Stewardson趙n Zak袝鈥歛dniczka (2)


Stewardson Dawn

Zak艂adniczkaOSOBY

Ben DeCarlo - kim by艂? Niewinnym cz艂owiekiem czy psychopatycznym zab贸jc膮?

Monique LaRoquette - czy id膮c za g艂osem serca, pope艂ni najwi臋kszy w 偶yciu b艂膮d?

Maria DeCarlo - siostra Bena jest absolutnie przekonana o jego niewinno艣ci.

Dezi Cooper - przyjaciel Bena i zarz膮dca jego winiarni zrobi wszystko, 偶eby mu pom贸c.

Dominick DeCarlo - wujek Dominick sta艂 si臋 teraz g艂ow膮 „rodziny".

Nos - nienawidzi艂 ojca Bena tak bardzo, 偶e pozbawi艂 go 偶ycia. Oskar偶y艂 jego syna. Kim jednak by艂?

Sandor Rossi - on zna prawd臋, ale gdzie jest?

Danny Dupray - on r贸wnie偶 zna prawd臋, ale postanowi艂 milcze膰.


PROLOG

艢roda, 15 grudnia 1993 12:13

Kiedy weszli do „Augustine's", Monique ogarn臋艂o uczucie zadowolenia, 偶e wybra艂a si臋 na lunch w towarzystwie Frankie'go, a nie innych modelek. Mia艂 racj臋 - to jedno z tych miejsc w Nowym Orleanie, kt贸re nale偶a艂o zobaczy膰. D艂ugie, ciemne pomieszczenie, kamienna pod艂oga, szmer zawieszonych pod sufitem wentylator贸w i przygaszone 艣wiat艂a tworzy艂y niepowtarzaln膮 atmosfer臋.

- Dzisiejsza sesja by艂a wspania艂a - powiedzia艂 Frankie, kiedy wskazano im stolik. - Gdyby przyznawano Pulitzera dla fotograf贸w mody, po powrocie do Nowego Jorku m贸g艂bym szykowa膰 wolne miejsce na kominku.

- Wiesz co? - u艣miechn臋艂a si臋 Monique. - Kusi mnie, 偶eby nie wraca膰. Dwa dni i ju偶 zakocha艂am si臋 w tym mie艣cie.

- Powinna艣 je zobaczy膰 w czasie Mardi Gras. To naprawd臋 co艣 niesamowitego. Ale mo偶esz liczy膰 tylko na to, 偶e b臋dziesz tu od czasu do czasu wpada膰. Nale偶ysz do tych wybranych, kt贸re zawsze wygl膮daj膮 m艂odo, wi臋c pewnie utkniesz w Nowym Jorku na nast臋pne dwadzie艣cia lat.

- Och, Frankie, ty pochlebco.

Roze艣mia艂 si臋. Zanim zd膮偶y艂 co艣 odpowiedzie膰, pojawi艂a si臋 kelnerka z kart膮 w r臋ku.

Kiedy Frankie zaj膮艂 si臋 studiowaniem menu, Monique rozejrza艂a si臋 powoli po restauracji, my艣l膮c, 偶e istotnie by艂a szcz臋艣ciar膮. Praca modelki to zaw贸d nie艂atwy - wiele kobiet odchodzi艂o z zawodu, zanim jeszcze osi膮gn臋艂y trzydziestk臋. Ona w wieku dwudziestu o艣miu lat wci膮偶 jeszcze podpisywa艂a kontrakty z najwi臋kszymi magazynami mody. A w dzisiejszych czasach starsze modelki mia艂y coraz wi臋cej pracy, co dobrze wr贸偶y艂o przynajmniej na najbli偶sz膮 przysz艂o艣膰.

Tak, mia艂a 艣wiat u swych st贸p, jak cz臋sto mawia艂a jej matka. Odnios艂a sukces, zrobi艂a karier臋, a w domu czeka艂 na ni膮 wspania艂y cz艂owiek, gotowy, by si臋 z ni膮 o偶eni膰. Wi臋c cho膰 nie mia艂a ca艂kowitej pewno艣ci, 偶e Craig by艂 jej ksi臋ciem z bajki...

Tok jej my艣li przerwa艂 ha艂as otwieranych drzwi, 艣ci膮gaj膮c jej uwag臋 na wchodz膮cego w艂a艣nie m臋偶czyzn臋. Ten cz艂owiek na pewno by艂 czyim艣 ksi臋ciem z bajki. Mia艂 oko艂o trzydziestki, wysoki i dobrze zbudowany, o br膮zowych, rozja艣nionych s艂o艅cem w艂osach, z seksownym do艂kiem w podbr贸dku.

Pewna siebie postawa i doskona艂ej jako艣ci p艂aszcz m贸wi艂y: „pieni膮dze". Niew膮tpliwie by艂by szalenie atrakcyjnym facetem, gdyby nie w艣ciek艂y wyraz twarzy.

- Hej - powiedzia艂 cicho Frankie. - Chyba jest z czego艣 bardzo niezadowolony.

M臋偶czyzna rozgl膮da艂 si臋 jeszcze przez chwil臋 po restauracji, po czym ruszy艂 w stron臋 stolik贸w w g艂臋bi sali.

- O prosz臋, to przecie偶 Ben - powiedzia艂 kobiecy g艂os.

Rozgl膮daj膮c si臋 dooko艂a, Monique zauwa偶y艂a par臋 starszych ludzi siedz膮cych przy stoliku w rogu.

Kobieta by艂a uosobieniem elegancji - mia艂a na sobie kostium Gianniego Versace z bia艂ej zimowej we艂ny. M臋偶czyzna przypomina艂 nieco Anthony'ego Quinna.

- Ben - powiedzia艂, unosz膮c si臋 lekko na krze艣le. - Usi膮d藕 i zjedz z nami lunch, synu.

Kobieta zacz臋艂a co艣 m贸wi膰, po czym urwa艂a z niepewnym wyrazem twarzy.

Monique zn贸w rzuci艂a spojrzenie w kierunku m艂odszego m臋偶czyzny. Zatrzyma艂 si臋 w pewnej odleg艂o艣ci od siedz膮cej pary i w chwili, kiedy na niego spojrza艂a, wyci膮gn膮艂 z kieszeni p艂aszcza pistolet.

- O rany! - szepn膮艂 Frankie. - Na ziemi臋!

Rzuci艂 si臋 na pod艂og臋, ale Monique pozosta艂a jak sparali偶owana na swoim miejscu. Poprzez bicie serca s艂ysza艂a, jak m臋偶czyzna z broni膮 m贸wi艂 co艣 ze z艂o艣ci膮 na temat kandydowania w wyborach do Senatu i co艣 o wtr膮caniu si臋 starszego m臋偶czyzny w jego 偶ycie.

Potem rozleg艂y si臋 dwa strza艂y i starszy m臋偶czyzna upad艂. Kobieta tak偶e osun臋艂a si臋 na pod艂og臋, a p艂yn膮ca z jej gard艂a krew zamienia艂a biel 偶akietu w szkar艂atn膮 czerwie艅.

Przez jedn膮 przera偶aj膮c膮 chwil臋 Monique patrzy艂a na t臋 straszliw膮 scen臋 - po czym ogarn臋艂a j膮 fala md艂o艣ci i czerwono - czarna zas艂ona opad艂a jej na oczy, otaczaj膮c kompletn膮 ciemno艣ci膮.


ROZDZIA艁 PIERWSZY

Poniedzia艂ek, 3 lutego 1997 15:30

Kiedy rozleg艂 si臋 sygna艂 zapowiadaj膮cy serwis informacyjny, Monique przebywa艂a akurat w dodatkowej sypialni, kt贸rej u偶ywa艂a jako domowego biura. Sprawdza艂a w komputerze ostatnie wyceny dom贸w, m贸wi膮c sobie, 偶e wcze艣niej czy p贸藕niej znajdzie co艣, co b臋dzie odpowiada艂o oczekiwaniom Ramseya.

- Dzisiaj sensacyjne wiadomo艣ci z naszej siostrzanej stacji w Nowym Orleanie - powiedzia艂 spiker.

Monique spojrza艂a na radio.

- Jeden z najg艂o艣niejszych proces贸w w historii tego miasta - ponowne rozpatrzenie sprawy Bena DeCarlo oskar偶onego o podw贸jne morderstwo, w艂a艣nie si臋 zako艅czy艂.

Monique, ws艂uchuj膮c si臋 uwa偶nie w s艂owa spikera, wr贸ci艂a pami臋ci膮 do wydarze艅, kt贸rych by艂a 艣wiadkiem. Przez ostatni miesi膮c, od czasu, kiedy ludzie z programu ochrony 艣wiadk贸w zabrali j膮 do Nowego Orleanu, aby ponownie zeznawa艂a w tej sprawie, historia Bena DeCarlo nie dawa艂a jej spokoju. Zreszt膮 trudno by艂o nie my艣le膰 o czym艣, co nag艂a艣nia艂y wszystkie stacje telewizyjne i radiowe, o czym \ pisa艂a ka偶da gazeta. Dzi臋ki Bogu, 偶e ju偶 po wszystkim.

- Dzisiaj przed po艂udniem - kontynuowa艂 spiker - obrona zako艅czy艂a przes艂uchiwanie 艣wiadk贸w. Zaledwie kilka minut temu pad艂y ostatnie s艂owa m贸w ko艅cowych. 艁awa przysi臋g艂ych zbierze si臋 jutro rano.

Tak ko艅czy si臋 powt贸rny proces Bena DeCarlo, kt贸ry w opinii wielu ludzi nie powinien w og贸le mie膰 miejsca. Na jesieni 1994 roku, w trakcie procesu o morderstwo rzekomego przyw贸dcy mafii Antonia DeCarlo oraz jego 偶ony, pi臋cioro 艣wiadk贸w zezna艂o, 偶e widzia艂o, jak Ben DeCarlo wszed艂 do restauracji w Nowym Orleanie i strzeli艂 do swoich rodzic贸w. Zeznania te przyczyni艂y si臋 do wyroku skazuj膮cego.

Rzekomy przyw贸dca mafii, powt贸rzy艂a w duchu Monique. Na pewno nie rzekomy. Antonio DeCarlo by艂 g艂ow膮 najwi臋kszej rodziny w Nowym Orleanie.

- Jednak po dw贸ch latach sp臋dzonych w wi臋zieniu stanowym w Luizjanie, w mie艣cie Angola - p艂yn膮艂 dalej g艂os z radia - DeCarlo otrzyma艂 prawo do ponownego procesu. Decyzj臋 podj臋to na podstawie nowego materia艂u dowodowego, materia艂u, kt贸rego nie przedstawiono w trakcie pierwszej rozprawy. Materia艂u, co do istnienia kt贸rego wielu ludzi mia艂o w膮tpliwo艣ci.

Ci sami ludzie s膮 zdania, 偶e to DeCarlo stoi za zab贸jstwem dw贸ch z pi臋ciu naocznych 艣wiadk贸w jego przest臋pstwa. Jednak tylko czas odpowie nam na pytanie, czy te morderstwa maj膮 jaki艣 zwi膮zek ze spraw膮.

Zamkn膮wszy oczy, Monique zacz臋艂a si臋 zastanawia膰, jak ktokolwiek m贸g艂 mie膰 w膮tpliwo艣ci, 偶e to DeCarlo zaaran偶owa艂 te zab贸jstwa. O tak, s艂ysza艂a opinie wielu mieszka艅c贸w Nowego Orleanu twierdz膮cych, 偶e nie mia艂 偶adnego zwi膮zku z Mafi膮 Po艂udnia i mimo tego, czym zajmowa艂 si臋 jego ojciec, by艂 po prostu praworz膮dnym biznesmenem.

Ona jednak ani przez chwil臋 w to nie wierzy艂a. Widzia艂a, jak zamordowa艂 swoich rodzic贸w i nie, da sobie wm贸wi膰, 偶e praworz膮dny obywatel mo偶e w mgnieniu oka przeistoczy膰 si臋 w pozbawionego skrupu艂贸w morderc臋.

- Tak wi臋c - m贸wi艂 spiker - ponowny proces zako艅czy艂 si臋. Brakuje ju偶 tylko wyroku. Wielu spodziewa si臋, 偶e zostanie og艂oszony szybko, a obrady 艂awy przysi臋g艂ych przejd膮 do historii jako jedne z najkr贸tszych.

A teraz pozosta艂e wiadomo艣ci...

Monique odetchn臋艂a. Nie zdawa艂a sobie nawet sprawy, 偶e przez ca艂y czas wstrzymywa艂a oddech. Dopiero teraz u艣wiadomi艂a sobie, z jakim niepokojem oczekiwa艂a ko艅ca procesu.

Ponowne zeznawanie sprawi艂o, 偶e obraz tamtego morderstwa powr贸ci艂 do niej z niezwyk艂膮 wyrazisto艣ci膮. Mo偶e teraz zacznie wreszcie powoli bledn膮c. Mia艂a nadziej臋, 偶e prze艣laduj膮ce j膮 nocne koszmary r贸wnie偶 odejd膮. Je偶eli tylko 艂awa przysi臋g艂ych nie pope艂ni jakiego艣 straszliwego b艂臋du, Benjamin Wilson DeCarlo tym razem r贸wnie偶 zostanie skazany. A to na pewno j膮 uspokoi.

Spojrza艂a na telefon, przez chwil臋 bawi膮c si臋 my艣l膮, 偶e mog艂aby znale藕膰 si臋 jutro w sali s膮dowej podczas og艂aszania wyroku. St艂umi艂a jednak t臋 pokus臋.

Je偶eli chcia艂a pozosta膰 w programie ochrony 艣wiadk贸w, musia艂a robi膰 to, co jej kazano. A kazano jej nigdy ju偶 nie wraca膰 do Nowego Orleanu.

Niebezpiecze艅stwo by艂o tam, gdzie znajdowali si臋 przyjaciele Bena DeCarlo. Ludzie, kt贸rzy zamordowali ju偶 dw贸ch z pi臋ciu naocznych 艣wiadk贸w. My艣l膮c o tych ofiarach, poczu艂a nap艂ywaj膮ce do oczu 艂zy - i przejmuj膮cy dreszcz. Obydwaj zabici m臋偶czy藕ni byli obj臋ci programem ochrony 艣wiadk贸w, tak jak ona. A jednak zgin臋li. Ona te偶 ju偶 nigdy nie b臋dzie naprawd臋 bezpieczn膮. Cho膰 proces si臋 zako艅czy艂, Ben DeCarlo nadal mo偶e kaza膰 j膮 zabi膰 - chocia偶by po to, by udowodni膰, 偶e wci膮偶 jeszcze ma kontakty, pozwalaj膮ce mu na wydawanie polece艅 nawet z wi臋ziennej celi.

Wiedzia艂a, 偶e podr贸偶 do Nowego Orleanu jest niebezpieczna, potrzebowa艂a jednak czego艣, co zamknie dla niej t臋 spraw臋. Chcia艂a na w艂asne oczy zobaczy膰, jak zn贸w uznaj膮 Bena DeCarlo winnym.

Oczy wi艣cie, je偶eli go ska偶膮; Je偶eli w pokoju, w kt贸rym naradzaj膮 si臋 przysi臋gli, wszystko p贸jdzie tak, jak powinno. Nie by艂o zreszt膮 innej mo偶liwo艣ci. Po tym, jak g艂贸wny 艣wiadek obrony nagle zapad艂 na amnezj臋, wszyscy przewidywali, 偶e przysi臋gli nie tylko uznaj膮 Bena DeCarlo winnym, ale te偶, 偶e zajmie im to mniej ni偶 p贸艂 dnia.

Pomy艣la艂a nad tym przez chwil臋, po czym wzi臋艂a kalendarz i upewni艂a si臋, czy nie ma jakich艣 spotka艅, kt贸rych nie mog艂aby prze艂o偶y膰. Wprawdzie agenci nieruchomo艣ci powinni pozostawa膰 do dyspozycji niemal dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋 i nie by艂o gwarancji, 偶e przysi臋gli pobij膮 rekord szybko艣ci, ale...

Mog艂a przecie偶 spakowa膰 tyle rzeczy, 偶eby w razie czego wystarczy艂o jej na kilka dni pobytu, a agencj臋 poinformowa膰, 偶e niespodziewanie wypad艂a jej wa偶na sprawa rodzinna, wi臋c musi sp臋dzi膰 kilka dni z rodzicami, ale nie wie dok艂adnie, kiedy wr贸ci.

Patrz膮c na stoj膮ce na biurku zdj臋cie, pomy艣la艂a, 偶e naprawd臋 chcia艂aby troch臋 z nimi poby膰. Z nimi i z bratem. Ale przez Bena DeCarlo musia艂a 偶y膰 w k艂amstwie, odci膮膰 si臋 od dawnego 偶ycia, nawet zmieni膰 imi臋 i nazwisko. Nazywa艂a si臋 teraz nie Monique LaRoquette, ale Anne Gault.

Jednak taka niestety by艂a rzeczywisto艣膰 i nauczy艂a si臋 ju偶, 偶e nie wolno siedzie膰 i u偶ala膰 si臋 nad sob膮. Wr贸ci艂a wi臋c my艣lami do planowanej podr贸偶y. Dzi臋ki do艣wiadczeniu modelki umia艂a zupe艂nie zmieni膰 wygl膮d. A je偶eli nikt jej nie rozpozna, to czy kr贸tka wizyta w Nowym Orleanie naprawd臋 b臋dzie a偶 tak niebezpieczna?

Podj膮wszy decyzj臋, podnios艂a s艂uchawk臋 telefonu.

Wtorek, 4 lutego 11:24

Monique siedzia艂a z zaci艣ni臋tymi d艂o艅mi, obserwuj膮c wracaj膮cych na sal臋 rozpraw s臋dzi贸w przysi臋g艂ych. Podj臋cie decyzji o losie Bena DeCarlo zaj臋艂o im zaledwie dwie godziny - za kilka minut dowie si臋, co postanowili. Nie by艂a pewn膮 czy b臋dzie w stanie znie艣膰 wyrok uniewinniaj膮cy.

Przez niego zgin臋li ludzie. Jego rodzice, dwaj 艣wiadkowie. Przez niego 偶y艂a w k艂amstwie. Zabra艂 jej wszystko - rodzin臋, karier臋, nawet m臋偶a. I za to nienawidzi艂a go z ca艂ej duszy.

- Panie i panowie przysi臋gli - powiedzia艂 s臋dzia, gdy ju偶 usiedli. - Czy ustalili艣cie werdykt?

- Tak, Wysoki S膮dzie - odpowiedzia艂 przewodnicz膮cy 艂awy przysi臋g艂ych, podaj膮c wo藕nemu s膮dowemu z艂o偶on膮 kartk臋 papieru.

Wo藕ny wr臋czy艂 j膮 s臋dziemu.

Ze swojego miejsca w ostatnim rz臋dzie Monique przypatrywa艂a s臋dziemu, pr贸buj膮c z wyrazu jego twarzy odgadn膮膰, co zawiera艂 ten ma艂y kawa艂ek papieru.

Przyg艂adzi艂a czarn膮 peruk臋 w stylu Kleopatry i nerwowo poprawi艂a dope艂niaj膮ce przebrania okulary. Potem zn贸w spojrza艂a na 艂aw臋 przysi臋g艂ych.

Wo藕ny odni贸s艂 kartk臋 z werdyktem przewodnicz膮cemu. W sali by艂o tak cicho, 偶e nawet ze swojego odleg艂ego miejsca s艂ysza艂a szelest rozk艂adanego papieru.

Na t臋 chwil臋 czeka艂a od dawna. Skupi艂a wzrok na oskar偶onym - cz艂owieku, kt贸ry w „Augustine's" zastrzeli艂 w艂asnych rodzic贸w.

Siedzia艂, opieraj膮c na stole skute kajdankami d艂onie i patrzy艂 na przysi臋g艂ych. Widzia艂a jego profil. Przelotnie pomy艣la艂a, 偶e kiedy wchodzi艂 wtedy do restauracji, wyda艂 si臋 jej niezwykle atrakcyjny.

To by艂o jej pierwsze wra偶enie. Teraz widzia艂a tylko zimnego, wyrachowanego morderc臋.

- Wysoki S膮dzie - zacz膮艂 przewodnicz膮cy. - Uznajemy oskar偶onego winnym zarzucanych mu czyn贸w.

Przystojna twarz Bena DeCarlo ani drgn臋艂a, jakby by艂a wykuta z kamienia.

Brak reakcji - typowe zachowanie psychopaty. Jednym ze ekspert贸w wezwanych przez oskar偶yciela by艂 znany psychiatra, kt贸ry stwierdzi艂, 偶e tylko psychopata m贸g艂 zabi膰 swoich rodzic贸w z zimn膮 krwi膮, tak jak to zrobi艂 Ben DeCarlo.

Odwr贸ci艂a wzrok. Opar艂a si臋 wygodnie, z ulg膮, 偶e sprawiedliwo艣ci sta艂o si臋 zado艣膰 po raz drugi i Ben DeCarlo ju偶 nigdy nie b臋dzie wolnym cz艂owiekiem. Ale wbrew oczekiwaniom nie poczu艂a satysfakcji, tylko dziwn膮 pustk臋. Mo偶e dlatego, 偶e Ben DeCarlo by艂 wcieleniem z艂膮 i dosta艂 po prostu to, na co zas艂u偶y艂.

Przygl膮da艂a si臋, jak dw贸ch uzbrojonych stra偶nik贸w wyprowadza go z sali. Teraz, kiedy og艂oszono ju偶 wyrok, marzy艂a jedynie o z艂apaniu nast臋pnego lotu do Hartford w Connecticut i znalezieniu si臋 w domu.

Ben DeCarlo wyszed艂 z sali s膮dowej w towarzystwie dw贸ch stra偶nik贸w, czuj膮c szalone bicie serca. Teraz albo nigdy. Nikomu jeszcze nie uda艂o si臋 uciec z wi臋zienia w Angola, wi臋c je艣li ten plan zawiedzie...

Je偶eli zawiedzie, to raczej umrze, ni偶 znajdzie si臋 zn贸w za kratkami, postanowi艂, wiedz膮c, 偶e ka偶dy ze stra偶nik贸w ch臋tnie mu w tym pomo偶e.

Kiedy jeden z nich zamyka艂 drzwi sali, Ben obserwowa艂 d艂ugi korytarz, 偶a艂uj膮c, 偶e nie mo偶e widzie膰, co jest za zakr臋tem. A je艣li ich tam nie b臋dzie? A je艣li co艣 posz艂o nie tak i kto艣 go przechytrzy艂?

Wszystko posz艂o jak trzeba, zapewni艂 sam siebie, kiedy ruszyli. Wynaj臋ci ludzie to profesjonali艣ci. Zrobi膮 dok艂adnie to, za co im zap艂acono. Najlepsi z najlepszych, fachowcy.

Powinien dzi臋kowa膰 Bogu, 偶e siostra i przyjaciel Dezi nie opu艣cili go. Im m贸g艂 powierzy膰 swoje 偶ycie. Cholera, przecie偶 w艂a艣nie to robi艂!

- Pewnie nie mo偶esz si臋 ju偶 doczeka膰, kiedy zn贸w zobaczysz swoich kumpli z kicia, co, DeCarlo? - powiedzia艂 jeden ze stra偶nik贸w. - S艂ysza艂em, 偶e Angola to 艣wietne miejsce. Pewnie t臋skni艂e艣 za nim w czasie procesu.

Ben nawet nie spojrza艂 na stra偶nika, ale oczami wyobra藕ni widzia艂, jak jego twarz wykrzywia si臋 w nieszczerym u艣miechu. Tak, Angola to jeden z najlepszych wakacyjnych kurort贸w.

Doszli ju偶 prawie do ko艅ca korytarza i z ka偶dym krokiem serce Bena bi艂o coraz szybciej. Zaplanowali wszystko tak dobrze, 偶e po prostu musia艂o si臋 uda膰. Plan budynku zna艂 doskonale, jakby wyryto go w jego m贸zgu. Wiedzia艂 dok艂adnie, gdzie ma i艣膰, co robi膰.

Doszli do rogu... Skr臋cili w prawo...

- Co u diab艂a...

Poczu艂 przyp艂yw adrenaliny, widz膮c swoich ludzi wkraczaj膮cych do akcji. Dw贸ch zaj臋艂o si臋 stra偶nikami - zakneblowali ich i zwi膮zali im r臋ce. Trzeci zdj膮艂 kajdanki Benowi, po czym wcisn膮艂 mu do r臋ki sportow膮 torb臋 i bez s艂owa wskaza艂 daleki koniec korytarza.

Ben rzuci艂 si臋 biegiem w tamt膮 stron臋, otwieraj膮c po drodze torb臋. Wpad艂 do 艂azienki, wyci膮gn膮艂 z torby potrzebne rzeczy. Zrzuci艂 marynark臋, w艂o偶y艂 szary sweter. Zerkaj膮c w lustro, trz臋s膮cymi si臋 r臋kami mocno przyklei艂 do twarzy sztuczne w膮sy. Nast臋pnie ukry艂 w艂osy pod baseballow膮 czapeczk膮 i w艂o偶y艂 ciemne okulary. Wsun膮艂 do kieszeni portfel i na koniec wetkn膮艂 za pasek ma艂y pistolet kaliber 38. Obci膮gn膮艂 sweter.

Wyszed艂 z 艂azienki, wpychaj膮c do torby marynark臋 i krawat. Szybkie spojrzenie w lewo przekona艂o go, 偶e jego ludzie wykonali ju偶 swoj膮 robot臋 i znikn臋li. Stra偶nicy zostali bezpiecznie zamkni臋ci w magazynie.

- Ciao, koledzy - powiedzia艂 pod nosem. Potem ruszy艂 w stron臋 rzadko u偶ywanego wyj艣cia, maj膮c pewno艣膰, 偶e b臋dzie otwarte.

Kiedy opu艣ci艂 gmach, zmusi艂 si臋, by i艣膰 normalnym krokiem, cho膰 mia艂 ochot臋 biec jak najszybciej.

Do tej pory wszystko sz艂o jak w zegarku. Przemy艣leli ka偶dy, nawet najdrobniejszy szczeg贸艂. Musia艂 wi臋c post臋powa膰 dok艂adnie wed艂ug planu. Mia艂 i艣膰, a nie biec. Nie wolno mu zwraca膰 na siebie uwagi.

Odkrycie ucieczki by艂o kwesti膮 minut, a mo偶e nawet sekund. Musia艂 opu艣ci膰 okolic臋, zanim rozp臋ta si臋 piek艂o poszukiwa艅.

Dotar艂 do ulicy i rozejrza艂 si臋 dooko艂a. Nie by艂o jej. Pr贸buj膮c zignorowa膰 chwytaj膮ce go za gard艂o lodowate macki strachu, sprawdzi艂 jeszcze raz, tym razem dok艂adnie. Musia艂a gdzie艣 sta膰.

Postanowili, 偶e nie u偶yj膮 samochodu. Kto艣 m贸g艂by zapami臋ta膰 rejestracj臋. Najlepsza by艂a taks贸wka. Dla niego i dla Felicii, kobiety, kt贸rej zap艂acili w艂a艣nie za to, 偶eby czeka艂a na niego.

Rozejrza艂 si臋 jeszcze raz. Wprawdzie na chodniku sta艂a samotna kobieta, ale to nie by艂a Felicia. Ta mia艂a na sobie blado偶贸艂ty kostium, a nie czarne spodnie i zielony sweter, jak ustalili. Przez rami臋 przerzuci艂a p艂aszcz, w r臋ku trzyma艂a ma艂膮 walizeczk臋 i nie sta艂a w um贸wionym miejscu.

Patrzy艂 na ni膮 w nadziei, 偶e nagle przemieni si臋 w Felici臋. Daremnie. Jej proste czarne w艂osy i okulary nie znikn臋艂y. I cho膰 przygl膮da艂 si臋 niezwykle intensywnie, w 偶adne spos贸b nie m贸g艂 odnale藕膰 podobie艅stwa do zdj臋cia, kt贸re mu pokazano.

Ostatni raz rzuci艂 daremne spojrzenie w g贸r臋 i w d贸艂 ulicy, po czym ponownie popatrzy艂 na kobiet臋 w blado偶贸艂tym ubraniu. Macki strachu zaciska艂y si臋 coraz mocniej na jego gardle.

Musia艂 mie膰 ze sob膮 kobiet臋. To najwa偶niejsza cz臋艣膰 planu.

Ten lutowy dzie艅 by艂 wyj膮tkowo ciep艂y. Po ca艂ym przedpo艂udniu sp臋dzonym w dusznej sali s膮dowej Monique zatrzyma艂a si臋 na chwil臋, aby odetchn膮膰 艣wie偶ym powietrzem w nadziei, 偶e pozb臋dzie si臋 my艣li o Benie DeCarlo.

Kiedy to si臋 nie uda艂o, spr贸bowa艂a skoncentrowa膰 uwag臋 na panuj膮cym wok贸艂 zgie艂ku. Na ulicy by艂o pe艂no ludzi, w wi臋kszo艣ci turyst贸w. Zdradza艂y ich zawieszone na szyjach aparaty fotograficzne. Niezwykle gadatliwy taks贸wkarz, kt贸ry przywi贸z艂 j膮 tu z lotniska, poinformowa艂, 偶e Mardi Gras wypada w tym roku wcze艣niej, dok艂adnie za tydzie艅, a karnawa艂owe uroczysto艣ci ju偶 艣ci膮gn臋艂y do miasta wielu go艣ci.

Stoj膮cy po drugiej stronie ulicy sprzedawca hot dog贸w mia艂 mn贸stwo klienteli i Monique pomy艣la艂a, 偶e mog艂aby te偶 skorzysta膰 z jego us艂ug. Nie przepada艂a za jedzeniem podawanym w samolotach.

Z drugiej strony najbli偶szy samolot do Hartford odlatywa艂 ju偶 za kilka godzin, wi臋c je偶eli chcia艂a jeszcze kupi膰 bilet, powinna jak najszybciej znale藕膰 si臋 na lotnisku, a o jedzenie zatroszczy膰 si臋 p贸藕niej.

Rozejrza艂a si臋 w poszukiwaniu wolnej taks贸wki i zobaczy艂a co艣, co sprawi艂o, 偶e krew przesta艂a kr膮偶y膰 w jej 偶y艂ach. Zaledwie kilkana艣cie metr贸w od niej sta艂 Ben DeCarlo.

Najpierw wpad艂a w panik臋, uniemo偶liwiaj膮c膮 racjonalne my艣lenie. Potem zda艂a sobie spraw臋, 偶e to nie m贸g艂 by膰 on. Dopiero kilka minut temu wyszed艂 z sali s膮dowej ubrany w ciemny garnitur od Armaniego, a stoj膮cy na ulicy m臋偶czyzna mia艂 na sobie niebieski sweter, d偶insy i kowbojskie buty. Wpatrywa艂a si臋 w niego, szukaj膮c wyra藕nych r贸偶nic. Ale tak bardzo przypomina艂 Bena DeCarlo...

- Nie ruszaj si臋 - us艂ysza艂a m臋ski g艂os i poczu艂a mocny u艣cisk r臋ki na swoim ramieniu.

Zdziwiona odwr贸ci艂a si臋. Przez chwil臋 nie wiedzia艂a, z kim ma do czynienia, jednak gdy zauwa偶y艂a do艂ek w podbr贸dku, okulary i w膮sy sta艂y si臋 zb臋dnymi rekwizytami.

- M贸j Bo偶e - wymamrota艂a, a zdziwienie zast膮pi艂 paniczny strach. Cz艂owiek, kt贸remu przygl膮da艂a si臋 wcze艣niej, nie by艂 Benem DeCarlo - Ben DeCarlo sta艂 ko艂o niej, trzymaj膮c r臋k臋 na jej ramieniu.

Szary sweter zaj膮艂 miejsce marynarki od Armaniego, a nasuni臋ta na twarz czapka baseballowa ukry艂a rozja艣nione s艂o艅cem w艂osy. Ci膮gle jednak nosi艂 spodnie od garnituru i drogie w艂oskie buty.

- Mam pistolet - powiedzia艂. Mi臋kko艣膰 po艂udniowego akcentu zupe艂nie nie pasowa艂a do tych s艂贸w. - Je偶eli spr贸bujesz krzycze膰 albo ucieka膰, u偶yj臋 go.

Sta艂a przygwo偶d偶ona do ziemi, zaciskaj膮c mocno r臋k臋 na uchwycie walizki, wbijaj膮c paznokcie w d艂o艅. Jej serce bi艂o trzy razy szybciej ni偶 zwykle, czu艂a sucho艣膰 w ustach, gard艂o mia艂a 艣ci艣ni臋te tak mocno, 偶e nie mog艂a prze艂kn膮膰 艣liny. Jej najgorszy koszmar sta艂 si臋 w艂a艣nie rzeczywisto艣ci膮. Ben DeCarlo uciek艂. I czy b臋dzie krzycze膰 i ucieka膰, czy nie, zabije j膮.

- A teraz powiem ci, co zrobisz - powiedzia艂, stawiaj膮c na chodniku sportow膮 torb臋, kt贸r膮 trzyma艂 w r臋ku. - Zatrzymam taks贸wk臋 i wsi膮dziemy do niej razem. Masz by膰 cicho. Je偶eli zechcesz mi cokolwiek powiedzie膰, udawaj, 偶e jestem twoim m臋偶em. Rozumiesz?

Monique w milczeniu skin臋艂a g艂ow膮, czuj膮c kolejn膮 fal臋 strachu. Zosta膰 zak艂adniczk膮 mordercy psychopaty to gorzej, ni偶 zgin膮膰 na miejscu. Wiedzia艂a, do czego zdolne s膮 takie typy. Wiele czyta艂a o psychopatii, usi艂uj膮c zrozumie膰, jak Ben DeCarlo m贸g艂 zrobi膰 to, co zrobi艂.

- Dobra - powiedzia艂. Ledwo podni贸s艂 r臋k臋, nadjecha艂a taks贸wka. - Nie zrobi臋 ci krzywdy - powiedzia艂 podnosz膮c torb臋 z chodnika - dop贸ki b臋dziesz robi膰 to, co ci ka偶臋. Ale nie zapominaj, 偶e mam pistolet.

I nic do stracenia, dopowiedzia艂 jej wewn臋trzny g艂os.

Wsiad艂 za ni膮 na tylne siedzenie taks贸wki. Kiedy Felicia si臋 nie pojawi艂a, wpad艂 w panik臋, cho膰 to nie by艂o w jego stylu. Poczu艂, jak kolejny raz wolno艣膰 wy艣lizguje mu si臋 z r膮k. Nie mia艂 wprawdzie pewno艣ci, 偶e porwanie nieznajomej to dobry pomys艂, ale nie m贸g艂 tu sta膰 i rozwa偶a膰 wszystkich za i przeciw. W ka偶dej chwili nale偶a艂o spodziewa膰 si臋 po艣cigu.

B臋d膮 szuka膰 samotnego m臋偶czyzny - mia艂 wi臋c szans臋 uciec, je偶eli b臋dzie z kobiet膮. Poza tym i tak potrzebowa艂 jej na lotnisku. Wi臋c po co spekulowa膰, jakich k艂opot贸w przysporzy mu to porwanie.

- Dok膮d? - zapyta艂 taks贸wkarz.

- Na lotnisko mi臋dzynarodowe - odpowiedzia艂 Ben, my艣l膮c, jakie to szcz臋艣cie, 偶e kobieta ma walizk臋. Gdyby ca艂y jego baga偶 stanowi艂a sportowa torba, taks贸wkarz m贸g艂by go zapami臋ta膰.

A je艣li nawet, to czy mo偶e by膰 lepsze miejsce ni偶 lotnisko?

Je偶eli policja dowie si臋 o tym, dojdzie do wniosku, 偶e nast臋pnym przystankiem Bena b臋dzie Afryka Po艂udniowa albo inne r贸wnie odleg艂e miejsce.

Opar艂 si臋 wygodniej pr贸bowa艂 troch臋 odetchn膮膰. By艂 jednak za bardzo spi臋ty i wiedzia艂, 偶e dop贸ki nie dotrze na miejsce, nie uda mu si臋 odpr臋偶y膰. Ale przynajmniej m贸g艂 znowu normalnie my艣le膰. Powinien wi臋c zastanowi膰 si臋 i zdecydowa膰, co do cholery zrobi z t膮 kobiet膮.

Zerkn膮艂 na ni膮 k膮tem oka. Siedzia艂a sztywno wyprostowana, patrz膮c prosto przed siebie. By艂a przera偶ona.

Nic dziwnego. Gdyby wiedzia艂a, kim jest, przerazi艂aby si臋 jeszcze bardziej.

Patrz膮c na ni膮, mia艂 wra偶enie, 偶e gdzie艣 ju偶 j膮 widzia艂. Ale to by艂by zbyt du偶y zbieg okoliczno艣ci.

Wyjrza艂 przez okno, w艂a艣nie skr臋cali w Tulane Street. Zastanawia艂 si臋, czy nie pope艂ni b艂臋du, puszczaj膮c j膮 jeszcze na lotnisku.

Nie chcia艂 jej ze sob膮 zabiera膰. Plan tego nie przewidywa艂 - tak samo zreszt膮 jak porywania. Ale gdy j膮 pu艣ci, ona sprowadzi tu ca艂膮 gromad臋 policjant贸w. Nawet je偶eli nie zdawa艂a sobie sprawy, z kim ma do czynienia, to przecie偶 napad艂 na ni膮 tu偶 przed budynkiem s膮du. Wystarczy, 偶e policja doda dwa do dw贸ch. Du偶o, du偶o lepiej by艂oby, gdyby tego nie zrobi艂a.

Spojrza艂 na ni膮 jeszcze raz - bez wzgl臋du na to, jak d艂ugo przetrzymywa艂 swoj膮 zak艂adniczk臋, w 艣wietle prawa by艂 porywaczem. Czyli pope艂ni艂 przest臋pstwo niemal tak powa偶ne jak morderstwo.


ROZDZIA艁 DRUGI

Wtorek, 4 lutego 12:27

- Gdzie podjecha膰? - spyta艂 taks贸wkarz, gdy dojechali do lotniska.

- Odloty - powiedzia艂 Ben DeCarlo.

W臋ze艂 w 偶o艂膮dku Monique zacisn膮艂 si臋. Ben DeCarlo na pewno rozpozna艂 j膮 mimo przebrania. Dlatego porwa艂 j膮 i zamierza艂 zabi膰, aby si臋 zem艣ci膰.

Je偶eli chcia艂 opu艣ci膰 kraj, to nie powinna liczy膰 na d艂ugie 偶ycie. Na pewno mia艂 przy sobie jaki艣 paszport - ma艂o prawdopodobne, 偶eby dysponowa艂 drugim dla niej, wi臋c zapewne musi zgin膮膰, zanim on wsi膮dzie do samolotu.

Taks贸wka zatrzyma艂a si臋 przed terminalem. Monique perswadowa艂a sobie, 偶e powinna by膰 jaka艣 szansa, 偶e wyjdzie z tego 偶ywa. Chyba nie zamorduje jej na lotnisku pe艂nym ludzi.

To jej jednak nie uspokoi艂o. Przecie偶 zamordowa艂 swoich rodzic贸w w zat艂oczonej restauracji.

Poda艂 taks贸wkarzowi kilka banknot贸w i z艂apa艂 j膮 mocno za praw膮 r臋k臋. 艢ciskaj膮c walizk臋, przesun臋艂a si臋 za nim po siedzeniu.

- Daj mi sw贸j p艂aszcz - powiedzia艂, kiedy weszli do hali lotniska.

Poda艂a mu, a on owin膮艂 go sobie wok贸艂 ramienia, rozejrza艂 si臋 i si臋gn膮艂 pod sweter. Potem, cofaj膮c r臋k臋, nonszalancko zakry艂 j膮 po艂膮 p艂aszcza - jednak nie na tyle nonszalancko, 偶eby Monique nie zorientowa艂a si臋, co trzyma w d艂oni. Jej gard艂o sta艂o si臋 tak suche, 偶e nie wydusi艂aby z siebie s艂owa.

- Jak masz na imi臋? - zapyta艂.

Spojrza艂a na niego, czuj膮c w g艂owie gonitw臋 my艣li. Myli艂a si臋, nie rozpozna艂 jej.

- Anne - powiedzia艂a w ko艅cu. Ma艂a iskierka nadziei b艂ysn臋艂a w ciemno艣ci. Je偶eli nie wiedzia艂, kim ona jest, mog艂o nie by膰 tak 藕le, jak s膮dzi艂a.

- Dobra, Anne, przez nast臋pne kilka minut b臋dziesz nazywa膰 si臋 Mary Carson z Silver Bay w Minnesocie. Mam twoje prawo jazdy i kart臋 kredytow膮. P贸jdziemy do wypo偶yczalni samochod贸w. Jeden jest zarezerwowany na twoje nowe nazwisko.

O Bo偶e. Nie mia艂 zamiaru opu艣ci膰 kraju. M贸g艂 wi臋c przetrzymywa膰 j膮 tak d艂ugo, jak zechce.

Wyci膮gn膮艂 dokumenty i d艂ugopis ze swojej sportowej torby i poda艂 jej. Podpisa艂a je trz臋s膮c膮 si臋 r臋k膮, zastanawiaj膮c si臋, co robi膰 dalej. Je偶eli porwa艂 j膮 tylko po to, 偶eby pomog艂a mu wynaj膮膰 samoch贸d, to mo偶e potem...

- Dobrze - powiedzia艂, kiedy sko艅czy艂a. - Jak b臋dziesz rozmawia艂a z tym facetem, pami臋taj, 偶e stoj臋 za tob膮, wi臋c nie r贸b 偶adnych g艂upot.

Wzi臋艂a g艂臋boki oddech i zapyta艂a:

- Je偶eli to dla ciebie zrobi臋, pu艣cisz mnie?

- Tak, ale nie tam, gdzie b臋dziesz mog艂a od razu pobiec do telefonu.

- A je偶eli obiecam?

- To nie wystarczy. Musisz niestety sp臋dzi膰 ze mn膮 troch臋 czasu.

Popchn膮艂 j膮 lekko, ale pomimo strachu nie ruszy艂a si臋 z miejsca. Troch臋 czasu to wystarczaj膮co du偶o, 偶eby zorientowa艂 si臋 w ko艅cu, kim ona jest. Potem na pewno j膮 zabije. Wi臋c skoro i tak mia艂a zgin膮膰, to po co wsp贸艂pracowa膰 z morderc膮?

Wystarczy艂o mu zaledwie kilku sekund, aby przekona膰 j膮 do zmiany zdania. Przysun膮艂 si臋 bli偶ej i pokaza艂 pistolet. Zadzia艂a艂o na tyle, 偶e posz艂a z nim bez s艂owa.

Uda艂o jej si臋 za艂atwi膰 formalno艣ci i nawet zdo艂a艂a si臋 u艣miechn膮膰, kiedy ch艂opak z wypo偶yczalni poinformowa艂 j膮, 偶e zarezerwowany chevrolet caprice jest „ca艂kowicie, absolutnie nowy".

Kiedy ju偶 podpisa艂a si臋 jako Mary Carson w trzech miejscach, ch艂opak poda艂 jej kluczyki i wskaza艂, gdzie znajduje si臋 parking.

- Chod藕my - powiedzia艂 Ben.

Ruszy艂a pos艂usznie, postanawiaj膮c nie tracie nadziei. Potrzebowa艂a tylko okazji, 偶eby uciec. Powtarza艂a po cichu te s艂owa jak mantr臋 - dop贸ki nie dotarli do niebieskiego caprice.

Nie spuszczaj膮c z niej oka, Ben otworzy艂 baga偶nik, wrzuci艂 do niego swoj膮 sportow膮 torb臋 i jej p艂aszcz. Gestem nakaza艂 jej zrobi膰 to samo z walizk膮. Potem otworzy艂 drzwi od strony kierowcy, wsun膮艂 pistolet za pasek spodni i rzuci艂:

- Dobra, wsiadaj.

Prze艣lizn臋艂a si臋 pod kierownic膮 na siedzenie pasa偶era, ca艂y czas przygl膮daj膮c mu si臋 k膮tem oka.

Wsiad艂 za ni膮, po czym odwr贸ci艂 g艂ow臋 w stron臋 drzwi, by je zamkn膮膰.

Wykorzysta艂a ten moment nieuwagi i zanurkowa艂a w stron臋 w艂asnych drzwi. Z艂apa艂 j膮 w chwili, kiedy zdo艂a艂a chwyci膰 klamk臋 - jedn膮 r臋k膮 przytrzyma艂 jej rami臋, drug膮 w艂osy. Szarpn膮艂 j膮 do ty艂u. W tym momencie jej okulary spad艂y, a peruka zosta艂a mu w d艂oni.

- Co u... - mrukn膮艂.

Chwil臋 potem z艂apa艂 j膮 za ramiona i odwr贸ci艂 twarz膮 w swoim kierunku.

- Zdejmij to - rzuci艂.

Zdr臋twia艂a ze strachu, 艣ci膮gn臋艂a nylonowy czepek zabezpieczaj膮cy w艂osy. Kiedy opad艂y swobodnie, oczy Bena DeCarlo sta艂y si臋 zimne jak l贸d.

Rzuci艂 peruk臋 na tylnie siedzenie.

- Cholera! Nie mog臋 w to uwierzy膰. Ze wszystkich kobiet 艣wiata musia艂em porwa膰 akurat Monique LaRoquette. G艂贸wnego 艣wiadka oskar偶enia.

Ben zmierza艂 na po艂udniowy zach贸d od Nowego Orleanu, autostrad膮 numer 90, w samo serce bagien. Jedn膮 r臋k臋 opiera艂 na kierownicy, a w drugiej trzyma艂 wycelowany w Monique LaRoquette pistolet. Wci膮偶 jeszcze nie wiedzia艂, co z ni膮 zrobi, ale na pewno nie m贸g艂 pu艣ci膰 jej wolno.

A je偶eli obiecam, 偶e nie pobiegn臋 do telefonu? - zapyta艂a na lotnisku. Pu艣cisz mnie wtedy?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, przypominaj膮c sobie, 偶e w艂a艣ciwie chcia艂 to zrobi膰. Nie na lotnisku oczywi艣cie. Mia艂 jednak zamiar pojecha膰 na wsch贸d, zostawi膰 j膮 gdzie艣 na pustkowiu, po czym wr贸ci膰 inn膮 drog膮 i uda膰 si臋 w przeciwnym kierunku. Nie by艂oby to idealne rozwi膮zanie, ale tu nie by艂o idealnych rozwi膮za艅. Przynajmniej by si臋 jej pozby艂.

Skoro jednak wiedzia艂a, kim jest, w 偶adnym wypadku nie m贸g艂 pu艣ci膰 tej kobiety.

Nie rozmawiali ze sob膮 zbyt du偶o od chwili, kiedy znale藕li si臋 w samochodzie, ale zdo艂a艂 dowiedzie膰 si臋, 偶e przyjecha艂a do Nowego Orleanu tylko dlatego, by us艂ysze膰 wyrok na w艂asne uszy. Jak bardzo musia艂a nim gardzi膰!

By艂a przekonana, 偶e widzia艂a, jak morduje swoich rodzic贸w. To wystarczaj膮cy pow贸d, 偶eby si臋 nim brzydzi膰. To znaczy艂o r贸wnie偶, 偶e wypuszczenie jej by艂oby aktem szale艅stwa. Zrobi艂aby wszystko, 偶eby gliniarze go z艂apali. To jej „A je偶eli obiecam, 偶e nie pobiegn臋 do telefonu?" nie by艂o warte funta k艂ak贸w.

Zerkaj膮c na odleg艂o艣ciomierz, stwierdzi艂, 偶e przejechali ponad osiemdziesi膮t kilometr贸w, co oznacza艂o, 偶e Houma by艂a ju偶 niedaleko. Kiedy zmieni膮 samoch贸d, poczuje si臋 znacznie bezpieczniej.

Spojrza艂 w bok, na Monique. Siedzia艂a spi臋ta, patrz膮c prosto przed siebie.

- W艂膮cz radio - powiedzia艂. - Znajd藕 wiadomo艣ci. Nie odwracaj膮c si臋 w jego stron臋, wcisn臋艂a odpowiedni guzik.

- Wci膮偶 nie ma 艣lad贸w skazanego za morderstwo Bena DeCarlo - us艂yszeli g艂os spikera - kt贸ry uciek艂 z g艂贸wnego gmachu s膮du oko艂o 11:45, dzi艣 rano. Policja urz膮dzi艂a w mie艣cie najwi臋ksz膮 w historii ob艂aw臋.

Naczelnik policji Royce Monk poprosi艂 obywateli o wsp贸艂prac臋 i wyznaczy艂 nagrod臋 za informacj臋 prowadz膮c膮 do schwytania przest臋pcy. Uruchomiono specjaln膮 lini臋 telefoniczn膮. Ktokolwiek posiada informacje na temat DeCarlo albo jego trzech wsp贸lnik贸w, kt贸rzy pomogli mu uciec, proszony jest o telefon pod numer 555 - 4868.

DeCarlo to m臋偶czyzna rasy bia艂ej, w wieku trzydziestu czterech lat, oko艂o metra osiemdziesi臋ciu wzrostu i wadze oko艂o osiemdziesi臋ciu kilogram贸w. Ma niebieskie oczy i br膮zowe, rozja艣nione s艂o艅cem w艂osy. Kiedy wyprowadzano go z sali s膮dowej, mia艂 na sobie ciemnoszary garnitur, bia艂膮 koszul臋 i szary krawat, a na nogach czarne buty.

W czasie ucieczki nikt nie zosta艂 ranny, ale naczelnik Monk ostrzega, 偶e DeCarlo jest niezwykle niebezpieczny i bez w膮tpienia uzbrojony. Ktokolwiek go zauwa偶y, powinien trzyma膰 si臋 z daleka i zawiadomi膰 policj臋. Podaj臋 jeszcze raz numer gor膮cej linii: 555 - 4868

To by艂o specjalne wydanie wiadomo艣ci. B臋dziemy informowa膰 naszych s艂uchaczy o dalszym rozwoju sytuacji.

- Wy艂膮cz to - powiedzia艂 Ben. Monique pochyli艂a si臋 i wy艂膮czy艂a radio.

- Nikt nawet nie wie, 偶e jestem z tob膮 - powiedzia艂a pod nosem.

- Nie. Wszyscy szukaj膮 samotnego m臋偶czyzny.

Nie m贸wili te偶 nic o poszukiwaniach poza granicami miasta. To sprawi艂o, 偶e m贸g艂 odetchn膮膰 swobodniej. Je偶eli w Houma wszystko p贸jdzie wed艂ug planu, uda mu si臋 uciec.

- Nikt nie b臋dzie mnie szuka艂 - szepn臋艂a Monique. - Minie kilka dni, zanim kto艣 zorientuje si臋, 偶e znikn臋艂am.

Spojrza艂 na ni膮 - jej br膮zowe oczy l艣ni艂y od 艂ez.

- A zanim... ktokolwiek nawet pomy艣li, 偶eby zacz膮膰 mnie szuka膰 - doda艂a cicho - ty ju偶 mnie dawno zabijesz.

Przez chwil臋 milcza艂.

- Nie, je偶eli mnie do tego nie zmusisz.

Wracaj膮c spojrzeniem na drog臋, zda艂 sobie spraw臋, 偶e jego w艂asne s艂owa zaskoczy艂y go. A mo偶e po prostu zaskoczy艂 go fakt, 偶e naprawd臋 tak my艣la艂.

Kiedy艣, nie tak dawno temu, chcia艂 j膮 zabi膰. Po pierwszym procesie, siedz膮c w swojej celi, chcia艂 zabi膰 wszystkich pi臋ciu 艣wiadk贸w zeznaj膮cych przeciwko niemu.

Mia艂 jednak dwa lata na spokojne przemy艣lenia i pogodzenie si臋 z faktem, 偶e ka偶dy z tych 艣wiadk贸w po prostu wierzy艂 w to, co m贸wi艂. Byli pewni, 偶e to w艂a艣nie jego widzieli wtedy w „Augustine's".

Wi臋c przesta艂 nienawidzi膰 Monique. W tej chwili by艂o mu jej 偶al. Najwyra藕niej by艂a przekonana, 偶e j膮 zabije.

Zn贸w na ni膮 spojrza艂. Przera偶ona czy nie - by艂a wyj膮tkowo pi臋kn膮 kobiet膮. Widzia艂 to od samego pocz膮tku - nawet wtedy, kiedy nienawidzi艂 jej, s艂uchaj膮c obci膮偶aj膮cych go zezna艅.

Monique LaRoquette by艂a kobiet膮, o jakiej marzyli wszyscy w Angola. Idealnie owalna twarz, kremowa sk贸ra, wysokie ko艣ci policzkowe i d艂ugie z艂ote w艂osy, g臋ste i l艣ni膮ce.

Nie podoba艂o mu si臋 tylko, 偶e by艂a troch臋 za chuda. Ale to typowe dla modelek.

Ostatnio nigdzie si臋 nie pokazywa艂a, u艣wiadomi艂 sobie.

Je偶eli by艂a obj臋ta programem ochrony 艣wiadk贸w, nie mog艂a wykonywa膰 zawodu modelki. Musia艂a znikn膮膰 z 偶ycia publicznego.

Usi艂owa艂 przesta膰 my艣le膰 o jej przera偶eniu, ale po minucie czy dw贸ch zn贸w odwr贸ci艂 g艂ow臋 w jej stron臋.

- Naprawd臋 nie zmierzam ci臋 skrzywdzi膰. Dop贸ki b臋dziesz robi艂a to, co ci powiem.

Rzuci艂a mu przelotne spojrzenie. Z wyrazu jej twarzy m贸g艂 wyczyta膰, 偶e wci膮偶 mu nie wierzy. Zmartwi艂o go to. Mog艂a zn贸w pr贸bowa膰 uciec, kiedy zatrzymaj膮 si臋 w Houma. Albo urz膮dzi膰 scen臋, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 uwag臋 ludzi.

Co on wtedy zrobi? Zastrzeli j膮? Zostanie morderc膮 i to, w co wierzy ca艂y 艣wiat, stanie si臋 prawd膮? 呕a艂owa艂, 偶e w og贸le zabra艂 j膮 sprzed tego s膮du, Postanowi艂 spr贸bowa膰 jeszcze raz przekona膰 j膮, 偶e nic jej nie grozi.

- S艂uchaj... Monique, nie zabra艂em ci臋 ze sob膮 po to, 偶eby ci臋 zabi膰. Musia艂em po prostu mie膰 ze sob膮 kobiet臋.

- A ja akurat by艂am t膮 szcz臋艣ciar膮, kt贸r膮 wybra艂e艣. Zakl膮艂 pod nosem. Mog艂a darowa膰 sobie ten sarkazm,

chcia艂 j膮 tylko pocieszy膰.

- Uwierz mi, nie jestem zachwycony, 偶e trafi艂em akurat na ciebie. Ale nie mog臋 ci臋 teraz wypu艣ci膰. Wiesz ju偶 zbyt du偶o.

- Nic nie wiem. Nawet...

- Wiesz, 偶e wyjecha艂em z miasta, 偶e gliny trac膮 czas, urz膮dzaj膮c tam poszukiwania. Wiesz, w jakim kierunku jad臋. Wi臋c teraz ci臋 nie wypuszcz臋. Koniec dyskusji. Ale to nie znaczy wcale, 偶e chc臋 ci臋 skrzywdzi膰.

Ponownie wbijaj膮c wzrok w drog臋, Ben da艂 sobie w my艣li pot臋偶nego kopniaka. Rozmowy w tym stylu nie by艂y najlepszym sposobem przekonania jej, 偶e nic jej nie grozi.

Wjechali do Houmy, przejechali przez most na William Avenue i skr臋cili w boczn膮 uliczk臋. Ben zwolni艂 i zatrzyma艂 si臋 dopiero, kiedy zauwa偶y艂 czarnego bronco. Na jego widok poczu艂 ulg臋. Nawet gdyby policja wpad艂a jako艣 na 艣lad niebieskiego caprice, teraz b臋d膮 szuka膰 niew艂a艣ciwego samochodu.

Zaparkowa艂, wsun膮艂 pistolet za pasek spodni i wzi膮艂 Monique za r臋k臋.

- Chod藕, zmieniamy samoch贸d.

Rzuci艂a szybkie spojrzenie na zewn膮trz. Ben dok艂adnie wiedzia艂, o czym pomy艣la艂a.

- Nawet nie pr贸buj - powiedzia艂. - Je偶eli zrobisz co艣 g艂upiego, zabij臋 ci臋.

- Nigdy jeszcze nie jecha艂am takim autem - powiedzia艂a Monique, kiedy ju偶 zostawili Houma za sob膮. - Musz臋 przyzna膰, 偶e dobrze trzyma si臋 drogi. Jak to si臋 nazywa - van, p贸艂ci臋偶ar贸wka, czy jako艣 inaczej? - Pytanie by艂o do艣膰 g艂upie, ale nic innego nie przysz艂o jej do g艂owy.

Kiedy Ben spojrza艂 na ni膮, wyra藕nie zaskoczony, spr贸bowa艂a si臋 u艣miechn膮膰. Niestety, nie do ko艅ca jej si臋 uda艂o. Przecie偶 prowadzi艂 auto, trzymaj膮c wymierzony w ni膮 pistolet. Jednak uzna艂a, 偶e powinna teraz ukry膰 sw贸j strach.

Nie najgorzej jak na pocz膮tek, zwa偶ywszy na to, 偶e w 艣rodku ca艂a trz臋s艂a si臋 z przera偶enia i nienawidzi艂a go z ca艂ego serca. Najwa偶niejsze to przekona膰 go, 偶e naprawd臋 wierzy w jego bajki o wypuszczeniu jej wolno. Je偶eli stanie si臋 mniej czujny, to mo偶e uda jej si臋 uciec.

- Mo偶esz go uzna膰 za samoch贸d terenowy - odpowiedzia艂 w ko艅cu. - Chocia偶 niekt贸rzy nazywaj膮 go ci臋偶ar贸wk膮.

- Ach. No c贸偶, w ka偶dym razie jest fajny i... sportowy. Rzuci艂 jej kolejne niepewne spojrzenie. Na pewno nie spodziewa艂 si臋 towarzyskiej pogaw臋dki.

Musia艂a by膰 uprzejma. I sympatyczna, je艣li zdo艂a. To by艂 najlepszy plan.

Nie wiadomo czemu przyszed艂 je do g艂owy tak zwany syndrom sztokholmski - polegaj膮cy na tym, 偶e zak艂adnicy wi膮zali si臋 emocjonalnie ze swoimi porywaczami. Pomy艣la艂a, 偶e mo偶e istnie膰 podobny syndrom, tyle 偶e dzia艂aj膮cy odwrotnie - porywacz zaczyna lubi膰 swoj膮 ofiar臋.

Jednak Ben raczej jej nie polubi. Bior膮c pod uwag臋 fakt, 偶e przyczyni艂a si臋 do skazania go za morderstwo... Mimo wszystko warto spr贸bowa膰.

- Gdzie dok艂adnie jeste艣my? - zapyta艂a. - M贸wi艂e艣, 偶e wiem, w kt贸r膮 stron臋 jedziemy, ale tak naprawd臋 nie mam poj臋cia. By艂am zbyt przera偶ona, by si臋 tym zajmowa膰.

Ben nie spuszcza艂 oczu z drogi, pr贸buj膮c podj膮膰 decyzj臋, czy gra膰 z Monique w jej gr臋, czy nie. Nie by艂a najlepsz膮 aktork膮, wi臋c od razu zorientowa艂 si臋, o co jej chodzi. Jednak podziwia艂 j膮 za odwag臋. Cz艂owiek, kt贸rego uwa偶a艂a za bezwzgl臋dnego morderc臋, porwa艂 j膮, a ona usi艂uje gaw臋dzi膰 z nim, jakby w艂a艣nie siedzieli zrelaksowani nad mi臋towymi drinkami.

Jednak trzeba by艂o czego艣 wi臋cej ni偶 swobodna rozmowa, aby os艂abi膰 jego czujno艣膰. Musia艂 pami臋ta膰, 偶e dziewczyna ucieknie przy pierwszej lepszej okazji i pobiegnie prosto na policj臋.

A co tam. Podj臋cie gry w niczym mu nie zaszkodzi. Czu艂 si臋 ju偶 teraz w miar臋 bezpieczny, wi臋c czemu nie?

- Nie ma powodu, 偶ebym nie m贸g艂 powiedzie膰 ci, gdzie jeste艣my. - Spojrza艂 na ni膮. - Na po艂udniowy zach贸d od Nowego Orleanu, w Terrebonne Parish. Jad膮c dalej w tym kierunku, dotarliby艣my w ko艅cu do Zatoki Meksyka艅skiej.

- Ale nie jedziemy a偶 tak daleko?

- Nie, zatrzymamy si臋 troch臋 bardziej na p贸艂noc. Ale to b臋dzie prawdziwe odludzie.

- Prawdziwe odludzie - powt贸rzy艂a. - Masz na my艣li bagna, jak w Okefenokee w Georgii?

U艣miechn膮艂 si臋 lekko, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e czuje si臋 zdecydowanie spokojniejszy.

- Wydaje mi si臋, 偶e nie spos贸b tego por贸wna膰 - powiedzia艂. - Okefenokee ma zaledwie oko艂o sze艣dziesi臋ciu kilometr贸w szeroko艣ci, podczas gdy ca艂e wybrze偶e Luizjany jest pokryte bagnami i trz臋sawiskami.

- A jak d艂ugie jest to wybrze偶e?

- Hm... licz膮c ze wszystkimi zakolami, s膮dz臋, 偶e mo偶e mie膰 oko艂o dw贸ch tysi臋cy kilometr贸w.

Ta informacja wyra藕nie j膮 zasmuci艂a, ale to nawet lepiej. Niech wie, 偶e pr贸buj膮c uciec po przyje藕dzie na miejsce, mo偶e sko艅czy膰 jako kolacja jakiego艣 aligatora.

Przez kilka nast臋pnych kilometr贸w jechali, nie odzywaj膮c si臋 do siebie.

- Ben? - Monique przerwa艂a cisz臋. - Teraz, kiedy ju偶 uda艂o ci si臋 uciec, co zamierzasz zrobi膰?

- Na bagnach stoi chata, kt贸ra kiedy艣 nale偶a艂a do pewnego pustelnika. Prawie nikt o niej nie wie, wi臋c tam si臋 ukryjemy.

Po jego odpowiedzi zn贸w zapad艂a cisza.

- A potem? - zapyta艂a w ko艅cu. - Nie chcesz chyba ukrywa膰 si臋 na bagnach miesi膮cami?

- Zostaniemy tam tyle, ile b臋dzie trzeba.

- Co masz na my艣li? Chcesz tam siedzie膰, dop贸ki nie przestan膮 ci臋 szuka膰?

- Co艣 w tym rodzaju.

- A kiedy ju偶 przestan膮? Wzi膮艂 g艂臋boki wdech.

- Kiedy ju偶 przestan膮, mam zamiar dowiedzie膰 si臋, kto naprawd臋 zamordowa艂 moich rodzic贸w.

Monique by艂a tak zatopiona w my艣lach, 偶e nawet nie zauwa偶y艂a, kiedy zjechali z utwardzonej nawierzchni na zakurzon膮 pust膮 drog臋, kt贸ra ju偶 od dawna nie widzia艂a 偶adnego samochodu.

To by艂y prawdziwe bagna, tak jak zapowiada艂 Ben. Jechali wzd艂u偶 rzeki, nad kt贸rej brzegiem pochyla艂y si臋 wierzby i cyprysy, udekorowane ci臋偶kimi zas艂onami zwisaj膮cego mchu. Kiedy tak oddalali si臋 od cywilizacji, poczu艂a powracaj膮cy strach.

Wydawa艂o jej si臋, 偶e uprowadzenie przez morderc臋 to najgorsze, co mo偶e j膮 spotka膰. Jednak rola zak艂adniczki w opuszczonej chacie gdzie艣 na bagnach zdecydowanie bardziej j膮 przera偶a艂a.

Po ostatnich s艂owach Bena zamilkli obydwoje. Monique czyta艂a wiele o psychopatach i sporo si臋 dowiedzia艂a. To ludzie bardzo inteligentni, ale pozbawieni sumienia. W wi臋kszo艣ci s膮 wyj膮tkowo utalentowanymi k艂amcami, co wyja艣nia, dlaczego tak cz臋sto udaje si臋 im unikn膮膰 sprawiedliwo艣ci.

Cho膰 tak du偶o na ten temat czyta艂a, nigdy nie by艂a w stanie zrozumie膰 ich sposobu my艣lenia. Ben to najlepszy przyk艂ad.

Wiedzia艂 przecie偶, 偶e Monique na w艂asne oczy widzia艂a, jak morduje swoich rodzic贸w. Wi臋c dlaczego pr贸bowa艂 udawa膰 niewinnego?

Wygl膮daj膮c przez okno i wpatruj膮c si臋 w otaczaj膮ce ich trz臋sawiska, Monique po偶a艂owa艂a, 偶e wda艂a si臋 w rozwa偶ania o psychopatach. Teraz nurtowa艂a j膮 tylko jedna my艣l - co zrobi Ben, kiedy ju偶 dotr膮 do tej chaty na pustkowiu.

- Monique?

- Tak? - Odwr贸ci艂a g艂ow臋 i stwierdzi艂a, 偶e Ben przygl膮da si臋 jej. Po chwili powr贸ci艂 spojrzeniem na drog臋.

- Tak? - powt贸rzy艂a po chwili.

- S艂uchaj... Nie oczekuj臋, 偶e mi uwierzysz, ale naprawd臋 nie zabi艂em swoich rodzic贸w.

Czy偶by oczekiwa艂 zapewnienia, 偶e mu wierzy? To niedorzeczne, by艂a przecie偶 naocznym 艣wiadkiem.

- Ju偶 to m贸wi艂e艣 - powiedzia艂a w ko艅cu.

- M贸wi艂em, ale powtarzam, bo zab贸jca to kto艣 bardzo do mnie podobny. Dlatego w s膮dzie wszyscy zidentyfikowali艣cie mnie jako morderc臋. A ja nie by艂em tego dnia w „Augustine's". I nikogo nigdy nie zabi艂em.

Przygl膮da艂a si臋 przez chwil臋 jego rze藕bionemu profilowi, po czym odwr贸ci艂a g艂ow臋. To by艂a linia jego obrony. Ucharakteryzowany na niego zab贸jca.

Poza tym mia艂 doskona艂e alibi. Jego siostra, Maria, przysi臋ga艂a, 偶e w tym czasie jedli razem lunch w jej mieszkaniu.

Media nazywa艂y j膮 „wzruszaj膮cym 艣wiadkiem". Niekt贸rzy znajduj膮cy si臋 na sali s膮dowej ludzie p艂akali, kiedy opowiada艂a, jak wsp贸lnie z Benem planowali rocznicowe przyj臋cie dla rodzic贸w dok艂adnie w chwili, kiedy ci zostali zastrzeleni.

艁awa przysi臋g艂ych postanowi艂a jednak da膰 wiar臋 prawdzie, a nie s艂owom Marii.

- 艢ledzi艂a艣 ten drugi proces od samego pocz膮tku, prawda? Powiedz...

Monique spojrza艂a na niego.

- Musia艂a艣 si臋 nim bardzo interesowa膰, skoro przyjecha艂a艣 na og艂oszenie wyroku.

- Dociera艂y do mnie jedynie fragmenty informacji - powiedzia艂a, ostro偶nie dobieraj膮c s艂owa. Lepiej nie przyznawa膰 si臋, 偶e przygl膮da艂a si臋 procesowi z wielk膮 uwag膮. Nie chcia艂a wyra偶a膰 swoich opinii. Na wszelki wypadek.

- S艂ysza艂a艣 o naszym g艂贸wnym 艣wiadku, Sandorze Rossim? Odm贸wi艂 zezna艅.

- Tak... wydaje mi si臋, 偶e s艂ysza艂am to nazwisko, ale nie pami臋tam 偶adnych szczeg贸艂贸w.

- Nie? No c贸偶, w艂a艣nie to, co powiedzia艂 Rossi, pozwoli艂o moim prawnikom na wszcz臋cie ponownego post臋powania. Powiedzia艂, 偶e wie, kto stoi za morderstwem mojego ojca i kto mnie w to wrobi艂.

Kiedy zn贸w na ni膮 spojrza艂, Monique pokiwa艂a g艂ow膮, daj膮c mu do zrozumienia, 偶e s艂ucha. Zauwa偶y艂a, 偶e powiedzia艂 „ojciec", a nie „rodzice".

Zasadniczy punkt obrony stanowi艂 fakt, 偶e Ben by艂 bardzo zwi膮zany z matk膮. Gdyby to on strzela艂, na pewno jej by nie zamordowa艂.

Bethany DeCarlo znalaz艂a si臋 po prostu w z艂ym miejscu i w z艂ym czasie, twierdzili. Tylko dlatego cz艂owiek wygl膮daj膮cy jak Ben, kt贸remu zap艂acono za zabicie Antonia, zastrzeli艂 r贸wnie偶 j膮.

- W ka偶dym razie - doda艂 Ben - z fakt贸w podanych przez Rossiego wynika艂o, 偶e zna prawd臋.

- Aha - powiedzia艂a powoli, my艣l膮c, 偶e ta rozmowa jest co najmniej dziwaczna. Bena uznano winnym dwa razy. Czy naprawd臋 uwa偶a艂, 偶e uda mu si臋 przekona膰 艣wiadka oskar偶enia o swojej niewinno艣ci?

Jego spojrzenie 艣wiadczy艂o, 偶e oczekiwa艂 czego艣 wi臋cej ni偶 tylko „aha". Postanowi艂a udawa膰, 偶e s艂owa Bena j膮 przekonuj膮.

- Dlaczego wi臋c - zapyta艂a - ten Sandor Rossi nie zeznawa艂 na twoim pierwszym procesie?

- Powiedzia艂, 偶e by艂 zbyt przera偶ony, aby m贸wi膰. Ale jestem pewien, 偶e to tylko cz臋艣膰 prawdy. Prawdopodobnie zap艂acono mu za milczenie.

- Wi臋c dlaczego odezwa艂 si臋 dwa lata p贸藕niej?

- Jak powiedzia艂 moim prawnikom, dlatego, 偶e zna mojego wujka. Pracowa艂 dla niego kilka razy i wiedzia艂, 偶e m贸j wujek uwa偶a ca艂膮 t臋 spraw臋 za cios wymierzony w dobre imi臋 rodziny.

- Tw贸j wujek Dominick? - wyrwa艂o si臋 jej, nim zd膮偶y艂a si臋 zorientowa膰, 偶e nie powinna zada膰 tego pytania.

Ben spojrza艂 na ni膮 k膮tem oka, a ona poczu艂a przyp艂yw lodowatego strachu.

- Sk膮d znasz jego imi臋?

- Ja... chyba us艂ysza艂am w wiadomo艣ciach.

- Pewnie w jednej z tych historii o Mafii Po艂udnia - mrukn膮艂 pod nosem. - Jak to m贸j ojciec by艂 g艂ow膮 przest臋pczego 艣wiatka, a teraz jego miejsce zaj膮艂 wuj Dominick. A ja oczywi艣cie te偶 do nich nale偶臋.

Na ten temat nie chcia艂a z nim rozmawia膰.

- Nie sko艅czy艂e艣 opowiada膰 o Sandorze Rossini - zacz臋艂a szybko. - Spos贸b, w jaki opowiada艂e艣... co m贸wi艂 twoim prawnikom... 呕e robi to ze wzgl臋du na znajomo艣膰 z twoim wujkiem. Nie wierzysz mu?

- Nie. Podj膮艂 wsp贸艂prac臋 z moimi prawnikami, bo kto艣 sprawi艂, 偶e zacz臋艂o mu si臋 to op艂aca膰.

- S膮dzisz, 偶e kto艣 znowu mu zap艂aci艂? Tym razem po to, 偶eby powiedzia艂, co wie?

- Uhm.

- Kto to by艂?

Ben lekko wzruszy艂 ramionami.

- Ale przecie偶 musisz wiedzie膰, kto mu zap艂aci艂. Przecie偶 pomaga艂 ci, wi臋c musisz... - Ugryz艂a si臋 w j臋zyk, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e wkracza na niebezpieczny teren.

- Niestety, nie mam poj臋cia. Pyta艂em prawnik贸w, ale powiedzieli, 偶e nikt. Wed艂ug ich wersji Rossiego po prostu ruszy艂o sumienie.

- A czy ten cz艂owiek ma sumienie?

- Ten cz艂owiek obrabowa艂by w艂asn膮 matk臋.

- Aha - mrukn臋艂a. Wi臋c Sandor Rossi zgodzi艂 si臋 zeznawa膰 tylko dlatego, 偶e kto艣 mu zap艂aci艂. A potem zmieni艂 zdanie.

Czy to znaczy艂o, 偶e wzi膮艂 pieni膮dze, nie maj膮c zamiaru zeznawa膰? A mo偶e kiedy ju偶 mu zap艂acono, kto艣 inny przekona艂 go, 偶e pomaganie Benowi nie jest m膮drym posuni臋ciem?

Wygl膮daj膮c przez okno, zastanawia艂a si臋, kto przekupi艂 Rossiego. Albo kto spreparowa艂 historyjk臋, kt贸r膮 mia艂 opowiedzie膰.

Wujek Dominick? Hm, ma艂o prawdopodobne. Z tego co s艂ysza艂a, Dominick DeCarlo by艂 przekonany o winie Bena.

Wi臋c mo偶e jeden z prawnik贸w? W艣r贸d obro艅c贸w Bena te偶 dzia艂y si臋 dziwne rzeczy. Przewodzi艂 im niepokonany Ezra Dean Slaughter, najlepszy adwokat w Nowym Orleanie. Ale w po艂owie procesu nag艂e wycofa艂 si臋 ze sprawy - albo zosta艂 zmuszony do tego przez w艂adze, nie by艂a pewna.

Nie mog艂a te偶 wykluczy膰, 偶e sam Ben b膮d藕 jego siostra za tym stoj膮. W ko艅cu to ona pope艂ni艂a krzywoprzysi臋stwo, zeznaj膮c, 偶e brat by艂 z ni膮 w czasie morderstwa. Mog艂a r贸wnie dobrze posun膮膰 si臋 do przekupstwa, aby zapewni膰 bratu drugi proces.

Przez chwil臋 Monique zastanawia艂a si臋, czy zrobi艂aby to samo dla swojego brata.

Nie, je偶eli zamordowa艂by rodzic贸w, zdecydowa艂a, czuj膮c przechodz膮ce j膮 ciarki.

Ale mo偶e Maria naprawd臋 wierzy艂a w niewinno艣膰 Bena. Mo偶e przekona艂 j膮, 偶e w „Augistine's" strzela艂 jego sobowt贸r. W ten spos贸b nie musia艂a stawia膰 czo艂a okropnej prawdzie.

Monique spojrza艂a na Bena, ciekawa szczeg贸艂贸w na temat historii, z kt贸rej Sandor Rossi w ko艅cu si臋 wycofa艂. Obawia艂a si臋 wprawdzie zadawa膰 zbyt wiele pyta艅, ale skoro Ben sam zacz膮艂 m贸wi膰...

- Kto, wed艂ug Rossiego, tak paskudnie ci臋 wrobi艂? - zapyta艂a w ko艅cu.

- Tego nie powiedzia艂. W ka偶dym razie nie wyra藕nie. Nazywa艂 tego cz艂owieka Nosem - zreszt膮 podobno sam wymy艣li艂 to przezwisko. I zdaje si臋, 偶e m贸wi艂 prawd臋, bo moi prawnicy starali si臋 jak najdok艂adniej sprawdzi膰 jego zeznania. Pseudonim Nos nic nikomu nie m贸wi艂. W ka偶dym razie Rossi obieca艂, 偶e prawdziwe nazwisko tego cz艂owieka poda w s膮dzie.

- Ale tego nie zrobi艂.

- Nie. Kto艣 najwyra藕niej musia艂 go przekona膰. W s膮dzie powiedzia艂, 偶e o niczym nie wie. Co gorsza, insynuowa艂, 偶e moi prawnicy chcieli zmusi膰 go do m贸wienia. To przekre艣li艂o wszystkie moje szanse. No i wycofanie si臋 Ezry Deana Slaughtera w samym 艣rodku procesu.

Zamilk艂. Monique oparta si臋 o swoje siedzenie, bo nagie zauwa偶y艂a, 偶e zaintrygowana opowiadaniem Bena, zbytnio si臋 ku niemu pochyla. M贸wi艂 tak przekonuj膮co. Gdyby nie zna艂a prawdy, pewnie by mu uwierzy艂a.

Nie da si臋 nabra膰. Psychopaci mieli wyj膮tkowy talent do przekonywania ludzi.

Ale nawet najlepszy charakteryzator Hollywood nie zdo艂a艂by upodobni膰 kogo艣 do Bena DeCarlo tak, 偶eby zwie艣膰 a偶 pi臋ciu ludzi znajduj膮cych si臋 w miejscu tragicznego wydarzenia.

Nagle jaki艣 obraz wyp艂yn膮艂 z jej pod艣wiadomo艣ci. To, co widzia艂a wcze艣niej dzisiejszego dnia. Na ulicy przed gmachem s膮du. Poczu艂a, jak w艂osy na g艂owie staj膮 jej d臋ba.


ROZDZIA艁 TRZECI

Wtorek, 4 lutego 14:52

Monique siedzia艂a, wpatruj膮c si臋 niewidz膮cymi oczami w Bena. Obraz tego, co widzia艂a rano, stawa艂 si臋 coraz bardziej wyrazisty, a偶 w ko艅cu mia艂a wra偶enie, 偶e ponownie prze偶ywa chwile przed gmachem s膮du.

Rozejrza艂a si臋 w poszukiwaniu wolnej taks贸wki i jej serce zamar艂o, kiedy zobaczy艂a Bena DeCarlo.

Ale to przecie偶 niemo偶liwe. DeCarlo by艂 ubrany w garnitur, a nie w d偶insy i sweter.

Nagle, kiedy wpatrywa艂a si臋 w niego, szukaj膮c r贸偶nic, prawdziwy Ben DeCarlo po艂o偶y艂 r臋k臋 na jej ramieniu.

I wtedy zacz膮艂 si臋 jej koszmar porwania, dlatego zapomnia艂a o wszystkim.

Teraz jednak przypomnia艂a sobie o tym drugim cz艂owieku. Zadr偶a艂a. Sta艂 tylko kilkadziesi膮t metr贸w od niej. By艂a pewna, 偶e to Ben.

Jej serce zabi艂o szybciej, bo u艣wiadomi艂a sobie, 偶e w sali s膮dowej st贸艂 obrony sta艂 co najmniej trzydzie艣ci metr贸w od miejsca, gdzie zeznawali 艣wiadkowie. I stamt膮d w艂a艣nie identyfikowali Bena jako morderc臋 Antonia i Bethany DeCarlo.

W restauracji widzia艂a Bena z odleg艂o艣ci mniejszej ni偶 trzydzie艣ci metr贸w. Chocia偶, pomieszczenie by艂o tak ciemne...

Widok ulicy przed s膮dem zamaza艂 si臋 i zmieni艂 w obraz sali w „Augustine's". Po raz kolejny przed jej oczami rozegra艂a si臋 tamta straszna scena.

Kiedy us艂ysza艂a kobiecy g艂os m贸wi膮cy: „O prosz臋, przecie偶 to Ben", rozejrza艂a si臋 i zobaczy艂a par臋 starszych ludzi siedz膮cych przy stoliku w rogu.

Przygl膮da艂a im si臋. M臋偶czyzna uni贸s艂 si臋 na krze艣le i zacz膮艂 co艣 m贸wi膰. Potem kobieta co艣 doda艂a. Ale s艂owa zamar艂y jej na ustach i wyraz twarzy sta艂 si臋 niepewny.

Dlaczego?

Do tej pory Monique s膮dzi艂a, 偶e to widoczna na twarzy Bena w艣ciek艂o艣膰 spowodowa艂a tak膮 reakcj臋 jego matki. Albo to, 偶e trzyma艂 w r臋ku pistolet.

A mo偶e Bethany DeCarlo wygl膮da艂a na zdziwion膮, bo stwierdzi艂a, 偶e cz艂owiek, kt贸ry wygl膮da jak jej syn, tak naprawd臋 nim nie jest?

Nie! To niemo偶liwe. Pi臋ciu ludzi nie mog艂o si臋 tak strasznie pomyli膰, nie mog艂o zidentyfikowa膰 niew艂a艣ciwego cz艂owieka i wys艂a膰 go do wi臋zienia. Ale jak wyja艣ni膰 to, co widzia艂a dzi艣 na ulicy?

Nie wiedzia艂a. A mo偶e po prostu wyobra藕nia p艂ata艂a jej figle?

Wszystkie my艣li i uczucia Monique zaanga偶owane by艂y w ten proces, wi臋c kiedy wysz艂a z s膮du i zobaczy艂a kogo艣, kto przypomina艂 Bena, spanikowa艂a.

Tak, to prawdopodobne wyja艣nienie. Bardziej prawdopodobne ni偶 istnienie sobowt贸ra Bena DeCarlo.

- Jeste艣my na miejscu - powiedzia艂.

Spojrza艂a na niego zdziwiona. Pogr膮偶ona w my艣lach, nie zauwa偶y艂a, 偶e si臋 zatrzymali. Wyjrza艂a na zewn膮trz i stwierdzi艂a, 偶e dawno ju偶 zostawili za sob膮 zakurzon膮 drog臋.

Ben zaparkowa艂 samoch贸d w k臋pie pochylonych nad wod膮 p艂acz膮cych wierzb, obok kt贸rych ros艂y olbrzymie cyprysy. Brzeg by艂 zaro艣ni臋ty liliami, a nieco dalej ciemn膮 powierzchni臋 wody prawie w ca艂o艣ci pokrywa艂a rz臋sa.

- Chod藕my - powiedzia艂 Ben, otwieraj膮c drzwi, - Wyjecie wszystkich rzeczy zajmie nam tylko chwil臋.

Nie z艂apa艂 jej za r臋k臋 i nie poci膮gn膮艂 za sob膮. Nie musia艂. C贸偶 innego mog艂a zrobi膰 ni偶 p贸j艣膰 za nim? Ucieka膰 przez bagna w butach na wysokich obcasach? Nie maj膮c poj臋cia, gdzie dok艂adnie s膮?

Nie, Monique nie mog艂a teraz uciec. Mimo 偶e ba艂a si臋 Bena DeCarlo i nienawidzi艂a go z ca艂ego serca, by艂a od niego zale偶na.

Wysiad艂a z samochodu i zauwa偶y艂a, 偶e sta艂 na czym艣 w rodzaju drewnianych podk艂ad贸w kolejowych, tylko troch臋 szerszych. Po chwili zrozumia艂a, po co je tu u艂o偶ono. Grunt by艂 mi臋kki i wilgotny.

- T臋dy - powiedzia艂 Ben.

Poszli w stron臋 wody. Monique czu艂a, jak ziemia zapada si臋 pod jej stopami przy ka偶dym kroku. Kiedy zbli偶yli si臋 do brzegu, Ben zatrzyma艂 si臋 i podni贸s艂 r贸g brezentowej p艂achty w zielono - br膮zowym kolorze, kt贸rej wcze艣niej nie zauwa偶y艂a. Wtapia艂a si臋 idealnie w otaczaj膮c膮 ro艣linno艣膰.

- Przyda艂aby mi si臋 twoja pomoc - powiedzia艂.

Kiedy wsp贸lnymi si艂ami 艣ci膮gn臋li p艂acht臋 na bok, Monique ujrza艂a ma艂膮 motor贸wk臋. Zabrali swoje rzeczy z samochodu i za艂adowali do 艂贸dki - wszystko opr贸cz peruki, kt贸r膮 zostawi艂a na tylnym siedzeniu. Ma艂o prawdopodobne, 偶eby jej teraz potrzebowa艂a. Na koniec brezentem z motor贸wki przykryli samoch贸d tak, 偶e sta艂 si臋 praktycznie niewidoczny.

Kiedy wreszcie zwodowali 艂贸dk臋 i wskoczyli do 艣rodka, Monique by艂a kompletnie przemoczona. Jej kostium wygl膮da艂 tak, jakby nosi艂a go codziennie przez ostatnie pi臋膰 lat.

Ben uruchomi艂 silnik i odp艂yn臋li. Monique zdj臋艂a mokre buty i owin臋艂a si臋 p艂aszczem. Wilgotny ch艂贸d w powietrzu by艂 r贸wnie przenikliwy, jak strach w jej sercu.

Ben mia艂 dobre wyczucie kierunku i mniej wi臋cej pami臋ta艂 drog臋 z czas贸w, kiedy bywa艂 w chacie. Mimo to pos艂ugiwa艂 si臋 tak偶e r臋cznie narysowan膮 map膮 - te tereny by艂y zwodniczym labiryntem wody, bagien, poro艣ni臋tych wierzbami wysp i kana艂贸w.

To dlatego w艂a艣nie tylu ludzi - poczynaj膮c od osiemnastowiecznych pirat贸w a偶 do wsp贸艂czesnych skaza艅c贸w, takich jak on - u偶ywa艂o ich jako kryj贸wki. Zgubi膰 si臋 by艂o 艂atwo. Trudniej znale藕膰 drog臋 powrotn膮.

Do wszystkich diab艂贸w, uda艂o si臋! Nie m贸g艂 w to wprost uwierzy膰.

Oczywi艣cie zrobi艂 dopiero pierwszy krok. Ale wolno艣膰 po d艂ugim czasie sp臋dzonym w piekle by艂a wspania艂a.

- Ben? - powiedzia艂a Monique.

Spojrza艂 na ni膮.

- Wiesz, dok膮d p艂yniemy, prawda?

- Oczywi艣cie.

- By艂e艣 ju偶 kiedy艣 w tej chacie?

- Uhm.

- Wiele razy?

- Wystarczaj膮co. Ju偶 prawie jeste艣my.

- Czyja to chata? To znaczy teraz. M贸wi艂e艣, 偶e nale偶a艂a kiedy艣 do starego pustelnika.

- Teraz jest moja - sk艂ama艂, po czym odwr贸ci艂 wzrok, 偶eby unikn膮膰 dalszych pyta艅. W euforycznym stanie, w jakim si臋 w艂a艣nie znajdowa艂, co艣 mog艂o mu si臋 niechc膮cy wyrwa膰. Monique zorientowa艂aby, 偶e jego ucieczka by艂a bardzo dobrze zorganizowana. Zacz臋艂aby co艣 podejrzewa膰. Nie m贸g艂 przecie偶 dopilnowa膰 tego wszystkiego b臋d膮c w wi臋zieniu, kto艣 wi臋c musia艂 mu pomaga膰.

Nie chcia艂, 偶eby wiedzia艂a, kto przez ca艂y czas pomaga艂 mu w ucieczce.

Policja prawdopodobnie dotar艂a ju偶 do Marii i Deziego. Jego siostra znajdowa艂a si臋 na pierwszym miejscu listy podejrzanych o pomoc w ucieczce, a cz艂owiek prowadz膮cy jego winiarni臋, b臋d膮cy jednocze艣nie jego najlepszym przyjacielem, znajdowa艂 si臋 na tej li艣cie zaraz za ni膮. T艂umaczenie Monique, 偶e stary pustelnik by艂 wujkiem Deziego i 偶e zostawi艂 chat臋 siostrze艅cowi, by艂oby wyj膮tkowo g艂upie.

Skazany morderca nie mia艂 nic do stracenia, ale Maria i Dezi mieli. Kiedy to wszystko si臋 sko艅czy - niezale偶nie jak - Monique LaRoquette nie b臋dzie mog艂a poda膰 偶adnego nazwiska ani wskaza膰 kogokolwiek palcem. I o to w艂a艣nie chodzi.

Dotarli do w膮skiego przesmyku prowadz膮cego do chaty. Kana艂 by艂 p艂ytki i usiany zatopionymi pniami drzew, wi臋c Ben zwolni艂.

- Ju偶 prawie jeste艣my - powiedzia艂.

Monique spojrza艂a na niego, po czym przesiad艂a si臋 na prz贸d 艂贸dki, wypatruj膮c chaty i zastanawiaj膮c si臋, czy tam w艂a艣nie zginie.

Na pewno nie b臋dzie w stanie uciec st膮d na piechot臋. W wodzie widzia艂a w臋偶e i wystaj膮ce ponad powierzchni臋 grzbiety aligator贸w. Ucieczka to zbyt wielkie ryzyko. Nawet gdyby jakim艣 cudem uda艂o si臋 jej zwie艣膰 Bena i uruchomi膰 艂贸dk臋, nigdy nie zdo艂a艂aby odnale藕膰 drogi powrotnej. By艂a bez szans.

Spojrza艂a ukradkiem na zegarek. Droga z lotniska do Houma zaj臋艂a im mniej ni偶 godzin臋, potem oko艂o p贸艂 godziny do miejsca, gdzie zostawili samoch贸d. Je偶eli doda膰 do tego p贸艂godzinn膮 wycieczk臋 艂odzi膮, wychodzi艂o, 偶e od Nowego Orleanu dziel膮 ich tylko dwie godziny podr贸偶y. Bior膮c jednak pod uwag臋 okoliczno艣ci, r贸wnie dobrze mog艂y to by膰 lata 艣wietlne.

- Tam jest - powiedzia艂 Ben. - Na tej poro艣ni臋tej wierzbami wyspie przed nami.

Kiedy zobaczy艂a chat臋, poczu艂a, jak w臋ze艂 w jej 偶o艂膮dku zacisn膮艂 si臋 jeszcze mocniej. Ma艂y domek zbity z grubo ciosanych, podniszczonych czasem bali, z jednym ma艂ym okienkiem. Prymitywny to naj艂agodniejsze s艂owo, jakie przychodzi艂o jej do g艂owy.

- Jest zbudowany na palach - stwierdzi艂a, przypominaj膮c sobie, 偶e ma udawa膰 mi艂膮.

- Tak. - Skin膮艂 g艂ow膮. - Takie domy to najlepsze rozwi膮zanie na bagnach. W ten spos贸b pod艂oga pozostaje sucha, nawet kiedy poziom wody si臋 podnosi. No i aligatory nie wchodz膮 do 艣rodka.

Spojrza艂a na niego i wyda艂o jej si臋, 偶e ujrza艂a na twarzy m臋偶czyzny 艣lad u艣miechu.

- Niestety - doda艂 po chwili - wi臋kszo艣膰 w臋偶y potrafi si臋 wspina膰.

- Nie boj臋 si臋 w臋偶y - mrukn臋艂a. W tej sytuacji naprawd臋 trudno udawa膰 uprzejmo艣膰.

Ben wy艂膮czy艂 motor i reszt臋 drogi do zniszczonej przystani przebyli si艂膮 rozp臋du. Kiedy przywi膮zywa艂 艂贸dk臋, przyjrza艂a si臋 pomostowi. Brakowa艂o w nim wi臋kszo艣ci desek. Uda艂o im si臋 jednak wyj艣膰 z motor贸wki bez k艂opotu i ruszyli w stron臋 chaty. Gdy dotarli do schodk贸w, Ben zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 w kierunku kana艂u, kt贸rym przyp艂yn臋li.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a.

- S艂ysz臋 艂贸dk臋 - powiedzia艂 cicho, stawiaj膮c torb臋 na ziemi.

Obci膮gn膮艂 sweter, upewniaj膮c si臋, 偶e bro艅 jest dobrze ukryta. Serce Monique zacz臋艂o bi膰 dwa razy szybciej. To mog艂a by膰 艂贸d藕 policji. A Ben nie podda si臋 bez walki.

Pr贸bowa艂a nie wyobra偶a膰 sobie, jak to jest znale藕膰 si臋 w samym 艣rodku strzelaniny. Postawi艂a swoj膮 walizk臋 obok torby Bena i z mieszanymi uczuciami utkwi艂a wzrok w przesmyku. Z jednej strony mia艂a nadziej臋, 偶e to policja, a z drugiej - ogarnia艂o j膮 przera偶enie, 偶e tak mog艂oby by膰.

Ich go艣膰 okaza艂 si臋 jednak oko艂o dwudziestoletnim m臋偶czyzn膮. Zanim si臋 odezwa艂, Monique ju偶 poczu艂a przechodz膮ce po plecach ciarki.

Mimo 偶e popo艂udnie by艂o dosy膰 ch艂odne, mia艂 na sobie tylko obcis艂e d偶insy, sugestywnie opinaj膮ce si臋 na l臋d藕wiach. Z boku zwisa艂 przyczepiony do paska du偶y n贸偶. Ch艂opak by艂 doskonale umi臋艣niony i opalony. Jego ciemne w艂osy zlepione w brudne str膮ki si臋ga艂y mniej wi臋cej do ramion. Mia艂 zdecydowanie nieprzyjazny wyraz twarzy. Najwyra藕niej nie zamierza艂 cz臋stowa膰 ich na powitanie whisky z otwartej butelki, kt贸r膮 trzyma艂 w r臋ku.

Mo偶e to i lepiej. Butelka nie mia艂a 偶adnej naklejki i by艂a tak brudna, 偶e pewnie u偶ywa艂 jej ju偶 od miesi臋cy.

Wy艂膮czy艂 motor i rozp臋dem dop艂yn膮艂 do przystani. Sta艂 na szeroko rozstawionych nogach i przebija艂 ich spojrzeniem w膮skich jak szparki oczu.

- Szukasz kogo艣? - zapyta艂 Ben, kiedy 艂贸dka delikatnie uderzy艂a o pomost i zatrzyma艂a si臋.

- To nie twoje miejsce.

- Teraz jest moje. W czym mog臋 ci pom贸c?

- Nazywam si臋 Duh - wayne - wycedzi艂 - ale ludzie m贸wi膮 na mnie Duch.

Ben ledwo zauwa偶alnie skin膮艂 g艂ow膮.

- Zobaczy艂em ci臋 i t臋 panienk臋 jaki艣 kilometr st膮d - kontynuowa艂 Duch, patrz膮c na Monique w taki spos贸b, 偶e nie mia艂a w膮tpliwo艣ci, co mia艂by ochot臋 jej zrobi膰.

Mimowolnie chcia艂a zakry膰 piersi r臋kami, ale zmusi艂a si臋, 偶eby sta膰 nieruchomo.

- Tak si臋 zastanawia艂em, co tu robicie.

- Aha - powiedzia艂 Ben. - No c贸偶, przyjechali艣my tutaj, 偶eby wyrwa膰 si臋 na chwil臋 z miasta. I sp臋dzi膰 troch臋 czasu tylko we dwoje - doda艂. - Wi臋c je艣li nie chcia艂e艣 nic konkretnego...

Duch poci膮gn膮艂 pot臋偶ny 艂yk z butelki, po czym pog艂adzi艂 znacz膮co pochw臋 swojego no偶a.

- Chcia艂em tylko zobaczy膰, kim jeste艣cie. Chcia艂em...

Zamilk艂, kiedy Ben obr贸ci艂 si臋 do niego bokiem i wyci膮gn膮艂 pistolet spod swetra. Sta艂 tak przez chwil臋, celuj膮c w pobliskie zaro艣la bambusa, po czym odwr贸ci艂 si臋 ponownie w stron臋 Ducha i schowa艂 pistolet.

- Przepraszam, 偶e ci przerwa艂em, Duch - powiedzia艂 - ale wydawa艂o mi si臋, 偶e mi臋dzy bambusami widzia艂em w臋偶a.

Duch spojrza艂 w stron臋 zaro艣li, a potem rzuci艂 Benowi podejrzliwe spojrzenie.

- Musisz by膰 cholernie dobry, je偶eli z tej odleg艂o艣ci trafiasz w w臋偶a.

- Jest bardzo dobry - powiedzia艂a cicho Monique.

Wtorek, 4 lutego 17:29

S艂o艅ce powoli chyli艂o si臋 ku zachodowi i Monique zacz臋艂a marzn膮膰 na schodkach przed chat膮, mimo 偶e mia艂a na sobie ciep艂y sweter i owin臋艂a si臋 p艂aszczem. Nie by艂a jednak jeszcze gotowa, 偶eby wej艣膰 do 艣rodka.

Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e na wszelki wypadek wzi臋艂a d偶insy i kilka innych wygodnych ciuszk贸w. Nie przewidzia艂a jednak pobytu w chacie na bagnach, oddalonej o wiele lat 艣wietlnych od „Clarion Hotel".

Us艂ysza艂a jaki艣 d藕wi臋k i zajrza艂a do 艣rodka. Drzwi by艂y uchylone, poniewa偶 Ben, jak powiedzia艂, lubi艂 przys艂uchiwa膰 si臋 odg艂osom bagien. Monique podejrzewa艂a jednak, 偶e tak naprawd臋 chcia艂 mie膰 j膮 ca艂y czas w zasi臋gu wzroku. Nie zamierza艂a jednak ucieka膰.

Odwr贸ci艂a g艂ow臋 w stron臋 zachodz膮cego s艂o艅ca i przygl膮da艂a si臋, jak jego okr膮g艂y, czerwony dysk maluje niebo na bladopomara艅czowy kolor. Na 艣wietlistym tle czerni膮 odcina艂y si臋 nieruchome kszta艂ty martwych cyprys贸w. Na sw贸j surrealistyczny spos贸b bagna by艂y nawet pi臋kne. Pi臋kne i przera偶aj膮ce.

Nie tylko w臋偶e i aligatory budzi艂y niepok贸j w jej sercu. Ten w艂贸cz臋ga, kt贸ry za nimi przyp艂yn膮艂, wystraszy艂 j膮 艣miertelnie. Gdyby by艂a sama, gdyby nie Ben...

Westchn臋艂a g艂臋boko, przypominaj膮c sobie, jak wtedy cieszy艂a si臋 z jego obecno艣ci. Ale im d艂u偶ej o tym my艣la艂a, tym bardziej j膮 to martwi艂o. Czy偶by straci艂a obiektywny pogl膮d na spraw臋? Czy syndrom sztokholmski i u niej zaczyna艂 si臋 objawia膰, wywo艂uj膮c pozytywne emocje wobec porywacza?

Nie, powiedzia艂a do siebie. Nie by艂y to emocje w liczbie mnogiej. To zaledwie jedno, ulotne uczucie wywo艂ane faktem, 偶e w tamtej chwili Ben wydawa艂 si臋 znacznie bardziej normalny i mniej gro藕ny ni偶 Duh - wayne - nazywajcie - mnie - Duch.

Nie zapomnia艂a jednak, 偶e Ben DeCarlo by艂 psychopatycznym morderc膮. Nie wierzy艂a ani przez chwil臋, 偶e skoro do tej pory jej nie skrzywdzi艂, to znaczy艂o, 偶e b臋dzie j膮 chroni艂.

Jednak, ku swemu zaskoczeniu, zaczyna艂a wierzy膰, 偶e jej nie zabije. Przestrzeg艂a wi臋c sam膮 siebie przed zbytni膮 ufno艣ci膮 i wpatrzy艂a si臋 w zapadaj膮cy mrok, otoczona serenad膮 偶ab, pluskiem wody i g艂osami ptak贸w.

Kiedy s艂once znikn臋艂o ju偶 ca艂kowicie za porastaj膮c膮 bagna ro艣linno艣ci膮, pozostawiaj膮c za sob膮 jedynie pomara艅czowy poblask szybko ust臋puj膮cy miejsca czerni, Monique wsta艂a i wesz艂a do chaty, zamykaj膮c drzwi i odcinaj膮c si臋 w ten spos贸b od wilgotnej nocy.

W piecu trzaska艂 ogie艅, wype艂niaj膮c pomieszczenie zapachem dymu i osuszaj膮c wilgotne powietrze chaty.

- Ch艂odno? - zapyta艂 Ben.

- Troch臋.

Na jego twarzy pojawi艂 si臋 p贸艂u艣miech. Monique poczu艂a si臋 dziwnie - porywacz, kt贸ry u艣miecha si臋 do porwanej? To wydawa艂o si臋 nie na miejscu.

Przy艂apa艂a si臋 na tym, 偶e odwzajemnia ten p贸艂u艣miech, i pomy艣la艂a jednocze艣nie, i偶 bycie mi艂膮 sta艂o si臋 nagle du偶o 艂atwiejsze.

Ben odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 ma艂ego blatu oddzielaj膮cego kuchni臋 od reszty pokoju i powr贸ci艂 do czyszczenia ryby, kt贸r膮 z艂apa艂 na przystani. Monique usiad艂a i mimowolnie zacz臋艂a mu si臋 przygl膮da膰.

Odklei艂 sztuczne w膮sy i wygl膮da艂 teraz bardziej znajomo. Ale inaczej ni偶 wcze艣niej - na rozprawach zawsze mia艂 na sobie doskonale skrojone garnitury. Teraz, ubrany w d偶insy i sweter, wygl膮da艂 bardziej...

Zmusi艂a si臋, 偶eby odwr贸ci膰 od niego wzrok, ale s艂owo „m臋sko" i tak pojawi艂o si臋 w jej my艣lach i nie chcia艂o ich opu艣ci膰. Nie mog艂a jednak nic poradzi膰 na to, 偶e Ben by艂 wyj膮tkowo przystojny.

Staraj膮c si臋 nie patrze膰 na niego, Monique rozejrza艂a si臋 po wn臋trzu chaty, mimo 偶e wszystko ju偶 obejrza艂a zaraz po przyje藕dzie. Jedyn膮 rzecz膮, kt贸rej wcze艣niej nie zauwa偶y艂a, by艂y lampki oliwne, o艣wietlaj膮ce teraz pomieszczenie.

Jedna sta艂a na blacie kuchennym, druga na zniszczonej komodzie przy tylniej 艣cianie chaty. Wzrok dziewczyny pow臋drowa艂 dalej, napotykaj膮c le偶膮cy na pod艂odze materac, przykryty 艣wie偶膮 po艣ciel膮 i kocem. Ciekawi艂o j膮, jak b臋d膮 spali.

Domy艣la艂a si臋, oczywi艣cie. Ale ta my艣l zaniepokoi艂a j膮, wi臋c odwr贸ci艂a g艂ow臋.

Po艣rodku umieszczono jeden jedyny mebel - kanap臋, kt贸r膮 kto艣 kiedy艣 zbi艂 z ledwo oheblowanych desek i obi艂 sk贸r膮. Na pod艂odze za ni膮 sta艂o radio. Monique wydawa艂o si臋 ono zupe艂nie nie na miejscu.

- Pewnie jest na baterie - powiedzia艂a, widz膮c, 偶e Ben przygl膮da si臋 jej.

- Odbiera tylko kr贸tkie fale.

- A wi臋c mo偶na st膮d nada膰 wiadomo艣膰? - Je偶eli by艂o jakie艣 po艂膮czenie ze 艣wiatem i uda艂oby jej si臋...

- My艣lisz pewnie o kr贸tkofal贸wce - powiedzia艂, rozwiewaj膮c jej nadzieje. - Nie mam przeka藕nika. Radio jest tylko po to, 偶ebym wiedzia艂, co si臋 dzieje.

呕eby wiedzia艂, jak przebiegaj膮 poszukiwania - to w艂a艣nie mia艂 na my艣li.

- Chcesz co艣 zje艣膰?

- Umieram z g艂odu - przyzna艂a.

- Przykro mi, 偶e omin膮艂 nas lunch. Ale uzna艂em, 偶e zatrzymywanie si臋 na posi艂ek nie jest dobrym pomys艂em.

- Tak, uciekali艣my jak Bonnie i Clyde. - Natychmiast po偶a艂owa艂a swoich s艂贸w. Zabrzmia艂y tak, jakby by艂a po jego strome, a przecie偶 nie to mia艂a na my艣li.

Najwyra藕niej tak j膮 zrozumia艂, bo u艣miechn膮艂 si臋 ponownie - tym razem szerzej. To sprawi艂o, 偶e poczu艂a si臋 jeszcze bardziej 艣miesznie.

- No dobrze, ryby mo偶na ju偶 zacz膮膰 sma偶y膰 - powiedzia艂, rzucaj膮c je na skwiercz膮cy na patelni t艂uszcz. - Mo偶e otworzymy jakie艣 wino? W ch艂odni jest kilka butelek.

Wino w ch艂odni. Jedzenie. Kto艣 najwyra藕niej dobrze zaopatrzy艂 chat臋.

I zrobi艂 to dzisiaj, zauwa偶y艂a, otwieraj膮c metalow膮 ch艂odni臋.

Kiedy uda艂o jej si臋 odkorkowa膰 wino, Ben ju偶 nak艂ada艂 ryb臋 na talerze, razem z w艂asnor臋cznie przyrz膮dzon膮 sa艂atk膮.

Siedz膮c tak przy stole naprzeciwko niego, Monique nie mog艂a oprze膰 si臋 uczuciu, 偶e ta scena jest wyj膮tkowo absurdalna. Znajdowa艂a si臋 gdzie艣 w dziczy i zasiad艂a do kolacji przygotowanej przez morderc臋. Jakby trafi艂a w 艣rodek filmu Felliniego, nie znaj膮c scenariusza.

Kiedy wzi臋艂a do ust pierwszy kawa艂ek ryby, Ben spojrza艂 na ni膮 wyczekuj膮co, wi臋c powiedzia艂a mu, 偶e ryba jest doskona艂a - zreszt膮 zgodnie z prawd膮. Potem jedli ju偶 w milczeniu.

- Mo偶e wzi臋liby艣my reszt臋 wina i przenie艣li si臋 na kana... - Umilk艂 nagle i spojrza艂 na drzwi.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂a, a jej puls przyspieszy艂, kiedy zauwa偶y艂a, 偶e Ben si臋ga po bro艅.

- Kto艣 jest na zewn膮trz - wyszepta艂.


ROZDZIA艁 CZWARTY

Wtorek, 4 lutego 18:51

- Ben? To ja - us艂yszeli cichy m臋ski g艂os.

Ben wsun膮艂 pistolet z powrotem za pasek. Nie wygl膮da艂o na to, 偶eby si臋 kogo艣 spodziewa艂, ale przynajmniej zna艂 t臋 osob臋.

Drzwi otworzy艂y si臋 i do 艣rodka wszed艂 m臋偶czyzna, trzymaj膮cy w jednej r臋ce walizk臋, a w drugiej strzelb臋. Na oko mia艂 ponad trzydzie艣ci lat, ciemne oczy i w艂osy, by艂 mniej wi臋cej wzrostu i budowy Bena.

- Chcia艂em ci to przywie藕膰 sam, bo... - Zauwa偶y艂 Monique i zatrzyma艂 si臋, rzucaj膮c Benowi niepewne pytaj膮ce spojrzenie.

- Monique LaRoquette - powiedzia艂 Ben. Dezi spojrza艂 na ni膮 ponownie.

- O rany, to ona. Wiedzia艂em, 偶e sk膮d艣 j膮 znam - doda艂 tak, jakby nie by艂o jej w pokoju. - Ale co ona tu robi?

- Felicia si臋 nie pokaza艂a. Kiedy wyszed艂em przed budynek s膮du, nie zobaczy艂em jej, by艂a za to Monique, wi臋c...

- Okay, rozumiem. - Dezi machn膮艂 r臋k膮.

Ben pokiwa艂 g艂ow膮. Teraz chcia艂 dowiedzie膰 si臋, co u licha przygna艂o tu przyjaciela. Byli pewni, 偶e gliniarze b臋d膮 obserwowa膰 ka偶dy krok Deziego. Jego przybycie do chaty nie by艂o zgodne z planem.

Kiedy Ben zada艂 mu to pytanie, Dezi rzuci艂 Monique szybkie spojrzenie. Wyra藕nie nie chcia艂 przy niej nic m贸wi膰. Ale jedynym sposobem, 偶eby nic nie s艂ysza艂a, by艂o wys艂anie jej na zewn膮trz, a Ben nie mia艂 zamiaru tego robi膰.

Na pewno zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e ucieczka to szale艅stwo, ale mog艂a te偶 doj艣膰 do wniosku, 偶e zgubienie si臋 na bagnach jest mniejszym z艂em. Nie chcia艂 zosta膰 obwiniony o kolejn膮 艣mier膰.

Da艂 Deziemu znak, 偶eby podszed艂 do okna.

- Wola艂bym, 偶eby ci臋 nie widzia艂a - powiedzia艂 cicho.

- Teraz na pewno b臋dzie ci臋 mog艂a zidentyfikowa膰.

- To zmartwienie na p贸藕niej.

- W porz膮dku, postaraj si臋 tylko, 偶eby nie wiedzia艂a, 偶e Maria te偶 bra艂a w tym udzia艂, dobra?

- Pewnie, sam ju偶 na to wpad艂em.

- Wi臋c co si臋 dzieje? Gliniarze nie rzucili si臋 jeszcze na was?

- Przyszli wypytywa膰 do „Crescent". I zostawili kilku na stra偶y. Ale wymkn膮艂em si臋 tylnym wyj艣ciem i zostawi艂em sw贸j samoch贸d. Zanim si臋 zorientowali, pewnie bytem ju偶 w po艂owie drogi tutaj. I mam alibi.

- Dobrze - powiedzia艂 Ben, troch臋 spokojniejszy.

- Ale dlaczego tak si臋 skrada艂e艣? Ma艂o brakowa艂o, a bym do ciebie strzeli艂.

- Zauwa偶y艂em kogo艣 u uj艣cia kana艂u. Nie chcia艂em, 偶eby ruszy艂 za d藕wi臋kiem motoru, wi臋c wy艂膮czy艂em go.

- Chyba wiem, kto to by艂. Zawita艂 do nas ju偶 wcze艣niej . Czy przezwisko Duch co艣 ci m贸wi?

Dezi zakl膮艂 cicho.

- To nasz najbli偶szy s膮siad. Ma chat臋 kilka kilometr贸w st膮d. Ale my艣la艂em, 偶e go jeszcze nie ma.

- A gdzie by艂?

- Och, raz czy dwa razy do roku wybiera si臋 poza bagna, 偶eby si臋 troch臋 zabawi膰. Za ka偶dym razem go na jaki艣 czas zamykaj膮, w wi臋zieniu albo w zak艂adzie dla umys艂owo chorych. Ma troch臋 nier贸wno pod sufitem.

- Cudownie.

Dezi wzruszy艂 ramionami.

- Dobra nowina to taka, 偶e na pewno nikomu nie powie. Lubi tajemnice.

- Wygl膮da na to, 偶e jeszcze bardziej lubi n贸偶, kt贸ry nosi u pasa.

- No c贸偶... Musisz po prostu na niego uwa偶a膰.

Ben spojrza艂 na Monique. Kiedy ju偶 przejdzie do drugiej cz臋艣ci planu i zostawi j膮 tutaj...

Zmusi艂 si臋, 偶eby o tym nie my艣le膰. To by艂a kolejna rzecz, kt贸r膮 b臋dzie si臋 martwi艂 za jaki艣 czas.

- Wi臋c o co chodzi? Dlaczego tu jeste艣? - zapyta艂, odwracaj膮c si臋 z powrotem do Deziego.

- Chcia艂em si臋 upewni膰, czy ci si臋 uda艂o. Maria szala艂a z niepokoju i...

- Dlaczego? Co si臋 sta艂o?

- Nie s艂ucha艂e艣 radia?

- Nie, od kiedy zostawili艣my wypo偶yczony samoch贸d.

- Wi臋c nie s艂ysza艂e艣, co sta艂o si臋 z Felici膮? Ben poczu艂 sucho艣膰 w ustach.

- Nie 偶yje. Gliniarze znale藕li j膮 na ulicy. Mia艂a podci臋te gard艂o.

- Kiedy?

- Znale藕li j膮, szukaj膮c ciebie. Ironia losu, co? Ale zamordowano j膮 poprzedniego dnia.

Ben odwr贸ci艂 si臋 do okna i niewidz膮cym wzrokiem wpatrywa艂 si臋 w ciemno艣膰. Kolejne zab贸jstwo, a wi臋c kto艣 ci膮gle chcia艂 go dosta膰.

Najpierw facet, kt贸rego Sandor Rossi nazywa艂 Nosem, zaaran偶owa艂 morderstwo, o kt贸re obwiniono Bena; Potem przekona艂 Rossiego, 偶eby wycofa艂 si臋 z zeznawania w s膮dzie. A teraz zamordowano kobiet臋, kt贸ra mia艂a mu pom贸c w ucieczce.

Ale jak ten kto艣 dowiedzia艂 si臋 o planie i o udziale Felicii w tym przedsi臋wzi臋ciu?

Kiedy zapyta艂 o to Deziego, ten tylko potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Potem wskaza艂 Monique.

- A co z ni膮? Co zamierzasz?

- Nie wiem. Przede wszystkim nie powinienem by艂 jej porywa膰. Ale kiedy sta艂em przed budynkiem s膮du i nigdzie nie widzia艂em Felicii, my艣la艂em tylko o tym, 偶e samoch贸d jest zarezerwowany na kobiet臋. Gdyby na lotnisku co艣 posz艂o nie tak, by艂oby po mnie. Tego si臋 ba艂em.

- Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie. Jako艣 z tego wybrniemy. Gdy b臋dzie po wszystkim, spr贸bujemy nam贸wi膰 j膮, 偶eby nie wnosi艂a oskar偶enia.

- Tak. - Ben ponownie spojrza艂 na Monique. - B臋dziemy musieli to zrobi膰…

22:17

Monique sta艂a za Benem i patrzy艂a, jak w s艂abym 艣wietle ksi臋偶yca Dezi odpycha 艂贸dk臋 od pomostu. Z ca艂ego serca pragn臋艂a odp艂yn膮膰 razem z nim. Wr贸ci膰 do cywilizacji i uciec od tego mordercy.

- Dlaczego on nie u偶ywa silnika? - zapyta艂a, kiedy 艂贸dka prze艣lizn臋艂a si臋 bezszelestnie w d贸艂 kana艂u i znikn臋艂a w ciemno艣ci.

- Nie chce zwraca膰 na nas uwagi, je偶eli kto艣 by艂by niedaleko.

- Masz na my艣li Ducha?

Ben nie odpowiedzia艂. Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 chaty i zacz膮艂 si臋 wspina膰 po schodkach.

Zdenerwowana, pod膮偶y艂a za nim. Nie mia艂a wyboru, je偶eli nie chcia艂a zosta膰 na zewn膮trz z aligatorami i w臋偶ami - i z Duchem prawdopodobnie. Ale wej艣cie do 艣rodka przera偶a艂o j膮 niemal tak samo.

By艂a ju偶 pora snu. I mimo 偶e Ben nie dotkn膮艂 jej od chwili, kiedy tu dotarli, nie s膮dzi艂a, aby tak zosta艂o.

Aresztowano go w dniu morderstwa, ponad trzy lata temu, i od tego czasu przebywa艂 w areszcie. A skoro w Angola nie pozwalano na intymne wizyty... to na pewno nie by艂 z kobiet膮 ju偶 od bardzo dawna.

Dotarli do drzwi. Ben otworzy艂 je i wpu艣ci艂 j膮 do 艣rodka.

- Poczekam tu, a ty si臋 przebierz.

Troch臋 zaskoczona, wesz艂a szybko do 艣rodka. Przebra艂a si臋 w koszul臋 nocn膮 i szlafrok, spogl膮daj膮c co chwila na materac. Potem, z sercem w gardle, czeka艂a, a偶 w chacie zjawi si臋 Ben.

- B臋dziemy musieli spa膰 razem - powiedzia艂 od progu.

- Mog臋 spa膰 na kanapie - zaproponowa艂a. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Jest tylko jeden komplet po艣cieli. A kanapa nie bardzo nadaje si臋 nawet do siedzenia. Zga艣 po prostu lampk臋 i wybierz t臋 stron臋, kt贸ra bardziej ci odpowiada.

Ben przeszed艂 przez kuchni臋. Stan膮艂, patrz膮c ukradkiem na Monique. Kiedy zgasi艂a p艂omie艅 stoj膮cej w rogu lampki, po艂o偶y艂a si臋, nie zdejmuj膮c szlafroka. Potem podci膮gn臋艂a ko艂dr臋 pod brod臋. Przesun臋艂a si臋 na sam膮 kraw臋d藕 materaca. Wygl膮da艂a jak przera偶ony kr贸lik.

Ben zgasi艂 lampk臋 stoj膮c膮 na kontuarze i w ciemno艣ci zdj膮艂 spodnie. Nagle przysz艂o mu do g艂owy, aby powiedzie膰 jej, 偶e to on przeniesie si臋 na kanap臋. Ale zrezygnowa艂 z tego.

W jego mniemaniu lata sp臋dzone w wi臋zieniu oduczy艂y go d偶entelme艅skich odruch贸w. Dlatego poczu艂 si臋 zaskoczony, cho膰 nie mia艂 zamiaru podda膰 si臋 impulsowi.

W wi臋zieniu praktycznie nie da艂o si臋 spa膰. 艢wiat艂a pali艂y si臋 przez ca艂y czas, a dziwne odg艂osy i brz臋k stalowych pr臋t贸w wype艂nia艂y ka偶d膮 noc. Od czasu do czasu rozlega艂 si臋 tak偶e krzyk wi臋藕ni贸w zmuszanych do sprawiania przyjemno艣ci swoim wsp贸艂towarzyszom. Po trzech latach, w czasie kt贸rych nigdy nie uda艂o mu si臋 naprawd臋 zasn膮膰, nie by艂 w stanie wyrzec si臋 luksusu wygodnego spania.

Podszed艂 wi臋c do materaca i po艂o偶y艂 si臋 ostro偶nie, uwa偶aj膮c, 偶eby nie dotkn膮膰 Monique. Le偶a艂 jednak na tyle blisko, 偶e czu艂 zapach jej perfum, docieraj膮cy do ka偶dej kom贸rki jego cia艂a.

Dopiero po chwili stwierdzi艂, 偶e nale偶a艂o ulec d偶entelme艅skiemu odruchowi - nie ze wzgl臋du na ni膮, ale ze wzgl臋du na siebie.

Odetchn膮艂 g艂臋boko, chrapliwie. Nie przeniesie si臋 na kanap臋. Zostanie tutaj i za艣nie, ignoruj膮c obudzone nagle potrzeby cia艂a.

Dzikie zwierz臋, prasa cz臋sto okre艣la艂a go w艂a艣nie w taki spos贸b. No i psychopatyczny morderca - ulubione epitety dziennikarzy. Ale on nie by艂 zwierz臋ciem, tak samo, jak nie by艂 morderc膮. I pomimo upodlenia, jakie powszechnie panowa艂o w wi臋zieniu, pozosta艂o mu na tyle cz艂owiecze艅stwa, 偶e nigdy nie wzi膮艂by kobiety si艂膮. Bez wzgl臋du na to, co my艣la艂a Monique, z nim by艂a bezpieczna.

Po艂o偶y艂 si臋 na boku, plecami do niej, s艂uchaj膮c jej cichego oddechu, czuj膮c ciep艂o jej cia艂a... i walcz膮c z ch臋ci膮 odwr贸cenia si臋 i przytulenia jej.

Zacisn膮艂 pi臋艣ci. Nie, nie chcia艂 jej przytuli膰. Cho膰 czu艂 ogromn膮 potrzeb臋, nie m贸g艂 pragn膮膰 kobiety, kt贸ra go nienawidzi艂a.

Ale le偶a艂a tu obok niego. I by艂a pi臋kna. I min臋艂o ju偶 tak du偶o czasu...

Odetchn膮艂 g艂臋boko. Nie, nie jest zwierz臋ciem. Potem podni贸s艂 d艂o艅 do twarzy i otar艂 艂zy, kt贸re nie wiadomo dlaczego potoczy艂y si臋 po jego policzkach.

Pi膮tek, 7 lutego 6:43

Monique siedzia艂a na schodkach przed chat膮, obejmuj膮c si臋 ramionami i niewidz膮cym wzrokiem wpatruj膮c si臋 w mg艂臋. Ponad lini膮 czarnych uschni臋tych cyprys贸w wida膰 by艂o pierwsze r贸偶owe promienie wschodz膮cego s艂o艅ca.

Us艂ysza艂a plusk, oznaczaj膮cy, 偶e Benowi uda艂o si臋 z艂owi膰 ryb臋. Spojrza艂a na brzeg, gdzie sta艂, trzymaj膮c w臋dk臋. 艢wit, jak jej powiedzia艂, to najlepsza pora.

Przygl膮daj膮c si臋, jak wyci膮ga ryb臋, wr贸ci艂a my艣l膮 do wydarze艅 ostatnich dni. Usi艂owa艂a przypomnie膰 sobie, kiedy dok艂adnie przesta艂a si臋 go ba膰. Nie by艂a pewna. Tak jak nie by艂a ju偶 pewna tylu innych rzeczy.

Przypomnia艂a sobie, po raz kolejny, o syndromie sztokholmskim. Ale czy to w艂a艣nie on sprawi艂, 偶e przesta艂a obawia膰 si臋 Bena? A nawet, chocia偶 brzmia艂o to nieprawdopodobnie, zacz臋艂a go lubi膰?

A mo偶e dlatego, 偶e przebywali ze sob膮 bez przerwy przez ostatnie trzy dni? I przez ca艂y ten czas nie powiedzia艂 ani nie zrobi艂 nic, co 艣wiadczy艂oby, 偶e jest psychopat膮 i morderc膮.

Nie zapominaj, odezwa艂 si臋 wewn臋trzny g艂os, psychopaci s膮 doskona艂ymi aktorami. Nie zapomnia艂a. Przecie偶, gdyby nie zna艂a prawdy...

Patrz膮c ponad wod膮, zacz臋艂a zastanawia膰 si臋, czy naprawd臋 j膮 zna艂a. Od chwili, kiedy tu przyjechali, mia艂a du偶o czasu na my艣lenie, a im wi臋cej my艣la艂a, tym wi臋cej pojawia艂o si臋 w膮tpliwo艣ci.

A je艣li wersja Bena by艂a prawdziwa? W pewnym momencie zacz臋艂a bra膰 to pod uwag臋 - coraz trudniej przychodzi艂o jej widzie膰 w nim wyrachowanego morderc臋.

Poza tym niemo偶liwe, aby tak po prostu wyobrazi艂a sobie tego m臋偶czyzn臋, wtedy przed s膮dem. Tego 艂udz膮co podobnego do Bena.

Je艣li w贸wczas si臋 pomyli艂a, to jak膮 mia艂a pewno艣膰, 偶e nie pomyli艂a si臋, identyfikuj膮c Bena jako cz艂owieka, kt贸rego widzia艂a w „Augustine's"?

Spojrza艂a na niego. Musia艂 by膰 winny. Pi臋ciu naocznych 艣wiadk贸w nie mog艂o 藕le zidentyfikowa膰 mordercy.

Wszystko to nie przestawa艂o dr臋czy膰 jej serca.

8:31

Ben sta艂 za kanap膮, wpatruj膮c si臋 intensywnie w ma艂y odbiornik i s艂uchaj膮c wiadomo艣ci.

- Naczelnik policji, Royce Monk, w艂a艣nie zako艅czy艂 swoje poranne o艣wiadczenie dla prasy w sprawie Bena DeCarlo - powiedzia艂 spiker. - Oznajmi艂, 偶e organizacja Mieszka艅cy dla Bezpiecze艅stwa w Nowym Orleanie r贸wnie偶 wyznaczy艂a nagrod臋 za informacj臋, kt贸ra pomo偶e uj膮膰 morderc臋. 艁膮cznie z nagrod膮 wyznaczon膮 przez policj臋, suma wynosi teraz 100 000 dolar贸w.

Kiedy Monique spojrza艂a na niego z kanapy, Ben wzruszy艂 tylko ramionami. Ale nie podoba艂o mu si臋 to, co us艂ysza艂.

Poza Mari膮 i Dezim jeszcze jedna osoba wiedzia艂a, kim jest. Dezi potrzebowa艂 艣wiadk贸w, 偶eby mie膰 alibi na poniedzia艂ek rano, wi臋c poprosi艂 swojego brata, 偶eby przyjecha艂 tutaj i zaopatrzy艂 chat臋.

To sprawia艂o, 偶e Ben by艂 bardzo niespokojny. Prawie nie zna艂 Louie'ego. A chocia偶 Dezi przysi臋ga艂, 偶e jego brat nie pi艣nie ani s艂owa, 100 000 dolar贸w by艂o jednak du偶膮 sum膮.

- Naczelnik - kontynuowa艂 g艂os w radiu - stwierdzi艂, 偶e mimo wysi艂k贸w nowoorlea艅skiej policji i licznych informacji, wci膮偶 nie mo偶na z ca艂膮 pewno艣ci膮 stwierdzi膰, gdzie aktualnie przebywa Ben DeCarlo.

Ca艂y czas czynny jest numer naszej gor膮cej linii. Osoby mog膮ce udzieli膰 informacji na temat Bena DeCarlo, proszone s膮 o kontakt z policj膮. Naczelnik przyzna艂 jednak, 偶e DeCarlo najprawdopodobniej opu艣ci艂 Nowy Orlean.

Ben odetchn膮艂 g艂臋boko. W艂a艣nie na t臋 informacj臋 czeka艂.

- We wszystkich zak膮tkach kraju policja rozpocz臋艂a poszukiwania i naczelnik jest przekonany, 偶e morderca nied艂ugo zostanie uj臋ty. Wielu dziennikarzy pyta艂o jednak o procedur臋 ekstradycji, co wskazuje wyra藕nie, 偶e wielu z nich wierzy, 偶e Ben DeCarlo aktualnie wygrzewa si臋 na jakiej艣 pla偶y w po艂udniowej Ameryce.

Dalsze informacje...

Ben wy艂膮czy艂 radio i spojrza艂 na Monique.

- Wracam do Nowego Orleanu.

- Dzisiaj?

- Tak. Nie znajd臋 prawdziwego zab贸jcy, siedz膮c tutaj. A teraz, kiedy doszli do wniosku, 偶e ju偶 mnie tam nie ma, b臋d臋 bezpieczny.

Czeka艂, a偶 powie, 偶e nie chce zosta膰 sama na bagnach. Nie rozmawiali na ten temat, ale oboje wiedzieli, 偶e je艣li Ben we藕mie j膮 ze sob膮, ona spr贸buje uciec i powiadomi膰 policj臋. Wi臋c musia艂 j膮 tutaj zostawi膰.

Ku jego zdziwieniu, Monique nie powiedzia艂a s艂owa na ten temat.

- Ben, dlaczego tam jedziesz? Dlaczego nie wynajmiesz prywatnego detektywa?

- My艣lisz, 偶e tego nie zrobi艂em? Od momentu aresztowania sprawa by艂a ju偶 praktycznie zamkni臋ta. Nie mieli zamiaru szuka膰 dowod贸w mojej niewinno艣ci, wi臋c wynaj臋li艣my detektywa, potem drugiego. Jednak po trzecim z kolei zrezygnowali艣my.

- Dlatego, 偶e 偶aden z nich nic nie znalaz艂?

- Niezupe艂nie. Bardziej ze wzgl臋du na pow贸d, dla kt贸rego 偶aden z nich nic nie znalaz艂. Wszyscy wycofali si臋 ze sprawy, zanim na dobre si臋 jej podj臋li.

- Dlaczego?

- Kto艣 si臋 z nimi skontaktowa艂. Tak samo jak z Sandorem Rossim.

- Naprawd臋 w to wierzysz?

- Uwa偶asz, 偶e jestem paranoikiem? Pewnie masz racj臋. Ale tak, wierz臋, 偶e kto艣 ich wystraszy艂. Moi prawnicy te偶 w to wierz膮.

- Kto m贸g艂 to zrobi膰?

- Ten facet, kt贸rego Rossi nazywa艂 Nosem. Facet, kt贸ry chcia艂 zabi膰 mojego ojca i zrzuci膰 na mnie win臋. Facet, kt贸rego prawdziwe nazwisko Rossi mia艂 wyjawi膰 w s膮dzie - dop贸ki oczywi艣cie nie zmieni艂 zdania.

- Masz zamiar skontaktowa膰 si臋 z Rossim, prawda? Spr贸bujesz go przekona膰, 偶eby powiedzia艂 ci, kim jest Nos?

- Bardzo bym chcia艂, ale niestety Rossi znikn膮艂.

- To znaczy wyjecha艂 z miasta, czy...?

- Nie wiem. Dezi dowiedzia艂 si臋 tylko, 偶e znikn膮艂 kilka godzin po mojej ucieczce. M贸g艂 zwia膰, podejrzewaj膮c, 偶e b臋d臋 go szuka艂. Albo kto艣 m贸g艂 zostawi膰 go na dnie jeziora Pontchartrain, 偶eby nie m贸g艂 mi nic powiedzie膰, nawet jak go znajd臋.

Monique milcza艂a przez chwil臋.

- Wi臋c z kim w艂a艣ciwie chcesz porozmawia膰? - zapyta艂a w ko艅cu.

- Mam kilka innych mo偶liwo艣ci.

- Ale... Ben, przecie偶 przez ostatni tydzie艅 twoje zdj臋cie pojawia艂o si臋 na pierwszej stronie wszystkich gazet. My艣lisz, 偶e mo偶esz ot tak sobie spacerowa膰 po Nowym Orleanie i nikt ci臋 nie pozna?

Patrzy艂 na ni膮 zdziwiony. S艂ysza艂 przej臋cie w jej g艂osie, ale uzna艂 to za sztuczk臋 w艂asnej wyobra藕ni. Fakt; bardzo si臋 stara艂a ukry膰 swoj膮 nienawi艣膰, ale na pewno nie martwi艂a si臋 o niego.

- Ja... Ja po prostu jestem realistk膮 - wymamrota艂a, odwracaj膮c wzrok.

- No c贸偶, nie ty jedna umiesz si臋 przebiera膰. Wyjd臋 st膮d tak odmieniony, 偶e nawet moi rodzice by mnie nie poznali...

Urwa艂, czuj膮c nag艂y ucisk w gardle. Ca艂y czas m贸wili o morderstwie, a jednak wci膮偶 zapomina艂, 偶e rodzic贸w ju偶 nie ma.

Odchrz膮kn膮艂 i zmieni艂 szybko temat.

- Przysz艂o mi do g艂owy, 偶e w tych wszystkich wiadomo艣ciach, kt贸rych s艂uchali艣my, nie by艂o ani s艂owa o zaginionej kobiecie. Do tej pory kto艣 przecie偶 powinien zorientowa膰 si臋, 偶e znikn臋艂a艣.

Wzruszy艂a lekko ramionami.

- Nie m贸wi艂am nikomu, 偶e jad臋 do Nowego Orleanu.

I nie s膮dz臋, by informacje o zagini臋ciu kogo艣 w Hartford w Connecticut, dotar艂y a偶 tutaj. Zreszt膮 i tak nikt tam za mn膮 nie t臋skni.

Nie rozwija艂a tego tematu, jednak Ben wci膮偶 sta艂 obok, czekaj膮c, a偶 powie co艣 wi臋cej. Nigdy nic o sobie nie m贸wi艂a, ale odkry艂 ju偶, 偶e nie lubi zbyt d艂ugich przerw w rozmowie.

- Powiedzia艂am w biurze, 偶e wyje偶d偶am w pilnej sprawie rodzinnej - wyja艣ni艂a w ko艅cu. - I nie jestem pewna, kiedy wr贸c臋. W ko艅cu jednak kto艣 si臋 zorientuje, 偶e zagin臋艂am. Ale do tej pory...

Odwr贸ci艂a wzrok. Jej oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami. Poczu艂 si臋 jak ostatni 艣mie膰.

Porwanie przez kogo艣, kogo uwa偶a艂a za morderc臋, musia艂o by膰 dla niej koszmarem. A teraz najwidoczniej my艣la艂a, 偶e zanim Ben pojedzie do Nowego Orleanu, zrobi jej co艣 strasznego.

Ale do tej pory nie okazywa艂a strachu. To by艂 pierwszy raz, nie licz膮c samego pocz膮tku.

Patrz膮c na ni膮, nie m贸g艂 powstrzyma膰 nap艂ywaj膮cych pyta艅. Go by si臋 sta艂o, gdyby spotkali si臋 w innych okoliczno艣ciach? Gdyby nie czu艂a do niego takiej niech臋ci?

By艂a odwa偶n膮 kobiet膮 i gdyby rzeczy mia艂y si臋 inaczej, m贸g艂by j膮 nawet...

Ale karty zosta艂y ju偶 rozdane. Zastanawianie si臋 nad tym, „co by by艂o, gdyby" nie mia艂o sensu - musia艂 gra膰 tymi, kt贸re mia艂 w r臋ku.

Spojrza艂 na ni膮. Wpatrywa艂a si臋 w pod艂og臋. Mimo 偶e w chacie panowa艂a cisza, by艂 pewien, 偶e p艂acze. 呕a艂owa艂, 偶e nie mo偶e cofn膮膰 czasu. Zostawi艂by j膮 wtedy w spokoju.

W ko艅cu jednak kto艣 si臋 zorientuje, 偶e znikn臋艂am, powiedzia艂a. Czy by艂a tak samotna, 偶e mog艂aby zagin膮膰 i nikt by nie zwr贸ci艂 na to uwagi? Do tej pory nie zastanawia艂 si臋, jak wygl膮da program ochrony 艣wiadk贸w. Dla niej musia艂o to by膰 straszne.

Nie tylko wierzy艂a, 偶e morderca b臋dzie si臋 chcia艂 na niej zem艣ci膰 - zosta艂a r贸wnie偶 ca艂kowicie odci臋ta od swojego poprzedniego 偶ycia. A on wiedzia艂, co to znaczy straci膰 wszystko.

Z wahaniem usiad艂 obok niej na kanapie. Zapach jej perfum przypomnia艂 mu o t臋sknocie, kt贸r膮 czu艂 ka偶dej nocy, le偶膮c obok niej.

Przebywanie tak blisko, w ciemno艣ci, by艂o najwy偶sz膮 pr贸b膮 woli i tylko jego uparta natura powstrzymywa艂a go od przeniesienia si臋 na kanap臋 albo na pod艂og臋.

Dobrze, 偶e teraz wyje偶d偶a艂, bo chocia偶 zwalczy艂 ch臋膰 dotkni臋cia jej, nie m贸g艂 przesta膰 my艣le膰 o tym, jak cudownie by艂oby trzyma膰 j膮 w ramionach.

- Monique? - powiedzia艂, odsuwaj膮c od siebie t臋 my艣l.

Nawet na niego nie spojrza艂a, siedz膮c wci膮偶 z pochylon膮 g艂ow膮. Ben zastanawia艂 si臋, czy powinien co艣 powiedzie膰. Siostra zawsze m贸wi艂a mu, 偶e rozmowa pomaga, ale nie by艂 pewien, czy b臋dzie tak r贸wnie偶 w przypadku jego i Monique.

- Program ochrony 艣wiadk贸w zrujnowa艂 ci 偶ycie, prawda? - zaryzykowa艂 w ko艅cu.

Spojrza艂a na niego. Jej policzki by艂y mokre od 艂ez.

- I jak s膮dz臋, nigdy nie mog艂a艣 z nikim o tym porozmawia膰? - kontynuowa艂.

- Nie - powiedzia艂a cicho. - Po偶e... Po偶egna艂am si臋 z rodzin膮. Ale od tamtej pory...

- Od tamtej pory musia艂a艣 wszystko utrzymywa膰 w tajemnicy?

Ledwo dostrzegalnie kiwn臋艂a g艂ow膮. Odczeka艂 jeszcze chwil臋.

- Chcia艂aby艣 porozmawia膰 o tym teraz? - zapyta艂 w ko艅cu.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, ale s艂owa i tak wyrwa艂y si臋 same.

- Nagle okaza艂o si臋, 偶e nie mam nic ani nikogo - mrukn臋艂a. - Musia艂am zrezygnowa膰 z pracy modelki, bo zbyt 艂atwo mo偶na by mnie rozpozna膰. A moi rodzice... Mieszkaj膮 w Seattle. Zazwyczaj dzwoni艂am do nich w ka偶d膮 niedziel臋. Ale potem... Czasami przy艂apuj臋 si臋 na tym, 偶e wykr臋cam ich numer, zanim sobie przypomn臋, 偶e mi nie wolno. Moja bratowa by艂a w ci膮偶y, wi臋c m贸j brat i ona maj膮 dziecko, kt贸rego nigdy nie widzia艂am. Nawet nie wiem, czy to ch艂opczyk, czy dziewczynka. A m贸j m膮偶...

- M膮偶? - powt贸rzy艂 Ben. - Nie wiedzia艂em, 偶e jeste艣 zam臋偶na.

- Ju偶 nie jestem.

- Ale... Nie by艂 z tob膮? To znaczy, kiedy musia艂a艣 wzi膮膰 udzia艂 w programie ochrony 艣wiadk贸w, on nie...

- Nie - szepn臋艂a. - Powiedzia艂, 偶e nie wyprowadzi si臋 z Nowego Jorku. Jest maklerem gie艂dowym i...

Ben patrzy艂, jak ociera艂a 艂zy z twarzy. Wysz艂a za jakiego艣 艂ajdaka, dla kt贸rego praca by艂a wa偶niejsza ni偶 ona? Zas艂ugiwa艂a naprawd臋 na kogo艣 lepszego.

Poci膮gn臋艂a kilka razy nosem, a potem 偶a艂o艣nie wzruszy艂a ramionami, co sprawi艂o, 偶e mia艂 nieodpart膮 ochot臋 obj膮膰 j膮 mocno i przytuli膰. Jednak w por臋 si臋 zreflektowa艂. Na pewno nie chcia艂aby, 偶eby przytula艂 j膮 kto艣, kogo nienawidzi艂a.

- To ma艂偶e艅stwo i tak by艂o pomy艂k膮 - powiedzia艂a w ko艅cu. - Nigdy nie mia艂am pewno艣ci, czy to w艂a艣nie m贸j Ksi膮偶臋 z bajki i okaza艂o si臋, 偶e nie. Du偶膮 wag臋 przywi膮zywa艂 do pozor贸w. 呕ona modelka - to mu pochlebia艂o, dlatego si臋 ze mn膮 o偶eni艂. Takie trofeum. Ale kiedy musia艂am wzi膮膰 udzia艂 w programie ochrony 艣wiadk贸w i odej艣膰 z zawodu, przesta艂o mu na mnie zale偶e膰.

- Wygl膮da na to, 偶e jest kompletnym palantem.

- C贸偶... Powinnam zauwa偶y膰 to du偶o wcze艣niej. Ale po wydarzeniach w „Augustine's" nagle sta艂am si臋 bardzo... 艣wiadoma, s膮dz臋, 偶e to dobre s艂owo, jak dalece niepewne jest 偶ycie. Wi臋c kiedy wr贸ci艂am do Nowego Jorku, wyj艣cie za niego wydawa艂o si臋 dobrym posuni臋ciem. To nie by艂a moja najlepsza decyzja - doda艂a, zn贸w wzruszaj膮c ramionami.

- Ka偶dy pope艂nia b艂臋dy - Ben nie wiedzia艂, co innego m贸g艂by jej powiedzie膰. Potem zmusi艂 si臋, 偶eby wsta膰 z kanapy i przej艣膰 na drugi koniec pokoju. Wiedzia艂, 偶e je偶eli zostanie blisko niej jeszcze przez chwil臋, zrobi co艣, co sprawi, 偶e ona znienawidzi go jeszcze bardziej.


ROZDZIA艁 PI膭TY

Pi膮tek, 7 lutego 9:02

Przygl膮daj膮c si臋, jak Ben ko艅czy charakteryzacj臋, Monique dosz艂a do wniosku, 偶e jego wyprawa do Nowego Orleanu nie musi okaza膰 si臋 a偶 tak ryzykowna.

Z walizki, kt贸r膮 przyni贸s艂 Dezi, Ben wyj膮艂 wspania艂膮 m臋sk膮 peruk臋 i okulary w rogowej oprawie. Przy pomocy sztucznych w膮s贸w i o艂贸wka do oczu uda艂o mu si臋 sprawi膰, 偶e jego kilkudniowy zarost wygl膮da艂 bardziej przekonuj膮co.

Patrzy艂a na niego jeszcze przez chwil臋, zastanawiaj膮c si臋, czy powinna go pyta膰, skoro z g贸ry wiedzia艂a, 偶e odpowied藕 b臋dzie negatywna. Z drugiej strony, je偶eli nie spr贸buje...

- Ben? - powiedzia艂a w ko艅cu. - Chc臋 jecha膰 z tob膮. Odwr贸ci艂 si臋 od lustra.

- Wiesz, 偶e nie mog臋 ci臋 zabra膰. Ale tutaj b臋dzie ci dobrze. Um贸wi臋 si臋 z Dezim, 偶eby przywi贸z艂 wi臋cej zapas贸w. A kiedy ju偶 b臋dzie po wszystkim, przyjad臋 po ciebie.

Przez jedn膮 straszn膮 chwil臋 nie mog艂a z siebie wydusi膰 s艂owa.

- Ben? - uda艂o si臋 jej w ko艅cu wydoby膰 z siebie g艂os.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e nie wr贸cisz tu dzisiaj? - Jej g艂os 艂ama艂 si臋.

- My艣la艂a艣, 偶e tak?

- Oczywi艣cie! My艣la艂am, 偶e jedziesz tylko na jeden dzieli!

- Aaa, wi臋c to dlatego nic wcze艣niej nie m贸wi艂a艣.

- Ale musisz wr贸ci膰! Nie mo偶esz zostawi膰 mnie samej ! Co b臋dzie, je艣li pojawi si臋 Duch i...

- Gdyby mia艂 wr贸ci膰, ju偶 by to zrobi艂.

- Ale...

- Rozgl膮da艂em si臋 przez ca艂y czas i nie zauwa偶y艂em nawet 艣ladu po nim.

- Mo偶e nie kr臋ci艂 si臋 tutaj w ci膮gu dnia - powiedzia艂a, usi艂uj膮c opanowa膰 panik臋 - ale kilka razy budzi艂am si臋 w nocy, maj膮c wra偶enie, 偶e kto艣 jest na zewn膮trz.

Ben rzuci艂 jej niedowierzaj膮ce spojrzenie.

- Dlaczego nic o tym nie wspomnia艂a艣?

- Po prostu nie chcia艂am, 偶eby艣 my艣la艂, 偶e boj臋 si臋 ciemno艣ci. Ale naprawd臋 mia艂am wra偶enie, 偶e kto艣 tam by艂. Budzi艂e艣 si臋 kiedy艣 z przera偶aj膮cym uczuciem, 偶e kto艣 na ciebie patrzy?

- Tak, co noc przez ostatnie trzy lata. Ale moim zdaniem nie powinna艣 obawia膰 si臋 Ducha.

- Ja...

- Monique, przykro mi, by艂bym jednak szale艅cem, gdybym ci臋 zabra艂 ze sob膮.

- Wi臋c pojed藕 tylko na jeden dzie艅 i wr贸膰. Nie tylko ze wzgl臋du na mnie. Je偶eli b臋dziesz pr贸bowa艂 ukrywa膰 si臋 w Nowym Orleanie, pr臋dzej czy p贸藕niej kto艣...

- Bardziej ryzykowne wydaje mi si臋 je偶d偶enie tam i z powrotem. Przykro mi, po prostu nie mo偶esz ze mn膮 jecha膰. Jak mam znale藕膰 zab贸jc臋, je偶eli przez ca艂y czas b臋d臋 musia艂 ci臋 pilnowa膰? Wzi臋艂a g艂臋boki oddech.

- Wiem, 偶e trudno ci w to uwierzy膰, ale nie b臋dziesz musia艂 mnie pilnowa膰. Nie b臋d臋 pr贸bowa艂a ucieka膰 i nie b臋d臋 pr贸bowa艂a dzwoni膰 na policj臋.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, wi臋c zmieni艂a taktyk臋.

- Pos艂uchaj, naprawd臋 m贸wi臋 szczerze. Naprawd臋 nie chc臋 tutaj zostawa膰 sama. Nie wymy艣li艂am sobie tego wszystkiego na temat Ducha. Uwa偶am, 偶e on nas szpieguje. Wi臋c je偶eli mnie zabierzesz, to przysi臋gam, 偶e...

- Monique, nie mog臋 ci zaufa膰.

- Mo偶esz. Ja...

- Nie. Uwa偶asz, 偶e jestem morderc膮 i nie przekonasz mnie, 偶e nie p贸jdziesz na policj臋 przy pierwszej okazji.

Zawaha艂a si臋. Gdy ubierze swoje my艣li w s艂owa i wypowie je na g艂os, stan膮 si臋 jeszcze bardziej prawdziwe. Ale je偶eli to go przekona.

- Nie uwa偶am, 偶e jeste艣 morderc膮 - powiedzia艂a w ko艅cu. - To znaczy... nie jestem ju偶 tego pewna.

Ben patrzy艂 na Monique, niemal bole艣nie pragn膮c, 偶eby by艂a to prawda. Miliony 艂udzi widzia艂o w nim wyrachowanego zab贸jc臋 i by艂oby naprawd臋 wspaniale, gdyby kto艣 taki jak ona w膮tpi艂 w jego win臋. Ale nie m贸g艂 w to uwierzy膰, tak samo jak w to, 偶e nie zadzwoni po policj臋.

- Nie zamierza艂am ci tego m贸wi膰 - ci膮gn臋艂a powoli - i wiem, 偶e prawdopodobnie uznasz to za k艂amstwo, ale w ten wtorek, przed s膮dem, widzia艂am pewnego m臋偶czyzn臋. Wpatrywa艂am si臋 w niego dok艂adnie w chwili, kiedy do mnie podszed艂e艣. By艂 tak do ciebie podobny, 偶e wzi臋艂am go za ciebie.

Patrzy艂a spokojnie na Bena i mimo 偶e wpatrywa艂 si臋 uwa偶nie w jej oczy, nie znajdowa艂 w nich 艣ladu k艂amstwa. Ale przecie偶 to niewiarygodne, aby wierzy艂a w jego niewinno艣膰, to niemo偶liwe. Pewnie chcia艂a w nim wzbudzi膰 zaufanie. A je艣li naprawd臋 widzia艂a jego sobowt贸ra...

- Czy bardzo by艂 do mnie podobny? - zapyta艂 w ko艅cu, nie mog膮c powstrzyma膰 ciekawo艣ci.

- Tak. Ca艂y czas o tym my艣l臋 i zastanawiam si臋, czy...

- Czy?

- Czy to on w艂a艣nie by艂 prawdziwym zab贸jc膮. Mo偶e kr臋ci艂 si臋 przed s膮dem, 偶eby dowiedzie膰 si臋 od wychodz膮cych z sali ludzi, jaki by艂 wyrok - tak jak piroman obserwuj膮cy z ukrycia po偶ar, kt贸ry spowodowa艂.

Chocia偶 Ben powtarza艂 sobie, 偶e musi zachowa膰 ostro偶no艣膰 i nie powinien wierzy膰 w szczero艣膰 Monique, jego serce wali艂o jak oszala艂e.

- Teraz, kiedy ci ju偶 o tym powiedzia艂am, mog臋 r贸wnie dobrze wspomnie膰 jeszcze o czym艣, co mnie niepokoi.

- S艂ucham - powiedzia艂 powoli.

- Podczas pierwszego procesu twoi obro艅cy twierdzili, 偶e dowody rzeczowe s膮 艣miechu warte, pami臋tasz? M贸wili, 偶e policja nigdy nie odnalaz艂a pistoletu, a wszystko wygl膮da bardzo nieprzekonuj膮co.

- Albo zosta艂o zmy艣lone - mrukn膮艂. Monique pokiwa艂a g艂ow膮.

- I ca艂y czas odwo艂ywali si臋 do wynik贸w 艣ledztwa, kt贸re stwierdza艂o, 偶e zeznania 艣wiadk贸w cz臋sto mijaj膮 si臋 z prawd膮; to zreszt膮 by艂o wszystko, co oskar偶enie naprawd臋 mia艂o.

- Ale s臋dziom to wystarczy艂o.

- Tak... G艂贸wnie z powodu Brently Gleason. Media d艂ugi czas rozwodzi艂y si臋 nad tym, jak bardzo przekonuj膮cym by艂a 艣wiadkiem.

Ben wbi艂 spojrzenie w pod艂og臋, przypominaj膮c sobie jej zeznania Mia艂a wyj膮tkowy talent do zapami臋tywania szczeg贸艂贸w, mo偶e dlatego, 偶e by艂a artystk膮. Odmalowa艂a tak 偶ywy i szczeg贸艂owy obraz tego, co si臋 sta艂o, 偶e s艂uchaj膮c jej, poczu艂 si臋 chory.

- Wi臋c dlaczego nie zeznawa艂a w czasie drugiego procesu? - zapyta艂a Monique.

Zawaha艂 si臋, nie maj膮c pewno艣ci, czy powinien jej powiedzie膰 o tym artykule w „Times - Pieayune". Zrezygnowa艂 jednak - Monique uzna艂aby prawdopodobnie, 偶e wszystko sobie wymy艣li艂.

- Nie jestem pewien - powiedzia艂 w ko艅cu. - Byli艣my po prostu wdzi臋czni losowi, 偶e nie zeznawa艂a. Ale to nie zmieni艂o werdyktu. Sandor Rossi tego dopilnowa艂. Niestety...

- No c贸偶, ja zapyta艂am, Ben. Zapyta艂am prokuratora, Trevisa Shanahana, dlaczego nie wezwa艂 Brently ponownie jako 艣wiadka.

- I co powiedzia艂?

- Nie m贸wi艂 wprost. Ale po tym, jak zobaczy艂am tego cz艂owieka na ulicy, nie mog臋 si臋 oprze膰 wra偶eniu, 偶e Brently zacz臋艂a w膮tpi膰 w to, co widzia艂a w „Augustine's". To znaczy, kogo widzia艂a. Mo偶e dlatego nie zeznawa艂a ponownie.

Ben odetchn膮艂 g艂臋boko, usi艂uj膮c uspokoi膰 nerwy. Monique wydawa艂a si臋 taka szczera... Ale je偶eli zaufa艂by jej, je偶eli zabra艂by j膮 ze sob膮 do Nowego Orleanu...

- W „Times - Picayune" pojawi艂 si臋 artyku艂 na temat Brently - powiedzia艂 ostro偶nie. - Jeszcze przed Nowym Rokiem.

- Tak?

- Kto艣 pr贸bowa艂 j膮 zabi膰. Sko艅czy艂o si臋 na strzelaninie w "Aquarium", ale i wcze艣niej zdarzy艂o jej si臋 wiele dziwnych rzeczy.

- Jakich?

- Na przyk艂ad jej m膮偶 - pracowa艂 w policji i znikn膮艂 zaraz po pierwszym procesie. Wszyscy my艣leli, 偶e nie 偶yje, ale autor artyku艂u sugerowa艂, 偶e to mo偶e nie by膰 prawda.

- I?

- I 偶e by艂 z ni膮 w „Augustine's" w dniu morderstwa. Sugerowa艂 r贸wnie偶, 偶e jej obecno艣膰 tam zosta艂a zaplanowana, a jej m膮偶 wiedzia艂 o strzelaninie wcze艣niej i zabra艂 j膮 tam specjalnie, by mog艂a by膰 艣wiadkiem.

- Wi臋c mia艂am racj臋. Brently nie zeznawa艂a ponownie, bo zorientowa艂a si臋, 偶e manipulowano ni膮. Mog艂a ju偶 nie mie膰 pewno艣ci, czy to ciebie widzia艂a.

Popatrzy艂 na ni膮 my艣l膮c, 偶e m贸wi tak, jakby przesta艂a w膮tpi膰 w jego niewinno艣膰. Je偶eli tak, to m贸g艂by uwierzy膰, 偶e go nie zdradzi.

Jednak zabranie jej ze sob膮 by艂o zbyt niebezpieczne. Ale co z Duchem i jego no偶em? Dezi powiedzia艂, 偶e Duch jest szalony. Je偶eli kr臋ci si臋 gdzie艣 niedaleko...

Dlaczego jednak mia艂by przychodzi膰 szpiegowa膰 w nocy, skoro za dnia nie widzieli nawet 艣ladu po nim? Czy Monique na pewno sobie tego nie wyobrazi艂a?

Musia艂 uwolni膰 si臋 od my艣li, 偶e zostawiaj膮c j膮 tutaj, nara偶a j膮 na niebezpiecze艅stwo. Bo zabieraj膮c Monique ze sob膮, ryzykowa艂by w艂asnym 偶yciem.

Poza tym, gdyby jednak na niego donios艂a, straci艂by jedyn膮 szans臋 na znalezienie cz艂owieka, kt贸ry strzela艂 do jego rodzic贸w - albo tego, kto si臋 za tym morderstwem kry艂.

Po prostu nie m贸g艂 jej zaufa膰.

Jeszcze d艂ugo po tym, jak Ben znikn膮艂 na ko艅cu kana艂u i ucich艂 odg艂os silnika jego 艂odzi, Monique sta艂a na pomo艣cie, wpatruj膮c si臋 w bagna i zastanawiaj膮c si臋, czy na jego miejscu zabra艂aby porwan膮 osob膮.

Ma艂o prawdopodobne, zdecydowa艂a. Nie uwierzy艂aby w dobre intencje porwanej. Ale je偶eli pojechaliby razem, naprawd臋 by go nie zdradzi艂a. Nawet gdyby mia艂a po temu tysi膮c okazji. Teraz dr臋czy艂o j膮 tyle w膮tpliwo艣ci, 偶e nie mog艂aby odebra膰 mu szansy znalezienia prawdziwego zab贸jcy.

Prawdziwy zab贸jca - przesta艂a ju偶 tak my艣le膰 o Benie. Mo偶e dlatego 偶e wyrazi艂a swoj膮 niepewno艣膰 na g艂os, a mo偶e z innego powodu by艂a praktycznie przekonana, 偶e jest niewinny.

A ona zosta艂a tutaj zupe艂nie sama. I niewa偶ne, co na ten temat s膮dzi艂 Ben, by艂a pewna, 偶e ten bagienny w艂贸cz臋ga kr臋ci艂 si臋 po okolicy i szpiegowa艂 ich. Raz obudzi艂a si臋, s艂ysz膮c skrzypni臋cie schod贸w. Drugi raz mia艂a wra偶enie, 偶e widzia艂a przez okno czyj膮艣 twarz. Tylko przez sekund臋 wprawdzie, ale...

Obj臋艂a si臋 ramionami, czuj膮c nag艂y ch艂贸d. Je偶eli mia艂a racj臋, to Duch wkr贸tce odkryje, 偶e jest sama. O ile ju偶 tego nie zrobi艂.

Spojrza艂a ponownie na uj艣cie kana艂u. Poranna mg艂a rozproszy艂a si臋, ukazuj膮c pierwsze promienie s艂o艅ca. Kilka ptak贸w budowa艂o gniazda na pobliskich drzewach, para bia艂ych ibis贸w polowa艂a na 偶aby w zaro艣lach.

I jak zwykle zobaczy艂a aligatory. Niekt贸re ukryte w przybrze偶nych szuwarach, inne zanurzone w wodzie tak g艂臋boko, 偶e mo偶na je by艂o zauwa偶y膰 dopiero, kiedy si臋 poruszy艂y. 呕aden z nich nie zbli偶a艂 si臋 jednak do chaty, wi臋c nie ba艂a si臋 ich ju偶 tak jak na pocz膮tku.

Wmawia艂a sobie w艂a艣nie, 偶e wszystko jest w jak najlepszym porz膮dku, kiedy z wody wyskoczy艂a ryba. Przestraszy艂a si臋 tak bardzo, 偶e sama nieomal podskoczy艂a. Wsta艂a szybko i wr贸ci艂a do chaty.

By艂a pewna, 偶e zamek w drzwiach nie powstrzyma艂by nawet dziecka, nie m贸wi膮c ju偶 o zdeterminowanym m臋偶czy藕nie. Ale przynajmniej Ben zaufa艂 jej na tyle, 偶eby za艂adowa膰 przyniesion膮 przez Deziego strzelb臋 i pokaza膰 jej, jak si臋 ni膮 pos艂ugiwa膰.

- Je偶eli obiecasz, 偶e nie zastrzelisz mnie, jak b臋d臋 wraca艂 - powiedzia艂 - to poka偶臋 ci, jak masz si臋 broni膰.

Przesz艂a przez pok贸j i podnios艂a bro艅. Mo偶e powinna by艂a przestrzeli膰 t臋 cholern膮 艂贸dk臋, by nie m贸g艂 odp艂yn膮膰. Wtedy utkn臋liby tu obydwoje.

A teraz Ben pojecha艂 do Nowego Orleanu, gdzie prawdopodobnie zastrzeli go pierwszy napotkany policjant, kt贸ry rozpozna go pod przebraniem. Albo kto艣 doniesie na niego dla nagrody.

Nie chcia艂 jej powiedzie膰, z kim dok艂adnie zamierza艂 si臋 spotka膰. Ale skoro Sandor Rossi znikn膮艂, podejrzewa艂a, 偶e zacznie od detektyw贸w, kt贸rzy wycofali si臋 ze sprawy. A jaka by艂a szansa, 偶e 偶aden z nich nie p贸jdzie na policj臋 donie艣膰, 偶e Ben jest w mie艣cie?

Odleg艂y ha艂as motoru przerwa艂 tok jej my艣li. Wci膮偶 trzymaj膮c strzelb臋 w r臋ku, podesz艂a do okna, modl膮c si臋, 偶eby to by艂 Ben.

Kiedy dostrzeg艂a 艂贸d藕, jej serce zacz臋艂o wali膰 jak m艂otem. To nie Ben, to Duch kierowa艂 si臋 w stron臋 przystani, ze wzrokiem utkwionym w drzwi chaty.

Chwyci艂a mocniej strzelb臋, wysz艂a na zewn膮trz i stan臋艂a na pomo艣cie.

Kiedy Duch podp艂yn膮艂 wystarczaj膮co blisko, zgasi艂 motor i reszt臋 drogi 艂贸dka przeby艂a si艂膮 rozp臋du.

- Ta strzelba nie wygl膮da zbyt przyja藕nie, co? - powiedzia艂. Jego u艣miech wywo艂ywa艂 u niej g臋si膮 sk贸rk臋.

- Bo nie jestem do ciebie przyja藕nie nastawiona.

- Nie? Widzia艂em, jak tw贸j m膮偶 odp艂ywa. Wi臋c sobie pomy艣la艂em, 偶e nadszed艂 czas, by艣my si臋 lepiej poznali.

- Przykro mi, ale jestem zaj臋ta. Nie mam czasu na towarzyskie spotkania.

- Ach tak?

- Ach tak.

Duch patrzy艂 na ni膮 przez chwil臋, po czym szybko wspi膮艂 si臋 na przysta艅.

- Powiedzia艂am, 偶e jestem zaj臋ta - powt贸rzy艂a Monique, pr贸buj膮c opanowa膰 dr偶enie kolan.

Wzruszy艂 ramionami i zrobi艂 krok w jej kierunku. Cofn臋艂a si臋, po czym podnios艂a strzelb臋 i przy艂o偶y艂a j膮 do ramienia, tak jak nauczy艂 j膮 Ben. Jeszcze przed chwil膮 w膮tpi艂a, czy potrafi kogokolwiek zastrzeli膰. Teraz wszystkie w膮tpliwo艣ci znikn臋艂y.

- Wyno艣 si臋 st膮d - rozkaza艂a. Zatrzyma艂 si臋, ale nie wr贸ci艂 do 艂odzi.

- Wygl膮da na to, 偶e nawet nie wiesz, jak tego u偶ywa膰.

- Wiem. I zrobi臋 to, je偶eli natychmiast st膮d nie odejdziesz. Obiecuj臋.

Kiedy ponownie wzruszy艂 ramionami, pomy艣la艂a, 偶e wygra艂a. Potem, nieomal z pr臋dko艣ci膮 艣wiat艂a, rzuci艂 si臋 do przodu i z艂apa艂 za luf臋 strzelby. Spr贸bowa艂a przytrzyma膰 j膮, ale wyrwanie jej broni i wrzucenie do wody zaj臋艂o mu tylko sekund臋.

- Tw贸j m膮偶 mo偶e j膮 wysuszy膰 p贸藕niej - powiedzia艂, posy艂aj膮c jej jeden ze swoich przera偶aj膮cych u艣miech贸w - ale na razie j膮 tam zostawimy.

Mimo 偶e wydawa艂o si臋 jej to bezsensowne, odwr贸ci艂a si臋 i rzuci艂a do ucieczki.

Z艂apa艂 j膮 za w艂osy i szarpn膮艂 do ty艂u, przyci膮gaj膮c do siebie. 艢mierdzia艂 whisky i potem, a kiedy jedn膮 r臋k膮 obj膮艂 j膮 w pasie, Monique by艂a pewna, 偶e zaraz zwymiotuje.

Wtedy us艂ysza艂a g艂os Bena.

- Pu艣膰 j膮 albo b臋dziesz martwy.

Ben sta艂 przy oknie, niespokojnie przez nie wygl膮daj膮c, podczas gdy Monique wrzuca艂a swoje rzeczy do walizki.

Dezi powiedzia艂, 偶e chata Ducha znajduje si臋 o kilka kilometr贸w st膮d i 偶e 艂贸dk膮 mo偶na si臋 tam dosta膰 bardzo szybko. Wi臋c je偶eli Duch mia艂 zamiar pop艂yn膮膰 do siebie po bro艅 i wr贸ci膰 tutaj, powinni jak najszybciej odp艂yn膮膰.

Monique zatrzasn臋艂a walizk臋 i rozejrza艂a si臋 dooko艂a.

- Co? - zapyta艂. Najwyra藕niej chcia艂a co艣 powiedzie膰, ale nie by艂a pewna.

- Ja... Kiedy Duch odp艂yn膮艂, by艂am zbyt przera偶ona, 偶eby cokolwiek powiedzie膰, ale... prawdopodobnie uratowa艂e艣 mi 偶ycie. A w ka偶dym razie przeszkodzi艂e艣 mu w... - Nie doko艅czy艂a zdania.

- Dobrze, 偶e zauwa偶y艂em, jak wp艂ywa do kana艂u.

- A jeszcze lepiej, 偶e wr贸ci艂e艣 - m贸wi膮c to, u艣miechn臋艂a si臋 tak ciep艂o, 偶e Benowi zapar艂o dech w piersi.

- Po prostu chc臋 powiedzie膰, 偶e naprawd臋 nie wiem, jak ci dzi臋kowa膰.

- Nie zadenuncjuj mnie, jak ju偶 znajdziemy si臋 w Nowym Orleanie - powiedzia艂, pochylaj膮c si臋 i podnosz膮c jej walizk臋. - To ca艂e podzi臋kowanie, jakiego pragn臋.

- Nie zrobi臋 tego. Wcze艣niej te偶 bym tego nie zrobi艂a, ale teraz...

- Co teraz?

- Kiedy zobaczy艂am, 偶e tam stoisz i celujesz z pistoletu w Ducha, my艣la艂am, 偶e go zabijesz.

- Na pewno o tym pomy艣la艂em.

- Ale nie zrobi艂e艣 tego. - Nie, nie zrobi艂em.

Ruszy艂 energicznie w stron臋 drzwi, ale Monique sta艂a g艂臋boko zamy艣lona.

- Ben? - powiedzia艂a, kiedy si臋 odwr贸ci艂.

- Co?

- Gdyby艣 naprawd臋 by艂 morderc膮, zabi艂by艣 go.

Patrzy艂 na ni膮 przez chwil臋, boj膮c si臋, 偶e 藕le rozumie jej s艂owa - 偶e s艂yszy to, co chce us艂ysze膰.

- Ju偶 ci m贸wi艂em - powiedzia艂 w ko艅cu. - Nigdy nikogo nie zabi艂em.

- Wiem - szepn臋艂a. - Kiedy nie strzeli艂e艣 do Ducha, nabra艂am pewno艣ci, 偶e to nie ty zabi艂e艣 swoich rodzic贸w.

Nie odwr贸ci艂a wzroku. W jej oczach widzia艂 szczero艣膰.

Nagle poczu艂 fal臋 gor膮ca i zupe艂nie zapomnia艂 o Duchu. Postawi艂 walizk臋 na pod艂odze i podszed艂 do Monique.

Bez s艂owa obj臋艂a go ramionami i przytuli艂a si臋. Przytrzyma艂 j膮 przez chwil臋, czuj膮c 艣wie偶y zapach jej w艂os贸w i perfum. Przez ostatnie kilka nocy le偶a艂 obok niej i niemal bole艣nie pragn膮艂 trzyma膰 j膮 w swoich ramionach. Teraz, kiedy czu艂 jej ciep艂o przy swoim ciele, mia艂 wra偶enie, 偶e 艣ni.

- Przepraszam, Ben - wyszepta艂a, patrz膮c na niego.

- Za co?

- Za wszystko, co przeszed艂e艣 przez ostatnie trzy lata. Za pewno艣膰, z jak膮 zeznawa艂am, 偶e to ciebie widzia艂am w „Augustine's", podczas gdy tak straszliwie si臋 myli艂am.

- Cii. - Zanurzy艂 r臋k臋 w jej l艣ni膮cych w艂osach i popatrzy艂 na ni膮 przez chwil臋, my艣l膮c o tym, jaka jest pi臋kna. Potem pochyli艂 si臋, 偶eby j膮 poca艂owa膰.

Smakowa艂a tak samo cudownie, jak pachnia艂a - doskona艂ym winem i s艂odkimi owocami. I ca艂owa艂a z nami臋tno艣ci膮 zakochanej kobiety.

Ta my艣l opanowa艂a go i nie dawa艂a si臋 odp臋dzi膰. Ale poca艂unki to jeszcze nie mi艂o艣膰.

Poca艂owa艂 j膮 mocniej, niemal niezdolny do my艣lenia.

Kobieta taka jak Monique nigdy nie mog艂aby pokocha膰 mordercy.

Ale uwierzy艂a w jego niewinno艣膰. Wi臋c teraz...

Z bij膮cym mocno sercem przerwa艂 poca艂unek, zanim po偶膮danie da艂o si臋 jeszcze opanowa膰.

- Musimy ju偶 jecha膰 - powiedzia艂, z trudem odsuwaj膮c si臋 od niej. - W razie gdyby Duch wpad艂 na kolejny wspania艂y pomys艂.

Bez s艂贸w wzi臋艂a go za r臋k臋; By艂o to uczucie tak cudowne, 偶e poczu艂 ucisk w gardle. Je偶eli nie uda mu si臋 udowodni膰 艣wiatu swojej niewinno艣ci, cokolwiek si臋 mi臋dzy nimi zacz臋艂o, by艂o z g贸ry skazane na niepowodzenie.

Za ka偶dym razem, kiedy Ben spogl膮da艂 w bok na Monique, napotyka艂 jej wzrok. I za ka偶dym razem u艣miecha艂a si臋 do niego.

Sprawia艂o to, 偶e mia艂 ochot臋 zatrzyma膰 si臋 i wzi膮膰 j膮 w ramiona, ale nie m贸g艂 robi膰 nic, co przyci膮gn臋艂oby czyj膮艣 uwag臋. Nie chcia艂, 偶eby jaki艣 stanowy patrol zatrzyma艂 si臋 na poboczu za nimi, by sprawdzi膰, kto stoi na 艣rodku autostrady numer 90.

Ale kiedy ju偶 dojad膮... Do diab艂a, je偶eli tak go podnieca艂o samo siedzenie przy niej, to co b臋dzie potem?

- A to mieszkanie? - zapyta艂a. Ben zacz膮艂 zastanawia膰 si臋, czy Monique umie czyta膰 w my艣lach. - Jeste艣 pewien, 偶e nikt nas tam nie znajdzie?

Nas. Nie mia艂a poj臋cia, jak podzia艂a艂o na niego to jedno kr贸tkie s艂owo.

- Nie, nikt nie powinien nas tam znale藕膰 - odpowiedzia艂. - Wynaj臋to je na fa艂szywe nazwisko na d艂ugo przed moj膮 ucieczk膮.

Milcza艂a przez chwil臋.

- Widz臋, 偶e by艂a zaplanowana w najmniejszych szczeg贸艂ach.

Spojrza艂 zn贸w na ni膮, czuj膮c lekkie uk艂ucie niepokoju. To, co wiedzia艂a, wystarczy艂o, by bez problemu wsadzi膰 Deziego za kratki jako jego wsp贸lnika. A my艣l o tym, 偶e mog艂aby dowiedzie膰 si臋 r贸wnie偶 o jego siostrze...

- Mo偶esz mi zaufa膰, Ben - szepn臋艂a, upewniaj膮c Bena, 偶e potrafi czyta膰 w jego my艣lach. - Dalej w to nie wierzysz?

- W ci膮gu ostatnich kilku lat nie by艂o zbyt wielu ludzi, na kt贸rych m贸g艂bym liczy膰. - Wierzy艂 jednak, 偶e mo偶e jej ufa膰. Wierzy艂 niemal ca艂kowicie. Ale je偶eli si臋 myli艂, ryzykowa艂 偶yciem albo do偶ywotnim wi臋zieniem.

- C贸偶, na mnie z pewno艣ci膮 mo偶esz - kontynuowa艂a. - W艂a艣ciwie...

- W艂a艣ciwie co?

Monique zawaha艂a si臋. Mimo 偶e pr贸bowa艂a sprawia膰 wra偶enie ch艂odnej i opanowanej, w 艣rodku ca艂a si臋 trz臋s艂a. Kiedy Ben wr贸ci艂 i uratowa艂 j膮 przed Duchem... A potem, kiedy ja poca艂owa艂...

Zamkn臋艂a oczy, pr贸buj膮c zn贸w poczu膰 magi臋 tamtej chwili. Odk膮d musia艂a wzi膮膰 udzia艂 w programie ochrony 艣wiadk贸w, nauczy艂a si臋 trzyma膰 emocje na wodzy. W jej nowym 偶yciu nie by艂o nikogo, komu mog艂aby zaufa膰, nie m贸wi膮c ju偶 o g艂臋bszych uczuciach.

Mo偶e to, co wydarzy艂o si臋 w chacie, nagle uwolni艂o t艂umione dot膮d uczucia, kt贸re skupi艂a na Benie.

Niewa偶ne jednak, jaka by艂a przyczyna, kiedy poca艂owa艂 j膮, poczu艂a si臋, jakby stworzono j膮 na nowo - jakby 偶aden m臋偶czyzna nigdy nie trzyma艂 jej w ramionach. Po raz pierwszy od bardzo d艂ugiego czasu poczu艂a, 偶e naprawd臋 偶yje. I poczu艂a blisko艣膰 drugiej osoby. Tak mocno, 偶e je偶eli co艣 by mu si臋 sta艂o...

Nic nie mog艂o mu si臋 sta膰. Cho膰 wydawa艂o si臋 to nieprawdopodobne, zakocha艂a si臋 w Benie DeCarlo. Szybciej i mocniej ni偶 kiedykolwiek przedtem. I musia艂a zrobi膰 wszystko co w jej mocy, 偶eby nie wr贸ci艂 do wi臋zienia.

- W艂a艣ciwie co? - powt贸rzy艂 pytanie. Wzi臋艂a g艂臋boki oddech.

- W艂a艣ciwie, mog臋 ci pom贸c.

Milcza艂 przez chwil臋. Monique siedzia艂a, ws艂uchuj膮c si臋 w szum silnika i g艂adki szelest opon, wstrzymuj膮c oddech, dop贸ki jej nie odpowiedzia艂. - W czym mo偶esz mi pom贸c?

- W odnalezieniu mordercy twoich rodzic贸w.


ROZDZIA艁 SZ脫STY

Pi膮tek, 7 lutego 11:56

Ben wpatrywa艂 si臋 w drog臋, pozwalaj膮c s艂owom Monique rozwia膰 si臋 w powietrzu, czuj膮c, jak ulatuj膮 z niego wszystkie w膮tpliwo艣ci na jej temat.

Osi膮gn臋艂a ju偶 to, co chcia艂a. Zamiast zostawi膰 j膮 na bagnach, wi贸z艂 dziewczyn臋 do Nowego Orleanu. Teraz zd膮偶y艂a si臋 ju偶 zorientowa膰, 偶e nigdy jej nie skrzywdzi.

Wi臋c, skoro zaproponowa艂a mu pomoc, mog艂a mie膰 tylko jeden pow贸d - zale偶a艂o jej na nim. Znaczy艂o to dla niego tak du偶o, 偶e nie by艂 w stanie wyrazi膰 tego s艂owami.

Nie m贸g艂 jednak wpl膮tywa膰 jej w to wszystko.

- Ben? - Najwyra藕niej spodziewa艂a si臋 jakiej艣 reakcji na swoj膮 propozycj臋.

Kiedy spojrza艂 na ni膮, uderzy艂a go oczywisto艣膰 tego, co powinien teraz zrobi膰 i zdziwi艂 si臋, 偶e nie pomy艣la艂 o tym wcze艣niej. Skoro nie mia艂 ju偶 co do Monique 偶adnych w膮tpliwo艣ci, skoro by艂 pewien, 偶e nie wezwie policji, nie by艂o 偶adnego powodu, by trzyma膰 j膮 przy sobie. 呕adnego poza jednym. My艣l o rozstaniu z ni膮 wywo艂ywa艂a b贸l w jego sercu.

Przez chwil臋 zbiera艂 ca艂膮 swoj膮 si艂臋 woli.

- Przed chwil膮 zapyta艂a艣, czy ci ufam - zmusi艂 si臋 do wypowiedzenia tych s艂贸w.

- Tak?

- No wi臋c, ufam ci. Zatem... - Reszta zdania utkn臋艂a mu w gardle, ale wiedzia艂, 偶e musi je doko艅czy膰.

Niewa偶ne, jak bardzo pragn膮艂 mie膰 j膮 przy sobie - to nie by艂oby w porz膮dku wobec niej. Istnia艂o du偶e prawdopodobie艅stwo, 偶e rzeczy nie p贸jd膮 po jego my艣li. A je偶eli on i Monique sp臋dz膮 jeszcze troch臋 czasu ze sob膮,..

- S艂uchaj - wykrztusi艂 w ko艅cu. - Ufam ci na tyle, 偶e kiedy dojedziemy do miasta, puszcz臋 ci臋 wolno.

Pr贸bowa艂 nie patrze膰 na ni膮, ale kiedy nie odpowiada艂a, nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰, 偶eby nie zerkn膮膰 w jej kierunku.

- Ben, ja r贸wnie偶 ci ufam - powiedzia艂a, kiedy na ni膮 spojrza艂. - I wiem, 偶e wszystko, w co wierzy艂am do tej pory na tw贸j temat, by艂o nieprawd膮. Nigdy nie kaza艂e艣 mnie szuka膰. Nigdy nie zap艂aci艂e艣 nikomu, 偶eby mnie zabi艂.

- Oczywi艣cie, 偶e nie. Ale ten Nos zrobi艂 wszystko, 偶ebym wygl膮da艂 na ostatniego 艂ajdaka. St膮d mi臋dzy innymi gro藕by pod adresem 艣wiadk贸w oskar偶enia - w moim imieniu, rzecz jasna.

Powoli potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Wi臋c ukrywa艂am si臋 przez ponad dwa lata, podczas gdy tak naprawd臋 nie musia艂am tego robi膰.

- Mo偶e na pocz膮tku nie. Ale potem - sama wiesz, od kiedy og艂oszono, 偶e odb臋dzie si臋 dragi proces, zabito dw贸ch 艣wiadk贸w.

- 呕eby obci膮偶y膰 ciebie odpowiedzialno艣ci膮. Bo偶e, ktokolwiek ci臋 w to wrobi艂, zniszczy艂 tyle ludzkich istnie艅. 呕ycie twoich rodzic贸w, twoje. 艢wiadk贸w, kt贸rym grozi艂, i tych, kt贸rych zabi艂. Ja chyba mia艂am szcz臋艣cie. Mog臋 przynajmniej wr贸ci膰 teraz do normalnego 偶ycia. Skoro proces si臋 sko艅czy艂, nie maj膮 ju偶 interesu, 偶eby dalej malowa膰 ponury obraz twojej osoby. Ale ty... Och, Ben, twoje 偶ycie te偶 musi si臋 zmieni膰. Nie mog艂abym 偶y膰, wiedz膮c, 偶e przeze mnie siedzisz w wi臋zieniu.

- By艂o was pi臋cioro.

- Ale chodzi o to, ze pope艂ni艂am straszny b艂膮d i wcale nie jestem z siebie dumna. I mog臋 to zmieni膰 tylko w jeden spos贸b. Zrobi膰 wszystko, co w mojej mocy, 偶eby ci pom贸c.

- Monique...

- Nie. Chc臋 odzyska膰 swoje 偶ycie, ale chc臋 r贸wnie偶, 偶eby艣 i ty odzyska艂 swoje. A skoro ukrywa艂am si臋 ju偶 tyle czasu, mog臋 poczeka膰 jeszcze kilka dni ze skontaktowaniem si臋 z moj膮 rodzin膮.

Poczu艂 ucisk w gardle. Nie wolno mu jej w to wci膮ga膰. To by艂oby nie w porz膮dku. Ale nic nie m贸g艂 poradzi膰, 偶e bardzo tego pragn膮艂.

- Ben? - powiedzia艂a. - Naprawd臋 mog艂abym pom贸c. Na pocz膮tku by艂a przecie偶 w twoim planie kobieta, pami臋tasz? A policja wci膮偶 szuka samotnego m臋偶czyzny.

- Nie. To zbyt niebezpieczne.

- Nie b膮d藕 g艂upi. To jest mniej niebezpieczne. Je偶eli nie b臋dziesz sam, szansa, 偶e kto艣 ci臋 rozpozna, jest du偶o mniejsza.

- Chcia艂em powiedzie膰, 偶e b臋dzie to niebezpieczne dla ciebie. Gdyby Nos odkry艂, 偶e mi pomagasz...

- Nie dowie si臋.

- Ale to i tak jest zbyt ryzykowne; mam na my艣li nie tylko Nosa. Ladzie, z kt贸rymi zamierzam si臋 spotka膰, nie przypominaj膮 kandydat贸w w wyborach.

- Ben, nie powiedzia艂am, 偶e musisz mnie wprowadzi膰 we wszystko, ale im mniej os贸b b臋dzie wiedzia艂o, 偶e jeste艣 w mie艣cie, tym lepiej. Wi臋c co z tymi detektywami? Dlaczego ja nie mog艂abym p贸j艣膰 i porozmawia膰 z nimi zamiast ciebie?

- Dlatego, 偶e nie maj膮 偶adnego powodu; dla kt贸rego mieliby ci cokolwiek powiedzie膰. Ja m贸g艂bym ich przekona膰, ale...

- Mog臋 da膰 im pow贸d. Mog臋 powiedzie膰... Na przyk艂ad, 偶e jestem dziennikark膮, prowadz膮c膮 w tej sprawie dochodzenie. Pracuj臋 dla jakiej艣 gazety gotowej zap艂aci膰 ma艂膮 fortun臋 w zamian za nazwisko osoby, kt贸ra przekona艂a ich, 偶eby zrezygnowali z prowadzenia twojej sprawy. Gdybym zagwarantowa艂a im anonimowo艣膰, mog艂oby si臋 uda膰.

Ben potar艂 r臋k膮 podbr贸dek, zastanawiaj膮c si臋, czy Monique nie ma racji.

- Prawdopodobnie 艣ledzili obydwa procesy - powiedzia艂 w ko艅cu. - Mogliby ci臋 rozpozna膰 i...

- Wci膮偶 mam przy sobie peruk臋 i okulary. Nawet ty mnie nie rozpozna艂e艣, kiedy mia艂am je na sobie.

Pochyli艂a si臋 ku niemu i po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na udzie. Poczu艂 fal臋 po偶膮dania.

- Ja po prostu... Naprawd臋 nie wiem, Monique.

- Pos艂uchaj, jak ju偶 dojedziemy, zadzwonimy do mnie do biura - powiemy, 偶e musz臋 jeszcze troch臋 zosta膰. A potem zobaczymy, co si臋 b臋dzie dzia艂o i wtedy co艣 zaimprowizujemy, dobrze?

- Dobrze? - powt贸rzy艂a, kiedy nie odpowiedzia艂. Ledwo dostrzegalnie skin膮艂 g艂ow膮.

Uda艂o im si臋 zje艣膰 zadziwiaj膮co dobry lunch w jakim艣 ma艂o popularnym barze na przedmie艣ciach Nowego Orleanu - du偶e kanapki z salami i posiekanymi oliwkami, kt贸re Ben nazywa艂 muffaletas. Potem zadzwoni艂 do Deziego. Powiedzia艂 mu, 偶e jest ju偶 z powrotem i poprosi艂, by za jak膮艣 godzin臋 lub dwie zabra艂 auto spod ich domu. Potem udali si臋 w stron臋 centrum.

- Straszne t艂umy, prawda? - zauwa偶y艂a Monique.

- Tak, to przecie偶 ostatni weekend przed Mardi Gras, pami臋tasz? Za艂o偶臋 si臋, 偶e w mie艣cie jest teraz co najmniej 300 000 turyst贸w.

- No c贸偶, im wi臋cej ludzi, tym mniejsza szansa, 偶e nas kto艣 zauwa偶y.

- Zatrzymamy si臋 przed drogeri膮, chcia艂bym kupi膰 farb臋 do w艂os贸w. Przyznam si臋, 偶e nie mam ochoty ca艂y czas nosi膰 tej peruki.

Spos贸b, w jaki na ni膮 patrzy艂, wyra藕nie m贸wi艂, 偶e ma zamiar kupi膰 co艣 jeszcze. W jej g艂owie jedna my艣l zacz臋艂a goni膰 drug膮. Nie min膮艂 jeszcze tydzie艅, a szczera nienawi艣膰 Monique do Bena DeCarlo zmieni艂a si臋...

W szczer膮 mi艂o艣膰, przyzna艂a po cichu. Cho膰 uczucie do cz艂owieka skazanego za morderstwo by艂o trudne do zaakceptowania.

Ale zosta艂 skazany nies艂usznie. I czy reszta 艣wiata wierzy艂a w to, czy nie, Monique zna艂a prawd臋.

Jednak wci膮偶 nie mog艂a uciszy膰 g艂osu rozs膮dku, podpowiadaj膮cego jej, 偶e nie powinna z nim zostawa膰, tylko wsi膮艣膰 w pierwszy samolot do Hartford. Albo do Seattle, 偶eby zobaczy膰 si臋 z rodzicami.

Tak, to by艂o jedyne rozs膮dne wyj艣cie - wycofa膰 si臋, zanim zaanga偶uje si臋 jeszcze bardziej. C贸偶, babcia zawsze jej powtarza艂a, 偶e kiedy mi艂o艣膰 puka do drzwi, rozs膮dek ucieka oknem. Monique dopiero teraz zda艂a sobie spraw臋, ile jest w tym prawdy. Nie mog艂a odej艣膰. Sama my艣l o tym sprawia艂a jej b贸l.

Ben wyszed艂 ze sklepu.

- Jeste艣my ju偶 prawie na miejscu - powiedzia艂, wsiadaj膮c do samochodu. - To tylko kilka przecznic dalej.

Ich celem okaza艂o si臋 stare mieszkanie w dzielnicy francuskiej. Znajdowa艂o si臋 stosunkowo blisko ruchliwej Canal Street - stanowi膮cej po艂udniowo - zachodni膮 granic臋 dzielnicy. Architektura budynku by艂a typowa dla Nowego Orleanu. Trzypi臋trowy dom, zbudowany z ceg艂y i zdobiony stiukami, z balkonami ozdobionymi 偶elaznymi ornamentami.

艢ciskaj膮c mocno r臋k臋 Bena, Monique pod膮偶y艂a za nim poprzez w膮sk膮 klatk臋 schodow膮 na ostatnie pi臋tro. Ben wyj膮艂 z kieszeni klucz i otworzy艂 drzwi z numerem 304. Kiedy weszli ju偶 do 艣rodka, odstawi艂 walizk臋 i odwr贸ci艂 si臋 do niej.

Przez chwil臋 patrzy艂a mu w oczy, czuj膮c przyspieszone bicie serca, a potem znalaz艂a si臋 w jego ramionach.

- Monique - wyszepta艂 czule mi臋dzy poca艂unkami. - Wprawdzie w wi臋zieniu nie zarazi艂em si臋 偶adn膮 chorob膮, ale je艣li uwa偶asz, 偶e to b臋dzie b艂膮d, je偶eli...

Zawaha艂a si臋 przez chwil臋, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e to ostatnia szansa na wycofanie si臋. Jednak serce uciszy艂o t臋 my艣l.

- Nie, s膮dz臋 raczej, 偶e b艂臋dem by艂oby, gdyby艣my tego nie zrobili.

U艣miechn膮艂 si臋 do niej i powoli przyci膮gn膮艂 j膮 bli偶ej, ca艂uj膮c tak, 偶e ugi臋艂y si臋 pod ni膮 kolana.

- Tutaj jest prawdziwe 艂贸偶ko - powiedzia艂. - To lepsze ni偶 materac na pod艂odze.

Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i poprowadzi艂 do sypialni. Zdj膮艂 peruk臋, odklei艂 sztuczne w膮sy i zas艂oni艂 okno, pogr膮偶aj膮c pok贸j w zmys艂owym p贸艂mroku. Potem odwr贸ci艂 si臋 do niej i delikatnie pog艂adzi艂 po policzku.

- Chc臋 ci co艣 powiedzie膰. Chc臋, 偶eby艣 wiedzia艂a, 偶e nie chodzi mi tylko o seks. Zakocha艂em si臋 w tobie.

- Och, Ben. Ja te偶 si臋 w tobie zakocha艂am.

Obj臋艂a go mocno, czuj膮c nap艂ywaj膮ce do oczu 艂zy. Co si臋 stanie, je偶eli jeden z ludzi, z kt贸rymi ma si臋 spotka膰, doniesie na niego? A je偶eli rozpozna go jaki艣 gliniarz i...

Przytulaj膮c si臋 do niego mocniej, spr贸bowa艂a odrzuci膰 od siebie te my艣li. Potem poczu艂a jego r臋ce na swoich piersiach i ca艂a reszta przesta艂a si臋 liczy膰.

Ben szybko rozpi膮艂 guziki jej koszuli i zsun膮艂 delikatn膮 tkanin臋 z jej ramion.

- Jeste艣 taka pi臋kna - wyszepta艂, rozpinaj膮c jej stanik. Odsun膮艂 si臋 od niej na chwil臋, 偶eby 艣ci膮gn膮膰 sweter i spodnie. Wyj膮艂 prezerwatyw臋 i rzuci艂 j膮 na nocn膮 szafk臋. Monique obserwowa艂a wszystkie te czynno艣ci g艂odnym wzrokiem.

Widzia艂a go ju偶 wcze艣niej, kiedy mia艂 na sobie tylko slipy. Ale teraz by艂o inaczej. Jego podniecenie by艂o tak widoczne, 偶e gdzie艣 nisko poczu艂a bolesne uk艂ucie po偶膮dania.

Rozpi膮艂 jej d偶insy i zsun膮艂 na d贸艂, ca艂uj膮c j膮 po brzuchu. Czu艂a szorstko艣膰 m臋skiej brody na swej sk贸rze, ale nie zwraca艂a na to uwagi. Jego poca艂unki obezw艂adnia艂y j膮. Mia艂a wra偶enie, 偶e za chwil臋 osunie si臋 na pod艂og臋.

W ko艅cu Ben zsun膮艂 z niej koronkowe majteczki, sam r贸wnie偶 pozbywaj膮c si臋 ostatnich cz臋艣ci garderoby. Prowadz膮c j膮 w stron臋 艂贸偶ka, zanurzy艂 r臋k臋 w jej w艂osach. Pod wp艂ywem podniecaj膮cego dotyku pustka w jej wn臋trzu domaga艂a si臋 wype艂nienia.

- Bo偶e, Monique - wyszepta艂. - Chcia艂bym zrobi膰 to powoli i delikatnie, ale nie wiem, czy b臋d臋 w stanie.

- Kto powiedzia艂, 偶e chc臋 powoli i delikatnie - zamrucza艂a, przesuwaj膮c r臋k臋 w d贸艂 po jego podbrzuszu.

Kiedy opu艣ci艂a d艂o艅 jeszcze ni偶ej, j臋kn膮艂. Potem szybko na艂o偶y艂 prezerwatyw臋 i odwr贸ci艂 si臋 do niej. Delikatnie przesuwaj膮c r臋k臋 wewn膮trz jej ud, czu艂, jak dr偶y pod jego dotykiem.

Wsun膮艂 si臋 w ni膮. Poruszaj膮c si臋 powoli, zamieni艂 jej dr偶enie w dreszcze, zapowiadaj膮ce nadchodz膮ce fale rozkoszy.

Monique przywar艂a do niego mocno, wiedz膮c, 偶e z ka偶dym jego ruchem przybli偶a si臋 spe艂nienie, a偶 w ko艅cu nadesz艂o, przynosz膮c jej rozkosz i ulg臋. Kiedy Ben do艂膮czy艂 do niej, poczu艂a si臋 tak szcz臋艣liwa, jakby w ich 艣wiecie nic nie mog艂o im ju偶 zagrozi膰.

Jego ci臋偶ar sprawia艂, 偶e czu艂a si臋 bezpieczna, a kiedy zsun膮艂 si臋 z niej i przyci膮gn膮艂 do siebie, zapragn臋艂a pozosta膰 w tych mocnych ramionach na zawsze.

Le偶eli w ciszy, dop贸ki Ben nie schowa艂 twarzy w zag艂臋bienie jej szyi i nie zamrucza艂:

- Chcia艂em ca艂owa膰 ci臋 po ca艂ym ciele. Chcia艂em, 偶eby to trwa艂o wiecznie.

Poca艂owa艂a go w rami臋 i po艂o偶y艂a d艂o艅 na jego piersi.

- Mo偶emy to przecie偶 powt贸rzy膰. Mamy na to ca艂膮 wieczno艣膰.

M贸wi膮c te s艂owa, zda艂a sobie spraw臋, jak g艂upio zabrzmia艂y. Prawda by艂a taka, 偶e by膰 mo偶e w og贸le ju偶 nie mieli czasu.

Monique podci膮gn臋艂a si臋 do g贸ry na 艂贸偶ku i powoli przesun臋艂a palcami wzd艂u偶 twarzy Bena, zatrzymuj膮c palec wskazuj膮cy na zmys艂owym zag艂臋bieniu w podbr贸dku, teraz niewidocznym z powodu zarostu.

- Co? - u艣miechn膮艂 si臋 do niej leniwie.

- Zastanawia艂am si臋, dlaczego w og贸le nie wygl膮dasz na W艂ocha. Czy szanuj膮cy si臋 W艂och mo偶e mie膰 niebieskie oczy? Albo jasne pasemka we w艂osach? - doda艂a, g艂aszcz膮c go po g艂owie.

- Owszem, je偶eli matka takiego W艂ocha ma domieszk臋 krwi angielskiej i skandynawskiej.

- Ale twoja siostra wygl膮da na W艂oszk臋. - Maria by艂a na sali podczas obydwu rozpraw. Jej d艂ugie, czarne w艂osy i ciemna karnacja przypomina艂y Cher we „Wp艂ywie ksi臋偶yca".

- Najwidoczniej moja siostra odziedziczy艂a wi臋cej gen贸w po ojcu ni偶 ja.

- Aha. - Monique zn贸w poca艂owa艂a go w rami臋, pragn膮c, 偶eby mogli tak zosta膰 ju偶 na zawsze. Ale niemal fizycznie czu艂a up艂yw czasu.

Przebrany czy nie, Ben nie b臋dzie m贸g艂 pozosta膰 wolnym cz艂owiekiem w Nowym Orleanie przez d艂ugi czas. Pr臋dzej czy p贸藕niej policja wpadnie na jego trop - i to raczej pr臋dzej.

- Powinnam zadzwoni膰 do tych detektyw贸w - powiedzia艂a.

- Jeste艣 pewna, 偶e chcesz to zrobi膰?

Kiwn臋艂a g艂ow膮. U艣miech, jakim j膮 obdarzy艂, sprawi艂, 偶e poczu艂a rozchodz膮ce si臋 po ca艂ym ciele ciep艂o.

- Je偶eli w艂膮czy si臋 sekretarka, mog臋 zostawi膰 im numer telefonu?

- Tak. Na szafce le偶y kom贸rka. Nawet je艣li gliny dostan膮 ten numer, nie zlokalizuj膮 go.

Ben zsun膮艂 si臋 z 艂贸偶ka i przeszed艂 nagi przez pok贸j. Patrz膮c na niego, Monique by艂a absolutnie pewna, 偶e s艂usznie zrobi艂a, zostaj膮c z nim. I 偶e nikt nie b臋dzie jej w stanie od niego odci膮gn膮膰.

Jednak z policj膮 to ju偶 zupe艂nie inna historia, przemkn臋艂o nagle dziewczynie przez g艂ow臋.

Nakaza艂a sobie przesta膰 o tym my艣le膰.

- Tutaj s膮 rzeczy tylko dla mnie - powiedzia艂, wyjmuj膮c z szafy szlafrok i zak艂adaj膮c go. - Powinna艣 wi臋c chyba co艣 sobie kupi膰. Dop贸ki...

Monique zamar艂a. Kto艣 otwiera艂 drzwi wej艣ciowe.

- W艂a艣ciciel? - zapyta艂a, kiedy Ben zanurkowa艂 po swoje d偶insy.

- Nie wiem.

- Poczekaj! - powiedzia艂a wygrzebuj膮c si臋 z 艂贸偶ka i narzucaj膮c szlafrok. - Zosta艅 tu, gdzie jeste艣. Nikt nie mo偶e zobaczy膰 ci臋 bez przebrania.

Podni贸s艂 le偶膮cy na krze艣le pistolet i poda艂 go jej.

- Uwa偶aj. Jest odbezpieczony.

Jej serce zacz臋艂o bi膰 szybciej. Kto to by艂?

Chowaj膮c pistolet za plecami, zmusi艂a si臋, 偶eby wyj艣膰 z sypialni i przej艣膰 korytarzem do salonu. Z tego miejsca mog艂a dostrzec wn臋trze kuchni. W 艣rodku, ty艂em do niej, sta艂a kobieta i wk艂ada艂a jedzenie do lod贸wki. Monique poczu艂a ulg臋.

- Przepraszam bardzo...

Kobieta drgn臋艂a i odwr贸ci艂a si臋. Monique natychmiast rozpozna艂a w niej siostr臋 Bena.

- W porz膮dku - powiedzia艂a. - Jestem tu z Benem. Maria powoli wysz艂a z kuchni, przesuwaj膮c wzrokiem po jej szlafroku, bosych stopach i potarganych w艂osach. Jej twarz, kiedy w ko艅cu spojrza艂a Monique w oczy, wyra偶a艂a czyst膮 nienawi艣膰.

Monique niespokojnie poprawi艂a w艂osy.

- W porz膮dku, to twoja siostra - zawo艂a艂a.

- Co ty tutaj robisz? - zapyta艂a Maria. - Dezi opowiedzia艂 mi, 偶e by艂a艣 w chacie. Ale co robisz tutaj?

Zanim Monique zd膮偶y艂a si臋 odezwa膰, Ben wszed艂 do pokoju.

- Czy to nie jest zbyt niebezpieczne, 偶eby艣 tu przychodzi艂a? - zapyta艂, u艣cisn膮wszy siostr臋.

Pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Kt贸re艣 z nas musia艂o przyjecha膰 po samoch贸d, a Dezi utkn膮艂 w winiarni zaraz po twoim telefonie.

- By艂a艣 ostro偶na?

- Tak. Przestali obserwowa膰 dom. Doszli do wniosku, 偶e znajdujesz si臋 ju偶 tysi膮c kilometr贸w od Nowego Orleanu. Ale...? - spojrza艂a na Monique.

- Zakochali艣my si臋 w sobie - powiedzia艂 Ben.

- Oszala艂e艣? Przy pierwszej okazji poleci na policj臋!

- Ben? - powiedzia艂a Monique. - M贸g艂by艣 to ode mnie wzi膮膰? Denerwuj臋 si臋, trzymaj膮c go w r臋ku.

Wysun臋艂a r臋k臋 z pistoletem zza plec贸w, poda艂a go Benowi, po czym spojrza艂a na Mari臋.

- Trzymaj膮c pistolet w r臋ku, mog艂am zrobi膰 wszystko. Tak mi si臋 przynajmniej wydaje. Wiem, 偶e trudno w to uwierzy膰, ale naprawd臋 nie mam zamiaru donie艣膰 na Bena. Przeciwnie, pr贸buj臋 mu pom贸c.

- Uwierzy艂a mi, 偶e jestem niewinny - wyja艣ni艂 Ben.

- I pomaga ci. Najpierw zeznaje, 偶e jeste艣 morderc膮, a teraz ci pomaga. Oszaleli艣cie obydwoje.

- Hej - powiedzia艂 Ben, u艣miechaj膮c si臋 do niej. - Czy w ten spos贸b rozmawiasz ze swoim ulubionym bratem?

- Z moim jedynym bratem, chcesz powiedzie膰. Monique odetchn臋艂a. Najwyra藕niej przekomarzali si臋

w ten spos贸b ju偶 tysi膮ce razy i wisz膮ce w powietrzu napi臋cie zel偶a艂o.

Nie do ko艅ca przekonana Maria spojrza艂a na Bena z wyrazem g艂臋bokiej troski na twarzy.

- Mam nadziej臋, 偶e wiesz, co robisz, braciszku.

17:23

Monique wysz艂a z biura Rogera Tataviego, zatrzyma艂a taks贸wk臋 i poda艂a kierowcy adres Lloyda Grangera. Gdy wysiada艂a, modli艂a si臋 o wi臋cej szcz臋艣cia z Grangerem.

Tatavi zdecydowanie zaprzeczy艂, jakoby kto艣 kaza艂 mu zrezygnowa膰 ze sprawy Bena. Twierdzi艂, 偶e mia艂 ku temu osobiste powody.

Sta艂a przed ostatni膮 szans膮, 偶eby si臋 czego艣 dowiedzie膰 - jak si臋 okaza艂o, trzeci z detektyw贸w, do kt贸rych kiedy艣 zg艂osi艂 si臋 Ben, nie 偶yje. Prawdopodobnie zmar艂 艣mierci膮 naturaln膮, ale nie zmienia艂o to sytuacji - Granger by艂 jej ostatni膮 nadziej膮.

Na szcz臋艣cie zgodzi艂 si臋 z ni膮 spotka膰, cho膰 zadzwoni艂a do艣膰 p贸藕nym popo艂udniem. Obydwaj zreszt膮 zgodzili si臋 na spotkanie - kiedy powiedzia艂a im, 偶e pracuje dla gazety, kt贸ra gotowa jest zap艂aci膰 spor膮 sum臋 za najmniejsz膮 cho膰by informacj臋.

Wyjrza艂a przez okno, niemal 偶a艂uj膮c, 偶e nie zabra艂a Bena ze sob膮. Przyda艂oby si臋 jej ma艂e moralne wsparcie. Ale im mniej przebywa艂 poza mieszkaniem, zw艂aszcza w dzie艅, tym lepiej.

Kiedy taks贸wka podjecha艂a pod biuro Grangera, Monique przyg艂adzi艂a peruk臋, poprawi艂a okulary i po raz kolejny powt贸rzy艂a sobie, 偶e od tej pory nazywa si臋 Anne Gault.

Granger okaza艂 si臋 艂ysym m臋偶czyzn膮 po pi臋膰dziesi膮tce. Mia艂 do艣膰 poka藕ny brzuch i mocny u艣cisk d艂oni.

- A wi臋c - powiedzia艂, wskazuj膮c jej krzes艂o i siadaj膮c za biurkiem - pracuje pani dla "National Ear".

Skin臋艂a g艂ow膮. Obydwoje z Benem doszli do wniosku, 偶e je偶eli poda si臋 za reportera znanej gazety, obydwaj detektywi uznaj膮, 偶e warto si臋 z ni膮 spotka膰.

- Jakiej pomocy oczekuje pani ode mnie?

- Zanim do tego przejdziemy, chcia艂abym wyja艣ni膰, 偶e zapewni臋 panu pe艂n膮 anonimowo艣膰. Wiem, 偶e „National Ear" nie ma pod tym wzgl臋dem najlepszej reputacji, jednak...

Zawiesi艂a g艂os, wyj臋艂a z torebki ksi膮偶eczk臋 czekow膮 i otworzy艂a j膮, pokazuj膮c czeki wypisane na Anne Gault.

Ca艂e szcz臋艣cie nie by艂o na nich adresu, a adres banku w Hartford dok艂adnie zas艂oni艂a palcem. Wyja艣ni to, je偶eli naprawd臋 b臋dzie musia艂a wypisa膰 czek. Tak czy inaczej, Granger nie m贸g艂 wiedzie膰, 偶e na jej koncie znajduje si臋 tylko kilkaset dolar贸w. Ale je偶eli detektyw p贸jdzie na ten uk艂ad, Ben wp艂aci tam tyle, ile b臋d膮 potrzebowali.

- Pana nazwisko nigdy nie b臋dzie kojarzone ani z gazet膮, ani z moim artyku艂em. Zap艂ac臋 panu prywatnym czekiem.

- Rozumiem. A o czym w艂a艣ciwie chce pani napisa膰?

- O Benie DeCarlo. Po ponownej rozprawie i ucieczce ludzie zacz臋li naprawd臋 si臋 nim interesowa膰. A tam, gdzie jest zainteresowanie, s膮 i pieni膮dze, wi臋c piszemy na jego temat artyku艂.

- Uhm? A jaka jest moja rola? Monique pochyli艂a si臋 do przodu.

- Panie Granger, przed pierwszym procesem DeCarlo i jego prawnicy zlecili panu przyjrzenie si臋 pewnym aspektom tej sprawy.

Detektyw patrzy艂 na ni膮 przez chwil臋 podejrzliwie.

- Tak, pracowa艂em dla nich, ale du偶o nie zrobi艂em.

- Musia艂 pan zostawi膰 t臋 spraw臋, prawda?

- Tak.

- Potrzebuj臋 tylko nazwiska osoby, kt贸ra pana do tego przekona艂a.

- Rozumiem.

Czeka艂a, czuj膮c szalone bicie serca. Postanowi艂 przynajmniej rozwa偶y膰 t臋 propozycj臋, czego Roger Tatavi nie zrobi艂.

- A gdyby taka osoba istnia艂a - powiedzia艂 w ko艅cu - ile warte jest dla pani jej nazwisko?

- Dwadzie艣cia tysi臋cy - powiedzia艂a, maj膮c nadziej臋, 偶e to wystarczaj膮ca suma, by po艂kn膮艂 haczyk. Zdecydowali, 偶e propozycja wi臋kszej sumy mo偶e wzbudzi膰 podejrzenia zainteresowanych.

- Czy ma pani jak膮艣 wizyt贸wk臋, pani Gault? Musz臋 to sobie przemy艣le膰.

- Oczywi艣cie. - Otworzy艂a torebk臋 i zacz臋艂a szuka膰 w niej wizyt贸wki, chocia偶 wiedzia艂a, 偶e jedyna, jak膮 ma przy sobie, to jej wizyt贸wka agenta nieruchomo艣ci w Hartford.

- O nie - powiedzia艂a w ko艅cu. - Wychodz膮c, zmieni艂am torebk臋 i musia艂am zostawi膰 wizyt贸wki w domu. Ale dam panu m贸j numer.

Nagryzmoli艂a szybko numer kom贸rki na kawa艂ku papieru i poda艂a mu ponad biurkiem.

- Na pewno pan zadzwoni? Tak czy inaczej?

- Na pewno zadzwoni臋.

Chowaj膮c ksi膮偶eczk臋 czekow膮 do torebki, wsta艂a z krzes艂a.

- Jeszcze jedno - powiedzia艂, obchodz膮c biurko, 偶eby odprowadzi膰 j膮 do drzwi.

- Tak?

- Jak bardzo elastyczna jest pani gazeta, je偶eli chodzi o te dwadzie艣cia tysi臋cy?

Serce Monique zatrzyma艂o si臋 na chwil臋.

- S膮dz臋, 偶e w razie potrzeby, b臋dzie mo偶na podwy偶szy膰 troch臋 t臋 sum臋.

Otworzy艂 jej drzwi.

- B臋dziemy w kontakcie, pani Gault.


ROZDZIA艁 SI脫DMY

Pi膮tek, 7 lutego 19:04

Ben po raz kolejny przemierza艂 pok贸j, niespokojny niczym tygrys w klatce.

Gdyby pojecha艂 z Monique i po prostu poczeka艂 na ni膮 na ulicy, wiedzia艂by ju偶, jak si臋 wszystko potoczy艂o.

Tak, mia艂a racj臋, ka偶膮c mu tutaj zosta膰, ale nie m贸g艂 znie艣膰 my艣li, 偶e inni robi膮 dla niego wi臋cej ni偶 on sam. Najpierw Maria i Dezi, a teraz Monique.

Zatrzyma艂 si臋 przy oknie i wpatrzy艂 w ciemno艣膰, wci膮偶 jeszcze nie mog膮c przyzwyczai膰 si臋 do faktu, 偶e Monique mu pomaga. Jej mi艂o艣膰 do niego by艂a tak nieprawdopodobna, tak niemo偶liwa... Tak samo jak jego mi艂o艣膰 do niej.

U艣miechn膮艂 si臋 do siebie. Monique to wspania艂a kobieta. Gdyby tylko szansa na to, 偶e wszystko p贸jdzie dobrze, a oni zostan膮 razem na zawsze, by艂a realniejsza, nie czu艂by si臋 tak 藕le, nara偶aj膮c j膮 na niebezpiecze艅stwo.

Na ulicy zatrzyma艂a si臋 taks贸wka. Kiedy zobaczy艂, jak z niej wysiada, poczu艂 ulg臋. Przez ca艂y czas wmawia艂 sobie, 偶e jest ca艂kowicie bezpieczna, ale teraz mia艂 艣wiadomo艣膰, jak bardzo si臋 niepokoi艂.

Patrz膮c na Monique przechodz膮c膮 obok grupki 艣wi臋tuj膮cych karnawa艂 ludzi, czu艂 rosn膮ce podekscytowanie. Za chwil臋 b臋dzie wiedzia艂, czy uda艂o jej si臋 zdoby膰 nazwisko, kt贸rego tak desperacko potrzebowa艂.

Wprawdzie nie spodziewa艂 si臋, by Nos kontaktowa艂 si臋 z detektywami osobi艣cie - na pewno mia艂 kogo艣, kto odwala艂 za niego brudn膮 robot臋 - ale je偶eli Monique dowiedzia艂a si臋, kto z nimi rozmawia艂, mog艂o to stanowi膰 dobry punkt zaczepienia.

Kiedy us艂ysza艂 odg艂os zbli偶aj膮cych si臋 krok贸w, podszed艂 do drzwi i wyjrza艂 przez wizjer. Potem otworzy艂 jej, staraj膮c si臋 zamaskowa膰 niecierpliwo艣膰 oczekiwania.

Najwidoczniej niezbyt mu si臋 to uda艂o, bo Monique rozszyfrowa艂a go po jednym spojrzeniu.

- Nic jeszcze nie wiem. Roger Tatavi okaza艂 si臋 kompletn膮 strat膮 czasu - powiedzia艂a, zamykaj膮c drzwi. - Ale Lloyd Granger obieca艂 przemy艣le膰 propozycj臋.

Obj膮艂 j膮 i przytuli艂 do siebie.

- A wi臋c przyzna艂 si臋, 偶e kto艣 go nam贸wi艂 do zaniechania sprawy? - zapyta艂, puszczaj膮c j膮, 偶eby mog艂a zdj膮膰 p艂aszcz.

- Nie, do niczego si臋 niestety nie przyzna艂. Ale bardzo go interesowa艂o, ile gazeta mo偶e zap艂aci膰, je偶eli, jak to uj膮艂, taka osoba istnieje. Obieca艂, 偶e zadzwoni do mnie tak czy inaczej.

- Powiedzia艂 kiedy?

- Nie.

Monique stan臋艂a nieruchomo, przygl膮daj膮c mu si臋.

- Co? - zapyta艂.

- Ufarbowa艂e艣 w艂osy.

- Czy wygl膮dam teraz wystarczaj膮co inaczej?

- Tak - powiedzia艂a powoli. - S膮 o wiele ciemniejsze. A je偶eli jeszcze je troch臋 przytn臋 i zmieni臋 ci fryzur臋, peruka nie b臋dzie ju偶 potrzebna. Brakuje mi jednak tych jasnych pasemek - powiedzia艂a, wyci膮gaj膮c r臋k臋, by go pog艂adzi膰 po g艂owie.

Uj膮艂 jej d艂o艅 i przyci膮gn膮艂 do siebie. Ale kiedy zamierza艂 j膮 poca艂owa膰, zadzwoni艂 telefon. Obydwoje zamarli.

- To mo偶e by膰 Dezi - powiedzia艂, patrz膮c na le偶膮cy na stoliku aparat. - Albo Maria.

- Albo Granger.

- Racja. Wi臋c lepiej ty we藕 s艂uchawk臋.

Z sercem w gardle Monique odebra艂a telefon.

- Anne Gault - powiedzia艂a do s艂uchawki.

- Lloyd Granger.

- Tak, panie Granger. Dzi臋kuj臋, 偶e tak szybko pan oddzwoni艂.

- Niech pani si臋 tak nie cieszy, poniewa偶 nic jak na razie nie ustalili艣my.

Monique wstrzyma艂a oddech.

- Ale dam pani darmow膮 rad臋, je偶eli nie wie pani, w jak niebezpieczn膮 gr臋 si臋 pani pakuje.

- S艂ucham?!

- "National Ear" nigdy o pani nie s艂ysza艂. I nie zamierzaj膮 pisa膰 偶adnego artyku艂u na temat Bena DeCarlo.

Gor膮czkowo pr贸bowa艂a znale藕膰 spos贸b, w jaki mog艂aby jeszcze uratowa膰 sytuacj臋.

- My艣la艂a pani, 偶e tego nie sprawdz臋? - kontynuowa艂. - Wszak jestem detektywem.

- Przy... Przykro mi - powiedzia艂a, wci膮偶 szukaj膮c jakiego艣 wyj艣cia. - W艂a艣ciwie to pisz臋 artyku艂 sama, maj膮c po prostu nadziej臋, 偶e uda mi si臋 go potem sprzeda膰. Pomy艣la艂am, 偶e nie zgodzi si臋 pan ze mn膮 zobaczy膰, je偶eli to powiem.

- Tak? Wolny strzelec gotowy zap艂aci膰 dwadzie艣cia tysi臋cy dolc贸w za jedno nazwisko? S膮dzi pani, 偶e urodzi艂em si臋 wczoraj?

- Ja...

- Prosz臋 pos艂ucha膰, wiem, 偶e nie pisze pani 偶adnego cholernego artyku艂u. I wydaje mi si臋, 偶e wiem, co pani robi. To jest niebezpieczna gra, a Nowy Orlean to niebezpieczne miasto. Je偶eli zada pani niew艂a艣ciwe pytanie niew艂a艣ciwej osobie, sko艅czy pani w Missisipi - z kamieniem u szyi. - Gragner od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

Po艂o偶y艂a telefon z powrotem na stoliku, mrugaj膮c, 偶eby powstrzyma膰 艂zy.

- Nic z tego? - powiedzia艂 Ben cicho. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Sprawdzi艂 w redakcji.

- Cholera. Jak? Przecie偶 „National Ear" ma redakcj臋 na Florydzie, to godzina r贸偶nicy w czasie, poza tym mamy przecie偶 pi膮tek wiecz贸r!

- No c贸偶, jak sam na to zwr贸ci艂 uwag臋, jest detektywem. - Jedna z 艂ez pop艂yn臋艂a po policzku, Monique otarta j膮 d艂oni膮.

Po chwili Ben ju偶 by艂 przy niej, przytulaj膮c mocno.

- W porz膮dku - szepn膮艂. - Zrobi艂a艣, co w twojej mocy. Spr贸bujemy inaczej.

- Ale teraz b臋dziemy mieli do czynienia z tymi lud藕mi, kt贸rzy, jak m贸wi艂e艣, nie kandyduj膮 na og贸艂 w wyborach.

- Niekoniecznie. W艂a艣ciwie znam jeszcze kogo艣, kto nie jest pod艂ym kryminalist膮. Nazywa si臋 Farris Quinn i jest reporterem w „Times - Picayune". Mo偶e on b臋dzie chcia艂 mi pom贸c.

Albo - Monique nie mog艂a powstrzyma膰 tej my艣li - wezwie policj臋.

Farrisa Quinna nie by艂o w redakcji, ale kto艣, kto odebra艂 telefon, poda艂 Benowi numer jego kom贸rki.

- Dobra - powiedzia艂, patrz膮c na siedz膮c膮 obok niego na kanapie Monique. - Wiemy, czego od niego chcemy, i nie ma mo偶liwo艣ci, by zorientowa艂 si臋, 偶e jestem w Nowym Orleanie. Nic nam tym razem nie umkn臋艂o?

Monique przebieg艂a jeszcze raz my艣lami ca艂y plan. Po tym, jak Lloydowi Grangerowi zaj臋艂o nieca艂e p贸艂 godziny dowiedzenie si臋, 偶e w „National Ear" nie pracowa艂a 偶adna Anne Gault, nie chcieli kolejnej pora偶ki.

- Jeste艣 absolutnie pewien, 偶e nikt nie mo偶e namierzy膰 tego numeru?

- Je偶eli nawet, to dowiedz膮 si臋 tylko, 偶e telefon nale偶y do nie istniej膮cej kobiety i wszystkie rachunki przychodz膮 na skrytk臋 pocztow膮.

- Wi臋c wydaje mi si臋, 偶e wszystko poza tym jest w porz膮dku - powiedzia艂a powoli. - Ale nie powiedzia艂e艣 mi jeszcze, dlaczego wed艂ug ciebie ten Quinn mo偶e zechcie膰 nam pom贸c.

- Bo to on napisa艂 artyku艂, o kt贸rym ci m贸wi艂em.

- Chwileczk臋... O tym, jak kto艣 pr贸bowa艂 zamordowa膰 Brently Gleason?

- Tak. Wi臋c prawdopodobnie uwa偶a, 偶e ca艂a ta sprawa 艣mierdzi. Poza tym, tu偶 po morderstwie, kiedy wszyscy inni reporterzy 偶膮dali mojej g艂owy, on napisa艂 kilka rozs膮dnych kawa艂k贸w.

- O czym?

- Napisa艂, 偶e jestem inteligentnym cz艂owiekiem, kt贸ry zawsze by艂 zdrowy na umy艣le i nigdy nie mia艂 do czynienia z narkotykami. I postawi艂 wiele oczywistych pyta艅, kt贸rych nikomu innemu, 艂膮cznie z policj膮, nie chcia艂o si臋 zadawa膰. Podobne pytania zadawa艂a obrona w czasie procesu. Dlaczego mia艂bym zamordowa膰 swoich rodzic贸w, zw艂aszcza w 艣rodku dnia w zat艂oczonej restauracji? I dlaczego mia艂bym zamordowa膰 swoj膮 matk臋, skoro by艂em sk艂贸cony jedynie z ojcem?

- Sama zadawa艂am sobie te pytania. Nawet, kiedy by艂am przekonana o twojej winie. Ale w tej restauracji mia艂e艣 tak rozw艣cieczony wyraz twarzy... Przepraszam - doda艂a szybko. - Przej臋zyczy艂am si臋, on mia艂 tak rozw艣cieczony wyraz twarzy.

- W porz膮dku. - To jej przej臋zyczenie zmrozi艂o mu jednak na chwil臋 krew w 偶y艂ach.

- Wydawa艂 si臋 tak w艣ciek艂y - kontynuowa艂a - wi臋c nietrudno by艂o uwierzy膰, 偶e to cz艂owiek, kt贸ry nie ma ju偶 nic do stracenia.

Te s艂owa wry艂y si臋 na zawsze w pami臋膰 Bena. Zaraz po morderstwie gazety powtarza艂y je bez ko艅ca, a potem to samo m贸wili 艣wiadkowie w s膮dzie.

„Nie b臋d臋 kandydowa艂 do Senatu - powiedzia艂 zab贸jca Antoniowi DeCarlo. - Mam dosy膰 twojego wtr膮cania si臋 w moje 偶ycie. Mo偶esz rz膮dzi膰 tym miastem, ale nie b臋dziesz rz膮dzi膰 mn膮".

- Ben? Kto m贸g艂 wiedzie膰, co powinien m贸wi膰 zab贸jca? Mo偶e w tym jest jaki艣 klucz?

- Nie, nie s膮dz臋. M贸j ojciec i ja byli艣my sk艂贸ceni od d艂u偶szego czasu i wszyscy wiedzieli, 偶e chce, bym zaj膮艂 si臋 polityk膮.

- Dlaczego?

- No c贸偶, wiesz chyba, czym on si臋 zajmowa艂. A tacy ludzie potrzebuj膮 czasami wsparcia polityk贸w. Wi臋c zdecydowa艂, 偶e skoro nie poszed艂em w jego 艣lady, powinienem chocia偶 kandydowa膰 na stanowisko, na kt贸rym m贸g艂bym mu od czasu do czasu pom贸c.

- Naprawd臋?

- Tak, naprawd臋. Nie masz poj臋cia, co to za ludzie, Monique.

- Ale dlaczego ty taki nie jeste艣? To znaczy ciesz臋 si臋, 偶e nie, ale przecie偶 wychowywa艂e艣 si臋 w domu ojca...

- Nie wiem. Mo偶e to zas艂uga mojej matki. W ka偶dym razie wyrobi艂em sobie prawid艂owe poj臋cie o tym, co dobre, a co z艂e. A kiedy zorientowa艂em si臋, kim jest m贸j ojciec - by艂em wtedy jeszcze dzieckiem - wszystko mi臋dzy nami uleg艂o zmianie. Nienawidzi艂em... nie, to zbyt mocne s艂owo - ju偶 nigdy potem nie by艂em z nim blisko. Zawsze marzy艂em, 偶eby by艂 murarzem albo nauczycielem, kimkolwiek, tylko nie cz艂onkiem Mafii Po艂udnia. Ale nigdy, nigdy bym go nie zabi艂.

- Wiem - powiedzia艂a mi臋kko Monique. - Teraz musimy tylko to udowodni膰.

Ben obj膮艂 j膮 ramieniem i d艂ugo ca艂owa艂, 偶a艂uj膮c, 偶e nie mo偶e sp臋dzi膰 na tym ca艂ego wieczoru. Potem niech臋tnie si臋gn膮艂 po telefon i wystuka艂 numer Farrisa Quinna.

- Quinn - odpowiedzia艂 zm臋czony m臋ski g艂os.

- Ma pan chwil臋?

- Kto m贸wi?

- Ben DeCarlo.

W s艂uchawce zapad艂a na chwil臋 cisza.

- Sk膮d mam mie膰 pewno艣膰? Prosz臋 powiedzie膰 mi o sobie co艣, czego nie by艂o w wiadomo艣ciach.

- Ma pan d艂ugopis?

- Uhm.

- Dobrze, prosz臋 zapisa膰 ten numer - 555 - 1623. To zastrze偶ony numer mojej siostry. Niech pan zadzwoni i powie, 偶e prosi艂em pana, 偶eby pan zapyta艂, sk膮d wzi臋艂a si臋 blizna na jej prawym udzie. W dzieci艅stwie przewr贸ci艂a si臋, trzymaj膮c w d艂oni no偶yczki.

- Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e to akurat z ni膮 rozmawiam.

- Prosz臋 p贸j艣膰 i odwiedzi膰 j膮, je偶eli pan woli.

- Zaczn臋 od telefonu. Niech mi pan poda sw贸j numer, oddzwoni臋 po rozmowie z ni膮.

- Proponuj臋, 偶eby艣my najpierw porozmawiali, a potem mnie pan sprawdzi. Jestem teraz za granic膮, szkoda pieni臋dzy na rozmowy mi臋dzynarodowe.

Reporter za艣mia艂 si臋 kr贸tko.

- Bardzo rozs膮dnie.

- Wie pan, 偶e nikt nie mo偶e dowiedzie膰 si臋, gdzie jestem, Quinn. Ale potrzebuj臋 pomocy. Chc臋 udowodni膰, 偶e jestem niewinny, a to do艣膰 trudne, zwa偶ywszy, 偶e nie o艣miel臋 si臋 zbli偶y膰 do Nowego Orleanu bardziej ni偶 na tysi膮c kilometr贸w.

- I to ja mam panu pom贸c?

- Tak. Pisze pan du偶o o przest臋pstwach. A to znaczy, 偶e zna pan wielu gliniarzy.

- Kilku.

- A wi臋c pewna kobieta, Felicia Williams, zosta艂a zamordowana w noc poprzedzaj膮c膮 moj膮 ucieczk臋. Policja znalaz艂a jej cia艂o w jakiej艣 uliczce i musz臋 dowiedzie膰 si臋, co odkryli na temat tego zab贸jstwa. Podejrzani, dowody, cokolwiek.

Wszystko, pomy艣la艂 gor膮czkowo, wszystko, co mog艂oby doprowadzi膰 do jej zab贸jcy.

- Mia艂a co艣 wsp贸lnego z pana ucieczk膮?

- Nie. - To nie by艂o do ko艅ca k艂amstwo. Mia艂a pom贸c, ale nie znalaz艂a si臋 wtedy przed gmachem s膮du.

- Wi臋c po co panu informacje na temat jej 艣mierci?

- Nie mog臋 teraz tego powiedzie膰.

- Dlaczego zatem mam szuka膰 tych informacji?

- Bo to 艣wietny temat. A je偶eli uda mi si臋 znale藕膰 cz艂owieka, kt贸ry naprawd臋 zamordowa艂 moich rodzic贸w, otrzyma pan ode mnie wy艂膮czno艣膰.

- A je偶eli si臋 nie uda?

- Tak czy inaczej, temat b臋dzie nale偶a艂 do pana. Ma pan moje s艂owo. A je偶eli co艣 mi si臋 stanie - doda艂, patrz膮c na Monique - jest kto艣, kto opowie panu wszystko.

- Kto?

- Przyjaci贸艂ka w Nowym Orleanie. Ma na imi臋 Anne, dam panu jej numer - powiedzia艂, podaj膮c mu numer kom贸rki. - Mo偶e pan przekaza膰 jej wiadomo艣膰 dla mnie, kiedy ju偶 dowie si臋 pan czego艣 na temat Felicii.

Reporter nie odpowiada艂.

- Hmm - mrukn膮艂 wreszcie.

- Naprawd臋 jestem niewinny, Quinn. Je偶eli mi pan pomo偶e, pomo偶e pan znale藕膰 prawdziwego morderc臋.

Nast膮pi艂a kolejna chwila ciszy.

- Zobacz臋, co si臋 da zrobi膰 - powiedzia艂 w ko艅cu Quinn. Ben od艂o偶y艂 s艂uchawk臋,

- Poszed艂 na to.

- Och, Ben - wyszepta艂a, obejmuj膮c go mocno. Potem odsun臋艂a si臋 lekko, wci膮偶 obejmuj膮c go za szyj臋. - Co艣 przysz艂o mi na my艣l.

- Co takiego?

- Kiedy pierwszy raz na ten temat rozmawiali艣my, powiedzia艂e艣, 偶e to Nos stoi za zab贸jstwem Felicii, bo w jaki艣 spos贸b dowiedzia艂 si臋, 偶e planujesz ucieczk臋 i chcia艂 popsu膰 ci szyki.

Ben pokiwa艂 g艂ow膮.

- Dlaczego wi臋c po prostu nie zadzwoni艂 na policj臋 i nie powiedzia艂 im o tym? Wtedy ka偶dy gliniarz w mie艣cie pilnowa艂by s膮du.

- Tak, masz racj臋. Ale m贸wi艂em ci, 偶e nie masz poj臋cia, co to za ludzie. Oni my艣l膮 innymi kategoriami. Kimkolwiek jest Nos, policja to jego wr贸g. Nigdy nie da艂by im satysfakcji zastrzelenia mnie na 艣rodku ulicy. Sam chcia艂 si臋 tym zaj膮膰.

- Ale jego plan si臋 nie uda艂. Uciek艂e艣 bez pomocy Felicii, wi臋c jej 艣mier膰 w niczym mu nie pomog艂a.

- Mo偶e... mo偶e mia艂 jakie艣 wsparcie, kt贸re zawiod艂o, nie wiem, Monique, naprawd臋. Wiem tylko, 偶e by艂 to kto艣, kto nienawidzi艂 mojego ojca wystarczaj膮co, by go zabi膰, a mnie na tyle, bym zosta艂 oskar偶ony.

- Ilu mo偶e by膰 takich ludzi?

Wzruszy艂 ramionami.

- Wielu ludzi nienawidzi艂o mojego ojca. Ale nie mam poj臋cia, kto m贸g艂 tak bardzo nienawidzi膰 mnie.

Przez kilka ostatnich tygodni poprzedzaj膮cych t艂usty wtorek (T艂usty wtorek - ostatni dzie艅 karnawa艂u, odpowiednik polskiego t艂ustego czwartku) w Nowym Orleanie odbywa艂y si臋 karnawa艂owe parady. Jedna z nich przechodzi艂a w艂a艣nie tego wieczoru przez Canal Street. Ben uzna艂, 偶e nie ma sensu opuszcza膰 mieszkania, dop贸ki parada si臋 nie sko艅czy i t艂umy si臋 troch臋 nie przerzedz膮.

Kiedy zjedli kolacj臋 i wyszli razem na balkon, obserwuj膮c to, co dzia艂o si臋 na ulicy, Monique zrozumia艂a, co mia艂 na my艣li Ben. Dzielnica francuska by艂a wype艂niona lud藕mi, tysi膮ce widz贸w ustawi艂o si臋 wzd艂u偶 Canal Street na d艂ugo przed pojawieniem si臋 pierwszego b艂yszcz膮cego wozu, wioz膮cego kr贸la parady - przebranego za Henryka VIII.

Za nim ci膮gn膮艂 si臋 nieprzerwany strumie艅 innych, o艣wietlonych pochodniami wehiku艂贸w, kt贸rymi jechali przebrani w kolorowe stroje ludzie. Maszerowa艂y orkiestry, a wok贸艂 ca艂ego tego zamieszania wida膰 by艂o gdzieniegdzie policjant贸w na motocyklach i koniach, usi艂uj膮cych utrzyma膰 chocia偶 pozory porz膮dku.

Parada by艂a r贸wnie ha艂a艣liwa, jak kolorowa. W przerwach, kiedy nie gra艂a muzyka, rozbrzmiewa艂y okrzyki widz贸w: „Hej, rzu膰cie mi co艣", nak艂aniaj膮cych przebiera艅c贸w do rzucania im plastikowych paciork贸w i innych pami膮tek.

- To miasto - powiedzia艂 Ben, obejmuj膮c Monique wp贸艂 - pogr膮偶a si臋 w takim chaosie na dwa tygodnie ka偶dego roku. Wielu nowoorlea艅czyk贸w nie jest w stanie tego znie艣膰, wi臋c sp臋dzaj膮 karnawa艂 na nartach w Colorado.

Monique pokiwa艂a g艂ow膮, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e pogr膮偶ona w karnawa艂owym podnieceniu zapomnia艂a o ich planach. Teraz jednak perspektywa wizyty w mieszkaniu Sandora Rossiego zn贸w zaj臋艂a j膮 bez reszty, niepokoj膮c, mimo 偶e by艂o to nast臋pne logiczne posuni臋cie.

Musieli dowiedzie膰 si臋, kto sta艂 za jego decyzj膮 o wycofaniu si臋 z zezna艅. Wtedy ustal膮 to偶samo艣膰 Nosa. A przynajmniej to偶samo艣膰 jednego z jego najbardziej zaufanych ludzi. Ale 偶eby zdoby膰 te informacje, musieli najpierw dowiedzie膰 si臋, gdzie jest Rossi. Najlepiej by艂o zacz膮膰 od jego mieszkania.

Jednak Rossi r贸wnie dobrze m贸g艂 znajdowa膰 si臋 na dnie jeziora.

Lloyd Granger ostrzega艂 j膮, 偶e ta gra jest niebezpieczna. Zapomnia艂 jednak doda膰, 偶e Monique nie ma w niej do艣wiadczenia.

- Parada ju偶 si臋 ko艅czy - powiedzia艂 Ben, odwracaj膮c si臋 od barierki. - Zadzwoni臋 do Deziego i zapytam, czy nadal nie ma 偶adnych informacji o Rossim.

- Czy Dezi nie zadzwoni艂by do ciebie, gdyby co艣 wiedzia艂? Pomy艣l...

- Tak,.. Pewnie masz racj臋. Mo偶emy wi臋c chyba r贸wnie dobrze pojecha膰 do tego mieszkania i spr贸bowa膰 co艣 znale藕膰.

Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i przytuli艂.

- B臋dziemy bezpieczni - wyszepta艂 w jej w艂osy. - Policja naprawd臋 my艣li, 偶e jestem gdzie艣 bardzo daleko. Przestali 艣ledzi膰 Mari臋, a Dezi jest pewien, 偶e nie kr臋c膮 si臋 ju偶 ko艂o winiarni. Wi臋c na pewno nie pilnuj膮 te偶 mieszkania Rossiego.

- Ale jak tam wejdziemy?

- Za pomoc膮 tego. - Ben wyj膮艂 z kieszeni klucz. - Kto艣 po偶yczy艂 go sobie na do艣膰 d艂ugo, 偶eby zd膮偶y膰 bez problemu dorobi膰 drugi.

- Kto艣?

- Przyjaciel przyjaciela.

Wiedzia艂a, co ma na my艣li - przyjaciel Marii albo Deziego - zreszt膮 to bez znaczenia. Najwa偶niejsze, 偶e nie musz膮 pr贸bowa膰 otworzy膰 drzwi kart膮 kredytow膮 albo wytrychem.

Monique wr贸ci艂a do sypialni po swoje rekwizyty: peruk臋 i okulary. Kiedy stamt膮d wysz艂a, Ben wci膮偶 jeszcze sta艂 bez ruchu na balkonie.

- Wygl膮da na to, 偶e jeszcze przez jaki艣 czas ulice b臋d膮 zupe艂nie zakorkowane. Powinni艣my przej艣膰 kawa艂ek, zanim z艂apiemy taks贸wk臋.

Wzi臋li p艂aszcze i wyszli. Po raz pierwszy od ich przyjazdu do Nowego Orleanu Ben wyszed艂 z mieszkania. Monique ogarn臋艂y ogromne obawy - a je艣li jego przebranie nie jest tak dobre, jak my艣leli, i kto艣 mimo wszystko go rozpozna? A je艣li policja obserwuje jednak mieszkanie Rossiego? A je艣li...

Z trudno艣ci膮 prze艂kn臋艂a 艣lin臋. A je艣li Rossi nie uciek艂 z miasta ani nie p艂ywa艂 w Jeziorze Pontchartrain? Jak powinni zareagowa膰, je艣li wejd膮 do mieszkania i znajd膮 martwe cia艂o?

22:43

Sandor Rossi mieszka艂 w niskim budynku blisko St. John.

Kiedy uda艂o im si臋 otworzy膰 drzwi wej艣ciowe, bij膮ce z szalon膮 szybko艣ci膮 serce Monique uspokoi艂o si臋 troch臋, a kiedy dotarli do drzwi Rossiego, nie spotykaj膮c na szcz臋艣cie nikogo po drodze, wr贸ci艂o do niemal normalnego rytmu.

Ben otworzy艂 drzwi i zapali艂 艣wiat艂o. Ich oczom ukaza艂 si臋 schludny salon; ku jej olbrzymiej uldze, nigdzie nie dostrzeg艂a le偶膮cego cia艂a. Ale to nie by艂 jedyny pok贸j w mieszkaniu.

- Rozejrzyj si臋 tutaj - powiedzia艂 Ben - a ja sprawdz臋 sypialni臋.

Skin臋艂a g艂ow膮, zastanawiaj膮c si臋, czy jemu te偶 przysz艂o do g艂owy, 偶e mog膮 znale藕膰 cia艂o Rossiego. Nie zapyta艂a jednak, a kiedy nie odezwa艂 si臋 po wej艣ciu do sypialni, wiedzia艂a, 偶e wszystko jest w porz膮dku.

Na kanapie nie by艂o nic, tak samo na krze艣le i na telewizorze. Na stoliku le偶a艂y tylko program telewizyjny, pilot i kilka nie zap艂aconych rachunk贸w. Obok nich - stos gazet: „Penthouse", „Playboy" i „Soldier of Fortune". Nic, co stanowi艂oby dla nich jak膮kolwiek wskaz贸wk臋.

Wchodz膮c do kuchni, Monique zauwa偶y艂a stoj膮cy na blacie telefon. Obok niego le偶a艂y ma艂y notatnik i otwarty notes z adresami.

Czuj膮c, jak po plecach przechodz膮 jej dreszcze podniecenia, szybko podesz艂a do blatu. Notatnik by艂 pusty, wi臋c przyjrza艂a si臋 notesowi. Le偶a艂 otwarty na literze G, pod kt贸r膮 widnia艂o kilka nazwisk. Niekt贸re mia艂y adresy, inne tylko numery telefon贸w.

Zapewne do jednej z tych os贸b dzwoni艂 Rossi, zanim znikn膮艂. Ale do kt贸rej?

Zamierza艂a wybra膰 kt贸r膮艣 losowo, gdy nagle przypomnia艂a sobie, co kiedy艣 widzia艂a w kinie. Wzi臋艂a do r臋ki d艂ugopis, podnios艂a s艂uchawk臋 i nacisn臋艂a przycisk ponownego wybierania, s艂uchaj膮c uwa偶nie.

Kiedy ju偶 zanotowa艂a wszystkie cyfry, od艂o偶y艂a powoli s艂uchawk臋 i sprawdzi艂a, czy pasuj膮 do kt贸rego艣 z numer贸w w notatniku.

Pasowa艂y. Przy numerze napisane by艂o po prostu Grace. Ale to, 偶e zadzwoni艂 do jakiej艣 kobiety, nie znaczy艂o, 偶e...

- Monique? - Us艂ysza艂a g艂os Bena.

Kiedy odwr贸ci艂a si臋, sta艂 w drzwiach do kuchni, a jego oczy o偶ywia艂o podniecenie.

- Wiem, gdzie poszed艂. Zobacz, co znalaz艂em w sypialni w koszu na 艣miecie.

Poda艂 jej pognieciony kawa艂ek papieru. By艂 na nim zapisany numer lotu i s艂owa: "L膮duje na La Guardia o 7:17".

Monique poczu艂a przyspieszone bicie serca i wskaza艂a r臋k膮 na notatnik z adresami.

- Ostatni膮 osob膮, do kt贸rej dzwoni艂, by艂a jaka艣 Grace. Numer kierunkowy 718 oznacza, 偶e ona mieszka gdzie艣 w pobli偶u Manhattanu. Ale to „gdzie艣" to niestety strasznie du偶y obszar.

Ben wpatrywa艂 si臋 przez chwil臋 w otwart膮 stron臋.

- Dlaczego zapisa艂 j膮 pod G od Grace, kiedy wszystkich innych zapisywa艂 pod pierwszymi literami nazwiska?

- Mo偶e bardzo dobrze j膮 zna艂?

- Albo mo偶e... Zadzwo艅 pod ten numer i popro艣 Grace Rossi. Za艂o偶臋 si臋, 偶e to jego siostra.

Monique ponownie przycisn臋艂a redial. Po kilku dzwonkach w s艂uchawce odezwa艂 si臋 m臋ski g艂os.

- Czy mog臋 rozmawia膰 z Grace Rossi?

- Nie, wysz艂a.

- Czy rozmawiam z jej m臋偶em?

- Nie, Grace nie jest zam臋偶na.

- C贸偶, prosz臋 jej powiedzie膰, 偶e dzwoni艂a Carol.

- Dobra.

Monique od艂o偶y艂a s艂uchawk臋.

- Chyba go znale藕li艣my.


ROZDZIA艁 脫SMY

Sobota, 8 lutego 10:07

Od chwili, kiedy dotarli na lotnisko mi臋dzynarodowe w Nowym Orleanie, do momentu, gdy ich samolot oderwa艂 si臋 od ziemi, Ben by艂 nieludzko zdenerwowany. Wiedz膮c, 偶e nie uda mu si臋 przej艣膰 przez posterunek ochrony z pistoletem, zapakowa艂 go do ma艂ej walizki razem z rewolwerem, kt贸ry zdoby艂 dla Monique. I cho膰 nadawanego baga偶u nie prze艣wietlano, ca艂y czas obawia艂 si臋, 偶e nagle otoczy ich policja.

Dopiero kiedy samolot wreszcie wzni贸s艂 si臋 w powietrze, Ben spr贸bowa艂 powoli si臋 odpr臋偶y膰. A gdy dotarli na La Guardia, zacz膮艂 nawet my艣le膰, 偶e by膰 mo偶e szcz臋艣cie im sprzyja.

Odnalezienie adresu Grace nie zaj臋艂o im du偶o czasu. Wystarczy艂o sprawdzi膰, kt贸ry z adres贸w G. Rossi na Brooklynie odpowiada艂 jej numerowi. Dojechali na miejsce taks贸wk膮.

Grace mieszka艂a tu偶 obok Bedford Avenue, w niskim, skromnym budynku ze staromodnym domofonem przy drzwiach.

- G. Rossi, 212 - powiedzia艂. Sandor Rossi by艂 tak blisko, 偶e niemal m贸g艂 wyczu膰 zapach tego drania.

- Ciekawe, czy Rossi pozna mnie w tym przebraniu - doda艂, gdy czekali, a偶 kto艣 b臋dzie wchodzi艂 albo wychodzi艂 z budynku. - Nie zna mnie zbyt dobrze, ale widzieli艣my si臋 kilka razy.

Monique spojrza艂a na niego, przesuwaj膮c wzrokiem po naci艣ni臋tej na oczy czapeczce baseballowej, brodzie, kurtce lotniczej, d偶insach i trampkach.

- Nie s膮dz臋, 偶eby ci臋 pozna艂. Wygl膮dasz raczej jak fan Yankes贸w, desperacko potrzebuj膮cy maszynki do golenia.

U艣miechn膮艂 si臋. To i tak lepiej, ni偶 gdyby mia艂 wygl膮da膰 na uciekaj膮cego kryminalist臋.

Kiedy z klatki schodowej wysz艂a kobieta z dzieckiem, przytrzyma艂 jej uprzejmie drzwi, po czym wpu艣ci艂 Monique do 艣rodka. Wbiegli po schodach na drugie pi臋tro i pod膮偶yli wzd艂u偶 korytarza.

- Dobra, zaczynaj - powiedzia艂, opieraj膮c si臋 plecami o 艣cian臋 obok drzwi i podaj膮c jej sk贸rzan膮 walizk臋.

U艣miechn臋艂a si臋 do niego nerwowo, po czym przyg艂adzi艂a peruk臋 i upewni艂a si臋, czy pistolet spoczywa bezpiecznie w kieszeni p艂aszcza. W ko艅cu zapuka艂a.

Ben us艂ysza艂 odg艂os krok贸w w mieszkaniu, po czym zapad艂a cisza. Kto艣 na pewno wygl膮da艂 przez wizjer i przygl膮da艂 si臋 Monique.

- Tak? - us艂ysza艂 w ko艅cu kobiecy g艂os.

- Jestem konsultantk膮 Avonu - powiedzia艂a Monique.

- Przykro mi, ale niczego w tej chwili nie potrzebuj臋.

- W takim razie zostawi臋, tylko pani pr贸bk臋 naszego najnowszego zapachu. Na pewno si臋 pani spodoba. To najlepszy produkt, jaki nasza firma kiedykolwiek wprowadzi艂a na rynek.

- No dobrze.

Ben wstrzyma艂 oddech, s艂ysz膮c, jak Grace Rossi zdejmuje 艂a艅cuch i otwiera drzwi. B艂yskawicznie wpad艂 do przedpokoju, z艂apa艂 j膮 jedn膮 r臋k膮 za rami臋, jednocze艣nie drug膮 zatykaj膮c jej usta. Monique wesz艂a do 艣rodka i zamkn臋艂a drzwi. Grace opiera艂a si臋 o 艣cian臋 z wyrazem twarzy cz艂owieka, kt贸ry wie, 偶e za chwil臋 umrze.

- Pos艂uchaj - szepn膮艂 Ben. - Mam pistolet, ale nikomu nic si臋 nie stanie, je偶eli b臋dziesz robi艂a to, o co ci臋 poprosz臋. Chc臋 tylko porozmawia膰 z twoim bratem.

Z miejsca, w kt贸rym stali, wida膰 by艂o fragment salonu. W telewizorze lecia艂a jaka艣 ha艂a艣liwa kresk贸wka. Zanim Ben zd膮偶y艂 powiedzie膰 co艣 jeszcze, z salonu dobieg艂 m臋ski g艂os.

- Grace? Kto to by艂?

- To Rossi - szepn膮艂 Ben, spogl膮daj膮c na Monique. - Pilnuj jej.

Monique ostro偶nie wyj臋艂a pistolet z kieszeni i wymierzy艂a go w Grace.

- Kiedy ci臋 puszcz臋, masz by膰 zupe艂nie cicho - powiedzia艂, powoli zdejmuj膮c r臋k臋 z jej ust.

Wyj膮艂 rewolwer zza paska od spodni, przeszed艂 szybko przez korytarz, wszed艂 do salonu i skierowa艂 bro艅 w stron臋 Sandora Rossi.

Mimo 偶e by艂 luty, facet mia艂 na sobie tylko siatkow膮 koszulk臋 i szorty. Przez chwil臋 patrzy艂 na Bena, po czym zblad艂.

- Kim jeste艣? - wybe艂kota艂. - Czego chcesz?

- Nie poznajesz mnie? By膰 mo偶e powiniene艣 by艂 lepiej mi si臋 przyjrze膰 w s膮dzie.

- O cholera! Ben!

- Zgadza si臋. Spokojnie, wszystko b臋dzie w porz膮dku, je偶eli powiesz mi, kim jest Nos.

- Cholera, chcia艂em tylko pom贸c.

- Pewnie. Wi臋c pom贸偶. Kim on jest?

Na czole Rossiego pojawi艂y si臋 kropelki potu.

- Licz臋 do dziesi臋ciu. Je偶eli mi nie odpowiesz, przestrzel臋 ci kolano, a potem powoli b臋d臋 si臋 posuwa艂 w g贸r臋.

- Ja... dobrze, Ben, powiem ci ca艂膮 prawd臋. Nie ma kogo艣 takiego jak Nos. To znaczy by艂, ale ju偶 nie 偶yje. Umar艂 w zesz艂ym roku, nazywa艂 si臋 Carmine Franco.

Ben natychmiast przypomnia艂 sobie Franca. Widzia艂 go u nich w domu kilka razy, dawno temu. Franco nale偶a艂 do Mafii Po艂udnia, ale gdy umiera艂, by艂 ju偶 starym cz艂owiekiem. Nie za艂atwia艂 偶adnych „interes贸w" od lat.

- Nie wierz臋 ci - powiedzia艂 w ko艅cu Ben. - Dlaczego Franco mia艂by zabi膰 mojego ojca? Dlaczego mia艂by mnie wrobi膰?

- Nie chcia艂.

- Wi臋c po co, do cholery, o nim m贸wisz? Kto mnie wrobi艂?

- Ben, nie wiem, naprawd臋.

- S艂uchaj, je偶eli b臋dziesz pr贸bowa艂 ze mn膮 takich gierek, to przysi臋gam, 偶e b臋dziesz r贸wnie martwy, jak Franco.

- Nie gram w 偶adne gierki. Przysi臋gam na Boga. Pr贸buj臋 tylko wyt艂umaczy膰 ci, 偶e nie mam poj臋cia, kto zabi艂 twoich rodzic贸w. Albo kto ci臋 w to wrobi艂. Nic nie wiem! To, co m贸wi艂em, by艂o tylko cz臋艣ci膮 planu.

- Planu?

- Tak, Franco przecie偶 nie 偶yje, wi臋c nic nie mog艂o mu ju偶 zaszkodzi膰. Pomy艣la艂em, 偶e je偶eli zrzuc臋 win臋 na konkretn膮 osob臋, to ci臋 wypuszcz膮. Wiedzia艂em, 偶e jeste艣 niewinny i...

- Tak, na pewno - rzuci艂 Ben. Czu艂, jak z艂o艣膰 i rozczarowanie gotuj膮 si臋 w nim i ledwo nad sob膮 panowa艂.

By艂 pewien, 偶e Rossi da mu odpowied藕, kt贸rej tak bardzo pragn膮艂. Ale dra艅 albo by艂 doskona艂ym aktorem, albo m贸wi艂 prawd臋. A je偶eli rzeczywi艣cie nic nie wiedzia艂, to ca艂a ta wyprawa by艂a tylko strat膮 czasu.

- Ben, m贸wi艂em ci ju偶, 偶e pr贸bowa艂em pom贸c. Mia艂em dosta膰 troch臋 pieni臋dzy, a ty mia艂e艣 wyj艣膰 z wi臋zienia.

- Nie obchodzi艂o ci臋, czy stamt膮d wyjd臋, czy nie, wi臋c co z tymi pieni臋dzmi? Kto ci zap艂aci艂 i za co?

- 呕ebym powiedzia艂, co wiem. 呕eby艣 m贸g艂 mie膰 ponowny proces.

- Przecie偶 w艂a艣nie powiedzia艂e艣, 偶e nie masz o niczym poj臋cia!

- Ben?

G艂os Monique zaskoczy艂 go, wi臋c oderwa艂 wzrok od Rossiego i spojrza艂 w bok. Wci膮偶 trzyma艂a jeszcze Grace na muszce, ale wprowadzi艂a j膮 do salonu.

- Co? - rzuci艂, odsuwaj膮c si臋 nieco do ty艂u, tak, 偶eby m贸c widzie膰 Monique i pilnowa膰 Rossiego. Wyraz jej twarzy nakaza艂 mu spok贸j.

- Nigdzie si臋 nie spieszymy - powiedzia艂a cicho - wi臋c dlaczego po prostu nie pozwolisz mu opowiedzie膰 ca艂ej historii od pocz膮tku?

Oddychaj膮c g艂臋boko, Ben przyzna艂 jej racj臋. Powinien uspokoi膰 si臋 i pozwoli膰 draniowi m贸wi膰. Je偶eli wiedzia艂 cokolwiek u偶ytecznego, na pewno to powie, nawet o tym nie wiedz膮c.

- Dobrze - powiedzia艂. - Zaczynaj od pocz膮tku.

- Nie m贸g艂by艣 najpierw od艂o偶y膰 spluwy?

Ben gestem nakaza艂 Grace usi膮艣膰 na kanapie obok brata, po czym opu艣ci艂 rewolwer.

Rossi natychmiast poczu艂 si臋 spokojniejszy, ale wida膰 by艂o, 偶e Grace jest wci膮偶 przera偶ona. Wcisn臋艂a si臋 w k膮t kanapy, tak daleko od brata, jak tylko mog艂a.

- Wi臋c - zacz膮艂 Rossi - po pierwsze, wiedzia艂em przez ca艂y czas, 偶e jeste艣 niewinny.

Powt贸rzy艂 to ju偶 drugi raz i mimo 偶e najprawdopodobniej k艂ama艂, puls Bena przyspieszy艂.

- Widzia艂em ci臋 u Marii. Tu偶 przedtem, jak morderca wszed艂 do restauracji.

- Co?

- Naprawd臋. - Rossi pokiwa艂 szybko g艂ow膮. - Przywozi艂em co艣 Dominickowi tego ranka. Siedzia艂em tam, bo chcia艂, 偶ebym co艣 jeszcze dla niego p贸藕niej zrobi艂; Wi臋c twoja ciotka Rose poprosi艂a mnie, 偶ebym wpad艂 do Marii i zawi贸z艂 jej jakie艣 zdj臋cia - w mi臋dzyczasie, ma si臋 rozumie膰. Zgodzi艂em si臋.

Ben powr贸ci艂 pami臋ci膮 do tamtego dnia. Pojecha艂 do Marii, 偶eby zaplanowa膰 rocznicowe przyj臋cie dla rodzic贸w. Kiedy wszed艂, ogl膮da艂a w艂a艣nie zdj臋cia, kt贸re Dominick zrobi艂 na ostatnim rodzinnym spotkaniu.

- Wraca艂em w艂a艣nie do samochodu - kontynuowa艂 Rossi - kiedy podjecha艂e艣 pod budynek i wszed艂e艣 do 艣rodka.

- M贸wisz powa偶nie?

- Przysi臋gam na Boga.

- Dlaczego wi臋c - spyta艂 Ben, usi艂uj膮c ukry膰 targaj膮c膮 nim w艣ciek艂o艣膰 - dlaczego wi臋c nie powiedzia艂e艣 tego policji?

- Bo... Na pocz膮tku by艂em zbyt przera偶ony. Po tym, jak zostawi艂em Marii zdj臋cia, wr贸ci艂em do Dominicka. Kiedy ca艂膮 t臋 histori臋 z morderstwami pokazywano w telewizji, by艂em tam i Dominick tak si臋 wkurzy艂, 偶e a偶 kopn膮艂 ekran. Spiker m贸wi艂, 偶e ty to zrobi艂e艣, Ben i przysi臋gam, 偶e gdyby艣 wtedy wszed艂 do tamtego domu, tw贸j wuj udusi艂by ci臋 go艂ymi r臋kami. Wiesz, jak si臋 zachowuje, kiedy jest w艣ciek艂y. Ba艂em si臋, 偶e je偶eli zaczn臋 co艣 m贸wi膰, rzuci si臋 na mnie.

- Ale mog艂e艣 powiedzie膰 to glinom! Mog艂e艣 zg艂osi膰 si臋 i zeznawa膰! Potwierdzi艂by艣 przynajmniej zeznania Marii. Do jasnej cholery, Rossi, nie wyl膮dowa艂bym wtedy w wi臋zieniu!

- Nie, przysi臋gli nie uwierzyli Marii, wi臋c na pewno nie uwierzyliby takiemu nieudacznikowi jak ja.

Patrz膮c na Rossiego, Ben pomy艣la艂, 偶e je偶eli naprawd臋 by艂by morderc膮, to 艣wiatu przyby艂oby w tej chwili dw贸ch nieboszczyk贸w. Czu艂 teraz dok艂adnie to samo co w贸wczas, kiedy Duch napad艂 na Monique.

- Ben? - powiedzia艂a. Popatrzy艂 na ni膮.

- Co si臋 sta艂o, to si臋 nie odstanie. Nie zmienimy tego. Pos艂uchajmy, co jeszcze ma nam do powiedzenia. - Odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 Rossiego. - Co sprawi艂o, 偶e zmieni艂e艣 zdanie? Dlaczego skontaktowa艂e艣 si臋 z prawnikami Bena i pomog艂e艣 im we wznowieniu procesu?

- Bo pomy艣la艂em, 偶eby zrzuci膰 win臋 na Carmine Franca. Moje s艂owo, 偶e widzia艂em Bena u Marii, nie wystarczy艂oby.

- Ale... - Monique umilk艂a na chwil臋, jakby usi艂uj膮c u艂o偶y膰 wszystko w logiczn膮 ca艂o艣膰. - Nie s艂ysza艂am co prawda wszystkiego od pocz膮tku, ale w tym, co m贸wi艂e艣 o Carmine Francu, nie ma nawet cienia prawdy? To tylko twoja imaginacja?

- Moje co?

- Chcia艂a powiedzie膰, 偶e wszystko sobie zmy艣li艂e艣 - rzuci艂 Ben zniecierpliwionym tonem.

- Ach. Tak.

- Dlaczego? - zapyta艂a Monique.

- Chcia艂 dosta膰 pieni膮dze - mrukn膮艂 Ben.

- Od kogo?

W艂a艣nie, Ben nie zada艂 tego pytania wcze艣niej.

- Od kogo? - powt贸rzy艂 za Monique i podni贸s艂 z powrotem bro艅, ale dra艅 po prostu wzruszy艂 ramionami.

Grace wcisn臋艂a si臋 jeszcze g艂臋biej w r贸g kanapy.

- Dobra, dobra - powiedzia艂 szybko Rossi. - Dosta艂em pieni膮dze od twojej siostry, przysi臋gam na Boga.

Ben pokiwa艂 g艂ow膮. Podejrzewa艂, 偶e to Maria przekupi艂a Rossiego, ale skoro sama o tym nic nie m贸wi艂a, postanowi艂 jej nie pyta膰.

- Powiedzia艂em jej, 偶e ci臋 wtedy widzia艂em - kontynuowa艂 Rossi - i wiem, 偶e to Franco ci臋 wrobi艂.

- I powiedzia艂e艣 te偶, 偶e opowiesz t臋 historyjk臋 moim prawnikom za odpowiedni膮 cen臋. Jeste艣 ostatni膮 szumowin膮, Rossi, wiesz o tym?

- Ale zmieni艂e艣 zdanie - naciska艂a dalej Monique, przerywaj膮c Benowi, zanim zd膮偶y艂 da膰 upust z艂o艣ci. - Dlaczego?

Rossi zn贸w wzruszy艂 ramionami, po czym spojrza艂 na Bena i najwyra藕niej zdecydowa艂, 偶e szybka odpowied藕 b臋dzie jak najbardziej na miejscu.

- Kazano mi.

- Kto ci kaza艂? - zapyta艂 Ben. Wreszcie docierali do sedna sprawy.

- C贸偶... Nie spodoba ci si臋 chyba, co powiem, ale to by艂 Dominick. Wydawa艂o mi si臋, 偶e po tak d艂ugim czasie nie b臋dzie mia艂 nic przeciwko temu. Mo偶e nawet b臋dzie zadowolony, 偶e to nie jego siostrzeniec zamordowa艂 w艂asnych rodzic贸w. Ale myli艂em si臋. Kiedy dowiedzia艂 si臋, 偶e pomagam ci wznowi膰 proces, my艣la艂em, 偶e mnie zabije. Powiedzia艂, 偶e zamordowa艂e艣 jego brata, wi臋c wi臋zienie to najlepsze miejsce dla ciebie i powiniene艣 gni膰 tam do ko艅ca 偶ycia.

Ben odetchn膮艂 powoli, czuj膮c, jak ogarnia go rozczarowanie. Tak naprawd臋 do niczego nie doszli.

Ale nie by艂 zdziwiony. Dominick DeCarlo nie nale偶a艂 do ludzi kieruj膮cych si臋 rozumem czy te偶 zdolnych do kompromisu. Od czasu morderstwa nie odezwa艂 si臋 do Bena ani s艂owem. Do Marii te偶 nie - jedynie przekl膮艂 j膮, gdy przysi臋g艂a, 偶e Ben by艂 z ni膮 w czasie zab贸jstwa.

Wed艂ug niego Antonio i Bethany DeCarlo zostali zamordowani przez w艂asnego syna. A je艣li Dominick raz ju偶 w co艣 uwierzy艂, nie by艂o mo偶liwo艣ci przekonania go, 偶e si臋 myli.

- No bo - kontynuowa艂 Rossi - Dominick wiedzia艂, 偶e Carmine Franco nie mia艂 偶adnego powodu, by zabi膰 twojego ojca, wi臋c nie uwierzy艂 w t臋 cz臋艣膰 mojej historii. Nie uwierzy艂 te偶, 偶e widzia艂em ci臋 u Marii. Wed艂ug niego Maria mnie nam贸wi艂a, bym tak twierdzi艂. Zagrozi艂, 偶e je偶eli powiem to w s膮dzie, b臋d臋 martwy jeszcze przed zachodem s艂o艅ca.

Kiedy Ben spojrza艂 na Monique, w jej br膮zowych ciep艂ych oczach ujrza艂 odbicie w艂asnych my艣li. Co wobec tego robimy?

17:51

Przez ca艂膮 drog臋 z lotniska Ben nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem, tak samo zreszt膮, jak podczas lotu z Nowego Jorku. Po prostu nie mia艂 ochoty na rozmow臋 i Monique w ko艅cu zrezygnowa艂a z zagadywania go.

Znalezienie Sandora Rossiego nie przynios艂o im absolutnie nic. I mimo 偶e zagrozi艂 zar贸wno Rossiemu, jak jego siostrze, 偶e zabije ich, je偶eli tylko o艣miel膮 si臋 pisn膮膰 s艂贸wko, wiedzia艂, 偶e Rossi powiadomi policj臋. Ci臋偶ko mu b臋dzie oprze膰 si臋 pokusie nagrody za g艂ow臋 Bena.

Rossi nie wiedzia艂 zbyt wiele. Jedynie to, 偶e Ben by艂 w Nowym Jorku i 偶e zapu艣ci艂 brod臋. Ale je偶eli powiadomi policj臋, na pewno wspomni o towarzysz膮cej mu kobiecie. A to oznacza, 偶e policja nie b臋dzie ju偶 szuka膰 samotnego m臋偶czyzny.

Kiedy taks贸wka zatrzyma艂a si臋, Ben postanowi艂 przesta膰 si臋 martwi膰 tym, co mog膮 zrobi膰 inni ludzie, i skoncentrowa膰 si臋 na tym, co on sam powinien zrobi膰, cho膰 nie mia艂 偶adnego pomys艂u.

Mo偶e przy odrobinie szcz臋艣cia Farris Quinn dowiedzia艂 si臋 czego艣 albo mo偶e poszukiwania Deziego da艂y jaki艣 rezultat.

Kiedy tylko weszli do mieszkania, Ben w艂膮czy艂 kom贸rk臋. Zadzwoni艂a natychmiast - w skrzynce pocztowej by艂y nie ods艂uchane wiadomo艣ci.

Kiedy wybiera艂 numer poczty g艂osowej, Monique zdj臋艂a peruk臋 i rozpu艣ci艂a w艂osy. Ods艂ucha艂 wiadomo艣ci od Marii i Deziego, ale 偶adne z nich nie mia艂o nic nowego do powiedzenia.

Pozosta艂o jeszcze jedno nagranie. Od Farrisa Quinna.

- Co艣 ciekawego? - zapyta艂a Monique.

- Tak - pokiwa艂 g艂ow膮. - Dzwoni艂 Farris Quinn. Kiedy wystukiwa艂 numer Quinna, przysun臋艂a si臋 bli偶ej.

Podnosz膮c s艂uchawk臋 do ucha, obj膮艂 Monique w pasie, czuj膮c jej zachwycaj膮ce kr膮g艂o艣ci.

Mia艂 wra偶enie, 偶e znaj膮 si臋 od zawsze. Ze wszystkiego co straci, je偶eli mu si臋 nie uda, ona by艂a najwa偶niejsza.

- Farris Quinn - us艂ysza艂 g艂os reportera.

- Ben DeCarlo. Dosta艂em pana wiadomo艣膰.

- Mam dla pana informacj臋.

- 艢wietnie - Ben poczu艂, jak ogarnia go podniecenie. Monique odsun臋艂a si臋 i usiad艂a na kanapie, nie odrywaj膮c od niego oczu.

- No, nie powiedzia艂bym, 偶e jest to a偶 „艣wietna" informacja. Nie ma tego du偶o, ale dowiedzia艂em si臋 troch臋 na temat Felicii Williams. By艂a kelnerk膮, pracowa艂a w najgorszych melinach w dzielnicy francuskiej. Ostatnio w „Misty Bayou", na Decatur Street. Policja w臋szy艂a tam, ale tej nocy, kiedy zgin臋艂a, nie by艂o jej w pracy i nikt nic nie wie.

- Gliniarze nie maj膮 偶adnych 艣lad贸w? 呕adnych podejrzanych?

- Niewiele. Nie po艣wi臋caj膮 zbyt wiele uwagi tej sprawie. Ca艂y czas usi艂uj膮 z艂apa膰 ciebie, wi臋c inne 艣ledztwa od艂o偶yli na bok.

- Czyli nie maj膮 nic? - powiedzia艂 Ben, czuj膮c narastaj膮c膮 frustracj臋.

- Nie powiedzia艂em, 偶e nic: Powiedzia艂em: niewiele. Felicia by艂a w klubie ze striptizem tej nocy - pracowa艂a tam kiedy艣, rok czy dwa lata temu. Klub nazywa si臋 „Twinkle" i znajduje si臋 na...

- Wiem - przerwa艂 mu Ben.

- Naprawd臋? Znasz te偶 w艂a艣ciciela?

- Tak, Danny koniecznie chcia艂 mnie pozna膰, poniewa偶 jestem w艂a艣cicielem winiarni „Crescent". My艣la艂 chyba, 偶e mamy ze sob膮 co艣 wsp贸lnego.

Quinn za艣mia艂 si臋 swoim kr贸tkim, urywanym 艣miechem. Potem powiedzia艂:

- Chyba to, 偶e i tu, i tam sprzedaje si臋 wino.

- C贸偶, nie jestem do ko艅ca pewien, czy to, co sprzedaje Danny Dupray, mo偶na nazwa膰 winem. Ale skoro Felicia by艂a u niego tej nocy, to mo偶e by艂 tam i morderca.

- Mo偶liwe, cho膰 ma艂o prawdopodobne. Z jakiego艣 powodu postanowi艂a wraca膰 piechot膮 do domu, chocia偶 mieszka艂a daleko, na Iberville.

- To kawa艂 drogi.

- Tak. Ale prawie si臋 jej uda艂o. Alejka, w kt贸rej znaleziono cia艂o, znajduje si臋 tylko kilkaset metr贸w od jej mieszkania. Wi臋c je艣li kto艣 艣ledzi艂by j膮 od samego klubu, to prawdopodobnie zabi艂by j膮 wcze艣niej.

- Tak, to chyba ma sens.

- W ka偶dym razie, gliniarze rozmawiali z Dannym Duprayem i jego lud藕mi, ale 偶aden z nich te偶 nic nie wiedzia艂. Wi臋c stwierdzili, 偶e to kolejne przypadkowe zab贸jstwo. Ale mam te偶 co艣, co mo偶e ci臋 zainteresowa膰. W torebce Felicii znajdowa艂a si臋 wizyt贸wka medium. To kobieta, nazywa si臋 Cheryl Tremont i pracuje w swoim mieszkaniu na St .Philip. Jej numer to 555 - 8342.

- Czy policja z ni膮 rozmawia艂a? - zapyta艂 Ben, zapisuj膮c numer.

- Tak, ale nic z niej nie wyci膮gn臋li. Powiedzia艂a, 偶e jej rozmowy z klientami s膮 tajemnic膮 - co艣 w rodzaju tajemnicy lekarskiej. Nie zale偶a艂o im na tym na tyle, 偶eby j膮 dalej naciska膰. Wi臋c... Obawiam si臋, 偶e to wszystko.

- To i tak wi臋cej, ni偶 wiedzia艂em pi臋膰 minut temu, dzi臋kuj臋. I nie zapominam o tym artykule.

- Ja te偶 nie, DeCarlo. B臋d臋 czeka艂 na jakie艣 wiadomo艣ci. Na razie.

- Na razie - Ben roz艂膮czy艂 si臋, po czym usiad艂 na kanapie obok Monique i zda艂 jej relacj臋 z przebiegu rozmowy.

- S膮dzisz, 偶e policja ma racj臋? - zapyta艂a, kiedy sko艅czy艂. - Zab贸jstwo Felicii mia艂oby by膰 tylko przypadkowym morderstwem? I nikt nie pr贸bowa艂 przeszkodzi膰 jej w spotkaniu si臋 z tob膮 nast臋pnego dnia?

- Nie wiem - powiedzia艂 Ben zm臋czonym g艂osem. - To m贸g艂 by膰 przypadek, ale mam przeczucie, 偶e by艂o inaczej.

- Wi臋c mamy dwa 艣lady do sprawdzenia, prawda? Medium i ludzie z „Twinkle".

- Tak, medium warto sprawdzi膰. Ale Danny Dupray i jego ludzie najwidoczniej nic nie wiedz膮.

- Albo po prostu policja nie zada艂a im odpowiednich pyta艅. To znaczy, je偶eli nie po艣wi臋cali tej sprawie zbyt du偶o uwagi...

Ben potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie mog臋 tak po prostu p贸j艣膰 i porozmawia膰 z Dannym Duprayem. Rozpozna mnie, nawet w przebraniu. Poza tym jest nie tylko w艂a艣cicielem jednej z najgorszych spelun w mie艣cie, ale i policyjn膮 wtyk膮.

- Wi臋c ja p贸jd臋.

- Nie. Nie chc臋, 偶eby艣 si臋 tam kr臋ci艂a.

- Wi臋c mo偶e Dezi?

Ben zn贸w potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Wyrzuci艂 kiedy艣 Danny'ego z „Crescent", wi臋c je偶eli pojawi si臋 w „Twinkle", Dupray po prostu splunie mu w twarz.

- Ben - powiedzia艂a cicho Monique - je偶eli 偶aden z was nie mo偶e i艣膰, to pozostaj臋 tylko ja albo Maria.

- Nie. Nie pozwol臋 偶adnej z was zbli偶y膰 si臋 do Danny'ego Dupraya. Zadzwoni臋 do tej Cheryl Tremont i razem pojedziemy zobaczy膰 si臋 z ni膮.

- A je艣li domy艣li si臋, kim jeste艣?

- A sk膮d mia艂oby jej to przyj艣膰 do g艂owy? Ja nigdy o niej nie s艂ysza艂em.

- Ben, ona jest medium.

Zamilk艂 na chwil臋. Nie wierzy艂 przecie偶 w te wszystkie historie o duchach. Przypuszcza艂 tylko, 偶e Felicia mog艂a powiedzie膰 tej kobiecie co艣, co im pomo偶e. Wi臋c zanim Monique zd膮偶y艂a co艣 doda膰, wystuka艂 numer, kt贸ry poda艂 mu Quinn.

W s艂uchawce odezwa艂 si臋 g艂os automatycznej sekretarki.

- Halo, m贸wi Cheryl Tremont. Je偶eli chcesz um贸wi膰 si臋 na spotkanie, podaj swoje nazwisko i numer telefonu. Oddzwoni臋 tak szybko, jak to b臋dzie mo偶liwe.

- Nazywam si臋 Dick Rogers - powiedzia艂, po czym poda艂 jej numer. - Musz臋 pilnie z pani膮 porozmawia膰. Prosz臋 oddzwoni膰 jak najszybciej, nie zwa偶aj膮c na por臋.

- Ma艂o prawdopodobne, 偶e oddzwoni dzi艣 wieczorem - powiedzia艂a Monique, kiedy od艂o偶y艂 kom贸rk臋.

- Dlaczego nie?

- Dlatego, 偶e to ostatni weekend przed Mardi Gras. Sam m贸wi艂e艣, 偶e ludzie sp臋dzaj膮 go na zabawie. Prawdopodobnie wr贸ci bardzo p贸藕no.

- Powiedzia艂em jej, 偶e pora nie ma znaczenia.

- Wiem, ale ludzie na og贸艂 nie dzwoni膮, kiedy my艣l膮, 偶e jest za p贸藕no.

- Ona mo偶e zadzwoni膰. Je偶eli naprawd臋 jest medium, b臋dzie wiedzia艂a, 偶e to wa偶ne.

- Bardzo zabawne - powiedzia艂a, szczypi膮c go lekko w rami臋. - Mimo wszystko jednak nie s膮dz臋, 偶e oddzwoni dzi艣 wieczorem. Wi臋c zamiast siedzie膰 tutaj i traci膰 czas, mogliby艣my p贸j艣膰 do „Twinkle" i...

- Nie ma mowy.

- Je偶eli we藕miesz ze sob膮 telefon, to b臋dziesz m贸g艂 z ni膮 porozmawia膰, gdy zadzwoni. Ja mog臋 wej艣膰 do klubu, a ty pokr臋cisz si臋 troch臋 dooko艂a i...

- Nie ma mowy, Monique - powt贸rzy艂 stanowczym tonem.

- Ale wymy艣li艂am dobry plan.

- Nie chc臋 o nim s艂ysze膰.

Popatrzy艂a na niego przez chwil臋, po czym przysun臋艂a si臋 bli偶ej. Obj膮艂 j膮, a ona po艂o偶y艂a mu g艂ow臋 na ramieniu. Dlaczego my艣la艂a, 偶e zostaj膮c w mieszkaniu, b臋d膮 traci膰 czas?

- Ben? - zamrucza艂a.

- Tak?

- Gdybym ja mia艂a k艂opoty, pom贸g艂by艣 mi?

- Oczywi艣cie.

- Dlaczego?

- Bo ci臋 kocham - wyszepta艂, ca艂uj膮c j膮.

- Ja te偶 ci臋 kocham. Dlatego chc臋 i艣膰 do „Twinkle". Poza tym, co Danny Dupray mo偶e mi zrobi膰 w publicznym miejscu?

- Nie, Monique. Absolutnie nie.

- Dobrze... To chocia偶 pos艂uchaj przez chwil臋, bo im d艂u偶ej my艣l臋 o tym planie, tym bardziej mi si臋 podoba.


ROZDZIA艁 DZIEWI膭TY

Sobota, 8 lutego 20:47

Brukowane ulice dzielnicy francuskiej by艂y tak zat艂oczone, 偶e przej艣cie kilku przecznic zaj臋艂o im niemal wieki. Ludzie wchodzili i wychodzili z restauracji i bar贸w, t艂oczyli si臋 dooko艂a ulicznych artyst贸w albo w艂贸czyli si臋 bez celu, oddychaj膮c atmosfer膮 karnawa艂u.

呕aden z przechodni贸w nie obdarzy艂 Monique i Bena wi臋cej ni偶 jednym przelotnym spojrzeniem, ale wci膮偶 czu艂a si臋 spi臋ta. Wiedzia艂a, 偶e Ben te偶 jest niespokojny.

- To tam - powiedzia艂, pokazuj膮c w g艂膮b Dumaine Street, kiedy skr臋cili ju偶 za r贸g.

„Twinkle", kt贸re najwyra藕niej rozpoczyna艂o kiedy艣 swoj膮 egzystencj臋 jako teatr, przypomnia艂o Monique pewien obskurny bar na Czterdziestej Drugiej Ulicy na Manhattanie. Na b艂yszcz膮cej tablicy przed klubem odczytali imiona striptizerek - Ho偶a Babette i S艂odka Mimi.

- Naprawd臋 mi si臋 to nie podoba - mrukn膮艂 Ben, 艣ciskaj膮c r臋k臋 Monique.

- Nic mi nie b臋dzie - powiedzia艂a mu. Ale w miar臋, jak zbli偶ali si臋 do klubu, z kt贸rego dobiega艂y d藕wi臋ki g艂o艣nej muzyki, j膮 sam膮 zaczyna艂y ogarnia膰 w膮tpliwo艣ci.

- Wci膮偶 jeszcze mo偶esz zmieni膰 zdanie - powiedzia艂 Ben, przystaj膮c na chwil臋.

Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, cho膰 ten pomys艂 wyda艂 jej si臋 bardzo kusz膮cy.

- Zadam tylko par臋 niewinnych pyta艅.

- Nie podoba mi si臋 to, komu masz zamiar je zada膰. Pami臋taj, gdyby艣 mnie potrzebowa艂a, jestem na zewn膮trz.

- Tylko nie st贸j na 艣rodku, bo za bardzo ci臋 wida膰. Poca艂owa艂a go szybko i zmuszaj膮c si臋 do u艣miechu, odwr贸ci艂a si臋.

Wesz艂a do ciemnej sali pe艂nej dymu i m臋偶czyzn. Poza striptizerk膮 i kelnerkami by艂a tu jedyn膮 kobiet膮.

Kilku klient贸w spojrza艂o na ni膮, ale kiedy zobaczyli, 偶e jest kompletnie ubrana, szybko stracili zainteresowanie.

- Wej艣cie dziesi臋膰 dolc贸w - powiedzia艂 m臋偶czyzna, kt贸ry nagle si臋 przed ni膮 zmaterializowa艂. By艂 艂ysy, dobrze umi臋艣niony, w uszach mia艂 pe艂no kolczyk贸w, a na lewym ramieniu du偶y tatua偶.

- Nie zostaj臋. Szukam tylko kogo艣.

Nie pytaj膮c nawet, kogo, bramkarz po prostu odwr贸ci艂 si臋 do m臋偶czyzny, kt贸ry wszed艂 za Monique i wyg艂osi艂 ten sam tekst. Chwil臋 potem zwr贸ci艂a na ni膮 uwag臋 kelnerka.

Monique szybko podesz艂a do niej.

- Szukam Danny'ego Dupraya.

- Przykro mi, ale nie potrzebujemy nikogo nowego.

- Nie szukam pracy. Chc臋 z nim tylko pogada膰.

- Musz臋 mu powiedzie膰, o co chodzi.

- O Felici臋 Williams. By艂a moj膮 siostr膮.

- Och, biedactwo. - Zm臋czone rysy kobiety wyra藕nie zmi臋k艂y, sprawiaj膮c, 偶e wygl膮da艂a du偶o 艂adniej. W jej oczach wida膰 by艂o szczere wsp贸艂czucie. - Zna艂am Felici臋 i by艂am tutaj tej nocy, kiedy ona... Rozmawia艂y艣my przez chwil臋 i... Jak masz na imi臋?

- Anne.

- Chod藕 ze mn膮, Anne. Danny jest na zapleczu.

Monique posz艂a za ni膮 wzd艂u偶 podwy偶szenia, obwieszonego sznurami ma艂ych, bia艂ych 艣wiate艂ek, na ty艂y budynku, gdzie muzyka nie by艂a a偶 tak og艂uszaj膮ca.

- Tak? - odezwa艂 si臋 m臋ski g艂os, kiedy kelnerka zapuka艂a do drzwi.

Otworzy艂a je, ukazuj膮c oczom Monique zarzucony papierami pok贸j i siedz膮cego za biurkiem cz艂owieka. By艂 chudy i blady, tak jakby nigdy nie ogl膮da艂 艣wiat艂a s艂onecznego, a rysy jego twarzy by艂y tak ostre, 偶e wyda艂 si臋 Monique 艣miertelnie niebezpieczny.

- Danny - powiedzia艂a kelnerka - to jest Anne, siostra Felicii Williams. Chce tylko porozmawia膰 z tob膮 przez chwil臋.

- Siostra Felicii - Danny spojrza艂 na czarn膮 peruk臋 Monique, a potem taksuj膮co na jej p艂aszcz.

Niebieskie oczy m臋偶czyzny by艂y puste, a kiedy si臋 jej przygl膮da艂, czu艂a takie same dreszcze, jak przebywaj膮c w pobli偶u Ducha.

- Nie jeste艣 podobna do Felicii - powiedzia艂 w ko艅cu.

- Nie, odziedziczy艂y艣my r贸偶ne geny.

- Aha... No c贸偶, przykro mi z powodu tego, co si臋 sta艂o. Wszystkim nam przykro, prawda, Barb?

Kelnerka pokiwa艂a g艂ow膮, po czym odwr贸ci艂a si臋, 偶eby odej艣膰.

- Mog艂aby艣 zosta膰 jeszcze przez chwil臋? - zapyta艂a szybko Monique. - To znaczy, je偶eli panu to nie przeszkadza. Barb wspomnia艂a, 偶e rozmawia艂a z Felici膮 tej nocy, a ka偶da informacja na temat mojej siostry.

Nawet maj膮c pistolet w kieszeni, Monique nie chcia艂a zosta膰 sam na sam z Dannym Duprayem. Jego s艂owa brzmia艂y g艂adko, ale co艣 m贸wi艂o jej, 偶e powinna by膰 ostro偶na.

Kiedy Danny ledwo dostrzegalnie wzruszy艂 ramionami, Barb opar艂a si臋 o 艣cian臋, nie艣wiadomie szarpi膮c d贸艂 swojej kusej sukienki, jakby wstydzi艂a si臋, 偶e j膮 nosi.

- Widzi pan - kontynuowa艂a Monique - policji nie uda艂o si臋 ustali膰 zbyt wiele.

- Obawiam si臋, 偶e tak to zwykle bywa z przypadkowymi morderstwami.

- Tak... Ale nie mog臋 przesta膰 my艣le膰, 偶e to zab贸jstwo nie by艂o jednak przypadkowe. Mo偶e uda艂oby si臋 znale藕膰 morderc臋, je艣li tylko... Felicia mog艂a co艣 powiedzie膰, kiedy tutaj by艂a. Wszystko, co pami臋tacie na temat tamtej nocy, mo偶e by膰 pomocne.

- Dobrze, zobaczymy - powiedzia艂 Danny powoli. - By艂a lekko wstawiona, prawda, Barb?

- Lekko.

Danny u艣miechn膮艂 si臋, ukazuj膮c drobne, ostre z臋by przypominaj膮ce z臋by rekina.

- Wydaje mi si臋, 偶e bardziej ni偶 lekko. W ka偶dym razie by艂a w doskona艂ym nastroju. Powiedzia艂a, 偶e trafi艂o jej si臋 troch臋 pieni臋dzy. Zapyta艂em, czy chodzi o jaki艣 spadek, ale powiedzia艂a, 偶e nie, ale nie mo偶e o tym opowiedzie膰. To jaka艣 nieprawdopodobna historia.

- Wspomnia艂a o spotkaniu z jakim艣 facetem - w艂膮czy艂a si臋 Barb - nast臋pnego dnia. Pami臋tam, bo m贸wi艂a, 偶e ma mu w czym艣 pomoce ale on na to nie zas艂uguje. Wyda艂o mi si臋 to do艣膰 dziwne. Zastanawia艂am si臋, dlaczego mu pomaga, skoro tak my艣li.

Felicia m贸wi艂a o Benie, pomy艣la艂a Monique, wodz膮c zaniepokojonym wzrokiem od Danny'ego do Barb. Na szcz臋艣cie oni tego nie wiedz膮.

Gdy oboje zamilkli, Monique postanowi艂a przej膮膰 inicjatyw臋.

- Kiedy wysz艂a? Czy kto艣 wychodzi艂 w tym samym czasie? Mo偶e kto艣 j膮 艣ledzi艂?

Wstrzyma艂a oddech, czekaj膮c na odpowied藕. To by艂o powa偶ne pytanie. Je偶eli uda艂oby si臋 ustali膰, kto zabi艂 Felici臋, kto nie dopu艣ci艂 do jej spotkania z Benem...

Ale zar贸wno Danny, jak i Barb potrz膮sn臋li g艂owami.

- I nic wi臋cej nie pami臋tacie?

- Nie - powiedzia艂 Danny. - Poza tym, 偶e koniecznie chcia艂a wraca膰 do domu piechot膮, zamiast wzi膮膰 taks贸wk臋. Powiedzia艂a, 偶e spacer rozja艣ni jej umys艂.

- Odradza艂am jej to - mrukn臋艂a Barb. - Wszyscy wiedz膮, jak niebezpieczna jest dzielnica w nocy, ale nie chcia艂a s艂ucha膰. By艂a... Sama wiesz, jak potrafi艂a by膰 uparta, Anne.

Monique pokiwa艂a g艂ow膮, usi艂uj膮c wymy艣li膰 jakie艣 ko艅cowe pytanie, kt贸re co艣 by jej wreszcie da艂o. Je偶eli jej si臋 nie uda, Ben b臋dzie zawiedziony.

- C贸偶 - powiedzia艂 Danny - przykro nam, 偶e nie mogli艣my ci bardziej pom贸c, ale Barb musi wraca膰 do pracy, a ja... - Znacz膮cym gestem przesun膮艂 r臋k膮 ponad papierami pokrywaj膮cymi jego biurko.

- Oczywi艣cie. Dzi臋kuj臋 wam obojgu za czas, jaki mi po艣wi臋cili艣cie.

Czuj膮c, 偶e ponios艂a kompletn膮 pora偶k臋, Monique wysz艂a za Barb z biura i zamkn臋艂a za sob膮 drzwi.

Kelnerka bez s艂owa poprowadzi艂a j膮 wzd艂u偶 korytarza, a potem zatrzyma艂a si臋 przed drzwiami do damskiej toalety i rozejrza艂a si臋 dooko艂a.

- Wejd藕 tu ze mn膮 na chwil臋 - wyszepta艂a i prawie wepchn臋艂a Monique do ciemnego pomieszczenia.

- Gdyby Danny wiedzia艂, 偶e ci to m贸wi臋, zabi艂by mnie - powiedzia艂a szeptem. - Kaza艂 mi siedzie膰 cicho, wi臋c policji nic nie powiedzia艂am. Ale Felicia by艂a moj膮 przyjaci贸艂k膮 i...

- I?

- Ona nie tylko powiedzia艂a nam, 偶e trafi艂o jej si臋 troch臋 pieni臋dzy. Widzieli艣my je. Tak jak powiedzia艂 Danny, by艂a lekko wstawiona i kiedy otworzy艂a torebk臋, 偶eby co艣 wyj膮膰, wypad艂a z niej koperta. Felicia z艂apa艂a j膮 od razu, ale zd膮偶yli艣my zauwa偶y膰, 偶e jest pe艂na banknot贸w. Mn贸stwo, Anne, by艂o tego chyba trzy albo cztery tysi膮ce dolc贸w. A potem.

- Tak?

- Kiedy wysz艂a, Danny poszed艂 prosto do biura. Musia艂am go o co艣 zapyta膰, wi臋c posz艂am za nim jak膮艣 minut臋 p贸藕niej. Ale zatrzyma艂am si臋 pod drzwiami, bo rozmawia艂 przez telefon na temat Felicii.

- Na temat Felicii? - powt贸rzy艂a Monique, czuj膮c szalone bicie serca.

Barb pokiwa艂a g艂ow膮.

- Nie s艂ysza艂am a偶 tyle, by dok艂adnie wiedzie膰, o co chodzi艂o. Ale potem przyszed艂 do mnie i powiedzia艂, 偶e je偶eli ktokolwiek zapyta o t臋 kopert臋, to mam udawa膰, 偶e nic nie wiem. Obawiam si臋, 偶e w torebce Felicii nie by艂o koperty, kiedy znaleziono cia艂o. Policja nic na ten temat nie wspomnia艂a, wi臋c nie mog臋 przesta膰 my艣le膰, 偶e mo偶e Danny...

- Zadzwoni艂 do kogo艣 i powiedzia艂, 偶e Felicia wraca do domu piechot膮 i ma przy sobie mn贸stwo pieni臋dzy - doko艅czy艂a powoli Monique.

Barb skin臋艂a g艂ow膮.

- A je偶eli ten kto艣 usi艂owa艂 j膮 obrabowa膰, a ona z nim walczy艂a? Mo偶e dlatego nie 偶yje?

- A Danny wie, gdzie ona mieszka艂a? To znaczy, czy wie, w kt贸rym kierunku posz艂a?

- Pewnie. Od kiedy tu pracowa艂a, mieszka艂a w tym samym miejscu. Na starych 艣mieciach, jak to nazywa艂a. Powiedzia艂a, 偶e teraz, kiedy ma troch臋 pieni臋dzy, przeprowadzi si臋. S艂uchaj, musz臋 ju偶 wraca膰 - Barb rzuci艂a zaniepokojone spojrzenie na drzwi.

Monique po艂o偶y艂a d艂o艅 na ramieniu kobiety.

- Dzi臋kuj臋. Pami臋tasz co艣 jeszcze? Cokolwiek?

- Nie, obawiam si臋, 偶e nie. - Kelnerka post膮pi艂a kilka krok贸w w stron臋 drzwi, po czym zawaha艂a si臋 i obejrza艂a do ty艂u. - W艂a艣ciwie jest jeszcze co艣. Nie wiem, dlaczego wypad艂o mi to z g艂owy. Mo偶e dlatego, 偶e boj臋 si臋, co m贸g艂by mi zrobi膰 Danny, gdyby wiedzia艂, 偶e 偶 tob膮 rozmawiam. Koperta nie by艂a czysta. Mia艂a wydrukowan膮 nazw臋 firmy i adres - to by艂a jedna z tych reklamowych kopert, wiesz o czym m贸wi臋?

- Co to za firma?

- To w艂a艣ciwie nie firma, ale winiarnia „Crescent". Ten lokal, kt贸ry nale偶y do Bena DeCarlo.

23:14

Telefon do Deziego potwierdzi艂 tylko to, czego Monique dowiedzia艂a si臋 od Barb.

- Zdaje si臋, 偶e pope艂ni艂em b艂膮d, wybieraj膮c j膮 - powiedzia艂 Dezi. - Ale nigdy nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e p贸jdzie pi膰 z torebk膮 pe艂n膮 pieni臋dzy.

- No c贸偶 - odpowiedzia艂 mu Ben. - Je偶eli wynajmujesz kogo艣 do pomocy w ucieczce mordercy, nie mo偶esz spodziewa膰 si臋 rewelacji.

- No tak...

- Nie przejmuj si臋 tym. Nie masz czasu? - doda艂 Ben, dysz膮c w tle rozmowy klient贸w „Crescent".

- Tak, wszystkie miejsca s膮 zaj臋te, wi臋c lepiej ju偶 p贸jd臋. Zarz膮dzanie barem, kiedy w艂a艣ciciela ci膮gle nie m膮, to ci臋偶ka robota.

- Bardzo 艣mieszne. - Ben po偶egna艂 si臋, po czym usiad艂 na kanapie obok Monique i obj膮艂 j膮 ramieniem.

- By艂o dok艂adnie tak, jak my艣leli艣my. Kiedy Dezi da艂 pieni膮dze Felicji, najwidoczniej posz艂a to uczci膰 i sko艅czy艂a wiecz贸r w „Twinkle".

Monique powoli potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Co za ironia losu. Gdyby Dezi wybra艂 kogo艣 innego, kogo艣, kto nie poszed艂by do klubu Danny'ego Dupraya i nie zosta艂by zamordowany, ty i ja nie byliby艣my teraz razem.

- Cieszysz si臋, 偶e jeste艣my?

- Czemu pytasz? - U艣miechn臋艂a si臋 lekko. - 呕a艂uj臋, 偶e Felicia nie 偶yje, ale niczego poza tym.

Przyci膮gn膮艂 j膮 bli偶ej i poca艂owa艂, zastanawiaj膮c si臋, czym zas艂u偶y艂 na takie szcz臋艣cie i pr贸buj膮c zignorowa膰 my艣l, 偶e mo偶e ono si臋 sko艅czy膰 w ka偶dej chwili.

- Chyba ju偶 pora do 艂贸偶ka - zamrucza艂 w ko艅cu. Ciep艂o jej cia艂a nie pozwala艂o mu my艣le膰 o niczym innym, jak tylko o kochaniu si臋 z ni膮.

- Prawie. - U艣miechn臋艂a si臋 znowu. - Chc臋 jeszcze porozmawia膰 chwil臋 o Dannym, o tym, co wtedy zrobi艂. Jak s膮dzisz, czy wersja kelnerki mo偶e by膰 prawdopodobna? Czy Danny da艂 komu艣 zna膰, 偶e Felicia ma przy sobie spor膮 sum臋 pieni臋dzy? A kiedy nie chcia艂a ich odda膰, ten kto艣 po prostu j膮 zabi艂?

- Wydaje mi si臋, 偶e jest te偶 inna mo偶liwo艣膰. Kiedy Danny zobaczy艂 kopert臋 ze znakiem firmowym „Crescent", zapewne doda艂 dwa do dw贸ch. Wszyscy spodziewali si臋, jaki b臋dzie wyrok. Wi臋c Danny doszed艂 do wniosku, 偶e to ja by艂em tym facetem, kt贸remu Felicia mia艂a pom贸c. A je偶eli zadzwoni艂 do kogo艣, komu si臋 to nie spodoba艂o, mamy du偶o bardziej prawdopodobne wyja艣nienie jej 艣mierci.

- Ale je偶eli zadzwoni艂 do tego kogo艣... My艣lisz, 偶e Danny wie, kto ci臋 wrobi艂? Kto zabi艂 twoich rodzic贸w?

Ben westchn膮艂 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nie mo偶emy tego wykluczy膰. Jest policyjnym donosicielem, ale pracuje te偶 dla drugiej strony, wi臋c wie bardzo du偶o na temat tego, co si臋 dzieje w mie艣cie.

- Musimy ustali膰, co dok艂adnie wie. Je偶eli...

- Pytanie tylko, jak - przerwa艂 jej Ben, czuj膮c ogarniaj膮c膮 go z艂o艣膰. - Je偶eli ktokolwiek zacznie o mnie pyta膰, on natychmiast przeka偶e to dalej. Poza tym powiadomi jeszcze policj臋 i w ten spos贸b zarobi podw贸jnie. Wi臋c naprawd臋 nie wiem, jak mo偶emy...

Nagle rozdzwoni艂 si臋 telefon i Ben gestem nakaza艂 Monique odebra膰 go. Podali ten numer tak wielu osobom, 偶e nie m贸g艂 by膰 pewien, kto dzwoni.

Monique podnios艂a s艂uchawk臋 i po chwili przekaza艂a mu j膮.

- Cheryl Tremont - wyszepta艂a.

- Pani Tremont - powiedzia艂. - Dzi臋kuj臋, 偶e zechcia艂a pani oddzwoni膰.

- Chyba nie jest jeszcze za p贸藕no?

- W 偶adnym wypadku. Mam pewien problem i powiedziano mi, 偶e powinienem z pani膮 na ten temat porozmawia膰. Mo偶emy si臋 um贸wi膰?

- Ach tak. Zostawi艂 pan wiadomo艣膰, 偶e to bardzo pilne.

- Zgadza si臋.

- C贸偶, nie przyjmuj臋 w niedziel臋, ale mo偶emy spotka膰 si臋 w poniedzia艂ek rano, je偶eli...

- Pani Tremont, to wyj膮tkowo pilna sprawa. Jestem gotowy zap艂aci膰 podw贸jnie, je偶eli znajdzie pani dla mnie czas jutro.

- Rozumiem. W takim razie, czy odpowiada panu godzina dziesi膮ta rano?

- Jak najbardziej. Dzi臋kuj臋, doceniam pani dobr膮 wol臋.

- Wie pan, gdzie mieszkam?

- Gdzie艣 na St. Phillip Street, ale nie znam dok艂adnego adresu.

- W takim razie podam go panu - poda艂a mu numer domu i mieszkania.

Ben zapisa艂, podzi臋kowa艂 i od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

- A m贸wi艂a艣 - u艣miechn膮艂 si臋 do Monique - 偶e dzisiaj nie zadzwoni.

- Z tego, co sobie przypominam, m贸wi艂am tylko, 偶e to ma艂o prawdopodobne, aby zadzwoni艂a. I co?

- Wydawa艂a si臋 bardzo rzeczowa. Chocia偶 jestem zdziwiony, 偶e nie zapyta艂a, kim jestem. To znaczy, kim jest Dick Rogers. Albo kto mi j膮 poleci艂. To chyba niezbyt bezpieczne, wpuszcza膰 do mieszkania kompletnie nieznajomych ludzi?

- De razy mam ci powtarza膰, 偶e ona jest medium? - zacz臋艂a go dra偶ni膰 Monique. - Pewnie rozmawiaj膮c z tob膮 przez telefon stwierdzi艂a, 偶e jeste艣 zupe艂nie nieszkodliwy.

- A co, wed艂ug ciebie to nieprawda?

Rzuci艂 jej spojrzenie z ukosa, a ona si臋 roze艣mia艂a. U艣wiadomi艂 sobie, jak ma艂o mieli do tej pory okazji, 偶eby razem si臋 艣mia膰. Je偶eli jednak uda im si臋 doko艅czy膰 to, co zacz臋li, wszystko si臋 zmieni.

- O czym my艣lisz? - zapyta艂a go.

Zanim jednak zd膮偶y艂 odpowiedzie膰, telefon zn贸w zacz膮艂 dzwoni膰.

Odebra艂a, po czym poda艂a mu s艂uchawk臋.

- Dezi - powiedzia艂a tym razem.

- Co s艂ycha膰? - zapyta艂 Ben.

- Nie jestem pewien, ale nic dobrego. Przed chwil膮 zadzwoni艂 do lokalu Danny Dupray i wypytywa艂 mnie o Monique.

- Co takiego?!

- Uspok贸j si臋. Nie wie, kim ona jest.

- Co? - wyszepta艂a Monique. - Co艣 jest nie tak? Ben uciszy艂 j膮 gestem r臋ki.

- Powiedzia艂 tylko, 偶e powinienem by膰 zainteresowany tym, 偶e przysz艂a do nich jaka艣 kobieta i pyta艂a go o Felici臋.

- I co powiedzia艂e艣?

- Zapyta艂em: jak膮 Felici臋? Ale widzia艂 t臋 cholern膮 kopert臋, wi臋c wiedzia艂, 偶e j膮 znam. Strzela艂 w ciemno zak艂adaj膮c, 偶e wiem, kim jest Monique, bo zorientowa艂 si臋, 偶e na pewno nie siostr膮 Felicii. Powiedzia艂, 偶e kobieta, kt贸ra do niego przysz艂a, mia艂a klas臋, wi臋c nie mog艂a wychowa膰 si臋 w tej samej rodzinie co tamta.

- Do diab艂a.

- Ben, nie jest tak 藕le. Pr贸bowa艂 tylko wysondowa膰, co wiem. A kiedy powiedzia艂em mu, 偶e nic, nasza rozmowa si臋 sko艅czy艂a. Powiniene艣 jednak o niej wiedzie膰.

- Dzi臋ki. Ale nie podoba mi si臋, 偶e ta wesz rozpytuje o Monique.

- I co? - zapyta艂a znowu, kiedy od艂o偶y艂 s艂uchawk臋.

- Danny Dupray uzna艂 ci臋 za kobiet臋 z klas膮 - wymamrota艂.

- 艢wietnie, bardzo mnie to wzruszy艂o.

- Mnie te偶.

Kiedy przekaza艂 jej wszystko, co powiedzia艂 mu Dezi, potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- A w艂a艣ciwie czemu si臋 mn膮 zainteresowa艂?

- Bo 偶yje ze sprzeda偶y informacji temu, kto zaproponuje najwy偶sz膮 stawk臋. I ma pewno艣膰, 偶e nie jeste艣 siostr膮 Felicii. Pr贸bowa艂 dowiedzie膰 si臋, dlaczego zbierasz informacje o niej.

- Wi臋c mo偶e powiedzie膰...?

- Temu, kto zap艂aci najwi臋cej.

- Ben, czy powinnam p贸j艣膰 do niego jeszcze raz?

- Nie, im dalej od niego, tym dla ciebie lepiej.

- Ale je偶eli on...

- Ciii. - Ben po艂o偶y艂 jej palec na ustach. - Nie chc臋 traci膰 czasu na rozmowy o nim, bo i tak do niczego nie dojdziemy. Poza tym - przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie - mam du偶o lepszy pomys艂 na sp臋dzenie dzisiejszego wieczoru.

Niedziela, 9 lutego 9:59

Cheryl Tremont by艂a atrakcyjn膮, trzydziestoletni膮 blondynk膮. Kiedy Ben i Monique dotarli do jej mieszkania, zrozumieli, dlaczego nie obawia艂a si臋 spotka艅 z nieznajomymi. Mia艂a rottweilera, kt贸ry wymiarami przypomina艂 ma艂ego kucyka i nie odst臋powa艂 jej na krok.

- To jest Rex - powiedzia艂a. - Od kr贸la Mardi Gras. To ma troch臋 inny sens ni偶 tradycyjne psie imi臋.

- Cze艣膰, Rex - przywita艂a si臋 z nim Monique.

Pies obna偶y艂 prawdziwie kr贸lewskiej wielko艣ci k艂y, wi臋c Ben nawet nie pr贸bowa艂 si臋 z nim zaprzyja藕nia膰.

- Usi膮d藕cie, prosz臋 - powiedzia艂a Cheryl, wskazuj膮c krzes艂a wok贸艂 sto艂u w salonie.

Usiad艂a naprzeciwko nich i przez chwil臋 wpatrywa艂a si臋 w Bena.

Ben poczu艂 strach. Wprawdzie kiedy ostatnio przygl膮da艂 si臋 sobie, z ledwo艣ci膮 rozpoznawa艂 w ciemnow艂osym, zaro艣ni臋tym m臋偶czy藕nie, kt贸ry patrzy艂 na niego z lustra, dawnego Bena. Nawet tym, kt贸rzy znali go bardzo dobrze, trudno by艂oby go rozpozna膰. A jednak, za ka偶dym razem, kiedy wychodzi艂 z mieszkania, czu艂 niepok贸j.

- Nie nazywasz si臋 Dick Rogers - powiedzia艂a w ko艅cu Cheryl.

Poczu艂 sucho艣膰 w ustach. Czy Cheryl domy艣la艂a si臋, kim jest? Je偶eli tak, to czy zatrzyma to dla siebie?

- W porz膮dku - m贸wi艂a dalej. - Wiem, 偶e wielu ludzi czuje si臋 g艂upio, przychodz膮c na spotkania z medium. Ale dobrze by by艂o, gdyby艣 poda艂 mi swoje prawdziwe nazwisko.

- Obawiam si臋, 偶e to niemo偶liwe - powiedzia艂, usi艂uj膮c wymy艣li膰, jak powinien to rozegra膰. - To mog艂oby postawi膰 ci臋 w niezr臋cznej sytuacji.

Cheryl powoli odsun臋艂a kosmyk w艂os贸w z twarzy, wci膮偶 przygl膮daj膮c si臋 Benowi. Mia艂 wra偶enie, 偶e zaraz go wyprosi.

- Dobrze - powiedzia艂a w ko艅cu - ale taka bariera mi臋dzy nami mo偶e zak艂贸ci膰 to, co b臋d臋 czu艂a.

- Nie chodzi o mnie. Jedna z twoich klientek, Felicia Williams, zosta艂a zamordowana w noc poprzedzaj膮c膮 nasze spotkanie. Podejrzewam, 偶e kto艣 j膮 zabi艂, bo chcia艂 nam przeszkodzi膰. Dlatego, je偶eli co艣 ci powiedzia艂a albo wyczu艂a艣 co艣 w czasie waszego ostatniego spotkania...

- Czy wiesz, 偶e policja te偶 przysz艂a do mnie i pyta艂a o Felici臋?

- Tak.

- I wiesz, 偶e nic im nie powiedzia艂am? Ben skin膮艂 g艂ow膮.

- Wi臋c dlaczego mia艂abym powiedzie膰 tobie?

Rozpaczliwie poszukiwa艂 odpowiedzi na to pytanie, ale 偶aden argument nie przychodzi艂 mu do g艂owy.

- Poniewa偶 - powiedzia艂a powoli Monique - ktokolwiek zabi艂 Felici臋, to nie by艂o jego pierwsze morderstwo. I niew膮tpliwie nie ostatnie. Je偶eli dowiemy si臋, kto to jest, b臋dziemy mogli zapobiec kolejnym zab贸jstwom.

- Rozumiem. Ale skoro policji si臋 nie uda艂o, dlaczego s膮dzicie, 偶e uda si臋 wam?

- Mieli艣my nadziej臋, 偶e powiesz nam co艣 na temat Felicii, co艣, co nam pomo偶e.

Ben si臋gn膮艂 po r臋k臋 Monique, dzi臋kuj膮c losowi za to, 偶e by艂a przy nim.

- Felicia by艂a u mnie tego dnia, kiedy zosta艂a zamordowana. Wyczu艂am dooko艂a niej z艂膮 aur臋 i by艂am pewna, 偶e jest w niebezpiecze艅stwie.

- Powiedzia艂a艣 jej to? - zapyta艂 Ben.

- Oczywi艣cie. Stwierdzi艂a, 偶e wie o tym, ale poniewa偶 zap艂acono jej bardzo dobrze za co艣, co nie wymaga艂o wielkiego wysi艂ku, postanowi艂a zaryzykowa膰.

- Wyczu艂a艣 od kogo pochodzi niebezpiecze艅stwo?

- Od m臋偶czyzny, to wszystko, co wiem. Mog臋 wyczu膰 r贸偶ne rzeczy dotycz膮ce osoby siedz膮cej tutaj ze mn膮, ale bardzo ma艂o na temat zupe艂nie obcego cz艂owieka. Wiedzia艂am tylko, 偶e Felicia jest w niebezpiecze艅stwie, ale nie wiedzia艂am, kto jej zagra偶a.

- Ty, to zupe艂nie inna historia - kontynuowa艂a Cheryl, skupiaj膮c si臋 na Benie. - Twoje 偶ycie zosta艂o przewr贸cone do g贸ry nogami ju偶 jaki艣 czas temu, prawda?

Zaskoczony, pokiwa艂 g艂ow膮.

- Tak, i wyczuwam chyba 藕r贸d艂o k艂opot贸w. Pochodzi od twoich bliskich. To cz艂onkowie twojej rodziny spowodowali ca艂e zamieszanie.

- Tak... To prawda. - Czy偶 nie z powodu 艣mierci rodzic贸w wyl膮dowa艂 w Angola?

- Wci膮偶 jeste艣 w niebezpiecze艅stwie. Obydwoje jeste艣cie - doda艂a, spogl膮daj膮c na Monique. - Szukaj膮 ci臋 jacy艣 ludzie. A kiedy ci臋 znajd膮...

- Co? - wyszepta艂a Monique. - Co wtedy si臋 stanie? Wiesz?

Cheryl zawaha艂a si臋, po czym pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Nie jestem pewna, czy ci臋 znajd膮, ale wiem, 偶e b臋dziesz mia艂a k艂opoty, je偶eli tak si臋 stanie. Wiem te偶, 偶e kogo艣 szukacie. M臋偶czyzny. I 偶e uda wam si臋 go znale藕膰. Ale wtedy...

- Tak? - pospieszy艂 j膮 Ben z bij膮cym sercem.

- Ja... Przykro mi, ale nie jestem pewna, co si臋 wtedy stanie. Nie umiem przepowiada膰 przysz艂o艣ci, nigdy nie by艂am w stanie zajrze膰 w ni膮 zbyt daleko.

- Czy czujesz co艣 jeszcze? - zapyta艂a Monique.

- Nie. Tylko, 偶e kiedy go znajdziecie, b臋dziecie w powa偶nym niebezpiecze艅stwie. B膮d藕cie wi臋c bardzo ostro偶ni.


ROZDZIA艁 DZIESI膭TY

Niedziela, 9 lutego 11:09

Wszystko, co czu艂a Monique, kiedy wyszli z mieszkania Cheryl Tremont, to 偶al, 偶e ta kobieta nie mog艂a zajrze膰 dalej w przysz艂o艣膰. Mieli znale藕膰 cz艂owieka, kt贸rego szukali, ale potem...

„Wyczuwam du偶e niebezpiecze艅stwo" - Monique ci膮gle s艂ysza艂a te s艂owa. Jak wielkie by艂o to niebezpiecze艅stwo? Czy mog膮 zgin膮膰?

艢cisn臋艂a mocniej r臋k臋 Bena i przyspieszy艂a kroku. Chcia艂a porozmawia膰 z nim o wszystkim, co dzi艣 us艂yszeli, ale nie w tym t艂umie. Ulice Nowego Orleanu by艂y pe艂ne 艂udzi - jedni dopiero wyszli z ko艣cio艂a, inni wygl膮dali, jakby nie spali od wielu dni - kto艣 m贸g艂by co艣 us艂ysze膰.

Dotarli wreszcie do domu i weszli po schodach do mieszkania. Kiedy Ben zamkn膮艂 drzwi, odwr贸ci艂a si臋 i mocno si臋 do niego przytuli艂a.

- Co si臋 dzieje? - wyszepta艂, g艂adz膮c j膮 po w艂osach. - Co艣 nie tak?

- Boj臋 si臋 - przyzna艂a.

- Dopiero teraz? Po tym wszystkim, co ostatnio przeszli艣my?

- Nie dokuczaj mi - mrukn臋艂a, patrz膮c mu w oczy. - Wcze艣niej te偶 si臋 ba艂am, ale tak mnie poch艂ania艂o rozwi膮zanie tej zagadki, 偶e nie my艣la艂am o tym, co stanie si臋 potem. A teraz... Cheryl powiedzia艂a, 偶e nam si臋 uda... Ben, co wtedy si臋 stanie? Ten cz艂owiek na pewno nie powie: „Aha, wi臋c skoro ju偶 wszystko wiecie, to musz臋 i艣膰 na policj臋 i podda膰 si臋".

- Spokojnie. Po pierwsze, nawet, je艣li Cheryl Tremont m贸wi, 偶e co艣 si臋 stanie, to nie znaczy, 偶e tak b臋dzie. Chcia艂em tylko zobaczy膰, co mo偶e opowiedzie膰 nam o Felicii, tak naprawd臋 nie wierz臋 w takie historie. Wi臋c s膮dz臋, 偶e powinni艣my podchodzi膰 do jej przepowiedni z rezerw膮.

Monique powoli wysun臋艂a si臋 z jego ramion.

- Ben, chyba nie uwa偶asz tej kobiety za oszustk臋. To medium. Odkry艂a, 偶e poda艂e艣 jej fa艂szywe nazwisko. I widzia艂am, jak reagowa艂e艣 na jej s艂owa.

- Dobra, przyznaj臋, by艂a do艣膰 przekonuj膮ca. Ale tacy ludzie musz膮 by膰 przekonuj膮cy. Inaczej nie mieliby klient贸w. Powiedzia艂a jedn膮 wa偶n膮 rzecz dotycz膮c膮 ciebie.

- Co masz na my艣li? - S膮dz膮c z wyrazu twarzy Bena, zamierza艂 powiedzie膰 co艣, co jej si臋 nie spodoba.

- No w艂a艣nie, musia艂em chyba oszale膰, pozwalaj膮c ci anga偶owa膰 si臋 w t臋 spraw臋. Powinna艣 si臋 wycofa膰, zanim zrobi si臋 naprawd臋 niebezpiecznie. Chc臋, 偶eby艣 wr贸ci艂a do domu do Hartford albo do swoich rodzic贸w, albo gdziekolwiek, tu nie mo偶esz zosta膰. A kiedy ju偶 b臋dzie po wszystkim...

- Ben, kochasz mnie?

- Oczywi艣cie, 偶e ci臋 kocham. Kocham ci臋 tak bardzo, 偶e a偶 mnie to przera偶a, ale...

- Wystarczy - przerwa艂a mu - To wszystko, co chcia艂am us艂ysze膰, bo ja kocham ci臋 r贸wnie mocno. Co znaczy, 偶e oszala艂e艣, je偶eli my艣lisz, 偶e ci臋 teraz zostawi臋.

- Ale...

- Nie! Jeste艣my tak blisko. Cheryl powiedzia艂a, 偶e nie potrafi przewidzie膰 przysz艂o艣ci i nigdy nie umia艂a zajrze膰 w ni膮 zbyt daleko. Jednak widzia艂a, 偶e na pewno znajdziemy cz艂owieka, kt贸rego szukamy, wi臋c stanie si臋 to prawdopodobnie w ci膮gu najbli偶szych dw贸ch dni. Nie mam zamiaru wychodzi膰 na dziesi臋膰 minut przed zako艅czeniem spektaklu.

- Monique...

Przerwa艂o mu pukanie do drzwi. Odwr贸ci艂 si臋 i wyjrza艂 przez wizjer, potem szybko otworzy艂.

Do 艣rodka wpad艂a jego siostra. Wygl膮da艂a, jakby przed chwil膮 zobaczy艂a ducha.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂.

- Czeka艂am, a偶 wr贸cicie do domu, w kawiarni po drugiej stronie ulicy, bo sta艂o si臋 co艣, o czym musz臋 powiedzie膰 wam osobi艣cie.

- Mario, co si臋 dzieje?

- Usi膮d藕 - powiedzia艂a.

Ben wzi膮艂 Monique za r臋k臋 i energicznie poci膮gn膮艂 j膮 w stron臋 kanapy.

- Dobrze, siedzimy ju偶. O co chodzi?

Maria ci臋偶ko opad艂a na jedno ze stoj膮cych przed kanap膮 krzese艂.

- Ben, ostatnio sprz膮ta艂am strych. Chcia艂am jako艣 oderwa膰 si臋 od tego wszystkiego.

- Maria mieszka teraz w domu naszych rodzic贸w - wyja艣ni艂 Ben. - Nie chcieli艣my go sprzedawa膰. M贸w dalej - doda艂.

- Nie wiem, czy powinnam ci o tym teraz m贸wi膰, ale to by艂 dla mnie taki szok.

- Mario, na lito艣膰 bosk膮! Wyrzucisz to wreszcie z siebie czy nie?

Spojrza艂a na niego, po czym otworzy艂a torebk臋 i wyci膮gn臋艂a z niej du偶膮 kopert臋 po偶贸艂k艂膮 ze staro艣ci.

Na kopercie nie by艂o 偶adnych napis贸w, poza nazwiskiem i adresem w prawym dolnym rogu.

- Grenoble i Lancaster - przeczyta艂 Ben na g艂os. - Doradztwo prawne. Z adresem w Las Vegas. Co to jest do diab艂a?

- To s膮 papiery adopcyjne. Mama i tata zaadoptowali ci臋 w Las Vegas zaraz po twoim urodzeniu.

Ben patrzy艂 na kopert臋, czuj膮c si臋 tak, jakby otrzyma艂 w艂a艣nie cios prosto w brzuch. Monique siedzia艂a obok i milcza艂a, trzymaj膮c tylko r臋k臋 na jego udzie.

- Przykro mi - powiedzia艂a Maria. - Ben, chyba nie powinnam ci tego m贸wi膰, ale nie mog艂am zdecydowa膰, co jest lepsze. Pomy艣la艂am...

- Co? - zapyta艂.

- Pewnie wyda ci si臋 to szale艅stwem, ale do tej pory uwa偶ali艣my, 偶e zab贸jca przebra艂 si臋 za ciebie. Ale pomy艣la艂am. .. mo偶e on nie musia艂 ucieka膰 si臋 do charakteryzacji. To znaczy, mog艂e艣 mie膰 brata.

- Brata, kt贸ry zabi艂 naszych rodzic贸w? To chcesz zasugerowa膰? - powiedzia艂, usi艂uj膮c pozbiera膰 my艣li. Nieprawdopodobne... a jednak mo偶liwe.

- M贸j Bo偶e - powiedzia艂a Monique.

Spojrza艂 na ni膮.

- Cz艂owiek przed gmachem s膮du.

- Co? - zapyta艂a Maria.

- Tu偶 po rozprawie - powiedzia艂a Monique - widzia艂am przed s膮dem cz艂owieka, kt贸ry obserwowa艂 wychodz膮cych ludzi. Wygl膮da艂 zupe艂nie jak Ben i przez chwil臋 my艣la艂am, 偶e to on. To mi臋dzy innymi przekona艂o mnie o niewinno艣ci Bena.

- Pami臋tasz? - doda艂a po chwili. - M贸wi艂am ci, 偶e zastanawia艂am si臋, czy to on jest prawdziwym morderc膮? Kr膮偶y艂 wok贸艂 i czeka艂 - jak piroman obserwuj膮cy po偶ar, kt贸ry wznieci艂.

- Pami臋tam. - Ben skin膮艂 g艂ow膮.

- Ale jest co艣, na co do tej pory nie wpad艂am. Dlaczego przebra艂 si臋 tego dnia za ciebie? Bez sensu. Przychodzi ci co艣 do g艂owy?

- Nie, absolutnie.

- Mnie r贸wnie偶 nie. A wi臋c skoro nie by艂 przebrany, to znaczy, 偶e naprawd臋 jest do ciebie bardzo podobny.

- My艣lisz - wtr膮ci艂a si臋 Maria - 偶e mam racj臋? 呕e Ben naprawd臋 mo偶e mie膰 brata?

- Brata - powt贸rzy艂a Monique. - O m贸j Bo偶e, Ben, pami臋tasz, co powiedzia艂a Cheryl Tremont?

- Cheryl Tremont? - zdziwi艂a si臋 Maria.

- Medium - wyja艣ni艂 jej Ben. - Byli艣my u niej dzi艣 rano - doda艂, nie spuszczaj膮c oczu z Monique.

- Powiedzia艂a, 偶e za wszystkie twoje k艂opoty jest odpowiedzialny kto艣 z twojej rodziny. My艣la艂am, 偶e chodzi o twoich rodzic贸w, ale mo偶e po prostu wyczu艂a, 偶e jeste艣 spokrewniony z morderc膮.

- Chwileczk臋 - powiedzia艂a Maria. - Ten cz艂owiek, kt贸rego widzia艂a艣 przed s膮dem. Jak kto艣 tak podobny do Bena m贸g艂 chodzi膰 swobodnie po Nowym Orleanie? Pierwszy policjant, kt贸ry by go zauwa偶y艂...

- Prawdopodobnie opu艣ci艂 miasto jeszcze przede mn膮 - powiedzia艂 Ben. - Znikn膮艂, zanim odkryto moj膮 ucieczk臋.

Spojrza艂 na adres na kopercie. Potem, z bij膮cym sercem, wyci膮gn膮艂 papiery i przerzuci艂 je.

Zosta艂y przygotowane przez Harolda W. Grenoble'a. Wszystkie szczeg贸艂y wypisane czarno na bia艂ym. Formularz adopcyjny zosta艂 podpisany, kiedy on mia艂 zaledwie dwa dni. Jego rodzona matka nazywa艂a si臋 Sally Windeller. A Antonio i Bethany DeCarlo po prostu...

- Kupili mnie. - Spojrza艂 na Mari臋. - Zap艂acili tej kobiecie pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy dolar贸w. Plus rachunki za opiek臋 medyczn膮 i prawnika.

- Ben? - powiedzia艂a mi臋kko Monique. - Tak w艂a艣nie przebiega prywatna adopcja. Nie kupili ci臋, oni...

- Ale po co adoptowali niemowl臋? - przerwa艂 jej, czuj膮c przedziwn膮 mieszanin臋 gniewu i ciekawo艣ci. - Dlaczego nie mieli w艂asnego syna? Przecie偶 urodzi艂a si臋 Maria. By艂em wtedy du偶y. Pami臋tam matk臋 w ci膮偶y. Wi臋c po co zaadoptowali mnie?

- Kto艣 na pewno zna odpowied藕 - doda艂 po chwili.

- Nie mogli tak po prostu z dnia na dzie艅 zaadoptowa膰 dziecka bez zwr贸cenia niczyjej uwagi.

- Zadzwoni臋 do cioci Rose - powiedzia艂a Maria. - By艂y zawsze z mam膮 bardzo blisko, wi臋c powinna wiedzie膰.

- My艣lisz, 偶e to bezpieczne? A je偶eli telefon odbierze Dominick?

- Od艂o偶臋 s艂uchawk臋.

- Nie maj膮 systemu identyfikacji numeru? - zapyta艂a Monique.

- Nie mog膮 zidentyfikowa膰 telefon贸w z kom贸rki. W ko艅cu nie musz臋 m贸wi膰, sk膮d dzwoni臋 - odpowiedzia艂a Maria. - Poza tym Rose nic wujowi nie powie. Musia艂aby wtedy przyzna膰, 偶e by艂y艣my przez ca艂y czas w kontakcie za jego plecami.

- W ka偶dym razie - Ben poda艂 siostrze telefon - na wszelki wypadek nie wspominaj o mnie. Powiedz tylko o tych papierach i zapytaj, co ona wie.

Ben s艂ucha艂 zach艂annie ka偶dego s艂owa wypowiadanego przez Mari臋 w czasie rozmowy z Rose, ale nie by艂o ich wiele. Siostra wi臋cej s艂ucha艂a, ni偶 m贸wi艂a.

- I co? - zapyta艂, kiedy si臋 roz艂膮czy艂a.

- To nieprawdopodobne, ale Rose nic o tym nie wiedzia艂a. I s膮dzi, 偶e nikt nie wiedzia艂.

- Niemo偶liwe!

- Nie, wydaje mi si臋 to prawdopodobne. Mama bardzo pragn臋艂a dziecka od pocz膮tku ma艂偶e艅stwa, ale nie mog艂a zaj艣膰 w ci膮偶臋. Potem w ko艅cu uda艂o si臋 jej. Tak w ka偶dym razie powiedzieli ludziom. Kiedy by艂a w czwartym miesi膮cu - zanim ci膮偶a sta艂a si臋 widoczna, jak twierdzi Rose - pojechali z tat膮 na d艂ugie wakacje. Powiedzieli, 偶e chc膮 zwiedzi膰 Europ臋, zanim dziecko si臋 urodzi. Podobno urodzi艂e艣 si臋 za wcze艣nie. Przyszed艂e艣 na 艣wiat w ma艂ym miasteczku w Szwajcarii. Wr贸cili wkr贸tce do domu, ju偶 z tob膮.

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Czu艂 si臋 kompletnie og艂upia艂y.

- Ale dlaczego przedsi臋wzi臋li tyle 艣rodk贸w, by ukry膰 prawd臋? - zapyta艂a Monique. - Przecie偶 na pewno nie my艣leli, 偶e adoptowanie dziecka b臋dzie 藕le widziane,

- Nie zna艂a艣 naszego ojca - powiedzia艂 Ben. - Zreszt膮 nie powinienem chyba go tak nazywa膰. Nie by艂 moim ojcem. A mama...

Monique po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na d艂oni, Ben wzi膮艂 g艂臋boki, chrapliwy oddech, usi艂uj膮c powstrzyma膰 nap艂yw emocji.

- M贸wi膮c o naszym ojcu - wyja艣ni艂a cicho Maria - Ben mia艂 na my艣li jego przekonanie, 偶e m臋偶czyzna nie jest m臋偶czyzn膮, je偶eli nie mo偶e mie膰 dzieci. Nie wiem, czy wtedy robiono ju偶 takie badania, ale je偶eli wiedzia艂, 偶e wina jest po jego stronie... C贸偶, raczej umar艂by, ni偶 przyzna艂 si臋 do tego.

- Ale potem urodzi艂a艣 si臋 ty - powiedzia艂 Ben.

- C贸偶, szcz臋艣liwy traf. Mo偶e dlatego w艂a艣nie nie mieli ju偶 wi臋cej dzieci. Mo偶e pr贸bowali, ale im si臋 nie udawa艂o. To nie ma znaczenia. Chodzi mi o to, 偶e ojciec absolutnie uwielbia艂 nasz膮 matk臋, wi臋c...

- Twoj膮 matk臋 - powiedzia艂 cicho Ben.

- Ben... Byli te偶 twoimi rodzicami. Jedynymi, kt贸rych zna艂e艣. Uczynili ci臋 swoim synem, a mnie twoj膮 siostr膮. Chyba mnie teraz nie odrzucisz?

- Nie, oczywi艣cie, 偶e nie. Jestem po prostu... troch臋 zaskoczony.

- Wiem. - Maria u艣miechn臋艂a si臋 do niego niepewnie, a potem spojrza艂a na Monique. - W ka偶dym razie, ojciec uwielbia艂 mam臋, wi臋c skoro tak bardzo chcia艂a mie膰 dziecko, to zgodzi艂 si臋 na adopcj臋. Ale pod warunkiem, 偶e nikt si臋 nie dowie.

Kiedy Maria sko艅czy艂a m贸wi膰, Ben zn贸w spojrza艂 na adres na kopercie.

Mia艂 trzydzie艣ci cztery lata. Jakie by艂o prawdopodobie艅stwo, 偶e jego biologiczna matka wci膮偶 jeszcze mieszka w tym samym mie艣cie?

A nawet, je偶eli uda mu si臋 j膮 odnale藕膰, by膰 mo偶e dowie si臋, 偶e nie mia艂a innych dzieci - a ju偶 na pewno nie takich, kt贸re wesz艂y do "Augustine's" i zabi艂y Antonia i Bethany DeCarlo.

Musia艂 si臋 tego dowiedzie膰.

Poniedzia艂ek, 10 lutego 10:19

Monique nie chcia艂a zniech臋ca膰 Bena, wi臋c zachowa艂a w膮tpliwo艣ci na temat tej wycieczki dla siebie. Ale my艣l o istnieniu nieznanego brata, kt贸ry m贸g艂 by膰 morderc膮 rodzic贸w Bena... Wydawa艂o jej si臋 to zbyt ma艂o prawdopodobne.

Kiedy samolot schodzi艂 do l膮dowania, zbli偶aj膮c si臋 do mi臋dzynarodowego lotniska McCarran w Las Vegas, zdecydowa艂a si臋 wreszcie co艣 powiedzie膰.

- Ben, je偶eli naprawd臋 masz brata, to kto m贸g艂 o nim wiedzie膰?

- Ten, kto go wynaj膮艂. Kto艣, kto chcia艂 zabi膰 mojego ojca i wkopa膰 mnie.

- Ale je偶eli nikt nie wiedzia艂, 偶e zosta艂e艣 adoptowany?

- Kto艣 musia艂 wiedzie膰.

- Wi臋c ta osoba jako艣 dowiedzia艂a si臋, 偶e masz brata i zap艂aci艂a mu...

- 呕eby zabi艂 mojego ojca - doko艅czy艂 za ni膮 Ben.

- Zab贸jcy na zlecenie s膮 wsz臋dzie. Mieszka艂a艣 w Nowym Jorku wystarczaj膮co d艂ugo. Wiesz zatem, 偶e nie nale偶膮 do rzadko艣ci, a wi臋kszo艣膰 z nich z pewno艣ci膮 ma braci. Nie jestem zachwycony my艣l膮 o przynale偶no艣ci do nich, ale...

- Pos艂uchaj - doda艂 po chwili, k艂ad膮c jej r臋k臋 na d艂oni.

- Wprawdzie teoria o bracie mordercy jest bardzo nieprawdopodobna, ale nie mamy ju偶 innych trop贸w.

Skin臋艂a g艂ow膮 i wyjrza艂a przez okno, obserwuj膮c l膮dowanie. Nawet nieprawdopodobna teoria jest lepsza ni偶 偶adna.

Jednak, je偶eli Ben mia艂 brata, kt贸ry jest zab贸jc膮, i uda im si臋 go znale藕膰, to b臋d膮 w niebezpiecze艅stwie.

Byli oczywi艣cie przygotowani na tak膮 ewentualno艣膰 - w walizce schowali pistolety, a w du偶ej torbie, po偶yczonej od Marii, znajdowa艂y si臋 dyktafon i sznur do bielizny.

Ale nagrywa膰 wyznania mordercy, mierz膮c do niego z pistoletu, a potem zwi膮za膰 go,.. Czu艂a przechodz膮ce j膮 dreszcze. Co innego jednak mogli zrobi膰? Zadzwoni膰 na policj臋, a potem trzyma膰 go na muszce do przyjazdu str贸偶贸w prawa?

To nie by艂o dobre wyj艣cie, bo policja nie wypu艣ci艂aby ich tak po prostu, nie zadaj膮c 偶adnych pyta艅. A kiedy zorientuj膮 si臋, kim jest Ben, natychmiast go zaaresztuj膮 - i pewnie pozwol膮 prawdziwemu mordercy odej艣膰.

Musieli radzi膰 sobie sami.

Wci膮偶 rozmy艣laj膮c nad t膮 smutn膮 konieczno艣ci膮, wysz艂a z samolotu i pod膮偶a艂a za Benem przez terminal. Kiedy on czeka艂 na odbi贸r baga偶u, podesz艂a do rz臋du telefon贸w i zacz臋艂a przegl膮da膰 jedn膮 z ksi膮偶ek telefonicznych.

Jednak szcz臋艣cie, kt贸re pozwoli艂o im znale藕膰 adres Grace Rossi, tym razem nie dopisa艂o. W ksi膮偶ce nie znalaz艂a nikogo o nazwisku Windeller, jak r贸wnie偶 偶adnej firmy prawniczej nazywaj膮cej si臋 Grenoble i Lancaster albo H. Grenoble.

Obawiaj膮c si臋 najgorszego, odszuka艂a numer do stowarzyszenia prawnik贸w. Sympatyczna kobieta, kt贸ra odebra艂a telefon, sprawdzi艂a w bazie danych i odkry艂a, 偶e Harold W. Grenoble nie umar艂, tylko przeszed艂 przed kilkoma laty na emerytur臋.

- Nie mog臋 pani poda膰 tego numeru - powiedzia艂a - ale je艣li da mi pani sw贸j, skontaktuj臋 si臋 z nim i poprosz臋, 偶eby do pani oddzwoni艂.

- Dzwoni臋 z automatu.

- Zatelefonuj臋 do niego od razu, ale to niestety wszystko, co mog臋 zrobi膰.

- Dobrze, w takim razie poczekam tutaj. Bardzo pani dzi臋kuj臋. - Kiedy to m贸wi艂a, podszed艂 do niej Ben, trzymaj膮c w r臋ku walizk臋, w kt贸rej ukryli pistolety.

Sta艂 przez chwil臋 obok, pocieraj膮c brod臋, po czym naci膮gn膮艂 czapk臋 baseballow膮 g艂臋biej na oczy.

- Wiesz, co mnie wkurza? - spyta艂, kiedy odwiesi艂a s艂uchawk臋. - 呕e musisz pokazywa膰 si臋 z facetem, kt贸ry wygl膮da jak w艂贸cz臋ga.

- Nie przeszkadza mi to. Wygl膮dasz jak wielbiciel stylu grunge. Kto wie, mo偶e to wci膮偶 jest w modzie?

- Tak. W jakim艣 ma艂ym miasteczku w Po艂udniowej Dakocie.

U艣miechn臋艂a si臋 do niego.

- Nie znalaz艂am 偶adnej Windeller. Grenoble jest na emeryturze i stowarzyszenie prawnik贸w nie chcia艂o poda膰 mi jego numeru. Ale kto艣 od nich skontaktuje si臋 z nim, wi臋c je偶eli b臋dziemy mieli szcz臋艣cie, to zaraz do nas oddzwoni.

- Hej, jeste艣 naprawd臋 niez艂a. Mo偶e powinna艣 zosta膰 prywatnym detektywem.

- Mo偶e.

- Ale wiesz, czego jeszcze nie znosz臋? - powiedzia艂, przybieraj膮c powa偶n膮 min臋. - Tego, 偶e musisz wszystko robi膰 sama.

- Nie mamy innego wyj艣cia. Nawet w Las Vegas mo偶esz zosta膰 rozpoznany. Twoja sprawa by艂a r贸wnie nag艂o艣niona, jak sprawa braci Menendez.

- Co oznacza, 偶e je偶eli Grenoble... Monique, jeste艣 pewna, 偶e dobrze robimy? Nawet je艣li zapomnia艂 o tej adopcji i nie skojarzy艂 jej ze spraw膮, to gdy zobaczy papiery na nazwisko Antonia i Bethany DeCarlo, zorientuje si臋 przecie偶, o kogo chodzi.

- Mo偶e nie - powiedzia艂a, chocia偶 by艂a pewna, 偶e tak w艂a艣nie b臋dzie. - Prawdopodobnie nie wie, 偶e twoi rodzice nazwali ci臋 Ben, a zbie偶no艣膰 nazwisk mo偶e by膰 przypadkowa. Poza tym to i tak najlepszy plan, jaki uda艂o si臋 nam wymy艣li膰.

- Obawiam si臋, 偶e ten najlepszy plan jest niestety do艣膰 kiepski.

- C贸偶, to jedyna mo偶liwo艣膰, 偶eby znale藕膰 Sally Windeller. A nawet je偶eli b臋dzie mia艂 co do mnie jakie艣 podejrzenia, co mo偶e zrobi膰?

- Zadzwoni膰 na policj臋.

- Nie mia艂by im zbyt du偶o do powiedzenia. Tylko tyle, 偶e przysz艂a do niego jaka艣 kobieta, prosz膮c o informacj臋.

- Zanim Ben zd膮偶y艂 jej odpowiedzie膰, zadzwoni艂 telefon.

Z艂apa艂a s艂uchawk臋.

- Czy to Anne Gault? - Kiedy us艂ysza艂a w s艂uchawce m臋ski g艂os, podzi臋kowa艂a w duchu swojej szcz臋艣liwej gwie藕dzie.

Harold Grenoble by艂 wyj膮tkowo mi艂y. Kiedy wyja艣ni艂a mu, 偶e szuka informacji na temat jednej z jego dawnych spraw, od razu zgodzi艂 si臋 z ni膮 spotka膰.

- Um贸wi艂am si臋 z nim na dwunast膮 trzydzie艣ci - powiedzia艂a Benowi, kiedy sko艅czy艂a rozmawia膰.

- Doskonale!

- Powiedzia艂, 偶e sporo akt znajduje si臋 u niego w piwnicy. Wi臋c je偶eli twoja matka korzysta艂a tak偶e p贸藕niej z jego us艂ug, mo偶e mie膰 jej aktualny adres.

- Mo偶liwe, ale lepiej na nic nie liczmy. Je偶eli wysz艂a za m膮偶, to mo偶e nie zna膰 nawet jej aktualnego nazwiska.

- Nie ulegajmy zw膮tpieniu. Cheryl Tremont powiedzia艂a, 偶e znajdziemy cz艂owieka, kt贸rego szukamy, wi臋c powinni艣my wreszcie na co艣 natrafi膰.

- Tylko w przypadku, gdy Cheryl rzeczywi艣cie ma dar jasnowidzenia i wiedzia艂a, co m贸wi. A ja nie wierz臋 w takie gadanie.

Monique nie odpowiedzia艂a. Zgadza艂a si臋 z Benem. Szansa, 偶eby Grenoble im pom贸g艂, by艂a nik艂a, ale nic wi臋cej nie mieli.

- Chod藕. - Ben obj膮艂 j膮. - Zjemy wcze艣niejszy lunch, a potem z艂apiemy taks贸wk臋.

- Jasne - powiedzia艂a, zmuszaj膮c si臋 do u艣miechu.

- Nie ma nic lepszego ni偶 jedzenie na lotnisku.

- Powinna艣 spr贸bowa膰 wi臋ziennych rarytas贸w - mrukn膮艂 niech臋tnie.

Przytuli艂a si臋 do jego boku, odganiaj膮c od siebie my艣l, 偶e nie da si臋 wiecznie ucieka膰 i je偶eli szybko czego艣 nie znajd膮, Ben wr贸ci do Angola.

Harold Grenoble mieszka艂 na przedmie艣ciu, z dala od s艂ynnego blasku Vegas. Ben postanowi艂 zosta膰 w taks贸wce i poczeka膰 na Monique, kt贸ra sama posz艂a z艂o偶y膰 prawnikowi wizyt臋.

Mia艂 oko艂o siedemdziesi膮tki i robi艂 wra偶enie r贸wnie czaruj膮cego, jak przez telefon. To j膮 nieco uspokoi艂o.

- Wi臋c co mog臋 dla pani zrobi膰, pani Gault? - zapyta艂, kiedy usiedli ju偶 w jego gabinecie. - Powiedzia艂a pani, 偶e to ma co艣 wsp贸lnego z jak膮艣 dawn膮 spraw膮.

Monique pokiwa艂a g艂ow膮.

- M贸j m膮偶 zosta艂 adoptowany jako dziecko i szukamy jego prawdziwej matki. Wydaje nam si臋, 偶e znamy jej nazwisko. Je偶eli naprawd臋 tak si臋 nazywa, to pan przeprowadza艂 t臋 adopcj臋.

- Rozumiem. A pani chce...

- Jej ostatni adres. Albo cokolwiek, co pomo偶e nam j膮 odnale藕膰.

- Hm... W takim przypadku, zak艂adaj膮c, 偶e zna艂bym jej obecne miejsce zamieszkania, musia艂bym si臋 z ni膮 skontaktowa膰 i powiadomi膰, 偶e pa艅stwo jej szukacie. Je偶eli zgodzi si臋 z wami spotka膰, wtedy... Ale tylko, je偶eli si臋 zgodzi.

- Rozumiem.

- Jakie to nazwisko?

- Sally Windeller.

Przez jego twarz przemkn膮艂 kr贸tki grymas.

- Obawiam si臋, 偶e nie b臋d臋 m贸g艂 pani pom贸c.

- Ale to przecie偶 pan przeprowadza艂 t臋 adopcj臋 - powiedzia艂a, zmuszaj膮c si臋 do zachowania spokoju i wyjmuj膮c papiery z torebki. - Prosz臋 spojrze膰 - doda艂a, k艂ad膮c je na biurku.

Skin膮艂 g艂ow膮, nawet im si臋 dobrze nie przyjrzawszy.

- Bardzo dobrze pami臋tam t臋 spraw臋, ale wiem, 偶e Sally Windeller nie b臋dzie chcia艂a z wami rozmawia膰.

- Sk膮d ta pewno艣膰?

- Sally jest moj膮 siostrzenic膮, c贸rk膮 mojej starszej siostry. Dlatego to ja zajmowa艂em si臋 t膮 spraw膮. Przykro mi, 偶e przyjecha艂a tu pani na pr贸偶no, ale...

- Chwileczk臋 - przerwa艂a mu Monique, gor膮czkowo usi艂uj膮c co艣 wymy艣li膰. By艂a tak blisko celu, 偶e po prostu nie mog艂a pozwoli膰 mu tak si臋 sp艂awi膰. Skoro prawnik jest wujem matki Bena, musi wiedzie膰, gdzie mieszka jego siostrzenica.

- Panie Grenoble... Nie by艂am z panem do ko艅ca szczera.

- Wiem. Media poda艂y wszystkie szczeg贸艂y na temat syna DeCarlo. Zdziwi艂o mnie wr臋cz, 偶e nikt nie odkry艂 sprawy adopcji. Ale wiem, 偶e nie jest 偶onaty. Wi臋c tak naprawd臋, pani jest...

- Jego przyjaci贸艂k膮. - Mrugn臋艂a, 偶eby powstrzyma膰 nap艂ywaj膮ce do oczu 艂zy. Grenoble na pewno za chwil臋 wyrzuci j膮 z mieszkania. - I szczerze przepraszam za k艂amstwo. Nie chodzi nam tylko o prawdziw膮 matk臋. Szukamy czego艣 wi臋cej. Koniecznie, absolutnie koniecznie musz臋 skontaktowa膰 si臋 z Sally Windeller. To sprawa 偶ycia i 艣mierci.

- 呕ycia i 艣mierci - powt贸rzy艂.

Pokiwa艂a g艂ow膮, nie b臋d膮c w stanie wymy艣li膰 nic wi臋cej, co mog艂oby go przekona膰.

Przygl膮da艂 jej si臋 bacznie, ws艂uchuj膮c si臋 w ciche tykanie zegara.

- Nie jestem pewien, jak post膮pi膰 - powiedzia艂 w ko艅cu. - Wed艂ug prawa powinienem pozostawi膰 decyzj臋 Sally. Ale czy mam prawo stawia膰 j膮 w sytuacji...

- Panie Grenoble... Jest pan moj膮 jedyn膮 nadziej膮. Patrzy艂 na ni膮 przez chwil臋.

- Dobrze. Powiem pani, co mam zamiar zrobi膰. Zadzwoni臋 do Sally i poinformuj臋 j膮, 偶e siedzi pani teraz u mnie w biurze i czeka. Ale je偶eli nie b臋dzie si臋 chcia艂a z pani膮 zobaczy膰, to nic z tego.

Grenoble otworzy艂 sw贸j kalendarzyk i si臋gn膮艂 po s艂uchawk臋 telefonu.


ROZDZIA艁 JEDENASTY

Poniedzia艂ek, 10 lutego 13:13

- Wci膮偶 nie mog臋 uwierzy膰, 偶e zgodzi艂a si臋 z tob膮 spotka膰 - powiedzia艂 Ben, 艣ciskaj膮c r臋k臋 Monique, kiedy jechali taks贸wk膮 wzd艂u偶 Las Vegas Expressway.

- Mnie te偶 trudno. Ale nie rozbudzaj za bardzo swoich nadziei, dobrze?

Pokiwa艂 g艂ow膮, my艣l膮c, 偶e to dobra rada. Wci膮偶 jeszcze nie wiedzieli, czy ma brata, czy nie. Ale je偶eli ich spekulacje, oka偶膮 si臋 prawdziwe, to jego brat jest wyrachowanym morderc膮.

- Grenoble nie powiedzia艂 nic wi臋cej na temat Sally Windeller? - zapyta艂, nie chc膮c d艂u偶ej roztrz膮sa膰 kwestii ewentualnego posiadania rodze艅stwa.

Monique u艣miechn臋艂a si臋.

- My艣lisz, 偶e co艣 przed tob膮 ukrywam? M贸wi艂am ci ju偶, mia艂am wra偶enie, 偶e poprosi艂a go, aby powiedzia艂 mi o niej jak najmniej. W艂a艣ciwie tylko poda艂 adres i powiedzia艂, 偶e to jest motel.

- Ale potem zapyta艂a艣 go o to i...? Roze艣mia艂a si臋 serdecznie.

- Ben, zachowujesz si臋 jak ma艂y ch艂opiec, kt贸remu trzeba opowiada膰 sto razy t臋 sam膮 histori臋. Kiedy zapyta艂am go o to, wyja艣ni艂 mi, 偶e jej rodzice nam贸wili j膮, by zainwestowa艂a te 50 000 dolar贸w, bo mia艂a wtedy tylko dziewi臋tna艣cie lat. Kilka lat p贸藕niej kupi艂a „Shilo Inn".

- Musia艂a by膰 odwa偶na, skoro w tak m艂odym wieku zaj臋艂a si臋 interesami. - Kiedy go urodzi艂a, sama by艂a jeszcze dzieckiem.

Maria mia艂a oczywi艣cie racj臋, to Antonio i Bethany byli jego prawdziwymi rodzicami. Zd膮偶y艂 to ju偶 przemy艣le膰. Bethany by艂a jego prawdziw膮 matk膮.

A jednak ci膮gle zastanawia艂 si臋, czy jest podobny do Sally Windeller, kim by艂 jego ojciec, czy jego dziadkowie jeszcze 偶yj膮? Mia艂 mn贸stwo pyta艅, ale na wi臋kszo艣膰 nie otrzyma odpowiedzi. A ju偶 na pewno nie dzisiaj. Dzisiaj wa偶niejsze by艂y inne sprawy.

Kiedy taks贸wka zjecha艂a z Las Vegas Expressway, Ben poczu艂 gwa艂towny przyp艂yw emocji. Chcia艂 spotka膰 kobiet臋, kt贸ra go urodzi艂a, i us艂ysze膰 to, co b臋dzie mia艂a do powiedzenia, ale wiedzia艂, jakie to ryzykowne.

Do diab艂a, nawet Monique nie powinna tam i艣膰. A je艣li Grenoble albo Sally Windeller wezwali policj臋 i powiadomili ich, 偶e przyjaci贸艂ka Bena DeCarlo ma spotka膰 si臋 z Sally?

Nie, to niemo偶liwe. Przecie偶 w ko艅cu to jego matka. Spojrza艂 na Monique, pr贸buj膮c odp臋dzi膰 od siebie obraz dziewczyny przes艂uchiwanej przez grup臋 policjant贸w.

- „Shilo" znajduje si臋 przy nast臋pnej przecznicy - powiedzia艂 taks贸wkarz, zerkaj膮c na nich we wstecznym lusterku. - Mam pana tutaj wysadzi膰?

Ben skin膮艂 g艂ow膮 i m臋偶czyzna zatrzyma艂 samoch贸d.

- Dobrze - szepn膮艂 Ben do Monique. - Je偶eli zobaczysz radiow贸z albo co艣, co wygl膮da na nie oznakowany samoch贸d policyjny, powiedz mu, 偶eby si臋 nie zatrzymywa艂.

- Wiem - odszepn臋艂a. - Jestem w tym naprawd臋 niez艂a, pami臋tasz?

- 膯wiczenie czyni mistrza. - Zmusi艂 si臋 do u艣miechu, poca艂owa艂 j膮, wzi膮艂 walizk臋 z pistoletami i na moment zawaha艂 si臋.

Nie, Monique nie potrzebowa艂a teraz broni, on zreszt膮 te偶 nie. A wyjmowanie pistolet贸w przy taks贸wkarzu nie by艂o najlepszym pomys艂em.

- Do zobaczenia za chwil臋 - powiedzia艂, wysiadaj膮c z taks贸wki i usi艂uj膮c zachowywa膰 si臋 nonszalancko. Tak bardzo pragn膮艂 z ni膮 pojecha膰, 偶e musia艂 si艂膮 powstrzymywa膰 si臋, by nie pobiec za taks贸wk膮.

Kiedy auto ruszy艂o, Monique przyg艂adzi艂a peruk臋 i zacz臋艂a przygl膮da膰 si臋 mijanym samochodom, mimo 偶e prawdopodobnie i tak nie rozpozna艂aby nie oznakowanego radiowozu.

Taks贸wkarz skr臋ci艂 na parking przed „Shilo Inn". Monique wzi臋艂a g艂臋boki oddech. Stosunkowo niewielki i skromny motel nie robi艂 wra偶enia jednego z tych podejrzanych miejsc, w kt贸rych wi臋kszo艣膰 ludzi nie zatrzyma艂aby si臋 nawet na jedn膮 noc.

Stwierdziwszy, 偶e nie widzi nic niepokoj膮cego, Monique zap艂aci艂a taks贸wkarzowi i niepewnym krokiem skierowa艂a si臋 w stron臋 recepcji.

Za kontuarem przy komputerze siedzia艂a kobieta i kiedy podnios艂a wzrok, wygl膮da艂a na r贸wnie zdenerwowan膮, jak Monique. Nie by艂a ju偶 m艂oda, ale wci膮偶 jeszcze atrakcyjna, a jej oczy mia艂y ten sam kolor g艂臋bokiego b艂臋kitu, co oczy Bena.

- Pani Windeller?

- W艂a艣ciwie nazywam si臋 teraz Brooks. Przez kilka lat, jaki艣 czas temu, by艂am zam臋偶na. M贸w do mnie po prostu Sally. Ty jeste艣 Anne Gault, oczywi艣cie?

Monique skin臋艂a g艂ow膮, czuj膮c wyrzuty sumienia. Sally Brooks wydawa艂a si臋 bardzo mi艂膮 kobiet膮.

- Zaprosi艂abym ci臋 do domu - powiedzia艂a, wskazuj膮c r臋k膮 p贸艂otwarte drzwi prowadz膮ce do pomieszcze艅 mieszkalnych - ale jestem tutaj zupe艂nie sama, z telefonami i ze wszystkim.

- Nie szkodzi. Nie zabior臋 pani du偶o czasu. Chc臋 tylko...

- Jak on si臋 miewa? - przerwa艂a jej mocno zak艂opotana Sally. - M贸j syn.

- On... Sally, on tego nie zrobi艂. Nie jest morderc膮. Sally patrzy艂a na ni膮 przez chwil臋.

- Dzi臋kuj臋, 偶e to m贸wisz.

- Nie tylko m贸wi臋. Wierz臋, 偶e Ben nie zamordowa艂 Antonia i Bethany DeCarlo. Zrobi艂 to kto艣, kto wygl膮da艂 tak jak on.

- Je偶eli masz racj臋 - szepn臋艂a Sally - musia艂o to by膰 dla niego bardzo ci臋偶kie. Najpierw zgin臋li jego rodzice. Potem wyl膮dowa艂 w wi臋zieniu. Teraz ucieka.

- Tak. Nie by艂o mu 艂atwo. A ja...

Monique chcia艂a zada膰 jej to najwa偶niejsze pytanie, ale nie mog艂a. Sally domy艣li si臋, 偶e ustalenie, czy Ben ma brata jest niemal jednoznaczne ze wskazaniem mordercy. Jak podej艣膰 do sprawy w miar臋 delikatnie...

Monique us艂ysza艂a d藕wi臋k otwieranych drzwi, podnios艂a wzrok i serce stan臋艂o jej w gardle. Ben wszed艂 do recepcji.

- M贸j Bo偶e - wyszepta艂a Sally. - To ty.

Monique spojrza艂a na ni膮, pewna, 偶e nie mog艂aby tak szybko rozpozna膰 Bena - zw艂aszcza teraz, kiedy mia艂 brod臋 - je偶eli nie mia艂aby drugiego syna, bardzo podobnego do Bena.

- Przepraszam - powiedzia艂, wzruszaj膮c pokornie ramionami, kiedy Monique zn贸w si臋 do niego odwr贸ci艂a. - Widzia艂em, 偶e nie ma nigdzie policji i jeste艣cie w 艣rodku tylko we dwie, wi臋c nie mog艂em si臋 powstrzyma膰.

Ben spojrza艂 na Sally... na swoj膮 rodzon膮 matk臋. Czu艂 ucisk w gardle. Wydawa艂o mu si臋 tak dziwne, 偶e nie spotka艂 jej do tej pory. Ale by艂a jego biologiczn膮 matk膮. Odziedziczy艂 jej oczy. Mia艂a do艂ek w podbr贸dku, zupe艂nie taki sam, jak on. Zawsze si臋 zastanawia艂, po kim go odziedziczy艂.

- Witaj - powiedzia艂 w ko艅cu. - Po prostu musia艂em si臋 z tob膮 spotka膰.

Skin臋艂a g艂ow膮, jej twarz wyra藕nie zblad艂a.

- Pyta艂a艣 ju偶? - powiedzia艂 do Monique.

- Nie.

- Wi臋c ja to zrobi臋. - S艂ysz膮c szum krwi w uszach, zmusi艂 si臋 do postawienia tego pytania. - Czy mam brata? Brata, kt贸ry wygl膮da tak jak ja?

Jego s艂owa wisia艂y w powietrzu przez d艂ug膮 chwil臋. W ko艅cu Sally potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Nigdy nie mia艂am wi臋cej dzieci, Ben. Przykro mi. Wiem, co my艣la艂e艣.

Ben mia艂 wra偶enie, 偶e ziemia usuwa mu si臋 spod n贸g. Pr贸bowa艂 na to nie liczy膰, ale gdzie艣 w g艂臋bi duszy wierzy艂, 偶e to by艂a prawda. A teraz...

Co teraz? To by艂 ich ostatni 艣lad i nie doprowadzi艂 ich do niczego.

- Ben? - szepn臋艂a Monique, podchodz膮c do niego i bior膮c go za r臋k臋. - Ben, spokojnie, to jeszcze nie koniec. Spr贸bujemy dowiedzie膰 si臋, co wie Danny.

Ben ledwo dostrzegalnie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Dalsze spotkania z Dannym Duprayem by艂y zbyt ryzykowne. Sprzedawa艂 informacje zbyt wielu ludziom, znajduj膮cym si臋 po przeciwnych stronach.

To oznacza艂o, 偶e dotarli do ko艅ca. Wszystko, na co m贸g艂 teraz liczy膰, to znalezienie jakiego艣 odleg艂ego zak膮tka, w kt贸rym czu艂by si臋 bezpiecznie, bo pr臋dzej pozwoli si臋 zastrzeli膰, ni偶 wr贸ci do wi臋zienia.

Jednak je艣li nawet uda mu si臋 znale藕膰 jakie艣 spokojne miejsce, na pewno nie pojedzie tam z Monique. Za bardzo j膮 kocha艂, 偶eby kaza膰 jej 偶y膰 w ci膮g艂ym ukryciu i strachu. Mia艂a ju偶 pr贸bk臋 tego w programie ochrony 艣wiadk贸w i wiedzia艂, jak bardzo cierpia艂a.

- To chyba jest po偶egnanie. - Rzuci艂 swojej matce ostatnie spojrzenie.

Otar艂a oczy. On r贸wnie偶 poczu艂 nap艂ywaj膮ce 艂zy. W chwili, kiedy odwraca艂 si臋, 偶eby odej艣膰, us艂yszeli nagle trzask otwieranych drzwi i g艂os m臋偶czyzny.

- Mamo, wr贸ci艂em dzi艣 wcze艣niej! Nie uwierzysz, co mi zrobi艂 ten dra艅, m贸j szef!

Ben zamar艂 na moment, po czym zacz膮艂 gor膮czkowo poszukiwa膰 w kieszeni kluczyk贸w do walizki, zastanawiaj膮c si臋, dlaczego by艂 taki g艂upi i nie wyj膮艂 pistolet贸w ju偶 na lotnisku.

Kiedy zacisn膮艂 d艂o艅 na kluczykach, w drzwiach prowadz膮cych do mieszkania pojawi艂 si臋 m臋偶czyzna w stroju ochroniarza - z pistoletem za pasem. Zatrzyma艂 si臋 i spojrza艂 na Bena.

Ben odwzajemni艂 spojrzenie. Patrzy艂 na siebie samego, tylko bez brody i z w艂osami w naturalnym kolorze.

- Cholera - powiedzia艂 ten drugi, wyci膮gaj膮c pistolet. - To m贸j zagubiony brat bli藕niak.

Bli藕niak. Ten cz艂owiek, mierz膮cy teraz do niego z pistoletu, to jego bli藕niak.

- Larry - powiedzia艂a ostro Sally. - Larry, od艂贸偶 pistolet, nie potrzebujesz go.

- Nie? - warkn膮艂. - Mylisz si臋. Do 艣rodka - doda艂, gestem d艂oni nakazuj膮c im wej艣膰 do mieszkania.

Ben zrobi艂 krok do ty艂u, 偶eby podnie艣膰 walizk臋. Larry machn膮艂 ostrzegawczo pistoletem.

- Ruszaj si臋.

Kiedy wszyscy znale藕li si臋 w salonie, Larry kopniakiem zamkn膮艂 drzwi do recepcji.

- Dobra, Ben, odstaw t臋 walizk臋. A teraz ty i twoja dziewczyna usi膮dziecie grzecznie na kanapie.

Ben od艂o偶y艂 baga偶 i wzi膮艂 Monique za r臋k臋. By艂a lodowato zimna, wi臋c wiedzia艂, 偶e dziewczyna jest sparali偶owana strachem. Poprowadzi艂 j膮 na kanap臋, usi艂uj膮c gor膮czkowo wymy艣li膰, jak maj膮 si臋 z tego wypl膮ta膰. Ale dop贸ki Larry mierzy艂 do nich z pistoletu, nie mieli szans.

- Przynie艣 co艣, 偶eby ich zwi膮za膰 - rozkaza艂 Sally, nie spuszczaj膮c wzroku z Bena i Monique.

- Larry, to szale艅stwo. Pozw贸l im odej艣膰.

- Co? A oni zawiadomi膮 gliny, 偶e znale藕li kogo艣, kto wygl膮da jak nasz ma艂y Benny? Oka偶e si臋, 偶e 艣wiadkowie mylili si臋 i zostan臋 oskar偶ony. Daj spok贸j.

- Wi臋c co masz zamiar zrobi膰?

- Zajm臋 si臋 nimi. Niczym si臋 nie martw.

- Larry...

- Przynie艣 co艣! - rzuci艂. - W sk艂adziku powinna by膰 jaka艣 lina. Id藕 tam i przynie艣 j膮.

Zawaha艂a si臋 przez chwil臋, ale w ko艅cu odwr贸ci艂a si臋 i wysz艂a.

- Bli藕niaki - szepn臋艂a Monique, patrz膮c na Larry'ego.

- Powiedzia艂e艣, 偶e jeste艣 bratem bli藕niakiem Bena?

- Tak, szcz臋艣ciarz ze mnie, co? Zgodzi艂a si臋 odda膰 dziecko do adopcji, a tu prosz臋, rodz膮 si臋 bli藕ni臋ta. Wi臋c przekona艂a rodzic贸w, 偶eby mog艂a zatrzyma膰 jedno - nawet nie powiedzia艂a DeCarlo, 偶e by艂o nas dw贸ch. A wiesz, dlaczego mog艂a sobie pozwoli膰 na zatrzymanie mnie? - zapyta艂, wpatruj膮c si臋 w Bena.

- Nie. Dlaczego?

- Bo j膮 by艂o na to sta膰. DeCarlo byli tak cholernie bogaci, 偶e zap艂acili jej za ciebie pi臋膰dziesi膮t patyk贸w. Wiesz o tym?

- W艂a艣nie si臋 dowiedzia艂em.

- C贸偶, ja wiem od dawna. Opowiedzia艂a mi ca艂膮 historie, kiedy by艂em dzieciakiem, ale nie zdradzi艂a, kto ci臋 adoptowa艂. Odkry艂em to dopiero kilka lat temu. Pi臋膰dziesi膮t patyk贸w! Wiesz, ile to by艂o forsy trzydzie艣ci cztery lata temu? Dosy膰, by nie musia艂a si臋 martwi膰, 偶e b臋dzie klepa膰 bied臋, je偶eli mnie zatrzyma. Wi臋c dorasta艂em w tym zapchlonym miejscu, kiedy ty mog艂e艣 wychowywa膰 si臋 w prawdziwej posiad艂o艣ci. G艂upia dziwka. I wymy艣li艂a sobie jeszcze, 偶e powinienem by膰 zadowolony, 偶e zdecydowa艂a si臋 mnie zatrzyma膰.

- Zrobi艂a to, bo ci臋 kocha艂a - powiedzia艂a Monique cicho. - Jestem pewna, 偶e zatrzyma艂aby was obu, gdyby tylko mog艂a.

- Tak? No c贸偶, nie wydaje mi si臋, 偶eby odda艂a mi specjaln膮 przys艂ug臋. Mog艂em wychowywa膰 si臋 w tamtej posiad艂o艣ci razem z ma艂ym Bennym. Gdyby powiedzia艂a DeCarlo o mnie, adoptowaliby nas obu. Ale ta g艂upia dziwka mnie zatrzyma艂a. Wi臋c musia艂em harowa膰 tutaj, potem dosta艂em krety艅sk膮 prac臋 i mam wszawe 偶ycie. Widzisz - kontynuowa艂, patrz膮c spod oka na Bena. - Nie mam 偶adnej winiarni. I 偶adnej ukrytej fortuny. W艂a艣ciwie od dzisiaj nie mam nawet pracy. Wywalili mnie godzin臋 temu. Dobrze, 偶e ten pistolet nale偶y do mnie, co? Inaczej nawet tego drobiazgu bym ju偶 nie mia艂.

- Larry? - powiedzia艂a Sally z korytarza.

Ben spojrza艂 na ni膮 i wstrzyma艂 oddech. Nie mia艂a liny, ale trzyma艂a w r臋ku du偶y rewolwer. I mierzy艂a nim w Larry'ego.

- W co ty, do cholery, pogrywasz? - rzuci艂, patrz膮c na ni膮 z nienawi艣ci膮.

- Wypu艣cisz ich teraz.

- O, na pewna. Od艂贸偶 to.

Sally odbezpieczy艂a pistolet. W cichym pokoju ten trzask zabrzmia艂 wyj膮tkowo g艂o艣no.

Ben wodzi艂 spojrzeniem od niej do Larry'ego, z sercem w gardle, zaledwie zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e Monique 艣ciska mu r臋k臋 tak mocno, 偶e traci w niej czucie. Odwzajemni艂 kr贸tko u艣cisk, po czym wyswobodzi艂 r臋k臋 z jej d艂oni. Gdyby trafi艂a si臋 chocia偶 najmniejsza szansa.

- Nie strzelisz do mnie - powiedzia艂 Larry do Sally.

- Jestem twoim synem.

- Ben te偶 nim jest.

Larry spojrza艂 na ni膮 w艣ciek艂y i wtedy Ben postanowi艂 wykorzysta膰 sytuacj臋. Rzuci艂 si臋 poprzez pok贸j i z艂apa艂 Larry'ego. Kiedy upadali na pod艂og臋, pistolet wypali艂.

Hukowi towarzyszy艂 krzyk, kt贸ry obudzi艂 w sercu Bena strach. Znokautowa艂 brata jednym uderzeniem w skro艅 - sztuczka, kt贸rej Dominick DeCarlo nauczy艂 go, kiedy by艂 jeszcze ch艂opcem - potem wsun膮艂 pistolet za pas i rozejrza艂 si臋 po pokoju.

Monique sta艂a przy Sally, trzymaj膮c r臋k臋 na jej barku. Sally przyciska艂a rami臋 drag膮 r臋k膮 - mi臋dzy palcami s膮czy艂a si臋 krew.

- Nic mi nie jest - powiedzia艂a mu. - To chyba nic powa偶nego.

Ben patrzy艂 przez chwil臋 na obie kobiety, czuj膮c sp艂ywaj膮c膮 na niego ulg臋, potem przypomnia艂 sobie, 偶e Monique ma w torebce dyktafon i sznur do wieszania bielizny.

- Przynie艣 mi sznur, kt贸ry masz w torebce - powiedzia艂 stanowczo do oszo艂omionej dziewczyny.

Kiedy zrobi艂a to, o co prosi艂, szybko zwi膮za艂 Larry'emu r臋ce i nogi. Potem przeszed艂 przez pok贸j du偶ymi krokami i znalaz艂 si臋 obok Sally.

- To naprawd臋 nic takiego - zapewni艂a go. - Ale co z Larrym?

- Najprawdopodobniej obudzi si臋 z piekielnym b贸lem g艂owy, ale nic mu nie b臋dzie.

Sally pokiwa艂a g艂ow膮, a Ben odetchn膮艂 g艂臋boko, czuj膮c kompletne wyczerpanie. Potem obj膮艂 j膮 i poca艂owa艂 w policzek.

- Dzi臋kuj臋 - szepn膮艂. - Ocali艂a艣 nam 偶ycie.

- Jeste艣 moim synem - powiedzia艂a, mrugaj膮c, 偶eby powstrzyma膰 nap艂ywaj膮ce 艂zy. - Ale Larry te偶 nim jest. Co mam teraz zrobi膰? On naprawd臋 m贸g艂 was zabi膰.

- Zabierzemy ci臋 do lekarza. To zrobimy najpierw. Potem zastanowimy si臋, co dalej.

Ben zakneblowa艂 Larry'ego szalikiem Sally, a potem wyszli przez drzwi prowadz膮ce do recepcji. Pozamykali dok艂adnie wszystko, wywiesili kartk臋 z napisem: „Wracam za p贸艂 godziny" i pojechali fordem Sally do kliniki niedaleko „Shilo".

Sally i Monique wesz艂y do 艣rodka, a Ben czeka艂 w samochodzie, pr贸buj膮c przypomnie膰 sobie dok艂adnie wszystko, co Larry do nich m贸wi艂. Sally kaza艂a mu pu艣ci膰 ich wolno. A Larry powiedzia艂.

- Co? A oni zawiadomi膮 gliny, 偶e znale藕li kogo艣, kto wygl膮da jak nasz ma艂y Benny? Oka偶e si臋, 偶e 艣wiadkowie si臋 mylili i oskar偶膮 mnie.

Dalekie to by艂o od przyznania si臋 do winy. Ben czu艂by si臋 o wiele szcz臋艣liwszy, gdyby Larry wprost przyzna艂, 偶e by艂 w „Augustine's" tamtego feralnego dnia. Brzmia艂o to raczej, jakby Larry paranoik ba艂 si臋, 偶e brat chce z niego zrobi膰 koz艂a ofiarnego. Ale przecie偶 Larry musia艂 by膰 zab贸jc膮.

Prawda?

W ka偶dym razie, dowiedz膮 si臋 tego, kiedy wr贸c膮 do „Shilo". A potem pytanie za milion dolar贸w. Je偶eli Larry strzela艂, to kto wiedzia艂 o jego istnieniu i kto zaplanowa艂 morderstwo?

15:48

Wracaj膮c 2 kliniki, wszyscy troje milczeli. Sally siedzia艂a skulona na tylnym siedzeniu, przyciskaj膮c mocno do siebie r臋k臋 na temblaku.

Czu艂a si臋 troch臋 oszo艂omiona po du偶ej ilo艣ci 艣rodk贸w przeciwb贸lowych. Jednak, pomy艣la艂a Monique, i tak nie by艂o sensu teraz rozmawia膰. Wszystkiego dowiedz膮 si臋 po powrocie do motelu. A je偶eli zdo艂aj膮 uzyska膰 odpowied藕 na swoje pytanie...

Patrz膮c na Bena, niemal ba艂a si臋 uwierzy膰. Pokocha艂a go tak mocno, 偶e je偶eli nie mog艂aby sp臋dzi膰 z nim reszty 偶ycia...

Nie, wszystko b臋dzie dobrze, znale藕li przecie偶 morderc臋. Wszystko si臋 u艂o偶y, doda艂a w my艣li, kiedy Ben skr臋ca艂 na podjazd przed motelem.

- Co u diab艂a... ? - rzuci艂 przez 艣ci艣ni臋te z臋by, hamuj膮c gwa艂townie i zatrzymuj膮c si臋 kilkadziesi膮t metr贸w przed recepcj膮.

Monique pod膮偶y艂a za jego spojrzeniem i poczu艂a, jak mi臋kn膮 jej kolana. W 艣rodku sta艂 nastoletni ch艂opiec i patrzy艂 na nich przez okno.

- O rany - powiedzia艂a Sally, prostuj膮c si臋 na tylnym siedzeniu. - Jak on si臋 dosta艂 do 艣rodka?

- Kto to jest? - zapyta艂 Ben.

- Nazywa si臋 Kevin i pomaga mi po szkole. Sprz膮ta parking, czy艣ci basen i tym podobne. Ale nie ma klucza.

Zanim Monique zd膮偶y艂a otworzy膰 drzwi, Ben ju偶 wyskoczy艂 z samochodu i bieg艂 co si艂 w nogach do recepcji. Monique pomog艂a Sally wysi膮艣膰. Zaj臋艂o to troch臋 czasu z powodu niewygodnego temblaka, ale po chwili obie pod膮偶y艂y 艣ladami Bena.

- Uciek艂! - powiedzia艂, odwracaj膮c si臋 do nich, jak tylko wesz艂y do 艣rodka. - Larry uciek艂!

Na jego pociemnia艂ej twarzy malowa艂a si臋 desperacja. Monique wiedzia艂a, co czu艂. Dotarli tak blisko, tylko po to, 偶eby teraz patrze膰, jak szcz臋艣liwe zako艅czenie wymyka si臋 z r膮k...

Ben podszed艂 do niej, obj膮艂 j膮 i przytuli艂 mocno. Wdycha艂a jego uspokajaj膮cy m臋ski zapach i marzy艂a o ucieczce od reszty 艣wiata. Zmusi艂a si臋 jednak, by spojrze膰 na Kevina i zacz臋艂a s艂ucha膰 tego, co m贸wi艂.

- Kto艣 go napad艂, Sally! Znokautowali go i zwi膮zali, i w og贸le! Ale znalaz艂em go i rozwi膮za艂em. Recepcja by艂a zamkni臋ta, wi臋c pomy艣la艂em, 偶e jeste艣 z ty艂u. Obszed艂em dooko艂a i jak spojrza艂em przez okno, to zobaczy艂em Larry'ego. Wi臋c... no, musia艂em zbi膰 szyb臋, 偶eby dosta膰 si臋 do 艣rodka. Ale potem wszed艂em i rozwi膮za艂em go. Co ci si臋 sta艂o w r臋k臋? - doda艂, patrz膮c z zaciekawieniem na temblak.

- Ma艂y wypadek.

- Kevin, dok膮d poszed艂 Larry? - zapyta艂 Ben.

- Nie wiem. Pojecha艂 samochodem za tymi, co go napadli. Powiedzia艂, 偶e powinni艣my wezwa膰 gliny, ale on wie, kto to zrobi艂, i zajmie si臋 tym sam. Nie wiem, co dok艂adnie mia艂 na my艣li, ale na stole le偶a艂 pistolet i on wzi膮艂 go ze sob膮, wychodz膮c.

- M贸j rewolwer - powiedzia艂a Sally. - Chyba po艂o偶y艂am go na stole.

- Hej - powiedzia艂 Kevin, patrz膮c na Bena z zaciekawieniem. - Wygl膮dasz zupe艂nie jak Larry, wiesz? Tylko ta broda.

- Jest kuzynem Larry'ego - powiedzia艂a Monique.

- C贸偶, Kevin... - powiedzia艂a Sally. - Chyba po艂o偶臋 si臋 troch臋, zrobi艂o si臋 straszne zamieszanie. Wracaj do domu, dzi艣 nie b臋dziemy pracowa膰.

- Ale ja b臋d臋 zupe艂nie cichutko, ja...

- Zap艂ac臋 ci tak, jakby艣 pracowa艂 - przerwa艂a mu Sally. - Tylko id藕 ju偶.

- No... Dobrze, skoro tak m贸wisz. - Z wyrazem zdziwienia na twarzy Kevin wyszed艂 z recepcji.

- M贸j Bo偶e - powiedzia艂a Sally, kiedy zamkn臋艂y si臋 za nim drzwi. - Jak my艣licie, co zrobi teraz Larry?

Ben potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie wiem nawet, co ja teraz zrobi臋.

- Na razie wejd藕my do mieszkania. Jest kilka spraw, o kt贸rych powinni艣my porozmawia膰.

Monique i Ben poszli za ni膮 do salonu. Obydwoje czuli rosn膮cy niepok贸j. Czy Larry wr贸ci do domu, je艣li ich nie znajdzie?

Sama my艣l o tym powodowa艂a, 偶e 偶o艂膮dek Monique zamienia艂 si臋 w ci臋偶k膮 o艂owian膮 kul臋. Ben chyba czu艂 to samo, bo otworzy艂 walizk臋, poda艂 jej pistolet i przypi膮艂 w艂asny do paska. Potem da艂 Sally ten, kt贸ry zabra艂 Larry'emu.

Usiad艂a na krze艣le i ruchem r臋ki wskaza艂a im kanap臋.

- Prosz臋, usi膮d藕cie. Musz臋 wam co艣 powiedzie膰.

- Ben - zacz臋艂a, kiedy ju偶 usiedli. - Przepraszam, sk艂ama艂am, m贸wi膮c, 偶e nie mam innych dzieci. Ale kiedy m贸j wuj zadzwoni艂 i powiedzia艂, 偶e Anne jest w jego biurze...

- Naprawd臋 nazywam si臋 Monique - przerwa艂a jej, czuj膮c, 偶e musi by膰 z ni膮 szczera. - Monique LaRoquette, i by艂am jednym ze 艣wiadk贸w morderstwa DeCarlo. Zeznawa艂am przeciwko Benowi, ale teraz wiem, 偶e to nie on zabi艂 pa艅stwa DeCarlo.

- Rozumiem - Sally powoli potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - 艢wiat to bardzo dziwne miejsce. Ale wracaj膮c do telefonu wuja Harolda - zaskoczy艂 mnie tak bardzo, 偶e nie zdo艂a艂am wymy艣li膰 nic do chwili, kiedy Anne... Monique tu dotar艂a. 艢ledzi艂am twoje procesy, Ben, wi臋c wiem, na czym opiera艂e艣 swoj膮 obron臋. Morderstwo mia艂 pope艂ni膰 kto艣 inny, kto艣, kto wygl膮da艂 jak ty. Zda艂am sobie spraw臋, co grozi Larry'emu, je艣li dowiesz si臋 o jego istnieniu... Udawanie, 偶e Larry nie istnieje, wydawa艂o mi si臋 najlepszym wyj艣ciem. Tak d艂ugo wymyka艂e艣 si臋 policji, wi臋c pomy艣la艂am, 偶e uciek艂e艣 im ju偶 na dobre. Wtedy 偶aden z moich syn贸w nie znalaz艂by si臋 w wi臋zieniu.

- Chcesz powiedzie膰 - Ben wycedzi艂 powoli - 偶e Larry powinien trafi膰 do wi臋zienia?

- Nie wiem. Ale rzeczywi艣cie nie by艂o go w Las Vegas, kiedy pope艂niono te morderstwa.

Ben zacisn膮艂 mocniej d艂o艅, w kt贸rej trzyma艂 ciep艂膮 r臋k臋 Monique.

- Pojecha艂 na narty do Lake Tahoe. Tak mi powiedzia艂. Jak mog艂am sprawdzi膰, czy to prawda? Pr贸bowa艂am, ale w Tahoe jest tyle miejsc, gdzie mo偶na si臋 zatrzyma膰, poza tym pok贸j m贸g艂 by膰 wynaj臋ty na inne nazwisko.... C贸偶, w ka偶dym razie, nie mia艂am stuprocentowej pewno艣ci. Jest jednak co艣, co mo偶e by膰 kluczem do sprawy. Albo nie.

- Co takiego? - zapyta艂 coraz bardziej podekscytowany Ben. Pochyli艂 si臋 do przodu i Monique czu艂a wr臋cz emanuj膮ce z niego napi臋cie.

- Tu偶 przed tym zab贸jstwem zadzwoni艂 pewien m臋偶czyzna. Larry nie wr贸ci艂 jeszcze z pracy, wi臋c ten cz艂owiek poprosi艂 mnie, 偶eby Larry do niego oddzwoni艂. Nie zostawi艂 jednak numeru. Powiedzia艂, 偶e Larry go zna. I w艂a艣nie po rozmowie z nim Larry poinformowa艂 mnie, 偶e chce wzi膮膰 kilka dni wolnego i pojecha膰 do Tahoe. S膮dzi艂am, 偶e jedzie z tym w艂a艣nie cz艂owiekiem, wydawa艂o mi si臋 tylko dziwne, 偶e nie s艂ysza艂am wcze艣niej jego nazwiska. Ale Larry rzadko opowiada mi o swoim 偶yciu towarzyskim, wi臋c nie zastanawia艂am si臋 nad tym zbyt d艂ugo. Do czasu, kiedy rok p贸藕niej us艂ysza艂am, jaka jest twoja linia obrony, Ben. Zajrza艂am wtedy do swojego pami臋tnika, 偶eby sprawdzi膰, kiedy dok艂adnie Larry wyjecha艂 na kilka dni.

- I by艂o to w czasie, kiedy pope艂niono morderstwa? - zapyta艂a Monique.

Sally skin臋艂a g艂ow膮.

- A ten cz艂owiek, kt贸ry dzwoni艂 - powiedzia艂 Ben, tak cicho, 偶e ledwo go by艂o s艂ycha膰. - Czy pami臋tasz, jak on si臋 nazywa艂?

Monique zamkn臋艂a oczy i modli艂a si臋 gor膮co, by Sally zna艂a odpowied藕 na to pytanie.

- Tak, zapisa艂am je w pami臋tniku. Nazywa艂 si臋 Danny Dupray.


ROZDZIA艁 DWUNASTY

Poniedzia艂ek, 10 lutego

Cz艂owiek, kt贸ry pracowa艂 na popo艂udniow膮 zmian臋 w „Shilo", zacz膮艂 o pi膮tej. Mimo protest贸w Sally, Ben i Monique zapakowali j膮 do taks贸wki i zawie藕li do siostry.

Sally by艂a pewna, 偶e Larry nie skrzywdzi jej, kiedy wr贸ci do domu, ale Ben nie zamierza艂 ryzykowa膰. Nie zostawili recepcjoni艣cie wiadomo艣ci, dok膮d si臋 wybiera, a Ben wzi膮艂 numer telefonu siostry Sally, 偶eby zadzwoni膰 p贸藕niej i sprawdzi膰, czy wszystko jest w porz膮dku.

Kiedy Monique odprowadza艂a Sally do drzwi, nios膮c jej zapakowan膮 w po艣piechu walizk臋, Ben czeka艂 w taks贸wce, zastanawiaj膮c si臋, jakich ma jeszcze krewnych, o kt贸rych nic do tej pory nie wiedzia艂.

Przy odrobinie szcz臋艣cia spotka ich pewnego dnia. Ale tylko wtedy, gdy uda mu si臋 wydoby膰 od Danny'ego Dupraya nazwisko, kt贸rego tak bardzo potrzebowa艂, i je艣li nie zginie przy tej okazji.

Nie mia艂 wyboru - musia艂 si臋 z nim skontaktowa膰, nie bacz膮c na niebezpiecze艅stwo. Bo je偶eli Dupray by艂 kontaktem Larry'ego w Nowym Orleanie, musia艂 wiedzie膰, kto zaplanowa艂 morderstwo.

Ben spojrza艂 na dom. Frontowe drzwi otworzy艂y si臋 i stan臋艂a w nich kobieta bardzo podobna do Sally.

Widzia艂, jak wykrzykuje co艣, wskazuj膮c r臋k膮 na rami臋 Sally. Potem Sally powiedzia艂a jej co艣 na temat Monique. Kiedy odwr贸ci艂a si臋, 偶eby pomacha膰 mu na do widzenia, Ben zn贸w poczu艂, jak co艣 艣ciska go za gard艂o.

Gdy tylko zamkn臋艂y si臋 za ni膮 drzwi, powr贸ci艂 my艣l膮 do Monique - jak ma j膮 przekona膰, 偶eby tym razem nie bra艂a udzia艂u w rozmowie z Duprayem?

Ten nowy 艣lad pojawi艂 si臋, kiedy obydwoje stracili ju偶 nadziej臋, stanowi艂 szans臋 na wsp贸lne 偶ycie z Monique. Nie ma mowy, nie pozwoli jej ryzykowa膰 - zw艂aszcza gdy chodzi艂o o Danny'ego Dupraya. Ale by艂a tak cholernie uparta...

W艂a艣nie wraca艂a do taks贸wki. Pomy艣la艂, 偶e to nie tylko up贸r, ale w takim samym stopniu ch臋膰 pomocy. I kocha艂 j膮 za to - tak jak za milion innych rzeczy.

- Lotnisko - powiedzia艂 taks贸wkarzowi, kiedy tylko usiad艂a obok niego. - Spieszymy si臋, wi臋c p艂ac臋 podw贸jnie i w razie czego zwr贸c臋 za mandat

- Ju偶 si臋 robi - powiedzia艂 m臋偶czyzna i ruszy艂. Obj膮艂 Monique, a ona przytuli艂a si臋 do niego mocno.

- Zd膮偶ymy?

- Powinni艣my. - Jeszcze z motelu zadzwoni艂 na lotnisko i zarezerwowa艂 bilety na najbli偶szy bezpo艣redni lot do Nowego Orleanu.

- Ben? - szepn臋艂a. - Czy Danny Dupray stoi za tymi morderstwami?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie, Danny nie jest na tyle sprytny. Jest tylko po艣rednikiem, p艂atnym informatorem, zwyk艂ym paso偶ytem. Ale m贸g艂 zaanga偶owa膰 si臋 w co艣 takiego, je偶eli tylko zaoferowano mu dobr膮 cen臋. Z 艂atwo艣ci膮 mog臋 sobie wyobrazi膰, 偶e pracowa艂 jako kontakt dla Larry'ego. Ale na pewno nie by艂 m贸zgiem tego wszystkiego. To musia艂 by膰 kto艣, kto mia艂 du偶膮 uraz臋 do mojego ojca, albo kto艣, kto skorzysta艂by na jego 艣mierci.

- Kto to m贸g艂 by膰?

- Inni cz艂onkowie Mafii Po艂udnia. 艢mier膰 szefa powoduje zamieszanie w rodzinnej hierarchii. A je偶eli to jest planowane zamieszanie, zyskuje ten, kto je zaplanowa艂 - albo ten, kto o tym wiedzia艂 dostatecznie wcze艣nie.

- Kto zyska艂 na 艣mierci twojego ojca?

- Hm... Ci臋偶ko powiedzie膰, je偶eli nie siedzi si臋 w tym wszystkim. Poza tym mia艂em wtedy mn贸stwo innych problem贸w na g艂owie. Zreszt膮 Dominick by艂 praw膮 r臋k膮 mojego ojca i tak szybko przej膮艂 rodzinne interesy, 偶e nikt inny nie mia艂 szans, by skorzysta膰 z okazji.

Monique milcza艂a przez chwil臋.

- Wracaj膮c do Danny'ego Dupraya, nawet je偶eli nie by艂 m贸zgiem spisku, to powinien wiedzie膰, kto nim by艂, prawda?

- Na pewno.

- Wi臋c p贸jdziemy do niego dzi艣 wieczorem?

- Nie, uwzgl臋dniaj膮c zmian臋 stref czasowych, nie dotrzemy do Nowego Orleanu przed jedenast膮. Zreszt膮 lepiej poczeka膰 do jutra. W czasie Mardi Gras po ulicach w艂贸cz膮 si臋 tysi膮ce ludzi w kostiumach i maskach. Je偶eli si臋 przebior臋, b臋d臋 m贸g艂 swobodnie si臋 porusza膰 i nikt mnie nie rozpozna.

- Je偶eli si臋 przebierzemy, chcia艂e艣 powiedzie膰. Zignorowa艂 jej s艂owa. Wiedzia艂, 偶e to „my" sko艅czy si臋 d艂ug膮 dyskusj膮 i nie by艂o sensu wdawa膰 si臋 w ni膮, kiedy doje偶d偶ali ju偶 do lotniska.

Spojrza艂a na niego podejrzliwie, wi臋c j膮 poca艂owa艂. Po chwili byli ju偶 na miejscu.

- Lecimy liniami Delta - powiedzia艂 taks贸wkarzowi. - Prosz臋 si臋 zatrzyma膰 przy wej艣ciu najbli偶szym ich stanowiska.

Kiedy kierowca zatrzyma艂 samoch贸d, Ben zap艂aci艂 mu podw贸jnie i doda艂 hojny napiwek. Potem, z jedn膮 ma艂膮 walizk膮 w r臋ku, ruszyli w stron臋 terminalu.

Odebrali bilety i nadali walizk臋 na baga偶, po czym poszli prosto do stanowiska ochrony. Kiedy zbli偶ali si臋 do ko艅ca kr贸tkiej kolejki, us艂yszeli podniesione g艂osy.

- Jestem pracownikiem ochrony - m贸wi艂 jaki艣 cz艂owiek. - Mam prawo nosi膰 bro艅!

- Nie na pok艂adzie samolotu, prosz臋 pana - odpowiedzia艂 mu kobiecy g艂os. - Je偶eli nie wr贸ci pan i nie odda pistoletu na baga偶, b臋d臋 zmuszona go skonfiskowa膰.

- O m贸j Bo偶e! - szepn臋艂a Monique. - To Larry.

Ben poczu艂, jak krew przestaje mu kr膮偶y膰 w 偶y艂ach. Przyjrza艂 si臋 m臋偶czy藕nie uwa偶niej. Mia艂a racj臋. Sta艂 do nich plecami, ale wci膮偶 jeszcze mia艂 na sobie uniform.

- Nie mam czasu, 偶eby wraca膰 i go nadawa膰! - prawie krzycza艂. - S艂ysza艂a pani ostatnie wezwanie do samolotu do Miami. Musz臋 nim polecie膰!

- Ma zamiar odlecie膰 - szepn膮艂 Ben. - Musz臋 go zatrzyma膰.

- Nie - zaprotestowa艂a Monique, chwytaj膮c go mocno za rami臋. - Nie masz broni, a on jest uzbrojony.

- Hej - odezwa艂 si臋 kto艣 w kolejce przed nimi. - Widzia艂em tego faceta w telewizji. To ten morderca uciekinier! To Ben DeCarlo!

Nagle wok贸艂 nich zakot艂owa艂o si臋. Kto艣 wo艂a艂 policj臋. Ludzie krzyczeli i biegali. Larry wyci膮gn膮艂 pistolet i rozgl膮da艂 si臋 dooko艂a dzikim wzrokiem.

Ben waha艂 si臋 przez chwil臋. Potem z艂apa艂 Monique za r臋k臋 i poci膮gn膮艂 j膮 za sob膮, szukaj膮c bezpiecznego miejsca. Zdecydowa艂, 偶e najwa偶niejsze teraz, to nie da膰 si臋 zabi膰.

Schowali si臋 za rogiem i Ben przycisn膮艂 Monique mocno do 艣ciany.

- Policja! - kto艣 krzykn膮艂. - St贸j, bo strzelam! Wygl膮daj膮c ostro偶nie, Ben zobaczy艂, 偶e Lany'emu uda艂o si臋 przej艣膰 przez posterunek ochrony i zmierza艂 w kierunku wyj艣膰 do samolot贸w, a za nim bieg艂 policjant z wyci膮gni臋t膮 broni膮. Ludzie odsuwali si臋 przera偶eni.

Mimo szalonego napi臋cia Ben usi艂owa艂 my艣le膰. Musia艂 co艣 zrobi膰! Ale co?

Nagle policjant rzuci艂 Larry'emu ostatnie ostrze偶enie, potem rozleg艂y si臋 strza艂y.

Larry upad艂. Zgromadzony t艂um zas艂oni艂 Benowi reszt臋. Ci膮gle rozlega艂y si臋 strza艂y. Policjant przesta艂 strzela膰, gdy opr贸偶ni艂 ca艂y magazynek.

Przez chwil臋 panowa艂a cisza, a potem kto艣 krzykn膮艂.

- Nie 偶yje! Ben DeCarlo nie 偶yje.

- Niech wszyscy si臋 cofn膮! - krzykn膮艂 policjant. - Niech wszyscy si臋 cofn膮 i niech kto艣 zadzwoni pod 997!

- Do diab艂a! - powiedzia艂 m臋偶czyzna stoj膮cy niedaleko Bena. - Nie ma to jak by膰 we w艂a艣ciwym miejscu we w艂a艣ciwym czasie. Nasz reporta偶 pobije wszystkie inne w ca艂ym kraju. - Wyci膮gn膮艂 z kieszeni telefon i doda艂: - Zapomnij o naszym locie, z艂apiemy co艣 p贸藕niej. Id藕 tam z kamer膮, a ja zadzwoni臋. Sfilmuj dok艂adnie cia艂o i spr贸buj wyci膮gn膮膰 co艣 od gliniarza. I zbierz informacje od wszystkich, kt贸rzy siedzieli w pierwszym rz臋dzie.

Ben poczu艂, 偶e uginaj膮 si臋 pod nim nogi.

- Co teraz zrobimy? - szepn膮艂 do Monique.

- Polecimy - powiedzia艂a tak dr偶膮cym g艂osem, jakiego nigdy u niej nie s艂ysza艂. - Polecimy, bo tutaj nie mo偶emy zrobi膰 nic, co nie sko艅czy si臋 aresztowaniem ciebie.

Wszystkie loty by艂y op贸藕nione z powodu strzelaniny, wi臋c Ben zd膮偶y艂 jeszcze zadzwoni膰 do Sally i opowiedzie膰 jej, co si臋 sta艂o, zanim historia dotar艂a do medi贸w.

Sally by艂a tak zrozpaczona, a on tak przybity, 偶e trudno im by艂o ze sob膮 rozmawia膰. Ben nie zna艂 Larry'ego i nie mia艂 偶adnego powodu, aby go lubi膰. Ale ci膮gle dr臋czy艂o go pytanie, dlaczego jego brat sta艂 si臋 morderc膮 i czy mo偶na by艂o temu zapobiec.

M贸wi膮c sobie, 偶e powinien od艂o偶y膰 te my艣li na p贸藕niej, po偶egna艂 si臋 z Sally. 呕a艂owa艂, 偶e nie mo偶e z ni膮 teraz by膰.

Monique mia艂a jednak racj臋. Jedyne, co mia艂o sens, to wsi膮艣膰 w samolot i wr贸ci膰 do Nowego Orleanu.

Niespodziewanie zyskali przewag臋. Skoro wszyscy my艣leli, 偶e nie 偶yje, nikt nie b臋dzie go szuka艂. Ale to d艂ugo nie potrwa.

Wcze艣niej czy p贸藕niej - a s膮dzi艂, 偶e raczej wcze艣niej - w艂adze odkryj膮, 偶e zabitym nie jest Ben DeCarlo, a poszukiwany wci膮偶 jest jeszcze na wolno艣ci. Wi臋c b臋dzie bezpieczny tylko przez chwil臋.

- Lot Delta Airlines numer 642 do Nowego Orleanu - rozleg艂o si臋 z g艂o艣nika - przyjmuje pasa偶er贸w na pok艂ad. Prosimy o przej艣cie...

Poczekali, a偶 wi臋kszo艣膰 podr贸偶nych wsi膮dzie, po czym weszli do samolotu i usiedli w szerokich bia艂ych fotelach pierwszej klasy. To by艂y jedyne miejsca dost臋pne w ostatniej chwili i ba艂 si臋, 偶e 艂atwiej b臋dzie ich zauwa偶y膰. W obecnej sytuacji m贸g艂 si臋 jednak troch臋 odpr臋偶y膰 i odpocz膮膰.

Kiedy znale藕li si臋 ju偶 w powietrzu i stewardesy zacz臋艂y roznosi膰 napoje, zadzwoni艂 z samolotowego telefonu do Marii i Deziego. Wyja艣niwszy im, co si臋 sta艂o, poprosi艂 o zdobycie kilku potrzebnych mu rzeczy.

Kiedy od艂o偶y艂 s艂uchawk臋, stewardesa pojawi艂a si臋 ponownie z napojami.

- Jak mamy jutro podej艣膰 Danny'ego Dupraya? - zapyta艂a Monique, kiedy kobieta odesz艂a.

Ben poci膮gn膮艂 艂yk burbona.

- Nie my, tylko ja.

Siedzia艂a w milczeniu, wpatruj膮c si臋 w niego.

- My艣la艂am - powiedzia艂a w ko艅cu - 偶e wyrazi艂am si臋 wczoraj jasno. Nie wyjd臋 tu偶 przed fina艂em.

- Pos艂uchaj...

- Nie, to ty pos艂uchaj. Larry nie 偶yje. To znaczy, 偶e nie uda ci si臋 zdoby膰 zeznania od prawdziwego mordercy. Wi臋c musimy si臋 dowiedzie膰, kto za tym stoi. Inaczej znajdziesz si臋 z powrotem w Angola.

- Monique...

- Pos艂uchaj - warkn臋艂a, uderzaj膮c go w pier艣 tak mocno, 偶e omal nie rozla艂 reszty drinka. - Kocham ci臋, wi臋c nie chc臋, 偶eby艣 wr贸ci艂 do wi臋zienia. Ale jest te偶 i drugi pow贸d. Pomaga艂am ci i je偶eli nie uda ci si臋 udowodni膰, 偶e jeste艣 niewinny, ja te偶 sko艅cz臋 za kratkami za pomoc i wsp贸艂udzia艂. I jeszcze...

- S膮dzisz, 偶e na co艣 takiego pozwol臋? Nigdy w 偶yciu. Przysi臋gn臋, 偶e przez ca艂y czas by艂a艣 moj膮 zak艂adniczk膮 i musia艂a艣 robi膰 to, co ci kaza艂em.

- Jasne. I s膮dzisz, 偶e policja to kupi? Daj spok贸j! W peruce i okularach nikt, z kim rozmawia艂am, mnie nie rozpozna艂. Ale je偶eli ci臋 z艂api膮 i poka偶膮 w mediach moje zdj臋cie, bardzo szybko wszyscy si臋 zorientuj膮. I wtedy b臋d臋 mia艂a powa偶ne k艂opoty.

- Nie, b臋dziesz musia艂a po prostu wydosta膰 si臋 z Nowego Orleanu i...

- Akurat. Nigdy nie dadz膮 mi spokoju, niewa偶ne jak daleko wyjad臋. Zbyt wiele os贸b wie, 偶e pomaga艂am ci z w艂asnej woli. Na przyk艂ad ci detektywi - posz艂am do nich sama. Powiedz膮, 偶e mia艂am idealn膮 sposobno艣膰, by wezwa膰 wtedy policj臋. A co z Dannym Duprayem? Albo z Barb, t膮 kelnerk膮 w „Twinkle"? Wiedz膮, 偶e nikt nie przystawia艂 mi pistoletu do g艂owy, kiedy przysz艂am si臋 z nimi zobaczy膰. Potem w Las Vegas... Ben, jest ca艂a lista ludzi, kt贸rzy...

- Monique, to...

- O nie, ja te偶 musz臋 chroni膰 sw贸j ty艂ek i b臋d臋 nadal to robi膰 - krok po kroku - razem z tob膮, czy ci si臋 to podoba, czy nie.

Usiad艂a g艂臋biej w fotelu i z powa偶n膮 min膮 napi艂a si臋 swojego burbona

- Czy teraz wreszcie wyrazi艂am si臋 jasno? - zapyta艂a ociekaj膮cym s艂odycz膮 g艂osem.

Zanim wyl膮dowali w Nowym Orleanie, wiadomo艣膰, 偶e Ben DeCarlo zosta艂 zastrzelony na lotnisku w Las Vegas, by艂a ju偶 powszechnie znana.

Monique czu艂a si臋 dziwnie, s艂ysz膮c, jak ludzie na lotnisku rozmawiali o tym. Taks贸wkarz tak偶e zapyta艂 ich o opini臋 na temat strzelaniny.

Im bli偶ej dzielnicy francuskiej, tym ruch by艂 wi臋kszy.

- Dzie艅 przed Mardi Gras - powiedzia艂 Ben, kiedy kierowca przesta艂 na chwil臋 wrzeszcze膰 na pieszych blokuj膮cych mu drog臋 - sta艂 si臋 znany jako Lundi Gras. Miasto opanowuje szale艅stwo r贸wne jutrzejszemu. Koszmar...

Ruszyli, tylko po to, 偶eby zatrzyma膰 si臋 kilkana艣cie metr贸w dalej, znowu z powodu t艂um贸w na drodze.

- Chyba nie ma sensu tam wje偶d偶a膰 - powiedzia艂 Ben taks贸wkarzowi. - Przejdziemy reszt臋 drogi pieszo. Dzielnica jest zamkni臋ta dla ruchu w Mardi Gras - wyja艣ni艂 Monique, kiedy wysiedli z taks贸wki.

Posuwali si臋 powoli zat艂oczonymi ulicami, wi臋c kiedy dotarli do mieszkania, by艂a ju偶 pierwsza w nocy.

- Dezi by艂 tutaj - oznajmi艂 Ben po wej艣ciu do salonu. - S膮 kuloodporne - doda艂, wskazuj膮c na le偶膮ce na kanapie kamizelki.

- C贸偶 to? - zapyta艂a Monique nerwowo. - Zamierzamy szturmowa膰 Bastyli臋?

- Nie wiem jeszcze. To zale偶y, czego dowiemy si臋 od Danny'ego Dupraya. Ale musimy by膰 przygotowani. Chod藕 - doda艂, wychodz膮c do przedpokoju. - Je偶eli Maria te偶 tu by艂a, na pewno spodoba ci臋 si臋 to, co przynios艂a.

艁贸偶ko w sypialni zas艂ane by艂o kostiumami. Wyrafinowane nakrycia g艂owy le偶a艂y na pod艂odze.

- Moja matka - wyja艣ni艂 - nigdy niczego nie wyrzuca艂a. Wi臋c Maria mia艂a prawdopodobnie do wyboru kostiumy z trzydziestu ostatnich lat.

Odwr贸ci艂 si臋 w stron臋 szafki, na kt贸rej sta艂 telefon. Tak jak ostatnim razem, w czasie ich nieobecno艣ci kilka os贸b pozostawi艂o wiadomo艣ci.

Monique przygl膮da艂a mu si臋, kiedy je ods艂uchiwa艂, my艣l膮c, 偶e jest r贸wnie zdenerwowany, jak ona. Tak d艂ugo ju偶 stali nad przepa艣ci膮, 偶e nie wiedzia艂a, ile jeszcze b臋dzie w stanie znie艣膰 - widok kamizelek kuloodpornych w salonie dzia艂a艂 koj膮co.

Ale wiedzia艂a, 偶e nie wolno im si臋 zatrzyma膰, bo nie b臋d膮 mieli drugiej szansy.

Ben zrobi艂 kilka notatek, potem roz艂膮czy艂 si臋.

- Co艣 ciekawego? - zapyta艂a.

- Uhm. Nasz przyjazny reporter Farris Quinn zostawi艂 wiadomo艣膰 dla Anne Gault kilka godzin temu. Us艂ysza艂, 偶e nie 偶yj臋 i chcia艂 ci przypomnie膰, 偶e da艂em mu prawo na wy艂膮czno艣膰.

Monique poczu艂a dreszcze wzd艂u偶 kr臋gos艂upa. Cho膰 ze wszystkich si艂 stara艂a si臋 o tym nie my艣le膰, gdzie艣 w g艂臋bi duszy zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e Ben mo偶e zgin膮膰, zanim to wszystko si臋 sko艅czy.

- Jest jeszcze jedna wiadomo艣膰 - kontynuowa艂. - Chyba przyjemniejsza. Nasze medium dzwoni艂o dzi艣 po po艂udniu. Podobno wyczu艂a co艣 wi臋cej na m贸j temat.

Puls Monique przyspieszy艂. Mo偶e Ben nie wierzy艂 w przepowiednie, ale wszystko, co do tej pory powiedzia艂a Cheryl Tremont, okaza艂o si臋 prawd膮.

殴r贸d艂em k艂opot贸w Bena by艂 brat bli藕niak, krewny, o kt贸rym m贸wi艂a. A kiedy go znale藕li, stan臋li twarz膮 w twarz z powa偶nym niebezpiecze艅stwem, jak przewidzia艂a.

- Co to by艂o? - zapyta艂a. - Co wi臋cej wyczu艂a?

- Ona czuje, 偶e jest co艣, co mo偶e mi pom贸c - o ile uda mi si臋 to znale藕膰.

- Co takiego?

- Nie mog艂a tego wyra藕nie zobaczy膰, ale wyczuwa, gdzie to jest. Wi臋c musz臋 wyj艣膰 na chwil臋.

- O tej porze?

Skin膮艂 g艂ow膮, przekopuj膮c doln膮 szuflad臋 szafki.

- Czego szukasz?

- Widzia艂em gdzie艣 tutaj latark臋.

Chwil臋 p贸藕niej odwr贸ci艂 si臋 do niej, trzymaj膮c lampk臋 w r臋ku.

- Jutro w kostiumach i maskach b臋dziemy mogli bezpiecznie p贸j艣膰 wsz臋dzie. Ale je偶eli nie uda nam si臋 doko艅czy膰 wszystkiego... - Wzruszy艂 ramionami.

- Co wtedy?

- C贸偶, sp贸jrzmy prawdzie w oczy. Policja ma obowi膮zek por贸wnania odcisk贸w palc贸w Larry'ego z moimi. Jak tylko to zrobi膮, ca艂y departament nowoorlea艅skiej policji zacznie zn贸w przeszukiwa膰 miasto. Nawet jednojajowe bli藕niaki nie maj膮 identycznych linii papilarnych, wi臋c nie mo偶emy traci膰 czasu.

- Dobrze, chod藕my.

- Nie, ty zostajesz. I nie m贸w mi, 偶e ju偶 to sobie wyja艣nili艣my - doda艂 szybko. - Chcia艂bym ci臋 uprzedzi膰, to co艣 znajduje si臋 wed艂ug Cheryl na cmentarzu St. Louis. A cmentarze w Nowym Orleanie s膮 pe艂ne z艂odziei i narkoman贸w. Nawet w dzie艅 nie jest tam bezpiecznie, a co dopiero w nocy.

Monique zebra艂a ca艂膮 swoj膮 odwag臋.

- Je偶eli tam jest niebezpiecznie - powiedzia艂a - to czy naprawd臋 my艣lisz, 偶e pozwol臋 ci i艣膰 samemu?

Wtorek, 11 lutego 2:07

Ben obj膮艂 Monique mocno, kiedy szli w g贸r臋 Conti Street.

Pomimo p贸藕nej pory w barach by艂 t艂ok, a ulice wype艂nione lud藕mi. Wi臋kszo艣膰 艣wi臋towa艂a pierwsze godziny Mardi Gras, ale nie brakowa艂o te偶 kieszonkowc贸w.

- Strasznie gor膮co w tej kamizelce - powiedzia艂a Monique. - I jest ci臋偶ka.

- To nieistotne. Wa偶ne, 偶e jest odporna na kule. W razie k艂opot贸w b臋dziesz zadowolona, 偶e masz j膮 na sobie.

By艂 pewien, 偶e gdy ka偶e jej za艂o偶y膰 kamizelk臋, Monique wycofa si臋. Myli艂 si臋. Mia艂a w sobie wi臋cej odwagi ni偶 jakakolwiek inna kobieta, kt贸r膮 zna艂.

- Daleko jeszcze? - zapyta艂a.

- Ju偶 prawie jeste艣my. Zaraz sko艅czy si臋 dzielnica francuska, cmentarz jest tu偶 za ni膮, obok parku Louisa Armstronga.

Reszt臋 drogi przeszli milcz膮c i kiedy ich oczom ukaza艂y si臋 mury cmentarza, Ben poczu艂, jak jego serce przyspiesza. W por贸wnaniu z roz艣wietlon膮 neonami ulic膮 cmentarz by艂 atramentowo czarny. Za bram膮 jedynymi 艣wiat艂ami b臋d膮 ksi臋偶yc i promienie latarki.

- Wej艣cie jest zamkni臋te - powiedzia艂. - Musimy przej艣膰 przez mur.

Najpierw podsadzi艂 Monique, potem wspi膮艂 si臋 sam.

- Tu s膮 same grobowce - wyszepta艂a nerwowo, kiedy zeskoczy艂 obok niej.

- Tak. Cz臋艣膰 Nowego Orleanu le偶y poni偶ej poziomu morza. Zanim wi臋c opanowano technik臋 drena偶u za pomoc膮 systemu rur, wi臋kszo艣膰 ludzi grzebano nad ziemi膮.

Wszystkie te grobowce i kapliczki, pomy艣la艂, nie艣wiadomie dotykaj膮c pistoletu, by艂y idealnym schronieniem dla m臋t贸w spo艂ecznych.

Rozpi膮艂 kurtk臋, wyci膮gn膮艂 latark臋 i w艂膮czy艂 j膮.

- Trzymaj - poda艂 j膮 Monique, po czym odpi膮艂 od paska pistolet.

- S膮dzisz, 偶e b臋dziemy go potrzebowa膰? - wyszepta艂a przera偶ona.

- Mam nadziej臋, 偶e nie. - Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i poprowadzi艂 w ciemno艣膰.

- To miejsce nie jest wcale ma艂e.. - mrukn臋艂a. - Czy Cheryl powiedzia艂a ci, gdzie dok艂adnie masz szuka膰?

- W pobli偶u grobu Marie Laveau. Musimy i艣膰 prosto przed siebie.

- Sk膮d wiesz?

- To znane miejsce. Marie Laveau by艂a pot臋偶n膮 kr贸low膮 voodoo.

Monique zakrztusi艂a si臋. Kiedy na ni膮 spojrza艂, stwierdzi艂, 偶e wyra偶enie „zmartwia艂a ze strachu" doskonale posowa艂o do wyrazu jej twarzy. 呕a艂owa艂 jak diabli, 偶e nie zostawi艂 jej w mieszkaniu.

- Czy mamy jakiekolwiek poj臋cie, czego szukamy? - szepn臋艂a.

- Cheryl powiedzia艂a, 偶e to co艣 jest z metalu. I 偶e jest ukryte w grobowcu, na kt贸rym widnieje napis „modlitwa", „m贸dl si臋" albo co艣 w tym rodzaju. Nie mog艂a powiedzie膰 dok艂adnie.

- Aha. Prawdopodobnie na ca艂ym cmentarzu znajduje si臋 tylko jeden gr贸b z jak膮艣 form膮 s艂owa „modli膰 si臋" - powiedzia艂a Monique kwa艣no.

Kiedy spojrza艂 na ni膮, przera偶ona pr贸bowa艂a zdoby膰 si臋 na u艣miech. Przystan膮艂 wi臋c, by j膮 poca艂owa膰. Nagle zahuka艂a sowa i obydwoje podskoczyli.

- Chod藕 - powiedzia艂, ruszaj膮c z miejsca. Im szybciej to za艂atwi膮, tym lepiej.

- Metal - mrukn臋艂a, kiedy przeszli kolejnych kilka metr贸w. - Po艂owa tych grob贸w jest otoczona kutymi w 偶elazie ogrodzeniami. Czy to mia艂a na my艣li Cheryl?

- Nie s膮dz臋. Powiedzia艂a wyra藕nie, 偶e z metalu jest to co艣, co mo偶e mi pom贸c. Raczej nie chodzi艂o jej o ogrodzenie. To - doda艂 - jest gr贸b Marie Laveau. Ten du偶y nagrobek przed nami po lewej.

Monique skierowa艂a na niego promie艅 latarki.

- Zobacz, Ben, ca艂y jest pokryty znakami w kszta艂cie X. Je偶eli to takie znane miejsce, dlaczego nie dbaj膮 o nie troch臋 bardziej?

- W艂a艣ciwie ten gr贸b nie jest zdewastowany. A znaki maj膮 przynosi膰 szcz臋艣cie. I nawet je艣li s膮 usuwane, natychmiast pojawiaj膮 si臋 nowe.

- Jak... magia?

- Czarna magia, tak podejrzewam. Na tym polega voo - doo. Nie wiesz?

- O Bo偶e, wcale mi si臋 to nie podoba. Znajd藕my szybko to, czego szukamy, prosz臋.

Trz臋s膮c膮 si臋 r臋k膮 skierowa艂a 艣wiat艂o latarki na najbli偶szy gr贸b. By艂 o wiele mniejszy i ciemniejszy i nie by艂o na nim nic o modleniu si臋.

Sprawdzi艂a kilka kolejnych, a偶 natrafi艂a na napis: „Niech nasze modlitwy b臋d膮 z tob膮".

- Ben? To mo偶e by膰 to.

Grobowiec by艂 ma艂y, zbudowany z marmuru. W 艣wietle latarki Ben zbada艂 uwa偶nie ka偶dy centymetr jego powierzchni.

- Nie mog臋 wyczu膰 niczego, co by艂oby obluzowane - powiedzia艂 w ko艅cu. - A Cheryl m贸wi艂a, 偶e to co艣 znajduje si臋 w 艣rodku.

- To pewnie nie tutaj. - Kiedy Monique skierowa艂a latark臋 na nast臋pny gr贸b, Ben us艂ysza艂, jak zach艂ysn臋艂a si臋 powietrzem.

- O m贸j Bo偶e - szepn臋艂a. - Sp贸jrz.

Patrzy艂 z niedowierzaniem na napis. Stali przy grobie kogo艣, kto nazywa艂 si臋 Etienne Dupray.

Ben otworzy艂 ma艂e drzwiczki z kutego 偶elaza wmontowane w ogrodzenie.

- To ten - szepn臋艂a Monique. - To musi by膰 ten. Grobowiec pokryty by艂 tynkiem, kt贸ry miejscami odpada艂, ukazuj膮c ceg艂y. Trz臋s膮cymi si臋 d艂o艅mi Ben zacz膮艂 przesuwa膰 po przedniej 艣cianie. Potem spr贸bowa艂 zrobi膰 to samo z boku. Na koniec przeszed艂 na ty艂, trac膮c nadziej臋, 偶e uda im si臋 cokolwiek znale藕膰.

Monique skierowa艂a promie艅 latarki na tyln膮 艣cian臋. Kilka najwyra藕niej niedawno ruszanych cegie艂 przysypanych by艂o ziemi膮.

- Spr贸buj tam - zasugerowa艂a.

Ukl臋kn膮艂 i powoli zbada艂 艣cian臋 r臋kami. Kiedy wymaca艂 kilka poluzowanych cegie艂, poczu艂 nag艂y przyp艂yw si艂.

Porusza艂 nimi do przodu i do ty艂u, a偶 wreszcie uda艂o mu si臋 je wyci膮gn膮膰. Potem ostro偶nie wsun膮艂 r臋k臋 do 艣rodka, maj膮c nadziej臋, 偶e nie zagnie藕dzi艂 si臋 tam 偶aden w膮偶.

- Jest co艣? - szepn臋艂a niecierpliwie Monique ponad jego ramieniem.

Dotkn膮艂 czego艣 drewnianego. Szpara by艂a tak w膮ska, 偶e z trudem porusza艂 palcami.

- Drewniane pude艂ko - powiedzia艂a Monique, o艣wietlaj膮c to, co wyci膮gn膮艂. - Ale przecie偶 Cheryl m贸wi艂a o czym艣 metalowym.

- Poczekaj, sprawdz臋 w 艣rodku.

Nap臋cznia艂e od wilgoci panuj膮cej w powietrzu Nowego Orleanu, ale szczelnie zamkni臋te pude艂ko by艂o wystarczaj膮co du偶e, 偶eby zmie艣ci艂 si臋 w nim zestaw no偶y.

Po chwili uda艂o mu si臋 otworzy膰 je i rozwin膮膰 przedmiot, ukryty w zwojach mi臋kkiego materia艂u. Ich oczom ukaza艂 si臋 pistolet.

Patrzy艂 og艂upia艂y. Ba艂 si臋 my艣le膰, 偶e to mo偶e by膰 ten pistolet.

- Ben? Czy to mo偶e ci pom贸c?

- Ja... Nie wiem. Ale to jest beretta 9 mm. Pami臋tasz, co m贸wiono na procesie? Pami臋tasz, z jakiego pistoletu zabito moich rodzic贸w?

- M贸j Bo偶e - wyszepta艂a. - Wymieniano berett臋 9 mm. Wi臋c to mo偶e by膰 nie odnaleziona bro艅 zab贸jcy.


ROZDZIA艁 TRZYNASTY

Wtorek, 11 lutego 12:59

Monique otworzy艂a oczy na tyle szeroko, 偶eby odczyta膰 godzin臋 na stoj膮cym obok 艂贸偶ka zegarku, po czym natychmiast usiad艂a.

Obok niej Ben przekr臋ci艂 si臋 na bok, mrucz膮c co艣 niewyra藕nie.

- Obud藕 si臋 - powiedzia艂a - ju偶 p贸藕no.

Wsta艂a z 艂贸偶ka i posz艂a do 艂azienki, zastanawiaj膮c si臋, jak mogli tak twardo spa膰, pomimo docieraj膮cych z zewn膮trz odg艂os贸w zabawy.

Mardi Gras najwidoczniej ju偶 si臋 zacz膮艂, a planowali wsta膰, zanim jeszcze wszystko si臋 rozkr臋ci. Ale znale藕li si臋 w 艂贸偶ku dopiero oko艂o czwartej nad ranem i najwyra藕niej zm臋czenie ostatnich dni wreszcie ich dopad艂o.

Wesz艂a pod prysznic. Potem, kiedy Ben si臋 k膮pa艂, wysuszy艂a w艂osy i jeszcze raz powr贸ci艂a my艣l膮 do planu, kt贸ry u艂o偶yli wczoraj, po powrocie z ekscytuj膮cej wyprawy na cmentarz.

Kiedy Ben wynurzy艂 si臋 spod prysznica, ukazuj膮c jej oczom doskonale umi臋艣nione, ociekaj膮ce wod膮 cia艂o, pomy艣la艂a, 偶e jest chyba najseksowniejszym m臋偶czyzn膮 pod s艂o艅cem. Zmusi艂a si臋 jednak do powt贸rnego przemy艣lenia planu.

- Jeste艣 pewien, 偶e dobrze robimy? - zapyta艂a. Skin膮艂 g艂ow膮.

- Mo偶e powinni艣my zanie艣膰 ten pistolet na policj臋? Je偶eli z niego strzelano do twoich rodzic贸w, to jest dowodem rzeczowym i...

- Owszem. Ale je艣li tam p贸jdziesz i powiesz, 偶e masz pistolet, z kt贸rego zastrzelono DeCarlo, znajdziesz si臋 w pokoju przes艂ucha艅 szybciej, ni偶 zd膮偶ysz powiedzie膰: „Augustine's". Poza tym nie ufam policji w Nowym Orleanie. Jest tam tylu skorumpowanych policjant贸w, 偶e gdyby艣my dali im pistolet, m贸g艂by po prostu znikn膮膰.

- Ale ufasz Farrisowi Quinnowi.

- Monique, ju偶 o tym rozmawiali艣my. Nie wiem, jak bardzo mo偶na mu ufa膰. Ale musimy zostawi膰 ten pistolet komu艣 na przechowanie, na wszelki wypadek.

Pokiwa艂a niespokojnie g艂ow膮, nie dopuszczaj膮c do siebie my艣li, 偶e jego „na wszelki wypadek" odnosi艂o si臋 do sytuacji, w kt贸rej zgin臋liby oboje. Nawet, je艣li tak mia艂oby si臋 sta膰, Ben chcia艂, 偶eby udowodniono jego niewinno艣膰.

- Gdybym da艂 go Marii albo Deziemu - kontynuowa艂 - i gdyby kt贸re艣 z nich przekaza艂o pistolet policji... No c贸偶, s膮dz臋, 偶e po艣wi臋c膮 mu wi臋cej uwagi, je偶eli dostan膮 go od Farrisa Quinna. Zw艂aszcza gdy wcze艣niej napisze o tym artyku艂, zmuszaj膮c w ten spos贸b policj臋 do powa偶nego potraktowania sprawy.

- Chyba masz racj臋. Lepiej spr贸buj臋 go z艂apa膰. - Posz艂a do sypialni i wystuka艂a w telefonie numer jego kom贸rki.

- Quinn - odezwa艂 po kilku dzwonkach.

- M贸wi Anne Gault. Przyjaci贸艂ka Bena DeCarlo.

- Ach, to pani. Przykro mi z powodu tego, co si臋 sta艂o. Mia艂em nadziej臋, 偶e naprawd臋 jest niewinny i b臋dzie to m贸g艂 udowodni膰. Nie tylko dlatego, 偶e mia艂bym 艣wietny materia艂 na artyku艂.

- Tak... Nie zapomnia艂am oczywi艣cie, 偶e obiecali艣my panu materia艂 bez wzgl臋du na zako艅czenie. Ale obawiam si臋, 偶e nie mog臋 go jeszcze panu da膰.

- Och?

- Potrzebuj臋 troch臋 czasu.

- No c贸偶, im wi臋cej czasu to pani zajmie, tym bardziej prawdobodobne, 偶e jaki艣 reporter wyprzedzi mnie i wtedy nici z...

- Mam co艣, co chcia艂abym da膰 panu na przechowanie. Co艣, czego nie dostanie 偶aden inny reporter. To niezwykle wa偶ny element ca艂ej historii.

- Co to takiego?

- Nie chc臋 m贸wi膰 przez telefon, ale mo偶e spotkamy si臋 w redakcji „Times - Picayune" za godzin臋?

- Lepiej za p贸艂torej - szepn膮艂 Ben, stan膮wszy w drzwiach. - Na ulicy s膮 straszne t艂umy.

- Nie, za p贸艂torej godziny - powiedzia艂a do s艂uchawki. - B臋dzie pan tam?

- Dobrze - odpar艂 Quinn powoli. - Zobaczymy si臋 o trzeciej pi臋tna艣cie w czytelni.

- Redakcja „Times - Picayune" - powt贸rzy艂 Ben, naci膮gaj膮c spodnie, kiedy od艂o偶y艂a telefon - znajduje si臋 na Howard, w dzielnicy biurowej. Wyprowadz臋 ci臋 z dzielnicy i z艂apiesz taks贸wk臋. Quinn jest na tyle bystry, 偶e m贸g艂by mnie rozpozna膰, wi臋c je艣li chcemy, 偶eby wszyscy my艣leli, 偶e le偶臋 martwy w kostnicy w Las Vegas, lepiej nie ryzykowa膰.

Ben powiedzia艂, 偶e poranne parady dawno si臋 ju偶 sko艅czy艂y, a wieczorne jeszcze nie zacz臋艂y, ale Monique w膮tpi艂a, czy chocia偶 jeden z uczestnik贸w zabawy wr贸ci艂 w mi臋dzyczasie do domu lub do hotelu.

W dzielnicy by艂y t艂umy. Jedni ludzie mieli na sobie kostiumy i maski, inni nie. Niekt贸rzy chwiali si臋 na nogach, co pozwala艂o jej przypuszcza膰, 偶e nie trze藕wiej膮 ju偶 od kilku dni.

Poniewa偶 ona i Ben nie mieli w mieszkaniu nic do jedzenia, kupili kawa艂ek sma偶onej ryby od ulicznego sprzedawcy i zjedli j膮, id膮c w stron臋 Canal Street.

Nast臋pnie skr臋cili w stron臋 Gravier Street, gdzie ruch by艂 wprost nieprawdopodobny. Ben zatrzyma艂 taks贸wk臋, potem wyj膮艂 spod p艂aszcza drewniane pude艂ko i wr臋czy艂 je Monique.

- Koniecznie powiedz Quinnowi, 偶e na pistolecie mog膮 by膰 odciski palc贸w, wi臋c nie powinien go dotyka膰. I niech go pilnuje jak oka w g艂owie. Nie, lepiej powiedz mu, 偶e ten pistolet, je偶eli go przechowa bezpiecznie, by膰 mo偶e przyniesie mu nagrod臋 Pulitzera.

Monique poca艂owa艂a Bena, po czym wsiad艂a do taks贸wki. Samoch贸d ruszy艂. W drodze pr贸bowa艂a pozby膰 si臋 w膮tpliwo艣ci, czy dobrze robi膮, ufaj膮c Quinnowi.

Do siedziby „Times - Picayune" dotar艂a kilkana艣cie minut po trzeciej, wesz艂a wi臋c szybko do budynku i zapyta艂a o drog臋 ochroniarza, kt贸ry spisa艂 jej nazwisko.

Quinn mia艂 oko艂o trzydziestu pi臋ciu lat. Pokaza艂 identyfikator, nie spuszczaj膮c z niej wzroku. Mimo peruki i okular贸w nie mog艂a pozby膰 si臋 niemi艂ego uczucia, 偶e on wie, 偶e kiedy艣 ju偶 j膮 widzia艂, a teraz pr贸buje sobie przypomnie膰, gdzie i kiedy.

W ko艅cu spojrza艂 na pude艂ko, kt贸re Monique mocno przyciska艂a do piersi.

- To w艂a艣nie mam dla pani przechowa膰? - zapyta艂. Rozejrza艂a si臋 dooko艂a, ale nie zobaczy艂a nikogo, kto wydawa艂by si臋 zainteresowany ich rozmow膮.

- Tak - odpowiedzia艂a cicho.

- Co to jest? Wzi臋艂a g艂臋boki oddech.

- Pistolet. Beretta 9 mm. My艣l臋, 偶e jest to bro艅, z kt贸rej zabito Antonia i Bethany DeCarlo.

- Aha - powiedzia艂 Quinn spokojnie. - Czemu pani tak my艣li?

- Niestety, nie mog臋 teraz poda膰 panu szczeg贸艂贸w. Prosz臋 tylko bezpiecznie go przechowa膰. I nie dotyka膰, bo mog膮 znajdowa膰 si臋 na nim odciski palc贸w mordercy. Je偶eli cokolwiek nam si臋 przytrafi, prosz臋 przekaza膰 go policji. Ale zanim to pan zrobi, prosz臋 upewni膰 si臋, 偶e sprawa jest na tyle g艂o艣na, by musieli zaj膮膰 si臋 nim z nale偶yt膮 uwag膮.

- Nam? - spyta艂.

- S艂ucham?

- Powiedzia艂a pani: je偶eli cokolwiek nam si臋 przytrafi. Poczu艂a, jak gor膮co oblewa jej twarz.

- Czy Ben DeCarlo naprawd臋 zgin膮艂 wczoraj? Pokiwa艂a g艂ow膮, boj膮c si臋 powiedzie膰 co艣 wi臋cej, 偶eby nic ju偶 si臋 jej nie wymkn臋艂o.

Quinn spojrza艂 na ni膮 podejrzliwie.

- Sk膮d ma pani ten pistolet? Mia艂a mu opowiedzie膰 o medium?

- Dosta艂am informacj臋 - odpar艂a w ko艅cu.

- A gdzie by艂? - Kiedy si臋 zawaha艂a, doda艂: - Je偶eli mam go odda膰 policji i chce pani, 偶eby si臋 nim zaj臋li, s膮dz臋, 偶e powinni to wiedzie膰.

On mia艂 racj臋.

- Na cmentarzu St. Louis. W grobowcu cz艂owieka, kt贸ry nazywa艂 si臋 Etienne Dupray.

- Dupray - powt贸rzy艂 Quinn. Z wyrazu jego twarzy pozna艂a, 偶e to nazwisko nie by艂o mu obce. I przestraszy艂a si臋, czy nie powiedzia艂a za du偶o.

- Zadzwoni臋 jeszcze do pana - m贸wi膮c to, poda艂a mu pude艂ko i cofn臋艂a si臋 nieco.

- Licz臋 na to. I...

- Tak?

- Prosz臋 nie da膰 si臋 zabi膰. Zmusi艂a si臋 do u艣miechu.

- Staram si臋, jak mog臋.

Kiedy odwraca艂a si臋, 偶eby odej艣膰, jej wzrok pad艂 na m臋偶czyzn臋 stoj膮cego przy pobliskim stole.

Nie by艂o go tam przed chwil膮. Czy m贸g艂 co艣 us艂ysze膰?

M贸wi膮c sobie, 偶e wpada w paranoj臋, wysz艂a na ulic臋, w popo艂udniowe s艂o艅ce.

17:02

- Zgoli艂e艣 brod臋 - powiedzia艂a Monique po wej艣ciu do mieszkania.

Ben skin膮艂 potwierdzaj膮co g艂ow膮.

- Nie b臋dzie mi potrzebna pod mask膮.

Zdj臋艂a okulary i 艣ci膮gn臋艂a peruk臋, rozpuszczaj膮c w艂osy, 艣wiadoma, 偶e jego odpowied藕 jest nielogiczna.

- A je偶eli nie uda nam si臋 zdoby膰 tego, czego potrzebujemy? - zapyta艂a w ko艅cu.

Obj膮艂 j膮 i przyci膮gn膮艂 do siebie.

- Uda nam si臋. Czuj臋 to w ko艣ciach. - Musia艂a odpowiedzie膰 u艣miechem na jego u艣miech.

- A je偶eli si臋 nie uda? Broda to 艣wietne przebranie i...

- Cii - wyszepta艂, k艂ad膮c palec na jej ustach. - Po dzisiejszym wieczorze nie b臋d臋 ju偶 potrzebowa艂 przebrania, bo w ten czy inny spos贸b b臋dzie ju偶 po wszystkim. Albo dowiemy si臋 tego, co chcemy, albo wyniesiemy si臋 z Nowego Orleanu do wszystkich diab艂贸w. M贸wi艂em ci to wczoraj. Kiedy policja zorientuje si臋, 偶e nie jestem martwy, zn贸w zaczn膮 przekopywa膰 miasto. A my musimy wtedy by膰 ju偶 daleko.

- Gdzie?

- Zarezerwowa艂em ju偶 dla nas dwa loty. Oba kr贸tko po p贸艂nocy. - Poca艂owa艂 j膮 w czubek g艂owy i wzi膮艂 za r臋k臋. - Chod藕. Musisz wybra膰 sobie kostium.

- Nie... Poczekaj chwil臋. Dwa loty? Mia艂e艣 na my艣li dwa miejsca na ten sam lot, prawda?

- Niedok艂adnie tak. Zarezerwowa艂em ci lot do Seattle, 偶eby艣 mog艂a zobaczy膰 si臋 z rodzicami. Potem, kiedy ju偶 gdzie艣 si臋 urz膮dz臋... Zobaczysz, wszystko b臋dzie dobrze. Poza tym uda nam si臋 dzi艣 wieczorem, wi臋c ca艂a ta dyskusja nie ma sensu.

Sta艂a sztywno, w g艂owie czu艂a gonitw臋 my艣li. Wiedzia艂a dok艂adnie, jaki by艂 tok jego rozumowania. I wpad艂 na absurdalny pomys艂 - kt贸ry zapewne w jego poj臋ciu by艂 szlachetny - nie powinien ci膮gn膮膰 jej za sob膮, 偶eby nie musia艂a przez ca艂e 偶ycie ukrywa膰 si臋 razem z nim.

Ju偶 mia艂a powiedzie膰 mu, co na ten temat my艣li, ale stwierdzi艂a, 偶e rzeczywi艣cie chwilowo ta dyskusja by艂a bez sensu. A czasu mieli niewiele. Zgoda, zostawi ten temat, do chwili, kiedy taka rozmowa oka偶e si臋 konieczna.

- Twoje przebranie? - przypomnia艂 jej.

Wczoraj, po powrocie do domu, po prostu zrzucili wszystkie kostiumy, kt贸re przynios艂a Maria, z 艂贸偶ka na pod艂og臋. Ale teraz, wchodz膮c do sypialni, zauwa偶y艂a wisz膮cy na drzwiach szafy kostium goryla.

Nie by艂 to jednak zwyczajny kostium. Bia艂e futro, spodenki w bia艂o - czerwone paski, szeroki czerwono - bia艂y krawat w grochy oraz wyszywana cekinami czerwona marynarka.

- Przebierasz si臋 za lalusiowatego goryla albinosa?

- Nie widzia艂a艣 jeszcze wszystkiego. - Ben wyci膮gn膮艂 kud艂at膮 bia艂膮 g艂ow臋, zwie艅czon膮 mi臋kk膮 czerwon膮 czapk膮, wyszywan膮 cekinami.

- Nie s膮dzisz, 偶e b臋dziesz a偶 za bardzo widoczny? Rzuci艂 jej krzywe spojrzenie.

- To Mardi Gras. W艂a艣nie ci, kt贸rzy nie wygl膮daj膮 dziwacznie, s膮 najbardziej widoczni. Poza tym podoba mi si臋 jego g臋ba i mog臋 pod tym kostiumem nosi膰 kamizelk臋 kuloodporn膮, nie b臋dzie jej wida膰. We藕 to pod uwag臋, jak b臋dziesz wybiera膰 co艣 dla siebie. Pami臋taj o kieszeni na pistolet.

Monique zacz臋艂a przegl膮da膰 kostiumy, od razu odrzucaj膮c kuse przebrania francuskiej pokoj贸wki czy kelnerki - a偶 w ko艅cu trafi艂a na str贸j 偶aby Kermita.

- Co o tym my艣lisz? - zapyta艂a, podnosz膮c go z pod艂ogi.

- Wspania艂y. Jasna ziele艅 to tw贸j kolor. Wtem kto艣 zapuka艂 do drzwi.

- Spodziewasz si臋 Marii albo Deziego? - zapyta艂a zaniepokojona.

Zaprzeczy艂 ruchem g艂owy, z艂apa艂 le偶膮c膮 na 艂贸偶ku mask臋 i wyszed艂 z pokoju. Monique ruszy艂a za nim. Wyjrza艂 przez wizjer i zapyta艂:

- Kto tam?

- Szukam pani Anne Gault - odpowiedzia艂 m臋ski g艂os.

- Nikt taki tutaj nie mieszka. - Odsun膮艂 si臋 od drzwi, udost臋pniaj膮c wizjer Monique.

Wyjrza艂a z mocno bij膮cym sercem. Jej t臋tno przyspieszy艂o.

- Wie pan, pod kt贸rym numerem mieszka? - zapyta艂 m臋偶czyzna. - Jestem pewien, 偶e gdzie艣 w tym budynku. Taka 艂adna kobieta, z prostymi ciemnymi w艂osami.

- Bardzo mi przykro - powiedzia艂 Ben. - Nigdy jej nie widzia艂em.

Kiedy m臋偶czyzna odwr贸ci艂 si臋 i odszed艂, Monique chwyci艂a Bena za r臋k臋.

- To jest ten facet z „Times - Picayune"! - wyszepta艂a.

- Martwi艂am si臋, 偶e us艂ysza艂 cz臋艣膰 tego, co m贸wi艂am Farrisowi Quinnowi o pistolecie.

- Do diab艂a, pewnie tak by艂o. Potem 艣ledzi艂 ci臋, wi臋c zobaczy艂, do kt贸rego budynku wesz艂a艣, ale nie zna numeru mieszkania. Ale sk膮d zna twoje nazwisko?

- Nie wiem. Mo偶e zapyta艂 Quinna?

- Nie, Quinn nigdy by...

- Wiem ju偶 - przerwa艂a mu. - Musia艂am wpisa膰 si臋 do rejestru odwiedzaj膮cych, wi臋c prawdopodobnie po prostu do niego zajrza艂. Ale dlaczego mnie 艣ledzi艂? Czy to jaki艣 reporter, kt贸ry chce wyprzedzi膰 Quinna?

Ben potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i gestem nakaza艂, by nic nie m贸wi艂a. Potem, ukrywaj膮c twarz za mask膮 przyniesion膮 z sypialni, uchyli艂 drzwi i wyjrza艂 na zewn膮trz.

Kiedy zamkn膮艂 je, odwr贸ci艂 si臋 do niej z poblad艂膮 twarz膮.

- Co si臋 sta艂o?

- Nasz znajomy stoi na ko艅cu korytarza i rozmawia z kim艣 przez kom贸rk臋. To znaczy, 偶e musimy si臋 st膮d wynosi膰. Je偶eli us艂ysza艂 to, co m贸wi艂a艣 Quinnowi na temat pistoletu... C贸偶, po obu stronach s膮 ludzie, kt贸rzy nie藕le zap艂ac膮 mu za t臋 informacj臋. I za艂o偶臋 si臋, 偶e chcieliby dowiedzie膰 si臋 od ciebie wi臋cej.

Na艂o偶yli kamizelki i kostiumy, nie trac膮c ani chwili. Ben wr臋czy艂 jej torebk臋, kt贸r膮 mia艂a ze sob膮 w Las Vegas. Spojrza艂a w lustro i u艣wiadomi艂a sobie, 偶e 偶aba z du偶膮 torebk膮 wygl膮da idiotycznie.

Powiedzia艂a mu o tym, ale Ben potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Potrzebny nam dyktafon. Przyda艂by si臋 jeszcze jeden sznur do bielizny.

Do jednej kieszeni w艂o偶y艂 pistolet, do drugiej telefon i naci膮gn膮艂 g艂ow臋 goryla.

- Dobra, do dzie艂a.

Ostro偶nie otworzy艂 drzwi i wyjrza艂 na korytarz.

- Nikogo nie ma. Ale na wypadek, gdyby ten facet obserwowa艂 budynek, wyjdziemy tylnymi drzwiami. Potem obejdziemy dom naoko艂o i zobaczymy, co si臋 dzieje.

Trzymaj膮c si臋 mocno za r臋ce, zeszli z na d贸艂. Wyszli na ma艂膮 alejk臋. Obeszli budynek i znale藕li si臋 na Royal Street, gdzie natychmiast otoczy艂 ich t艂um.

- Poczekamy w tej ma艂ej restauracyjce na wprost wej艣cia do domu - powiedzia艂 Ben, przepychaj膮c si臋 przez g臋sty t艂um.

Okna lokalu wychodzi艂y na ulic臋 i szcz臋艣cie im dopisa艂o. Gdy tylko weszli, jaka艣 para zwolni艂a miejsce, z kt贸rego by艂 doskona艂y widok na wszystko, co dzia艂o si臋 na zewn膮trz.

Postanowili co艣 zje艣膰, bo p贸藕niej mogli nie mie膰 ju偶 ku temu okazji. Zam贸wili zup臋 z owoc贸w morza, serwowan膮 jako danie dnia.

Kiedy tylko kelnerka przyj臋艂a zam贸wienie i odesz艂a, Ben wskaza艂 na ulic臋.

- Albo s膮 przebrani za szwadron policji, albo to nasze towarzystwo.

Patrz膮c na grup臋 policjant贸w toruj膮cych sobie drog臋 przez t艂um, Monique czu艂a coraz wi臋kszy niepok贸j. Wprawdzie wygl膮dali tylko jak goryl i jego przyjaciel 偶aba, bawi膮cy si臋 艣wietnie na koniec karnawa艂u, jednak Monique nie mog艂a powstrzyma膰 fali strachu, kiedy umundurowana grupa wesz艂a do budynku.

- Co si臋 stanie, je偶eli w艂ami膮 si臋 do mieszkania? - zapyta艂a. - Ustal膮, kim jeste艣my?

- Nie s膮dz臋, 偶eby si臋 w艂amali. Ten facet, kt贸ry ci臋 艣ledzi艂, nie m贸g艂 powiedzie膰 im du偶o. Tylko tyle, 偶e kobieta, kt贸ra wie co艣 na temat zab贸jstwa ma艂偶onk贸w DeCarlo, prawdopodobnie tam mieszka.

- To za ma艂o do wywa偶enia drzwi?

- Tak my艣l臋. W 艣rodku jest pi臋tna艣cie mieszka艅. Ale mam nadziej臋, 偶e niczego nie zapomnieli艣my, bo nie b臋dziemy mogli ju偶 wr贸ci膰. Jeden z nich prawdopodobnie zostanie i b臋dzie obserwowa艂 dom.

Ben umilk艂, widz膮c kelnerk臋 nios膮c膮 im na tacy ciep艂y chleb i zup臋. Zdj膮艂 r臋kawice i si臋gn膮艂 po 艂y偶k臋. Oboje odkryli jednak, 偶e nie艂atwo je艣膰, maj膮c na g艂owie mask臋 goryla lub 偶aby. Monique zreszt膮 i tak nie by艂a g艂odna. Jej 偶o艂膮dek zmieni艂 si臋 w tward膮 o艂owian膮 kul臋.

- Kiedy p贸jdziemy zobaczy膰 si臋 z Dannym Duprayem? - zapyta艂a w ko艅cu. - Nawet nie pr贸buj dyskutowa膰 - doda艂a nadspodziewanie szybko, widz膮c poprzez wykrojone w masce otwory spojrzenie Bena. - Nigdzie si臋 beze mnie nie wybierzesz.

- Czy kto艣 ci ju偶 kiedy艣 powiedzia艂, 偶e jeste艣 najbardziej upart膮 kobiet膮, jaka chodzi po ziemi? - mrukn膮艂.

- Tak. Wi臋c kiedy?

- Im szybciej, tym lepiej. Miejmy nadziej臋, 偶e nie poszed艂 艣wi臋towa膰 gdzie indziej.

Ben wyj膮艂 kom贸rk臋 z kieszeni wraz z kawa艂kiem papieru, na kt贸rym zapisane by艂y numery do „Twinkle" i do mieszkania Danny'ego.

- Masz - poda艂 jej wszystko. - Lepiej ty zadzwo艅. Zna m贸j g艂os.

- Wszyscy wierz膮, 偶e nie 偶yjesz - powiedzia艂a. - Wi臋c pewnie pomy艣li, 偶e to duch do niego dzwoni. - Przez mask臋 goryla nie mog艂a dostrzec, czy Ben si臋 u艣miechn膮艂, ale bli偶sza by艂a raczej my艣li, 偶e jego poczucie humoru ju偶 si臋 wyczerpa艂o.

Zadzwoni艂a najpierw do mieszkania i roz艂膮czy艂a si臋, kiedy us艂ysza艂a automatyczn膮 sekretark臋. W „Twinkle" kto艣 odebra艂, ale to nie by艂 Dupray.

Kiedy poprosi艂a go do telefonu, m臋偶czyzna, kt贸ry odebra艂, mrukn膮艂 po prostu „Nie ma go tutaj" i od艂o偶y艂 natychmiast s艂uchawk臋.

- I co teraz? - zapyta艂a Bena - Jak wida膰, wybra艂 si臋 chyba gdzie indziej.

- A co z t膮 kelnerk膮?

- Barb? Mog臋 spr贸bowa膰 zadzwoni膰 do niej. Ale je偶eli Danny powiedzia艂 jej, 偶e k艂ama艂am na temat Felicii, ona pewnie te偶 si臋 roz艂膮czy.

Ben wzruszy艂 ramionami.

- Dupray nie jest typem cz艂owieka, kt贸ry zwierza艂by si臋 swoim pracownikom, wi臋c warto chyba spr贸bowa膰.

Dzwoni膮c jeszcze raz do „Twinkle", Monique zmieni艂a g艂os i poprosi艂a Barb.

- Cze艣膰, m贸wi siostra Felicii Williams - powiedzia艂a, kiedy kelnerka podnios艂a s艂uchawk臋. - Pami臋tasz mnie?

- Tak, oczywi艣cie.

- S艂uchaj, musz臋 jeszcze raz porozmawia膰 z Dannym. To bardzo wa偶ne, wi臋c pomy艣la艂am, 偶e mo偶e ty wiesz, czy wr贸ci jeszcze do klubu.

- Na pewno. Mamy mn贸stwo klient贸w, a on nigdy nie pozwala sprawdza膰 rachunk贸w nikomu innemu, je偶eli jest ruch w interesie.

- 艢wietnie. Wiesz, o kt贸rej mo偶e si臋 pojawi膰?

- Nie. Ale je偶eli dasz mi sw贸j numer, zadzwoni臋, jak tylko si臋 poka偶e.

- Fantastycznie! - Monique poda艂a jej numer. - Stokrotne dzi臋ki. To naprawd臋 bardzo wa偶ne.

- Felicia by艂a moj膮 przyjaci贸艂k膮. Po偶egnawszy si臋 z Barb, Monique roz艂膮czy艂a si臋.

- Zadzwoni do nas, jak tylko Danny wr贸ci. Chcia艂a odda膰 telefon Benowi, ale on potrz膮sn膮艂 przecz膮co g艂ow膮.

- Je偶eli ma do nas oddzwoni膰, to lepiej ty trzymaj go przy sobie.

- Nie mog臋 zje艣膰 ju偶 nic wi臋cej - powiedzia艂a, wsuwaj膮c aparat do kieszeni. - Co b臋dziemy robi膰, czekaj膮c?

- Znam pewne miejsce, gdzie mo偶emy p贸j艣膰. - Przywo艂a艂 kelnerk臋, poprosi艂 o rachunek, zap艂acili i wyszli z powrotem na Royal Street. Zapad艂 ju偶 zmrok, ale poniewa偶 pali艂y si臋 chyba wszystkie 艣wiat艂a, na ulicy by艂o jasno jak w dzie艅.

Przepychaj膮c si臋 przez morze ludzi, doszli do Bourbon Street, kt贸ra - mimo 偶e wydawa艂o si臋 to niemo偶liwe - by艂a jeszcze bardziej zat艂oczona. Niemal w ka偶dym budynku mie艣ci艂 si臋 jaki艣 klub i pomimo wczesnej pory d藕wi臋ki muzyki dochodzi艂y a偶 na ulic臋.

- To niedaleko - powiedzia艂 Ben, obejmuj膮c j膮 wp贸艂 i wymijaj膮c dw贸ch kompletnie pijanych m臋偶czyzn.

Kiedy dotarli do Toulouse Street, skr臋cili na p贸艂noc. Tak jak reszta dzielnicy, Toulouse Street stanowi艂a mieszanin臋 zaniedbania i elegancji, ale budynek, przed kt贸rym si臋 zatrzymali, by艂 wyj膮tkowo dobrze utrzymany.

- To tutaj - powiedzia艂 Ben.

Przez chwil臋 Monique patrzy艂a niepewnie na 艂ukowato sklepione drzwi, ozdobione szk艂em w o艂owianej oprawie i kutym 偶elazem. Potem dostrzeg艂a ma艂膮 miedzian膮 tabliczk臋 informuj膮c膮, 偶e tu znajduje si臋 winiarnia „Crescent".

- To tw贸j przybytek - powiedzia艂a, u艣miechaj膮c si臋 do niego pod mask膮.

- Aha - otworzy艂 szeroko drzwi. - Chcia艂em, 偶eby艣 go zobaczy艂a.

W 艣rodku winiarnia l艣ni艂a wypolerowanym ciemnym drewnem i zabytkowym szk艂em. Mimo 偶e by艂a bardzo zat艂oczona, wydawa艂a si臋 znacznie bardziej interesuj膮ca ni偶 jakikolwiek inny bar w okolicy.

- Jest pi臋kna. Ben skin膮艂 g艂ow膮.

- Renowacja 艣wietnie si臋 uda艂a. Chod藕my przywita膰 si臋 z Dezim. Za艂o偶臋 si臋, 偶e nas nie pozna.

Ruszyli w stron臋 kontuaru, ale zanim do niego dotarli, kom贸rka zacz臋艂a dzwoni膰.

Monique szybko wyj臋艂a j膮 z torebki i odebra艂a. Zanim zd膮偶y艂a powiedzie膰 „halo", po ha艂asie, jaki us艂ysza艂a w s艂uchawce, pozna艂a, 偶e dzwoni Barb z „Twinkle".


ROZDZIA艁 CZTERNASTY

Wtorek, 11 lutego 19:46

W miar臋 zbli偶ania si臋 do „Twinkle" zdenerwowanie Bena narasta艂o. Aby dosta膰 nazwisko, kt贸rego potrzebowali, musieli tylko zmusi膰 Danny'ego Dupraya do m贸wienia. Ale co oznacza艂o „tylko"?

Monique 艣cisn臋艂a jego d艂o艅. Spojrza艂 na ni膮. W swoim 偶abim przebraniu wygl膮da艂a tak zabawnie, 偶e nieomal si臋 u艣miechn膮艂. Jednak po chwili u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ona to jego kolejny problem. A 艣ci艣le m贸wi膮c, naleganie, 偶eby razem odwiedzili Dupraya.

Ostatnia pr贸ba przekonania jej, by zosta艂a w „Crescent" z Dezim, r贸wnie偶 spali艂a na panewce.

- W艂膮cz dyktafon - powiedzia艂. - Pami臋taj - doda艂, gdy si臋gn臋艂a do torebki i zrobi艂a to, o co poprosi艂 - kiedy wejdziemy do biura Danny'ego, staraj si臋 stan膮膰 jak najbardziej z boku. Wiem, 偶e trzyma w biurku pistolet, wi臋c powinni艣my uwa偶nie obserwowa膰 go oboje i to z r贸偶nych stron.

Kiwn臋艂a g艂ow膮, nie m贸wi膮c nic wi臋cej. Ale tak b臋dzie lepiej i z innego, du偶o wa偶niejszego powodu. Gdyby sta艂a obok niego, na wprost biurka Danny'ego, znalaz艂aby si臋 na linii strza艂u.

Wpatruj膮c si臋 w przeciwn膮 stron臋 ulicy, usi艂owa艂 przesta膰 my艣le膰 o najgorszych mo偶liwych scenariuszach. Nie byli przecie偶 bezbronni. Ale nie chcia艂, 偶eby rozp臋ta艂a si臋 strzelanina. Chcia艂 tylko przekona膰 Danny'ego Dupraya, 偶e lepiej b臋dzie dla niego, je艣li zacznie m贸wi膰.

Przed „Twinkle" sta艂a kolejka do wej艣cia. Kiedy Ben i Monique skierowali si臋 od razu do drzwi, w t艂umie us艂yszeli par臋 nieprzyjaznych pomruk贸w.

- Do kolejki, ma艂poludzie! - krzykn膮艂 bramkarz.

- Nie przyszli艣my tutaj na przedstawienie. Musz臋 zobaczy膰 si臋 z Dannym Duprayem.

- Taa? Jeste艣 um贸wiony?

- Powiedz mu, 偶e to jego kumpel Larry z Las Vegas.

- A co z t膮 lask膮 w 偶abim przebraniu?

- Nie zna jej, ale ona jest ze mn膮.

Bramkarz znikn膮艂 w 艣rodku i wr贸ci艂 po kilku minutach, prowadz膮c za sob膮 m艂od膮 blondynk臋. By艂a 艂adna, ale bardzo sk膮po ubrana.

- To Barb - wyszepta艂a Monique.

- Dobra, w porz膮dku, Larry - mrukn膮艂 bramkarz. - Danny m贸wi, 偶e chce ci臋 widzie膰. Barb poka偶e ci drog臋 do jego biura.

Ben nigdy nie by艂 w „Twinkle", ale jeden rzut okiem doko艂a i jeden wdech powietrza - ci臋偶kiego od smrodu st臋ch艂ego piwa, dymu papieros贸w i potu - wystarczy艂, by zorientowa艂 si臋, 偶e to jeszcze gorsza speluna, ni偶 mu m贸wiono.

Poszli za Barb wzd艂u偶 wybiegu, na kt贸rym kobiety o du偶ych piersiach rozbiera艂y si臋 w takt muzyki. Kiedy dotarli do korytarza prowadz膮cego na ty艂 budynku, Mo - nique po艂o偶y艂a r臋k臋 na ramieniu kelnerki i zatrzyma艂a j膮.

- Barb? To ja, Anne. Kelnerka skin臋艂a g艂ow膮.

- Domy艣li艂am si臋. Ale s艂uchaj, Danny jest dzisiaj w kiepskim nastroju, wi臋c uwa偶ajcie, co m贸wicie.

Cudownie, pomy艣la艂 Ben.

Barb posz艂a dalej, prowadz膮c ich do biura Danny'ego.

- Wpu艣膰 ich do 艣rodka - odpowiedzia艂 na jej pukanie.

- Musicie radzi膰 sobie sami - wyszepta艂a, otwieraj膮c drzwi i wycofuj膮c si臋 pospiesznie.

Kiedy Ben zamkn膮艂 za nimi drzwi, Dupray popatrzy艂 na nich przez chwil臋 ponad biurkiem, obdarzaj膮c na koniec sztucznym u艣miechem.

- Prosz臋, prosz臋, King Kong i 偶abia ksi臋偶niczka. Czemu zawdzi臋czam ten honor?

- W mojej rodzinie kto艣 ostatnio umar艂 - powiedzia艂 Ben, obserwuj膮c Monique k膮tem oka. Zmierza艂a ju偶 w stron臋 bocznej 艣ciany biura, udaj膮c zainteresowanie tanimi tapetami.

- 艢mier膰 w twojej rodzinie - powiedzia艂 Dupray. - Taak, s艂ysza艂em. Wi臋kszo艣膰 ludzi s艂ysza艂a. Oczywi艣cie wi臋kszo艣膰 ludzi nie wie, 偶e Ben DeCarlo by艂 twoim bratem bli藕niakiem.

- Nie. Tylko ty... ja... i...

Gad pokiwa艂 g艂ow膮, ale nic nie powiedzia艂. Najwyra藕niej nie b臋dzie 艂atwo. A g艂owa goryla, ograniczaj膮ca pole widzenia, nie pomo偶e mu, je偶eli Dupray nagle zdecyduje si臋 wyci膮gn膮膰 bro艅.

艢ci膮gn膮wszy r臋kawice, Ben rzuci艂 je na biurko. Potem zdj膮艂 mask臋, po艂o偶y艂 obok r臋kawic i niedbale wsun膮艂 r臋k臋 do kieszeni. Kiedy zaciska艂 d艂o艅 na pistolecie, Dupray patrzy艂 na niego bez s艂owa.

- Jeste艣 bardziej podobny do Bena, ni偶 mi si臋 wydawa艂o - powiedzia艂 w ko艅cu. - Masz troch臋 inny kolor w艂os贸w, ale poza tym.

Spojrzenie Danny'ego niespokojnie przenios艂o si臋 na Monique, kt贸ra sko艅czy艂a ogl膮danie tapet i nonszalancko opiera艂a si臋 o 艣cian臋. Potem zn贸w skoncentrowa艂 si臋 na Benie. Jego podejrzenia zosta艂y najwyra藕niej rozbudzone.

- Wi臋c, wracaj膮c do tego, po co tu przyszli艣cie, w twojej rodzinie zdarzy艂a si臋 艣mier膰 i... ?

- I musz臋 porozmawia膰 z cz艂owiekiem, kt贸ry stoi za morderstwami w „Augustine's".

Cisza by艂a niemal namacalna.

- Wi臋c porozmawiaj z nim - powiedzia艂 Dupray.

- Chc臋 z nim porozmawia膰 teraz. Dzisiaj. I nie wiem, gdzie jest.

- S膮dzisz, 偶e ja wiem?

- S膮dz臋, 偶e mo偶esz si臋 dowiedzie膰.

- Hej, to Mardi Gras, Larry. Ten cz艂owiek nie b臋dzie chcia艂, 偶eby mu przeszkadzano. A to nie jest kto艣, kogo chcia艂bym dra偶ni膰.

Ben wzruszy艂 ramionami, maj膮c nadziej臋, 偶e wygl膮da na dziesi臋膰 razy spokojniejszego, ni偶 czu艂 si臋 w rzeczywisto艣ci.

- Twoja sprawa, Danny. Ale zanim si臋 zdecydujesz, chcia艂bym ci o czym艣 wspomnie膰. Mam pistolet, beretta 9 mm, kt贸ry wzi膮艂em z krypty na cmentarzu St. Louis.

Blada twarz Danny'ego zbiela艂a jeszcze bardziej.

- Masz go? Ze sob膮?

- Nie. Odda艂em na przechowanie. Ale je艣li nie b臋dziesz wsp贸艂pracowa艂, pow臋druje prosto na policj臋.

Dupray rozpar艂 si臋 w fotelu z wystudiowanym spokojem na twarzy.

- To by艂by wyj膮tkowo g艂upi ruch, Larry. Kiedy znajd膮 twoje odciski palc贸w na nim...

- Zosta艂 dok艂adnie wyczyszczony. Ale na pewno b臋d膮 chcieli wiedzie膰, dlaczego znalaz艂 si臋 akurat w rodzinnym grobie Dupray贸w, nie s膮dzisz?

- C贸偶... przypadki zdarzaj膮 si臋. C贸偶 ja mog臋 powiedzie膰. A teraz, skoro ju偶 nie masz mi nic wi臋cej do zakomunikowania...

Danny Dupray pochyli艂 si臋 niedbale do przodu i zanim Ben zd膮偶y艂 si臋 zorientowa膰, o co chodzi, us艂ysza艂 krzyk Monique.

- Ben, uwa偶aj!

Doskoczy艂 do Danny'ego i b艂yskawicznie przystawi艂 mu pistolet do gard艂a.

- Po艂贸偶 r臋ce na karku.

- Spokojnie... Ben. - Dupray powoli wykona艂 rozkaz.

- We藕 jego bro艅 - nakaza艂 Ben Monique. - Wrzu膰 j膮 do torebki.

Wyj臋艂a pistolet z szuflady i cofn臋艂a si臋.

- Dobrze, Dupray, teraz odpowiemy sobie na wielkie pytanie. Kto chcia艂 艣mierci mojego ojca? Kto mnie wrobi艂?

- Zabijesz mnie, je偶eli ci nie powiem, Ben?

- Tak, do jasnej cholery!

- No, to w ten spos贸b zapewnisz sobie powr贸t do Angola.

Monique by艂a tak bliska p艂aczu, 偶e z ledwo艣ci膮 powstrzymywa艂a cisn膮ce si臋 do oczu 艂zy. W filmach czarny charakter zawsze za艂amywa艂 si臋, kiedy bohater grozi艂 mu pistoletem. To jednak by艂o prawdziwe 偶ycie i Danny Dupray post臋powa艂 wed艂ug w艂asnego scenariusza.

Niewa偶ne, o co pyta艂 go Ben i jak podchwytliwe stawia艂 pytania, nie powiedzia艂 absolutnie nic, co mog艂oby ich chocia偶 naprowadzi膰 na trop. I za ka偶dym razem, kiedy Ben udawa艂, 偶e chce do niego strzeli膰 i sko艅czy膰 z tym wszystkim, ten szczur m贸wi艂:

- No dalej, zabij mnie. Bo je偶eli powiem ci, kto to jest, i tak b臋d臋 martwy.

- By艂e艣 w to zamieszany od samego pocz膮tku, co? - spyta艂 Ben, pr贸buj膮c z innej beczki. - Musia艂e艣, je偶eli by艂e艣 kontaktem Larry'ego.

- Zamieszany to troch臋 za mocne s艂owo. Tylko... ten cz艂owiek chcia艂 mie膰 absolutn膮 pewno艣膰, 偶e 偶adne 艣lady nie poprowadz膮 do niego. Tak, pracowa艂em jako kontakt Larry'ego. I pomog艂em zorganizowa膰 艣wiadk贸w.

- Co zrobi艂e艣? - zapyta艂a Monique. Dupray wzruszy艂 ramionami.

- Nie interesowa艂o ci臋, dlaczego Brently Gleason nie zeznawa艂a na drugim procesie?

- Wiesz dlaczego? - zapyta艂 Ben.

- Pewnie. Bo odkry艂a, 偶e ustawiono j膮 jako 艣wiadka.

- Ty j膮 ustawi艂e艣.

- Nie bezpo艣rednio. Wiedzia艂em, 偶e spotyka si臋 z gliniarzem. Wi臋c da艂em im cynk i ju偶 on si臋 postara艂, 偶eby znalaz艂a si臋 w „Augustine's" tamtego dnia. Oczywi艣cie, nie tylko ona - doda艂, rzucaj膮c przeci膮g艂e spojrzenie Monique.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e... ja? Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nigdy nie mog艂em zrozumie膰, dlaczego kobiety s膮 tak naiwne. My艣la艂a艣, 偶e ten fotograf, ten Frankie, to tw贸j przyjaciel, co? 呕e zabra艂 ci臋 na lunch do „Augustine's", bo po prostu lubi艂 to miejsce? Wzi膮艂 ci臋 tam, bo nie藕le mu za to zap艂acono. Widzisz, ten cz艂owiek wiedzia艂, 偶e wielu ze sta艂ych bywalc贸w restauracji by艂o zbyt sprytnych, 偶eby zeznawa膰. Ale mi艂a, praworz膮dna przyjezdna dziewczyna, taka jak ty...

Monique odetchn臋艂a g艂臋boko, niezdolna uwierzy膰, 偶e to, co m贸wi艂 Dupray, by艂o prawd膮. A jednak. Inaczej sk膮d zna艂by Frankie'ego.

- A jak dowiedzia艂e艣 si臋 o istnieniu Larry'ego? - zapyta艂 Ben.

- Ten cz艂owiek powiedzia艂 mi. On wiedzia艂.

- Sk膮d?

Dupray zn贸w wzruszy艂 ramionami.

- Jestem ju偶 zm臋czony tymi pytaniami. Nadszed艂 czas na decyzj臋. Albo mnie zabijesz, albo wyno艣 si臋 do diab艂a z mojego klubu. Ale we藕 pod uwag臋, 偶e je艣li nie masz t艂umika, m贸j barman na pewno us艂yszy strza艂. I znajdzie si臋 tutaj w ci膮gu dw贸ch sekund - z w艂asnym pistoletem. Na twoim miejscu powa偶nie rozwa偶y艂bym opcj臋 numer dwa. Je偶eli wyjdziesz, wci膮偶 jeszcze mo偶esz uciec do jakiego艣 kraju, kt贸ry nie podpisa艂 ze Stanami umowy o ekstradycji.

Przez chwil臋 Monique mia艂a wra偶enie, 偶e Ben rozwali Danny'ego jednym strza艂em. I przez t臋 jedn膮 chwil臋 chcia艂a tego.

Ale on wzi膮艂 tylko ze sto艂u r臋kawice i mask臋, po czym odwr贸ci艂 si臋 do niej, m贸wi膮c:

- Chod藕my.

Ruszy艂a w stron臋 drzwi, wiedz膮c, 偶e to by艂a jedyna rzecz, jak膮 mogli zrobi膰. Nie by艂 morderc膮, a zastrzelenie Danny'ego tylko pogorszy艂oby i tak wystarczaj膮co z艂膮 sytuacj臋. Ale 艣wiadomo艣膰, 偶e nie mia艂 wyboru, nie pomaga艂a. Nie zdobyli tego, czego chcieli.

Na korytarzu Monique poczu艂a gor膮ce 艂zy nap艂ywaj膮ce jej do oczu. Danny Dupray by艂 ich ostatni膮 nadziej膮 i teraz nigdy nie poznaj膮 imienia przest臋pcy i nie udowodni膮 niewinno艣ci Bena.

Barb czeka艂a na nich na ko艅cu korytarza.

- Dowiedzieli艣cie si臋? - zapyta艂a, kiedy Ben naci膮ga艂 z powrotem g艂ow臋 goryla.

Monique potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- Ale dzi臋ki za pomoc.

- Przykro mi, 偶e wam nie wysz艂o.

- Dzi臋ki - wyszepta艂a jeszcze raz, zadowolona, 偶e maska kry艂a 艂zy p艂yn膮ce po policzkach.

Czuj膮c w ustach gorzki smak pora偶ki, Ben wyprowadzi艂 Monique z „Twinkle". Ruszyli wzd艂u偶 Dumaine Street, zanim Danny Dupray zdecydowa艂 si臋 wys艂a膰 za nimi swojego uzbrojonego barmana.

- Przynajmniej mamy wszystko na ta艣mie - powiedzia艂a bez entuzjazmu. - Przyzna艂 si臋, 偶e odegra艂 w tym jak膮艣 rol臋.

Ben pokiwa艂 g艂ow膮, ale Dupray przyzna艂 si臋 pod luf膮 wycelowanej w niego broni, co oznacza艂o, 偶e jego zeznania nie b臋d膮 dla policji zbyt wiele warte.

- Dok膮d teraz idziemy? - zapyta艂a Monique.

- Z powrotem do „Crescent". - Obj膮艂 j膮 mocniej, u艣wiadamiaj膮c sobie, 偶e to s膮 ich ostatnie wsp贸lne chwile. Nie mog膮 czeka膰 do pomocy na zarezerwowane loty, powinni wydosta膰 si臋 z miasta tak szybko, jak to mo偶liwe.

Ale nie chcia艂 w po艣piechu podj膮膰 z艂ej decyzji. Potrzebowa艂 spokojnego miejsca, 偶eby wszystko przemy艣le膰. Biuro Deziego dobrze si臋 do tego nadawa艂o - aczkolwiek nie na d艂ugo.

Dupray nie zachowa dla siebie informacji, 偶e Ben DeCarlo 偶yje i znajduje si臋 w Nowym Orleanie. Zadzwoni do tego tajemniczego cz艂owieka albo na policj臋.

A kiedy to zrobi, kto艣 na pewno wpadnie do „Crescent", 偶eby sprawdzi膰, czy Ben si臋 tam nie ukrywa.

- Co? - zapyta艂, przywo艂any do rzeczywisto艣ci, kiedy Monique nagle zatrzyma艂a si臋.

- Telefon dzwoni. - Wyci膮gn臋艂a go z torebki i odebra艂a, podczas gdy Ben obserwowa艂 j膮 bacznie.

- O m贸j Bo偶e - szepn臋艂a po chwili. - O m贸j Bo偶e. Dzi臋kuj臋 ci bardzo. O tak, nie masz nawet poj臋cia, jak bardzo nam to pomo偶e.

艢ci膮gn臋艂a mask臋 i wsta艂a, wpatruj膮c si臋 w niego przez chwil臋. Potem na jej twarzy pojawi艂 si臋 leciutki u艣miech.

- To by艂a Barb. Pami臋tasz, w jaki spos贸b dowiedzia艂a si臋, 偶e Dupray zadzwoni艂 do kogo艣 tej nocy, kiedy zgin臋艂a Felicia? Stan臋艂a przypadkiem pod drzwiami i us艂ysza艂a.

Ben przytakn膮艂. Ale co wr贸偶y艂 jej u艣miech?

- C贸偶, tym razem to nie by艂 przypadek. Zmartwi艂a si臋, 偶e nic nie uzyskali艣my u Dupraya i specjalnie posz艂a pod drzwi biura, by pods艂ucha膰 rozmow臋.

- I?

- I pr贸bowa艂 dodzwoni膰 si臋 do wuja Dominicka. Dominick musi by膰 tym cz艂owiekiem.

- Dominick - powt贸rzy艂 Ben, czuj膮c si臋, jakby otrzyma艂 cios prosto w 偶o艂膮dek. - Co us艂ysza艂a?

- Powiedzia艂, 偶e chce rozmawia膰 z Dominickiem DeCarlo. Ale najwidoczniej nie zasta艂 go. Kaza艂 go szybko znale藕膰 i powt贸rzy膰 mu, 偶eby natychmiast zadzwoni艂 do Danny'ego Dupraya z „Twinkle" w bardzo wa偶nej sprawie rodzinnej.

Ben potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, nie mog膮c prze艂kn膮膰 艣liny przez zaci艣ni臋te gard艂o. Je偶eli Dominick naprawd臋 by艂 tym cz艂owiekiem, to przecie偶 kaza艂 zamordowa膰 w艂asnego brata.

- Dlaczego Dominick mia艂by zabi膰 twego ojca? - zapyta艂a Monique.

- Nie jestem pewien. Najprawdopodobniej znudzi艂o mu si臋 by膰 ci膮gle o krok z ty艂u, wci膮偶 przyjmowa膰 polecenia od starszego brata.

- I zwali艂 win臋 na ciebie, poniewa偶..,?

- Tego nie wiem. Dominick i ja nigdy nie byli艣my wrogami. Ale mam zamiar uzyska膰 kilka odpowiedzi, nawet je艣li ma to by膰 ostatnia rzecz, jak膮 zrobi臋.

Waha艂 si臋 przez chwil臋, zastanawiaj膮c si臋, czy powinien pr贸bowa膰 przekona膰 j膮, 偶eby z nim nie sz艂a. W obecnej sytuacji nawet w „Crescent" nie m贸g艂 zagwarantowa膰 jej bezpiecze艅stwa.

- Wi臋c? - powiedzia艂 niemal wbrew sobie. - Masz ochot臋 us艂ysze膰, co wuj Dominick ma na swoje usprawiedliwienie? Mo偶e chcesz to nagra膰?

- Teraz? Wiesz, gdzie mo偶e by膰?

- W noc Mardi Gras? Jedynym miejscem na ziemi, gdzie mo偶e si臋 teraz znajdowa膰, jest bal u Abruzzich.

21:32

Bal u Abruzzich zawsze odbywa艂 si臋 w wielkiej sali balowej przypominaj膮cego pa艂ac „Garden Terrace Hotel" na St. Charles Avenue. Dostanie si臋 z dzielnicy francuskiej do Garden District zaj臋艂o im tej nocy dwa razy tyle czasu, ile zazwyczaj.

Zanim dotarli tam taks贸wk膮, Ben by艂 ju偶 ca艂y mokry - i to nie tylko z powodu kostiumu goryla.

Je偶eli Dominick dosta艂 wiadomo艣膰 Danny'ego Dupraya, wiedzia艂, 偶e jego siostrzeniec ma na sobie przebranie. A Ben zdawa艂 sobie spraw臋, jak bardzo potrzebuj膮 elementu zaskoczenia.

Zap艂aci艂 za taks贸wk臋, a potem rozejrza艂 si臋 doko艂a, wypatruj膮c Farrisa Quinna, do kt贸rego zadzwonili z taks贸wki, bo jakkolwiek mia艂a si臋 zako艅czy膰 ta historia, zako艅czy si臋 z pewno艣ci膮 tutaj. Mogli mu przynajmniej da膰 wy艂膮czno艣膰, zgodnie z obietnic膮.

Nie widz膮c reportera, Ben wzi膮艂 M贸nique za r臋k臋 i poprowadzi艂 wzd艂u偶 bocznej 艣ciany hotelu, wyja艣niaj膮c po drodze:

- Sprawdzaj膮 zaproszenia, wi臋c musimy w艣lizn膮膰 si臋 tylnym wej艣ciem. Ale sala balowa znajduje si臋 na parterze i do tej pory palacze pewnie otworzyli ju偶 drzwi na tarasy.

Dotarli na ty艂y budynku i przeci臋li rozci膮gaj膮ce si臋 tam ogrody. Noc by艂a pochmurna, a jedyne 艣wiat艂o rozja艣niaj膮ce im drog臋 pada艂o w postaci bladych smug z okien sali balowej.

Kilka pierwszych taras贸w zape艂nionych by艂o lud藕mi, wi臋c min臋li je.

- B臋dziemy musieli przeskoczy膰 przez balustrad臋 - szepn膮艂 Ben, kiedy dotarli do tarasu, na kt贸rym nikogo nie by艂o.

- Dobrze, 偶e jestem 偶ab膮 - odszepn臋艂a mu Monique.

Roze艣mia艂by si臋, gdyby nie zdenerwowanie. W obecnej sytuacji po prostu 艣cisn膮艂 j膮 za r臋k臋, daj膮c zna膰, 偶e zauwa偶y艂 pr贸b臋 roz艂adowania napi臋cia.

- Dobra, na trzy. Kiedy z艂apa艂a za barierk臋, podsadzi艂 j膮.

- Teraz w艂膮cz dyktafon i wchodzimy do 艣rodka - powiedzia艂, wspinaj膮c si臋 za ni膮.

Skin臋艂a niespokojnie g艂ow膮 i zag艂臋bi艂a r臋k臋 w torebce. Kiedy w艂膮czy艂a urz膮dzenie, chwyci艂 jej d艂o艅 i si臋gn膮艂 do klamki.

- Jak na razie idzie nam nie藕le - powiedzia艂, kiedy ust膮pi艂a pod naciskiem.

- Ben? A je艣li nie znajdziemy Dominicka? Je偶eli nie rozpoznasz go w kostiumie?

- Rozpoznam. Musz臋 - doda艂 po cichu - od tego zale偶y moje 偶ycie.

Otworzy艂 podw贸jne drzwi. Weszli do 艣rodka, gdzie natychmiast og艂uszy艂a ich ha艂a艣liwa muzyka.

Na sali by艂o gor膮co i t艂oczno. Go艣cie prezentowali przegl膮d typowych kostium贸w, od b艂yszcz膮cych cekinami show girls po ubranego na czarno m臋偶czyzn臋 z kos膮 i w masce przypominaj膮cej trupi膮 czaszk臋.

Ben szybko odwr贸ci艂 od niego wzrok. Pomy艣la艂, 偶e z艂owr贸偶bna zjawa na samym pocz膮tku nie mo偶e by膰 dobrym znakiem.

Obj膮艂 Monique i zacz臋li ta艅czy膰. Okr膮偶yli parkiet dwa razy, zanim dostrzeg艂 Dominicka i Rose. Stali, rozmawiaj膮c z inn膮 par膮, przebrani w greckie togi, trzymaj膮c w r臋ku maski na d艂ugiej r膮czce.

Ben poczu艂 nag艂y ucisk w 偶o艂膮dku na my艣l, 偶e rani膮c m臋偶a Rose, zrani r贸wnie偶 j膮 sam膮. Zawsze by艂a jego ulubion膮 ciotk膮. Ale Dominick przyczyni艂 si臋 do 艣mierci jego rodzic贸w, nie mia艂 wi臋c wyboru.

- To on - powiedzia艂 Monique. - Ten w todze. Zbli偶aj膮c si臋 do greckiej pary, Ben czu艂, jak ro艣nie

napi臋cie emanuj膮ce z Monique. Gdy zatrzymali si臋, przylgn臋艂a do niego.

- Ju偶 prawie po wszystkim - szepn膮艂. - Trzymaj si臋 kilka krok贸w dalej, zanim nie wyjdziemy z sali, a potem sta艅 bli偶ej, tak 偶eby wszystko nagra膰.

Skin臋艂a g艂ow膮. Wygl膮da艂a na przera偶on膮.

- Wszystko b臋dzie dobrze, Monique. - Modl膮c si臋, 偶eby to by艂a prawda, w艂o偶y艂 r臋k臋 do kieszeni i zacisn膮艂 palce na pistolecie. Potem, czuj膮c, jak jego serce bije w oszala艂ym tempie, zbli偶y艂 si臋 do wuja.

- Przepraszam - powiedzia艂 cicho. - Mog臋 z panem porozmawia膰 na osobno艣ci?

Dominick spojrza艂 na niego i u艣miechn膮艂 si臋 na widok przebrania. Ben odetchn膮艂 z ulg膮. Wuj nie rozpozna艂 go i chyba nie rozmawia艂 jeszcze z Dannym.

- Czy my si臋 znamy?

- Tak. Wykona艂em dla pana pewn膮 robot臋 kilka lat temu. Jestem Larry. Z Las Vegas.

Cie艅 irytacji przemkn膮艂 przez twarz Dominicka.

- Nie mamy o czym rozmawia膰.

- Nie? - szepn膮艂 Ben ledwo dos艂yszalnie. - C贸偶, mam w kieszeni pistolet wycelowany prosto w ciebie, wi臋c dobrze b臋dzie, jak zrobimy sobie ma艂y spacerek. Je偶eli zobacz臋, 偶e pr贸bujesz dawa膰 komu艣 znaki, zastrzel臋 ci臋.

Dominick rzuci艂 Benowi spojrzenie pe艂ne nienawi艣ci, potem zwr贸ci艂 si臋 do Rose i towarzysz膮cej im pary.

- Wybaczcie mi na moment. Ten d偶entelmen chcia艂by zamieni膰 ze mn膮 s艂owo.

Monique pod膮偶y艂a za nimi. Przeci臋li sal臋, wyszli do cz臋艣ci recepcyjnej, a potem pod膮偶yli wzd艂u偶 korytarza. W ko艅cu dotarli do pustej wn臋ki, w kt贸rej znajdowa艂y si臋 drzwi do magazynu. Tu mogli ukry膰 si臋 przed oczami ciekawskich.

- Miejsce w sam raz. - Ben gestem nakaza艂 Dominickowi wej艣膰 w nisz臋 i wyj膮艂 pistolet z kieszeni. - Gdzie masz bro艅? - zapyta艂, mierz膮c w wuja.

- O czym ty do diab艂a m贸wisz? Nie jestem uzbrojony.

- Zawsze jeste艣 uzbrojony. Nawet kiedy masz na sobie tog臋. Gdzie jest pistolet?

- Z ty艂u. W zwojach materia艂u.

- Wi臋c odwr贸膰 si臋. Powoli i bez numer贸w. Ben znalaz艂 pistolet i zabra艂 go.

- Dobrze, teraz mo偶esz odwr贸ci膰 si臋 z powrotem.

- Larry, o co w tym wszystkim u diab艂a chodzi? Dobrze ci zap艂aci艂em za to, co zrobi艂e艣. Koniec historii.

Ben spojrza艂 na Monique, upewniaj膮c si臋, czy dyktafon jest wystarczaj膮co blisko.

- Uwa偶aj na niego przez chwil臋 - powiedzia艂. Kiedy wyj臋艂a pistolet z kieszeni i skierowa艂a go w stron臋 Dominicka, Ben 艣ci膮gn膮艂 g艂ow臋 goryla.

- Mam na imi臋 Ben - powiedzia艂, rzucaj膮c mask臋 na ziemi臋 i podnosz膮c zn贸w pistolet. - To Larry zgin膮艂 wczoraj, nie ja. A ty zginiesz dzisiaj, je偶eli nie odpowiesz mi na kilka pyta艅. Dlaczego kaza艂e艣 zabi膰 moich rodzic贸w?

- Zwariowa艂e艣? Nie kaza艂em!

- Larry powiedzia艂 mi co innego - sk艂ama艂. - Danny Dupray te偶 - doda艂 kolejne k艂amstwo dla lepszego efektu. - Jak r贸wnie偶 kilka innych os贸b.

Dominick nag艂e zacz膮艂 wygl膮da膰 na mniej pewnego siebie.

- Benny... Jak mog艂e艣 w og贸le pomy艣le膰...

- Dlaczego, Dominick? Ty dobrze wiesz, 偶e nie jestem morderc膮. Nie zabij臋 ci臋, je偶eli mi powiesz to, co chc臋 wiedzie膰. Ale je偶eli tego nie zrobisz, jeste艣 martwy, przysi臋gam.

Dominick pomy艣la艂 przez chwil臋, po czym powoli wzruszy艂 ramionami.

- Tw贸j ojciec nie by艂 cz艂owiekiem, dla kt贸rego 艂atwo si臋 pracowa艂o, Benny. Coraz bardziej doprowadza艂 mnie do sza艂u, a偶 wreszcie...

- Tak, tego si臋 domy艣la艂em. Ale sk膮d wzi膮艂 si臋 w tym wszystkim Larry? Dlaczego kto艣, kto wygl膮da艂 tak jak ja? Dlaczego chcia艂e艣 mnie wrobi膰?

- Benny... Po prostu tak si臋 z艂o偶y艂o. Klika lat temu by艂em na zabawie w kasynie w Las Vegas. Zobaczy艂em tam Larry'eg贸 i my艣la艂em, 偶e to ty. Podszed艂em do niego i klepn膮艂em go w plecy, ale nie mia艂 poj臋cia, kim jestem. Dop贸ki oczywi艣cie nie wyja艣ni艂em mu, 偶e jest podobny jak dwie krople wody do mojego siostrze艅ca. Wtedy zapyta艂 o dat臋 urodzenia siostrze艅ca i kiedy mu j膮 poda艂em, powiedzia艂, 偶e musisz by膰 jego bratem. Wiedzia艂, 偶e ma brata bli藕niaka, kt贸ry zosta艂 adoptowany.

W ka偶dym razie, zacz膮艂em si臋 nad tym zastanawia膰, Benny. I im d艂u偶ej my艣la艂em, tym wi臋ksz膮 czu艂em do ciebie niech臋膰. Oto chodzi艂e艣 po 艣wiecie, nosz膮c nazwisko DeCarlo, ale zachowuj膮c si臋 tak, jakby艣 by艂 lepszy od reszty rodziny. I wymy艣li艂em... C贸偶, reszt臋 mo偶esz ju偶 sobie sam dopowiedzie膰.

W艣ciek艂o艣膰 opanowa艂a Bena z tak膮 si艂膮, 偶e ledwo by艂 w stanie my艣le膰.

- Ile mu zap艂aci艂e艣, Dominick? Ile zap艂aci艂e艣 Larry'emu za to, 偶eby zabi艂 moich rodzic贸w, a mnie wpakowa艂 za kratki?

- Czy to naprawd臋 ma jakie艣 znaczenie?

- Nie ma, Ben - powiedzia艂a Monique. - Us艂yszeli艣my ju偶 wystarczaj膮co du偶o.

Dominick spojrza艂 na ni膮 i zn贸w wzruszy艂 powoli ramionami.

- Nie wiem, kim jeste艣 ani czemu si臋 tym interesujesz. Ale Benny mo偶e by膰 pewien, 偶e pr臋dzej dam si臋 zabi膰, ni偶 powt贸rz臋 komukolwiek to, co w艂a艣nie powiedzia艂em. I zaprzecz臋, 偶e z wami o tym rozmawia艂em.

Ben opar艂 si臋 pokusie wspomnienia o dyktafonie. Zostawi t臋 ma艂膮 niespodziank臋 na p贸藕niej.

- Monique - powiedzia艂 zamiast tego - zadzwo艅 po policj臋.. I spr贸buj znale藕膰 Farrisa Quinna. Powinien by膰 w holu.

- Nie powinien wraca膰 do wi臋zienia - Monique mocniej zacisn臋艂a r臋k臋 na d艂oni Bena i rzuci艂a ostre jak sztylet spojrzenie detektywowi Marchandowi, dowodz膮cemu grup膮 policjant贸w, kt贸rzy przyjechali na jej wezwanie. - Jest niewinnym cz艂owiekiem i sp臋dzi艂 w celi ju偶 trzy lata.

Marchand przeszed艂 przez pok贸j konferencyjny, kt贸ry zapewni艂 im mened偶er hotelu, po czym zatrzyma艂 si臋 i odwr贸ci艂 do nich.

Przez chwil臋 Monique by艂a 艣wiadoma, jak 艣miesznie musz膮 wygl膮da膰, nawet bez masek na twarzy, ale kiedy Marchand zacz膮艂 m贸wi膰, by艂a ju偶 w stanie my艣le膰 tylko o tym, co s艂yszy.

- Tak jak ju偶 wyja艣ni艂em, tylko do momentu, kiedy odpowiednie dokumenty zostan膮 podpisane i ca艂a papierkowa robota odwalona. Ale szukanie prawnik贸w, adwokat贸w i s臋dzi贸w o jedenastej w nocy w Mardi Gras nie jest 艂atwym zadaniem.

- Dlaczego nie mo偶emy zosta膰 tutaj? Do chwili, kiedy znajdziecie wszystkich potrzebnych wam ludzi?

- Dlatego, 偶e jak ka偶dy musz臋 stosowa膰 si臋 do pewnych regu艂 i procedur.

- Ale...

- Monique - przerwa艂 jej Ben po cichu. - W porz膮dku. Da nam pan par臋 minut?

Detektyw pokiwa艂 g艂ow膮, czuj膮c wyra藕n膮 ulg臋, 偶e mo偶e wyj艣膰. Zanim jeszcze znalaz艂 si臋 za drzwiami, Ben wzi膮艂 Monique w ramiona.

- Nie chc臋 traci膰 ci臋 z oczu - powiedzia艂a, czuj膮c s艂abo艣膰 na sam膮 my艣l o tym. - Nie ufasz policji. A ludziom czasami przydarzaj膮 si臋 r贸偶ne „wypadki", kiedy znajduj膮 si臋 w areszcie.

Delikatnie odsun膮艂 w艂osy z jej twarzy.

- Nie przydarzy mi si臋 偶aden „wypadek". Nie zapominaj, 偶e jestem teraz bardzo wa偶n膮 osob膮. Znajd臋 si臋 jutro na pierwszej stronie „Times - Picayune". Zanim Farris Quinn st膮d wyszed艂, upewni艂 si臋, 偶e s艂ysza艂 o tym ka偶dy policjant w tym hotelu.

- Jeste艣 pewien, 偶e nie wsadz膮 ci臋 do jednej celi z Dominickiem albo Dannym Duprayem?

- Nie, b臋d臋 w celi dla aresztant贸w, kt贸rzy maj膮 wkr贸tce wyj艣膰. Tamtych zamkn膮 w celi dla skaza艅c贸w. Wszystko b臋dzie w porz膮dku, obiecuj臋.

- Na pewno? - mrukn臋艂a, patrz膮c mu prosto w oczy.

- S艂owo honoru. - Poca艂owa艂 j膮 d艂ugo i mocno, tak 偶e zabrak艂o jej tchu.

- Chc臋, 偶eby艣 co艣 dla mnie zrobi艂a - powiedzia艂 w ko艅cu.

- Co tylko zechcesz.

- Ciesz臋 si臋. Widzia艂a艣 te ekipy telewizyjne przed hotelem?

Skin臋艂a g艂ow膮.

- Kiedy przyjd膮 po mnie, chc臋, 偶eby艣 zosta艂a tutaj i podzwoni艂a troch臋.

- Nie, Ben...

- Pos艂uchaj. Jak tylko to zrobisz, mo偶esz przyjecha膰 na posterunek i poczeka膰 na mnie. Ale nie chc臋, 偶eby twoi rodzice zobaczyli ci臋 nagle w telewizji ze skazanym morderc膮. Musisz teraz do nich zadzwoni膰 i wyja艣ni膰, co si臋 sta艂o. Potem powiadom Deziego i Mari臋. Aha, i zadzwo艅 w moim imieniu do „Twinkle".

- Do „Twinkle"?

- Tak. Powiedz Barb, 偶e kiedy tylko b臋dzie chcia艂a, czeka na ni膮 lepiej p艂atna praca w „Crescent".

Monique u艣miechn臋艂a si臋.

- Wiesz co?

- Co?

- Jeste艣 wyj膮tkowo mi艂ym cz艂owiekiem.

Ben w odpowiedzi wzi膮艂 j膮 w ramiona i raz jeszcze z艂o偶y艂 na ustach Monique gor膮cy poca艂unek.

- Wiesz co? - wyszepta艂 w ko艅cu.

- Co?

- Ty jeszcze ma艂o widzia艂a艣.


EPILOG

Pi膮tek, 14 lutego 21:45

Przyj臋cie w winiarni Bena by艂o wspania艂e. Przyjaciele dopisali, a Monique czu艂a si臋 najszcz臋艣liwsz膮 kobiet膮 pod s艂o艅cem, przechadzaj膮c si臋 w艣r贸d nich z Benem pod r臋k臋.

Kiedy kto艣 zatrzyma艂 ich, by powspomina膰 dawne czasy, spojrza艂a na drugi koniec sali, gdzie jej rodzice rozmawiali z Mari膮.

W 艣rod臋, po jego zwolnieniu z aresztu, Ben zaprosi艂 Monique wraz z rodzicami, bratem i jego 偶on膮 do Nowego Orleanu. Teraz stali teraz przy barze i za艣miewali si臋 z czego艣 razem z Dezim i Barb.

- Czemu si臋 u艣miechasz? - zapyta艂 Ben, kiedy jego przyjaciel odszed艂.

- Dezi i Barb. Nie by艂am zdziwiona, 偶e tak szybko przyj臋艂a twoj膮 ofert臋 pracy, ale nie przypuszcza艂am, 偶e tych dwoje natychmiast si臋 polubi.

- Dlaczego? My艣my si臋 polubili.

- Ben - powiedzia艂a, daj膮c mu lekkiego kuksa艅ca. - Nienawidzi艂am ci臋, bo by艂am pewna, 偶e jeste艣 morderc膮, ty mnie nienawidzi艂e艣, bo zeznawa艂am przeciwko tobie, a kiedy wzi膮艂e艣 mnie jako zak艂adniczk臋, by艂am przera偶ona bardziej ni偶 kiedykolwiek.

- A teraz? - Rzuci艂 jej tak seksowny u艣miech, 偶e kolana si臋 pod ni膮 ugi臋艂y.

- A teraz dopraszasz si臋 komplement贸w.

- No i...? Dostan臋 jaki艣?

- Hm, zobaczmy. Teraz kocham ci臋 i nie przera偶asz mnie nawet odrobin臋.

- W takim razie musz臋 nad tym popracowa膰 - zacz膮艂 si臋 z ni膮 dra偶ni膰. - M膮偶 powinien wzbudza膰 w sercu 偶ony przynajmniej odrobin臋 l臋ku.

- Ciii... Jeszcze nie ma dziesi膮tej. - Um贸wili si臋, 偶e nic nikomu nie powiedz膮 do chwili, kiedy og艂osz膮 to oficjalnie.

- Jest prawie dziesi膮ta - powiedzia艂, zerkaj膮c na zegarek. - Wi臋c zanim powiemy 艣wiatu... - Zanurzy艂 r臋k臋 w kieszeni i wyj膮艂 ma艂e, aksamitne pude艂ko.

Otworzy艂a je ze 艣ci艣ni臋tym gard艂em. Diament by艂 olbrzymi i l艣ni艂 nawet w przyciemnionym 艣wietle.

- Och, Ben... Jest w kszta艂cie serca. To takie romantyczne. Dzi臋kuj臋.

- C贸偶, dzisiaj mamy walentynki. A ja kocham ci臋 z ca艂ego serca.

- Och Ben - zamrucza艂a znowu. Potem zarzuci艂a mu r臋ce na szyj臋 i poca艂owa艂a go.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stewart J komunikacja werbalna
stewardessa
libreremo S Haines, B Stewart New first certificate masterclass (workbook)
dorosli Stewart komunikacja werbalna, Pomoc psychologiczna
Stewart Sally Zosta艅 na kolacji
Hobby Dohse Manual Steward Rondo
Opis zawodu Stewardesa, Opis-stanowiska-pracy-DOC
Stewardson?wn Niedzwiedzia przysluga
J H Steward Ewolucja wieloliniowa; ewolucja i proces
Stewart Leight 艁zy szcz臋艣cia
Rod Stewart Sailing
Mosty zamiast mur贸w, J Stewart, komunikacja
Opis zawodu Steward na statku, Opis-stanowiska-pracy-DOC
Steward Sally Zosta艅 na kolacji
Stewart Mary Ta przyziemna magia

wi臋cej podobnych podstron