie produkuje się seryjnie co semestr, jak rachmistrzów.
Po chwili milczącego oszołomienia gość roześmiał się serdecznie.
- To jest moje pierwsze spotkanie z urzędnikiem nieba - powiedział. Później złożył formalną prośbę zredagowaną w terminach prawniczych, stanowiących widocznie nieodłączną cząstkę jego istoty, o przyjęcie go na ucznia "próbnego".
Mój guru osobiście załatwiał szczegóły spraw związanych z zarządzaniem swymi posiadłościami. Ludzie nie mający skrupułów próbowali przy różnych okazjach wejść w posiadanie ziemi rodzinnej Mistrza. W sposób zdecydowany, podejmując nawet kroki sądowe, Sri Jukteswar przepędzał każdego przeciwnika. Poddawał się tym przykrym doświadczeniom, nie chcąc być ani żebrzącym guru, ani ciężarem dla swych uczniów.
Finansowa niezależność była powodem tego, że mój przerażająco szczery Mistrz daleki był od chytrości dyplomacji. Zgoła niepodobny do nauczycieli, którzy muszą pochlebiać swym opiekunom, Guru był niewrażliwy na jawny lub zamaskowany wpływ cudzego bogactwa. Nie słyszałem nigdy, aby o coś prosił lub choćby tylko wskazywał jakiś cel godny finansowego poparcia. Nauka u niego była bezpłatna dla wszystkich uczniów.
Pewnego razu zjawił się w aszramie w Serampore grubiański urzędnik sądowy, aby doręczyć Sri Jukteswarowi jakiś pozew. Byłem przy tym obecny razem z pewnym uczniem, Kanai. Zachowanie się urzędnika wobec Mistrza było obraźliwe:
- Dobrze wam zrobi, jeśli opuścicie cień swej pustelni i pooddychacie zacnym powietrzem sądu. - Urzędnik pokpiwał pogardliwie. Nie mogłem tego znieść.
- Jeszcze jedno bezczelne słowo, a znajdzie się pan na podłodze - zagroziłem mu.
- Ty łotrze! - Kanai krzyknął równocześnie ze mną. - Jak śmiesz bluźnić w tej świętej aszramie!
Mistrz jednak stanął w obronie tego człowieka:
- Nie popadajcie w podniecenie. Ten człowiek spełnia tylko swój służbowy obowiązek.
Urzędnik zaskoczony tak różnym przyjęciem przeprosił z szacunkiem i wyszedł spiesznie.
Było zdumiewającą rzeczą, że Mistrz o tak płomiennej woli może być tak spokojny wewnętrznie. Odpowiadał on podanej przez Wedy definicji człowieka bożego: "Delikatniejszy od kwiatu, gdy potrzeba uprzejmości i dobroci; silniejszy od gromu, gdy chodzi o zasady".
Istnieją zawsze na tym świecie ludzie, którzy według słów Browninga: "nie znoszą światła, bo sami są ciemnością". Pewnego razu obcy człowiek, rozgorączkowany jakąś urojoną krzywdą, zwymyślał Sri Jukteswara. Mój wewnętrznie opanowany guru słuchał uważnie, czy nie ma jakiegoś śladu prawdy w zarzutach. Tego rodzaju sceny przypominają mi jedną z niezrównanych obserwacji Mistrza: "Niektórzy ludzie usiłują być wyżsi, obcinając głowy innym".
Niezawodne zimne opanowanie świętego robi większe wrażenie niż kazanie. "Lepszy jest nierychły do gniewu aniżeli mocarz: a kto panuje sercu swemu, lepszy jest aniżeli ten, co zdobył miasta" (Przypowieści Salomona 16.32).
Nieraz przychodzi mi na myśl, że mój majestatyczny Mistrz mógłby z łatwością zostać cesarzem lub wstrząsającym świat wojownikiem, gdyby jego umysł skupił się na sławie i osiągnięciach świeckich. On jednak wolał szturmować wewnętrzne cytadele gniewu i egotyzmu, których upadek jest wyniesieniem na szczyty człowieczeństwa.
ROZDZIAŁ 13
Święty, który żyje bez snu
- Proszę pozwolić mi udać się w Himalaje. Mam nadzieję, że w całkowitej samotności osiągnę całkowite zjednoczenie z Bogiem.
Z takimi to niewdzięcznymi słowy zwróciłem się pewnego razu do mego Mistrza opanowany tylko jednym nie dającym się przewidzieć złudzeniem, które od czasu do czasu atakują człowieka pobożnego. Coraz bardziej niecierpliwiłem się z powodu mych obowiązków w pustelni i studiów na uniwersytecie. Łagodzącą nieco okolicznością było to, że z propozycją tą zwróciłem się do Sri Jukteswara po zaledwie sześciomiesięcznym pobycie u niego. Nie zdołałem jeszcze w tym czasie w pełni poznać jego niezwykłej wielkości.
- Wielu górali przebywa stale w Himalajach, a jednak nie potrafią oni postrzegać Boga. - Odpowiedź mego guru była logiczna i prosta. - Mądrości lepiej jest szukać u człowieka, który urzeczywistnił w sobie Boga, niż w bezładnych górach.
Nie zważając na wyraźną wskazówkę Mistrza, że on, a nie góra jest mym nauczycielem, ponowiłem swoją prośbę. Sri Jukteswar nie raczył odpowiedzieć. Milczenie jego poczytałem za zgodę; chętnie się przyjmuje wątpliwą interpretację za słuszną, gdy nam ona dogadza.
Tego samego wieczoru w rodzinnym domu w Kalkucie zająłem się przygotowaniami do podróży. Pakując kilka przedmiotów w koc, przypomniałem sobie podobny pakunek potajemnie zrzucony z okna attyki przed kilku laty. Zastanowiłem się, czy to nie będzie druga niefortunnie rozpoczęta ucieczka w Himalaje. Za pierwszym razem mój nastrój duchowy był bardzo podniosły; tym razem zaś doznałem ciężkich wyrzutów sumienia na myśl, że opuszczam swego guru.
Następnego dnia rano odszukałem mego profesora Behari, nauczyciela sanskrytu na Uniwersytecie Kościoła Szkockiego.
- Proszę pana, mówił mi pan kiedyś o swej przyjaźni z wielkim uczniem Lahiri Mahasayi. Proszę mi podać jego adres.
- Ma pan na myśli Rama Gopala Muzumdara. Nazywam go "Świętym bez snu". Pozostaje on zawsze w stanie przebudzeni w ekstatycznej świadomości. Mieszka w Ranbadżpur, w pobliżu farakeswaru.
Podziękowałem profesorowi i natychmiast pojechałem koleją do Tarakeswaru. Spodziewałem się, że uciszę swe wątpliwości, jeśli od tego świętego uzyskam błogosławieństwo na pogrążenie się w samotnej himalajskiej medytacji. Słyszałem, że przyjaciel BeharTego uzyskał oświecenie po wielu latach ćwiczeń kriya-jogi w opuszczonych jaskiniach.
W Tarakeswar znalazłem się w pobliżu sławnej świątyni. Hindusi odnoszą się do niej z taką samą czcią, jak katolicy do świątyni w Lourdes we Francji. W Tarakeswarze dokonało się wiele cudownych uzdrowień, był też taki przypadek i w mojej rodzinie.
"Siedziałam w świątyni przez cały tydzień", opowiadała mi raz moja najstarsza ciotka. "Przestrzegając ścisłego postu, modliłam się o uzdrowienie twego wuja Sarady z chronicznej choroby. Siódmego dnia poczułam, że mam w dłoni zmaterializowane ziele! Zrobiłam odwar z jego liści i podałam wujowi. Choroba jego od razu znikła i nigdy się już nie pojawiła".
Wszedłem do świątyni. Na ołtarzu nie było nic oprócz okrągłego kamienia. Jego obwód nie mający początku ani końca symbolizuje to, co Nieskończone. Abstrakcje kosmiczne nie są obce nawet najskromniejszemu hinduskiemu wieśniakowi; faktycznie to ludzie Zachodu czasami zarzucają mu, że żyje abstrakcjami.
Moja postawa w owej chwili była surowa na tyle, że nie miałem ochoty pochylić się w ukłonie przed kamiennym symbolem. Bóg powinien być szukany tylko wewnątrz duszy - pomyślałem.
Opuściłem świątynię nie klęknąwszy i poszedłem żwawo w stronę wsi Ranbadżpur. Gdy jednego z przechodniów zapytałem o drogę, długo się zastanawiał.
- Gdy dojdzie pan do skrzyżowania dróg, należy skręcić na Prawo i iść prosto przed siebie - orzekł wreszcie jak wyrocznia.
Zgodnie z tą wskazówką poszedłem wzdłuż brzegu jakiegoś kanału. Zapadła ciemność; na skraju wsi w pobliżu dżungli migotały robaczki świętojańskie i rozległy się wycia szakali. Światło księżyca było za słabe, by mogło ułatwić mi wędrówkę; przez dwie godziny szedłem, potykając się po drodze.
Jakiż miły był głos dzwonka krowiego! Wołając wielokrotnie, przywołałem ku sobie jakiegoś wieśniaka.
- Szukam Rama Gopala Babu.
- nikt taki nie mieszka w naszej wsi. - Głos wieśniaka brzmiał yczliwie. - Pan jest zapewne jakimś tajniakiem.
W celu rozwiania jego podejrzeń, bo umysł zajęty miał polityką, wyjaśniłem mu swe przykre położenie. Wziął mnie ze sobą do domu i ofiarował mi gościnę.
- Ranbadżpur jest daleko stąd - powiedział. - Na skrzyżowaniu powinien był pan skręcić na lewo, a nie na prawo.
Mój poprzedni informator, pomyślałem ze smutkiem, był wyraźnie przekleństwem podróżnych. Po smacznym posiłku z niełuszczonego ryżu, soczewicy dhal i curry z kartoflami i bananami umieszczono mnie w małej chatce na przyległym dziedzińcu. W oddali śpiewali wieśniacy przy głośnym akompaniamencie mridang81 i cymbałów. Mało spałem tej nocy; modliłem się głęboko, aby kroki moje skierowane zostały do ukrytego jogina Rama Gopala.
Gdy tylko pierwsze ślady świtu stały się widoczne przez szczeliny ciemnej izby, w której się znajdowałem, wybrałem się do Ranbadżpur. Idąc przez ogołocone pola ryżowe, wlokłem się poprzez kłujące stopy ścierniska i kopce suchej gliny. Spotkany przypadkiem wieśniak informował mnie niezmiennie, że mój cel znajduje się tylko "o dwie krosze" (dwie mile). W ciągu sześciu godzin słońce wzniosło się zwycięsko na szczyt nieba, lecz ja czułem, że wciąż jeszcze jestem oddalony od Ranbadżpur o jedną "krosze".
Było już dobrze po południu, a ja nadal znajdowałem się na niekończącym się polu ryżowym. Upał zlewający się z nieba, przed którym nie było schronienia, doprowadził mnie do zupełnego wyczerpania. Gdy zbliżył się do mnie jakiś człowiek powolnym krokiem, nie śmiałem już zadać mego zwykłego pytania, aby nie usłyszeć monotonnej odpowiedzi "jeszcze krosza".
Obcy człowiek zatrzymał się przy mnie. Niski i drobny, był fizycznie niepozorny, lecz miał czarne przenikliwe oczy.
- Zamierzałem wyjechać z Ranbadżpur. Ponieważ jednak twój cel jest ważny, zaczekałem na ciebie. - Pokiwał palcem przed mą zdziwioną twarzą. - Czy nie jesteś na tyle bystry, aby pomyśleć, że nie zapowiedziany mógłbyś mnie zaskoczyć? Że profesor Behari nie miał prawa podać ci adresu!
Zdałem sobie sprawę, że prezentacja byłaby zbędna wobec mistrza; stałem więc bez słowa, nieco dotknięty przyjęciem. Nagle zadał mi pytanie.
- Powiedz mi, gdzie twoim zdaniem jest Bóg?
- Jest we mnie i wszędzie. - Patrzyłem śmiało, choć czułem sif oszołomiony.
- Wszystko przenika, ha? - Święty roześmiał się. - To dlaczego, młody panie, nie zechciałeś wczoraj ukłonić się przed Nieskończonym w kamiennym symbolu w Tarakeswarze?82 Twoja duma sprawiła, żeś został ukarany, gdy błędnie cię skierował przechodzień, który niewiele dbał o dokładne odróżnienie słów "prawy" i "lewy". Dziś również całkiem ci się nie wiodło.
Zgodziłem się, szczerze zdumiony, że wszystkowidzące oko kryło sję w tak mizernym ciele. Uzdrawiająca siła emanowała z jogina, toteż od razu poczułem się wypoczęty na tym spieczonym słońcem polu.
- Człowiek pobożny skłonny jest do mniemania, że jego droga do Boga jest jedyna - powiedział. - Joga, dzięki której odkrywa się Boga wewnątrz siebie, jest niewątpliwie najwyższą drogą: tak mówił nam Lahiri Mahasaya. Gdy jednak człowiek w sobie odkryje Pana, wnet postrzega Go także poza sobą. Święte ołtarze w Tarakeswarze i gdzie indziej słusznie doznają czci jako zaczątki centrów duchowej mocy.
Krytyczna postawa świętego znikła; oczy jego stały się współczująco łagodne. Poklepał mnie po ramieniu.
- Młody joginie, widzę, że uciekasz od swego mistrza. Posiada on wszystko, czego ci potrzeba; musisz wrócić do niego. Góry nie mogą być twym guru - Ram Gopal powtórzył tę samą myśl, którą wypowiedział Sri Jukteswar przy ostatnim naszym spotkaniu.
- Żadne kosmiczne prawo nie zmusza mistrzów do ograniczenia miejsca swego pobytu. - Mój towarzysz spojrzał na mnie kpiąc. - Himalaje w Indiach i Tybecie nie mają wcale monopolu na świętych. To, czego nie stara się człowiek znaleźć w sobie, nie może być odkryte przez przewożenie ciała tu i tam. Gdy tylko człowiek gotów jest pójść nawet na koniec świata w poszukiwaniu duchowego oświecenia, jego guru pojawia się tuż obok niego.
Zgodziłem się w milczeniu, przypominając sobie swą modlitwę w pustelni w Benaresie, po której nastąpiło spotkanie ze Sri Juktes-warem na tłumnej ulicy.
- Czy potrafisz znaleźć małe pomieszczenie, gdzie mógłbyś zostać sam?
- Tak. - Uświadomiłem sobie, że święty przechodzi od spraw ogólnych do szczegółowych z zaskakującą prędkością.
- To jest twoja jaskinia. - Jogin obdarzył mnie spojrzeniem oświecającym, którego nigdy nie zapomnę. - To jest twoja "święta góra". Tam znajdziesz królestwo Boga.
Proste jego słowa nagle rozwiały moją od dzieciństwa trwającą na punkcie Himalajów. Na spalonym polu ryżowym obudziłem z moich marzeń o górach i wieczystych śniegach.
- Młody panie, twoje pragnienie Boga jest pochwały godne. Czuję wielką miłość do ciebie - Ram Gopal ujął mnie za rękę i poprowadzi} do niezwykłej wioski. Domy z niewypalonej cegły pokryte były liśćmi z palmy kokosowej i zdobione prostymi garnkami. Święty posadził mnie w swym małym domku na ocienionym bambusowym siedzeniu. Podał mi osłodzony sok cytrynowy i kawałek suchara i usiadł w lotosowej postawie. Gdy po mniej więcej czterech godzinach otwarłem oczy, zobaczyłem w świetle księżyca, że postać jogina jest jeszcze nieruchoma. Gdy już żołądek poważnie mi przypomniał, że człowiek nie żyje samym chlebem, Ram Gopal podszedł do mnie:
- Widzę, że jesteś głodny, jedzenie zaraz będzie gotowe.
Za chwilę ogień palił się w ceglanym piecu; ryż i dhal szybko zostały podane na bambusowych liściach. Gospodarz mój uprzejmie nie pozwolił pomagać w żadnych kucharskich czynnościach. "Gość to Bóg", mówi hinduskie przysłowie, które od niepamiętnych czasów jest pobożnie przestrzeganym nakazem. W czasie swych późniejszych podróży po świecie z przyjemnością przekonałem się, że podobnym szacunkiem cieszą się goście w wielu krajach na wsi.
U mieszkańców miast szerokie poczucie gościnności zanikło na wskutek nadmiaru obcych twarzy.
Gdy jogin posadził mnie w odosobnionej małej chatce, targowiska ludzkie wydały mi się ogromnie dalekie. Izba w chacie wyglądała tajemniczo w łagodnym świetle księżycowym. Ram Gopal ułożył kilka starych koców na podłodze jako moje łóżko, a sam usiadł na słomianej macie. Ogarnięty jego duchowym magnetyzmem ośmieliłem się zapytać:
- Dlaczego, panie, nie użyczysz mi samadhil
- Kochany, chętnie bym ci przekazał styczność z Bogiem, lecz nie do mnie to należy. - Święty spoglądał na mnie na wpół przymkniętymi oczyma. - Twój mistrz użyczy ci wkrótce tego doświadczenia. Ciało twoje nie jest jeszcze do tego przygotowane. Podobnie jak mała lampa nie może wytrzymać zbyt wysokiego napięcia prądu elektrycznego, tak twoje nerwy nie są jeszcze gotowe na przyjęcie kosmicznego napięcia. Gdybym ci dał teraz nieskończoną ekstaz?, spaliłbyś się, jak gdyby każda twoja komórka znalazła się w ogniu
- Ty chcesz ode mnie oświecenia, snuł dalej jogin swoje myśli, a ja tymczasem zastanawiam się - taki nieznaczny, jaki jestem i z l! odrobiną przeprowadzonych medytacji - czy udało mi się spodobac Bogu, i jaką wartość znajdę w Jego oczach przy ostatecznym obrachunku?
- Czyż nie szukałeś, panie, Boga przez długi czas i ze szczerego serca? - zapytałem.
- Niewiele dokonałem. Behari musiał ci coś opowiedzieć o moim życiu. Przez dwadzieścia lat przebywałem w tajemnej grocie, medytując po osiemnaście godzin dziennie. Potem przeniosłem się do bardziej niedostępnej jaskini, w której mieszkałem przez dwadzieścia pięć lat, pozostając przez dwadzieścia godzin dziennie w stanie oświecenia. Nie potrzebowałem spać, gdyż stale przebywałem z Bogiem.
Ciało moje jest bardziej wypoczęte dzięki zupełnemu spokojowi nadświadomości, niż mogłoby być w zwykłym stanie podświadomości.
Podczas snu mięśnie się odprężają i rozluźniają, ale serce i płuca j-system krążenia stale pracują; one nie mają wypoczynku. W stanie nadświadomości organy wewnętrzne pozostają w stanie zawieszonego Ożywienia, elektryzowane energią kosmiczną. Dzięki temu nie odczuwałem potrzeby snu w ciągu lat. Przyjdzie czas, że i ty rozstaniesz się ze snem.
- Mistrzu, medytowałeś tak długo i jeszcze nie jesteś pewien przychylności Pana?! - patrzyłem na niego zdumiony. - To cóż mamy począć my, biedni śmiertelnicy?
- No cóż, czy nie widzisz, drogi chłopcze, że Bóg jest samą Wiecznością? Łudzić się, że w ciągu czterdziestu pięciu lat medytacji można go w pełni poznać, byłoby śmiesznym uproszczeniem. Babadżi zapewnia nas jednak, że nawet niewiele medytacji wybawia człowieka od strasznego lęku przed śmiercią i stanami pośmiertnymi. Nie lokuj swego duchowego ideału na małej górze, lecz umieść go na gwieździe boskiego osiągnięcia. Jeśli twardo popracujesz, dostaniesz się tam.
Porwany tą perspektywą prosiłem go o dalsze wyjaśnienia. Opowiedział mi niezwykłą historię pierwszego spotkania z Babadżi, który był guru Lahiri Mahasayi. Około północy Ram Gopal zapadł w milczenie, a ja położyłem się na swym posłaniu. Zamknąwszy oczy widziałem blaski błyskawic; ogromna przestrzeń wewnątrz mnie była 'zbą pełną płynącego światła. Otwarłem oczy i obserwowałem to samo zdumiewające promieniowanie. Pokój stał się częścią nieskończonego ^lepienia, które oglądałem w wewnętrznym widzeniu.
- Dlaczego nie śpisz?
- Panie, jakże mogę zasnąć wśród tych błyskawic, które widzę zarówno, gdy mam oczy zamknięte jak i otwarte?
- Jesteś błogosławiony, że masz to doświadczenie; niełatwo można zobaczyć duchowe promieniowanie. - Święty dodał kilka słów swej miłości.
O świcie Ram Gopal dał mi suchary i powiedział, że muszę odejść. Żegnałem się z takim żalem, że łzy spływały mi po policzkach.
- Nie puszczę cię z pustymi rękoma - mówił tkliwie. - Zrobię coś dla ciebie.
Uśmiechnął się i popatrzył głęboko we mnie. Stałem jak wrośnięty w ziemię, a spokój spływał we mnie jak potężna fala przypływu przez bramę moich oczu. Zostałem momentalnie uleczony z bólu w plecach który dokuczał mi w ciągu wielu lat z przerwami. Odświeżony | wykąpany w morzu świetlistej radości, już więcej nie płakałem! Dotknąwszy stóp świętego, odszedłem w stronę dżungli, torując sobie drogę przez jej gęstwinę, aż dotarłem do Tarakeswaru.
Odbyłem tam ponownie wędrówkę do sławnej świątyni i padłem krzyżem przed ołtarzem. Przed wewnętrznym mym wzrokiem okrągły kamień rósł i rozszerzał się, aż przemienił się w sfery kosmiczne - kula w kuli, sfera za sferą - wszystkie przeniknięte były boskością.
W godzinę później wsiadłem do pociągu do Kalkuty. Podróż moja skończyła się nie w wysokich górach, lecz przed himalajską postacią mego Mistrza.
ROZDZIAŁ 14
Doznanie kosmicznej świadomości
- Jestem z powrotem, Gurudżi. - Zawstydzona moja twarz była bardziej wymowna od mobh słów.
- Chodźmy do kuchni i poszukajmy coś do zjedzenia. - Zachowanie się Sri Jukteswara było tak naturalne, jak gdyby tylko kilka godzin dzieliło nas od ostatniego spotkania.
- Mistrzu, musiałem sprawić ci zawód przez tak nagłe odejście od mych obowiązków tutaj. M/ślałem, że będziesz zagniewany na mnie.
- Nie, oczywiście nie! Gniew rodzi się tylko z pokrzyżowania pragnień, a ja nie oczekuję niczego od drugich. Dlatego ich działania nie mogą stanąć w sprzeczności z moimi życzeniami. Nie posłużyłbym się tobą do mych osobistych celów.
- Panie! Nieraz się słyszy mgliste zdania o miłości Bożej - lecz teraz po raz pierwszy mań: konkretny jej przykład płynący z twej wielkiej osobowości! Na zierai nawet ojciec niełatwo przebacza swemu synowi, który porzuca spravy swego ojca bez uprzedzenia. Ty jednak nie okazujesz najmniejszego gniewu, chociaż musiałeś mieć wiele kłopotu z powodu wielu niedokończonych przeze mnie zadań.
Patrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy, w których błyszczały łzy. Zalała mnie fala szczęścia, byłem świadomy, że Pan w postaci mego guru rozpłomienia małe płomyki w mym sercu do niepojętych rozmiarów kosmicznej miłości.
W kilka dni później udarem się rano do pustego pokoju Mistrza. Zamierzałem medytować, lecz moje nieposłuszne myśli nie chciały uczestniczyć w tym chwalebnym zamiarze. Rozpraszały się jak ptaki przed myśliwym.
- Mukunda! - Głos Jtkteswara dochodził do mnie z odległego zewnętrznego balkonu.
Popadłem w stan równie buntowniczy jak moje myśli. Mistrz zawsze zachęca mnie do medytacji, mruczałem do siebie. Nie powinien mi przeszkadzać, gdy wie, po co przyszedłem do tego pokoju.
Mistrz wezwał mnie ponownie; uporczywie milczałem. Za trzecim razem w tonie jego zabrzmiała nagana.
- Panie, medytuję! - wykrzyknąłem z protestem.
- Wiem, jak medytujesz! - zawołał mój guru - masz umysł rozproszony jak liście w czasie burzy! Chodź tu do mnie.
Zburczany i zdemaskowany, poszedłem do niego zasmucony.
- Biedny chłopcze, góry nie mogły ci dać tego, czego pragnąłeś.
Mistrz mówił pieszczotliwie i pocieszająco. Spokojne jego spojrzenie było niezgłębione. - Pragnienie twego serca się spełni.
Sri Jukteswar mówił w sposób zagadkowy; byłem tym nieco oszołomiony. Uderzył mnie łagodnie w pierś powyżej serca.
Ciało moje znieruchomiało całkowicie, jakby potężny magnes wyciągnął powietrze z mych płuc. Dusza i świadomość uwolniły się momentalnie ze swych fizycznych więzów i jak jakiś świetlisty fluid wypłynęły ze wszystkich porów mego ciała. Ciało było niby martwe, niemniej w głębi intensywnej świadomości wiedziałem, że nigdy przedtem nie żyłem w pełni. Moje poczucie tożsamości nie ograniczało się teraz do samego ciała, lecz ogarniało także wszystkie atomy. Ludzie na dalekich ulicach poruszali się łagodnie na odległej mej peryferii. Korzenie drzew i roślin były widoczne dzięki mglistej przejrzystości gleby; dostrzegałem wewnętrzny przepływ ich soków.
Cała okolica jakby obnażona znajdowała się przede mną. Mój zwykły frontalny sposób widzenia zmienił się teraz na rozległe sferyczne widzenie, dostrzegające naraz wszystko. Przez tył głowy widziałem ludzi przechodzących ulicą Rai Ghat; zauważyłem również białą krowę, która powoli się zbliżała. Gdy znalazła się przed otwartą bramą aszramy, obserwowałem ją także fizycznymi oczami. Gdy przeszła dalej poza ceglaną ścianę, widziałem ją nadal wyraźnie.
Wszystkie przedmioty w obrębie mego panoramicznego widzenia drgały i wibrowały jak szybko zmieniające się obrazy filmu. Moje ciało i Mistrza, dziedziniec kolumnowy, meble i podłoga, drzewa i światło słoneczne w pewnej chwili gwałtownie się poruszyły, aż wszystko się roztopiło w świetliste morze, podobnie jak kryształy cukru wrzucone do szklanki wody rozpuszczają się, gdy się je porusza. Jednoczące wszystko światło pojawiało się kolejno po materializacjach form w metamorfozach ujawniających działanie prawa przyczyny i skutku w stworzeniu.
Ocean radości uderzył o spokojne, nieskończone brzegi mej duszy; Duch Boga, zrozumiałem, jest niewyczerpaną szczęśliwością; ciało Jego to niezliczone tkanki światła. Wzbierająca we mnie wspaniałość delikatne mgławice unoszące się w przestworzach wszechświata. Cały kosmos, łagodnie jaśniejący, jak miasto widziane w nocy z dala, migotał w nieskończoności mej istoty. Ostro zarysowane linie globów nieco zanikały na najdalszych krańcach, widziałem tam łagodne promieniowanie, nigdy nie słabnące. Było ono nieopisanie subtelne; obrazy planet tworzyły się z gęstego światła.
Boskie promieniowanie wylewało się z Wiecznego Źródła, rozpalając się w Mleczne Drogi, przeobrażając się w nie dające się opisać aury. Wciąż na nowo widziałem, jak twórcze promienie zagęszczały się w konstelacje gwiazd, a potem rozpływały się w płaty przejrzystego płomienia. Dzięki rytmicznemu zanikaniu sekstyliony światów przechodziły w stan przeźroczystej światłości, firmament stawał się ogniem.
Dostrzegłem centrum najwyższego nieba jako punkt intuicyjnego postrzegania w mym sercu. Promienisty blask szedł od jądra mojej istoty ku każdej części struktury wszechświata. Błoga amrita, nektar nieśmiertelności, pulsowała we mnie z płynnością żywego srebra. Słyszałem rozbrzmiewający twórczy głos Boga jako Aums3; wibro--wanie Kosmicznego Motoru.
Nagle powietrze wróciło do mych płuc. Z rozczarowaniem niemal nie do zniesienia zrozumiałem, że moja nieskończona niezmierzoność przepadła. Z powrotem byłem zamknięty w upokarzającej klatce ciała, niełatwo dającej się przystosować do potrzeb Ducha. Jak marnotrawny syn musiałem porzucić swój makrokosmiczny dom i uwięzić się w ciasnym mikrokosmosie.
Mój guru stał przede mną nieruchomy, upadłem do jego świętych stóp, pełen wdzięczności za doświadczenie kosmicznej świadomości, którego od dawna namiętnie szukałem. Guru podniósł mnie i powiedział spokojnie i bezpretensjonalnie:
- - Nie możesz się upić ekstazą. Czeka cię duża praca na świecie. Chodź, zamieciemy balkon, a potem przejdziemy się nad Ganges.
Przyniosłem miotłę; zdawałem sobie sprawę, że Mistrz uczy mnie tajemnicy zrównoważonego życia. Dusza musi się unosić nad kosmo-gonicznymi otchłaniami, podczas gdy ciało wypełnia swoje codzienne obowiązki. Gdy wyszliśmy później na przechadzkę, wciąż jeszcze Pozostawałem w stanie niewyrażalnego zachwytu. Widziałem nasze ciała jako dwa obrazy astralne poruszające się po drodze nad rzeką, obrazy, których istotę stanowiło czyste światło.
- Duch Boga aktywnie podtrzymuje każdą formę i siłę we wszechświecie; On sam jednak jest transcendentalny i daleki w błogiej, nieogarnionej próżni poza światami wibracyjnych zjawisk84 - objaśniał Mistrz. - Święci, którzy rozumieją swą boskość, nawet będąc w ciele, wiedzą o swym podwójnym istnieniu. Starannie wykonują swą ziemską działalność, pozostają jednak pogrążeni w wewnętrznym stanie szczęścia. Pan stworzył wszystkich ludzi w bezgranicznej radości Swego bytu. Chociaż ludzie są boleśnie skrępowani swoim ciałem, to jednak Bóg oczekuje, że dusze stworzone na jego obraz wzniosą się ostatecznie ponad wszelkie utożsamienie się ze zmysłami i z powrotem z nim się zjednoczą.
Wizja kosmiczna nauczyła mnie wiele w sposób trwały. Codziennie po uciszeniu myśli mogłem się uwolnić od złudnego przekonania, że jestem masą ciała, krwi i kości chodzącą po twardym gruncie materii. Obserwowałem, że oddech i niespokojny umysł podobne są do gwałtownych burz, które przekształcają ocean światła w fale materialnych form - w ziemię, niebiosa, istoty ludzkie, ptaki, zwierzęta, drzewa. Nie można ujrzeć Nieskończonego jako Jedynego Światła dopóki się nie uciszy tych burz. Ilekroć uciszyłem te dwie formy zamętu, obserwowałem jak niezliczone fale stworzenia roztapiały się w jedno świecące morze, podobnie jak fale oceanu, gdy ustaje burza, w jasności odzyskują swą jedność.
Mistrz obdarza ucznia boskim doświadczeniem kosmicznej świadomości, gdy z pomocą medytacji uczeń wzmocni swój umysł w takim stopniu, że ten ogrom perspektywy go nie przytłoczy. Doświadczenia tego nie można nigdy nikomu użyczyć na podstawie samej tylko intelektualnej jego gotowości lub otwartości umysłu. Tylko należyte jego wzmocnienie z pomocą ćwiczeń jogi i nabożnej bhakti może przygotować umysł na przyjęcie wyzwalającego wstrząsu wszechobec-ności. Przychodzi on jako naturalna i nieunikniona konieczność do każdego prawdziwie pobożnego człowieka. Intensywne pragnienie zaczyna pchać człowieka ku Bogu z nieodpartą siłą. Pan, jak wizja kosmiczna, zostaje przyciągnięty przez magnetyczny zapał człowieka, który szuka go w kręgu swej świadomości.
W późniejszych czasach napisałem poemat Samadhi, w którym usiłuję przekazać wspaniałość i chwałę tego stanu:
Znikły zasłony światła i cienie,
Rozwiał się wszelki opar smutku,
Minęły blaski zmiennej radości,
Przepadły mgliste zmysłowe miraże.
Miłość, nienawiść, zdrowie, choroba, życie i śmierć -
Zginęły te złudne cienie na dwoistości ekranie.
Fale śmiechu, scylle sarkazmu, wiry melancholii
Rozpływają się w wielkim oceanie szczęścia.
Burza mayi ucichła
Pod różdżką czarodziejską intuicji.
Przeszłość, przyszłość i teraz - nie dla mnie,
Lecz wieczna teraźniejszość, wszechobecne ja.
Planety, gwiazdy, pył gwiezdny i Ziemia,
Wybuchy wulkanów, sądnego dnia kataklizmy,
Stworzenia wrzący kocioł,
Lodowce cichych promieni X, płonące elektronów fale,
Myśli wszystkich ludzi, przeszłe, obecne i przyszłe,
Każde źdźbło trawy, ja sam i ludzkość,
Każda cząsteczka powszechnego pyłu,
Gniew, chciwość, dobro, zło, zbawienie i żądza -
Wszystko to wchłonąłem, wszystko przemieniłem
W ogromny ocean krwi własnego mego bytu!
Tlące się iskierki radości, rozżarzane wciąż medytacją,
Rozbłysły w nieśmiertelne płomienie szczęścia,
Oślepiając moje łez pełne oczy.
Radość pochłonęła me łzy, mój kształt i całego mnie.
Ty jesteś mną, a ja jestem tobą!
Poznanie, poznający i poznane jest jednym!
Cichy, nieprzerwany dreszcz,
Wiecznie żywy, wiecznie nowy spokój!
Radosna ponad wyobrażenia wszelkie szczęśliwość samadhil
To nie jest stan nieświadomości,
Czy haszysz umysłu woli niepodległy.
Samadhi rozszerza świat mej świadomości
Poza granice śmiertelnej formy,
Aż do kresów najdalszych wieczności,
Gdzie Ja, Ocean kosmiczny,
Patrzę na małe ja we mnie się mieszczące.
Słychać atomów zmienny szmer,
Mroczna ziemia, góry, doliny, patrz! to płynna ciecz.
A oto morza falujące przechodzą w opary mgławice! um dmie w opary, rozdziera przedziwne ich zasłony,
Oceany stoją odsłonięte, świetliste elektrony, a przy ostatnim dźwięku kosmicznego kotła ikną gęstsze światła w wieczystych promieniach
Przenikającej wszystko szczęśliwości.
Z radości powstałem, dla radości żyję,
W świętej radości się rozpływam.
Jako ocean umysłu chłonę całego stworzenia fale.
Oto podniosły się prosto wzwyż
Uniosły się cztery zasłony: masywności, płynu, gazu i światła.
Ja - we wszystkim, wschodzi wielkie Ja.
Na zawsze znikły zmienne cienie śmiertelnych pamięci,
Przede mną i nade mną, wysoko w górze, niebo myśli bez skazy.
Wieczność i ja w jeden promień zjednoczone.
Ja - drobna bańka śmiechu
Oceanem samej radości się staję.
Sri Jukteswar nauczył mnie przeżywać to święte doświadczenie zależnie od mej woli, jak również przekazywać je innym, jeśli tylko kanały ich intuicji są dostateczne rozwinięte. W ciągu wielu miesięcy wchodziłem w ekstatyczne zjednoczenie; zrozumiałem, dlaczego Upaniszady mówią, że Bóg jest rasa, czyli "najbardziej przypadającym do smaku". Pewnego dnia jednak postawiłem Mistrzowi pytanie:
- Chciałbym, panie, wiedzieć, kiedy znajdę Boga?
- Już go znalazłeś.
- O nie, panie, nie sądzę!
Mój guru uśmiechnął się. - Jestem pewny, że nie szukasz czcigodnej Osobistości, zdobiącej tron w jakimś aspetycznym zakątku wszechświata! Widzę jednak, że wyobrażasz sobie, że posiadanie cudownych władz jest poznaniem Boga. Absolutnie nie. Człowiek może mieć cały wszechświat, a jednak przekonać się, że Pan mu si? wymyka! Postępu duchowego nie mierzy się zewnętrznymi władzami, lecz tylko głębią szczęśliwości człowieka podczas medytacji.
Odnawiająca się wciąż radość jest Bogiem. On jest niewyczerpany, w miarę jak uprawiasz medytację w ciągu lat, uszczęśliwia cię On z nieskończoną pomysłowością. Ludzie pobożni, którzy tak jak ty znaleźli drogę do Boga, nie marzą nigdy o zamienieniu Go na jakąś inną szczęśliwość; pociąga On nas tak bardzo, że nie można nawet pomyśleć, aby mogło coś z Nim rywalizować.
Jakże szybko bywamy znudzeni ziemskimi przyjemnościami! Prag" nienie rzeczy materialnych nie ma końca; człowiek nigdy nie jest w pełni zadowolony i wciąż dąży do nowego celu. Tym "czymś jeszcze" jest jedynie Pan, który może go obdarzyć trwałą radości-
Pragnienie rzeczy zewnętrznych odciąga nas z wewnętrznego Henu: ofiarowuje nam ono fałszywe przyjemności, które nie uosabiają szczęścia duszy. Raj utracony można jednak szybko odzyskać z pomocą boskiej medytacji. Ponieważ Bóg jest nie dającą się nigdy przewidzieć nieustanną nowością, nie jesteśmy Nim nigdy znudzeni. Czyż możemy się przesycić szczęśliwością, która rozkosznie się zmienia przez całą wieczność?
- Teraz, panie, rozumiem, dlaczego święci nazywają Boga niezgłębionym. Nawet wiecznie trwające życie nie może wystarczyć, aby poznać Jego Wartość.
- To prawda, lecz jest On również bliski i drogi. Gdy z pomocą kriya-jogi umysł jest już oczyszczony z przeszkód zmysłowych, medytacja dostarcza nam podwójnego dowodu Boga. Dowodem jego istnienia, dowodem przekonywującym nas do sedna każdego atomu, jest odnawiająca się wciąż radość. W medytacji również znajdujemy nieustanne Jego kierownictwo. Jego trafną odpowiedź na każdą Trudność.
--- - Tak, mój drogi Gurudżi. Rozwiązałeś mój problem. - Uśmiechnąłem się z wdzięcznością. - Rozumiem teraz, że znalazłem Boga, ilekroć bowiem w ciągu mych zajęć podświadomie powraca radość medytacji, zawsze jestem tak subtelnie kierowany, iż wybieram właściwą drogę we wszystkim, nawet w drobnych szczegółach.
- Życie ludzkie pełne jest smutku, dopóki nie nauczymy się harmonizować je z Wolą Bożą, której "właściwa droga" krzyżuje zamiary naszej egoistycznej inteligencji. Bóg tylko może udzielić nieomylnej rady, bo nikt inny, tylko On dźwiga brzemię kosmosu.
ROZDZIAŁ 15
Kradzież kalafiora
- Mistrzu, oto dar dla ciebie! Własną ręką posadziłem tych sześć ogromnych kalafiorów i jak czuła matka pielęgnująca swe dziecko czuwałem troskliwie nad ich rozwojem i wzrostem. - Sprezentowałem kosz warzyw z ceremonialnym gestem.
- Dziękuję ci - Sri Jukteswar uśmiechnął się ciepło z uznaniem.
- Proszę cię, złóż je tymczasem w moim pokoju, będę ich potrzebował jutro na specjalny obiad.
Przybyłem właśnie do Puri (Puri, odległe od Kalkuty około 310 mil, jest sławnym miejscem, do którego dążą pielgrzymki nabożnych wielbicieli Kriszny; w mieście tym odbywają się wielkie doroczne święta ku jego czci: Snanayatra i Rathayatra), aby razem z guru spędzić swe letnie wakacje w jego nadmorskiej pustelni. Małe zaciszne jednopiętrowe ustronie, zbudowane przez Mistrza i jego uczniów, zwrócone jest frontem do Zatoki Bengalskiej.
Następnego poranka, odświeżony słonym morskim wietrzykiem oraz czarem otoczenia, zbudziłem się wcześnie. Melodyjny głos Sri Jukteswara przywołał mnie; spojrzałem na wypieszczone przeze mnie kalafiory i wsunąłem je zręcznie pod łóżko.
- Chodź, pójdziemy na plażę. - Mistrz szedł przodem, kilku młodych uczniów i ja postępowało za nim w luźnych grupach. Mistrz spojrzał na nas z łagodną krytyką.
- Gdy idą nasi zachodni bracia, to zwykle z dumą harmonijnie śpiewają. Proszę więc, idźcie w dwu rzędach, równym krokiem. - Sri Jukteswar obserwował nas, gdy dostosowywaliśmy się do jego życzenia; potem zaczął śpiewać: "Chłopcy idą tu i tam, idą zgrabnyrn małym rzędem". Podziwiałem łatwość, z jaką Mistrz potrafił iść rześkim, żwawym krokiem razem ze swymi młodymi uczniami.
- Stać! - Oczy guru szukały moich. - Czy pamiętałeś, żeby zamknąć tylne drzwi pustelni?
- Zdaje mi się, że tak, Panie!
Sri Jukteswar milczał przez kilka minut, uśmiech tłumiony igrał na jego wargach. - Nie, zapomniałeś - rzekł wreszcie. - Kontemplacją Boga nie można usprawiedliwiać beztroski w sprawach materialnych, /aniedbałeś swego obowiązku zabezpieczenia aszramy; musisz ponieść karę.
Sądziłem, że Mistrz żartuje w sposób nieco zagadkowy, gdy dodał: - Za chwilę z twoich sześciu kalafiorów pozostanie tylko pięć. Na rozkaz Mistrza zawróciliśmy i pomaszerowali z powrotem, aż znaleźliśmy się tuż przy pustelni.
- Zatrzymajcie się na chwilę, Mukunda, popatrz no przez ogrodzenie z lewej strony; obserwuj drogę po drugiej stronie. Niebawem pojawi się tam człowiek, który będzie powodem twego wstydu.
Ukryłem swą przykrość z powodu niezrozumiałych dla mnie uwag. Niebawem ukazał się na drodze wieśniak; nie szedł, lecz tańczył dziwacznie i machał dokoła siebie ramionami wykonując bezsensowne ruchy. Niemal sparaliżowany z ciekawości, wytrzeszczyłem oczy na to zabawne widowisko. Gdy wieśniak doszedł do miejsca, w którym mógł zniknąć mi z oczu, Sri Jukteswar powiedział: - Teraz on zawróci.
Wieśniak rzeczywiście nagle zmienił kierunek, zawracając ku tylnej stronie aszramy. Przeszedłszy przez piaszczystą drogę, wszedł do budynku przez tylne drzwi. Pozostawiłem je nie zamknięte, tak - jak to guru powiedział. Za chwilę wieśniak ukazał się z powrotem. Kroczył teraz drogą, nadęty godnością posiadania.
Rozwijająca się farsa, w której przypadła mi rola zaskoczonej ofiary, nie zmieszała mnie jednak tak bardzo, abym nie mógł w gniewie podjąć pościgu. W pół drogi jednak Mistrz mnie odwołał. Śmiał się serdecznie.
- Ten biedny, pomylony człowiek marzył o kalafiorze - wyjaśniał nam wśród wybuchów wesołości. - Pomyślałem sobie, że byłoby nieźle, gdyby sobie wziął jeden z twoich źle strzeżonych!
Pobiegłem do swego pokoju i stwierdziłem, że złodziej najwidoczniej opętany myślą o kalafiorze zostawił nietknięte moje złote pierścienie, zegarek i pieniądze, które leżały na wierzchu na kocu. Sięgnął 23 to pod łóżko, gdzie jeden z tych kalafiorów całkowicie ukrytych Przed przypadkowym ludzkim spojrzeniem wzbudził jego prostodusz-ne Pragnienie.
Wieczorem poprosiłem Sri Jukteswara, aby wyjaśnił to zdarzenie, które jak sądziłem, miało kilka cech zagadkowych.
Guru potrząsnął powoli głową. - Pewnego dnia sam to zrozumieesz. Nauka wnet odkryję niektóre z ukrytych prawd. Gdy niewiele lat później zdumionemu światu objawił się cud radia, przypomniałem sobie przepowiednię Mistrza. Odwieczne pojęcia czasu i przestrzeni zostały unicestwione; żaden dom wieśniaczy nj jest zbyt mały, aby nie mógł się w nim odezwać Londyn lub Kalkuta! najbardziej nierozgarnięty umysł musiał się poszerzyć wobec tego bezsprzecznego dowodu wszechobecności człowieka w pewnym sensie "Sekret" kalafiorowej komedii daje się najlepiej zrozumieć prze? analogię do radia. Sri Jukteswar był doskonałym radiem. Myśl nie jest niczym więcej jak tylko bardzo subtelnym drganiem rozchodzącym się w eterze. Podobnie jak wrażliwe radio wybiera pożądany program muzyczny spośród tysięcy innych programów dochodzących ze wszystkich stron, tak mój guru potrafił spośród niezliczonych ludzkich myśli rozchodzących się w świecie85 pochwycić myśl głupkowatego człowieka wzdychającego do kalafiorów.
Dzięki swej potędze woli Mistrz był również ludzką radiostacją nadawczą i dlatego skutecznie siłą myśli zawrócił kroki wieśniaka i skierował je do odpowiedniego pokoju po jeden jedyny kalafior. Intuicja jest kierownikiem duszy, objawiającym się w człowieku w sposób naturalny, gdy jego umysł jest spokojny. Niemal każdy człowiek doświadczył nie dającego się wytłumaczyć trafnego "przeczucia" lub skutecznego przekazywania swej myśli drugiej osobie.
Jeśli umysł ludzki jest wolny od niepokoju, potrafi dzięki antenie swej intuicji wykonać wszystkie funkcje złożonego mechanizmu radia - wysyłać i odbierać myśli oraz wyłączyć niepożądane. Tak jak moc radia zależy od ilości zużywanego przez nie prądu, tak samo ludzkie radio uzależnione jest od potęgi woli poszczególnej jednostki.
Wszystkie myśli wibrują wiecznie w kosmosie. Dzięki głębokiemu skupieniu Mistrz potrafi odbierać myśli każdego umysłu, żywego czy umarłego człowieka. Myśli mają źródło powszechne, nie indywidualne; prawdy nie można stworzyć, można ją tylko spostrzec. Błędne myśli człowieka są wynikiem niedoskonałości jego rozpoznawania Celem nauki jogi jest uspokojenie umysłu, tak aby bez zniekształcenia mógł on odzwierciedlać Boską wizję we wszechświecie.
Radio i telewizja przenoszą momentalnie słowo i obraz odległy od osób do mieszkań milionów ludzi: jest to pierwsze, niejasne naukowo stwierdzenie, że człowiek jest przenikającym wszystko duchem. Nie ciałem, ograniczonym do pewnego miejsca w przestrzeni, lecz wielką duszą, którą "ego" różnymi najbardziej barbarzyńskimi sposobami na próżno usiłuje skrępować.
"Bardzo dziwne, cudowne, pozornie nawet nieprawdopodobne zjawiska mogą się jednak pojawiać, zjawiska, które po spowszedniej nie będą nas bardziej dziwić aniżeli to wszystko, czego nas nauczyła nauka w ciągu ostatniego stulecia", oświadczył Charles Richet, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii. "Przyjmuje się, że zjawiska, które obecnie obserwujemy bez zdziwienia, nie budzą w nas zdumie-• ponieważ je rozumiemy. Sprawa jednak przedstawia się inaczej. Nie dziwią nas one dlatego, że jesteśmy z nimi obyci; gdyby bowiem to czego nie rozumiemy, miało nas zdumiewać, to powinniśmy być zdumieni na każdym kroku z powodu każdej rzeczy: spadania kamienia rzuconego w powietrze, żołędzia, który przeobraża się w dąb, rtęci, która rozszerza się pod wpływem ciepła, żelaza przyciąganego przez magnes, fosforu, który po tarty zapala się... Nauka współczesna jest błahostką; rewolucje i ewolucje, przez które ona w ciągu setek tysięcy lat przejdzie, przewyższą niezmiernie najśmielsze przewidywania. Prawdy - zdumiewające, olśniewające, nieprzewidywalne prawdy - które nasi potomkowie odkryją, nawet dziś otaczają nas wszędzie, zaglądają nam - że tak powiem - w oczy, a my ich nie widzimy; my nie życzymy sobie ich widzieć, gdy bowiem pojawia się jakiś nieoczekiwany i niezwykły fakt usiłujemy go jakoś zmieścić w ramach komunałów zdobytej już wiedzy i oburzamy się, jeśli ktoś ośmieli się przeprowadzać dalsze eksperymenty"...
Zabawne zajście wydarzyło się w kilka dni po kradzieży mego kalafiora. Nie można było znaleźć zarzuconej gdzieś lampy naftowej. Poznawszy tak dobrze możliwości wszystkowidzącego mego guru, pomyślałem sobie, iż mógłby nam pokazać miejsce, gdzie się lampa znajduje, bo jest to jest dla niego dziecinną zabawką.
Mistrz odgadł moją myśl i z przesadną powagą wypytywał wszystkich uczniów w aszramie. Pewien młody uczeń wyznał, że posługiwał się lampą, gdy szedł do studni na tylnym dziedzińcu.
Sri Jukteswar udzielił uroczystej rady: - Szukajcie lampy dokoła studni.
Pobiegłem tam, ale lampy nie było. Zbity z tropu wróciłem do §uru, który śmiał się serdecznie, nie przejmując się zupełnie moim rozczarowaniem.
. Nie mógłbym gorzej pokierować twymi poszukiwaniami. Nie jestem przepowiadaczem fortuny! - Mrugając dodał jeszcze: - Nie jestem nawet dość dobrym Sherlockiem Holmesem!
Zrozumiałem, że Mistrz nigdy by się nie posłużył swymi władzami na czyjś rozkaz lub z powodu błahostki.
Rozkoszne tygodnie mijały. Sri Jukteswar planował religijną
cesję. Prosił mnie, abym poprowadził uczniów w procesji poprzez miasto i zatokę Puri. Zaświtał dzień święta: najgorętszy dzień lata.
- Gurudżi, jakże ja przeprowadzę bosych uczniów po rozpalonym piasku? - powiedziałem z rozpaczą.
- Zdradzę ci tajemnicę - odpowiedział mi Mistrz. - Pan ześle nam parasol chmur; pójdziecie wygodnie.
Szczęśliwie zorganizowałem procesję; grupa nasza wyruszyła z asz-ramy z chorągwią Sat-Sanga (Sat znaczy dosłownie "byt", stąd "esencja, rzeczywistość", Sanga znaczy "stowarzyszenie", czyli razem: towarzystwo prawdy). Widniał na niej narysowany przez Sri Juktes-wara symbol pojedynczego oka ("Jeśli przeto twoje oko będzie pojedyncze całe, twoje ciało będzie pełne światła", Mat. 6, 22). Podczas głębokiej medytacji oko pojedyncze czyli duchowe uaktywnia się na środku czoła. O tym wszystkowidzącym oku rozmaicie mówi się w księgach: jako o trzecim oku, gołębicy zstępującej z nieba, oku Sziwy, oku intuicji itd.
Z pustelni wyszliśmy nie wcześniej, aż znajdująca się nad nami część nieba pokryła się chmurami - jakby magicznie. Wśród zdziwionych okrzyków rozlegających się ze wszystkich stron spadł lekki deszczyk, ochładzając ulice miasta i spalony brzeg morza. Chłodzące krople padały w ciągu dwóch godzin procesji. Dokładnie w chwili, kiedy nasza grupa wróciła do pustelni, chmury i deszcz znikły bez
śladu.
- Widzisz, jak nam Bóg współczuje - odpowiedział mi Mistrz, gdy wyraziłem mu swą wdzięczność. - Pan odpowiada każdemu i działa za wszystkich. Jak posłał na moją prośbę deszcz, tak spełnia każde szczere pragnienie pobożnego człowieka. Rzadko ludzie zdają sobie z tego sprawę, jak często Bóg wysłuchuje ich modlitw. Nie ogranicza się On tylko do niektórych ludzi, lecz wysłuchuje każdego, kto zwraca się do Niego z pełnym zaufaniem. Dzieci Jego powinny mieć zawsze bezwzględne zaufanie do miłości i dobroci swego Wszędzie Obecnego Ojca. ("Czy ten, który uczynił ucho, nie słyszy? Czy nie widzi ten, kto ukształtował oko?" Psalm 94, 9.)
Sri Jukteswar urządzał cztery doroczne święta, przypadające na dni zrównania i dni przesilenia dnia z nocą. Wówczas uczniowie jego przybywali z daleka i bliska. Święto zimowego przesilenia dnia z nocą odbywało się w Serampore; pierwsze, w którym uczestniczyłem* przyniosło mi w darze trwałe błogosłowieństwo.
Uroczystości zaczynały się rano od bosej procesji po ulicach. Glosy setki uczniów rozbrzmiewały słodkimi religijnymi pieśniami; kilku muzykantów grało na flecie \ khol kartal (bębnach i cymbałach)' Ludność miasta z entuzjazmem zasypywała drogę kwiatami, cieszyć się że nasze rozbrzmiewające głośne modlitwy ku czci świętego imienia Pana odrywają ich od prozaicznych codziennych zajęć. Długa nasza droga skończyła się na dziedzińcu pustelni. Tam otoczyliśmy naszego guru, a uczniowie znajdujący się na górnych balkonach zasypywali nas kwiatami nagietek.
Wielu gości weszło na piętro, aby otrzymać budyń z czanny j pomarańczy. Ja sam udałem się do grupy braci uczniów, którzy spełniali tego dnia funkcję kucharzy. Dla tak dużej ilości gości trzeba było gotować pożywienie w wielkich kotłach na dziedzińcu. Zaimprowizowane piece z cegły opalane drzewem dymiły i wyciskały łzy z oczu, my jednak śmialiśmy się wesoło przy pracy. Religijne uroczystości w Indiach nigdy nie uchodzą za kłopotliwe, każdy przynosi swój udział w formie pieniędzy, ryżu, warzyw lub osobistych posług.
Mistrz wnet się zjawił wśród nas, czuwając nad szczegółami święta. Czynnie zajęty, w każdym momencie dotrzymywał kroku najbardziej energicznym młodym uczniom.
Na piętrze odbywał się sankirtan (śpiew chóralny) przy akompaniamencie fisharmonii i uderzanych dłonią hinduskich bębenków. Sri Jukteswar słuchał uważnie; miał on doskonały słuch.
- Fałszują! - Mistrz opuścił kucharzy i przyłączył się do śpiewających. Melodia zabrzmiała ponownie, tym razem poprawnie.
W Indiach uważa się muzykę, podobnie jak malarstwo i dramat za boską sztukę. Brahma, Wisznu i Sziwa - Trójca Wieczysta - byli najpierw muzykami. Pisma święte przedstawiają Sziwę jako Boskiego Tancerza, który wytwarza nieskończoną ilość różnych rytmów w swym tańcu kosmicznym powszechnego stwarzania, podtrzymywania i rozwiązywania, podczas gdy Brahma wybija takt z pomocą dźwięcznych cymbałów, a Wisznu gra na świętej mridandze lub bębenkach. Krisznę, który jest inkarnacją Wisznu, przedstawia się w hinduskiej sztuce zawsze z fletem, na którym gra zachwycającą Pieśń, przywołując dusze ludzkie wędrujące wśród ułudy mayi do ich Prawdziwego domu. Boginię mądrości, Saraswati, przedstawia się symbolicznie jako grającą na vinie, matce wszystkich instrumentów strunowych. Indyjska Sama Weda zawiera najstarsze rozprawy muzyczne.
Kamieniem węgielnym muzyki hinduskiej są raga, czyli ustalone ny muzyczne. Sześć podstawowych ragas rozdziela się w 126 pochodnych raginis (żon) i putras (synów). Każda raga ma co najmniej pięć tonów: ton główny (wadi czyli król), ton wtórny (samawadi czyli pierwszy minister), tony pomocnicze (anuwadi, towarzysze) i tony dysonansowe (wiwadi - wrogowie).
Każda z sześciu podstawowych rag ma naturalny odpowiednik w określonej godzinie dnia, porze roku oraz bóstwie opiekuńczym, które użycza szczególnej mocy. Toteż (1) hindole raga może być słyszana tylko o świcie na wiosnę i ma wywoływać podstawę powszechnej miłości; (2) dipaka raga grana bywa wieczorem w lecie i ma wzbudzać współczucie; (3) megha raga jest melodią przeznaczoną na południe dnia w porze deszczowej i ma budzić odwagę; (4) bhairawa raga grana jest rankiem w sierpniu, wrześniu i październiku, aby wprowadzać spokój; (5) sri raga jest przeznaczona na jesienne godziny zmierzchu, aby osiągnąć czystą miłość; (6) malkounsa raga można słyszeć o północy w zimie - budzi ona męstwo.
Starożytni riszi odkryli te prawa związku dźwiękowego pomiędzy przyrodą i człowiekiem. Ponieważ przyroda jest obiektywizacją Aum, Pierwotnego Dźwięku czyli Wibracyjnego Słowa, człowiek może osiągnąć władzę nad wszystkimi przejawami przyrody posługując się odpowiednimi Mantrami lub śpiewem. Podania wszystkich ludów wspominają o zaklęciach mających władzę nad przyrodą. Amerykańscy Indianie posiadają, jak wiadomo, rytuały zaklęć wywołujących deszcz i wiatr. Wielki hinduski muzyk Tan Sen potrafił ugasić ogień potęgą swego śpiewu. Kalifornijski naturalista Charles Kellog w 1926 r. dał grupie nowojorskich strażaków pokaz wpływu wibracji dźwiękowych na ogień. Pociągając szybko smyczkiem, podobnym do wydłużonego smyczka skrzypcowego, po aluminiowych widełkach strojowych wywołał pisk podobny do pisków radia. Natychmiast żółty płomień gazowy, na dwie stopy wysoki, opadł do wysokości sześciu cali i stał się pryskającym niebieskim płomykiem. Następne pociągnięcie smyczkiem i następny pisk zgasił go.
Dokumenty historyczne opowiadają nam o niezwykłych zdolnościach Mijan'a Ten Sen'a, nadwornego muzyka Akbara Wielkiego z XVI wieku. Gdy cesarz rozkazał mu śpiewać nocną ragę, kiedy słońce było na niebie, Ten Sen zaśpiewał mantram, który natychmiast pogrążył cały pałac w ciemności.
Muzycy hinduscy dzielą oktawę na 23 sruti czyli ćwierćtony. Te mikrotonowe interwały pozwalają wyrazić subtelne odcienie muzyczne, nieosiągalne dla chromatycznej gamy 12 półtonów na Zachodzie. W hinduskiej mitologii każdy ton podstawowy oktawy kojarzy si? z jakąś barwą oraz naturalnym krzykiem jakiegoś ptaka lub zwierzęcia: Do z zielonym kolorem i pawiem; Re z czerwonym i skowronkiem frfi ze złotem i kozłem; Fa z żółtobiałym i czaplą; Soi z czarnym j słowikiem; La z żółtym i koniem; Si z kombinacją wszystkich kolorów i słoniem.
Muzyka Zachodu posługuje się tylko trzema gamami; majorową - harmoniczną, minorową i melodyczno-minorową, lecz muzycy hinduscy używają 72 that czyli gam. Muzyk ma twórczy dar improwizowania bez końca na temat ustalonej tradycyjnej melodii lub ragi; skupia swą uwagę na uczuciu lub określonym tonie tematu muzycznego, a potem zdobi go w granicach swej oryginalności. Muzyk hinduski nie czyta nut; za każdym razem przystraja nagi szkielet ragi, akcentując przez powtarzanie wszystkie jej subtelne, mikrotonowe i rytmiczne wariacje. Wśród kompozytorów zachodnich Bach rozumiał czar i moc powtarzanego dźwięku lekko urozmaiconego na sto złożonych sposobów.
Starożytna literatura sanskrycka opisuje 120 talas czyli rodzajów taktu. Tradycyjny twórca muzyki hinduskiej, Bharata, miał wyróżnić 32 rodzaje tali w śpiewie skowronka. Początek tali czyli rytmu wywodzi się z ruchów człowieka: takt na dwa to takt chodzenia, takt na trzy to rytm oddechu we śnie, gdy wdech jest dwa razy dłuższy niż wydech. W Indiach zawsze uznawano głos ludzki za najdelikatniejszy instrument. Toteż muzyka hinduska ogranicza się w dużej mierze do trzech oktaw. Z tej samej przyczyny kładzie się nacisk raczej na melodię - (stosunek kolejnych tonów) niż na harmonię (stosunek równoczesnych tonów).
Głębszym celem wczesnych riszich-muzyków było zlanie się śpiewaka z Pieśnią Kosmiczną, którą można słyszeć po obudzeniu się okultystycznych centrów kręgosłupa. Muzyka hinduska jest subiektywną, duchową i indywidualistyczną sztuką, mającą na celu nie symfoniczną świetność, lecz osobistą harmonię z Nadduszą. Sanskryc-Ea nazwa muzyki brzmi bhagawathar: "to, co śpiewa chwałę Boga". Sfirkitany czyli muzyczne zebrania są skuteczną formą jogi, czyli duchowej dyscypliny narzucającej głębokie skupienie, intensywne wnikanie w sedno myśli i dźwięku. Ponieważ sam człowiek jest przejawem Twórczego Słowa, dźwięk wywiera na niego jak najmocniejszy bezpośredni wpływ i stanowi dla niego drogę do przypomnienia sobie swego boskiego pochodzenia.
Sarkitan rozlegający się w dniu święta z pokoju Sri Jukteswara na Piętrze dawał natchnienie kucharzom wśród parujących garnków. Moi bracia uczniowie i ja radośnie śpiewaliśmy refreny wybijając takt dłońmi.
O zachodzie słońca podaliśmy setkom naszych gości khiczuri (ryj. i soczewica), curry z jarzyn i pudding z ryżu. Rozłożyliśmy bawełniane koce na podwórzu; niebawem całe towarzystwo siedziało na nich pod gwieździstym sklepieniem, słuchając w spokoju i uważnie mądrości słów Sri Jukteswara. Jego publiczne przemówienia podnosiły wartość kriya-jogi, życia w poczuciu własnej godności, spokoju, zdecydowania prostej diety i regularnych ćwiczeń.
Potem grupa najmłodszych uczniów odśpiewała kilka świętych hymnów; zebranie zakończyło się sarkitanem. Ód godziny dziesiątej do północy mieszkańcy aszramy myli garnki i patelnie oraz porządkowali podwórze. Guru zawołał mnie do siebie.
- Jestem zadowolony z twej ochoczej pracy w dniu dzisiejszym jak i przygotowań w ciągu ubiegłych tygodni. Zapraszam cię do siebie; możesz dziś w nocy spać w mym łóżku.
Był to przywilej, o którym nigdy nie myślałem, że mógłby mi przypaść w udziale. Usiedliśmy na chwilę w stanie intensywnego boskiego pokoju. Upłynęło zaledwie dziesięć minut, gdy Mistrz powstał i zaczął się ubierać.
- Co stało się, Panie? - Nieoczekiwana radość ze spania obok mego guru zabarwiła się nagle odcieniem nierealności.
- Zdaje mi się, że kilku uczniów, którzy nie zdążyli do swego pociągu, przybędzie tu niebawem. Trzeba im przygotować trochę pożywienia.
- Gurudżi, nikt by nie przyszedł o pierwszej w nocy!
- Zostań w łóżku, napracowałeś się bardzo ciężko. Ja jednak pójdę gotować.
Słysząc zdecydowane słowa Sri Jukteswara, wyskoczyłem z łóżka i poszedłem za nim do małej używanej na codzień kuchni, przylegającej do wewnętrznego balkonu na piętrze. Wnet gotował się ryż i dhal
Guru uśmiechnął się przyjaźnie: - Dziś w nocy przezwyciężyłeś zmęczenie i lęk przed ciężką pracą; nigdy w przyszłości nie będą ci już one sprawiać udręki.
Gdy wypowiadał te słowa błogosławieństwa na całe życie, na dziedzińcu rozległy się kroki. Pobiegłem na dół i wpuściłem grup? uczniów.
- Drogi bracie, jakże niechętnie zakłócamy spokój Mistrza o tej godzinie. - Jeden z uczniów mówił do mnie przepraszająco. - Pomyliliśmy się w rozkładzie jazdy pociągów, lecz czuliśmy, że nie możemy powrócić do domu nie ujrzawszy ponownie swego guru.
- Oczekiwał was, a nawet przygotowuje wam teraz jedzenie.
Wtem usłyszeliśmy witający gości głos Sri Jukteswara; poprowadziłem zdziwionych gości do kuchni. Mistrz zwrócił się do mnie mrugając oczami.
- Teraz, gdy skończyłeś swe obserwacje, jesteś na pewno zadowolony, że nasi goście spóźnili się na pociąg!
W pół godziny później poszedłem do łóżka, szczęśliwy w pełni, że mogę spać obok mego boskiego guru.
Przebudzenie okultystycznych centrów kręgosłupa, o czym była mowa poprzednio, jest jednym ze świętych celów jogi. Zachodni egzegeci nie rozumieją, że Nowy Testament w Objawieniu św. Jana podaje symboliczny wykład nauki jogi, której Jezus nauczał Jana i innych bliskich uczniów. Jan wspomina (Obj.1.20) o "tajemnicy siedmiu gwiazd" i o "siedmiu kościołach"; symbole te odnoszą się do siedmiu lotosów światła, opisywanych w traktatach o jodze jako siedem "drzwi zapadających się" w osi mózgowo-rdzeniowej. Przez te "wyjścia" jogin dzięki naukowej medytacji wymyka się z więzienia ciała i przeżywa prawdziwą swą tożsamość z Duchem (zob. rozdz.26).
Siódmy centr, "Tysiącpłatkowy lotos" w mózgu, jest tronem Nieskończonej Świadomości. W stanie boskiego oświecenia jogin postrzega Brahmę czyli Boga Stworzyciela jako Padmadżę, " Jedynego zrodzonego z lotosu".
"Postawa lotosowa" nosi swą nazwę dlatego, że w tej tradycyjnej postawie jogin postrzega różnobarwne lotosy - padmy centrów mózgowo-rdzeniowych. Każdy lotos posiada odmienną ilość płatków lub promieni zbudowanych z prany (siły życiowej). Padmy znane są także pod nazwą czakramów czyli kół.
Najlepszą asaną (postawą) dla jogina na Wschodzie jak i na Zachodzie jest postawa lotosowa (padmasand). Postawa ta podtrzymuje kręgosłup wyprostowany i zabezpiecza ciało przed niebezpieczeństwem upadku w tył lub w przód w czasie ewentualnego transu (sabikalpa samadhi). Padmasana wywiera dobroczynny nacisk na niektóre nerwy i powoduje fizyczną i umysłową równowagę. Z początku postawa ta wywołuje u ludzi wyrosłych na Zachodzie bolesny sprzeciw kolan i ud, lecz codzienne kilkuminutowe ćwiczenie powoduje po kilku miesiącach przystosowanie się do niej ciała.
ROZDZIAŁ 16 Przechytrzanie gwiazd
- Mukunda, dlaczego nie masz astrologicznej bransoletki?
- Czy powinienem ją, Mistrzu, nosić? Nie wierzę w astrologię.
- Nigdy nie należy rozpatrywać żadnej kwestii jako sprawy wiary, jedyne naukowe stanowisko, jakie można zajmować w jakiejkolwiek kwestii, zawiera się w pytaniu, czy to jest prawda? Prawo grawitacji działało równie skutecznie przed Newtonem, jak i po nim. Kosmos na pewno stałby się chaosem, gdyby jego prawa nie mogły działać bez usankcjonowania ich przez ludzką wiarę.
Szarlatani doprowadzili naukę o gwiazdach do obecnego stanu złej reputacji. Astrologia jest zbyt obszerna, zarówno pod względem matematycznym,86 jak i filozoficznym, aby mogła należycie być pojęta przez kogokolwiek poza ludźmi zdolnymi do głębokiego zrozumienia. Jeśli ignoranci źle odczytują niebiosa i widzą w nich tylko bazgraninę zamiast wyraźnego pisma, to tego samego należy się spodziewać po niedoskonałym świecie. Nie należy porzucać mądrości porzucając mędrka.
- Wszystkie części stworzonego świata są ze sobą powiązane i na siebie oddziaływują. Zrównoważony rytm wszechświata ma swe źródło we wzajemności oddziaływań - wywodził guru dalej. - Człowiek w swym ludzkim aspekcie musi walczyć z dwoma układami sił: po pierwsze, ze zgiełkiem w obrębie własnej istoty, wynikającym z domieszki ziemi, wody, ognia, powietrza i elementów eterycznych; po wtóre, z zewnętrznymi niszczącymi siłami przyrody. Dopóki człowiek walczy z własną śmiertelnością podlega wpływowi tysięcy zmian nieba i ziemi.
Astrologia jest badaniem reakcji człowieka na planetarne bodźce. W gwiazdach nie ma wcale świadomej życzliwości lub wrogości; one tylko emitują pozytywne i negatywne promieniowania. Same przez si? ani nie pomagają, ani nie szkodzą ludzkości, lecz stwarzają zgodny z prawem przewód do zewnętrznego ustalenia się równowagi przyczyn i skutków, które sam człowiek wprawił w ruch w przeszłości.
Dziecko rodzi się w takim dniu i o takiej godzinie, w której promieniowanie niebios znajduje się w matematycznej harmonii z jego jndywidualną karmą. Horoskop jego jest portretem, który ujawnia jego nie dającą się zmienić przeszłość oraz prawdopodobne jej skutki, jednakże horoskop urodzenia może być poprawnie układany tylko przez ludzi mających intuicyjną mądrość, a takich jest mało.
Wieść wypisana śmiało na niebie w chwili urodzenia się człowieka nie oznacza wcale niezmiennego fatum - skutku przeszłych dobrych i złych jego czynów, lecz ma pobudzać człowieka do wysiłków, aby wydobył się z niewoli. To, co uczynił on w przeszłości, nie da się zmienić. Nikt inny prócz niego samego nie pobudził do działania przyczyn, których skutki dominują nad obecnym jego życiem. Może on przezwyciężać wszelkie ograniczenia, ponieważ wytworzył je przede wszystkim swymi własnymi poczynaniami i ponieważ posiada duchowe zasoby, nie podlegające wpływom planetarnym.
Zabobonny stosunek człowieka do astrologii czyni go automatem, niewolniczo zależnym od mechanicznego kierownictwa. Człowiek mądry udaremnia wpływ swych planet, który można nazwać jego przeszłością, przenosząc swe uzależnienie od stworzenia na uzależnienie się od swego Stwórcy. Im bardziej urzeczywistnia on swą jedność z Duchem, tym mniej może panować nad nim materia. Dusza jest zawsze wolna; jest ona nieśmiertelna; gdyż nie została zrodzona. Gwiazdy nie mogą nią rządzić.
Człowiek jest duszą i ma ciało. Gdy w sposób właściwy lokuje swe poczucie tożsamości, wówczas pozostawia poza sobą wszelkie zniewalające go wzory. Dopóki zagubiony tkwi w zwykłym swym stanie duchowej niepamięci, odczuwa subtelne więzy wynikające z praw środowiska.
Bóg jest harmonią; człowiek pobożny, który się z nim zharmonizuje, nigdy nie popełni błędnego czynu. Wszelka jego działalność będzie w sposób naturalny i należyty uzgodniona z astrologicznym prawem. Po głębokiej modlitwie i medytacji styka się on z boską świadomością; nie ma większej potęgi aniżeli ta wewnętrzna osłona.
- To dlaczego, drogi Mistrzu, życzysz sobie, abym nosił astrologiczną bransoletę? (W oryginale Bangle oznacza bransoletkę na rękę lub stopę - noszoną nad kostką) - ośmieliłem się zadać to pytanie po długim milczeniu, w ciągu którego starałem się przyswoić sobie P!ękne wyjaśnienie Sri Jukteswara.
- Dopiero wtedy, gdy podróżny osiąga swój cel, słuszne jest odrzucenie przez niego mapy. Podczas podróży korzysta on z dogodnych skrótów drogi. Starożytni riszi odkryli wiele sposobów skrócenia okresu ludzkiego wygnania w świat ułudy. Istnieją pewne mechanicznewłaściwości prawa karmy, które mogą być zręcznie schwytane palce mądrości.
- Wszelkie ludzkie zło pochodzi z jakiegoś przekroczenia uniwersalnego prawa. Pisma święte mówią, że człowiek musi uczynić zadość prawom przyrody, nie dyskredytując przez to wcale boskiej wszechmocy. Powinien on mówić do Boga: "Panie, ufam i polegam na Tobie i wiem, że możesz mi pomóc, chcę jednak również uczynić wszystko, co potrafię, aby naprawić zło, które uczyniłem". Z pomocą wielu środków - przez modlitwę, siłę woli, medytację jogi, zasięganie rady świętych, noszenie astrologicznych bransoletek - można zmniejszyć do minimum lub zgoła unicestwić skutki przeszłych złych czynów.
- Podobnie jak można zaopatrzyć dom w miedziany pręt, aby przejął na siebie piorun, tak świątynię cielesną można wyposażyć w różne ubezpieczające środki. Przed wiekami nasi jogowie odkryli, że czyste metale emitują z siebie światło astralne, które silnie przeciwdziała ujemnym oddziaływaniom planet. Subtelne promieniowania elektryczne i magnetyczne stale krążą we wszechświecie.
- Problem ten przyciągał uwagę naszych riszich; stwierdzili oni, że przeciw ujemnym promieniowaniom planet może pomóc nie tylko kombinacja metali, także roślin oraz - co jest najskuteczniejsze ze wszystkiego - kombinacja kamieni szlachetnych nie mających skazy i ważących co najmniej dwa karaty. Poza granicami Indii rzadko studiowano poważnie zapobiegawcze zastosowanie astrologii. Do mało znanych należy fakt, że odpowiednie klejnoty, metale lub preparaty roślinne nie mają wartości, jeśli nie posiadają koniecznej wagi oraz jeśli nie nosi się ich blisko skóry.
- Oczywiście, Panie, zastosuję się do twej wskazówki i sprawi? sobie bransoletkę. Intryguje mnie myśl o możliwościach wyprowadzania planet w pole!
- Dla ogólnych celów radzę używać bransoletki ze złota, srebra i miedzi. Jednakże dla specjalnego celu wolałbym, abyś miał ją ze srebra i ołowiu. - Sri Jukteswar dodał jeszcze do tego szczegółowe wskazówki.
- Gurudżi, jaki "specjalny cel" masz na myśli?
- Niebawem gwiazdy ułożą się niekorzystnie dla ciebie, Mukun-da. Nie obawiaj się jednak; będziesz pod opieką. Mniej więcej za miesiąc wątroba sprawi ci dużo kłopotu. Choroba jest naznaczona na okres około sześciu miesięcy, lecz użycie astrologicznej bransolety skróci ten okres do dwudziestu czterech dni.
Następnego dnia udałem się do złotnika i niebawem zacząłem nosić bransoletkę. Zdrowie moje było znakomite; zapomniałem o przepowiedni Mistrza. Mistrz zaś wyjechał z Serampore z wizytą do Benaresu. W trzydzieści dni po opisanej rozmowie poczułem nagły ból w okolicy wątroby. W ciągu następnych tygodni przeżywałem koszmarne boleści. Miałem zawsze żywą niechęć do przeszkadzania Mistrzowi, toteż myślałem, że sam dzielnie przetrzymam to doświadczenie. Jednakże dwadzieścia trzy dni cierpień osłabiły moje postanowienie. Wsiadłem do pociągu i pojechałem do Benaresu. Sri Jukteswar powitał mnie niezwykle ciepło, lecz nie dał mi sposobności do prywatnej rozmowy o mojej chorobie. Wiele pobożnych osób odwiedziło tego dnia Mistrza, aby mieć darszan (błogosławieństwo, które spływa przez samo widzenie świętego). Chory i zaniedbany siedziałem w kącie. Dopiero po wieczornym posiłku wszyscy goście odeszli. Guru wezwał mnie na ośmioboczny balkon, znajdujący się w tym domu.
- Przybyłeś z pewnością z powodu swych niedomagań wątroby.
Sri Jukteswar nie patrzył na mnie, lecz przechadzał się po pokoju
tam i z powrotem, ukazując się od czasu do czasu w świetle księżyca.
- Pozwól mi spojrzeć na ciebie; cierpisz od dwudziestu czterech dni, prawda?
- Tak, panie.
- Proszę cię, wykonaj ćwiczenia na żołądek, których cię uczyłem.
- Mistrzu, gdybyś wiedział, jak bardzo mnie boli, nie żądałbyś ode mnie wykonania tego ćwiczenia. - Niemniej uczyniłem słaby wysiłek posłuchania Mistrza.
- Mówisz, że cię boli, a ja ci mówię , że cię nie boli wcale - jakże możliwa jest taka sprzeczność? - Guru spoglądał na mnie badawczo.
Byłem zdumiony, a potem doznałem radosnej ulgi. Już nie odczuwałem ciągłego bólu, który niemal nie pozwalał mi zasnąć w ciągu kilku tygodni; na słowa Sri Jukteswara cierpienie znikło, jakby go nigdy nie było.
Z wdzięczności padłem na kolana u jego stóp, lecz on szybko Powstrzymał mnie.
- Nie bądź dzieckiem. Powstań i ciesz się pięknem księżyca nad Gangesem. - Jednakże powieki Mistrza drżały ze szczęścia, gdy stałem obok niego w milczeniu. Zrozumiałem, że postawą swą chciał mi powiedzieć, że nie on, lecz Bóg mnie uzdrowił.
Nawet obecnie noszę ciężką srebrną i ołowianą bransoletkę, wspomnienie owego dawno minionego, lecz zawsze wdzięcznie wspominanego dnia, kiedy to stwierdziłem, że żyję z osobowością nadludzką. Ilekroć później przyprowadzałem do Sri Jukteswara swych przyjaciół z prośbą o ich uleczenie, zawsze niezmiennie polecał nosić klejnoty lub bransoletkę, podkreślając, że ich noszenie jest aktem astrologicznej mądrości.
Do astrologii byłem uprzedzony od samego dzieciństwa, częściowo dlatego, że widziałem, jak wielu ludzi niewolniczo się jej trzymało, a częściowo z powodu przepowiedni naszego familijnego astrologa: "Ożenisz się trzy razy, owdowiawszy dwa razy". Rozmyślałem nieraz nad tą sprawą, czując się jak koza czekająca na ofiarowanie przed świątynią potrójnego małżeństwa.
- Najlepiej pogódź się ze swym losem - powiedział mój brat Ananta. - Napisany dla ciebie horoskop poprawnie przewidział, że we wczesnej młodości uciekniesz z domu w stronę Himalajów i że -silą zostaniesz zawrócony do domu. Przepowiednia dotycząca twych małżeństw też musi się sprawdzić.
Pewnej nocy zrozumiałem jasno, że proroctwo to jest całkowicie fałszywe. Spaliłem rękopis horoskopu, a popiół umieściłem w papierowej torbie, na której napisałem: "Nasiona minionej karmy nie mogą zakiełkować, jeśli się je spali w boskim ogniu mądrości". Położyłem tę torbę w widocznym miejscu; Ananta natychmiast przeczytał moją urągliwą uwagę.
- Prawdy nie zniszczysz tak łatwo, jak spaliłeś kawałek papieru - brat mój zaśmiał się szyderczo.
Faktem jest, że zanim osiągnąłem wiek męski rodzina moja trzykrotnie starała się mnie zaręczyć. Za każdym razem odmówiłem swej zgody na te plany. Jedna z dziewcząt wybranych na narzeczoną dla mnie przez rodzinę wyszła potem za mąż za mego kuzyna Prabhasa Czandrę Ghose, wiedząc że moja miłość Boga jest silniejsza niż jakiekolwiek dyspozycje astrologiczne z przeszłości.
"Im głębsze jest u człowieka urzeczywistnienie siebie, tym silniej oddziaływa on na cały świat swymi subtelnymi wibracjami duchowymi i tym mniej sam podlega nurtowi zjawisk". Te słowa Mistrza często ffli się przypominały i niosły natchnienie.
Pewnego razu poprosiłem astrologów, aby na podstawie położenia planet wyznaczyli moje najgorsze okresy; mimo niepomyślnego horoskopu potrafiłem w tych czasach wykonać każde zadanie, jakie sobie postawiłem. Muszę jednak przyznać, że napotykałem wówczas wielkie trudności w osiągnięciu celu. Przekonanie moje jednak zawsze był° usprawiedliwione: wiara w opiekę Boga i właściwy użytek z danej człowiekowi woli stanowią potężne siły, których żaden "przeciwny los" nie może pokonać.
Zrozumiałem, że zapis gwiezdny czyjegoś urodzenia nie oznacza wcale, że człowiek jest marionetką w rękach swej przyszłości. Jego treść jest raczej bodźcem do osiągnięcia swej chwały; samo niebo usiłuje pobudzić determinację człowieka do wyzwolenia się z wszelkich ograniczeń. Bóg stworzył każdego człowieka jako duszę wyposażoną w indywidualność uczestniczącą w powszechnej strukturze w tymczasowej roli zarówno podpory, jak i pasożyta.
Wolność człowieka jest ostateczna i natychmiastowa, jeśli tak zechce; zależy to od wewnętrznego, a nie od zewnętrznego zwycięstwa.
Sri Jukteswar odkrył matematyczne zastosowanie cyklu 24.000 lat do naszego wieku. W magazynie "East-West" w Los Angeles od września 1932 do września 1933 r. ukazał się cykl trzynastu artykułów zawierających historyczne uzasadnienie teorii jug Sri Jukteswara. Cykl ten dzieli się na łuk zstępujący i łuk wstępujący, z których każdy liczy 12.000 lat. Na każdy łuk przypadają cztery jugi czyli wieki, zwane Kali: dwapara, treta i sataya - odpowiadające greckiemu pojęciu żelaznego, brązowego, srebrnego i złotego wieku.
Za pomocą różnych obliczeń mój guru ustalił, że ostatnia kalijuga czyli wiek żelazny łuku wstępującego rozpoczął się około roku 500 naszej ery. Wiek żelazny, trwający 1200 lat, jest okresem materializmu, skończył się on około r. 1700. Rok ten rozpoczyna dwapara-juga, okres 2400 lat rozwoju energii elektrycznej i atomowej, wiek telegrafu, radia, samolotów i innych maszyn unicestwiających przestrzeń.
Następny, liczący 3600 lat okres treta-jugi rozpocznie się w r. 4100, będzie to wiek powszechnej znajomości sposobów telepatycznego porozumiewania się oraz innych metod unicestwiających czas. W ciągu 4800 lat satya-jugi, końcowego okresu łuku wstępującego rozwinie S1? całkowicie inteligencja człowieka; będzie on działał w harmonii z Boskim planem.
Rozpocznie się potem dla świata łuk zstępujący, zaczynający się od okresu 4800 lat wieku złotego o charakterze zstępującym (w roku
12500ne)- Człowiek będzie się wówczas stopniowo pogrążał w niewiedzę. Cykle te stanowią wieczne koła mayi, kontrastów i względności zjawiskowego świata.87
Człowiek, jeden za drugim, wymyka się z więzienia dwoistości stwożenia, w miarę jak budzi się w nim świadomość nierozerwalnej Jedności ze Stwórcą.
Mistrz poszerzył moje zrozumienie nie tylko astrologii, ale także pism świętych świata. Biorąc święte teksty pod światło swego nieskazitelnego umysłu potrafił je analizować skalpelem swej intuicji, oddzielając błędy i wstawki uczonych od wypowiedzianej pierwotnie przez proroków prawdy.
"Patrz na koniec nosa". To nieścisłe tłumaczenie wiersza Bhaga-wad Gity (rozdz. VI. 13), powszechnie przyjmowane przez wschodnich i zachodnich tłumaczy, wywołało żartobliwą krytykę Mistrza.
- Droga jest dostatecznie trudna - mówił. - Po co komu radzić, aby koniecznie stał się zezowaty? Właściwe znaczenie nasikagram to "początek nosa", a nie "koniec nosa". Nos zaczyna się w miejscu pomiędzy brwiami, które jest siedzibą duchowego widzenia.88
Z powodu jednego z aforyzmów Sankhyi nazwanego Iszwar-
-aszidha89: "Pana stworzenia nie można wydedukować" lub "Boga nie udowodniono" - wielu uczonych nazywa całą filozofię Sankhyi ateistyczną (Sankhya Aphorizmus, 1-92).
- Wiersz ten nie jest nihilistyczny - wyjaśniał Sri Jukteswar.
- Znaczy on tylko tyle, że dla nieoświeconego człowieka, zależnego od swoich zmysłów we wszystkich swych sądach, dowód istnienia Boga musi pozostać nieznany i dlatego dla niego nie istnieje. Prawdziwi zwolennicy Sankhyi rozumieją z niewzruszoną pewnością zrodzoną w medytacji, że Pan zarówno istnieje, jak i jest poznawalny.
Mistrz wykładał także chrześcijańską Biblię z przepiękną jasnością. Właśnie dzięki memu hinduskiemu guru, nieznanemu szerszemu ogółowi chrześcijan, zdołałem poznać nieśmiertelną treść Biblii i zrozumiałem prawdę twierdzenia Chrystusa - na pewno najbardziej wstrząsającą i nieprzemijającą wśród wypowiedzianych przez Niego: "Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą" (Mat. 24, 35).
Wielcy Mistrzowie Indii kształtują swoje życie według tych samych boskich ideałów, które ożywiały Jezusa; należą oni do Jego rodziny: "Ktokolwiek by uczynił wolę Ojca mego, który jest w niebiosach, ten jest bratem moim i siostrą i matką jest" (Mat. 12; 50). "Jeśli trwać będziecie przy mowie mojej", wskazywał Chrystus, "prawdziwie będziecie uczniami moimi; i poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi" (Jan 8; 31-32). Św. Jan zaświadczył: "A ilukolwiek go przyjęło, dał im moc, aby się stali synami Bożymi, nawet tym, którzy wierzą w Imię Jego" (nawet tym, którzy się utrwalili w Chrystusowej świadomości; Jan; 12). Wszyscy ludzie wolni będący panami samych siebie, jogowie Indii, należą do nieśmiertelnego braterstwa tych, co osiągnęli wyzwalającą wiedzę o Jedynym Ojcu.
- Historia o Adamie i Ewie jest dla mnie niezrozumiała - oświadczyłem pewnego dnia z dużym uniesieniem, a było to w okresie początkowych mych zmagań z alegorią. - Dlaczego Bóg ukarał nie tylko parę, która zawiniła, ale i niewinnie, nienarodzone jeszcze pokolenia?
Mistrz bardziej był ubawiony moją gwałtownością aniżeli niewiedzą. - Genezis jest księgą głęboko symboliczną i nie można jej zrozumieć w dosłownej interpretacji - wyjaśniał mi. - "Drzewo życia" w Genesis jest ludzkim ciałem. Stos pacierzowy jest jakby odwróconym pniem drzewa, włosy jakby jego korzeniami, a nerwy odśrodkowe i dośrodkowe gałęziami. Drzewo systemu nerwowego wydaje wiele przyjemnych owoców - wrażenia światła, dźwięku, węchu, smaku i dotyku. Z nich wszystkich może człowiek swobodnie korzystać; zostało mu zakazane doświadczenie płci, "jabłko" w środku cielesnego ogrodu. ("Z owocu drzew, które są w raju, pożywamy; ale z owocu drzewa, które jest pośród raju, rozkazał nam Bóg, abyśmy nie jedli i nie dotykali się go, byśmy snąć nie pomarli" - Genesis 3-2-3).
Wąż reprezentuje zwijającą się wzwyż energię kręgosłupa, pobudzającą nerwy organów płciowych. "Adam" to rozum, a "Ewa" to uczucie. Gdy uczucie, czyli świadomość Ewy, w jakiejś istocie ludzkiej zostaje opanowana przez impuls seksualny, wtedy również rozum, czyli Adam, ulega. ("Niewiasta, którąś mi dał za towarzyszkę życia, dała mi z drzewa i jadłem... - A ona odpowiedziała: Wąż mnie zwiódł i jadłam", Genesis 3; 12-13).
Bóg stworzył rodzaj ludzki materializując ciało mężczyzny i kobiety potęgą Swej woli; wyposażył On nowy rodzaj w zdolność stwarzania dzieci w podobny "niepokalany" czyli boski sposób. ("I stworzył Bóg człowieka na obraz swój; na obraz Boski stworzył go: mężczyznę | niewiastę stworzył ich. I błogosławił im Bóg i rzekł: Rozradzajcie się 1 mnóżcie się i napełniajcie ziemię, a czyńcie ją sobie poddaną" Genesis 1:27-28).
Ponieważ przedtem Jego przejawienie w zindywidualizowanej duszy ograniczało się do zwierząt, związanych instynktem i nie mających jeszcze możliwości pełnego rozumu, Bóg stworzył pierwsze ciała ludzkie zwane symbolicznie Adamem i Ewą. Dla korzyści dalszej ewolucji umieścił On w nich dusze czyli boską esencję dwóch zwierząt. ("Utworzył tedy Pan Bóg człowieka z mułu ziemi i natchnął w oblicze jego dech i stał się człowiek duszą żyjącą"; Genesis 3:1).
Adamie czyli mężczyźnie górował rozum, w Ewie czyli kobiecie przeważało uczucie. Taki wyraz znalazła dwoistość czyli biegunowość leżąca u podstaw zjawiskowego świata. Rozum i uczucie pozostają w niebie współdziałającej radości dopóty, dopóki rozum ludzki nie zostanie wprowadzony w błąd przez wężową energię zwierzęcych popędów.
- Ciało ludzkie było zatem nie tylko wytworem ewolucji świata zwierzęcego, ale także zostało utworzone przez Boga aktem osobnego stworzenia. Formy zwierzęce były zbyt surowe, aby mogły wyrazić pełnię boskości; istota ludzka jest jedyną, która została obdarzona ogromną umysłową zdolnością - "tysiącpłatkowym lotosem" mózgu oraz rozbudzonymi centrami okultystycznymi kręgosłupa.
Bóg, czyli boska świadomość obecna w pierwszej stworzonej parze, radził jej korzystać z wszelkiej ludzkiej wrażliwości, ale nie skupiać uwagi na wrażeniach dotykowych. Te ostatnie zostały wyłączone, aby uniknąć rozwoju organów płciowych, które mogły uwikłać ludzkość w niższą, zwierzęcą metodę rozmnażania się. Przestroga przed ożywianiem podświadomie obecnych wspomnień zwierzęcych nie została zachowana. Wracając na drogę zwierzęcego sposobu rozmnażania się, Adam i Ewa utracili stan niebiańskiej radości, naturalny u pierwotnego - doskonałego człowieka.
Wiedza dobrego i złego dotyczy kosmicznego, dwoistego przymusu. Wpadłszy pod władzę mayi przez nadużycie swego uczucia i rozumu, czyli świadomość Ewy i Adama, człowiek zrezygnował ze swego prawa wstępu do niebiańskiego ogrodu samowystarczalności. "Nasadził też był Pan Bóg sad w Eden, na wschód słońca i postawił tam człowieka, którego był stworzył", Gen. 2; 8. "I wypuścił go Pan Bóg z sadu Eden, aby uprawiał ziemię, z której był wzięty", Gen. 3; 23. Stworzony przez Boga na początku boski człowiek miał świadomość skupioną we wszechmocnym pojedynczym oku na czole (na wschód słońca). Skupiona w tym miejscu potęga jego woli, zdolna stwarzać wszystko, została utracona przez człowieka, gdy zaczął "uprawiać ziemię" swej fizycznej natury; dwoistej natury odziedziczonej po pierwszych rodzicach.
Gdy Sri Jukteswar skończył swój wywód, spojrzałem z nowym szacunkiem na stronice Genesis.
- Drogi Mistrzu - rzekłem - po raz pierwszy czuję się po synowsku zobowiązany wobec Adama i Ewy.
ROZDZIAŁ 17
Sasi i jego trzy szafiry
- Ponieważ ty i mój syn macie tak wysokie wyobrażenie o Swamim Sri Jukteswarze, chcę go zobaczyć. - Ton głosu doktora Narayana Chundera Roya, wyrażał jasno, że czyni on zadość kaprysowi dwóch półgłówków. Ukryłem swe oburzenie według najlepszych tradycji prozelitów.
Towarzysz mój, lekarz weterynarii, był zdecydowanym agnostykiem. Jego młody syn Santosz prosił mnie gorąco, abym się zainteresował jego ojcem. Skromna moja pomoc ograniczała się dotąd do niewidzialnej strony.
Następnego dnia doktor Roy towarzyszył mi do pustelni w Serampore. Po krótkim spotkaniu, na które Mistrz się zgodził, a w czasie którego często zapadało obustronne stoickie milczenie, gość nagle wyszedł.
- Dlaczego przyprowadziłeś do aszramy martwego człowieka? - Sri Jukteswar spojrzał na mnie pytająco, gdy tylko drzwi się zamknęły za sceptykiem z Kalkuty.
- Panie, przecież doktor Roy jest żywy!
- Niedługo jednak umrze.
Byłem wstrząśnięty. - Panie, to będzie straszny cios dla jego syna. Santosz żywi jeszcze nadzieję, że z czasem zmieni materialistyczne poglądy swego ojca. Błagam cię, Mistrzu, pomóż temu człowiekowi. 7- Dobrze, zrobię to dla ciebie. - Twarz mego guru była obojętna. - Dumny lekarz koni jest poważnie chory na cukrzycę, chociaż nic o tym nie wie. Za piętnaście dni położy się do łóżka. Lekarze uznają go za beznadziejnie chorego; naturalny termin opuszczenia przez niego ziemi upływa za sześć tygodni od dziś. Dzięki Jednak twemu wstawiennictwu - w tymże terminie on wyzdrowieje. est jednak jeden warunek. Musicie go skłonić do noszenia astro-gicznej bransolety; na pewno będzie się równie opierał, jak jego °nie przed operacją! - Mistrz roześmiał się.
Po chwili milczenia, podczas której zastanawiałem się, w jaki dok sposób ja i Santosz moglibyśmy się przypochlebić krnąbrnemu torowi, Sri Jukteswar snuł dalsze rozważania.
- Gdy człowiek ten wyzdrowieje, poradźcie mu, aby nie jad) mięsa. On jednak nie będzie zwracał uwagi na tę radę i po sześciu miesiącach pomimo jak najlepszego samopoczucia nagle umrze. Nawet to sześciomiesięczne przedłużenie życia dane mu jest tylko na twoją prośbę.
Następnego dnia podsunąłem Santoszowi myśl, aby sprawił u jubilera bransoletę. Za tydzień była ona gotowa, lecz dr Roy odmówił jej noszenia.
- Jestem w jak najlepszym zdrowiu. Nigdy nie wmówisz we mnie tych astrologicznych przesądów. - Doktor spoglądał na mnie wojowniczo.
Przypomniałem sobie z rozbawieniem, że Mistrz porównał tego człowieka z wierzgającym koniem. Minęło dalszych siedem dni; doktor, zachorowawszy nagle, zgodził się nosić bransoletę. W dwa tygodnie później lekarz opiekujący się chorym powiedział mi, że stan drą Roya jest beznadziejny. Opowiedział mi szczegółowo o wielkich spustoszeniach, które cukrzyca poczyniła w organizmie.
Potrząsnąłem głową. - Mój guru powiedział, że po miesiącu chory doktor Roy będzie zdrów.
Lekarz popatrzył na mnie zdziwiony i z niedowierzaniem. Jednakże w dwa tygodnie później odszukał mnie, aby mnie przeprosić.
- Doktor Roy całkowicie wyzdrowiał! - wykrzyknął. - Jest to najbardziej zdumiewający przypadek w mojej praktyce. Nigdy dotąd nie widziałem, aby człowiek umierający przyszedł do siebie w sposób tak niewytłumaczalny. Pański guru musi być leczącym prorokiem!
Po rozmowie z doktorem Royem, w czasie której powtórzyłem mu radę Sri Jukteswara co do bezmięsnej diety, nie widziałem go przez sześć miesięcy. Pewnego wieczoru zatrzymał się on przy mnie na chwilę rozmowy, gdy siedziałem przed domem rodzinnym na ulicy Gurpar.
- Proszę powiedzieć swojemu guru, że jedząc często mięso odzyskałem w pełni moje siły. Jego nienaukowe pojęcia o diecie nie pomogły mi. - Istotnie, doktor Roy wyglądał jak okaz zdrowia.
Jednakże następnego dnia przybiegł do mnie Santosz ze swego niedalekiego domu. - Dziś rano zmarł nagle mój ojciec.
Przypadek ten należy do najdziwniejszych mych doświadczeń z Mistrzem. Leczył on buntowniczego weterynarza pomimo jego niewiary i przedłużył naturalny okres jego życia o sześć miesięcy ulegając mej gorącej prośbie. Sri Jukteswar był nieograniczony w swej dobroci, gdy spotykał się z gorącą modlitwą człowieka pobożnego
Miałem zaszczytny przywilej przyprowadzania swych przyjaciół z uniwersytetu na spotkanie z mym guru. Wielu z nich, przynajmniej w aszramie, odrzucało modną akademicką postawę religijnego sceptycyzmu.
Jeden z mych przyjaciół, Sasi, spędził wiele szczęśliwych weeken-<jów w Serampore, Mistrz niezmiernie lubił tego chłopca i ubolewał nad jego prywatnym życiem, które było szalone i bezładne.
- Sasi, jeśli się nie zmienisz, to za rok będziesz niebezpiecznie chory - Sri Jukteswar patrzył na mego przyjaciela z przyjaznym oburzeniem: - Mukunda jest świadkiem: nie mów potem, że cię nie przestrzegłem.
Sasi zaśmiał się - Mistrzu, ciebie poproszę, abyś moim smutnym przypadkiem zainteresował słodkie miłosierdzie kosmosu! Mój duch chce, ale moja wola jest słaba. Jesteś jedynym mym zbawicielem na ziemi: nie wierzę w nic poza tym.
- Powinieneś przynajmniej nosić dwukaratowy niebieski szafir, pomoże ci.
- Nie stać mnie na to. W każdym razie, drogi gurudżi, jeśli przyjdzie choroba, wierzę całkowicie, że ty mnie ochronisz.
- Za rok będziesz nosił trzy szafiry - odpowiedział Sri Jukteswar zagadkowo - lecz nie będziesz miał z nich pożytku.
Rozmowy na ten temat powtarzały się regularnie. - Nie potrafię się zmienić! - mówił Sasi z komiczną rozpaczą. - Ufność moja do ciebie, Mistrzu, jest bardziej drogocenna niż jakikolwiek kamień.
W rok później odwiedziłem mego guru w Kalkucie, gdzie przebywał w domu swego ucznia Naren Babu. Rano koło godziny dziesiątej siedzieliśmy w salonie na pierwszym piętrze, gdy usłyszałem otwieranie bramy domu. Mistrz wyprostował się sztywniejąc.
- To Sasi - rzekł poważnie. - Rok minął, a on zniszczył oba płuca, zlekceważył moją radę; powiedz mu, że nie chcę go widzieć.
Na wpół oszołomiony surowością Sri Jukteswara, pobiegłem szybko na schody. Sasi właśnie wchodził na piętro.
- O, Mukunda! Mam nadzieję, że Mistrz jest tutaj; słyszałem, że może być on tutaj.
- Tak, ale nie życzy sobie, abyś mu przeszkadzał. Sasi wybuchnął płaczem i szybko wyminął mnie. Rzucił się do stóp kri Jukteswara, kładąc na nich trzy piękne szafiry.
- Wszystkowiedzący guru! Lekarze mówią, że mam galopujące
suchoty! Nie dają mi więcej jak trzy miesiące życia! Pokornie błagam
Cl? o pomoc; ja wiem, że możesz mnie uleczyć!
- Czy to nie jest trochę za późno, by kłopotać się o twoje życie? Oddal się razem z szafirami; minął czas ich przydatności - Mistrz siedział jak Sfinks w nieubłaganym milczeniu, podczas gdy chłopiec wśród szlochów błagał o litość.
Intuicyjnie zrozumiałem, że Sri Jukteswar tylko poddaje próbie głębokość wiary Sasiego w możliwość boskiej leczniczej siły. Nje zdziwiłem się więc, gdy po godzinie napięcia Mistrz spojrzał życzliwie na mego błagającego z rozpaczą przyjaciela.
- Powstań, Sasi; cóż za zamieszanie robisz w obcym domu! Zwróć szafiry jubilerowi, bo to teraz zbyteczny wydatek. Kup sobie i noś astrologiczną bransoletkę. Nie obawiaj się; za kilka tygodni będziesz zdrów.
Uśmiech rozjaśnił zapłakaną twarz Sasiego, jak nagłe słońce rozświetla ziemię po deszczu. - Kochany guru, czy mam zażywać lekarstwa przepisane mi przez doktorów?
Sri Jukteswar spojrzał na niego wyrozumiale. - Jak chcesz, zażywaj albo wyrzuć, to rzecz obojętna. Prędzej słońce i księżyc zamienią swoje miejsca aniżeli ty umrzesz na gruźlicę. - Po czym dodał nagle: - A teraz odejdź, abym się czasem nie rozmyślił!
Przejęty lękiem przyjaciel mój szybko wyszedł. Odwiedziłem go kilka razy w ciągu najbliższych tygodni i byłem przerażony, widząc, że stan jego zdrowia wciąż się pogarsza.
- Sasi nie przetrzyma tej nocy - powiedział lekarz. Słowa te, jak i wynędzniały widok przyjaciela, który schudł do kości, sprawiły, że co tchu pośpieszyłem do Serampore. Guru wysłuchał zimno moich słów wypowiadanych ze łzami.
- Dlaczego niepokoisz mnie tą sprawą? Słyszałeś już moje zapewnienie, że Sasi wyzdrowieje.
Pochyliłem się przed nim w wielkiej czci i wycofałem się za drzwi Sri Jukteswar nie powiedział ani słowa na pożegnanie, lecz pogrąży) się w milczeniu; nieruchome, na wpół rozwarte oczy skierowały si? w inny świat.
Powróciłem natychmiast do domu Sasiego w Kalkucie. ku memu zdumieniu zastałem przyjaciela przy stole popijającego mleko.
- O Mukunda! Cóż za cud! Przed czterema godzinami poczułeś obecność Mistrza w pokoju; straszne objawy mej choroby natychmia8' znikły. Czuję, że dzięki jego łasce jestem całkowicie zdrowy.
Za kilka tygodni Sasi był bardziej krzepki i w lepszym zdrowiu ntf kiedykolwiek przedtem. (W 1936 r. słyszałem od przyjaciela, że Sasl jest w doskonałym zdrowiu). Jednakże jego reakcja na cudovvne uzdrowienie zabarwiona była odcieniem niewdzięczności: rzadko owiedzał Sri Jukteswara! Pewnego dnia powiedział mi, iż tak głęboko żałuje swego poprzedniego życia, że wstydzi się pokazać Mistrzowi.
Mogłem z tego wnioskować, że choroba Sasiego miała przeciwny skutek: usztywnienie jego woli oraz pogorszenie się manier.
Pierwsze dwa lata mych studiów na Uniwersytecie Kościoła Szkockiego dobiegały do końca. W salach Uniwersytetu pojawiałem się nieregularnie; studiowałem zaledwie tyle, ile było konieczne, abym miał spokój ze strony rodziny. Moi dwaj prywatni nauczyciele przychodzili do mnie do domu regularnie, ale ja byłem regularnie nieobecny: jedynie w tym znajduję pewną regularność w mej karierze szkolnej!
W Indiach dwa lata uniwersytetu, zakończone pomyślnie egzaminem, dają dyplom "Intermediate Arts", który uprawnia do dalszych dwuletnich studiów w celu uzyskania stopnia magistra (A. B.).
Egzaminy dyplomowe były już złowróżbnie blisko. Uciekłem do Puri, gdzie mój guru przebywał przez kilka tygodni. W mglistej nadziei, że zechce on usankcjonować moje niezgłoszenie się do egzaminów, powiedziałem mu, że jestem nieprzygotowany.
Mistrz jednak uśmiechnął się pocieszająco: - Wypełniałeś z całego serca swe duchowe obowiązki i nie mogłeś zapobiec zaniedbaniu swej pracy na uniwersytecie. Przyłóż się pilnie do książek w ciągu najbliższego tygodnia; przejdziesz przez swą próbę bez upadku.
Powróciłem do Kalkuty, mocno tłumiąc wszystkie jakże uzasadnione wątpliwości, które od czasu do czasu mnie nachodziły z obezwładniającym poczuciem absurdalności mych wysiłków. Patrząc na górę książek na stole, czułem się jak podróżny zagubiony wśród pustyni. Długa medytacja przyniosła mi natchnienie pozwalające oszczędzić pracy. Otwierając każdą książkę na chybił trafił studiowałem tylko te strony, na których się ona otwarła. Postępując w ten sposób przez tydzień po osiemnaście godzin dziennie, doszedłem do wniosku, że zdobyłem prawo udzielania wszystkim przyszłym pokole-n'om rad w zakresie sztuki kucia do egzaminów.
Następne dni, w czasie których odbywały się egzaminy, w pełni usprawiedliwiły moje pozornie hazardowe postępowanie. Przeszedłem szczęśliwie przez wszystkie egzaminy, chociaż byłem o włos od katastrofy. Gratulacje mych przyjaciół i rodziny mieszały się zabawnie z okrzykami zdradzającymi ich zdumienie.
Po powrocie z Puri Sri Jukteswar zgotował mi miłą niespodziankę.
- Skończyły się twe studia w Kalkucie. Spodziewam się, że ostatnie dwa lata swych uniwersyteckich studiów spędzisz tu, w Serampore.
Byłem zaskoczony. - Panie, przecież nie ma w Serampore kursu magisterskiego. - Kolegium w Serampore, jedyna szkoła wyższa w tym mieście, miało tylko dwuletni kurs przygotowujący do dyplomu "Intermediate Arts".
Mistrz uśmiechnął się figlarnie. - Jestem zbyt stary, abym dla ciebie kwestował na rzecz kursu magisterskiego w Kolegium. Spodziewam się, że ktoś mnie wyręczy.
W dwa miesiące później profesor Howells, prezydent Kolegium w Serampore, ogłosił publicznie, że udało mu się zebrać dostateczne fundusze na uruchomienie czteroletniego kursu. Kolegium w Serampore stało się pełnoprawną filią Uniwersytetu w Kalkucie. Byłem jednym z pierwszych studentów, którzy zapisali się w Serampore na kurs magisterski.
- Gurudżi, jakże jesteś dla mnie dobry! Tęskniłem za rozstaniem się z Kalkutą, abym każdego dnia mógł być blisko ciebie w Serampore. Profesor Howells nie przeczuwa nawet, jak dużo zawdzięcza twej
milczącej pomocy!
Sri Jukteswar spojrzał na mnie z udaną powagą: - Teraz nie będziesz tracił tylu godzin w pociągu; jakąż to masę czasu będziesz miał teraz na naukę! Może przestaniesz odkładać naukę na ostatnie godziny przed egzaminem, a staniesz się przyzwoitym studentem!
Ton jego głosu jednak był jakoś pozbawiony przekonania. Sri Jukteswar, jak wielu innych mędrców, ubolewał nad brakiem równowagi w systemie wychowawczym dwudziestego wieku. Chociaż natura człowieka jest troista, dostrzega się w niej zwykle i rozwija jedynie stronę fizyczną i umysłową. Sniedź ateizmu pojawia się wszędzie, gdziekolwiek się zaniedbuje nauczania duchowych prawd.
Ateiści zaliczają siebie do ludzi o najbardziej "otwartym umyśle". Ich istota, stłumiona aż do zduszenia jaźni, nie jest jednak otwarta ku Bogu. Podobnie jednak jak lękliwe, źle traktowane dziecko odpowiada na ciepły i niespodziewany uśmiech, tak Pan chętnie si? zjawia w każdym najmniejszym zakątku czy szczelinie, jaki się przed nim mimo woli otworzy, nawet u ateisty.
Ateistę można zdefiniować nie tylko jako człowieka, który w słowach wyraża swoją "niezależność" od potęgi Boga, lecz także jako człowieka, który w swym życiu nie kieruje się "bojaźnią Boga", czy'1 czcią dla swego Stwórcy. W tym znaczeniu wielu "wierzących" je^ niestety ateistami. Współczesne wychowanie sprzyja na ogół przyj' mowaniu ateistycznego punktu widzenia. Młodzi ludzie, których sl? naucza, że człowiek jest tylko "wyższym zwierzęciem", nie są skłon do jakiegokolwiek badania duszy ani do zastanawiania się nad tym, że człowiek w swej istotnej naturze jest "obrazem Boga". Emerson zauważył: "Tylko to, co mamy w sobie, możemy zobaczyć na zewnątrz. Jeśli nie spotykamy bogów, to dzieje się tak dlatego, że żadnemu z nich nie użyczamy miejsca w sobie". Kto wyobraża sobie, że jego zwierzęca natura jest jedyną rzeczywistością, odcina się sam od Boskich inspiracji.
System wychowawczy, który nie czyni ducha centralnym faktem ludzkiej egzystencji, oferuje fałszywą wiedzę. "Ponieważ mówisz: Bogaty jestem i wzbogaciłem się i niczego nie potrzebuję, a nie wiesz, żeś pożałowania godzien nędzarz i biedak, ślepy i goły" (Objaw. 3,17).'
ROZDZIAŁ 18
Mahometański cudotwórca
- Przed wielu laty w tym samym pokoju, w którym teraz mieszkasz, pewien mahometański cudotwórca dokonał na moich oczach czterech cudów.
Tę zadziwiającą wiadomość przekazał mi Sri Jukteswar podczas swej pierwszej wizyty w moim mieszkaniu. Natychmiast po zapisaniu się do Kolegium w Serampore wynająłem pokój w pobliżu pensjonatu "Panthi". Był to staromodny dom zbudowany z cegły, zwrócony frontem do Gangesu.
- Mistrzu, cóż za zbieg okoliczności! Czyżby świeżo odnowione ściany miały tyle dawnych wspomnień? - Rozglądałem się dokoła po swym skromnie umeblowanym pokoju z wielkim zainteresowaniem.
- To długa historia. - Guru uśmiechnął się sięgając do wspomnień: - Fakir91 ów nazywał się Afzal Ehan. Zdobył on niezwykłe władze dzięki spotkaniu pewnego hinduskiego jogina.
- Synu, jestem spragniony; przynieś mi trochę wody. - Taką prośbę wypowiedział pewnego dnia do Afzala pokryty pyłem san-nyasin; Afzal był wówczas młodym jeszcze chłopcem, mieszkającym w małej wsi we wschodnim Bengalu.
- Mistrzu, jestem mahometaninem. Jakże mógłbyś jako Hindus przyjąć wodę z moich rąk.
- Podoba mi się twoja prawdomówność, moje dziecko. Ja nie przestrzegam zakazów bezbożnych sekciarzy. Idź, przynieś szybko wody.
Pełne szacunku posłuszeństwo Afzala zostało wynagrodzone miłującym spojrzeniem jogina.
- Posiadasz dobrą karmę z poprzednich żywotów - zauważył on uroczyście. - Nauczę cię pewnej metody jogi, która da ci władzę nad jedną z niewidzialnych dziedzin życia. Wielkiej władzy, jaka będzie ci dana, należy używać do godnych celów; nie używaj jej nigdy egoistycZ' nie! Dostrzegam, niestety, że przyniosłeś z poprzednich żywotouj pewne zalążki destrukcyjnych skłonności. Nie pozwól im zakiełkować i rozwinąć się przez pobudzenie ich nowymi grzesznymi czynami. Cała twoja poprzednia karma wymaga, abyś wykorzystał obecne swe życie na połączenie swych osiągnięć w zakresie jogi z najwyższymi humanitarnymi celami.
Po zapoznaniu zdumionego chłopca ze skomplikowaną techniką -- mistrz znikł.
Afzal przez dwadzieścia lat wiernie wykonywał swe ćwiczenia z zakresu jogi. Cudowne jego możliwości zaczęły przyciągać powszechną uwagę. Jak się zdaje, towarzyszył mu zawsze pozbawiony ciała duch, którego on nazywał Hazratem. Ta niewidzialna istota potrafiła spełniać każde życzenie fakira.
Zlekceważywszy jednak ostrzeżenie swego mistrza Afzal zaczai nadużywać swych zdolności. Każdy przedmiot, którego dotknął i położył z powrotem, niebawem znikał bez śladu. Ta kłopotliwa zdolność czyniła Afzala niepożądanym gościem!
Od czasu do czasu odwiedzał on wielkie jubilerskie sklepy w Kalkucie w roli ewentualnego kupca. Każdy klejnot, który wziął na chwilę do ręki, znikał niebawem po jego wyjściu ze sklepu.
.Afzala otaczało często kilkuset uczniów, przyciąganych ku niemu nadzieją poznania jego tajemnicy. Fakir zapraszał ich do wspólnej podróży. Na stacji zamawiał i brał do ręki paczkę biletów. Za chwilę zwracał je kasjerowi z wyjaśnieniem: Zmieniłem swe zamiary i nie kupię ich teraz. Gdy potem wsiadał do pociągu wraz ze swą świtą, posiadał już potrzebne bilety. (Mój ojciec powiedział mi później, że Kompania Kolei Bengalsko-Nadżpurańskiej była także jedną z ofiar praktyk Afzala.)
Te postępki wywołały oburzenie przeciw niemu; bengalscy jubilerzy i kasjerzy kas kolejowych popadali w rozstrój nerwowy na widok Afzala! Policja, która usiłowała aresztować go, była bezsilna, gdyż fakir potrafił usunąć obwiniające go dowody prostym poleceniem: "Hazrat, zabierz to"!
Sri Jukteswar powstał z krzesła i wyszedł na balkon mego pokoju, z którego roztaczał się widok na Ganges. Poszedłem za nim, pragnąc się dowiedzieć czegoś więcej o tym mahometańskim Rafflesie.
- Pensjonat "Panthi" należał przedtem do jednego z mych Przyjaciół. Pewnego razu przyjaciel ten zaprosił mnie i około dwudzies-Ju sąsiadów. Byłem wtedy młodzieńcem i bardzo byłem ciekaw głośnego akira. - Mistrz roześmiał się: Ostrzeżono mnie, aby nie mieć przy sobie nic cennego! Afzal popatrzył na mnie badawczo, a potem rzekł:
- Ty masz silne ręce. Zejdź do ogrodu, weź gładki kamień i napisz na nim kredą swoje nazwisko, a potem wrzuć go jak najdalej do
Posłuchałem go. Gdy tylko kamień zniknął w odległych falach rzeki, Afzal odezwał się do mnie ponownie:
- Nabierz do garnka wody z Gangesu, aż pod domem.
Gdy wróciłem z naczyniem wody, fakir zawołał: Hazrat, wrzuć kamień do garnka!
Kamień zjawił się natychmiast. Wydobyłem go z garnka i znalazłem na nim swój podpis równie dobrze czytelny jak tuż po napisaniu
Babu (nie pamiętam nazwiska tego przyjaciela Sri Jukteswara i dlatego muszę go nazywać po prostu "Babu" - pan), jeden z mych przyjaciół znajdujących się w pokoju, nosił ciężki antyczny złoty zegarek z łańcuszkiem. Fakir oglądał go ze złowróżbnym podziwem i niebawem zegarek z łańcuszkiem znikł!
- Afzal, proszę cię, zwróć mi tę cenną pamiątkę rodzinną!
- Babu był bliski płaczu.
Mahometanin milczał chwilę stoicko, a potem rzekł: - W żelaznej kasie masz pięćset rupii. Przynieś je, a ja ci powiem, gdzie się znajduje twój zegarek. - Zrozpaczony Babu udał się natychmiast do domu. Niebawem wrócił i wręczył Afzalowi żądaną sumę.
- Idź do małego mostu w pobliżu twego domu - pouczał fakir.
- Wezwij Hazrata, aby ci dał zegarek i łańcuszek.
Babu wyszedł. Gdy powrócił, na twarzy jego widniał uśmiech ulgi, ale nie miał przy sobie żadnych kosztowności.
- Gdy zgodnie ze wskazówką wydałem rozkaz Hazratowi - opowiadał - zegarek mój koziołkując w powietrzu przyleciał do mej prawej dłoni! Możecie być pewni, że schowałem go do kasy pancernej zanim wybrałem się tu z powrotem!
Przyjaciele Babu, którzy byli świadkami tragikomicznego okupu za zegarek, spoglądali na Afzala z oburzeniem. On zaś odezwał się pojednawczo:
- Powiedzcie, co chcecie pić: Hazrat zaraz dostarczy.
Jedni poprosili o mleko, inni o soki owocowe. Nie byłem zbytnio zaskoczony, gdy zdenerwowany Babu zażądał whisky! Mahometanin wydał rozkaz, a Hazrat dostarczył z powietrza opieczętowane naczynia, które z głuchym łoskotem spoczęły na podłodze. Każdy z obecnych otrzymał napój, jakiego sobie życzył.
Obietnica czwartej w tym dniu sztuczki niewątpliwie wynagrodzi^ naszego gospodarza: Afzal ofiarował się dostarczyć natychmiast obiad-
- Zażądajmy najkosztowniejszych potraw - zaproponował pos?j pnie Babu. - Ja chcę mieć wystawny obiad za moje pięćset rup11 Wszystko ma być podane na złotych talerzach!
Skoro tylko każdy wypowiedział swe życzenia, fakir przemówił do niewyczerpanego Hazrata. Powstał duży szum; złote półmiski pełne przygotowanych w skomplikowany sposób potraw, gorących luczi, wielu pozasezonowych owoców wylądowały znikąd u naszych stóp. Wszystko było wyborne. Po godzinie uczty zaczęliśmy opuszczać pokój. Ogromny hałas, jak gdyby ktoś rzucał półmiski i talerze na stos, zmusił nas do obejrzenia się. I oto patrzcie! Nie było śladu po błyszczących talerzach ani po resztkach jedzenia!
- Gurudżi - przerwałem - jeśli Afzal mógł łatwo uzyskiwać tak cenne przedmioty jak złote półmiski, to dlaczego pożądał cudzej własności?
- Fakir nie należał do ludzi wysoko rozwiniętych - wyjaśnił Sri Jukteswar. - Opanowanie pewnej techniki jogi otwarło mu wstęp do świata astralnego, gdzie każde życzenie może być natychmiast zmaterializowane. Dzięki współdziałaniu astralnej istoty, Hazrata, mógł on aktem potężnej woli zakląć atomy energii eterycznej w dowolny kształt. Wytworzone jednak w ten sposób przedmioty są strukturalnie nietrwałe; nie można ich na dłużej zachować. Afzal zaś wciąż jeszcze pożądał bogactw świata, które choć ciężej zapracowane, mają trwalszy byt.
Roześmiałem się. - One także znikają w sposób najbardziej nieprzewidziany!
- Afzal - mówił Mistrz dalej - nie był człowiekiem, który urzeczywistniał w sobie Boga. Prawdziwi święci dokonują cudów o trwałym i dobroczynnym charakterze, a to dzięki swemu zharmonizowaniu się ze Stwórcą. Afzal był tylko zwyczajnym człowiekiem o niezwykłej zdolności sięgania do subtelnego świata astralnego, normalnie dostępnego dla ludzi śmiertelnych tylko po śmierci.
- Teraz rozumiem, Gurudżi. Świat pośmiertny zdaje się posiadać także pociągające cechy.
Mistrz zgodził się ze mną. - Od owego dnia nigdy już nie widziałem Afzala. Kilka dni później Babu przyszedł do mego domu 1 Pokazał mi gazetę, w której zamieszczone było publiczne wyznanie Mahometanina. Z niej to dowiedziałem się o wtajemniczeniu, którego mu udzielił hinduski guru.
Treść końcowej części opublikowanego dokumentu, jak go sobie ri Jukteswar przypominał, była następująca: - Ja, Afzal Khan, piszęsłowa jako akt pokuty i przestrogi dla tych, co dążą do posiadania udownych władz. W ciągu wielu lat nadużywałem zdolności użyczo-mi dzięki łasce Boga i mego mistrza. Oszołomił mnie egoizm i złudzenie, że jestem wyższy ponad zwykłe prawa moralności Nadszedł wreszcie dzień mego obrachunku.
Niedawno spotkałem pewnego starca na drodze pod Kalkutą Utykał on boleśnie, niosąc błyszczący złotem przedmiot. Odezwałem się do niego z żądzą w sercu.
- Jestem Afzal Khan, wielki fakir. Co tam masz?
- Ta złota kula to całe moje materialne bogactwo; nie może ono interesować fakira. Błagam cię, panie, uzdrów moje kalectwo.
Dotknąłem kuli i poszedłem dalej nic nie odpowiadając. Starzec kuśtykał za mną. Niebawem krzyknął: Moje złoto znikło!
Gdy nie zwracałem na to uwagi, odezwał się nagle bardzo silnym głosem, dziwnie nie licującym z jego słabym ciałem:
- Czy nie poznajesz mnie?
Stanąłem jak wryty, oniemiały i przerażony spóźnionym odkryciem, że ten niepozorny stary kaleka jest ni mniej ni więcej tylko wielkim świętym, który dawno, dawno temu wtajemniczył mnie w jogę. Wyprostował się, a ciało jego stało się natychmiast silne i młodzieńcze.
- Tak to! - Spojrzenie mego guru było płomienne. - Na własne oczy widzę, że sił swych używasz nie na wspomaganie cierpiącej ludzkości, lecz na łupienie jej jak pospolity złodziej! Odejmuję ci twe tajemne zdolności; Hazrat jest już wolny od ciebie. Nie będziesz już dłużej postrachem Bengalu!
Zawołałem Hazrata z boleścią, lecz po raz pierwszy nie zjawił przed mym wewnętrznym okiem. Jakaś ciemna zasłona mayi nagle podniosła się wewnątrz mnie; ujrzałem jasno bluźnierczy charakter swego życia.
- Guru mój, dziękuję ci za przybycie i rozproszenie mego długiego złudzenia. - Łkałem u jego stóp. - Przyrzekam ci zapomnieć o swych światowych ambicjach. Chcę usunąć się w góry, aby samotnie medytować o Bogu w nadziei, że odpokutuję za moją grzeszną przeszłość.
Mistrz spojrzał na mnie z cichym współczuciem - widzę twą szczerość - rzekł wreszcie. - Ze względu na twe dawniejsze posłuszeństwo oraz obecny twój żal i skruchę okażę ci swą łaskę. Wszystkie inne twe władze przepadły, lecz ilekroć będzie ci potrzeba pożywienia lub odzieży, możesz wezwać Hazrata, on ci to dostarczy. A teraz idź i w górach samotnych oddaj się całym sercem wysiłkowi zrozumienia Boga.
Potem mój guru znikł; pozostały mi łzy i rozmyślania. Do widzeń^ świecie! Idę szukać przebaczenia u Kosmicznego Umiłowanego.
ROZDZIAŁ 19
Mój Mistrz, będąc w Kalkucie, ukazuje się w Serampore
- Często napadają mnie ateistyczne wątpliwości. Czasem jednak prześladuje mnie męcząca myśl: a może istnieją nieuchwytne możliwości duszy? Czy człowiek nie rozmija się ze swym rzeczywistym przeznaczeniem, jeśli ich nie bada?
Te uwagi Didżen Babu, mego współlokatora w pensjonacie "Panthi", zostały wywołane zaproszeniem do spotkania się z moim guru.
- Sri Jukteswar wtajemniczy cię w kriya-jogę - odpowiedziałem. - Usuwa ona niepokój, wnosząc w życie naszą boską wewnętrzną pewność.
Tegoż wieczoru Didżen Babu towarzyszył mi do pustelni. W obecności Mistrza przyjaciel mój doznał tak wielkiego duchowego spokoju, że wnet stał się stałym gościem. Błahe zajęcia codziennego życia nie wystarczają człowiekowi; mądrość jest także przedmiotem wrodzonego głodu. Słowa Sri Jukteswara pobudziły Didżen Babu do wysiłków z początku bolesnych, a potem pozwalających bez trudu na umieszczenie w swym sercu jaźni, bardziej rzeczywistej aniżeli upokarzające i przemijające ja (ego), które rzadko bywa dość gościnne dla ducha.
Ponieważ obaj, Didżen i ja, studiowaliśmy w Kolegium w Seram-Pore, przyzwyczailiśmy się wspólnie chodzić do aszramy po zajęciach w Kolegium. Często zdarzało się, że Sri Jukteswar stał na balkonie na piętrze i witał nas z uśmiechem, gdyśmy się zbliżali.
Pewnego dnia po południu przyjął nas w drzwiach pustelni jej młody mieszkaniec, Kanai, rozczarowującą nas wiadomością:
- Nie ma Mistrza, wyjechał do Kalkuty, wezwany pilnym listem. Następnego dnia otrzymałem od guru pocztówkę. - Wrócę 1 ^Ikuty we środę - pisał. - Oczekujcie mnie, ty i Didżen, przy Pociągu o godzinie dziewiątej w Serampore.
Weśrodę rano, około godziny ósmej trzydzieści, w umyśle moim rozbłysła nagle telepatyczna wiadomość od Sri Jukteswara: "Przeszkodzno mi; nie czekajcie na mnie przy pociągu o godzinie dziewiątej".
Wiadomość tę podałem zaraz Didżenowi, który już był ubrany d0 wyjścia.
- Ach, co tam twoja intuicja! - Głos mego przyjaciela był ostro pogardliwy. - Wolę polegać na zapisanych słowach Mistrza!
Wzruszyłem ramionami i siedziałem dalej spokojnie. Burcząc gniewnie Didżen wyszedł trzaskając drzwiami.
Ponieważ w pokoju było jeszcze dość ciemno, podszedłem nieco bliżej do okna wychodzącego na ulicę. Skąpe światło słoneczne nagle wzmogło się i zajaśniało tak intensywnie, że żelazna krata okna stała się zupełnie niewidoczna. Na tym olśniewającym tle pojawiła się wyraźnie postać Sri Jukteswara!
Oszołomiony i wstrząśnięty do głębi, powstałem z krzesła i ukląkłem przed nim. Ze zwyczajowym gestem pełnego czci powitania pochyliłem się do stóp i dotknąłem jego obuwia. Stanowiła je dobrze mi znana para pantofli z żaglowego płótna, barwionego na pomarańczowo, mających podeszwy ze sznura. Musnęła mnie jego żółta szata swamiego; czułem wyraźnie nie tylko tkaninę jego szaty, ale także szorstką powierzchnię sandałów oraz twardość jego palców wewnątrz nich. Zanadto zdumiony, abym mógł wypowiedzieć choć jedno słowo, powstałem i wpatrywałem się w niego pytająco.
- Jestem zadowolony, że odebrałeś przekazaną ci telepatycznie wiadomość. - Głos Mistrza był spokojny, całkowicie normalny. - W tej chwili skończyłem swą sprawę w Kalkucie i przyjadę do Serampore o godzinie dziesiątej.
Ponieważ nadal wpatrywałem się w niego, Sri Jukteswar mówił dalej: - To nie jest zjawa, lecz moja normalna postać z krwi i kości. Otrzymałem Boski rozkaz, aby ci dać to rzadkie na ziemi doświadczenie. Oczekujcie mnie na stacji; ty i Didżen zobaczycie mnie, gdy będę się zbliżał ku wam, ubrany jak w tej chwili. Przede mną pójdzie towarzyszący mi pasażer: mały chłopiec ze srebrnym dzbanem.
Guru położył obie dłonie na mej głowie, szepcząc błogosławieństwo. Gdy na zakończenie powiedział: Taba Asi (bengalskie "Do widzenia", dosłownie znaczy: "Potem przyjdę") - usłyszałem charak' terystyczny głuchy odgłos. (Charakterystyczny odgłos dematerializacji atomów ciała) Ciało jego zaczęło się stopniowo rozpylać w przenikliwym świetle. Najpierw znikły jego stopy i nogi, a potem tors i głowa, jak gdyby ktoś zwijał obraz z dołu do góry. Aż do końca czułem jego palce spoczywające lekko na mych włosach. Blask światła rozwiał si?. przede mną pozostało tylko zakratowane okno i blady strumień światła słonecznego.
Trwałem wpół odrętwiały, zadając sobie pytanie, czy nie jestem ofiarą halucynacji. Niebawem wszedł do pokoju Didżen z zawiedzioną miną.
- Mistrz nie przybył pociągiem o godzinie dziewiątej ani teżo dziewiątej trzydzieści. - Przyjaciel powiedział to tonem lekkiego przeproszenia.
- Chodźmy więc! Wiem, że przyjedzie o godzinie dziesiątej. Wziąłem Didżena za rękę i pociągnąłem go silnie za sobą, nie bacząc na jego protesty. Po mniej więcej dziesięciu minutach weszliśmy na stacje, gdzie właśnie pociąg się zatrzymał.
- Cały pociąg objęty jest światłem aury Mistrza! Przyjechał! - zawołałem radośnie.
- Śni ci się? - pokpiwał Didżen.
- Zaczekajmy tutaj. - Opowiedziałem przyjacielowi o szczegółach, gdy guru zbliży się do nas. Zaledwie to uczyniłem, ukazał się Sri Jukteswar ubrany w te same szaty, w których go przedtem widziałem. Szedł wolno w ślad za małym chłopcem, który niósł srebrny dzban.
Pod wpływem niesamowitości tego nie mającego precedensu doświadczenia przeszła mnie na moment fala zimnego lęku. Czułem, że materialistyczny świat dwudziestego wieku umyka mi spod stóp; czyżbym się cofnął do ewangelicznych czasów, gdy Jezus ukazał się Piotrowi na morzu?
Gdy Sri Jukteswar, współczesny jogin - Chrystus, zbliżył się do miejsca, gdzie Didżen i ja tkwiliśmy bez słowa, Mistrz uśmiechnął się do mego przyjaciela i powiedział:
- Przekazałem także tobie wiadomość, lecz nie zdołałeś jej odebrać.
Didżen milczał, lecz spoglądał na mnie podejrzliwie. Po odprowadzeniu guru do pustelni udałem się razem z przyjacielem w stronę seramporskiego Kolegium. Didżen w pewnej chwili zatrzymał się na ulicy, wyrażając swe oburzenie każdą cząstką swej istoty.
- To tak! Mistrz przesłał mi wiadomość, a ty ją ukryłeś! wytłumacz się!
- Cóż ja mogę na to poradzić, że zwierciadło twego umysłu jest ta* niespokojne, iż nie potrafi rejestrować pouczeń naszego guru?
Gniew zniknął z twarzy Didżena. - Rozumiem, co masz na myśli? - rzekł płaczliwie - wyjaśnij mi jednak, proszę cię, skąd mogłeś wiedzieć o chłopcu z dzbanem?
Za nim opowiedziałem mu o niezwykłym zjawieniu się mistrza rano Pensjonacie, dotarliśmy do Kolegium.
- To, co usłyszałem o władzach naszego guru - powiedział Didżen - budzi we mnie poczucie, że każdy uniwersytet na świecie jest tylko ogródkiem dziecięcym.
"Zostały mi objawione takie rzeczy, że teraz wszystko, co napisałem, nie ma w oczach moich większej wartości niż słoma". Tak powiedział św. Tomasz z Akwinu, "Książę scholastyków", w odpowiedzi na niespokojne nalegania swego sekretarza, aby ukończył dzieło Summa Theologiae. Pewnego dnia w 1273 r., podczas mszy w kościele w Neapolu, św. Tomasz miał głęboko mistyczne widzenie. Wspaniałość Boskiego poznania tak dalece nim zawładnęła, że odtąd zupełnie nie interesował się zagadnieniami intelektualnymi (por. słowa Sokratesa w Faidrosie Platona: "Co do mnie, to tylko tyle wiem, że nic nie wiem").
ROZDZIAŁ 20
Nie jedziemy do Kaszmiru
- Ojcze, pragnę zaprosić Mistrza i czterech przyjaciół, aby w czasie wakacji letnich pojechali razem ze mną do podnóży Himalajów. Czy mogę cię prosić o sześć biletów do Kaszmiru i odpowiednią ilość pieniędzy na pokrycie kosztów naszej podróży?
Jak się spodziewałem, ojciec roześmiał się serdecznie.
- Już po raz trzeci zwracasz się do mnie z tą nieprawdopodobną sprawą, czyż nie prosiłeś mnie o to samo poprzedniego lata i jeszcze rok przedtem? W ostatniej chwili Sri Jukteswar odmówił jednak udziału w tej wycieczce.
- To prawda, ojcze. Nie wiem dlaczego mój guru nie chce mi dać wiążącej odpowiedzi co do Kaszmiru. (Chociaż Mistrz nie udzielił mi wyjaśnień, to przypuszczam, że jego niechęć do wycieczki do Kaszmiru w ciągu owych dwóch lat mogła wynikać z wiedzy o tym, że jeszcze nie nadszedł czas na chorobę podczas podróży do Kaszmiru). Jeśli jednak powiem mu, że już są bilety przygotowane, to mam nadzieję, że tym razem zgodzi się na podróż.
Ojciec nie był przekonany, jednakże nazajutrz po kilku żartobliwych przycinkach wręczył mi sześć biletów i plik dziesięciorupiowych banknotów.
- Nie wydaje mi się - mówił - aby twa teoretyczna wycieczka potrzebowała takiego materialnego poparcia, ale masz je tutaj.
Tegoż dnia po południu przedstawiłem swą zdobycz Sri Juktes-warowi. Chociaż uśmiechnął się na widok mego entuzjazmu, słowa jego były wymijające: - Rad bym tam pojechać; zobaczymy. - Nie powiedział nic, gdy zaprosiłem jego małego ucznia Kanai, aby nam towarzyszył. Zaprosiłem również trzech innych przyjaciół: Radżendrę Nath Mitrę, Dżotina Auddy i jeszcze jednego chłopca. Ustaliliśmy termin naszego wyjazdu na najbliższy poniedziałek.
W ciągu soboty i niedzieli przebywałem w Kalkucie, gdzie w domu ojca odbywały się ceremonie małżeńskie jednego z kuzynów. W poniedziałek rano przybyłem z bagażem do Serampore. Radżendra spotkał mnie u wejścia do pustelni.
- Mistrz wyszedł na przechadzkę. Odmówił udziału w podróży.
Byłem w równej mierze zmartwiony jak uparty. - Nie mogę dać ojcu po raz trzeci okazji do żartów z powodu moich chimerycznych planów podróży do Kaszmiru. Chodźmy; my przecież chcemy
jechać.
Randżendra zgodził się ze mną; wyszedłem z aszramy, aby znaleźć służącego. Wiedziałem, że Kanai nie zechce jechać bez Mistrza, wobec czego potrzebny był ktoś do zaopiekowania się naszymi bagażami. Przypomniałem sobie o Beharim, dawnym służącym naszej rodziny, który obecnie był zatrudniony w Serampore u pewnego kierownika szkoły. Gdy szedłem żwawo ulicą, spotkałem guru przed kościołem chrześcijańskim w pobliżu gmachu sądu w Serampore.
- Dokąd idziesz? - Twarz Sri Jukteswara była poważna, bez uśmiechu.
- Panie, dowiedziałem się, że ty i Kanai nie zamierzacie wziąć udziału w planowanej przeze mnie podróży. Szukam Behariego. Pamiętasz, panie, że w zeszłym roku pragnął on bardzo zobaczyć Kaszmir, a nawet ofiarował się objąć służbę bez zapłaty.
- Pamiętam. Mimo to nie sądzę, aby Behari zechciał jechać.
Oburzyłem się: - Przecież on tak bardzo czeka na tę sposobność!
Guru w milczeniu poszedł dalej; niebawem dotarłem do domu kierownika szkoły. Na dziedzińcu powitał mnie Behari z serdecznością, która nagle znikła, gdy tylko wspomniałem o Kaszmirze. Mrucząc słowa przeproszenia służący opuścił mnie i wszedł do domu swego chlebodawcy. Czekałem pół godziny wmawiając w siebie, że zwłoka Behariego spowodowana jest jego przygotowaniami do podróży. W końcu zapukałem do drzwi wejściowych.
- Behari wyszedł tylnymi schodami przed trzydziestu minutami - poinformował mnie jakiś człowiek. Lekki uśmiech wygiął jego usta.
Odszedłem zasmucony, zastanawiając się, czy tu działał niewidzialny wpływ mego Mistrza. Przechodząc koło chrześcijańskiego kościoła, znów ujrzałem swego guru idącego powoli naprzeciw mnie. Nie czekając na moje sprawozdanie zawołał:
- Tak więc Behari nie chce jechać! Jakie teraz masz plany?
Czułem się jak niesforne dziecko, które zdecydowanie stawia opór własnemu ojcu. - Pójdę, panie, poprosić mego stryja, aby n11 wypożyczył swego służącego, Lala Dhari'ego.
- Idź do stryja, jeśli tak chcesz - Sri Jukteswar odpowiedział chichocąc.
Niespokojny, lecz nadal w usposobieniu buntowniczym opuściłem Mistrza i wszedłem do gmachu seramporskiego sądu. Mój stryj, Sarada Ghish, prokurator, powitał mnie serdecznie.
- Wyjeżdżam dziś z kilku przyjaciółmi do Kaszmiru - powiedziałem. - Od lat wyczekiwałem tej podróży w Himalaje.
- Cieszę się, Mukunda, razem z tobą. Czy mogę ci czymś tę podróż ułatwić?
Te uprzejme słowa dodały mi odwagi. - Drogi stryju - powiedziałem - czy mógłbyś mi wypożyczyć swego służącego, Lala Dhari'ego?
Prosta moja prośba wywołała istne trzęsienie ziemi. Stryj podskoczył tak gwałtownie, że przewrócił krzesło, papiery na biurku rozleciały się na wszystkie strony, a jego fajka na długim cybuchu upadła z wielkim hałasem na podłogę.
- Ach, ty egoistyczny młodzieńcze - krzyknął trzęsąc się z oburzenia - cóż to za niedorzeczny pomysł! Któż będzie dbał o mnie, jeśli ty zabierzesz mi służącego na swoją wycieczkę dla przyjemności?
Ukryłem swe zaskoczenie, uświadamiając sobie, że nagła zmiana frontu u mego sympatycznego stryja jest jeszcze jedną zagadką tego pełnego niezrozumiałych zdarzeń dnia. Rejterada moja z gmachu sądu była bardziej żwawa niż zaszczytna.
Powróciłem do pustelni, gdzie moi przyjaciele zebrali się w oczekiwaniu na mnie. We mnie zaś gotowało się przekonanie, że za postawą Mistrza kryje się jakiś ważny, choć całkiem dla mnie ukryty motyw. Opanowały mnie wyrzuty sumienia, że próbowałem pokrzyżować wolę mego guru.
- Mukunda, czy nie zechciałbyś pozostać chwilę ze mną? - zapytał Sri Jukteswar. - Radżendra i inni mogą pojechać naprzód i zaczekać na ciebie w Kalkucie. Będzie tam aż nadto czasu na złapanie ostatniego wieczornego pociągu z Kalkuty do Kaszmiru.
- Bez ciebie, panie, nie chcę jechać - rzekłem ze smutkiem.
Przyjaciele zgoła nie zwrócili uwagi na moje słowa. Wezwali dorożkę i odjechali z bagażem. Kanai i ja siedzieliśmy spokojnie u stóp Mistrza. Po upływie pół godziny zupełnego milczenia Mistrz powstał i poszedł w stronę jadalni na piętrze.
- Kanai, przygotuj jedzenie dla Mukundy. Jego pociąg niebawem odjeżdża.
Powstając ze swego siedzenia na kocu zachwiałem się nagle z uczuciem mdłości i okropnymi skurczami żołądka. Kłujący ból był tak silny, że od razu znalazłem się na samym dnie piekła. Idąc po omacku w stronę guru, upadłem przed nim, zaatakowany przez wszystkie objawy strasznej cholery. Sri Jukteswar i Kanai przenieśli mnie do salonu.
W męce boleści krzyknąłem: - Mistrzu, w twoje ręce oddaję sw życie! - przekonany bowiem byłem, że opuszczam ciało.
Sri Jukteswar trzymał mą głowę na kolanach, głaszcząc me czo}0 z anielską tkliwością.
- Widzisz teraz, co mogło się stać, gdybyś był razem z przyjaciół, mi na stacji - rzekł. - Musiałem czuwać nad tobą w ten niezwykły sposób, ponieważ wątpiłeś w słuszność mego sądu co do podróży w tym czasie.
Zrozumiałem wreszcie. Ponieważ wielcy Mistrzowie rzadko uważają za stosowne okazywać jawnie swe władze, przygodny obserwator wydarzeń tego dnia mógłby sądzić, że kolejność ich była całkiem naturalna. Interwencja mego guru była zbyt subtelna, aby można się było jej domyślać. Wyrażał swą wolę poprzez Behariego i stryja Saradę, Radżendrę i innych w sposób tak niewidoczny, że prawdopodobnie każdy człowiek oprócz mnie słusznie uważałby wszystkie sytuacje za normalne.
Ponieważ Sri Jukteswar zawsze przestrzegał swych społecznych obowiązków, polecił Kanai sprowadzić lekarza specjalistę oraz powiadomić mego stryja.
- Mistrzu - protestowałem - tylko ty jeden możesz mnie uleczyć. Zbyt ciężko jestem chory, aby mógł mi pomóc jakikolwiek lekarz.
- Dziecko, nad tobą czuwa Boskie miłosierdzie. Nie troszcz się o doktora; on już nie zastanie cię w tym stanie, już jesteś uleczony.
Przy tych słowach Mistrza torturujący ból opuścił mnie. Usiadłem osłabiony. Doktor wnet nadszedł i zbadał mnie starannie.
- Zdaje się, że najgorsze już minęło - powiedział. - Wezm? kilka próbek do laboratoryjnego zbadania.
Następnego dnia lekarz przybył pospiesznie. Siedziałem w dobrym stanie zdrowia.
- Ho, ho! Siedzi pan sobie zdrów, śmieje się i żartuje, jak gdyby nie otarł się o włos o samą śmierć. - Poklepał moją dłoń łagodnie. - Gdy po zbadaniu próbek stwierdziłem azjatycką cholerę, bałem się, że nie zastanę już pana przy życiu. Ma pan szczęście, młody człowieku, że posiada pan guru o boskich zdolnościach leczenia! Jestem o tym przekonany!
Zgodziłem się z nim z całego serca. Gdy doktor zabierał się d° wyjścia, pokazali się we drzwiach Radżendra i Auddy. Pretensja widniejąca na ich twarzy zmieniła się we współczucie, gdy spojrzeli na lekarza, a potem dostrzegli moją bladość.
- Byliśmy rozgniewani, gdy nie zjawiłeś się na pociąg w Kalkucie,
cz)f- Tak. - Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, gdy yjaciele układali bagaże dokładnie w tym samym miejscu, gdzie zoraj się znajdowały. Zacytowałem wiersz: "Był pociąg, który Wrhał do Hiszpanii; gdy zajechał - z powrotem przyjechał"!
Mistrz wszedł do pokoju. Pozwoliłem sobie na swobodę rekonwalescenta i uchwyciłem jego dłoń z miłością.
- Gurudżi - powiedziałem - od dwunastego roku życia próbowałem wiele razy bez skutku dotrzeć do Himalajów. Przekonałem się w końcu, że bez twego błogosławieństwa bogini Parwati nie zechce mnie przyjąć.
ROZDZIAŁ 21 Jedziemy do Kaszmiru
- Jesteś teraz dostatecznie silny, aby móc podróżować. Będę ci towarzyszył do Kaszmiru - poinformował mnie Sri Jukteswar w dwa dni po cudownym uzdrowieniu mnie z azjatyckiej cholery.
Tegoż wieczoru nasza szóstka wyruszyła na północ. Pierwszy nasz postój wypadł w Simli, królewskim mieście spoczywającym na tronie himalajskich wzgórz. Przechadzaliśmy się po stromych ulicach, podziwiając wspaniałe widoki.
- Angielskie poziomki! Kto kupi? - wołała stara kobieta siedząca w kucki na malowniczym rynku.
Mistrz ciekaw był tych obcych drobnych czerwonych owoców. Kupił cały koszyk i poczęstował mnie i Kanai, gdy stanęliśmy obok niego. Skosztowałem jedną poziomkę, lecz szybko ją wyplułem.
- Cóż za kwaśny owoc, panie! Nigdy nie polubię poziomek!
Guru roześmiał się: - O, polubisz je - w Ameryce. Gdy pewnego razu przy obiedzie pani domu poda ci je z cukrem i śmietaną, gdy ugniecie je widelcem i wymiesza, skosztujesz i powiesz: Cóż za wyborne poziomki! Przypomnisz sobie wówczas dzisiejszy dzień w Simli.
Przepowiednia Sri Jukteswara znikła z mej pamięci, przypomniała się jednak w wiele lat później, wkrótce po mym przybyciu do Ameryki. Znalazłem się jako zaproszony gość na obiedzie u pani Alice T. Hasey (siostry Yogmaty) w West Somerville, w Massachusetts. Gdy na deser pojawiły się poziomki, pani domu wzięła do ręki widelec i pogniotła nim owoce, dodając cukru i śmietany. - Poziomki - rzekła - S3 nieco kwaśne, ale myślę, że tak przyrządzone lepiej będą panu smakować.
Wziąłem je do ust: - Cóż za wyborne poziomki! - wykrzyknąłem. W tejże chwili z bezdennej jaskini pamięci wyłoniła przepowiednia mego guru w Simli. Można było dostać zawrotu gł< na myśl, że dawno temu zharmonizowany z Bogiem umysł Jukteswara uchwycił wrażliwie program karmicznych zdarzeń w eterze przyszłości.
Towarzystwo nasze wnet opuściło Simlę i pojechało pociągiem do oawalpindi. Wynajęliśmy tam wielkie lando zaprzężone w parę koni j udaliśmy się w siedmiodniową podróż do Srinagaru, stolicy Kaszmiru. W drugim dniu naszej jazdy na północ ukazał się w całej pełni ogrom Himalajów. Podczas gdy żelazne koła naszego pojazdu tłukły się z hałasem po gorących kamienistych drogach, zachwycaliśmy się oczarowani wspaniałością i pięknem coraz nowych widoków gór.
- Panie - powiedział Auddy do Mistrza - jakże się cieszę, że oglądam te wspaniałe obrazy w twoim świętym towarzystwie.
Uznanie Auddy'ego sprawiło mi przyjemność, gdyż występowałem w roli gospodarza całej wycieczki. Sri Jukteswar pochwycił mą myśl, zwrócił się do mnie i szeptem powiedział:
- Nie pochlebiaj sobie zbytnio; Auddy nie tyle jest zachwycony scenerią pejzażu, ile perspektywą opuszczenia nas na kwadrans, który pozwoli mu zapalić papierosa.
Byłem zaskoczony: - Panie - szepnąłem - proszę nie psuć nam przyjemności tymi przykrymi słowami. Nie mogę uwierzyć, aby Auddy tęsknił za papierosem. (W Indiach palenie w obecności kogoś starszego i dostojnego uchodzi za oznakę braku szacunku.) - Patrzyłem niespokojnie na mego nieustępliwego zwykle guru.
- Dobrze; nie powiem nic Auddy'emu. - Mistrz uśmiechnął się. - Zobaczysz jednak niebawem, gdy lando się zatrzyma, że Auddy szybko wykorzysta tę sposobność.
Pojazd przybył do małego zajazdu. Gdy prowadzono konie do wodopoju, Auddy zapytał: - Panie, czy pozwolisz, że pójdę na chwilę razem z woźnicą? Chętnie odetchnę świeżym powietrzem na otwartej przestrzeni.
Sri Jukteswar udzielił pozwolenia, lecz mrugnął do mnie: - On pragnie świeżego palenia, a nie świeżego powietrza.
Gdy lando podjęło na nowo swą hałaśliwą podróż po zakurzonych drogach, Mistrz skinął na mnie i powiedział: - Wytknij głowę przez drzwi powozu i zobacz, co Auddy robi z powietrzem.
Posłuchałem i zdumiałem się, obserwując, jak Auddy puszcza kółka dymu z papierosa. Spojrzałem przepraszająco na Sri Jukteswara.
- Jak zwykle, tak i tym razem masz rację, panie. Auddy r°zkoszuje się dymem na równi z krajobrazem. - Domyśliłem się, że m°j przyjaciel został poczęstowany przez woźnicę; wiedziałem bowiem, że Auddy nie zabrał ze sobą papierosów z Kalkuty.
Jechaliśmy dalej wijącą się kreto drogą, z której roztaczały się
przepiękne widoki na rzeki, wzgórza, przepaściste turnie i wielkie łańcuchy górskie. Każdej nocy zatrzymywaliśmy się w wiejskich zajazdach i gotowaliśmy pożywienie. Sri Jukteswar szczególnie się troszczył o moją dietę, dbając, abym przy każdym posiłku miał sok z cytryny. Byłem jeszcze słaby, lecz z każdym dniem poprawiało się moje zdrowie, choć trzęsący i turkocący pojazd skazywał mnie na niewygody.
Serca nasze przepełniły się radosnymi nadziejami, gdy zbliżaliśmy się do centralnego Kaszmiru, rajskiego miejsca pełnego lotosowych jezior, pływających ogrodów, łodzi mieszkalnych z wesołymi baldachimami, licznych mostów na rzece Ihelum, pastwisk pokrytych gęsto kwiatami - kraju otoczonego dokoła majestatem Himalajów. Zbliżaliśmy się do Srinagaru aleją smukłych, pięknych drzew. Wynajęliśmy pokoje w piętrowym zajeździe z widokiem na piękne wzgórza. Nie było tam bieżącej wody; czerpaliśmy ją z pobliskiego źródła. Pogoda letnia była idealna; dni były ciepłe, a noce przyjemnie chłodne.
Odbyliśmy pielgrzymkę do starożytnej srinagarskiej świątyni swamiego Siankary. Gdy spoglądałem na pustelnię na górskim szczycie, wznoszącą się śmiało ku niebu, zapadłem w stan ekstazy. Zjawiła się przede mną wizja domu na szczycie wzgórza w odległym kraju. Znajdująca się przede mną górna aszrama Siankary przeobraziła się w budynek, w którym po latach założyłem w Ameryce główną siedzibę Towarzystwa Urzeczywistniania Jaźni. Gdy po raz pierwszy znalazłem się w Los Angeles i zobaczyłem wielki budynek na grzbiecie góry Washingtona, rozpoznałem natychmiast swe dawne wizje, które miałem w Kaszmirze i gdzie indziej.
Kilka dni pobytu w Srinagarze; potem dalsza podróż do Gulmarg wzniesionego na wysokości sześciu tysięcy stóp. Odbyłem tam swą pierwszą przejażdżkę na dużym koniu. Radżendra dosiadł małego kłusaka, którego serce płonęło ambicją szybkości. Odważyliśmy sif pojechać na samo urwisko Kilanmarg; ścieżka prowadziła przez gęsty las obfitujący w grzyby, gdzie osłonięte mgłą ślady często były zawodne. Jednakże mały koń Radżendry nigdy nie dał ani chwili odpoczynku memu nadmiernie wyrosłemu rumakowi, nawet na najbardziej niebezpiecznych zakrętach wciąż naprzód i naprzód parł nieznużony koń Radżendry, niepomny na nic oprócz radości biegu.
Uciążliwą naszą jazdę wynagrodził widok zapierający dech w piersiach. Po raz pierwszy w tym życiu spoglądałem we wszystkich kierunkach na wyniosłe, śniegiem pokryte Himalaje, leżące grzbiet za grzbietem jak sylwetki wielkich, polarnych niedźwiedzi. Oczy m°Je radośnie syciły się nieskończoną przestrzenią lodowych szczytów fla tle słonecznego błękitu niebios.
Ubrani we wszelkie posiadane okrycia przewracaliśmy się, ja i moi młodzi towarzysze, po iskrzących się białych stokach. W powrotnej drodze widzieliśmy z dala wielki dywan żółtych kwiatów, całkowicie zmieniający wygląd nagich wzgórz.
Następnie nasza wycieczka skierowała się do sławnych królewskich "ogrodów rozkoszy" cesarza Dżehangira w Szalimar i Niszat Baf. Starożytny pałac w Niszat Baf zbudowany został nad naturalnym wodospadem. Spływający z gór potok został tak uregulowany z pomocą pomysłowych urządzeń, że płynie po barwnych tarasach i tryska w postaci fontann wśród olśniewających kwietników. Strumień przepływa także przez wiele pałacowych pokoi i spada czarodziejsko do jeziora w dole. Ogromne ogrody mienią się orgią barw - róż w dwunastu kolorach, narcyzów, lawendy, bratków i maków. Szmaragdowe ich obramowanie stanowią symetryczne rzędy czinarów (orientalne drzewa z gatunku jaworów), cyprysów i wiśni; ponad nimi królują surowe, białe wyniosłości Himalajów.
Winogrona kaszmirskie uchodzą w Kalkucie za rzadki przysmak. Radżendra, który przyrzekł sobie, że po dotarciu do Kaszmiru urządzi prawdziwą ucztę, był bardzo rozczarowany nie znalazłszy tu wcale dużych winnic. Od czasu do czasu stroiłem sobie żarty z powodu tych jego bezpodstawnych nadziei.
- Och, tak się napchałem winogronami, że nie mogę chodzić! - mówiłem - niewidzialne winogrona fermentują we mnie. - Później dowiedziałem się, że słodkie winogrona rosną obficie w Kabulu, na zachód od Kaszmiru. Pocieszyliśmy się lodami z rabri, czyli zagęszczonego mleka przyprawionego pistacjowymi orzechami.
Zrobiliśmy kilka wycieczek w szikarach, czyli łodziach mieszkalnych, które z wyszywanymi na czerwono baldachimami kursują wzdłuż licznych krętych kanałów jeziora Dal, tworzących sieć wodną podobną do siatki pajęczej. Wielkie zdumienie budzą pływające tu ogrody, zaimprowizowane prymitywnie z pni drzewnych i ziemi: tak nieprawdopodobny jest widok warzyw i melonów rosnących wśród szerokich wód. Można tu spotkać wieśniaka gardzącego "przywiązaniem do gleby", ciągnącego na linie swoją prostokątną parcelę i,ziemi" na nowe miejsce na bardzo rozgałęzionym jeziorze.
W tej bogatej dolinie spotyka się próbki piękna całej Ziemi. Bogini Kaszmiru ma koronę z gór, girlandę z jezior i obuwie z kwiatów. W wiele lat później, gdy już zwiedziłem wiele dalekich krajów, Rozumiałem, dlaczego często mówi się o Kaszmirze jako najbardziej malowniczym kraju świata. Posiada on coś z czaru szwajcarskich Alp,
Loch Lomond w Szkocji i ślicznych jezior angielskich. Amerykanin podróżujący po Kaszmirze spotyka wiele miejsc przypominających mu dziką wspaniałość Alaski i Peak w stanie Colorado.
W konkursie na najbardziej malownicze piękno krajobrazu na pierwszym miejscu postawiłbym wspaniały widok Xochilmico w Meksyku, gdzie góry, niebiosa i topole odbijają się w tysiącu wodnych dróg, w których wesoło igrają ryby - albo podobne do klejnotów jeziora Kaszmiru, których strzegą jak pięknych dziewcząt surowi strażnicy Himalajów. W mej świadomości te dwa miejsca należą do najpiękniejszych na Ziemi.
Doznałem też jednak uczucia respektu i grozy, gdy po raz pierwszy oglądałem cuda Parku Narodowego Yellowstone, Wielkiego Kanionu Colorado i Alaski. Park Yellowstone jest chyba jedynym regionem, w którym można zobaczyć niezliczone gejzery tryskające wysoko w powietrze, a przy tym działające z regularnością zegara. Opałowe i szafirowe małe stawy i gorące źródła siarkowe, niedźwiedzie i dzikie zwierzęta nasuwają myśl, że Przyroda pozostawiła tu ślad swej pradawnej twórczości. Jeżdżąc po drogach Wyomingu do Dewils Paint Pot z gorącymi błotami, na których tworzą się bańki, podziwiałem bulgoczące źródła, omglone parą fontanny oraz gejzer tryskający we wszystkich kierunkach i skłonny byłem orzec, że Yellowstone zasługuje na szczególne wyróżnienie ze względu na swój jedyny w świecie charakter.
Wspominam starożytne, majestatyczne drzewa Parku Narodowego Yosemite, drzewa, których olbrzymie pnie jak kolumny sięgają nieba, i wyglądają jak naturalne zielone katedry, stworzone z Boską doskonałością. Chociaż jest wiele przepięknych wodospadów na Wschodzie, to jednak żaden nie może się równać z potężnym pięknem Niagary. Jaskinie Mamucie (Mammoth Caves) w Kentucky i Carlsbad Caverns w Nowym Meksyku z kolorowymi soplami są oszołamiającymi krainami z baśni. Długie iglicowate stalaktyty zwisające ze sklepień jaskiń i odbijające się w podziemnych wodach dają odblask jakichś innych, fantastycznych światów.
W większości swej Hindusi z Kaszmiru, słynącego na cały świat ze swej piękności, są równie biali jak Europejczycy i posiadają podobne rysy oraz budowę; wielu ma niebieskie oczy i jasne włosy. Ubrani w zachodni strój wyglądają jak Amerykanie. Zimne Himalaje chronią Kaszmir przed parnym i dusznym słońcem, zachowując pełnię światła. W miarę jak podróżuje się ku południowym i tropikalnym szerokościom Indii spotyka się ludzi coraz ciemniejszych.
Po kilku pełnych szczęścia tygodniach w Kaszmirze byłem zmuszony wrócić do Bengalu ze względu na rozpoczynający się nowy rok studiów w seramporskim Kolegium. Sri Jukteswar wraz z Kanaim i Auddym pozostał w Srinagarze. Zanim odjechałem, Mistrz powiedział mi, że ciało jego zachoruje w Kaszmirze.
- Panie - zaprotestowałem - wyglądasz jak uosobienie zdrowia.
- Istnieje nawet możliwość, że opuszczę tę ziemię.
- Gurudżi! - upadłem do jego stóp z błagalnym gestem. - Proszę cię, przyrzeknij mi, że nie opuścisz teraz ciała. Jestem całkowicie nieprzygotowany, aby żyć dalej i działać bez ciebie.
Sri Jukteswar milczał, lecz uśmiechnął się współczująco, tak iż poczułem się uspokojony. Z niechęcią wyjechałem.
"Mistrz niebezpiecznie chory" - ten telegram od Auddy'ego dotarł do mnie wkrótce po powrocie do Serampore.
"Panie", telegrafowałem gorączkowo do mego guru, "prosiłem cię o przyrzeczenie, że mnie nie opuścisz. Proszę, zachowaj ciało, inaczej i ja umrę".
"Niech będzie tak, jak chcesz", odpowiedział mi Sri Jukteswar z Kaszmiru.
Za kilka dni przyszedł list od Addy'ego zawiadamiający, że Mistrz wyzdrowiał. Gdy po dwóch tygodniach Mistrz powrócił do Serampore, ujrzałem ze smutkiem, że ciało jego straciło połowę swej wagi.
Dla dobra swych uczniów Sri Jukteswar spalił wiele ich grzechów w ogniu swej silnej gorączki w Kaszmirze. Metafizyczna metoda przenoszenia choroby znana jest wysoko zaawansowanym joginom. Człowiek mocny może pomóc słabszemu w niesieniu ciężaru; duchowy nadczłowiek potrafi zmniejszyć fizyczny lub duchowy ciężar drugiego człowieka, dzieląc z nim karmę jego przeszłych czynów. Podobnie jak bogaty człowiek traci nieco swych pieniędzy płacąc duże długi swego rozrzutnego syna, aby uratować go od przykrych skutków jego szaleństw, tak Mistrz dobrowolnie poświęca część swego cielesnego bogactwa, aby ulżyć cierpieniom swych uczniów. . W tajemny sposób jogin łączy swój umysł i ciało astralne z umysłem 1 ciałem astralnym osoby cierpiącej; choroba zostaje przeniesiona w całości lub częściowo na ciało świętego. Mistrz, który już osiągnął Boga w swej świadomości fizycznej, nie dba już o to, co się stanie z jego Materialną postacią. Chociaż może przejąć chorobę drugiego człowieka, uwolnić go od niej, umysł jego nigdy z tego powodu nie cierpi; czuje się szczęśliwy, że może udzielić komuś tej pomocy.
Człowiek oświecony wie, że jego ciało całkowicie spełniło swą role' może je wiec zużyć w sposób, jaki uzna za stosowne. Praca jego w świecie polega na łagodzeniu cierpień ludzkości z pomocą bądź duchowych środków, bądź intelektualnej rady czy aktu siły woli wreszcie przez fizyczne przejecie choroby. Chroniąc się w sferę nadświadomości, ilekroć tego zapragnie, Mistrz może zapomnieć o fizycznym cierpieniu; czasem jednak decyduje się znosić ból fizyczny ze stoicyzmem, aby służyć w ten sposób przykładem dla swych uczniów. Przejmując na siebie cudze cierpienie, jogin może za innych uczynić zadość karmicznemu prawu przyczyny i skutku. Prawo to działa mechanicznie; działaniem jego może manipulować człowiek o Boskiej mądrości.
Prawo duchowe nie wymaga od Mistrza, aby sam chorował, gdy kogoś leczy. Leczenie odbywa się dzięki temu, że święty zna różne metody natychmiastowego uzdrowienia, które nie przynoszą szkody duchowemu lekarzowi. W rzadkich jednak wypadkach Mistrz, który pragnie przyspieszyć ewolucję swych uczniów, może dobrowolnie rozładować na własnym ciele znaczną ilość niepożądanej karmy.
Jezus poświęcił się jako Odkupiciel grzechów wielu ludzi. (Bezpośrednio przed poprowadzeniem Go na ukrzyżowanie, Chrystus powiedział: "Czy myślisz, że nie mógłbym poprosić Ojca mego, a wystawiłby mi teraz więcej niż dwanaście hufców anielskich? Jakże tedy wypełnią się Pisma, że się stać musi?" (Mat. 26; 53-54.) Przy Jego boskich władzach ciało Jego nigdy nie zaznałoby śmierci przez ukrzyżowanie, gdyby dobrowolnie nie współdziałał On z subtelnym prawem kosmicznym przyczyny i skutku. W ten sposób wziął konsekwencję karmy innych ludzi, zwłaszcza swych uczniów. Dzięki temu zostali oni w wysokim stopniu oczyszczeni i przygotowani na przyjęcie wszechobecnej świadomości, która później na nich zstąpiła.
Tylko Mistrz, który urzeczywistnił Boga w sobie, może przekazywać drugim własną siłę życiową lub przenosić na własne ciało cudze choroby. Zwykły człowiek nie może zastosować tej metody joginów; nie jest wskazane, aby to czynił, albowiem chore fizyczne narzędzie jest przeszkodą w medytacji o Bogu. Hinduskie pisma święte uczą, że pierwszym obowiązkiem człowieka jest utrzymywać ciało w dobrym stanie, w przeciwnym bowiem razie umysł jego nie potrafi utrzymywać się w nabożnym skupieniu. Jednakże bardzo silny umysł potrafi przezwyciężyć wszystkie fizyczne trudności i osiągnąć urzeczywistnienie Boga w sobie. Wielu świętych nie zwracało uwagi na swą chorobę i odnosiło zwycięstwo w poszukiwaniu Boga. Św. Franciszek
Asyżu, choć sam poważnie cierpiał, leczył drugich, a nawet wskrzeszał zmarłych.
Znałem pewnego hinduskiego świętego, którego ciało pokryte było ropiejącymi ranami. Stan jego zdrowia był taki, że w zwykłych warunkach nie mógł usiedzieć dłużej bez przerwy niż piętnaście minut. Jednakże jego motywacja duchowa była nieustraszona. "Panie" modlił się, "czy zechcesz przybyć do mej uszkodzonej świątyni?" Dzięki nieugiętej sile woli święty ten stopniowo doprowadził do tego, że mógł codziennie siedzieć w postawie lotosowej przez osiemnaście godzin bez przerwy, pogrążony w ekstatycznym transie.
- A w końcu trzeciego roku - powiedział mi - nieskończone światło zajaśniało wewnątrz mej zrujnowanej formy. Rozkoszując się radosnym blaskiem zapomniałem o ciele. Później spostrzegłem, że wszystko to stało się dzięki Boskiemu Miłosierdziu.
Znany jest historyczny przypadek tego rodzaju uleczenia związany z królem Baberem I (1483-1530), założycielem cesarstwa Mogołów w Indiach. Syn jego, książę Humajun, był śmiertelnie chory. Ojciec modlił się z pełną boleści determinacją, aby mógł przyjąć na siebie chorobę, a syn jego został oszczędzony. Gdy wszyscy lekarze stracili wszelką nadzieję, Humajun wyzdrowiał, a Baber natychmiast zachorował i umarł na tę samą chorobę, która dotknęła jego syna. Humajun wstąpił po Baberze na tron władcy Hindustanu.
Wielu ludzi sądzi, że każdy mistrz duchowy ma lub powinien mieć doskonałe zdrowie i siły. Jest to nieuzasadnione mniemanie. Chore ciało nie oznacza, że guru nie jest w kontakcie z boskimi mocami, tak samo jak zdrowie w ciągu całego życia nie oznacza wewnętrznego oświecenia. Innymi słowy, zdrowie ciała fizycznego nie może być uważane za znamię Mistrza. Właściwych jego kwalifikacji należy szukać w dziedzinie duchowej.
Wielu badaczy na Zachodzie sądzi błędnie, że wybitny mówca lub pisarz w dziedzinie metafizyki musi być mistrzem. Jednakże riszi wskazywali zawsze, że decydującą próbą Mistrza jest zdolność przechodzenia zależnie od swej woli w stan bez oddechu i trwania bez przerwy w stanie samadhi nirbikalpy. Tylko tym osiągnięciem istota ludzka może dowieść, że przezwyciężyła mayę czyli dualistyczną kosmiczną Ułudę. On jeden może powiedzieć z pełnią głębokiego zrozumienia: Ekan sat - "Tylko Jedyne istnieje".
"Wedy mówią, że człowiek pozbawiony wiedzy, który trwa w zadowoleniu i widzi choćby najlżejszą różnicę pomiędzy indywidualną duszą a Najwyższą Jaźnią narażony jest na niebezpieczeństwo", napisał wielki monista Siankara. "Gdzie wskutek niewiedzy istniej dualizm, tam człowiek widzi każdą rzecz oddzieloną od Jaźni. Gdzj wszystko przedstawia się jako Jaźń, tam nawet atom nie jest czymś różnym od Jaźni..."
"Skoro tylko zrodzi się w kimś wiedza o Rzeczywistości, nie może być mowy o doświadczeniu przez niego owoców dawnych czynów z powodu nierzeczywistości ciała, zupełnie tak samo, jak nie może być snów po przebudzeniu".
Tylko wielcy guru mogą przejmować na siebie karmę uczniów. Sri Jukteswar nie mógłby zachorować w Kaszmirze, gdyby nie otrzymał wewnątrz zezwolenia na udzielenie uczniom pomocy w ten niezwykły sposób. Niewielu świętych było wyposażonych w mądrość wypełniania woli Bożej, tak jak mój z Bogiem zjednoczony Mistrz.
Gdy ośmieliłem się wyrazić kilka słów współczucia z powodu wynędzniałej jego postaci, guru powiedział wesoło:
- Ma to dobre strony; mogę teraz nosić kilka ciasnych gandżi (koszul), których od lat nie miałem na sobie!
Słuchając jowialnego śmiechu Mistrza, przypomniałem sobie słowa św. Franciszka Salezego: "Święty, który się smuci, jest smutnym świętym!"
ROZDZIAŁ 22
Serce kamiennego posągu
- Jako lojalna żona hinduska nie chcę się skarżyć na swego męża. Pragnę jednak, aby się odwrócił od swych materialistycznych poglądów. Sprawia mu przyjemność pokpiwać ze świętych w moim pokoju do medytacji. Drogi bracie, głęboko wierzę, że możesz mi pomóc. Czy zechcesz? - Najstarsza moja siostra spoglądała na mnie błagalnie. Składałem jej właśnie krótką wizytę w Kalkucie, w jej domu przy ulicy Girish Yidyaratna. Prośba jej wzruszyła mnie, gdyż w dzieciństwie siostra wywierała na mnie głęboki duchowy wpływ i z miłością starała się wypełnić pustkę, jaka powstała w naszej rodzinie po śmierci matki.
- Naturalnie, kochana siostro, uczynię wszystko, co tylko potrafię. - Uśmiechnąłem się, pragnąc usunąć cień smutku wyraźnie widoczny na jej twarzy, a kontrastujący ze zwykłym jej spokojem i pogodą.
Roma i ja siedzieliśmy chwilę, pogrążeni w cichej modlitwie o pokierowanie naszym działaniem. Rok wcześniej siostra prosiła mnie o wtajemniczenie w kriya-jogę, w której poczyniła znaczne postępy.
Spłynęło na mnie natchnienie. - Jutro - powiedziałem - udaję się do świątyni Dakszineswar. Proszę cię, jedź ze mną i namów swego męża, aby nam towarzyszył. Czuję, że w wibracjach tego świętego miejsca Boska Matka poruszy jego serce. Jednakże nie twierdzę, że twój mąż zechce się z nami wybrać.
Siostra zgodziła się pełna nadziei. Bardzo wczesnym rankiem następnego dnia stwierdziłem z przyjemnością, że Roma i jej mąż są gotowi do wyjazdu. Gdy nasza dorożka turkotała górną okrężną irogą w stronę Dakszineswaru, szwagier mój Satisz Czandra Bose zabawiał mnie wyśmiewaniem dawnych, współczesnych i przyszłych 8Ufu. Zauważyłem, że Roma po cichu płacze.
- Siostro, głowa do góry! - szepnąłem. - Nie daj mężowi tysfakcji i podstawy do przekonania, że bierzemy na serio jego żarty.
- Jak możesz, Mukundo, podziwiać bezwartościową szarlatanerię- mówił Satisz. - Już sam widok każdego sadhu jest odpychający, bo albo jest chudy jak szkielet, albo bezbożnie tłusty jak słoń.
Aż krzyknąłem ze śmiechu. Moja życzliwa reakcja sprawiła zawód Satiszowi; zapadł w markotne milczenie. Gdy nasz pojazd wjechał na teren Dakszineswaru, roześmiał się sarkastycznie:
- Ta wycieczka, zapewne, ma na celu naprawienie mnie! Gdy odwróciłem się bez odpowiedzi, chwycił mnie za ramię.
- Młody mnichu - rzekł - nie zapomnij dokonać odpowiedniego zamówienia w zarządzie świątyni, aby nam dano obiad w południe!
- Idę teraz medytować. Ale nie kłopocz się o obiad - odpowiedziałem. - Boska Matka zatroszczy się o to.
- Nie wierzę, aby Boska Matka cokolwiek uczyniła dla mnie. Ciebie czynię odpowiedzialnym za mój obiad. - W tonie Satisza brzmiała pogróżka.
Poszedłem samotnie w stronę kolumnowej hali, stanowiącej front wielkiej świątyni Bogini Kali, czyli Matki Przyrody. Wybrawszy cieniste miejsce w pobliżu jednego z filarów ułożyłem swe ciało w lotosowej postawie. Chociaż była to dopiero godzina siódma, poranne słońce wnet będzie dotkliwe.
Za chwilę, gdy pogrążyłem się w nabożnym skupieniu, świat znikł. Umysł mój zatrzymał się wyłącznie na Bogini Kali, której posąg w Dakszineswarze był przedmiotem szczególnej czci wielkiego mistrza Sri Ramakriszny Paramahansy. W odpowiedzi na jego usilne błagania kamienny posąg w tejże świątyni często przeobrażał się w żywą postać i rozmawiał z nim.
- Milcząca Matko o kamiennym sercu - modliłem się - napełniłaś się życiem na prośbę twego umiłowanego czciciela Ramakriszny; dlaczegóż byś nie miała zwrócić uwagi na płacz swego stęsknionego syna?
Zapał mej supliki potęgował się bezkreśnie; towarzyszył mu boski pokój. Gdy jednak minęło pięć godzin, a Bogini, którą wewnętrznie wizualizowałem, nie dawała odpowiedzi, poczułem się lekko zawiedziony. Niekiedy jest to oznaką ze strony Boga, że spełnienie modlitwy wymaga zwłoki, czasem jednak objawia się wytrwałemu pobożnemu w dowolnej, drogiej mu postaci. Pobożny chrześcijanin widzi Jezusa; Hindus postrzega Krisznę lub Boginię Kali, albo promieniujące, rozszerzające się Światło, jeśli oddawanie czci miało nieosobową formę.
Niechętnie otwarłem oczy i zobaczyłem, że drzwi świątyni zostały zamknięte zgodnie z obyczajem o południowej godzinie. Powstałem ze swego miejsca w otwartej, krytej dachem hali i poszedłem w stronę dziedzińca. Kamienna jego posadzka była rozpalona przez południowe słońce, bose moje stopy boleśnie się sparzyły.
- Boska Matko - przedkładałem w milczeniu - nie przyszłaś do mnie w postaci wizji, a teraz jesteś ukryta w świątyni za zamkniętymi drzwiami. Chciałem dziś zwrócić się do Ciebie ze szczególną prośbą z powodu mego szwagra.
Wewnętrzna moja prośba została natychmiast przyjęta. Najpierw spłynęła po mnie przyjemna fala chłodu, po plecach i pod moje stopy, usuwając wszelką dolegliwość. Potem ku memu zdumieniu świątynia ogromnie się powiększyła. Wielkie jej drzwi się otwarły, odsłaniając kamienny posąg Bogini Kali. Stopniowo posąg zmienił się w żywą postać, która skłaniając głowę z uśmiechem pozdrowiła mnie, co przeniknęło mnie nieopisaną radością. Jakby jakąś mistyczną pompą powietrze zostało wyciągnięte z mych płuc: ciało moje stało się bardzo spokojne, choć nie nieruchome.
Dokonało się we mnie ekstatyczne rozszerzenie świadomości. Mogłem wyraźnie widzieć na kilka mil w kierunku Gangesu -ł lewej strony i poza świątynią całą okolicę Dakszineswaru z prawej. Ściany wszystkich budynków jaśniały przejrzyście, na znaczną odległość widziałem poprzez nie ludzi idących w różnych kierunkach.
Chociaż nie oddychałem i ciało moje znajdowało się w stanie dziwnego spokoju, mogłem jednak swobodnie poruszać rękoma i stopami, przez kilka minut próbowałem zamykać i otwierać oczy; tak czy owak widziałem wyraźnie całą panoramę Dakszineswaru.
Duchowy wzrok, podobnie jak promienie X, przenika wszelką materię; oko Boże ma swoje centrum wszędzie. Zrozumiałem na nowo, że gdy człowiek przestaje być marnotrawnym dzieckiem Boga, zaabsorbowanym światem fizycznym, więc w istocie rzeczy snem nietrwałym jak bańka mydlana, odzyskuje swe wieczne królestwo. Jeśli "eskapizm" jest potrzebą człowieka skrępowanego ciasną osobowością, to czyż jakakolwiek ucieczka może się porównać z majestatem Wszechobecności.
W świętym mym doświadczeniu w Dakszineswarze jedynymi niezwykle powiększonymi obrazami była świątynia i postać Bogini. Wszystko inne ukazywało się w swej normalnej wielkości, chociaż każda rzecz otoczona była kołem łagodnego światła, o białym, błękitnym, pastelowym odcieniu tęczy... Ciało moje było jakby z substancji eterycznej i mogło unosić się w powietrzu. W pełni świadomy swego materialnego otoczenia, rozglądałem się dokoła i postąpiłem kilka kroków przed siebie nie naruszając w niczyn ciągłości wizji pełnej szczęścia.
Poza murami świątyni dostrzegłem nagle swego szwagra siedzącego pod cienistymi konarami świętego drzewa bal. Bez trudu mogłem rozpoznać bieg jego myśli. Choć święty wpływ Dakszineswaru nieco go uwznioślił, to jednak umysł jego snuł niechętne myśli pod moim adresem. Zwróciłem się wprost do wdzięcznej postaci Bogini.
- Boska Matko - modliłem się - czy nie zechcesz zmienić duchowo męża mej siostry?
Przepiękna postać, trwająca dotąd w milczeniu, rzekła wreszcie:
- Życzenie twe spełniło się!
Spojrzałem szczęśliwy na Satisza. Jak gdyby instynktownie był świadomy działania jakiejś duchowej siły, powstał z ziemi oburzony. Widziałem, jak biegł poza świątynią; zbliżał się do mnie zaciskając pięści.
Obejmująca wszystko wizja znikła. Już nie mogłem dalej widzieć wspaniałej Bogini; ogromna świątynia wróciła do normalnej swej wielkości i straciła swą przejrzystość. Ciało moje znów pociło się pod ognistymi promieniami słońca. Uskoczyłem pod osłonę kolumnowej hali, gdzie Satisz dopadł mnie gniewnie. Spojrzałem na zegarek. Była godzina pierwsza; boska wizja trwała godzinę.
- Ty głupcze! - wykrzyknął mój szwagier. - Siedziałeś tam przez sześć godzin ze skrzyżowanymi nogami i zamkniętymi oczami. Przybiegłem tu, bo czekam bez końca na ciebie. Gdzie jest mój obiad? Teraz świątynia jest zamknięta; nie zawiadomiłeś zarządu świątyni i pozostaliśmy bez jedzenia!
Uniesienie, które odczuwałem wobec Bogini, wciąż jeszcze wibrowało w mym sercu. Ośmieliłem się zawołać: - Boska Matka nas nakarmi!
Satisz nie posiadał się z wściekłości. - Chciałbym choć raz - krzyknął - zobaczyć, jak Boska Matka da nam tu obiad bez uprzedniego zamówienia!
Zaledwie wypowiedział te słowa, gdy przeszedłszy przez dziedziniec podszedł do nas kapłan świątyni.
- Synu - przemówił do mnie - obserwowałem twą twarz jaśniejącą pogodnie w ciągu godzin medytacji. Widziałem, jak rano przybyłeś w towarzystwie i zapragnąłem przygotować dla was obiad' Wprawdzie przepisy świątyni nie pozwalają dawać pożywienia bez uprzedniego zamówienia, lecz zrobiłem dla was wyjątek.
Podziękowałem mu i spojrzałem prosto w oczy Satiszowi. Był głęboko poruszony i spuścił oczy w milczeniu ze skruchą. Gdy podano nam obiad z niesezonowymi owocami manga, zauważyłem, że apetyt mego szwagra się zmniejszył. Był oszołomiony i głęboko pogrążony w oceanie myśli. W drodze powrotnej do Kalkuty Satisz, łagodniej usposobiony, od czasu do czasu spoglądał na mnie przepraszająco, nie powiedział ani słowa od chwili, gdy zjawił się kapłan z zaproszeniem nas na obiad jakby w bezpośredniej odpowiedzi na wyzwanie Satisza. Następnego dnia po południu odwiedziłem siostrę w jej domu. powitała mnie z miłością.
- Kochany bracie - krzyknęła - cóż za cud! Wczoraj wieczór mój mąż płakał otwarcie przede mną.
- Kochana devi (bogini) - powiedział - jestem niewypowiedzianie szczęśliwy, że plan twego brata dokonał we mnie przemiany. Chcę naprawić wszystko zło, jakie ci wyrządziłem. Od dzisiejszej nocy będziemy używać naszej wielkiej sypialni tylko jako miejsca oddawania Bogu czci; twój mały pokój medytacyjny zamienimy na naszą sypialnię. Szczerze żałuję, że wyśmiewałem twego brata. Za bezwstydne swe postępowanie chcę sam się ukarać w ten sposób, że dopóki nie uczynię postępu na ścieżce duchowej, nie będę rozmawiał z Mukundą. Odtąd głęboko pragnę szukać Boskiej Matki; pewnego dnia na pewno ją znajdę!
Wiele lat później odwiedziłem swego szwagra w Delhi. Ogromnie się ucieszyłem, widząc, jak bardzo się rozwinął na drodze urzeczywistnienia siebie i został pobłogosławiony wizją Boskiej Matki. W ciągu pobytu u niego zauważyłem, że w tajemnicy Satisz większą część każdej nocy spędza na pobożnej medytacji, chociaż poważnie cierpiał z powodu choroby, a w ciągu dnia zajęty był w biurze.
Naszła mnie myśl, że życie mego szwagra nie będzie długie. Roma musiała czytać w moich myślach.
- Kochany bracie - powiedziała - ja jestem zdrowa, ale mój mąż jest chory. Mimo to chcę, abyś wiedział, że jako oddana żona hinduska zamierzam umrzeć pierwsza. (Hinduska żona wierzy, że jest to oznaką duchowego postępu, jeśli umiera przed swym mężem; jest to dowodem jej lojalnego służenia mu, czyli "śmierci w zaprzęgu".)
- Nie upłynie dużo czasu, zanim ja odejdę.
Choć byłem zaskoczony tymi złowieszczymi słowy, dostrzegłem Jednak sedno prawdy. Znajdowałem się w Ameryce, gdy w rok po swojej przepowiedni siostra moja umarła. Najmłodszy mój brat "isznu powiadomił mnie o szczegółach.
- W dniu jej śmierci Roma i Satisz znajdowali się w Kalkucie - opowiadał Bisznu. - Rano tego dnia ubrała się w swój ślubny strój.
- Dlaczego ubrałaś się tak niezwykle? - zapytał Satisz.
- To jest mój ostatni dzień służenia tu na tej ziemi - rzekła Roma. Niedługo potem miała atak serca. Gdy syn chciał biec p0 pomoc, powiedziała:
- Synu, nie opuszczaj mnie. To się na nic nie przyda; odejdę zanim doktor zdoła przybyć. - I dziesięć minut później, trzymając ze czcią rękę swego małżonka, Roma świadomie opuściła swe ciało - szczęśliwie i bez cierpienia.
- Satisz bardzo się odosobnił po śmierci żony - opowiadał dalej Bisznu. - Pewnego dnia" spędziliśmy obaj dłuższą chwilę siedząc przed wielką fotografią Romy.
- Dlaczego się śmiejesz? - wykrzyknął nagle Satisz, jak gdyby jego żona znajdowała się w pokoju. - Sądzisz, że byłaś zręczniejsza odchodząc przede mną. Pokażę ci,, że nie możesz długo pozostawać z dala ode mnie. Wnet połączę się z tobą.
Chociaż w tym czasie Satisz całkowicie wyzdrowiał ze swej choroby i cieszył się bardzo dobrym zdrowiem, umarł wkrótce po tej niezwykłej rozmowie przed fotografią, i to bez widocznej przyczyny.
Tak proroczo odeszła moja najstarsza siostra Roma i jej mąż Satisz - on, który ze zwykłego światowego człowieka zmienił się w Dakszineswar w milczącego świętego.
ROZDZIAŁ 23
Uzyskuję uniwersytecki stopień
- Lekceważy pan swe zadania z zakresu filozoficznej lektury. Zapewne liczy pan, że z pomocą nie wymagającej pracy "intuicji" uda się przejść przez egzaminy. Jeśli jednak nie przyłoży się pan w należyty sposób do pracy, to nie ukończy pan tego kursu.
Profesor D. C. Ghoshal w seramporskim kolegium przemawiał do mnie surowo. Gdybym przepadł przy ostatecznej pracy pisemnej u niego, nie mógłbym być dopuszczony do końcowych egzaminów. Takie są wymagania Uniwersytetu w Kalkucie, do którego Kolegium w Seram-pore należało jako jedna z filii. W uniwersytecie hinduskim student, który nie ma zaliczonego jednego przedmiotu, musi w roku następnym poddać się na nowo egzaminowi ze wszystkich przedmiotów.
Asystenci w Kolegium traktowali mnie zwykle z uprzejmością, nie pozbawioną odcienia ironicznej tolerancji. "Mukunda jest trochę oszołomiony religią". Oceniając mnie w ten sposób, oszczędzali mi taktownie kłopotów odpowiadania na pytania w czasie zajęć szkolnych; byli oni przekonani, że przy końcowych pracach pisemnych zostanę wyeliminowany z listy kandydatów do uniwersyteckiego stopnia. Urobiony wśród moich kolegów sąd o mnie wyrażał się w nadanym mi przez nich przezwisku: "Zwariowany mnich".
W celu unicestwienia groźby profesora Ghoshala wpadłem na pewien pomysł. Gdy już miały być publicznie ogłoszone wyniki końcowych prac, poprosiłem jednego z kolegów, aby mi towarzyszył do gabinetu profesora.
- Chodź ze mną, potrzebuję świadka - powiedziałem do kolegi. - Będę bardzo zawiedziony, jeśli nie uda mi się wyprowadzić asystenta w pole.
Profesor Ghoshal, gdy zapytałem o stopień, jaki uzyskała moja Praca, potrząsnął przecząco głową.
- Nie ma pana na liście tych, co przeszli egzamin pomyślnie --wypowiedział z tryumfem. Szukał w wielkim stosie na biurku. -- --Pańskiej pracy tu w ogóle nie ma; tak czy owak przepadł pan z powodu niezgłoszenia się do egzaminu.
Roześmiałem się: - Zgłosiłem się, panie profesorze. Czy mogę przejrzeć tę stertę?
Profesor, zakłopotany, pozwolił; szybko odnalazłem swą pracę, na której przezornie nie umieściłem żadnego znaku rozpoznawczego oprócz mego numeru rejestracyjnego. Asystent, nie ostrzeżony "czerwoną płachtą" mojego nazwiska, wysoko ocenił moje odpowiedzi, chociaż nie były upiększone cytatami. (Muszę tu oddać prof. Ghoshalowi sprawiedliwość, przyznając, że stosunki między nami były napięte nie z jego winy, lecz wyłącznie z powodu mych absencji na wykładach. Prof. Ghoshal był i jest wybitnym naukowcem o wielkiej filozoficznej wiedzy. W późniejszych latach doszliśmy do serdecznego porozumienia).
Zrozumiawszy mój wybieg, teraz on zagrzmiał: - Całkiem zwykły traf! - I dodał z nadzieją: - Na pewno przepadnie pan przy egzaminach na końcowy stopień.
Jeśli chodzi o prace z innych przedmiotów, wziąłem nieco lekcji w szczególności od mego drogiego przyjaciela i kuzyna, Prabhasa Czandry Ghose'a, 93 syna mego stryja Sarady. Potykając się boleśnie przeszedłem jednak szczęśliwie, z najniższymi ocenami, przez wszystkie końcowe próby.
Teraz, po czterech latach kolegium, zostałem dopuszczony do egzaminów na stopień A, B. Mimo to nie miałem nadziei. Końcowe egzaminy w Kolegium w Serampore były dziecinną zabawką w stosunku do wymagań Uniwersytetu w Kalkucie na stopień A i B. Niemal codzienne wizyty u Sri Jukteswara mało pozostawiały mi czasu na odwiedzanie kolegium. Tam raczej moja obecność niż nieobecność wywoływała u mych kolegów okrzyki zdumienia!
Codziennym moim zwyczajem było wyjeżdżać z domu na rowerze około godziny dziewiątej trzydzieści rano. W jednej ręce trzymałem jako dar dla mego guru trochę kwiatów z ogrodu mego pensjonatu "Panthi". Witając mnie uprzejmie Mistrz zapraszał mnie na obiad. Z reguły żwawo to przyjmowałem, zadowolony, że mogę na jeden dzień odsunąć myśl o kolegium. Po godzinach spędzonych u Sfl Jukteswara na słuchaniu jego niezrównanej mądrości lub na pomaganiu w spełnianiu obowiązków w aszramie odjeżdżałem koło północy z niechęcią do "Panthi". Niekiedy szczęśliwy pozostawałem u mego guru na całą noc, tak dalece zaabsorbowany rozmową z nim, że zaledwie zauważyłem, iż ciemność nocy zamienia się w świt.
Pewnej nocy koło godziny jedenastej, gdy wkładałem swe obuwie (w pustelni indyjskiej uczeń zawsze zdejmuje obuwie) przygotowują0 się do odjazdu w stronę pensjonatu, Mistrz zapytał mnie poważnie-
- Kiedy zaczynają się twe egzaminy na stopień A i B?
- Za pięć dni, panie.
- Spodziewam się, że jesteś do nich przygotowany.
Przeszyty niepokojem trzymałem jeden bucik w powietrzu. - Panie - protestowałem - wiesz, jak mijały moje dni, raczej z tobą niż z profesorami. W jaki sposób mógłbym się teraz zmusić, żeby przystąpić do tych trudnych egzaminów?
Oczy Sri Jukteswara spoczywały na mnie przenikliwie. - Musisz do nich przystąpić. - Ton jego był chłodno stanowczy. - Nie możemy dać twemu ojcu i innym krewnym powodu do krytykowania pierwszeństwa, które dajesz swemu życiu w aszramie. Toteż przyrzeknij mi, że zjawisz się na egzaminach i będziesz odpowiadał najlepiej jak potrafisz.
Łzy nieposkromione spływały mi po twarzy. Wydawało mi się, że rozkaz Mistrza jest nierozumny i że jego interwencja jest co najmniej spóźniona.
- Zjawię się, skoro sobie tego życzysz, panie - powiedziałem wśród łkania. - Nie ma już jednak czasu na właściwe przygotowanie. - Szeptem wymamrotałem: - W odpowiedzi na pytania będę wypełniał arkusze twymi naukami.
Gdy następnego dnia wszedłem do pustelni o zwykłej godzinie, sprezentowałem bukiet w nieco żałobno-uroczystym nastroju. Sri Jukteswar roześmiał się na widok mego zatroskanego wyglądu.
- Mukunda, czy zawiódł cię Pan kiedyś przy egzaminach lub przy innej sposobności?
- Nie, panie - odpowiedziałem ciepło. Pełne wdzięczności wspomnienia napłynęły żywą falą do mej pamięci.
- Nie lenistwo, lecz gorąca miłość do Boga powstrzymała cię od szukania zaszczytów w Kolegium - rzekł Mistrz życzliwie. Po chwili milczenia zacytował: "Szukajcie najpierw Królestwa Bożego i sprawiedliwości Jego, a to wszystko będzie wam przydane" (Mateusz 6:33).
Po raz tysięczny poczułem, że w obecności Mistrza brzemię moje staje się lekkie. Gdy skończyliśmy wczesny obiad, Mistrz poddał mi myśl powrotu do "Panthi".
- Czy twój przyjaciel, Romesz Czandra Dutt, mieszka jeszcze w Pensjonacie?
- Tak, panie!
- Spotkaj się z nim; Pan natchnie go, aby ci pomógł przy tarninach.
- Bardzo chętnie, panie; ale Romesz jest bardzo zajęty. Jest on reprezentantem naszej klasy i odbywa trudniejszy kurs niż inni.
Mistrz rozwiał moje wątpliwości. - Romesz znajdzie czas dla ciebie. A teraz idź już.
Pojechałem na rowerze z powrotem do "Panthi". Pierwszą osobą jaką spotkałem na dziedzińcu pensjonatu, był właśnie uczony Romesz Jak gdyby dni jego były całkiem wolne, zgodził się uprzejmie na moja nieśmiałą prośbę.
- Naturalnie, jestem na twe usługi. - W ciągu tegoż popołudnia i następnych dni spędził on wiele godzin na przygotowaniu mnie z różnych przedmiotów.
- Jestem przekonany - oświadczył mi - że wiele pytań z literatury angielskiej będzie się obracać wokół marszruty Child Harolda. Musisz mieć natychmiast atlas.
Co tchu pospieszyłem do domu mego stryja Sarady i pożyczyłem atlas. Romesz wyznaczył na mapie Europy miejsca, które odwiedził romantyczny podróżnik Byrona.
Dokoła nas zebrało się kilku kolegów, aby posłuchać. - Romesz źle ci radzi - krytykował jeden z nich pod koniec spotkania.
- Zwykle tylko pięćdziesiąt procent pytań dotyczy książek; druga połowa odnosi się do biografii autorów.
Gdy następnego dnia zasiadłem do egzaminu z literatury angielskiej, już pierwszy rzut oka wywołał łzy wdzięczności, które zwilżyły papier przede mną. Dyżurujący kolega podszedł do mego stolika i wyraził życzliwe zainteresowanie.
- Mój guru mi powiedział, że Romesz mi pomoże - wyjaśniłem.
- Spójrz: te same pytania, które mi podyktował Romesz, znajdują się tu na arkuszu egzaminacyjnym! Na szczęście dla mnie w tym roku jest bardzo mało pytań o autorów angielskich, których życie jest okryte dla mnie głęboką tajemnicą!
Pensjonat mój podniósł wrzawę, gdy powróciłem. Chłopcy, którzy szydzili z metody Romesza, spoglądali na mnie ze czcią, ogłuszając mnie niemal swoimi gratulacjami. W ciągu tygodnia egzaminów spędziłem wiele godzin z Romeszem, który formułował prawdopodobne według niego pytania profesorów. Dzień za dniem pytania Rorne-sza pojawiały się niemal w tej samej postaci na arkuszach egzaminacyjnych.
Szeroko krążyła po Kolegium wieść, że dzieje się coś w rodzaju cudu i że prawdopodobny jest sukces roztargnionego "zwariowanego mnicha". Nie starałem się wcale taić faktów związanych z tyw1 wypadkiem. Profesorowie miejscowi nie mogli zmienić pytań ustalonych przez Uniwersytet w Kalkucie.
Zastanawiając się nad egzaminem z literatury angielskiej, spostrzegłem pewnego poranku, że popełniłem poważny błąd. Jedna grupa pytań podzielona była na dwie części: A lub B i C lub D. Zamiast odpowiedzieć na jedno pytanie z każdej części, przeoczyłem zajęcie się częścią drugą. Najlepszy wynik za to wypracowanie mógł wynieść 33 punkty, czyli o trzy punkty mniej niż wymagane minimum 36 punktów. Pospieszyłem do Mistrza i przedstawiłem Mu swe zmartwienie.
- Panie, popełniłem niewybaczalny błąd. Nie zasługuję na błogosławieństwo Boże za pośrednictwem Romesza; jestem całkiem niegodny.
- Głowa do góry, Mukunda. - Ton Sri Jukteswara był lekki.
Wskazał mi na błękitne sklepienie niebios. - Prędzej słońce zamieni swe miejsce z księżycem, niż ty nie zdobędziesz swego stopnia!
Opuściłem pustelnię w bardziej pogodnym usposobieniu, chociaż logicznie wydawało mi się to niepojęte, w jaki sposób mógłbym nie przepaść. Spoglądałem raz i drugi na niebo; Pan Dnia jaśniał spokojnie na swej zwykłej orbicie!
Gdy dotarłem do "Panthi", usłyszałem uwagę jednego z kolegów:
- Właśnie się dowiedziałem, że w tym roku po raz pierwszy obniżono ilość wymaganych punktów z literatury angielskiej.
Wpadłem do pokoju tego chłopca z takim impetem, że spojrzał na mnie zaniepokojony. Wypytywałem go z przejęciem.
- Długowłosy mnichu - powiedział śmiejąc się - skąd tak nagłe u ciebie zainteresowanie sprawami szkolnymi? Dlaczego krzyczysz o jedenastej godzinie? Ale to prawda, że ilość potrzebnych punktów z literatury angielskiej obniżono do 33.
W kilku radosnych skokach znalazłem się w swoim pokoju, gdzie upadłem na kolana i wielbiłem matematyczną doskonałość Ojca Niebieskiego.
Każdego dnia przenikała mnie dreszczem świadomość duchowej obecności, która - jak czułem to wyraźnie - kierowała mną za Pośrednictwem Romesza. W związku z egzaminem z bengalskiego zdarzył się znamienny fakt. Romesz, który mało się zajmował tym Przedmiotem, zatrzymał mnie pewnego poranku, gdy wychodziłem Pensjonatu, aby udać się na egzamin.
-Romesz cię woła - powiedział do mnie niecierpliwie kolega.
- nie wracaj się, bo się spóźnimy, zwracając uwagi na tę radę, pobiegłem z powrotem do domu.
- Egzaminy z bengalskiego - rzekł do mnie Romesz - przychodzą zwykle łatwo naszym bengalskim chłopcom. Doszła mnie jednak pogłoska, że tego roku profesorowie planują rzeź studentów i będą pytać ze starożytnej naszej literatury. - Przyjaciel mój opowiedział mi więc krótko dwa zdarzenia z życia Yidyasagara, sławnego filantropa.
Podziękowałem Romeszowi i szybko pojechałem na rowerze do Kolegium. Okazało się, że arkusz egzaminacyjny z bengalskiego zawiera dwa zadania. Pierwsze z nich brzmiało: "Opisz dwa przykłady miłosierdzia Yidyasagara". Gdy przeniosłem na papier opowiadanie, które dopiero co poznałem, dziękowałem szeptem Bogu, że posłuchałem wezwania Romesza w ostatniej minucie. Gdybym nie znał dobroczynności Yidyasagara wobec ludzkości (włącznie ze mną samym), nie zdałbym egzaminu z bengalskiego. Padłszy z jednego przedmiotu, byłbym zmuszony powtarzać za rok egzaminy ze wszystkich przedmiotów. Perspektywa taka była, rzecz zrozumiała, przerażająca.
Jako drugie zadanie odczytałem: "Napisz w języku bengalskim szkic o życiu człowieka, który wywarł na tobie największy wpływ". Uprzejmy czytelniku, nie potrzebuję cię chyba zapewniać, kogo obrałem za swój temat. Gdy stronę za stroną wypełniałem pochwałą swego guru, uśmiechałem się, widząc, że spełnia się moja wymruczana zapowiedź: "Wypełnię arkusze twymi naukami"!
Nie czułem potrzeby trudzenia Romesza pytaniami z kursu filozofii. Polegając na długiej nauce u Sri Jukteswara, spokojnie odłożyłem podręczniki. Najwyższą ocenę ze wszystkich prac otrzymała praca z filozofii. Uzyskane wyniki ze wszystkich innych przedmiotów w sam raz czyniły zadość wymaganiom.
Z przyjemnością notuję fakt, że mój uczynny przyjaciel Romesz uzyskał dla siebie stopień Cum Lauda.
Ojciec uśmiechał się z radości przy mej promocji: - Nie spodziewałem się tego, Mukundo! - wyznał. - Spędzałeś tak dużo czasu u swego guru.
W ciągu szeregu lat nie miałem pewności, czy kiedykolwiek doczekam się tego dnia, o'd którego tytuł naukowy będzie mógł towarzyszyć memu nazwisku. Rzadko używam tego tytułu bez uświadomienia sobie, że jest on boskim darem, danym mi z przyczyn nie całkiem dla mnie jasnych. Nieraz słyszę od ludzi, którzy uzyskali uniwersytecki stopień, że z nagromadzonych przez nich wiadomości bardzo niewiele pozostaje w ich pamięci po uzyskaniu dyplomu. To wyznanie pociesza mnie trochę, jeśli chodzi o me akademickie braki-
Owego czerwcowego dnia 1914 roku, kiedy to otrzymałem mój stopień na Uniwersytecie w Kalkucie, ukląkłem u stóp swego guru i dziękowałem mu za wszystkie błogosławieństwa spływające z jego życia na moje94
ROZDZIAŁ 24
Zostaję mnichem Zakonu Swamich
- Mistrzu, mój ojciec wyraził życzenie, abym objął stanowisko w Kompanii Kolei Bengalsko-Nadżpurańskiej, ale ja stanowczo odmówiłem. - Z wyrazem nadziei dodałem: - Panie, czy nie zechcesz mnie uczynić mnichem Zakonu Swamich? - Spoglądałem na mego guru prosząco. W ciągu poprzednich lat Mistrz odrzucał te, prośbę w celu przekonania się o sile mej decyzji. Tym razem jednak uśmiechnął się łaskawie.
- Bardzo dobrze. Jutro wtajemniczę cię w Zakon Swamich.
I dodał spokojnie: - Cieszę się, że wytrwałeś w swym pragnieniu zostania mnichem. Lahiri Mahasaya często mówił: Jeśli nie zapraszasz Boga, aby był twym gościem w lecie, to nie zechce On przyjść do ciebie w zimie twego życia.
- Drogi Mistrzu, nie mogłem się nigdy zachwiać co do swego celu, jakim było wstąpienie do Zakonu Swamich na twój wzór.
Uśmiechnąłem się do niego z bezgranicznym uczuciem.
"Kto bez żony jest, stara się o to, co jest Pańskiego, jakby si? podobać Bogu. A który z żoną jest, troszczy się o sprawy tego świata, o to, jak by się się podobać żonie" (l Korynt. 7, 32-33). Analizowałem życie wielu mych przyjaciół, którzy poddawszy się duchownej dyscyplinie, potem się ożenili. Rzuceni na morze świeckich obowiązków, zapominali o swym postanowieniu głębokiej medytacji.
Wyznaczyć Bogu drugie miejsce w swym życiu było dla mnie nie do pojęcia. Chociaż jest On jedynym właścicielem kosmosu, obdarzającym nas w milczeniu swymi darami życie za życiem, to tyj*0 jeden istnieje podarunek, który człowiek może Mu dać w zannan
- swą miłość. Stwórca, zadając sobie nieskończony trud, aby z tajemnicy okryć swą obecność w każdym atomie, mógł mieć tyłko jeden motyw: żywe pragnienie, aby ludzie szukali Go z własnej Jakąż aksamitną rękawiczką najwyższej pokory okrył on żelazną r? swej wszechmocy! Następny dzień należał do najbardziej pamiętnych w mym życiu. Był to, pamiętam, słoneczny czwartek w lipcu 1914 roku, w tym tygodni po uzyskaniu przeze mnie uniwersyteckiego stopnia. Na wewnętrznym balkonie seramporskiej pustelni Mistrz zanurzył nowy kawałek białego jedwabiu w ochrowej farbie, tradycyjnym kolorze Zakonu Sarnich. Gdy materiał wysechł, guru ułożył go na mnie, jako szatę wyrzeczenia.
- Pewnego dnia - mówił - udasz się na Zachód, gdzie chętniej się nosi jedwab. Toteż jako symbol wybrałem dla ciebie ten materiał jedwabny zamiast tradycyjnego bawełnianego.
W Indii, gdzie mnisi kierują się ideałem ubóstwa, swami ubrany w jedwab stanowi niezwykły widok. Wielu jednak joginów nosi szaty z jedwabiu, który lepiej chroni subtelne prądy ciała niż bawełna.
- Odczuwam niechęć do ceremonii - powiedział Sri Jukteswar
- uczynię cię więc swamim w sposób bidwat (bez ceremonii).
Bibidisa czyli pełny obrzęd przyjęcia do Zakonu Swamich obejmuje ceremonię ognia, podczas której wykonuje się symboliczny obrzęd pogrzebowy. Fizyczne ciało ucznia przedstawia się w nim symbolicznie jako martwe, gdyż spala się w ogniu mądrości. Nowego swamiego wita się pieśnią: Ten Atma jest Brahmą (dosłownie: "Ta dusza jest Duchem". Najwyższy Duch, Niestworzony, jest całkiem nieuwarunkowany - nett, neti (nie to, nie to), często jednak mówi się o Nim w Wedancie jako o Sat-Czit-Anandzie czyli Bycie-Inteligencji-
-Szczęśliwości) lub Ty jesteś Tym, lub Jam jest Nim. Sri Jukteswar jednak zgodnie ze swym umiłowaniem prostoty pominął wszystkie formalne obrzędy i tylko poprosił mnie o wybranie dla siebie nowego imienia.
- Daję ci przywilej wybrania go - rzekł uśmiechając się.
- Yogananda - odpowiedziałem po chwili namysłu. Imię to oznacza dosłownie: szczęśliwość (anandd) przez boskie zjednoczenie (Joga).
- Niech tak będzie. Zapominając rodowego imienia i nazwiska Mukundy Lal Ghosa będziesz się odtąd nazywał Yogananda z odgałęzienia Giri Zakonu Swamich.
Gdy klęcząc przed Sri Jukteswarem usłyszałem po raz pierwszy, że wypowiada on moje imię, serce moje wezbrało wdzięcznością. Z jakąż żywością i jak nieznużenie pracował on, aby pewnego dnia chłopiec przeobraził się w mnicha Yoganandę! Radośnie zaśpiewał kilka zwrotek z długiej sanskryckiej Pieśni Pana Siankary:ja rozum, ani umysł, indywidualność czy uczucie, niebem, ni ziemią czy metalem.
Jam jest Nim, jam jest Nim, Szczęśliwym Duchem, jestem Nimi
Nie mam urodzenia, śmierci ani kasty;
Nie mam ojca ani matki.
Jestem Nim, jestem Nim. Szczęśliwym Duchem, jam jest Nim!
Ponad lotami wyobraźni bez kształtu trwam.
Przenikając członki wszelkiego życia;
Nie boję się więzów; jam wolny, zawsze wolny!
Jam jest Nim, jam jest Nim, Szczęśliwym Duchem, jestem Nim!
Każdy swami należy do starożytnego zakonu mnichów, zorganizowanego w obecnej jego formie przez Siankarę (czasem nazywa się go Siankaraczarią. Aczaria oznacza "religijnego nauczyciela". Data życia Siankary jest przedmiotem sporu uczonych. Kilka zapisków wskazuje, że ten niezrównany monista żył od 510 do 478 roku przed Chr., zachodni historycy lokują jego życie na koniec ósmego stulecia po Chr. Czytelnicy interesujący się sławnym jego wykładem o Brahma Sutrach znajdą staranny jego przekład angielski w dziele: Paul Deussen, System ofthe Yedanta, Chicago, Open Court Publ. Co. 1912. Krótkie wyjątki z jego pism znajdują się w Selected Works of Shankaracharya Matesam and Co., Madras). Ponieważ jest to regularny zakon o nieprzerwanej linii świętych jego następców, działających jako kierownicy zakonu, nikt nie może nadać tytułu swamiego. W sposób prawidłowy można go uzyskać tylko od innego swamiego, w ten sposób wszyscy mnisi wyprowadzają swój duchowy rodowód od jednego wspólnego guru, Adi (pierwszego) Siankaraczary. Dzięki ślubom ubóstwa, czystości i posłuszeństwa wobec duchowego nauczyciela wiele katolickich zakonów jest podobnych do Zakonu Swamich.
Jako dodatek do nowego imienia, kończącego się zwykle na ananda, swami przyjmuje dodatkowy tytuł, który określa jego formalną przynależność do jednego z dziesięciu odgałęzień Zakonu Swamich. Do tych dasanamis czyli dziesięciu przydomków należy Giń (góry), d° którego przynależał Sri Jukteswar, a stąd i ja także. Inne odgałęzienia to Sagara (morze), Bharati (ląd), Aranya (las), Puri (droga), TirW (miejsce pielgrzymek), i Saraswati (mądrość natury).
Nowe imię swamiego ma zatem podwójne znaczenie i reprezentuj osiągnięcie najwyższej szczęśliwości (anandd) poprzez jakąś boś cechę lub stan - miłość, mądrość, służenie, jogę. Jego przydom wskazuje na harmonię z Naturą. ja
Ideał bezinteresownego służenia całej ludzkości oraz wyrzecz ^ się osobistych więzów i ambicji skłania większość swamich aktywnego zajmowania się humanitarną i wychowawczą działalnością w Indiach lub niekiedy w obcych krajach. Nie zwracając uwagi na żadne przesądy kastowe, wyznaniowe, klasowe, narodowe, rasowe czy płeć swami kieruje się zasadami ogólnoludzkiego braterstwa. Celem jego jest absolutna jedność z Duchem. Nasycając swą świadomość we śnie i na jawie myślą: "Jam jest Nim", wędrując odważnie po świecie, nje wiążąc się z niczym, tylko w ten sposób może uzasadnić swój tytuł swamiego czyli tego, który stara się osiągnąć zjednoczenie ze Swa czyli Jaźnią. Nie ma potrzeby dodawać, że nie każdy człowiek noszący formalny tytuł swamiego jest jednakowo szczęśliwy w osiąganiu swego wysokiego celu.
Sri Jukteswar był równocześnie swamim i joginem. Swami, będący formalnie mnichem dzięki związkowi ze starożytnym zakonem, nie zawsze jest joginem. Każdy, kto praktykuje naukową technikę kontaktowania się z Bogiem, jest joginem; może on być równie dobrze człowiekiem żonatym, jak i nieżonatym, człowiekiem świeckim, jak i związanym formalnie z jakąś religią. Swami, rzecz zrozumiała, może iść tylko drogą logiczego rozumowania, zimnego wyrzeczenia się: jogin jednak wciąga się krok za krokiem w określoną dyscyplinę, dzięki czemu ciało i umysł jego zostaje ujęte w karby, a dusza wyzwolona. Nie przyjmując niczego na wiarę lub na podstawie emocjonalnej, jogin uprawia szereg wypróbowanych ćwiczeń, które po raz pierwszy zostały wytyczone przez wczesnych riszich. We wszystkich wiekach joga stwarzała w Indiach ludzi, którzy stawali się prawdziwie wolnymi, prawdziwymi joginami Chrystusowymi.
Jak wszelką inną wiedzę, jogę można stosować w każdym klimacie 'czasie. Wysuwana przez niektórych nie znających się na rzeczy Pisarzy teoria, że joga "nie nadaje się dla ludzi Zachodu", jest całkowicie błędna i niestety powstrzymała wielu szczerych uczniów od pukania jej błogosławieństw. Joga jest metodą opanowywania natura-n^go niepokoju myśli, który obiektywnie występuje u wszystkich , zi wszelkich krajów i nie pozwala wyzwolić się ich prawdziwej uchowej naturze. Podobnie jak sztuka leczenia lub światło słoneczne Jst jednakowo sprawiedliwe i dla wszystkich dostępne, tak i joga nie przedziału między Wschodem i Zachodem. Dopóki człowiek posiadał umysł i niespokojne myśli, dopóty istnieć będzie a jogi, czyli jego opanowania.
Starożytny RisziPatandżali definiuje jogę jako "opanowanie płynności substancji myślowej". Data życia Patandżalego jest nieznana, Wielu uczonych umieszcza go w II stuleciu prz. Chr. Riszi pisali wciąż nowe traktaty o wszelkich zagadnieniach z taką wnikliwością, że upływ wieków nie zdołał pozbawić ich wartości; jednakże ku zmartwieniu historyków mędrcy ci wcale się nie starali o łączenie swej osobowości ze swymi dziełami. Wiedzieli oni, że ich życie ma tylko chwilowe znaczenie jako błysk wielkiego nieskończonego życia i że prawda jest niezależna od czasu, że nie daje się ona opatentować ani uczynić własnością. Krótki i mistrzowski jego wykład (Yoga Sutras) stanowi jeden z sześciu systemów hinduskiej filozofii. Tych sześć ortodoksyjnych systemów to: Sankhja, Joga, Wedanta, Mimamsa, Nyaya i Yaisesika. Czytelnicy o naukowych upodobaniach mogą się rozkoszować subtelnością i szerokim horyzontem starożytnych sformułowań w angielskim ujęciu w History of Indian Philosophy, T. I. Prof. Surendranatha das Gupty (Cambridge University Press, 1922). W przeciwieństwie do filozofii Zachodu każdy z sześciu systemów hinduskich zawiera nie tylko teoretyczne, ale i praktyczne nauki. W uzupełnieniu każdego możliwego zagadnienia ontologicznego formułują one sześć określonych dyscyplin mających na celu usunięcie cierpienia i osiągnięcie nieskończonego szczęścia.
Wspólną przesłanką łączącą wszystkie te systemy jest teza, iż człowiek nie może być naprawdę wolny, dopóki nie pozna ostatecznej rzeczywistości. Późniejsze Upaniszady zaliczają Sutry o jodze do sześciu systemów, jako zawierające najbardziej skuteczne metody poznania prawdy. Za pomocą praktycznych technik jogi człowiek opuszcza raz na zawsze jałowe dziedziny spekulacji i własnym doświadczeniem poznaje prawdziwy byt.
System jogi w ujęciu Patandżalego znany jest jako Ośmioraka Ścieżka. Pierwsze na niej kroki: (1) jama (moralne prowadzenie się) i (2) nyama(przestrzeganie religii) wymagają od adepta niezadawania drugim cierpienia, unikania kłamstwa, kradzieży, żądzy, przyjmowania darów (przynoszących zobowiązania) oraz czystości ciała i umysłu, pogody ducha (zadowolenia), samoopanowania i oddania się Bogu.
Następne kroki to (3) asana (właściwa postawa): kręgosłup powinien być wyprostowany, a ciało przyjąć wygodną postawę do medytacji; (4) pranajama (opanowanie prany, subtelnych prądów życiowych), (5) pratjahara (wycofanie zmysłów od zewnętrznych przedmiotów).
Ostatnie kroki stanowią właściwą jogę: (6) dharana (skupienie) y) dhyana (medytacja) i (8) samadhi (podświadome postrzeganie). Taka )&[ ośmioraka Ścieżka Jogi,9S która prowadzi człowieka do ostatecznego celu. Kaiwalja (Absolutność). Bardziej przystępnie można ją przedstawić j "zrozumienie Prawdy poza wszelkim intelektualnym pojmowaniem"
"Kto jest większy", można zapytać, "swami czy jogin?" Gdy człowiek osiąga ostateczną jedność z Bogiem, znikają różnice rozmaitych dróg. Bhagawad Gita jednak mówi, że metody jogi wszystko obejmują. Technika jej nie jest przeznaczona tylko dla niektórych typów i temperamentów, takich na przykład, które mają upodobanie do klasztornego życia; joga nie wymaga formalnego posłuszeństwa. Ponieważ nauka jogi czyni zadość powszechnej potrzebie, ma naturalne powszechne zastosowanie.
Prawdziwy jogin istnieje na świecie w poczuciu swego obowiązku; jest on w nim, jak masło na wodzie, a nie jak łatwo rozpuszczające się w wodzie mleko niezdyscyplinowania. Wypełnianie owych ziemskich obowiązków jest zaiste wyższą ścieżką, pod warunkiem jednak, że jogin hamujący rozwój umysłu wraz z jego egoistycznymi pragnieniami wypełnia swą rolę chętnego narzędzia Boga.
Istnieje obecnie pewna liczba wielkich dusz przebywających w ciałach Amerykanów, Europejczyków, czy w ogóle nie-Hindusów, które, choć nigdy nie słyszały słów jogin lub swami, są jednak prawdziwym ich uosobieniem. Dzięki ich bezinteresownemu służeniu ludzkości oraz opanowaniu namiętności i myśli, dzięki serdecznej miłości Boga czy wreszcie dzięki swej wielkiej zdolności skupienia się są w pewnym sensie joginami; sarni postawili sobie cel jogi: opanowanie siebie. Ludzie ci mogliby się wznieść nawet o wiele wyżej, gdyby znali jogę, która umożliwia bardziej świadome pokierowanie własnym umysłem i życiem.
Niektórzy powierzchowni pisarze na Zachodzie błędnie rozumieją i krytykują jogę; krytycy ci nigdy nie uprawiali jogi. Spośród wielu pochwał jogi można tu wspomnieć słowa uznania sławnego psychologa szwajcarskiego doktora Carla Gustava Junga:
"Jeśli jakaś metoda religijna rekomenduje się jako naukowa, może być pewna powodzenia u publiczności na Zachodzie. Joga czyni zadość temu postulatowi", pisze dr Jung (dr Jung uczestniczył w Indyjskim Kongresie Naukowym w 1937 r. i otrzymał doktorat honorowy Uniwersytetu w Kalkucie). "Niezależnie od uroku nowości i fascynacji rzeczy połowicznie rozumianych istnieją słuszne podstawy d° tego, aby joga miała wielu zwolenników. Umożliwia ona doświadczenia dające się kontrolować i w ten sposób zaspokaja naukową Potrzebę faktów, a ponadto dzięki swej szerokości i głębi, swemu szacownemu wiekowi, doktrynie i metodzie, które obejmują każdą fazę życia, obiecuje nieprzeczuwane możliwości.
Każde religijne lub filozoficzne ćwiczenie oznacza dyscyplinę Psychologiczną, w sensie higieny umysłowej. Różnorodne, czysto cielesne ćwiczenia jogi - oznaczają również higienę fizjologiczną, stojącą wyżej od zwykłej gimnastyki, jest ona bowiem nie tylko mechaniczna i naukowa, ale także filozoficzna; ćwicząc części ciała jednoczy je z całością ducha, jak to jest widoczne np. w ćwiczeniach pranajamy, gdzie prana jest zarówno tchnieniem jak i uniwersalną siłą kosmosu. (Dr Jung mówi tu o hatha-jodze czyli specjalnej gałęzi jogi o postawach ciała i technikach mających na celu zdrowie i długowieczność. Hatha jest użyteczna i przynosi widoczne rezultaty fizyczne, jednakże jogowie dążący do duchowego wyzwolenia mało się nią posługują). Ćwiczenia jogi są nie do pomyślenia, a także byłyby nieskuteczne bez pojęć, na których joga się opiera. Łączy ona wzajemnie czynnik cielesny z czynnikiem duchowym w wyjątkowo kompletny sposób.
Na Wschodzie, gdzie te idee i ćwiczenia się rozwinęły i gdzie nieprzerwana, trwająca kilka tysięcy lat tradycja wytworzyła niezbędne duchowe podstawy, joga, skłonny jestem wierzyć, jest doskonałą i właściwą metodą zespalania ciała i umysłu w taki sposób, aby tworzyły nie dającą się kwestionować jedność. Tego rodzaju jedność stwarza psychologiczną dyspozycję, która umożliwia intuicję wykraczającą poza świadomość".
Na Zachodzie faktycznie zbliża się dzień, w którym nauka o wewnętrznym opanowaniu siebie zostanie uznana za równie konieczną jak zewnętrzne zapanowanie nad naturą. W nowym, atomowym wieku umysły ludzkie oczyszczą się i poszerzą dzięki niezaprzeczalnej obecnie naukowej prawdzie, że materia jest w rzeczywistości koncentracją energii. Subtelniejsze siły umysłu ludzkiego muszą wyzwolić większe energie aniżeli zawarte w kamieniu i metalach, jeśli materialny atomowy olbrzym, świeżo spuszczony ze smyczy, nie ma spowodować zniszczenia świata. Bezpośrednią korzyścią wynikłą z zainteresowania ludzkości bombą atomową może być większe praktyczne zainteresowanie i zajęcie się nauką jogi, bezpieczną i pewną , jak schron przed bombami".
ROZDZIAŁ 25
Brat Ananta i siostra Nalini
- Ananta nie może dłużej żyć; kończy się piasek karmy w klepsydrze jego życia.
Te nieubłagane słowa dotarły do wewnętrznej mej świadomości, gdy pewnego poranku siedziałem głęboko pogrążony w medytacji. Wkrótce po wstąpieniu do Zakonu Swamich odwiedziłem miejsce swego urodzenia, Gorakhpur, jako gość mego starszego brata Ananty. Nagła choroba położyła go do łóżka; pielęgnowałem go z miłością.
Uroczysta wewnętrzna zapowiedź napełniła mnie smutkiem. Czułem, że nie mogę znieść dłużej pobytu w Gorakhpur, patrząc bezsilnie jak mój brat odchodzi. Wypłynąłem z Indii najbliższym statkiem, pomimo nieprzychylnej krytyki krewnych. Popłynąłem wzdłuż Birmy i wybrzeży chińskich do Japonii. Wylądowałem w Kobe, gdzie spędziłem tylko kilka dni. Sercu memu było zbyt ciężko, abym mógł cokolwiek zwiedzać.
W powrotnej podróży do Indii okręt zatrzymał się w Szanghaju. Lekarz okrętowy, dr Misra, zaprowadził mnie do kilku sklepów z osobliwościami, gdzie wybrałem rozmaite prezenty dla Sri Juktes-wara, rodziny i przyjaciół. Dla Ananty kupiłem dużą rzeźbioną laskę bambusową. Jeszcze kupiec chiński nie zdążył mi sprzedać tej bambusowej pamiątki, gdy upuściłem ją na podłogę z okrzykiem: ^Kupiłem to dla mego kochanego, zmarłego już brata"!
Pojawiło się we mnie jasne zrozumienie faktu, że dusza jego Baśnie uniosła się wyzwolona w Nieskończone. Pamiątka ostro 1 symbolicznie złamała się podczas upadku; wśród płaczu napisałem "a powierzchni bambusu: "Dla mego kochanego Ananty, który Uszedł". Towarzysz doktor obserwował to ze sceptycznym uśmiechem.
- - Szkoda pańskich łez - powiedział. - Po cóż je wylewać, skoro nie ma pewności, że brat umarł?
Gdy okręt dotarł do Kalkuty, dr Misra ponownie mi towarzyszył mi. Najmłodszy mój brat, Bisznu, oczekiwał mnie w porcie, aby mnie
- Ja już wiem - powiedziałem do Bisznu, zanim zdołał się on odezwać - że Ananta zakończył swe życie. Proszę powiedzieć mnie i doktorowi, kiedy nastąpił jego zgon.
Bisznu podał datę, był to dokładnie ten sam dzień, w którym kupowałem pamiątki w Szanghaju.
- A jednak! - wykrzyknął dr Misra. - Nie mówcie o tym ani słowa nikomu! Profesorowie gotowi są dodać studentom medycyny jeszcze jeden rok na naukę telepatii, a studia medyczne i bez tego są dostatecznie długie!
Gdy wszedłem do naszego domu na ulicy Gurpar Road, ojciec uściskał mnie gorąco. - Przybyłeś - powiedział serdecznie. Dwie wielkie łzy stoczyły się z jego oczu. Zazwyczaj opanowany, nie okazywał mi nigdy przedtem tych oznak uczucia. Zewnętrznie surowy, ojciec posiadał wewnątrz tkliwe serce matki. We wszystkich jego poczynaniach w rodzinie widoczna była wyraźnie ta jego podwójna rodzicielska rola.
Niedługo po zgonie Ananty moja młodsza siostra Nalini została cudownie uleczona na progu śmierci. Nim jednak o tym opowiem, muszę wspomnieć o kilku fazach wcześniejszego jej życia.
Stosunki pomiędzy mną a Nalini nie układały się w dzieciństwie szczęśliwie. Byłem bardzo szczupły, a ona jeszcze szczuplejsza. Wskutek nieświadomości lub kompleksu, który dla psychiatry nie przedstawiałby trudności do rozwikłania, często dokuczałem siostrze z powodu jej trupiego wyglądu. Odcinała mi się równie brutalnie. Czasem interweniowała matka i przerywała na chwilę nasze dziecięce kłótnie łagodnym trzepnięciem mnie w ucho - jako starsze ucho.
Upłynęło potem sporo czasu. Nalini wyszła za mąż za młodego kalkuckiego lekarza, Panczanona Bose'a. Otrzymał on od ojca hojny posag, zapewne (jak powiedziałem siostrze) jako rekompensatę dla pana młodego za związanie się z ludzką tyczką od fasoli.
W odpowiednim czasie odbyły się skomplikowane obrzędy małżeństwa. W weselny wieczór przyłączyłem się do dużej, wesołej grupy krewnych znajdujących się w salonie naszego mieszkania w Kalkucie. Pan młody, razem z Nalini u swego boku, siedział oparty o ogromną złoto-brokatową poduszkę. Wspaniałe purpurowe sań (pięknie udra-powana szata kobiety hinduskiej) nie mogło, niestety, zakryć w całości kanciastości panny młodej. Schowałem się za poduszkę mego nowego szwagra i zacząłem przyjaźnie stroić do niego różne miny. Nie widział on wcale Nalini aż do dnia ceremonii ślubnej, kiedy wreszde dowiedział się, co wygrał na matrymonialnej loterii.
Czując moją przyjaźń, dr Bose nieznacznie wskazał na Nalini i szepnął mi do ucha: - Powiedz mi, co to jest?
- Szkielet dla twoich obserwacji! - odpowiedziałem.
Wybuchnęliśmy obaj śmiechem i tylko z trudem zachowaliśmy formy przyzwoitości towarzyskiej wobec zebranych krewnych.
Z biegiem lat dr Bose zżył się z naszą rodziną, która zawsze go wzywała, ilekroć ktoś zachorował. Staliśmy się obaj przyjaciółmi, często żartowaliśmy ze sobą, przy czym zwykle Nalini padała ofiarą naszych żartów.
- Jest to dla mnie osobliwością medyczną - powiedział raz do mnie szwagier. - Wypróbowałem na twej chudej siostrze wszystko - tran, masło, słód, ryby, mięso, jaja, środki toniczne. Pomimo to nie utyła ani o włos. - Roześmieliśmy się obaj.
W kilka dni później odwiedziłem Bose'a. Miałem sprawę krótką i niebawem wychodziłem, jak sądziłem, niezauważony przez Nalini. Gdy dochodziłem do drzwi wyjściowych, usłyszałem jej głos serdeczny, lecz rozkazujący.
- Bracie, chodź do mnie. Nie chcesz mi użyczyć ani chwili czasu, a ja chciałabym z tobą porozmawiać.
Wszedłem po schodach na górę do jej pokoju. Ku memu zdziwieniu zastałem ją we łzach.
- Kochany bracie - powiedziała - zakopmy nasz topór wojenny. Widzę, że kroczysz pewnie po ścieżce duchowego życia. Pragnę stać się podobna do ciebie pod każdym względem. - Pełna nadziei dodała: - Masz teraz krzepki wygląd, czy możesz mi pomóc? Mój mąż nie zbliża się do mnie, a ja kocham go tak bardzo! Lecz jeszcze bardziej pragnę postępu w urzeczywistnianiu Boga, nawet jeślibym miała pozostać chuda i niepociągająca. (Ponieważ większość luHzi w Indii należy do chudych, umiarkowana tusza uchodzi za Pożądaną).
Prośba jej głęboko poruszyła moje serce. Nasza nowa przyjaźń stale r°sła; pewnego dnia poprosiła mnie, aby mogła zostać moim uczniem.
- Poddaj mnie jakim chcesz ćwiczeniom. Nadzieję swą pokładam w Bogu, a nie w lekarstwach. - Zebrała naręcze różnych lekarstw i wyrzuciła do śmieci.
Dla wypróbowania jej wiary poprosiłem ją, aby całkowicie usunęła Ijwej diety ryby, mięso i jaja.
Po kilku miesiącach, w ciągu których Nalini stosowała się ściśle do wyznaczonych jej przeze mnie reguł postępowania oraz przestrzegania wielu trudności jarskiej diety, złożyłem jej wizytę.
- Siostro, przestrzegałaś sumiennie wskazań duchowych; nagroda twoja jest bliska. - Uśmiechałem się figlarnie. - Jak bardzo pulchną chcesz być: czy grubą, jak nasza ciotka, która od lat nie widziała swych stóp?
- O nie, pragnę jednak być tak gruba jak ty.
Odpowiedziałem jej uroczyście: - Dzięki łasce Boga, jak zawsze mówiłem prawdę, tak i teraz mówię prawdziwie. (Hinduskie pisma święte twierdzą, że kto zawsze mówi prawdę, rozwija w sobie zdolność zmaterializowania swych słów. Każdy rozkaz wypowiedziany z serca spełnia się w jego życiu). - Przez błogosławieństwo Boże od dnia dzisiejszego ciało twoje będzie się zmieniać; w ciągu miesiąca osiągniesz moją wagę.
Te słowa, wypowiedziane przeze mnie z serca, spełniły się. W ciągu trzydziestu dni Nalini dorównała mi w wadze. Zaokrąglone kształty uczyniły ją piękną. Mąż jej głęboko się w niej zakochał. Małżeństwo jej, które się tak niepomyślnie rozpoczęło, zmieniło się w idealnie szczęśliwe.
Po powrocie z Japonii dowiedziałem się, że w czasie mej nieobecności Nalini zachorowała na tyfus. Pospieszyłem do niej i przeraziłem się, widząc, że pozostał z niej tylko szkielet. Była nieprzytomna.
- Zanim choroba zmąciła jej umysł - opowiadał mi szwagier, - często mówiła: Gdyby tu był mój brat Mukunda, nie byłoby ze mną tak źle. - Z rozpaczą dodał: - Ani ja, ani żaden inny lekarz nie widzi nadziei. Po długich zmaganiach się z tyfusem nie opuszcza jej krwawa biegunka.
Zacząłem poruszać niebo i ziemię swymi modlitwami. Wynająwszy angielskohinduską pielęgniarkę, która całkowicie ze mną współdziałała, zastosowałem mej siostrze różne lecznicze ćwiczenia jogi. Krwawa biegunka ustała.
Lecz dr Bose potrząsnął głową ze smutkiem. - Ona po prostu nie ma już więcej krwi do stracenia.
- Wyzdrowieje - odpowiedziałem śmiało. - W ciągu siedmiu dni choroba jej zniknie.
W tydzień później zadrżałem, widząc, że Nalini otwiera oczy i patrzy na mnie z miłością, poznawszy mnie. Od tego dnia jej powro1 do zdrowia był szybki. Nie odzyskała jednak swej poprzedniej wagi. a na dodatek pozostała jej smutna pamiątka po fatalnej chorobie: JeJ nogi były sparaliżowane. Hinduscy i angielscy specjaliści orzekli, ze nie ma nadziei na usunięcie kalectwa.
Długotrwała walka o jej życie wyczerpała mnie. Udałem się doSerampore, aby poprosić Sri Jukteswara o pomoc. Gdy opowiedziłem mu o stanie Nalini, oczy jego wyraziły głębokie współczucie-
- Nogi twej siostry będą zdrowe za miesiąc. - Potem dodał: . - - Niech nosi blisko ciała opaskę z nieprzedziurawioną dwukaratową perłą, umocowaną za pomocą klamerki.
Upadłem do jego stóp z radosną ulgą.
- Panie, jesteś mistrzem; twe słowo o jej wyzdrowieniu wystarcza. Jeśli jednak tego żądasz, natychmiast postaram się dla niej o perłę.'
Guru skinął głową. - Tak, uczyń to - i zaczął opisywać zgodnie z prawdą fizyczne i umysłowe cechy Nalini, której nigdy nie widział.
- Panie - zapytałem - czy to jest astrologiczna analiza? Nie znasz przecież dnia ani godziny jej urodzenia.
Sri Jukteswar uśmiechnął się. - Istnieje głębsza astrologia niezależna od danych kalendarza i od godzin. Każdy człowiek jest cząstką Stwórcy, czy Kosmicznego Człowieka, posiada on tak samo ciało niebieskie jak ziemskie. Oko ludzkie widzi formę fizyczną, lecz oko wewnętrzne przenika głębiej, nawet do uniwersalnego prawzoru, którego integralną i indywidualną częścią jest każdy człowiek.
Powróciłem do Kalkuty i kupiłem perłę dla Nalini. Perła i inne klejnoty, podobnie jak metale i rośliny, przyłożone bezpośrednio do ludzkiej skóry wywierają na fizyczne komórki ciała wpływ elektromagnetyczny. Ciało zawiera węgiel i rozmaite pierwiastki metaliczne, ' Ftore obecne są również w roślinach, metalach i klejnotach. Odkrycia riszich w tej dziedzinie znajdą kiedyś bez wątpienia potwierdzenie ze strony fizjologów. Wrażliwe ciało człowieka ze swymi elektrycznymi prądami jest ośrodkiem wielu niezbadanych jeszcze tajemnic.
Chociaż klejnoty i metalowe opaski mają dla ciała leczniczą wartość, Sri Jukteswar zalecał je z innej przyczyny. Mistrzowie nigdy nie życzą sobie uchodzić za wielkich lekarzy: tylko Bóg uzdrawia. Dlatego święci często w rozmaity sposób pokornie osłaniają swe władze, które uzyskali od Pana. Człowiek zazwyczaj pokłada zaufanie w rzeczach dotykalnych; toteż gdy do mego guru przychodzili różni ludzie z prośbą o wyleczenie, wówczas w celu wzmocnienia ich wiary oraz odwrócenia ich uwagi od siebie radził im, aby nosili opaskę lub klejnot. Oprócz swych przyrodzonych możliwości leczniczych opaski 1 Klejnoty posiadały także ukryte duchowe błogosławieństwo Mistrza.
W miesiąc później sparaliżowane nogi Nalini były już całkiem wyleczone.
Siostra prosiła mnie, abym wyraził memu guru serdeczną jej dzięczność. Mistrz wysłuchał podziękowania w milczeniu. Gdy miałem odejść, wyraził swoją opinię:
- Wielu lekarzy powiedziało twej siostrze, że nie może mieć dzieci Zapewnij ją, że w ciągu kilku lat urodzi dwie córeczki.
W kilka lat później ku wielkiej swej radości Nalini urodziła dziewczynkę, a wkrótce po niej przyszła na świat druga córka.
ROZDZIAŁ 26 Nauka Krija-Jogi
Wspominana tak często na tych stronach nauka krija-jogi stała się we współczesnych Indiach szeroko znana dzięki pośrednictwu Lahiri Mahasayi, który był guru mego guru. Sanskrycki źródłosłów wyrazu krija oznacza kri - czynić, działać i przynosić skutek; ten sam źródłosłów znajduje się w słowie karma, oznaczającym naturalną zasadę przyczyny i skutku. Krija-joga jest zatem "zjednoczeniem (joga) z Nieskończonym przez pewne działanie lub rytuał". Jogin, który wiernie stosuje jej technikę, uwalnia się stopniowo od karmy, czyli powszechnego łańcucha przyczynowości.
Z powodów pewnych starożytnych zakazów jogi nie mogę dać na tych stronach pełnego opisu krija-jogi, gdyż książka ta przeznaczona jest dla szerokiej publiczności. Właściwej techniki należy się uczyć z kriabanu czyli krija-jogi; w tym miejscu musi wystarczyć ogólna informacja.
Krija-joga jest prostą psychofizyczną metodą, dzięki której krew ludzka ulega odwęglaniu i ponownemu nasyceniu tlenem. Atomy dodatkowego tlenu przeobrażają się w prąd życia, który odmładza mózg i centra kręgosłupa. (Znany uczony dr George W. Crile z Cleveland opisywał w 1940 r. na zebraniu Amerykańskiego Towarzystwa Popierania Rozwoju Nauki eksperymenty dowodzące, że wszystkie tkanki ciała są elektrycznie ujemne, wyjąwszy mózg i tkanki systemu nerwowego, które są elektrycznie dodatnie, ponieważ wchłaniają prędzej ożywczy tlen). Hamując proces zwiększania się ilości zatrutej krwi, jogin potrafi zwolnić lub powstrzymać proces rozkładu tkanek; jogin zaawansowany przekształca swe komórki w czystą energię. Eliasz, Jezus, Kabir i inni prorocy byli także mistrzami w posługiwaniu się krija-jogą lub inną podobną techniką, dzięki której według swej woli mogli dematerializować swe ciało.
Krija-joga jest starożytną nauką. Lahiri Mahasaya otrzymał ją od swego guru Babadżi, który na nowo odkrył i objaśnił technikę, utraconą w mrocznych wiekach.
- Krija-joga, którą za twym pośrednictwem daję światu w tym dziewiętnastym stuleciu - powiedział Babadżi do Lahiri Mahasayi
- jest kontynuacją tej samej nauki, którą przed tysiącami lat Kriszna przekazał Ardżunie, a która potem była znana Patandżalemu oraz Chrystusowi, św. Janowi, św. Pawłowi i innym uczniom. •
Kriszna, największy prorok Indii, tak mówi w Bhagawad-Gicie o krija-jodze: "Składając dech w ofierze wydechowi oraz ofiarowując wydech wdechowi, jogin neutralizuje oba te tchnienia; wyzwala w ten sposób z sercem siłę życia i poddaje ją swej władzy" (Bhagawad Gita IV: 29). Inaczej mówiąc, jogin wstrzymuje rozkład w ciele przez zabezpieczenie i dodatkową dostawę prany (siły życia), przez uspokajanie pracy płuc i serca, a także wstrzymywanie w ciele mutacji wzrostu przez opanowanie apana (prądu eliminującego). Neutralizując tak rozkład i wzrost, jogin uczy się kontrolować siły życiodajne.
Kriszna również mówi (Bhagawad Gita, IV: 1-2), że on sam w poprzedniej inkarnacji przekazał niezniszczalną jogę starożytnemu iluminatowi Wiwaswatowi, który z kolei podał ją wielkiemu prawodawcy - Manu. Ten z kolei nauczył jej Ikshawaku, ojca słonecznej, bohaterskiej dynastii Indii. Przekazywana w ten sposób od jednego do drugiego ta królewska joga strzeżona była przez riszich aż do nadejścia materialistycznych czasów.98 Potem z powodu obowiązującej kapłanów tajemnicy oraz zobojętnienia ludzi święta wiedza stała się stopniowo całkiem niedostępna.
Starożytny mędrzec Patandżali, wybitny przedstawiciel jogi, wspomina dwa razy o krija-jodze; napisał on: Krija-joga składa się z dyscypliny ciała, opanowania umysłu i medytacji o Aum." Patandżali mówi o Bogu jako o Kosmicznym Dźwięku Aum, który jest Twórczym Słowem, dźwiękiem Wibrującego Motoru. Nawet człowiek początkujący w jodze może wnet usłyszeć wewnętrznie cudowny dźwięk Aum. Otrzymawszy tę błogosławioną duchową zachętę uzyskuje on pewność, że w tym momencie dotyka świata Boskiego.
Patandżali mówi po raz drugi o kontrolowaniu życia czyli technice krija-jogi w sposób następujący: "Wyzwolenie może się dokonać przez pranajamę, którą można osiągnąć przez rozdzielenie wdechu i wydechu." (Aforyzmy II. 49).
Św. Paweł znał krija-jogę lub technikę bardzo do niej podobną, dzięki której mógł strumień życia wprowadzać do zmysłów lub wyłączyć. Dlatego mógł powiedzieć: "zaprawdę ,codziennie umieram dla chwały naszej, którą mam w Jezusie Chrystusie" (I Kor, 15:31)' Poprawny przekład to "nasza chwała", a nie jak się zwykle podaje "wasza chwała". Św. Paweł miał na myśli wszechobecność Chrys' tusowej świadomości. Wycofując codziennie swą cielesną siłę życia jednoczył ją przez jogę z chwałą (wieczystą szczęśliwością) Chrystusowej świadomości. W tym szczęśliwym stanie miał wyraźną świado-ńiość, że jest martwy w stosunku do zmysłowego świata mayi. -" W początkowych okresach obcowania z Bogiem (sabikalpa samadhi) świadomość człowieka pobożnego zlewa się z Duchem Kosmosu; siła życia zostaje wycofana z ciała, które wydaje się "martwe", czyli bez ruchu i sztywne. Jogin jest w pełni świadomy swego cielesnego stanu o zawieszonym tchnieniu życia. W miarę jednak jak postępuje ku wyższym stanom duchowym (nirbikalpa samadhi), obcuje z Bogiem w zwykłym stanie świadomości, bez fizycznego znieruchomienia, nawet podczas wykonywania swych obowiązków w świecie. (Kalpa oznacza czas lub eon. Sabikalpa oznacza podleganie czasowi lub zmianie: jakiś związek z prakriti czyli materią jeszcze się utrzymuje. Nirbikalpa oznacza: bezczasowy, niezmienny: jest to najwyższy poziom Samadhi).
Krija-joga jest narzędziem i umożliwia przyspieszenie ewolucji ludzkiej, tłumaczył Sri Jukteswar swym uczniom. Starożytni jogini odkryli, że tajemnica świadomości kosmicznej wiąże się ściśle z opanowaniem oddechu. Jest to wyjątkowy i nieśmiertelny wkład Indii do skarbca ludzkiej wiedzy. Siła życia, która normalnie absorbowana jest przez pracę serca, musi być uwolniona do wyższych rodzajów działania z pomocą pewnej metody uspokajania i uciszania potrzeb oddechu.
Krija-joga kieruje myślowo energię życia w taki sposób, aby się ona poruszała do góry i w dół dokoła sześciu ośrodków stosu pacierzowego (międzybrwiowy, szyjny, piersiowy, śledzionowy, pępkowy i podstawy kręgosłupa), odpowiadających dwunastu znakom gwiezdnym Zodiaku, czyli symbolicznemu Człowiekowi Kosmicznemu. Pół minuty obiegu energii dokoła wrażliwego przewodu pacierzowego człowieka powoduje subtelny postęp w jego ewolucji; te pół minuty krija-jogi równa się jednemu rokowi naturalnego rozwoju duchowego.
System astralny istoty ludzkiej z sześcioma (dwunastoma przez Polaryzację) wewnętrznymi konstelacjami, które poruszają się dokoła słońca, jakim jest wszystkowidzące oko duchowe, powiązany jest ze słońcem fizycznym i dwunastoma znakami zodiaku. Każdy człowiek Pozostaje w ten sposób pod wpływem z jednej strony wewnętrznego, a z drugiej zewnętrznego wszechświata. Starożytni riszi odkryli, że ^niskie i niebieskie środowisko posuwa człowieka naprzód po jego naturalnej drodze w dwunastoletnich cyklach. Księgi święte twierdzą Decydowanie, że człowiek potrzebuje miliona lat normalnej, wolnej od zakłóceń ewolucji, aby mógł udoskonalić swój ludzki mózl w stopniu dostatecznym do wyrażania kosmicznej świadomości.
Tysiąc ćwiczeń krija-jogi wykonanych w ciągu ośmiu godzin daje joginowi w ciągu jednego dnia równoważnik tysiąca lat naturalnej ewolucji, a 365.000 lat ewolucji w jednym roku. W ciągu trzech la( jogin uprawiający krija-jogę może w ten sposób własnym inteligent, nym wysiłkiem dokonać tego samego, co przyroda w ciągu miliona lat. Oczywiście, takiego wielkiego skrótu procesu ewolucyjnego za pomocą krija-jogi może się podjąć tylko wysoko rozwinięty jogin. Pod opieką swego guru przygotowuje on swoje ciało i mózg na przyjęcie sil wytworzonych przez intensywne ćwiczenia.
Człowiek, który stawia dopiero pierwsze kroki w krija-jodze, wykonuje swe ćwiczenia tylko dwa razy dziennie. Pewna ilość joginów osiąga wyzwolenie po sześciu, dwunastu, dwudziestu czterech lub czterdziestu ośmiu latach. Jogin, który umiera przed osiągnięciem pełnego urzeczywistnienia, niesie z sobą dobrą karmę swych dotychczasowych wysiłków i ćwiczeń krija-jogi; nowe jego życie niesie go harmonijnie ku jego Nieskończonemu celowi.
Krija-joga nie ma nic wspólnego z amatorskimi ćwiczeniami oddechowymi, których naucza pewna ilość zabłąkanych na fałszywych drogach zapaleńców. Wysiłki ich, aby siłą zatrzymać oddech w płucach, są nie tylko sprzeczne z naturą, ale i zdecydowanie nieprzyjemne. Natomiast ćwiczeniom krija-jogi od samego początku towarzyszy uczucie spokoju oraz kojące poczucie dobroczynnego działania na kręgosłup.
Starożytna technika jogi przeistacza oddech w myśl. Dzięki duchowemu postępowi człowiek może dojrzeć w oddechu akt mentalny.
Można by podać wiele przykładów obrazujących matematyczną zależność pomiędzy szybkością oddychania człowieka a odmianami stanów w jego świadomości. Człowiek, którego uwaga jest czymś całkowicie pochłonięta, jak np. przy śledzeniu krok za krokiem ściśle powiązanych ze sobą ogniw abstrakcyjnego rozumowania lub przy wykonywaniu jakiegoś trudnego fizycznego zadania, automatycznie oddycha bardzo powoli. Ustalenie się uwagi na jakimś przedmiocie zależy od powolnego oddychania; szybkiemu lub nierównemu oddychaniu towarzyszą z reguły szkodliwe stany emocjonalne: strach, żądza, gniew. Niespokojna małpa oddycha 32 razy na minutę, podczas gdy przeciętny człowiek 18 razy. Słoń, żółw, wąż i inne zwierzęta znane ze swej długowieczności oddychają wolniej aniżeli człowiek. Na przykład żółw, który może osiągnąć wiek 300 lat, oddycha tylko cztery razy na minutę.
Odświeżający efekt snu należy przypisać chwilowej nieświadomości ciała i oddychania. Człowiek śpiący staje się joginem; każdej nocy wykonuje nieświadomie rytuał jogi, polegający na wyzwalaniu się od utożsamienia się z ciałem oraz na łączeniu siły życia z uzdrawiającymi prądami w obszarze ośrodka mózgu oraz sześciu ośrodków siły w kręgosłupie. W ten sposób człowiek śpiący sięga nieświadomie do rezerwuaru kosmicznej energii podtrzymującej wszelkie życie.
Jogin, który działa według własnej woli, wykonuje ten prosty, naturalny proces świadomie, a nieświadomie jako człowiek śpiący. Człowiek uprawiający krija-jogę posługuje się swą techniką w celu odżywienia i nasycenia wszystkich fizycznych komórek czystym światłem i utrzymania ich w stanie namagnetyzowanym. W sposób celowy czyni on oddech niepotrzebnym, bez wytwarzania przy tym stanu podświadomego snu czy nieświadomości.
Dzięki krija-jodze siła życia nie zostaje zmarnowana i zużyta w organach zmysłowych, lecz zostaje zniewolona do połączenia się z powrotem z subtelniejszymi energiami centrów kręgosłupa. Dzięki temu ciało jogina oraz komórki jego mózgu zostają naelektryzowane duchowym eliksirem. W ten sposób wymyka się koniecznościom praw natury, które mogą go tylko powoli - przez środki, które dostarcza właściwe pożywienie, światło słoneczne i harmonijne myśli - doprowadzić do odległego o milion lat celu. Potrzeba dwunastu lat normalnego zdrowego życia, aby spowodować choćby małą, dającą się zauważyć zmianę w budowie mózgu, a milion lat jest niezbędne do takiego wysubtelnienia substancji mózgowej, aby mogła się w niej przejawić kosmiczna świadomość.
Rozwiązując sznur oddechu, wiążący duszę z ciałem, krija-joga przedłuża życie i rozszerza świadomość w nieskończoność. Metoda jogi przerywa zabawę przeciągania liny pomiędzy umysłem a związanymi z materią zmysłami i wyzwala człowieka pobożnego, aby mógł odzyskać swe wieczyste królestwo. Wie on, że jego rzeczywista natura nie jest związana ani z fizycznym więzieniem, ani z oddechem, który jest symbolem jego śmiertelnego niewolnictwa w stosunku do powietrza i przymusu będącego konsekwencją wymogów natury.
Introspekcja lub medytacja jest praktycznym sposobem na oddzielenie umysłu i zmysłów, związanych ze sobą siłą życia. Umysł kontemplacyjny, usiłujący powrócić do boskości, jest nieustannie odrzucany przez prądy życia ku zmysłom. Krija-joga, która przy pomocy umysłu kieruje bezpośrednio siłą życia, jest najłatwiejsza i najbardziej praktyczną drogą ku Nieskończonemu. W przeciwieństwie do powolnej, niepewnej i wyboistej drogi teologicznej, drogj wozów zaprzężonych w woły, krija-joga może być słusznie nazwana "drogą lotniczą", szybko prowadzącą ku Bogu.
Nauka jogi opiera się na empirycznym zbadaniu wszystkich form ćwiczenia skupienia i medytacji. Joga daje człowiekowi pobożnemu możliwość włączenia lub wyłączenia według swej woli prądu życia do pięciu zmysłów "telefonów": wzroku, słuchu, węchu, smaku i dotyku. Zdobywszy tę zdolność wyłączania zmysłów jogin odkrywa, że może w łatwy sposób jednoczyć swój umysł ze światem Boskim lub światem materii. Siła życia nie może go już dłużej wbrew jego woli ściągać ku ziemskiej sferze hałaśliwych wrażeń i niespokojnych myśli. Jako pan swego ciała i umysłu krija-jogin osiąga w końcu zwycięstwo nad swym "ostatnim wrogiem" - śmiercią.
"Tak żywić się będziesz śmiercią, karmiącą się ludźmi;
A gdy śmierć już martwa, nie trzeba umierać". (Szekspir - Sonet 146)
Życie zaawansowanego krija-jogina nie podlega skutkom dawnych jego czynów; kieruje nim wyłącznie sama dusza. Człowiek pobożny unika w ten sposób powolnego, ewolucyjnego kierownictwa ze strony własnych egoistycznych poczynań, dobrych i złych, oraz codziennego życia - niezdarnego i ślimaczego dla orlich serc.
Wyższa metoda życia duchowego uczyni jogina wolnym, wyzwolonym z więzienia swego ego, poznaje on smak wszechobecności. Siłą kontrastu niewola naturalnego życia zaczyna być dla niego upokarzająca. Jednakże człowiek, który przystosowuje swe życie do zwykłego ewolucyjnego porządku, nie może żądać od przyrody pośpiechu, gdyż potrzebuje ona miliona lat inkarnacyjnych maskarad, aby wreszcie poznał on swe ostateczne wyzwolenie i to w przypadku, gdy nie grzeszy przeciw prawom swej fizycznej i umysłowej natury.
Dalekosiężne metody joginów, zrywających z nawykiem utożsamiania się z ciałem fizycznym i umysłem, godne są polecenia każdemu, kto buntuje się przeciw perspektywie miliona lat. Te granice czasu odsuwają się jeszcze dalej w przypadku zwykłego człowieka, który nie żyje w harmonii z przyrodą, nie mówiąc już o harmonii duszy, lecz ugania się za sprzecznymi z naturą celami, gwałcąc w swej myśli i postępowaniu wymagania zdrowia i zdrowego rozsądku. Dla niego i dwa miliony lat nie wystarczą na osiągnięcie wyzwolenia.
Utożsamiając się ze swym ograniczonym "ja" człowiek staje na stanowisku, że to on myśli, pragnie, czuje, trawi pożywienie i utrzymu-lifsie. przy życiu; nigdy nie przypuszcza, choć wystarczyłaby chwila ^fleksji, że w codziennym swym życiu jest tylko marionetką w ręku ^wych przeszłych czynów (karmy), oraz przyrody i środowiska, 'intelektualne reakcje każdego człowieka, jego uczucia, postawy i nawyki są wyznaczone przez skutki odpowiednich dawnych przyczyn, stworzonych w tym lub dawniejszym życiu. Jednakże królewska jego dusza stoi powyżej tych wpływów. Jogin, uprawiający krija-jogę, lekceważy drobne swobody i małe prawdy codziennego życia oraz przekracza granice wszelkich złudzeń i rozczarowań, docierając do wyzwolonego bytu. Każde pismo święte głosi, że człowiek jest żywa duszą, a nie zniszczalnym ciałem; krija-joga dostarcza człowiekowi metody przekonania się o prawdziwości tej tezy.
"Zewnętrzny rytuał", pisze Siankara w swych sławnych Stu Wierszach (Century of Verses), "nie może zniszczyć niewiedzy, gdyż nie jest on z nią sprzeczny. Tylko wiedza urzeczywistniona niszczy niewiedzę... Wiedza nie może powstać w żaden inny sposób, jak tylko przez badanie. Kim jestem? Jak powstał ten świat? Kto jest jego twórcą? Jaka jest materialna przyczyna? Oto jaki rodzaj badania jest potrzebny". Intelekt nie udziela odpowiedzi na te pytania, dlatego jogini rozwinęli jogę jako technikę duchowego badania.
Krija-joga jest prawdziwym "rytuałem ognia", który często wychwala Bhagawad Gita. Oczyszczający ogień jogi przynosi wieczyste oświecenie i dlatego różni się od zewnętrznych i mało skutecznych religijnych ceremonii ognia, w których często przy akompaniamencie uroczystych śpiewów razem z kadzidłem ulega spaleniu także postrzeganie prawdy.
Zaawansowany jogin, który cały swój umysł, wolę i uczucie wstrzymuje od fałszywego utożsamiania się z cielesnymi pragnieniami oraz jednoczy swój umysł z ponadświadomymi siłami centrów kręgosłupa, żyje w świecie zgodnie z planem Boga, nie zmuszany do niczego przez bodźce przeszłości czy głupotę ludzkich motywów. Taki jogin osiąga spełnienie swego najwyższego Pragnienia, przybiwszy bezpiecznie do ostatniego portu niewyczerpanej pełni szczęścia Ducha.
Mówiąc o niezawodnej i metodycznej skuteczności jogi, Sri Kriszna wyzwala jogina w następujących słowach: "Jogin stoi wyżej aniżeli umartwiający ciało asceta, wyżej nawet aniżeli ci, co kroczą po ścieżce (dżnana-jogd) lub po ścieżce działania (karma-joga) - bądź :, uczniu Ardżuno, jpginem"! (Bhagawad Gita VI:46).
Wszystkie swe zawiłe ludzkie pragnienia i tęsknoty jogin składa w ofierze Bogu i spala je na ołtarzu całopalenia, poświęconemu jedynemu, nieporównanemu Bogu. Taką w swej istocie jest prawdziwa ceremonia ognia jogi; wszystkie przeszłe i obecne pragnienia spalają się w ogniu boskiej miłości. Płomień ostateczny przyjmuje w ofierze wszystkie ludzkie szaleństwa, a człowiek staje się w nim czysty i bez skazy.
ROZDZIAŁ 27 Założenie szkoły jogi w Ranczi
- Dlaczego odnosisz się niechętnie do pracy organizacyjnej? Pytanie Mistrza nieco mnie zaskoczyło. Rzeczywiście byłem wówczas przekonany, że każda organizacja "jest gniazdem os".
- Niewdzięczna to praca, panie - odpowiedziałem. - Cokolwiek kierownik organizacji czyni lub nie czyni jest przedmiotem krytyki.
- Czy pragniesz mieć boską czannę (twaróg) tylko dla siebie? Pytaniom Mistrza towarzyszyło poważne jego spojrzenie. - Czyż mógłbyś ty sam lub ktokolwiek inny osiągnąć przy pomocy jogi zjednoczenie z Bogiem, gdyby nie było łańcucha mistrzów o szlachetnym sercu, gotowych przekazywać swą wiedzę innym? - A potem Mistrz dodał: - Bóg jest miodem, a organizacje ulami; jedno i drugie jest niezbędne. Każda forma pozbawiona ducha jest bezużyteczna, lecz dlaczego nie miałbyś rozpocząć działalności od uli pełnych duchowego nektaru?
Rada Mistrza poruszyła mnie głęboko. Chociaż usta moje nie odpowiedziały, w piersi mojej zrodziło się niezłomne postanowienie: w granicach mych sił będę się dzielił z bliźnimi niewzruszonymi prawdami, których nauczyłem się u stóp Mistrza. "Panie", modliłem się, "niechaj twoja Miłość jaśnieje zawsze nad sanktuarium mego samoodda-nia i niech będę zdolny rozbudzać tę Miłość w sercach innych ludzi".
Już wcześniej przy pewnej okazji, zanim jeszcze wstąpiłem do zakonu, Sri Jukteswar zadał mi zaskakujące pytanie:
- W jaki sposób - powiedział - zamierzasz obejść się w star-fzym wieku bez towarzystwa żony? Czy nie widzisz, że mężczyzna będący głową rodziny spełnia rolę godną w oczach Boga nagrody?
- Panie - zaprotestowałem z niepokojem - wiesz przecie, że w tym życiu pragnę się wiązać tylko z Kosmicznym Ukochanym.
Mistrz roześmiał się tak wesoło, że zrozumiałem, iż uwagę swą
Opowiedział jedynie w celu wypróbowania mnie.
- Pamiętaj - rzekł powoli - że kto odrzuca swe obowiązki świecie, może znaleźć usprawiedliwienie tylko wtedy, gdy podejmuje jakiś inny rodzaj odpowiedzialności w stosunku do o wiele większe; rodziny.
Ideał wszechstronnego wychowania młodzieży zawsze był bliski memu sercu. Widziałem jasno nikłe wyniki zwykłego nauczania mającego na celu jedynie rozwój ciała i intelektu. W programie tego wychowania brakuje wartości moralnych i duchowych, bez których żaden człowiek nie może uzyskać szczęścia. Postanowiłem więc założyć szkołę, w której by młodzi chłopcy mogli rozwijać w sobie pełnię człowieczeństwa. Pierwszego kroku w tym kierunku dokonałem z siedmioma chłopcami w Dihika, małej osadzie wiejskiej w Bengalu.
W rok później, w 1918 r., dzięki hojności Manindra Szandra Nund'ego, maharadży Kasimbazaru, mogłem przenieść swą szybko powiększającą się grupę chłopców do Ranczi. Miasto to, znajdujące się w Bihar, około 200 mil od Kalkuty, należy do miejscowości o najzdrowszym klimacie Indii. Pałac Kasimbazarski w Ranczi przeobraził się w siedzibę nowej szkoły, którą zgodnie z wychowawczymi ideałami riszich nazwałem Brahmaczaria Widialaja.
Leśne aszramy riszich były w starożytności ośrodkami nauczania zarówno świeckiego, jak i religijnego młodzieży w Indiach.
Szkoła w Ranczi była szkołą średnią, a w programie swym miała przedmioty techniczne, handlowe i ogólnokształcące. Uczniowie uczyli się także skupienia i medytacji oraz jedynego w swoim rodzaju systemu ćwiczeń fizycznych Jogoda, którego zasady odkryłem w 1916 r.
Wiedząc, że ciało ludzkie jest podobne do baterii elektrycznej, doszedłem do wniosku, że można je ładować nową energią przez bezpośrednie działanie ludzkiej woli. Ponieważ żadne działanie łudzicie, małe czy wielkie, nie jest możliwe bez aktu woli, człowiek może odwołać się do pierwotnego motoru, jaki jest w nim, to jest do swej woli, aby przy jego pomocy odnawiać tkanki ciała bez uciążliwego aparatu lub mechanicznych ćwiczeń. Toteż uczyłem młodzież w Ran-czi prostych technik Jogody, dzięki którym siła życia skupiona w rdzeniu przedłużonym (medulla oblongatd) może być świadomie i momentalnie odnawiana z nieograniczonych zasobów energii kos-"micznej.
Chłopcy reagowali na te ćwiczenia znakomicie, rozwijając w sobie zdolność przesuwania energii życiowej z jednej części ciała do drugie) oraz zdolność utrzymywania dokonałej równowagi ciała w różnych trudnych postawach jogi. Składali dowody siły i wytrzymałości. a wielu silnych ludzi dorosłych nie mogło im dorównać. Najmłodszy mój brat, Bisznu Czandra Ghosh, który także wstąpił do szkoły w Ranczi, stał się później przodującym przedstawicielem kultury fizycznej w Bengalu. Razem z kilku swymi uczniami podróżował on po Europie i Ameryce, dając pokazy siły i zręczności, które wprawiały w zdumienie profesorów uniwersytetów, z Uniwesytetem Columbia w Nowym Jorku włącznie. Pod koniec pierwszego roku istnienia szkoły w Ranczi wpłynęły dwa tysiące podań o przyjęcie. Szkoła jednak w tym czasie była wyłącznie internatową i mogła przyjąć tylko około stu uczniów. Toteż niebawem zorganizowano nauczanie dla uczniów mieszkających poza internatem.
W "Widialaja" musiałem spełniać funkcje ojca i matki w stosunku do małych dzieci oraz zmagać się z licznymi organizacyjnymi trudnościami. Często wspominałem słowa Chrystusa: "Zaprawdę mówię wam: nie ma nikogo, kto by opuścił dom albo braci, albo siostry, albo ojca, albo matkę, albo dzieci, albo rolę dla mnie i dla ewangelii, żeby nie miał wziąć stokroć tyle, teraz w tym czasie: domów i braci i sióstr i matek i dzieci i ról, choć wśród prześladowań, a w przyszłym czasie żywota wiecznego" (Marek, 10:29-30). - Sri Jukteswar tak tłumaczył te słowa: "Człowiek pobożny, który wyrzeka się doświadczeń życia małżeńskiego i rodzinnego, a problemy utrzymania domu i ograniczonej działalności zastępuje szerszymi obowiązkami służenia społeczeństwu w ogóle, podejmuje zadanie, które często spotyka się z prześladowaniami ze strony nie rozumiejącego go świata, któremu jednak towarzyszy boskie, wewnętrzne zadowolenie".
Pewnego dnia przybył do Ranczi mój ojciec, aby udzielić mi swego błogosławieństwa, z którym długo zwlekał, ponieważ uraziłem go odrzucając jego propozycję objęcia stanowiska w Kompanii Kolei Bengalsko-Nadżpurańskiej.
- Synu mój - powiedział - pogodziłem się teraz z twoim wyborem drogi życia. Napawa mnie to prawdziwą radością, gdy widzę cię wśród tej szczęśliwej, pełnej zapału młodzieży; twoje miejsce jest raczej tutaj aniżeli wśród bezdusznych cyfr kolejowych rozkładów jazdy. - Pomachał ręką w stronę tuzina małych dzieci, które bawiły si? w berka i czepiały się moich nóg. - Miałem tylko ośmioro dzieci -- zauważył ojciec mrugając oczami. - Lecz potrafię przeżywać to razem z tobą.
Mając do swej dyspozycji duży ogród owocowy, dwadzieścia pięć akrów urodzajnej ziemi, uczniowie, jak i ja sam spędzaliśmy wiele szczęśliwych godzin w pracy na polu w idealnych warunkach. Mieliśmy wśród zwierząt wielu ulubieńców, a między nimi - mądrą sarenkę, która była ubóstwiana przez dzieci. Ja również tak bardzo ją lubiłem, że pozwalałem jej sypiać w swym pokoju. O świcie każdego dnia to małe stworzenie dreptało ku memu łóżku, aby otrzymać poranną pieszczotę.
Pewnego dnia nakarmiłem sarenkę nieco wcześniej niż zwykle gdyż miałem załatwić pewną sprawę w mieście w Ranczi. Chociaż przestrzegałem chłopców, aby jej nie karmili przed moim powrotem jeden z nich był nieposłuszny i dał małej sarence wielką ilość mleka! Gdy powróciłem wieczorem, powitała mnie smutna wiadomość: "Sarenka niemal martwa z powodu przejedzenia".
Ze łzami w oczach położyłem pozornie martwą sarenkę na swych kolanach i modliłem się żałośnie do Boga o zachowanie jej przy życiu. Po kilku godzinach małe stworzenie otwarło oczy, powstało i zaczęło słabo chodzić. Cała szkoła krzyczała z radości.
Jednakże tej nocy otrzymałem głęboką lekcję, której nigdy nie zapomnę. Gdy czuwałem przy sarence do drugiej w nocy, nagle zasnąłem. We śnie pojawiła mi się sarenka i powiedziała do mnie: "Sprowadziłeś mnie z powrotem. Proszę cię, pozwól mi odejść; pozwól mi odejść"!
"Dobrze", odpowiedziałem we śnie.
Zbudziłem się natychmiast i krzyknąłem:
- Chłopcy, sarenka umiera!
Dzieci zbiegły się do mnie.
Pobiegłem do kąta pokoju, gdzie umieściłem pieszczoszkę. Uczyniła ostatni wysiłek, aby powstać, a potem upadła do mych stóp martwa.
Zgodnie z karmą zbiorową, która kieruje losami zwierząt, życie sarenki dobiegło końca: sarenka była gotowa do przejścia w wyższą 'formę życia. Jednakże moje głębokie przywiązanie do niej, które, jak "zrozumiałem później, było egoistyczne, oraz moja gorąca modlitwa zdołały zatrzymać ją w ograniczającej ją formie życia, z której dusza usilnie starała się wyzwolić. Dusza sarenki prosiła mnie we śnie, gdyż bez mego pełnego miłości zezwolenia nie chciała ani nie mogła odejść. Gdy tylko się zgodziłem - odeszła.
Wszelki smutek opuścił mnie; zrozumiałem jeszcze raz, że Bóg chce, aby Jego dzieci kochały na Ziemi wszystko jako Jego cząstkę i nie ulegały złudzeniu, że śmierć wszystko może. Człowiek nie mający głębszej wiedzy widzi tylko nieprzebyty mur śmierci, który pozornie na zawsze ukrywa najdroższych mu przyjaciół. Jednakże człowiek wolny od przywią/an. człowiek, który kocha drugich jako przejaw Boga, rozumie, że w chwil' śmierci droga mu osoba tylko wraca w sferę radości do Boga.
Szkoła w Ranczi z małych i skromnych początków rozwinęła się w dużą instytucję, dobrze teraz znaną w Indiach. Liczne wydziały szkoły korzystają z dobrowolnych subsydiów osób, które z radością obserwują, jak szkoła kontynuuje wychowawcze ideały riszich. Pod ogólną nazwą Yogoda Sat-Sanga otwarto kwitnące filie w Midnapore i Lakszmanpur. (Yogoda: joga, zjednoczenie, harmonia, równowaga; da, to co czegoś udziela. Sat-Sanga: Sat, prawda; sanga, stowarzyszenie. Aby uniknąć nazw sanskryckich nadano na Zachodzie stowarzyszeniu Yogoda Sat-Sanga nazwę Towarzystwa Urzeczywistniania Jaźni).
Przy centralnej szkole w Ranczi istnieje oddział medyczny, który udziela bezpłatnych porad lekarskich i lekarstw ubogiej ludności. Liczba osób korzystających z tych usług w ciągu roku przekroczyła 18.000. "Widialąja" zaznaczyła się również w hinduskim sporcie zawodniczym oraz w dziedzinie naukowej; wielu wychowanków Ranczi wyróżniło się w swych dalszych uniwersyteckich studiach.
Szkoła, która obecnie jest i ośrodkiem różnych inicjatyw, miała zaszczyt gościć wielu wybitnych mężów i kobiet ze Wschodu i Zachodu. Jednym z wielu ludzi, którzy w pierwszych latach istnienia zwiedzili "Widialaję", był Swami Pranabananda, "święty o dwóch ciałach" z Benaresu. Gdy wielki ten mistrz zobaczył malowniczy obraz malców uczących się pod drzewami, a wieczorem młodych chłopców, którzy godzinami siedzieli bez ruchu pogrążeni w medytacji jogi, był głęboko wzruszony.
- Radość przepełnia moje serce - powiedział - gdy widzę, jak w tej instytucji urzeczywistniają się ideały Lahiri Mahasayi w zakresie wychowania młodzieży. Niechaj spłynie na nią błogosławieństwo mego guru.
Młody chłopiec siedzący koło mnie ośmielił się zadać wielkiemu joginowi pytanie:
- Panie, czy będę mnichem? Czy moje życie będzie wyłącznie życiem dla Boga?
Swami Pranabananda uśmiechnął się łagodnie, wzrok jego skierował się w przyszłość.
- Dziecko moje, gdy dorośniesz, czekać będzie na ciebie piękna narzeczona. (Chłopiec, który w ciągu wielu lat zamierzał wstąpić do Zakonu Swamich, ożenił się później).
W jakiś czas po wizycie Swamiego Pranabanandy w Ranczi towarzyszyłem memu ojcu w podróży do Kalkuty, gdzie w pewnym u ten jogin chwilowo przebywał. Przepowiednia Pranabanandy sprzed tak wielu lat pojawiła się w mej pamięci: "Zobaczę cię ponownie razem z twym ojcem, ale później".
Gdy ojciec wszedł do pokoju swamiego, wielki jogin powstał i uściskał mego ojca z pełnym miłości uszanowaniem.
- Bhagabati - powiedział - co z tobą? Czy nie widzisz, że twój syn na wyścigi biegnie ku Nieskończonemu? - Zarumieniłem się słysząc tę pochwałę w obecności ojca. A swami ciągnął dalej: - Czy pamiętasz, jak często nasz błogosłowiony guru powtarzał: "Banat banat, bań dżai". Praktykuj więc kńja-jogę nieustannie i szybko dotrzyj do boskiej bramy. (Jedno z ulubionych powiedzeń Lahiri Mahasayi, którym zachęcał on swych uczniów do wytrwałości. W wolnym przekładzie znaczy ono: "Dąż usilnie, a pewnego dnia ujrzysz Boski cel"!)
Ciało Pranabanandy, które podczas mej pierwszej, tak bardzo zdumiewającej mnie wizyty w Benaresie wyglądało tak zdrowo i krzepko, obecnie wyraźnie było postarzałe, choć postawa jego była nadal zadziwiająco prosta.
- Swamidżi - zapytałem, patrząc mu prosto w oczy - proszę mi powiedzieć prawdę; czy nie czujesz ciężaru wieku? Czy w miarę jak ciało słabnie, nie cierpi wskutek tego twe postrzeganie Boga?
Swami uśmiechnął się anielsko: - Ukochany jest obecnie razem ze mną bardziej niż kiedykolwiek. - Siła jego przekonania przeniknęła mój umysł i duszę. Tymczasem mówił on dalej: - Nadal korzystam z dwóch emerytur: z jednej od Bhagabatiego i drugiej z góry. Wskazując palcem w niebo, święty wszedł w stan ekstazy, twarz jego jaśniała boskim blaskiem; była to wyczerpująca odpowiedź na moje pytanie.
Zauważyłem, że w pokoju Pranabanandy znajduje się dużo roślin i paczek z nasionami, zapytałem więc o ich przeznaczenie.
- Opuściłem Benares na stałe i obecnie znajduję się w podróży do Himalajów. Otworzę tam aszramę dla swoich uczniów. Z nasion tych wyhodujemy szpinak i kilka innych warzyw. Moi ukochani żyć będą zwyczajnie, spędzając swój czas na pełnym szczęścia zjednoczeniu z Bogiem. Niczego więcej nie będzie potrzeba.
Ojciec zapytał swego brata-ucznia, kiedy zamierza powrócić do Kalkuty.
- Nigdy już - odpowiedział święty. - W tym roku, jak nu powiedział Lahiri Mahasaya, powinienem opuścić na zawsze ukochane moje Benares i udać się w Himalaje, aby tam porzucić swą śmiertelną postać.
Na te słowa oczy moje napełniły się łzami, lecz swami uśmiechnął sje spokojnie. Przypominał mi małe, niebiańskie dziecię, siedzące bezpiecznie na łonie Bożej Matki. Ciężar lat, jeśli chodzi o pełnię najwyższych władz duchowych, nie wywiera ujemnego wpływu na wielkiego jogina. Potrafi on, jeśli zechce, odnowić swe ciało, czasem jednak pozwala, aby jego karma wyładowała się w sferze fizycznej fw tym celu posługuje się swym ciałem jako środkiem, który pozwala ^zaoszczędzić czas, gdyż wyładowanie się w nim karmy zapobiega konieczności wyczerpywania karmy w nowej inkarnacji.
Po upływie szeregu miesięcy spotkałem starego przyjaciela, Sanan-dana, który należał do najbliższych uczniów Pranabanandy.
- Mój uwielbiony przeze mnie mistrz odszedł - powiedział mi ze łzami. - Założył on pustelnię w pobliżu Riszikesz i prowadził z nami z wielką pasją ćwiczenia. Gdy już całkiem dobrze urządziliśmy się i gdy czyniliśmy w jego obecności szybkie postępy duchowe, zaproponował pewnego dnia przyjęcie dużego tłumu ludzi z Riszikesz. Zapytałem go, dlaczego życzy sobie tak wielkiej liczby gości.
- Jest to moje ostatnie uroczyste przyjęcie - powiedział. Nie zrozumiałem w pełni znaczenia jego słów.
Pranabananda pomógł nam ugotować wielką ilość pożywienia. Nakarmiliśmy około 2000 gości. Po uczcie usiadł na wysokim podium
I wygłosił natchnioną mowę o Nieskończonym. Na końcu, na oczach tysięcy ludzi, zwrócił się do mnie, bo siedziałem obok niego i powiedział z niewykłą siłą:
- Sanandan, bądź gotów; porzucam swe ciało.
Po chwili oszołomienia krzyknąłem głośno: - Mistrzu, nie czyń tego! Proszę cię, błagam, nie czyń tego! - Tłum oniemiał, patrząc na nas z ciekawością. Guru uśmiechnął się do mnie, lecz jego uroczysty wzrok był już skierowany ku Wieczności.
- Nie bądź sobkiem - powiedział - ani też nie martw się z mojego powodu. Długo służyłem wam wszystkim z ochotą, teraz weselcie się i życzcie mi szczęśliwej drogi z Bogiem. Idę na spotkanie
2 mym Kosmicznym Ukochanym. - Szeptem Paranabananda dodał: Wnet narodzę się z powrotem. Po krótkim okresie radości w nieskończonej szczęśliwości powrócę na ziemię i przyłączę się do Babadżi. (Mistrz Lahiri Mahasai, który nadal żyje - zob. rozdz. 33) - Wnet dowiecie się, kiedy i gdzie moja dusza zamieszkała w nowym ciele.
Zawołał ponownie: - Sanandan, porzucę swą postać przy pomocy drugiej krija-jogi. (Druga krija-joga, której nauczał Lahiri Mahasaya, pozwala człowiekowi pobożnemu, który ją opanował, opuszczać świadomie ciało w dowolnym czasie i powracać do niego. Zaawansowani jogowie posługują się techniką drugiej krija-jogi przy ostatecznym opuszczaniu ciała, tj. przy śmierci, której termin jest im zawsze naprzód znany).
Spojrzał na morze twarzy przed nami i udzielił błogosławieństwa. Skierowawszy wewnętrzne spojrzenie ku duchowemu centrum, znieruchomiał. Podczas gdy oszołomiony tłum sądził, że medytuje on w ekstazie, Pranabananda opuścił swój cielesny przybytek i zanurzył się w kosmicznym przestworze. Gdy uczniowie dotknęli jego ciała, znajdującego się nadal w lotosowej postawie, nie było już w nim ciepła. Pozostało tylko zesztywniałe ciało; mieszkaniec jego uszedł ku brzegom nieśmiertelności.
Zapytałem: - Gdzie Panabananda ma się ponownie narodzić?
- Tej świętej tajemnicy - odparł Sanandan - nie mogę nikomu powierzyć. Może będziesz mógł dowiedzieć się tego na innej drodze.
Po latach dowiedziałem się od Swamiego Kaszabanandy (spotkanie moje z Kaszabanandą opisuję w rozdz. 42), że Pranabananda w lat kilka po odrodzeniu się w nowym ciele odszedł do Badrinarajam w Himalajach i tam przyłączył się do grupy mnichów przebywających razem z wielkim Babadżi.
ROZDZIAŁ 28 Kaszi na nowo urodzony i odnaleziony
- Proszę nie wchodzić do wody. Kąpmy się, nabierając wody wiadrami.
Tak przemówiłem do młodych uczniów w Ranczi, którzy towarzyszyli mi w ośmiomilowej wycieczce na znajdujące się w sąsiedztwie wzgórza. Staw, do którego doszliśmy, zapraszał do kąpieli, jednakże w umyśle mym pojawiła się jakaś niechęć do niej. Grupa otaczających mnie uczniów poszła za moim przykładem i nabierała wodę wiadrami, kilku jednak wyrostków uległo pokusie zimnej wody. Jeszcze nie zdołali się zanurzyć w wodzie, gdy zaklębiły się koło nich wielkie węże wodne. Chłopcy wyskoczyli ze stawu z komicznym pośpiechem.
Gdy dotarliśmy do celu, urządziliśmy sobie przyjemny piknik. Siedziałem pod drzewem otoczony przez uczniów. Niektórzy widząc, że jestem w nastroju do przepowiadania, zarzucili mnie pytaniami.
- Proszę mi powiedzieć, panie - prosił jeden z chłopców - czy zawsze będę z tobą na ścieżce wyrzeczenia?
- Ach, nie - odpowiedziałem - zabiorą cię siłą do domu, a później się ożenisz.
Nie wierząc mi, chłopiec gwałtownie zaprotestował. - Chyba trupem wezmą mnie do domu. - W kilka miesięcy później przybyli jego rodzice, aby go zabrać pomimo pełnego płaczu oporu; w kilka lat poiem się ożenił.
Gdy udzieliłem odpowiedzi na wiele pytań, odezwał się do mnie chłopiec, mający na imię Kaszi. Był to dwunastoletni świetny uczeń, kochany przez wszystkich.
- Panie, jakie jest moje przeznaczenie?
- Wnet umrzesz. - Odpowiedź padła z moich ust z siłą. To nieoczekiwane ujawnienie prawdy wstrząsnęło i zmartwiło mnie, jak 1 każdego z obecnych. Ganiać się w milczeniu za pośpiech, odmówiłem odpowiedzi na dalsze pytania.
Po powrocie do szkoły Kaszi zjawił się u mnie w pokoju.
- Jeśli umrę, czy odnajdzie mnie pan, gdy się na nowo narodzę i wprowadzi mnie na duchową ścieżkę? - Kaszi łkał.
Czułem wewnętrznie, że jednak muszę odmówić przyjęcia tej trudnej okultystycznej odpowiedzialności. Ale w ciągu kilku nastepnych tygodni Kaszi nieustępliwie wciąż mnie na nowo prosił. Widząc że jest w najwyższym stopniu zdenerwowany, pocieszyłem go w końcu'
- Tak - przyrzekłem. - Jeżeli Ojciec Najwyższy użyczy swej pomocy, postaram się odszukać cię.
Podczas wakacji letnich udałem się w krótką podróż. Żałując, że nie mogę zabrać z sobą Kaszi'ego, wezwałem go przed wyjazdem do swego pokoju i troskliwie pouczałem, aby wbrew wszelkim namowom pozostawał w duchowej atmosferze szkoły. Czułem, że jeśli nie pojedzie do domu, do rodziców, może uniknąć grożącego mu nieszczęścia.
Zanim jeszcze zdążyłem wyjechać, przybył do Ranczi ojciec Kaszi'ego. W ciągu piętnastu dni usiłował złamać wolę swego syna, tłumacząc mu, że jeśli pojedzie do Kalkuty tylko na cztery dni, aby zobaczyć się z matką, będzie mógł powrócić. Kaszi nieustępliwie odmawiał. W końcu ojciec powiedział, że zabierze chłopca z pomocą policji. Groźba ta zaniepokoiła chłopca, który nie chciał stwarzać powodu do złej opinii o szkole. Nie widział innej drogi wyjścia, jak ulec woli ojca.
Powróciłem do Ranczi w kilka dni później. Gdy tylko usłyszałem jak zabrano Kaszi'ego, pojechałem natychmiast pociągiem do Kalkuty. Po przyjeździe wynająłem dorożkę. Dziwnym trafem, gdy dorożka przejeżdżała przez most Howrah na Gangesie, spostrzegłem ojca Kaszi'ego i innych jego krewnych w żałobnych szatach. Zawołałem na dorożkarza, aby się zatrzymał, pobiegłem i ostro spojrzałem na nieszczęsnego ojca. - Morderco - krzyknąłem nierozumnie - zabiłeś mego chłopca!
Nieszczęsny ojciec pojął zło, które wyrządził, zmuszając siłą Kaszi'ego do powrotu do Kalkuty. W ciągu kilku dni pobytu w domu chłopiec jadł zarażone cholerą pożywienie i zmarł.
Zarówno moja miłość do chłopca jak i dane mu przyrzeczenie nie dawały mi spokoju ani w dzień, ani w nocy. Gdziekolwiek się udałem, twarz jego majaczyła przede mną. Zaczęło się pamiętne poszukiwanie go, równie wytężone, jak dawno temu poszukiwanie utraconej matki.
Czułem, że skoro Bóg dał mi władzę rozumu, to muszę J4 wykorzystać i wytężyć swe siły do ostatka, aby odkryć subtelne prawa pozwalające stwierdzić, gdzie się znajduje astralna postać chłopca-Zdawałem sobie sprawę, że w jego duszy wibrują niespełnione pragnienia, że jest on świetlną masą unoszącą się gdzieś wśród milionów świecących dusz w sferze astralnej. Jakże miałem się nastroić •^ jeden ton z nim, wśród tylu wibrujących świateł innych dusz?
Posługując się tajemną techniką jogi wypromieniowałem w prze-, strzeń nią miłość przez wewnętrzny punkt pomiędzy brwiami i przeka-2ałem ją do duszy Kaszi'ego. Z anteną wyciągniętych w górę rąk j-palców, obracałem się często raz za razem wkoło, starając się uchwycić kierunek, w którym się odrodził embrion. Spodziewałem się, fe otrzymam od niego odpowiedź w nastawionym na jego odbiór radiu mego serca. (Wiadomo joginom, że wola rzutowana z punktu pomiędzy brwiami jest aparatem nadawczym myśli. Gdy uczucie jest spokojnie skupione w sercu, wówczas działa ono jak radio i może odbierać od drugich wiadomości z daleka lub bliska. W telepatii delikatne wibracje myśli z umysłu jednej osoby są przesyłane za pośrednictwem subtelnych wibracji eteru astralnego, a potem grubszego eteru ziemskiego, wibracje te wytwarzają fale eteryczne przeobrażające się z kolei w fale myśli w mózgu drugiej osoby.)
Czułem intuicyjnie, że Kaszi powinien wnet powrócić na Ziemię i że jeśli nieustannie będę wysyłał ku niemu swój zew, to dusza jego odpowie. Wiedziałem, że nawet najlżejszy impuls wysłany przez Kaszi'ego odczuję w palcach, dłoniach, ramionach, kręgosłupie i ner-w&ch.
Nie zmniejszając swej gorliwości stosowałem wytrwale metodę jogi przez około sześć miesięcy po śmierci Kaszi'ego. Pewnego poranku jadąc z kilku przyjaciółmi po tłumnej dzielnicy Kalkuty, Bowbazarze, wyciągnąłem ręce w zwykły sposób. Po raz pierwszy odczułem odpowiedź. Zadrżałem, odczuwszy elektryczne impulsy uderzające wjnoje palce i dłonie. Prądy te przeobraziły się same w przemożną myśl, wyłaniającą się z zakątków mej świadomości: "Jestem Kaszi, jestem Kaszi, przyjdź do mnie".
Gdy skupiłem się na odbiorniku mego serca, myśl ta stawała się niemal słyszalna. Charakterystycznym, lekko chrapliwym szeptem Kaszi mówił.102 Słyszałem wciąż na nowo jego wezwanie. Chwyciłem za ramię jednego z towarzyszy, Prokasza Dąsa, i uśmiechnąłem się do tiego radośnie.
- Zdaje się, że odnalazłem Kaszi'ego.
Zacząłem obracać się wkoło, budząc nieukrywaną wesołość przyjaciół i przechodzącego tłumu. Impulsy elektryczne spływały po mych ilekroć zwracałem się twarzą w stronę pobliskiej uliczki, j "Wężowym Zaułkiem". Prądy astralne znikały, gdy zwracałemw in się innym kierunku.
- Ach - zawołałem - dusza Kaszi'ego musi przebywać w łon jakiejś matki mieszkającej przy tej ulicy. le
Wszedłem więc z towarzyszami w tę ulicę; wibracje we wzniesi nych mych rękach stawały się coraz silniejsze i coraz wymowniejsz° Jakby magnesem zostałem przyciągnięty na prawą stronę drogi Zbliżywszy się do bramy pewnego domu, ku swemu zdumieniu zostałem-jakby przybity do tego miejsca. Zapukałem do drzwi w stanie ogromnego podniecenia, z zapartym tchem w piersiach. Czułem, że p0 długim, ciężkim i na pewno niezwykłym poszukiwaniu dotarłem pomyślnie do celu!
Otwarła drzwi służąca, która oznajmiła mi, że jej pan jest w domu Zszedł on po schodach z pierwszego piętra i uśmiechnął się pytająco Nie wiedziałem jak zacząć, aby tę sprawę załatwić dyskretnie.
- Proszę mi powiedzieć, czy pan i pańska małżonka spodziewacie się dziecka za około trzy miesiące?103
- Tak jest.
Gospodarz domu, widząc, że jestem swamim, ubranym w tradycyjną pomarańczową szatę, dodał uprzejmie: - Proszę mi powiedzieć, skąd pan o tym wie?!
Gdy ze zdumieniem usłyszał o Kaszi'm i obietnicy, jaką mu dałem, uwierzył moim słowom.
- Urodzi się panu chłopczyk dobrze zbudowany - powiedziałem. - Będzie miał twarz szeroką, a czoło wypukło sklepione. Usposobienie jego będzie wyraźnie uduchowione. - Czułem na pewno, że mające narodzić się dziecko będzie mieć te cechy KaszPego.
Odwiedziłem później małe dziecko, któremu rodzice nadali jego stare imię Kaszi. Nawet jako niemowlę był uderzająco podobny do mego drogiego ucznia z Ranczi. Dziecko okazało mi natychmiast swe uczucie; pociąg istniejący w przeszłości budził się ze zdwojoną silą.
W wiele lat później jako kilkunastoletni chłopiec Kaszi napisał do mnie w czasie mego pobytu w Ameryce. Opisał mi swe głębokie pragnienie wejścia na ścieżkę duchową. Skierowałem go do jednego z himalajskich mistrzów, który po dziś dzień kieruje urodzonym na nowo Kaszi'm.
ROZDZIAŁ 29 Rabindranath Tagore i ja porównujemy swe szkoły
- Rabindranath Tagore uczył nas śpiewu na wzór ptaków jako naturalnej formy wypowiadania się.
Wyjaśnienie to dał mi Bhola Nath, bystry czternastoletni wyrostek w szkole w Ranczi, gdy pewnego poranka pochwaliłem go za jego melodyjne wypowiadanie się. Zachęcany, jak i z własnej ochoty chłopiec ten dźwięcznie śpiewał. Poprzednio uczył się w sławnej szkole Tagora. Wszyscy Bengalczycy, nawet nie umiejący czytać wieśniacy, zachwycają się jego podniosłymi wierszami.
Zaśpiewaliśmy z Bholą razem kilka pieśni Tagora, który ułożył muzykę do tysięcy hinduskich utworów poetyckich, częściowo własnych, a częściowo pochodzących z zamierzchłej starożytności.
- Zetknąłem się z Rabindranathem wkrótce po otrzymaniu przez niego literackiej Nagrody Nobla - powiedziałem w przerwie śpiewu.
- Do złożenia mu wizyty skłonił mnie wówczas podziw dla jego niedyplomatycznej odwagi w rozprawianiu się z literackimi krytykami
- zaśmiałem się.
Bhola z zaciekawieniem pytał o szczegóły.
- Uczeni surowo potępiali Tagora za wprowadzenie nowego stylu w bengalskiej poezji - zacząłem opowiadać. - Mieszał on potoczne i klasyczne wyrażenia, ignorując wszelkie prawidła poetyki, drogie sercom panditów. Pieśni jego wypowiadają głębokie filozoficzne prawdy w sposób przemawiający do uczucia, nie licząc się z przyjętymi literackimi formami.
Pewien wpływowy krytyk określił lekceważąco Rabindranatha jako "gołębia-poetę", który swoje drukowane gruchania sprzedaje po rupii. Tagore jednak szybko wziął na nim swój odwet; skoro tylko przetłumaczył na język angielski Gitandżali (Pieśni ofiarne), cały Zachodni świat pochylił się w hołdzie do jego stóp. Pełny pociąg panditów wraz z krytykami przybył
- tedy do Santiniketan, aby mu złożyć swe powinszowania.
Rabindranath przyjął gości, każąc im umyślnie długo czekać, a potem wysłuchał ich pochwał w stoickim milczeniu. Wreszcie skierował przeciw nim swój oręż krytyki.
- Panowie - powiedział - z wonnymi kadzidłami pochwał którymi mnie darzycie, mieszają się dysharmonijnie zgniłe zapach dawnej waszej pogardy. Czyżby istniał jakiś związek pomiędzy przyznaniem mi Nagrody Nobla a nagłym pogłębieniem się waszych zdolności oceniania? Jestem nadal tym samym poetą, który się wam nie podobał, gdy swe skromne kwiaty złożył najpierw w ofierze na ołtarzu w Bengalu.
Gazety opublikowały sprawozdanie z tej śmiało wymierzonej przez Tagora chłosty. Podziwiałem słowa człowieka, który nie poddał się hipnozie pochlebstwa - opowiadałem dalej. - Zostałem przedstawiony Rabindranathowi w Kalkucie przez jego sekretarza C. F. Andrewsa104, który był ubrany w skromne bengalskie dhoti. Do Tagora zwracał się on z miłością jako do swego Gurudewy.
Rabindranath przyjął mnie łaskawie. Roztaczał atmosferę uroku, wdzięku, kultury i dworności. Odpowiadając na moje pytanie, jakie są źródła jego literackiej twórczości, Tagore powiedział mi, że obok naszej epiki religijnej starożytnym źródłem jego natchnienia jest klasyczny poeta Bidyapati.
Pod wrażeniem tych wspomnień zacząłem śpiewać starą pieśń bengalską w układzie Tagora: Zapal lampę twej milośti. Bhola i ja śpiewaliśmy radośnie, przechadzając się po polach Widialaji.
Mniej więcej w dwa lata po założeniu szkoły w Ranczi otrzymałem od Rabindranatha zaproszenie do odwiedzenia go w Santiniketan w celu przedyskutowania naszych ideałów wychowawczych. Chętnie przyjąłem zaproszenie i pojechałem. Gdy wszedłem do domu, poeta siedział w swej pracowni; pomyślałem wówczas, podobnie jak za naszym pierwszym spotkaniem, że dla malarza byłby on wymarzonym modelem wspaniałej męskości. Jego pięknie rzeźbiona twarz szlachetnego patrycjusza ujęta była w ramę długich włosów i falistej brody. Miał wielkie tkliwe oczy, anielski uśmiech i głos jakby fletu, który dosłownie czarował. Silny, rosły i poważny, łączył w sobie niemal kobiecą delikatność z rozkoszną spontanicznością dziecka. Żadna wyidealizowana koncepcja poety nie mogłaby znaleźć w nikim lepszego ucieleśnienia niż w tym subtelnym pieśniarzu.
Wnet pogrążyliśmy się obaj w porównywaniu naszych szkół, prowadzonych w nowatorski sposób. Odkryliśmy wiele wspólnych cech: nauczanie na wolnym powietrzu, prostota, uwzględnianie w szerokim zakresie twórczości dziecka. Rabindranath jednak kładł duży nacisk na studium literatury i poezji oraz na wypowiadanie się dziecka w muzyce i śpiewie, o czym już wiedziałem po zetknięciu się z Bhola.-
W Santiniketan dzieci przestrzegały godzin milczenia, chociaż nie prowadzono z nimi specjalnych ćwiczeń z dziedziny jogi.
poeta słuchał z pochlebiającą mi uwagą opisu pobudzających energi? ćwiczeń Jogoda oraz jogicznych technik medytacyjnych, których nauczano wszystkich uczniów w Ranczi.
Tagore opowiadał mi o swych początkowych trudnościach szkolnych. - Uciekłem ze szkoły po piątej klasie - powiedział śmiejąc się. Rozumiałem, że jego wrodzona poetycka wrażliwość musiała cierpieć w zetknięciu się z posępną atmosferą dyscypliny szkolnej.
- Dlatego właśnie otwarłem w Santiniketan szkołę w cieniu drzew i pod błękitem nieba. - Wskazał wymownie na małą grupę uczącą się w pięknym ogrodzie. - Naturalne miejsce dziecka jest wśród kwiatów i śpiewających ptaków. Tylko w takich warunkach może ono w pełni wyrazić ukryte bogactwo swej indywidualnej natury. Prawdziwego wychowania nie można osiągnąć przez wtłaczanie i narzucanie go z zewnątrz; musi ono raczej pomagać do samorzutnego wydobycia się nieskończonych zasobów z wnętrza na powierzchnię. (Dusza, rodzą się często - lub jak powiadają Hindusi - wędrując ścieżką istnieni poprzez tysiące narodzin... ze wszystkiego czerpie wiedzę; nic dziw nego, że potrafi sobie przypomnieć... to, co przedtem wiedziała Wszelkie bowiem szukanie i uczenie się jest przypomnieniem sobie)
Zgodziłem się z tym dodając: - Instynkty idealistyczne i skłonność do kultu bohaterów ulegają u młodzieży zagłodzeniu na skutek jednostronnej diety, złożonej ze statystyki i chronologii.
Poeta opowiadał z miłością o swym ojcu Dewendranacie, który dal pomysł założenia Santiniketanu.
- Ojciec - powiedział mi Rabindranath - podarował mi tę żyzną ziemię, na której już zbudował dom gościnny i świątynie. Rozpocząłem swój pedagogiczny eksperyment w 1901 r. z dziesięciu chłopcami zaledwie. Osiem tysięcy funtów, które otrzymałem jako Nagrodę Nobla, poszły w całości na utrzymanie szkoły.
Starszy Tagore, Dewendranath, znany daleko i szeroko jako "Mahariszi", był godnym uwagi człowiekiem, co można stwierdzić na podstawie jego autobiografii. Dwa lata dojrzałego wieku spędził na medytacji w Himalajach. Z kolei jego ojciec, Dwarkanath Tagore, wsławił się w całym Bengalu swą wielką ofiarnością na cele publiczne. Z tego znakomitego drzewa pochodzi rodzina geniuszy. Nie tylko Rabindranath; wszyscy jego krewni wyróżnili się w dziedzinie twórczości. Jego wnukowie Gogonendra i Abanindra należą do na wybitniejszych artystów Indii. Również sam Rabindranath, mając sześćdziesiąt lat, zaczął poważnie uprawiać malarstwo. Wystawy jego "futurystycznej" twórczości odbywały się przed laty w stolicach europejskich i w Nowym Jorku. Brat Rabindranatha Dwidżendra był wielkim filozofem, kochanym nawet przez ptaki i inne stworzenia.
Rabindranath zaprosił mnie, abym zatrzymał się na noc w domu gościnnym szkoły. Wieczorem mogłem zobaczyć zachwycający obraz: poeta siedział w grupie uczniów na dziedzińcu. Czas cofnął się: scena, którą miałem przed sobą, podobna była do obrazu starożytnej pustelni - radosny pieśniarz siedzący w kręgu swych wielbicieli, a wszyscy razem otoczeni aurą boskiej miłości. Tagore zespala' wszystkich w harmonijną całość. Nie narzucając nigdy swego zdania pociągał i niewolił serca samym swym magnetyzmem. Rzadki poezji, rozkwitły w ogrodzie Pana, przyciągał ku sobie innych naturalnym zapachem.
Melodyjnym głosem Rabindranath przeczytał nam kilka ze ostatnich, znakomitych poematów. Większość jego pieśni i sztuk pisanych dla przyjemności uczniów, skomponowana została w Sanniketan. Piękno jego wierszy leży dla mnie w jego sztuce mówienia Bogu w każdej niemal sentencji, choć rzadko święte imię się w nich wspomina. "Pijany szczęśliwością śpiewania", pisał, "zapominam sobie i nazywam przyjacielem Ciebie, któryś jest mym Panem".
Następnego dnia po obiedzie żegnałem z żalem poetę. Cieszę się, że jego mała szkoła rozrosła się i obecnie jest międzynarodowym uniwersytetem, Wiswa-Barati, gdzie uczeni wszystkich krajów znajdują idealne warunki.
Gdzie umysł wolny od strachu, a głowa wznosi się śmiało,
Gdzie wiedza jest wolna,
Gdzie ciasne ściany nie dzielą świata na cząstki,
Gdzie słowa się rodzą z głębiny prawdy,
Gdzie niestrudzony wysiłek ku doskonałości wyciąga ramiona,
Gdzie czysty rozumu strumień nie zgubił drogi
W strasznych piaskach pustyni martwego nawyku,
Gdzie Ty prowadzisz umysł ku coraz szerszej myśli i działaniu,
Tam niebo wolności, mój Ojcze;
Niech się w nim mój kraj obudzi!
Rabindranath Tagore Gitandżali
ROZDZIAŁ 30 Prawo cudów
Wielki powieściopisarz Lew Tołstojloe napisał świetne opowiadanie Trzech Pustelników. Przyjaciel jego Mikołaj Rorerich streścił je następująco:
Na pewnej wyspie było trzech pustelników. Byli oni tak prostymi ludźmi, że znali i odmawiali tylko jedną modlitwę: "Nas jest trzech
- Was jest trzech, odpuść nam grzech"! Podczas tej naiwnej modlitwy działy się wielkie cuda.
Biskup miejscowy107 posłyszał o trzech pustelnikach oraz ich niedopuszczalnej modlitwie; postanowił udać się do nich, aby ich nauczyć kanonicznych modlitw. Przybył na wyspę, powiedział pustelnikom, że ich modlitwa jest niegodna i nauczył ich wielu zwyczajnych modlitw. Potem biskup opuścił ich, odpływając statkiem. W pewnej chwili ujrzał, że za statkiem porusza się promienista światłość, a gdy się zbliżyła, poznał, że są to trzej pustelnicy, którzy trzymając się za ręce biegli po falach starając się dogonić statek.
"Zapomnieliśmy modlitw, których nas nauczyłeś", wołali zbliżając się do biskupa, "i spieszymy do ciebie z prośbą, abyś je powtórzył". Zdumiony biskup potrząsnął głową. "Kochani", odrzekł pokornie, "żyjcie dalej ze swoją starą modlitwą"!
W jaki sposób tych trzech świętych mogło chodzić po wodzie?
W jaki sposób Chrystus mógł zmartwychwstać, mając ukrzyżowane ciało?
W jaki sposób Lahiri Mahasaya i Sri Jukteswar mogli czynić swe cuda?
Jak dotąd nauka współczesna nie udzieliła odpowiedzi na te pytania, chociaż po wynalezieniu bomby atomowej oraz radaru rozszerzyły się gwałtownie horyzonty umysłowe ludzkości, a słowo "niemożliwe" jest już w słowniku nauki rzadziej spotykane.
Starożytne pisma wedyjskie twierdzą, że świat fizyczny podlega podstawowemu prawu mayi, zasadzie względności i dwoistości. Bóg
- Jedyne Życie, jest Absolutną Jednością; nie moze-sie-Ón objawjp w postaci oddzielnych i rozmaitych przejawień inaczej jak tylko fałszywą czyli nierzeczywistą zasłoną, którą jest kosmiczna ułuda ^ł>T-KSzde wielkie odkrycie współczesnej nauki stanowi potwier-dzenie tego prostego twierdzenia riszich.
Prawo ruchu Newtona jest prawem mayi: "Każdemu działaniu odpowiada zawsze równe przeciwdziałanie; wzajemne oddziaływanie dwóch ciał zawsze równe i przeciwnie skierowane". W ten sposób akcja i reakcja są równe. Nie można mieć jednej siły. Zawsze musi być i zawsze jest para sił równych, przeciwnie skierowanych.
Wszystkie podstawowe działania w przyrodzie zdradzają swe mayawiczne pochodzenie. Elektryczność na przykład jest zjawiskiem przyciągania i odpychania, elektrony i protony są elektrycznie sobie przeciwne. Inny przykład: atom, czyli ostateczna cząsteczka materii, jest podobnie jak Ziemia magnesem o dodatnim i ujemnym biegunie. Cały świat zjawiskowy podlega nieubłaganej władzy biegunowości (polaryzacji); nie ma prawa fizyki, chemii czy innej nauki, które byłoby wolne od utajonej zasady przeciwieństwa lub kontrastu.
Fizyka nie może więc formułować praw sięgających poza sferę mayi, stanowiącej osnowę stworzenia. Sama przyroda jest mayą; nauki przyrodnicze z konieczności muszą się zajmować jej nie dającą się pominąć treścią. W swej własnej dziedzinie jest ona widoczna i niewyczerpana; uczeni przyszłości nie będą mogli nic więcej uczynić, jak tylko poznawać aspekty jej zmiennej nieskończoności jeden za drugim. W ten sposób nauka pozostaje w ciągłym ruchu, nie mogąc dotrzeć do ostatecznej treści; potrafi formułować prawa istniejącego już i funkcjonującego kosmosu, lecz jest bezsilna, gdy trzeba wykryć Dawcę Praw i Jedynego Operatora. Zostały wprawdzie poznane majestatyczne przejawy grawitacji i elektryczności, czym jednak jest grawitacja i elektryczność - tego nikt śmiertelny nie wie! (Wielki wynalazca Marconi wyraził się w następujący sposób o niemocy nauki w stosunku do spraw ostatecznych: "Bezsilność nauki, jeśli chodzi o rozwiązanie problemu życia, jest absolutna. Fakt ten byłby mrożący, gdyby nie było wiary. Tajemnica życia jest na pewno największym Problemem, jaki kiedykolwiek pojawił się przed umysłem człowieka").
Przezwyciężenie mayi to zadanie wyznaczone rodzajowi ludzkiemu Przez proroków tysiącleci. Podniesienie zasłony dwoistości stworzenia 'oglądanie jedności Stwórcy uznane zostało za najwyższy cel człowieka- Kto lgnie do kosmicznej ułudy, musi się poddać podstawowemu JeJ prawu polaryzacji: przypływu i odpływu, wznoszenia się i opada-nia, dnia i nocy, przyjemności i cierpienia, dobra i zła, urodzin 1 śmierci. Gdy człowiek przejdzie przez kilka tysięcy ludzkich narodzin, ten schemat cykliczny staje się dokuczliwie monotonny; człow' t zaczyna spoglądać z nadzieją poza granicę przymusu mayi.
Rozerwać zasłonę mayi to przeniknąć tajemnicę stworzenia. Kt w ten sposób obnaża istotę wszechświata, jest jedynym prawdziwym monoteistą. Wszyscy inni ludzie oddają cześć pogańskim vvyob rażeniom. Dopóki człowiek podlega dwoistym ułudom natury, bogi! nią jego jest Maya; nie może on poznać jedynego prawdziwego Boga
Z indywidualnego punktu widzenia ułuda świata, maya, nazywana bywa awidią, czyli dosłownie "niewiedzą", ciemnotą. Maya lub awidia nie może być nigdy zniszczona przez intelektualne przekonanie lub analizę, lecz jedynie przez osiągnięcie wewnętrznego stanu nirbikalpa samadhi. O tym stanie świadomości mówili prorocy Starego Testamentu i jasnowidze wszystkich krajów i czasów. Ezechiel powiada (43:1-2): "Potem poprowadził mnie ku bramie, która skierowana jest na wschód. I oto chwała Boga Izraela przyszła od wschodu, a głos Jego był jak szum wielu wód, a ziemia jaśniała od Jego chwały". Przez boskie oko na czole (wschód) jogin wysyła swą świadoniojć w stan wszechobecności i słyszy Słowo" czyli' Auni7 r5o^-dźwiekwielu wód" czyli wibracje stanowiące jedyną "rzećży^istolc^IfworzemaT '" -
Wśród tryliona tajemnic kosmosu ^ń^rJaiHźleJ^ńiezwykłą jest światło. Odmiennie aniżeli fale głosowe, których rozchodzenie się wymaga powietrza lub innego ośrodka, fale świetlne przechodzą swobodnie przez próżnię międzygwiezdnych przestrzeni. Nawet hipotetyczny eter, którego istnienie jako międzyplanetarnego przewodnika światła przyjmowała falowa teoria światła, może być odrzucony na podstawie rozważań Einsteina, w świetle których własności geometryczne przestrzeni czynią hipotezę eteru niepotrzebną. Niezależnie od takiej czy innej hipotezy światło jest zjawiskiem przyrody najbardziej subtelnym i niezależnym od materialnych czynników.
W gigantycznych koncepcjach Einsteina prędkość światła - 299 793 kilometrów na sekundę - dominuje nad całą teorią względności. Einstein dowodzi matematycznie, że prędkość rozchodzenia si? światła jest jedyną stałą w nieustannie zmiennym wszechświecie, oczywiście w granicach zasięgu skończonego umysłu ludzkiego. Na tym jednym absolucie światła opierają się wszystkie ludzkie pojęcia o przestrzeni i czasie. Czas i przestrzeń, uważane dotąd za wieczyste abstrakcje, okazały się być czynnikami względnymi, a pewność ich pomiaru zależną wyłącznie od prędkości światła. Gdy w teorii względności połączono czas z przestrzenią jako jeden ze względnych wymiarów, czas utracił swe odwieczne pretensje do niezmiennej absolutnej wartości. Został on obecnie sprowadzony do właściwej swej natury - do prostej teorii dwoistości! W równaniach swych Einstein kilku pociągnięciami pióra wypędził ze wszechświata wszelką ustaloną rzeczywistość z wyjątkiem światła.
W późniejszym rozwoju nauki, w zjednoczonej teorii pola, wielki fizyk ujął w jedną matematyczną formułę prawa grawitacji i elektromagnetyzmu. Sprowadzając budowę wszechświata do szczególnych przypadków jednego prawa, Einstein wyciągnął poprzez wieki dłoń do riszich, którzy głosili jedność substancji twórczej zmiennej mayi.
Na podstawie epokowej teorii względności stały się możliwe matematyczne badania jądra atomu. Teraz wielcy uczeni śmiało twierdzą nie tylko to, że atom jest raczej energią niż materią, ale także to, że energia atomowa jest tworem umysłu.
"Wyraźne uznanie faktu, że fizyka zajmuje się światem cieni, jest jednym z najznamienniejszych przejawów postępu nauki," pisze Sir Arthur Eddington w Naturę ofthe Physical World (Natura fizycznego świata). "W świecie fizyki obserwujemy, jak w grze cieni rozwija się dramat codziennego życia. Cień mego łokcia opiera się na-d(srjiu-stołua.ip9d^asj^-a-eń- atramentu spływa na cień papieru. Wszystko jest symboliczne i fizyk TrakTuje je jako symbol. Potem przychodzi alchemik Umysł i przeobraża te symbole... Ujmując sprawę bez osłonek, materia świata jest tworern- umysłu... W ten sposób świat zewnętrzny stał się światem cienT/Ośuwając swe złudzenia usunęliśmy materię, gdyż rzeczywiście dostrzegliśmy, że materia jest jednym z największych naszych ^złudzsril'^..
Po niedawnym wynalezieniu mikroskopu elektronowego uzyskano wyraźny dowód świetlnej istoty atomu i nie dającej się uniknąć dwoistości natury. The New York Times zamieścił w 1937 r. następujące sprawozdanie z pokazu mikroskopu elektronowego na zebraniu Amerykańskiego Towarzystwa Rozwoju Nauki (American Association for the Advancement of Science):
"Krystaliczna budowa tungstenu, znana dotąd tylko pośrednio Przy pomocy promieni X, była wyraźnie widoczna na fluoryzującym ekranie, ukazując dziewięć atomów w dokładnym ich położeniu w siatce przestrzennej, jako sześcian mający po jednym atomie w każdym narożu i jeden w środku. Atomy w sieci kryształu tungstenu ukazały się na fluoryzującym ekranie jako punkty światła ułożone w geometrycznym schemacie. Na tle tego krystalicznego sześcianu światła można było obserwować bombardujące go cząsteczki powiet-rza jako tańczące punkty świetlne, podobne do punktów skrzącego się światła słonecznego na ruchomej wodzie...
Zasada mikroskopu elektronowego została odkryta w 1927 r przez drą Clintona Davissona i drą Lestera H. Gernera w laboratorium Bell Telephone w New York City, stwierdzili oni, że elektron odznacza się dwoistym charakterem, mając cechy zarówno cząsteczki jak i fali. Właściwość falowa nadaje elektronowi cechę światła, wobec czego podjęto poszukiwania sposobu zogniskowania elektronów w podobny sposób, jak przy pomocy soczewki skupia się światło w jej ognisku.
Za odkrycie tego dwoistego charakteru elektronu, które potwierdziło, że całe królestwo przyrody ma dwoisty charakter, dr Davisson otrzymał Nagrodę Nobla w zakresie fizyki".
"Nurt nauki", pisał Sir James Jeans w The Mysterious Universe (Tajemniczy Wszechświat), "zmierza ku niemechanicznej rzeczywistości; wszechświat zaczyna być podobny raczej do wielkiej myśli niż do wielkiej maszyny". Nauka dwudziestego wieku zaczyna więc mówić jak stronica prastarych Wed.
Od nauki więc, jeśli tak być musi, niechaj człowiek się uczy filozoficznej prawdy, że nie ma materialnego wszechświata ; osnowa i wątek świata jest mayą, ułudą. Miraż jego rzeczywistości pryska całkowicie pod lupą analizy. W miarę jak ubezpieczające podpory fizyczne kosmosu walą się jedna za drugą, człowiek zaczyna rozumieć swe wykroczenia przeciw Boskiemu przykazaniu: "Nie będziesz miał cudzych bogów przede mną".
W sławnym równaniu równowartości masy i energii Einstein dowiódł, że energia zawarta w każdej cząsteczce równa, się jej masie pomnożonej przez kwadrat szybkości światła. Wyzwolenie energii atomowej dokonuje się przez unicestwienie materialnych cząsteczek. "Śmierć" materii jest "narodzeniem się" atomowego wieku. (Kierunek myśli, w którym poszedł Einstein, znajduje wyjaśnienie w fakcie, że przez całe życie był on uczniem wielkiego filozofa Spinozy, którego najbardziej znanym dziełem jest Etyka w porządku geometrycznym dowiedziona).
Prędkość światła jest matematyczną stałą wielkością nie dlatego, że ma absolutną wartość 299 793 kilometrów na sekundę, lecz dlatego, że żadne ciało materialne, którego masa zwiększa się wraz z szybkością, nie może nigdy osiągnąć prędkości światła. Inaczej mówiąc, tylko ciało materialne o nieskończenie wielkiej masie mogłoby mieć prędkość światła.
Ta koncepcja doprowadza do prawa cudów.
Mistrzowie, którzy potrafią zmaterializować i dematerializować swe ciało lub jakikolwiek inny przedmiot oraz potrafią poruszać się prędkością światła i posługiwać się twórczymi promieniami w celu natychmiastowego wywołania jakiegoś zjawiska fizycznego, spełnili konieczny warunek Einsteina: ich masa jest nieskończona.
Świadomość doskonałego jogina utożsamia się bez wysiłku nie z ograniczonym ciasnym ciałem, lecz z powszechną strukturą. GrawT-fggjaTczy to pojmowana jako "siła" u Newtona, czy jako "przejaw bezwładności" u Einsteina, nie może zmusić mistrza do przejawiania"'" ^)asciwości "wagL, która cechuje grawitacyjne warunki wśzelkiCrT materialnych ciał. Kto poznał w sobie wszechobecnego Ducha,nie podlega już konieczńbściom ciała w czasie i przestrzeni^Zamykający" IćT^meprzekraczalny krąg" ("ring pass pot") uległ rozpuszczającemu działaniu czynnika - "Jam Jest Nim"
"Niech będzie światlcTTstalo sięTwiatło". Pierwszy rozkaz Boga do jego stworzenia powołał do bytu tylko jedną atomową rzeczywistość: światło. Najpjromieniach tego niematerialnego ośrodka dokonują się wszystkie boskie działania. Swięci wszystkich wieków dają świadectwo, że Bóg objawia się jako płomień i światło. "Król królów i Pan panujący sam ma nieśmiertelność i mieszka w światłości nieprzystępnej" (1. list do Tymoteusza 6:15-16).
Jogin, który dzięki doskonałej medytacji zanurzył swą świadomość w Stwórcy, postrzega kosmiczną esencję jako światło; dla niego nie ma rolnicy pomiędzy promieniami światła tworzącymi wodę a promienia-jm tworzącymi ziemie. Wolny od świadomości materii wolny od- trzech wymiarów przestrzeni i czwartego wymiaru czasu, mistrz przenosi swe ciało równie łatwo ponad lub przez promienie światła ziemi, wody, ognia i powietrza. Długie skupienie na oku duchowym, Które daje wyzwolenie, rozwinęło w joginie zdolność zniszczenia wszelkich złudzeń co do materii i jej grawitacyjnej wagi: odtąd widzi on wszechświat w jego istocie jako niezróżnicowaną masę światła.
"Obrazy optyczne", mówi dr L. T. Troland z ffarwardu, "zbudowane są na tej samej zasadzie jak zwykłe sztychy, to znaczy składają si? z drobnych punkcików lub kresek, zbyt małych jednak, aby je oko mogło odróżnić... Wrażliwość siatkówki oka jest tak wielka, że wrażenie wzrokowe może być wywołane przez stosunkowo niewiele kwantów właściwego rodzaju światła". Dzięki Boskiej wiedzy o zjawiskach świetlnych mistrz może natychmiast z obecnych wszędzie atomów wywołać projekcję postrzegalnych obiektywnie zjawisk. Aktualna forma projekcji - drzewo, lekarstwo czy ciało ludzkie - odpowiada rozwojowi woli i zdolności wizualizacji jogina.
W stanie uśpionej świadomości, gdy'człowiek rozluźni kleszczejswych egoistycznych ograniczeń, które za dmaTewszad go osaczają, uiawnk się wszecEpoltęga jego TjiiiT^iśłu. Oto we śnie zjawiają się dawno zmarli przyjaciele,'najodlegiejsze kontynenty, zmartwychwstałe sceny z dzieciństwa. Z tą wolną i nieuwarunkowaną świadomością mistrz, który zharmonizował się z Bogiem, połączył się nienaruszalnym nigdy węzłem. Pozbawiony wszelkich osobistych motywów i korzystając z udzielonej mu przez Stwórcę twórczej woli, jogin układa atomy światła we wszechświecie w taki sposób, aby spełnić każdą szczerą modlitwę pobożnego człowieka. Człowiek w tym właśnie stworzony został celu, aby stać się panem mavi, znającym swą władzę nad światem.
"I rzekł Bóg; stworzymy człowieka na obraz Nasz i według podobieństwa Naszego i niech panuje nad rybami morza i nad ptactwem nieba i nad bydłem i nad całą ziemią i nad wszelkim płazem, który pełza po ziemi" (Genesis 1:26).
W 1915 r., wkrótce po wstąpieniu do Zakonu Swamich, miałem wizję nacechowaną gwałtownymi kontrastami. Ukazała mi się w nich żywo względność ludzkiej świadomości; ujrzałem jasno jedność Wieczystego Światła poza bolesnymi, pełnymi cierpienia dwoistościami mayi. Wizja ta zjawiła mi się pewnego poranku, gdy siedziałem w swym małym pokoju w attyce domu mego ojca przy ulicy Gurpar. Od szeregu miesięcy szalała w Europie pierwsza wojna światowa; uświadomiłem sobie ze smutkiem ogromne żniwo śmierci.
Gdy w medytacji zamknąłem oczy, świadomość moja nagle przeniosła się w ciało pewnego kapitana dowodzącego okrętem wojennym. Grzmot dział wstrząsnął powietrzem, gdyż toczyła się walka pomiędzy bateriami z wybrzeża a działami okrętu. Ogromny pocisk trafił w magazyn amunicji i wysadził mój okręt w powietrze. Skoczyłem do wody z kilku marynarzami, którzy przeżyli eksplozję.
Z ciężko bijącym sercem dopłynąłem bezpiecznie do brzegu. Ale niestety zabłąkana kula zakończyła swój szalony lot w mojej piersi. Padłem z jękiem na ziemię. Całe moje ciało było sparaliżowane, byłem jednak świadomy, że je posiadam, podobnie jak w czasie snu jest się świadomym nie chcącej się poruszać nogi.
"Nareszcie tajemnicza pogoń Śmierci dopadła mnie", pomyślałem sobie. Już z ostatnim westchnieniem miałem pogrążyć się w nieświadomości, gdy oto znalazłem się w swym pokoju przy ulicy Gurpar, siedząc w postawie lotosowej.
Z oczu mych popłynęły gwałtowne łzy, gdy z radością dotknąłem i uszczypnąłem swą własność - ciało wolne od kuli w piersi.
Kołysałem się w jedną i drugą stronę, wdychając i wydychając powietrze, aby upewnić się, że żyję. Wśród tej radości świadomość moja znów znalazła się w martwym ciele kapitana na krwawym wybrzeżu. Umysł mój popadł w całkowite zmieszanie.
"Panie", modliłem się, "czy jestem martwy - czy żyję?"
Olśniewająca gra światła wypełniła cały horyzont. Jakby łagodny grzmot uformował się w te słowa:
"Cóż ma życie lub śmierć do Światła? Na obraz Mego Światła stworzyłem ciebie. Względność życia i śmierci należy do kosmicznego snu. Oglądaj swą wolną od snu istotę! Zbudź się me dziecię, zbudź"!
W procesie stopniowego budzenia świadomości człowieka.Ean,.daje uczonym natchnienie do odkrywania we właściwym czasie ijniejscu tajemnic swego stworzenia. Wiele współczesnych odkryć pomaga człowiekowi zrozumieć wszechświat jako zróżnicowany wyraz przeja-Jyienia się jednej potęgi - Światła kierowanego Boską inteligencją. Cuda kinematografu, radia, telewizji, radaru, komórki fotoelektrycz-nej, tego wszystkowidzącego "elektrycznego oka", energii atomowej - wszystkie wynalazki opierają się na elektromagnetycznym zjawisku światła.
Sztuka filmowa może przedstawić na ekranie każdy cud. Z punktu widzenia stwarzania wrażeń wzrokowych nie ma cudu, którego by nie mogły stworzyć na ekranie "triki" filmowe. Przejrzyste ciało astralne człowieka może się w obrazie filmowym odłączyć od ciała fizycznego, człowiek może chodzić po wodzie, zmartwychwstać, można odwrócić naturalną kolejność zdarzeń oraz unicestwić czas i przestrzeń. Układając obrazy świetlne według swego upodobania operator stwarza cuda, które prawdziwy mistrz czyni przy pomocy zwykłych promieni świetlnych.
Imitujące życie obrazy filmu ilustrują wiele prawd odnoszących się do stworzenia świata. Dyrektor Kosmicznego Teatru napisał własne sztuki i zgromadził zespoły w celu wystawienia-widowiska obliczonego na wieki wieków. Z ciemnej kabiny wieczności wysyła On swój twórczy promień, który przechodzi przez filmy kolejnych wieków, a obrazy padają na ekran przestrzeni. Jak obrazy filmu wydają się rzeczywiste, choć są tylko kombinacją światła i cienia, zugełnie tak .samo cały świait, jest ułudnym pozorem. Sfery planetarne z niezliczonymi formami życia są tylko obrazami w kosmicznym kinematografie, które chwilowo postrzeganiu pięciu zmysłów wydają się Prawdziwe, są to sceny rzucone na ekran świadomości ludzkiej przez nieskończony twórczy promień.
Widzowie w kinie mogą spojrzeć w górę i zobaczyć, że wszvstlcie obrazy na ekranie pojawiają-sig djie-ki-działaniu bezforemnpgp strumienia światła. Podobnie barwny dramat powszechny pochodzT odjedynego białego światła, wyłaniającego się z kosmicznego źródła Z niepojętą pomysłowością Bóg inscenizuje dla swych dzieci przedstawienie, czyniąc z nich zarówno aktorów, jak i widzów w swym planetarnym teatrze.
Pewnego dnia wszedłem do kina, aby zobaczyć zdjęcia z pól bitewnych w Europie. Losy pierwszej wojny światowej ważyły się jeszcze na Zachodzie; kronika filmowa podawała obrazy rzezi z takim realizmem, że opuściłem seans ze ściśniętym sercem.
"Panie" modliłem się, "dlaczego zezwalasz na tyle cierpienia?"
Ku memu niezmiernemu zdumieniu odpowiedź zjawiła się natychmiast w postaci wizji europejskich pól walki. Okropność bitwy, w której pełno było zabitych i konających, o wiele przewyższała okrucieństwem to wszystko, co było w kronice filmowej.
"Patrz uważnie"! Łagodny głos mówił wewnątrz mej świadomości. "Zobaczysz, że te sceny, które teraz rozgrywają się we Francji, są tylko grą świateł i cieni. To tylko obrazy kosmicznego kina, równie rzeczywiste i nierzeczywiste jak kronika filmowa, którą przed chwilą oglądałeś - przedstawienie w przedstawieniu".
Serce moje jeszcze się nie pocieszyło. Głos Boski mówił dalej: "Świat stworzony jest światłem i cieniem zarazem; bez tego żaden obraz nie jest możliwy. Dobro i zło muszą zawsze na zmianę górować. Gdyby nieustanna radość panowała na tym świecie, czy człowiek szukałby w ogóle innego? Jeśli nie cierpi, nie stara się wcale przypomnieć sobie, że porzucił swój wieczysty dom rodzinny. Ból jest bodźcem do przypomnienia sobie. Drogą eto jego^-unjknigcia jest mądrość! Tragedia śmierci jest nierzeczywista; kto przed nią drży, podobny jest do nieświadomego rzeczy aktora, który na huk wystrzałów umiera na scenie z przerażenia, chociaż się strzela do niego ślepymi nabojami. Sjnnowiejnoi^ s§ dziećmi światła^ nie^ząsna^ pni na zawsze w złudzenui^.^>
Choć w pismach świętych czytałem wyjaśnienia co do mayi, to jednak nie dały mi one tak głębokiego wglądu w istotę rzeczy, do jakiego doszedłem na podstawie osobistych wizji i towarzyszących im słów pocieszenia. Sposób wartościowania głęboko się zmienia, gdy człowiek przekonuje się w końcu, że cały stworzony świat jest tylko ogromnym obrazem i że jego własna rzeczywistość leży nie w obrazie, lecz poza nim.
Gdy napisałem ten rozdział, usiadłem na łóżku w postawie lotosowej. Pokój był słabo oświetlony przez dwie przysłonięte lampy, podniósłszy wzrok do góry, spostrzegłem, że sufit był cętkowany w małe, o musztardowej barwie światła, iskrzące się i drgające jak świecenie radu. Tysiące subtelnych promieni, jakby drobny, rzęsisty deszcz, skupiły się w przejrzysty strumień i w ciszy spadły na mnie.
Natychmiast moje ciało fizyczne utraciło gęstość i przeobraziło się w astralną strukturę. Doznałem wrażenia, że unoszę się, gdyż zaledwie dotykałem łóżka; ciało nieważkie przesuwało się lekko to w lewo, to w prawo na zmianę. Rozejrzałem się po pokoju; meble i ściany wyglądały jak zwykle, lecz skromne oświetlenie tak się zwielokrotniło, że sufit stał się niewidzialny. Osłupiałem ze zdumienia.
"Oto jest mechanizm kosmicznego kinematografu". Głos brzmiał tak, jakby pochodził z wnętrza tego światła. "Zlewając swe promienie na biały ekran prześcieradła na tym łóżku wytwarza on twoje ciało. Patrz, twa postać jest tylko światłem!"
Spojrzałem na swe ramiona i poruszyłem nimi w tył i w przód, lecz nie mogłem poczuć ich ciężaru. Opanowała mnie ekstatyczna radość. Kosmiczna wiązka światła, rozkwitająca w postaci mego ciała, wyglądała jak boska kopia promieni świetlnych wypływających z projektora i objawiających się w formie obrazów na ekranie.
Przez długi czas przeżywałem to doświadczenie obrazu filmowego swego ciała na słabo oświetlonej scenie mej własnej sypialni. Pomimo że miałem już wiele wizji, żadna nie była tak osobliwa. Gdy moje złudzenie materialności ciała całkowicie się rozpadło i gdy równocześnie pogłębiło się moje zrozumienie faktu, że istotę wszystkich przedmiotów stanowi światło, spojrzałem w górę ku pulsującemu strumieniowi "żywotronów" i odezwałem się błagalnie:
"O Boskie światło, proszę, zabierz w siebie ten mój skromny obraz, podobnie jak Eliasz został wzięty do nieba w ognistym wozie".
Modlitwa ta jakby spłoszyła wizję; strumień światła znikł. Ciało moje odzyskało z powrotem zwykłą swą wagę i opadło na łóżko; rój olśniewających świateł na suficie zamigotał i znikł. Czas mego opuszczenia tej ziemi widocznie jeszcze nie nadszedł.108
ROZDZIAŁ 31 Spotkanie ze świętą matką
- Czcigodna matko, jako niemowlę zostałem ochrzczony przez twego małżonka-proroka. Był on guru moich rodziców, jako też mojego guru Sri Jukteswaradżi. Czy wobec tego raczysz mi coś opowiedzieć z historii twego świętego życia?
Tak przemówiłem do Szrimati Kaszi M oni, towarzyszki życia Lahiri Mahasayi. Znalazłszy się na krótko w Benaresie zapragnąłem odwiedzić tę sędziwą panią. Przyjęła mnie łaskawie w starym domostwie Lahiriego, w dzielnicy Garudeswar Mohulla w Benaresie. Chociaż była w podeszłym wieku, znajdowała się w stanie kwitnącym jak lotos, emanując w milczeniu duchową atmosferę. Była średniego wzrostu, miała szczupłą talię i piękną cerę. Wielkie jaśniejące oczy nadawały jej twarzy łagodny, macierzyński wygląd.
- Witam cię synu, chodź na górę.
Kaszi Moni poprowadziła mnie na piętro do bardzo małego pokoju, w którym przez pewien czas mieszkała razem ze swym mężem. Poczułem się zaszczycony, że mogę oglądać przybytek, w którym niezrównany mistrz zniżył się do odgrywania ludzkiego dramatu małżeństwa. Szlachetna pani poprosiła mnie, abym usiadł na poduszce koło niej.
- Minęło wiele lat - rozpoczęła - zanim zdołałam zrozumieć boski charakter mego męża. Pewnej nocy, w tym właśnie pokoju, miałam bardzo żywy sen. Nade mną unosiły się w powietrzu wspaniałe anioły. Widzenie było tak realistyczne, że natychmiast się zbudziłam; cały pokój był spowity niezwykle olśniewającym światłem.
- Mąż mój w lotosowej postawie unosił się w środku pokoju, otoczony aniołami, które oddawały mu cześć w modlitewnej postawie ze skrzyżowanymi rękami. Zdumiona ponad wszelką miarę, byłam przekonana, że dalej śnię.
- Niewiasto - odezwał się Lahiri Mahasaya - nie śpisz. Porzuć sen na zawsze! - Gdy powoli zstąpił na podłogę, rzuciłam się na "ziemię do jego stóp.
- Mistrzu - zawołałam - kłonię się przed tobą nieustannie! Czy przebaczysz mi, że uważałam cię za swego małżonka? Umieram z żalu, że tak długo byłam ślepa i ciemna u boku człowieka obudzonego w Bogu. Czy zechcesz przyjąć mą nic nie znaczącą osobę "na ucznia?
Mistrz dotknął mnie łagodnie - Powstań, duszo poświęcona! Jesteś przyjęta. - Zwrócił mnie w stronę aniołów. - Proszę cię, ukłoń się po kolei przed każdą z tych świętych istot. .
Gdy w pokorze uklękłam, głosy anielskie zabrzmiały razem jak chór w starożytnym śpiewie: "Maiżonko Boskiej Istoty, bądź błogosławiona. Pozdrawiamy cię". Sk:onili się do mych stóp i nagle świetliste ich postaci zniknęły. Pckój pogrążył się w mroku.
Mój guru zapytał mnie, czy chcę być wtajemniczona w krija-jogę.
- Oczywiście - odpowiedziałam - żałuję, że nie otrzymałam jej błogosławieństwa wcześniej.
- Przedtem czas jeszcze do tejo nie dojrzał! - Lahiri Mahasaya uśmiechnął się pocieszająco. - Pomogłem ci w milczeniu odrobić dużo twej karmy. Teraz sama chcesz i jesteś gotowa.
Dotknął mego czoła. Ukazały mi się masy wirującego światła; stopniowo promieniowanie świetlne ułożyło się w opalowobłękitne oko duchowe, otoczone złotym pierścieniem i mające w środku pTęcioramienną gwiazdę.
- Przeniknij swą świadomością poprzez gwiazdę w Królestwo Nieskończonego. - Głos mego gjru miał nowe brzmienie, łagodne jak odległa muzyka.
Wizja za wizją na podobieńslwo bałwanów morskich uderzała o brzegi mej duszy. Wreszcie pinoramiczne wizje rozpłynęły się w ocean szczęścia. Zatraciłam si^ we wzbierającej wciąż na nowo szczęśliwości. Gdy potem, po szeregu godzin, powróciłam do świadomości tego świata, mistrz zapozmł mnie z techniką krija-jogi.
Od tej nocy Lahiri Mahasaya ngdy już nie sypiał w moim pokoju. Co więcej, odtąd w ogóle nigdy ne spał. Pozostawał we frontowym pokoju na parterze w towarzystwu swych uczniów zarówno we dnie jak i w nocy.
Znamienita pani zapadła w nilczenie. Rozumiejąc wyjątkowy charakter jej związku ze wzniosłyn jogiem, ośmieliłem się w końcu Prosić o dalsze jej wspomnienia.
- Jesteś zachłanny, mój synu. Pomimo to usłyszysz jeszcze jedną historię. - Uśmiechnęła się nieśniało. - Muszę się przyznać do grzechu, który popełniłam w stosmku do mego guru-małżonka. Po kilku miesiącach po mym wtajeimiczeniu zacząłam się czuć opuszczoną i zaniedbaną. Pewnego poanku Lahiri Mahasaya wszedł do tego pokoiku, aby napisać artykuł; szybko podążyłam za nim Opanowana gwałtowną falą ułudy, odezwałam się do niego w sposób niesłuszny:
- Wszystek czas spędzasz z uczniami. A cóż z twymi obowiązkami wobec żony i dzieci? Żałuję, że nie zatroszczysz się o dostarczenie swej rodzinie więcej pieniędzy.
Mistrz spojrzał na mnie przez moment, a potem nagle znikł mi z oczu. Grozą przejęta i przerażona usłyszałam głos wychodzący z każdego miejsca pokoju:
- Wszystko jest niczym, czyż tego nie widzisz? Jakże takie nic, jak ja, mogłoby wytworzyć bogactwa dla ciebie?
- Gurudżi! - krzyczałam - błagam cię po milion razy o przebaczenie! Grzeszne moje oczy nie mogą cię dojrzeć; proszę cię, ukaż się w swej świętej postaci.
- Jestem tutaj - odpowiedź tę usłyszałam spod sufitu. Spojrzałam w górę i ujrzałam, jak mistrz materializował się w powietrzu, przy czym głową dotykał sufitu. Oczy jego podobne były do oślepiających płomieni. Nie panując nad sobą ze strachu, padłam z łkaniem do jego stóp, wtedy spokojnie zstąpił na podłogę.
- Kobieto, szukaj Boskiego bogactwa, a nie marnych błyskotek ziemi. Po zdobyciu wewnętrznego skarbu przekonasz się, że zewnętrzne potrzeby człowieka zawsze znajdują zaspokojenie. - Potem dodał: - Jeden z mych duchowych synów zaopatrzy cię w potrzebne środki.
- Słowa mego guru naturalnie sprawdziły się; pewien uczeń złożył znaczną sumę dla naszej rodziny.
Podziękowałem Kaszi Moni za podzielenie się ze mną swym cennym doświadczeniem. (Czcigodna matka opuściła ten świat w 1930 r. w Benaresie). Następnego dnia powróciłem do niej i spędziłem kilka miłych godzin na filozoficznej dyskusji z Tincouri i Dacouri Lahiri. Ci dwaj świątobliwi synowie wielkiego świętego Indii szli ściśle drogą ideałów. Każdy z tych mężów był zgrabny, smukły i silny, miał okazałą brodę i miękki głos oraz odznaczał się urokiem dawnych obyczajów.
Kaszi Moni nie była jedyną kobietą będącą uczniem Lahiri Mahasayi; były setki innych łącznie z moją matką. Pewnego razu jedna z nich poprosiła guru o jego fotografię. Wówczas wręczył jej odbitkę fotografii z uwagą: "Jeśli uważasz ją za osłonę, niechaj nią będzie, jeśli nie, to będzie ona tylko obrazkiem".
W kilka lat później zdarzyło się, że owa kobieta i synowa Lahin Mahasayi studiowały Bhagawad Gitę przy stole, nad którym wisiała fotografia guru. Nagle rozszalała się z wielką furią burza elektryczna.
- Lahiri Mahasaya, chroń nas! - Kobiety pochyliły się we czci przed portretem. Piorun uderzył w książkę, którą czytały, lecz nie tknął żadnej z kobiet.
- Miałam wrażenie - opowiadała kobieta-uczeń - że otaczała nas zasłona z lodu, która nas ochroniła od palącego żaru.
Lahiri Mahasaya dokonał dwóch cudów w stosunku do innej kobiety, Abbhoyi, będącej także jego uczniem. Pewnego dnia ona i jej mąż, adwokat z Kalkuty, wybrali się do Benaresu, aby złożyć wizytę swemu guru. Z powodu nadmiernego ruchu na ulicach powóz ich spóźnił się na stację; gdy przybyli na główny dworzec Howrah, usłyszeli gwizdek zapowiadający odjazd pociągu.
Abbhoya stanęła spokojnie obok kasy biletowej.
"Lahiri Mahasaya, błagam cię, zatrzymaj pociąg"! modliła się w milczeniu. "Nie wytrzymam bólu, jaki mi sprawi czekanie jeszcze jeden dzień, aby zobaczyć ciebie".
Koła sapiącego pociągu poruszały się bez przerwy, lecz pociąg nie ruszał z miejsca. Maszynista i pasażerowie wyszli z pociągu na peron, aby zobaczyć to niezwykłe zjawisko. Angielski konduktor kolejowy podszedł do Abbhoi i jej męża. Wbrew wszelkim zwyczajom ofiarował swe usługi.
- Babu - rzekł - proszę dać pieniądze. Kupię bilety, podczas gdy państwo wsiadać będziecie do pociągu.
Gdy tylko nasza para wsiadła do pociągu i otrzymała bilety, pociąg ruszył naprzód. Maszynista i podróżni w popłochu wdrapywali się do wagonów, nie wiedząc, dlaczego teraz pociąg ruszył ani dlaczego przedtem nie mógł posunąć się naprzód.
Przybywszy do Lahiri Mahasayi w Benaresie, Abbhoya w milczeniu, rzuciła się na ziemię przed mistrzem i starała się dotknąć jego stóp.
- Uspokój się, Abbhoya - powiedział do niej mistrz. - Jakże lubisz mnie niepokoić! Jakbyś nie mogła tu przyjechać następnym Pociągiem!
Abbhoya odwiedziła mistrza Lahiri Mahasayę także przy innej Pamiętnej dla niej okazji. Tym razem pragnęła interwencji nie w sprawie pociągu, lecz bociana.
- Proszę - powiedziała - pobłogosławić mnie, aby moje dziewiąte dziecko mogło żyć. Urodziłam ośmioro dzieci, każde z nich Jednak zmarło wkrótce po urodzeniu.
Mistrz uśmiechnął się życzliwie.
- Dziecko, które urodzisz, będzie żyć. Proszę cię, przestrzegaj starannie mych wskazówek. Dziecko to, a będzie to dziewczynka, urodzi się w nocy. Pilnuj, aby lampa olejna paliła się aż do świtu. Nie zaśnij i nie pozwól, aby światło zgasło.
Abbhoya urodziła dziewczynkę; stało się to w nocy - ściśle jak to przewidział wszystkowiedzący guru. Matka pouczyła pielęgniarkę, aby czuwała i napełniła w nocy lampę. Obie kobiety pilnie czuwały aż do wczesnej rannej godziny, jednakże w końcu zasnęły. Lampa oliwna dopalała się; światło słabo migotało.
W pewnej chwili klamka u drzwi sypialni poruszyła się i drzwi głośno i szeroko się otwarły. Przerażone kobiety obudziły się. Zdumione ich oczy zatrzymały się na postaci Lahiri Mahasayi.
- Abbhoya, patrz, światło gaśnie! - Wskazał na lampę, którą pielęgniarka z pośpiechem ponownie napełniła. Skoro tylko lampa znowu zajaśniała, mistrz znikł. Drzwi się zawarły; klamka poruszyła się i zatrzasnęła bez widocznej przyczyny.
Dziewiąte dziecko Abbhoyi utrzymało się przy życiu; w 1935 roku, kiedy to sprawdzałem, córka Abbhoyi jeszcze żyła.
Jeden z uczniów Lahiri Mahasayi, czcigodny Kali Kumar Roy, opowiadał mi wiele fascynujących szczegółów o swym obcowaniu z mistrzem.
- Bywałem często gościem w jego domu w Benares, po kilka tygodni bez przerwy - snuł Roy swe wspomnienia. - Widziałem, jak wiele świętych osób, dandi swamich przybywało w ciszy nocnej, aby usiąść u stóp mistrza. (Danda, laska symbolizująca stos pacierzowy; noszą ją rytualnie mnisi niektórych zakonów). Niekiedy podejmowali oni dyskusję na tematy związane z medytacją lub filozofią. O świcie ci dostojni goście znikali. Podczas mych wizyt przekonałem się, że Lahiri Mahasya nigdy nie kładł się spać.
W początkowym okresie mego obcowania z mistrzem musiałem walczyć z trudnościami, które mi czynił mój pracodawca - opowiadał Roy dalej. - Był on przesiąknięty materializmem.
- Nie chcę mieć w swym biurze religijnych fanatyków - drwił. - Jeśli kiedy spotkam twego szarlatańskiego guru, to mu powiem parę słów na pamiątkę.
Ta niepokojąca pogróżka nie zdołała zmienić mojego trybu życia; nadal niemal każdy wieczór spędzałem w obecności mego guru. Pewnego wieczoru pracodawca mój poszedł za mną i brutalnie wdarł się do wnętrza. Niewątpliwie zdecydowany był, jak obiecał, zetrzeć mistrza na proch swymi słowy. Jeszcze nie usiadł na dobre, gdy Lahifl Mahasaya powiedział do grupy około dwunastu uczniów:
- Czy macie ochotę zobaczyć pewien obraz?
Gdyśmy ją wszyscy wyrazili, mistrz poprosił o zaciemnienie pokoju. - Usiądźcie wkoło jeden przy drugim i wyciągnijcie ręce ponad oczy człowieka, którego macie przed sobą.
Byłem zdziwiony, że mój pracodawca stosuje się również, choć niechętnie, do wskazań mistrza. Po kilku minutach Lahiri Mahasaya zapyta.} nas, co widzimy.
- Panie - odpowiedziałem - zjawiła się piękna kobieta. Ma na sobie obrzeżone na czerwono sari i stoi obok rośliny o wielkich liściach. - Wszyscy inni uczniowie podali ten sam opis. Mistrz zwrócił się do mego pracodawcy: - Czy poznajesz tę kobietę?
- Tak. - Człowiek ten wyraźnie walczył z nowymi dla jego natury uczuciami. - Byłem głupi i traciłem na nią pieniądze, chociaż mam dobrą żonę. Wstydzę się motywów, które mnie tu przyprowadziły. Czy zechcesz mi panie wybaczyć i przyjąć mnie za ucznia?
- Jeśli będziesz prowadził dobre, moralne życie przez sześć miesięcy, przyjmę cię. - Mistrz dodał zagadkowo: - W przeciwnym razie nie będę mógł cię wtajemniczyć.
Przez trzy miesiące mój chlebodawca opierał się pokusom; potem jednak z powrotem nawiązał stosunki z ową kobietą. W dwa miesiące później umarł. Zrozumiałem wtedy zawoalowaną przepowiednię mego guru, że wtajemniczenie tego człowieka nie jest prawdopodobne.
Lahiri Mahasaya miał bardzo sławnego przyjaciela w osobie swamiego Trailangi, o którym twierdzono, że ma ponad trzysta lat. Obaj jogini często zasiadali razem do medytacji. Sława Trailangi była tak szeroka, że rzadko który Hindus zaprzeczyłby prawdziwości opowieści o jego zdumiewających cudach. Gdyby Chrystus wrócił na ziemię i chodził po ulicach Nowego Jorku przejawiając swą boską potęgę, wywołałby takie samo poruszenie, jakie przed kilku dziesiątkami lat budził Trailanga przechodząc przez tłumne ulice Benaresu.
Wiele razy widziano, jak swami pił bez szkody dla siebie najbardziej jadowite trucizny. Tysiące ludzi, z których niektórzy jeszcze żyją, widziało, jak Trailanga unosił się nad Gangesem. W ciągu wielu dni mógł siedzieć na powierzchni wody lub przez bardzo długi czas Pozostawać ukryty pod falami rzeki. W kąpielowych ghatach Benare-s" pospolitym był widok jego nieruchomego ciała, wystawionego na r°zpalonych kamiennych płytach na bezlitosne indyjskie słońce, ^pomocą tych faktów Trailanga starał się uczyć ludzi, że życie jogina nie zależy od tlenu ani innych zwykłych warunków lub środków °strożności. Czy znajdował się ponad wodą, czy pod nią, czy ciało Jego było lub nie było wystawione na działanie ognistych promieni,
Mistrz dowodził, że żyje dzięki Boskiej świadomości. Śmierć nie mogła go tknąć!
Jogin ów był wielki nie tylko duchowo, ale i fizycznie. Waży} ponad trzysta funtów, jeden funt na każdy rok jego życia! A że jadał bardzo rzadko, było to tym bardziej tajemnicze. Mistrz jednak może z łatwością ignorować wszelkie reguły zdrowia, gdy tylko z jakichś specjalnych przyczyn, często nader subtelnych, sobie tylko znanych, zapragnie tak uczynić. Wielcy święci, którzy przebudzili się z kosmicznego snu mayi i pojęli ten świat jako ideę w Umyśle Boskim, mogą czynić z ciałem, co zechcą, wiedząc, że jest ono tylko podatną formą skondensowanej lub zamrożonej energii. Chociaż uczeni fizycy zrozumieli obecnie, że materia jest tylko skondensowaną energią, to oświeceni w pełni mistrzowie dawno już przeszli od teorii do praktyki na polu opanowania matem.
Trailanga był zawsze całkowicie nagi. Znękana tym policja Bena-resu doszła do wniosku, że należy go traktować jak dziecko. Swami żyjący w sposób naturalny, jak Adam w ogrodzie Edenu, był nieświadomy swej nagości. Policja natomiast była w pełni tego świadoma i bez ceremonii zamknęła go w areszcie. Wnet jednak wyniknął nowy ambaras: ogromne ciało Trailangi ukazało się w swej zwykłej okazałości na dachu więzienia. Cela jego pozostała nadal zamknięta na klucz, więc nie wiadomo było, jak się z niej wydostał.
Zawiedzeni przedstawiciele prawa jeszcze raz spełnili swój obowiązek, lecz siła musiała się ponownie cofnąć przed prawem: niebawem można było obserwować, jak Trailanga beztrosko przechadza się po dachu... Bogini sprawiedliwości jest ślepa; wykpiona policja zdecydowała się pójść w jej ślady.
Wielki jogin zachowywał zwykle milczenie. Był on munim, mnichem, który przestrzega mauna, duchowego milczenia. (Sanskrycki pierwiastek muni jest pokrewny z greckim monos, "sam, jedyny", od którego pochodzą angielskie wyrazy monk i monizm oraz polskie "mnich", "monizm" itd.) Pomimo okrągłej twarzy i ogromnego, podobnego do beczki brzucha Trailanga jadał tylko od czasu do czasu. Po tygodniach życia zupełnie bez pożywienia przerywał swój post garncem zsiadłego mleka, ofiarowanego przez któregoś z pobożnych ludzi. Pewien sceptyk postanowił raz dowieść, że Trailanga jest szarlatanem. Postawił on przed swamim ceber mikstury z gaszonym wapnem, jakiego używa się do bielenia ścian.
- Mistrzu - rzekł materialista z udanym szacunkiem - przyniosłem ci trochę zsiadłego mleka. Proszę, napij się.
Trailanga bez wahania wypił wszystko do ostatniej kropli. W kilka minut potem winowajca padł na ziemię w agonii.
- Ratuj mnie, swami, ratuj! - krzyknął. - Pali mnie! Daruj mi tę przewrotną próbę!
Wielki jogin przerwał zwykłe swe milczenie. - Szyderco - rzekł - gdy podawałeś mi truciznę, nie rozumiałeś, że moje życie jest wspólne z twoim. Gdyby nie moja pewność, że Bóg jest w moim żołądku tak samo jak w każdym atomie, wapno byłoby mnie zabiło. "Teraz, gdy już rozumiesz znaczenie bumerangu, nie próbuj nigdy takich sztuczek z nikim. - Dobrze przeczyszczony grzesznik, uleczony słowami Trailangi, odszedł niesławnie.
Przerzucenie bólu nie było w tym wypadku aktem woli mistrza; było nieuniknionym następstwem prawa sprawiedliwości, które podtrzymuje ruch najdalszych ciał niebieskich. Ludzie, którzy jak Trailanga urzeczywistnili w sobie Boga, pozwalają działać Boskiemu prawu natychmiast; usunęli oni na zawsze ze swego życia wpływ ego, k krzyżujący działanie prawa.
Automatyczne wymierzanie sprawiedliwości, wypłacanej często w nieoczekiwanej minucie, jak w przypadku Trailangł i jego niedoszłego mordercy, łagodzi nasze zbyt pospieszne oburzenie na judzką niesprawiedliwość. .,, Pomsta do mnie należy; Ja odpłacę, mówi Pan" (Do Rzymian, 12:19). Czegóż potrzeba człowiekowi do zabezpieczenia? Cały świat się sprzysięga, aby mu dać należytą odpłatę. Umysły tępe nie wierzą w możliwość Boskiej sprawiedliwości, miłości, wszechwiedzy i nieśmiertelności. Te zwodnicze pomysły wynikają z braku zrozumienia pisma świętego! Pozbawiony wrażliwości i czci w stosunku do wszechświata punkt widzenia wywołuje łańcuch zdarzeń, który w końcu zmusza człowieka do szukania mądrości.
Łaska Trailangi, jogina na miarę Chrystusową, spłynęła pewnego razu na mego sedżo mamę (wuja). Pewnego poranku wuj ujrzał mistrza otoczonego pobożnym tłumem w Ghatcie w Benares. Zdołał się jakoś docisnąć do samego Trailangi i dotknąć pokornie jego stóp. Wuj zdumiał się zauważywszy, że momentalnie został uzdrowiony z boles-^•J chronicznej choroby. (Żywot Trailangi i innych wielkich mistrzów Przypomina nam słowa Jezusa: "Tym zaś, co uwierzą, te znaki towarzyszyć będą: w imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi Językami mowie będą; węże będą brać do rąk i jeśliby co zatrutego nie będzie im szkodzić. Na chorych ręce kłaść będą i ci odzyskają (Marek, 16:17-18).
Jedynym znanym żyjącym uczniem tego wielkiego jogina jest kobieta Siankari Maji Jiew. Jako córka jednego z uczniów Trailangi już we wczesnym dzieciństwie przeszła ćwiczenia swamiego. Przebywała ona samotnie przez czterdzieści lat w szeregu jaskiń himalajskich w pobliżu Badrinath, Kedernath, Amarnath i Paupatinath. Ta urodzona w 1826 r. brahmaczarini (kobieta ascetka) liczy obecnie sporo ponad sto lat. Nie wygląda jednak na swe lata, zachowała nadal czarne włosy, błyszczące zęby i zdumiewającą energię. Co pewien czas wychodzi ze swego odosobnienia, aby uczestniczyć w okresowych melach czyli religijnych świętach.
Owa święta kobieta często odwiedzała Lahiri Mahasayę. Opowiadała ona, że gdy pewnego dnia - zdarzyło się to w Barkpur w pobliżu Kalkuty - siedziała u boku Lahiri Mahasayi, wszedł spokojnie do pokoju jego wielki guru, Babadżi, i rozmawiał z nimi.
Pewnego razu jej mistrz Trailanga, porzucając swe zwykłe milczenie, wyraził publicznie, w sposób bardzo jawny, swój szacunek dla Lahiri Mahasayi. Jeden z uczniów z Benaresu zaoponował:
- Panie - powiedział - dlaczego ty, który jesteś swamim i mnichem ascetą, wyrażasz tyle szacunku człowiekowi będącemu głową rodziny?
- Synu mój - odrzekł Trailanga - Lahiri Mahasaya podobny jest do boskiego kocięcia, które pozostaje tam, gdzie go Matka Święta położyła. Wypełniając posłusznie obowiązki człowieka świeckiego, osiągnął on też doskonałe urzeczywistnienie siebie, dla którego ja wyrzekłem się nawet opaski biodrowej!
ROZDZIAŁ 32 Przebudzenie Ramy ze stanu śmierci
- "A był chory niejaki Łazarz... A usłyszawszy Jezus rzekł im: Ta choroba nie jest na śmierć, ale dla chwały Bożej, żeby Syn Boży uwielbiony był przez nią" (Jan 11:1-4).
Pewnego słonecznego poranku Sri Jukteswar wykładał pismo święte chrześcijan na balkonie swej pustelni w Serampore. Oprócz kilku innych uczniów Mistrza byłem tam wraz z małą grupą swych chłopców z Ranczi.
- W ustępie tym Jezus nazywa się Synem Bożym. Chociaż był on naprawdę zjednoczony z Bogiem, powiedzenie Jego ma głębokie meosobiste znaczenie - wyjaśniał mój guru. - Syn Boży to Chrystus, czyli Boska Świadomość w człowieku. Nikt śmiertelny nie może ^wielbić Boga. Jedyną formą w jakiej człowiek może wyrazić Bogu swą cześć jest szukanie Go. Człowiek nie może wielbić Abstrakcji, której nie-zna. "Gloria" czyli aureola dokoła głowy świętych jest symbolicznym świadectwem ich zdolności oddawania Bogu czci.
Sri Jukteswar czytał dalej cudowną historię zmartwychwstania Łazarza. Po dotarciu do jej końca Mistrz zapadł w długie milczenie, trzymając otwartą księgę na kolanach.
- Mnie również dane było oglądać podobny cud - powiedział w końcu mój guru z uroczystym namaszczeniem. - Lahiri Mahasaya obudził jednego z mych przyjaciół ze stanu śmierci.
Siedzący koło mnie chłopcy uśmiechnęli się z żywym zainteresowaniem. I we mnie także było jeszcze dostatecznie dużo z młodego chłopca, abym się cieszył nie tylko filozofią, ale także opowiadaniem Sri Jukteswara o cudownych jego doświadczeniach przeżytych ze swym guru.
- Mój przyjaciel Rama i ja byliśmy nierozłączni - rozpoczął Mistrz swe opowiadanie. - Ponieważ był on nieśmiały i unikał ludzi, odwiedzał naszego guru Lahiri Mahasayę tylko w późnych godzinach, 0 Północy i o świcie, kiedy nie było u niego zwykłego za dnia tłumu Uczniów. Jako najbliższy przyjaciel Ramy byłem jego duchowym Powiernikiem, wobec którego dawał upust bogactwu swych duchowych spostrzeżeń. W idealnym jego towarzystwie znajdowałem wiele natchnienia. - Twarz mego guru złagodniała pod napływem wsno mnień.
- Nagle Rama został poddany srogiej próbie - opowiadał nam dalej Sri Jukteswar. - Zachorował na azjatycką cholerę. Ponieważ nasz mistrz nigdy nie odrzucał usług lekarzy w przypadku czyjejś poważnej choroby, wezwano dwóch specjalistów. Wśród gorączkowych zabiegów dokoła ciężko chorego Ramy modliłem się gorąco do Lahiri Mahasayi o pomoc. Pospieszyłem do mieszkania i wśród łkania opowiedziałem mu wszystko.
- Doktorzy czuwają nad Ramą. Będzie zdrów. - Mój guru uśmiechnął się jowialnie.
Powróciłem z lekkim sercem do łoża przyjaciela, lecz zastałem go konającego.
- Nie potrwa to dłużej niż jedną lub dwie godziny - powiedział mi jeden z lekarzy. Jeszcze raz pospieszyłem do Lahiri Mahasayi.
- Doktorzy są zbyt gorliwi. Jestem pewien, że Rama będzie zdrów.
Po powrocie do Ramy nie zastałem żadnego z lekarzy. Jeden z nich pozostawił mi kartkę: Czyniliśmy, co tylko mogliśmy, lecz przypadek jest beznadziejny.
Mój przyjaciel rzeczywiście przedstawiał obraz umierającego człowieka. Nie rozumiałem, dlaczego słowa Lahiri Mahasayi miałyby okazać się nieprawdziwe, jednakże widok gwałtownie uchodzącego życia z Ramy narzucił mi taką myśl: "Wszystko przepadło". Miotając się w ten sposób pomiędzy oceanem wiary a niepokojem zwątpienia, pielęgnowałem przyjaciela, jak mogłem najlepiej. W pewnej chwili podniósł się on i zawołał:
- Jukteswar, biegnij do Mistrza i powiedz mu, żem odszedł. Poproś go, aby pobłogosławił me ciało przed ostatnimi obrzędami! Z tymi słowy Rama ciężko westchnął i oddał ducha. (Ofiara cholery często jest przytomna i w pełni świadoma aż do momentu samego zgonu).
Płakałem z godzinę przy ukochanej jego postaci. On, który zawsze kochał spokój, wszedł teraz w całkowitą ciszę śmierci. Nadszedł jeden z uczniów; poprosiłem go, aby pozostał przy zmarłym aż do mego powrotu. Na wpół oślepiony przywlokłem się z powrotem do mego Guru.
- Jak się ma teraz Rama? - Twarz Lahiri Mahasayi spowita była uśmiechem.
- Panie, niebawem sam zobaczysz, jak on się ma - wyrzuciłem z siebie emocje. - Za kilka godzin zobaczysz jego ciało zanim Z0stanie przeniesione na miejsce spalenia. - Załamałem się i zacząłem otwarcie jęczeć.
- Jukteswar, opanuj się. Usiądź spokojnie i medytuj.
Guru pogrążył się w samadhi. Minęło południe i noc w nieprzerwanym milczeniu; przez cały czas walczyłem o odzyskanie wewnętrznego spokoju.
O świcie Lahiri Mahasaya spojrzał na mnie pocieszająco: - Widzę, że wciąż jeszcze jesteś wytrącony z równowagi. Dlaczego nie wyjaśniłeś mi przedwczoraj, że oczekujesz ode mnie namacalnej pomocy dla Ramy w postaci jakiegoś lekarstwa? - Mistrz wskazał na lampę mającą kształt czary, zawierającą surowy olej rycynowy:
- Weź do buteleczki oleju z lampy i wpuść do ust Ramy siedem kropli.
- Panie - przedkładałem - on jest już martwy od wczorajszego południa. Na cóż teraz się zda olej?
- Mimo to uczyń tak, jak ci powiedziałem. - Pogodna postawa Lahiri Mahasayi była dla mnie niezrozumiała; wciąż jeszcze pogrążony byłem w nieuśmierzonej udręce z powodu opuszczenia mnie przez Ramę. Odlałem nieco oleju z lampy i poszedłem do domu Ramy.
Zastałem sztywne ciało mego przyjaciela w objęciach śmierci. Nie zwracając uwagi na jego upiorny wygląd, otwarłem jego wargi palcem prawej ręki i z pomocą lewej ręki zdołałem wpuścić kroplę oleju na jego zaciśnięte zęby.
Gdy siódma kropla dotknęła zimnych warg, Rama gwałtownie zadrżał. Drganie objęło jego mięśnie od stóp do głowy, tak iż usiadł ku memu zdumieniu.
- Widziałem Lahari Mahasayę w blasku światła - krzyknął.
- Jaśniał jak słońce. Wstawaj, przerwij swój sen - rozkazał mi. Przyjdź z Jukteswarem zobaczyć się ze mną.
Niemal własnym oczom nie mogłem uwierzyć, gdy Rama sam się ubrał i po strasznej swej chorobie był dostatecznie silny, aby pójść Pieszo do naszego guru. Tam, ze łzami wdzięczności rzucił się na Bernie przed Lahiri Mahasaya.
Mistrz nie posiadał się z radości. Oczy jego mrugały do mnie kpiąco.
- Jukteswar - powiedział - odtąd z pewnością zawsze będziesz nosił z sobą flaszkę rycynowego oleju! Ilekroć zobaczysz trupa, dasz mu oleju! Wszak siedem kropli z lampy oliwnej na pewno zniweczy moc Jamy. (Jama, bóg śmierci). Powiedziałem ci dwa razy, że Rama będzie zdrów, ty jednak nie zdołałeś mi zawierzyć w pełni, wyjaśnił mi Lahiri Mahasaya. - Wcale nie miałem na myśli, że lekarze potrafią go uleczyć; powiedziałem tylko, że są przy nim. Nie było związku przyczynowego pomiędzy tymi dwoma zdaniami. Nie chciałem się mieszać do poczynań lekarzy; oni też muszą żyć. - Głosem drgającym radością guru dodał: - Wiedz na zawsze, że tylko niewyczerpany Paramatman (dosłownie: Najwyższa Dusza) może każdego uleczyć, doktora i nie-doktora.
- Widzę swą pomyłkę - stwierdziłem ze skruchą. - Wiem teraz, że twoje proste słowo jest wiążące dla całego kosmosu.
Gdy Sri Jukteswar skończył swe przejmujące opowiadanie, jeden z oczarowanych słuchaczy ośmielił się zadać pytanie, które ze strony dziecka było całkiem uzasadnione.
- Panie, dlaczego twój guru użył rycynowego oleju?
- Dziecko moje, olej nie miał tu znaczenia; chodziło tylko o to, że ja oczekiwałem czegoś materialnego, wobec czego Lahiri Mahasaya wybrał będący pod ręką olej jako obiektywny symbol potrzebny do wzbudzenia we mnie większej wiary. Mistrz pozwolił umrzeć, ponieważ ja częściowo wątpiłem. Jednakże boski guru wiedział, że skoro oświadczył, że uczeń będzie zdrów, to wyleczenie musi nastąpić, nawet jeśliby miał uleczyć Ramę ze śmierci, choroby zwykle ostatecznej.
Sri Jukteswar pożegnał małą grupę słuchaczy, a mnie ruchem ręki poprosił, abym usiadł na złożonym kocu u jego stóp.
- Yoganando! - rzekł z niezwykłą powagą - od urodzenia żyłeś w otoczeniu najbliższych uczniów Lahiri Mahasayi. Wielki ten mistrz spędził swe wzniosłe życie w częściowym odosobnieniu i stale swym uczniom odmawiał pozwolenia na stworzenie jakiejkolwiek organizacji związanej z jego naukami. Niemniej pozostawił znamienną przepowiednię:
"Mniej więcej w pięćdziesiąt lat po mym odejściu życie moje zostanie opisane ze względu na głębokie zainteresowanie jogą, która pojawi się na Zachodzie. Posłannictwo jogi obiegnie cały glob i pomoże w ustanowieniu braterstwa ludzi, które się zrodzi z bezpośredniego postrzegania jedynego Ojca".
-Synu mój, Yoganando - mówił dalej Sri Jukteswar - musisz spełnić swą doniosłą rolę w szerzeniu tego posłannictwa i w opisaniu jego świętego życia.
W pięćdziesiąt lat po odejściu Lahiri Mahasayi w 1895 r., a wi?c w 1945 r., książka niniejsza została ukończona. Nie mogę nie zwrócić uwagi na osobliwą zbieżność faktów: 1945 otwiera także nową erę -- erę rewolucyjnych energii atomowych. Każdy myślący człowiek z\vraca się dziś bardziej niż kiedykolwiek ku palącym problemom pokoju i braterstwa, aby dalsze posługiwanie się przez narody fizyczną przemocą nie usunęło z Ziemi wszystkich ludzi razem z ich problemami.
Chociaż pod działaniem czasu lub bomby ludzkość i jej dzieła znikają bez śladu, to słońce nie zmienia swego biegu, a gwiazdy nadal niezmiennie czuwają. Prawo kosmosu nie może się zatrzymać ani zachwiać w swym działaniu, a człowiek postąpi nalepiej, jeśli się z nim zharmonizuje. Jeżeli wszechświat jest przeciw przemocy, jeśli słońce nie toczy wojny z planetami, lecz pozostaje w należytej od nich odległości, aby pozostawić im niezbędne minimum swobody, to cóż może przynieść człowiekowi opancerzona pięść? Czyż może ona w ogóle dać pokój? Nie okrucieństwo, lecz dobra wola uzbraja narody w siłę; ludzkość żyjąca w pokoju pozna nieskończone owoce zwycięstwa, słodsze w smaku aniżeli te, które mogą wyrosnąć z ziemi zlanej krwią.
Skuteczna w swym działaniu liga narodów będzie naturalną ligą serc ludzkich. Szeroka sympatia, życzliwość i wzajemne zrozumienie, tak bardzo nieodzowne do uleczenia ludzkiej niedoli, nie mogą się zrodzić z czysto intelektualnych rozważań nad różnorodnością ludzkich natur, lecz tylko z wiedzy o wspólnocie całej ludzkości, o pokrewieństwie ludzkości z Bogiem. Oby dla realizacji najwyższego ideału świata - ideału pokoju opartego na braterstwie - joga, czyli nauka o osobistym obcowaniu z Bogiem, dotarła w porę do wszystkich ludzi we wszystkich krajach.
Chociaż cywilizacja Indii jest starsza od innych, to mało historyków dostrzega, że utrzymanie się tego narodu nie jest żadną miarą wynikiem przypadku, lecz logicznym następstwem przywiązania do prawd wieczystych, które Indie w osobach swych najlepszych synów reprezentowały w każdym pokoleniu. Przez samo kontynuowanie swego bytu, przez niezniszczalność swą w ciągu wieków - czyż Pokryci prochem ksiąg uczeni potrafią powiedzieć ilu? - Indie dały najlepszą z wszystkich narodów odpowiedź na wyzwanie obecnych czasów.
Biblijna opowieść (Genesis 18:23-32) o poście Abrahama, aby Bóg oszczędził miasto Sodomę, jeśli znajdzie w nim dziesięciu sprawiedliwych, oraz odpowiedź Boga: "Nie zniszczę i dla tych dziesięciu", nabiera nowego znaczenia w świetle faktu, że Indie uniknęły losu
Babilonu, Egiptu i innych potężnych narodów, które współcześnie z nimi istniały. Odpowiedź Pana jasno dowodzi, że kraj żyje i trwa nie dzięki swym materialnym osiągnięciom, lecz dzięki osiąganiu mistrzostwa duchowego przez poszczególne jednostki ludzkie.
W tym dwudziestym stuleciu, w którym świat w ciągu pół wieku dwukrotnie skąpał się we krwi, niechaj usłyszy on znów Boskie słowa-"Nie zginie żaden naród, który potrafi wydać dziesięciu ludzi - wiel-kich w oczach Najwyższego, Nieprzekupnego Sędziego". Kierując się tym przeświadczeniem Indie wcale nie przypadkowo wytrzymały próbę tysiąca podstępów czasu. W każdym stuleciu uświęcali te ziemie mistrzowie, którzy ziścili w sobie Boga. Współcześni mędrcy na Chrystusową miarę, jak Lahin Mahasaya i jego uczeń Sri Jukteswar, podnoszą swój głos twierdząc, że dla szczęścia człowieka i trwałości życia narodów nauka jogi jest ważniejsza aniżeli wszelki materialny postęp.
Tylko bardzo skąpe wiadomości o życiu Lahiri Mahasayi pojawiły się drukiem. W ciągu trzech dziesiątków lat znajdowałem w Indiach, Ameryce i Europie głębokie i szczere zainteresowanie dla jego nauki o dającej wyzwolenie jodze; obecnie istnieje potrzeba pisanej relacji o życiu mistrza, szczególnie na Zachodzie, gdzie żywoty wielkich współczesnych joginów mało są znane.
Oprócz jednej lub dwóch małych broszur w języku angielskim nie napisano dotąd nic o życiu tego guru. W języku bengalskim ukazała się w 1941 r. biografia: Sri Czaran Lahiri Mahasaya. Napisał ją mój uczeń Swamo Satyananda, który w ciągu wielu lat był aczarią (duchowym wychowawcą) naszej Widialaji w Ranczi. Kilka ustępów z tej książki przetłumaczyłem i włączyłem do niniejszej części poświęconej osobie Lahiri Mahasayi.
Lahiri Mahasaya urodził się 30 września 1828 r. w pobożnej rodzinie bramińskiej o starożytnym pochodzeniu. Miejscem jego urodzenia była wieś Ghurni w okręgu Nadia w pobliżu Krisznagar w Bengalu. Był on najmłodszym synem Muktakaszi, drugiej żony Gauna Mohana Lahiri'ego, który cieszył się dużym poważaniem. Pierwsza jego żona, po urodzeniu trzech synów, zmarła podczas pielgrzymki. Matka osierociła chłopca we wczesnym jego dzieciństwie; mało o niej wiadomo poza jednym ważniejszym faktem, że była gorącą wielbicielką Pana Sziwy, którego pisma święte obdarzają mianem "Króla Jogów". (Sziwa, jedna z postaci Boskiej Trójcy - Brahma, Wisznu i Sziwa - której powszechna działalność jest odpowiednio stwarzaniem, utrzymaniem oraz rozwiązywaniem, odnawianiem. Sziwa, czasem wymawia się Siwa, przedstawiany jest w mitologii jako Pan ascetów; objawia się swym wielbicielom w wizjach w rozmaitych postaciach, takich jak Mahadewa, asceta o zmierzwionych włosach, i Nataradża, kosmiczny tancerz.)
Młody Lahiri (pełne jego imię brzmiało Shyama Charan Lahiri) spędził dzieciństwo w domu swych przodków w Nadia. Gdy miał trzy lub cztery lata, zauważono, że często siadał w piasku w postawie jogina, zakrywając piaskiem całe swe ciało z wyjątkiem głowy.
W zimie 1833 roku posiadłość Lahirich została zniszczona, gdyż pobliska rzeka Dżalangi zmieniła koryto, a uniesiony przez nią dom zniknął w głębinach Gangesu. Razem z domem została zabrana przez wodę jedna ze świątyń Sziwy, ufundowanych przez Lahirich. Ktoś z pobożnych zdołał ocalić z wiru wód kamienny posąg Pana Sziwy i umieścił go w nowej świątyni, dobrze obecnie znanej jako Ghurni Sziwa Site.
Gaun Mohan Lahiri wraz z rodziną opuścił Nadia i zamieszkał w Benaresie, gdzie zbudował świątynię Sziwy. Domostwo swe prowadził według zasad indyjskiej dyscypliny, przestrzegając regularnie religijnych obrzędów, miłosierdzia i studiowania tekstów świętych. Będąc sprawiedliwym i mając otwartą głowę, nie ignorował dodatnich stron nowoczesnych idei.
Młody Lahiri pobierał jako chłopiec w Benaresie lekcje zbiorowe języków hindi i urdu. Uczęszczał następnie do szkoły prowadzonej przez Dżoj Narajana Ghosala, gdzie zapoznał się z sanskrytem oraz językami: bengalskim, francuskim i angielskim. Przykładając się do studiowania Wed młody jogin przysłuchiwał się pilnie dyskusjom prowadzonym na temat pism świętych przez uczonych braminów, wśród których znajdował się także filozof Nag-Bhatta.
Shyama Charan był łagodnym, szlachetnym i odważnym młodzieńcem, kochanym przez wszystkich kolegów. Będąc fizycznie dobrze zbudowanym, a także zwinnym i silnym, wyróżniał się w pływaniu i wielu innych czynnościach wymagających zręczności.
W 1846 Shyama Charan Lahiri został ożeniony z Srimati Kaszi Moni, córką Sri Debrajana Sanyala. Jako wzorowa pani domu Kaszi Moni chętnie spełniała swe domowe obowiązki i tradycyjne powinności wobec gości i biednych. Małżeństwo to zostało pobłogosławione urodzeniem się dwóch świątobliwych synów, Toncouri i Ducouri oraz dwóch córek.
W 1851 r., mając 23 lata, Lahiri Mahasaya objął stanowisko rachmistrza w departamencie inżynierii wojskowej w służbie angielskiej. W czasie swej służby otrzymał wiele awansów. Zatem był on nie tylko Mistrzem, lecz również miał powodzenie jako aktor w małym dramacie, w którym grał daną mu przez Boga rolę zwykłego urzędnika.
W miarę jak przesuwano jego urząd z miejsca na miejsce, Lahiri Mahasaya (religijny tytuł Mahasaya znaczy: "wielki powracający": A/a/za-wielki, soya-zwracający się w kierunku wnętrza, idący odpocząć) przenosił się do Gazipur, Mirdżapur, Nami Tal, Danapur i Benaresu. Po śmierci ojca młody mężczyzna przejął na swoje barki odpowiedzialność za całą swą rodzinę. Zakupił wtedy dla rodziny dom w Garudeswar Mohulli w okolicy Benaresu.
W trzydziestym trzecim roku życia Lahiri Mahasaya przeżył spełnienie się celu, dla którego inkarnował się ponownie na Ziemi. W pobliżu Ranikhet w Himalajach spotkał swego wielkiego guru, Babadżi, który wtajemniczył go w krija-jogę.
Zdarzenie to było pomyślne nie tylko dla samego Lahiri Mahasayi, była to szczęśliwa chwila, także dla całej ludzkości. Zaginiona lub co najmniej od dawna niedostępna najwyższa sztuka jogi została z powrotem udostępniona światu. Od tego czasu wielu ludzi, mężczyzn i kobiet spragnionych życia duchowego, wykąpało się w wodach krija-jogi. Podobnie jak w podaniu Puran Matka Ganga 109 ofiarowuje swój boski napój wysuszonemu z pragnienia Bhagirathowi, tak rzeka krija-jogi spłynęła z tajemniczych warowni Himalajów do zakurzonych ludzkich skupisk.
ROZDZIAŁ 33 Babadżi, wielki Chrystusowy jogin współczesnych Indii
Urwiska północnych Himalajów w pobliżu Badrinarajan cieszą się błogosławieństwem żywej obecności Babadżi, który był guru Lahiri Mahasayi. Ten w odosobnieniu żyjący mistrz zachował swą fizyczną postać przez wiele stuleci, a może nawet tysiącleci. Nieśmiertelny Babadżi jest awatarem. Sanskrycki ten wyraz oznacza "zstąpienie"; pochodzi on od awa "w dół" i tri "przejść". W hinduskich pismach świętych awatarem jest bóstwo, które zstąpiło w cielesną formę.
- Poziom duchowy Babadżi - tłumaczył mi Sri Jukteswar - przekracza możliwości ludzkiego zrozumienia. Skarlały, ludzki sposób widzenia nie może przeniknąć do jego transcendentalnej gwiazdy. Próżną jest nawet próba zobrazowania osiągnięć awatara. Są one niepojęte.
Upaniszady sklasyfikowały w sposób szczegółowy wszystkie stopnie duchowego rozwoju. Siddha (istota doskonała) przeszedł ze stanu dżiwanmukty (wyzwolonego za życia) do stanu paramukty (wolnego w najwyższym stopniu - o pełni władzy nad śmiercią), który całkowicie wyzwolił się z niewoli mayi i kręgu narodzin. Dlatego paramukta rzadko powraca do fizycznego ciała; jeśli to czyni - jest awatarem, wyznaczonym przez Boga narzędziem niebiańskiego błogosławieństwa dla świata.
Awatar nie podlega powszechnej ekonomii życia; jego ciało widzialne jako świetlisty obraz jest wolne od jakiegokolwiek długu wobec przyrody. Pobieżne spojrzenie nie dostrzeże nic szczególnego w postaci awatara, postać ta jednak nie rzuca cienia ani nie pozostawia śladu stóp na ziemi. Takie są zewnętrzne, symboliczne oznaki wewnętrznego braku ciemności i materialnych więzów. Tylko taki bóg-człowiek zna prawdę znajdującą się poza względnością życia i śmierci. Omar Khayam, zupełnie nie zrozumiany przez ludzi, śpiewał o takim wyzwolonym człowieku w swym nieśmiertelnym Rubaiyafcie:
Księżycu mej radości, co nie znasz ubytku!
Księżyc Nieba znów wznosi się w górę;
Jakże często po wzejściu szukać mnie będzie
W tym samym ogrodzie, a jednak - na próżno!
"Księżyc radości" to Bóg, wieczysty biegun nie starzejący sj nigdy. "Księżyc Nieba" to świat zewnętrzny, spętany okowami praw^ cyklicznego powtarzania się. Perski jasnowidz zerwał na zawsze \ okowy dzięki urzeczywistnieniu siebie. "Jakże często po wzejścin szukać mnie będzie... na próżno"! Cóż za zawód szukania dla zapamiętałego świata.
Chrystus wyraził inaczej swą misję: "Wtem przystąpił pewien uczony w Piśmie i rzekł do Niego: Nauczycielu, pójdę za tobą gdziekolwiek się udasz. Jezus mu odpowiedział; lisy mają nory i ptaki powietrzne gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć" (Mateusz 8:19-20).
Czyż za wszędzie obecnym Chrystusem można iść inaczej jak tylko w ogarniającym wszystko Duchu?
Kriszna, Rama, Buddha i Patandżali należeli do starożytnych awatarów Indii. W języku tamilskim istnieją utwory poetyckie osnute wokół postaci Agasthyi, awatara południowej Indii. W ciągu stuleci przed erą chrześcijańską dokonał on wielu cudów i - jak się wierzy - zachował do dzisiejszego dnia swą fizyczną postać.
Misja Babadżi w Indiach polega na pomaganiu prorokom przy wypełnianiu przez nich swych specjalnych zadań dla dobra ludzkości. Toteż zgodnie z klasyfikacją pism świętych jest on Mahawutarem (wielkim awatarem). Powiedział on, że wtajemniczył w jogę Siankare, starożytnego założyciela Zakonu Swamich, oraz Kabira, sławnego średniowiecznego świętego. Głównym jego uczniem w dziewiętnastym wieku był, jak wiemy, Lahiri Mahasaya, który ożywił dla nas zapomnianą kriya-jogę.
Mahawatar pozostaje w stałym zjednoczeniu z Chrystusem; wysyłają Oni wspólnie w świat wibracje zbawienia i wspólnie zaplanowali duchową technikę dla tego wieku. Obaj ci w pełni oświeceni mistrzowie - jeden w ciele, a drugi bez ciała - ślą narodom natchnienie, aby wyrzekły się samobójczych wojen, rasowej nienawiści, religijnego sekciarstwa i działających jak bumerang grzechów materializmu. Babadżi doskonale zna tendencje współczesnych czasów oraz rozumie konieczność rozpowszechniania idei samowyzwolenia przez jogę na Zachodzie jak i na Wschodzie.
Nie powinien nas dziwić fakt, że nie ma żadnych historycznych wzmianek o Babadżim. Wielki ten guru nigdy, w żadnym stuleciu, nie występował publicznie; wywołujący nieporozumienia rozgłos i sława nie odgrywały w jego tysiącletnich planach żadnej roli. Podobnie jak
Stwórca, jedyna, lecz milcząca potęga, Babadżi działa skromnie jako nieznany.
Wielcy prorocy, jak Chrystus i Kriszna, przychodzą na Ziemię dla specjalnego, widzialnego celu i odchodzą, gdy tylko zostanie on spełniony. Inni awatarowie, jak Babadżi, podejmują pracę związaną raczej z powolnym ewolucyjnym postępem człowieka w ciągu stuleci aniżeli z jakimś jednym wyróżniającym się w historii zdarzeniem. Mistrzowie ci zawsze trzymają się z dala od oczu szerokiej publiczności i mogą się stać w każdej chwili, gdy zechcą, niewidzialni. Dlatego też, zwłaszcza że z reguły pouczają swych uczniów, aby zachowali o nich milczenie, pewna ilość potężnych duchowych postaci pozostaje światu nieznana. Ja sam na tych stronach poświęconych Babadżi podaję tylko wzmiankę o jego życiu, tylko kilka faktów, których podanie do publicznej wiadomości uważam za stosowne i pożyteczne.
Nigdy nie zostały ujawnione żadne fakty dotyczące rodziny Babadżi i miejsca jego urodzenia, fakty tak drogie sercom kronikarzy. Babadżi mówi zwykle w języku hindi, lecz równie łatwo rozmawia w każdym innym języku. Przyjął on proste imię Babadżi (czcigodny ojciec), inne tytuły wyrażające szacunek, którym obdarzają go uczniowie Lahiri Mahasayi, to: Mahamuni Babadżi Maharadż (najwyższy ekstatyczny święty), Maha Jogi (najwyższy jogin), Trambak Baba i Sziwa Baba (tytuły awatarów Sziwy). Czyż ma to jakieś znaczenie, że nie znamy rodowego nazwiska mistrza, który stał się w pełni wolny?
,,Ilekroć ktokolwiek wypowie z poszanowaniem imię Babadżi", powiedział Lahiri Mahasaya, "tylekroć natychmiast przyciąga ku sobie duchowe błogosławieństwo".
Ciało nieśmiertelnego guru nie ma na sobie żadnych oznak jego wieku; wygląda on na młodzieńca liczącego nie więcej niż dwadzieścia Pi?ć lat. Piękne i mocne ciało Babadżi, o jasnej cerze i średnim wzroście, promieniuje dostrzegalną jasnością. Oczy jego są ciemne, spokojne i tkliwe; długie i lśniące jego włosy są miedzianej barwy. Osobliwy to fakt, że Babadżi jest bardzo podobny do Lahiri Mahasayi. Podobieństwo to jest tak uderzające, że w późniejszym swym wieku Lahiri Mahasaya mógł uchodzić za ojca młodzieńczo wyglądającego Babadżi.
Swami Kebalananda, który był moim świątobliwym nauczycielem sanskrytu, spędził pewien czas razem z Babadżi w Himalajach. . - Niezrównany mistrz - opowiadał mi Kebalananda - przenosi Sl? w górach z miejsca na miejsce razem ze swą grupą uczniów. W jego orszaku znajduje się dwóch wysoko zaawansowanych amerykańskich świętych. Po pewnym okresie pobytu na jednym miejscu Babadżi mówi: Dera danda uthao (podnieśmy nasz obóz i laskę). Nosi on symboliczną danda (laskę bambusową). Słowa jego są sygnałem do natychmiastowego przeniesienia się całej grupy w inne miejsce. Nie zawsze posługuje się on tą metodą astralnej podróży, czasem idzie pieszo ze szczytu na szczyt.
Babadżi może być widziany lub rozpoznawany tylko wtedy, gdy sam tego zechce. Wiadomo, że różnym ludziom pobożnym objawiał się w wielu, nieco różniących się postaciach - czasem z brodą i wąsami, kiedy indziej bez tych cech. Jego niezmieniające się ciało nie potrzebuje pożywienia, dlatego mistrz rzadko jada. Dając wyraz uprzejmości w stosunku do odwiedzanych uczniów przyjmuje niekiedy owoce lub gotowany na mleku ryż czy klarowane masło.
- Znam dwa zadziwiające zdarzenia z życia Babadżi - opowiadał mi dalej Kebalananda. - Pewnej nocy uczniowie jego siedzieli dokoła wielkiego ogniska, które płonęło w związku z odbywającą się wedyjs-ką ceremonią. Nagle mistrz chwycił płonące polano i uderzył nim lekko w nagie plecy jednego z uczniów, który znajdował się blisko ognia.
- Panie, to okrutne! - zaprotestował Lahiri Mahasaya, który był przy tym obecny.
- Czy wolałbyś, aby się raczej na twoich oczach spalił na popiół zgodnie z wyrokami jego karmy?
Z tymi słowy Babadżi położył swą leczącą dłoń na oparzonych plecach ucznia. - Uwolniłem cię dziś od bolesnej śmierci. Prawu karmy stało się zadość dzięki lekkiemu poparzeniu ogniem.
Innym znów razem święty krąg Babadżi został naruszony przez pojawienie się obcego człowieka. Wspiął się on z zadziwiającą zręcznością na niedostępne niemal urwisko w pobliżu obozowiska mistrza.
- Panie, zapewne jesteś wielkim Babadżi? - Twarz obcego człowieka jaśniała nie dającą się opisać czcią. - Od miesięcy szukam cię nieustannie wśród tych niedostępnych turni. Błagam cię, przyjmij mnie jako ucznia.
Gdy wielki guru nie odpowiadał, człowiek ów wskazał na skalistą otchłań u swych stóp:
- Jeśli odmówisz mi, skoczę z tej skały. Życie nie będzie mieć dla mnie żadnej wartości, jeśli nie uzyskam Twego kierownictwa na drodze ku Bogu.
- Więc skocz - rzekł Babadżi nieporuszony. - Nie mogę cl<? przyjąć w obecnym stanie twego rozwoju.
Obcy człowiek natychmiast rzucił się w przepaść. Wstrząśnięty tym Babadżi polecił przynieść jego ciało. Gdy powrócili uczniowie ze zmiażdżonym ciałem, mistrz położył swą dłoń na martwym człowieku. I oto otwarł on oczy, a potem rzucił się pokornie do stóp wszechpotężnego mistrza.
- Teraz jesteś gotów, aby być uczniem - powiedział Babadżi spoglądając z miłością na tego zmartwychwstałego czele. - Przeszedłeś odważnie przez trudną próbę. Śmierć już ciebie nie tknie; teraz należysz do naszej nieśmiertelnej gromady. - Potem wypowiedział zwykłe swe hasło do odejścia: Dera danda uthao, i cała grupa zeszła z góry.
Awatar żyje we wszechobecnym Duchu; dla niego nie ma odległości "odwrotnej do kwadratu", toteż tylko jeden motyw może skłaniać Babadżi do zachowania swej postaci fizycznej w ciągu wieków: chęć dania ludzkości konkretnego przykładu jej własnych możliwości. Gdyby nigdy nie było dane człowiekowi zobaczyć bóstwo w ciele, pozostałby pod niepokonanym ciężkim złudzeniem mayi, że nie może przekroczyć progu nieśmiertelności.
Jezus od początku znał koleje swego życia; przeszedł przez wszystkie nie ze względu na karmiczną konieczność, lecz po to, aby dźwignąć duchowo istoty ludzkie. Czterech jego uczniów-sprawo-zdawców - Mateusz, Marek, Łukasz i Jan - opisało niewysłowiony jego dramat na pożytek późniejszych pokoleń.
Dla Babadżi również nie istnieje względność przeszłości, teraźniejszości i przyszłości; od początku znał on wszystkie fazy swego życia. Jednakże przystosowując się do ograniczonych możliwości ludzkiego zrozumienia odegrał wiele aktów ze swego boskiego życia w obecności jednego lub więcej świadków. Toteż zdarzyło się tak, że jeden t- uczniów Lahiri Mahasayi był świadkiem chwili, w której Babadżi uznał, że dojrzał dla niego czas do "ogłoszenia możliwości cielesnej nieśmiertelności". Wypowiedział on tę obietnicę w obecności Rama Gopala Muzumdara, aby rozeszła się dla wzbudzenia natchnienia w szukających sercach. Wielkie istoty wypowiadają swe słowa i uczestniczą w pozornie naturalnym toku zdarzeń tylko dla dobra człowieka, Jak to Chrystus powiedział: "Ojcze... wiedziałem, że zawsze mnie Wysłuchujesz, ale dla ludu, który wkoło stoi, powiedziałem, aby pierzyli, żeś Ty mnie posłał" (Jan. 11:41-42).
Podczas mej wizyty u "świętego bez snu", Rama Gopala w Ran-dżapur, opowiedział mi on niezwykłą historię swego pierwszego spotkania z Babadżi.
- Od czasu do czasu - opowiadał mi Ram Gopal - opuszczałem swą odosobnioną jaskinię, aby posiedzieć u stóp Lahiri Mahasayi. Pewnego razu o północy, gdy siedziałem w milczeniu medytując w grupie jego uczniów, mistrz zaskoczył mnie niezwykłym poleceniem:
- Ram Gopal - powiedział - idź natychmiast do kąpielowych gatfrów w Dasasamedh.
Wnet dotarłem do tego ustronnego miejsca. Noc była jasna, świecił księżyc i błyszczały gwiazdy. Usiadłem na chwilę w cierpliwym milczeniu; niebawem uwagę moją zwróciła ogromna kamienna płyta blisko moich stóp. Płyta powoli podniosła się w górę, odsłaniając podziemną jaskinię. Gdy płyta nieznanym sposobem zatrzymała się w pewnym położeniu, uniosła się w powietrze ubrana w szatę postać młodej, niezwykle pięknej kobiety. Otoczona łagodną aureolą światła - zstąpiła powoli ku mnie i stanęła nieruchomo, pogrążona w stanie wewnętrznej ekstazy. Wreszcie poruszyła się i przemówiła łagodnie:
- Jestem Matadżi, "Święta Matka", siostra Babadżi. Zaprosiłam jego i Lahiri Mahasayę, aby przybyli tej nocy do mej jaskini w celu omówienia sprawy o wielkim znaczeniu.
Nad Gangesem pojawił się szybko poruszający się obłok światła; niezwykła jasność odbijała się w ciemnych wodach. Zbliżała się coraz bardziej, aż pojawiła się wreszcie u boku Matadżi i natychmiast zmieniła się w ludzką postać Lahiri Mahasayi. Pochylił się on pokornie do stóp świętej kobiety.
Zanim zdołałem ochłonąć z wrażenia, zostałem znów zaskoczony widokiem wirującej masy mistycznego światła, szybującego po niebie. Zniżając się szybko, płomienny wir zbliżył się do naszej grupy i zmaterializował w postaci pięknego młodzieńca, którym był - jak od razu zrozumiałem - Babadżi. Był on podobny do Lahin Mahasayi, z tą tylko różnicą, że Babadżi wyglądał o wiele młodziej i miał długie jasne włosy.
Lahiri Mahasaya, Matadżi i ja uklękliśmy u stóp guru. Eteryczne uczucie niezwykłego szczęścia przenikało każdą cząstkę mej istoty, gdy dotknąłem jego boskiego ciała.
- Błogosławiona siostro - rzekł Babadżi - mam zamiar porzucić swe ciało i pogrążyć się w Nieskończonym Strumieniu.
- Spostrzegłam twój plan, kochany mistrzu. Chciałam to omówić z tobą dzisiejszej nocy. Dlaczego chcesz opuścić swe ciało? - Matadżi spoglądała na niego błagalnie.
- Jakaż to różnica, czy noszę widzialną, czy też niewidzialną na oceanie mego Ducha?
Matadżi odpowiedziała żartobliwie: - Nieśmiertelny guru, jeżeli to nie czyni żadnej różnicy, to proszę cię, nie porzucaj swej formy. no
- Niech tak będzie - rzekł Babadżi uroczyście. - Nie opuszczę mego fizycznego ciała. Pozostanie ono zawsze widzialne przynajmniej dla małej liczby ludzi na ziemi. Przez twe usta Pan wyraził Swe życzenie.
Gdy słuchałem ze czcią rozmowy tych dwóch wzniosłych istot, wielki guru zwrócił się do mnie z błogosławiącym gestem.
- Nie lękaj się, Ram Gopal - powiedział - błogosławiony jesteś, gdyż byłeś świadkiem tej nieśmiertelnej obietnicy.
Gdy przebrzmiała słodka melodia głosu Babadżi, postać jego jak i postać Lahiri Mahasayi uniosły się w górę i skierowały z powrotem ponad Gangesem. Aureola oślepiającego światła okryła ich znikające na nocnym niebie ciała. Postać Matadżi popłynęła ku jaskini i zstąpiła w głąb; płyta kamienna zamknęła się jakby poruszona niewidzialną dźwignią.
W stanie nieskończonego zachwytu i uniesienia skierowałem swe kroki z powrotem do domu Lahiri Mahasayi. Gdy o wczesnym świcie skłoniłem się przed nim, guru mój uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo.
- Szczęśliwy jestem, Ram Gopal, razem z tobą - powiedział.
- Twoje pragnienie spotkania Babadżi, które tak często wobec mnie wypowiadałeś, zostało wreszcie uroczyście spełnione.
Moi współuczniowie powiedzieli mi potem, że Lahiri Mahasaya nie ruszył się ze swego podium przez cały czas od wczesnego wieczora.
- Gdy odszedłeś do Dasasamedh Ghat - powiedział mi jeden z uczniów - guru dał nam wspaniały wykład o nieśmiertelności.
- Po raz pierwszy zrozumiałem w pełni prawdę pism świętych mówiących, że człowiek, który urzeczywistnił Boga w sobie, może pojawiać się w tym samym czasie w różnych miejscach w dwóch lub więcej ciałach.
- Lahiri Mahasaya wyjaśnił mi później wiele metafizycznych kwestii związanych z tajemnym planem Boga na Ziemi - kończył swe opowiadanie Ram Gopal. - Babadżi został wybrany przez Boga, aby Pozostał w swym ciele przez cały okres trwania obecnego cyklu świata. Wieki będą przemijać jeden za drugim, a nieśmiertelny mistrz, spog-^dając na dramat stuleci, wciąż będzie obecny na tej ziemskiej scenie. "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeśli kto zachowa mowę ą (zachowa niezłomnie wiarę Chrystusową), śmierci nie ujrzy na wieki" (Jan 8:51).
Mówiąc te słowa Jezus nie miał na myśli nieśmiertelnego życia w fizycznym ciele - monotonnego więzienia, Chrystus mówił o człowieku oświeconym, który obudził się ze śmiertelnego transu niewiedzy do Życia Wiecznego (zobacz rozdz. 43).
Istotną naturę człowieka stanowi nie mający kształtu, wszędzie obecny Duch. Przymusowe (karmiczne) wcielenie jest następstwem awidii, niewiedzy. Hinduskie pisma święte uczą, że śmierć jak i narodzenie są wynikiem mayi. kosmicznej ułudy: należą do świata względności i obce są świadomości wyzwolonych mistrzów.
Babadżi nie jest przypisany do fizycznego ciała czy do tej planety, lecz na życzenie Boga spełnia szczególną misję na Ziemi.
Wielcy mistrzowie, jak Pranabananda, którzy wracają na Ziemię w nowym wcieleniu, czynią to z przyczyn najlepiej znanych im samym. Inkarnacje ich na tej planecie nie podlegają sztywnym ograniczeniom karmy. Taki dobrowolny powrót nazywa się wyutthaną czyli nawrotem do ziemskiego życia, gdy już maya przestała oślepiać.
Bez względu na to, czy sposób odejścia jest zwykły czy zjawiskowy, mistrz, który urzeczywistnił w sobie Boga, potrafi obudzić z martwych swe ciało i pojawić się w nim przed oczami mieszkańców Ziemi. Zmaterializowanie atomów fizycznego ciała wymaga od istoty zjednoczonej z Panem - którego systemy słoneczne są niezliczone - zaledwie wysiłku woli.
"Dlatego miłuje mnie Ojciec, bo ja życie moje oddaję, aby je potem znów odzyskać. Nikt mi go nie zabiera, lecz ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać. Taki nakaz otrzymałem od mojego Ojca" (Jan 10:17-18).
ROZDZIAŁ 34 Materializacja pałacu w Himalajach
"Pierwsze spotkanie Babadżi z Lahiri Mahasayą to oszałamiająca historia, jedna z niewielu pozwalających ujrzeć pełniej nieśmiertelnego guru".
Te słowa Swamiego Kebalanandy były wstępem do cudownego opowiadania. Gdy usłyszałem je po raz pierwszy, byłem dosłownie oczarowany. Przy wielu okazjach starałem się przypochlebić memu szlachetnemu nauczycielowi sanskrytu, aby mi powtórzył to opowiadanie, które później usłyszałem w zasadzie w tej samej wersji od Sri Jukteswara. Obaj ci uczniowie Lahiri Mahasayi słyszeli to porywające opowiadanie bezpośrednio z ust swego guru.
- Po raz pierwszy spotkałem się z Babadżi - mówił Lahiri Mahasayą - w trzydziestym trzecim roku mego życia. W jesieni 1861 r. przebywałem w Danapur jako rachmistrz Departamentu Inżynierii Wojskowej. Pewnego poranku kierownik urzędu wezwał mnie do siebie.
- Lahiri - rzekł - nadszedł właśnie telegram z głównego naszego urzędu. Zostaje pan przeniesiony do Ranikhet, gdzie obecnie zakłada się placówkę wojskowy. (Obecnie sanatorium wojskowe. Około 1861 r. rząd brytyjski założył pierwsze połączenia telegraficzne z tą miejscowością).
Wraz ze służącym odbyłem iOO-milową podróż. Jadąc to konno, to powozem dotarliśmy po trzydziestu dniach do himalajskiej miejscowości Ranikhet (Ranikhet w okręgu Almora w Zjednoczonych Prowincjach znajduje się u stóp Nonda Dewi, najwyższego szczytu himalajskiego).
Moje obowiązki służbowe nie były uciążliwe; mogłem spędzać wiele godzin na samotnych wędrówkach po wspaniałych wzgórzach. Doszła mnie wieść, że okolica ta cieszy się błogosławieństwem obecności wielkich świętych; zapragnąłem gorąco ich zobaczyć. Pewnego wczesnego popołudnia podczas mej włóczęgi usłyszałem ze zdumieniem odległy głos wołający mnie po imieniu. Wspinałem się Więc dalej gorliwie na górę Drongiri. Przeszedł mnie lekki niepokój na myśl, że mogę nie zdążyć z powrotem w dół przed zapadnięciem ciemności nad dżunglą.
W końcu dotarłem na małą polanę otoczoną z kilku stron licznymi jaskiniami. Na jednym ze skalistych występów stał młody uśmiechnięty mężczyzna z wyciągniętą ku mnie na powitanie ręką. Zauważyłem ze zdumieniem, że z wyjątkiem włosów miedzianego koloru był uderzająco do mnie podobny.
- Lahiri, przyszedłeś! - Święty mówił do mnie przyjaźnie w języku hindi. - Odpocznij w tej jaskini. To ja cię wołałem.
Wszedłem do schludnej małej groty, w której znajdowało się kilka wełnianych koców i parę kamandulus (żebraczych miseczek).
- Lahiri, czy pamiętasz to siedzenie? - Jogin wskazał złożony koc znajdujący się w jednym z kątów jaskini.
- Nie, panie. - Zaskoczony nieco osobliwością mej przygody dodałem: - Muszę odejść przed zapadnięciem nocy. Rano muszę być w swym urzędzie!
Tajemniczy święty odpowiedział po angielsku: - Urząd został przeniesiony dla ciebie, a nie ty dla urzędu.
Oniemiałem słysząc, że ten asceta nie tylko mówi po angielsku, ale też potrafi parafrazować słowa Chrystusa. ("Szabat uczyniony jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu", Marek 2:27).
- Widzę, że mój telegram poskutkował. - Uwaga jogina była dla mnie niezrozumiała, zapytałem więc o jej znaczenie.
- Mam na myśli telegram, który cię wezwał w te odległe strony. To ja podsunąłem tę myśl twemu zwierzchnikowi, aby cię przeniósł do Ranikhet. Dla tego, kto czuje swą jedność z ludzkością, każdy umysł ludzki jest stacją przekaźnikową, którą może się on według swej woli posługiwać. - Uprzejmie dodał: - Lahiri, chyba ta jaskinia wydaje ci się znajoma?
Gdy zdziwiony trwałem w milczeniu, święty podszedł ku mnie i łagodnie uderzył mnie w czoło. Wskutek tego magnetycznego dotknięcia dziwny prąd przeszedł przez mój mózg, wyzwalając słodkie zalążki pamięci z poprzedniego życia.
- Pamiętam! - Radosne łkanie na pół zdławiło mój głos. - Jesteś mym guru, Babadżi, który zawsze do mnie należał! Żywe sceny z przeszłości budzą się w mej pamięci; w tej jaskini spędziłem wiele lat ostatniej mej inkarnacji! - Gdy opanowały mnie nie dające się wyrazić wspomnienia, ze łzami objąłem stopy swego mistrza.
- Przez przeszło trzy dekady lat czekałem tu na ciebie - czekałem na twój powrót do mnie! - Głos Babadżi drgał niebiańską miłością-
- Wymknąłeś się i zniknąłeś w zgiełkliwych falach pośmiertnego życia. Dotknęła cię magiczna pałeczka twej karmy! Chociaż straciłeś jńnie z oczu, ja nigdy oczu z ciebie nie spuściłem! Szedłem za tobą poprzez świecące morze astralne, po którym żeglują wspaniałe anioły. Przez mrok, burzę, przepaści i światło postępowałem za tobą, jak samica ptaka strzegąca swego pisklęcia. Gdy przebyłeś okres swego życia w łonie matki i wyłoniłeś się jako niemowlę, oko moje zawsze spoczywało na tobie. Gdy w dzieciństwie, w Nadia, układałeś swą drobną postać w postawie lotosowej i zakrywałeś ją piaskiem, niewidzialnie byłem przy tobie obecny! Patrz, oto twoja od dawna ukochana jaskinia! Utrzymywałem ją zawsze w czystości, gotową na twoje przybycie. Oto twój uświęcony koc, na którym codziennie siadałeś, aby swe serce napełniać Bogiem! Patrz, tu jest twa miseczka, z której często piłeś przygotowany przeze mnie nektar! Spojrzyj, w jakim błyszczącym stanie utrzymywałem mosiężną polerowaną czarkę, abyś znów mógł z niej pić! - Guru mój, cóż mogę powiedzieć - szeptałem zdławionym głosem, wpatrując się z przejęciem w mojego guru, który prowadził mnie nieprzerwanie za życia i po śmierci.
- Lahiri, potrzebujesz oczyszczenia. Napij się z tej czary i idź w dół do rzeki! - Praktyczna mądrość Babadżi - uświadomiłem to sobie w świetle wspomnień - była zawsze pod ręką. Zastosowałem się więc do jego wskazówek. Chociaż zapadała lodowata himalajska noc, przyjemne ciepło, wewnętrzne promieniowanie zaczęło tętnić w każdej komórce mego ciała. Zdumiałem się. Czyżby nieznana mi oliwa nasycona była kosmicznym ciepłem?
Ostry wicher świszcząc wściekle hulał dokoła mnie w ciemności. Zimne drobne fale rzeki Gogasz przelewały się od czasu do czasu nad mym ciałem, rozciągniętym na skalistym brzegu. Tygrysy ryczały w pobliżu, lecz serce moje wolne było od strachu; świeżo zrodzona we mnie promienna siła dawała pewność nienaruszalnej osłony. Szybko minęło kilka godzin; mgliste wspomnienia z poprzedniego życia wplatały się do obecnego wspaniałego obrazu ponownego zjednoczenia się z mym boskim guru.
Odgłos zbliżających się kroków przerwał moje samotne rozmyś-jania. Czyjaś ręka w ciemności pomogła mi uprzejmie powstać 1 Podała mi suche okrycie.
- Chodź, bracie - powiedział mój towarzysz. - Mistrz czeka na ciebie.
Poprowadził mnie drogą przez las. Ciemna noc nagle została rozjaśniona mocnym światłem w oddali.
- Czyżby to słońce już wschodziło - zapytałem - przecież jeszcze noc nie minęła?
- Teraz jest północ. - Towarzysz mój uśmiechnął się lekko.
- Tamto światło to blask złotego pałacu, zmaterializowanego tu dziś w nocy przez niezrównanego Babadżi. W zamierzchłej przeszłości wyraziłeś kiedyś pragnienie oglądania wspaniałości pałacu. Mistrz nasz spełnia teraz twe pragnienie, uwalniając cię dzięki temu od karmy. (Prawo karmy wymaga, aby każde ludzkie pragnienie znalazło w końcu swe spełnienie. Wskutek tego pragnienie człowieka jest jego łańcuchem przykuwającym go do koła reinkarnacji). A potem dodał:
- Wspaniały ten pałac będzie dzisiejszej nocy sceną twego wtajemniczenia w krija-jogę. Wszyscy twoi tutejsi bracia łączą się w pieśni powitalnej, ciesząc się z końca twego długiego wygnania. Patrz!
Ogromny, olśniewający złotem pałac stał przed nami. Wysadzany niezliczonymi klejnotami, położony w rozległym parku, przedstawiał widok niezrównanej wspaniałości. Święci o anielskich twarzach stali u jaśniejących bram, a blask czerwonych rubinów padał na nich. Diamenty, perły, szafiry i szmaragdy niezwykłej wielkości i blasku osadzone były w ozdobnych sklepieniach łukowych.
Wszedłem za mym towarzyszem do obszernej sali przyjęć. Zapach kadzidła i róż unosił się w powietrzu; przysłonięte lampy jaśniały różnobarwnym światłem. Małe 'grupy osób, o jasnej lub o ciemnej cerze, śpiewały harmonijnie lub siedziały w medytacyjnej postawie pogrążone w wewnętrznym pokoju. Wibrująca radość przenikała atmosferę sali.
- Nasyć swoje oczy; rozkoszuj się artystyczną wspaniałością tego pałacu, gdyż powołany on został do bytu wyłącznie na twoją cześć.
Przewodnik mój uśmiechał się przyjaźnie, gdy w kilku okrzykach dałem wyraz swemu podziwowi.
- Bracie - rzekłem - piękno tego gmachu przekracza granice ludzkiej wyobraźni! Zdradź mi tajemnicę jego pochodzenia.
- Chętnie ci to wyjaśnię. - Czarne oczy mego towarzysza iskrzyły się mądrością. - W istocie rzeczy nie ma w tej materializacji nic, czego by nie można było wyjaśnić. Cały wszechświat jest materializacją myśli Stwórcy. Ta ciężka ziemska bryła unosząca się w przestworzach jest marzeniem Boga. On uczynił wszystkie rzeczy zg swej świadomości, podobnie jak człowiek w swej sennej świadomości odtwarza i ożywia wyśniony świat wraz z jego stworzeniami.
Bóg stworzył Ziemię najpierw jako pojęcie. Potem je ożywił; powołane zostały-do bytu atomy energii. Atomy te uporządkował w stałą sferę fizyczną. Wszystkie jej cząsteczki trzymają się razem z woli Boga. Bez niej Ziemia rozpadnie się z powrotem w energię. Energia rozwiąże się w świadomość, pojęcie Ziemi zniknie z dziedziny obiektywności.
- Marzyciel podtrzymuje materializację snu podświadomą myślą. Gdy ta spajająca obrazy myśl zostaje w momencie przebudzenia wycofana, wówczas sen i jego elementy rozwiązują się. Człowiek zamyka swe oczy i wytwarza senny twór, który po przebudzeniu dematerializuje się bez trudu. Naśladuje on w tym Boży pierwowzór. Podobnie, gdy obudzi się on w świadomości kosmicznej, zdematerializuje bez wysiłku ułudę kosmicznego snu.
Babadżi, będąc zjednoczony z nieskończoną wszechmogącą Wolą, może nakazać elementarnym atomom, aby ułożyły się i przejawiały w dowolnej formie Ten złoty pałac, cudownie stworzony, jest równie
-rzeczywisty, jak rzeczywistą jest ta ziemia. Babadżi stworzył gmach siłą swego umysłu i potęgą swej woli podtrzymuje wiązanie jego atomów, podobnie jak Bóg stworzył tę Ziemię i utrzymuje ją w całości, "" - Po chwili dodał: - Gdy gmach ten spełni swe zadanie, Babadżi zdematerializuje go.
Gdy przejęty czcią milczałem, przewodnik mój wskazał szerokim gestem: - Ten iskrzący się pałac, przyozdobiony dumnie klejnotami, nie został zbudowany ludzkim wysiłkiem ani przy pomocy wydobywanego ludzkim trudem złota i drogich kamieni. Stoi on mocno, będąc świadectwem monumentalnego wyzwania dla człowieka - ktokolwiek urzeczywistni w sobie synostwo Bożes jak to uczynił Babadżi, może osiągnąć każdy cel dzięki nieskończonej potędze w nim samym ukrytej. Zwyczajny kamień zamyka w sobie tajemnicę niesłychanie wielkiej energii atomowej, podobnie każdy człowiek jest skarbnicą
Mędrzec podniósł z pobliskiego stołu piękny wazon, którego uszy jaśniały blaskiem diamentów, i mówił dalej: - Wielki nasz guru stworzył ten pałac nadając stałą postać bilionom wolnych promieni .kosmicznych. Dotknij tego wazonu i jego diamentów, wytrzymają one każdą próbę.
Obejrzałem wazon i dotykałem gładkich ścian sali, pokrytych grubo błyszczącym złotem. Każdy z rozrzutnie rozsianych klejnotów godny był królewskiego skarbca. Napełniło mnie głębokie zadowolenie. Równocześnie pragnienie, ukryte w mej podświadomości sprzed wielu minionych wcieleń, zostało zaspokojone i ugaszone.
Znakomity mój towarzysz poprowadził mnie poprzez ozdobn' sklepione korytarze do szeregu pokoi bogato umeblowanych w stv1 cesarskiego pałacu. Weszliśmy do ogromnej sali. W środku stał złotv tron wysadzany klejnotami, grającymi olśniewającą orgią barw W lotosowej postawie siedział na nim najwyższy Babadżi. Ukląkłem u jego stóp na błyszczącej posadzce.
- Lahiri, czy jeszcze rozkoszujesz się swymi marzeniami o złotym pałacu? - Oczy mego guru migotały jak jego szafiry. - Obudź się! Wszystkie twe ziemskie pragnienia zostały ugaszone na zawsze
- Szeptem wypowiedział mistyczne słowa błogosławieństwa. - p0- wstań, mój synu. Przyjmij wtajemniczenie do królestwa Bożego z pomocą krija-jogi.
Babadżi wyciągnął swa rękę; ukazał się na ołtarzu ogień homa (ofiarny) wśród owoców i kwiatów. Przed tym płonącym ołtarzem otrzymałem wtajemniczenie w technikę wyzwalającej jogi.
Obrzędy skończyły się o wczesnym świcie. Pozostając nadal w ekstatycznym stanie, nie odczuwałem wcale potrzeby snu i błądziłem po pałacu zawierającym wiele skarbów i bezcennych dzieł sztuki. Zszedłszy do okazałych ogrodów, zauważyłem w pobliżu te same jaskinie i nagie urwiska górskie, które wczoraj wcale nie miały pretensji do sąsiadowania z pałacem i kwietnym tarasem.
Wracając do pałacu, który błyszczał baśniowo w zimnym himalajskim świetle słonecznym, odszukałem mego mistrza. Znajdował się on nadal na tronie w otoczeniu wielu siedzących w ciszy uczniów.
- Lahiri, czy jesteś głodny? - Babadżi dodał: - Zamknij oczy.
Gdy otwarłem oczy z powrotem, zachwycający pałac i jego malownicze ogrody zniknęły. Moje własne ciało, postać Babadżi i grono uczniów znajdowały się teraz w postawie siedzącej na gołej ziemi, dokładnie na miejscu pałacu, który zniknął, niedaleko od oświetlonych słońcem wejść do skalistych grot. Przypomniałem sobie, że przewodnik mój powiedział, iż pałac zostanie zdematerializowany, a uwięzione w nim atomy powrócą do esencji myślowej, z której on si? wyłonił. Chociaż byłem oszołomiony, spoglądałem z zaufaniem na swego guru. Nie wiedziałem, czego się jeszcze mam spodziewać w tyni dniu cudów.
- Cel, dla którego pałac został zbudowany, jest już obecnie osiągnięty - powiedział Babadżi. Podniósł z ziemi gliniane naczynie-
- Włóż rękę i wybierz sobie pożywienie, na które masz ochotę. Gdy tylko dotknąłem szerokiej, pustej miski, wypełniła się kopiasto smażonymi na maśle luczi, curry i rzadkimi słodyczami. Posilałem się i równocześnie obserwowałem, że naczynie nasze było pełne. Kończąc swój posiłek zacząłem się rozglądać za wodą. Guru wskazał na znajdującą się obok miskę, i oto pożywienie znikło, a na jego miejsce pojawiła się woda, czysta jak z górskiego strumienia.
. - Mało kto ze śmiertelnych wie - zauważył Babadżi - że królestwo Boże obejmuje także królestwo spełniania się ziemskich potrzeb. Dziedzina Boska rozciąga się aż do dziedziny ziemskiej, choć ta druga jako złudna nie może zawierać w sobie esencji rzeczywistości.
- Ukochany guru, ostatniej nocy pokazałeś mi, jak łączy się piękno nieba i ziemi! - Uśmiechnąłem się na wspomnienie pałacu, Który zniknął; na pewno żaden prosty jogin nie został wtajemniczony we wzniosłe misterium Ducha w otoczeniu tak wspaniałych luksusów! Spoglądałem spokojnie na ostry kontrast obecnej sceny. Mizerna ziemia zamiast posadzki, błękit nieba zamiast dachu, jaskinie dające prymitywne schronienie - wszystko to jednak wydawało się być powabnym, naturalnym tłem dla otaczających mnie serafickich świętych.
- Owego dnia po południu siedziałem na swym kocu i medytowałem. Boski mój guru podszedł do mnie i przesunął swą dłoń nad moją głową. Wszedłem w stan nirbikalpa samadhi i przez siedem dni trwałem bez przerwy w szczęśliwości tego stanu. Przenikając kolejne pokłady samowiedzy, zgłębiałem nieśmiertelne dziedziny rzeczywistości. Odpadły wszelkie złudne ograniczenia: dusza moja została w pełni umocniona na wielkim ołtarzu Ducha Wszechświata. Ósmego dnia "upadłem do nóg swego guru i błagałem go, aby zatrzymał mnie na zawsze w pobliżu siebie w świętym pustkowiu.
- Synu mój - rzekł Babadżi obejmując mnie - w tej inkarnacji musisz odegrać swą rolę na scenie zewnętrznego świata. Mając za sobą błogosławieństwo'samotnych medytacji w ciągu wielu istnień, musisz Teraz wejść w świat pomiędzy ludzi.
Istnieje głęboka przyczyna, dlaczego nie spotkałeś mnie tym razem wcześniej, zanim ożeniłeś się i wziąłeś na siebie skromne obowiązki. "Musisz porzucić swą myśl o przyłączeniu się do naszego ascetycznego grona w Himalajach; twe miejsce znajduje się na tłumnym targowisku życia, gdzie zostaniesz przykładem idealnego jogina będącego zarazem Jfową domu.
Wołanie wielu oślepionych ludzi tego świata, mężczyzn i kobiet, postało wysłuchane przez Wielkie Istoty. Zostałeś wybrany na wysłan-nika, który z pomocą krija-jogi ma przynieść duchową pociechą licznym niespokojnym poszukiwaczom prawdy, którzy obciążeni obowiązkami rodzinnymi i trudami tego świata nabiorą dzięki tobie, takiemu samemu jak oni panu domu, nowej odwagi. Musisz nimi pokierować tak, aby zobaczyli, iż nawet największe osiągnięcia jogi nie są niedostępne dla osób związanych z rodziną. Nawet w świecie zewnętrznym jogin, który rzetelnie spełnia swe obowiązki, idzie pewna ścieżką oświecenia.
Żadna konieczność nie zmusza cię do pozostania na tym świecie, gdyż już rozsupłałaś wszystkie węzły karmiczne. Nie będąc z tego świata, musisz jednak w nim żyć. Czeka cię wiele lat, w ciągu których musisz sumiennie wypełniać swe rodzinne, zawodowe, obywatelskie i duchowe powinności. Nowe, słodkie tchnienie nadziei przeniknie wyschnięte serca ludzi związanych ze światem. Dzięki twemu zrównoważonemu życiu zrozumieją, że wyzwolenie zależy raczej od wewnętrznych niż zewnętrznych wyrzeczeń.
Jakże daleka wydawała mi się moja rodzina, urząd i cały świat, gdy wysłuchałem słów mego guru w wysokiej himalajskiej samotni. Jednakże w słowach tych brzmiała twarda jak diament prawda; pokornie zgodziłem się opuścić tę błogosławioną przystań pokoju. Babadżi zapoznał mnie ze starożytnymi nieugiętymi regułami, którymi kieruje się guru przekazujący swemu uczniowi sztukę jogi.
- Klucza do krija-jogi użyczaj tylko godnym tego adeptom - rzekł Babdżi. - Ten, kto ślubuje poświęcić wszystko w celu poszukiwania tego, co Boskie, jest przygotowany do rozwikłania ostatecznych tajemnic życia z pomocą nauki medytacji.
- Anielski guru, skoroś już wyświadczył ludzkości łaskę przez odnowienie utraconej krija-jogi, czy nie zechcesz powiększyć tego dobrodziejstwa przez rozluźnienie surowych wymagań uczniostwa? - Spojrzałem prosząco na Babadżi. - Proszę cię, abyś pozwolił mi przekazywać krija-jogę wszystkim poszukującym, nawet jeśli z początku nie potrafią zdecydować się na całkowite wewnętrzne wyrzeczenie się. Udręczeni ludzie, mężczyźni i kobiety, potrzebują szczególnej zachęty. Jeśli wtajemniczenie w krija-jogę będzie im odmówione, to może nigdy nie pokuszą się oni, aby wejść na drogę do wolności.
- Niech tak będzie. Wypowiedziałeś życzenie Boga. - Tymi prostymi słowy miłosierny guru usunął surowe warunki, które od wieków czyniły krija-jogę nieznaną dla świata. - Udzielaj swobodnie krija-jogi każdemu, kto pokornie prosi o pomoc.
Po chwili milczenia Babadżi dodał: - Powtarzaj każdemu ze swych uczniów majestatyczną obietnicę z Bhagawad Gity. "Swal-pamapyasya dharmasaya, trayate mahato bhayat" - "Nawet odrobina tej mądrości będzie cię chronić od okrutnych lęków i ogromnych cierpień" (Rozdz. II. 40).
Gdy następnego dnia klęczałem u stóp mego guru, aby na pożegnanie otrzymać jego błogosławieństwo, odczuł on głęboką moją niechęć do rozstania się z nim.
- Nie istnieje dla nas rozłąka, kochane dziecko. - Dotknął mych ramion z miłością. - Gdziekolwiek będziesz, zjawię się natychmiast u ciebie, ilekroć mnie wezwiesz.
"- Pocieszony tą cudowną obietnicą oraz wzbogacony złotem znalezionej mądrości bożej, skierowałem swe kroki w dół ku dolinom. W urzędzie powitali mnie koledzy, którzy od czterech dni uważali mnie za przepadłego w himalajskich dżunglach. Niebawem przyszedł list od wyższej naszej władzy.
"Lahiri", napisano w nim, "ma wrócić do urzędu w Danapur. Jego przeniesienie do Ranikhet wynikło z pomyłki. Miał być posłany kto inny do pracy w Ranikhet".
Uśmiechnąłem się, gdy pomyślałem o ukrytej stronie tych zdarzeń, które doprowadziły mnie do tego najodleglejszego zakątka Indii.
Przed powrotem do Danapur (leżącego w pobliżu Benaresu) spędziłem kilka dni u pewnej rodziny w Moradabad. Na moje powitanie zebrało się grono sześciu przyjaciół. Gdy skierowałem rozmowę na sprawy duchowe, gospodarz mój zauważył posępnie:
- Ach, dzisiaj nie ma już w Indiach świętych!
- Babu - zaprotestowałem gorąco - oczywiście istnieją nadal wielcy mistrzowie w naszym kraj v!
- W zapale uniesienia poczułem żywy impuls, aby im opowiedzieć o swych cudownych doświadczeniach w Himalajach. Zebrane towarzystwo jednak nie dowierzało.
- Lahiri - powiedział jeden z mężczyzn pojednawczo - w rozrzedzonym górskim powietrzu umysł twój pozostawał w dużym napięciu. To, co nam opowiedziałeś, jest rodzajem snu na jawie.
Płonąc entuzjazmem prawdy, powiedziałem bez należytego zastanowienia: - Jeśli go wezwę, mój guru zjawi się zaraz w tym domu!
We wszystkich oczach zabłysło zainteresowanie, nie było w tym nic dziwnego, że zebrani radzi byli zobaczyć świętego, zmaterializowanego w tak osobliwy sposób. Na wpół niechętnie poprosiłem o zaciszny Pokój i dwa nowe koce wełniane.
- Mistrz zmaterializuje się z eteru - powiedziałem. - Pozostańcie w milczeniu za drzwiami, niebawem was zawołam.
Pogrążyłem się w stan medytacji i pokornie wezwałem mego guru. Przyciemniony pokój wnet napełnił się mglistym, księżycowym światłem aury; wyłoniła się z niego świetlana postać Babadżi.
- Lahiri, czemu wzywasz mnie z błahego powodu? - Spojrzenie guru było surowe. - Prawda jest tylko dla poważnych poszukiwaczy a nie dla ludzi powodowanych pustą ciekawością. Łatwo jest uwierzyć, gdy się widzi; po co więc duchowe poszukiwanie? Na odkrycie prawdy pozazmysłowej zasługują tylko ci, którzy przezwyciężają swój naturalny, materialistyczny sceptycyzm. - Dodał surowo: - Pozwól, że odejdę.
Rzuciłem się błagalnie do jego stóp: - Święty guru, pojmuję mój poważny błąd, pokornie proszę o przebaczenie. Ośmieliłem się wezwać ciebie, aby wzbudzić wiarę w tych zaślepionych pod względem duchowym umysłach. Skoro łaskawie zjawiłeś się na moją prośbę, to proszę cię, nie odchodź bez udzielenia błogosławieństwa mym przyjaciołom. Chociaż są niewierzący, ale przynajmniej zechcą badać prawdę mych niezwykłych twierdzeń.
- Dobrze; pozostanę chwilę. Nie chcę zdyskredytować twych słów wobec przyjaciół. - Twarz Babadżi złagodniała, lecz dodał subtelnie. - Odtąd, mój synu, będę przybywał, gdy będziesz mnie potrzebował, a nie na każde twoje wezwanie. (Na ścieżce Nieskończonego nawet oświeceni mistrzowie, jak Lahiri Mahasaya, mogą ucierpieć z powodu nadmiaru zapału i podlegać karze. W Bhagawad Gicie czytamy w wielu miejscach, jak boski guru Kriszna wymierzał karę księciu pobożnych Ardżunie).
Małe grono przyjaciół pozostawało w napiętym milczeniu, gdy otwarłem drzwi. Jakby nie wierząc własnym oczom, przyjaciele moi wpatrywali się w świetlistą postać siedzącą na kocu.
- To jest masowa hipnoza! - Zaśmiał się jeden z mężczyzn krzykliwie. - Nikt nie mógł wejść do tego pokoju bez naszej wiedzy.
Babadżi poruszył się z uśmiechem i przywołał każdego, aby dotknął jego ciepłego i materialnego ciała. Wątpliwości znikły, przyjaciele moi rzucili się na podłogę w pełnej czci skrusze.
- Proszę, przygotujcie haluę (słodka potrawa z kaszki pszennej smażonej na maśle i gotowanej na mleku). - Zrozumiałe, że Babadżi wyraził tę prośbę, aby jeszcze bardziej upewnić zebranych o swej fizycznej realności. Podczas gdy gotowała się kaszka, boski guru rozmawiał uprzejmie. Dokonała się wielka metamorfoza niewiernych Tomaszów w gorliwych Pawłów. Gdy już zjedliśmy, Babadżi pobłogosławił każdego z nas po kolei. Potem nastąpił nagły błysk; byliśmy świadkami momentalnej dechemizacii elektronowych elementów ciała Babadżi w rozprzestrzeniające się mgliste światło. Potęga woli mistrza zharmonizowanego z Bogiem rozluźniła swą władzę nad atomami, które złożyły się na jego ciało; tryliony subtelnych "żywotronowych" iskier wróciło do nieskończonego rezerwuaru.
- Na własne oczy widziałem zwycięzcę śmierci - powiedział ze czcią Maitra112, będący jednym z uczestników zebrania. Radość z osiągniętego przebudzenia przeobraziła jego twarz. - Najwyższy guru igrał z czasem i przestrzenią, jak małe dziecko bawił się bańkami mydlanymi. Widziałem istotę mającą klucze do niebios i ziemi.
- - Niebawem wróciłem do Danapur. Mając silne duchowe oparcie, podjąłem z powrotem swe różnorodne obowiązki zawodowe oraz rodzinne jako głowa tej rodziny.
Lahiri Mahasaya opowiadał również Swami Kebalanandzie i Sri Jukteswarowi historię innego spotkania z Babadżi w okolicznościach, które przypominają obietnicę guru: "Przyjdę, ilekroć będziesz mnie potrzebował".
- Sceną spotkania - opowiadał Lahiri Mahasaya swym uczniom
- była Kumbha Mela w Allahabadzie. Przebywałem tam podczas mego krótkiego urlopu. Gdy włóczyłem się wśród mnichów i sad-husów, którzy przybyli z dalekich stron, aby wziąć udział w uroczystym święcie, zauważyłem posypanego popiołem ascetę, który trzymał w ręku żebraczą miseczkę. W umyśle mym pojawiła się myśl, że człowiek ten jest obłudny, gdyż nosi zewnętrzne symbole wyrzeczenia bez odpowiedniej łaski wewnętrznej.
Jeszcze nie minąłem ascety, gdy zdumiony mój wzrok padł na Babadżi. Klęczał on przed pustelnikiem o zmierzwionych włosach. "
- Gurudżi! - Pospieszyłem ku niemu. - Panie, co tu robisz!
- Myję stopy tego mnicha, a potem oczyszczę jego naczynia do gotowania. - Babadżi uśmiechnął się do mnie jak dziecko; zrozumiałem, że pragnął, abym nikogo nie krytykował, lecz wszędzie widział Pana przebywającego na równi w każdym, w świątyni każdego ciała, zarówno wyżej, jak i niżej stojącego człowieka. Wielki Guru dodał: - Usługując mądrym i ciemnym ascetom uczę się największej z cnót, która Bogu podoba się ponad wszystkie inne - pokory.
ROZDZIAŁ 35 Chrystusowe życie Lahiri Mahasayi
"Tak się nam godzi wypełnić wszelką sprawiedliwość" (Mat. 3:15) Tymi słowy do Jana Chrzciciela i prośbą o swój chrzest Jezus wyraził uznanie boskich praw swego guru.
Na podstawie pełnego szacunku studium Biblii z orientalnego punktu widzenia113 oraz intuicyjnego poznania jestem przekonany, że Jan Chrzciciel był w poprzednich żywotach guru Chrystusa. Liczne ustępy Biblii wskazują, że Jan i Jezus w poprzedniej swej inkarnacji byli odpowiednio: Elijah (Eliaszem) i jego uczniem: Eliszą (Elizeu-szem). - Tak brzmią ich imiona w hebrajskim tekście Starego Testamentu. Greccy tłumacze oddali je jako: Eliasz i Elizeusz, w Nowym Testamencie występują one w tej zmienionej postaci.
Sam koniec Starego Testamentu wyraża przepowiednię reinkarnacji Eliasza i Elizeusza: "Oto Ja poślę proroka Eliasza przed nadejściem dnia Pańskiego, dnia wielkiego i strasznego" (Malachiasz 3.23). W ten sposób Jan (Eliasz) posłany "przed przyjściem... Pana" urodził się nieco wcześniej, aby być zwiastunem Chrystusa. Anioł ukazał się Zachariaszowi, ojcu Jana, aby zaświadczyć, iż mający się urodzić jego syn jest właśnie Elijah (Eliaszem).
"A rzekł do niego anioł: Nie bój się Zachariaszu, bo wysłuchana została prośba twoja, a żona twoja Elżbieta urodzi ci syna, a nazwiesz jego Jan... i nawróci wielu synów izraelskich do Pana Boga ich: a sam pójdzie przed Nim (tzn. "przed Panem") w duchu i mocy Eliaszowej, aby obrócić ojców ku synom, a niedowiarków ku mądrości sprawiedliwych, by zgotować Panu lud doskonały" (Łukasz 1: 13-17).
Jezus dwukrotnie w sposób jednoznaczny utożsamił Eliasza z Ja; nem: "Eliasz już przyszedł, a nie poznali go... Wtedy zrozumieli uczniowie, że im o Janie Chrzcicielu powiedział" (Mateusz 17:12-13)-Kiedy indziej znów Chrystus mówi: "Bo wszyscy prorocy i Zakon aż do Jana prorokowali. A jeśli chcecie przyjąć, on jest Eliaszem, który miał przyjść" (Mateusz 11:13-14).
Gdy Jan zaprzeczał, że jest Eliaszem (Jan 1:21), wówczas miał na myśli to, że będąc w skromnej szacie Jana nie przybył w zewnętrzny dostojeństwie Eliasza, wielkiego guru. W poprzedniej swej inkarnacji dał "płaszcz" swej chwały i swe duchowe dziedzictwo uczniowi swemu Eliszy. "Tedy rzekł Elizeusz: Proszę, niech będzie dwójnasób-ny duch twój we mnie. Ale on mu odpowiedział: Trudnejś rzeczy pożądał, wszakże ujrzysz mnie, gdy będę wzięty od ciebie, tak ci się stanie... I podniósł płaszcz Eliaszowy, który spadł z niego" m
- Król. 2:9-13).
Role odwróciły się, ponieważ Eliasz-Jan nie był już potrzebny jako widzialny guru Elizeusza-Jezusa, doskonałego już przez urzeczywistnienie Boga w sobie.
W czasie przemienienia Chrystusa na górze (Mat. 17:3) obecny był jego guru Eliasz i Mojżesz. Podobnie w ostatniej swej godzinie na krzyżu Jezus zawołał wymawiając imię Boże: "Eli, Eli, lama sabach-tani". To znaczy: Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? A niektórzy stojący tam i słyszący to - mówili: Eliasza ten woła... zobaczymy, czy przyjdzie Eliasz, aby go wybawić" (Mat. 27:46-49).
Wieczysty związek łączący guru z uczniem, który istniał między Janem a Jezusem, istniał również między Babadżi i Lahiri Mahasayą. Z tkliwą pieczołowitością nieśmiertelny guru przepłynął wody otchłani, które rozdzieliły ostatnie dwa życia jego ucznia i pokierował kolejnymi krokami dziecka, a potem dorosłego mężczyzny Lahiri Mahasayi. Dopiero wtedy, gdy uczeń osiągnął wiek trzydziestu trzech lat, Babadżi uznał, że dojrzał wreszcie czas jawnego odnowienia nierozerwalnego nigdy związku. A wtedy po krótkim ich spotkaniu w pobliżu Ranikhet, pełen troski o los ludzi mistrz nie zatrzymał przy sobie ukochanego swego ucznia, lecz posłał go z misją do zewnętrznego świata. "Synu mój, przybędę, ilekroć będziesz mnie potrzebował". Jakaż to ziemska miłość może dać taką nieskończoną obietnice?
Prąd wielkiego duchowego odrodzenia, chociaż nieznany dla wielkiego społeczeństwa, zaczął płynąć z odległego zakątka Benaresu. Podobnie jak nie można stłumić zapachu kwiatu, tak Lahiri Mahasayą
- żyjący spokojnie jako idealny ojciec rodziny, nie mógł ukryć przyrodzonej mu chwały. Powoli ludzie pobożni ze wszystkich stron Indii zaczęli szukać jak pszczoły boskiego nektaru u wyzwolonego mistrza.
Angielski naczelnik urzędu był jednym z pierwszych ludzi, którzy zauważyli dziwną metafizyczną zmianę w podwładnym, zwanym przez niego przyjaźnie "Ekstatycznym Babu".
- Pan jest smutny. Z jakiego powodu? - zapytał życzliwie pewnego poranku Lahiri Mahasayą swojego zwierzchnika.
- Żona moja w Anglii jest bardzo ciężko chora. Drżę z niepokoju.
- Postaram się przynieść wiadomość o niej. - Lahiri Mahasayą wyszedł i usiadł na krótko w ustronnym pokoju. Gdy powracał, uśmiechał się pocieszająco.
- Pańska żona wraca do zdrowia; w tej chwili pisze do pana list. Wszystkowiedzący jogin przytoczył kilka urywków z listu.
- Ekstatyczny Babu, ja już wiem, że nie jesteś zwykłym człowiekiem. Mimo to jednak nie potrafię uwierzyć, że zależnie od swej woli możesz pokonywać czas i przestrzeń!
Zapowiedziany list nadszedł wreszcie. Zdumiony zwierzchnik przekonał się, że nie tylko przynosi on dobre wiadomości o wyzdrowieniu żony, ale także zawiera te same zdania, które kilka tygodni wcześniej Lahiri Mahasayą zacytował.
W kilka miesięcy później żona Anglika przybyła do Indii. Odwiedziła urząd, w którym Lahiri Mahasayą siedział spokojnie przy swym biurku. Kobieta podeszła do niego ze czcią.
- Panie - rzekła - przed kilku miesiącami podczas mej choroby w Londynie widziałam twoją postać otoczoną aureolą światła. W tym samym momencie zostałam całkowicie uzdrowiona! Wkrótce potem mogłam podjąć długą podróż przez ocean do Indii.
Codziennie ludzie pobożni prosili guru o wtajemniczenie w kriya--jogę. Oprócz tych duchowych obowiązków, jak i zawodowych i rodzinnych, wielki mistrz zajmował się entuzjastycznie sprawami wychowania. Zorganizował on wiele stowarzyszeń oraz aktywnie uczestniczył w rozbudowie wielkiej szkoły średniej w dzielnicy Benaresu: Bangalitola. Regularne jego wykłady na tematy z pism świętych zyskały sobie miano "Gita Assembly" (zebrania Gity); uczęszczało na nie wielu szukających prawdy.
Z pomocą tych różnorodnych czynności Lahiri Mahasayą starał się dać odpowiedź na częste pytanie: "Gdzież jest czas na duchową medytację po spełnieniu zawodowych i społecznych obowiązków?" Harmonijnie zrównoważony tryb życia wielkiego guru, będącego zarazem głową rodziny, stał się natchnieniem dla tysięcy pytających. Mistrz nie zwracał na siebie uwagi, był prosty i przystępny dla każdego. Zarabiając tylko skromne wynagrodzenie, odznaczał się oszczędnością i prowadził proste i szczęśliwe życie codzienne.
Chociaż miał wstęp do siedziby Najwyższego, Lahiri Mahasayą okazywał szacunek wszystkim ludziom niezależnie od ich różnych Zalet. Gdy pobożni pozdrawiali go, on nawzajem pochylał się przed
i. Z dziecięcą pokorą mistrz często dotykał stóp innych ludzi, lecz rzadko pozwalał im oddawać sobie podobną cześć, chociaż tego rodzaju pokłon przed guru jest starożytnym obyczajem Wschodu
Było to rzeczą znamienną, że Lahiri Mahasaya udzielał wtajemniczenia w krija-jogę osobom wszelkich religii. Wśród przodujących jego uczniów znajdowali się nie tylko hindusi, ale także mahometanie i chrześcijanie. Zarówno moniści jak i dualiści, ludzie każdej wiary jak i niewiary byli jednako przyjmowani i nauczani przez tego uniwersalnego guru. Jednym z jego wysoko zaawansowanych uczniów był mahometanin Gafur Khan. Choć sam Lahiri Mahasaya należał do najwyższej, bramińskiej kasty, walczył odważnie o przezwyciężenie sztywnej hierarchii pod skrzydłami wszędzie obecnego Mistrza. Jak wszyscy przez Boga natchnieni prorocy, Lahiri Mahasaya udzielał nowej nadziei pariasom i wszystkim uciskanym.
- Zawsze pamiętajcie, że nie należycie do nikogo i że nikt nie należy do was. Rozważcie, że pewnego dnia każdy z was nagle opuści wszystko na tym świecie - i dlatego zawrzyjcie teraz znajomość z Bogiem - mówił wielki guru do swych uczniów. - Przygotowujcie się do czekającej was astralnej podróży pośmiertnej przez codzienne postrzeganie Boga. Wskutek ułudy dostrzegacie siebie jako zespół ciała i kości, który w najlepszym razie jest gniazdem trosk. ("Jakże wiele rodzajów śmierci znajduje się w naszych ciałach! Nie ma w nich nic prócz śmierci" - Marcin Luter). Medytujcie nieustannie, abyście szyj)ko ujrzeli siebie jako Nieskończoną Esencję, wolną odTwszelkiego" cierpienia. Przestańcie być więźniami ciała; jpósFugując się tajemnym kluczem krija-jogi uczcie się wnikać w dziedzinę Ducha.
Wielki guru zachęcał swych różnorodnych uczniów, aby przestrzegali dobrej tradycyjnej dyscypliny swej religii. Kładąc nacisk na wszechstronny charakter krija-jogi jako praktycznej techniki wyzwolenia, Lahiri Mahasaya pozostawiał swym uczniom swobodę życia w sposób zgodny z warunkami ich środowiska i wychowania.
- Muzułmanin - wskazywał mistrz - powinien kilka razy dziennie odmawiać główną modlitwę "namaj", hindus powinien kilka razy dziennie medytować. Chrześcijanin powinien kilka razy dziennie klęknąć i modlić się do Boga, a potem czytać Biblię.
Według swego mądrego rozpoznania guru kierował swych uczniów jedną ze ścieżek: bhakti-joga (ścieżka pobożności), karma-joga (ścieżka działania), dżnana-joga (ścieżka mądrości) i radża-joga (ścieżka królewska czyli zupełna), odpowiednio do naturalnych u każdego człowieka skłonności. Mistrz nie spieszył się z udzielaniem swego zezwolenia uczniom, którzy pragnęli stać się formalnymi mnichami, lecz zawsze
przestrzegał ich, aby najpierw dobrze się zastanowili nad surowością zakonnego życia.
Wielki guru zalecał swym uczniom, aby unikali teoretycznych dyskusji na temat pism świętych. - Ten jest mądry - mówił - kto" poświęca się wprowadzaniu w życie, a nie tylko czytaniu starożytnych objawień. Rozwiązujcie wszystkie swe problemy z pomocą medytacji. (Prawdy szukaj w medytacji, a nie w zakurzonych książkach. Aby ujrzeć księżyc, patrz na niebo, a nie na sadzawkę - przysłowie perskie). Zastępujcie jałowe spekulacje religijne prawdziwym ob cowaniem z Bogiem. Oczyśćcie swe umysły z dogmatycznych teologi cznych strzępów i obmyjcie je świeżymi, uzdrawiającymi wodami bezpośredniego postrzegania. Zharmonizujcie się z aktywnym we-' wnętrznym głosem. Głos Boży daje odpowiedź na każdy dylemat życia. Chociaż pomysłowość człowieka w zaplątywaniu się w coraz HćJwę kjojrótjTjesi; nieskończona, to pomóc Nieskończonego^jesf mewyczergana. . - ---.,-
"Wszechobecność mistrza stała się pewnego dnia oczywistą dla grupy uczniów, którzy słuchali jego wykładu na temat Bhagawad Gity. W chwili gdy wyjaśniał znaczenie 'Kutasha Chaitanya (Chrystusowej Świadpmftścj) we wszelkim stworzeniu, Lahiri Mahasaya nagle brak tchu i krzyknął:
- Tonę w ciałach wielu dusz u wybrzeży Japonii!
Nazajutrz uczniowie dowiedzieli się z gazet o śmierci wielu ludzi, których okręt poprzedniego dnia zatonął w pobliżu Japonii.
Dalecy uczniowie Lahiri Mahasayi często mieli poczucie jego bezpośredniej obecności. - Jestem zawsze z tymi, którzy praktykują krija-jogę - rzekł pocieszając uczniów, którzy nie mogli pozostawać razem z nim. - Będę kierował wami na drodze do Kosmicznego^ Domu przez rozszerzenie się waszego postrzegania. "--Swami Satyananda słyszał od jednego z uczniów, który nie mógł przybyć do Benaresu, że mimo to otrzymał pełne wtajemniczenie ^krjja-jogę we śnie. (LjijhjrjL Mahasaya. pojawił się, aby- udzieJić-muA wsKzówekw odpowiedzi na jego modlitwy.
Jeśli uczeń zaniedbywał się w którymś ze swych obowiązków świeckich, Mistrz łagodnie zwracał mu uwagę i skłaniał go do Dyscyplinowania siebie.
- Słowa Lahiri Mahasayi były łagodne i kojące, nawet jeśli duszony był mówić otwarcie o wadach ucznia, powiedział mi Pewnego razu Sri Jukteswar, po czym dodał z żalem: - Nigdy żaden Uczeń nie uciekał przed naganą naszego mistrza. - Nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, lecz zgodnie z prawdą zapewniłem Sr' Jukteswara, że każde jego słowo, ostre czy łagodne, jest dla mych uszu jak muzyka.
Lahiri Mahasaya wydzielił czjtejry^jrtoj^nie^ które zdaniem jgg0 zawierają..sednojogi j które mają największą wartość w codziennei praktyce.
- Mistrzu - rzekł - chyba jestem już gotowy do drugiego wtajemniczenia.
W tejże chwili otwarły się drzwi i wszedł skromny uczeń Brinda Bhagat. Był to listonosz w Benaresie.
- Brinda, usiądź tu przy mnie. - Wielki guru uśmiechnął się do niego przyjaźnie. - Powiedz mi, czy jesteś już gotowy do przyjęcia drugiej techniki krija-jogi^
Mały listonosz złożył ręce błagalnie.
- Gurudewa - rzekł z trwogą - proszę nie dawać mi żadnego wtajemniczenia! W jaki sposób potrafię przyswoić sobie wyższy stopień nauki? Przyszedłem dziś, aby cię prosić o błogosławieństwo, gdyż pierwszy stopień boskiej krija-jogi tak mnie upoił, że nie potrafi? doręczać listów!
- Brinda już pływa po oceanie Ducha - rzekł Lahiri Mahasaya. Na te słowa uczeń zwiesił głowę i powiedział:
- Mistrzu - widzę, że jestem lichym pracownikiem, zwalającym winę na swe narzędzia.
Listonosz, który był człowiekiem bez wykształcenia, rozwinął później z pomocą kirja-jogi intuicję w takim stopniu, że niekiedy uczeni zasięgali jego zdania na temat trudnych tekstów w księgach świętych. Mały Brinda, nie znający ani grzechu, ani gramatyki, zyskał sobie sławę wśród uczonych filozofów.
Oprócz licznych uczniów mieszkających w Benaresie przybywały do Lahiri Mahasayi setki innych z odległych stron Indii. On sam niekiedy podróżował do Bengalu w celu złożenia wizyty teściom swoich dwóch synów. Toteż dzięki błogosławieństwu jego fizycznej obecności Bengal pokrył się małymi grupami uczniów krija-jogi- W szczególności w okręgach Krisznagar i Bisznupur wielu cichych uczniów otrzymywało do dziś niewidzialny prąd błogosławieństwa duchowej medytacji. - - -- -
Spośród wielu świętych, którzy przyjęli krija-jogę bezpośrednio z rąk Lahiri Mahasayi, można wymienić Swamiego Whasakaranafl" Sarazwati z Benaresu i ascetę wysokiej miary z Deoghardu Balananw Brahmaczariego. Przez pewien czas Lahiri Mahasaya był prywatny maharadży Iswari Narayan Sinha Bahadura w Benaresie. Uznając duchowe osiągnięcia mistrza, zarówno maharadża jak i jego syn prosili o wtajemniczenie ich w krija-jogę, podobnie jak to uczynił maharadża Dżotindra Mohan Thakur.
Pewna ilość uczniów znajdujących się na wpływowych stanowiskach pragnęła rozszerzyć wpływ krija-jogi przez publiczne jej propagowanie. Guru jednak odmówił. Jeden z jego uczniów, królewski lekarz władcy Benaresu, podjął zorganizowany wysiłek upowszechnienia nowego tytułu mistrza: "Kaszi Babu" (Wzniosły z Benaresu). Inne tytuły nadawane Lahiri Mahasayi przez jego uczniów to: Jogibar (największy z Jogów), Jogiradż (król Jogów) i Munibar (wcielenie Jogi). - Guru znów tego zakazał.
- Niechaj zapach kwiatu krija-jogi rozchodzi się w sposób naturalny, bez jakichkolwiek zabiegów - powiedział. - Nasiona jego zakiełkują w glebie urodzajnych duchowo serc.
Chociaż wielki mistrz nie przyjął systemu nauczania z pomocą współczesnych sposobów organizacji za pośrednictwem druku, to wiedział on, że na podobieństwo przypływu morza potęga jego posłannictwa wzniesie się niepokonaną falą i z własnego rozpędu wedrze się na brzegi umysłów ludzkich. Zmienione i oczyszczone życie oddanych mu uczniów było najlepszą gwarancją nieśmiertelnej żywotności krija-jogi.
W 1886 r., a więc w dwadzieścia pięć lat po swym w wtajemniczeniu w Ranikhet, Lahiri Mahasaya przeszedł na emeryturę. (Spędził on ogółem 35 lat w służbie jednego z departamentów rządu. Jako jogin będący zarazem głową rodziny Lahiri Mahasaya przyniósł światu praktyczne posłannictwo dostosowane do potrzeb współczesnego świata. Znakomite ekonomiczne i religijne warunki starożytnych Indii już nie istnieją. Dlatego wielki guru nie zachęcał do kierowania si? starożytnym ideałem jogina - wędrownego ascety z żebraczą miseczką. Kładł nacisk na korzyści, jakie współczesnemu człowiekowi daje zarabianie na swe utrzymanie, które czyni go niezależnym od tyjącego w ucisku społeczeństwa oraz pozwala uprawiać jogę w zaciszu własnego domu. Radę tę Lahiri Mahasaya popierał skutecznie swym własnym przykładem. Reprezentował on najnowszy, "elastycz-ty model jogina. Jego tryb życia, zgodnie z zamierzeniami Babadżi, |fia być wskazówką dla aspirantów jogi nie tylko na Wschodzie, ale na Zachodzie). Wobec jego dostępności w ciągu całego dnia Uczniowie przybywali teraz do niego w coraz większej liczbie. Odtąd lelki guru większość swego czasu spędzał w milczeniu, siedząc w spokojnej lotosowej postawie. Rzadko opuszczał swój salonik nawet na przechadzkę czy w celu udania się do innych części domu Spokojny strumień uczniów przepływał niemal bez przerwy, aby uzyskać darszan (święte widzenie guru).
Ku zdumieniu wszystkich, którzy odwiedzali Lahiri Mahasayę, ciało jego odznaczało się nadludzkimi cechami fizjologicznymi; ustawaniem oddechu, bezsennością, ustawaniem pulsu i bicia serca, nieruchomością oczu bez mrugania powiek w ciągu wielu godzin, a przy tym głęboką atmosferą spokoju. Nikt z odwiedzających nie odszedł bez pokrzepienia na duchu; każdy wiedział, że otrzymał błogosławieństwo prawdziwie bożego człowieka.
Teraz mistrz pozwolił swemu uczniowi Panczanonowi Bhattaczari założyć w Kalkucie Ośrodek Jogi "Arya Mission Institute". Ośrodek ten podjął się rozprowadzenia pewnych jogicznych lekarstw roślinnych114 i ogłosił pierwsze tanie wydanie Bhagawad Gity w języku bengalskim. Bhagawad Gita wydana przez "Arya Mission Institute" w językach hindi i bengalskim trafiła do tysięcy domów.
W celu wyleczenia z różnych chorób mistrz dawał im, zgodnie ze starożytnym zwyczajem, olej nimlls. Gdy mistrz polecał uczniowi destylować olej, uczeń mógł wykonać to zadanie bez trudu: jeśli jednak próbował kto inny, napotykał na dziwne trudności. Okazywało się bowiem, że po przejściu przez nakazaną procedurę olej leczniczy wyparowywał prawie w całości. Najwidoczniej błogosławieństwo Mistrza było koniecznym składnikiem lekarstwa.
"Arya Mission Institute" podjął publikację licznych komentarzy do pism świętych. Podobnie jak Jezus i inni wielcy prorocy, sam Lahiri Mahasaya nie pisał ksiąg, lecz jego wnikliwe wyjaśnienia były zbierane i spisywane przez rozmaitych uczniów.
Wnuk mistrza, Sri Ananda Mohan Lahiri, napisał interesującą książeczkę o krija-jodze. "Tekst Bhagawad Gity stanowi część wielkiej epopei Mahabharaty, która posiada szereg punktów węzłowych", pisze Sri Ananda. "Jeśli przyjmiemy te punkty bezkrytycznie, to. wówczas znajdziemy w tekście tylko mistyczne opowiadanie pewnego szczególnego, łatwo zrozumiałego typu. Jeśli tych punktów nie wyjaśnimy, to utracimy naukę, którą Wschód przechowywał z nadludzką cierpliwością, a którą zdobyto po tysiącletnich eksperymentalnych poszukiwaniach. Na wielu pieczęciach, które niedawno zostały odkopane na archeologicznych stanowiskach w dolinie Indusu, a które datuje się na trzecie tysiąclecie przed Chr., widnieją postacie w postawach medytacyjnych, których obecnie używa się w systemie jogi. Nie bez podstaw możemy wysnuć wniosek, że systematyczna jntrospekcja oparta na wystudiowanych metodach była praktykowana w Indii przez pięć tysięcy lat... India rozwinęła pewne wartościowe podstawy religijne i pojęcia etyczne, które są niezrównane, jeśli chodzi o szerokość ich zastosowania w życiu. Jedną z nich jest tolerancja w zakresie wierzeń religijnych. Doktryna, która jest zdumiewająca dla Zachodu, gdzie w ciągu wielu stuleci było rzeczą pospolitą ściganie heretyków oraz częste krwawe wojny pomiędzy narodami na tle rywalizacji sekt". Komentarze Lahiri Mahasayi ujawniły prawdziwą, wolną od alegorii naukę religii, która tak przemyślnie została ukryta w zagadkach i fantazjach pism świętych. Mistrz wykazał, że niezrozumiałe formuły wedyjskiego kultu, wyglądające na nierozumne żonglerstwo słów, pełne są naukowego znaczenia...
Wiadomo, że człowiek jest zwykle bezsilny wobec panoszącego się zła, ale nie ma też powodu do pobłażania mu, gdy zaświta w nim świadomość wyższego i trwałego szczęścia osiąganego z pomocą krija-jogi. Zerwanie z niższymi namiętnościami wiąże się w tym przypadku z podjęciem poszukiwania błogosławieństwa. Bez takiego toku sprawy setki moralnych maksym, które wypowiadają tylko zakazy, pozostanie dla nas bez pożytku.
Nasza skwapliwość do działania w tym świecie zabija w nas poczucie duchowej rzeczywistości. Nie potrafimy zrozumieć Wielkiego Życia ukrytego poza wszystkimi nazwami i formami, ponieważ nauka oswaja nas ze sposobami posługiwania się siłami przyrody; to spoufalenie się zrodziło w nas pogardę dla jej największych tajemnic. Nas stosunek do przyrody jest czysto praktyczny. Tarmosimy ją, że tak powiem, aby przekonać się, jakby ją można było wyzyskać do naszych potrzeb; korzystamy z jej energii, których źródło jest nam jednak nieznane. Nasz stosunek do przyrody w nauce jest stosunkiem pana do służącego lub w filozoficznym sensie przyroda jest podobna do oskarżonego na ławie sądowej. Zarzucamy ją krzyżowymi pytaniami, wyzywamy ją i drobiazgowo ważymy jej odpowiedzi na ludzkiej wadze, która nie może zmierzyć ukrytych jej wartości. Z drugiej strony, gdy świadomość człowieka zjednoczy się z wyższą potęgą, Przyroda automatycznie jest posłuszna woli człowieka bez napięcia !!Jl°wysiłku z jego strony. Wolne od wysiłku rozkazywanie przyrodzie SS2}Wa się dla nierozumiejącego istoty rzeczy materialisty - "cudównym"
Życie Lahiri Mahasayi stanowi przykład, który podważa błędne pojęcie, że joga jest jakąś tajemniczą praktyką. Dzięki krija-jodze każdy człowiek może zrozumieć swój własny stosunek do przyrody i odczuć duchową cześć dla wszystkich zjawisk, zarówno mistycznych jak i całkiem pospolitych, niezależnie od stanu rzeczy stwierdzanego przez nauki przyrodnicze. (Nasuwa się tu na myśl spostrzeżenie wypowiedziane przez Carlyle'a w jego Sartor Resartus: "Człowiek którego nie zadziwia świat i który nie czci go codziennie, to choćby byj prezydentem niezliczonych Królewskich Towarzystw i nosił w swej głowie... streszczenie wyników prac laboratoriów i obserwatoriów
- jest tylko parą okularów, za którymi nie ma oczu"). Musimy też pamiętać, że to, co przed tysiącem lat było czymś mistycznym, dziś już nim nie jest i że to, co dziś jest tajemnicze, za sto lat może się stać zrozumiałe na podstawie prawa przyrody. Poza wszystkimi zjawiskami znajduje się Nieskończone - Ocean Potęgi.
Prawo krija-jogi jest wieczyste. Jest ono prawdziwe jak matematyka; jak proste prawidła dodawania i odejmowania, tak i prawo krija-jogi nie może być nigdy obalone. Choćbyśmy spalili na popiół wszystkie książki matematyczne, to człowiek logicznie myślący zawsze odkryje matematyczne prawdy; podobnie można zniszczyć wszystkie święte księgi o jodze, lecz jej fundamentalne prawa ukażą się znowu, ilekroć pojawi się prawdziwy jogin, który będzie miał w sobie czystą żarliwą pobożność i w konsekwencji tego czystą wiedzę.
Jak Babadżi należy do największych awatarów i jest Mahawata-rem, a Sri Jukteswar jest Dżanawatarem, czyli wcieleniem mądrości, tak Lahiri Mahasaya może być słusznie nazwany Jogawatarem, czyli wcieleniem Jogi. Zarówno pod względem jakościowym jak i ilościowym podniósł on duchowy poziom społeczeństwa. Dzięki swej mocy podnoszenia swych najbliższych uczniów do poziomu postawy Chrystusowej oraz rozpowszechnianiu prawdy wśród szerokich mas Lahiri Mahasaya należy do rzędu zbawicieli ludzkości.
Wyjątkowość jego jako proroka kryje się w położeniu przez niego nacisku na określoną metodę krija, otwierającą po raz pierwszy wszystkim ludziom drogę do wolności, którą daje joga. Niezależnie od cudów własnego życia Jogawatar dokonał niewątpliwie najwyższego cudu upraszczając złożoność starożytnej jogi i sprowadzając ją d° prostej, dostępnej każdemu formy.
Nawiązując do sprawy cudów, Lahiri Mahasaya często powtarzał:
- O działaniu subtelnych praw, nieznanych powszechnie ludziom, nie należy mówić publicznie ani niczego publikować bez należytego zastanowienia się.
Jeśli ja sam na stronach tej książki pozornie zaprzeczam ostrzegawczym jego słowom, to czynię to tylko dlatego, że dał mi on na to wewnętrzne przyzwolenie. Podobnie pisząc o życiu Babadżi, Lahiri fylahasayi i Sri Jukteswara uznawałem za stosowne pominąć wiele prawdziwie cudownych zdarzeń, ponieważ nie mógłbym o nich pisać nie dodając całego tomu zawiłej filozofii.
Nowa nadzieja - dla nowych ludzi! Zjednoczenie z Bogiem, głosił Jogawatar, jest możliwe dzięki własnemu wysiłkowi i nie zależy ono od teologicznych wierzeń czy arbitralnej woli jakiegoś kosmicznego Dyktatora.
Człowiek, który nie może zdobyć się na uwierzenie w Boskie dziedzictwo któregokolwiek z ludzi, dzięki studiowaniu krija-jogi dostrzeże w końcu w pełni boskość siebie samego.
ROZDZIAŁ 36 Zainteresowanie Babadżi Zachodem
- Mistrzu, czy spotkałeś kiedy Babadżi?
Było to w cichą, letnią noc w Serampore; wielkie gwiazdy tropików jaśniały nad naszymi głowami; siedziałem u boku Sri Jukteswara na balkonie pierwszego piętra w jego pustelni.
- Tak. - Mistrz uśmiechnął się w odpowiedzi na moje bezpośrednie pytanie; oczy jego jaśniały wyrazem czci. - Trzy razy doznałem błogosławieństwa widzenia nieśmiertelnego guru. Pierwsze nasze spotkanie zdarzyło się w Allahabadzie, podczas Kumbha Mela.
Święta religijne w Indiach znane są od niepamiętnych czasów pod nazwą Kumbha Mela; podtrzymują one w ludziach świadomość duchowych celów. Co sześć lat pobożni Hindusi gromadzą się milionami, aby spotkać tysiące sadhusów, jogów, swamich i wszelkiego rodzaju ascetów. Wielu pustelników nie opuszczających poza tym nigdy swych ustronnych siedzib przybywa wtedy, aby wziąć udział w melach i udzielić swego błogosławieństwa mężczyznom i kobietom żyjącym wśród spraw tego świata.
- W owym czasie gdy spotkałem Babadżi, nie byłem swamim, opowiadał dalej Sri Jukteswar. - Otrzymałem już jednak od Lahiri Mahasayi wtajemniczenie w krija-jogę. Lahiri Mahasaya zachęcił mnie do wzięcia udziału w mela, które przypadało na styczeń 1894 r. w Allahabadzie. Było to moje pierwsze zetknięcie się z kumbhą; byłem nieco oszołomiony zgiełkiem i falowaniem tłumu. Rozglądając się dookoła, nie widziałem nigdzie oświeconej twarzy żadnego mistrza. Przeszedłszy przez most na brzegu Gangesu zauważyłem znajomego człowieka, który stał w pobliżu z wyciągniętą żebraczą miską.
- Ach, to jest prawdziwy jarmark, na którym nie ma nic oprócz chaosu i wrzawy żebraków, pomyślałem rozczarowany. Kto wie, czy zachodni uczeni, którzy cierpliwie rozszerzają zakres wiedzy dla praktycznego dobra ludzkości, nie podobają się Bogu bardziej aniżeli ci próżniacy, którzy wyznają religię, lecz myślą tylko o jałmużnie.
Te rodzące się we mnie refleksje na temat reformy społecznej przerwał mi głos smukłego sannyasina, który stanął przede mną.
. - Panie - rzekł on - święty cię woła.
- Kto to taki?
- Niech pan idzie i sam zobaczy.
Idąc z wahaniem za tą lakoniczną wskazówką, znalazłem się niebawem blisko drzewa, którego konary osłaniały guru wraz z ciekawą grupą uczniów. Mistrz - niezwykle jasna postać o błyszczących oczach - powstał, gdy się zbliżyłem i uściskał mnie:
- Witaj swamidżi - powiedział przyjaźnie.
- Panie - odrzekłem z naciskiem - nie jestem swamim.
- Ten, kogo Bóg każe mi obdarzyć tytułem swamiego, nigdy go nie odrzuca. - Święty powiedział to całkiem po prostu, lecz w słowach jego brzmiało głębokie poczucie prawdy; ogarnęła mnie momentalnie fala duchowego błogosławieństwa. Uśmiechając się do faktu nagłego mnie podniesienia do poziomu mnicha starożytnego zakonu (Sri Jukteswar został później formalnie przyjęty do Zakonu Swamich przez Mahanta w Budh Gaya) - pochyliłem się do stóp tej wielkiej i anielskiej istoty w ludzkiej postaci, która mnie tak zaszczyciła.
Babadżi - gdyż rzeczywiście on to był - poprosił mnie, abym usiadł blisko niego pod drzewem. Był mocny i młody, a wyglądał jak Lahiri Mahasaya; jednakże podobieństwo to nie zwróciło mej uwagi, chociaż nieraz słyszałem o niezwykłym podobieństwie obu mistrzów. Babadżi posiada zdolność zapobiegania pojawianiu się określonych myśli człowieka. Widocznie wielki guru życzył sobie, abym w jego "obecności był całkowicie naturalny, nie przejęty nadmiarem czci wynikającej ze świadomości, kim on jest.
- Cóż sądzisz o Kumbha Meldl
- Aż do chwili spotkania ciebie, panie - rzekłem pospiesznie - byłem wielce rozczarowany. Jakoś święci i ten zgiełk tłumu nie pasują do siebie.
- Dziecko - powiedział do mnie mistrz, choć z wyglądu byłem niemal dwa razy od niego starszy - nie sądź o całości na podstawie wad wielu ludzi. Wszystko na ziemi ma mieszany charakter, podobnie jak Piasek pomieszany z cukrem. Bądź podobny do mądrej mrówki, która bierze tylko cukier nie tykając piasku. Chociaż wielu znajdujących się tu sadhu wędruje jeszcze w ułudzie, to mela jest pobłogosławiona przez obecność tych nielicznych ludzi, którzy urzeczywistnili Boga w sobie.
Wobec faktu mego własnego spotkania się z tym wzniosłym Mnichem od razu się z nim zgodziłem.
- Panie, wyjaśniałem, myślałem o uczonych na Zachodzie, którzy Swą inteligencją o wiele przewyższają większość zebranych tu ludzi, 5 uczonych, którzy żyją w odległej Europie lub Ameryce, wyznają rozmaite religie i nie mają pojęcia o rzeczywistych wartościach takich nel jak obecna. Ludzie ci mogliby odnieść wiele korzyści ze spotkania iie z mistrzami Indii. Jednakże wielu ludzi Zachodu, pomimo swych wysokich osiągnięć, przywiązanych jest do materializmu. Inni znów, mani w nauce i filozofii, nie dostrzegają zasadniczej jedności religii. Wierzenia ich są nieprzezwyciężoną zaporą, która grozi oddzieleniem ch od nas na zawsze!
- Zauważyłem to, że interesujesz się zarówno Zachodem jak , Wschodem - Twarz Babadżi uśmiechała się promiennie z aprobatą.
- Odczułem ból twego serca, otwartego szeroko dla wszystkich ludzi Wschodu i Zachodu. Dlatego właśnie wezwałem cię tutaj.
Wschód i Zachód muszą odnaleźć złotą drogę środka, która łączy iktywność i duchowość - mówił dalej. - Indie muszą wiele nauczyć się od Zachodu w zakresie materialnego rozwoju i na odwrót, Indie mogą nauczać uniwersalnych metod, które pozwolą Zachodowi aprzeć swe religijne wierzenia na niewzruszonym fundamencie nauki jogi.
Ty, swamidżi, masz do odegrania pewną rolę w nadchodzącej harmonijnej wymianie pomiędzy Wschodem i Zachodem. Po upływie pewnej ilości lat poślę ci ucznia, którego będziesz ćwiczył w jodze w celu rozpowszechnienia jej na Zachodzie. Dochodzi do mnie wielką falą tęsknota wielu serc, które szukają duchowego życia. W Ameryce i Europie widzę potencjalnych świętych, którzy oczekują przebudzenia.
W tym momencie opowiadania Sri Jukteswar skierował swe spojrzenie na mnie.
- Synu mój - rzekł uśmiechając się w świetle księżyca - ty jesteś uczniem, którego przed laty Babadżi przyrzekł mi posłać.
Byłem szczęśliwy dowiadując się, że Babadżi skierował me kroki do Sri Jukteswara, jednakże nie umiałem sobie wyobrazić siebie na dalekim Zachodzie, z dala od ukochanego guru i prostego spokoju pustelni.
- Babadżi mówił wtedy o Bhagawad Gicie - opowiadał dalej Sri Jukteswar. - Ku memu zdumieniu dał mi poznać w kilku słowach pochwały, że wie, iż napisałem objaśnienia do różnych rozdziałów Gity.
- Na moją prośbę - rzekł wielki mistrz - zechciej podjąć inną pracę. Czy nie mógłbyś napisać małej książki o zasadniczej jedności podstaw pism świętych chrześcijaństwa i hinduizmu? Wykaż z pomocą równoległych cytatów, że natchnieni synowie Boga głosili te same prawdy, choć obecnie są one przyćmione sekciarskimi różnicami.
- Maharadź - odpowiedziałem niepewnie - cóż za polecenie! Czyż potrafię je wykonać?
Babadżi uśmiechnął się łagodnie. - Synu mój, dlaczego wątpisz?
- odrzekł uspokająco. "Zaiste czyimż dziełem jest to wszystko i kto jLSt działającym we wszystkich działaniach? Cokolwiek Pan zechce mi powiedzieć, musi się zmaterializować jako prawda".
Uznałem, że błogosławieństwo świętego upoważnia mnie i wobec tego zgodziłem się napisać książkę. Czując z żalem, że nadeszła godzina pożegnania, powstałem z liściastego siedzenia.
- Czy znasz Lahiri? - zapytał mistrz. - To wielka dusza, prawda? Powiedz mu o naszym spotkaniu. - Następnie przekazał mi pewną wiadomość dla Lahiri Mahasayi.
Gdy skłoniłem się pokornie na pożegnanie, święty uśmiechnął się łaskawie. - Gdy skończysz swą książkę, złożę ci wizytę - obiecał
- na dziś - do widzenia.
Następnego dnia opuściłem Allahabad i pojechałem pociągiem do Benaresu. Przybywszy do mieszkania mego guru, opowiedziałem wylewnie historię o przedziwnym świętym spotkanym na Kumbha Mdi.
- I co, nie poznałeś go? - Oczy Lahiri Mahasayi drgały od śmiechu. - Widzę, że nie mogłeś, bo ci przeszkodził. To mój niezrównany guru, niebiański Babadżi!
- Babadżi! - powtórzyłem przejęty czcią. - Chrystusowy jogin, JBabadżi. Niewidzialno-widzialny zbawiciel Babadżi! Ach, gdybym mógł cofnąć czas i znaleźć się jeszcze raz w jego obecności, aby mu okazać cześć u jego lotosowych stóp!
- Nie szkodzi! - odrzekł Lahiri Mahasaya pocieszając mnie.
- Przyrzekł ci przecież, że cię odwiedzi.
- Gurudewa, boski mistrz prosił mnie o przekazanie ci pewnej wiadomości. Powiedz Lahiri - rzekł - że nagromadzona na to życie siła obecnie się kończy, jest niemal wyczerpana.
Gdy wypowiedziałem te zagadkowe słowa, postać Lahiri Mahasayi zadrżała, jakby jej dotknął prąd błyskawicy. Natychmiast wszystko dokoła niego zapadło w milczenie. Radosny wyraz twarzy zmienił się na niesłychanie surowy. Siedział jak posąg z drzewa, ciemny i nieporu-szony; ciało jego stało się bezbarwne. Byłem zatrwożony i oszołomiony. Nigdy w życiu nie widziałem, aby ta radosna dusza okazała tak Przejmującą powagę. Inni obecni uczniowie spoglądali niespokojnie.
Minęły trzy godziny w całkowitym milczeniu. Potem Lahiri Mahasaya odzyskał swą naturalną, pogodną postawę i rozmawiał przyjaźnie z każdym z uczniów... Każdy z nas odetchnął z ulga
Z reakcji mego mistrza domyśliłem się, że wiadomość od Babadżi informowała go, że niebawem opuści swe ciało. Przejmujące milczenie dowodziło, że mój guru natychmiast poddał kontroli całą swą istotę przeciął ostatnie nici przywiązania do materialnego świata i schronii się pod osłonę wiecznej żywej tożsamości z Duchem. Uwaga Babadżi wyrażała na swój sposób powiedzenie: "Zawsze będę z tobą".
Chociaż Babadżi i Lahiri Mahasaya należeli do wszystkowiedzących i nie potrzebowali do wzajemnego porozumienia się ani mnie, ani żadnego pośrednika, to jednak pomimo swej wielkości włączają się często jako aktorzy w ludzki dramat. Od czasu do czasu przekazują oni swe proroctwa w zwykły sposób przez posłańców, aby spełnienie się ich słów mogło natchnąć większą wiarą w Boga szeroki krąg ludzi, którzy o tym się dowiedzą.
Niebawem opuściłem Benares i w Serampore zabrałem się do pracy nad pismami świętymi, jak o to prosił mnie Babadżi - opowiadał dalej Sri Jukteswar. - Nie rozpocząłem swego zadania zanim nie ułożyłem poematu poświęconego nieśmiertelnemu guru. Melodyjne wiersze spływały z mego pióra bez wysiłku, chociaż nigdy przedtem nie próbowałem tworzyć poezji w sanskrycie.
W ciszy nocnej porównywałem Biblię i pisma święte Sanatan Dharmy116. Cytując słowa błogosławionego Pana Jezusa, wykazywałem, że nauki jego w istocie swej są zgodne z objawieniami Wed. Z ulgą spostrzegłem, że książkę swą ukończyłem w krótkim czasie; zrozumiałem, że zawdzięczam to łasce mego Paramguru (Babadżi, jako guru Lahiri Mahasayi, był param-guru Sri Jukteswara). Poszczególne rozdziały tej pracy ukazały się najpierw w czasopiśmie "Sadhusambad": później cała książka została wydana prywatnie drukiem przez jednego z mych uczniów z Kidderpore.
- Następnego dnia, po ukończeniu tej literackiej pracy - opowiadał mistrz dalej - poszedłem do Rai Ghat, aby się wykąpać w Gangesie. Miejsce kąpielowe było puste; stałem przez chwilę w ciszy, ciesząc się słonecznym spokojem. Po kąpieli w iskrzących się w słońcu wodach ruszyłem do domu. Jedynym dźwiękiem przerywającym ciszę był szelest mojej zmoczonej w Gangesie szaty. Gdy już mijałem miejsce, w którym blisko brzegu rzeki rosło wielkie drzewo banyanu, silny wewnętrzny impuls zmusił mnie do obejrzenia się wstecz. W cieniu banyanu siedział w otoczeniu kilku uczniów wielki Babadżi!
-- Witaj, Swamidżi! - zabrzmiał piękny głos mistrza, aby mnie mewnić, że to nie sen. - Widzę, że pomyślnie ukończyłeś swą książkę- Jak przyrzekłem, zjawiam się, aby ci podziękować.
Z mocno bijącym sercem rzuciłem się jak długi do jego stóp. -- Param-Gurudżi - rzekłem błagalnie - czy nie zechcesz wraz ze swymi uczniami zaszczycić pobliski mój dom swoją obecnością?
Najwyższy guru z uśmiechem odmówił. - Nie, dziecko - rzekł
- my jesteśmy ludźmi, którzy lubią osłonę drzew; to miejsce jest całkiem wygodne.
- Zatem proszę cię, mistrzu, zatrzymaj się na chwilę - spojrzałem na niego z gorącą prośbą. - Zaraz wrócę z najlepszymi słodyczami.
Gdy po kilku minutach wróciłem z tacą przysmaków, wspaniały banyan nie dawał już cienia niebiańskiej grupie. Rozglądałem się i szukałem dokoła, choć w głębi wiedziałem, że to małe grono już było daleko na skrzydłach eteru.
Zabolało mnie to głęboko. "Nawet jeśli się ponownie spotkamy, to nie będę z nim rozmawiał", przyrzekałem sobie. "Opuścił mnie tak nagle". Był to naturalnie tylko gniew miłości - i nic więcej.
W kilka miesięcy później odwiedziłem Lahiri Mahasayę w Benare-sie. Gdy wszedłem do jego saloniku, mój guru uśmiechnął się na powitanie.
- Witaj, Jukteswar. Czy spotkałeś Babadżi wchodząc do mego pokoju?
- Nie - odrzekłem zaskoczony.
- Zbliż się - Lahiri dotknął łagodnie mego czoła; natychmiast ujrzałem blisko drzwi postać Babadżi, rozkwitającą jak wspaniały lotos.
Pamiętałem swą ranę i stałem nie pochylając się. Lahiri patrzył na mnie zdumiony.
Boski guru spoglądał na mnie swymi przepastnymi oczami.
- Czujesz się dotknięty z mego powodu?
- Panie, czyż mogę nie być? - odparłem. - Przybyłeś z powietrza razem ze swą grupą magiczną i rozwiałeś się jak mgła.
- Powiedziałem, że odwiedzę cię, lecz nie powiedziałem, jak długo się zatrzymam. - Babadżi uśmiechnął się łagodnie. - Byłeś pełen Podniecenia. Zapewniam cię. że wicher twego niepokoju niemal .doszczętnie mnie rozniósł w eterze.
To niepochlebne dla mnie wyjaśnienie było mi wystarczającym zadośćuczynieniem. Ukląkłem u jego stóp; najwyższy guru poklepał po ramieniu.
- Dziecko, musisz więcej medytować - powiedział. - Twój wzrok nie jest jeszcze bez zarzutu - nie mógłbyś mnie ujrzeć ukrytego poza światłem słonecznym. - Z tymi słowy, brzmiącymi jak niebian-ski flet, Babadżi rozpłynął się w świetle.
Była to jedna z ostatnich mych wizyt w Benaresie w celu zobaczenia mego guru - dodał Sri Jukteswar. - Zgodnie z zapowiedzią Babadżi podczas Kumbha Mela inkarnacja Lahiri Mahasayi w roli głowy rodziny zbliżała się do końca. Latem 1895 r. na jego silnym ciele pojawił się mały wrzód. Guru nie pozwolił go zoperować; na swym własnym ciele rozładował złą karmę któregoś ze swych uczniów. W końcu kilku uczniów zaczęło bardzo nalegać; mistrz odpowiedział zagadkowo:
- Ciało musi znaleźć powód do odejścia; zgadzam się uczynić wszystko, co zechcecie.
Niedługo później niezrównany guru porzucił swe ciało w Benare-\ się. Nie muszę już szukać go w jego małym saloniku; w każdym dniu L mego życia spotykam się z błogosławieństwem jego wszechobecnej . opieki.
/ Wiele lat później z ust Swamiego Kaszabanandy, który był jego zaawansowanym uczniem, usłyszałem wiele niezwykłych szczegółów o odejściu Lahiri Mahasayi.
- Na kilka dni przed opuszczeniem swego ciała - opowiadał mi Kaszabananda - guru zmaterializował się w mej pustelni w Hard-warze.
- Przybądź natychmiast do Benaresu. - Po tych słowach Lahiri Mahasaya znikł.
Wsiadłem w najbliższy pociąg do Benaresu. W domu mego guru zastałem zebranych wielu uczniów. W ciągu wielu godzin tego dnia mistrz wykładał Gitę, a potem powiedział po prostu:
- Teraz udaję się do domu. (Data odejścia Lahiri Mahasayi z ciała to 26 września 1895 r. Za kilka dni miałby sześćdziesiąt siedem lat).
Bolesne łkanie uczniów wybuchło gwałtownym niepowstrzymanym potokiem.
- Pocieszcie się, powstanę z powrotem. - Po tych słowach Lahin Mahasaya obrócił swe ciało trzy razy dokoła, zwrócił się twarzą na północ w lotosowej postawie i dostojnie wszedł w końcowe maha--samadhi. (Obrócenie trzy razy ciała, a potem zwrócenie się twarzą na północ stanowi część wedyjskiego obrzędu, którym posługują si? mistrzowie wiedzący z góry o ostatniej godzinie swego fizycznego ciała. Ostatnia medytacja, podczas której mistrz pogrąża się w Kosmiczny "Aum" nazywa się mafia, czyli wielkie - samadhi).
- Piękne ciało Lahiri Mahasayi, tak drogie dla pobożnych, zostało spalone wśród uroczystych obrzędów, przysługujących głowie rodziny, w Manikarnika Ghat nad świętą Gangą - mówił dalej Kaszabanda. - Następnego dnia o dziesiątej godzinie rano, gdy jeszcze byłem w Benaresie, pokój mój napełnił się wielkim światłem. I oto stanęła przede mną postać Lahiri Mahasayi! Wyglądała zupełnie tak samo jak jego dawne ciało, z tą tylko różnicą, że wydawał się młodszy i bardziej płomienny. Boski mój guru przemówił do mnie:
- Kaszabanando, to jestem ja. Z rozproszonych atomów mego spalonego ciała powołałem z martwych odnowioną postać. Działalność moja na świecie w roli głowy rodziny została skończona; nie opuszczam jednak Ziemi całkowicie. Odtąd będę przebywał przez pewien czas z Babadżim w Himalajach i z Babadżim w kosmosie.
Z kilku słowami błogosławieństwa dla mnie nadzmysłowy mistrz znikł. Cudowne natchnienie przepełniło me serce; czułem się podniesiony na duchu, tak jak uczniowie Chrystusa i Kabira, gdy spoglądali na swych żyjących guru po ich fizycznej śmierci.117
- Gdy powróciłem do swej odludnej pustelni w Hardwarze - opowiadał dalej Kaszabananda - przywiozłem z sobą święte popioły mego guru. Wiem, że wymknął się on z klatki przestrzeni i czasu; ptak wszechobecności został wyzwolony. Niemniej serce moje znajduje pociechę w świętych jego szczątkach.
Drugim uczniem, któremu dane było błogosławieństwo spotkania swego zmartwychwstałego guru był świątobliwy Panczanon Bat-taczaria - założyciel Arya Mission Institut w Kalkucie. Panczanon ufundował w siedemnastoarowym ogrodzie w Deogarh w Biharze świątynię, w której znajduje się kamienny posąg Lahiri Mahasayi. Drugi posąg wielkiego mistrza został umieszczony przez uczniów w małym saloniku jego mieszkania w Benaresie.
Odwiedziłem Panczanona w jego mieszkaniu w Kalkucie i z radością słuchałem historii wielu lat spędzonych przez niego razem z mistrzem. Na zakończenie opowiedział mi najdziwniejsze zdarzenie swego życia.
- Tu, w Kalkucie - mówił Panczanon - o dziesiątej godzinie rano nazajutrz po spaleniu jego ciała, Lahiri Mahasaya zjawił się Przede mną żywy i pełen chwały.
Swami Pranabananda, święty o dwóch ciałach, również podzielił się ze mną szczegółami swego niezwykłego doświadczenia.
- Na kilka dni przed opuszczeniem przez Lahiri Mahasayę s\veg ciała - opowiedział mi Pranabananda podczas zwiedzania szkół w Ranczi - otrzymałem od niego list, w którym mnie prosił, abym natychmiast przybył do Benaresu. Miałem jednak pewne przeszkody i nie mogłem pojechać od razu. Gdy już znajdowałem się w samym środku przygotowań do podróży, około godziny dziesiątej rano doznałem nagłej radości ujrzawszy jaśniejącą postać mego guru.
- Po co się spieszysz do Benaresu? - Lahiri Mahasaya powiedział to z uśmiechem. - Już mnie tam nie znajdziesz.
Mistrz zbliżył się do mnie, aby mnie pocieszyć. - Dotknij tu mego ciała. Jestem żywy jak zawsze. Nie płacz; czyż nie jestem z tobą na zawsze?
Usta tych trzech wielkich uczniów wypowiedziały zadziwiającą prawdę. Rano o godzinie dziesiątej, w dzień po spaleniu ciała Lahiri Mahasayi, zmartwychwstały mistrz w rzeczywistym, choć przemienionym ciele ukazał się trzem uczniom, każdemu w innym mieście.
"A gdy to, co skażone, przyoblecza się w to, co nie skażone, i to, co śmiertelne, przyoblecze się w nieśmiertelność, wtedy wypełni się słowo napisane: Pochłonięta jest śmierć w zwycięstwie! Gdzież jest, o śmierci, zwycięstwo twoje? Gdzież jest, o śmierci, żądło twoje?"
(I. Korynt. 15:54-55).
ROZDZIAŁ 37 Jadę do Ameryki
- Ameryka! Ci ludzie to na pewno Amerykanie! - Tak myślałem, gdy przed mym okiem wewnętrznym przesuwała się panoramiczna wizja twarzy ludzi Zachodu.
Pogrążony w medytacji, siedziałem schowany za zakurzonymi skrzyniami w magazynie szkoły w Ranczi. W ciągu owych lat, tak bardzo wypełnionych zajęciami z młodzieżą, trudno było znaleźć zaciszne miejsce!
Wizja trwała; ogromna ilość twarzy, wpatrzonych we mnie uważnie, przesuwała się jak aktorzy przez scenę świadomości.
Nagle drzwi magazynu się otwarły; jak zwykle jeden z wyrostków odkrył miejsce, w którym się skryłem.
- Chodź tu, Bimal - zawołałem wesoło. - Mam dla ciebie nowinę; Pan wzywa mnie do Ameryki!
- Do Ameryki? - chłopiec jak echo powtórzył me słowa takim tonem, jakbym powiedział - "na księżyc".
- Tak! Udaję się odkryć jak Kolumb Amerykę. Myślał on, że znalazł Indie; na pewno istnieje karmiczny związek pomiędzy obu krajami!
Bimal zniknął. Za chwilę cała szkoła została poinformowana przez dwunożną gazetę.
Wezwałem oszołomione grono nauczycieli i przekazałem im kierownictwo szkoły.
- Wiem, że w pracy szkolnej będziecie się zawsze trzymać wskazanych przez Lahiri Mahasayę ideałów wychowawczych jogi. Będę często do was pisał: da Bóg, że pewnego dnia przyjadę 2 powrotem.
Łzy stanęły mi w oczach, gdy rzucałem ostatnie spojrzenie na Całych chłopców i słoneczne pola Ranczi. Wiedziałem, że w tej chwili ^mknęła się w mym życiu określona epoka; odtąd miałem przebywać w dalekich krajach.W kilka godzin po mej wizji szeregu twarzy (wielez tych twarzy zobaczyłem potem na Zachodzie i natychmiast je rozpoznawałem) wyjechałem pociągiem do Kalkuty. Następnego dnia otrzymałem zaproszenie, aby pojechać jako delegat Indii na Międzynarodowy Kongres Religijny w Ameryce. Miał się on odbyć w tym roku w Bostonie pod auspicjami Amerykańskiego Związku Jedności. Mając zamęt w głowie, udałem się do Sri Jukteswara w Serampore.
- Gurudżi, otrzymałem właśnie zaproszenie, abym wziął udział w pewnym zjeździe religijnym w Ameryce. Czy mam jechać?
- Wszystkie drzwi stoją przed tobą otworem - odpowiedział mistrz po prostu: - Teraz albo nigdy.
- Lecz, panie - rzekłem zatrwożony - cóż ja wiem o przemawianiu publicznie? Rzadko kiedy miałem jakiś odczyt, a przy tym nigdy po angielsku.
- Po angielsku czy nie po angielsku, wszystko jedno; twoich słów będą słuchać Indie na Zachodzie.
Roześmiałem się. - Dobrze, drogi gurudżi, ale nie sądzę, aby Amerykanie zechcieli nauczyć się po bengalsku! Proszę cię, pobłogosław mnie do tego biegu przez płotki angielskiego języka. (Ze Sri Jukteswarem rozmawiałem zwykle po bengalsku).
Gdy przedstawiłem moje plany swemu ojcu, był głęboko zaskoczony. Ameryka wydawała mu się niewiarygodnie daleka; obawiał się, że może mnie już nigdy nie zobaczyć.
- Jakże ty pojedziesz? - powiedział poważnie. - Kto cię sfinansuje? - Ponieważ dotychczas systematycznie pokrywał w całości koszty mojego wykształcenia i utrzymania, spodziewał się niewątpliwie, że to kłopotliwe pytanie unieruchomi cały projekt.
- Pan sfinansuje mnie na pewno. - Gdy to powiedziałem, przypomniałem sobie podobną odpowiedź daną dawno temu bratu memu Anandzie w Agrze. Prostodusznie dodałem: - Ojcze, a może ciebie Bóg natchnie, abyś mi pomógł.
- Nie, nigdy! - Spojrzał na mnie z politowaniem. Toteż zdumiałem się, gdy następnego dnia ojciec wręczył mi czek na dużą sumę.
- Daję ci te pieniądze - rzekł - nie jako ojciec, lecz jako wierny uczeń Lahiri Mahasayi. Jedź tedy do tego dalekiego kraju na Zachodzie, aby szerzyć tam ponadwyznaniową naukę krija-jogi.
Wzruszyła mnie ogromnie bezinteresowność postawy ojca, która pozwoliła mu odsunąć na bok osobiste pragnienia. W ciągu nocy doszedł do słusznego wniosku, że do tej podróży za granicę nie skłania mnie żaden przyziemny motyw.
- Kto wie, może się już nie spotkamy w tym życiu? - Ojciec, mający wówczas sześćdziesiąt siedem lat, mówił to ze smutkiem.
Intuicyjne przekonanie kazało mi powiedzieć: - Na pewno Pan sprawi, że spotkamy się jeszcze.
Gdy przystąpiłem do przygotowań mających na celu rozstanie się z mistrzem i krajem rodzinnym, by potem popłynąć ku nieznanym brzegom Ameryki, doznałem niemałego lęku. Słyszałem wiele opowiadań o materialistycznej atmosferze Zachodu, tak bardzo różnej od duchowego podłoża życia Indii, przepojonego od stuleci aurą świętych. "Nauczyciel Wschodni, który poważy się wejść w atmosferę Zachodu", pomyślałem, "musi wytrzymać większą próbę niż himalajskie mrozy".
Pewnego dnia wcześnie rano zacząłem się modlić, postanawiając niezłomnie nie przerwać modlitwy, choćbym miał umrzeć, dopóki nie usłyszę głosu Boga. Pragnąłem jego błogosławieństwa i zapewnienia, że nie zagubię się wśród gęstej mgły współczesnego utylitaryzmu... Wprawdzie serce moje było gotowe do podróży do Ameryki, lecz jeszcze bardziej byłem zdecydowany usłyszeć na pocieszenie słowa boskiego zezwolenia.
Modliłem się bez końca, tłumiąc płacz. Odpowiedź nie przychodziła. Milcząca moja prośba potęgowała się przechodząc w wyczerpujące crescendo, aż wreszcie o północy osiągnęła swój szczyt; mój mózg nie mógł dłużej znosić napięcia mego bólu. Gdybym jeszcze raz zawołał w spotęgowanym uniesieniu, miałbym wrażenie, że mózg pęka. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi mego pokoju przy ulicy Gurpar. W odpowiedzi na me zaproszenie ujrzałem młodego człowieka w skromnej szacie mnicha. Młody człowiek wszedł do pokoju.
- To musi być Babadżi! - pomyślałem, gdy ze zdumieniem spostrzegłem, że ma on rysy jakby młodszego Lahiri Mahasayi. Odpowiedział na moją myśl. - Tak, jestem Babadżi. - Mówił melodyjnym głosem w języku hindi. - Nasz ojciec niebiański wysłuchał twej modlitwy. Każe mi On powiedzieć ci: Idź za wskazaniem twego guru i jedź do Ameryki. Nie obawiaj się, będziesz .osłaniany.
Po chwili napiętego milczenia Babadżi przemówił do mnie ponownie: - Jesteś- tym, którego wybrałem do szerzenia posłannictwa kńja-jogi na Zachodzie. Dawno temu spotkałem twego guru Juktes-^ara na Kumbha Meta; zapowiedziałem mu wówczas, że poślę ciebie Jako ucznia.
Oniemiałem, przejęty nabożną czcią z powodu jego obecności i głęboko poruszony usłyszanymi z jego własnych ust słowami, że on mnie skierował do Sri Jukteswara. Padłem na twarz przed nieśmiertelnym guru. Łagodnie podniósł mnie z podłogi. Powiedział mi wiele o moim życiu oraz udzielił pewnych osobistych wskazówek, wypowiadając zarazem kilka tajemnych przepowiedni.
- Krija-joga, naukowa technika urzeczywistniania Boga - rzekł na końcu uroczyście - dotrze ostatecznie do wszystkich krajów i dzięki osobistemu transcendentalnemu poznaniu Nieskończonego Ojca przez człowieka dopomoże do zharmonizowania narodów.
Spojrzeniem o majestatycznej potędze zelektryzował mnie mistrz, pozwalając mi pochwycić fragment jego kosmicznej świadomości.
"Gdyby nagle na niebie tysiąc słońc rozbłysło
Zalewając ziemię niepojętym blaskiem -
To takim by był Majestat i blask wymarzony Najświętszej Istoty".
(Bhagawad Gita XI: 12)
Za chwilę Babadżi zwrócił się w stronę drzwi mówiąc: - Nie próbuj iść za mną. Nie zdołasz tego uczynić.
- Proszę cię, Babadżi, nie odchodź - wołałem raz za razem. - Weź mnie z sobą! - Na to odpowiedział: - Nie teraz. Kiedyś innym razem.
Pod wpływem silnego uczucia nie zwróciłem uwagi na jego ostrzeżenie. Gdy spróbowałem pójść za nim, odkryłem, że stopy moje mocno przywarły do podłogi. Od drzwi Babadżi rzucił mi ostatnie serdeczne spojrzenie. Podniósł dłoń błogosławiąc mnie i odszedł. Oczy me utkwiły w nim z tęsknotą.
Po upływie kilku minut stopy moje były z powrotem wolne. Usiadłem i wszedłem w stan głębokiej medytacji, dziękując Bogu nieustannie nie tylko za odpowiedź na moją modlitwę, ale także za błogosławieństwo ujrzenia Babadżi. Całe moje ciało wydawało mi się uświęcone przez dotknięcie tego starożytnego, lecz zawsze młodzieńczego mistrza. Od dawna pragnąłem gorąco go ujrzeć.
Aż dotąd nigdy nie opowiadałem nikomu o tym spotkaniu z Babadżi. Uważałem je za najświętsze z mych ludzkich doświadczeń i dlatego skrywałem je w mym sercu. Przyszło mi jednak teraz na mysi że czytelnicy tej autobiografii bardziej będą skłonni uwierzyć w realność żyjącego w odosobnieniu Babadżi, jeśli powiem, że widziałem g° na własne oczy.
W przeddzień mego wyjazdu do Stanów Zjednoczonych znalazłem się w świętej obecności mego Mistrza. - Zapomnij, że urodziłeś si? wśród Hindusów, lecz nie przyjmuj wszystkich obyczajów Amerykanów. Wybierz to, co najlepsze u obu narodów - powiedział do mnie Mistrz ze spokojem swej mądrości. - Bądź prawdziwym sobą, dzieckiem Boga. Szukaj i przyswajaj sobie najlepsze cechy wszystkich swych braci, rozproszonych po całej Ziemi wśród wszystkich narodów. '"Potem pobłogosławił mnie: - Każdy, kto z wiarą przyjdzie do ciebie w poszukiwaniu Boga, otrzyma pomoc. Gdy spojrzysz na niego, wówczas prąd duchowy emanujący z twych oczu dotrze do jego mózgu i zmieni jego materialne nawyki, czyniąc go bardziej świadomym Boga. - Z uśmiechem dodał: - Twoje przeznaczenie polegające na przyciąganiu dusz jest bardzo dobre. Gdziekolwiek pójdziesz, choćby na pustynię, znajdziesz przyjaciół.
Oba błogosławieństwa Sri Jukteswara w pełni się ziściły. Przybyłem do Ameryki samotny jak na pustyni, nie mając żadnego przyjaciela, lecz znalazłem tysiące ludzi gotowych przyjąć niezależną od czasu naukę o duszy...
Opuściłem Indie w sierpniu 1920 r., wypływając parowcem "The City of Sparta", pierwszym pasażerskim statkiem płynącym do Ameryki po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Bilet na przejazd zdołałem zakupić dopiero po przezwyciężeniu w cudowny niemal sposób licznych "biurokratycznych" trudności paszportowych.
Podczas dwumiesięcznej podróży morskiej jeden z towarzyszy podróży wykrył, że jestem hinduskim delegatem na kongres w Bostonie.
- Swami Yogananda - powiedział, wymieniając w osobliwy sposób moje imię, jak to potem czyniło wielu Amerykanów - proszę wyświadczyć łaskę podróżnym i wygłosić w najbliższym czasie odczyt. Sądzę, że wszyscy posłuchamy z pożytkiem wykładu: "Wałka o byt i jak ją należy prowadzić".
Niestety, przekonałem się we środę, że muszę stoczyć walkę o własny byt. Starałem się rozpaczliwie uporządkować swe myśli w postaci wykładu w języku angielskim, lecz w końcu musiałem zaniechać wszelkich przygotowań; myśli moje, jak dziki źrebak na widok siodła, odmówiły mi jakiejkolwiek współpracy z regułami angielskiej gramatyki. Niemniej, w pełni polegając na otrzymanych od mistrza zapewnieniach, zjawiłem się we czwartek przed publicznością w salonie parowca. Ustom mym jednak zabrakło elokwencji; stanąłem niemo przed zebranymi. Po cierpliwej walce, trwającej dziesięć minut, Publiczność zrozumiała moje położenie i zaczęła się śmiać.
W tej sytuacji wcale nie byłem skory do żartów; oburzony Wróciłem się milczącą modlitwa do mistrza.
"Możesz! Mów!" Głos jego zabrzmiał w mej świadomości.
Myśli moje natychmiast odniosły się przyjaźnie do angielski języka. Po czterdziestu pięciu minutach publiczność jeszcze słuch T z uwagą. Przemówienie to zjednało mi szereg zaproszeń do w głoszenia odczytów w różnych miejscach w Ameryce.
Nigdy potem nie potrafiłem sobie przypomnieć choćby jednego Iowa, które wtedy wypowiedziałem. Pytając dyskretnie, dowiedziałem je od pewnej liczby podróżnych: "Wygłosił pan głęboki odczyt żywej i płynnej angielszczyźnie". Usłyszawszy tę miłą wiadomość, dziękowałem pokornie swemu guru za tę jego pomoc w samą porę, przekonawszy się jeszcze raz, że zawsze jest on ze mną bez względu na barierę przestrzeni i czasu.
Podczas dalszej podróży przez ocean doznałem od czasu do czasu niespokojnych i bolesnych ukłuć na myśl o zbliżającej się próbie, gdy przyjdzie mi przemawiać po angielsku na kongresie w Bostonie.
- Panie - modliłem się - proszę cię, bądź ty sam moim natchnieniem; niech nim nie będą wybuchy śmiechu moich słuchaczy!
Z końcem września "The City of Sparta" przybił do brzegu w pobliżu Bostonu. Dnia 6 października 1920 r. wygłosiłem na Kongresie swą dziewiczą mowę w Ameryce. Spotkała się ona z dobrym przyjęciem i odetchnąłem z ulgą. Wielkoduszny sekretarz American Unitarian Association napisał następujące słowa w opublikowanym sprawozdaniu z Kongresu: ("New Pilgrimages of the Spirit", Boston, Beacon Press, 1921)
"Swami Yogananda, delegat aszramy Brahmaczaria w Ranczi, złożył Kongresowi pozdrowienia od swego Stowarzyszenia. Płynnie po angielsku i z siłą przekonania wygłosił przemówienie o filozoficznym charakterze «O nauce religii», które to przemówienie zostało wydrukowane w postaci osobnej broszury w celu szerszego rozpowszechnienia. Religia, twierdził on, jest jedna i powszechna. Wprawdzie nie możemy upowszechniać poszczególnych zwyczajów i przekonań, lecz niemniej możemy rozpowszechniać wspólny pierwiastek religii oraz wzywać wszystkich na równi do posłusznego kierowania się nim".
Dzięki hojności ojca mogłem po Kongresie pozostać w Ameryce. Spędziłem cztery szczęśliwe lata w skromnych warunkach w Bostonie. Wygłaszałem publiczne odczyty, uczyłem na kursach i napisałem tom Poezji Songs of the Soul (Pieśni Duszy), wydany z przedmową drą rredericka B. Robinsona, prezydenta Kolegium Miasta Nowy York l^r Robinson wraz z żoną odwiedził Indie w 1939 r. i jako gość był Podejmowany z honorami w stowarzyszeniu "Yogoda Sat Sanga").
W 1924 r. podjąłem transkontynentalną podróż, podczas której Przemawiałem do tysięcy osób w szeregu wielkich miast. Moja podróż na Zachód zakończyła się wakacjami na pięknej Alasce.
Dzięki wielkoduszności mych uczniów założyłem w końcu 1925 r. swą główną amerykańską siedzibę na Górze Waszyngtona w Los Angeles. Budynek jest taki sam, jaki o wiele lat wcześniej widziałem podczas swej wizji w Kaszmirze. Starałem się jak najszybciej przesłać Sri Jukteswarowi zdjęcia z mej działalności w dalekiej Ameryce
Odpowiedział mi kartką w języku bengalskim, której treść podaje w przekładzie:
11 sierpnia 1926
Dziecię Mego serca, Yoganando!
Jakaż to radość dla mnie, gdy oglądam zdjęcia twej szkoły i uczniów! Nie potrafię jej wyrazić w słowach. Rozpływam się z radości na widok twych uczniów z wielu różnych miast, których uczysz jogi. Obserwując twe metody w zakresie inkantacji, wibracji leczniczych oraz boskich uzdrawiających modlitw, nie mogę powstrzymać się od podziękowania ci z całego serca. Patrząc na bramę i drogę wijącą się w górę po wzgórzu oraz na piękny krajobraz, jaki się rozpościera u stóp Góry Waszyngtona, tęsknię, aby to wszystko zobaczyć własnymi oczami.
Tutaj wszystko układa się pomyślnie. Przez Łaskę Boga bądź zawsze szczęśliwy.
Sri Jukteswar Giri
Lata prędko mijały. Wygłaszałem odczyty we wszystkich częściach tnej nowej ojczyzny; przemawiałem w setkach klubów, kolegiów, kościołów i grup wszelkich wyznań. W ciągu dziesięciolecia 1920-1930 tysiące Amerykanów uczęszczało na moje kursy jogi. Zadedykowałem im wszystkim w 1929 r. nową książkę modlitw i poematów: Whispers ffom Eternity (Szepty Wieczności).
Niekiedy, zwykle na początku miesiąca, gdy napływały rachunki związane z utrzymaniem ośrodka na Górze Waszyngtona, siedziby Towarzystwa Urzeczywistniania Jaźni, myślałem z tęsknotą o prostym spokoju w Indii. Co dzień jednak dostrzegałem przykłady, jak rośnie wzajemne zrozumienie między Zachodem i Wschodem, a wtedy radowało się moje serce.
Jerzy Waszyngton, "Ojciec swego kraju", który przy wielu okazjach miał świadomość, że jest kierowany przez Boga, wypowiedział w "swym pożegnalnym przemówieniu" następujące słowa, dające natchnienie Ameryce:
"Będzie to rzeczą godnego, oświeconego i w niedalekim czasie wielkiego narodu, jeśli da ludzkości wielkoduszny i całkiem nowy przykład ludu, który zawsze kieruje się wzniosłą sprawiedliwością i uczynnością. Któż może w to wątpić, że z biegiem czasu i wydarzeń owoce tego sposobu postępowania sowicie wynagrodzą wszelkie przemijające korzyści, które są krótkotrwałe, i czyż więc możliwe jest, aby Opatrzność nie wiązała trwałego szczęścia narodu z jego cnotami?
ROZDZIAŁ 38 Luther Burbank - święty wśród róż
- Tajemnicą wyhodowania uszlachetnionej rośliny jest oprócz naukowej wiedzy miłość. - Luther Burbank wypowiedział to mądre zdanie, gdy przechadzałem się z nim po jego ogrodzie w Santa Rosa. Zatrzymaliśmy się przy grządce jadalnych kaktusów.
- Podczas przeprowadzania eksperymentów mających na celu wyhodowanie kaktusa "bez kolców" - opowiadał dalej Burbank - często przemawiałem do rośliny, aby wytworzyć wibrację miłości. Nie macie się czego obawiać - mówiłem do nich - nie potrzebujecie obronnych kolców. Ochronię was. - Stopniowo pożyteczne rośliny pustyni przeobrażały się w odmianę wolną od kolców.
Byłem oczarowany tym cudem. - Drogi panie, proszę mi ofiarować kilka liści kaktusa do zasadzenia ich w moim ogrodzie na Górze Waszyngtona.
Stojący obok robotnik pospieszył, aby odłamać kilka liści: Burbank jednak powstrzymał go.
- Ja sam je zerwę dla Swamiego. - Wręczył mi za chwilę trzy liście, które później zasadziłem, ciesząc się w miarę jak wyrastały na ogromne okazy.
Wielki hodowca-ogrodnik powiedział mi, że jego pierwszym godnym uwagi triumfem był wielki kartofel, znany obecnie pod jego imieniem. Z wytrwałością geniusza przystąpił do pracy, mającej obdarzyć świat setkami udoskonalonych krzyżówek - nowych Burbankowskich odmian pomidorów, zbóż, czereśni, śliw, brzoskwiń, jagód, maków, lilii, róż.
Skierowałem na Burbanka swój aparat fotograficzny, gdy zaprowadził mnie pod sławne drzewo orzechowe, na którym dowiódł, że można naturalną ewolucję teleskopowo przyspieszyć.
- W ciągu zaledwie szesnastu lat - opowiadał mi Burbank - to drzewo orzecha włoskiego osiągnęło już taką obfitość owocowania, do jakiej w sposób naturalny, bez ludzkiej pomocy, doszłoby dopiero w dwa razy dłuższym czasie.
Przybrana córeczka Burbanka przyszła do ogrodu, baraszkując z psem.
- To moja ludzka roślinka - Luther pomachał ku niej przyjaźnie ręką. - Patrzę teraz na ludzkość jak na ogromną roślinę, która do najwyższego swego rozwoju potrzebuje tylko miłości, naturalnego Błogosławieństwa wolnej przestrzeni oraz rozumnego krzyżowania i selekcji. W ciągu mego życia obserwowałem tak cudowny postęp w ewolucji roślin, że optymistycznie oczekuję narodzenia się zdrowego i szczęśliwego świata, gdy tylko nauczy się dzieci zasad prostego i naturalnego życia. Musimy wrócić do Natury i do Boga Natury.
- Ucieszyłby się pan, gdyby zobaczył moją szkołę w Ranczi, w której dzieci uczą się na wolnym powietrzu, w atmosferze radości i prostoty.
Słowa moje poruszyły strunę szczególnie bliską sercu Burbanka - wychowanie dzieci. Zasypał mnie pytaniami, a żywe zainteresowanie błyszczało w jego głębokich, pogodnych oczach.
- Swamidżi - powiedział w końcu - szkoły takie jak wasza są jedyną nadzieją przyszłego tysiąclecia. Buntuję się przeciw systemowi wychowawczemu naszych czasów, systemowi oderwanemu od przyrody i tłumiącemu wszelką indywidualność. Całym sercem, z całej duszy zgadzam się z pańskimi praktycznymi ideałami wychowania.
Gdy pożegnałem się ze szlachetnym mędrcem, podpisał i ofiarował mi małą książeczkę.
- Oto moja książka O hodowaniu ludzkiej rośliny - The Training of the Human Plant - rzekł. - Potrzeba nam nowych form kształcenia, potrzeba nieustraszonych eksperymentów. Czasem najśmielsze próby przynosiły mi powodzenie w postaci najlepszych owoców i kwiatów. Również wychowawcze innowacje w stosunku do dzieci powinny być liczniejsze i bardziej śmiałe.
Przeczytałem jego książeczkę tegoż wieczoru z gorącym zainteresowaniem. Kierując się wizją wspaniałej przyszłości ludzkości, pisał on: >,Najbardziej upartą żywą istotą na tym świecie, którą najtrudniej jest zmienić, jest roślina o ustalonych nawykach... Pamiętajmy, że roślina przechowała swą indywidualność w ciągu całych wieków; być może dałoby się w toku badania cofnąć w przeszłość o całe eony aż do epoki ^tnienia samych skał i stwierdzić, że w ciągu tych wszystkich ogromnych okresów czasu nigdy nie zmieniła się ona w znaczniejszym Ropniu. Czy można przypuścić, że po tylu wiekach powtarzania się roślina nie posiada woli, jeżeli zechcemy to tak nazwać, o niezrównanej mocy? W istocie rzeczy istnieją rośliny, jak na przykład niektóre z palm, tak uporczywe, że żadna ludzka moc nie potrafiła ich dotąd Mienić. Wola ludzka jest słaba w porównaniu do woli roślin.
Zobaczymy jednak, że wiekowy upór rośliny może być złamany w bardzo prosty sposób przez domieszkę nowego życia, a mianowicie przez skrzyżowanie, które dokonuje zupełnej i potężnej zmiany \v je; życiu. A gdy dojdzie do tego złamania, utrwalamy tę zmianę w ciągu wielu generacji przez cierpliwą obserwację i selekcję. Nowa roślina wchodzi w ten sposób na nową drogę życia i nigdy już nie wróci na starą wobec złamania i zmiany jej uporczywej woli.
Gdy chodzi o coś tak wrażliwego i podatnego jak natura dziecka problem staje się bez porównania łatwiejszy."
Odczuwając magnetyczny pociąg do wielkiego Amerykanina, odwiedzałem go wielokrotnie. Pewnego razu przybyłem do niego równocześnie z listonoszem, który w pracowni Burbanka złożył około tysiąca listów. Pisali do niego ogrodnicy ze wszystkich części świata.
- Swamidżi, twoje przybycie daje mi doskonałą wymówkę, abym mógł pójść do ogrodu - rzekł wesoło. Otwarł wielkie biurko z szufladami zawierającymi setki prospektów podróży.
- Proszę spojrzeć, oto jak ja podróżuję. Przykuty do miejsca z powodu mych roślin i korespondencji, zaspokajam swe pragnienie podróży do obcych krajów w ten sposób, że od czasu do czasu spoglądam na te obrazki.
Auto moje stało przed bramą; razem z Burbankiem pojechałem wzdłuż ulic małego miasta oraz ogrodów jaśniejących od bogactwa wyhodowanych przez niego odmian. Ten wielki naukowiec otrzymał już wtajemniczenie w krija-jogę podczas jednej z wcześniejszych mych wizyt. - Ćwiczę gorliwie, Swamidżi - rzekł. Po zadaniu mi wielu istotnych pytań na temat różnych stron jogi, Luther zauważył:
- Wschód rzeczywiście posiada niezmierne skarby wiedzy, z której Zachód zaczyna korzystać.
Zażyłe obcowanie z przyrodą, która udostępniła mu wiele zazdrośnie strzeżonych tajemnic, dało Burbankowi bezgraniczny podziw dla tego co duchowe.
- Czasem czuję bardzo blisko Nieskończoną potęgę - zwierzał mi się nieśmiało. Jego wrażliwa, pięknie ukształtowana twarz płonęła przy tych jego wspomnieniach. - Potrafię wtedy leczyć chorych ludzi w swym otoczeniu, jak również wiele niedomagających roślin.
Opowiadał mi także o swej matce, szczerej chrześcijance. - Wieje razy po jej śmierci doznałem błogosławieństwa oglądania jej w wizji; mówiła wówczas do mnie.
Wróciliśmy po tym z niechęcią do jego domu i owych czekających tysięcy listów.
- Słuchaj, Luther - rzekłem - w najbliższym miesiącu rozpoczynam wydawać czasopismo mające szerzyć prawdy Wschodu j Zachodu. Proszę cię, pomóż mi wybrać dobrą dla niego nazwę.
Dyskutowaliśmy przez chwilę nad tytułami i w końcu zgodziliśmy sję na "East-West" (Wschód-Zachód). Gdy weszliśmy do pracowni, Luther wręczył mi napisany przez siebie artykuł p.t. "Nauka i cywilizacja".
- To pójdzie do pierwszego numeru "East-West" - powiedziałem z wdzięcznością.
Gdy nasza przyjaźń pogłębiła się, nazwałem Burbanka moim "amerykańskim świętym". "Oto człowiek", mówiłem, "w którym nie tną zdrady". Serce jego było bezdennie głębokie i od dawna znało pokorę, cierpliwość i ofiarę. Mały jego dom wśród róż odznaczał się surową prostotą; Luther znał bezwartościowość zbytku i radość z posiadania niewielu rzeczy. Skromność, z jaką odnosił się do swej naukowej sławy, przypominała mi drzewa, które nisko pochylają się pod ciężarem dojrzewających owoców; tylko nieurodzajne drzewo wznosi swą głowę z pustą chełpliwością.
Znajdowałem się w Nowym Jorku, gdy w 1926 r. zmarł mój drogi przyjaciel. Ze łzami w oczach myślałem: "Chętnie przeszedłbym pieszo całą drogę stąd do Santa Rosa, byle cię jeszcze raz ujrzeć"! Zamknąwszy się przed urzędnikami i gośćmi, spędziłem najbliższe dwadzieścia cztery godziny w samotności.
Nazajutrz dokoła wielkiego portretu Luthera dokonałem wedyjs-kiego obrzędu ku jego pamięci. Grupa mych amerykańskich uczniów, ubranych w hinduskie szaty obrzędowe, śpiewała odwieczne Hymny, podczas gdy ja składałem ofiarę złożoną z kwiatów, wody i ognia - symboli fizycznych elementów ciała i ich wyzwolenia w Nieskończonym źródle.
Chociaż ciało Burbanka spoczywa w Santa Rosa pod cedrem libańskim, zasadzonym przez niego ongiś w ogrodzie, to ja duszę jego znajduję jak w relikwiarzu w każdym szeroko patrzącym na świat kwiecie, który rośnie przy drodze. Odwołany na jakiś czas w przestwory ducha przyrody - czyż to nie on, Luther, szepce w jej wiatrach lub przechadza się o świcie?
Imię jego przeszło obecnie do potocznego języka. Określając słowo "burbank" Słownik Webstera (New International Dictionary) podaje teką definicję: "Krzyżować lub szczepić (roślinę). Stąd przenośnie udoskonalać coś przez selekcjonowanie cech dobrych i odrzucanie lub przez dodawanie dobrych cech".
- Kochany Burbank - zawołałem po przeczytaniu tej definic" - samo twoje nazwisko jest już synonimem dobroci!
Tak oto Luther Burbank napisał o systemie nauki zwanym Yogoda wynalezionymi i propagowanym przez Paramahansę Yoganandę: '
Luther Burbank
Santa Rosa, California
USA
22 grudzień 1924 r.
Przestudiowałem system Yogoda Swamiego Yoganandy i zdaniem moim nadaje się on idealnie do ćwiczenia i harmonizowania natury fizycznej, umysłowej i duchowej człowieka. Celem, jaki sobie Swami " stawia, jest zakładanie w całym świecie szkół sztuki życia, w których wychowanie nie ma się ograniczać do samego intelektualnego rozwoju, lecz ma obejmować także kształcenie ciała, woli i uczuć. Przez rozwijanie strony fizycznej, umysłowej i duchowej systemem Yogoda, przy pomocy praktycznych i naukowych metod koncentracji i medytacji, można rozwiązać większość złożonych problemów życia i sprowadzić na Ziemię pokój i dobrą wolę. Idea właściwego wychowania, jaką reprezentuje Swami, jest zdecydowanie rozsądna, wolna od wszelkiego mistycyzmu i niepraktyczności, w przeciwnym razie nie zyskałaby sobie mego uznania.
Cieszę się, że mogę całym sercem przyłączyć się do apelu Swamiego, wzywającego do zakładania międzynarodowych szkół sztuki życia, które - jeśli powstaną - mogą bardziej niż cokolwiek innego mi znanego przybliżyć tysiąclecie pokoju,
(-) Luther Burbank
ROZDZIAŁ 39 Katolicka stygmatyczka Teresa Neumann
- Wracaj do Indii. Czekałem cierpliwie na ciebie przez piętnaście lat. Niedługo opuszczę ciało i popłynę ku Świetlistemu Brzegowi. Przybywaj, Yoganando!
Głos Sri Jukteswara zabrzmiał wstrząsająco w wewnętrznym mym uchu podczas medytacji, którą odbywałem w mej siedzibie na Górze Waszyngtona. Przebywszy w mgnieniu oka dziesięć tysięcy mil, słowa te przeniknęły mnie jak blask błyskawicy.
Piętnaście lat! Tak, uświadomiłem sobie, teraz jest rok 1935; spędziłem w Ameryce piętnaście lat szerząc nauki swego guru. Teraz mistrz mnie odwołuje.
Wkrótce potem opisałem to wydarzenie memu drogiemu przyjacielowi Jamesowi Lynnowi. Dzięki codziennemu stosowaniu krija-jogi jego duchowy rozwój był tak znaczny, że często nazywałem go "świętym Lynnem". W nim i w wielu innych ludziach na Zachodzie widzę z radością spełnienie się przepowiedni Babadżi, że Zachód wyda również świętych, którzy z pomocą odwiecznej ścieżki jogi osiągną prawdziwe urzeczywistnienie Boga w sobie.
Mr. Lynn ofiarował się szlachetnie pokryć koszta mej podróży, po rozwiązaniu w ten sposób sprawy finansowej poczyniłem przygotowania do podróży przez Europę do Indii. W marcu 1935 r. zarejestrowałem zgodnie z prawem Stanu Kalifornia Towarzystwo Urzeczywistniania Jaźni (Self Realization Fellowship - SRF) jako korporację nie związaną z żadną sektą i nie obliczoną na zysk, a mającą trwale istnieć. Towarzystwu podarowałem wszystko co w Ameryce posiadałem, włącznie z prawami autorskimi do napisanych przeze mnie książek. Utrzymuje się ono ze sprzedaży moich pism oraz, jak większość innych wychowawczych i religijnych instytucji, z darów swych członków i publiczności.
"Wracam do Indii", rzekłem mym uczniom. "Nigdy nie zapomn? Ameryki".
Na pożegnalnym bankiecie, urządzonym na moją cześć w L°s Angeles przez mych przyjaciół, spoglądałem długo w ich twarze i myślałem z wdzięcznością: "Panie, kto pamięta, że Ty jesteś Jedynym Dawcą wszystkiego, ten nigdy nie zazna braku słodyczy przyjaźni ludzkiej".
Wypłynąłem z Nowego Jorku 9 czerwca 1935 r. statkiem "Europa". Towarzyszyło mi dwóch uczniów; mój sekretarz C. Richard Wright i starsza pani z Cincinnati, miss Ettie Bletsch. Na oceanie zażywaliśmy dni spokoju, które stanowiły przyjemny kontrast do porzednich pełnych pośpiechu tygodni. Okres naszych wywczasów był jednak krótki; szybkość nowoczesnych statków morskich ma też pewne ujemne strony!
Jak każda inna grupa ciekawskich turystów i my także zwiedzaliśmy ogromne i stare miasto Londyn. Następnego dnia zostałem zaproszony do wygłoszenia przemówienia na wielkim zebraniu w Cax-ton Hali, na którym przedstawiony zostałem londyńskim słuchaczom przez Sir Harry Lauder'a w jego szkockiej posiadłości. Niebawem przeprawiliśmy się przez Kanał na kontynent, ponieważ pragnąłem odbyć specjalną pielgrzymkę do Bawarii. Czułem, że jest to jedyna sposobność do odwiedzenia wielkiej katolickiej mistyczki Teresy Neumann z Konnersreuth.
Przed laty czytałem o Teresie zdumiewające sprawozdanie. Informacje w czytanym przeze mnie artykule były następujące:
(1) Teresa, urodzona w 1898 r., padła ofiarą wypadku mając lat dwadzieścia, w wypadku straciła wzrok i została sparaliżowana.
(2) W 1923 r. odzyskała cudownie wzrok dzięki modlitwom do św. Teresy "Mały Kwiat". Później zostały uzdrowione także inne członki Teresy Neumann.
(3) Od 1923 r. Teresa Neumann powstrzymuje się całkowicie od jedzenia i picia, z wyjątkiem konsekrowanego opłatka podczas codziennej komunii.
(4) W 1926 r. pojawiły się na jej głowie, piersi, rękach i stopach stygmaty czyli rany Chrystusa, gdyż przeżywała w swym ciele wszystkie jego cierpienia.
(5) Znając normalnie tylko codzienny język niemiecki swej wsi, Teresa podczas swych piątkowych transów wypowiada zdania, które uczeni zindentyfikowali jako starożytne aramejskie. W niektórych momentach swych wizji mówi także po hebrajsku i grecku.
(6) Za zezwoleniem władz kościelnych Teresa pozostawała kilka razy pod ścisłą naukową obserwacją. Dr. Fritz Gerlich, wydawca Protestanckiego czasopisma niemieckiego, przybył do Konnersreuth, aby "zdemaskować katolickie oszustwo", jednakże skończyło się na tym, że napisał ze czcią biografię Teresy.
Jak zawsze, na Wschodzie czy Zachodzie, gorąco pragnąłem poznać świętych. Toteż cieszyłem się, gdy 16 lipca nasze małe grono przybyło do niezwykłej wsi Konnersreuth. Wieśniacy bawarscy okazali żywe zainteresowanie naszym samochodem (przywiezionym z nami z Ameryki), jak i osobliwie dobraną grupą jego pasażerów: młody Amerykanin, starsza pani i Hindus o oliwkowej cerze i długich włosach podgarniętych pod kołnierz płaszcza.
Mały dom Teresy, czysty i zgrabny, z kwitnącymi pelargoniami przy prymitywnej studni, był niestety zamknięty na głucho. Ani sąsiedzi, ani przechodzący listonosz wiejski nie potrafili nam udzielić informacji. Zaczął padać deszcz; towarzysze moi namawiali mnie do odjazdu.
- Nie - rzekłem z uporem - pozostanę tu, dopóki nie znajdę jakiegoś śladu Teresy.
Kiedy po dwóch godzinach siedzieliśmy jeszcze w samochodzie wśród posępnego deszczu, westchnąłem skarżąc się: - Panie - dlaczego przyprowadziłeś mnie tutaj, jeśli jej nie ma?
Koło nas zatrzymał się jakiś mówiący po angielsku człowiek, który ofiarował nam swą pomoc.
- Nie wiem dokładnie, gdzie jest teraz Teresa - rzekł - lecz wiem, że często udaje się z wizytą do domu profesora Franca Wutza, nauczyciela języków obcych na uniwersytecie w Eichstatt, osiem mil stąd.
Nazajutrz rano gromadka nasza pojechała do cichego miasta Eichstatt. Dr. Wutz powitał nas serdecznie w swym domu. - Tak, Teresa jest tutaj: - Zawiadomił ją o gościach. Niebawem posłaniec wrócił z jej odpowiedzią.
- Chociaż biskup prosił mnie, abym nikogo nie przyjmowała bez jego zgody, to przyjmę człowieka bożego z Indii.
Głęboko wzruszony jej słowami poszedłem za doktorem Wutzem na piętro do salonu. Teresa weszła natychmiast, promieniejąc aurą pokoju i radości. Ubrana była w czarną suknię i miała na głowie "nienagannie białe nakrycie. Chociaż miała wówczas trzydzieści siedem lat, wyglądała na znacznie młodszą; posiadała prawdziwie dziecięcą świeżość i czar. Zdrowa, dobrze zbudowana, o rumianych policzkach Tpogodna - oto święta - która nie je!
Teresa powitała mnie bardzo uprzejmym podaniem ręki. Uśmiechnęliśmy się promiennie w milczącym zjednoczeniu, poznając, że każde z nas jest miłośnikiem Boga.
Dr Wutz ofiarował się uprzejmie służyć za tłumacza. Gdy usiedliśmy, zauważyłem, że Teresa patrzy na mnie z naiwną ciekawością - widocznie Hindus należy w Bawarii do rzadkości.
- Czy pani nic nie je? - Pragnąłem usłyszeć odpowiedź z jej własnych ust.
- Nic oprócz Hostii o godzinie szóstej rano każdego dnia.
- Jak duża jest Hostia?
- Jest cienka jak papier i nie większa od małej monety. Dodała: - Przyjmuję ją jako sakrament, jeśli nie jest konsekrowana, nie potrafię połknąć.
- Chyba nie mogła pani żyć tylko tym przez dwanaście lat?
- Żyję światłem Boga.
Jakże prosta była jej odpowiedź! - Einsteinowska!
- Widzę, że pragnie pani powiedzieć, iż energia spływa do ciała pani z eteru, słońca i powietrza.
Przelotny uśmiech pojawił się na jej twarzy. - Bardzo jestem szczęśliwa widząc, że pan rozumie, w jaki sposób żyję.
- Święta pani; życie jest codziennym potwierdzeniem prawdy wypowiedzianej przez Chrystusa: "Nie samym chlebem żyje człowiek, ile wszelkim słowem, które pochodzi z ust Bożych" (Mateusz 4:4) Bateria ciała ludzkiego odnawia się z pomocą nie tylko ciężkiego pokarmu (chleba), ale i wibracyjnej kosmicznej energii (słowo lub oum). Niewidzialna moc spływa do ciała ludzkiego przez rdzeń przedłużony (medulla oblongata). Ten szósty centr ciała znajduje się tv tyle karku na szczycie pięciu czakramów (w sanskrycie "koła" lub ;entra promieniującej siły kręgosłupa). Rdzeń przedłużony jest głównym wejściem, przez który uzupełnia się w ciele zasób powszechnej siły życiowej (Aum) i łączy się bezpośrednio z ludzką siłą woli, skupioną w kutastha (siódmym centrze) czyli centrze Chrystusowej świadomości w trzecim oku pomiędzy brwiami. Energia kosmiczna jest wtedy zgromadzona w mózgu jako rezerwuar nieskończonych możliwości, wspominanych w Wedach jako "tysiącpłatkowy lotos światła". Biblia chrześcijańska mówi o Aum jako o "Duchu Świętym", czyli niewidzialnej sile życiowej, która w sposób boski podtrzymuje wszelkie stworzenie. - "Azaliż nie wiecie, iż ciało wasze jest kościołem Ducha Świętego, który w was jest, którego macie od Boga, a nie jesteście sami swoi?" (I. Korynt. 6:19).
Teresa ponownie ucieszyła się z mego objaśnienia: - Tak właśnie jest. Jednym z powodów, dla których jestem obecnie na Ziemi, jest danie świadectwa, że człowiek może żyć niewidzialnym światłem Boga, a nie tylko pożywieniem.
- Czy może pani uczyć innych, w jaki sposób można żyć bez pokarmów?
Była tym trochę zaskoczona. - Nie mogę tego czynić. Bóg tego nie chce.
Gdy wzrok mój padł na jej mocne zgrabne dłonie, Teresa pokazała mi kwadratową, świeżo zagojoną ranę na odwrocie każdej dłoni. Na obu dłoniach pokazała mi mniejsze świeżo zagojone ranki w kształcie półksiężyca. Każda rana przechodziła na wskroś przez dłoń. Widok ten przypomniał mi wyraźnie wielkie kwadratowe żelazne gwoździe zaostrzone półkoliście, dotychczas używane na Wschodzie, lecz których nigdy nie widziałem na Zachodzie.
Święta opowiedziała mi nieco o swych cotygodniowych transach. Jako bezsilny widz obserwuje całą mękę Chrystusa. Co tydzień, od północy we czwartek do godziny pierwszej po południu w piątek, rany jej otwierają się i krwawią; traci 10 funtów ze swych normalnych 121 funtów wagi. Choć Teresa intensywnie cierpi w swej współczującej miłości, lecz mimo to wyczekuje radośnie tych cotygodniowych wizji swego Pana.
Zrozumiałem od razu, że zgodnie z intencją Boga osobliwe jej życie ma utwierdzić wszystkich chrześcijan co do historycznej autentyczności życia Jezusa i jego ukrzyżowania, opisanego w Nowym Testamencie, oraz ukazać dramatycznie zawsze żywy związek pomiędzy Mistrzem Galilejskim a jego pobożnymi czcicielami.
Profesor Wutz opowiedział mi o niektórych ze swych doświadczeń ze świętą.
- Często wybieramy się w kilka osób razem z Teresą na kilkudniowe wycieczki krajoznawcze po Niemczech - mówił mi dr Wutz. - Występuje wtedy uderzający kontrast: podczas gdy my ^zjadamy trzy posiłki dziennie, Teresa nie je nic. Ona pozostaje świeża jak róża, nie odczuwając zmęczenia, które wywołuje w nas podróż. G3y my zaczynamy być głodni i polować na przydrożne gospody, ona śmieje się wesoło.
Na dodatek profesor dodał szereg interesujących fizjologicznych szczegółów: - Ponieważ Teresa nie przyjmuje wcale pożywienia, żołądek jej się skurczył. Nie wydziela ona żadnych odchodów, lecz jej gruczoły potne funkcjonują normalnie: skóra jej zawsze jest miękka i elastyczna...
W chwili pożegnania wyraziłem wobec Teresy życzenie asystowania przy jej transie.
- Dobrze, proszę przybyć do Konnersreuth w najbliższy piątek - odpowiedziała mi uprzejmie. - Biskup da wam pozwolenie. Jestem bardzo szczęśliwa, że odszukaliście mnie w Eichstatt.
Teresa uściskała wielokrotnie mą rękę i odprowadziła naszą grupę do bramy. Mr. Wright uruchomił samochodowe radio; święta oglądała je z entuzjastycznymi okrzykami. Zebrał się dokoła nas tak duży tłum, że Teresa cofnęła się do domu. Ujrzeliśmy ją w oknie, skąd przyglądała się nam i żegnała nas ruchami ręki.
Z rozmowy, którą odbyliśmy następnego dnia z dwoma braćmi Teresy, bardzo uprzejmymi i sympatycznymi, dowiedziałem się, że święta sypia tylko jedną lub dwie godziny w nocy. Pomimo licznych ran na ciele jest ona aktywna i pełna energii. Kocha ptaki, dogląda akwarium i często pracuje w swym ogródku. Korespondencja jej jest obfita: pobożni katolicy proszą ją o modlitwę i uleczające błogosławieństwo. Wiele osób dzięki niej zostało uzdrowionych z poważnych chorób.
Jej brat Ferdynand, mający około dwudziestu trzech lat, wyjaśniał mi, że Teresa potrafi dzięki swej modlitwie wywołać w swym ciele dolegliwości innych ludzi. Świ^ta-jp-qwstrzymuje się od jedzenia od czasu, gdy modliła się, aby choroba pewnego młodzieńca z jej parafii, przygotowującego się do świeceń kapłańskich, została przeniesiona na jej gardło.
We czwartek po południu nasza gromadka zajechała do biskupa, który z pewnym zdumieniem spoglądał na moje powiewające loki. Napisał chętnie swe zezwolenie. Nie trzeba było składać żadnej opłaty; zarządzenie Kościoła ma na celu po prostu ochronę Teresy przed natłokiem przygodnych turystów, którzy w poprzednich latach przyjeżdżali w piątki tysiącami.
W piątek przyjechaliśmy do Konnersreuth koło godziny dziewiątej trzydzieści. Zauważyłem, że mały dom Teresy posiada specjalny .częściowo oszklony sufit, który ma jej zapewnić obfitość światła. Z zadowoleniem ujrzeliśmy, że drzwi do niej nie są zamknięte, lecz gościnnie szeroko otwarte. Zastaliśmy około dwudziestu osób, zaopatrzonych w zezwolenie na odwiedzenie Teresy. Wiele z nich przybyło z dużej odległości, aby zobaczyć trans mistyczny.
Teresa przeszła przez pierwszą moją próbę w domu profesora, poznając intuicyjnie, że pragnąłem ją zobaczyć ze względów duchowych, a nie dla zaspokojenia przelotnej ciekawości.
Druga moja próba polegała na tym, że bezpośrednio przed wejściem do jej pokoju wprawiłem się w stan jogicznego transu, aby zjednoczyć się z nią telepatycznie. Po czym wszedłem do jej pokoju, wypełnionego odwiedzającymi ją osobami; Teresa leżała w białej szacie na łóżku. Wraz z Mr. Wrightem, postępującym tuż za mną, zatrzymałem się zaraz za progiem, przejęty grozą niezwykłego i strasznego widoku.
Spod powiek Teresy spływała krew cienkim i nieprzerwanym, szerokim na cal pasmem. Wzrok jej, zwrócony w górę, skupiony był w oku duchowym w środku czoła. Materiał otaczający jej głowę był zmoczony krwią stygmatycznych ran od cierniowej korony. Biała szata była splamiona czerwono pod sercem od rany w jej boku, w miejscu, w którym przed wiekami ciało Chrystusa doznało ostatniej zniewagi od włóczni żołnierza.
Ręce Teresy wyciągnięte były w macierzyńskim, błagalnym geście; twarz jej miała wyraz zarazem cierpiący i boski. Zmieniona pod wielu względami - wewnętrznie i zewnętrznie - wyglądała wątlej. Szeptała słowa w obcym języku drżącymi wargami do osób widzialnych dla jej wewnętrznego wzroku.
Zharmonizowawszy się z nią, zacząłem widzieć obrazy jej wizji-Patrzyła na Jezusa dźwigającego krzyż wśród szyderczego tłumu. W ciągu godzin poprzedzających nasze przybycie Teresa miała już szereg wizji z ostatnich dni życia Chrystusa. Jej trans rozpoczyna się zwykle od scen zdarzeń następujących po Ostatniej Wieczerzy. Wizje jej kończą się śmiercią Jezusa na krzyżu lub niekiedy złożeniem Jego ciała do grobu). Nagle podniosła głowę w przerażeniu: Pan upadł pod okrutnym ciężarem. Wizja znikła. Wyczerpana gorącym współczuciem, Teresa opadła ciężko na poduszkę.
W tej chwili usłyszałem poza sobą głośny głuchy odgłos. Odwróciwszy na sekundę głowę ujrzałem dwóch mężczyzn wynoszących czyjeś omdlałe ciało. Ponieważ nie wyszedłem jeszcze z głębokiego stanu nadświadomości, nie rozpoznałem od razu osoby, która zemdlała. Skupiłem z powrotem swe spojrzenie na twarzy Teresy, śmiertelnie bladej pod strumyczkami krwi, jednakże spokojnej i promieniującej czystością i świętością. Później obejrzałem się i ujrzałem Mr Wrighta, stojącego z dłonią przy policzku, z którego ciekła krew.
- Dick - zapytałem z niepokojem - czyś to ty upadł?
- Tak, zasłabłem pod wrażeniem tego strasznego obrazu.
- No, rzekłem pocieszając go - jesteś dzielny, skoro wróciłeś i patrzysz w dalszym ciągu.
Pamiętając o kolejce cierpliwie czekających pielgrzymów, pożegnaliśmy milcząco Teresę i opuściliśmy jej świętą atmosferę.
Teresa przeżyła prześladowania hitleryzmu i według amerykańskich wiadomości z 1954 r. nadal przebywa w Konnersreuth.
Następnego dnia pojechaliśmy w naszym małym gronie na południe, zadowoleni, że nie jesteśmy uzależnieni od pociągu, lecz możemy się zatrzymać naszym fordem wszędzie po drodze, gdzie się nam spodoba. Cieszyliśmy się każdą minutą podróży przez Niemcy, Holandię, Francję i Alpy Szwajcarskie. We Włoszech pojechaliśmy specjalnie do Asyżu, aby uczcić apostoła pokory, św. Franciszka. Podróż nasza po Europie zakończyła się w Grecji, gdzie zwiedziliśmy ateńskie świątynie oraz zobaczyliśmy więzienie, w którym szlachetny Sokrates118 wypił swój śmiertelny napój. Podziw ogarnia człowieka na widok artyzmu, z jakim starożytni Grecy wykonywali swe dzieła twórcze w alabastrze.
Przeprawiliśmy się statkiem przez słoneczne Morze Śródziemne i, wylądowaliśmy w Palestynie. Wędrując dzień za dniem po Ziemi Świętej przekonałem się bardziej niż kiedykolwiek o wartości pielgrzymek. Dla wrażliwego serca duch Chrystusa przenika wszystko w Palestynie. Chodziłem ze czcią w Betlejem, Getsemane, Kalwarii i na świętej Górze Oliwnej, nad rzeką Jordan i Jeziorem Genezaret.
Zwiedziliśmy miejsce Bożego narodzenia, warsztat Józefa Cieśli Grób Łazarza, dom Marty i Marii, Wieczernik. Odtwarzając starożyt-ne czasy, scena za sceną, oglądałem boski dramat odegrany kiedyś przed wiekami przez Chrystusa.
Potem odwiedziliśmy Egipt ze współczesnym Kairem i starożytnymi piramidami. Następnie przyszła kolej na podróż statkiem przez wąskie Morze Czerwone i rozległe Morze Arabskie - aż wreszcie ukazały się Indie.
ROZDZIAŁ 40 Wracam do Indii
Z wdzięcznością wciągnąłem w płuca błogosławione powietrze Indii. Nasz statek "Radżputana" przybył w dniu 22 sierpnia 1935 r. do ogromnego portu w Bombaju. Nawet ten pierwszy dzień mego pobytu w Indiach stanowił przedsmak tego, co mnie czekało w ciągu całego roku - dwunastu miesięcy nieustannej aktywności. W porcie zgromadzili się przyjaciele z girlandami i powitaniem. Niebawem w hotelu "Tadż Mahal" oczekiwał na nasze grono tłum reporterów i fotografów.
Bombaj był dla mnie nowym miastem; stwierdziłem, że szybko się zmodernizował, wprowadzając wiele innowacji z Zachodu. Linię rozległych bulwarów wytyczają palmy; wspaniałe gmachy publiczne współzawodniczą w budzeniu zainteresowania sobą ze starożytnymi świątyniami. Jednakże mało było czasu na zwiedzanie; niecierpliwie pragnąłem ujrzeć swego ukochanego guru i innych drogich mi ludzi. Nadawszy forda na bagaż, gromadka nasza pojechała wnet pociągiem na wschód do Kalkuty. (Podróż naszą przerwaliśmy na chwilę w Centralnych Prowincjach, aby zobaczyć Mahatmę Gandhiego w Wardha.)
Po przybyciu na dworzec w Howrah zastaliśmy tak ogromny tłum zebrany na nasze powitanie, że przez chwilę nie mogliśmy wysiąść z pociągu. Młody maharadża z Kasumbazaru i mój brat Bisznu stali na czele witającego nas komitetu. Byłem całkowicie zaskoczony serdecznością i rozmiarami naszego powitania.
Poprzedzani sznurem samochodów i motocykli, wśród radosnych dźwięków bębenków i konch jechaliśmy powoli - Miss Bletsch, Mr. Wright i ja, okryci od stóp do głów girlandami kwiatów - do domu mego ojca.
Mój mocno postarzały rodzic uściskał mnie, jak gdybym zmartwychwstał; spoglądaliśmy długo na siebie, niemi z radości. Bracia | siostry, wujowie, stryjowie, ciotki, kuzyni i kuzynki, uczniowie i przyjaciele z lat dawnych zgromadzili się dokoła mnie; żadne oko nie było suche. Ta scena pełnego miłości odnalezienia się i zjednoczenia pomimo upływu wielu lat trwa żywo w mej pamięci, niezapornnian w mym sercu.
Brak mi słów na opisanie spotkania ze Sri Jukteswarem; niechż wystarczy następujący opis mego sekretarza:
"Dziś, według przewidywań, zawiozłem Yoganandadżi z Kalkuty do Serampore", zapisał Mr. Wright w swym dzienniku podróży
"Minęliśmy wiele ciekawych sklepów - wśród nich ulubioną przez Yoganandadżi za czasów jego pobytu w Kolegium jadłodajnię i wreszcie wjechaliśmy w ciasno zabudowaną uliczkę. Potem skręciliśmy nagle w lewo i oto znaleźliśmy się przed prostą, lecz interesującą jednopiętrową aszramą, z wystającym z pierwszego piętra balkonem w hiszpańskim stylu. Spokojna samotnia wywarła na mnie silne wrażenie.
W nastroju uroczystej pokory wszedłem z Yoganandadżi na wewnętrzny dziedziniec pustelni. Z bijącym sercem wstępowaliśmy na stare cementowe schody, po których chodziły bez wątpienia tysiące ludzi poszukujących prawdy. Napięcie nasze rosło coraz gwałtowniej, w miarę jak posuwaliśmy się w górę. Na końcu schodów ukazała się przed nami wielka istota, Swami Jukteswardżi w szlachetnej postawie mędrca.
Gdy poczułem błogosławieństwo jego wzniosłej obecności, serce moje wezbrało głębokim uczuciem. Łzy przesłoniły mi oczy, gdy Yoganandadżi upadł przed nim na kolana i z pochyloną głową wyraził wdzięczność swej duszy i pozdrowienie, dotykając stóp mistrza najpierw swą dłonią, a potem w pokornym pokłonie swą głową. Gdy powstał, Sri Jukteswardżi objął go obiema rękami i uściskał.
Nie padło ani jedno słowo; najbardziej intensywne uczucia wyrażały się w niemych drganiach dusz. Jakżeż ich oczy się iskrzyły i płonęły ogniem ponownego zjednoczenia się ich dusz! W spokojnym przedsionku drgały subtelne wibracje i nawet słońce wymknęło się chmurom, aby nagle dodać blasku tej scenie.
Uklęknąwszy przed mistrzem dałem wyraz swej głębokiej miłości i wdzięczności, dotykając jego stóp i przyjmując jego błogosławieństwo. Potem powstałem i spojrzałem w dwoje pięknych głębokich oczu, iskrzących się wnikliwością i promieniujących radością. Weszliśmy do salonu, w którym cała jedna strona otwarta była na balkon widoczny z ulicy. Mistrz usiadł na leżącym na cementowej podłodze nakrytyni materacu, Yoganandadżi i ja usiedliśmy u stóp guru na słomianej macie, mając za oparcie poduszki pomarańczowej barwy.
Starałem się zrozumieć rozmowę dwóch Swamich, prowadzoną w języku bengalskim; język angielski, stwierdziłem, był bezużyteczny przy ich spotkaniu, chociaż Swamidżi Maharadż, jak wielki guru bywa nazywany przez innych, potrafi i często mówi w tym języku. Z jego ciepłego, serdecznego uśmiechu i promieniowania oczu po-znawałem świętość Wielkiego Guru. W jego wesołej i zarazem poważnej rozmowie łatwo można było dostrzec pozytywny charakter wypowiadanych przez niego zdań - cechę człowieka mądrego, który wie tak wiele, ponieważ poznał Boga. Jego wielką mądrość, siłę woli i zdecydowanie widać wyraźnie na każdym kroku.
Przyglądając mu się od czasu do czasu z szacunkiem, zauważyłem, że jest wielkiej, atletycznej postawy, zahartowany przez próby i ofiary wyrzeczenia. Wygląda majestatycznie. Zdecydowanie strome czoło, jak gdyby szukało nieba, nadaje boski wyraz jego twarzy. Nos jego jest dość duży i prosty; chwilami mistrz zabawia się nim jak dziecko, przytykając i pocierając go palcami. Wielkie ciemne jego oczy otoczone są eterycznym błękitnym kołem, włosy rozdzielone w środku, przy skórze są srebrne, a dalej zmieniają się w pasy srebrzystozłote i srebrzystoczarne, opadając lokami na ramiona. Broda jego i wąsy są skąpe lub przerzedzone, niemniej uwydatniają jego rysy i podkreślają charakter, znamionując głębię i prostotę.
Śmiech jego jest jowialny i swobodny; wychodzi z głębi piersi, aż porusza całym ciałem - jest bardzo pogodny i szczery. Twarz jego i postawa uderzają swą siłą, podobnie jak muskularne palce. Sri Jukteswar porusza się dostojnym krokiem, zachowując wyprostowaną postawę.
Ubiera się prosto, jego dhoti i koszula barwione kiedyś mocnym ochrowym kolorem, są obecnie po spełznięciu pomarańczowe.
Rozglądając się dokoła, zauważyłem, patrząc na dość zniszczone meble pokoju, że właściciel nie jest przywiązany do materialnych wygód. Na białych ścianach długiego pokoju widniały wypłowiałe, pod wpływem zaciekającej wody deszczowej, niebieskie pasy. Na końcu pokoju wisiał portret Lahiri Mahasayi, ze czcią ozdobiony girlandą kwiatów. Był tam również stary obraz przedstawiający Yoganandadżi podczas jego pierwszego pobytu w Bostonie, w momencie gdy stał wraz z innymi delegatami na kongresie.
Zauważyłem osobliwe połączenie nowoczesności i dawności. Ogromny żyrandol z rżniętego szkła pokryty był pajęczyną, a na ścianie znajdował się jaskrawy kalendarz, wskazujący aktualny dzień. Cały pokój tchnął ciszą i spokojem. Poza balkonem dostrzegłem palmy kokosowe wznoszące się ponad pustelnią, jak gdyby pragnęły J3 osłonić.
Zaobserwowałem z ciekawością, że gdy tylko mistrz zaklaskał w dłonie, zjawił się błyskawicznie jakiś mały uczeń, zanim jeszcze klaskanie ustało. Nawiasem mówiąc, poczułem dużą sympatię do jednego z nich - szczupłego chłopca, imieniem Prafulla (Prafulla niegdyś obecny był przy spotkaniu Mistrza z kobrą), o długich czarnych włosach spadających na ramiona, o przenikliwych iskrzących się czarnych oczach i niebiańskim uśmiechu.
Radość Swamiego Sri Jukteswara z powodu powrotu jego "owocu" (a zdaje się, że był mocno ciekaw "owoców owocu") była wyraźnie bardzo żywa. Jednakże przewaga powściągliwości; obecna w jego naturze, nie pozwalała temu uczuciu uzewnętrznić się w pełni.
Yoganandadżi ofiarował mu swe dary, jak to jest w zwyczaju, gdy uczeń powraca do swego guru. Zasiedliśmy później do prostego, lecz dobrze przyrządzonego posiłku. Wszystkie dania przygotowano z warzyw i ryżu. Spodobało się Sri Jukteswarowi, że stosowałem niektóre hinduskie zwyczaje, jak na przykład jedzenie palcami.
Po kilku godzinach rozmowy w języku bengalskim i wymiany ciepłych uśmiechów i radosnych spojrzeń pochyliliśmy się do stóp guru i pożegnaliśmy się pronamem (tronom - znaczy dosłownie "święte imię", słowo wyrażające hinduskie pozdrowienie, któremu towarzyszy złożenie obu dłoni na sercu, a następnie ich podniesienie w górę do czoła. Pronam w Indiach zastępuje zachodnie pozdrowienie w formie uścisku dłoni), po czym odjechaliśmy do Kalkuty, unosząc trwałe wspomnienie spotkania i powitania świętego. Chociaż piszę głównie o swych zewnętrznych wrażeniach, to jednak stale byłem świadomy prawdziwej istoty świętego - jego duchowej chwały. Czułem jego potęgę i zachowam to uczucie jako swe duchowe błogosławieństwo".
Z Ameryki, Europy i Palestyny przywiozłem wiele prezentów dla mego mistrza Sri Jukteswara. Guru przyjął je z uśmiechem, lecz nie zwrócił na nie uwagi. Dla siebie przywiozłem z Niemiec kombinację laski i parasola. W Indiach postanowiłem ofiarować tę laskę-parasol Mistrzowi.
- Ten dar naprawdę mi się podoba! - Guru skierował na mnie swe oczy z przyjaznym zrozumieniem. Ze wszystkich prezentów właśnie laskę pokazywał swym gościom.
- Mistrzu, proszę cię, pozwól mi sprawić nowy dywan do salonu. Zauważyłem, że tygrysia skóra Sri Jukteswara leży na rozdartym dywanie.
- Zrób to, jeśli masz ochotę. - Głos mego guru nie wyrażał entuzjazmu. - Patrz, moja tygrysia mata jest nadal ładna i czysta; jestem władcą w swym małym królestwie. Poza nim jest ogromny świat, interesujący się tylko rzeczami materialnymi.
Gdy guru wypowiedział te słowa, poczułem, że lata się cofnęły, że jeszcze raz jestem młodym uczniem, oczyszczanym w ogniu codziennych nagan!
Gdy tylko zdołałem się wyrwać z Serampore i Kalkuty, pojechałem razem z Mr. Wrightem do Ranczi. Cóż tam było za powitanie, prawdziwa owacja! Łzy stanęły mi w oczach, gdy ściskałem ofiarnych nauczycieli, którzy przez piętnaście lat mej nieobecności z poświęceniem dzierżyli sztandar naszej szkoły. Pogodne twarze i szczęśliwy na nich uśmiech, zarówno u uczniów mieszkających w internacie, jak i dochodzących do szkoły, potwierdzały wystarczająco wartość, jaką miała dla nich wielostronność nauczania i ćwiczenia z zakresu jogi.
Niestety jednak, zakład w Ranczi znajdował się w poważnych trudnościach finansowych. Stary maharadża, Sri Manindra Czandra Nundy, którego pałac Kasimbazarski został zamieniony w centralny budynek szkolny i który poczynił na rzecz szkoły wiele cennych darowizn, już nie żył. Wiele zasad szkoły, jak na przykład zwalnianie uczniów od opłat, było poważnie zagrożonych wobec braku dostatecznego poparcia ze strony społeczeństwa.
W ciągu lat spędzonych w Ameryce nauczyłem się nieco praktycznej mądrości, w szczególności nieustraszoności w obliczu trudności. Pozostałem przez tydzień w Ranczi, zmagając się z krytycznymi problemami szkoły. Potem nastąpiła w Kalkucie seria rozmów z wybitnymi przywódcami i wychowawcami, długa rozmowa z młodym maharadżą Kasimbazaru, apel finansowy do mego ojca i oto chwiejne podstawy szkoły w Ranczi zaczęły się umacniać. Z biegiem czasu przybyło wiele darów, a wśród nich pokaźny czek od mych amerykańskich uczniów.
W kilka miesięcy po mym przybyciu do Indii mogłem z radością uporządkować sytuację prawną szkoły w Ranczi. Marzenie mego życia o trwałym zabezpieczeniu środków na utrzymanie ośrodka jogi zostało spełnione! Wizja ta kierowała mną od skromnych początków w 1917 r. z grupą siedmiu chłopców.
W ciągu dziesięciu lat po 1935 r. zakład w Ranczi rozszerzył pole swej działalności. Misja Szjama Czaran Lahiri Mahasayi prowadzi obecnie w Ranczi także szeroką działalność humanitarną.
Szkoła, czyli Jogoda Sat-Sanga Brahmaczaria Widjalaja, udziela dochodzącym uczniom nauk w zakresie szkoły średniej. Uczniowie zarówno mieszkający w internacie, jak i dochodzący otrzymują wykształcenie zawodowe. Sami chłopcy regulują większość swych prac z pomocą autonomicznych komitetów. Bardzo wcześnie w swej wychowawczej karierze odkryłem, że chłopcy znajdujący rozkosz w płataniu figli i psot swym nauczycielom chętnie poddają się przepisom karności ustanowionym przez ich kolegów. Ja sam nigdy nie byłem wzorowym uczniem, toteż zawsze odnosiłem się z sympatią do wszelkich chłopięcych figli i problemów.
Szkoła zachęca chłopców do sportu i gier; na boiskach uprawia się hokej na trawie i piłkę nożną. Uczniowie szkoły w Ranczi często zdobywają puchar w zawodach. Gimnazjum w Ranczi jest znane daleko i szeroko. Odnawianie energii mięśni z pomocą siły woli jest - cechą Jagody: za pomocą myśli kieruje się energię życiową do dowolnej części ciała. Chłopców uczy się także asan (postaw jogi), gry" Tathi (kij). Wyszkoleni w udzielaniu pierwszej pomocy uczniowie Ranczi byli wręcz nieocenieni przy niesieniu pomocy w czasie klęski powodzi czy głodu.
Elementarnego nauczania w języku hindi udziela się pierwotnym plemionom Koi, Santal i Munda, mieszkającym w tej samej prowincji Indii. W pobliskich wsiach zorganizowano klasy dla dziewcząt.
Wyjątkową cechą szkoły w Ranczi jest wtajemniczanie w krija--jogę. Chłopcy codziennie odprawiają swe duchowe ćwiczenia, śpiewają Gitę i nauczani są słowem i przykładem cnoty prostoty, ofiarności, honoru i mówienia prawdy. Wykazuje się im, że zło jest źródłem niedoli i nieszczęścia, a dobro to działanie, które prowadzi do trwałego prawdziwego szczęścia. Zło można porównać do zatrutego miodu, który kusi słodyczą, a naszpikowany jest śmiercią.
Opanowywanie niepokoju ciała i umysłu przy pomocy technik koncentracji przynosi zadziwiające rezultaty; w Ranczi nie jest żadną osobliwością widok małej miłej postaci w wieku dziewięciu lub dziesięciu lat, siedzącej przez godzinę lub dłużej w niezmiennej^ postawie, ze wzrokiem skierowanym ku duchowemu oku. Obraz tych uczniów często mi się przypominał, gdy w różnych stronach świata obserwowałem studentów, którzy nie potrafili siedzieć spokojnie nawet w ciągu jednej godziny. Ćwiczenie umysłu z pomocą technik koncentracji wyszkoliło w Indiach w każdym pokoleniu ludzi o nadzwyczajnej pamięci. Sir T. Vijayaraghavachari opisał w "Hindustan Times" doświadczenia przeprowadzone ze współczesnymi zawodowyli "specjalistami od pamięci" z Madrasu. "Ludzie ci", pisał on, "są liezwykle biegli w sanskryckiej literaturze. Siedząc na oczach licznej >ubliczności sprostali oni próbom, którym poddawało ich równocześ-lie wielu słuchaczy. Wśród prób były następujące: jedna z osób aczynała uderzać w dzwon, a specjalista od pamięci miał liczyć ilość iderzeń. Druga osoba dyktowała z kartki papieru długie ćwiczenie : arytmetyki, zawierające dodawanie, odejmowanie, mnożenie i dziele-lie. Trzecia osoba recytowała długi szereg wierszy z Ramajany lub \iahabharaty, które należało powtórzyć; czwarta podała zadanie ; zakresu wersyfikacji, wymagające ułożenia wierszy na dany temat ; zachowaniem odpowiedniej miary wiersza, przy czym każdy wiersz niał się kończyć specjalnym słowem; piąta osoba prowadziła z szóstą eologiczną dyskusję, której treść trzeba było cytować w tej samej :olejności, w jakiej wypowiadali się dyskutanci; siódma osoba ob-acała koło, którego ilość obrotów trzeba było policzyć. Badany specjalista od pamięci' musiał wykonywać równocześnie wszystkie te izynności na drodze czysto pamięciowej, gdyż nie rozporządzał ani >apierem ani ołówkiem. Napięcie wysiłku umysłowego musiało być traszliwe. Zazwyczaj z powodu nieświadomej zawiści ludzie są kłonni obniżać wartość tego rodzaju wysiłków, twierdząc, że wymagają one tylko wyćwiczenia niższych funkcji mózgu. Jednakże nie jest o jedynie sprawą samej pamięci. Ważniejszym czynnikiem jest tu )gromna koncentracja umysłu".
Ranczi leży 2000 stóp (około 600 metrów) powyżej poziomu norza; klimat tu jest łagodny i równy. Posiadłość mająca około 25 ikrów (około dziesięciu hektarów), położona nad wielkim, nadającym ię do kąpieli stawem, obejmuje jeden z najładniejszych w Indiach lądów: pięć tysięcy drzew owocowych mango, guawa, liczi, daktyli innych.
Osobny dom przenaczony dla gości otwarty jest gościnnie dla vszystkich odwiedzających osób z Zachodu. Biblioteka zakładu )osiada liczne czasopisma i około tysiąca tomów w językach angiels-cim i bengalskim, pochodzących z darów Zachodu i Wschodu. Znajduje się w niej kolekcja pism świętych z całego świata. Dobrze organizowane muzeum urządza wystawy archeologiczne, geologiczne antropologiczne; wystawiane okazy są w dużej mierze trofeami mych vędrówek po różnych zakątkach świata.
Szpital i przychodnia z apteką Misji Lahiri Mahasayi, wraz : licznymi ich filiami w odległych wsiach, obsłużyły już około 150.000 ibogich. W ogrodzie stoi świątynia Sziwy z posągiem błogosławionego mistrza Lahiri Mahasayi. W cieniu drzew mangowych odbywają się w ogrodzie codzienne modlitwy i lekcje pism świętych.
Istnieją również dobrze rozwijające się filialne szkoły średnie mające podobne jak szkoła w Ranczi internaty i prowadzące ćwiczenia jogi. Są to: Jogoda Sat-Sanga Widjapith, szkoła dla chłopców w Lakszanpur w Biharze, oraz szkoła średnia i pustelnia Jogoda w Edżmaliczak w Midnapore.
Okazała Jogoda Math powstała w 1939 r. w Dakszinezwar nad samym Gangesem. Nowa pustelnia znajduje się zaledwie o kilka kilometrów na północ od Kalkuty, stanowi przystań pokoju dla mieszkańców miasta. Przewidziano tam odpowiednie ułatwienie dla gości z Zachodu, a zwłaszcza dla osób szukających Boga, które intensywnie pracują nad osiągnięciem w swym życiu duchowego ziszczenia. Działalność Jogoda Math obejmuje także wysyłanie co dwa tygodnie listów Towarzystwa Urzeczywistnienia Jaźni do uczniów mieszkających w różnych stronach Indii.
Nie ma potrzeby dodawać, że wszystkie te formy działalności wychowawczej i humanitarnej wymagają samooddania i poświęcenia wielu nauczycieli i pracowników. Nie wymieniam tu ich nazwisk, ponieważ jest ich zbyt wielu; każdy z nich jednak ma poczesne miejsce w mym sercu. Kierując się ideałami Lahiri Mahasayi, nauczyciele ci odrzucili kuszące świeckie perspektywy, aby pokornie służyć i dawać siebie wielkodusznie innym.
Mr. Wright zawarł trwałą przyjaźń z wielu chłopcami w Ranczi. Ubrany w proste dhoti, mieszkał przez pewien czas razem z nimi. W Ranczi, w Kalkucie, Serampore, wszędzie, gdzie przybył sekretarz mój, mający dar dobrego pióra, prowadził stale swój dziennik podróży, notując swe przygody. Pewnego wieczoru zapytałem go:
- Dick, jakie jest twe główne wrażenie w Indii?
- Pokój - powiedział z zastanowieniem. - Atmosferę narodu stanowi pokój.
ROZDZIAŁ 41 Idylla w Południowych Indiach
- Jesteś, Dick, pierwszym człowiekiem Zachodu, który wszedł do tej świątyni. Wielu próbowało na próżno to uczynić.
Słysząc moje słowa Mr. Wright był początkowo zaskoczony, a potem zadowolony. Właśnie dopiero co wyszliśmy z pięknej świątyni Czamundi, znajdującej się na pagórkach górujących nad Majsor, w południowych Indiach. Złożyliśmy w niej pokłon przed złotymi i srebrnymi ołtarzami Bogini Czamundi, patronki rodziny panującego maharadży.
- Na pamiątkę tego wyjątkowego zaszczytu - rzekł Mr. Wright, starannie składając kilka poświęcanych płatków róży - zachowam na zawsze ten kwiat pokropiony przez kapłana różaną wodą.
Mój towarzysz i ja (Miss Bletsch, która nie mogła dotrzymać nam kroku w naszym ruchliwym życiu, pozostała u mych krewnych w Kalkucie) spędziliśmy miesiąc listopad 1935 r. w Majsor.
Następca maharadży, H.H. Juwaradża Sri Kriszna Narasingharadż Wadijar, zaprosił mego sekretarza i mnie do zwiedzenia jego oświeconego i postępowego księstwa. W ciągu ubiegłych dwóch tygodni przemawiałem do tysięcy obywateli i studentów w sali miejskiej, w Kolegium Mahara- . dży, w Uniwersyteckiej Szkole Medycznej; potem na trzech masowych / zgromadzeniach w Bangalore w Narodowej Szkole Średniej, w Kolegium/ i w sali miejskiej w Czetty, gdzie zebrało się przeszło tysiąc osób. Czy chętni słuchacze zostali przekonani obrazami Ameryki, jakie przed nimi entuzjastycznie malowałem, nie wiem, jednakże z największym aplauzem spotykałem się, gdy mówiłem o wzajemnych korzyściach, jakie może przynieść wymiana najlepszych cech Wschodu i Zachodu.
Obecnie wraz z Mr. Wrightem odpoczywaliśmy w tropikalnym spokoju. Prowadzony przez niego dziennik podróży zawiera następujący opis jego wrażeń z Majsor:
Pola ryżowe o wspaniałej zieleni, urozmaicone plamami dziko rosnącej trzciny cukrowej, tulą się do opiekuńczych skalistych wzgórz, które w szmaragdowym krajobrazie wyglądają jak naroślą czarnego kamienia; gra barw potęguje się, gdy słońce szukając spoczynku za wyniosłymi wzgórzami nagle i dramatycznie znika.
Przeżyliśmy wiele chwil zachwytu, patrząc niemal w zupełnym zapomnieniu na nieustannie zmieniające się obrazy rozpostarte na firmamencie przez Boga, gdyż tylko Jego ręka potrafi wydobyć barwy tak tętniące świeżością życia. Ta intensywność kolorów ginie, gdy człowiek próbuje je naśladować z pomocą swych barw, Pan bowiem operuje prostszym i skuteczniejszym środkiem - nie olejem, ani pigmentami - lecz promieniami światła, a ona czerwieni się; następuje nowy ruch pędzla, a plama zmienia się stopniowo na pomarańczową i złotą; potem pchnięciem pędzla przebija on chmury smugą purpury, tworząc loki lub frędzle czerwieni cieknącej z rany chmury. Tak nieustannie, wciąż na nowo, dniem i nocą zabawia się on grą barw, zawsze zmienny, zawsze nowy i zawsze świeży, niepowtarzalny; żaden kolor nigdy nie jest taki sam. Piękno gry barw w ciągu dnia w Indiach nie daje się z niczym gdzie indziej porównać; często niebo tak wygląda, jak gdyby Bóg zebrał wszystkie barwy ze swej palety, potrząsnął nimi i potężnym ruchem rzucił je na niebo.
Muszę tu opowiedzieć o wspaniałości zwiedzanej przez nas o zmierzchu tamy Krisznaradżar Sagar, znajdującej się 12 mil od Majsor. Tama zasila ogromną elektrownię, która oświetla miasto Kajser, dostarcza energii fabrykom jedwabiu, mydła i olejku sandałowego. Pamiątki z drzewa sandałowego z Majsor posiadają wspaniały zapach, który nie ulatnia się pomimo upływu czasu; lekkie ukłucie szpilką ożywia zapach na nowo. Majsor szczyci się wielkimi, pionierskimi przedsiębiorstwami, jak kopalnia złota w Kolar, cukrownia, wielka huta i stalownia w Bhadrawati oraz tania i sprawna kolej państwowa Majsoru, która obejmuje obszar 30.000 mil kwadratowych tego księstwa.
Yoganandadżi wraz ze mną wsiadł do małego autobusu i z młodym chłopcem jako naszym oficjalnym przewodnikiem wyruszyliśmy równą choć błotnistą drogą, w chwili gdy słońce skłaniało się ku horyzontowi, czerwieniąc się jak zbyt dojrzały pomidor.
Droga prowadziła koło wszechobecnych czworokątów ryżowych pól, pomiędzy szeregami cienistych drzew banyanu, poprzez las wyniosłych palm kokosowych, z roślinnością niemal tak gęstą jak w dżungli; w końcu zbliżając się do grzbietu wzgórza ujrzeliśmy wielkie sztuczne jezioro, w którym odzwierciedlały się gwiazdy oraz grzywy palm i innych drzew; dokoła wznosiły się tarasy ogrodów, a na brzegu widniał rząd lamp elektrycznych; poniżej zapory oczy nasze ujrzały olśniewającą grę barwnych promieni na fontannach wody, Podobnych do licznych strumieni wylewającego się atramentu - pyszne błękitne wodospady, tworzące czerwone katarakty, zielony i żółty pył wodny, przypominały mi rozświetloną fontannę przygotowaną w roku 1933 na Światowe Targi w Chicago; obraz wyróżniający się swą nowoczes. nością w tym starożytnym kraju ryżowych pól i prostego ludu, który wita nas tak serdecznie, iż obawiam się, że trzeba będzie czegoś więcej niż tylko mojej siły, żeby przywieźć Yoganandadżi z powrotem do Ameryki.
Inny rzadki przywilej, jaki mnie spotkał, to jazda na słoniu. Wczoraj Juwaradża zaprosił nas do swego letniego pałacu, abyśmy zażyli przejażdżki na jednym z jego słoni, ogromnym zwierzęciu. Wszedłem na przygotowaną drabinę umożliwiającą dostanie się na górę siodła, które wyłożone jest jedwabną poduszką i podobne jest do kozła powozu. Potem zaczęło się chybotanie, kołysanie i przewracanie z boku na bok, zbyt przejmujące aby krzyczeć, aż wreszcie zawisłem, trzymając się kurczowo siodła i walcząc o miłe życie!
Indie południowe, kraj bogaty w historyczne i archeologiczne zabytki, posiadają dziwny, określony a zarazem nieokreślony urok. Na północ od Majsor leży najświętsze rodzime państwo Indii, Hajdebarad, malownicze płaskowzgórze przecięte rzeką Godawari. Znajdują się tu szerokie, urodzajne równiny, śliczne Nilgiri, czyli "góry błękitne", jak i inne regiony, w których przeważają nieurodzajne wzgórza skał wapiennych lub granitowych. Dzieje Hajdebaradu są długie i barwne: rozpoczynają się przed trzema tysiącami lat za panowania królów dynastii Andhra i pod rządami dynastii hinduskich ciągną się aż do 1294 r. po Chr., kiedy to tron przeszedł w ręce muzułmańskich władców panujących aż do dzisiejszych czasów.
Niezwykły rozkwit architektury, rzeźby i malarstwa w całych Indiach znajduje swój wyraz w Hajdebaradzie w starożytnych, wykutych i rzeźbionych w skale jaskiniach Ellery i Adżanty. Ogromna, monolityczna świątynia Kailasa w Ellerze posiada rzeźbione posągi bogów, ludzi i zwierząt w niezwykłych proporcjach jak u Michała Anioła. Adżanta to miejsce pięciu katedr i dwudziestu pięciu klasztorów, wykutych w skałach, podtrzymywanych przez ogromne pokryte freskami filary, na których artyści i rzeźbiarze uwiecznili swój geniusz.
Miasto Hajdebarad ma zaszczyt posiadania uniwersytetu osmańskiego i okazałego meczetu Mekka Masdżid, w którym jednorazowo dziesięć tysięcy mahometan może uczestniczyć w modlitwie.
Państwo Majsor jest barwną, zaczarowaną krainą, położoną trzy tysiące stóp (600 m) ponad poziomem morza, obfitującą w gęste, tropikalne lasy, w których żyją dzikie słonie, bawoły, niedźwiedzie, pantery i tygrysy. Dwa główne miasta, Bangalore i Majsor, są czyste i ponętne dzięki licznym parkom i ogrodom publicznym.
Hinduska architektura i rzeźba osiągnęły w Majsor największą doskonałość pod opieką hinduskich królów pomiędzy XI-tym a XV--tym wiekiem. Świątynia w Belur, arcydzieło XI-go stulecia, ukończone za panowania króla Wisznuwardhany, słynie na świecie pod względem subtelności wykonania szczegółów i bujności fantazji.
Skaliste słupy znalezione w północnym Majsorze pochodzą z III wieku przed Chr. , wzniesione zostały ku czci króla Aśoki. Król ten zasiadł na tronie panującej wówczas dynastii Maurya; imperium jego obejmowało niemal całą współczesną Indię, Pakistan, Afganistan i Beludżystan. Ten wspaniały władca, którego nawet zachodni historycy uważają za niezrównanego, pozostawił po sobie następujące mądre zdanie wykute na skalistym pomniku:
"Ten religijny napis został wyrzeźbiony po to, aby nasi synowie i wnukowie nie uważali nowych podbojów za konieczne; ani nie widzieli w nich nic więcej, jak tylko zniszczenie i gwałt; aby niczego nie uważali za prawdziwy podbój, wyjąwszy podbój serc przez religię. Taki podbój ma wartość w tym i przyszłym świecie".
Aśoka był wnukiem potężnego Czandragupty Mauryi (znanego Grekom jako Sandrokottes), który w młodości zetknął się z Aleksandrem Wielkim. Później Czandragupta zlikwidował macedońskie garnizony pozostawione w Indiach, pobił inwazyjną armię grecką Seleukosa w Pendżabie, a potem przyjął na swym dworze w Patnie greckiego ambasadora - Megastenosa.
Historycy greccy i inni, którzy towarzyszyli wyprawie Aleksandra do Indii lub przybyli tam później, zanotowali szereg bardzo ciekawych wiadomości. Dr J. W. M'Crindle przetłumaczył relacje Arrianna, Diodora, Plutarcha i geografa Strabona, aby rzucić promień światła na starożytne Indie. Szczególnie godną uwagi cechą nieudanej inwazji Aleksandra było jego głębokie zainteresowanie hinduską filozofią, jogą i świętymi, których od czasu do czasu spotykał i których towarzystwa gorliwie szukał. Niedługo po swym przybyciu do Taksili w północnych Indiach grecki wódz wysłał Snesikritesa, ucznia greckiej szkoły filozoficznej Diogenesa, aby sprowadził do niego hinduskiego nauczyciela Dandamisa, wielkiego sannyasina w Taksili.
- Cześć tobie, o nauczycielu braminów! - rzekł Snesikrites po odszukaniu Dandamisa w jego leśnym ustroniu. - Syn potężnego boga Zeusa, którym jest Aleksander, wszechmocny pan wszystkich ludzi, Sprasza cię wielkimi darami, a jeśli mu odmówisz - zetnie ci głowę!
Jogin przyjął to poparte groźbą zaproszenie spokojnie i nawet nie podniósł głowy ze swego łoża z liści.
- Ja także jestem synem Zeusa - jeśli jest nim Aleksander
- odpowiedział. - Nie potrzebuję nic od Aleksandra, gdyż jestem zadowolony z tego co mam, podczas gdy on - jak widzę - wędruje ze swymi ludźmi po morzu i lądzie bez żadnej korzyści i nigdy nie zbliża się do końca swej wędrówki.
Idź i powiedz Aleksandrowi, że Bóg - najwyższy król - nigdy nie jest sprawcą zuchwałego zła, lecz jest Stwórcą Światła, pokoju, życia, wody, ciała ludzkiego i dusz; On przyjmuje wszystkich ludzi, gdy śmierć ich wyzwala, jeśli nie podlegają chorobie grzechu. Tylko On jest Bogiem, któremu składam hołd. On, który nienawidzi rzezi i nie podżega do wojny.
Aleksander nie jest Bogiem, gdyż musi zakosztować śmierci.
- mówił dalej mędrzec ze spokojną wzgardą. - Jakże może on, będąc takim jakim jest, być panem świata, jeśli jeszcze nie zasiadł na tronie duchowego, powszechnego królestwa! Jak dotąd, nie zstąpił on jeszcze za życia do Hadesu, ani też nie zna biegu słońca poprzez centralne regiony ziemi, a narody na krańcach ziemi nie słyszały nawet jego imienia!
Po tej chłoście, na pewno najostrzejszej ze wszystkich, jakie dostały się uszom "Pana Świata", mędrzec dodał ironicznie: - Jeśli obecne królestwo nie jest na miarę jego pragnień, niechże przekroczy rzekę Ganges; znajdzie tam kraj, który potrafi wyżywić wszystkich jego mieszkańców, gdyż kraj po tej stronie jest dla niego za mały.
(Ani sam Aleksander, ani żaden z jego wodzów nigdy nie przekroczył Gangesu. Spotkawszy na północnym zachodzie zdecydowany opór, armia macedońska odmówiła dalszego marszu. Aleksander został zmuszony do opuszczenia Indii i szukania dalszych podbojów w Persji).
- Wiedz jednak także, iż to, co mi Aleksander ofiaruje i dary, które mi przyrzeka, należą do rzeczy całkiem dla mnie bezużytecznych; tym, co sobie cenię i co ma realną wartość, są liście, które tworzą mój dom, te kwitnące rośliny, które codziennie dostarczają mi pożywienia i woda, która jest moim napojem, natomiast wszelkie inne przedmioty, gromadzone przez ludzi z troską i niepokojem, okażą się zgubne dla tych, co je zbierają i przyniosą im tylko smutek i cierpienie. Ja zaś leżę na liściach lasu, zamykam oczy i spokojnie zasypiam, ponieważ nie mam niczego do pilnowania, co by mogło spłoszyć mój sen. Ziemia zaopatruje mnie we wszystko, jak matka w mleko swe dziecko. Idę, gdzie mi się spodoba, i nie mam żadnych trosk, którymi musiałbym się obciążyć.
- Choćby Aleksander ściął mi głowę, nie potrafi zabić mej duszy. ivloja głowa, jak szata znoszona, odłączy się wtedy od ciała i spadnie na ziemię, z której została zbudowana. A wtedy, stając się duchem, wstąpię do mego Boga, który każdego z nas zamknął w ciele i umieścił na ziemi, aby przekonać się, czy będąc tu na dole, potrafimy żyć zgodnie z jego nakazami, i który także od każdego z nas, gdy odejdziemy stąd przed jego oblicze, zażąda sprawozdania ze swego życia, ponieważ jest on Sędzią wszelkiej pychy i grzechu; albowiem jęki uciśnionych staną się karą dla uciskającego.
Niechże Aleksander straszy tymi groźbami tych, co pragną bogactwa i obawiają się śmierci, przeciw nam bowiem ten oręż jest bezskuteczny; bramini ani nie kochają złota, ani nie boją się śmierci. Idź tedy i powiedz Aleksandrowi: Dandamis nie potrzebuje niczego, co jest twoje i dlatego nie pójdzie do ciebie, a jeśli ty potrzebujesz czegoś od Dandamisa, to przyjdź do niego.
Z wielką uwagą Aleksander wysłuchał odpowiedzi jogina i "tym silniejsze poczuł pragnienie ujrzenia Dandamisa, który choć stary i nagi, był jedynym przeciwnikiem, w którym on, zwycięzca wielu narodów, znalazł większego od siebie".
Aleksander zaprosił do Taksili pewną ilość ascetów braminów, znanych ze swej zręczności w odpowiadaniu na filozoficzne pytania z jędrną mądrością. Plutarch podaje taką słowną potyczkę, w której sam Aleksander układał wszystkie pytania:
- Czego jest więcej, żywych czy umarłych?
- Żywych, bo umarłych nie ma.
- Gdzie więcej zwierząt żyje, w morzu czy na ziemi?
- Na ziemi, gdyż morze stanowi tylko jej część.
- Które ze zwierząt jest najsprytniejsze?
- To, którego człowiek nie zna (człowiek boi się nieznanego).
- Co istniało wpierw, dzień czy noc?
- Dzień był pierwszy o jeden dzień. - Odpowiedź ta wywołała u Aleksandra zdziwienie, wobec czego bramin dodał: - Niemożliwe pytania wymagają niemożliwych odpowiedzi.
- W jaki sposób może człowiek najprędzej pozyskać sobie miłość ludzi?
- Człowiek będzie kochany, jeśli mimo posiadania wielkiej siły nie
wzbudza lęku.
- Jak człowiek może się stać bogiem? (Z pytania tego możemy wnioskować, że "Syn Zeusa" miał czasem wątpliwości, czy już osiągnął doskonałość).
- Czyniąc to, co dla człowieka jest niemożliwe.
- Co jest silniejsze, życie czy śmierć?
- Życie, ponieważ wytrzymuje tak wiele zła.
Aleksandrowi udało się zabrać z sobą z Indii jogina jako swego nauczyciela. Był nim Swami Sphines, zwany przez Greków "Kala-nos", ponieważ święty ten, czcząc Boga w postaci Kali, pozdrawiał każdego wymawiając jej darzące pomyślnością imię.
Kalanos towarzyszył Aleksandrowi do Persji. Pewnego z góry ustalonego dnia, w Suzie, w Persji, Kalanos porzucił swe zestarzałe ciało wszedłszy na stos pogrzebowy na oczach całej macedońskiej armii. Historycy zanotowali zdumienie żołnierzy, gdy zaobserwowali, że jogin wcale się nie lęka bólu ani śmierci; nie zmienił on ani razu swej postawy, gdy płomienie go pochłaniały. Przed pójściem na stos Kalanos uściskał wszystkich swych przyjaciół, lecz wstrzymał się od pożegnania Aleksandra, któremu ten hinduski mędrzec powiedział tylko: "Zobaczę cię wkrótce w Babilonie".
Aleksander opuścił Persję i umarł w rok później w Babilonie. Słowa jego hinduskiego guru mówiły w zawoalowany sposób, że będzie obecny przy Aleksandrze za jego życia i przy jego śmierci.
Historycy greccy pozostawili nam wiele żywych i pięknych obrazów hinduskiego społeczeństwa. Prawo hinduskie, opowiada nam Arianos, chroni lud i "stanowi, że nikt i w żadnych warunkach nie ma być niewolnikiem, lecz każdy zażywając wolności ma przestrzegać równości prawa, które wszystkim przysługuje.
Cesarz Czandragupta, który w roku 305 pobił wodza Aleksandra Wielkiego, Seleukosa, postanowił w siedem lat później przekazać rządy swemu synowi. Udawszy się do południowych Indii, spędził dwanaście ostatnich lat swego życia jako ubogi asceta, szukając urzeczywistnienia jaźni w skalistej jaskini w Srawanabelagola, która obecnie otaczana jest czcią jako świątynia Majsoru. W pobliżu niej stoi gigantyczny posąg wyrzeźbiony przez Dżainów z ogromnego kamienia w 983 roku po Chr. na cześć świętego Komateswary.
Wszędzie spotykane świątynie i kaplice Majsoru są stałym przypomnieniem wielu wielkich świętych południowych Indii. Jeden z tych mistrzów, Thajumanawar, pozostawił nam następujący wiersz:
Możesz panować nad oszalałym słoniem,
Możesz zamknąć paszczę niedźwiedzia lub tygrysa,
Możesz na lwie jeździć,
Możesz bawić się z kobrą,
Dzięki alchemii zyskać utrzymanie,
Możesz nieznany wędrować po świecie,
Możesz z bogów uczynić swych wasali,
Możesz być zawsze młodzieńcem,
Możesz chodzić po wodzie i w ogniu mieszkać,
Lecz ważniejsze i trudniejsze jest opanowanie umysłu.
W pięknym i urodzajnym stanie Trawankor na południowym skraju Indii, gdzie komunikacja odbywa się po rzekach i kanałach, maharadża co roku ponawia dziedziczne zobowiązanie odpokutowania za grzech popełniony przez wojny i przyłączenie w odległej przeszłości do Trawankoru drogą aneksji kilku drobnych państewek. Co roku przez pięćdziesiąt sześć dni maharadża udaje się do świątyni trzy razy dziennie, aby słuchać wedyjskich hymnów i recytacji; ceremonie pokutne kończą się lakszadipametn czyli iluminacją świątyni przy pomocy stu tysięcy świateł.
Okręg Madraski na południowo-wschodnim wybrzeżu Indii obejmuje równinne, rozległe i morzem opasane miasto Madras oraz Kondżiweram, Złote Miasto, główną siedzibę królów z dynastii Pallawa, którzy panowali w pierwszych stuleciach chrześcijańskiej ery. Współcześnie w tym okręgu poczyniły wielkie postępy idee Gandhiego, odrzucającego wszelki gwałt; białe "czapki Gandhiego" widać tu wszędzie. Na Południu Mahatma dokonał wielu ważnych reform związanych z udostępnieniem "niedotykalnym" świątyń, jak również z systemem kastowym.
Początkowo system kastowy ułożony przez wielkiego prawodawcę Manu był godny podziwu. Ustalał on jasno, że ze względu na naturalną ewolucję ludzie dzielą się na cztery wielkie klasy; na tych, co zdolni są do służenia społeczeństwu głównie swą pracą fizyczną (szudrowie); na tych, którzy służą swą pomysłowością, zręcznością, uprawą roli, handlem, przemysłem, w ogóle prowadzeniem interesów (wajsiowie); tych, co rozporządzają zdolnościami administracyjnymi, potrafią działać i bronić - władcy i wojownicy (kszatrijowie), i na ludzi o usposobieniu kontemplacyjnym, posiadających duchowe natchnienie i budzących je u drugich (bramini). Ani urodzenie, ani sakramenty, ani studia czy przodkowie nie mogą decydować, czy jakaś osoba jest podwójnie urodzona (tj. braminem), Mahabharata głosi: "Tylko charakter i postępowanie może o tym decydować".119 Manu uczył społeczeństwo okazywania szacunku jego członkom w zależności od ich mądrości, cnoty, pokrewieństwa lub na końcu bogactwa. W Indii wedyjskiej bogactwa były lekceważone, jeśli je ktoś chował lub skąpił na potrzeby miłosierdzia. W opinii społeczeństwa ludzie bardzo bogaci, lecz skąpi, zajmowali niską pozycję.
Kiedy w ciągu stuleci system kastowy skostniał, zamieniając się w dziedziczne kajdany, wyrządził wiele zła. Reformatorzy społeczni jak Gandhi i członkowie bardzo licznych organizacji w Indii dokonują powolnego lecz stałego postępu w kierunku przywrócenia starożytnych wartości kasty opartej na naturalnych cechach, a nie na urodzeniu. Każdy naród na ziemi ma do odrobienia swoją karmę; India ze swym giętkim i odpornym umysłem również pokaże, iż potrafi sprostać zadaniu zreformowanego systemu kastowego.
Południowe Indie są tak zachwycające, że Mr. Wright i ja pragnęliśmy przedłużyć tę idyllę. Czas jednak, ze swą odwieczną surowością, nie okazał nam ustępliwości. Według rozkładu mych zajęć miałem niebawem przemawiać na końcowym zebraniu hinduskiego Kongresu Filozoficznego w Kalkuckim Uniwersytecie. Pod koniec swego pobytu w Majsorze miałem przyjemność rozmawiać z prezydentem hinduskiej Akademii Nauk, Sir C.W. Ramanem. Znakomity ten fizyk hinduski otrzymał w 1930 r. Nagrodę Nobla za swe ważne odkrycie z zakresu dyfuzji światła, znane obecnie każdemu uczniowi szkoły średniej jako "efekt Ramana".
Pożegnawszy się niechętnie z tłumem madraskich studentów i przyjaciół, Mr. Wright i ja ruszyliśmy na północ. Po drodze zatrzymaliśmy się przy małej kaplicy poświęconej pamięci Sadasiwy Brahmana, którego siedemnastowieczna biografia obfituje w cuda. Większa świątynia Sadasiwy w Nerur, wzniesiona przez radżę Pudk-kottai, jest miejscem pielgrzymek i była ona świadkiem licznych cudownych uleczeń.
Wśród południowo-hinduskich chłopów wciąż jeszcze krąży wiele niezwykłych opowiadań o Sadasiwie, kochanym i w pełni oświeconym mistrzu. Pewnego dnia widziano, jak pogrążony na brzegu rzeki Kaweri w stan samadhi Sadasiwa został uniesiony przez naglą powódź. W wiele tygodni później znaleziono go zagrzebanego głęboko pod kopcem mułu. Gdy szufla wieśniaka uderzyła w jego ciało, święty powstał i żwawo odszedł.
Sadasiwa nigdy nie odzywał się ani słowem; nie nosił też szaty. Pewnego ranka nagi jogin w zamyśleniu wszedł do namiotu muzułmańskiego wodza; dwie kobiety krzyknęły na alarm; wojownik zadał Sadasiwie taki cios mieczem, że odciął mu ramię. Mistrz oddalił się obojętnie. Poruszony wyrzutami sumienia mahometanin podniósł ramię z ziemi i podążył za Sadasiwa. Jogin spokojnie przyłożył rami? do skrwawionego kikuta, a gdy wojownik pokornie poprosił g° o naukę, Sadasiwa napisał palcem na piasku:
"Nie czyń tego, co zechcesz, a będziesz czynił to, co ci się podoba".
Mahometanin został uniesiony w stan oczyszczonego umysłu i zrozumiał, że paradoksalna nauka świętego ma być przewodnikiem do wolności ducha przez opanowanie osobowości.
Pewnego razu dzieci wiejskie wyraziły w obecności Sadasiwy pragnienie zobaczenia uroczystości religijnych w odległej o 150 mil Madurze. Jogin polecił dzieciom, by dotknęły jego ciała, i oto cała gromadka została przeniesiona do Madury. Dzieci pełne szczęścia chodziły wśród tysięcy pielgrzymów. Po kilku godzinach jogin przeniósł swych małych podopiecznych z powrotem do domu w ten sam prosty sposób. Zdumieni rodzice słuchali żywych opowiadań o procesji z obrazami i ujrzeli, że kilkoro dzieci przyniosło z Madury torby ze słodyczami.
Pewien nieufny młodzieniec wykpił świętego i opowiadanie dzieci. Przy okazji najbliższego święta w Madurze chłopiec ten podszedł do Sadasiwy.
- Mistrzu - powiedział szyderczo - czy nie zechciałbyś zabrać mnie, tak samo jak swe dzieci, na święto w Madurze?
Sadasiwa zgodził się, więc chłopiec natychmiast znalazł się w tłumie odległego miasta. Lecz gdy chciał wracać, nie znalazł świętego. Przygnębiony chłopiec wrócił zatem do domu starą i prozaiczną metodą pieszej lokomocji.
ROZDZIAŁ 42 Ostatnie dni z guru
- Gurudżi, cieszę się, że dziś rano zastaję cię samego. - Przyby-m właśnie do pustelni w Serampore, dźwigając wonne brzemię voców i róż. Sri Jukteswar spojrzał na mnie łagodnie.
- O co chodzi? - Mistrz rozglądał się po pokoju, jak gdyby ukał miejsca do ucieczki.
- Gurudżi, przybyłem do ciebie jako młodzieniec po szkole edniej; obecnie jestem dorosłym mężczyzną mającym nawet kilka wych włosów. Chociaż od pierwszej chwili aż do dzisiaj otaczałeś nie ciepłym milczącym uczuciem, to czy wiesz, że tylko jeden raz, dniu pierwszego spotkania powiedziałeś: "Kocham cię"? - Spo-ądałem na mistrza błagalnie.
Mistrz spuścił oczy. - Yoganando, czyż w zimnym świecie słów usze wypowiadać gorące uczucie, najlepiej przechowywane w sercu :z słów?
- Gurudżi, ja wiem, że kochasz mnie, a jednak moje uszy boleśnie -agną usłyszeć to od Ciebie!
- Niech się spełni twe życzenie. W ciągu mego pożycia małżeńs-ego często gorąco pragnąłem mieć syna, którego mógłbym nauczać igi. Gdy jednak ty zjawiłeś się w moim życiu, byłem uszczęśliwiony, 3 w tobie znalazłem swego syna. - W oczach Sri Jukteswara ibłysły dwie jasne łzy. - Yoganando, zawsze cię kocham!
- Odpowiedź twoja otwiera mi niebo! - Poczułem, że zdjęty mi >stał ciężar z serca, który teraz po słowach Mistrza znikł na zawsze, zęsto zastanawiałem się nad milczeniem Mistrza. Choć wiedziałem, ; mój guru jest skryty i opanowany, to jednak niekiedy obawiałem ę, że nie udaje mi się w pełni zadowolić jego oczekiwań. Był on sobliwą naturą, nie dającą się nigdy całkowicie poznać; był naturą tęboką i spokojną, niezgłębioną dla zewnętrznego świata.
W kilka dni później, gdy przemawiałem do ogromnej publiczności w sali Akberta w Kalkucie, Sri Jukteswar zgodził się usiąść obok mnie, a podium razem z maharadżą Santoszu i burmistrzem Kalkuty.
Chociaż Mistrz nie zwrócił się do mnie ani razu, lecz ja od czasu do czasu spoglądałem na niego podczas swego przemówienia i zdaje mi sie, że zauważyłem zadowolony błysk jego oczu.
Potem wypadło mi z kolei przemawiać do wychowanków Seramporskiego Kolegium. Gdy spoglądałem na swych dawnych kolegów, a oni na swego "szalonego mnicha", polały się bez wstydu jzy radości. Powitał mnie mój złotousty profesor filozofii, dr Ghoshal; alchemik. Czas zlikwidował wszystkie nasze minione nieporozumienia.
Z końcem grudnia obchodzono w seramporskiej pustelni święto przesilenia dnia z nocą. Jak zawsze, tak i tym razem zebrali się z bliska i z daleka uczniowie Sri Jukteswara. Przypominają się pobożne sankirtany, solą wykonywane słodkim głosem Kristody, uczta, w czasie której posługiwali młodzi uczniowie, przemównienie mistrza pod gwiazdami na zatłoczonym dziedzińcu aszramy, które głęboko nas poruszyło - wspomnienia, wspomnienia! Radosne uroczystości dawno minionego roku! Tej nocy miała jednak pojawić się nowa cecha.
- Yoganando, proszę cię, przemów do zebranych po angielsku. Oczy Mistrza zabłysnęły, gdy wypowiadał tę podwójnie niezwykłą prośbę; czy miał na myśli moje przykre położenie na statku na początku mego pierwszego odczytu w języku angielskim? Opowiedziałem moim słuchaczom - braciom uczniom - to zdarzenie i zakończyłem hołdem z całego serca dla naszego guru.
- Jego wszechobecna opieka towarzyszyła mi nie tylko na oceanicznym parowcu - zakończyłem - ale także codziennie w ciągu piętnastu lat mego pobytu w ogromnym i gościnnym kraju Ameryce.
Po odejściu wszystkich gości Sri Jukteswar zawołał mnie do tej samej sypialni, w której kiedyś raz tylko, po uroczystościach we wczesnej mej młodości, pozwolił mi spać na swym drewnianym łóżku. Obecnie guru siedział na nim spokojnie, a uczniowie w półkolu u jego stóp. Gdy szybko wszedłem do pokoju, uśmiechnął się.
- Yoganando, odjeżdżasz teraz do Kalkuty? Proszę cię, wróć tu jutro. Mam do omówienia kilka spraw.
Następnego dnia po południu, wypowiadając kilka słów błogosławieństwa, Sri Jukteswar obdarzył mnie wyższym tytułem zakonnym: Paramahansa. (Dosłownie: param, najwyższy, hansa - łabędź . W pismach świętych łabędź przedstawia symbol poznania prawdy i jest środkiem lokomocji Brahmy czyli uosobionego Stwórcy).
- Formalnie zastępuje on obecnie twój poprzedni tytuł "swamiego"- rzekł do mnie, gdy uklęknąłem przed nim. Z milczącym uśmiechem pomyślałem sobie, jaki to kłopot będą mieć moi amerykańscy uczniowie z wymawianiem Paramahansadżi. (Unikali oni tej trudności, tytułując mnie: Sir).
- Moje zadanie na ziemi jest już skończone; dalej ty musisz je prowadzić. - Mistrz mówił to spokojnie, oczy jego były zamyślone i łagodne. Serce moje zadrżało ze strachu.
- Proszę cię, poślij kogoś, kto by objął zarząd naszej aszramy w Puri - mówił dalej Sri Jukteswar. - Przekazuję wszystko w twoje ręce. Potrafisz z powodzeniem prowadzić łódź swego życia, jak i życia organizacji ku boskim brzegom.
Ze łzami objąłem jego stopy; powstał i pobłogosławił mnie z czułością.
Nazajutrz wezwałem z Ranczi ucznia Swamiego Sebanandę i posłałem go do Puri w celu objęcia obowiązków w aszramie. Później guru omówił ze mną kwestie prawne związane z jego mieniem; pragnął zapobiec możliwości procesu ze strony krewnych po swej śmierci, procesu o obie pustelnie i inne prawa własności, które życzył sobie przekazać wyłącznie na cele dobroczynne.
- Niedawno poczyniono przygotowania do podróży Mistrza do Kidderpore, ale Mistrz z niej zrezygnował - powiedział mi to raz brat uczeń, Amulaya Babu; wyczułem w tym chłodną falę ostrzeżenia. W odpowiedzi na moje nalegania Sri Jukteswar odrzekł - Nie pojadę już nigdy do Kidderpore. - Na moment Mistrz zadrżał jak zziębnięte dziecko.
- Gurudżi - błagałem go szlochając - nie mów tego! Nie mów nigdy do mnie tych słów!
Twarz Sri Jukteswara odprężyła się w pełnym spokoju uśmiechu. Chociaż zbliżała się osiemdziesiąta pierwsza rocznica jego urodzin, wyglądał dobrze i krzepko.
Wygrzewając się dzień za dniem w słońcu miłości swego guru, miłości bez słów, niemniej żywo odczuwanej, nie dopuszczałem do swej świadomości różnych jego aluzji o zbliżającym się momencie jego odejścia.
- Panie, w tym miesiącu odbędzie się w Allahabadzie Kumbha Mela. - Wskazałem Mistrzowi datę mdi 12° w bengalskim kalendarzu.
- Czy naprawdę chcesz się tam udać?
Nie odczuwawszy niechęci Sri Jukteswara do mego zamiaru wyjazdu, mówiłem dalej: - Kiedyś w Allahabadzie w czasie Kumbha Meli miałeś szczęście spotkać Babadżi. Może tym razem ja będę mógł go zobaczyć?
- Nie sądzę, abyś go tam spotkał. - Potem guru zapad w milczenie, nie chcąc zakłócać mych planów.
Gdy następnego dnia wyjeżdżałem z małą grupą do Allahabadu, Mistrz pobłogosławił mnie w zwykły swój sposób. Widocznie pozostałem głuchy na wymowę postawy Sri Jukteswara, ponieważ Pan chciał mi oszczędzić sytuacji, w której byłbym zmuszony patrzeć bezsilnie na odejście mego guru. W życiu mym zawsze tak się składało, że w czasie śmierci najukochańszych dla mnie osób Bóg miłosiernie trzymał mnie z dala od nich. (Nie byłem obecny przy śmierci mej matki, starszego brata Ananty, najstarszej siostry Romy, Mistrza, ojca, czy kilku najbliższych uczniów. Ojciec zmarł w Kalkucie w 1942 r., mając 81 lat).
Grupa nasza przybyła na Kumbha Melę 23 stycznia 1936 r. Widok falującego tłumu blisko dwu milionów osób wywarł na nas ogromne wrażenie, był wręcz przytłaczający. Szczególną cechą psychiki hinduskiego ludu jest wrodzona najskromniejszemu nawet wieśniakowi cześć dla wartości duchowych oraz szacunek dla mnichów i sadhu, którzy wyrzekli się związku ze światem, aby szukać boskiej przystani. Znajdują się, rzecz prosta, także oszuści i obłudnicy, ale Hindusi oddają wszystkim na równi cześć ze względu na tych nielicznych, którzy obdarzają cały kraj nadprzyrodzonym błogosławieństwem. Ludzie Zachodu, którzy oglądają to wielkie widowisko, mają wyjątkową sposobność odczucia tętna życia tego kraju, odczucia duchowego zapału, któremu India zawdzięcza niewyczerpaną pomimo ciosów czasu żywotność.
Pierwszy dzień spędziliśmy na zwykłym gapieniu się. Widzieliśmy niezliczone ilości osób kąpiących się, zanurzających się w świętej rzece w celu obmycia się z grzechów; gdzie indziej oglądaliśmy uroczyste obrzędy; w innym miejscu rzucano nabożne ofiary przed zakurzone stopy świętych; wystarczyło odwrócić głowę, aby tuż obok ujrzeć szereg słoni przystrojonych czaprakami i powolnie kroczących radż-putariskich wielbłądów idących gęsiego lub niezwykłą paradę nagich sadhu, machających berłami ze złota i srebra, chorągwiami z jedwabnego aksamitu.
Pustelnicy, noszący tylko opaski biodrowe, siedzieli spokojnie w małych grupkach; ciała ich posmarowane były popiołem chroniącym ich od gorąca i chłodu. Na czołach ich widniało duchowe oko, ^znaczone barwną kropką z pomocą sandałowej pasty. Tysiącami zjawili się swami z wygoloną głową, w szatach ochrowej barwy, niosąc bambusową laskę i żebraczą miseczkę. Gdy przechodzili lub prowadzili z uczniami filozoficzne dyskusje, twarze ich promieniały spokojem przeczenia.
Tu i tam pod drzewami, dokoła ogromnych stosów płonących kłód, znajdowali się malowniczy sadhu, z włosami splecionymi w warkocze ujęte w zwoje na szczycie głowy. Niektórzy z nich mieli brodę na kilka stóp długą, kędzierzawą lub związaną w węzeł. Medytowali oni spokojnie lub wyciągali dłonie błogosławiąc przechodzący tłum żebraków, maharadżów na słoniach, kobiety w wielobarwnych sari z dźwięczącymi na rękach lub stopach bransoletami, fakirów z cienkimi, trzymanymi groteskowo stale do góry ramionami - brah-maczarich niosących podpórki do medytacji, i skromnych mędrców, za których uroczystą postawą kryła się wewnętrzna szczęśliwość. Wysoko ponad wrzawą słychać było nieustanny głos dzwonów wzywających do świątyni.
W drugim dniu pobytu na meli towarzysze moi wstępowali razem ze mną do różnych aszram i tymczasowych chatek, składając pronamy świętym osobom w ofierze. Otrzymaliśmy błogosławieństwo zwierzchnika odgałęzienia Giri Zakonu Swamich - szczupłego, ascetycznego mnicha, o pogodnych ognistych oczach. Następna nasza wizyta przypadła w pustelni, której guru od dziewięciu lat przestrzegał ślubu milczenia i wyłącznie owocowej diety. Na centralnym podium w sali aszramy siedział ślepy sadhu, Pragla Czakszu, posiadający głęboką znajomość szastr i wysoce szanowany przez wszystkie sekty.
Miałem tam krótkie przemówienie o Wedancie w języku hindi, po czym nasza grupa opuściła pełną pokoju pustelnię, aby z kolei pozdrowić znajdującego się w pobliżu Swamiego Krisznanandę, zgrabnego mnicha o różowych policzkach i potężnych ramionach. Blisko niego spoczywała oswojona lwica. Poddając się duchowemu urokowi mnicha - jestem pewny, że nie jego sile fizycznej! - zwierzę to, wyrosłe w dżungli, odmawia jedzenia mięsa, a woli ryż i mleko. Swami nauczył płowe zwierzę wypowiadać "Aum" głębokim, przeciągłym pomrukiem; pobożny kot!
Następne nasze spotkanie i rozmowę z wykształconym młodym sadhu opisuje Mr. Wright w swym błyskotliwym dzienniku podróży.
Jechaliśmy fordem ponad bardzo powolnym Gangesem po skrzypiącym moście pontonowym, pełzając jak wąż poprzez tłumy i przez wąskie kręte uliczki, mijając na brzegu rzeki wskazane mi przez Yoganandę miejsce, w którym Sri Jukteswar spotkał się z Babadżi. Wyskoczywszy chwilę później z wozu, przeszliśmy pieszo kawałek drogi wśród gęstego dymu ognisk palonych przez licznych sadhu; idąc po zabrudzonych piaskach dotarliśmy do grupy małych, bardzo skromnych chatek zbudowanych ze słomy i mułu. Zatrzymaliśmy się przed jednym z tych byle jakich chwilowych mieszkań z małym, nie mającym drzwi wejściem; w chatce tej miał schronienie Kara Patri, młody wędrowny sadhu wyróżniający się wyjątkową inteligencją. Siedział on wewnątrz ze skrzyżowanymi nogami na stosie słomy, okryty zarzuconą na ramiona ochrową szatą - jedyną własnością.
Gdy na czworakach weszliśmy do chatki i oddaliśmy pronam u stóp tej oświeconej duszy, uśmiechnęła się do nas prawdziwa boska twarz; lampa naftowa niesamowicie migotała, rzucając tańczące cienie na ściany ze słomy. Twarz, a zwłaszcza oczy i doskonałe zęby gospodarza chatki błyszczały i skrzyły się. Byłem zakłopotany z powodu nieznajomości języka hindi, którym on mówił, jednakże treść jego słów była bardzo wyraźna; był on pełen entuzjazmu, miłości i duchowej mocy. Nikt nie mógł mieć wątpliwości co do jego wielkości.
Wyobraźcie sobie człowieka nie przywiązanego do materialnego świata, wolnego od problemu ubierania się, wolnego od pragnienia pożywienia, człowieka, który nigdy nie żebrze, który co drugi dzień nie dotyka gotowanego pożywienia, nigdy nie nosi miseczki żebraczej, nigdy nie operuje pieniędzmi, nigdy nie gromadzi niczego, lecz zawsze polega ufnie na Bogu. Wyobraźcie sobie człowieka wolnego od troski o środki lokomocji, bo nigdy nie jeździ żadnym pojazdem, lecz zawsze chodzi brzegami świętych rzek; człowieka, który nigdzie nie zatrzymuje się dłużej niż tydzień, aby uniknąć przywiązania do danego miejsca.
Cóż to za skromna dusza! Choć człowiek niezwykle wykształcony w zakresie Wed, posiadający stopień magistra i tytuł szastril (magister pism świętych) uzyskany na Uniwersytecie w Benares! Gdy siedziałem u jego stóp, przeniknęło mnie podniosłe uczucie, które zdawało się być odpowiedzią na moje pragnienie ujrzenia prawdziwych starożytnych Indii, gdyż jest on prawdziwym przedstawicielem tego kraju duchowych olbrzymów.
Zapytałem Kara Patriego o jego wędrowne życie. - Czy nie macie osobnej szaty za zimę?
- Nie, ta wystarcza.
- Czy nosicie z sobą jakąś książkę?
- Nie, ludzi, którzy chcą mnie słuchać, nauczam z pamięci.
- Co jeszcze czynicie?
- Wędruję nad Gangesem.
Usłyszawszy te jego słowa, zapragnąłem gorąco prostoty jego życia. Pomyślałem o Ameryce i o wszystkich obowiązkach, które ciążą na mych ramionach.
- Nie, Yoganando! - pomyślałem sobie za chwilę ze smutkiem - nie dla ciebie w tym życiu wędrowanie nad Gangesem.
Gdy sadhu opowiedział mi o kilku ze swych duchowych osiągnięć, zadałem mu nagłe pytanie.
- Czy opis ten daje mi pan na podstawie nauki pism świętych, czy też na podstawie własnego doświadczenia?
- W połowie opieram się na naukach pism świętych - odparł z prostodusznym uśmiechem - a w połowie na swym doświadczeniu.
Przez chwilę siedzieliśmy szczęśliwi w milczeniu medytacji. Po opuszczeniu jego świętej obecności powiedziałem do Mr. Wrighta:
- Siedzi on jak król na tronie ze złotej słomy.
W ów wieczór spożyliśmy kolację pod gwiazdami, jedząc z talerzy-liści spiętych prętami. Mycie naczynia zredukowano w Indiach do minimum!
Jeszcze dwa dni zachwycającej Kumbhy, a potem pojechaliśmy na północny zachód, wzdłuż brzegów Dżammy do Agry. Jeszcze raz oglądałem Tadż Mahal, w pamięci mej stał obok mnie Dżitendra, pełen czci dla tego uwiecznionego w marmurze marzenia. Potem udaliśmy się do Brindabanu do aszramu Swamiego Kaszabanandy.
Odszukałem Kaszabanandę ze względu na obecną książkę. Nigdy nie zapomniałem prośby Sri Jukteswara, aby opisać życie Lahiri Mahasayi. Podczas pobytu w Indii korzystałem z każdej sposobności do zetknięcia się z najbliższymi uczniami i krewnymi Jogawatara. Notując rozmowy z nimi w pojemnych notatnikach, sprawdzałem fakty i daty oraz zbierałem fotografie, stare listy i dokumenty. Moja teczka z napisem "Lahiri Mahasaya" zaczęła pęcznieć, zrozumiałem z konsternacją, że czeka mnie uciążliwa praca autora. Modliłem się, abym mógł sprostać swej roli biografa wielkiego guru. Kilku z jego uczniów obawiało się, że w pisanym opowiadaniu mistrz ich może ulec pomniejszeniu lub zniekształceniu.
"Niepodobna przy pomocy zimnych słów odtworzyć życia boskiej inkarnacji", powiedział kiedyś do mnie Panczanon Battaczaria.
Podobnie inni uczniowie zadowalali się przechowywaniem Jogawatara ukrytego w swych sercach jako nieśmiertelnego nauczyciela. Niemniej pomny przepowiedni Lahiri Mahasayi o jego biografii, nie szczędziłem wysiłków w celu zebrania i sprawdzenia faktów jego zewnętrznego życia.
Swami Kaszabananda powitał nas gorąco w Brindabanie, w swej aszramie Katajani Peis, mieszczącej się w imponującym budynku z cegły z masywnymi filarami, ozdobionym dużym portretem Lahiri Mahasayi. Swami zbliżał się już do dziewięćdziesiątki, lecz muskularne jego ciało promieniowało siłą i zdrowiem. Z długimi włosami i śnieżnobiałą brodą, z oczami, w których błyszczała radość i szczęście, był prawdziwie wcielonym patriarchą. Powiedziałem mu, że pragnę wspomnieć jego imię w swej książce o mistrzach Indii.
- Proszę opowiedzieć mi o swym dawniejszym życiu. - Uśmiechałem się prosząco: wielcy jogini często bywają nierozmowni. Kaszabananda wyraził gestem swą pokorę.
- Mało jest w mym życiu zewnętrznych faktów. W praktyce całe swe życie spędziłem w himalajskich samotniach, wędrując pieszo od jednej spokojnej jaskini do drugiej. Przez pewien czas utrzymywałem pod Harwarem małą aszramę, otoczoną zewsząd gajem wysmukłych drzew. Było to miejsce spokojne, rzadko odwiedzane przez podróżnych z powodu wszędzie obecnych kobr.
Kaszabananda uśmiechnął się. - Potem wylew Gangesu zmył na równi pustelnię i kobry. Uczniowie moi pomogli mi wtedy zbudować tę aszramę w Brindabanie.
Ktoś z naszego grona zapytał Swamiego, w jaki sposób zabezpieczał się przed himalajskimi tygrysami. (Istnieje, jak się zdaje, wiele metod wyprowadzania tygrysa w pole. Pewien australijski badacz, Francis Bitles, opowiada, że przekonał się, iż hinduskie dżungle są "urozmaicone, piękne i bezpieczne". Tajemnicę jego bezpieczeństwa stanowił lep na muchy. "Każdego wieczoru rozmieszczałem dokoła swego obozu pewną ilość arkuszy i nigdy nie byłem niepokojony, wyjaśnia. Przyczyna jest psychologiczna. Tygrys jest zwierzęciem mającym wielkie poczucie godności. Poluje on i wyzywa człowieka aż do momentu natknięcia się na papier, wtedy ukradkiem zmyka. Żaden tygrys nie ośmieli się stawić czoło człowiekowi po przycupnięciu na lepkim papierze na muchy".)
Kaszabananda potrząsnął głową. - Na tych wysokościach dzikie zwierzęta rzadko dokuczają joginom. Raz jeden spotkałem się w dżungli oko w oko z tygrysem. Nagły mój okrzyk unieruchomił zwierzę, jakby zamienił je w kamień. - Swami roześmiał się na to wspomnienie.
- Pewnego razu opuściłem swe samotne ustronie, aby odwiedzić mego guru w Benaresie. Zwykł on był żartować z powodu mych nieustannych wędrówek po himalajskich pustkowiach.
- Masz na stopach znamiona żądzy wędrowania - powiedział mi pewnego razu. - Cieszę się, że święte Himalaje są dla ciebie dostatecznie obszerne.
- Wiele razy - mówił dalej Kaszabananda - zarówno przed swym odejściem, jak i potem Lahiri Mahasaya pojawiał się przede mną w swym ciele. Dla niego żadna himalajska wysokość nie jest niedostępna.
W dwie godziny później Kaszabananda poprowadził nas do Jadalni. Westchnąłem z trwogi. Jeszcze jeden obiad z piętnastu dań! Po niecałym roku hinduskiej gościnności przybrałem na wadze piętnaście funtów! Uważano by jednak za szczyt nieokrzesania gdybym odmówił spożycia jakiegoś starannie przygotowanego dania na którymś z niezliczonych na moją cześć bankietów. W Indiach (niestety, nigdzie indziej!) widok swamiego o pokaźnej tuszy uchodzi za przyjemny.
Po obiedzie Kaszabananda poprosił mnie do osobnego pokoju.
- Spodziewałem się twego przybycia - rzekł. - Mam dla ciebie pewną wiadomość.
Zdziwiły mnie te słowa; nikt nie wiedział o mym zamiarze odwiedzenia Kaszabanandy.
- Kiedy w ubiegłym roku włóczyłem się w północnych Himalajach w pobliżu Bandrinarajanu - opowiadał dalej swami - zabłądziłem. Znalazłem schronienie w obszernej jaskini, która była pusta, chociaż tlił się ogień we wnęce kamiennej podłogi. Zastanawiając się do kogo należy to samotne ustronie, usiadłem w pobliżu ognia i wpatrywałem się w oświetlone słońcem wejście do jaskini.
- Kaszabanando, cieszę się, że tu jesteś. - Słowa te zabrzmiały poza mną. Zdziwiony obejrzałem się i ze zdumieniem ujrzałem Babadżi! Wielki guru zmaterializował się w głębi jaskini. Niezmiernie uradowany, że widzę go ponownie po wielu latach, padłem na twarz u jego świętych stóp.
- Zawołałem cię tutaj - mówił dalej Babadżi. - Dlatego zgubiłeś drogę, a zostałeś sprowadzony do chwilowego mego mieszkania w tej jaskini. Upłynęło dużo czasu od naszego ostatniego spotkania, miło mi powitać cię jeszcze raz.
Nieśmiertelny guru pobłogosławił mnie, udzielając mi kilka słów duchowej pomocy, a potem dodał: - Podam ci wiadomość dla Yoganandy. Po swym powrocie do Indii odwiedzi cię. Wiele spraw związanych z jego guru i z żyjącymi jeszcze uczniami Lahiri Mahasayi da Yoganandzie dużo zajęcia. Powiedz mu zatem, że nie zobaczę się z nim tym razem, jak on tego gorąco pragnie; zobaczę się z nim przy innej sposobności.
Głęboko poruszyła mnie obietnica Babadżi, otrzymana z ust Kaszabanandy. Znikła z mego serca odczuwana przykrość, nie smuciłem się już, że - jak to zresztą oznajmił mi Sri Jukteswar - Babadżi nie zjawi się na Kumbha Meli.
Po spędzeniu jednej nocy w gościnnej aszramie grupa nasza wyjechała następnego dnia wieczorem do Kalkuty. Jadąc przez most na Dżammie oglądaliśmy z przyjemnością wspaniały widok Briniabanu w momencie, gdy słońce podpaliło niebiosa; widzieliśmy orawdziwy kocioł wulkanu o wspaniałych barwach, odbity w cichych yodach rzeki.
Brzegi Dżammy opromienione są wspomnieniami dzieciństwa
Sri Kriszny. Tutaj z niewinną słodyczą prowadził on swe lilas (gry) z popis (dziewczętami), dając wyraz najwyższej miłości, jaka zawsze istnieje pomiędzy wcielonym Bogiem a oddającymi mu cześć ludźmi. Wielu zachodnich komentatorów błędnie interpretowało życie Pana Kriszny. Alegoria pisma świętego wprowadza w zakłopotanie zmysły, które trzymają się litery pisma. Ilustruje to zabawna pomył jednego z tłumaczy. Wiąże się ona z opowiadaniem o natchnionym średniowiecznym świętym, szewcu Rawidasie, który w prostych słowach swego fachu opiewał duchową chwałę ukrytą w całej Iludzkości:
"Pod ogromnym sklepieniem błękitu
Żyje ubrane w skórę bóstwo".
Wypadałoby odwrócić się, aby ukryć śmiech, jaki budzi tłumaczenie zachodniego pisarza tego wiersza Rawidasa:
"Potem zbudował on chatkę, ustawił w niej posążek zrobiony ze skóry i zaczął się do niego modlić".
Rawidas był bratem-uczniem wielkiego Kabira. Jednym z wyróż-liających się uczniów Rawidasa była pani Czitoru. Zaprosiła ona raz wielką ilość braminów na ucztę ku czci swego nauczyciela, oni jednak jdmówili jedzenia wspólnie ze skromnym szewcem. Gdy bramini asiedli w dostojnej odległości, aby spożywać swój niepokalany niczym sosiłek, każdy z nich znalazł u swego boku postać Rawidasa. Ta lasowa wizja spowodowała w Czitorze głębokie duchowe odrodzenie.
Po kilku dniach grupa nasza dotarła do Kalkuty. Pragnąłem gorąco ujrzeć Sri Jukteswara, toteż odczułem duży zawód, gdy słyszałem, że wyjechał z Serampore i obecnie znajduje się w Puri około trzysta mil na południe.
"Przybywaj natychmiast do aszramy w Puri". Telegram ten został wysłany 8-mego marca przez jednego z braci uczniów do Atul zandra Roy Czoudry'ego, jednego z uczniów mistrza w Kalkucie. Wiadomość ta dotarła do moich uszu; boleśnie zaniepokojony padłem na kolana i błagałem Boga o oszczędzenie życia mego guru. Gdy miałem wyjść z domu mego ojca i udać się na dworzec, odezwał się we mnie głos Boży:
"Nie jedź dziś wieczór do Puri. Modlitwa twoja nie może być spełniona".
- Panie - rzekłem przejęty smutkiem - nie chcesz wdawać się w spór ze mną w Puri, gdzie zamierzasz odmówić moim nieustannym modłom o życie Mistrza. Czy zatem musi on odejść do wyższych zadań na Twe żądanie?
Posłuszny wewnętrznemu nakazowi nie wyjechałem tego wieczoru do Puri. Następnego dnia wieczorem wybrałem się na pociąg; po drodze o godzinie siódmej czarna chmura astralna pokryła nagle niebo (Sri Jukteswar opuścił swe ciało o tej godzinie: 7.00 wieczorem, dnia 9 marca 1936 r) - później, gdy już pociąg pędził z łoskotem do Puri, zjawił się przede mną Sri Jukteswar w wizji. Siedział z bardzo uroczystą twarzą, otoczony światłem.
- Czy już po wszystkim? - Podniosłem błagalnie ramiona.
Guru skinął powoli głową i znikł.
Gdy następnego dnia rano stanąłem w Puri na peronie, mając jeszcze nadzieję wbrew nadziei, jakiś nieznany człowiek podszedł do mnie.
- Czy słyszałeś, że twój Mistrz odszedł? - Człowiek ten oddalił się, nie mówiąc ani słowa więcej; nigdy nie dowiedziałem się, kto to był ani skąd wiedział, gdzie może mnie znaleźć.
Ogłuszony oparłem się o ścianę peronu, rozumiejąc, że guru w rozmaity sposób stara się przekazać mi katastrofalną wiadomość. Kipiąca buntem dusza moja przypominała wulkan. W chwili gdy dotarłem do pustelni w Puri, byłem bliski załamania. Głos wewnętrzny delikatnie powtarzał mi: "Opanuj się, bądź spokojny".
Wszedłem do pokoju aszramy, w którym ciało Mistrza, niepojęcie podobne do żywego, znajdowało się w siedzącej pozycji lotosowej, zaprawdę obraz zdrowia i piękna. Na krótko przed swym odejściem guru miał lekką gorączkę, lecz potem na dzień przed swym wstąpieniem w nieskończoność miał ciało całkowicie zdrowe. Bez względu na to, jak często spoglądałem na drogą jego postać, nie mogłem pojąć, że życie z niej uszło. Skóra ciała była biała i miękka; na twarzy gościł pełen szczęścia wyraz pokoju. Guru świadomie opuścił swe ciało w godzinie mistycznego wezwania.
- Lew Bengalu odszedł! - krzyknąłem w oszołomieniu.
W dniu 10 marca poprowadziłem uroczyste obrzędy. Sri Jukteswar został pochowany według starożytnego obrządku w ogrodzie aszramy w Puri. (Hinduskie zwyczaje pogrzebowe wymagają spalenia ciała w stosunku do ludzi świeckich; ciała swamich i mnichów nie są palone, lecz grzebane, czasem czyni się wyjątki. Uważa się, że ciała mnichów zostały symbolicznie spalone w ogniu mądrości podczas składania
ślubów zakonnych). - Nieco później przybyli uczniowie z daleka j bliska, aby w dniu zrównania dnia z nocą oddać cześć pamięci swego guru. Główny dziennik Kalkuty "Amrita Bazar Patrika" zamieścił fotografię guru i następujące wspomnienie:
"Dnia 21 marca odbyła się w Puri pośmiertna ceremonia Rhandara ku czci Srimat Swamiego Sri Jukteswara, zmarłego w wieku 81 lat. Na obrzędy przybyło do Puri wielu jego uczniów.
Swami Maharadż, należący do największych znawców Bhagawad Gity, był wielkim uczniem Jogiradża Sri Shyama Charan Lahiri Mahasayi z Benaresu. Swami Maharadż był założycielem Jogoda Sat-Sanga (Towarzystwa Urzeczywistnienia Jaźni), w Indii był źródłem wielkiego natchnienia dla ruchu jogi, który na Zachodzie szerzy jego główny uczeń, Swami Yogananda. Prorocze zdolności Sri Jukteswara i jego głębokie zrozumienie rzeczy pobudziły Swamiego Yoga-nandę do podróży za ocean i szerzenia w Ameryce posłannictwa Mistrzów Indii.
Kometarze jego do Bhagawad Gity i innych pism świętych świadczą o głębi zrozumienia przez Sri Jukteswara filozofii zarówno wschodniej, jak i zachodniej oraz otwierają oczy na jedność Wschodu i Zachodu. Ponieważ wierzył w jedność wszystkich wyznań religijnych, Sri Jukteswar Maharadż przy współudziale różnych sekt i wyznań założył Sadhu Sabha (związek świętych) w celu wpajania w umysły naukowego rozumienia religii. W testamencie swym mianował Swamiego Yoganandę swym następcą na stanowisku przewodniczącego Sadhu Sabha.
India poniosła poważną stratę wskutek zgonu tak wielkiego człowieka. Oby każdemu udało się zbliżyć ku niemu i wpoić w siebie prawdziwego ducha hinduskiej kultury i sadhany, które znalazły w nim swe ucieleśnienie".
Powróciłem do Kalkuty. Nie wierząc jeszcze w swe siły, bym mógł udać się do pełnej świętych wspomnień pustelni w Serampore, wezwałem do siebie Prafullę, małego ucznia Sri Jukteswara z Serampore.
- Tegoż poranku, w którym odjechaliście na melę do Allahabadu
- powiedział mi Prafulla - Mistrz oparł się ciężko na pulpicie.
- Yogananda odjechał - zawołał - Yogananda odjechał!
- Zagadkowo dodał: - Muszę mu to powiedzieć w jakiś inny sposób. - Siedział potem przez kilka godzin w milczeniu.
Dni moje biegły wypełnione wykładami, odczytami, wywiadami i spotkaniami ze starymi przyjaciółmi. Pod płytkim uśmiechem i nieustanną aktywnością czarny strumień smutku mącił rzekę wewnętrznego szczęścia, która w ciągu wielu lat płynęła pod piaskami wszystkich mych doświadczeń.
- Gdzie jest ten boski mędrzec? - wołałem w milczeniu z głębi udręczonej duszy.
Nie było odpowiedzi.
"Stało się jak najlepiej. Mistrz dopełnił swego zjednoczenia z Kosmicznym Umiłowanym", upewniał mnie mój rozum. "Jaśnieje on wiecznie w królestwie nieśmiertelności".
"Nigdy go już nie zobaczysz w starym seramporskim domu", płakało moje serce. "Nigdy już nie będziesz mógł przyprowadzić do niego swych przyjaciół ani powiedzieć dumnie: Patrzcie, oto siedzi Awatar Indii"!
Mr. Wright czynił przygotowania do odjazdu naszej gromadki z początkiem czerwca z Bombaju na Zachód. Po dwóch tygodniach maja, wypełnionych pożegnalnymi biesiadami i przemówieniami w Kalkucie, Miss Bletsch, Mr. Wright i ja wyjechaliśmy fordem do Bombaju. Po przybyciu na miejsce dowództwo statku zażądało od nas zrzeczenia się biletów, gdyż nie można było znaleźć na statku miejsca dla naszego forda, który mógł nam być znów potrzebny w Europie.
- Nie szkodzi - powiedziałem posępnie do Mr. Wrighta. - Chcę jeszcze raz wrócić do Puri - w duszy zaś dodałem: "Niech moje łzy raz jeszcze obmyją grób mego guru".
ROZDZIAŁ 43 Zmartwychwstanie Sri Jukteswara
"Pan Kriszna"! Pełna chwały postać Awatara ukazała mi się w promienistym blasku, gdy siedziałem w swym pokoju w hotelu Regent w Bombaju. Niewysłowiona wizja, jaśniejąca ponad dach wysokiego budynku po drugiej stronie ulicy, rozbłysła nagle przed mym wzrokiem, gdy wyglądałem z szeroko otwartego okna na trzecim piętrze.
Bliska postać skinęła dłonią ku mnie, uśmiechając się i pochylając na powitanie głowę. Gdy nie mogłem zrozumieć dokładnie zlecenia Pana Kriszny, oddalił się On z gestem błogosławieństwa. W cudownym uniesieniu czułem zapowiedź jakiegoś duchowego zdarzenia.
Moja podróż na Zachód została na razie odłożona. Już miałem zaplanowanych kilka publicznych wystąpień w Bombaju przed powrotem do Bengalu.
Gdy po południu o godz. trzeciej, dnia 19 czerwca 1936 r., siedziałem na łóżku w hotelu w Bombaju - w tydzień po wizycie Szri Kriszny, zostałem nagle wyrwany ze swej medytacji niezwykłym światłem. Przed mymi otwartymi i zdumionymi oczami cały pokój przeobraził się w jakiś niezwykły świat, a światło słoneczne przeistoczyło się w nadzmysłową wspaniałość.
Porwała mnie fala zachwytu, gdy ujrzałem Sri Jukteswara w ciele z krwi i kości!
- Synu mój! - powiedział Mistrz tkliwie, z anielskim, czarującym uśmiechem.
Po raz pierwszy nie uklęknąłem na powitanie u jego stóp, lecz natychmiast rzuciłem się, by chciwie porwać go w ramiona. Chwila nad wszystkie chwile! Udrękę ubiegłych miesięcy uznałem za nic nie znaczącą zapłatę za spadające teraz na mnie potężnym potokiem szczęście.
- Mistrzu mój, ukochany mego serca, dlaczego mnie opuściłeś? - W nadmiarze radości mówiłem bez związku. - Dlaczego pozwoliłeś mi odejść na Kumbha Melęl Jakże gorzkie robiłem sobie wyrzuty, że cię opuściłem!
- Nie chciałem ci zakłócać radosnych nadziei związanych z zobaczeniem miejsca, gdzie po raz pierwszy spotkałem Babadżi. Opuściłem cię tylko na krótko, czyż nie jestem znów z tobą?
- Czy to jednak ty jesteś, Mistrzu, ten sam Lew Boży? Czy masz takie samo ciało jak pogrzebane pod bezlitosnym piaskiem w Puri?
- Tak, moje dziecko, jestem ten sam. To ciało jest z krwi i kości. Chociaż mnie samemu przedstawia się jako eteryczne, to dla twego wzroku jest fizyczne. Z atomów kosmicznych stworzyłem całkiem nowe ciało, z kosmicznego marzenia, które złożyłeś w Puri w piaskach ze snu, w swym świecie snu. Naprawdę zmartwychwstałem nie na Ziemi, lecz na astralnej planecie. Mieszkańcy jej potrafią lepiej niż mieszkańcy Ziemi czynić zadość wymaganiom. Pewnego dnia ty i ukochani przez ciebie przybędziecie tam, aby być razem ze mną.
- Nieśmiertelny guru, powiedz mi więcej! Mistrz uśmiechnął się wesoło. - Proszę cię, kochany - rzekł - czy nie zechcesz zwolnić nieco swego uścisku?
- Tylko trochę - obejmowałem go chwytem ośmiornicy. Mogłem zauważyć ten sam co dawniej, słaby, miły i naturalny zapach, charakterystyczny dla jego ciała. Wspominam wrażenie, jakiego doznałem, dotykając jego boskiego ciała, jeszcze dziś trwa w mych ramionach i dłoniach, ilekroć przypomnę sobie te wspaniałe godziny.
- Podobnie jak posyła się na Ziemię proroków, aby pomagali ludziom wypełniać ich fizyczną karmę, tak i ja zostałem skierowany przez Boga, abym służył ludziom na astralnej planecie - wyjaśniał mi Sri Jukteswar. - Nazywa się ona "Hiranialoka", czyli oświecona planeta astralna! Pomagam tam zaawansowanym w uwalnianiu się od karmy astralnej, a tym samym w osiągnięciu wyzwolenia od ponownych urodzin; każdy z nich w ostatniej swej ziemskiej inkarnacji zdobył w drodze medytacji zdolność świadomego opuszczenia swego fizycznego ciała w chwili śmierci. Nikt nie może się dostać do "Hiranialoki", jeśli na Ziemi nie przekroczy stanu sabikalpa samadhi i nie sięgnie do wyższego stanu nirbikalpa samadhi. (W stanie sabikalpa samadhi człowiek pobożny dochodzi na drodze postępu duchowego do stanu wewnętrznego boskiego zjednoczenia, jednakże swej kosmicznej świadomości nie potrafi utrzymać inaczej, jak tylko w stanie transu. Z pomocą ciągłej medytacji osiąga on wyższy stan nirbikalpa samadhi, w którym może swobodnie poruszać się po świecie i wykonywać swe zewnętrzne obowiązki nie tracąc urzeczywistnienia Boga w sobie).
Mieszkańcy "Hiranialoki" przeszli już przez zwykłe sfery świata astralnego, dokąd po śmierci muszą iść z Ziemi prawie wszystkie istoty ludzkie; zlikwidowali oni tam wiele nasion swych dawnych działań w astralnych światach. Tylko daleko posunięte w rozwoju istoty potrafią skutecznie dokonać dzieła odkupienia pracy w astralnym świecie. Potem, w celu pełniejszego wyzwolenia swych dusz z kokonu karmicznych śladów znajdujących się w ich ciałach astralnych, zawsze te istoty zostają skierowane przez prawo karmy do narodzenia się w nowym ciele astralnym w "Hiranialoce", na słońcu astralnym lub w niebie, gdzie zmartwychwstałem, aby im pomagać. W "Hiranialoce" znajdują się także wysoko rozwinięte istoty, które przybyły z wyższego i subtelniejszego świata przyczynowego.
Umysł mój był teraz tak doskonale zharmonizowany z umysłem mego guru, że mógł mi on przekazywać swe słowa-obrazy częściowo w słowach, a częściowo bezpośrednio w formie myśli. W ten sposób odbierałem je jako skondensowane pojęcia.
- Czytałeś w pismach świętych - mówił Mistrz dalej - że Bóg zamknął człowieka w trzech kolejnych ciałach: pojęciowym ciele, zwanym też przyczynowym, subtelnym ciele astralnym; będącym siedzibą myślowej i emocjonalnej natury człowieka, oraz ciężkim ciele fizycznym. Na ziemi człowiek wyposażony jest w zmysły fizyczne. Istota astralna działa z pomocą swej świadomości i uczuć oraz ciała zbudowanego z żywotronów (prany). Istota okryta ciałem przyczynowym pozostaje w szczęśliwym świecie idei. Moja praca dotyczy tych istot astralnych, które przygotowują się do wejścia w świat przyczynowy.
- Mistrzu godny uwielbienia, proszę mi powiedzieć coś więcej o świecie astralnym. - Chociaż rozluźniłem lekko swój uścisk na prośbę Sri Jukteswara, obejmowałem go nadal ramionami. Obejmowałem swój skarb nad skarby, mego guru szydzącego ze śmierci, aby do mnie dotrzeć!
- Istnieje wiele planet astralnych, na których pełno jest astralnych istot - rozpoczął Mistrz. - Aby podróżować z jednej planety na drugą, mieszkańcy ich posługują się astralnymi środkami, to jest masami światła i poruszają się prędzej niż elektryczność i radioaktywne energie.
Świat astralny, zbudowany z rozmaitych subtelnych drgań światła 1 barw, jest setki razy większy aniżeli materialny kosmos. Cały świat fizycznego stworzenia podobny jest do małego mocnego kosza wiszą-cego pod ogromnym świetlistym balonem astralnej sfery. Podobnie Jak wiele fizycznych słońc i gwiazd wędruje w przestrzeni, tak istnieją też niezliczone astralne układy słoneczne i gwiezdne. Planety ich mają astralne słońce i księżyce o wiele piękniejsze niż fizyczne. Astralne ciała niebieskie przypominają zorze polarne, a astralna zorza słoneczna olśniewa bardziej aniżeli zorza księżycowa o łagodnych promieniach. Astralny dzień i noc są dłuższe aniżeli dzień i noc na Ziemi.
Świat astralny jest niezmiernie piękny, czysty, jasny i pełen ładu. Nie ma w nim martwych planet ani nieurodzajnych krajów. Nie ma też plag ziemskich - chwastów, bakterii, owadów i wężów. Inaczej niż na Ziemi, gdzie istnieją różne klimaty i pory roku, na planetach astralnych panuje równa temperatura wieczystej wiosny, a tylko czasem pada świetlisty biały śnieg i deszcz różnobarwnych świateł. Planety astralne obfitują w opałowe jeziora, jasne morza i tęczowe rzeki.
Zwykły świat astralny "Hiranialoki" zaludniony jest milionami istot astralnych, które wcześniej lub później przybyły z Ziemi, jak również niezliczoną ilością wróżek, syren, ryb, zwierząt, chochlików, gnomów, półbogów i duchów, przebywających na różnych astralnych planetach, zależnie od swych karmicznych właściwości. Istnieją rozmaite sfery rezydencji, czyli wibracyjne dziedziny dla dobrych i złych duchów. Duchy dobre mogą swobodnie podróżować, złe natomiast są uwięzione w ograniczonych strefach. W ten sam sposób jak istoty ludzkie żyją na powierzchni ziemi, robaki wewnątrz gleby, ryby w wodzie, a ptaki w powietrzu, istoty astralne o rozmaitym stopniu rozwoju mają wyznaczone odpowiednie wibracyjne strefy.
Wśród upadłych ciemnych aniołów, wypędzonych z innych światów, panują tarcia i wojny przy pomocy astralnych pocisków lub myślowych - wzbudzonych "mantrami" 122 wibracyjnych promieni. Istoty te mieszkają w przepojonych mrokiem i posępnością dziedzinach niższego świata astralnego, wyczerpując swą złą karmę.
W ogromnych przestrzeniach ponad ciemnym astralnym więzieniem wszystko jest promienne i piękne. Z natury swej świat astralny jest bardziej niż Ziemia zharmonizowany z Boską wolą i planem doskonałości. Każdy przedmiot astralny powstaje dzięki woli Boga, a częściowo przez akt woli astralnych istot. Istoty te posiadają zdolność zmieniania lub uwydatniania piękna i kształtu wszystkiego oraz przywilej modyfikowania i udoskonalania według ich woli astralnego świata. Na Ziemi ciało stałe można przeobrazić w płynne lub w inną postać tylko z pomocą naturalnych lub chemicznych procesów, natomiast stałe ciała astralne można zmieniać w astralne płyny, gazy lub w energię momentalnie przez sam akt woli mieszkańców tego świata.
- Ziemia jest areną wojen i morderstw na morzu, lądzie i w powietrzu - mówił dalej mój guru - natomiast w świecie astralnym panuje szczęśliwa harmonia i równowaga. Istoty astralne zależnie od swej woli dematerializują lub materializują swą postać. Kwiaty, ryby lub zwierzęta mogą chwilowo przeobrażać się w astralnych ludzi. Każda istota astralna może swobodnie przybierać każdą postać i porozumiewać się z łatwością z innymi. Nie ogranicza ich pod tym względem żadne określone i niezmienne prawo natury; od każdego astralnego drzewa można z powodzeniem zażądać, aby wydało z siebie na przykład mango lub inny pożądany owoc, kwiat, a nawet jakikolwiek inny przedmiot. Istnieją wprawdzie pewne karmiczne ograniczenia, nie ma ich jednak w świecie astralnym w zakresie pożądania różnych form. Wszystko wibruje twórczym światłem Boga.
Nikt nie rodzi się z kobiety; istoty astralne materializują swe potomstwo z pomocą swej woli kosmicznej w specjalnie kopiowanych astralnie skondensowanych formach. Istoty, które niedawno utraciły fizyczne ciało, przybywają do rodzin astralnych na ich zaproszenie, przyciągane przez podobne umysłowe i duchowe skłonności.
Ciało astralne nie jest wrażliwe na chłód ani gorąco, czy inne naturalne warunki. Anatomia jego obejmuje astralny mózg czyli tysiącpłatkowy lotos światła oraz sześć obudzonych centrów "suszum-ny" - czyli astralnej mózgowo-rdzeniowej osi. Serce wciąga energię kosmiczną jak i światło oraz pompuje je do astralnych nerwów i komórek ciała. Istota astralna może oddziaływać na swe ciało "żywotronową" siłą lub "mantrycznymi" wibracjami.
Ciało astralne jest ścisłym odpowiednikiem ostatniej fizycznej postaci. Istoty astralne zachowują ten sam wygląd, jaki miały w młodości w swej ostatniej fizycznej postaci podczas ostatniego swego pobytu na Ziemi. Czasem istota astralna zachowuje, tak jak ja to uczyniłem, swój starczy wygląd. - Mistrz, emanujący z siebie samą kwintesencję młodości, uśmiechnął się wesoło.
- Odmiennie niż w przestrzennym, trójwymiarowym świecie fizycznym, który poznaje się tylko za pośrednictwem pięciu zmysłów, sfery astralne można widzieć przy pomocy wszystkoobejmującego szóstego zmysłu intuicji - mówił dalej Sri Jukteswar. - Za pomocą samego intuicyjnego odczuwania wszystkie istoty astralne widzą, słyszą, wąchają, smakują oraz dotykają. Posiadają one troje oczu, z których dwa są częściowo zamknięte. Trzecie i zarazem główne oko, Umieszczone pionowo na czole, jest otwarte. Istoty astralne posiadają wszystkie zewnętrzne organy zmysłowe - uszy, oczy, nos, język i skórę - lecz posługują się zmysłem intuicji, aby doznawać wrażeń zmysłowych, mogą one posłużyć się każdą cząsteczką swego ciała-mogą one widzieć uchem, nosem lub skórą. Potrafią również słyszeć oczami lub językiem, jak również poznawać smak za pomocą uszu lub skóry i tak dalej. (Przykładów tego rodzaju zdolności nie brakuje nawet na Ziemi, jak świadczy o tym np. przypadek Heleny Keller i innych rzadko spotykanych osób).
Fizyczne oko człowieka narażone jest na niezliczone niebezpieczeństwa i łatwo ulega zranieniu lub uszkodzeniu; ciało eteryczne także może być czasem zranione lub potłuczone, lecz można je od razu uleczyć samym aktem woli.
- Gurudewa - czy każdy człowiek astralny jest piękny?
- W świecie astralnym jest rzeczą znaną, że piękność jest cechą duchową, a nie właściwością zewnętrznej budowy - odpowiedział Sri Jukteswar. - Dlatego istoty astralne małe przywiązują znaczenie do rysów twarzy. Mają one jednak swobodę ubierania się w nowe barwne z astralnej materii ciała. Podobnie jak ludzie światowi wkładają nowy strój na uroczyste okoliczności, tak istoty astralne mają nieraz sposobność do przyozdabiania się specjalnie dobranymi kształtami.
Radosne uroczystości na wyższych planetach astralnych, takich jak w "Hiranialoce", odbywają się wówczas, gdy jakaś istota dzięki duchowym swym osiągnięciom wyzwala się ze świata astralnego i jest gotowa do wstąpienia do nieba świata przyczynowego. Przy takich sposobnościach Niewidzialny Ojciec Niebieski i święci, którzy są w Nim pogrążeni, materializują się w ciałach według swego uznania i przyłączają się do astralnego święta. Człowiek żarliwie pobożny postrzega Boga w postaci Bożej Matki albo pojmuje Nieskończonego w aspekcie ojcowskim. Indywidualność, w którą Stwórca wyposażył każde ze swych stworzeń, umożliwia spełnienie wszelkich życzeń i postulatów. - I ja i mój guru uśmiechnęliśmy się szczęśliwi.
- Przyjaciele z innych dawniejszych wcieleń z łatwością rozpoznają się w astralnym świecie - opowiadał dalej Sri Jukteswar swym pięknym, podobnym do fletu głosem. - Ciesząc się nieśmiertelnością przyjaźni przekonują się o niezniszczalności miłości, co do której często nasuwają się wątpliwości w chwili smutnego, pozornego rozstania się z ziemskim życiem.
Intuicja istot astralnych przenika zasłony i obserwuje ludzi na Ziemi, człowiek jednak nie może widzieć świata astralnego dopóki nie rozwinie się w nim przynajmniej w pewnej mierze jego szósty zmysł.
Tysiące mieszkańców Ziemi miało chwilowe przebłyski widzenia astralnych istot lub astralnego świata.
- Przebywając w "Hiranialoce" istoty o zaawansowanym rozwoju pozostają podczas długiego astralnego dnia i nocy najczęściej w stanie przebudzonym i ekstazie, pomagając wyzwolić się ziemskim duszom. Istoty "Hiranialoki" mają od czasu do czasu astralne wizje podobne do snów. Umysły ich są zazwyczaj pochłonięte świadomym stanem najwyższej szczęśliwości nirbikalpy.
Mieszkańcy różnych światów astralnych podlegają jeszcze mentalnym cierpieniom. Wrażliwe umysły wyższych istot na planetach podobnych do "Hiranialoki" odczuwają ostry ból w razie popełnienia jakiejś pomyłki w postępowaniu lub postrzeganiu prawdy. Te bardziej rozwinięte istoty usiłują zharmonizować każdy swój czyn i myśl z doskonałością duchowego prawa.
Porozumiewanie się mieszkańców świata astralnego odbywa się całkowicie na drodze astralnej telepatii i telewizji, nie ma tam nieporozumień i zamieszania, które mieszkańcy Ziemi muszą cierpieć z powodu pisanego lub mówionego słowa. Jak na ekranie kina ludzie zdają się poruszać i działać w szeregu świetlnych obrazów, choć wcale nie oddychają - zupełnie tak samo istoty astralne zachowują się i działają jak inteligentnie kierowane i uporządkowane obrazy świetlne, bez konieczności oddychania tlenem. Człowiek dla utrzymania się przy życiu potrzebuje ciał stałych, płynnych i gazowych oraz energii, natomiast istoty astralne odżywiają się głównie światłem kosmicznym.
- Mistrzu mój, czy istoty astralne w ogóle jedzą? - Chłonąłem jego zdumiewające objaśnienia wszystkimi możliwymi sposobami - umysłem, sercem i duszą. Ponadmaterialne prawdy są realne i niezmienne, podczas gdy przelotne doświadczenia i wrażenia zmysłowe są zawsze tylko chwilowe i względnie prawdziwe, bo tracą niebawem całą swą żywość w pamięci. Słowa mego guru odbiły się tak głęboko na pergaminie mej istoty, że w każdym czasie, przestawiwszy swój umysł w stan nadświadomy, mogę wyraźnie ożywić swe boskie doświadczenie.
- W świecie astralnym rosną obficie świetliste, podobne do promieni jarzyny - odpowiedział mi guru. - Istoty astralne spożywają rośliny i piją nektar płynący ze wspaniałych fontann światła iż astralnych strumieni i rzek. Podobnie jak na Ziemi można wydobyć z eteru niewidzialne obrazy osób i ukazać je w telewizyjnym aparacie, po czym znów rozpływają się one w przestrzeni, tak stworzone przez Boga niewidzialne astralne obrazy jarzyn i roślin unoszących się w eterze mogą być zmaterializowane na astralnej planecie aktem woli
jej mieszkańców. W ten sposób materializują się najbujniejsze twory wyobraźni tych istot, jak na przykład całe ogrody pachnących kwiatów, które potem wracają do stanu eterycznej niewidzialności. Chociaż mieszkańcy niebiańskich planet w rodzaju "Hiranialoki" są niemal całkowicie wolni od konieczności jedzenia, to możliwy jest jeszcze wyższy stopień niczym nie uwarunkowanego istnienia, przysługujący w świecie przyczynowym duszom prawie że całkowicie wyzwolonym, które nie jedzą nic oprócz manny szczęśliwości.
Wyzwolona od ziemskiego istnienia istota astralna spotyka mnóstwo swych krewnych - ojców, matki, żony i przyjaciół, pozyskanych podczas różnych inkarnacji na ziemi123, w miarę jak pojawiają się oni w różnych częściach astralnego świata. Toteż bywa ona w kłopocie, gdy ma zdecydować, kogo ma bardziej kochać: uczy się w ten sposób obdarzać wszystkich jednakową boską miłością jako dzieci i zindywidualizowany przejaw Boga. Chociaż zewnętrzny wygląd kochanych osób mógł się zmienić odpowiednio do nowych ich przymiotów rozwiniętych w późniejszym życiu, istota astralna przy pomocy nieomylnej intuicji rozpoznaje je, przebywające wszystkie ongiś w innych sferach istnienia i wita je w nowej ich astralnej siedzibie. Ponieważ każdy stworzony atom wyposażony jest w niezniszczal-ność124 - przeto przyjaciela astralnego można rozpoznać zawsze bez względu na kostium, jaki przywdzieje, zupełnie tak samo jak na Ziemi rozpoznaje się aktora pomimo jego przebrania, jeśli tylko dokładnie się go obserwuje.
Okres życia w świecie astralnym jest znacznie dłuższy niż na Ziemi. Dla normalnie rozwiniętych istot astralnych wynosi on od pięciuset do tysiąca lat, mierzonych wedle ziemskiej miary czasu. Podobnie jak niektóre drzewa potrafią przeżyć większość drzew o całe tysiąclecia, tak niektóre astralne istoty żyją znacznie dłużej aniżeli wynosi przeciętny okres życia astralnego. Ludzie przybywający do świata astralnego zatrzymują się w nim dłużej lub krócej, odpowiednio do ciężaru swej fizycznej karmy, która po oznaczonym okresie czasu ściąga ich z powrotem na Ziemię.
Istota astralna nie zmaga się boleśnie ze śmiercią, gdy przychodzi czas utracenia przez nią świetlistego ciała. Mimo że wiele z tych istot jest nieco zdenerwowanych, kiedy zachodzi potrzeba porzucenia przez nich ciała astralnego, by żyć nadal w bardziej subtelnym ciele pozamaterialnym. Świat astralny jest wolny od przymusowej śmierci, choroby i starości. Te trzy plagi są przekleństwem ziemi, gdzie człowiek pozwala swej świadomości utożsamiać się niemal całkowicie z ułomnym ciałem fizycznym, które stale wymaga powietrza, pożywienia i snu, aby w ogóle mogło istnieć.
Śmierci fizycznej towarzyszy ustanie oddechu i rozpad komórek ciała. Śmierć astralna polega na rozproszeniu się "żywotronów", owych wiecznych jednostek energii, które składają się na życie istot astralnych. Przy śmierci fizycznej człowiek traci świadomość swego fizycznego ciała, lecz staje się świadomy swego subtelnego ciała w świecie astralnym. Doświadczywszy we właściwym czasie astralnej śmierci, człowiek przechodzi ze świadomości astralnych urodzin i zgonu do przeżycia na nowo fizycznego urodzenia się i śmierci. Te powtarzające się cykle astralnego i fizycznego życia są nieuniknionym przeznaczeniem nieoświeconych istot. Opisy nieba i piekła, znajdujące się w pismach świętych, budzą niekiedy u ludzi głębsze niż podświadome wspomnienia długiego łańcucha doświadczeń radości w astralnym i rozczarowań w ziemskim świecie.
- Ukochany Mistrzu - zapytałem - czy mógłbyś opisać bardziej szczegółowo różnicę pomiędzy narodzeniem się na nowo na Ziemi i w sferach astralnej i przyczynowej?
- Człowiek jako zindywidualizowana dusza jest zasadniczo istotą o ciele przyczynowym - odrzekł mój guru. - Ciało to jest matrycą trzydziestu pięciu idei potrzebnych Bogu jako podstawowe lub przyczynowe siły myślowe, z których później stworzył subtelne ciało astralne o dziewiętnastu elementach oraz ciężkie ciało fizyczne o szesnastu elementach.
Dziewiętnaście elementów ciała astralnego to elementy myślowe, emocjonalne i ,,żywotroniczne"(praniczne). Do tych dziewiętnastu składników należą: inteligencja, ego, czucie i umysł (świadomość zmysłowa), pięć narzędzi poznania, czyli subtelnych odpowiedników zmysłów wzroku, słuchu, węchu, smaku i dotyku, pięć narzędzi działania, czyli mentalnych odpowiedników wykonawczych zdolności rozmnażania się, wydzielania, mowy, ruchu i manualnych czynności oraz pięć narzędzi "siły życiowej", które mogą dokonywać w ciele funkcji krystalizacji, asymilacji, eliminacji, przemiany i krążenia. To subtelne połączenie dziewiętnastu elementów trwa nadal po śmierci ciała fizycznego, które zbudowane jest z szesnastu ciężkich metalicznych i niemetalicznych pierwiastków.
Bóg wymyślił w Sobie wielką ilość rozmaitych idei i dokonał ich projekcji na ekranie swych marzeń. W ten sposób pojawiła się Pani Kosmicznego Marzenia przystrojona we wszystkie swe niezmierzone i nieskończone ozdoby względności.
W trzydziestu pięciu kategoriach myślowych ciała przyczynowego Bóg wypracował całą złożoność ciała astralnego o dziewiętnastu składnikach i ciała fizycznego człowieka o szesnastu elementach. Przez kondensację sił wibracyjnych, najpierw subtelnych, a potem cięższych, stworzył On ciało astralne człowieka, a w końcu jego fizyczną postać. Zgodnie z prawem względności, dzięki któremu Pierwotna Przyczyna stała się oszołamiająco zróżnicowana, kosmos przyczynowy i ciało przyczynowe są odmienne od astralnego kosmosu i astralnego ciała. Podobnie świat fizyczny i ciało fizyczne człowieka różnią się w sposób charakterystyczny od innych form stworzenia.
Ciało fizyczne zbudowane jest z obiektywizowanych i zestalonych marzeń stwórcy. Dwójnie przeciwieństw zawsze są obecne na ziemi: choroba i zdrowie, ból i przyjemność, zysk i strata. Istoty ludzkie napotykają w trójwymiarowej materii ograniczenia i opór. Gdy choroba lub inne przyczyny podważą poważnie ludzkie pragnienie życia, przychodzi śmierć; wówczas człowiek porzuca przejściowo ciężki płaszcz ciała. Dusza jednak pozostaje nadal w ciałach astralnych i przyczynowych. (Termin "ciało" oznacza tu wszelkie mieszkanie duszy, ciężkie lub subtelne. Trzy ciała, fizyczne, astralne i przyczynowe, są klatkami ptaka rajskiego.) Siłą zespalającą, która łączy razem te trzy ciała, jest pragnienie. Siła niespełnionych pragnień jest źródłem całej niewoli człowieka.
Pragnienia fizyczne człowieka mają swe źródło w jego egoizmie i zmysłowych przyjemnościach.
Pragnienia astralne skupiają się dokoła przyjemności o charakterze wibracyjnym. Istoty astralne znajdują przyjemność w eterycznej muzyce sfer i zachwycają się widokiem wszelkich stworzeń jako niewyczerpaną grą światła. Mogą one również wąchać, smakować i dotykać światła. Pragnienia astralne człowieka są wtedy związane z jego astralną zdolnością projekcji wszelkich przedmiotów i doświadczeń jako form światła czy sfery skondensowanych myśli czy marzeń.
Pragnienia sfery przyczynowej znajdują spełnienie w samym tylko postrzeganiu. Istoty osadzone w samym tylko ciele przyczynowym, prawie że już całkiem wolne, widzą cały wszechświat jako urzeczywistnię idei-marzenia Boga; potrafią one zmaterializować wszystko w samej myśli. Dlatego istoty świata przyczynowego uważają, że zarówno przyjemności fizyczne, jak i rozkosze astralne są grube i tłumią delikatną wrażliwość duszy. Istoty te spełniają swe pragnienia przez natychmiastową ich materializację. (Podobnie jak Babadżi pomógł Lahiri Mahasayi uwolnić się od podświadomego pragnienia pałacu, pragnienia pochodzącego z jakiegoś dawniejszego życia, jak to opisano w rozdziale 34). Kto okryty jest tylko delikatną zasłoną ciała przyczynowego, może podobnie jak Stwórca powoływać wszechświaty do bytu, ponieważ wszelkie stworzenie uczynione jest z kosmicznej tkani-ny-marzenia, dusza przybrana w lekką materię świata przyczynowego posiada ogromną moc realizacyjną.
Dusza z natury swej jest niewidzialna i może być dostrzeżona tylko dzięki obecności jej ciała lub ciał. Już sama obecność ciała oznacza, że jego istnienie stało się możliwe dzięki niespełnionym marzeniom.
Dopóki dusza ludzka znajduje się zamknięta w jednym, dwóch lub trzech naczyniach cielesnych, szczelnie zatkanych korkami niewiedzy i pragnień, nie może się ona zlać z oceanem Ducha. Gdy grube fizyczne naczynie zostanie rozbite młotem śmierci, pozostałe dwa naczynia - astralne i przyczynowe - nadal przeszkadzają duszy w świadomym zjednoczeniu się z Wszechobecnym Życiem. Gdy człowiek dzięki mądrości osiąga stan wolny od pragnień, wówczas potęga tego stanu unicestwia pozostałe dwa naczynia. Dusza wyłania się nareszcie wolna; stanowi ona wówczas jedność z Niezmierzoną Przestrzenią.
Poprosiłem swego boskiego guru, aby rzucił nieco więcej światła na wysoki i tajemniczy świat przyczynowy.
- Świat przyczynowy jest nieopisanie subtelny. Aby go zrozumieć, trzeba mieć ogromną zdolność koncentracji; trzeba bowiem umieć zamknąwszy oczy wizualizować świat astralny i świat fizyczny w całym ich ogromie - świetlisty balon ze stałym koszem - jako istniejące tylko w idei. Jeśli dzięki tej nadludzkiej koncentracji uda się komuś przeistoczyć lub rozwiązać oba te światy z całą ich złożonością w same czyste idee, to będzie mógł on dotrzeć do świata przyczynowego i stanąć na linii granicznej stapiania się umysłu i materii. Z owego punktu będzie widział wszystkie stworzone rzeczy - ciała stałe, płyny, gazy, elektryczność, energię, wszystkie istoty, bogów, ludzi, zwierzęta, rośliny, bakterie - jako formy świadomości, podobnie jak człowiek może zamknąć oczy i rozumieć, że istnieje, chociaż ciało jego jest niewidzialne dla jego fizycznych oczu i jest dla niego obecne tylko jako wyobrażenie.
Cokolwiek istota ludzka może uczynić w wyobraźni, to istota świata przyczynowego może uczynić w rzeczywistości. Inteligencja ludzka o najbujniejszej wyobraźni potrafi najwyżej sięgnąć, w myśli tylko, od jednej skrajności do drugiej, skoczyć z jednej planety na drugą, rzucić się w nieskończoną przepaść wieczności lub wzbić się jak rakieta w baldachim galaktyki, czy zabłysnąć reflektorem na Drodze Mlecznej w gwiezdnych przestworzach. Natomiast istota świata przyczynowego posiada o wiele większą wolność i potrafi momentalnie i bez wysiłku objawić swe myśli obiektywnie, bez jakichkolwiek trudności materialnych lub astralnych czy karmicznych ograniczeń.
Istoty świata przyczynowego rozumieją, że świat fizyczny zbudowany jest nie z elektronów, a świat astralny nie z "żywotronów", lecz oba stworzone zostały z najdrobniejszych cząsteczek myśli Bożej, posiekanych i podzielonych przez "Mayę", prawo względności, które wyraźnie interweniuje, aby oddzielić stworzenia od ich stwórcy.
Dusze w świecie przyczynowym poznają się wzajemnie jako zindywidualizowane punkty radosnego Ducha; ich myśli-rzeczy są jedynymi przedmiotami, które je otaczają. Widzą one, że różnica pomiędzy ich ciałami i myślami jest tylko natury pojęciowej. Jak człowiek zamknąwszy oczy może sobie wyobrazić oślepiające białe światło lub bladobłękitną mgłę, tak istoty świata przyczynowego potrafią samą swą myślą widzieć, słyszeć, wąchać, smakować i dotykać; dzięki potędze umysłu kosmicznego potrafią stworzyć każdą rzecz lub ją zniweczyć.
W świecie przyczynowym zarówno śmierć jak i ponowne urodzenie dokonują się w myśli. Istoty mające ciało przyczynowe spożywają tylko ambrozję wieczyście nowej wiedzy. Piją ją ze źródeł pokoju, wędrują po bezdrożnej ziemi postrzeżeń, pływają w bezbrzeżnym oceanie szczęśliwości. Ba! Ich jasne ciała myślowe ogarniają tryliony stworzonych przez Ducha planet, dostrzegają nowe bańki wszechświatów, gwiazdy mądrości, spektralne marzenia o złotych mgławicach na niebiańskim łonie nieskończoności!
Wiele istot pozostaje przez tysiące lat w świecie przyczynowym. Dzięki głębszym ekstazom dusze wyzwolone wydobywają się z małego ciała przyczynowego i przywdziewają ogrom całego świata przyczynowego, wszelkie oddzielne wiry idei, partykularne fale nocy, miłości, woli, radości, pokoju, intuicji, ciszy, samoopanowania i skupienia roztapiają się w wiecznie radosnym Morzu Szczęśliwości. Dusza już nie musi doświadczać radości jako zindywidualizowana fala świadomości, lecz zanurza się w Jednym Kosmicznym Oceanie ze wszystkimi swymi falami - w wiecznym uśmiechu, dreszczu i pulsowaniu radości.
Gdy dusza wydobywa się z kokonu trzech ciał, uwalnia się na zawsze od prawa względności i staje się niewypowiedzialnym Zawsze Istniejącym. ("Kto zwycięży, uczynię go filarem w świątyni Boga mego, a więcej z niej nie wyjdzie (tj. nie będzie się wcielał na nowo)... "Kto zwycięży, dam mu siedzieć z sobą na tronie moim, jakom ja też zwyciężył i zasiadłem z Ojcem moim na tronie Jego" - Objaw. 3:12-21). Oto motyl wszechobecności, a na skrzydłach jego wyryte są gwiazdy, księżyc i słońce! Dusza rozwinięta w Ducha pozostaje sama w dziedzinie bezświetlnego światła, bezmrocznej ciemności, upojona ekstazą radości boskiego marzenia o kosmicznym stworzeniu.
- Dusza wolna! - zawołałem ze czcią.
- Gdy dusza ostatecznie się wydobywa z trzech osłon cielesnych złudzeń - mówił Mistrz dalej - jednoczy się z Nieskończonym bez utraty swej indywidualności. Chrystus osiągnął tę ostateczną wolność zanim jeszcze urodził się jako Jezus. W ciągu trzech okresów swej przeszłości, symbolizujących się w Jego ziemskim życiu jako trzy dni Jego śmierci i zmartwychwstania, osiągnął On moc zbudzenia się w pełni w Duchu.
Człowiek nierozwinięty musi przejść przez niezliczone ziemskie astralne i przyczynowe wcielenia w celu wydobycia się z tych ciał. Mistrz, który osiągnął tę ostateczną wolność, może wybrać powrót na ziemię w roli proroka, prowadzącego inne dusze ludzkie z powrotem ku Bogu lub, jak ja to uczyniłem - wybrać pobyt w świecie astralnym. Zbawiciel ujmuje tam nieco z brzemienia karmy mieszkańcom i w ten sposób pomaga im zakończyć cykl reinkarnacji w świecie astralnym i przejść na stałe w świat przyczynowy. Dusza wyzwolona może także udać się do świata przyczynowego i pomagać przebywającym tam istotom w skróceniu ich życia w ciele przyczynowym, a przez to w osiągnięciu Absolutnej Wolności.
- O zmartwychwstały! Chcę wiedzieć więcej o karmie, która zmusza dusze do wracania do trzech światów. - Pomyślałem sobie, że mógłbym bez końca słuchać mego wszystkowiedzącego Mistrza. Nigdy za jego życia ziemskiego nie byłem w mocy przyswoić sobie naraz tak dużo jego mądrości. Obecnie po raz pierwszy uzyskałem jasny i określony wgląd w zagadkowe obszary na pograniczu życia i śmierci.
- Karma fizyczna, czyli pragnienia człowieka, musi się całkowicie wyczerpać zanim stanie się możliwy jego stały pobyt w astralnych światach - wyjaśniał mi guru przejmującym głosem. - Dwa rodzaje istot przebywają w sferze astralnej. Ci, co mają jeszcze ziemską karmę do pozbycia i wobec tego muszą zamieszkać z powrotem w grubym ciele fizycznym, aby spłacić swe karmiczne długi, mogą być zaliczeni po śmierci fizycznej raczej do chwilowych gości aniżeli do stałych mieszkańców świata astralnego.
Istoty o niespłaconej ziemskiej karmie nie mogą po śmierci astralnej przejść do wysokiej sfery kosmicznych idei świata przyczynowego, lecz muszą krążyć tam i z powrotem pomiędzy światem fizycznym a światem astralnym, zdobywając stopniowo świadomość swego fizycznego ciała z jego szesnastu grubymi składnikami oraz ciała astralnego z jego dziewiętnastu subtelnymi elementami. Za każdym jednak razem po utracie ciała fizycznego nie-rozwinięta istota ziemska pozostaje po większej części w głębokim odrętwieniu snu śmierci i mało jest świadoma piękna astralnej sfery. Po wypoczynku astralnym człowiek taki powraca do świata materialnego po dalsze lekcje i stopniowo przyzwyczaja się, dzięki powtarzaniu swej podróży, do światów o subtelnej astralnej budowie.
Z drugiej strony, normalnymi czyli stałymi mieszkańcami astralnego świata są istoty wyzwolone na zawsze z wszelkich materialnych ograniczeń; nie mają one potrzeby powracania więcej do grubych drgań Ziemi. Istoty te mają do spłacenia tylko astralną i przyczynową karmę. Po śmierci astralnej przechodzą one do nieskończenie subtelniejszego świata przyczynowego. Utraciwszy pod koniec pewnego okresu, określonego przez prawo karmiczne, myślową formę ciała przyczynowego, te rozwinięte istoty powracają do "Hiranialoki" lub na inną podobną, wysoką astralną planetę i rodzą się w nowym ciele astralnym, aby wyrównać swą niespłaconą astralną karmę.
- Synu mój, teraz możesz głębiej zrozumieć, że zmartwychwstałem z woli Bożej - mówił dalej Sri Jukteswar - raczej jako zbawca wracających ze świata przyczynowego i reinkarnujących się w sferze astralnej dusz aniżeli tych istot świata astralnego, które przybywają z Ziemi. Jeśli na istotach, które przybywają z Ziemi pozostają ślady materialnej karmy, to nie mogą one wznieść się do bardzo wysokich planet astralnych w rodzaju "Hiranialoki".
- Podobnie jak ludzie, którzy nie nauczyli się z pomocą medytacji cenić wyższych radości i korzyści astralnego życia, wskutek czego po śmierci pragną powrócić do ograniczonych, niedoskonałych przyjemności Ziemi, tak wiele istot astralnych w okresie po normalnym rozpadzie ciała astralnego nie potrafi przeżywać wysokiego stanu duchowego szczęścia w świecie przyczynowym, lecz zatrzymawszy swą myśl na grubym i jaskrawym szczęściu świata astralnego, pragnie znaleźć się z powrotem w astralnym raju. Istoty te muszą spłacić najpierw swą ciężką karmą astralną zanim po śmierci astralnej będą mogły uzyskać prawo do trwałego pobytu w świecie przyczynowym, tak nieznacznie oddzielonym od Stwórcy.
Tylko taka istota, która już nie ma żadnych pragnień doznawania przyjemności w pięknym dla oka świecie astralnym i nie da się skusić do powrotu do niego, pozostaje w świecie przyczynowym. Dopełniw-szy tam dzieła likwidowania całej przyczynowej karmy czyli zalążków przyszłych pragnień, uwięziona dusza zrzuca ostatnią z trzech form niewiedzy i wynurzywszy się z ostatniego zamknięcia w ciele przyczynowym, łączy się z wieczystym.
- Czy teraz rozumiesz? - Mistrz uśmiechnął się czarująco.
- Tak, dzięki twej łasce. Nie mam słów wdzięczności!
Nigdy ani z pieśni, ani z opowiadań nie otrzymałem tyle wiedzy dającej natchnienie. Chociaż hinduskie pisma święte mówią o światach przyczynowym i astralnym oraz o trzech ciałach człowieka, to jakże blade i dalekie od rzeczywistości są te ich stronice w porównaniu z żywą prawdą przeżyć mego zmartwychwstałego Mistrza! Dla niego nie istniał żaden nieznany świat, z którego granic żaden podróżny nie wraca!
- Przenikanie się trzech ciał człowieka znajduje swój wyraz w troistej jego naturze w rozmaity sposób - mój wielki guru mówił dalej. - Podczas swego pobytu na Ziemi istota ludzka jest mniej lub bardziej świadoma swych trzech ciał. Gdy człowiek celowo posługuje się swymi zmysłami, smakując, wąchając, dotykając, słuchając lub patrząc, wówczas zasadniczo działa on głównie z pomocą swego fizycznego ciała. Gdy wyobraża sobie, że coś lub kogoś chce, działa głównie przy pomocy astralnego ciała. Ciało przyczynowe czynne jest wówczas, gdy człowiek myśli lub zagłębia się w introspekcji albo medytacji; kosmiczne, genialne myśli zjawiają się u człowieka, który nawykowo posługuje się swym ciałem przyczynowym. W tym znaczeniu można sklasyfikować ogólnie każdą jednostkę ludzką jako: "człowieka materialnego", "człowieka energii" lub jako "człowieka intelektualnego".
Przez około szesnaście godzin dziennie człowiek utożsamia się ze swym fizycznym narzędziem. Potem śpi: jeśli ma sny, pozostaje w swym ciele astralnym, stwarzając bez wysiłku wszelkie przedmioty, podobnie jak to czynią istoty astralne. Jeśli sen człowieka jest głęboki i wolny od obrazów, może on na kilka godzin przenieść swą świadomość lub poczucie swego ,ja" do ciała przyczynowego; taki sen daje nowe siły. Człowiek mający sny kontaktuje się ze swym astralnym, a nie przyczynowym ciałem; sen jego nie jest w pełni pokrzepiający.
Z miłością obserwowałem Sri Jukteswara w czasie jego cudownego wykładu.
- Boski Guru - rzekłem - ciało twe wygląda tak samo jak wtedy, gdy ostatnio płakałem nad nim w aszramie w Puri.
- O tak, moje ciało jest doskonałą kopią starego, materializuję lub dematerializuję tę postać, kiedy zechcę, o wiele częściej aniżeli to czyniłem za życia na Ziemi. Dzięki szybkiej dematerializacji podróżuje obecnie momentalnie ekspresem świetlnym z planety na planetę, lub właściwiej, z astralnego świata do przyczynowego lub fizycznego. - Mój boski guru uśmiechał się. - Chociaż w tych dniach poruszałeś się tak szybko, nie miałem żadnej trudności w odszukaniu cię w Bombaju!
- O Mistrzu, tak głęboko martwiłem się z powodu twej śmierci!
- Ach, pod jakim względem umarłem? czy nie ma w tym jakiejś sprzeczności? - Oczy Sri Jukteswara mrugały z miłością i rozbawieniem.
- Ty tylko marzysz na Ziemi; na Ziemi widziałeś tylko moje ciało-marzenie - mówił guru dalej. - Potem pogrzebałeś to cia-ło-marzenie. Teraz moje subtelniejsze ciało fizyczne, które oglądasz, a nawet teraz ściskasz zbyt mocno! zmartwychwstało na innej, subtelniejszej planecie wyobrażonej przez Boga. Pewnego dnia to subtelniejsze ciało-marzenie jak i subtelniejsza planeta-marze-nie również umrze; one także nie są wieczne. Każda barika-marze-nie musi wreszcie prysnąć przy bliższym jej dotknięciu. Dostrzegaj, mój synu Yoganando, różnicę pomiędzy marzeniem a Rzeczywistością.
Ta idea wedyjskiego zmartwychwstania zdumiała mnie. (Idea Życia i śmierci jako względności samej myśli. Wedanta uczy, że Bóg jest jedyną rzeczywistością; każda istota czy indywidualne istnienie jest "mayą" czyli ułudą. Ta filozofia monizmu uzyskała najwyższy swój wyraz w Komentarzach Siankary do Upaniszadów). Zawstydziłem się, że współczułem Mistrzowi, kiedy widziałem jego martwe ciało w Puri. Zrozumiałem wreszcie, że mój guru zawsze był w pełni oświecony w Bogu, że zdawał sobie sprawę, iż jego życie i śmierć na Ziemi oraz jego obecne zmartwychwstanie nie są niczym więcej jak tylko względnością Boskich idei w kosmicznym marzeniu.
- Powiedziałem ci już Yoganando prawdę o mym życiu, śmierci i zmartwychwstaniu. Nie dręcz się z powodu mnie; raczej rozpowszechniaj wszędzie historię mego zmartwychwstania i przejścia z utworzonej marzeniem Boga Ziemi na nową planetę, utworzoną marzeniem Boga dla dusz w szacie astralnej! Nowa nadzieja wstąpi do serc nieszczęśników, zalęknionych śmiercią, marzycieli tego świata.
Moje wymagania wobec ciebie były wielkie, nieodpowiednie dla natury większości ludzi. Często łajałem cię bardziej aniżeli powinienem był. Wytrzymałeś mą próbę; twoja miłość jaśniała poprzez chmury wszystkich nagan. - Dodał delikatnie: - Przyszedłem, aby ci także powiedzieć: Nigdy już nie będę surowym sędzią. Nie będę cię nigdy więcej strofował.
Jakże dużo nagan potrzebowałem od swego wielkiego guru! Każda z nich była dla mnie opiekuńczym aniołem stróżem.
- Najdroższy Mistrzu! Łajaj mnie milion razy - strofuj mnie teraz.
- Nie będę cię już nigdy upominał. - Jego boski głos był poważny, choć za powagą ukrywał się uśmiech. - Ty i ja będziemy się razem śmiać dopóki nasze postacie w "mayi" - złudzeniu będą się wydawać odrębne, w końcu pogrążymy się jako jedność w Kosmicznym Umiłowanym; uśmiech nasz będzie Jego uśmiechem, a nasza wspólna pieśń radości będzie wibrować przez całą wieczność, by wreszcie zjednoczyć się z Absolutem.
Sri Jukteswar udzielił mi jeszcze wyjaśnień co do pewnych kwestii, których tu nie mogą ujawniać. W ciągu dwóch godzin, które spędził ze mną w pokoju hotelowym w Bombaju, udzielił mi odpowiedzi na każde pytanie. Pewna ilość przepowiedni, wypowiedzianych przez niego w ów czerwcowy dzień 1936 r., już się spełniła.
- Pożegnam cię teraz, kochany! - Przy tych słowach poczułem, że Mistrz rozpływa się w mych obejmujących go ramionach.
- Dziecko moje - zabrzmiał jego głos poruszając do głębi mą duszę - ilekroć przekroczysz wrota nirbikalpa samadhi i wezwiesz mnie, przybędę do ciebie w ciele z krwi i kości, tak samo jak dzisiaj!
Z tą niebiańską obietnicą Sri Jukteswar zniknął mi z oczu. Głos obłoku powtarzał z muzycznym echem: - Powiedz wszystkim! Każdy, kto przy pomocy nirbikalpa samadhi zrozumie, że Ziemia jest marzeniem Boga, może przejść na subtelniejsza, stworzoną także marzeniem planetę i znaleźć mnie tam zmartwychwstałego w ciele zupełnie podobnym do mego ciała ziemskiego. Yoganando, powiedz to wszystkim!
Zniknął smutek rozstania. Żal i ból z powodu jego śmierci, co tak długo pozbawiał mnie spokoju, rozwiał się teraz zupełnie. Szczęście tryskało jakby niezliczonymi fontannami z otwartej na nowo mej duszy. Kanały jej oczyściły się w ekstazie. Dawniejsze me inkarnacje Ukazały mi się przed okiem wewnętrznym jak obrazy filmowe. Dobra i zła karma przeszłości rozpuściła się w świetle kosmicznym, które dzięki wizycie Mistrza rozlało się dokoła mnie.
W niniejszym rozdziale mej autobiografii podporządkowałem się żądaniu Mistrza i podałem radosną nowinę, choć wprawi ona beztroskie obecne pokolenie w jeszcze jedno zakłopotanie. Człowiekowi dobrze znane jest pełzanie, rozpacz rzadko jest mu obca; ale jest to wyrazem jego zepsucia, a nie częścią prawdziwego losu człowieka. W dniu, w którym on tego zechce, znajdzie się na ścieżce wolności. Zbyt długo człowiek poddawał się zgorzkniałemu pesymizmowi swych doradców wmawiających w niego: "prochem jesteś" pomimo jego niezwyciężonej duszy.
Nie tylko ja jeden miałem szczęście widzieć zmartwychwstałego guru.
Jednym z uczniów Sri Jukteswara była pewna staruszka, nazywana przyjaźnie "Ma" (Matka), której dom sąsiadował z pustelnią w Puri; podczas swych porannych przechadzek Mistrz często zatrzymywał się przy niej na chwilę rozmowy. Wieczorem 16 marca 1936 r. "Ma" przybyła do aszramy i prosiła o widzenie się z guru.
- Jakże, przecież Mistrz umarł przed tygodniem! - Swami Sebananda, zarządzający teraz pustelnią w Puri, spoglądał na nią ze smutkiem.
- To niemożliwe! - Zaprotestowała staruszka z uśmiechem. Wówczas Sebananda opowiedział jej szczegółowo o pogrzebie.
- Proszę pójść za mną - powiedział - zaprowadzę na front ogrodu do jego grobu.
"Ma" potrząsnęła głową. - Dla niego nie ma grobu! Dziś rano o godzinie dziesiątej szedł koło drzwi mego domu na zwykłą swą przechadzkę. Rozmawiałam z nim przez kilka minut na wolnym powietrzu. - Proszę przyjść dziś wieczór do aszramy - rzekł.
A wtedy cudowne błogosławieństwo spłynęło na tę moją starą, siwą głowę! Nieśmiertelny guru chciał, abym zrozumiała, w jakim przemienionym ciele odwiedził mnie dziś rano!
Zdumiony Sebananda uklęknął przed nią.
- "Ma" - rzekł - jakiż ciężar smutku zdjęłaś z mego serca! On zmartwychwstał!
ROZDZIAŁ 44 Z Mahatmą Gandhim w Wardha
- Witam was w Wardha - Mahadew Desai, sekretarz Mahatmy Gandhiego, powitał Miss Bletsch, Mr. Wrighta i mnie serdecznymi słowy i ofiarowaniem wieńców khaddaru (uprzędzionej w domu bawełny). Wczesnym rankiem pewnego sierpniowego dnia mała nasza grupka dopiero co wysiadła z pociągu na stacji Wardha, chętnie porzucając pył i upał pociągu. Przekazawszy nasz bagaż na wózek zaprzężony w byczka, wsiedliśmy do otwartego samochodu razem z panem Desai i jego towarzyszami, Babasahebem Daszmukh i dr Pingale. Po krótkiej przejażdżce po błotnistych wiejskich drogach znaleźliśmy się w "Maganwadi": aszramie hinduskiego świętego polityka.
Pan Desai zaprowadził nas natychmiast do pokoju, w którym siedział Mahatmą Gandhi ze skrzyżowanymi nogami. W jednej ręce trzymał pióro, w drugiej skrawek papieru, a na twarzy jego widniał szeroki serdeczny ujmujący uśmiech.
- Witam! - napisał w języku hindi, bo był to poniedziałek, dzień jego milczenia.
Chociaż było to nasze pierwsze spotkanie, odczuwaliśmy do siebie nawzajem gorącą sympatię. W 1925 r. Mahatmą Gandhi zaszczycił swymi odwiedzinami szkołę w Ranczi i w księdze gości wpisał łaskawie swe słowa uznania.
Drobny, sto funtów ważący, święty promieniował fizycznym, umysłowym i duchowym zdrowiem. Jego łagodne oczy jaśniały inteligencją, szczerością i umiejętnością rozpoznania; ten mąż stanu wypowiadał żarty i okazywał się zwycięzcą w tysiącu prawniczych, społecznych i politycznych walk. Żaden inny przywódca na świecie nie zyskał sobie tak ugruntowanego miejsca w sercach swego narodu, jakie Gandhi zajmuje w sercach milionów niewykształconych Hindusów. Spontanicznym ich hołdem jest słynny jego tytuł - Mahatmą - "Wielka Dusza". (Pełne jego nazwisko rodowe brzmi: Mohandas Karamchand Gandhi. On sam nie nazywa siebie nigdy "Mahatmą"). Dla nich tylko Gandhi ogranicza swój strój do powszechnie karykaturyzowanej opaski biodrowej, symbolu jego jedności z uciskanymi masami, których nie stać na nic więcej.
"Mieszkańcy aszramy są całkowicie do waszej dyspozycji, proszę korzystać z ich usług". Z charakterystyczną uprzejmością Mahatma wręczył mi pospiesznie napisaną notatkę w chwili, gdy pan Desai już prowadził naszą grupkę w stronę domu dla gości.
Przewodnik nasz poprowadził nas przez sad owocowy i ogród kwiatowy do pokrytego dachówką budynku z zakratowanymi oknami. Na frontowym dziedzińcu znajdowała się sadzawka o średnicy dwudziestu pięciu stóp, przeznaczona, jak powiedział pan Desai, do gromadzenia wody do podlewania; w pobliżu stało obracające się cementowe koło do młócenia ryżu. Każdy z małych pokoi gościnnych zawierał tylko najkonieczniejsze minimum: łóżko zrobione ręcznie ze sznura. Wybielona kuchnia szczyciła się kranem w jednym kącie i paleniskiem w drugim. Do uszu naszych dochodziły proste, kadyjskie dźwięki, krzyki wron i wróbli, ryczenie bydła oraz stukanie dłut obrabiających kamienie. Przeglądając dziennik podróży Mr. Wrighta pan Desai otwarł go na nowej stronie i wpisał wykaz ślubów satyagrahy, składanych przez wszystkich uczniów Mahatmy (satyag-raha w dosłownym sanskryckim znaczeniu oznacza "trzymanie się prawdy". Satyagraha jest sławnym ruchem nieużywania przemocy, prowadzonym przez Gandhiego).
"Niewyrządzanie krzywdy, przestrzeganie prawdy; niekradzenie; celibat; nieposiadanie niczego; praca fizyczna; opanowanie łakomstwa; nieustraszoność; jednakowe poszanowanie wszystkich religii; swadeszi (używanie wyrobów chałupniczych); odrzucenie przemocy. - tych jedenastu zasad należy przestrzegać jako ślubów w duchu pokory".
W dwie godziny po przybyciu towarzysze moi i ja zostaliśmy zaproszeni na obiad. Mahatma już siedział pod arkadą ganku aszramy biegnącego od jego pracowni przez dziedziniec. Około dwudziestu pięciu bosych satyagrahów siedziało na ziemi, mając przed sobą mosiężne kubki i talerze. Wspólna chóralna modlitwa, po której podano potrawy w wielkim mosiężnym garnku zawierającym czapati (placki pszenne), skropione ghi talsari (gotowane i pokrajane jarzyny) i cytrynowy dżem.
Mahatma jadł czapati, gotowane buraki, jakieś surowe jarzyny i pomarańcze. Obok jego talerza znajdowała się duża misa pasty z bardzo gorzkich liści nim, znanego środka czyszczącego krew. Mahatma wziął łyżeczką porcję i położył mi ją na talerz. Połknąłem nie żując, przypomniawszy sobie dni dzieciństwa, kiedy to matka zmuszała mnie do połykania nieprzyjemnej dawki. Gandhi natomiast jadł pastę z "nimu" kęs za kęsem, z przyjemnością z jaką zwykle spożywa się owoce.
W tym drobnym zdarzeniu odkryłem u Mahatmy zdolność świadomego oddzielania swego umysłu od zmysłów. Przypomniałem sobie głośną operację wyrostka robaczkowego, dokonaną na nim przed laty. Odmówiwszy przyjęcia środków znieczulających, święty rozmawiał pogodnie ze swymi uczniami przez cały czas operacji, a jego zaraźliwy śmiech świadczył, że nie czuje bólu.
Po południu nadarzyła się sposobność do rozmowy ze znanym uczniem Gandhiego, córką angielskiego admirała, Miss Madeleine Slade, zwaną obecnie Miraben.125 Jej spokojna twarz płonęła zapałem, gdy w nienagannym hindi opowiadała mi o swych codziennych czynnościach.
- Praca nad oświatą wsi opłaca się! Co dzień rano o godzinie piątej grupa nasza udaje się do wieśniaków w sąsiedztwie, aby im pomagać i uczyć ich prostych zasad higieny. Postawiliśmy sobie za cel czyszczenie ich ustępów i ich mułem krytych chat. Wieśniacy są analfabetami; nie można ich wychowywać inaczej jak tylko przykładem! - roześmiała się wesoło.
Spojrzałem z podziwem na tę wysoko urodzoną Angielkę, której prawdziwie chrześcijańska pokora pozwala wykonywać pracę kanalarza, zwykle zlecaną "niedotykalnym".
- Przybyłam do Indii w 1925 r. - powiedziała mi. - W kraju tym czuję, że powróciłam do domu. Obecnie nigdy nie chciałabym wrócić do dawnego swego życia i dawnych zainteresowań.
Rozmawialiśmy chwilę o Ameryce. - Z przyjemnością i zdumieniem - rzekła - obserwuję głębokie zainteresowanie sprawami duchowymi u wielu Amerykanów, którzy odwiedzają Indie. (Miss Slade przypomniała mi inną wybitną zachodnią kobietę, Miss Mar-garet Woodrow Wilson, najstarszą córkę wielkiego prezydenta Ameryki, którą spotkałem w Nowym Jorku. Żywo interesowała się Indiami, później przybyła do Pondiszery, gdzie spędziła ostatnich pięć lat swego życia, kierując się ścieżką dyscypliny u stóp Aurobinda Ghosha).
Ręce Miraben zajęły się niebawem czarką (kołowrotek). Dzięki wysiłkom Mahatmy czarki są teraz na wsi indyjskiej wszędzie w użyciu, Gandhi zachęcając do odrodzenia chałupniczego przemysłu opiera się na słusznych ekonomicznych i kulturalnych racjach; niedoradza on jednak fanatycznego odrzucenia wszelkiego nowoczesnego postępu. Maszyny, pociągi, samochód, telegraf odegrały ważną role w jego własnym potężnym życiu! Pięćdziesiąt lat w więzieniu i na wolności, w zmaganiu się codziennie z praktycznymi drobiazgami i realiami świata polityki tylko spotęgowało jego równowagę, otwartość umysłu, zdrowy rozum i żartobliwe traktowanie osobliwości ludzkiego widowiska.
O godzinie szóstej nasza trójka zjadła kolację w gościnie u Babasa-heba Deszmukha. O siódmej wieczorem godzina modlitwy, znaleźliśmy się z powrotem w aszramie Maganwadi i wdrapaliśmy się na dach, gdzie trzydziestu satyagrahów siedziało w półkolu dokoła Gandhiego. On sam siedział na słomianej macie, a starodawny zegarek kieszonkowy znajdował się przed nim. Blade słońce rzucało ostatnie blaski na palmy i banany; odezwało się brzęczenie nocy i świerszczy. Atmosfera była pełna pogody; porwał mnie zachwyt.
Uroczysty śpiew wykonywał Desai, któremu odpowiadała grupa; potem czytano Gitę. Mahatma zwrócił się do mnie, abym odmówił końcową modlitwę. Potem nastąpiło boskie zjednoczenie myśli i dążeń. Zawsze będę pamiętał medytację na dachu w Wardha pod pierwszymi gwiazdami.
Punktualnie o ósmej Gandhi przerwał swe milczenie. Herkulesowa praca jego życia wymaga dokładnego podziału czasu.
- Witam cię, swamidżi! - Tym razem pozdrowienie Mahatmy obeszło się bez papieru. Schodziliśmy właśnie z dachu do jego pracowni wyposażonej po prostu w kwadratowe maty (bez krzeseł), niski pulpit z książkami, gazety, kilka zwykłych (nie wiecznych) piór; w kącie tykał zegar. Przenikała wszystko aura pokoju i pobożności. Gandhi obdarzył mnie swym czarującym, choć prawie bezzębnym uśmiechem.
- Przed laty - wyjaśniał - zacząłem przestrzegać co tydzień milczenia przez jeden dzień, aby uzyskać czas na załatwienie korespondencji. Obecnie jednak tych dwadzieścia cztery godzin stało się mą zasadniczą potrzebą duchową. Postanowienie okresowego milczenia nie jest męką, lecz błogosławieństwem.
Zgodziłem się z nim z całego serca. (Przed laty też przestrzegałem w Ameryce okresów milczenia ku utrapieniu gości i sekretarzy). Mahatma wypytywał mnie o Amerykę i Europę; roztrząsaliśmy zagadnienie Indii i świata.
- Mahadew - rzekł Gandhi, gdy Desai wszedł do pokoju - proszę przygotować dla Swamidżi salę miejską, aby jutro wieczorem mógł w niej mieć wykład o jodze.
Gdy żegnałem się, życzyłem Mahatmie dobrej nocy, on wręczył mi butelkę z cytrynowym olejkiem.
- Moskity Wardhy, drogi Swamidżi, nic nie wiedzą o ahimsie126
- rzekł śmiejąc się.
Nazajutrz wcześnie rano nasza mała grupka zjadła na śniadanie pszenną kaszę z melasą i mlekiem. O dziesiątej trzydzieści zostaliśmy zaproszeni do portyku aszramy na obiad z Gandhim i satyagrahami. Dzisiejsze menu obejmowało ciemny ryż, nową mieszankę jarzyn i ziarnka kardamonu.
Południe zastało mnie na przechadzce dokoła posiadłości aszramy, na terenie, na którym pasło się kilka krów o niezachwianym spokoju. Ochrona krów należy do pasji Gandhiego.
- Krowa oznacza dla mnie cały świat istot niższych od człowieka i rozciągnięcie współczucia człowieka poza jego własny gatunek
- objaśniał Mahatma. - Dzięki krowie człowiek może zrozumieć tożsamość swą we wszystkim, co żyje. Dlaczego starożytni riszi wybrali do apoteozy krowę, jest dla mnie oczywiste. Krowa w Indii jest najlepszym symbolem: ona była zawsze dawcą obfitości. Nie tylko dawała mleko, ale także umożliwiała rolnictwo. Krowa jest poematem współczucia; w szlachetnym tym zwierzęciu czyta się współczucie. Jest ona drugą matką dla milionów ludzi. Opieka nad krowami oznacza opiekę nad wszystkimi stworzeniami Boga. Wołanie niższego rodzaju stworzenia jest tym bardziej przekonywujące, że jest pozbawione słów...
Ortodoksyjny Hindus wykonuje trzy rytuały dziennie. Jednym z nich jest Bhuta Jadżna, ofiarowywanie pożywienia królestwu zwierzęcemu. Ceremonia ta symbolizuje zrozumienie przez człowieka jego zobowiązań wobec niższych istot, utożsamianych instynktownie z ciałem, pozbawionych jednak cech wyzwalającego rozumu, który właściwy jest ludzkości. Bhuta Jadżna wobec tego wzmaga u człowieka gotowość pomagania słabszemu, podobnie jak on sam w nielicznych wypadkach doznaje wsparcia i opieki ze strony wyższych, niewidzialnych istot. Człowiek ma również obowiązek odnawiania darów przyrody, tak rozrzutnej na ziemi, morzu i niebie. Ewolucyjna bariera, jaką jest niemożność porozumiewania się w przyrodzie zwierząt, człowieka i astralnych aniołów, może być w ten sposób przełamana dzięki przejawieniu miłości w milczeniu.
Pozostałe dwie jadżny poświęcone są Pitri i Nri . Pitri Jadżna jest to składanie ofiar przodkom jako symbol uznania przez człowieka jego długu wobec przeszłości, gdyż esencja jej mądrości oświeca współczesną ludzkość. Nri Jadżna jest ofiarowaniem pożywienia ludziom obcym lub ubogim jako symbol aktualnej odpowiedzialności człowieka, jego obowiązków wobec współczesnych.
Zaraz po południu wykonałem po sąsiedzku Nri Jadżnę, składając wizytę w aszramie Gandhiego dla małych dziewcząt. Mr. Wright towarzyszył mi w dziesięciominutowej przejażdżce. Delikatne, młode, podobne do kwiatów twarzyczki, unoszące się ponad powłóczystymi sari! Pod koniec krótkiego przemówienia w języku hindi, które miałem wygłosić na wolnym powietrzu, spadła z nieba nagła ulewa. Ubawieni tym, wskoczyliśmy z Mr. Wrightem do auta i jadąc z powrotem do Maganwadi przecinaliśmy srebrne lustro wody. Tak wielka była tropikalna intensywność ulewy!
Gdy wszedłem ponownie do domu przeznaczonego dla gości, uderzyła mnie na nowo ogromna prostota i wszędzie widoczne objawy samoofiary. Złożony przez Gandhiego ślub nieposiadania niczego objawił się wcześnie w jego małżeńskim życiu. Wyrzekłszy się szerokiej prawniczej praktyki, która przynosiła mu dochód roczny przekraczający 20.000 dolarów, Mahatma rozdał biednym cały swój majątek.
Sri Jukteswar zwykł był łagodnie żartować z często niewłaściwego pojmowania wyrzeczenia.
"Żebrak nie może wyrzekać się bogactwa", powiedziałby Mistrz. "Jeśli człowiek narzeka: mój interes zbankrutował, moja żona opuściła mnie, wyrzeknę się wszystkiego i wstąpię do klasztoru, to czego on się na świecie wyrzeka? To nie on wyrzekł się bogactwa i miłości, to jego się wyrzeczone!"
Natomiast święci podobni do Gandhiego nie tylko czynią materialne ofiary, lecz również dokonują o wiele trudniejszego wyrzeczenia się egoistycznych motywów i prywatnego celu oraz włączają swą najgłębszą istotę w strumień rozwoju całej ludzkości.
Wspaniała żona Gandhiego, Kasturbai, nie sprzeciwiała się, gdy nie zachował on części majątku na jej i dzieci użytek. Zaślubieni we wczesnej młodości Gandhi i jego żona złożyli ślub czystości po narodzeniu się kilku synów. Cicha bohaterka w pełnym napięć dramacie, jakim było wspólne ich życie, Kasturbai szła ze swym mężem do więzienia, dzieliła jego trzytygodniowe posty i żywo uczestniczyła w jego nie mających końca obowiązkach. Złożyła ona Gandhiemu następujący hołd:
"Dziękuję ci za przywilej towarzyszenia i pomagania ci przez całe życie. Dziękuję ci za najdoskonalsze małżeństwo na świecie, oparte na brahmaczarji (samoopanowaniu), a nie na seksie. Dziękuję ci za to, że nie byłeś jednym z tych mężów, którzy tracą swój czas na karty, wyścigi, kobiety, wino i śpiew, znudziwszy się swą żoną i dziećmi, podobnie jak mały chłopiec szybko się znudzi swymi dziecinnymi zabawkami. Jakże ci jestem wdzięczna, że nie byłeś jednym z tych mężów, którzy poświęcają swój czas na wzbogacenie się kosztem wyzysku pracy innych ludzi.
Jakże jestem ci wdzięczną za to, że postawiłeś Boga i kraj ponad wszystko, że miałeś odwagę swych przekonań oraz całkowitą i ślepą wiarę w Boga. Jestem ci wdzięczna za twą wyrozumiałość dla mnie i wady mej młodości, kiedy sarkałam i buntowałam się przeciw zmianie, jaką wprowadziłeś w nasze życie - od tak dużo do tak mało!
Jako młode dziewczę żyłam w domu twych rodziców; matka twoja była wielką i dobrą kobietą; ćwiczyła mnie i nauczała, jak być dzielną odważną żoną i jak zachować miłość i szacunek jej syna, mego przyszłego męża. Gdy po latach stałeś się najukochańszym kierownikiem Indii, nie miałam żadnej z tych obaw, jakie mogą oblegać żonę, która może być odsunięta na bok, gdy jej mąż wszedł na szczyt drabiny powodzenia, jak się to dzieje w innych krajach. Wiedziałam, że śmierć nas znajdzie jeszcze jako męża i żonę".
Przez całe lata Kasturbai spełniała obowiązki skarbnika publicznych funduszy, które ubóstwiany Mahatma potrafił zbierać milionami. W hinduskich domach krąży wiele zabawnych opowiadań o tym, jak denerwują się mężowie, gdy ich żony idąc na zebranie z Gandhim wkładają na siebie jakieś klejnoty; magiczny język Mahatmy, stającego w obronie uciskanych, zaczarowuje złote bransoletki i diamentowe naszyjniki tak - iż prosto z ramion i szyi bogatych kobiet wędrują do zbiorowego kosza!
Pewnego dnia skarbnik publiczny, Kasturbai, nie potrafił się wyliczyć z czterech rupii. Gandhi słusznie opublikował wynik rewizji ksiąg, w którym nieubłaganie wytknął swej żonie niedobór czterech rupii.
Historię tę często opowiadałem swym amerykańskim uczniom. Na pewnym wykładzie jedna z kobiet na sali wybuchnęła oburzeniem:
- Mahatma czy nie Mahatma - krzyknęła - ale gdyby to był mój mąż, podbiłabym mu oczy za taką niepotrzebną publiczną obrazę!
Po kilku wesołych żartach na temat amerykańskich i hinduskich żon przystąpiłem do szerszego wyjaśnienia.
- Pani Gandhi uważa Mahatmę nie za swego męża, lecz za swego guru, który ma prawo ganić ją za błędy - powiedziałem.
W jakiś czas po publicznym zganieniu Kasturbai Gandhi został skazany na więzienie z powodów politycznych. Gdy spokojnie żegnał się z żoną, ona upadła do jego stóp. - Mistrzu - powiedział pokornie - jeśli cię kiedy obraziłam, proszę cię, przebacz mi! 127 W owo popołudnie w Wardha, o godzinie trzeciej udałem się zgodnie z uprzednią umową do pracowni świętego, który z własnej żony potrafił uczynić niezłomnego ucznia - rzadki cud; Gandhi spojrzał na mnie ze swym niezapomnianym uśmiechem.
- Mahatmadżi - rzekłem, gdy tylko usiadłem obok niego na macie bez poduszki - proszę mi podać swe określenie ahimsy.
- Unikanie wyrządzania krzywdy jakiemukolwiek stworzeniu w myśli lub czynie.
- Piękny ideał! Świat jednak zawsze będzie pytał: Czyż można nie zabić kobry, aby obronić dziecko lub siebie samego?
- Nie mógłbym zabić kobry bez złamania dwóch mych ślubów: nieustraszoności i niezabijania. Starałbym się raczej wewnętrznie uspokoić węża wibracjami miłości. Nie mogę obniżać swych ideałów, aby dostosować się do okoliczności. - Ze swą zdumiewającą szczerością Gandhi dodał: - Muszę wyznać, że nie mógłbym prowadzić tej rozmowy, gdybym znalazł się naprzeciw kobry!
Zwróciłem uwagę na kilka nowych książek zachodnich o diecie, które leżały na pulpicie.
- Tak, dieta jest rzeczą ważną w ruchu satyagrahy - jak zresztą wszędzie - powiedział z uśmiechem. - Ponieważ bronię całkowitej wstrzemięźliwości u satyagrahów, przeto zawsze staram się znaleźć najdogodniejszą dietę dla stanu celibatu. Człowiek musi zwyciężyć swe podniebienie, zanim będzie mógł zapanować nad instynktem rozmnażania się. Głodzenie się na pół lub niezrównoważona dieta nie jest żadnym rozwiązaniem sprawy. Aby pokonać głód, satyagraha musi stale przestrzegać racjonalnej diety jarskiej z wszystkimi koniecznymi witaminami, solami mineralnymi i kaloriami. Dzięki wewnętrznej mądrości w stosunku do jedzenia, seksualny fluid satyagrahy z łatwością przeobrazi się w energię życiową całego ciała.
Porównywałem z Mahatmą swe wiadomości o substytutach mięsa. - Avocado jest znakomite - rzekłem. - W pobliżu mego ośrodka w Kalifornii rośnie wiele gajów avocado.
Twarz Gandhiego zapłonęła z zaciekawieniem. - Zastanawiam się, czy avocado mogłoby rosnąć w Wardha? Wszyscy ucieszyliby się z nowego pożywienia.
- Postaram się niezawodnie przysłać pewną ilość sadzonek avocado z Los Angeles do Wardha. - Dodałem - Jaja są pożywieniem zawierającym dużo proteiny, czy są zakazane dla satyagrahów.
- Nie zapłodnione jaja - nie. - Mahatmą uśmiechnął się, coś sobie przypominając. - Przez lata nie mogłem propagować ich jedzenia, nawet obecnie ja sam ich nie jadam. Jedna z mych synowych była umierająca z niedożywienia; jej lekarz domagał się dla niej jaj. Nie mogłem się na to zgodzić i radziłem mu, aby jej dał jakąś równorzędną namiastkę.
- Gandidżi - rzekł wówczas lekarz - nie zapłodnione jaja nie zawierają wcale zarodków życia; jedzenie ich nie powoduje więc zabijania życia.
- Wobec tego chętnie zezwoliłem synowej jeść jajka i wkrótce odzyskała ona zdrowie.
Poprzedniego wieczoru Gandhi wyraził życzenie zapoznania się z krija-jogą Lahiri Mahasayi. Byłem poruszony otwartością umysłu Mahatmy i jego duchem poszukiwań. W swym poszukiwaniu Boga jest on podobny do dziecka i przejawia tak czystą gotowość przyjęcia prawdy - za jaką Jezus chwalił dzieci... "takich jest Królestwo Niebieskie".
Nadeszła godzina mego zapowiedzianego wykładu; kilku satyagrahów weszło do pokoju: Desai, Dr Pingale i kilku innych, którzy pragnęli poznać technikę kriya-jogi.
Najpierw nauczyłem tę małą grupę ćwiczeń jagoda. Należy sobie wyobrazić, że ciało jest podzielone na dwadzieścia części; wola kieruje energię do każdej z tych części po kolei. Niebawem każdy wibrował przede mną jak ludzki motor. Można było oglądać zjawisko falowania na dwudziestu częściach ciała Gandhiego, które przez cały czas były dostępne obserwacji! Chociaż jest on bardzo chudy, to jednak nie w sposób nieprzyjemny, skóra jego ciała jest gładka, nie pomarszczona. Gandhi poddawał się licznym krótkim i długim postom. Cieszył się on wyjątkowo dobrym zdrowiem. Jego książki: Diet and Diet Reform (Dieta i jej reforma), Naturę Cure (Leczenie naturalne) i Key to Health (Klucz do zdrowia) wydano w Indiach.
Potem zapoznałem całą grupę z wyzwalającą techniką kriya-jogi.
Mahatmą studiował z szacunkiem wszystkie religie świata. Pisma święte Dżainów, Nowy Testament i pisma społeczne Tołstoja (Thore-au, Ruskin i Manzini to trzej inni zachodni pisarze, których poglądy społeczne Gandhi studiował starannie) - to główne źródła Gandhiego o niewyrządzaniu krzywdy i nieposługiwaniu się przemocą. Sformułował on swoje credo w następujący sposób:
"Wierzę, że Biblia, Koran i Zend-Avesta (Pismo święte dane Persji około 1000 r. przed Chr. przez Zoroastra) są natchnione przez Boga, podobnie jak Wedy. Wierzę w misję Guru, lecz w tym wieku miliony ludzi musi żyć bez Guru, ponieważ bardzo rzadko można spotkać połączenie doskonałej czystości i doskonałej nauki. Nie trzeba jednak rozpaczać z powodu niemożliwości poznania prawdy swej religii, gdyż podstawowe zasady hinduizmu jak i każdej wielkiej religii są niezmienne i łatwe do zrozumienia.
Jak każdy Hindus wierzę w Boga i Jego Jedność, w odradzanie się i zbawienie... Nie mogę lepiej opisać swego uczucia dla hinduizmu, jak porównując uczucia do swej żony. Rozczula mnie ona jak żadna inna kobieta na świecie. Nie dlatego, że nie ma wad; śmiem powiedzieć, że ma ich więcej, niż ja widzę. Istnieje jednak poczucie nierozerwalnego związku. Podobne uczucia mam dla hinduzmu z wszystkimi jego wadami i ograniczeniami. Nic nie sprawia mi większej przyjemności jak muzyka Tulsidasa do Gity lub Ramajany. Gdy wydawało mi się, że oddaję swe ostatnie tchnienie, Gita była moim pocieszeniem.
Hinduzim nie jest separatystyczną religią. Jest w nim miejsce na oddawanie czci wszystkim prorokom świata. (Hinduizm wyróżnia się spośród wszystkich religii tym, że nie wywodzi się od jednego wielkiego założyciela, lecz od bezosobowych wedyjskich pism świętych, dzięki temu daje on możność włączenia w jego krąg z pełną czcią proroków wszystkich czasów i wszystkich krajów. Wedyjskie pisma święte regulują nie tylko pobożne praktyki, ale także obyczaje społeczne, usiłując zharmonizować z boskim prawem wszystkie poczynania człowieka). Hinduizm nie jest misjonarską religią w pospolitym tego słowa znaczeniu. Bez wątpienia wchłonął on do swej owczarni wiele plemion, jednakże wchłonięcie to miało ewolucyjny, niedostrzegalny charakter. Hinduizm każdego człowieka uczy czcić Boga zgodnie z jego własną wiarą lub dharmą128 i wobec tego żyje on w pokoju ze wszystkimi religiami".
O Chrystusie Gandhi napisał: "Jestem pewny, że gdyby obecnie żył wśród ludzi, błogosławiłby on życie wielu ludzi, którzy może nawet nigdy nie słyszeli Jego imienia... Tak jest napisane: ,Nie każdy, który mi mówi: Panie, Panie... ale którzy pełnią wolę Ojca mego' (Mateusz 7:21). W lekcji własnego życia Jezus dał ludzkości wspaniały cel i jedyne zadanie, do którego wszyscy powinniśmy dążyć. Wierzę, iż należy on nie tylko do chrześcijaństwa, lecz do całego świata, do wszystkich krajów i narodów".
W ostatni wieczór mojego pobytu w Wardha przemawiałem na zebraniu, które w sali miejskiej urządził Desai. Około 400 osób, które przyszły posłuchać wykładu o jodze, wypełniło salę tłoczno aż po parapety okien. Z początku mówiłem w języku hindi, a potem po angielsku. Nasza mała grupa powróciła potem do aszramy, aby na dobranoc spojrzeć na Gandhiego pogrążonego w spokoju i korespondencji.
Noc jeszcze nie minęła, gdy o godzinie piątej rano wstałem. Życie wiejskie już się budziło; najpierw zjawił się u bramy aszramy wózek zaprzężony w byczka, a potem wieśniak z ogromnym chwiejącym się na jego głowie brzemieniem. Po śniadaniu nasza trójka odszukała Gandhiego, aby mu złożyć pożegnalne pronamy. Święty wstaje o godzinie czwartej na swą poranną modlitwę.
- Mahatmadżi - żegnaj! - Ukląkłem, aby dotknąć jego stóp. - India jest bezpieczna pod twoją opieką!
Minęły lata od czasu tej idylli w Wardha; ziemia, oceany i niebiosa pokryły się mrokami wojny światowej. Wśród wielkich przywódców tylko Gandhi proponował jako praktyczną alternatywę nie odwoływanie się do przemocy przeciw zbrojnej sile, aby wyrównać krzywdy i usunąć niesprawiedliwość. Mahatma zastosował środki wyrzekające się gwałtu, których skuteczność raz po raz sprawdzał. Doktrynę swą ujmuje w tych słowach:
"Przekonałem się, że życie trwa wśród zniszczeń. Dlatego musi istnieć jakieś wyższe prawo niż to, które jest degradacją. Na zdrowy rozum tylko pod rządami takiego prawa możliwe jest dobrze uporządkowane społeczeństwo, a życie warte życia.
Jeśli takie jest prawo egzystencji, musimy je wprowadzać w codzienne życie człowieka. Gdziekolwiek istnieje wojna, gdziekolwiek spotykamy się z przeciwnikiem, trzeba zwyciężać miłością. Przekonałem się, że niezawodne prawo miłości dawało w mym własnym życiu skuteczną odpowiedź, czego nie czyniło nigdy prawo niszczenia.
W Indii mieliśmy naoczny dowód działania tego prawa na największą możliwą skalę. Nie twierdzę, że zasada niewyrządzania krzywdy przeniknęła 300 milionów ludzi w Indii, lecz utrzymuję, że przeniknęła ona głębiej niż jakakolwiek inna doktryna w niewiarygodnie krótkim czasie.
Potrzebne jest dosyć wytrwałe ćwiczenie, aby przyswoić sobie umysłową postawę niewyrządzania krzywdy. Potrzebne jest do tego zdyscyplinowane życie na wzór żołnierza. Doskonałą postawę osiąga się tylko wtedy, gdy umysł, ciało i mowa są należycie skoordynowane. Każdy problem rozwiąże się sam przez się, jeśli postanowimy uczynić prawo życia prawem prawdy i niewyrządzania krzywdy".
Ponury bieg politycznych wydarzeń świata nieubłaganie dowodzi prawdy, że bez duchowej wizji naród ginie. Nauka, ale nie religia, obudziła w ludzkości mroczne poczucie niepewności, a nawet nie-rzeczywistości materialnych rzeczy. Zaprawdę, dokąd człowiek ma się teraz udać, jeśli nie do swego Źródła i Początku, do Ducha w sobie.
Sięgnąwszy do historii świata można słusznie stwierdzić, że problemów człowieka nigdy nie dało się rozwiązać brutalnym użyciem siły. Pierwsza wojna światowa zrodziła przejmującą dreszczem kulę śnieżną strasznej karmy, która stoczyła się na świat w postaci lawiny drugiej wojny światowej. Tylko ciepło braterstwa narodów może stopić tę ogromną kulę śnieżną krwawej karmy, która w przeciwnym razie przyniesie ludzkości trzecią wojnę światową. Bezbożna trójca dwudziestego wieku! Posługiwanie się logiką dżungli zamiast rozumem ludzkim w załatwianiu sporów zamieni Ziemię z powrotem w dżunglę. Jeśli nie będziemy braćmi w życiu, będziemy braćmi w gwałtownej śmierci. Jeśli Bóg pozwolił człowiekowi odkryć wyzwolenie energii atomowej, to na pewno nie dla takiej niegodziwości!
Wojna i zbrodnia nigdy się nie opłacają. Biliony dolarów, które poszły z dymem wybuchających nicości, wystarczyłyby, aby stworzyć nowy świat niemal wolny od chorób i całkowicie wolny od ubóstwa. Zamiast ziemi strachu, chaosu, głodu, zarazy, prawdziwego "danse macabre" powstałby szeroki świat pokoju, dobrobytu i coraz większej wiedzy.
Głos Gandhiego wzywający do niewyrządzania krzywdy apeluje do najszlachetniejszego głosu sumienia ludzkiego. Niechaj narody nie sprzymierzają się dłużej ze śmiercią, lecz z życiem! Nie ze zniszczeniem, lecz z budowaniem, nie z nienawiścią, lecz z twórczym cudem miłości!
"Należy przebaczać każdą krzywdę", mówi Mahabharata. Powiedziano, że kontynuowanie jest świętością. Dzięki przebaczaniu utrzymuje się świat w całości. Przebaczenie jest siłą silnego; przebaczenie jest ofiarą; przebaczenie jest spokojem umysłu. Przebaczenie i łagodność to właściwości człowieka, który nad sobą panuje. Przedstawiają one wieczystą cnotę.
Niewyrządzanie krzywdy jest naturalną latoroślą prawa przebaczania i miłości. "Jeśli w sprawiedliwej walce staje się konieczną utrata życia, głosi Gandhi, trzeba być jak Jezus przygotowanym, aby wylać własną, a nie cudzą krew. Wówczas mniej będzie rozlewu krwi na świecie".
Przyjdzie czas, kiedy epicy opisywać będą indyjskich satyagrahów, którzy nienawiści przeciwstawili się miłością, gwałtowi wstrzymaniem się od gwałtu, którzy pozwalali raczej siebie bezlitośnie zabijać, niż nosić broń. Rezultatem tego było to, że w pewnych (historycznych) wypadkach przeciwnicy rzucali swą broń i uciekali - zawstydzeni, wstrząśnięci do głębi widokiem ludzi, którzy wyżej cenili cudze życie niż własne.
"W razie potrzeby będę raczej czekał przez wieki", mówił Gandhi, "aniżeli miałbym szukać wolności swego kraju w przelewaniu krwi". Biblia przestrzega nas: "Wszyscy, którzy miecz biorą, od miecza poginą" (Mateusz 26:52).
"Nazywam się nacjonalistą, pisał Mahatma, lecz mój nacjonalizm jest szeroki jak wszechświat. Zasięgiem swym obejmuje on wszystkie narody ziemi (Niechaj człowiek nie szczyci się, że kocha swój kraj, niechaj raczej szczyci się, że kocha swój rodzaj - przysł. perskie). - Nacjonalizm mój obejmuje dobrobyt całego świata. Wcale nie chcę, aby moja India powstała na gruzach innych narodów. Nie chcę, aby India wyzyskiwała choćby jedną istotę ludzką. Chcę, aby India była silna i aby mogła inne narody »zarazić« swą siłą. Nie jest dziś takim ani jeden naród w Europie, który by się nie przeciwstawiał innym narodom."
Prezydent Wilson sformułował czternaście słynnych punktów i powiedział: "Jeśliby jednak mimo wszystko te nasze wysiłki zawarcia pokoju zawiodły, to mamy broń, do której możemy się odwołać. Szukajmy więc teraz czegoś nowego; spróbujmy siły miłości i Boga, który jest prawdą. Gdy tę mieć będziemy, nie będziemy potrzebowali żadnej innej".
Ćwicząc tysiące prawdziwych satyagrahów, którzy z kolei szerzą posłannictwo Gandhiego, cierpliwie wychowując hinduskie masy, aby zrozumiały duchowe i ewentualne materialne korzyści z niewyrządzania krzywdy - mianowicie niewspółdziałania z niesprawiedliwością i gotowość raczej znoszenia zniewag, więzienia, a nawet śmierci, nieuciekania się do broni, i zyskując dzięki niezliczonym przykładom męczeństwa satyagrahy sympatię świata, Gandhi zobrazował w sposób dramatyczny praktyczną stronę zasady niewyrządzania krzywdy, jej poważną siłę rozwiązywania sporów bez wojny.
Gandhi uzyskał z pomocą środków nie odwołujących się do agresji większą ilość politycznych koncesji dla swego kraju aniżeli jakikolwiek przywódca innego kraju - bez użycia broni. Metoda usuwania z korzeniem wszystkich niesprawiedliwości i grzechów bez wyrządzania krzywdy została zastosowana w sposób zdumiewający nie tylko na arenie polityki, ale także w delikatnej i złożonej dziedzinie hinduskiej reformy społecznej. Gandhi i jego zwolennicy usunęli wiele zastarzałych sporów pomiędzy hindusami a mahometanami, setki tysięcy muzułmanów uważa Mahatmę za swego przywódcę. Niedotykalni znaleźli w nim swego nieustraszonego i tryumfującego bojownika. "Jeśli wypadnie mi narodzić się ponownie", napisał Gandhi, "pragnę narodzić się pariasem wśród pariasów, ponieważ dzięki temu będę mógł skuteczniej im służyć".
Mahatma jest naprawdę "Wielką Duszą", lecz rozpoznały to najpierw miliony niewykształconych ludzi, którzy obdarzyli go tym tytułem. Szlachetny ten prorok spotyka się ze czcią we własnym kraju. Skromny wieśniak potrafił sprostać wysokim wymaganiom Gand-hiego. Mahatma z całego serca wierzy we wrodzoną szlachetność człowieka. Nieuniknione zawody nie rozczarowały go. "Nawet jeśli przeciwnik dwadzieścia razy oszuka", pisze Gandhi, "satyagraha jest gotów zaufać mu po raz dwudziesty pierwszy, gdyż bezwzględne zaufanie do natury człowieka stanowi zasadniczą treść jego wiary".
- Mahatmadżi, jesteś wyjątkowym człowiekiem. Nie możesz oczekiwać, że świat będzie postępował tak jak ty - zauważył raz pewien krytyk. - Dziwne to, że potrafimy się łudzić, wyobrażając sobie, że można doskonalić ciało bez pomocy ukrytych w nim sil duchowych - odpowiedział Gandhi. - Staram się wykazać, że jeśli rozporządzam którąś z tych sił, to jestem równie słabym śmiertelnikiem jak każdy z nas i że nigdy nie wyróżniałem się niczym niezwykłym ani teraz się nie wyróżniam. Wyznaję jednak, że posiadam dość pokory, aby przyznać się do błędu i cofnąć się. Wyznaję, że mam niewzruszoną wiarę w Boga i Jego dobroć oraz żywię niespożytą namiętność w stosunku do prawdy i miłości. Czyż jednak nie kryją się one w każdym człowieku? - Potem dodał on: - Jeśli możemy czynić odkrycia w świecie zjawisk materialnych, to czy musimy ogłaszać bankructwo w dziedzinie ducha? Czyż nie można rozłożyć tak wyjątków, aby uczynić z nich regułę? Czy człowiek musi być najpierw zwierzęciem, a dopiero potem człowiekiem, jeśli w ogóle jest nim potem?129
Amerykanie mogą sobie z dumą przypomnieć pomyślny eksperyment niewyrządzania krzywdy przeprowadzony przez Williama Penna, gdy w siedemnastym wieku zakładał kolonię w Pensylwanii. Nie miał on "żadnych fortów, żołnierzy, policji ani broni". Wśród dzikich pogranicznych wojen i rzezi, jakie rozgrywały się pomiędzy nowymi osadnikami a czerwonoskórymi Indianami, tylko kwakrzy w Pensylwanii nie byli niepokojeni. "Innych mordowano, innych wyrzynano w pień, lecz oni byli bezpieczni. Ani jedna kobieta kwakierska nie została zaczepiona, ani jedno dziecko kwakrów zabite, ani jeden kwakier nie był torturowany". Gdy w końcu kwakrzy zmuszeni zostali oddać rządy kraju, "wybuchła wojna i niektórzy Pensylwańczycy zostali zabici. Lecz tylko trzech kwakrów zostało zabitych, trzech, którzy tak dalece sprzeciwili się swej wierze, że dla obrony podjęli oręż".
"Odwołanie się do siły w pierwszej wojnie światowej nie przyniosło spokoju", wskazywał Franklin D. Roosevelt. "Zwycięstwo i klęska są jednakowo jałowe. Świat musi się nauczyć tej lekcji".
"Im więcej broni zadającej gwałt, tym więcej nieszczęścia dla ludzkości", nauczał Lao-Tse. "Tryumf gwałtu kończy się świętem żałoby".
- Walczę o rzecz tak wielką jak pokój świata - oświadczył Gandhi. - Jeśli hinduski ruch satyagrahów, wolny od cudzej krzywdy, doprowadzi do osiągnięcia celu, to nada to nowy sens patriotyzmowi i, jeśli mogę to rzec z całą pokorą, samemu życiu.
Zanim Zachód odrzuci program Gandhiego jako plan niepraktycznego marzyciela, niechaj wpierw zastanowi się nad określeniem satyagrahy podanym przez Mistrza z Galilei:
"Słyszeliście, iż powiedziano: oko za oko, ząb za ząb. A ja wam powiadam, żebyście się nie sprzeciwiali złu (złemu); ale jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek twój, nadstaw mu i drugiego" (Mateusz 5:38-39).
Epoka Gandhiego przypadła z piękną precyzją kosmicznego zegara na stulecie zniszczone już i spustoszone przez dwie wojny światowe. Na granitowej ścianie jego życia pojawia się boski napis: przestroga przeciw dalszemu rozlewowi bratniej krwi.
Mahatmie Gandhiemu - In Memoriam
"Był on prawdziwym w tego słowa znaczeniu Ojcem Narodu, a człowiek szalony go zabił. Miliony są pogrążone w żałobie, ponieważ światło odeszło... Światło, które świeciło nad tym krajem, nie było zwyczajnym światłem. Przez tysiąc lat światło to będzie widoczne w tym kraju i świat będzie je widział". Tak mówił pierwszy minister Indii wkrótce po zabiciu Mahatmy Gandhiego 30 stycznia 1948 r. w New Delhi.
Pięć miesięcy wcześniej India pokojowo zdobyła swą niepodległość. Dzieło 78-letniego Gandhiego dokonało się; rozumiał on, że godzina jego jest bliska. "Abha, przynieś mi wszystkie ważne papiery", powiedział do swej wnuczki rano w dniu tragedii. "Muszę dziś odpowiedzieć. Jutra może nie być". W licznych ustępach swych pism Gandhi zamieścił wzmianki o ostatecznym swym losie.
Gdy umierający Mahatma skłaniał się powoli na ziemię, z trzema kulami w swym słabym i steranym ciele, podniósł dłonie w tradycyjnym hinduskim geście pozdrowienia (pronam), w milczeniu wyrażając swe przebaczenie. Gandhi, który był na każdym kroku swego życia prostym artystą. Dzięki wszystkim ofiarom jego bezinteresownego życia stał się możliwy ten ostatni gest miłości.
"Przyszłe pokolenia", napisał Albert Einstein w hołdzie Mahat-mie, "być może nie będę wierzyć, że człowiek taki jak On - człowiek z krwi i kości - chodził po ziemi". Depesza z Watykanu głosiła: "Morderstwo wywołało tu głęboki smutek. Obchodzimy żałobę po Gandhim jako apostole chrześcijańskich cnót".
Żywoty wszystkich wielkich ludzi, którzy zjawili się na Ziemi w celu spełnienia jakiejś szczególnej misji, pełne są symbolicznego znaczenia. Dramatyczna śmierć Gandhiego, którą poniósł dla sprawy jedności Indii, oświetliła jaskrawym światłem jego posłannictwo w świecie szarpanym brakiem jedności na wszystkich kontynentach. Posłannictwo to wypowiedział On w proroczych słowach:
"Niewyrządzanie krzywdy przyszło pomiędzy ludzi i będzie żyć. Jest ono zwiastunem pokoju."
ROZDZIAŁ 45 Bengalska "Radością Przepojona Matka"
- Panie, proszę nie opuszczać Indii nie zobaczywszy przedtem Nirmala Dewi. Jej duchowa moc jest ogromnie intensywna; jest ona znana szeroko i daleko jako Ananda Moyi Ma (Radością przepełniona matka). - Moja siostrzenica, Amijo Bose, spoglądała na mnie poważnie.
- Naturalnie! Bardzo pragnę zobaczyć tę świętą kobietę - rzekłem. - Czytałem, że głęboko urzeczywistniła w sobie Boga. Mały artykuł o niej ukazał się przed laty w "East-West".
- Sama zetknęłam się z nią - mówiła dalej Amijo - gdy niedawno odwiedziła moje miasteczko Dżemszedpur. Na prośbę pewnego ucznia Ananda Moyi Ma weszła do domu umierającego człowieka. Stanęła przy jego łóżku; gdy ręką dotknęła jego czoła, rzężenie przedśmiertne ustało, choroba znikła natychmiast; z radosnym zdumieniem człowiek ów stwierdził, że jest zdrów.
W kilka dni później usłyszałem, że Pełna Szczęścia Matka zatrzymała się w domu pewnego ucznia w Bhowanipur, dzielnicy Kalkuty. Gdy ford nasz zbliżał się do owego domu w Bhowanipur, ujrzeliśmy obaj z mym towarzyszem niezwykłą scenę na ulicy.
Ananda Moyi Ma stała w otwartym samochodzie błogosławiąc tłum około setki uczniów. Najwidoczniej był to moment jej odjazdu. Mr Wright zatrzymał forda w pewnej odległości i towarzyszył mi pieszo w stronę tego spokojnego zebrania. Święta spojrzała w naszą stronę, wysiadła z auta i podeszła ku nam.
- Ojcze, przybyłeś! - Ż tymi gorącymi słowy objęła mnie za szyję i oparła głowę na mym ramieniu. Mr Wright, któremu dopiero co powiedziałem, że nie znam świętej, ucieszył się ogromnie tą niezwykłą formą powitania. Oczy setki uczniów wpatrywały się z pewnym zdumieniem w ten nastrojowy obraz.
Natychmiast spostrzegłem, że święta znajduje się w stanie samadhi. Nie dostrzegając swej zewnętrznej kobiecej postaci, wiedziała, że jest niezmiennym duchem; z tego poziomu radośnie witała drugą duszę oddaną Bogu. Poprowadziła mnie za rękę do swego samochodu.
- Ananda Moyi Ma, opóźniam twoją podróż! - protestowałem.
- Ojcze, po wiekach spotykam cię po raz pierwszy w tym życiu!
- odrzekła. - Proszę nie opuszczać mnie jeszcze.
Usiedliśmy razem na tylnym siedzeniu wozu. Pełna szczęścia Matka weszła niebawem w niewzruszony stan ekstazy. Piękne jej oczy spojrzały w niebo i zastygły w wewnętrznej wizji szczęścia. Uczniowie śpiewali: "Zwycięstwo dla Boskiej Matki"!
Poznałem w Indiach wielu ludzi, którzy urzeczywistnili Boga w sobie, lecz nigdy przedtem nie spotkałem tak zachwycającej świętej. Szlachetna jej twarz płonęła niewypowiedzianą radością, która nadała jej imię: "Radością Przepojona Matka". Długie, czarne warkocze leżały swobodnie poza jej odkrytą głową. Czerwona kropka z sandałowej pasty na jej czole symbolizowała duchowe oko, zawsze u niej otwarte. Drobna twarz, drobne ręce, drobne stopy - prawdziwy kontrast jej duchowej wielkości!
Podczas gdy Ananda Moyi Ma pozostawała w medytacji, zadałem kilka pytań znajdującej się obok uczennicy.
- Radością Przepełniona Matka podróżuje szeroko i daleko po Indii, w wielu stronach ma setki uczniów - powiedziała mi czela.
- Jej odważne wysiłki doprowadziły do wielu pożądanych reform społecznych. Chociaż pochodzi z kasty bramińskiej, nie uznaje żadnych różnic kastowych.
Dodatkowe fakty z życia Anandy Moyi Ma znalazłem w "East-
- West". Święta urodziła się w 1893 r. w Decca, w środkowym Bengalu. Chociaż jest analfabetką, zadziwiała intelektualistów swą mądrością. Jej sanskryckie wiersze wprawiają uczonych w zdumienie. Przyniosła pociechę wielu osieroconym osobom, dokonała wielu cudownych uleczeń przez samą swą obecność.
- Grupa uczniów, która z nią podróżuje, zawsze otacza ją opieką. Musimy się o nią troszczyć, gdyż nie zwraca zupełnie uwagi na swe ciało. Gdyby ktoś nie podał jej pożywienia, nie jadłaby ani nie szukała jedzenia. Nawet gdy się postawi przed nią posiłek - nie dotknie go. Aby zapobiec jej zniknięciu z tego świata, my, uczniowie, karmimy ją własnymi rękoma. Często przez szereg dni pozostaje w boskim transie, nie oddychając i nie poruszając oczyma. Jednym z głównych uczniów jest jej mąż. Wiele lat temu, wkrótce po zawarciu z nią małżeństwa, uczynił ślub milczenia.
Czela wskazała mi barczystego mężczyznę o delikatnych rysach, z długimi włosami i siwą brodą. Stał spokojnie wśród zebranych, złożywszy dłonie w pełnej uszanowania postawie ucznia.
Wzmocniwszy się medytacją w Nieskończonym, Ananda Moyi Ma skupiła znów swą uwagę na materialnym świecie.
- Proszę mi powiedzieć, ojcze, gdzie przebywasz. - Głos jej był czysty i melodyjny.
- Obecnie w Kalkucie lub w Ranczi; wkrótce jednak powrócę do Ameryki.
- Do Ameryki?
- Tak. Hinduska święta spotkałaby się tam ze szczerym uznaniem u ludzi szukających duchowego życia. Czy zechciałabyś pojechać?
- Jeśli ojciec może mnie zabrać - pojadę.
Ta jej wypowiedź zatrwożyła stojących w pobliżu uczniów.
- Dwadzieścia lub nawet więcej osób spośród nas zawsze podróżuje ze Świętą Matką - powiedział z naciskiem jeden z uczniów - gdyż nie moglibyśmy bez niej żyć. Gdziekolwiek ona jedzie, my musimy także jechać.
Z żalem więc zrezygnowałem z tego planu.
- Proszę przynajmniej przybyć do Ranczi razem ze swymi uczniami - rzekłem żegnając się ze świętą. - Będąc boskim dzieckiem sprawisz radość dzieciom w mej szkole.
- Kiedykolwiek ojciec mnie zaprosi, chętnie przyjadę.
Niedługo potem Widjalaja w Ranczi przygotowywała się uroczyście do obiecanej wizyty. Młodzież wyczekiwała niecierpliwie na każde uroczyste święto: dzień bez lekcji, muzyka i na finał - uczta!
- Zwycięstwo! Ananda Moyi Ma, ki dżaf. - Ten zaśpiew powtarzany przez rozentuzjazmowane młode gardła powitał świętą i jej świtę, gdy wstąpiła w podwoje szkoły. Deszcz nagietków, dźwięk cymbałów, mocny głos konch i bicie w mridangfl. Święta chodziła z uśmiechem po słonecznych terenach Widjalaji, niosąc zawsze w sercu swój przenośny raj!
- Pięknie jest tutaj - rzekła łaskawie Ananda Moyi Ma, gdy wprowadziłem ją do głównego budynku. Usiadła obok mnie z dziecięcym uśmiechem, ale choć była mi najbliższą z drogich przyjaciół, to jednak odnosiłem wrażenie, że zawsze otacza ją aura obcości - paradoksalne odosobnienie wszechobecności.
- Proszę mi opowiedzieć coś o swym życiu.
- Wiesz, Ojcze, wszystko o nim, po cóż to powtarzać? - Widocznie uważała, że zwykła historia jednej krótkiej inkarnacji nie zasługuje na uwagę.
Roześmiałem się i uprzejmie powtórzyłem swą prośbę.
- Ojcze, tak mało jest do opowiadania. - Wyciągnęła zgrabne ręce w błagalnym geście. - Świadomość moja nigdy nie złączyła się z tym przemijającym ciałem. Zanim przyszłam, Ojcze, na tę ziemię, "byłam ta sama". Wyrosłam na kobietę, lecz wciąż "byłam ta sama", gdy rodzina, w której się urodziłam, poczyniła przygotowania do wydania tego ciała za mąż, "byłam ta sama". A gdy odurzony namiętnością przyszedł do mnie mój mąż i szeptał przymilne słowa dotykając lekko mego ciała, doznał tak gwałtownego wstrząsu, jak gdyby w niego piorun uderzył, gdyż nawet wtedy "byłam ta sama"! Mój mąż ukląkł przede mną, złożył swe dłonie i błagł mnie o przebaczenie.
- Matko - rzekł - ponieważ zbezcześciłem twą cielesną świątynię dotykając jej z pożądliwą myślą - nie wiedząc, że mieszka w niej nie moja żona, lecz Święta Matka - składam uroczysty ślub: będę twym uczniem, będę przestrzegał czystości, będę w milczeniu opiekował się tobą jako sługa, nie wypowiadając do nikogo, dopóki będę żył, ani słowa. Obym w ten sposób odpokutował za grzech, który dziś popełniłem wobec ciebie, mój guru.
- Nawet wtedy, gdy spokojnie przyjęłam tę propozycję swego męża - "byłam ta sama". I teraz przed tobą, Ojcze, "jestem ta sama". Zawsze, choć taniec istnienia trwa wokół mnie w przestrzeni wieczności - "będę ta sama".
Ananda Moyi Ma zapadła w głęboki stan medytacyjny. Postać jej była nieruchoma jak posąg; uszła do swego zawsze otwartego królestwa, ciemne jeziora jej oczu wyglądały jak pozbawione życia i szklane, wygląd ten pojawia się często u świętych, gdy świadomość opuszcza ich ciało, które wówczas nie jest niczym więcej jak bryłą bezdusznej gliny. Siedzieliśmy razem przez godzinę w ekstatycznym transie. Święta powróciła do tego świata z wesołym lekkim uśmiechem.
- Proszę cię, Ananda Moyi Ma - chodźmy do ogrodu. Mr Wright zrobi kilka zdjęć fotograficznych.
- Oczywiście, Ojcze. Twoja wola jest zarazem moją. - Podczas pozowania do wielu fotografii wspaniałe jej oczy zachowały niezmienny boski blask.
Czas na ucztę! Ananda Moyi Ma usiadła na złożonym kocu, a jej uczeń z boku, aby ją karmić. Jak małe dziecko święta połykała posłusznie swe pożywienie, które uczeń podawał jej do ust. Było oczywiste, że Święta Matka nie dostrzegała żadnej różnicy pomiędzy curry a słodyczami!
Gdy zbliżał się zmierzch, święta zasypywana deszczem płatków róż, oddaliła się razem ze swą świtą, wzniesionymi dłońmi błogosławiąc chłopców. Twarze ich płonęły uczuciem miłości, którą ona bez wysiłku wzbudziła.
"Będziesz miłował Pana Boga twego, z całego serca twego i z całej duszy twojej i z całego umysłu twego i z całej siły twojej. Chrystus głosił: to jest pierwsze przykazanie" (Marek 12:30).
Odrzuciwszy wszelkie niższe przywiązania, Ananda Moyi Ma ofiarowała swą miłość wyłącznie Panu. Nie przez dzielenie włosa na czworo, co wyróżnia uczonych, lecz dzięki prostej logice wiary - naiwna święta, tak bardzo podobna do dziecka - rozwiązała jedyny problem życia ludzkiego: problem ustanowienia swej jedności z Bogiem. Brodząc w gęstej mgle wątpliwości, człowiek zapomniał o tak wielkiej prostocie. Odrzucając monoteistyczną miłość do Boga, narody osłaniają swój brak wiary skrupulatnym popieraniem zewnętrznych form miłosierdzia. Te humanistyczne gesty mają także swą wartość, gdyż na chwilę odwracają uwagę człowieka od niego samego, jednakże nie uwalniają go one od odpowiedzialności w życiu, o której mówił Jezus jako o pierwszym przykazaniu. Już z pierwszym tchnieniem, użyczonym mu hojnie przez jedynego jego Dobroczyńcę, człowiek wziął na siebie zobowiązanie miłowania Boga, które podnosi go wzwyż.
Przy innej sposobności, już po jej wizycie w Ranczi, miałem możność zobaczenia jeszcze raz Anandy Moyi Ma. W kilka miesięcy później stała ona wśród swych uczniów na peronie w Serampore, czekając na pociąg.
- Ojcze, udaję się w Himalaje - rzekła mi. - Hojni moi uczniowie zbudowali dla mnie pustelnię w Dehra Dun.
Gdy wsiadała do pociągu, zdumiałem się, widząc, że Ananda Moyi Ma nigdy nie odwraca swych oczu od Boga, niezależnie od tego, czy znajduje się w tłumie, w pociągu, na wozie, czy siedzi w milczeniu. Słyszę w sobie jeszcze jej głos - echo niezmiernej słodyczy: "Oto teraz i zawsze zjednoczona z wieczystym, jestem zawsze ta sama".
ROZDZIAŁ 46 Jogini, która nigdy nie je
- Sir, dokąd dziś rano mamy jechać? - Mr Wright prowadząc forda oderwał na chwilę oczy od drogi, aby spojrzeć na mnie pytająco. Z dnia na dzień rzadko wiedział, którą część Bengalu najpierw pozna.
- Da Bóg - odpowiedziałem poważnie - że zobaczymy dziś ósmy cud świata - świętą kobietę, której dietę stanowi wyłącznie lotne powietrze!
- Jeszcze jeden cud na wzór Teresy Neumann. - Jednakże Mr Wright zarazem ucieszył się skwapliwie, nawet zwiększył szybkość wozu. Nowy niezwykły materiał do jego dziennika podróży! Takiego materiału nie znajdzie się u przeciętnego turysty!
Właśnie pozostawiliśmy za sobą szkołę w Ranczi; wstaliśmy przed wschodem słońca. Towarzyszyło nam trzech bengalskich przyjaciół. Upajaliśmy się radośnie powietrzem, naturalnym winem poranka. Kierowca nasz prowadził ostrożnie samochód pomiędzy tłumnie idącymi wieśniakami i dwukołowymi wózkami ciągniętymi przez zaprzężone w jarzma byczki, skłonne do tarasowania drogi.
- Sir, radbym się czegoś dowiedzieć o poszczącej świętej.
- Nazywa się Giri Bala - informowałem swych towarzyszy. - Po raz pierwszy usłyszałem o niej przed laty od Sthiti Lal Nundy'ego. Przychodził on często do nas do domu na ulicę Gurpar jako nauczyciel mego brata Bisznu.
- Znam dobrze Giri Bale - powiedział mi Sthiti Babu - posługuje się ona pewną techniką jogi, która pozwala jej żyć bez jedzenia. Byłem jej bliskim sąsiadem w Nawabgandżi koło Iczapur w północnym Bengalu. Starałem się obserwować ją dokładnie, ale nie znalazłem żadnego faktu dowodzącego, że coś je lub pije. Moje zainteresowanie nią stało się tak wielkie, że zwróciłem się do maharadży Burdwanu z prośbą, aby przeprowadził odpowiednie badania. Zdumiony tą wiadomością maharadża zaprosił ją do swego pałacu. Giri Bala zgodziła się poddać próbie i przez dwa miesiące żyła zamknięta w małym pomieszczeniu w jego domu. Później ponownie przybyła z wizytą do pałacu, a wreszcie przeszła trzecią próbę przez piętnaście dni. Sam maharadża powiedział mi, że trzykrotne surowe badania przekonały go, iż nie ma żadnych wątpliwości co do jej prawdomówności.
- To opowiadanie Sthiti Babu pozostawało w mej pamięci przez dwadzieścia pięć lat - zakończyłem swe opowiadanie. - Niekiedy zastanawiałem się w Ameryce, czy rzeka czasu nie pochłonie tej jogini wcześniej zanim będę mógł ją spotkać. Obecnie musi ona być w podeszłym wieku. Nie wiem nawet, czy i gdzie jeszcze żyje. Za kilka jednak godzin dotrzemy do Perulii, gdzie mieszka jej brat.
O dziewiątej trzydzieści nasze małe towarzystwo rozmawiało z jej bratem, Lambodar Deyem, prawnikiem w Perulii.
- Tak, siostra moja żyje. Czasem przebywa u mnie, lecz obecnie znajduje się w naszym rodzinnym domu w Biur. - Lambodar Babu spojrzał powątpiewająco na forda. - Nie sądzę, swamidżi, aby kiedykolwiek jakiś samochód dotarł tak daleko w głąb kraju jak do Biur. Może najlepiej będzie, jeśli zdecydujecie się na odwieczną, trzęsącą jazdę wozem zaprzęgniętym w bawoły.
Jednogłośnie grono nasze przysięgło wierność chlubie Detroit.
- Ford przyjechał z Ameryki - powiedziałem prawnikowi.
- Wstyd byłoby pozbawić go sposobności zapoznania się z sercem Bengalu!
- Oby Ganesz (usuwający przeszkody bóg pomyślności) wam towarzyszył! - rzekł Lambodar Babu z uśmiechem. Uprzejmie dodał:
- Jeśli uda się wam dojechać, to jestem pewny, że Giri Bala rada was zobaczy. Zbliża się ona do siedemdziesiątki, lecz pozostaje w znakomitym zdrowiu.
- Proszę mi powiedzieć, panie, czy jest absolutnie pewne, że nie je ona nic? - Patrzyłem mu prosto w oczy, w zdradliwe okna umysłu.
- To prawda. - Spojrzenie jego było otwarte i rzetelne.
- W ciągu więcej niż pięciu dziesiątków lat nie widziałem nigdy, by zjadła choćby kęs. Gdyby nagle przyszedł koniec świata, nie byłbym bardziej zdziwiony, niż widokiem mej jedzącej siostry!
Roześmieliśmy się wszyscy na myśl o nieprawdopodobieństwie tych zdarzeń.
- Giri Bala nie szukała nigdy niedostępnej samotności na ćwiczenie jogi - opowiadał dalej Lambodar Babu. - Przez całe życie mieszkała w otoczeniu swej rodziny i przyjaciół. Wszyscy oni dobrze wiedzą o jej osobliwym stanie. Każdy z nich osłupiałby ze zdziwienia, gdyby Giri Bala nagle postanowiła coś zjeść! Naturalnie siostra żyje na uboczu, jak przystało na hinduską wdowę, lecz w naszym małym kółku w Perulii i w Biur każdy wie, że jest ona dosłownie "wyjątkową kobietą".
Szczerość brata była oczywista. Podziękowaliśmy mu gorąco i udaliśmy się w drogę do Biur. Zatrzymaliśmy się na ulicy przy sklepie, aby kupić curry i luczi, przyciągając gromadę łobuzów, którzy zatrzymywali się, aby obserwować, jak Mr Wright je palcami prostym hinduskim sposobem. (Sri Jukteswar zwykł był mówić: "Pan dał nam owoce dobrej ziemi. Lubimy oglądać nasze pożywienie, wąchać je i kosztować. Hindus lubi także je dotykać"! Nie mamy nic przeciw "słyszeniu" go także, jeśli nikt nie jest obecny przy jedzeniu!) Tęgi apetyt kazał nam się pokrzepić na popołudnie, które mogło się okazać bardzo pracowite.
Nasza droga prowadziła na wschód przez spieczone słońcem pole ryżowe do części Bengalu zwanej Burdwan. Jechaliśmy drogami przebijającymi się poprzez gęstą roślinność. Głosy maynas i bublbulów o pręgowanym gardle płynęły z drzew o ogromnych parasolowatych gałęziach. Od czasu do czasu przejeżdżał wóz bawoli skrzypiący drewnianymi osiami i kołami okutymi żelazem.
- Dick, stój! - Moja gwałtowna prośba spowodowała szarpiecie forda. - To nazbyt obciążone drzewo mangowe niemal krzykiem zaprasza.
Jak dzieci rzuciliśmy się w piątkę ku ziemi zasypanej owocami manga: drzewo dobroczynnie zrzucało swe owoce w miarę jak dojrzewały.
- Zrodziło się bardzo wiele owoców mango, których nikt nie zobaczył - parafrazowałem - i traci swą słodycz na kamienistej ziemi.
- W Ameryce nie ma nic podobnego, Swamidżi, co? - śmiał się Mazundar, jeden z mych bengalskich uczniów.
- Nie - przyznałem mając pełne usta soku manga. - Jakże mi brakowało tego owocu na Zachodzie! Dla Hindusa niebo bez manga jest nie do pojęcia!
Podniosłem kamień z ziemi i strąciłem piękny owoc ukryty na największej gałęzi.
- Dick - zapytałem pomiędzy dwoma kęsami ambrozji gorącej od tropikalnego słońca - czy aparaty fotograficzne są w samochodzie?
- Tak, panie, w bagażniku.
- Jeśli Giri Bala okaże się prawdziwą świętą, napiszę o niej na Zachodzie. Hinduska jogini o tak niezwykłych władzach nie może żyć i umrzeć nieznana - jak większość tych owoców manga.
Jeszcze w pół godziny później przechadzałem się wśród leśnej ciszy.
- Sir - zauważył Mr Wright - musimy dotrzeć do Giri Bali przed zachodem słońca, jeśli mamy mieć dość światła do fotografowania. - Szczerząc zęby dodał: - Ludzie na Zachodzie są sceptyczni, nie uwierzą w świętą nie widząc jej fotografii!
Ta odrobina prawdy była bezsporna; odwróciłem się od pokus i wsiadłem do samochodu.
- Masz słuszność, Dick - westchnąłem, gdy ruszyliśmy. - Składam raj manga w ofierze na ołtarzu zachodniego realizmu. Musimy mieć fotografie.
Droga pogarszała się coraz bardziej; zmarszczki kolein, grudy stwardniałej gliny, smutne przypadłości podeszłego wieku. Od czasu do czasu wysiadaliśmy, aby ułatwić Mr Wrightowi manewrowanie { fordem popychanym przez nas czterech z tyłu.
- Lambodar Babu mówił prawdę - stwierdził Sailesz. - Auto nas nie wiezie, to raczej my pchamy auto.
Nuda wsiadania i wysiadania z auta urozmaicona była od czasu do czasu ukazaniem się jakiejś wsi, z których każda była obrazem osobliwej prostoty.
"Droga nasza wiła się wśród gajów palm oraz starożytnych, prymitywnych wsi, gnieżdżących się w cieniu leśnym", zapisał Mr Wright w dzienniku podróży pod datą 5 maja 1936 r. "Bardzo czarujące są te skupiska chat pokrytych słomą i gliną, ozdobionych jednym z imion Boga; liczne, nagie dzieci bawiące się niewinnie przerywają swą zabawę, aby przyglądać się w zdumieniu lub uciekać od tego wielkiego, czarnego, niezaprzężonego pojazdu, który pędził przez ich wieś. Kobiety tylko zerkały z ukrycia, podczas gdy mężczyźni leniwie wałęsali się pod drzewami wzdłuż drogi, kryjąc zaciekawienie pod pozorami obojętności. W innnym miejscu wszyscy wieśniacy kąpali się wesoło w wielkim zbiorniku wody w swych szatach, zmieniając je potem przez zakładanie dokoła ciała suchych i opuszczanie mokrych. Kobiety nosiły do swych domów wodę w ogromnych, mosiężnych dzbanach.
Droga prowadziła nas jakby na wesołe polowanie po górkach i miedzach; podrzucani podskakiwaliśmy w górę, zanurzaliśmy się w małe strumienie, okrążaliśmy nieskończoną groblę, przecinaliśmy suche piaszczyste łożyska rzeczne i wreszcie około godziny piątej po południu znaleźliśmy się blisko naszego celu, Biur. Ta drobna wieś w głębi okręgu Bankura, ukryta pod osłoną gęstawego listowia, jest dla podróżnych niedostępna w porze deszczowej, gdy strumyki zmieniają się we wściekłe potoki, a drogi jak trujące węże plująa błotem.
Gdy grupę pobożnych osób wracających z modlitwy w świątyni do domu poprosiliśmy o przewodnika, zostaliśmy oblężeni przez tuzin niemal gołych wyrostków, którzy wdrapywali się na stopnie samochodu, chętnie ofiarowując się zaprowadzić nas do Giri Bali.
Droga doprowadziła nas do palm daktylowych, które osłaniały grupę chat z liany; zanim jednak do niej dotarliśmy, ford na krótką chwilę przechylił się na niebezpiecznym zakręcie, podrzucił nas do góry i opadł w dół. Wąski szlak prowadził dokoła drzew i stawu, poprzez wybrzuszenia i doły w głębokie koleiny. Samochód ugrzązł na chwilę w kępie krzewów, potem zatrzymał się na pagórku przed grudami ziemi, które trzeba było usunąć z drogi. Posuwaliśmy się powoli i ostrożnie; nagle zatrzymała nas masa krzewów na środku drogi, więc musieliśmy skręcić w dół ze stromego brzegu do wyschniętego stawu; aby wydobyć się z niego, trzeba było wdrapać się do góry, pomagając sobie przy tym łopatą. Nieustannie droga wydawała się nie do przebycia, ale nie można było nie dotrzeć do celu; prowadzący nas chłopcy machali łopatami i usuwali przeszkody (cienie Ganesza!), podczas gdy setki dzieci i rodziców gapiło się na nas.
Niebawem szliśmy drogą wzdłuż dwóch odwiecznych kolein; kobiety z rozwartymi szeroko oczyma patrzyły z drzwi swych chat, mężczyźni wlekli się z nami i za nami, a dzieci zbiegały się, aby powiększyć procesję. Nasz samochód chyba jako pierwszy pokonywał trudności tych dróg, "wózek z byczkiem" musi tu być wszechwładny! Cóż za sensację wywołaliśmy - grupa pilotowana przez Amerykanina i torująca sobie w chrapliwym wozie drogę do wiejskiej warowni, gwałcąc odwieczne jej odosobnienie i świętość!
Zatrzymawszy się na wąskiej ulicy, znaleźliśmy się o jakieś sto stóp od rodzinnego domu Giri Bali. Po wysiłku długiej, ciężkiej drogi, ukoronowanej wyboistym finiszem, poczuliśmy dreszcz zadowolenia. Zbliżyliśmy się do dużego piętrowego tynkowanego budynku z cegły: dom znajdował się w trakcie naprawy, gdyż otoczony był charakterystycznym dla tropików bambusowym rusztowaniem.
W gorączkowym przewidywaniu i z utajoną radością stanęliśmy przed drzwiami świętej, pobłogosławionej przez Pana brakiem głodu, przez cały czas towarzyszyli nam wieśniacy, starzy i młodzi, nadzy i ubrani; nieco dalej znajdowały się kobiety, lecz również ciekawe; mężczyźni i chłopcy bez skrupułów deptali nam po piętach, wszyscy przyglądali się temu niezwykłemu widowisku.
Niebawem ukazała się w drzwiach niska postać - Giri Bala! Była zawinięta w szatę z matowego złotobarwnego jedwabiu; w typowo hinduski sposób podeszła naprzód skromnie i z wahaniem, przypatrując się nieznacznie spod górnego fałdu swej szaty domowego wyrobu. Oczy jej błyszczały jak żarzące się węgle w cieniu nakrycia głowy; byliśmy oczarowani jej niezmiernie życzliwą i dobrą twarzą, twarzą pełną mądrości i zrozumienia, wolną od śladu ziemskiego przywiązania.
Powoli podeszła ku nam i w milczeniu pozwoliła wykonać szereg zdjęć fotograficznych zwykłą kamerą i kinematograficzną. (Podczas ostatniego święta zrównania dnia z nocą w Serampore Mr Wright sporządził również film ze Sri Jukteswarem). Cierpliwie i nieśmiało spełniała nasze życzenia co do pozy i oświetlenia. Nareszcie utrwaliliśmy dla potomności zdjęcia jedynej kobiety na świecie, która od przeszło pięćdziesięciu lat żyje bez jedzenia i picia (Teresa Neumann pości od 1923 r.). Giri Bala miała szczególnie macierzyński wyraz twarzy, gdy stała przed nami, niemal całkowicie zakryta swą luźno opadającą szatą, widać było tylko jej twarz z opuszczonymi oczyma, dłonie i drobne stopy. Twarz o rzadkim spokoju i nieskazitelnej równowadze, szeroka, dziecięca, drżąca warga, prosty nos, iskrzące się oczy i tęskny uśmiech.
Giri Bala zrobiła na mnie to samo wrażenie co i na Mr Wrightcie; otulało ją uduchowienie, jak jej łagodnie jaśniejąca szata. Zgodnie ze zwyczajem powitała mnie jako mnicha pronamem. Prosty jej urok i spokojny uśmiech stanowiły dla nas powitanie piękniejsze od przemówień oratorskich; zapomnieliśmy o swej trudnej, pełnej kurzu podróży.
Nasza święta usiadła ze skrzyżowanymi nogami na werandzie, chociaż znać było na niej blizny czasu, to jednak nie była wyniszczona; oliwkowej barwy cera była czysta i zdrowa.
- Matko - rzekłem po bengalsku. - Przez dwadzieścia pięć lat marzyłem gorąco o tej pielgrzymce! Usłyszałem o twym świętym życiu od Sthiti Lal Nundy Babu.
Giri Bala skinęła potakująco głową. - Tak, to mój dobry sąsiad z Nawabgandż.
- W ciągu tych lat przeprawiłem się za ocean, ale nigdy nie zapomniałem swego dawnego planu ujrzenia cię pewnego dnia. Podniosły dramat, który tu odgrywasz tak niewidocznie, powinien być rozgłoszony po świecie, który od dawna zapomniał o wewnętrznym bożym pokarmie.
Święta podniosła oczy na chwilę, uśmiechając się z pogodnym zainteresowaniem.
Byłem szczęśliwy, że nie wyraża sprzeciwu; nigdy nie wiadomo, jak zareaguje wielki jogin lub jogini na myśl o rozgłosie. Jogowie z reguły unikają go, pragnąc w milczeniu zagłębiać się w duchowe poszukiwania. Wewnętrzna akceptacja pojawia się u nich dopiero wtedy, gdy nadchodzi właściwy ich czas na szersze życie dla dobra dusz szukających Boga.
- Proszę więc wybaczyć mi, Matko - mówiłem dalej - obarczenie cię wieloma pytaniami. Bądź łaskawa odpowiedzieć tylko na te, które ci będą odpowiadać; zrozumiem także twe milczenie.
Wyciągnęła ręce w łaskawym geście. - Rada odpowiem, jeśli tylko tak mało znacząca osoba jak ja może dać zadowalającą odpowiedź.
- O nie, wcale nie mało znacząca! - szczerze zaprotestowałem.
- Jesteś wielką duszą!
- Jestem skromną służebnicą wszystkich. - Dodała otwarcie:
- Lubię gotować i karmić ludzi.
Dziwne zajęcie - pomyślałem sobie, dla świętej, która sama nic nie jada!
- Powiedz mi, Matko, własnymi ustami - czy żyjesz bez pożywienia?
- To prawda. - Milczała przez kilka chwil; potem okazało się, że zmagała się w pamięci z liczbami. - Od czasu, gdy miałam dwanaście lat i cztery miesiące aż do obecnego mego wieku sześćdziesięciu ośmiu lat - przez okres przeszło pięćdziesięciu lat - nie jadłam nic ani nie piłam żadnych płynów.
- Czy nigdy nie odczuwasz pokusy, aby coś zjeść?
- Gdybym odczuwała tęsknotę za jedzeniem, to jadłabym.
Prosto, lecz po królewsku stwierdziła tę aksjomatyczną prawdę, znaną aż nazbyt dobrze całemu światu, który obraca się codziennie dokoła trzech posiłków.
- Ale przecież coś jesz! - W tonie mym była nuta sprzeciwu.
- Naturalnie! - Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.
- Pożywienie swe czerpiesz z subtelniej szych energii powietrza i światła słonecznego oraz kosmicznej siły, która napełnia twe ciało "poprzez medulla oblongata. 13°
- Pan to wie - zgodziła się w swój zwykły pokorny sposób.
- Proszę, opowiedz mi, Matko, o swoim życiu. Budzi ono głębokie zainteresowanie w całej Indii, a nawet u naszych braci i sióstr za morzem.
Tym razem Giri Bala odłożyła na bok swą zwykłą rezerwę i wzięła żywszy udział w rozmowie.
- Niech tak będzie. - Głos jej był niski i mocny. - Urodziłam się w tych leśnych okolicach, dzieciństwo moje nie odznaczało się niczym ważniejszym poza tym, że miałam nienasycony apetyt. Zostałam wcześnie zaręczona.
- Dziecko - przestrzegała mnie matka - staraj się opanować swe łakomstwo. Gdy nadejdzie czas, w którym wypadnie ci żyć wśród ludzi obcych, w rodzinie swego męża, cóż oni sobie o tobie pomyślą, jeśli dni twoje upływać będą na samym tylko jedzeniu?
Nadeszło nieszczęście, które matka przewidywała. Miałam dwanaście lat, gdy weszłam do rodziny mego męża w Nawabgandż. Matka mego męża zawstydzała mnie rano, w południe i wieczorem z powodu mej żarłoczności. Łajania jej jednak były wbrew pozorom błogosławieństwem, gdyż obudziły one me uśpione duchowe skłonności. Pewnego poranku kpiny jej stały się bezlitosne.
- Pokażę wam wnet - rzekłam dotknięta do żywego - że nie tknę już jedzenia dopóki żyć będę.
Matka mego męża zaśmiała się szyderczo. - Tak?! - rzekła - jakże potrafisz żyć bez jedzenia, jeśli nie potrafisz żyć bez przejedzenia?
Na tę uwagę nie mogłam nic odpowiedzieć! Jednakże w duszy mej zrodziło się żelazne postanowienie. W odosobnionym miejscu zwróciłam się do mego Ojca niebieskiego.
- Panie - modliłam się nieustająco. - Proszę Cię, ześlij mi guru, który by potrafił nauczyć mnie żyć Twoim Światłem, a nie pożywieniem.
Zstąpiła we mnie boska ekstaza. Pokierowana błogosławionym natchnieniem poszłam w kierunku Nawabgandżowskiego ghatu nad Gangesem. Po drodze spotkałam kapłana z rodziny mego męża.
Kapłan oniemiał ze zdumienia. Wreszcie zaczął mnie pocieszać.
- Przyjdź, dziecko - rzekł - dziś wieczorem do świątyni, przeprowadzę dla ciebie specjalną ceremonię wedyjską.
Ta ogólnikowa odpowiedź nie była tą, której szukałam; poszłam więc dalej w stronę ghatu. Poranne słońce przeszywało wody; oczyściłam się w Gangesie jak do świętego wtajemniczenia. Gdy opuściłam brzeg rzeki mając na sobie mokrą szatę, mój mistrz zmaterializował się w pełnym blasku dnia i stanął przede mną:
- Drogie moje dziecko - rzekł głosem pełnym miłującego współczucia - jestem posłanym tu przez Boga guru, aby spełnić twą gorącą modlitwę. Pan był głęboko poruszony jej niezwykłym charakterem! Od dzisiaj będziesz żyć światłem astralnym, gdyż atomy twego ciała żywione będą z nieskończonego strumienia.
Giri Bala zapadła w milczenie. Wziąłem od Mr Wrighta ołówek i bloczek i przetłumaczyłem na język angielski kilka punktów dla jego informacji.
Święta podjęła na nowo opowiadanie; jej łagodny głos był zaledwie słyszalny: - Ghat był pusty, lecz mój guru roztoczył dokoła nas aurę ochronnego światła, tak iż żaden przypadkowy amator kąpieli nie mógł nam później przeszkadzać. Guru wtajemniczył mnie w pewną technikę kria, która uwalnia ciało od zależności ciężkiego pożywienia ludzi śmiertelnych. Technika ta obejmuje jeden mantram131 i ćwiczenie oddechowe, które jest trudniejsze, aniżeli przeciętny człowiek wykonać potrafi. Nie wymaga ono żadnego lekarstwa ani magii; niczego prócz "kria".
Na wzór reporterów amerykańskich gazet, którzy mimowolnie nauczyli mnie swych metod postępowania, zapytałem Giri Bale o wiele kwestii, które uważałem za interesujące dla świata. Udzieliła mi więc następnych informacji.
- Nie miałam nigdy dzieci; wiele lat temu owdowiałam. Sypiam bardzo mało, gdyż sen i czuwanie są dla mnie tym samym. Medytuję w nocy, gdyż w ciągu dnia wypełniam swe domowe obowiązki. Lekko odczuwam sezonowe zmiany klimatu. Nigdy nie byłam słaba ani nie doświadczyłam choroby. Odczuwam tylko lekki ból, jeśli przypadkiem się zranię. Nie mam żadnych wydzielin z ciała. Porafię panować nad swym sercem i oddechem. Często w wizji widuję swego guru, jak i inne wielkie dusze.
- Matko - zapytałem - dlaczego nie uczysz innych, jak można żyć bez jedzenia?
Moje ambitne nadzieje uratowania milionów głodujących ludzi na świecie zdławione zostały w zarodku.
- Nie. - Giri Bala potrząsnęła głową. - Mam ścisły nakaz swego guru, abym nie rozpowszechniała tajemnicy. Nie zamierza on się wtrącać do ludzkich dramatów. Rolnicy nie byliby mi wdzięczni, gdybym nauczyła ludzi żyć bez jedzenia! Słodkie owoce marnowałyby się bezużytecznie na ziemi. Nędza, głód i choroba są, jak się okazuje, biczami naszej karmy, która ostatecznie skłania nas do szukania prawdziwego sensu życia.
- Matko - rzekłem powoli - jakiż więc jest pożytek z tego, że ty jedna potrafisz żyć bez jedzenia?
- Dowodzę, że człowiek jest Duchem. - Twarz jej zajaśniała mądrością. - Pokazuję, że dzięki duchowemu postępowi człowiek może stopniowo nauczyć się żywić Wieczystym Światłem zamiast pożywieniem.l32
Święta zapadła w głęboki stan medytacyjny. Wzrok jej zwrócił się do wnętrza; łagodna głębia jej oczu straciła swój wyraz. Święta lekko westchnęła - preludium do ekstatycznego transu bez oddechu. Na pewien czas wymknęła się do świata bez pytań, do nieba wewnętrznej radości.
Zapadła tropikalna ciemność. Światło małej lampy naftowej drgało kapryśnie nad głowami wielu wieśniaków siedzących cicho na ziemi w cieniu. Migocące świętojańskie robaczki i światło oliwnych lamp z odległych chat układały się w jasny, świetlisty deseń na aksamicie nocy. Nadeszła bolesna godzina rozstania; czekała nas powolna, żmudna podróż powrotna.
- Giri Bala - rzekłem, gdy święta otwarła oczy - proszę mi dać na pamiątkę skrawek któregoś ze swych sari.
Święta powróciła po chwili z kawałkiem benareskiego jedwabiu, a rozwinąwszy go w swych dłoniach, padła przede mną na ziemię.
- Matko - rzekłem za czcią - pozwól, że raczej ja dotknę twych błogosławionych stóp!
ROZDZIAŁ 47 Powracam na Zachód
- Miałem wiele wykładów o jodze w Indiach i Ameryce, lecz muszę wyznać, iż jako Hindus jestem niezwykle szczęśliwy, że mogę prowadzić cykl wykładów także dla angielskich studentów.
Moi londyńscy słuchacze roześmiali się z uznaniem; żadne zaburzenia polityczne nie zakłóciły nam pokoju jogi.
India jest już dla mnie świętym wspomnieniem. Jest wrzesień 1936 r. Jestem w Anglii, aby spełnić swe przyrzeczenie sprzed szesnastu miesięcy, że będę miał ponownie wykłady w Londynie.
Anglia również przyjmuje ponadczasowe posłannictwo jogi. Reporterzy i fotografowie czasopism roili się dokoła mej siedziby w Gros-venor House. Brytyjska Rada Narodowa Światowego Zrzeszenia Wyznań zorganizowała 29 września zgromadzenie w Kongregacyjnym Kościele w Whitefield, gdzie przemawiałem na doniosły temat: "Jak religia może ocalić cywilizację". Wykłady o godzinie ósmej wieczór w Caxton Hali ściągały takie tłumy, że przez dwa wieczory nadmiar słuchaczy czekał w sali Windsor House na ponowny mój wykład o godzinie dziewiątej trzydzieści. W ciągu następnych tygodni kursy jogi miały tak wielu słuchaczy, że Mr Wright zmuszony był przenieść je do innej większej sali.
Wytrwałość angielska znalazła podziwu godny wyraz w duchowym zjednoczeniu słuchaczy. Londyńscy słuchacze wykładów o jodze sami się zorganizowali po mym wyjeździe w Ośrodek Towarzystwa Urzeczywistnienia Jaźni, a swe cotygodniowe zebrania medytacyjne kontynuowali przez gorzkie lata wojny.
Były to dla mnie niezapomniane tygodnie w Anglii: dni zwiedzania Londynu, a potem pięknych jego okolic. Razem z Mr Wrightem, aosługując się wiernym fordem, zwiedziłem miejsca urodzenia i groby yielkich poetów i bohaterów angielskiej historii.
Do Ameryki małe nasze grono wypłynęło z końcem października : Southampton na statku "Bremen". Widok majestatycznego posągu wolności w porcie Nowego Jorku wywołał w nas radosny skurcz gardła.
Ford, choć troszkę sfatygowany w potyczkach na starożytnej ziemi, nadal nam wiernie służył: podjął on teraz transkontynentalną podróż do Kalifornii. I oto w końcu 1936 r. - Góra Waszyngtona.
Dla uczczenia świąt Bożego Narodzenia urządza się co roku w dniu 24 grudnia w Ośrodku Los Angeles ośmiogodzinną grupową medytację (duchowe Boże Narodzenie), a następnego dnia biesiadę (społeczne Boże Narodzenie). W tym roku uroczystości te miały większe niż zwykle rozmiary dzięki obecności drogich przyjaciół i uczniów, którzy przybyli z odległych miast, aby powitać trzech podróżników po ich* powrocie z dalekich krajów do domu.
Uczta w dniu Bożego Narodzenia urozmaicona była rzadkimi przysmakami, przywiezionymi z odległości 15.000 mil na tę radosną okazję: grzyby gukczi z Kaszmiru, konserwowany rosagulle i miąższ manga, biszkopty papar oraz olejek z indyjskiego kwiatu keora, który nadał zapach naszym lodom śmietankowym. Wieczorem zebraliśmy się dokoła wielkiej błyszczącej choinki w pobliżu kominka, w którym trzeszczały polana aromatycznego cyprysu.
Chwila rozdawania podarków! Prezenty z najdalszych zakątków ziemi - Palestyny, Egiptu, Indii, Anglii, Francji, Włoch. Jakże pracowicie przy każdej przesiadce zagranicą Mr Wright liczył walizy, aby przypadkiem ręka złodziejska nie zatrzymała skarbów przeznaczonych dla ukochanych w Ameryce! Odznaka ze świętego drzewa oliwnego z Ziemi Świętej, delikatne koronki i hafty z Belgii i Holandii, dywany perskie, pięknie tkane szale kaszmirskie, trwale pachnące tace z drzewa sandałowego z Majsoru, kamienne "oko byka" Sziwy z Centralnych Prowincji, indyjskie monety z czasów dawno minionych dynastii, wazony i kielichy wysadzane klejnotami, miniatury, obicia, kadzidło świątynne i perfumy, wyroby swadeszi z bawełny, majsorskie rzeźby z kości słoniowej, pantofle perskie z ciekawym długim noskiem, osobliwe stare iluminowane manuskrypty, brokaty, czapki Gand-hiego, wyroby garncarskie, wyroby mosiężne, kilimki do modlitwy - zdobycze z trzech kontynentów!
Sztuka za sztuką rozdzielałem radośnie owinięte pięknie paczki z niezmierzonego stosu pod choinką.
- Siostra Dżyanamata! - wręczyłem długie pudło świątobliwej amerykańskiej pani, o słodkim obliczu i wielkiej mądrości, która podczas mej nieobecności zarządzała Ośrodkiem na Górze Waszyngtona. Po rozwinięciu papieru i bibułek ukazało się sari ze złotego benareskiego jedwabiu.
- Dziękuję ci, panie, w oczach mych staje cały przepych Indii.
- Mr Dickinson! - Następna paczka zawierała dar, który zakupiłem na bazarze w Kalkucie. Mr Dickinsonowi będzie się to podobało, pomyślałem sobie wówczas. Drogi, kochany Mr Dickinson obecny był na każdej uroczystości Bożego Narodzenia od czasu założenia w 1925 r. Ośrodka na Górze Waszyngtona. Teraz podczas jedenastego święta stał on przede mną rozwiązując wstążki na swym małym prostokątnym pakieciku.
- Srebrny pucharek! - Drżąc z emocji oglądał swój prezent, smukły pucharek. Usiadł w pewnej odległości, najwidoczniej oszołomiony. Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie, podejmując na nowo rolę św. Mikołaja.
Pełny radości wieczór zakończył się modlitwą do dawcy wszystkiego, wszystkich darów, potem śpiewano chóralnie kolędy.
Nieco później gawędziłem z Mr Dickinsonem.
- Sir - rzekł - proszę przyjąć teraz moje podziękowanie za srebrny pucharek. Nie mogłem przedtem powiedzieć ani jednego słowa.
- Przywiozłem ten dar specjalnie dla ciebie.
- Przez czterdzieści trzy lata czekałem na ten srebrny pucharek! To długa historia, którą trzymałem w tajemnicy. - Mr Dickinson spoglądał na mnie nieśmiało.
- Początek był dramatyczny: topiłem się. Starsza moja siostra dla zabawy pchnęła mnie do głębokiej sadzawki w małym mieście w Nebrasce. Miałem wtedy zaledwie pięć lat. Gdy miałem się po raz drugi zanurzyć pod wodę, ukazało się olśniewające wielobarwne światło, wypełniając całą przestrzeń. W środku stała postać mężczyzny o spokojnych oczach i uśmiechu budzącym otuchę. Ciało moje zanurzyło się po raz ostatni, gdy jeden z kolegów brata pochylił smukłą wiotką wierzbę tak nisko, że mogłem się jej chwycić z rozpaczą. Chłopcy wydobyli mnie z wody na brzeg i udzielili pierwszej pomocy.
W dwanaście lat później jako siedemnastoletni młodzieniec pojechałem z matką do Chicago. Był to rok 1893, odbywał się w tym mieście wielki Światowy Parlament Religii. Przechodziłem razem z matką główną ulicą, gdy znów ujrzałem potężny blask światła. O kilka kroków ode mnie szedł powoli ten sam człowiek, którego przed laty widziałem w wizji. Zbliżył się do wielkiego audytorium i znikł w drzwiach.
- Matko - zawołałem - to jest ten sam człowiek, który ukazał mi się w chwili, kiedy tonąłem!
Pospieszyliśmy oboje do wnętrza budynku; człowiek ów siedział na podium. Niebawem dowiedziałem się, że był to Swami Wiwekananda z Indii. (Główny uczeń Sri Ramakriszny). Kiedy skończył wygłaszać porywające przemówienie, podszedłem ku niemu. Uśmiechnął się do mnie łaskawie, jak gdybyśmy byli starymi przyjaciółmi. Byłem tak młody, że nie wiedziałem, jak wyrazić swe uczucia, lecz w sercu miałem nadzieję, że może da mi się poznać jako mój nauczyciel. On odczytał moją myśl i powiedział:
- Nie, mój synu, nie jestem twym guru. - Wiwekananda spojrzał swymi pięknymi, przenikliwymi oczami głęboko w moje oczy. - Twój nauczyciel zjawi się później. Podaruje ci srebrny pucharek. - Po krótkiej chwili milczenia dodał z uśmiechem: - Wyleje on na ciebie więcej błogosławieństwa, aniżeli mógłbyś teraz wytrzymać.
- Wyjechałem z Chicago po kilku dniach - Mr Dickinson opowiadał dalej - i już nigdy ponownie nie zobaczyłem wielkiego Wiwekanandy. Każde jednak wypowiedziane przez niego słowo wyryło się niezatarcie w głębi mej świadomości. Minęły lata; nie zjawił się żaden nauczyciel. Pewnego wieczoru w 1925 r. modliłem się głęboko, aby Pan zesłał mi swego guru. W kilka godzin później zbudziłem się ze snu pod wpływem łagodnej melodii. Przed mym wzrokiem ukazał się zespół niebiańskich istot z fletami i innymi instrumentami. Po napełnieniu powietrza piękną muzyką, aniołowie powoli zniknęli.
Następnego dnia wieczorem byłem po raz pierwszy na twym wykładzie i zrozumiałem, że moja modlitwa została wysłuchana.
Uśmiechnęliśmy się do siebie w milczeniu.
- Minęło jedenaście lat, odkąd jestem twym uczniem w krija-jodze - mówił dalej Mr Dickinson. - Czasem zastanawiałem się nad srebrnym pucharkiem; już niemal zdołałem przekonać siebie, że słowa Wiwekanandy miały znaczenie tylko metaforyczne. Gdy jednak w wieczór Bożego Narodzenia wręczyłeś mi, panie, kwadratowe pudełko pod choinką, ujrzałem po raz trzeci w swym życiu ten sam oślepiający błysk światła. W następnej minucie oglądałem dar swego guru, przewidziany czterdzieści trzy lata wcześniej - srebrny pucharek.
ROZDZIAŁ 48 W Encinitas w Kalifornii
- Niespodzianka, Sir! Podczas twej podróży za granicę zbudowaliśmy tę pustelnię w Encinitas; jest to dar powitalny! - Siostra Dżyanamata poprowadziła mnie przez bramę i ocienioną drzewami ścieżkę.
Ujrzałem budynek górujący jak wielki biały oceaniczny okręt na tle błękitnego morza. Najpierw oniemiałem, potem z okrzykami "Oh! i Ach"! a wreszcie z ubogimi słowami radości i wdzięczności zwiedzałem aszramę - szesnaście niezwykle dużych, z wdziękiem urządzonych pokoi.
Okazała centralna sala z ogromnymi sięgającymi aż do sufitu oknami, z widokiem na ołtarz traw, oceanu i nieba: symfonia szmaragdu, opalu i szafiru. Ponad ogromnym kominkiem wisi oprawiona w ramy podobizna Lahiri Mahasayi, błogosławiącego z uśmiechem ten daleki port nad Pacyfikiem.
Bezpośrednio poniżej tej sali wbudowano w sam brzeg urwiska dwie osobne groty do medytacji - obie otwarte wprost na nieskończone niebo i morze, werandy, kąciki do kąpieli słonecznych, sad owocowy, gaj eukaliptusów, ścieżki prowadzące pomiędzy różami i liliami do zacisznych altan, długie schody kończące się na samotnej plaży nad morzem.
"Oby przychodziły tutaj dobre, heroiczne dusze świętych", brzmi "Modlitwa mieszkania" z Zend Awesty, przytwierdzona nad jednym z wejść do pustelni, "i oby szły z nami ręka w rękę, użyczając nam uzdrawiających cnót z zasobu swych błogosławionych talentów, tak rozległych jak ziemia i tak wysoko sięgających jak niebo"!
Ta kalifornijska pustelnia w Encinitas jest darem Mr Jamesa J. Lynna, wiernego ucznia krija-jogi od stycznia 1932 r., który ofiarował ją Towarzystwu Urzeczywistnienia Jaźni. Chociaż Mr Lynn jest amerykańskim przemysłowcem, którego obowiązki nie mają końca Gest kierownikiem rozległych przedsiębiorstw naftowych i prezydentem największego na świecie Towarzystwa Wzajemnych Ubezpieczeń
od Ognia), mimo to codziennie znajduje czas na długą i głęboką medytację krija-jogi. Prowadząc w ten sposób zrównoważone życie, osiągnął samadhi, łaskę niewzruszonego pokoju.
Podczas mego pobytu w Indiach i Europie (od czerwca 1935 do października 1936 r.) Mr Lynn uknuł z mymi kalifornijskimi korespondentami przyjazny spisek w celu nie dopuszczenia do mnie żadnych wiadomości o budowie aszramy w Encinitas. Przemiłe zaskoczenie.
W ciągu pierwszych lat mego pobytu w Ameryce myszkowałem nieraz po wybrzeżach Kalifornii, poszukując małej miejscowości na siedzibę aszramy; ilekroć znalazłem odpowiednie miejsce, tylekroć z reguły wyrastały jakieś przeszkody, które krzyżowały me plany. Spoglądając teraz na obszerny teren Encinitas, dostrzegłem z pokorą jak bez wysiłku spełniła się przepowiednia Sri Jukteswara sprzed wielu lat o "pustelni za oceanem".
W kilka miesięcy później, na Wielkanoc 1937 r., odprawiłem na równych trawnikach Encinitas pierwsze z wielu nabożeństw o wschodzie słońca. Jak starożytni magowie, kilkuset uczniów spoglądało z nabożną czcią na codzienny cud - rytuał przebudzenia słońca na wschodzie nieba. Na zachodzie leżał niezmierzony Pacyfik, grzmiący falami swą uroczystą chwałę; daleko unosiła się drobna, biała łódź żaglowa i samotna mewa. "Chrystus Zmartwychwstał"! Nie tylko w wiosennym słońcu, lecz także w święcie wiecznego Ducha!
Minęło szybko wiele szczęśliwych miesięcy; w ciszy doskonałego piękna mogłem dokończyć w pustelni planowane od dawna dzieło Pieśni Kosmiczne (Cosmic Chants). Do angielskich tekstów w zachodnim układzie nutowym ułożyłem około czterdziestu pieśni częściowo oryginalnych, a częściowo adaptowanych ze starożytnych melodii. Włączone zostały pieśni: Siankary Nie ma urodzenia, nie ma śmierci, starożytny sanskrycki Hymn do Brahmy, Tagora Któż jest w mej świątynf?, a także pewna ilość mych własnych kompozycji: Chcę być twym zawsze, W kraju wyższym ponad me marzenia, Wyjdź z milczącego nieba, Wysłuchaj wołania mej duszy, W świątyni milczenia, Tyś moim życiem.
W przedmowie do tego zbioru pieśni opowiedziałem o swym pierwszym prywatnym doświadczeniu na temat reakcji na pieśni Wschodu przez ludzi Zachodu. Sposobności do tego dostarczył mi mój publiczny odczyt w dniu 18 kwietnia 1926 r. w sali Carnegiego w Nowym Jorku.
- Mr Hunsicker - zwierzyłem się memu amerykańskiemu uczniowi - zamierzam poprosić słuchaczy, aby zaśpiewali starożytną hinduską pieśń: O piękny Boże.
- Sir - zaprotestowł Mr Hunsicker - te oryginalne pieśni są dla Amerykanów niezrozumiałe. Cóż to byłby za wstyd, gdyby odczyt skończył się rzucaniem zepsutych pomidorów!
Roześmiał się, lecz zaoponowałem, mówiąc, że muzyka jest powszechnym językiem i Amerykanie na pewno odczują aspiracje duszy w tej podniosłej pieśni. (Podaję tłumaczenie pieśni Guru Naruka): "O piękny Boże! O piękny Boże! W lesie jesteś zielony, W górach jesteś wysoki, w rzece jesteś wciąż w ruchu, W oceanieś poważny, dla służących tyś służbą, Dla miłujących Tyś miłością, dla smutnych Tyś współczuciem, Dla jogina szczęśliwością. O piękny Boże, O piękny Boże, Chylę się do Twoich stóp"!
Wątpliwości Mr Hunsickera okazały się bezpodstawne; nie tylko nie rzucano żadnymi wyzwiskami, lecz przez przeszło godzinę nieprzerwanie rozbrzmiewała melodia pieśni: O piękny Boże, śpiewanej przez trzy tysiące osób. Kochani Nowojorczycy - wcale nie byli zblazowani! Ich serca wzniosły się w górę w tym prostym peanie radości. Wśród ludzi pobożnych, śpiewających z miłością błogosławione imię Pana, zdarzały się w ów wieczór cudowne uleczenia.
Lata pełne szczęścia, wypełnione intensywną działalnością, mijały szybko. Kolonia Braterstwa Światowego w Encinitas, przynależna do Tow. Urzeczywistnienia Jaźni, otwarta w 1937 r. i utrwalona w 1947 r. służy za wzór dla kilku mniejszych kolonii Towarzystwa. Budynki, rozrzucone na przestrzeni trzydziestu akrów, obejmują kilka samotni, sklep z podarunkami, kawiarnię i hotel dla wygody członków Towarzystwa i gości. Na pięknym terenie znajduje się sadzawka z lotosami i duży basen kąpielowy. Złote lotosy zdobią szereg białych kolumn zwróconych w stronę szosy. (Lotos o złotych liściach, bardzo często stosowany w ornamentyce budynków Tow. Urzeczywistnienia Jaźni, jest symbolem centra duchowej świadomości w mózgu - tysiąc-płatkowego lotosu światła, sahasrara czakra).
Działalność ośrodka w Encinitas obejmuje wielostronne kształcenie uczniów, zgodnie z ideałami Tow. Urzeczywistnienia Jaźni, oraz intensywną uprawę roli, mającą dostarczać świeżych warzyw mieszkańcom Encinitas i Ośrodka w Los Angeles.
"I uczynił z jednej krwi wszystek naród ludzki" (Dzieje Ap. 17:26). Palącą potrzebą na tej ziemi, targanej wojnami, jest ufundowanie na duchowej zasadzie licznych kolonii ogólnoświatowego braterstwa. "Braterstwo Świata" - jest szerokim terminem, lecz człowiek musi rozszerzyć zakres swej życzliwości i uznać się za obywatela świata. Kto naprawdę zrozumie, że "to jest moja Ameryka, moja India, moje Filipiny, moja Europa" i tak dalej, temu nigdy nie zabraknie miejsca do użytecznego i szczęśliwego życia.
Chociaż ciało Sri Jukteswara nie przebywało nigdy poza Indiami, to jednak znał on tę braterską prawdę: "Świat jest moją ojczyzną".
ROZDZIAŁ 49 Lata 1940 - 1951
"Nauczyliśmy się naprawdę wartości medytacji i wiemy teraz, że nic nie może zakłócać naszego wewnętrznego pokoju. W ciągu ostatnich tygodni słyszeliśmy podczas swych zebrań alarmy lotnicze, przysłuchiwaliśmy się wybuchom bomb o spóźnionym działaniu, lecz mimo to uczniowie nasi zbierają się i cieszą się w całej pełni z piękna naszych zebrań".
Ta podnosząca na duchu wiadomość od kierownika londyńskiego ośrodka Towarzystwa Urzeczywistnienia Jaźni znalazła się w jednym z wielu listów, jakie otrzymywałem z pustoszonej wojną Anglii i Europy, zanim również Ameryka została objęta burzą drugiej wojny światowej. Dr L. Kranmer-Byng, znany wydawca "The Wisdom of the East" w Londynie, pisał do mnie w 1942 r.:
"Gdy przeczytałem ,East-West', zrozumiałem, jak daleko jesteśmy ad siebie; żyjemy najwyraźniej w dwóch różnych światach. Piękno, ad, cisza i pokój przybywają do mnie z Los Angeles, wpływając jak itatek naładowany błogosławieństwem i pociechą świętego Graala dla oblężonego miasta. Jak w marzeniu widzę wasz gaj drzew palmowych świątynię w Encinitas z bezmiarem oceanu i widokiem gór, a nade vszystko widzę związek ludzi o duchowych dążeniach, społeczność :espoloną w jedności, pochłoniętą twórczą pracą i oddającą się :ontemplacji... Pozdrowienia dla całego Towarzystwa od prostego :ołnierza, piszącego na strażnicy w oczekiwaniu świtu".
W 1942 roku Tow. Urzeczywistnienia Jaźni zbudowało w Hol-ywood, w Kalifornii, kościół wszystkich religii. W rok później drugi aki kościół powstał w San Diego w Kalifornii, w 1947 r. trzeci / Long Beach, również w Kalifornii.
W 1949 r. Towarzystwo otrzymało w darze jedną z najpiękniej-zych posiadłości w świecie, kwiecisty "kraj cudów" w Los Angeles, ' dzielnicy Pacific Palisades. Ta dwunastoakrowa posiadłość jest aturalnym amfiteatrem otoczonym kwitnącymi górami. Duże natu-ilne jezioro, błękitny klejnot w diademie gór, dało jej nazwę "Lakę hrine" (Pustelnia nad jeziorem). Oryginalny holenderski młyn z wiatrakami, znajdujący się na terenie tej posiadłości, mieści wewnątrz pełną ciszy świątynię Towarzystwa. W pobliżu nisko położonego ogrodu wielkie koło wodne pluska powolną muzyką. Dwa marmurowe chińskie posągi zdobią to miejsce: posąg Buddy i posąg Kwan-Jin (chińska personifikacja Boskiej Matki). Naturalnej wielkości posąg Chrystusa o pogodnej twarzy i w złotej szacie, niezwykle iluminowany w nocy, stoi na wzgórzu nad wodospadem.
W 1950 r. w Lakę Shrine odsłonięty został pomnik Pokoju Światowego ku czci Mahatmy Gandhiego. W roku tym Towarzystwo Urzeczywistnienia Jaźni w Ameryce święciło trzydziestą rocznicę swego istnienia. Część popiołów Mahatmy, przesłanych z Indii, została tu umieszczona w tysiącletnim kamiennym sarkofagu.
W 1951 r. założono w Hollywood ośrodek indyjski Towarzystwa SRF India Center. Mr Goodwin J. Knight, wicegubernator stanu Kalifornia, i Mr M.R. Ahuja, konsul generalny Indii, wzięli udział w uroczystościach jego otwarcia. W ośrodku znajduje się indyjska kawiarnia, sklep z pamiątkami i audytorium na 250 miejsc. (Pracownikami w sklepach z podarkami i w kawiarniach są członkowie Towarzystwa, którzy wyrzekli się osobistego życia i poświęcili się służeniu ludzkości i urzeczywistnieniu w swym życiu ideałów Towarzystwa. Rada Modlitwy w Los Angeles ofiarowuje swą bezpłatną pomoc każdemu, kto szuka pomocy przy rozwiązywaniu swych duchowych problemów).
Ludzie, którzy po raz pierwszy przybywają do różnych ośrodków Towarzystwa, zwykle szukają dalszych wiadomości o jodze. Często słyszę pytanie: "Czy to prawda, jak twierdzą niektóre organizacje, że nie można studiować jogi z książek, lecz trzeba ją poznawać pod opieką znajdującego się w pobliżu nauczyciela?"
W wieku atomowym powinno się uczyć jogi na kursach, podobnych do tych, które urządza Towarzystwo Urzeczywistnienia Jaźni, inaczej bowiem wiedza ta, przynosząca człowiekowi wolność, będzie znów ograniczona do niewielu wybranych. Trzeba przyznać, że dla każdego ucznia bezcennym dobrodziejstwem byłby stojący u jego boku guru o doskonałej boskiej mądrości; świat jednak składa się z wielu "grzeszników" i niewielu świętych! Jakże więc masy mogłyby korzystać z pomocy jogi inaczej aniżeli przez studiowanie w domu nauk pisanych przez prawdziwych joginów?
W przeciwnym razie pozostaje tylko jedna alternatywa: zlekceważenie "przeciętnego człowieka" i pozostawienie go bez wiedzy o jodze. Nie leży to w planie Boga dla nowego wieku. Babadżi przyrzekł ochraniać i kierować wszystkimi uczniami krija-jogi na ich ścieżce ku Bogu. Potrzeba setek tysięcy, a nie tylko dziesiątków uczniów krija-jogi, aby mógł się urzeczywistnić świat pokoju i obfitości, który stanie się udziałem człowieka, gdy dokona on odpowiedniego wysiłku w celu odzyskania swego boskiego synostwa.
Założenie na Zachodzie Towarzystwa Urzeczywistnienia Jaźni, "ula z duchowym miodem", było dla mnie obowiązkiem nałożonym przez mego guru Sri Jukteswara i mego param-paramguru Babadżi. Wypełnienie tego świętego zadania nie było wolne od trudności.
- Powiedz mi prawdę, Paramahansadżi, czy to było warte zachodu? - Takie lakoniczne pytanie zadał mi raz wieczorem dr Lloyd Kennel, kierownik kościoła TUJ w San Diego. Zrozumiałem, że ma na myśli: "Czy byłeś szczęśliwy w Ameryce? Co sądzisz o kłamstwach zbałamuconych ludzi, którzy starają się zapobiec rozpowszechnianiu jogi? Co myślisz o rozczarowaniach i zawodach sercowych, o kierownikach ośrodków, którzy nie potrafili kierować, o uczniach, których niewiele można było nauczyć?"
- Błogosławiony jest człowiek, którego Pan poddaje próbie! - odrzekłem. - Pamięta On, aby od czasu do czasu nałożyć na mnie brzemię. - Pomyślałem wtedy o wszystkich ludziach wiernych, o miłości, pobożności i zrozumieniu, którymi promieniuje serce Ameryki. Z pewnym naciskiem powiedziałem dalej: - Lecz moja odpowiedź brzmi: tak, po tysiąckroć tak! Warto było, bardziej niż marzyłem, widzieć zbliżanie się Wschodu i Zachodu w jednym związku duchowym.
Wielcy mistrzowie Indii, którzy okazali żywe zainteresowanie Zachodem, dobrze rozumieją współczesne warunki. Wiedzą oni, że dopóki wszystkie narody nie przyswoją sobie różniących Wschód i Zachód zalet, sytuacja świata nie może się poprawić. Każda półkula potrzebuje tego, co druga ma najlepszego.
W czasie podróży po świecie widziałem ze smutkiem dużo cierpienia na Wschodzie przede wszystkim o charakterze materialnym; na Zachodzie - głównie w dziedzinie umysłowej i duchowej, narody znajdują się w bolesnych szponach cywilizacji pozbawionej równowagi.
India, Chiny i inne kraje Wschodu mogą odnieść wiele korzyści ze współzawodnictwa z narodami Zachodu, w szczególności z Ameryką, w praktycznym ujmowaniu spraw życia, w dążeniu do materialnej wydajności. Z drugiej strony narody Zachodu potrzebują głębszego zrozumienia duchowej podstawy życia, a w szczególności naukowych technik, które rozwinęła starożytna India w celu świadomego obcowania człowieka z Bogiem.
Ideał cywilizacji pełnej wewnętrznej równowagi nie jest chimerą. W ciągu tysięcy lat India była krajem zarówno duchowego światła, jak i powszechnej materialnej pomyślności. Ubóstwo ostatnich dwustu lat jest w długiej historii Indii tylko przemijającą karmiczną fazą. Stulecie za stuleciem "bogactwa Indii" były przysłowiowe. Obfitość materialna, jak i duchowa jest strukturalnym wyrazem rity, prawa kosmicznego, czyli naturalnej sprawiedliwości. Nie ma u Boga oszczędności^ ani u Jego zjawiskowej bogini w bujnej Przyrodzie.
Hinduskie pisma święte nauczają, że człowiek sprowadzony został, na tę Ziemię, aby w każdym kolejnym życiu uczył się coraz dokładniej^," niezliczonych sposobów, którymi duch może się wyrażać we wszelkich materialnych warunkach, zawsze nad nimi panując. Wschód i Zachód uczą się tej wielkiej prawdy na różnych drogach i powinny chętnie się dzielić wzajemnie swymi odkryciami. Nie ulega wątpliwości, że Panu podoba się, gdy Jego ziemskie dzieci walczą o osiągnięcie cywilizacji wolnej od ubóstwa, choroby i niewiedzy duszy. Niewiedza człowieka o zasobach jego duszy wynika z nadużywania przez niego wolnej woli i jest główną przyczyną wszystkich innych form cierpienia.
Swobodnie służymy,
Bo swobodnie według swej woli kochamy;
Tym stoimy, albo też upadamy.
A niektórzy przez brak posłuchu upadli
Z niebios w największe piekło. Cóż za upadek!
Z największego szczęścia w najwyższą niedolę!
(Milton: Raj utracony)
Grzechy przypisywane antropomorficznej abstrakcji zwanej "społeczeństwem" można bardziej realistycznie złożyć na progu domu każdego człowieka.134
Utopia musi się począć w łonie jednostek, zanim będzie mogła zakwitnąć w obywatelskich cnotach; wewnętrzna reforma prowadzi w sposób naturalny do reformy zewnętrznej. Człowiek, który zreformował samego siebie, reformuje tysiące innych ludzi.
Pisma święte całego świata, które przeszły przez próbę czasu, zgodne są w swej treści i dają człowiekowi natchnienie na jego drodze wzwyż. Jednym z najszczęśliwszych okresów mego życia były godziny, w których dyktowałem dla "Self Realization Magazine" komentarze do części Nowego Testamentu. Często wówczas błagałem Chrystusa, aby kierował mną w odnajdywaniu prawdziwego znaczenia Jego słów, które w ciągu dwudziestu wieków często opacznie rozumiano.
Gdy pewnego wieczoru pogrążony byłem w medytacji, pokój mój w pustelni Encinitas napełnił się opalowobłękitnym światłem. Ujrzałem promienną postać błogosławionego Pana Jezusa. Wyglądał jak 'młody, mający około dwudziestu pięciu lat mężczyzna z rzadką brodą i wąsami; długie Jego czarne włosy, rozdzielone w środku, otoczone były złotą, skrzącą się aureolą.
Oczy jego miały głębię wieczności, gdy patrzyłem w nie, były nieskończenie zmienne. Przy każdej boskiej zmianie ich wyrazu rozumiałem intuicyjnie ich mądrość, którą miały mi przekazać. W tych wspaniałych oczach czułem potęgę, która podtrzymuje miliardy światów. Przy ustach Jego pojawił się Święty Graal; zniżył się do mych warg, a potem wrócił do Jezusa. Po kilku chwilach wypowiedział On do mnie szereg pięknych uspokajających słów, o tak osobliwym charakterze, że zachowam je w swym sercu.
W 1950 i 1951 r. spędziłem dużo czasu w ustroniu Towarzystwa Urzeczywistnienia Jaźni w pobliżu pustyni Mohave w Kalifornii. Przetłumaczyłem tam Bhagawad Gitę i napisałem szczegółowe komentarze do poszczególnych dróg jogi. Bhagawad Gita jest najbardziej ulubionym pismem świętym Indii. Ardżuna był ukochanym uczniem Kriszny, boskiego awatara, którego rady dla Ardżuny tworzą treść Bhagawad Gity. Data spotkania Kriszny i Ardżuny to wg hinduskich uczonych rok 3102 prz. Chrystusem.
Mówiąc o technice jogi, to jest ona raz wspomniana w Bhagawad-
-Gicie i to ta sama, którą Babadżi nazwał po prostu krija-jogą, największe pismo święte Indii udzieliło w ten sposób oprócz moralnych, także praktycznych wskazówek. W oceanie naszego świata-
-marzenia oddech jest szczególnie silną nawałnicą ułudy, która wytwarza świadomość indywidualnych fal - postacie ludzi i wszystkich innych materialnych przedmiotów. Wiedząc, że sama filozoficzna etyczna wiedza nie wystarcza do obudzenia człowieka z jego jolesnego snu odrębnego bytu, Kriszna zwrócił uwagę na świętą laukę, która pozwala joginowi opanować swe ciało i zależnie od swej voli przemieniać je w czystą energię. Możliwość tego jogicznego lokonania nie wykracza poza granice teoretycznego zrozumienia echującego współczesnych uczonych, pionierów atomowego wieku. )kazało się bowiem, że wszelką materię można przeobrazić w energię. Hinduskie pisma święte wynoszą naukę jogi pod niebiosa, ponie-raż może być stosowana przez całą ludzkość. Zdarza się co prawda, że niekiedy udaje się odkryć tajemnicę oddechu bez znajomościt formalnej techniki jogi; przykład tego stanowią niektórzy nie hinduscy mistycy, posiadający nadzmysłowe władze oddania się Panu. Faktycznie obserwowano u chrześcijańskich, muzułmańskich i innych świętych zjawiska zapadania w trans bez oddechu i ruchu (sabikalpa samadhi), bez czego żaden człowiek nie może przejść pierwszych stopni postrzegania Boga. Spośród mistyków chrześcijańskich, których widziano w stanie sabikalpa samadhi, można wymienić św. Teresę z Avila, której ciało mogło tak znieruchomieć, że zdumione zakonnice z jej klasztoru nie potrafiły zmienić jego pozycji ani przywrócić świętej do stanu zewnętrznej świadomości. Gdy jednak święty osiąga nirbikal-pę czyli najwyższe "samadhi", wówczas ustala się nieodwołalnie w Panu - niezależnie od ruchu.
Chrześcijański mistyk XVII wieku, brat Wawrzyniec, opowiada, że pierwszy błysk urzeczywistnienia Boga zjawił się u niego podczas przyglądania się drzewu. Prawie każdy człowiek widział drzewo, mało jednak kto widział dzięki temu Stwórcę drzewa. Większość ludzi jest całkowicie niezdolna do wzbudzenia w sobie tych niepokonalnych władz żarliwej pobożności, które bez wysiłku posiadają tylko "ekan-tins", czyli święci "prostego serca", których spotyka się na wszystkich religijnych ścieżkach na Wschodzie i na Zachodzie. Zwykły człowiek jednak nie jest przez to pozbawiony obcowania z Bogiem. "Zwykły człowiek" musi jednak kiedyś dokonać duchowego startu. "Tysiąc-milową podróż rozpoczyna się od jednego kroku", zauważył Lao-Tse. Podobnie Budda: "Niechaj żaden człowiek nie lekceważy dobra, myśląc, że ono nie przyjdzie doń. Padające krople napełniają garnek; mądry człowiek napełnia się dobrem, nawet jeśli zbiera je po odrobinie". W celu skupienia się w Bogu potrzebuje on tylko techniki krija-jogi, codziennego przestrzegania moralnych wskazań oraz zdolności szczerego wezwania: "Panie, pragnę cię poznać"!
Powszechne zastosowanie jogi polega tedy na zbliżaniu się do Boga przez codzienne posługiwanie się raczej naukową metodą aniżeli pobożnym zapałem, który dla przeciętnego człowieka bywa uczuciowo niedostępny.
Niektórych wielkich nauczycieli Indii nazywano tirthakarami, czyli "twórcami brodów", ponieważ odkrywali oni przejścia, dzięki którym zaślepiona ludzkość może się przeprawiać przez burzliwe morza samsary (dosłowne "płynięcie" z potokiem zjawisk skłania człowieka do najmniejszego oporu). "Przeto ktokolwiek by chciał być przyjacielem tego świata, staje się przyjacielem Bożym" (św. Jakub 4:4). Aby stać się przyjacielem Bożym, człowiek musi przezwyciężyć zło własnej karmy, czyli działania, które zawsze pobudzają go do bezwolnego przyzwalania na majawiczne złudzenia świata. Znajomość żelaznego prawa karmy zachęca każdego poważnego poszukiwacza Boga do odnajdywania drogi ostatecznej ucieczki z więzów niewoli. Ponieważ karmiczna niewola istot ludzkich ma swój początek w pragnieniach zamroczonego umysłu, przeto jogin zajmuje się opanowaniem swego umysłu. Odrzuca on kolejne osłony karmicznej niewiedzy i w końcu widzi siebie w swej przyrodzonej istocie.
"Nieruchoma, jako płomień lampy w bezwietrznym powietrzu, jest niezwruszona świadomość Mędrca, co w jodze Ducha pogrążony trwa.
"To, w czym zawisa uspokojona przez rozmyślanie myśl; to, w czym człowiek ducha ujrzawszy, w Duchu swym i przez Ducha pełne znajduje zadowolenie;
"To, w czym poznaje ponadzmysłowe, Duchowi przyrodzone, a najwyższe, intuicyjnemu rozumowi dostępne szczęścia; to, w czym trwając, w sercu Rzeczywistości przebywa;
"Co raz posiadłszy, za zdobycz poczytuje ponad wszystkie skarby większą, w czym, gdy utwierdzeń, najcięższy ból zachwiać nim nie zdoła;
"To - zwane jest jogą: zerwanie łącznika z cierpieniem, wejście w niezmienne szczęście Ducha".
Bhagawad Gita VI: 19-23. (przekład Wandy Dynowskiej)
Tajemnica życia i śmierci, której rozwiązanie jest jedynym celem
pobytu człowieka na Ziemi, jest nierozdzielnie związana z oddechem.
" Życie bez oddychania - to nieśmiertelność. Zrozumiawszy tę prawdę,
'starożytni riszi Indii uchwycili istotę oddechu i opracowali ścisłą
i rozumną naukę o nieoddychaniu. Gdyby nawet Indie nie miały
żadnego innego daru dla świata, to już sama krija-joga wystarczyłaby
na królewski podarunek.
W Biblii znajdują się ustępy, które świadczą, że prorocy hebrajscy byli świadomi faktu, że Bóg uczynił z oddechu subtelne ogniwo pomiędzy ciałem a duszą. "Genezis" stwierdza: "Utworzył tedy Pan Bóg człowieka z mułu ziemi i tchnął w oblicze jego dech życia, i stał się człowiek istotą żyjącą" (Genesis 2:7). Ciało ludzkie składa się z chemicznych i organicznych substancji, które znajdują się także w "mule ziemi". To bezwładne ciało nie mogłoby nigdy prowadzić działalności ani przejawiać energii i ruchu, gdyby dusza nie przekazywała ciału energii życia za pośrednictwem, w przypadku ludzi nieoświeconych - oddechu (energia gazu). Prądy życia przejawiające się w ciele ludzkim jako pięcioraka prana wyrażają się w "Aum", wibracji wszechmocnej duszy.
Odzwierciedlenie życia, duszy-źródła, które jaśnieje w komórkach, jest jedyną przyczyną przywiązania człowieka do ciała; oczywiście nie składałby on tak troskliwie hołdu samej bryle gliny. Istota ludzka utożsamia się błędnie ze swą fizyczną postacią, ponieważ płynące z duszy prądy życia przewodzone są do ciała oddechem tak intensywnie, że człowiek uważa skutek za przyczynę i bałwochwalczo sądzi, że ciało posiada własne życie.
Normalnym stanem świadomym człowieka jest czucie ciała i oddechu. Jego stan podświadomy, czynny podczas snu, związany jest z jego czasowym, mentalnym oddzieleniem się od ciała i oddechu. W swym podświadomym stanie jest on wolny od złudzenia, że "istnienie" zależy od ciała i oddechu.135
Gdy ogniwo oddechu pomiędzy duszą a ciałem zostanie przez ewolucyjną karmę zerwane, następuje nagłe przejście zwane "śmiercią"; fizyczne komórki ciała powracają do swego naturalnego stanu bezruchu. Krija-joga potrafi jednak według woli jogina zerwać ogniwo oddechu dzięki mądrości nauki, a nie przez brutalną interwencję karmicznej konieczności. Dzięki swemu aktualnemu doświadczeniu jogin jest już świadomy niecielesności swej istoty i nie potrzebuje, aby mu dopiero śmierć udzielała przykrej wskazówki, że człowiek błędnie lokuje swe zaufanie w fizycznym ciele!
Życie za życiem każdy człowiek posuwa się (swym własnym, chociaż niepewnym krokiem) ku swemu celowi, jakim jest jego własna apoteoza. Śmierć, nie przerywając jego postępu, dostarcza mu po prostu bardziej dostosowanego do jego potrzeb środowiska w astralnym świecie, w którym się on oczyszcza. "Niech się nie trwoży serce wasze... W domu Ojca mego jest wiele mieszkań" (Jan 14:1-2). Doprawdy jest rzeczą nieprawdopodobną, aby Bóg wyczerpał swą pomysłowość przy organizowaniu tego świata lub że w przyszłym świecie nie może On nam ofiarować nic ciekawszego aniżeli brząkanie w harfy!
Śmierć nie jest wymazaniem człowieka ze sfery istnienia, ostateczną ucieczką z życia; śmierć nie jest też bramą do nieśmiertelności. Kto zagubił swą Jaźń w ziemskich radościach, ten nie odzyska jej w pajęczych urokach astralnego świata. Będzie tam tylko gromadzi} subtelniejsze spostrzeżenia i wrażliwsze reakcje na piękno i dobro, które stanowią jedno. Na kowadle tej materialnej ziemi walczący człowiek musi wykuwać niezniszczalne złoto duchowej tożsamości. Niosąc w swej dłoni ten ciężko zdobyty skarb, jako jedyny dar przyjmowany przez chciwą śmierć, istota ludzka zdobywa ostateczne wyzwolenie od kręgu fizycznych reinkarnacji.
Przez kilka lat prowadziłem w Encinitas i Los Angeles kursy o Sutrach i jodze Patandżalego i innych głębokich dziełach hinduskiej filozofii.
- Dlaczego Bóg połączył duszę i ciało, zapytał mnie raz wieczorem jeden ze słuchaczy. Jaki miał on cel w uruchamianiu tego ewolucyjnego dramatu stworzenia? Niezliczenie wielu innych ludzi zadawało takie pytania. Filozofowie na próżno starali się na nie odpowiedzieć.
Pozostaw sobie kilka tajemnic do zbadania w Wieczności, zwykł był odpowiadać Sri Jukteswar z uśmiechem. - Jakże ograniczone zdolności rozumowe człowieka mogłyby pojąć niepojęte motywy Niestworzonego Absolutu? l36
Zdolności rozumowe człowieka, spętane zasadą przyczynowości świata zjawiskowego, zawodzą, gdy chodzi o zagadkę Boga nie mającego początku ani przyczyny. Mimo to, chociaż rozum człowieka nie potrafi zgłębić zagadek stworzenia, każda tajemnica zostanie w końcu odkryta pobożnemu człowiekowi przez samego Boga.
Kto szczerze pragnie mądrości, rozpoczyna swe poszukiwania od opanowania skromnych podstaw Boskiego planu, nie żądając przedwcześnie dokładnego matematycznego wykładu "Einsteinowskiej" teorii życia. Boga nigdy nikt nie widział; żaden śmiertelnik uwikłany w sprzeczności złudzenia mayi nie może zrozumieć Nieskończonego 137:
"Jednorodzony Syn, który jest na łonie Ojca (odzwierciedlona świadomość Chrystusowa, czyli rzutowana na zewnątrz Doskonała Inteligencja, która kieruje wszystkimi strukturalnymi zjawiskami przy pomocy wibracji "Aum", wyłania się z "łona", czyli z głębi Niestworzonego Bóstwa w celu wyrażenia różnorodności Jedności), objawił Go" (Jan 1:18), nadał formę, czyli objawił.
"Zaprawdę, zaprawdę mówię wam", wyjaśniał Jezus, "nie może Syn sam od siebie nic czynić, jeno to, co widzi, że Ojciec czyni; albowiem cokolwiek On czyni, to i syn podobnie czyni." (Jan 5:19). Troistą naturę Boga, przejawioną przez niego samego w zjawiskowych światach, symbolizuje się w hinduskich pismach świętych, jako: Brahmę-Stwórcę, Wisznu-Zachowawcę i Sziwę-Niszczyciela-Od-nowiciela. Ich trójdzielna działalność dokonuje się nieustannie w całym wibracyjnym stwarzaniu. Ponieważ Absolut przekracza zdolności pojmowania człowieka, pobożny hindus czci Go ucieleśnionego we wzniosłej Trójcy. (Inna znana koncepcja tejże trójcy jedynej rzeczywistości: "Sat", "Tat" "Aum": lub Ojciec, Syn i Duch Święty. Brahma-
- Wisznu-Sziwa reprezentuje trójjedyny wyraz Boga w aspekcie "Tat", czyli syna Chrystusowej świadomości, immanentnej w wibracyjnym stworzeniu. Szaktis, energie, czyli "małżonki" Trójcy są symbolami "Aum" czyli Ducha Świętego, jedynej sprawczej siły, która przez wibrację podtrzymuje kosmos).
Powszechny twórczo-zachowawczo-niszczący aspekt Boga nie stanowi jednak Jego ostatecznej czy nawet Jego istotnej natury (gdyż kosmiczne stwarzanie jest tylko Jego Ula, twórczą grą. ("Panie, Tyś stworzył wszystkie rzeczy, dla Twej uciechy stworzone one zostały." Obj. 4:11). Jego najgłębszej istoty nie można uchwycić, nawet jeśli się pojmie wszystkie tajemnice Trójcy, ponieważ Jego zewnętrzna natura
- jako przejawiona przez prawo w określonym atomowym nurcie
- tylko Go wyraża, ale nie odsłania. Ostateczną naturę Pana poznaje się wtedy, gdy "Syn wstępuje do Ojca" (Jan 14:12). Człowiek wyzwolony przekracza granicę wibracyjnych światów w Wolne od wibracji Źródło.
Wszyscy wielcy prorocy zachowywali milczenie, gdy żądano od nich odsłonięcia ostatecznych tajemnic. Gdy Piłat zapytał: "Co jest Prawdą?" (Jan 18:38), Chrystus nic nie odpowiedział. Wielkie okazałe pytania intelektualistów w rodzaju Piłata rzadko mają swój początek w płomiennym duchu poszukiwania. Ludzie tacy mówią raczej z pustą arogancją, która uważa brak przekonania do wartości duchowych za oznakę "otwartego umysłu".
"Kochaj cnotę, tylko ona wolna.
Ona cię nauczy wysoko się wspinać,
Wyżej aniżeli muzyka sfer sięga;
Gdyby bowiem cnota słabą była,
Samo niebo by się do niej schyliło".
(Milton - Comus)
"Jam się na to narodził i na to przyszedłem na świat, abym świadectwo dał prawdzie. Wszelki, który jest z prawdy, słucha głosu mego" (Jan 18:37). W tych słowach Chrystus zawarł całe tomy. Syn Boga "daje świadectwo" i swoim życiem wciela prawdę; jeśli także ją wykłada, jest to wspaniały dodatek.
Prawda nie jest teorią, ani spekulatywnym systemem filozofii, ani intelektualnym zrozumieniem. Prawda jest ścisłą zgodnością z rzeczywistością. Dla człowieka prawda jest dogłębnym poznaniem własnej natury, swej Jaźni jako duszy. Jezus każdym słowem i czynem swego życia dawał dowód, że zna "prawdę" swej istoty - swe źródło w Bogu. Utożsamiwszy się całkowicie z Chrystusową Świadomością mógł prosto powiedzieć: "Wszelki, który jest z prawdy, słucha głosu mego".
Również Budda odmawiał roztrząsania ostatecznych kwestii metafizycznych, wskazując sucho, że krótki czas życia człowieka na ziemi może być przez niego najlepiej wykorzystany na udoskonalenie swej moralnej natury. Chiński mistyk Lao-Tse słusznie nauczał: "Ten, co wie, nie mówi o tym; ten, co mówi, nie wie tego". Ostateczne tajemnice Boga nie "są otwarte do dyskusji". Rozwiązanie tajemnicy lego szyfru jest sztuką, której człowiek nie może przekazać człowiekowi; tu tylko Pan jest nauczycielem.
"Uspokójcie się i wiedzcie, żem Ja Bóg" (Psalm 46:11). Nie :>yszniąc się nigdy swą wszechobecnością, Pan daje się słyszeć tylko v niepokalanym milczeniu. Rozchodząc się w całym wszechświecie ako twórcze "Aum", Pierwotny Dźwięk układa się momentalnie v słowa zrozumiałe dla dostrojonego ucha pobożnego człowieka.
Boski cel stworzenia, o ile rozum ludzki w ogóle pojąć go może, wyłożony jest w Wedach. Riszi nauczali, że każda istota ludzka została tworzona przez Boga jako dusza, która w swoisty, jedyny sposób ma irzejawić jakiś szczególny przymiot nieskończonego zanim powróci o Absolutnej Tożsamości. Każdy człowiek wyposażony w ten sposób / jakiś szczególny element Boskiej Indywidualności jest jednakowo rogi Bogu. Mądrość zgromadzona przez Indie, tego starszego brata 'śród narodów, jest dziedzictwem całej ludzkości. Prawda Wed, jak 'szelka prawda, należy do Pana, a nie do Indii. Wielcy riszi, których mysły były czystym naczyniem napełniającym się boską głębią Wed, yli członkami rasy ludzkiej urodzonymi raczej na tej niż innej ziemi, by służyć całej ludzkości. Różnice rasowe czy narodowe nie mają idnego znaczenia w dziedzinie prawdy, gdzie jedyną kwalifikacją jest uchowa zdolność do jej przyjęcia.
Bóg jest miłością. Jego plan dla całego stworzenia może tylko miłości wynikać. Czyż ta prosta myśl nie daje ludzkiemu sercu więcej uciechy aniżeli uczony tom kosmologii? Każdy święty, który przenik-|ł istotę rzeczywistości, poświadcza, że istnieje Boski plan powszech-f, że jest on piękny i pełen radości.
Prorokowi Izajaszowi Bóg odsłonił swe intencje w tych słowach:
"Tak ci będzie słowo moje (twórcze Aum), które wyjdzie z ust moich; nie wróci się do mnie próżno, ale uczyni to, co mi się podoba, i poszczęści mu się w tym, na co je poślę. Przetoż w weselu wynijdziecie, a w pokoju doprowadzeni będziecie. Góry i pagórki przed wami głośno zaśpiewają, a wszystkie drzewa polne rękami klaskać będą" (Izajasz 55:11-12).
"W weselu wynijdziecie, a w pokoju doprowadzeni będziecie". Ludzie trudnego dwudziestego wieku z utęsknieniem usłyszą tę cudowną obietnicę! Wszak pełna jej prawda może być urzeczywistniona przez każdego miłośnika Boga, usiłującego dzielnie odzyskać swe boskie dziedzictwo.
Błogosławiona rola krija-jogi na Wschodzie i Zachodzie dopiero się zaczęła. Niechajże każdy człowiek się dowie, że istnieje określona naukowa technika urzeczywistnienia Jaźni, pozwalająca przezwyciężyć wszelką ludzką niedolę!
Przesyłając wibracje miłości tysiącom uczniów krija-jogi, rozrzuconym jak błyszczące klejnoty po całej Ziemi, często z wdzięcznością myślę:
"Dałeś, Panie, twemu mnichowi wielką rodzinę!"
PRZYPISY
'Nauczyciel duchowy; od sanskryckiego źródłosłowu Gur, podnosić.
2 Praktykujący jogę "zjednoczenie"; starożytną hinduską naukę medytacji o Bogu.
3 Imię moje zmieniło się na Yogananda, gdy wstąpiłem do starożytnego klasztornego Zakonu Swamich w 1914 r. Mój guru nadał mi w r. 1915 tytuł religijny Paramahansy (zob. rozdz. 24 i 42).
4 Według tradycji jest to kasta wojowników i władców.
5 Te starożytne epopeje są skarbnicami hinduskiej historii, mitologii i filozofii.
6 Ten wzniosły poemat, będący częścią epopei Mahabharata, jest hinduską biblią. Mahatma Gandhi napisał o niej: "Kto zechce medytować nad Gitą, będzie każdego dnia odkrywał nową radość i nowe znaczenie. Nie ma ani jednej trudności duchowej, której by Gita nie pomogła rozwikłać".
7"Babu" (pan) umieszcza się w języku bengalskim na końcu nazwiska.
8 Niezwykłą zdolność ujawniania się i ukazywania wielkich mistrzów objaśnia rozdział 30: "Prawo cudów".
'Technika jogi, dzięki której zgiełk wrażeń zmysłowych ucisza się pozwalając człowiekowi osiągnąć w coraz większym stopniu tożsamość z kosmiczną świadomością (zobacz rozdział 26).
10Sanskryckie imię Boga, wyrażające jego aspekt Władcy Kosmosu; pochodzi od pierwiastka is rządzić. Hinduskie pismo święte zawiera tysiące imion Boga, a każde z nich wyraża odmienny odcień filozoficznego znaczenia. Jako Iśwara stwarza On i rozwiązuje wszystkie światy w kolejnych cyklach.
11 Nieskończone możliwości dźwięku pochodzą od Twórczego Słowa "Aum" stanowiącego kosmiczną potęgę wibracyjną, działającą poza wszystkimi energiami atomowymi. Każde słowo wypowiedziane z jasnym zrozumieniem i głębokim skupieniem ma zdolność zmaterializowania się. Ciche lub głośne powtarzanie pobudzających słów wykazało swą skuteczność w pewnych systemach psychoterapii, tajemnica kryje się w podnoszeniu prędkości fal akustycznych pobudzających mózg.
12 Kali jest symbolem Boga w aspekcie wieczystej Matki Natury.
13 Sanskrycki źródłosłów swami znaczy: "ten, który jest jednością ze swą Jaźnią". W odniesieniu do członków mniszego zakonu tytuł ten wyraża formalny szacunek dla "wielebnego".
14 Hinduski obyczaj, który każe, aby rodzice wybierali towarzysza życia dla swego dziecka, oparł się atakom czasu: wysoki jest procent szczęśliwych małżeństw hinduskich.
15 Anachoreta - człowiek, który uprawia sad/ianę, czyli ścieżkę duchowej dyscypliny.
16 Zwyczajowy gest szacunku wobec sadhu.
17 Amulet był przedmiotem wytworzonym astralnie. Strukturalnie nie- trwały, przedmiot taki musi w końcu zniknąć z naszej ziemi (zob. rozdział 43).
Na talizmanie wypisana była "mantra" czyli święte śpiewane słowo. Nigdzie w świecie poza Indią moc słowa "vach" nie była tak gruntownie przebadana. Wibracja Aum rozbrzmiewa w całym wszechświecie. "Słowo" (lub "głos wielu wód" z Biblii) przejawia się w trzech postaciach czyli gunach: stwarzania, zachowania i niszczenia (Taittiriya Upanishad 1:8). Ilekroć człowiek wypowiada jakieś słowo, wprawia w ruch jedną z trzech właściwości Aum. Takie jest uzasadnienie wszystkich pism świętych, aby człowiek mówił prawdę.
Sanskrycka "mantra" na amulecie, jeśli była wymawiana poprawnie, posiadała dobroczynną pod względem duchowym moc wibracyjną. Alfabet sanskrycki, idealnie zbudowany, składa się z pięćdziesięciu liter, z których każda ma ustaloną niezmienną wymowę. George Shaw napisał przewrotny i dowcipny esej na temat fonetycznej niewystarczalności opartego na łacinie alfabetu angielskiego, w którym 26 liter boryka się bezskutecznie z ciężarem dźwięku. ("Gdyby wprowadzenie sanskryckiego alfabetu do języka angielskiego miało wywołać wojnę domową, nie płakałbym z tego powodu"). Shaw domaga się przyjęcia alfabetu z czterdziestu dwu liter. Alfabet ten zbliżyłby się do fonetycznej doskonałości sanskrytu, którego pięćdziesiąt liter zapobiega błędnej wymowie.
Odkrycie pieczęci w dolinie Indusu doprowadziło wielu uczonych do odrzucenia dotąd przyjętej teorii, że Indie "zapożyczyły" swój alfabet ze źródeł semickich. Kilka wielkich miast induskich, które ostatnio zostały odkopane w Mohendżo Daro i Harappa, dostarczyło dowodu wspaniałej kultury, która "musiała mieć długą historię na Ziemi i cofa się do czasów, które tylko mgliście można odgadywać".
Jeżeli przyjmie się za poprawną teorię hinduską o niezmiernie dawnym pochodzeniu cywilizowanego człowieka na tej planecie, to stanie się możliwe wyjaśnienie dlaczego najbardziej "starożytny" język świata, sanskryt, jest zarazem najbardziej "doskonały". "Język sanskrycki, powiedział Sir William Jones, założyciel Towarzystwa Azjatyckiego (Asiastic Society), jakakolwiek byłaby jego starożytność, posiada zadziwiającą budowę, doskonalszą niż greka, bogatszą niż łacina i bardziej wypolerowaną niż jakikolwiek inny język".
"Od czasu odrodzenia się nauk klasycznych, stwierdza Encyklopedia Americana, nie było w historii kultury równie ważnego zdarzenia jak odkrycie pod koniec 18 wieku sanskrytu przez uczonych z Zachodu. Językoznawstwo, gramatyka porównawcza, mitologia porównawcza, religioznawstwo... albo zawdzięczają swe powstanie odkryciu sanskrytu, albo uległy głębokiemu wpływowi dzięki jego poznaniu".
18 Wielu świętych hinduskich zwracało się do mnie ze słowami: Choto Mahasaya. W przekładzie: "Mały Panie".
19 Nauki przyrodnicze, idąc własną drogą badań, dochodzą do potwierdzenia istnienia praw odkrytych przez joginów dzięki ich szczególnej wiedzy. Na przykład 26 listopada 1954 r. został podany w Uniwersytecie Królewskim w Rzymie dowód na to, że człowiek posiada zdolność widzenia na odległość. "Dr Giusseppe Calligardis, profesor neuropsychologii, naciskał ciało badanej osoby w pewnych punktach, a osoba ta opisywała z najdrobniejszymi szczegółami osoby i przedmioty znajdujące się za ścianą. Dr Calligardis referował innym profesorom, że jeśli działa na pewną część skóry, to człowiek uzyskuje zdolności nadzmysłowe, które pozwalają mu widzieć przedmioty, których inaczej nie mógłby postrzegać. Aby badana osoba mogła postrzegać przedmioty za ścianą, prof. Calligardis naciskał pewne miejsca po prawej stronie torsu przez 15 minut. Dr Calligardis twierdził, że gdyby się podziałało na inne miejsce ciała - to badana osoba mogłaby widzieć przedmioty w dowolnej odległości, niezależnie od tego, czy je już kiedykolwiek widziała.
20 Bóg w aspekcie Stwórcy: nazwa pochodzi od sankryckiego brih, rozszerzać się. Gdy w r. 1857 ukazał się w "Atlantic Monthly" poemat Emersona pod tytułem Brahma, wielu czytelników było nim zaskoczonych. Emerson wówczas roześmiał się i rzekł: "Proszę im powiedzieć, aby Brahma czytali jako Jahwe, a nie będą mieć kłopotu".
21 W głębokiej medytacji pierwsze doświadczenie ducha w ośrodku kręgosłupa, a następnie w mózgu. Fala szczęśliwości zalewa jak potop, ale jogin uczy się opanować jej zewnętrzne przejawy.
22 W chwili pierwszego naszego spotkania Pranabananda był już istotnie w pełni oświeconym mistrzem. Z życiem zawodowym rozstał się jednak wiele lat wcześniej; wówczas jeszcze nie ustalił się w sposób dostateczny w nirbikalpa samadhi. W tym doskonałym i niewzruszonym stanie jogin nie odczuwa żadnych trudności w wypełnianiu swych świeckich obowiązków.
Po wycofaniu się z pracy zawodowej Pranabananda napisał Pranab-Gilę, głęboki komentarz do Bhagawad-Gity, dostępny w językach hindi.
Zdolność pojawiania się w więcej niż w jednym ciele to sidhi (zdolność joginów, o której wspomina Patandżali w swych Sutrach o jodze.) Zjawisko pojawiania się w dwóch miejscach występuje w życiu wielu świętych w ciągu wieków. W Story of Therese Neuman (Dzieje Teresy Neuman) A.P. Shimberg opisuje kilka zdarzeń, w których ta wielka współczesna święta chrześcijańska pojawiała się u odległych osób potrzebujących jej pomocy.
23 Skutki dawnych czynów w tym lub poprzednim życiu; od sanskryckiego kri - "czynić".
24 Bhagawad Gita IX. 30-31. Kriszna był największym prorokiem Indii; Ardżuna był jego pierwszym uczniem.
25 Sannyasi - dosłownie "wyrzeczenie", od sankryckiego pierwiastka "kłaść na bok".
26 Zwracałem się do niego zawsze: Ananta-da; da jest przyrostkiem wyrażającym szacunek, jaki w rodzinie hinduskiej przysługuje najstarszemu bratu ze strony młodszych braci i sióstr.
27 W chwili naszego spotkania się Kebalananda nie należał jeszcze do Zakonu Swamich i powszechnie był nazywany "Szastri Mahasaya". Jednakże w celu uniknięcia pomyłek z imieniem Lahiri Mahasayi i Mistrza Mahasayi (rozdz. 9) nazywam mego nauczyciela sanskrytu jego późniejszym imieniem Swami Kebalananda. Niedawno została ogłoszona drukiem jego biografia w języku bengalskim. Urodzony w r. 1863 w Khulna, okręgu bengalskim, opuścił swe ciało w Benaresie w sześćdziesiątym ósmym roku życia. Rodowe jego nazwisko brzmiało Aszutosz Chatterji.
28 Starożytne cztery Wedy obejmują ponad 100 istniejących dotąd ksiąg kanonicznych. Emerson w swym Dzienniku złożył następujący hołd myśli wedyjskiej: "Jest ona tak wzniosła jak płomień i noc lub bezbrzeżny ocean. Zawiera w sobie wszelkie religijne uczucie, każdą wielką etykę, która daje natchnienie każdemu szlachetnemu umysłowi poetyckiemu... Nie zda się na nic odłożyć księgę; jeżeli schronię się w lesie lub w łodzi na stawie, Przyroda uczyni mnie niebawem braminem; wieczysta konieczność, wieczysta kompensacja, niezgłębiona potęga, nieprzerwane milczenie... taką jest jej religia. Pokój, ' mówi ona do mnie, czystość i absolutne wyrzeczenie się - oto panacea, które mażą wszelki grzech i które darzą szczęśliwością Ośmiu Bogów".
29 Miejsca "pojedynczego" czyli duchowego oka. W chwili śmierci świadomość człowieka wycofuje się zwykle do tego punktu, co jest powodem, że oczy zmarłych zwrócone są ,do góry.
30 Postać z sanskryckiej epopei Ramajany.
31 Pierwiastek osobowy ahamkara (dosłownie: ,,ja czynię") jest podstawową przyczyną dualizmu czyli pozornego rozdziału pomiędzy człowiekiem i jego Stwórcą. Ahamkara poddaje istoty ludzkie pod władzę mayi (ułudy kosmicznej), wskutek czego podmiot (ego) wydaje się fałszywie przedmiotem; stworzenia wyobrażają sobie, że są twórcami.
"Ja sam nie działam wcale!"
Tak myśli, kto wiernie trwa przy prawdzie najwyższej...
Zawsze twierdzi: "To tylko igraszka ze zmysłami"
(V:8-9)
Patrząc, ten widzi naprawdę prawdziwie, kto widzi,
Że działanie to jest przyrody dziełem, a Duch od niego jest wolny
I ponad czynem trwa...
(XII:29)
Nieurodzony, nie umieram, niezniszczalny. Pan wszystkiego, co żyje Na Mayi, przez mayę magię odciskam Na płynnych formach natury, Przychodzę, odchodzę, powracam.
"Zaiste niełatwo przeniknąć tę boską zasłonę obrazów, Która Mnie zakrywa; lecz ci, co wielbią Mnie, Przenikają i przez nią przechodzą".
(VII: 14) Bhagawad Gita
32 Prorok Salomon 111,1.
33 Kali tradycyjnie jest przedstawiona jako czwororęka kobieta, stojąca na postaci Boga Siwy, czyli Nieskończonego. Cztery główne atrybuty symbolizowane są przez cztery jej ramiona; dwa z nich są dobroczynne - dwa niszczące; wskazuje to na zasadniczą dwoistość materii, czyli stworzenia.
34 Dosłownie: ułuda kosmiczna. Maya jest magiczną potęgą stwarzania, dzięki której w Niezmierzalnym i Nierozdzielnym pojawiają się pozornie ograniczenia i podziały.
Emerson napisał następujący wiersz pod tytułem Maya:
Ułuda nieprzenikniona
Snuje tkaniny niezliczone;
Wesołe, niezawodne jej obrazy
Gromadzą się tłumnie, zasłona na zasłonie.
Czarodziejka! Każdy w nią uwierzy,
Kto pragnie być zwiedziony.
35 Riszi - jasnowidz dosłownie. Risz'owie byli autorami Wed w nie dającej się określić starożytności.
36.Płaski okrągły indyjski chleb.
37 Laicy nie zdają sobie sprawy z ogromnych postępów nauki XX wieku. Transmutacja metali i inne marzenia alchemików spełniają się każdego dnia w centrach badań naukowych na całym świecie. Znakomity chemik francuski M. George Claude dokonał w r. 1928 w Fonatainebleau "cudu" rekonstruując przeobrażenia tlenu. "Associated Press" donosiła wówczas, że M. Claude na zebraniu naukowym "przemieniał garść piasku w drogocenne kamienie, żelazo w stan roztopionej czekolady, a kwiatom po pozbawieniu ich barwy nadawał konsystencję szkła".
38 Badania świadomości, prowadzone przez zachodnich psychologów, ograniczają się głównie do badania umysłu podświadomego oraz chorób umysłowych, leczonych przez psychiatrę i psychoanalizę. Mało natomiast istnieje badań nad pochodzeniem i zasadniczym kształtowaniem się normalnych stanów umysłowych oraz nad ich emocjonalnym i wolicjonalnym wyrazem - sprawą podstawową, nie zaniedbywaną w filozofii Indii. W systemie Sankhyi i jogi przeprowadza się ścisłe klasyfikacje rozmaitych powiązań normalnych stanów umysłowych i ich modyfikacji oraz charakterystycznych funkcji buddhi (intelekt rozpoznający), "ahamkary" (pierwiastek egoizmu) i manasu (umysł czyli świadomość umysłowa).
39 "Wszechświat jest reprezentowany przez każdą cząsteczkę. Wszystko zostało stworzone z jednej utajonej substancji. Glob ziemski w kropli rosy... Prawdziwa doktryna o wszechobecności Boga polega na tym, że Bóg objawia się z wszystkimi swymi cząsteczkami w każdym mchu i pajęczynie" - Emerson, Compensation.
*° "Kupować i sprzedawać, lecz nigdy nie zapominać o Bogu!" Ideał ten wymaga, aby ręka i serce harmonijnie razem działały. Niektórzy pisarze zachodni twierdzą, że hinduski cel życia jest tchórzliwym "eskapizmem, bezczynnością i antyspołecznym odsuwaniem się od życia". Jednakże poczwórny plan życia ludzkiego, jaki podają Wedy, est planem należycie równoważonym i dostosowanym do życia mas, gdyż przeznacza jołowę życia na naukę i obowiązki gospodarza domu, a drugą na kontemplacją ćwiczenia w medytacji.
Samotność jest konieczna, aby człowiek mógł ustalić swą świadomość w jaźni, lecz nistrzowie wracają potem do świata, aby mu służyć. Nawet ci święci, którzy nie >odejmują żadnej zewnętrznej działalności, przynoszą światu dzięki swym myślom świętym wibracjom więcej cennych korzyści aniżeli najbardziej wytężona aktywność iidzi nieoświeconych. Wielcy mistrzowie, każdy na swój sposób i często wbrew ostrej >pozycji, starają się bezinteresownie dawać natchnienie swym bliźnim i podnosić ich ycie. Żaden hinduski ideał religijny czy społeczny nie jest wyłącznie negatywny. Ahimsa
- "niewyrządzanie krzywdy", zwana w Mahabharacie "cnotą całkowitą", (sakalo harma) ma treść pozytywną, gdyż człowiek, który nie pomaga drugim, wyrządza im ' pewien sposób krzywdę.
Bhagawad Gita (III, 4-8) podkreśla, że działanie jest rdzenną cechą człowieka. Gnuśność jest po prostu złym działaniem".
"Nie można się wznosić ponad więzy działania przez wstrzymanie się od czynów ani ;ż osiągnąć doskonałość przez wyrzeczenie się. Bowiem nikt nawet przez chwilę w całkowitym bezczynie nie może pozostać i każdy, czy chce czy nie chce, zniewolony jest do działania przez energie właściwe w przyrodzie... Kto myślą pełni jogę czynu, ten jest zaiste godzien szacunku. Pełń więc Ardżuno właściwy czyn!"
41 Metody kontrolowania siły życiowej z pomocą regulowania oddechu.
42 Patandżali - najwybitniejszy starożytny przedstawiciel jogi.
43 Francuscy profesorowie, pierwsi na Zachodzie, zaczęli badać naukowe możliwości nadświadomego umysłu. Profesor Jules Bois, członek L'Ecole de Psychologie w Sorbonie, wykładał w 1928 r. w Ameryce, mówił on, że francuscy uczeni zgodnie uznają istnienie nadświadomości, "która stanowi zupełne przeciwieństwo podświadomości Freuda, i jest zdolnością, która czyni człowieka naprawdę człowiekiem, a nie tylko nadzwierzęciem". Jules Bois wyjaśniał, że nie należy mieszać przebudzenia się wyższej świadomości z Coue'izmem ani hipnotyzmem. Istnienie nadświadomego umysłu od dawna uznane było przez filozofów; jest ono w rzeczywistości Nad-duszą, o której mówił Emerson, lecz której istnienie dopiero obecnie stwierdzono w sposób naukowy. Uczony francuski wskazywał, że od nadświadomości pochodzi natchnienie, geniusz i wartości moralne. "Wiara w nią nie jest mistycyzmem, chociaż potwierdza i uznaje własności, które głosili mistycy".
44 "Każda nauka jest transcendentalna albo zamiera. Botanika zdobywa sobie prawdziwą teorię - Awatary Brahmy znajdą się niebawem w historii naturalnej" - Emerson.
45 Od łacińskiego czasownika - "crescere": rosnąć, zwiększać. Za swój crescograph i inne wynalazki Bose otrzymał w r. 1917 tytuł szlachecki.
46 Kwiat lotosu jest w Indiach starożytnym boskim symbolem: rozwijające się jego płatki wyouiaiają rozwijanie się duszy; wyrastanie jego czystego piękna z mułu zawiera błogosławioną obietnicę duchową.
47 "Obecnie tylko najczystszy przypadek może wprowadzić Indie w krąg uwagi przeciętnego amerykańskiego studenta. Osiem Uniwersytetów (Howard, Yale, Columbia, Princeton, John Hopkins, Pennsylvania, Chicago, California) posiada Katedry Indologii lub Sanskrytu. India nie jest faktycznie reprezentowana na wydziałach historii, filozofii, sztuki, nauk politycznych, socjologii, czy na jakimkolwiek innym kierunku studiów, w którym, jak widzieliśmy, India ma wielki dorobek... W konsekwencji jesteśmy przekonani, że żaden kierunek studiów, szczególnie w zakresie humanistyki, w żadnym większym uniwersytecie nie jest kompletny, jeśli nie posiada należycie wykształconego specjalisty w zakresie rozwoju tej dyscypliny. Jesteśmy również przekonani, że każde kolegium, które stawia sobie za cel przygotowanie swych absolwentów do inteligentnej pracy na świecie, w którym wypadnie im żyć, musi mieć wśród swych pracowników uczonego kompetentnego w zakresie cywilizacji Indii" - wyjątki z artykułu, który ukazał się w maju 1939 roku w biuletynie Amerykańskiej Rady Towarzystw Naukowych (Biuletin of American CounciI of Learned Societies): ponad 100 stron podstawowej bibliografii o Indiach.
48 Atomowa budowa materii była dobrze znana starożytnym Hindusom. Jednym z sześciu systemów hinduskiej filozofii jest Waisesika, od sanskryckiego wyrazu viscus
- atomowa indywidualność. Jednym z najwybitniejszych przedstawicieli Waisesiki był Aulukya, zwany także Kanadą i "zjadaczem atomów"; urodzony około 2800 lat temu. W pewnym artykule "East-West" z kwietnia 1934 roku podano następujące streszczenie naukowej wiedzy Waisesiki: "Chociaż współczesną teorię "atomową" uważa się ogólnie za postępową w nauce, to jednak została ona dawno temu wyłożona przez Kanadę, zjadacza atomów. Sanskryckie anus można prawidłowo przetłumaczyć jako: "atom", w dosłownym znaczeniu greckim słowa "niepojęty" lub niepodzielny. Inne naukowe traktaty z wykładem Waisesiki z ery przedchrystusowej obejmują: 1. ruchy igieł w kierunku magnesu 2. krążenie wody w roślinach, 3. akasz czyli eter
- bezwładny i bez struktury, jako podstawa przekazywania sił subtelnych, 4. ogień słoneczny jako przyczyna molekularnych zmian, 5. prawo grawitacji, mające przyczynę we właściwości atomów ziemskich, nadających im siłę przyciągania lub pęd w dół, 6. kinetyczna natura wszelkiej energii, związek przyczynowy opiera się zawsze na wydatku energii lub zmianie układu ruchu, 7. powszechne rozwiązanie z powodu rozpadu atomów, promieniowanie promieni ciepła i światła, nieskończenie małych cząsteczek pędzących we wszystkich kierunkach z niepojętą prędkością (współczesna teoria promieni kosmicznych), 8. względność czasu w przestrzeni.
Waisesika przypisywała początek świata atomom, wiecznym co do swej natury, to znaczy ostatecznych swych właściwości. Atomy te uważane były za obdarzone lieustającym ruchem wibracyjnym... Najnowsze odkrycie, że atom jest miniaturą ikładu słonecznego, nie byłoby nowością dla filozofów Waisesiki, którzy również :redukowali czas do ostatecznego matematycznego pojęcia, określając najmniejszą ednostkę czynu kala jako okres, którego potrzebuje atom na przebycie swej własnej ednostki przestrzeni".
9 Hymn zwany Sama, wspomniany w utworze Tagora, jest jednym z czterech Wed. 'ozostałe trzy to: Rig, Jadżur i Atharwa. Teksty święte mówią o naturze Brahmy, Boga twórcy, którego przejaw w indywidualnym człowieku nazywa się atma (dusza), [rodłem nazwy Brahma - jest brah - rozszerzać się - które wyraża wedyjską oncepcję boskiej zdolności "rozszerzania się" - spontanicznego wzrostu lub przecho-zenia w stan twórczej aktywności. O kosmosie powiada się, że podobnie jak przędziwo ająka wikurute rozwija się z jego istoty. Świadome zjednoczenie atmy z Brahma, duszy duchem, stanowi - rzec można - całą treść Wed.
Wedanta, która jest streszczeniem Wed, była natchnieniem wielu wielkich myślicieli achodu. Yictor Cousin, historyk francuski, napisał: "Gdy z uwagą czytamy filozoficz-: pomniki Wschodu - a szczególnie Indii - odkrywamy w nich tyle głębokich
- awd... że jesteśmy zmuszeni zgiąć kolana przed filozofią Wschodu i uznać w tej >łysce rasy ludzkiej ojczyznę najwyższej filozofii". Schlegel zauważył: "Nawet naj-mioślejsza filozofia Europejczyków, idealizm rozumu w postaci podanej przez filozofów greckich, przedstawia się - w porównaniu z tętniącym życiem i wigorem idealizmem Wschodu - jak słaba prometejska iskra do potopu słonecznego światła".
W niezmierzonej literaturze Indii Wedy - pierwiastek vid - znać, wiedzieć
- stanowią jedyny tekst, który nie jest przypisywany żadnemu autorowi. Rig-Weda (X.90,9) przypisuje hymnom boskie pochodzenie i mówi (III.39,2), że pochodzą one z zamierzchłych starożytności" i że zostały przełożone na nowy język. W sposób boski przekazywane z pokolenia na pokolenia riszim, Wedy mają posiadać nityatwę - "poza-czasową ostateczność".
Wedy zostały objawione dźwiękiem, "bezpośrednio usłyszane", szruti przez riszich. Jest to literatura wybitnie śpiewana lub recytowana. Dlatego w ciągu tysięcy lat
- stutysięczny dwuwiersz Wed nie był spisany, lecz przekazywany ustnie przez kapłanów bramińskich. Wedy przetrwały wieki, ponieważ riszi rozumieli wyższość umysłu nad materią jako właściwy sposób przekazywania słowa. Cóż może przewyższyć "tabliczki serca?"
Obserwując szczególny porządek (anupurwi), w jakim następują słowa wedyjskie, oraz posługując się pomocą fonologicznych reguł kombinowania dźwięków (sandhi), zestawienia liter (sanatand), jak również sprawdzając pewnymi mnemotechnicznymi sposobami pamiętany tekst, bramini wyjątkowo wiernie zachowali od zamierzchłych czasów oryginalną czystość Wed. Każda sylaba (akszara) w słowie wedyjskim ma swe znaczenie i skuteczność.
50 Jest to tytuł pełen szacunku, z którym się zwykle do niego zwracano. Nazywał się Mahendra Nath Gupta, swe utwory literackie podpisywał M.N.G.
5' The Oxford English Dictionary (Oksfordzki Słownik Angielski) podaje taką definicję bioskopu: "Przegląd życia; to, co daje taki przegląd". Wybór słowa ze strony Mistrza Mahasayi był zatem całkiem uzasadniony.
52 Św. Jan od Krzyża. Ciało tego chrześcijańskiego świętego, który zmarł w r. 1591, było ekshumowane w 1859 i nie okazywało oznak zepsucia.
Sir Francis Younghusband tak pisał o swym własnym doznaniu radości kosmicznej (,Atlantic Monthly", dec. 1938): "Zstąpiło na mnie coś dużo większego niż uskrzydlenie lub rozweselenie; znajdowałem się obok siebie w stanie intensywnej radości, a razem z tą nie dającą się opisać i omal nie dającą się wytrzymać radością objawiła mi się istotna dobroć świata. Byłem przekonany, że w sercu swym ludzie są dobrzy, że zło jest w nich powierzchowne".
53 Sanskrita - wygładzony - zupełny. Sanskryt jest starszym bratem wszystkich indoeuropejskich języków. Posługuje się alfabetem devanagari, dosłownie - boskim przybytkiem. "Kto zna moją gramatykę, ten zna Boga!" Tak wyraził swój hołd dla matematycznej i psychologicznej doskonałości tego języka Panini - wielki filolog starożytnych Indii: "Ten, kto chciałby zbadać techniki tego języka, musiałby zaiste być wszechwiedzącym".
54 Nie by} to Dżatinda (Dżotin Ghosh), o którym by}a mowa z powodu jego chwilowej awersji do tygrysów.
5'Hinduskie pisma święte uczą, że przywiązanie do rodziny jest zhidne, jeśli powstrzymuje ono pobożnego od szukania Boga, który jest dawcą wszelkiego dobra z kochającymi krewnymi w}ącznie, nie mówiąc już o samym życiu. Podobnie nauczał Jezus: "Kto jest matką moją, i którzy są braćmi moimi?" (Mat. 12,48).
!6Dżi jest zwyczajowym przyrostkiem wyrażającym szacunek: używa się go szczególnie w bezpośrednim zwracaniu się: "Swamidżi", "Gurudżi", "Sri Jukteswardżi", "Paraha-msadżi".
57 Szastry, dosłownie: "Święte księgi"; obejmują one cztery kategorie ksiąg: szruti, smriti, purana i tantra. Obszerne te traktaty omawiają każdy aspekt religijnego i społecznego życia oraz dziedziny prawa, medycyny, architektury, sztuki itd. Szruti to pismo święte "bezpośrednio usłyszane" lub "objawione", czyli Wedy. Smriti czyli "zapamiętana" nauka została w końcu spisana w odległej starożytności jako najdłuższe epopeje świata: Mahabharata i Ramajana. Purany - dosłownie: "starożytne elegie". Tantry znaczą dosłownie "obrzędy" lub "rytuały", traktaty te przekazują głębokie prawdy pod zasłoną przemyślanego szczegółowo symbolizmu.
58Siankaraczara (Siankara) uważany jest za największego filozofa Indii ostatnich 2000 lat. Był uczniem Gowindy Dżati i jego guru Gaudapady. Siankara napisał sławny komentarz do traktatu Mandukuya Kartka Gaudapady. Z nieodpartą logiką, a zarazem w pięknym, pełnym czaru stylu Siankara objaśniał Wedy ściśle w duchu adwaity (nie dualistycznym - monistycznym). Wielki ten monista układał także poematy pełne nabożnej miłości. Jego "Modlitwa do Boskiej Matki o przebaczenie grzechów" zawiera refren: "Choć wielu jest złych synów, nie było nigdy złej matki".
Sanandana, uczeń Siankary, napisał komentarz do Brahma Sutr (filozofii Wedanty). Rękopis spłonął, lecz Siankara (który raz go czytał) powtórzył słowo w słowo swym uczniom. Jego tekst, znany jako Panczapadika, studiowany jest do dziś dnia.
Uczeń Sanandana otrzymał nowe imię po pięknym zdarzeniu. Siedząc pewnego dnia na brzegu rzeki usłyszał, że Siankara woła go z przeciwnego brzegu. Sanandana wszedł natychmiast do wody. Jego wiara i stopy zarazem zostały podparte, gdy Siankara nnaterializował na rzece pełnej wirów dywan z kwiatów lotosu. Odtąd uczeń ten znany )ył jako Padmapada (Lotosowa stopa).
W Panczapadika Padmapada wyraża wielokrotnie miłość dla swego guru. Sam Jiankara napisał następujące piękne zdanie: "Nie ma w żadnym z trzech światów wrównania w stosunku do prawdziwego guru. Gdyby się przyjęło kamień filozoficzny za •rawdę, to potrafi on tylko zamienić żelazo w złoto, a nie w nowy kamień filozoficzny. Natomiast czcigodny nauczyciel czyni ucznia, który chroni się u jego stóp, równym sobie. jutu jest więc nieporównywalny, więcej - jest transcendentalny" (Sto wierszy).
Mistrz Siankara był rzadkim połączeniem świętego, uczonego i działacza w jednej sobie. Choć żył tylko trzydzieści dwa lata, wiele z nich spędził na wytężonej pracy we 'szystkich częściach Indii, szerząc swą doktrynę Adwaity. Miliony ludzi gromadziły się orliwie, aby usłyszeć wyrazy pokrzepiającej mądrości z ust młodego mnicha.
Siankara zreformował starożytny Zakon Swamich. Założył również klasztorne ośrodki wychowawcze, matha, w czterech miejscowościach - w Majsor na południu, w Curi na wschodzie, w Dwaraka na zachodzie i Badarinath na północy w Himalajach. Sringeri Math w Majsor zachował do dziś ogromny wpływ; jego kierownik, formalny następca Siankary, sprawuje władzę duchową podobną do władzy Ojca Świętego w Rzymie.
Cztery "Mathy" wielkiego monisty, hojnie wyposażone przez książęta i lud pospolity, udzielały bezpłatnej nauki gramatyki sanskryckiej, logiki i filozofii Wedanty. Przy lokowaniu swych mathow w czterech stronach Indii Siankara miał na celu umocnienie religijnej i narodowej jedności wielkiego kraju. Dziś, jak i w przeszłości, pobożny Hindus znajduje bezpłatne schronienie i utrzymanie w czaltri'ch i sattraniach (miejsce wypoczynku wzdłuż dróg pielgrzymek) utrzymywanych przez publicznych dobroczyńców.
S9zob. rozdz. 25.
60 Sławne na cały świat mauzoleum.
61 Dhoti - kawałek płótna zawiązany dokoła pasa, okrywający biodra.
"Brindaban w okręgu Muttra w Zjednoczonych Prowincjach.
63 Sandesz - hinduskie słodycze.
64Czintamani - mityczny klejnot mający moc spełnienia pragnień.
65 Duchowe wtajemniczenie - od sankryckiego dikas - oddać się, poświęcić się.
66 Nabożeństwo Durgi - to główne święto bengalskiego roku, trwa ono przez dziesięć końcowych dni września. Bezpośrednio po nim następuje dziesięciodniowe święto Daszahary ("Jedynego", który usuwa dziesięć grzechów - trzy ciała, trzy umysłu, cztery mowy). Obie pudże poświęcone są Durdze, dosłownie "Niedostępnej", aspektowi Boskiej Matki, Szakti, upersonifikowanej żeńskiej sile twórczej.
67 Sri Jukteswar urodził się 10 maja 1855 roku. "Jukteswar" znaczy: "Zjednoczony z Bogiem". "Giri" jest nazwą jednej z dziesięciu gałęzi starożytnego zakonu swamich. "Sri" znaczy: "święty", nie jest to imię, lecz tytuł wyrażający szacunek.
68 Dosłownie "kierować razem" - samadhi jest ponadświatowym stanem ekstazy, w którym jogin postrzega tożsamość duszy i ducha.
69 Chrapanie zdaniem fizjologów jest oznaką całkowitego rozluźnienia ciała (oczywiście tylko u tego, kto o tym nie pamięta).
70 Dhaljest to gęsta zupa z tłuczonego groszku lub innych strączkowych. Czanna to ser ze świeżego kwaśnego mleka, pokrajany w kostki i pomieszany z kartoflami.
71 Wszechpotężne władze jogina, dzięki którym widzi, słyszy, dotyka, smakuje, wącha i czuje swą jedność ze stworzeniem bez użycia organów zmysłowych, opisane są w Taittiriya Aranyaka w sposób następujący: "Niewidomy przebił perłę, nie mający palca nawlekł ją na nitkę; nie mający szyi nosił ją, a nie mający języka sławił ją".
72 Kobra szybko atakuje każdy poruszający się w jej zasięgu przedmiot. Całkowita nieruchomość jest zwykle jedyną nadzieją ratunku.
73 Lahiri Mahasaya mówił "Priya" (pierwotne imię, a nie Jukteswar - imię zakonne, które mój guru otrzymał po odejściu Lahiri Mahasayi). Tu i w innych miejscach książki użyłem imienia "Jukteswar", aby uniknąć u czytelnika zamieszania z powodu różnych imion.
74"Przetoż wam powiadam: wszystko, o cokolwiek modląc się prosicie, wierzcie, że otrzymacie, a stanie się wam" (Marek 11,1). Mistrzowie, którzy posiadają boski wgląd, są w pełni zdolni do przekazania swych realizacji zaawansowanym uczniom, jak to w opisanym przypadku uczynił Lahiri Mahasaya w stosunku do Sri Jukteswara.
75 "Nie dawajcie psom tego co święte, ani nie rzucajcie pereł przed wieprze, by ich snąć nie podeptały nogami swymi i obróciwszy się, aby was nie potargały" (Mat. 7.6).
76Czela - uczeń, pochodzi od sanskryckiego słowa "służyć".
77 Samadhi - doskonałe zjednoczenie indywidualnej duszy z Nieskończonym Duchem.
78 Dżnana - mądrość, a bhakti - pobożności żywe uczucie religijne: dwie główne drogi lo Boga.
79 Upaniszady lub Wedanta - dosłownie: koniec Wed - występują w niektórych zęściach Wed i stanowią doktrynalną podstawę hinduskiej religii. Schopenhauer wyraził swój hołd następująco: "Jakże całe Upaniszady przepojone są świętym duchem Ved\ Jakże do głębi przenika ten duch każdego, kto zapoznaje się z tą niezrównaną :sięgą! Z każdej sentencji rodzą się głębokie, oryginalne i podniosłe myśli, a wszystkie są rzeniknięte wzniosłym i poważnym duchem... W moich oczach dostęp do Wed pomocą Upaniszadów jest największym przywilejem naszego wieku w stosunku do 'szystkich ubiegłych stuleci".
80 Komentarze. Siankara wykładał Upaniszady w sposób niezrównany.
81 Mridanga - bębenek, na którym gra się ręką: używa się go tylko przy sakralne] uzyce.
82 Przypomina się tu spostrzeżenie Dostojewskiego: "Człowiek, który nie pochyla się przed niczym, nigdy nie potrafi udźwignąć ciężaru samego siebie".
83 "Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, a Słowo było Bogiem" (Ewangelia św. Jana 1.1).
84 "Ojciec bowiem nie sądzi człowieka, lecz przekazał wszelki sąd w ręce Syna" (Jan 5,22). "Żaden człowiek nie widział nigdy Boga: jednorodzony Syn, który jest w łonie Ojca, głosi Go" (Jan 1.18). "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, kto uwierzy we mnie, będzie czynił, co i ja czynię; i będzie czynił większe rzeczy, ponieważ ja idę do mego Ojca" (Jan 14,12). "Lecz pocieszyciel, którym jest Duch Święty, a którego ojciec pośle w moje imię, nauczy was wszystkich rzeczy i przypomni wszystkie rzeczy, które wam mówiłem" (Jan 14.26). Te słowa Biblii odnoszą się do troistej natury Boga: Ojciec, Syn i Duch Święty (Sat, Tat, Aum - w hinduskich pismach świętych). Bóg Ojciec jest Absolutem, Nieprzejawionym, istniejącym "poza" wibracyjnym stworzeniem. Bóg Syn jest Chrystusową Świadomością (Brahmą czyli Kutastha Czaitania) istniejącą wewnątrz wibracyjnego stworzenia: ta świadomość Chrystusowa jest "jednorodzonym, czyli odzwierciedleniem Niestworzonego Nieskończonego. Jego zewnętrznym przejawieniem, czyli "świadkiem" jest "AUM", czyli Duch Święty, boska, twórcza, niewidzialna potęga, która buduje wszelkie stworzenie z pomocą drgania. "Aum" - błogi pocieszyciel, może być słyszany w medytacji i objawia pobożnemu człowiekowi ostateczną prawdę.
85 Odkrycie w 1939 r. mikroskopu elektronowego odsłoniło nowy świat nieznanych dotąd promieni. "Zarówno sam człowiek jak i wszelkie rodzaje bezwładnej rzekomo materii stale emitują promienie, które ten instrument «widzi» - donosił «Associated Press». Ludzie wierzący w telepatię, drugi wzrok i jasnowidzenie mają w tej wiadomości pierwszy naukowy dowód istnienia niewidzialnych promieni, które rzeczywiście rozchodzą się od jednej osoby do drugiej. Wynalazek radia jest spektroskopem częstości drgań radiowych. To samo dotyczy zimnej, nie żarzącej się materii, gdy spektroskop wykrywa rodzaje atomów, z których składają się gwiazdy... Od wielu lat uczeni podejrzewali istnienie promieni emitowanych przez człowieka i każde żyjące stworzenie. Dziś istnieje już pierwszy eksperymentalny dowód ich istnienia. Odkrycie to dowodzi, że każdy atom i każda drobina w przyrodzie jest nieustannie działającą radiostacją nadawczą... W ten sposób nawet po śmierci człowieka jego substancja nadal wysyła swe delikatne promienie. Długość fal tych promieni obraca się w zakresie sięgającym z jednej strony poniżej najkrótszych fal stosowanych w radio, a z drugiej najdłuższych fal używanych obecnie w radio. Ilość tych fal jest niemal niepojęta. Istnieją ich miliony. Pojedyncza, bardzo duża drobina może równocześnie emitować 1.000.000 różnych długości fal. Fale o większej długości poruszają się z łatwością, rozchodząc się z prędkością fal radiowych... istnieje zadziwiająca różnica pomiędzy promieniami radia a innymi znanymi promieniami w rodzaju promieni światła... Jest nią niezmiernie długi czas, sięgający tysięcy lat, przez który te fale radiowe mogą trwać emitowane z niezakłóconej materii".
86 Na podstawie astronomicznych wzmianek znajdujących się w starożytnych pismach hinduskich uczeni mogli poprawnie ustalić datę ich powstania. Wiedza naukowa riszich była bardzo wielka; w Kauszitaki Brahmana znajdujemy dokładne dane astronomiczne, które dowodzą, że już w roku 3100 przed Chr. Hindusi byli bardzo zaawansowani w astronomii, która miała praktyczne zastosowanie przy wyznaczaniu sprzyjającego terminu dla astrologicznych ceremonii. W artykule zamieszczonym w czasopiśmie "East-West" z lutego 1934 r. podano następującą sumaryczną charakterystykę Dżyoti-szu czyli ogółu wedyjskich traktatów astronomicznych: "Zawierają one wiedzę naukową, która stawiała Indie na czele wszystkich starożytnych narodów i która czyniła ją Mekką dla wszystkich poszukiwaczy wiedzy. Bardzo starożytna Brahmagupla, jedno z dzieł Dżyotiszu, jest traktatem astronomicznym zajmującym się takimi zagadnieniami jak: heliocentryczny ruch ciał planetarnych w naszym systemie słonecznym, nachylenie ekliptyki, kulisty kształt Ziemi, odbite światło księżyca, ruch dzienny Ziemi dokoła osi, obecność stałych gwiazd w Drodze Mlecznej, prawo grawitacji i inne fakty naukowe, o których nie śniło się na Zachodzie aż do czasów Kopernika i Newtona".
Obecnie powszechnie wiadomo, że tak zwane "cyfry arabskie", bez których to symboli trudny był postęp matematyki, pojawiły się w Europie dopiero w IX wieku za pośrednictwem Arabów, przybywając z Indii, gdzie ten system znakowania liczb został ułożony w starożytności. Dalsze światło na wielkie naukowe dziedzictwo Indii może rzucić dzieło Dr F. C. Ray'a History of Hindu Chemistry (Historia Hinduskiej Chemii) Draż Dr B. N. Seal'a Posilne Sciences of the Ancient Hindus (Nauki pozytywne 4 starożytnych Indusów).
87 Według hinduskich pism świętych obecny okres świata należy do kali-jugi, trwającej o wiele Iłużej aniżeli pojedynczy okres 24 tysięcy lat, którym zajmował się Sri Jukteswar. Całkowity :ykl obejmuje według tych pism 4.300.560.000 lat; jest on miarą Dnia Stworzenia, czyli Uugości życia wyznaczonego dla naszego układu planetarnego w obecnej jego postaci. Ta )gromna liczba podana przez riszich opiera się na stosunku długości roku słonecznego do >ewnej wielokrotności liczby Pi (3,1416, stosunek obwodu koła do jego średnicy).
Okres życia całego wszechświata według starożytnych jasnowidzów obejmuje 114.159.000.000.000 lat słonecznych; jest to jeden wiek Brahmy.
Hinduskie pisma święte twierdzą, że Ziemia - taka jak nasza - ulega zagładzie jednej z dwóch przyczyn: albo ogół jej mieszkańców stał się całkowicie dobrym, albo ałkowicie złym. Umysł świata wyzwala w ten sposób siły, które uwalniają atomy worzące dotąd Ziemię.
Od czasu do czasu pojawiają się straszne przepowiednie o zbliżającym się "końcu wiata". Ostatnia przepowiednia katastrofy została ogłoszona przez Rew. Cha. G. ,onga z Pasadeny, który zapowiedział ją publicznie na 21 września 1945 r. Reporterzy United Press" zapytywali mnie o moje zdanie; wyjaśniłem wtedy, że cykle świata astępują po sobie w kolejności wyznaczonej przez plan Boży. Ziemi nie grozi wcale jzpadnięcie się; planeta nasza w obecnej swej postaci ma przed sobą dwa biliony lat •stepujących i zstępujących cykli. Liczby podane przez riszich jako długość różnych kresów świata zasługują na staranne zbadanie; magazyn "Time" (17 grudnia 1945 r.) rzekł, że jest to "uspokajająca statystyka".
88 "Światłem ciała twego jest oko twoje: jeśli tedy oko twoje będzie zdrowe, całe twoje ciało będzie pełne światła; lecz jeśli twe oko będzie chore, ciało twoje także będzie pełne ciemności. Patrz tedy, aby światło - które w tobie jest, nie było ciemnością" (Łuk. 11, 34-35).
89 Jeden z sześciu systemów filozofii hinduskiej. Sankhya naucza o ostatecznym wyzwoleniu przez poznanie dwudziestu pięciu pierwiastków zaczynających się od prakriti czyli natury, a kończących się na puruszy, czyli duszy.
90 Hinduska historia "Adama i Ewy" znajduje się w bardzo starożytnej puranie, Srimad Bhagawata. Pierwszy mężczyzna i kobieta (istoty o fizycznej postaci) to Swayambhuva Manu (człowiek zrodzony ze Stwórcy) i jego żona Satarupa (prawdziwy wizerunek). Pięcioro ich dzieci ożeniło się z Pradżapatimi (doskonałymi istotami, które mogły przyjmować cielesną postać); od tych pierwszych boskich rodziców wywodzi się rodzaj
ludzki.
Nigdzie na Wschodzie czy Zachodzie nie słyszałem nikogo, kto by wykładał chrześcijańskie Pismo święte z równie głęboką, duchową wnikliwością jak Sri Jukteswar. - Teologowie błędnie wykładają słowa Chrystusa - mówił Mistrz - w takich ustępach jak: "Jam jest droga i prawda i żywot: nikt nie przychodzi do Ojca, jeno przeze mnie" (Jan 14; 6). Jezus nigdy nie rozumiał tego w ten sposób, że jest jedynym Synem Boga, lecz że żaden człowiek nie może osiągnąć doskonałego Absolutu, transcendentalnego Ojca "poza" stworzeniem, dopóki nie przejawi najpierw "Syna" czyli Chrystusowej świadomości działającej "wewnątrz" stworzenia. Jezus, który osiągnął całkowitą jedność ze świadomością Chrystusową, utożsamił się z nią, odkąd Jego własne ja (ego) zostało rozwiązane.
Gdy św. Paweł pisał: "Bóg... wszystko stworzył przez Jezusa Chrystusa" (Efez. 3; 9), lub gdy Jezus mówił: "Pierwiej niż Abraham się stał, Jam jest" (Jan 9; 58), istotna treść tych słów jest nieosobowa.
Pewna forma duchowej bojaźliwości skłania wielu ludzi światowych do wierzenia wygodnie, że tylko jeden człowiek był Synem Bożym. "Chrystus był stworzony w sposób wyjątkowy", rozumują oni, ,jakże ja, zwykły śmiertelnik, mogę z Nim współzawodniczyć?" Wszyscy jednak ludzie zostali w boski sposób stworzeni i pewnego dnia muszą posłuchać nakazu Chrystusa: "Bądźcież wy tedy doskonali, jako i Ojciec wasz niebieski doskonały jest" (Mat. 5; 48). "Patrzcie, jaką miłość dał nam Ojciec, iż nazwani jesteśmy synami Bożymi" (Jan 3; 1).
Zrozumienie prawa karmy i wynikającej z niego reinkarnacji widoczne jest w wielu ustępach Biblii; np. "Kto wyleje krew człowieczą, przez człowieka krew jego wylana będzie" (Gen. 9; 6). Jeśli każdy morderca musi być zabity "przez człowieka", to proces odpłaty w wielu przypadkach wymaga oczywiście więcej niż jednego życia. Współczesna mu policja nie jest dostatecznie szybka!
Prawdziwa wiedza o karmie i reinkarnacji została dla Zachodu utracona, gdy Ojcowie wczesnego Kościoła postanowili usunąć te nauki, które ich zdaniem wymagały zbyt wiele miejsca i czasu, aby zachęcić człowieka do dążenia do bezpośredniego zbawienia. Lecz prawdy usunięte prowadzą do całej masy zniechęcających błędów.
Miliony ludzi nie wykorzystało swego "jedynego życia" na szukanie Boga, lecz cieszyło się tym światem jednorazowo uzyskanym, a mającym być rychło utraconym! Takie błędne wyobrażenia mas stanowią, rzec można, logiczną dedukcję z nielogicznej przesłanki.
91 Fakir - jogin muzułmański; od arabskiego fakir, biedny; pierwotnie nazwą tą obejmowano derwiszów, którzy ślubowali ubóstwo.
92 Parwati - dosłownie: "Górska". W mitologii przedstawiano jako Parwati córkę króla Himalaja (dosłownie: "Miejsce śniegów"), który przebywa na pewnym szczycie na tybetańskiej granicy. Przechodząc koło tego niedostępnego szczytu, zdumieni podróżnicy widzą z dala ogromną śnieżną formację podobną do pałacu z lodowymi kopułami i wieżycami.
Parwati, Kali, Durga, Urna i inne boginie są aspektami Dżaganmatri, " Boskiej Matki Świata", rozmaicie nazywanej w celu wyrażenia poszczególnych jej funkcji. Bóg czyli Sziwa - w swym aspekcie para czyli transcendentalnym - nie działa w stworzeniu. Jego szakti (energia aktywizująca siłę) przekazana jest jego "małżonkom", twórczym "żeńskim" mocom, które czynią możliwym rozwój kosmosu.
Mitologiczne opowieści, znajdujące się w Puranach, podają Himalaje jako miejsce pobytu Sziwy. Bogini Ganga zstąpiła z nieba, aby być głównym bóstwem mającym źródło w Himalajach; toteż mówi się potocznie, że Ganges spływa z nieba na ziemię po włosach Sziwy, "Króla Joginów" oraz Niszczyciela-Odnowiciela Trójcy. "Hinduski Szekspir" Kalidasa określił Himalaje jako "skamieniały uśmiech Sziwy". "Czytelnik może sobie wyobrazić owo pasmo wielkich zębów, pisze W. Thomas w The Legacy of India (Spuścizna Indii) - lecz nie uchwyci całkowitej myśli, jeśli nie wyobrazi sobie postaci wielkiego Ascety, wiecznie tronującego na najwyższych górach świata, gdzie Ganges zstępuje z nieba spływając po jego zmierzwionych włosach, z księżycem jako klejnotem w grzebieniu".
93 Chociaż ja i mój kuzyn nosiliśmy to samo nazwisko rodowe Ghosh, to jednak w transliteracji angielskiej Prabhas miał zwyczaj pisać je: Ghose; stąd pochodzi różnica iv pisowni naszych nazwisk.
94 Zdolność oddziaływania na umysł innych ludzi i na tok zdarzeń jest vibhuti (mocą ogina), o której wspomina Patandżali (Yoga Sutras III: 24), wyjaśniając, iż jest ona
rezultatem "powszechnej sympatii". Wszystkie pisma święte głoszą, że Pan stworzył izłowieka na swój wszechmocny obraz. Władza nad wszechświatem wydaje się nad-laturalna, choć naprawdę władza ta jest wrodzona i naturalna u każdej istoty, która osiąga "prawdziwą pamięć" swego boskiego pochodzenia. Człowiek, który, podobnie jak in Jukteswar, urzeczywistnił w sobie Boga, jest pozbawiony pierwiastka ego (ahamkary) wynikających z niego osobistych pragnień; poczynania prawdziwego Mistrza pozostają ez wysiłku z jego strony w harmonii z rita, tj, naturalną sprawiedliwością. Według słów Imersona wszyscy wielcy ludzie stają się "nie cnotliwi - lecz cnotą; wtedy następuje oniec procesu stworzenia i Bóg jest w pełni zadowolony".
Każdy człowiek, który urzeczywistnił w sobie Boga, może czynić cuda, ponieważ, podobnie jak Chrystus, rozumie subtelne prawa stworzenia; nie każdy jednak Mistrz chce posługiwać się zjawiskowymi władzami. Każdy święty odzwierciedla Boga na swój sposób; wyrażanie indywidualności jest rzeczą podstawową w świecie, w którym nawet dwa ziarna piasku nie są ściśle takie same.
Nie można sformułować niezmiennych praw o oświeconych przez Boga świętych: jedni czynią cuda, drudzy nie; jedni nie przejawiają aktywności, podczas gdy drudzy (jak król Dżanaka w starożytnych Indiach lub św. Teresa z Avila) prowadzą szeroką działalność; jedni nauczają, podróżują i przyjmują uczniów, natomiast inni przechodzą przez życie tak cicho i bez zwracania na siebie uwagi jak cień. Żaden z krytyków na świecie nie potrafi odczytać tajemnych kronik karmy (dawnych czynów), która każdemu świętemu wystawia inny skrypt do spłacenia.
95 Nie należy jej mylić ze "Szlachetną Ośmioraką Ścieżką" buddyzmu, kierującą postępowaniem człowieka w życiu, a obejmującą: l, słuszne ideały, 2, słuszne motywy, 3, słuszną mowę, 4, słuszne działanie, 5, słuszne pożywienie, 6, słuszny wysiłek, 7, słuszną pamięć (o jaźni), 8, słuszne urzeczywistnienie (aumadhi).
96 Ludzie, którzy są źle poinformowani, często mówią o jodze jako o magii, ciemnych, tajemniczych obrzędach mających na celu osiągnięcie szczególnych władz. Gdy jednak uczeni mówią o jodze, wówczas mają na myśli system wyłożony w Sutrach o jodze (znanych również jako Aforyzmy Patandżalego). Traktat ten wyraża filozoficzne koncepcje o takiej wspaniałości, że skłoniły do komentowania ich największych myślicieli Indii, z oświeconym mistrzem Sadasiwendrą włącznie.
Podobnie jak pozostałych pięć ortodoksyjnych (opartych na Wedach) filozoficznych systemów Sutry o jodze uważają "magię" moralnej czystości (dziesięć nakazów jamy i nijamy) za nieodzowne przygotowanie do racjonalnego filozoficznego poszukiwania. Ten osobisty postulat, nie wysuwany na Zachodzie, jest bardzo żywy w każdej z sześciu indyjskich dyscyplin. Ład (rita) kosmiczny, który podtrzymuje świat, nie jest różny od ładu moralnego, który rządzi losem człowieka. Kto nie jest gotów przestrzegać powszechnych moralnych nakazów, ten nie jest poważnie zdecydowany iść drogą prawdy.
Rozdział III Sutr o jodze wspomina o rozmaitych cudownych władzach (vibhutis i sidliis) jogina. Prawdziwa wiedza jest zawsze potęgą. Ścieżka jogi dzieli się na cztery stadia, z których każda przejawia swoje vibhuti. Osiągnąwszy pewną władzę jogin wie, że pomyślnie przeszedł próby odpowiedniego jednego z czterech stadiów. Pojawienie się charakterystycznych władz jest świadectwem naukowej budowy systemu jogi, z którego wygnane są złudne wyobrażenia o własnym "postępie duchowym"; konieczny jest dowód!
Patandżali przestrzega, że jedynym celem musi być pełne zjednoczenie z duchem, a nie posiadanie vibhutis, które są tylko przypadkowym kwiatem na drodze. Należy szukać Wieczystego Dawcy, a nie jego zjawiskowych darów, Bóg nie objawia się człowiekowi, który zadowala się niższym osiągnięciem. Dlatego jogin dążący do celu stara się nie rozwijać swych zjawiskowych władz, aby nie wzbudziły w nim fałszywej dumy i nie przeszkodziły mu wejść w ostateczny stan Kairalya.
Gdy jogin osiągnął swój Nieskończony cel, może zależnie od swej woli posługiwać się poszczególnymi vibhutis albo też powstrzymywać się od tego. Wszystko, co czyni, cuda i nie-cuda, jest wolne od skutków karmicznych. Okruchy karmy przyciąga człowiek tylko wtedy, gdy istnieje w nim jeszcze osobowe ego.
97 Autor kodeksu Manava Dharma Shastras (Prawa Manu). Postanowienia tego uświęconego powszechnego prawa obowiązują w Indiach do dziś. Francuski uczony Louis Jacolliot pisze, że data życia Manu "ginie w nocy przedhistorycznego okresu Indii; lecz żaden uczony nie poważył się odmówić mu tytułu najbardziej starożytnego prawodawcy świata". W dziele La Bibie dans ilndes Jacolliot reprodukuje równoległe teksty świadczące, że rzymski Kodeks Justyniana naśladuje ściśle Prawa Manu.
98 Według hinduskich pism świętych początek materialistycznej epoki przypada na rok 3012 prz. Chr. Był to początek zstępującego okresu Dwapara. Współcześni uczeni, którzy beztrosko wierzą, że 10.000 lat temu cała ludzkość pogrążona była w barbarzyńskiej epoce kamiennej, zaliczają do "mitów" wszystkie zapiski i tradycje o bardzo starożytnych cywilizacjach Lemurii, Atlantydy, Indii, Chin, Egiptu i innych krajów.
99 Posługując się terminem krija-joga Patandżali miał na myśli bądź technikę, której naucza Babadżi, bądź bardzo do niej podobną. Że jest to technika kontrolowania życia, dowodzi tego jeden z Aforyzmów Patandżalego, II. 49. - Patandżali mówi o medytacji: ^tamże I: 27) Aum jest stwarzającym słowem. "Na początku było Słowo, a Słowo było ł Boga, a Bogiem było Słowo... wszystko przez nie się stało; a bez niego nic się nie stało, co się stało" (Jan I 1-3). Aum (Om) z ksiąg Wed stało się świętym słowem Amin i muzułmanów, Hum u Tybetańczyków i Amen u chrześcijan (u Żydów oznacza ono .pewny", "wierny"). "To mówi Amen, Świadek wierny i prawdziwy, który jest >oczątkiem stworzenia Bożego" (Objaw. 3. 14.).
100 Nauka współczesna zaczyna odkrywać leczniczy i odmładzający wpływ nieod-!ychania na ciało i umysł. Dr Alvan L. Barach z College of Physicians and Surgeons / Nowym Jorku wprowadził terapię lokalnego odpoczynku płuc, która przywraca drowie wielu chorym na gruźlicę. Zastosowanie komór wyrównujących ciśnienie ozwala pacjentowi zaprzestać oddychania. "New York Times" z l lutego 1947 r. rzytoczył następujące słowa drą Baracha: "Wpływ, jaki na ośrodkowy układ nerwowy ywiera zaprzestanie oddychania, jest godny uwagi. Impulsy pobudzające do dowol-ych ruchów mięśnie kończyn wybitnie się zmniejszają. Pacjent może godzinami leżeć komorze nie poruszając rękami ani nie zmieniając swego położenia. Gdy ustaje idychanie, znika pragnienie palenia nawet u pacjentów, którzy przyzwyczaili się ypalać dwie paczki papierosów dziennie. W wielu wypadkach rozluźnienia mięśni slaks) dochodzi do takiego stopnia, że pacjent nie odczuwa żadnej potrzeby zrywki". W 1951 r. dr Barach publicznie potwierdził wartość tej metody leczenia, ora daje odpoczynek nie tylko płucom, ale także całemu ciału i, jak się zdaje, nysłowi. Serce na przykład zmniejsza swą pracę o jedną trzecią. Nasi pacjenci zestają się martwić. Nikt się też nie nudzi.
Na podstawie tych faktów można zrozumieć, jak to jest możliwe, że jogin siedzi bez ruchu przez długi czas i nie odczuwa żadnych fizycznych ani umysłowych podniet do niespokojnej działalności. Tylko dzięki takiemu uspokojeniu dusza może znaleźć drogę powrotu do Boga. Zwykli ludzie jeśli mają zaznać korzyści nieoddychania, muszą pozostawać w komorze wyrównującej ciśnienie, ale prawdziwy jogin nie potrzebuje niczego oprócz techniki krija-jogi.
101 Widialaja - szkoła, Brahmaczaria odnosi się do jednego z czterech okresów życia człowieka według wedyjskiego planu życia; plan ten obejmuje okresy życia: 1) ucznia w celibacie (brahmaczaria), 2) głowy rodziny z obowiązkami świeckimi (grihasta), 3) pustelnika (wanaprastha), 4) mieszkańca lasu lub mieszkańca wolnego od ziemskich zainteresowań (sannyasi). Chociaż ten idealny schemat życia we współczesnych Indiach nie jest ogólnie przestrzegany, to jednak posiada nadal wielu oddanych zwolenników. Czterech okresów życia przestrzega się religijnie pod kierownictwem guru, które trwa całe życie.
102 W czystym swym stanie każda dusza jest wszystkowiedząca. Dusza Kaszi'ego pamiętała wszystkie charakterystyczne jego cechy i dlatego mogła naśladować jego chrapliwy głos, aby mi ułatwić rozpoznanie.
103 Wielu ludzi po fizycznej śmierci przebywa w świecie astralnym przez 500 lub 1000 lat, gdyż nie ma stałej reguły dotyczącej upływu czasu pomiędzy inkarnacjami (zob. rozdz. 43). Długość życia w fizycznej lub astralnej formie jest wyznaczona człowiekowi karmicznie.
Śmierć, a nawet sen, czyli "mała śmierć", jest koniecznością, gdyż czasowo wyzwala nieoświeconą duszę ludzką z okowów zmysłów. Ponieważ istotną jego naturą jest Duch, człowiek przypomina sobie w pewnej mierze we śnie lub po śmierci o swej niecielesności.
Powszechne prawo karmy jest według ksiąg hinduskich prawem akcji i reakcji, przyczyny i skutku, siewu i żniwa. W wyniku naturalnej sprawiedliwości (rita) każdy człowiek dzięki swym myślom i czynom sam kształtuje swe przeznaczenie. Jakie energie powszechne wprawi on - mądrze czy niemądrze, w ruch, takie muszą ku niemu do swego punktu wyjścia powrócić, jak koło, które nieubłaganie zamyka się w sobie. "Świat jest podobny do matematycznego równania, które bez względu na przekształcenia zachowuje równość obu stron. Każdy sekret zostaje ujawniony, każda zbrodnia ukarana, każda cnota nagrodzona, w milczeniu i niezawodnie" (Emerson: Compen-sation). Zrozumienie karmy jako prawa sprawiedliwości, leżącego u podstaw życia, uwalnia umysł ludzki od pretensji do Boga i ludzi.
104 Pisarz i publicysta angielski, bliski przyjaciel Mahatmy Gandhiego, Andrews jest wysoce szanowany w Indiach za liczne przysługi, które oddał swej przybranej ojczyźnie.
105 Głębokie studium o poecie można znaleźć w dziele The Philosophy of Rabindranath Tagore, napisanym przez sławnego uczonego Sir Radhakrisznana.
Chociaż ukochany poeta zmarł w 1941 r., jego zakład Wiswa-Bharati jest nadal w rozkwicie. W styczniu 1950 r. sześćdziesięciu pięciu nauczycieli i uczniów z Santiniketan złożyło dziesięciodniową wizytę szkole Jogoda-Sat-Sanga w Ranczi. Grupie tej przewodniczył Sri S. N. Ghosal, dyrektor wydziału szkolnego w Wiswa-Barati. Goście sprawili uczniom szkoły w Ranczi wielką przyjemność, wystawiając na scenie w dramatycznej formie piękny poemat Rabindranatha: Pudżarini.
106 Tołstoj miał wiele ideałów wspólnych z Mahatmą Gandhim; obaj korespondowali ze sobą na temat idei niezadawania gwałtu. Tołstoj uważał za podstawową naukę Chrystusa: "żebyście się nie sprzeciwiali złemu" (Mat. 5: 39); "złu należy się .sprzeciwiać' tylko jego logicznie skutecznym przeciwieństwem, dobrem lub miłością".
107 Opowiadanie może mieć podstawę historyczną; notatka wydawcy informuje nas, że biskup spotkał trzech mnichów podczas swej podróży z Archangielska do Sołowiec-kiego Klasztoru u ujścia rzeki Dźwiny.
108 Za "cud" powszechnie uważa się zdarzenie, które dzieje sig- wbrew prawujubpoza- prawem przyrody. Wszystkie jednak zdarzenia w naszym precyzyjnie urządzonym świecie zachodzą zgodnie z prawem i dają się przy pomocy praw wytłumaczyć. Tak zwane cudowne władze wielkich mistrzów są naturalnym następstwem dokładnego zrozumienia subtelnych praw, działających w wewnętrznym kosmosie świadomości.
W istocie rzeczy niczego nie można naprawdę nazwać ..cudem", chyba że w głębszym znaczeniu tego słowa uzna się wszystko za cud. Czyż jest coś bardziej pospolitego a zarazem bardziej cudownego aniżeli to, że każdy z nas jest osadzony w ciele zbudowanym w sposób niezmiernie zawiły i umieszczony ria Ziemi wirującej w przestrzeni wśród gwiazd?
Wielcy prorocy, jak Chrystus l Lahirf Mahasaya, czynią zwykle wiele cudów. Mistrzowie ci mają do spełnienia wśród ludzi wielką i trudną misję; pomaganie w sposób cudowny ludziom pogrążonym w nieszczęściu jest, jak się zdaje, częścią misji. JBoskie "fiat" jest potrzebne na nieuleczalne choroby i na nierozwiązywalne ludzkie problemy. Gdy pewien dostojnik prosił Chrystusa, aby uleczył jego umierającego syna w Kafarnaum, Jezus odpowiedział cierpko: "Jeżeli znaków i cudów nie ujrzycie, nie uwierzycie". Dodał jednak: "Idź, syn twój żyje" (Jan 4:46-50).
W rozdziale niniejszym podałem wedyjskie objaśnienie mayi, magicznej siły ułudy, leżącej u podstaw zjawiskowych światów. Nauka Zachodu odkryła już, że "magia" nierzeczywistości przenika atomową "materię". Jednakże nie tylko Natura, ale i człowiek w swym śmiertelnym aspekcie podlega mayi, zasadzie względności, kontrastu, dwoistości, inwersji i przeciwstawnych stanów.
Nie należy sądzić, że tylko starożytni riszi znali prawdę o mayi. Prorocy Starego Testamentu określali mayę mianem szatana (dosłownie po hebrajsku - "przeciwnik"). Grecki tekst Testamentu zamiast terminu szatan używa jako terminu równoważnego diabolos czyli diabeł (dosłownie: oszczerca). .Szatan,czyli maya jest magikiem na miarę kosmiczny, który stwarza wielekroć form, aby ukryć Jedyna Prawdę nie mającą kształtu; Jed-yjiyjini-J^em^sz^aJtlSj^''^awrócić człowieka od Ducha ku Materii^
Chrystus opisuje mayę obrazowo-JaTó diabła, zabójcę i kłamcę. Diabeł... "był zabójcą od początku i w prawdzie się nie ostał, bo nie ma w nim prawdy; gdy mówi kłamstwo, z własnego mówi, gdyż kłamcą jest i ojcem jego" (Jan 8:44).
"Kto czyni grzech - z diabła jest, gdyż od początku diabeł grzeszy. Na to się ukazał Syn Boży, aby zniweczył dzieła diabła" (Jan 3:8). Znaczy to, że objawienie się Chrystusowej Świadomości w wewnętrznej istocie człowieka niszczy bez wysiłku ułudy czyli "dzieła" mayi. Jak na to wskazują Jezus i Jan, maya nie ma początku, a to z powodu strukturalnych właściwości światów zjawiskowych, które zawsze znajdują się w procesie zmiany jako antyteza do Boskiej Niezmienności.
109 Wody Matki Gangi, "świętej rzeki" Hindusów, mają swe źródło w lodowej himalajskiej jaskini, wśród wieczystych śniegów i milczenia. Tysiące świętych, którzy w ciągu stuleci znajdowali radość w przebywaniu w pobliżu Gangesu, roztoczyło nad jego brzegami aurę błogosławieństwa.
Niezwykłą, zupełnie wyjątkową cechą "świętego Gangesu" jest jego niepokalaność. W jego wodach, jakby sterylizowanych, nie ma bakterii. Miliony Hindusów używa tych wód do kąpieli i do picia, nie ponosząc szwanku. Fakt ten jest niezrozumiały dla współczesnych uczonych. Jeden z nich dr John Howard Northrop, współlaureat Nagrody Nobla w zakresie chemii z 1946 r., powiedział niedawno: "Wiemy, że Ganges jest w wysokrm stopniu skażony, a jednak Hindusi piją jego wodę, pływają w niej i nigdy się nie zarażają". Wyraził on przypuszczenie: "Być może, iż bakteriofagi (wirusy zabijające bakterie) sterylizują rzekę". Wedy uczą szacunku dla wszystkich zjawisk przyrody. Pobożny Hindus doskonale rozumie modlitwę św. Franciszka z Asyżu: "Błogosławiony niech będzie Pan za naszą siostrę Wodę, tak użyteczną, pokorną, czystą i bezcenną".
'10 Zdarzenie to przypomina opowieść o Talesie. Wielki grecki filozof nauczał, że nie ma różnicy pomiędzy życiem a śmiercią. "To dlaczego" zapytał pewien krytyk "nie umierasz"? "Ponieważ nie czyni to żadnej różnicy", odpowiedział Tales.
Matadżu - "Święta Matka" żyje również od stuleci; jest niemal tak samo rozwinięta duchowo jak jej brat. Przebywa ona w stanie ekstazy w ukrytej podziemnej jaskini w pobliżu Dasasamedh Ghath.
1'' Teoria atomowej budowy materii została wyłożona w starożytnych traktatach szkół Waisesiki i Njaji. Wewnątrz pustych miejsc w każdym atomie istnieją ogromne światy, wielorakie - jak pyłki w słonecznym promieniu. Yoga Wasisztha.
112 Maitra, o którym wspomina tu Lahiri Mahasaya, stał się później joginem wysoko zaawansowanym w urzeczywistnianiu Boga. Spotkałem Maitrę niebawem po ukończeniu przeze mnie szkoły średniej; odwiedził on pustelnię Mahamandal w Benaresie, kiedy w niej przebywałem. Mówił mi wtedy o materializacji Babadżi przed gronem osób w Maradabad. "W wyniku tego cudu" wyjaśniał mi, "stałem się na całe życie uczniem Lahiri Mahasayi".
113 Wiele ustępów Biblii świadczy o zrozumieniu i uznawaniu prawa reinkarnacji. Cykle reinkarnacyjne stanowią bardziej rozsądne wytłumaczenie różnych stopni ewolucji, na których ludzkość się znajduje, aniżeli przyjęta za Zachodzie teoria, według której coś świadomość ,Ja') pojawia się z niczego, istnieje z różnym zasobem si} przez trzydzieści dziewięćdziesiąt lat, a potem powraca do pierwotnej próżni. Niepojęta natura takiej :ni jest problemem mogącym radować serca średniowiecznych scholastyków.
114 hinduskie traktaty medyczne noszą nazwę Ayurweda. Lekarze wedyjscy posługiwali lelikatnymi narzędziami chirurgicznymi, stosowali chirurgię plastyczną, znali metodę ciwdziałania skutkom zatrucia gazami, dokonywali cesarskich cięć i operacji mózgu umieli wzmacniać działanie lekarstw. Hipokrates, sławny lekarz z czwartego wieku d Chrystusem, zapożyczył wiele ze swej sztuki medycznej ze źródeł hinduskich.
115 lim - wschodnioindyjskie drzewo. Lecznicze jego wartości stały się obecnie znane 'achodzie, gdzie gorzkiej kory nim używa się jako środka technicznego, a oleju sion i owoców zażywa się jako bardzo skutecznego lekarstwa przeciw trądowi iym chorobom.
116 dosłownie: "Wieczysta Religia"; nazwa ta określa całość nauk wedyjskich. Od 3w greckich Sanalan Dharma nazywa się hinduizmem, Grecy bowiem określili ludzi zkających na brzegach rzeki Indus - jako Indusów lub Hindusów. Ściśle rzecz (c, słowo hindus odnosi się tylko do wyznawców Sanatan Dharmy czyli hinduizmu, lin Indus odnosi się na równi do hindusów i mahometan oraz innych mieszkańców (wskutek geograficznego błędu Kolumba nazwa Indianin odnosi się do amerykań-i tubylców rasy mongolskiej).
117 starożytna nazwa Indii to: Aryawarta, dosłownie: "siedziba Ariów". Sanskrycki z arya oznacza: "godny, święty, szlachetny". Etnologowie nadużyli później terminu ki do oznaczenia nim nie tylko duchowych, ale i fizycznych cech, co skłoniło iego orientalistę Maxa Miillera do cierpkiego powiedzenia: "Dla mnie etnolog óry mówi o rasie aryjskiej, krwi aryjskiej, oczach lub włosach aryjskich, jest równie im grzesznikiem, jak lingwista, który mówi o długowłosym słowniku lub krótkiej gramatyce".
abir był wielkim świętym szesnastego stulecia; do licznych jego wyznawców
szli zarówno hindusi jak i mahometanie. Po jego śmierci uczniowie Kabira spierali
w jaki sposób należy przeprowadzić ceremonie pogrzebowe. Oburzony mistrz
wał swój ostateczny sen i udzielił wskazówki: "Połowę mych szczątków",
:dzial, "należy spalić według obrzędów mahometańskich, a druga połowa niech
; spalona zgodnie z hinduskim rytuałem!" Potem znikł. Gdy uczniowie otwarli
lę, w której złożono jego ciało, nie znaleźli w niej nic oprócz olśniewających
barwnych kwiatów czampaku. Połowę tych kwiatów pochowali posłusznie maho-
lie, którzy do dziś dnia otaczają czcią jego kaplicę.
szcze w czasach jego młodości spotkało raz Kabira dwóch uczniów, którzy
ęli szczegółowej instrukcji na drodze mistycznej. Mistrz odpowiedział im prosto:
ciężka oznacza odległość;
iii On jest blisko, ścieżki nie potrzeba wcale.
prawdę, budzi to we mnie śmiech,
ly słyszę, że ryba w wodzie pragnienie odczuwa".
118 Pewien ustęp u Eusebiusza opowiada o interesującym spotkaniu Sokratesa z hinduskim mędrcem. Ustęp ten brzmi: Muzyk Aristoksenus podaje następującą historię o Indusach. Jeden z nich spotkał Sokratesa w Atenach i zapytał o zakres jego filozofii.
- Badania ludzkich zjawisk - odparł Sokrates. Na to Hindus wybuchnął śmiechem
- Jakże człowiek może badać zjawiska ludzkie - rzeki - jeśli nie zna boskich. Ideałem greckim, mającym swe odbicie w filozofii Zachodu, jest: "Człowieku poznaj samego siebie". Hindus powiedziałby. "Człowieku poznaj swą Jaźń". Pewnik Descar-tesa: "Myślę, więc jestem" nie jest filozoficznie przekonywujący. Zdolność rozumowania nie potrafi wyświetlić ostatecznej Istoty człowieka. Umysł ludzki, jak i fenomenalny świat, który on poznaje, jest nieustannie zmienny i nie może odkryć żadnych ostatecznych rzeczy. Zadowolenie intelektualne nie jest najwyższym celem. Człowiek poszukujący Boga jest prawdziwym miłośnikiem widyi, niezmiennej prawdy: wszystko inne jest awidyą, wiedzą względną.
119 Pierwotnie przynależność do jednej z czterech kast zależała nie od urodzenia człowieka, lecz od naturalnych jego zdolności, wyrażających się w obranym przez niego celu życia, mówi jeden z artykułów "East-West" ze stycznia 1935 r. Celem tym mogło być: (1) karna, pragnienie, aktywność życia zmysłów (szudry), (2) artha, zysk, spełnienie, ale i opanowanie pragnień (wajsji), (3) dharma, samodyscyplina, życie odpowiedzialne i słuszne działanie (kszatriji), (4) moksza, wyzwolenie, życie poświęcone duchowemu i religijnemu nauczaniu (bramina). Te cztery kasty służą ludzkości (1) ciałem, (2) umysłem, (3) siłą woli, (4) Duchem.
Te cztery stopnie mają swój odpowiednik w wieczystych gunach czyli przymiotach natury, którymi są tamas, radżas i sattwa: opór (bezwładność), aktywność i rozwój, czyli masa, energia i inteligencja. Cztery naturalne kasty wyznaczone są przez guny; (1) tamas (niewiedza), (2) tamas-radżas (mieszanina niewiedzy i aktywności), (3) radżas-sattwa (mieszanina słusznego postępowania i oświecenia), (4) (oświecenie). W ten sposób sama natura określa kastę każdego człowieka w formie predominacji w nim jednej guny lub uiie:>/.aiiiiiy dwóch. Oczywiście w każdej istocie ludzkiej występują wszyskie trzy guny, choć w rozmaitej proporcji. Guru potrafi prawidłowo określić kastę człowieka, czyli jego ewolucyjny stopień.
Do pewnego stopnia wszystkie rasy i narody wykazują w praktyce, jeśli nie w teorii, cechy kast. Jeśli pojawia się wielkie rozluźnienie obyczajów, czyli tzw. wolność, w szczególności związki małżeńskie pomiędzy skrajnymi przedstawicielami naturalnych kast, rasa wyrodnieje i zamiera. Purana Sambita przyrównuje potomstwa takich związków do bezpłodnych mieszańców podobnych do mułów, które nie są zdolne do rozmnażania swego gatunku. Sztuczne gatunki ulegają wyplenieniu. Historia dostarcza w obfitości przykładów wielu wielkich narodów, które już nie posiadają żyjących przedstawicieli. System kastowy Indii uważany jest przez najgłębszych jej myślicieli za środek zapobiegający rozpuście; zachował on czystość rasy i prowadził ją bezpiecznie przez tysiąclecia zmiennych kolei losu, podczas gdy inne rasy i narody zginęły w zapomnieniu.
120 Już starożytna Mahabharata wspomina o religijnych melach. Chiński podróżnik Hieuen Tsiang pozostawi) opis wielkiej Kumbha Meli, która się odbyła w 644 r. po Chr. jako cnotę, z której rodzą się wszystkie inne. Dżainizm, sekta hinduizmu, rozpowszechnił się szeroko w VI wieku przed Chr. dzięki Mahawirze, żyjącemu współcześnie z Buddą. Mahawira znaczy "wielki bohater": może on z dumą spoglądać przez stulecia na swego heroicznego syna - Gandhiego!
Kasturbai Gandhi zmarła 22 lutego 1944 r. w więzieniu w Punie. Mało uczuciowy zazwyczaj Gandhi płakał w milczeniu. Niedługo potem jej wielbiciele ogłosili zbiórkę Funduszu Pamiątkowego ku jej czci; wpłynęło 125 lakhów rupii (l lakh-100.000 rupii), tj. blisko cztery miliony dolarów, ze wszystkich stron Indii. Gandhi zarządził, że fundusz ten być zużyty na pracę dobroczynną na wsi wśród kobiet i dzieci. Sprawozdanie w Allahabadzie. Największa mela odbywa się co dwanaście lat: druga co do wielkości (Ardha czyli połówka) Kumbha przypada co sześć lat. Mniejsze me/e odbywają się co trzeci rok, ściągając miliony pobożnych. Istnieją cztery święte miasta, w których odbywają się mele: Allahabad, Hardwar, Nasik i Udżdżain. Najdawniejsi podróżnicy chińscy pozostawili nam wiele zdumiewających obrazów hinduskiego społeczeństwa. Kapłan chiński, Fa-Hsien, spisał jedenaście lat swego pobytu w Indiach podczas panowania Czandragup-ty II (początek IV wieku). Autor podaje: "W całym kraju nikt nie zabija żadnej żywej istoty ani nie pije wina... nie hoduje się świń ani drobiu, nie ma sklepów mięsnych ani gorzelni. Dla wędrownych kapłanów przygotowuje się pokoje zaopatrzone w łóżka, materace, pożywienie i szaty; i tak jest we wszystkich miejscowościach. Kapłani zajmują się dobroczynną służbą oraz śpiewaniem obrzędów lub siedzą w medytacji". Fa-Hsien mówi nam, że ludzie w Indiach są szczęśliwi i uczciwi, a kara śmierci jest nieznana.
121 Sri Jukteswar używał słowa: "prana", przetłumaczyłem je jako "żywotrony" (po angielsku "lifestrons"). Hinduskie pisma święte mówią nie tylko o "anu" (atomie) i "paramanu" (poza atomem), subtelniejszych elektronicznych energiach, ale także o "pranie", "twórczej żywotnej sile". Atomy i elektrony są ślepymi siłami; "prana" z natury swej jest rozumna. Na przykład żywotrony prany w spermatozach i jajach kierują rozwojem embrionalnym zgodnie z planem karmy.
122 "Mantry" - śpiewne dźwięki-zalążki kierowane ze skoncentrowaną myślą. Purany (starożytne szastry, czyli traktaty) opisują te mantryczne wojny pomiędzy dewami i asurami (bogami i demonami). Pewien asura usiłował raz zabić dewę. potężnym śpiewem. Wskutek jednak błędnego wymawiania słów mentalna bomba podziałała jak bumerang i zabiła demona.
123 Budda został raz zapytany, dlaczego człowiek powinien kochać wszystkich ludzi na równi. "Dlatego", odparł wielki nauczyciel, "ponieważ w bardzo licznych i różnych byciach każdy człowiek był w jakimś czasie przywiązany uczuciowo do każdej istoty".
124 Osiem żywiołów, które uczestniczą w każdym stworzonym życiu, od atomu do :złowieka, to ziemia, woda, ogień, powietrze, eter, ruch, umysł i indywidualność Bhagawad Gila, VII:4).
125 Czasem wymawia się Mira Behn. Opublikowała ona pewną ilość listów napisa-lych przez Mahatmę, w których opisane są zalecone jej przez guru ćwiczenia amodyscypliny: Gandhis letters to a Disciple (New York, Harper - Bros. 1950.) rtiraben jest obecnie kierownikiem aszramy w Paszulok, koło Riszikesz w Indii, kąd dostarcza lekarstw i porad rolniczych chłopom. Przypomina ona słowa Jandhiego: "Usiłuję ujrzeć Boga przez służenie ludzkości, wierząc, że Bóg nie jest ni w niebie, ani w piekle, ale w każdym".
126 Niewyrządzanie krzywdy, nieposługiwanie się gwałtem; kamień węgielny wiary iandhiego... Pozostawał on pod głębokim wpływem Dżainów, którzy czczą ahimsę
127 działalności swej zamieszcza on w swym angielskim tygodniku "Harijan"
128 Dharma, pojemne w znaczenia słowo sanskryckie oznaczające prawo, zgodność z prawem lub naturalną sprawiedliwość, obowiązek tkwiący w okolicznościach, w których człowiek w danym czasie się znajduje. Pismo święte definiuje dharmę jako "naturalne powszechne prawa, których przestrzeganie pozwala człowiekowi uchronić się przed znikczemnieniem i cierpieniem.
129 Wielki inżynier elektryk, Charles P. Steinmetz, został kiedyś zapytany przez Rogera W. Babsona: W jakiej dziedzinie badań można się spodziewać w ciągu najbliższych pięćdziesięciu lat największego rozwoju? - Sądzę, że największych odkryć dokona się w kierunku duchowym - odpowiedział Steinmetz. - Tam kryje się siła, która - jak wyraźnie uczy nas historia - była największą potęgą w rozwoju człowieka. Myśmy jednak tylko się nią bawili, a nigdy poważnie jej nie badali, tak jak sił fizycznych. Pewnego dnia ludzie nauczą się, że materialne rzeczy nie przynoszą szczęścia i że mało są przydatne, aby uczynić ludzi twórczymi i potężnymi. Wtedy uczeni świata zwrócą się w swych laboratoriach do badań Boga, modlitwy i sił duchowych, których jeszcze nie tknięto. Gdy ten dzień nadejdzie, świat dokona większego postępu w jednym pokoleniu aniżeli w poprzednich czterech.
130 "To, co jemy, jest promieniowaniem; nasze pożywienie to pewna ilość kwantów energii", powiedział dr George W. Crile z Cleveland na zebraniu lekarzy w dn. 17 maja 1933 r. w Memphis. "To niezmiernie doniosłe promieniowanie, które wyzwala prądy elektryczne w elektrycznym obiegu ciała - systemie nerwowym - bierze się w pożywieniu z promieni słońca. Atomy, mówił dr Crile, są cząsteczkami słonecznymi. Atomy są nośnikami pełnymi promieniowania słonecznego, jak bardzo zwinięte sprężyny. Te niezliczone atomowe dawki energii przyjmujemy jako pożywienie. Znalazłszy się w ciele te naładowane nośniki rozładowują się w protoplazmie ciała, dostarczając nowej energii chemicznej, nowych prądów elektrycznych. Ciało wasze zbudowane jest z takich atomów", powiedział dr Crile. "One stanowią wasze mięśnie, mózg i organy zmysłowe, jak oczy i uszy. Pewnego dnia uczeni odkryją, w jaki sposób człowiek może żyć bezpośrednio energią słoneczną. Chlorofil jest jedyną znaną w przyrodzie substancją, która potrafi działać jak pułapka na światło słoneczne," pisze William L. Laurence w "The New York Times". "Chwyta ona energię światła słonecznego i magazynuje ją w roślinie. Bez tego życie nie mogłoby istnieć. Potrzebną nam energię do życia czerpiemy z zapasu energii słonecznej nagromadzonej w roślinach, które spożywamy, lub w mięsie zwierząt, które jedzą rośliny. Energia, którą otrzymujemy z węgla lub ropy, jest energią słoneczną schwytaną przez chlorofil w roślinach przed milionami lat. Żyjemy dzięki słońcu przez pośrednictwo chlorofilu."
131 Potężny wibrujący śpiew. W dosłownym tłumaczeniu z sanskrytu mantra jest "narzędziem myśli", oznaczającym idealne, niesłyszalne dźwięki, które reprezentują jeden aspekt tworzenia; wokalizowany sylabami mantram stanowi uniwersalną terminologię. Nieskończona potęga dźwięku pochodzi od AUM, "Słowa", czyli twórczego dźwięku kosmicznej wibracji.
132 Osiągnięty przez Giri Bale stan niejedzenia niczego należy do władz jogicznych, wymienionych przez Patandżalego w Sutrach o Jodze (Yoga Sutras III:31). Stosuje on pewne ćwiczenie oddechowe, które działa na vishuddha czakra, czyli piąty centr subtelnych energii, znajdujący się w kręgosłupie. Wishuddha czakra leżąca naprzeciw gardła rządzi piątym elementem, akaszą lub eterem, przenikającym wewnątrzatomową przestrzeń w fizycznych komórkach. Skupienie się na tym "czakramie" (kole) pozwala człowiekowi pobożnemu żywić się energią eteryczną. Teresa Neumann ani nie odżywia się zwykłym pożywieniem, ani nie stosuje techniki jogi pozwalającej nie jeść. Wyjaśnienie tego faktu kryje się w złożonej osobistej karmie. Teresa Neumann jak i Giri Bala mają za sobą wiele istnień poświęconych Bogu, jednakże drogi ich wewnętrznego doskonalenia były różne. Spośród chrześcijańskich świętych, którzy żyli bez jedzenia (byli oni także stygmatykami), można wymienić św. Ludwinę z Schiedam, Błogosławioną Elżbietę z Rent, św. Katarzynę Sieneńską, Dominikę Lazari, Błogosławioną Anielę z Foligno i z XIX wieku Luizę Lateau. Św. Mikołaj z Fliie (brat Klaus, pustelnik XV w., którego namiętna prośba o jedność uratowała Szwajcarską Konfederację) powstrzymywał się od jedzenia przez dwadzieścia lat.
133 Aż do XVIII stulecia historia przedstawia Indie jako najbogatszy kraj świata. Nawiasem mówiąc, nic w hinduskiej literaturze czy tradycji nie potwierdza rozpowszechnionej na Zachodzie teorii historyków, że wcześniej Ariowie "wtargnęli" do Indii z jakiejś innej części Azji czy Europy. Rzecz zrozumiała, uczeni nie potrafią ustalić punktu wyjścia tej zmyślonej migracji. Wewnętrzna świadomość Wed, wskazująca na to, że India jest od niepamiętnych czasów ojczyzną Hindusów, przedstawiona została w niezwykłym i bardzo godnym dziele Rig-Vedic India, które napisał Abinas Czandra Das (wydane w 1921 r. przez Uniwersytet w Kalkucie). Profesor Das twierdzi, że emigranci z Indii osiedlili się w różnych częściach Europy i Azji, rozpowszechniając język oparty na sanskrycie, który bywa do dziś tak podobny, że na przykład Litwini rozumieją uczonych mówiących sanskrytem. Filozof Kant, który nie miał pojęcia o sanskrycie, był zdumiony naukową budową języka litewskiego. "Przedstawia on", powiedział Kant, "klucz, który rozwiąże wszystkie zagadki nie tylko filologii, ale i historii".
Biblia wspomina nam o bogactwie Indii, mówiąc, że "okręty z Tarszisz przywiozły Królowi Salomonowi złoto, srebro, kość słoniową, małpy i pawie oraz wielką ilość drzewa algumu (drzewa sandałowego) i drogich kamieni z Ofiru (Sopara na Bombajskim wybrzeżu). Grecki amasador Megastenes (IV w. prz. Chr.) pozostawił nam szczegółowy obraz dobrobytu Indii. Plinius (I w. po Chr.) pisze, że Rzymianie wydawali rocznie 5 milionów sestercji (5 milionów dolarów) na import z Indii, która wtedy była wielką potęgą morską.
Podróżnicy chińscy opisali nam żywo bogatą cywilizację indyjską, rozpowszechnienie wykształcenia i znakomite rządy (zob. Thomas Walter, On Yuan Chwang's Travels in India, 629-645 po Chr.) Za czasów Hiuen Czanga (Yuan Chwang) królem małych północnych Indii był dobroczynny Marsza. Gdy chiński podróżnik wracał z Indii do Chin, odmówił on przyjęcia pożegnalnych darów króla Harszy, rzadkich klejnotów i 10.000 sztuk złota - lecz zabrał 657 religijnych rękopisów, jako mających większą wartość dla jego kraju.
Kolumb, odkrywając w XV w. Nowy Świat, szukał w rzeczywistości krótszej drogi handlowej do Indii. W ciągu stuleci Europa pożądała chciwie indyjskiego eksportu - jedwabiu, delikatnych tkanin o takiej przejrzystości, że zasługiwały na określenie "tkane powietrze" i "niewidzialna mgła", bawełnianych perkalików, brokatów, haftów, dywanów, wyrobów nożowniczych, zbroi, kości słoniowej i wyrobów z kości słoniowej, perfum, kadzidła, drzewa sandałowego, wyrobów garncarskich, lekarstw i maści, indyga, ryżu, przypraw kuchennych, korali, złota, srebra, pereł, rubinów, szmaragdów i diamentów.
Kupcy portugalscy i włoscy zanotowali swoje uznanie i cześć dla baśniowego przepychu w całym państwie Widżajanagary (1336-1565). O wspaniałości jego stolicy arabski ambasador Razzak napisał, że "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało o miejscu, które by jej dorównało".
W XVI w. po raz pierwszy w długiej swej historii India cała znalazła się pod niehinduskimi rządami. Turek Baber wdarł się w 1524 r. do kraju i założył dynastię muzułmańskich królów. Osiadłszy w starożytnym kraju, nowy monarcha nie wyczerpał jego bogactw. Osłabiona jednak wewnętrznymi waśniami bogata India stała się w XVII w. łupem kilku europejskich narodów; w końcu Anglia okazała się rządzącą w Indii potęgą. India na drodze pokojowej odzyskała niepodległość 15 sierpnia 1947 r.
Jak wielu Hindusów i ja także mam pewne wspomnienie. Grupa młodych ludzi poznanych przez mnie w Kolegium zwróciła się do mnie w czasie pierwszej wojny światowej z usilną prośbą, abym objął kierownictwo pewnej rewolucyjnej działalności. Odmówiłem z tymi słowy: "Zabijanie naszych angielskich braci nie może przynieść Indii nic dobrego. Wolność uzyska się nie z pomocą kuł, lecz dzięki sile duchowej". Przestrzegałem wtedy przyjaciół, że niemieckie okręty z bronią, od których byli oni uzależnieni, mogą być schwytane przez Brytyjczyków w Diamentowym Porcie w Ben-galu. Młodzi ludzie jednak realizowali nadal swe plany, które zakończyły się smutnie, tak jak to przewidywałem. Przyjaciele moi wyszli z więzienia po kilku latach. Porzuciwszy swe gwałtowne poglądy, kilku z nich przyłączyło się do idealistycznego ruchu politycznego Mahatmy Gandhiego. Ujrzeli oni w końcu zwycięstwo Indii w jedynej wygranej pokojowo "wojnie".
Smutny podział kraju na Indię i Pakistan oraz krótkie, lecz krwawe zamieszki, jakie się pojawiły w kilku częściach kraju, miały swą przyczynę w czynnikach ekonomicznych, a nie w fanatyzmie religijnym (mniejszą przyczynę uważa się często za większą). Niezliczeni hindusi i muzułmanie, obecnie jak i w przeszłości, żyją obok siebie w przyjaźni. Ludzie obu religii stawali się w wielkich ilościach uczniami "nie mającego wiary" mistrza Kabira (1450-1518); do dzisiejszego dnia ma on miliony wyznawców (Kabirpanthis). Pod muzułmańskimi rządami Akbara Wielkiego panowała w Indii jak największa wolność religijna. I dzisiaj też wśród 93 procent prostej ludności nie ma poważniejszych dysharmonii. Rzeczywistą Indię, tę, która potrafiła zrozumieć Mahatmę Gandhiego i iść za nim, można znaleźć nie w wielkich niespokojnych miastach, lecz w 700.000 spokojnych wsi, gdzie od niepamiętnych czasów ustaliły się charakterystyczne proste i sprawiedliwe formy samorządu w postaci "panczajatów" (rad lokalnych). Problemy, które gnębią dzisiaj wyzwolona Indie, zostaną z biegiem czasu rozwiązane przez wielkich ludzi, których nigdy w Indii nie brakowało.
134 Plan boskiej Ula czyli "sportowej gry", dzięki której powstały zjawiskowe światy, opiera się na "wzajemności" stworzenia i Stwórcy. Jedynem darem, który człowiek może ofiarować Bogu, jest miłość; poza tym wystarczy odwołać się do Jego przemożnej wspaniałomyślności. "Obrabowaliście mnie, wy i wszystek ten naród, znieście wszystką dziesięcinę do spichlerza, aby była żywność w domu moim, a doświadczcie mnie teraz w tym, mówi Pan Zastępów; jeśli wam nie otworzę okien niebieskich, a nie wyleję na was błogosławieństwa tak, że nie będziecie mieli gdzie go pomieścić" (Malachiasz 3:9-10).
135 "Nigdy nie będziesz się cieszyć światłem w sposób właściwy, dopóki samo morze falować będzie w twych żyłach, dopóki nie będziesz ubrany w niebiosa i ukoronowany gwiazdami i nie ujrzysz, że jesteś jedynym dziedzicem całego świata, a nawet więcej, gdyż są w nim ludzie, z których każdy jest tak samo jak ty wyłącznym dziedzicem, dopóki nie będziesz śpiewał, cieszył się i radował w Bogu, jak biedacy cieszą się złotem, a królewicz berłem... dopóki nie będziesz tak obeznany z drogami Boga we wszystkich wiekach, jak ze swym zawodem i jedzeniem; dopóki nie zapoznasz się dokładnie z tym :iemnym ,nic', z którego świat ten został stworzony".
(Thomas Traherne Centuries of Meditations).
136 "Bo zaiste myśli moje nie są jako myśli wasze, ani drogi wasze jako drogi moje, mówi Pan. Bo jako wyższe są niebiosa niż ziemia, tak drogi moje są wyższe niż drogi wasze, a myśli moje niż myśli wasze". (Izajasz 55:8-9). Dante w Boskiej Komedii zaświadcza:
Jam w owym niebie był, co promieniuje
największym blaskiem, i widziałem rzeczy,
których powtórzyć tu nie mam nadzieję;
bowiem duch tak się pogłębia człowieczy,
gdy się przybliży do swych pragnień celu,
że pamięć potem się już nie uwsteczy.
Lecz com zachował z innych skarbów wielu,
którem w najświętszej zaczerpnął krainie,
te pragnę w świętym opiewać weselu.
137 Codzienny cykl ziemi, od światła do ciemności i odwrotnie, przypomina stale człowiekowi o uwikłaniu świata stworzonego w mayi czyli w złudzeniu sprzeczności. (Toteż okresy przechodzenia lub zrównoważenia dnia, świt i zmierzch, uważane są za szczególnie zalecane do medytacji). Zrywając dwoiście tkaną zasłonę mayi, jogin postrzega nadzmysłową jedność.
SPIS TREŚCI
Przedmowa W.Y. Evans-Wentza ............ 5
Paramahansa Yogananda - jogin za życia i po śmierci
(Zamiast wstępu do szóstego wydania oryginału) ... 7
Rozdział:
1. Moi rodzice i pierwsze lata życia .........9
2. Śmierć mojej matki i mistyczny amulet .....19
3. Święty o dwóch ciałach ...............27
4. Nieudana ucieczka w Himalaje ..........33
5. "Święty zapachów" przedstawia mi swe dziwy .45
6. Tygrysi Swami .....................52
7. Święty unoszący się w powietrzu .........60
8. Największy uczony Indii J.C. Bose ........66
9. Szczęśliwy święty i jego kosmiczna miłość ....73
10. Spotykam swego Mistrza Sri Jukteswara .....80
11. Podróż dwóch chłopców bez pieniędzy do
Brindabanu .........................91
12. Lata w pustelni mego Mistrza ..........99
13. Święty, który żyje bez snu ............126
14. Doznanie kosmicznej świadomości ........133
15. Kradzież kalafiora. ................140
16. Przechytrzanie gwiazd. ..............150
17. Sasi i jego trzy szafiry. ..............159
18. Mahometański cudotwórca. ...........166
19. Mój mistrz, będąc w Kalkucie,
ukazuje się w Serampore ........................171
20. Nie jedziemy do Kaszmiru. ............175
21. Jedziemy do Kaszmiru. ................180
22. Serce kamiennego posągu. ..............189
23. Uzyskuję uniwersytecki stopień. ...........195
24. Zostaję mnichem Zakonu Swamich. ...........202
25. Brat Ananta i siostra Nalini. ..............209
26. Nauka Krija-Jogi. ....................215
27. Założenie szkoły jogi w Ranczi. ............223
28. Kaszi na nowo urodzony i odnaleziony. .......231
29. Rabindranath Tagore i ja porównujemy swe szkoły. 235
30. Prawo cudów. ......................240
31. Spotkanie ze świętą matką. ................250
32. Przebudzenie Ramy ze stanu śmierci. ...........259
33. Babadżi, wielki Chrystusowy jogin współczesnych Indii.267
34. Materializacja pałacu w Himalajach ...........275
35. Chrystusowe życie Lahiri Mahasayi ..........286
36. Zainteresowanie Babadżi Zachodem ...........298
37. Jadę do Ameryki ......................307
38. Luther Burbank - święty wśród róż ...........316
39. Katolicka stygmatyczka Teresa Neumann ........322
40. Wracam do Indii ......................331
41. Idylla w Południowych Indiach .............340
42. Ostatnie dni z guru ...................350
43. Zmartwychwstanie Sri Jukteswara ...........363
44. Z Mahatmą Gandhim w Wardha ............381
45. Bengalska "Radością Przepojona Matka" .......397
46. Jogini, która nigdy nie je ................402
47. Powracam na Zachód ..................412
48. W Encinitas w Kalifornii ................416
49. Lata 1940-1951 ......................420
Przypisy
1