DOŚWIADCZENIE SZKOLNE
Jeśli możliwa do zdobycia wiedza jest w stanie wpływać na rozstrzygnięcia, ignorancja staje się hańbiącym występkiem.
A.N.Whitehead
Usprawiedliwianie się „nie wiedziałem" nie ma żadnego zastosowania w naturze. Niewiedza jest tu winą.
C. G. Jung
Ustalając prawa zmuszające nasze dzieci do pójścia do szkoły, bierzemy na siebie wspólnie ogromną odpowiedzialność. Oto na okres około dziesięciu lat, z niewielkimi odchyleniami w zależności od kraju, dzieci są rekwirowane jak poborowi; ich niedojrzałość w niczym nie łagodzi arbitralności takiego postępowania. Jego istoty nie zmienia też intencja, choćby najszczersza, że te szkolne dośwadczenia są ,,dla ich własnego dobra".
Nie zaliczam się do zwolenników tego, co;•"zwykło się 'nazywać społeczeństwem bez szkoły". Jestem przekonana, że potrzebujemy szkół — i to teraz bardziej niż kiedykolwiek. Ale uzasadnienie długiego i .narzuconego okresu „służby państwowej" jest czymś, czego nie można lekceważyć. Musimy postawić pytanie:
czy doświadczenie szkolne rzeczywiście jest dobre dla naszych dzieci i czy jest dobre w stop-'niu, w jakim moglibyśmy je takim uczynić. Problem ten należy rozważyć z całą powagą i powracać do niego w miarę jak zmieniają się warunki i postępuje nasza wiedza.
Stajemy' wobec swego rodzaju zagadki. W ciągu pierwszych paru lat szkoły wszystko wydaje się przebiegać bardzo dobrze. Dzieci robią wrażenie chętnych, ożywionych i szczęśliwych. W panujące] na ogół atmosferze spontaniczności zachęcane są one do poszukiwania, odkrywania i tworzenia. Towarzyszy temu duże zaangażowanie nauczycieli o wyższych aspiracjach pedagogicznych. Tak jest przeważnie także w tych warstwach, które pod* różnymi względami dalekie są od społecznego uprzywilejowania. A jednak, kiedy zastanawiamy się, co się dzieje, gdy dzieci osiągają okres dojrzewania, zmuszeni jesteśmy przyznać, że obiecujące zapowiedzi z wczesnych lat szkolnych często pozostają nie spełnione. Wiele dzieci opuszcza szkołę- z gorzkim poczuciem porażki, bez dostatecznego choćby opanowania tych podstawowych umiejętności, jakich wymaga od nich społeczeństwo, a tylko mniejszość wyrasta na ludzi, którym dana jest radość posługiwania się twórczą inteligencją.
Problem sprowadza się -więc do tego, by zrozumieć, dlaczego coś, co 'zaczyna się tak obiecująco, często kończy się tak źle. I nieuchronnie w obliczu tych pytań budzą się wątpliwości, czy rzeczywiście nauka szkolna zaczyna się tak pomyślnie, jak to się na początku wydaje, czy blask pierwszych szkolnych lat nie zawiera już w sobie cienia tego zmierzchu, który potem nieubłaganie zapada.
Tak rodzi się presja, by dokonywać zmian na niższych szczeblach systemu nauczania, a to wiąże się z realnym niebezpieczeństwem, że zmiany wprowadzane pod wpływem takich nacisków zamiast postępu spowodują poważny regres.
W swym artykule zamieszczonym w „Times Educational Supplement" z 24 czerwca 1977 roku KarI Heinz Gruber przestrzega nas przed nierozsądnym odrzucaniem dotychczasowych zdobyczy; przypomina q nich rysując wyraziście kontrast między naszymi szkołami a szkołami podstawowymi innych krajów europejskich, które opisuje jako miejsca nacechowane przykrą i sztywną atmosferą, gdzie od samego początku uczniowie narażeni są na niepokój i lęki
— nierzadko chorobliwe — powodowane strachem przed niepowodzeniem.
Oczywiście nie powinniśmy przywracać takiego stanu rzeczy. Ale słuchając ostrzeżeń Grubera i uczulając samych siebie na straty wynikające z popełnianych przez nas błędów, wciąż jednak musimy zadawać sobie pytanie, czy nasze postępowanie jest w pełni słuszne. Zasadniczy problem pozostaje bowiem nie rozwiązany. Nie można zaprzeczyć, że pomimo chwalebnego zainteresowania naszego szkolnictwa podstawowego tym, by dawać dzieciom poczucie szczęścia, tak czy inaczej nauczanie staje się jednak dla wielu z nich doświadczeniem zgoła odmiennym, pozbawionym radości. W rezultacie mamy wielką liczbę jednostek źle przygotowanych do życia w społeczeństwie i nieuchronnie świadomych tej iiaeadekwafcno-ści. Prowadzi to albo do przypisywania porażki własnemu brakowi zdolności, albo — w całkowicie zrozumiałym odruchu samoobrony — do określania tej sfery aktywności jako bezsensownej. W obu tych przypadkach dzieci nie chcą mieć dalej do czynienia ze szkołą. Czym więc usprawiedliwimy długi okres „służby państwowej", który kończy się w taki sposób?
Dla nauczycieli tych smutnych dzieci nauczanie jest na ogół doświadczeniem równie pozbawionym radości. Dochodzą więc oni do przekonania, że ich uczniowie są mało zdolni, a .sąd taki ma charakter obramny. Trudno bowiem zdecydować saę na stwierdzenie, że nauczanie jest bezsensowne. Jak wówczas mogą usprawiedliwić to, że tego uczę? Pozostawałoby więc tylko uznanie, że to ja, nauczyciel, nie potrafię wywiązać się ze swego zadania.
Dla społeczeństwa jako całości — a przynajmniej dla tej jego części, kt^ra kontroluje organizację i funkcjonowanie systemu edukacji—/-możliwe są dwa wnioski, także o charakterze obronnym: albo że wielka liczba dzieci jest rzeczywiście beznadziejnie tępa i powinna być po prostu „spisana na straty", albo że wielka liczba nauczycieli nie wykonuje prawidłowo swojej pracy.
Gdzie leży prawda?
Pierwszą rzeczą, którą powinniśmy sobie uświadomić — w tej generalnie niezręcznej sytuacji — jest skala trudności, a w kontekście ewolucji ludzkości ogromne nowatorstwo tego przedsięwzięcia edukacyjnego, jakie podjęły współczesne kultury zachodnie. Nie ma więc potrzeby przyjmować zbyt silnej postawy obronnej wobec faktu, że nie poradziliśmy sobie — jak dotąd — zadowalająco z tym zadaniem. Na dalszych stronach tej książki staram się uzasadnić twierdzenie, iż pewne umiejętności, którym przypisujemy najwyższe znaczenie w naszym systemie edukacji, są całko-^wacie obce spontanicznym sposobom funkcjonowania ludzkiego umysłu. Będę się również starała wykazać, że istota problemu, jak rozwijać te umiejętności, me została zrozumiana dostatecznie dobrze i dostateczsnie powszechnie. ..
Postawy obronne są zwykle wrogami efektywnego działania, podobanie zresztą jak i samozadowolenie, o które tak łatwo, gdy się zrezygnuje z tych postaw. W obecnej sytuacji samozadowolenie byłoby czymś wręcz zgubnym. Jeśli mamy zamiar wytrwać w n'aszym edukacyjnym przedsięwzięciu, musimy w trybie pilnym nauczyć się lepiej je prowadzić. Jakkolwiek duży byłby postęp, który już osiągnęliśmy, zmarnowany wysiłek i związane ,z mm frustracje wciąż jeszcze są zbyt duże, by się na nie godzić.
Rozwiązande problemu — każdego problemu — polega na odkryciu, jak zmienić aktualny stan rzeczy na stan rzeczy pożądany, a należący jeszcze do przyszłości., Aby tego dokonać z pełnym skutkiem, 'należy nie tylko mieć wyobrażenie zakładanego efektu końcowego, ale i dobre zrozumienie właściwości punktu startu. Istotne więc jest, aby nauczyciele zdawali sobie jasno sprawę z tego, jakimi chcą, aby dzieci stawały się pod ich kierunkiem, ale także z tego, jakie te dzieci faktycznie są, kiedy proces edukacyjny się zaczyna.;'
Zgromadzono sporo nowego materiału naukowego na temat podstawowych umiejętności myślowych i językowych, jakimi dzieci dysponują u progu szkoły. Nadszedł czas, by poddać _ rewizji niektóre popularne opinie z tej dziedziny i zapytać, jakie implikacje rewizja taka za sobą pociąga.
a ZDOLNOŚĆ ^ DO DECENTRACJI
„Spędziłem ten pierwszy dzień wydłubując dziury w papierze, a potem wróciłem do domu.
— Co się stało, kochanie? Więc nie podobało ci się w szkole?
— W ogóle nie dali mi prezentu.
—Prezentu? Jakiego prezentu?
— Powiedzieli, że dadzą mi prezent.
— Och, nie, z pewnością tego nie powiedzieli
— A właśnie, że tak! Powiedzieli: Ty jesteś
Laurie Lee, nieprawdaż? Więc siadaj na razie tutaj.1 Siedziałem tam cały dzień, ale niczego nie dostałem. Nie pójdę więcej do szkoły".2
Siniejemy się z tego nieporozumienia z dwu przynajmniej powodów: z zaskoczenia wywołanego nagłym rozpoznaniem dwuznaczności tam, gdzie jej normalnie nie dostrzegamy, i dlatego, że mterpretacja dziecka wzrusza nas nieskrywaną maeadekwatnośoią jego oczekiwań, naiwnością jego otwartego i pełnego ufności umysłu.
W piesrwiszym naturalnym odruchu epizod ten łatwo skomentować w taki oto sposób: dziecko nie zrozumiało dorosłego. Ale wystar-czy krótka chwila refleksji, by spostrzec, że (na głębszym poziomie) zawiódł tu również dorosły, zawiodła jego umiejętność wyobrażenia sobie punktu widzesnia dziecka. Nie chodzi mi tutaj o skrytykowanie nauczycielki, która w taki sposób zwróciła się do Lauriego Lee. Nie możemy zastanawiać siłę nad każdym słowem wypowiadanym w codziennym pośpiechu. Jednak zachowanie (nauczycielki, aczkolwiek zrozumiałe, psycholodzy określiliby jako ego-centryczne. Egoceintryezne mię znaczy tutaj samolubne, lecz jedynie (z wynikającą z tego terminu dosłownością) skoncentrowane na sobie. Skoncentrowanie na sobie polega na postrzeganiu świata ze swego punktu widzenia, wypływającego z własnej zajmowanej w nim pozycji (czy to pojmowanej dosłownie, czy też metaforycznie); jest to też niemożność uświadomienia sobie, jak może wyglądać ten sam świat, ale widziany pod innym kątem, lub jakie zmacze-onia będą nieść te same słowa, ale słyszane i interpretowane przez inny 'umysł, z oddrrien-nym bagażem uprzednio zdobytej wiedzy i doświadczenia.
Laurie Lee nie wiedział, że szkoła nie jest miejscem, gdzie normalnie dostaje się prezenty. Nauczycielka to wiedziała, ale nie uświadomiła sobie, że Laurie tego nie wie. Jej wiedza była dla niej tak oczywista, że prawdopodobnie nigdy mię przyszłoby jej do głowy, że ktoś inny mógłby o tym nie wiedzieć. Im lepiej coś znamy, tym większe jest ryzyko, iż w kontekście tej wiedzy będziemy zachowywać się egocentrycznie.l Stąd im większa przepaść między nauczycielem a uczniem, tym trudniejsze staje się nauczanie,] przynajmniej w interesującym nas tu aspekcie.
Ponadto Laurie nie miał prawdopodobnie pojęcia o innym, „dorosłym", idiiomatycznym znaczeniu słów for the present, nie miał nawet możliwości rozważenia alternatywnej interpretacji. Również i w tym aspekcie nauczycielka zapomniała .o rozmiarach dzielącej ich przepaści: działała ze swego własnego „centrum" i nie potrafiła dokonać „decentracji", czyli wyobrażeniowego wglądu w to, z jakim znaczeniem może wiązać jej słowa małe dziecko.
Wszyscy przejawiamy bardzo silną tendencję do „działania od centrum", w sposób podobny do wyżej opisanego. Jednocześnie jednak mamy także niemałą wprawę w decentra-cji, w przeciwnym bowiem razie znacznie częściej dochodziłoby do kompletnego braku porozumienia z innymi, niż to się faktycznie zdarza. Jeśli jakiś człowiek byłby całkowicie niezdolny do uwzględnienia punktu widzenia drugiej osoby, to mielibyśmy do czynienia z bardzo niedobrym rozmówcą. Aby bowiem konwersacja przebiegała sprawnie, każdy z jej uczestników musi starać się zrozumieć, co druga osoba już wie, czego nie wie, czego potrzebuje się dowiedzieć, by osiągnąć swe cele, a co chce wiedzieć dla własnej przyjemności.
Twierdzenie to w bardzo przekonywającej formie zostało wprowadzone przez Jeana Pia-geta, który poparł je dużym materiałem dowodowym i wokół niego zbudował całą swą teorię dotyczącą myślenia dzieci w wieku przedszkolnym i w pierwszych latach szkoły. Skonstruowany przez Piageta system argumentacji jest tak spójny, a zarazem wiążący tyle różnych właściwości rozwojowych, iż trudno jest przypuścić, by możliwa tu była pomyłka.
A jednak dysponujemy obecnie poważnymi danymi świadczącymi o tym, że pod tym. właśnie względem Piaget nie miał racji. Większość swego materiału empirycznego zgromadził on w ostatnich latach: obmyśliwszy różne zadania dla dzieci obserwował ich zachowanie podczas rozwiązywania wynikających z tych zadań problemów, stawiał im odpowiednie pytania i notował odpowiedzi. Jedno z najlepiej7 znanych zadań z tej serii dotyczyło potraktowanej dosłownie zdolności przyjmowania punktu widzenia innej osoby, o. więc zdolności rozpoznawania tego, co widzi drugi człowiek patrzący na tę samą rzecz, ale z innej strony.
Do przeprowadzenia tego eksperymentu potrzebny jest trójwymiarowy przedmiot lub zbiór przedmiotów. Sam Piaget korzystał z modelu trzech gór.3 Góry te różniły się kolorem i takimi właściwościami, jak śnieg na jednej, dom na wierzchołku drugiej i czerwony krzyż na szczycie trzeciej.
Dziecko siada za stołem, na którym umieszczony został model. Następnie eksperymentator wyjmuje laleczkę i sadza ją w jakimi miejscu po przeciwnej stronie stołu. Dziecko ma odpowiedzieć na pytanie: co widzi lalka?
Słowny opis (np. ona widzi dom na wierzchołku góry po swojej prawej stronie) może sprawiać dziecku trudność, ponieważ siłą rzeczy-musi to być opis o dużym stopniu skomplikowania. Stosowane są dwie wersje tego ćwiczenia. W pierwszej prezentuje się dziecku zbiór dziesięciu obrazków, przedstawiających model ujęty z różnych stron — dziecko ma wybrać obrazek pokazujący to, co widzi lalka. -W drugiej wersji dziecko otrzymuje trzy tekturowe góry i proszone jest o takie ich ustawienie, by wyglądały jak na zdjęciu zrobionym z miejsca, w którym siedzi lalka. Z reguły dzieci do ośmiu, a nawet dziewięciu lat nie potrafią uporać się z tym zadaniem w sposób zadowalający. Wśród dzieci poniżej siedmiu--sześciu lat zauważa się silną tendencję do wybierania obrazu lub budowania modelu, które utożsamiają ich własny punkt widzenia, czyli przedstawiają dokładnie to-, co widzą sami badani.
Wykorzystując te fakty Piaget wykazuje, że dzieci są niezdolne do wyobrażeniowej decen-tracji. Podkreśla, że z jednej strony wiedzą one doskonale, iż wygląd przedmiotu zmienia się, gdy obchodzimy go dokoła, ale jednocześnie utrzymuje, że dzieci są skrępowane tym, co nazywa „złudzeniem egocentrycznym", jak tylko poprosi się je, aby przedstawiły obraz tego, czego same aktualnie nie widzą. Badane dzieci —twierdzi Piaget — rzeczywiście wyobrażają sobie, że widzenie perspektywiczne lalki jest takie samo jak ich własne, myślą, że lalka widzi góry tylko w taki sposób, jak one same je widzą. Trudność dziecka polega na tym, że nie jest ono w stanie potraktować swego własnego chwilowego punktu widzenia jako jednego z całego zbioru możliwych punktów obserwacji i skoordynować tych możliwości w jeden spójny system, tak by zrozumieć relacje, jakie zachodzą między różnymi perspektywami.
Piaget nakłania nas do przyjęcia wniosku, że zachowanie dziecka w takiej sytuacji umożliwia głęboki wgląd w naturę jego świata. Świat ten ma składać się przede wszystkim z „fałszywych absolutów". Polega to na tym, iż dziecko nie uświadamia sobie faktu, że to, co widzi, jest zrelaitywizowane w zależności, od zajmowanej przez me pozycji. To co widzi, traktuje jako prawdę absolutną lub obiektywną rzeczywistość — oto^swiat taki, jaki jest faktycznie. ZauważE^^S^b^cie widzenie świata
zakłada skrajny brak ciągłości; każda zmiana pozycji oznacza nagłą w nim zmianę i gwałtowne zerwanie z przeszłością. (I Piaget tak właśnie uważa, że taki jest świat małego dziecka. Żyje ono cnwilą, nie martwiąc się tym, jak się rzeczy miały uprzednio i jaka relacja łączy to, co jest obecnie, z sytuacją poprzednią lub przyszłą. Świat dziecka jest jak film puszczony w zwolnionym tempie, mówi Piaget w innym miejscu.
W żadnym razie nie chcę przez to powiedzieć, że według Piageta dziecko nie pamięta wcześniejszych „ujęć". Piageta interesuje zagadnienie, w jaki sposób te chwilowe stany są połączone w umyśle dziecka (lub też pozbawione tych połączeń). Problem polega na tym, jak skutecznie dziecko potrafi pojęciowo opanowywać zachodzące zmiany i „przejścia".
Wszystko to ma daleko idące implikacje dla zdolności dziecka do myślenia i wnioskowania;
do implikacji tych jeszcze powrócimy. Rozważmy jednak najpierw, jak dzieci zachowują się podczas wykonywania zadania, które jest bardzo podobne do zadania „z górami", ale jednocześnie różne od niego pod pewnymi bardzo istotnymi względami.
Autorem testu jest Marfcin Hughes. W swojej najprostszej formie zadanie to wymaga użycia dwu „ścian" przecinających się na kształt krzyża oraz dwu laleczek, przedstawiających policjanta i małego chłopca. Szkic tej sytuacji widzianej z góry (przed włączeniem chłopca do „akcji") jest następujący:
W badaniach prowadzonych przez Hughesa policjant był początkowo umieszczany tak jak na szkicu, mógł więc widzieć pola B i D, natomiast pola A i C zasłaniała, mu ściana.
Następnie bardzo starannie przygotowywano dziecko do oczekujące] je próby, wyjaśniając mu wszystko 'tak, by mogło w pełni pojąć sytuację i zrozumieć, o co jest proszone. Hughes najpierw umieszczał lalkę-chłopczyka w polu A i pytał, czy policjant może go widzieć. Potem powtarzał to pytanie, przemieszczając chłopczyka kolejno na pola B, C i D. Następnie stawiał policjanta po przeciwnej stronie twarzą do ściany dzielącej pola A i C i prosił dziecko, by ukryło chłopczyka tak, aby policjant nie mógł go zobaczyć. Jeśli dziecko popełniło jakiś błąd w tej wstępnej fazie, błąd ten był wyjaśniany, a pytanie powtarzane dotąd, aż otrzymana odpowiedz była poprawna.
Popełniane błędy były jednak bardzo nieliczne. _ Po etapie wstępnym zaczynał się właściwy test. Zadanie było teraz bardziej złożone. Wprowadzano drugiego policjanta i umieszczano obu tak jak na poniższym szkicu:
Proszono dziecko, by ukryło chłopca przed dwoma policjantami jednocześnie, co mogło być" wykonane jedynie przy uwzględnieniu i skoordynowaniu dwóch różnych punktów widzenia. Próbę tę powtarzano trzy razy, tak aby za
każdym razem inne pole stawało się jedyną możliwą kryjówką.
Rezultaty testu były zdumiewające. Kiedy zbadano za jego pomocą trzydzieścioro dzieci w wieku od trzech i pół do pięciu lat, 90% odpowiedzi było poprawnych. Nawet dziesięcioro najmłodszych dzieci, których przeciętna wieku wynosiła trzy lata i dziewięć miesięcy, udzieliło poprawnych odpowiedzi.
Wówczas Huhges przeszedł do dalszych prób, stosując bardziej skomplikowany układ ścian, z pięcioma lub sześcioma polami, i wprowadzą jąć trzeciego policjanta. Dzieci trzyletnie napotykały tu więcej trudności, ale wciąż jeszcze ponad 60% odpowiedzi \było prawidłowych. Dzieci czteroletnie nadal udzielały poprawnych odpowiedzi.
^Wydaje się niemożliwe, aby otrzymane wyniki dało się pogodzić z twierdzeniem Piageta, że dzieci poniżej siedmiu lat mają — w sensie dosłownym — wielkie trudności w uwzględnianiu punktu widzenia innej osoby, czyli że są niezdolne do wyobrażenia sobie, co może inna osoba.? Jednak, choć wyniki Huhgesa są niezgodne z twierdzeniem Piageta, musi się znaleźć dla nich jakieś wytłumaczenie w kontekście jego odkryć, ponieważ odkrycia te nie budzą żadnych wątpliwości. Wielu innych badaczy w pełni potwierdziło, że dzieci postawione wobec problemu ,,gór" mają rzeczywiście ogromne trudności z jego rozwiązaniem, ale nie— jak się obecnie wydaje -— z powodu, jaki sugeruje Piaget. Co więc jest przyczyną tego stanu rzeczy?
Przede wszystkim musimy zdać sobie sprawę z różnic między tymi zadaniami — a jest ich wiele. Na jedną z nich zwrócił uwagę Hughes, a mianowicie, że zadanie „z policjantem", chociaż z pewnością wiąże się z koordynacją punktów widzenia, to jednak wymaga od dziecka tylko ustalenia, czy obiekt będzie widziany czy nie, natomiast nie pociąga za sobą konieczności rozwiązywania takich problemów, jak zmiana: strona prawa — strona lewa itp. Dziecko musi więc tylko określić, co może być widziane, a nie jaki obraz będzie tworzyć dany obiekt dla patrzącego. Jest zupełnie oczywiste, że wyobrażenie sobie, jak coś będzie wyglądało z danej pozycji, gdy sceneria jest wystarczająco złożona, nie jest łatwe nawet dla wielu dorosłych. Ale fakty te trudno uznać za wyjaśnienie, dlaczego małe dzieci, rozwiązując zadanie „z górami", tak często wybiec rają swój własny punkt widzenia zamiast innej, chociażby błędnej perspektywy. Kiedy rozważamy ten problem biorąc pod uwagę obserwacje Hughesa, trudno uniknąć stwierdzenia, że dzieci dające „egocentryczne" wypowiedzi w teście „z górami" nie rozumiały dobrze, o co były proszone. 4
Inaczej jest w zadaniu „z policjantem". Stworzono tu sytuację, która dla dziecka „ma sens". Hughes bardzo starannie przygotowywał eksperyment, chcąc aby dzieci zrozumiały istotę problemu, ale te środki ostrożności okazały się w rzeczywistości w dużej mierze zbyteczne: dzieci sprawiały wrażenie, że od razu chwytają całą sytuację. Musimy więc postawić pytanie, dlaczego ten test był dla dzieci tak łatwy.
Zauważmy, że nie możemy się tu odwołać do bezpośredniego, faktycznego doświadczenia,' bowiem nieliczne dzieci, jeśli w ogóle jakiekolwiek, próbowały chować się kiedyś przed policjantem. Ale możemy odwołać się do doświadczenia uogólnionego; dzieci wiedzą, co to znaczy próbować skryć się przed kimś. Wiedzą także, co to znaczy być nieznośnym i pragnąć uniknąć konsekwencji swego zachowaima. Łatwo jest więc im wyobrazić sobie sytuację, w której chłopiec chciałby ukryć się przed policjantem, jeśli coś przeskrobał, ponieważ w takim przypadku obowiązkiem policjanta jest złapać go, a następstwa tego faktu nie byłyby miłe.
Istotne w tej sytuacji jest to, że motywy i intencje występujących w niej postaci są w pehii zrozumiałe, nawet dla trzylatka. Zadanie „z policjantem" wymaga od dziecka takich rodzajów aktywności, które pozostają w zgodzie z pewnymi bardzo podstawowymi ludzkimi celami i interakcjami (uciekać i gonić), zawiera więc pewien ogólny ludzki sens. A zatem wcale nie jest trudno przekazać dziecku, czego się od niego oczekuje: ono pojmuje to natychmiast. Okazuje się także, że nie sprawia mu trudności wykonanie zadanego ćwiczenia. Innymi słowy, w takim kontekście dziecko nie ujawnia żadnych przypisywanych mu przez Piageta kłopotów z decentracją.
Jeśli chodzi o „ludzką zrozumiałość", to zadanie „z górami" znajduje się na przeciwstawnym krańcu. Nie ma tu żadnej gry inrter-personalinych motywów, które by je uczyniły natychmiast zrozumiałym. (Osobnym zagadnieniem jest tu kwestia motywów eksperymentatora proszącego dziecko o wykoinanie zadania i motywów dziecka spełniającego tę prośbę).
Żądanie „z górami" jest abstrakcyjne w bardzo istotnym psychologicznie sensie: jest ono wyabstrahowane ze wszystkich podstawowych ludzkich celów, odczuć i dążeń. Jest całkowicie „zimnokrwiste", a w żyłach trzyletnich dzieci płynie krew o zupełnie innej temperaturze.
W żadnym przypadku nie oznacza to sugestii, że zdolność do chłodnego rozpatrywania abstrakcyjnych i formalnych problemów nie jest ważna. Jest' to zdolność o ogromnym znaczeniu. Wiele z tego, co jest specyficznie ludzkie i wysoko przez nas oceniane, zależy od tej właśnie zdolności. Ale małe dzieci nie celują w tej dziedzinie.
'Im więc wyżej cenimy ten, typ aktywności, tym ważniejsze staje się usiłowanie zrozuttiienią prawdziwych trudności, które się z nią wiążą. Im lepie} bowiem je zrozumiemy, tym skuteczniej będziemy ^ mogli pomoc dzieciom w ich przezwyciężaniu.
Jed>na szczególna przeszkoda stoi na drodze do osiągnięcia lepszego zrozumienia tego problemu, a mianowicie to, że ci, którzy problem ten badają, są na ogół tak bardzo przyzwyczajeni do abstrakcyjnych, formalnych sposobów myślenia, iż trudno im zdać sobie sprawę, że stopień abstrakcji, który im nie sprawia żadnej trudności, może dziecko zdezorientować i pozbawić zadanie sensu. Innymi słowy, badacza — podobnie jak nauczycielkę Lauriego Lee — nierzadko zawodzi umiejętność decentracji.
Może się wydawać, że doszliśmy do kuriozalnego poniekąd punktu w naszym rozumowaniu, twierdząc iż: a) dzieci nie są egocen-tryczne, b) egocentryczni są uczeni. Ale tak wcale nie jest. Stwierdzone zostało jedynie, że wszyscy jesteśmy egocentryczni w pewnych sytuacjach przez całe życie, a jednocześnie w innych sytuacjach potrafimy decentrować się z ogromną łatwością. Piaget nie negowałby słuszności poglądu, że egocentryzm nigdy nie zostaje w pełni przezwyciężony. Dyskusja z nim dotyczy jedynie zakresu i rozwojowego znaczenia egocentryzmu we wczesnym dzieciństwie. Pragnę dowieść, iż różnica pomiędzy dzieckiem a dorosłym jest pod tym względem mniejsza niż Piaget przypuszcza, a następnie zamierzam udowodnić, że zasadnicze różnice leżą gdzie indziej.
Próbując pogodzić rezultaty badań Hughesa z- rezultatami badań Piageta sugerowałam, że zadanie Hughesa jest dla dziecka łatwe do pojęcia, ponieważ zawiera ów ,,ludzki sens". Opiera się ono na zrozumieniu interakcji dwu uzupełniających się intencji o 'bardzo podstawowym charakterze: uciekać oraz gonić i złapać.
Warto teraz zauważyć, że zdanie sobie sprawy z takiej uzupełniającej się pary intencji, choć prostych i elementarnych, wymaga zdolności do decentracji, która nie polega na dosłownym zrozumieniu innego punktu widzenia: nie wymaga wyobrażenia sobie, co druga osoba widzi z innej perspektywy, ale tego, co ona czuje lub co zamierza zrobić. Zadanie Hughesa, choć pierwotnie ukierunkowane na badanie tego pierwszego rodzaju decentracji, mówi także o tym drugim rodzaju. A moim celem jest zasygnalizowanie, że ten drugi rodzaj decentracji należy do podstawowych ludzkich umiejętności.
Pytanie o źródła tych umiejętności prowadzi nas z powrotem do okresu niemowlęctwa, kiedy
— jak uważa Piaget — króluje najgłębszy egocentryzm. Twierdzi on, że w tym początkowym okresie życia dziecko nie jest zdolne do rozróżnienia samego siebie i otaczającego świata, że nie potrafi przeprowadzić granicy, która później najczęściej staje się tak oczywista i stabilna.
Jest to widzenie o stopień czy dwa bardziej krańcowe niż proste przypisywanie reszcie bytu swego własnego punktu widzenia; jeśli zaprzecza się istnieniu reszty świata, neguje się oczywiście jednocześnie wszelkie inne punkty widzenia. Samo pojęcie punktu widzenia przestaje tu mieć zastosowanie.
Piaget nazywa ten wczesny egocentryzm całkowitym i nieświadomym (podkreślenie — M.D.). Jeśli dziecko znajduje się w tym stanie, to jest nieświadome samego siebie tak samo jak innych ludzi i rzeczy. Świadomość rozwija się wraz z rozwojem dyferencjacji.
-Nie jest nierozsądne zapytać, na jakiej podstawie Piaget, czy ktokolwiek inny, może wysnuwać wnioski co do zakresu świadomości dziecka. W końcu dziecko nie może powiedzieć nam tego bezpośrednio. A więc jedyną możliwością jest próba uzyskania informacji ze sposobów zachowania się niemowlęcia.
Głównym dowodem, na jaki Piaget powołuje się w swojej argumentacji, jest następujący fakt: jeśli pięcio- czy sześciomiesięcznemu dziecku pozwolimy bawić się małą zabawką, a następnie na jego oczach przykryjemy ją pudełkiem czy kawałkiem -tkaniny, to dziecko z reguły nie uczyni żadnej próby podniesienia przykrycia i odzyskania zabawki. Dzieje się tak nawet wtedy, gdy niemowlę wykazuje wiele zainteresowania zabawką i gdy wiemy z innych obserwacji, że jest na tyle sprawne ruchowo, by dosięgnąć i pochwycić to, co mu jest potrzebne.
A więc dlaczego dziecko nie stara się odzyskać zabawki? Piaget sądzi, że nie robi tego dlatego, iż zabawka przestaje dla niego istnieć:na tym etapie rozwoju to, co znika z oczu, znika także z umysłu.
Człowiek dorosły normalnie myśli o świecie jako o miejscu, gdzie różne przedmioty trwają poddane swym własnym prawom, niezależnie od tego, czy są widziane czy nie; ich istnienae jest niezależne od człowieka. Niektórzy filozofowie kwestionują ten pogląd i jego założenia, ale dla większości z nas, na ogół w każdej chwali naszego życia, jest to przekonanie nie dające się podważyć; stale kierujemy się nim w naszym postępowaniu. Kiedy widzimy, że dany przedmiot zostaje przykryty pudełkiem, to wiemy, że nadal tam jest. Gdyby ktoś podniósł pudełko i okazałoby się, że przedmiot zniknął, bylibyśmy bardzo zdziwieni i tłumaczylibyśmy sobie ten fakt oszustwem albo czarami.
A więc, jeśli dziecko nie zdaje sobie sprawy, że przedmiot przykryty pudełkiem nadal tam jest, jeśli nie rozwinęło się w nim jeszcze to, co nazywamy pojęciem przedmiotu, jego wyobrażenie świata musi być różne od naszego. Podobnie, jeśli nie potrafi ono odróżnić siebie od reszty wszechświata. Nie można myśleć o wszechświecie jako o stabilnie trwających ciałach, poruszających się w czasie i przestrzeni, bez krytycznego rozróżniania między tym, co jest nami, a tym, co nami nie jest. Poprzez to rozróżnianie nadajemy rzeczom niezależność, a także sami ją osiągamy.
Widzimy więc, że Piaget wykorzystuje niepowodzenie dziecka w szukaniu ukrytego przedmiotu jako dowód, że pozostaje ono w stanie głębokiego egocentryzmu wczesnorozwojowego. I na pierwszy rzut oka rzeczywiście wydaje się, że jest to dowód bardzo poważny. Ale rozumując w ten sposób natrafiamy na różne trudności, z których najważniejsza jest następująca: jeśli powodem, dla którego dziecko nie szuka zabawki, jest całkowity brak pojęcia przedmiotu, to sposób, w jaki zabawka ta znika z jego pola widzenia, nie powinien mieć żadnego znaczenia dla reakcji dziecka. Jeśli świat jest dla dziecka serią obrazów, które przychodzą ł odchodzą (a to zdaje się zakładać brak pojęcia przedmiotu), to nie jest istotne, co powoduje, że przedmiot znika, dziecko i tak nie będzie próbowało go odzyskać. Ale to właśnie nie jest prawdą. Sposób znikania przedmiotu ma swoje znaczenie.
Jednym ze sposobów ukrycia przedmiotu przed ludzkim wzrokiem jest całkowite usunięcie z niego światła. Z kolei za pomocą nowoczesnych kamer telewizyjnych operujących podczerwienią można fotografować zdarzenia zachodzące w całkowitych ciemnościach. Możemy więc spowodować zniknięcie przedmiotu przez proste zgaszenie świateł w zaciemnionym pokoju, a jednocześnie nadal obserwować zachowanie dziecka. Eksperyment taki przeprowadzili Tom Bower i Jennifer Washart, którży podali, że w takich warunkach dzieci odnajdują zabawkę, szybko wybierając właściwy kierunek. A więc znowu twierdzenie Piageta dotyczące egocentryzmu zostaje zakwestionowane.
Dyskusja nad tym, które z wyjaśnień tego stanu rzeczy okaże się w końcu prawdziwe, | trwa nadal i nadal prowadzone są odpowiednie badania. Ale Bower proponuje interesujące i dobrze uzasadnione wytłumaczeinie — omawiane tu trudności małego dziecka wiąże z pojęciem lokalizacji i ruchu.5 Według takiego ujęcia małemu dziecku przede wszystkim brak wiedzy o tym, że przedmioty poruszają się i dzięki temu ten sam przedmiot może pojawiać się w różnych miejscach, a także różne przedmioty mogą ukazywać się w tym samym miejscu albo obok siebie, albo jeden wewnątrz drugiego. U dziecka pięciomiesięcznego zarysowuje się już pewne pojęcie Tuchu i kształtuje zrozumienie, że przedmiot X może przesunąć się z miejsca A na miejsce B. Dziecko wciąż ma wiele trudności tego typu jak opisane przez Piageta, ale wynikają one z faktu, że nie osiągnęło ono jeszcze pełnego zrozumienia relacji przestrzennych, takich jak: ;na, w, przed, za.6 Trudności te nie wypływają z kompletnego braku pojęcia świata ,,innych rzeczy".
Wśród „innych rzeczy" we wszechświecie jest jedsna grupa szczególnie ważna dla niemowlęcia, niezależnie od (tego, czy jest ono świiadome tego faktu czy też nie. Jesit to mia- j nowicie grupa innych osób. Jedną z konsekwencji przeświadczenia o głębokim wczesnym egocentryzmie jest przekonanie, że małe dziecko jest całkowicie nieświadome wyjątkowego znaczenia innych ludzi. Oczywiście jest ono w takim razie także niezdolne do jakiegokolwiek reagowania ma osoby jako osoby i do jakiejkolwiek komunikacji z nimi czy do rozumienia ich intencji. Nieodparte wrażenie, jakiego do-zinaje dorosły w obcowaniu z niemowlęciem, mianowicie że ma z nim kontakt, musiałoby więc być iluzoryczne. ,
Piaget idzie tak daleko, że przyznaje, iż około/siódanego lub ósmego miesiąca życia dziecko przez'samą ekspresję swej twarzy ujawsnia żywe zainteresowanie innymi ludźmi. By jednak nie popaść w sprzeczność z samym sobą, musi dodać, i robi to rzeczy^wiście, że mimo to nadal w umyśle dziecka nie ma w zasadzie żadnego zróżnicowania między inną osobą a resztą rzeczywistości.7
Jeśli snatomiasit, nie przyjmiemy założeinia, że niemowlę jest całkowicie pogrążone w swym egocenta-yzfmie, wolno nam sądzić, że jego zainteresowanie innymi ludźmi cechuje taka sama autentyczność, jaką przejawia na zewnątrz, i że niektóre rodzaje osobowych interakcji są co najmniej możliwe już w bardzo wczesnym stadium rozwoju, że już wtedy może zachodzić pewien typ autentycznej, dwukierunkowej komunikacji. Ale czy rzeczywiście tak jest? Istnieje tu pewne ryzyko wiary w coś tylko dlatego, że chcemy w to wierzyć. Z zasady dorośli doznają większej satysfakcji emocjonalnej myśląc, że inaeimowlę, które się do nich uśmiecha, jest już osobą, sniż gdyby sądzili, że uśmiechy, gesty i wokalizacje dziecka są w przeważającej mierze jedynie odruchowe, że są to zaledwie automatyczne wzorce zachowań pozbawione osobowych znaczeń. Niezbędna jest więc tu duża ostrożność. Obecnie jednak wielu badaczy dokładnie obserwujących interakcje matek i imały ch dzieci jest przekonanych, że wrażenie osobowej reakcji ze strony dziecka nie jest w żadnym przypadku złudzeniem i że próby komunikacji rozpoczynają się już w pierwszych miesiącach życia. I tak Je-rome Bruner przedstawia dane potwierdzające pogląd, że dorosły i dziecko bardzo prędko osiągają umiejętność wzajemnego obdarzania się uwagą i komunikowania swych intencji i tę wczesnorozwojową wzajemność uważa za istotny punkt wyjścia w nauce języka.8 "Do podobnych wniosków doszedł na podstawie swych badań Colwyn Treyarthen, który twierdzi, iż dane z filmów przedstawiających ponad sto interakcji między 'matkami i ich dwu-lub trzymiesięcznymi dziećmi zmuszają do przyjęcia wniosku, że nawet w tak wczesnym wieku rozwija się „złożona forma wzajemnego porozumienia. Trevarthen jest przeświadczony o tym, że ta forma wczesnego interpersonalnego reagowania jest źródłem, z którego wywodzi się cały ludzki intelekt.
Oczywiście, gdy dziecko zaczyna mówić, usiłowania porozumienia się nie (mogą już budzić żadnych wątpliwości i zwykła obserwacja wystarcza, by zauważyć, że zdolność do wzajemnej wymiany rozwija się wówczas bardzo szybko. Ale i wówczas problem egocentryzmu nie przestaje być aktualny.
Rozważając swoje obserwacje nad mową dzieci w wieku przedszkolnym Piaget po raz pierwszy zaproponował pojęcie egocentryzmu jako zjawiska wyjaśniającego. Stwierdził, że przez większość czasu, kiedy dziecko mówi, „nie usiłuje ono postawić się w sytuacji słuchacza".9
Późniejsze prace ujawniły jednak konieczność zakwestionowania nie samego twierdzenia, że dziecko czasem nie potrafi postawić się w sytuacji słuchacza, lecz sugestii, że w ogóle nie jest ono w stanie tego zrobić. Michael Ma-ratsos opisuje eksperyment, podczas którego proszono małe dzieci, aby komunikowały się w sprawie zestawu zabawek z osobą dorosłą, która albo patrzyła na zabawki, albo zamykała oczy i zakrywała je ręką. (W rzeczywistości oszukiwała ona zerkając przez palce.) Zadaniem dziecka było poinformowanie osoby dorosłej, która zabawka ma być włożona do auta, a następnie zwieziona z górki. Czasem, kiedy na przykład dwie identyczne zabawki znajdowały się w dwu różnych miejscach, prowadziło to do ujawnienia znacznego niedostatku lingwistycznych zasobów dzieci. Nie było im łatwo dokonać opisu typu: „ta, która jest najbliżej auta". Kiedy dorosły patrzył na zabawki, dzieci na ogół radziły sobie z problemem bardzo rozsądnie, pokazując po prostu palcem tę czy inną. Ale kiedy widziały, że dorosły nie obserwuje sytuacji, usiłowały dostarczyć mu wenbalnego opisu nawet wtedy, gdy 'nie radziły sobie z tym zbyt dobrze. Jak przedstawia to Maratsos, dzieci wykazywały dużą wrażliwość na sytuację słuchacza. Fakt, że niektórzy inni badacze nie wspominają o tak dużej wrażliwości tego typu u małych dzieci, Maratsos tłumaczy tym, że on sam zastosował bardzo proste zadanie, które mogło być zrozumiane przez dziecko. "
Peter Lioyd przeprowadził badanie dotyczące tej samej kwestii, w którym użył zabawki przedstawiającej pandę. Prezentował ją dzieciom jako stworzenie, które „nie potrafi zbyt dobrze mówić", a więc potrzebuje pomocy, kiedy chce się porozumieć. (Głosu pandzie użyczył r dorosły, który siedział niewidoczny w specjalnej kabinie z wmontowanym odpowiednim ekranem umożliwiającym obserwowanie tego, co działo się w pokoju.) Dzieci pomagały pandzie z widoczną przyjemnością. Większość z nich przejawiała dużą wrażliwość w postępowaniu z pandą i sporo wyrozumiałości wobec jej niekompetencji.
Lioyd stwierdził, że choć dzieci próbowały pomóc pandzie, nie wykazywały podobnej gotowości sygnalizowania trudności, kiedy same potrzebowały pomocy. Nie były skłonne do wyjawiania, że wiadomość, którą otrzymały, nie jest właściwa. Rzadko zdarzało się, by prosiły o więcej informacji. Ale wiele z nich. udowodniło, że są w stanie całkowicie sobie poradzić, jeśli tylko były wyraźnie ośmielone, by zwrócić uwagę pandzie, ilekroć jej wypowiedź była (niewystarczająca. W sumie niewiele przemawia za tym, że egocentryzm jest poważną barierą .w procesie komumkowania się.
Nieunikniona wydaje się następująca ogólna konkluzja: zdolność do decentracji czy też zdolność do wczucia się w punkt widzenia innej osoby nie są u dzieci w wieku przedszkolnym tak ograniczone, jak to przez wiele lat utrzymywał Piaget.
Obalenie przeświadczenia o zdecydowanym egocentryzmie wieku dziecięcego ma daleko sięgające implikacje. Ale znaczenie tego faktu będzie bardziej zrozumiałe, gdy go przeanalizujemy w świetle ostatnich badań i nowych tez dotyczących sposobów uczenia się przez dzieci używania i rozumienia języka. Przejdźmy więc teraz do rozważań na ten właśnie temat.
3 UCZENIE SIĘ'JĘZYKA
Ostatnio modne stało się określenie „przyswajanie sobie języka" zamiast „uczenie się mowy"- Jest to rezultat pewnego rodzaju rewolucji, do której doszło w latach sześćdziesiątych i którą zawdzięczamy pracom amerykańskiego językoznawcy Noama Chomsky^ego.
-Co się tyczy rozwoju wiedzy dziecka o języku, centralną tezą Chomsky'ego jest przeświadczenie, że od urodzenia wiemy, czym jest język, jakiego rodzaju system stainowi; Chom-sky zakłada, że od urodzenia dysponujemy specjalną wrażliwością na te cechy gramatyki, które są uniwersalne, nie ograniczone do żadnego konkretnego, etnicznego języka. Jesteśmy więc w stanie szybko rozpoznawać czy też „wyławiać" sposoby ujawniania się tych cech w konkretnym języku -ludzkim, w obrębie którego przypadło nató żyć, czy byłby to chiń@ki, fiński, hebrajski czy jakikolwiek inny języka
Zauważmy przede wszystkim, że w talsam ujęciu główny ciężar spoczywa na gramatyce. Najważniejsze jest to, w jaki sposób dziecko dochodzi —poprzez swoją znajomość struktury języka i reguł kontrolujących łączenie jednych słów z drugimi — do formułowania poprawnych wypowiedzi.
Uprzednio badacze języka dziecięcego poświęcali temu tematowi niewiele uwagi i dopiero praca Chomsky'ego wywołała nagły wzrost zainteresowania tym problemem, a było ono tak wielkie, że przez- jakiś czas ignorowano z kolei niemal wszystkie inne aspekty uczenia się języka. Początkowo badania stymulowane przez to zainteresowanie wydawały się potwierdzać pogląd, że dzieci opanowują gramatykę swego języka już w bardzo wczesnym wieku. Biegłość ta miała ujawniać się w formułowaniu przez dziecko reguł gramatycznych na własny użytek. Szczególnie wiele uwagi poświęcano faktowi odsłaniania się takich re^uł w niektórych błędach popełnianych przez dzieci. 'Udowadniano, że dziecko, które mówi I bringed it, musiało (oczywiście w pewnym sensie i prawdopodobnie nieświadomie) sformułować zasadę, że czas przeszły czasowników tworzy się przez dodanie końcówki ed do formy czasu teraźniejszego.1 Błąd wynikałby tu po prostu ze zbyt szerokiego zastosowania' reguły, nim jeszcze dziecko zdało sobie sprawę z istnienia wyjątków. W każdym razie oczywiste było, że formy I bringed it nie mogło ono nauczyć się przez bezpośrednie naśladowanie dorosłych, ponieważ nie jest prawdopodobne, by mogli oni popełniać błędy tego akurat typu.
W kontekście tym .szczególnie ekscytujący był fakt, iż czasem dzieci zaczynają od poprawnej formy I brought, a potem — na jakiś czas — rezygnują z niej na rzecz formy niepoprawnej. Obserwacja ta wydaje się jasno wskazywać na to, że aktywne budowanie przez dziecko swojej własnej gramatyiki jest procesem, który może przyćmić inne rodzaje uczenia się. Badacze dziecięcego języka poświęcili wiele czasu próbom opisania systemu gramatycznego, jakim dziecko posługuje się w każdym stadium swego rozwoju. Zbierali oni materiał będący rejestrem, tego wszystkiego (jak dalece tylko było to możliwe), co dziecko powiedziało, a następnie starali się wypracować zestaw reguł, z zastosowaniem których te właśnie wypowiedzi mogły powstać.
W szczytowym okresie zainteresowania opisywaną problematykąniało uwagi poświęcano jednak takim zagadnieniom, jak: co dziecko rzeczywiście chce wyrazić za pomocą swoich wypowiedzi, a jeszcze mniej, w jakim stopniu rozumie ono słowa wypowiadane przez innych. Akceptowano powszechnie twierdzenie, że zdolność rozumienia mowy wyprzedza u dziecka-zdolność mówienia. Wyznawana zasada brzmiała: rozumienie wyprzedza proces mowy. Opinia taka wygląda na zasadę zdroworozsądkową, ale potwierdziły ją też przeprowadzone badania. (Warto zapoznać się także z dyskują w rozdziale 6.)
Aby zrozumieć, jaką rolę w końcu lat sześćdziesiątych odegrały prace badawcze nad gramatyką dziecka, trzeba rozpatrzyć je w powiązaniu z pojęciami, które dominowały wówczas w odniesieniu do innych aspektów rozwoju umysłu. W szczególności prace nad językiem dziecka trzeba widzieć w kontekście twierdzenia Piageta, że dzieci poniżej siódmego roku życia mają w znacznym stopniu ograniczoną zdolność myślenia i wnioskowania. Mówiliśmy już o tym, że dziecko przedszkolne nie jest — według Piageta. — w stanie ocenić, jak przedmiot wygląda, gdy się nań patrzy z innej strony. Dodajmy jeszcze inne przykłady tego typu ograniczenia: a więc dziecko ma być przeświadczone, że przelewając wodę z jednego naczynia do drugiego, o innym, kształcie, zmieniamy objętość wody; dalej — jest ono niezdolne do uświadomienia sobie, że jeśli czerwony patyk jest dłuższy od żółtego, a żółty od niebieskiego, to czerwony patyk musi być dłuższy od niebieskiego. I tak dalej.
Przez pewien czas — aż do połowy lat sześćdziesiątych —- duże zainteresowanie wśród psy--chologów budziły prowadzone w Genewie badania, na podstawie których formułowano wniosek, że dziecko poniżej siedmiu lat ma bardzo ograniczoEne możliwości intelektualne. Rozwija ono wprawdzie wiele praktycznych zdolności, opanowując je bardzo szybko przez pierwsze osiemnaście miesięcy swego życia, ale trudno w takim dziecku widzieć myśliciela.
W latach sześćdziesiątych wpływ prac Piage-ta oraz jego współpracowników osiągnął swój szczyt. Były one szeroko znane, a wyprowadzane w nich wnioski — powszechnie akceptowane.
Na tym tle obraz dziecka — twórcy gramatyki był szokujący. Jak wyjaśnić fakt, że dziecko, które, zbijane jest z tropu przez wiele sytuacji całkiem prostych i oczywistych dla dorosłego, zarazem potrafi wypracować sobie reguły dotyczące tak złożonego systemu, jąkam jest ludzki język?
Chomsky proponuje następującą odpowiedź: dziecko musi posiadać wysoce specyficzną predyspozycję do rozumienia takiego rodzaju systemu, jakim jest język. Musi już rodzić się z wewmętrznym mechanizmem przyswajania języka.^
Wewnętrzny mechanizm przyswajania języka (w skrócie LAD3) przedstawiany jest jako rodzaj „skrzynki". Do „skrzynki" tej (która jest przypuszczalnie zlokalizowana gdzieś w centralnym układzie nerwowym) dostaje się — przez uszy dziecka — materiał językowy. Na ten „wejściowy" materiał składają się często bardzo skrótowe, poszarpane fragmenty rozmów, jakie dziecko słyszy wokół siebie. Wewnętrzny mechanizm przyswajania języka jest jednak bardzo dobrze nastawiony na kluczowe cechy ludzkiego języka i z tego niespójnego materiału jest w stanie wychwycie reguły gramatyczne; jest przy tym tak czuły i odpowiednio przygotowany, że niemal od razu wytwarza poprawne hipotezy co do tego,, jakie mogą być te reguły.
Opisany pogląd okazał się niezwykle pociągający. Chyba każdy, kto interesował się tymi czy pokrewnymi zagadnieniami, uległ przynajmniej na jakiś czas jego kuszącej sile. Jedną z jego konsekwencji było bardzo wyraźne usytuowanie człowieka z dala od innych ssaków, nie posiadających podobnego mechanizmu przyswa-janiajężyka. Oczywiście koncepcja, że specyfika człowieka zasadza się na jego umiejętności uczenia się języka, nie była' żadną nowością, jednak pojęcie specjalnego ludzkiego LAD zmusiło jak gdyby badaczy do nowego spojrzenia na stary podział. 4
W roku 1965 Chomsky tak określił swoje stanowisko: wydaje się zupełnie jasne, że przyswojenie języka opiera saę na odkrywaniu przez dziecko tego, oo z formalnego punktu widzenia jest głęboką i abstrakcyjną teorią, a mianowicie na generatywnej gramatyce ojczystego języka, której wiele pojęć i zasad jest tylko w odległy sposób powiązanych z doświadczeniem poprzez długie i zawiłe łańcuchy nieswiado-tnych, quasi dedukcyjnych kroków.
Przed Chomskym podkreślano głównie bliskie związki między doświadczeniem a procesem uczenia się. języka. Tendencje te powracają obecnie^ ale w zupełnie odmiennej formie.
W latach trzydziestych, czterdziestych i pięćdziesiątych obowiązywała koncepcja uczenia się języka, która w swych głównych zarysach ' pozostała niemal nie zmieniona aż do omawianych czasów. W jej ramach funkcjonowało wiele różnych teorii, ale podstawową tezą ich wszystkich było, że słowo uzyskuje swoje znaczenie pojawiające się razem z rzeczą, którą oznacza lub zastępuje. Język pojmowano jako ogromną siatkę skojarzeniowych połączeń pomiędzy oddzielnymi elementami: pojedynczymi słowami i pojedynczymi rzeczami. Historia uczenia się języka przez dziecko była więc historią tworzenia się i umacniania takich właśnie połączeń. Czasami początki tego procesu wyjaśniano następującymi faktami.
Matka, opiekując się dzieckiem, emituje dźwęki ludzkiej mowy. Dziecko cechuje naturalna tendencja do wydawania — na chybił trafił — dźwięków wokalizacyjnych. Niektóre t. tych dźwięków wykazują podobieństwo do dźwięków matki i kojarzą się z ulgą i przy-jeannością, jakich dziecko doznaje dzięłd jej obecności i opiece. Zaczyna więc ono częściej wydawać fe właśnie dźwięki niż inne, odkrywając zarazem, że dźwięki owe przynoszą satysfakcję nie tylko jemu samemu, ale wywołują również pożądane reakcje rodziców. I tych dźwięków zaczyna używać od tej pory.
Nie ma w tej chwili potrzeby rozważać, jak-— Wychodząc od tej czy innej wersji teorii asocjacyjnej — psychologowie starali się wyjaśnić pełny rozwój języka w całym jego bogactwie i elastyczności. Próby te były czasa-, mi bardzo pomysłowe. Osiągano częściowe sukcesy, które wyglądały obiecująco. Ale ostatecznie wszystkie te wysiłki kończyły się fiaskiem.
Rewolucja Chomsky^ego była buntem przeciwko asocjacjonizmowi, a jego atak na znaczenie, jakie nadawano doświadczeniu, był-sztandarem, pod którym skupiali się „rebelia-nci". Dziecko wyposażone w wewnętrzny mechanizm przyswajania języka potrzebowało doświadczenia, to prawda, ale tylko po to, by uruchomić procesy, które potem już ze swej natury były od niego zależne w niewielkim zaledwie stopniu.
W latach siedemdziesiątych doszło do wybuchu innego buntu. Trwa on nadał, a choć łagodniejszy i brak mu silnego przywódcy, to jednak wciąż przybiera na sile.
W 1972 roku John MacNamara opublikował artykuł,5 w którym odwrócił niejako obraz LAD stworzony przez Chomsky^ego. Zamiast twierdzenia, że dzieci posiadają mechanizm przyswajania nastawiony na uczenie się języka, czego rezultatemi jest znaczne wyprzedzenie przez umiejętności językowe innych funkcji umysłowych, MacNamara proponuje następujące stanowisko: dzieci są zdolne do uczenia się języka właśnie dlatego, że dysponują pewnymi innymi umiejętnościami, a w szczególnościi stosunkowo dobrze rozwiniętą zdolnością nadawania sensu pewnym typom sytuacji, mianowicie sytuacjom dotyczącym prostych i bezpośrednich interakcji między ludźmi.
Aby lepiej to zrozumieć, wyobraźmy sobie na przykład taką scenę. Angielka znajduje się w towarzystwie Arabki i jej dwojga dzieci — siedmioletniego chłopca i małej, trzynasto-miesięcznej dziewczynki, która właśnie zaczyna chodząc, ale boi się zrobić bez pomocy więcej niż parę kroków. Angielka nie zna arabskiego, a Arabka i jej syn nie mówią po angielsku. Dziewczynka podchodzi do Angielki i idzie z powrotem do swej matki. Następnie odwraca się, jak gdyby chciała rozpocząć powtórny marsz w stronę Angielki. Ale ta uśmiecha się, wskazuje na chłopca i mówi: „A teraz idź do swego brata". Chłopiec natychmiast, rozumiejąc sytuację, choć nie rozumiejąc ani jednego z wypowiedzianych słów, rozkłada ramiona. Mała uśaniecha się, zmienia kierunek i idzie do brata. Podobnie jak starsze dziecko i ona doskonale zrozumiała sytuację.
Zdarzenie to przebiegało rzeczywiście tak, jak je opisałam. To, co tu ważne, to fakt, że słowa „A teraz idź do swego brata" doskonale pasowały do modelu interakcja. Wszyscy uczestnicy rozumieli sytuację w tym sensie, że pojmowali nawzajem swoje intencje. Użycie języka było tu niepotrzebne, ale zaistniało, a sens wypowiedzą był bardzo łatwy do prze-widzema w społecznym kontekście. To, co ludzie mieli na myśli, było zupełnie jasne. Znaczenie słów mogło być w zasadzie wywmio-skowane z samego kontekstu społecznego.
Jest oczywiste, że wystąpił tu pewien rodzaj skojarzeń i że był on faktycznie potrzebny do pełnego zrozumienia sytuacji. Wnioskowanie o tym, co znaczą słowa, było możliwe dlatego, że pojawiły się one razem z określonymi zdarżeniami pozajęzykowymi, ale poza tym w wyjaśnieniu nie ma podobieństwa do dawnego asocjacjonizmu. Nowe wyjaśnienie ma całkiem inny charakter, ponieważ zakłada zupełnie inną koncepcję natury ludzkiego umysłu.
Według dawnego rozumowania asocjacje były wytwarzane w sposób zupełnie mechaniczny, automatyczny. Były one połać zenitami pomiędzy wyizolowanymi elementami. Osoba, u której rozwijały się owe połączenia, była bierna. Coś jej się przydarzało, czego rezultatem było skojarzenie między — powiedzmy — słowem a rzeczą. Skojarzenie było pierwsze. Znaczenie pojawiało się o tyle, o ile wynikało z procesu ustanawiania asocjacji.
To. nowe wyjaśnienie różni się od poprzed-miego w zasadniczy sposób. Za pierwotne uważa się tutaj wychwytywanie znaczeń — zdolność do nadawania sensu rzeczom, a nade wszystko do nadawania sensu temu, co ludzie robią (co oczywiście obejmuje także to, co mówią). Według tego poglądu to zdolność dziecka do interpretowania sytuacji umożliwia mu — poprzez aktywne procesy wysuwania i sprawdzania hipotez, jak i wnioskowanie — dojście-do opanowania języka.
Jest jeszcze jeden ważmy warunek, by takie wy j aśmenie problemu dało się utrzymać: trzeba przyjąć, że dziecko jest zdolne do ogólnych form wnioskowania. Nie zakłada się już tu bowiem, że uczy się ono języka wykorzystując specyficzne zdolności przeznaczone do tego właśnie zadama. Przeciwnie, uczende się języka jest teraz ujmowane w ścisłym związku z innymi fomiami uczenia się, jakie, cechują rozwój dziecka.
I rzeczywiście, przez długi okres uczenie się języka może być zawiązane z zainteresowaniami poza językowy mi bardziej nierozerwalnie, niż mogłoby to wynikać z naszych dotychczasowych rozważań. Może okazać się, że bardzo długa droga prowadzi od pierwotnego rozu-miecnia tego, oo ludzie mają na myśli wypowiadając dane słowa i jednocześnie zachowując się w określony sposób — do ostatecznego, oderwanego rozumienia, co owe słowa znaczą. Być może przekonanie, że słowa w izolacji coś znaczą, jest wysoce wyrafinowane i dostępne jedynie dorosłemu umysłowi, związanemu w dodatku z naszym kręgiem kulturowym.
Heinz Werner6 opowiada historię badacza, który interesował się językiem pewnego plemienia Indian północnoamerykańskich. Badacz ten poprosił raz tubylca, by przełożył na język swego szczepu angielskie zdanie, które brzmiało: „Biały człowiek upolował dziś sześć niedźwiedzi". Indianin odpowiedział, że jest to niemożliwe. Zaintrygowało to badacza, poprosił więc Indianina o wyjaśnienie. „Jakże mogę to powiedzieć? — odparł Indianm — żaden biały człowiek nie jest w stanie upolować sześciu niedźwiedzi w ciągu jednego dnia."
Dla dorosłych przedstawicieli zachodniej kultury, a szczególnie dla tych spośród nich, którzy są językoznawcami, 'języki są systemami. Takim formalnym systemem możemy w formalny sposób manipulować. Łatwym., ale niebezpiecznym krokiem byłoby wyciągnięcie z tego stwierdzenia wniosku, że również uczenie się języka, ma charakter formalny.
LAD Cho,msky'ego jest mechanizmem działającym formalnie. Na swój sposób jest on równie automatyczny i mechaniczny jak procesy opisywane przez asocjacjonistów. Materiałem wyjściowym są dane językowe, materiałem końcowym — gramatyka. Nie wydaje się, by żywe dziecko włączało się w ten proces zbyt aktywnie (nie mówiąc już — całkowicie). Jakież znaczenie ma w takiej sytuacji żywa krew płynąca w jego żyłach? Niektóre teorie asocjacjonizmu dają tu lepszą odpowiedź niż koncepcja Chomsky^ego.
NIEPOWODZENIE W ROZUMOWANIU CZY NIEPOWODZENIE W ZROZUMIENIU
Termin „wnioskowanie dedukcyjne" łatwo odebrać jako coś wywołującego pewien rodzaj obawy. A przecież w .swej istocie myślenie dedukcyjne jest czymś naprawdę bardzo prostym. Jest to wyprzedzanie konkluzji przez uznanie, że jeśli coś jest prawdziwe, to coś innego również musi być prawdą.
A oto przykład. Jeśli ilość słodyczy w czerwonym pudełku jest większa niż w pudełku zielonym, a ilość słodyczy w pudełku zielonym większa niż w niebieskim, to ilość słodyczy w pudełku czerwonym musi być większa niż w pudełku niebieskim. Wniosek taki jest sam z siebie oczywisty dla każdego normalnego dorosłego człowieka.
Sądy o istocie rzeczy możemy formułować na różne sposoby. Prawdziwość dwóch pierwszych twierdzeń — przesłanek sprawia, że prawdziwość trzeciego — konkluzji — jest konieczna. Jeśli dwa pierwsze twierdzenia są prawdziwe, to i trzecie musi być prawdziwe — nie ma innej, możliwości. Prawdziwość dwu pierwszych twierdzeń nie daje się pogodzić z fałszywością trzeciego.
Zgodność, możliwość i konieczność to kluczowe tutaj pojęcia. Ktoś, kto byłby całkowicię pozbawiony ich odczucia, nie mógłby przeprowadzić żadnego rozumowania dedukcyjnego. (Oczywiście znajomość terminów czy też zastanawianie się nad tymi kwestiami nie są potrzebne dla samej umiejętności posługiwania się dedukcją.)
Pojęcia zgodności, możliwości i konieczności są bardzo ściśle ze sobą powiązane, ale być może warto nadmienić, że pojęcie zgodności wydaje się najbardziej podstawowe. Dysponowanie pojęciami zgodności i niezgodności oznacza zrozumienie, że żyjemy w świecie, w którym istnienie jednego stanu rzeczy może czasem wykluczać istnienie innego stanu. Jest to coś tak podstawowego, że nie można wy-. obrazić sobie rzeczywistego świata, w którym nie działałaby ta zasada. Jeśli jakiś przedmiot jest drzewem, nie może zarazem być samolotem; jeśli coś jest kołem, nie może jednocześnie być kwadratem; jeśli jeden obiekt jest większy od drugiego, to nie może być od niego także mniejszy.
\ Problem zgodności pojawia się, gdy tylko język zostaje użyty, choćby w bardzo elemem-tamym zakresie, jako narzędzie opisu świata^ Użycie jakiejkolwiek formy języka w celu sformułowania opisowych stwierdzeń musi opierać się na uznaniu, iż pewne stany rzeczy nie mogą istnieć jednocześnie. Gdy tylko dziecko zidentyfikuje dany obiekt jako psa mówiąc: „to hau, hau", sąd ten staje się sprzeczny z nieskończoną liczbą innych sądów, które mogłyby być wypowiedziane. Utrzymywać coś to także zaprzeczać. I jeśli dziecko w jakimś sensie by tego nie pojmowało, nie mogłoby w ogóle sformułować żadnej sensownej wypowiedzi, ani też zrozumieć, co inni mają na myśli, kiedy się do niego zwracają. Z drugiej strony, sąd „to hau, hau" jest w oczywisty sposób zgodny z wieloma innymi sądami, np. ,,on jest brązowy", „on jest duży", „to spaniel". Dziecko musi się nauczyć, które sądy są -ze sobą zgodne, a które nie.
Wydaje się prawdopodobne, iż w najwcześniejszym stadium rozpoznanie tego, co dana wypowiedź wyklucza, może być bardzo mgliste. Ponadto <musi zapewne upłymąć pewien czas, zanim to fundamentalne zrozumienie, że pewne rzeczy nie mogą występować jednocześnie, zaczyna być używane jako sposób poszerzania wiedzy. I na tym właśnie w praktyce polega myślenie dedukcyjne. Daje nam ono wiedzę o pewnych rzeczach bez konieczności bezpośredniego sprawdzamia jej prawdziwości. Mając jakąś liczbę informacji możemy być pewni co do niektórych innych rzeczy, nie dysponując na poparcie naszych tez bezpośrednim materiałem dowodowymi Co więcej, możemy nie być w stanie sama. zweryfikować danych stwierdzeń, a mimo to wiemy, że możemy na nich polegać. Dla istoty, Która musi borykać się ze skomplikowanym światem, jest to oczywiście umiejętność niezwykle pożądana, Poznanie jej rozwoju jest bardzo pomocne dla każdego, kto interesuje się rozwojem umysłu.
Oczywiście powiedzenie, że pewne zrozumienie istoty zgodności i niezgodności jest niezbędne dla prowadzenia dedukcji, nie wyczerpuje zagadnienia. Nie jest to jedyna wymagana tu sprawność. Według Piageta to rozwój zdolności do decenitracji jest czymś kluczowym, bowiem proces wnioskowania wymaga .umiejętności elastycznej zmiany punktu widzenia.
Aby zilustrować rozumowanie Piageta, rozpatrzmy zadanie opracowane przez niego samego i dotyczące problemu, który już tradycyjnie bardzo interesuje logików, a mianowicie relacji między klasą przedmiotów a ich podklasami. W zasadzie każdą klasę można podzielić na podklasy — według różnych kryteraów. Na przykład klasę zabawek można podzielić na zabawki przedstawiające zwierzątka (na przykład misie) i na zabawki, które nie przedstawiają zwierząt. Dysponując takim podziałem mamy możliwość wyprowadzenia różnych prostych wniosków, takich jak ten, że wszystikie zwierzątka do zabawy są zabawkami, a niektóre zabawki mają postać zwierzątek, i tak dalej. Podstawowym wnioskiem jest jedanak ten, że jeśli mamy dwie podiklasy (czy też większą ich liczbę), a każda z tych podklas zawiera co najmniej jeden dany element, to. liczba elementów w całej klasie musi być większa naż ich liczba w którejkolwiek podklasie:liczba zabawek musi być większa niż liczba zabawek-zwierzątek.
Wszystko to wydaje się oczywiste samo 'z siebie, podobnie jak to jest z niektórymi prostymi wnioskami. Ale czy jest to tak proste również dla dziecka? Piaget twierdzi, że przed szóstym czy siódmym rokiem życia konkluzje tego typu nie są dla dziecka wcale tak oczywiste i dla poparcia swojej tezy przytacza następujący eksperyment.
Dziecku pokazuje się pewną liczbę znanych mu przedaniotów —• może to być bukiet kwiatów czy też na przykład koraliki. Jakiekolwiek przedmioty zostałyby wybrane do ,tego celu, muszą one zawsze dzielić się na dwie podklasy w jakiś dostatecznie oczywisty sposób: niektóre kwiaty muszą na przykład być czerwone, a inne białe albo niektóre koraliki drewniane, a pozostałe na przykład plastikowe. Ponadto liczba elementów w obu podklasach — w standardowej wersji tego zadania — nie powinna być jednakowa.1
Przypuśćmy, że mamy cztery czerwone i dwa białe kwiaty. Pytanie, na które dziecko ma odpowiedzieć, brzmi: Czego jest więcej, czerwonych kwiatów czy kwiatów? Typową odpowiedzią dziecka, powiedzmy, pięcioletniego jest stwierdzenie, że więcej jest czerwonych kwiatów. Wyniki tego eksperymentu wzbudziły wiele kontrowersji i sprowokowały podjęcie wielu dodatkowych badań. Przede wszystkim jednak powinniśmy przeanalizować, jak jego wyniki wyjaśnia sam. Piaget. Wskazuje on mianowicie na to, że jeśli dziecko, które dało przytoczoną wyżej odpowiedź, zapytamy dalej co pozostanie na stole, gdy zabierzemy czerwone kwiaty, odpowie ono natychmiast:
białe kwiaty; a jeśli spytamy, co pozostanie, gdy zabierzemy wszystkie kwiaty, otrzymamy odpowiedź: nic. Łatwo więc o wrażenie, że dziecko wie, co oznaczają użyte terminy, że w jakimś sensie ma ono pojęcie o tym, że cały zbiór jest liczniejszy od podzbioru. Ale drugie i trzecie z zadanych pytań pozwalają dziecku myśleć kolejno — najpierw o podklasach (czerwone i białe kwiaty), a potem o całej klasie (kwiaty). Natomiast pytanie: czego jest więcej, czerwonych kwiatów czy kwiatów? wymaga od dziecka jednoczesnego myślenia o pod-klasie i o klasie. Piaget uważa, że jeśli dziecko koncentruje się na całości, nie może równocześnie myśleć o częściach, które Ją tworzą. A więc pozornie proste porównanie całości z częścią okazuje się niemożliwe. Dziecko —• w ujęciu Piageta — nie ma tego szczególnego rodzaju umysłowej plastyczności, jakiej wymaga udzielenie odpowiedzi na pytanie sformułowane tak jak na początku eksperymentu. Dziecko w tym wieku nadal myśli kolejno o oddzielnych aspektach rzeczy, nie potrafiąc w dostatecznym stopniu skoordynować ich ze sobą, a więc nie umie także wnioskować o zachodzących między nimi relacjach.
Niedostatek ten ma mieć charakter ogólny. Reakcja małego dziecka na zadanie z ,,włączaniem klas" traktowana jest jako jeden z przejawów ogromnie ważnego i rozlegle oddziały-wającego ograniczenia, które zazwyczaj jest przezwyciężane w wieku około siedmiu lat, kiedy myślenie dziecka — według terminologii Piageta — staje się „operacyjne". (O tym terminie u Piageta informuje Dodatek.)
Widzieliśmy'już, że istnieją uzasadnione powody, by wątpić, czy trudności dziecka z de-centracją są tak poważne i tak wszechogarniające jak uważa Piaget. Jednakże żadna z prac badawczych, które dotąd analizowaliśmy, nie dotyczyła erplicite któregokolwiek z zadań, które były dla Piageta kryterium przy ustalaniu początków myślenia operacyjnego. Jest zupełnie możliwe, że trudności z decentracją pojawią się, gdy prezentujemy dziecku takie zadania jak to z „włączeniem klas", a nie występują one w pewnych innych kontekstach. A więc niezbędne są bezpośrednie studia nad wszystkimi tymi zadaniami.
Bardzo pouczający zbiór eksperymentów został przygotowany i przeprowadzony przez Jamesa McGairrigle'a. Miały one na celu wyjaśnienie, czy rzeczywiście Piagetowska interpretacja ostoi się wobec skrupulatnej analizy.
1'rudno nie zdawać sobie sprawy z tego, co się dzieje, kiedy dziecko popełnia standardowy błąd i mówi, że jest więcej czerwonych kwiatów naż kwiatów: porównuje ono mianowicie jedną podklasę z drugą. Często spontaniczne uwagi dziecka czynią sytuację jeszcze jaśniejszą. Dziecko może na przykład powiedzieć:
„Jest więcej czerwonych kwiatów, bo są tylko dwa białe", albo coś w tyan rodzaju. Problem polega na tym, by odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dziecko konfrontuje podklasę z pod-klasą. Czy dlatego, że nie potrafi porównać podklasy z klasą, jak to utrzymuje Piaget? Czy też może dlatego, że myśli ono, iż tego właśnie od niego oczekujemy?2 Czy nie mamy tu raz jeszcze do czynienia z niepowodzeniem. w komunikowaniu?
Jeśli istotnie to drugie wyjaśnienie jest właściwe, powinna istnieć możliwość znalezienia' innych sposobów prezentacji problemu — takich, które uczyniłyby zadanie, łatwiejszym lub trudniejszym. I powinno być też możliwe wykrycie tego, co sprawia, że dziecko błędnie interpretuje zadane mu pytanie. Zauważmy,. że pytanie takie może w pierwszej chwili błędnie zrozumieć nawet człowiek dorosły. Ale powtórzenie prośby, z ewentualnym zaakcentowaniem słowa „kwiaty", szybko skierowuje go na właściwe tory. Normalnie takie postępowanie jest niewystarczające, by wywołać zmianę w myśleniu małego dziecka, ale sugeruje ono, że położenie nacisku na całą klasę może być bardzo pomocne; podobne znaczenie może mieć zdjęcie akcentu z kontrastu między pod-klasami.
McGarrigle próbował skuteczności obu tych sposobów. By sprawdzić pierwszy z nich, wykorzystał cztery zabawki przedstawiające krowy; trzy z nich były czarne, jedna — biała. Wszystkie zwierzęta położył na boku i wyjaśnił, że „krowy śpią". Eksperyment polegał na porównaniu stopnia trudności dwóch różnych form pytania: l. Czego jest więcej, czarnych krów czy krów (standardowa Piagetowska forma pytania)? 2. Czego jest więcej, czarnych krów czy śpiących krów? Przy zadawaniu obu tych pytań krowy pozostawały w pozycji leżącej, a więc w jednym i drugim przypadku sytuacja była identyczna, z wyjątkiem samego sformułowania pytania. McGarrigle spodziewał się, że wprowadzenie przymiotnika „śpiące" będzie podkreśleniem całej klasy.
Średni wiek dzieci wynosił sześć lat. Na pierwsze pytanie poprawnych odpowiedzi udzieliło 25% dzieci (dwanaścioro); na pytanie drugie poprawnych odpowiedzi było 48% (udzieliło ich dwadzieścioro troje dzieci).
Uzyskana różnica była statystycznie znacząca — wynik ten mógł być rezultatem zbiegu okoliczności tylko w jednym przypadku na sto. Ponadto bardzo podobne wyniki' zanotowano i w innych badaniach. A więc manipulacja słowami, mająca na celu różne rozkładanie akcentów w pytaniu (podkreślanie całej klasy), •wpływała na stopień trudności zadania.
Innego materiału użył McGarrigle, aby sprawdzić, jaka jest skuteczność akcentowania kontrastu pomiędzy podklasami. Tym razem wykorzystał następujące zabawki: małego misia, stoliczek i krzesełko, ułożone w jednej linii. Cztery krążki, określane jako „stopnie", odd'zielały misia od krzesełka, a dwa następne leżały pomiędzy krzesełkiem a stolikiem. 'Widać to na posniższym rysuińkoi:
Materiał ten dawał McGarrigle'owi określone możliwości; przede wszystkim mógł on. dzięki niemu zmieniać percepcyjny kontrast między podklasamii (wszystkie „stopnie" mogły być tego samego koloru lub też „stopnie" od misia do krzesełka mogły być jednego koloru, a od krzesełka do stolika — drugiego), op.rócz tego mógł zmieniać swój sposób odnoszenia się do „stopni" albo wspominając o ich kolorze, albo też pomijając ten aspekt. McGar-rigle mógł zatem porównywać ze sobą oddziaływanie zmiennych percepcyjnych i zmiennych językowych^
W pierwszym eksperymencie, przeprowadzonym na opisanym wyżej materiale, cztery stopnie (do krzesełka) były czerwone, dwa dalsze — białe. Informowano dziecko, że miś zawsze idzie po tych stopniach, kiedy chce przejść do swego krzesełka albo do swego stolika. Następnie zadawano badanemu dwa różnie sformułowane pytania: l. Czy więcej jest czerwonych stopni prowadzących do krzesełka, czy też więcej stopni prowadzących do stolika? 2. Czy więcej jest stopni prowadzących do krzesełka, czy więcej stopni prowadzących do stolika?
Z grupy trzydzieściorga dwojga dzieci dwanaścioro dzieci (38%) odpowiedziało poprawnie na pierwsze pytanie, natomiast na drugie pytanie poprawnych odpowiedzi udzieliło dwadzieścioro jeden dzieci (66%). Różnica była istotna statystycznie, bowiem prawdopodobieństwo przypadku wynosiło około dwa na sto.
W eksperymencie tym kontrast percepcyjny był zawsze obecny, ale jedno z pytań odwoływało się do tego kontrastu, drugie zaś —nie. Popatrzmy teraz, co się dzieje, kiedy żadnego kontrastu percepcyjnego nie ma. Jeśli wszystkie stopnie będą białe, nadal możliwe będzie włączenie przymiotnika określającego kolor w jedno pytanie, a pomindęcie go w drugim. Tak właśnie uczynił McGarrigle w swym •drugim^ eksperymencie, .w którym wzięła udział inna grupa dzieci. Tym razem różnica w sformułowaniu pytania odegrała znacznie mniejszą rolę. Kiedy użyty został przymiotnik „biały" (Czy więcej jest białych stopni prowadzących do krzesełka, czy więcej stopni prowadzących do stolika?), 56% dzieci odpowiedziało poprawnie. Kiedy oznaczenie koloru zostało pominięte (Czy więcej jest stopni prowadzących do krzesełka czy stopni prowadzących do stolika?) 69% dzieci dało odpowiedź poprawną. Różnica ta. me jest statystycznie istotna, nie ma więc uzasadnienia dla wniosku, że jedno z pytań było dla dzieci autentycznie trudniejsze.
Nawet gdyby nie było różnicy pomiędzy formami pytań, można by próbować uzasadniać, że brak kontrastu percepcyjnego sprawia, iż całe to zadanie staje się łatwiejsze niż zadanie poprzednie, w którym część stopni była koloru czerwonego. Zauważmy, że jednak niczego takiego nie stwierdzono. Na zasadnicze pytanie: Czy więcej jest stopni prowadzących do krzesełka, czy stopni prowadzących do stolika? poprawnie odpowiedział ten sam w przybliżeniu procent dzieci (z dwu różnych grup), niezależnie od tego, czy stopnie były tego samego koloru, czy też zostały bardzo wyraźnie skon-trastowane kolorystycznie.
Stwierdzenie tych faktów jest bardzo istotne. Ani kontrast percepcyjny, ani zmiana formy słownej nie powodowały oddzielnie wyraź-niejszej różnicy. Gdy jednak oba te czynniki występowały razem, ich wpływ był ogromny. Warto również zwrócić uwagę na fakt, że zmiana sformułowania, tak istotna w zestawieniu z kontrastem percepcyjnym, jest sama w sobie niewielka — polega na włączeniu lub opuszczeniu pojedynczego przymiotnika.
Zadanie ,,ze stopniami" może wydawać się odmienne od standardowego Piagetowskiego zadania „z włączeniem klas", ale jest ono bardzo podobne do pewnego wariantu zastosowanego przez samego Piageta. Czasami Piaget używał do swege eksperymentu zestawu koralików; wszystkie one były drewniane, większość była koloru brązowego, a kilka białego. Piaget pytał wówczas dzieci, które koraliki utworzą dłuższy naszyjnik, brązowe czy białe. Typową odpowiedzią małego dziecka byłof brązowe, ponieważ są tylko dwa białe. Ale w przeciwieństwie do materiału McGarrigle'a-wariant Piageta nie dawał możliwości takiego operowania odpowiednimi zmiennymi językowymi i percepcyjtnymi, aby ulegał zmniejszeniu kontrast między podklasaani. Kontrast percepcyjny był tu siłą rzeczy ziawsze obecny: koraliki nie mogły być jednego koloru, ponieważ wówczas nie istniałyby podklasy. Również kontrast percepcyjny nie mógł być pominięty w formułowaniu pytania. A więc sytuacja była dla dziecka — jak to wykazał McGarrigle — maksymalnie trudna.
Ponadto McGarrigle znalazł takie sformułowanie pytania, które można uznać za najłatwiejsze z dotychczas p^rzez nas rozpatrywanych. Pyta on mianowicie: Dokąd miś ma dalej, do krzesełka czy do stolika? W takiej sytuacji właściwie nie powinno się mówić o włączaniu klas, a raczej o włączaniu jednej odległości w drugą. Jednak to, co jest tutaj szczególnie interesujące, to fakt, że taka forma pytania nie tylko okazała się najłatwiejsza (72% dobrych odpowiedzi w jednym badaniu, a 84% w drugim), ale — co więcej — znacznie ułatwiała udzielenie poprawnych odpowiedzi na następujące pytania. I tak na pytanie: Czy więcej stopili prowadzi do krzesła, czy do stołu? odpowiadało teraz poprawnie 88% dzieci. I nawet wersja „z czerwonymi stopniami" dawała wynik w 53% poprawny.
Stąd wniosek, ż^ pytanie zawierające element: dokąd jest dalej? pomagało dzieciom uchwycić imtencję eksperymentatora. I kiedy raz już pojęły one, nad czym mają się zastanawiać, trzymały się tego nawet wówczas, gdy stawały wobec sformułowania, które normalnie zwodziło je na manowce.
Jednakże dla sporej liczby dzieci sformułowanie „z czerwonymi stopniami" nadal pozostawało zbyt trudne: w analizowanym przez nas eksperymencie 47% badanych dzieci uparcie udzielało odpowiedzi z kategorii porównywania podklas, gdy tylko wprowadzano pojęcie czerwonych stopni. Taki stan rzeczy każe nam zastanowić się, czy ten sposób interpretowania zadania przez część dzieci zależny jest od ich zrozumienia samej sytuacji włączania, czy ipż wynika on z jakichś bardziej ogólnych przyczyn.
Aby to rozstrzygnąć, konieczne jest przypatrzenie się podobnie sformułowanym pytaniom, ale nie w kontekście włączania klas. McGarrigle przeprowadzał takie próby; użył w nich zarówno zwierzątek, były to krowy i konie, jak i misia kroczącego po stopniach. Ustawił czar-aie i białe krowy oraz czarne i białe konie ro obu stronach ścianki tak, aby stały naprzeciw siebie, podobnie jak na poniższym ry&unku:
Następnie zadawał dzieciom pytania. Przykładowo przytoczmy jedno z nich: Czego jest więcej, krów czy czarnych koni? Z trzydziestu sześciorga dzieci tylko pięcioro (14%) odpowiedziało na to pytanie poprawnie. Dlaczego pozostałe dzieci odpowiadały błędnie?
Wyjaśnienie Piageta nie może dotyczyć tej sytuacji — to jest oczywiste: nie występuje tu w ogóle probleirn Włączenia ani też konieczność równoczesnego objęcia umysłem całości i jej części składowych. A jednak łatwo stwierdzić, co czynią dzieci: najczęściej porównują one czarne konie z czarnymi krowami, możemy bowiem , śledzić ich spontaniczne, dodatkowe uwagi typu: Więcej jest czarnych koni, bo są tylko dwie czarne krowy.
Wariant „ze stopniami" w wersji nie uwzględniającej problemu włączenia prowadził do podobnych rezultatów. W tej wersji miś, krzesełko i stolik nie były umieszczone wzdłuż jednej linii, ale zostały ustawione jak na rysunku poniżej.
Tak więc ,, stopnie prowadzące do krzesełka"' nie stanowiły podzbioru dla „stopni prowadzących do stolika". Pytania były identyczne jak w oryginalnej wersji „z włączaniem", a mianowicie: l. Czy więcej jest czerwonych stopni prowadzących do krzesełka, czy więcej stopni prowadzących do stolika? 2. Czy. więcej jest stopni prowadzących do krzesełka, czy więcej stopni prowadzących do stolika?
I, podobnie jak poprzednio, pytanie pierwsze było znacznie trudniejsze. Uwagi czynione przez dzieci wskazywały na to, że czasem porównywały one czerwone stopnie do krzesełka z podzbiorem czerwonych stopni prowadzących do stolika. Ale bywało też, że porównanie nie dotyczyło podzbioru białych stopni. A zdarzało się również, że dzieci odpowiadały jakby nie na to pytanie, o czym świadczyły ich wypowiedzi typu: Tu wszędzie są czerwone prowadzące do krzesełka, ale tutaj są białe, albo:
Tutaj wszystkie są czerwone. Można było odnieść wrażenie, że są to odpowiedzi na takie na przykład pytanie: Czy więcej jest czerwonych stopni do stolika, czy też więcej czerwonych stopni do krzesełka? Byłoby to więc pytanie o pewnego rodzaju porównanie proporcji.
W każdym razie pytania, na które dzieci odpowiadały, często nie były pytaniami zadanymi przez prowadzącego eksperyment. Interpretacje dzieci nie korespondowały z intencjami eksperymentatora; me były one też poprawne w odniesieniu do reguł językowych. Dzieci nie wiedziały, o co eksperymentatorowi chodzi. Trudno powstrzymać się od stwierdzenia, że nie rozumiały one dokładnie języka, jaikim się do nich zwracano. Jeśli jednak takie ujęcie zagadnienia wydaje się zbyt krańcowe, musimy przynajmniej stwierdzić, że jakiś inny czynnik niż reguły językowe wpływał na ich interpretację — być może było to coś na kształt przewidywania, jakie pytanie będzie zadane, przewidywania wypływającego z natury użytego w eksperymencie materiału.
Przede wszystkim jednak nie zmożemy nie zdawać sobie sprawy z jednego: nie wolno nam myśleć, że dzieci — w pewien ogólny sposób — nie zwracają dostatecznej uwagi na język; zbyt istotne okazało się w niektórych badaniach włączenie lub opuszczenie pojedynczego przymiotnika.
CO JEST. A CO BYĆ MUSi
Piaget nie był odosobniony w swym mniemaniu, że małe dzieci nie są zdolne do wyciągania wniosków, które dorosłym wydają się ^"pełnię elementarne. Do takiego samego przegnania dochodzili też wyznawcy całkowicie - ^ciwstawnej teorii psychologicznej. Jeden. Ma. j wybitniejszych asocjacjonistów — czy be-nawiorysstów — Ciark Huli twierdził, że istota rozumowania polega na ciągle nowym (bo zdarzają się nam wciąż nowe sytuacje) łączeniu dwu „segmentów zachowań" dla osiągnięcia danego celu. Taki sposób definiowania procesu rozumowania może budzić poważne zastrzeżenia, ale przyjmijmy go na razie i popatrzmy, co się stanie, gdy opiszemy myślenie dzieci stosując tę koncepcję.
Huli mówił o łączeniu dwóch „segmentów zachowań" w kontekście badań nad szczurami uczącymi się dróg w labiryntach — były to eksperymenty bardzo popularne wśród beha-wiorystów. „Segmentem zachowania" było w tym przypadku przebiegnięcie z jednego punktu labiryntu do drugiego. Omawianą koncepcję można by przedstawić następująco. Przypuśćmy, ze mamy labirynt jak na rysunku. Przypuśćmy dalej, że szczur uczy się przebiegania z A do B, by uzyskać jakąś niewielką nagrodę; z A do C, by uzyskać nagrodę równie niewielką, wreszcie z C do D, by uzyskać nagrodę dużo większą. (Wszystkie te etapy nauki przebiegają oddzielnie.) Jeśli następnie umieścimy szczura w punkcie A i wybierze on drogę A ->- C -> D zamiast drogi A -> -B, to musimy uznać, że wywnioskował on, jak dostać się do punktu D, ponieważ nigdy przedtem me przebył jednorazowo drogi z A do D.
Oczywiście zachodzi możliwość, że'wybór tej drogi był przypadkowy (prawdopodobieństwo wynosi tu 50:50). Ale jeśli postępowałaby w ten sposób 'duża liczba szczurów, moglibyśmy wówczas mówić, że zwierzęta te stosowały jakiś rodzaj wnioskowania.
Jednak stan faktyczny jest taki, że nie uzyskano podobnego potwierdzenia. Najwidoczniej szczury nie ujmowały sytuacji w ten sposób,
Co bardziej zadziwiające, materiał uzyskany w wyniku niektórych badań, zdawał się świadczyć, że dzieci poniżej siódmego roku życia również nie potrafią przeprowadzić podobnego rozumowania. Zwolennicy Ciarka Hulla — Howard i Trący Kendlerowie opracowali test dla dzieci oparty ewidentnie na jego koncepcji (aczkolwiek nie zakładali oni biegania po labiryntach). Zadanie dawane dzieciom polegało na tym, by nauczyć się obsługiwać automat w taki sposób, aby otrzymać zabawkę. Osiągnięcie celu wymagało przejścia dwuetapowegotreningu, odpowiadającego dwóm segmentom labiryntu. Ćwiczenia na każdym etapie przeprowadzano z dziećmi oddzielnie. Nauka polegała jedynie na: l) przyciskaniu właściwego guzika (jednego z dwu) w celu otrzymania kulki; 2) wrzucaniu kulki do otworu (co powodowało uwolnienie mechanizmu wydającego zabawkę).
Kendlerowie stwierdzili, że dzieci z dużą łatwością uczyły się oddzielnych zadań etapowych. Kiedy miały wydobyć kulkę, przyciskały odpowiedni guzik, kiedy miały , zdobyć zabawkę za pomocą wręczonej im kulki, potrafiły zrobić z niej użytek (wymagało to jedynie wrzucenia kulki do otworu). Ale w większości przypadków nie umiały one dokonać „integracji", by użyć terminologii Kendlerów. Nie naciskały guzika, by otrzymać kulkę, i nie kontynuowały potem sanKfdzielnie działania, tzn. nie posługiwały się kulką w celu uzyskania zabawki. W wyniku tego eksperymentu Kendlerowie doszli do wniosku, iż dzieci — podobnie jak szczury — nie są zdolne do dedukcyjnego wnioskowania. Badanie to przeprowadzono w latach sześćdziesiątych. Nic ^ięc dziwnego, że z takim przekonaniem przyjęta została sugestia Chom;sky'ego o istnieniu wysoce specyficznego mechanizmu nabywania języka.
Jednakże wyniki uzyskane przez Kendlerów muszą głęboko intrygować każdego, kto obserwował dzieci bawiące się w swoim pokoju albo przysłuchiwał się ich rozmowom - nietrudno wtedy zauważyć, jak często są one w stanie łączyć w swym umyśle dwa rodzaje danych.
A oto uderzający przykład tego rodzaju wnioskowania, do którego dzieci wydają -się zdolne, jeśli obserwujemy je, gdy zachowują się naturalnie — w przeciwieństwie do ich zachowania podczas wykonywania testów.
Poniższa rozmowa została przypadkowo nagrana na taśmę magnetofonową, a więc możemy, zacytować ją bardzo dokładnie. Odbyła się ona wkrótce po śmierci JDonałda Campbella w czasie próby pobicia rekordu świalaTw^or-cie motorowodnym, a w parę miesięcy po wizycie w szkole badacza Robina Campbella. Rozmówcami byli: pięcioletnia dziewczynka ze wspomnianej szkoły i pewien uczony. Dziecko:
„Czy ten pan Campbell, który był tutaj, umarł? (dramatyczny akcent położony na słowie „umarł"). Uczony: „nie, z całą pewnością nie umarł" (bardzo zdziwiony). Dziecko: „Aha, to musi być dwóch panów Campbellów, bo pan Campbell umarł, u-tonął." To dziecko złożyło razem jeśli nie dwa „segmenty zachowań", to dwie zupełnie różne informacje: „Pan Campbell, który był tutaj, żyje" oraz „Pan Campbell zmarł" — i wyciągnęło prawidłowy wniosek, przedstawiany jako nieuchronna konsekwencja obu przesłanek: „to musi być dwóch panów Campbellów". W rozumowaniu dziewczynki przyjęte zostało założenie, iż istnienie żywej osoby pozostaje w sprzeczności ze śimiercią tej samej osoby. A więc, jeśli pan Campbell zmarł i pan Campbell żyje, to po prostu musi być dwóch panów Campbellów!
Jak pogodzić te dwa fakty: że pięcioletnie dzieci są zdolne do rozumowania tego typu, co wyżej opisane, a jednocześnie doznają niepowodzeń w integracji dwu bardzo prostych, oddzielnie wyuczonych zachowań, takich jak w zadaniu opracowanym przez Kendlerów.
Sytuacja ta wyda się jeszcze bardziej zagadkowa, jeśli zestawić ją z badaniami Michae-Ja--X^Qle'a, i jego współpracowników. Stwierdzili oni, że dorosłe osoby z kręgu kultury afrykańskiej również nie potrafiły uporać się z zadaniem Kendlerów. Pewne wyjaśnienie zagadki zawdzięczamy przeprowadzeniu przez Cole'a jeszcze innych badań. Opracował on mianowicie eksperyment analogiczny do zadania Kendlerów, w którym dorośli Afrykanie uzyskali jednak dużo lepsze wyniki.
Zamiast automatu uruchamianego przez naciskanie guzika Cole zastosował zamkniętą skrzynkę i dwa pudełka od zapałek, pomalowane każde na inny kolor. W jednym z pudełek znajdował się klucz pasujący do zamka skrzynki. Zauważmy, że są tu nadal obecne dwa segmenty zachowań (otwórz właściwe pudełko, aby dostać klucz i użyj klucza do otwarcia skrzynki), a więc zadanie to formalnie jest identyczne z zadaniem Kendlerów. Ale psychologicznie jest ono zupełnie inne. Teraz badani nie mieli do czynienia z dziwnym dla nich mechanizmem, lecz z przedmiotami o ustalonych, codziennych znaczeniach; i było dla nich jasne, czego się od nich oczekuje. Okazało się, że w takiej sytuacji trudności z integracją zostały w znacznym stopniu zredukowane. .
Szczególnie interesująca jest praca Simona Hewsona, w której wykazał, iż również dla małych dzieci zasadniczą trudność stanowi nie proces dedukcyjny zakładany przez zadanie, ale wprawiające w zakłopotanie urządzenie i stosowana procedura. Kiedy tylko usunięto te uwarunkowania — w sposób nie powodujący w najmniejszym stopniu zmiany dedukcyjnego charakteru problemu — pięcioletnie dzieci rozwiązywały zadanie równie dobrze jak młodzież z college^u w eksperymentach Ken-dierów.
Hewson dokonał dwu istotnych zmian. Przede wszystkim w tablicach rozdzielczych mechanizm uruchamiany przyciskami zastąpił przez dwie szuflady, które dziecko mogło otwierać i zamykać. Wyeliminował w ten sposób za-gadkowość z pierwszego etapu nauki. Następnie pomagał dziecku zrozumieć, że nie ma nic magicza-iego w tej konkretnej kulce, którą wręczał mu na drugim, etapie, aby mogło wrzucić ją do otworu i otrzymać nagrodę. Dziecko nie rozumie nic z tego, jak to się dzieje, że wrzucona do otworu kulka otwiera drzwiczki. Bkąd ma wiedzieć, że każda inna kulka tej samej wielkości może równie dobrze spełnić to zadanie? A jednak musi ono przyjąć takie założenie, jeśli ma wykonać dane polecenie. Grając z dziećmi w „grę w zamianę" Hewson sprawiał, że zrozumiała stawała się funkcjonalna równoważność różnych kulek.
Te dwie modyfikacje razem wzięte spowodowały skok we wskaźniku sukcesu z 30% na 90% u dzieci pięcioletnich i z 35% na 72,5% u dzieci czteroletnich. Natomiast u dzieci trzyletnich rezultatem tych zmian był brak jakiejkolwiek poprawy, a nawet nieznaczne pogorszenie wyników: powody takiej reakcji wciąż jeszcze wymagają wyjaśnienia.
Możemy więc wysnuć wniosek, że trudności dzieci z aparatem Kendlerów są rzeczywiście autentyczne; trudności te nie mogą być jednak uważane za dowód na to, iż dzieci są niezdolne do myślenia dedukcyjnego.
Pamiętając o tym wniosku zobaczmy teraz, jak dzieci zachowują się w sytuacji zupełnie innego typu.
Bardzo bogatym źródłem informacji jest słuchanie wygłaszanych przez dzieci komentarzy -oraz pytań stawianych przez nie, kiedy opowiada się im różne historie.
A oto kilka przykładów.
„Ile rzeczy on bierze! On by nie mógł... ma tylko dwie ręce i nie miałby tam tyle miejsca, by unieść te wszystkie rzeczy".
(Przesłanki: l. Piotr ma więcej do niesienia niż dwie ręce mogą unieść; 2. Piotr ma tylko dwie ręce. Konkluzja: jest niemożliwe, by Piotr uniósł to wszystko, co niesie w opowiadaniu. Implikowany tu jest krytycyzm wobec opowiadania.)
„Musiała zjeść całą swoją żywność kiedy ^indziej."
(Przesłanki: l. Normalnie w domach znajduje się jedzenie; 2. W tym domu nie ma żadnej żywności. Konkluzja: wszystko musiało zostać zjedzone.)
„Ale jak to możliwe, że oni mają się pobrać? Potrzebny jest także mężczyzna." (Książka zawiera ilustrację przedstawiającą ślub, na której mężczyzna wygląda jak kobieta. Dziecko myśli, że rysunek przedstawia dwie kobiety.)
(Przesłanki: l. Do ślubu potrzebny jest mężczyzna; 2. Na rysunku nie ma żadnego mężczyzny. Konkluzja: to nie może być ślub.)
„Wydaje mi się, że opuściłeś stronę. Nie powiedziałeś, że on ciął skórę."
(Przesłanki: l. Na jednej ze stron historia mówiła o krojeniu wyprawionej skóry; 2. Nie było żadnego nawiązania do cięcia skóry. Konkluzja: została opuszczona strona.)
Dziecko: „Pani nie patrzy".
Nauczycielka: „Poroszę?"
Dziecko: „Dlaczego pani nie czyta?"
Nauczycielka: „Bo już to znam".
(Przesłanki: l. Kiedy czyta się książkę, patrzy się w nią; 2. Nauczycielka nie patrzy w książkę. Konkluzja: ona nie czyta książki.)
Jest rzeczą niemożliwą, by mieć świadomość takich przykładów, a jednocześnie utrzymywać. że dzieci poniżej siedmiu-sześciu lat są -niezdolne do dedukcyjnego myślenia. A więc, jeśli czasem — jak na przykład w pewnych sytuacjach eksperymentalnych — dzieci nie wyprowadzają wniosków drogą dedukcji, musimy wnikliwie zbadać, co wtedy zachodzi. Skoro nie możemy sprawić, by dzieci posługiwały się dedukcją w wymyślonych przez nas eksperymentach, podczas gdy możemy obserwować, jak czynią to spontanicznie, musimy zadać sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje. Okazuje się jednak, że — wbrew twierdzeniom Piageta, Kendlerów i kilku jeszcze innych badaczy — sprowokowanie dzieci do wnioskowania w sztucznych warunkach eksperymentu nie jest niemożliwe. Jest trudniejsze, ale całkiem możliwe.
Barbara Wallington przeprowadziła całą serię badań, które oparte były na następującym zadaniu: odnaleźć zabawkę w jednym — tub więcej niż jednym — zestawie pudełek, które mogły być lub mogły nie być oznaczone gwiazdkami na wieczkach. Barbara Wallington Zaprojektowała swoje badania z wielką starannością, kierując się intencją, by dać dzieciom wszelkie szansę uchwycenia tego, czego się od nich oczekuje. Rezultaty okazały się bardzo odkrywcze.
Dzieciom dostarczano informacji, które mogły być wykorzystane jako wskazówka w po-, szukiwaniach. Mówiono im na przykład: „Je-\ śli na pudełku jest gwiazdka, to w środku znajduje się malutkie zwierzątko", albo: „Jeśli na pudełku nie ma gwiazdki, to w środku znajduje się malutkie zwierzątko." Kiedy dzieci usłyszały tego typu stwierdzenie, proszono je, by wskazały, w których pudełkach są zabawki, i by następnie sprawdziły, czy miały rację.
Wzorzec, według którego dzieci dokonywały wyboru, oraz odpowiedzi udzielane przez nie sną pytanie, dlaczego wybrały te właśnie pudełka — ukazały wyraźnie, że wiele z nich przeprowadzało ścisłe rozumowanie w tym sensie, że stwierdzenie eksperymentatora było podstawą do wydedukowania wniosków. Bardzo rzadko zdarzało się, by wyciągnięte zostały wszystkie wnioski, które należałoby uznać za poprawne, zgodne z kanonami tradycyjnej, formalnej logiki — ale nie inaczej było w grupie dorosłych, którym dano to samo zadanie. Starsze dzieci (a „starsze" znaczy tutaj od czterech lat i trzech miesięcy do czterech lat jedenastu miesięcy) często odpowiadały ^dokładnie tak samo jak dorośli, traktując informację: Jeśli na pudełku jest gwiazdka... w znaczeniu: Jeśli jest gwiazdka i tylko wtedy, gdy jest gwiazdka... i prowadząc dalsze rozumowanie zgodnie z takim właśnie odbiorem udzielonej informacji.
Niektóre dzieci potrafiły także komentować swoje wybory używając podobnych sformułowań jako dorośli: to musi być... to powinno być... Oto dwa przykłady jako ilustracja. „Kiedy nie ma gwiazdki, to powinno być zwierzątko w pudełku. Musi być w tym [pudełku bez gwiazdki], skoro nie ma jej [zabawki] w tym [pudełku z gwiazdką]." W tym drugim przypadku podana informacja brzmiała: Jeśli jest gwiazdka, to wtedy nie ma zwierzątka.
Zaznaczmy, że te uzasadnienia były czynione po dokonaniu przez dzieci wyboru, ale zanim pozwolono im otworzyć wybrane pudełka.
Dzieci poniżej czterech lat stosunkowo rzadko udzielały takich wyjaśnień jak przedstawione wyżej. Ale nawet najmłodsze dzieci nie postępowały na chybił trafił. Wykazywały one tendencję do posługiwania się systematycznymi strategiami poszukiwawczymi, nawet jeśli strategie te były tak prymitywne i nie powiązane ze słowami eksperymentatora jak rozpoczynanie od pudełka znajdującego się na brzegu i posuwanie się wzdłuż szeregu.
Zgromadzono materiał potwierdzający zało-żeme, że czasami dzieci ujawniają zdolności do wnioskowania nawet w warunkach ekspery-' mentu. Peter Bryant i Pauł Harris badali/niezależnie od siebie, zdolność dzieci do rozumowania^ dotyczącego takich relacja, jak „równy z" czy ,,większy od". (Jest to jeszcze jedna ' forma wnioskowania, którą Piaget traktuje jako kryterium myślenia operacyjnego, a przeto — według jego teorii — nie dająca się normalnie stwierdzić u dzieci poniżej siódmego roku. życia.) Aby zilustrować wyniki uzyskane przez Bryanta i Harrisa, zapoznajmy się z dwoma ich eksperymentami. Dotyczyły one zdolności dzieci do porównywania wymiarów dwu przedmiotów za pomocą trzeciego — w praktyce oznaczało to, że ten pośredniczący przedmiot służył jako narzędzie pomiaru. Każdy z omawianych tu eksperymentów jest autorstwa jed nego z badaczy. ^
Harris i jego współpracownicy pokazywali czteroletnim dzieciom dwa paski papieru, umieszczone w odległości około trzech stóp od siebie. Paski te różniły się długością o około jedną czwartą cala; była to różnica zbyt mała, by mogła być postrzegana. Tak więc kiedy pytano dzieci, który pasek jest dłuższy, w przybliżeniu połowa ich sądów była poprawna — rezultatu takiego można się było oczywiście spodziewać z powodu samej tylko gry" przypadku.
Z kolei wprowadzono trzeci pasek, tej samej długości, co jeden z już zaprezentowa- , nych. Na krótką chwilę kładziono go wzdłuż dwu pozostałych, a następnie powtarzano pytanie. Teraz większość dzieci odpowiedziała ^. prawidłowo. Badanie to wydaje się wyraźnie potwierdzać, że dzieci były zdolne do zrozumienia pomiaru, czyli że były one zdolne do przeprowadzenia wnioskowania o następującej strukturze: jeśli A jest równe B i jeśli B jest dłuższe, niż C, to A musi być dłuższe niż C.
Do wniosków podobnych jak Harris — dotyczących zdolności dzieci do dokonywania pomiarów — doszli również Bryant i Kopytyn-ska. Posługiwali się oni prostymi, ale bardzo pomysłowymi pomocami, które pozwoliły im wykazać, że choć małe dzieci rzadko kiedy spontanicznie mierzą przedmioty, które mogą porównać wizualnie, to jednak często używają narzędzia pomiaru, gdy wizualne porównanie nie jest możliwe. Autorzy tego eksperymentu iawałi swoim badanym dwie czarne drewniane ^ryły, z których każda miała dziurę, i prosili, iby stwierdziły, który otwór jest głębszy. Zo-Aaczenie dna było całkowicie niemożliwe. Pomiędzy ^tymi bryłami umieszczony został drewniany pręt, którym dziecko mogło posłużyć się jako narzędziem pomiaru, jeśli zdecydowało się na taki krok. Nawet w sytuacji, kiedy nie czy-liono żadnej wzmianki na temat pręta, wiele .--"t- izieci użyło go jako środka do rozwiązania problemu.
Dokonajmy podsumowania. Z materiału doświadczalnego, który dotąd omówiliśmy, wyłaniają się następujące główne ustalenia:
,.—- l. W żadnym stadium swego rozwoju dzieci f nie są tak egocentryczne, jak to twierdził Piaget. U wszystkich ,ludzi przyjmowanie punktu widzenia iinnego niż własny łączy się z pewnym wysiłkiem, a stopień trudności różni się pod wieloma skomplikowanymi względami w zależności od sytuacji. Ale przepaść między dorosłymi i dziećmi nie jest tu tak wielka, jak do niedawna sądzono.
2. Zdolność dzieci do dedukcyjnego myślenia nie jest tak ograniczona, jak to przedsta-! """' wiał Piaget l niektórzy badacze. Zdolność ta przejawia się najbardziej wyraziście w uwagach, jakie dzieci spontanicznie czynią podczas słuchania bajek i opowiadań,! ale może też być demonstrowana w sztucznych warunkach eksperymentalnych, gdy dzieci mają około czterech lat (a nawet mniej), choć w wielu badaniach nie udało się jej ujawnić. W sumie musimy uznać, że przynajmniej u dzieci czteroletnich domniemana przepaść dzieląca je od dorosłych jest dużo mniejsza, niż to twierdziło wielu badaczy.
3. Zdolność dziecka do uczenia się języka rzeczywiście może zadziwiać. Ale umiejętność ta nie jest czymś wyizolowanym z pozostałych sfer umysłowego rozwoju dziecka. Nie ma żadnego powodu, aby przypuszczać, że rodzi się już ono z „wewnętrznym mechanizmem przyswajania", który umożliwia mu strukturalizo-wanie i nadawanie sensu słyszanemu językowi, a jednocześnie zawodzi w struktuiralizowaniu i nadawaniu sensu innym aspektom otoczenia. Przeciwnie, obecnie wydaje się, że dziecko najpierw nadaje sens sytuacjom (być może, szczególnie tym, które są nośnikiem, jakiejś ludzkiej intencji), a następnie wykorzystuje ten rodzaj zrozumienia, aby ułatwić sobie nadawanie sensu temu, co się do niego mówi.
Okazuje się więc, że teorie rozwoju języka i myślenia największej w ostatniich latach doniosłości były w pewnych swych aspektach oparte na wadliwych założeniach. Nie znaczy to jednak, by teorie te były całkowicie błędne.
Nie powinniśmy także sądzić, że skoro -dzie-ci nie różnią się tak bardzo od dorosłych, jak uprzednio myślano, są one w zasadzie zupełnie takie same jak dorośli. Być może powinniśmy po prostu gdzie indziej szukać różnic.
CO ZOSTAŁO
POWIEDZIANE
A CO ZROZUMIANE
Niepewnym tworzywem są wypowiadane przez nas słowa.
P. Ziff
— Czy w łódce był ktoś z tobą?
— Nie, nie był.
— A co w takim razie robił twój wnuk?
— Ach, on? Był ze mną. Myślałem, że chcesz wiedzieć, czy w łódce był ktoś, kto tam nie miał być 1.
W naszej tradycji kulturowej wyrobiony intelektualnie dorosły człowiek — a więc ten typ osoby, która uczy w szkole, czy też bada myślenie i język dzieci — ma świadomość języka jako formalnego systemu, którego kategorie umożliwiają opisywanie świata. Dla osoby takiej naturalne staje się myślenie o języku jako o czymś posiadającym to, co nazwano „bezczasowym znaczeniem", a więc znaczeniem, które może być rozważane w oderwaniu od jakiegokolwiek konkretnego kontekstu i które nie jest całkowicie wtopione w zdarzenia, w płynący strumień „realnego życia". Tak wyrafinowane spojrzenie na język powoduje, iż możliwe staje się na przykład skonstruowanie wyizolowanego zdania i zapytanie następnie:
Co to znaczy? Ale, na ile możemy to stwierdzić, tego rodzaju traktowanie języka jest obce dla podejścia prymitywnego czy „naturalnego". Przywołajmy jeszcze, raz przykład zdania:
„Biały człowiek upolował dziś sześć niedźwiedzi", bowiem żaden biały człowiek nie byłby w stanie tego dokonać. 2
W poprzednich rozdziałach analizowaliśmy niektóre słabe strony współczesnych teorii dotyczących rozwoju myślenia. We wszystkich tych niedociągnięciach można dopatrywać się braku dostatecznej uwagi dla różnicy między językiem, jakiego spontanicznie używają i jak go pojmują dzieci, a językiem w pojmowaniu twórców wspomnianych teorii.
Chomsky, co jest oczywiste, myśli o zadaniu stojącym przed dzieckiem jako o konieczności uczenia się tego, czym jest język dla osoby takiej jak on sam. I tak rzeczywiście jest — na dłuższą metę. Ale w pierwszym okresie, we wczesnych latach życia, może być zupełnie inaczej.
Mniej bezpośredni jest związek koncepcji języka właściwej dorosłym z teorią Piageta, ponieważ rozważania nad opanowywaniem tej sztuki nie są głównym przedmiotem jego zainteresowań. Jednak kiedy Piaget zajmuje się tym zagadnieniem, jest bardziej wrażliwy na różnice między tym, czym jest język dla dorosłego, a tym, czym jest on dla dziecka we wczesnych stadiach rozwojowych. Natomiast kiedy Piaget, jako autor eksperymentu, posługuje się językiem jako częścią swojej metody badania myślenia dzieci, odnosi się wrażenie, że traci z oczu wagę tego problemu.
Ze wszystkich Piaget owakich zadań chyba najlepiej znane są te, które nazwano testami stałości. Jest ich wiele: testy stałości liczby, wagi, długości itp., ale ponieważ zasady dla wszystkich tych testów są jednakowe, jako przykładem posłużymy się testem stałości długości.
Składa się on z trzech- faz. Najpierw pokazuje się dziecku dwa patyki równej długości, ułożone w następujący sposób: ^ . i pyta, czy patyki te są równej długości. Istotne jest czy dziecko udzieliło w tej fazie eksperymentu odpowiedzi twierdzącej, w przeciwnym bowiem wypadku kontynuowanie testu nie ma sensu. Następnie jeden z patyków zostaje przesunięty (zwykle robi to dorosły prowadzący badanie) tak, aby poprzednie równe ułożenie zostało zmienione. Patyki leżą teraz w taki sposób: ^ ' Eksperymentator, mówiąc: „A teraz patrz, co ja robię", zwykle wyraźnie zachęcą dziecko, by zwracało uwagę na tę transformację. Jest to druga faza testu. Trzecia faza to po prostu powtórzenie pierwszego pytania: Czy te patyki są równej długości? (czy jakiekolwiek byłyby w szczegółach te sformułowania); pytanie to jest oczywiście stawiane po zakończeniu transformacji przewidzianej w drugiej fazie.
Istotne zasady, wspólne wszystkim wariantom testu na stałość, są następujące:
a. Początkowa równość cechy stanowiącej kryterium (długość, ciężar itd.) połączona jest z percepcyjnym podobieństwem (patyki ułożone są tak, aby ich końce były zrównane, gałki plasteliny mają zarówno taki sam kształt-jak i taki sam ciężar itd.).
b. Dziecko pytane jest o początkową rów' ność cechy-kryterium i akceptuje ją.
c. Pojawia się transformacja, która burzy podobieństwo percepcyjne, nie wpływając na cechę-kryterium.
d. Dziecko jest ponownie pytane o cechę--kryterium.
Jeśli przy powtórinym zapytaniu dziecko nadal potwierdza identyczność cechy-kryterimim, mówimy, że ma ono świadomość stałości długości, ciężaru czy jakiegokolwiek innego rozważanego atrybutu. W przeciwnym wypadku mówimy, że nie potrafiło ono „zachować stałości".
Dzieci poniżej siedmiu lat zwykle doznaje niepowodzeń, gdy prezentujemy im standardowe testy na zachowanie stałości. Piaget traktuje ten fakt jako jeszcze jeden dowód na nieumiejętność decentracji oraz wnioskowania. Prawidłowa odpowiedź — mówi on -— zależy od zdolności do wyprowadzenia wniosku z dwu przesłanek: l) dane przedmioty były poprzednio tej samej długości (lub wagi itp.); 2) nic nie zaistniało, co zmieniłoby tę długość (czy wagę itp.) — a więc musi z tego wypływać konkluzja, iż nadal przedmioty te są tej samej długości, choćby nawet wyglądały inaczej. Według Piageta niezdolność do prowadzenia takiego rozumowania wypływa z niezdolności do decentracji zarówno w odniesieniu do bezpośredniej sytuacji percepcyjnej, jak i do relacji między dwoma następującymi po sobie momentami. Dziecko koncentruje się na jednej właściwości w danej sytuacji, a inne pomija — na przykład jeden patyk nazywa dłuższym, bo wystaje on z jednej strony, nie biorąc pod uwagę faktu, że za to z drugiej strony patyk ten jest cofnięty. Ponadto dziecko koncentruje się na chwili obecnej, nie potrafiąc wrócić myślą do poprzedniego stanu rzeczy, nie widząc, że jedna i ta sama czynność jest odwracalna i że patyki mogą być ż powrotem równo ułożone. Dla Piageta zdolność do myślowego spożyfcko-wywania zasady odwiracalności jest jedną z głównych oznak osiągnięcia stadium skonkretyzowanego myślecnia operacyjnego, l (Zob. Dodatek). '
Zastanówmy się, co naprawdę zachodzi, kiedy otrzymujemy odpowiedź świadczącą o niezachowaniu stałości. Sytuację tę można sprowadzić do następującego opisu: w krótkim okresie dziecko daje dwie sprzeczne odpowiedzi na pytania będące dla dorosłego jednym i tym samym pytaniem, mającym to samo znaczenie. Przypuśćmy jednak, że dziecko wcale nie jest nastawione na zwracanie swzególnej uwagi na to, co każde słowo pytania znaczy w izolacji. Przypuśćmy, że raczej interpretuje ono całą sytuację: co eksperymentator mówi, co robi i co można uznać za jego intencję. Przypomnijmy, że w drugim etapie prowadzący badanie zwraca uwagę dziecka na czynność, za pomocą której zsinienia rozważany przez nie układ. Mówi on: „Patrz, co ja robię". Czyż nie jest wiec słuszne przypuszczenie,, że dziecko będzie myślało o tej zmianie jako o powiązanej z następującym po niej faktem, a więc z następnym pytaniem, jakie mu zadadzą? s'.
Możliwość taką rozpatrywały Susan Rosę i Marion Blank, pytając, co się stanie, jeśli zaprezentujemy dziecku test stałości w wersji z jednym sądem, a więc wersję, w której pierwsze pytanie zostaje pominięte, a dziecko jest pytane po zapoznaniu się z przestawieniem przedmiotów. Autorki te bowiem uważały, że dziecko może przyjmować powtórzenie pytania jako „sygnał, że powinno ono zmienić swój pierwotny sąd, aby potwierdzić spostrzeżenie zmiany, której właśnie było świadkiem"4. Stwierdziły one, że sześcioletnie dzieci zrobiły mniej błędów nie tylko w samym teście w wersji z jednym sądem, ale także w standardowym teście stałości, który im prezentowano w tydzień później. Wyciągnięty przez te autorki wniosek brzmiał: sygnały kontekstowe traktowane przez dorosłych jako nieistotne wcale nie muszą być takimi dla dzieci.
Różnica między dzieckiem a dorosłym polega na stopniu ważności, jaką nadaje się czystej formie lingwistycznej. Wydaje się, że problem polega na tym, czy znaczenie językowe jest czymś dostatecznie doniosłym, by przezwyciężyć znaczenie sytuacji. Czy język ma pierwszeństwo? Czy jest on w stanie przezwyciężyć dające się uzasadnić oczekiwania?
James McGarsrigle opracował inną metodę dla prób określania, czy odpowiedzi małego dziecka na pytania dotyczące stałości wynikają z tendencji, by dawać pierwszeństwo znaczeniu sytuacyjnemu. Wpadł on na pomysł, by zdarzenia w drugiej fazie zmienić w taki sposób, by stały się one przypadkowe, a więc nie wprowadzone przez eksperymentatora i tym samym nie związane z tym, co ma on na myśli, gdy przechodzi do trzeciej fazy i powtarza początkowe pytanie. W tymi celu McGarrigle wprowadził postać nazwaną „niegrzecznym misiem"; mały ten niedźwiadek wykazywał upodobanie do psot: wyskakiwał ze swego pudełka i — robiąc bałagan w pomocach do eksperymentu — „przeszkadzał" w zabawie.
McGarrigle stwierdził, że z tą wersją zadania (gdzie transformacja była pozornie przypadkowa) dzieci radziły sobie o wiele lepiej niż z wersją tradycyjną: o wiele więcej dzieci w wieku od czterech do sześciu lat zachowywało stałość, a więc nadal mówiło, że cecha stanowiąca kryterium pozostała taka sama. 5
Wyniki te są uderzające, a wyjaśnienie ich w terminach Piagetowskich wydaje się bardzo trudne. Z punktu widzenia teorii Piageta niemożliwe jest wytłumaczenie, dlaczego czynnik transformacji miałby mieć tak istotny wpływ.
Musimy jednak wziąć pod uwagę fakt, że nawet w przypadku wersji z niegrzecznym misiem niektórym dzieciom (30% w grupie osiem-dziesięciorga dzieci) nie udało się zachować stałości. Co determinowało ich odpowiedzi?
W wyjaśnieniu Piageta mówi się, że wygląd rzeczy jest ważny. Rozważmy, jak mogą się one przedstawiać dziecku, które nie jest w stanie dokonać decentracji w trzeciej fazie testu stałości. Należałoby przyjąć, iż zauważa on® wystający koniec jednego patyka (czy też inny aspekt różnicy percepcyjnej wprowadzonej w drugiej fazie). Nie jest jednak w stanie zrównoważyć \ego lub wyeliminować odwołując się do kompensacyjnego spostrzeżenia (w naszym przypadku byłoby to wzięcie pod uwagę, że z drugiej strony patyk jest krótszy) albo do pierwotnego podobieństwa percepcyjnego w fazie pierwszej. A więc zdeterminowane przez percepcyjną różnicę dziecko odpowiada „nie" na pytanie: Czy są one takie same?
Można przypuścić, bez odwoływania się do decentracji, że zdarza się tu coś w rodzaju zdominowania przez wygląd rzeczy. Wiemy, że ten sam rodzaj dominacji może powstawać także w inny sposób. Wiemy już, że może rodzić się konflikt między oczekiwaniami co do tego, jakie pytanie będzie zadane, a formą językową, w jakiej pytanie to zostaje w rzeczywistości wypowiedziane. Mówiliśmy dotąd o oczekiwaniach wywodzących się z pewnego rodzaju ocen dotyczących intencji eksperymentatora. Ale oczywiście jest też zupełnie możliwe, że istnieją oczekiwania niezależne od tych ocen. Aby zilustrować ten problem, sięgnijmy teraz do wyników innych eksperymentów. Pierwszym z nich kierował Peter Lioyd wraz ze mną, drugim — James McGarrigle i ja.
W pierwszym badaniu zadanie dzieci polegało na osądzeniu, czy pewne twierdzenia są prawdziwe czy fałszywe — terminy te nie były jednak używane. Zadbaliśmy o to, by dzieciom wydawało się, że twierdzenia nie pochodzą od dorosłego, na wypadek, gdyby autorytet osoby dorosłej był zbyt duży i mógł wpływać na sądy dzieci. Skorzystaliśmy z zabawki — wielkiej pandy, która ,^mogla udawać", że mówi. Prosiliśmy dzieci, by pomogły pandzie mówiąc jej, czy ma rację, czy też jest w błędzie — robiły to z widoczną uciechą.
Pokazywaliśmy dzieciom — i rzekomo także pandzie — szereg złożony z czterech garaży oraz zbiór autek. Czasami w zbiorze były trzy autka, czasem pięć. Wśród twierdzeń, które miały być ocenione, były następujące: wszystkie autka są w garażach, we wszystkich garażach są autka.
Kiedy zbiór wszystkich autek składał się z trzech, wszystkie one były wprowadzane do garaży — w ten sposób pierwsze twierdzenie było prawdziwe. Oczywiście w tej sytuacji drucie twierdzenie było fałszywe —jeden garaż pozostawał pusty.
Kiedy natomiast cały zbiór stanowiło pięć autek, nie mogły one wszystkie jednocześnie znaleźć się w garażach. W tym. wypadku cztery autka wkładano do garaży, a piąte pozostawiano na zewnątrz, na widocznym miejscu. Teraz więc prawda i fałsz układały się odwrotnie:pierwsze zdanie było fałszywe, a drugie prawdziwe.
Ale nie wszystkie dzieci podzielały te opin-ie. Zaobserwowaliśmy pewien wzorzec odpowiedzi, który w ogóle nie był przez nas wówczas oczekiwany. Niektóre dzieci utrzymywały, że oba zdania są fałszywe, kiedy były tylko tróy autka, i że oba zdania są prawdziwe, kiedy było pięć autek. A więc kiedy trzy autka znajdowały się w garażach (których było — przypominam — cztery), dzieci te mówiły pandzie, że jest w błędzie twierdząc, że wszystkie autka są w garażach, a kiedy jedno autko pozostawało na zewnątrz czterech zajętych garaży, mówiły jej, że ma rację twierdząc, że wszystkie autka są w garażach.
Na pierwszy rzut oka mógłby ktoś przypuszczać, że dzieci nie znają znaczenia słowa „wszystkie", ale dysponowaliśmy innym materiałem pozwalającym na odrzucenie tej sugestii. Na przykład dzieci odpowiadały bezbłędnie, kiedy pytaliśmy je, czy wszystkie drzwi od garaży są zamknięte.
Nasuwa się tu jako możliwe wyjaśnienie, przynajmniej dla sytuacji z trzema autkami, że dzieci nie nadawały wyrażeniu „wszystkie autka" znaczenia: „wszystkie zaprezentowane autka" (chociaż pokazywano je im z pewnym podkreśleniem, że są to właśnie „wszystkie autka"), a raczej rozumiały wypowiedź w takim sensie, że „wszystkie autka, które należą do tego zbioru garaży" — coś w rodzaju:
„wszystkie autka, które powinny tam być". Zauważmy, że kiedy mówimy: Czy położyłaś na stole wszystkie noże i widelce? możemy z równym co najmniej prawdopodobieństwem oczekiwać dwojakiego 'zrozumienia naszych słów: wszystkie noże i widelce, które będą potrzebne — wszystkie noże i widelce trzymane w szufladzie. To, które znaczenie zostanie wybrane, będzie zależało od całościowego kontekstu, od takich okoliczności, jak to, czy porządkujemy szufladę, czy też nakrywamy do stołu.
W każdym razie w eksperymencie, który omawiamy, było oczywiste, że dzieci odpowiadały tak, jak gdyby przez cały czas obserwowały i interesowały się tym głównie, czy garaże były zajęte. Tak naprawdę oceniały one twierdzenie: „wszystkie garaże są zajęte", nie bacząc na zróżnicowanie formy językowej. I kiedy mówiły pandzie, że się myli i chciały wyjaśnić dlaczego, prawie zawsze w ich wypowiedziach pojawiały się pełne lub zajęte garaże. Kiedy w czterech garażach znalazły się wszystkie trzy autka, a panda powiedziała:
Wiszystkie autka są w garażach, dzieci mówiły coś takiego: Jesteś w błędzie, bo tutaj jest jeden pusty. Obserwując je i przysłuchując się ich słowom odnosiło się nieodiparte wrażenie, że pusty garaż był dla nich czymś tak przykuwającym uwagę, że fakt ten wpływał na interpretację wszystkiego, co słyszały.
Musimy więc wziąć pod uwagę fakt, że to, co dziecko spodziewa się usłyszeć, zależy nie tylko ód czynników, które mogą być wskazówkami co do intencji mówcy, ale także od bardziej bezosobowych cech rozważanej przez nie sytuacji. Drugie przeprowadzone badanie dało podobne rezultaty. Oba badania były bardzo zbliżone do siebie, ale w tym drugim dzieci nie oceniały prawdziwości lub fałszywości twierdzeń, lecz odpowiadały na pytania.
Znowu-zostały wykorzystane autka i garaże. Tym razem autka umieszczone były na dwu półkach, dokładnie jedna nad drugą. Ponieważ chcieliśmy, aby można było dokonać porównania, zależało nam, by dzieci wyraźnie widziały oba szeregi. Na jednej półce było pręć autek, na drugiej cztery. Autka ustawione były jedno pod drugim, poczynając od lewej strony, tak że „nadprogramowe" autko zawsze wysunięte było na prawo. Zadawaliśmy dzieciom pytanie:
Czy więcej jest autek na tej półce czy na tej? Na pytanie to dzieci odpowiadały na ogół poprawnie i z łatwością. Następnie wprowadziliśmy zmianę. Nad każdym rzędem autek umieściliśmy rząd garaży. (Nie miały one podłóg i bez trudu mogły być albo nakładane na autka, albo zdejmowane.) Na półce z czterema autkami umieściliśmy cztery garaże, a więc wszystkie garaże w tym rzędzie zostały zajęte. Na drugiej półce pięć autek zostało nakrytych rzędem sześciu garaży, jeden garaż pozostał więc pusty. (Połowie dzieci sytuację tę prezentowaliśmy' w odwrotnej kolejności: najpierw pokazywaliśmy garaże, a potem je usuwaliśmy.) Następnie powtarzaliśmy uprzednio zadane pytanie i teraz mniej więcej co trzecie dziecko zmieniało swój sąd mówiąc, że na półce z czterema autkami jest ich więcej niż na półce z pięcioma!
Co począć z tego typu odpowiedziami? Zauważamy najpierw interesującą analogię z sytuacją w klasycznym teście stałości (patrz s. 7?). Dziecko odpowiada na pytanie. Zmienia się coś — nieistotnego w stosunku do znaczenia słów składających się na zadane pytanie — i dziecko podaje teraz inną odpowiedź.
Czyż więc dzieci dysponują całym zbiorem różnych znaczeń dla słów i kolejno je stosują? Jeśli tak, z pewnością nie dokonują przypadkowych wyborów^ inaczej bowiem trudno byłoby wyobrazić sobie całe grupy dokonujące takich samych przesunięć znaczeniowych. A więc coś innego niż słowa musi wpływać na interpretację dzieci.
W drugim eksperymencie, podobnie jak w zwykłym teście stałości, pewien wpływ na wyniki mogła mieć chęć wyjścia naprzeciw intencji mówiącego do dzieci. Ale gdy garaże zostają umieszczone nad autkami, dlaczego dzieci miałyby wtedy myśleć, że zadaniem ich jest zwracanie uwagi raczej na to, czy garaże są puste, czy zajęte, niż na przykład na długość szeregu, który one tworzą.
Podobnie jest z pierwszym eksperymentem, tym z pandą — również i tu niełatwo jest wiązać wyjaśnienie z intencją. Wydaje się, że należałoby skupić uwagę na odczytaniu sytuacji przez dziecko.
U podstaw tej sugestii leżą bardzo podstawowe pojęcia określające sposoby ustosunkowania się do świata. Dla naszych rozważań najistotniejsze jest przeświadczenie, że relację człowiek—świat od samego początku cechuje aktywność z naszej strony. Nie siedzimy po prostu i nie czekamy, aż świat się z nami zderzy. Próbujemy aktywnie go interpretować, nadawać mu sens. Zmagamy się z otaczającą nas rzeczywistością, dokonujemy jej intelektualnego rozbioru, kszałtujemy w sobie jej obraz. Innymi słowy, możemy powiedzieć, że zadawanie pytań jest naszą naturą. Przystępując do badania świata pełni jesteśmy myśli na jego temat. Stawiamy hipotezy, które skwapliwie chcemy sprawdzać. A swoje pytania kieacu jemy nie do innych, ale do samych siebie, sobie — przez bezpośrednią eksplorację — zadając trud znajdowania na nie odpowiedzi. W ten sposób budujemy to, co modnie nazywa się modelem świata, a jest pewmym systemem wewnętrznych wyobrażeń, pomagającym nam w antycypowaniu wydarzeń i w podtrzymywaniu gotowości do stawiania im czoła.
Zrodzone w ten sposób oczekiwania mają — jak wiadomo — wielką siłę. Nakreślony przez nas obraz rozważanego zjawiska można tak przedstawić: gdy dziecko słyszy slowa odnoszące się do sytuacji, którą jednocześnie samo postrzega, jego interpretacja słów pozostaje pod wpływem oczekiwań przenoszonych przez nie na tę sytuację. A więc jeśli dziecko skłonne gest interpretować da-ny stan rzeczy w jakiś określony sposób, przydając jednym jego cechom, więcej wagi niż innym, to ta jego predyspozycja będzie wpływać na zrozumienie przez nie słów.
Nie możemy także zapominać o tym, że od- ' działywanie to może funkcjonować w obu kierunkach, bo prawdą jest również, że sposób opisania danej sytuacji ma wpływ na jej zinterpretowanie przez dziecko. Ostatnio bardzo znaczące badania przeprowadzili Robert Grie-ve i jego współpracownicy. Dawali oni dzieciom w wieku przedszkolnym dwa zwykłe pudełka kartonowe; jedno z nich było większe. Pudełka te raz określano jako „duże pudełko" i „małe pudełko", raz jako „stół" i „kubek" raz jako „wanienkę" i „dzidziusia". Dzieciom polecano, ,by kładły jeden przedmiot w drugi, nad nim, pod nim. Okazało się, że postępowanie dzieci było powiązane z tym, jak uprzednio nazwano pudełka. Działo się tak nawet w przypadku bardzo małych dzieci, które miały dwa i pół roku.
Doszliśmy więc do następującego wniosku:
kiedy dziecko interpretuje to, co do niego mówimy, pozostaje pod wpływem trzech co najmniej czynników (i różnych zachodzących między nimi interakcji): swojej wiedzy językowej, swojej oceny tego, jakie są nasze intencje (sygnalizowane przez nasze niewerbalne zachowanie), oraz sposobu, w jaki przedstawiałoby sobie fizyczną stronę sytuacji, gdyby nas w ogóle tam nie było.
Powstaje więc problem, czy proces interpretacyjny zachodzący u dzieci różni się pod tym względem od tego samego procesu zachodzącego u dorosłych. Być może, w .większości przypadków nie ma tu istotniejszej różnicy. Oczywiste jest bowiem, że ocena intencji i fizycznego aspektu sytuacji wpływa również na sposób komunikowania się ludzi dorosłych.
W naszych codziennych rozmowach nie zważamy na „czyste znaczenie językowe". Ziff podaje w swej książce 6 kilka przykładów interesującego nas tu zjawiska. Kiedy np. usłyszymy stwierdzenie dotyczące meczu piłki nożnej: nikt nie wszedł bez biletu, nie odbierzemy dosłownie słowa „nikt" i nie pomyślimy, że obsługa stadionu oraz gracze mieli bilety, bo inaczej by ich nie wpuszczono. Kiedy interpretuj eimy słyszane wypowiedzi, ciągle — i zwykle nieświadomie — robimy użytek nie tylko z naszej wiedzy o języku, ale także z naszej wiedzy dotyczącej danego stanu rzeczy.
Jednakże musimy przyznać, że poznanie sposobów reagowania dzieci (dopiero co tu przez nas omówionych) było dla nas niespodzianką. Rzeczywiście, u osób dorosłych nie spotyka się podobnych reakcji. Co więc ulega zmianie?
Można wskazać na kilka możliwych źródeł tego zróżnicowania.
1. Wiedza językowa małego dziecka jest uboższa lub jest ono mniej pewne siebie pod tym, 'względem, a więc więcej znaczenia przykłada do niewerbalnych rodzajów informacji, które są dla niego pewniejszym, gruntem. (Być może, różnica ta pojawia się tylko wtedy, gdy język dziecka jest nieadekwatny; może być i tak, że dzieci nawykowo poświęcają tego typu wskazówkom więcej uwagi niż dorośli.)
2. Dziecko nie nauczyło się jeszcze rozróżniać pomiędzy sytuacjami, w których oczekuje się-od niego, że da pierwszeństwo językowi, i sytuacjami, które tego nie wymagają. Kiedy dziecko badane jest przez dorosłego, układ taki bliżiszy jest sytuacji tego pierwszego typu. Może jednak dzieci nie są tego świadome, a już z pewnością nie jest przyjęte — normalnie, biorąc — by dorośli je o tym informowali, W ;badamach z „mówiącą pandą" zadanie dzieci polegało na ocenie tego, co zabawka powiedziała; specjalnie, starano się, by uświadomić to ' dzieciom z całą jasnością. A jednak wyniki nie różniły się istotnie od wyników uzyskanych w innych badaniach tego typu. W ten sposób dochodzimy do trzeciej możliwości.
3. Dziecko nie jest w stanie skrupulatnie śledzić wypowiedzi jako takich, a przynajmniej jest to dla niego bardzo trudne. Powrócimy później do problemu, co może utrudniać, a co ułatwiać tę czynność.
Najpierw jednak musimy rozważyć dane pochodzące z dwu różnych źródeł, a materiał ten może wydawać się sprzeczny z przeprowadzonym wyżej wywodem. Wywód ten doprowadził nas do wniosk"u, że kiedy interpretacja słów nie jest w zgodzie z intencją mówiącego, to na ogół przegrywają słowa. Przeprowadzony został jednak pewien eksperyment, w którym znaczenie słów rzeczywiście wydawało się „być górą" — z groteskowymi rezultatami.
Robin Campbell zgromadził dwadzieścioro czworo dzieci w wieku od trzech do pięciu lat i opowiedział im historię, z której pochodzą następujące fragmenty:
— Bairdzo chciała pracować na dużej poczcie^ ale pracowała w filii...
— Kiedy przejeżdżali przez pole, zobaczyli przebiegającego zająca...
— Potem znów wsiedli do auta i pojechali nad morze. Kiedy tam dotarli, poszli pospacerować po nabrzeżu.
— Popatrz na ten zamek — powiedział tatuś Janki — najstarsze skrzydło ma ponad 500 lat...
— Utknęli wśród mnóstwa innych aut, posuwających się bardzo powoli. Mam nadzieję, że wkrótce wydostaniemy się z tego korka
— powiedział tatuś Janki. 7 Poproszono dzieci, by narysowały zająca, nabrzeże, skrzydło itd. Wiele z nich narysowało włosy lub głowę z włosami, klucz, skrzydło ptaka itd. Zadawano dzieciom również takie pytania, jak na przykład:
— Jak wygląda zając? — Dziecko dotyka włosów.
— Czy ty myślisz, że on mógłby biec przez pole? — Tak.
— Co to jest nabrzeże? Do czego ono służy?
— do otwierania drzwi.
— Czy ty myślisz, że oni mogli spacerować po nabrzeżu? — Dziecko kiwa głową. 8 ..
Nie mniej niż 31% reakcji było tego dziwacznego rodzaju.
Niejednokrotnie przekonaliśmy się, że interpretacje języka dokonywane przez małe dzieci pozostają pod przemożnym wpływem kontekstu, tak że często dzieci te nie potrafią z należytą uwagą odnieść się do samych słów. Tutaj mieliśmy przykład sytuacji całkowicie przeciwnej: interpretacje zależały tu od słów ujmowanych w izolacji, bez adekwatnego uwzględniania kontekstu. Użyte tu słowa odbierane były w bardziej potocznych znaczeniach, wbrew kontekstom, w których znaczenia te nie miały sen^ l su. Dlaczego?
Powinniśmy wziąć pod uwagę przynajmniej cztery kwestie. Po pierwsze, kontekstem była opowiadana historia, a w takich opowieściach mają miejsce różne dziwne i cudowne zdarzenia. Po drugie, dzieci prawdopodobnie bardzo dobrze znały konkretne słowa — lub raczej słowa podobnie brzmiące: zając, klucz itd. — w ich znaczeniu, które było bardzo trudne do pogodzenia z kontekstem opowiadania, (natomiast prawdopodobnie zupełnie nie znane im były jakiekolwiek inne znaczenia. Po trzecie, na wypowiedzi dzieci nie wpływał żaden bezpośredni kontekst o wizualnym, niewerbalnym charakterze. Nie było żadnych autek czy garaży, żadnych par patyków, krówek czy koni. Po czwarte, pytania eksperymentatora nie dotyczyły żadnego konkretnego kontekstu. Badane słowa były wyrwane z kontekstu (werbalnego), a zadawane pytania były pytaniami na temat tych słów, np.: Co to jest nabrzeże? Pod tymi wszystkimi względami sytuacja była więc bardzo różna od tych, które rozważaliśmy wcześniej.
Pozostaje prawdą — i rzeczą wysoce, osobliwą — że zamiast narysować jakieś zwierzę biegnące przez pole, jakiś rodzaj ścieżki wzdłuż wybrzeża, po której ludzie mogliby spacerować, i jakąś sensowną część zamka — znaczna liczba dzieci rysowała włosy, klucz i skrzydło ptaka, a potem podawała nonsensowne propozycje lub przynajmniej wyrażała na nie zgodę. O takiej samej skłonności do przyzwalania na dziwaczność donieśli w swej pracy Martin Hughes i Robert Grieve. Zadawali oni dzieciom (tym razem były to dzieci w wieku od pięciu do siedmiu lat) pytania, na które nie można dać odpowiedzi, typu: Czy mleko jest większe od wody? Dzieci nie odrzucały tych pytań (z wyjątkiem najmłodszego w tej grupie, pięcioletniego chłopca, który roześmiał się od ucha do ucha), a raczej dawały poważne odpowiedzi i uzasadnienia dla nich w rodzaju: Mleko jest większe, ponieważ ma kolor.
Wszyscy psycholodzy zajmujący się procesem rozwoju, wszyscy nauczyciele małych dzieci, a wreszcie wszyscy rodzice powinni z całą pewnością mieć świadomość takich faktów.
Drugi rodzaj danych, które — jak może się wydać — pozostają w konflikcie z główną linią dowodową tego rozdziału, jest zupełnie odmienny. Dotyczy on relacji: użycie lub wytwarzanie języka a jego rozumienie.
Wywód, który prowadzimy, zakłada, że łatwość, z jaką często dzieci przedszkolne zdają się rozumieć, co do nich mówimy, jest zwodnicza, jeśli traktować ją jako wskazówkę sprawności językowej jako takiej. Oczywiście, zwykle dzieci nas rozumieją, ale z pewnością to nie tylko same słowa są tym, co jest rozumiane; można wykazać, że dzieci w dużym stopniu opierają się także na wskazówkach innego typu. Wiadomo, że dzieci przedszkolne często potrafią posługiwać się języikiem płynnie i z wielką zręcznością. Przypomnijmy sobj-e z rozdziału 5. niektóre sposoby ich reakcji na opowiadanie: Ile rzeczy on bierze! On by nie mógł..., ma tylko dwie ręce i nie miałby tam tyle miejsca, by unieść te wszystkie rzeczy itd. Wypowiedzi te są przynajmniej w takim stopniu złożone — syntaktycznie i semantycznie — jak zdania typu: Wszystkie autka są w garażach. Czy mamy więc powiedzieć, że zdolność do posługiwania się językiem wyprzedza zdolność jego rozumienia?
Na pierwszy rzut oka odpowiedź twierdząca na to pytanie może wydać się nonsensem. Na pozór nie można używać języka i porozumiewać się w zadowalający sposób, jeśli się języka nie rozumie. Rozmmieinie wypowiedzi powinno więc wyprzedzać jej wytworzenie. I rzeczywiście, przeprowadzone były badania eksperymentalne, których wyniki interpretowano szeroko jako potwierdzenie takiego stanowiska.
Okazało się jednak, że wielkim uproszczeniem jest mówić, iż zrozumienie wyprzedza wytworzenie. Rozumienie jest pojęciem bardzo złożonym i przynajmniej dwie kwestie muszą tu być rozróżnione, jeśli chcemy uniknąć zamieszania. Po pierwsze, czy dziecko rozumie słowa, które słyszy, w takim sensie, że należą one do „jego słownika", że ich znaczenie nie jest mu zupełnie nie znane? I po wtóre, przyjmując, że tak jest w istocie, czy w danej sytuacji rozumie ono słowa w ich kontekście (werbalnym i niewerbalnym) w taki sposób, jak to zakłada jego rozmówca?
Powszechnym, ale naiwnym założeniem jest przeświadczenie, że rozumienie słowa stanowi alternatywę: wszystko albo nic — albo się je rozumie, albo nie. Tak nie jest. Znajomość znaczenia słowa wzrasta, podlega rozwojowi i zmianie. Również proces rozumienia wypowiedzi nie zależy po prostu od dodawania do siebie znaczeń poszczególnych słów. Jest to aktywny proces konstruowania i nadawania sensu całości. Tak więc poprawna interpretacja słowa przy jednej okazji nie gwarantuje pełnego zrozumienia tego słowa w innej sytuacji. Na przykład Alison Macrae wykazała, że dziecięce interpretacje zdań zawierających przy-imki określające kierunek: do — od, od wewnątrz — na zewnątrz, na — z, pozostawały pod wpływem sposobu, w jaki prezentowała ona zadania interpretacyjne. Zmieniając sytuację uzyskiwała ona różne poziomy rozumienia.
Uproszczona koncepcja wytwarzania i rozumienia języka nie uwzględnia jednego faktu, który w zwykłych warunkach bardzo faworyzuje element wytwarzania: kiedy człowiek mówi, to zarazem kontroluje sytuację, może mówić tylko o tym, o czym sam decyduje się mówić.
Należy podkreślić, że — normalnie rzecz biorąc — mówienie odbywa się na tle nacechowanego znaczeniami kontekstu, który wzmacnia to, co mówimy, lub przynajmniej nie pozostaje z tym w konflikcie. Tego konfliktu nie ma, ponieważ dopasowujemy nasze wypowiedzi do jego konturów. Uwagę dziecka przyciąga coś, co je interesuje i o czym zaczyna mówić. Ma do powiedzenia coś, co jest dla niego ważne, i czyni to w tej formie, która jest dla niego najłatwiej dostępna. Kiedy dziecko samo wytwarza wypowiedź, nigdy nie zachodzi potrzeba, by sprzeciwiało się ono swoim własnym preferencjom w odczytaniu sytuacji, t j. sposobowi, w jaki spontanicznie sytuację tę postrzega. Niekoniecznie jednak dzieje się tak wtedy, gdy dziecko staje się słuchaczem, tym bardziej gdy jest tym słuchaczem w formalnej sytuacji psychologicznego eksperymentu lub jest uczniem w szkole.
Lois Bloom zdała relację z interesujących obserwacji poczynionych w trakcie pracy z chłopczykiem imieniem Piotr (wiek — trzydzieści dwa miesiące). Okazało się, że Piotr nie potrafił w pełni odtworzyć pewnej liczby zdań, które sam spontanicznie wypowiedział poprzedniego dnia. Kiedy poproszono go, w trakcie specjalnej zabawy, by powtórzył zwrot: „Próbuję przestawić tam krówkę", powiedział jedynie: „Krówkę tutaj", a zwrot: „Ty go tam postawiłeś" powtórzył tylko: „tam postawiłeś". Lois Bloom doszła do wniosku, że trudność polegała tu na tym, iż powtórzenie zdania nie miało oparcia w żadnym bezpośrednim kontekście czy zachowaniu.
Wyniki badań Dana Slobina i Charlesą Wel-sha są zgodne z wynikami uzyskanymi przez Bloom. Ich zdaniem, jeśli prosić się będzie dzieci o powtórzenie wypowiedzi tuż po jej spontanicznym wytworzeniu, prawdopodobieństwo dokładnego odtworzenia będzie o wiele większe, niż gdyby prosić o nie choćby w parę minut później. Tak więc zdanie: „Jak skończysz jeść wszystkie jajka, tatusiu, będziesz mógł napić się kawy", zostało zaraz odtworzone jako: „Potem, jak skończysz jeść wszystkie jajka, wtedy będziesz mógł napić się kawy, tatusiu". Ale kiedy powtórzenie pierwotnego zdania zostało zaproponowane po dziesięciominutowej przerwie, dziecko potrafiło jedynie powiedzieć:
„Możesz napić się kawy, tatusiu, potem".
Slobin i Welsh sugerują, że w spontanicznej mowie dziecko ożywiane jest pewną intencją, która podtrzymuje i przedłuża złożoną wypowiedź. Kiedy intencja zanika, a dziecko musi reprodukować wypowiedź jako izolowany, czysty język, zadanie to jest już dla niego czymś całkiem innym. Jest to w pełni zgodne z tym, co było udowadniane wyżej.
MYŚL WYODRĘBNIONA A WARTOŚCI SPOŁECZNE
Najbardziej swojsko czujemy się wtedy, gdy z ludźmi i rzeczami mamy do czynienia w kontekście celów i intencji raczej bezpośrednich, w układach zdarzeń nam znanych. I kiedy rozważamy te rzeczy, naweł werbalnie i z pewnym dystansem, na ogół potrafimy to robić dobrze. Tak długo jak nasze myślenie podtrzymywane jest przez ten rodzaj sytuacyjnego odbioru (ludzkiego odczuwania) i tak długo jak tylko wyciągane przez nas w procesie rozumowania wnioski nie są w sprzeczności z czymś, co wiemy, w co wierzymy lub w co chcemy wierzyć — nie odczuwamy zazwyczaj żadnych trudności. Dlatego nawet dzieci w wieku przedszkolnym nierzadko potrafią dobrze rozumować na temat zdarzeń w opowiadanych im historiach. Jednakże kiedy wychodzimy poza granice myślenia sytuacyjnego, następuje dramatyczna zmiana. Myślenie, które wykracza poza te granice tak, że już dłużej nie dokonuje się w podtrzymującym kontekście znaczących zdarzeń, często nazywane jest formalnym lub abstrakcyjnym. Ale słowa te używane są tak wielorako, że aby zmniejszyć ryzyko zamieszania, najlepiej będzie je tu pominąć.1
Będę mówiła raczej o „wyodrębnionym", „czystym" myśleniu, mając nadzieję, iż termin ten oddaje ideę, że jest to myśl wydobyła ze starej, prymitywnej matrycy, w której pierwotnie zawarte było całe nasze myślenie.
Łatwo jednak jest dostrzec, dlaczego tak.często słowo „formalna" stosowane jest w odniesieniu do czystej myśli: jedyna możliwość wyjścia poza granice myślenia sytuacyjnego ttf wyrażenie formy lub logicznej struktury roziu-mowania w taki sposób, który całkowicie by pomijał treść lub znaczenie. Zobaczmy, o co tu chodzi, analizując słowa dziecka (cytowane już w rozdz. 5.), które mówi: „Ale jak to może być, mają się pobrać? Potrzebny jest także mężczyzna."
Leżące u podstaw tej wypowiedzi rozumowanie można w oczywisty sposób wyłożyć następująco: Gdy jest ślub, jest też mężczyzna. Nie ma tu żadnego mężczyzny. A więc to nie jest ślub.
Przypatrzmy się teraz formie czy strukturze tego wywodu. Aby to zrobić, musimy najpierw podzielić przytoczone rozumowanie na oddzielne twierdzenia lub tezy. Wchodzą tu w grę tylko dwa twierdzenia — razem z ich negacją: to jest ślub i to jest mężczyzna.
Ale twierdzenia te są nasycone znaczeniem, którego musimy się pozbyć, jeśli mamy rozważać czystą formę. Zastąpmy więc pierwszy składnik — to jest ślub— symbolem p, a drugi— to jest mężczyzna — symbolem q. Rozumowanie przedstawia się teraz w sposób następujący: jeśli p, to q, nie g, a więc nie p.
Uderza fakt, że jak tylko rozumowanie przybiera taką postać, wielu ludzi traci głowę. Umysł ludzki nie angażuje się łatwo w manipulacje symbolami pozbawionymi znaczenia. Czteroletni chłopiec z łatwością prowadzi rozumowanie na temat mężczyzn i ślubów. Większość z nas musi zmagać się z trudnościami, gdy ma do czynienia z różnymi p i q.
Jest jednak faktem, którego nie można ignorować, że _ społeczeństwa tego typu co nasze najwyżej cenią takie właśnie myślenie, którego skrajnym (choć zarazem elementarnym) przykładem jest przytoczone wyżej wnioskowanie: jeśli p, to q, nie q, a więc nie p. Im sprawniej radzisz sobie z problemami bez podpierania się myśleniem sytuacyjnym, tym większe istnieje prawdopodobieństwo, że będziesz osiągał sukcesy w naszym systemie edukacyjnym, że będziesz chwalony i obsypywany nagrodami.
Ileś lat temu, kiedy uczono mnie historii i teorii konstrukcji testów na inteligencję, zadałam pytanie: jak wybiera się zadania do tych testów? Odpowiedziano mi: wybieramy te, które najtrafniej przewidują sukcesy szkolne. Zapytałam wtedy, co decyduje o tym, które zadania będą „najlepszymi prorokami", ale me otrzymałam satysfakcjonującej odpowiedzi. Postanowiłam więc przyjrzeć się tym testom, by stwierdzić, jak one w rzeczywistości sprawdzają się w zakresie przewidywania sukcesów szkolnych. Co jest przyczyną niepowodzeń dzieci? Co sprawia im trudności? Aby odpowiedzieć sobie na te pytania, usiadłam z kilkorgiem dzieci od dziewięahi do trzynastu lat i poprosiłam je, aby rozwiązały pewną liczbę wyselekcjonowanych, typowych zadań, mówiąc mi, jak to robią. Poleciłam im, by „myślały głośno" taik dalece, jak to tylko jest możliwe.
Pewnym odkryciem było stwierdzenie, że wiele błędów należało do kategorii, którą nazwałam błędami arbitralnymi. Kiedy pojawia się taki błąd, przyczyna niepowodzenia leży w sposobie, w jaki dziecko wiąże swoje rozumowanie z danym problemem. Dochodzi ono do błędnej odpowiedzi, ponieważ nie opiera swych wniosków dokładnie i niezmiennie na przedstawionych mu przesłankach, wprowadza nowe własne elementy (często wywodząc je z istniejącej sytuacji) lub ignoruje częściowo te, które zostały podane w założeniach.
Istotne dla tego typu problemów jest to, że wymagają one ścisłego trzymania się podanych przesłanek. Problem należy rozpatrywać w izolacji od istniejących realiów. Co oprócz tego ocenia się jako ważne, co uznaje się za prawdziwe — te okoliczności muszą zostać wyłączone. Myślenie musi być czyste. Z natury takich zadań wynika, iż należy startować od ograniczonego zbioru przesłanek czy warunków i następnie przez cały czas ściśle je respektować. A więc jeśli dostajesz do rozwiązania jakiś problem, np. dotyczący dwóch chłopców o imionach Pete i Toammy, nie powinieneś korzystać z informacji o jakimś rzeczywistym Petem czy Tommym, których zdarzyło ci się znać!
Jednak dzieci pięcio- czy sześcioletnie często swobodnie wprowadzają takie informacje. Bardziej intelektualnie wyrobione dziecko, ale co najmniej dziewięcioletnie, rzadko będzie to czynić w sposób rażący, ale w rzeczywistości może nadal tak właśnie postępować. A oto przykład. Dwunastoletni chłopiec z podanych zadań wybiera stwierdzenie: „Tommy chciałby mieć rude włosy" jako wniosek z dwu przesłanek zakładających związek pomiędzy rudymi włosami a zdolnością do dobrej gry w piłkę nożną i uzasadnia to mówiąc: „Ponieważ chciałbym mieć rude włosy". ,W rezultacie chłopiec ten. pominął dane mu przesłanki na korzyść alternatywnego (nie wypowiedzianego) założenia: Wszyscy chłopcy chcą być dobrymi piłkarzami, właśnie tak jak ja. Oparł się on na odczuciu sytuacji, zamiast zapytać samego siebie, jaka konkluzja pozostawałaby w zgodzie z warunikami zadania.
W słynnym artykule na temat relacji pomiędzy logiką a myśleniem Mary Henie opisuje, jak prosiła grupę dorosłych o ocenę, czy dany zbiór wniosków mógł być w rzetelny sposób wyprowadzony z podanych przesłanek. Badani byli proszeni o spisanie swych sądów wraz z uzasadnieniem; wyraźnie powiedziano im, że mają ocenić logiczną adekwatność wniosków,. a nie ich prawdziwość. A właśnie tego uczestnicy eksperymentu często nie potrafili zrobić.
Oto jedno z zadań i następnie dwie oceny wraz z uzasadnieniami podane przez badanych. Pewna grupa kobiet dyskutowała na temat swoich problemów związanych z prowadzeniem domu. Pani Shivers przełamała lody mówiąc: „Tak się cieszę, że mówimy o tych sprawach. To ważne, by mówić o tym, co zaprząta nasze myśli. Spędzamy tyle czasu w kuchni, że oczywiście wiele myślimy o sprawach gospodarstwa domowego. A więc jest ważne, by o tym mówić".
Czy zachodzi tu wynikanie? Jeden z badanych 'powiedział: „Nie. Z tego tylko, że ktoś spędza wiele czasu w kuchni, śnie wypływa w sposób konieczny, że myśli on wiele o sprawach gospodarskich." Ale odpowiedź ta nie jest oceną, czy konkluzja („a więc jest ważne, by o tym mówić") jest bezwarunkowo prawdziwa, jeśli przesłanki są prawdziwe. Doszło tu do odrzucenia jednej z przesłanek. Inny badany napisał: „Nie. Nie jest ważne, by mówić/ | o rzeczach, które zaprzątają nasze myśli, chyba | że martwimy się nimi, a z tego to nie wynika". Jest to odrzucenie drugiej przesłanki.
Mary Henie traktuje te odpowiedzi jako ilustrację tego, co nazywa ,,niepowodzeniem w akceptacji logicznego zadania". Inne typy błędów polegały na zupełnym pominięciu jednej z przesłanek, wprowadzeniu dodatkowej przesłanki lub przekształceniu przesłanki czy wniosku 'w sposób zmieniający pierwotne zna^ ożenię.
Szczególnie uderza to, że badanymi Mary Henie byli studenci uniwersytetu. Nie powinno więc nas dziwić, że dzieci napotykają trudności we wnioskowaniu, gdy wymaga ono ścisłego przestrzegania podanych przesłanek. Musimy też pamiętać, że opisane prawidłowości zachodzą nawet wtedy, gdy przesłanki nie są wyrażane za pomocą abstrakcyjnych symboli. Wystarczy, że są one w jakiś sposób kontrowersyjne i mogą wzbudzać reakcje emocjonalne, albo że brakuje im sensu.
Innego interesującego przykładu (nieudolności dorosłych, gdy wymagane jest rozumowanie nie poparte myśleniem sytuacyjnym, dostarcza praca Petera Wasona i Philipsa Joh-nsona-Lairda. Badali oni, jak wykształceni dorośli radzą sobie z odpowiadaniem na pytanie, czy dana reguła jest prawdziwa. Reguła przez nich zastosowana miała w zasadzie formę: jeśli p, to q. Wason i Johnson-Laird nie użyli symboli tak całkowicie abstrakcyjnych, zadbali jednak o to, by ich materiał był odległy od naszych zwykłych, codziennych doświadczeń.
Przedstawiona badanym reguła brzmiała następująco: jeśli na jednej strome karta ma samogłoskę, wtedy po drugiej stronie znajduje się, liczba parzysta. Prezentowano cztery kairty: na dwu z nich były litery (jedna oznaczająca spółgłoskę i Jedna samogłoskę), a na dwu cyfry (jedna oznaczająca liczbę parzystą i jedna nieparzystą). Następnie mówiono badanemu, że zadaniem jego jest wskazać te i tylko te karty, które trzeba odwrócić, jeśli chce się sprawdzić, czy podana reguła jest prawdziwa czy fałszywa. Poprawna odpowiedź brzmi: odwrócić należy kartę z samogłoską i kartę z liczbą nieparzystą (E i 7); błędna jest odpowiedź wymieniająca kartę z liczbą 4.
Okazało się, że inteligentnym dorosłym trudno było zaakceptować to rozwiązanie, a co dopiero na nie wpaść. Ale przypatrzmy się teraz innej wersji tego zadania. Posłużyli się nią w swych badaniach Johnson-Laird, Legrenzi i Legrenzi. Nie zapominajmy, że jest to to samo zadanie, jeśli chodzi o strukturę logiczną.
Następnie regułę sformułowano w sposób następujący:. Jeśli Mst jest zaklejony, -to opatrzony jest znaczkiem za pięć pensów. (Było to jeszcze w czasach, gdy opłata pocztowa za list zapieczętowany i nie zapieczętowany była taka sama.) Materiał testowy składał się z czterech kopert:
Kiedy zadanie zaprezentowano w taki sposób, okazało się ono stosunkowo łatwe: dwudziestu jeden z dwudziestu czterech badanych "wiedziało, że muszą odwrócić zaklejoną kopertę (aby przekonać się, czy jest na niej znaczek za pięć pensów) oraz list z czteropenso-wym znaczkiem (aby się upewnić, czy nie ^jest on zaklejony). (Zauważany, iż reguła nie mówi, że list z pięciopensowym znaczkiem musi hyc zaklejony, nie ma więc potrzeby, by go odwracać.) Natomiast z tych samych dwudziestu czterech badanych tylko dwie osoby rozwiązały powyższy problem prawidłowo, gdy re-;
guią' była sformułowana w sposób obcy potocznemu rozumowaniu. Jak ujmują to Wason i Johnson-Laird: „Reguła, która okazała ślą tak Oporna, gdy jej terminy i warunki wynikały z arbitralnych ustaleń, stawała się banalnie łatwa, gdy włączono ją w rozwiązywanie rzeczywistego problemu".
Nie można więc 'mieć wątpliwości co do tego, że przygotowując tak obfity zestaw zadań angażujących czystą myśl sprawiamy, iż usilne dążenie do zdobycia wykształcenia staje się w naszym społeczeństwie trudnym przedsięwzięciem —- i wiele osób odrzuca ten zamysł już we wczesnej fazie.
Powracając do moich badań nad zadaniami "w testach na inteligencję — jedynym uzasadnieniem 'przeświadczenia, że wiele z nich zapowiada sukcesy w szkole, jest fakt, że dzieci, które opierają się na myśleniu sytuacyjnym, na zdrowym rozsądku, nie rozumują ściśle według przesłanek i dlatego zadania te wykonują źle.
W tym miejscu warto chyba podkreślić, iż wyjście poza granice myślenia sytuacyjnego nie odbywa się na zasadzie: wszystko albo nic. Nie jest to sprawa zrobienia pojedynczego kroku, który uczyniłby nas zdolnymi do skutecznego posługiwania się czystym, wyodrębnio-r nym myśleniem we wszelkich okolicznościach i warunkach. Tak więc dziecko, które zaczęło uczyć się podchodzenia do pewnych problemów baz opierania się na dotychczasowym doświadczeniu, nie staje się przez to natychmiast biegłe w posługiwaniu się np. takim systemem opartymi na myśleniu formalnym, jakim jest matematyka. Bywa tak, że w traktowaniu niektórych systemów formalnych osiąga się potem w życiu swobodę, a w traktowaniu innych nie; właściwie tak dzieje się najczęściej.
Zmierzam do wykazania, że nie można opanować żadnego formalnego systemu bez nauczenia ,się wychodzenia na parę choćby kroków poza granice myślenia sytuacyjnego i że problem udzielania dzieciom pomocy w tym względzie we wczesnej fazie nauki szkolnej (a nawet wcześniej) nie został właściwie rozpoznany i nie jest na ogół odpowiednio rozwiązywany. I dlatego osiągane przez nas w kształceniu rezultaty to skromna liczba sukcesów i zatrważająco duża ilość porażek. Palące jest pytainie, jak tego uniknąć. W zasadzie są tu-dwie wyraźne możliwości. Albo zmienić system wartości, albo znaleźć sposoby na to, by przedsięwzięcie edukacyjne nie było tak zniechęcające, by z lepszym skutkiem uczyć czystego myślenia.
Zmiany w systemie wartości mogą być różnego rodzaju. Najbardziej oczywiste jest bezpośrednie deprecjonowanie intelektu; tendencja | taka przejawia się obecnie dość powszechnie w stwierdzeniach typu: „Komu zależy na tych wszystkich pedantycznych nudziarstwach, niema jących nic wspólnego z życiem?" Ale takie „antyisntelektualne" stwierdzenia nie oddają, wartości dominujących w kulturze dzisiejszych czasów. I oczywiście pozbawione sensu pedantyczne nudziarstwa mają z życiem wiele wspólnego — jak dobrze wiemy. Paradoksem jest bowiem, że najbardziej efektywne praktyczne działania — na przykład w dziedzinie techniki
— byłyby nie do pomyślenia, gdybyśmy mieli zarzucić wymagające wiele żmudnego trudu -zadanie funkcjonowania bez oparcia się na .świecie rzeczy znanych. Aby kierować światem 'ł maksymalną kompetencją, trzeba uwzględniać strukturę rzeczy. Trzeba osiągnąć wprawę w manipulacji systemami i wydobywaniu form i wzorów z kontekstów. Jest to prawda, którą — jako gatunek — uświadamialiśmy so-bie powoli. Gdybyśmy kiedykolwiek wspomnianą aktywność porzucili, drogo musielibyśmy za to zapłacić.
Możemy jednak zmienić system wartości bez odmawiania znaczenia działaniom intelektualnym. Po prostu możemy położyć znacznie. większy nacisk na inne wartości i w ten sposób relatywnie zmniejszyć wagę przypisywaną intelektowi. W pewnych krajach — na przykład w Chinach — podejmowane były poważne próby w tym kierunku. W Wielkiej Ęry-tanii wypowiedziano pewną ilość frazesów, ale niewiele się zmieniło. Ludzie, którzy, w swej pracy wykorzystują własne ręce lub inne swe • talenty, to najczęściej ci, którzy doznali niepowodzeń w zdobywaniu wykształcenia lub — mimo znacznej presji — uparcie je odrzucali i w związku z tym wykonują pracę zarobkową bez angażowania siwego intelektu. Dzieje się tak nawet w tych przypadkach, kiedy wyra- i źnie widać, że czyste myślenie i inne rodzaje | kompetencji powinny iść w parze.
Przypatrzmy się wydziałom politechnicznym | naszych uniwersytetów. Nauczają one matę- , matyki i fizyki — i tak być powinno. Nie uczy , się tam natomiast działań praktycznych. Można j ukończyć wydział mechaniczny nigdy nie ma- ' jąć w ręku frezarki czy tokarki. Uważa się, że \te rzeczy są odpowiednie tylko dla techników, A z kolei matematyka i fizyka powyżej elementarnego poziomu pozostają poza zasięgiem wiedzy przeznaczonej dla techników.
Jeden z naszych największych myślicieli--pedagogów Alfred North Whitehead był głęboko przekonany, że podział ten jest zły dla wszystkich zainteresowanych. Swoje obawy wyraził w znakomitym eseju zatytułowanym Kształcenie techniczne i jego stosunek do nauki i literatury. Sformułował tam myśl, którą uznał za pedagogiczny pewnik — ,, naucza jąć poniesiesz klęskę tak szybko, jak tylko zapomnisz, że twod. uczniowie mają ciała". I dodał:
„Jest sporne, czy ludzka ręka kształtowała ludzki mózg, czy też ludzki mózg kształtowalr rękę. Niewątpliwie jednak zachodzi tu powiązanie ^bliskie i obustronne"2
Paradoksalny jest fakt, że czyste myślenie,. choć z definicji wymagające umiejętności wyizolowania się z życia, najbujniej rozkwita, gdy łączy się z działaniem. W istocie Whitehead uważał, że rozdzielenie tych dwu sfer działalności ludzkiej może z dużym prawdopodobieństwem okazać się zgubne dla naszej cywilizacji.
Separacja ta sięga początków zachodniej kultury — nawet początków umiejętności pisania i czytania. Whitehead odnalazł jej ślady w platońskim ideale kształcenia w kierunku ogólnym — a więc w nauce myślenia i wyrabiania estetyzmu, gdzie jedynym przedmiotem rozważań było wydawanie poleceń. Ale możemy cofnąć się do czasów jeszcze dawniejszych — do niezwykle pod tym względem wymownego tekstu egipskiego, którego oryginał pochodzi prawdopodobnie z roku 2000 p.n.e. Tekst ten znany jest jako Satyra na rzemieślników, a zawiera napomnienia ojca skierowane de syna, wysłanego do szkoły pisania, gdzie miał przygotowywać się do wykonywania zawodu skryby. Ą eto kilka wyjątków:
„Widziałem, jak okładają prostaka — powinieneś nakłonić swe serce do nauki pisania. I spostrzegłem, jak można zostać wybawionym od swych obowiązków [sic!] — zobacz, nie ma niczego, co przewyższa pisanie. [...] Widziałem przy wrotach pieca człowieka pracującego w metalu. Palce jego były na kształt' krokodyli, a cuchnął bardziej niż rybia ikra. [...]
Drobny przedsiębiorca budowlany dźwiga glinę. [...] Jest brudniejszy od świń od dreptania pod jej ciężarem. Jego ubranie jest sztywne od błota. [...]
Wytwórca strzał, jest on bardzo nieszczęśliwy, gdy idzie na pustyniię [szukać krzemiennych ostrzy].
Lepsze jest to, co daje swemu osłowi, niż to, co jego praca [jest wartal. [...l Pracz pierze na brzegu [rzekil, sąsiad krokodyla. [...l
Patrz, nie ma żadnego zawodu wolnego od nadzorcy — z wyjątkiem pisarza: on jest nadzorcą. [...]
Patrz, nie ma pisarza, któremu brakowałoby jedzenia z królewskiego domu — życie, dobrobyt, zdrowie! [...]
Jego ojciec i jego matka dziękują Bogu, a on cieszy się życiem! Pamiętaj o tych rzeczach — podaję tu je, byś miał je przed oczyma, ty i -dzieci twoich dzieci".
Tekst ten (który w szkołach pisania w czasach dziewiętnastej dynastii w Egipcie dawano dzieciom jako ćwiczenie do przepisywania, prawdopodobnie po to, aby zaszczepić im właściwe postawy) plastycznie przedstawia poglądy, które wcale nie są rzadkością także dzisiaj. Ale nie ma żadnej wątpliwości co do tego, że jednym z powodów utrzymywania się podziału na czyste myślenie i działanie jest fakt, iż wielu młodych ludzi ani nie rozsmakowało się w intelektualnym aspekcie uczenia się. ani nie rozwinęło w sobie uzdolnień w tym kierunku. Próba dojścia do wprawy w formach aktywności intelektualnej określanej tu jako czysta jest dla większości ludzi daremna lub budzi odrazę. (Oczywiście, jeśli okazuje się ona daremna, będzie niewątpliwie odczuwana jako budząca odrazę — o czym będzie jeszcze mowa dalej.) Gdyby było inaczej, nie mielibyśmy skąpej ilościowo, zadowolonej z siebie elity intelektualnej, przekonanej, iż to jedno osiągnięcie jest wystarczającym usprawiedliwieniem całej jej egzystencji i bezpośrednim powodem jej wyższości.
Powróćmy więc teraz do kwestii, czy musi być tak, że większość dzieci nie potrafi osiągnąć umiejętności posługiwania się czystą myślą. Czy tylko nieliczm z nas są w stanie nauczyć się wychodzenia poza granice potocznego myślenia zdroworozsądkowego i funkcjonować tam z powodzeniem? Wątpię w to. O ile ma sens głoszenie, że wszyscy posiadamy pewien genetycznie zdeterminowany intelektualny potencjał, co do którego poszczególne jednostki zawsze będą się różnić (podobnie jak i pod innymi względami), o tyle nie ma żadnego uzasadnienia przypuszczenie, że większość z nas — czy każdy z nas — jest w stanie uświadomić sobie granice swoich możliwości. Nie jest nawet pewne, czy myślenie w kategoriach górnych granic w ogóle ma sens. Istnieją — jak na to wskazuje Jerome Bruner — narzędzia umysłu, tak samo jak narzędzia ruchu, i w obu tych wypadkach rozwój jakiegoś iistotńego nowego narzędzia niesie z sobą możliwość porzucenia starych ograniczeń. Podobnie brzmią słowa Davida Olsona: „Inteligencja nie jest czymś, co posiadamy, a co jest niezmienne; jest czymś, co udoskonalamy posługując się techniką lub czymś, co tworzymy odkrywając nową technikę."3 Technika, którą Olson ma przede wszystkim na myśli, to system utrwalania 'mowy i czynienia jej widzialną, co'nazywamy pisaniem.
DLACZEGO DZIECI O UWAŻAJĄ, ŻE NAUKA O SZKOLNA JEST TRUDNA
Obraz młodej istoty ludzkiej, jaki wyłania się z dotychczasowych rozważań, zawiera następujące najbardziej istotne rysy:
1. Już od najwcześniejszych chwil życia dziecko dąży do zrozumienia świata: zadaje pytania, chce wiedzieć. (Staje się to wyraźne, kiedy pytania mogą już być formułowane werbalnie, a dzieje się tak prawdopodobnie nawet przed pojawieniem się mowy.) Od bardzo wczesnego stadium dziecko ma też cele i intencje:
chce działać. To zadawanie pytań i te usiłowania aktywności zawierają w sobie pewne prymitywne poczucie istnienia możliwości, która wykracza poza proste uświadomienie sobie, jaka dana rzecz jest, a jaka może być.
2. Poczucie istnienia różnych możliwości, które pojawia się wraz z pragnieniem zdobycia wiedzy, pociąga za sobą przede wszystkim proste uświadomienie sobie własnej niewiedzy.Ł
(„Tam za rogiem może być tygrys, nie sprawdzałem"), a -następnie próbę spożytkowania rozważań co do zgodności i niezgodności w celu poszerzenia zakresu tego, co znane, i zredukowania niepewności. To, co możliwe, staje się więc tym, co nie prowadzi do konfliktu z czymś akceptowanym jako realne. Cokolwiek do takiego konfliktu prowadzi, jest niemożliwe. Mamy tu do czynienia z wnioskowaniem dedukcyjnym. Ale trzeba zauważyć, że nie jest to rozumowanie, które normalnie nazywamy formalnym wioskowaniem dedukcyjnym — nie jest tak, dopóki uwaga koncentruje się na konflikcie z czymś realnym w znanym świecie, a nie na konflikcie z tym, co przywykliśmy nazywać danym, a więc jedynie postulowanym, co zdecydowaliśmy się akceptować jako przesłankę, na której oprzemy rozumowanie. Jest to rozróżnienie podnoszone w rozważaniach nad^ rozumowaniem zawartych w poprzednim rozdziale. Wnioskowanie formalne należy do myślenia wyodrębnionego, czystego.
3. Poczucie istnienia możliwości, które pojawia się wraz z pragnieniem, by działać, pociąga za sobą z jednej strony pewną antycypację celu, stanu rzeczy, który może zostać powołany do istnienia, z drugiej zaś — pewne zrozumienie sposobów, działań, które można podjąć, aby cel ten osiągnąć. Najbardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że we wczesnych stadiach życia dominuje świadomość celu i że spekulacje na temat możliwej aktywności — zwłaszcza te o bardziej systematycznym charakterze — przychodzą później. Należy rozróżnić pomiędzy próbą rozmaitych działań podjętych dla osiągnięcia celu a refleksją nad nimi jako nad pewną możliwą serią kroków — refleksją, która poprzedza podjęcie działania. Ta druga aktywność — rodzaj planowania — zakłada czasowe zawieszenie zewnętrzo-iego działania, by zamiast tego skierować uwagę do wewnątrz. na procesy myślowe. Rozwój przebiega od świadomości tego, co jest na zewnątrz, do świadomości tego, co wewnątrz.
4. Prawda ta dotyczy także rozwoju sprawności językowych. Umiejętności te osiągane s-\, zanim dochodzi się do ich świadomości. Świadomość tego, c czym mówi — rzeczy zewnętrznych, do których odnosi się język — jest dla dziecka normalnie ważniejsza niż świadomość tego, za pomocą czego mówi — słów, których używa. Z kolei dziecko staje się świadome konkretnych słów, zanim w ogóle zacznie zdawać sobie sprawę z reguł, które determinują następowanie tych słów po sobie, czy reguł, które kontrolują ich wypowiadanie. (Prawdę powiedziawszy nawet refleksyjnie nastawiony dorosły ma bardzo ograniczoną świadomość tego, co zachodzi w jego własnym umyśle.)
Zanim u dziecka rozwinie ,się pełna świadomość języka, we wczesnych stadiach, język jest dla niego osadzony w strumiemu towarzyszących wypowiedziom zdarzeń. Dopóki tak jest, dziecko nie interpretuje słów w izolacji
— ono interpretuje sytuację. Jest bardziej za-iniseresowane nadawaniem sensu temu, co ludzie robią, gdy mówią, 'niż zastanawiainiem się nad tym, co znaczą .poszczególne słowa. (Ostatecznie dziecko może nie być świadome języka, ale jego świadomość innych ludzi jest niezmiernie wy ostrzona.) Jednocześnie w naturze dziecka leży strukturyzowanie lub nadawanie sensu sytuacjom, nawet gdy nie padają w nich słowa, i czasami wydaje się, że kiedy słowa są wypowiadane, dziecięca interpretacja wypowiedzi pozostaje pod silnymi wpływem jego własnej, niezależnej strukturyzacji kontekstu. Jeśli jakaś jedna cecha danej sytuacji jest dla dziecka szczególnie uderzająca, jeśli jest to cecha, którą dziecko z dużym prawdopodobieństwem samo by komentowało, wówczas cecha ta może stać się magnesem wpływającym na jego interpretację słyszanych słów. Jak silne może być działanie tego .magnesu, nie jest jesz-' cze całkowicie jasne.
5. Dziecko, które próbuje ustalić, co inni ludzie mają na myśli, musi być zdolne zarówno do rozpoznawania cudzych intencji, jak i samo je posiadać. A takie dziecko w żadnym razie nie jest całkowicie niezdoime do decen-tracji. Na pewno nie potrafi ono, jak każdy z nas, czasami uwzględnić relatywności własnego punktu widzenia, ale niewątpliwie może tego uniknąć. A więc egocentryzm nie pozbawia dziecka umiejętności komunikowania się z dorosłymi i traiktowaniia ich w sposób osobowy. W rzeczywistości relacje personalne stają się tym, co formuje matrycę, w ramach której zachodzi proces uczenia się.
Jeśli naszkicowany 'wyżej obraz jest w swym głównym zarysie prawdziwy, to inorimalne dziecko przychodzi do szkoły z dobrze utrwalonymi umiejętnościami w zakresie myślenia. Ale myślenie jego skierowane jest na zewnątrz, na
realny, znaczący, zmieniający się, oszałamiający świat. Aby osiągnąć powodzenie w naszym systemie szkolnym, dziecko musi nauczyć się skupiać na samym języku i myśleniu, musi stać się zdolne do kierowania własnymi procesami myślowymi w refleksyjny sposób. Musi nauczyć się nie tylko po prostu mówić, ale decydować, co powiedzieć, nie po prostu interpretować, ale oceniać możliwe interpretacje. Jego system pojęciowy musi poszerzyć się, aby uległa zwiększeniu zdolność reprezentowania samego siebie. Musi stać się zdolne do operowania symbolami.
Podstawowym systemem symbolicznym dostępnym dla dziecka w wieku przedszkolnym jest język mówiony. Pierwszy krok więc to konceptualizacja języka — zdobywanie świadomości jego odrębnej struktury, uwalnianie go od powiązania ze zdarzeniami. 2 Dzieci, które rozpoczynając naukę w szkole mają już ten krok za sobą lub przynajmniej poczyniły pewien ruch w pożądanym kierunku, zyskują od razu ogromną przewagę.
Barbel Inhelder wraz z zespołem próbowała uczyć dzieci radzenia sobie z zadaniami Piage-ta dotyczącymi włączania klas. W książce, w której zrelacjonowane są te badania, autorki poruszają problem różnic pomiędzy dziećmi z odmiennych środowisk i pytają, czy sprawność językowa jest tu istotna. Dochodzą do wniosku, że język jako taki nie ma 'nic wspólnego z sukcesem, ale podają, że zauważyły pewne zróżnicowanie w postawie względem, słów eksperymentatora. Dzieci, które miały lepsze warunki rozwojowe w domu, na ogół z większą uwagą traktowały słowa zawarte w pytaniu, rozważały je, analizowały przed podaniem odpowiedzi. Dzieci mniej społecznie uprzywilejowane wykazywały natomiast silną tendencję do podstawiania bardziej naturalnego pytania w miejsce tego, które zadał eksperymentator.3
Jest oczywiste, że istnieją bardziej lub mniej naturalne sposoby opisywania pewnych sytuacji czy zdarzeń. Alison Macrae wskazuje, że jest bardziej prawdopodobne, iż osoba dorosła powie: ,,Kwiaty stoją ma telewizorze" niż: „Telewizor jest pod kwiatami." I podaje dalej, że już czteroletnie dzieci odbierają drugą wersję jako dziwaczną, ponieważ starają się jej unikać nawet w sytuacjach tak zaaranżowanych, by zachęcać je do zbudowania wypowiedzi w ten sposób. (Nawiasem mówiąc, nie było żadnej wątpliwości co do umiejętności dzieci posługiwania się słowem „pod"; udowodniły to wspomniane autorki w innych kofntekstacł^) Idąc dalej, nienaturalnym stwierdzeniom odpowiadają nienaturalne pytania. Jeśli jest czymś osobliwym powiedzieć: „Telewizor jest pod kwiatami" to tak samo osobliwe jest pytanie:
,,Czy telewizor jest pod kwiatami?" Podobnie. jeśli dziwacznie brzmi stwierdzenie, że jest więcej kwiatów niż czerwonych kwiatów, to i dziwaczne jest pytanie, czy tak jest. W fcsiążce o uczeniu dzieci radzenia sobie z zadaniami Piageta Barbel Inhelder, Hennine Sinclair i Magali Bovet mimochodem niejako poczyniły uwagę o nienaturalnych pytaniach, ale uwaga ta trafia w sedno rzeczy. Zauważona przez nie różniica sprowadza się do traktowania języka w pewnym stopniu oderwania od kontekstu^ I bardzo łatwo jest zorientować się, jakiego typu przygotowanie może tu dać bardziej wykształcony i imtelektualme wyrobiony dom.
Jako wykształceni dorośli tak przywykliśmy do słowa pisanego, że rzadko zastanawiamy się nad tym, jak drastycznie język pisany różni się od mówionego. Wypowiadane słowo istnieje przez krótką chwilę jako jeden z elementów w plątaninie zmieniających się zdarzeń, z której musi zostać uwolnione, jeśli ma być oddzielnie analizowane — a potem, ginie. Słowo napisane trwa. Jest na strofnicy, wyraźne, trwałe. Możemy powrócić doń jutro. Z samej swej natury może ono być zupełnie wolne od nie językowego kontekstu. 4 Możemy je podnieść i wsunąć do kieszeni czy aktówki. Kiedy dziecko zacznie w szkole uczyć się czytania, może przynieść elementarz ze szkoły do domu i przeczytać 'mannie te same słowa, które wcześniej tego dnia czytało w klasie (nauczycielowi. Tak więc pierwsze spotkania dziecka z książkami prawdopodobnie dostarczają mu o wiele więcej korzystnych okazji do uświadomienia sobie praw właściwych językowi niż wcześniejsze spotkania ze słowem mówionym.
Oczywiście w niektórych domach istnieją warunki do pobudzania świadomości języka mówionego. Niektórzy rodzice rozmawiają ze swymi dziećmi o słowach, grają z nimi w gry słowne itd. Ale większość tylko mówi za pomocą słów. Stan faktyczny jest taki, że wiele dzieci przychodzi do szkoły nie imając nawet wyobrażenia o tym, że istnieją .odrębne słowa, że strumień mowy może być podzielany na takie jednostki. Jest prawdą, jak to wykazali Fox i Routh, że do czwartego roku życia dzieci nie są w stanie podzielić mowy na coraz to mniejsze „kawałki", kiedy się je do tego zachęca. Jednakże jest niewątpliwe, że wiele z nich nigdy nie pomyślałoby o zrobieniu czegoś takiego. Także wiele dzieci pięcioletnich m,a bardzo pogmatwane pojęcie o tym, co oznacza wyraz ,,słowo", jak to wykazała Jess Ręki w swoim bardzo oryginalnym studium na temat wyobrażeń o procesie czytania, z jakimi dzieci przychodzą do szkoły, rozwijanych potem podczas pierwszego roku nauki. Spostrzeżenia te potwierdził i szerzej zinterpretował John Downing.
Dla wielu dzieci najwcześniejsze spotkanie ze słowem pisanym nie jest bezpośrednie: następuje w sytuacji, gdy dorosły czyta mu na głos opowiadanie. Jest to już w pewnym sensie język wolny od kontekstu, ale doświadczenie słuchacza prawdopodobnie nie potęguje świadomości w takim stopniu jak bezpośrednie borykanie się ze słowami na stronicy (z powodów, o których będzie mowa dalej). Uderza fakt, że kiedy małe dzieci słuchają opowiadań, bardzo rzadko zadają pytania na temat języka danej opowieści. Zadają one wiele pytań sondujących na temat motywów i intencji bohaterów, struktury akcji — można by rzec — znaczenia opowiadania. Rzadko zaś pytają o znaczenie słów, nawet gdy z całą pewnością nie mogą ich znać. „.-•-'"'
W wypowiedziach dzieci, nagrywanych podczas słuchania przez nie opowiadań (cytaty z tych wypowiedzi przytaczałam w "rozdziale 4), można znaleźć jedynie trzy pytania dotyczące znaczenia słów i tylko jedno pytanie dotyczące innego aspektu języka.
Trzy pytania o znaczenie słów były następujące:
Co to jest palankin?
Kto to jest kulis?
Co to znaczy cichy jak myszka. Przepraszam* co to znaczy cichy jak myszka?
Dwa pierwsze pytania pochodziły od dziecka prawie pięcioletniego, 'które uczyło się już czytać; dziewczynka ta wykazywała wielkie zainteresowanie drukiem, gdy tylko cokolwiek do czytania wpadło jej w ręce. Trzecie pytanie pochodziło również od dziewczynki niemal pięcioletniej, która nie rozpoczęła jeszcze nauki czytania, ale miała bardzo wykształconych rodziców.
Czwarte pytanie zadało dziecko niespełna trzyletnie. Kiedy czytająca osoba wypowiedziała zdanie: „I wtedy myśliwy zaprzyjaźnił się był z tygrysem", dziecko zapytało wysokim z podniecenia głosem: „Dlaczego był?" Było to więc pytanie o strukturę gramatyczną, było ono jednak całkowicie odosobnione (nawiasem mówiąc, zapytana osoba miała duże trudności z udzieleniem odpowiedzi). Żadne inne pytanie tego rodzaju już się nie pojawiło.
Nie znaczy to jednak, by małe dzieci w ogó-le były niezdolne do zadawania jakichkolwiek pytań dotyczących relacji między słowami a rzeczami. Jednym z najwcześniej przez dziecko zadawanych pytań jest: Cio to? Występuje ono często w pierwszym stadium wytwarzania języka, które na ogół dzieci osiągają przed ukończeniem drugiego roku życia; pytanie to jest przez dorosłych traktowane jako prośba o podanie nazwy przedmiotu. Wydaje się więc dziwne, że próba dowiedzenia się, co znaczy jakieś słowo — będąca przecież pytaniem dotyczącym tej samej relacji, ale ujętej z odwrotnej strony — przychodzi tak wyraźnie później.
Jednakże nie jest tak całkowicie jasne, czy ta wczesna prośba dziecka o nazwę jest tym, czym wydaje się być. Nie jest pozbawione podstaw podejrzenie, że dla małego dziecka .nazwa przedmiotu może stać na równi z przedmiotu tego — powiedzmy — ciężarem czy kolorem, być po prostu jego cechą wśród innych cech, a więc bardziej czymś zbliżonym do części przedmiotu niż do części jakiegoś odrębne- ' go, formalnego systemu zwanego językiem. Interpretację tę bardzo popierał Wygotski, wskazując, że podobne zjawisko może być do pewnego stopnia prawdziwe także dla niewyrobionych intelektualnie dorosłych. Przytoczył -on historię wieśniaka, którego nie zdumiało tak bardzo to, że można było określić wielkość gwiazd, jak to, że można było nadać im imiona.
Samo więc pytanie o nazwę nie dowodzi, że język jest rozumiany jako odrębny system. Wydaje się, że — mówiąc ogólnie — zrozumienie to przychodzi powoli i że pod wpływem nauki czytania może spotęgować się świadoma refleksja, której wytworem jest to zrozumienie. Wieśniak Wygotskiego z pewnością musiał być analfabetą.
Jest rzeczą jasną, że świadomość języka jako odrębnego systemu powiązana jest z procesem oddzielania tego, co zostało powiedziane, od tego, co zostało zrobione, lub od tego, co w danej sytuacji było w jakiś sposób szczególnie uderzające. Tym samym świadomość ta nie jest obojętna dla powodzenia w radzemu sobie z takimi testami Piageta, jak testy na zachowanie stałości czy włączanie klas, czy też z innymi zadaniami wymagającymi wnioskowania.
Jak to zauważyli Inhelder i jej współpracownicy, niektóre dzieci analizują dokładnie to, o co je pyta eksperymentator, podczas gdy inne podstawiają własne, bardziej naturalne pytainia. Aczkolwiek jest oczywiste, że ten ostatni sposób nie może pomyślnie funkcjonować, to jednak -musimy być ostrożni z wyciąganiem wmosku, iż pewien stopień refleksyjnej świadomości języka jest wszystkim, co decyduje o sukcesie. Wydaje się, że w grę wchodzi tu również problem kontroli — do jakiego stopnia dziecko potrafi utrzymać uwagę oraz odrzucić to, co nieistotne. A małe dzieci mają z tym trudności. Na przykład Lesley Hali przeprowadziła eksperymenty, podczas których prosiła badane dzieci, by oceniały na podstawie obrazków, czy 'podawane im twierdzenia są prawdziwe czy fałszywe, a następnie rejestrowała ruchy oczu podczas oglądania obrazków i podejmowania decyzji. Hali stwierdziła, że dzieci czteroletnie były w stasnie organizować do pewnego stopnia swoje wzorce poszukiwań wówczas, gdy nie prezentowano im żadnych obrazków nie związanych z tematem. Gdy takie obrazki pojawiały się, przyciągały one wzrok skuteczniej niż jakakolwiek próba zwrócenia uwagi na zadanie. Innymi słowy, przemyślana kontrola, którą dzieci stosowały w tym przypadku, okazała się całkiem niewielka. Omawiana tu kwestia kontroli jest istotą zdolności do (myślenia czystego, które — jak widzielaśmy — wynnaga trzymania się problemu oraz przezwyciężania rozpraszającego wpływu wiedzy, wiary i percepcji, nie mających z nim, nic wspólnego.
Okazuje się jednak, że stwierdziwszy, jak ważna jest zdolność do kontrolowania własnych procesów myślowych, nie odchodzimy zbyt daleko od problemu świadomości. Interesuje nas ona jako samoświadomość dziecka — jego bardziej ogólna świadomość własnych procesów myślowych, ponieważ, jak słusznie mówi Wy-gotski: „kontrola jakiejś funkcji oznacza jej świadomość". Jeśli dziecko zaczyna kontrolować swoje myślenie i kierować nim w opisany wyżej sposób, to musi być tego świadome.
Nadal nie mamy wystarczających informacji o tym, jak rozwija się samoświadomość, choć Piaget ogłosił rezultaty serii swych bardzo interesujących badań.5 Zastosowana tam metoda polegała na daniu dzieciom pewnej liczby zadań do wykonania i spowodowaniu, by mó1 wiły one o swych własnych działaniach. Zadania mogą być bardzo łatwe i nie sprawiać dzieciom żadnych .trudności, na przykład czołganie się na rękach i kolanach. Mogą to być także problemy bardziej złożone, jak np. zagadka. „Wieże Hanoi". Mamy trzy kijki, . na jeden z nich nałożone są krążki o różnej średnicy (największy znajduje się na dole). Zadanie polega na przełożeniu tych krążków na jeden z pozostałych kijków, przy czym wolno jednorazowo przesunąć tylko ^eden krążek i nie wolno nigdy umieścić większego krążka nad mniejszym.
Odkrycia i argumentacja Piageta są skomplikowane, ale jeden moment pojawia się tam z całą wyrazistością, a mianowicie, że świadomość — z reguły — ujawnia się, gdy robimy przerwę i konsekwentnie, zamiast po prostu działać, zatrzymujemy się, by rozważać możlwości stojących przed nami działań. Wzmagamy świadomość tego, co realne, poprzez rozważanie tego, co jest a-nożliwe. W takim więc stopniu jesteśmy świadomi tego, co robimy, w jakim zdajemy sobie sprawę z tego, czego nie robimy, a co moglibyśmy robić. Pojęcie wyboru ma tu znaczenie zasadnicze.
Co więc sprawia, że zatrzymujemy się i myślimy na temat naszego myślenia, co czyni nas zdolnymi do dokonania wyboru, by ukierunkować nasze myślenie raczej w tę, a nie inną stronę? Nie możemy oczekiwać, że znajdziemy jakąś prostą odpowiedź na tak postawione pytanie, ale zobaczymy raz jeszcze, jak uczenie się czytania może pomóc w zrozumieniu tego problemu. Dziecko, które uczy się czytać, jest w sytuacji, która z dużym prawdopodobieństwem zachęci je, by zaczęło rozważać możliwości w odniesieniu przynajmniej do jednego ważnego aktu myślenia: zrozumienia znaczenia. Jak wyraziło się jedno z dzieci: ,,Musisz zatrzymać się i pomyśleć. To jest trudne." W grę wchodzą tu te same argumenty, które były istotne w rozważaniu kwestii rozwoju świadomości samego języka, dwa momenty krytyczne: że słowo pisane jest trwałe; że może ono być wolne od kontekstu poza językowego. Kontekst poza językowy nie działa tutaj — jak to się często dzieje w języku mówionym — aby determinować jedną interpretację, kształtując znaczenie i wyłączając potrzebę wyboru; i dalej — trwały charakter druku oznacza, że można się zatrzymać i pomyśleć, że także dziecko ma szansę rozważenia możliwości — ten rodzaj szansy, którego mogło nie mieć nigdy dotąd.
Okazuje się więc, że te istotne cechy języka pisanego, które pobudzają świadomość języka, mogą także ułatwiać kształtowanie się świadomości-własnego myślenia i w związku z tym mogą być istotne dla rozwoju samokontroli intelektualnej, z licznymi konsekwencjami dla rozwoju tych typów myślenia, które są charakterystyczne dla logiki, matematyki i nauk przyrodniczych.
CO MOŻE ZDZIAŁAĆ SZKOŁA
Jak powszechnie wiadomo, kiedy dzieci wstępują do szkoły, wielka przepaść dzieli te, które są lepiej przygotowane do nauki, od tych, które przygotowane są najsłabiej. Istotne więc jest, by wcześnie zmniejszyć tę różnicę, jeżeli bowiem nie zostanie ona szybko zniwelowana, zacznie się powiększać. Tak właśa-lie dzieje się z różalicami tego rodzaju. Niektórzy mogliby powiedzieć, że kiedy dzieci osiągają wiek szkolny, jest już za późno albo że nic nie można zrobić bez bezpośredniej interwencji w tych zaniedbanych domach. Nie sądzę, by ich argumenty mogły tu być decydujące (co wcale nie podważa wartości wysiłków podejmowanych na etapie przedszkolnym czy też w pracy z rodzicami).
Rozdział ten poświęcony jest sprawie, co można zrobić, by wszystkim dzieciom zapewnić dobry, start w nauce szkolnej. A ponieważ niektóre dzieci bardziej potrzebują tej pomocy, dla nich właśnie postępowanie nauczyciela może mieć zasadnicze znaczenie. Z powodów, które rozważane były w poprzednim rozdziale, sądzę, że wczesne opanowanie czytania jest nawet ważniejsze, niż się zwykło uważać.
Po pierwsze, trzeba uprzytomnić sobie, jak ogromne mogą być problemy pojęciowe, które dziecko napotyka (na początku., szczególnie jeśli dom .rodzinny nie dał mu odpowiedniego przygotowania. Przede wszystkim dziecko może — jak wiemy — mieć niską refleksyjną świadomość języka mówionego, nawet jeśli potrafi używać go właściwie w codziennych sytuacjach. Po drugie, może ono nie mieć jasnego wyobrażenia o tym, jakim rodzajem aktywności jest czytanie. Jess Reid podaje, że niektóre dzieci, nawet po trzech czy czterech miesiącach chodzenia do szkoły nie potrafią powiedzieć, w jaki. sposób listonosz orientuje się, do którego domu zanieść list lub skąd ich mamy wiedzą, do którego wsiąść autobusu. I nie rozumieją też, co tak naprawdę będzie robił dorosły, gdy rozkładając gazetę mówi: A teraz bądź cicho!
Tak więc przygotowanie do czytania powinno zawierać — jako najważniejszy składnik — próby pobudzenia u dzieci świadomości języka mówionego. Nie chodzi tu po prostu o pomaganie dzieciom w bardziej efektywnym posługiwaniu się mową, ale o zwracanie ich uwagi na to, co robią mówiąc. Na przykład wiele z nich nigdy przedtem nie uświadomiło sobie, że potok mowy, który od lat wytwarzają oraz interpretują bez zastanawiania się ,nad nim, złożony jest ze słów. Uświadomienie to jest jednak nieodzowne, jeśli mają one sensownie postępować z pogrupowanymi i ułożonymi w wiersze znakami na papierze, które odpowiadają językowi mówionemu — co teraz dzieci widzą już wyraźniej. Świadomość tej odpowiedzialności — nawet samego jej istnienia, nie mówiąc już o jej naturze — nigdy nie może być uważana za rzecz oczywistą. Bardzo istotne jest upewnienie się, czy dziecko rozumie, iż znaki na papierze są pisaną wersją mowy. Ważne jest również, by następnie dziecko zrozumiało specjalne funkcje i użyteczność tej pisanej wersji (jest to przecież pomoc dla naszej pamięci, sposób porozumiewania się na odległość itd.). Jeśli te wstępne działania będą starannie przeprowadzone, dziecko zrozumie sens i cel tego, co ma robić, i będzie mu oszczędzone poczucie oszołomienia, jakie wiąże się z walką o opanowanie czynności, której natury nie rozumie.
Kiedy nauka czytania jest już rozpoczęta, sposób jej prowadzenia może mieć daleko idące konsekwencje. Wszyscy wiemy, że umiejętność czytania i pisania ma wielkie znaczenie praktyczne dla kogoś żyjącego w społeczeństwie takim jak nasze. Ale, jeśli argumenty z poprzednich rozdziałów są trafne, to proces nauczania początkowego może mieć istotny — choć zwykle nie podejrzewany — wpływ na rozwój myślenia. Wpływ ten może realizować się poprzez pobudzanie niezwykłe istotnych form intelektualnej samoświadomości i samokontroli.
Jest rzeczą bezdyskusyjną, że różne metody nauki czytania mogą decydować o różnym stopniu nasilenia tego wpływu. Kluczowym momentem będzie to, czy dziecku daje się czas do namysłu. W późniejszym etapie nauczania dużą wagę przywiązujemy do szybkiego czytania. Z pewnością jest rzeczą bardzo użyteczną dla dorosłego, by umiał on szybko czytać, gdy jest to potrzebne. Ale szybkość i refleksyjne myślenie są sobie przeciwstawne w każdym wieku. Zagadnienia te omówił w swojej książce I.A. Richards.1
Jeśli chcemy we wczesnych stadiach wzmóc rozwój sprawności refleksyjnych, to nie możemy wymagać -szybkości i poczucia pewności. Dziecko, od którego oczekujemy natychmiastowego podawania właściwych dźwięków, kiedy bombardujemy je pojedynczymi i wyizolowanymi słowami, w ogóle nie będzie rozważać możliwości interpretacji. Jeśli nie zna odpowiedzi, będzie pod presją zgadywać na chybił trafił, nie robiąc pauzy na refleksję i nie uświadamiając sobie, co robi. Ucząc dzieci czytania metodą „migającej kartki" nie tylko pozbawiamy je możliwości refleksji, zastanowienia się nad odpowiedzią, ale nie dajemy mu również możliwości zrealizowania innego warunku wstępnego, jakim jest uważne rozpatrzenie różnych możliwości, czynność ta bowiem może zachodzić tylko wówczas, gdy sytuacja jest dostatecznie ustrukturalizowana, tak aby -możliwości były zredukowane do jakiegoś dającego się opanować zbioru. Sam czas tu nie wystarcza. Nikt — ani dziecko, ani dorosły — nie oszacuje możliwości w sytuacji, gdy jest ich nieskończenie dużo. Chociaż słowa na stronicy wolne są od kontekstu poza językowego (nie licząc ilustracji), to jednak —normalnie biorąc — występują one w kontekście językowym, pojawiają się w mających znaczenie zdaniach i akapitach. I właśnie ten kontekst może być wykorzystany do uwidocznienia struktury języka.
Najlepsze wyniki osiągniemy, jeśli do rozważań możliwości znaczeniowych damy dziecku do przeczytania tekst zawierający podobną liczbę słów znanych i nie znanych, których nie może ono być całkowicie pewne. Znane i swojskie części tekstu powinny być tak skonstruowane, aby naprowadzić ucznia na łatwy do opanowania zbiór możliwości wyboru, gdy napotka on słowo nie znane. Jeszcze jeden wymóg musi tu być spełniony: gramatyczna struktura tekstu nie może być zbyt odległa od form gramatycznych właściwych mowie dziecka. Język pisany różni się od mówionego pod wieloma względami jeszcze tu przez nas nie rozważanymi. Jego rozwój przez wieki spowodował wypracowanie form literackich — inwersji, idiomatyki, różnego rodzaju figur stylistycznych, które w dużym stopniu zróżnicowały język, którym mówimy i którym piszemy. Możemy na przykład napisać:
„Nie pojadę nad morze, ponieważ nie mam pieniędzy." W mowie, a nie w piśmie wyrazimy się: ,,jak nu-lie te nogi bolą", „namyślże się", „powiedz no mi".2 Są to tylko nieliczne przykłady, ale różnice te odnoszą się także do budowy zdań.
Dzieci muazą uczyć się opanowywania form literackich, ale najlepiej oswajać je z możliwościami znaczeń, gdy na początku pozwoli się im mieć do czynienia z bliską im strukturą języka mówionego. 3 Formy literackie powinny być wprowadzane stopniowo wraz z rozwojem wiedzy dziecka.
Jestem zobowiązana Jess Reid za wiele wspólnych rozmów, które pomogły mi dużo wyraźniej zobaczyć te problemy. Jej program nauki czytania, napisany razem z Joan Łów, 4 jest jedynym mi znanym, który w pełni u-względnia omawiane tu postulaty.
Nadzieja zasadza się więc na przeświadczeniu, że czytania można uczyć w taki sposób, by rozwijać refleksyjną świadomość dziecka. Mam tu na myślą nie tylko świadomość języka jako systemu symboli, ale również świadomość własnych procesów myślowych. Nie umniejszając wagi czytania, nie ma jednak powodu przypuszczać, że jest ono jedynym, sposobem realizacji tego celu. Jak to ujmuje Wygotski, „wszystkie wyższe funkcje mają wspólne:
świadomość, abstrakcję l kontrolę".5 Był on przekonany, że każdy przedmiot szkolny może przyczyniać się do rozwoju świadomości i refleksji co nazywa głównym osiągnięciem lat szkolnych. Ale oczywiście znowu wiele zależeć będzie od sposobu nauczania. Na przykład, jeśli Uczymy dziecko posługiwania się systemem dziesiętnym bez dania mu możliwości zrozumienia, że jest to system jeden z wielu możliwych, to — cytując jeszcze raz Wygotsłdego — „nie opanuje ono systemu, ale przeciwnie, będzie przezeń skrępowane".
Oczywiście, takie wyzwolone myślenie jest wynikiem, a nie punktem startu. Nie możemy zaczynać nauki arytmetyki od wykładu na temat pojęcia podstawy liczbowej. Ale już od pierwszych chwil nauczania (możemy mieć świadomość, czego chcemy nauczyć, jakie pojęcia przybliżyć, i pod kątem tego celu pracować z dziećmi. I możemy próbować pomóc dziecku w osiągnięciu pewnego stopnia zrozumienia ogólnej istoty procesu uczenia się, do którego ma właśnie przystąpić, tak aby zanim „zejdzie ono w dół", do chaosu szczegółów, miało przynajmniej elementarne pojęcie o charakterze rzeczy, do poznania której dąży.
Zilustrowaliśmy to już w odniesieniu do czytania, ale stwierdzenia te odnoszą się w jednakowym stopniu do wszystkich przedmiotów. Trzeba jednak również zdawać sobie sprawę z tego, że przekazanie małemu dziecku tej pierwszej, ważnej istoty danego przedmiotu nie jest wcale łatwe.6 Po pierwsze, stawia to 'nauczyciela wobec bardzo dużych wymagań w zakresie nauczania decentracji (zob. rozdz. 2). Wiedza dorosłego o ogólnej naturze przedmiotów, których naucza się dzieci, gdy po raz pierwszy przekroczą próg szkoły, jest tak doskonale ustabilizowana, że skutecznie blokuje zrozumienie tego, w czym należy dzieciom pomóc.
Podobnie przedstawia się sprawa z wydawaniem poleceń. Przykład Lauriego Lee jest jaskrawym obrazem związanego z tym ryzyka. W ogóle niełatwo jest dawać małym dzieciom. „samowystarczalne" instrukcje czy polecenia. Często polecenie nie może być poprawnie zinterpretowane bez informacji, których samo nie zawiera, a których dziecku może brakować. Im mniejsze dziecko i im większa przepaść między środowiskiem szkoły a środowiskiem jego domu rodzinnego, tym większe zachodzi tu niebezpieczeństwo. Na przykład, kiedy powiemy dziecku: „popatrz na obrazek, który następuje po tym obrazku", to jeśli nie jest ono obeznane z konwencją dotyczącą porządkowania przez nas rzeczy na stronicy, nie będzie w stanie spełnić polecenia. Czy w takim razie ma być oceniane jako tępe?
Nie jest możliwe, aby nauczyciel —chociażby nie wiem jak wrażliwy i obdarzony wyobraznią oraz dobrze poinformowany — mógł w pełni przewidzieć wszystkie trudności tego typu. Musimy więc zapytać, czy możemy zrobić coś więcej w tej sprawie, by dzieci mówiły nam, kiedy czegoś nie rozumieją, i by prosiły nas o więcej informacji. Peter Lioyd stwierdził w wyniku przeprowadzonych przez siebie badań (opisanych w rozdz. 2), że dzieci w wieku przedszkolnym rzadko kiedy spontanicznie proszą o informację, gdy przekazana im wiadomość jest niewystarczająca, ale często robią to, gdy spotkają się z wyraźną zachętą. 7 Takie „uczenie pytania się" ma wartość samo w sobie, ponieważ zakłada uświadomienie sobie przsz dziecko własnej niepewności co do interpretacji słów nauczyciela. W ten sposób samoświadomość dziecka będzie wzrastać.
Dzieci oczywiście różnią się ogromnie pod względem gotowości wyrażania swego zaciekawienia czy zaintrygowania. Żywo stoi mi przed oczyma jedno przedszkolne dziecko, które wbrew konkluzji Petera Lioyda sprawiało wrażenie, że nigdy nie pozostawi niczego bez nader badawczej indagacji każdej dostępnej mu dorosłej osoby. Zawsze będziemy spotykać się z indywidualnymi różnicami.
Nauczyciele są skłonni upatrywać indywidualne różnice przede wszystkim w tym, z jaką łatwością dane dziecko można nauczyć nowej rzeczy. Wygotski zwraca uwagę na fakt, że z punktu widzenia pedagogiki cenniejsze jest wiedzieć, co dziecko może zdziałać z pewną nieznaczną pomocą niż, co potrafi ono osiągnąć bez pomocy. Jak jest tego świadom każdy nauczyciel, dwoje dzieci 'może nie różnić się w tym, co potrafią zrobić samodzielnie, a jednocześnie różnić się pod względem podatności na pomoc nauczyciela. Jeden z możliwych punktów widzenia to stwierdzenie, że ktoś, komu trudno jest pomagać, nie jest jeszcze gotowy do nauki i należy pozostawić go w spokoju, aż uda mu się tę gotowość osiągnąć. Można też powiedzieć, że ktoś, komu trudno jest pomóc, bardziej tej pomocy potrzebuje, a następnie spróbować dowiedzieć się dokładnie, jakie są jego potrzeby i na czym polegają jego braki, ponieważ, jak ujmuje to Bruner, być gotowym do uczenia się jakiejś umiejętności, to być już wyposażonym w inne umiejętności, wymagane jako warunek wstępny. Istota sztuki nauczania leży we właściwym decydowaniu, jaka pomoc jest potrzebna w danym wypadku i w jaki sposób można jej najlepiej udzielić. Jest rzeczą oczywistą, że nie ma na to żadnych recept. Może jednak warto powiedzieć kilka słów o rodzajach pomocy, która — jak się wydaje — mogłaby tu być cenna.
Zagadnieniem tym zajął się Robert Siegler. Zainteresował się 'on znanym problemem nazywanym „równoważeniem szalek": jak powiedzieć, która strona prostej wagi ramiennej odchyli się w dół, kiedy zostaną zawieszone określone ciężarki? Siegler prowadził eksperyment z dziećmi pięcioletnimi i ośmioletnimi; początkowo wydawało się, że i jedne, i drugie dzieci podchodzą do tego typu problemów w ten sam sposób, ale kiedy przeprowadzono doświadczenie zwane przez Sieglera problemem konfliktowym, opinia ta uległa zmianie. Doświadczenie to polegało na tym, że na jednym ramieniu umieszczano więcej ciężarków, ale w mniejszej odległości od punku zawieszenia, a na drugim mniej ciężarków, ale w większej odległości. W ten sposób uwaga skoncentrowana na saa-nym ciężarze byłaby źródłem jednej konkluzji, a uwaga skoncentrowana na samej •odległości — źródłem innej. W przypadku dzieci ośmioletnich można było zauważyć tendencję do wykorzystywania obserwacji z doświadczenia „z problemem konfliktowym" i do wypracowywania reguł bardziej adekwatnych i na wyższym poziomie; dzieci pięcioletnie w ogóle nie poddawały się takiemu wpływowi.
Można więc powiedzieć, że (dzieci pięcioletnie nie były „gotowe do nauki", przynajmniej pod tym względem. Ale to niczego nie wyjaśnia. Dlaczego nie potrafiły one skorzystać z własnego doświadczenia? Siegler kontynuował badania, aby znaleźć odpowiedź na to pytanie. Wyciągnął on wmiosek, że różnica bierze się ze sposobu, w jaki dzieci ,,kodują" problem lub przedstawiają go sobie. Istotne jest więc, co konkretnie brały one pod uwagę lub zapamiętywały ze struktury problemu. Siegler stosował dwa sposoby określania tego, co było kodowane na początku eksperymentu. Najpierw przeprowadził indywidualne obserwacje pewnej liczby dzieci podczas rozwiązywania przez nie problemu, zadawał im pytania i notował ich komentarze. Następnie pokazywał dzieciom (różne konfiguracje ciężarków na haczykach, ale zamiast skłaniać je do przewidywania polecał, by przypatrzyły się dobrze wadze, a następnie odtworzyły taką samą konfigurację na innej wadze już po usunięciu pierwszej. Wartość tej reproduktywnej procedury polegała na dostarczeniu informacji o tym, co dziecko zauważało niezależnie od swych zdolności do trafnych przewidywań. Tymi metodami Siegler wykazywał, że dzieci pięcioletnie brały zwykle pod uwagę liczbę ciężarków na każdym ramieniu wagi, zaś ignorowały ich odległość od środka zawieszenia. Problem polegał < więc na znalezieniu odpowiedzi na pytanie, dlaczego młodsze dzieci kodują odległość z gorszym efektem niż ciężar i co można by na to poradzić.
Siegler starał się to rozwikłać. Zadał sobie na przykład pytanie, czy dzieci te nie potrzebują po prostu więcej czasu dio podołania zadaniu tego typu, stwierdził jednak, że czynnik ten nie 'ma tu większego znaczenia. Próbował też oddziaływać na dzieci przez powiedzenie im po prostu, co mają 'zapamiętać, ale i to nie niwelowało roli, jaką odgrywał wiek. W końcu Siegler podawał bardzo wyraźne instrukcje i ćwiczył z dziećmi kopiowanie konfiguracji. „Zrób to tak. Naprzód policz ciężarki po tej stronie — raz, dwa, trzy, cztery. Teraz policz, na którym haczyku od środka wagi ciężarki są zawieszone — raz, dwa, trzy. A więc mów sobie: cztery ciężarki na trzecim haczyku" itd. Potem eksperymentator demonstrował sam ćwiczenie, następnie rozwiązywał zadanie z dzieckiem i wreszcie dziecko samb robiło siedem samodzielnych prób (eksperymentator stał jednak obok i wskazywał dziecku błędy, jeśli je popełniało).
W końcowej fazie eksperymentu pięciolatki, które nauczono w ten sposób odwzorowywać konfiguracje, włączono do tego samego doświadczenia na przewidywanie „z problemem konfliktowym", które poprzednio nie wytworzyło żadnego widocznego procesu uczenia się u ich rówieśników. I wtedy osiągnięto inny rezultat:
dzieci pięcioletnie, podobnie jak ośmioletnie, okazały się zdolne do korzystania z własnego doświadczenia i bardziej skutecznie uczyły się rozwiązywania problemów z przewidywaniem. Nadal ich postępy nie były tak duże jak u ośmiolatków, ale różnica w porównaniu z poprzednim doświadczeniem była wyraźna. Dzieci te były bardziej gotowe do nauki.
W żadnym wypadku śnie można być pewnym, w jakim stopniu wyniki otrzymane przez Sieglera nadają się do zastosowania, ale wydaje się prawdopodobne, że uchwycił on zjawisko bardzo rozpowszechnione. Jeśli chcemy rozwiązać problem, jest oczywiście pożądane, byśmy — co najmniej — potrafili zarejestrować te cechy, które są istotne dla jego rozwiązania. A przecież istnieją lepsze i gorsze sposoby przedstawiania tych cech — sposoby, które ułatwiają lub utrudniają manipulowanie nimi.8 A więc bardzo istotne w pracy nauczyciela może być pomaganie dzieciom w dostate-s cznym wyobrażeniu problemu, który mają rozwiązać.
Wnioski z badań Sieglera nad gotowością można więc uznać za poparcie koncepcji, iż ważne jest, by pomóc dzieciom we właściwym zrozumieniu istoty zadań szkolnych, które przed nimi stoją. Wcześniej, kiedy twierdzenie to eksponowałam, zrozumienie istoty zadania rozważaliśmy na bardzo ogólnym poziomie: co to są za czynności czytanie, pisanie, liczenie lub cokolwiek innego i jaki jest ich cel? Teraz mówimy raczej o tym, jak istotne jest dojście do bardziej szczegółowego przybliżenia sobie struktury zdania. Czytanie znów może tu być dobrą ilustracją.
Podczas gdy na najogólniejszym, wstępnym poziomie dziecko powinno zrozumieć, że te znaki, które widzi na papierze, odpowiadają w pewien bliżej nie określony sposób językowi mówionemu, późniejszym jego zadaniem jest poznanie szczegółów tej odpowiedniości. Jednak pomiędzy ostatecznym, ogólnym zrozumieniem, że istnieje odpowiedniość, a ostateczna szczegółową wiedzą, co zastępuje każda konfiguracja liter, rodzi się pytanie pośrednie o naturę tej odpowiedniości.
Dla dziecka najbardziej oczywistą hipotezą jest, że relacja ta to jeden do jednego. Tak więc kiedy tylko uprzytomni sobie, że napisane słowa składają się z liter, a słowa mówione-z dźwięków, najprawdopodobniej przyjmie na wstępie założenie, że każda litera odpowiada-jednemu i tylko jednemu dźwiękowi.
Jest to — jak wiemy — nieprawda. I jeśli dziecko uwierzy, że ma do czynienia z tego typu strukturą, szybko zetknie się z poważnymi trudnościami. A jednak często nauczyciele systematycznie utwierdzają dzieci w tym błędzie, tak łatwym dla nich do zaakceptowania., ucząc je, że litera e odpowiada dźwiękowi [el — na przykład w słowie hen •— choć jasne jest,, że nie można w żaden sposób zrobić postępu. w czytaniu nie napotykając słów typu be czy me (wym: [bi:], [mi:] — przyp. tłum.).
Jest prawdą, że po tej fałszywej ogólnej regule często następują inne, ukierunkowane na jej korygowanie, takie jak na przykład ta o ,,magicznym e na końcu wyrazu, które sprawia, że samogłoska mówi swoje imię". Ale chociaż istnieje słowo here (wym. [hi<9] — przyp.. tłum.), to istnieją także — na nieszczęście — słowa there (wym. {Ss(?] — przyp. tłum.) i we-re (wym. [w^:] — przyp. tłum.).
Problem polega więc na tym, czy istota od-, powiedniości między jednostkami pisanej a mówionej angielszczyzny nie powinna być wyjaśniana dziecku już wówczas, gdy zaczyna ono analitycznie patrzeć na napisane słowa, zwracając uwagę na litery i ich porządek. Rzecz, tak się ma, że dla większości liter oraz dla niektórych grup literowych istnieją całe zestawy ewentualności w systemie dźwiękowym. Zachodzi tu odpowiedniość nie jeden do jednego, ale jeden do n, a więc jeden do dwu, jeden do trzech czy więcej.9 Tak więc litera c może być wymawiana tak jak w słowie ca-n<dle [kóendl] — (przyp. tłum.) albo tak jak w słowie icing lsdsvf\} — przy?, tłum.).
Niemal powszechnie przyjmuje się, iż dzieciom nie trzeba mówić prawdy o systemie, z którym będą mieć do czynienia, ponieważ nie poradzą one sobie z takim stopniem złożoności. Sądzę, że takie stanowisko jest błędne." U jego podstaw — moim zdaniem — leży nieumiejętność istotnego rozróżnienia •— dojrzenia różnicy między zrozumieniem istoty systemu a opanowaniem wszystkich jednostkowych. wzorców relacji. Nauczenie się pełnego zestawu tych odpowiedniości nieuchronnie zabiera dziecku pewien czas. Problem polega po prostu na tym, czy dziecko łatwiej się z tym upora, jeśli zostanie 'prawidłowo poinformowane o istocie tego, co je czeka.
Nie ma żadnego powodu przypuszczać, że pięcioletnie dzieci nie są w stanie pojąć systemu zawierającego różne możliwości. Stwierdziliśmy już, że od maleńkości dzieci wykazują pewną zdolność do rozuirnienia sytuacji otwartych na więcej możliwości niż jedna. Wiedzą one bardzo dobrze, że możemy iść pieszo albo jechać rowerem. Wiedzą także, że jeśli dziecka nie ma w szkole, to albo może mieć odrę, albo leżeć z powodu przeziębienia, albo być na wagarach. Barbara Wallington wykazała, że przynajmniej od trzech i pół roku dzieci potrafią zrozumieć twierdzenia takie, jak: „ten domek jest albo 'w tym pudełku, albo w tym", i posługiwać się nimi.
Nie dzieje się tak, by małe dzieci sponta^ mężnie formułowały hipotezy określające alternatywy, ale to już jest inne zagadnienie. Tym bardziej więc, jeśli w systemie, z którym dzieci mają do czynienia, wchodzą w grę różne możliwości, trzeba im o tym powiedzieć.10 Potwierdzają ten pogląd Gibson i Levin. Doszli oni do wniosku, że „istota systemu odpowiedniości powinna być dziecku ujawniona tak szybko, jak tylko jest to możliwe, jeśli transfer ma być zoptymalizowany". Dzieci zrozumieją wówczas, jakiego rodzaju rzeczy mają się uczyć. Taki sposób postępowania nie tylko budziłby największe nadzieje na opanowanie umiejętności dekodowania słów. Miałby on inną ogólną zaletę — jeśli cała argumentacja tej książki oparta jest na słusznych przesłankach — mianowicie zaletę stymulowania refleksyjnego myślenia i świadomości procesów myślowych.
Dzieci, nawet te 'zupełnie małe, nie pozwalają, by je biernie prowadzić. Wykazują aktywność w inwencji i odkrywczości, wykorzystując jako punkt wyjścia to, co im powiemy. Ale powinniśmy starać się aaie utrudniać im zadania, co czynimy stawiając je w takich puinktach startu, z których prowadzi droga niepofcrzeibnie długa i trudna. Przypomina mi się tu historia człowieka, który zapytany, jak dotrzeć do Littie Boglington, odpowiedział: „Gdybym byŁ panem, nie rozpoczynałbym z tego miejsca".
Lauren Resnick, pisząc o swych dociekaniach dotyczących nauczania matematyki, z całą siłą podkreśla, że nie wolno nie docesniać Biły, z jaką dziecko dąży do aktywności twórczej. Dowodzi ona, że „stoimy nie tyle przed wyborem pomiędzy nauczaniem poprzez reguły i nauczaniem poprzez odkrywanie, ile przed problemem wynalezienia takich reguł nauczania, które zwiększą prowdopodobieństwo odkrywania". u I dalej podkreśla, iż nie mogą mieć szansy na spełnienie tego wymogu reguły, które zaciemniają strukturę zadania.
Jednak niezależnie od tego, jak byśmy stali ślę biegli w prezentowaniu struktury zadania i w pomaganiu dziecku w jej przyswojeniu, nie oszukujmy się. Uczący się, jeśli wykazuje aktywność, będzie popełniał błędy, dobrze więc będzie poświęcić nieco uwagi roli błędu w procesie uczenia się i temu, jak możemy to wykorzystać.
Według niektórych teorii dotyczących kształcenia nie jesst dobrze, jeśli popełnia się jakiekolwiek błędy, i ważną funkcją nauczyciela jest chronienie uczniów przed ich popełnianiem, poprzez planowanie każdego ich kroku, tak by .mogli uniknąć pułapek. Zapatrywaniom pedagogicznym tego rodzaju towarzyszy na ogół pogląd, że zasadniczym motywem uczenia się jest udzielana z zewnątrz nagroda lub kara; Według tej koncepcji uczenie się następuje wtedy, gdy prawidłowe reakcje są utrwalane, a reakcje błędne hamowane — na tym miałaby 'polegać istota rzeczy. Może się więc wydawać, że najlepszą metodą jest zapobieganie pojawianiu się błędnych reakcji w ogóle.
Niewątpliwie zdarzają się pewne sytuacje związane z uczeniem się, kiedy pogląd taki znajduje potwierdzenie, kiedy unikanie błędów ^est korzystne. Ale jest także całkiem jasne, że błąd może odgrywać w rozwoju myślenia konstruktywną rolę. Wiadomo obecnie, że pojawienie się błędu może być oznaką postępu (co wcale nie musi znaczyć, by każdy błąd mógł być interpretowany w ten sposób). Okazuje się, że zwykle możemy obserwować występowanie następującej sekwencji: najpierw dziecko podchodzi do zadania prawidłowo, potem zaczyna systematycznie popełniać błędy, wreszcie powraca do tego, co pozornie wydaje się jego pierwszą poprawną reakcją.
Można by tu podać wiele przykładów, ale jeden jest pod pewnymi -względami szczególnie interesujący, a przedstawiły go w swym artykule Annette Karmiloff-Smith i Barbel In-helder. Zadaniem dzieci było zrównoważenie zestawu klocków umieszczonych w poprzek wąskiej belki. Czasem ciężar klocków rozłożony był równomiernie wzdłuż ich długości, tak że punkt ciężkości pokrywał się ze środkiem geometrycznym, czasem jeden koniec -klocka był bardziej obciążony. Kiedy ciężar nie był rozłożony symetrycznie, różnice pomiędzy końcami klocka mogły być widoczne lub nie, bywało, że niektóre klocki były obciążane wkładanym do ich wnętrza metalem. W zadaniu tym często najmłodszym badanym zdarzały się sukcesy, podczas gdy starsi doznawali niepowodzeń, a jeszcze starszym udawało się je wykonać.
Wydaje się, że sytuacja polegała tutaj na tym, że małe dzieci kładły klocki niemal wyłącznie, ,,na czucie", a nie kierowały się żadną teorią. Po prostu brały po kolei każdy klocek i równoważyły go. Ale wkrótce pojawiły się prymitywne teorie —- autorki nazwały je „teoriami w działaniu". Dzieci zaczęły próbować działać systematycznie i według reguł. Zauważamy, że nie było tu nauczania — dzieci wypracowywały reguły spontanicznie.
Oczywiście często zdarzało się, że dzieci nie formułowały reguł, którymi się posługiwały, choć wypowiadały uwagi typu: „rzeczy zawsze równoważą się w środku". Ale nawet bez tak wyraźnych stwierdzeń można było wyciągnąć wniosek o istnieniu reguł na podstawie obserwacji zachowania dzieci, podobnie jak o działaniu pewnych reguł giraimatycznych możemy wnioskować z mowy dzieci na długo przedtem, nim cale same potrafią coś na ich temiat powiedzieć. Taka właśnie sytuacja wystąpiła w opisywanym eksperymencie: w środkowym stadium swego działania dzieci podnosiły obciążony asymetrycznie klocek i wyraźnie ignorując „czucie" umieszczały go na belce w środkowym punkcie jego długości. Klocek spadał. Dzieci ponawiały próbę i klocek oczywiście znów spadał. Ale czasami reguła „punktu środkowego" sprawdzała się, ponieważ w niektórych klockach ciężar rozłożony był równomiernie. Ten częściowy sukces wydawał się wystarczający dla podtrzymania teorii na pewien czas. Wygląda nią to, że dzieci musiały umo-onić swą pierwszą teorię, zanim były w stanie ją zmodyfikować, aby radzić sobie z przeczącymi jej przykładami. A potem ta zmodyfikowana teoria wykazywała tendencję do rozwijania się obok teorii pierwotnej zamiast przezwyciężyć ją raptownie.
Nie jest niczyim zaskakującym, że reguły wymyślane w celu radzenia sobie ze skomplikowanym systemem muszą być nieodpowiednie i upraszczane,12 tak że stosowanie ich w pewnych wypadkach może prowadzić do błędu. Interesujący jest sposób, w jaki te nieadekwatne reguły są zastępowane przez inne, a błędy przezwyciężane. .
W rozważanym przez nas przypadku sytuacja była taka, że dziecko mogło wyraźnie widżieć, iż jego teoria jest błędna. Czasami nie jest to tak oczywiste, a mylenie się bez wiedzy o tym z pewnością nie ma większej wartości! A więc, jeśli mamy zamiar wykorzystywać w procesie kształcenia pojawianie się błędów, musimy zapytać, jak sprawić, by dzieci słały się świadome swych błędów; jak pomóc im w dojściu do krytycznej konstatacji: jestem w błędzie.13
Istnieje słynny historyczny przykład takiego postępowania, którego bohaterem jest wielki nauczyciel. W dialogu zatytułowanym Meno Platon opisuje, jak Sokrates udzielał młodemu niewolnikowi lekcji geometrii. Niewolnik przyszedł na lekcję z błędnym przekonaniem, że jeśli podwajamy powierzchnię kwadratu, to tym samym podwajamy długość jego boków. A więc, jeśli kwadrat — dwie stopy na dwie — ma powierzchnię równą czterem stopom kwadratowym, to kwadrat o powierzchni dwa razy większej, równej ośmiu stopom kwadratowym, będzie mieć boki podwójnej długości, czyli równe czterem stopom.
Sokrates poprzez kolejne następujące po sobie pytania dąży do tego, by doprowadzić chłopca do sprzeczności z jego własnym poglądem. Teraz uznaje on, że jego pierwotne przekonanie było błędne i że nie wie, jak długie boki będzie miał nowy kwadrat, jeśli jego uzasadnienie takie jest wysoce problemaftyczme. To, co dziecko wypracowuje dla siebie, ma w jego umyśle zupełnie anny status miż to, co mowa. mu autorytatywny dorosły. Inną rzeczą jest mądre wykorzystywanie błędów powstających spontanicznie, a inną dopuszczenie błędów dla uproszczenia wstępnej fazy
niauczania.
13 Musimy także zadać sobie pytanie, jak możemy pomóc dziecku, by stając wobec własnego błędu mogło go przezwyciężyć bez poczucia porażki i chęci wycofania się z paroceisu uczenia. Ale o tym później (zob. rozda. 10).
powierzchnia zostanie podwojona. Kiedy ten moment zostaje osiągnięty, Sokrates czyni następującą uwagę: Na początku nie wiedział, jaki jest bok kwadratu o powierzchni ośmiu stóp kwadratowych. Nie wie tego i teraz, ale wtedy myślał, że wie, i odpowiadał śmiało, nie czując zakłopotania. Teraz jednak czuje się zakłopotany. Nie tylko nie zna odpowiedzi — on nawet'nie myśli, że ją zna. Innymi słowy, jest teraz świadom swego błędu. Sokrates dowodzi, że wprawiając chłopca w zakłopotanie stawia go na silnej pozycji, teraz bowiem będzie on chciał wiedzieć. Tak długo jak wydawało mu się, że wie, nie było żadnej nadziei na zmianę jego stanowiska, był on bowiem, zadowolony z siebie. Ale nie może być zadowolony ze swego stanu niewiedzy i zamętu. Będzie się chciał z niego wyzwolić.
Pierwsze z tych twierdzeń trudno kwestionować. Ale co z drugim? Czy rzeczywiście chłopiec zechce wyzwolić się ze swego stanu?
Czy nie będzie tylko zniechęcony i zrezygnowany?
Co sprawia, że chcemy się uczyć?
PRAGNIENIE NAUKi
Już w bardzo wczesnym okresie swego życia;
ludzkie niemowlęta przejawiają silną dążność-do tego, by panować nad otoczeniem. W tym,. co chcą robić, ogranicza je powolny rozwój umiejętności kontrolowania własnych ruchów-Nazywanie niemowląt „bezradnymi" jest więc-uprawnione w tym sensie, że nie radzą sobie-one z otoczeniem na tyle dobrze, by utrzymać:
się przy życiu bez pomocy. Tym bardziej interesujące jest odkrycie, że pragnienie opanowania otoczenia pojawia się już w tym okresie bezsilności i nie wywodzi się z niczego innego, ani też nie jest uzależnione od żadnej imney nagrody, prócz dążności do zdobycia kompetencji i kontroli.
Od pewnego czasu szeroko akceptuje się-przeświadczenie, że niemowlęta — i inne stworzenia — uczą się robić różne rzeczy, ponieważ określone działania prowadzą do otrzymania^ nagród. Nie ma żadnego powodu, by wątpić,. że tak faktycznie jest. Ale swego czasu równie powszechne było przekonanie, że skuteczne nagrody (przynajmniej we wczesnych stadiach) muszą być bezpośrednio związane z takimi podstawowymi psychologicznymi motorami działania, jak pragnienie czy głód. Innymi słowy, dziecko nauczy się czegoś tylko wówczas, jeśli otrzyma jedzenie lub picie bądź jakąś inną formę fizycznego komfortu.
Obecnie wiemy, że wcale tak nie jest. Niemowlęta uczą się zachowywać w otaczającym je świecie w określony, przynoszący efekt spo-:sóib, gdy jedyną nagrodą jest sukces. Aby zilustrować te zagadnienia, sięgnijmy do badań Hansa Papouśka.
Papouśek rozpoczął od stosowania mleka w zwykły sposób, aby nagrodzić niemowlęta, które badał, i nauczyć je wykonywania prostych ruchów, takich jak zwracanie głowy w jedną czy drugą stronę. Zauważył on, że dziecko, które miało już dość picia, nie przyjmowało mleka, ale nadal wykonywało wyuczoną reakcję z wyraźnymi oznakami przyjemności. Zaczął więc obserwować reakcje dzieci w sytuacjach, kiedy nie dostawały one mleka. Szybko stwierdził, że już czteromie-sięczme niemowlęta potrafiły nauczyć się zwracania głowy w prawo lub w lewo, jeśli ruch ten „wywoływał" zapalenie się światełek. W rzeczy samej dzieci były zdolne do wyuczenia się całikiem skomplikowanych sekwencji skrętów głowy, aby wywołać wspomniany efekt; potrafiły na przykład wykonywać na przemian ruchy w lewo i w prawo albo na przemian podwójne ruchy (dwa w lewo, dwa w prawo), wreszcie potrafiły nawet wykonywać po trzy kolejne skręty w jedną stronę.
Światełka Papouśka umieszczone były dokładnie przed dziećmi, tak że mógł on dokonać interesującej obserwacji, iż czasem dzieci wcale nie odwracały się powtórnie, by przypatrzyć się dokładnie światłom, choć śmiały się i gaworzyły, kiedy światła się 'zapalały. Papouśek wyciągnął z tych faktów wniosek. że tym, co głównie sprawiało dzieciom przyjemność, był nie widok światełek, ale sukces osiągany w rozwiązywaniu problemu, w opanowywaniu nowej umiejętności. Jeśli ma on rację — a istnieje wiele innych obserwacji potwierdzających jego konkluzję — to możemy przyjąć, iż istnieje pewna podstawowa ludzka. dążność do nadawania światu sensu i do poddawania go rozmyślne j kontroli.
Papouśek dowodzi dalej, że to, co robią dzieci próbując osiągnąć wspomnianą kontrolę, to dopasowywanie pojawiających się informacji o świecie z pewnego rodzaju wewnętrznym" „stamdardem". A to jest równoznaczne z uznaniem, że są już one zaangażowane w budowanie pewnego rodzaju modelu z fragmentów świata — pewnej umysłowej reprezentacji tego, jaki on jest. Dzieci doznają satysfakcji, kiedy model i świat pasują do siebie, i niezadowolenia, gdy tego dopasowania brak, kiedy oczekiwany rezultat się nie pojawia i światła się nie zapalają. Papouśek mówi o „wzmożonym napięciu, a w końcu o zaniepokojeniu i oznakach niezadowolenia", które się wówczas pojawiają.
W najprostszym nawet wyobrażeniu sobie;
tego, co wchodzi w grę w procesie adaptacji, zupełnie naturalnie przychodzi na myśl wyjaśnienie, że dyssatyisf akcja pojawia się wtedy», kiedy zawodzą .przewidywania. Gdy tylko przedstawiciel jakiegoś gatunku zaniecha polegania na instynktownych wzorcach zachowania i zamiast tego zaczyna opierać się na budowaniu wewnętrznych reprezentacji i przewidywaniach, wówczas trafność tych przewidywań staje się istotna dla jego przetrwania. A więc uprzytomnienie sobie niezgodności między naszą koncepcją świata, a tym jakim on jest, powinno w naturalny sposób wzbudzać-w nas chęć, by lepiej ten świat poznać. Według różnych teorii dotyczących rozwoju inteligencji, ten rodzaj konfliktu w poznawaniu jest dla nas nie do zaakceptowania, gdyż jest to -zawsze coś, od czego staramy się uwolnić. "W późniejszym stadium rozwoju konflikt ten może istnieć w odniesieniu do różnych form (realności. Wadzi nam, gdy uświadomimy sobie, że wyznajemy dwa sprzeczne przekonania. I tak być powinno, ponieważ jest oczywiste, że różne części modelu powinny do siebie pasować.
Rozważania te nawiązują do tego, co zostało powiedziane w poprzednim rozdziale na temat -edukacyjnej wartości świadomości błędu. Ale .są jeszcze dwa inne momenty, o których trzeba teraz wspomnieć. Po pierwsze, nie tylko wtedy próbujemy rozwiązać niezgodności, gdy znajdujemy się pod presją związanych z nimi -zdarzeń. Czasami zdecydowanie sami je wyszukujemy, tak jakbyśmy lubili mieć do czynienia z rzeczami, których nie rozumiemy, z
-tym, co prowokuje nas intelektualnie. Po drugie, możemy też, przeciwnie, bać się zetknięcia z niezgodnością, bać się uświadomienia sobie, że jesteśmy w błędzie. Wtedy zdarza -się, iż podejmujemy kroki defensywne unikając sytuacji, które łączą się z prawdopodobieństwem pojawienia się sprzeczności. Wycofujemy się.
Reakcje te są względem siebie przeciwstawne, a różnica między niani ma zasadnicze znaczenie edukacyjne. Kształcenie powinno wzmagać gotowość do „wzięcia się za bary" z zaistniałym konfliktem poznawczym, a nawet do szukania go i cieszenia się na tę próbę sił. Powinno ono także zmierzać do ograniczenia reakcji obronnych i wycofujących. Ale często wydaje się, że osiągany efekt jest akurat odwrotny. Przyczyny tego zjawiska nie mogą być jasne bez rozpatrzenia innego tematu rozwoju obrazu siebie.
Jesteśmy istotami, które zadają pytania, wydają sądy dotyczące wartości, przyjmują pewne rzeczy jako dobre i ważne, a inne jako złe i bezwartościowe, jesteśmy istotami, które budują model świata. Z biegiem czasu w modele te włączane są pewne reprezentacje nas samych jako części świata. Nieuniknione jest więc w pewnym momencie pytanie, jaką wartość przedstawiajmy my sami. I również odpowiedź na to pytanie ma dla każdego z nas ogromne znaczenie.
Kiedy dziecko po raz pierwszy zadaje sobie to pytanie i jak stara się na nie odpowiedzieć? Jeden oczywisty sposób to próba odkrycia, jaką wartość nadają mu inni ludzie. Wraz z rozwojem dojrzałości, kiedy dziecko dysponuje już najprawdopodobniej wypracowanym przez siebie niezależnym systemem wartości, sądy innych ludzi mogą stracić na znaczeniu. Ale wtedy, kiedy jest ono jeszcze małe, na pewno wywierają one wielki wpływ na jego samoocenę.
Staram się tutaj udowodnić, że istnieje coś takiego jak podstawowe, usilne dążenie ludzkie, by być efektywnym, kompetentnym i niezależnym, by rozumieć świat i sprawnie działać. Przypominam sobie osiemnastomiesięczną dziewczynkę, nieco nad wiek 'rozwiniętą werbalnie, która we wszystkich sytuacjach, w których oferowano jej pomoc, odpowiadała niezmiennie: „Ja sama". Do tego podstawowego dążenia, by umieć sobie radzić, w naszym kręgu kulturowym dodana została bardzo silna społeczna aprobata pewnych typów kompetencji, fachowości. Można spierać się o to, że pod pewnymi względami nie popieramy dążenia do zdobywania kompetencji, że zbyt długo utrzymujemy nasze dzieci w zbytniej zależności, nie dając im okazji do ćwiczenia własnej niemałej zdolności do przedsiębiorczego i odpowiedzialnego działania. Trudno jest zapewne, by działo się inaczej w złożonej, wielkomiejskiej społeczności, z rozwiniętą techniką. Jednak przynajmniej w systemie kształcenia na pewno istnieje silna społeczna aprobata kompetencji w bardziej formalnych umiejętnościach myślenia. A więc dziecko, które wstępując do szkoły odnosi sukcesy w radzeniu sobie z tego typu nowymi wymaganiami, jest wysoko oceniane przez nauczycieli. Zbyt często natomiast pozbawiane jest pochwał dziecko, któremu początkowo się to nie udaje. W obu wypadkach dziecko bardzo iszytbko odkrywa, jak jest oceniane. Często dzieci oma j ą wyrobione zdanie na temat własnej kompetencji poznawczej nawet przed rozpoczęciem nauki szkolnej. Podkreślając to, Marion Blank przytacza uwagi typu „jestem głupi", „nie potrafię", „jestem tępy", „nie wiem jak", wygłaszane przez niektóre dzieci przedsizkolne postawione wobec pewnych wymagań poznawczych.
Nie ma żadnej wątpliwości, że jeśli widzimy, iż nie radzimy sobie z jakimś rodzajem wymagania, to skłonni jesteśmy do .poddania się i unikania go w przyszłości. Drimer zakreśla ostre różnice pomiędzy „stawiającymi czoła" i „nastawionymi obronnie", przyrównując jednych do „grających w tenisa", a drugich do „walczących zaciekle o to, by pozostać poza kortem, tenisowym".
Oczywiście różma jest ludzka wytrzymałość na spadające zewsząd ciosy, na ciągłe niepowodzenia i porażki. Znana jest legenda o Robercie Bruce1, który obserwował nieustępliwość pająka, z jaką snuł swą sieć. Ale pająk nie ma żadmego obrazu siebie, który mógłby być narażony na szwank, a Robert Bruce był dojrzałym, człowiekiem, bez wątpienia silnym i prężnyoli.
A oto co T. S. Szasz mówi na ten temat: Ludzie, którzy uparcie oceniają innych, są jak mikroorganizmy powodujące choroby: każdy z nich okupuje, pasożytuje i często niszczy swoją ofiarę i zawsze ci, których opór jest mały, są [najbardziej wystawieni na atak. Dlatego ci, których system immunologiczny jest słaby, najłatwiej nabawiają się chorób, a ci, których społeczny system obronny niedomaga, a więc młodzi i starzy, chorzy i biedni, najbardziej narażeni są na ubliżające im określenia.
Jeśli dziecko jest określane jako takie, które ciągle doznaje niepowodzeń, niemal z pewnością dozna ich, w każdym razie w tych rzeczach, które są cenione przez osoby oceniające, i być może uderzy później w tych, którzy tak je ocenili.
A więc wiemy pirzynajmniej, czego unikać. Musimy jednak znaleźć sposób cna to, by nie było to postępowanie powierzchowne, pozorne. Jeśli nie będziemy faktycznie szanować i cenić dzaeci, obawiam się, że odkryją to one bardzo szybko. Samo unikanie gnębienia dzieci ubliżającymi określeniami — jakkolwiek niezmiernie istotne — nie wystarczy. Potrzeba tu jeszcze czegoś więcej. Kiedy przychodzi do samooceny, nawet małe dziecko nie jest całkowicie zależne w swych sądach od innych ludzi; często widzi ono samo, jak działa. Paqui-ta McMichael w interesującym studium nad
relacjami pomiędzy umiejętnością początkową czytania a obrazem samego siebie dochodzi do wniosku, że w tych dziecięcych ocenach własnej kompetencji' jest wiele obiektywniej prawdy. Przyznając, że nie potrafią wykonywać różnych rzeczy tak dobrze jak inne dzieci, przyjmują one rzeczywistość. 2
Tak więc bardzo ważne w pracy nauczyciela lub rodziców w roli nauczycieli jest prowadzenie dziecka ku takim zadaniom, które będzie ono w stanie dobrze wykonać, lecz niezbyt łatwo, nie bez pewnego wysiłku, nie bez trudności w osiąganiu mistrzostwa, w przezwyciężaniu błędów, w znajdowaniu twórczych rozwiązań. Oznacza to ocenianie umiejętności dziecka z wrażliwością i dokładnością, poznanie stopnia jego pewności siebie i zasobu energii, przychodzenie mu z pomocą, gdy popełnia błędy.
Sądzę, że większość nauczycieli zaakceptuje powyższe postulaty, ale praktyczna ach realizacja to rzecz wcale niełatwa, a także nie ma tu żadnych ogólnych recept na sukces. Jednakże warto zapoznać się z cennym, omówieniem prób tego typu nauczania, przedstawionym przez Marion Blank3 w jej książce. Autorka--podkreśla, że istotne jest, aby pozwolić pojawiać się błędom, ale o efektywności jakiegokolwiek nauczania decyduje to, w jaki sposób nauczyciel potraktuje błędne odpowiedzi. Blank podaje wiele własnych praktycznych sugestii, lecz przyznaje, że nie jest możliwe podanie reguł ujmujących dokładnie stosowanie jej technik — umiejętności te pozostają nadal sztuką. Oczywiście -wiele zależy od osobowości dziecka. Metody pracy z dzieckiem biernym, wycofującym się nie będą miały zastosowania w postępowaniu z dzieckiem impulsywnym, hiperaktywnym. A jeśli dziecko funkcjonuje słabo, konieczne jest skoncentrowanie się, by bezzwłocznie pomóc mu w pokonaniu trudności.
Musimy tu zaznaczyć, że Marion Blank opracowała swe techniki dla nauczania indywidualnego. W pełni zdaje sobie ona sprawę z trudności zastosowania ich w nauczaniu grupowym. Jest jednak faktem, że ten typ nauczania, którym interesuje się Blank, ma ogromne znaczenie i że poszerzanie zakresu jego zastosowania będzie z pewnością bardzo korzystne. Tradycyjną metodą zachęcania dzieci, by chciały się uczyć tego, czego my chcemy je nauczyć, jest nagradzanie sukcesów: przywilejami, gratyfikacjami, różnymi „złotymi gwiazdami" czy innymi odznakami. Praktyce tej towarzyszy podwójne, bardzo poważne ryzyko. Pierwsze jest oczywiste dla każdego o zdrowym rozsądku; ryzyko drugie o wiele mniej rzuca się w oczy. Oczywiste ryzyko istnieje w stosunku do tych dzieci, które nie otrzymują ,,gwiazdek", ponieważ jest to właśnie jeden ze sposobów określenia ich jako ,,nieudaczników". Drugie ryzyko dotyczy wszystkich dzieci — zarówno „wygrywających", jak i „przegrywających". Jesteśmy obecnie w posiadaniu znacznej Uczby dowodów prowadzących do wniosku, że jeśli aktywność jest nagradzana Jakąś nominalną nagrodą czy odznaczeniem — ozymś zupełnie zewnętrznym w stosunku do niej — to mniejsze jest prawdopodobieństwo, że aktywność ta pojawi się spontanicznie w sytuacjach, kiedy nie będzie nagrody, i mniejsze jest prawdopodobieństwo, że przynosić będzie wtedy radość. Wykazały to liczne eksperymenty z osobami w wieku od trzech—czterech lat do wieku dojrzałego.
Jeden z tych eksperymentów, autorstwa M. R. Leppera i jego współpracowników, przeprowadzony został w przedszkolu.4 Pewnej grupie dzieci dano materiały do sporządzenia rysunków i zapowiedziano, że dostaną nagrodę za rysowanie, do którego dzieci skrzętnie się zabrały. Innym 'dzieciom wręczono takie same materiały, ale bez obietnicy nagród. W parę dni potem wszystkim dzieciom dano okazję do użycia znowu tych samych materiałów w sytuacja, gdy dostępne były także liczne inne zabawki. Postawione pytanie brzmiało:
ozy grupy te będą się różniły ilością czasu spędzonego na rysowaniu?
Jeśli za kryterium przyjmiemy nie czas spędzony spontanicznie na jakimś działaniu, ale własną ocenę badanych, ile radości sprawiło im dane zajęcie, to uzyskamy potwierdzenie wniosku, że zewnętrzna, materialna nagroda ma tendencję do zmniejszania przyjemności. Dzieci (i dorośli), którym dano nagrody za zrobienie czegoś, upatrywały na ogół w swoim działaniu mniejszą własną przyjemność niż dzieci, których nie nagrodzono. I są nawet dowody na to, że jakość wytworu może się obniżać w przypadku czynności nagradzanej.
lWyniki tych i podobnych eksperymentów prowadzą oczywiście natychmiast do następnego pytania: czy jeśli powiemy dziecku, że dobrze coś robi, to także je nagradzamy i w rezultacie, być może, stwarzamy takie samo ryzyko jak w przypadku dawania nagrody?
Ostatecznie pochwała werbalna jest czymś w rodzaju nagrody. I oczywiście, podobnie jak przedmiot materialny, jest ona czymś zewnętrznym w stosunku do aktywności, jest czymś dodanym po zakończeniu pracy.
Dostępne nam dane sugerują, że efekty spowodowane powiedzeniem komuś, że zrobił coś dobrze, nie są tożsame z efektami wywołanymi daniem mu nagrody. Na przykład R. Andersen, S. T. Manoogian i J. S. Reznick5 przeprowadzili badanie bardzo podobne do eksperymentu Leppera (opisanego wyżej), z tym że zawierało ono element chwalenia dzieci za rysunki. Wyniki Leppera zostały potwierdzone:
dawanie nagród materialnych wiązało się z późniejszym zmniejszeniem czasu spędzonego na rysowaniu. Ale werbalna zachęta wywołała skutek wręcz przeciwny. I dobrze, że tak się dzieje. Gdyby było inaczej, nauczyciele stanęliby wobec niepokojącego dylematu. Dzieci bowiem muszą wiedzieć, jak sobie radzą z zadaniami. Jak widzieliśmy, często oceniają one siebie trafnie, a niektóre zadania pokazują to bardzo wyraźnie. Małe dzieci, które miały ustawiać klocki na wąskiej belce, same mogły zobaczyć, czy klocki były w stanie równowagi (albo utrzymywały się na belce, albo spadały). Mogły wypracowywać teorie, odkrywać ich nieadekwatność, tworzyć nowe .teorie — wszystko bez jakiejkolwiek zewnętrznej nagrody. Fakty te przemawiają za odkrywczym uczeniem się. Nie jest możliwe, by we wszystkich typach edukacji w równym stopniu wymyślać takie sytuacje, w których dziecko samo mogłoby zobaczyć wynik swych wysiłków. Często musimy mu o tym powiedzieć. Dziecko musi usłyszeć informacje w rodzaju:
„Dobrze, zrobiłeś to poprawnie" lub „nie, to jest źle, spróbuj jeszcze raz."6
Komentarze takie oczywiście nie dostarczają jedynie zobiektywizowanej wiedzy o osiągniętych rezultatach. Ich znaczenie jest większe. Bezspornie nie są one obojętne. Ale, być może, dla zrozumienia różnicy pomiędzy pochwałą a „złotą gwiazdką" istotne będzie nakreślenie kontrastu między nagrodą a uznaniem oraz uzmysłowienie sobie, jak silna jest nasza potrzeba zakomunikowania własnych osiągnięć bliźnim i uzyskania od nich potwierdzenia. I tak Gerard Maniey Hopkinis, który uważał, że jego powołanie jako jezuity nie daje się pogodzić z publikowaniem za życia własnej poezji, odkrywa w swych Misiach — zwłaszcza w listach do Roberta Bridges a — jakie to było dla niegio trudne: „Jest to moim problemem, że w różnych sprawach potrzebuję tak bardzo zachęty jak zboże deszczu". I stwierdza mężnie: „potem już czuję się niezależny."7 Ale wielu z nas nigdy nie osiąga tego rodzaju niezależności. A z pewnością jest ona nieosiągalna dla małych dzieci.
Nie od rzeczy będzie przytoczenie tu badań Andersen i jej kolegów. Prowadzący eksperyment rozpoczynał od okazania zaciekawienia tym, „jak chłopcy i dziewczynki rysują obrazki", a potem uparcie odmawiał zamanifestowania jakiegokolwiek zainteresowania tym faktem. Dziecko mogło pokazywać rysunek, próbując — jak to ujmuje raport z badania — „wywołać jakąś formę uznania czy potwierdzenia", ale nie uzyskiwało niczego. Eksperymentator ignorował wszelkie takie próby, odwracając się i mówiąc: „Jestem teraz zajęty". Nie jest dla nas niespodzianką, że dzieci, które tak potraktowano, wykazywały potem największy spadek czasu poświęconego na rysowanie.
Pozostaje nie rozwiązana kwestia, dlaczego zewnętrzne materialne nagrody przynoszą na ogół negatywne efekty. Najlepiej do wszystkich znanych faktów pasuje wyjaśnienie, że •najbardziej cieszymy się i angażujemy z największą gotowością w te działania, które odczuwamy jako dobrowolmie przez nas wybrane. Nie lubimy być kontrolowani, lubimy kontrolować sami siebie. W takim stopniu, w jakim nagroda spostrzegana jest jako środek kontrolowania naszego zachowania, zmniejsza ona nasze zainteresowanie i przyjemność. Oczywiście możemy ciężko pracować, aby otrzymać nagrodę, a także pracować tak długo, dopóki oczekujemy na większą nagrodę, ale jest raczej mało prawdopodobne, że będziemy kontynuować nasze działanie, gdy nagroda zostanie wycofana.
Bardzo trafnie ilustruje ten problem następująca opowieść, przytoczona w książce E. L, Deciego. 8
„W małym, południowym miasteczku, tyranizowanym przez Klan, pewien żydowski krawiec był na tyle zuchwały, że otworzył swą pracownię przy głównej ulicy. Aby wypędzić go Z miasta, Klan zorganizował bandę małych obdartusów, którzy mieli za zadanie dokuczać mu. Dzień w dzień wystawali przed wejściem »do jego warsztatu i wrzeszczeli: «Żyd! Żyd!». Sytuacja krawca stawała się poważna. Wziął on sobie tę sprawę tak bardzo do serca, że :zaczął nad nią rozmyślać w bezsenne noce. W końcu, zrozpaczony, wpadł na pewien pomysł.
Następnego dnia, gdy mali chuligana. przyszli, by z niego szydzić, podszedł do drzwi i powiedział: Od dzisiaj każdy chłopak, który zawoła za mną «Zyd», dostatnie 'srebrny pieniążek. I wyjąwszy monety z kieszeni, dał każde-J-niu po jednej.
Zadowoleni z zysku chłopcy powrócili na-:stępnego dnia i zaczęli wykrzykiwać: «Żyd! Żyd!». Krawiec wyszedł, uśmiechając się. Włożył rękę do kieszeni i dał każdemu z chłop-•ców niklową monetę mówiąc: Srebrna moneta to za dużo — dziś mogę dać tylko po niklowej. 'Chłopcy odeszli zadowoleni, ponieważ mimo wszystko niklowe pięć pensów to także pieniądz.
Jednak gdy powrócili następnego dnia, by go wygwizdać, krawiec dał każdemu tylko po pensie.
— Dlaczego dzisiaj dostaliśmy tylko po pensie? — wrzasnęli.
— To wszystko, co mogę dać.
— Ale dwa dni temu dał pan każdemu srebrną monetę, a wczoraj dostaliśmy niklowe. To nie jest uczciwe, panie.
— Bierzcie lub nie bierzcie. Nie dostatnie-cie więcej.
— Czy myśli pan, że będziemy wołać na pana «Żyd» za jednego nędznego pensa?
— To nie wołajcie. I nie wołali".
Wszystkie te rozważania prowadzą do zasadniczego dylematu, żywotnego dla tych, którzy chcą uczyć młodych ludzi. Wiąże się on z kwestią kontroli. Małe dziecko nie jest zdolne do samodzielnego decydowania, czego powinno się uczyć: jego ignorancja jest po prostu zbyt duża. Wymaga ono także naszej pomocy podczas procesu uczenia się. Obrazowo mówi o tym Whitehead: „Ostatecznie dziecko-jest spadkobiercą długich wieków cywilizacji i byłoby absurdem pozwalać mu na wędrówkę w intelektualnym labiryncie ludzi epoki lodowcowej".9
Nie powinniśmy także zapominać nigdy o tych dzieciach, które nauczywszy się wołać „Żyd" za srebrne dziesięć pensów, nie chcą wykonywać swego zadania, gdy zapłata się skończyła. Istnieją także wyraźne dowody na to,-że jeśli próbujemy stosować kontrolę nie poprzez nagrodę, lecz karę — negatywne efekty są jeszcze większe. Jeśli po rozstaniu z nami uczniowie odwrócą się od tego, czegośmy ich nauczyli, cała nauka pójdzie n-a mamę.
Ci, którzy są najbardziej świadomi tego drugiego niebezpieczeństwa, skłonni są nazywać siebie „postępowymi" i są orędownikami „wolności". Ci, którzy są głęboko świadomi pierwszego niebezpieczeństwa — pozostawienia dzieci, by same wędrowały po intelektualnych labiryntach prehistorii — są zwolennikami „formalnej edukacji i dyscypliny".
Widzę tylko jedno rozwiązanie tego dylematu: jest nim stosowanie takiej kontroli, jaka jest potrzebna, ale robienie tego lekką ręką,, bez rozsmakowywania się w kontrolowaniu. Ostatecznie kontrola może być mniej lub bardziej natrętna, mniej lub bardziej związana z popisywaniem się. Wiele zależy także od tego, co dla nauczyciela jest celem kontroli. Jeśli ostatecznym celem kontroli jest to, by okazała się ona niepotrzebna, jeśli nauczyciel wyraźnie pragnie, by dcdeci stały się istotami 'kompetentnymi, samo określającymi się, odpowiedzialnymi, i wierzy, że są one do .tego zdolne — jestem przekonana, że wówczas ryzyko odrzucenia nauki będzie o wiele mniejsze. Powracamy więc do problemu, czy nauczyciele rzeczywiście szanują dzieci i pozwalają im to dostrzec. Jeśli warunek ten będzie spełniony, wówczas kierowanie uczniem w ustrukturyzo-wanym otoczeniu nie będzie postrzegane jako działanie wartownika stojącego przed więzien-aiyrni kratami.
11 UMYSŁY PRZYSZŁOŚCI
Doszliśmy więc do tego, w czym tkwi istota rzeczy. Zanim przyjdą do szkoły, wszystkie normalne dzieci są w istanie wykazać swoje umiejętności jako istoty myślące i użytkownicy języka, i to w stopniu, który musi wzbudzać nasz szacunek, pod waruinkiem jednak, że mają do czynienia z życiowymi sytuacjami wypełnionymi znaczeniami, w których odnajdują swoje cele i intencje i potrafią rozpoznawać podobne cele i intencje u innych i reagować na nie. (Czasami, jak w przypadku opowiadania, wystarczy, że dzieci widzą te cele i intencje u innych.) Te ludzkie motywacje są matrycą, w której osadzone jest myślenie dziecka. Podtrzymują one i ukierunkowują jego myśli i mowę, tak samo jak na ogół podtrzymują myśli i 'mowę dorosłych, nawet tych wyrafinowanych. intelektualnie.
: Myślenie dziecka i jego język pozostają w tym sensie całkowicie w granicach zdrowego rozsądku, jednak dziecko jest tego faktu w dużym stopniu nieświadome. Posiada ono świadomość zewnętrznego świata, z którym ma do czynienia, oraz swoich celów w tym świecie. A wilec nie może nie zdawać sobie aprawy z tego, że samo jest tego świata przedstawicielem i że się z nim boryka. Ma ono jednak tylko bardzo ograniczoną świadomość środków, jakich używa do radzenia sobie w różnych sytuacjach, i nie zastanawia się nad tym w oderwaniu od kontekstu, w jakim je stosuje. Dziecko wykorzystuje swoje zdolności w służbie swych bezpośrednich celów domagających się ich spełnienia. Ale nie zauważa, jak je stosuje, nie «może więc rozmyślnie środków tych pirzy-woływać po zniknięciu konkretnego celu.
Kszitałcenie, tak jak uformowało się ono w (naszym kręgu kulturowym, wysmaga od dziecka właśnie tego, by potrafiło ono przywoływać siły swego umysłu na żądanie woli i wykorzystywać je do radzenia sobie z problemami, które nie wynikają z przyswojonych już wzorców, a są „upozowane", prezesntowasne w izolacji i, przynajmniej początkowo, przez osobę, której cele są niejasne.
Zrozumienie, że takie wymagania są ibieina-turame — i takie one w pewnym sensie rzeczywiście są — skłoniło wielu oddanych sprawie pedagogów do głoszenia poglądu, iż wszelkie wymagania powinny być miniimiame i że dzieciom powinno się raczej oferować sposobności uczenia się, zachęcać je do zadawania pytań, pomagać im rozwiązywać problemy, gdy autentycznie tego pragną, i że powinny one spontanicznie wyrażać same siebie i nie odczuwać skrępowania.
Tego rodzaju argumentacja nawiązuje często explicite lub implicite do takich metafor jak użyta przez Froebla: obraz dziecka jako rosnącej rośliny, która może skarłowacieć mając za glebę ciemną, zimną i oschłą tradycyjną klasę szkolną lub też ulec przytłumieniu przez surowego nauczyciela.
Ryzyko to jest dostatecznie realne. Ale dzieci ludzkie nie są roślinami, dla których możliwy jest tylko jeden, naturalny model wzrostu. Są one istotami obdarzonymi bogactwem różnorodnych możliwości i potencjalnie są w stanie w ostatecznym rozrachunku kierować swoim losem. Dzieci mogą zdobyć świadomość siły własnych umysłów i decydować, do jakich celów ją wykorzystają. Jednakże nie mogą tego dokonać bez pomocy, a nawet w najlepszym wypadku byłby to proces długi i powolny i tylko nieliczni mogliby dokonać istotnego postępu.
Cari Gustaw Jung nie był zbyt zachwycony ludźmi, których opisywał jako „intelektualistów". Tak mówił on o jednym z pacjentów, którego zachowanie potępiał: „Pacjent ten naprawdę nie był kryminalistą, lecz jedynie tak zwanym intelektualistą, który tak bardzo wierzył w siłę rozumu, że mógł myślą wycofać zło, jakie popełnił". Ale to mateirializowame się niebezpieczeństw wynikających z niezrównoważonego rozwoju (intelektu nie przyćmiło tego, 'co Jung nazywa siłą i godnością intelektu. Bardzo jasno określił on także funkcje szkoły: „Szkoła to faktycznie środek potęgujący w celowy sposób integrację świadomości". A rozwój świadomości jest tym, „czego dzieci. potrzebują bardziej niż czegokolwiek innego". Zbliża się tu Jung, cokolwiek nieoczekiwanie, do Wygotskiego, który traktuje świadomość i zamierzoną biegłość jako główną zasługę szkolnych lat.1
Należałoby teraz uchwycić to, w jakim stopniu rozwój świadomości powiązany jest z rozwojem intelektu. Terminy te nie .są synoni-miczne, ponieważ rozwój świadomości ma o wiele szersze implikacje, jednakże powiązanie ż rozwojem intelektualnym jest bliskie i głębokie. Jeśli zdolności intelektualne mają się rozwijać, dziecko musi uzyskać pewien stopień kontroli nad swoim, własnym myśleniem, a nie może tego osiągnąć, gdyż nie jest świadome myślenia. Osiąganie kontroli to wyłuskiwanie myśli ,z jej prymitywnych, nieświadomych zakotwiczeń w bieżącym życiu w świecie oraz w interakcjach z innymi ludźmi. Oznacza to nauczenie się wychodzenia poza granice myślenia sytuacyjnego. Od ruchu tego zależą wszystkie wyższe zdolności intelektualne.
Proces wykraczania poza granice zdrowego rozsądku jest nienaturalny w. tym sensie, że nie zachodzi spontanicznie. Sama możliwość tego procesu jest rezultatem wielu wieków rozwoju kultury i nie realizuje się w życiu pojedynczego dziecka, o ile bogactwo tej kultury nie zostanie włączone w długotrwały wysiłek ukierunkowany na ten właśnie cel.
W innym jednak sensie proces ten wcale nie jest nienaturalny — jest on jedynie podsycaniem ukrytej siły. I oczywiście nie wymaga ani surowej czy represyjnej dyscypliny, ani ślepej musztry, ani tego rodzaju tłumiących instrukcji, które doprowadziły w przeszłości wielu wrażliwych ludzi do odrzucenia „formalnego szkolnictwa", a Williama Blake'a skłoniły do napisania następujących słów:
Ale iść 'do szkoły w letni ranek Och, to zabiera całą radość! Pod okrutnym okiem wyczerpana Spędza dzień dziatwa rozwzdychaina.
I naprawdę nie wolno doprowadzać do powstawania takich odczuć, w przeciwnym bowiem razie cel nigdy nie zostanie osiągnięty.
Taki był wniosek zamykający poprzedni rozdział. Rozdział pierwszy zaś rozpoczynał się stwierdzeniem, że szkoła obecnie jest dla wielu dzieci., żałosnym doświadczeniem, mimo często pomyślnych początków, i że jak najszybciej trzeba coś zrobić, by to zmienić.
W dzisiejszych czasach dzieje się tak głównie dlatego, że żałosną rzeczą jest być zmuszanym do robienia czegoś, w czym stale doznajemy niepowodzeń. Starszym dzieciom często nie udaje się sprostać wymaganiom szkoły i zdają sobie one sprawę z tego, że są klasyfikowane jako tępe, choćby broniły się przed tą opinią jak najenergiczniej. „Interesujemy się tym, w czyim jesteśmy dobrzy" — by zacytować proste stwierdzenie Brunera, ujmujące tę zasadniczą prawdę. I tak wiele naszych dzieci rośnie w atmosferze nudy i zniechęcenia.
Jedna droga, która wydaje się prowadzić ku wyjściu z tej sytuacji, wiąże się — jak stwierdziliśmy — z tym, by szkoła nie stawiała wymagań sprawiających kłopoty. Spełnienie tego warunku pozwala dzieciom przez jakiś czas swawolić w poczuciu szczęśliwości, a niezadowolenie nie ujawnia się aż do późnych lat szkolnych, kiedy to żądania społeczeństwa co do umiejętności pisania, czytania, liczenia, naukowego podejścia itd. nie mogą już dłużej być odrzucane czy też odsuwane na bok.
Ponieważ wymagania te wypływają z głęboko zakorzenionych wyobrażeń na temat wartości społecznych, niełatwo jest je zmienić. Praktyczna użyteczność umiejętności intelektualnych nie jest jedynie SiKładinikiem sądów o wartości, ale jest dostateczną wartością sama w sobie. Czy nam się to podoba czy nie, potrzebujemy tych umiejętności i — jako zbiorowość — wiemy o tym.
Problem polega więc na tym, czy musimy akceptować jako nieunikniony fakt, że tylko zdecydowana mniejszość ludzi może rozwinąć się intelektualnie tak, by osiągnąć wysoki stopień kompetencji. Wierzę, że nie musimy akceptować tego stanu rzeczy. Sądzę, ^że nie rozpoznano istoty trudności, na które natrafia umysł ludzki próbując umiejętności te opanować. Chociaż od dawna wiemy, że myślenie abstrakcyjne jest trudne, niedostatecznie jasno i powszechnie zrozumiane, co determinuje wychodzenie poza granice zdrowego rozsądku i uczenie się operowania własnym myśleniem w nowy, „czysty" sposób, wolny od starych uzależnień, które je podtrzymują, ale i krępują. Jestem przekonana, że wreszcie poznamy te sprawy, będziemy w stanie pomóc wielu dzieciom, by nauczyły się myśleć kompetentnie według nowych formuł, jeśli tylko zdecydujemy się na udzielenie im pomocy. I próbowałam też dać pewne praktyczne propozycje w tym zakresie. Oczywiście, wiele jeszcze trzeba odkryć, by wiedzieć, jak to robić. Wielkim błędem jest założeniie, że kiedy wiedza jest już osiągnięta, zastosowanie jej do praktycznych celów następuje automatycznie. Nie widzę jednaik żadnego powodu, by wątpić, że właściwy i należycie sterowany wysiłek oraz dostateczne społeczne zaangażowanie pozwoliłoby zastosować zdobytą wiedzę w taki sposób, by osiągnąć tu istotną zmianę. A co potem? Czy znaleźlibyśmy się z powrotem u bram raju? Czy raczej (jako że porównanie to nie jest całkiem trafne) u bram nowego raju — jakiegoś nieba intelektualistów?
Tu wchodzimy w sferę wyobrażeń, na których opiera się pewien rodzaj literatury scien-ce fiction, obliczony na przejmowanie dreszczem większości z nas. I ten dreszcz grozy wcale nie jest nieuzasadniony.
Wspomniane wyobrażenia odnajdujemy w obrazie, który kreuje — by wzbudzić doń wstręt — C. S. Lewis, gdy jeden z jego łaj da-'ków „nakłania do krzewienia obiektywizmu":
„Nim pójdziemy dalej — powiedział Frost — muszę was prosić, byście byli całkowicie obiektywni. Zarówno uraza, jak i lęk są zjawiskami chemicznymi. Nasze reakcje na siebie są zjawiskami chemicznymi. Relacje społeczne są reakcjami chemicznymi [...]. Wzajemne powiązania poprzez subiektywne uczucia zaufania i sympatii okażą się bezużyteczne. Wszystkie te uczucia, w zasadzie, będą mogły zostać wytworzone zastrzykami.*'
I dalej (znów wypowiedź Prosta): „W nowym wieku to, co dotąd było jedynie intele-ktualinym zaczątkiem rodzaju ludzkiego, ma siać się, poprzez stadia przejściowe, samym rodzaJem ludzkim [...]. Jednostka stanie się samą głową, a rodzaj ludzki — samą Techno-krącją"2
Na pewno nie przypadkiem postaci tej Le-wiis dal nazwisko Frost.3
Nazwanie intelektu „zimnym" jest dostatecznie uzasadnione. Intelekt jest zimny j-uż z samej definicji, bowiem musi działać w oderwaniu od sfery uczuciowej i wszystkich ,,cae-płokrwistych" powiązań łączących ten typ f Uinikc jonowania z emocjami. „Oderwany" to prawie jakby „uwolniony od ciała". Nie oznacza to oczywiście,- że jednostka musi stać się „zimna" w rezultacie rozwijania intelektualne} kompetencji. Tylko całkowicie jednostronny rozwój, powodujący — jak przedstawia to Jung — „pogwałcenie uczuciowych wartości", wywołuje podobny efekt. I — poniekąd paradoksalnie — jeśli skuteczniej będziemy pomagać ludziom rozwijać się intelektualnie, niebezpie-czeńsitwo takiej jednostronności będzie mniejsze. Panująca od dawna tyrania intelektu niesię z sobą ryzyko spaczeń indywidualnych i społecznych.
Podejrzewam, że poddawanie się tej tyranii możemy przypisać dwóm j ednocześinie oddziałującym czynnikom: pierwszy to ogromna praktyczna użyteczmość sprawności intelektualnych (przejawiająca się w różnym stopniu od czasów, kiedy po raz pierwszy użyto pisma do sporządzania jakiegoś rejestru, aż do czasów, kiedy to matematycy brytyjscy złamali niemiecki szyfr Ena.gma podczas drugiej wojny światowej); 4 drugi czynnik to rzadkość pojawiania się tych .sprawności. Nie staną się one mniej użyteczne, ale zapytajmy, co by się zdarzyło, gdyby nie były one tak rzadkie.
Nie byłoby mądrą rzeczą lekceważyć społeczne zmiany, które mogłyby wtedy nastąpić. Nie mówimy bowiem jedynie o nauczeniu większej liczby ludzi poprawnego pisania czy też tabliczki mnożenia — byłyby to skromne, bezpieczne osiągnięcia, na które jest aktualnie wielkie zapotrzebowanie. To można by bez wątpienia osiągnąć, ale byłaby to najmniej istotna ze wspomnianych zmian.
Istnienie w społeczeństwie silnej elity .intelektualnej, o zdecydowanym poczuciu wyższości nie jest bynajmniej czymś nowym. Tak było 2000 lat temsu przed Chrystusem w Egipcie, (kiedy — jak i obecnie — umiejętność czytania i pisania oraz inne towarzyszące im sprawności były traktowane jako sposób podniesienia statusu społecznego jednostki i współistniały — tak jak obecnie — z pogardą dla pracy fizycznej. .
Co się od tego czasu zmieniło to f akt,, ze nasi metalowcy czy pracownicy pralni wszyscy uczęszczali do szkół podstawowych i mają — być może — ostrzejsze poczucie osobistego niepowodzenia niż 'ich poprzednicy w starożytnym Egipcie. Radykalna zmiana oznaczałaby, że większość naszych dzieci opuszczałaby współczesne szkoły pisania z przeświadczeniem osiągniętego sukcesu. Oczywiście nie wszystkie dzieci mogą być prymusami. Ale jeśli znajdziemy sposób na to, by zmniejszyć nasze zaaferowanie klasyfikowaniem uczniów, to możemy sprawić, by opuszczali oni szkołę z poczuciem osiągniętego sukcesu i szacunku dla siebie.
A kiedy opuszczą szkołę, co się z nimi stanie7 Co poczną ze swoim życiem? Jak wykorzystają swoje umiejętności? Już te pytania ujawniają, że jeśli większość naszych obywateli stałaby się zdolna do tego, by ćwiczyć swoje zdolności intelektualne, musielibyśmy dojść do przypisywania większej wartości przynajmniej niektórym umiejętnościom i funkcjom
— tym, które są niezbędne do życia — ponieważ nie traktowalibyśmy wtedy zajęć jako wyniku edukacyjnych niepowodzeń.
Być może niepowodzenia szkolne są wygodne i dlatego tak wiele ich tolerujemy od tak dawna: Whitehead nazywa lekkomyślną inercją sposób, w jaki wciąż jeszcze traktujemy dzisiaj problem edukacji.
Nie będzie łatwo zatrudnić przy naszych obecnych liniach produkcyjych pełną wigoru, ufną'.w swoje siły młodą populację wychowaną na edukacyjnych sukcesach. Możemy .więc stanąć wobec konieczności uczynienia prący w naszych fabrykach — i gdzie indzie j
— tear'ehrięj atrakcyjną. Jeśli'zadanie wprowadzenia zmian w Sizkolnictwie wykonamy rzeczywiście dobrze, nie będziemy mogli dziwie się ^ że satysfakcja ekonomiczna będzie niewystarczająca. W końcu może się okazać, że niezbędne będzie poważne rozważenie tego, by nadać pracy wyższą rangę, by mogła sprawiać zadowolenie.
Na szczęście zamiłowanie człowieka do pracy manualnej jest trudne do stłumienia. Możliwe nawet, że pogardę dla niej możemy przypisać temu właśnie faktowi. Być może dawno temu, kiedy zaczynała się cywilizacja umysłowa, wydawało się, że jedynym sposobem sprawienia, by ludzie cenili intelekt i -pracę nad jego rozwojem, było wszczepianie im lekceważenia dla sprawności ciała.
Radość z bezpośredniego wciągnięcia ciała w aktywność przychodzi w życiu dziecka wcześnie i spontanicznie. Jak już (stwierdziliśmy, nie jest to wcale radość bezmyślna, ale też nie refleksyjna. Późniejsze ćwiczenie zdolności refleksyjnych może także przynosić radość, ale nie jest to radość, która przychodzi sama. Im bardziej fachowa będzie pomoc konieczna do jej wywołania, tym mniejsza będzie potrzeba korzystania z „trików" takich jak Satyra na rzemieślników, by utrzymać niechętnych w akademickiej harówce bez wytchnienia.
A więc, jeśli w końcu będziemy w stanie pomagać dużej liczbie ludzi w osiąganiu intelektualnej satysfakcji, będziemy mieli .więcej swobody, by zająć się rozwojem ludzkich możliwości innego typu. Oczywiście nie -,p»winno wówczas być zbyt trudne przywrócenie -szacunku ludzkiej dłoni. A efektem tego byłoby prawdopodobnie ogromne wyzwolenie twórczej energii.
Dalsze spekulacje pozostawiam futurologom. Ale jeśli nie zechcemy spróbować i prób tych kontynuować, by — zgodnie z uzyskaną wiedzą pomagać naszym, dzieciom w sprostaniu wymaganiom, jakie na nie nakładamy, nie możemy nazywać ich tępymi. Raczej siebie powinniśmy nazwać obojętnymi lub fbojaźUwymi.
PIAGETA TEORIA ROZWOJU INTELEKTUALNEGO
Ogólny charakter teorii
Piaget początkowo kształcił się jako zoolog i kiedy zajął się zachowaniem człowieka, próbował umieścić je w szerszym kontekście zachowania innych istot żyjących. Kluczowym jego pytaniem jest: jak zwierzęta adaptują się do swego środowiska? Inteligencja człowieka jest więc traktowana jako jeden ze środków służących tej adaptacji.
Ważne jest uświadomienie sobie, że w centrum uwagi Piageta nie znajdują się różnice między ludźmi, a więc nie chodzi tu o testy na inteligencję w zwykłym rozumieniu. Pragnie on odkryć — i wyjaśnić — normalny przebieg rozwoju. Wierzy bowiem, że istnieje prawidłowy przebieg rozwoju — potencjalna siła, z pomocą której wszyscy podążamy, choć czynimy to w różnym tempie i niektórzy dochodzą dalej niż inni.
Skoncentrowanie się na tym, co jest wspólne wszystkim, związane jest z faktem, że Piaget jest zarówno 'zoologiem, jak i epistemologiem, co znaczy, że .szuka odpowiedzi na ogólne pytania dotyczące charakteru wiedzy. Jest on przekonany, że na pytania te nie można odpowiedzieć bez uwzględnienia tego, jak wiedza rozwija się i wzrasta. A więc oba jego zainteresowania: biologiczne i epistemologiczne, zbiegają się w badaniu intelektualnego rozwoju człowieka.
Rozwój ten, oczywiście, może być analizowany tak jak przejawia się w życiu jednostek lub też jak przejawia się w historii gatunków, w rozwoju takich .dziedzin wiedzy jak matematyka lub nauki przyrodnicze. Piaget interesuje się obiema tymi kwestiami. Zajmiemy się tutaj tylko jego twierdzeniami dotyczącymi rozwoju w wymiarze życia jednostki. Aby zrozumieć te twierdzenia, najlepiej rozpocząć od rozważenia tego, co Piaget mówi na temat adaptacji biologicznej w ogóle.
Cechy adaptacji biologicznej
Samoregulacja i równowaga. Według Piageta istotną cechą żywych organizmów jest to, że są one systemami samoregulującymi się. W odróżnieniu od przedmiotów martwych mogą dokonywać „konserwacji" swoich struktur lub naprawiać je w wypadku zagrożenia czy uszkodzenia. Jako przykład posłużyć tu mogą dwa znane fakty z dziedziny fizjologii: potrafimy odbudować tkanki, gdy zatniemy się w palec, i umiemy utrzymywać temperaturę ciała na tym samym poziomie (z małymi odchyleniami) nawet wtedy, g4y temperatura wokół nas wykazuje duże wahania.
Tak więc żywe organizmy próbują wobec niebezpieczeństwa osiągnąć pewien rodzaj stabilnej organizacji. Kiedy im się to całkowicie nie udaje, umierają. Ponieważ w końcu wszystkie żywe organizmy umierają, doskonała adaptacja nigdy nie zostaje osiągnięta: zawsze może nadejść jakieś nowe zagrożenie i spowodować porażkę. Niewątpliwie jednak im szerszy zakres zdarzeń, z którymi zwierzę może sobie poradzić, tym większe są jego szansę. Niektóre zwierzęta są bardzo dobrze przystosowane do specyficznego, wybranego środowiska, ale nie odznaczają się elastycznością. Nie potrafią zmienić swego zachowania, gdy dochodzi do zmiany środowiska. Istoty ludzkie natomiast mają wybitną zdolność dostosowywania swych reakcji do nowych warunków.
Kiedy zwierzę osiąga pewien rodzaj harmonii ze swym środowiskiem — lub satysfakcjonujący wzorzec interakcji — Piaget Tacowi, że jest ono w równowadze. Równowaga ta jednak nie powinna być rozumiana jako stan odpoczynku. Jest to stan ciągłej aktywności, w toku której organizm kompensuje lub niweluje zaburzenia systemu — rzeczywiste lub przewidywane. Znaczy to, że kompensacja może być przygotowaniem się do jakiegoś spodziewanego zła, które nastąpi, jeśli nie będzie przeciwdziałania.
Asymilacja i akomodacja. Piaget przypisuje wielkie znaczenie aktywności. Żywa istota nie tylko reaguje, ale także podejmuje działania. Adaptacja to nie wyłącznie bierna zmiana powstała pod wpływem presji, która ją wywołuje — na podobieństwo sytuacji, gdy ciasto zmienia kształt podczas ugniatania. Różnica polega na tym, że żywa istota ma do zachowania jakąś organizację. A więc jednym z aspektów adaptacji biologicznej jest wysiłek, by dostosowywać środowisko do własnych, istniejących w organizmie struktur, by w pewnym sensie dokonać jego aneksji, włączenia. Dosłowne włączenie zachodzi na przykład wtedy, gdy zwierzę trawi pożywienie. Piaget ten proces adaptacyjny nazywa asymilacją.
Oczywiście jednak pęd do asymilacji nie może być skuteczny, jeśli występuje w pojedynkę. Jeśli zwierzę ma się pomyślnie adaptować, musi modyfikować swoje zachowania w sposób uwzględniający właściwości przedmiotów, z którymi ma do czynienia. Może na przykład pić płyny, ale żywność w postaci stałej musi przeżuć, jeśli w ogóle ma dojść do jej asymilacji. Asymilacja nie pojawia się więc nigdy w czystej formie, ale zawsze jest równoważona przynajmniej przez jakiś komponent akomodacji. Akomodacja to wysiłek, by dopasować zachowanie organizmu do środowiska. Zatem te dwa procesy są przeciwstawne, ale zarazem uzupełniają się.
O asymilacji i akomodacji można co prawda myśleć jako o oddzielnych procesach, w rzeczywistości w żadnym akcie adaptacyjnym nie można ich rozgraniczyć. Nie jest możliwe, by obserwując zachowanie zwierzęcia powiedzieć: teraz dokonuje asymilacji, a teraz akomodacji. Oba procesy zachodzą razem, są nierozerwalnie połączone. To właśnie dzięki ich połączonemu funkcjonowaniu zwierzę może osiągnąć zarówno ciągłość, jak i nowość. Asymilacja działa w kierunku zachowania struktur, akomodacja — w kierunku zróżnicowania,
wzrostu i zmiany.
Zachowanie adaptacyjne zawsze zawiera coś z każdej z tych dwu komponent. Piaget często powołuje się na niektóre zabawy małych dzieci jako na przykład zachowania bogatego w tendencje asymilacyjne. Często bowiem dziecko nie interesuje się obiektywnymi cechami przedmiotów, którymi się bawi. Stary kawałek drewna może służyć jako lalka, okręt lub samolot, w zależności od potrzeb i zainteresowań w danej chwili. Z kolei naśladowanie dostarcza przykładu zachowania, które jest głównie (nigdy całkowicie) akomodacyjne, ponieważ jest próbą działania w sposób kształtowany przez cechy świata zewnętrznego.
Aczkolwiek możemy mieć do czynienia ze skrajnościami tego typu, adaptacja jest najskuteczniejsza, kiedy zachodzi odpowiednia równowaga pomiędzy tymi dwiema tendencjami. Aby ją opisać, Piaget posługuje się słowem „równowaga". A kiedy stwierdza, że pewne rodzaje równowagi między asymilacją i akomodacja mogą pojawiać się na wszystkich poziomach rozwoju, dowodzi, że w miarę jak dziecko rośnie, osiąga 'bardziej satysfakcjonujące formy równowagi. (Osiągnięcie 'to jest łączone ze wzrostem zdolności do decentracji.)
Inteligencja człowieka — przebieg rozwoju
Zdobycie szerszego środowiska. Adaptacja polega na dążeniu do rozwoju zdolności radzenia sobie w szerszym środowisku, a inteligencja człowieka pozwala mu ją osiągnąć w unikalnym stopniu. Większość zwierząt adaptuje się jedynie do rzeczy bliskich w czasie i przestrzeni; dotyczy to również dzieci ludzkich. Ale nasze dzieci wraz z rozwojem stają się zdolne do osiągnięcia wiedzy i do myślenia o przedmiotach i zdarzeniach bardzo odległych. Jednym z głównych zainteresowań Piageta jest ukazanie, jak zachodzi ta przemiana.
Ciągłość i zmiana. Chociaż Piaget kładzie nacisk na to, że rozwój jest ciągły, dopuszcza jednak istnienie stadiów. Oczywiście w każdym takim stadium można obserwować pojawienie się wielu na pozór różnych wzorów zachowań. Podkreśla się jednak, że u podstaw leży pewna wspólna struktura, która je wyjaśnia i nadaje stadium jednolitość. Przejście do nowego stadium oznacza więc, że zaszła jakaś autentycznie fundamentalna reorganizacja. Nie ma jednak żadnej wyraźnej przerwy pomiędzy stadiami i nie ima żadnych początków czegoś całkowicie nowego.
Kolejność i tempo. Główne stadia następują po sobie w porządku, co do którego utrzymuje się, że jest taki sam dla wszystkich dzieci. Ale dzieje się tak nie dlatego, że stadia te są niejako z góry zaprogramowane lub całkowicie zdeterminowane przez dojrzewanie. Przyczyna leży w tym, że każde stadium jest następstwem stadium poprzedzającego. Tak .więc wcześniejsza konstrukcja jest niezbędna dla późniejszej. Kolejność stadiów jest taka sama dla wszystkich dzieci, ale tempo ich następowania bynajmniej nie jest jednakowe. Podawane przez Piageta przedziały wieku mają charakter przybliżeń: możliwe są duże od nich odchylenia. Utrzymuje się, że mamy do czynienia z trzema głównymi stadiami czy okresami oraz pewnymi podstadiami.
Stadium sensoryczno-motoryczne (od urodzenia do około osiemnastego miesiąca życia). Dziecko po urodzeniu się jest w stanie wykonać tylko bardzo ograniczone czynności. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że możliwości dziecka są ubogie — jest to pewna suma odruchowych reakcji, takich jak ssanie czy połykanie. Jednak odruchów tych nie można traktować jako izolowanych reakcji, ponieważ są one włączone w szerszy wzorzec spontanicznej, rytmicznej aktywności, a dziecko ma już zdolność uruchomienia złożonych procesów asymilacji i akomodacji, które przemienia sztywne odruchy w zadziwiająco elastyczne wzorce zachowań, zanim skończy się pierwsze stadium.
W tym czasie (przez serię podstadiów — Piaget wyróżnia ich sześć) odruchy rozwijają się w zorganizowane wzorce czy schematy zachowań, które mogą być używane intencjonalnie. Dziecko staje się zdolne do wymyślania nowych sposobów wykonywania różnych czynności. Może rozwiązywać pewne problemy na poziomie praktycznym. Na przykład potrafi znaleźć sposób wydobycia przedmiotów, które są poza jego bezpośrednim zasięgiem, używając do tego prostych narzędzi.
Zmiany te można dosyć łatwo zauważyć obserwując zachowanie dziecka. Ale jednocześnie Piaget twierdzi, że najważniejsza transformacja, jaka zachodzi w dziecku, nie może być bezpośrednio obserwowana. Uważa on, że dziecko jest niezdolne do poczynienia jakiegokolwiek rozróżnienia między sobą a resztą świata. Początkowo nie wie ono nawet, że istnieje coś innego, i tym samym faktycznie nie wie, że samo istnieje. Jest całkowicie egocentcryczne.
Zrozumienie, co Piaget ma tu na myśli, jest bardzo istotne dla uchwycenia tego, że egocentryzm, jaki dostrzega on w tym okresie, jest całkowicie nieświadomy. Dziecko nie ma żadnej samoświadomości, żadnego powiązania z takimi pojęciami, , jak „(nadmierne zajmowanie się sobą" lub „egoizm".
W okresie sensoryczno-motorycznym następuje proces redukowania tej głębokiej, prymitywnej nieświadomości. Dziecko zaczyna odróżniać siebie od reszta świata. Przed końcem tego okresu ma już utworzone pojęcie sfery przedmiotów niezależnych od niego samego i jego działań. Wie, że rzeczy istnieją nadal także wtedy, kiedy nie może ich zobaczyć czy też w jakiś inny sposób odczuć ich obecności.
Piaget twierdzi, że dowodem na to, iż ta podstawowa zmiana zachodzi w okresie sensoryczno-motorycznym, jest zachowanie się dziecka w sytuacji, gdy rzecz, którą ono się bawi, zostanie schowana, na przykład przez przykrycie tkaniną. Mniej więcej do szóstego miesiąca życia dziecko w ogóle nie czyni próby, by rzecz tę odsłonić. Ma to oznaczać; że nie dysponuje ono jeszcze żadnym pojęciem przedmiotu, żadną koncepcją niezależnego istnienia innych rzeczy. Piaget twierdzi, że stopniowy postęp w konstruowaniu takiego pojęcia widoczny jest we wzrastającej zdolności dziecka do znajdowania odpowiedzi na pytanie, gdzie zniknął przedmiot — najpierw w takim prostym przypadku jak wyżej opisany, potem w sytuacjach bardziej złożonych, kiedy przedmiot przemieszczany jest z jednego miejsca w inne.
Rozwój pojęcia przedmiotu uważa się więc za blisko związany z postępującą naprzód organizacją ruchów w przestrzeni, zarówno ruchu obiektów, jak i przemieszczania się samego dziecka. Zakończenie tego stadium oznacza, że dziecko 'potrafi podążać za przedmiotem wykonując serię ruchów, nawet jeśli przedmiot ten nie jest dla niego przez cały czas widoczny, oraz że potrafi znaleźć w przestrzeni własną drogę, zbaczając z trasy i powracając do miejsca wyjścia. Piaget twierdzi, że zdolności te zależne są od utworzenia podstawowej struktury nazwanej grupą przemieszczeń.
Termin „grupa" jest zdefiniowany i zilustrowany w następnym podrozdziale. Na razie możemy powiedzieć, że najważniejszą cechą grupy — w sensie jej związku z teorią Piageta — jest odwracalność. Kiedy grupa przemieszczeń jest już raz ustalona, dziecko może „odwrócić" ruch z A do B, tak by powrócić do A. Znaczenie tej kwestii stanie się jaśniejsze, gdy będziemy omawiać rozwój w okresie operacji konkretnych.
Okres operacji konkretnych (w przybliżeniu od osiemnastu miesięcy do jedenastego roku życia). Ten długi okres podzielony został na dwa podokresy. W trakcie pierwszego z nich nazwanego okresem przedoperacyjnym i trwającego aż do około siódmego roku życia dziecka, przygotowywane są operacje konkretne; w trakcie drugiego ustalają się one i umacniają. Według omawianej teorii dowodem na to, że operacje działają, jest reagowanie dziecka na zadanie związane z włączaniem klas (zob. s. 52) lub z pojęciem stałości (zob. s. 71). Kiedy na przykład dziecko wnioskuje, że liczba przedmiotów w zbiorze musi pozostać taka sama, choć ich układ w przestrzeni uległ zmianie, mówimy, że wnioskuje tak ono dzięki zrozumieniu, że oryginalny układ można przywrócić, odwracając jedynie ruchy, które go zmieniły. Myślenie tego dziecka stało się więc odwracalne.
Ten rodzaj myślowej elastyczności jest ściśle powiązany z postulowanym wzrostem zdolności decentracji — jak się utrzymuje — zależy od rozwoju struktur operacyjnych. Ale czym są te struktury? W teorii Piageta słowo „operacja" ma ściśle określone znaczenie. Aby to dostrzec, trzeba pamiętać o trzech rzeczach.
Po pierwsze, operacje są działaniami. To prawda, że me są one fizycznymi manipulacjami, ponieważ przeprowadzane są tylko w umyśle. Jednakże są to działania i biorą się one z fizycznych aktów w okresie sensoryczno-motorycznym. Po drugie, akty, z których się one wywodzą, nie są jakimi kolwiek aktami. Są to takie akty, jak łączenie, porządkowanie, rozdzielanie i ponowne łączenie przedmiotów, a więc akty o bardzo dużym stopniu ogólności. Po trzecie, operacje nie mogą istnieć samodzielnie, a tylko w zorganizowanym systemie operacji; organizacja ta ma zawsze formę grupy lub ugrupowania.
Istotę organizacji grupowej łatwo będzie zrozumieć, gdy posłużymy się następującym prostym przykładem. W każdej grupie musi istnieć jakiś zbiór elementów. Weźmy przykładowo zbiór dodatnich i ujemnych liczb całkowitych. Musi też 'być możliwe przeprowadzenie jakiejś operacji na tych elementach. Rozważmy operację dodawania. Spełnione muszą być następujące cztery warunki:
1. Skład
Jeśli operacja przeprowadzana jest na jakichś dwu elementach, to jej wynikiem jest również jakiś element, co oznacza, że nigdy nie wychodzi się poza system. (Jeśli dodasz jedną liczbę do drugiej, to otrzymasz trzecią liczbę.)
2. Skojarzeniowość
Kolejność, w jakiej przeprowadzane są dwie następujące po sobie operacje, nie gra roli. (Jeśli dodasz trzy do czterech, a potem dodasz dwa, to otrzymasz ten sam wynik, jaki otrzymałbyś dodając cztery do dwu, a potem dodając trzy.)
3. Tożsamość
Wśród elementów zawsze jest j eden i tylko jeden tożsamy. Element tożsamy połączony ;z innymi elementami nie powoduje ich zmiany. (W przypadku dodawania liczb elementem takim jest zero. Jeśli do danej liczby dodasz zero, to otrzymasz po prostu tę właśnie liczbę.)
4. Odwracalność
Każdy element odpowiada innemu elementowi, będącemu jego odwrotnością. Element dodany do swojej odwrotności daje w wyniku element tożsamy. (Dodatnie i ujemne liczby są swoją odwrotnością. Jeśli dodasz trzy do minus trzech, to otrzymasz zero.)
Grupa jest strukturą 'matematyczną. Ale Piaget jest przeświadczony, że ma ona wielkie znaczenie psychologiczne, ponieważ może być wykorzystana do precyzowania istoty pewnych podstawowych struktur ludzkiej inteligencji, poczynając od pierwszej organizacji tej inteligencji na poziomie praktycznym aż do jej organizacji końcowej, na wysoce abstrakcyjnym, symbolicznym poziomie. Jednak podczas operacji konkretnych okazuje się, że struktura grupowa nie całkiem odpowiada strukturom umysłu. Na przykład nie odpowiada dokładnie strukturze klas i podklas; jeśli ktoś próbuje dodać klasę do niej samej, stwierdza, ze nie otrzymuje nowej klasy — tak jak byłoby to w przypadku liczb. (Trzy plus trzy równa się sześć, ale klasa psów dodana do klasy psów równa się jedynie klasie psów.)
Z powodu tych trudności Piaget wprowadza pojęcie ugrupowania. Ugrupowanie jest rodzajem wariantu grupy, specjalnie zaadaptowanymi,. aby można było uwzględniać struktury klasyfikacji, serii itp. Bardziej szczegółowe informacje znajdzie czytelnik u samego Piageta.
Należy zauważyć, że pomimo różnic między grupą i ugrupowaniem, warunek odwracalności jest w pewnej postaci zawsze aktualny — jest to bardzo istotny element teorii Piageta. Tak więc, jeśli dwie podklasy są dodawane do siebie w celu utworzenia całościowej klasy, zawsze możliwe jest odjęcie jednej z nich. A gdy myślenie staje się operacyjne, możliwe jest wykonywanie tego w umyśle.
Praca przygotowawcza w okresie poprzedzającym operacje polega głównie na rozwoju zdolności dziecka do przedstawiania sobie rzeczy. Jak wiemy, struktura grupowa istnieje już przed zakończeniem okresu sensoryczno-motorycznego, ale tylko na poziomie praktycznym. Następnym krokiem jest jej internalizacja. Piaget niezmiennie obstaje jednak przy twierdzeniu, że internalizacja struktury nie jest anektowaniem jej w całości — podobnie jak w ogóle wiedza nie oznacza otrzymywania gotowych kopii rzeczywistości. Internalizacja oznacza przebudowę na nowym planie. Praca z okresu sensoryczno-motorycznego musi być powtórzona, ale teraz elementami budowy są symbole myślowe — są to raczej akty umysłu niż ciała. Dziecko dwu- czy trzyletnie może układać przedmioty w szereg, rozstawiać je i znów przysuwać do siebie. Dziecko siedmio-czy ośmioletnie potrafi myśleć o robieniu tych rzeczy.
Jednakże te nowe, symboliczne akty są nadal ściśle związane z konkretnymi ^przedmiotami, na których były wykonywane pierwotne działania fizyczne. Dziecko nadal myśli głównie o wykonywaniu czynności na fizycznych przedmiotach — porządkuje je, klasyfikuje, układa w serie itd. Stąd nazwa: okres operacji konkretnych.
Kiedy Piaget porównuje inteligencję sensoryczno-motoryczną z inteligencją okresu operacji konkretnych, mówi o trzech głównych aspektach, które decydują, że ta druga wykazuje postęp w stosunku do poprzedniej.
Inteligencja sensoryczno-motoryczna jest — po pierwsze — bardziej statyczna, mniej ruchliwa. Analizuje ona rzeczy jedną po drugiej, nie radząc sobie z obrazem całości. (Przychodzi tu na myśl wolno puszczany film, niemal ciąg klatek ,z nieruchomymi obrazami.) Inteligencja operacyjna o wiele lepiej daje sobie radę z przechodzeniem jednego stanu w drugi i z dostrzeganiem łączących je relacji.
Po drugie — inteligencja semsoryczno-motoryczna dąży jedynie do praktycznego sukcesu. Myślenie operacyjne zaś nastawione jest bardziej na wyjaśnienie i zrozumienie. Zmiana ta łączy się z rozwojem świadomości, dzięki któremu osiągamy lepszą świadomość jak dążyć do celu. Po trzecie — ponieważ inteligencja sensoryczno-motoryczna ograniczona jest do rzeczywistych czynności, wykonywanych na rzeczywistych przedmiotach, ma ona wąski zakres w czasie i przestrzeni. Działania symboliczne mogą iść o wiele dalej. Teoretycznie zakres takich działań może być nieograniczony, aż po nieskończoność i wieczność. W praktyce podlega on nadal znacznym ograniczeniom, dopóki myślenie tkwi w stadiom. konkretnym.
Okres operacji formalnych. Myślenie-tego okresu, kiedy już raz zostało ustabilizowane, jest myśleniem inteligentnego dorosłego. Najważniejszą jego cechą jest zdolność logicznego rozumowania, w którym wychodzi się od przesłanek i wyciąga wnioski z nich wypływające. I nie ma już teraz znaczenia — według omawianej teorii — czy przesłanki są prawdziwe czy nie: są one akceptowane po prostu jako postulaty.
Ta umiejętność pracy opartej na postulatach i hipotezach leży u podstaw nie tylko myślenia logiczno-matematycznego, ale także tego rodzaju aktywności, która jest charakterystyczna dla nauki. Formalne myślenie operacyjne może rozważać hipotezy, dedukować wypływające z nich wnioski i wykorzystywać je do sprawdzania hipotez. Może się to odbywać w drodze systematycznych eksperymentów, które umożliwiła j ą uświadomienie sobie na przykład korzyści płynących z utrzymywania jednego elementu stałego, podczas gdy inne ulegają zmianie. A następnie można iść dalej, formułując ogólne reguły oparte na wynikach eksperymentów.
Piaget usiłuje na różne sposoby ująć istotne zmiany, jakie zachodzą między stadium konkretnym i formalnym. Mówi na przykład, że podczas gdy osoba znajdująca się na poziomie operacji konkretnych jest nadal skupiona na manipulowaniu rzeczami, nawet jeśli dokonuje tego w umyśle, osoba będąca na poziomie operacji formalnych jest zdolna do manipulowania tezami lub pojęciami. Może ona rozumować na bazie werbalnych twierdzeń. Piaget wymienia następujący przykład. Edith ma jaśniejsze włosy niż Susan. Edith ma ciemniejsze włosy niż Lily. Która z nich ma najciemniejsze włosy? Zadanie to przedstawia znaczny stopień trudności dla wielu dziesięcioletnich dzieci. Ale jeśli zostanie przedstawione przy użyciu trzech lalek, które trzeba uszeregować, stanie się zupełnie łatwe.
Piaget wykorzystuje tę różnicę, by raz jeszcze potwierdzić, że rozwój operacji formalnych jest sprawą rekonstrukcji na nowym planie tego, co zostało osiągnięte w poprzednim okresie.
W tym ujęciu proces rekonstrukcji prowadza, do dalszego ważnego osiągnięcia, które najlepiej chyba można określić jako przesunięcie w relacji między tym, co jest rzeczywiste, a tym, co jest możliwe. Osoba na poziomie operacja. formalnych wykazuje tendencję do rozpoczynania od tego, co możliwe. Oznacza to, że rozważając problem, najprawdopodobniej zacznie ona rozpatrywać w systematyczny sposób, różne możliwości. Tak więc fakty umieszczone zostają w szerszym kontekście. Zaczyna ona o nich myśleć jako o w pewnym sensie zrealizowanej części szerszego uniwersum, zawierającego to, co mogłoby być.
Może najlepszą ilustracją istoty tego przesunięcia jest zadanie polegające na znalezieniu takiego połączenia bezbarwnych chemikaliów, by otrzymać żółtą ciecz. Osoba na poziomie operacji formalnych będzie systematycznie sprawdzać wszystkie możliwe kombinację. Typowe dla niej będzie to, że — odwrotnie niż dziecko w okresie operacji konkretnych —- nie zaprzestanie prób po znalezieniu pierwszej funkcjonującej metody. Będzie kontynuować poszukiwania, aż odkryje cały system.
Na koniec Piaget raz jeszcze wykorzystuje pojęcie grupy „ gdy opisuje struktury lezące u podstaw formalnego myślenia operacyjnego. Sugeruje on, że elementarne ugrupowania okresu operacji konkretnych zastępowane są teraz, przez jedną grupę zwaną INRC. Niestety, niemożliwe jest podanie adekwatnego opisu tej grupy bez konieczności zawiłych wyjaśnień.
Inteligencja człowieka — pojęcia teoretyczne
Rola działania. Piaget twierdzi, że nie ma żadnej przerwy pomiędzy najprostszymi rodzajami zachowania adaptacyjnego a najwyżej rozwiniętymi formami inteligencji. Jedno wyrasta z drugiego. A więc nawet kiedy inteligencja osiąga punkt, w którym operuje najbardziej abstrakcyjną wiedzą, źródeł tej wiedzy należy szukać w działaniu.
Piaget ciągle powtarza, że wiedza nie przychodzą z zewnątrz w gotowej formie. Nie jest kopią rzeczywistości, odbieraniem wrażeń, tak jak gdyby nasze umysły były kliszą fotograficzną. Nie jest też wiedza czyimś, z czym się rodzimy. Musimy ją zbudować. Robimy n) wolno, 'przez wiele lat
Rola dojrzewania. Teoria Piageta nie interesuje się szczególnie dojrzewaniem. Nasze myślenie nie staje się bardzidej intelektualne tylko dlatego, że dorastamy. Prawdą jest, że Piaget przyznaje pewną rolę dojrzewaniu układu nerwowego. Ale nie jest ono niczym więcej jak otwieraniem możliwości lub czasowym ich ograniczeniem. Możliwości te muszą natomiast być zrealizowane za pomocą innych środków.
Rola funkcji symbolicznej w ogóle i języka w szczególności. Piaget podkreśla, że sam język nie tworzy inteligentnej myśli. Traktuje on język jako jedną z manifestacji tego, co nazywa ogólną funkcją symboliczną. Kiedy funkcja ta po raz pierwszy zaczyna się ujawniać (co normalnie dzieje się w drugim roku życia), dziecko staje się zdolne do przedstawiania nieobecnych przedmiotów i zdarzeń za pomocą symboli lub znaków. Piaget rozróżnia symbole, które przypominają przedstawione przez nie rzeczy, od znaków, które zastępują rzeczy w sposób całkowicie arbitralny. Symbole mogą być prywatne i osobiste, podczas gdy znaki są kodiwea-icjonalne i kolektywne. A zatem język jest systemem znaków.
Ogólna funkcja symboliczna prze jawią się nie tylko w początkach języka, ale także w zabawach przedmiotami wyobrażającymi dla dzieci różne inne obiekty oraz w opóźnionym naśladowaniu (to jest naśladowaniu modela, który już nie jest obecny). Piaget jest przekonany, że uwewnętrznione naśladowanie jest źródłem wyobraźni myślowej.
Oczywiście wielkie znaczenie w rozwoju myślenia ma ogólna zdolność przedstawiania sobie rzeczywistości. Na przykład istotna różnica pomiędzy inteligencją sensoryczno-motoryczną a inteligencją operacyjną polega na tym, że ta ostatnia jest uwewnętrzniona — to jest funkcjonuje na poziomie reprezentacji. Piaget przyznaje, że im wyżej rozwinięta inteligencja, tym istotniejszy jest język w ścisłym tego słowa znaczeniu (to znaczy język w odróżnieniu od innych manifestacji funkcji symbolicznej). Nigdy jednak nie jest on skłonny uznać, że język jest źródłem myśli. Dla niego początków myśli należy szukać w działaniu.
Rola środowiska społecznego. Piaget zgadza się z tym, że na tempo, w jakim przechodzimy poszczególne okresy rozwojowe, wywiera wpływ środowisko społeczne i kulturowe (chociaż porządek stadiów pozostaje nie zmieniony.) Wszystko zależy jednak od tego, czy dziecko jest w stanie asymilować to, czego dostarcza mu środowisko. A to z kolei jest uzależnione od jego własnych konstruktywnych wysiłków.
Jednocześnie Piaget uznaje wagę wymiany pojęć dla rozwoju myśli, a w szczególności dla wzmocnienia świadomości istnienia innych punktów widzenia.
Decentracja.
Pojęcia decentracji i egocentryzmu są według koncepcji Piageta ściśle ze sobą powiązane. Spadek egocentryzmu równa się wzrostowi zdolności decentracji, to jest swobodnego przechodzenia od jednego punktu widzenia do drugiego czy to w dosłownym czy metaforycznym znaczeniu.
W swych wcześniejszych dziełach Piaget opisał ten proces głównie w kategoriach zmniejszającego się egocentryzmu. Później na ogół wolał mówić o centracji i decentracji, ale nie wiąże się to z żadną radykalną zmianą w Jego myśli i oczywiście nie oznacza, by przypisywał w tym czasie mniejsze znaczenie temu pierwszemu pojęciu. Jeśli w ogóle widzieć u niego jakąś zmianę w akcentach, to należałoby powiedzieć, że jeszcze większy nacisk kładziony jest na ten termin niż we wcześniejszych dziełach. Pojęcie zmniejszającego się egocentryzmu było u Piageta pierwotnie ściśle skojarzone że wzrostem socjalizacji. Ostatnio Piaget wyraził się: „Ale jest ono o wiele bardziej ogólne i bardziej podstawowe dla wiedzy we wszystkich jej formach".
Według tej koncepcji, kiedy myśl jest „centrowana" przez nieumiejętność uwolnienia się od jednego punktu widzenia, asymilacja wywiera wpływ zniekształcający, nie zostaje osiągnięta należyta równowaga pomiędzy asymilacją i akomodacją j. zdobyta wiedza o rzeczywistości może być jedynie subiektywna. Proces ulepszania tej wiedzy nie polega na- dodawaniu nowy A bitów informacji. Chodzi tu raczej o rozwijanie zdolności elastycznego przechodzenia od jednego punktu widzenia do drugiego — i z powrotem — aby zbliżyć się do obiektywnego spojrzenia na całość.
Doświadczenie fizyczne, doświadczenie logiczno-matematyczne i abstrakcja refleksyjna.
Doświadczenie, tak jak terminu tego używa Piaget, pociąga za sobą nabywanie nowej wiedzy poprzez działania na przedmiotach. Ale proces ten pozwala na rozwój różnych typów wiedzy. Możemy więc mówić, odpowiednio, o różnych typach doświadczenia. Dwa jego typy najważniejsze dla teorii Piageta to doświadczenie fizyczne i doświadczenie logiczno-ma-tematyczne.
Doświadczenie fizyczne dostarcza wiedzy o cechach przedmiotów, na których odbywają się działania. Doświadczenie logiczno-matematyczne daje wiedzę nie o przedmiotach, ale o samych działaniach i ich rezultatach. Z doświadczenia fizycznego można na przykład poznać ciężar przedmiotów lub dowiedzieć się, że przy innych cechach równych ciężar zwiększa się wraz ze wzrostem objętości. Waga przedmiotu istnieje i bez naszych działań. Ale poprzez nasze działania możemy wprowadzić w świat cechy, których tam przedtem nie było. Na przykład możemy wziąć pewną liczbę kamyków i ułożyć je w szereg. Wprowadzamy więc element uporządkowania. Przypuśćmy, że następnie policzymy kamyczki i otrzymamy pewną ich liczbę, następnie zmienimy uporządkowanie, policzymy kamyki i znów otrzymamy tę samą liczbę. Stwierdzimy więc, jak podaje Piaget, że liczba elementów w zbiorze jest niezależna od ich uporządkowania. Uważa on to za dobry przykład wiedzy opartej na doświadczeniu logiczno-matematycznym. Odkryliśmy bowiem relację pomiędzy dwoma działaniami, a nie — lub nie tylko — właściwości przynależne kamykom.
Trzeba koniecznie zauważyć, że rodzaje działania, które daje doświadczenie logiczno-mate- matyczne, są tego samego typu jak te, które są podstawą dla struktur operacyjnych.
Mówiąc o doświadczeniu logiczno-matematycznym Piaget raz jeszcze podkreśla, że nawet najwyższe formy abstrakcyjnego myślenia mają źródło w działaniu. Twierdzi on, że wnioski, które są wyprowadzane w drodze dedukcji i wydają się zupełnie oczywiste, muszą być w początkowej fazie weryfikowane w działaniu. Przypuśćmy na przykład, że dziecko stwierdza, iż może jakiś zbiór przedmiotów podzielić na dwie równe części, rozdzielając przedmioty na przemian po jednym. Czy będzie ono wiedziało, bez uprzedniej próby, że jeśli jeden przedmiot zostanie dodany do całości zbioru, to nie będzie już możliwe podzielenie go na dwie równe części we wspomniany wyżej sposób? Odpowiedź Piageta brzmi: w stadium przedoperacyjnym dziecko nie będzie tego wiedziało, ale później stanie się to dla niego zupełnie jasne.
To właśnie przy okazji dyskusji nad tym, jak zachodzi taka zmiana, Piaget wprowadza pojęcie abstrakcji refleksyjnej. Uczy on, że zarówno doświadczenie fizyczne, jak i doświadczenie logiczno-matematyczne angażują myślenie abstrakcyjne. W przypadku doświadczenia fizycznego przykładowo wiedza o ciężarze jest również osiągana z włączeniem pewnego rodzaju abstrakcji, który polega na pominięciu Innych cech przedmiotu, takich jak objętość czy kształt. Ciężar zostaje więc wyabstrahowany, „wyjęty z całości", aby mógł być rozpatrzony. Bardziej skomplikowany jest proces, kiedy wyabstrahowujemy cechę z naszych własnych działań. Piaget dowodzi, że nie wystarczy wówczas po prostu pominąć inne cechy. W dodatku niezbędna tu jest nowa konstrukcja. Mówiąc słowami Piageta: „abstrakcja rozpoczynająca się od działań nie polega jedynie na izolowaniu lub braniu pod uwagę wyodrębnionych elementów, ale koniecznie wymaga rekonstrukcji za pomocą elementów rzutowanych lub «odbijanych» od niższego poziomu na wyższy". Jest to ten typ rekonstrukcji, który ma na przykład pojawić się wtedy, gdy zachodzą operacje konkretne.
Są dwa powody, dla których Piaget określa jako refleksyjną abstrakcję rozpoczynającą się od działań. Po pierwsze, faktycznie używa on metafory o refleksie-odbiciu: konstrukcja na poziomie niższym jest „odbijana" czy rzutowana na poziom wyższy. Po wtóre, omawianą zmianę cechuje wzrost refleksji w sensie zastanawiania się i świadomości.
Równoważenie. Wskazywaliśmy już na załączenie równowagi w omawianej teorii. Równoważenie jest ogólną nazwą procesu, dzięki któremu osiągana jest lepsza równowaga. Pojęcie to jest bardzo blisko spokrewnione z pojęciem samoregulacji. Równoważenie jest procesem samoregulacji i jako takie ukierunkowane jest na korygowanie lub kompensowanie każdego zaburzenia systemu. W miarę jak proces ten rozwija się w czasie, stany ograniczonej lufo częściowej równowagi (np. z okresu sensoryczno-motoryczneigo) zastępowane są przez te, które charakteryzują się zdolnością do kierowania większą liczbą możliwych sytuacji, większą aktywnością, trwałością i stabilnością.
Jednym z kluczowych założeń Piageta jest to, że udoskonalenie równowagi wiąże się ściśle z osiągnięciem większego stopnia odwracalności. Doskonała odwracalność operacji jest cechą, do której Piaget stale powraca. Tak więc w zadaniu na stałość długości dziecko najpierw spostrzega dwa patyczki równej długości dokładnie zrównane. Następnie widzi ono przesunięcie jednego patyczka — zrównanie ulega likwidacji. Zaburzenie to zostanie jednak skompensowane, jeśli dziecko rozumie, że ruch przesunięcia może być ściśle zrównoważony lub zniesiony przez ruch w przeciwnym kierunku. A więc równość zostaje zachowana i utrzymana równowaga.
Ten rodzaj stabilności ma się rozwijać jako rezultat procesów równoważenia.
Równoważenie i uczenie się. Piaget często dyskutuje na temat relacji pomiędzy równoważeniem i uczeniem się. Dla niego uczenie się me jest absolutnie synonaimicznez rozwój em. Raczej jest skłonny postawić znak równości między uczeniem się i nabywaniem wiedzy z jakiegoś zewnętrznego źródła, przeciwstawiając im nabywanie wiedzy, dla którego źródłem jest czyjaś własna aktywność. Tak więc, jeśli dziecko Stanie się zdolne do zachowania stałości dzięki temu, że ktoś podał mu prawidłową odpowiedź, lub dzięki temu, że zostało nagrodzone, gdy zdarzyło mu się podać poprawną odpowiedź, z pewnością będzie to uczenie się. Ale Piaget jest przekonany, że nie następuje wtedy żaden zasadniczy rozwój. Zasadniczy rozwój dokonuje się bowiem, za sprawą aktywnych konstrukcji i samoregulacji.
Piaget nie wyklucza możliwości, że pewne specyficzne próby uczenia się np. zachowania stałości mogą nie być bez znaczenia, szczególnie jeśli robi się to za pomocą metody, która przewiduje stawianie dzieci wobec czegoś, co je dziwi lub zmusza do uświadomienia sobie sprzeczności. Takie doświadczenie może bowiem wywołać nowy wysiłek adaptacyjny dziecka i w ten sposób uruchomić proces równoważenia. Jednakże to, czy nauczanie przyniesie jakąś istotną zmianę, zależy od osiągniętego już przez dziecko stadium: Uczenie się jest podporządkowane poziomowi rozwoju, jaki osiągnął podmiot.