Rozdział IX Ruiny i szczątki
GANDALF, THŚODEN I WSZYSCY ROHIRRIMOWIE RUSZYLI NA wschód, aby objechać kolisko zrujnowanych murów, ale Aragorn, Gimli i Legolas zostali z hobbitami, puściwszy najpierw wolno Aroda i Hasufela, aby mogły poszukać trawy.
— No, proszę! Wreszcie koniec pościgu, ale nikt chyba nie myślał, że spotkamy się w takim miejscu.
— Skoro zaś wielcy się oddalili, aby przedyskutować swe poważne sprawy, my możemy chyba poznać odpowiedzi na nasze błahe pytania. Odnajdowaliśmy wasze tropy aż po Fangorn, ale wiele pozostało zagadek, które chciałbym rozwikłać
— stwierdził Legolas.
— My także chcielibyśmy się wiele dowiedzieć o was — rzekł Rady.
— Trochę usłyszeliśmy od Drzewacza, tego starego enta, ale bardzo niewiele.
— Na wszystko przyjdzie czas. — Legolas podniósł dłoń w uspokajającym geście.
— To myśmy was szukali, więc wy pierwsi mówcie.
— Ale nie od razu — skorygował go Gimli.
— Lepiej będzie najpierw coś zjeść. Z głodu rozbolała mnie głowa, a tymczasem minęło już południe. Możecie odrobinę naprawić wasze winy, jeśli i my dostaniemy coś z tych łupów, o których wspomnieliście królowi. Dobre jedzenie i napitek wyrównają rachunki między nami.
— Z tym nie będzie kłopotów — zapewnił Pipin.
— Chcecie zjeść tutaj czy nieco wygodniej w resztkach strażnicy Sarumana, tam, pod tym łukowatym wejściem? My zrobiliśmy sobie posiłek tutaj, aby mieć drogę na oku.
— Do tego trzeba jeszcze i oka od drogi nie odwracać! — zadrwił Gimli i ciągnął:
— Co do mnie, nie wejdę do żadnej budowli orków, nie tknę też żadnego mięsa ani innej strawy, którą oni upichcili.
— Wcale nie musisz — powiedział Rady.
— Ostatnimi czasy mieliśmy tyle do czynienia z orkami, że wystarczy nam już tego do końca życia, ale w Isengardzie były także inne istoty. Saruman dość miał rozumu, żeby całej ufności nie pokładać w orkach. Bram strzegli mu ludzie, którzy, jak mi się wydaje, należeli do jego najwierniejszych sług. W każdym razie czarodziej dobrze ich traktował i hojnie zaopatrywał.
— Także w ziele fajkowe? — zainteresował się krzat.
— Nie, co to, to nie — zaśmiał się Rady.
— Ale tę historię śmiało można odłożyć do poobiedniej rozmowy. Z hobbitami na czele cała piątka minęła bramę i stanęła przed szerokimi drzwiami o wysokim progu, które otwierały się na duży pokój, z kilkoma małymi drzwiczkami po drugiej stronie oraz paleniskiem i kominkiem przy ścianie. Pomieszczenie zostało wykute w kamieniu i kiedyś musiało być bardzo ciemne, gdyż jedyne okno wychodziło na tunel, ale teraz światło spływało przez ogromną wyrwę, która rozcięła mur. Na palenisku z trzaskiem płonęły polana.
— Trochę tutaj paliliśmy sobie — powiedział Pipin
— żeby odpocząć od tych mgieł. Niewiele można było znaleźć drewna, a i tak było zamoknięte, jednak komin dobrze ciągnie: chyba ma wylot wysoko wśród skał i szczęśliwie nie został zablokowany. Przyjemnie jest przy ogniu. Zrobię może jakieś grzanki, bo chleb ma już chyba trzy albo cztery dni. Aragorn, Gimli i Legolas zasiedli za długim stołem, podczas gdy hobbici zniknęli za jednymi z wewnętrznych drzwiczek.
— To spiżarnia, która nie została zalana
— oznajmił Pipin, kiedy wrócili obciążeni talerzami, misami, kubkami, sztućcami oraz najróżniejszym jedzeniem.
— Nie powinieneś kręcić nosem na nasz poczęstunek, mości Gimli — powiedział Rady.
— To żadne tam ochłapy orkowe, lecz prawdziwe ludzkie jedzenie, jak to ujmuje Drzewacz. Wolicie wino czy piwo? Jest tu porządna beczułka piwa, a jakże. Tu macie świetną soloną wieprzowinę, ale jeśli chcecie, ukroję trochę boczku i podpiekę. Bardzo przepraszam, że nie będzie zieleniny, ale przez ostatnich kilka dni mieliśmy małe kłopoty z dostawami! Do chleba nie mogę niestety zaproponować nic prócz masła i miodu. Czy zadowala to waszmościów?
— Całkowicie — mruknął z aprobatą Gimli. — Część waszych długów zostaje umorzona. Wnet cała trójka z zapałem pałaszowała smakołyki, ale i dwóch hobbitów bez skrępowania powtórnie zasiadło do jedzenia.
— Ot tak, dla dotrzymania towarzystwa — rzucili od niechcenia.
— Zaiste, nie mogę się dziś nadziwić waszej układności — zachichotał Legolas.
— Niewykluczone, że nawet gdybyśmy się nie zjawili, już w tej chwili jeden drugiemu dotrzymywalibyście towarzystwa.
— Być może, ale co w tym złego? — zaperzył się Pipin.
— Orkowie żrą same obrzydlistwa, a i przedtem nie mieliśmy nadmiaru jedzenia. Ile to czasu upłynęło od chwili, kiedy ostatni raz najadłem się do syta?!
— Nie sądzę, żeby bardzo wam to zaszkodziło — wtrącił Aragorn.
— Wyglądacie wprost kwitnąco.
— Tak, tak, to najczystsza prawda — potwierdził Gimli, lustrując hobbitów znad krawędzi kubka.
— Włosy macie teraz dwa razy gęstsze i bardziej kędzierzawe, a nawet gotów byłbym przysiąc, że obydwaj trochę podrośliście, gdyby to było możliwe u hobbitów w waszym wieku. W każdym razie Drzewacz was zapewne nie głodził.
— Głodzić, może i nie głodził, ale entowie tylko piją, a samym piciem trudno się zadowolić — rzekł Rady.
— Te napitki Drzewacza są z całą pewnością pożywne, ale przecież ciągle ma się ochotę na coś solidnego. Nawet lembasy stanowią wtedy wielką odmianę.
— Popijaliście wodę entów, naprawdę? — upewnił się Legolas.
— To może oczy wcale nie zwodzą Gimliego. Dziwne śpiewa się pieśni o napojach Fangornu.
— Zaiste, wiele krąży dziwnych opowieści o tej krainie, której nigdy nie odwiedziłem
— powiedział Aragorn.
— Nuże, opowiedzcie coś więcej o lesie i o entach!
— Entowie — zaczął Pipin
— entowie... Po pierwsze, entowie są bardzo różni. Ale po drugie, ich oczy... więc oczy... mają bardzo dziwne oczy.
— Tutaj Pipin, obficie gestykulując, szukał odpowiednich stów, ale w końcu się poddał.
— To strasznie trudno powiedzieć; kilku już widzieliście z daleka - a w każdym razie oni was widzieli i donieśli, że zmierzacie do Isengardu
— i niejednego jeszcze zobaczycie. Wtedy sami wyrobicie sobie pogląd na ich temat.
— Zaraz, zaraz — odezwał się Gimli.
— Zaczynamy opowieść od środka, a ja chciałbym wysłuchać wszystkiego po kolei, począwszy od tego pamiętnego dnia, kiedy rozpadło się nasze Bractwo.
— Usłyszysz o wszystkim, jeśli tylko nie zbraknie czasu — uspokoił krząta Rady.
— Najpierw jednak, jeśli skończyliście już jeść, napełnijcie fajki i zapalcie. A potem przez chwilę możemy udawać, że siedzimy sobie bezpiecznie w Birze albo w Tajarze. Na stole pojawiła się mała skórzana kaletka, pełna fajkowego ziela.
— Mamy tego aż nadto — ciągnął hobbit
— a kiedy zaczniemy zbierać się do drogi, każdy będzie mógł nabrać ziela ile zechce. Dzisiaj wraz z Pipinem próbowaliśmy uratować trochę z tych rzeczy, które wszędzie tu pławią się w wodzie. Pipin natknął się na dwie beczułki wypłukane z jakiejś piwnicy czy składu. Kiedy otworzyliśmy je, w środku znaleźliśmy ziele tak zacne, jak można sobie tylko wymarzyć, na dodatek się zamoknięte. Gimli wziął kilka listków, roztarł je na dłoni i powąchał.
— W dotyku niczego sobie i obiecujący ma zapach.
— Jest świetne! — zawołał Rady.
— Kochany Gimli, to najprawdziwszy Dłużynowy Liść! Na beczkach były wyraźne oznaczenia Rogaducha. Jak się tutaj znalazło takie przednie ziele, nie potrafię zgadnąć, z pewnością jednak było przeznaczone dla samego Sarumana. Nigdy bym nie przypuścił, że tak daleko zawędrowało za granice Włości. Ale teraz jest jak znalazł, co?
— Z pewnością — mruknął Gimli
— szkoda tylko, że nie mam fajki. Gdzieś ją zgubiłem w Morii, albo wcześniej. Nie znaleźliście przypadkiem żadnego cybucha?
— Niestety, nie — odrzekł Rady.
— Nawet tutaj, w wartowni, nie było żadnej fajki. Obawiam się, że ten specjał trzymał Saruman tylko dla siebie, a nie przypuszczam, żeby warto było dobijać się do drzwi Ortanku z prośbą o fajkę. Będziemy musieli się dzielić jak przyjaciele w biedzie.
— Chwileczkę! — wtrącił się Pipin i sięgając za pazuchę, wydobył małą torebkę z miękkiej skóry, zawieszoną na sznurku.
— Mam ja zawsze przy sobie skarb, dla mnie tak cenny jak Pierścień. Może nawet dwa skarby. Pierwszy, to moja stara, drewniana fajeczka, a drugi
— inna, jeszcze nie używana. Przez cały czas niosłem je ze sobą, chociaż właściwie nie wiedziałem, po co. Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się, że zaznam jeszcze podczas tej podróży ziela, kiedy już wyczerpał się mój zapas. Ale teraz okazuje się, że nie było to bez pożytku.
— Hobbit podał Gimliemu fajkę o szerokim, płaskim cybuchu.
— Czy to do końca już wyrównuje rachunki między nami?
— Czy wyrównuje?! — zawołał Gimli.
— Najzacniejszy pośród hobbitów, teraz to ja jestem twoim dłużnikiem!
— Pięknie, wy raczcie się dymem, a ja wyjdę trochę na świeże powietrze, żeby zobaczyć, jak wiatr hula po niebie
— rzekł Legolas.
— Nie, nie, wyjdziemy razem z tobą — powiedział Aragorn. Usiedli na kamieniach spiętrzonych przed bramą. W podmuchach wiatru mgła unosiła się i rozwiewała, widać więc było znaczną część doliny.
— Tak, odpocznijmy tu chwilę — westchnął Aragorn.
— Jak powiedział Gandalf, siądźmy na krawędzi murów i porozmawiajmy sobie, skoro on zajęty jest czymś innym. Rzadko kiedy czułem się taki zmęczony jak teraz.
— Z tymi słowami otulił się szarą opończą, skrywając pod nią kolczugę, wyciągnął przed siebie długie nogi, a potem, wygodnie oparty o fragment muru, wypuścił z ust wąską strugę dymu.
— Popatrzcie! — wykrzyknął Pipin.
— Znowu powrócił Łazik Czatownik.
— Nigdzie się nie oddalał — mruknął Aragorn.
— Jestem i Łazikiem, i Dunadanem, należę i do Gondoru, i do Pomocy. Przez chwilę palili w milczeniu, aż wreszcie zza białych chmur stojących wysoko na zachodzie spłynęło w dolinę słońce. Legolas leżał nieruchomy, spoglądając uważnie na niebo i słońce oraz nucąc pod nosem. Kiedy wreszcie usiadł, powiedział do reszty:
— Czas płynie, opary się rozwiewają, czy raczej rozwiałyby się, gdybyście ich nie zasilali swoim dymem, a co z opowieścią?
— Moja zaczyna się od tego, jak budzę się w ciemności i zaczynam pojmować, że związany znajduję się w obozie orków
— rzekł Pipin. — Zaraz, którego dzisiaj mamy?
— Piąty marca, wedle kalendarza Włości - poinformował Aragorn. Pipin przeprowadził obliczenia na palcach i zauważył ze zdumieniem:
— Tylko dziewięć dni minęło! A ja przysiągłbym, że rok upłynął od momentu, kiedy schwytali nas orkowie. W każdym razie, chociaż co najmniej połowa była jak zły sen, przypuszczam, że podróż z nimi trwała trzy dni. Rady, poprawiaj mnie, gdybym zapomniał o czymś ważnym, bo detale będę rozmyślnie pomijał, nic więc nie będzie o biczach, brudzie i smrodzie; o tym najlepiej zapomnieć.
— Poczyniwszy to zastrzeżenie, Pipin zaczął opowiadać o ostatniej walce Boromira i o przemarszu orków z Emyn Muil do Fangornu. Słuchacze kiwali głowami, kiedy niektóre szczegóły podane przez hobbita zgadzały się z ich ustaleniami czy przypuszczeniami.
— Mam tutaj zguby, które mogą was ucieszyć
— powiedział Aragorn. Rozpiął pas pod opończą i zdjął z niego dwie pochwy z nożami.
— Świetnie! — zawołał Rady.
— Nigdy bym nie przypuścił, że zobaczę jeszcze swój miecz. Naznaczyłem nim kilku orków, ale później Ugluk obu nas rozbroił. Był taki rozwścieczony, że w pierwszej chwili sądziłem, iż mnie przebije, ale potem odrzucił oba miecze tak, jakby go paliły.
— I jeszcze twoja zapinka, Pipinie. Starannie jej pilnowałem, bo to bardzo cenna rzecz.
— Wiem — powiedział hobbit.
— Porzucenie jej było strasznym marnotrawstwem, ale co innego mogłem zrobić?
— Nic — przyznał Aragorn.
— Kto w potrzebie nie potrafi porzucić skarbu, kończy w kajdanach. Słusznie postąpiłeś.
— Także przecięcie pęt na rękach to był piękny wyczyn! — oświadczył Gimli.
— Szczęście wam sprzyjało, ale można powiedzieć, że wspomagaliście je obiema rękami.
— A nam zgotowaliście niejedną zagadkę — dorzucił Legolas.
— Zastanawialiśmy się, czy może wyrosły wam skrzydła.
— Niestety, nie — odpowiedział Pipin. — Skąd jednak mogliście coś wiedzieć o Grishnakhu?
— Na samo wspomnienie wstrząsnął się z przerażenia i Rademu pozostawił opowieść o myszkujących łapach, gorącym oddechu i straszliwej sile rąk.
— Cała ta historia z orkami z Barad-dur, czyli Lugburtza, jak oni go nazywają, bardzo mnie niepokoi
— stwierdził Aragorn.
— Mroczny Władca wie już zbyt wiele; podobnie jak jego słudzy. Jestem pewien, że po kłótni Grishnakh przesłał wiadomość na drugą stronę Rzeki, a Czerwone Oko będzie się teraz przyglądać Isengardowi. Tak czy owak, Saruman wpadł w potrzask, który sam przygotował.
— Tak, ktokolwiek zwycięży, widoki Sarumana są marne — zgodził się Rady.
— Wszystko zaczęło się dla niego układać niepomyślnie od momentu, kiedy jego orkowie wkroczyli do Rohanu.
— Na skraju Fangornu widzieliśmy przez chwilę tego łajdaka, a przynajmniej tak uważa Gandalf
— powiedział Gimli.
— Kiedy to było? — spytał Pipin.
— Wieczorem, pięć dni temu — wyjaśnił Aragorn.
— Pięć dni temu... — Rady zamyślił się.
— To ta część historii, o której nic jeszcze nie wiecie. Rankiem po bitwie spotkaliśmy Drzewacza, a wieczór tego dnia spędziliśmy w Źródlanej Sali, jednej z jego entowych siedzib. Następnego dnia poszliśmy na entowisko, to znaczy na zebranie entów, które było jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek widziałem. Trwało dwa dni, a wieczory spędzaliśmy z entem o przezwisku Narwaniec. Po południu trzeciego dnia entów nagle ogarnęła pasja. Wyglądało to niesamowicie; cały las napełniło takie napięcie, jakby dojrzewała w nim burza, która raptem wybuchła. Ach, gdybyście usłyszeli, jak śpiewali, maszerując!
— A gdyby posłyszał to Saruman, byłby teraz setki mil stąd, nawet gdyby musiał uciekać na własnych nogach
— dorzucił Pipin.
Niech Isengard ma tysiąc wart, niech będzie silny
niczym stal, Lecz żaden, lecz żaden głaz,
lecz żaden mur nie wstrzyma nas!
Ale duża część pieśni nie miała słów, tylko dźwięki przypominające rogi i bębny. Wtedy jednak myślałem, ze to po prostu tylko marsz, i dopiero tutaj zrozumiałem więcej.
— Była już noc, kiedy zaczęliśmy schodzić do Nan Kurunin — ciągnął Rady.
— To wtedy po raz pierwszy poczułem, że cały las porusza się za nami. Najpierw pomyślałem, że opadł mnie jakiś entowy sen, ale Pipin odniósł to samo wrażenie. Obaj baliśmy się, ale dopiero później mieliśmy dowiedzieć się więcej. Byli to huoronowie, jak w skrócie brzmi ich nazwa w języku entów. Drzewacz niewiele chciał o nich mówić, przypuszczam jednak, że to entowie, którzy upodobnili się do drzew, przynajmniej z wyglądu. Na obrzeżach lasu stoją pojedynczo i w całkowitym milczeniu przypatrują się drzewom, ale zdaje się, że w najgłębszych ostępach jest ich bardzo wielu. Są niezwykle silni, a sądzę, iż potrafią tak się otulić cieniem, że trudno ich dostrzec, gdy się przemieszczają. Ale mogą to robić, i to bardzo szybko, zwłaszcza ogarnięci gniewem. Na przykład, zapatrzysz się w niebo albo wsłuchasz w szum wiatru, aż tu nagle rozglądasz się
— a dokoła stoi las i jesteś otoczony wielkimi, sunącymi przed siebie drzewami. Nie utracili głosu i potrafią rozmawiać z entami
— dlatego, jak mówi Drzewacz, dla odróżnienia zwani są huoronami
— ale zdziczeli i stali się groźni. Strasznie bałbym się ich, gdyby nie było prawdziwych entów, którzy umieją nimi pokierować. Była więc już noc, kiedy długim jarem wraz z entami i rozszumianymi z tyłu huoronami
— nic nie widzieliśmy, ale powietrze pełne było skrzypienia
— zeszliśmy w Dolinę Czarodzieja. Panowała nieprzenikniona ciemność. Kiedy huoronowie zeszli z gór, poruszali się bardzo szybko, a robili taki szum jak wielka wichura. Chmury zakryły księżyc i jeszcze na długo przed końcem nocy gęsty las zebrał się na północnym skraju Isengardu. Nie widać było żadnych nieprzyjaciół, żadnych wojsk ani straży, tylko wysoko na wieży świeciło się w oknie. Drzewacz i jeszcze kilku entów zatrzymało się naprzeciw wielkiej bramy. Razem z Pipinem siedzieliśmy na ramionach Drzewacza i czuliśmy, że cały drży z napięcia. Ale entowie, nawet gdy są wzburzeni, potrafią zachować ostrożność i cierpliwość. Zastygli jak skamieniali, bezgłośnie tylko oddychając i przypatrując się. A potem nagle zaczął się straszny tumult: huknęły trąby i mury odpowiedziały echem. Pomyślałem, że zobaczyli nas i zaraz zacznie się bitwa. Nie taka była jednak przyczyna zgiełku
— to cala armia Sarumana opuszczała twierdzę. Nic nie wiem na temat wojny z Jeźdźcami Rohanu, ale sądzę, że czarodziej chciał jednym uderzeniem zniszczyć króla i wszystkich jego ludzi. Wydawało się, że Isengard opustoszał: patrzyłem, jak wychodziły wojska. Strasznie dużo było orków niektóre ich oddziały dosiadały olbrzymich wilków. Ujrzałem też regimenty ludzi, których twarze widziałem w świetle pochodni. Większość była zupełnie normalna: dość wysocy, ciemnowłosi i ponurzy, ale nie jakoś specjalnie szpetni. Co prawda zdarzali się też okropni: postury człowieka, ale o twarzach goblinów, o żółtawych, skośnych oczach. Natychmiast przypomniał mi się ten południowiec, którego widzieliśmy w Birze, tyle że tamten nie był aż tak podobny do orka.
— Także i ja o nim myślałem — powiedział Aragorn.
— W Helmowym Parowie mieliśmy sporo kłopotów z tymi półorkami. Teraz wydaje się oczywiste, że południowiec był szpiegiem Sarumana, czy jednak pracował także dla Czarnych Jeźdźców, czy tylko dla czarodzieja, tego nie wiem.
— W każdym razie, kiedy wszystkich policzyć — mówił Rady
— musiało ich być z dziesięć tysięcy. Godzinę zabrało im wychodzenie przez bramę. Część gościńcem udała się do brodu, część natychmiast podążyła na wschód. Mniej więcej ćwierć mili stąd postawili most w miejscu, gdzie rzeka płynie głębokim korytem. Gdybyście się podnieśli, moglibyście go stąd zobaczyć. Robili okropny hałas, chrapliwie śpiewali i śmiali się. Pomyślałem sobie, że sprawy Rohanu układają się bardzo niedobrze, ale Drzewacz nie był specjalnie poruszony i rzekł: "Dzisiaj zajmiemy się Isengardem, skałami i kamieniami". Nie mogłem w ciemności zobaczyć dokładnie, co się dzieje, ale huoronowie zaczęli się przesuwać na południe, jak tylko brama się zamknęła. Pewnie chodziło im o orków. Z rana byli już chyba daleko w dolinie, ale zapanował jakiś taki cień, w którym nic nie było widać. Ledwie Saruman wyprawił w drogę swoją armię, pojawiła się nasza. Drzewacz zestawił nas na ziemię, a sam podszedł do wrót i zaczął w nie głośno walić, wzywając Sarumana. W odpowiedzi z murów posypały się strzały i kamienie. Strzały na nic się jednak zdadzą przeciw entom, to znaczy, kaleczą ich i irytują, jak nie przymierzając muchy krowę, ale nawet gdy ent naszpikowany jest strzałami jak poduszka do igieł, niewiele mu to szkodzi. Po pierwsze, entom nie szkodzą żadne jady, po drugie, wydaje się, że mają bardzo grubą skórę, grubszą od kory drzew. Dopiero naprawdę silny cios siekierą sprawia im ból, ale trzeba by było bardzo wielu drwali na jednego enta. Pojedynczy człowiek jest bez szans naprzeciwko enta: jednym ciosem go nie obali, a drugiego nie zdąży już zadać. Pod pięścią enta najgrubsze żelazo gnie się jak papier. Ponieważ w Drzewaczu utkwiło kilka strzał, nieco się rozgrzał, czy jak by sam powiedział, zrobił się odrobinę "porywczy". Wyrzucił z siebie głośne "hum, hom" i kilkunastu entów stanęło obok niego. Widok rozgniewanego Onodrima jest przerażający. Palce u stóp i dłoni twardnieją mu jak skała, a kamienie kruszy nimi jak skibki chleba. Wyglądało to tak, jakbyśmy w kilka chwil obejrzeli pracę, którą korzenie drzewa wykonują przez setki lat. Entowie pchali, ciągnęli, rozrywali, szarpali i walili, a po pięciu minutach olbrzymia brama zmieniła się w ruinę. Niektórzy z nich zaczynali się wgrzebywać w mur, jak królik w piasek. Nie wiem, czy Saruman rozumiał, co się dzieje, w każdym razie niczemu nie mógł przeszkodzić. Może jego czarodziejska moc osłabła ostatnimi czasy, ale i tak uważam, że brak mu po prostu odwagi, aby wystąpić otwarcie, kiedy nie ma gdzie uciec i nie otaczają go tłumy niewolników i różnych machin. Bardzo się tym różni od Gandalfa. Zastanawiam się, czy ta cała jego sława nie wzięła się stąd, że chytrze udało mu się tutaj urządzić w Isengardzie.
— Nie — zaprzeczył Aragorn.
— Kiedyś był naprawdę wielkim czarodziejem i wtedy narodziła się jego sława. Miał głęboką wiedzę, myślał subtelnie, a rękoma dokonywał prawdziwych cudów. Ponadto potrafił władać myślami innych; mądrych przekonywał, mniej rozgarniętych straszył. Nie wątpię, że nadal zachował tę umiejętność. Niewielu jest w Śródziemni ludzi, którzy mogliby bezpiecznie rozmawiać z nim sam na sam, nawet teraz, kiedy poniósł klęskę, kiedy jego nikczemność wyszła na jaw. Może Gandalf, Elrond, Galadriel, ale niewielu poza nimi.
— Dolicz jeszcze entów — rzekł Pipin.
— Zdaje się, że raz udało mu się ich oszukać, ale był to raz pierwszy i ostatni. Zresztą on ich zupełnie nie pojmuje; jego wielki błąd polegał na tym, że w swych rachubach nie uwzględnił entów. Nie miał żadnego planu, jak sobie z nimi poradzić, a kiedy zabrali się do dzieła, było już za późno. Ledwie rozpoczęliśmy atak, te resztki szczurów, które pozostały w Isengardzie, uciekały gdzie pieprz rośnie każdą dziurą, którą zrobili entowie. Ci puścili wszystkich ludzi, w sumie kilkudziesięciu, najpierw ich wypytawszy. Natomiast nie sądzę, żeby udało się wymknąć komukolwiek o posturze orka. Z pewnością nie tam, gdzie byli huoronowie, od których zaroiło się w lesie dookoła Isengardu i w dolinie. Kiedy entowie rozkruszyli już znaczną część południowego muru, a większość pomocników porzuciła Sarumana, ten wpadł w panikę. Zdaje się, że w chwili rozpoczęcia natarcia był niedaleko bramy; myślę, że rozkoszował się widokiem swojej armii. Gdy jednak entowie zabrali się do rozwalania fortyfikacji, czarodziej czmychnął. Z początku go nie spostrzegli, ale ponieważ niebo się pięknie rozgwieździło, widoczność była dobra i nagle Narwaniec zawołał: "Morderca drzew! Morderca drzew!" Narwaniec jest niezwykle łagodny, ale to on chyba najbardziej nienawidzi Sarumana, gdyż ukochane przez niego istoty padły pod ciosami orkowych toporów. Rzucił się przed siebie alejką wiodącą od bramy, a musicie wiedzieć, że kiedy jest podniecony, potrafi się poruszać szybko jak wiatr. Widać tylko było, jak śmiga między filarami, i prawie dopadł Sarumana. Ale tylko prawie. Brakowało ledwie jednego, może dwóch entowych susów, żeby czarodziej został schwytany i uduszony na miejscu, lecz udało mu się dobiec do wieży i zatrzasnąć za sobą drzwi. Ledwie się znalazł w Ortanku, zaraz zaczął majstrować przy tych swoich wymyślnych machinach, wtedy już jednak wielu entów znalazło się wewnątrz kręgu Isengardu. Niektórzy podążyli za Narwańcem, inni rzucili się na północ i wschód, wznosząc wielki raban i dokonując wielu zniszczeń. Znienacka z szybów w dolinie buchnęły ognie i smrodliwe dymy. Sporo entów zostało poranionych i poparzonych. Na jednego z nich, o imieniu, jeśli się nie mylę, Bukowiec, bardzo wysokiego, pięknego enta, trysnął jakiś ognisty płyn, a on w jednej chwili spłonął jak pochodnia: to był okropny widok. Wtedy resztę entów ogarnął szał. Myślałem, że byli już bardzo wzburzeni, ale myliłem się, dopiero teraz zobaczyłem, co to naprawdę znaczy: nawet najodważniejszy byłby przerażony. Zaczęli tak wyć, krzyczeć i trąbić, że od samego ich głosu pękały i waliły się kamienie. Ja i Rady przypadliśmy do ziemi i głowy owinęliśmy płaszczami, żeby odrobinę ochronić uszy. Entowie uderzyli na Ortank niczym potężna burza : łamali filary jak patyki, lawiną kamieni zarzucili podstawę wieży, wielkie płyty rzucali w powietrze jak zeschłe liście. Wokół twierdzy jakby okręciła się trąba orkami. Widziałem wielkie kawały murów i żelazne belki wzlatujące na setki stóp i walące w okna Ortanku niczym szyszki. Cale szczęście, że Drzewacz trzymał nad wszystkim pieczę. Nie doznał żadnych obrażeń i dbał, żeby entowie nie wyrządzili sobie nawzajem krzywdy, a także żeby w ogólnym zamieszaniu Sarumanowi nie udało się cichcem wymknąć. Wielu entów usiłowało rozdzierać ściany Ortanku, ale bez powodzenia, gdyż te są wielce gładkie i twarde. Być może zresztą żyją w nich jakieś zaklęcia i czasy starsze od Sarumanowych. Tak czy owak, entom nie udało się zrobić w nich żadnej szczeliny ani dziury, a tylko sami trochę się przy tym pokaleczyli. Drzewacz stanął na skraju placu i zawołał tak potężnie, że przekrzyczał cały zgiełk, a wtedy nagle zapanowała martwa cisza. W niej jeszcze głośniej rozbrzmiał złośliwy rechot ze szczytu wieży, który w dziwny sposób wpłynął na entów. Dotychczas dygotali wprost z gniewu, teraz raptem ochłonęli i uspokoili się, nieustępliwi jak lodowa skała. Wszyscy zebrali się w milczeniu wokół Drzewacza, który przez chwilę przemawiał w ich języku; przypuszczam, że wykładał im plan, który od dawna już miał w swojej starej głowie. Potem w jednej chwili zniknęli w szarości poranka, który właśnie wstawał. Jestem pewien, że niektórzy pilnowali wieży, ale obserwatorzy byli tak dobrze ukryci i tak cisi, iż nigdzie nie potrafiłem ich dostrzec. Reszta oddaliła się na północ, gdzie poza zasięgiem naszego wzroku przez cały dzień coś robili, trudno powiedzieć co, bo większość czasu spędziliśmy tylko we dwóch. Dzień był ponury, więc dla rozrywki spacerowaliśmy trochę, starając się, jeśli to tylko było możliwe, żeby nie widziano nas z okien Ortanku, które budziły w nas wielki strach. Sporo czasu straciliśmy, szukając czegoś do zjedzenia, dużo też siedzieliśmy i rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło na południu, w Rohanie, i o tym, co też się stało z resztą naszego Bractwa. Co jakiś czas dolatywały do nas z oddali stukot i huk walących się kamieni, a także odgłosy jakichś wstrząsów w górach. Po południu obeszliśmy mury, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wielki cienisty las huoronów stał u wejścia do doliny, a drugi przy północnym murze twierdzy; nie śmieliśmy do niego zajrzeć, ale ze środka dochodziło jakieś darcie i rwanie. Entowie i huoronowie zajęci byli kopaniem dołów, rowów, zbiorników i tam, które pozwoliły zgromadzić wody Iseny i wszystkich okolicznych dopływów. Przy tym ich zostawiliśmy, a o zmierzchu przy bramie znowu pojawił się Drzewacz. Pohumkiwal i pohukiwał do siebie, najwyraźniej zadowolony. Zatrzymał się przy nas, przeciągnął swoje wielkie ręce i nogi, a potem głęboko odetchnął. Zapytałem go, czy jest zmęczony. "Zmęczony?", powtórzył ze zdziwieniem. "Zmęczony? Nie, nie tyle zmęczony, co zdrętwiały. Potrzebowałbym porządnego łyku wody z Entyny. Solidnie popracowaliśmy więcej dzisiaj nakruszyliśmy się kamieni i nakopali ziemi niż przez całe długie lata. Teraz jednak wszystko już jest na ukończeniu. Kiedy nadejdzie noc, trzymajcie się z dala od bramy i starego tunelu! Puścić się tamtędy może woda i przez jakiś czas nie będzie najpiękniejsza, aż do chwili, kiedy wypłuczemy wszystkie brudy Sarumana. Potem Isena będzie czysta jak dawniej". Po tych słowach leniwie, ot tak, dla rozrywki, zwalił jeszcze trochę muru. Namyślaliśmy się właśnie, gdzie będzie można bezpiecznie się ułożyć i zażyć trochę snu, kiedy wydarzyło się coś jak dotąd najdziwniejszego. Posłyszeliśmy, że drogą szybko nadjeżdża jeździec. Wraz z Radym przycupnęliśmy cicho, a Drzewacz wycofał się w cień zrujnowanej bramy. Raptem, w jednym srebrnym błysku, pojawił się wielki koń. Było już ciemno, ale mogłem wyraźnie dojrzeć twarz jeźdźca, która jakby jaśniała, a także białe szaty. Siedziałem tylko z rozdziawionymi ustami i nie mogłem dobyć głosu. Obeszło się jednak bez mojego wołania, gdyż konny zatrzymał się tuż obok i patrzył na nas z siodła. "Gandalfie!", zdołałem w końcu wykrztusić, ale był to ledwie szept. A on co na to? Może: "O, Pipin, cóż za przyjemna niespodzianka!" Gdzie tam! "Rusz się, ty Tukowa niedojdo!", mówi do mnie. "Jak mi czary miłe, gdzie się pośród tych gruzów podziewa Drzewacz? Muszę się z nim widzieć i to szybko!" Na dźwięk głosu czarodzieja Drzewacz wynurzył się z cienia i teraz nastąpiło coś najdziwniejszego w tym spotkaniu, gdyż żaden z nich nie zdziwił się ani trochę. Gandalf nawidoczniej spodziewał się, że zastanie tu enta, a ten, być może właśnie po to pojawił się przy bramie, żeby zobaczyć się z czarodziejem. Opowiedzieliśmy wprawdzie Drzewaczowi o Morii, ale pamiętam, że wtedy tak jakoś dziwnie na nas spojrzał. Mogę tylko przypuścić, że widział się potem z Gandalfem, czy może miał o nim jakieś wiadomości, ale niczego nie chciał mówić na chybcika. "Nic na łapu-capu"
— to jego hasło, w każdym razie ani on, ani nikt z entów słowem nawet nie bąknął o Gandalfie, zanim ten się pojawił. "Hum! Gandalf!", odezwał się Drzewacz. "Cieszę się, że cię widzę. Mogę przygotować las i wodę, ziemię i skałę, ale pokierować wszystkim musi Mędrzec". "Drzewacz!", zawołał Gandalf. "Potrzebuję twojej pomocy. Dużo już zdziałałeś, ale jest jeszcze jedna mała sprawa do załatwienia. Trzeba się uporać z dziesięcioma tysiącami orków". Zaraz się oddalili i urządzili sobie na uboczu naradę. Dla Drzewacza wszystko to musiało być na łapu-capu, gdyż czarodziej bardzo się spieszył i zaczął mówić, zanim mogli być pewni, że nikt ich nie słyszy. Rozmowa nie trwała dłużej niż kwadrans, po którym Gandalf powrócił do nas wyraźnie uspokojony, wręcz uradowany. Dopiero wtedy raczył powiedzieć, że cieszy się z naszego widoku. "Ależ Gandalfie!", zawołałem, "gdzie się podziewałeś? I czy widziałeś innych z naszego orszaku?" "Gdziekolwiek byłem, oto, bez wątpienia, jestem z powrotem", odpowiedział na swój iście Gandalfowy sposób. "Tak, widziałem niektórych z naszych. Ale z nowinami trzeba poczekać do stosowniejszej chwili. To noc pełna zagrożeń i muszę wracać czym prędzej. Być może świt okaże się mniej złowrogi, a jeśli tak będzie, to znowu się zobaczymy. Uważajcie na siebie i trzymajcie się z dala od Ortanku! Bywajcie!" Gandalf zniknął, a Drzewacz pogrążył się w zadumie. Najwidoczniej w krótkim czasie otrzymał bardzo wiele nowych wieści i musiał je teraz przetrawić. W każdym razie popatrzył na nas i powiedział: "Hum, hom, cóż, wydaje się, że nie są z was takie gorączki, jak mniemałem. Powiedzieliście mniej, niż mogliście, i niewiele więcej, niż powinniście. Tak czy owak, spore to nowiny i Drzewacz znowu musi się zabrać do pracy". Niewiele udało nam się z niego wycisnąć, zanim się oddalił, i nie bardzo nas to uspokoiło. Myśleliśmy jednak przede wszystkim o waszej trójce, a mniej o Frodzie i Samie czy biednym Boromirze. Tyle bowiem udało nam się przynajmniej wywnioskować, że toczy się jakaś wielka bitwa, albo ma dopiero rozgorzeć, wy zaś weźmiecie w niej udział i być może nie wyjdziecie z tego cało. "Huoronowie im pomogą", oznajmił Drzewacz i oddalił się, a zobaczyliśmy go dopiero rano. Była już głęboka noc, my leżeliśmy na rumowisku kamieni i nic poza tym nie widzieliśmy. Zupełnie jakby jakiś opar czy cień przykrył wszystko grubym kocem. Powietrze było duszne i ciężkie, pełne szelestów, trzasków i wędrujących pomruków. Sądzę, że całe setki nowych huoronów nadciągały, żeby pomóc w bitwie. Potem z południa dolatywały jakieś huki i gdzieś nad Rohanem lśniły błyskawice. Co chwila widzieliśmy odległe o całe mile biało-czame szczyty gór, które jaśniały w mroku, a potem znikały. Z kolei za nami po zboczach przetaczały się grzmoty, ale jakieś dziwne: czasami cała dolina pełna była echa. Gdzieś o północy entowie otworzyli tamy i przez wyrwę w północnym murze całą nagromadzoną wodę rzucili na Isengard. Huoronowy mrok gdzieś zniknął, przestało grzmieć i księżyc pokazał się nad zachodnimi graniami. Krąg Isengardu zapełniły czarne rozlewiska, które błyszczały w księżycowym świetle, zajmując stopniowo teren. Woda zalewała kolejne szyby i zapadliny. Z sykiem wzbijały się wielkie kłęby pary i chmury dymu. Wszędzie było słychać wybuchy i widać tryskające płomienie. Ogromna spirala wyziewów okręciła się wokół Ortanku, tak że wyglądał jak spowity chmurą, rozjarzoną od dołu, a zalaną światłem księżyca od góry. Woda ciągle napływała, aż wreszcie wnętrze Kręgu Isengardu wyglądało jak wielki talerz, bulgoczący i parujący.
— Wczoraj wieczorem, kiedy wchodziliśmy w gardziel Nań Kurunfr, widzieliśmy obłoki pary i dymu
— powiedział Aragorn.
— Obawialiśmy się, że Saruman przygotowuje dla nas jakieś podłe powitanie.
— Z pewnością nie on! — odezwał się Pipin. — Sam chyba krztusił się tylko i wcale już mu nie było do śmiechu. Rano, wczoraj rano, woda wsiąkła we wszystkie rozpadliny i podniosła się gęsta mgła. Dosyć przestraszeni, schroniliśmy się w wartowni. Woda tymczasem zalała stary tunel i zaczęła się gwałtownie podnosić. Obawialiśmy się, że zostaniemy staniemy schwytani jak orkowie w norze, ale na szczęście udało nam się znaleźć z tyłu schody, którymi weszliśmy na szczyt muru. Niełatwo było, gdyż drogę częściowo zawaliły kamienie, ale w końcu udało się i tak sobie siedzieliśmy i patrzyliśmy z góry, jak potop zalewa Isengard. Entowie dotąd nie tamowali wody, aż wszystkie ognie wygasły i wszystkie szyby zostały zalane. Mgły powoli zlały się i utworzyły jedną chmurę, grubą co najmniej na ćwierć mili. Po południu nad wschodnim zboczem pojawiła się wielka tęcza, ale o zachodzie słońca stoki gór zmyła gęsta mżawka. Było bardzo spokojnie i tylko gdzieś daleko wyło kilka wilków. Przed północą entowie przestali zatapiać Isengard i zawrócili Isenę w jej dawne koryto. I tak to się skończyło. Woda zaczęła natychmiast opadać, gdyż gdzieś musi być tu jakaś duża szczelina czy rozpadlina. Jeśli Saruman wyglądał z okien, dookoła widział tylko brudne trzęsawisko. Czuliśmy się bardzo samotni, nigdzie bowiem pośród tych ruin nie było ani śladu enta, z którym można by porozmawiać, żadnych też nie mieliśmy wiadomości. Spędziliśmy noc nad bramą, ale nie zmrużyliśmy nawet oka, tak było zimno i wilgotno. Saruman siedział, jak teraz siedzi w wieży; w nocy słyszeliśmy hałas, który przypominał nadciągający wiatr. Myślę, że wtedy właśnie powrócili ci entowie i huoronowie, którzy gdzieś się oddalili. Co się jednak teraz z nimi dzieje, tego już nie wiem. Zeszliśmy na dół: zaczynał się bardzo mokry poranek i nikogo nie było w zasięgu wzroku. To już właściwie wszystko, co mamy do powiedzenia. Teraz panuje tu cudowny wręcz spokój w porównaniu z tamtą zawieruchą. A od kiedy znowu zjawił się Gandalf, czuję się też o wiele bezpieczniej: nareszcie będę mógł zasnąć. Wszyscy siedzieli w milczeniu; Gimlii ponownie napełnił fajkę, ubił ziele i zapalił.
— Jedna mnie jeszcze rzecz ciekawi — powiedział.
— Co ze Żmijowym Językiem? Powiedzieliście Theodenowi, że rozmawia z Sarumanem. Jak się tutaj dostał?
— Ach, rzeczywiście, zupełnie o nim zapomniałem — odparł Pipin.
— Pojawił się tutaj dopiero dzisiaj rano. Rozpaliliśmy właśnie na palenisku i zaczęliśmy przygotowywać sobie coś na śniadanie, kiedy powrócił Drzewacz. Usłyszeliśmy, jak pohumkuje i woła nas po imieniu. "Przyszedłem zobaczyć, jak wam się wiedzie, mali przyjaciele", powiedział, "a także dostarczyć wam trochę wiadomości. Huoronowie są już z powrotem i wszystko poszło dobrze, a nawet bardzo dobrze". Zaśmiał się i poklepał po udach. "Nigdy więcej orków w Isengardzie, nigdy więcej siekier! A zanim dzień się skończy, przyjedzie tutaj z południa ktoś, kogo widokiem chyba się uradujecie". Zanim zdążyliśmy o cokolwiek zapytać, usłyszeliśmy tupot kopyt na drodze. Wyskoczyliśmy przed bramę w nadziei, że zobaczymy Łazika i Gandalfa na czele wielkiej armii, a tymczasem na bardzo zmęczonym koniu nadjechał jeden tylko jeździec, na dodatek wyglądający bardzo nieciekawie. Kiedy wynurzył się z mgły i zobaczył całe to rumowisko i zgliszcza, zatrzymał się i trwał tak z poszarzałą twarzą i wybałuszonymi oczyma. Wreszcie wykrzyknął coś niezrozumiale i chciał zawrócić konia, wszelako Drzewacz mu nie pozwolił. Zrobił trzy kroki, wyciągnął rękę i zdjął jeźdźca z siodła. Koń przerażony rzucił się do ucieczki, a mężczyzna zwalił się na ziemię. Oznajmił, że nazywa się Grima, jest przyjacielem i doradcą króla, a przywozi Sarumanowi ważną wiadomość od Theodena. "Nikt inny nie ośmieliłby się jechać odkrytą równiną, kiedy dookoła roi się od obrzydliwych orków", oznajmił, "dlatego wysłano mnie. Miałem okropną drogę, jestem głodny i zmęczony. Uciekając przed wilkami, musiałem zboczyć daleko na północ". Zauważyłem spojrzenia, jakimi spod oka obdarzał Drzewacza, i pomyślałem sobie: "Kłamca". Ent przypatrywał się przez dobrych kilkanaście minut człowiekowi trzęsącemu się na ziemi, a później mruknął: "Hm, ha, czekałem na pana, panie Żmijowy Języku", tamten zaś zadrżał na dźwięk przezwiska. "Gandalf zdążył tu wcześniej, więc wiem o tobie dostatecznie wiele. "Zamknij wszystkie szczury w jednym potrzasku", powiedział i tak zrobię. Ja rządzę teraz w Isengardzie, zaś Saruman zamknięty jest w wieży. Możesz tam się udać i przekazać mu wszystkie wiadomości, jakie ci się żywnie podoba". "Dobrze, dobrze, tylko mnie przepuść", wybełkotał Żmijowy Język. "Znam drogę". "Lepiej powiedz : znałem drogę, bo trochę się tutaj zmieniło", mruknął Drzewacz. "Zresztą sam zobacz". Ustąpił z drogi Żmijowemu Językowi, a ten zataczając się, pobiegł przez resztki tunelu, my zaś podążyliśmy za nim. Kiedy zobaczył, co się stało z Kręgiem Isengardu, gdy ujrzał całe to trzęsawisko, które dzieliło go od Ortanku, odwrócił się i wyskomlał: "Chyba lepiej wrócę. Nic tutaj teraz po moich nowinach". "Pewnie masz rację", zgodził się Drzewacz, "ale do wyboru masz jedno z dwojga: albo zostajesz ze mną, aż zjawią się Gandalf i twój władca, albo brniesz przez wodę. Więc jak?" Żmijowy Język zadrżał na wzmiankę o Theodenie, zanurzył stopę w wodzie, ale zaraz ją cofnął. "Nie umiem pływać", wyjąkał. "Woda nie jest głęboka", pocieszył go ent. "Nie jest też czysta, to prawda, ale w niczym panu nie zaszkodzi, panie Żmijowy Języku. No, naprzód!" Łajdak zanurzył się w wodzie, która powoli podeszła mu do szyi. Widziałem jeszcze, jak unosi się na powierzchni, złapawszy jakąś baryłkę czy pakę, ale potem straciłem go z oczu, niemniej Drzewacz poszedł za nim i doglądał, jak mu się płynie. "Dostał się do wieży", poinformował nas ent. "Wypełzł na schody jak podtopiony szczur. Ktoś jest w wieży, gdyż z drzwi wynurzyła się ręka, która wciągnęła Języczek do środka. Będzie czas na miłe powitania, pomyślałem sobie, a teraz muszę pójść i obmyć się trochę ze szlamu. Gdyby ktoś chciał się ze mną widzieć, będę po północnej stronie, gdyż po tej nie ma wody odpowiednio czystej, aby ent mógł się umyć czy napić. Dlatego muszę was poprosić, żebyście usiedli przy bramie i czekali na tych, co przyjadą. Pamiętajcie tylko, że będzie pomiędzy nimi Pan Stepów Rohanu, dlatego musicie powitać go najgrzeczniej, jak potraficie: jego ludzie stoczyli wielką bitwę z orkami. Przypuszczam, że lepiej od entów wiecie, jakie słowa są u ludzi najbardziej przyjęte na takie okazje. Jak długo żyję, wielu było władców zielonych pól, ale nigdy nie potrafiłem nauczyć się ich mowy ani imion. Będą też potrzebować jedzenia, do jakiego przywykli ludzie, i także na tym z pewnością lepiej się ode mnie wyznajecie, więc jeśli się uda, znajdźcie coś, co nadaje się na posiłek dla króla". I tyle. Powiedzcie mi jednak coś o tym Żmijowym Języku. Naprawdę był doradcą królewskim?
— Naprawdę — potwierdził Aragorn
— a także szpiegiem Sarumana na dworze króla Rohanu. Spotkał go los, na który sobie zasłużył. Myślę, że dostateczną karą był już widok tego, co wydawało mu się tak potężne i wspaniale, obawiam się wszelako, że czeka go coś jeszcze gorszego.
— Tak, tak, przypuszczam, że nie z litości Drzewacz przepuścił go do Ortanku — rzekł Rady.
— Była w nim jakaś mściwa radość i szyderczo uśmiechał-się do siebie, kiedy poszedł się wykąpać i napić. Potem wieleśmy się namęczyli, przeszukując te błotne ruiny i szczątki. W różnych miejscach wykryliśmy trzy spiżarnie, do których nie dotarła woda, ale i tak Drzewacz rozesłał po okolicy entów i to oni naznosili najwięcej. "Potrzeba jedzenia dla dwudziestu pięciu łudzi", oznajmili entowie, ktoś więc musiał was wcześniej pouczyć i waszą trójkę uznano za część królewskiego orszaku. Ale tutaj jadło mieliście nie gorsze niż po północnej stronie, a może nawet lepsze, gdyż napitki zostawiliśmy sobie. "Co z napojami?", spytałem entów. "Jest woda w Isenie", odrzekli, "dobra dla entów i dla ludzi". Mam jednak nadzieję, że zdążyli utoczyć trochę ze swoich źródlanych napojów, więc kiedy Gandalf wróci, zobaczymy, czy broda zwija mu się w kędziory. Kiedy entowie odeszli, poczuliśmy głód i zmęczenie. Nie żebyśmy się uskarżali; nasze wysiłki zostały sowicie wynagrodzone. Szukaliśmy właśnie ludzkich smakołyków, kiedy Pipin znalazł skarb nad skarbami: beczułki Rogaducha. "Ziele fajkowe jest lepsze od wszelkich specjałów", stwierdził, a w tym się z nim zgadzam.
— No, więc teraz wszystko już rozumiemy — z satysfakcją powiedział Gimli.
— Z wyjątkiem jednej rzeczy — sprostował Aragorn.
— Skąd ziele z Ćwiartki Południowej znalazło się w Isengardzie. Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym mniej rozumiem. Nigdy przedtem nie byłem w twierdzy Sarumana, zwiedziłem jednak te okolice i wiem, jakie pustkowie i głusze leżą pomiędzy Rohanem a Włością. Od wielu, wielu lat nikt jawnie nie przemierzył tej drogi, żadne dobre ani złe istoty. Zaczynam się obawiać, że Saruman utrzymuje jakieś tajne kontakty z Włością. Żmijowe Języki są z pewnością nie tylko na dworze Theodena. Czy na beczułkach była jakaś data?
— Tak — powiedział Pipin.
— Był to zbiór z roku 1417, a więc ostatni, nie, przedostatni. Bardzo dobry rok dla ziela.
— Zanim więc rozpoczęła się cała ta trwająca od miesięcy nawałnica — pokiwał głową Aragorn.
— Na razie nic ponadto nie ustalimy, ale muszę wspomnieć o tym Gandalfowi, chociaż pośród jego wielkich spraw ta może wydawać się błahostką.
— Swoją drogą ciekawe, co też on porabia — rzekł Rady.
— Dobrze już po południu. Chodźcie, zobaczymy! No cóż. Łaziku, możesz sobie nareszcie obejrzeć Isengard, aczkolwiek w tej chwili niepiękny to widok.
Rozdział X Głos Sarumana
PRZESZLI PRZEZ ZRUJNOWANY TUNEL I STANĘLI NA STOSIE gruzów, patrząc na ciemną skałę Ortanku z jej wieloma oknami, która nadal złowieszczo wyrastała nad pustkowiem. Nie było już niemal zupełnie wody, pozostały jedynie pojedyncze kałuże, błotniste i pełne odpadków. Szeroki krąg pokrywały szlam oraz kamienie; wszędzie czerniały dziury, a słupy i filary jak pijane pochylały się na różne strony. Potrzaskana misa obrzeżona była wysoką muldą pozostałą po nawałnicy, a dalej zielona i kręta dolina zwężała się w długi wąwóz, który wciskał się między grzbiety gór. Od północy grupa jeźdźców zbliżała się właśnie do Ortanku.
— To Gandalf, Theoden i reszta orszaku! — zakrzyknął Legolas.
— Wyjdźmy im na spotkanie!
— Tylko ostrożnie! — przestrzegł Pipin.
— Trzeba uważać, żeby nie wpaść w jakąś dziurę ukrytą pod kamieniem.
Powoli zaczęli się posuwać resztkami drogi od bramy wiodącej do cytadeli; kamienne płyty były popękane i śliskie. Jeźdźcy, zobaczywszy ich, zatrzymali się, czekając przy wieży. Gandalf wysunął się o kilka kroków.
— Odbyliśmy z Drzewaczem bardzo interesującą rozmowę — oznajmił
— poczyniliśmy pewne plany, a wszyscy zażyliśmy też trochę tak potrzebnego odpoczynku. Teraz jednak trzeba znowu wyruszać w drogę. Mam nadzieję, że i wy, przyjaciele, wypoczęliście odrobinę i odświeżyliście się?
— Tak — rzekł Rady
— ale nasze myśli dalej spowija mgła, nawet jeśli ustąpiła sprzed oczu, chociaż mniej się już teraz lękamy Sarumana.
— Doprawdy? — zdziwił się Gandalf.
— Ja bym go nie lekceważył. Przed odjazdem mam jeszcze jedną rzecz do zrobienia: muszę złożyć Sarumanowi pożegnalną wizytę. Próba to nadal niebezpieczna i prawdopodobnie daremna, niemniej muszę ją podjąć. Ci z was, którzy chcą, mogą mi towarzyszyć, ale miejcie się na baczności! To nie żarty!
— Ja idę — powiedział Gimli.
— Chciałbym się przekonać, jaki on jest naprawdę.
— A jak zamierzasz tego dokonać, mości krzacie? — zapytał czarodziej.
— Jeśli tylko odpowiada to zamiarom Sarumana, będzie wyglądał w twoich oczach zupełnie jak ja. Myślisz, że starczy ci sprytu, żeby przemknąć wszystkie jego szalbierstwa? No cóż, zobaczymy. Może wzdragać się przed tym, żeby zobaczyło go naraz zbyt wiele oczu. W każdym razie poprosiłem entów, aby się skryli, więc może ukaże nam swe oblicze.
— A na czym polega groźba? — spytał Pipin.
— Będzie do nas strzelał, porazi nas z okna ogniem, czy może rzuci czar na odległość?
— To ostatnie jest najbardziej prawdopodobne, jeśli staniesz u jego drzwi nazbyt ufny i beztroski
— odparł czarodziej.
— Nie wiem, co może zrobić czy przynajmniej usiłować. Niebezpiecznie jest zbliżać się do dzikiej bestii, a Saruman rozporządza trudnymi do przewidzenia siłami. Uważajcie na jego głos! Stanęli teraz u stóp Ortanku. Czarne ściany wieży połyskiwały, jakby zmoczone. Ostre krawędzie licznych kamieni wyglądały tak, jakby świeżo je oszlifowano. Jedynym śladem po wściekłym ataku entów było kilka rys i niewielkich odprysków. Po wschodniej stronie, w miejscu, gdzie się zbiegały dwie strzeliste kolumny, wysoko nad ziemią widniały wielkie drzwi, a nad nimi znajdowało się zamknięte okno, które wychodziło na balkon z żelazną balustradą. Do progu podchodziło dwadzieścia siedem szerokich stopni, wyciosanych z tego samego czarnego kamienia, co cała reszta wieży. Było to jedyne wejście, ale z głębokich wykuszów w ścianach, hen, aż po rogate szpice kolumn, spoglądały wysokie okna. U stóp schodów Gandalf i król Rohirrimów zsiedli z koni.
— Pójdę — powiedział czarodziej.
— Byłem już w Ortanku i wiem, co mi grozi.
— Będę ci towarzyszył, mój mądry doradco — oznajmił Theoden.
— Jestem już stary i nie bardzo lękam się gróźb. Chcę porozmawiać z wrogiem, który zgotował tyle zła. Ze mną pójdzie także Eomer i dopilnuje, aby nie zadrżały pode mną wiekowe nogi.
— Jak sobie życzysz, panie — rzekł Gandalf.
— Ja wezmę Aragorna. Niech reszta zaczeka na nas u stóp schodów. Usłyszą stąd i zobaczą dostatecznie wiele, jeśli w ogóle będzie coś do usłyszenia i ujrzenia.
— Nie! — sprzeciwił się Gimli.
— Ja i Legolas chcemy zobaczyć wszystko z bliska. Jesteśmy tutaj jedynymi przedstawicielami naszych plemion. My także pójdziemy z wami.
— Chodźcie więc! — zgodził się czarodziej i zaczął wstępować na stopnie, a Theoden poszedł w jego ślady.
Jeźdźcy Rohanu siedzieli niespokojnie w siodłach, zatrzymawszy się po obu stronach schodów, i ponuro popatrywali na czarną wieżę, niepewni, co może się przydarzyć ich władcy. Rady i Pipin przysiedli na najniższym stopniu, czując się niepotrzebni i zagrożeni.
— Kilka błotnistych staj do bramy! — mruknął Pipin.
— Z chęcią prześliznąłbym się niepostrzeżenie na wartownię. I po co się tu pchaliśmy? Nikt nas nie potrzebuje. Gandalf stanął przed drzwiami i uderzył w nie różdżką, one zaś odpowiedziały głucho.
— Sarumanie, Sarumanie!
— zawołał rozkazującym głosem czarodziej. — Wyjdź, Sarumanie!
Przez chwilę trwała cisza. Potem odemknęło się okno nad wejściem, ale nikt się nie pokazał w otworze.
— Kto mnie wzywa i czego chce? — rozległo się pytanie.
— Znam ten głos — rzekł Theoden
— i przeklinam dzień, w którym usłyszałem go po raz pierwszy.
— Idź i przywołaj swego pana, Grimo Żmijowy Języku, skoro jesteś teraz u niego na posyłki!
— powiedział Gandalf.
— I nie trać czasu! Okno się zamknęło, a oni czekali. I nagle rozległ się inny głos
— niski, melodyjny i... urzekający. Ci, których głos ten zaskoczył nie uprzedzonych, rzadko potrafili powtórzyć usłyszane słowa, a jeśli im się to udało, dziwili się ich zwyczajnością, bo przecież pamiętali, z jaką rozkoszą się w nie wsłuchiwali, a porażeni ich głębią i mądrością, odczuwali pragnienie bezwarunkowej zgody, która i ich uczyni mądrymi. Głosy innych wydawały się potem chrapliwe i wstrętne, a jeśli przeciwstawiały się Sarumanowi, w sercach oczarowanych słuchaczy rodziły zapalczywy gniew. Dla niektórych urok trwał dopóty, dopóki Saruman kierował słowa właśnie do nich, a słysząc, jak zwraca się do innych, uśmiechali się tylko jak osoby, które z opóźnieniem przejrzały magiczną sztuczkę, teraz mamiącą następne ofiary. Wielu było jednak takich, którym wystarczyło raz posłyszeć ten głos, by czar trwał nawet wtedy, gdy byli daleko, nadal bowiem słyszeli miękkie, nieodparte namowy. A nie było nikogo, kto całkowicie potrafiłby się oprzeć urokowi: nikt bez znacznego wysiłku umysłu i woli nie umiał odrzucić próśb i nakazów, jak długo spływały z ust podstępnego mistrza.
— Cóż się stało? — padło pełne smutku pytanie.
— Czemu zakłócacie mój spokój? Czyż nie zaznam już wytchnienia ani w dzień, ani w nocy?
— W głosie słychać było wyrzut z racji niezasłużonych krzywd. Słuchający spojrzeli zdziwieni, gdyż nie słyszeli, kiedy na balkonie pojawiła się postać, która spoglądała teraz na nich z góry: starzec odziany w płaszcz jakby szary, chociaż trudno było orzec, jakiej naprawdę jest barwy, ta bowiem zmieniała się przy każdym poruszeniu. Twarz miał pociągłą, czoło wysokie, głęboko osadzone, ciemne oczy o nieuchwytnym wyrazie, które teraz połyskiwały smutkiem, życzliwością i znużeniem. Włosy i broda były białe, chociaż trochę czerni pozostało wokół ust i za uszami.
— Podobny i niepodobny — mruknął Gimli.
— No cóż — ciągnął starzec.
— Znam imiona przynajmniej dwóch z was. Gandalfa poznałem już zbyt dobrze, aby łudzić się nadzieją, że przybył z prośbą o pomoc czy poradę. Ty jednak, Theodenie, Władco Rohanu, znany byłeś wszak ze swych szlachetnych zamierzeń i wierności dobremu imieniu rodu Eorla. O czcigodny synu po trzykroć przesławnego Thengla, czemuś nie przybył tutaj wcześniej i to jako przyjaciel, nie zaś wróg? Tak bardzo chciałem ciebie ujrzeć, najpotężniejszy z królów, co panują nad zachodnimi krainami, a szczególnie ostatnimi czasy, kiedy tak gorąco pragnąłem ustrzec cię przez bezrozumnymi i złymi radami, których ci udzielano! Atoli może jeszcze nie za późno? Pomimo krzywd, które mi wyrządzono, a do których ręki swej przyłożyli, niestety, także ludzie z Rohanu, dalej gotów jestem ci pomagać i uchronić cię przed katastrofą, niechybną, jeśli nie porzucisz obecnej drogi. Zaprawdę, nikt już więcej nie może ci pomóc. Theoden otworzył usta, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale w milczeniu spoglądał tylko to na pochyloną z balkonu zatroskaną twarz Sarumana, to na Gandalfa. Widać było, że król się waha. Gandalf stał jak skamieniały, jak gdyby cierpliwie czekał na słowa, które miały dopiero nadejść. Jeźdźcy poruszyli się w pierwszej chwili, pomrukiem wyrażając swą aprobatę dla słów władcy Isengardu, a potem znieruchomieli jakby pod działaniem zaklęcia. Wydało im się, że nigdy Gandalf tak szczerze i słusznie nie przemawiał do ich władcy, a wszystkie jego poczynania ujrzeli nagle jako zdradzieckie i pełne pychy. Do serc słuchaczy zakradła się trwoga przed wielkim niebezpieczeństwem: oto Gandalf wiódł ich w mrok, który oznaczał koniec Marchii, podczas gdy Saruman uchylił drzwi, przez które prześliznął się promień nadziei. Zapadła głucha cisza, znienacka przerwana przez Gimliego.
— To słowa zdradzieckie i opaczne — prychnął krzat i sięgnął do rękojeści topora.
— To jasne, że w języku Ortanku pomoc oznacza ruinę, a ratunek oznacza śmierć. Nie przybyliśmy tutaj prosić o jakąkolwiek pomoc!
— Cisza! — rzekł Saruman, a jego głos na moment stał się mniej kusicielski, w źrenicach zaś zamigotały iskry, które zaraz zgasły.
— Nie do ciebie mówię, Gimli, synu Gloina. Daleko stąd masz swój dom i twoje sprawy nie bardzo się wiążą z troskami mieszkańców tej krainy. Nie ze swojej winy zostałeś w nie uwikłany, dlatego też nie będę cię obwiniał za rolę, jaką odegrałeś w tej przygodzie, zwłaszcza że nie wątpię, iż po raz kolejny dałeś świadectwo swojemu męstwu. Najpierw jednak, proszę, pozwól mi porozmawiać z królem Rohanu, moim sąsiadem i niegdyś przyjacielem. Cóż więc powiesz, królu Theodenie? Czy chcesz pokoju ze mną, pozwalającego też na korzystanie z rad, które podszeptują długie lata obserwacji i doświadczeń? Czy też może, co byłoby jeszcze lepsze, razem zastanowimy się, jak stawić opór złym dniom, jak naprawić zadane nam krzywdy, tak żeby w obopólnej zgodzie krainy nasze rozkwitły piękniej niż kiedykolwiek dotąd? I nadal Theoden się nie odzywał, trudno powiedzieć, z racji gniewu czy rosnących w nim wątpliwości, natomiast z żarem w głosie przemówił Eomer.
— Posłuchaj mnie, najjaśniejszy panie, oto właśnie niebezpieczeństwo, przed którym nas ostrzegano. Czyż po to odnieśliśmy wspaniałe zwycięstwo, aby teraz dać się ogłupić staremu obłudnikowi, któremu miód spływa ze zdradzieckich ust, chociaż kryje się w nich zatruty język? Gdyby osaczony wilk potrafił mówić, tak właśnie zwróciłby się do tropiących go psów. Zaiste, jakież pomocy możesz od niego oczekiwać? Spryciarz myśli teraz tylko, jakby się wydobyć z potrzasku. Czy naprawdę chcesz rokować z tym, który nie szczędził ani zdrady, ani morderstwa? Pamiętaj o grobie Theodreda u brodu na Isenie i o mogile Hamy w Helmowym Parowie!!!
— Skoro ośmielasz się mówić o zatrutym języku, jak nazwiesz swój, ty wężowy pomiocie?!
— syknął Saruman, który tym razem nie potrafił zapanować nad gniewem, chociaż zaraz złagodził swe słowa. — Proszę cię, daj spokój wzburzeniu, Eomerze, synu Eomunda! Każdy ma swoją rolę do odegrania. Tobie przypadły w udziale sprawy wojenne i wielką dzięki nim zyskujesz sławę. Uderzaj więc bezlitośnie na tych, których władca ci wskaże jako swych wrogów, ale na tym poprzestań! Nie mieszaj się do polityki, na której się nie wyznajesz. Gdybyś jednak został kiedyś królem, z pewnością byś się przekonał, jak starannie i ostrożnie trzeba sobie dobierać przyjaciół. Nie jest rozsądnie odrzucać przyjaźń Sarumana i potęgę Orthanku, jakiekolwiek rzeczywiste czy urojone pretensje mogłyby do tego skłamać. Wygraliście bitwę, ale nie wojnę, i to na dodatek dzięki pomocy, na którą nie możecie już więcej liczyć. Nie sposób wykluczyć, że ów Leśny Cień następnym razem stanie u waszych bram. Jest grymaśny, okrutny i nienawidzi ludzi. Ale czy godzi się. Władco Rohanu, zwać mnie mordercą z tej tylko przyczyny, że twój mężny żołnierz padł w boju? Jeśli wyruszysz na wojnę
— gdy przeciw mnie, to na wojnę bezsensowną, bo ja jej nie pragnę — wtedy i ludzie będą ginąć. Jeśli ja jednak miałbym być z tej racji mordercą, wtedy znamię morderstwa ciąży też na całym rodzie Eorla, którego członkowie prowadzili wiele wojen i zabijali tych, którzy stawiali im opór. A przecież z niektórymi ze swych przeciwników zawierali później pokój, chociażby z tej racji, iż tego wymagały względy polityczne. Dlatego powtarzam, Theodenie Królu, pytanie, czy chcemy obaj pokoju i przyjaźni między nami? Decyzja zależy tylko od nas.
— Tak, nastanie pokój — chrapliwie, z wyraźnym wysiłkiem odezwał się Theoden, a niektórzy z Jeźdźców Rohanu wydali okrzyki radości, atoli uciszyła ich podniesiona dłoń króla.
— Nastanie, powiadam, pokój — ciągnął monarcha teraz głosem już wyraźniejszym i czystszym
— nie prędzej jednak, niż zginiesz ty i twoje przeklęte dzieła, a także dzieła twojego pana, któremu byś nas wydał. Jesteś kłamcą, Sarumanie, i zwodzicielem ludzkich sumień. Wyciągasz do mnie rękę, a ja widzę tylko jeden z zakrzywionych szponów Mordom. Ty nikczemniku, nieczuły i okrutny! Nawet gdyby twoja wojna przeciw mnie była sprawiedliwa
— a nie była, gdybyś bowiem był nawet dziesięć razy mądrzejszy niż jesteś, i tak nie miałbyś prawa wykorzystywać mnie i moich poddanych dla swoich celów
— to jak byś nazwał ogień, który kazałeś podłożyć pod osiedla Fałdu Zachodniego? Co powiesz o dzieciach, które straciły tam życie? Ciało nieżywego Hamy straszliwie posiekali twoi żołdacy pod bramami Skały Rogu. Tak, tak, będzie możliwy pokój z tobą i Ortankiem, ale dopiero wtedy, kiedy ku uciesze swoich kruków zawiśniesz na framudze okna. Oto słowa przedstawiciela rodu Eorla. Nie dorównuję wielkością swoim przodkom, ale nie licz na to, że będę jadł ci z ręki. Popróbuj z innymi, atoli obawiam się, że głos twój stracił kusicielską moc. Z niedowierzaniem spoglądali Jeźdźcy Rohanu na swego władcę, podobni ludziom wyrwanym z czarownego snu po to, aby słuchać musieli głosu nieznośnie rażącego uszy ugłaskane muzyką słów czarodzieja. I znowu gniew wziął na chwilę górę nad opanowaniem Sarumana, który gwałtownie przechylił się przez balustradę, jakby chciał smagnąć króla swoją różdżką. Niektórzy mieli wrażenie, że widzą węża szykującego się do uderzenia.
— Głupi staruchu! — syknął, a wszyscy wzdrygnęli się na dźwięk jego głosu.
— To ty zdałbyś się dla szubienicznych kruków!!! Czymże jest dwór Eorlingów, jeśli nie chlewem, w którym bandziory żrą z koryt, a ich bękarty przewalają się po podłodze razem z psami? Zbyt długo wszystkich was omijał stryczek. Wszelako pętla jest cierpliwa, chociaż nierychliwa: zaciąga się wolno, ale nieubłaganie. Więc wybieraj ją sobie, jeśli wola!
— Saruman przerwał na chwilę, najwyraźniej pasując się ze sobą, a potem przemówił tonem odrobinę spokojniejszym.
— Sam nie wiem, skąd czerpię tę cierpliwość do rozmowy z tobą, Theodenie, nic mi bowiem po tobie, ani po szajce twoich włóczykijów równie skorych do ucieczki, jak do napaści. Dawno temu zaproponowałem ci układ, na któryś nie zasłużył ani swą godnością, ani rozumem. Teraz powtórzyłem swą wielkoduszną propozycję, aby ci, których tobie udało się zwieść, zobaczyli, na jakim stanęli rozdrożu. Tyś na to odpowiedział tylko pychą i obelgą. Niech i tak będzie. Wracajcie do swoich zaścianków! Ale ty, Gandalfie! Ciebie najbardziej mi szkoda i zaiste współczuję twojej hańbie. Jak to możliwe, żebyś się w takiej obracał kompanii? Masz przecież swoją dumę, Gandalfie, i nie bez racji, jeśli zważyć na twój rozum i wzrok, który sięga głęboko i daleko. Czyż nawet teraz nie chcesz wysłuchać mojej rady?
Gandalf poruszył się i spojrzał w górę.
— Czy masz mi do powiedzenia coś więcej ponad to, co powiedziałeś w czasie naszego ostatniego spotkania? A może chciałbyś coś ż tego odwołać? Saruman pokiwał głową w zamyśleniu.
— Odwołać? — powtórzył ze zdumieniem w głosie.
— Odwołać? Starałem się doradzać ci dla twego własnego dobra, ale widzę, że mało mnie słuchałeś. Jesteś dumny i nie lubisz porad, co o tyle zrozumiałe, że nie braknie ci mądrości. W tym jednak przypadku, jak mniemam, pomyliłeś się, złośliwie przeinaczając moje intencje. Obawiam się, że zbrakło mi cierpliwości, tak bardzo chciałem cię przekonać. I doprawdy teraz żałuję tego. Żadnych bowiem wrogich uczuć nie żywiłem względem ciebie i nadal ich nie żywię, aczkolwiek przybyłeś tu w towarzystwie gwałtowników i głupców. Jak zresztą mógłbym, pamiętając, że obaj należymy do godnego i szlachetnego zakonu, najczcigodniejszego w całym Śródziemiu? Wzajemna przyjaźń będzie z korzyścią dla nas obu. Nadal wiele możemy razem dokonać, aby zapobiec bezładowi świata. Musimy starać się zrozumieć siebie nawzajem, a nie powinniśmy pozwolić, by spętały nas myśli istot od nas mniejszych! Niechże czekają cierpliwie na nasze decyzje! Zapraszam cię do siebie: dla obopólnego dobra wykreślmy z pamięci dawne anse. Czy nie chcesz się ze mną naradzić? Czy nie wejdziesz na górę? Z tak wielką pasją podjął Saruman tę ostatnią próbę, że nikt nie pozostał obojętny, ale teraz inny już działał urok. Oto wyrozumiały król robił gest pojednania wobec zausznika, którego dalej kochał pomimo jego błędów. Wszyscy pozostali byli jednak wykluczeni: podsłuchiwali u drzwi słów nie dla nich przeznaczonych, podobni do niegrzecznych dzieci czy ciekawskich sług, którzy śledzą rozmowę osób od siebie nieskończenie godniejszych, zastanawiając się, jak też ona wpłynie na ich los. Ci dwaj byli z lepszej ulepieni gliny: bez porównania szlachetniejsi i mądrzejsi od innych. Już za chwilę Gandalf wejdzie do wieży i gdzieś na górnych piętrach Ortanku rozpocznie dyskusję o sprawach wzbronionych maluczkim. Drzwi za. nim się zamkną, tym na zewnątrz zaś pozostanie już tylko oczekiwać: na polecenia bądź karę. Nawet w duszy Theodena pojawił się cień zwątpienia: "Zdradzi nas; wejdzie do środka a my będziemy zgubieni!" I wtedy Gandalf się zaśmiał, a wszystkie urojenia prysły niczym bańka mydlana.
— Sarumanie, Sarumanie — mówił Gandalf, ciągle jeszcze się śmiejąc.
— Sarumanie, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś był zostać błaznem królewskim, na chleb i na kaftan zarabiając sobie przedrzeźnianiem monarszych doradców. Tak, to doprawdy było paradne.
— Tu Gandalf przerwał i parę razy kiwnął głową z uznaniem.
— Teraz jednak poważnie. Powiadasz, powinniśmy siebie zrozumieć nawzajem, ale obawiam się, że ja jestem dla ciebie niepojęty, chociaż ty nie stanowisz dla mnie tajemnicy. O wiele lepiej pamiętam twoje argumenty i uczynki, niż przypuszczasz. Kiedy ostami raz cię odwiedziłem, byłeś więziennym strażnikiem Mordom i tam miałem zostać ostatecznie odesłany. Wierz mi, gość, który musi uciekać przez dach, dwa razy się zastanowi, zanim ponownie wstąpi w gościnne progi. Nie oczekuj więc, że wejdę do ciebie na górę. To ty, Sarumanie, posłuchaj mnie po raz ostatni. Dlaczego nie zejdziesz tutaj na dół, do nas? Isengard okazał się znacznie mniej potężny, niż sobie obiecywałeś czy roiłeś w marzeniach. Tak samo może być z innymi sprawami, w których pokładałeś nadzieje. Czyż nie byłoby warto porzucić je na czas jakiś? Zwrócić się ku nowym? Zastanów się nad tym, Sarumanie. Więc jak, zejdziesz na dół? Po twarzy Sarumana przemknął cień, a potem powlekła ją śmiertelna bladość. Nie udało mu się ukryć przed oczyma patrzących niepokoju, jaki rodziła walka przeciwstawnych uczuć: nie chciał bowiem pozostać w twierdzy, ale lękał się też ją opuścić. Przez chwilę władca Isengardu wahał się, a wszyscy wstrzymali oddech. Kiedy wreszcie przemówił, głos miał zimny i odpychający; zwyciężyły w nim duma i nienawiść.
— Czy zejdę na dół? — szyderczo powtórzył pytanie Gandalfa.
— A czyż nie uzbrojony człowiek schodzi, aby u drzwi rozmawiać z rabusiami? Dostatecznie dobrze słyszę was stąd. Nie jestem głupcem, Gandalfie, i nie ufam ci ani odrobinę. Nie ma ich tutaj przy schodach, ale dobrze wiem, że te dzikie leśne demony czyhają gdzieś w pobliżu na twój rozkaz.
— Zdrajcy zawsze są pełni nieufności
— odparł Gandalf ze znużeniem w głosie.
— Nie musisz się lękać o swoją skórę. Nie chcę cię zabijać ani krzywdzić, o czym dobrze byś wiedział, gdybyś chociaż trochę mnie rozumiał. Mam też dostatecznie dużo siły, aby cię ochronić. Daję ci ostatnią szansę. Jeśli chcesz, możesz wolny opuścić Ortank.
— Cóż za wspaniała propozycja! — zawołał drwiąco Saruman.
— I jakże bardzo w stylu Gandalfa Szarego: wielkoduszna i uprzejma. O, nie wątpię, że byłbyś rad z mego wyjazdu, a Orthank wydałby ci się nadzwyczaj wygodną siedzibą. I z jakich niby powodów miałbym opuszczać to miejsce? I co właściwie rozumiesz przez słowo: "wolny"? Nie wątpię, że zaraz postawisz swoje warunki.
— Część powodów widzisz ze swego okna — odrzekł Gandalf
— inne nietrudno sobie dopowiedzieć. Twoi pomocnicy zostali unicestwieni albo poszli w rozsypkę; z sąsiadów uczyniłeś sobie wrogów; oszukałeś swojego mistrza, a przynajmniej usiłowałeś to zrobić. Gdy jego oko zwróci się tutaj, zaczerwień! się płomieniem gniewu. Kiedy zaś mówię "wolny", to właśnie mam na myśli: bez więzów, kajdan, bez rozkazu będziesz mógł iść, gdzie ci się żywnie spodoba, nawet do Mordoru. Najpierw jednak oddasz mi klucze Ortanku oraz swą różdżkę. Będzie to zastaw, który odzyskasz potem, jeśli zasłużysz sobie na to swoim postępowaniem. Twarz Sarumana nabrała rumieńców i wykrzywiła się w grymasie wściekłości, a z ust buchnął dziki śmiech.
— Potem! — zawołał na całe gardło.
— Potem! Wtedy, przypuszczam, kiedy będziesz też miał klucz do Barad-dur, korony siedmiu królów, różdżki Pięciu Mędrców, a na dodatek kupisz sobie parę butów kilka razy większych od tych, które masz teraz na nogach. Taki sobie skromniutki plan, przy którym nie licz jednak na moją pomoc. Mam co innego do roboty. Nie bądź głupcem! Jeśli chcesz paktować ze mną, przyjdź tutaj, jak już wytrzeźwiejesz, i niech nie pętają się wokół ciebie te wszystkie zbiry i obwiesie! Żegnajcie! Z tymi słowami Saruman chciał opuścić balkon.
— Wracaj, Sarumanie! — rozległ się rozkazujący głos Gandalfa. Ku zdumieniu patrzących, władca Isengardu stanął, obrócił się, i powoli, jakby na przekór sobie, podszedł do balustrady i ciężko dysząc, oparł się na niej. Twarz miał napiętą i pobladłą, a ręce niczym ptasie szpony zacisnęły się na jego masywnej czarnej różdżce.
— Nie pozwoliłem ci odejść — oznajmił surowo Gandalf.
— Jeszcze nie skończyłem. To ty okazałeś się głupcem, Sarumanie, na dodatek żałosnym głupcem. Ciągle jeszcze miałeś szansę odżegnać się od szaleństwa i zła, aby stać się jak kiedyś pożyteczny i twórczy, wolisz jednak pozostać tu, gdzie jesteś, i do końca spożyć owoce swoich knowań. Niech i tak się stanie, ostrzegam cię jednak, że potem nie tak łatwo będzie ci opuścić Ortank aż do chwili, gdy ciemna ręka wyciągnie się po ciebie ze wschodu.
— Gandalf zamilkł milkł na moment, a potem zawołał głosem pełnym mocy i stanowczości:
— Sarumanie! Mówi do ciebie nie Gandalf Szary, któregoś zdradził, lecz Gandalf Biały, który powrócił z objęć śmierci. Ty nie masz już swojej barwy, zatem wykluczam cię z zakonu Mędrców i z Rady!!!
— W górę uniosła się ręka Gandalfa, który teraz wolno cedził słowa zimne i bezlitosne:
— Sarumanie! Twoja różdżka zostaje złamana.
— Rozległ się trzask, magiczna laska pękła w ręku Sarumana, a jej główka spadła Gandalfowi do nóg.
— A teraz możesz odejść! Ze straszliwym krzykiem Saruman zatoczył się, upadł i wypełzł z balkonu. W tej samej chwili coś ciężkiego i świetlistego ugodziło z góry w poręcz balustrady, odskoczyło od niej z błyskiem i niemal musnąwszy głowę Gandalfa, łupnęło w stopień, na którym stał czarodziej. Poręcz zatrzęsła się od uderzenia, kamień schodów sypnął iskrami i pękł. Kula z czarnego kryształu, wewnątrz pulsująca ogniem, nie poniosła jednak żadnego uszczerbku i podskakując, spadała ze schodów. Pipin skoczył i złapał ją, zanim wtoczyła się do brudnej kałuży.
— Podstępny morderca! — krzyknął z oburzeniem Eomer, ale Gandalf pokręcił tylko głową.
— Ani Saruman tego nie zrobił, ani nie stało się to z jego rozkazu. Kulę zrzucono z któregoś z wyższych pięter. Pożegnalny strzał mości Żmijowego Języka, atoli chybiony.
— Pewnie miał kłopoty z celowaniem, nie mógł się bowiem zdecydować, którego z was bardziej nienawidzi: ciebie czy Sarumana
— dodał Aragorn.
— Może masz rację — zgodził się Gandalf.
— Własne towarzystwo da im się we znaki: zatrują sobie życie złośliwościami i kalumniami. Niemniej sprawiedliwości stało się zadość; jeśli Żmijowy Język ujdzie z życiem z Ortanku, powinien to traktować jako niezasłużony uśmiech losu.
— A do Pipina, który powoli wchodził po schodach, jak gdyby kula ogromnie mu ciążyła w ręku, czarodziej rzekł:
— Chodź no, mały przyjacielu, ja to wezmę! Nie prosiłem cię, żebyś za tym gonił.
— I Gandalf spiesznie odebrał hobbitowi czarny kryształ, starannie wytarłszy go o kraj swej szaty.
— Zaopiekuję się rzeczą, której sam Saruman z taką ochotą nie cisnąłby przez okno.
— Z pewnością ma jednak jakieś inne pociski — powiedział Gimli.
— Jeśli więc był to już koniec rozmowy, oddalmy się przynajmniej poza zasięg rzutu.
— Tak, rozmowa skończona — kiwnął głową Gandalf.
— Czas na nas. Odwrócili się od drzwi Ortanku i zeszli na dół schodów. Jeźdźcy wznieśli okrzyki na cześć króla i Gandalfa; urok rzucany przez Sarumana pierzchnął: zobaczyli go poniżonego i czołgającego się w upokorzeniu.
— Skoro ta kwestia już rozstrzygnięta — rzekł czarodziej
— muszę poszukać Drzewacza i opowiedzieć mu, jak się wszystko potoczyło.
— Z pewnością przewidział taki koniec — stwierdził Rady.
— Czy w ogóle mogło być inaczej?
— Raczej nie — odparł Gandalf
— ale sprawa ważyła się na ostrzu noża. Miałem swoje powody, żeby spróbować: po części z litości, po części z innych przyczyn. Po pierwsze, udało się pokazać, że czar głosu Sarumana więdnie. Nie sposób być naraz i tyranem, i spolegliwym doradcą. Kiedy intryga dojrzeje, nie da się jej już utrzymać w sekrecie, ale teraz Saruman wpadł we własne sidła i usiłował rokować ze swymi ofiarami, podczas gdy inni się przysłuchiwali. Potem dałem mu jeszcze jedną szansę i to całkiem uczciwą: niechby wyrzekł się Mordoru i swoich knowań, odkupując wszystko pomocą, jakiej by nam udzielił. Nikt lepiej od niego nie wie, czego nam potrzeba, i bardzo mógłby się nam przysłużyć. Postanowił jednak potęgę Ortanku zachować dla siebie; nie chce słuchać żadnych rozkazów, gdyż sam tylko chce rozkazywać. Nieszczęsny głupiec! Już teraz drży z przerażenia na myśl o cieniu Mordom, ale nie może pożegnać się z marzeniem, że podporządkuje sobie burzę. Znikąd nie może oczekiwać ratunku, kiedy ze wschodu wyciągnie się po niego mściwe ramię. My nie możemy zniszczyć Ortanku od zewnątrz, ale Sauron
— kto wie?
— A jeśli Sauron poniesie klęskę, co zrobisz z Sarumanem? — spytał Pipin.
— Ja? Nic — odrzekł Gandalf.
— Nic mu nie zrobię. gdyż nie zabiegam o władzę. Co jednak z nim się stanie, tego nie potrafię przewidzieć. Szkoda, tak wiele potrzebnych nam rzeczy marnieje teraz w wieży, chociaż w ostatecznym rozrachunku nie wyszliśmy źle na całej tej przygodzie. Dziwne bywają koleje losu: nienawiść rani czasami samą siebie. Zgaduję, że nawet gdybyśmy weszli do cytadeli, znaleźlibyśmy tam niewiele skarbów cenniejszych od tego, którym obdarzyła nas złość Żmijowego Języka. Przenikliwy, pełen wściekłości krzyk spłynął z okna wieży.
— Zdaje się, że i Saruman doszedł do tego wniosku — mruknął Gandalf.
— Zostawmy ich samym sobie.
Nie zdążyli jeszcze wyjechać spod łuku zrujnowanej bramy, kiedy z cienia pod stosami kamieni wynurzył się Drzewacz w towarzystwie kilkunastu entów. Aragorn, Gimli i Legolas przypatrywali się im szeroko rozwartymi oczyma.
— Drzewaczu, oto trzej moi towarzysze, o których ci wspominałem. Dotąd jednak ich nie widziałeś
— powiedział Gandalf i po kolei przedstawił całą trójkę. Stary ent najpierw długo i badawczo im się przypatrywał, a potem z każdym zamienił kilka słów, na koniec zostawiając sobie Legolasa.
— Więc zawędrowałeś tutaj aż z Sępnej Puszczy, miły elfie? Kiedyś był to prawdziwie wielki las.
— I nadal taki pozostał — rzekł Legolas — chociaż nie na tyle wielki, aby kiedykolwiek znużył nas widok nowego drzewa. Z jakąż ochotą udałbym się w podróż do Fangornu. Zobaczyłem ledwie jego skraj, a już trudno było mi go opuszczać. W oczach Drzewacza zapłonęła radość.
— Mam nadzieję, że uda ci się spełnić swoje pragnienie, zanim góry bardzo się zestarzeją.
— Powrócę, jeśli tylko los pozwoli — z ożywieniem powiedział Legolas.
— Wraz z przyjacielem zawarliśmy umowę, że jeśli wszystko dobrze się ułoży, razem odwiedzimy Fangorn, za twoim, oczywiście, przyzwoleniem.
— Z radością powitamy każdego twego pobratymca.
— Ów przyjaciel nie jest bynajmniej elfem — sprostował Legolas.
— Myślałem o tu obecnym Gimlim, synu Gloina. Gimli pochylił się w ukłonie o tyle niefortunnym, że zza pasa wysunął się mu przy tym topór, który z brzękiem poleciał na ziemię.
— Hum, hmm. No, no, no — wymruczał Drzewacz, surowo spoglądając na Gimliego.
— Krzat, i na dodatek z siekierą! Hum! Dużo mam życzliwości dla elfów, ale prosisz
o zbyt wiele. Cóż to za dziwna przyjaźń!
— To prawda, że może się ona wydać dziwna, dopóki jednak Gimli żyje, nie ruszę się bez niego do Fangornu — rzekł Legolas.
— Topora używa nie przeciw drzewom, lecz orkowym karkom, o Fangornie, rządco Lasu Fangorn. W bitwie ściął czterdziestu dwóch nieprzyjaciół.
— Ho! No, proszę! — powiedział z aprobatą Drzewacz.
— To zupełnie inna historia. Tak, tak, rzeczy toczą się własnym rytmem i nie ma co ich ponaglać. Na razie jednak musimy się rozstać; dzień zbliża się ku końcowi, a jak mówi Gandalf, pilno wam w drogę jeszcze przed zmrokiem, Władcy Marchii zaś spieszno z pewnością do domu.
— Tak, musimy jechać, i to zaraz — potwierdził Gandalf.
— Obawiam się, że będę zmuszony zabrać ci także obu twoich odźwiernych, ale chyba poradzisz sobie i bez nich.
— Może — zamruczał Drzewacz
— ale z pewnością będzie mi ich brakowało. Tak szybko się zaprzyjaźniliśmy, że zaczynam myśleć, iż pojawiło się we mnie odrobinę tego postrzeleńca, którym byłem za młodu. Może jednak nie ma się co tak dziwić, skoro po raz pierwszy od niepamiętnych czasów zobaczyłem oto coś zupełnie nowego pod słońcem i księżycem. Tak, tak nie zapomnę ich; wciągnąłem ich imię na Długą Listę i teraz będzie ono trwać w pamięci entów.
Entowie, z ziemi zrodzeni i jak góry starzy,
co daleko wędrują i wodą się radzi poją;
oraz jadła nigdy niesyte dzieci hobbitowe,
wesołe, roześmiane, niewielkich istotek plemię.
Tak, pozostaną naszymi przyjaciółmi, jak długo na gałęziach odradzać się będą liście. A teraz jedzcie w spokoju i niechaj los wam sprzyja. A gdybyście coś posłyszeli w swej miłej rodzinnej okolicy, we Włości, dajcie mi znać. Wiecie, o czym mówię: o entianach. A jeśli będziecie mogli, sami nas odwiedźcie.
— Z pewnością! — zakrzyknęli jednym głosem Rady i Pipin, po czym spiesznie się oddalili, Drzewacz zaś patrzył za nimi, kiwając głową w zamyśleniu, aż wreszcie zwrócił się do Gandalfa.
— Więc Saruman zostaje? Tak też przypuszczałem. Serce mu przegniło jak czarnemu huoronowi. Chociaż muszę przyznać, że także i ja, gdyby mnie pobito i zniszczono wszystkie moje drzewa, nie ustąpiłbym dopóty, dopóki można by się skryć w jakiejś jamie.
— Zgoda — rzekł Gandalf
— ty jednak nie zamierzałeś pokryć całego świata swymi drzewami i wydusić wszystkich innych żywych istot. Saruman natomiast pozostaje, by nadal sycić się nienawiścią i w miarę możliwości tkać złowieszcze sieci. Zachował klucze Ortanku, ale nie można mu pozwolić na ucieczkę.
— Nie można! — stanowczo potwierdził Drzewacz.
— Entowie już tego dopilnują. Bez mego pozwolenia noga Sarumana nie stąpnie za próg wieży. Entowie o to zadbają.
— Świetnie! — wykrzyknął Gandalf.
— Tego właśnie się spodziewałem. Teraz spokojnie mogę opuścić Isengard i zająć się innymi sprawami. Musicie jednak być czujni. Woda opadła i obawiam się, że nie wystarczy tylko rozstawić straże wokół wieży. Przypuszczam, że od Ortanku poprowadzono głębokie podziemne korytarze i w tym Saruman pokłada nadzieję na rychłe oswobodzenie. Dlatego proszę was, skierujcie tutaj znowu wody, aby Ortank otoczyło nie wysychające jezioro. Kiedy wszystkie podziemia zostaną zalane, a wyjścia zablokowane, Saruman będzie musiał pozostać w wieży, bezsilnie spoglądając z okien pułapki, w której się znalazł.
— Zdaj się na entów! — rzeki Drzewacz.
— Przeszukamy całą dolinę od jednego krańca po drugi i zajrzymy pod każdy kamień. Znowu wyrosną tutaj drzewa, stare, gniewne drzewa. Stanie tu Czujny Las, jak my to nazywamy, i nawet wiewiórka nie przemknie się tędy bez mej wiedzy. Zdaj się na entów! Dopóki nie upłynie po siedmiokroć tyle lat, ile on nas dręczył, niestrudzenie będziemy trwać na straży.
Rozdział XI Palantir
SŁOŃCE ZNIKAŁO ZA DŁUGIM ZACHODNIM GRZBIETEM GÓR, kiedy Gandalf, jego towarzysze, Theoden oraz Jeźdźcy Rohanu opuszczali Isengard. Gandalf za sobą posadził Radego, Aragorn zaś wziął Pipina. Król wysłał przodem dwóch Rohirrimów, którzy szybko skryli się za nierównościami terenu, reszta zaś niespiesznie ruszyła za nimi. Szereg entów z wzniesionymi długimi rękami zastygł niby milczące posągi u bramy. Kiedy już nieco ujechali krętą drogą. Rady i Pipin spojrzeli za siebie. Słońce nie opuściło jeszcze nieboskłonu, ale długie cienie zaległy już na Isengardzie, pogrążając zrujnowaną twierdzę w mroku. Nadal widać jeszcze było samotnego Drzewacza, który z oddali wyglądał jak wielkie, stare drzewo, a hobbici przypomnieli sobie pierwsze z nim spotkanie w promieniach słońca na skalnej półce w odległym Fangornie. Dotarli do filaru zwieńczonego ongiś wyrzeźbioną Białą Ręką, która teraz jednak leżała potrzaskana u jego stóp. Pośrodku drogi bielał w szarudze długi palec wskazujący z poczerniałym paznokciem, kiedyś czerwonym.
— Entowie zadbali o każdy drobiazg!
— pokiwał głową Gandalf. Jechali przed siebie, a dolina napełniała się mrokiem.
— Gandalfie, czy długo będziemy jechali nocą? — spytał po jakimś czasie Rady.
— Nie wiem, jak ty się czujesz z pętającymi się wokół ciebie małymi obwiesiami, ale przynajmniej najmniej jeden z nich jest już zmęczony i z radością zamieniłby pętanie się na spoczynek.
— Usłyszałeś więc? — mruknął czarodziej.
— Nie pozwól, by uraza zamieszkała w twoim sercu, i ciesz się, że Saruman nie poświęcił wam dłuższej przemowy, chociaż nie mógli oderwać od was oczu. Jeśli w jakiś sposób może to pogłaskać twoją dumę, dowiedz się, że ty i Pipin bardziej zaprzątacie myśli Sarumana niż cała nasza reszta. Kim jesteście, jak się tu dostaliście i po co; co wiecie; czy pojmano was, a jeśli tak, jak udało wam się uciec, skoro zginęli wszyscy orkowie: oto małe zagadki, które usiłuje on teraz rozgryźć. Radostku, obelga z ust Sarumana to prawdziwy komplement, jeśli możesz poczuć się zaszczycony jego troską.
— Niespecjalnie — stwierdził Rady.
— Zaszczytem natomiast jest dla mnie to, że pętamy się wokół ciebie, Gandalfie. Skoro jednak przypadła nam w udziale tak honorowa pozycja, wolno mi może zapytać powtórnie: czy długo jeszcze będziemy dzisiaj jechać?
Gandalf zaśmiał się, szczerze ubawiony.
— Ach, ci niepoprawni, niezmienni hobbici! Każdy Mędrzec powinien mieć obok siebie jednego lub dwóch hobbitów, aby przypominali mu, że należy ważyć słowa i niczego nie mówić zbyt pospiesznie. Wybacz mi, że nie odpowiedziałem od razu, ale uwierz, pomyślałem też o takich drobnostkach jak zmęczenie i głód. Pojedziemy bez specjalnego pośpiechu kilka godzin, aż dotrzemy do ujścia doliny. Jutro będziemy musieli trochę przyspieszyć. Wedle wcześniejszych planów, z Nań Kuninir mieliśmy się udać wprost na dwór Theodena w Edoras, co zabrałoby nam kilka dni. Teraz jednak, po przemyśleniu całej sprawy, zmieniłem postanowienia. Gońcy pojechali przodem do Hełmowego Parowu, aby uprzedzić, że jutro zjawi się tam król. Stamtąd w licznej eskorcie uda się pomiędzy wzgórzami do twierdzy Skalne Gniazdo. Od dzisiaj, jeśli tylko będzie to możliwe, nie powinny grupy większe niż dwu-, trzyosobowe pokazywać się na odkrytym terenie. - Taki już twój zwyczaj: albo nic, albo wszystko! - skrzywił się Rady. - Mówiąc szczerze, nie wybiegałem myślą poza dzisiejszy nocleg. Co to takiego Helmowy Parów, gdzie leży on i cała ta reszta? Zupełnie nic nie wiem o tej krainie.
— No cóż, jeśli nie uzupełnisz swojej wiedzy, niewiele będziesz rozumiał z tego, co się dzieje. Nie nadrabiaj jednak braków teraz i nie wypytuj mnie: zbyt wiele mam ważniejszych rzeczy do przemyślenia.
— Dobrze, przy ognisku wypytam Łazika. Ale po co te wszystkie tajemnice? Myślałem, że wygraliśmy bitwę. — Tak, odnieśliśmy zwycięstwo, pierwsze jednak dopiero i na dodatek zwiększające nasze zagrożenie. Pomiędzy Isengardem i Mordorem istnieje jakaś łączność, której nie udało mi się jeszcze wykryć; nie wiem, jak Saruman i Sauron przekazywali sobie wiadomości, z pewnością jednak to robili. Oko Barad-dur będzie teraz niecierpliwie spoglądało W kierunku Isengardu i Rohanu. Im mniej zobaczy, tym lepiej. Powoli upływała droga wijąca się między zboczami, która to zbliżała się do kamienistego koryta Iseny, to od niego oddalała. Noc spłynęła ze szczytów wzgórz. Zniknęły resztki mgieł, powiał chłodny wiatr. Księżyc, niemal całkowicie już krągły, rzucał od wschodu blade, zimne światło. Obie granie schodziły w dół nagimi pagórkami. Przed jeźdźcami szarzała równina. Nadszedł wreszcie czas postoju. Najpierw porzucili gościniec i wjechali na miękką trawę płaskowyżu. Przebyli jeszcze jakieś ćwierć mili, aż dotarli do doliny, która otwarta na południe, tuliła się do zboczy Dół Baran, ostatniego wzgórka zachodniej grani, okrągłego i zwieńczonego wrzosami. Ściany dolinki porastały zeszłoroczne paprocie, pomiędzy którymi widać było nieśmiałe wiosenne pędy, z trudem się przebijające przez słodko pachnącą ziemię. U dołu stoków gęsto było od kolczastych krzewów, pod którymi rozbili obóz na jakieś dwie godziny przed północą. Ogień rozpalili w zapadlinie pomiędzy korzeniami głogu rozłożystego niczym drzewo, pogiętego ze starości, ale zdrowego w każdym calu. Na końcu każdej gałązki rozwijały się pączki. Wyznaczyli dwuosobowe warty, reszta zaś, posiliwszy się, zasnęła owinięta w koce i płaszcze. Hobbici ułożyli się obok siebie w kącie obozowiska, pod kępą starych paproci. Rady był senny, ale Pipina opanował dziwny niepokój: przewracał się z boku na bok, nieustannie szeleszcząc suchymi liśćmi.
— Co się z tobą dzieje? — mruknął Rady.
— Położyłeś się na mrowisku?
— Nie — odrzekł Pipin
— ale swoją drogą mi niewygodnie. Ile to już czasu nie spałem w normalnym łóżku?
— Palców ci nie starczy do liczenia — ziewnął Rady
— ale najpierw musiałbym ustalić, kiedy opuściliśmy Lońę.
— E, tam — żachnął się Pipin.
— Chodzi mi o prawdziwe łóżko w prawdziwej sypialni.
— No to musisz liczyć od Tajaru. Dzisiaj mogę zasnąć w każdym miejscu.
— Ty to masz szczęście. Rady — powiedział cicho Pipin po dłuższej przerwie.
— Jechałeś z Gandalfem. — No i co z tego?
— Wyciągnąłeś z niego jakieś wiadomości, ciekawostki?
— Tak, o dziwo, więcej niż zwykle, ale większość z tego przecież słyszałeś: jechaliście niedaleko od nas, a my z niczego nie robiliśmy tajemnicy. Ale jeśli uważasz, że ty lepiej się spiszesz, sam z nim jutro jedź, oczywiście, jeśli się zgodzi.
— Mogę? Och, dzięki. Nie bardzo jednak się zmienił, prawda: jest zamknięty w sobie jak dawniej.
— Co? Nie, zmienił się - powiedział Rady, który już się trochę rozbudził. Zaciekawiony, jaka też myśl trapi Pipina.
— Teraz jest jakiś milszy i mniej budzi strach, jakby weselszy i zarazem bardziej poważny. Zmienił się, ale w jakim stopniu, trudno ocenić, za mało na razie mieliśmy czasu. Przypomnij sobie tylko koniec rozmowy z Sarumanem! Kiedyś był ważniejszy od Gandalfa; przewodził Radzie, jakkolwiek tam ona wyglądała. Mówiło się Saruman Biały, a tymczasem teraz Biały jest Gandalf. Saruman musiał zawrócić na jego rozkaz, a potem jeszcze ta różdżka! No i kiedy Gandalf powiedział mu, że może odejść, tamten wyniósł się jak niepyszny.
— A ja ci powiadam, że jeśli Gandalf rzeczywiście się zmienił, to tylko w tym sensie, że jest jeszcze bardziej nieprzenikniony
— upierał się Pipin.
— Weź na przykład tę szklaną kulę. Wydaje się, że bardzo go ona ucieszyła; wie o niej coś, czym z nami się nie podzielił. Nawet słówkiem o tym nie wspomniał, nawet mnie, chociaż to ja za nią skoczyłem, żeby nie wpadła do wody. "Chodź no, mały przyjacielu, ja to wezmę", i tyle! Straszniem ciekaw, co to takiego, bo okropnie było ciężkie.
— Ostatnie słowa Pipin wymówił cicho, jak gdyby tylko do siebie.
— Ej, czym się znowu tak martwisz? Posłuchaj Pipin, nie zapominaj o przestrodze Gildora, którą powtórzył Sam:
"Nie wtykaj nosa w sprawy Mędrców, ci bowiem są drażliwi i łatwo wpadają w gniew".
— Tak, tak, ale od miesięcy nie robimy nic innego, tylko wtykamy nosy w sprawy Mędrców
— obruszył się Pipin.
— Skoro więc narażam się na niebezpieczeństwo, chciałbym także odrobinę więcej wiedzieć. Dobrze byłoby przyjrzeć się tej kulce.
— Śpij wreszcie! — ofuknął przyjaciela Rady.
— Wcześniej czy później na pewno zaspokoisz swoją ciekawość, żaden bowiem Tuk nie dorównał pod tym względem Gorzaleniowi. Tylko czy nie możesz z tym odrobinę poczekać?
— Dobrze już, dobrze, ale co to szkodzi, że mówię ci jak przyjacielowi, co bym z ochotą zrobił: obejrzałbym sobie tę kulę? Wiem, że mowy o tym nie ma, dopóki Gandalf jest o nią zazdrosny jak kwoka o jajo, tyle że od ciebie słyszę: "Nie dla ciebie ta zabawka, więc idź spać".
— A co niby mam powiedzieć? — mruknął Rady.
— Nic na to nie poradzę, Pipin, musisz poczekać do rana. Po śniadaniu wykorzystam wszystkie swoje umiejętności, aby pomóc ci i pociągnąć trochę czarodzieja za język. Teraz jednak czas już spać. Jeszcze kilka ziewnięć, a usta rozerwą mi się od ucha do ucha. Dobranoc! Pipin nic już nie powiedział, lecz chociaż leżał spokojnie, wcale nie było mu do snu, nawet wtedy, kiedy po kilku minutach usłyszał miarowy, spokojny oddech Radego. Im większa była cisza dookoła, tym bardziej natarczywa stawała się myśl o czarnej bryle. Hobbit znowu poczuł ciężar kuli na dłoni i przypomniał sobie płonące w niej tajemnicze czerwone światło, w które zerknął na chwilę. Niespokojnie potrząsnął głową i usiłował myśleć o czym innym. W końcu nie mógł już znieść bezruchu: wstał i rozejrzał się wokół. Noc była zimna, ciasno owinął się więc połami opończy; w białej poświacie księżyca, zalewającej dolinę, krzaki rzucały czarne cienie. Wszędzie było widać nieruchome postacie śpiących; obaj strażnicy przyczaili się gdzieś na wzgórzu albo w zaroślach paproci. Pod wpływem jakiegoś niezrozumiałego impulsu Pipin podkradł się cicho i spojrzał na Gandalfa. Wydawało się, że czarodziej śpi, ale powieki miał nie całkiem przymknięte i pod długimi rzęsami połyskiwały białka oczu. Pipin szybko się cofnął, ale kiedy Gandalf nie wykonał żadnego ruchu, hobbit, na poły mimowolnie, znowu podsunął się, tym razem od tym, do czarodzieja, który owinięty był kocem i przykryty płaszczem. Pomiędzy tułowiem a zgiętą prawą ręką leżało coś okrągłego, otulonego czarną tkaniną, z której dłoń Gandalfa przed chwilą zsunęła się na ziemię. Ledwie oddychając, Pipin zrobił ostrożnie dwa kroki i przykląkł, a potem bezszelestnie wyciągnął rękę i podniósł zawiniątko, które okazało się lżejsze niż przypuszczał. "A, pewnie tylko jakieś śmiecie", pomyślał z nagłym uczuciem ulgi, ale nie odłożył zdobyczy, lecz przez moment obracał ją w dłoni, aż pod wpływem nagłej myśli oddalił się chyłkiem, poszukał jakiegoś odpowiedniego kamienia i wrócił. Teraz szybko rozwinął czarny materiał, umieścił w nim kamień i uklęknąwszy, położył obok dłoni czarodzieja. Nareszcie mógł swobodnie przypatrzyć się czarnemu kryształowi, który nieruchomy, martwy leżał u jego kolan. Pipin wziął go, starannie owinął w połę opończy i już się odwracał, żeby powrócić na swe posłanie, kiedy Gandalf poruszył się we śnie i coś zamruczał. Ręka niespokojnie poszukała po ziemi, ale kiedy chwyciła zawinięty kamień, znowu znieruchomiała, uspokojona.
— Ty skończony idioto! — mruknął sam do siebie Pipin.
— Napytasz sobie strasznych kłopotów. Odłóż to czym prędzej na miejsce! Jednak hobbitowi tak trzęsły się kolana, że nawet nie ważył się zbliżyć do czarodzieja. "Teraz już nie uda mi się go nie zbudzić. Muszę poczekać, aż trochę ochłonę", pomyślał. "Na razie mogę więc sobie spokojnie popatrzeć na kulę. Tylko nie tutaj!" Po cichu wdrapał się na niewielki pagórek nieopodal miejsca, gdzie ułożyli się z Radym; księżyc spoglądał znad krawędzi w głąb dolinki. Pipin usiadł i na wyprostowanych nogach umieścił kulę owiniętą w tkaninę opończy, a potem nachylił się nad nią z zazdrosną chciwością dziecka, które w kąciku skryło się przed kolegami z ulubionym smakołykiem. Odwinął materiał i zajrzał do środka. Powietrze wokół niego wisiało nieruchome i ciężkie. Kula zrazu była ciemna jak smoła i tylko księżycowe światło kładło się na jej powierzchni. Potem w samym środku zamigotała iskierka i tak uwięziła oczy Pipina, że ten nie mógł odwrócić wzroku. Już po chwili całe wnętrze kuli się rozogniło i zaczęło wirować, jakby pod wpływem ruchu światła, które nagle w jednym ułamku sekundy zgasło. Hobbit wydał ściszony okrzyk i chciał się wyprostować, pozostał jednak zgięty, z obiema rękami obejmującymi kryształ, a potem zaczął pochylać się coraz bardziej, aż wreszcie zastygł i przez moment poruszał bezgłośnie wargami, by wreszcie ze straszliwym krzykiem runąć bez ruchu na plecy. Głos Pipina był tak przenikliwy, że obaj wartownicy pędem przybiegli, a cały obóz stanął na nogi.
— Mamy złodzieja! — zawołał Gandalf i szybko przykrył kulę płaszczem.
— Cóż to jednak za nieszczęście, że to ty nim się okazałeś, Pipinie!
— Czarodziej ukląkł koło hobbita, który leżał z szeroko otwartymi, niewidzącymi oczyma.
— Jaką też szkodę wyrządziłeś sobie samemu i nam wszystkim? Na twarzy czarodzieja widać było napięcie i niepokój. Ujął dłoń Pipina i nachylił się nad nim, słuchając oddechu, a następnie dotknął jego czoła. Hobbit zadygotał, zamknął oczy, a potem z przeraźliwym wrzaskiem usiadł gwałtownie i przerażony zaczął spoglądać na otaczające go twarze, blade w księżycowym świetle.
— To nie dla ciebie, Sammanie! — krzyknął nieswoim głosem, zarazem cofając się przed Gandalfem.
— Zaraz po to przyślę. Zrozumiałeś? Powtórz tylko to! Tutaj Pipin usiłował się wyrwać i uciec, ale powstrzymał go stanowczy, spokojny uścisk Gandalfa.
— Wracaj, Peregrinie Tuku! Hobbit odprężył się, opadł na ziemię i przywarł do ręki czarodzieja.
— Gandalfie! — załkał.
— Gandalfie! Przebacz mi!
— Przebaczyć? — spytał tamten surowo.
— Najpierw powiedz mi, co takiego zrobiłeś.
— Wziąłem kulę i zacząłem się jej przyglądać, ale zobaczyłem rzeczy przerażające — wybełkotał Pipin.
— Chciałem uciekać, ale nie mogłem, a potem przyszedł on, patrzył na mnie i wypytywał. Nic więcej nie pamiętam.
— To za mało — rzucił gniewnie Gandalf.
— Co widziałeś i co powiedziałeś?
Pipin zamknął oczy i zadrżał, ale nic nie odrzekł. Wszyscy, milcząc, wpatrywali się w niego i tylko Rady odwrócił wzrok. Gandalf był nieustępliwy.
— Mów! Pipin zaczął wreszcie opowiadać głosem pełnym wahania i cichym, ale stopniowo jego słowa stawały się coraz wyraźniejsze.
— Zobaczyłem ciemne niebo, wysokie mury i malutkie gwiazdy. Miałem wrażenie, że dzieje się to gdzieś bardzo daleko i dawno, ale obraz był wyraźny i ostry. Potem gwiazdy zaczęły się zapalać i gasnąć, zasłaniane przez jakieś skrzydlate stwory. Były wielkie, ogromne, ale w kuli przypominały nietoperze krążące wokół wieży. Było ich chyba dziewięć. A potem jeden zaczął lecieć wprost na mnie, coraz większy i większy, i... i to było... straszliwe... Nie, nie potrafię powiedzieć, jak okropne. Chciałem uciekać, gdyż bałem się, że ten potwór wyfrunie z kuli, ale kiedy już wypełnił ją całą, zniknął. Wtedy pojawił się On. Nie musiał mówić patrzył tylko, a ja rozumiałem, o co pyta. "A więc wróciłeś? Dlaczego od tak dawna nie składałeś raportu?" Nie odpowiedziałem, a wtedy on spytał: "Kim jesteś?" Ciągle się nie odzywałem, ale on nie ustawał i tak straszliwie cierpiałem, że w końcu powiedziałem: "Hobbitem". Wydawało się, że wtedy dopiero zobaczył mnie i zaśmiał się okrutnie, a ja poczułem się, jak gdyby dźgano mnie sztyletem. Ze wszelkich sił chciałem się oderwać od kuli, ale on powiedział: , .Poczekaj! Niedługo znowu się zobaczymy. Powiedz Sarumanowi, że ta zabawka nie jest dla niego. Zaraz po to przyślę. Zrozumiałeś? Powtórz tylko to!" A potem przeszył mnie wzrokiem, a ja czułem, że rozpadam się na kawałki. Nie, nie, nie! Nic więcej nie powiem. Nic więcej nie pamiętam.
— Spójrz na mnie! — rozkazał Gandalf. Pipin popatrzył w oczy czarodziejowi, ten zaś przez chwilę wytrzymał w milczeniu to spojrzenie, a potem twarz mu złagodniała i przemknął przez nią cień uśmiechu. Czarodziej delikatnie dotknął czoła hobbita.
— Dobrze — powiedział
— nie musisz więcej mówić. Nie poniosłeś żadnej szkody, nie ma w twoich oczach kłamstwa, czego się obawiałem, ale na szczęście nie rozmawiał z tobą długo. Jesteś głupcem, Peregrinie Tuku, ale w dalszym ciągu uczciwym głupcem. Ktoś mądrzejszy mógłby skończyć znacznie gorzej. Ale masz nauczkę! Uratowałeś się, a z tobą wszyscy twoi przyjaciele, tylko szczęśliwym zrządzeniem losu, jak się powiada. Nie możesz na to liczyć drugim razem. Gdyby zaczął cię wypytywać, niemal na pewno powiedziałbyś mu wszystko, co wiesz, a dla nas byłaby to katastrofa. Ale pospieszył się; nie o informacje mu chodziło, lecz o ciebie. Chciał cię mieć jak najszybciej przy sobie, aby powolutku mógł się tobą zająć w Mrocznej Wieży. Nie masz co tak dygotać! Kiedy mieszasz się w sprawy Mędrców, musisz się liczyć z konsekwencjami. Ale dobrze, wybaczam ci! Uspokój się. Sprawy nie potoczyły się tak źle, jak to było możliwe. Czarodziej wziął delikatnie Pipina na ręce i przeniósł go na miejsce spoczynku; obok posłania krewniaka usiadł Rady.
— Postaraj się teraz odpocząć, Pipinie, jeśli potrafisz. I ufaj mi! Kiedy tylko poczujesz, że znowu świerzbią cię ręce, natychmiast mi o tym powiedz. Można temu zaradzić. Tak czy siak, kochany hobbicie, nigdy już więcej nie podkładaj mi kamienia pod łokieć. A teraz muszę was obu zostawić.
Gandalf powrócił do pozostałych, którzy stali pogrążeni w niewesołych myślach przy kuli Ortanku.
— Niebezpieczeństwa zakradają się nocą, kiedy najmniej się ich oczekuje — powiedział.
— Jak się czuje Pipin? — spytał Aragorn.
— Myślę, że będzie z nim dobrze — odpowiedział czarodziej.
— Nie był trzymany w mocy Złego zbyt długo, a na dodatek hobbici mają zdumiewającą wprost odporność. Spodziewam się, że wspomnienie tego wydarzenia i strach z nim związany szybko miną. Może nawet zbyt szybko. Aragornie, czy weźmiesz tę kulę z Ortanku pod swoją opiekę? To niebezpieczny bagaż.
— Niebezpieczny, ale nie dla wszystkich — odrzekł Dunadan.
— Jest ktoś, komu należy się on z mocy prawa, jako że z całą pewnością jest to palantir, należący do skarbu Elendila, który w Ortanku złożyli władcy Gondoru. Nadchodzi moja godzina. Wezmę go. Gandalf popatrzył przeciągle na Aragorna, a potem podniósł zawiniętą kulę i ku zdumieniu innych
— wręczając ją, schylił głowę w ukłonie.
— Proszę, szlachetny panie. Wszystko, co odebrane, powinno być zwrócone, rzadko jednak jest to tak słuszne jak teraz. A to chciałbym coś doradzić: nie korzystaj jeszcze z palantiru. I strzeż się!
— Czyż dałem kiedyś świadectwo pośpiechu i beztroski, ja, który przez tak długie lata czekałem na swoją chwilę i gotowałem się do niej?
— Nie, ale bacz, abyś się nie potknął u kresu drogi — rzekł poważnie Gandalf.
— I pamiętaj, palantir musi pozostawać w ukryciu. Zwracam się teraz nie tylko do ciebie, ale i do was wszystkich: przede wszystkim hobbit, Peregrin, nie powinien wiedzieć, gdzie znajduje się kula. Zło znowu może po niego wyciągnąć swe ręce, chociaż bowiem pod żadnym pozorem nie powinno się to zdarzyć, trzymał tę kulę i spoglądał w nią. Niedobrze się stało, że jej dotykał w Isengardzie i tutaj samemu sobie muszę wyrzucać, żem się nie pospieszył. Niestety, zbyt byłem zajęty Sarumanem i nie od razu zgadłem, jakiego pocisku użył Żmijowy Język. A potem, kiedy znużony rozmyślałem nad tym, usnąłem. I dopiero teraz zrozumiałem.
— Tak, nie sposób wątpić — pokiwał głową Aragorn
— I niektóre tajemnice zaczynają się wyjaśniać: wiemy już, w jaki sposób kontaktowały się Isengard i Mordor.
— Dziwnymi mocami rozporządzają nasi wrogowie, ale dziwne też mają słabości
— odezwał się Theoden.
— Z dawna się jednak powiada: "Zło samo sobie często zło wyrządza".
— I nie raz się to potwierdziło — przytaknął Gandalf.
— W tym jednak przypadku także i szczęście się do nas uśmiechnęło. Kto wie, być może hobbit uchronił mnie przed jeszcze większym błędem, zastanawiałem się bowiem, czy sam nie powinienem zbadać, do czego kryształ ów może służyć. Gdyby tak się stało, to ujawniłbym się przed obliczem Saurona, a do takiej próby nie czuję się jeszcze gotów, jeśli kiedykolwiek mam jej być poddany. Jeżeli nawet znalazłbym w sobie siły, żeby mu się oprzeć, byłoby fatalne, gdyby mnie zobaczył teraz, kiedy nie nadeszła jeszcze pora na odsłonięcie tajemnic.
— Ja sądzę, że czas ten już nadszedł — rzekł Aragorn
— Jeszcze nie — sprzeciwił się Gandalf.
— Oto trwa krótka chwila niepewności, którą powinniśmy wykorzystać z pożytkiem dla siebie. Zły jest przekonany, że kryształ znajduje się w Ortanku, niechże więc trwa w tym przeświadczeniu. I niech mniema także, że hobbit jest tam uwięziony i przez tortury Sarumana zmuszony do wpatrywania się w kulę. Z głosem i obrazem twarzy hobbita w pamięci będzie teraz Sauron wyczekiwał, a minie trochę czasu, zanim pojmie swój błąd. To właśnie moment, który musimy wykorzystać. Trzeba się spieszyć, za bardzo się rozleniwiliśmy. Nie wolno nam przebywać w bliskości Isengardu. Wezmę ze sobą Peregrina Tuka i natychmiast pojadę przodem; to będzie dla niego bezpieczniejsze niż leżenie tutaj, podczas gdy inni zażywać będą snu.
— Ja, Eomer i dziesięciu moich jeźdźców wyruszymy o świtaniu — powiedział Theoden.
— Inni zostać mogą z Aragornem, jeśli nie będą chcieli wstawać tak wcześnie.
— Jak uważasz, panie — rzekł Gandalf. — Kiedy jednak już ruszycie, postarajcie się jak najszybciej dostać do HeLmowego Parowu! W tym momencie przeniknął nad nimi jakiś cień, który z nagła przesłonił światło księżyca. Kilku Rohirrimów zakrzyknęło i padło na kolana, osłaniając rękami głowy, jakby w obawie przed ciosem z góry; przepełnił ich śmiertelny chłód trwogi. Po niebie niczym czarna chmura na tarczy księżyca przesunął się wielki, skrzydlaty kształt, który zatoczył krąg i pomknął na północ szybciej niż jakakolwiek wichura widziana w Śródziemiu, gasząc i zapalając kolejne gwiazdy. W chwilę później zniknął. Wszyscy zastygli jak skamieniali. Spuszczone dłonie Gandalfa zacisnęły się w pięści.
— Nazgul! — zawołał.
— Jeden z posłańców Mordom. Burza nadchodzi! Nazgul przekroczyli Rzekę! Czym prędzej na koń! Nie wolno czekać do świtu. Trzeba uciekać i niechaj szybsi nie czekają na wolniejszych! I z zaskakującą prędkością czarodziej pobiegł, jednocześnie przyzywając Szarogrzywego. Za nim podążył Aragorn. Dopadłszy Pipina, Gandalf chwycił go w ramiona ze słowami "Tym razem ze mną pojedziesz; będziesz mógł ocenić śmigłość mego rumaka", a potem pospieszył do swego legowiska, gdzie czekał już Szarogrzywy. Czarodziej porwał mały tobołek, w którym mieścił się cały jego bagaż, zarzucił go na plecy i jednym skokiem znalazł się na grzbiecie wierzchowca. Aragorn uniósł owiniętego w koc oraz opończę Pipina i podał go Gandalfowi.
— Bywaj, ale jak najszybciej podążajcie za mną — powiedział ten ostatni.
— Ruszaj, Szarogrzywy! Zadarł się wspaniały łeb; w księżycowej poświecić błysnął ogon, a potem ziemia lekko zatętniła pod kopytami konia mknącego szybciej niż spływa z gór wiatr północny.
— Ach, jakaż cudowna, spokojna noc! — westchnął Rady do Aragorna.
— Niektórzy mają prawdziwe szczęście. Nie chciało mu się spać, za to bardzo pragnął jechać z Gandalfem, i proszę: jedzie, zamiast jako przestroga dla innych ciekawskich zamienić się tutaj w kamień.
— A gdybyś to ty, a nie on, dotknął kryształu? — spytał z przyganą w głosie Aragorn.
— Kto wie, może wszystko skończyłoby się znacznie gorzej. Nie wiem, czy to dla ciebie szczęście, czy też nie, ale teraz będziesz musiał pojechać ze mną. Nie trać ani chwili: biegnij, przygotuj się i pozbieraj wszystko, co zostawił Pipin. Migiem! Szarogrzywego nie trzeba było popędzać ani głosem, ani gestem. Nie minęła godzina, a już przekraczali bród na Isenie, zostawiając za sobą szary kurhan Jeźdźców Rohanu, z wbitymi weń włóczniami. Pipin z wolna dochodził do siebie. Ciało miał rozgrzane, ale wiatr chłodził go i orzeźwiał. Był przy Gandalfie. Stopniowo słabł strach przed kulą i przeraźliwym cieniem, wspomnienia bowiem zostawały w cieniu gór albo odchodziły jak senny majak. Hobbit odetchnął głęboko i przemówił :
— Nie wiedziałem, Gandalfie, że jeździsz na oklep. Nie używasz siodła ani uzdy.
— Tylko Szarogrzywego dosiadam na modłę elfów — zaśmiał się czarodziej
— ale on nie zniósłby siodła ani żadnej uprzęży. Na nim się nie jedzie: to on cię niesie, jeśli zechce. Musi chcieć, ale też niczego więcej nie potrzeba. I on już troszczy się o to, żebyś nie spadł z jego grzbietu, chyba że sam chcesz zeskoczyć.
— Bywaj, ale jak najszybciej podążajcie za mną
— powiedział ten ostatni. — Ruszaj, Szarogrzywy!
Zadarł się wspaniały łeb; w księżycowej poświecić błysnął ogon, a potem ziemia lekko zatętniła pod kopytami konia mknącego szybciej niż spływa z gór wiatr północny.
— Ach, jakaż cudowna, spokojna noc! — westchnął Rady do Aragorna.
— Niektórzy mają prawdziwe szczęście. Nie chciało mu się spać, za to bardzo pragnął jechać z Gandalfem, i proszę: jedzie, zamiast jako przestroga dla innych ciekawskich zamienić się tutaj w kamień.
— A gdybyś to ty, a nie on, dotknął kryształu? — spytał z przyganą w głosie Aragorn.
— Kto wie, może wszystko skończyłoby się znacznie gorzej. Nie wiem, czy to dla ciebie szczęście, czy też nie, ale teraz będziesz musiał pojechać ze mną. Nie trać ani chwili: biegnij, przygotuj się i pozbieraj wszystko, co zostawił Pipin. Migiem! Szarogrzywego nie trzeba było popędzać ani głosem, ani gestem. Nie minęła godzina, a już przekraczali bród na Isenie, zostawiając za sobą szary kurhan Jeźdźców Rohanu, z wbitymi weń włóczniami. Pipin z wolna dochodził do siebie. Ciało miał rozgrzane, ale wiatr chłodził go i orzeźwiał. Był przy Gandalfie. Stopniowo słabł strach przed kulą i przeraźliwym cieniem, wspomnienia bowiem zostawały w cieniu gór albo odchodziły jak senny majak. Hobbit odetchnął głęboko i przemówił :
— Nie wiedziałem, Gandalfie, że jeździsz na oklep. Nie używasz siodła ani uzdy.
— Tylko Szarogrzywego dosiadam na modłę elfów — zaśmiał się czarodziej
— ale on nie zniósłby siodła ani żadnej uprzęży. Na nim się nie jedzie: to on cię niesie, jeśli zechce. Musi chcieć, ale też niczego więcej nie potrzeba. I on już troszczy się o to, żebyś nie spadł z jego grzbietu, chyba że sam chcesz zeskoczyć. - Jak szybko biegnie? Z jednej strony wydaje się, że gna jak strzała, ale przecież wcale się tego nie czuje, tak gładki i równy ma krok.
— W tej chwili mogłyby się z nim równać tylko najszybsze konie w pełnym galopie, ale to wcale jeszcze nie kres możliwości Szarogrzywego. Jedziemy trochę pod górę, a na dodatek teren jest tutaj bardziej nierówny niż po tamtej stronie rzeki, ale zauważ, jak szybko zbliżamy się do Gór Białych! Jak trzy włócznie czernieją tam szczyty Thrihyme. Niedługo dotrzemy do rozdroża, od którego odchodzi dolina. Tam właśnie dwie noce temu stoczono bitwę. Pipin znowu zamilkł na jakiś czas. Zostawiali za sobą kolejne staje, a hobbit słyszał, jak z ust czarodzieja spływają melodyjnie mruczane półgłosem wersy różnojęzycznych strof. Niewiele z nich rozumiał, aż w pewnej chwili poprzez szum wiatru dotarły do niego wyraźnie słowa:
Trzech królów urodziwych
I statków trzy trójce pławne.
Co z Numenoru wieźli
Przez mórz rozłogi pradawne?
Siedem gwiazd, siedem kryształów
I białe drzewo przesławne.
— O czym mówisz, Gandalfie? — spytał Pipin.
— Przepowiadałem sobie kilka wersów z Pieśni Wiedzy — odrzekł zapytany.
— Przypuszczam, że hobbici zapomnieli nawet te, które kiedyś znali.
— Nie, nie wszystkie — zaprotestował Pipin.
— A mamy też sporo własnych, chociaż ciebie pewnie one nie zainteresują. Ale tej nigdy nie słyszałem. Co to za siedem gwiazd i siedem kamieni?
— Palantir Pradawnych Królów.
— A co to takiego "palantir"?
— W języku elfów "palantir" znaczy "to, co spogląda daleko". Kula z Ortanku jest jednym z palantirów.
— Więc nie zrobił jej... — Pipin zająknął się
— ...nie zrobił jej Zły?
— Nie — pokręcił głową Gandalf.
— Ani Saruman. To przekracza jego możliwości, podobnie jak i możliwości samego Saurona. Palantiry przybyły z kraju leżącego za Numenorem, z Eldamaru. W czasach tak odległych, że nie sposób wyrazić ich w latach, wykonali je Noldorowie, kto wie, być może sam Feanor. Nie ma jednak na świecie niczego takiego, czego Sauron nie potrafiłby wykorzystać do swych nikczemnych celów, co w tym przypadku zemściło się na Sarumanie. Zaczynam się domyślać, że to właśnie palantir dał początek jego klęsce. Niebezpieczne dla każdego jest korzystanie z owoców umiejętności głębszych od tych, które są mu przyrodzone. Niemniej i sam Saruman przyczynił się do swojej tragedii. Głupiec, chciał zachować palantir w sekrecie, żeby tylko samemu z niego korzystać. Nikomu z Rady słowem o nim nie wspomniał, a nam nawet nie przyszło do głowy kłopotać się o losy palantirów Gondoru, skoro w wyniszczających wojnach ludzie o nich niemal zupełnie zapomnieli. Pamięć o palantirach zachowała się jedynie pośród nielicznych Gondorian, w Amorze zaś nazwy tej Dunedainowie używali tylko w jednej z Pieśni Wiedzy.
— A do czego one służyły tym pradawnym ludziom? — spytał Pipin, zachwycony, ale i zaskoczony tym, że otrzymuje odpowiedzi na tak wiele pytań. Obawiał się, że nie potrwa to już długo.
— Do widzenia na odległość i do wymieniania między sobą myśli. W dużej mierze dzięki temu długo udało im się strzec potęgi i jedności Gondoru. Umieścili kryształy w Minas Anor, Minas Itil oraz w Ortanku otoczonym kręgiem Isengardu. Najpotężniejszy z palantirów, któremu podlegały wszystkie pozostałe, spoczywał w Gwiezdnej Kopule w Osgiliat, zanim miasto zostało zrujnowane. Trzy pozostałe powędrowały daleko na północ, jak utrzymują na dworze Eironda: do Annuminas, Amon Sul, a Kryształ Elendira znalazł się na Wieżowych Wzgórzach, skąd spogląda w kierunku Mitlond w Zatoce Liun, gdzie stoją szare statki. Każdy palantir odpowiadał na sygnały pozostałych, ale wszystkie, które znalazły się w Gondorze, zawsze były otwarte na Osgiliat. Teraz jasne już jest, że burze czasu przetrwała nie tylko wieża Ortank, ale i palantir w niej umieszczony. Samotny pozwalał tylko oglądać małe obrazy rzeczy odległych w czasie i przestrzeni, ale snadź nie wystarczało to Sarumanowi. Coraz dalej zapuszczał swój wzrok, aż dotarł do Barad-dur, a wtedy był już zgubiony! Nikt nie wie, w jakich głębinach ziemskich czy morskich legły zaginione kule z Amoru i Gondoru, ale co najmniej jedna wpadła w ręce Sauronowi, który potrafił zrobić z niej użytek. Przypuszczam, że zdobył ją w Minas Itii, które podbił dawno temu i zamienił w miejsce występku, zwące się odtąd Minas Morgul.
Łatwo już teraz zgadnąć, że bardzo szybko łapczywe oko Sarumana zostało uwięzione. Odtąd stale z daleka otrzymywał sugestie, a kiedy te nie wystarczały, wspomagał je lęk. Truciciel zatruty, jastrząb w szponach orła, pająk uwięziony w stalowej sieci! Zastanawiam się, od jak dawna Saruman musiał regularnie zdawać raporty i przyjmować rozkazy za pośrednictwem tej kuli? Jak długo już kamień Ortanku jest tak silnie związany z tym w Barad-dur, że teraz już tylko ktoś o woli diamentowo twardej mógłby, spoglądając weń, nie zwracać tam wzroku i myśli? A jakże on przyciąga! Czyż sam tego nie doświadczyłem? Przecież nawet teraz nieustannie miewam pragnienie, aby wypróbować wad na krysztale swoją wolę, zobaczyć, czy nie uda mi się wyrwać go spod władzy Saurona i skierować w stronę przeze mnie pożądaną. Wtedy spojrzałbym przez bezmiary wód i czasu na Tirion Przecudny, by w czasach, kiedy Białe i Złote Drzewa pokrywało kwiecie, zobaczyć przy pracy bystry umysł i mistrzowskie dłonie Feanora. Gandalf ciężko westchnął i umilkł.
— Szkoda, że nie wiedziałem tego wcześniej — rzekł z wyrzutem w głosie Pipin.
— Nie miałem najmniejszego pojęcia, na co się porywam.
— Miałeś, miałeś — pokręcił głową czarodziej.
— Dobrze wiedziałeś, że robisz coś głupiego i niewłaściwego, ale chociaż sam sobie tak mówiłeś, nie chciałeś słuchać. Nie opowiadałem wam wcześniej o palantirach, dopiero bowiem później zastanawiając się nad wszystkim, i to także w trakcie jazdy z tobą, zacząłem rozumieć poszczególne wydarzenia. Nawet jednak gdybyś usłyszał tę opowieść wcześniej, ani pokusa nie byłaby mniejsza, ani nie byłoby łatwiej się jej przeciwstawić, wprost przeciwnie. Nie ma lepszej przed ogniem przestrogi niż oparzona ręka.
— To racja — zgodził się Pipin.
— Nawet gdyby teraz legło przede mną wszystkich siedem palantirów, zamknąłbym oczy, a ręce mocno wcisnął do kieszeni.
— Taką właśnie miałem nadzieję! — rzekł Gandalf.
— Ale ciekawi mnie jeszcze... — zaczął hobbit.
— Litości! — zawołał czarodziej.
— Jeśli twoje ciekawstwo zaspokoić mogą tylko kolejne odpowiedzi, do końca swoich dni będę już tylko odpowiadał na wasze pytania. No dobrze, czego jeszcze chcesz się dowiedzieć?
— Imion wszystkich gwiazd i żywych istot, a także poznać historię Sródziemia, Nieboskłonu oraz Mórz Rozłąki
— zaśmiał się Pipin. — To chyba jasne! Ale dzisiaj specjalnie mi się nie spieszy i w tej chwili najbardziej zaprząta mnie ten czarny cień. Słyszałem, jak powiedziałeś "posłaniec Mordom". Co to takiego? I skąd się wzięło nad Isengardem?
— Był to uskrzydlony Czarny Jeździec, jeden z Nazgul — rzekł Gandalf.
— Mógłby cię ponieść do Mrocznej Wieży.
— Ale przecież nie przyleciał specjalnie po mnie?! — Pipin zatrząsł się z trwogi.
— To znaczy, on nie wiedział, że ja...
— Oczywiście, że nie — odparł uspokajająco Gandalf.
— W linii prostej Barad-dur dzieli od Ortanku jakieś sto pięćdziesiąt mil i nawet Upiór Pierścienia potrzebuje kilku godzin na pokonanie takiej odległości. Jestem jednak pewien, że od czasu wyprawy orków Saruman niejeden raz spoglądał w kryształ i odsłonił znacznie więcej swych myśli, niżby chciał, a nawet przypuszczał. Posłaniec został wyprawiony, aby zbadać, co się dzieje w Isengardzie, a po dzisiejszej nocy rychło zjawi się następny. I teraz zaczną się zaciskać kleszcze, w które Saruman włożył rękę. Nie może wydać więźnia, gdyż go nie ma, nie ma też kryształu, by odpowiedzieć na wezwania, Sauron będzie jednak przekonany, że jego nieświadomy niewolnik zbuntował się, jeńca pragnąc zatrzymać dla siebie i wzbraniając się przed użyciem palantiru. W niczym to nie pomoże Sarumanowi, kiedy powie wysłannikowi prawdę. Pomimo ruiny Isengardu jego władcy nic nie grozi, jak długo pozostaje w Ortanku, ale przecież czy tego chce, czy też nie, musi się okazać buntownikiem. Wszelako odrzucił moją propozycję, aby tego właśnie podejrzenia uniknąć. Nie potrafię zgadnąć, co zrobi w tej sytuacji. Z Ortanku może stawić czoło nawet Dziewięciu Jeźdźcom. Może spróbować uwięzić Upiora, albo przynajmniej zabić stworzenie, które uczyniło z niego Jeźdźca Powietrznego. Gdyby tak się stało, muszą Rohirimowie podwoić i potroić straże przy koniach. Nie mogę także przewidzieć, czy wyjdzie to nam na dobre czy na złe. Być może gniew na Sarumana zmąci przenikliwość Złego, ale nie należy wykluczyć, że ten dowie się jednak, iż stałem na schodach Ortanku wraz z pałętającymi się wokół hobbitami. Albo że potomek Elendira nie tylko żyje, ale jeszcze mi towarzyszy. Jeśli Grimy nie zwiodła rohańska zbroja, rozpoznał Aragorna i na pewno pamięta, jak on się przedstawił. Tego właśnie się obawiam. I dlatego uciekamy, tyle że jest to ucieczka od jednego niebezpieczeństwa w niebezpieczeństwo jeszcze większe. Każdy krok Szarogrzywego, Peregrinie Tuku, zbliża cię do Krainy Cienia. Pipin nic nie odrzekł i jedynie tak ciasno owinął się opończą, jak gdyby nagle poczuł mróz na skórze. Pod nimi przemykała szara ziemia.
— Spójrz! — rzekł czarodziej.
— Przed nami otwierają się doliny Fałdu Zachodniego i niedaleko już do drogi prowadzącej na wschód. Ciemna plama przed nami to wejście do Doliny Fałdu Zachodniego, która prowadzi do Hełmowego Parowu oraz Aglarond, czyli Migotliwych Jaskiń. Nie pytaj mnie o te jaskinie, wszelako jeśli cię to interesuje, zwróć się przy najbliższej okazji do Gimliego, a zapewne po raz pierwszy w życiu otrzymasz odpowiedź dłuższą niż zapragniesz. Podczas tej podróży sam ich nie zobaczysz;
niedługo zostaną daleko za nami.
— Byłem pewien, że chcesz się zatrzymać w Helmowym Parowie! — zdziwił się Pipin.
— Dokąd zatem jedziemy? — Do Minas Tirit, zanim i tam dotrze pożoga wojenna.
— O! A jak to daleko?
— Wiele mil — odparł Gandalf.
— Trzy razy dalej niż do siedziby króla Theodena, a ta dla skrzydlatego posłańca Mordom leży więcej niż ćwierć setki mil na wschód stąd, atoli dla Szarogrzywego droga jest dłuższa. Kto będzie szybszy? Teraz pojedziemy aż do brzasku, od którego dzieli nas jeszcze kilka godzin. Potem odpocząć będzie musiał nawet Szarogrzywy. Najlepiej żeby było to w jakimś miejscu osłanianym przez góry; mam nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Edoras. Spróbuj zasnąć, a być może pierwsze promienie świtu zobaczysz złocące się na dachach pałacu Eorla. Dwa dni później zaś ujrzysz purpurowy cień szczytu Mindolluin i bielące się w świetle poranka ściany wieży Denetora. Gnaj, Szarogrzywy, gnaj tak szybko, jak jeszcze nigdy dotąd nie mknąłeś! Dotarliśmy do miejsc, gdzie wyrastałeś i gdzie znasz każdy kamień! Gnaj! Cała nasza nadzieja w twojej rączości! Szarogrzywy zadarł łeb i zarżał jak gdyby w odpowiedzi na wezwanie bojowej surmy, a potem jeszcze przyspieszył biegu; spod kopyt tryskały iskry, z szumem upływała noc. Zapadając się powoli w sen, Pipin miał dziwne uczucie, że wraz z Gandalfem siedzą bez ruchu na posągu gnającego konia, pod którego kopytami w poświście wichury przetaczał się świat.