Roald Amundsen Zdobycie Bieguna Poludniowego


Roald Amundsen

ZDOBYCIE BIEGUNA POŁUDNIOWEGO

0x01 graphic

PLAN I PRZYGOTOWANIE WYPRAWY

,,Biegun północny zdobyty!" — wiadomość ta w mgnieniu oka obiegła cały świat. Cel, o którym tak wielu śniło, nad którym tak wielu pracowało, dla którego tak wielu cierpiało, a nawet narażało swe życie — został osiągnięty!* Dowiedzieliśmy się o tym we wrześniu 1909 roku.

Stało się dla mnie jasne, że pierwotny plan trzeciej wyprawy „Frama" **, który przewidywał zbadanie Centralnego Basenu Arktycznego, to znaczy obszarów Oceanu Lodowatego Północnego otaczających biegun północny, stracił szanse powodzenia. Aby uratować nasze przedsięwzięcie, trzeba było działać szybko i bez wahania. Natychmiast więc po nadejściu nowiny powziąłem decyzję zmieniającą całkowicie kierunek zamierzonej podróży: zamiast na północ, postanowiłem skierować ster „Frama" na południe.

Biegun północny, w dziedzinie badań polarnych jedno z dwóch wielkich zagadnień budzących powszechne zainteresowanie, został zdobyty. Aby więc wzbudzić zainteresowanie dla mego przedsięwzięcia — zbadania Centralnego Basenu Arktycznego — musiałem pokusić się o rozwiązanie ostatniego wielkiego problemu z tej dziedziny — problemu bieguna południowego.

Wiem dobrze, że czyniono mi zarzuty, ponieważ nie ogłosiłem rozszerzonego planu od razu, wobec czego nie znali go ani ofiarodawcy, ani badacze, którzy przygotowywali wyprawy w tym samym kierunku. Zarzuty takie przewidziałem, dlatego rozważyłem gruntownie i tę stronę zagadnienia. Jeśli chodzi o moich przyjaciół, uspokoiłem się bardzo szybko. Wspaniałomyślni ci ludzie w żadnym wypadku nie wszczęliby ze mną sporów na temat sum ofiarowanych dla sprawy. Byłem przekonany, że mają do mnie zaufanie dostatecznie wielkie, by nie tylko ocenić właściwie wszelkie okoliczności sprawy, lecz również nie niepokoić się o celowość użycia ich funduszów. Przyszłość pokazała, że się pod tym względem nie pomyliłem.

Nie miałem również wyrzutów sumienia z powodu innych wypraw badawczych, przygotowujących się do wyruszenia w tym samym czasie na Antarktydę. Wiedziałem, że zdążę powiadomić kapitana Scotta o swych zamiarach, zanim przybędę do obszarów antarktycznych; było zaś sprawą bez znaczenia, czy otrzyma on tę wiadomość kilka miesięcy wcześniej, czy później. Plan i wyposażenie ekspedycji Scotta tak dalece różniły się od planu i wyposażenia mojej wyprawy, że telegram, w którym powiadomiłem go o decyzji wyruszenia na Antarktydę, traktowałem raczej jako gest grzecznościowy niż jako wiadomość zdolną — choćby w najmniejszym stopniu — wpłynąć na zmianę jego zamierzeń. Brytyjska wyprawa podjęta została wyłącznie w celu przeprowadzenia badań naukowych; biegun był tutaj sprawą uboczną. W moim natomiast rozszerzonym planie chodziło przede wszystkim właśnie o biegun.

Ekwipunek wyprawy Scotta był zupełnie odmienny od mojego. Bardzo wątpię, czy kapitan Scott, tak biegły w dziedzinie badań antarktycznych, dałby się odwieść choćby w jednym punkcie od zdobytych poprzednio doświadczeń i czy zechciałby zmienić cośkol-wiek w swoim wyposażeniu w zależności od mojej opinii. Ustępowałem bowiem Scottowi zarówno pod względem doświadczenia, jak i posiadanych środków.

Co się tyczy porucznika Shirase i jego „Kainan Maru", to — o ile wiedziałem — miał on zamiar skupić całą swoją uwagę na Ziemi Króla Edwarda VII.

Rozważywszy gruntownie te sprawy doszedłem do przedstawionej wyżej konkluzji, a gdy już raz powziąłem decyzję, była ona nieodwołalna. Postanowiłem jednak na razie nie ogłaszać tych zmian. W owym czasie wywołałoby to jedynie nieprzyjemne komentarze prasowe, co w rezultacie mogło pokrzyżować moje zamiary. Dlatego też musiałem przygotowywać wszystko w ukryciu.

Jedynym wtajemniczonym, na którego niezłomnym milczeniu mogłem ślepo polegać, był mój brat Leonard. Oddał mi on ogromne usługi w okresie, gdy był jedynym człowiekiem znającym moje zmienione plany. Później powrócił do Norwegii porucznik Thorvald Nilsen — podówczas pierwszy oficer, a następnie dowódca „Frama". Uważałem za swój obowiązek powiadomić go natychmiast o zmianie decyzji. Sposób, w jaki przyjął tę wiadomość, przekonał mnie, że w jego wypadku zrobiłem naprawdę trafny wybór. Zyskałem w nim nie tylko dzielnego i godnego zaufania człowieka, lecz również dobrego kolegę, a jest to rzecz wielkiej wagi. Dobre stosunki między kierownikiem wyprawy i pierwszym oficerem statku pozwalają uniknąć wielu trudności. Harmonijna współpraca pomiędzy tymi dwoma stanowi również dobry przykład dla całej załogi.

Przybycie porucznika Nilsena w styczniu 1910 roku było dla mnie ogromną ulgą. Pomagał mi on teraz z zapałem we wszystkich przygotowaniach, a pracował tak dzielnie i niezawodnie, że nie mam dla niego dość słów uznania.

Plan [podróży „Frania" na południe przedstawiał się następująco: zamierzaliśmy wyruszyć z Norwegii najpóźniej w połowie sierpnia; pierwszym i zarazem jedynym punktem lądowania miała być Madera. Dalej planowaliśmy płynąć trasą najdogodniejszą dla żaglowca, to znaczy przez Ocean Atlantycki na południe, a następnie na wschód, omijając od południa Przylądek Dobrej Nadziei i Australię, aby wreszcie — gdzieś około 1 stycznia 1911 — przedrzeć się przez pas kry lodowej na Morze Rossa, a około 15 stycznia dotrzeć do Bariery Lodowej Rossa w okolicy Zatoki Wielorybów.

Po wysadzeniu na brzeg dziesięcioosobowej grupy — wraz z materiałem do budowy domu, ekwipunkiem i żywnością na dwa lata — „Fram" miał opuścić zatokę i pożeglować do Buenos Aires, a stamtąd odbyć podróż oceanograficzną w poprzek Oceanu Atlantyckiego — do brzegów Afryki i z powrotem. W dniu 1 stycznia przewidziany był powrót „Frania" do Zatoki Wielorybów dla zabrania grupy pozostawionej tam na okres zimowy.

Tyle tylko można było wówczas postanowić; dalszy przebieg ekspedycji zależał od warunków miejscowych i mógł być ustalony dopiero po wykonaniu wstępnych prac na miejscu.

Swoją znajomość Bariery Lodowej Rossa czerpałem wyłącznie z opisów. Przestudiowałem jednak tak dokładnie całą odnoszącą się do niej literaturę, że na pierwszy widok owej potężnej masy lodu odniosłem wrażenie, iż znam ją od lat.

Rozważywszy jak najgruntowniej wszystkie okoliczności uznałem, że najlepszym miejscem na przezimowanie będzie z wielu względów Zatoka Wielorybów Przede wszystkim mogliśmy dopłynąć tutaj statkiem najdalej na południe — o cały stopień geograficzny dalej niż Scott, który swoją bazę założył w cieśninie McMurdo. Już ten jeden szczegół miał duże znaczenie dla dalszej podróży do bieguna. Druga korzyść polegała na tym, że od razu po wylądowaniu, niejako z progu domu, można tu było zbadać teren i określić trudności czekające nas w dalszej drodze. Poza tym przypuszczałem, że w tej części bariery lodowej, tak bardzo oddalonej od lądu, warunki terenowe będą o wiele lepsze niż w jego pobliżu, gdzie lody ulegają spiętrzeniu.

Na dodatek z opisów wynikało, że okolice Zatoki Wielorybów obfitują w zwierzynę. Mielibyśmy więc w bród świeżego mięsa w postaci fok, pingwinów i innych zwierząt podbiegunowych.

Niezależnie od tych korzyści natury czysto technicznej i materialnej, bariera lodowa była terenem szczególnie korzystnym dla prowadzenia badań meteorologicznych, ponieważ ląd stały nie zasłaniał tu z żadnej strony pola widzenia. Z naszego obozu można by też było prowadzić codzienne obserwacje i badania w warunkach stosunkowo najpomyślniejszych oraz obserwować szczególnie ciekawe zjawiska, jak ruch, narastanie i rozpad tej olbrzymiej masy lodu.

Ostatnią, choć nie najmniejszej wagi okolicznością, przemawiającą na rzecz Zatoki Wielorybów, była względna łatwość dotarcia do tego miejsca. Nigdy dotychczas nie zdarzyło się, aby jakiś statek nie mógł wpłynąć do tej zatoki.

Wiedziałem, że nakreślony plan i sam pomysł zimowania na barierze lodowej zostanie skrytykowany jako istne szaleństwo. Według ogólnego przekonania lodowiec w okolicy Zatoki Wielorybów, podobnie zresztą jak i w innych miejscach, był ruchomy. Nawet naoczni świadkowie byli tego właśnie zdania. Opis Shackletona, oparty na jego własnych spostrzeżeniach, był pod tym względem mało zachęcający. Shackleton obserwował mianowicie, jak w Zatoce Wielorybów lód kruszył się na przestrzeni wielu mil, dziękował przeto Bogu, że nie założył tam obozu.

Aczkolwiek bardzo cenię Shackletona i jego doświadczenie, jestem jednak przekonany, że jego wnioski były w tym wypadku zbyt pośpieszne. Shackleton. odwiedził Zatokę Wielorybów 24 stycznia 1908 roku i obserwował wtedy, jak lody pokrywające zatokę pękały, a prądy morskie znosiły je na pełne morze. Gdyby Shackleton poczekał jeszcze parę godzin, a najwyżej kilka dni, to prawdopodobnie problem bieguna południowego zostałby rozwiązany już przed grudniem 1911 roku. Przy bystym spojrzeniu i zdrowym sądzie nie potrzebowałby on wiele czasu na stwierdzenie, że w okolicy Zatoki Wielorybów czoło lodowca nie pływa, lecz spoczywa na trwałej podporze z wysepek, raf i płycizn. Wyruszając z tego miejsca ze swymi dzielnymi towarzyszami Shackleton mógł raz na zawsze skończyć z zagadnieniem bieguna południowego. Okoliczności jednak zadecydowały inaczej i w rezultacie zasłona nie została wówczas zerwana, lecz jedynie uchylona.

Przestudiowałem szczególnie uważnie ten odcinek Bariery Lodowej Bossa i doszedłem do przekonania, że odnoga morska, znana obecnie pod nazwą Zatoki Wielorybów, jest tą samą, którą odkrył już dawniej Sir James Clarke Ross. W ciągu siedemdziesięciu lat zatoka ta mimo dużych zmian utrzymała się w jednym i tym samym miejscu, nie może więc być jakąś formacją przypadkową. To, co w zaraniu dziejów zatrzymało w owym miejscu potężny strumień lodowy, sunący poza tym w równej linii, nie było chwilowym kaprysem straszliwej potęgi, lecz czymś twardszym od twardego lodu, a mianowicie stałym lądem. Ląd zatrzymał w tym miejscu lód i — powstała zatoka, zwana obecnie Zatoką Wielorybów. Obserwacje poczynione przez nas na miejscu potwierdziły słuszność tego przypuszczenia. Mogłem więc bez wahania rozbić obóz w tej części Bariery Lodowej Bossa.

Zadanie grupy lądowej miało stanowić: zbudowanie bazy, wyładowanie na lód żywności, przetransportowanie jej części w głąb kraju i urządzenie składów, możliwie najdalej na południu. Miałem nadzieję, że uda nam się dowieźć aż do 80° dostateczną ilość żywności, aby miejsce to można było traktować jako właściwy punkt wyjściowy do wyprawy na biegun.

Zakończenie tych prac miało przypaść na początek zimy. Wiedzieliśmy doskonale, że trzeba przedsięwziąć wszelkie środki, aby przetrwać najmrożniejszą, a prawdopodobnie i najbardziej burzliwą pogodę, z jaką kiedykolwiek podróżnicy polarni mieli do czynienia. Wiosną, po ukończeniu przygotowań na terenie obozu, zamierzałem skoncentrować wszystkie siły, by osiągnąć jedyny cel — biegun.

Do udziału w tej wyprawie pragnąłem pozyskać ludzi szczególnie zaprawionych do pracy na mrozie. Za jeszcze ważniejsze uważałem jednak zdobycie ludzi umiejących posługiwać się psim zaprzęgiem, byłem bowiem zdania, że będzie to miało decydujące znaczenie dla powodzenia ekspedycji.

Całą zimę zamierzałem poświęcić na pracę nad naszym ekwipunkiem, aby uczynić go jak najdoskonalszym. Oprócz tego część czasu trzeba było przeznaczyć na polowanie. Należało upolować tyle fok, by mieć przez cały czas świeże mięso dla ludzi i dla psów. Aby uniknąć szkorbutu, tego najgorszego wroga wypraw polarnych, chciałem zapewnić wyprawie codziennie

świeże mięso. Miałem nadzieję, że z nadejściem wiosny zdrowi i pod każdym względem w jak najlepszej formie — będziemy gotowi do wymarszu.

Zgodnie z planem mieliśmy opuścić obóz zimowy możliwie najwcześniej. Zdecydowawszy się raz na udział w wyścigu do bieguna, musieliśmy za wszelką cenę być pierwsi u mety. Trzeba było uczynić w tym celu wszystko, co możliwe. Od momentu gdy plan mój stał się decyzją, postanowiłem również, że wyruszając z Zatoki Wielorybów powędrujemy na południe prosto wzdłuż południka. W ten sposób mieliśmy możność zbadania zupełnie nieznanych terenów i osiągnięcia obok -głównego celu wyprawy jeszcze dodatkowych rezultatów.

Byłem zdumiony, dowiedziawszy się później, iż niektórzy sądzili, że pójdziemy od Zatoki Wielorybów do lodowca Beardmore i dopiero stamtąd, drogą Shackletona, będziemy się posuwać dalej na południe. Muszę stwierdzić, że przy układaniu planu podróży nawet mi to przez myśl nie przeszło. Skoro Scott oświadczył, że zamierza iść drogą Shackletona, sprawa ta była dla mnie przesądzona. Również podczas całego długiego pobytu we Framheimie* nikomu z nas nie przyszło do głowy korzystać z drogi obranej przez Scotta. Byłoby to dla nas wprost niemożliwe.

Przewidywałem, że znajdą się ludzie, którzy zechcą mnie atakować, zarzucając „nieczystą grę" i temu podobne. Gdybym obrał tę samą drogę co Scott, mieliby oni pewien pozór słuszności. Nigdy jednak, jak już powiedziałem, nie miałem tego zamiaru. Nasz punkt wyjściowy znajdował się w odległości sześciuset pięćdziesięciu kilometrów od obozu zimowego Scotta w cieśninie McMurdo, nie mogło więc być mowy o jakimkolwiek naruszeniu terenu jego działalności. Zresztą profesor Nansen rozprawił się już w swój cięty i przekonujący sposób z tym głupim gadaniem, nie będę się więc nad tym dłużej rozwodził.

Przedstawiony tutaj plan opracowałem w swoim domu nad Bundefiordem koło Christianii we wrześniu 1909 roku. Został on zrealizowany aż do najdrobniejszych szczegółów. Za dowód, że moje wyliczenia były nie najgorsze, może służyć końcowa uwaga umieszczona w planie, która brzmiała następująco: „... tak więc ostatni uczestnicy powrócą z wyprawy do bieguna 25 stycznia". Właśnie 25 stycznia 1912 roku, po uwieńczonej powodzeniem wyprawie, powróciliśmy do Framheimu.

Nie jedyny to wypadek, kiedy nasze wyliczenia czasu okazały się tak trafne. Kapitan Nilsen był w tej dziedzinie prawdziwym czarodziejem. Obliczył on na przykład, że do Bariery Lodowej Rossa, odległej o trzydzieści tysięcy kilometrów od Norwegii, dopłyniemy 15 stycznia 1911 roku. W istocie przybyliśmy tam 14 stycznia, a więc na jeden dzień przed terminem. Zaistne trudno zarzucić coś takiemu planowaniu!

Na podstawie uchwały parlamentu norweskiego, podjętej 9 lutego 1909 roku, otrzymałem do dyspozycji statek „Fram" celem odbycia wyprawy badawczej. Jednocześnie przyznano mi siedemdziesiąt pięć tysięcy koron norweskich na przeprowadzenie ulepszeń i koniecznych napraw statku.

Ze szczególną starannością wybrano i zapakowano żywność dla wyprawy. Wszystkie artykuły spożywcze zostały zalutowane w puszkach blaszanych i umieszczone w mocnych drewnianych skrzynkach. Nadzwyczaj ważne jest dokładne lutowanie wszelkich puszek z żywnością przeznaczoną dla wypraw podbiegunowych. Odżywianie się w czasie podróży konserwami, niedbale przyrządzonymi lub niestarannie przechowywanymi, powoduje szkorbut. Trzeba stwierdzić, że podczas czterech norweskich wypraw polarnych — trzech na „Framie" i jednej na „Gjöa" — nie zdarzył się ani jeden wypadek szkorbutu. Dowodzi to w sposób przekonujący, że żywność przeznaczoną dla tych ekspedycji dobierano i pakowano z ogromną starannością.

Dzięki wyśmienitym produktom, jakie posiadaliśmy, stan zdrowotny ludzi i zwierząt w czasie wyprawy nie pozostawiał nic do życzenia. Pemikan, który otrzymaliśmy tym razem, różnił się bardzo od używanego w czasie dawniejszych wypraw. Prócz normalnej mieszaniny mielonego mięsa i tłuszczu znajdowały się w nim dodatki w postaci jarzyn i mąki owsianej, które znacznie poprawiały smak i ułatwiały trawienie. Aby jednak zużytkować nasz koncentrat, trzeba było najpierw odbyć pięciomiesięczną podróż morską. Na ten okres zaopatrzyliśmy się w zapas suszonych dorszy.

Sprawą niezmiernej wagi dla powodzenia całej wyprawy było zdobycie naprawdę dobrych psów. Musiałem tu działać szybko i energicznie. Tego samego dnia, w którym powziąłem decyzję, byłem już w drodze do Kopenhagi, gdzie przebywali właśnie dwaj inspektorzy z Grenlandii: Daugaard-Jensen i Bentzen. Kierownik Królewskiego Towarzystwa dla Handlu z Grenlandią, pan Rydberg, odniósł się do mego przedsięwzięcia bardzo przychylnie, pozostawiając obu inspektorom wolną rękę. Zapytałem tych panów, czy podejmą się dostarczyć mi do Norwegii — do lipca 1910 roku — sto najlepszych grenlandzkich psów. Odpowiedzieli twierdząco i sprawa psów była tym sa-mym załatwiona. Wybór spoczywał w dobrych rękach; inspektora Daugaard-Jensena znałem od dawna osobiście i wiedziałem, że jeśli się czegoś podejmie, wykona to z największą sumiennością. Kierownik Królewskiego Towarzystwa dla Handlu z Grenlandią zezwolił na bezpłatne przewiezienie moich psów do Kristiamsand na statku „Hans Egede".

Zanim przejdę do dalszego opisu naszego wyposażenia, muszę jeszcze omówić dokładniej sprawę psów. Główna bowiem różnica między wyposażeniem wyprawy mojej i kapitana Scotta polegała na tym, że ja zabierałem psy, on zaś kucyki. Słyszałem już dawniej, że Scott w oparciu o doświadczenia własne i Shackletona doszedł do przekonania, iż na lądolodzie mandżurskie kucyki są lepsze od psów. Wśród ludzi znających się na psach eskimoskich nie byłem na pewno jedynym, który zdumiał się, usłyszawszy tę opinię. Kiedy później — opierając się na różnych sprawozdaniach — wyrobiłem sobie własny pogląd na tamtejsze warunki terenowe, zdziwienie moje jeszcze wzrosło. Jak wynikało z opisów samego Shackletona, warunki terenowe na lądolodzie musiały być wprost idealne dla użycia psów.

Jeśli Peary mógł odbyć swój słynny „raid" przez północne lody podbiegunowe używając psów, to — używając równie dobrych psów — na gładkiej powierzchni bariery można było osiągnąć lepsze wyniki. Opinia Anglików na temat przydatności psa eskimoskiego w obszarach podbiegunowych wynikała na pewno z jakiegoś nieporozumienia. Może ich psy nie rozumiały swego pana? Albo na odwrót, może pan nie rozumiał swoich psów? Między panem a psem musi zapanować właściwy stosunek od pierwszej chwili. Pies powinien rozumieć, że jest obowiązany do bezwarunkowego posłuszeństwa, pan, jego natomiast powi-nien zdobyć sobie u zwierzęcia prawdziwy szacunek. Jeśli taki stosunek zostanie utrwalony, na bezkresnych przestrzeniach podbiegunowych pies przewyższy na pewno wszystkie inne zwierzęta pociągowe. Jestem o tym najmocniej przekonany.

Inna zaleta psów polega na tym, że takie niewielkie stworzenie łatwiej przechodzi przez liczne mosty śnieżne, nie do ominięcia na pociętych szczelinami lodowcach. Jeśli pies wpadnie nawet w szczelinę, to nie ma jeszcze nieszczęścia: po prostu łapie się go za kark i wyciąga. Zupełnie inaczej ma się sprawa z kucykiem. To stosunkowo duże i ciężkie zwierzę zapada się oczywiście znacznie częściej, a gdy się takie nieszczęście zdarzy, wyciąganie jest robotą trudną i ciężką. A cóż dopiero, gdy uprząż się zerwie i kucyk leży na dnie trzystumetrowej szczeliny!

Jeszcze jedną niewątpliwą zaletą użycia psów jest fakt, że można je żywić ich własnym mięsem. Zmniejszając stopniowo ilość zwierząt w zaprzęgu, można zabijać gorsze sztuki i karmić nimi lepsze, którym zapewnia się w ten sposób świeże mięso. Nasze psy otrzymywały całą drogę obok pemikanu mięso swych zabitych towarzyszy i dzięki temu mogły tak wiele dokazać. Jeśli zaś my sami mieliśmy ochotę na świeże mięso, to wystarczyło wyciąć z zabitego psa kawał delikatnej polędwicy. Taka pieczeń smakowała niczym najlepsza wołowina. Inne psy nie miały nic przeciwko temu; było im wszystko jedno, z jakiej części będzie pochodziła ich porcja, byle tylko otrzymały swój przydział. Jedyną rzeczą, jaka pozostawała po takim psim posiłku, były zęby ofiary; jeśli jednak psy miały za sobą szczególnie ciężki dzień, znikały nawet zęby.

Jeśli pójdziemy jeszcze dalej i przeniesiemy się z bariery lodowej na wyżynę, przestanie istnieć jaka-kolwiek wątpliwość co do przewagi psów nad kucykami. Psy nie tylko dadzą się przeprowadzić przez potężne lodowce górskie wiodące ku wyżynie podbiegunowej, lecz można ich używać podczas całej tej drogi nawet w zaprzęgu. Kucyki natomiast trzeba pozostawić u stóp lodowca, a wędrowcom przypada wtedy w udziale wątpliwa przyjemność odgrywania roli kucyków. O ile bowiem zrozumiałem dobrze Shackletona, nie ma mowy o wciągnięciu kucyków po stromych i spękanych urwiskach górskich lodowców. Niewątpliwie przykro byłoby pozostać bez siły pociągowej przebywszy zaledwie czwartą część drogi; znacznie lepiej dysponować siłą pociągową przez cały czas podróży.

Od pierwszej chwili zdawałem sobie sprawę z tego, że najniebezpieczniejszą częścią naszej podróży będzie pierwszy etap — żegluga z Norwegii do Bariery Lodowej Rossa. Jeśli uda się nam przewieźć psy zdrowo i cało przez morze, nasze widoki na przyszłość będą zupełnie pomyślne. Na szczęście towarzysze moi mieli to samo zdanie: dzięki wspólnej opiece i staraniu udało się nam dowieźć psy do celu w tak dobrym stanie, że w chwili wysadzenia na brzeg były nawet mocniejsze i zdrowsze niż przed podróżą. Poza tym ilość ich w tym czasie znacznie się zwiększyła, co również było oznaką doskonałego zdrowia.

Aby zabezpieczyć je przed słońcem i wilgocią, ułożyliśmy na statku, jakieś osiem centymetrów nad pokładem, prowizoryczny pomost z heblowanych desek. Chroniło to psy przed zalewaniem przez wodę deszczową i morską, która w czasie żeglugi przez oceany na niedużym i mocno obciążonym stateczku często-gęsto przelewała się przez pokład. Dzięki naszemu pomysłowi woda odpływała spodem, pozostawiając pomost suchy. W strefie tropikalnej dawał on jeszcze inną korzyść: powierzchnia pomostu była zawsze chłodniejsza od samego pokładu. Po pierwsze dlatego, że w szczelinie między pokładem a pomostem wytwarzał się stały ciąg świeżego powietrza, a po drugie dlatego, że nasmołowany pokład nagrzewał się znacznie bardziej niż pomost, który do końca podróży pozostał prawie biały. Niezależnie od tego zabraliśmy ze sobą, głównie ze względu na psy, zasłony przeciwsłoneczne, które można było rozwiesić nad całym statkiem, chroniąc zwierzęta przed żarem.

Prócz naszych czworonożnych towarzyszy mieliśmy na pokładzie jeszcze pewne stworzenie dwunożne, które zabraliśmy nie tyle do pracy w krainach podbiegunowych, ile dla uprzyjemnienia sobie czasu. Był to kanarek Fridtjöf, jeden z licznych podarków, który przyjęliśmy ze szczególną radością. Ptaszek zaczął ćwierkać, ledwo tylko znalazł się na pokładzie, i śpiewał niestrudzenie podczas podróży przez dwa oceany. Kanarek nasz dotarł niewątpliwie znacznie bliżej bieguna niż którykolwiek z jego braci.

Wobec bardzo skromnych możliwości finansowych byłem zmuszony obracać w ręku każdy grosz, zanim zdecydowałem się go wydać.

Dla wyprawy podbiegunowej pierwszorzędne znaczenie ma sprawa odzieży. Uważałem za konieczne, aby kierownik takiej wyprawy sam zaopatrzył swych ludzi w odpowiedni strój polarny. Obawiałem się, że gdyby pozostawić to poszczególnym uczestnikom, sytuacja mogłaby wyglądać bardzo źle jeszcze przed dotarciem wyprawy do celu. Muszę jednak przyznać, że zakup odzieży był dla mnie zadaniem niezbyt pociągającym. Bądź co bądź wypadłoby znacznie taniej, gdyby zażądać od każdego uczestnika, aby sam zao-patrzył się w potrzebne ubrania, ale wtedy straciłbym prawo kontrolowania, czy jakość odzieży odpowiada moim wymaganiom.

Nasze ubiory nie odznaczały się bynajmniej wspaniałym wyglądem, były za to ciepłe i trwałe. Ze składów odzieżowych intendentury wojskowej w Horten otrzymałem dwieście wełnianych koców. Niech jednak czytelnik nie wyobraża sobie tutaj tych puszystych, lekkich białych koców, jakie można zobaczyć w oknach wystawowych, a które mimo swej grubości wyglądają, jakby były w stanie unieść się w powietrze — tak są lekkie i delikatne. Tego rodzaju koców oczywiście nie otrzymaliśmy i — prawdę mówiąc — nie wiedziałbym nawet, co z takim fantem zrobić. Koce, w jakie zaopatrzyła nas intendentura, były zupełnie innego rodzaju. Ich koloru właściwie nie da się określić, nie wyglądały również na to, aby miały ulecieć w powietrze. Wręcz przeciwnie — leżały nieruchomo jak bryła, były bowiem folowane i sprasowane w jedną twardą masę. Od niepamiętnych czasów koce te służyły naszym dzielnym marynarzom floty wojennej i nie jest wykluczone, że niektóre z nich mogłyby opowiedzieć ponure historie jeszcze z czasów Tordenskjolda*.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem dostawszy w ręce ten skarb, było odesłanie go do farbiarni. I patrzcie! Otrzymaliśmy stamtąd koce nie do poznania: jaśniały kolorem ultramaryny czy jak on się tam nazywa. Wojownicza przeszłość została wymazana.

Miałem zamiar przerobić te dwieście koców na ubrania polarne. Dopytywałem się więc tu i ówdzie, jakby to przeprowadzić. Uważałem jednak, że byłoby nierozsądnie zdradzać pochodzenie moich materiałów. Obawiałem się, że żaden krawiec pod słońcem nie da się skłonić do uszycia ubrań ze starych koców. Moja pracownia wyglądała w tym czasie jak składnica wyrobów wełnianych — wszędzie piętrzyły się stosy koców.

Zjawił się na koniec krawiec i pyta:

— Czy to ten materiał?

— Tak, to ten. Nadszedł właśnie z zagranicy. Prawdziwa okazja: są to próbki, które dostałem za bezcen.

Zrobiłem przy tym najbardziej niewinną i obojętną minę. Zauważyłem, że krawiec spojrzał na mnie spod oka; pomyślał pewnie, że te próbki są cokolwiek za duże.

— Materiał jest bardzo gęsto tkany — stwierdził, oglądając go pod światło. — Mógłbym przysiąc, że jest on folowany.

Miałem wielką ochotę powiedzieć mu: „Co też pan wygaduje!", ale wstrzymała mnie powaga sytuacji. Przeglądaliśmy więc kolejno każdą „próbkę", przeliczając je przy tej okazji. Robota to przewlekła i nudna, byłem więc zadowolony, kiedy zbliżyła się wreszcie ku końcowi i mogłem zająć się czym innym. Tymczasem krawiec sam kończył przegląd towaru. Już chciałem sobie pogratulować szczęśliwego rezultatu trudów, gdy nagły okrzyk z kąta pokoju wyrwał mnie z zamyślenia. Okrzyk ten zabrzmiał mi w uszach jak ryk lwa. Krawiec stał wśród niebieskich zwałów, wywijając nad głową kocem, którego mocno podejrzany kolor nie pozostawiał żadnej wątpliwości co do pochodzenia „okazyjnego" towaru. Rzuciwszy mi druzgocące spojrzenie gość wyszedł, aby się więcej nie pokazać, ja zaś popadłem w czarną rozpacz. W pośpiechu zapomniałem o schowaniu próbnego koca, przysłanego mi przez intendenturę, i stąd całe nieszczęście. Mimo wszystko koce zostały wreszcie przerobione i na pewno żadna wyprawa badawcza nie miała ubrań mocniejszych i cieplejszych niż my.

Uważałem za konieczne, aby na statku miał każdy solidne ubranie brezentowe oraz szczególnie dobre buty nieprzemakalne. Buty takie zostały uszyte na miarę z najlepszych materiałów. Zamówienie powierzyłem pewnemu zakładowi, który uważałem za jeden z najlepszych w tej specjalności. Któż więc opisze naszą rozpacz, gdy próbując nałożyć wspaniałe buty przekonaliśmy się, że przeważnie nie nadają się w ogóle do użytku! Niektórym stopy latały w nich tak, że nie mogli ustać na nogach, innym — mimo natężenia wszystkich sił — nie udało się przepchać stopy przez wąską drogę wiodącą do raju. Próbowaliśmy chytrze wymienić te buciska na inne, ale nic z tego nie wyszło. Buty były uszyte dla istot nie z tej ziemi.

Na szczęście marynarze w żadnej okoliczności nie dadzą się zaskoczyć. Towarzysze moi, znając przysłowie, że jedna para dobrych butów jest lepsza od dziesięciu złych, zabrali ze sobą swoje własne obuwie. Dzięki temu wybrnęliśmy z kłopotów.

Do użytku w klimacie gorącym wzięliśmy dla każdego członka wyprawy po trzy komplety lnianej bielizny. O resztę ubrania na ten etap podróży mieli się zatroszczyć sami uczestnicy. Większość ludzi posiada przecież parę starych koszul, a pod równikiem nie trzeba niczego więcej. Na obszary zimne natomiast przygotowałem dla każdego po dwa komplety bardzo grubej, ręcznie szytej bielizny wełnianej, po dwa ciepłe swetry ręcznej roboty, po sześć par dzianych pończoch oraz skarpetki i pończochy „więzienne". Każdy z nas otrzymał również dwie kurtki — jedną bardzo grubą „islandzką" i drugą zwykłą, lżejszą. Oprócz tego mnóstwo rzeczy dostaliśmy z zapasów wojskowych, między innymi ubrania nadające się do użytku zarówno podczas mrozów, jak i w czasie upałów, bieliznę, buty z cholewami, trzewiki, wiatrówki i najprzeróżniejsze materiały.

Ostatnią częścią garderoby, jaką muszę tu wymienić, były ubrania ze skór grenlandzkich fok, przydzielone wszystkim uczestnikom wyprawy. Można by jeszcze wspomnieć o najrozmaitszych drobniejszych przedmiotach, jak przędza do cerowania, nici, igły wszelkich typów i wielkości, guziki, nożyczki, tasiemki i temu podobne. Mam wrażenie, że niczego nie zapomnieliśmy i że nasze zaopatrzenie w odzież było pod każdym względem doskonałe.

Inną stroną wyposażenia, którą również należało brać pod uwagę, było urządzenie pomieszczeń mieszkalnych na statku. Jak wiele znaczy otoczenie, w którym żyjemy! Ja sam mogę zrobić dwa razy więcej, jeśli mi wygodnie, a dokoła panuje porządek. Mesy na „Framie" zostały urządzone pięknie i stylowo. Kobiety z Horten ofiarowały nam mnóstwo rzeczy do ich ozdobienia. Niewątpliwie ucieszą się na wiadomość, że nasze mesy budziły wszędzie nadzwyczajny podziw. „Jak to, więc tak wygląda statek polarny?" — pytał ktoś. — "Nie spodziewaliśmy się zobaczyć tutaj nic oprócz drewnianych stołków i nagich ścian". Niektórzy mówili nawet o „buduarach". Oprócz wspaniale haftowanych makat ściany zdobiły przepiękne obrazy, których ofiarodawcy z radością usłyszeliby pewnie te wszystkie zachwyty, z jakimi na każdym kroku się spotykaliśmy. Przyozdobienie kajut pozostawiłem ich mieszkańcom. Każdy mógł zabrać do swego małego królestwa cząstkę ojczyzny.

Bielizna pościelowa uszyta została w warsztatach marynarki wojennej w Horten. Był to pierwszorzęd-ny nabytek, podobnie jak wszystko, cośmy stamtąd otrzymali. Dziękujemy też ofiarodawcom za doskonałe, miękkie kołdry z fabryk wyrobów wełnianych w Drondheim, które wielokrotnie błogosławiliśmy w zimowe dni.

Muszę też wspomnieć o naszych zapasach papieru i przyborów do pisania. Rzeczy te były naprawdę śliczne. Mieliśmy na przykład cieniutki papier listowy w różnych formatach z rysunkiem „Frama" i nazwą naszej wyprawy. Zapasy materiałów piśmiennych mieliśmy tak duże, że wystarczyłoby nam na wielokrotne okrążenie kuli ziemskiej. Były tam stalówki i pióra, ołówki czarne i kolorowe, bibuła, tusze, atrament i proszek do jego przyrządzania, grafiony i sztyfty do ołówków, biała i czerwona kreda, guma arabska i inne artykuły gumowe, kalendarze, dzienniki okrętowe i różne księgi, notesy, skoroszyty i wiele innych rzeczy z tej branży.

Od jednej z największych firm w Christianii otrzymaliśmy pełne wyposażenie kuchenne i nakrycia stołowe — wszystko w najlepszym gatunku i doskonałym stanie. Tace, talerze, noże, widelce, łyżki, dzbanki, szklanki i tym podobne były znaczone nazwą naszego statku.

Na „Framie" znajdowała się również bogato wyposażona biblioteka. Dużą część tych książek otrzymaliśmy w darze. Ogółem mieliśmy na statku około trzech tysięcy tomów.

Dla rozrywki zabraliśmy też mnóstwo najrozmaitszych gier. Były tam całe tuziny talii kart, z których wiele sumiennie zużyliśmy. Gramofon z zapasem płyt okazał się chyba najlepszym naszym przyjacielem. Mieliśmy poza tym fortepian, skrzypce, flet, mandolinę, ustną harmonijkę, a nawet pozytywkę. W nuty zaopatrzyły nas szczodrze sklepy muzyczne, mogliśmy więc uprawiać muzykę do woli.

Dzięki składom winnym w Christianii byliśmy dobrze zaopatrzeni również w napoje alkoholowe. Wszyscy bez wyjątku uczestnicy wyprawy wielce sobie cenili szklaneczkę wina, a od czasu do czasu kieliszek dobrej wódki. Zagadnienie konsumpcji alkoholu podczas wyprawy polarnych było już niejednokrotnie roztrząsane. Ja osobiście jestem zdania, że w obszarach podbiegunowych alkohol — używany w miarę — jest po prostu lekarstwem. Oczywiście dotyczy to tylko pobytu w obozie zimowym. Podczas wypraw sankami natomiast alkohol musi być zupełnie wykluczony, wiem o tym dobrze z własnego doświadczenia. Nie dlatego jednak, aby kieliszeczek wódki mógł tu coś zaszkodzić, lecz ze względu na konieczność oszczędzania na ciężarze i objętości. W czasie podróży sankami można mieć ze sobą tylko rzeczy absolutnie niezbędne; alkoholu zaś nie mogę uznać za „absolutnie niezbędny".

Nasze spirytualia były jednak bardzo pożyteczne nie tylko w obozie zimowym, ale również podczas podróży przez burzliwe i zimne morza. Gdy po ciężkiej pracy człowiek kładzie się do łóżka przemoczony i zmarznięty, wówczas jeden kieliszek pomaga nieraz w niewiarygodny sposób. Przeciwnik alkoholu będzie tu kręcił nosem i powie, że filiżanka czarnej kawy może w takim wypadku spełnić tę samą rolę. Ja jednak uważam, że wielkie ilości czarnej kawy, jakie ludzie wlewają w siebie przy takich okazjach, są znacznie szkodliwsze od kieliszka żytniówki.

Zgadzam się w zupełności, że jest to objaw bardzo smutny, jeśli potrzebuje się koniecznie alkoholu, aby osiągnąć odpowiedni nastrój. Ponieważ jednak ludzie nie są inni, niż są, należy szukać najlepszego wyjścia. Ja sam piję chętnie grog; jeśli jednak ktoś woli kawę z ciastkiem, może pozostać przy swoim. W każdym razie szklaneczka grogu nikomu jeszcze nie zaszkodziła.

Konsumpcja alkoholu podczas trzeciej wyprawy „Frama" wyglądała następująco: w każdą środę i niedzielę kieliszek wódki do obiadu; w sobotę wieczorem grog, a w każde święto dodatkowa kolejka.

W tytoń i cygara zaopatrzyły nas obficie różne fabryki krajowe i zagraniczne. Dzięki temu w każdą sobotę i niedzielę mogliśmy sobie pozwolić na wypalenie po cygarze na deser.

Dwie fabryki czekolady z Christianii i jedna wytwórnia zagraniczna nadesłały nam swoje najlepsze wyroby. Pewna wytwórnia z Drammen zaofiarowała nam tyle soku owocowego, ile zdołaliśmy wypić; często chwaliliśmy z całego serca ten wyśmienity napój, wracając zaś z bieguna liczyliśmy dni dzielące nas od składu z sokiem.

Od trzech firm z Christianii otrzymaliśmy wystarczające zapasy serów, herbatników, herbaty, cukru i kawy. Kawa była tak świetnie opakowana, że choć już palona, w chwili użycia była równie aromatyczna i smaczna, jak po „wyjściu" z palarni.

Pewien hurtownik zaopatrzył nas na pięć lat w mydło, a artykułu tego wychodzi niemało nawet w czasie podróży na biegun. Inny ofiarodawca pomyślał o pielęgnacji naszej skóry, włosów i zębów. Jeśli mimo tego nie mamy obfitego owłosienia, delikatnej cery i perłowych zębów, to bynajmniej nie z jego winy, bo zapas zabraliśmy zupełnie wystarczający.

Bardzo ważna była medyczna strona wyposażenia. Jedna z aptek dostarczyła nam bezpłatnie wszelkich potrzebnych leków, umiejętnie dobranych, pięknie posegregowanych i opakowanych. Niestety, nie przyłączył się do naszej wyprawy żaden lekarz, musiałem więc wziąć tutaj całą odpowiedzialność na siebie. Porucznik Gjertsen, który objawił nadzwyczajne zdolności do wyrywania zębów i amputacji, odbył „błyskawiczny kurs" w klinice dentystycznej i w szpitalu. Okazało się potem, jak wiele można się nauczyć w krótkim czasie. Gjertsen leczył najtrudniejsze wypadki ze zdumiewającą szybkością i niewzruszoną pewnością siebie. Czy zawsze z korzyścią dla chorego, to już inna sprawa — wolę ją tu pominąć. Zęby wyrywał nasz porucznik z niewiarogodną zręcznością, mocno przypominającą sztuczki karciane. W jednym momencie pokazywał cęgi, a w następnym tkwił już w nich potężny ząb trzonowy. Krzyki, jakie dawały się słyszeć w czasie tych zabiegów, świadczyły jednak, że nie są one zupełnie bezbolesne.

Pewna fabryka zapałek zaopatrzyła nas hojnie w swój towar, który był tak starannie opakowany, że gdyby te skrzynie holować za statkiem, zapałki okazałyby się zupełnie suche. Mieliśmy masę amunicji oraz środków wybuchowych, a że całe dolne pomieszczenie wypełniała nafta, ładunek „Frama" był w sumie mocno niebezpieczny. Z tego względu przedsięwzięte zostały wszelkie środki, aby zabezpieczyć statek przed pożarem. We wszystkich kajutach i w wielu innych miejscach umieszczono gaśnice, a na pokładzie stała zawsze w pogotowiu pompa z wężem strażackim.

Nie zapomnieliśmy oczywiście o narzędziach do rozbijania lodu, jak na przykład o piłach długości dwu do sześciu metrów.

Byliśmy też dobrze zaopatrzeni w przyrządy naukowe. Profesor Nansen i Helland Hansen poświęcili niejedną godzinę naszemu wyposażeniu oceanograficznemu, dzięki czemu rozrosło się ono do ogromnych rozmiarów. Oprócz tego porucznicy Prestrud i Gjert-sen przeszli odpowiednie przeszkolenie z zakresu oceanografii w stacji biologicznej w Bergen. Ja również spędziłem tam jedno lato, słuchając wykładów z oceanografii. Helland Hansen był wspaniałym wykładowcą; nie śmiem natomiast twierdzić, że byłem równie dobrym uczniem.

Profesor Mohn* ofiarował nam kompletne wyposażenie meteorologiczne. Z przyrządów należących do „Frama" mogę wymienić aparat wahadłowy**, doskonały teodolit *** i nie mniej świetny sekstans ****. Porucznik Prestrud uczył się posługiwania aparatem wahadłowym u profesora Schiötza, a teodolitem astronomicznym u profesora Geelmuydena. Oprócz tego mieliśmy znaczną ilość sekstansów, sztucznych horyzontów oraz lornetek różnych wielkości.

Dotychczas opisywałem ogólne wyposażenie ekspedycji. Obecnie przejdę do omówienia specjalnego ekwipunku grupy lądowej, mającej zimować na Antarktydzie.

Domek, który zabieraliśmy ze sobą, został wzniesiony na moim gruncie nad Bundefiordem, gdzie mogłem stale doglądać postępu robót. Wybudowali go bracia Hans i Jörgen Stubberud; było to dzieło naprawdę wspaniałe, przynoszące obu braciom prawdziwy zaszczyt. Do budowy użyte zostały materiały tylko najlepszej jakości. Dom miał osiem metrów długości, a cztery szerokości; wysokość jego od ziemi do szczytu dachu wynosiła sześć metrów. Zbudowany został tak jak zwykły norweski dom ze stromym dachem. Posiadał dwie izby, z których pierwsza, długości sześciu metrów, służyła zarazem za sypialnię, jadalnię i pokój mieszkalny. Drugie pomieszczenie, długości dwu metrów, było przeznaczone na kuchnię, gdzie piastował później swój urząd kucharza Lindström. Podwójny właz prowadził z kuchni na poddasze, gdzie miała być przechowywana część zapasów żywności i wyposażenia.

Ściany domu wykonane zostały z trzycalowych bali, oszalowanych po obu stronach deskami. W środku pozostawiono pustą przestrzeń. Do izolacji użyto masy drzewnej. Podłoga i sufit między izbami a poddaszem były podwójne, dach natomiast — pojedynczy. Drzwi miały szerokie fugi i zamykały się bardzo szczelnie. Dom posiadał dwa okna: jedno — trójdzielne — w ścianie szczytowej pokoju mieszkalnego, drugie — dwuskrzydłowe — w kuchni. Dach był pokryty papą, podłoga zaś linoleum. Z izby mieszkalnej prowadziły do góry dwa przewody wentylacyjne — jeden dla powietrza zużytego, uchodzącego ku górze, drugi dla świeżego, napływającego z zewnątrz.

Pod ścianami stało w dwóch rzędach — jedne nad drugimi — dziesięć koi: przy jednej ścianie sześć, przy drugiej — cztery. Umeblowanie pokoju składało się poza tym ze stołu, drewnianych stołków — po jednym dla każdego — i z lampy żarowej. Połowę kuchni wypełniał piec kuchenny; resztę miejsca zajmował kredens i półki.

Dom został kilkakrotnie nasmołowany, a wszystkie części starannie ponumerowane, tak że można było z łatwością złożyć je z powrotem. Aby przymocować dom do podłoża i nie dopuścić do zdmuchnięcia go przez antarktyczne burze, poleciłem przyśrubować na końcach belek szczytowych i na czterech rogach do-mu silne żelazne bolce. Sześć kołków żelaznych wzięliśmy ze sobą, aby wbić je w lód w pewnej odległości od domu. Między tymi kołkami a bolcami na ścianach domu miały być przeciągnięte stalowe liny, wzmocnione grubym stalowym drutem. Oprócz tego mieliśmy jeszcze dwa specjalne łańcuchy, które — gdyby burze zbytnio się srożyły — można było przerzucić przez dach, a końce ich umocować. Oba przewody wentylacyjne i komin kuchenny z daszkiem umocowane zostały linami okrętowymi.

Jak widać, dołożono starań, aby dom był ciepły i wygodny oraz aby zabezpieczyć go przed naporem burz. Niezależnie od tego zabraliśmy ze sobą dużo zapasowych desek i belek.

Oprócz domu zaopatrzyliśmy się w piętnaście namiotów szesnastoosobowych, z czego dziesięć starych, ale zupełnie jeszcze dobrych, przekazała nam intendentura, pięć pozostałych zaś było nowych — zakupiłem je ze składów marynarki wojennej. Namioty te miały służyć jako tymczasowe pomieszczenia mieszkalne. Były one lekkie, mocne i ciepłe, a przy tym dawały się szybko ustawić. W czasie żeglugi na południe Rönne dorobił do nich podłogę z grubego płótna żaglowego.

Wszystkie skrzynie z zapasami zimowymi miały specjalne znaki i złożone zostały w ładowniach statku w taki sposób, aby je można było szybko wyładować.

Mieliśmy dziesięć par sań, dostarczonych przez pewną wytwórnię artykułów sportowych w Christianii. Sanki te zostały zbudowane na wzór starych sań Nansena, były jednak trochę szersze i miały cztery metry długości. Płozy wykonano z najlepszego amerykańskiego drzewa hikorowego z okuciami stalowymi. Pozostałe części zostały sporządzone z dobrego i wytrzymałego jesionu norweskiego. Każde sanie posiadały parą zapasowych płóz, które mogliśmy łatwo przymocować klamrami i równie łatwo odczepić, jeśli były niepotrzebne. Stalowe okucia płóz zostały pociągnięte minią, zapasowe zaś płozy smołą. Sanie te były nadzwyczaj mocne i nadawały się do użytku w każdym terenie. Nie znałem podówczas tak dobrze antarktycznych lodowców; w tamtejszych warunkach nasze sanie okazały się, niestety, trochę za ciężkie.

Wzięliśmy dwadzieścia par nart z najlepszego drzewa hikorowego; miały one po dwa i pół metra długości i były stosunkowo wąskie. W tak długie narty zaopatrzyliśmy się ze względu na spodziewane liczne szczeliny w lodzie. Im większa jest powierzchnia, na którą rozkłada się ciężar ciała, tym większe są szanse przejścia cało przez mosty śnieżne nad szczelinami. Wzięliśmy także kijki bambusowe z ebonitowymi kółkami. Nasze wiązania były kombinacją wiązań typu Huitfeldt i Höyer Ellefsen. Oprócz tego zabraliśmy mnóstwo zapasowych rzemieni.

Mieliśmy też sześć namiotów trzyosobowych, wykonanych w warsztatach marynarki wojennej z doskonałego płótna żaglowego, z całkowicie wszytą podłogą. Były to chyba najmocniejsze i najpraktyczniejsze namioty, jakich kiedykolwiek używano. Nawet podczas silnej wichury jeden człowiek mógł sam ustawić taki namiot. Im mniej kijów ma namiot, tym jest łatwiejszy do ustawienia — wiem o tym z własnego doświadczenia. Opisywane tutaj namioty miały tylko jeden kij. Często czyta się w sprawozdaniach z podróży podbiegunowych, że ustawianie namiotu trwało bardzo długo — nieraz wiele godzin. Kiedy zaś namiot wreszcie stanął, podróżni musieli być przygotowani na to, że w następnej chwili zostanie on znów zwalony przez burzę. O tym wszystkim nie było u nas mowy. Namiot stawał za jednym ruchem ręki i opierał się skutecznie każdej wichurze; leżeliśmy w naszych śpiworach zupełnie bezpieczni, choćby na dworze srożyła się najgorsza burza.

Wejście do namiotu zamykało zwykłe urządzenie z „rękawem", które obecnie uważa się za jedyne dopuszczalne w obszarach podbiegunowych. Ten patentowany „rękaw" jest pomysłem niesłychanie prostym, podobnie jak wszystkie patenty, które są coś warte. Mianowicie w namiocie wycina się odpowiedniej wielkości otwór, bierze się worek otwarty na obu końcach i przyszywa z jednej strony do tego otworu. „Rękaw", który w ten sposób powstaje, stanowi wejście. Po wejściu do namiotu zbiera się „rękaw" i związuje jak zwykły worek.

Do namiotu, posiadającego całkowitą podłogę i tego rodzaju wejście, nawet podczas najgorszej burzy nie dostanie się ani jeden płatek śniegu.

Skrzynie do przewożenia zapasów zrobione były z cienkiego, ale mocnego drzewa jesionowego, sprowadzonego specjalnie z Jutlandii. Drzewo to okazało się rzeczywiście niezawodne. Skrzynie miały po trzydzieści centymetrów długości i szerokości oraz czterdzieści centymetrów wysokości. W górze posiadały niewielki otwór z pokrywą aluminiową, dopasowaną dokładnie, jak w bańce na mleko. Wybrałem ten rodzaj pokrywy, ponieważ skrzynie z dużymi pokrywami są słabsze. Poza tym, aby zdjąć małą pokrywę, nie trzeba nic odwiązywać i w każdej chwili można się dostać do środka. Skrzynia z wielką pokrywą przysparza o wiele więcej kłopotów, jako że dla byle drobnostki trzeba rozwiązywać sznury, którymi jest umocowana do sań, a na to nie zawsze starcza ochoty. Gdy człowiek zmęczy się i napracuje, jest skłonny przełożyć na jutro to, co powinien zrobić dziś, szczególnie podczas mrozu i śnieżycy. Praktyczne i poręczne wyposażenie sanek pozwala na wcześniejszy odpoczynek w namiocie; przy większych odległościach ma to niemałe znaczenie.

W odzież zaopatrzeni byliśmy z pewnością lepiej niż jacykolwiek podróżnicy polarni. Wyposażenie to można podzielić na dwie kategorie: odzież na bardzo ostre mrozy i odzież na stosunkowo łagodniejszą pogodę. Dotychczas nikt jeszcze nie zimował na Barierze Lodowej Rossa, trzeba więc było przygotować się na najgorsze. Aby przetrwać najostrzejsze mrozy, zaopatrzyliśmy się w duży zapas ubrań z futer renów. Zdobycie ich kosztowało wiele czasu. Najpierw trzeba było zakupić surowe futra renów. Zatroszczył się o to nasz przedstawiciel w Tromsö, pan Zappfe. Dzięki jego pomocy udało mi się otrzymać rzeczy, których sami nigdy nie zdobylibyśmy. Nie szczędził on trudu i nie ustąpił, dopóki nie wykonał tego, co zamierzał. Tym razem zakupił około dwustu pięćdziesięciu futer wyprawionych przez Finów. Futra te wysłane zostały do Christianii, gdzie z kolei wiele trudu kosztowało wyszukanie człowieka, który by umiał uszyć z tego odzież. Wreszcie znalazłem takiego; zabraliśmy się więc do sporządzania ubrań na wzór Eskimosów Neczili. Szyło się je od rana do wieczora: grube i cienkie anoraki, ciężkie i lekkie spodnie do wysokich butów, pończochy zimowe i letnie. Oprócz tego kazałem uszyć tuzin zupełnie lekkich worków, które na wypadek jakichś straszliwych mrozów służyłyby jako wkładki do zwykłych grubych śpiworów. Wszystko to zostało uszyte dopiero na ostatnią chwilę.

Zewnętrzne śpiwory wykonał kuśnierz Brandt z Bergen. Były one doskonałe, zarówno jeśli chodzi o materiał, jak i robotę. Na całym świecie nie znalazłoby się chyba lepszego mistrza; były to prawdziwe „maj-stersztyki". Dla ochrony zaopatrzyliśmy śpiwory w pokrowce z bardzo gęstego płótna, nieco dłuższe od samych śpiworów, dzięki czemu można je było związywać na końcu jak zwykłe worki. Zapobiegało to przedostawaniu się do środka śniegu podczas marszów. Nawet silna zadymka nie mogła tutaj nic wskórać.

Na śpiwory powinno się używać tylko najlepszego, ciemnego futra renów; cienkie futerko z podbrzusza należy starannie odciąć. Widziałem śpiwory sporządzone z bardzo dobrych futer, które jednak zepsuły się w stosunkowo krótkim czasie, ponieważ pozostawiono w nich kawałki cienkiego futra z podbrzusza. Przez cienkie futro zimno przedostaje się o wiele łatwiej, a natrafiając na ciepło ciała powoduje osadzanie się w tych miejscach wilgoci w postaci szronu. Kiedy leży się w takim śpiworze, cienkie części futra wilgotnieją i już po krótkim czasie włos zaczyna wyłazić. Wilgoć rozprzestrzenia się jak zaraza, atakuje futro coraz dalej i pewnego pięknego dnia człowiek zostaje ze śpiworem łysym jak kolano. Toteż przy wyborze skór na śpiwory nie można być nigdy dość ostrożnym.

Aby zaoszczędzić futra, wytwórnie szyją śpiwory w ten sposób, że włos układa się w stronę otworu worka. Odpowiada to najlepiej kształtowi skór, ale nie odpowiada człowiekowi, który musi w śpiworze leżeć. Ponieważ wielkość śpiworów dostosowuje się ściśle do wymiarów człowieka, wciśnięcie się do środka jest zawsze zadaniem bardzo uciążliwym. Jeśli na dodatek włos futra wichrzy się, sprawa staje się jeszcze trudniejsza.

Kazałem zrobić dla nas śpiwory wyłącznie jednoosobowe, z tasiemką do zaciągania pod szyją. Jak później zobaczymy, nie wszyscy przyjęli to z uznaniem. Górna część grubych śpiworów została zrobiona z cień-szej skóry, aby można było worek zaciągnąć dokładnie przy szyi. Grube futro nie daje się bowiem porządnie ściągnąć i nie przylega do szyi tak dobrze jak cienkie.

Odzież przeznaczona na umiarkowane zimna składała się z grubej wełnianej bielizny i szczelnego, nie przepuszczającego wiatru kombinezonu. Bieliznę zamówiono specjalnie dla nas. Sam doglądałem jej produkcji i dzięki temu miałem pewność, że jest naprawdę czysto wełniana. Kombinezony uszyto z dwóch gatunków tkanin: z rodzaju gabardyny gatunku burberry i z gęstego płótna impregnowanego w kolorze zielonym, jakiego używają w Norwegii podczas zimy.

Do podróży sankami, gdzie chodzi o oszczędność na wadze i swobodę poruszania się, mogę jak najgoręcej polecić tkaninę burberry; jest ona nadzwyczaj lekka, mocna i nie przepuszcza zupełnie wiatru. Do ciężkiej natomiast pracy wolę ubranie z płótna impregnowanego, które chroni od wiatru równie dobrze jak burberry, jest jednak cięższe, a podczas długich marszów mniej wygodne. Nasze ubrania z burberry składały się z obszernej kurtki i równie obszernych spodni; ubrania z płótna impregnowanego zaś — ze spodni i kaftana z kapturem.

W czasie wyprawy używaliśmy na ogół zupełnie zwyczajnych rękawiczek z jednym palcem, jakie można dostać w każdym sklepie. W obozie zimowym i w jego okolicach inne rękawiczki nie były potrzebne. Nakładaliśmy na nie jedynie pokrowce z płótna impregnowanego, aby się nie wycierały; tego rodzaju rękawiczki nie są bowiem zbyt mocne, ale za to przyjemne i ciepłe. Mieliśmy też dziesięć par rękawic skórzanych, również z jednym palcem, zakupionych u pewnego rękawicznika w Christianii. Okazały sięone wprost nie do zdarcia. Używałem takich rękawic w drodze z Framheimu do bieguna i z powrotem, a później podczas podróży powrotnej na Tasmanię. Wprawdzie podszewka podarła się wreszcie w kilku miejscach, ale szwy trzymały równie dobrze jak w dniu nabycia. Jeśli wziąć pod uwagę, że przez cały ten czas jechałem na nartach z kijkami narciarskimi w ręku, trzeba przyznać, że rękawiczki te naprawdę nie pozostawiały nic do życzenia.

Oprócz tego mieliśmy pewną ilość rękawiczek z palcami. Ciekawe, że towarzysze moi cenili je bardzo wysoko, ja sam natomiast nie mogłem ich nigdy używać, bo zaraz marzły mi palce.

Obuwie stanowi najważniejszą część wyposażenia osobistego. Nogi są stosunkowo najbardziej narażone na zimno i najtrudniej je chronić. Znacznie łatwiej upilnować ręce: jeśli marzną, wystarczy bić w nie aż do rozgrzania. Inaczej ma się rzecz z nogami. Obuwa się człowiek z rana, a że zajęcie to uciążliwe, więc niechętnie bierzemy się do niego powtórnie. Tak więc przez cały dzień nie widzi się swoich nóg i trzeba polegać wyłącznie na tym, co one same odczuwają. Ale czucie w nogach często zawodzi. Tracimy je stopniowo, toteż zdarza się, że ludzie odmrażają sobie nogi, wcale o tym nie wiedząc; gdyby bowiem wiedzieli, nie dopuściliby do nieszczęścia. Występuje tu co prawda stadium przejściowe, w czasie którego zimno kłuje w palce; staramy się pozbyć tego uczucia tupiąc nogami. Jest to moment krytyczny, w którym stoimy na granicy ocalenia i zguby. Najczęściej rzecz kończy się dobrze: ciepło, albo mówiąc dokładnie obieg krwi, powraca do normy. Czasem jednak właśnie w tym momencie ludzie tracą czucie do reszty, trzeba zaś pewnego doświadczenia, aby wiedzieć, co się właściwie stało. Z tego, iż nieprzyjemne kłucie zniknęło, wielu

wyciąga wniosek, że wszystko jest znów w porządku. Tymczasem wieczorem po zdjęciu pończoch okazuje się, że skóra wygląda jak martwa — stopy są odmrożone. Taki wypadek może spowodować niepowodzenie najlepiej przygotowanego przedsięwzięcia. Dlatego też w stosunku do własnych nóg trzeba być ostrożnym aż do śmieszności.

Jeśli nosimy miękkie obuwie, niebezpieczeństwo odmrożenia jest znacznie mniejsze niż przy twardych butach z cholewami. W miękkim obuwiu stopa porusza się oczywiście znacznie łatwiej, a tym samym lepiej utrzymuje ciepło. Kto jednak chce z dobrym rezultatem jeździć na nartach, ten musi nosić twarde zelówki, choćby tylko ze względu na wiązanie do nart. Dobre wiązanie nic nie pomoże, jeśli używać go w niewłaściwy sposób. Przy tak wielkich odległościach, jakie nas czekały, konieczne było — moim zdaniem — mocne i zupełnie sztywne umocowanie nart do nogi. Nie ma bardziej nużącej rzeczy niż złe wiązanie, w którym noga lata na wszystkie strony. Abym mógł w pełni panować nad nartami, muszą one — że tak powiem — stanowić część mojej osoby.

Początkowo próbowałem najrozmaitszych patentowanych wiązań, zawsze bowiem obawiałem się sztywnego umocowania nogi podczas mrozu. Na dalszą metę jednak żadne patenty nic tu nie dają. Dlatego też postanowiłem znaleźć taką kombinację twardego i miękkego obuwia, która by pozwoliła używać doskonałych wiązań typu Huitfeldt i Höyer Ellefsen. Nie była to rzecz łatwa. Twarde obuwie stanowiło bez wątpienia tę część naszego wyposażenia, która przysporzyła nam najpierw najwięcej kłopotów, a później — w czasie drogi — najwięcej roboty. Jak usiłowałem ten problem rozwiązać? Zwróciłem się do jednego z najpoważniejszych producentów butów narciarskich i przedstawiłem mu swe trudności. Trafiłem szczęśliwie na człowieka, który zainteresował się tą sprawą. Uzgodniliśmy, że sporządzi on na próbę parę specjalnych butów narciarskich. Ze względu na okucia do wiązań zelówka tych butów miała być gruba i sztywna, wierzchy natomiast — możliwie miękkie. Nie chcąc używać futra, które na mrozie sztywnieje i staje się kruche, postanowiliśmy połączyć ze sobą skórę i płótno żaglowe, a to w ten sposób, że dołem przy zelówce miała iść skóra, a wyżej płótno.

Miarę wzięto z mojej nogi, bynajmniej nie dziecinnych rozmiarów; włożyłem przy tym dwie pary grubych pończoch z futra renifera. Według tej miary wykonano dziesięć par butów. Dotychczas pamiętam moment, gdy w naszej cywilizowanej Christianii zobaczyłem nagle owe buciory, wystawione w oknie pewnego sklepu z obuwiem. Omijałem później z daleka to miejsce, aby nie znaleźć się znów w obliczu podobnej okropności. Jeśli odczuwałem kiedykolwiek dumę z powodu mych małych, zgrabnych stóp, to mogę zapewnić, że od dnia, gdy zobaczyłem na wystawie owe buty, resztki próżności znikły na zawsze z mego serca. Dopóki jednak nie upewniłem się, że wystawa została zmieniona, więcej tamtędy nie przeszedłem.

Z pozostałego wyposażenia wymienię nasze wyśmienite prymusy sprowadzone wraz ze wszystkimi dodatkami ze Sztokholmu. Jako przyrząd do gotowania podczas podróży sankami prymus przewyższa zdecydowanie wszystko inne. Daje dużo ciepła, zużywa mało nafty i nie wymaga żadnej szczególnej ostrożności. Są to zalety, które wszędzie odgrywają dużą rolę, ale podczas długich wędrówek sankami stają się wprost nieocenione. Nigdy nie zdarzyło się nam, aby w prymusie było coś nie w porządku — jest to przy-rząd naprawdę bliski doskonałości. Mieliśmy również ze sobą pięć maszynek do gotowania typu Nansena, które są najpraktyczniejsze ze wszystkich tego rodzaju, jakie znam. Mają one jednak jedną wadę: zajmują zbyt wiele miejsca. Używaliśmy ich z powodzeniem w czasie zakładania składów z żywnością. Na podróż do samego bieguna nie mogliśmy ich, niestety, zabrać z powodu braku miejsca, choć naczynia te są, moim zdaniem, niezrównane.

Zabraliśmy ze sobą również sto sztuk uprzęży psiej typu używanego na Alasce. Eskimosi z Alaski zaprzęgają swoje psy umieszczając jednego za drugim, przy czym cały rząd ustawia się prosto w kierunku jazdy. Jest to niewątpliwie najlepsza metoda użytkowania siły pociągowej psów. W czasie naszej podróży sankami po lodowcu postanowiłem zastosować taki właśnie rodzaj zaprzęgu. W ten sposób, niezależnie od pełnego wyzyskania siły pociągowej psów, zmniejsza się znacznie niebezpieczeństwo wpadnięcia do szczeliny, ponieważ zwierzęta przechodzą przez nią pojedynczo. Dla psów uprząż alaskijska jest ponadto wygodniejsza od grenlandzkiej.

Uprząż alaskijska ma cienki, miękko wypchany pierścień szyjny, który zakłada się przez głowę, tak że główny ciężar spoczywa na barkach zwierzęcia; uprząż grenlandzka natomiast uciska piersi. Rany z zatarcia, bardzo częste przy tym typie uprzęży, przy uprzęży alaskijskiej prawie się nie zdarzają. Uprząż wykonana została w całości w warsztatach marynarki wojennej. Po długotrwałym użyciu była ona równie dobra jak na początku.

Z przyrządów i aparatów do zabrania w podróż sankami przewidziano dwa sekstansy, trzy sztuczne horyzonty — dwa szklane z cienkim szkłem i jedenrtęciowy — jak również cztery kompasy z mieszanką spirytusową. Były to doskonałe małe kompasy, których, niestety, nie mogliśmy używać przy wielkim mrozie, ponieważ płyn zamarzał, kiedy temperatura spadała poniżej minus czterdziestu stopni C. Już z góry zwracałem producentom uwagę na tę okoliczność i prosiłem ich, aby użyli do produkcji tak czystego alkoholu, jaki tylko da się uzyskać. Nie znam ich poglądu na tę sprawę, ale użyty przez nich spirytus okazał się mocno rozwodniony; płyn w kompasach zamarzał szybciej niż wódka w butelce. Oczywiście wynikły stąd różne nieprzyjemności.

Qprócz wymienionych kompasów mieliśmy zwyczajny mały kompas kieszonkowy, dwie lornetki, jedną Zeissa i jedną Görtza, oraz okulary przeciwśnieżne dra Schanza. Mieliśmy także różnokolorowe szkła, które można było zmieniać, jeśli komu sprzykrzył się jeden kolor. Ja sam podczas pobytu na lodowcu nosiłem zwykłe okulary ze szkłami zabarwionymi lekko na żółto. Dzięki zastosowaniu odpowiedniego procesu chemicznego zatrzymywały one szkodliwe kolory widma słonecznego. W ciągu całej wyprawy do bieguna nie cierpiałem ani razu na ślepotę śniegową, choć okulary były zupełnie otwarte i światło przedostawało się ze wszystkich stron — tak były doskonałe. Można by wprawdzie powiedzieć, że może nie mam skłonności do ślepoty śniegowej, wcale jednak tak nie jest, ponieważ dawniej cierpiałem na nią niejednokrotnie.

Poza tym mieliśmy dwa aparaty fotograficzne, termometr, aneroid * z podziałką wysokościową do

czterech i pół tysiąca metrów oraz dwa hipsometry*.

Wyposażenie medyczne, dostosowane do podróży sankami, ofiarowała nam pewna firma z Londynu. Już sam sposób opakowania mówił wiele o jakości. Ani jedna plamka rdzy nie pokazała się na igłach, nożach i nożyczkach, choć były one narażone na wielką wilgoć. Nasz własny sprzęt medyczny, kupiony w Christianii i — według opinii sprzedawcy — idealnie opakowany, został w krótkim czasie zupełnie zniszczony przez wilgoć.

Muszę jeszcze powiedzieć kilka słów o zapasach żywności, które mieliśmy zabrać w podróż sankami do bieguna. Nigdy nie uważałem za właściwe wożenia ze sobą całego sklepu kolonialnego. Proste a pożywne — oto hasło, którym się kieruję. Bogaty, zmieniający się wciąż jadłospis dobry jest dla ludzi, którzy nie mają nic do roboty. Oprócz pemikanu zabraliśmy ze sobą suchary, mleko w proszku i czekoladę.

Suchary, dar pewnej dużej norweskiej fabryki, przynoszą prawdziwy zaszczyt ofiarodawcy. Były to owsiane sucharki z niewielkim dodatkiem cukru i mleka w proszku, sporządzone specjalnie dla nas. Okazały się nadzwyczaj pożywne, a przy tym bardzo smaczne. Dzięki starannemu opakowaniu były przez cały czas świeże i chrupkie.

Mleko w proszku stanowiło dla nas artykuł stosunkowo nowy, zasługiwało jednak w zupełności na to, aby się z nim zapoznać. Ani upał, ani mróz, ani wilgoć, ani susza nie miały nań żadnego wpływu. Woziliśmy ze sobą duże ilości tego mleka w małych cienkich woreczkach lnianych, podróżowaliśmy z nim we wszelkich możliwych warunkach atmosferycznych, proszek zaś — od pierwszego do ostatniego dnia wyprawy — pozostał jednakowo dobry. Mieliśmy także mleko w proszku, które zawierało dodatek słodu i cukru; moim zdaniem było ono również wyśmienite — przez cały czas wyprawy doskonale się przechowywało.

Wszystkim ofiarodawcom, którzy przyczynili się do wyposażenia naszej wyprawy, przywieźliśmy w podzięce za okazaną nam pomoc próbki ich towarów, które odbyły z nami drogę na biegun południowy i z powrotem.

NA POŁUDNIE!

Minął maj 1910 roku. Było przepięknie — tak pięknie, jak bywa tylko na wiosnę w Norwegii. My jednak nie mieliśmy czasu na podziwianie otaczającej nas natury. Dla nas istniało tylko jedno hasło: „W drogę, w drogę jak najprędzej!"

Od pierwszych dni miesiąca „Fram", umocowany do boi, stał pod murami starego zamku Akerhus w Christianii. Ze stoczni Horten statek wyszedł tak pięknie odświeżony i wyremontowany, że aż błyszczał z daleka; sam jego widok przywodził na myśl beztroskie świąteczne przejażdżki. Wrażenie to prędko jednak znikło; już na drugi dzień po przybyciu do Christianii pokład „Frania" wyglądał bardzo powszednio. Rozpoczął się załadunek.

Z piwnic muzeum historycznego wędrowały niezliczone ilości skrzyń z zapasami, które ładowano na pokład statku, a stamtąd do jego pojemnego wnętrza. Tutaj przyjmował je porucznik Nilsen wraz z trzema ludźmi z Nordland. Załadunek nie jest bynajmniej sprawą prostą. Czynność to bardzo poważna. Chodzi tu nie tylko o załadowanie skrzyń, ale również o to, aby do każdej z nich mieć łatwy dostęp i aby wiedzieć, gdzie która jest ustawiona. Była to robota bardzo uciążliwa, a utrudniały ją jeszcze liczne luki prowadzące do najniższych pomieszczeń statku, gdzie znajdowały, się zbiorniki z ropą naftową. Luki te musiały być stale dostępne, gdyż przez nie pompowało się ropę do maszynowni. Nilsen jednak i jego pomocnicy doskonale wywiązali się z zadania. Załadowali setki skrzyń, a żadna nie trafiła na niewłaściwe miejsce. W razie potrzeby każdą można było z łatwością wydobyć na światło dzienne.

Równocześnie z żywnością załadowano pozostałe wyposażenie. Każdy z uczestników podróży starał się też gorliwie zaopatrzyć w potrzebne rzeczy własną kabinę. W grę wchodziły tu nie tylko drobiazgi. Nawet po najgruntowniejszym namyśle zawsze jeszcze znalazło się coś nowego, co należało koniecznie ze sobą zabrać. Dopiero odjazd położył kres tej całej krzątaninie.

Doniosłe to wydarzenie nastąpiło z początkiem czerwca. W przeddzień podniesienia kotwicy spotkał nas zaszczyt powitania na pokładzie „Frama" króla i królowej Norwegii. Ponieważ już wcześniej zostaliśmy uprzedzeni o tych odwiedzinach, ze wszystkich sił staraliśmy się uporządkować jako tako bałagan panujący na statku. Nie wiem, czy nam się to udało; pewien jestem natomiast, że cała bez wyjątku załoga „Frama" będzie zawsze z wdzięcznością wspominać serdeczne słowa, jakimi żegnał nas król Haakon.

Przy tej okazji otrzymaliśmy od króla i królowej piękny srebrny dzban, który odtąd podczas każdego święta stanowił najpiękniejszą ozdobę naszego stołu.

Wczesnym rankiem 3 czerwca „Fram" opuścił Christianię. Udaliśmy się najpierw do mojej rodzinnej miejscowości nad Bundefiordem, aby zabrać na pokład domek zimowy, który czekał już gotowy w ogrodzie.

Bardziej doświadczeni uczestnicy wyprawy łamali sobie głowę nad przeznaczeniem tego „domku obserwacyjnego", jak gazety ochrzciły naszą budowlę.

6 czerwca po południu otrzymałem meldunek, że wszystko jest gotowe do drogi. Poprosiłem wówczas uczestników wyprawy do ogrodu na małą uroczystość pożegnalną; przy tej okazji życzyłem jeszcze każdemu z osobna szczęśliwej drogi. Na koniec wznieśliśmy wspólny toast na cześć króla i ojczyzny.

Wreszcie nadszedł moment odjazdu. Jako ostatni wszedł na pokład nasz pierwszy oficer. A wiecie, co przyniósł? Podkowę! Jego zdaniem, taka podkowa na statku przynosi nieprawdopodobne szczęście. Może to i prawda? Na wszelki wypadek przybiliśmy podkowę do drzewca masztu w mesie, gdzie jeszcze dotychczas wisi.

Teraz już bez zwłoki podniesiono kotwicę. Silnik spalinowy zaczął warczeć, a ciężkie łańcuchy zachrobotały w kluzie kotwicznej. Punktualnie o północy kotwica uniosła się z dna. W chwili gdy rozpoczynał się 7 czerwca, „Fram" ruszył po raz trzeci w dół fiordu Christianii. Dwukrotnie już gromadka dzielnych ludzi, wypełniwszy chlubnie swoje zadania, po wieloletniej nieobecności przyprowadziła ten statek do portu. Czy będzie nam dane podtrzymać tę chwalebną tradycję? Pytanie to nurtowało zapewne wielu z nas, gdy w jasną letnią noc statek pruł lustrzaną toń fiordu.

Początek wyprawy przypadł na święto narodowe Norwegii. Uważaliśmy to za bardzo pomyślny omen. Na jasne jednak, pełne nadziei obrazy kładł się jakiś smutny cień. Zbocza gór, lasy, fiord — wszystko było czarownie piękne, kochane i bliskie. Ciągnęło nas to i wabiło z powrotem, ale silnik dieslowski nie znał litości. Jego sapanie i prychanie szorstko brzmiało wśród otaczającej nas ciszy. Mała łódeczka z moją najbliższą rodziną pozostała już daleko w tyle. Tylko parę białych chusteczek powiewało jeszcze w półmroku letniej nocy — bądźcie zdrowi!

Następnego dnia zawinęliśmy do wewnętrznego portu w Horten. Do naszej burty przybiła niewinnie wyglądająca lichtuga. Zawartość jej nie była jednak wcale tak niewinna; dostarczyła nie mniej niż pół tony prochu i naboi — ładunek trochę kłopotliwy, ale za to bardzo potrzebny... Po załadowaniu amunicji uzupełniliśmy jeszcze zapas wody. Gdy mijaliśmy stojące w porcie okręty wojenne, załogi ich stanęły w szeregu, a orkiestra zagrała hymn narodowy.

Zgodnie z tytułem rozdziału płynęliśmy teraz na południe, choć jeszcze niezupełnie. Na razie mieliśmy do wypełnienia pewne szczególne zadanie, a mianowicie — przeprowadzić badania oceanograficzne na Atlantyku, co wymagało poważnego zboczenia z drogi. Postanowiłem z Fridtjöfem Nansenem, że badania nasze rozpoczniemy na południe od Irlandii i popłyniemy tak daleko ku zachodowi, jak tylko czas i okoliczności pozwolą. Zawróciwszy, mieliśmy kontynuować prace w kierunku północnego cypla Szkocji, a następnie powrócić do Norwegii. Z różnych przyczyn plan ten uległ znacznemu ograniczeniu.

Przez pierwsze dni po opuszczeniu Norwegii cieszyliśmy się wspaniałą letnią pogodą. Morze Północne było gładkie jak lustro, „Fram" zaś kołysał nie więcej niż w głębi Bundefiordu. Było to dla nas tym bardziej korzystne, że w chwili gdy mijaliśmy Faerder u wejścia do kapryśnego Skagerraku, statek nasz nie był jeszcze całkowicie przygotowany do żeglugi na pełnym morzu. Nie zdążyliśmy mianowicie umocować i ułożyć w należyty sposób rzeczy, załadowanych w ostatniej chwili. Z tego powodu nawet zwykły wiatr sztormowy u wyjścia z fiordu byłby nam bardzo nie na rękę. Na szczęście wszystko poszło jak najlepiej. Inna rzecz, że pracowaliśmy dzień i noc.

Opowiadano mi, że w czasie poprzednich wypraw „Frania" na statku srożyła się choroba morska; tym razem wyszliśmy i pod tym względem obronną ręką. Większość uczestników wyprawy była dobrze obyta z morzem, pozostali zaś mieli cały tydzień czasu na przyzwyczajenie się do nowych warunków. O ile wiem, nikt z uczestników nie zapadł poważniej na tę nieprzyjemną chorobę.

Gdy minęliśmy ławicę Doggerbank, z północnego wschodu powiała pomyślna bryza. Dzięki temu można było za pomocą żagli nieco przyśpieszyć niezbyt zawrotną szybkość naszego dzielnego motoru. Przed wyruszeniem krążyły sprzeczne wieści na temat zalet „Frama" jako żaglowca.. Jedni twierdzili, że statek ten w ogóle nie pójdzie naprzód, inni zaś z nie mniejszą gorliwością bronili przeciwnego poglądu: ich zdaniem „Fram" miał być żaglowcem wyścigowym pierwszej klasy. Jak można przypuszczać, prawda i tym razem leżała pośrodku. Statek nasz nie był wyścigowcem, ale nie był też i ślimakiem. Przy dobrym północno-wschodnim wietrze płynęliśmy przez kanał La Manche z szybkością siedmiu węzłów, która nas w zupełności zadowalała. Najważniejsze, że pomyślny wiatr utrzymywał się przez cały czas żeglugi przez Cieśninę Kaletańską i sporą część kanału. Nasze maszyny były bowiem za słabe, abyśmy mogli sterować pod wiatr. W ten sposób w ciągu paru dni kanał pozostał poza nami, a w tydzień po wyruszeniu z Norwegii mogliśmy przeprowadzić pierwsze badania oceanograficzne w ustalonym punkcie.

Na północnym Atlantyku wiatr północno-zachodni bywa zwykle bardzo uporczywy i sporo czasu musi upłynąć, zanim się uciszy. I tym razem nie zmienił on swych starych nawyków. W rezultacie groziło nam niebezpieczeństwo zepchnięcia na brzegi Irlandii. Wprawdzie do tego nie doszło, ale wkrótce stanęliśmy wobec konieczności zrezygnowania z części pierwotnego planu. Najistotniejszym powodem tej decyzji było złe. działanie silnika. Czy olej dostarczono nam zły, czy może w maszynie czegoś brakowało, nie wiedział tego dobrze nawet nasz mechanik. Ponieważ tak czy owak konieczny był większy remont, musieliśmy jak najszybciej wracać do domu. Mimo wszelkich przeciwności, na początku lipca, to jest w chwili gdy wzięliśmy kurs na Bergen, mieliśmy już poważną kolekcję próbek wody i sporo pomiarów temperatury na różnych głębokościach.

Przy szybkości osiem do dziewięciu węzłów drogę ze Szkocji do Norwegii mieliśmy szybko poza sobą. W sobotę 9 lipca pod wieczór wiatr przycichł, jednocześnie podano meldunek, że widać ląd. Była to wyspa Bömmelöy. Posuwając się nocą wzdłuż wybrzeża wpłynęliśmy następnego dnia do fiordu Saelbjörn. Wobec braku szczegółowej mapy tych okolic musieliśmy wezwać pilota. Dopiero jednak po dłuższym czasie przeraźliwy ryk naszej syreny postawił na nogi załogę stacji pilotażowej i pilot przybył na pokład.

Jazda przez fiordy do Bergen była cudownie piękna. Było tu ciepło i zacisznie. Przez cały dzień nie powiał nawet najlżejszy wietrzyk. Szybkość statku wynosiła zaledwie cztery węzły, co stanowiło górną granicę możliwości naszego motoru. W rezultacie dopiero późnym wieczorem mogliśmy zarzucić kotwicę nie opodal stoczni marynarki wojennej w Solheimsvika.

Różne interesy zmusiły mnie do udania się teraz do Christianii. Porucznik Nilsen objął tymczasem opiekę nad statkiem, a było tam mnóstwo do zrobienia. Firma Diesel ze Sztokholmu przysłała doskona-łego mechanika Aspelunda, który przystąpił natychmiast do gruntownego zbadania silnika. Potrzebnych robotników dostarczyły bezpłatnie warsztaty mechaniczne Laksevaag. Po dokładnym rozpatrzeniu zapadła decyzja zastąpienia dotychczas używanego oleju „Solaroil" oczyszczonym olejem parafinowym. Wymiana zapasów paliwa nastąpiła przy nabrzeżu naftowym w Skaalevik; była to ciężka praca, która jednak później sowicie się opłaciła.

23 lipca „Fram" opuścił Bergen i następnego dnia zawinął do portu Kristiansand, gdzie już nań czekałem. Mieliśmy przed sobą znowu kilka pracowitych dni. W jednym z miejscowych składów portowych leżało mnóstwo rzeczy, które należało jeszcze załadować na statek: nie mniej niż czterysta wiązek suszonego dorsza (klipfisz), cały sprzęt narciarski, sanki, wagon drzewa i tak dalej. Oprócz tego na wysepce Frederiksholm, nie opodal Flekkeröy, czekał na nas najważniejszy bodaj ładunek — dziewięćdziesiąt siedem psów polarnych, które przybyły w połowie czerwca na statku „Hans Egede" z Grenlandii. Psy miały ciężką drogę i były po przyjeździe trochę osłabione, już jednak po kilku dniach pobytu na wyspie pod opieką Hassela i Lindströma przyszły zupełnie do siebie. Obfite pożywienie, składające się ze świeżego mięsa, dokonało tu istnych cudów.

Jak już wspomniałem, poza pierwszym oficerem, kapitanem Nilsenem, nikt nie znał mojego rozszerzonego planu wyprawy. Ludziom, przygotowanym jedynie na podróż do San Francisco drogą dookoła przylądka Horn, przeznaczenie różnych rzeczy ładowanych na statek, jako też wiele z dotychczasowych przygotowań musiało wydawać się zupełnie niezrozumiałe. Po co zabieramy w tak daleką drogę wszystkie te psy? Czy chociaż jeden z nich przetrzyma podróż wokół osławionego przylądka Horn? Czy na Alasce nie ma psów, i to dobrych psów? Dlaczego cały tylny pokład załadowano węglem? Po co te stosy belek? Czy nie byłoby prościej zaopatrzyć się w te wszystkie zapasy dopiero w San Francisco? Te i tym podobne pytania krążyły bez przerwy. Nie znaczy to, aby ktokolwiek indagował mnie na ten temat. Cały atak musiał odpierać pierwszy oficer, który tłumaczył wszystko, jak umiał. Oczywiście było to zadanie bardzo niewdzięczne i nieprzyjemne dla kogoś, kto i bez tego miał ręce pełne roboty.

Aby ulżyć mu w tym ciężkim położeniu, postanowiłem na godzinę przed odjazdem z Kristiansand wtajemniczyć w swój plan poruczników Prestruda i Gjertsena. Gdy przyrzekli mi niezłomne milczenie i podpisali nawet odpowiednie zobowiązanie, powiedziałem im otwarcie o planowanym wypadzie na biegun południowy i o przyczynach, dla których utrzymuję wszystko w tajemnicy. Na pytanie, czy mimo zmienionego planu chcą z nami podążyć, odpowiedzieli bez wahania, że tak; tym samym rzecz była załatwiona.

Podczas postoju w Kristiansand przybyli na statek dwaj dalsi uczestnicy wyprawy — Hassel i Lindström. Jednocześnie rozstaliśmy się z maszynistą Eliasenem. Niełatwo było teraz znaleźć człowieka posiadającego odpowiednie kwalifikacje na stanowisko maszynisty na „Framie". W całej Norwegii mało kto albo nawet nikt nie znał się na silnikach tej wielkości. Jedynym wyjściem było zwrócić się o pomoc tam, gdzie je produkowano, to znaczy do Szwecji. Rzeczywiście firma Diesel wybawiła nas z kłopotu, przysyłając swego pracownika Knuta Sundbecka, który okazał się naprawdę właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Czego on nie dokazał?! Jak spokojnie, nie absor-bując innych, potrafił pracować! Można by poświęcić temu cały osobny rozdział. Zatrudniony od początku przy budowie motorów dla „Frama", Sundbeck znał je w najdrobniejszych szczegółach. Dbał też o nie niczym o własne dzieci, dzięki czemu były zawsze w najlepszym porządku. Pracą swą Knut Sundbeck przyniósł prawdziwy zaszczyt swej ojczyźnie i swej fabryce.

Tymczasem spieszono się niezwykle, aby przygotować wszystko do odjazdu, przewidzianego na połowę sierpnia. Im wcześniej, tym lepiej! „Fram" znajdował się w tym czasie w suchym doku, gdzie jego kadłub dokładnie zbadano i uszczelniono.

Po spuszczeniu na wodę okazało się, że na skutek wielkiego obciążenia statku, stępka naciskając silnie na belki doku uległa niewielkiemu uszkodzeniu. Dzięki pomocy nurka uszkodzenie to zostało jednak szybko naprawione.

Uzupełniliśmy tu jeszcze nasze zapasy żywnościowe — wtłoczyliśmy do wielkiej ładowni, gdzie wszystko leżało teraz ciasno obok siebie, kilkaset wiązek suszonego dorsza.

Zgodnie ze zwyczajem, dopiero gdy cały ładunek znalazł się na statku, przyszła kolej na pasażerów. „Fram" zarzucił teraz kotwicę nie opodal Frederiksholm, a załoga wzięła się z wielkim pośpiechem do przygotowań związanych z przyjęciem naszych czworonożnych przyjaciół. Większość — uzbrojona w topory i piły — przystąpiła do dzieła pod fachowym kierownictwem Bjaalanda i Stubberuda. W ciągu kilku godzin „Fram" otrzymał nowy pokład z luźnych desek, opisany już w poprzednim rozdziale.

Zabezpieczenie przedniego pokładu składało się z żelaznego relingu obciągniętego siatką drucianą. Aby zapewnić lepszą ochronę i cień, reling został oszalowany od wewnątrz deskami. We wszystkich możliwych i niemożliwych miejscach przymocowywano tu łańcuchy do wiązania psów.

Pod wieczór 9 sierpnia wszystko było już gotowe na przyjęcie naszych towarzyszy. Psy dowieziono dużym promem towarowym, po dziesięć sztuk na raz. Porządku pilnowali kierownicy transportu, Wisting i Lindström, którzy do tego czasu zdobyli już sobie u psów nieodzowne zaufanie i posłuch. Przy trapie następowało szybkie i energiczne przyjęcie bagażu. Zanim osłupiałe zwierzęta mogły przyjść do siebie ze zdumienia i strachu, już były uwiązane mocno na pokładzie. Jednocześnie w przyjacielski sposób dawało im się do zrozumienia, że w obecnej sytuacji najlepiej będzie, jeśli zajmą się spokojnym rozważaniem kolei swego losu.

Cała ta robota poszła bardzo szybko i już po dwu godzinach wszystkie psy znalazły się na statku. W ten sposób pokład „Frania" został zapełniony do ostateczności. Mieliśmy zamiar pozostawić wolny przynajmniej pomost nawigacyjny, okazało się jednak, że i to jest niemożliwe, jeśli chcemy zmieścić wszystkie psy. Toteż ostatnia grupa — czternaście sztuk — musiała aż tam szukać miejsca. Jedynie dla sternika udało się pozostawić niewielką wolną przestrzeń, dla dyżurnego oficera natomiast już jej zabrakło. Zachodziła obawa, że całą wachtę będzie on musiał odbywać, stojąc na jednej nodze.

Na razie jednak nie było czasu na takie drobne zmartwienia. Zaledwie ostatni pies znalazł się na pokładzie, pożegnaliśmy wszystkich obcych gości. Jednocześnie silnik uruchomił windę kotwiczną na dziobie statku. „Kotwica w górę!" — zabrzmiał okrzyk i statek, rozwijając od razu pełną szybkość, rozpoczął podróż do odległego o trzydzieści tysięcy kilometrów celu.

Niepostrzeżenie i cicho, wśród zapadającego zmierzchu, wypłynęliśmy na pełne morze. Tylko nieliczni przyjaciele towarzyszyli nam jeszcze jakiś czas. W pobliżu Flekkeröy zszedł na ląd pilot. Niebawem ciemność sierpniowego wieczoru zakryła ostatnie zarysy ojczystego brzegu.

0x01 graphic

Początkowo niełatwo nam było przyzwyczaić się do psów i nawiązać z nimi bliższą znajomość. Tydzień pięknej pogody ułatwił jednak ogromnie to zadanie.

Rzecz jasna, że pięciomiesięczna podróż morska bywa zwykle trochę monotonna. Wiele zależy tutaj od umiejętności znalezienia sobie odpowiedniego zajęcia. I właśnie psy okazały się doskonałym sposobem na zabicie nudy. Przyznaję, że często wystawiały naszą cierpliwość na próbę, jednocześnie jednak dostarczały nam wielu rozrywek i dawały dużo zadowolenia. Były to przecież żywe stworzenia, które umiały doskonale ocenić ludzką życzliwość, a nawet odwdzięczyć się na swój sposób.

Od początku reprezentowałem pogląd, przy którym zresztą trwałem niezmiennie, że najważniejszą sprawą w całym przedsięwzięciu będzie dowiezienie zwierząt pociągowych w dobrym stanie do pierwszego celu wyprawy, to znaczy do miejsca lądowania. Gdybyśmy mieli jakieś hasło, z pewnością brzmiałoby ono: „Psy, psy i jeszcze raz psy!" Sukces wyprawy dowiódł słuszności mego stanowiska.

Urządziliśmy się na statku w taki mniej więcej sposób: psy, podzielone na grupy po dziesięć sztuk, były uwiązane od początku w jednym i tym samym miejscu. Każda grupa otrzymała jednego lub dwóch nad-zorców, odpowiedzialnych za swoje zwierzęta i obowiązanych do całkowitego ich obsługiwania. Ja sam wziąłem pod opiekę czternaście sztuk umieszczonych na pokładzie nawigacyjnym. Karmienie psów wymagało udziału całej załogi, toteż odbywało się ono podczas zmiany wachty, gdy wszyscy mogli być na pokładzie.

Największą przyjemnością psów polarnych jest obżeranie się do ostateczności. Z całą słusznością można twierdzić, że droga do serca tych zwierząt prowadzi przez żołądek. Trzymaliśmy się tej zasady, a skutek nie kazał długo na siebie czekać. Już po kilku dniach poszczególne grupy psów i ich opiekunowie byli najlepszymi przyjaciółmi.

Rzecz oczywista, że psom — zwierzętom o żywym usposobieniu — nie bardzo odpowiadało unieruchomienie. Chętnie byśmy im pozwolili na przyjemność swobodnego poruszania się, na razie jednak nie można było ryzykować puszczenia takiej bandy samopas. Przede wszystkim należało psy trochę wychować. O ile pozyskanie sobie ich przychylności nie było trudne i nie wymagało wiele czasu, to wychowanie nie poszło już tak łatwo. Przyjaźń i wdzięczność jednak, jaką psy okazywały nam w zamian za trochę zainteresowania z naszej strony, były naprawdę wzruszające. Szczególnie serdeczny charakter miało pierwsze ranne powitanie. Uczucia psów wyrażały się najczęściej chóralnym radosnym wyciem, które wybuchało na nasz widok. Psy żądały czegoś więcej niż widoku ludzi; nie dawały nam spokoju, dopóki nie obeszliśmy wszystkich po kolei, głaszcząc i zagadując każdego z osobna. Niechby przy tym zapomnieć o którym! Natychmiast objawiał w niedwuznaczny sposób swoje rozczarowanie.

Nie ma chyba zwierzęcia, które umiałoby w taki sposób uzewnętrzniać swoje uczucia jak pies. Radość, ból, wdzięczność, wyrzuty sumienia odzwierciedlają się z ogromną wyrazistością w całym jego zachowaniu. My, ludzie, hołdujemy często poglądowi, że jesteśmy jedynymi istotami posiadającymi duszę. Mówi się też, że oczy są zwierciadłem duszy. Wszystko to bardzo pięknie. Przyjrzyjcie się jednak kiedyś oczom psów, przestudiujcie dokładnie ich wyraz! Jakże często jest w nim coś ludzkiego! Mimo woli przychodzi wtedy na myśl, że w oczach tych stworzeń odbija się ich dusza.

Pozostawiam to zagadnienie do rozwiązania tym, którzy się takimi sprawami interesują. Tutaj chciałbym jedynie przytoczyć kilka spostrzeżeń, które dość wyraźnie wskazują, że pies posiada ukształtowaną indywidualność i jest czymś więcej niż maszyną z mięsa i krwi.

W codziennym współżyciu poznaliśmy stopniowo każdego z naszych psów, a każdy wykazywał pewne szczególne cechy, pewne odrębne właściwości. Nie było między nimi dwóch jednakowych ani pod względem wyglądu, ani usposobienia. Bystre oko miało tu stale okazję do obserwowania komicznych scen. Jeśli kto z nas miał dość towarzystwa ludzi — co zdarzało się dość rzadko — szukał rozrywki najczęściej w towarzystwie zwierząt.

Oczywiście pokład pełen psów nie był bynajmniej źródłem nieustannej przyjemności. Nieraz cierpliwość nasza została wystawiona na bardzo ciężką próbę. Ale gdyby nie ci czworonożni towarzysze, nasza wielomiesięczna podróż byłaby jeszcze bardziej monotonna i uciążliwa.

W ciągu pierwszych czterech czy pięciu dni zdołaliśmy przedrzeć się szczęśliwie przez Cieśninę Kaletańską. Zaczęła nam już świtać nadzieja, że i tym razem prześlizniemy się bez większych trudności przez „ucho igielne" kanału. Pięć dni panowała zupełna cisza, dlaczegóż by nie miała się ona utrzymać aż do końca tygodnia? Nie utrzymała się jednak. Gdy mijaliśmy okręt latarniowy Goodwin Sand, dobra pogoda gdzieś się podziała, nadleciał z szumem wiatr południowo-zachodni, niosąc deszcz, mgłę, słowem pluchę. W ciągu pół godziny zrobiło się tak mglisto, że można było "widzieć ledwie na parę długości statku. Tym więcej się słyszało. Nieustanne wycie syren i gwizdków parowych informowało nas aż nadto dokładnie, w jakim rojowisku statków się znaleźliśmy. Sytuacja nie była bynajmniej przyjemna. Nasz niezrównany statek miał wprawdzie wiele zalet, nie przeszkadzało mu to jednak być powolnym i mało zwrotnym. Na wodach, którymi obecnie płynęliśmy, była to właściwość bardzo niebezpieczna. Zderzenie — zawinione czy nie — byłoby dla nas w każdym razie fatalne. Mieliśmy bowiem tak mało czasu, że każde opóźnienie mogło skazać na niepowodzenie całe nasze przedsięwzięcie. To, że w wypadku zderzenia winowajca musiałby nam zapłacić za swoją nieostrożność, było zbyt słabą pociechą.

Ponieważ nie mogliśmy się narażać na tak wielkie niebezpieczeństwo, popłynęliśmy na redę w Down i — choć było nam to bardzo nie w smak — zarzuciliśmy tam kotwicę.

Już na drugi dzień cierpliwość nasza wyczerpała się całkowicie, wiatr natomiast nie znużył się ani trochę; wiał w dalszym ciągu z południowego zachodu. Mgła jednak się rozwiała. Natychmiast zdecydowałem więc, że spróbujemy posunąć się dalej na zachód. Nie było na to jednak żadnej innej rady, jak starym sposobem halsować pod wiatr. Tak płynąc minęliśmy jeden i drugi przylądek; na tym jednak sukcesy się skończyły. Halsowaliśmy i halsowaliśmy, a nie było widać żadnych postępów. Koło Dungeness musieliśmy znów zarzucić kotwicę i uzbroić się w cierpliwość. Tym razem straciliśmy tylko jedną noc. Wiatr raczył odwrócić się na tyle, że o świcie można było znów wyruszyć. Nadal jednak płynęliśmy pod wiatr i halsowaliśmy wzdłuż kanału. Okrągły tydzień upłynął, zanim przebyliśmy tych pięćset pięćdziesiąt kilometrów. Mając przed sobą tak wielkie odległości, z trudem mogliśmy to przeboleć.

Gdy wreszcie wyspy Scilly pozostały już za nami, westchnienie ulgi wydobyło się ze wszystkich piersi. Uporczywy wiatr południowo-zachodni wiał wprawdzie w dalszym ciągu, ale nie miało to już większego znaczenia. Najważniejsze, że znajdowaliśmy się na pełnym morzu i cały Atlantyk stał przed nami otworem. Tylko ten jednak, kto pływał na „Framie", potrafi pojąć w pełni rozkoszne uczucie ulgi, gdy nareszcie pozostawiliśmy za sobą ciasne wybrzeża, niezliczone statki na kanale, gdy skończyło się wieczne manewrowanie żaglami na rojącym się od psów pokładzie.

Podczas czerwcowego rejsu schwytaliśmy kilka gołębi pocztowych, które — całkowicie wyczerpane — opadły na olinowanie masztu. Po kilku dniach, gdy dzięki dobremu wiktowi wróciły do sił, wypuściliśmy je na wolność. Okrążywszy kilka razy wierzchołek masztu, odleciały ku brzegom Anglii.

To zdarzenie skłoniło nas do zabrania ze sobą paru gołębi pocztowych. Porucznik Nilsen, stary „gołębiarz", miał się nimi zajmować. Zbudowaliśmy dla nich piękny domek na wielkiej szalupie pośrodku statku, gdzie pędziły iście królewski żywot. Pierwszy oficer uważał jednak — słusznie czy niesłusznie — że w gołębniku jest zła wentylacja, i aby temu zara-dzić, zostawił pewnego dnia szparę w drzwiach. Dzięki temu weszło do gołębnika powietrze, ale wyszły gołębie. Jakiś dowcipniś, spostrzegłszy ucieczkę, napisał na gołębniku wielkimi literami: „Do wynajęcia". Tego dnia lepiej było nie zbliżać się do pierwszego oficera.

0x01 graphic

Zatoka Biskajska ma u żeglarzy złą opinię, na którą zresztą w zupełności zasługuje. Ten burzliwy obszar pochłonął już niejeden piękny statek wraz z załogą. W obecnej porze roku mieliśmy jednak szansę na wyniesienie stąd całej skóry i nadzieja ta nie zawiodła. Srogi przeciwnik, wiatr południowo-zachodni, znużył się wreszcie uporczywymi, a bezskutecznymi próbami powstrzymania naszego „Frama". Choć powoli, posuwaliśmy się przecież naprzód. Z pierwszych lekcji geografii szczególnie chętnie przypominaliśmy sobie teraz wiadomości o, wiatrach północnych, które podobno tak często wieją u wybrzeży portugalskich. Miłą niespodzianką było spotkanie tych wiatrów znacznie wcześniej, bo już w Zatoce Biskajskiej. Po nie kończącym się manewrowaniu w rejonie kanału odmiana to bardzo pożądana. Wiatr północny okazał się niemal równie wytrwały, jak przedtem południowo-zachodni. Toteż dzień za dniem płynęliśmy na południe z szybkością dość imponującą.

Żegluga na statku nie wymagała od załogi , zbyt wiele wysiłku nawet w ciągu tych pierwszych ciężkich tygodni. W razie potrzeby zawsze znalazło się dość dzielnych i wprawnych rąk, choćby nawet robota nie należała do zbyt przyjemnych. Mam tu na myśli utrzymywanie porządku na statku. Każdy marynarz może powiedzieć, co to znaczy czyścić statek, na którym znajdują się żywe zwierzęta, szczególniejeśli przebywają one stale na pokładzie i przeszkadzają w każdej pracy. Zawsze byłem zdania, że nawet statek polarny nie powinien być składnicą brudu i śmiecia, bez względu na to, ile psów wiezie na swym pokładzie. Wręcz przeciwnie, uważam nawet, że podczas takiej wyprawy jak nasza utrzymanie porządku i czystości jest tym bardziej nieodzowne. Należy unikać wszystkiego, co działa deprymująco i demoralizująco na załogę. Skutki niechlujstwa są tak dobrze znane, że nie warto rozpisywać się na ten temat. Mój pogląd podzielała zresztą cała załoga „Frama". Mimo niewątpliwych trudności, czyniliśmy więc wszystko, aby postępować zgodnie z wyrażonymi wyżej zasadami.

Dwa razy dziennie myło się gruntownie cały pokład statku; niezależnie od tego w ciągu dnia zmywało się poszczególne miejsca. Co najmniej raz w tygodniu rozbierało się cały wierzchni pomost i płukało każdą deskę z osobna tak długo, póki nie wyglądała równie czysto i schludnie jak w chwili układania pomostu w Kristiansand. Była to praca wymagająca wielkiej cierpliwości i wytrwałości. Nigdy jednak nie dostrzegłem najmniejszych objawów, które by wskazywały, że załoga nie wyjdzie zwycięsko z tej próby. „Byle tylko pokład był czysty!" — mówiło się.

Nocą, gdy w ciemnościach nie można było dobrze widzieć, często zdarzało się słyszeć mniej lub więcej soczyste przekleństwa marynarzy, którzy przy zmianie żagli musieli ciągnąć po pokładzie zwoje lin. Nie trzeba bliżej wyjaśniać, o co chodziło, jeśli sobie uprzytomnimy, że leżały tam psy, które w ciągu dnia dobrze jadły i piły. Stopniowo jednak przekleństwa przechodziły w żarty; nie ma bowiem na świecie rzeczy, do której by się człowiek wreszcie nie przyzwyczaił. Zwyczajem ogólnie przyjętym na statkach jest po-dział dnia na czterogodzinne wachty, przy czym załogą dzieli się na dwie zmiany. Na statkach polarnych jednak zwykle zaciąga się wachty co sześć godzin. I my przyjęliśmy ten system, za którym opowiedziała się znaczna większość załogi. Przy takim podziale wacht w ciągu doby trzeba wstawać tylko cztery razy zamiast sześciu, wolna zaś zmiana może sobie pozwolić na normalny sen. Przy zmianach czterogodzinnych, jeśli ktoś chce w czasie wolnym zjeść, zapalić i trochę się rozerwać, na spanie nie pozostanie mu wiele czasu. Jeśli na dodatek zdarzy się coś wyjątkowego, co wymaga obecności wszystkich na pokładzie, sen przepada zupełnie.

Do obsługi maszyn mieliśmy początkowo dwóch maszynistów — Sundbecka i Nödtvedta. Zmieniali się oni razem z wachtą i każdy miał po cztery godziny służby na przemian. Gdy silnik pracował nieprzerwanie przez dłuższy okres czasu, było to dla nich bardzo męczące. Poleciłem więc przeszkolić jednego człowieka na pomocnika maszynisty. Do pracy tej zgłosił się Kristensen i trzeba przyznać, że doskonale wciągnął się w nową robotę.. Dotychczas był on całym sercem związany ze służbą pokładową, można się więc było obawiać, że prędko pożałuje zmiany. Tymczasem wręcz przeciwnie — w krótkim czasie Kristensen stał się maszynistą z krwi i kości. Nie przeszkadzało to zresztą, że później, podczas żeglugi przez strefę wiatrów zachodnich, nieraz zjawiał się na pokładzie w momentach, gdy pomoc zręcznego marynarza była najbardziej potrzebna.

Silnik, który podczas pierwszej podróży po Atlantyku był źródłem nieustannych trosk i niepokoju, teraz — pod fachowym kierownictwem Sundbecka — pracował ku naszemu najpełniejszemu zadowoleniu. Sądząc po hałasie wydobywającym się z maszynow-ni, można było przypuszczać, że „Fram" pruje wody z szybkością torpedowca. Jeśli tak nie było, wina leżała nie tylko po stronie silnika; prawdopodobnie swój udział miała tu również i śruba. Możliwe, że była ona trochę za mała, choć fachowcy nie mieli zgodnego w tej sprawie poglądu. Poza tym miała ona jeszcze jedną wielką wadę: gdy tylko nadchodziła większa fala, wybijała się łatwo z łożyska. Jest to częste uszkodzenie na statkach, które z uwagi na lód zbudowane są w ten sposób, że śrubę można podnosić do góry. Jedyne, co można było tutaj zrobić, to podnieść śrubę wraz z całą ramą do góry i na nowo wylać łożysko metalem. Robota to bardzo uciążliwa, szczególnie jeśli trzeba ją wykonywać na pełnym morzu i do tego na statku tak niespokojnym jak „Fram".

Z wielkim zadowoleniem obserwowaliśmy psy, które z dnia na dzień czuły się coraz lepiej na statku. Dbaliśmy też o ich wyżywienie. Psy eskimoskie nie są wprawdzie wielkimi smakoszami, jednak na dłuższą metę suszony dorsz był nawet na ich żołądki potrawą zbyt jednostajną. Koniecznie należało im dodać pewną ilość tłuszczu, inaczej mogłoby być źle. Mieliśmy wprawdzie na statku kilka wielkich beczek masła i łoju, jednak nie można było zbytnio szafować tym zapasem. Aby zaoszczędzić tłuszczu, a zużytkować możliwie najwięcej szuszonych ryb, wynaleźliśmy potrawę, dla której przyjęła się nazwa „kij". Nie miała ona bynajmniej nic wspólnego z biciem, którego zresztą nasze psy od czasu do czasu musiały również kosztować. Nasz „kij" stał u psów znacznie wyżej w cenie. Składał się on z siekanej ryby, łoju i mąki kukurydzanej — wszystko ugotowane razem przypominało wyglądem gęstą kaszę. Potrawę tę dawaliśmy psom trzy razy w tygodniu; były na nią bardzo łase. Wkrótce wiedziały już dokładnie, w jakie dni przypada ta uczta. Gdy tylko usłyszały brzęk blaszanych naczyń, w których przynosiło się jedzenie, robił się taki rwetes, że nie słyszało się własnych słów. Zarówno przyrządzanie, jak i wydawanie tej świątecznej potrawy było bardzo uciążliwe, ale trud nasz sowicie się opłacił. Obawiam się, że gdybyśmy nie wykonali tej pracy, stan naszych psów w chwili przybycia do Zatoki Wielorybów byłby raczej godny pożałowania.

Suszone ryby nie mogły się równać z „kijem" pod względem wartości odżywczych, ale za to dawaliśmy je psom w dużych ilościach. Nie znaczy to bynajmniej, by i same psy uważały, że ryb otrzymują dostatecznie dużo. Okradały się nawzajem przy każdej okazji, często dla samej tylko przyjemności kradzenia. Nieraz potrzebne było tęgie lanie, aby przestępca zrozumiał niewłaściwość swego postępowania. Obawiam się jednak, że złodziejstwo uprawiały psy w dalszym ciągu, nawet wówczas, gdy dobrze wiedziały, że jest to proceder niedozwolony. Złe nawyki tkwiły zbyt głęboko, aby można je było w zupełności wykorzenić.

Innym złym zwyczajem naszych psów było zamiłowanie do chóralnego wycia. Przez cały czas podróży gorliwie staraliśmy się odzwyczaić je od tej zabawy. Do końca nie udało się nam jednak ustalić, jaki był istotny powód tych „występów" — czy chodziło tylko o zabicie czasu, czy o wyrażenie zadowolenia, czy też czegoś wręcz przeciwnego. Zaczynało się to zawsze zupełnie nagle i nieoczekiwanie. Cała banda mogła się wylegiwać w ciszy i spokoju, gdy nagle jeden z gromady, uzurpując sobie na tę okazję funkcję „zapiewajły", rozpoczynał przeciągłe, żałosne wycie. Jeśli się natychmiast nie interweniowało, już po chwili całe zgromadzenie wyło w tym samym tonie, jeden głośniej od drugiego; piekielne to wycie trwało zazwyczaj przez dobrych kilka minut. Jedynym przyjemnym momentem tych „występów" był ich finał. W pewnej chwili psy milkły nagle jak dobrze wyszkolony chór, posłuszny pałeczce dyrygenta. Tym spośród załogi, którzy leżeli właśnie w kojach, psie koncerty nie sprawiały najmniejszej przyjemności, a ich piękne zakończenie nawet najwytrwalszego śpiocha wyrywało ze słodkich marzeń. Wystarczyło jednak uważać i z miejsca zatkać pysk inicjatorowi koncertu, a całe przedstawienie likwidowało się w zarodku.

Przy odjeździe z Norwegii mieliśmy ogółem dziewięćdziesiąt siedem psów, w tym co najmniej dziesięć suk. Okoliczność ta pozwalała mieć nadzieję, że w ciągu podróży stan liczebny naszej psiarni jeszcze się powiększy. Nadzieja ta szybko zaczęła się spełniać. Już po trzech tygodniach nastąpiło pierwsze „radosne wydarzenie". Można by sądzić, że nie miało ono samo przez się żadnego znaczenia. Na morzu jednak, gdzie jeden dzień podobny jest do drugiego, wystarczyło do wzbudzenia najwyższego zainteresowania. Toteż gdy podano komunikat, że „Kamilla urodziła cztery piękne szczenięta", na statku zapanowała ogólna radość. Dwa szczeniaki płci męskiej pozostawiliśmy przy życiu; dwie suczki natomiast zostały zgładzone, zanim zdążyły otworzyć oczy na radości i smutki tego świata.

Można by sądzić, że mając na statku prawie setkę psów, nie znajdziemy wiele czasu na zajmowanie się młodymi. Jeśli mimo to szczenięta miały jak najlepszą opiekę, zawdzięczały ją przede wszystkim wzruszającej miłości ze strony naszego pierwszego oficera. Od pierwszej chwili wystąpił on w roli gor-liwego obrońcy szczeniąt. Gdy z czasem ilość ich wzrosła i wydawało się, że zabraknie miejsca na gęsto obsadzonym pokładzie, pierwszy oficer oświadczył, iż zabiera pieski do swojej koi. Co prawda do tego nie doszło, w razie potrzeby jednak porucznik Nilsen dotrzymałby słowa na pewno. Przykład okazał się zaraźliwy. Gdy po jakimś czasie małym przestało wystarczać mleko matki i zaczęły się oglądać za innym jedzeniem, widać było, jak po każdym obiedzie członkowie załogi — jeden po drugim — zjawiają się wśród psów z resztkami jedzenia starannie zebranymi na talerzu. Resztki te przeznaczali dla małych, miękkich i wiecznie głodnych pyszczków.

Jak wynika z powyższych przykładów, do pokonywania naszych codziennych trudności i kłopotów nie wystarczyłaby sama cierpliwość i poczucie obowiązku ze strony załogi. Konieczne jeszcze było prawdziwe zamiłowanie do pracy i szczere nią zainteresowanie. Na podstawie codziennych obserwacji nabrałem pewności, że towarzysze moi posiadali te zalety, choć ogromna ich większość nie wiedziała nic o moim rozszerzonym planie. Uważałem zaś za wskazane, aby jeszcze czas jakiś zachować milczenie, a mianowicie aż do chwili opuszczenia Funchal na Maderze, do którego obecnie dopływaliśmy.

Muszę przyznać, że z niecierpliwością oczekiwałem przybycia na Maderę. Jak przyjemnie będzie nareszcie przemówić otwarcie! Reszta wtajemniczonych na pewno tęskniła do tej chwili nie mniej ode mnie. Tajemnica nie jest ciężarem ani lekkim, ani przyjemnym, szczególnie na takim statku jak nasz, gdzie wszyscy musieli żyć w ścisłym kontakcie ze sobą. Co dzień przecież rozmawiało się z ludźmi, a nieświadomi moich zamiarów uparcie kierowali rozmowy na trudności, czekające nas w okolicy przylądka Horn. Bardzo możliwe — mówili na przykład — że uda nam się raz przewieźć psy przez obszary tropikalne, ale jest więcej niż wątpliwe, czy uda się nam to po raz drugi i tym podobne. Rozmowy takie wlokły się w nieskończoność i łatwo sobie wyobrazić, jak wielkiej wymagały przebiegłości, jak dokładnie trzeba było ważyć każde słowo, aby nie powiedzieć zbyt wiele. Pomiędzy ludźmi niedoświadczonymi nie byłoby to zbyt trudne. Nie wolno jednak zapominać, że co drugi człowiek na statku spędził wiele lat w krajach podbiegunowych. Jedno niewłaściwe słówko wystarczyłoby tutaj, aby rozświetlić całą tajemnicę. Jeśli mimo to nikt nie odkrył jej przed czasem, to chyba tylko dlatego, że rozwiązanie zagadki było zbyt proste.

Drogę do Madery obliczyliśmy na jeden miesiąc, poszło nam jednak lepiej, niż przypuszczaliśmy. Równo w miesiąc po opuszczeniu Kristiansand „Fram" odpływał już z Funchal w dalszą drogę. Opóźnienie powstałe w kanale wyrównaliśmy szybką żeglugą wzdłuż brzegów Portugalii i dalej na południe. Wiatr północny, który wiał tak długo, przeszedł wreszcie w pasat północno-wschodni, co było nam ogromnie na rękę. Wieczorem 5 września, po dokonanych w południe pomiarach, nie mieliśmy już nadziei na dostrzeżenie latarni morskiej. Tymczasem punktualnie o dziesiątej zameldowano z bocianiego gniazda, że widać światła San Lorenzo na małej wysepce nie opodal Madery.

Następnego ranka zarzuciliśmy kotwicę na redzie w Funchal, gdzie zgodnie z umową miał na nas czekać mój brat. Wkrótce zjawił się on na małej łódeczce, przywożąc mnóstwo listów i gazet z nowinami z ojczyzny. Razem z nim przybył na statek niski, ruchliwy człowieczek, który okazał się przedstawicielem miejscowych władz, a zarazem lekarzem, mającym zbadać stan zdrowia załogi. Wspiąwszy się po trapie, gość ten znalazł się nagle wobec co najmniej dwudziestu psich pysków, rozwartych szeroko z powodu upału. Na taki widok uczonemu mężowi zaczęło się bardzo śpieszyć z powrotem. Od razu też znikło zainteresowanie lekarza dla stanu naszego zdrowia. Górę wzięła troska o całość własnej skóry.

Ponieważ Funchal był ostatnim punktem, w którym mogliśmy wejść w kontakt ze światem, zrobiliśmy wszystko, aby w miarę możności uzupełnić tutaj zapasy. Przede wszystkim trzeba było zaopatrzyć się w jak największą ilość słodkiej wody. Na ten artykuł jest zawsze duże zapotrzebowanie, za wszelką cenę należało więc zabezpieczyć się przed jego brakiem. Na razie nie można było zrobić nic więcej, jak tylko napełnić cennym płynem wszelkie możliwe zbiorniki i naczynia. Tak też się stało. Nawet do wielkiej szalupy nad głównym lukiem wleliśmy z pięć tysięcy litrów wody. Był to krok dość ryzykowny, który mógł spowodować przykre następstwa w razie silnego kołysania statku. Pocieszaliśmy się jednak nadzieją na dobrą pogodę i spokojne morze w ciągu najbliższych tygodni.

Psy otrzymywały teraz świeże mięso dwa razy w ciągu dnia, co było bardzo mile przyjętą odmianą. Przy każdej takiej uczcie cały tułów koński pokaźnych rozmiarów znikał z zadziwiającą szybkością. Na własny użytek zaopatrzyliśmy się w większą ilość jarzyn i owoców, których znaleźliśmy tu obfitość; była to ostatnia okazja otrzymania tych wspaniałości.

Nasz postój w Funchal. przeciągnął się trochę dłużej, niż przewidywaliśmy. Maszyniści uznali za konieczne podnieść do góry śrubę i zbadać dokładnie jej łożysko, co miało potrwać dwa dni. Podczas gdy oni męczyli się w upale nad śrubą, reszta załogi skorzysta-ła ze sposobności, by zwiedzić miasto i okolicę. Każdego z tych dwóch dni połowa załogi miała urlop. Zrobiliśmy wycieczkę do jednej z licznych gospód rozrzuconych na okolicznych wzgórzach.

Kolejka zębata przenosi bez trudu swych pasażerów na wzniesienie wysokości kilkuset metrów. W ciągu półgodzinnej jazdy nabiera się wyobrażenia o niezwykłej urodzajności tej pięknej wyspy. W restauracji na górze można otrzymać dobre jedzenie i oczywiście — jeszcze lepsze wino. Nie potrzebuję dodawać, że potrafiliśmy należycie wykorzystać obie te okoliczności.

Do jazdy w dolinie używa się tutaj prostego środka lokomocji, mianowicie... sań. Mógłby się ktoś zdziwić, słysząc o saniach na Maderze, muszę więc wyjaśnić, że sanie te mają drewniane płozy, drogi zaś czy też „tory" wyłożone są tutaj wielkimi, bardzo gładkimi głazami. Po stromych zboczach jedzie się w dół z dużą szybkością. Każde sanie ciągnie i pcha trzech lub czterech ciemnowłosych „tubylców", których nogi i płuca muszą być niezwykle zdrowe.

Warto wspomnieć, że gazety z Funchal bez wahania wiązały naszą wyprawę z biegunem południowym. Dziennikarze nie mieli pojęcia o znaczeniu tej wyssanej z palca wiadomości, którą rzucili na miejscowy rynek. Była to zwykła kaczka dziennikarska zrodzona z przypuszczenia, że statek polarny, płynący na południe, musi koniecznie zmierzać do bieguna południowego. Przypadkowo „kaczka" okazała się tym razem prawdą. Na szczęście nie wyleciała ona na razie poza brzegi Madery.

Z MADERY DO BARIERY LODOWEJ ROSSA

9 września po południu mogliśmy już zacząć przygotowania do odjazdu. Maszyniści osadzili śrubę na swoim miejscu i wypróbowali jej działanie. Wszystkie zapasy zostały załadowane, a chronometry porównane. Pozostawało tylko uwolnić się od napastliwych handlarzy, którzy okrążyli ze wszystkich stron statek na swoich małych łódeczkach, wyglądających jak pływające sklepiki. Szybko spuściliśmy po trapie co gorliwszych handlowców. Na statku oprócz załogi pozostał tylko mój brat.

Teraz, gdy zerwaliśmy wszystkie nici wiążące nas z otaczającym światem, nadszedł z dawna upragniony moment — mogłem powiadomić towarzyszy o zapadłym już od roku postanowieniu. Myślę, że wszyscy obecni wówczas na statku będą długo wspominać to skwarne popołudnie na redzie w Funchal. Nie wiem, o czym tedy myślano, ale na pewno nie o biegunie południowym. Porucznik Nilsen przyniósł ze sobą wielką mapę zwiniętą w rulon; zauważyłem zdziwione spojrzenia biegnące w jej kierunku.

Nie potrzebowałem wielu słów, aby każdy zrozumiał, z której strony wiatr wieje i jaki kurs weźmiemy. Pierwszy oficer rozwinął mapę południowej półkuli, a ja przedstawiłem w ogólnych zarysach rozszerzony plan oraz powody, dla których ukrywałem go tak starannie aż do dnia dzisiejszego. Od czasu do czasu przyglądałem się ukradkiem twarzom słuchających. Początkowo wyrażały one, jak to było do prze-widzenia, tylko niedwuznaczne zdumienie. Wkrótce jednak wyraz ten ustąpił miejsca innemu i zanim skończyłem mówić, wszystkie oblicza promieniały radością. Nie miałem już teraz wątpliwości co do odpowiedzi, jaką usłyszę, gdy spytam każdego z osobna, czy chce iść ze mną; z wszystkich ust padało pewne i zdecydowane: tak! Chociaż w zasadzie nie oczekiwałem niczego innego, trudno jednak opisać radość, jaka napełniła moje serce, gdy w tym ważnym momencie towarzysze z tak wielką gotowością stanęli przy moim boku. Nie byłem zresztą jedynym zadowolonym. Tego wieczora na statku zapanowała taka radość i ożywienie, jak gdyby nasze zadanie zostało już szczęśliwie wykonane, a nie zaledwie podjęte.

Na razie nie było co prawda czasu na omawianie wielkich spraw. Przede wszystkim należało przygotować statek do wyruszenia. Pozostawiono każdemu dwie godziny czasu na powiadomienie rodziny o zaszłych wydarzeniach. Listy te nie były zapewne zbyt obszerne, w każdym razie przygotowaliśmy je na czas. Całą pocztę wręczyliśmy memu bratu, który zabrał ją ze sobą do Christianii, a stamtąd wysłał dalej, do miejsc przeznaczenia. Nastąpiło to jednak dopiero wtedy, gdy zmiana naszego planu podana została przez prasę do publicznej wiadomości.

Uścisnąwszy po raz ostatni dłonie wszystkim uczestnikom wyprawy, brat mój opuścił statek. W ten sposób kontakt ze światem zewnętrznym został ostatecznie zerwany; zostaliśmy sami. Niech jednak nikt nie wyobraża sobie, że czuliśmy się choć trochę nieswojo. Ruszaliśmy w naszą wielką podróż jak na bal i nie odczuwaliśmy nawet cienia przygnębienia, które w mniejszym lub większym stopniu towarzyszy zwykle wszelkim pożegnaniom. Ludzie śmiali się i żarto-wali; krążyły mniej lub więcej udane dowcipy na temat naszego niezwykłego położenia.

Kotwica poszła w górę znacznie szybciej niż normalnie. Z pomocą silnika wydostaliśmy się z upalnego portu i wkrótce z zadowoleniem obserwowaliśmy, jak nasze żagle wydymają się w świeżym powiewie północno-wschodniego pasatu. Dla psów reda w Funchal okazała się — jak na ich upodobania — trochę za gorąca. Toteż donośnym koncertem dały wyraz swej radości z powodu tak pożądanego ochłodzenia. Uważaliśmy, że tym razem trzeba im pozwolić na tę przyjemność.

Dla nas także ranek po opuszczeniu Madery był bardzo przyjemny. Witaliśmy się tego dnia szczególnie przyjaźnie, a wesoły uśmiech przebłyskiwał we wszystkich oczach. Niespodziewany obrót, jaki przyjęła nasza wyprawa, nagłe przejście do zupełnie nowych myśli podziałało jak ożywczy strumień na tych wszystkich, którzy jeszcze wczoraj myśleli, że droga nasza prowadzi w kierunku przylądka Horn. Większość śmiała się z siebie, że nie zwąchała wcześniej pisma nosem. Beck oświadczył na przykład, wypluwając za reling zupełnie świeżą prymkę: „Że też byłem taki głupi, żeby na to nie wpaść! Właściwie było to zupełnie oczywiste: mieliśmy przecież te psy, ten piękny domek obserwacyjny z wielkim piecem kuchennym i elegancką ceratą na stole i Bóg wie nie co! Każdy powinien się był domyślić, do czego to zmierza!" Pocieszyłem go, że łatwo być mądrym po fakcie i że bardzo mi przyjemnie, iż nikt nie odkrył wcześniej moich zamiarów.

Nie mniej ode mnie zadowoleni byli nieliczni wtajemniczeni, którzy do tej pory musieli milczeć i używać wszelkich możliwych wybiegów, aby się nie zdradzić. Obecnie na długi czas temat do rozmów był zapew-niony. Na „Framie" znajdowało się wiele ludzi, którzy przez długie lata przebywali poza północnym kręgiem polarnym i zdobyli tam bogate doświadczenie. Natomiast wielki kontynent antarktyczny — to dla nas właściwie „ziemia nie znana". Ja byłem jedynym na statku człowiekiem, który widział Antarktykę; spośród moich towarzyszy ten czy ów przepłynął może kiedyś dookoła przylądka Horn w pobliżu antarktycznych gór lodowych — i to wszystko.

Nikt prawie z załogi nie miał dotąd czasu ani okazji do głębszych studiów nad dziejami odkryć geograficznych w Antarktyce i do zapoznania się ze sprawozdaniem podróżników, którzy już wcześniej próbowali rozszerzyć naszą wiedzę o tej niegościnnej części świata. Obecnie jednak było dosyć powodów, aby nadrobić braki w tej dziedzinie. Uważałem za absolutnie konieczne, aby wszyscy bez wyjątku poznali możliwie najdokładniej historię wcześniejszych odkryć antarktycznych. Był to jedyny sposób, aby już naprzód zżyć się do pewnego stopnia z przyrodą i warunkami, w jakich mieliśmy działać. Dlatego też na „Framie" znajdowała się pokaźna liczba dzieł o Antarktyce i o wszystkich wyprawach w tamte strony — od J. Cooka i J.C. Rossa aż do kapitana Scotta i Sir E. Shackletona. Biblioteka ta została naprawdę dobrze wykorzystana, szczególnie jeśli chodzi o dzieła dwóch ostatnich badaczy; raz po raz czytano je pilnie od deski do deski, a że obie książki były dobrze napisane i bogato ilustrowane, lektura ich okazała się szczególnie pożyteczna.

Choć wiele czasu i pracy poświęcaliśmy teoretycznej stronie naszego zadania, przygotowania praktyczne jednak nie zostały z tego powodu bynajmniej zaniedbane. Gdy tylko napotkaliśmy pasat, którego siła i stały kierunek pozwalały na ograniczenie wacht, poszczególni fachowcy zabrali się do pracy nad udoskonaleniem naszego bogatego wyposażenia zimowego. Wprawdzie już poprzednio poświęcono tej sprawie wiele starań, ale mimo to konieczny był jeszcze jeden dokładny przegląd ekwipunku. Z tak różnorodnym wyposażeniem nigdy właściwie nie jest się całkowicie gotowym; zawsze znajdzie się coś do ulepszenia. Jak się później okazało, w związku z przygotowaniami do podróży saniami mieliśmy pełne ręce roboty nie tylko w czasie długiej żeglugi, ale również podczas jeszcze dłuższej antarktycznej zimy.

Nasz żaglomistrz Rönne przekształcił się teraz — mówiąc otwarcie — w zwykłego krawca. Jego dumą była maszyna do szycia, którą dzięki nieodpartej argumentacji wyłudził swego czasu w stoczni w Horten. Po przybyciu do Bariery Lodowej Rossa z największym bólem musiał wydać ten swój skarb grupie pozostającej na brzegu, choć zupełnie nie mógł pojąć, po co nam we Framheimie maszyna do szycia. Po przybyciu do Buenos Aires pierwszym czynem Rönnego było zawiadomienie tamtejszego przedstawiciela firmy „Singer", jak niezbędne jest powetowanie tej straty. Jego elokwencja pomogła i tym razem; rzeczywiście otrzymał nową maszynę do szycia!

Co prawda trudno się dziwić, że Rönne był tak zachwycony swoją maszyną. Nadawała się bowiem do wszelkich możliwych robót; czy to żagle, czy buty, robota rymarska czy krawiecka — wszystko wychodziło jednakowo zgrabnie spod jego ręki. Urządził swój warsztat w kabinie sternika i maszyna warczała tam nieprzerwanie zarówno wtedy, gdy płynęliśmy przez obszary podzwrotnikowe, jak i w strefie wiatrów zachodnich, a nawet wśród kry lodowej. Bo chociaż palce naszego krawca pracowały bardzo żwawo, zamówienia napływały jeszcze szybciej. Rönne należał do tych ludzi, którzy uważają za punkt honoru w możliwie krótkim czasie zrobić jak najwięcej. Z rosnącym zdumieniem spostrzegał jednak, że ta robota nigdy się nie kończy. Choćby nie wiadomo jak się śpieszył, zawsze zostawało jeszcze coś do zrobienia. Gdyby spisać wszystko, co w ciągu tych miesięcy wyszło z jego warsztatu, lista byłaby bardzo długa; poprzestańmy więc na stwierdzeniu, że pracując z podziwu godną szybkością dokonał wielkich rzeczy. Robotą, która sprawiła mu największe chyba zadowolenie, był mały, trzyosobowy namiot, pozostawiony później przez nas na biegunie. Było to istne arcydzieło. Namiot ten, uszyty z cienkiego jedwabiu, mieścił się po złożeniu w byle większej kieszeni; ważył niecały kilogram!

Już w tym czasie zdawaliśmy sobie sprawę, że nie wszyscy członkowie grupy lądowej osiągną 90° S, że część będzie musiała już wcześniej zawrócić z drogi. W związku z tym poczyniliśmy szereg przygotowań. Wyżej wspomniany namiot na przykład był przewidziany na wypadek, gdyby na ostatnim etapie zostało tylko dwóch lub trzech ludzi. Na szczęście okazał się on niepotrzebny, ponieważ wszyscy, którzy wyruszyli, dotarli do celu.

Nasz krawiec był zwolniony od zajmowania się psami, na co zresztą nie miałby nawet czasu; często jednak pomagał mi w obsłużeniu moich czternastu przyjaciół z pomostu nawigacyjnego. Z wielkim jednak trudem przychodziło Rönnemu pogodzić się z psami i związanymi z tym porządkami. Pokład rojący się od zwierząt nie pasował do jego wyobrażeń o życiu na statku, toteż traktował ten stan rzeczy z pewnego rodzaju szyderczym politowaniem. „Co też te wasze psiska wyprawiają na statku!" — często słyszało się go, dogadującego w ten sposób, gdy wchodził na pokład, a „bestie" obszczekiwały go z zapałem. Biedne bestie"! Na pewno nie nastawały na Rönnego bardziej niż ha innych, on jednak przez długi czas żywił poważne obawy co do ich zamiarów i poczułby się bezpieczny dopiero wtedy, gdyby wszystkim nałożono kagańce.

Spośród wyposażenia szczególną uwagę poświęciliśmy oczywiście nartom. Według wszelkiego prawdopodobieństwa miały być one naszą najważniejszą bronią w nadchodzącej walce. Choć nauczyliśmy się wiele ze sprawozdań Shackletona i Scotta, trudno nam jednak było pojąć, dlaczego narty okazały się tak mało przydatne w ich podróżach. Z opisów ukształtowania terenu oraz z innych okoliczności wynikało, że — wręcz przeciwnie — warunki do użycia nart powinny być na Antarktydzie wprost wyjątkowo korzystne. Toteż nie zaniedbaliśmy niczego, aby zapewnić sobie posiadanie dobrego sprzętu narciarskiego. Dla dopilnowania tej sprawy mieliśmy wielkiego specjalistę — Olava Bjaalanda; nazwisko jego mówi już samo za siebie. Kiedy odpływając z Norwegii naradzaliśmy się nad miejscem na przechowanie naszych dwudziestu par nart, okazało się, że trzeba będzie dzielić z nimi własne mieszkanie. Umieściliśmy je mianowicie w przedniej mesie pod sufitem. Istotnie nie mogliśmy dać im lepszego pomieszczenia. Bjaaland, który dopiero od kilku miesięcy przerzucił się do nie znanego mu dawniej zawodu marynarza, podczas żeglugi przez strefę pasatową powrócił do swego dawnego zajęcia — wyrobu nart i stolarki. Mieliśmy gotowe deski i wiązania. Trzeba było jednak dopasować dokładnie żelaza i tylne rzemienie wiązań do butów każdego z narciarzy tak, aby w chwili przybycia do bariery lodowej wszystko już było gotowe. Mieliśmy kompletny sprzęt narciarski dla każdego członka załogi, aby również i ci, którzy nie należeli do grupy lądowej, mogli pod-czas postoju przy barierze odbywać mniejsze wycieczki na nartach.

Do każdej z naszych dziesięciu par sanek Bjaaland dorobił zapasowe płozy, które zamierzaliśmy używać jak Eskimosi. To pierwotne plemię nie posiada, a w każdym razie nie posiadało dawniej materiału nadającego się do okucia sań. Radziło więc sobie w kłopocie powlekając płozy lodem. Trzeba co prawda wiele wprawy i cierpliwości, aby takie okucie trzymało się dość mocno. Gdy się to jednak wreszcie uda, przewyższa ono każde inne — nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Jak wspomniałem, mieliśmy zamiar wypróbować w ten sposób zapasowe płozy podczas podróży po lodzie. Nasze psy ciągnęły jednak tak znakomicie, iż bez skrupułów mogliśmy poprzestać na stali i drewnie hikorowym.

W ciągu pierwszych czternastu dni po opuszczeniu Madery wiał świeży pasat północno-wschodni i bez trudu można było utrzymać potrzebną szybkość za pomocą samych tylko żagli. Maszyna tymczasem wypoczywała, a maszyniści mogli do utraty przytomności zajmować się jej czyszczeniem i polerowaniem. Choć robili to od rana do wieczora, ciągle jeszcze wydawała się im nie dość czysta.

W tym czasie Nödtvedt skorzystał z okazji, aby poświęcić się sztuce, która na tym świecie była jedynym jego umiłowaniem, a mianowicie kowalstwu. Jego młot i kowadło znalazły zaraz dość zajęcia i o ile dla Rönnego było wiele do szycia, to Nödtvedt miał nie mniej roboty kowalskiej: okucia do nart, noże, oszczepy na foki, sztaby, bolce, setki sprzączek dla psów, łańcuchy i tak dalej w nieskończoność. Jeszcze hen, na Oceanie Indyjskim, od rana do wieczora słychać było na tylnym pokładzie dudnienie jego młota. Być kowalem w strefie wiatrów zachodnich to sztuka nie

lada. Nawet gwóźdź niełatwo wbić, gdy podstawa jest tak chwiejna jak pokład „Frama"! Nie jest też przyjemnie, jeśli palenisko kilka razy dziennie zalewa woda.

W czasie przygotowań do podróży niektórzy ludzie zwracali uwagę na żałosny — ich zdaniem — stan naszego poczciwego „Frama". Miał on bardzo źle trzymać się na wodzie, miał być dziurawy jak sito i na wskroś przegniły. Ale w ciągu wyprawy przeszło dwadzieścia miesięcy pływał po pełnym morzu, i to na obszarach wymagających od statku szczególnie wielkiej sprawności. Po zakończeniu zaś podróży znajdował się w tak dobrym stanie, że bez żadnych napraw mógłby jeszcze raz odbyć tę samą drogę. My wszyscy na „Framie" jeszcze przed wyruszeniem wiedzieliśmy, jak głupia i bezpodstawna jest cała ta wrzawa z powodu rzekomo złego stanu statku. Wiadomo, że nie ma drewnianego statku, z którego w czasie podróży nie trzeba by od czasu do czasu wypompowywać wody. Na „Framie" przy wyłączonym silniku wystarczyło co dzień z rana popracować jakieś dziesięć minut przy jednej pompie, aby usunąć wszystką wodę. I to było owo groźne „przeciekanie"!

Kadłub naszego poczciwego „Frama" nie miał naprawdę żadnych braków. Natomiast to i owo można by zarzucić jego takielunkowi. Jeśli był on nie taki, jak należy, to tylko i wyłącznie z winy przeklętych kosztorysów, z którymi należało się ciągle liczyć. Na fokmaszcie mieliśmy na przykład tylko dwa żagle rejowe, podczas gdy w istocie powinno ich być cztery. Na bukszprycie, gdzie było dość miejsca na trzy sztaksle*, znajdowały się tylko dwa; na resztę nie starczyło pieniędzy. W strefie pasatu próbowaliśmy trochę zaradzić temu brakowi, rozpinając na fokmaszcie dwa dodatkowe żagle (żagiel odwietrzny oraz „drapacz chmur"). Nie twierdzę, aby te zaimprowizowane żagle przyczyniały się do upiększenia statku. Zwiększyły jednak szybkość, a to było najważniejsze. P,odczas tych wrześniowych dni posuwaliśmy się wcale szybko na południe i zanim upłynęła połowa miesiąca, byliśmy już kawał drogi za zwrotnikiem. Iście tropikalny upał nie dawał się tu jednak we znaki, przynajmniej ludziom. Dopóki statek posuwa się na otwartym morzu, nie odczuwa się zbytnio gorąca. Natomiast na żaglowcu, który w czasie ciszy morskiej musi pozostawać bez ruchu, podczas gdy słońce praży prosto z góry, upał bywa wręcz piekielny. W takim wypadku wzywaliśmy na pomoc maszynę i następował ruch powietrza. Co prawda tak było tylko na pokładzie; na dole, w kabinach, sytuacja wyglądała już gorzej. Często atmosfera bywała tam, jak mawiał Beck, „w świńskim guście".

Nasze kajuty, skądinąd tak wspaniałe, posiadały jedną wadę: nie miały okien na zewnątrz i przez to nie można było spowodować w nich przeciągu. Większość z nas jakoś to jednak znosiła bez wyprowadzania się. Z dwóch mes — przednia okazała się na czas upałów znacznie przyjemniejsza. Za to w zimnym klimacie działo się odwrotnie. Od przodu można było wytworzyć stały ciąg powietrza przez korytarz prowadzący do pomieszczeń na dziobie. W tyle statku natomiast było bardzo trudno osiągnąć dobry przewiew, a na dodatek działało tam jeszcze ciepłe sąsiedztwo maszyn. Najgoręcej było oczywiście maszynistom. Ale niewyczerpanie pomysłowy Sundbeck znalazł i na to radę; zastosował tak ulepszoną wentylację, że nawet w maszynowni można było wytrzymać.

Często słyszy się pytanie, co jest gorsze: wielki upał czy wielki mróz? Niełatwo dać tu zdecydowaną odpowiedź. Ani jedno, ani drugie nie jest przyjemne, co zaś jest gorsze, to właściwie kwestia gustu. Na statku woli się raczej upał, choćby nawet bardzo silny. Wprawdzie dzień bywa wtedy ciężki, ale za to później przychodzi przyjemna noc. Po mroźnym natomiast dniu nadchodzi noc jeszcze mroźniejsza. Niewątpliwą zaletę posiada gorący klimat dla ludzi, którzy muszą często wstawać z łóżka i ubierać się. Kiedy prawie nic się na siebie nie wkłada, można być szybko gotowym!

Gdyby nasze psy mogły się wypowiedzieć na temat, jak czują się pod tropikalnym słońcem, na pewno odpowiedziałyby jednogłośnie: „Mamy tego dość, zabierzcie nas stąd do chłodniejszych okolic!" Ich odzież nie była obliczona na +30° w cieniu, a niestety nie mogły zdjąć swoich futer. Co prawda błędne jest mniemanie, że takie psy potrzebują koniecznie zabójczych mrozów; wręcz przeciwnie, znacznie wolą ciepło lub temperaturę umiarkowaną. Tutaj, między zwrotnikami, było oczywiście trochę za dużo tego dobrego; w gruncie rzeczy jednak nasze psy nie ucierpiały zbytnio od gorąca. Gdy nad całym statkiem — od dzioba aż do rufy — rozpięliśmy zasłony, tak że wszystkie zwierzęta leżały w cieniu i nie były narażone na bezpośrednie działanie promieni słonecznych, nie groziło im żadne niebezpieczeństwo. Jak dobrze znosiły upał, dowodzi fakt, że ani jedno nie zachorowało z tego powodu. W czasie całej podróży wśród psów zdarzyły się tylko dwa wypadki śmierci. Suka, która urodziła osiem szczeniąt, przypłaciła to życiem. W drugim wypadku nie mogliśmy dojść przyczyny śmierci, w każdym razie nie była to choroba zakaźna.

Czego najbardziej obawialiśmy się na statku, to zarazy wśród psów. Dzięki jednak staranności, z jaką zo-stały dobrane, nie wybuchła wśród nich żadna choroba.

W pobliżu równika, między strefą pasatu północnowschodniego i południowo-wschodniego, znajduje się obszar przejściowy, gdzie panuje cisza albo wiatry zmienne. Przybyliśmy tutaj w niekorzystnej porze roku i straciliśmy pasat już po 10° szerokości północnej. Gdyby trafiła nam się teraz cisza, „Fram" — używając motoru — przedostałby się przez ten obszar w stosunkowo znośnym czasie. Niewiele jednak użyliśmy tutaj pogody. Z reguły wiał ostry wiatr południowy, który sprawił, że podróż przez ostatnie stopnie szerokości północnej była znacznie mniej przyjemna, niż można by sobie życzyć.

Już samo opóźnienie stanowiło rzecz dość niemiłą; oprócz tego spotkało nas jeszcze jedno rozczarowanie znacznie poważniejszej natury, a mianowicie brak deszczu. W tych okolicach padają zazwyczaj niezwykle ulewne deszcze, w czasie których na statku w jednej chwili gromadzą się olbrzymie masy wody. Mieliśmy nadzieję, że przy tej okazji uzupełnimy zapas słodkiej wody, który zmalał już tak, że trzeba było stosować jak największą oszczędność. Tymczasem nadzieje nasze zawiodły. Zebrało się wprawdzie trochę wody, ale niewiele to pomogło i nadal trzeba było utrzymywać system oszczędnościowy. Psy musiały otrzymywać swoją dzienną rację i otrzymywały ją, wymierzoną co do kropli. Nasze własne natomiast zużycie ograniczyło się do minimum. Zupy zostały skreślone z jadłospisu, jako że pochłaniały zbyt wiele cennego płynu. Mycie się w słodkiej wodzie było zabronione. Nie należy sądzić, że z tego powodu nie mogliśmy się w ogóle myć. Byliśmy bogato zaopatrzeni w doskonałe mydło, pieniące się również w wodzie morskiej.

Zmartwienie z powodu braku wody ustąpiło jednak dość szybko, ponieważ zapas zmagazynowany w wielkiej szalupie na pokładzie okazał się cudownie wydajny. Starczył na okres dwa razy dłuższy, niż śmieliśmy marzyć, a tym samym byliśmy prawie uratowani. W najgorszym razie pozostawało jeszcze jedno wyjście, a mianowicie zatrzymanie się przy jednej z licznych wysp leżących na naszej drodze.

Od przeszło sześciu tygodni psy były uwiązane na tych samych miejscach, które przypadły im w udziale zaraz po przybyciu na Statek. W ciągu tego czasu większość z nich oswoiła się dość dobrze i stała się całkiem przystępna. Uznaliśmy, że obecnie można już spróbować puścić je wolno. Byłaby to dla psów pożądana rozrywka i — co ważniejsze — sposobność zażycia ruchu. Prawdę powiedziawszy, liczyliśmy przy tej okazji na dobrą zabawę. Co to będzie za tumult, kiedy spuści się z uwięzi tę całą zgraję! Przedtem jednak należało psy koniecznie rozbroić. Przy nieuniknionych w tym wypadku walkach, na pewno niejeden trup musiałby pozostać na pobojowisku. Wobec tego wszystkie psy dostały na zęby rygle w postaci mocnych kagańców. Spuściliśmy je czekając, co z tego wyniknie. Początkowo nic się nie działo i wyglądało na to, że psy wyrzekły się wszelkiej myśli o zmianie dotychczasowego locum. Na koniec któryś wpadł na pomysł przespacerowania się po pokładzie. Zaprawdę lepiej by mu było wyrzec się tej przyjemności, bo teren okazał się mocno niebezpieczny. Niecodzienny widok biegnącego swobodnie psa zelektryzował w mgnieniu oka jego sąsiadów. Chyba z tuzin zwierząt rzuciło się na biedaka, który był na tyle nieostrożny, że pierwszy opuścił swe miejsce. Ach, jak cieszyli się napastnicy na myśl o tym, że zapuszczą kły w ciało grzesznika! Ale niestety! Zabawa nie poszła po ich myśli. Przeklęty zamek na szczękach uniemożliwiał gryzienie, co najwyżej udawało się wyrwać parę kłaków z futra napadniętego.

Ta wstępna potyczka stała się hasłem do ogólnej bijatyki. Co za jazgot panował na statku przez kilka następnych godzin! Sierść fruwała w powietrzu, ale skóry pozostały całe. Niejednemu psu kaganiec uratował tego dnia życie.

Tego rodzaju bójki są największą przyjemnością psów eskimoskich, które uprawiają ów sport z prawdziwą namiętnością. Można by się z tym pogodzić, gdyby nie szczególny zwyczaj rzucania się całą gromadą na jednego, upatrzonego na ofiarę. Pozostawione samym sobie psy nie ustąpią, dopóki nieszczęśnik nie wyzionie ducha. Przy takiej okazji nawet najcenniejsze zwierzę może być sprzątnięte na poczekaniu.

Z tych powodów od pierwszej chwili staraliśmy się wszelkimi sposobami osłabić psią wojowniczość. Zwierzęta pojęły szybko, że ich bójki nie sprawiają nam szczególnej radości. Była to jednak wrodzona skłonność, której nie dało się całkowicie wykorzenić. W każdym razie nigdy nie było pewności, czy natura nie odniesie tu zwycięstwa nad wychowaniem.

Wkrótce wiązaliśmy psy tylko na czas jedzenia. Było podziwu godne, jak dobrze umiały pozaszywać się w różnych kątach i zakamarkach statku, tak że o świcie nieraz nie było widać na pokładzie ani jednego psa. Rzecz jasna, że wynajdywały sobie zawsze takie miejsca, w których właściwie nie miały nic do szukania. Wiele korzystało na przykład z otwarcia luk, aby wskoczyć do przedniej ładowni, przy czym upadek z ośmiometrowej wysokości nie wydawał im się wcale przykry. Jeden z psów trafił nawet do maszynowni, gdzie znalazł sobie legowisko pomiędzy drążkami tłoków. Na szczęście dla gościa podczas jego pobytu maszyna nie została puszczona w ruch.

Kiedy osłabły już pierwsze gorące walki, umysły psów zaczęły się szybko uspokajać. U naszych zabijaków można było zauważyć wyraźnie uczucie zawstydzenia, że ich wysiłki pozostały zupełnie bez rezultatu. Sport utracił swą główną siłę atrakcyjną, gdy okazało się, jak znikome są szanse na prawdziwie krwawą rozprawę.

Po tym, co opowiedziałem tutaj o właściwościach psów polarnych, można by przypuszczać, że wzajemne stosunki tych zwierząt polegają tylko na nieustannej walce. Tak jednak nie jest. Wręcz przeciwnie — między poszczególnymi psami zdarzają się stosunki bardzo przyjacielskie, a przyjaźń ich bywa czasem tak serdeczna, że jeden nie może po prostu żyć bez drugiego. Jeszcze przed spuszczeniem psów zauważyliśmy, że kilka z nich nie wygląda tak dobrze, jak powinno; były one trwożliwe i bardziej od innych rozdrażnione. Nie przywiązywaliśmy jednak do tego ich stanu większej wagi i nikt nie zadał sobie trudu, aby zbadać jego przyczynę. Dopiero po spuszczeniu psów okazało się, jak miała się rzecz z tymi „melancholikami". Otóż były one zaprzyjaźnione z psami umieszczonymi w innej części pokładu i ta przymusowa separacja powodowała ich złe samopoczucie. Radość, jaką tacy przyjaciele objawiali przy spotkaniu, była wprost wzruszająca — zwierzęta wyglądały jak przemienione. W tych wypadkach, oczywiście, miejsca zostały zmienione w ten sposób, aby psy, które z własnej inicjatywy przyłączyły się do siebie, pozostały w jednej grupie.

4 października „Fram" minął równik. Już sama świadomość, że jesteśmy na południowej półkuli, wy-starczyła, aby wprawić wszystkich w podniosły nastrój. Szybko też zorganizowano z tej okazji małą uroczystość. Zgodnie ze starym zwyczajem przejście przez równik należy uczcić odwiedzinami samego Neptuna. Jeśli podczas obchodu statku groźny ten władca napotka kogoś, kto nie potrafi dowieść, że już dawniej przepłynął przez ową słynną linię, delikwent zostaje wydany niezwłocznie w ręce pachołków Neptuna, którzy go golą i chrzczą. Zabiegi te — dokonywane na ogół bez przesadnej delikatności — stanowią świetną rozrywkę i pożądane urozmaicenie w monotonii długich podróży morskich. Toteż wielu pasażerów „Frama" oczekiwało z utęsknieniem odwiedzin Neptuna. Niestety, tym razem władca mórz nie przybył; na naszym przepełnionym pokładzie po prostu nie było dla niego miejsca.

Wobec tego zadowoliliśmy się świąteczną ucztą, której ukoronowanie stanowiły kawa, likier i cygara. Kawę wypiliśmy na przednim pokładzie, gdzie udało się uzyskać parę metrów kwadratowych przestrzeni dzięki większemu stłoczeniu psów. Nie brakło nam też rozrywek: orkiestra złożona ze skrzypiec i mandoliny, w składzie Prestrud, Sundbeck i Beck, odegrała z powodzeniem szereg utworów. Nasz doskonały gramofon także dał się słyszeć tego dnia po raz pierwszy. Właśnie w momencie, gdy rozbrzmiewały dźwięki walca z „Hrabiego Luxemburga", na schodach ukazała się autentyczna tancerka w masce na twarzy i w mocno podkasanym stroju. Ta nieoczekiwana zjawa z lepszego świata powitana została hucznym brawem. Oklaski nie osłabły i wówczas, gdy piękność zaprezentowała swoje kunszty taneczne.. Za maską migała wprawdzie twarz porucznika Gjertsena, ale strój i tanieć były najzupełniej kobiece.

Gramofon rozpoczął teraz amerykański „cakewalk" i jak na zawołanie ukazał się Murzyn we fraku i w cylindrze, z wielkim drewnianym trepem w ręku. Chociaż Murzyn był bardzo czarny, poznaliśmy w nim od razu pierwszego oficera. Już sam jego wygląd wywołał huraganowy śmiech, który przeszedł wkrótce w okrzyki zachwytu, gdy Murzyn zaczął grać na skrzypcach. Był on wprost prześmieszny.

Trochę rozrywki w tym właśnie czasie bardzo się wszystkim przydało. Obecny etap podróży stanowił bowiem prawdziwą próbę cierpliwości. Możliwe, że byliśmy zbyt wymagający, ale w naszym przekonaniu pasat południowo-wschodni, na który czekaliśmy z dnia na dzień, stanowczo się spóźniał. Gdy wreszcie nadszedł, zachowywał się zupełnie nie tak, jak przystoi wiatrowi, cieszącemu się opinią najbardziej stałego ze wszystkich wiatrów. Jak na nasze wymagania, pasat ten był nie tylko zbyt ospały, ale ponadto pozwalał sobie na różne wybryki. W szczególności zmieniał ciągle kierunek od południowego aż do wschodniego, trzymając się jednak najczęściej tego pierwszego. W rezultacie statek dryfował ku zachodowi, tak że posuwaliśmy się bardziej na zachód niż na południe, zbliżając się szybko do przylądka Sao Roque, północno-zachodniego cypla Brazylii. Na szczęście nie zawarliśmy bliższej znajomości z tym cyplem lądu, wysuniętym daleko w głąb Oceanu Atlantyckiego. Wreszcie wiatr się odwrócił, ale był tak słaby, że nasz motor musiał przez cały czas pracować. Powoli, lecz pewnie płynęliśmy teraz na południe. Temperatura zbliżała się znów do granic znośnych dla mieszkańców północy. Można też było zdjąć niewygodne, nisko zwisające zasłony przeciwsłoneczne.

Na południe od 20° S pasat ustał niemal zupełnie. Nie denerwowaliśmy się z tego powodu, bo w tych stronach mogliśmy oczekiwać z ufnością pomyślniejszego wiatru. Był on nam pilnie potrzebny, jako że przepłynęliśmy dotychczas dopiero sześć tysięcy mil morskich, a do przebycia pozostało jeszcze dziesięć tysięcy.

Ostatnie dni października przyniosły upragnioną zmianę. Przy świeżej północnej bryzie płynęło się na południe wcale szybko i zanim minął miesiąc, osiągnęliśmy już 40° S. W ten sposób dotarliśmy do obszarów, w których można mieć wiatr w dowolnych ilościach i — co najważniejsze — z właściwego kierunku. Nasza droga wiodła teraz na wschód wzdłuż tak zwanej strefy wiatrów zachodnich, która rozciąga się między 40° a 50° szerokości geograficznej. Ledwo znaleźliśmy się w jej zasięgu, wiatr dopadł nas z wielką siłą. Nie była to łatwa żegluga, ale wyniki mieliśmy wspaniałe — mknęliśmy na wschód dosłownie z szybkością wichru. Trzeba było nawet zrezygnować z zamierzonego lądowania na wyspie Gough (40° S, 10° W); ze względu na wysoką falę nie mogliśmy ryzykować wpłynięcia do tamtejszego małego i ciasnego portu.

Zaległości zostały odrobione; w dwa miesiące po wyruszeniu z Madery znajdowaliśmy się, zgodnie z przewidywaniami, na wysokości Przylądka Dobrej Nadziei. W dniu, w którym mijaliśmy południk tego przylądka, spotkał nas pierwszy silny wiatr. Morze wzburzyło się naprawdę groźnie; teraz dopiero nasz wspaniały stateczek pokazał, co potrafi. Jedna olbrzymia fala mogła spłukać w mgnieniu oka cały nasz pokład, gdyby tylko udało się jej zwalić na statek. Ale „Fram" nie pozwalał na takie natręctwo. Gdy fale wznosiły się nad burtą statku i byliśmy przygotowa-ni, że w następnym momencie runą na nisko położony tylny pokład, „Frani" robił nieznaczny, elegancki zwrot i fale jak niepyszne przemykały się pod statkiem.

Mówiono, że „Fram" zbudowany został specjalnie do żeglugi wśród lodów. Nie można temu zaprzeczyć, pewne jest jednak, że Colin Archer, budując to arcydzieło statku polarnego, stworzył jednocześnie arcydzieło statku morskiego, który niełatwo znajdzie współzawodnika pod względem sprawności w żegludze. Przy takim nieustannym przemykaniu się między falami, jakie uprawiał „Fram", nie mogło się jednak obyć bez kołysania. Wkrótce przekonaliśmy się o tym aż nadto dobrze. Przez cały czas żeglugi w strefie wiatrów zachodnich statek huśtał nieustannie. Z czasem przywykliśmy jednak do tej nieprzyjemnej okoliczności. Ostatecznie było to lepsze niż zalewanie pokładu przez fale. Chyba najbardziej dokuczyło to kołysanie pracownikom „kuchennym". Niełatwo być kucharzem, gdy całymi tygodniami nie można postawić nawet filiżanki, aby natychmiast nie wywróciła koziołka. Trzeba też nadzwyczajnej cierpliwości, aby nie stracić przy tym dobrego humoru. Jednak obaj nasi kucharze — Lindström i Olsen — patrzyli na tę sprawę od strony humorystycznej, co było prawdziwym szczęściem zarówno dla nich, jak i dla nas.

Ale jak czuły się podczas tej burzliwej pogody nasze psy? Z samego sztormu niewiele sobie robiły; deszczu natomiast nie lubiły zdecydowanie. Woda jest najgorszą rzeczą dla psa polarnego. Gdy pokład był mokry, psy za nic nie chciały się położyć i całymi godzinami stały bez ruchu, a nawet próbowały spać w tej niewygodnej pozycji, zresztą bez większego rezultatu.

Na szczęście dla naszych zwierząt pogoda w strefie wiatrów zachodnich ulega częstym zmianom. Po bezsennych nocach wśród deszczu, mgły i wilgoci przebłyskiwało zazwyczaj jasne słońce.

Koło Przylądka Dobrej Nadziei straciliśmy dwa psy, które wypadły za burtę w nocy podczas straszliwego kołysania. Na tylnym pokładzie stała przy lewej burcie skrzynia na węgiel tej samej wysokości co oszalowanie dookoła pokładu. Prawdopodobnie psiska ćwiczyły się tam we wspinaniu oraz skokach i straciły przy tym równowagę. Później oczywiście postaraliśmy się, aby taki wypadek więcej się nie powtórzył.

Muszę tu wspomnieć o pewnej okoliczności, która czyniła naszą żeglugę na tych wodach nieco niebezpieczną. Mianowicie w ciemnościach nocy lub przy gęstej mgle można się tu było łatwo natknąć na górę lodową. Zdarza się, że ci złowrodzy żeglarze potrafią zabłąkać się daleko poza 40° S. Prawdopodobieństwo zderzenia jest co prawda niewielkie i można zredukować je do minimum, stosując należyte środki ostrożności. Uważne i wytrawne oko nawet w ciemnościach nocy potrafi dojrzeć z dość dużej odległości połyskliwą masę lodu. Oprócz tego, od czasu gdy zaistniały możliwości napotkania gór lodowych, mierzyliśmy często, nawet w nocy, temperaturę wody.

Ponieważ na naszej drodze leżała wyspa Kerguelen, mieliśmy zamiar wylądować tam i złożyć wizytę w miejscowej osadzie norweskich wielorybników. W ostatnim czasie spora część naszych psów mocno schudła, prawdopodobnie z powodu braku dostatecznej ilości tłuszczu w pożywieniu. Spodziewaliśmy się, że na Kerguelenie dostaniemy tyle tłuszczu, ile tylko będzie potrzeba. Przy okazji nie zaszkodziłoby też napełnić nasze zbiorniki wodą, choć przy systematycznym oszczędzaniu posiadane zapasy powinny nam wystarczyć. Oprócz tego pragnęliśmy zwerbować na sta-tek trzech lub czterech ludzi; po wysadzeniu części załogi w Zatoce Wielorybów na „Framie" miało pozostać zaledwie dziesięciu ludzi — ilość zbyt mała dla przeprowadzenia statku między lodami, a następnie koło przylądka Horn, do Buenos Aires. Wiatr zachodni pomagał nam ogromnie w szybkim dotarciu do celu. Dzienny kurs wynosił przeciętnie dwieście osiemdziesiąt kilometrów, a raz przebyliśmy w ciągu dwudziestu czterech godzin trzysta dwadzieścia kilometrów. Był to najlepszy dzienny kurs w ciągu całej podróży i wcale niemało, jak na ciężko wyładowany statek z oszczędnie wymierzonymi żaglami.

Pod wieczór 28 listopada dostrzegliśmy ląd. Była to naga skała, oddalona według naszych obliczeń o kilka kilometrów od wyspy Kerguelen. Ponieważ jednak pogoda była mglista, a droga nie znana, woleliśmy poczekać z dalszą żeglugą do rana. Nazajutrz niebo się wyjaśniło i zobaczyliśmy wyraźnie zarysy lądu. Obraliśmy kurs na Royal Sound, spodziewając się znaleźć tam osadę wielorybniczą.

Przy rześkiej porannej bryzie posuwaliśmy się szybko naprzód i mieliśmy właśnie opłynąć ostatni cypel lądu, gdy nagle wiatr przeszedł w sztorm. Puste i mało zachęcające wybrzeża zniknęły zupełnie we mgle i deszczu. Mieliśmy teraz do wyboru albo czekać tutaj nie wiadomo jak długo, albo ruszyć w dalszą drogę. Bez większego wahania wybraliśmy to drugie. Nęciła nas wprawdzie okazja spotkania się z ludźmi, i do tego rodakami, ale znacznie silniejsze było pragnienie jak najszybszego przebycia pozostałych siedmiu tysięcy czterystu kilometrów, dzielących nas od Bariery Lodowej Rossa. Przyszłość wykazała, że postąpiliśmy słusznie. Grudzień przyniósł jeszcze silniejsze wiatry niż listopad i w połowie miesiąca mieliśmy poza sobą już połowę drogi z Kerguelen do Antarktydy. Psom dawaliśmy dla wzmocnienia od czasu do czasu masło, które działało w iście cudowny sposób. My sami nie odczuwaliśmy żadnych braków; wszyscy byli zdrowi, a dobry humor rósł w takim stopniu, w jakim malała odległość do celu.

Jeśli w ciągu całej podróży cieszyliśmy się kwitnącym zdrowiem, należy to zawdzięczać naszym wspaniałym zapasom żywności. Aż do Madery mieliścy świeże mięso, zabraliśmy bowiem ze sobą kilka żywych świń. Dopiero po zjedzeniu tych przysmaków trzeba było przejść na konserwy. Przyszło nam to jednak zupełnie łatwo, mieliśmy bowiem na statku rzeczy naprawdę doskonałe.

Posiłki spożywaliśmy w obu mesach w dwu grupach; oczywiście jedzenie było dla całej załogi jednakowe. O ósmej rano dostawaliśmy śniadanie złożone z omletu z dżemem lub konfiturami, sera, świeżego chleba oraz kawy lub kakao. Na obiad było zazwyczaj jedno danie mięsne i deser. Jak już wspomniałem, na zupę przeważnie nie mogliśmy sobie pozwolić z powodu oszczędzania wody; jedliśmy ją tylko w niedzielę. Na deser były najczęściej kalifornijskie owoce z puszek. Stale zwracaliśmy uwagę, aby jeść jak najwięcej owoców, jarzyn i konfitur. Był to jedyny sposób zapobieżenia chorobom. Do obiadu piliśmy sok owocowy lub wodę. W każdą środę i sobotę dostawaliśmy jeszcze po kieliszku wódki. Z własnego doświadczenia wiedziałem też, jak wspaniale smakuje filiżanka kawy. Kiedy w nocy budzą cię do zmiany wachty, choćbyś był najbardziej senny i zły, łyk gorącej kawy zrobi z ciebie od razu innego człowieka. Toteż „kawa dla nocnej wachty" stała się na „Framie" niezmiennym zwyczajem.

Koło Bożego Narodzenia byliśmy oddaleni już tylko o tysiąc siedemset kilometrów od okolic, nawiedzanych przez krę lodową. Wiatr zachodni, który od szeregu tygodni pchał nas tak wspaniale naprzód, skończył się ostatecznie. Trzeba było przez kilka dni borykać się z ciszą i przeciwnymi wiatrami. Wieczór wigilijny przyniósł nam deszcz i silny wiatr południowy; wyglądało to niezbyt zachęcająco. Jedna tylko rzecz zwiastowała nadchodzące święto: Lindström mimo silnego kołysania przygotowywał pachnące racuszki. Namawialiśmy naszego kucharza, aby od razu rozdzielił swój zapas, nie ulega bowiem wątpliwości, że racuchy smakują najlepiej na gorąco, prosto z blachy. Lindström jednak nie chciał o tym nawet słyszeć. Na razie miłe przysmaki zamknięte zostały na cztery spusty i trzeba było zadowolić się samym tylko zapachem.

W dzień Bożego Narodzenia pogoda zrobiła się nadspodziewanie piękna; tak gładkiego morza nie widzieliśmy już od tygodni. Można więc było bez obaw poświęcić wszystkie siły na przygotowania świąteczne. Przednia mesa została wyszorowana i wyglansowana; połysk farby olejnej szedł w zawody z mosiężnymi okuciami. Rönne przystroił pomieszczenia robocze flagami sygnałowymi; ozdobieniem mesy zajął się Nilsen, który okazał przy tym wybitne zdolności artystyczne. Gramofon ustawiono w mojej kabinie na desce zawieszonej pod sufitem; z projektowanego trio na fortepian, skrzypce i mandolinę trzeba było zrezygnować, gdyż pianino okazało się zupełnie rozstrojone.

Stopniowo zaczęli się schodzić członkowie naszej małej społeczności, a wszyscy tak wyświeżeni, że niektórych nie można było wprost poznać. Nawet najbujniejsze brody znikły, a to ogromnie zmienia człowieka. O godzinie piątej maszynę zatrzymano i wszy-scy z wyjątkiem sternika, który nie mógł opuścić pokładu — zebrali się w przedniej mesie. W przyćmionym świetle lampionów nasza przytulna świetlica wyglądała wprost bajkowo. Wkrótce zapanował też prawdziwie świąteczny nastrój.

Zasiedliśmy do stołu, dosłownie uginającego się pod ciężarem kulinarnych produktów Lindströma. Skorzystałem z okazji, aby wpaść do swojej kabiny i puścić w ruch gramofon. Rozległy się dźwięki kolędy w wykonaniu duńskiego tenora Herolda.

Śpiew ten zrobił na nas wielkie wrażenie. W przyćmionym świetle niewiele było widać, ale jestem pewien, że w tej gromadzie zahartowanych ludzi, którzy zasiedli do stołu, nie znalazł się nikt, komu nie zabłysła w oku łza. Wszystkie myśli pobiegły w tym samym kierunku — do dalekiej północnej ojczyzny. Nasze najlepsze życzenia można by zawrzeć w tych kilku słowach: „Oby wszystkim w kraju wiodło się równie dobrze jak nam!" Nam bowiem powodziło się tutaj naprawdę świetnie, a smętny nastrój ustąpił wkrótce miejsca ogólnej wesołości.

Podczas posiłku pierwszy oficer, porucznik Prestrud, wystąpił z własnymi aktualnymi wierszykami, które wzbudziły ogólny zachwyt. Z każdej zwrotki ktoś z obecnych dowiadywał się o swych grzeszkach i słabostkach, odmalowanych z mniejszą lub większą dosadnością. Wiersze były uzupełnione krótkimi komentarzami prozą. Zarówno dzięki treści, jak i sposobowi wykonania swych utworów szanowny nasz poeta w pełni osiągnął zamierzony cel: słuchaczy rozbolały od śmiechu szczęki.

W drugiej mesie czekała na nas kawa i stosy świetnych ciast. Pośrodku królowała wspaniała baba z migdałami, dzieło piekarza Hanssena. Podczas gdy składaliśmy czynnie hołd tym smakołykom, Lindström majstrował coś na przodzie statku. Gdy po kawie wyszliśmy na pokład, oczom naszym ukazała się wprawdzie niewielka, ale pięknie przystrojona i oświetlona choinka. Drzewko było sztuczne, ale łudząco podobne do prawdziwego. Można by pomyśleć, że właśnie przyniesiono je z lasu. Nastąpiło rozdanie prezentów gwiazdkowych.

O dziesiątej świeczki na choince dopaliły się i uroczystość była skończona. Pozostawiła nam ona jak najmilsze wspomnienia, do których chętnie później powracaliśmy wśród trudów dnia powszedniego.

W nadchodzącym etapie podróży — między lądem australijskim a antarktycznym pasem kry lodowej — należało przygotować się na jak najgorsze warunki atmosferyczne; przewidywaliśmy, że czeka nas tutaj ciężka próba, Tyleśmy słyszeli i czytali o tarapatach, jakie przechodzili na owych wodach inni żeglarze, że z góry spodziewaliśmy się wszystkiego najgorszego. Nie znaczy to jednak, abyśmy choć przez chwilę obawiali.się o statek. Zbyt dobrze poznaliśmy już naszego „Frania" i wiedzieliśmy, że tylko wyjątkowo zła pogoda mogłaby mu zaszkodzić. Jeśli było się o co niepokoić, to jedynie o zwłokę w podróży.

Wszystko jednak poszło dobrze; przepłynęliśmy przez niebezpieczny obszar bez opóźnienia i bez przeszkód. Już podczas świąt otrzymaliśmy nieoczekiwany prezent w postaci wiatru północno-zachodniego, dostatecznie silnego, aby mógł nieść nas wspaniale do celu. Wkrótce wiatr ten przesunął się nieco ku zachodowi, lecz pozostał nam wierny przez cały następny tydzień. 30 grudnia osiągnęliśmy już 170° długości wschodniej pod 60° szerokości południowej. W ten sposób dotarliśmy wystarczająco daleko na wschód i mo-gliśmy nareszcie skierować się wprost na południe. Ledwo zwróciliśmy ster statku w tym kierunku, wiatr przeszedł w mocną północną bryzę. Nic lepszego nie można było sobie wymarzyć. W tej sytuacji przebycie przestrzeni, dzielącej nas jeszcze od celu, nie mogło już długo potrwać. Albatrosy, wierni towarzysze statku w strefie wiatrów zachodnich, obecnie zniknęły. Wkrótce można się było spodziewać pierwszych przedstawicieli skrzydlatych mieszkańców Antarktyki.

Uwzględniając jak najbardziej doświadczenia naszych poprzedników, postanowiliśmy płynąć w taki sposób, aby osiągnąć 65° S na przecięciu z 170° E. Chodziło o to, aby przebyć jak najszybciej strefę lodów, które zamykają dostęp do położonego dalej na południe Morza Rossa. Niektórym statkom zdarzało się utknąć w tym pasie lodów na sześć tygodni, inne natomiast przebywały go w ciągu kilku godzin. Szerokość pasa lodów podlega wprawdzie nie dającym się obliczyć zmianom, wydaje się jednak, że najlepsze widoki na szybkie jego przebycie istnieją między 175° a 180° długości wschodniej. W żadnym wypadku nie należy zapuszczać się w te lody dalej na zachód.

W wieczór sylwestrowy znajdowaliśmy się pod 62° 15' S. Stary rok dobiegał końca. Właściwie przeminął on nieprawdopodobnie szybko. Jak każdy z jego poprzedników, przyniósł zarówno sukcesy, jak i niepowodzenia. Najważniejsze, że u jego schyłku byliśmy mniej więcej w tym punkcie kuli ziemskiej, w którym, zgodnie z naszymi rachubami, powinniśmy byli się znaleźć, i że wszyscy cieszyli się dobrym zdrowiem. Z tą myślą przyjaźnie rozstawaliśmy się wieczorem przy szklance grogu ze starym rokiem 1910, życząc sobie wszystkiego najlepszego w nowym roku 1911.

Nadeszła noc noworoczna. Już o trzeciej obudził mnie wachtowy zawiadamiając, że widzi pierwszą górę lodową. Natychmiast wybiegłem, aby ją zobaczyć. Od nawietrznej strony błyszczała w promieniach porannego słońca niby zamek z bajki. Był to olbrzymi płaski iceberg typu antarktycznego.

Może się to wydawać sprzeczne z rozsądkiem, ale pierwsze pojawienie się lodu powitaliśmy wszyscy z zadowoleniem, a nawet z radością. Wprawdzie góra lodowa nie należy do widoków miłych dla żeglarza; my jednak nie myśleliśmy o niebezpieczeństwie. Spotkanie z tym groźnym kolosem miało dla nas inne znaczenie: oto niedaleko już musiała być kra lodowa. Wszyscy tęskniliśmy za tym, aby się w nią zapuścić. Byłaby to pożądana odmiana w naszym dotychczasowym monotonnym życiu, którego mieliśmy już zdecydowanie dość. Na samą myśl, że będzie można przebiec choć parę metrów po krze lodowej, krew zaczynała szybciej krążyć w naszych żyłach. Nie mniej cieszyła nas możliwość dostarczenia psom porządnej wyżerki z mięsa fok, nie mówiąc o tym, że nie mieliśmy nic przeciw małej odmianie w naszym własnym menu.

W ciągu popołudnia i nocy gór lodowych znacznie przybyło. W takim sąsiedztwie było nam bardzo na rękę mieć światło dzienne przez całą dobę. Pogoda była wprost wymarzona, powietrze kryształowo czyste, a do tego stale pomyślny wiatr.

2 stycznia o ósmej wieczorem minęliśmy koło podbiegunowe, a w parę godzin później marynarz z bocianiego gniazda zameldował: „Przed nami pas lodów!" Początkowo nie zanosiło się na to, aby lody te stanowić mogły dla nas jakąś poważniejszą przeszkodę. Kra lodowa ciągnęła się długimi pasami, między którymi rozlewały się szerokie przestrzenie otwartej wody. Zapuściliśmy się prosto w ów obszar. Było to pod 176° E, pod 66°30' S. Lód łagodził falowanie morza i nasz po-kład stał się znów pewnym gruntem pod nogami. Po dwumiesięcznych ćwiczeniach w chodzeniu „po marynarsku", mogliśmy znów poruszać się bez trudności. Już to samo było prawdziwym świętem. Następnego dnia o dziewiątej rano nadarzyła się pierwsza okazja do polowania. Na krze wprost przed nami ukazała się ogromna foka Weddella. Nasze zbliżanie się przyjęła z zupełną obojętnością, nie raczyła nawet ruszyć się z miejsca, dopóki kilka celnych pocisków karabinowych nie przekonało jej o powadze sytuacji. Teraz dopiero usiłowała schronić się do wody, było już jednak za późno. Dwóch ludzi dostało się na krę i cenna zdobycz została zabezpieczona. Po kwadransie zwierzyna znajdowała się na pokładzie, odarta ze skóry i poćwiartowana. Za jednym zamachem zdobyliśmy co najmniej dwieście kilogramów żywności dla psów, a na dodatek porcję kotletów dla ludzi. W ciągu dnia powtórzyliśmy taki manewr jeszcze trzykrotnie i mieliśmy teraz przeszło tonę świeżego mięsa oraz tłuszczu.

Nie trzeba nadmieniać, że tego dnia urządziliśmy sobie na „Framie" prawdziwą ucztę. Psy czyniły,

co mogły, aby godnie wykorzystać okazję. Żarły tak długo, jak długo mogły się utrzymać na nogach. Z czystym sumieniem mogliśmy pozwolić im na tę przyjemność. Co do nas samych, to raczej nie przekroczyliśmy dopuszczalnych granic, niemniej jednak konsumpcja w czasie obiadu była wręcz rekordowa. Sznycle z foki miały od dawna wielu zapalonych zwolenników, teraz zaś liczba ich wzrosła jeszcze bardziej. Także rosół z foczego mięsa z jarzynami doczekał się należytej oceny, a niektórzy stawiali go nawet na pierwszym miejscu.

W pierwszym dniu żeglugi wśród kry lód był tak kruchy, że przez cały czas mogliśmy utrzymywać kurs i szybkość statku bez zmiany. W następnych dniach nie szło nam już tak gładko. Miejscami pasy lodu tak się do siebie zbliżały, że trzeba było tu i ówdzie zboczyć nieco z drogi. Prawdziwych przeszkód jednak nie napotkaliśmy; zawsze znalazło się jakieś przejście, którym mogliśmy swobodnie przepłynąć. 6 stycznia zaszła nowa zmiana; pasy lodowe stawały się ponownie coraz węższe, a kanały wodne coraz szersze; o szóstej wieczorem, jak okiem sięgnąć, otworzyła się przed nami przestrzeń morza wolnego od lodów. Pomiary wykazały położenie pod 70° S i 180° E.

Czterodniowa podróż przez pas lodów była dla nas w gruncie rzeczy prawdziwą przyjemnością. Podejrzewam, że wielu z cichym żalem wspominało tę jazdę przez wąskie kanały wśród lodów, szczególnie gdy na otwartej przestrzeni Morza Rossa fale pozwoliły „Framowi" na nowe popisy kołysania.

Ale i ten ostatni etap podróży miał przebieg nadzwyczaj pomyślny. Te stosunkowo mało znane wody nie zgotowały nam żadnych niespodzianek. Pogoda była nadspodziewanie piękna; lepszej trudno było sobie życzyć nawet podczas letniej wycieczki u brzegów Norwegii. Góry lodowe właściwie zupełnie nas omijały. Parę niewielkich odłamów tu i tam — to było wszystko, co zobaczyliśmy w ciągu czterech dni żeglugi przez Morze Rossa.

11 stycznia w południe niezwykła jasność na południowej stronie nieba oznajmiła nam, że zbliżamy się do celu, do którego dążyliśmy wytrwale od pięciu miesięcy. O wpół do trzeciej Bariera Lodowa Rossa stała się widoczna. Powoli wyłaniała się z morza, aż wreszcie mieliśmy ją przed sobą w całym ogromie. Nie łatwo jest opisać, choćby tylko w przybliżeniu, wrażenie, jakie wywiera ten potężny mur lodowy, gdy się go ogląda po raz pierwszy. Nie, to się nie da w ogóle opisać! Łatwo jednak pojąć, że ten wysoki mur w całego pokolenia uchodził za nieprzebytą przeszkodę w dalszej penetracji na południe.

Wiedzieliśmy, że twierdzenia o niemożliwości przebycia bariery lodowej już dawno okazały się bezpodstawne. Istniało jedno wejście do leżącej poza nią nie znanej krainy. Wejście to — Zatoka Wielorybów — powinno leżeć, według opisów, około sto osiemdziesiąt kilometrów na wschód od miejsca, w którym obecnie się znaleźliśmy. Zmieniliśmy więc kurs na wschodni i w ciągu czterodniowej żeglugi wzdłuż bariery mieliśmy okazję podziwiać to gigantyczne dzieło natury. Nie bez pewnego napięcia oczekiwaliśmy przybycia do poszukiwanego portu. Co tam znajdziemy? Czy będą znośne warunki do wylądowania?

Statek nasz mijał jeden przylądek za drugim. Choć wytężaliśmy wzrok, nie było widać nic prócz nieprzerwanej linii pionowych ścian. Wreszcie, 12 stycznia pod wieczór, ściana skończyła się nagle i naprawdę wszystko się zgadzało! Znajdowaliśmy się pod 164° W, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie nasi poprzednicy znaleźli wjazd do zatoki.

Przed nami leżała rozległa zatoka, tak ogromna, że nawet z bocianiego gniazda nie mogliśmy dostrzec jej krańców. Na razie jednak była zupełnie niedostępna: wypełniały ją wielkie tafle świeżo spękanego lodu morskiego. Wobec tego popłynęliśmy trochę dalej na wschód, aby czekać na dalszy rozwój wypadków. Już następnego dnia pośpieszyliśmy jednak z powrotem do wylotu zatoki. Po kilku godzinach wśród kry w zatoce zaczął się jakiś ruch: jedna po drugiej tafle lodowe wypływały na morze — w niedługim czasie droga była wolna.

Gdy tylko „Fram" wpłynął do zatoki, nabraliśmy pewności, że znajdziemy tutaj dobre warunki do lądowania.

FRAMHEIM

14 stycznia, o jeden dzień wcześniej, niż to było przewidziane, dotarliśmy do Bariery Lodowej Rossa — tego zagadkowego tworu natury. W ten sposób zostało wykonane jedno z najtrudniejszych zadań naszej ekspedycji, a mianowicie, przewiezienie zwierząt pociągowych zdrowo i cało. Mieliśmy ich obecnie sto szesnaście i prawie wszystkie mogły być użyte do decydującego marszu na południe.

Następne z kolei zadanie — to znalezienie na barierze miejsca odpowiedniego na osiedlenie się. Miałem zamiar przenieść wszystkie nasze rzeczy możliwie daleko od brzegu, aby nie było obawy, że w razie oderwania się jakiegoś kawała lodu znajdziemy się nagle pośród wód Oceanu Spokojnego. Oceniałem, że dopiero odległość osiemnastu kilometrów będzie tu wystarczająca. Już jednak pierwsze obserwacje miejscowych warunków przekonały mnie, że możemy sobie oszczędzić uciążliwego transportowania rzeczy na tak znaczną odległość. Wzdłuż swej zewnętrznej krawędzi powierzchnia bariery była płaska i równa. Tutaj natomiast, od strony zatoki, warunki przedstawiały się zupełnie inaczej. Nawet z pokładu „Frama" mogliśmy zaobserwować duże przestrzenie intensywnych spiętrzeń i nierówności. Potężne wzniesienia pocięte dolinami ciągnęły się tu we wszystkich kierunkach. Najwyższe z nich, w postaci pokaźnego pasma wzgórz zamykającego od południa horyzont, szacowaliśmy na około sto sześćdziesiąt metrów. Być może jednak, że dalej, poza zasięgiem wzroku, pasmo to osiąga jeszcze większą wysokość. Tak więc nasze pierwotne przypuszczenia, że przyczyną powstania Zatoki Wielorybów był ląd stały leżący tu pod lodem, zaczęły się potwierdzać.

Przycumowanie statku do mocnego lodu, pokrywającego jeszcze część zatoki na jakieś dwa kilometry od Bariery Lodowej Rossa, nie zajęło wiele czasu. Wszystko było już od dawna przygotowane na tę chwilę. Bjaaland doprowadził całkowicie do porządku narty, każdy zaś wypróbował swoją parę i miał ją pod ręką. Wysokie buty futrzane zostały wypróbowane już wielokrotnie zarówno z jedną, jak i z dwiema parami skarpet. Oczywiście okazało się, że buty są za ciasne. Wydaje mi się, że nie ma na świecie szewca, który by potrafił zrobić naprawdę luźne obuwie. Na razie w pobliżu statku mogliśmy jako tako wytrzymać w tych butach, nawet z dwiema parami skarpet. Na dalsze jazdy mieliśmy, jak wspomniałem, buty narciarskie z płótna żaglowego.

Z pozostałego wyposażenia tej pierwszej wycieczki wspomnę tylko o linach ubezpieczających długości około trzydziestu metrów, sporządzonych z cienkiego, miękkiego jak jedwab włókna, specjalnie odpornego na niskie temperatury. Liny te leżały już od dłuższego czasu w pogotowiu.

Po pośpiesznym posiłku ruszyliśmy we czterech w drogę. Ta pierwsza wycieczka nastrajała nas bardzo uroczyście; tak wiele przecież od niej zależało! Pogoda była wprost wymarzona; cisza w powietrzu i wspaniałe słońce. Na niebie pokazywały się tylko pojedyncze, delikatne obłoki pierzaste; poza tym wszędzie rozciągał się przecudny, czysty i jasny błękit. Powietrze tchnęło ciepłem, które odczuwaliśmy nawet na tym olbrzymim polu lodowym. Na przy-brzeżnym lodzie, jak okiem sięgnąć, leżały foki — istne bryły mięsa i tłuszczu. Było tu dość mięsa dla nas i dla naszych psów na wiele lat.

Warunki śniegowe okazały się po prostu idealne. Narty ślizgały się lekko i przyjemnie po świeżym śniegu. Po długiej jednak, pięciomiesięcznej żegludze nikt z nas nie był w formie, toteż posuwaliśmy się niezbyt szybko. Po półgodzinnym marszu dotarliśmy do pierwszego ważnego punktu, a mianowicie do miejsca, w którym lód morski łączył się z barierą. Miejsce to stale absorbowało nasze myśli. Jak ono będzie wyglądało? Czy będzie to wysoka pionowa ściana, na którą w pocie czoła będziemy musieli wciągać na linach nasze rzeczy? A może będzie to szeroka rozpadlina, którą trzeba będzie obchodzić dalekimi okrężnymi drogami? Przypuszczenia te zawierały sporo prawdopodobieństwa. Tak czy inaczej, ten potężny i groźny potwór na pewno stawi nam gwałtowny opór.

Tajemnicza bariera lodowa! Wszystkie bez wyjątku relacje, od czasów Rossa aż do chwili obecnej, mówiły o niej z trwożnym szacunkiem. Między wierszami czytało się wciąż jedno i to samo zdanie: „Psst!... Cicho! Tajemnicza bariera lodowa!"

Raz, dwa, trzy, niewielki skok — i krawędź Bariery Lodowej Rossa była pokonana!

Spojrzeliśmy po sobie i wybuchnęliśmy śmiechem. Prawdopodobnie wszyscy pomyśleliśmy to samo. „Potwór" począł tracić na tajemniczości, a otaczająca go groza mocno osłabła; niepojęte stało się dla nas czymś zupełnie zrozumiałym.

Tak oto, nie dobywszy nawet oręża, otworzyliśmy sobie dostęp do owego królestwa. Bariera lodowa miała w tym miejscu zaledwie sześć metrów wysokości i była od strony lodu morskiego tak dokładnie zawiana śniegiem, że wzniesienie przedstawiało się zupełnie niegroźnie. To miejsce nie stawiło nam najmniejszego oporu!

Aż do tego punktu dotarliśmy bez lin ubezpieczających, ponieważ lód morski nie nastręczał żadnych ukrytych trudności. Inna sprawa posuwanie się po barierze. Byliśmy zdania, że lepiej związać się liną, zanim jeszcze wpadniemy do jakiejś szczeliny. Dwaj pierwsi zaraz też tak zrobili.

Maszerowaliśmy w kierunku wschodnim małą dolinką, obramowaną z jednej strony przez Górę Nelsona, z drugiej przez Górę Rönnikena. Niech szanowny czytelnik nie wpadnie w tym miejscu w zdumienie z powodu tak wspaniale brzmiących nazw i niech nie wyobraża sobie, że wędrowaliśmy tutaj rzeczywiście pomiędzy jakimiś potężnymi szczytami. Góry Nelsona i Rönnikena nie były niczym więcej, jak tylko starymi zwałami spiętrzonego lodu, które powstały w owych czasach, gdy potężne masy lodowca sunęły przed siebie ze straszliwą siłą, nie natrafiając nigdzie na opór. W tym miejscu napotkały one wreszcie przeszkodę, która je rozerwała i strzaskała, kładąc kres dalszemu posuwaniu się. Straszliwe musiało być to starcie, istny koniec świata! Wszystko to jednak dawno przeminęło i okolica była spokojna — nastrój niezwykłego wprost spokoju ogarniał tu widza. Tylko góry Nelsona i Rönnikena pozostały na miejscu niby dwaj wysłużeni żołnierze. Jak na spiętrzenia lodów, były to wzniesienia ogromne — ich najwyższe grzebienie osiągały trzydzieści metrów wysokości. Dno doliny od strony Góry Nelsona było zupełnie wypełnione, natomiast pod Górą Rönnikena zachowała się jakaś głęboka rysa — szczelina lub wąwóz. Trudno było ocenić jej głębokość, jak również stwierdzić, czy nie ma ona jakiegoś niewidocznego połączenia w po-przek doliny z Górą Nelsona. Tak jednak nie było; po bliższym zbadaniu okazało się, że ta głęboka rozpadlina ma trwałe dno wypełnione śniegiem. Teren pomiędzy zwałami lodu był zupełnie płaski; miejsce nadawało się doskonale na założenie obozu dla psów.

Opracowałem z kapitanem Nilsenem plan działania, w myśl którego należało jak najprędzej przeprowadzić psy na lód, gdzie byłyby stale doglądane przez dwóch ludzi. Obecnie więc wybraliśmy miejsce odpowiednie do tego właśnie celu. Obie góry zdradzały zupełnie wyraźnie historię okolicy; nie potrzebowaliśmy obawiać się tutaj żadnych niespodzianek. Wybrane miejsce miało jeszcze dodatkową zaletę: widać stąd było nasz statek, co umożliwiało utrzymywanie stałej łączności z pozostałymi na pokładzie towarzyszami.

Od tego punktu dolina skręcała nieco ku południowi. Zaznaczywszy, gdzie ma stanąć pierwszy namiot, kontynuowaliśmy nasze badania. Dolina wznosiła się stopniowo, aż wreszcie zrównała się z okolicznymi wzgórzami, osiągając wysokość trzydziestu metrów. Z tej wyniosłości mogliśmy oglądać nie tylko przebytą przestrzeń, lecz także dalsze okolice. Ku północy lód zalegał zupełnie płasko i równo — najwidoczniej nie napotykał tam żadnych przeszkód, ku zachodowi kończył się urwistym przylądkiem — Ludzka Głowa, stanowiącym od wschodu granicę wewnętrznego basenu Zatoki Wielorybów. Przylądek ów tworzył niewielki zaciszny kąt, dogodny do zakotwiczenia statku. Cała wewnętrzna część zatoki była jakby oblamowana lodami: wszędzie tylko lód i lód. Bariera lodowa, gdzie tylko okiem sięgnąć, mieniła się najbielszą bielą i najbłękitniejszym błękitem. Według wszelkiego prawdopodobieństwa czekała nas w przyszłości jesz-cze niejedna okazja oglądania z tego miejsca najbardziej nieoczekiwanej gry barw.

Grzbiet, na którym staliśmy, nie był szeroki — myślę; że miał jakieś dwieście metrów. W niektórych miejscach wiatr omiótł go dokładnie ze śniegu, odsłaniając niebieskawy lód. Minąwszy to wzgórze, zapuściliśmy się w Przesmyk Termopilski, wiodący w kierunku południowym i przechodzący nieco niżej w dość obszerną równinkę, zamkniętą ze wszystkich stron pagórkami — coś w rodzaju kotła. Nagi grzbiet, po którym maszerowaliśmy, aby zejść do tej kotlinki, popękał w wielu miejscach, szczeliny jednak były wąskie i prawie zupełnie zawiane śniegiem, a więc niegroźne. Kotlinka robiła wrażenie zacisznej, przede wszystkim zaś wyglądała pewnie i bezpiecznie. Wyjąwszy kilka niewielkich torosów* teren był zupełnie płaski i wolny od szczelin.

Idąc dalej weszliśmy na grzbiet podnoszący się nieco ku południowi. Tu w górze, gdzie tylko okiem sięgnąć, wszystko wyglądało płasko i równo. Nie dowodziło to jeszcze niczego, toteż szliśmy tym grzbietem jeszcze ze cztery kilometry w kierunku wschodnim, nie znaleźliśmy jednak żadnego miejsca odpowiedniego dla naszych celów. Wobec tego uznaliśmy kotlinkę za miejsce najlepiej osłonięte ze wszystkich, jakie tu napotkaliśmy.

Patrząc z wysokości ku południowi mogliśmy ogarnąć wzrokiem południowo-wschodnią część Zatoki Wielorybów. W przeciwieństwie do mocnego, równego lodu, zalegającego pobliże miejsca, w którym zakotwiczyliśmy nasz statek, wewnętrzna część zatoki wyglądała na wypełnioną lodami spiętrzonymi pod wpływem ciśnienia. Bliższe zbadanie tego terenu od-łożyliśmy jednak na później. A więc — w tył zwrot i z powrotem! Wędrując po własnych śladach, byliśmy wkrótce znów na równinie.

Teraz teren został poddany dokładnym badaniom i oceniony z różnych punktów widzenia. Za najlepsze miejsce do budowy domu uznaliśmy niewielką wyniosłość ciągnącą się ku wschodowi; miejsce to było bowiem doskonale osłonięte. Wybór okazał się bardzo trafny; wkrótce przekonaliśmy się, że był to rzeczywiście najlepszy punkt. Oznaczywszy kijkiem miejsce przyszłego domu, powróciliśmy na statek.

Wiadomość, że mamy już upatrzone w pobliżu dobre miejsce na postawienie" domu, wzbudziła oczywiście wielką radość. Wszyscy bowiem drżeli na myśl o długim i mozolnym transportowaniu ekwipunku i żywności.

Jakież bujne życie kwitło tu na lodzie! Wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, czerniały się ogromne stada fok, a mianowicie fok Weddella i krabojadów. Wielkich natomiast lampartów morskich, których pojedyncze sztuki spotykaliśmy w pasie kry lodowej, nie było tutaj zupełnie; nie widzieliśmy ich przez cały czas pobytu. Nie. zauważyliśmy również fok Hossa. Pingwiny pokazywały się wprawdzie, ale niezbyt często — od czasu do czasu po kilka sztuk; tym bardziej więc były one mile widziane; należały prawie wyłącznie do gatunku bezlotków Adeli.

W tym czasie, kiedy byliśmy zajęci cumowaniem statku, wyskoczyło z wody na lód dziesięć pingwinów. Przez chwilę ptaki rozglądały się ze zdumieniem wokoło. Zapewne nieczęsto zdarzało im się napotkać na swej drodze ludzi i okręty. Widać było jednak, że zdumienie ustępuje szybko ciekawości. Pingwiny stały, studiując pilnie każdy nasz ruch. Od czasu do czasu chrząkały i zbliżały się do nas. Szczególnie interesowała je praca polegająca na wygrzebywaniu w śniegu dziur dla zakotwiczenia statku. Skupiły się więc wokół pracujących, przechylały na bok głowy i wy- . glądały tak, jak gdyby ta robota miała dla nich pierwszorzędne znaczenie. Nie zdradzały przy tym najmniejszego nawet strachu. Większość z nich zostawiliśmy w spokoju, tylko kilka sztuk postradało życie, potrzebowaliśmy ich bowiem do naszych zbiorów.

Tego samego dnia odbyło się polowanie na foki. Trzy krabojady zapuściły się w pobliże statku, postanowiliśmy więc powiększyć ich kosztem nasze zapasy mięsa. Aby być pewnym zdobyczy, wysłaliśmy dwóch tęgich myśliwych, którzy podkradali się do zwierząt z wielką ostrożnością, co było zresztą całkiem zbyteczne, gdyż foki leżały zupełnie nieruchomo. Myśliwi skradali się na sposób indiański, z głową pochyloną do przodu, a najmniej szlachetną częścią tułowia wzniesioną wysoko w górę. Wszystko szło jak najlepiej. Chichotałem już po trochu, ale jeszcze z pewną rezerwą.

Naraz huknęły strzały! Dwa spośród śpiących zwierząt drgnęły, powlokły się kawałek i znieruchomiały. Trzecia foka ze zdumiewającą szybkością przemykała się wężowymi ruchami pośród puszystego śniegu. Polowanie nabrało teraz zupełnie innego charakteru. To już nie strzelanie do nieruchomej tarczy, to prawdziwe polowanie na autentycznego dzikiego zwierza! Rezultat zaś dopiero się okaże. Bum, bum i znowu bum! Jak to dobrze, że mamy przy sobie dość amunicji! Jeden z myśliwych tak się jednak zapalił, że od razu wystrzelił wszystkie naboje i musiał zawrócić. Drugi podążał dalej za uciekającym zwierzę-ciem. Ależ się uśmiałem! Nie zważałem już na nic i dosłownie pokładałem się ze śmiechu. Gonitwa odbywała się wśród miekkiego śniegu; przodem pełzła foka, za nią pędził myśliwy. Z ruchów goniącego widziałem, że jest rozwścieczony. Czuł widocznie, że wplątał się w sytuację, z której nie sposób wycofać się z honorem. Foka umykała co sił podnosząc tumany śniegu, a choć był on puszysty i głęboki, udawało się jej jakoś prześlizgiwać po wierzchu. Inaczej było z myśliwym. Za każdym krokiem zapadał się po kolana i wkrótce pozostał w tyle. Od czasu do czasu przystawał, celował i strzelał. Później utrzymywał, że każdy jego strzał był celny. Mam co do tego lekkie wątpliwości, w każdym razie po foce trudno było to poznać, bo uciekała równie szybko jak poprzednio. Wreszcie myśliwy zrezygnował i zawrócił. — „Przeklęte bydlę!" — zaklął wstępując na pokład. Stłumiłem śmiech, nie chcąc biedaka do reszty pognębić.

Co za piękny wieczór! Mimo późnej godziny słońce stało jeszcze dość wysoko. Całą tę krainę gór lodowych oraz olbrzymią ciągnącą się ku południowi płaszczyznę zalewało światło jaskrawe, białe i tak jasne, że oślepiało. Od północy natomiast kładł się na morze gęsty mrok. Głęboka czerń o sinoołowianym odcieniu przechodziła wyżej w ciemny granat, który stopniowo stawał się bielszy, aby wreszcie roztopić się w promiennej jasności lodowej płaszczyzny. Wiedzieliśmy, co leży poza żałobną czernią nocy; te strony zbadaliśmy już i odnieśliśmy tam zwycięstwo. Ale co kryje się za oślepiającą jasnością południa? Wabisz nas i pociągasz, o ty, tajemnicza piękności! Słyszymy twój głos i śpieszymy na twe wezwanie. Złożymy ci pocałunek w dani, choćby przyszło zapłacić zań życiem!

Następny dzień, niedziela, przyniósł równie piękną, promienną pogodę. O odpoczynku niedzielnym nie mogło oczywiście być mowy; nikomu z nas nie sprawiłoby żadnej przyjemności bezczynne zmitrężenie całego dnia.

Podzieliliśmy się na dwie grupy: morską i lądową. Morska, złożona z dziesięciu ludzi, przejęła „Frama", a lądowa — począwszy od tego dnia — stała się na rok, albo nawet dwa, stałymi mieszkańcami bariery. Do grupy morskiej należeli: Nilsen, Gjertsem, Beck, Sundbeck, Hansen, Kristensen, Rönne, Nödtvedt, Kuczin i Olsen, do lądowej zaś: Prestrud, Johansen, Hanssen, Hassel, Bjaaland, Stubberud, Wisting, Lindström i ja. Lindström pozostał jeszcze przez parę dni na statku, ponieważ musieliśmy tam spożywać większość posiłków. Zgodnie z planem grupa złożona z sześciu ludzi miała zamieszkać w szesnastoosobowym namiocie w dolinie między górami Nelsona i Rönnikena, podczas gdy drugi oddział, liczący dwu. ludzi, miał rozbić swój namiot na miejscu budowy i wznosić tam nasz dom. Ci dwaj to oczywiście Bjaaland i Stubberud, nasi dzielni cieśle.

O jedenastej rano byliśmy wreszcie gotowi do wymarszu. Braliśmy ze sobą jedne sanki, osiem psów oraz wyposażenie i żywność łącznej wagi trzysta kilogramów. Mój zaprząg poszedł na pierwszy ogień. Grupa morska zebrała się w komplecie, aby być świadkiem tego pierwszego wymarszu. Po niesłychanych wysiłkach z naszej strony albo dokładniej mówiąc po sprawieniu psom tęgich batów, udało się wreszcie ustawić całą sforę zaprzężoną na sposób alaskijski — w rzędzie przed sankami. Energicznie wymachując i trzaskając batem ruszyłem z miejsca. Zerknąłem ukradkiem na pokład. Towarzysze stali szeregiem, podziwiając ten odjazd. Nie jestem pewien, czy pod-niosłem wtedy dumnie głowę i spojrzałem z triumfem wokoło. Jeśli tak, to bardzo głupio z mej strony; należało raczej wstrzymać się z objawami zadowolenia; o wiele łatwiej byłoby wtedy znieść nagłą klęskę. Poniosłem bowiem klęskę, i to dotkliwą. Od pół roku nasze psy nic nie robiły, leniuchowały, żarły, piły i wyobrażały sobie, że ten próżniaczy żywot trwać będzie wiecznie. Żaden nie pojmował, że oto rozpoczyna się dla nich nowa era, era trudu i pracy. Po przebiegnięciu paru metrów psy posiadały jak na komendę, wytrzeszczając na siebie oczy, a miny ich wyrażały niekłamane zdumienie.

0x01 graphic

Gdy po powtórnym skórobiciu psy wreszcie pojęły, że żądamy od nich prawdziwej pracy, zamiast posłusznie spełnić rozkaz rzuciły się na siebie z dziką wściekłością. Boże święty, co za udrękę mieliśmy tego dnia z tymi ośmiu psami! „Jeśli tak będzie szło aż do bieguna — obliczałem w duchu podczas tego zamieszania — stracimy równo rok czasu, aby tam dotrzeć". Drogi powrotnej wcale już nie liczyłem. Podczas tego użerania się rzuciłem znowu okiem na kolegów ze statku, natychmiast jednak odwróciłem wzrok w inną stronę. To, co zobaczyłem, nie było zbyt budujące. Złośliwa satysfakcja widniała na wszystkich obliczach! Raz po raz rozbrzmiewały wybuchy homeryckiego wprost śmiechu; padały złośliwe i podjudzające okrzyki: „Jak tak dalej pójdzie, to przed końcem świata zajedziecie na pewno!" albo „Dobrze, dobrze, byle nie tracić ducha!" „Tylko nie ustępujcie!" „Hura! Już idzie!" Tymczasem ani rusz nie chciało iść i sytuacja wyglądała naprawdę rozpaczliwie. Wreszcie połączonymi siłami wszystkich zwierząt i ludzi ruszyliśmy z miejsca. Tej pierwszej próby w żadnym jednak wypadku nie można było nazwać triumfem.

Między Górą Nelsona a Rönnikena stanął nasz pierwszy namiot, wielki, solidny namiot obliczony na szesnastu ludzi. Wokół niego przeciągnęliśmy liny stalowe, tworząc trójkąt o boku pięćdziesiąt metrów. Miały one służyć do wiązania psów. Namiot został wyposażony w śpiwory i żywność. Odległość od niego, mierzona kołem pomiarowym, wynosiła 2,2 kilometra. Po ukończeniu tej roboty pociągnęliśmy do miejsca, w którym mieliśmy się osiedlić. I tu ustawiliśmy namiot na szesnaście osób do użytku cieśli, którzy zajęli się wytyczeniem miejsca pod dom. Stosownie do warunków terenowych wybraliśmy położenie ze wschodu na zachód, a nie z północy na południe, które pozornie można było uważać za najwłaściwsze, jako że według ogólnego mniemania najsilniejsze wiatry powinny wiać z południa. Nie żałowaliśmy później tej decyzji, bo najczęstszym wiatrem okazał się wschodni, który uderzał w najlepiej zabezpieczoną ścianę szczytową budynku, podczas gdy drzwi wejściowe zwrócone były ku zachodowi. Z kolei wytyczyliśmy ciemnymi flagami — co piętnaście metrów — drogę z placu budowy do stojącego poniżej namiotu, a stamtąd do statku. W ten sposób mogliśmy jeździć, bezpiecznie między statkiem a obozem, a na wypadek niespodziewanej niepogody nie potrzebowaliśmy tracić czasu na szukanie drogi. Odległość z placu budowy do statku wynosiła cztery kilometry.

0x01 graphic

W poniedziałek, 16 stycznia, zabraliśmy się na dobre do roboty. Około osiemdziesięciu psów — sześć zaprzęgów — powiozło do pierwszego namiotu tyle żywności i sprzętu, ile tylko dało się władować na sanie; jednocześnie dwadzieścia psów — zaprzęgi Stubberuda i Bjaalanda — pojechało z wyładowanymi saniami do górnego obozu. W ciągu tych pierwszych dni wdrożenie psów do pracy było naprawdę ciężkim zadaniem. Raz po raz próbowały zwierzęta odmówić posłuszeństwa i wyłamać się z dyscypliny. Wiele razy koszule nasze były mokre od potu, zanim wreszcie psy pojęły, kto tu naprawdę rozkazuje. Była to ciężka praca, ale wreszcie dała efekt! Biedne psiska, dostało im się w ciągu tych dni niemało batów!

Nasz dzień roboczy był bardzo długi. Rzadko tylko kładliśmy się spać przed godziną jedenastą wieczorem, a o piątej rano byliśmy zawsze na nogach. Nie odczuwaliśmy jednak tego zbytnio, bo bardzo zależało nam na jak najszybszym zakończeniu roboty, aby „Fram" mógł odpłynąć.

Nasza przystań nie należała do najlepszych. Krawędź lodu, przy którym stał statek, obłamywała się raz po raz i wtedy wszyscy musieli czym prędzej cumować go na nowo. Ledwo ludzie zasnęli, a już znowu bito na alarm i powtarzała się ta sama historia. Lód kruszył się po kawałku, zmuszając biednych „piratów" do nieustannych wysiłków. Takie stałe pogotowie i sen na jedno oko to rzeczy bardzo wyczerpujące. Naszych dziesięciu towarzyszy przeżyło w tym czasie ciężkie chwile, toteż spokój, z jakim znosili to wszystko, był godny podziwu. Zawsze mieli dobry humor, zawsze mieli pod ręką jakiś zgryźliwy dowcip.

Do obowiązku grupy morskiej należało również wydobycie z ładowni statku i dostarczenie na lód żywności oraz sprzętu dla grupy lądowej. Dalszy transport należał już do grupy lądowej. Robota ta szła nadzwyczaj sprawnie i rzadko kiedy jeden oddział musiał czekać na drugi.

Podczas jazd saniami, od razu w pierwszych dniach po przybyciu, członkowie grupy lądowej mocno pochrypli. Z niektórymi było aż tak źle, że zupełnie stracili głos. Spowodowały to nieustanne wołania i krzyki, którymi początkowo musieliśmy zachęcać psy do pracy.

Mimo ciągłych zmian miejsca postoju z powodu kruszenia się i dryfowania lodów nasz port mógł uchodzić za całkiem dobry. Co prawda od czasu do czasu przewalały się tam wcale spore fale, po których następowały nieprzyjemne wstrząsy, nigdy jednak nie były aż tak silne, aby uszkodzić statek. Szczególna zaleta naszego portu polegała na tym, że w tym kącie zatoki burze szły w kierunku morza i odpędzały góry lodowe.

Początkowo kursy ze statku do obozu obsługiwało tylko pięciu ludzi. Cieśle byli zwolnieni od wożenia, aby mogli się poświęcić całkowicie budowie domu. Poza tym jednego człowieka musieliśmy przeznaczyć do pilnowania namiotu. Jeździć mogliśmy tylko z połową zaprzęgu naraz, to znaczy z sześcioma psami. Przy pełnym bowiem zaprzęgu (dwanaście sztuk) wciąż wybuchały bójki i trwało ciągłe zamieszanie. Psy, które pozostawały na miejscu, musiały być pilnowane, a do tego również potrzebny był jeden człowiek. Do obowiązków strażnika należało także gotowanie posiłków i utrzymywanie porządku w namiocie. Funkcja ta była nadzwyczaj poszukiwana. Ubiegano się o nią, bo przynosiła trochę odmiany w nie kończących się jazdach tam i z powrotem.

17 stycznia cieśle przystąpili do kopania dołu w miejscu, gdzie miał stanąć dom. Wobec tak często wspominanych burz antarktycznych chcieliśmy przedsięwziąć wszelkie możliwe środki ostrożności, aby zapewnić domowi bezpieczeństwo. W tym celu cieśle wykopali dół głębokości 1,2 metra. Nie była to lekka robota. Na głębokości jednego metra zaczynał się już gładki, twardy lód, który trzeba było rąbać, chcąc dostać się jeszcze dalej. Na dodatek w ciągu dnia zerwał się silny wiatr wschodni, niosący tumany śniegu i zasypujący nim wykopany już dół. I to jednak nie powstrzymało w robocie tych niezmordowanych ludzi. Z belek i desek zbudowali sobie rodzaj zasłony od wiatru, która świetnie spełniła swoje zadanie. Dzięki temu można było pracować spokojnie aż do wieczora, kiedy dół był gotów. Nietrudno dokonać nadzwyczajnych rzeczy, jeśli się ma do dyspozycji takich ludzi.

Wietrzna pogoda bardzo przeszkadzała w wożeniu, a że uprząż alaskijska okazała się niezbyt praktyczna, udaliśmy się na statek celem sporządzenia nowej uprzęży typu grenlandzkiego. Wszyscy pomagali w tej robocie. Nasz dzielny rymarz Rönne uszył przez jeden dzień czterdzieści osiem uprzęży. Inni splatali linki do uprzęży i robili potrzebne osznurowania do sanek, jeszcze zaś inni przygotowywali liny z drutu stalowego do holowania sań. Gdy nadszedł wieczór, mieliśmy dla wszystkich sań i psów zupełnie nową uprząż. Użycie jej ogromnie ułatwiło jazdę i już po paru dniach wszystko szło jak z płatka. Rozdzieliliśmy się teraz pomiędzy dwa namioty w ten sposób, że w jednym spało pięciu ludzi, w drugim zaś, górnym, obydwaj cieśle i ja.

Tego wieczoru spotkała nas niesłychanie komiczna przygoda. Właśnie układaliśmy się do snu, gdy rozległ się przed namiotem krzyk pingwina. Oczywiście wypadliśmy w pośpiechu na dwór. O parę metrów od wejścia do namiotu siedział wielki bezlotek cesarski i raz po raz nisko się kłaniał. Wyglądało to tak, jakby przyszedł nas pozdrowić. Toteż bardzo nam było przykro, że musieliśmy mu się źle odwzajemnić. Tak już jednak bywa na tym świecie. W rezultacie uprzejme stworzenie skończyło swój żywot na patelni. 18 stycznia zaczęliśmy zwozić materiały budowla-ne. Co tylko dostarczyliśmy, cieśle zużywali natychmiast do budowy. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że wszystko pasowało jak ulał. Sanki jedne za drugimi podjeżdżały pod plac budowy i wyładowywały tam swój ciężar. Psy pracowały teraz doskonale, a ludzie nie gorzej od nich. Z taką samą szybkością, z jaką nadchodził materiał, wznosił się ku górze nasz przyszły dom. Wszystkie części były jeszcze przed wyjazdem dokładnie poznaczone, teraz zaś wyładowywaliśmy je ze statku w ten sposób, aby trafiały na plac budowy w odpowiedniej kolejności. Zresztą Stubberud sam budował ten dom i znał go do najdrobniejszych szczegółów. Z dumą i zadowoleniem wspominam te dni. Z zadowoleniem, bo podczas dość ciężkiej pracy nie było żadnych zgrzytów ani nieporozumień, z dumą zaś, gdyż stałem na czele zastępu takich wspaniałych ludzi. Było to dziesięciu mężczyzn w najprawdziwszym tego słowa znaczeniu. Znali oni swoje obowiązki i spełniali je jak najsumienniej.

W nocy wiatr ustał i ranek przyniósł pogodę piękną, cichą i jasną. W taki dzień robota stawała się przyjemnością, a ludzie i zwierzęta byli w świetnych humorach. Podczas jazd między statkiem i obozem nie zaniedbywaliśmy też polowania. Zabijaliśmy jednak tylko te foki, które weszły nam w drogę, ponieważ nie potrzebowaliśmy wówczas zbaczać z trasy. Po zabiciu foki oprawiało się ją na miejscu, mięso zaś ładowało się na sanki razem z prowiantem i materiałami budowlanymi. Tego dnia psy opływały w świeże mięso; mogły żreć, ile wlezie.

23 stycznia cały budulec został zwieziony; pozostała tylko żywność i sprzęt. Jazdy tam i z powrotem były w tym czasie prawdziwą przyjemnością. Szczególnie wesoło jechało się z rana pustymi sankami w dół doliny. Droga była twarda, przypominała dobry norweski gościniec. Po wyjściu z namiotu o szóstej rano witało człowieka radosne chóralne wycie jego dwunastu psów. Psy — szczekając na wyścigi — targały łańcuchy, skakały i kręciły się w miejscu z nadmiaru radości. Najpierw odbywał się obchód, w czasie którego witało się każdego z osobna, głaszcząc go, pieszcząc i gawędząc. Były to wspaniałe zwierzęta! Gdy się któregoś popieściło, natychmiast okazywał wielkie zadowolenie. Żaden najczulszy, najbardziej rozpieszczony pies pokojowy nie okazałby większego oddania i miłości od tych oswojonych wilków. Równocześnie pozostałe psy ujadały i wyły, szarpały i targały łańcuchy, aby wyrwać się i rzucić na tego, który właśnie doznawał pieszczoty. Po skończonym powitaniu przynosiło się uprząż i wtedy jazgot wybuchał na nowo. Choć brzmi to bardzo dziwnie, mogę zapewnić, że zwierzęta kochały swoją uprząż. Musiały wiedzieć, że oznacza ona dla nich pracę i trud, a jednak okazywały wyraźnie swój zachwyt. Muszę tutaj dodać, że tak działo się tylko w normalnych warunkach; długie, wyczerpujące podróże zmieniły te stosunki najzupełniej.

Zaraz po zaprzężeniu zaczynał się pierwszy spór. W żaden sposób nie można było zmusić psów, by stały spokojnie. Wieczorny posiłek i następujący po nim odpoczynek nocny napełniały je takim nadmiarem sił żywotnych i ochoty do życia, że w żaden sposób nie mogliśmy ich skłonić do ustatkowania się. Za każdym razem konieczne były baty, a to sprawiało niezmierny ból każdemu z nas. Wreszcie sanki były zaprzężone i cała szóstka gotowa do odjazdu. Wydawało się, że droga stoi otworem, że wystarczy puścić psy, aby po godzinie znaleźć się przy statku. Tak gładko jednak nie szło. W krótkim czasie wokoło obozu zgromadziły się całe góry różnych przedmio-

0x01 graphic

tów, jak skrzynie, budulec, puste sanki i tym podobne. Wyjechać szczęśliwie spomiędzy tych gratów było najtrudniejszym zadaniem poranku. Nęciły one w najwyższym stopniu psy i trzeba było szczególnego szczęścia, aby wyminąć je bez dalszych kłopotów.

Przyłączmy się do takiej porannej wycieczki. Ludzie są już gotowi, a psy zaprzężone. Raz, dwa, trzy i wszyscy jednocześnie ruszają. Lecimy jak wiatr i zanim człowiek zdąży machnąć batem, już znajduje się wśród góry rupieci. Sfora osiągnęła marzenie swego życia i teraz może potraktować te przedmioty w sposób tak naturalny dla psa, a tak niepojęty dla człowieka. Podczas gdy kundle używają sobie z całego serca, poganiacz wyłazi z sanek i męczy się porządkując linki zaplątane w deski, belki i tak dalej. On sam jest bardzo odległy od spełnienia marzeń swego życia — zdradzają to okrzyki, które wyrywają się z jego ust. Nareszcie wszystko jest znów w porządku. Poganiacz rozgląda się teraz i odkrywa, że nie on jeden napotkał na swojej drodze przeszkody. Gdzieś w głębi, pomiędzy skrzyniami, rozgrywa się scena, na widok której serce bije mu żywiej z radości. Jeden ze „starych" utknął, i to tak gruntownie, że nieprędko będzie mógł znowu ruszyć. Z triumfalnym chichotem pierwszy z poganiaczy wskakuje na swoje sanki i w pośpiechu odjeżdża. Dopóki jedzie się po barierze, wszystko idzie z reguły dobrze. Nie ma tu niczego, co by kusiło psy. Sytuacja zmienia się jednak gruntownie, gdy sanki zjadą na lód morski, gdzie leżą całe stada fok wygrzewających się na słońcu. Sanki zaczynają biec dziwacznymi zygzakami. Jeśli zaprzęg, złożony z wypoczętych po nocy psów, zapragnie zmienić kurs i ruszy w kierunku stada fok, wtedy trzeba nie lada poganiacza, aby skierował sanki z powrotem na właściwą drogę, Ja sam chwytałem się w takich wy-padkach jedynego możliwego ratunku, mianowicie wywracałem sanki. Z przewróconymi saniami na puszystym śniegu psy wkrótce ustają. Kto jest rozsądny, ten spokojnie naprowadzi zaprzęg na właściwą drogę, ustawi sanki i jedzie dalej. Niestety, człowiek nie zawsze bywa rozsądny, Zwycięża chęć zemsty na nieposłusznych hultajach, zabiera się więc do wymierzenia im kary. Nie takie to jednak proste. Dopóki siedzi się na wywróconych saniach, stanowią one dobrą kotwicę, bez obciążenia jednak przestają spełniać te funkcje, a psy dobrze to czują. Podczas gdy wymierzamy karę jednemu z nich, pozostałe usiłują uciec, a rezultat tego nie zawsze bywa przyjemny dla poganiacza. Kto ma szczęście, temu uda się jeszcze wskoczyć z powrotem na sanki; nieraz jednak widziano psy umykające z pustymi saniami. Wszystkie te poranne przeciwności pobudzają w człowieku żywszy obieg krwi, toteż mimo 20° mrozu przybywa on na statek zlany potem! Czasem jednak jedzie się zupełnie bez wypadku i wtedy droga mija błyskawicznie. Psów nie trzba wcale zachęcać, bo same są pełne zapału i dwa kilometry dzielące dolny obóz od statku, przebywają w ciągu niewielu minut.

Kiedy rankiem 21 stycznia wyszliśmy z namiotu, poczuliśmy się w najwyższym stopniu zaskoczeni. Sądziliśmy wręcz, że chyba źle widzimy. Przecieramy więc oczy i otwieramy je jak najszerzej, ale to nic nie pomaga. „Fram" zniknął. W nocy był wicher i śnieżyca, prawdopodobnie zmusiło to statek do odpłynięcia. Słychać było również grzmot fal bijących w barierę lodową. Nie tracimy jednak czasu. Poprzedniego dnia kapitan Nilsen zabił na spółkę z Kristensenem czterdzieści fok, z których połowę zwieźliśmy jeszcze tego samego dnia. Resztę należało sprowadzić obecnie na górę.

Kiedy w ciągu przedpołudnia zajęci byliśmy oprawianiem i ćwiartowaniem fok, usłyszeliśmy nagle stary znajomy głos silnika spalinowego „Frama". Pyk, pyk, pyk .— i oto zza krawędzi bariery lodowej wyłania się już bocianie gniazdo, a statek zmierza na stare miejsce, do którego dociera jednak dopiero pod wieczór. Było tak, jak myśleliśmy — z powodu wysokiej fali „Fram" musiał wypłynąć na morze.

Tymczasem cieśle wznosili gorliwie nasz dom. 21 stycznia był już pod dachem i resztę roboty mogliśmy wykonywać wewnątrz. Była to wielka przyjemność dla budowniczych, którzy przy silnym mrozie musieli spełniać pracę niewątpliwie najcięższą.

Kiedy po skończeniu pracy wracałem do wspólnego namiotu, jeden z cieśli był już zajęty gotowaniem. Posiłki składały się stale z racuchów i mocnej, czarnej jak smoła kawy. Ależ to smakowało! Wkrótce pomiędzy moimi towarzyszami, którzy pełnili zarazem funkcje cieśli i kucharzy, rozwinęło się współzawodnictwo o najlepsze usmażenie racuchów. Moim zdaniem obaj byli świetnymi kucharzami. Rankiem, zanim jeszcze wygrzebałem się ze śpiwora, były znów racuchy — gorące jak ogień, chrupkie i smakowite, a do tego wspaniała kawa. Oto jak podejmowali mnie nasi cieśle już o piątej z rana! Nic dziwnego, że upodobałem sobie ich towarzystwo.

Ale również w dolnym namiocie nie odczuwało się biedy. Szczególne zdolności kucharskie objawiał tutaj Wisting. Jego specjalnością były pingwiny i rybitwy w sosie śmietanowym. Podawał je jako pardwy i rzeczywiście przypominały te ptaki w smaku.

Tej niedzieli wszyscy, z wyjątkiem niezbędnych wartowników w obu obozach, udali się na statek, gdzie wspólnie odpoczywaliśmy. Napracowaliśmy się już dosyć przez cały tydzień!

23 stycznia rozpoczęło się wożenie zapasów. Aby zaoszczędzić czasu, postanowiliśmy nie dowozić ich na razie do samego domu, lecz składać na wzgórzu — po drugiej stronie, albo mówiąc dokładniej na południe od Góry Nelsona. Wprawdzie punkt ten leżał zaledwie o sześćset metrów do domu, ale za to teren był tam bardzo równy, mieliśmy więc nadzieję, że na dalszą metę oszczędzimy sobie w ten sposób wiele czasu. Po odpłynięciu „Frama" mogliśmy przecież wszystko dostarczyć na właściwe miejsce. Inna rzecz, że nigdy nie było na to czasu i ten tymczasowy punkt pozostał na stałe głównym składem żywności. Transport doń spowodował początkowo pewne trudności. Psy przywykły do drogi przez dolny obóz, między górami Nelsona i Rönnikena i nie chciały w żaden sposób zrozumieć, dlaczego nie mają już chodzić tamtędy. Szczególnie uciążliwe były jazdy z pustymi saniami. Psy słyszały często swych towarzyszy z dolnego obozu za Górą Nelsona i nierzadko zdarzało się, że zaprzęg nagle sam obejmował komendę. Kiedy zaś psy już raz puściły się na takie szelmostwo, w żaden sposób nie można ich było poskromić. Nikt nie uniknął tego „kontredansa".

Natychmiast po przybyciu sanek na miejsce przeznaczenia wyładowywało się zapasy i składało skrzynie na lodzie w przepisanym porządku. Początkowo składaliśmy każdy rodzaj bagażu w osobnych stosach. Miało to tę zaletę, że łatwo było każdą rzecz odnaleźć. Normalny ładunek sań wynosił trzysta kilogramów albo sześć skrzyń. Mieliśmy do zwiezienia blisko dzie-więćset skrzyń i według naszych wyliczeń powinniśmy się uporać z nimi w ciągu tygodnia. Wszystkoteż poszło doskonale. W niedzielę, 28 stycznia, w południe, dom był gotowy, a dziewięćset skrzyń stało na swoim miejscu. Skład wyglądał wprost imponująco i wzbudzał prawdziwy szacunek. Wzdłuż wzgórza ciągnęły się długie szeregi skrzyń, z numerami na zewnątrz, aby można było odnaleźć szybko, co potrzeba.

Jak już wspomniałem, mieliśmy za sobą wszystko, co było potrzebne do mocnego przytwierdzenia naszej chaty do lodu. Dotychczasowa jednak spokojna pogoda pozwalała oczekiwać, że warunki będą znacznie lepsze, niż przewidywaliśmy. Poprzestaliśmy więc na wykopaniu dołu i wpuszczeniu chaty w lód. Dom został dokładnie uszczelniony, dach zaś pokryty papą, tak że odcinał się wyraźnie na tle białego otoczenia.

Tego samego wieczoru zwinęliśmy oba obozy, przenosząc się do domu, który nazwaliśmy Framheimem. Ach, co za rozkoszne wrażenie ciepła, wygody i czystości ogarniało człowieka, ledwie tylko przekroczył próg! Wszędzie, zarówno w kuchni, jak i w izbie mieszkalnej, pięknie błyszczące linoleum! Mieliśmy naprawdę wszelkie powody do radości i zadowolenia. Druga z kolei wielka trudność została przezwyciężona, i to w czasie znacznie krótszym, niż mogłem marzyć. Droga do celu leżała przed nami bardziej dostępna niż kiedykolwiek. Mogliśmy już dostrzec rysujące się w dali kontury zaklętego zamku. Królewna jeszcze śpi, ale pocałunek, który zbudzi ją ze snu, wydaje się już tylko kwestią czasu. Szczęśliwa to była gromadka, która w ten pierwszy wieczór zebrała się w swojej chatce i przy dźwiękach gramofonu wznosiła toasty za pomyślną przyszłość

Wszystkie dorosłe psy zostały wyładowane ze statku i uwiązane na łańcuchach, przymocowanych do drucianej liny, przeciągniętej w odległości pięćdziesięciu metrów po obu stronach domu. Co za muzykę nam urządzały! Zgromadzone razem, rozpoczynały pod kierunkiem któregoś z „zapiewajłów" codzienne, a co gorsza i conocne koncerty. Do koncertowania psy urządzały się najczęściej całkiem wygodnie; siadały na śniegu, podnosiły głowy możliwie najwyżej i wyły do upadłego. Wydawały się przy tym całkowicie pochłonięte swym zajęciem i nie lubiły, aby im przeszkadzać. Szczególnie zastanawiało nas nagłe i jednoczesne kończenie tych popisów. Czyżby psy umiały się porozumiewać? Jest to pytanie bardzo interesujące. Nikt spośród nas nie miał co do tego wątpliwości. Z biegiem czasu rozumiałem tak dokładnie odcienie głosów psów, że nie patrząc mogłem powiedzieć, o co im chodzi. Bójka, zabawa, miłość — wszystko to ma swój odrębny ton. Jeśli pies chce wyrazić przywiązanie i miłość do swego pana, daje o tym znać głosem zupełnie różnym od normalnego. Jeśli któryś zrobi coś złego, o czym wie, że jest zakazane — na przykład wedrze się do składu z mięsem — wtedy pozostałe psy, którym nie udało się tam dostać, skacząc wokoło, szczekają w sposób zupełnie szczególny.

Nie ma stworzenia, którego obserwacja byłaby równie pociągająca i ciekawa, jak obserwacja psa eskimoskiego. Po swoich przodkach — wilkach — odziedziczył on instynkt samozachowawczy i uznawanie „prawa silniejszego" w stopniu znacznie większym niż nasze psy krajowe. Walka o byt wcześnie czyni psa polarnego dojrzałym i rozwija w nim w zdumiewającym stopniu takie właściwości, jak umiejętność zadowolenia się byle czym oraz wytrwałość. Ma on jasne i dokładne zrozumienie powołania, dla którego zo-stał zrodzony, i dla warunków, w których się wychowuje. W żadnym wypadku nie wolno nazwać psa eskimoskiego tępym z tego powodu, że nie umie siadać na ogonie i zajadać na rozkaz cukru. Są to rzeczy tak nieskończenie odległe od jego ciężkich warunków życiowych, że jedynie z największym trudem potrafiłby je pojąć. Wśród psów eskimoskich obowiązuje prawo mocniejszego. Najsilniejszy rządzi i robi wszystko, co zechce, nie napotykając sprzeciwu. On zawsze dostaje najlepsze kąski, podczas gdy słabszy zadowolić się musi ochłapami. Bardzo łatwo nawiązuje się pomiędzy tymi zwierzętami pewien rodzaj przyjaźni, idącej zawsze w parze z pełną szacunku obawą przed silniejszym. Instynkt samozachowawczy każe szukać słabszemu pomocy u silniejszego. Mocniejszy obejmuje rolę obrońcy i zdobywa sobie w ten sposób wiernego pomocnika w wypadku zetknięcia się z jeszcze silniejszym zwierzęciem.

To samo daje się zauważyć w stosunku psów do ludzi. Pies umie cenić człowieka, od którego otrzymuje wszystko, co konieczne do życia, i którego uważa za dobroczyńcę; zdawałoby się, że dochodzi w tym wypadku do głosu prawdziwa miłość i przywiązanie; przy bliższym zbadaniu okazuje się jednak, że i tu u podstaw leży instynkt samozachowawczy. Dlatego właśnie szacunek psa eskimoskiego dla jego pana jest znacznie większy niż szacunek psa domowego, u którego stanowi on tylko wynik strachu przed biciem.

Każdemu z moich dwunastu psów mogłem wyciągnąć z pyska smaczny kąsek bez obawy, że pies mnie ugryzie. Dlaczego? Ponieważ jego szacunek dla mnie wzmocniony był obawą, iż następnym razem nic nie dostanie. Z moimi psami domowymi w kraju nie ryzykowałbym czegoś podobnego. Natychmiast stawiłyby opór, broniąc swego jadła, a w razie po-trzeby nie zawahałyby się ugryźć, choć na pozór psy te miały dla mnie nie mniej respektu od innych. Jakaż może być tego przyczyna? Otóż respekt nie wspiera się tutaj na poważnej podstawie — instynkcie samozachowawczym, lecz po prostu na obawie przed biciem, a w danym przypadku podstawa ta okazuje się za słaba. Łakomstwo przezwycięża strach przed razami, a rezultatem jest ukąszenie.

W kilka dni później dołączył do nas ostatni członek grupy lądowej, Lindström, a tym samym stosunki zostały ostatecznie uregulowane. Lindström pozostawał dotychczas na statku, gdzie obsługiwał kuchnię, ale obecnie nie był już tam potrzebny. Na „Framie" urząd kuchmistrza objął od tego dnia najmłodszy członek załogi, Olsen, który z nadzwyczajną dzielnością i ofiarnością pełnił tę funkcję aż do maja 1912 roku, kiedy w Hobart dostał wreszcie pomocnika. Był to wielki wyczyn ze strony dwudziestoletniego chłopaka! Obyśmy mieli więcej takich jak on!

Z przybyciem Lindströma do Framheimu sprawy kuchni i chleba powszedniego wkroczyły z miejsca na właściwe tory. Dym kłębił się wesoło nad błyszczącym czarnym kominem, głosząc wszem i wobec, że Bariera Lodowa Rossa jest teraz naprawdę zamieszkana. Jak swojsko czuliśmy się, wracając po całodziennej pracy, kiedy widzieliśmy wznoszący się ku górze słup dymu! Choć na pozór był to drobiazg, znaczył tak nieskończenie wiele. Wraz z Lindströmem oprócz „chleba powszedniego" przybyło do nas również światło i świeże powietrze, do których to rzeczy przywiązywał on wielką wagę. Przede wszystkim uruchomił lampę żarową, zapewniając w ten sposób oświetlenie, które w bardzo znacznym stopniu przyczy-niło się do dobrego samopoczucia i wygody w czasie długiej zimy.

Lindström starał się również o zapewnienie nam świeżego powietrza, w czym pomagał mu Stubberud. Obaj dostarczali przez cały czas pobytu wyśmienitego czystego powietrza w całym mieszkaniu. Bez trudu i pracy na pewno nie dałoby się tego dokazać; ci dwaj nie dbali jednak o to, że mają więcej roboty.

Nasza wentylacja bywała często kapryśna, a od czasu do czasu zawodziła zupełnie, szczególnie podczas ciszy. Trzeba było wtedy wielu sztuk i forteli, aby znowu zaczęła działać. W takich wypadkach pod rurę wydechową stawiało się prymus, a rurze doprowadzającej robiło się zimne okłady. Podczas gdy jeden z majstrów leżał na brzuchu z prymusem pod rurą odprowadzającą, pobudzając w ten sposób ciąg powietrza ku górze, drugi wskakiwał na dach i wrzucał w otwór rury doprowadzającej wielkie kule śnieżne, aby w ten sposób popchnąć świeże powietrze w dół i wprowadzić je do wnętrza domku. Czasem zabiegi takie trwały całymi godzinami. Na koniec obieg powietrza bez żadnej widocznej przyczyny był znowu w pełnym ruchu. Przy zimowaniu w warunkach takich jak nasze, wentylacja ma bez wątpienia wielkie znaczenie zarówno dla zdrowia, jak i dla dobrego samopoczucia. W sprawozdaniach uczestników innych wypraw stale spotyka się żale, że wiele cierpieli z powodu zimna i wilgoci oraz wynikających stąd chorób. Skutek to niewątpliwie złej wentylacji. Jeśli dopływ świeżego powietrza jest wystarczający, paliwo zostaje lepiej wyzyskane i oczywiście wytwarza się więcej ciepła. Jeśli natomiast wietrzenie jest niedostateczne, duża część opału marnuje się nie spalona, a zimno i wilgoć stają się nieuniknione. Rzecz jasna, wietrzenie należy regulować w zależności od potrzeby. W naszym domu obok pieca kuchennego używaliśmy tylko lampy żarowej, a w izbie było tak ciepło, że leżący w górnych kojach narzekali stale na upał.

Pierwotnie przygotowaliśmy w izbie miejsce na dziesięć koi, ponieważ jednak było nas tylko dziewięciu, usunęliśmy jedną, stawiając na jej miejsce szafkę z chronometrem. Do prowadzenia obserwacji mieliśmy oprócz tego sześć zegarków, które nosiliśmy stale przy sobie i które przez całą zimę porównywaliśmy. Instrumenty meteorologiczne ulokowane zostały w kuchni. Lindström — jedyny, który się do tego nadawał — objął funkcję kierownika stacji meteorologicznej, a zarazem konserwatora instrumentów.

Rzeczy, które nie znosiły wielkich mrozów, jak lekarstwa, soki, konfitury, śmietana, owoce w occie i sosy, złożone zostały na poddaszu. Oprócz tego znalazły się tam wszystkie skrzynie na prowiant oraz biblioteka.

Przez cały tydzień, poczynając od 30 stycznia, zwoziliśmy węgiel, drzewo opałowe, olej i cały zapas suszonych ryb. Temperatura utrzymywała się tego lata między 15° a 25°C poniżej zera — zaiste piękne lato! Co dzień strzelało się foki; mieliśmy już wielką stertę mięsa — około stu sztuk, złożonych tuż przy drzwiach domu. Pewnego razu, kiedy siedzieliśmy przy jedzeniu, Lindström oznajmił nam, że nie potrzebujemy więcej chodzić za fokami na lód morski, bo przychodzą one do nas same. Szybko wybiegliśmy na dwór. Rzeczywiście! Do chaty zbliżał się krabojad, błyszcząc w słońcu jak srebrny. Pozwoliliśmy mu podejść jeszcze bliżej, po czym został sfotografowany no i — zastrzelony.

Tego dnia najlepszy mój pies, Lassesen, odmroził sobie lewą tylną łapę, tak że zrobiła się całkiem biała. Zdarzyło się to wtedy, gdy wszyscy pracowali na dworze; Lassesen był niespokojnym duchem i korzystając z chwilowego braku dozoru, uwolnił się z więzów. Wolność wykorzystał tak, jak większość towarzyszy — na bijatykę z Thorem. Łańcuchy, wiążące psy, zawinęły się podczas bójki dookoła nogi Lassesena i ścisnęły ją tak silnie, że obieg krwi został zahamowany. Nie wiem, jak długo biedne zwierzę pozostawało w tej sytuacji. Dopiero po powrocie do domu zobaczyłem, że pies stoi w złym miejscu, a po bliższym zbadaniu odkryłem odmrożoną nogę. Pół godziny upłynęło, zanim udało mi się przywrócić obieg krwi. Cały ten czas trzymałem łapę psa w mojej gorącej dłoni. Początkowo, kiedy noga była jeszcze nieczuła, wszystko szło dobrze, kiedy jednak krew znowu napłynęła i zaczęło boleć, Lassesen zrobił się niecierpliwy. Skomlił i odwracał gwałtownie głowę w kierunku chorego miejsca, jak gdyby chciał mi zwrócić uwagę, że zabieg wcale mu nie dogadza, nie próbował jednak gryźć. Po tym wypadku łapa silnie napuchła; jednak już następnego dnia Lassesen przyszedł do siebie, choć w dalszym ciągu oszczędzał trochę odmrożoną kończynę.

Wszystkie moje notatki w dzienniku z tego czasu utrzymane są w stylu telegraficznym, zapewne z powodu nadmiaru roboty. Tak więc kończą one ten lutowy dzień następującymi słowami: „Bezlotek cesarski przyszedł do nas w odwiedziny — prosto do garnka. Nie doczekał się biedak długiego napisu na grobie".

W tym tygodniu uwolniliśmy grupę morską od ostatnich dwudziestu młodych psów. Nikomu nie brano za złe wielkiej radości, jaka zapanowała na statku, gdy ostatni pies opuścił pokład. Przy 20° mrozu, jak w ostatnim czasie, niemożliwe było utrzymanie pokładu w porządku. Wszystko marzło natychmiast, a kiedy człowiek sam jest zmarznięty na kość, usuwanie nieczystości nie należy do przyjemności. Gdy wszystkie psy zostały już wyprawione na lód, zaczęło się szorowanie i czyszczenie statku solą i wodą; wkrótce „Fram" był znowu schludny i czysty. Młode psy zostały załadowane do skrzyń i zawiezione do obozu, gdzie czekał na nie szesnastoosobowy namiot. Szczeniaki jednak od pierwszej chwili wzbraniały się tam mieszkać; nie pozostawało nam nic innego jak puścić je wolno. W rezultacie te młode zwierzęta spędziły większą część zimy pod gołym niebem. Dopóki na wzgórzu leżały zabite foki, szczeniaki trzymały się tego miejsca, później poszukały sobie innego schronienia. Namiot, tak zlekceważony przez młode psiaki, przydał się jednak do innych celów. Umieszczono tam sukę Tipser, gdy spodziewała się szczeniąt. Przy tej okazji namiot otrzymał nazwę „kliniki".

Z biegiem czasu wyrastały namioty jeden po drugim — i Framheim nabrał całkiem okazałego wyglądu. Osiem namiotów przeznaczyliśmy dla naszych ośmiu zaprzęgów, dwa — na suszone ryby, jeden — na świeże mięso, jeden — na prowiant, a jeden — na węgiel i drzewo opałowe; razem było ich czternaście.

W ciągu tych dni przerobiliśmy znacznie naszą uprząż, jednemu z naszych ludzi bowiem przyszedł do głowy dobry pomysł skombinowania ze sobą uprzęży alaskijskiej i grenlandzkiej. W ten sposób otrzymaliśmy trzeci rodzaj uprzęży, jeszcze bardziej przydatny do naszych celów. Mieliśmy teraz sprzęt, który odpowiadał wszelkim wymaganiom. Od tej chwili nowy rodzaj uprzęży był stale w użyciu i wszyscy zgadzali się, że przewyższa on zdecydowanie każdą inną uprząż. Psy także — zdaje się — czuły się teraz lepiej. Pewne jest, że ciągnęły lżej i szybciej oraz nie miały ran z otarcia, tak częstych przy uprzęży grenlandzkiej.

4 lutego był bogaty w wydarzenia. O szóstej trzydzieści wyruszyliśmy — jak zwykle — z pustymi sankami w stronę „Frama". Kiedy pierwszy z nas znalazł się na szczycie wzgórza, zaczął wymachiwać rękami i zachowywać się tak, jak gdyby oszalał. Zrozumiałem, że coś zobaczył, ale co? Drugi z kolej, który wyjechał na szczyt, wymachiwał rękami jeszcze bardziej i wołał do mnie coś, czego jednak nie mogłem zrozumieć, toteż w dalszym ciągu nie pojmowałem, o co chodzi.

Teraz przyszła kolej na mnie i oczywiście zaciekawienie rosło we mnie coraz bardziej. Gdy znajdowałem się jeszcze o parę metrów od szczytu, rzecz się wyjaśniła. Przy barierze, tuż obok „Frama", stał duży żaglowiec.

Niejednokrotnie rozprawialiśmy na temat możliwości spotkania z „Terra Nova", statkiem kapitana Scotta, jeśliby droga do Ziemi Edwarda VII była wolna, jednak zaskoczenie było w tym momencie ogromne.

Obecnie przyszła na mnie kolej wymachiwania rękami i jestem pewien, że odegrałem swoją rolę nie gorzej niż dwaj pierwsi. To samo powtórzyło się z każdym, kto tylko wjechał na wzgórze. Co zrobił ostatni, nigdy się nie dowiedziałem, ale chyba i on wymachiwał rękami. Gdyby tego ranka ktoś obcy oglądał nasze zachowanie na tym wzgórzu, niechybnie uznałby nas za gromadę nieuleczalnych wariatów.

„Terra Nova" przybyła rzeczywiście koło północy. Nasz wartownik zszedł właśnie na dół, aby wypić fi-liżankę czarnej kawy. Kiedy wrócił na posterunek, przy krawędzi lodu stały dwa statki. Przetarł więc oczy, trzepnął się w udo i próbował różnymi sposobami przekonać się, że to nie sen. Ale nie! Uderzenie w udo, jak później zapewniał, zabolało piekielnie. Dzięki tym próbom doszedł więc do przekonania, że w zatoce stoją rzeczywiście dwa statki.

Porucznik Campbell, kierownik grupy wschodniej, która miała zbadać Ziemię Edwarda VII, przybył na nasz statek, by złożyć Nilsenowi wizytę. Zawiadomił on nas, że nie udało mu się dotrzeć do lądu i obecnie znajduje się w drodze powrotnej do cieśniny McMurdo. Zamierza płynąć do Przylądka Północnego, aby zbadać tamtejszy ląd. Zaraz po moim przybyciu na statek porucznik Campbell odwiedził nas powtórnie i powtórzył te same wiadomości.

Wkrótce potem załadowalilśmy nasze sanki i odjechaliśmy w pośpiechu z powrotem do domu; o dziewiątej rano czekała nas wielka radość, mieliśmy bowiem przyjąć porucznika Pennala, dowódcę „Terra Novo", porucznika Campbella oraz lekarza okrętowego — pierwszych gości w naszym nowym domu.

Spędziliśmy wspólnie kilka bardzo miłych godzin, później zaś trzech z nas złożyło wizytę na „Terra Nova" i pozostało tam na lunchu. Gospodarze byli nadzwyczaj uprzejmi i zaofiarowali się zabrać do Nowej Zelandii nasze listy. Gdybym miał choć trochę czasu, chętnie bym skorzystał z tej przyjacielskiej propozycji. O pisaniu jednak nie mogło być mowy, bo każda chwila była teraz droga. O drugiej po południu „Terra Nova" podniosła kotwicę i opuściła Zatokę Wielorybów.

My natomiast zrobiliśmy teraz niezwykłe spostrzeżenie: prawie u wszystkich wystąpiły nagle silne objawy przeziębienia; kichaniu i wycieraniu nosa nie było końca. Stan ten nie trwał zresztą długo, bo już po kilku godzinach czuliśmy się znowu zdrowi. Niemniej jednak zdarzenie było bardzo osobliwe.

W niedzielę, 5 lutego, nasze „wilki morskie" byli u nas w gościnie. Musieliśmy przyjmować ich na dwie raty, gdyż wszyscy naraz nie mogli opuścić statku. Tak więc czterech przybyło na obiad, a sześciu na kolację. Nic szczególnego nie mogliśmy im co prawda ofiarować, no... ale nie zaprosiliśmy ich na ucztę świąteczną, tylko po to, aby pokazać im nowy dom i życzyć szczęśliwej drogi.

PODRÓŻE PO BARIERZE LODOWEJ

Gdy wszystkie większe ładunki zostały już zwiezione, doszliśmy do wniosku, że część z nas może się zabrać do czegoś pożyteczniejszego. Tak więc postanowiliśmy, że czterej zajmą się zwożeniem tego, co jeszcze pozostało, czterej zaś inni wyruszą na południe, aż do 80° S, celem zbadania najbliższych szlaków oraz przetransportowania zapasów żywności. W związku z tym mieliśmy znowu mnóstwo zajęcia. Czwórka pozostająca na miejscu — Wisting, Hassel, Stubberud i Bjaaland — wiedziała już dokładnie, co ma robić; wyruszający natomiast dopiero przygotowywali się w pośpiechu do drogi. Co prawda od dawna już wszystko było gotowe na ten moment. Niczego też nie próbowaliśmy zmieniać w posiadanym ekwipunku, bo na razie i tak nie mieliśmy jeszcze doświadczenia w dłuższych wędrówkach — doświadczenie to należało dopiero zdobywać.

Data wymarszu ustalona została na 10 lutego. 9 lutego poszedłem na statek, aby się pożegnać, gdyż „Fram" miał opuścić te strony prawdopodobnie jeszcze przed naszym powrotem. Ileż zawdzięczałem tym dzielnym ludziom! Wiedziałem, że ciężko im będzie opuszczać nas w tak ważnym momencie. Sami zaś mieli teraz przed sobą całe miesiące przedzierania się przez lody i burze wśród nocy i mrozu, aby w następnym roku tą samą drogą powrócić po nas. Zaiste, zadanie było niełatwe, a jednak nie padło z ich ust ani jedno słowo skargi. Załoga „Frama" przyrzekła dać

z siebie wszystko dla sprawy i bez szemrania spełniała swój obowiązek.

Dowódca „Frama", kapitan Nilsen, otrzymał ode mnie pisemny rozkaz, którego treść można by zamknąć w tych słowach: „Wykonaj nasz plan tak, jak uważasz za właściwe!" Znałem bowiem człowieka, który ten rozkaz otrzymał. Dzielniejszego i rzetelniejszego pierwszego oficera trudno byłoby mi znaleźć. Wiedziałem dobrze, że w jego rękach „Fram" jest zupełnie bezpieczny.

Najpierw porucznik Prestrud i ja przeprowadziliśmy mały rekonesans w kierunku południowym w celu wyszukania po drugiej stronie Zatoki Wielorybów odpowiedniego miejsca do wejścia na barierę. W tej części zatoki lód morski był zupełnie jednolity, tylko tu i ówdzie widzieliśmy pojedyncze szczeliny. Dalej, w głębi zatoki, widniały jednak — rzecz dziwna — długie szeregi starych torosów. Co by to mogło znaczyć? Ta część zatoki była zupełnie osłonięta od morza, toteż z pewnością nie ono przyczyniło się do powstania owych formacji. Spodziewałem się, że później będziemy mieli sposobność zbadać dokładniej tamtejsze warunki, obecnie bowiem nie było na to czasu.

Teraz szukaliśmy tylko najkrótszej i najprostszej drogi na południe. Zatoka nie była w tym miejscu zbyt szeroka — odległość od Framheimu mogła wynosić pięć kilometrów. Wejście na górę nie nastręczało żadnych trudności, warunki terenowe zaś — z wyjątkiem paru szczelin — były wręcz doskonałe. Bariera nie wznosiła się tu zbyt wysoko, ale w razie napotkania bardziej stromego urwiska i te dwadzieścia metrów mogło coś znaczyć. W wielkim napięciu wspinaliśmy się po zboczu. Co zobaczymy na górze? Dotychczas nie mieliśmy jeszcze ani razu okazji spojrzeć z bliska na płaszczyznę lodową, ciągnącą się w kierunku południowym. Dzisiaj zamierzaliśmy to uczynić po raz pierwszy.

Gdy jednak stanęliśmy wreszcie na szczycie i rozejrzeliśmy się wokoło, widok specjalnie nas nie zaskoczył. Mieliśmy przed sobą bezkresną równinę, ginącą gdzieś hen, na horyzoncie. O ile mogliśmy się zorientować, nasza droga powinna prowadzić wzdłuż krawędzi wspomnianych już poprzednio wzgórz, które wydały się nam również dobrym drogowskazem dla przyszłych wypraw. Śnieg był tutaj doskonały; cienka warstwa miękkiego puchu leżała na twardym podłożu — warunki były jakby stworzone dla nart. Wygląd terenu wskazywał też na to,. że nasze narty — długie i wąskie deski typu nizinnego — będą najzupełniej odpowiednie. Tak więc mieliśmy wszystko, co potrzeba: wolną drogę na południe i dobre warunki do transportu zapasów. Miejsce to zostało później oznaczone flagą i otrzymało nazwę „Start".

Podczas drogi w obie strony mijaliśmy wielkie stada śpiących fok, które nie zwracały na nas najmniejszej uwagi. Gdy próbowaliśmy je budzić, zwierzęta podnosiły nieco łby, obserwowały nas przez moment, po czym przewracały się na drugi bok i spały dalej. Ich zachowanie wskazywało niezbicie, że nie mają pojęcia o istnieniu wrogów. Gdyby się czegoś obawiały, z pewnością wystawiałyby straże, jak to czynią foki na północy.

Tego dnia włożyliśmy po raz pierwszy ubrania z futer renów, szyte na wzór eskimoski. Ubrania te okazały się jednak za ciepłe, co stwierdziliśmy niejednokrotnie również i później. Przy wielkich mrozach są one bez wątpienia najlepsze, ale tutaj — na południu — podczas naszych podróży saniami, nie mieliśmy na ogół tak bardzo niskich temperatur. Toteż futrzane ubrania wkładaliśmy tylko w wyjątkowych wypadkach, przy szczególnie ostrym mrozie.

10 lutego o godzinie dziewiątej trzydzieści pierwszy odział wyruszył na południe. Było nas czterech, z trzema parami sań i osiemnastoma psami, po sześć w zaprzęgu. Podstawowy ładunek jednej pary sań wynosił około dwustu pięćdziesięciu kilogramów; do tego dochodziła żywność i sprzęt na drogę. Oczywiście nawet w przybliżeniu nie mogliśmy obliczyć czasu trwania tej podróży, jechaliśmy bowiem w nieznane.

Ładunek składał się z pemikanu dla psów, po sto sześćdziesiąt kilogramów na sanie. Oprócz tego wieźliśmy sznycle z fok, słoninę, suszone ryby, czekoladę, margarynę i suchary oraz dziesięć długich kijów bambusowych zaopatrzonych w czarne proporczyki do oznaczania drogi. Dalsze wyposażenie składało się z dwóch namiotów trzyosobowych, czterech jednoosobowych śpiworów i najniezbędniejszego sprzętu kuchennego.

Psy były pełne zapału, tak że opuściliśmy Framheim w pełnym galopie. Na lodowcu wszystko szło dobrze. Podczas zjeżdżania natomiast na lód morski trzeba było przedzierać się przez wielkie zwały torosów — teren był tu wybitnie nierówny. Skutki nie kazały długo na siebie czekać, gdyż na przemian to jeden, to drugi pies próbował zawrócić z drogi. Wszystko jednak dobrze się skończyło, a przy okazji poznaliśmy możliwości naszych zwierząt, co zawsze jest cennym doświadczeniem. Po drodze mijaliśmy liczne stada fok — ogromna, pokusa dla psów, które raz po raz wyłamywały się z szyku i rzucały w ich kierunku. Tym razem jednak sanie były zbyt ciężko wyładowane i już wkrótce psy miały dość nadprogramowego wysiłku. Jadąc przez zatokę widzieliśmy „Frama"; lód morski ustępował tam stopniowo i statek stał obecnie przy samej barierze lodowej.

Towarzysze, którzy pozostawali w domu; odprowadzili nas kawałek drogi, aby zobaczyć,, jak się nam podróżuje, a przy okazji dopomóc trochę przy schodzeniu na dół — zdawali sobie bowiem sprawę, że zejście kosztować nas będzie wiele trudu. Przy sposobności zamierzali też zapolować, do czego mieli tutaj mnóstwo okazji, bo wszędzie, gdzie tylko spojrzeć, leżały wielkie, tłuste foki.

Grupę pozostającą na miejscu oddałem pod komendę Wistinga i obarczyłem mnóstwem roboty. Mieli więc zwieźć do Framheimu resztę bagaży, a oprócz tego zbudować przy lewej ścianie domu obszerny przedsionek, który służyłby zarazem jako warsztat stolarski. Dzięki temu nie trzeba będzie wychodzić z kuchni wprost na lód. Poza tym pozostali mieli polować na foki. Należało ubić tyle zwierzyny, aby przez cały czas, zarówno ludzie jak i zwierzęta, mieli pod dostatkiem mięsa. Fok było wszędzie mnóstwo, jeśliby więc zabrakło nam w zimie świeżego mięsa, to już wyłącznie z naszej winy.

Bardzo szczęśliwie się złożyło, że otrzymaliśmy pomoc przy wspinaniu się na barierę lodową; choć niewysoka, kosztowała nas jednak wiele trudu. Co sobie wtedy myśleli nasi ze statku? Widzieli dobrze, jak ciężko idzie nam już teraz posuwanie się naprzód. A co dopiero, gdy przyjdzie się wspinać na wyżynę podbiegunową? Mógłbym tutaj przytoczyć stare przysłowie: „Ćwiczenie stwarza mistrza".

Koło drogowskazu „Start" wszyscy się zatrzymali, tutaj bowiem mieliśmy rozstać się z towarzyszami. Nikt z nas nie był sentymentalny, toteż wystarczyło nam krótkie pożegnanie i mocny uścisk dłoni. Szliśmy w następującym porządku: najpierw jechał na nartach w charakterze przewodnika Prestrud, wyznaczając kierunek marszu i zachęcając do pośpiechu psy, które ciągną znacznie lepiej, gdy widzą kogoś przed sobą. Za nim podążał ze swymi sankami Helmer Hanssen, który stanowił — rzec można — czołówkę pochodu i miejce to zachował w czasie wszystkich późniejszych wędrówek. Od dawna już znałem dobrze Hanssena i uważałem go za jednego z najlepszych specjalistów od kierowania psim zaprzęgiem. Hanssen miał przy swych sankach główny kompas i kontrolował kierunek marszu Prestruda. Za nim szedł Johansen, również z kompasem przy saniach. Pochód zamykałem ja z kołem pomiarowym* i kompasem — umocowanym do sań; jechałem na końcu, aby mieć wszystko na oku. W czasie takich dalekich podróży, nawet przy zachowywaniu największej ostrożności, zbyt łatwo różne rzeczy spadają z sanek. Jeśli jednak ostatni dobrze uważa, można uniknąć dużych kłopotów. Ileż ważnych przedmiotów, które podczas naszych podróży pospadały z sań, spostrzegłem i podniosłem!

Najtrudniejsze zadanie i najcięższa praca przypada oczywiście temu, kto prowadzi pierwsze sanki. Musi on torować drogę i umiejętnie kierować swoimi psami, podczas gdy następne zaprzęgi podążają już tylko po jego śladach. Toteż cześć i chwała temu, który wziął na siebie to zadanie i pełnił je od pierwszego do ostatniego dnia — cześć Helmerowi Hanssenowi!

Funkcja przewodnika jest również nie do pozazdroszczenia. Nie potrzebuje on wprawdzie użerać się z psami, ale niezbyt mu przyjemnie wędrować samotnie przodem. Jedyną rozrywkę stanowią okrzyki z pierwszych sań: „Bardziej w prawo!" lub „Bardziej w lewo!" Ważne są tutaj zresztą nie tyle słowa, ile tonacja, w jakiej się je wypowiada. Czasami bywają pełne aprobaty; czasem jednak od tych samych słów mrowie może przejść człowiekowi po plecach. Wyobraźcie sobie, że macie maszerować prosto przed siebie we mgle poprzez bezkresną równiną, gdzie na dodatek panuje zupełna cisza, a śnieg leży wszędzie niby nie kończący się biały całun; nie ma tam nawet żadnych wydm. Jak byście wtedy szli? Eskimosi umieją sobie radzić w takiej sytuacji, nikt jednak z nas tego nie potrafił. Zbaczaliśmy to w lewo, to w prawo, przyczyniając wciąż trosk i kłopotów prowadzącemu pierwsze sanki.

Poganiaczom psów czas schodzi już znacznie szybciej. Muszą oni dobrze pilnować, aby wszystkie psy ciąnęły jak należy i żaden nie wymigiwał się od pracy. Obok zaprzęgu, który wymaga skupienia całej uwagi, są jeszcze sanki. Podniesienie wywróconych sań o wadze czterystu kilogramów nie należy do przyjemności.

Od krawędzi bariery płaszczyzna lodowa podnosi się stopniowo ku górze, aż wreszcie, poczynając od pewnego poprzecznego grzbietu, przechodzi w zupełną równinę. Na tym grzbiecie zatrzymaliśmy się raz jeszcze. Nasi towarzysze zniknęli, ale tam, hen, w dali, stał „Fram" w błękitnej, połyskliwej oprawie. Cóż, jesteśmy tylko ludźmi, a niepewność czai się na każdym kroku. Czy się jeszcze zobaczymy? I kiedy, w jakich warunkach? Tyle dzieli chwilę obecną od następnego spotkania! Z jednej strony ogromny ocean, a z drugiej zagadkowa, straszliwa kraina lodów. Jak wiele może się w tych warunkach wydarzyć!

Teraz statek nasz wywiesza flagę, pozdrawiając nas po raz ostatni. Ruszamy w drogę na południe.

Pierwsza wyprawa w głąb lądolodu była naprawdę niezwykle emocjonująca. Setki pytań krążyło nam po głowie. Znajdowaliśmy się w zupełnie nieznanym terenie, a nasz sprzęt nie był jeszcze wypróbowany. Jaki okaże się ten kraj? Czy ten bezkres nie będzie stawiał żadnych przeszkód, czy też zgotuje nam po drodze trudności nie do przezwyciężenia? Czy mieliśmy rację zakładając, że w tych stronach najlepszym środkiem pociągowym będą psy, czy może zrobilibyśmy lepiej zabierając ze sobą reny, kucyki, samochody czy samoloty, a może jeszcze inne środki lokomocji?

Pędziliśmy z błyskawiczną szybkością. Warunki terenowe były doskonałe; łapy psów zagłębiały się w warstwie śniegu dostatecznie głębokiej, aby umożliwić pewny krok. Natomiast warunki atmosferyczne pozostawiały wiele do życzenia. Wprawdzie otaczające nas powietrze było spokojne i łagodne, co stanowiło bądź co bądź duży plus, ale za to oświetlenie budziło wiele zastrzeżeń. Lekka, szara zasłona zasnuła całą okolicę, tak że płaszczyzna lodowa i niebo zlewały się ze sobą, a horyzontu nie można było odróżnić. Taka szara zasłona — zapewne młodsza siostra mgły — jest nadzwyczaj przykra i podobnie jak mgła nie poprawia widoczności. Człowiek jest wciąż niepewny swojego otoczenia, przedmioty nie dają żadnego cienia, a ich kontury zupełnie się rozpływają. Przy takim świetle niełatwo być przewodnikiem. Nierówności terenu dostrzega się w ostatniej chwili, kiedy jest już za późno na ich ominięcie. Często kończy się to upadkiem i trzeba rozpaczliwych wysiłków, aby się znowu podnieść.

Znacznie łatwiejsze zadanie mają poganiacze psów, którzy mogą wspierać się jedną ręką na sankach, muszą jednak równie gorliwie wypatrywać nierówności i być stale w pogotowiu, aby nie dopuścić do wywrócenia się sań. Najbardziej cierpią przy takim oświet-leniu oczy i niejednokrotnie słyszy się twierdzenie, że ślepota śniegowa występuje najczęściej właśnie w takich warunkach. Wynika to nie tylko z przemęczenia oczu, spowodowanego nieustannym wytężaniem wzroku, ale i z nieostrożnego podnoszenia na czoło okularów przeciwśnieżnych, szczególnie jeśli mają przyciemnione szkła. Co prawda wyszliśmy z tych niebezpieczeństw obronną ręką i tylko niektórzy mieli lekkie ataki owej nieprzyjemnej choroby.

Ślepota śniegowa ma wiele wspólnego z chorobą morską. Jeśli zapytać kogokolwiek, czy cierpi na chorobę morską, w dziewięciu wypadkach na dziesięć odpowie: „Nie, bynajmniej — tylko mnie trochę żołądek boli". Kiedy wieczorem wejdzie ktoś do namiotu z zaczerwienionymi oczyma i spytać go, czy to ślepota śniegowa, można być pewnym, że odpowie z lekka obrażony: „Nic podobnego! To tylko lekkie przeziębienie!"

Bez wielkiego wysiłku przebyliśmy tego dnia dwadzieścia osiem kilometrów. Na biwaku ustawiliśmy dwa namioty, w których spaliśmy po dwóch. W tych namiotach było dość miejsca na trzy osoby, ale dla czterech za mało. Paliło się ogień i gotowało tylko w jednym namiocie, zarówno ze względów oszczędnościowych — gdyż chodziło o dowiezienie do składu jak największej ilości zapasów — jak i z powodu ładnej pogody, dzięki której ogrzewanie nie było potrzebne.

Już w czasie tej pierwszej podróży, jak również podczas następnych, zwijanie obozu zabierało nam zbyt wiele czasu. Wprawdzie rozpoczynaliśmy pracę już o czwartej, ale dopiero o ósmej byliśmy gotowi do wymarszu. Próbowałem różnych sposobów, aby temu zaradzić, jednak bez rezultatu. Spytacie oczywiście, jaka była tego przyczyna. Odpowiem szczerze: maruderstwo, najzwyklejsze maruderstwo! W czasie woże-nia żywności do składów nie było to jeszcze zbyt groźne, ale podczas decydującej wyprawy do bieguna wszelka opieszałość musiała być tępiona bez litości.

Następnego dnia zrobiliśmy przewidziane dwadzieścia osiem kilometrów w sześć godzin i już wczesnym popołudniem rozłożyliśmy się obozem na wysokości stu osiemdziesięciu metrów nad poziomem morza. Psy były porządnie zmęczone, gdyż cały dzień jechało się pod górę. Spoglądając z odległości czterdziestu ośmiu kilometrów ku Zatoce Wielorybów, można było zauważyć, że wspięliśmy się na dość znaczną wysokość. Dzień był bardzo ciepły, — 11°, tak że musiałem pozbyć się całej odzieży z wyjątkiem najkonieczniejszej bielizny. Z czego składał się mój strój, można się łatwo domyślić, skoro napotkane tutaj wzniesienie nazwaliśmy Wzgórzem Kalesonowym.

Gdy obudziliśmy się następnego ranka, była gęsta mgła. Bardzo to nieprzyjemne. Każdy cal terenu był tutaj obszarem dziewiczym, musieliśmy się więc poruszać na oślep. Tego dnia mieliśmy wrażenie, że schodzimy w dół. O godzinie pierwszej w południe zameldowano: „Ląd wprost przed nami!" Sądząc po gorliwości, z jaką nasz przewodnik wymachiwał rękami i klaskał, przypuszczałem, że ląd ten musi być bardzo wielki. Nic jednak nie zobaczyłem i nie ma się czemu dziwić, bo po pierwsze widzę dość słabo, a po drugie . nie było w ogóle żadnego lądu.

Stopniowo mgła się przerzedziła i wydawało się, że teren przed nami jest trochę poszarpany. Fantazja na temat „lądu przed nami" przetrwała aż do następnego dnia, kiedyśmy się upewnili, że była to tylko smuga opadającej mgły. Tego dnia trochę przeholowaliśmy, bo zamiast dwudziestu ośmiu przejechaliśmy czterdzieści kilometrów. Byliśmy ubrani bardzo lekko, o odzieży futrzanej nie mogło być nawet mowy; zaraz na początku została ona zapakowana. Na sobie mieliśmy tylko lekkie ubranie chroniące od wiatru, nałożone bezpośrednio na bieliznę. W czasie tej podróży niektórzy z nas kładli się nawet boso do śpiwora. Następny dzień przyniósł niespodziewanie przepiękną pogodę i zupełną ciszę. Po raz pierwszy mieliśmy więc dobrą widoczność. Na południu płaszczyzna lodowa zdawała się ciągnąć równo i płasko, podczas gdy w kierunku wschodnim teren podnosił się w widoczny sposób. Podówczas przypuszczaliśmy, że w tym kierunku leży Ziemia Króla Edwarda VII.

Przed południem minęliśmy pierwszą szczelinę, od dawna była ona jednak wypełniona śniegiem. Tego dnia zrobiliśmy trzydzieści siedem kilometrów.

W czasie tych wędrówek ogromnie przydały się nam termosy. W południe zatrzymywaliśmy się na postój i wypijaliśmy filiżankę gorącej jak ukrop czekolady. Cóż to za wygoda móc tak pośród dalekich pól śnieżnych napić się bez żadnej fatygi gorącej czekolady! Na ostateczną jednak wyprawę do bieguna termosów tych nie wzięliśmy; wówczas nie robiliśmy w ogóle przerw na drugie śniadanie.

14 lutego, po piętnastu i pół kilometrach marszu, osiągnęliśmy 80° S. Niestety nie mogliśmy poczynić w czasie tej podróży żadnych pomiarów astronomicznych, ponieważ nasz teodolit nie działał, jak należy. Późniejsze pomiary, dokonane podczas następnej podróży, wykazały, że skład leży pod 79° 59' S. Jak na tak mglistą pogodę było to z naszej strony wcale niezłe osiągnięcie. Przebytą drogę znaczyliśmy co piętnaście kilometrów tyczkami bambusowymi z małymi flagami. Wobec jednak niemożności wykonania pomiarów astronomicznych, flagi te wydały się nam niewystarczające. Trzeba było rozejrzeć się za innymi znakami rozpoznawczymi Rozbiliśmy więc kilka pustych skrzyń i zużyliśmy na znaki uzyskane w ten sposób deski, których jednak wkrótce również zabrakło. Wtedy spojrzenia nasze padły na wiązkę suszonych dorszy leżącą na sankach — i oto mieliśmy nowe drogowskazy! Czy też ktoś kiedyś znaczył drogę za pomocą suszonych ryb? Raczej wątpię.

Zaraz po przybyciu na 80° S — o jedenastej w południe — rozpoczęliśmy budowę składu. Został on wykonany bardzo starannie; wysokość jego wynosiła cztery metry. Pokrywa śnieżna miała tu zupełnie inny charakter niż dotychczas. Wszędzie leżał miękki, puszysty śnieg, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa musiał padać podczas zupełnej ciszy. Ile razy tędy przejeżdżaliśmy, zawsze prawie widzieliśmy taki sam miękki śnieg. Gdy tylko skład był gotów i został sfotografowany, usadowiliśmy się w sankach i ruszyliśmy z powrotem. Fakt, że jedziemy ciągnięci przez psy, sprawiał nam wielką przyjemność. Zresztą nigdy się to już później nie zdarzyło. Hanssen jechał pierwszy, a że mógł podążać starymi śladami, obywaliśmy się bez przewodnika. Na ostatnich sankach leżały świeżo wynalezione drogowskazy. Prestrud obserwował koło pomiarowe i obwieszczał donośnym głosem każde przebyte pół kilometra, po czym ja natychmiast wtykałem w śnieg dorsza. Ten sposób oznaczania drogi okazał się doskonały. Dorsze nie tylko naprowadzały nas nieraz na właściwy kierunek, ale ponadto przydały Się bardzo, kiedy wracaliśmy z wygłodzonym psami z następnej wyprawy.

Tego dnia przebyliśmy siedemdziesiąt kilometrów, nie spoczęliśmy jednak aż o pierwszej w nocy. Pomimo to o czwartej rano byliśmy na nogach, a o pół do ósmej ruszaliśmy w dalszą drogę. O dziewiątej trzydzieści wieczorem osiągnęliśmy Framheim, przebywając w ciągu dnia sto kilometrów. Nasz pośpiech nie wynikał wcale z chęci ustanowienia jakiegoś rekordu. Po prostu chcieliśmy powrócić przed odpłynięciem „Frama", aby jeszcze raz uścisnąć dłonie naszych towarzyszy i życzyć im szczęśliwej drogi. Okazało się jednak, że mimo wszelkich wysiłków zjawiliśmy się za późno — „Frama" już nie było! W pierwszym momencie odczuliśmy ten zawód bardzo boleśnie; po prostu było to dla nas nie do pojęcia. Zdrowy jednak rozsądek wkrótce zwyciężył i przeważyła radość, że „Fram" po tak długim postoju mógł pożegnać bez przeszkód barierę. Opuścił on zatokę tego samego dnia o dwunastej w południe, a więc w tym czasie, gdy wytężaliśmy wszystkie siły, aby go jeszcze zastać.

Ta pierwsza wyprawa wystarczyła w zupełności do ustalenia dalszego trybu postępowania. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń przyszłość malowała się nam w różowych barwach. Wypróbowaliśmy mianowicie najważniejsze czynniki: teren, warunki śniegowe oraz psy — wszystko z jak najlepszym rezultatem.

Ja sam zawsze wysoko ceniłem psy jako zwierzęta pociągowe, ale po ostatnich wyczynach mój podziw dla tych wspaniałych zwierząt wzrósł do rozmiarów prawdziwego zachwytu. Popatrzcie, czego to dokonały moje psy! 14 lutego przejechały dziewiętnaście kilometrów na południe z ładunkiem trzystu pięćdziesięciu kilogramów i tego samego dnia pięćdziesiąt jeden kilometrów ku północy, przy czym ciągnęły faktycznie tylko cztery psy, mianowicie „trzej muszkieterowie" i Lassesen, podczas gdy Fix i Snuppesen po prostu się wymigiwały. Ładunek, z którym wyruszyliśmy z 80° S, składał się z sanek o wadze siedemdziesiąt pięć kilogramów, Prestruda — osiemdziesiąt ki-

logramów i mnie — osiemdziesiąt trzy kilogramy. Do tego dochodzi siedemdziesiąt kilogramów na śpiwory, narty i ryby. Cały ciężar wynosił więc około trzystu kilogramów, czyli siedemdziesiąt do osiemdziesięciu kilogramów na jedno zwierzę. Ostatniego dnia przebyta odległość wyniosła sto kilometrów. Sądzę, że przy tej okazji psy dowiodły wystarczająco, że nadają się do użycia na barierze.

Obok tego wspaniałego sukcesu wyszły na jaw również pewne niedociągnięcia. Przede wszystkim zagadnienie przewlekłych porannych przygotowań do wymarszu. Innym kłopotem, na który należało natychmiast zaradzić, był wielki ciężar wyposażenia. W przewidywaniu bardzo złych warunków terenowych nasze sanie zbudowane zostały ogromnie masywnie. Tymczasem okazało się, że łatwy teren pozwala na użycie zupełnie nawet lekkich sanek. Ciężar sań można było zmniejszyć do połowy, a może nawet i więcej. Nasze wielkie buty narciarskie z płótna żaglowego wymagały ulepszenia, właściwie trzeba je było całkiem przerobić. Były za ciasne i zbyt sztywne; należało je więc powiększyć i zmiękczyć.

Czterej towarzysze, którzy pozostali w domu, dokonali prawdziwych cudów. Framheim zmienił się prawie nie do poznania. Przy zachodniej ścianie domu wyrosła nowa obszerna przybudówka. Pomieszczenie to, rodzaj przedsionka z dwoma oknami, mierzyło w jedną stronę tyle, ile cała szerokość domu, to znaczy cztery metry, a w drugą — prawie trzy metry. Po naszym przybyciu wyglądało schludnie i miło; stan ten jednak długo się nie utrzymał.

Oprócz tego nasi budowniczowie wykopali wokoło domu rów szerokości pięciu stóp, który zabezpieczyli w ten sposób, że przedłużyli spadzisty dach domu aż do śniegu, tworząc rodzaj daszku. Przy wschodniej ścianie szczytowej przybili na odpowiedniej wysokości belkę i położyli na niej deski, opierając je z drugiej strony o śnieg. Ten nowy dach został silnie wzmocniony przy dolnym brzegu, ponieważ należało przewidywać, że ciężar śniegu, który spadnie na niego w ciągu zimy, będzie bardzo wielki. Ganek łączył się z sienią przez boczne drzwi w ścianie północnej i miał służyć głównie do przechowywania świeżego mięsa oraz konserw. Wschodni jego kraniec tworzył piękną składnicę śniegu, skąd Lindström mógł czerpać tyle czystego śniegu, ile tylko zapragnął. Przed domem byłoby to zupełnie niemożliwe, gdyż biegało tam sto dwadzieścia psów, które nie zważały zbytnio na to, czy z tego śniegu będzie woda na kawę czy też na herbatę. Inna zaleta ganku polegała na tym, że podczas burzy, nocy i mrozu nie trzeba było wychodzić na dwór po byle kawałek lodu.

Najpilniejszą sprawą, jaka pozostała do załatwienia przed nadejściem silniejszych mrozów, było urządzenie namiotów dla psów. Nie mogliśmy pozostawić biednych zwierząt na otwartej przestrzeni. Wykopaliśmy pod każdym namiotem dół dwumetrowej głębokości. Robotę tę trzeba było wykonywać głównie za pomocą siekier, bo już na małej głębokości zaczynał się lód. Psi namiot miał pięć i pół metra wysokości, toteż, odczuwaliśmy prawdziwą dumę, spoglądając z dołu ku jego wierzchołkowi. Wokół ścian namiotu wbiło się w równych odstępach po dwanaście palików do przywiązywania zwierząt.

Psy od pierwszego dnia objawiały wielkie zadowolenie ze swego nowego mieszkania — miały zupełną rację, bo było im tam naprawdę dobrze. Nie pamiętam, abym choć raz widział na sierści moich psów w namiocie szron. Miały wszystkie wygody: powietrze bez przeciągu, światło i dość miejsca. Pośrodku zo-stawiliśmy słup lodu wysokości człowieka jako palik namiotowy. Na całkowite wykończenie tych ośmiu namiotów zużyliśmy dwa dni.

Podczas naszej nieobecności czterej towarzysze pozostali w obozie znaleźli dość czasu na polowanie. Wszędzie leżały stosy mięsa fok. Trzeba więc było pomyśleć o jeszcze jednym namiocie na zmagazynowanie głównej części tych zapasów. Gdyby pozostawić mięso nie zabezpieczone na dworze, to wkrótce zniknęłoby ono bez śladu. Dla ochrony przed psami zbudowaliśmy wokół namiotu dwumetrowej wysokości mur z ciężkich bloków lodu.

I teraz jednak nie pozwoliliśmy sobie na odpoczynek. Trzeba było wyruszyć znowu na południe z dalszymi zapasami. Wymarsz został wyznaczony na 22 lutego. Do tego czasu pozostawało jeszcze wiele do zrobienia. Należało zwieźć całą żywność z głównego składu, pootwierać skrzynie z pemikanem, wydobyć puszki spakowane po cztery do jednej skrzyni, poprzecinać je, wyjąć zawarte w nich porcje, a następnie włożyć je na powrót do skrzyń, ale już bez blaszanych opakowań. W ten sposób oszczędzało się wiele na wadze, a jednocześnie odpadało otwieranie puszek podczas drogi, być może przy ostrym mrozie. Blaszane opakowanie było potrzebne w czasie transportu przez obszary gorące, obawiałem się bowiem, że na statku pemikan może się topić i wyciekać. Otwieranie skrzyń nie trwało długo, niemniej jednak i ono pochłonęło trochę czasu. Na pakownię wykorzystaliśmy naszą sień.

Najwięcej czasu zabrało nam nasze osobiste wyposażenie; szczególnie wiele utrapienia mieliśmy z butami. Większość opowiedziała się za bardzo obszerny-mi, nakładanymi na wierzch, jednak w zmienionej postaci. Tylko nieliczni zadeklarowali się jako zwolennicy obuwia zupełnie miękkiego. Ta różnica zdań nie była tak bardzo istotna, ponieważ wiedzieliśmy, że na ostateczną wyprawę musimy tak czy owak zabrać z sobą wielkie buty z cholewami do ewentualnego marszu po lodowcach. Kto więc chciał iść w miękkim obuwiu, a wielkie buty wołał powiesić na sankach, otrzymał na to zezwolenie. Osobiście opowiadałem się za twardymi zelówkami, pod warunkiem, że wierzchy będą miękkie, a cholewa dość obszerna, aby można włożyć tyle skarpet, ile tylko będzie potrzeba.

Jakie szczęście, że w ciągu tych dni, jak też w ciągu wielu, wielu następnych, nie mógł tu zajrzeć żaden z naszych dostawców obuwia! W ich wspaniałe dzieła wkładaliśmy nóż i — ciach! — odcinaliśmy bez miłosierdzia całe płótno żaglowe wraz z mnóstwem niepotrzebnych wkładek.

Ponieważ nie byłem zbyt doświadczony w rzemiośle szewskim, przyjąłem z radością propozycję Wistinga, że zajmie się moimi butami. Kiedy otrzymałem je z powrotem, były wprost nie do poznania. Jeśli chodzi o wygląd, to poprzednio były może ładniejsze. Ponieważ jednak wygląd odgrywa znikomą rolę w porównaniu z użytecznością i wygodą, wartość tych butów po przeróbce wzrosła kolosalnie. Grube płótno żaglowe zniknęło, zostało zastąpione cienką tkaniną. Z palców usunięto stożkowate kliny, dzięki czemu można było włożyć na nogi jeszcze wiele dodatkowych par skarpet. Oprócz tego buty zrobiły się jeszcze obszerniejsze niż poprzednio. Byłem uszczęśliwiony, że nareszcie posiadam obuwie, które zdaje się odpowiadać wszelkim wymogom: ma sztywną zelówkę, którą można nasycać olejem Huitfeldt i Höyer Ellefsen, jest przy tym tak obszerne, że nigdzie nie uciska. Mimo tych wszystkich zmian przed główną wyprawą moje buty musiały pójść jeszcze raz w ręce „mistrzów szewskich" i dopiero wtedy stały się prawdziwie doskonałe. Buty pozostałych towarzyszy poddano takim samym zabiegom; z każdym dniem nasz ekwipunek był coraz bliższy ostatecznego skompletowania.

Niewielkie zmiany poczyniliśmy również w naszych ubraniach. Każdy z nas chciał być samodzielnym wynalazcą, i to jak najbardziej oryginalnym. Jeśli coś przypominało przedmioty poprzednio używane, odrzucano to natychmiast. Często jednak przytrafiało się nam jak owemu przysłowiowemu chłopu — co najstarsze okazywało się najlepsze.

Wieczorem 21 lutego byliśmy gotowi do drogi. Sanki w liczbie siedmiu stały zapakowane, a wygląd ich był wcale okazały. Zachwyceni sukcesami poprzedniej wyprawy załadowaliśmy tym razem na niektóre sanki zbyt wiele. W każdym razie moje sanie były niewątpliwie przeładowane, co też później odpokutowałem, a właściwie odpokutowały moje biedne psy.

23 lutego o ósmej trzydzieści rano karawana, złożona z ośmiu ludzi, siedmiu par sanek i czterdziestu psów, ruszyła w drogę — i tak rozpoczęła się najuciążliwsza część całej naszej ekspedycji. Jak zwykle, szybko pozostawiliśmy Framheim poza sobą. Lindström, który sam jeden pozostał w domu, niedługo tylko stał w drzwiach i machał ku nam ręką. Promieniejąc radością, z wyraźną ulgą wrócił zaraz do środka. Wiedziałem jednak, że już wkrótce zacznie patrzeć z utęsknieniem na urwisko, wzdychając: „Kiedy też oni powrócą?"

Od południowej krawędzi zatoki dmuchała nam prosto w twarz lekka bryza, a niebo było zachmurzo-ne. Świeżo nawiany śnieg czynił drogę uciążliwą i psy męczyły się, ciągnąc wyładowane sanie. Śladów poprzedniej podróży nie było już widać, w odległości jednak osiemnastu kilometrów znaleźliśmy szczęśliwie pierwszą flagę. Dalej jechaliśmy szlakiem ryb, które odcinały się ostro od białego śniegu. O szóstej wieczorem, po przebyciu dwudziestu ośmiu kilometrów, rozbito obóz. Wygląd naszego obozu musiał wzbudzać prawdziwy szacunek. Składał się on z czterech dwuosobowych namiotów mieszkalnych orasz dwóch dalszych przeznaczonych dla celów gospodarskich.

Po południu pogoda się poprawiła i wieczorem lśniło już nad nami czyste niebo. Następnego jednak dnia śnieg był jeszcze gorszy i psy musiały się bardzo namęczyć. Po ośmiogodzinnym marszu mieliśmy poza sobą dopiero dwadzieścia kilometrów. Temperatura utrzymywała się na znośnej wysokości — minus 15°. Niestety straciliśmy z oczu nasze rybie drogowskazy i przez ostatnie godziny trzeba się było posuwać tylko za pomocą kompasu.

24 lutego rozpoczął się bardzo źle. Dął wiatr południowo-wschodni, powodując gęstą zadymkę. Nie było nic widać, musieliśmy ustalać kierunek marszu podług kompasu. Maszerując pod wiatr bardzo marzliśmy, choć temperatura wynosiła tylko 18° poniżej zera. Cały czas szliśmy też bez drogowskazów. Koło południa jednak trochę się przejaśniło, o trzeciej zaś po południu, kiedy chcieliśmy się rozejrzeć za jakimś miejscem pod namioty, dostrzegliśmy jedną z naszych flag. Gdy podjechaliśmy bliżej okazało się, że jest to flaga numer pięć. Ponieważ wszystkie nasze tyczki były numerowane, wiedzieliśmy teraz dokładnie, gdzie się znajdujemy; numer pięć oddalony był od Framheimu o siedemdziesiąt dwa kilometry. Zgadzało się to z przebytą przez nas odległością — siedemdziesiąt jeden kilometrów.

Następny dzień był pogodny, cichy i spokojny, ale termometr opadł do — 25°. Mimo tak niskiej temperatury było nam teraz znacznie cieplej niż poprzednio, bo w powietrzu panowała zupełna cisza. Podążaliśmy cały czas za znakami i po skończonym dniu mieliśmy poza sobą dwadzieścia dziewięć kilometrów — całkiem dobry wynik jak na tak kiepską sannę!

Nastało teraz parę dni mroźnych i mglistych, tak że niewiele tylko mogliśmy widzieć, większą jednak część drogi udało nam się przewędrować śladem flag i ryb. Już teraz ryby przydawały się bardzo jako dodatkowy pokarm dla psów, które pożerały je łapczywie. Przewodnik musiał wyciągnąć każdą ze śniegu i odrzucać na bok, po czym jeden z poganiaczy podnosił ją i kładł na sanki. Gdyby psy dopadły do ryby tkwiącej jeszcze w śniegu, nie obeszłoby się bez morderczej bójki. Już obecnie, zanim jeszcze osiągnęliśmy skład pod 80° S, wystąpiły u psów objawy osłabienia, prawdopodobnie na skutek ciężkiej pracy i mrozów, dochodzących do — 27°. Z rana łapy ich były zupełnie zesztywniałe i biedne zwierzęta tylko z trudem mogły wyruszyć w dalszą drogę.

27 lutego o jedenastej trzydzieści przed południem osiągnęliśmy skład żywności pod 80° S. Nie zaszły tu żadne zmiany. Śniegu nie nawiało, musiało więc być pogodnie i bezwietrznie. Ale śnieg, poprzednio zupełnie puszysty, teraz był zmarznięty i twardy. Tego dnia mieliśmy szczęście do słońca i dzięki temu mogliśmy oznaczyć dokładnie położenie geograficzne składu.

Ponieważ nasze podróże odbywały się po bezkresnych płaszczyznach, na których nie ma żadnych znaków orientacyjnych, często łamaliśmy sobie głowę nad sposobem oznaczenia składów, abyśmy je mogli później z całą pewnością odnaleźć. Rezultat walki o biegun zależał przecież od wyniku tych jesiennych prac, polegających na zakładaniu składów żywności, wysuniętych jak najdalej na południe, i na takim ich oznaczaniu, aby dały się w każdym wypadku odszukać. Jeśli nie zdołamy wykonać tych dwóch zadań, to — według wszelkiego prawdopodobieństwa — walka będzie przegrana. Jak już wspomniałem, rozważyliśmy gruntownie to zagadnienie i doszliśmy do wniosku, że należy znakować składy nie tylko wzdłuż linii marszu, z północy na południe, ale i w kierunku poprzecznym, ze wschodu na zachód. Znaki biegnące zgodnie z kierunkiem marszu, jeśli nie stały dość gęsto, łatwo można było przeoczyć we mgle, a wtedy groziło niebezpieczeństwo zejścia z drogi tak daleko, że później nie dałoby się już jej odnaleźć.

Zgodnie z tymi założeniami oznaczyliśmy skład pod 80° S wysokimi tyczkami bambusowymi z czarnymi proporczykami na szczycie. Wbiliśmy w śnieg dwadzieścia takich tyczek, po dziesięć z każdej strony obozu. Odległość między flagami wynosiła dziewięćset metrów, tak że wytyczona przestrzeń miała z każdej strony dziewięć kilometrów. Tyczki zostały ponumerowane, aby można było zawsze poznać, z której strony jest skład i jak daleko się on znajduje. Metoda to nowa i nie wypróbowana, zdała jednak egzamin wspaniale. Nasze kompasy i koła pomiarowe wypróbowaliśmy jeszcze we Framheimie, gdzie były już używane; mogliśmy więc na nich w zupełności polegać.

Następnego dnia ruszyliśmy dalej. Im bardziej posuwaliśmy się w głąb bariery, tym niżej opadał termometr. Zanim osiągniemy biegun, możemy mieć tęgie mrozy! Teren był taki sam jak poprzednio —płaski i równy; mieliśmy wprawdzie wrażenie, że idziemy pod górę, ale przyszłość pokazała, że było to urojenie. Dotychczas nie potrzebowaliśmy pokonywać żadnych szczelin i wyglądało na to, że ta trudność będzie nam oszczędzona. Należało się przecież spodziewać, że najbardziej popękany będzie pas lodu w pobliżu samej krawędzi bariery, ten zaś pozostawiliśmy już szczęśliwie poza sobą, nie natrafiając na szczeliny. , Na południe od 80° S napotkaliśmy mniej uciążliwe warunki śniegowe, do tego jednak czasu psy miały już łapy zupełnie zesztywniałe i całe w ranach. Rano trzeba się było dobrze namęczyć, zanim udało się nakłonić zwierzęta do dalszego marszu. Sprawcą tych ran na łapach był zmarznięty, twardy śnieg, zalegający wielkie przestrzenie. Poza tym śnieg przylepiał się psom do łap i wciskał między pazury. Co prawda na jeszcze gorsze przykrości narażone są psy wędrujące wiosną, lub latem po lodzie morskim. Ostry ten lód przecina im łapy, a do ran dostaje się sól. Aby tego uniknąć, trzeba nakładać psom skarpety. W czasie naszych wypraw nie było to potrzebne, choć na skutek długiej podróży morskiej łapy naszych psów stały się wrażliwe i nie mogły wytrzymać tyle, co normalnie. Podczas wypraw wiosennych nie zauważyliśmy już u nich żadnych ran, mimo że warunki były wtedy raczej gorsze niż na jesieni. Prawdopodobnie łapy ich zahartowały się w ciągu zimy.

3 marca osiągnęliśmy 81° S. Termometr wskazywał tutaj 43° poniżej zera, co nie wydawało się zbyt miłe. Był to prawdziwy przewrót, którego wpływ obserwowało się zarówno na ludziach, jak i na zwierzętach. O trzeciej po południu rozbiliśmy obóz i natychmiast schroniliśmy się pod namiotami. Następny dzień przeznaczyliśmy na budowę i oznakowanie składu. Poprzedzająca go noc była najzimniejsza ze wszyst-kich podczas podróży; kiedy wstaliśmy rano, termometr opadł do — 45°. Jeśli porównać temperaturę Antarktyki z Arktyką, okaże się, że ów stan termometru był naprawdę wyjątkowo niski. Początek marca na półkuli południowej odpowiada początkowi września na półkuli północnej, a w tym okresie trwa tu jeszcze letnie ciepło.

Dziwiła nas ogromnie ta niska temperatura, bo właściwie powinniśmy mieć tu jeszcze lato. Ze względu na umiarkowane mrozy, jakie podczas swojej wyprawy na południe zaobserwował Shackleton, przyszło mi na myśl, czy nie mamy tu do czynienia z jakimś lokalnym biegunem zimna, zalegającym nad środkową częścią Bariery Lodowej Rossa. Porównanie pomiarów angielskiej stacji w cieśninie McMurdo będzie to mogło częściowo wyjaśnić. Aby jednak uzasadnić moje przypuszczenie, trzeba by mieć również dane z Ziemi Króla Edwarda VII. Obserwacje, które doktor Mawson podejmuje obecnie*, przyczynią się również poważnie do wyjaśnienia tego zagadnienia.

Na 81° urządziliśmy skład żywności, złożony z czternastu skrzyń pemikanu dla psów o wadze pięćset sześćdziesiąt kilogramów; nie mieliśmy już jednak tyczek bambusowych dla jego oznaczenia. Nie pozostało nam nic innego, jak rozbić parę skrzyń i użyć jako drogowskazów desek; było to w każdym razie lepsze niż nic. Na podstawie spostrzeżeń, jakie od czasu przybycia w te strony poczyniliśmy nad opadami śnieżnymi, doszedłem do wniosku, że te sześćdziesięciocentymetrowe deszczułki powinny być wystarczające. Zaobserwowany dotychczas opad był minimalny, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę porę roku — wiosnę i lato. Skoro nawet w tym czasie, i to na skra-ju bariery, opady były tak nieznaczne, to jak małe muszą być one jesienią i zimą w głębi lądu!

Bjaalandowi, Hasselowi i Stubberudowi, którzy następnego dnia mieli wracać do spiżarni Lindströma, przypadło w udziale ustawienie nowych znaków. Podobnie jak poprzednio, skład miał być oznaczony w obie strony na odległość dziewięciu kilometrów. Deszczułki umieszczone po stronie wschodniej nacięliśmy ż lekka siekierą, aby w razie natrafienia we mgle na jeden z tych znaków wiadomo było, w jakim kierunku szukać składu. Muszę przyznać, że te kawałki drewna, które na bezkresnej równinie wkrótce straciliśmy z oczu, wyglądały dość nędznie. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu na myśl, że stanowią one klucz od zamku, w którym śpi nasza zaczarowana królewna. Aby spełnić tak zaszczytną rolę, deszczułki te były stanowczo zbyt niepozorne. W czasie wykonywania owej roboty wszyscy, którzy mieli iść dalej na południe, wypoczywali. Dzień odpoczynku zrobił nadzwyczaj dobrze również i psom.

Następnego ranka o ósmej rozstaliśmy się z trzema towarzyszami, którzy zawrócili na północ. Jednego z naszych psów, Odyna, któremu wytworzyła się brzydka rana od zatarcia — miał uprząż grenlandzką — musiałem wysłać do domu i na dalszą drogę zadowolić się pięcioma psami. Zwierzęta były bardzo chude i wyczerpane, jednak szerokość 82° musieliśmy tak czy owak osiągnąć. Miałem cichą nadzieję, że uda się nam dotrzeć aż do 83° S, ale na to nie było już wielkich szans.

Poczynając od 81° S płaszczyzna lodowa nabrała nowego wyglądu. Już pierwszego dnia zamiast terenu zupełnie płaskiego, ujrzeliśmy mnóstwo małych, kopulastych wzniesień. Początkowo nie zwracaliśmy większej uwagi na te na pozór nieznaczne wyniosłości. Z biegiem czasu jednak nauczyliśmy się przechodzić koło nich z szeroko otwartymi oczyma i z zachowaniem największej ostrożności. W ten pierwszy dzień po wyruszeniu z 81° S nie zauważyliśmy jednak jeszcze nic szczególnego. Warunki śniegowe były doskonałe, temperatura (—23°) do wytrzymania, a przebyta odległość zadowalająca.

Następnego dnia pojęliśmy, jaki charakter mają zaobserwowane wyniosłości; mianowicie w lodzie zaczęło się pokazywać coraz więcej szczelin. Wprawdzie nie były one zbyt szerokie, ale za to — o ile mogliśmy stwierdzić — bezdenne. Koło południa w szczelinę taką wpadły trzy przednie psy Hanssena — Helge, Mylius i King. Zawisły na uprzęży, która wytrzymała na szczęście — bo utrata trzech psów byłaby dla nas niezmiernie dotkliwa. Gdy idące z tyłu zwierzęta spostrzegły, że znikli ich poprzednicy, zatrzymały się gwałtownie. Dobrze, że psy mają instynktowny strach przed szczelinami i w razie wypadku same się zatrzymują. Teraz zrozumieliśmy; te kopulaste wzniesienia to następstwo ciśnienia lodów, a w ich pobliżu zawsze występują szczeliny.

Tego dnia pogoda była przeważnie mglista, nie rokowała nadziei na poprawę, północny zaś wiatr miótł od czasu do czasu gęstym śniegiem. Między takimi dwiema burzami śnieżnymi ujrzeliśmy na wschodzie, w odległości około dziesięciu kilometrów, parę wzgórz, które okazały się niezwykle wysokimi spiętrzeniami „wyciśniętych" ku górze lodów. Następnego dnia, 7 marca, zaobserwowaliśmy zjawisko, o którym zresztą wspomina wielokrotnie Shackleton. Ranek był początkowo czysty i piękny, temperatura —40°, przed południem jednak zerwał się z południowego zachodu wiatr, który wzmógł się znacznie w ciągu popo-łudnia. Termometr poszedł teraz szybko w górę i kiedy o trzeciej rozbiliśmy obóz, było już tylko —18°.

W tym miejscu pozostawiliśmy na drogę powrotną skrzynię pemikanu dla psów. Dalszą trasę na południe znaczyliśmy wysokimi łatami z desek w odstępach kilometra. Odległość przebyta tego dnia wyniosła dwadzieścia kilometrów. Nasze psy, szczególnie z mojego zaprzęgu, były strasznie wychudzone i wyglądały wprost żałośnie. Dobrze będzie, jeśli w ogóle osiągną 82° S, a i tak trzeba się liczyć z tym, że powrót pójdzie nam bardzo niesporo. Tego więc wieczora postanowiliśmy zadowolić się 82° S i stamtąd zawrócić.

W ciągu kilku ostatnich etapów ustawialiśmy namioty frontem do siebie, tak że łączyły się ze sobą wejściami. W ten sposób mogliśmy przenosić żywność z namiotu do namiotu bez potrzeby wychodzenia na zewnątrz. Było to wielkie ułatwienie i gdy już raz zrobiliśmy tę próbę, doprowadziła ona w rezultacie do gruntownej zmiany całego naszego sposobu obozowania oraz do wynalezienia namiotu na sześć osób, najdoskonalszego, jaki kiedykolwiek oglądał światło dnia polarnego. Wpadliśmy na ten wspaniały pomysł leżąc wieczorem w śpiworach i rozmyślając o tym i o owym. A gdyby tak zeszyć razem dwa namioty w taki sposób, jak one teraz stoją, po usunięciu przednich ścian? Otrzymamy wtedy namiot, w którym będzie znacznie więcej miejsca dla pięciu ludzi, niż w tych dwóch, posiadanych obecnie!

8 marca osiągnęliśmy 82° S. To było wszystko, co mogła dać z siebie moja piątka psów. Jak się później okazało, było to zbyt wiele. Biedne zwierzęta zupełnie się wyczerpały. Moje jedyne smutne wspomnienie z całego pobytu na południu, to właśnie strata tych wspaniałych zwierząt. Wymagałem od nich więcej, niż mogły dokazać. Jedyną moją pociechą było to, że sam się również nie oszczędzałem. Już samo ruszenie z miejsca czterystapięćdziesięciokilogramowych sań przy pomocy zmordowanych zwierząt nie było bynajmniej dziecinną zabawką. Jedno pchnięcie sanek bardzo często nie wystarczało; czasami pchałem je na dużej przestrzeni, zmuszając w ten sposób zwierzęta do posuwania się naprzód. Bat bardzo dawno przestał już być dla psów postrachem. Kiedy brałem się do bicia, skupiały się w jedną gromadę, starając się chronić głowy; z bicia po grzbiecie niewiele już sobie robiły. Chwilami w żaden sposób nie mogłem skłonić psów do dalszego marszu. Wtedy trzeba było wzywać na pomoc świeże siły: dwóch towarzyszy pchało sanki, a trzeci bił psy, starając się jednocześnie poderwać je za pomocą najbardziej obelżywych wymysłów. Jakże twardym i nieczułym staje się człowiek w takich warunkach! Jak bardzo może się zmienić całe jego usposobienie! Z natury jestem wielkim przyjacielem zwierząt i jeśli tylko mogę, unikam zadawania im bólu. Z tego powodu nie sprawia mi też żadnej przyjemności polowanie. Nigdy nie zabiłbym zwierzęcia, gdyby nie miało służyć jako pożywienie — wyjąwszy szczury, myszy i muchy. Mogę chyba również powiedzieć, że szczerze kochałem swoje psy, uczucie zaś to było z całą pewnością wzajemne. Stopniowo jednak warunki przestawały być normalne. A może ja sam nie byłem już normalny? Często myślałem później, że tak właśnie rzecz się miała. Codzienne trudy i praca oraz cel, którego nie chciałem się wyrzec, uczyniły mnie bezwzględnym. Byłem bowiem takim, zmuszając pięć szkieletów do ciągnięcia przeładowanych sań.

Wysokość słońca w południe pokazywała nam tego dnia szerokość 81°54'30", przebyliśmy więc jeszcze pozostałe dziesięć kilometrów i o trzeciej po południu rozbiliśmy obóz na 82° S. Ostatnio odnosiliśmy nie-ustannie wrażenie, że lód podnosi się ku górze; według ogólnego mniemania znajdowaliśmy się obecnie na wysokości czterystu pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza, pokonaliśmy więc w ten sposób sporą część różnicy wzniesień na drodze do bieguna. Ja sam również sądziłem, że teren wznosi się w górę. Tak więc osiągnęliśmy najdalszą w ciągu tej jesieni szerokość geograficzną ku południowi i mieliśmy powody do zadowolenia. Zmagazynowaliśmy tutaj sześćset dwadzieścia kilogramów pemikanu, głównie pemikanu dla psów. Tego popołudnia nic już więcej nie robiliśmy, solidnie wypoczywając. Pogoda była rześka, jasna i bezwietrzna, temperatura —25°.

Odcinek przebyty ostatniego dnia wyniósł dwadzieścia dwa kilometry. Oznaczenie składu zostało dokonane w ten sam sposób, co na 81°, z tą tylko różnicą, że do desek ze skrzyń przyczepiliśmy ciemnoniebieskie szmatki, dzięki czemu znaki te było łatwiej zauważyć. Wzmocniliśmy skład bardzo starannie linami, aby mieć zupełną pewność, że wytrzyma ewentualne ciężkie zimowe burze. Pozostawiłem tu również swoje sanki, ponieważ zdawałem sobie sprawę, że z moimi psami nie zdołam doprowadzić ich do domu. Zresztą takie nadliczbowe sanki w tym miejscu mogły się nam jeszcze kiedyś przydać. Wysoki na dwa i pół metra skład żywności został oznaczony za pomocą widocznych z daleka tyczek bambusowych z flagami.

10 marca ruszyliśmy w drogę powrotną. Pięć moich psów rozdzielono między zaprzęgi Wistinga i Hanssena; nie można jednak zaprzeczyć, że obaj mieli tylko utrapienie z powodu tych chodzących kościotrupów. Na zaprzęgu Hanssena prawie nie znać było dokonanego wysiłku, zaprzęg zaś Wistinga uważaliśmy i tak za najsilniejszy, Zwierzęta Johansena uchodziły początkowo za najsłabsze, z biegiem czasu jednak wykazały wielką wytrwałość. Nie były wprawdzie szybkie, ale koniec końców zawsze nadążyły za innymi; zgodnie z przysłowiem: „Lepiej późno niż nigdy" cały zaprzęg powrócił w komplecie do domu!

Początkowo mieliśmy zamiar odbyć drogę powrotną z wszystkimi wygodami — jako prawdziwą przejażdżkę sankami. Ale nie mogło być o tym mowy. Musieliśmy się pogodzić z myślą, że trzeba maszerować na własnych nogach. Psy miały już dosyć, kiedy ciągnęły puste sanki. Jeszcze tego samego dnia, po czterdziestu ośmiu kilometrach marszu, osiągnęliśmy miejsce, w którym pozostawiliśmy skrzynię z pemikanem, i tu zatrzymaliśmy się na postój; było mroźno i wietrzno, temperatura —33°. To pozbawiło moje psy resztek sił. W nocy zamiast spać kuliły się do siebie drżąc i marznąc, aż żal było patrzeć. Rano trzeba było je podnosić i stawiać na nogi, bo o własnych siłach nie mogły już ustać. Gdy się trochę rozruszały, poczuły się jak gdyby lepiej; w każdym razie mogły już iść razem z innymi. Następnego dnia przeszliśmy czterdzieści kilometrów przy temperaturze —36°, 12 marca zaś minęliśmy skład pod 81° S. Wielkie spiętrzenia lodów na wschodzie były teraz dobrze widoczne, udało nam się wyznaczyć dokładnie ich położenie, co w przyszłości mogło ułatwić odnalezienie składu. Tego dnia przebyliśmy czterdzieści kilometrów przy —30°.

13 marca rozpoczął się ciepłą, piękną pogodą. Koło pół do jedenastej przed południem z południowego wschodu zerwał się jednak wiatr, przynosząc z sobą gęstą zadymkę. Nie chcąc stracić z oczu dawnych śladów, rozbiliśmy obóz. Wicher świstał potężnie, targał i rwał namioty, nie zdołał ich jednak obalić. Prawie przez cały dzień burza srożyła się z niesłabnącą siłą, postanowiliśmy więc poczekać z wymarszem do następnego dnia. Temperatura była taka jak zawsze przy wietrze południowo-wschodnim: —24°.

Dopiero 15 marca o godzinie pół do jedenastej wiatr osłabł na tyle, że mogliśmy wykruszyć. Ale co ujrzeliśmy na dworze! Sanki przywalone całkowicie śniegiem; baty, rzemienie od nart oraz uprząż pożarły psy. Na szczęście byliśmy dobrze zaopatrzeni w liny ubezpieczające; użyliśmy ich do naprawy uprzęży. Zapasowymi rzemieniami uzupełniliśmy także wiązania nart; z batami natomiast staliśmy całkiem źle. Hanssen, który jechał na przedzie, potrzebował koniecznie jakiego takiego bata. Dla innych brak batów nie był tak groźny, choć dla wszystkich również bardzo nieprzyjemny. W jakiś sposób Hanssen zdobył wreszcie bat, który mu zupełnie wystarczał. Ktoś inny uzbroił się w drążek od namiotu i posługiwał się nim aż do Framheimu. Z początku psy miały tęgiego stracha przed tym olbrzymim batem, wkrótce jednak zorientowały się, że takim drążkiem niewiele im można dokuczyć i figę sobie z niego robiły. W końcu wydawało się, że już wszystko zostało uporządkowane; należało jeszcze tylko zgromadzić psy.

Niektóre spośród nich tak zobojętniały na wszystko, że położyły się na ziemi, wyciągając wszystkie cztery łapy. Powoli jednak udało się je odszukać i postawić na nogi. Jeden tylko Thor w żaden sposób nie mógł powstać — leżał i jęczał. Trzeba go było zabić. Wisting załadował Thora na sanie, aby poćwiartować go na najbliższym postoju.

Dzień był przykry i zimny, z mgłą i zadymką przy; południowej bryzie; temperatura wynosiła —26°. Szczęście nam jednak dopisywało, gdyż odnaleźliśmy ślady. Lurven, najlepszy pies Wistinga, w czasie tego mrozu nagle upadł i zdechł. I on należał do tych zwierząt, które przez cały czas spełniały najcięższą pracę, ani przez moment nie pozostawał bezczynnie. Ciągnął bez wytchnienia, aż śmierć położyła kres jego wysiłkom.

16 marca przebyliśmy dwadzieścia osiem kilometrów przy —34°. Jens, jeden z moich wspaniałych „trzech muszkieterów", jechał tego dnia na saniach Wistinga, ponieważ był za słaby do marszu.

Wieczorem zamierzaliśmy podzielić Thora pomiędzy jego towarzyszy, odstąpiliśmy jednak od tego zamiaru z powodu wrzodu w piersi psa. Złożyliśmy go więc do pustej skrzynki i pogrzebaliśmy. W nocy obudził nas straszliwy hałas. Zwierzęta toczyły między sobą zaciętą bójkę, a po ich wyciu można było poznać, że chodzi o żarcie. Wisting, który zawsze najprędzej wyłaził ze śpiwora, wybiegł z namiotu. Wyobraźcie sobie, że te bestie wykopały Thora i właśnie się nim raczyły! Zbyt wybredne te psy zaiste nie były! Wisting zakopał zwłoki ponownie i do rana mieliśmy spokój.

17 marca przy —14° było dotkliwie zimno, a ostra zamieć śnieżna szła z południowego wschodu. Lassesen, który biegł luzem za saniami, pozostał tego ranka na miejscu obozowania, nie spostrzegliśmy tego jednak. Rasmus, jeden z moich „trzech muszkieterów", zdechł w tym samym dniu; podobnie jak Lurven padł w uprzęży. Jens czuł się coraz gorzej, nie mógł nawet jeść.

Wieczorem osiągnęliśmy nasz magazyn żywności pod 80° S i po trzydziestopięciokilometrowym marszu mogliśmy wydać dzielnym współtowarzyszom podwójną rację. Pod naszą nieobecność teren uległ dużym zmianom. Potworzyły się wysokie zaspy śnieżne. Na jednej ze skrzyń w składzie żywności Bjaaland wypisał krótkie pozdrowienie. Prócz tego znaleźliśmy znak, umówiony z Hasselem — blok śniegu ustawiony na wierzchu składu, co upewniło nas, że wszystko odbyło się tu zgodnie z planem. Mróz trzymał i następnego dnia; mieliśmy mianowicie — 41°.

Na Lassesena, który pozostał poprzedniego ranka w obozowisku, absolutnie nie liczyłem. Bardzo bolała mnie jego strata, gdyż był to najsilniejszy i najbardziej chętny z moich psów. Jakże więc ucieszyłem się, gdy nagle znowu się pojawił; wyglądał silnie i zdrowo. Musiał wykopać Thora i pożreć go, bez pożywienia nie mógłby bowiem wrócić do sił. Od 80°S aż do Framheimu był Lassesen doskonałą pomocą w zaprzęgu Wistinga.

19 marca zapisałem w moim dzienniku: „Powietrze dość chłodne". Istotnie, wiał tęgi wiatr z południowego wschodu przy — 43°. Tego ranka niedługo po wymarszu Hanssen odkrył nasze dawne ślady. Szło się teraz wprost przed siebie, widzieliśmy już bliski koniec naszej podróży.

Następny dzień przyniósł ostry wiatr południowo-wschodni, który przy — 34° zmusił nas do zatrzymania się. Jak zwykle przy wietrze południowo-wschodnim temperatura w ciągu nocy podniosła się i kiedy następnego ranka, 20 marca, wstaliśmy, było zaledwie — 9°. Czuło się wyraźną różnicę, bynajmniej nieprzykrą. Mieliśmy już dość czterdziestostopniowych mrozów. Co za osobliwa pogoda panowała tej nocy! Gwałtowne podmuchy wichru ze wschodu i południa, a w przerwach zupełna cisza. Miało się wrażenie, że te podmuchy nadchodzą od jakichś wysokich gór.

W czasie drogi minęliśmy flagę numer sześć, co wskazywało, że jesteśmy osiemdziesiąt pięć kilometrów od Framheimu. W odległości sześćdziesięciu kilometrów od domu rozbiliśmy obóz. Z uwagi na zmęczenie psów postanowiliśmy przebyć ten odcinek w ciągu dwóch dni. Wypadło jednak inaczej. Przed połud-niem zgubiliśmy stare ślady i wskutek tego zboczyliśmy na wschód, a zarazem weszliśmy na wspomnianą już dawniej wyniosłość.

I oto niespodzianka. To, co zobaczyliśmy w głębi przed nami, musiało być Zatoką Wielorybów. Ale co znaczą te czarne punkciki, poruszające się tam w dole? „Myśliwi i foki!" zaryzykował któryś z nas. Ogólna aprobata. Oczywiście! To przecież całkiem jasne, wszelka pomyłka wykluczona! Dostrzegam jakieś sanki, potem drugie sanki, a jeszcze dalej — trzecie! Łzy prawie napłynęły nam do oczu na widok tych niezmordowanych ewolucji. Lecz oto punkciki zniknęły! Nie, są znowu przed nami! Jak osobliwie szybko ci ludzie pojawiają się i znikają! I co się w końcu okazało? Framheim, nasz Framheim, to była fata morgana! Przecież nasi koledzy z Framheimu — byliśmy tego pewni — zażywali teraz spoczynku południowego. Mogliśmy więc oszczędzić sobie łez wzruszenia. W spokoju dokonywaliśmy przeglądu okolicy. Tam oto leży Framheim, tam jest przylądek Ludzka Głowa, a tam znowu Przylądek Zachodni, zeszliśmy więc ku wschodowi. „Cześć, Framheim! Do zobaczenia dziś o pół do ósmej wieczorem!" — huknęliśmy gromko. „Tak jest, co do minuty!" — zakrzyknął któryś i z wielkim pośpiechem ruszyliśmy w drogę. Kierowaliśmy się wprost na zatokę. Musieliśmy zabrnąć dość wysoko, bo zjazd odbywał się z szybkością błyskawicy. Przewodnik nie mógł nadążyć i wskoczył na jedne z sanek. Na początku wyścigu widziałem przez moment Hanssena, który wymachiwał biczyskiem, po czym mignęły mi tylko w przelocie jego wzniesione do góry podeszwy. Sam leżałem na jego sankach i skręcałem się ze śmiechu; sytuacja była bowiem zbyt komiczna. Za chwilę jednak Hanssen stał już na nogach i gdy ostatnie sanki przejeżdżały mimo, mocno się ich uchwycił. Wszyscy znaleźliśmy się w dole, u stóp pagórka, stłoczeni w jeden stos — psy i sanki.

Pozostała część drogi była dość uciążliwa, choć odnaleźliśmy zgubiony w ciągu dnia ślad. Dorsze, jeden za drugim, wysuwały ze śniegu swe grzbiety i wiodły nas coraz dalej. O godzinie pół do siódmej wieczorem po sześćdziesięciokilometrowym marszu zatrzymaliśmy się przed Framheimem — o godzinę wcześniej, niż wyliczyliśmy tam, w górze.

Dla naszych osłabionych psów był to niemały wyczyn. Z mojej sfory doprowadziłem tylko Lassesena. Dwa z zaprzęgu Stubberuda zginęły zaraz po powrocie z 81° S, przede wszystkim na skutek mrozu. W czasie tej podróży straciliśmy ogółem osiem psów. Jestem pewien, że przy znośniejszej temperaturze potrafiłyby wytrzymać tę drogę.

Trzej nasi towarzysze, którzy zawrócili od 81° S, byli zdrowi i wypoczęci. Ostatniego dnia zabrakło im wprawdzie zapałek i żywności. Od czasu powrotu upolowali pięćdziesiąt fok. Wciągnęli je na górę, poćwiartowali i zmagazynowali — jestem dla nich z całym uznaniem! Przez cały czas naszej nieobecności Lindström był niezmordowany i urządził wszystko jak najlepiej. Na ganku otaczającym dom porobił w śniegu coś w rodzaju gzymsów, na których umieścił porąbane mięso fok. Leżało tam dość sznycli na cały ten okres, który mieliśmy tutaj spędzić. Na zewnętrznych ścianach domu, tworzących wewnętrzną stronę ganku, porobił prawdziwe półki, na których poustawiał różnego rodzaju konserwy. Wszystko zostało tam dobrze i porządnie ułożone, że można było po omacku odnaleźć, co tylko się chciało. Solone mięso, słonina, suchary; wszystko leżało na swoim miejscu. Dalej widać było puszki z napisem „budyń karmelowy". In-ne, o podobnej zawartości, nie powinny być zbyt daleko. Rzeczywiście stały one jedna obok drugiej, jak oddział żołnierzy w szeregu. Kochany Lindströmie! Jak długo utrzyma się ten twój porządek?

Lindström pociągnął białą olejną farbą również strop w pokoju. Jak pięknie wyglądało to wnętrze, gdy weszliśmy! Szelma zauważył nas z daleka i w chwili naszego przybycia czekał już nakryty stół, a na nim wszelkiego rodzaju przysmaki. Zapach pieczeni z foki i czarnej kawy nęcił niezwykle! Dom! Jak pięknie brzmi to słowo, gdziekolwiek by się ten dom znajdował — na lądzie, na wodzie czy też... na lodzie! Jak dobrze czuliśmy się tego wieczora i jak używaliśmy sobie różnych smakołyków!

Pierwsze, co należało zrobić, to wysuszyć futrzane ubrania, były bowiem porządnie przemoczone. Nie poszło to jednak szybko. Pod sufitem przeciągnęliśmy sznury, na których rozwiesiliśmy odzież przeznaczoną do suszenia. Ponieważ trzeba ją było dobrze rozciągnąć, niewiele tylko dało się suszyć naraz.

Następnie zabraliśmy się do przygotowania ostatniej przed zimą wyprawy z żywnością na południe. Zastosowaliśmy przy tym wszystko to, czego nauczyło nas doświadczenie. Tym razem cel leżał na 80° S, a ładunek zawierał tysiąc dwieście kilogramów świeżego mięsa fok. Jak wielkie znaczenie dla powodzenia ostatecznej wyprawy do bieguna miała ta podróż! Co za korzyść odniesiemy, jeśli nasze psy będą mogły pod 80° S najeść się do syta świeżego mięsa! Wszyscy doceniali ważność tej sprawy i nie mogli się wprost doczekać chwili odjazdu.

Pracowaliśmy ze wszystkich sił nad wyposażeniem, bo ostatnia podróż niejednego nas nauczyła. I tak na przykład Prestrud i Johansen wymyślili, że dwuosobowy śpiwór będzie lepszy od jednoosobowego. Nie bę-dę powtarzał sporów, które rozgorzały; na ten temat. Zarówno jeden, jak i drugi typ śpiwora ma swoje zalety, można więc darować sobie dyskusje, uznając to za rzecz gustu. Prestrud i Johansen byli zresztą jedynymi, którzy poszli na tę zmianę, podczas gdy Hanssen i Wisting próbowali na odmianę zrealizować pomysł nowego namiotu. Niezadługo praca ich była gotowa. Nowe namioty miały kształt chatki śnieżnej (igloo), nie były jednak okrągłe, lecz nieco wydłużone; z żadnej strony nie miały one płaskiej powierzchni, w którą wiatr mógłby uderzać z całą siłą. Na koniec i nasze osobiste wyposażenie zostało gruntownie ulepszone.

Zatoka Wielorybów — to znaczy wewnętrzna jej część — była teraz zupełnie zamarznięta, na zewnątrz jednak rozciągała się bezkresna, ciemna toń wody. Nasz dom pokrywał całkowicie śnieg, do czego w przeważającej mierze przyczynił się Lindström; wiatr niewiele mu tutaj dopomógł. Ta pokrywa śnieżna odgrywała ogromnie ważną rolę, chroniła bowiem dom i czyniła go cieplejszym. Psy, w liczbie stu siedmiu, wyglądały niemal jak prosiaki tuczone na Wielkanoc. Nawet te, które z ostatniej podróży wróciły mocno wychudzone, poprawiały się w oczach. Naprawdę zdumiewające, jak szybko przybywa na wadze takiemu stworzeniu! Byłem bardzo ciekaw zachowania się psów po powrocie. Gdyśmy jednak znaleźli się w domu, nie okazały one ani śladu zdziwienia. Zachowywały się tak, jak gdyby w ogóle się stąd nie ruszały, tyle, że były głodniejsze niż zwykle.

Nadzwyczaj śmieszne było powitanie między Lassesenem a Fixem. Te dwa psy były zawsze nierozłącznymi przyjaciółmi, przy czym pierwszy grał rolę pa-na, któremu drugi okazywał ślepe posłuszeństwo. W czasie ostatniej podróży zostawiłem Fixa w domu, ponieważ praca jego nie wydawała mi się dość wydajna. Podczas naszej nieobecności odkarmił się on znakomicie i zrobił się wcale gruby. Spotkania tych dwóch przyjaciół oczekiwałem ze szczególnym napięciem. Czy Fix nie skorzysta teraz ze sposobności, aby wystąpić w roli pana? Wśród wielkiej sfory psów trzeba było dłuższej chwili, aby ci dwaj się odnaleźli; powitanie ich było jednak wprost wzruszające.

Fix przyskoczył do Lassesena i zaraz zaczął go oblizywać z objawami najserdeczniejszej miłości. Natomiast Lassesen zachował się z pewną dozą wyższości, jak przystało na pana. Bez ogródek obalił na ziemię grubego przyjaciela i stał tak nad nim przez chwilę, najwidoczniej, aby mu dać do zrozumienia, że wciąż jeszcze jest niezaprzeczonym i niewątpliwym panem. Biedne Fixisko! Kiedy się wreszcie podniósł, wyglądał na bardzo zawstydzonego. Niezadługo jednak zemścił się na Lassesenie, od którego, jak dobrze wiedział, był teraz znacznie silniejszy.

Aby dać obraz naszego życia, tak jak ono w tym czasie naprawdę wyglądało, przytoczę jeden fragment moich notatek:

„Sobota, 25 marca. Przez cały dzień piękna, łagodna pogoda przy —14°. Lekka bryza południowo-wschodnia. Nasi myśliwi z grupy, która powróciła z 81 °S, wyruszyli przed południem i przywieźli do domu trzy foki. Od ich powrotu, 11 marca, upolowaliśmy ogółem sześćdziesiąt dwie foki i obecnie jesteśmy całkiem wystarczająco zaopatrzeni w świeże mięso, zarówno dla nas jak i dla psów. Sznycle z foki smakują nam z każdym dniem lepiej i nikt nie miałby nic przeciwko temu, aby dawano nam je codziennie. Na wszelki wypadek staramy się jednak o odmianę. Na śniadanie — o ósmej rano — są teraz regularnie gorące, nadziewane racuchy. Do tego chleb, masło, ser i kawa. Na obiad mamy najczęściej mięso z fok (w ciągu zimy było jednak często na zmianę mięso z konserw) oraz deser z zapasów puszkowych, jak owoce kalifornijskie lub pudding. Na kolację: sznycle z foki z borówkami, ser, chleb, masło, kawa. Oprócz tego w każdą sobotę wypijamy na wieczór kieliszek grogu i wypalamy po cygarze. Muszę przyznać otwarcie, że nigdy jeszcze nie przeżywałem tak pomyślnych dni. Wszystko wiedzie się nam wspaniale i mam mocne przekonanie, że nasze przedsięwzięcie ukoronowane zostanie sukcesem.

Kiedy człowiek wyjdzie wieczorem przed dom i widzi, jak z okna małej chatki, przykrytej całkowicie śniegiem, sączy się światełko lampy, odczuwa jakiś niezwykły czar, uświadamiając sobie, że wśród tej przeraźliwej płaszczyzny lodowej ma jednak ciepłe, wygodne ognisko domowe. Tam, na dworze, biegają żwawo nasze psy, a wieczorem kładą się zbite w jedną gromadę przed drzwiami domu. Na noc nie chronią się nigdy pod dach i z pewnością zdolne są przetrwać każdą niepogodę. Niektóre z nich są tak tłuste, że w biegu kołyszą się jak gęsi".

28 marca po raz pierwszy zobaczyliśmy zorzę polarną. Niebo płonęło w tysięcznych snopach iskier, we wstęgach zielonych i lekko czerwonych, ciągnących się poprzez zenit z południowego zachodu na północny wschód. W tym czasie podziwialiśmy również wspaniałe zachody słońca o niespotykanym bogactwie barw. Urok zaś tej bajkowej krainy, błyszczącej bielą i błękitem, podnosił jeszcze piękno oglądanych widoków.

Wymarsz ostatniej wyprawy przed tym nasi myśliwi udali się na lód morski i upolowali sześć fok. Zostały one oprawione i poćwiartowane, aby zmniejszyć ciężar. Mimo tego szacowaliśmy ich wagę na tysiąc sto kilogramów.

31 marca o godzinie dziesiątej przed południem siedmiu ludzi z sześcioma saniami i trzydziestu sześciu psami ruszyło w drogę. Ja sam nie brałem udziału w tej wyprawie. Na początku podróżnicy mieli wspaniałą pogodę, cichą i jasną. Kiedy o godzinie siódmej rano wychyliłem się z chaty, uderzył mnie przecudny widok, którego nigdy nie zapomnę. W pobliżu domu, pod osłoną pagórka wznoszącego się od wschodu, wszystko tonęło jeszcze w głębokich ciemnościach nocy. Natomiast dalej ku północy, nad lodową równiną, wschodziło właśnie słońce. Płaszczyzna lodu leżała przede mną zanurzona cała w złotoczerwonym żarze, opromieniona blaskiem słonecznego światła. Na okalających ją zębatych krawędziach spiętrzeń lodowych płonęły purpurowe i złociste ognie. A nad całą tą krainą unosiła się głęboka cisza, przedziwny jakiś spokój. Znad Framheimu wzbijał się wesoło ku górze dym, oznajmiając, że urok rzucony na ten kraj przed tysiącami lat został nareszcie zdjęty.

Sanie były mocno obładowane, gdy oddział wyruszał na południe. Widziałem go, jak znikał powoli za wzgórzem przy drogowskazie „Start". Po ostatnich gorączkowych pracach nastały teraz spokojne dni. My dwaj, pozostali na miejscu, oczywiście nie założyliśmy bezczynnie rąk; przeciwnie, wykorzystaliśmy dobrze cały ten czas. Przede wszystkim chodziło nam o uruchomienie stacji meteorologicznej.

1 kwietnia wszystkie przyrządy już działały. W kuchni wisiały barometry rtęciowe, jak również termo-metr, cztery barometry sprężynowe, barograf* i termograf **. Znalazło się dla nich dobrze zabezpieczone miejsce w kącie naprzeciwko pieca kuchennego.

Nie mieliśmy specjalnego pomieszczenia na przyrządy, ale „szef" zabierał się właśnie do sporządzenia go w czasie możliwie szybkim. Tak raźno poszła mu ta robota, że gdy wrócili nasi podróżnicy, na wzgórzu stała już piękna klatka meteorologiczna, połyskująca z daleka białą farbą. Wiatromierz został wykonany swego czasu przez naszego dzielnego maszynistę Sundbecka, a było to prawdziwe arcydzieło; najlepsza fabryka nie potrafiłaby dostarczyć doskonalszego i bardziej estetycznego. W klatce meteorologicznej mieściły się: termograf, higrometr*** oraz rozmaite termometry. Obserwacje dokonywane były trzy razy dziennie, o ósmej rano, o drugiej po południu i o ósmej wieczorem. Jeśli byłem w domu, robiłem, je sam; w razie mojej nieobecności obowiązek ten spadał na Lindströma.

W nocy na 11 kwietnia w kuchni upadło coś na ziemię; zdaniem Lindströma był to niezawodny znak szybkiego powrotu naszych podróżników. Istotnie, o godzinie dwunastej w południe zauważyliśmy ich w górze, obok drogowskazu „Start". Stamtąd zjechali pędem po pochyłości, aż się śnieg zakotłował i już po godzinie gościliśmy ich u siebie.

Mieli bardzo dużo do opowiadania. A więc najpierw to, że cały ładunek został dowieziony do składu żywności pod 80 °S. Następnie zaskoczyli mnie wiadomością, że w odległości siedemdziesięciu pięciu kilometrów od Framheimu napotkali bardzo spękany teren ze straszliwymi szczelinami, których ofiarą padły dwa psy. Było to coś dziwnego! Przecież już cztery razy przemierzaliśmy tę trasę, nie natrafiając na żadne przeszkody. I oto nagle, kiedy można było sądzić, że mamy pod stopami grunt pewny jak skała, cała nasza pewność bierze w łeb! Okazało się jednak, że oddział na skutek mgły zaszedł za daleko na zachód i zamiast posuwać się zboczem wyniosłości dostał się w dolinę, w której natrafił na grunt tak niebezpieczny, że o mało wszyscy nie zginęli. Był to widocznie teren podobny do opisanego poprzednio pod 81 °S, usianego małymi, kopulastymi wzniesieniami. Najgorsze to, że grunt wyglądał wszędzie na zupełnie pewny, ale gdy na niego wjechali, zaczęły się zapadać za nimi ogromne połacie lodu, ukazując bezdenne otchłanie zdolne pochłonąć ludzi, psy i sanie. Zbłąkani przedzierali się z trudem przez ten złowieszczy teren, szukając drogi na wschód. Teraz, kiedy wiedzieliśmy już, jak tam jest naprawdę, byliśmy zdecydowani wystrzegać się starannie tego miejsca. Mimo to nie uniknęliśmy groźniejszego spotkania z ową świńską jamą, jak nazwaliśmy dolinkę.

Po drodze, kilka kilometrów na północ od składu żywności, został jeden z psów, który zranił się w łapę i nie nadawał się do zaprzęgu. Puszczono go wolno w przeświadczeniu, że pobiegnie za saniami; pies miał widocznie inny pogląd na sprawę, zniknął i odtąd więcej go nie widziano. Niektórzy sądzili, że powrócił do składu żywności i żyje tam sobie wspaniale pośród zwiezionego przez nas z takim trudem mięsa. Muszę przyznać, że myśl ta była dla mnie w najwyższym stopniu niemiła. Taka możliwość nie była jednak wcale wykluczona i należało się obawiać, że kiedy zechcemy skorzystać z naszych zapasów, większej ich części już nie znajdziemy. Ulepszone wyposażenie zdało doskonale egzamin, a zalety nowych namiotów były opiewane na wszelkie sposoby. Prestrud i Johansen ze swoim dwuosobowym śpiworem byli w siódmym niebie. Sądzę jednak, że inni byli również zupełnie zadowoleni ze śpiworów jednoosobowych.

W ten sposób najważniejsze prace jesienne były ukończone. Fundamenty założone zostały solidnie i teraz należało energicznie budować dalej.

ZIMA

Zima! Sądzę, że większość ludzi uważa tę porę roku jedynie za okres burz, zimna i wszelakich przykrości, że godzi się z nią jako ze złem koniecznym. Wprawdzie nadzieja na parę potańcówek trochę rozjaśnia ich horyzonty, ale mimo wszystko — zimno i ciemności — nie, dziękuję! Stanowczo wolę lato!

Nie potrafię powiedzieć, co myśleli i czuli moi współtowarzysze wobec zbliżającej się zimy; ja sam oczekiwałem jej z przyjemnością. Kiedy stałem na ośnieżonym pagórku i widziałem przyjazny promyk światła padający przez nasze kuchenne okno, przenikało mnie uczucie nieopisanego zadowolenia. Niech srożą się choćby najgorsze burze; niech noce zimowe będą jeszcze ciemniejsze — tym przytulniej i wygodniej będzie w naszym wspaniałym domku! Drodzy moi czytelnicy! Widzę dokładnie wyraz powątpiewania na waszych twarzach i wiem, co chcecie powiedzieć! „No dobrze, ale czy się pan nie bał, że część płyty lodowej może się oderwać i popłynąć wraz z wami na pełne morze?" Chcę odpowiedzieć na to pytanie możliwie szczerze i uczciwie.

Z wyjątkiem jednego z nas doszliśmy do przekonania, że w tym miejscu, gdzie stoi nasz dom, lód spoczywa na trwałej podstawie. Dlatego dalecy byliśmy od wszelkich obaw co do nie zamierzonej podróży morskiej. Ale i ten spośród nas, który uważał, że lód jest zanurzony w wodzie, nie odczuwał strachu — wiem to z całą pewnością. Zresztą sądzę, że i on z biegiem czasu przyłączył się do poglądu pozostałych.

Wódz, który chce wygrać bitwę, musi być stale w pogotowiu. Gdy jego przeciwnik zrobi jakieś posunięcie, winien on umieć natychmiast wystąpić z właściwym kontrposunięciem; wszystko musi być z góry dokładnie obliczone, nic nie przewidzianego nie powinno mu pomieszać szyków. My znajdowaliśmy się w położeniu takiego właśnie wodza. Musieliśmy z góry dokładnie rozważyć, co nam przyszłość może przynieść, i zawczasu się na to przygotować. Kiedy słońce nas opuści i zapadnie długotrwała ciemność, wówczas będzie już za późno.

Co w pierwszym rzędzie absorbowało naszą uwagę i zmuszało do wytężenia całej zdolności myślenia — to płeć piękna. Nawet na lodowcu cały nasz „fraucymer" — jedenaście sztuk — uważał za stosowne znaleźć się w stanie, który zwykło się określać jako „poważny", a który w naszych warunkach tym bardziej musieliśmy za taki właśnie uważać. I bez tego kłopotu mieliśmy pełne ręce roboty! Zwołaliśmy więc wielką naradę wojenną, aby coś postanowić. Urządzać jedenaście „sal porodowych" wydawało się nam nieco za wiele. Gdybyśmy wpakowali po kilka zwierząt do jednego pomieszczenia, powstałby ogromny harmider, a rezultat byłby taki, że nawzajem pożarłyby swoje młode. Cóż bowiem niedawno się zdarzyło? Kaisa, wielka suka w czarne i białe cętki, korzystając z chwili nieuwagi porwała trzymiesięcznego szczeniaka i połknęła go. Kiedy nadbiegliśmy, zobaczyliśmy tylko ogonek, znikający w jej paszczęce. Nie było tu już nic do zrobienia.

Właśnie w tym czasie jeden z psich namiotów stał pusty, ponieważ zaprzęg Prestruda został podzielony pomiędzy inne namioty. Jako przewodnik Prestrud nie potrzebował teraz psów. W tym pustym namiocie można było przy pewnej przebiegłości pomieścić dwie suki, budując pomiędzy nimi ściankę działową. Oczywiście już przy zakładaniu obozu zimowego braliśmy pod uwagę tę stronę naszego przyszłego bytowania i urządziliśmy „klinikę położniczą" w postaci szesnastoosobowego namiotu. Ale „klinika" nie pokrywała zapotrzebowania, wobec czego uciekliśmy się do materiału, który w tym błogosławionym zakątku ziemi znajduje się w niebywałej obfitości — do śniegu — i wybudowaliśmy obszerną i wspaniałą chatę ze śniegu. Prócz tego Lindström w wolnych chwilach wzniósł niewielką budowlę, która była już gotowa, gdy powróciliśmy z drugiej naszej wyprawy. Nikt z nas nie pozwolił sobie na pytanie, do czego ten domek ma służyć; albowiem nawet podróżnik polarny nie musi być wyzbyty wszelkiej delikatności. W razie ostatniej biedy liczyliśmy jednak na dobre serce Lindströma. Sądziliśmy zatem, że z tymi wszystkimi pomieszczeniami, jakie mamy do dyspozycji, można spokojnie oczekiwać zimy.

Kamilla, przebiegłe stworzenie, pierwsza rozpoczęła korowód. Wiedziała dobrze, co znaczy chować potomstwo w czasie nocy polarnej; rzecz to bynajmniej niełatwa. Dlatego też Kamilla pośpieszyła się, jak mogła, i zległa, zaledwie została urządzona pierwsza „sala". Teraz mogła spokojnie spoglądać w przyszłość; gdy nadejdzie wielka ciemność, jej młode będą już umiały stać na własnych nogach.

Kamilla miała zresztą własne poglądy na wychowywanie dzieci. Nie wiem, co jej nie dogadzało w „klinice", pewne jest jednak, że wolała każde inne miejsce. Nieraz zdarzało się spotykać Kamillę wędrującą przy trzydziestostopniowym mrozie i gwałtownej burzy z jednym ze szczeniąt w pysku w poszukiwaniu innego schronienia. Przez ten czas pozostałe trzy szczeniaki w oczekiwaniu na powrót matki darły się i skomlały niemiłosiernie. Miejsca, które Kamilla obierała sobie na mieszkanie, nie mogły mieć, naszym zdaniem, najmniejszych pretensji do wygody. Tak na przykład zadomowiła się ze swoimi małymi w skrzyni, której otwór zwrócony był wprost do wiatru. Kiedy indziej ulokowała się za kupą desek, gdzie ciągnęło niczym w dobrze zbudowanym kominie fabrycznym. Ale cóż robić, skoro jej się tam podobało! Jeżeli pozostawiło się całą „rodzinę" na wybranym miejscu, to spędzała tam kilka dni, po czym udawała się znowu na wędrówkę. Do „kliniki" jednak nigdy dobrowolnie nie wracała. Nierzadko zdarzało się widzieć Johansena, który był opiekunem tej „rodzinki", jak taszczył z powrotem panią matkę i tyle spośród jej młodych, ile tylko mógł naraz udźwignąć. Przy wtórze przyjaznych upomnień pod adresem Kamilli całe towarzystwo znikało wkrótce w „klinice".

W tym czasie zaczęliśmy dawać naszym psom więcej swobody. Do tej pory musieliśmy trzymać je na uwięzi z uwagi na foki, inaczej bowiem psy wymykały się na własną rękę, szerząc spustoszenie. Niektóre z nich wybitnie się pod tym względem odznaczyły, na przykład taki Major Wistinga, urodzony myśliwy, który nie cofał się przed niczym, kiedy chodziło o polowanie. Albo Czarny Hassela; ten miał przynajmniej tę zaletę, że wypuszczał się samopas, podczas gdy Major prowadził za sobą cały sztab. Psy wracały przeważnie z mocno okrwawionymi pyskami. Ażeby przeszkodzić temu sportawi, zmuszeni byliśmy trzymać zwierzęta dobrze uwiązane. Kiedy jednak foki wyniosły się już z naszej okolicy, można było psy spuścić. Rozumie się, że ta wolność została w pierwszym rzędzie wykorzystana do zażartych bójek. Z biegiem czasu pomiędzy poszczególnymi zwierzętami z przyczyn całkiem dla nas niezrozumiałych rozwinęły się uczucia nieprzyjazne: obecnie korzystały więc chciwie z okazji, aby zamanifestować swe stanowisko. Później jednak i te uczucia stopniowo jakoś przycichły, a prawdziwe walki należały do rzadkości. Oczywiście były jeszcze takie psy, które nie mogły na siebie spojrzeć, aby natychmiast nie rzucić się sobie do gardła, jak na przykład Lassesen i Hans. Stopniowo jednak poznaliśmy ich antypatie i psy te mieliśmy specjalnie na oku.

Bardzo prędko zwierzęta przyzwyczaiły się do swoich namiotów i wyznaczonych miejsc. Spuszczało się je rano, gdy tylko wychodziliśmy z domu, a wiązało dopiero wieczorem, po nakarmieniu. Tak przywykły do tego porządku, że nigdy nie mieliśmy z nimi większego kłopotu; wprost przeciwnie, kiedy wieczorem wychodziło się je wiązać, zgłaszały się same, i to bardzo ochoczo. Psy karmiliśmy jednego dnia mięsem fok i słoniną, drugiego zaś suszonymi rybami, a wszystko to z reguły znikało natychmiast, chociaż łatwo było zauważyć, że zwierzęta wyżej cenią sobie mięso niż ryby.

Przez większą część zimy ubite foki leżały na pagórku i wokół nich skupiało się powszechne zainteresowanie. Tam właśnie był plac targowy Framheimu, na którym jednak nie zawsze panował spokój.

Właściwy nasz skład mięsa mieścił się w osobnym namiocie. Piętrzyło się tam około stu poćwiartowanych fok. Jak już wspomniałem, dla zabezpieczenia przed psami wznieśliśmy wokoło namiotu dwumetrowy mur ze śniegu. Chociaż bowiem psy dostawały tyle żarcia, ile tylko chciały, i chociaż wiedziały, że nie wolno im tam wchodzić — być może to właśnie było przynętą — zawsze spoglądały w zakazaną stronę po-żądliwym wzrokiem, a liczne ślady łap na murze świadczyły najwyraźniej, co się koło niego dzieje w momentach, kiedy nie ma nadzoru. Szczególnie suka Snuppesen nie dawała się odpędzić od tego miejsca, a ponieważ była nadzwyczaj lekka i zwinna, miała bez wątpienia najlepsze szanse. Nigdy jednak nie uprawiała tego sportu samotnie, lecz zapraszała zawsze swych wielbicieli — Fixa i Lassego. Te nie były jednak tak zwinne jak suka i musiały zadowalać się rolą widzów. Podczas gdy Snuppesen skakała przez mur, co zresztą udało się jej tylko dwa razy, oba psy biegały dookoła namiotu z głośnym szczekaniem. Słysząc ten jazgot, od razu wiedzieliśmy, co się święci, i uzbrojeni w kije wypadaliśmy na dwór. Chcąc jednak przydybać zwierzęta na gorącym uczynku, trzeba było poczynać sobie bardzo przebiegle. Gdy tylko ktoś się zbliżał, wielbiciele z miejsca przerywali duet, a Snuppesen orientowała się, że nadciąga niebezpieczeństwo. A wówczas... można było zobaczyć tylko jej czerwony lisi łeb zezujący gdzieś zza węgła. Staraliśmy się ją złapać i przykładnie ukarać. Fix i Lasse również otrzymywali potem swoją porcję; w gruncie rzeczy nic złego nie robili, ale z czasem mogłoby się i to zdarzyć. Oba psy dobrze o tym wiedziały i z przyzwoitej odległości przyglądały się karaniu suki. Namiot, w którym przechowywaliśmy suszone ryby, był stale otwarty, żaden jednak z psów nie usiłował tam nic ukraść; ryby ich nie nęciły.

Coraz niżej i niżej odbywało słońce swą codzienną wędrówkę po niebie. Już w pierwszych dniach po powrocie z ostatniej wyprawy niewiele go było widać, 11 kwietnia zaś ukazało się i znikło prawie w tym sa-mym momencie. Dopiero jednak od 21 kwietnia słońce skryło się na dobre.

Co się tyczy naszego domu, to wszystko było tam w jak najlepszym stanie i lepiej już być nie mogło. Natomiast przedsionek, który pierwotnie pomyślany był jako pomieszczenie robocze, okazał się wkrótce o wiele za mały, za ciemny i za zimny. Oprócz tego trwał tam ciągły ruch, co często przeszkadzało w pracy, a niekiedy na dłuższy czas całkiem ją uniemożliwiało. Prócz tej ciemnej dziury nie mieliśmy żadnego innego miejsca do pracy, a tymczasem pozostało nam jeszcze tak wiele do zrobienia. Można było wprawdzie wykorzystać naszą izbę, ale tam przez cały dzień jeden drugiemu wchodziłby w drogę i wszyscy by sobie przeszkadzali. Nie miałem zresztą ochoty przeznaczać na warsztat jedynego pomieszczenia, które zapewniało nam spokój i wygodę. Wiem wprawdzie, że zwykle tak się robi, ale zawsze wydawało mi się to niewłaściwe.

W tej sytuacji naprawdę trudno było o dobrą radę. Na szczęście przyszły nam z pomocą okoliczności. Zapomnieliśmy mianowicie, muszę się do tego otwarcie przyznać, zabrać ze sobą jedno z narzędzi, które w czasie wypraw polarnych odgrywa pierwszorzędną rolę, a mianowicie szufle do śniegu. Dobrze wyposażony zespół podróżników, jakim do pewnego stopnia byliśmy, powinien posiadać co najmniej tuzin grubych, mocnych żelaznych łopat; tymczasem nie posiadaliśmy ani jednej. Znalazły się wprawdzie dwie stare, nieduże szufle, ale to nam niewiele pomogło.

Na szczęście mieliśmy mocną płytę żelazną i nasz kowal Bjaaland sporządził z tego cały tuzin pokazowych łopat; Stubberud dorobił drzewce i wszystko poszło gładko niczym w wielkiej fabryce. Jak. Wkrótce zobaczymy, początkowy brak łopat miał ogromne znaczenie dla przyszłego powodzenia naszej wyprawy.

Gdybyśmy mieli je od początku, jako ludzie zamiłowani w porządku każdego ranka odgarnialibyśmy śnieg sprzed drzwi. Ale ponieważ ich nie było, z każdym dniem coraz więcej śniegu gromadziło się przed wejściem. Kiedy Bjaaland był wreszcie gotów z łopatami, utworzyła się już olbrzymia zaspa, ciągnąca się od drzwi wejściowych wzdłuż zachodniej ściany domu. Mocno drapaliśmy się w głowę na widok tej zaspy, która w wielu miejscach miała wysokość domu.

Uzbrojeni w nowe łopaty zamierzaliśmy odrzucić śnieg i przebić drogę. Gdy staliśmy, ogarnięci przerażeniem na myśl o czekającej nas robocie, jednemu z nas — chyba Lindströmowi albo Hanssenowi, a może i mnie samemu, zresztą to nieważne, komu — przyszła do głowy wspaniała myśl, aby pójść ręka w rękę z przyrodą, zamiast się jej przeciwstawiać. Projekt polegał na tym, aby w zaspie wyżłobić jamę na warsztat stolarski i połączyć ją z domem. Projekt został przyjęty natychmiast i jednomyślnie, po czym rozpoczęło się kopanie, które miało poważne następstwa, gdyż w ślad za pierwszym przekopem poszły następne i rzecz zakończyła się dopiero wtedy, gdy zbudowaliśmy całe podziemne miasto. Prawdopodobnie była to jedna z najbardziej pasjonujących prac, jakie kiedykolwiek podejmowano na terenie obozu polarnego.

Działo się to w czwartek, 20 kwietnia 1911 roku. Podczas gdy trzech z nas drążyło w zaspie korytarz w kierunku zachodnim od drzwi domu, trzej inni równie pilnie pracowali nad połączeniem zaspy z domem. Przeprowadziliśmy to w ten sposób, że deski, których używaliśmy na statku jako pomostu dla psów, ułożyliśmy pomiędzy zaspą a dachem przedsionka. Od strony północnej, pomiędzy zaspą a przedsionkiem, wznieśliśmy mocną ścianę, ze śniegu, sięgającą aż do dachu. Po stronie południowej przestrzeń między przedsionkiem a zaspą śnieżną pozostawiono wolną; miała służyć jako wyjście.

Opanowała nas teraz prawdziwa gorączka budowania, jeden przez drugiego wysuwał coraz wspanialsze projekty. W końcu postanowiliśmy przekopać wzdłuż całej zaspy korytarz, który kończyć się miał wielką chatą ze śniegu, w której zamierzaliśmy urządzić łaźnię parową. Wspaniałe to były plany! Łaźnia parowa pod 79° S! Hanssen, który z powołania okazał się budowniczym chat ze śniegu, podjął się tego dzieła. Na początek wybudował on chatkę małą, ale mocną, a później tak ją powiększył, że kiedy była wreszcie gotowa, mierzyła od podłogi do pułapu cztery metry. Mieliśmy tutaj istotnie dość miejsca na urządzenie łaźni! W tym czasie słychać było, jak kopacze chodnika posuwają się naprzód, i można było poznać, że odgłos ich motyk i łopat dochodzi z coraz to mniejszej odległości.

Gdy Hanssen był gotów ze swoją chatą, wziął się z zapałem do drążenia tunelu z drugiego końca, a kiedy już raz do czego się zabrał, robota paliła mu się w rękach Było wyraźnie słychać, jak oba oddziały zbliżały się coraz bardziej ku sobie. Spotkają się czy też się rozminą? Przyszedł mi na myśl tunel simplońsłri, tunel Gravehals i tym podobne prace. Jeżeli tamci mogli spotkać się ze sobą we wnętrzu gór, to i nam musi się to udać. Hola! Rozpromienione oblicze, które ukazało się dokładnie w tym miejscu, gdzie właśnie zamierzałem zagłębić łopatę, wyrwało mnie z rozmyślań. Wisting był tym, który przebił tunel Framheimu. Miał szczęście, że nie utracił przy okazji nosa. O mały włos byłbym mu go wziął na łopatę! Długi, biały tu-nel zakończony wysoką, połyskliwą kopułą — był to doprawdy piękny widok!

Drążąc coraz dalej wkopywaliśmy się jednocześnie w głąb gruntu, aby nie osłabić sklepienia tunelu. W tym kierunku było śniegu i lodu aż nadto.

Po ukończeniu tej pracy zabraliśmy się do urządzania warsztatu stolarskiego. Musieliśmy teraz kopać znacznie głębiej, ponieważ z tej strony zaspa trochę się zaokrąglała. Najpierw wkopywaliśmy się w zaspę z prawej strony chodnika, może nieco bliżej łaźni, a potem dopiero prosto w dół. O ile sobie przypominam, zagłębiliśmy się tam prawie na dwa metry poniżej powierzchni lodu.

Warsztat był bardzo przestronny, dostatecznie szeroki dla dwóch stolarzy i dość długi, żeby zmieścić sanki. W ścianie wycięto miejsca na strugarki i wyłożono je deskami. Od zachodu przytykało do warsztatu maleńkie pomieszczenie, w którym stolarze przechowywali bardziej precyzyjne narzędzia. Z warsztatu wychodziło się na piękne szerokie schody, wycięte w śniegu i obłożone deskami; prowadziły one do tunelu. Gdy tylko warsztat był gotów, natychmiast wprowadzili się tam nasi rzemieślnicy, występujący odtąd pod nazwą „spółdzielni stolarzy".

Naprzeciwko „spółdzielni stolarzy" urządziliśmy, na tej samej głębokości kuźnię, ale ta była mniej używana. Po drugiej stronie kuźni, bliżej domu, wykopano głęboki dół, do którego miały spływać wszystkie pomyje z kuchni. Pomiędzy „spółdzielcami" a drzwiami do przedsionka, dokładnie naprzeciwko wyjścia na płaszczyznę lodową, urządziliśmy jeszcze jedno niewielkie pomieszczenie. Wyjście na płaszczyznę lodową, które stało otworem, dopóki wszystkie te prace były w toku, zostało następnie zamknięte.

Zastosowane tutaj automatyczne zamknięcie rów-nież zasługuje na dokładniejszy opis. Istnieje znaczna liczba ludzi, którzy prawdopodobnie nigdy nie nauczyliby się zamykać za sobą drzwi. Jeśli zbiorą się dwie lub trzy osoby, to przynajmniej jedna z nich posiada tę wadę. O ileż więcej takich grzeszników znajdowało się między nami, skoro było nas tu aż dziewięciu! Na nic się nie zda prosić takiego osobnika, aby zamykał drzwi za sobą, bo i tak tego nie zrobi. Wprawdzie nie poznałem jeszcze dostatecznie moich współtowarzyszy pod tym względem, aby jednak zabezpieczyć się na wszelki wypadek, najlepiej było zrobić takie drzwi, które by się same zamykały. Zadanie to zostało rozwiązane przez Stubberuda w ten sposób, że umocował on drzwi trochę ukośnie, jak się to zwykle praktykuje przy wejściach do piwnicy. Byliśmy więc teraz całkiem zabezpieczeni przed najściem psów. Cztery pokryte deskami stopnie wiodły od drzwi w dół, do tunelu. Dzięki tym nowym pomieszczeniom nasz dom zyskał ze wszystkich stron dodatkowe zabezpieczenie.

Podczas gdy wszystkie te prace posuwały się naprzód, również nasi specjaliści od przyrządów pomiarowych mieli pełne ręce roboty. Mechanizm zegarowy termografu zepsuł się; zdaje mi się, że złamała się ośka. Przydarzyło się to bardzo nie w porę, gdyż właśnie ten termograf świetnie pracował przy niskich temperaturach. Drugi termograf był widocznie przeznaczony dla okolic podzwrotnikowych, ponieważ w czasie mrozów zupełnie nie działał. Wobec tego nasz specjalista zastosował swój niezawodny środek, mianowicie — wstawił termograf do piekarnika i rozpalił tęgi ogień. Tym razem środek podziałał nienagannie, albowiem można było z całą pewnością stwierdzić, że instrument nie nadaje się więcej do użytku. Ponieważ tak czy owak termograf nie chciał działać

na mrozie, Hanssen usunął zeń najpierw pokrywający wszystkie łożyska i kółka stary olej, który z wyglądu przypominał raczej klej rybny. Następnie zawiesił przyrząd pod sufitem w kuchni, aby go nieco ożywić tamtejszym -ciepłem i wmówić mu, że znajduje się pod zwrotnikiem. W ten sposób mieliśmy zapis temperatury w kambuzie*; prawdopodobnie pozwoli nam to w przyszłości ustalić, co w ciągu tego tygodnia otrzymaliśmy do jedzenia. Czy jednak profesor Mohn będzie zachwycony tymi wynikami, to już zupełnie inne zagadnienie, którego pan „narzędziowiec" i pan „dyrektor" nie odważyli się pomiędzy sobą roztrząsać.

Oprócz tych dwóch instrumentów posiadaliśmy jeszcze higrograf** — byliśmy wszak dobrze wyposażeni — ten jednak miał tę właściwość, że raz na dzień potrzebował dla zachęty energicznego szturchańca. Lindström oczyścił go i naoliwił, ciągle koło niego majstrował i stale go popędzał — mimo to z uderzeniem godziny trzeciej rano higrograf stawał. Ale nie zdarzyło się jeszcze, aby Lindström nie umiał sobie poradzić. Po szczegółowej naradzie postawiono Lindströmowi zadanie, aby z higrografu i z niezdatnego do użytku termografu sporządził dobry termograf. Było to zadanie w sam raz dla niego. Ale na widok jego dzieła, które mi po kilku godzinach przedstawił, włosy stanęły mi dęba na głowie.

Czy wiecie, co ukazało się moim oczom? Puszka od konserw, obracająca się na osi termografu! Mocny Boże! Co za pohańbienie samopiszącego instrumentu meteorologicznego! Stałem jak gromem rażony i oczywiście myślałem, że Lindström uważa mnie za głupca. Przez cały czas wpatrywałem się jak najdokładniej w jego twarz, ażeby w jej rysach odnaleźć klucz do tej zagadki. Doprawdy nie wiedziałem, czy mam się śmiać, czy płakać. Jednak z oblicza Lindströma biła powaga, i jeśliby sytuację należało ocenić podług wyrazu jego twarzy, raczej łzy byłyby na miejscu. Kiedy jednak jeszcze raz rzuciłem okiem na termograf i przeczytałem na puszce: „Stavangers Preserving Co — znakomite pulpety", nie zdołałem się już pohamować. Komizm sytuacji przeważył i wybuchnąłem głośnym śmiechem. Gdy już się dostatecznie uśmiałem, otrzymałem wyjaśnienie. Cylinder nie pasował dokładnie, dlatego Lindström zrobił próbę z puszką, a najważniejsze, że urządzenie działało doskonale, Termograf „pulpetowy" pracował bez zarzutu aż do — 40°; przy niższych jednak temperaturach zawodził.

Nasze siły robocze podzielone zostały teraz na dwa oddziały. Jeden miał odkopać około czterdzieści zabitych fok, które leżały przykryte metrowej grubości śniegiem. Ta robota zajęła dwa dni, ponieważ niełatwo było się uporać z ciężkimi, zmarzniętymi na kość cielskami. Niezwykle dużo zainteresowania dla tej pracy okazały psy. Każde zwłoki wydobyte na światło dzienne witały radośnie i dokładnie oglądały. W końcu złożono foki na dwie wysokie kupy i psy miały z nimi dość roboty na całą zimę.

W tym czasie drugi oddział pod kierunkiem Hassela pracował przy budowie piwnicy na oleje mineralne. Beczki zwiezione na początku lutego leżały teraz głęboko pod śniegiem. Na obu końcach szeregu beczek wykopaliśmy więc doły i wychodząc z nich wygrzebaliśmy w śniegu wzdłuż beczek rów. Równocześnie wcięliśmy się na taką głębokość, aby beczki znalazły się na dogodnej wysokości. Jeden otwór chodnika zasypaliśmy, podczas gdy drugi został „obmurowany" i urzą-

dzono tam wejście. Ogromnie przydała się nam tutaj umiejętność budowania sklepień, jaką wykazał Stubberud, i jemu zawdzięczamy pysznie sklepione wejście do składu olejów. Wchodziło się tam z prawdziwą przyjemnością; tak pięknego składu olejów na pewno nikt jeszcze nie miał.

Hassel, którego gorączka budowania ogarnęła w sposób szczególnie ostry, wciąż jeszcze nie był zadowolony. Jego śmiały projekt, aby podziemnym tunelem połączyć z domem skład drzewa i węgla, wywołał u mnie początkowo przerażenie. Wydało mi się, że to praca nadludzka, a jednak została ona wykonana. Odległość od domu do namiotu z węglem wynosiła około dziesięciu metrów. Hassel i Stubberud wytyczyli nowy korytarz w ten sposób, aby łączył się on z południowo-wschodnim krańcem ganku okrążającego dom. Następnie wykopali pomiędzy namiotem z węglem a domem ogromną jamę; wychodząc z tego miejsca wiercili w obie strony i w krótkim czasie cała praca była zakończona.

Wtedy jednak wystąpił Prestrud, który zapragnął wykorzystać nadarzającą się sposobność i dopóki wielka jama stała jeszcze otworem, urządzić tam obserwatorium dla aparatu wahadłowego. Kopiąc w poprzek tunelu stworzył on świetny, choć niewielki, punkt obserwacyjny pomiędzy namiotem z węglem a domem. Po wyrzuceniu śniegu wielka jama została „zamurowana". Dzięki temu mogliśmy teraz udawać się z kuchni do składu węgla nie wychodząc na powietrze. Najpierw trzeba było iść kawałek drogi gankiem, który okrążał dom, a potem koło miejsca, gdzie stały rzędami puszki konserw. Kiedy osiągnęło się południowo-wschodni narożnik domu, ukazywał się nowy tunel, który kończył się w namiocie węglowym. W połowie korytarza, z prawej strony, wiodły drzwi do po-

mieszczenia z aparatem wahadłowym. Idąc dalej natrafiało się na kilka stopni, które prowadziły na dół, a następnie tunel zamykał się stromymi, wysokimi schodami, po których wydostawano się przez otwór na powierzchnię. Wchodząc po tych schodach człowiek znajdował się nagle wewnątrz namiotu z węglem. Była to prawdziwie piękna budowla, która samym swoim istnieniem głosiła chwałę mistrzów. A praca ta opłaciła się, gdyż Hassel mógł teraz o każdym czasie, bez potrzeby wychodzenia na dwór, przynieść do domu węgla.

I teraz jednak wielkie roboty podziemne nie zostały ukończone. Postanowiliśmy urządzić jeszcze jedno pomieszczenie, dostatecznie obszerne, by złożyć w nim odzież oraz stworzyć miejsce pracy dla Wistinga i Hanssena. Ci dwaj bowiem mieli montować nasze sanki z części przerobionych przez Bjaalanda. Wisting zdecydował się urządzić to pomieszczenie w zaspie śnieżnej, która utworzyła się nieco na północny wschód od domu, obok stojącego tam namiotu. „Intendentura", jak nazwano tę budowlę, była bardzo obszerna i mogła pomieścić nie tylko cały sprzęt saneczkowy, lecz także warsztat. Z pomieszczenia tego prowadziły drzwi do zupełnie małej ubikacji: tutaj Wisting ulokował swoją maszynę do szycia, przy której pracował przez, całą zimę.

W kierunku północno-wschodnim przechodziło się do innego wielkiego pomieszczenia, tak zwanego „Kryształowego pałacu". Przechowywaliśmy tam narty i skrzynie do sań; tutaj również pakowane były wszystkie zapasy na podróż saniami. Na razie pomieszczenia te nie miały połączenia z pozostałymi i trzeba było wychodzić na dwór, aby się do nich dostać. Później, kiedy Lindström, wybierając śnieg i lód na potrzeby kuchenne, wydrążył potężną jamę, połączono ten dół

z opisanymi poprzednio pomieszczeniami, tak że wszędzie można było przedostać się pod śniegiem.

W tym czasie obok „Kryształowego pałacu" wyrósł budynek dla obserwacji astronomicznych. Wyglądał on jednak tak, jak gdyby cierpiał na ból zębów, i po niedługim czasie zmarł śmiercą naturalną. Prestrud zdobywał sobie wówczas coraz to nowe patenty. Przez pewien czas używał jako cokołu do obserwacji pustej beczki, a później odpiłowanej belki. Jego pomysłowość w ustawianiu narzędzi była olbrzymia.

Wszystkie roboty budowlane zostały zakończone w pierwszych dniach maja. Jako ostatnie zadanie stanęła przed nami przebudowa magazynu żywności. Magazyn składający się ze skrzyń spiętrzonych obok siebie w wysokie stosy okazał się nieodpowiedni, ponieważ przejścia pomiędzy poszczególnymi górami skrzyń stały się terenem harców niesionego wiatrem śniegu. Wobec tego wszystkie skrzynie zostały wydobyte i ustawione w dwa długie rzędy w takiej od siebie odległości, że śnieg mógł przesuwać się pomiędzy nimi swobodnie. Całą pracę wykonaliśmy w ciągu dwóch dni.

W tym czasie dni stały się bardzo krótkie, byliśmy jednak przygotowani na to, że będziemy kontynuować naszą robotę wewnątrz domu. Prace zimowe podzieliliśmy w sposób następujący: Prestrud prowadził pracę naukową, Johansen pakował zapasy na podróż saniami, Hassel zaopatrywał Lindströma w węgiel, drzewo i naftę, a oprócz tego robił rzemienie do batów, na czym znał się jeszcze od czasów drugiej wyprawy „Frama". Stubberud redukował do możliwie najmniejszych granic wagę skrzyń, a ponadto wykonywał jeszcze mnóstwo innych robót; nie było bowiem rzeczy, której by nie potrafił zrobić, a lista jego prac zimowych pozostawała zawsze w tyle za potrzebami chwili. Wiedziałem doskonale, że Stubberuda stać na coś więcej niż na przeróbkę skrzyń. Jedno wszakże jest pewne — że otrzymał on zadanie bardzo ciężkie.

Bjaalandowi przydzielono pracę, której wyników oczekiwaliśmy z najwyższym napięciem, a mianowicie przerobienie sań. Wiedzieliśmy wprawdzie, że można zaoszczędzić wiele na ich wadze, chodziło jednak o to, ile ta oszczędność wyniesie. Do obowiązków Hanssena i Wistinga należało połączenie ze sobą poszczególnych części sań, gdy tylko będą one gotowe. Oprócz tego dla obu przewidziane było jeszcze mnóstwo innych prac zimowych.

Wiele ludzi sądzi, że podróż na biegun jest równoznaczna z bezczynnym wylegiwaniem się. Chciałbym mieć paru z tych ludzi podczas zimy we Framheimie, na pewno wróciliby stamtąd nawróceni. Nie znaczy to, aby czas pracy był u nas szczególnie długi; nie pozwalały na to same warunki. Ale dopóki się pracowało, praca była bardzo intensywna.

W czasie rozmaitych dawniejszych podróży sankami przekonałem się, że termometr to przedmiot łatwo się tłukący. Często zdarza się, że zaraz na początku podróży wszystkie termometry się rozbijają i pewnego dnia staje się wobec braku jakiegokolwiek przyrządu do mierzenia, temperatury. Jeśli jednak w takich warunkach przywyknie się oznaczać temperaturę szacunkowo, to ze znaczną dozą pewności można ustalić przeciętną temperaturę miesiąca. Dla poszczególnych dni szacunek ten będzie się może odchylał to w jedną, to w drugą stronę od rzeczywistej temperatury, ale otrzymana średnia będzie i tak w przybliżeniu prawdziwa. W związku z tymi rozważaniami wprowadziłem pewnego rodzaju zawody w szacowaniu temperatury. Każdy, kto wychodził rankiem, obowiązany był wypowiedzieć swój pogląd na temperaturę dnia. Powyższe dane notowano i czyja ocena najczęściej okazała się ścisła, ten otrzymywał nogrodę w postaci paru cygar. W ten sposób ćwiczyliśmy się w szacowaniu temperatury, a prócz tego mieliśmy od samego rana przyjemną rozrywkę. Kto, tak jak my, dzień po dniu żyje w tych samych warunkach, można rzec bez żadnego najmniejszego nawet urozmaicenia, ten przez pierwszą godzinę ranną bywa czasem skwaszony, szczególnie dopóki nie napije się kawy. Muszę tu jednak natychmiast stwierdzić, że ta poranna „cierpkość" nie dawała się zbytnio odczuwać. Bądź co bądź nie było się jednak przed nią całkowicie zabezpieczonym. Najuprzejmiejszy skądinąd człowiek potrafi zaskoczyć swe otoczenie różnymi dziwactwami, nim kawa zacznie wywierać swój dobroczynny wpływ. W tych warunkach nasze zawody dawały jak najlepsze rezultaty, ponieważ pochłaniały uwagę wszystkich i rozpraszały fatalny nastrój.

Obliczenia średniej z całego miesiąca oczekiwano zawsze z największym napięciem. O ile sobie przypominam, najlepszym naszym osiągnięciem z jednego miesiąca było osiem wyników bliskich rzeczywistemu. Czasami utrzymywał się ktoś długo w pobliżu faktycznej temperatury, potem jednak nagle zdarzało mu się chybić tak potężnie, że jego ocena odbiegała o 15° od prawdziwej temperatury. Mimo to okazało się, że przeciętna najlepszego oszacowania zgadza się z dokładnością do dziesiętnych części stopnia ze średnią temperaturą miesiąca. Jeżeli zaś wzięło się przeciętną wszystkich szacunków, była ona tak dalece zgodna z prawdziwą średnią miesiąca, że można ją było śmiało zapisać zamiast temperatury rzeczywistej. Właśnie z nadzieją na taki sukces prowadziliśmy nasze szacowania. Gdybyśmy stracili wszystkie termometry, nie zostalibyśmy jeszcze całkiem bezradni. Przy tej sposobności mogę podać, że podczas podróży sankami do bieguna mieliśmy ze sobą cztery termometry, za pomocą których czyniliśmy obserwacje trzy razy dziennie, i że wszystkie te cztery instrumenty przywieźliśmy z powrotem w stanie nie uszkodzonym. Wisting umiał się doskonale z nimi obchodzić i sądzę, że nie każdy potrafiłby dokonać takiej sztuki, aby żaden z termometrów nie został rozbity.

JEDEN DZIEŃ WE FRAMHEIMIE

Aby czytelnik mógł lepiej poznać nasz codzienny tryb życia, zapraszam go na małą wycieczkę do Framheimu.

Mamy dziś 24 czerwca. Jest wczesny ranek. Ponad całą płaszczyzną lodową leży głęboka cisza.

Zbliżamy się do bariery lodowej, nie opodal miejsca gdzie początkowo stał „Fram". Tutaj chciałoby się zawsze zatrzymać i zapytać, czy to wszystko jest rzeczywistością? Niczego równie pięknego nie oglądał jeszcze żaden człowiek! Tuż przed nami leży północny skraj bariery z górami Nelsona i Rönnikena. Za nimi wznoszą się wysoko, coraz dalej i dalej, niezliczone grzbiety, szczyty i czcigodne, stare spiętrzenia lodów. Na niebie wystrzela nagle ognisty promień światła, a towarzyszy mu przeciągły syk. Cicho! Czy słyszycie? Znowu zapala się jasność na niebie, wygląda teraz niby drgająca wstęga czerwonego i zielonego światła. Przez mgnienie oka zatrzymuje się, jak gdyby namyślając się, jaki obrać kierunek, a potem pędzi dalej — i znowu towarzyszy jej urywany syk. Tak więc przyroda uchyliła przed nami w ten cudowny poranek rąbka swych najbardziej niepojętych tajemnic — ukazała nam zorzę polarną i dała słyszeć jej głos.

Ale syk, który słyszeliśmy, to były tylko nasze własne oddechy zamarzające w lodowatym powietrzu. W pogoni za tajemniczością sami stworzyliśmy „mowę" zorzy polarnej. Tymczasem minęliśmy już góry Nelsona i Rönnikena i zbliżamy się do pierwszego grzbietu. Niedaleko od nas widać coś na kształt ogromnego namiotu z dwiema długimi ciemnymi smugami na przedniej ścianie. To nasz główny skład żywności. Można się tu przekonać, w jakim porządku przechowujemy zapasy. Skrzynie stoją uszeregowane jak na wzorowym placu budowy. Wszystkie zwrócone w tym samym kierunku — przednią częścią, z numerami, ku północy.

— Dlaczego ku północy? Czy ma to jakiś określony cel?

— Oczywiście. Niebo na wschodzie ma w pobliżu horyzontu zabarwienie nieco jaśniejsze niż gdzie indziej. Jest to światło dzienne. Przy nim nic jeszcze nie można robić i gdyby nie zorza polarna, nie moglibyśmy nawet dostrzec, że wszystkie skrzynie zwrócone są stroną numerowaną ku północy. Lecz jasność po tamtej stronie nieba będzie podnosić się coraz wyżej i stawać się coraz wyraźniejsza. O godzinie dziewiątej rano dojdzie do północnego wschodu i stanie się dostrzegalna na niebie na wysokość 10°. To skąpe światło dzienne rozjaśnia okolicę znacznie bardziej, niż można by przypuszczać. Kiedy ta jasność przesunie się całkiem ku północy, napisy staną się jeszcze wyraźniejsze. Liczby i litery są wprawdzie wielkie — mają około pięciu centymetrów wysokości i trzech centymetrów szerokości — niemniej jednak możliwość ich odczytania dowodzi, że nawet teraz, w najciemniejszej porze roku, istnieje tu pewna różnica między dniem i nocą. Nie ma więc nieprzerwanej czarnej nocy, jak to ludzie sobie wyobrażają.

W namiocie, z tyłu za nami, znajdują się suszone dorsze, w które jesteśmy tak obficie zaopatrzeni, że nasze psy nigdy nie zaznają głodu. Jeśli jednak chce-my zobaczyć, jak rozpoczyna się dzień we Framheimie, musimy się śpieszyć i podążać dalej.

Oto flaga sygnałowa. Droga pomiędzy Framheimem a składem żywności jest oznaczona pięcioma takimi flagami. W czasie ciemnych dni, kiedy wieje wschodni wiatr podnoszący gęste tumany śniegu, niepodobna się bez nich obejść. A z tamtej strony, na zboczu pagórka, widać teraz Framheim. Patrząc z tego miejsca, można by pomyśleć, że to tylko ciemny cień na jasnym śniegu, chociaż odległość jest właściwie niewielka. Spiczaste wierzchołki, wznoszące się tam ku niebu, to namioty psów. Samego domu natomiast stąd nie widać, ponieważ jest wpuszczony w głąb lodu i przysypany śniegiem. Widzę jednak, że zgrzał się pan — czytelniku — od szybkiego marszu. Mamy dziś zaledwie — 46° i zapewne dlatego jest panu tak ciepło. Przy tej temperaturze i przy absolutnej ciszy wystarczy się trochę poruszać, aby człowiekowi zrobiło się gorąco.

Równinka, na której się obecnie znajdujemy, tworzy rodzaj kotła, jeśli się pan pochyli i rozejrzy wokoło, ze wszystkich stron zobaczy pan grzbiety wzgórz i spiętrzenia lodów. Jest to wprawdzie nieco męczące, ale opłaci się. Na zboczu, do którego się. teraz zbliżamy, stoi nasz dom. Zbudowaliśmy go właśnie w tym miejscu, gdyż przypuszczaliśmy, że będzie tutaj najlepiej osłonięty, i mieliśmy rację. Jeśli zdarza się tu silny wiatr, przychodzi zawsze od wschodu, a przed wiatrem wschodnim grzbiet wzgórza daje doskonałą osłonę. Gdybyśmy wznieśli nasz dom tam, gdzie znajduje się skład żywności, który właśnie minęliśmy, niepogoda dawałaby nam się znacznie więcej we znaki.

Teraz, gdy zbliżamy się do domu, musimy uważać, aby nas nie usłyszały psy. Mamy ich w tej chwili

około stu dwudziestu sztuk, a gdy podniosą wrzawę, żegnaj ciszo polarnego poranku! A oto już dobrnęliśmy do celu i nawet przy obecnym słabym świetle dziennym może pan rozeznać najbliższe otoczenie. Co? Nie może pan dojrzeć domu? Wierzę na słowo. Komin tam na śniegu — to wszystko, co wznosi się ponad powierzchnię lodu!

Czy widzi pan tę deskę z tamtej strony? Zapewne uważa ją pan za zwykłą deskę rzuconą na śnieg? Otóż myli się pan. Jest to wejście do naszego domu. Wstępując pod powierzchnię lodu musi się pan porządnie pochylić; w krainach podbiegunowych trzeba robić wszystko w skali zmniejszonej; na szerokie gesty nie można sobie tutaj pozwolić. A więc najpierw sześć stopni w dół. Proszę uważać, są one dość wysokie. Na szczęście, przybyliśmy dostatecznie wcześnie, aby móc od początku obserwować przebieg dnia. Jak widzę, lampa w sieni nie jest dotychczas zapalona. To znaczy, że Lindström jeszcze nie wstał. Proszę teraz trzymać się mojego anoraka i iść za mną; znajdujemy się w korytarzu wydrążonym w śniegu, który prowadzi do przedsionka. Ach, przepraszam! Tak, istotnie muszę prosić o przebaczenie, gdyż całkiem zapomniałem zwrócić panu uwagę na próg u wejścia do przedsionka. Nie pierwszy to raz się zdarza, że ktoś się tutaj potknął. Proszę o chwilę cierpliwości, pocieram już zapałkę, po czym będziemy mogli zobaczyć wejście. Oto jesteśmy w kuchni. A teraz stanie się pan niewidzialny, aby móc chodzić ze mną swobodnie przez cały dzień; w ten sposób będzie pan mógł dokładnie obserwować, jak się nam tu żyje.

Jak wiadomo, jest dziś świętego Jana, dlatego pracujemy tylko do południa; będzie pan miał za to sposobność zobaczyć, jak wygląda u nas święto. Proszę mi jednak przyrzec, że nie będzie pan zbytnio koloryzował w swoich opisach, wysyłanych do domu. A więc na razie żegnam!

W tej chwili gospodarz znika, a ja, gość, zostaję sam.

Rrr-r-r! To dzwoni budzik! Czekam i czekam. Przywykłem w domu, że po tym dźwięku słychać zaraz stąpanie bosych stóp, potężne ziewanie i tym podobne odgłosy. Lecz tutaj zupełna cisza. Amundsen opuszczając mnie, zapomniał powiedzieć, gdzie mogę się najlepiej ukryć. Początkowo usiłuję wejść za nim do pokoju, ale co tam za powietrze! Nie, dziękuję! Od razu się czuje, że w pomieszczeniu mierzącym sześć na cztery metry śpi dziewięć osób; nie trzeba mi na to zwracać uwagi. Wciąż jeszcze nie słychać żadnego ruchu. Ten budzik nastawili chyba gwoli oszukiwania samych siebie, aby móc sobie wyobrażać, że wstają w oznaczonym czasie. No, nareszcie!

— Lindström! Lindström! — rozlega się jakiś głos. — Hej, Lindström, mógłbyś się wreszcie ruszyć; budzik terkotał już chyba dość długo!

To Wisting — poznaję go po głosie, znam go zresztą jeszcze z kraju. Zawsze był rannym ptaszkiem. Boże, co za piekielny hałas! To Lindström gramoli się ze swej koi. Wprawdzie spóźnił się ze wstawaniem, ale za to niewiele czasu traci na ubranie się. Raz, dwa, trzy, już stoi pod drzwiami z małą lampką w ręku! Zbliża się godzina szósta. Lindström wygląda dobrze; okrągły i tłusty, zupełnie taki sam, jakim go widziałem ostatnio. Odziany jest w gruby ciemnoniebieski kaftan, na głowie ma włóczkową kapuzę. Żebym to mógł wiedzieć, po co mu to nakrycie głowy, bo w mieszkaniu nie jest zimno. W kraju często zdarza-ło mi się spotykać na wsi kuchnie, które w zimie bywały znacznie chłodniejsze. Nie to więc jest przyczyną noszenia kapuzy. Ach, wiem już co! Ma on łysinę i nie chce ujawniać swego słabego punktu. Tak to zwykle bywa z łysymi — bardzo im zależy na ukryciu tego mankamentu.

Pierwszą czynnością Lindströma jest rozpalenie ogania. Piec kuchenny znajduje się pod oknem i zajmuje połowę kuchni, mierzącej zaledwie dwa na cztery metry. Uwagę moją przykuł przede wszystkim sposób, w jaki Lindström roznieca ogień. Wrzuca po prostu drzewo do paleniska zupełnie nie troszcząc się, gdzie ono upadnie. Nachyla się i zdecydowanym ruchem chwyta za bańkę. Leje na drzewo naftę, jak gdyby to było coś najbardziej naturalnego na świecie. I to nie jakieś tam parę kropel, o nie — leje i leje, wreszcie jest pewny rezultatu. Teraz zapałka — tak, wiem już, jak Lindström zapala drzewo. Diablo chytrze to robi! Gdyby to jednak zobaczył Hassel!

Kocioł na wodę stał już od wczoraj wieczór napełniony na kuchni, toteż przy tym piekielnym ogniu woda wkrótce się zagotowała.

Dziwna rzecz, jak się ten człowiek uwija. O ile się orientuję, śniadanie ma być o godzinie ósmej, a teraz jest dopiero kwadrans po szóstej. Lindström jednak miele tę swoją kawę, aż mu się głowa trzęsie — bez przerwy, bez odpoczynku. Jeżeli jakość dorówna w tym wypadku ilości, napój będzie wyśmienity.

— Do kata! — to ulubione powiedzonko Lindströma — ten młynek nadaje się tylko do wyrzucenia. Równie dobrze mógłbym gryźć kawę w zębach, a szłoby to nawet znacznie prędzej!

I dalibóg, ma rację. Po pełnych piętnastu minutach zmielone jest tyle, że ledwie starczy dla wszystkich. Tymczasem zrobiło się pół do siódmej. Trzeba kawę zaparzyć. Co za zapach! Chciałbym wiedzieć, skąd Amundsen wziął ten gatunek! Kucharz zapalił teraz fajeczkę i pociąga z niej statecznie z ucieszną miną; wydaje się, że powodzi mu się wcale nieźle. Uwaga! Kawa kipi!

Podczas gdy kawa dalej się gotuje, a Lindström dalej kurzy swoją fajeczkę, zastanawiam się, dlaczego tak mu się śpieszy z tą kawą. „Głupcze — myślę sobie — że też od razu nie wpadłeś na to! Oczywiście pragnie Wlać w siebie filiżankę świeżej, gorącej kawy, zanim jeszcze inni wstaną. Przecież to jasne jak słońce!" Kiedy kawa jest już gotowa, siadam na składanym krzesełku, które stoi w kącie, i czekam, aż Lindström pozwoli sobie na jedną filiżaneczkę. Muszę jednak powiedzieć, że ten człowiek znowu wprawia mnie w zdumienie. Odsuwa kociołek z kawą z ognia, następnie bierze ze ściany filiżankę, idzie z nią do stojącej na ławce bańki i raczy się — któżby w to uwierzył? — wczorajszą zimną herbatą! „No, jeśli wciąż będzie mnie tak zaskakiwał, to nie wiadomo, co jeszcze może zdarzyć się do wieczora" — myślę w głębi duszy. Teraz Lindström zaczyna okazywać najgłębsze zainteresowanie dla emaliowanej miski, stojącej na półce nad kuchnią. Tymczasem zrobiło się bardzo gorąco — zerkam na termograf, który wisi pod sufitem: wskazuje +29°. Lecz Lindströmowi wydaje się to jeszcze nie dość dla tajemniczej zawartości miski, która zresztą zawinięta jest w ręczniki i koce, co sprawia takie wrażenie, jak gdyby była silnie przeziębiona. Od czasu do czasu Lindström zagląda ostrożnie do wnętrza naczynia. Najpierw patrzy na zegarek, a następnie odrzuca koce i wpatruje się badawczo w zawartość miski.

Nagle widzę, jak jego twarz rozjaśnia się — wydaje przeciągły, mało melodyjny świst, nachyla się, chwyta za szufelkę do śmieci i wybiega do przedsionka. Czekam w napięciu, co teraz nastąpi. Za chwilę wraca z uśmiechem zadowolenia na twarzy, trzymając szufelkę pełną węgla! Jeśli do tej chwili byłem zaciekawiony, to obecnie popadam w przerażenie. Odsuwam się, jak mogę najdalej, od paleniska, siadam na podłodze i znowu zerkam ku termografowi. Istotnie wskazówka posuwa się szybko ku górze. To przecież szaleństwo.

Postanawiam natychmiast po powrocie do kraju złożyć wizytę w instytucie meteorologicznym i opowiedzieć, co widziałem tutaj na własne oczy. Nawet dołem, przy podłodze, upał wydaje mi się nie do zniesienia, co dopiero musi się dziać w górze! Ale niech mnie Bóg strzeże — teraz Lindström sadowi się po prostu na kuchni! Ten człowiek musiał postradać rozum! Właśnie mam zamiar wydać okrzyk zgrozy, gdy drzwi otwierają się i wchodzi Amundsen. Z piersi mojej wydobywa się głębokie westchnienie ulgi. Teraz będzie już chyba wszystko dobrze. A tymczasem zegar wskazuje za dziesięć siódmą.

— Dzień dobry, grubasie! — mówi Amundsen.

— Dzień dobry!

— Jaka dziś pogoda?

— Bryza od wschodu i mglisto, ale to już było dość dawno, kiedy wychodziłem na dwór.

Teraz zakręciło mi się w głowie. Oto Lindström stoi sobie tutaj z najspokojniejszą miną i mówi o pogodzie, a tymczasem mógłbym przysiąc, że od rana nie wychylił nosa za drzwi.

— A jak dziś z tym, rośnie?

Również Amundsen wpatruje się z wielkim zainteresowaniem w tajemniczą miskę.

— Tak, wreszcie rośnie, ale też porządnie je ubiłem.

— Widzę to — odpowiada Amundsen i z tymi słowami wychodzi za drzwi.

Zainteresowanie moje podzieliło się obecnie pomiędzy tajemniczą miskę i meteorologiczny spór, który po powrocie Amundsena wydaje się nieunikniony. Wkrótce Amundsen wrócił. Pogoda na dworze nie była zapewne pociągająca. Usiadł na składanym krzesełku tuż obok miejsca, gdzie siedziałem na podłodze.

— No, drogi przyjacielu, powiedzże mi, jak wyglądała pogoda, kiedy byłeś na dworze — zapytał.

Z uciechy prawie wyłażę ze skóry; teraz będzie heca!

— Bryza od wschodu i mgła, gęsta jak ściana, kiedy byłem na dworze o szóstej rano.

— Mm! Jakoś dziwnie szybko się przejaśniło i uciszyło, obecnie powietrze jest zupełnie czyste i nie czuć najmniejszego powiewu.

— Mogłem się tego domyślić, bo wiatr najwyraźniej przycichał, a na wschodzie zdawało się też przejaśniać.

A to się zgrabnie wykręcił!

W tym czasie Lindström zajął się znowu miską, którą zdjął z półki nad kuchnią i postawił na ławce. Zaczął zdejmować rozmaite ścierki, w które naczynie było zawinięte, aż wreszcie ukazało się ono w całej swej okazałości. Dłużej nie mogłem już wytrzymać, musiałem wstać i popatrzeć. Istotnie widok wart był zachodu. Miskę aż po brzegi wypełniało złociste ciasto, które, sądząc po wielkiej ilości pęcherzyków, było wspaniale wyrośnięte. Teraz dopiero zacząłem nabierać respektu dla Lindströma. To przecież prawdziwy mistrz! Lepszego ciasta nie zrobiłby żaden cukiernik w kraju.

Obecnie zegar pokazuje godzinę siódmą dwadzieścia pięć. Tutaj wszystko odbywa się najwidoczniej

podług zegarka. Lindström rzuca jeszcze ostatnie czułe spojrzenie na przedmiot swej troski, po czym chwyta niewielką butelkę spirytusu i idzie z nią do sąsiedniej izby. Korzystam ze sposobności, aby pobiec w ślad za nim. Przy Amundsenie, który znowu zdrzemnął się trochę na swoim składanym krzesełku, nie ma i tak nadziei na pogawędkę. Wewnątrz jest kompletnie ciemno, a co za powietrze! Siekierę by można zawiesić! Staję w drzwiach i ledwie oddycham. Lindström zagłębia się w ciemność, maca na oślep i wreszcie znajduje zapałki, pociera jedną z nich i zapala spirytus w małej miseczce, umieszczonej pod lampą zawieszoną u sufitu. Przy świetle spirytusowym niewiele widać, można się właściwie tylko domyślać otoczenia, a coś niecoś także i usłyszeć. Ci tutaj to prawdziwych siedmiu braci śpiących. Ten dmucha, tamten stęka, a ze wszystkich stron dochodzą odgłosy lekkiego chrapania.

Spirytus palił się od paru minut, gdy nagle Lindströma ogarnął wielki pośpiech. Rzucił się do przodu właśnie w momencie, gdy płomień zgasł. Wokoło zaległy głębokie ciemności. Słyszę tylko, jak Lindström wywraca w pośpiechu butelkę spirytusu i najbliższe krzesło; co się dalej przewraca, nie wiem, ponieważ nie jestem obznajmiony z umeblowaniem pokoju. W każdym razie nie są to drobiazgi. Słyszę jakiś szczęk, nie mam jednak pojęcia, co go spowodowało, potem następuje ten sam gwałtowny ruch ku lampie. Rozumie się, że w drodze powrotnej Lindström potyka się o wszystkie poprzednio przewrócone przedmioty. Wtem... syczący dźwięk i ostry zapach nafty. Już myślę o tym, aby otworzyć drzwi i ratować się ucieczką, gdy wtem, tak samo nagle i niespodziewanie, jak według mojego wyobrażenia w pierwszy dzień stworzenia świata — zjawia się światło! Światło to jest niemożliwe do opisania, po prostu oślepiające; niepodobna na nie patrzeć, jest zupełnie białe. Wkrótce jednak staje się całkiem przyjemne. Najwidoczniej jest to tak zwana lampa żarowa o sile dwustu świec! Mój podziw dla Lindströma przeradza się w zachwyt. Ileż dałbym za to, aby się uczynić widzialnym, uściskać go i wyrazić mu swoje uznanie. Niestety, jest to niemożliwe, ponieważ nie mógłbym poznać życia we Framheimie. Dlatego też w dalszym ciągu siedzę cicho.

Teraz Lindström stara się najpierw doprowadzić do porządku to wszystko, co powywracał w czasie zmagania się z lampą. Oczywiście spirytus wyciekł z butelki i zalał cały stół. Ale to nie robi na Lindströmie najmniejszego wrażenia. Jedno pociągnięcie dłonią i wszystko ląduje na leżącym w pobliżu ubraniu Johansena; widocznie Lindström posiada w nadmiarze nie tylko naftę, ale i spirytus. Teraz znika on w kuchni, zaraz jednak wraca z talerzami, filiżankami, nożami i widelcami.

Nakrywanie stołu do śniadania przez Lindströma to najstraszliwszy sabat czarownic, jaki kiedykolwiek przeżywałem. Nawet wkładając łyżeczkę do filiżanki nie czyni tego w sposób normalny. O nie! Najpierw stawia filiżankę, następnie podnosi łyżeczkę wysoko w górę i wrzuca ją z trzaskiem do środka. W ten sposób powstaje prawdziwie piekielny hałas. Zaczynam pojmować, dlaczego Amundsen tak wcześnie wstał: sądzę, że bał się nakrywania do stołu.

Ale tę zajścia dają mi zarazem poznać, jak przyjazne uczucia ożywiają przebywających tu panów. Wszędzie indziej na świecie Lindström oberwałby zaraz butem po głowie. Tutaj jednak widocznie muszą żyć najbardziej pokojowo usposobieni ludzie!

Mam teraz trochę czasu, aby się rozejrzeć wokoło. Tuż przy drzwiach, gdzie stoję, nisko nad podłogą, znajduje się wylot rury; zaraz poznaję, że to rura wentylacyjna. Nachylam się i przykładam rękę: najmniejszego ruchu powietrza. A więc to jest przyczyną złego powietrza wewnątrz domu! Pierwsza rzecz, jaka mi poza tym wpada w oczy, to liczne koje — razem dziewięć sztuk, po prawej stronie trzy, a po lewej sześć. Większość śpiących — o ile w ogóle można ich dojrzeć pod kocami — leży w workach, to znaczy w śpiworach, a musi im tam być porządnie ciepło.

Resztę miejsca zajmuje długi stół, po obu stronach którego stoją nieduże stołki. Ogólnie biorąc zdaje się tu panować porządek, gdyż większość ubrań wisi na wieszakach, chociaż niektóre leżą też na podłodze. Ale przecież niedawno Lindström uwijał się w ciemności po pokoju i on to pewnie pozrzucał część odzieży na ziemię. Na stole, tuż przy oknie, widzę gramofon, kilka pudełek z tytoniem i popielniczki. Umeblowanie, choć niebogate ani stylowe, jest jednak wystarczające. Na jednej ścianie obok okna wisi kilka obrazów, a na drugiej — portrety króla i królowej oraz następcy tronu Olafa, najwidoczniej wycięte z jakiegoś ilustrowanego czasopisma i naklejone na niebieski karton. Kąt na prawo od drzwi zajęty jest przez najrozmaitsze części garderoby, które wiszą bądź na ścianie, bądź też na rozpiętych sznurach. Wygląda to na bardzo skromną w swej prostocie suszarnię. Pod stołem stoi kilka pokostowanych skrzyń, nie mam jednak pojęcia, do czego one służą.

W jednej z koi zaczyna się wreszcie ruch. Okazuje się, że pierwszym, któremu sprzykrzyły się hałasy, jest Wisting. Lindström nie traci teraz czasu, bębni łyżkami, uśmiecha się złośliwie i spogląda z ukosa na koje. Na pewno nie robi tego bez ukrytego zamiaru. Wisting jest jego pierwszym, ale też wedle wszelkich oznak i jedynym sukcesem; w każdym razie w żadnej innej koi nie można zauważyć najmniejszego nawet poruszenia.

— Dzień dobry, śpiochu! Myślałem, że chcesz się jeszcze wylegiwać! — zabrzmiało powitanie Lindströma.

— Dobryś sobie! Gdybym cię nie wypłoszył, spałbyś do tej pory.

To się nazywa odpłacić tą samą monetą! Zaraz widać, że z Wistingiem nie ma żartów. Zresztą obaj pokiwali tylko głowami i zaśmiali się przyjaźnie, nie mieli więc widocznie żadnych złych zamiarów.

W końcu Lindström postawił ostatnią filiżankę i wrzucił do niej z gorliwością i rozmachem ostatnią łyżkę, niejako na ukoronowanie całej czynności. Myślałem, że powróci teraz do swej roboty w kuchni, wydaje się jednak mieć inne zamiary — prostuje się, wyciąga szyję i podnosi głowę do góry niby młody kogut, który szykuje się do piania, po czym wrzeszczy na całe gardło:

— Wyłazić spod pierzyn, chłopaki!

Dopiero teraz dopełnił Lindström swych porannych obowiązków. Śpiwory zaczynają się ożywiać, a okrzyki w rodzaju: Psiakrew! lub: Zamknij się, ty ryczywole! — świadczą o tym, że mieszkańcy Framheimu zbudzili się na dobre. Sprawca niepokoju promieniejąc zadowoleniem znika w swojej kuchni.

Śpiochy jeden po drugim wysuwają ze śpiworów najpierw głowy, a następnie wyłaniają resztę swych postaci. Ten tam, to musi być Helmer Hanssen, uczestnik wyprawy na „Gjöa"; istotnie wygląda na takiego, który umie obchodzić się z linami okrętowymi. A tam, patrzcie, to chyba Olav Bjaaland! Omal nie krzyknąłem z radości. To mój stary przyjaciel z Holmenkollen, jeden z naszych najlepszych narciarzy, mistrz w długich biegach; czy przypominacie go sobie? A pamiętacie, jak skoczył, zdaje mi się, pięćdziesiąt metrów — i to w pięknym stylu! Jeśli Amundsen ma więcej takich ze sobą, to na pewno dotrze do bieguna. Jest tu również Stubberud — mistrz w podwójnym księgowaniu. Sądząc z obecnego wyglądu, trudno go wziąć za księgowego — ale zresztą kto wie? A teraz ukazują się Hassel, Johansen i Prestrud. Tak więc wszyscy już wstali i wkrótce rozpoczną swoje codzienne zajęcia.

— Stubberud! — woła Lindström, wsuwając głowę w drzwi. — Jeśli chesz dostać racuchów, postaraj się, aby wpadło tu choć trochę powietrza!

Stubberud tylko się uśmiecha; wygląda, jak gdyby był zupełnie pewien swego.

Jak to powiedział Lindström? Racuchy! To musi pozostawać w związku z tym pięknym ciastem i uwodzicielskim zapachem, który wdziera się teraz przez szpary w drzwiach. Stubberud wychodzi, a ja za nim. Rzeczywiście, Lindström stoi w całej okazałości przed piecem kuchennym i wymachuje symbolem swojej godności — łopatką do ciasta. Na blasze zaś widać trzy złotobrązowe racuchy, drgające i skwierczące rozkosznie na ostrym ogniu. Boże, jaki głód czuje się nagle na taki widok! Aby nikomu nie zawadzać, zajmuję znowu swoje dawne miejsce i przyglądam się uważnie Lindströmowi. To dopiero zuch! Wytrząsa racuchy jak z rękawa. Smażenie odbywa się tak szybko i regularnie, że mimo woli przychodzi na myśl sztukmistrz, żonglujący kulami. Lindström posługuje się swą łopatką z bajeczną wprost wprawą. Jedną ręką nakłada ciasto dużą drewnianą łyżką na patelnię, a drugą jednocześnie zdejmuje łopatką gotowe racuchy. Na jednego człowieka to chyba nieco za wiele! Teraz zjawia się Wisting, kłania się zamaszyście i podsuwa małe naczynie blaszane. Lindström czuje się zaszczycony pięknym ukłonem, napełnia puste naczynie wrzątkiem i Wisting znika. Ta chwilowa przerwa jednak wytrąca kucharza z jego czynności; kuglarskie sztuczki z racuchami urywają się, a jeden spada nawet za piec. Ale ten człowiek okazuje niczym niezmącony spokój ducha. Nie jestem co prawda pewien, czy w ogóle zauważył ten ubytek. Sądzę jednak, że westchnienie, które przy tym mu się wyrwało, musiało znaczyć: „No, coś niecoś należy się też i czworonogom!"

Oto jeden po drugim ukazują się podróżnicy z małymi naczyniami blaszanymi i proszą o trochę gotowanej wody. To mnie intryguje, podnoszę się więc i przemykam z jednym z nich do przedsionka, a potem na dwór. To, co widzę, jest prawie nie do uwierzenia. Polarnicy myją sobie zęby! Co wy na to?! A więc nie są oni kompletnymi brudasami! Wokoło pachnie pasta do zębów.

Nadchodzi i Amundsen. Widocznie był zajęty badaniem pogody, gdyż w ręku trzyma wiatromierz. Biegnę za nim. przez chodnik i korzystając z okazji, że nikt nas nie widzi, klepię go po ramieniu, mówiąc: „Toż to prawdziwe chwaty!" Amundsen uśmiecha się tylko, lecz ten uśmiech mówi więcej niż słowa. Rozumiem dobrze, co on oznacza: „Wiem o tym od dawna!"

Tymczasem nadchodzi godzina ósma. Drzwi z kuchni do izby zostają teraz szeroko otwarte, napływa przez nie ciepło i miesza się ze świeżym powietrzem, któremu Stubberud wskazał właściwą drogę. Obecnie pobyt tutaj staje się przyjemniejszy — jest przytulnie i ciepło, a przy tym świeżo.

Następuje moment szczególnie interesujący. Gdy tylko panowie wyczyścili zęby, wchodzą jeden po drugim i podają swoją ocenę temperatury na dworze. Daje to sposobność do wielu dowcipnych uwag i tak — przy miłej pogawędce i beztroskim śmiechu — upływa pierwszy posiłek. W Norwegii, gdy tylko zabrzęczą szklanki i powstaje weselszy nastrój, porównuje się badaczy polarnych do naszych przodków, śmiałych Wikingów. Dotychczas owo wspaniałe porównanie nie przychodziło mi na myśl, kiedy patrzyłem na tę gromadę ludzi całkiem zwyczajnych, ludzi codziennej pracy myjących sobie zęby. Teraz jednak, gdy zasiadają oni do stołu, uderza mnie owo podobieństwo i muszę uznać trafność porównania; nasi przodkowie Wikingowie na pewno nie potrafili pałaszować potężniej niż tych dziewięciu!

Jedna po drugiej znikają góry racuchów, jak gdyby składały się z samego tylko powietrza. A ja w naiwności ducha wyobrażałem sobie, że taki jeden powinien wystarczyć do zaspokojenia głodu! Racuchy posmarowane masłem i obłożone konfiturami pochłaniane są z bajeczną szybkością. Jeśli najlepszą nagrodą dla kucharza jest powodzenie jego potraw, to niewątpliwie Lindström otrzymuje wysoką zapłatę! Racuchy popija się dużymi filiżankami gorącej, mocno pachnącej kawy, której działanie nie każe na siebie długo czekać, rozmowa bowiem staje się wkrótce ogólna. Pierwsza wielka dyskusja toczy się wokół powieści pod tytułem: „Ekspres Rzym-Paryż", która cieszy się widocznie ogólną wziętością. Z wypowiedzi dowiaduję się — niestety, nie czytałem tego słynnego dzieła — że w pociągu popełniono morderstwo. Ożywione rozważania dotyczą zagadnienia, kto może być sprawcą. W końcu zgodzono się, o ile zrozumiałem, że było to samobójstwo.

Zawsze sądziłem, że podczas dalekich podróży, kie-dy ci sami ludzie przestają ze sobą dzień w dzień przez długie lata, musi być rzeczą niezmiernie trudną wyszukiwać coraz to nowe tematy do rozmowy. Tutaj jednak nie odnoszę tego wrażenia. Zaledwie ekspres zniknął w oddali, już wkracza na arenę kwestia językowa, która tak pasjonuje wszystkich w Norwegii. Spór na ten temat wybucha natychmiast z wielką siłą. Najwidoczniej reprezentowani są tutaj przedstawiciele obu partii. Aby nie dotknąć żadnej ze stron, nie powtórzę tego, co usłyszałem. Mogę powiedzieć tylko tyle, że zwolennicy powrotu do języka staronorweskiego (landsmaal) uznali ten język za jedynie prawdziwy, ale ich przeciwnicy stwierdzili to samo o swoim*.

Następnie wyciągnięto fajki i wkrótce dym tytoniowy toczył ze światłem zaciętą walkę o panowanie w izbie. Wszyscy oddają się przyjemności palenia — i przystępują do omawiania prac na rozpoczęty dzień.

— Muszę dostarczyć pożeraczowi drzewa i węgla dość materiału na cały dzień świąteczny — mówi Hassel.

Zachłystuję się z tajonego śmiechu. Gdyby Hassel wiedział, jakie zastosowanie znalazła dziś rano nafta, sądzę, że powiedziałby coś również o „pijawce naftowej".

Ale jest już pół do dziewiątej i Stubberud oraz Bjaaland wstają. Ponieważ wyciągają różne części garderoby i ubierają się, przypuszczam, że chcą wyjść. I patrzcie, bez słowa, idą już do drzwi. Pozostali palą dalej swoje fajki, a niektórzy zaczynają nawet czytać. O dziewiątej następuje jednak ogólne poruszenie. Wszyscy wciągają futrzane ubrania i gotują się do wyjścia.

Tymczasem Bjaaland i Stubberud są już z powrotem. Odbyli tylko mały spacer, co mogłem poznać z niektórych ich wypowiedzi, w rodzaju: „Trochę zimno", „Koło składu żywności ostry wiatr" — i tym podobnych. Prestrud jest jedynym, który nie zbiera się do wyjścia. Podchodzi do najdalszej koi, pod którą stoi skrzynia, podnosi jej pokrywę i oto ukazują się trzy chronometry. Równocześnie trzej inni wyciągają z kieszeni zegarki, porównują je, zapisują wyniki, aby zaraz potem zniknąć. Wykorzystuję sposobność, by przekraść się razem z ostatnim, ponieważ Prestrud i jego zbiór chronometrów to dla mnie rzeczy zbyt poważne. Muszę zobaczyć, co się teraz dzieje poza domem.

Na dworze tymczasem wszczyna się ruch. Z namiotów rozbrzmiewa we wszystkich tonacjach szczekanie psów. Z tych, którzy przede mną opuścili dom, nie mogę dostrzec nikogo i przypuszczam, że poszli do psich namiotów. Ze wszystkich błyska światło, są tam więc na pewno i spuszczają psy z uwięzi. Oświetlone namioty odcinają się od ciemnego, usianego gwiazdami nieba.

Niepodobna teraz twierdzić, że na dworze jest zupełnie ciemno. Blada czerwień podniosła się nieco wyżej na niebie i światło jej zwyciężyło zorzę polarną, która od wczesnego ranka znacznie przybladła i obecnie najwidoczniej zanika.

Zaczyna się roić od czworonogów, które wylatują z namiotów niczym rakiety. Reprezentowane są tu psy wszelkich maści — szare i czarne, czerwone i brunatne. W zdumienie wprawia mnie to, że wszystkie psy wydają się zadziwiająco małe. Ale jak wspaniale wyglądają! Tłuste i okrągłe, dobrze utrzymane i wyszczotkowane, kipią ochotą do życia. Natychmiast tworzą się grupki od dwóch do pięciu zwierząt, naj-widoczniej szczególnie dobrych przyjaciół. Po prostu łaszą się do siebie, przy czym w każdej grupie jeden z psów wyraźnie wiedzie prym. Pozostałe tłoczą się wokół niego, liżą go, machają ogonami i okazują mu całkowitą uległość.

Szczególnie podobają mi się młode i najmłodsze psy; mają bardzo dużo wdzięku. Na oko sądząc każdy z nich może liczyć około dziesięciu miesięcy. Są to zwierzęta pod każdym względem bez zarzutu i z przyjemnością trzeba stwierdzić, że od urodzenia musiały być doskonale pielęgnowane. Ich futro jest zdumiewająco gęste, znacznie gęściejsze niż u dorosłych zwierząt. Te malce odznaczają się szczególną dzielnością i nie ustępują absolutnie nikomu.

Poza tym są jeszcze te najmniejsze szczenięta. Wyglądają jak małe kłębki wełny, przewracają się po śniegu i wspaniale się zabawiają. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, że nawet najmłodsze szczeniaki znoszą tak dobrze zimno. Sądziłem raczej, że takie młode stworzenia nie są zdolne przetrwać zimy. Później dowiedziałem się, że nie tylko dobrze znoszą mróz, ale są nawet bardziej wytrzymałe od starych, te bowiem chroniły się wieczorem pod namioty, a małe szczeniaki wcale nie chciały tam wchodzić i przez większą część zimy sypiały na powietrzu.

Już wszyscy pospuszczali swoje psy i z latarniami w ręku porozchodzili się w różne strony; jak mi się wydaje, zniknęli pod powierzchnią lodu. Nietrudno się domyślić, że w ciągu dnia będzie tu wiele do zobaczenia. Ale dokąd, u licha, poszli ci ludzie? Oto nadchodzi Amundsen! Pozostał, gdyż widocznie sprawuje dziś dozór nad psami. Podchodzę ku niemu.

— Świetnie, że pan przyszedł! — mówi Amundsen. — Mogę panu zaprezentować niektóre spośród naszych psich wielkości. Tutaj oto stoi przed nami trójka hultajska": Fix, Lasse i Snuppesen. Fix, wielkie, szare psisko, podobne do wilka, ma dużo grzechów na sumieniu. Pierwszej niegodziwości dopuścił się już na Flekkeröy koło Kristiansand, gdzie nasza psiarnia przebywała przez miesiąc w czasie podróży z Grenlandii do Norwegii — ugryzł Lindströma w siedzenie. To mi przyjemność, gdy taka bestia ukąsi, prawda?

Obecnie Fix jest już obłaskawiony i bez warknięcia pozwala, by pan chwytał go za szczęki i otwierał mu paszczę. Niech mnie Bóg zachowa przed tymi rzędami zębów! Cieszę się po cichu, że to nie ja byłem wtedy w spodniach Lindströma.

Niech pan zauważy, że jeszcze dzisiaj Lindström siada z wielką ostrożnością — ciągnie Amundsen. — Ja sam noszę ślady zębów Fixa na lewej łydce, a także inni spośród nas są w podobny sposób naznaczeni. Niektórzy odnoszą się do Fixa nadal z całym respektem.

A to jest Lassesen, jak nazywamy go pieszczotliwie, gdyż właściwie dano mu miano — Lasse. Jak pan widzi, jest on prawie zupełnie czarny. Sądzę, że był to najdzikszy spośród psów wziętych na statek. Przywiązałem go wraz z kilkoma innymi na pomoście nawigacyjnym obok Fixa, gdyż oba te psy zaprzyjaźniły się jeszcze na Grenlandii. Ale mogę panu powiedzieć, że ilekroć musiałem przechodzić koło Lassego, obliczałem odległość bardzo dokładnie. Gdy próbowałem przybliżyć się doń, zdawał się nie zwracać na mnie uwagi i tkwił w bezruchu. Widziałem jednak wyraźnie, jak podnosił górną wargę, obnażając przy tym rząd zębów, z którymi zawierać znajomości nie miałem najmniejszej ochoty. Tak przeszło prawie czternaście dni, a potem już górna warga pozostawała na swoim miejscu, ogon zaś podnosił się nieco ku górze, jak gdyby zwierzę pragnęło pomerdać nim na

powitanie temu, kto mu codziennie przynosił jedzenie i picie. Lecz droga od tego stanu do przyjaźni była długa i bardzo kręta. W okresie, który potem nastąpił, drapałem psa ód czasu do czasu długim kijem po grzbiecie. Za pierwszym razem rzucał się na wszystkie strony, chwytał za kij i miażdżył go zębami. Całe szczęście, że nie była to moja ręka. Dzień po dniu przybliżałem się doń, aż wreszcie pewnego razu odważyłem się dotknąć go ręką. Wprawdzie pies popatrzył na mnie złym wzrokiem, ale nie uczynił mi nic złego. Aż wreszcie nadszedł czas, gdy zawarliśmy prawdziwą przyjaźń.

Ostatnią z „trójki hultajskiej" jest Snuppesen, dama o ciemnoczerwonych włosach. To wierna przyjaciółka tamtych dwu. Snuppesen jest najlżejsza i najzgrabniejsza ze wszystkich naszych czworonogów, a że kocha mnie serdecznie, widać to od razu. Przeważnie staje na tylne łapy i usiłuje polizać mnie po twarzy. Daremnie staram się odzwyczaić ją od tego; zawsze postawi na swoim. W tej chwili nie mam już więcej zwierząt, które by były godne szczególnej uwagi, chyba że ma pan ochotę posłuchać pięknego śpiewu. Wśród moich psów jest mianowicie jeden śpiewak z zamiłowania — Uran. Chodźmy razem, weźmiemy z sobą także „trójkę hultajską"; posłucha pan, co się będzie działo.

Zbliżamy się do dwóch czarno-białych psów, leżących samotnie w śniegu, „trójka hultajska" zaś skacze i pląsa wokoło. Kiedy psy spostrzegły zbliżającą się trójkę, zerwały się jak na komendę i poznałem, że natrafiliśmy na śpiewaka. Cóż to za głos, budzący grozę!

Ale oto muszę skierować uwagę na inną — wynurzającą się właśnie — trójkę. Te trzy psy robią nad-zwyczaj dobre wrażenie, toteż zwracam się do mego towarzysza z prośbą o bliższe wyjaśnienia.

Są to zwierzęta z zaprzęgu Hanssena, należą do naszych najlepszych okazów — opowiada Amundsen. — Ten wielki, czarno-biały nazywa się Zanko. Sądząc z wyglądu jest on dość stary. Dwa pozostałe przypominają kiełbaski, w które wetknięto zamiast nóg cztery zapałki; wabią się Ring i Mylius. Na podstawie cech zewnętrznych przypuszczamy, że to bracia, są bowiem podobne do siebie jak dwie krople wody.

Przechodzimy teraz w poprzek całego hufca w nadziei, że natrafimy jeszcze na jakąś wielkość.

— Oto przed nami: Karenius, Sauen, Czarny i Lussi; wszystkie należą do Stubberuda i stanowią w obozie potęgę. Tuż obok stoi namiot Bjaalanda, a w pobliżu leżą jego ulubieńcy: Kvaen, Lap, Pan, Gorki i Jaala. Są to prawie wyłącznie małe, ale wspaniałe zwierzęta. Tam, na południowo-wschodnim krańcu, stoi namiot Hassela; nie zobaczymy jednak w tej chwili żadnego spośród jego psów, gdyż rozłożyły się przed wejściem do składu olejów, gdzie przebywa ich pan. Następny namiot należy do Wistinga. Musimy tam podejść i spróbować, czy nie uda się nam poznać jego czwórki. Istotnie, są wszystkie cztery, uwijają się wewnątrz namiotu. Ten duży brunatno-czerwony na prawo to Pułkownik, nasz najpiękniejszy pies. Trzej jego współtowarzysze zwą się: Suggen, Arne i Brun. Co do Pułkownika, to muszę panu opowiedzieć małą historyjkę, która zdarzyła się, gdy zwierzęta przebywały jeszcze na Flekkeröy.

Pies był podówczas zupełnie dziki, urwał się z łańcucha i popłynął na morze. Zauważono to dopiero wtedy, kiedy znajdował się w połowie drogi pomiędzy wyspą a lądem, do którego najwidoczniej zmierzał, aby pochwycić pasące się tam jagnię. Lindström i Wisting, pełniący nadzór nad psami, rzucili się do łódki i sprowadzili zbiega.

Z tamtej strony, w rogu, znajduje się namiot Johansena. O jego psach niewiele da się powiedzieć. Najbardziej wyróżnia się Kamilla; jest ona doskonałą matką, która dzieci — a ma ich wiele — wychowuje wzorowo.

Myślę, że napatrzył się pan już dość na nasze kundle. Jeśli się pan zgodzi, pokażę mu teraz podziemny Framheim oraz wszystko, co się tam odbywa. Muszę od razu uprzedzić, że jesteśmy dumni ze swego dzieła i zapewne nie odmówi nam pan do tego prawa.

Zaczniemy od złożenia wizyty Hasselowi, gdyż miejsce jego pracy znajduje się najbliżej. Idziemy więc ku domowi, mijamy jego zachodnią stronę i stajemy wkrótce koło urządzenia przypominającego rodzaj kozła. Poniżej znajduje się duża drewniana klapa. W miejscu, gdzie schodzą się trzy ramiona kozła, umieszczony jest niewielki drewniany blok, przez który przechodzi cienka lina, umocowana jednym końcem do klapy, podczas gdy u drugiego jej końca, kilka stóp nad powierzchnią śniegu, wisi ciężarek.

— Jesteśmy już u Hassela — mówi mój towarzysz. Dobrze się składa, że nie może mnie teraz widzieć, gdyż na pewno wyglądam dość głupio.

„U Hassela?" — zapytuję w myśli sam siebie. — „Co ten człowiek sobie wyobraża? Przecież stoimy na otwartej przestrzeni!"

— Czy słyszy pan ten hałas? To Hassel piłuje drzewo.

Amundsen pochyla się i jednym ruchem ręki podnosi do góry dość ciężką klapę: ciężarek na drugim końcu bloku spełnił swoje zadanie. Widzę szerokie stopnie ze śniegu, prowadzące w głąb lodu. Pozosta-wiamy zapadnię szeroko otwartą, ażeby wpuścić do środka tę odrobinę światła dziennego, jaką mamy na dworze. Mój gościnny gospodarz idzie przodem, a ja podążam za nim. Po czterech czy pięciu stopniach znajdujemy się przed wejściem, zasłoniętym wełnianym kocem. Hałas, który dotychczas dobiegał do nas w postaci głuchego szmeru, staje się teraz ostrzejszy; zdaję sobie sprawę, że pochodzi z piłowania drzewa.

Wchodzimy do środka i dostajemy się do długiego, a wąskiego pomieszczenia, wydrążonego w lodzie. Na mocnym podmurowaniu ze śniegu leżą we wzorowym porządku beczki. Jeśli wszystkie zawierają naftę, łatwo zrozumieć rozrzutność Lindströma. Zmagazynowane tu zapasy powinny starczyć na wiele lat.

W środku wisi latarnia, jedna z tych zwykłych latarń z okrągłym kloszem, obciągniętym drucianą siatką. W ciemno obitym pomieszczeniu latarnia taka na pewno nie świeciłaby zbyt jasno, ale tutaj, w tym białym otoczeniu, światło jej wydaje się jasne jak promienie słońca. W głębi stoi zapalony prymus. Termometr wiszący w niewielkiej od niego odległości wskazuje — 20°C. Hassel nie powinien więc uskarżać się na zbytni upał. Kiedy się jednak piłuje drzewo, można tu jako tako wytrzymać. Podchodzimy do Hassela, który wygląda, jak gdyby mu się bardzo śpieszyło, bo trociny aż fruwają.

— Dzień dobry!

— Dzień dobry! — Trociny lecą jeszcze gwałtowniej.

— Ma pan chyba dzisiaj dużo roboty?

— Tak sądzę. — Piła porusza się coraz szybciej. — Jeśli chcę być gotów przed świętem, muszę się uwijać.

— Jak wygląda zużycie węgla?

Pytanie to działa piorunująco: Hassel zatrzymuje piłę, wyciąga ją z kloca i wiesza na ścianie. Opieram się o ścianę i czekam w napięciu, co teraz nastąpi: grozi coś nieprzewidzianego. Hassel rozgląda się wokoło — nigdy nie można być dość przezornym — a następnie zbliża się do mego towarzysza z oznakami ostrożności i mówi:

— W ostatnim tygodniu nabrałem go znowu na dwadzieścia pięć kilo!

Oddycham z wielką ulgą, ponieważ oczekiwałem czegoś znacznie gorszego. Z pełnym zadowolenia uśmiechem bierze się Hassel na nowo do roboty i nic by go już teraz nie potrafiło zatrzymać. Znikając za zasłoną widzimy Hassela w chmurze trocin.

Wychodzimy znowu na powierzchnię: nieznaczny ruch palcem i klapa lekko opada, zamykając otwór. Tak, tak, widzę jasno, że Hassel zdolny jest do czegoś więcej niż do piłowania drzewa brzozowego. Na dworze leży jego sfora, czujna na najmniejszy ruch swego pana. Są tu: Mikkel, Raven, Rasmus i Elza — wszystkie wyglądają doskonale.

Otwieramy drzwi do Framheimu. Uderza mnie oślepiający blask. W ścianie, obok schodów wmurowana jest drewniana skrzynia, wybita blachą, a w niej znajduje się niewielka lampa, która, jak się zdaje, rozsiewa to jaskrawe światło. W rzeczywistości jednak tylko otoczenie powoduje, że wszystko wydaje się tak jasne. Gdzie spojrzeć, lód i śnieg! Teraz dopiero mogę się porządnie rozejrzeć, ponieważ rankiem było tu zupełnie ciemno. Już na progu czuję zimno napływające z tunelu, wiodącego do przedsionka.

— A więc idziemy najpierw do Bjaalanda?

Z tymi słowami towarzysz mój pochyla się i zapuszcza w mroczny korytarz.

— Niech pan spojrzy na śnieg wprost pod swoimi stopami. Czy widzi pan przebłyskujące światełko?

Stopniowo oczy moje przyzwyczajają się do ciemności panujących w tunelu; istotnie, przez ścianę śniegową przesącza się zielony promyk światła. Do uszu naszych dochodzi znowu hałas, jakiś równomierny odgłos, który dobywa się z dołu.

— Uwaga, tutaj są schody!

Amundsen może być spokojny. Dziś już raz pocałowałem podłogę i to mi całkiem wystarcza. Znowu schodzimy w głąb lodu po mocnych, szerokich stopniach ze śniegu, pokrytych deskami. Wtem w śnieżnej ścianie odsuwają się drzwi — i oto jestem w pracowni Bjaalanda i Stubberuda. Pomieszczenie to ma około 1,8 metra wysokości, 4,5 metra długości i dwa metry szerokości. Na podłodze leżą wielkie ilości wiórów, które czynią ją ciepłą i miękką. W jednym kącie stoi na prymusie duża skrzynia blaszana, z której unosi się para.

— No, jak tam idzie?

— Doskonale. Właśnie w tej chwili wyginamy płozy. Dokonałem prowizorycznego przeważenia i sądzę, że uda mi się zmniejszyć wagę sań do dwudziestu dwu kilo.

Wydaje mi się to prawie niepodobieństwem. Amundsen opowiadał mi rano o ciężkich saniach, którymi rozporządzali dotychczas: ważyły po siedemdziesiąt pięć kilogramów. Bjaaland chce zmniejszyć ich ciężar do dwudziestu dwu kilogramów, a więc więcej niż o dwie trzecie! Do lodowych ścian poprzybijano haki i półki na narzędzia. Warsztat stolarski Bjaalanda jest masywny; został wycięty w twardym śniegu, który pokryto deskami. Przy przeciwległej ścianie stoi jeszcze jeden warsztat, tak samo masywny; ale nieco krótszy od pierwszego. Nie ulega wątpliwości, że jest to miejsce pracy Stubberuda. Wprawdzie dzisiaj nie ma go tutaj, widzę jednak, że jego zadanie pole-

ga na heblowaniu skrzyń do sani i zmniejszaniu w ten sposób ich wagi. Jedna skrzynia stoi już gotowa; schylam się i oglądam ją. Na górnej części, gdzie przymocowano mały, okrągły kawałek aluminium, napis: waga pierwotna — dziesięć kilogramów, waga zmniejszona — sześć kilogramów. Łatwo zrozumieć, co ta oszczędność na wadze znaczy dla ludzi, których czeka tak daleka droga. Całe oświetlenie składa się tutaj z jednej, ale za to nadzwyczaj jasnej lampy. Zwracam się ku wyjściu przeświadczony, że również produkcja sań znajduje się w najlepszych rękach.

Udajemy się do przedsionka, gdzie spotykamy Stubberuda. Jest bardzo zajęty sprzątaniem i przygotowaniami do święta. Para, która przy otwieraniu drzwi napływa z kuchni, osiada na stropie i ścianach sieni w postaci grubego na palec szronu. Stubberud pracuje właśnie nad usunięciem tego szronu za pomocą długiej szczotki. Z okazji święta wszystko musi się świecić i błyszczeć.

Idziemy stamtąd do kuchni. Na ogniu stoi obiad; w garnkach szumi i gotuje się. Podłoga wyszorowana, a pokrywające ją linoleum lśni świąteczną czystością. Tak samo wygląda izba mieszkalna; wszystko wyszorowane i czyściutkie. Na podłodze linoleum, a na stole cerata odświętnie białego koloru. Powietrze jest czyste — najzupełniej czyste. Wszystkie koje zasłane, a stołki przesunięte na miejsce. Nigdzie jednak nikogo nie widać.

— Wprawdzie obejrzał pan dopiero cząstkę naszych podziemnych pałaców, sądzę jednak, że winniśmy najpierw odbyć spacer na poddasze i zobaczyć, jak tam wygląda — mówi Amundsen. — Proszę za mną, zaraz tam wejdziemy.

Przechodzimy do kuchni, a stamtąd po stopniach, przymocowanych do ściany, dostajemy się na podda-sze. Przy świetle małej latarki elektrycznej rozglądamy się na wszystkie strony. Pierwsze, co zwraca moją uwagę, to biblioteka, sprawiająca równie korzystne wrażenie, jak wszystko tutaj. Książki uporządkowane według numerów — od jednego do osiemdziesięciu — stoją na trzech półkach. Ponieważ spis książek leży obok, rzucam na niego okiem. Istotnie, pomyślano tutaj o wszelkich gustach. W rogu napis: Bibliotekarz Adolf Henryk Lindström. A więc jest on również bibliotekarzem — naprawdę wszechstronny człowiek!

Dalej stoją w długich rzędach skrzynie ze smażonymi borówkami i jeżynami, sokami owocowymi, śmietaną, cukrem i owocami w occie. Jeden kąt wykorzystano na ciemnię optyczną. Aby uniemożliwić dostęp światła, przed otworem w podłodze zawieszono zasłonę; naokoło stoją miski z wywoływaczem, szkiełka pomiarowe i tym podobne rzeczy.

Udajemy się na dół. Właśnie gdy wchodzimy do przedsionka, zbliża się Lindström z tacą pełną brył lodu; sądzę, że mają one służyć do przygotowania wody.

Mój towarzysz uzbroił się w dużą, jasną latarnię; domyślam się, że zaczniemy teraz wędrówkę podziemną. W północnej ścianie przedsionka znajdują się drzwi, przez które weszliśmy za pierwszym razem. Dostajemy się przez nie do krytego tunelu, gdzie panują kompletne ciemności. Nawet latarnia straciła prawie całą swoją jasność. Staram się wyczuć dotykiem, co mam przed sobą; przewodnik mój zatrzymuje się i wygłasza krótki wykład na temat wzorowego porządku, który da się utrzymać dzięki ogólnej dobrej woli, ja zaś ufnie przysłuchuję się jego wywodom. Po wszystkim, co już tutaj zobaczyłem, gotów jestem bez sprzeciwu zgodzić się z tą oceną. Co prawda na tym szlaku muszę przyjmować wszystko, co usły-szę, na wiarę, gdyż absolutnie nic nie widać; naokoło panuje czarna noc.

Właśnie ruszyliśmy przed siebie, a po świeżo wysłuchanym wykładzie czuję się tak nieskończenie pewnie, że w spokoju ducha porzucam oparcie, jakie dotąd miałem w anoraku mego przewodnika. Okazuje się jednak, że było to bardzo głupie, ponieważ... bums! — i już leżę jak długi na ziemi. Wszedłem na coś okrągłego, padając chwyciłem jakiś przedmiot, również okrągły, trzymam się go kurczowo. Chciałbym się przekonać, co może się walać na podłodze w tak wzorowo utrzymywanym domu. Światło latarni, jak już powiedziałem, jest bardzo nikłe, wystarcza jednak, abym mógł rozeznać, co trzymam w ramionach — ser edamski! Dla porządku stawiam go z powrotem na miejsce i patrzę na swoje nogi. O co się właściwie potknąłem? Czyżby także o ser edamski? Dalibóg, tam leży jeszcze jeden ser z tej samej rodziny! Zaczynam wyrabiać sobie własny pogląd na panujące tu porządki, ale oczywiście nic nie mówię. Licho wie, dlaczego mój przewodnik nie potknął się o ser. „No tak — odpowiadam sobie w myśli — oczywiście jest on lepiej obeznany z miejscowymi porządkami".

Od wschodniej ściany szczytowej oświetla tunel znajdujące się tam okno. Naprzeciw okna, w lodzie, który tworzy drugą ścianę domu, wykuto potężną jamę, skąd wyziera czarny mrok. Bez dobrze obznajmionego z terenem towarzysza bałbym się wejść do tego otworu, który rozszerza się coraz bardziej, tworząc w końcu dość duże pomieszczenie z wysoko sklepionym pułapem. Łopata i siekiera, leżące na ziemi, są jedynymi przedmiotami, które mogę tu dostrzec. Do czego, u licha, może służyć ta hala? Jest to składnica śniegu i lodu, skąd Lindström sprowadzał w ciągu ostatnich miesięcy materiał do produkcji wody na mycie i gotowanie. W jednej ze ścian, tuż nad podłogą, znajduje się otwór wystarczająco duży, aby mógł się przezeń przecisnąć człowiek.

— A teraz musi się pan czołgać za mną; odwiedzimy Hanssena i Wistinga — mówi mój przewodnik i natychmiast znika w ciemnym otworze.

Szybko rzucam się na ziemię i czołgam się za nim, nie chciałbym bowiem pozostać sam jeden w tych egipskich ciemnościach. Po drodze udaje mi się złapać za nogę mego przewodnika; nie puszczam tej podpory, dopóki na drugim końcu tunelu nie dostrzegam światła. Chodnik, którym się przeciskamy, jest wszędzie jednakowo wąski, co zmusza do odbycia całej drogi na klęczkach. Na szczęście przyjemność ta nie trwa długo, ponieważ tunel przechodzi wkrótce w dość duże, prawie czworokątne pomieszczenie.

Pośrodku stoi niewielki stół, przy którym pracuje z zapałem Helmer Hanssen, zajęty składaniem i związywaniem poszczególnych części sań. Pomieszczenie wydaje mi się bardzo źle oświetlone, choć oprócz lampy palą się tu jeszcze świece. Po namyśle dochodzę do wniosku, że winne są temu ciemne przedmioty, zgromadzone tam w dużej ilości. Z jednej strony leżą przy ścianie wielkie stosy odzieży futrzanej, nakryte wełnianymi kocami dla ochrony przed szronem, który tworzy się pod stropem i spada. Przy drugiej ścianie stoi wysoki stos sań, a przy trzeciej, naprzeciw drzwi, leżą góry wełnianej bielizny. Niejeden sklep w Christianii mógłby pozazdrościć naszym podróżnikom tych zapasów kurtek islandzkich, swetrów, wszelakiej bielizny, skarpet, rękawic i temu podobnych.

Ciasny otwór, z którego wyleźliśmy, znajduje się w rogu, pomiędzy ścianą poprzeczną a podłużną, przy której stoją sanie. Obok sań, w tej samej ścianie, są drzwi za zasłoną. Dochodzi stamtąd głośny "warkot. Jestem ogromnie nim zaciekawiony, muszę jednak cierpliwie przysłuchiwał się, co Amundsen i Hanssen mają sobie do powiedzenia.

— I cóż, Hanssen, co myślisz o naszym wiązaniu sanek?

— O, teraz to wytrzyma; w każdym razie jest lepiej, niż było. Proszę popatrzeć, jak umocowaliśmy tamte końce sznurów.

Pochylam się również ku przodowi, aby zobaczyć, co przy tych saniach nie jest w porządku, i muszę przyznać, że to, co widzę, wprawia mnie w zdumienie.

Wiązanie lin należy do robót, które marynarze wykonują zawsze z największą starannością. Wiedzą oni dobrze, że jeśli końce lin są źle umocowane, nic nie pomogą sznury nałożone, nie wiem jak starannie. Cóż jednak widzę? Oto koniec jednego ze sznurów jest umocowany maleńkim drucianym sztyfcikiem, jakich używa się do przypinania proporczyków.

— I z czymś takim mieliśmy jechać na biegun?! — mówi Hanssen. Najłagodniejsza to zresztą z jego ocen takiej roboty. Przyglądam się, w jaki sposób zostały umocowane pozostałe sznury, i zgadzam się najzupełniej z Hanssenem, że teraz będą one mogły pełnić swą funkcję. Inna rzecz, że ta robota przy 26° mrozu, jakie wskazuje termometr, jest bardzo niewdzięczna; nie widać jednak, aby Hanssen robił sobie cośkolwiek z mrozu. Słyszałem, że również Wisting uczestniczy w tej pracy, ale go nie widzę. Gdzież on może być? Moje spojrzenia kierują się mimo woli ku zasłonie, za którą słychać hałas. Jestem teraz tak zaciekawiony, że prawie nie mogę się opanować. Wreszcie problem wiązania sanek wydaje się załat-wiony i mój przewodnik szykuje Się do wyjścia. Stawia latarnię i podchodzi do zasłony.

— Wisting!

— Słucham!

Odpowiedź brzmi, jak gdyby dochodziła z wielkiej odległości. Hałas ustaje, uchyla się zasłona. Tam, w dole, Wisting szyje na maszynie! A przecież temperatura na dworze wynosi teraz —51°. Jak można szyć w takich warunkach? Przysuwam się do wejścia, aby przyjrzeć się z bliska Wistingowi. Uderza mnie „iście tropikalny" upał. Zerkam na termometr: +10°. Jak to się da pogodzić jedno z drugim? Oto w tej lodowej piwnicy siedzi sobie człowiek i szyje — przy dziesięciu stopniach ciepła. A przecież już w szkole uczyłem się, że lód zaczyna się topić przy 0°. Gdyby to prawo w dalszym ciągu obowiązywało, Wisting musiałby siedzieć pod prysznicem. Wchodzę do środka. Szwalnia jest niewielka — wszystkiego dwa metry kwadratowe. Poza maszyną do szycia najnowszego typu jest tu tylko wielki namiot, przy którym Wisting właśnie pracuje, oraz mnóstwo instrumentów, kompasów i temu podobnych. Co mnie jednak najbardziej interesuje, to sposób, w jaki Wisting zapobiega topieniu się lodu i ratuje się od prysznicu. Aha, już rozumiem! Bardzo pomysłowe urządzenie! Strop i ściany pokryto blachą i płótnem żaglowym w ten sposób, że woda z topiącego się lodu płynie wytyczoną drogą i ścieka do podstawionego naczynia. W ten sposób otrzymuje się jeszcze na dodatek wodę do mycia, która w tych stronach jest rzeczą bardzo cenną. Stary wyga! Jak się później przekonałem, w tej niewielkiej jaskini lodowej uszyto prawie całe wyposażenie wyprawy do bieguna. Z takimi pomocnikami żadna to dla Amundsena sztuka osiągnąć biegun. Należałyby mu się baty, gdyby nie potrafił tego dokonać! Tak więc zwiedziliśmy szwalnię, a tym samym zobaczyliśmy już chyba wszystko. Mój towarzysz kieruje się do bocznej ściany, pod którą leżą stosy ubrań, i zaczyna w nich grzebać.

„Pokaz odzieży — myślę sobie. — Nieszczególna przyjemność!"

Usiadłem po przeciwległej stronie na sankach i przebiegam w myślach jeszcze raz to wszystko, co dzisiaj zobaczyłem. Nagle Amundsen wysuwa głowę do przodu, jak gdyby chciał dać nurka i — znika pomiędzy stosami ubrań.

Zrywam się i biegnę ku tym górom odzieży. Stopniowo przestaję się czuć dobrze w owym tajemniczym świecie. W pośpiechu potrącam sanie, które spadają ze stołu. Hansen rozgląda się z oburzeniem. Dobrze, że nie może mnie zobaczyć, inaczej na pewno sprawiłby mi lanie, zupełnie na to wygląda. Przeciskam się pomiędzy zwałami odzieży — i oto, co widzę: znowu dziura w ścianie, znowu niski, ciemny tunel. Zbieram całą odwagę i pcham się do środka. Ten korytarz jest trochę wyższy od poprzedniego; pozwala na poruszanie się w pozycji schylonej. Po chwili z drugiej strony pokazuje się światło; moja wędrówka w ciemności nie trwa tym razem długo.

Dostaję się teraz do innego dużego pomieszczenia — mniej więcej tych samych rozmiarów co „intendentura". Później dowiedziałem się, że nosi ono nazwę „Kryształowego pałacu". Nazwa jest bardzo odpowiednia, bo ze wszystkich stron iskrzą się tutaj kryształy lodu. O jedną ścianę oparto wiele par nart, pod pozostałymi stoją żółte i czarne skrzynie. Po odwiedzinach u Stubberuda orientuję się, co oznaczają owe kolory. Żółte skrzynie to te, których jeszcze nie przerobiono, czarne zaś — to skrzynie przygotowane do wyprawy na biegun. Tutaj pamięta się o wszyst-kim! Oczywiście na białym śniegu czarny kolor jest pod każdym względem lepszy od żółtego; znacznie łatwiej można go zauważyć z dużej odległości. Kiedy zajdzie potrzeba stawiania znaków orientacyjnych, wystarczy rozbić taką skrzynię, by otrzymać upragnione czarne drogowskazy.

W zdumienie wprawiają mnie pokrywy na skrzyniach. Nie większe od pokrywek zwykłych blaszanych baniek na mleko, mają identyczny kształt, są tak samo dopasowane, tak samo się je nakłada i zdejmuje. Nagle zaczyna mi się rozjaśniać w głowie. Siedząc na saniach u Hanssena w „intendenturze" zauważyłem, że do obu żeber, sanek przymocowano krótkie kawałki stalowej liny, po osiem z każdej strony. Wszystko się zgadza; te liny wystarczą do umocowania czterech skrzyń, więcej zaś na jedne sanki i tak się nie zmieści. Po jednej stronie liny kończą się żelaznymi kółkami, po drugiej zaś cieńszymi linkami. Na każdą skrzynię przypada cztery liny, dwie z przodu i dwie z tyłu. Kiedy liny zwiąże się z całej siły, skrzynia siedzi jak w imadle, a jednak można wygodnie zdejmować z niej pokrywkę. Jest to pomysł bardzo sensowny, oszczędzający wiele pracy.

Pośrodku „Kryształowego pałacu" siedzi Johansen i pakuje. Jego zadanie musi być bardzo uciążliwe, bo z głęboką zadumą zagląda do wnętrza skrzyni. Przed nim stoi do połowy wypełniona skrzynia, na której umieszczono znaki: Sanie nr V, skrzynia nr 4. Skrzyni o dziwniejszej zawartości jeszcze nie widziałem: pemikan i kiełbasa! Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby na wyprawę do bieguna zabierał ktoś kiełbasę. To coś zupełnie nowego! Porcje pemikanu mają kształt krążków o średnicy dwanaście centymetrów i grubości pięć centymetrów. Gdy takie cztery krążki położyć obok siebie, pozostaje pośrodku gwiazdzisty otwór. Otóż w ten otwór wsunięto kiełbaskę, która stoi w skrzyni pionowo i ma dokładnie jej wysokość. Ale czy to naprawdę kiełbasa? Trzeba by to sprawdzić. Podchodzę bliżej i oglądam ją sobie. Co za kombinatorzy! Pod postacią kiełbasek przemycają mleko w proszku! Dzięki temu całą wolną przestrzeń wykorzystano. Puste miejsca, pomiędzy ścianami skrzyni a krążkami pemikanu, są oczywiście czterokrotnie mniejsze niż pośrodku i na kiełbaskę nie ma tam miejsca. Nie sądźcie jednak, że te miejsca pozostają nie wykorzystane! Upycha się tam czekoladę połamaną na małe kawałki. Ta skrzynia musi być upakowana tak ciasno, jak gdyby składała się z jednego kawałka drzewa.

Nie opodal stoi spakowana już skrzynia, podchodzę więc do niej, aby zobaczyć, co zawiera. „Suchary — 5 400 sztuk" głosi napis na pokrywie. Cierpliwość anielska jest przysłowiowa, nie może jednak konkurować z cierpliwością, jaką wykazał Johansen. W tej skrzyni nie ma ani milimetra — dosłownie ani milimetra — wolnego miejsca. Ogólnie biorąc „Kryształowy pałac" sprawia wrażenie sklepu kolonialnego. Wszędzie leży pemikan, suchary, czekolada i woreczki z mlekiem w proszku.

W ścianie poprzecznej, naprzeciwko miejsca, gdzie stoją narty, jest rodzaj okiennicy. Widzę, że mój przewodnik zbliża się tam. Tym razem wolę się go trzymać. Amundsen wchodzi po dwóch stopniach w górę, naciska okiennicę i patrzcie! Oto jest na dworze, a ja z nim razem. W pobliżu widać jeszcze jedne drzwi w lodzie; są to nowomodne drzwi zasuwane, prowadzące do „intendentury".

Zwracam się teraz do mojego towarzysza z serdecznym podziękowaniem za interesujący spacer po płaszczyźnie lodowej i po tych wszystkich pięknych „budowlach", które zwiedziłem. Amundsen jednak prze-rywa mi wpół słowa i oświadcza, że jeszcze daleko nam do końca. Poprowadził mnie tą drogą tylko dlatego, abym nie potrzebował przeciskać się przez wąski tunel.

— Zapuścimy się znowu w głąb lodów i będziemy tam kontynuować nasz spacer — dodaje.

Rozumiem dobrze, że nie mogę się wzbraniać, chociaż te podziemne wędrówki zaczynają mi już wychodzić bokiem. Przewodnik zdaje się odgadywać moje myśli, gdyż dodaje:

— Lepiej obejrzymy sobie wszystko, dopóki się jeszcze pracuje. Później byłoby to o wiele mniej interesujące.

Uznaję, że ma rację, biorę się więc w garść i ruszam w ślad za nim. Los jednak postanowił inaczej. Hanssen, który również wyszedł na dwór, stoi teraz przy sankach z zaprzęgiem. Mój towarzysz znalazł jeszcze czas, aby szepnąć mi na ucho:

— Proszę siadać prędko na te sanki; będę tutaj czekał na pana.

I oto już mknę razem z nie podejrzewającym niczego Hanssenem z taką szybkością, że tumany śniegu wzbijają się w powietrze. Od razu widać, że Hanssen trzyma swoje psy mocno w ryzach. Ma on jednak do czynienia z wyjątkowym hultajstwem. W jego okrzykach szczególnie często powtarzają się imiona Hök i Togo. Wydaje się, że te wrzaski sprawiają psom jeszcze większą radość. To rzucają się na boki, to plączą się pomiędzy rzemieniami towarzyszy, tak że w rezultacie powstaje straszliwe zamieszanie. Poważniejszych jednak szkód nie mogą wyrządzić, ponieważ bat, używany z wielką wprawą, świszcze im nieustannie koło uszu. Dwa tłuściochy, które widziałem już poprzednio na pagórku, Ring i Mylius, biegną na przedzie. Są to dwa łobuzy, trzymają się jednak po-rządnie na swoim miejscu. Hai i Rap z rozdartym uchem są tam również. Rap chętnie skusiłby swego przyjaciela Haia do małej bójki z Hökiem i Togo, cóż kiedy ten bat, ten bat! Świszcze bez litości nad psami i utrzymuje zgraję w dyscyplinie. Za nami, w odległości paru kroków, bieży Zanko. Wygląda na trochę zawstydzonego, bo nie zaprzężono go razem z innymi.

W pełnym galopie mijamy ostatnią flagę i pędzimy do składu żywności na wzgórzu. Od rana nastąpiła wyraźna zmiana w oświetleniu. Obecnie, o jedenastej przed południem, jest jaśniej, jutrzenka ogarnęła znacznie szerszy pas horyzontu i zbliżyła się ku północy. Cyfry i znaki na skrzyniach są teraz dobrze widoczne. Szerokim łukiem zajeżdżamy przed rząd skrzyń i schodzimy z sanek. Przez moment Hanssen badawczo wodzi wokoło oczyma, po czym wywraca swoje sanie tak, że płozy sterczą do góry. Myślę, że zrobił to, aby psy nie skorzystały z chwili nieuwagi i nie uciekły wraz z saniami. Ten środek ostrożności nie budzi jednak we mnie zbytniego zaufania, toteż sadowię się na jednej ze skrzyń, gdzie oczekuję dalszego rozwoju wypadków.

A wypadki następują bardzo szybko — z powodu Zanko. Hanssen z karteczką w dłoni odszedł kawałek drogi i studiuje napisy na skrzyniach. Zanko tymczasem dogonił swych przyjaciół Ringa i Myliusa; powitanie jest z obu stron jak najserdeczniejsze. Tego jednak nie może ścierpieć Hök. Niby rakieta wpada pomiędzy wesołą trójkę, a jego przyjaciel Togo w ślad za nim. Rap i Hai nie mogą pozwolić, by taka okazja do bitki została nie wykorzystana, i natychmiast rzucają się w sam środek walczących.

— Przeklęta zgraja! — z tym zachęcającym okrzykiem nadbiega Hanssen w szalonym pośpiechu.

Przebiegły Zanko zauważył mimo gorączki bojowej zbliżające się niebezpieczeństwo. Niewiele myśląc wypada więc z kłębowiska i pędzi jak strzała ku Framheimowi. Pozostałe psy — nie wiadomo, czy dlatego, że spostrzegły brak jednego z towarzyszy, czy też dlatego, że zauważyły niebezpieczną bliskość Hanssena — jak na dany znak odskoczyły od siebie i pognały w ślad za Zanko. O wywrócone sanki ani się zatroszczyły; po prostu nie zauważyły, że wloką je za sobą. Szybko jak wiatr pędzą więc po zboczu pagórka w dół i nikną w dole, koło tyczki sygnałowej. Hanssen nie zwlekając pędzi za nimi, gwiżdże przy tym ze wszystkich sił. Ale co to pomoże? Gdy dobiegł do tyczki, psy wraz z wywróconymi saniami były już we Framheimie. Wielce zadowolony z tych wypadków, ruszam i ja w kierunku domu. W dole, na równinie, spotykam Hanssena z ponownie zaprzężonymi sankami. Wygląda na bardzo zagniewanego, sposób zaś, w jaki wywija batem, nie wróży nic dobrego psom, pomiędzy którymi dostrzegam teraz również Zanko.

Po powrocie do Framheimu nie widzę na razie nikogo. Docieram do przedsionka i czekam na okazję, aby wśliznąć się do kuchni. Okazja nie każe długo na siebie czekać. Z ganku wytacza się Lindström, stękając i sapiąc jak lokomotywa. W obu rękach niesie znowu wielkie wiadra wypełnione śniegiem, a w zębach trzyma latarkę elektryczną. Aby otworzyć drzwi do kuchni, wystarczy pchnąć je kolanem. Wsuwam się do środka. Dom jest pusty.

„No — myślę sobie — nareszcie mam okazję zobaczyć, co robi Lindström, kiedy jest sam!"

Stawia on wiadro z lodem na podłodze i napełnia nim powoli stojący obok kociołek. Następnie spogląda na zegarek — jest pół do jedenastej albo jedenasta. Aha, nie ma się jeszcze co śpieszyć z obiadem! Od-dycha z ulgą, wchodzi do izby, nabija fajkę i zapala ją. Następnie siada i bierze do ręki małą nakręcaną laleczkę umieszczoną na przycisku do papierów. Jego oblicze promienieje radością; widać, że ogromnie się cieszy. Podnosi lalkę, stawia ją na stole i oto patrzcie — lalka, ledwo ją puścił, zaczyna wywracać koziołki raz za razem, bez przestanku! A Lindström? Cieszy się jak dziecko, zaśmiewa się tak, że wprost bliski jest spazmów, wreszcie wykrzykuje: „Brawo Olafa! Jeszcze raz!"

Przyglądam się teraz dokładniej lalce, która wzbudziła tak wielką wesołość Lindströma. Ma ona głowę starej baby, złej starej panny, z włosami jasnymi jak len, obwisłą szczęką i rozkochanym spojrzeniem. Ubrana jest w czerwoną sukienkę w białe kropki. Kiedy lalka się przewraca, ukazuje się — rzecz całkiem naturalna — w silnym negliżu. Widać wtedy, że jej tułów należał kiedyś do akrobaty, którego pomysłowi polarnicy przekształcili w tę okropną maszkarę. Po powtórnym nakręceniu zabawki, kiedy pojąłem, na czym dowcip polega, przyłączyłem się mimo woli do śmiechu Lindströma. Był on jednak tak pochłonięty zabawą, że nic nie usłyszał. Po blisko dziesięciu minutach zabawy Olafa — jak to zwykle bywa — znudziła się i Lindström odstawił ją z powrotem na przycisk. Siedzi tam teraz, kiwa się i kiwa.

Tymczasem Lindström podszedł do swojej koi i pochylił się nad nią. „Aha — myślę — teraz pozwoli sobie na małą drzemkę przedobiednią". Ale nie. Wraca zaraz, trzymając w ręce mocno sfatygowaną talię kart. Sadowi się z nią na starym miejscu, po czym z powagą i spokojem zaczyna stawiać pasjansa. Pasjans wychodzi. Przez chwilę Lindström spogląda jeszcze z upodobaniem na równo ułożone kupki kart, po czym zgarnia je z westchnieniem, wstaje i mruczy: No tak, dojdą do bieguna i na pewno będą tam pierwsi!" Z tymi słowy odkłada karty na deskę nad swoją koją. Wygląda przy tym na ogromnie zadowolonego.

Teraz przychodzi kolej na nakrycie do stołu. Tym razem jednak robota idzie znacznie ciszej niż rano, bo przecież nie trzeba nikogo wypłaszać.

Pięć minut przed dwunastą uderza Linström w wielki gong okrętowy i po chwili wszyscy stołownicy są już na miejscu. Nie zaprzątając sobie głowy żadną toaletą siadają do stołu. Dań jest niewiele: gęsta, czarna zupa z foki z różnymi przysmakami. Czego w niej nie ma! Mięso foki pokrojone w kostki, ziemniaki, marchew, kapusta, buraki, groch, selery, śliwki i jabłka. Chciałbym wiedzieć, jak nasze gospodynie nazwałyby tę potrawę. Oprócz tego na stole stoją dwa dzbany wody, wytopionej z lodu, z sokiem. Powoli ogarnia mnie zdumienie. Wyobrażałem sobie, że Jaki posiłek musi się odbywać w milczeniu, a tymczasem wcale tak nie jest. Wręcz przeciwnie, rozmowa toczy się bez przerwy — obraca się głównie wokół tego, co zdarzyło się w ciągu przedpołudnia.

Na deser są renklody. Po nich zjawiają się szybko fajki i książki, ale około drugiej chłopaki zaczynają się znów ożywiać. Bjaaland wstaje energicznie i pyta, kto chce iść pierwszy. Po dłuższej debacie decyduje się na to Hassel. Nie bardzo się orientuję, o co chodzi. Słyszę wprawdzie, że mówi się o jednym albo dwóch prymusach, że pół godziny to maksimum i temu podobne. Ponieważ w dalszym ciągu niewiele z tego rozumiem, postanawiam trzymać się Hassela, który ma być pierwszy. Jeśli drugiego nie będzie, zobaczę przynajmniej, co robi pierwszy.

Następnie wszyscy zasiadają znów w spokoju i tylko kuchnia nie pozwala zapomnieć, że lodowiec jest jednak zamieszkany. O pół do trzeciej wraca Bjaaland, który wyszedł z domu i melduje, że wszystko jest pełne pary. Obserwuję z napięciem Hassela — rzeczywiście wiadomość ta wyraźnie go ożywia. Wstaje! i zaczyna się rozbierać, bierze ręcznik i śpiesznie wychodzi. Przechodzi przez drzwi do przedsionka — udaje mi się jakoś prześliznąć obok niego — potem idzie śnieżnym tunelem, cały czas w samych tylko...!

Tutaj rzeczywiście uderza w nas para, która gęstnieje coraz bardziej w miarę, jak zapuszczamy się w głąb korytarza. Wreszcie staje się tak gęsta, że już nic nie widzę. Z tęsknotą myślę o anoraku Amundsena, który okazał się tak przydatny przy tego rodzaju okazjach. Tutaj nie ma niczego, za co mógłbym chwycić. Tymczasem daleko dostrzegam wśród pary jakieś światełko i idę ostrożnie w jego kierunku. Światełko jest coraz bliżej. Zanim się obejrzałem, stałem na przeciwległym krańcu chodnika, który przekształcił się w obszerne pomieszczenie, całe okryte szronem, a zamknięte od góry potężną kopułą lodową. Para przeszkadza mi w patrzeniu i zakrywa wiele ze wspaniałego widoku. Gdzież podział się Hassel? Widzę teraz tylko Bjaalanda. Ale oto nagle dostrzegam przez mgłę — jak w czasie niespodziewanego przejaśnienia — gołą nogę znikającą w wielkiej, ciemnej skrzyni. W następnym momencie wyłania się nad skrzynią roześmiane oblicze Hassela. Siedzi on w zaimprowizowanej łaźni parowej. Pomieszczenie, które we mgle wyglądało tak obszernie i elegancko, kurczy się teraz do rozmiarów niepozornej, małej chatki. Parę pochłonął zbiornik, sądząc zaś ze sterczącego nad nim oblicza, można się domyślać, że tam w środku jest dobrze ciepło. Ostatnią dostrzeżoną przeze mnie czynnością Bjaalanda jest podpompowywanie dwóch pry-musów do maksymalnej intensywności płomienia. Następnie Bjaaland znika.

Cóż by to była za wspaniała lekcja dla aktora, gdyby mógł obserwować twarz Hassela! Poqzątkowo jest ona roześmiana — zadowolenie wypisane na niej wielkimi literami. Następnie uśmiech znika, ustępując miejsca powadze. Ale i ta nie może długo się utrzymać. Nozdrza zaczynają drżeć i już po krótkiej chwili można z tego oblicza wyraźnie wyczytać, że kąpiel przestała być przyjemnością. Normalne zabarwienie twarzy przechodzi w złowrogi fiolet, oczy wyłażą na wierzch. Jestem przygotowany na katastrofę.

Nadchodzi ona rzeczywiście, ale w zupełnie innej postaci, niż oczekiwałem. Nagle i bezgłośnie zbiornik łaźni podnosi się do góry, para wydostaje się na zewnątrz okrywając wszystko białym całunem. Nic nie widzę, słyszę jednak, że oba prymusy wyłącza się. Upłynęło dobre pięć minut, zanim para się rozwiała, i oto co widzę: Hassel stoi wyczyszczony i wypucowany na święto niczym medal! Korzystam teraz z okazji, aby przyjrzeć się bliżej łaźni, zapewne pierwszej i jedynej w obszarach antarktycznych. Podobnie jak wszystko, co tutaj widziałem, jest ona urządzona nadzwyczaj pomysłowo.

Składa się z wysokiej skrzyni bez dna, posiadającej w górze otwór, przez który łatwo przechodzi głowa, ściany zrobione są z dwóch warstw płótna impregnowanego w odstępie dwóch centymetrów, między którymi może krążyć powietrze. Skrzynia spoczywa na podstawie wznoszącej się na wysokość jednego metra nad śnieżną podłogę. Podstawę otacza listwa ściśle do niej przylegająca. W Środku znajduje się prostokątny otwór obłożony gumą, zamknięty blaszaną puszką. Pod spodem stoją dwa zapalone prymusy, toteż łatwo pojąć, dlaczego Hasselowi zrobiło się na-gle za gorąco. W górze, pod powałą, zwisa blok lodowy, przez który przeciągnięto linę, przy czym jeden jej koniec umocowano do skrzyni łaźni, drugi zaś opada swobodnie do jej wnętrza. W ten sposób kąpiący się może sam, bez pomocy, podnieść ściany łaźni i uwolnić się od upału, jeśli zrobi mu się za gorąco. Na dworze, po drugiej stronie śnieżnej ściany, temperatura wynosi —54°C.

Wracam do izby mieszkalnej i obserwuję, jak kolejno prawie wszyscy idą do łaźni. O pół do piątej kąpiel się kończy. Mieszkańcy domku nakładają ubrania futrzane. Najwidoczniej mają coś do zrobienia na dworze. Z pierwszym opuszczającym dom prześlizguję się na zewnątrz.

Pogoda się zmieniła. Zerwał się wiatr południowo-zachodni i spowodował niezwykle gęstą zadymkę. W powietrzu wirują ogromne masy śniegu. Świeży śnieg jednak nie pada, bo wysoko nad nami w zenicie widać gwiazdy. Do stu diabłów, tutaj musi człowiek dobrze znać teren, jeśli się chce trafić do celu! Trzeba posuwać się naprzód dosłownie na wyczucie, bo oczu otworzyć nie sposób. Staję pod osłoną zaspy i czekam na to, co ma nastąpić. Psy zachowują się tak, jak gdyby w najmniejszym nawet stopniu nie odczuwały niepogody. Jedne leżą na śniegu zwinięte w kłębek, z pyskiem ukrytym pod ogonem, inne biegają tu i tam.

Teraz ludzie wychodzą kolejno z chaty, każdy z latarnią w ręku. Gdy tylko który zbliży się do miejsca, gdzie zgromadziły się psy, otaczają go natychmiast, aby z radosnym szczekaniem towarzyszyć mu następnie do namiotu.

Po uwiązaniu psów podążają ich panowie na namiotu po mięso fok. Mięso to, porąbane już w ciągu dnia przez dwóch ludzi, umieszczono na murze, poza zasięgiem zwierząt. Następuje karmienie psów, a w pół godziny później panuje w obozie taki sam spokój i cisza, jakie zastałem tu z rana. Temperatura wynosi —54°C, a wiatr mknie po płaszczyźnie lodowej z szybkością dziesięciu metrów na sekundę, podnosząc tumany śniegu i wymiatając go poza obręb Framheimu. Ale psy leżą sobie w namiotach, syte i zadowolone; nie odczuwają ani trochę panującego na dworze wiatru i niepogody.

W mieszkaniu trwają tymczasem przygotowania do święta. Co za cudowne wrażenie, kiedy ze świata burzy, wirującego śniegu, przenikliwego zimna i absolutnych ciemności wejdzie się do dobrej, ciepłej izby! Wszystko tu świeżo umyte, a stół świątecznie nakryty. Na ścianach i stole błyszczą norweskie flagi. O szóstej wieczorem rozpoczyna się uroczystość. Promieniejący zadowoleniem „Wikingowie" stawiają się w komplecie. Lindström dał z siebie wszystko, a to znaczy bardzo wiele. Już w ciągu krótkiego okresu moich obserwacji zauważyłem, że nie należy on do zwolenników oszczędzania. Szczególny jednak podziw dla jego dzielności i wspaniałomyślności ogarnął mnie dopiero, kiedy ukazał się z dwiema tacami pełnymi napoleonek. Warto zaś zauważyć, że te ciastka zostały podane wtedy, gdy każdy spożył już po pół puszki plumpuddingu! Napoleonki budzą nieprzeparty apetyt. Zrobione są z najdelikatniejszego ciasta, przekładanego kremem waniliowym z bitą śmietaną. Ślinka napływa mi do ust, kiedy patrzę na te przysmaki A przy tym co to za olbrzymy! Nie, chyba niemożliwe, aby każdy dostał całe takie ciastko. Wydaje mi się, że jedno powinno wystarczyć dla wszystkich. Ale w takim razie po co Lindström wniósł osiem sztuk — dwie duże tace po cztery ciastka na każdej? No, niech oni po powrocie spróbują opowiadać o niedostatkach, nędzy i zimnie!

Temperatura w pokoju wynosi z pewnością tyle samo stopni powyżej zera, ile na dworze jest ich poniżej zera. Rzeczywiście, 35° ciepła! Ale po naszych zuchach nie znać wcale, aby troszczyli się choćby w najmniejszym stopniu o ten drobiazg; ich ofensywa przeciwko napoleonkom rozwija się w dalszym ciągu bez przeszkód. Wreszcie znika ostatni ślad po tych wspaniałych ciastkach. Teraz przychodzi kolej na cygara. Wszyscy bez wyjątku oddają się namiętnie przyjemności palenia. No, jak dotychczas nie okazali się oni zbyt wstrzemięźliwi! Jestem tylko ciekaw, jak ustosunkują się do mocnych trunków. Słyszałem przecież, że używanie alkoholu w czasie wypraw polarnych jest jak najbardziej szkodliwe.

Polarnicy oddychają obecnie jak gdyby z pewną trudnością; jedzenie musi się najpierw uleżeć.

Lindström, który jak dotychczas jest w najlepszej formie, zaczyna zbierać ze stołu. Oczekuję, że biesiadnicy dla przyśpieszenia trawienia udadzą się do swoich koi. Ale nie, o tym zdają się wcale nie myśleć! Siedzą dalej, jak gdyby jeszcze na coś czekali. Ależ oczywiście, należy im się jeszcze kawa! Lindström stoi już w drzwiach kuchennych z filiżankami i dzbankami w ręku. Rzecz jasna, że po tak obfitym posiłku filiżanka kawy musi smakować wspaniale!

— Stubberud! Stubberud! — głos Lindströma rozbrzmiewa gdzieś z oddali. — Pośpiesz się, żeby się nie zagrzały!

Ruszam do drzwi, aby zobaczyć, co to za rzeczy nie mogą się zagrzać. Dobre nieba! Oto na poddaszu leży na brzuchu Lindström i przez otwór w suficie podaje — zgadnijcie, co? Butelkę benedyktyna i flaszkę szwedzkiego ponczu, obie dobrze oszronione! W życiu nie widziałem radośniejszego uśmiechu niż uśmiech Stubberuda, gdy odbierał butelki, ani też ostrożniejszego i czulszego obchodzenia się z nimi. A ten okrzyk radości, jaki go powitał! Tak, to są starzy smakosze; potrafią ocenić, co wart jest likier do kawy! „Należy podawać na zimno!" — wypisano na butelce z ponczem.

Na zakończenie uroczystości nastawiono gramofon. Jest to najwyraźniej ukoronowanie całej imprezy. Każdy może sobie wybierać płyty według gustu, najpierw jednak trzeba złożyć podziękowanie kucharzowi za jego trudy i pracę. Decyzja zapada jednomyślnie, rozbrzmiewa pieśń na cześć Lindströma, po czym następują dalsze okolicznościowe utwory. Przez cały ten czas Lindström stoi pod drzwiami i śmieje się z radości. Widać, że sprawia mu to głębokie zadowolenie. Zmienia się płytę za płytą, każdy może posłuchać swej najmilszej melodii. Niektóre płyty odłożono na koniec, zgaduję, że są to melodie lubiane przez wszystkich.

Najpierw aria z „Hugonotów", śpiewana przez Michajłową. Potem „Pieśń Solveigi". Szkoda, że Borghilda Bryhn nie może być przy tym obecna! Jestem pewien, że najhuczniejsze brawa nie wzruszyłyby jej bardziej niż zachwyt, z jakim słuchano jej śpiewu w ów wieczór. Kiedy w pokoju zabrzmiał jej jasny i czysty głos, obecni spoważnieli. Być może, że to słowa pieśni wzruszyły tak bardzo tych ludzi, rzuconych w ciemną noc polarną na bezludną płaszczyznę, wiele, wiele tysięcy mil od wszystkiego, co drogie i bliskie. Jestem pewien, że tak właśnie było. Ale chyba przyczyniła się do tego również cudowna melodia i wspaniały głos śpiewaczki. Widać, jak głębokie wrażenie wywarła ta pieśń na obecnych. Gdy przebrzmiały ostatnie jej tony, długo jeszcze panowała zupełna

cisza. Ludzie jak gdyby obawiali się własnego głosu. Wreszcie jednak nie mogli się już dłużej pohamować.

— Boże, jak ona pięknie śpiewa! — woła ktoś. — A już szczególnie zakończenie! Obawiałem się, że mimo swego cudownego głosu zaśpiewa za głośno ostatni ton. Jest przecież tak strasznie wysoki! A tymczasem — absolutnie czysty, pełny dźwięk! I jaki miękki! Sam ten dźwięk może uczynić człowieka lepszym!

Gramofon idzie teraz w kąt; nie wydaje się, aby chciano słuchać jeszcze czegoś innego. Zrobiło się już pół do dziewiątej, czas więc kłaść się spać. Święto trwało i tak dość długo. Jedzenie, picie, muzyka, jedno po drugim! Tymczasem wszyscy wstają nagle ze swoich miejsc, rozlega się okrzyk: „Łuk i strzały!" Wycofuję się w najdalszy kąt pokoju; najwidoczniej zaczyna teraz działać alkohol. Widać wyraźnie, że zapowiada się coś szczególnie ciekawego, bo wszyscy są jak zelektryzowani. Jeden wyciąga zza drzwi małą korkową tarczę, inny przynosi ze swojej koi pudło pełne strzał. Na drzwiach prowadzących z kuchni do przedsionka powieszono tarczę i pierwszy strzelec ustawia się przed stołem, w odległości trzech metrów.

Wśród śmiechów i żartów zaczynają się zawody łucznicze. Nie wszyscy oczywiście strzelają jednakowo dobrze. Teraz staje mistrz! Można to poznać po sposobie, w jaki bierze strzałę i naciąga łuk; ten zwycięży na pewno! To Stubberud. Z pięciu strzał wypuszczonych przez niego dwie tkwią w czarnym polu tarczy, a trzy tuż obok. Następny jest Johansen. I on spisuje się nieźle, nie dorównuje jednak Stubberudowi. Następny w kolejce jest Bjaaland. Czy okaże się równie zręczny w strzelaniu, jak w jeździe na nartach? Podobnie jak inni, ustawia się przed stołem, wysuwa jednak jedną nogę daleko do przodu, tak że do tarczy ma chyba niewiele ponad półtora metra. A to

spryciarz! Strzela dobrze, jego strzała opisuje w powietrzu piękny łuk. Ale cóż z tego, skoro rezultatem jest straszliwe pudło, które towarzysze przyjmują z wielką wesołością. Strzelec mierzył za wysoko i zamiast w tarczę trafił... w sufit! Teraz występuje Hassel, który strzela według jakiegoś swojego wyliczenia. Na czym ono polega, jest niezupełnie jasne. W każdym razie nie widać, aby strzelec uwziął się specjalnie na tarczę. Jeśli jednak przyjąć, że obliczenia dotyczyły drzwi kuchennych, to wtedy — i owszem...

Czy Amundsen strzela z wyliczeniem, czy bez, to rzecz raczej obojętna; tak czy owak wychodzi na jedno — same pudła! Podobne świadectwo można wystawić Wistingowi. Prestrud zajmuje pośrednie miejsce pomiędzy obu grupami. Za to Hanssen to strzelec z powołania: wypuszcza swoje strzały z wielką siłą i myśli pewnie, że poluje właśnie na morsy. Wyniki zapisuje się do książki, na zakończenie następuje rozdanie nagród. W tym czasie Lindström siedzi przy stole i stawia pasjansa. Jego dzień roboczy się skończył, niezależnie jednak od własnej rozrywki interesuje się jeszcze żywo zawodami i od czasu do czasu rzuca jakieś celne słówko.

Na koniec wstaje od stołu z miną jak najbardziej zdecydowaną; nadszedł czas zgaszenia wielkiej lampy pod sufitem i zapalenia dwóch mniejszych. Jest to konieczne, ponieważ żar wielkiej lampy byłby nie do zniesienia dla tych, którzy śpią w górnych kojach. To gaszenie jest zarazem delikatnym przypomnieniem, że porządnym ludziom czas myśleć o spoczynku.

Kiedy zgasło wielkie słońce pod sufitem, pokój wygląda niemal mrocznie. Dwie lampy, które teraz płoną, są wprawdzie również dobre, ale mimo tego odno-si się wrażenie, że zrobiliśmy wielki skok w tył i znajdujemy się znowu w epoce łuczywa. Toteż kompania zaczyna wycofywać się do koi.

Po pewnej chwili mój gospodarz idzie do drzwi, a ja wychodzę razem z nim. Powiedziałem mu, że tego wieczora muszę nieodwołalnie odjechać, chce mnie więc pożegnać.

— Odprowadzę pana do składu żywności — mówi Amundsen. — W dalszej drodze zorientuje się pan sam. Pogoda poprawiła się znacznie, jest jednak strasznie ciemno. Aby łatwiej znaleźć drogę, biorę ze sobą moją trójkę.

Po spuszczeniu trzech psów, które są wyraźnie zdziwione, Amundsen stawia na stosie desek latarnię, aby — jak mogę się domyślić — łatwiej znaleźć drogę powrotną, po czym ruszamy. Psom jest ta trasa najwidoczniej doskonale znana, bo biegną bez wahania w kierunku składu.

— Nic dziwnego, że psy znają tę drogę — odzywa się mój towarzysz. — Odkąd tu przybyliśmy, przemierzamy ją tam i z powrotem codziennie, a często nawet dwa razy na dzień. Na początku zimy wszyscy entuzjazmowali się rannymi spacerami; zachwyt jednak szybko zniknął i obecnie jest tylko trzech amatorów. Ale nawet w tę krótką drogę — około sześćset metrów — nie wyruszylibyśmy bez rozstawionych tu drogowskazów i bez towarzystwa psów; byłoby to zbyt ryzykowne. Często wystawiam również latarnię, ale jeśli jest taki mróz, jak na przykład dziś wieczorem, nafta zamarza i światło gaśnie. A na zabłądzenie w takiej sytuacji nie mam ochoty się narażać. Widzi pan, tutaj jest nasza pierwsza tyczka sygnałowa; mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na nią, bo przecież psy doszły już teraz do samego składu.

Moją ostrożność na tej drodze powoduje także siedmiometrowa przepaść koło pierwszej flagi, na zboczu nie opodal spiętrzenia lodu. Kto zgubi drogę i wpadnie do tej dziury, może kiepsko wyglądać.

Teraz przechodzimy nie opodal tyczki sygnałowej.

— Dwie następne tyczki — mówi dalej Amundsen — są trudniejsze do znalezienia, stoją bowiem w dole. Często muszę przywoływać psy i czekać na nie, aby nie zejść z drogi, jak na przykład teraz. Jest czystą niemożliwością rozróżnić tutaj cośkolwiek. Jeśli więc nie jest się całkiem pewnym swego, lepiej dać się prowadzić psom. Wiem dokładnie, ile jest kroków od jednej tyczki do drugiej. Kiedy tę odległość przebędę, nie maszeruję dalej, lecz badam najpierw bardzo dokładnie najbliższe otoczenie. Jeśli to nie pomaga, gwiżdżę na psy, które natychmiast przybiegają. Zaraz to panu pokażę, za chwilę będziemy je mieli.

Rozlega się przeciągły gwizd i rzeczywiście, psy nadbiegają z ciemności, kierując się wprost na nas.

— Aby zrozumiały, że chcemy iść do składu, musimy zrobić parę kroków w jego kierunku — mówi Amundsen.

Tak też robimy, a psy ruszają przed siebie, tym razem jednak niezbyt szybko, tak że możemy nadążyć za nimi biegnąc lekkim truchtem. Już po chwili stoimy przy ostatniej tyczce.

— Jak pan widzi, latarnia w obozie już dogasa. Mam nadzieję, że wybaczy mi pan, jeśli nie będę mu dalej towarzyszył. Dalszą drogę znajdzie pan łatwo sam.

Z tymi słowami rozstajemy się. Mój towarzysz z wierną „trójką hultajską" u nogi zawraca w kierunku obozu, ja zaś...

KU WIOŚNIE

Po świętym Janie czas płynął nam jeszcze szybciej niż poprzednio. Ten okres zimy, kiedy jest najciemniej, mieliśmy już za sobą. Słońce zbliżało się z każdym dniem. Ogromnie dziwiły nas tutejsze warunki atmosferyczne. We wszystkich znanych częściach obszaru antarktycznego pogoda była bowiem zawsze bardzo niespokojna. „Belgica"*, uwięziona wśród lodów na zachód od Ziemi Grahama, miała stale pogodę bardzo złą i wietrzną. Sprawozdania z pobytu Nordenskjölda w obszarach położonych na wschód od tej ziemi brzmią podobnie — przez cały czas nieustanne wichry. Od różnych angielskich badaczy, którzy byli w cieśninie McMurdo, wiadomo o nieustających tam gwałtownych burzach. Podczas gdy my tutaj, na barierze, mieliśmy piękną pogodę — ciszę lub lekką bryzę — wiedzieliśmy, że obóz Scotta, położony niecałe sześćset pięćdziesiąt kilometrów na zachód, nawiedzają straszliwe wichry, które utrudniają pracę.

Spodziewałem się, że temperatura będzie tu względnie wysoka. Gdy tylko warunki atmosferyczne na to pozwalały, można było zaobserwować, że po stronie północnej niebo ma stale ciemny, mroczny odcień morza. Nie pozostawiało to żadnych wątpliwości, że rozległe przestrzenie Morza Rossa są przez całą zimę wolne od lodu. Mimo to temperatura spadła bardzo nisko i średnia, obliczona przez nas na podstawie pomiarów z całego roku, była najniższą średnią roczną, jaką dotychczas kiedykolwiek zaobserwowano. Temperatura minimalna, zanotowana przez nas 31 sierpnia 1911 roku, wynosiła — 59°, a przez piąć miesięcy w roku termometr wskazywał więcej niż 50° mrozu. Przy wietrze — wyjąwszy wiatr południowo-zachodni — temperatura wzrastała.

Zorzę polarną widywaliśmy często, rzadko tylko jednak była ona naprawdę intensywna. Występowała we wszelkich możliwych postaciach, ale przeważnie miała formę wstęgową. Zorze te mieniły się wszelkimi barwami, najczęściej jednak czerwono i zielono.

Moje przypuszczenie, że bariera spoczywa na stałym gruncie, zdawało się potwierdzać w pełni w wyniku obserwacji, które poczyniliśmy podczas rocznego pobytu na tym terenie. W ciągu zimy i wiosny pokrywa lodowa w Zatoce Wielorybów spiętrzyła się, tworząc torosy wysokości do dwunastu metrów. Działo się to w odległości zaledwie dwu kilometrów od naszego domu. Sądzę, że gdyby bariera pływała, cały nasz dom trząsłby się w swoich wiązaniach. W czasie jego budowy Stubberud i Bjaaland usłyszeli raz w wielkiej odległości głuchy huk, nie czuli jednak wstrząsu. Poza tym podczas całego naszego pobytu nie słyszeliśmy żadnych odgłosów i nie czuliśmy najmniejszych ruchów lodu. Innym dobrym dowodem wydaje się tutaj również zachowanie wielkiego teodolitu używanego przez Prestruda. Dosłownie byle co powodowało odchylenie, przyrządu od jego początkowego położenia; wystarczało nawet niewielkie wahanie temperatury. Tak czuły instrument na pewno wykazałby, że podstawa, na której spoczywa, jest ruchoma.

Swego czasu, w dniu kiedy wpłynęliśmy do Zatoki Wielorybów, z zachodniego przylądka oberwał się nie-wielki kawał lodu, z nadejściem wiosny zaś napierająca kra lodowa wdarła się w jednym miejscu nieco dalej. Z wyjątkiem tych dwóch wypadków opuściliśmy barierę dokładnie w takim stanie, w jakim ją zastaliśmy. Sondowania, podejmowane w miarę tego jak „Fram" zmieniał miejsce postoju wzdłuż bariery lodowej, posuwając się na południe, wykazywały podnoszenie się dna, co wyraźnie zwiastowało bliskość lądu. Najlepszym dowodem jest tutaj na koniec samo ukształtowanie bariery. Zmierzyliśmy wzniesienie lodu nad poziom morza w odległości około pięćdziesięciu kilometrów na południe i okazało się, że dochodzi ono do trzystu trzydziestu metrów. Do takiej wysokości lód nie mógłby się podnieść, gdyby nie spoczywał na lądzie.

Z gorączkowym pośpiechem pracowaliśmy teraz nad wyekwipowaniem sanek. Od dawna było dla nas jasne, że musimy użyć wszystkich sił i wykorzystać umiejętnie czas, jeśli chcemy przygotować na połowę sierpnia sprzęt przeznaczony do wspólnego użytku. Na wyposażenie osobiste pozostawały nam więc już tylko chwile wolne od pracy. W pierwszej połowie sierpnia robota zaczęła się jednak zbliżać ku końcowi.

Bjaaland przygotował cztery pary nowych sanek, z których przez zimę uczynił prawdziwe arcydzieła. Były nadzwyczaj smukłe, mocne i wytrzymałe, a miały tę samą długość co stare, to znaczy około 3,6 metra; były one nieokute. Chcieliśmy również zabrać ze starych zasobów „Frama" kilka par sanek, obitych mocnymi płaskownikami stalowymi, których można by użyć, jeśliby tego wymagały warunki atmosferyczne i terenowe. Nowe sanki ważyły średnio dwadzieścia cztery kilogramy; w ten sposób oszczędzało się na jednej parze do pięćdziesięciu kilogramów.

Z rąk Bjaalanda przeszły sanki do „intendentury". Tutaj Hanssen i Wisting złożyli je i powiązali linami z tak wielką starannością, że już to samo gwarantowało ich trwałość.

Pomieszczenie, w którym pracowali Hanssen i Wisting, nie było ani piękne, ani wygodne. W „intendenturze" panowało zawsze największe zimno, prawdopodobnie z powodu stałego przewiewu. Były tam drzwi na dwór i otwarty tunel, prowadzący w stronę domu. Tędy napływało stale świeże powietrze. Nietrudno je odczuć, gdy na dworze jest prawie 60° mrozu, a pracować trzeba gołymi rękoma. Aby zapewnić miękkość lin w czasie ich nakładania, Hanssen i Hassel używali prymusa z kamieniem, ustawionego obok miejsca ich pracy. Nieraz podziwiałem ich cierpliwość, przyglądając się, jak pracują całymi godzinami gołymi rękami przy blisko 30° mrozu. Można tę temperaturę wytrzymać przez chwilę, ale dzień w dzień ogromnie to uciążliwe. Również nogom źle się przy tym powodziło. Jak by się człowiek obuł, niewiele mu to pomoże, jeśli musi cały czas stać w miejscu. Potwierdzało się stare doświadczenie, że do pracy, przy której wykonywaniu się stoi, najlepiej nadają się w czasie wielkich mrozów buty z drewnianą podeszwą. Z niewiadomych jednak przyczyn panowie z „intendentury" nie chcieli przyłączyć się do „klubu chodaczkowego" i paradowali przez całą zimę w butach ze skór renów oraz fok.

Po całkowitym wykończeniu sanek siedem par przeznaczonych na podróż do bieguna ponumerowaliśmy i złożyliśmy w „intendenturze". Posiadaliśmy jeszcze trzy pary starych sanek — pochodziły z drugiej wyprawy „Frama" — które nadawały się do użytku. Były one nadzwyczaj mocne i odpowiednio cięższe od nowych. Te również dokładnie zbadano. Wszystkie liny i wiązania sprawdzono, a gdzie się to okazało konieczne, zastąpiono nowymi. Z jednych sań zdjęliśmy

stalowe okucia; na dwóch innych pozostawiliśmy je na wypadek, gdyby okazały się niezbędne ze względu na charakter terenu.

Obok tych prac obu majstrów wykorzystywano także do innych robót. I tak na przykład Wisting szył, jeśli nie był zajęty przy sankach. Pierwszym wielkim pod tym względem wyczynem Wistinga było przerobienie czterech namiotów trzyosobowych na dwa pięcioosobowe. Niełatwo manipulować tymi dużymi płachtami w ciasnej dziurze wygrzebanej w śniegu, a noszącej miano szwalni. Co prawda do krojenia używał Wisting stołu w „intendenturze", ale i tak pozostaje zagadką, jak potrafił on w tej małej norze odnajdywać właściwe części i odpowiednio je zszywać. Sądziłem, że po wydobyciu namiotów na światło dzienne ujrzymy jakieś dziwolągi; byłoby bowiem zupełnie naturalne, gdyby Wisting zszył na przykład podłogę jednego namiotu ze ścianą drugiego. Tymczasem nic podobnego! Gdy wydobyto je na zewnątrz i ustawiono, okazało się, że są bez zarzutu; można by przypuszczać, że wyszły raczej z wielkiej wytwórni niż z zaspy śnieżnej. Takie „złote ręce", jak Wistinga, są wprost bezcenne w czasie wypraw polarnych.

Podczas drugiej wyprawy „Frama" używano namiotów o podwójnych ścianach. Ponieważ najlepsze i najwspanialsze jest zawsze to, czego się nie ma, podwójne namioty sławiono u nas na wszelkie możliwe sposoby. Owszem, zgadzam się, że dom z podwójnymi ścianami jest cieplejszy niż z pojedynczymi, ale trzeba pamiętać, że też podwójnie waży. Jeśli przy obliczaniu wagi bagażu bierze się pod uwagę nawet chusteczki do nosa, łatwo pojąć, jak gruntownie trzeba rozważyć zalety takiego namiotu, zanim się ostatecznie na niego zdecyduje. Sądziłem na przykład, że stosując podwójne ściany uniknie się choć częściowo powstawania szronu, który w namiotach jest tak nieprzyjemny, a często nawet szkodliwy. Korzyść mogła być tutaj bardzo znaczna, gdyż przyrost wagi spowodowany oszronieniem namiotu mógł w krótkim czasie wyrównać, jeśli nie przewyższyć, ciężar podwójnych ścian. Okazało się jednak, że w takim podwójnym namiocie szron osadza się równie szybko jak w zwykłym, wobec czego korzyść wydała mi się bardzo wątpliwa. Jeśli jedynym zyskiem miało być tutaj osiągnięcie nieco wyższej temperatury, uważałem, że lepiej będzie poświęcić go na rzecz oszczędności na wadze. Zresztą byliśmy tak dobrze zaopatrzeni w ciepłe śpiwory, że nie potrzebowaliśmy obawiać się zimna.

W trakcie tych rozważań wyłonił się jednak inny problem, a mianowicie, jaki kolor wybrać na namioty. W tej sprawie pogodziliśmy się bardzo szybko; wszyscy oświadczyli, że wolą kolor ciemny od jasnego, i to z różnych względów. Przede wszystkim jest on zdrowszy dla oczu. Gdy przez cały dzień trzeba wytężać wzrok wśród iskrzących się śnieżnych przestrzeni, to cóż za ulgę przynosi pobyt w ciemnym namiocie! Oprócz tego — a był to punkt nie mniej istotny — w namiocie o ciemnej barwie jest znacznie cieplej w dzień słoneczny niż w jasnym. Można się o tym łatwo przekonać wychodząc w upał na słońce w ciemnym ubraniu, a następnie zmieniając je na jasne. Na koniec ciemny namiot można dostrzec na śniegu ze znacznie większej odległości niż jasny. Po gruntownym rozważeniu tych wszystkich problemów opowiedzieliśmy się ostatecznie za namiotem ciemnym. Tym samym znaleźliśmy się jednak w wielkim kłopocie. Mieliśmy bowiem namioty bardzo jasne, żeby nie powiedzieć białe, a możliwości zaopatrzenia w ciemne były mocno ograniczone. Posiadaliśmy wprawdzie rodzaj ciemnej gabardyny albo lekkiego, gęsto tkanego płótna, które nadawałoby się znakomicie do tego celu, ale każdy metr tej tkaniny został już dawno zużyty do innych celów.

— Ale — odezwał się któryś z nas, robiąc przy tym wielce przebiegłą minę — czy nie mamy atramentu, aby ufarbować nasze namioty na czarno?

Rzeczywiście! Wszyscy roześmieli się pobłażliwie.

Było przecież całkiem jasne, że pomysł to zupełnie zwariowany. A jednak projektodawcy wybaczono jego rzekome szaleństwo i wkrótce farbiarnia była gotowa. Wisting objął urząd farbiarza i niebawem zamiast białych stały na górce namioty ciemnoniebieskie. Niewątpliwie były one bardzo ładne, ale chodziło o to, jak będą wyglądały po dwóch miesiącach. Ogół przypuszczał, że w ciągu tego czasu namioty powrócą do swego pierwotnego koloru, a raczej jego braku. Trzeba więc było ulepszyć cały proces. Pewnego dnia, gdy siedzieliśmy przy poobiedniej kawie, ktoś odezwał się nagle:— No, a gdyby tak poszyć pokrowce na namioty z naszych zasłon z koi?

Śmiech, który ogarnął zgromadzonych, ledwie oderwali filiżanki od ust, był niemal współczujący. Nie padło żadne słowo, ale ogólny wyrok brzmiał mniej więcej tak: „Cóż za osioł! Jak gdybyśmy od dawna wszyscy o tym nie myśleli!"

Projekt został jednak w końcu wzięty pod rozwagę i Wistingowi przybyło jeszcze jedno pracochłonne zajęcie. Nasze zasłony przy kojach były zrobione z lekkiej tkaniny koloru czerwonego. Po zszyciu wyszło z tego pokrycie na namiot, niestety tylko na jeden. Na drugi nie starczyło materiału, ale i tak było to lepsze niż nic. Czerwony namiot, który w niewiele dni później pojawił się na wzgórzu, zyskał ogólną aprobatę. Ten namiot będzie się na pewno odznaczał na śniegu na odległość wielu kilometrów. Drugą ważną funkcją pokrowca było zapewnienie ochrony właściwemu na-miotowi, czerwony zaś i niebieski kolor dawały wewnątrz przyćmione, przyjemne dla oka światło.

Pozostawało teraz jeszcze jedno zagadnienie, które wydawało mi się bardzo ważne. Jak zabezpieczyć namiot przed blisko setką biegających luzem psów?

Nasze psy były wychowane nie lepiej od innych, należało więc zawczasu przedsięwziąć odpowiednie środki.

Kiedy namiot jest sztywny i naprężony, wtedy staje się także łatwo łamliwy i może stać się w krótkim czasie niezdatny do użytku. Wymagania, jakie stawialiśmy naszemu namiotowi, były niemałe; żądaliśmy, aby wytrzymał co najmniej sto dwadzieścia dni. Kazałem więc zrobić Wistingowi dwa ochraniacze do namiotów. Takie urządzenie zabezpieczające to po prostu kawałek gabardyny, dostatecznie długi, aby można go było rozpiąć w formie płotu, uniemożliwiającego psom podchodzenie do samego namiotu. Do ochraniacza przyszyto pętle, w które nawlekało się kijki narciarskie. Ochraniacze te wyglądały całkiem dobrze, nie zostały jednak nigdy użyte. Ledwo bowiem rozpoczęliśmy naszą podróż, znalazł się materiał znacznie lepiej nadający się do tego celu — śnieg! O stare wygi! Przecież wszyscy od dawna wiedzieliście o tym, tylko jakoś nikt nie kwapił się powiedzieć! Tak — to była niewątpliwa kompromitacja! Ochraniacze zostały jednak zabrane w drogę i znalazły wkrótce bardzo różnorakie zastosowania.

Teraz Wisting musiał jeszcze uszyć dla nas nowe ubrania chroniące przed wiatrem, ponieważ dotychczasowe okazały się za ciasne. No, te uszyte przez niego były już dostatecznie wielkie! Pod spodniami mogłem z łatwością nosić jeszcze dwie pary innych. Tak jednak musiało być; tu powinno się nosić odzież obszerną. Człowiek przekonuje się rychło, że rzeczy luźne i duże trzymają dobrze ciepło, podczas gdy obcis-łe — wyjąwszy oczywiście obuwie — mogą być wprawdzie ciepłe, ale za to są niewygodne. W ciasnej odzieży człowiek szybko się poci, a samo ubranie szybko się niszczy.

Oprócz spodni i anoraków z lekkiego płótna impregnowanego uszył nam Wisting z tego samego materiału skarpety. Przypuszczałem, że włożone pomiędzy inne skarpety będą działać izolująco. Zdania na ten temat były podzielone. Muszę jednak stwierdzić, wraz z czterema towarzyszami podróży do bieguna, że bez takich skarpet nigdy nie mógłbym odbyć poważniejszej wyprawy. Działanie ich było dokładnie takie, jak przewidywaliśmy. Szron osadzał się na nich obficie i można go było później łatwo zeszczotkować. Jeśli się zamoczyły, dawały się z łatwością uprać i wysuszyć przy każdej niemal pogodzie. Nie znam tkaniny schnącej równie szybko jak to impregnowane płótno. Poza tym chroniło ono pozostałe skarpety, które dzięki temu trzymały się znacznie dłużej, niż można się było spodziewać.

Na dowód, jak bardzo zadowoleni byli z tych skarpet uczestnicy podróży do bieguna, muszę jeszcze coś opowiedzieć. Kiedy w drodze powrotnej osiągnęliśmy skład pod 80°S, a tym samym uważaliśmy podróż właściwie za zakończoną, znaleźliśmy kilka worków z odzieżą. W jednym z nich były dwie pary skarpet z płótna impregnowanego — worek należał zapewne do przeciwnika tego rodzaju skarpet — i oto wybuchła wielka awantura!

Wszyscy chcieli mieć te skarpety, wszyscy bez wyjątku. Ci dwaj, którzy odnieśli zwycięstwo, zapakowali pośpiesznie swoją zdobycz i ukryli ją niby drogocenny skarb. Co chcieli z tym zrobić, nie było dla mnie jasne: znajdowaliśmy się przecież właściwie w domu. Ten przykład wskazuje jednak wyraźnie, jak bardzo nauczyliśmy się cenić takie skarpety, które mogę polecić najgoręcej wszystkim wybierającym się w podobną podróż. Muszę tu jednak dodać, że nie wolno oszczędzać sobie trudu i każdego wieczoru zdejmować buty oraz usuwać ze skarpet szron. Jeśli się tego zaniedba, szron przez noc oczywiście się stopi i rano wszystko będzie przemoczone. Wówczas jednak nie wińcie skarpet, tylko samych siebie!

Z kolei przejdźmy do omówienia bielizny. W całym fachu krawieckim nie było naprawdę niczego, czego by Wisting nie potrafił wykonać! W wyposażeniu medycznym mieliśmy dwie bele najdelikatniejszej pięknej flaneli i z niej to uszyta została nasza bielizna. Mam wrażenie, że nigdy jeszcze nie miałem na ciele czegoś równie doskonałego.

Bywają ludzie, którzy potrafią zrobić dosłownie wszystko, i to w bardzo krótkim czasie, podczas gdy z innymi jest na odwrót. Dni Hanssena wypełniała po brzegi praca, a trzeba przyznać, że był przy tym szybki i sprawny. Na sankach znał się od dawna i dobrze wiedział, jak powinny one wyglądać. Jeśli zaś raz się do czegoś zabrał, nie potrzebowałem się o to więcej troszczyć; nie pozostawiał niczego przypadkowi. Oprócz montowania sanek spoczywało na nim jeszcze wiele innych zadań. Tak na przykład miał przygotować na czas potrzebne nam baty — w ilości po dwa na jednego poganiacza, czyli razem czternaście sztuk. Biczyska miał wykonać Stubberud. Po uzgodnieniu ze „spółdzielcami" wybrałem biczyska zrobione z trzech wąskich listewek drewna hikorowego. Po dokładnym osznurowaniu i obciągnięciu skórą były one tak mocne, że niczego więcej nie mogłem wymagać. Biczysko złożone z trzech części nie powinno w użyciu pękać, lecz ustępować i giąć się. O tym, że sztywne biczysko nie wytrzymuje długo, wiedzieliśmy już z doświadczenia. Tak więc Stubberud zrobił biczyska i dostarczył je Hanssenowi. Bicze sporządzone zostały w ciągu zimy przez Hassela na wzór eskimoski. Były one — jak trzeba — okrągłe i ciężkie, a kiedy wywijała nimi wprawna ręka, biada temu, kto znajdował się w ich zasięgu. Następnie Hanssen połączył ze sobą poszczególne części składowe i baty były gotowe. Jak zwykle, wszystko zostało wykonane z największą starannością.

Hanssen nie był bynajmniej zwolennikiem potrójnych biczysk hikorowych, ale wykonywał robotę bez sprzeciwu. W tym czasie zauważyliśmy jednak, że wbrew swym zwyczajom najczęściej spędza wieczory u Wistinga. Zastanawiało mnie to, bo wiedziałem, że Hanssen bardzo lubi zagrać partyjkę wista i że wyrzekłby się jej tylko dla jakiejś ważnej przyczyny. Kiedyś wyraziłem swoje zdziwienie z powodu jego wieczornego znikania. Na to odezwał się Stubberud:

— Oni robią biczyska.

— Jakie znowu biczyska?

— Biczyska! Mogę jednak ręczyć za hikorowe, które teraz robię; mocniejszych i trwalszych po prostu być nie może.

Stubberud był wyraźnie w złym humorze; biczyska hikorowe to przecież jego pomysł.

O wilku mowa, a wilk tuż. Wchodzi Hanssen z ogromnym, wspaniałym batem w ręku. Oczywiście udałem ogromne zdziwienie.

— Cóż to — spytałem — jeszcze więcej batów?

— A tak, nie mam pełnego zaufania do tych batów, które robię teraz za dnia. Przynoszę taki, na którym można polegać.

Muszę przyznać, że bat wyglądał doskonale. Całe biczysko obciągnięto skórą, tak że nie było widać, z czego jest zrobione. — Czy jednak — zaoponowałem bardzo łagodnie — to biczysko jest równie mocne jak hikorowe?

— No pewnie! — zaperzył się Hanssen. — Bardzo chętnie wypróbuję je zaraz na jednym z tych waszych...

Nie powiedział wręcz, co myśli o biczyskach Stubberuda, ale też nie potrzebował tego robić, bo i tak nie mogło być wątpliwości, że uważa je za marne „szmaciane biczyki". Szmaciane biczyki! Nieomal czuło się to słowo w powietrzu.

Zanim zdążyłem zauważyć, jakie wrażenie wywarł ten straszliwy wyrok na obecnych, już padła w tym samym tonie odpowiedź:

— Możemy się zaraz przekonać!

Odwróciłem się. Stubberud stał wyprostowany obok stołu najwidoczniej ciężko dotknięty tą opinią, którą odczuł jako osobistą obelgę.

— Jeśli możesz polegać na swoim bacie, to chodź! Zdjął znad swojej koi jeden ze spostponowanych trójdzielnych batów i stanął z nim w pozycji bojowej.

Wszystkie oczy zwróciliśmy na Hanssena; zagalopował się i już nie mógł się cofnąć. Walka była nieunikniona. Wziął więc swą broń do ręki i stanął w szranki. Warunki pojedynku zostały uzgodnione i przyjęte. Walka miała się toczyć tak długo, dopóki jedno z biczysk nie zostanie złamane.

Zaczął się więc pojedynek. Obaj przeciwnicy traktowali sprawę bardzo poważnie. Raz, dwa, trzy — padł pierwszy cios — biczysko o biczysko! Walczący zamknęli oczy. Kiedy je znów otworzyli, okazało się, że oba biczyska są całe. Obu ogarnął istny zachwyt z powodu wytrzymałości ich batów; takiej mocy żaden się nie spodziewał. Uderzenia następowały po sobie coraz szybciej. Stubberud, który stał odwrócony plecami do stołu, był tak rozeźlony tym nieoczekiwanym wyni-kiem, że mimo woli uderzał w krawędź stołu, aż ten trząsł się cały. Nie wiem, ile razy złożyli się już do ciosu. Nagle usłyszałem głośny trzask, a zaraz potem słowa: — No i widzisz teraz, stary! Z tymi słowy Stubberud opuścił plac boju. Teraz dopiero mogłem zobaczyć Hanssena, który stał jeszcze na miejscu i oglądał z żałosną miną swój bat, wyglądający niczym złamana lilia.

Podczas tego pojedynku widzowie bynajmniej nie zachowywali spokoju. Obserwowali walkę z napięciem wydając głośne okrzyki i wybuchając śmiechem. „Dobrze tak, Stubberud!" „Nie daj się!" „Brawo, Hanssen, to było dobre uderzenie!" i tym podobne.

Bicze hikorowe zdały później bardzo dobrze egzamin; całej podróży wprawdzie nie przetrwały, wytrzymały jednak dość długo.

Robota Stubberuda polegała na zmniejszaniu wagi skrzynek, które mieliśmy załadować na sanki. Była to praca znacznie bardziej przewlekła, niż można by przypuszczać. Drzewo mieliśmy trochę sękate, ze słojami biegnącymi na ukos. Subberud zestrugał z tych skrzynek sporo, ale jak się sam wyrażał, ręczył za nie. Ścianki boczne miały grubość zaledwie kilku milimetrów. Aby je wzmocnić na spojeniach, nałożył na narożniki aluminiowe okucia.

Bjaaland obok produkcji sanek musiał jeszcze doglądać nart. Do wielkich, szerokich butów, które chcieliśmy zabrać w tę podróż, okucia wiązań typu Huitfeldt musiały być znacznie poszerzone. Zabraliśmy ze sobą takie gotowe okucia, Bjaaland zaś miał je teraz tylko przerobić. Ale z wiązaniami do nart było tak samo jak z okularami przeciwśnieżnymi; każdy chciał je mieć zrobione według własnego pomysłu. Ja sam uznałem wiązania, które Bjaaland sporządził dla siebie, za tak praktyczne, że bez wahania zamówiłem sobie identycz-ne. Na ich pochwałę i na cześć tego, który je wykonał, muszę stwierdzić, że były istotnie doskonałe i wytrzymały całą drogę.

Główne wymagania, jakie stawialiśmy wiązaniom, były następujące: po pierwsze, aby noga tkwiła w nich tak mocno jak w imadle; po drugie, aby je można było łatwo zakładać i odpinać. Musieliśmy bowiem co wieczór odejmować wiązania od nart; jeśli zostawiłoby się je choć przez jedną noc na dworze, rano nie byłoby z nich ani śladu. Psy uważały wiązania za przysmaki. Z tego powodu trzeba było zawsze zdejmować również rzemienie przytrzymujące but w palcach.

Prestrud rysował mapy i kopiował tablice, których potrzebowaliśmy sześć egzemplarzy, gdyż każde sanie otrzymywały osobną książkę zapasów i obserwacji. Taka książka miała ten sam numer co sanie, do których należała, i zawierała w pierwszym rzędzie dokładny spis zawartości każdej skrzyni znajdującej się na saniach oraz tablice konieczne do prowadzenia obserwacji astronomicznych. Codziennie każdy wpisywał do swojej książki jak najdokładniej, co zostało zużyte z zapasów. W ten sposób w każdym momencie znaliśmy dokładnie zawartość skrzyń. W dalszych częściach książki wpisywało się poczynione obserwacje, a także przebytą w ciągu dnia odległość, obrany kurs i tym podobne.

Wszystko to ilustruje mniej więcej, czym zajmowaliśmy się w czasie zimy w tak zwanych godzinach pracy. Oprócz tego musieliśmy się jeszcze troszczyć o setki spraw związanych z osobistym ekwipunkiem.

Kiedy zima zbliżała się ku końcowi, każdy dostał do ręki wyposażenie osobiste dla dokonania w nim zmian, jakie uzna za stosowne.

Otrzymaliśmy po jednym ciężkim i jednym lekkim ubraniu z futer renów, jak również reniferowe rękawice i skarpety, a oprócz tego drugie skarpety z psiej skóry i obuwie z futer fok. Poza tym pełne wyposażenie w bieliznę i odzież chroniącą przed wiatrem. Wszystko to zostało rozdzielone równo i sprawiedliwie, bez żadnych protekcji. Na początek poprzydzielaliśmy sobie ubrania futrzane, a było przy nich jeszcze wiele do zrobienia. Niczego bowiem nie uszyto na miarę. Jednemu kaptur od anoraka spadał na twarz, drugi na odwrót — nie mógł go dość głęboko naciągnąć. Toteż wszyscy zabrali się do przeróbek; jeden obcinał, drugi sztukował. Chociaż zaczęliśmy tę robotę dość wcześnie, wyglądało na to, że nigdy jej nie skończymy. „Porządkowy" wymiatał co dzień całe góry ścinków z futer i reniferowego włosia, następnego dnia zaś podłoga była nimi znów zasłana. Gdybyśmy pozostali na miejscu, zapewne do dzisiaj jeszcze siedzielibyśmy nad szyciem odzieży. Zawsze znajdowało się coś nowego do roboty — wszak lepsze jest wrogiem dobrego!

Oczywiście dyskutowano znowu z zapałem sprawę masek na twarze, które przybrały postać ochraniacza na nos. Ja również dałem się wciągnąć do dyskusji, czując się wielce upoważniony do zabierania głosu, choć rezultaty okazały się później dość mizerne. Mianowicie wynalazłem coś, co — rzecz jasna — uważałem za znacznie lepsze od wszystkiego, co do tej pory wymyślono. Kiedy jednak zastosowałem ten wynalazek, zmarzł mi nie tylko nos, ale nawet oczy i policzki. Więcej go już nie używałem!

Zagadnieniem pierwszorzędnej wagi były dla nas wszystkich śpiwory. Johansen pracował nad swoim ukochanym śpiworem dwuosobowym. Bóg jeden wie, ile futer wszył do środka! Ja tego nie wiem i nie starałem się dowiedzieć. Również Bjaaland zabrał się gorliwie do przerobienia swego worka do spania. Uznał wsuwanie się przez górę za zbyt uciążliwe, chciał mieć otwór gdzieś pośrodku. Całe urządzenie złożone z klap, guzików i pętli sprawiało, że kiedy leżał, można było go wziąć za jakiegoś pułkownika huzarów. Zresztą był z tego śpiwora szalenie zadowolony. Tak samo było zresztą z jego okularami przeciwśnieżnymi, chociaż z ich powodu zapadł na ślepotę śniegową. Pozostali nie przerabiali swych śpiworów, co najwyżej przedłużyli je lub skrócili.

Wszystkie śpiwory miały powłoczki z cienkiego płótna, które okazały się nadzwyczaj praktyczne. Ja na przykład nie wyrzekłbym się swojej za żadną cenę.

W ciągu dnia osłaniała ona śpiwór tak dobrze, że nawet ślad śniegu nie mógł się przedostać do środka, w nocy zaś zabezpieczała go od wilgotnienia z powodu oddychania. Zamiast na futrze, wilgoć ta osadzała się na powłoczce, tworząc przez noc skorupę lodową, która w ciągu dnia, gdy śpiwór leżał na sankach, sama się wykruszała lub wysychała. Taka powłoczka musi być bardzo obszerna, a przede wszystkim dłuższa od śpiwora, aby ją można było ściągnąć przy szyi i w ten sposób uniemożliwić przedostawanie się oddechu do samego worka. Wszystkie nasze śpiwory były podwójne. Wewnętrzny, uszyty z cienkiej skóry rena lub jagnięcia, był zupełnie lekki; zewnętrzny natomiast, sporządzony z ciężkich futer renów, ważył około sześciu kilogramów. Oba miały kształt zwykłego worka, a ściągało się je pod szyją, jak już wspomniałem, sznurkiem. Zawsze uważałem tę metodę za najprostszą, najwygodniejszą i najlepszą, mogę też ją każdemu polecić. Okulary przeciwsnieżne stanowiły sprawę wyjątkowo ważną i wymagały gruntownych studiów. Propozycje były niezliczone. Chodziło głównie o wynalezienie dobrych okularów bez szkieł. Co prawda przez całą jesień nosiłem okulary ze szkłami zabarwionymi na kolor jasnożółty i byłem z nich bardzo zadowolony. Teraz jednak obawiałem się, że podczas długiej podróży okulary te nie zapewnią mi dostatecznej ochrony od światła. Toteż wziąłem udział w konkursie na najlepsze okulary ochronne. Próby skończyły się na tym, że za najlepsze uznane zostały okulary ze skóry z małą szparką na oczy.

Problem jednak zasadniczy to — buty. Zapowiedziałem wszystkim dobitnie, że muszą zabrać ze sobą buty z cholewami, obojętne, czy mają zamiar je nosić, czy nie. Takie buty były niezbędne na wypadek pieszej wędrówki po lodowcach; opierając się zaś na opisach kraju należało się liczyć z taką koniecznością. Poza tym każdy mógł robić, co chciał. Wszyscy zabrali się natychmiast do ulepszenia swego obuwia według zdobytych poprzednio doświadczeń. Ulepszanie polegało na powiększaniu. Wisting i tym razem ulitował się nade mną, z miejsca bowiem wziął się do krajania mego obuwia. Dopiero, gdy daną rzecz rozbierze się na kawałki; można zobaczyć, z czego jest zrobiona. Jeśli chodzi o moje buty, to solidniej i sumienniej nie można było ich zrobić; przeszliśmy istną męczarnię, zanim wreszcie udało się je szczęśliwie rozłożyć. Tym razem znowu zniknęła jedna para zelówek. Która to już była z kolei, nie pamiętam. Wreszcie jednak miałem to, czego chciałem od początku. Moja noga wchodziła teraz do buta razem ze wszystkim, co na nią włożyłem, a oprócz tego mogłem jeszcze wsunąć do środka drewnianą wkładkę. Zaiste byłem szczęśliwy! Niech sobie teraz będzie tak zimno, jak tylko zechce, przez drew-nianą wkładkę i moje chyba siedem par skarpet różnego rodzaju zimno się nie przedostanie!

Z kolei musieliśmy uporządkować uprząż dla psów. Doświadczenia ostatniej podróży, kiedy z powodu złej uprzęży dwa psy wpadły do szczeliny, nie mogły się powtórzyć. Użyty został do tego celu najlepszy materiał, rezultat zaś był taki, jakiego należało oczekiwać. Mieliśmy wreszcie dla wszystkich psów piękną, mocną uprząż.

Jak widać z tych opisów, ekwipunku do wyprawy polarnej nie da się przygotować z dnia na dzień. Nie sam też pieniądz decyduje tu o powodzeniu lub niepowodzeniu — chociaż, do licha, dobrze jest go mieć — lecz w dużej, a, jak sądzę, nawet w głównej mierze, sposób, w jaki przewiduje się każdą trudność i usuwa ją poprzez odpowiednie środki. Zwycięstwo czeka tego, kto umie przewidywać — wówczas nazywa się to „mieć szczęście". Jedno jest pewne: kto na czas nie poczyni odpowiednich kroków, ten na pewno dozna klęski — wtedy nazywa się to „brakiem szczęścia". Nie sądźcie jednak, że tego rodzaju pochwalny napis chciałbym mieć na swoim nagrobku! Nie. Prawdziwe uznanie należy się moim wiernym towarzyszom, którzy dzięki cierpliwości, wytrwałości i doświadczeniu doprowadzili nasz ekwipunek do granic doskonałości, a tym samym umożliwili zwycięstwo.

16 sierpnia zaczęliśmy pakować sanki. Dwie pary stanęły w „Kryształowym pałacu", a dwie inne w „intendenturze". To, że pakowanie mogło się odbywać pod dachem, było okolicznością nadzwyczaj pomyślną. Temperatura dosłownie tańczyła wówczas kankana pomiędzy —50° a —60°, a od czasu do czasu zrywała się lekka, ale mroźna bryza o szybkości sześciu metrów na sekundę. W tych warunkach pakowanie na otwartym powietrzu było prawie niemożliwe, jeśli miało być na-prawdę staranne i solidne. To zaś stanowiło nieodzowny warunek powodzenia. Wiele czasu kosztowało związanie grubych stalowych lin za pomocą cieńszych linek. Kiedy jednak zostało to porządnie wykonane, skrzynie stały jak w imadle i nie miały najmniejszej możliwości poruszenia się. Na koniec odjęliśmy płyty cynkowe, umocowane pod sankami na wypadek bardzo puszystego śniegu, ponieważ nie wydały się nam potrzebne. Uwiązaliśmy za to pod sankami zapasowe narty, które później bardzo się przydały.

22 sierpnia wszystkie sanki były już spakowane, czekały tylko na wyruszenie. Mrozy, które trzymały ostatnio tak uporczywie, nie bardzo podobały się naszym zwierzętom. Kiedy temperatura spadała do —50°, z zachowania się psów widać było, że mróz sprawia im ból. Podnosiły to jedną, to drugą łapę i trzymały przez chwilę w powietrzu, zanim postawiły ją znowu na śniegu. Sprytne i przebiegłe były te łobuzy — trzeba im to przyznać!

Dostawały na zmianę jednego dnia mięso, drugiego ryby. Z ryb niewiele sobie robiły i w te wieczory, kiedy — jak wiedziały — wydawało się je, niektóre nie trudziły się nawet, aby wejść do namiotu. Szczególnie Stubberud musiał się denerwować z powodu jednego ze swoich kundli. Zwał się ten nasz bohater Funcho, a przyszedł na świat na Maderze, podczas naszego tam postoju we wrześniu 1910. W wieczory „mięsne" ludzie po uwiązaniu psów w namiocie udawali się, jak już opowiadałem, do namiotu z zapasami i przynosili stamtąd przygotowane skrzynki z mięsem porąbanym na kawałki. Ale Funcho trzymał się na uboczu i obserwował, czy Stubberud niesie skrzynkę; tylko w tym wypadku bowiem dostawały psy mięso. Jeśli to nastąpiło, Funcho najspokojniej maszerował do namiotu. Jeśli natomiast Stubberud nie czynił żadnych kroków

celem dostarczenia skrzyni, pies nie przychodził i nie można go było złapać. Powtórzyło się to kilkakrotnie, wreszcie Stubberud uciekł się do podstępu. Kiedy Funcho — jak zazwyczaj w wieczór „rybny" — przyglądał się z daleka codziennemu wiązaniu swych towarzyszy, Stubberud podszedł spokojnie do wału, chwycił stojącą tam pustą skrzynkę, zarzucił ją sobie na plecy i wrócił z nią do namiotu. Teraz Funcho dał się przechytrzyć. Radosny i zadowolony pobiegł pośpiesznie do namiotu. Ale w środku, ku wielkiemu zaskoczeniu Funcho, czekało go przyjęcie zupełnie inne, niż oczekiwał. Jeden chwyt za kark i pies został unieruchomiony na całą noc. Najpierw zezował ze złością na skrzynię, następnie patrzył na Stubberuda. O czym myślał, nie wiem na pewno, faktem jednak jest, że później Stubberudowi podstęp ten nieczęsto się udawał. Tym razem Funcho dostał tylko swój kawałek suszonej ryby i musiał się nim zadowolić.

W ciągu zimy straciliśmy niewiele psów. Dwa — Jeppe i Kuba — zdechły na jakąś chorobę. Bursz został zastrzelony, ponieważ połowa ciała mu sparszywiała, Madeiro, nazwany tak od miejsca urodzenia, zniknął zaraz na jesieni. Toma utraciliśmy później. Oba wpadły niewątpliwie do jakiejś szczeliny. Dwukrotnie udało nam się przyjrzeć, jak się to dzieje. W obu wypadkach widzieliśmy, że pies zniknął w szczelinie. Mogliśmy go obserwować z góry. Wędrował sobie tam, w dole, zupełnie spokojnie to tu, to tam, nie wydając głosu. Szczelina nie była głęboka, a tak stroma, że bez pomocy pies nie mógłby się wydostać. Oba wspomniane poprzednio zwierzęta niewątpliwie znalazły śmierć w taki właśnie sposób — niestety, musiała to być śmierć powolna, jeśli się weźmie pod uwagę, jak twardy żywot ma pies.

Parę razy zdarzyło się, że jakiś pies nagle znikał i nie było go przez szereg dni, po czym nagle zjawiał się znowu. Bardzo możliwe, że wleciał do jakiejś szczeliny, z której jednak udało mu się wreszcie wydobyć. Ciekawa rzecz, że psy — wypuszczając się na takie wycieczki — niewiele dbały o pogodę. Jeśli poczuły „wolę Bożą", znikały nawet wówczas, kiedy temperatura spadała do 50° poniżej zera.

23 sierpnia rozpoczął się nieco pochmurnie przy — 42°. Trudno życzyć sobie lepszej pogody na wyciągnięcie sanek i dostarczenie ich do miejsca, z którego zamierzaliśmy wyruszyć. Sanie musieliśmy wyciągać z „intendentury" przez drzwi prowadzące ku górze. Były to większe z dwojga drzwi prowadzących na zewnątrz, z łatwością więc mogliśmy wydobyć całe sanie wraz z ładunkiem. Najpierw jednak należało usunąć śnieg, który w ostatnich czasach gromadził się tam bez przeszkód, jako że ludzie z „intendentury" używali stale tylko wewnętrznego tunelu. Za pomocą kilku dobrych szufli i paru tęgich chłopów dostęp do drzwi został wkrótce oczyszczony. Więcej czasu zabrało samo wyciąganie sanek. Każda para ważyła czterysta kilogramów, a droga na powierzchnię była stroma. Skonstruowaliśmy rodzaj windy i tak — ciągnąc lub popychając — wydobyliśmy wreszcie sanki, jedne po drugich, na światło dzienne. Następnie zaciągnęliśmy je aż do pawilonu meteorologicznego, gdzie mogliśmy już zaprząc psy. Zwierzęta były rozzuchwalone. Każda skrzynia i słup, nie mówiąc już o pawilonie meteorologicznym, wzbudzały ich żywe zainteresowanie. Napomnienia poganiaczy nie robiły na nich najmniejszego wrażenia.

Tego dnia psy nie zostały spuszczone i poganiacze poszli wyprowadzać je z namiotów oraz zaprzęgać. Tymczasem przyglądałem się spakowanym saniom, które stały gotowe do drogi, i próbowałem być trochę poetyczny... „Nigdy nie spoczywający duch ludzki"... „Tajemnicza, groźna pustynia lodowa!"... Nie, jakoś mi nie wychodziło, widocznie było jeszcze zbyt wcześnie! Zrezygnowałem z poezji, doszedłszy do przekonania, że sanki z ładunkiem czarno pomalowanych skrzyń najbardziej przypominają... sarkofagi.

Było dokładnie tak, jak przewidywaliśmy. Psy nie dawały się zupełnie poskromić. Co za ruch i gwałt powstał, zanim wreszcie zostały zaprzężone! Nie mogły ani chwili ustać w spokoju. Nie obyło się bez zażartych bójek. Dziwne zwierzęta! Żyły sobie stosunkowo spokojnie w swym małym królestwie, ledwo jednak zostały zaprzężone, od razu zapragnęły walczyć ze sobą na śmierć i życie! Wreszcie wszystko było gotowe i ruszyliśmy w drogę. Tym razem jechaliśmy po raz pierwszy z zaprzęgiem dwunastu psów i oczywiście z wielką niecierpliwością czekaliśmy na wyniki tej próby.

Poszło nadspodziewanie dobrze, choć nie można powiedzieć, że jak po maśle. Większość psów musieliśmy wprawdzie zachęcić trochę batem, niektóre jednak biegły nawet bez poganiania. Gdy wszystkie sanki zajechały szczęśliwie, wyprzęgliśmy psy i puściliśmy je wolno. Nikt nie wątpił, że natychmiast pognają z wielką radością i hałasem ku swym domowym pieleszom. Większość zwierząt i tym razem nie sprawiła zawodu. Wesoło i radośnie ruszyły z powrotem. Po przybyciu do domu psy zachowywały się nienagannie; tego, że ten czy ów trochę kulał, można nie brać pod uwagę. Po przeliczeniu okazało się jednak, że brak jest dziesięciu sztuk. Czyżby cała dziesiątka wpadła do szczelin? Było to zupełnie nieprawdopodobne.

Następnego ranka dwaj ludzie ruszyli do drogowskazu „Start", aby rozejrzeć się za brakującymi zwierzętami. Po drodze minęli kilka szczelin, ale w żadnej nie było ich widać. Kiedy jednak dotarli do celu, okazało się, że wszyscy maruderzy leżą tam sobie zwinięci w kłębek i śpią, co więcej — każdy leżał obok swoich sań! Na nadchodzących psy nie zwróciły najmniejszej uwagi, zaledwie jeden czy drugi rzucił na nich okiem — i to było wszystko. Kiedy zwrócono im w sposób namacalny uwagę, że pożądana jest ich obecność w domu, wyglądały na wielce zdumione. Niektóre nie chciały po prostu w to uwierzyć, okręciły się tylko parę razy w kółko i ułożyły z powrotem na dawnym miejscu. Trzeba im było naprawdę dać powąchać bata.

Czy można wyobrazić sobie coś bardziej niewytłumaczonego? Oto leżą sobie te psy przy 40° mrozu, pięć kilometrów od ciepłego wygodnego domu, gdzie, jak wiedzą, czeka je wszelki dostatek. I chociaż spędziły już tutaj dwadzieścia cztery godziny, żaden nie zdradzał chęci opuszczenia miejsca. Gdyby to chociaż było lato, gdyby było słonecznie i ciepło, można by to jeszcze pojąć. Ale teraz — nie, to przechodzi wszelkie wyobrażenie!

Tego samego dnia, 24 sierpnia, po raz pierwszy od czterech miesięcy słońce wyjrzało na płaszczyznę lodową.

Ostatecznego terminu wyruszenia nie można było jeszcze ustalić. Musieliśmy czekać i uzbroić się w cierpliwość, dopóki temperatura nie stanie się znośna. Jak długo było bowiem tak zimno, nie mogliśmy myśleć o wymarszu.

Dnie mijały, ale nic nie wskazywało nadejścia wiosny. Raz po raz termometr podnosił się do jakichś 30° poniżej zera, aby równie szybko opaść z powrotem do —50°. Takie czekanie nie należy do przyjemności. Mam przy tym zawsze wrażenie, że czekam sam, podczas gdy inni znajdują się już w drodze. Jak zauważyłem, nie byłem jedynym, który tak właśnie to odczuwał.

— Chciałbym wiedzieć, jak daleko jest już Scott?

— Ech, na Boga, chyba nie ruszył się jeszcze z miejsca! Dla jego kucyków jest przecież za zimno!

— No tak, ale skąd wiesz, że u nich jest tak samo zimno, jak u nas? U stóp gór jest prawdopodobnie o wiele cieplej, toteż mogę przysiąc, że nie wylegują się tam do góry brzuchami.

— Te chłopaki pokazały już, na co ich stać!

Takie rozmowy słyszało się dzień w dzień. Niepewność gnębiła wielu, choć nie wszystkich, mnie zaś osobiście gnębiła ona szczególnie silnie. Byłem zdecydowany wyruszyć, gdy tylko zaistnieje choćby najmniejsza po temu możliwość. Mogliśmy przecież zawsze powrócić. W moim przekonaniu sprawa nie przedstawiała żadnego ryzyka.

Nadszedł wrzesień, przynosząc —42°. No, przy takiej temperaturze można już było wytrzymać, postanowiliśmy jednak jeszcze trochę poczekać. Może to tylko taka przynęta? Następnego dnia —53°, cicho i jasno. 6 września: —29°. Nareszcie nastąpiła więc odmiana. Następnego dnia było już tylko —22°. W powiewach nadciągających od wschodu czuło się wiosnę. W każdym bądź razie mieliśmy nareszcie odpowiednią temperaturę. Wszyscy w pogotowiu — jutro wyruszamy!

Nadszedł 8 września. Wstaliśmy jak zwykle, szybko przełknęliśmy śniadanie i zaczął się ruch. Puste sanki, którymi chcieliśmy podjechać do miejsca startu, stały już w pogotowiu i trzeba było tylko wrzucić na nie parę drobiazgów. Ale właśnie dlatego, że były teraz lekkie, zużyliśmy mnóstwo czasu na zaprzęganie. Do każdych sań należało przecież uwiązać dwanaście psów, toteż przeczuwaliśmy, że odjazd będzie bardzo ożywiony. W przyprowadzaniu i zaprzęganiu psów pomagaliśmy sobie nawzajem. Szczególnie ostrożni przywiązali sanki do mocnego pala wbitego w śnieg, inni zadowolili się ich wywróceniem, niektórzy zaś okazali się jeszcze bardziej lekkomyślni. Co za straszliwe zamieszanie i harmider panowały tego dnia wśród psów! W dwóch zaprzęgach znajdowały się szczenne suki, które spowodowały groźny tumult nie tylko w swoich własnych sforach, ale również i w innych. Jeden z poganiaczy był na tyle przezorny, że wyprzągł swoją sukę i zamknął ją w warsztacie. Ale mimo to miał dosyć kłopotów ze swoimi zwierzętami. Psy stawały na tylnych łapach, rzucały się na wszystkie strony i szarpały za liny, aby za wszelką cenę dostać się do warsztatu. Ale poganiacz wiedział, że kiedy psy ruszą w drogę, wszelkie sentymenty ustąpią pragnieniu zdobywania przestrzeni. Drugi natomiast poganiacz pozostawił swoją sukę w zaprzęgu. Twierdził, że to takie dobre stworzenie, że bez niej nie poradzi sobie z zaprzęgiem i że podróż na biegun będzie z tego powodu niemożliwa.

Tak więc prawie wszystko jest już gotowe. Nagle słyszę dziki wrzask. Jeden z zaprzęgów pędzi przed siebie samopas! Najbliższy z poganiaczy rzuca się na ratunek, a jego psy puszczają się kłusem. Gnają teraz oba zaprzęgi, a za nimi, co sił w nogach, pędzą ich właściciele.

Ale szanse były zbyt nierówne i już po kilku chwilach poganiacze zostali w tyle. Zbuntowane zaprzęgi z szybkością wiatru mknęły w kierunku południowo-zachodnim. Obaj poganiacze szybko co prawda zrezygnowali z biegu, ale maszerowali dalej wytrwale śladami sań. Spiętrzenie lodów osiągnęli dobrą chwilę po tym, jak psy zniknęły po drugiej stronie. Pytanie, co zrobią ci dwaj, kiedy dogonią swe sanki? Czy wrócą tu, czy też pojadą od razu do drogowskazu „Start"? Postanowiliśmy jechać zaraz na miejsce startu i jeśli to będzie konieczne, poczekać tam na innych. Nie namyślając się długo ruszyliśmy w drogę.

Dopiero o dwunastej w południe znaleźliśmy się wszyscy, razem z naszymi sankami, na miejscu. Poganiacze, którzy musieli stoczyć formalną walkę ze zbiegłymi psami, byli mokrzy od potu. Zamierzałem już niemal zawrócić, ponieważ przyłączyły się do nas trzy młode psy, które — jeśliby biegły dalej za saniami — musielibyśmy zastrzelić. Ale zawracać po przebytych trudach, aby następnego ranka powtarzać prawdopodobnie tę samą ceremonię, to perspektywa niezbyt przyjemna, Na dodatek zobaczyć Lindströma stojącego pod drzwiami i trzymającego się za brzuch od śmiechu — nie, już lepiej naprzód! Zgodziliśmy się na to wszyscy.

Teraz zaprzęgliśmy psy do załadowanych sań, puste zaś ustawiliśmy jedne na drugich. O dwunastej trzydzieści ruszyliśmy przed siebie. Warunki śniegowe były wyśmienite, jechaliśmy na południe z szybkością błyskawicy.

Tego dnia przebyliśmy zaledwie dziewiętnaście kilometrów i już o pół do czwartej rozbiliśmy obóz. Pierwsza noc spędzona na dworze nigdy nie bywa zbyt przyjemna, ale ta była straszna. Dziewięćdziesiąt psów wyprawiało takie harce, że ludzie nie mogli zmrużyć oka i godzinę czwartą rano — kiedy można wstawać — powitali z radością. Pewien poganiacz zmienił też do rana swoje poglądy; nie chciał już mieć fraucymeru w swoim zaprzęgu — podróż do bieguna byłaby dla niego w tych warunkach niemożliwością!

W czasie postoju w południe dałem rozkaz zastrzelenia suki, jak również trzech szczeniaków. Warunki śniegowe były tego dnia równie dobre jak poprzedniego — trudno marzyć o lepszych. Tyczki sygnałowe, według których posuwaliśmy się, stały dokładnie tak samo jak wówczas, gdyśmy je ustawiali.

Tego dnia przebyliśmy dwadzieścia pięć kilometrów. Psy nie nabrały jeszcze wprawy, ale z każdą godziną szło im coraz lepiej i już po 10 września osiągnęły, jak się zdaje, swoją zwykłą sprawność. Tego dnia żaden z poganiaczy nie był w stanie utrzymać sfory. Zwierzęta parły bez przerwy do przodu, tak że zaprzęgi powpadały na siebie i powstało wielkie zamieszanie. Był to stan bardzo niekorzystny. Psy wysilały się niepotrzebnie, przy tym traciliśmy czas na rozplątywanie uprzęży. Tego dnia psy były jak dzikie.

Ledwo na przykład Lassesen zauważył swego przyjaciela Hansa zaprzężonego do innych sanek, natychmiast zwerbował na pomoc drugiego przyjaciela — Fixa — i obaj runęli co sił do przodu z takim skutkiem, że reszta sfory, podniecona wzrastającą szybkością, zaczęła również gnać na łeb, na szyję. Nie pomagały żadne wysiłki. Zaprząg pędził coraz dalej i dalej, aż wreszcie dognał sanie, które stanowiły cel wysiłków Fixa i Lassesena. Oba pojazdy wpadły teraz na siebie i w rezultacie trzeba było wyplątywać dziewięćdziesiąt sześć psich nóg. Poganiaczom, którzy nie mogli utrzymać sfory, nie pozostawało nic innego, jak wyprząc część psów i uwiązać je przy sankach. W ten sposób można się było wreszcie posuwać naprzód. Tego dnia przebyliśmy trzydzieści kilometrów.

W poniedziałek, 11 września, obudziliśmy się przy temperaturze —55,5°. Pogoda piękna — cicha i jasna. Ale psom widać nie odpowiada, bo w ciągu nocy zachowywały się stosunkowo spokojnie.

Mróz miał duży wpływ na śnieg. Zrobił się on teraz twardy, a więc podczas marszu uciążliwy, napotkaliś-my też kilka szczelin. Nie odczuwaliśmy mrozu; wręcz przeciwnie, chwilami było nam za gorąco. Nasze oddechy tworzyły koło twarzy istne chmury pary, a nad każdą sforą unosiła się tak gęsta mgła, że z jednych sanek nie było widać następnych, choć jechały jedne za drugimi.

12 września mieliśmy —52° i przeciwny wiatr. Mróz dawał się we znaki również psom. Szczególnie z rana przedstawiały one żałosny widok. Leżały jedne przy drugich zwinięte w kłębek z nosem ukrytym pod ogonem. Od czasu do czasu przez ciała ich przebiegały dreszcze, niektóre drżały nieustannie. Trzeba je było podnosić i wkładać uprząż. Musiałem uznać, że przy takiej temperaturze dalsza podróż przestawała się opłacać. Ryzyko było zbyt wielkie, toteż zapadło postanowienie, że dojedziemy tylko do pierwszego składu pod 80° S i złożymy tam ładunek.

Tego dnia spostrzegliśmy, że ciecz w kompasach spirytusowych zamarzła, wobec czego były one nie do użytku. Tymczasem powietrze stało się tak nieprzejrzyste, że mieliśmy bardzo słabe wyobrażenie o tym, gdzie się znajduje słońce. W tych warunkach marsz stawał się sprawą mocno wątpliwą. Możliwe, że utrzymujemy właściwy kurs, ale — równie dobrze albę jeszcze lepiej — mogliśmy być na fałszywej drodze. W tych warunkach najlepiej rozbić obóz i czekać na poprawę sytuacji. Ależ błogosławiono tego wieczoru dostawców nieszczęsnych kompasów!

Była dziesiąta rano, kiedy wstrzymaliśmy dalszą jazdę. Aby zapewnić sobie dobre schronienie na cały długi dzień, który mieliśmy tu spędzić, postanowiliśmy zbudować domki ze śniegu. Wprawdzie tutejszy śnieg nie nadawał się do tego celu, ale przy użyciu śnieżnych bloków, które przywlekliśmy ze wszystkich stron, udało się jednak domki zbudować. Przy takiej temperaturze, jaką mieliśmy teraz, chata ze śniegu przewyższa znacznie namiot, toteż było nam niezwykle wygodnie, gdy znaleźliśmy się szczęśliwie w środku przy rozpalonym prymusie.

W ciągu nocy usłyszeliśmy jakiś dziwny hałas. Wychyliłem głowę, aby zobaczyć, czy nie obsunęliśmy się ku dołowi, ale nigdzie nie było widać żadnych zmian. W drugim domku w ogóle niczego nie zauważono. Później wyjaśniliśmy sobie, co znaczył ten odgłos. Śnieg „osiadał", to znaczy zapadał się nagle na wielkich przestrzeniach. Temu ruchowi, który wywołuje nieprzyjemne wrażenie, że grunt usuwa się pod nogami, towarzyszy odgłos podobny do grzmotu. Na wyżynie grzmot ten był raz tak silny, że przypominał huk armat; szybko jednak można się było do tego przyzwyczaić.

Następnego dnia mieliśmy —52°, ale było cicho i jasno. Przebyliśmy trzydzieści kilometrów, utrzymując kierunek za pomocą słońca. Kiedy rozbiliśmy obóz, było już —56°. Zrobiłem wtedy coś, co poza tym zawsze zwalczałem. Mianowicie mieliśmy ze sobą flaszkę okowity i flaszkę jałowcówki. Wydało nam się, że nadszedł na nie czas, poleciłem więc wydobyć jałowcówkę. Była całkowicie zamarznięta. Przy rozgrzewaniu butelka pękła, wyrzuciliśmy ją więc na śnieg, po czym wszystkie psy zaczęły nagle kichać. Druga flaszka była także zamarznięta. Tym razem byliśmy jednak mądrzy po szkodzie, przy zachowaniu więc całej ostrożności udało się nam ją rozgrzać. Odczekaliśmy, aż wszyscy znajdą się w śpiworach, po czym rozgrzewający napój poszedł w koło. Rozczarowałem się ogromnie, bo nie smakował mi tak, jak się spodziewałem. Jestem jednak zadowolony, że go raz spróbowałem, bo więcej tego nie zrobię. Działanie było równe zeru, nie czułem nic ani w głowie, ani w nogach 14 września było porządnie zimno, temperatura utrzymywała się na poziomie —56°. Na szczęście powietrze stało się przejrzyste, toteż widzieliśmy, którędy idziemy. Nie uszliśmy daleko, gdy na bezkresnej równinie ukazało się połyskujące jasno wzniesienie. Dalej do lornetki! To skład żywności! Rzeczywiście, leżał tam, wprost na linii naszego marszu. Hanssen, który cały czas jechał w czołówce, bez przewodnika, a przeważnie i bez kompasu, miał się czym pochwalić. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że dobrze wywiązał się z zadania. Takim podziękowaniem musiał się zresztą zadowolić.

O dziesiątej piętnaście byliśmy u celu i natychmiast rozładowaliśmy sanki. Wisting podjął się niewdzięcznej pracy przygotowania dla nas — przy —56° — filiżanki gorącego mleka. Ustawił prymus pomiędzy dwiema skrzyniami z żywnością i zapalił go. Dziwnym zbiegiem okoliczności nafta w zbiorniku pozostała płynna, a to zapewne dzięki temu, że była dobrze zabezpieczona w skrzyni. Filiżanka mleka słodowego smakowała mi tego dnia znacznie lepiej niż w gospodzie w Chicago, gdzie próbowałem go poprzednim razem. Po skończonej biesiadzie rzuciliśmy się na prawie puste sanki i odjechaliśmy. Warunki śniegowe były złe, ale z niewielkim ciężarem, jaki psy miały obecnie do ciągnięcia, posuwaliśmy się szybko naprzód. Przysiadłem się do Wistinga, uważałem bowiem jego sforę za najsilniejszą. Mróz utrzymywał się bez zmiany, toteż dziwiłem się, że możemy tak spokojnie siedzieć na saniach, wcale nie marznąc. Na razie wszystko szło dobrze.

Niektórzy z poganiaczy nie schodzili ze swych sanek przez cały dzień, ale większość zeskakiwała od czasu do czasu, aby pobiegać Ten brzydki sport nigdy mi się nie podobał, ale w obecnych warunkach nie był najgorszy. Przy okazji rozgrzałem sobie nogi, a tym samym osiągnąłem swój cel.

15 września, kiedy siedzieliśmy wieczorem w namiocie, gotując kolację i rozmawiając, nagle Hanssen zawołał:

— Na Boga, mam wrażenie, że już po mojej pięcie! Zrzucił skarpety, ukazała się pięta wielka, łojowata

i zmartwiała. Hanssen tarł ją i masował tak długo, dopóki nie wydało mu się, że znów coś czuje, po czym naciągnął skarpety i wlazł do śpiwora. Teraz jednak wystąpił na widownię Stubberud.

— Do licha, mam wrażenie, że z moją piętą jest to samo — oświadczył.

Ta sama sytuacja — ten sam rezultat. Ładne rzeczy — dwie zagrożone pięty i siedemdziesiąt pięć kilometrów do Framheimu!

Kiedy nazajutrz ruszaliśmy w dalszą drogę, pogoda zrobiła się na szczęście łagodniejsza, prawie letnia; było tylko —40°, a to już zupełnie przyjemna temperatura. Różnicę pomiędzy —40° a —50° odczuwa się moim zdaniem bardzo wyraźnie. Mógłby ktoś sądzić, że w tym wypadku parę stopni mniej lub więcej nie gra żadnej roli. A jednak — mają one znaczenie! Tego dnia musieliśmy podczas jazdy spuścić wiele psów, bo nie mogły już ciągnąć. Myśleliśmy, że podążą po naszych śladach, tymczasem Adam i Lazarus nie pokazały się już nigdy więcej. Sara padła nagle bez żadnych uprzednich oznak. Wśród spuszczonych znajdowała się również Kamilla.

W drodze powrotnej jechaliśmy w tym samym porządku, co w ciągu poprzednich dni. Hanssen i Wisting, o ile nie zatrzymywali się, aby poczekać na towarzyszy, zyskiwali z reguły dużą przewagę nad po-zostałymi. Lecieliśmy z szybkością wiatru. Przy szesnastej „fladze milowej", jak je nazywaliśmy, czyli trzydzieści kilometrów od Framheimu, zamierzaliśmy zatrzymać się i poczekać na maruderów; pogoda jednak była tak dobra jak nigdy, a ponieważ przez cały dzień widzieliśmy wyraźnie ślady podróży na południe, postanowiliśmy jechać dalej. Im wcześniej obie odmrożone piąty znajdą się we właściwych warunkach, tym dla nich lepiej.

Dwie pierwsze pary sań powróciły do domu o godzinie czwartej po południu, następne o szóstej, dwie pozostałe zaś o szóstej trzydzieści. Ostatni z uczestników wyprawy przybył dopiero następnego dnia o pół do pierwszej w południe — Bóg jeden wie, co się z nim działo po drodze.

W czasie tej podróży napotkaliśmy twory śnieżne, jakich nigdy jeszcze nie widziałem. Niezwykle delikatny pył śnieżny zbijał się i tworzył cylindryczne twory, o średnicy — przeciętnie trzy centymetry i tej samej wysokości, chociaż wielkości bywały tu dość rozmaite. Wałeczki te toczyły się po śniegu jak koła, gromadziły się i toczyły jeden za drugim dalej. Kiedy się brało taki wałeczek do ręki, nie czuło się najmniejszego ciężaru; po zgnieceniu nawet największych pozostawało w ręce tyle co nic. Przy —40° już ich się nie spotykało.

Natychmiast po powrocie do domu zabraliśmy się do opatrzenia pięt. Prestrud miał odmrożone po trochu obie; jedną lekko, drugą silniej, ale, o ile mogłem stwierdzić, nie tak silnie, jak dwaj pozostali. Pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy, było przecięcie wielkich pęcherzy i wyciśnięcie zebranego płynu. Następnie zrobiono okłady z kwasu bornego, zmieniane rano

i wieczorem. To leczenie musiało trwać dość długo. Wreszcie jednak można było usunąć starą skórę. Pod spodem była już nowa i piękna. Pięty zostały wyleczone.

Z wielu powodów uznałem za konieczne podzielenie mojej gromadki na dwie grupy. Jedna miała odbyć marsz do bieguna, druga zaś dotrzeć do Ziemi Króla Edwarda VII i rozejrzeć się, co by tam było do zrobienia, jak również zbadać okolice Zatoki Wielorybów. Do tej grupy należeli Stubberud i Johansen pod kierownictwem Prestruda.

Nowy podział miał wiele zalet. Przede wszystkim mały oddział może się łatwiej poruszać niż duży. W czasie poprzednich podróży wyraźnie się okazało, że zabieranie wielkiej ilości ludzi i psów nie przynosi korzyści. Czterogodzinne poranne przygotowania do wymarszu były z pewnością następstwem zbyt wielkiej ilości wyposażenia potrzebnego dużemu oddziałowi. Miałem nadzieję, że z połową ludzi i z jednym namiotem będę mógł o tej porze roku skrócić czas przygotowań do połowy. Znaczenie składów żywności, rzecz jasna, stawało się w tym wypadku większe, jako że zamiast pierwotnie przewidzianego oddziału miały zaopatrywać tylko pięciu ludzi, a tym samym mogły starczyć na znacznie dłużej. Ze stanowiska czysto naukowego zmiana ta dawała tak wspaniałe korzyści, że nie ma potrzeby szerzej się nad tym rozwodzić. W następnym okresie zamierzaliśmy działać, że tak powiem, na dwóch frontach. Grupa biegunowa miała wyruszyć, gdy tylko wiosna zacznie się na dobre. Ustalenie terminu wymarszu drugiej grupy pozostawiłem Prestrudowi, jako że on miał kierować tą wyprawą. Im nie śpieszyło się tak bardzo i mogli sobie pozwolić na stratę czasu.

W dwa dni po naszym powrocie wyruszyli na odległość trzydziestu kilometrów Wisting i Bjaaland, aby poszukać i sprowadzić do domu puszczone luzem psy, które dotychczas nie powróciły. Zrobili sześćdziesiąt kilometrów w sześć godzin i przyprowadzili szczęśliwie do domu wszystkie zguby w liczbie dziesięciu. Najdalsze znaleźli koło tyczki sygnałowej. Kiedy nadjechały sanki, żaden z tych psów nie zdradzał ochoty do wstawania. Trzeba je było podnosić i zaprzęgać. Niektóre miały poranione łapy, te przywieziono na sankach. Większość powróciłaby prawdopodobnie po paru dniach sama. Mimo wszystko jednak niepojęte było dla nas, jak to się stało, że takie zdrowe, dzielne psy mogły się pokłaść bezwładnie na śniegu i leżeć.

24 września przyniósł nam pierwszą wieść o nadejściu wiosny. Oto Bjaaland powrócił z zatoki z wiadomością, że zastrzelił fokę. To, że foki wychodzą znowu na lód, było dobrym znakiem. Następnego dnia przetransportowaliśmy mięso, przy okazji ustrzeliliśmy jeszcze jednego krabojada. Co za miny miały psy, kiedy dostały świeże mięso, nie mówiąc już o świeżej słoninie! Również i my, ludzie, nie pogardziliśmy świeżym sznyclem.

27 września zdjęliśmy daszek znad okna pokoju mieszkalnego. Światło, dochodzące przez wielki drewniany szyb, było wprawdzie mocno osłabione, ale tak czy owak było to światło — prawdziwe światło dzienne, toteż cieszyliśmy się jak dzieci.

29 września ukazał się jeszcze jeden niezawodny zwiastun wiosny w postaci klucza antarktycznych petreli. Nadleciały z daleka, aby obwieścić nam radosną nowinę, że wiosna nadchodzi już teraz naprawdę. Cieszyliśmy się bardzo widząc znowu te piękne, szybkie ptaki. Okrążyły wielokrotnie nasz dom, jakby się chciały upewnić, czy jesteśmy tam jeszcze wszyscy. Ogromnie śmiesznie zachowały się przy tej okazji nasze zwierzęta.

Początkowo ptaki latały tuż nad ziemią. Psy, ledwie je spostrzegły, wypadły całą gromadą na dwór i rzuciły się w pogoń, gnając tak, że brzuchami niemal ocierały się o ziemię. Każdy chciał być oczywiście pierwszy. Nagle stado ptaków wzleciało tak wysoko, że psy straciły je z oczu. Stały teraz przez chwilę jak ogłupiałe patrząc na siebie; najwyraźniej nie wiedziały, co dalej począć. Ale ta niepewność nie trwała długo, bo z szybkością, godną pozazdroszczenia, zdecydowały się wziąć za kudły.

Tak więc wiosna nadeszła już naprawdę. Trzeba jeszcze było tylko wyleczyć do końca kilka pięt, a potem — w drogę do bieguna!

PRZEZ LODOWĄ RÓWNINĘ

Wreszcie, 20 października, mogliśmy wyruszyć. Ostatnio pogoda była dość niepewna — to wietrzna, to dżdżysta, to piękna — zupełnie jak u nas w marcu. I tego dnia była niezbyt zachęcająca, jeszcze rano unosiła się w powietrzu mgła. O pół do dziesiątej jednak nadleciał lekki wietrzyk i niebo się przejaśniło. Tym razem nie potrzebowałem długo pytać towarzyszy o zdanie.

— Jak sądzicie, czy mamy wyruszyć?

— No oczywiście, ruszamy!

Opinia była jednomyślna. W największym pośpiechu zaprzężono więc psy i po krótkim pożegnaniu, tak jak gdyby to było zwykłe „do widzenia!", pojechaliśmy. Mam wrażenie, że Lindström nie wyjrzał nawet przez drzwi, aby zobaczyć nasz odjazd. Ot, takie codzienne zdarzenie, któż by się nim przejmował.

Było nas pięciu — Hanssen, Wisting, Hassel, Bjaaland i ja — z czterema saniami, z których każde ciągnęło trzynaście psów. W chwili odjazdu sanie były bardzo lekkie, bo znajdował się na nich tylko nasz ekwipunek. Ciężkie skrzynie z żywnością czekały pod 80°. Tak więc mogliśmy sami usadowić się w sankach i raźno wywijać batem. Ja siadłem okrakiem na saniach Hassela. Każdy, kto zobaczyłby nas tak jadących, musiałby uznać podróż na biegun za bardzo pociągającą.

W dole, na lodzie morskim, stał Prestrud z aparatem filmowym i nieprzerwanie kręcił, gdyśmy prze-jeżdżali. Kiedy wspinaliśmy się z drugiej strony zatoki na krawędź bariery lodowej, stał tam znów i dalej kręcił. Ostatnią rzeczą, którą widziałem, gdy ciągnęliśmy grzbietem wzgórza w głąb lądu i wszystko, co znajome, już za nami zniknęło, był aparat filmowy. Mknęliśmy pełnym galopem. Badałem właśnie wzrokiem leżący przed nami teren i gdy odwróciłem się, aby rzucić ostatnie spojrzenie na miejsce, które było dla nas obecnie uosobieniem wszystkich wspaniałości cywilizowanego świata — jak myślicie — co ujrzałem? Oczywiście aparat Prestruda! Teraz przecież mógł on fotografować już chyba tylko powietrze. Wreszcie i on zniknął za horyzontem.

Droga była znakomita, w miarę jednak jak oddalaliśmy się od Framheimu, robiło się coraz bardziej mglisto. Pierwsze dwadzieścia kilometrów jechałem razem z Hasselem. Później przesiadłem się do Wistinga, zauważyłem bowiem, że jego zaprzęg łatwiej od innych wytrzymuje ciężar dwóch ludzi. Na przedzie jechał Hanssen; mógł on utrzymywać kierunek tylko według kompasu, gdyż mgła coraz bardziej gęstniała. Za Hanssenem jechał Bjaaland, następnie Hassel, a na końcu Wisting i ja.

Wjechaliśmy właśnie na niewielkie wzniesienie, które po drugiej stronie kończyło się stromym zboczem opadającym w dół o jakieś dwadzieścia metrów. Siedziałem odwrócony plecami do kierunku jazdy, obserwując przebytą trasę i ciesząc się szybką jazdą. Nagle zobaczyłem, że grunt koło sań urywa się pionowo, ukazując ziejącą czarną otchłań, wystarczająco wielką, aby pochłonąć nas wszystkich. Parę cali w bok, a byłoby po wyprawie na biegun! Ten popękany grunt pełen kopiastych wzgórz wskazywał, że zboczyliśmy na wschód, wobec czego zmieniliśmy kierunek na bardziej zachodni. Gdy tylko znaleźliśmy się na bezpiecz-nym terenie, przypiąłem narty i dałem się ciągnąć na linie. W ten sposób ciężar był lepiej rozłożony. Po niedługim czasie niebo się przejaśniło i zobaczyliśmy przed sobą jedną z naszych tyczek orientacyjnych. Z tym miejscem wiązało się wiele wspomnień: wielkie mrozy i zabijanie psów. Tutaj właśnie podczas ostatniej podróży trzeba było zastrzelić sukę i trzy młode psy.

Tak więc mieliśmy za sobą już trzydzieści siedem kilometrów. Wielce zadowoleni z pierwszego dnia podróży, z radością rozbiliśmy obóz. Sprawdziły się moje przewidywania, że jeśli weźmiemy jeden namiot, rozbicie obozu potrwa krócej i będzie o wiele mniej męczące. Namiot stanął po prostu jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, a wszystko szło nam tak prędko i składnie, jakbyśmy od dawna nic innego nie robili. Namiot był dostatecznie obszerny, a urządziliśmy się w nim tak wygodnie i praktycznie, że niczego nam nie brakowało. Postępowaliśmy przy tym w sposób następujący: po zatrzymaniu się na postój wszyscy zabierali się natychmiast do ustawienia namiotu. Gdy wbito już kołki przytwierdzające namiot do ziemi, Wisting wsuwał się do środka i ustawiał drążek, podczas gdy inni naciągali liny. Po dokonaniu tych czynności wchodziłem do namiotu i odbierałem od towarzyszy wszystko, co powinno się w jego wnętrzu znajdować — śpiwory, skrzynie ze sprzętem kuchennym oraz żywność. Cały ten bagaż wędrował natychmiast na swoje miejsce, po czym zapalało się prymus i stawiało na nim garnek wypełniony śniegiem.

W tym czasie pozostali towarzysze karmili i wyprzęgali swoje psy. Zamiast budować płat ochronny szuflowaliśmy dookoła namiotu śnieg; to zabezpieczenie doskonale wystarczało dla powstrzymania naporu psów. Ze wszystkich nart zdejmowaliśmy wiązania, które albo wpychaliśmy razem z innymi przenośnymi przedmiotami do skrzyń ze sprzętem kuchennym, albo też wieszaliśmy z psią uprzężą na nartach, przymocowanych pionowo do brzegów sań. Namiot był pod każdym względem doskonały; jego ciemna barwa tłumiła światło i czyniła je miłym dla oka.

Już po przebyciu dziesięciu kilometrów musieliśmy wyprząc Neptuna, pięknego psa, który był tak zapasiony, że zupełnie nie mógł nadążyć. Sądziliśmy, że pobiegnie on za nami, ale zawiedliśmy się. Nie powrócił też do naszych domowych pieleszy. Jest zupełną zagadką, co się z nim mogło stać. Rotta — inne wspaniałe zwierzę — musiał być także spuszczony, ponieważ dostał wzdęcia i nie mógł biec dalej; ten zjawił się później we Framheimie. Ulryka trzeba było początkowo wieźć na sankach, dopiero później przyszedł do siebie. Björn kulał, Peary był również niezdolny do pracy; został więc spuszczony i biegł jakiś czas za nami, po czym zniknął. Gdy grupa wschodnia przejeżdżała później koło składu żywności na 80°, znalazła go tam całkiem wypoczętego i zdrowego. Początkowo zachowywał się bardzo trwożliwie, ale stopniowo pozwolił zbliżyć się do siebie i dał się zaprzęgnąć; ciągnął zresztą znakomicie. Uran i Lis były w bardzo złych humorach i źle ciągnęły. Jak na pierwszy dzień podróży, w sumie duży ubytek. Ale wszystkie pozostałe psy były jak złoto.

W nocy zerwała się wschodnia bryza, która nad ranem przycichła na tyle, że koło godziny dziesiątej mogliśmy wyruszyć. Pogoda nie utrzymała się jednak zbyt długo. Wiatr wkrótce powrócił, dmąc z nową siłą z tego samego kierunku i przynosząc ze sobą gęstą mgłę. Mimo to przebyliśmy spory odcinek trasy, mijając jedną po drugiej flagi orientacyjne. Po przebyciu trzydziestu jeden kilometrów dotarliśmy do kopca zbudowanego ze śniegu jeszcze w początkach kwietnia. Mimo upływu siedmiu miesięcy wyglądał całkiem dobrze i trzymał się mocno. Było to dowodem, że na takich kopcach można polegać — wcale się bowiem nie rozpadały. Na zdobytym tutaj doświadczeniu oparliśmy później nasz wielki system kopców na drodze do bieguna.

W ciągu dnia wiatr zmienił się na zachodni. Wiało potężnie, ale śnieżyca na szczęście ustała. Temperatura wynosiła —24,2° i marsz był bardzo uciążliwy. Wieczorem po rozbiciu namiotu znaleźliśmy ślady poprzedniej naszej bytności. Rysowały się ostro i wyraźnie, choć od tego czasu upłynęło już sześć tygodni. Byliśmy ogromnie zadowoleni z tego odkrycia. Na ostatnim odcinku drogi nie spotykaliśmy już bowiem flag, a zbliżaliśmy się właśnie do odległej od Framheimu o siedemdziesiąt pięć kilometrów „Świńskiej jamy", wskazana więc była jak największa ostrożność.

Następny dzień, 22 października, przyniósł gęstą śnieżycę i ostry wiatr z południowego wschodu z opadami i zamiecią. Nie należało w taki dzień przejeżdżać koło „Świńskiej jamy", chyba że znaleźlibyśmy nasze dawniejsze ślady. Oczywiście nie byłyby one z daleka widoczne, ale przynajmniej wskazywałyby kierunek. Dla pewności obrałem kurs wschodnio-południowo-wschodni, o dwie kreski na kompasie bardziej na wschód niż poprzednio. Jeszcze jedno spojrzenie na plac obozowy, aby sprawdzić, czy czegoś nie zapomnieliśmy, a potem jazda w zamieć! Była to naprawdę psia pogoda! Sypał śnieg, który wirował zupełnie nas oślepiając. Widoczność była tak zła, że często nie mogliśmy dostrzec wśród zamieci jadących na przedzie sań, którymi kierował Bjaaland. Już od dłuższego czasu zjeżdżaliśmy wyraźnie w dół, co wska-zywało, że zbaczamy z drogi. Ale przy takiej pogodzie nie można było przeprowadzić żadnych dokładniejszych obliczeń.

Przebyliśmy już kilka niezbyt szerokich szczelin, gdy nagle ujrzałem, że sanki Bjaalanda przewracają się, a on sam zeskakuje i chwyta za lejce. Przez chwilę sanie pozostawały w położeniu ukośnym, po czym zaczęły zapadać się coraz głębiej, aż wreszcie całkiem zniknęły. Bjaaland wparł się silnie w grunt, a psy położyły się płasko, wczepiając łapy w śnieg. Tymczasem sanki zapadały się coraz głębiej. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund.

— Już dłużej nie mogę! — krzyknął Bjaaland. W tym momencie dopadłem go z Wistingiem. Jeszcze kilka sekund, a sanie Bjaalanda oraz trzynaście jego psów przepadłoby. W ostatnim jednak momencie nadeszła pomoc. Hanssen i Hassel, którzy w chwili wypadku wyprzedzali nas znacznie, porwali z sań linę ubezpieczającą i przybiegli na ratunek. Linę tę przywiązaliśmy mocno do lejc, dzięki czemu Bjaalandowi i mnie udało się z największym wysiłkiem utrzymać sanki w powietrzu. Wówczas wyprzężono psy i sprowadzono sanie Hassela. Ustawiono je w poprzek szczeliny, w jej najwęższym miejscu, gdzie krawędzie były dość mocne. Wspólnymi siłami podciągnęliśmy sanie możliwie wysoko i za pomocą psiej uprzęży przymocowaliśmy je do sań Hassela. Nareszcie można było trochę sobie ulżyć i puścić linę; jedne sanki wisiały bezpiecznie na drugich.

Należało sanie wydobyć na wierzch; żeby zaś tego dokonać, trzeba je było wyładować. Jeden z nas musiał opuścić się na linie na dół, rozwiązać sznury, którymi umocowane były skrzynie, i podać je na górę. Wszyscy chcieli podjąć się tego zadania, ale przypadło ono Wistingowi. Przewiązawszy się liną w pasie za-cząl sunąć w dół. Bjaaland i ja zajęliśmy poprzednie stanowiska służąc za kotwicę.

Wisting donosił, co widzi na dole. Okazało się, że skrzynia ze sprzętem kuchennym zwisa z sań i grozi wypadnięciem. Została ona natychmiast zabezpieczona i wydobyta na światło dzienne. Hassel i Hanssen wyciągali skrzynie, które Wisting uwalniał. Obydwaj poruszali się na skraju przepaści z niedbałością, na którą początkowo patrzyłem z podziwem, zawsze bowiem ceniłem odwagę i lekceważenie śmierci. Sposób jednak, w jaki ci dwaj się zachowywali, wykraczał stanowczo poza dopuszczalne granice. Dosłownie igrali z losem. Ostrzeżenia Wistinga, że grunt, na którym stoją, to zaledwie warstewka kilkucentymetrowej grubości, zawieszona nad przepaścią, nie robiły na nich żadnego wrażenia. Wprost przeciwnie, zdawało się, że czują się tym pewniej.

— Mamy szczęście, że trafiliśmy na to właśnie miejsce — mówił Wisting — jedyny to bowiem punkt, w którym szczelina jest dość wąska, by ustawić na niej w poprzek sanki. Gdybyśmy zjechali tylko trochę bardziej na lewo, nikt z nas nie uszedłby z życiem. Nie ma tam żadnej pokrywy, tylko warstewka cienka jak papier. Poza tym tutaj, na dole, wygląda zupełnie niezachęcająco: olbrzymie sople lodu sterczą na wszystkie strony tak, że człowiek natychmiast by się na nie nadział.

Opis ten nie był zbyt pokrzepiający. Co za szczęście jednak, że trafiliśmy na to właśnie „dobre" miejsce!

Tymczasem Wisting uporał się ze swą robotą i został wyciągnięty na powierzchnię. Na pytanie, czy jest zadowolony, że znalazł się już szczęśliwie na górze, odpowiedział ze śmiechem, że tam na dole było przecież całkiem przyjemnie i bezpiecznie. Z kolei wyciągnęliśmy sanki; chwilowo wszystko było znów w porządku. — Musimy jednak być bardzo ostrożni — stwierdził Hassel — jeśli mamy tutaj pozostać; kiedy prowadziłem z Hanssenem sanki, o mało się nie zapadłem. — Uśmiechnął się przy tym jak do najmilszego wspomnienia.

Tak, Hassel miał rację — należało mieć się na baczności! Nie musieliśmy szukać w tym terenie szczelin, gdyż dosłownie nie było tu nic innego. Mimo wszelkich ostrożności trafiliśmy najwidoczniej na osławioną „Świńską jamę". Jechać dalej przez tę przeklętą okolicę nie miało stanowczo sensu. Należało więc wyszukać odpowiednie miejsce na ustawienie namiotu, jeśli w ogóle było to możliwe. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. W końcu jednak rozbiliśmy namiot w miejscu wyglądającym na oko dość pewnie, przeciągnęliśmy przy tym liny ponad szczelinami we wszystkich kierunkach.

W tym czasie zabezpieczyliśmy jak najlepiej wszystkie nasze rzeczy. Psy pozostały zaprzężone, aby zmniejszyć ryzyko wypadku. Wisting chciał właśnie pójść do swych sań — trasę tę przemierzył już kilkakrotnie — gdy nagle ujrzałem nad śniegiem tylko jego głowę, ramiona i ręce. Wpadł, ale trzymał się jeszcze, wyciągnąwszy przy upadku ręce w bok. Bogu dzięki, jakoś udało nam się go wydobyć. I ta szczelina bowiem, podobnie jak inne, była bezdenna.

Po owej przygodzie poszliśmy do namiotu gotować pemikan. Machnąwszy ręką na pogodę urządziliśmy się w namiocie jak najwygodniej. Była pierwsza w południe, gdy wiatr zaczął powoli ustawać. Zanim obejrzeliśmy się, zapanowała zupełna cisza.

O trzeciej trochę się nawet przejaśniło, wyszedłem więc z namiotu, aby się rozejrzeć. Pogoda poprawiała się zdecydowanie, od północy widać było na horyzon-cie jakby zapowiedź błękitu. Na południu jednak niebo pokrywały nadal chmury.

Z daleka rysowały się przez mgłę bardzo słabe kontury kopulastego wzniesienia. Wisting i Hanssen wyszli na zwiady. Okazało się, że jest to jedna z tych małych wyniosłości kształtu kopy siana, jakie już dawniej zaobserwowaliśmy w tej okolicy. Pod uderzeniami kija wyszło na jaw, że kopa była wewnątrz pusta, a pod nią zionęła najczarniejsza otchłań. Hanssen opowiadając o tym zachłystywał się dosłownie z zadowolenia, a Hassel rzucał na niego zazdrosne spojrzenia.

O godzinie czwartej zrobiło się tak jasno, że mogła wyruszyć trzyosobowa grupa dla wyszukania drogi wyjścia z tej strasznej okolicy. Między tymi trzema byłem i ja. Związaliśmy się długą liną ubezpieczającą. Nie mogłem absolutnie dopuścić do ryzyka zapadnięcia się, gdy stosunkowo łatwo można było temu zapobiec. Wzięliśmy kurs na wschód, gdyż posuwając się w tym kierunku wydostaliśmy się z tej okolicy poprzednim razem. I rzeczywiście, ledwie przeszliśmy kawałek drogi, niebezpieczny teren pozostał za nami.

Tymczasem zrobiło się tak jasno, że mogliśmy rozejrzeć się po okolicy. Nasz namiot stał w północno-wschodnim zakątku terenu, pokrytego niewielkimi wzniesieniami. Można było teraz stwierdzić z całą pewnością, że istotnie dostaliśmy się na teren "Świńskiej jamy". Przeszedłszy jeszcze kawałek na wschód, aby zobaczyć wyraźnie dalszą drogę, powróciliśmy do obozu. Krótko trwało teraz pakowanie i przygotowanie do wymarszu. Co za ulga poczuć znów pewny grunt pod nogami! Niby wiatr pomknęliśmy na południe. Pewna ilość kopiastych wzniesień, rozrzuconych przed nami na południu, wskazywała jednak, że nie wydostaliśmy się jeszcze całkowicie z niebezpiecznego te-renu. Wzniesienia te ciągnęły się w poprzek naszej drogi, a głębokie, choć wąskie, szczeliny, które musieliśmy przekraczać, nakazywały ostrożność. Zbliżywszy się do rzędu wzniesień, który przecinał naszą trasę, zatrzymaliśmy się dla odbycia narady w sprawie dalszej marszruty.

— Jeśli ruszymy prosto przed siebie, zamiast okrążać przeszkodę, zyskamy wiele czasu — stwierdził Hanssen.

Musiałem się z tym zgodzić; z drugiej jednak strony było to o wiele bardziej ryzykowne.

— Och, niech nam pan jednak pozwoli spróbować — dodał Hanssen — jeśli się nie uda, no to się nie uda!

Byłem na tyle słaby, że dałem się przekonać. Ruszyliśmy znów pomiędzy wzniesienia lodowe. Hanssen cieszył się otwarcie — było to coś dla niego. Gra szła o śmierć lub życie! Rzecz dziwna jednak, minęliśmy większą ilość wzniesień, nie napotykając nic szczególnego i mieliśmy już nadzieję, że się nam w zupełności poszczęściło, gdy wtem zniknęły nagle trzy przednie psy Hanssena, a pozostałe gwałtownie się zatrzymały. Hanssenowi udało się jednak wydobyć psy bez większych trudności i samemu przedostać przez szczelinę. Pozostali przebyli to miejsce w ślad za nim, bez szwanku. Dalszy jednak marsz wydał mi się już wątpliwy, gdyż po kilku krokach znowu zapadły się trzy psy. Byliśmy w terenie zupełnie podobnym do niedawno opuszczonego. Liczne rozgałęzione szczeliny biegły we wszystkich kierunkach. Miałem tego dość, nie chciałem brać udziału w tej karkołomnej jeździe. Oświadczyłem wobec tego stanowczo, że zawrócimy i — cofając się własnymi śladami — obejdziemy przeszkodę wokoło.

Hanssen wyglądał teraz na mocno zmieszanego, ale zauważył:

— Przecież zaraz będziemy po tamtej stronie.

— Bardzo możliwe — odpowiedziałem — ale najpierw musimy zawrócić!

Hanssen przyjął to z ciężkim sercem. Właśnie upodobał sobie jeden z tych kopiastych tworów i miał wielką ochotę wypróbować na nim swą siłę. Był to rodzaj torosu; podobne tworzą się również w stłoczonej krze lodowej. Tworzyły go cztery wielkie tafle lodu, ustawione pionowo naprzeciw siebie. Bez bliższego badania wiedzieliśmy, co zawiera: bezdenną przepaść. Hanssen rzucił na wzniesienie ostatnie żałosne spojrzenie i rad nierad zawrócił.

Widzieliśmy teraz dokładnie całą okolicę: było to rozległe zagłębienie. Ominąwszy je bokiem, dostaliśmy się bez dalszych przygód na wyżynę wiodącą na południe. Zaraz spostrzegliśmy tu jedną z flag. Znajdowała się od nas na wschód, co potwierdziło nasze przypuszczenia, że zboczyliśmy; na zachód. Tymczasem natknęliśmy się jeszcze raz na popękany teren; znów musieliśmy przebyć kilka szczelin i ominąć jedną wielką jamę, do której, oczywiście, nieomieszkaliśmy zajrzeć. Wreszcie jednak okropności się skończyły i znowu można się było cieszyć pewnym gruntem pod nogami.

Wieczorem dotarliśmy do dwóch chat ze śniegu, zbudowanych przez nas w czasie ostatniego tu pobytu. Tutaj, w odległości czterdziestu dwóch kilometrów odskładu żywności, urządziliśmy postój. Chaty zupełnie przysypał śnieg. Pozostawiliśmy je nie tknięte, gdyż pogoda była tak piękna i łagodna, że woleliśmy namiot.

Dzień obfitował w wydarzenia, mogliśmy więc powinszować sobie szczęśliwego wybrnięcia z kłopotów. Później droga była już bardzo dobra, toteż posuwaliśmy się naprzód z łatwością.

Gdy wyruszaliśmy następnego ranka, niebo przesłaniały chmury. Niebawem też znaleźliśmy się w strefie burzy nadciągającej z południowego zachodu. Powstała tak gęsta zadymka śnieżna, że na dziesięć kroków nic prawie nie było widać. Chciałem tego dnia dotrzeć do naszego składu. Miałem jednak wątpliwości, czy uda się nam go odnaleźć, gdyby niepogoda utrzymywała się w dalszym ciągu. Tymczasem pośpieszaliśmy w miarę możności. Niebo w zenicie było czyste, świtała więc nadzieja, że wiatr i zadymka wkrótce ustaną. Lecz los niezbyt nam sprzyjał, pogoda robiła się raczej gorsza niż lepsza.

Przy saniach Wistinga znajdowało się nasze najlepsze koło pomiarowe, na którym mogliśmy polegać. O pół do drugiej po południu Wisting zakomunikował mi, że właśnie przebyliśmy szacunkową odległość od składu. Krzyknąłem więc do Hanssena, żeby wytężył teraz wzrok. Nagle — w tym samym momencie — skład wynurzył się o kilka kroków na lewo od nas. W mglistym powietrzu wyglądał jak pałac ze śniegu. Co za radość! Była to pomyślna próba dla naszego koła pomiarowego i kompasu. Podjechawszy blisko zarządziłem postój.

W ciągu czterech dni przebyliśmy sto sześćdziesiąt kilometrów; oczywiście byliśmy ogromnie zadowoleni z tego osiągnięcia. Dotychczas droga była doskonała i psy, z jednym tylko wyjątkiem, znajdowały się w świetnej formie.

Skrzynie z żywnością i inne zapasy, pozostawione tutaj ostatnim razem, zasypał śnieg całkowicie. Wydobycie ich nie trwało jednak długo. Aby zapewnić pożywienie psom, pierwszy atak skierowaliśmy na mięso fok. Nie trzeba było naszych zwierząt prosić, aby zechciały się zabrać do tych wspaniałych połci. Najpierw pochłaniały małe kawałki, które im rzucaliśmy, a następnie zaczęło się używanie na „wielkich pieczeniach". Prawdziwą przyjemnością był widok naszych psów na śniegu, wcinających ze smakiem po kawale mięsiwa. Początkowo wszystko odbywało się niebywale spokojnie. Wygłodniałe psy myślały wyłącznie o zaspokojeniu głodu. Wystarczyło jednak, że sobie trochę podjadły, by cały spokój przepadł. Hai, ledwo uporał się z połową swego mięsa, przyskoczył do Rapa próbując uszczknąć coś z jego porcji. Rap oczywiście nie miał zamiaru poniechać swego przydziału — rozległo się przeraźliwe wycie i ujadanie. Wtem ukazał się Hanssen, a Hai zniknął natychmiast z pola widzenia. Hai był zwierzęciem wspaniałym, ale upartym. Gdy coś strzeliło mu do łba, nie mogliśmy go od tego odwieść.

Przy jednym ze składów karmiłem z jakiegoś powodu psy Hanssena. Hai połknął swój pemikan za jednym zamachem i oglądał się za czymś więcej. Obok stał Rap; zajadał swój przydział — to coś dla Hai! Raz, dwa trzy! Już Hai siedzi na karku Rapa, zmusza go do wypuszczenia mięsa i chwyta zdobycz! Widziałem to wszystko i zanim Hai się spostrzegł, siedziałem mu na grzbiecie, tłukąc go biczyskiem po pysku i usiłując odebrać pemikan. Nie było to jednak łatwe. Żaden z nas nie chciał ustąpić. Doszło do tego, że w zawziętych zmaganiach tarzaliśmy się obaj po śniegu. Dopiero po ciężkiej walce odniosłem zwycięstwo, a Rap odzyskał swoją porcję. Każdy inny pies bity po pysku puściłby natychmiast swą zdobycz — Hai nie.

Miło było znaleźć się w namiocie po tym wyczerpującym dniu. W ciągu nocy wiatr zmiesił kierunek

na północny i śnieg, który poprzedniego dnia zwiało na północ, mógł teraz wracać — drogę miał wolną, a jazdę darmo!

Wyszedłszy następnego ranka z namiotu nie mogliśmy nic dojrzeć z powodu gęstej zadymki. Mogliśmy jednak z całym spokojem pozwolić sobie na przerwę w podróży, ponieważ przewidzieliśmy dwudniowy postój. Co prawda takie wylegiwanie się w namiocie nie daje żadnej przyjemności, szczególnie, jeśli cały czas trzeba spędzić w śpiworze. Pogawędka szybko się znudzi, pisać również nie można bez przerwy. Jedzenie jest dobrym sposobem zabicia czasu, jeśli oczywiście ma się dość zapasów, czytanie również, lecz tylko wtedy, gdy jest coś do czytania. Ponieważ jednak jadłospis nasz był raczej ograniczony, a księgozbiór podczas podróży sankami bywa zazwyczaj bardzo ubogi, oba te środki musiały zawieść. Pozostawała jedna tylko rozrywka, na którą w tych warunkach można zawsze liczyć, mianowicie spanie. Szczęśliwy, kto potrafi przesypiać takie dni!

W ciągu dnia wiatr przycichł. Wyszliśmy na dwór, aby trochę popracować. Najpierw przenieśliśmy zapasy ze starego składu do nowego. Mieliśmy tu zbywające wyposażenie trzech par sanek, które zamierzaliśmy pozostawić. Coś niecoś z tego przyda się grupie wschodniej w czasie jej wyprawy. Tutejszy skład był bardzo dobrze zaopatrzony i mógł się okazać ogromnie przydatny dla wyprawy do Ziemi Króla Edwarda VII.

Tymczasem sanki zostały spakowane i pod wieczór były już gotowe do drogi. Ńie musieliśmy się spieszyć, bo następnego dnia mieliśmy również postój. W tych stronach jednak człowiek prędko uczy się wykorzystywać każdą sprzyjającą chwilę, nigdy bowiem nie można polegać tu na pogodzie. Następnemu dzionkowi nie można było co prawda nic zarzucić. Mogliśmy spać, ile tylko dusza zapragnie, a robota posuwała się i tak naprzód, bo psy pilnie się obżerały, gromadząc z każdą godziną nowe siły.

Zróbmy teraz mały spacerek do naszych spakowanych już sań i zobaczmy, co tam załadowano. Jako pierwsze stoją skierowane na południe sanki Hanssena. Za nimi idą sanki Wistinga, Bjaalanda i Hassela. Wszystkie one wyglądają prawie identycznie i mają niemal jednakowe wyposażenie w żywność.

Sanie Hanssena różniły się od innych tym, że wszystkie okucia zrobiono tu z aluminium zamiast z żelaza i że nie miały koła pomiarowego. Ze względu na znajdujący się na nich główny kompas wyprawy sanie te nie mogły posiadać nic żelaznego.

Na każdej z pozostałych trzech par sanek znajdowało się zarówno koło pomiarowe, jak i kompas. Tak więc byliśmy wyposażeni w trzy koła pomiarowe i cztery kompasy. Z innych przyrządów mieliśmy dwa sekstansy i trzy sztuczne horyzonty — dwa szklane i jeden rtęciowy; poza tym jeden hipsometr do pomiarów wysokości nad poziomem morza oraz jeden barometr sprężynowy, a prócz tego dwie lornetki. Ze środków leczniczych mieliśmy małą apteczkę podróżną i sporo instrumentów medycznych, między innymi cęgi do wyrywania zębów. Posiadaliśmy poza tym jedną maszynkę do golenia. Bogate było wyposażenie w przybory do szycia. Mieliśmy również mały zapasowy namiot na wypadek, gdyby któryś z nas musiał zawrócić z drogi. Poza tym wieźliśmy dwa prymusy i sto dwadzieścia litrów nafty. Trzymaliśmy ją w zwykłym opakowaniu, które okazało się jednak za słabe. Wprawdzie nie ponieśliśmy strat w nafcie, ale Bjaaland musiał raz po raz lutować puszki, aby zapobiec przeciekaniu. Na szczęście mieliśmy ze sobą doskonały aparat do lutowania. Oprócz tych wszystkich rzeczy każdy z nas posiadał worek, w którym przechowywał zapasową odzież, dzienniki i książki do zapisywania obserwacji oraz pewną ilość zapasowych rzemieni do nart. Początkowo mieliśmy też podwójne śpiwory — wewnętrzne i zewnętrzne. Zabraliśmy także pięć zegarków, z których trzy służyły do obserwacji naukowych.

Odległość pomiędzy 80° a 82°S zamierzaliśmy przebyć etapami po dwadzieścia osiem kilometrów dziennie. Można było wprawdzie przejechać w ciągu dnia dwykrotnie więcej, chodziło nam jednak nie tyle o szybkość, ile o pewność dotarcia do zamierzonego celu. Poprzestaliśmy więc na stosunkowo krótkich marszach. Zresztą na trasie pomiędzy składami mieliśmy dość żywności, aby pozwolić sobie na mniejszy pośpiech. Byliśmy bardzo ciekawi, jak poradzą sobie nasze psy z ciągnięciem mocno wyładowanych sanek. Wprawdzie wiadomo było, że podołają temu zadaniu, lecz czy przyjdzie im to łatwo, czy z trudem?

26 października opuściliśmy 80 °S przy ładnej pogodzie i lekkiej bryzie. Funkcja przewodnika przeszła teraz na mnie. Włożyłem więc narty, stanąłem kilka kroków przed sankami Hanssena i rzuciłem ostatnie spojrzenie wstecz. — Wszystko w porządku, jazda! Ruszyłem. Nagle — nie zdążyłem nawet pojąć, co się dzieje — znalazłem się na ziemi, przewrócony przez sforę psów. W okropnym zamieszaniu, które teraz powstało, psy szczęśliwie się zatrzymały, tak że wyszedłem z przygody bez szwanku. Oczywiście byłem wściekły, miałem jednak na tyle rozsądku, że się z tym nie zdradzałem. Okazując złość z powodu zabawnej przygody mogłem się tylko jeszcze bardziej ośmieszyć. Wobec tego wolałem milczeć. Zresztą któż był temu winien? Mogłem mieć pretensję najwyżej do samego siebie. Dlaczego nie wystartowałem dość szybko? Spróbowałem teraz wykonać zadanie w inny sposób, co nie jest przecież żadną ujmą. Mianowicie cofnąłem się na koniec pochodu i zająłem pozycję w straży tylnej. To od razu poprawiło moją sytuację. — Wszystko w porządku, jazda! Udało się wspaniale. Hanssen ruszył naprzód jak meteor, tuż za nim Wisting, Bjaaland i Hassel. Wszyscy mieli narty i jechali ciągnieni przez psy razem z saniami.

Postanowiłem iść o własnych siłach na końcu, sądziłem bowiem, że psy rychło się zmęczą i przestaną tak gnać. Bardzo prędko jednak miałem dość tej jazdy. Już po pierwszych dziesięciu kilometrach przebytych w ciągu godziny byłem zupełnie wykończony. Dołączyłem więc do Wistinga i przywiązałem się liną do jego sanek. Tak ciągnięty przebyłem drogę aż do 85°5'S, czyli pięćset sześćdziesiąt kilometrów.

Była to zaiste bardzo miła niespodzianka. Nikt z nas nie marzył nawet o tym, że będziemy jechać do bieguna ciągnięci na nartach przez psy! Dzięki mistrzostwu Hanssena w kierowaniu psią sforą dla innych jazda była już tylko dziecinną zabawką. Hanssen całkowicie ujarzmił swe psy. Wiedziały, że jeśli nie zechcą spełniać swych obowiązków, jazda zostanie przerwana, a one wszystkie dostaną porządne lanie. Oczywiście, zdarzało się czasem, jak wszędzie zresztą na tym świecie, że natura brała górę nad wychowaniem. „Chrzest" jednak, który potem następował, na długi czas kładł kres wszelkim wybrykom. W ten sposób nasz dzienny program marszu został rychło wykonany i rozbiliśmy obóz.

Już następnego dnia na wschodzie pokazały się wielkie spiętrzenia lodów, które widzieliśmy poprzednim razem między 81° a 82°S. Dowodziło to wielkiej przejrzystości powietrza, ale mimo to nie zobaczyliśmy tym razem nic więcej niż poprzednio. W oparciu o doświadczenia, jakie poczyniliśmy przy budowie kopców orientacyjnych ze śniegu, wiedzieliśmy, jak wspaniałym drogowskazem będą one dla nas w drodze powrotnej. Postanowiliśmy więc wykorzystać ten pomysł w jak najszerszym zakresie. Ogółem Zbudowaliśmy sto pięćdziesiąt dwumetrowych kopców, zużywając do tego celu dziewięć tysięcy bloków śniegu wyciętych za pomocą specjalnych wielkich noży. W każdym kopcu umieszczona była kartka, zawierająca jego numer porządkowy i położenie geograficzne oraz odległość najbliższego kopca w kierunku na północ.

Być może, że ostrożność moja wyda się komuś nieco przesadna. Ciągle jednak miałem wrażenie, że nie można być zbyt ostrożnym w tej bezkresnej przestrzeni, pozbawionej jakichkolwiek punktów oparcia. W razie zabłądzenia byłoby tu bardzo trudno odnaleźć drogę powrotną. Wznoszenie kopców dawało jeszcze jedną wielką korzyść. Ilekroć robiliśmy w tym celu mały postój, psy zyskiwały chwilę odpoczynku, ogromnie im potrzebną, jeśli miały wytrzymać do końca podróży. Pierwszy kopiec ustawiliśmy pod 80°23'S. Początkowo wznosiliśmy kopce co trzynaście — piętnaście kilometrów.

30 października zastrzeliliśmy pierwszego psa. Los ten spotkał Bonde z zaprzęgu Hanssena. Był on już za stary na takie tempo, wlókł się tylko i przeszkadzał innym psom. Jego szczątki, złożone starannie pod kopcem, bardzo się nam, a raczej naszym psom, przydały w drodze powrotnej. Tego samego dnia osiągnęliśmy drugi z kolei ważny punkt naszej drogi — skład żywności pod 81 °S. W czasie marszu zboczyliśmy nieco na wschód od tego punktu, już z daleka jednak zobaczyliśmy deski ze skrzynek, którymi skład był oznaczony. Nawet dokładne oględziny nie wykazały na

tych deskach śladu opadu śnieżnego; stały dokładnie tak samo, jak zostały zatknięte. W pobliżu składu musieliśmy jeszcze przebyć dwie spore szczeliny. Były one jednak wypełnione śniegiem, toteż nie sprawiły nam żadnego kłopotu.

Do samego składu dotarliśmy o godzinie drugiej po południu, znajdując wszystko w najlepszym porządku. Flaga wyglądała prawie jak nowa. Nikt by nie pomyślał, że powiewa tak już blisko osiem miesięcy. Dookoła składu wznosiły się zaspy na wysokość mniej więcej pół metra.

Następnego dnia pogoda była słoneczna i bezwietrzna. Słońce dosłownie paliło w twarz. Rozłożyliśmy do wysuszenia całą naszą odzież skórzaną, gdyż trochę szronu zawsze się na niej osadza, szczególnie w dolnej części śpiwora. Poza tym skorzystaliśmy z okazji, aby ustalić położenie, geograficzne i sprawdzić kompas. Wszystko było w porządku! 1 listopada, uzupełniwszy zapasy żywności, ruszyliśmy dalej.

Tego ranka panowała gęsta mgła i pogoda była bardzo nieprzyjemna; być może odczuwaliśmy to szczególnie dotkliwie po poprzednim pięknym dniu. Kiedy byliśmy tu poprzednim razem, psy Hanssena wpadły do szczeliny. Po ostatnich doświadczeniach nie robiło to już jednak na nas wrażenia. Tego dnia nie natrafiliśmy na żadne przeszkody, żadnych też nie oczekiwaliśmy. To jednak, czego się człowiek najmniej spodziewa, zjawia się w tych okolicach aż nadto szybko. Śnieg był sypki i posuwanie bardzo utrudnione. Od czasu do czasu trafiały się małe szczeliny, a raz przejechaliśmy we mgle tuż koło wielkiej, czarnej jamy. Nie mogło być do niej daleko, bo inaczej wcale byśmy jej nie dostrzegli wśród gęstych tumanów mgły.

Przez pierwsze dwadzieścia dwa kilometry wszystko szło jak najlepiej, dopiero później zdarzyło się nie-szczęście. Gdy Hanssen przejeżdżał przez metrowej szerokości szczelinę, czubki jego nart uwięzły w uprzęży dwóch ostatnich psów, tak że runął jak długi. Psy przebiegły już wprawdzie parę metrów po drugiej stronie, ale sanki znajdowały się akurat nad szczeliną i w chwili upadku Hanssena przekręciły się nieco na ukos. Wystarczyło dalsze małe przesunięcie, by Hanssen stracił oparcie i zniknął w czeluści. Psy poczuły natychmiast, że ich pan i władca nie jest w tym momencie zdolny udzielić im „chrztu", nieomieszkały więc skorzystać z tej szczęśliwej okazji. Cała sfora, niby stado rozjuszonych tygrysów, rzuciła się na siebie, tarmosząc się tak, że tylko sierść fruwała w powietrzu. Oczywiście szarpały przy tym uprząż z takim skutkiem, że sanki zaczęły się przesuwać coraz bardziej ukośnie do szczeliny. Jednocześnie psy w ferworze walki zbliżały się powoli do krawędzi przepaści. Gdyby tam wpadły, byłyby zgubione. Jeden z nas przeskoczył szybko szczelinę, wpadł między wojowników i szczęśliwie położył kres walce. Jednocześnie Wisting rzucił linę Hanssenowi i wyswobodził go z jego mało wygodnego położenia. Co prawda ruszając w dalszą drogę pomyślałem mimo woli, czy ta niebezpieczna sytuacja nie była czasem dla Hanssena wielką przyjemnością? Wisieć nad zawrotną przepaścią z perspektywą runięcia — było to coś w jego guście!

Również sanki udało się szczęśliwie uratować. Dokończywszy więc naszych dwudziestu ośmiu kilometrów rozbiliśmy obóz. Poczynając od 81° S budowaliśmy kopce co dziewięć kilometrów, odpowiada to pięciu minutom szerokości geograficznej.

Następnego dnia zanotowaliśmy najniższą temperaturę w czasie całej podróży: —35,5°. Wiał wiatr z południowego wschodu, co prawda niezbyt silny, ale też bynajmniej niewiosenny. Wprowadziliśmy te-raz nowy zwyczaj, przestrzegany później podczas całej podróży na południe. Mianowicie po wybudowaniu kopca, co wypadało mniej więcej w połowie dziennego marszu, robiliśmy przerwę śniadaniową. Śniadanie nie było zbyt obfite — trzy lub cztery suchary z mąki owsianej i to wszystko. Jeśli ktoś chciał się przy tym napić, mógł wymieszać suchary ze śniegiem. Istny żywot o chlebie i wodzie! Taka dieta w naszych rodzinnych stronach nie cieszy się specjalnym powodzeniem. Szerokość geograficzna odgrywa jednak w tym wypadku ogromną rolę. Gdyby ktoś zaofiarował nam tutaj jeszcze więcej tego „chleba i wody", byłby przyjęty nader wdzięcznie.

Tego dnia przebyliśmy znowu szczelinę, która zresztą miała zaledwie kilka cali szerokości. Teren przed nami wyglądał teraz bardzo pięknie; układał się w wydłużone, prawie niedostrzegalne fale, które można było rozpoznać tylko po tym, że budowane przez nas kopce niekiedy bardzo szybko znikały za horyzontem.

3 listopada mieliśmy ostrą bryzę z południa połączoną z gęstą zadymką. Warunki śniegowe były bardzo uciążliwe, ale psy ciągnęły sanki nad podziw dobrze. Przy wietrze z południa temperatura zazwyczaj wzrastała* — tym razem mieliśmy —10°. Przy takiej temperaturze podróż była prawdziwą przyjemnością nawet wtedy, gdy trochę wiało.

Następnego dnia dął lekki wietrzyk z północy. Uciążliwe warunki śniegowe z poprzedniego dnia zmieniły się teraz w najlepsze pod słońcem i psy z miejsca pomknęły szybko naprzód.

Tego dnia mieliśmy zamiar dotrzeć do składu pod 82 °S. Ponieważ jednak panowała gęsta mgła, nadzieje na jego odnalezienie były bardzo nikłe. Po południu przebyliśmy już odpowiednią odległość, ale składu nie dostrzegaliśmy. Widoczność była co prawda bardzo marna — zaledwie na jakieś, dziesięć długości sanek. W tych warunkach najlepsze wyjście to ustawić namiot i czekać na przejaśnienie.

O czwartej rano słońce przedarło się przez zwały mgły. Odczekaliśmy, aż się trochę ociepli i zniknie mgła, po czym rozejrzeliśmy się dokoła. Co za piękny ranek! Było promiennie, jasno i łagodnie. Przed nami leżało milczące, bezkresne pustkowie, zupełnie płaskie i bielsze od najczystszej bieli! Ale nie, w jednym miejscu coś zakłóca jednostajność widoku, coś rysuje się ciemniejszą plamą na tle białej płaszczyzny. Przed nami leży nasz skład żywności! Tak więc osiągnięty został trzeci z kolej ważny punkt, a zarazem najdalej ku południowi wysunięty posterunek cywilizowanego świata!

Była to kolosalna ulga. Od tej chwili czuliśmy się już na wpół zwycięzcami. Maszerując we mgle zboczyliśmy wprawdzie o pięć i pół kilometra na zachód, widać jednak było wyraźnie, że gdybyśmy nawet kontynuowali nasz wczorajszy marsz we mgle, to i tak wyszlibyśmy wprost na rząd flag orientacyjnych. Stały jedna za drugą, a małe czarne szmatki dumnie powiewały na wietrze, jak gdyby domagały się pochwały za sposób, w jaki spełniały swój obowiązek.

Podobnie jak przy składzie pod 81° S nie było tu nawet śladu opadu śnieżnego, a zaspy wokół składu miały tę samą wysokość, co i poprzednio, to znaczy około pół metra. Widocznie panowała tu pogoda taka sama, jak i tam. W wyglądzie obozu nie zaszły przez czas naszej nieobecności żadne zmiany. Opady śnieżne i mgła nie potrafiły zakryć nawet pozostawionych tu przez nas sanek.

Na wznoszącej się obok małej zaspie, na której śnieg był mocno zmarznięty, znalazło się doskonałe miejsce do ustawienia namiotu. Wzięliśmy się natychmiast do wykonania wszystkich zamierzonych prac. Pemikanu ze składu wystarczyło w sam raz na to, aby nakarmić dobrze psy i wyładować na nowo sanki. Innych zapasów żywności mieliśmy natomiast tyle, że część ich mogliśmy pozostawić na drogę powrotną.

Następnego dnia zrobiliśmy przerwę w podróży, aby po raz ostatni dać psom dobrze wypocząć. Wykorzystaliśmy też piękną pogodę do wysuszenia ekwipunku i wypróbowania instrumentów. Gdy nadszedł wieczór, wszystko było gotowe do drogi. Z zadowoleniem mogliśmy wspominać solidną robotę, wykonaną przez nas na jesieni. W pełni osiągnęliśmy to, co było zamierzone, a mianowicie przesunięcie punktu wyjściowego do właściwego ataku na biegun z 78°38' na 82° S.

7 listopada o ósmej rano opuściliśmy 82° S. Przed nami leżała nieznana dal. Właściwie dopiero teraz rozpoczęła się podróż na serio. Płaszczyzna lodowa wyglądała tutaj zupełnie tak samo jak i gdzie indziej; była zupełnie płaska i zapewniała wygodną jazdę.

Już przy pierwszym kopcu musieliśmy zostawić Lussy. Z wielką przykrością uśmierciliśmy to piękne stworzenie.

Podnieśliśmy teraz naszą dzienną normę marszu do trzydziestu siedmiu kilometrów; w ten sposób mogliśmy przebyć jeden stopień geograficzny w ciągu trzech dni. Czwarty dzień miał być przeznaczony na odpoczynek. Psy, ku naszemu zdumieniu, z każdym dniem stawały się wydajniejsze w pracy. Jeśli idzie o ich stan zdrowotny i sprawność fizyczną, to były obecnie w swej szczytowej formie. Dzienny marsz przy średniej szybkości siedem i pół kilometra na godzinę znosiły doskonale. My sami nie potrzebowaliśmy nawet ruszyć palcem. Naszym zadaniem było dać się ciągnąć na nartach. Tego samego dnia musieliśmy wysłać na spoczynek naszą ostatnią „damę" — Elzę. Gdy zatrzymaliśmy się na postój pod 82°20' S, na południowo-wschodnim horyzoncie dostrzegliśmy wielkie zwały białawobrunatnych chmur, jakie zazwyczaj gromadzą się nad górami. Mimo to nie mogliśmy; tego wieczora dojrzeć żadnego lądu. Gdy jednak następnego ranka skierowaliśmy tam nasze lornetki, zobaczyliśmy góry, oświetlone promieniami porannego słońca. Można było odróżnić dokładnie poszczególne szczyty i stwierdzić z całą pewnością, że jest to ląd, ciągnący się w przedłużeniu Ziemi Wiktorii w kierunku południowo-wschodnim od lodowca Beardmore. Znajdowaliśmy się już tylko około czterystu kilometrów na wschód od wspomnianego lodowca. Należało więc w dalszym ciągu posuwać się prosto na południe. Wieczorem 9 listopada osiągnęliśmy, licząc według przebytej drogi, 83° S. Następnego dnia pomiar wysokości słońca w południe wykazał 83° 1' S. Założony tutaj skład zawierał żywność na cztery dni dla pięciu ludzi i dwunastu psów. Kopiec zbudowany został z twardych bloków śniegu, ułożonych w sześcian o boku długości dwa metry. Na szczycie zatknęliśmy dużą flagę.

Tego samego dnia wydarzył się niezwykły wypadek: uciekły nam trzy psy i — kierując się naszymi śladami — pobiegły na północ. Byli to ulubieńcy Lussy, którzy postanowili odnaleźć ukochaną. Ucieczka ta oznaczała wielką stratę, szczególnie dla Bjaalanda, do którego zaprzęgu należeli zbiegowie. Były to doskonałe psy, jedne z najlepszych, jakie mieliśmy. Hanssen musiał teraz oddać jednego ze swego zaprzęgu Bjaalandowi. Nie jechało im się obecnie tak lekko jak poprzednio, ale mimo wszystko jakoś dawali sobie radę.

11 listopada można już było wyraźnie zaobserwować łańcuch górski, ciągnący się po prawej ręce z południa ku zachodowi. Zbliżaliśmy się znacznie do lądu i z każdym dniem rozróżnialiśmy więcej szczegółów. Potężne wierchy, jeden wyższy i dzikszy od drugiego, wznosiły się do wysokości pięciu tysięcy metrów. Uderzyły nas ogromne nagie ściany tych gór. Spodziewaliśmy się tam znacznie grubszej pokrywy śnieżnej. Góra Fridtjöfa Nansena* była wprost ezarnobłękitna; tylko w wyższej części pokrywała ją wielka czapa śnieżna. Dalej na południe wznosiła się Góra Pedro Chistophersena, bardziej od poprzedniej ośnieżona. Jednak jej długi, rozwidlony wierzchołek był również w znacznej części nagi. Jeszcze dalej na południe wznosiły się szczyty: Alice Wedel-Jarlsberg, Alice Gade i Ruth Gade — wszystkie trzy pokryte całkowicie śniegiem.

Nie widziałem nigdy piękniejszego i bardziej dzikiego krajobrazu. Już z tej odległości można było jednak dostrzec wiele miejsc nadających się do podejścia. Na przykład lodowiec Liv powinien bez wątpienia umożliwić dobre, równomierne podejście, leżał on jednak za daleko na północ. Lodowiec ten był potwornie wielki i zasługiwał na bliższe zbadanie. Okolice Góry Księcia Olafa nie wyglądały tak zachęcająco, zresztą i ona leżała zbyt daleko na północ. Za to wprost na południe, nieco tylko ku zachodowi, widać było podejście, wyglądające na bardzo dobre. Wydawało się, że góry sąsiadujące bezpośrednio z barierą nie powinny nastręczać poważniejszych trudności. Trudno było jednak przewidzieć, co znajdzie się jeszcze pomię-dzy szczytami Pedro Christophersena i Fridtjöfa Nansena.

13 listopada osiągnęliśmy 84° S. Tego dnia zrobiliśmy ciekawe odkrycie, mianowicie zauważyliśmy łańcuch górski, ciągnący się na wschodzie. O ile można było ocenić z tego miejsca, góry te łączyły się z górami Ziemi Wiktorii, tworząc w miejscu połączenia głęboką zatokę. Zatoka ta leżała na południu, w tym samym kierunku wiodła nasza droga. W składzie na 84° S pozostawiliśmy, oprócz zwykłych zapasów na cztery dni dla pięciu ludzi i dwunastu psów, siedemnastolitrowy zbiornik z naftą. Zapałek mieliśmy bardzo dużo i mogliśmy zostawiać je we wszystkich składach.

Bariera lodowa była nadal zupełnie płaska, a warunki terenowe wprost wymarzone. Sądziliśmy, że co każdy stopień szerokości geograficznej psy będą potrzebowały jednego dnia wypoczynku, ale ta przezorność okazała się przesadna. Wyglądało na to, że nasze psy nigdy nie potrafią się zmęczyć. Niektóre miały początkowo tendencję do ranienia sobie łap, obecnie jednak zupełnie wydobrzały. Psom nie tylko nie ubywało sił, ale z każdym dniem wyglądały silniej i bardziej sprężyście. I one dostrzegły obecnie ląd. Szczególnie przypadła im do gustu niebieskoczarna Góra Nansena. Hanssen miał w tym czasie częste kłopoty z utrzymaniem psów na właściwej trasie.

Nie zatrzymując się dłużej, już następnego dnia opuściliśmy 84° S i posuwaliśmy się nadal w kierunku zaobserwowanej zatoki. Tego dnia przebyliśmy wśród gęstej mgły trzydzieści siedem kilometrów. Lądu nie było widać, z trudem, prawie na oślep posuwaliśmy się naprzód. Nie pozostawało nic innego, jak liczyć na rychłe nadejście lepszej pogody.

Poprzedniego dnia słyszeliśmy huk lodów. Na razie hałas ten nie zasługiwał na uwagę. Można go było porównać z ogniem karabinowym — to tu, to tam pary wystrzałów. Cięższy kaliber nie wszedł jeszcze do akcji. Nie zwróciliśmy na te odgłosy zbytniej uwagi, ale rano słyszałem, jak jeden z towarzyszy prawił:

— Miałem wrażenie, że ktoś rąbnął mnie w łeb.

Wiedziałem jednak, że nie wyrwało go to ze snu, bo właśnie ostatniej nocy swym chrapaniem omal nie wypłoszył wszystkich z namiotu. Tego dnia napotkaliśmy też świeżo powstałe szczeliny. Większość z nich miała zaledwie około trzech centymetrów szerokości. Te zmiany musiał spowodować jeden z mniejszych lodowców, spływających z pobliskich gór. Następnego wieczora jednak zapanował wokół nas spokój.

15 listopada posunęliśmy się znacznie naprzód, zbliżając się szybko do lądu. Łańcuch górski na wschodzie zdawał się teraz odchylać na północny wschód. Droga przez góry, na którą zdecydowaliśmy się już dość dawno, wymagała małego zboczenia na południowy zachód; było ono jednak tak nieznaczne, że wynikającego stąd nałożenia drogi można było w ogóle nie brać pod uwagę. Natomiast widoczna na południu zatoka wyglądała bardzo niepokojąco — można się było obawiać w tej stronie poważnych trudności.

Następnego dnia krajobraz przybrał zupełnie nowy charakter. Płaszczyzna lodowa wyglądała tak, jak gdyby staczała się na nią wielka masa, spiętrzona i sfałdowana. W zagłębieniach pomiędzy falistymi wzniesieniami napotykaliśmy teren niezwykle poszarpany. Te straszliwe szczeliny i przepaście uniemożliwiłyby nam przejście, gdyby nie to, że były zasypane śniegiem. Dzięki temu przebywaliśmy je bez trudności.

Tego dnia, a było to 16 listopada, osiągnęliśmy 85° S i rozbiliśmy obóz na grzbiecie wysokiej fałdy. Zagłębienie, które mieliśmy przebyć nazajutrz, było dość szerokie, z przeciwległej zaś strony teren wznosił się silnie ku górze. Na zachodzie, w kierunku najbliższego lądu, sfałdowania były tak wysokie, że zasłaniały nawet część gór.

Po południu zbudowaliśmy — jak zwykle — skład żywności, a następnego dnia ruszyliśmy dalej. Mieliśmy teraz przed sobą — jak to można było zaobserwować już z naszego obozu — rozległe faliste wzniesienie. Pod wpływem palących promieni słonecznych podczas wspinania się zrobiło się nam nieznośnie gorąco, choć różnica wysokości wynosiła według barometru nie więcej jak sto metrów. Po drugiej stronie wzgórza lodowiec był początkowo zupełnie płaski, już z daleka jednak widzieliśmy, że jest silnie popękany.

„Trzeba się będzie teraz dobrze nagłowić, aby dotrzeć do lądu" — pomyślałem sobie. Byłoby to zupełnie naturalne, gdyby bariera — niejako wklinowana w ląd — okazała się mocno popękana. Tymczasem zniszczenia, jakie tu zastaliśmy, ograniczyły się jedynie do kilku wielkich starych szczelin, częściowo napełnionych śniegiem i łatwych do ominięcia.

Przed nami leżała znów głęboka kotlina z odpowiednio wysokim wzniesieniem po drugiej stronie. Jechaliśmy żwawo w dół — grunt był zupełnie gładki i jednolity, nigdzie ani śladu szczelin lub dziur. „Będziemy je mieli przy podejściu" — pomyślałem. Wspinanie się po pochyłości szło dość opornie, nie byliśmy bowiem przyzwyczajeni do jazdy pod górę. Wyciągałem coraz bardziej szyję, aby zobaczyć dalszą drogę — aż wreszcie znaleźliśmy się na szczycie. Co za widok! Nigdzie śladu nierówności ani żadnych rozpadlin. Równina przechodziła stopniowo w niewielkie wzniesienia.

Mam wrażenie, że w tym momencie staliśmy już na lądzie stałym, a wielkie szczeliny, które obeszliśmy w dole, leżały prawdopodobnie na samej granicy lądu. Hipsometr wykazywał dwieście siedemdziesiąt metrów nad poziomem morza. Znajdowaliśmy się teraz u podnóża gór. Postanowiliśmy zaatakować je w tym właśnie miejscu. Wobec tego rozbiliśmy zaraz obóz. Było jeszcze dość wcześnie, ale do następnego ranka mieliśmy wiele do zrobienia. Należało przejrzeć cały zapas żywności, aby zabrać w dalszą drogę tylko rzeczy absolutnie niezbędne. Wszystko inne należało pozostawić.

Najpierw więc ustawiliśmy namiot, a następnie przeprowadziliśmy obserwacje konieczne dla ustalenia położenia geograficznego. Później nakarmiliśmy i spuściliśmy psy, wreszcie schroniliśmy się pod namiotem, aby coś zjeść i przestudiować spis zapasów. Był to jeden z najważniejszych momentów podróży. Należało teraz ułożyć taki plan, aby wspinaczka była jak najlżejsza, a przy tym byśmy rzeczywiście dostali się na górę. Obliczenia musiały być bardzo staranne, należało uwzględnić wszelkie możliwe okoliczności. Jak wszystkie i ta sprawa została omówiona wspólnie. Odległość do bieguna i z powrotem wynosiła tysiąc sto kilometrów. Biorąc pod uwagę czekającą nas wspinaczkę, różne nieprzewidziane trudności oraz konieczność zmniejszenia do minimum ilości psów, postanowiliśmy załadować na sanki, obok niezbędnego sprzętu, żywność na sześćdziesiąt dni. Reszta zapasów, wystarczająca na trzydzieści dni, miała pozostać na miejscu.

Na podstawie dotychczasowych doświadczeń wyliczyliśmy, że na podróż powrotną z tego miejsca wystarczy nam dwanaście psów. Obecnie mieliśmy ich czterdzieści dwa; należało je wszystkie doprowadzić aż na wyżynę. Tam zamierzaliśmy zabić dwadzieścia cztery zwierzęta, kontynuując podróż z trzema parami sanek i osiemnastoma psami. Z tej liczby należało według naszych przewidywań zabić jeszcze sześć sztuk, aby móc doprowadzić dwanaście pozostałych do punktu wyjściowego.

Rozważywszy starannie sprawę, zabraliśmy się do przepakowania sań. Szczęście, że mieliśmy piękną pogodę, inaczej ten „remanent" byłby bardzo uciążliwy. Nasze zapasy żywności były pakowane w ten sposób, że zamiast ważenia wystarczyło je policzyć. Pemikan składał się z osobnych kawałków po pół funta każdy. Czekolada jak zwykle była w tabliczkach. Mleko w proszku mieliśmy w woreczkach po trzysta gramów, co wystarczało dokładnie na jeden posiłek. Liczenie sucharów było bardziej mozolne z uwagi na mały ich rozmiar; tym razem musieliśmy przeliczyć sześć tysięcy sztuk. Do tych czterech artykułów ograniczał się cały nasz zapas żywności. Okazało się, że zestawienie to było naprawdę dobre. Nie cierpieliśmy ani z powodu braku tłuszczu, ani też cukru.

Załadowaliśmy na sanki również ubrania futrzane, dotychczas jeszcze nie używane. Teraz jednak mieliśmy przebywać na dużych wysokościach, gdzie ubrania te mogły się okazać bardzo potrzebne. Myśleliśmy przy, tym o 40° mrozu, które Shackleton zanotował pod 88° S. W naszych futrach mogliśmy z powodzeniem wytrzymać nawet taką temperaturę. Poza tym w workach pozostało już bardzo niewiele rzeczy. Włożyliśmy nowe ubrania, stare zaś rozwiesiliśmy tutaj. Po dwóch miesiącach, które upłynąć miały do naszego powrotu, powinny się one wywietrzyć wystarczająco, aby je można było znów włożyć. Stosunkowo dużo zabraliśmy butów.

Uporawszy się z tym wszystkim, przypięliśmy narty i ruszyliśmy w kierunku najbliższego widocznego lądu.

Była to Góra Betty; niewielki wierzchołek odległy o trzy kilometry. Góra nie wyglądała na zbyt wysoką ani potężną, wznosiła się jednak na jakieś trzysta metrów nad poziomem morza. Choć tak niewielka, miała dla nas duże znaczenie, ponieważ zebraliśmy tutaj wszystkie próbki geologiczne.

Posuwanie się na nartach szło mi początkowo bardzo niezręcznie, mimo że przecież przebyłem na nich już sześćset dwadzieścia kilometrów; przez cały jednak czas ciągnęły nas psy, toteż wyszliśmy z wprawy. Tego dnia odczuliśmy to dotkliwie podczas podchodzenia pod górę. Za Górą Betty teren wznosił się dość stromo, ale grunt był równy, a warunki śniegowe doskonałe, mogliśmy przeto posuwać się szybko naprzód. Najpierw trzeba się było wspinać po pięknie wygładzonym stromym zboczu do wysokości około czterystu metrów nad poziomem morza, następnie przejechać przez niewielką płaszczyznę do drugiego zbocza, podobnie stromego jak pierwsze. Z kolei następowała znów dość duża płaska przestrzeń, początkowo opadająca nieco w dół, a następnie wznosząca się łagodnie ku górze, aby na koniec przejść w niewielki lodowiec. Tu zakończyliśmy nasz rekonesans. Stwierdziliśmy przy tym, że w zasięgu wzroku teren jest możliwy do przebycia. Znajdowaliśmy się w odległości dziewięciu kilometrów od naszego namiotu, na wysokości sześciuset metrów. Droga powrotna przeszła doskonale: zjeżdżając z dwóch ostatnich zboczy pędziliśmy, aż w uszach szumiało.

Postanowiliśmy z Bjaalandem zrobić po drodze mały wypad na Górę Betty, aby stanąć znów na prawdziwym twardym gruncie, którego nie mieliśmy pod stopami od chwili opuszczenia Madery w listopadzie 1911 roku. Zamiar ten co rychlej wprowadziliśmy w czyn; Bjaaland poczynił wszelkie przygotowania do pięknego telemarku, który udał mu się wspaniale. Nie potrafię już teraz powiedzieć, do czego sam się przy-gotowałem, ale w rezultacie — równie wspaniale — koziołkowałem po śniegu. Ped samym szczytem wpakowałem się bowiem w zaspę, której nie udało mi się przeskoczyć. Zerwałem się natychmiast i zerknąłem z ukosa na Bjaalanda. Nie mogłem się jednak zorientować, czy widział mój upadek. Po tym niepowodzeniu wziąłem się w garść i pozwoliłem sobie nawet na swobodną uwagę, że „jednak nie tak łatwo się zapomina, czego się raz nauczyło". Potem Bjaaland musiał już chyba uwierzyć, że mój telemark udał się naprawdę. W każdym razie powinien być na tyle domyślny, aby to uczynić.

Góra Betty nie może się poszczycić pionowymi ścianami i głębokimi przepaściami, które mogłyby zaspokoić naszą chętkę do wspinaczki. Odpięliśmy narty i wkrótce znaleźliśmy się na szczycie. Był on pokryty luźnym rumowiskiem skalnym i raczej nie nadawał się na miejsce spacerów dla ludzi, którzy powinni dbać o swoje obuwie. Dla nas jednak była to ogromna przyjemność móc wreszcie postawić nogę na prawdziwym gruncie; położyliśmy się nawet na kamieniach, aby rozkoszować się tym szczęściem. Kamienne łoże prędko jednak dało się nam we znaki i postawiło nas z powrotem na nogi. Wtedy sfotografowaliśmy się nawzajem w malowniczych pozach, wzięliśmy parę kamieni dla tych, którzy nie mieli jeszcze okazji dotknąć stopami gruntu, po czym przypięliśmy z powrotem narty.

Psy, które już wcześniej biegały po skalnym podłożu, w przeciwieństwie do nas nic sobie nie robiły z tego wielkiego wydarzenia i spokojnie pokładły się na śniegu z dala od wierzchołka. Pomiędzy nagą skałą a obszarem śniegu znajdował się pas lśniącego zielonego lodu; kiedyś zapewne płynęła tędy woda. Psy robiły, co mogły, aby przy schodzeniu w dół dotrzymać nam kroku, ale wkrótce pozostały daleko w tyle. Po powrocie sprawiliśmy kolegom niespodziankę prezentami z lądu stałego. Nie sądzę jednak, aby ocenili je zbyt wysoko. Słyszałem nawet pojedyncze wyrazy w rodzaju: „Norwegia, kamienie, mnóstwo...", które nietrudno było złożyć w zrozumiałe zdanie. Podarki o wątpliwej przydatności w dalszej drodze na południe złożono w składzie żywności.

W tym czasie z naszych psów zaczęły się robić straszne głodomory. Wszystko, co znalazło się na ich drodze, znikało. Buty, wiązania do nart, rzemienie i temu podobne uchodziły za przysmaki. Wystarczyło na moment coś odłożyć, aby w tej samej chwili przepadło bezpowrotnie. Niektóre psy rzucały się nawet na odchody własne i swych towarzyszy. Gdy doszło już do tego, musieliśmy je wiązać, ponieważ ta strawa jest oczywiście wybitnie niezdrowa.

PRZEZ GÓRY

18 listopada zaczęła się wspinaczka. Na wszelki wypadek pozostawiłem w składzie list, w którym podałem planowaną trasę i nasze zamiary na przyszłość, jak również szczegóły wyposażenia, zapasy żywności i tym podobne. Pogoda była jak zwykle piękna, a droga — doskonała. Psy ciągnęły nadspodziewanie dobrze i nawet dość strome wzgórza przebiegały wolnym kłusem. Miało się wrażenie, że nie istnieją dla nich żadne przeszkody. Odcinek, który zbadaliśmy poprzedniego dnia, aż nadto — jak sądziliśmy — wystarczający na cały dzień, przebyły przy pełnym obciążeniu w czasie krótszym niż poprzednio. Niewielkie jednak lodowce, spotkane pod koniec drogi, okazały się bardzo strome; w wielu miejscach można było przeciągnąć sanki tylko przy użyciu podwójnej ilości psów.

Lodowce wyglądały na bardzo stare i nieruchome. Nigdzie nie zauważyliśmy świeżych szczelin, Istniejące — były szerokie i głębokie, na krawędziach zaokrąglone, wyglądały przy tym na zupełnie wypełnione śniegiem. Aby nie wpaść w nie w czasie drogi powrotnej, poustawialiśmy znaki ostrzegawcze w ten sposób, że droga pomiędzy dwoma znakami była zupełnie bezpieczna. W owym pagórkowatym terenie nie mogliśmy wytrzymać w strojach polarnych. Ulżyliśmy sobie, zrzucając jedną sztukę ubrania po drugiej. Droga nasza wiodła u podnóża gór o wysokości od tysiąca do tysiąca pięciuset metrów. Na jednej z nich śnieg był zabarwiony na kolor czerwonobrunatny. Tego dnia pozostawiliśmy za sobą osiemnaście i pół kilometra pokonawszy siedmiusetmetrowe wzniesienie. Wieczorem obóz nasz rozłożył się na niewielkim lodowcu pomiędzy szerokimi szczelinami.; z trzech stron wznosiły się potężne szczyty.

Po rozbiciu namiotu wysłaliśmy dla zbadania dalszej trasy dwie grupy wywiadowcze. Pierwsza, złożona z Wistinga i Hanssena, udała się drogą na oko najłatwiejszą do przebycia, mianowicie w górę lodowca. Oddziałek ten wspiął się szybko na wysokość tysiąca trzystu metrów i zniknął pomiędzy dwoma górami. Drugi rekonesans przeprowadzał Bjaaland, który zaatakował najbardziej stromą ścianę skalną. Widziałem, jak niby mały robaczek zniknął gdzieś w chmurach. Hassel i ja wykonywaliśmy w tym czasie niezbędne prace wewnątrz i na zewnątrz namiotu.

Skończywszy je siedzieliśmy, gawędząc o tym i o owym, gdy wtem ktoś zaczął gwałtownie dobijać się do wejścia. Spojrzeliśmy po sobie. Nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że to Bjaaland.

Tam, w górze, odświeżył sobie dawne wspomnienia i oczywiście miał masę do opowiadania. Między innymi odkrył „najidealniejsze" zejście. Co Bjaaland rozumiał przez „idealne zejście", nie udało mi się dokładnie wybadać. Jeśli jednak było ono równie łatwe jak podejście, to w takim razie najuprzejmiej dziękuję.

Teraz wracali pozostali. Słychać ich było z daleka. I oni widzieli dużo, nie mówiąc już o „najidealniejszym zejściu". Obie grupy były jednak zgodne co do jednego smutnego faktu, że będziemy musieli znów schodzić w dół. Wszyscy bowiem widzieli w dole przed nami olbrzymi lodowiec, ciągnący się ze wschodu na zachód. Pomiędzy obu grupami rozwinęła się wkrótce długotrwała dyskusja, w trakcie której wyszydzano nawzajem swoje odkrycia.

— Widzieliśmy przecież dokładnie, Bjaaland, że tam, gdzie stałeś, nie było nic oprócz stromej ściany skalnej.

— Ech, nie mogliście mnie wcale widzieć. Byłem przecież na zachód od wierzchołka, który leży na południe od wierzchołka, który...

Zrezygnowałem z dalszego przysłuchiwania się dyskusji. Sposób, w jaki obie grupy zniknęły, a następnie powróciły, utwierdzał mnie w wyborze drogi, którą szli Wisting i Hanssen. Podziękowałem gorliwcom za uciążliwą wędrówkę, którą podjęli dla dobra naszego przedsięwzięcia, i poszedłem spać. Całą noc śniłem jednak o szczytach i stromych skalnych ścianach, a obudziłem się w momencie, gdy Bjaaland zleciał z szumem prosto z nieba. Wtedy postanowiłem ostatecznie, że pojedziemy drugą drogą, po czym ponownie zasnąłem.

Rano zastanawialiśmy się poważnie, czy nie wziąć od razu podwójnych zaprzęgów do sanek i nie przewieźć bagażu w dwóch turach. Lodowiec był tak stromy, że tego rodzaju postępowanie wydawało się zupełnie uzasadnione. Chodziło przecież o pokonanie na krótkiej trasie około sześciuset metrów wysokości. Ostatecznie jednak postanowiliśmy spróbować najpierw przejechać z zaprzęgami pojedynczymi. Psy okazały się wczoraj tak nadzwyczajne, że może poradzą sobie i z tym zadaniem.

Ruszyliśmy więc w drogę i z miejsca rozpoczęła się wspinaczka. Była to dobra gimnastyka po skromnym śniadaniu, złożonym z samej czekolady. Psy, choć z trudem, dawały sobie jednak radę. Chwilami wydawało się, że dalej już nie pójdą, ale głośne okrzyki poganiaczy i energiczne trzaskanie z bata dodawało im energii. Pomyślnie rozpoczęliśmy dzień, gdy więc znaleźliśmy się na górze, pozwoliliśmy psom odpocząć. Z kolei zapuściliśmy się teraz w wąski przesmyk, który zaprowadził nas na drugą stronę grzbietu.

Tutaj odsłonił się przed nami cudowny, widok. Z przełęczy wyszliśmy na niewielką, płaską półkę, która parę metrów dalej opadała stromo ku położonej w głębi kotlinie. Dookoła, na horyzoncie, jeżyły się niezliczone szczyty. Znajdowaliśmy się teraz niejako za kulisami i mogliśmy zorientować się lepiej w sytuacji. Widoczne były stąd południowe zbocza potężnej Góry Nansena oraz Góra Pedro Christophersena w całej swej okazałości. Między tymi dwoma szczymi zobaczyliśmy lodowiec. Wyglądał na straszliwie poszarpany i przepaścisty, pomiędzy licznymi rysami i szczelinami można było jednak dostrzec wąską ciągłą linię. Tą drogą można by dotrzeć daleko w głąb gór, należałoby jednak zrezygnować z posuwania się z biegiem lodowca, na trasie pomiędzy jego pierwszym a drugim terasowym spłaszczeniem. Odcinek ten był wyraźnie nie do przebycia. Jednocześnie jednak odkryliśmy, że na tym właśnie odcinku wzdłuż zbocza Góry Christophersena biegnie w górę płaska półka. Pedro Christophersen pomoże nam na pewno! Na północy natomiast, od strony Góry Nansena, panował kompletny chaos — posuwanie się tamtędy byłoby zupełnie niemożliwe.

W miejscu, gdzie staliśmy, zbudowaliśmy wielki kopiec i za pomocą kompasu wyznaczyliśmy położenie wszystkich okolicznych szczytów. Następnie powróciliśmy do przełęczy, aby rzucić ostatnie spojrzenie na płaszczyznę lodową.

Nowo odkryty łańcuch górski rysował się ostro i wyraźnie. Widać było, że odchyla się on ze wschodu w kierunku wschodnio-północno-wschodnim, aby wreszcie zniknąć na północnym wschodzie, gdzieś koło 84 °S. Sądząc z wyglądu nieba można było przypuszczać, że łańcuch ten ciągnie się jeszcze dalej. Według barometru znajdowaliśmy się na wysokości tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza. Zejść stąd można było tylko jedną drogą, tą też podążyliśmy.

Mając obładowane sanki trzeba przy takich zjazdach zachować jak największą ostrożność, gdyż w razie nadmiernej szybkości łatwo jest stracić panowanie nad zaprzęgiem. W takim wypadku można nie tylko poranić ciężko psy, ale również wpaść na sanki jadące przodem i rozbić je doszczętnie. W naszym wypadku ostrożność była tym bardziej konieczna, że do każdych sanek było przymocowane koło pomiarowe. Z tych względów założyliśmy na płozy hamulce sporządzone z lin. Im grubiej owinęło się płozy, tym silniejsze i skuteczniejsze było hamowanie. Cała sztuka polegała na ustaleniu, ile razy owinąć linę, aby uzyskać odpowiedni efekt. Nie zawsze utrafiliśmy, jak należy, i w rezultacie mieliśmy szereg zderzeń, zanim wreszcie ukończyliśmy ten zjazd. Szczególnie jeden z naszych towarzyszy zdawał się żywić pogardę dla wszelkiego rodzaju hamulców. Widziało się, jak ruszał z szybkością błyskawicy i wymijał swego poprzednika. Z czasem zdobyliśmy więcej wprawy w hamowaniu. Jechało się coraz lepiej, ale i tak nieraz zdarzały się sytuacje wręcz komiczne.

Pierwszy zjazd sprowadził nas o dwieście czterdzieści metrów w dół. Następnie, zanim zaczęła się nowa wspinaczka, trzeba było przebyć jeszcze szeroką, niewygodną dolinę. Śnieg był tu puszysty i głęboki, bardzo uciążliwy dla psów. Następny etap prowadził znów w górę po bardzo stromym lodowcu. Ten ostatni odcinek to najcięższe podejście na całej naszej drodze. Była to ciężka próba dla psów, nawet przy podwójnych zaprzęgach. Niełatwe zadanie przypadło również w udziale temu, kto musiał iść przed psami i pierwszy pokonywać strome zbocze. Ponieważ byłem głęboko przekonany, że Bjaaland nadaje się na przewodnika znacznie lepiej ode mnie, przekazałem mu tę funkcję. Już pierwszy lodowiec okazał się bardzo stromy, ale następny... Swoją drogą przyjemnie było oglądać tutaj Bjaalanda na nartach; takie marsze, to dla niego nie nowina. Nie mniej ciekawy widok przedstawiały psy i poganiacze. Hanssen prowadził swoje sanki sam, nad drugimi czuwali Wisting i Hassel. Wspinaliśmy się krótkimi zrywami — metr po metrze, aż wreszcie znaleźliśmy się na górze. Transport reszty sanek po przetartym już szlaku był nieco łatwiejszy. Wysokość wynosiła teraz tysiąc trzysta dwadzieścia metrów; na samo ostatnie podejście przypadało trzysta sześćdziesiąt metrów.

Wydostaliśmy się teraz na niewielką równinę i gdy psy odpoczęły, ruszyliśmy znów naprzód. Im dalej się posuwaliśmy, tym lepiej było widać naszą drogę. Poprzednio prawie cały widok zasłaniały bliżej leżące góry. Teraz ukazał się naszym oczom potężny lodowiec, który, jak to się obecnie okazało, ciągnął się od samej bariery lodowej pomiędzy wysokimi górami w kierunku ze wschodu na zachód. Wspinając się po lodowcu musieliśmy się w końcu wydostać na wyżynę — widać to było wyraźnie. Zanim jednak mogliśmy się dostać na ten lodowiec, czekało nas jeszcze jedno zejście w dół. Patrząc z góry można było rozróżnić krawędź bezdennej otchłani, leżącej na trasie naszego marszu. Postanowiliśmy więc wysłać najpierw rekonesans. I słusznie. Boczny lodowiec, poszarpany w wielu miejscach, z ogromnymi, budzącymi grozę szczelinami, opadał tutaj ku dołowi. Mimo wszystko nie był on tak dalece zły, aby przy zachowaniu największej ostrożności i z dobrymi hamulcami nie dało się w koń-cu dobrnąć tędy do głównego nurtu lodowego — olbrzymiego i wspaniałego Lodowca Axela Heiberga. Mieliśmy zamiar dotrzeć aż do miejsca, w którym lodowiec ten tworzy strome urwisko pomiędzy dwiema potężnymi górami. Zadanie okazało się jednak cięższe, niż myśleliśmy. Po pierwsze odległość była trzy razy większa, niż się wydawało, po drugie śnieg — tak puszysty i głęboki, że po poprzednich ogromnych wysiłkach pokonanie tego odcinka stało się dla psów prawdziwą męczarnią. Kierowaliśmy się ku białej linii, która — widziana z góry — prowadziła poprzez wiele szczelin aż do pierwszego spłaszczenia lodowca. Tutaj, u stóp gór, lodowce zbiegały się ze wszystkich stron i łączyły się z lodowcem głównym. Posuwając się wzdłuż jednego z tych wielu mniejszych odgałęzień, osiągnęliśmy wreszcie wieczorem podnóże Góry Pedro Christophersena.

Zbocze, pod którym rozłożyliśmy się obozem, pokrywało chaotyczne rumowisko olbrzymich bloków lodowych. Lodowiec pod nami był silnie popękany, podobnie jednak jak w innych lodowcach, szczeliny pochodziły tu z dawnych czasów, wypełniał je więc śnieg. Był on tak miękki, że miejsce pod namiot musieliśmy dobrze ubić. Tyczka namiotowa bez oporu weszła głęboko. Wyżej śnieg będzie prawdopodobnie twardszy.

Hanssen i Bjaaland wyruszyli na rekonesans i stwierdzili, że sytuacja przedstawia się dokładnie tak, jak to ocenialiśmy na odległość. Droga pod górę, aż do pierwszej terasy lodowca, wyglądała na dość łatwą. W dalszym ciągu nie wiedzieliśmy jednak, jak przedstawia się sytuacja na odcinku między tym spłaszczeniem a następnym. Tymczasem już podejście do pierwszego kosztowało nas wiele wysiłku. Odnoga lodowca, która tam prowadziła, nie była wprawdzie bardzo długa, ale za to niezmiernie stroma i pełna szerokich szczelin. Trzeba ją było przebyć za dwoma nawrotami, prowadząc po dwie pary sanek naraz. Na szczęście śnieg był lepszy niż poprzedniego dnia, a podłoże na lodowcu tak twarde, że psy mogły biec po nim doskonale. Bjaaland, który pierwszy szedł po tym stromym lodowcu, musiał dokładać wszelkich starań, aby nie dać się prześcignąć gorliwym psom.

Trudno było wprost uwierzyć, że znajdujemy się między 85° a 86° S. Upał był wprost niemożliwy. Mimo lekkiej odzieży pociliśmy się tak, jakbyśmy byli gdzieś pod równikiem. Wspinaliśmy się szybko w górę, ale — jak dotychczas — nie odczuwaliśmy jeszcze niemiłych skutków szybkiej zmiany ciśnienia atmosferycznego w postaci duszności, bólu głowy i tym podobnych. Nie było jednak wątpliwości, że z czasem dolegliwości te na pewno się pojawią. Pamiętaliśmy dobrze opisy wędrówki Shackletona po wyżynie. Nieznośny ból głowy był tam na porządku dziennym.

W stosunkowo krótkim czasie osiągnęliśmy pierwszą terasę lodowca, na którą już z daleka zwróciliśmy uwagę. Miejsce to nie, było całkiem płaskie; lodowiec podnosił się tutaj powoli w górę. Gdy przybyliśmy do punktu, do którego dotarli wczoraj w czasie swego rekonesansu Hanssen i Bjaaland, odsłonił się nam zupełnie dobry widok na dalszą część lodowca. Iść za jego biegiem było niemożliwością. Tutaj, pomiędzy dwiema potężnymi górami, lodowiec pełen był szczelin i przepaści tak szerokich i strasznych, że pragnęło się zrezygnować z wędrówki. Po stronie Góry Nansena niepodobna było się przedrzeć. Góra ta, miejscami zupełnie naga, urywała się pionowymi ścianami, trzeba więc było porzucić wszelką myśl o dalszym marszu w tym kierunku. Jedyna szansa otwierała się po stronie Góry Pedro Christophersena, w miejscu, gdzie lo-dowiec stykał się ze skałą. Wzdłuż tej linii przejście wydawało się zupełnie możliwe. O ile mogliśmy dostrzec, lodowiec łączył się tam — bez rozpadlin — z ośnieżonym zboczem góry, które podnosiło się szybko ku częściowo nagiemu wierzchołkowi. Droga ta jednak nie dała się prześledzić zbyt daleko. Widok na dalsze części górskiej ściany zagradzał biegnący ze wschodu na zachód łańcuch wzgórz, wśród których tu i ówdzie ziały ogromne przepaście. Patrząc z miejsca, w którym teraz staliśmy, odnosiło się wrażenie, że będzie można przejść pomiędzy przepaściami poniżej tego grzbietu i dostać się stamtąd na górną krawędź lodowego urwiska. Mogło nam się to udać, ale pewność czekała nas dopiero tam, w górze.

Najpierw zrobiliśmy. odpoczynek, ale zupełnie krótki. Płonęliśmy bowiem z niecierpliwości, aby zbadać, czy zdołamy przedostać się dalej. Wjechać jednocześnie wszystkimi sankami było tu również niemożliwe. Naraz dało się przeprowadzić tylko dwie pary z podwójną ilością psów. W pierwszej kolejce poszły sanki Hanssena i Wistinga, a następnie pozostałe. Oczywiście podwójny kurs w takim terenie nie bardzo się nam uśmiechał, ale warunki bezwzględnie tego wymagały. A więc jeszcze raz taki sam wysiłek, taka sama udręka z psami, po czym znaleźliśmy się pod samą granią, pośród jam i przepaści. Bez uprzedniego dokładnego zbadania terenu nie mogło być nawet mowy o dalszej wędrówce. Niewiele wprawdzie uszliśmy tego dnia, ale ostatni odcinek kosztował nas naprawdę dużo wysiłku.

Rozbiliśmy więc obóz ustawiając namiot na wysokości tysiąca sześciuset pięćdziesięciu metrów nad poziomem morza, po czym wyruszyliśmy niezwłocznie na zwiady. Na pierwszy ogień poszła droga, którą widzieliśmy już z dołu. Prowadziła ona we właściwym kie-runku — ze wschodu na zachód, to znaczy w stronę lodowca, a tym samym była. najkrótsza. Nie zawsze jednak droga najkrótsza okazuje się również najlepszą. W tym wypadku należało mieć nadzieję, że inna droga, choćby nawet dalsza, okaże się lepsza, bo trasa najkrótsza była wprost straszna, choć ostatecznie może nawet nadawała się do przebycia. Trzeba tu było najpierw pokonać twarde, gładkie zbocze, nachylone pod kątem 45°, a kończące się gdzieś w bezdennej otchłani. Z pewnością nie należało do przyjemności przechodzić tamtędy na nartach, ale z ciężko wyładowanymi saniami przyjemność byłaby tym bardziej wątpliwa. Wszystko wskazywało na to, że sanki wraz z poganiaczami ześlizną się tutaj na bok i znikną w przepaści. Tym razem, idąc na nartach, minęliśmy szczęśliwie niebezpieczne miejsce i kontynuowaliśmy nasze poszukiwania. Droga, (którą posuwaliśmy się wzdłuż zbocza góry, ograniczona powyżej i poniżej potężnymi szczelinami, zwężała się coraz bardziej i jedynie wąski most, niewiele szerszy od sanek, prowadził do lodowca. Po obu stronach mostu wzrok gubił się w błękitnoczarnej nocy. Przejście to nie było bynajmniej zachęcające. Mogliśmy wprawdzie wyprząc psy i ostrożnie przeciągnąć sanki zakładając, że most wytrzyma, ale dalsza jazda po lodowcu zapowiadała się nie lepiej i należało przygotować się na różne niemiłe niespodzianki. Być może, że nie szczędząc czasu i trudów udałoby się w końcu prześliznąć pomiędzy nie kończącymi się na pozór przepastnymi szczelinami. Najpierw jednak chcieliśmy spróbować, czy w innym kierunku nie znajdziemy jednak lepszej drogi.

Zawróciliśmy więc do obozu, gdzie tymczasem wszystko zostało uporządkowane: namiot ustawiony, a psy nakarmione. Obecnie stanęło przed nami wielkie py-tanie: co robić? Co znajduje się po drugiej stronie grzbietu? Czy panuje tam taki sam rozpaczliwy chaos, czy może teren jest łatwiejszy do przebycia?

Trzech z nas ruszyło znów na wywiad. W miarę jak zbliżaliśmy się do wierzchołka, napięcie rosło. Tak nieskończenie wiele zależało przecież od znalezienia jakiejś możliwej drogi! Jeszcze jeden krok i byliśmy na szczycie. Trud opłacił się sowicie! Na pierwszy rzut oka widać, że to jest nasza droga. Pod wysokim, przypominającym kościół szczytem Pedro Christophersena zbocze góry ciągnęło się równo, opadając łagodnie ku lodowcowi. Mogliśmy dostrzec miejsce, w którym długa powierzchnia zbocza łączyła się z lodowcem. Według wszelkiego prawdopodobieństwa droga ta była wolna od szczelin. Widzieliśmy wprawdzie kilka z nich, ale znajdowały się z daleka od siebie i nie wyglądały na specjalnie kłopotliwe. Znajdowaliśmy się jednak zbyt daleko, aby wyciągnąć z naszych spostrzeżeń ostateczne wnioski. Dlatego zapuściliśmy się jeszcze dalej, aż do podnóża lodowca, chcąc zbadać dokładniej całą trasę. Śnieg był tu puszysty i bardzo głęboki. Na nartach szło się dobrze, ale dla psów droga byłaby bardzo męcząca. Posuwając się szybko naprzód dotarliśmy wkrótce do ogromnych szczelin. Choć wielkie i głębokie, były one jednak rozmieszczone w taki sposób, że bez trudu mogliśmy je ominąć. Dolina pomiędzy obydwiema górami, wypełniona przez Lodowiec Heiberga, zwężała się ku dołowi coraz bardziej. Zacząłem się obawiać, że w pobliżu miejsca, gdzie zbocze gór przytyka do lodowca, natrafimy znów na najrozmaitsze spękania i rozpadliny. Moje obawy okazały się jednak płonne. Trzymając się jak najbliżej Góry Pedro Christophersena uniknęliśmy spotkania ze szczelinami i już po niedługim czasie znaleźliśmy się ku naszej wielkiej radości powyżej ur-wistego i poszarpanego odcinka Lodowca Heiberga, gdzie wszelkie posuwanie się naprzód było zupełnie wykluczone.

Tutaj, w górze, panował niezwykły spokój. Zbocze góry i lodowiec, łącząc się ze sobą, tworzyły obszerną terasę, można by nawet powiedzieć — równinę. Teren był płaski, bez jakichkolwiek rozpadlin. Tu i ówdzie mogliśmy wprawdzie dostrzec niewielkie zagłębienia — ślady po szerokich szczelinach — teraz jednak były one zupełnie zasypane śniegiem, a powierzchnia ich wyrównana.

Mogliśmy stąd oglądać potężny Lodowiec Heiberga i ocenić w pewnym stopniu istniejące warunki terenowe. Masywy górskie Wilhelma Christophersena i Ole Engelstade'a tworzyły tło, wznosząc się ku niebu dwoma ośnieżonymi wierzchołkami w kształcie okrągłych uli. Widać było, że czeka nas teraz tylko jedna, ostatnia wspinaczka, bo spomiędzy dwóch wierzchołków wyłaniała się już wielka wyżyna. Chodziło o to, aby jak najmniejszym wysiłkiem pokonać ostatnią przeszkodę i znaleźć drogę tam na górę. W przejrzystym powietrzu mogliśmy odróżnić za pomocą naszej doskonałej lornetki pryzmatycznej najdrobniejsze szczegóły i wyliczyć wszystko z największą dokładnością. Okazuje się, że nawet wejście na Górę Pedro Christophersena leżałoby w granicach naszych możliwości; wszak wspinaliśmy się na nie mniej uciążliwe wysokości. Inna rzecz, że zbocza góry były tutaj bardzo strome, pełne wielkich szczelin i olbrzymich brył lodu.

Pomiędzy górami Pedro i Wilhelma Christophersena biegła odnoga lodowca w górę, aż do wyżyny. Lodowiec ten nie wchodził jednak w rachubę, był bowiem zbyt poszarpany i popękany. Między szczytami Wilhelma Christophersena a Ole Engelstade'a nie istnia-ło żadne przejście. Między górami Ole Engelstade'a a Fridtjöfa Nansena natomiast sytuacja wyglądała wcale obiecująco. Widok jednak na pierwszą z tych gór był jeszcze zbyt ograniczony, aby można było już teraz rozstrzygnąć sprawę z całą pewnością.

Choć wszyscy trzej już bardzo się zmęczyliśmy, postanowiliśmy kontynuować wędrówkę, aby zobaczyć, co się kryje dalej. Dzisiejsze trudy ułatwią nam przecież jutrzejszy marsz. Ruszyliśmy więc naprzód poprzez ostatnie, najwyższe spłaszczenie Lodowca Heiberga. W miarę jak posuwaliśmy się coraz wyżej, teren pomiędzy górami Nansena a Engelstade'a odsłaniał się coraz szerzej i wreszcie nie trzeba było iść dalej, aby poznać po ukształtowaniu, że na pewno znajdziemy tutaj najlepszą drogę w górę. Ta część trasy ostatecznego przejścia, której nie mogliśmy jeszcze zaobserwować w całości, mogła co prawda nastręczać pewne trudności, z miejsca jednak, w którym staliśmy, można już było stwierdzić, że bez większych kłopotów uda się nam przedostać na wewnętrzny skłon Góry Nansena, przechodzący tutaj — poprzez niezbyt uciążliwy lodowiec — w równinę. Tak, teraz byliśmy już pewni, że oglądamy wielki płaskowyż. Spoza przełęczy dzielącej oba szczyty, trochę dalej w głębi wyżyny, wychylała się Góra Hellanda Hansena. Miała ona bardzo szczególny wierzchołek, który tylko samym czubkiem wystawał ponad wyżynę, a poza tym był silnie wydłużony i przypominał dach widziany z boku. Wznosił się on na trzy tysiące trzysta metrów nad poziomem morza. Po zbadaniu warunków terenowych i stwierdzeniu, że jutro, jeśli pogoda dopisze, będziemy na wyżynie, ruszyliśmy w drogę powrotną, wielce zadowoleni z wyników naszego wypadu. Wszyscy byliśmy zgodni co do tego, że jesteśmy porządnie zmęczeni i że należy się nam odpoczynek, a także coś niecoś dla żołądka. Miejsce, z którego zawróciliśmy, leżało na wysokości dwóch tysięcy czterystu metrów nad poziomem morza, byliśmy więc siedemset pięćdziesiąt metrów powyżej obozu.

Starymi śladami łatwo zjeżdżało się w dół, choć droga wydała nam się teraz monotonna. W niektórych miejscach pędziliśmy śmiało przed siebie, a brawurowe skoki nie należały do rzadkości. Na ostatnim odcinku, przed obozem, mieliśmy najbardziej stromy zjazd. Uznaliśmy więc, choć niechętnie, że najrozsądniej będzie złączyć dwa kijki i stworzyć w ten sposób dobry hamulec. I tak jechało się jeszcze dość szybko. Gdy minęliśmy wierzchołek, pod którym daleko w dole znajdował się namiot, oczom naszym ukazał się niezwykły widok. Obóz i namiot, otoczone zewsząd olbrzymimi szczelinami i bezdennymi przepaściami, wyglądały niezbyt zachęcająco. Wrażenia, jakie sprawia na widzu ten dziki krajobraz, nie można oddać w słowach. Przepaść przy przepaści, szczelina przy szczelinie, olbrzymie bryły lodu; mimo woli musiało się myśleć o potędze natury. Nie bez pewnego jednak zadowolenia oglądaliśmy ten obraz. Mała, ciemna plamka tam w dole — nasz mały domek w samym centrum chaosu — dawała poczucie siły. Mieliśmy świadomość, że zaiste straszny musiałby być teren, przez który nie potrafilibyśmy się przedrzeć.

Tymczasem raz po raz słychać było potężne huki; to od strony Góry Nansena, to od innych szczytów. Widzieliśmy przy tym tumany śniegu, wzbijające się wysoko w powietrze. Widoczne było, że góry są właśnie w trakcie zmiany stroju zimowego na nieco bardziej wiosenny.

Z oszałamiającą szybkością zjechaliśmy w dół, do obozu. Nasi koledzy postarali się, aby wszystko było tam w jak najlepszym porządku. Psy drzemały, wy-grzewając się na słońcu. Nie raczyły nawet zejść z drogi, gdy wpadliśmy między stado. W namiocie panował upał wręcz tropikalny. Słońce świeciło wesoło przez czerwony pokrowiec i ogrzewało wnętrze.

Prymus szumiał i syczał, a w garnku gotował się w najlepsze pemikan. Naszym jedynym marzeniem było rozłożyć się w namiocie i jeść, i pić, ile sił starczy.

Wiadomości, jakie przynieśliśmy, nie były błahe. Jutro ruszamy dalej! Brzmiało to aż nazbyt pięknie. Przypuszczaliśmy, że trzeba będzie dziesięciu dni, aby dostać się na wyżynę, a tymczasem miało wystarczyć cztery. W ten sposób oszczędzaliśmy masę żywności dla psów, ponieważ można było zabić zbędne zwierzęta o sześć dni wcześniej, niż przewidywał plan.

Tego wieczora uroczyście spożywaliśmy kolację. Nie znaczy to, abyśmy dostali coś więcej do jedzenia! Nie mieliśmy odwagi pozwolić sobie na coś podobnego. Ale na myśl o świeżych sznyclach z psiego mięsa, czekających nas na wyżynie, ślinka napływała sama do ust. Tak dalece oswoiliśmy się już z myślą o zabiciu psów, że fakt ten wcale nie wydawał nam się straszny, choć w innych warunkach niewątpliwie tak by właśnie było. Rachunek został już zamknięty; zapadła decyzja, które z naszych zwierząt zasłużyły sobie na dalszy żywot, a które trzeba będzie poświęcić. Inna rzecz, że decyzja była tu bardzo trudna, bo właściwie wszystkie nasze psy odznaczały się dzielnością i pracowitością.

Spaliśmy bardzo niespokojnie, bo huki i grzmoty trwały przez całą noc. Lawiny spadały jedna po drugiej, odkrywając na zboczach gór miejsca, być może od niepamiętnych czasów zasypane śniegiem.

21 listopada wstaliśmy o zwykłej porze, około ósmej rano. Co za cudowna pogoda, jasno i spokojnie! Podjazd na grzbiet górski był w gruncie rzeczy ciężką za-prawą dla naszych psów. Tym razem wykonały swoje zadanie naprawdę doskonale: każda sfora sama ciągnęła sanki. Droga była równie uciążliwa jak poprzedniego dnia. W puszystym śniegu nie mogliśmy posuwać się szybko. Nie korzystając ze starych śladów, skierowaliśmy się od razu do miejsca, skąd miała się rozpocząć dalsza wspinaczka.

Napięcie wzrosło jeszcze bardziej, gdy zbliżyliśmy się do Góry Ole Engelstade'a, u stóp której trzeba było przejść, aby dostać się w ramię lodowca pomiędzy nią a Górą Nansena. Jakie tam będą warunki terenowe? Czy lodowiec przechodzi stopniowo w wyżynę, czy też może jest poszarpany i nie do pokonania? W miarę jak okrążaliśmy Górę Engelstade'a, widok stawał się coraz rozleglejszy. Niestety, teren wyglądał na bardzo poszarpany i nasze wczorajsze przypuszczenia wydawały się już mało realne. Nareszcie odsłonił się widok na cały krajobraz i oto patrzcie — ostatnia część trasy leżała przed nami wolna!

Ponieważ droga była jeszcze długa i stroma, postanowiliśmy przed rozpoczęciem ostatecznego ataku odpocząć. Zatrzymaliśmy się więc w osłoniętym, słonecznym miejscu, u stóp Góry Engelstade'a. Przy tej okazji pozwoliliśmy sobie na drugie śniadanie, co dotychczas jeszcze się nam nie zdarzyło. Wydobyto więc skrzynię z naczyniami i gdy prymus zaczął potężnie szumieć, wiedzieliśmy, że czekolada nie da długo na siebie czekać. Ten napój to niebiańska rozkosz. Byliśmy wyczerpani marszem i języki dosłownie przyschły nam do podniebienia. Hanssen jako kucharz wydawał napój.

Na dłuższy postój nie było teraz czasu. Okazuje się, jak bardzo praktycznie jest nosić na sobie tylko lekką bieliznę i wiatrówkę; człowiek marznie wtedy tak szybko, że nie ustoi długo w jednym miejscu. Choć tem-peratura wynosiła dziś zaledwie —20°, ruszaliśmy w dalszą drogę szczęśliwi.

Ostatnie podejście było bardzo ciężkie, szczególnie na początku. Właściwie nie mieliśmy nadziei, że psy dadzą sobie radę w pojedynczych zaprzęgach, jednak zaryzykowaliśmy. Za ten ostatni wyczyn muszę wyrazić swoje najwyższe uznanie zarówno psom, jak ludziom. I dla jednych, i dla drugich była to wspaniała próba sił. Widok ten mam wciąż jeszcze przed oczyma: psy zdawały się rozumieć, że jest to ostatni wielki wysiłek, jakiego się od nich żąda. Zupełnie rozpłaszczone, wpierając się łapami w śnieg, ciągnęły i ciągnęły coraz wyżej. Od czasu do czasu trzeba było jednak dać im odsapnąć i wtedy przychodziła ciężka chwila dla poganiaczy. To naprawdę nie fraszka raz po raz poruszać z miejsca ciężko wyładowane sanki. Jak bardzo musiały się namęczyć na tej górze zarówno psy, jak ludzie! Mimo wszystko sanki cal po calu posuwały się naprzód, aż wreszcie najbardziej stromy odcinek został pokonany. Druga część tego etapu leżała teraz przed nami w postaci łagodnej pochyłości, na którą weszliśmy nie zatrzymując się już ani razu. Dalsza jednak droga ciągle jeszcze była dość ciężka i długo trwało, zanim osiągnęliśmy wyżynę po południowej stronie Góry Engelstade'a.

Z ciekawością i napięciem oczekiwaliśmy wyżyny. Spodziewaliśmy się, że będzie to ogromna, jednostajna równina, ciągnąca się w kierunku południowym. Spotkało nas rozczarowanie. W stronie południowo-zachodniej wyżyna wyglądała wprawdzie pięknie i gładko, ale nie tędy wiodła nasza droga. Ku południowi natomiast teren ukształtowany był w długie grzebienie wzgórz, ciągnące się ze wschodu na zachód. Pasma te stanowiły prawdopodobnie odgałęzienia głównego łańcucha górskiego, biegnącego w kierunku południowym.

Kontynuowaliśmy z uporem nasz marsz, nie chcąc zatrzymywać się przed osiągnięciem samej wyżyny. Mieliśmy nadzieję, że grzbiet przed nami, stanowiący przedłużenie Góry Pedro Christophersena, będzie zarazem ostatnim. Tutaj, w górze, zmienił się natychmiast charakter pokrywy śnieżnej. Zniknął puszysty śnieg, pokazały się pojedyncze faliste wydmy śnieżne, które dały się nam szczególnie we znaki na ostatnim grzbiecie. Wydmy biegły z południowego wschodu na północny zachód; były one twarde jak kamień i ostre jak nóż. Upadek mógł tutaj pociągnąć za sobą bardzo niemiłe następstwa.

Właściwie należało się spodziewać, że psy mając już dość wysiłków — jak na jeden dzień — będą zupełnie wyczerpane. Ale ostatnie wzniesienie z nieprzyjemnymi wydmami nie odebrało im animuszu. Raźnym biegiem wciągnęły nas za jednym zamachem na sam szczyt wyniosłości, którą — sądząc z jej wyglądu — uważaliśmy za skraj wyżyny. O ósmej wieczorem zatrzymaliśmy się na postój.

Pogoda utrzymywała się dobra i wszystko wskazywało, że widoczność będzie znośna. W kierunku północno-zachodnim widać było w wielkiej odległości połyskliwy łańcuch górski. Był to ciągle ten sam łańcuch, biegnący na południowy wschód, ale oglądaliśmy go teraz z przeciwnej strony. W pobliżu nie widzieliśmy nic poza tyłami gór, wielokrotnie ostatnio wspominanych. Dopiero później przekonaliśmy się, jak bardzo potrafi kłamać oświetlenie.

Natychmiast po przybyciu obejrzałem barometr i okazało się, że jesteśmy na wysokości trzy tysiące dwieście dwadzieścia metrów, co potwierdził później hipsometr. Wszystkie koła pomiarowe pokazały sie-demnaście mil morskich, czyli trzydzieści jeden kilometrów. Oceniając osiągnięcia tego dnia — trzydzieści jeden kilometrów drogi przy różnicy wzniesień tysiąc sześćset metrów — przekonaliśmy się, czego można dokonać przy pomocy dobrze wyćwiczonych psów. Nasze sanki były wtedy jeszcze dobrze wyładowane i wydaje mi się zbyteczne wystawiać naszym zwierzętom jeszcze jakieś specjalne świadectwo pochwalne. Samo zestawienie tych faktów powinno wystarczyć.

Tutaj, na wyżynie, śnieg był tak silnie zmarznięty, że z trudem tylko udało nam się znaleźć miejsce odpowiednie pod namiot. Gdy został on wreszcie ustawiony, podano mi — jak zwykle — śpiwory oraz worki z indywidualnym ekwipunkiem; tak samo jak zwykle poukładałem je wewnątrz namiotu. Skrzynia ze sprzętem kuchennym oraz żywność na wieczór i następny ranek wjechały również do środka. Znacznie szybciej natomiast niż zwykle rozpaliłem tego wieczora prymus. Miałem nadzieję, że w ten sposób wywołam dość hałasu, aby nie słyszeć strzałów, które teraz miały nastąpić. Dwudziestu czterech naszych dzielnych towarzyszy i wiernych pomocników musiała tu spotkać śmierć. Było to bardzo ciężkie, lecz nieuniknione. Wszyscy byliśmy zdania, że nie wolno się cofnąć przed niczym, co może przyczynić się do osiągnięcia celu. Zapadło więc postanowienie, że każdy sam zastrzeli te spośród swoich psów, które zostały przeznaczone na śmierć.

Pemikan zagotował się tego wieczoru dziwnie szybko; mam wrażenie, że mieszałem go tym razem szczególnie gorliwie. Naraz huknął pierwszy strzał. Nie jestem na ogół wrażliwy, ale muszę przyznać, że zadrżałem. Strzały następowały szybko jeden po drugim. Brzmiały jakoś niesamowicie na tym bezkresnym pustkowiu.

Wkrótce zjawił się pierwszy z towarzyszy w namiocie.

Nastrój świąteczny, który powinien zapanować tego wieczora — pierwszego wieczora spędzonego na płaskowyżu — zawiódł. W powietrzu wisiało coś przygniatającego i smutnego — byliśmy przecież serdecznie przywiązani do naszych psów. Obóz ten nazwaliśmy „Psim obozem". Zgodnie z planem mieliśmy odpoczywać tutaj przez dwa dni, odżywiając się psim mięsem.

W nocy temperatura spadła, a potężne podmuchy wiatru zamiatały równinę. Targały one i potrząsały naszym namiotem, ale wiele jeszcze brakowało do tego, aby go przewrócić. Psy spędziły noc na obżeraniu się. Kiedy się budziliśmy, słyszeliśmy zgrzytanie i kłapanie zębami.

Od razu dała się też odczuć gwałtowna zmiana wysokości. Kiedy chciałem się obrócić w swoim śpiworze, musiałem to zrobić na kilka rat, aby nie stracić tchu. Jeden oddech nie wystarczał, aby przewrócić się na drugi bok. Nie potrzebowałem też pytać, czy tak samo czują się moi towarzysze — wystarczyło posłuchać ich oddechu.

Kiedy rano wyszliśmy z namiotu, powietrze było znowu zupełnie spokojne, ale mimo to pogoda nie zapowiadała się obiecująca — po niebie ciągnęły ciemne, groźne chmury. Przedpołudnie poświęciliśmy na ściąganie skór z zabitych psów. Pozostałe przy życiu psy chodziły naokoło, węsząc; niektóre wyszukiwały sobie kawałki mięsa, inne trawiły. My, ludzie, wybraliśmy dla siebie to, co uważaliśmy za najdelikatniejsze i najmłodsze. Robotę tę — zarówno wyszukanie, jak i przygotowanie sznycli — zleciliśmy Wistingowi. W tym czasie zasłona chmur przetarła się nieco i od czasu do czasu ukazywało się słońce, co prawda w postaci niezbyt promiennej. We właściwym momencie udało się nam uchwycić jego położenie i określić szerokość geograficzną, mianowicie 85°36' S. Byliśmy z tego ogromnie zadowoleni, bo wkrótce potem zaczęło dmuchać od strony wschodnio-południowo-wschodniej i zanim obejrzeliśmy się, tkwiliśmy w gęstej mgle. Teraz jednak mogliśmy już gwizdać na niepogodę. Cóż nam szkodziło, że wiatr dął z całej siły, miotając śniegiem, kiedy mieliśmy ochotę leżeć i obfity zapas żywności. Mniej więcej tego samego zdania były zapewne nasze psy; byle tylko dostały dość żarcia, nie dbały o pogodę.

Kiedy po zakończeniu obserwacji weszliśmy do namiotu, Wisting pracował już pełną parą. Garnek stał na ogniu i sądząc z błogiego zapachu, przygotowania do posiłku były na najlepszej drodze. Sznycli nie dało się smażyć, nie mieliśmy bowiem ani patelni, ani masła. Co prawda można było wytopić trochę tłuszczu z pemikanu, a z patelnią też by się jakoś poradziło, uznaliśmy jednak, że znacznie prościej i szybciej będzie mięso ugotować. W ten sposób zyskaliśmy na dodatek drogocenny rosół.

Wisting ujawnił zdumiewający talent kucharski. Włożył do zupy wybrane specjalnie kawałki pemikanu, zawierające najwięcej jarzyn, i oto teraz podał nam wspaniały, świeży rosół na mięsie z jarzynami. Szczytowym jednak punktem obiadu było drugie danie. Jeśli nawet mieliśmy pewne wątpliwości co do smaku psiego mięsa, znikły one bez śladu po pierwszym próbnym kęsku. Mięso było wyśmienite, po prostu pyszne; sznycle znikały jeden po drugim z błyskawiczną szybkością. Co prawda muszę przyznać, że niezależnie od ich doskonałości mogłyby być trochę wię-ksze; ostatecznie nie można jednak wymagać zbyt wiele od psa. Skonsumowałem sam jeden pięć sznycli, po czym próbowałem na próżno wyłowić coś jeszcze z garnka. Na takie powodzenie Wisting nie był widocznie przygotowany.

Popołudnie poświęciliśmy na przejrzenie zapasów żywności i załadowanie ich na trzy pary sanek. Czwarte sanki — Hassela — miały pozostać na miejscu. Żywność rozdzielona została w sposób następujący: na pierwsze sanki (Wistinga) przypadło: trzy tysiące siedemset sztuk sucharów (dzienna porcja na jednego człowieka wynosiła czterdzieści sztuk małych sucharków), sto dwadzieścia sześć kilogramów pemikanu dla psów (po pół kilograma na głowę dziennie), dwadzieścia siedem kilogramów pemikanu dla ludzi (trzysta pięćdziesiąt gramów na głowę dziennie), 5,8 kilograma czekolady (czterdzieści gramów na osobę dziennie). Pozostałe sanki zawierały podobny ładunek.

Z tym zapasem mogliśmy wędrować sześćdziesiąt dni bez potrzeby ograniczania dziennej racji. Pozostałe przy życiu psy rozdzielono po sześć na każdy z trzech zaprzęgów. Według naszych obliczeń mogliśmy dotrzeć z nimi aż do bieguna i powrócić stamtąd z szesnastoma. Hassel miał pozostawić swoje sanki na miejscu, przekazał więc zapasy trzem pozostałym zespołom.

24 listopada wiatr zmienił się na północno-wschodni i pogoda zrobiła się nie najgorsza. O siódmej rano zaczęliśmy więc przepakowywać sanki. Praca ta nie należała do przyjemnych. Czekoladę w tabliczkach trzeba było wydobyć, przeliczyć i podzielić na troje sanek. To samo zrobiliśmy z sucharami. Musieliśmy policzyć każdy kawałek. Łatwo sobie wyobrazić, co to była za praca, skoro chodziło o tysiące sztuk, a pako-wanie odbywało się przy 20° mrozu, silnym wietrze, a do tego gołymi rękami. Wiatr stale się wzmagał, a gdy wreszcie byliśmy gotowi, rozszalała się taka wichura i śnieżyca, że nie widzieliśmy nawet namiotu. Zrezygnowaliśmy więc z pierwotnego zamiaru wyruszenia, gdy tylko sanki będą gotowe. Nie było to jednak żadną stratą. Wprost przeciwnie, stanowiło nawet poważną korzyść, ponieważ dzięki temu psy — najważniejszy czynnik naszego wyposażenia — mogły wreszcie gruntownie wypocząć i intensywnie się odżywić.

Od chwili przybycia na wyżynę ogromnie się poprawiły. Były teraz tłuste i zadowolone. Objawy wygłodzenia zniknęły bez śladu. Dla nas samych dzień lub dwa nie grały już teraz żadnej roli. Toteż nie martwiliśmy się zbytnio, gdy po skończonej pracy trzeba było schronić się znowu do namiotu i ułożyć na spoczynek. Zanim wszedłem do środka, zauważyłem po drugiej stronie Wistinga, który klęcząc na niewielkim pagórku przygotowywał sznycle. Psy stały wokoło i przyglądały mu się z wielkim napięciem. Wiatr północno-wschodni gwizdał i wył, śnieg wirował w powietrzu i nikt chyba nie pomyśli, że Wisting miał robotę szczególnie przyjemną. Poradził sobie jednak całkiem dobrze i otrzymaliśmy taki sam obiad jak poprzednio.

Wreszcie pod wieczór wiatr nieco przycichł i zmienił kierunek na bardziej wschodni, toteż ułożyliśmy się na spoczynek z jak najlepszymi nadziejami co do następnego dnia.

Niedziela, 26 listopada. Był to z wielu powodów piękny dzień. Już dawniej przy najrozmaitszych okazjach towarzysze moi dokonywali wyczynów, które wykazywały jasno, do czego są zdolni. Tego jednak, czego dokonali wówczas, nie zapomnę do końca życia. W ciągu nocy wiatr zmienił się znowu na północny i wzmógł się aż do burzy. Wiało i cięło śniegiem tak strasznie, że wychodząc z namiotu, z trudem dostrzegaliśmy sanki, zasypane niemal zupełnie śniegiem. Psy zbiły się w jeden kłąb i starały się, jak mogły, chronić przed niepogodą. Temperatura nie była nawet szczególnie niska: —27°, dosyć to jednak, aby dać się dobrze we znaki podczas burzy. Wychodziliśmy po kolei na dwór, aby ocenić pogodę, po czym pakowaliśmy się do śpiworów i rozmawialiśmy o kiepskich widokach na przyszłość.

— Cholernie marna pogoda w tym „Psim obozie" — stwierdził jeden z towarzyszy. — Wygląda na to, że w ogóle nie ma zamiaru się poprawić. To już piąty dzień burzy, a jest gorzej niż kiedykolwiek.

Tak, co do tego byliśmy zupełnie zgodni.

— Nie ma nic gorszego jak siedzenie na miejscu podczas niepogody — podjął ktoś inny. — To się daje więcej we znaki niż cały dzień marszu.

Osobiście byłem tego samego zdania. Jeden dzień bezczynności smakował wcale dobrze, ale dwa, trzy, cztery czy nawet, według wszelkich oznak, pięć dni — nie, to było straszne.

— Może byśmy spróbowali ruszyć dalej? — zauważył któryś.

Propozycja ta spotkała się natychmiast z jednomyślnym aplauzem.

Gdy myślę o moich czterech przyjaciołach, którzy towarzyszyli mi w podróży na biegun, widzę ich najczęściej takimi, jakimi byli właśnie tego poranku. Wszystkie te cechy, które najbardziej cenię w człowieku, zarysowały się przy tej okazji jak najwyraźniej: odwaga i nieustraszoność bez samochwalstwa i wielkich słów.

Wśród żartów i śmiechu rzeczy zostały spakowane, po czym wyszliśmy na dwór. Było rzeczą prawie niemożliwą trzymać tu oczy otwarte. Delikatny pył śniegowy wdzierał się wszędzie i chwilami miało się wrażenie, że człowiek po prostu oślepł. Namiot pokrywał lód i śnieg, toteż zwijaliśmy go z największą ostrożnością, aby nie połamać płótna na kawałki. Psy wydawały się niezbyt skłonne do wyruszenia i upłynęło nieco czasu, zanim udało się je zaprząc. Wreszcie przygotowania były skończone. Jeszcze jedno spojrzenie na obozowisko, by sprawdzić, czy czegoś nie zapomnieliśmy. Czternaście zabitych psów, które jeszcze pozostały, złożyliśmy na jedno miejsce. Na wierzchu stanęły jako znak orientacyjny sanki Hassela. Umieściliśmy w nich zbywającą uprząż, kilka lin ubezpieczających i wszystkie raki do chodzenia po lodzie, a więc rzeczy, które, jak sądziliśmy, nie będą nam już potrzebne. I bez tego było co ciągnąć. Na koniec Wisting wbił obok pozostawionych rzeczy złamaną nartę, uważając, że jeden znak więcej na pewno nie zaszkodzi. Jak się później okazało, ostrożność ta była bardzo wskazana.

Wreszcie ruszyliśmy w drogę. Początkowo trasa była bardzo ciężka, zarówno dla zwierząt, jak dla ludzi. Wysokie zaspy śnieżne ciągnęły się. jedna za drugą w kierunku południowym, bardzo utrudniając marsz. Prowadzenie sanek wymagało wielkiej ostrożności, trzeba je było wciąż podpierać, aby nie przewróciły się na wysokich zaspach. Ci z nas, którzy nie mieli sanek, z trudem tylko mogli utrzymać się na nogach, gdyż brakowało oparcia dla rąk. W taki sposób jakoś pchaliśmy się przed siebie; najważniejsze, że mimo wszystko posuwaliśmy się jednak naprzód.

Początkowo teren jak gdyby się trochę podnosił. Warunki śniegowe były wyjątkowo złe, mieliśmy wrażenie, że brniemy w sypkim piasku. Stopniowo jednak wydmy śnieżne malały, aż na koniec znikły zupełnie i grunt stał się zupełnie równy. Sanna także z upływem czasu stawała się coraz lepsza. Bóg jeden wie, jak to się działo, bo wichura szalała dalej z niezmniejszoną siłą, a śnieg z gradem był gęstszy niż kiedykolwiek. Poganiacze nie widzieli nawet własnych psów. Teren zaczął teraz jak gdyby nieco opadać. Można tak było wnioskować ze wzrastającej szybkości, z jaką mknęły nasze sanki. Psy przeszły stopniowo w lekki galop. Wicher, który wiał nam w plecy, przyczyniał się również do zwiększenia szybkości, ale sam przecież nie mógł spowodować tak wielkiej zmiany. Ten spadek terenu wcale mi się nie podobał. Skoro już raz osiągnęliśmy obecną wysokość, to według mego zdania nie powinniśmy napotkać takiej pochyłości. Nie zgadzało się to z mymi przewidywaniami, według których teren powinien się raczej nieco podnosić. Na razie spadek nie był co prawda aż tak znaczny, aby budził niepokój. Gdyby jednak grunt obniżał się w dalszym ciągu, musielibyśmy zatrzymać się i rozbić obóz. Pędzić galopem na oślep w zupełnie nie znanym terenie byłoby po prostu szaleństwem. W każdej chwili mogliśmy się przecież znaleźć na dnie jakiejś przepaści.

Na czele jechał jak zwykle Hanssen. Właściwie to ja powinienem być na przedzie, ale na nierównym terenie początkowego odcinka drogi, jak i podczas późniejszej szybkiej jazdy, nie mógłbym zdążyć na nartach przed psami. Z tego powodu trzymałem się sanek Wistinga.

Nagle spostrzegłem, jak psy Hanssena rwą do przodu i w szalonym pędzie biegną w dół; za nimi mkną sanki Wistinga. Ledwie zdążyłem krzyknąć na Hanssena, aby się zatrzymał. Dokonał tego zwracając sanki prostopadle do zbocza. Następni nadjeżdżający za nim zatrzymali się na jego sankach. Staliśmy na skraju stromego urwiska. Co znajduje się w dole, niełatwo było stwierdzić, a przy takiej pogodzie woleliśmy tego nie badać. Wydawało się rzeczą prawdopodobną, że znajdujemy się na zboczu jednego z licznych wzgórz, ale aż do przejaśnienia nie mogliśmy stwierdzić nic pewnego. Wobec tego wydeptaliśmy w miękkim śniegu miejsce pod namiot i rozpięliśmy go bez trudności. Dzisiejszy marsz nie był długi — dziewiętnaście kilometrów. W każdym razie skończyliśmy z czekaniem w „Psim obozie", a to znaczyło już bardzo wiele.

Wieczorem po zmierzeniu temperatury wrzenia wody okazało się, że znajdujemy się trzy tysiące trzydzieści metrów nad poziomem morza; tym samym od wyruszenia z „Psiego obozu" straciliśmy sto dziewięćdziesiąt metrów wysokości. Schroniwszy się w namiocie natychmiast zasnęliśmy. Musieliśmy jednak być gotowi do zerwania się w każdej chwili, gdyby tylko pogoda się przejaśniła. Toteż spaliśmy, że tak powiem, na jedno oko, aby wszystko, co się może zdarzyć, dochodziło do naszej świadomości.

O trzeciej nad ranem słońce przedarło się przez zasłonę z chmur. Szybko wybiegliśmy z namiotu. Położenie nasze jednak pozostawało w dalszym ciągu niewyjaśnione. Słońce stało na niebie niczym wielka żółta lampa, promienie jego nie zdołały jeszcze rozpędzić mgły. Wiatr, choć trochę osłabł, dął jeszcze dość mocno. W istocie nie należy to do przyjemności, jeśli trzeba wyjść z dobrego, ciepłego śpiwora i całymi godzinami wystawać na dworze, aby obserwować pogodę. Wiedzieliśmy jednak z doświadczenia, że przejaśnienie może nadejść w jednej chwili, i dlatego należało być w pogotowiu. Nagle zrobiło się jasno, wprawdzie tylko na krótką chwilkę, ale to nam wy-starczyło. Zdążyliśmy zaobserwować, że znajdujemy się na stromej pochyłości. W kierunku południowym zbocze było zbyt spadziste, by nim schodzić, ale ku południowemu wschodowi opadało już nie tak gwałtownie. W dole ciągnęła się wielka równina. Szczelin ani innych przeszkód nie dostrzegliśmy. Co prawda niewiele tylko mogliśmy zobaczyć — zaledwie najbliższą okolicę. Gór nie było w ogóle widać: ani Góry Nansena, ani Christophersena.

Ogromnie zadowoleni z poczynionych obserwacji wróciliśmy do namiotu i spaliśmy dalej aż do szóstej; o tej godzinie zaczęły się roboty poranne. Wichura rozszalała się na nowo. Teraz jednak, gdy zdążyliśmy się zapoznać z najbliższą okolicą, trzeba by było czegoś więcej niż wiatru i śnieżycy, aby nas zatrzymać! Wiedzieliśmy dobrze, że jeśli tylko uda nam się zjechać w dół, na równinę, dalej już sobie jakoś poradzimy. Podłożyliśmy więc pod sanki rozmaite hamulce i zaczęliśmy zjazd po zboczu w kierunku południowo-wschodnim. To, co zdołaliśmy zaobserwować wczesnym rankiem, w zupełności się teraz potwierdzało. Zjeżdżaliśmy z góry całkiem równo i sanki dotarły na dół bez wypadku. Mogliśmy teraz zwrócić się znowu na południe. Wśród gęstej zamieci kontynuowaliśmy naszą podróż w nieznane. Północno-wschodni wicher dmuchał nam stale w plecy, co było poważną pomocą. Podjęliśmy znowu budowę kopców orientacyjnych, które nie były potrzebne, dopóki wspinaliśmy się na krawędź płaskowyżu.

Do południa minęliśmy jeszcze jeden niewielki grzbiet — ostatni, jaki mieliśmy napotkać na naszej drodze. Teren był obecnie pozbawiony jakichkolwiek wzniesień, gładki i równy jak stół; nie było tu też ani śladu zasp. Jeśli mimo to posuwaliśmy się z trudem i powoli, to winne były temu niezwykle ciężkie warunki śniegowe — gorszej sanny nie mielibyśmy nawet na Saharze! Odtąd też przewodnicy mogli spełniać swe zadanie; Hassel i ja zmienialiśmy się w tej pracy aż do bieguna.

W ciągu dnia pogoda się poprawiła. Kiedy wieczorem rozbijaliśmy obóz, było już zupełnie ładnie. Słońce przedarło się przez chmury i po tylu mroźnych dniach grzało teraz wspaniale. Widoczność jednak pozostawała w dalszym ciągu zła i nie mogliśmy rozejrzeć się w otoczeniu. Przebyta odległość według wszystkich trzech kół pomiarowych wynosiła trzydzieści kilometrów. Biorąc pod uwagę ciężkie warunki śniegowe mogliśmy być całkiem zadowoleni z tego rezultatu.

Pomiar wysokości dał teraz dwa tysiące osiemset metrów nad poziomem morza, to znaczy, że w ciągu dnia zjechaliśmy dwieście trzydzieści metrów w dół. Wprawiło mnie to w osłupienie. Co to może, znaczyć? Zamiast zyskiwać stopniowo na wysokości opuszczamy się coraz niżej. W dalszej drodze musiało nas czekać coś niezwykłego, ale co? Według naszych obliczeń znajdowaliśmy się tego wieczoru pod 86° S.

28 listopada nie przyniósł takiej pogody, jakiej byśmy sobie życzyli. Przez całą noc uderzał w nas gwałtowny wiatr północny. Rano wiał już co prawda tylko lekki wietrzyk, który przyniósł jednak znowu gęstą mgłę i opady. Gniewało nas to, bo znajdowaliśmy się na obszarach zupełnie dziewiczych, a nie mogliśmy nic zobaczyć. Teren właściwie się nie zmienił, był jednak nieco bardziej falisty niż poprzednio. Że w dawniejszych czasach szalały tu burze, i to potężne, dowodziła jego powierzchnia układająca się w stwardniałe na kamień zaspy. Na nasze szczęście opady z ostatnich dni wypełniły zagłębienia między tymi zaspami, tak że obecnie całość przedstawiała się jako dość równa płaszczyzna. Posuwanie się było w dalszym ciągu uciążliwe, w każdym jednak razie łatwiejsze niż poprzedniego dnia. Podczas gdy tak macaliśmy na oślep, zżymając się na trwającą wciąż złą pogodę, jeden z nas nagle zawołał:

— Spójrzcie no teraz!

Na wschodzie, nieco na południe, wznosił się — wysoko ponad masami mgły — stromy, ciemny wierzchołek. Góra nie była odległa. Wręcz przeciwnie, wyglądała na niepokojąco bliską. Zatrzymawszy się, rozkoszowaliśmy się wspaniałym widokiem. Nie na długo jednak przyroda odsłoniła przed naszymi oczyma te swoje cuda; wkrótce skryła je na powrót za ciężką zasłoną z mgły.

Wiedzieliśmy teraz, że trzeba się przygotować na niespodzianki. Po przebyciu około szesnastu kilometrów mgła podniosła się znów na moment, ujrzeliśmy wtedy na zachodzie, w odległości zaledwie jednego lub dwóch kilometrów, dwa wąskie, długie grzbiety górskie biegnące z północy na południe, pokryte zupełnie śniegiem. Wyniosłości te — Góry Hellanda Hansena — były jedynymi górami, jakie dostrzegliśmy podczas marszu przez wyżynę po naszej prawej ręce. Miały od dwu tysięcy siedemset do trzech tysięcy metrów wysokości i mogły służyć jako doskonałe drogowskazy w powrotnej drodze. Nie mogliśmy stwierdzić żadnego powiązania między tymi grzbietami, a górami ciągnącymi się na wschodzie. Wyglądały na dwa zupełnie odosobnione wierzchołki; nie mogliśmy bowiem dostrzec żadnych wzniesień biegnących ze wschodu na zachód.

Wędrowaliśmy dalej w tym samym kierunku, oczekując po drodze wciąż nowych niespodzianek. Powietrze przed nami było czarne jak smoła i zdawało się coś ukrywać. Nie mogła to być burza, bo mieliśmy ją już poza sobą. Pędziliśmy wciąż dalej i dalej, tak że przebyliśmy tego dnia trzydzieści kilometrów, nic jednak nie nastąpiło.

Notatki w moim dzienniku z 29 listopada zaczynają się od niezbyt pochlebnej uwagi: „Mgła, mgła i jeszcze raz mgła! Do tego sypki śnieg, który czyni drogę prawie nie do przebycia. Biedne zwierzęta muszą się straszliwie namordować, aby uciągnąć sanki".

Ostatecznie jednak dzień ten nie był jeszcze najgorszy, ponieważ pozbyliśmy się niepewności, stwierdziwszy, co kryje za sobą czarne jak smoła powietrze. Przed południem słońce przedarło się przez zasłonę z mgły i wtedy na południowym wschodzie, w odległości zaledwie paru kilometrów, ukazało się potężne pasmo górskie. U jego podnóża, w poprzek naszej drogi, leżał olbrzymi, stary lodowiec. Słońce stało wprost nad nim i oświetlało jego powierzchnię, przedstawiającą obraz straszliwego zniszczenia.

Mgła to napływała, to znikała i należało wykorzystywać krótkie momenty rozjaśnień, aby nie stracić orientacji; Najlepiej byłoby teraz zatrzymać się, ustawić namiot i poczekać na lepszą pogodę, po czym w spokoju zbadać warunki terenowe i wybrać najlepszą drogę. Dalsza wędrówka bez znajomości terenu nie zapowiadała się przyjemnie. Jak długo jednak trzeba by czekać na pogodę? Może osiem dni, a może czternaście? Tyle czasu nie mogliśmy tracić. Lepiej już było wędrować w nieznane i przygotować się na wszelkie ewentualności.

Ta część lodowca, którą mogliśmy obserwować, wyglądała bardzo stromo. Było to jednak spostrzeżenie mało miarodajne, bo tylko w kierunku południowym i południowo-wschodnim, u podnóża nowo odkrytych gór, mgła podnosiła się od czasu do czasu na tyle, że mogliśmy coś niecoś zobaczyć. Od południa i od za-chodu natomiast była tak gęsta, że można by ją krajać.

Wielkie szczeliny i pęknięcia, które dostrzegliśmy na lodowcu, rozpłynęły się wkrótce w morzu mgły. Jakie jest ukształtowanie lodowca w jego części południowo-zachodniej, pozostawało nadal zagadką; my jednak chcieliśmy iść na południe, a marsz w tym kierunku wydawał się na razie możliwy. Wędrowaliśmy aż do momentu, kiedy napotkaliśmy niewielkie szczeliny, które świadczyły, że dotarliśmy już do podnóża lodowca. Zatrzymaliśmy się teraz na postój, ponieważ przed wejściem na lodowiec pragnęliśmy odciążyć sanki. Z nielicznych obserwacji, jakie zdążyliśmy już poczynić, wynikało niezbicie, że czeka nas tutaj ciężkie zadanie. Dlatego też należało pozostawić na sankach jak najmniej bagażu.

Natychmiast zabraliśmy się do budowy składu żywności. Twardy niczym szkło śnieg nadawał się do tego doskonale. W krótkim czasie stanęła ogromna budowla z bloków zmarzłego śniegu. Pomieściła żywność na sześć dni dla pięciu ludzi i osiemnastu psów. Pozostawiliśmy też tutaj kilka mniejszych przedmiotów.

Podczas tej roboty mgła to się podnosiła, to opadała. Chwilami robiło się tak jasno, że miałem otwarty widok na pobliskie góry. Było to gniazdo górskie, tworzące samodzielną całość i składające się z czterech wierzchołków. Jeden z nich — Góra Helmera Hanssena — leżał nieco na uboczu; pozostałe trzy szczyty — Oskara Wistinga, Sverre Hassela i Olava Bjaalanda — znajdowały się blisko siebie. Z tyłu, poza tą grupą górską, powietrze przez cały czas było ciężkie i czarne, co wskazywało, że kryją się tam jeszcze dalsze góry.

Nagle grube zasłony mgły rozstąpiły się na mgnie-nie oka i na widownię wystąpiły wierzchołki olbrzymiego masywu górskiego — Góry Thorvalda Nilsena, które na pierwszy rzut oka zdawały się mieć około sześć tysięcy metrów wysokości. Sprawiały one tak potężne wrażenie, że czuliśmy się wprost przytłoczeni ich ogromem. Tylko krótką chwilę dane nam było podziwiać te góry, ponieważ mgła zasłoniła je znowu zupełnie. Udało nam się jednak dokonać kilku pomiarów poszczególnych wierzchołków z najbliższej grupy; pomiary te nie były wprawdzie zbyt dokładne, ale nic więcej nie dało się zrobić. Dzięki położeniu u samego podnóża lodowca nasz skład był dość dokładnie zlokalizowany, byliśmy więc przekonani, że potrafimy go zawsze odnaleźć. Po ukończeniu budowli, wznoszącej się na całe dwa metry w górę, postawiliśmy jeszcze na szczycie jedną z czarnych skrzynek po zapasach, aby tym łatwiej odnaleźć to miejsce w drodze powrotnej.

Pomiary szerokości geograficznej, które wykonaliśmy podczas tych prac, dały wynik 86°21'. Zgadzało się to całkiem nieźle z położeniem obliczonym na podstawie przebytej drogi — 86°23' S. Tymczasem jednak mgła znowu wszystko zasłoniła i zaczął padać lekki, drobniutki śnieg. Udało się nam jeszcze wyznaczyć kierunek na tę część lodowca, która zdawała się mieć najmniej szczelin, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.

Upłynęła dobra chwila, zanim zdołaliśmy wspiąć się na krawędź lodowca. U jego podnóża szczeliny nie były wprawdzie szerokie, zaledwie jednak podjęliśmy na dobre wspinaczkę, zaczęły się przeróżne „przyjemności". Ten marsz po omacku wśród szczelin i przepaści miał w sobie coś niesamowitego. Od czasu do czasu spoglądaliśmy na kompas i posuwaliśmy się ostrożnie dalej. Hassel i ja szliśmy przodem związani liną ubezpieczającą. Niewiele to jednak pomagało towarzyszom prowadzącym sanki, bo idąc na nartach, prześlizgiwaliśmy się lekko przez miejsca, w których psy się zapadały.

Ta najniższa część lodowca nie była wcale bezpieczna, bo częstokroć szczeliny przykrywała tylko cienka skorupka śniegu, pod którą ziała pustka. Przy jasnej pogodzie można się jeszcze jakoś poruszać po takim terenie. Światło i cienie sprawiają, że widać przynajmniej krawędzie złośliwych pułapek. Jednak w taki dzień jak dzisiejszy, gdy wszystko zlewało się z Sobą, posuwanie się było mocno problematyczne. Nie zrezygnowaliśmy jednak z wysiłków i parliśmy naprzód, co prawda z największą ostrożnością. Wisting o mało nie zmierzył głębokości jednej z tych szczelin swymi sankami, psami i własną osobą, bo most śnieżny, na który właśnie wjeżdżał, zapadł się. Dzięki przytomności umysłu i błyskawicznie wykonanemu zwrotowi — niektórzy powiedzą może, że miał po prostu szczęście — udało mu się jednak uratować.

W ten sposób wspięliśmy się po zboczu lodowca na wysokość blisko sześćdziesiąt metrów. Następnie jednak dostaliśmy się w taką plątaninę bezdennych przepaści, że dalsza jazda stała się niemożliwą. Nie pozostawało nic innego, jak wyszukać najmniej spękane miejsce i ustawić namiot. Natychmiast po wykonaniu tego wyruszyłem z Hasselem na zwiady. Byliśmy połączeni liną, a tym samym dość bezpieczni. Wydostanie się z owej pułapki wymagało prawdziwych studiów. W kierunku wspomnianego poprzednio pasma górskiego przejaśniło się tymczasem na tyle, że mieliśmy zupełnie dobry widok na lodowiec. To, co zaobserwowaliśmy poprzednio na odległość, potwierdziło się w zupełności. Część lodowca w kierunku gór była tak popękana i pokryta szczelinami, że nie widzieliśmy tam miejsca niemal na postawienie stopy. Można było przypuszczać, że toczyła się tutaj bitwa, w czasie której strzelano olbrzymimi blokami lodu. Jego zwały, spiętrzone bezładnie, ciągnęły się we wszystkie strony, tworząc obraz ponurego zniszczenia. „Dzięki Bogu" — pomyślałem, oglądając to pobojowisko — „że nie było nas tutaj podczas bitwy. Musiał to być istny sądny dzień!"

Dalsze przedzieranie się w tym samym kierunku stawało się zupełnie beznadziejne; nie martwiliśmy się tym zbytnio, bo nasza droga prowadziła przecież na południe. W tamtej stronie nie było kompletnie nic widać z powodu gęstej i ciężkiej mgły. Tam jednak właśnie należało próbować szczęścia, innej rady nie było; tak więc ruszyliśmy po omacku w kierunku południowym.

Zaraz po wyjściu z namiotu musieliśmy przebyć stosunkowo wąski most śnieżny, a następnie posuwać się wzdłuż popękanego, pełnego rozpadlin grzebienia czy też grzbietu, posiadającego po obu stronach szerokie, otwarte szczeliny. Grzbiet ten prowadził na rodzaj lodowej fałdy wysokości około ośmiu metrów, powstałej prawdopodobnie w ten sposób, że ciśnienie masy lodów ustało, zanim lód zdążył popękać i wytworzyć zwykłe spiętrzenie. Widzieliśmy już, że przedostanie się tędy z sankami i psami będzie ciężką sprawą, ale wobec braku lepszej drogi nie było się nad czym zastanawiać.

Znaleźliśmy się wreszcie na grzbiecie lodowej fałdy i mogliśmy spojrzeć na drugą stronę, dotychczas przed nami zakrytą. Wprawdzie mgła zasłaniała dalszy widok, ale już najbliższe otoczenie przekonało nas, że prześliźnięcie się tędy będzie możliwe tylko przy zachowaniu największej ostrożności. Szczególnej uwagi wymagało zejście z wyniosłości, na której właśnie sta-liśmy. Falista ta wypukłość kończyła się otwartą szczeliną, jak gdyby stworzoną na to, aby przyjąć i pochłonąć ludzi, sanki i psy.

W dalszej wędrówce na południe trzeba się było zdać całkowicie na przypadek, nic a nic bowiem nie widzieliśmy. Chodziło nam jednak o wydeptanie śladu, po którym można by na drugi dzień podążyć sankami. Nie mogę twierdzić, abyśmy podczas tej wędrówki kierowali pod adresem lodowca same tylko komplementy. Aby w ogóle posunąć się choć trochę naprzód, musieliśmy kluczyć i krążyć bez ustanku. Na każdy metr drogi nakładało się zapewne nie mniej niż dziesięć metrów. Nic dziwnego, że ochrzciliśmy ten lodowiec „Lodowcem diabelskim". Koledzy nasi przyjęli tę nazwę z natychmiastowym głośnym aplauzem.

Hassel i ja zatrzymaliśmy się wreszcie przed niezwykłą formacją, którą nazwaliśmy „Wrotami piekieł". Lodowiec utworzył tutaj długi grzbiet wysokości około siedmiu metrów, który następnie rozpękł się na dwoje, tworząc otwarte wrota, szerokie prawie na dwa metry. Sądząc na oko, formacja ta, jak zresztą cały lodowiec, była bardzo stara i po większej części wypełniona śniegiem. Poczynając od tego miejsca lód, o ile można było w ogóle dostrzec coś w kierunku południowym, robił coraz lepsze wrażenie. Toteż zawróciliśmy teraz i idąc własnymi śladami przybyliśmy do obozu z radosnym przekonaniem, że mimo wszystkich trudności będziemy mogli posuwać się w dalszym ciągu.

Pomiar wysokości wykazał tego wieczoru dwa tysiące pięćset dwadzieścia metrów nad poziomem morza, co oznaczało, że u podnóża lodowca byliśmy na wysokości dwu tysięcy czterystu sześćdziesięciu metrów. Innymi słowy od wyruszenia z „Psiego obozu" zeszliśmy siedemset metrów w dół. Wiedzieliśmy, że tyle sa-mo, jeśli nie więcej, będziemy musieli wspinać się teraz pod górę. Myśl ta nie wzbudzała w nas, rzecz jasna, szczególnego entuzjazmu. W moim dzienniku zamknąłem obrachunki tego dnia następującymi słowami: „A jaka będzie następna niespodzianka?"

Była to bardzo dziwna jazda. Przedzieraliśmy się przez nie znane okolice, góry, lodowce i grzbiety lodowe, nic a nic nie widząc. Oczywiście byliśmy przygotowani na wszelkie niespodzianki. Co mnie w czasie tej wędrówki na oślep najbardziej niepokoiło, to trudności w rozpoznaniu terenu, jakich należało się spodziewać podczas powrotu. Do pewnego stopnia uspokajaliśmy się jednak myślą o położeniu lodowca w poprzek naszej trasy oraz o licznych wzniesionych przez nas kopcach. „Byłoby bardzo dziwne — myśleliśmy — gdybyśmy podczas powrotu mieli tutaj zabłądzić". Sprawą najważniejszą było dla nas odnalezienie drogi na lodowiec łączący się z barierą. Pomyłka mogła być tutaj wprost fatalna w skutkach. Z dalszego opisu zobaczymy, że moje obawy co do zabłądzenia nie były bynajmniej bezpodstawne. Wielką jednak przysługę wyświadczyły nam budowane w czasie drogi kopce; pomyślny rezultat ekspedycji należy w dużej mierze zawdzięczać tej naszej przezorności.

30 listopada przyniósł wreszcie przejaśnienie. Mogliśmy teraz zobaczyć, że pasma górskie, łączące się ze sobą na 86° S, posiadają przedłużenie ku południowi w postaci potężnego łańcucha ze szczytami wysokości od trzech do czterech tysięcy pięciuset metrów. Góra Nilsena była najdalszą, jaką mogliśmy stąd dostrzec. Góry Hanssena, Wistinga, Bjaalanda i Hassela tworzyły, zgodnie z naszymi wczorajszymi przypuszczeniami, odrębny masyw leżący nieco na uboczu w stosunku do głównego pasma.

Poganiaczy psów czekała tego rana ciężka praca. Trzeba było wielkiej rozwagi i cierpliwości, aby w ogóle posuwać się naprzód w tego rodzaju terenie. Wystarczył mały błąd, aby sanki i psy stoczyły się natychmiast w otchłań. Mimo to przebyliśmy niezwykle szybko trasę zbadaną poprzedniego wieczora i wkrótce stanęliśmy u „Wrót piekieł".

Tego dnia nie zdołaliśmy przebyć więcej niż piętnaście kilometrów, licząc w linii prostej. Jeśliby jednak policzyć te liczne zakręty i obejścia, które musieliśmy zrobić, przebyta droga nie byłaby wcale tak krótka. Znaleźliśmy dobre miejsce pod namiot i mimo wszystko byliśmy zupełnie zadowoleni z wyników dnia. Wysokość nad poziom morza wynosiła tu dwa tysiące sześćset dziesięć metrów. Słońce stało teraz dokładnie na zachodzie i oświetlało wielkie masywy górskie. Krajobraz był jak z bajki, wszystko białe, niebieskie, czerwone i czarne. Tej gry barw nie odda żaden opis! Choć powietrze wydawało się na pozór zupełnie przejrzyste, wiedzieliśmy jednak, że pozory mylą, południowo-wschodni bowiem kraniec Góry Nilsena ginął w ciemnych, gęstych oparach, za którymi można się było domyślać dalszego ciągu gór.

Nigdy chyba nie widziałem nic piękniejszego od Gór Nilsena. Szczyty najrozmaitszego kształtu wznosiły się wysoko ku górze, skryte częściowo w obłokach. Niektóre wierzchołki rysowały się ostro, większość jednak była rozłożysta i jak gdyby zaokrąglona. Tu i ówdzie widziało się połyskliwe lodowce, jak gdyby spadające w dzikim pędzie po stromych zboczach, aby rozpłynąć się następnie w bezładnej plątaninie u podnóża gór. Najniezwyklejsza była tu jednak Góra Hanssena. Okrągły jej wierzchołek wyglądał niby odwrócona filiżanka, a był nakryty osobliwym lodowcem, tworzącym coś w rodzaju czapy. Lodowiec był tak porwany i poszarpany, że bloki lodu sterczały na wszystkie stro-

ny niby igły jeża. Błyszczały one i połyskiwały w słońcu — przepiękny widok! Takiej drugiej góry nie ma na pewno na całym świecie, toteż stanowiła ona dla nas doskonały drogowskaz niemożliwy do przeoczenia. Nie mogło być co do niej pomyłki, bez względu na to, jaki będzie wygląd. okolicy w czasie drogi powrotnej, przy ewentualnie zmienionym oświetleniu.

Natychmiast po założeniu obozu ruszyliśmy znów we dwóch, aby zbadać dalszą drogę. Sprzed namiotu widok nie był obiecujący, może jednak teren okaże się lepszy, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Właściwie mogliśmy uważać się za szczęśliwców, bo droga przez lodowiec była w gruncie rzeczy zupełnie znośna. Nasze raki do chodzenia po lodzie pozostały przecież w „Psim obozie" i mielibyśmy nie lada kłopot, gdyby zamiast dobrej pokrywy śnieżnej leżał tu gładki lód.

Teren podnosił się coraz wyżej pomiędzy olbrzymimi szczelinami szerokimi na setki metrów, a głębokimi zapewne na tysiące. Dalibóg, nie wyglądało to zbyt pociągająco! Jak daleko sięgał wzrok, na drodze naszej piętrzyły się, jeden za drugim, olbrzymie zwały lodów, kryjące za swymi grzbietami szerokie rozpadliny, które trzeba było okrążać. Brnęliśmy wciąż dalej i dalej, choć nieustanne przeszkody wymagały co chwila uciążliwego kluczenia. Szczeliny i rysy były dziś dobrze widoczne, dzięki temu omijaliśmy je z łatwością; toteż tym razem nie byliśmy związani liną. Tymczasem mieliśmy kilkakrotnie sposobność przekonać się, że lina przydałaby się i dzisiaj. Raz, gdy przechodziliśmy przez jeden z licznych grzbietów o powierzchni na pozór zupełnie równej, pod tylną częścią narty Hanssena zapadł się nagle spory płat śniegu. Nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności zajrzenia w powstały przy tej Okazji otwór. Ponieważ jednak widok nie był budujący, postanowiliśmy omijać to miejsce przy przechodzeniu z sankami i psami.

Co dzień mieliśmy okazję wysławiać nasze narty i często pytaliśmy się, gdzie byśmy teraz byli, gdyby nie nasz wspaniały sprzęt narciarski. Odpowiedź brzmiała zwykle: Prawdopodobnie na dnie jakiejś szczeliny lub przepaści. My wszyscy, którzy — że tak powiem — urodziliśmy się i wychowaliśmy z nartami na nogach, już w czasie czytania opisów różnych podróży w Antarktyce widzieliśmy jasno, iż narty będą tam niezastąpione. To przekonanie umocniło się w nas z dnia na dzień i nie będzie przesadą, jeśli powiem, że podczas naszej wyprawy na biegun południowy narty odegrały rolę może najważniejszą. Bardzo często droga prowadziła przez teren tak pocięty, że przejście na piechotę byłoby zgoła niemożliwe. Jak wielkim zaś ułatwieniem są narty przy głębokim, puszystym śniegu, nie potrzebuję chyba specjalnie podkreślać.

Po dwóch godzinach marszu postanowiliśmy zawrócić. Z wyniosłości, na której znajdowaliśmy się teraz, teren leżący przed nami wyglądał o wiele bardziej zachęcająco. Na tym jednak lodowcu spotkało nas już tyle rozczarowań, że staliśmy się nieufni.. Ilekroć wydawało się na przykład, że za tą czy ową wyniosłością przeszkody się kończą i droga na południe stoi otworem, tylekroć po dojściu na miejsce okazywało się, że po drugiej stronie teren jest chyba jeszcze gorszy niż dotychczas. Tym razem czuliśmy jednak wyraźnie powiew zwycięstwa. Ukształtowanie terenu zdawało się to zapowiadać. Czy jednak nie pomyliliśmy się już tyle razy? Czy mieliśmy mu jeszcze raz zawierzyć? A może to instynkt tak nam dyktował? Nie wiem, jak to było, ale jedno jest pewne: gdy omawiałem z Hanssenem możliwości dalszej podróży, byliśmy zgodni co do tego, że jeśli przebrniemy najdalszy z widocznych obecnie grzbietów, lodowiec będzie pokonany. Mieliśmy nieprzezwyciężoną wprost chęć zobaczyć, co się tam kryje, ale droga pomiędzy licznymi szczelinami była bardzo daleka i — lepiej się przyznać od razu — byliśmy po prostu śmiertelnie zmęczeni.

Powrót nie zabrał nam zbyt wiele czasu, jako że schodziło się w dół. Wkrótce mogliśmy powiadomić kolegów o pomyślnych widokach na jutro. Hassel zmierzył przez ten czas Górę Nilsena i stwierdził, że ma cztery tysiące pięćset metrów. Dobrze pamiętam, jak podziwialiśmy tego wieczoru piękne widoki, którymi obdarzyła nas przyroda. Sądziliśmy, że przy tym przejrzystym powietrzu widzimy wszystko, co tylko znajduje się w zasięgu wzroku. Pamiętam też, jak byliśmy zaskoczeni, kiedy w drodze powrotnej ukazał się nam krajobraz zupełnie odmienny. Gdyby nie Góra Hanssena, na pewno zabłądzilibyśmy. W tych stronach powietrze potrafi płatać bardzo podłe figle. Dlatego też konieczna jest jak największa ostrożność przy ocenie tego, co się widziało, i tego, czego się nie widziało. W większości wypadków okazuje się, że badacz polarny widział raczej za dużo niż za mało.

W nocy zerwał się wiatr; szalała silna bryza południowo-wschodnia, łopocząc ścianami namiotu. Kołki namiotu jednak trzymały dobrze i czuliśmy się w naszym schronieniu zupełnie bezpieczni. Jeszcze z rana, gdy siedzieliśmy przy śniadaniu, tak wiało, że skłonni byliśmy odroczyć wymarsz. Później jednak, zupełnie nagle, wiatr ucichł i pierzchły wszelkie wątpliwości. Co za zmiany jednak spowodował! Wspaniały śnieg, który jeszcze wczoraj pokrywał wszystko grubą warstwą, czyniąc jazdę na nartach prawdziwą przyjemnością, został na wielkich przestrzeniach zupełnie zmieciony, odkryło się tam twarde lodowe podłoże. Rozpaczliwe myśli tłoczyły mi się do głowy. Raki do chodzenia po lodzie pozostawione w „Psim obozie" zdawały się tańczyć przed moimi oczyma, szczerzyć zęby i pokazywać na mnie palcem. Ale cóż, przecież nie będziemy dla tych raków robić specjalnej wyprawy do „Psiego obozu". Tymczasem pakowaliśmy się, szykując wszystko do drogi.

Niełatwo było posuwać się wczorajszymi śladami. Choć jednak ginęły nam one co chwila na gładkim lodzie, odnajdywaliśmy je znów na zaspach, które oparły się wiatrowi. Dla poganiaczy psów była to droga ciężka i wyczerpująca. Na gładkiej, pochyłej powierzchni lodu z trudem tylko mogli kierować sankami. Czasem jechały one prosto przed siebie, często jednak ustawiały się na ukos, lub nawet w poprzek drogi, i trzeba było nieustannej uwagi, aby uchronić je od wywrócenia. Należało tego uniknąć za wszelką cenę, gdyż cienkie skrzynki z zapasami nie wytrzymałyby wielu uderzeń o twardy lód. Poza tym podnoszenie przewróconych sanek było ogromnie uciążliwe. Dzień ten to prawdziwa próba wytrzymałości dla sań, które musiały pokonać liczne i duże nierówności lodowca. Istny cud, że wytrzymały to wszystko, wystawiając chlubne świadectwo Bjaalandowi. Tego dnia było jeszcze trudniej niż dotychczas orientować się w drodze przez lodowiec. Hassel i ja szliśmy jak zwykle na przedzie, połączeni liną. Aż do miejsca, gdzie dotarliśmy wczoraj z Hanssenem, szło się stosunkowo nieźle. O ileż bowiem łatwiej się posuwać wiedząc, że droga istotnie gdzieś prowadzi.

Dalej było już znacznie gorzej. Musieliśmy całymi godzinami przeszukiwać teren we wszystkich kierunkach, zanim wreszcie znalazło się jakieś przejście. W pewnym momencie sytuacja wyglądała wręcz tragicznie: tu przepaście, jedna za drugą, tam nieprzer-wany szereg spiętrzeń lodowych, a pośrodku my, wątłe istoty, szukające wyjścia z tego chaosu. Wreszcie znaleźliśmy przejście, które zresztą prawie nie zasługiwało na to miano. Był to most, tak wąski, że sanki ledwie mogły przejechać. Po obu stronach otwierały się bezdenne przepaście. Przejście tamtędy żywo przypominało taniec na linie nad Niagarą. Całe szczęście, że nikt z nas nie cierpiał na zawroty głowy, a psy nie wiedziały, ile je może kosztować jeden fałszywy krok.

Po drugiej stronie mostu teren opadał w dół. Droga biegła teraz podłużną dolinką, obramowaną wysokimi, falistymi wzgórzami. Cierpliwość nasza wystawiona została tutaj na ciężką próbę, ponieważ dolinka na dużej przestrzeni biegła w kierunku zachodnim. Wielokrotnie próbowaliśmy skierować się na południe i przedrzeć poprzez grzebienie wzgórz, lecz bezskutecznie. Co prawda za każdym razem udawało się nam wspiąć na wierzchołek grzebienia, nie mogliśmy jednak zejść na dół po drugiej stronie. Nie pozostawało więc nic innego, jak wędrować za naturalnym biegiem doliny, która też wreszcie wyprowadziła nas na teren otwarty, na południe.

Najbardziej niecierpliwili się tutaj prowadzący sanki. Nie ufając widocznie doświadczeniom moim i Hassela, sami wspięli się na wzgórze, aby rozejrzeć się po okolicy; doszli jednak do wniosku, że trzeba ulec kaprysowi natury i że najlepiej będzie podążyć naszymi śladami. Ale nawet idąc z biegiem doliny nie uniknęliśmy przeszkód, gdyż drogę przecinały nieustannie większe i mniejsze szczeliny.

W końcu wydostaliśmy się na strome wzniesienie, które okazało się doskonałym punktem obserwacyjnym. Na wschodzie kończyło się ono przeszło trzydziestometrowym urwiskiem, opadającym ku niżej położonej płaszczyźnie, natomiast na zachodzie grzbiet ten przechodził łagodnie w równinę, umożliwiającą dalszy marsz.

Aby uzyskać jeszcze rozleglejszy widok na okolicę, wspięliśmy się na wschodnią, najwyższą część wzniesienia. Teraz potwierdziły się natychmiast nasze wczorajsze przewidywania. Za grzbietem, poza którym mieliśmy nadzieję napotkać lepsze warunki terenowe, droga wyglądała istotnie zupełnie dobrze. Na ten widok serca zabiły nam z radości. Czyżby ta rozległa, biała i równa płaszczyzna była rzeczywistością, a może to tylko złudzenie? W każdym razie Hassel i ja ruszyliśmy zaraz naprzód, a pozostali podążyli za nami, jak tylko mogli najśpieszniej. Z westchnieniem ulgi wstępowaliśmy na obiecującą równinę. W rezultacie okazała się ona niezbyt rozległa, ale i nasze wymagania po dniach przedzierania się przez ten dziko poszarpany lodowiec stały się znacznie skromniejsze. Dalej na południe widać było jeszcze wiele spiętrzeń lodowych, ale odstępy między nimi były o wiele większe, a ich grzbiety nie tak poszarpane. Po raz pierwszy od chwili, gdy stanęliśmy na „Lodowcu diabelskim", mogliśmy kierować się prosto na południe, a w trakcie dalszej drogi stwierdziliśmy z wielkim zadowoleniem, że istotnie znajdujemy się na innym terenie. Co prawda i teraz nie mieliśmy do czynienia z jakąś zupełnie równą, nieprzerwaną płaszczyzną — daleko jej było do tego — mogliśmy jednak przez dłuższy czas utrzymać kierunek południowy. Olbrzymie szczeliny trafiały się teraz rzadziej i były na krańcach tak wypełnione śniegiem, że mogliśmy je przebywać bez większego nakładania drogi.

Z jaką ulgą odetchnęliśmy wszyscy, nawet psy! Jechało się teraz szybko na południe, i im byliśmy dalej, tym lepsze stawały się warunki terenowe. W pewnym momencie dostrzegliśmy w dali kilka zaokrąglo-nych wzgórz, sterczących wysoko ku niebu. Okazało się, że stanowią one południową granicę zasięgu szerokich szczelin i oznaczają przejście do trzeciej części lodowca. Wspinaczka na te dość wysokie i stronie wzgórza, leżące akurat na naszej drodze, kosztowała nas wiele wysiłku, gdyż śnieg był tam zupełnie zmieciony i nie mieliśmy o co zaczepić nóg. Z góry otworzył się wcale rozległy widok. Teren, który leżał przed nami, różnił się bardzo od ostatnio przebytego. Szerokie szczeliny pokrywał tu całkiem śnieg, można więc było po nich swobodnie jechać. Co nas najbardziej uderzyło, to mnóstwo małych, kopulastych wzniesień. Znaczne przestrzenie były tutaj zupełnie wolne od śniegu, tak że pozostał tylko nagi lód. Widać było wyraźnie, że rozmaite formy lodowca ukształtowały się w zależności od podłoża. Pierwszy przebyty przez nas odcinek terenu popękanego i poszarpanego musiał być położony najbliżej podłoża. W miarę jak lodowiec oddalał się od podłoża skalnego, stawał Się coraz łagodniejszy, w tej zaś części, na której zaobserwowaliśmy wspomniane wypukłości w kształcie kopy siana, zakłócenia w ruchu lodowca nie spowodowały już żadnych większych spiętrzeń, lecz jedynie sporadyczne podnoszenie się lodu.

Teraz, gdy nie trzeba już było ciągle zbaczać z drogi i robić wypadów w różne strony, jazda stała się prawdziwą przyjemnością. Zaledwie kilka razy nałożyliśmy nieco drogi, aby ominąć największe wzniesienia; poza tym jednak można było posuwać się prosto przed siebie. Większe przestrzenie pozbawione śniegu, jakie spotykaliśmy od czasu do czasu, okazały się popękane, szczeliny jednak były zupełnie wąskie, najwyżej dwucentymetrowe.

Wieczorem z wielkim trudem znaleźliśmy miejsce na ustawienie namiotu. Musieliśmy wreszcie rozpiąć namiot wprost na lodzie. Na szczęście nie był to czysty lód, gładki i twardy jak stal, lecz firnowy, o mlecznym zabarwieniu; udało się nam więc powbijać kołki siekierą. Po umocowaniu namiotu Hassel — jak zwykle — wyszedł przynieść w garnku śniegu., Z reguły używał wtedy specjalnego noża. Tego wieczoru wyruszył jednak uzbrojony w siekierę. Nie potrzebował daleko szukać, bo tuż przy wejściu do namiotu stał niewielki zgrabny pagórek na oko doskonale nadający się do jego celów. Hassel podniósł siekierę i energicznie uderzył nią w lód. Ale co to?! Siekiera bez najmniejszego oporu wbiła się aż po drzewce! Pagórek był wewnątrz pusty. Po wyciągnięciu siekiery parę kawałków lodu oderwało się i spadło z hałasem do mrocznego wnętrza. O dwa kroki od namiotu mieliśmy więc otwór bez dna.

2 grudnia okazał się szczególnie męczący. Już od wczesnego ranka szalał wicher południowo-wschodni, który powodował gęstą zadymkę. Sanna była jak najgorsza, gładki niczym lustro lód. Jechałem przodem na nartach i radziłem sobie nie najgorzej, ale nasi poganiacze musieli zdjąć deski i iść pieszo przy sankach, aby je podpierać i w razie potrzeby pomagać psom. A często się to zdarzało, bo na gładkiej powierzchni lodu tu i ówdzie leżały małe zaspy z dziwnego śniegu, który w zetknięciu z płozami zachowywał się jak najlepszy klej. Kiedy sanki wjeżdżały w zaspę, psy znajdowały się już na gładkim lodzie, gdzie nie było żadnego oparcia dla ich pazurów, toteż mimo najlepszych chęci nie mogły uciągnąć ciężaru. Poganiacze musieli używać wtedy całej swojej siły, aby sanki nie ugrzęzły na dobre. Tylko dzięki zjednoczonym wysiłkom ludzi i zwierząt przebrnęliśmy przez te zaspy.

Szczeliny były tu również bardzo niebezpieczne. Wprawdzie wyglądały niewinnie, bo po brzegi wypeł-niał je śnieg, ale przy bliższym poznaniu okazały się znacznie groźniejsze, niż nam się początkowo wydawało. Mianowicie między śniegiem wypełniającym szczelinę a krawędzią lodu znajdowała się dość szeroka pusta przestrzeń, wiodąca do otchłani. Pokrywała ją warstwa śniegu, przeważnie bardzo cienka. Przy wjeżdżaniu na taką szczelinę nie działo się nic szczególnego, krytyczny moment następował wtedy, gdy wjeżdżało się na lód po drugiej stronie. Psy znajdowały się już wówczas na lustrzanej powierzchni lodowca, gdzie nie było się o co zaczepić i poganiacz musiał właściwie sam wpychać sanki na lód. Przy takim wysiłku cienka pokrywa śnieżna z łatwością się załamywała. Na tym terenie jeden z naszych towarzyszy zapadł się w ten sposób kilkakrotnie, i to nawet dość głęboko.

Jeśli taka jazda wyczerpywała ludzi, to dla psów była nie mniej męcząca. Gdyby choć pogoda dopisywała, można by rozejrzeć się po okolicy. Na dodatek przez cały czas trzeba było rozgrzewać sobie nosy, policzki i uszy, które haniebnie marzły. Oczywiście nie zatrzymywaliśmy się przy tym ani na chwilę, nie było na to czasu. Po prostu zdejmowaliśmy podczas marszu jedną rękawicę i przykładaliśmy ciepłą dłoń do zmarzniętego miejsca. Jeśli wydawało się, że zagrożona część ciała już się rozgrzała, wsuwaliśmy czym prędzej rękę z powrotem do rękawicy, bo z kolei ona potrzebowała ogrzania. Przy 25° mrozu i wichurze nikt nie trzyma chętnie rąk na powietrzu. Mimo nie sprzyjających warunków, z którymi musieliśmy walczyć, koło pomiarowe pokazało, że tego dnia przebyliśmy dwadzieścia pięć kilometrów. Zadowoleni z tego wyniku schroniliśmy się wieczorem do namiotu.

Jest właśnie sobotni wieczór, zajrzyjmy więc na chwilę do wnętrza namiotu. Naprawdę zupełnie przytulnie. Jedną połową namiotu zajmują trzy śpiwory, których właściciele uznali, że najpraktyczniej i najwygodniej będzie wleźć do środka. Obecnie są oni zajęci swymi dziennikami podróży. Drugą połowę namiotu, od strony wyjścia, zajmują tylko dwa śpiwory, ale za to pomiędzy nimi stoi cały sprzęt kuchenny. Właściciele tych śpiworów — Wisting i Hanssen — są jeszcze na nogach. Hanssen jest dziś kucharzem i nie może schować się do śpiwora, zanim nie ugotuje jedzenia i nie przygotuje wszystkiego, jak należy. Wisting jest jego przyjacielem i pomocnikiem, gotowym na każde skinienie ręki. Hanssen przejmuje się bardzo swym urzędem kucharza. Przypalona potrawa jest u niego nie do pomyślenia, toteż bezustannie miesza łyżką zawartość garnka.

— Zupa! — woła.

Słowo to wywiera magiczny skutek. W mgnieniu oka wszyscy zrywają się z menażką w jednej, z łyżką w drugiej ręce. Kolejno napełnią się każdemu naczynie najwspanialszą zupą jarzynową. Po minach widać, że zupa jest wściekle gorąca, ale i tak znika ze zdumiewającą szybkością. Menażki zostają powtórnie napełnione, tym razem substancją nieco gęściejszą, mianowicie pemikanem. Teraz również opróżniamy je w mgnieniu oka z podziwu godną zręcznością i natychmiast podsuwamy do powtórnego napełnienia. Jak dotychczas apetyty bynajmniej nie zmalały. Resztki zostają starannie wyskrobane, po czym zaczyna się rozkosz spożywania „chleba i wody". Jest to naprawdę rozkosz, i to zapewne większa, niżby ją mogło sprawić najwykwintniejsze menu. Woda zaś — na zimną wodę jest ogólne zapotrzebowanie — znika w ogromnych ilościach. Jak świadczą wymowne oblicza, smakuje ona lepiej niż najdroższe wina. Podczascałego posiłku prymus cicho szumi swą melodię, a w namiocie panuje przyjemne ciepło.

Po skończonej biesiadzie jeden z nas woła o lustro i nożyczki, a wkrótce podróżnicy zajęci są pilnie upiększaniem się na nadchodzącą niedzielę. Co sobotę strzyżemy sobie na krótko wąsy i brodę, nie tyle przez próżność, ile ze względu na wygodę. Na zaroście osiada bowiem szron, co jest bardzo nieprzyjemne. Moim zdaniem w okolicach podbiegunowych broda jest równie nieprzydatna i niewygodna jak — dajmy na to — cylinder. Gdy nożyczki i lustro obeszły już wszystkich podróżników, znikają oni jeden po drugim w swych śpiworach; po pięciu „dobranoc!" panuje w namiocie zupełna cisza. Wkrótce regularne oddechy świadczą, że po wyczerpującej pracy dnia natura domaga się swych praw. Tymczasem na dworze wyje wiatr i śnieg szeleści na ścianach namiotu. Jednak psy, pozwijane w kłębki na lodzie, zdają się nic sobie nie robić z niepogody.

Następnego ranka burza szalała z taką samą siłą. Ze względu na niebezpieczny teren postanowiliśmy na razie czekać. W ciągu przedpołudnia, a raczej już koło południa, wiatr trochę przycichł, a my oczywiście w te pędy na dwór! Słońce wyjrzało kilka razy na moment; wykorzystaliśmy tę wielce pożądaną okazję, aby dokonać pomiarów. Rezultat był 86°47' S.

W tym obozie zostawiliśmy nasze wspaniałe futrzane ubrania, wiedzieliśmy bowiem, że przy utrzymującej się obecnie wysokiej temperaturze nie będą nam one potrzebne. Kaptury z futra reniferowego wzięliśmy jednak ze sobą. Mogły się przydać w razie przeciwnego wiatru.

Tego dnia marsz nie trwał zbyt długo. Wiał wściekły wicher z tego samego kierunku co poprzednio, to zna-czy z południowego wschodu. Gdybyśmy znali teren, prawdopodobnie kontynuowalibyśmy nasz marsz mimo wszystko, ale przy sypkim śniegu i wściekłym wichrze, który nie pozwalał nawet otworzyć oczu, byłoby to szaleństwem. Cztery kilometry — to wszystko, co udało nam się przejść. Po rozbiciu obozu termometr wskazał —21°, a pomiar wysokości — dwa tysiące osiemset pięćdziesiąt metrów.

W ciągu nocy wiatr zmienił się z południowo-wschodniego na północny, po czym ucichł i przejaśniło się. Była to dla nas dobra okazja i nie wahaliśmy się z niej skorzystać. Przed nami leżała gładka jak lustro powierzchnia lodu, która wznosiła się nieco w górę. Tak jak poprzednich dni sunąłem przodem na nartach, a pozostali towarzysze szli z tyłu pieszo, podpierając sanki. Ciągle jeszcze trafiały się szczeliny wypełnione śniegiem, choć już znacznie rzadziej niż poprzednio. Stopniowo na wygładzonej powierzchni lodu zaczęły się pojawiać niewielkie płaty śniegu, które szybko stawały się coraz większe i liczniejsze, a wkrótce tak się rozprzestrzeniły, że nieprzyjemne lodowisko pokryło się równomiernie grubą warstwą. Teraz wszyscy nałożyli znów narty. Ogromnie zadowoleni posuwaliśmy się na południe.

Jakże cieszyła nas ta jazda! Pokonaliśmy ostatecznie złośliwy lodowiec i znajdowaliśmy się nareszcie na prawdziwej wyżynie. Kiedy gratulowaliśmy sobie sukcesu, ukazało się nagle przed nami pasmo wzgórz, przypominające dobitnie, że jeszcze nie koniec trosk. Teren stopniowo się obniżał i w miarę jak zbliżaliśmy się do wzgórz, coraz wyraźniej widzieliśmy, że trzeba będzie przedostać się jeszcze przez jedną dolinę, co prawda niezbyt głęboką, ale za to bardzo rozległą. Ukazywały się szerokie pasy spiętrzeń i zaokrąglone bloki lodu. Oczy trzeba tu było mieć szeroko otwarte. Dotarliśmy do części lodowca, którą nazwaliśmy „Diabelską salą balową". Warstwa śniegu, którą tak sławiliśmy, znowu znikła; przed nami leżała szeroka dolina lśniąca lodem. Początkowo było dość dobrze, teren się obniżał i mogliśmy posuwać się całkiem szybko. Nagle pękł lód pod sankami Wistinga, które upadły na bok. Wiedzieliśmy, co to znaczy: sanki leżały jedną płozą w szczelinie. Wisting i Hassel zajęli się wydobyciem ich z niebezpiecznego położenia. Tymczasem Bjaaland wyciągnął szybko aparat fotograficzny. Hanssen i ja byliśmy w tym momencie nieco dalej na przodzie i wygodnie obserwowaliśmy sytuację. Przyzwyczailiśmy się do tego rodzaju wypadków, toteż czekaliśmy spokojnie na dalszy ciąg sprawy. Ponieważ fotografowanie nieco się przeciągało, byłem przekonany, że szczelina należy do zupełnie wypełnionych śniegiem, a tym samym niegroźnych, i że Bjaaland korzysta tylko z okazji, aby uzupełnić swe zbiory zdjęciem, przypominającym prawdziwie niebezpieczne rozpadliny, z którymi mieliśmy już tyle razy do czynienia. Mając jednak pewne wątpliwości, zapytałem głośno, jak tam wygląda.

— Całkiem dobrze! — brzmiała odpowiedź. — Zaraz będziemy gotowi.

— A jak szczelina?

— Jak zwykle, bez dna!

Opisuję to małe wydarzenie głównie dlatego, aby pokazać, jak dalece można się do wszystkiego przyzwyczaić. Wisting i Hassel pozowali do zdjęcia, leżąc sobie spokojnie nad bezdenną przepaścią; żaden z nich nie pomyślał nawet o niebezpieczeństwie.

Przekroczywszy szczelinę znaleźliśmy się w „Diabelskiej sali balowej". Powierzchnia jej nie wyglądała wcale tak groźnie. Co prawda śnieg był tu zupełnie zwiany, co znacznie utrudniało marsz, ale szczelin nie widzieliśmy zbyt wiele. Spiętrzenia lodowe występowały bardzo często, ale nawet w ich pobliżu nie dostrzegaliśmy żadnych popękań.

Raptem psy prowadzące zaprzęg Hanssena zapadły się w miejscu wyglądającym na pozór niewinnie. Na szczęście zwierzęta zawisły na uprzęży i dość łatwo udało się je wyciągnąć na powierzchnię. Gdy zajrzeliśmy do szczeliny, która w tym miejscu powstała, odnieśliśmy wrażenie, że nie jest ona tak groźna. Mniej więcej o metr poniżej krawędzi szczeliny widać było warstwę zbudowaną z materiału przypominającego sproszkowany lód. Przypuszczaliśmy, że ta druga warstwa jest trwała i wobec tego zapadnięcie się nie grozi niebezpieczeństwem. Tymczasem wcale tak nie było, a Bjaaland mógłby coś niecoś na ten temat powiedzieć. Zapadłszy się bowiem w jedną z takich szczelin, przeleciał nie tylko przez wierzchnią pokrywę śniegu, ale przebił również dolną warstwę. Na szczęście w ostatniej chwili zdołał jeszcze uchwycić koniec liny przy sankach i w ten sposób uratować się. Raz po raz zapadały się teraz i psy, i ludzie. Pusta przestrzeń pomiędzy obu warstwami sprawiała, że nasze kroki wywoływały złowrogi, dudniący odgłos. Poganiacze zaczęli z całej siły trzaskać z batów i głośno pokrzykiwać na psy. Przy tak energicznej zachęcie szybko minęliśmy niebezpieczny teren.

Te niezwykłe formy terenowe nie były na szczęście zbyt rozległe. Im bardziej zbliżaliśmy się do pasma wzgórz, tym wyraźniej widać było zmianę na lepsze. Wkrótce okazało się, że „Diabelska sala balowa" była ostatnim pozdrowieniem lodowca. Wraz z nią skończyły się wszelkie nierówności i zarówno samo podłoże, jak warunki śniegowe szybko się poprawiły. Tak więc już wkrótce mogliśmy z zadowoleniem stwierdzić, że nareszcie pokonaliśmy te liczne i mocno nieprzyjemne przeszkody. Teren stał się nagle dobry i równy, wszędzie leżał wspaniały śnieg, mogliśmy kontynuować naszą podróż na południe szybko, lekko, z poczuciem zupełnego bezpieczeństwa.

NA BIEGUNIE

Pod 87° S widzieliśmy po raz ostatni ziemię nie pokrytą lodami w stronie północno-zachodniej. Powietrze było kryształowo przejrzyste, a więc widoczność bardzo dobra. Jak się jednak potem okazało, i tym razem daliśmy się zwieść pozorom.

Tego dnia przebyliśmy około pięćdziesięciu kilometrów na wysokości dwa tysiące dziewięćset czterdzieści metrów nad poziomem morza. Pogoda nie utrzymała się długo. Powiał wicher z północy i znowu nad całą równiną zawirowały gęste tumany śniegu. Powstała zamieć, która dosłownie nas oślepiała. Obecne jednak poczucie bezpieczeństwa zachęcało do nieustannego posuwania się naprzód, mimo że nic nie widzieliśmy przed sobą.

W trakcie marszu dostaliśmy się na zupełnie inny teren. Naszą drogę przegradzały teraz całe szeregi równoległych wydm śnieżnych, które niełatwo było przebyć, tym bardziej że nie mogliśmy ich nawet zobaczyć. W tych warunkach przewodnicy nie mogli jechać pierwsi; na nic by się to zresztą nie zdało. Nie byliśmy w stanie utrzymać się na nogach — co trzy lub cztery kroki padaliśmy nosem w śnieg.

Po kilku próbach uznaliśmy, że najlepiej będzie puścić przodem zaprzęg Hanssena. Wprawdzie zarówno dla niego, jak dla psów było to zadanie wysoce niewdzięczne, ale w ten sposób posuwaliśmy się naprzód, i to nawet zupełnie dobrze. Oczywiście nie udawało się uniknąć całkowicie upadków lub wywrócenia sa-nek. Poganiacze psów zajęci byli podtrzymywaniem sanek, które jednak służyły im zarazem za podporę. Toteż znacznie gorzej szło się tutaj narciarzom, którzy nie prowadzili sanek.

Można by sądzić, że w takim terenie i w takich warunkach nawet przybliżone zachowanie kierunku będzie niemożliwe. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu igła kompasu obracała się wielokrotnie dookoła osi i ustalała się dopiero po dłuższej chwili, aby już w następnym momencie rozpocząć od nowa swój taniec. Kiedy jednak po pewnym czasie mogliśmy wreszcie dokonać pomiarów, okazało się, że Hanssen prowadził bardzo dobrze. Obliczenia, poczynione na podstawie przebytej drogi, zgadzały się bowiem co do mili z wynikami pomiarów astronomicznych. Koło pomiarowe wykazało prawie czterdzieści kilometrów, hipsometr zaś trzy tysiące dwieście dwadzieścia pięć metrów nad poziomem morza; tak więc osiągnęliśmy obecnie większą wysokość niż przy „Psim obozie".

7 grudnia mieliśmy identyczną pogodę — gęsta śnieżyca i zadymka. Niebo i równina zlewały się ze sobą; nie było nic widać. Mimo tego posuwaliśmy się wspaniale naprzód. Stopniowo zaspy stawały się coraz niższe i niższe, aż wreszcie teren wyrównał się zupełnie. Co za szczęście mieć znowu równy grunt pod nogami! Nierówności, o które co chwila się wywracaliśmy, były dla nas istną plagą. Na normalnych wysokościach nie odczuwalibyśmy tego tak boleśnie, ale tutaj, gdzie po każdym upadku trzeba było chwilę poleżeć, aby złapać oddech?

Tego dnia przekroczyliśmy 88 °S i rozbiliśmy obóz pod 88°9'. Wieczorem spotkała nas wielka niespodzianka. Jak zwykle podczas przygotowywania kolacji zabraliśmy się w namiocie do zmierzenia wysokości. Przypuszczałem, że punkt wrzenia wody także i tego wieczoru nieco spadnie, podobnie jak opadał w ciągu ubiegłych dni; znaczyłoby to, że teren w dalszym ciągu się podnosi. Tymczasem ku naszemu zdziwieniu wcale się tak nie stało. Woda zagotowała się dokładnie przy tej samej temperaturze, co poprzedniego dnia. Zrobiłem szereg prób, aby upewnić się, czy tak jest rzeczywiście, i za każdym razem otrzymywałem ten sam wynik. Wielka radość zapanowała wśród nas, gdy ogłosiłem, że osiągnęliśmy już największą wysokość płaskowyżu.

8 grudnia zaczął się zupełnie tak samo jak 7 grudnia, to znaczy przy chmurnej pogodzie. Później jednak potwierdziło się przysłowie, że nie zna się dnia, dopóki słońce nie zajdzie.

Dzięki równości terenu i doskonałym warunkom śniegowym jechaliśmy teraz szybko na południe, przy lekkim wietrze z północnego wschodu. Jazda pod górę zmęczyła bez wątpienia nasze psy, chociaż nie nadwerężyła ich sił. Nie można jednak zaprzeczyć, że zwierzęta były bardzo wygłodniałe. Pół kilograma pemikanu dziennie, które dostawały obecnie, nie wystarczało im na zapełnienie żołądka. Starały się więc pokrzepić wszystkim, co tylko udało im się schwycić — pożerały wszystko bez wyjątku. Początkowo zadowalały się takimi przedmiotami, jak buty, wiązania narciarskie, baty i tym podobne. Gdy poznaliśmy psie gusty, uważaliśmy dobrze na nasze rzeczy. Dla psów nie pozostawało do pożarcia już nic, absolutnie nic, poza ich dzienną racją żywności. Psy zaczęły więc atakować rzemienie i gdyby im nie przeszkodzić, rozniosłyby szybko wszystkie sanki na kawałki. Poradziliśmy sobie i z tym. Co wieczór zakopywaliśmy sanki tak głęboko w śniegu, że wszystkie rzemienie były dobrze przykryte.

Jako ciekawostkę warto jeszcze zanotować, że te wygłodniałe zwierzęta, które pożerały wszystko, co tylko znalazło się w ich zasięgu — nawet ebonitowe kółka od kijków narciarskich — nigdy nie atakowały naszych skrzyń z żywnością. Biegały pomiędzy sankami z nosami na wysokości tych skrzyń, niejednokrotnie silnie popękanych, i wietrzyły pemikan, nigdy jednak nie próbowały sobie czegoś stamtąd przywłaszczyć. Wystarczyło jednak podnieść pokrywę skrzyni, a natychmiast były na miejscu. Z szybkością wiatru zbierały się zewsząd i tłoczyły przy sankach w nadziei, że spadnie im jakiś dodatkowy kąsek. Nie umiem sobie wytłumaczyć tego zjawiska. Jestem jednak pewny, że przyczyny nie należy tu szukać w przesadnej skromności psów.

Do południa gęsta warstwa chmur zaczęła się nieco przecierać na horyzoncie i po raz pierwszy od dłuższego czasu mogliśmy widzieć na odległość paru kilometrów. Nadal jednak nie mogliśmy przeprowadzać pomiarów astronomicznych, a to było konieczne dla dokładnego obliczenia szerokości geograficznej.

O jedenastej zrobiliśmy postój i przygotowaliśmy się do uchwycenia słońca, gdyby było łaskawe ukazać się choć na chwilę. Hassel i Wisting obsługiwali jeden sekstans i sztuczny horyzont, Hanssen zaś i ja — drugi. Jeszcze nigdy w życiu nie polowałem tak gorliwie na słońce jak tego dnia.

Ukazało się wreszcie. Wprawdzie początkowo nie było zbyt jasne, wystarczyło nam jednak tej jasności, jako że mieliśmy już dużą wprawę w wykorzystywaniu choćby najmniejszej okazji. Odległość słońca od horyzontu została zmierzona, sprawdzona przez wszystkich i zapisana.

Tymczasem ściana chmur rozpadała się coraz bardziej i bardziej. Zanim skończyliśmy robotę, to znaczy zanim uchwyciliśmy słońce w jego najwyższym punk-cie i stwierdziliśmy, że następnie znowu opada, świeciło ono wspaniale. Odłożyliśmy instrumenty i przystąpiliśmy do obliczeń, posługując się sankami jako stołem. Muszę przyznać, że byłem bardzo przejęty. Jaki będzie wynik po tak długim marszu prawie na oślep, w tak okropnych warunkach terenowych? Odejmowaliśmy, dodawaliśmy, wreszcie wynik był gotów. W tej chwili spojrzeliśmy na siebie nieufnie. 88°16' S zaskoczyło nas niby zręczna sztuczka karciarza: dokładnie ten sam wynik otrzymaliśmy według naszych poprzednich obliczeń dokonywanych w oparciu o odległość i kierunek przebytej drogi. Gdybyśmy więc byli zmuszeni ustalić położenie bieguna bez pomiarów astronomicznych, nawet najbardziej wymagający musieliby nam przyznać do tego prawo. Złożyliśmy nasze książki obserwacyjne, zjedliśmy parę sucharków i znowu powróciliśmy do cyfr.

Tego dnia stanęło przed nami doniosłe zadanie: oto mieliśmy ponieść nasz sztandar dalej na południe, niż kiedykolwiek stanęła ludzka stopa. Jedwabna flaga leżała na sankach Hanssena, przywiązana do dwóch kijków narciarskich. Poleciłem Hanssenowi, aby wywiesił ją z chwilą przekroczenia 88°23' S, najdalszego punktu osiągniętego przez Shackletona. Szybko ruszyłem w drogę. Nietrudno było teraz utrzymać kierunek, mogłem bowiem orientować się według przepięknych chmur; wszystko odbywało się zupełnie automatycznie. Najpierw szedł przewodnik, następnie Hanssen, dalej Wisting, na końcu Bjaaland. Drugi przewodnik, nie pełniący w danym momencie służby, plasował się, gdzie mu się podobało, to tu, to tam, z reguły jednak obok jakichś sanek. Od dłuższej chwili tonąłem w rozmyślaniach związanych z miejscami bardzo odległymi od terenu naszej wędrówki. Nie pamiętam już, o czym wówczas dumałem, ale by-łem tym tak pochłonięty, że zupełnie zapomniałem, co się dookoła mnie dzieje.

Nagle wyrwały mnie z marzeń radosne okrzyki i gromkie „hura!" Odwróciłem się szybko, aby zbadać przyczynę tych niezwykłych odgłosów, i stanąłem jak wryty, niezdolny wymówić słowa. Nie potrafię opisać uczuć, jakie mnie wtedy ogarnęły. Nad pierwszymi sankami unosiła się flaga Norwegii. Rozwijała się i łopotała, szeleszcząc jedwabiem. Przepięknie to wyglądało w przejrzystym powietrzu, na tle nieskalanej, lśniącej bieli.

Przekroczyliśmy 88°23' S; nikt tu jeszcze nie dotarł. Od początku podróży nie byłem tak wzruszony. Łzy napłynęły mi do oczu, mimo całego wysiłku nie mogłem ich powstrzymać. Na szczęście wyprzedziłem nieco towarzyszy i zanim do nich zawróciłem, miałem czas wziąć się w garść i zapanować nad uczuciami. Złożyliśmy sobie wzajemne gratulacje i gorąco uścisnęliśmy prawice; oto doszliśmy tak daleko w szczerej zgodzie, dojdziemy jeszcze dalej — aż do celu.

Nie zapomnieliśmy przy tym wspomnieć człowieka, który wraz ze swymi dzielnymi towarzyszami zaniósł sztandar ojczyzny bliżej celu niż którykolwiek z jego poprzedników. Nazwisko Sir Ernesta Shackletona płomiennymi zgłoskami zapisane będzie na zawsze w historii badań bieguna południowego. Odwaga i silna wola mogą zdziałać cuda, nie potrafię dać lepszego przykładu tych cnót, niż tego właśnie człowieka.

Oczywiście zaraz musiały pójść w ruch aparaty fotograficzne. W rezultacie otrzymaliśmy wspaniały obraz wydarzenia, którego żaden z nas nigdy nie zapomni. Następnie przejechaliśmy jeszcze ze trzy czy cztery kilometry aż do 88°25' S i tam rozbiliśmy obóz. Przez cały ten czas pogoda nieustannie się polepszała; obecnie było zupełnie cicho i bardzo jasno; stosow-nie do tych okoliczności panowała prawdziwie „letnia" temperatura: —18°.

W naszym namiocie było nawet duszno; czegoś podobnego nie mogliśmy oczekiwać. Po wielu rozważaniach i dyskusjach doszliśmy do wniosku, że w tym miejscu musimy założyć jeszcze jeden — ostatni — skład żywności. Korzyści, jakie osiągnęliśmy, zmniejszając obciążenie sanek, były tak wielkie, że musieliśmy się na to zdecydować. Zresztą nie ryzykowaliśmy wiele, ponieważ zamierzaliśmy poustawiać takie znaki rozpoznawcze, że nawet ślepy powinien znaleźć drogę. Postanowiliśmy mianowicie oznaczyć skład nie tylko w kierunku wschodnim i zachodnim, ale również od strony południowej, budując kopce ze śniegu w odstępach co dwie mile morskie (3,7 kilometra).

Następny dzień przeznaczyliśmy na urządzenie składu. Psy Hanssena okazały się cudownymi stworzeniami; nic ich nie mogło zmóc. Oczywiście schudły trochę, ale mimo to utrzymywały się w pełni sił. Psy Wistinga natomiast, a szczególnie Bjaalanda, były dość osłabione. Z tego powodu postanowiliśmy nie odciążać zaprzęgu Hanssena, lecz tylko dwa pozostałe. Uzyskany w ten sposób ubytek wagi był niemały — prawie pięćdziesiąt kilogramów na jedne sanki. W składzie złożone zostało około sto kilogramów zapasów, głównie pemikan i suchary. Śnieg był niezbyt odpowiedni, ale w końcu udało się nam wznieść pokaźną budowlę. Na sankach pozostała nam teraz żywność mniej więcej na miesiąc. Gdyby więc — wbrew wszelkim przewidywaniom — nie udało się odnaleźć tego składu, to i tak moglibyśmy liczyć z dużą dozą pewności na przybycie do składu pod 85° 21', zanim jeszcze skończy się posiadany przez nas zapas. Do oznaczenia obozu w kierunku wschodnim i zachodnim posłużyło sześćdziesiąt deszczułek z czarnych skrzyń wtykanych w śnieg w odstępach co sto kroków, przy czym do co drugiej przywiązywaliśmy kawałek czarnej szmatki. Po stronie wschodniej deszczułki były jeszcze specjalnie znakowane.

Ciepło ostatnich dni pogorszyło bardzo stan naszych ran z odmrożenia. Ostatnia burza z południowego wschodu dała się dobrze we znaki Wistingowi, Hanssenowi i mnie. Lewe strony naszych twarzy były jedną raną, ropiejącą i nabiegłą krwią. Wyglądaliśmy niczym najgorsi bandyci i zawalidrogi; prawdopodobnie nawet nasi najbliżsi nie mogliby nas poznać. Podczas dalszej podróży rany te były dla nas prawdziwym utrapieniem. Najlżejszy powiew wiatru wywoływał wrażenie, jak gdyby ktoś skrobał po twarzy tępym nożem. Pamiętam, że ostatni strup z twarzy Hanssena spadł dopiero wtedy, gdy zbliżaliśmy się do Hobart, a więc w trzy miesiące później.

Podczas budowy naszego ostatniego składu pogoda bardzo nam sprzyjała. Słońce świeciło przyjaźnie, mieliśmy więc doskonałą okazję do wykonania kilku dalszych pomiarów azymutu — ostatnich przydatnych w tej podróży.

10 grudnia rozpoczął się pogodą równie piękną i słoneczną. Było jednak 28° mrozu, a w twarz wiał lekki wietrzyk; nasze nabrzmiałe odmrożenia reagowały na to bardzo, ale ostatecznie można było jeszcze wytrzymać. Zabraliśmy się zaraz do budowy kopców, roboty wykonywanej aż do samego bieguna z jak największą systematycznością. Obecne kopce nie były jednak tak wysokie jak poprzednie na Barierze Lodowej Rossa. Teraz wystarczała wysokość jednego metra, bo na tej idealnie równej płaszczyźnie nawet najmniejsza wyniosłość była łatwo dostrzegalna. Przy pracy mieliśmy okazję poznać dokładnie charakter śniegu.

W tej części wyżyny — na południe od 88°25' S — bardzo trudno było znaleźć śnieg odpowiedni do budowy kopca, to znaczy dość twardy, aby można było wycinać z niego duże bloki. Tutaj, w górze, śnieg wyglądał tak, jak gdyby spadł podczas zupełnej ciszy. Dwumetrową tyczkę namiotową wbijaliśmy aż do końca nie natrafiając na opór, co oznaczało, że nie ma wcale twardych warstw. Powierzchnia śniegu także była zupełnie gładka, bez najmniejszego śladu zasp w jakimkolwiek kierunku.

Każdy krok na południe zbliżał nas teraz do celu. Mogliśmy ustalić z dużą dozą pewności, że przybędziemy tam 15 grudnia rano lub po południu. Wydawało nam się to tak oczywiste, że nasze rozmowy obracały się przeważnie wokół tej daty. Żaden z nas nie chciał się przyznać do zdenerwowania, sądzę jednak, że każdy był trochę podniecony. Co ujrzymy na biegunie? Bezkresną równinę, której nie widziało nigdy oko ludzkie, której nie dotknęła stopa ludzka? A może, może jednak... — Nie, nie, to było niemożliwe! Przy naszej szybkości musieliśmy być pierwsi, co do tego nie mogło być żadnej wątpliwości! A jednak... Wystarczy najmniejsza luka, a natychmiast wślizguje się zwątpienie i gnębi biednego człowieka, nie pozostawiając mu ani chwili spokoju.

Począwszy od 88° 25' S barometr i hipsometr wykazywały powoli, ale stale, spadek wysokości. Była to dla nas miła niespodzianka. A zatem odkryliśmy nie tylko najwyższy punkt wyżyny, ale także jej skłon w przeciwległą stronę. Miało to wielkie znaczenie dla wyjaśnienia budowy całego płaskowzgórza.

Pomiary astronomiczne i obliczenia przebytej drogi z 10 grudnia zgadzały się z dokładnością do dwu kilometrów. Również 11 grudnia otrzymaliśmy ten wynik — pomiary wykazywały dwa kilometry mniej niż obliczenia. Pogoda — lekka bryza południowo-zachodnia, temperatura —28° — i warunki terenowe były mniej więcej takie same jak w ciągu ostatnich dni. Śnieg był bardzo miękki, sanki i narty jednak jechały po nim doskonale.

12 grudnia — takie same warunki atmosferyczne, temperatura —25°. Pomiary szerokości geograficznej i obliczenia drogi zgadzały się znów najdokładniej. Szerokość 89° 15'.

13 grudnia osiągnęliśmy 89°30' S. Obliczenie drogi wykazało jeden kilometr mniej niż pomiary astronomiczne. Śnieg i teren równie dobre jak poprzednio. Pogoda wspaniała — cicho i słonecznie.

Pomiary astronomiczne poczynione w południe 14 grudnia: 89°37' S, obliczenie drogi: 89°38'5". Tego dnia zatrzymaliśmy się na 89°45' S po przebyciu 14,8 kilometra, to znaczy ośmiu minut szerokości geograficznej. Przed południem pogoda była wciąż jeszcze piękna, ale po południu kilka razy przeszła nad nami królika śnieżyca z południowego wschodu.

Tego dnia panował w namiocie uroczysty nastrój. Wydobyliśmy znowu naszą flagę i przywiązaliśmy ją jak poprzednio do dwóch kijków narciarskich. Następnie zwinęliśmy ją i złożyliśmy na sankach gotową do wywieszenia. Tej nocy budziłem się kilkakrotnie z podobnym uczuciem, jakiego doświadczałem jako mały chłopiec w wieczór wigilijny, zanim jeszcze zaczęło się właściwe święto. Było to pełne napięcia oczekiwanie na coś, co miało się stać.

Rankiem 15 grudnia powitała nas przepiękna pogoda, jakby stworzona do zdobycia bieguna. Coś mi się wydaje, że tego dnia szybciej niż zwykle zjedliśmy śniadanie i śpiesznie wyszliśmy z namiotu. Ustawili-śmy się jak zwykle: przewodnik, Hanssen, Wisting, Bjaaland i drugi przewodnik. Koło południa według kół pomiarowych osiągnęliśmy 89°53' S.

Od dziesiątej rano rozpoczęła się lekka bryza z południowego zachodu i niebo przykryło się chmurami, tak że w południe nie można było wykonać pomiarów. Przez warstwę chmur jednak raz po raz przeświecało słońce. Pokrywa śnieżna była nieco inna niż w ciągu ostatnich dni. Chwilami jechało się bardzo dobrze, a chwilami znów śnieg był zdecydowanie zły. Posuwaliśmy się naprzód całkiem automatycznie, tak samo jak zwykle. Mówiło się niewiele, ale tym pilniej pracowały oczy. Szyja Hanssena zrobiła się dwa razy dłuższa; tak ją wyciągał i wykręcał, aby wybiec wzrokiem choć parę milimetrów dalej. Mimo że wypatrywał sobie oczy, nie mógł zobaczyć nic oprócz monotonnej, bezkresnej równiny. Psy zachowywały się spokojnie, widać było, że okolica osi ziemskiej zupełnie ich nie interesuje.

O trzeciej po południu ze wszystkich sanek zabrzmiało jednocześnie: — Stój! — Jak wykazywały nasze koła pomiarowe, staliśmy na biegunie.

Cel został osiągnięty.

Nie mogę powiedzieć, że osiągnąłem wówczas cel mego życia. Wiem, że brzmiałoby to o wiele wspanialej, byłoby jednak grubą przesadą. Wolę być szczery i powiem, że zapewne nikt nie był bardziej oddalony od celu swego życia niż ja w owej chwili. Od dzieciństwa marzyłem o biegunie północnym, a zdobyłem południowy.

Tak więc znajdowaliśmy się na biegunie. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że nie stoimy dokładnie w tym punkcie. O tej porze dnia i z tymi instrumen-tami, jakimi dysponowaliśmy, niemożliwe było wyznaczenie bieguna z całą dokładnością. Byliśmy jednak tak blisko celu, że tych parę kilometrów, jakie, być może, dzieliły nas jeszcze od niego, nie miały już żadnego znaczenia.

Zatrzymawszy sanki podeszliśmy do siebie z gratulacjami. Mieliśmy wszelkie podstawy, aby nawzajem okazać sobie uznanie za to, czego wspólnie dokonaliśmy. Sądzę, że silne uściski dłoni, które teraz wymieniliśmy, wyrażały to właśnie uczucie.

Po tym pierwszym uroczystym akcie przystąpiliśmy do drugiego, najdonioślejszego i najbardziej radosnego w ciągu całej wyprawy — do podniesienia naszej flagi.

Miłością i dumą promieniało pięć par oczu, wpatrujących się w sztandar, który rozwijał się na wietrze, aby załopotać nad biegunem. Postanowiłem, że samego zatknięcia flagi — moment historyczny — dokonamy wszyscy jednocześnie. Nie jednemu się to należało, lecz wszystkim, którzy narażali w walce życie i poszli na złą i dobrą dolę. Był to jedyny sposób, aby tutaj, na tym odludnym pustkowiu, wyrazić towarzyszom mą wdzięczność. Czułem też, że intencja moja została właściwie zrozumiana. Pięć szorstkich, zniszczonych mrozem dłoni zatknęło powiewającą flagę na południowym biegunie geograficznym.

— Stawiamy cię oto, ukochany nasz sztandarze, na biegunie południowym i nadajemy całej okolicznej równinie miano Ziemi Króla Haakona VII!

Wszyscy obecni będą na pewno do końca życia wspominać ów moment. Od długich, pompatycznych ceremonii trzeba się było w tych stronach odzwyczaić — im krócej, tym lepiej!

Zaraz po tym zabraliśmy się do spełnienia obowiązków dnia powszedniego. Po ustawieniu namiotu Hanssen musiał zabić Helgego. Rozstanie z tym najlep-szym przyjacielem stanowiło dla niego ciężkie przeżycie. Helge był psem nadzwyczaj dobrym i pracowitym. Bez sprzeciwu ciągnął od rana do wieczora, dając przykład całemu zaprzęgowi. W ostatnim jednak tygodniu osłabł zupełnie i w chwili przybycia na biegun został z niego tylko cień. Po prostu wisiał w uprzęży i nie był zdolny do żadnej pracy. Jeden cios w łeb i Helge zakończył życie. Poćwiartowaliśmy go na miejscu, a w kilka godzin później pozostały po nim tylko zęby i czubek ogona. Był to drugi pies utracony w ciągu ostatnich kilku dni. Major z zaprzęgu Wistinga opuścił nad pod 88°25' S i więcej nie powrócił. Był bardzo wycieńczony i prawdopodobnie odszedł, aby zdechnąć. Mieliśmy teraz jeszcze szesnaście psów, które należało rozdzielić pomiędzy dwa zaprzęgi — Hanssena i Wistinga; postanowiliśmy bowiem, że sanki Bjaalanda pozostaną na biegunie.

Oczywiście wieczorem świętowaliśmy w namiocie. Każdy z nas zadowolił się kawałkiem mięsa foki, które zresztą doskonale smakowało i dobrze nam zrobiło. Innych oznak święta nie było, ale za to słyszeliśmy, jak na dworze powiewa i łopoce nasza flaga.

Na wszystkich drobiazgach, które mieliśmy przy sobie, postanowiliśmy wyryć na pamiątkę napis: biegun południowy i datę. Przedmiotów zebrało się wcale niemało. Wisting okazał się przy tym doskonałym grawerem. Ja również wydobyłem starą fajeczkę, noszącą na sobie nazwy wielu miejscowości podbiegunowych. Gdy zwróciłem się do Wistinga, aby dopisał na niej: biegun południowy, spotkała mnie nieoczekiwana propozycja. Oto Wisting ofiarował mi tytoń na całą drogę powrotną. Od wyruszenia z Framheimu nikt jeszcze nie palił w naszym namiocie; od czasu do czasu tylko ten czy ów żuł niewielką prymkę. Wisting — wręczając mi paczuszkę tytoniu — oświad-czył, że ma w swoim worku parę takich paczek i że jego największym pragnieniem jest widzieć mnie palącego. Czy ktokolwiek potrafi ocenić, czym był w podobnych okolicznościach taki dar dla człowieka, dla którego fajka po jedzeniu stanowi największą przyjemność? Wisting po prostu mnie rozpieszczał! Nie tylko podarował mi tytoń, ale jeszcze wziął na siebie nieprzyjemną funkcję czyszczenia i nabijania mojej fajki. Muszę dodać, że ulegając pokusie wypalałem również jedną fajkę z rana.

Mieliśmy obecnie zamiar zakreślić wokoło obozu krąg o promieniu około dwudziestu kilometrów. Oczywiście nie mam tu na myśli dosłownego wytyczenia koła. Po prostu trzech ludzi wyruszyło w trzech różnych kierunkach: dwóch — prostopadle do naszego dotychczasowego kursu, a jeden — w jego przedłużeniu. Do wykonania zadania wyznaczyłem Wistinga, Hassela i Bjaalanda. Ukończywszy obserwacje postawiliśmy kociołek na ogniu, aby zagrzać sobie łyk czekolady. Dłuższy pobyt na dworze w zupełnie lekkich ubraniach dał się nam porządnie we znaki. Kiedyśmy tak popijali wrzący napój, Bjaaland odezwał się nagle:

— Mam ochotę zaraz zabrać się do tego „okrążania". Wyspać możemy się przecież po powrocie.

Hassel i Wisting byli tego samego zdania. Oto jeden z przykładów ducha, ożywiającego naszą małą społeczność. Ledwie skończyliśmy wielkie zadanie — prawie trzydzieści kilometrów marszu — a oni już chcą wyruszyć w nową, blisko czterdziestokilometrową drogę. Miało się wrażenie, że ci ludzie nie znają zmęczenia. Nasz nocny posiłek stał się więc z tej racji małym śniadaniem, po czym przygotowaliśmy się do czekającego nas zadania. Najpierw uszyliśmy trzy małe woreczki z cienkiego płótna impregnowanego i umieściliśmy w każdym meldunek o położeniu naszego obozu. Oprócz tego każdy zabierał ze sobą dużą czworokątną flagę z ciemnobrązowego płótna impregnowanego, którą było dobrze widać już ze znacznej odległości. Na maszty użyliśmy mocnych zapasowych płóz do sanek długości 3,6 metra, które i tak zamierzaliśmy zdjąć, aby sanki w drodze powrotnej były możliwie najlżejsze. Z tym bagażem oraz zapasem trzydziestu sucharów cała trójka wyruszyła w drogę. Zadanie nie było bynajmniej bezpieczne. Przynosi to wielki zaszczyt tym, którzy nie tylko bez zastrzeżeń, ale wręcz z entuzjazmem podjęli się jego wykonania.

Rozważmy przez chwilę ryzyko tej drogi. Nasz namiot, stojący na bezkresnej równinie bez jakichkolwiek znaków orientacyjnych, można z łatwością porównać do igły w stogu siana. Towarzysze mieli się oddalić od tego punktu o dwadzieścia kilometrów. Kompasy na sankach były za duże i niewygodne do niesienia, toteż trzeba było obyć się bez nich. Na początku marszu Wisting, Hassel i Bjaaland mogli się kierować podług słońca, ale kto mógł przewidzieć, jak długo będzie ono świecić? Wprawdzie pogoda panowała teraz piękna, ale w każdej chwili mogła nastąpić nagła zmiana. Przy braku słońca dużą pomoc dla wędrowców mogły stanowić ich własne ślady. W tych jednak stronach nie można liczyć na ślady. Wystarczy jeden moment, aby cała równina wypełniła się wirującym śniegiem i wszelki ślad zginął tak samo szybko, jak powstał.

Niewątpliwie ci trzej wędrowcy, opuszczający o pół do trzeciej namiot, ryzykowali życiem. I wszyscy trzej dobrze o tym wiedzieli. Myliłby się jednak ten, kto by przypuszczał, że z tego powodu pożegnanie z nami dwoma, pozostającymi na miejscu, będzie miało jakiś uroczysty charakter. Wręcz przeciwnie, rozstaliśmy się wśród żartów i śmiechu.

Po ich odejściu obaj z Hanssenem zajęliśmy się najpierw mnóstwem drobnych spraw. To tu, to tam znajdowało się coś, co wymagało uporządkowania. Na końcu należało przygotować wszystko do obserwacji astronomicznych, które chcieliśmy przeprowadzić, aby uzyskać możliwie najlepsze i najdokładniejsze określenie położenia geograficznego.

Pierwszy pomiar potwierdził tę konieczność. Okazało się mianowicie, że zamiast otrzymać większą odległość słońca od horyzontu niż w czasie pomiarów o północy, uzyskaliśmy mniejszą. Wynikało stąd jasno, że zeszliśmy z południka, wzdłuż którego mieliśmy się posuwać. Teraz chodziło w pierwszym rzędzie o wyznaczenie kierunku północ-południe i ustalenie szerokości geograficznej, aby móc się połapać w sytuacji. Na szczęście wszystko wskazywało na to, że pogoda się utrzyma. Co godzinę mierzyliśmy wysokość słońca. Na podstawie tych pomiarów ustaliliśmy z dość dużą dokładnością szerokość geograficzną i kierunek południka.

Koło dziewiątej zaczęliśmy się rozglądać za towarzyszami. Według naszych obliczeń powinni już przebyć odległość czterdziestu kilometrów. Dopiero jednak o dziesiątej odkrył Hanssen pierwszy czarny punkcik na horyzoncie; niedługo potem ukazał się drugi punkt, a następnie trzeci. Odetchnęliśmy z ulgą.

Do namiotu wszyscy trzej dotarli prawie jednocześnie. Z naszych dotychczasowych pomiarów wynikało, że obóz znajduje się pod 89° 54'30"S, czyli że w każdym razie biegun znajduje się wewnątrz kręgu. Ponieważ jednak pogoda wyglądała na trwałą, a zapas żywności na wcale obfity, postanowiliśmy prze-być jeszcze pozostałe dziesięć kilometrów, by ustalić położenie geograficzne punktu możliwie najbliższego biegunowi.

Po południu przejrzeliśmy jeszcze raz jak najdokładniej nasze zapasy żywności. Okazało się, że mamy jej — dla nas i dla psów — na osiemnaście dni. Stworzyliśmy dwa zaprzęgi, licząc po osiem psów, a ładunek sań Bjaalanda rozdzieliliśmy pomiędzy sanie Hanssena i Wistinga. Sanki Bjaalanda wbiliśmy pionowo w śnieg. Koło pomiarowe pozostawiliśmy również na miejscu.

17 grudnia, już wczesnym rankiem, byliśmy znów na nogach. Bjaaland, który odpadł teraz z grupy poganiaczy i został owacyjnie przyjęty w poczet przewodników, otrzymał pierwsze zaszczytne zadanie: doprowadzenie wyprawy do samego bieguna.

Nieco za Bjaalandem szedł Hassel, następnie Hanssen, po nim Wisting, w sporej zaś odległości za nimi ja zamykałem pochód. W ten sposób mogłem dokładnie obserwować kierunek marszu i uważać, aby nie nastąpiło jakieś większe odchylenie.

Kiedy przybyliśmy do celu, była godzina jedenasta. Podczas gdy jedni zajęci byli ustawianiem namiotu, inni przygotowywali przyrządy do dokonania pomiarów. Najpierw wznieśliśmy solidny cokół ze śniegu, na którym miał stać sztuczny horyzont, a następnie drugi, mniejszy, dla umieszczenia sekstansów.

O pół do dwunastej rozpoczęliśmy pierwsze pomiary. Podzieliliśmy się na dwie zmiany: Hanssen i ja oraz Hassel i Wisting. Podczas gdy jedna grupa spała, druga prowadziła pomiary. Każda zmiana trwała sześć godzin. Pogoda utrzymywała się nadal wspaniała, choć niebo nie było zawsze zupełnie czyste. Od czasu do czasu pojawiała się nagle lekka mglista zasłona, by za chwilę znów zniknąć, nie była jednak dość gę-sta, aby przesłonić zupełnie słońce. Świeciło ono przez cały czas, zachodziły jednak przy tym dziwne zjawiska. Zdarzało się, że przez szereg godzin słońce nie zmieniało swej odległości od horyzontu, następnie zaś robiło nagle jak gdyby skok. Przez cały dzień powtarzaliśmy obserwacje co godzinę. Było to bardzo osobliwe wrażenie, gdy człowiek — idąc spać o szóstej wieczorem, a wstając o dwunastej w nocy — widział słońce wciąż na tej samej na pozór wysokości; o szóstej rano, gdy znów kładł się spać, wysokość słońca pozostawała w dalszym ciągu bez zmian. Oczywiście ulegała ona pewnym wahaniom, ale zmiany były tak nieznaczne, że bez przyrządów nie dałoby się ich wykryć. Na oko wyglądało to tak, jak gdyby słońce krążyło dookoła nieba wciąż w tej samej odległości od widnokręgu. (Godziny, które tutaj podaję, mierzyliśmy podług południka Framheimu; według niego też obliczaliśmy czas przez całą podróż do bieguna).

Pomiary wykazały nam wkrótce, że choć nie stoimy dokładnie na samym biegunie, jesteśmy jednak tak blisko niego, jak tylko można to określić za pomocą naszych instrumentów.

18 grudnia o godzinie dwunastej w południe zakończyliśmy pomiary, a tym samym nasze zadanie było wykonane. Aby jeszcze bardziej zbliżyć się do bieguna, Hanssen i Bjaaland przeszli dalsze siedem kilometrów po linii świeżo odszukanego południka.

W ciągu całej naszej podróży nikt nie wygłaszał przemówień okolicznościowych. Teraz jednak — podczas obiadu — Bjaaland uznał, że nadszedł odpowiedni moment i zaskoczył nas wszystkich pięknym, doskonale ułożonym przemówieniem. Następnie wydobył pudełko pełne cygar i zaczął nas częstować. Cygara na biegunie — to było coś wspaniałego! Nie na tym jednak koniec. Gdy cygara obeszły wkoło, pozo-stały jeszcze cztery sztuki. Jakże byłem wzruszony, kiedy Bjaaland wręczył mi pudełko ze słowami: To zaś przyjmij jako pamiątkę z bieguna.

Zachowałem pudełko i będę je nadal przechowywał jako jeden z wielu dowodów przyjaźni towarzyszy podróży. Cygara rozczęstowałem później w wigilię Bożego Narodzenia; wówczas były one również miłym i widomym przypomnieniem radosnych świąt w naszej ojczyźnie.

Po zakończeniu uroczystego posiłku na biegunie zaczęły się przygotowania do powrotu. Ustawiliśmy mały jedwabny namiot — dzieło naszego pracowitego żaglomistrza Konnego. Ponieważ jedwab był koloru szarobrunatnego, namiot musiał już z daleka odcinać się od śnieżnej przestrzeni. Do drążka namiotowego przywiązaliśmy drugi kijek, tak że łączna ich wysokość wynosiła blisko cztery metry. Na szczycie przywiązaliśmy małą flagę norweską, poniżej zaś proporczyk, na którym widniał wymalowany wielkimi literami napis „Fram". Namiot został umocowany linami. Wewnątrz pozostawiłem w małej sakiewce list do króla Norwegii, zawierający wiadomość o tym, co zostało dokonane. Droga do domu była daleka, mogły jeszcze zajść okoliczności, uniemożliwiające nam osobiste przekazanie wiadomości o naszej wyprawie.

Oprócz tego pozostawiłem krótki list do kapitana Scotta, który — według wszelkiego prawdopodobieństwa — pierwszy odnajdzie ten namiot. Pozostawiliśmy tutaj jeden sekstans ze szklanym horyzontem, futerał od hipsometru, trzy worki na nogi z futra renów, kilka skarpet i rękawice. Kiedy wszystko leżało już w namiocie, wchodziliśmy po kolei do środka, aby umieścić swoje nazwisko na tabliczce przymocowanej do drążka namiotowego. Przy tej okazji znaleźliśmy życzenia od towarzyszy pozostałych na „Fra-mie". Mianowicie na kilku żółtych szmatkach płóciennych, przyszytych do namiotu poniżej linek namiotowych, znajdował się napis: „Wiele szczęścia w podróży i szczęśliwego przybycia do 90° ".

Po opuszczeniu namiotu zasznurowaliśmy dokładnie wejście, aby wiatr nie dostał się do środka, po czym — żegnaj biegunie! Był to uroczysty moment — odkrywszy głowy, żegnaliśmy nasz obóz i nasz sztandar. Na końcu złożyliśmy namiot podróżny i spakowaliśmy sanki. Rozpoczynał się powrót — krok za krokiem, mila za milą, aż wreszcie długa droga zostanie pokonana.

Od razu wjechaliśmy na stare ślady i podążaliśmy nimi niestrudzenie. Często, bardzo często, zwracaliśmy wzrok poza siebie, aby posłać jeszcze jedno — ostatnie — pozdrowienie biegunowi. Wkrótce nadciągnęły białe opary i mała flaga — ostatni ślad Polheimu* — znikła na horyzoncie.

POWRÓT

Droga była doskonała, nastrój wspaniały, toteż szybko posuwaliśmy się naprzód. Nawet psy zdawały się rozumieć, że już wracamy. Łagodny letni wietrzyk przy —19° słał nam ostatnie pozdrowienie z bieguna.

Po osiągnięciu obozowiska, w którym pozostały jedne sanki, zatrzymaliśmy się, by zabrać resztę rzeczy, po czym ruszyliśmy dalej wzdłuż rzędu kopców. Nasze ślady były tu już prawie całkiem zawiane, ale Bjaaland dzięki swemu doskonałemu wzrokowi ciągle je jeszcze dostrzegał. Zresztą same kopce były niezawodne, ślady stawały się niemal zbyteczne. Choć liczyły zaledwie jeden metr wysokości, widać je było z daleka na płaskiej powierzchni wyżyny. Kiedy padało na nie słońce, jarzyły się jak lampy; ich strona cienista była natomiast tak ciemna, jakbyśmy je wznieśli z czarnych kamieni.

Postanowiliśmy podróżować teraz nocą. W ten sposób mieliśmy słońce za plecami, co było bardzo ważne dla oczu. Na śnieżnej płaszczyźnie, kiedy słońce świeci prosto w twarz, światło zagraża wzrokowi nawet, jeśli nosi się dobre okulary przeciwsłoneczne. Podróż natomiast ze słońcem za plecami jest prawdziwą przyjemnością. Poza tym spędzaliśmy w namiocie najcieplejszą część dnia i mieliśmy możność wysuszenia mokrych ubrań oraz innych rzeczy. Ta druga korzyść okazała się jednak później dość wątpliwa.

Było wielkim dobrodziejstwem, że wiatr południowy mieliśmy nareszcie z tyłu. Wiatr ten wiejący od dawna z tego samego niemal kierunku był prawdziwą plagą dla naszych popękanych twarzy. Obecnie nie tylko przestał nam dokuczać, ale jeszcze miał się okazać pomocny w dalszej drodze.

Tęskniliśmy do chwili, w której znajdziemy się wreszcie na barierze i będziemy mogli znowu normalnie oddychać. Tutaj, w górze, rzadko tylko udawało się złapać normalny oddech. Dwa razy trzeba było nabierać tchu, zanim człowiek powiedział: tak. Astmatyczny stan, w jakim znajdowaliśmy się w czasie całego sześciotygodniowego pobytu na wyżynie, nie należał bynajmniej do przyjemności.

Postanowiliśmy w czasie drogi powrotnej robić dwadzieścia osiem kilometrów dziennie. Wprawdzie mieliśmy teraz po swej stronie tyle pomyślnych okoliczności, że można było w ciągu doby pokonywać znacznie większe odległości. Baliśmy się jednak przeforsować psy, gdyż mogłoby to dla nas samych mieć jak najgorsze skutki. Okazało się, że nie doceniliśmy naszych zwierząt. Na przebycie ustalonych dwudziestu ośmiu kilometrów potrzebowaliśmy zaledwie pięć godzin.

20 grudnia trzeba było zabić pierwszego psa — od chwili wyruszenia z bieguna. Los ten spotkał mego ulubieńca Lassego. Poćwiartowaliśmy go i rozdzieliliśmy pomiędzy jego towarzyszy. Psy ceniły świeże mięso nade wszystko. Dokarmianie nim, stosowane od czasu do czasu podczas powrotnej drogi, przyczyniło się z pewnością do podniesienia ich wydajności pracy. Jeden taki posiłek dodawał psom sił na wiele dni.

21 grudnia przyniósł już od rana kiepską pogodę — wiatr z południowego wschodu i szare, nieprzejrzyste opary. Zgubiliśmy stare ślady i musieliśmy maszerować jakiś czas wyłącznie podług kompasu. Jak zwykle jednak, zupełnie nagle przejaśniło się i od razu odsłoniła się przed nami rozległa jasna przestrzeń. Zrobiło się aż za ciepło. Musieliśmy ściągnąć z siebie wszystko, a przynajmniej prawie wszystko, i jeszcze zlewaliśmy się potem. Niepewność co do drogi nie trwała długo; nasze wspaniałe kopce pomagały nam nadzwyczajnie. Jeden za drugim wyłaniały się zza widnokręgu, błyszcząc i świecąc z daleka, i tak doprowadziły nas do owego ważnego punktu, jakim był skład żywności pod 88°25' S.

Teren podnosił się, ale tak wolno, że nie można było tego dostrzec. Hipsometr jednak i barometr nie dały się zwieść; oba opadały tak samo wyraźnie, jak poprzednio się podnosiły. Choć nie mogliśmy dostrzec wzniesienia terenu, odczuwaliśmy je. Można to nazwać urojeniem, jestem jednak pewien, że przy oddychaniu odczuwałem nawet tak nieznaczną różnicę w wysokości.

Nasz apetyt w ostatnim czasie wzrósł w sposób wręcz niepokojący. Okazało się przy tym, że u narciarzy bardziej niż u poganiaczy. Mam wrażenie, że za parę dni — bez zmrużenia oka zaczęlibyśmy łykać kamienie. Łamałem sobie głowę nad wyjaśnieniem tego zjawiska; być może działo się tak dlatego, że tamci trzymali się podczas marszu sań i w ten sposób mieli jakiś punkt oparcia, którego całkowicie brakowało nam, idącym luzem na nartach.

Szczęściem byliśmy teraz tak obficie zaopatrzeni w żywność, że skoro tylko głód zaczął nam doskwierać, mogliśmy powiększyć dzienną rację. Zaraz po wyruszeniu z bieguna podwyższyliśmy dzienny przydział pemikanu. Dzięki temu wróciliśmy do normalnego stanu. Rozkład dnia — ustalony na początku powrotnej drogi — wyglądał następująco: wstawaliśmy o godzinie szóstej wieczorem; do ósmej kończyliśmy wszystkie roboty, byliśmy gotowi do wymarszu. W godzinę po północy mieliśmy poza sobą dwadzieścia osiem kilometrów i mogliśmy znów ustawić na-miot, ugotować jedzenie i odpoczywać. Odpoczynek ten jednak okazał się wkrótce nieznośnie długi. Nastrój pogarszało jeszcze okropne gorąco, które chwilami wypędzało nas ze śpiworów, tak że leżeliśmy w namiocie zupełnie bez przykrycia. Dwunasto- i czternastogodzinne, a niekiedy nawet szesnastogodzinne postoje stały się dla nas na tym odcinku drogi najcięższą próbą cierpliwości. Byliśmy pewni, że nie są one wcale konieczne, stosowaliśmy je jednak przez cały czas przebywania na dużych wysokościach.

21 grudnia zasłabł nagle Peer, dobry, wierny i niezawodny Peer. Trzeba go było wieźć na sankach aż do najbliższego postoju, gdzie los jego się dokonał. Wystarczyło lekkie uderzenie tępym końcem siekiery i wynędzniałe zwierzę padło na ziemię nie wydawszy głosu. Wisting utracił w nim jednego z najlepszych psów. Peer był szczególnym stworzeniem. Spokojny i cichy nie brał nigdy udziału w bijatykach z innymi psami. Po jego wyglądzie i zachowaniu, można by sądzić, że jest niewiele wart. Byłaby to jednak ocena bardzo niesprawiedliwa, w zaprzęgu bowiem Peer pokazywał, co potrafi. Bez nawoływań i bata ciągnął od rana do wieczora; jako zwierzę pociągowe był wprost bezcenny.

Boże Narodzenie zbliżało się teraz wielkimi krokami. Dla nas nie mogło być ono zbyt huczne. Mimo wszystko postanowiliśmy obchodzić je jak najbardziej uroczyście. Chodziło tylko o to, aby w wieczór wigilijny osiągnąć skład żywności i móc przygotować małą ucztę.

W przeddzień Wigilii zabiliśmy Czarną Łatkę. Nie wylano po nim ani jednej łzy. Czarna Łatka, który należał do zaprzęgu Hanssena, od dawna miał opinię wyrodka. W moim dzienniku widzę na ten temat następującą uwagę: „Dziś wieczorem zabity został Czar-na Łatka. Nie chciał ciągnąć, choć nie wyglądał wcale na wyczerpanego. Zły charakter. Jako człowiek zacząłby w domu poprawczym, a skończył w kryminale. Pies ten był stosunkowo tłusty i został skonsumowany przez pozostałe zwierzęta z widocznym zadowoleniem".

Nadszedł wieczór wigilijny. Pogoda była zmienna; to chmurna, to jasna. Po niedługiej jeździe dotarliśmy do składu żywności i rozłożyliśmy obóz. Była właśnie północ; noc piękna, spokojna i ciepła. Natychmiast dobraliśmy się do naszych zapasów, rozdzielając je pomiędzy obie pary sanek. Wisting, który tego dnia był kucharzem, zebrał starannie do woreczka wszystkie okruchy sucharów, dokładnie je potłukł i utarł. Ze sproszkowanych sucharków i woreczka mleka w proszku udało mu się przyrządzić nasz tradycyjny przysmak świąteczny. Mocno wątpię, czy komukolwiek w Norwegii smakowało to lepiej niż nam pod namiotem na płaskowyżu antarktycznym.

Następnie rozdzieliłem cygara Bjaalanda, które wniosły odpowiedni nastrój świąteczny. Tego dnia spotkała nas jeszcze jedna wielka radość, mianowicie osiągnęliśmy najwyższy punkt płaskowyżu. Po dwu-lub trzydniowym marszu mieliśmy więc zacząć schodzić w dół — do bariery i do dawnego naszego życia. Dotychczasowe marsze przerywaliśmy w ciągu dnia jednym lub dwoma odpoczynkami, które uważaliśmy za konieczne, zarówno dla nas, jak dla psów. Poczynając od Bożego Narodzenia wprowadziliśmy nowy porządek marszu; cały dzienny etap długości dwudziestu ośmiu kilometrów przebywaliśmy bez zatrzymania. W gruncie rzeczy wszyscy woleli maszerować w ten sposób, a zdaje się, że i psy były z tego zadowolone. Po każdym postoju zawsze musiało upłynąć parę chwil, zanim marsz na dobre się rozpoczął; czło-wiek jest początkowo trochę zesztywniały, a może również trochę rozleniwiony i musi od nowa nabierać giętkości.

28 grudnia przekroczyliśmy 88° S i szybko jechaliśmy dalej w kierunku północnym. Od czasu naszej poprzedniej bytności słońce musiało tu mocno dogrzewać, teren był bowiem gładki jak lustro. Po takiej wyrównanej powierzchni jechało się równie szybko jak po lodzie, z tą tylko różnicą, że psy znacznie łatwiej znajdowały oparcie dla łap.

Tym razem już na 88° S zobaczyliśmy ziemię wolną od lodów, co było dla nas wielką niespodzianką. Oto całkiem wyraźnie mieliśmy przed sobą ten sam co poprzednio łańcuch górski, biegnący na południowy wschód, ale tym razem sięgał on znacznie dalej na południe. Było jasno, a po wyglądzie gór mogliśmy poznać, że powietrze jest również niezwykle przejrzyste. Łańcuch gór ciągnął się, wierzchołek za wierzchołkiem, ku południowemu wschodowi, aż wreszcie znikał gdzieś w dali. Sądząc jednak po wyglądzie nieba, góry musiały ciągnąć się jeszcze dalej poza zasięgiem wzroku. Jestem przekonany, że góry te przecinają cały kontynent Antarktydy. Mieliśmy doskonały dowód, jak bardzo niepewne są w tych stronach wszelkie obserwacje wzrokowe. Poprzednim razem, przy na pozór bardzo dobrej widoczności, widzieliśmy góry tylko do 87°S, obecnie zaś dostrzegaliśmy je, jak tylko wzrok sięgał, to jest aż po 88°S. Powiedzieć, że byliśmy zdumieni, byłoby zbyt łagodnym określeniem. Patrzyliśmy bez końca, nie mogąc się zupełnie połapać w sytuacji. Nie przypuszczaliśmy nawet, że ten wielki masyw, tak wyraźnie i jasno rysujący się na horyzoncie, to Góra Nilsena. Jakże inaczej wyglądała ona teraz w czystym powietrzu, niż wówczas gdy z nią się rozstawaliśmy. Z wielką przyjemnością czytam w notatkach z tamtych dni, jak wytrwale co dzień oznaczaliśmy i wymierzaliśmy dostrzeżone góry, sądząc, że odkryliśmy coś nowego. Olbrzymią Górę Nilsena poznaliśmy właściwie dopiero wtedy, kiedy ponad równiną ukazał się wierzchołek szczytu Helmera Hanssena.

29 grudnia minęliśmy najwyższy punkt płaskowyżu i rozpoczęliśmy schodzenie w dół. Chociaż spadek nie był dostrzegalny gołym okiem, wskazywało na to wyraźnie zachowanie psów. Wisting uwiązał teraz linę między sankami swoimi i Hanssena. Dzięki temu mógł za nimi wreszcie nadążyć. Gdyby ktoś znalazł się wtedy na wyżynie i zobaczył nasz pochód, nie uwierzyłby, że już od siedemdziesięciu dni jesteśmy nieustannie w drodze. Jechaliśmy po prostu galopem. Wiatr dął nam jak zwykle w plecy i przez cały dzień przygrzewało słońce. Bata nie trzeba było w ogóle używać. Psy tryskały zdrowiem, biegły i podskakiwały w swej uprzęży. Były to ciężkie czasy dla narciarzy jadących na przedzie. Często musieli oni wytężać wszystkie siły, aby nie dać się doścignąć i stratować psom Hanssena,. Zaraz za Hanssenem jechały sanki Wistinga z liną sztywno wyciągniętą, a jego psy pędziły co sił, wyjąc i ujadając z radości. Hassel z trudem tylko nadążał za nimi. Kiedy znajdowałem się na jego miejscu, nie szło mi ani trochę lepiej. Powierzchnia śniegu była gładka jak lustro, tak że za pomocą kijków mogliśmy się odpychać na duże odległości. Psy od chwili wyruszenia z bieguna były jak odmienione. Choć brzmi to może dziwnie, z każdym dniem przybywało im na wadze, zrobiły się zupełnie tłuste. Sądzę, że przyczyną tego było karmienie ich pemikanem i świeżym mięsem jednocześnie.

Począwszy od 29 grudnia zwiększyliśmy jeszcze raz racje pemikanu; dzienny przydział wynosił teraz czterysta pięćdziesiąt gramów na osobę; mam wrażenie, że więcej nie zdołalibyśmy nawet strawić.

Także 30 grudnia mknęliśmy naprzód i naprzód; zaprawdę nie było to wcale łatwe zadanie tak bezustannie biec na nartach! Poganiacze opierali się beztrosko o sanki i rwali z niewiarogodną szybkością przez pokrytą zaspami śnieżnymi przestrzeń, przedzieloną płaszczyznami, przypominającymi tafle lodu. Miły Boże, ileż wysiłku musieliśmy włożyć my — narciarze, aby nadążyć za pochodem! Dla Bjaalanda nie było to takie trudne; nawet na gorszym terenie potrafił się on poruszać z jeszcze większą szybkością. Z Hasselem jednak i ze mną sprawa przedstawiała się już gorzej. Widziałem, jak Hassel wyciągał to rękę, to nogę i robił rozpaczliwe wysiłki, aby utrzymać równowagę. Na szczęście nie mogłem oglądać samego siebie. Gdyby to było możliwe, na pewno niejeden raz wybuchnąłbym serdecznym śmiechem.

Już na początku dnia pokazała się Góra Helmera Hanssena. Teren układał się teraz w wydłużone fale, czego nie zauważyliśmy podczas drogi do bieguna z powodu gęstej mgły. Fale te były tak wysokie, że często cała widoczna przestrzeń znikała nam sprzed oczu. Tak więc Górę Helmera Hanssena odkryliśmy najpierw z grzbietu takiej fali, a wyglądała ona jak zwykłe spiętrzenie lodów sterczące na równinie. Początkowo nie wiedzieliśmy wcale, co mamy przed oczyma, dopóki nie poznaliśmy ostrych jak igły bloków lodowych pokrywających wierzchołek góry. Dopiero wtedy nabraliśmy zupełnej pewności, że jesteśmy na dobrej drodze. Cały pozostały widok wydawał się nam najzupełniej obcy; nic, ale to absolutnie nic, nie mogliśmy poznać.

31 grudnia przekroczyliśmy 87°S i szybko zjeżdżaliśmy w dół ku „Diabelskiej sali balowej" i lodowcowi. Następnego dnia, w Nowy Rok, mieliśmy przepiękną pogodę —19° mrozu, i lekką bryzę prosto w plecy. Ku naszej wielkiej radości poznaliśmy teraz okolicę „Psiego obozu". Była jeszcze bardzo odległa, rysowała się jednak zupełnie wyraźnie w ciepłym, nasłonecznionym powietrzu. Tak, mieliśmy wyjątkowe szczęście podczas drogi powrotnej, „Diabelską salę balową" udało się nam w ogóle ominąć.

2 stycznia według naszych wyliczeń mieliśmy osiągnąć „Lodowiec diabelski". Tak też się stało; mogliśmy go poznać już z daleka. Ogromne spiętrzenia lodów i faliste wyniosłości wznosiły się wysoko nad horyzontem. Zaskoczyło nas jednak to, że pomiędzy poszczególnymi rozpadlinami oraz poza nimi dostrzegaliśmy jednolitą, najzupełniej równą przestrzeń, odcinającą się wyraźnie od terenów spiętrzonych. Góry Hassela, Wistinga i Bjaalanda widać było w tym samym miejscu, co i dawniej. Mogliśmy je łatwo rozpoznać, gdy tylko podeszliśmy bliżej. Również Góra Hanssena wznosiła się teraz wysoko ku niebu. Jej wierzchołek, zalany promieniami rannego słońca, świecił i połyskiwał jak najprawdziwsze diamenty. Sądziliśmy, że tym razem znaleźliśmy się bliżej niej niż poprzednio. Kiedy posuwaliśmy się na południe, teren bliżej gór wyglądał wprawdzie na zupełnie niedostępny, ale kto wie, może pomiędzy bezdrożami znajduje się jakieś dogodne przejście, które teraz przypadkiem odkryliśmy. Ale i w tym wypadku omylił nas wzrok. Nazajutrz bowiem okazało się, że zamiast przybliżyć się do gór, jeszcze bardziej się od nich oddaliliśmy i to właśnie było przyczyną, że zawadziliśmy jedynie o cypel niegościnnego lodowca.

Wieczorem namiot nasz stanął na wielkiej szczelinie wypełnionej śniegiem. Byliśmy trochę niespokojni, nie wiedząc, co jeszcze przyniesie nam ta okolica. Nie śmieliśmy nawet marzyć, aby nieliczne wzniesienia i stare szczeliny stanowiły wszystko, co lodowiec przygotował tym razem na nasze przyjęcie. Nadszedł jednak trzeci dzień, nie przynosząc nam — dzięki Bogu — żadnego rozczarowania. Niepojęte szczęście pozwoliło nam uniknąć wszystkich niesamowitych i niebezpiecznych miejsc. Zanim się spostrzegliśmy, staliśmy już na równinie u stóp lodowca.

Gdy o siódmej wieczorem ruszyliśmy dalej, pogoda była dość marna; powietrze stało się tak gęste, że widać było tylko wierzchołek Góry Bjaalanda. Pomieszało nam to szyki, ponieważ znajdowaliśmy się teraz w pobliżu składu żywności i potrzebowaliśmy dobrej widoczności, aby ustalić właściwy kierunek marszu. Zamiast się przejaśniać robiło się coraz bardziej mglisto, a kiedy przejechaliśmy jedenaście kilometrów, mgła stała się tak gęsta, że można ją było krajać. Uznaliśmy więc, że najlepiej będzie zatrzymać się i odczekać. Przez cały ten czas wychodziliśmy z błędnego założenia, że znajdujemy się za daleko na wschód, to znaczy bliżej gór, i że z tego powodu nie udało się nam rozpoznać terenu u podnóża lodowca w krótkich chwilach przejaśnień, jakie trafiały się od czasu do czasu. W naszym przekonaniu obozowaliśmy więc na wschód od składu. Poczyniliśmy we mgle pomiary, które miały nam wskazać drogę, ale okazały się one zupełnie bezużyteczne — naszego składu nie było nigdzie widać.

Właśnie zjedliśmy wyśmienity gorący pemikan, gdy nagle słońce przedarło się przez chmury. Myślę, że nigdy jeszcze sanki nie były tak szybko spakowane, a obóz tak błyskawicznie zwinięty, jak tym razem. Od momentu, w którym wyskoczyliśmy ze śpiworów, do chwili wyruszenia w drogę upłynęło zaledwie piętnaście minut! Nagle jeden z nas zawołał:

— Co tam tak błyszczy między chmurami?!

W tym momencie mgła się rozdarła i rozsunęła na obie strony niczym kurtyna. I oto patrzcie, po lewej stronie wyjrzało coś wielkiego i białego, ciągnącego się z południa na północ. Hura! Góra Hellanda Hansena! Nie mogło to być nic innego, bo góra ta była jedyną widoczną po zachodniej stronie. Wiwatowaliśmy z radości, ujrzawszy znajomy drogowskaz. Od strony składu żywności jednak ściana chmur ani drgnęła. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy nie czekać dłużej, lecz podążyć jak najśpieszniej do „Psiego obozu". Mieliśmy przecież i tak dość żywności.

Nie namyślając się więcej ruszyliśmy natychmiast w drogę. Teraz znów pogoda szybko się poprawiała i w czasie marszu w kierunku Góry Hellanda Hansena mogliśmy się upewnić, że zboczyliśmy nie na wschód, lecz wręcz przeciwnie — na zachód. Na to jednak, aby teraz zawracać i szukać składu, zupełnie nie mieliśmy ochoty.

U podnóża Góry Hellanda Hansena dostaliśmy się na stosunkowo wysoki grzbiet lodowy. Rozbiliśmy tutaj obóz, jako że przewidziana odległość pozostała już za nami. W promiennie jasnym świetle leżał za nami lodowiec, dokładnie taki sam, jakim widzieliśmy go poprzednio, jadąc na południe — cały poszarpany i pełen szczelin. Pomiędzy niezliczonymi rozpadlinami jednak ciągnęła się równa, nieprzerwana linia — była to ta sama droga, którą obserwowaliśmy przed kilku tygodniami. Dokładnie zaś pod tą białą smugą leżał nasz skład żywności; było to pewne jak amen w pacierzu.

Staliśmy więc, wściekając się haniebnie, że tak łatwo pozwoliliśmy wymknąć się naszemu składowi. Jak przyjemnie byłoby zebrać teraz wszystkie nasze zapa-sy, które rozsialiśmy po równinie! Czułem się tego wieczora zmęczony i wyczerpany, nie miałem najmniejszej ochoty przebywać jeszcze raz tych dwudziestu czterech kilometrów, jakie dzieliły nas od składu. Jeśli jednak ktoś ma ochotę na przejażdżkę, to będziemy mu bardzo wdzięczni! I patrzcież! Wszyscy mieli ochotę, wszyscy bez wyjątku! W tym towarzystwie nigdy zaiste nie brakło ochotników. Wybrałem Hanssena i Bjaalanda, którzy w pośpiechu wyładowali bagaże i pomknęli z pustymi sankami.

Działo się to o piątej rano. O trzeciej po południu byli już z powrotem — Bjaaland biegł przodem, za nim Hanssen prowadził sanki. Stanowiło to wielką próbę sił dla ludzi i zwierząt. Tego dnia Hanssen i Bjaaland przebyli wraz z jednym zaprzęgiem dwadzieścia sześć mil morskich, czyli blisko czterdzieści osiem kilometrów, posuwając się ze średnią prędkością pięciu do sześciu kilometrów na godzinę. Skład odnaleźli bez większych trudności. Największą przeszkodę stanowił falisty teren; znaczne odcinki musieli przebywać idąc wzdłuż zagłębień, skąd nic nie było widać. Pasma wzgórz następowały jedne po drugich i tak było przez cały czas. Nasi ochotnicy pokonali jednak wszelkie przeszkody i osiągnęli cel.

My, pozostali w obozie, postaraliśmy się, aby po powrocie zastali wszystko dla siebie przygotowane, przede wszystkim wodę. — Wody, wody! — było w takich wypadkach pierwszą i ostatnią prośbą. Po zaspokojeniu pragnienia duże zainteresowanie wzbudził również pemikan.

Kiedy więc ci dwaj zostali już porządnie nakarmieni, pozostali rozdzielili przywiezione zapasy pomiędzy obie pary sań i w krótkim czasie byliśmy znowu gotowi do wyruszenia. Pogoda stawała się tymczasem coraz piękniejsza, a góry rysowały się przed nami w promiennym blasku słońca. Rozpoznaliśmy góry Nansena i Pedro Christophersena i wyznaczyliśmy na nie kierunek na wypadek, gdyby ponownie miała nadciągnąć mgła.

W tym okresie pojęcie nocy i dnia zupełnie się dla nas zatarło.

— Która godzina? — pyta ktoś na przykład.

— Szósta! — brzmi odpowiedź.

— Szósta rano?

— Czyż ty oszalał? Jest przecież szósta wieczór! Jaką mamy datę, tego już nikt nie wiedział; jeśli ktoś pamiętał rok, to i tak było wiele. Jedynie przy zapisach do dzienników podróży i książek obserwacji borykaliśmy się z datami; podczas marszu natomiast nikt z nas nie miał o tych sprawach zielonego pojęcia.

Co za wspaniała pogoda powitała nas, gdy 4 stycznia wyszliśmy z namiotu! Właśnie postanowiliśmy maszerować tak, jak nam będzie najwygodniej, i nie zważać więcej na noc ni dzień. Długie odpoczynki od dawna się nam sprzykrzyły; za wszelką cenę chcieliśmy je skrócić.

Jak powiedziałem, pogoda była tak piękna, że wprost trudno wymarzyć lepszą; było promiennie jasno, przejrzyście i cicho. W tym spokojnym powietrzu temperatura —19° sprawiała wrażenie upału. Przed wyruszeniem zdjęliśmy całą zbyteczną odzież i złożyliśmy ją na sankach. Okazało się, że właściwie wszystko uważaliśmy za zbędne. „Strój", w którym w końcu wyruszyliśmy, byłby zapewne pod bardziej cywilizowanymi szerokościami geograficznymi uznany za niezbyt przyzwoity. My jednak śmialiśmy się tylko z tego i gratulowaliśmy sobie, że dotychczas ta część kuli ziemskiej nie jest jeszcze nawiedzana przez niewiasty, inaczej bowiem na pewno nie dostalibyśmy zezwolenia na tak lekkie i wygodne kostiumy. Góry rysowały się tym razem bardzo wyraźnie. Z ciekawością oglądaliśmy przy pięknej pogodzie te okolice, przez które szliśmy w tamtą stronę w zupełnie odmiennych warunkach, przy gęstej mgle, wśród burzy i śnieżycy. Znajdowaliśmy się wtedy na skraju wielkiego łańcucha górskiego, nie mając nawet pojęcia o jego bliskości i ogromie. Na szczęście teren na tym odcinku nie był wcale poszarpany. Mówię na szczęście, nie wiadomo bowiem, jak by nam się powiodło, gdyby przy takiej pogodzie wypadło nam iść drogą pełną dziur i szczelin. Może udałoby się nam przedostać bez wypadku, a może i nie — któż to może wiedzieć?

Mimo wszystko czekała nas jeszcze ciężka droga.

„Psi obóz" leżał osiemset metrów wyżej od miejsca, w którym się teraz znajdowaliśmy. Spodziewaliśmy się wkrótce natknąć na jeden z naszych licznych kopców, ale nastąpiło to dopiero po przebyciu dwudziestu kilometrów. Kopiec wyłonił się zupełnie nagle i oczywiście został powitany z wielką radością. Wiedzieliśmy wprawdzie i tak, że jesteśmy na dobrej drodze, ale spotkanie starego znajomego było zawsze mile widziane.

Podczas naszego pobytu na południu słońce musiało tu, w górze, operować bardzo silnie; niektóre kopce były silnie przechylone i zwisały z nich długie sople lodu.

Po przebyciu prawie sześćdziesięciu kilometrów zatrzymaliśmy się koło kopca wzniesionego u stóp pochyłości, gdzie 26 listopada mieliśmy przymusowy postój.

Piątek, 5 stycznia, oczekiwany był przez nas z wielkim napięciem; tego dnia spodziewaliśmy się bowiem odnaleźć skład żywności. Zapas najlepszego świeżego mięsa, który się tam znajdował, miał dla nas ogromne znaczenie.

O godzinie pierwszej piętnaście w południe ruszyliśmy w drogę. Spaliśmy niewiele, ale chodziło nam o to, aby wykorzystać piękną pogodę. Wiedzieliśmy już z doświadczenia, że tam w górze, w okolicy „Psiego obozu", nie można zbytnio liczyć na dobre warunki atmosferyczne oraz że odległość od miejsca, z którego obecnie wyruszaliśmy, do składu wynosi dwadzieścia dwa kilometry. Na trasie tej zbudowaliśmy zaledwie dwa kopce, uważając, że przy takim ukształtowaniu terenu niepodobna zabłądzić. Wkrótce mieliśmy się przekonać, że niełatwo się tutaj zorientować. Co prawda dzięki pięknej pogodzie i świetnym oczom Hanssena odnaleźliśmy oba kopce, ale nie mogliśmy się nadziwić wyglądowi gór. Kiedy po raz pierwszy osiągnęliśmy „Psi obóz" w dniu 21 listopada, sądziliśmy, że powietrze jest zupełnie przejrzyste. Wymierzyłem wtedy i dokładnie opisałem drogę pomiędzy górami, którą dostaliśmy się na wyżynę. Teraz jednak, gdy minęliśmy ostatni kopiec, zbliżając się zgodnie z obliczeniami do tego samego miejsca, wygląd okolicy zaskoczył nas w najwyższym stopniu. Wtedy widzieliśmy góry na zachodzie i północy, wydawały się one jednak bardziej odległe. Obecnie cała ta strona horyzontu wypełniona była przez masywy górskie, podchodzące blisko nas. Cóż to u licha znaczy? Czy to czary? Mógłbym przysiąc na wszystkie świętości, że tego krajobrazu jeszcze nigdy nie oglądałem.

Przebyliśmy wymierzoną odległość i sądząc według kopców, które pozostały za nami, powinniśmy znajdować się już u celu. Tymczasem, o dziwo! Tam gdzie według moich obliczeń powinna znajdować się droga w dół, widać było tylko strome zbocze nie znanej góry wznoszącej się ponad wyżynę. Ani mowy o schodzeniu. Jedynie w kierunku północno-zachodnim wygląd terenu wskazywał, że ewentualnie można by tamtędy przedostać się ku dołowi. Domyślaliśmy się tam naturalnego wgłębienia, ciągnącego się w kierunku widocznej z dala bariery.

Zatrzymawszy się staliśmy właśnie, wspólnie się naradzając, gdy wtem Hanssen wykrzyknął:

— Tam przed nami byli jacyś ludzie!

— Rzeczywiście, tam stoi moja złamana narta, którą wetknąłem obok składu! — ucieszył się Wisting.

Tak to złamana narta Wistinga wybawiła nas z przykrej sytuacji. Jak to dobrze, że ją tam zatknął. Zbadaliśmy teraz okolicę przez lornetkę i obok ośnieżonego pagórka, który okazał się poszukiwanym składem, a który z łatwością mógł ujść naszej uwagi, zobaczyliśmy tkwiącą w śniegu nartę. Pełni radości ruszyliśmy w tę stronę; trzeba było jednak maszerować jeszcze pięć kilometrów, zanim dobiliśmy do celu.

Uroczysty nastrój zapanował w naszej małej gromadce po przybyciu do punktu, który uważaliśmy za najważniejszy w całej drodze powrotnej. Wielkie znaczenie tego składu wynikało nie tylko z pozostawionej tu żywności, lecz przede wszystkim z jego położenia pozwalającego odnaleźć drogę w dół, do bariery. Choć w oparciu o wykonane poprzednim razem pomiary wiedzieliśmy teraz dokładnie, którędy powinna przebiegać droga na dół, nie mogliśmy odkryć żadnego jej śladu. Zdawało się, że wyżyna dochodzi aż do samych gór, nie zostawiając żadnego dostępu do terenów leżących poniżej. A jednak kompas wskazywał, że właśnie w tym kierunku musi być jakieś przejście! Góra, w kierunku której maszerowaliśmy przez cały dzień, wcale jej nie poznając, okazała się więc Górą Nansena! Jeszcze raz mogliśmy się przekonać, jak olbrzymie zmiany w wyglądzie terenu powoduje oświetlenie Pierwszą naszą czynnością po przybyciu do składu było poćwiartowanie pozostawionych tam psów. Duże, ciężkie sztuki zostały porąbane na kawałki i rozdzielone pomiędzy żywych towarzyszy. Początkowo psy były trochę zaskoczone, nie przywykły do takich wielkich porcji. Trzy sztuki załadowaliśmy na sanki jako prowiant dodatkowy przy schodzeniu w dół.

Również i tym razem „Psi obóz" okazał się miejscem niezbyt gościnnym. Pogoda nie była wprawdzie tak okropna jak ostatnim razem, utrzymywało się jednak 23° mrozu i dął dość silny wiatr, który po ostatnich „upalnych" dniach przewiał nas do szpiku kości. Natychmiast po nakarmieniu psów i uporządkowaniu sanek ruszyliśmy więc w dalszą drogę.

Spadek był bardzo stromy i przeszedł niebawem w takie urwisko, że tylko z największym trudem udało się zatrzymać sanki i założyć hamulce pod płozy. Im niżej schodziliśmy, tym szersza stawała się droga, na koniec ukazało się nasze stare znajome podejście. Przed nami leżała teraz góra Ole Engelstade'a, równie zimna i ośnieżona jak wówczas, gdy widzieliśmy ją po raz pierwszy.

Okrążając górę napotkaliśmy strome urwisko, gdzie w czasie jazdy na południe podziwiałem wyczyny moich towarzyszy. Musieliśmy założyć wiele ogromnych „hamulców", zanim udało się nam zmniejszyć szybkość zjazdu. Ale nawet przy tej — względnie „powolnej" — jeździe lecieliśmy tak szybko, że wkrótce mieliśmy pierwszą część zjazdu szczęśliwie poza sobą.

Aby uniknąć nieprzyjemnych podmuchów wiatru z wyżyny, pojechaliśmy jeszcze kawałek dalej, przedostając się, na zawietrzną stronę Góry Engelstade'a. Rozbiliśmy obóz. Podobnie jak za naszego pierwszego pobytu, leżał tu głęboki, puszysty śnieg; z trudem wynaleźliśmy możliwe miejsce pod namiot. Od razu czuło się, że jesteśmy już znacznie niżej, i to w miejscu osłoniętym górami; panowała cisza, a słońce grzało nie gorzej niż latem w Norwegii. Miałem wrażenie, że oddycham lżej i swobodniej, być może jednak, że mi się tylko tak zdawało.

Wieczorem byliśmy znów w drodze. Widok, jaki ukazał się nam po wyjściu z namiotu, należy do niezapomnianych. Namiot nasz stał w głębokim wcięciu terenu między górami Nansena i Engelstade'a. Ta ostatnia zasłaniała zupełnie słońce, pogrążając obóz w głębokim cieniu. Prosto przed nami wznosił się wspaniały, pokryty lodami szczyt Góry Nansena, błyszcząc i świecąc w promieniach nocnego słońca. Połyskliwa biel wierzchołka przechodziła ku dołowi w jasny błękit, który stawał się coraz intensywniejszy, ciemnogranatowy, a wreszcie ginął w głębokim cieniu. Daleko jednak w dole, tuż przy Lodowcu Heiberga, pokrywa zbocza ukazywała się znowu — masyw górski rysował się ciemny i groźny. Góra Engelstade'a tonęła w cieniu, ale na jej wierzchołku zatrzymała się delikatna pierzasta chmurka, połyskująca różowo, oblamowana złotem. Na zboczach góry leżały w dzikim nieładzie olbrzymie bloki lodowe. Jeszcze dalej na wschód wznosiła się Góra Pedro Christophersena, częściowo skryta w cieniu, częściowo skąpana w jasnych promieniach słońca. Przecudny widok! Wokoło panowała zupełna cisza.

Z poprzedniego przemarszu znaliśmy teren na tyle dobrze, że mogliśmy posuwać się naprzód nie zbaczając z drogi. Jedna po drugiej spadały teraz lawiny — Góra Christophersena zrzucała swój zimowy płaszcz.

Pokrywa śnieżna wciąż jednakowa — puszysty i dość głęboki śnieg — po którym narty i sanki ślizgały się bez trudu, tym, bardziej że zjeżdżaliśmy przecież w dół. Na krawędzi skalistego grzebienia zrobiliśmy postój, aby przygotować się do następnego większego zjazdu. Pod płozy sanek założyliśmy znowu hamulce, kijki zaś narciarskie związaliśmy dla wzmocnienia po dwa razem. Chodziło o to, aby w razie nieoczekiwanego napotkania jakiejś szczeliny zatrzymać się natychmiast.

My, narciarze, daliśmy początek. Zjazd po stromym urwisku był wprost idealny; leżało tu akurat tyle puszystego śniegu, aby można było swobodnie kierować. Zjechaliśmy błyskawicznie w dół i już po chwili staliśmy na Lodowcu Heiberga. Z sankami nie poszło tak prędko i łatwo. Wprawdzie zjeżdżały one naszymi śladami, ale ze względu na stromość zbocza trzeba było zachować jak największą ostrożność.

Tego wieczora zatrzymaliśmy się dokładnie w tym samym miejscu, gdzie stał nasz namiot w dniu 19 listopada. Wysokość wynosiła tu dziewięćset metrów nad poziomem morza. Widać stąd było Lodowiec Heiberga aż do samego końca, gdzie zlewał się z barierą. Lodowiec wyglądał pewnie, postanowiliśmy podążyć za jego biegiem zamiast przedzierać się przez góry, jak to zrobiliśmy poprzednim razem. Możliwe, że ta droga będzie trochę dalsza, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa powinna być za to o wiele łatwiejsza.

W ostatnim czasie wprowadziliśmy nowy rozkład dnia.

Jednorazowy marsz miał wynosić — tak jak dotychczas — dwadzieścia osiem kilometrów, ale odpoczynek skracaliśmy do sześciu godzin. W ten sposób przeciętna długość marszu dziennego miała być o wiele większa niż dotychczas.

Marsz po Lodowcu Heiberga nie nastręczał żadnych trudności. Jedynie w miejscu, gdzie przechodził on w barierę, musieliśmy ominąć kilka szczelin.

7 stycznia o godzinie siódmej rano zatrzymaliśmy się na postój przy samym ujściu lodowca. Nie mogliśmy jeszcze rozpoznać gór, u stóp których leżał nasz kolejny obóz.

Po południu znowu ruszyliśmy w drogę. Z grzbietu niewielkiego wzgórza, przez które musieliśmy przejść zaraz po wymarszu, Bjaaland zobaczył — tak mu się przynajmniej zdawało — nasz obóz w dole, na barierze. Nieco później mogliśmy już rozpoznać Wzgórze Betty i całą naszą starą trasę. Wobec tego podążyliśmy prosto w tym kierunku i po kilku chwilach staliśmy już na barierze; było to 7 stycznia, o jedenastej wieczorem, po pięćdziesięciu i jednym dniu pobytu na płaskowyżu biegunowym.

W składzie żywności znaleźliśmy wszystko w najlepszym porządku. Słońce musiało tu mocno przygrzewać, bo wysoka i solidna budowa stopiła się i skurczyła do rozmiarów niewielkiego pagórka. Porcje pemikanu, które znalazły się pod bezpośrednim działaniem słońca, przybrały dziwaczne kształty i oczywiście uległy zepsuciu. Od razu przygotowaliśmy sanki do dalszej drogi, ładując na nie zapasy ze składu. Część starej odzieży, którą nosiliśmy przez cały czas — od wyruszenia stąd do bieguna i z powrotem — zostawiliśmy na miejscu. Kiedy uporaliśmy się z pakowaniem, kilku z nas udało się na Wzgórze Betty i zebrało tam tyle najrozmaitszych kamieni, ile tylko udało się znaleźć. Pozostali zbudowali duży kamienny kopiec, pod którym pozostawiliśmy zbiornik z siedemnastoma litrami nafty, dwie paczki zapałek — po dziesięć pudełek każda — oraz relację o naszej wyprawie. Może w przyszłości komuś się te rzeczy przydadzą. Musieliśmy zabić tutaj Fridtjöfa, ponieważ w ostat-nim czasie zaczął dostawać napadów duszności i bardzo się męczył. Przy ćwiartowaniu okazało się, że płuca psa były skurczone. Mimo to jego ziemskie szczątki zniknęły szybko w żołądkach towarzyszy.

Nigger, jeden z psów Hassela, został zabity jeszcze podczas schodzenia z wyżyny. Tak więc zgodnie z przewidywaniami przybyliśmy do obozu z dwunastoma psami, a opuściliśmy go z jedenastoma. W moim dzienniku pod tą datą czytam następującą uwagę: „Psy wyglądają obecnie równie dobrze, jak w chwili wyruszenia z Framheimu".

Gdy wyruszyliśmy w dalszą drogę, mieliśmy na sankach zapas żywności na trzydzieści pięć dni. Oprócz tego czekały na nas składy żywności — co każdy stopień szerokości geograficznej aż do 80° S. Nasz skład odnaleźliśmy w ostatnim momencie, kiedy bowiem przygotowywaliśmy się do wymarszu, cała płaszczyzna zniknęła w gęstej śnieżycy. Powiał zimny wiatr z południa, a niebo pokryły chmury. Śnieg padający z góry i śnieg wzbijany wiatrem od dołu mieszały się w dzikim tańcu tak, że nic prawie nie było widać. Na szczęście mieliśmy wiatr w plecy.

Wielka szczelina, którą musieliśmy przebyć po drodze, skłaniała do szczególnej ostrożności Bjaaland i Hassel, idący na przedzie, związali się liną. Kilka spiętrzeń lodowych, z których wiatr zmiótł śnieg, pozwoliło nam, dość wcześnie wywnioskować, że zbliżamy się do oczekiwanej szczeliny.

Nagle gęste chmury rozstąpiły się i poprzez wirujące tumany śniegu zaświeciło słońce. W tym samym momencie Hanssen krzyknął: — Bjaaland, stój! — Obaj zatrzymali się właśnie na krawędzi straszliwej przepaści. Bjaaland miał oczy jak ryś, ale wspaniałe oku-ary przeciwśnieżne własnego pomysłu przeszkadzały mu bardzo w patrzeniu. Co prawda dopóki był przywiązany liną do Hassela, nie groziło mu większe niebezpieczeństwo, ale w każdym razie znaleźć się w szczelinie to rzecz wielce nieprzyjemna. Wielkie szczeliny stanowiły moim zdaniem granicę między lądolodem a barierą. Dziwnym zbiegiem okoliczności były one — tym razem — jednocześnie granicą złej i dobrej pogody. Podczas gdy na południu zamieć śnieżna szalała w najlepsze, po drugiej stronie — na północy — bariera pławiła się w jasnych promieniach słońca. Wzgórze Betty było ostatnim wierzchołkiem, który ukazał się nam na pożegnanie. Ziemia Wiktorii skryła się przed naszymi oczyma, aby się więcej nie pokazać.

Ledwie wyszliśmy na słoneczną przestrzeń, natknęliśmy się na jeden z naszych wielkich kopców. Okazało się, że idziemy dokładnie w jego kierunku. Musieliśmy nieźle utrzymywać kurs, choć posuwaliśmy się zupełnie na oślep.

O dziewiątej wieczorem osiągnęliśmy skład żywności pod 85 °S. Teraz mogliśmy być hojni także dla psów. Zwierzęta dostały podwójne racje pemikanu, a oprócz tego tyle sucharów owsianych, ile tylko chciały.

Piękna pogoda jednak nie trwała długo. „Psia pogoda — zapisuję nazajutrz w swym dzienniku — wiatr zmienił się na północno-zachodni, przynosząc chmury, złą widoczność, a wreszcie mgłę bardzo utrudniającą marsz. Mimo tak niekorzystnych warunków atmosferycznych odnaleźliśmy dziś wszystkie kopce". Zawdzięczaliśmy to jednak jedynie doskonałemu wzrokowi Hanssena.

Mogliśmy teraz jeść codziennie mięso fok, które rozdzieliliśmy pomiędzy poszczególne składy żywności na barierze. W wypadku szkorbutu ten zapas świeżego mięsa byłby bezcennym lekarstwem. Ponieważ jednak wszyscy byliśmy zdrowi, mięso fok stanowiło jedynie odmianę w naszym jadłospisie.

Od czasu gdy zeszliśmy na barierę, temperatura wzrosła i utrzymywała się na wysokości —10°. W śpiworach było nam tak gorąco, że musieliśmy je odwrócić włosem na wierzch. Lżej nam się teraz oddychało, z czego byliśmy bardzo zadowoleni. — Zupełnie jakbym wszedł do lodowni — zauważył któryś. Istotnie, było to uczucie podobne do tego, jakiego doznaje się w upalny dzień letni, przeszedłszy nagle w cień.

W środę, 10 stycznia, napisałem w moim dzienniku: „Znów psia pogoda, śnieg, śnieg i ciągle śnieg! Czy ta śnieżyca już nigdy się nie skończy? Do tego taka mgła, że nie widać nic na dziesięć metrów. Temperatura —8°. Na sankach topniejący śnieg. Wszystko mokre. Nie znaleźliśmy w tej mgle ani jednego kopca. Śnieg był początkowo bardzo głęboki i jazda mocno uciążliwa, ale psy i tak dobrze ciągnęły".

Wieczorem tego dnia pogoda szczęśliwie się poprawiła i kiedy o dziesiątej wieczorem podjęliśmy znowu marsz, widoczność była znośna. Niebawem odkryliśmy jeden z naszych kopców. Leżał on mniej więcej o dwieście metrów na zachód, a więc niewiele zboczyliśmy z drogi. Skręciliśmy zaraz w tę stronę, zależało nam bowiem bardzo na sprawdzeniu, czy nasze wyliczenia przebytej drogi są w porządku. Wprawdzie kopiec ucierpiał nieco od słońca i burz, ale i tak znaleźliśmy kartkę pozostawioną u jego podnóża. Okazało się, że został on zbudowany 15 listopada na 84°26' S. Jednocześnie kartka podawała kierunek marszu, którego cel stanowił następny kopiec, odległy o pięć kilometrów.

Kiedy opuściliśmy ten drogowskaz, stojący na war-cie niby stary, wierny przyjaciel, i ruszyliśmy dalej we wskazanym kierunku, nagle, ku naszemu największemu zdumieniu, nadleciały dwie wielkie rybitwy. Okrążywszy nas kilkakrotnie ptaki usiadły na kopcu. Czy możecie sobie wyobrazić, jakie wrażenie zrobił na nas widok ptaków? Chyba nie! Dla nas były one wysłańcami z krainy życia, którzy przynieśli nam tutaj, do tej krainy śmierci, wieść o wszystkim, co kochaliśmy.

Ptaki siedziały przez chwilę w spokoju rozważając zapewne, kim jesteśmy, po czym rozpostarły skrzydła i poleciały na południe. Zagadkowe ptaki! Były dokładnie w połowie drogi z Framheimu do bieguna, a mimo to leciały dalej, w głąb lądu. Czyżby chciały przelecieć nad biegunem na drugą stronę kontynentu?

Tym razem marsz nasz zakończył się przy kopcu pod 84°14' S. Ilekroć obozowaliśmy w sąsiedztwie naszych kopców, ogarniało nas dziwnie radosne wrażenie spokoju; mieliśmy bowiem pewny punkt wyjściowy do dalszego marszu. W kilka godzin później ruszyliśmy w dalszą drogę, która zbliżyła nas znów o pięćdziesięć pięć kilometrów do Framheimu. Według najnowszego rozkładu czasu dzień w dzień robiliśmy tak długie marsze. Najlepsze to świadectwo dla naszych psów! Jednego dnia dwadzieścia osiem kilometrów, drugiego — pięćdziesiąt pięć kilometrów i tak stale, aż do końca podróży!

Pogoda i warunki śniegowe znów się poprawiły. Im bardziej oddalaliśmy od wnętrza kontynentu, tym stawały się lepsze; wreszcie i jedne, i drugie stały się wprost idealne. Słońce zabłysło na bezchmurnym niebie, a sanki sunęły po gładkiej powierzchni tak lekko i szybko, jak tylko można było sobie życzyć. Bjaaland, który od bieguna sprawował funkcję przewodnika, bardzo dobrze spełniał swoje zadanie. Przysłowie jednak, że nie ma ludzi doskonałych, miało zastosowanie również wobec niego. Żaden człowiek nie potrafi utrzymać zupełnie prostej linii marszu, jeśli nie może się kierować według jakichś znaków orientacyjnych. Większość ludzi zbacza wkrótce to w jedną, to w drugą stronę, zanim wreszcie — po wielu próbach i niepowodzeniach — znajdzie właściwy kierunek.

Bjaaland miał wybitną skłonność do skręcania stale na prawo. Jakbym go widział przed sobą: Hanssen wyznacza według kompasu kierunek drogi, Bjaaland odwraca się, ustawia narty w podanym kierunku i energicznie rozpoczyna marsz. Z jego ruchów widać wyraźnie, że jest na śmierć i życie zdecydowany zachować wymagany kierunek. Raźno wyrzuca narty do przodu, wzbijając przy tym tumany śniegu, i patrzy prosto przed siebie. Ostateczny jednak skutek jest zawsze taki sam. Gdyby Hanssen pozwolił poczciwemu Bjaalandowi działać na własną rękę i nie pilnował go, po godzinie zrobilibyśmy piękne koło i znaleźlibyśmy się znów w punkcie wyjściowym. W gruncie rzeczy jednak nie było to wcale takie złe, gdyż wyszedłszy poza linię kopców, wiedzieliśmy zawsze z niezachwianą pewnością, gdzie należy ich szukać.

W niedzielę, 14 stycznia, powinniśmy według naszych obliczeń osiągnąć skład pod 83° S. Był to zarazem ostatni skład nie oznaczony w kierunku poprzecznym, a tym samym ostatni krytyczny punkt podróży.

Dzień niezbyt odpowiedni do szukania igły w stogu siana. Cisza i tak gęsta mgła, że na parę metrów nic nie można dojrzeć. Przez cały czas nie spotkaliśmy ani jednego kopca. O czwartej po południu, jak wynikało z obliczeń, powinniśmy znajdować się przy składzie żywności. Nic jednak nie było widać. Postanowiliśmy się zatrzymać, rozstawić namiot i poczekać, aż się trochę przejaśni. Kiedy zajęci byliśmy ustawianiem namiotu, chmury rozdarły się nagle i oto w od-

ległości zaledwie paru metrów — oczywiście na zachód — leżał nasz skład!

W pośpiechu złożyliśmy namiot z powrotem i podjechaliśmy do pagórka, kryjącego zapasy żywności. Ale co to? Świeże, wyraźne psie ślady na niedawno spadłym śniegu! To niewątpliwie uciekinierzy, którzy zginali nam w drodze na południe! Sądząc ze śladów, psy leżały tutaj przez dłuższy czas. Mówiły o tym wyraźnie dwa głębokie odciski na śniegu w miejscu osłoniętym od wiatru. Znalazły się też i inne dowody, świadczące wyraźnie, że psy miały tu dość pożywienia. Ale skąd, u licha, zdobyły one żywność? Skład żywności był zupełnie nie naruszony, choć skrzynki z pemikanem leżały otwarte i były dostępne. Przy tym do budowy składu nie użyliśmy śniegu tak twardego, by psy nie mogły go wydrapać i wyżreć wszystkich zapasów. Samych psów nie było nigdzie widać, ale świeże odciski łap wskazywały, że zwierzęta udały się niedawno na północ. W czasie dalszego marszu napotykaliśmy jeszcze ślady od czasu do czasu. Również przy kopcu pod 82°45' S, gdzie zatrzymaliśmy się na postój, ślady biegły w dalszym ciągu na północ. Pod 82°24' S jednak zaczęły się one plątać, a na koniec skręciły w kierunku zachodnim. Było to ostatnie miejsce, w którym je widzieliśmy. Ale kłopoty ze zbiegłymi psami, albo — powiedzmy lepiej — z ich wyczynami wcale się jeszcze nie skończyły.

17 stycznia osiągnęliśmy skład na 82° S. Już z daleka widać było, że nie ma tu należytego porządku. Podjechawszy bliżej stwierdziliśmy zaraz, co się stało. Niezliczone ślady psów, które wydeptały spory plac wokoło składu, wskazywały wyraźnie, że uciekinierzy przebywali tutaj przez czas dłuższy. Wiele skrzyń ze składu spadło na dół i hultaje dobrały się do jednej z nich. Z zawartości — sucharów i pemikanu — oczy-wiście nie pozostało ani śladu. Nic nam to jednak nie szkodziło, bo żywności mieliśmy teraz w bród. Oprócz tego te bestie pożarły parę wiązań narciarskich. Wszystko to razem nie było dla nas wielką stratą, któż jednak mógł przewidzieć, jaką dalszą drogę obrały te potwory? Gdyby trafiły do składu pod 80°S, oczywiście zjadłyby tamtejsze zapasy mięsa, a to byłoby bardzo smutne, choć i tak nie oznaczałoby jeszcze istotnego niebezpieczeństwa dla nas i dla naszych psów. Jeśli dojedziemy do 80 °S, dojedziemy i do Framheimu. Tymczasem pocieszaliśmy się, że nie widać żadnych dalszych śladów, prowadzących na północ.

Pod 82°S pozwoliliśmy sobie na małą ucztę, a czekoladowy krem, który podał nam na deser Wisting, długo jeszcze zachowamy w pamięci.

Między 82° a 81 °S napotkaliśmy stare ślady naszej zeszłorocznej wyprawy. Znakowaliśmy wtedy drogę w odstępach jednej mili za pomocą połupanych desek ze skrzyń. Było to w marcu 1911 roku, a teraz podążaliśmy tymi śladami w drugiej połowie stycznia 1912. Co jeszcze ujrzeliśmy w ów dzień 19 stycznia, niechaj opowie mój dziennik podróży:

„Dziś pogoda nadzwyczaj piękna. Lekki wietrzyk z południowego zachodu, który w czasie naszego marszu oczyścił zupełnie niebo. Na 81° 20'S stanęły nam w poprzek znajome spiętrzenia lodów. Tym razem zobaczyliśmy ich więcej niż kiedykolwiek przedtem. Ciągnęły się z północnego wschodu na południowy zachód. Ku naszemu zdumieniu dostrzegaliśmy w tym samym kierunku wysokie wzniesienie, a niedługo potem dwa białe wierzchołki w kierunku południowo-wschodnim, przypuszczalnie na 82 °S. Sądząc z wyglądu nieba wzniesienie ciągnęło się z północnego wschodu na południowy zachód. Prawdopodobnie by-ło to wzniesienie, które gubiło się na horyzoncie w pobliżu 84 °S, gdy wspinając się na wyżynę osiągnęliśmy wysokość tysiąca dwustu metrów i spoglądaliśmy na barierę.

Spostrzeżenia te wiążą się ze sobą tak dobrze, że bez wahania możemy wzniesienie to — nazwane Ziemią Carmen — umieścić na mapie. Teren w kierunku owej ziemi jest straszliwie poszarpany: szczeliny i spiętrzenia lodu, faliste wzniesienia i doliny biegnące we wszystkich kierunkach. Już jutro będziemy mieć z nimi do czynienia".

Chociaż z tego, co widzieliśmy, można było wnioskować, że Ziemia Carmen ciągnie się od 86 °S aż po 81° 30' niemal, a — być może — jeszcze dalej w kierunku północno-zachodnim, nie odważyłem się narysować jej tak na mapie. Zadowoliłem się nadaniem nazwy Ziemia Carmen terenowi między 86° a 84°S, podczas gdy resztę oznaczyłem jako „przypuszczalny ląd". Zbadanie tych obszarów będzie wdzięcznym zadaniem dla jakiegoś badacza.

Jak przypuszczaliśmy, w czasie następnego etapu dostaliśmy się na teren pocięty szczelinami. Przechodziliśmy tędy już trzykrotnie, ani razu jednak nie mieliśmy dobrej widoczności. Tym razem pogoda dopisała i mogliśmy zobaczyć rzeczywiste ukształtowanie terenu. Nierówności zaczynały się na 81° 12'S. Ich zasięg z północy na południe był stosunkowo niewielki; wynosił przypuszczalnie około pięciu kilometrów. Jak daleko rozciągały się one ze wschodu na zachód, nie da się dokładnie powiedzieć, w każdym bądź razie tak daleko, jak tylko wzrok sięgał. Wielkie płaty powierzchni pozapadały się tutaj, a na ich miejscu otwarły się straszliwe przepaście, wystarczająco wielkie, aby pochłonąć wiele takich karawan jak nasza. Od tych otwartych jam ciągnęły się we wszystkich kierunkach szerokie szczeliny. Oprócz tego widziało się wszędzie pagórki i małe wzgórza lodowe. Posuwając się z największą ostrożnością pozostawiliśmy ten teren szybko poza sobą. Hanssen siedział już do połowy w szczelinie, ale jakoś szczęśliwie się wydostał.

Skład żywności pod 81 °S znajdował się w najlepszym porządku, nigdzie nie" było widać psich śladów. Nasza nadzieja, że również skład pod 80°S będzie nie uszkodzony, wzrosła więc bardzo znacznie.

Pod 80° 45' leżał pierwszy z naszych zabitych psów. Był on wyjątkowo tłusty, miał więc szczególne powodzenie. O pemikan psy niewiele teraz dbały.

22 stycznia minęliśmy pod 80° 23'S nasz ostatni kopiec. Aczkolwiek cieszyliśmy się, gdy pozostał za nami, to jednak nie mogę zaprzeczyć, że pożegnaliśmy go z pewnym żalem. Przywiązaliśmy się do tych kopców i ilekroć ukazywały się na naszej drodze, witaliśmy je jak starych przyjaciół. Liczne i wielkie usługi oddali nam ci milczący wartownicy.

Tego samego dnia osiągnęliśmy wielki skład żywności pod 80°S. Czuliśmy się teraz jak u siebie w domu. Natychmiast po przybyciu zauważyliśmy, że byli tu już jacyś ludzie. Znaleźliśmy też list od porucznika Prestruda, kierownika grupy wschodniej, który przechodził tędy 13 listopada wraz ze Stubberudem i Johansenem oraz z dwoma parami sanek, szesnastoma psami i wyposażeniem na trzydzieści dni. W ten sposób wszystko się wyjaśniło.

Zaraz po przybyciu spuściliśmy psy, które pognały natychmiast do mięsa fok, nie tkniętego pod naszą nieobecność. Zamiast jednak do jedzenia zabrały się najpierw do bitki. Najwidoczniej uważały, że jest tu o co walczyć.

Ten skład żywności nawet po naszym odejściu pozo-stał obficie zaopatrzony, nie jest więc wykluczone, że w przyszłości jeszcze się komuś przyda.

Drogę z 80° S do Framheimu opisywałem już tyle razy, że nic nowego nie da się na ten temat powiedzieć. 26 stycznia o godzinie czwartej rano dotarliśmy do naszego starego, kochanego domu, prowadząc ze sobą dwoje sanek z jedenastoma psami. Wszystkie zwierzęta, jak również ludzie, tryskali zdrowiem. Staliśmy przed drzwiami, czekając aż wszyscy się zbierzemy. Chcieliśmy się zaprezentować towarzyszom w zwartym szyku. Wewnątrz było cicho i spokojnie — widocznie wszyscy jeszcze spali. Weszliśmy do środka. Stubberud podniósł się na swej koi i wytrzeszczył na nas oczy; wziął nas pewnie za duchy. Teraz pobudzili się wszyscy — jeden po drugim — i w pierwszej chwili nie mogli pojąć, co się stało. Potem jednak nie było końca powitaniom we wszystkich możliwych formach. Gdy oznajmiłem, że wszyscy powrócili zdrowi i cali, radość nie miała granic.

— No, a co z biegunem? Czy byliście na biegunie?

— Oczywiście, przecież inaczej nie oglądalibyście nas tutaj!

Potem nastawiono kawę i zapachniały racuchy jak za dawnych czasów. My, przybysze z bieguna, zgodziliśmy się chętnie, że chociaż w podróży było dobrze, w domu jest znacznie lepiej. Dziewięćdziesiąt dni trwała nasza podróż, przebyta zaś odległość wyniosła trzy tysiące kilometrów.

„Fram" powrócił do Zatoki Wielorybów 9 stycznia — po trzymiesięcznej podróży — z Buenos Aires. Na statku było wszystko w porządku, ale zła pogoda zmusiła go do ponownego opuszczenia zatoki. Następnego jednak dnia po naszym powrocie obserwator zameldował, że „Fram" nadpływa. Wtedy w obozie zaczął się ruch. Futra na siebie i dalejże na brzeg ra-zem z psami! Niechaj ci z „Frama" zobaczą, że psy nie są wcale wyczerpane. Słyszeliśmy, jak silnik sapie i stęka, zobaczyliśmy bocianie gniazdo wynurzające się spoza krawędzi bariery lodowej, na koniec ukazał się sam „Fram", pewny i spokojny jak zawsze. Z głęboką radością wstąpiłem na pokład, aby powitać tych dzielnych ludzi, którzy na przekór tak licznym niebezpieczeństwom i niedostatkom doprowadzili statek do celu, a po drodze jeszcze tak wiele dokonali. Wszyscy wyglądali na wesołych i uradowanych, nikt jednak nie wspomniał ani słowem o biegunie. Na koniec Gjertsen zapytał: — Czy byliście tam?

Słowo „radość" to stanowczo za mało, aby określić uczucie, które rozpromieniło oblicza mych towarzyszy. To było coś znacznie większego niż radość! Wycofałem się z kapitanem Nilsenem do kabiny i odebrałem pocztę oraz inne wiadomości.

Jeśli ogarnę myślą wszystko, co zostało dokonane, muszę wymienić trzy nazwiska — nazwiska ludzi, którzy pomogli mi wówczas, kiedy było najciężej. Będę ich zawsze wspominał z czcią i wdzięcznością. Oto oni:

Król Haakon VII

Profesor Fridtjöf Nansen

Pedro Christophersen.

NA PÓŁNOC

W ciągu dwóch niezwykle pracowitych dni załadowaliśmy na statek wszystkie rzeczy, które mieliśmy zabrać ze sobą, i już 30 stycznia byliśmy gotowi do odpłynięcia. Ogromną przyjemność sprawiała nam świadomość, że tak szybko ruszamy na północ, a tym samym stawiamy pierwszy krok na drodze do świata, który czeka wiadomości od nas lub o nas. Czy w tej wielkiej radości nie kryła się jednak odrobina żalu?

Niełatwo jest rozstać się z miejscem, które przez długi czas było dla kogoś domem, choćby nawet ten dom pokrywał śnieg i lód. I choć niejeden gotów błagać wszystkie dobre moce, aby zachowały go z dala od tych okolic, ja nie cofnę tego, co powiedziałem.

Większość naszych bliźnich zalicza niewątpliwie Framheim do tych punktów naszej planety, które chcieliby oglądać dopiero w ostateczności. Framheim to dla nich miejsce opuszczone przez Boga i ludzi, gdzie nie można spodziewać się niczego oprócz samotności, niewygod i nudy. Ale dla naszej dziewiątki, która wstępowała teraz na pokład „Frama", aby opuścić na zawsze te strony, rzecz przedstawiała się inaczej. Mały, ale solidny domek z Górą Nelsona, zasypany śniegiem, był przez cały rok naszym schronieniem, i to schronieniem dobrym, wygodnym, w którym po ciężkiej pracy znajdowaliśmy tak potrzebny i dobrze zasłużony odpoczynek. Przez długą antarktyczną zimę chroniły nas te cztery ściany i niejeden nędzarz, marznący w łagodniejszym klimacie, na pewno zazdrościłby ich nam z całego serca. W ciężkich miesiącach, gdy wszystko, co żywe, opuszczało w popłochu te strony, my żyliśmy dalej spokojnie w naszym Framheimie i nikt nas tam nie niepokoił. A żyliśmy bynajmniej nie jak zwierzęta, lecz jak cywilizowani ladzie, którzy w każdej chwili mieli do dyspozycji większość tych wygód, jakie zapewnia dobrze urządzony dom. Na dworze panował mróz i ciemności, śnieżne burze usiłowały zasypać każdy ślad naszej działalności. Nigdy jednak nie udało się im wtargnąć do naszego wspaniałego domostwa. Cóż więc dziwnego, że w chwili gdy na zawsze opuszczaliśmy to miejsce, pociągało nas ono ze szczególną siłą! Co prawda i wielki świat wabił nas ku sobie, ofiarowując to wszystko, bez czego przez dłuższy czas musieliśmy się obywać. Wśród rzeczy, jakie nas tam czekały, nie brakło jednak i takich, których wolelibyśmy jak najdłużej unikać. W obliczu codziennego życia z jego tysiącznymi troskami i przeciwnościami nietrudno było zatęsknić za spokojnym i beztroskim bytowaniem we Framheimie Nastrój pożegnania nie był jednak aż tak smutny, Żebyśmy go nie potrafili dość szybko przezwyciężyć. Sądząc po twarzach, radość była nastrojem dominującym. Nie warto tkwić w przeszłości, choćby nawet najbardziej pociągającej, gdy przyszłość zapowiadała się tak wspaniale. Któż by chciał teraz myśleć o czekających go nieuniknionych troskach? Na pewno nikt z nas! Toteż „Fram", od dzioba aż po rufę, przystrojony był kolorowymi proporczykami, a w chwili rozstania z Barierą Lodową Rossa wszystkie oblicza promieniały radością. Opuszczaliśmy ją ze świadomością, że w czasie rocznego tutaj pobytu osiągnęliśmy zamierzony cel, a myśl ta oddziaływała na nas znacznie silniej niż wspomnienia minionych dni.

Jedna okoliczność szczególnie wpłynęła na to, że podczas całej dwuletniej podróży tak szybko upływał nam czas, a wszyscy byli zawsze w pełni sił, mianowicie zupełny brak bezczynności. Zaledwie jedno zadanie zostało przez nas rozwiązane, wyłaniało się następne. Ledwo osiągnęliśmy jeden cel, już następny wzywał nas z oddali. W ten sposób byliśmy stale zajęci, a kiedy człowiek ma pełne ręce roboty, czas płynie aż za szybko.

Raczej teraz, gdy osiągnęliśmy już właściwy cel naszego przedsięwzięcia, można było oczekiwać pewnego osłabienia nastroju. Tak się jednak nie stało. Przyczyniała się do tego świadomość, że nasze sukcesy dopiero wówczas nabiorą pełnej wartości, gdy cała ludzkość się o nich dowie, że wiadomość tę należy ogłosić jak najszybciej.

Według wszelkiego prawdopodobieństwa wyruszaliliśmy w drogę we właściwym czasie. Mimo wszystko jednak było to tylko przypuszczenie. Zupełną pewność natomiast mieliśmy co do tego, że od Hobart, który wybraliśmy jako pierwszy punkt lądowania, dzieliło nas dwa tysiące czterysta mil morskich. Niemal równie pewne było to, że droga będzie długa i ciężka. Przed rokiem podróż przez Morze Rossa przypominała przejażdżkę po fiordzie. Wtedy jednak było lato, teraz zaś mieliśmy już luty, co w tych stronach oznacza niemal jesień.

Obszar przybrzeżnego lodu nie powinien, zdaniem kapitana Nilsena, spowodować żadnego opóźnienia w naszej żegludze. Wynalazł on nową, niezawodną metodę, pozwalającą przepłynąć przez lody. Brzmiało to trochę jak przechwałka, ale — jak później zobaczymy — metoda Nilsena zdała dobrze egzamin. Naj-cięższa walka czekała nas prawdopodobnie w strefie wiatrów zachodnich, gdzie musieliśmy tym razem liczyć się z niemiłą koniecznością nieustannego halsowania pod wiatr. Różnica w długości geograficznej między Zatoką Wielorybów a Hobart wynosiła prawie 50°. Gdybyśmy mogli pokonać tę różnicę w szerokościach, w jakich obecnie się znajdowaliśmy, gdzie jeden stopień odpowiadał w przybliżeniu trzynastu milom morskim, dałoby się to zrobić za jednym zamachem. Potężny masyw górski Ziemi Wiktorii stał nam jednak tutaj na przeszkodzie. Najpierw więc trzeba było płynąć na północ do przylądka Adare, stanowiącego północny cypel Antarktydy, a następnie ominąć leżące jeszcze dalej na północ wyspy Balleny. Dopiero wtedy mogła się otworzyć przed nami wolna droga do dalszej żeglugi w kierunku Hobart.

Wówczas jednak znaleźlibyśmy się na szerokościach, w których — według wszelkiego prawdopodobieństwa — wiatr wiałby nam prosto w twarz. Manewrować zaś „Framem" — no, dziękuję za taką przyjemność! Wszyscy na statku znali na tyle sytuację, aby wiedzieć, czego można się spodziewać po tej podróży. Z pewnością też każdy w tym czasie rozmyślał nad sposobem najszybszego i najłatwiejszego przezwyciężenia czekających nas trudności. Był to wielki wspólny cel, który nas znów zespolił, a który także później miał nas połączyć we wspólnej pracy i wspólnych wysiłkach.

Wśród wieści ze świata, które otrzymaliśmy w tych dniach, była również wiadomość, że australijska wyprawa badawcza na Antarktydę pod kierunkiem dr. Douglasa Mawsona chętnie przyjęłaby od nas kilka psów, jeśli oczywiście zgodzimy się je odstąpić. Punkt wyjściowy australijskiej ekspedycji stanowił Hobart, ponieważ zaś było to nam po drodze, mogliś-my oddać tę małą przysługę naszym szanownym i dzielnym współzawodnikom.

W chwili odjazdu mieliśmy trzydzieści dziewięć psów, z których wiele urodziło się i podrosło w ciągu rocznego pobytu na barierze. Około połowy odbyło z nami całą podróż z Norwegii, a z tych jedenaście było na biegunie. Początkowo mieliśmy zamiar zabrać ze sobą tylko kilka zwierząt na rozmnożenie, aby zapewnić sobie nowe pokolenie psów dla przyszłej wyprawy na Północny Ocean Lodowaty. Ze względu na dr. Mawsona zabraliśmy jednak wszystkie, z czego dwadzieścia jeden sztuk moglibyśmy mu odstąpić, o ile w drodze powrotnej nie zaszłoby nic nie przewidzianego.

Kiedy ostatnia skrzynia została załadowana, pozostało nam tylko zabrać na pokład psy. I oto patrzcie: wielu spośród naszych „starych bywalców" poczuło się od razu na statku jak u siebie w domu. Co najciekawsze, stare psisko Wistinga, Pułkownik, ze swymi adiutantami — Suggen i Arne — stanął natychmiast w tym samym miejscu, które zajmowali we trójkę przez wiele szczęśliwych dni podczas podróży na południe, mianowicie przy prawej burcie w pobliżu głównego masztu. Dwaj bliźniacy Mylius i Ring — szczególni ulubieńcy Hanssena — rozpoczęli od razu, jakby nigdy nic, swoje zwykłe harce na przednim pokładzie, w kącie przy lewej burcie. Nikt by nie posądził tych dwóch wesołych kompanów o to, że pędzili na czele naszego pochodu do bieguna i z powrotem. Jeden tylko pies z zaprzęgu Bjaalanda wałęsał się samotnie, węsząc niespokojnie dokoła — to Basen. Pozostał on nieczuły na wszystkie próby zbliżenia; żaden pies nie mógł mu zastąpić utraconego przyjaciela Fridtjöfa, który setki kilometrów stąd znalazł swój kres.

Ledwie ostatni pies znalazł się na pokładzie, pod-nieśliśmy obie kotwice lodowe. Silniki poszły w ruch i pchnęły statek naprzód, oddalając nas coraz bardziej od bariery lodowej.

Rozstanie z naszym wygodnym portem było niby skok z jednego świata w drugi. W chwili odjazdu gęsta mgła okryła cały krajobraz nieprzeniknioną zasłoną. Dopiero po trzech czy czterech godzinach mgła rozstąpiła się niespodziewanie. Za nami tworzyła ona jednak w dalszym ciągu zwartą ścianę, zakrywając cały widok. A szkoda! Przy jasnej pogodzie bariera lodowa wygląda tak pięknie, że z przyjemnością popatrzylibyśmy jeszcze na nią, póki by nie znikła w oddali.

Mogliśmy płynąć teraz spokojnie tym samym kursem, którym — z górą rok temu — dążyliśmy w przeciwnym kierunku. Zarysy Zatoki Wielorybów zachowały się w ciągu ostatniego roku bez żadnych zmian. Nawet przylądek Ludzka Głowa, ten najdalszy cypel zachodniego krańca zatoki, znajdował się na swym starym miejscu i wcale nie wyglądał na to, aby mu się śpieszyło gdzie indziej. Jeśli w głębi zatoki zachodzi w ogóle jakiś ruch mas lodowych, jest on — w każdym razie — bardzo nieznaczny.

Pod jednym tylko względem stosunki ukształtowały się w tym roku inaczej niż w ubiegłym. Podczas gdy w roku 1911 już 14 stycznia większa część Zatoki Wielorybów była wolna od lodu, w roku 1912, blisko czternaście dni później, nie widzieliśmy nigdzie nawet szczeliny. Pokrywa lodowa trzymała się uporczywie, dopóki silny wiatr północno-zachodni nie spowodował szybkiego otwarcia drogi wodnej. Nastąpiło to w dzień powrotu grupy biegunowej. Trudno o lepszy moment. Wiatr, który to sprawił, zaoszczędził nam mnóstwo czasu i pracy, ponieważ droga z Framheimu do poprzedniego miejsca postoju „Frama" była pięciokrot-nie dłuższa niż obecnie. Ta czternastodniowa różnica w terminie ruszenia lodów w stosunku do roku ubiegłego wykazała nam, jakie mieliśmy szczęście, wybrawszy na lądowanie właśnie rok 1911. Praca, którą dzięki wczesnemu ruszeniu lodów mogliśmy wykonać w roku 1911 w ciągu trzech tygodni, w roku 1912 kosztowałaby nas na pewno dwa razy tyle czasu i odpowiednio więcej trudów.

Gęsta mgła, okrywająca Zatokę Wielorybów w chwili naszego odjazdu, przeszkodziła nam również zaobserwować, co robią Japończycy*. Bryza, wiejąca 17 stycznia, wyniosła ich statek „Kainan Maru" razem z „Framem" na pełne morze. Od tego czasu nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Członkowie japońskiej ekspedycji, którzy zamieszkali w namiocie na północ od Framheimu, w pobliżu krawędzi bariery lodowej, do końca trzymali się wobec nas z wielką rezerwą. W dzień odjazdu jednak jeden z nas spotkał się z dwoma Japończykami.

Prestrud udał się w tamtą stronę, aby przynieść flagę zatkniętą na przylądku Ludzka Głowa dla „Frama" na znak, że wszyscy są już we Framheimie. Obok flagi był ustawiony niewielki namiot — pomieszczenie dla wartownika na wypadek, gdyby „Fram" kazał czekać na siebie zbyt długo. Zbliżywszy się do tego miejsca Prestrud spotkał się nagle oko w oko z dwoma synami Nipponu, oglądającymi z zapałem nasz namiot i jego zawartość, składającą się zresztą z jednego tylko śpiwora i jednego prymusa. Japończycy rozpoczęli konwersację entuzjastycznymi okrzykami w rodzaju: Nice day! Plenty of ice! ** Nasz przedstawiciel zgodził się całkowicie z tymi bezspornymi fak-tami, po czym spróbował skierować rozmowę na tory bardziej interesujące. Wówczas przybysze opowiedzieli, że chwilowo są jedynymi mieszkańcami namiotu na krawędzi bariery lodowej. Ich dwaj towarzysze wyruszyli na tygodniową wycieczkę w głąb bariery, „Kainan Maru" zaś ma się znajdować w podróży do Ziemi Króla Edwarda VII. O ile wiedzieli, statek miał powrócić 10 lutego, aby wziąć na pokład wszystkich uczestników wyprawy i odpłynąć na północ.

Prestrud zaprosił nowych znajomych do Framheimu i dodał, że im wcześniej przyjdą, tym lepiej. Widocznie jednak zbyt długo się namyślali, a my nie mogliśmy na nich czekać. Jeśli jednak później złożyli wizytę w naszym domku, będą mogli zaświadczyć, że zrobiliśmy wszystko, aby nasi ewentualni następcy czuli się tam wygodnie.

Kiedy mgła zrzedła, ujrzeliśmy morze wolne od lodów. Błękitnoczarna, rozkołysana toń i ciężkie, ciemne niebo nie należą do widoków radujących oko. Dla naszych oczu jednak prawdziwą rozkoszą było znaleźć się w otoczeniu, gdzie przeważały ciemne barwy. Od wielu miesięcy mieliśmy przed sobą tylko bezmiar roziskrzonej bieli, gdzie trzeba było nieustannie posługiwać się sztucznymi środkami, aby uchronić wzrok przed powodzią światła. Oczy musiały być przy tym stale przymrużone. Obecnie mogliśmy znowu patrzeć na świat — zupełnie dosłownie — szeroko otwartymi oczyma. Oto jak najzwyklejsza rzecz może się stać wielkim wydarzeniem!

Morze Rossa nam sprzyjało. Ponieważ wiał lekki wietrzyk z południowego zachodu, mogliśmy posłużyć się częściowo żaglami i już po paru dniach byliśmy w odległości dwustu mil od bariery lodowej. W czasie trzech poprzednich rejsów Nilsen wykreślił na mapie granicę zasięgu kry lodowej. Przypuszczenie, że w pobliżu 150° długości zachodniej w pasie kry lodowej znajduje się przestrzeń zdatna do żeglugi, zaczęło się potwierdzać. Małe zmiany w położeniu tego kanału były, jak wynikało z obserwacji Nilsena, spowodowane zmianami w kierunkach wiatru. Nilsen stwierdził, że gdy lód zaczyna gęstnieć, należy zmienić kierunek i płynąć z wiatrem. Postępując w ten sposób, nakłada się oczywiście drogi, ale za to prowadzi ona zawsze ku wodom wolnym od lodu.

W czasie tej podróży osiągnęliśmy pas kry lodowej w trzy dni po opuszczeniu Zatoki Wielorybów. Zasięg tego pasa okazał się niemal dokładnie taki sam, jak w czasie poprzednich rejsów. Gdy przez parę godzin utrzymywaliśmy nie zmieniony kurs, kra lodowa bardzo gęstniała i dalsza żegluga stawała się coraz bardziej uciążliwa. Mieliśmy więc okazję wypróbować nową metodę Nilsena. Wiatr, zresztą bardzo słaby, wiał niemal prosto z zachodu, toteż przełożyliśmy ster na prawą burtę, obracając rufę ku zachodowi. Przez dobrą chwilę płynęliśmy nawet prosto na południe. Okazało się, że ten dość ciężki zwrot nie był daremny. Po kilku godzinach przedzierania się w kierunku wiatru natrafiliśmy na obszary wolne od lodu. Bardzo możliwe, że trzymając się pierwotnego kursu, utknęlibyśmy na dłuższy czas wśród lodów, czego dało się uniknąć przez nałożenie paru mil drogi.

Dwudniowy świeży wiatr południowo-wschodni pchnął nas dość szybko naprzód. Wkrótce minęliśmy wyspy Balleny i już 9 lutego opuszczaliśmy strefę antarktyczną. Przed rokiem z wielką radością mijaliśmy południowe koło podbiegunowe; obecnie jednak, gdy przepływaliśmy je, dążąc w przeciwnym kierunku, radość była chyba jeszcze większa.

W czasie pośpiesznych przygotowań do opuszczenia obozu zimowego nie mieliśmy czasu uczcić szczęśliwego połączenia się grupy lądowej z morską. Ponieważ ta okazja minęła nie wykorzystana, trzeba było wyszukać jakąś nową. Zgodziliśmy się wszyscy, że taką świetną okazją będzie przepłynięcie ze strefy zimnej do umiarkowanej. Program uroczystości był jak najprostszy: filiżanka doskonałej czarnej kawy z odpowiednim dodatkiem w postaci ponczu i cygar, a prócz tego muzyka z płyt.

Coraz liczniejsze oznaki wskazywały, że dostaliśmy się do okolic, w których życie płynie zupełnie inaczej niż za kołem podbiegunowym. Bardzo upragnioną zmianą było nieustanne podnoszenie się temperatury. Rtęć przekroczyła wkrótce punkt zerowy i ludzie na statku pożegnali się z ostatnimi resztkami odzieży polarnej, powracając do ubrań lżejszych i wygodniejszych. Najpóźniej rozstali się z zimowym ekwipunkiem członkowie grupy lądowej. Bardzo się mylą ci, którzy wyobrażają sobie, że długi pobyt w rejonach polarnych czyni człowieka mniej wrażliwym na mróz. Przeważnie jest właśnie na odwrót. Człowiek przebywający w okolicach, gdzie temperatura dnia spada do —15° i niżej, nie będzie sobie nic z tego robił, jeśli tylko ma dobre, dostosowane do potrzeb futrzane ubranie. Niech jednak ten sam człowiek znajdzie się przy-15° lub 20° mrozu na ulicach Christianii w normalnym zimowym stroju, jakiego wszyscy tam używają, będzie trząsł się z zimna i wróci silnie przemarznięty. Przyczyna jest bardzo prosta: w krajach podbiegunowych człowiek naprawdę chroni się przed mrozem. Kto jednak po powrocie do kraju poprzestanie na ochronie, jaką zapewnia zwyczajny płaszcz, sztywny kołnierzyk i lekki kapelusz na głowie, ten oczywiście musi zmarznąć!

Do mniej przyjemnych następstw zmiany szerokości geograficznej należały coraz dłuższe noce. Chociaż w czasie pobytu na lądzie nieustanna jasność dała się nam po pewnym czasie mocno we znaki, na statku, gdyby tylko można było wybierać, każdy wolałby wieczny dzień. Nawet teraz, kiedy mogliśmy przyjąć, że główna masa lodów antarktycznych została już szczęśliwie poza nami, musieliśmy wciąż jeszcze liczyć się z możliwością napotkania ich groźnej awangardy w postaci gór lodowych. Mówiłem już poprzednio, że doświadczony obserwator potrafi dostrzec błysk dużej góry lodowej nawet w ciemnościach nocy. Mniejsze jednak odłamy lodu, których tylko niewielka cząstka wystaje ponad wodę, nie dają takiego odblasku, toteż w nocy nie sposób ich dostrzec. Tymczasem taka mała „górka" jest równie niebezpieczna jak wielka góra lodowa. W razie zderzenia skutek ten sam: rozdarta burta albo zdruzgotany takielunek. W obszarach przejściowych, gdzie temperatura wody jest stale bardzo niska, również na termometrze nie można polegać.

Wody, przez które teraz płynęliśmy, nie były tak dobrze znane, byśmy się nie obawiali spotkania z lądem. Kapitan Colbeck, który podczas pierwszej wyprawy Scotta dowodził jednym ze statków pomocniczych, wysłanych wtedy na południe, natknął się znienacka na małą wysepkę na wschód od przylądka Adare, którą nazwał później Wyspą Scotta. Tak więc przy umyślnym lub nieumyślnym zboczeniu z kursu możliwe jest napotkanie w tych stronach jakichś nie znanych wysp.

Na mapach nawigacyjnych południowej części Oceanu Spokojnego mamy oznaczone liczne wyspy, których położenie, a nawet samo istnienie, jest mocno wątpliwe. Jedna z nich, wyspa Emerald, powinna leżeć mniej więcej w połowie naszej drogi do Hobart. Kapitan Davis, który w roku 1909 odprowadzał do Anglii statek Shackletona „Nimrod", przepłynął dokładnie przez punkt, w którym według mapy powinna znajdować się wyspa, lecz nie zauważył tam najmniejszego jej śladu. Jeśli więc wyspa ta w ogóle istnieje, to w każdym razie jest źle zaznaczona na mapie.

Nasze nadzieje na osiągnięcie portu Hobart przed końcem lutego zawiodły. Dopiero 4 marca przed południem dostrzegliśmy zarysy lądu. Ponieważ jednak widoczność była zła, a podczas ostatnich dni nie udało nam się dokonać żadnego pewnego pomiaru długości geograficznej, nie byliśmy pewni, który z przylądków Tasmanii mamy przed sobą.

Dla orientacji muszę opisać pokrótce odcinek wybrzeża, do którego obecnie się zbliżaliśmy. Południowy kraniec Tasmanii wybiega w morze trzema cyplami. Najbardziej wschodni spośród nich tworzy na pozór niedostępna, stroma i skalista Wyspa Tasmana, oddzielona od lądu tylko wąską cieśniną. Jakiś dostęp do tej wyspy musiał się jednak znaleźć, bo na jej wierzchołku, dwieście siedemdziesiąt metrów nad poziomem morza, wznosi się latarnia morska.

Środkowy cypel zowie się Tasman Head. Pomiędzy nim a cyplem wschodnim znajduje się Zatoka Burz, przez którą prowadzi droga do portu Hobart. Tędy więc mieliśmy płynąć. Chodziło jednak o to, aby stwierdzić, który z trzech przylądków mamy obecnie przed sobą. Kontury lądu rozpływały się bowiem w mglistym powietrzu.

O zmierzchu zaczął padać ulewny deszcz, przez całą noc nie było nic widać, musieliśmy więc płynąć do-słownie po omacku. O świcie jednak zerwał się świeży powiew z południowego zachodu, który wymiótł część deszczowych oparów, tak że mogliśmy rozróżnić ląd. Doszliśmy do wniosku, że mamy przed sobą cypel środkowy, to znaczy przylądek Tasman Head. Dzięki wzmagającej się bryzie mknęliśmy jak wiatr, nadzieja więc na szybkie osiągnięcie Hobartu zmieniła się w absolutną pewność. Zasiedliśmy właśnie do śniadania, gdy drzwi kabiny otworzyły się gwałtownie. Ukazała się twarz wachtowego.

— Jesteśmy po złej stronie! — zabrzmiał meldunek i twarz zniknęła.

W mgnieniu oka wszyscy byli na pokładzie. Okazało się, że smutna wiadomość jest aż nadto prawdziwa. Zabłądziliśmy wśród mgły i deszczu. Wietrzyk, który przeszedł teraz w gwałtowny wiatr, spędził ze wzgórz ostatnie strzępy mgły. Na cyplu, który wzięliśmy za Tasman Head, ukazała się latarnia morska. Oczywiście była to Wyspa Tasmana; zamiast w Zatoce Burz znajdowaliśmy się na Oceanie Spokojnym, po stronie zawietrznej, daleko od przeklętej wyspy. Nie pozostawało nic innego jak halsować i próbować przebić się pod wiatr.

Zamienił się on w sztorm. Mieliśmy wszelkie dane, że zostaniemy zepchnięci jeszcze dalej ha stronę zawietrzną. Z napiętymi żaglami „Fram", starając się płynąć pod wiatr, lawirował wytrwale. Początkowo wydawało się, że płyniemy powoli naprzód. Gdy jednak odległość od lądu powiększyła się, a szybkość wiatru wzrosła, okazało się — na podstawie pomiarów położenia — że płyniemy do tyłu. Koło południa zawróciliśmy, biorąc kurs znowu w kierunku lądu. W chwilę potem nadleciał potężny podmuch wichru, który w jednej chwili poszarpał w strzępy nasz bomkliwer *. Zwinęliśmy wielki żagiel, bo wiatr uderzał od przodu i mógł spowodować jeszcze większe szkody w takielunku.

Z żaglami, które nam teraz pozostały, wszelkie dalsze wysiłki były bezcelowe. Nie pozostawało więc nic innego jak przedostać się możliwie najbliżej lądu i za pomocą maszyny starać się utrzymać na jednym miejscu, dopóki pogoda nie zechce się zmienić.

Dopiero przed południem 6 marca wiatr przycichł i zmienił się na bardziej południowy. Nie był to wprawdzie nasz kierunek, ale trzymając się brzegu, przedarliśmy się — jeszcze przed zapadnięciem ciemności — aż do Wyspy Tasmana. Noc przyniosła ciszę, a z nią wzrosły nasze nadzieje. Silnik pracował dobrze, a w posuwaniu się naprzód dopomógł nam także korzystny prąd morski. O świcie 7 marca przezwyciężyliśmy niekorzystne warunki, byliśmy już w głębi Zatoki Burz.

Następny dzień był jasny i słoneczny, jaśniały też nasze twarze. Nikt by nie znalazł na nich najmniejszego śladu utrapień ostatnich dni. Wkrótce zaczął „jaśnieć" również „Fram". Powłoka brudu na pokładzie znikła — usunięta za pomocą dobrych mydlin — i wkrótce wszystko błyszczało jak nowe. Po skończeniu tej roboty również w zewnętrznym wyglądzie załogi zaczęły zachodzić uderzające zmiany. Kurtki islandzkie i ubrania z koców ustąpiły miejsca starannie przechowywanym ubiorom „cywilnym", które po dwuletnim odpoczynku ujrzały nareszcie światło dzienne. Brzytwy i nożyczki zebrały obfite żniwo; na głowach sterczały płócienne czapki. Nawet Lindström wszedł najwyraźniej w zupełnie bliski kontakt z wodą.

Tymczasem zbliżyliśmy się do stacji pilotażu i do burty naszego statku podjechała hałaśliwa motorówka.

— Want a pilot, captain? *

Przestraszyliśmy się dźwięku tych pierwszych obcych słów. Kontakt ze światem zewnętrznym został przywrócony. Znalazłszy się na naszym pokładzie, pilot, silny i zwinny staruszek, rozglądał się ze zdumieniem.

— Nigdy nie przypuszczałem, że na statku polarnym może być tak czysto i porządnie — oświadczył. — Nie przypuszczałem również, że ludzie wracający z Antarktydy mogą tak wyglądać. Widać, że wam się tam całkiem dobrze powodziło.

O tym, że nam się dobrze wiodło, mogliśmy uczciwie zapewnić naszego pilota. Poza tym jednak nie leżało zupełnie w naszych zamiarach udzielać mu jakichkolwiek informacji. W tej sprawie okazał on wiele zrozumienia, chętnie natomiast dał się nam wybadać, choć zasób nowin, jakim dysponował, był raczej skromny. O „Terra Nova" nic nie wiedział, mógł nam natomiast zakomunikować, że statek dr. Mawsona „Aurora" pod dowództwem kapitana Davisa jest oczekiwany w Hobart w najbliższych dniach. „Frama" spodziewano się tutaj w początkach lutego i teraz nikt już nie liczył na te odwiedziny. To dopiero będzie niespodzianka!

Pilot najwyraźniej nie miał ochoty zapoznać się z naszą kuchnią. W każdym razie odrzucił zdecydowanie zaproszenie na wspólny lunch. Widocznie obawiał się, że poczęstujemy go psim mięsem i temu podobnymi specjałami. Bardzo wysoko ocenił natomiast norweski tytoń i opuścił nas z nieźle napełnionym kapciuchem.

Miasto Hobart leży nad rzeką Derwent wpadającą do Zatoki Burz. Okolica jest piękna, a ziemia bardzo urodzajna. W chwili jednak naszego przebycia lasy i pola były zupełnie spalone przez słońce; panowała tu od dawna susza, która spopieliła wszystko, co było kiedyś zielone. Choć barwom krajobrazu brakło świeżości, już sam widok łąk i lasów sprawiał naszym oczom niekłamaną radość. Pod tym względem nie byliśmy teraz wybredni.

Port w Hobart jest bliski doskonałości. Wielki, przestronny i doskonale osłonięty, rozciąga się szeroko przed oczyma. Gdy zbliżaliśmy się do miasta, na statek przybyła zwykła ekipa, złożona z kapitana portu, lekarza i urzędnika celnego. Lekarz wkrótce zorientował się, że nie ma tu dla niego nic do roboty. Również urzędnicy celni dali się łatwo przekonać, że nie wieziemy kontrabandy. Kotwica opadła, droga na ląd była wolna! Wziąłem teczkę z telegramami i łodzią kapitana portu udałem się do miasta.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zdobycie Bieguna Poludniowego Netpress Digital
The South Pole Volume 2 by Roald Amundsen
Amundsen Roald Moje zycie polarnika(1)
Amundsen Roald Moje życie polarnika
Studenci biegunka przewlekła'
biegunka odwodnienie u dzieci zaj5
Higiena Biegunki
Odpowiedzi calki biegunowe id Nieznany
Ameryka Południowa rzeki
f1 2011, Opisy zdobycia archivementów i trofeów
konik na biegunach, Teksty piosenek
ROZDZIAŁ X.1 WYBRANE OBIEKTY POŁUDNIOWEGO SKUPISKA O NIEUSTALONEJ CHRONOLOGII, MAGAZYN DO 2015, Nowe
biegunki, weterynaria
Narastanie konfliktu polnoc-poludnie w kontekście globalizacji, ★ Studia, Bezpieczeństwo Narodowe, M
Programowanie z wykorzystaniem współrzędnych biegunowych
OBJAWIENIA W NAJU W KOREI POŁUDNIOWEJ
Zdobycie umiejętności czytania i pisania
Dieta South?ach plaż południowych
(odc 13) południowoindyjskie czerwone curry

więcej podobnych podstron