Przymierze Ognia


David Morrell

Przymierze Ognia

„Ten, kto we Mnie nie trwa,

zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie.

I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie".

Ewangelia według św. Jana, XV, 5 *

* Cytaty z Pisma Świętego pochodzą z czwartego wydania Biblii Tysiąclecia

(przyp. tłum.).

Prolog

Szalejący ogień

Środa popielcowa

Hiszpania, rok 1391

Archidiakon Ferran Martinez, doprowadzony do granic ortodoksji przez własny żarliwy katolicyzm, wygłaszał kazania coraz bardziej podżegające przeciwko wszystkim heretykom. W środę popielcową 15 marca jego charyzmatyczne, przesycone nienawiścią krasomówstwo spowodowało, że parafianie w szale wybiegli z kościoła i skierowali się do żydowskiej dzielnicy Sewilli. Gdyby nie władze cywilne, które zachowały zimną krew, doszłoby zapewne do masakry. Zamiast tego pojmano i wychłostano dwóch przywódców motłochu. Jednak kara nie zniechęciła fanatyków. Przeciwnie — z przywódców uczyniła męczenników i podsyciła ogień nienawiści współwyznawców. Antyheretycka gorączka przeniosła się z Sewilli na sąsiednie miasta, aż w końcu opanowała całą Hiszpanię. Konsekwencje były przerażające — latem 1391 roku zamordowano około dziesięciu tysięcy niewiernych, przeważnie przez pobicie lub ukamienowanie.

Niemniej kilkunastu spalono na stosie.

Strażnicy wiary

Francja

Mania religijna w Hiszpanii nie była czymś wyjątkowym. Od początku średniowiecza pewien rodzaj herezji, wywodzący się z teologii bliskowschodniej, przyciągnął tak wielu zwolenników, że Kościół poczuł się zagrożony. Albigensi, bo tak zwali się członkowie tego ruchu, utrzymywali, że dobro i zło to równe siły, że wszechświatem rządzi dwóch bogów, a nie jeden, że Szatan jest równy w walce z Bogiem i tak samo jak on przebiegły. Domeną Szatana było ciało. Umysł — duch — stanowił drogę do zbawienia.

Idea istnienia dwóch bogów przeraziła Kościół. Chrystus, wcielenie Błogosławionego Ojca, nie mógł być zły. Jako Bóg ucieleśniony nie mógł być częścią dzieła Szatana, kiedy poprzez ukrzyżowanie poświęcił samego siebie, by odkupić upadające dzieci. Tego rodzaju herezję należało zmiażdżyć.

Krucjata przeciw albigensom była bezlitosna. Zginęło dziesiątki tysięcy ludzi. Ale herezja przetrwała. Zabito tysiące kolejnych, aż wreszcie w roku 1244 w górskiej fortecy Montsegur w Pirenejach, w południowo-zachodniej Francji, ostatnia twierdza albigensów została otoczona, napadnięta i podpalona.

Pojawiły się jednak pogłoski, że mimo brutalności krucjaty nie wytępiono herezji, że w nocy niewielka grupa wyznawców opuściła się po linach z góry, unikając masakry i zabierając ze sobą jakiś tajemniczy skarb, by ukryć głęboko swą ohydną występność.

Miejsce palenia

Hiszpania, rok 1478

Masakry w Sewilli i Montsegur to tylko dwa przykłady średniowiecznej religijnej histerii. Żydzi, Maurowie, albigensi i protoprotestanci stali się celem wspieranego przez papieża ruchu oczyszczenia wiary, o oficjalnej nazwie inkwizycja. Północne kraje Europy odrzuciły inkwizycję, ale Włochy, Anglia i Francja w jej imieniu dopuszczały się wielu okrucieństw.

Jednak nietolerancja religijna nigdzie nie przybrała takich kształtów jak w Hiszpanii. W tym kraju inkwizycja, kierowana przez dominikanina o zapadniętych oczach, księdza Tomasa Torauemadę, zaowocowała dziesiątkami tysięcy tortur i egzekucji. Ich celem było edukowanie heretyków i skierowanie ich ku prawdziwej wierze. Ofiarom krępowano z tyłu ręce, do nich przywiązywano linę i podciągano — siła dosłownie rozdzierała barki.

— Przyznaj się! — nakazywano im.

— Przyznać się? — jęczeli torturowani.

— Do herezji!

— Herezji? — zawodziły ofiary.

— Podciągnąć linę! — rozkazywał inkwizytor.

Ramiona napinały się. Barki pękały z trzaskiem. Jeśli ofiara przeżyła, łamano ją kołem, a jeśli mimo to przeżyła, dalej zapierając się popełnienia teologicznego odstępstwa, inkwizytor wpychał jej do gardła rurkę z materiału, w którą wlewano wodę. Kiedy ofiara była bliska utopienia, rurkę wyciągano brutalnie, a z nią już nie wodę, lecz krew.

Podejrzani o herezję tracili nie tylko własność, ale i prawo kwestionowania swoich oskarżycieli. Pozbawieni nadziei, mieli do wyboru dwie drogi: przyznać się i błagać o litość, lecz, co gorsza, obciążać winą współbraci; albo upierać się przy swej niewinności, oskarżając sąsiadów, że skłamali, donosząc na nich. Przyznanie się do winy, nawet gdy ofiara nie była heretykiem, dawało szansę odzyskania wolności. Uparte zaprzeczanie, niechęć wplątania innych prowadziły do najsroższej kary.

Oskarżonych wleczono z więzienia na cjuemadero, miejsce palenia, aby dokonali auto-da-fe, czyli aktu wiary. Wszystkich ubierano w żółte szaty i spiczaste czepki. Skazanym na śmierć malowano na stroju czarne płomienie skierowane w dół. Pozostali do końca nie mieli pewności, czy przeżyją. Dopiero po wejściu na rusztowanie dowiadywali się o decyzji inkwizytora. Pewną grupę, niewielką — puszczano wolno. Dawano wiarę ich wyznaniom, chociaż pokutę musieli odprawić. Innych skazywano na więzienie. Ci zyskiwali odroczenie śmierci.

Jeszcze innych wieszano.

Ale najbardziej zatwardziałych grzeszników palono żywcem na stosie. Ich prochy rozrzucano razem z prochami podejrzanych o herezję, którzy umarli, zanim inkwizytor zdążył ich przesłuchać. Nawet po śmierci podejrzani o herezję nie byli wolni, ich ciała wykopywano z ziemi i czyszczono w płomieniach ognia.

Tak gorliwa obrona wiary trwała dłużej, niż się na ogół sądzi. Przez całe wieki — od końca średniowiecza po renesans i tak zwaną epokę oświecenia — inkwizycja wymuszała swoje przekonania. Dopiero w roku 1834 instytucja ta została ostatecznie rozwiązana. W każdym razie oficjalnie. Ale krążyły pogłoski, że niezupełnie.

CZĘŚĆ I

Przyczyny i skutki

Pan jest moim świadkiem

1

SENACKA USTAWA O CZYSTYM POWIETRZU

Waszyngton, DC, 10 czerwca. Podczas najbardziej zagorzałej w tym roku konfrontacji między demokratami a republikanami Senat rozpoczyna dziś debatę nad kontrowersyjną ustawą Barkera-Hudsona o czystym powietrzu, która zaleca, by naród nie tylko zaakceptował, ale i przyjął ostrzejszą niż obowiązująca obecnie w Kalifornii politykę kontroli zanieczyszczenia powietrza.

„Nasze powietrze jest tak śmierdzące jak dym z płonących opon samochodowych — stwierdził wczoraj senator Barker, demokrata ze stanu Nowy Jork, podczas konferencji prasowej w oparach smogu na schodach Kapitolu. — Proszę wziąć głęboki wdech, jeżeli mają państwo dość odwagi. Przestańmy udawać. Powinniśmy używać masek gazowych”. „I nie ruszać się z domu — dodał współautor ustawy, senator Hudson, demokrata z New Hampshire. — Wczoraj wieczorem wyszedłem z żoną na spacer. Pędem wróciliśmy do siebie i dokładnie pozamykaliśmy okna. Rzuciłem palenie wiele lat temu, ale właściwie mogłem sobie darować. Według moich obliczeń nasza atmosfera jest tak zanieczyszczona, że każdego dnia wdychamy równowartość dymu z dwóch paczek papierosów. Jeżeli nie zależy nam na samych sobie, to przynajmniej chrońmy własne dzieci. Musimy przestać niszczyć ich i nasze płuca”. Ustawa Barkera-Hudsona zakłada absolutny zakaz palenia tytoniu w miejscach publicznych, wygórowane kary dla producentów samochodów, jeśli w ciągu dwóch lat nie zredukują emisji spalin, i równie wysokie grzywny dla zakładów przemysłowych, które w tym samym czasie nie zmniejszą stopnia zanieczyszczania atmosfery, dodatkowe opłaty rejestracyjne dla właścicieli więcej niż jednego samochodu, obowiązkowe systemy filtrowania powietrza wypompowywanego z restauracji, pralni, itp...

2

Georgetown w stanie Washington

Zgodnie ze swoim zwyczajem republikanin Roland Davis, senator ze stanu Michigan, obudził się o szóstej rano i wstał, nie niepokojąc żony. Zszedł na dół, zaparzył kawę, nakarmił kota, wyszedł przed dom po egzemplarz „Washington Post” i wrócił ze złożoną gazetą do kuchni. Przyćmione smogiem promienie wschodzącego czerwcowego słońca wpadały przez mansardowe okno, tworząc jasną plamę na stole. Davis pociągnął łyk gorącej kawy, rozłożył gazetę i przejrzał ją w poszukiwaniu swojego nazwiska.

Natrafił na nie prawie od razu. Jeden z nagłówków nawiązywał do ustawy Barkera-Hudsona, a w zajmującym dwie kolumny tekście wielokrotnie wymieniono nazwisko senatora jako przywódcy opozycji partii republikańskiej wobec „ekstremalnego, represyjnego, radykalnego i z punktu widzenia gospodarki samobójczego podejścia do tymczasowego, choć niewątpliwie poważnego problemu, dla którego rozwiązania potrzeba czasu i wysiłków”.

Davis pokiwał głową, aprobując zarówno własną retorykę, jak i dokładność cytowania słów. Był wysoki, miał pięćdziesiąt osiem lat, gęstą czuprynę nadających mu dystyngowany wygląd siwych włosów, patrycjuszowską twarz i szczupłą, znakomicie prezentującą się na zdjęciach figurę, którą utrzymywał dzięki codziennym półgodzinnym ćwiczeniom na przypominającym rower przyrządzie gimnastycznym. Lepiej weź się za pedałowanie, pomyślał. Zaczynał się wypełniony zajęciami dzień. Ponadto chciał koniecznie obejrzeć wiadomości poranne.

Postanowił jednak najpierw skończyć lekturę artykułu w gazecie. Barker i Hudson wypowiedzieli więcej apokaliptycznych w swej wymowie zdań o trującym zanieczyszczonym powietrzu, rozszerzającym się efekcie cieplarnianym i niszczeniu ochronnej warstwy ozonowej, wzrastającej liczbie zachorowań na raka skóry, ryzyku suszy, topnieniu lodowców na biegunach, podnoszącym się poziomie oceanów. To wszystko brzmiało jak scenariusz do jakiegoś filmu science fiction. Senator prychnął. Ci demokraci nie mają szans na przepchnięcie swojej ustawy w senacie, chociaż musiał przyznać, że Barker i Hudson wiedzą, jak przyciągnąć uwagę środków przekazu. Lecz nie wyrządzi to żadnej szkody w nadchodzących wyborach, zwłaszcza w przypadku liberałów z ich okręgu. A może nawet ich taktyka odbije się rykoszetem. Nikt nie chce ponownie wybierać tych, którzy przegrali, a tym razem Barker i Hudson przegrają na pewno.

Czyste powietrze? Świetny pomysł. Tylko że Amerykanie nie lubią składać ofiar. W tym właśnie problem. Tamci chcą, żeby ofiary ponosili zwykli ludzie. Tymczasem każdy palacz, każdy, kto ma więcej niż jeden samochód, każdy pracownik fabryki, który drży o swoją pracę, to znaczy każdy, kto odczułby skutki tej ustawy, będzie zachęcał swego senatora, by głosował przeciwko niej. Czy Barker i Hudson nigdy nie słyszeli o kompromisie? Czy słowa „umiar” nie ma w ich słowniku? Czy oni sobie nie zdają sprawy, że do każdego problemu należy podchodzić stopniowo, a nie rzucać się nań jednym skokiem?

Davis skończył lekturę artykułu, zadowolony, że przy samym końcu jeszcze raz zacytowano jego rozsądne słowa: „Wszyscy się zgadzamy, że powietrze nie jest tak czyste, jak mogłoby być. Owszem, problem istnieje, przynajmniej w kilku dużych miastach, szczególnie od czerwca do września. Ale warunki się poprawią, gdy nadejdzie chłodniejsza pora roku. Co nie znaczy, że zalecam bezczynność. Nie możemy jednak zmienić społeczeństwa z dnia na dzień, chociaż moi szanowni koledzy najwyraźniej do tego zmierzają. W zamian proponuję — gdy tylko zapoznam się z dostępnymi danymi statystycznymi — rozwiązania bardziej zrównoważone, umiarkowane, starannie wykonane i nie tak drastyczne. Czas. Zanieczyszczenie powietrza powiększało się przez lata i tak samo wiele czasu potrzeba będzie, by je oczyścić.

Wspaniale, pomyślał. „Washington Post” użyczył mi mnóstwo miejsca, a prasa z Michigan da go na pewno jeszcze więcej. Palacze z mojego okręgu wyborczego poczują się mniej zagrożeni. Również rodziny posiadające po dwa samochody przestaną się obawiać dodatkowych kosztów rejestracyjnych. Ale najważniejsze, pomyślał senator, że producenci samochodów będą ogromnie wdzięczni, ponieważ nie muszą się więcej martwić o sprostanie nowym rygorom emisji spalin z ich samochodów i fabryk.

Bardzo wdzięczni.

I niezwykle hojni. Tak, z całą pewnością.

Zadzwonił dzwonek u drzwi. Davis zerknął na zegarek w obudowie kuchenki mikrofalowej — szósta czternaście. Kto to może być tak wcześnie? W pierwszej chwili wpadła mu do głowy całkiem oczywista odpowiedź. Jakiś gorliwy dziennikarz. W takim razie powinien porządnie wyglądać. Dłońmi przyczesał włosy, ciaśniej zawiązał szlafrok, wyszedł z kuchni i otwierając drzwi starał się wyglądać jak najpogodniej.

Za drzwiami nikogo nie było. Senator nieprzyjemnie zaskoczony zmarszczył brwi. Rozejrzał się po ulicy równo zabudowanej eleganckimi miejskimi domami, lecz z wyjątkiem znikającego za rogiem samochodu nie zauważył żadnego ruchu.

Co do...?

Nagle jego uwagę przyciągnęło coś leżącego na progu. Duża koperta z grubego papieru. Jeszcze bardziej ściągnął brwi, podniósł pakunek, znowu obrzucił wzrokiem ulicę i wrócił do domu, zamykając za sobą drzwi.

Z pewnością nie była to moja sekretarka, pomyślał. Susan najpierw by zatelefonowała, gdyby miała coś na tyle ważnego, by niepokoić mnie o tak wczesnej porze. A nawet gdyby nie zdążyła zadzwonić, nie zostawiłaby tak zwyczajnie koperty na progu uciekając bez wyjaśnienia. Davis, zmieszany sytuacją, rozerwał kopertę i wyjął z niej kilka dokumentów. Zbyt ciekawy, by wejść do kuchni i zabrać się do lektury na siedząco, szybko przebiegł wzrokiem pierwszą stronę. Ledwie dotarł do połowy, gdy z jego gardła wydobył się jęk.

Jezusie!

O Chryste!

Pospiesznie przekartkował resztę.

Pies to...!

W dokumentach podawano daty, miejsca, nazwiska i sumy, każdą łapówkę, jaką kiedykolwiek wziął, każdy nielegalnie zdobyty grosz na kampanię wyborczą, każdy urlop na koszt rządu, każde...! A pod dokumentami znajdowały się fotografie, na których widok senator wsparł się o ścianę z obawy, że nagły ból w klatce piersiowej oznacza atak serca.

Zdjęcia — czarno-białe odbitki, wyraźne, błyszczące, bez wątpienia wykonane przez zawodowca — przedstawiały Davisa i jego wspaniałą sekretarkę na pokładzie jachtu. Uwieczniały ich nie tylko podczas uprawiania zwykłego seksu, ale również wszelkich nagannych jego wersji, jak stosunki oralne i analne.

Senator żywo pamiętał tamto cudowne letnie popołudnie. Był sam ze swoją sekretarką. Sprawdzili, że nikt ich nie śledzi, oddzielnie dojechali do niewielkiej, prywatnej karaibskiej wysepki, której właścicielem był jeden z najpotężniejszych wyborców Davisa. Zapewnił ich, że na wyspie nikogo nie będzie, ale dla podwójnego zabezpieczenia senator wyprowadził jacht w morze, by nikt nie mógł ich szpiegować. Nie był z tych, którzy dają się podejść jakimś zasrańcom w stylu Gary'ego Harta.

Jednak ktoś ich szpiegował!

Zdjęcia wykonane były pod takim kątem, że najwyraźniej zrobiono je teleobiektywem z pokładu samolotu. Poza tym fotografie były tak ostre, jakby Davis i jego sekretarka do nich pozowali. Ich twarze były widoczne na każdym zdjęciu, z wyjątkiem tego, gdy odwrócony tyłem do aparatu, zatapiał usta między udami dziewczyny. Niech to wszyscy diabli!

Było jeszcze coś!

Pod fotografiami, na widok których jego pierś unosiła się gwałtownie już nie z bólu, lecz z wściekłości, znalazł nie podpisany, wystukany na maszynie list. Pewność zawartej groźby zmroziła go tak samo jak treść:

Sugerujemy, żebyś przemyślał,po której stronie opowiedzieć się podczas głosowania nad ustawą Barkera-Hudsona

Senator porwał dokumenty, zdjęcia i list na połówki, ćwiartki, potem na ośme części. Zbitki papieru stały się tak grube, że musiał je podzielić, by móc drzeć dalej. Przez cały czas klął z furią, ale po cichu, żeby nie zbudzić żony.

Już ja bym wam pociągnął druta! — pomyślał, nie zdając sobie sprawy, że przeklina, używając wulgarnego określenia na czynność, która w wykonaniu jego sekretarki sprawiała mu niedawno sporą przyjemność. Zdawał sobie sprawę z tego, że bez względu na jak małe kawałki rozszarpie te przeklęte dowody, jego wysiłki są daremne — ktokolwiek przysłał paczkę, z pewnością ma negatywy. Tak! Ktokolwiek to jest! Tylko że nie było żadnej wątpliwości, o kogo chodzi.

Barker i Hudson!

Davis zadrżał z oburzenia. Młodsi senatorowie z partii demokratów grożą starszemu senatorowi, a na dodatek republikaninowi? Czyżby nie mieli pojęcia, jaką władzę zgromadził w swoich rękach tak zaprawiony polityk jak on? Ja wam...

Czyżby? Ty im...?

No? Co właściwie możesz zrobić? Doprowadzisz do konfrontacji? Podważysz ich oskarżenia? Nic nie da się porównać z tym, co mogą zrobić oni, jeżeli zdecydujesz się ujawnić zawartość koperty. Z twoją karierą koniec. A co zrobisz potem?

— Kochanie?

Senator skulił się, słysząc kroki żony schodzącej z góry. Szybko wepchnął strzępy papierów do koperty.

— Czy ktoś dzwonił do drzwi?

Żona Davisa pokazała się na dole schodów. Jej otoczone zmarszczkami oczy były podpuchnięte, grube policzki i brzuch obwisłe. Siwe włosy zwisały w niechlujnych strąkach.

— Tak, kochanie — odparł Davis. — To tylko posłaniec z najnowszymi informacjami o ustawie dotyczącej czystego powietrza.

— Boże, co za nuda. Mogliby nie naprzykrzać się o tak wczesnej porze.

— Wiem, kochanie — powiedział senator. — Ale to było ważne. Doszedłem do wniosku, że muszę przemyśleć swoją decyzję. Zaczynam przechodzić na stronę Barkera i Hudsona. Chodzi o dzieci. Musimy chronić dzieci tego narodu. Zapewnić im czyste powietrze, żeby miały zdrowe płuca.

— Ale co z...?

— Moimi wspaniałomyślnymi sponsorami z Detroit? Chyba po prostu będę musiał im to wytłumaczyć. — Pomyślał o fotografiach, o podniecającym zapachu swojej sekretarki. — Tak, chyba będę musiał ich do tego przekonać.

3

Dorzecze Amazonki, Brazylia

Mgła przesłoniła niebo. Juanita Gomez, ubrana w długą czarną sukienkę, z trudem utrzymywała się na nogach, patrząc poprzez łzy i welon na skromną trumnę swego męża. Bądź dzielna, powtarzała sobie, choć ból ściskał jej serce. Musisz. Dla Pedra. On by tego chciał. Wiedziała, że żałobnicy obserwują ją równie uważnie jak trumnę. Gdyby straciła panowanie nad sobą, gdyby swoim zachowaniem obudziła podejrzenie, że żal osłabił jej postanowienie kontynuowania dzieła zabitego męża, wówczas jego wrogowie osiągnęliby swój cel. Dla Pedra! — pomyślała. Bądź dzielna!

Kobieta miała dwadzieścia pięć lat, wąską twarz o śniadej cerze, niewysoką i szczupłą sylwetkę. Nie była pięknością, przyznawała to otwarcie, i nigdy nie zrozumiała, dlaczego Pedro właśnie ją sobie wybrał. Jedyne, co miała piękne, to długie do ramion ciemne włosy. Jakże Pedro lubił je głaskać. Jakże lubił się chwalić, że ich dwójka małych dzieci odziedziczyła po matce cudowne włosy. Co ja bez ciebie zrobię? — zastanawiała się Juanita, ledwie powstrzymując drżenie nóg. Lecz odpowiedź na to pytanie — a wydało się jej, że wręcz słyszy w myślach namiętny głos męża — natychmiast zmusiła ją do wyprostowania się.

Odwagi, Juanito. Nie poddawaj się. Żeby moja śmierć nie poszła na marne. Zajmij moje miejsce. Rozpal serca moich zniechęconych zwolenników. Przemów do nich!

Tak, pomyślała Juanita i podniosła zagniewane oczy na gęstniejącą, przesłaniającą niebo mgłę. Przemówienie.

Od chwili śmierci męża, przed dwoma dniami, odczuwała w sobie ciśnienie słów. Nie miała tego daru, co Pedro, który, choć niewykształcony, potrafił przemawiać i przyciągać uwagę tłumu. Nagle jednak zrozumiała, że wygłosi mowę nad jego grobem. Czuła wewnętrzny przymus.

Podczas przygotowań do pogrzebu, kiedy poszarpane kulami ciało męża leżało na trudno osiągalnym lodzie, powtarzała sobie w myślach to, co dyktował jej wewnętrzny głos. Ostatniej nocy, zbyt oszołomiona smutkiem, by spać, dobrała odpowiednie słowa. Wkrótce, kiedy leciwy ksiądz przestanie monotonnym głosem wypowiadać swoje modlitwy, przyjdzie jej kolej. Pedro, jej ukochany mąż, przemówi w niej, z nią i przez nią — pod warunkiem że starczy jej sił. A wtedy jego zwolennicy stłumią strach, pokonają zniechęcenie i wytrwają w walce o uratowanie swej ziemi.

Bądź dzielna!

Cmentarz był wiekowy, większość drewnianych krzyży chyliła się ze starości, położony na jałowym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na chaty wioski o nazwie Kordoba oraz na zamulony, błotnisty dopływ wspaniałej niegdyś Amazonki.

Juanita wiedziała, że deszcz zmywał do rzeki muł, odkąd ziemi nie chroniły korzenie rosnących tu dawniej majestatycznych drzew. Z powodu ognia.

Z powodu wyrębu i wypalania — taktyki stosowanej przez wrogów jej męża.

To oni zmuszali wieśniaków do ścinania drzew, karczowania ich i wykorzystywania uzyskanych w ten sposób terenów pod dodatkowe zasiewy. Stąd coraz gęstsza mgła przesłaniała niebo. Juanita zadrżała ze wzbierającej wściekłości. Z powodu ognia płonącego w oddali, na skraju kurczącej się puszczy. Warstwa gleby była niezwykle cienka, nawet razem z popiołem ze spalonych drzew, a po kilku latach intensywnych upraw stawała się jałowa. W konsekwencji palono więcej drzew, karczowano większe obszary lasów, obsiewano większe tereny, aż ziemia znów przestawała rodzić — oto przyprawiający o mdłości wzór zniszczenia.

Jednak istniał jeszcze okropniejszy sposób, o którym wiedziała. Wrogowie Pedra, właściciele tej ziemi, zmuszali wieśniaków do przeniesienia się w inne miejsce i sprowadzali ciężki sprzęt, zrywali pozbawioną roślinności wierzchnią warstwę ziemi szukając ukrytych pod nią minerałów. W końcu nie pozostawało nic wartościowego. Gdziekolwiek Juanita spoglądała, zewsząd otaczała ją jałowa brzydota. Ksiądz prawie skończył modlitwy. Kobieta poczuła żar w sercu, szaloną potrzebę zwrócenia się do zwolenników męża i wypowiedzenia słów, które miały tchnąć w nich ducha walki.

Pedro zorganizował wieśniaków, przekonując ich, by sprzeciwili się niszczeniu bożego dzieła przez bogatych, chciwych, złych ludzi ze stolicy. Dowiedział się od obcokrajowców — jak to oni siebie nazywali? — ekologami? — że gęsty dym z płonącej puszczy zanieczyszcza atmosferę Ziemi. Ci obcokrajowcy powiedzieli mu również, że ten największy na świecie las zabiera z powietrza coś złego (przypomniała sobie zupełnie pozbawione dla niej znaczenia określenie „dwutlenek węgla”) i że oddaje mu coś dobrego (co to jest? tlen?). Powiedzieli, że gdyby las zniknął, co niechybnie nastąpi, skoro każdego roku niszczy się tysiące akrów, w powietrzu będzie tak dużo dwutlenku węgla, że wywoła on zmianę pogody, podwyższenie temperatury i że przestaną padać deszcze.

Obcokrajowcy uparcie twierdzili, że od tego lasu zależy cały świat.

Wypalanie musi zostać przerwane raz na zawsze! Pedro rozumiał, co mówili, ale był świadom również, że wieśniacy nie będą walczyć o uratowanie lasu tylko dlatego, że jacyś obcy ludzie twierdzą, iż jest on potrzebny całemu światu. Jednocześnie wiedział, że wieśniacy będą walczyć o swoje domy, o drzewa kauczukowe, od których zależało ich życie, że będą chronić rzekę przed mułem — wynik erozji — od którego dusiły się ryby, podstawa ich pożywienia. Będą walczyć. Oczywiście jeżeli ktoś im pokaże, jak to robić, jeżeli ktoś ich zjednoczy i przekona, że razem stanowią siłę. Pedro przyjął wyzwanie i przez pewien czas odnosił sukcesy, zmuszając wrogów do ustąpienia z tej ziemi. Najwyraźniej jednak osiągnął zbyt dużo, gdyż źli ludzie ze stolicy przysłali zamachowców uzbrojonych w karabiny maszynowe, którymi poszatkowali jego ciało, kiedy przemawiał w sąsiedniej wiosce. Teraz powietrze znowu było gęste od dymu. Znowu zapłonął złowieszczy ogień. Nie wolno ci się poddawać! — Juanita usłyszała w myślach głos męża. Musisz dalej prowadzić walkę!

Kiedy ksiądz odszedł od trumny, odwróciła się do ludzi, gotowa unieść welon, żeby ujrzeli żarliwą determinację w jej oczach, gotowa przemówić.

Zamarła jednak w pół ruchu, gdyż wszyscy odwrócili się — na wyboistej, piaszczystej drodze pojawiła się nieoczekiwanie długa czarna limuzyna, która po chwili stanęła na skraju cmentarza. Wieśniacy patrzyli zdziwieni na wysiadającego z niej obcego człowieka. Był wysoki, wyglądał wytwornie. Jego garnitur był równie czarny jak samochód. Krawat też miał czarny, kontrastujący z nieskazitelnie połyskującą białą koszulą, być może jedyną taką koszulą, jaką wieśniacy kiedykolwiek widzieli. Dostojnym, godnym pogrzebu krokiem obcy podszedł do bagażnika, otworzył klapę, wyjął jakiś karton i ruszył pod górę w kierunku żałobników zgromadzonych na ponurym cmentarzu.

— Proszę mi wybaczyć, pani Gomez — szepnął mężczyzna i ukłonił się z szacunkiem. Jego nienaganny akcent i staranna wymowa wskazywały, że pochodzi z miasta. — Serdecznie przepraszam. Bardzo niechętnie przeszkadzam w tej przykrej dla pani chwili. Wyrażam współczucie i ofiarowuję modlitwę za duszę pani odważnego męża. Nie sprawiałbym pani kłopotu, ale pewien człowiek powiedział mi, a właściwie nalegał, żebym to uczynił.

— Człowiek? — Juanita podejrzliwie przyjrzała się obcemu. Czuła ból napiętych mięśni. — Jaki człowiek?

— Niestety, tego nie wiem. Mój klient nie podał swego nazwiska. Wczoraj zjawił się niespodziewanie u mnie w biurze. Posiadam w mieście wypożyczalnię limuzyn. Zapłacił mi hojnie, żebym przyjechał do tej wioski i dostarczył tę paczkę... podarunek, jak on to określił... właśnie w tym momencie.

Juanita z jeszcze większą podejrzliwością popatrzyła na pudełko.

— Podarunek? Co to jest?

W pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że źli ludzie przysłali bombę, by zniszczyć ją, Juanitę, w tak dramatyczny sposób, podczas pogrzebu męża. Wtedy zwolennicy Pedra na zawsze straciliby wolę walki.

— Mój klient nie wyjawił, co znajduje się w tym pudle... Właściwie ostrzegł mnie, że jeśli rozpakuję je przedwcześnie, dowie się o moim grzechu i srogo mnie ukarze. Zapewnił mnie i prosił, żebym ja zapewnił panią, że prezent ten nie jest niebezpieczny, przeciwnie, że będzie dla pani pocieszeniem.

Kobieta zmierzyła go ostrym spojrzeniem.

— Żeby przejechać taki kawał drogi, w tak tajemniczej misji, musiał pan zostać bardzo dobrze opłacony.

— To prawda. Już powiedziałem, że zapłata była hojna. —

Mężczyzna wyglądał na zmieszanego, jakby porównywał swój elegancki garnitur z otaczającą go biedą.

— Z pozdrowieniami od nieznajomego, proszę pani.

Juanita niechętnie przyjęła prezent. Wielkością przypominało pudło na tort. Tylko że zawartość była o wiele cięższa, a w dodatku to coś w środku przesuwało się.

Zakłopotana postawiła pudełko na ziemi obok skromnej trumny męża. Spróbowała je otworzyć, ale gdy drżącymi palcami nie zdołała rozerwać taśmy, podszedł do niej jeden z wieśniaków i rozciął pudło nożem.

Zmuszona okolicznościami, odchyliła wieczko i ostrożnie zajrzała do środka.

Westchnęła gwałtownie. Podobnie westchnął stojący obok wieśniak. Juanita wydała okrzyk, ale nie przerażenia, lecz triumfu. Szybkim ruchem sięgnęła do pudełka i wyciągnęła jego zawartość. Ludzka głowa. Odcięta głowa jednego ze złych ludzi z miasta, którzy rozkazali zabić jej męża. Głowa — o groteskowo wykrzywionych rysach — żywo komunikowała agonię, jaką ten człowiek przeżywał, kiedy mu ją obcinano. Zapakowana w plastikową torebkę, najwyraźniej po to, by sącząca się z szyi krew nie przesiąkła przez kartonowe opakowanie.

Z okrzykiem zwycięstwa Juanita zerwała torebkę, chwyciła głowę za włosy i podniosła możliwie jak najwyżej, żeby wszyscy mogli obejrzeć ten cudowny podarunek od nieznanego dobroczyńcy. Posłaniec cofnął się przerażony, podniósł rękę do ust, jakby miał zaraz zwymiotować.

Wieśniacy rzucili się do przodu, by popatrzeć z bliska.

— Walczcie! — krzyknęła. — Za Pedra! Za was samych! Za tę ziemię!

Odpowiedzieli krzykiem determinacji.

Juanita odwróciła się, by podejść do trumny Pedra. — Mój ukochany mężu! Czy widzisz wroga? Kochany ojcze naszych dzieci! Nie umarłeś na darmo! Nie damy się zdeptać! Będziemy walczyć! Będziemy walczyć dalej! Nie przestaniemy walczyć — nigdy! Nigdy! Aż zwyciężymy! Aż nadejdzie dzień, gdy ogień zgaśnie!

4

Morze Koralowe, południowy Pacyfik

„Argonauta”, supertankowiec transportujący ropę naftową z Zatoki Perskiej do rafinerii w pobliżu Brisbane na wschodnim wybrzeżu Australii, miał trzy godziny wyprzedzenia względem planu. Podczas całego rejsu pogoda była dobra, morze spokojne. Całkiem monotonna podróż. Trudno marzyć o czymś lepszym, pomyślał kapitan Victor Malone, wilk morski o dwudziestoletnim stażu pracy na morzu, z czego większość czasu przepracował dla korporacji naftowej Pacific-Rim. Miał czterdzieści osiem lat, średni wzrost, lekko przerzedzające się brązowe włosy i krępą budowę ciała. Chociaż na morzu rzadko wychodził na pokład, jego okrągła twarz była rumiana. Na mostku, który mimo panoramicznych okien przyprawiał go o klaustrofobię, sprawdził pogodę, sonar, radar i urządzenia nawigacyjne. Wszystko w normie. Jeszcze dziesięć godzin i będziemy w porcie, pomyślał. Z pewnością jeszcze przed jutrzejszym rankiem. — Gdybyś mnie potrzebował, jestem w kabinie — powiedział oficerowi, spokojny o rutynowy przebieg reszty wieczoru. Pięć minut później, zamknąwszy od wewnątrz drzwi kabiny, Malone otworzył szufladę biurka i wyjął z niej do połowy opróżnioną butelkę wódki. Jednym z warunków zatrudnienia na okrętach firmy Pac-Rim była abstynencja i przez większą część swojej kariery kapitan stosował się do niego. Dręczony poczuciem winy, zdumiony, nie był pewien, kiedy i dlaczego zaczął ulegać pokusie. W końcu złamał zasadę. Może to z powodu urazu po rozwodzie, którego trzy lata temu zażądała żona, gdy zakochała się w jakimś handlowcu z biura nieruchomości w Bostonie. W mężczyźnie, który jak gniewnym tonem wyjaśniła, nie będzie wychodził do pracy na kilka miesięcy. A może chodziło o samotne noce w obcych portach, które już dawno temu straciły urok.

Bez względu na powód łyk wypijany od czasu do czasu przed snem zamienił się w okresowe, potajemne pijatyki, jakimi Malone starał się przeciwstawić nudzie zbyt wielu długich rejsów. Świadomy, że nałóg wymyka mu się spod kontroli, podczas tego rejsu starał się panować nad sobą i folgować potrzebie picia tylko w chwilach absolutnej konieczności.

Ale i tak kończył już ostatnią z ośmiu butelek wódki, które przeszmuglował na pokład. Zdumiony tempem ich opróżniania, zamyślił się, nalewając pół szklanki wódki i rozsiadając w fotelu przy biurku.

Żałował, że nie ma lodu i wermutu, ale jutro rano, po zacumowaniu w rafinerii, zaraz gdy załatwi formalności, zejdzie na ląd, znajdzie jakiś ustronny bar, w którym nikt go nie rozpozna, i przynajmniej nacieszy się znowu porcją martini.

Kilkoma martini.

Wynajmie pokój, żeby przespać upojenie, a następnego dnia wróci do pracy i nikt o nic nie będzie go podejrzewał.

Na tym polegał urok wódki. Nie zasmradzała oddechu. Wypiwszy, jak mu się zdawało, kilka łyczków, kapitan ze zdziwieniem odkrył, że opróżnił szklankę. Zmieszany, popatrzył mętnym wzrokiem, ocenił sytuację i zdecydował — jesteśmy, do cholery, prawie na miejscu. To będzie ostatnia przed zawinięciem do portu. Rutynowe zadanie. Nie szykują się żadne kłopoty. Po co marnować resztę, która została w butelce? Nalał więc sobie następne pół szklanki. Zanim jakiś czas później zapadł w sen, butelka była już pusta.

Nagle zbudził go grobowy głos oficera:

— Kapitanie!

Malone z wysiłkiem zdołał unieść jedną powiekę.

— Kapitanie?

Na wpół otwartym prawym okiem szukał źródła dźwięku i stopniowo uświadomił sobie, że głos dobiega ze ściany, z interkomu. — Kapitanie, mamy kłopoty z sonarem.

Malone z trudem podniósł głowę. Potrząsnął nią, próbując rozpędzić mgłę w myślach, otworzył oczy i zamrugał, gdyż wzrok też miał zamglony. Szklanka spadła mu z kolan, gdy podniósł się chwiejnie i sięgnął, by wcisnąć guzik interkomu.

— Co się dzieje? Eee, co to było? Powiedz jeszcze raz.

— Kapitanie, powiedziałem, że mamy kłopoty z sonarem.

Malone pomasował sobie pulsujące czoło.

— Kłopoty? Jakie?

— Sporadyczne zaniki odczytu.

Malone'owi język zesztywniał. Wysilał się, by mówić wyraźnie.

— To chyba... — przyszła kolej na trudniejsze słowo, a wargi miał jak z gumy — zwarcie elektryczne.

— Też tak pomyślałem, kapitanie. Kazałem elektrykom, żeby sprawdzili.

— Dobrze. Tak, dobrze. Elektrykom. W porządku. Powiadom mnie, co znaleźli.

— Kapitanie, chyba powinien pan przyjść na mostek.

— Załatwione. Właśnie się zdrzemnąłem. Zaraz będę. Jak tylko się pozbieram. — Ależ ja bełkoczę, uświadomił sobie nagle, chociaż umysł miał jeszcze nieźle przyćmiony.

Podniósł szklankę, opłukał nad umywalką i odstawił na blat.

Potem schował pustą butelkę po wódce do szuflady biurka i zamknął ją.

Lepiej wyszoruję zęby.

Lepiej przepłuczę gardło i umyję twarz.

Ale gdy zerknął spode łba w lustro nad umywalką, widok własnych przekrwionych oczu przeraził go. No, stary, pomyślał, obudź się! Umył twarz gorącą, a potem zimną wodą i połknął dwie aspiryny. Spostrzegł zaniepokojony, że ma wygniecioną koszulę. Lepiej ją zmienię, pomyślał. Muszę wyglądać na trzeźwego!

Z interkomu znowu dobiegł go poważny głos oficera:

— Kapitanie, sonar się zepsuł. Zupełnie — w tle odezwały się zniekształcone głosy — padł.

Malone jakoś się nie załamał, przeszedł przez kabinę, dotarł do interkomu i wcisnął guzik.

— Zupełnie?

— Ekran jest pusty.

— Włączcie system wspomagania.

— Już to zrobiłem, ale też nie działa, kapitanie.

— Nie...? — Malone głośno wciągnął powietrze. — Zaraz tam będę.

Drżącymi palcami nieporadnie zmienił koszulę. W ostatnim odruchu spryskał twarz płynem po goleniu, żeby żaden z członków załogi nie wyczuł przypadkiem zapachu wódki.

Bóg był litościwy. Nikt nie widział, jak kapitan wytacza się z kabiny, jak opiera się o ścianę, prostuje i niepewnym krokiem sunie dalej.

— Co się dzieje? — zapytał stanowczym głosem, wchodząc do sterówki z nadzieją, że brzmi wystarczająco pewnie.

— To samo — odparł oficer. — Nie działa ani sonar główny, ani rezerwowy.

— Daj mi mapy.

— Tu leżą już przygotowane, kapitanie. Mam zatrzymać maszyny? — Nie! Jeszcze nie! Dopóki nie będziemy musieli! — Malone z błyskiem w oczach popatrzył na oficerów. Co się z nimi, do diabła, dzieje? Czy nie rozumieją, ile czasu zajmie zatrzymanie tak wielkiej jednostki, a po naprawie sonaru osiągnięcie znowu maksymalnej prędkości? — Trzy godziny! Mamy trzy godziny wyprzedzenia! W rafinerii oczekują nas. Prawdopodobnie dadzą nam premię za szybki rejs. Ale gówno dostaniemy, jeśli staniemy z powodu drobnych kłopotów z sonarem i zawiniemy do portu Bóg jeden wie jak późno! Spowalniające działanie wódki czyniło, że przesadnie reagował —uświadomił to sobie, lecz nic nie mógł na to poradzić. Liczył, że dopłyną do rafinerii wczesnym rankiem, miał wielką nadzieję, że uwolni się od obowiązków i wyrwie z okrętu, którego ściany — jak mu się ostatnio wydawało — coraz bardziej się nad nim zamykały. A przede wszystkim liczył na swoją nagrodę. Na martini.

Już prawie czuł jego smak.

— Ale, kapitanie, bez sonaru...

— To tylko drobny problem — upierał się Malone. — Konserwatorzy znajdą uszkodzenie i zreperują.

Rozłożył mapy na stole nawigacyjnym i przyjrzał się im, zwracając uwagę na zmienną głębokość oceanu i wzory raf. Tak! Te wody pamiętał dobrze! Żeby ominąć rafy Cieśniny Torresa, poprowadził „Argonautę” dokoła Nowej Gwinei, potem na południe przez Morze Salomona na Morze Koralowe, uważnie okrążając Wielką Rafę Koralową u północno-wschodnich wybrzeży Australii. Kiedy minie się Wielką Rafę Koralową, to z wyjątkiem kilku pomniejszych raf morze jest zupełnie czyste aż po Brisbane. — Gdzie byliśmy, zanim sonar się popsuł?

— Tutaj, kapitanie — powiedział oficer, wskazując na mapie i podając długość i szerokość geograficzną.

— Doskonale. — Malone czuł w głowie taki ból, jakby ktoś wbijał mu w nią wielki gwóźdź. — Wszystko gra. Musimy się tylko pilnować, żeby ominąć te dwie rafy. — Z trudem utrzymując równowagę, odwrócił się od mapy. — Dwadzieścia stopni na prawą burtę.

— Tak jest, kapitanie — odpowiedział oficer. Powtórzył komendę sternikowi, który potwierdził jej przyjęcie: — Dwadzieścia stopni na prawą burtę.

Kiedy Malone przypalał papierosa, ręce mu drżały.

— A teraz załatwmy się z tym uszkodzeniem. — Zdziwił się, że mimo kaca tak trzeźwo myśli. — Zamów nam kawę. To będzie długa noc.

Półtorej godziny później kapitan poprosił o podanie prędkości „Argonauty”, oznaczył położenie okrętu na mapie, zadowolony, że minęli już pierwszą rafę, i zdecydowany podać kolejną zmianę kursu. Odwracając się strącił na podłogę kubek.

— Do diabła! Niech ktoś to sprzątnie! Dziesięć stopni na prawą burtę!

— Tak jest, kapitanie. Dziesięć stopni na prawą.

W sterówce zapadła pełna napięcia cisza.

Ekran sonaru zamigotał.

— Kapitanie! Elektrycy zlokalizowali uszkodzenie. Jesteśmy gotowi...

Sonar znów działa.

— Mówiłem, że to drobiazg. Nie było potrzeby zatrzymywać okrętu.

Malone i oficerowie pochylili się, by uważniej spojrzeć na gwałtownie rozświetloną konsolę.

— Jezu! — jęknął jeden z nich.

Kapitan przycisnął dłoń do ust.

Przed nimi błysnął zarys rafy. W tej samej chwili kadłub super-tankowca zachrobotał, obecnym zrobiło się niedobrze ze strachu. Kiedy Malone stracił równowagę i opadł na kolana, rozlana wcześniej kawa przemoczyła mu spodnie. Gapił się w dół, gdy statek zatrząsł się kolejny raz. Kawa. Tak czarna. Zupełnie jak...

5

„Dobry wieczór. Mówi Dan Rather z CBS News. Największy w historii wyciek ropy przeradza się w prawdziwą katastrofę. Po wczorajszym staranowaniu rafy u wschodniego wybrzeża Australii „Argonaucie” — super-tankowcowi należącemu do korporacji Pacific-Rim — grozi zatonięcie, a tymczasem wysiłki zmierzające do opanowania wycieku ropy są alarmująco bezskuteczne. W przybliżeniu trzydzieści milionów galonów ropy naftowej zanieczyszcza obecnie dziewicze, do tej pory, Morze Koralowe. Prąd morski spycha plamę ropy w kierunku jednego z cudów przyrody, długiej na przeszło półtora tysiąca kilometrów Wielkiej Rafy Koralowej. Ekologowie przewidują, że — jeśli nie zdarzy się cud — mikroorganizmy składające się na podstawę rafy zostaną zniszczone, a razem z nimi sama Wielka Rafa. Jak informuje nasz korespondent z Brisbane, wkrótce przestanie istnieć jedno z najwspanialszych, nie ruszonych miejsc naszej planety”.

6

Australia

Kapitan Victor Malone, roztrzęsiony i wymizerowany, wyszedł z budynku sądu, w którym przez cały dzień przesłuchiwano go w związku z błędnym kursem, jaki podał oficerowi, by ominąć rafę, na której rozbił się „Argonauta”. „Dziesięć stopni na lewą burtę” — upierał się, że tak właśnie powiedział swoim podwładnym. Oficer i sternik twierdzili jednak, że usłyszeli „dziesięć stopni na prawą burtę”.

Głupcy! Nie, tchórze! Tak jest! Nielojalni tchórze! Nie mieli dość odwagi, by stanąć po stronie swego kapitana! Niektórzy twierdzili nawet, że podejrzewali go o picie alkoholu!

Całe szczęście, że nikt wcześniej nie pomyślał o zbadaniu krwi, zrobiono to dopiero dwanaście godzin po wypadku. Analiza chemiczna nie byłaby decydująca. Gdyby wykryto niewielką ilość alkoholu, mógłby utrzymywać, że wypił drinka dla uspokojenia już po tym, jak przewieziono go helikopterem na ląd.

Kiedy Malone wyszedł z sądu i dziennikarze zaczęli mu robić zdjęcia, podniósł rękę i zasłonił twarz. Ze złością ruszył schodami przez tłum w kierunku wynajętego samochodu, który miał go stąd zabrać. Mięśnie mu drżały. Wódka z martini, zapewniał sam siebie. Potrzebuję tylko...

Gdyby udało mi się uciec przed tymi cholernymi reporterami...

Martini!

To pozwoli mi zebrać myśli!

Malone wbił łokieć w pierś jakiegoś fotoreportera, odepchnął go na bok, nie zwracając uwagi na jego jęk. Wreszcie udało mu się dotrzeć do wynajętego samochodu. Ciemna limuzyna była pusta. Gdzie, do cholery, podział się kierowca? No jasne, pomyślał. Ten skurwiel uciekł! Spanikował na widok tłumu! Tchórz taki sam jak moi oficerowie!

Kapitan wskoczył za kierownicę, zatrzasnął drzwi, przekręcił kluczyk, wcisnął pedał gazu i z rykiem silnika odjechał spod budynku sądu.

Kiedy skręcał za róg ulicy, uśmiechając się, wolny i żądny czekającego go za chwilę martini, jego ciało eksplodowało, podobnie jak i samochód.

Wybuch, którego nawet nie usłyszał, w promieniu trzydziestu metrów rozrzucił krew, kości, włosy i kawałki metalu. Miejsce eksplozji zostało precyzyjnie dobrane. Jak następnego ranka wyjaśnił Dan Rather: „Wydaje się, że metodę wybrano świadomie i starannie. Nikt inny nie został ranny. Zginął tylko kapitan »Argonauty«.

7

Hongkong

Chandler Thompson, naczelny dyrektor Pacific-Rim, nie odwracając wzroku od jupiterów ekip telewizyjnych, pewny siebie, stał za pulpitem i przemawiał do tłumu dziennikarzy w sali konferencyjnej głównego biurowca korporacji. Miał czterdzieści osiem lat i ascetyczny, niezwykle zadbany wygląd. Był przeciwnikiem urządzenia tej konferencji prasowej, ale coraz większe zamieszanie z powodu katastrofy nie pozostawiło mu wielkiego wyboru. Musiał rozwiać wątpliwości i podreperować nadszarpniętą reputację swojej firmy. Jego garnitur za tysiąc dolarów był doskonale wyprasowany. Starannie zapiął guzik marynarki, po czym wojskowym krokiem wszedł do sali i stanął na podium.

— Czy zdawaliśmy sobie sprawę, że kapitan Malone pił zbyt dużo...? Nie. W tym względzie nasza polityka jest bardzo surowa. Członkom załóg nie wolno pić alkoholu w pracy i na dwadzieścia cztery godziny przed wejściem na pokład... Czy pobieramy krew, by się upewnić, że wszyscy przestrzegają tej zasady? To nigdy nie było konieczne. Przed zatrudnieniem nasi pracownicy są poddawani drobiazgowemu sprawdzeniu. Jesteśmy absolutnie pewni naszych ludzi. Przypadek kapitana Malone'a jest odosobniony. Nie ma powodu kwestionować profesjonalizmu naszych oficerów, ale owszem, od tej pory zamierzamy przeprowadzać okresowe badania krwi na obecność alkoholu i narkotyków... Czy podejrzewamy, kto jest odpowiedzialny za śmierć kapitana Malone'a? Policja prowadzi śledztwo. Jeszcze za wcześnie wypowiadać niczym nie potwierdzone oskarżenia... Późna reakcja na zanieczyszczenie środowiska? Jak to spóźniona? Grupa ratownicza wzięła się do roboty, gdy tylko dotarła wiadomość o wypadku... Zbyt mało ludzi? Złe wyszkolenie? Braki w sprzęcie? To nonsens. Byliśmy przygotowani na każdą ewentualność... Po kolei, proszę. Nie usłyszałem pytania... To prawda. W chwili wypadku kilku członków naszej ekipy ratunkowej spało w domach, ale kierownik nocnej zmiany natychmiast ich ściągnął. Zapewniam państwa, że od tej pory ekipa nocna będzie działała równie sprawnie jak dzienna... Nie, niestety nie udało się nam zatrzymać dalszego wycieku ropy z „Argonauty”... Do tej chwili trzydzieści milionów galonów? Przyznaję z przykrością, że to prawda. Jak na razie wysiłki zmierzające do ograniczenia wycieku nie przyniosły pożądanych rezultatów. Rzeczywiście, a napawa mnie to wielkim smutkiem, część Wielkiej Rafy została skażona... Proszę powtórzyć pytanie... Tak, cały sprzęt ratowniczy działał właściwie. Zamieszanie? Dwudziestoczterogodzinna zwłoka? Dlaczego „Argonauta” nie miał podwójnego kadłuba, chroniącego przed rozdarciem wewnętrznej powłoki zbiorników? Zanim odpowiem na dalsze pytania, chciałbym państwa zapewnić, że korporacja Pacific-Rim jest firmą odpowiedzialną, mającą na względzie interesy społeczeństwa...

Thompsonowi przeszkodził jakiś gwałtowny ruch po jego lewej stronie. Jeden z dyrektorów Pacific-Rim wszedł zdenerwowany na podwyższenie, trzymając w ręku jakąś złożoną kartkę. Jego twarz była kompletnie szara. Ty idioto, pomyślał Thompson. Zrujnujesz... Na Boga, czy nie wiesz dość dużo, by mi nie przerywać? Musimy dalej odgrywać pewnych siebie. Właśnie miałem...!

Kryjąc gniewne spojrzenie, Thompson wziął kartkę do ręki, a w myślach przysiągł sobie, że wyrzuci dyrektora z pracy, gdy tylko konferencja prasowa dobiegnie końca.

— Zechcą państwo wybaczyć — zwrócił się do dziennikarzy. Starając się wyglądać dostojnie, rozłożył kartkę, przejrzał napisaną na maszynie notatkę i w jednej chwili zapomniał o wściekłości. Serce waliło mu tak szybko, że poczuł zawrót głowy. Jedną ręką chwycił się pulpitu, by zachować równowagę. Wydawało mu się, że kartka wiruje.

Nasze biuro w Brisbane donosi, że przed godziną znaleziono ciało Kevina Starka...

Stark! Jeszcze jeden z tych, których miał zamiar zwolnić. Przygotowania tego drania do opanowania większych wycieków ropy były nieprawdopodobnie niewystarczające. To z jego winy akcję rozpoczęto z opóźnieniem, bo miał zbyt mało ludzi i sprzęt w podłym stanie. To była jego wina, że plama ropy dopłynęła do Wielkiej Rafy Koralowej i zabijała ją.

...utopionego w beczce ropy.

Dziennikarze natychmiast zareagowali na widoczne przerażenie Thompsona i ruszyli tłumnie w jego stronę, wykrzykując następne pytania. Ciągle oszołomiony, czując nagłe pragnienie, naczelny dyrektor korporacji Pacific-Rim sięgnął po stojącą na pulpicie szklankę. Gdy przełknął łyk wody, poczuł jej gorzki smak. Gwałtownie westchnął i złapał się za brzuch, miał wrażenie, że połknął zapaloną siarkę. Nie potrafił dłużej utrzymać się na nogach. Fotoreporterzy robili kolejne zdjęcia, kamery wideo szumiały. Thompson upuścił szklankę, opadł na kolana, jeszcze raz sapnął i przewrócił się. Umarł, nim uderzył głową o podłogę, ale na chwilę przed tym z jego ust trysnęła krew, ochlapując pierwszy rząd dziennikarzy.

8

Houston w stanie Teksas

Virgil Krause nowo mianowany dyrektor naczelny korporacji Pacific-Rim, wepchnął dokumenty do nesesera, gotowy do wyjścia ze swego gabinetu na najwyższym piętrze głównej amerykańskiej siedziby firmy. Za godzinę powinien być na międzynarodowym lotnisku, gdzie przygotowywano w szalonym tempie firmowy odrzutowiec, by przetransportował szefa do Hongkongu. Krause miał czterdzieści lat, doskonałe zdrowie, był znany ze swojej energii i prężności działania, lecz szok wywołany tak nieoczekiwaną nominacją pozbawił go tchu. Ledwo znalazł kilka minut, by zatelefonować do żony i wyjaśnić, na czym polegają jego nowe obowiązki. Spotkają się w Hongkongu tak szybko jak to możliwe.

Tymczasem przewidywał jeden z najbardziej męczących, bezsennych lotów, podczas którego będzie musiał nie tylko zapoznać się z błędami, które doprowadziły do katastrofy „Argonauty”, ale i znaleźć rozwiązanie problemu skażenia oraz uniknięcia kolejnego.

Dokładniej zaś, Krause nie miał szans na sen podczas lotu, gdyż obawiał się, że awans, o który się modlił, okaże się jego wyrokiem. Malone, Stark i Thompson. Ich brutalna śmierć była tak zaskakująca, jak katastrofa „Argonauty”.

Czy teraz kolej na mnie? — myślał, drżącymi rękami zamykając walizeczkę.

Gdy wypadał z biura, zatrzymała go sekretarka.

— Właśnie nadszedł do pana telegram.

Krause wepchnął kartkę do kieszeni garnituru.

— Śpieszę się. Przeczytam w samolocie.

— Ale posłaniec powiedział, że to pilne. Nalegał, by przeczytał pan od razu.

Dyrektor zawahał się, wyszarpnął telegram z kieszeni i rozerwał kopertę.

Zawarte w nim trzy zdania jeszcze bardziej pozbawiły go tchu.

Błędy będą ukarane. Niech przypadek „Argonauty nie powtórzy się.

Pan jest twoim świadkiem.

„Szczęść Boże

1

Manhattan

W swoim gabinecie na piętnastym piętrze brudnego budynku na Broadwayu w pobliżu Trzydziestej Drugiej Ulicy Tess Drake ustawiła na biurku reprodukcję pewnego obrazu. Dzieło artysty z początku dziewiętnastego wieku przedstawiało barwne, zalesione zbocze w górach Adirondack na północy stanu Nowy Jork. Zgodnie ze stylem epoki artysta przedstawił wyidealizowaną wizję przyrody, czyniąc ją romantycznie bujną, tak idylliczną i ogrodową, że obraz wyglądał na reklamę zachęcającą osadników do zasiedlania tych terenów, amerykańskiego Edenu.

Obok obrazu Tess ustawiła zrobioną w roku 1938 fotografię podobnego zbocza gór Adirondack. Ponieważ w tamtych latach fotografia kolorowa nie była tak doskonała jak dziś, barwy wydawały się znacznie mniej intensywne niż na obrazie. Kontrast polegał ponadto na tym, że zdjęcie nie idealizowało krajobrazu, przedstawiało porośnięte szczyty w sposób realistyczny. Dziki, nieugrzeczniony las robił większe wrażenie niż na obrazie.

Na koniec ustawiła zdjęcie, które wykonała w zeszłym tygodniu, przedstawiające to samo zbocze co na fotografii z roku 1938. Teraz kontrast był przerażający. Nie dlatego, że barwy nowego zdjęcia epatowały jaskrawością. Przeciwnie. Obraz wydawał się alarmująco szary, niepokojąco pozbawiony blasku. Z wyjątkiem zamglonego, błękitnego nieba właściwie nie było żadnych kolorów. Nawet zieleni liści. Tylko błotnisty brąz, jakby film został nieodpowiednio wywołany. I rzeczywiście, coś poszło nie tak, tylko że nie w czasie procesu wywoływania. Winne było powietrze, chmury i deszcz. Ta część lasu została zabita kwaśną wodą, która miała go żywić. Bezlistne drzewa wyglądały obscenicznie nago, pozbawione trawy zbocze robiło wrażenie przeklętego.

Tess odchyliła się z odrazą spoglądając na te obrazy. Ich przygnębiająca wymowa była tak wyraźna, że zapewne artykuł, do którego stanowiły inspirację, nie miał szans stać się równie wymowny. Ale musi go napisać, jak napisała Bóg wie ile innych o podobnych klęskach ekologicznych, w nadziei, że ludzie wreszcie zareagują na globalny kryzys. Jej zaangażowanie wyjaśniało, dlaczego — mimo lukratywnych ofert pracy od takich wydawnictw, jak „Cosmopolitan” czy „Vanity Fair” — postanowiła pracować dla „Earth Mother Magazine”. Czuła, że wobec swojej planety ma do spełnienia pewien obowiązek.

To jasne — przyznawała otwarcie — że jej idealizm nie oznaczał ponoszenia ofiar. W wieku dwudziestu ośmiu lat, gdy większość rówieśników zdawała się opętana zdobywaniem pieniędzy, ona korzystała z dobrodziejstwa zapisanego jej przez dziadka kapitału, który dawał swobodę, możliwość nie zwracania uwagi na pokusę zdobycia intratnej pracy. Jak na ironię, kapitał ten dawał jej nie tylko niezależność, ale i motywację do poświęcenia się sprawie ochrony środowiska, ponieważ znaczna część pieniędzy pochodziła z przynoszącej niegdyś świetne zyski fabryki chemicznej, której ścieki zatruły rzeki i wodę pitną w kilku okręgach stanów New Jersey i Pensylwania. Tess z satysfakcją myślała, że robi wszystko, co w jej mocy, by naprawić wyrządzone szkody.

Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, krótko przycięte blond włosy, ładną buzię oraz dobrze umięśnioną, ale równocześnie kobiecą sylwetkę, którą utrzymywała w formie, chodząc codziennie do klubu w pobliżu swego mieszkania na poddaszu w SoHo. Miała krystalicznie błękitne oczy, a jedynym elementem makijażu, jaki stosowała, było delikatne pociągnięcie szminki. Jej ulubiony strój stanowiły dżinsy, tenisówki i bawełniany pulower. Sięgnęła po jabłko do stojącej na biurku miseczki, wgryzła się w nie i w tej samej chwili wyczuła za sobą czyjąś obecność. Odwróciła się do stojącego w otwartych drzwiach mężczyzny.

— Znowu tak długo pracujesz? — Mężczyzna zmrużył oczy. — Przez ciebie wstyd mi, że już idę do domu.

Nazywał się Walter Trask i był wydawcą „Earth Mother Magazine”. Stał z marynarką narzuconą na plecy, pod którą widać było wygniecioną koszulę, rozpięty kołnierzyk i rozluźniony krawat. Trask miał dostojny wygląd, pięćdziesiąt pięć lat, przerzedzone siwe włosy i ziemiste, obwisłe policzki.

— Długo? — Tess zerknęła na zegarek. — Wielki Boże! To już siódma? Przygotowywałam artykuł o kwaśnym deszczu. Chyba mnie wciągnęło...

— Jutro, Tess. Odpocznij, a dokończysz jutro. Nasza planeta przetrwa do tej pory. Ale ty możesz nie zdołać, jeśli nie będziesz o siebie dbała.

Dziewczyna wzruszyła ramionami, zakłopotana.

— Chyba pójdę popływać.

Walter pokręcił głową.

— Żałuję, że nie mam twojej energii.

— Witaminy i ćwiczenia.

— Mnie przydałoby się trzydzieści lat mniej. Czytałaś gazety? Piszą o morderstwach w korporacji Pacific-Rim po katastrofie tankowca.Co o tym sądzisz?

Tess uniosła ramiona.

— To oczywiste.

— Czyżby?

— Skażenie po prostu kogoś wkurzyło.

— Jasne — westchnął Trask. — Ale nie o to mi chodzi. Czy według ciebie powinniśmy o tym napisać?

— „Earth Mother Magazine” nie jest czasopismem podającym różne wiadomości w skrócie. Sprawa tego skażenia to dobry temat. Nie chodzi o morderstwa, są czymś ubocznym. O małym znaczeniu. Fanatycy krzyżują nam szyki. Już i tak zbyt wielu ludzi sądzi, że to my jesteśmy fanatykami przesadnie traktującymi zagrożenia...

— Pewnie — odezwał się znowu Walter. — Tylko że nasze twierdzenia o zyskach i stratach nie są potwierdzone faktami. Gdybyśmy... Cóż... Nieważne. Pozamykaj wszystko wychodząc, dobrze? I to zaraz!

— Słowo honoru.

— W porządku. Do jutra, malutka.

Ze zgarbionymi plecami Trask poszedł korytarzem i zniknął. Pół minuty później usłyszała odgłosy zjeżdżającej windy. Skończyła jabłko, oceniła materiał ilustracyjny do swojego artykułu i stwierdziła, że Walter miał rację — potrzebowała odpoczynku. Wiedziała jednak, że po pływaniu w klubie, prysznicu, spacerze do domu, sałatce, makaronie z sosem pomidorowym (z mnóstwem grzybów, cebuli i zielonej papryki) i tak usiądzie do pracy. I wbrew radzie Traska spakowała ilustracje oraz dwa pudełka z wynikami badań, przerzuciła torbę przez ramię, podniosła pudełka razem ze spiętymi klamrą notatkami, łokciem wyłączyła światło i poszła korytarzem, naciskając kolejne mijane wyłączniki. Ostatnie trącenie łokcia przeznaczyła dla przycisku ALARM. Wyszła z zasięgu promieni podczerwonych i niezdarnie otworzyła i zamknęła za sobą blokujące się automatycznie drzwi. W niewielkim korytarzyku wcisnęła guzik przywołania windy i oparła się o ścianę, w końcu przyznając przed samą sobą, że jest zmęczona. Usłyszała zbliżającą się windę.

Zmęczenie lub przeznaczenie. Bez względu na powód, kiedy drzwi otworzyły się z sykiem i Tess weszła do środka, notatki wysunęły się jej z rąk. Spadły na podłogę, a razem z nimi jej pióro marki Gold Cross. Pióro, prezent od ojca w dniu wstąpienia do college'u, miało słodko-gorzkie znaczenie — jej ojciec nie dożył chwili, gdy kończyła studia.

Z żalem wcisnęła guzik oznaczony słowem PARTER, poczuła, jak winda rusza w dół, i schyliła się trzymając wciąż torebkę i pudełka, żeby podnieść notatki i pióro. Pochylona, z pośladkami wypiętymi do góry, znieruchomiała, kiedy winda zatrzymała się nieoczekiwanie. Gdy drzwi się rozsunęły, zerknęła między kolanami za siebie. W polu widzenia ukazał się jakiś mężczyzna. Z powodu swej dziwacznej pozy poczuła się bezbronna, a przynajmniej zmieszana. Nie ma jak prezentować to, co się ma najlepszego, pomyślała.

Jednak przyjemny uśmiech nieznajomego od razu ją uspokoił. Wzruszając ze współczuciem ramionami, podniósł jej notatki i pióro, i — chociaż Tess uświadomiła to sobie dopiero później — ten akt grzeczności zmienił całe jej życie. W nadchodzących koszmarnych dniach i tygodniach miała wielokrotnie analizować kilka następnych chwil i zastanawiać się, czy gdyby nie upuściła papierów i pióra, nigdy nie zamieniliby ze sobą nawet słowa. Być może nie byłoby wtedy bólu, żalu i strachu.

Zawsze dochodziła do jednakowych wniosków. To wydarzenia nią kierowały. Bez względu na okropność skutków nie zmieniłaby niczego, tak jak nie zdołała stłumić natychmiastowej skłonności do tego mężczyzny. Absurd? Bezsens? Tak. Powiedzmy — swoista chemia, powiedzmy — wibracje. Powiedzmy, że to było korzystne położenie gwiazd. Wytłumaczenie nie jest ważne. Poczuła, że miękną jej kolana, że robi jej się ciepło, że za chwilę może zemdleć. Jednak zdołała stanąć twarzą do niego i utrzymać równowagę.

Nieznajomy był wysoki, miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, a ona lubiła mężczyzn, których ramiona nie znajdowały się na poziomie jej własnych. Miał zdrową, opaloną cerę, wydatną szczękę, wyraźne, klasycznie szlachetne rysy. Jego ciało było doskonale proporcjonalne, muskularne, ale bez przesady. Ubrany był podobnie do niej. Tenisówki, dżinsy, niebieska bawełniana koszula, której kołnierzyk wystawał spod bawełnianego pulowera w kolorze burgunda. I te oczy. Właśnie one najbardziej przyciągnęły uwagę dziewczyny. Promieniowały jakby z samej duszy, a ich kolor był niezwykły, szary, z czym Tess spotykała się wyłącznie w romansach, które czytywała z poczuciem winy.

Kiedy ona starała się zachować godny wygląd, mężczyzna nadal miło się uśmiechał.

— Ciężki dzień?

— Nie najgorszy. Zwyczajnie długi — odparła.

Nieznajomy wskazał na pudełka.

— I najwyraźniej zapowiada się na jeszcze dłuższy.

Dziewczyna poczerwieniała.

— Tak jest lepiej, niż robić za mało.

Mężczyzna wcisnął guzik z napisem PARTER i skupił wzrok na jej piórze.

— Gold Cross — powiedział, zauważając nazwę producenta. Słowa te chyba miały dla niego jakieś szczególne znaczenie. Zahaczył pióro o papiery i podał jej.

Ich dłonie zetknęły się na moment. Chyba przeskoczył między nimi ładunek elektryczny, bo Tess poczuła mrowienie w palcach.

— Pracuje pani dla „Earth Mother Magazine”? — spytał nieznajomy.

— Skąd pan...?

— Nalepki na pudełkach. ;'

— No, tak, jasne. — Znów się zarumieniła. — A pan? Wsiadł pan piętro niżej. Tam jest tylko jedna firma. Producent telewizyjny Truth Video.

— Zgadza się. A przy okazji, czytałem pani czasopismo. Jest znakomite. Właściwie gromadzę dokumentację związaną z pani pracą — film na temat niewystarczającej ochrony składowisk odpadów promieniotwórczych. Chyba nie ma nic ważniejszego od mojej i pani pracy.

— Zatem oboje próbujemy uratować tę planetę? — Dziewczyna skinęła głową, przygnębiona. — Gdyby tylko więcej ludzi miało do tego podobne podejście.

— W tym problem.

— Czyżby? — Zmarszczyła brwi. — Ja widzę ich o wiele więcej. A dla pana, który...?

— Ludzka natura. Nie jestem pewien, czy tę planetę da się jeszcze uratować.

Taka odpowiedź zaskoczyła Tess.

Winda stanęła.

— Pomóc pani z tymi pudełkami? — spytał mężczyzna.

— Nie trzeba, poradzę sobie.

— To chociaż przytrzymam drzwi.

Wyszli na zewnątrz — tłum oszalałych przechodniów, śmierdzące spaliny samochodów i przesłonięty smogiem zachód słońca.

— Mam na myśli właśnie to. — Nieznajomy pokręcił głową, jego głos brzmiał ponuro. — Nie jestem pewien, czy tę planetę można uratować. — Pomógł Tess przywołać taksówkę, rozejrzał się dokoła, jakby kogoś szukał, powiedział „Szczęść Boże” i odszedł energicznym krokiem, znikając w tłumie prawie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

A ona ciągle czuła mrowienie w palcach.

2

Następnego ranka, czekając w korytarzu na windę, spojrzała w prawo i spostrzegła, że nieznajomy wchodzi do budynku. Na jej policzkach pojawił się rumieniec.

— Dzień dobry — powitał ją.

Podniecona zainteresowaniem, jakie w niej wzbudził, ale starając się je ukryć, zdołała uśmiechnąć się przyjaźnie.

— Ładny ranek.

— Rzeczywiście. Gdy wyszedłem pobiegać, wiatr oczyścił powietrze. Smog nie jest jeszcze bardzo gęsty.

— Pan biega?

— Codziennie.

— Ja też — powiedziała.

— To widać.

Poczuła, że rumieniec na jej policzkach robi się intensywniejszy.

— Ćwiczenie dobre zarówno dla ciała — powiedział mężczyzna — jak i dla ducha.

— Staram się.

Zapadło milczenie.

Cisza przedłużała się.

— Ach, ta winda — odezwała się Tess.

— Owszem, jest okropnie wolna. Ale ja zawsze staram się brać wszystko takim, jakie jest.

— Coś w rodzaju „cierpliwość cnotą”?

Mężczyzna zastanowił się.

— Powiedzmy, że to samodyscyplina.

Drzwi rozsunęły się.

— Jest. Widzi pani? — wskazał nieznajomy. — Wszystko we właściwym czasie.

Weszli do windy.

— Obiecuję, że niczego nie upuszczę — powiedziała Tess.

— Z przyjemnością pani pomogłem.

— Ale nie miałam okazji podziękować.

— To zbędne — odparł. — Gdyby zdarzyło się odwrotnie, pani zrobiłaby to samo.

Dziewczyna patrzyła, jak wciska guzik swojego piętra, potem jej, i z zadowoleniem spostrzegła, że nie ma na palcu obrączki. Mężczyzna odwrócił się.

— Sądzę — jeżeli dalej mamy tak na siebie wpadać — że powinniśmy się sobie przedstawić.

Tess spodobał się sposób, w jaki mrugał swoimi szarymi oczami. Przedstawiła się, a przynajmniej podała imię. Nawykowo nie powiedziała, że ma na nazwisko Drake, gdyż czasami ludzie kojarzyli je z jej powszechnie znanym ojcem, i zawsze czuła się przygnębiona, kiedy musiała rozmawiać o jego strasznej śmierci.

— Tess? — Nieznajomy uniósł głowę i skinął. — Piękne imię. To krótsza forma...

— Od Theresa. — Znowu nie powiedziała mu całej prawdy, bo jej imię wzięło się stąd, że ojciec — gdy była dzieckiem — mówił o niej „Contessa-Theresa”. Ostatecznie skrócił je pieszczotliwie do Tess.

— Oczywiście — powiedział ciemnowłosy, uderzająco przystojny mężczyzna. — Theresa. Hiszpańska mistyczka, założycielka zakonu karmelickiego.

Zamrugała gwałtownie, zaskoczona.

— Nie wiedziałam. To znaczy... nie zdawałam sobie sprawy...

— To nie ma znaczenia. Mam talent do gromadzenia najróżniejszych bezużytecznych informacji.

— A ty jak się nazywasz? — spytała.

— Joseph.

Bez nazwiska, zauważyła Tess. Widać podjął identyczną decyzję. Winda zatrzymała się gwałtownie.

— Zdaje się, że nadszedł czas na kolejną porcję pokuty — powiedział Joseph.

— Chyba nie jest aż tak źle. Wczoraj wieczorem odniosłam wrażenie, że praca sprawia ci przyjemność.

— Dokumentacja upadku tej planety? To nie jest przyjemne. W każdym razie znajduję odrobinę zadowolenia w tym, że próbuję osiągnąć coś dobrego. — Mężczyzna wyszedł z windy i odwrócił się do niej z promienną twarzą. — Szczęść Boże.

Gdy zamknęły się drzwi i Joseph zniknął, Tess poczuła skurcz w żołądku, ale nie spowodowany ruchem windy w górę.

3

Następnego dnia, w piątek, Tess tak była zaabsorbowana pracą nad artykułem, że zapomniała o lunchu. Kwadrans po drugiej burczenie w brzuchu uprzytomniło jej, że jeśli czegoś nie zje, ucierpi na tym koncentracja.

Kiedy weszła do windy, pomyślała o nowym znajomym. Winda zatrzymała się na niższym piętrze. Znowu przeszedł ją dreszcz. Nie, pomyślała. To czysty zbieg okoliczności.

Ale gdy drzwi rozsunęły się i wszedł Joseph, poczuła, że miękną jej kolana.

On uśmiechnął się, najwyraźniej wcale nie zaskoczony jej widokiem.

— Pewnie taki już jest nasz los — wpadać na siebie. — Wcisnął guzik z napisem PARTER. — Jak twoja pokuta? Stojąc tak blisko niego, czując dotyk jego ramienia, Tess starała się opanować oddech.

— Pokuta? — Nagle przypomniała sobie, że tego samego zwrotu użył poprzedniego dnia. — Aha, chodzi ci o moją pracę. Piszę artykuł na temat kwaśnych deszczów. Idzie mi zupełnie nieźle.

— Jeśli jest dobrze, nie ma co narzekać.

— Ja...

— Tak?

— Nie wydaje ci się co najmniej dziwne, że oboje postanowiliśmy wsiąść do windy w tej...?

— ...samej chwili? — Wzruszył ramionami. — Świat jest dziwnym miejscem. Już dawno temu zdecydowałem się akceptować los, a nie kwestionować go. Niektóre rzeczy po prostu muszą się zdarzyć.

— Coś jak kismet lub karma?

— Opatrzność. — W jego oczach pojawił się błysk. — Spóźniony lunch?

Tess poczuła zapach jego płynu po goleniu i nie mogła powstrzymać drżenia głosu.

— Straciłam poczucie czasu.

— Ja też. W każdym razie czasu zegarowego. Po drugiej stronie ulicy jest bar. Pójdziesz ze mną?

Poczuła, że na ramionach robi jej się gęsia skórka.

— Ale każdy płaci za siebie.

Mężczyzna rozłożył ręce.

— Jak sobie życzysz. Ale dla mnie to i tak będzie uczta.

Stojąc na hałaśliwym chodniku, wypatrywali jakiejś luki w sznurze samochodów, a potem pobiegli na drugą stronę, do baru. Było wilgotne popołudnie, promienie słońca przyćmiewały wyziewy spalin. Tess dobiegła do przeciwległego chodnika i spojrzała w stronę Josepha. Zauważyła, że dokładnie tak jak przy pierwszym spotkaniu, rozejrzał się wokół. Szukał kogoś w tłumie? Dlaczego? Pohamowała zmarszczenie brwi, zastanawiając się — podejrzliwości nauczył ją ojciec — czy Joseph uważa, że jest śledzony. Daj spokój, zbeształa samą siebie. Przecież to nie żadna tajna schadzka. Bądź realistką. Jasno oświetlony bar był teraz zapełniony ledwie w ćwierci. Godziny szczytu minęły.

— Mamy dzisiaj doskonałą wołowinę — powiedział kelner.

— Dziękuję, nie jem mięsa — odparł Joseph. — Poproszę kanapkę z pomidorem, ogórkiem i kiełkami.

— Sałatka z kapusty? A może ogórek kwaszony?

— Może być. I butelka wody mineralnej.

— To brzmi nie najgorzej — powiedziała Tess. — Dla mnie to samo. — Kiedy kelner odszedł, przyjrzała się Josephowi. — Nie jadasz mięsa? Jesteś wegetarianinem?

— To nic takiego. Po prostu mięso mi nie odpowiada. Poza tym mamy dzisiaj piątek.

Tess, katoliczce, znaczenie tych słów wydało się zrozumiałe. Przed laty katolikom w piątek nie wolno było jeść mięsa. Teraz tylko starsi, wyjątkowo konserwatywni stosowali się do tej przestarzałej zasady, a Joseph, podobnie jak ona, był na tyle młody, że nie musiał powstrzymywać się od spożywania mięsa w piątek z obawy o popełnienie grzechu.

— Pytam — opanowała zdziwienie — bo ja też jestem w zasadzie wegetarianką.

— No, to mamy jeszcze jedną wspólną cechę.

— Wyznanie rzymskokatolickie?

Mężczyzna zmarszczył brwi.

— Dlaczego uważasz, że jestem katolikiem?

— Nie jadasz mięsa w piątek.

— Aha — odparł. — Rozumiem. Nie, nie wyznaję tej religii.

— Przepraszam. Wybacz mi. Chyba zadaję zbyt wiele pytań.

— Nie przejmuj się. Nie czuję się urażony.

— Wobec tego skoro już... Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałabym zapytać cię jeszcze o coś.

— Słucham.

— Dlaczego wyglądałeś na tak zdenerwowanego, gdy przechodziłeś przez ulicę?

Joseph roześmiał się.

— W Nowym Jorku? Przy takiej liczbie ćpunów i zwariowanych kierowców? Kto nie jest nerwowy?

— I jeszcze jedno.

— Proszę.

— Czy... spotkasz się ze mną jutro? — Tess zdumiała własna odwaga. Serce zaczęło jej łomotać.

— Czy zechciałbym...? — Joseph zastanawiał się, patrzył na blat stołu, bawił się widelcem i nożem, a potem skupił na niej spojrzenie szarych oczu. — Oczywiście. Z przyjemnością spędzę czas w twoim towarzystwie.

Odetchnęła.

— Ale muszę ci coś powiedzieć.

Cholera, pomyślała. Zaczyna się. Właśnie tego się obawiałam. Ten wspaniały mężczyzna powie mi zaraz, że już kogoś ma.

— Śmiało. — Wyprostowała się i mocno wsparła dłonie o blat, przygotowując się. — Cenię szczerość.

— Możemy być tylko przyjaciółmi.

— Nie jestem pewna, czy...

— Chcę powiedzieć, że nigdy nie będziemy kochankami.

Jego bezpośredniość zaskoczyła ją.

— Daj spokój! — rzuciła. — Z mojej strony to nie była propozycja. Nie zaprosiłam cię do łóżka.

— Wiem. Twoje zachowanie jest bez zarzutu. — Wyciągnął rękę ponad stołem i czule dotknął jej dłoni. Zauważyła, że po wewnętrznej stronie przegubu ma nierówną bliznę. — Nie chciałem cię obrazić ani wpędzić w zakłopotanie. Problem w tym, że... jeśli chodzi o mnie, są rzeczy, których byś nie zrozumiała.

— Chyba rozumiem.

— Czyżby?

— Jesteś homoseksualistą? O to chodzi?

Roześmiał się.

— Ani trochę.

— Posłuchaj, nie przeszkadzałoby mi, nawet gdybyś nim był. Po prostu chciałam wiedzieć. Nie chcę robić z siebie jeszcze większej idiotki.

— Wierz mi, Tess, nie jestem homoseksualistą, a ty nie zrobiłaś z siebie idiotki.

— A może miałeś jakiś wypadek i dlatego...

— To znaczy, czy przez to już nie mogę? Chyba nie. Schlebia mi fakt, że chcesz spędzać ze mną czas. Tylko że ja mam... cóż, powiedzmy pewne zobowiązania. Nie mogę ci wyjaśnić jakie i dlaczego. Musisz mi zaufać, uwierzyć i zaakceptować. W każdym razie z przyjemnością przyjmuję twoją przyjaźń.

— Przyjaźń? — Dziewczyna płonęła ze wstydu. — W szkole średniej pozbyłam się raz pewnego natrętnego kolegi, mówiąc mu, że możemy zostać tylko przyjaciółmi.

— Ale teraz to nie szkoła średnia — odparł Joseph. — Jeśli chcesz mojego towarzystwa, a ja lubię twoje... nie podoba mi się ta oficjalność, ale takie są moje warunki.

— Posłuchaj. — Tess ugryzła się w język. — Może damy sobie z tym spokój.

— Dlaczego? Nie możesz sobie wyobrazić kontaktów męsko-damskich, które nie kończą się w łóżku? — spytał.

— Boże, czuję się okropnie.

— Przestań. Jesteś zdrową, inteligentną i atrakcyjną kobietą, która ma normalne pragnienia. Ale ja jestem... — Popatrzył na nią przenikliwie. — Jestem zupełnie inny.

— To nie argument. Wręcz przeciwnie. Może właśnie dlatego... — Nie wierzyła, że to mówi. — Chcę być z tobą.

— Platonicznie — dodał Joseph.

— W porządku. Jasne. Na razie. Ale kto wie...?

— Nie, Tess. Nie na razie, lecz zawsze. Zaufaj mi, to jest lepsze rozwiązanie.

— Dlaczego?

— Bo wieczne.

— Jesteś najdziwniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam — powiedziała.

— Przyjmuję to jako komplement.

— Ok. — Była coraz bardziej zdecydowana. — O której jutro?

— O dziesiątej? — zaproponował. — Na East Side. W parku Carla Schurza. Nie opodal Osiemdziesiątej Ósmej Ulicy. Po sąsiedzku z domem burmistrza.

— Znam to miejsce.

— Nad rzeką jest ścieżka do biegania. Ponieważ ćwiczymy codziennie, równie dobrze możemy to robić razem.

— Świetnie — powiedziała Tess. — Zatem pobiegamy sobie i ja pozbędę się sympatii do ciebie?

— Ćwiczenia czynią cuda, moja platoniczna przyjaciółko.

— Może w twoim przypadku.

Joseph uśmiechnął się łagodnie.

— Działają jak zimny prysznic.

— Niekiedy rozgrzewają — nie ustępowała Tess. — Zrobię wszystko, by cię skusić.

— To na nic się nie zda — odparł. — Naprawdę jestem człowiekiem, którego nie da się skusić.

— Uważam to za wyzwanie.

4

Nawet o dziesiątej rano ścieżka dla biegaczy w parku nad rzeką East była zatłoczona. Dzięki oddaleniu od miejskiego ruchu powietrze było tu czyste i pozwalało dojrzeć rzadko oglądane wspaniałe niebo. Starsi ludzie siedzieli na ławkach, ciesząc się spokojem weekendu. Po lewej, na placyku ogrodzonym niskim płotkiem z kutego żelaza chłopcy grali w koszykówkę. Amatorzy opalania rozłożyli koce na trawie, wykorzystując niezwykle intensywne czerwcowe słońce. Wśród drzew spacerowali ludzie z psami. Co za prezent, pomyślała Tess. Jaki piękny dzień. Wyjątkowo rzadki podarunek losu. Miała na sobie niebieski dres, stosowny do koloru jej oczu. Chociaż luźny, podkreślał figurę, szczupłe, gibkie i silne ciało, jędrne piersi. Na czoło wciągnęła czerwoną opaskę kontrastującą z jej jasnymi włosami. Oparta pośladkami o ogrodzenie oddzielające ścieżkę od strony rzeki, przyglądała się biegaczom. Wielu z nich miało na uszach słuchawki podłączone do umocowanych u pasa radioodbiorników. Osobiście nie lubiła podczas biegu słuchać muzyki. Przeszkadzała jej. Wolała raczej koncentrować się na przyjemności, jaką sprawiały jej ćwiczenia. Widząc zadowolenie malujące się na spoconych twarzach czuła coraz większą ochotę, by do nich dołączyć. Już niedługo, pomyślała. Joseph może tu być lada chwila.

Nie mogła się nadziwić, że tak nieodparcie na nią działał. Był z pewnością przystojny, ale wielokrotnie umawiała się z przystojnymi mężczyznami Do żadnego jednak nie czuła tak silnego i spontanicznego pociągu. Większość zanadto uświadamiała sobie swój wygląd. Trudno wprost było ścierpieć ich wyolbrzymione ego. Odkryła na przykład, że jeden z nich spotyka się jeszcze z trzema innymi kobietami, choć utrzymywał, że zależy mu tylko na niej. Inny był jednym z wziętych dyrektorów w telewizji i jedyne, co interesowało go w Tess, to potrzeba posiadania kogoś, kto bez przerwy by mu mówił, jaki jest wspaniały.

W ciągu ostatnich sześciu miesięcy nie spotykała się z nikim. Może to wyjaśnia mój pociąg do Josepha, pomyślała. Połączenie przepracowania i samotności. Ale im dłużej zastanawiała się nad taką możliwością, tym bardziej zdecydowanie ją odrzucała. W nim — nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów — kryło się coś innego. Przystojny mężczyzna, który nie jest zakochany w swoim wyglądzie, który traktuje ją z szacunkiem, z którym łatwo się rozmawia, który zwraca się do niej jak do istoty ludzkiej, a nie potencjalnego łupu. To wszystko z pewnością się liczyło. Ale i tak nigdy wcześniej nie była tak nalegająca i otwarta wobec mężczyzny. Dlaczego? W nim było coś takiego... Tylko co? Wyczuwała tajemnicę, która ją zdziwiła, ale i niepokoiła.

Nie wiedziała, z której strony Joseph może nadbiec, z prawej czy z lewej, a może prosto z parku, więc rozglądała się wypatrując go. Powinniśmy wyznaczyć konkretne miejsce spotkania, stwierdziła i dalej przyglądała się tłumowi. Ale poza mną tutaj nikogo nie ma. Powinien mnie z łatwością zauważyć.

Ponieważ tak bardzo miała ochotę na to spotkanie, przybyła do parku wcześniej, za kwadrans dziesiąta. Teraz zerkała na zegarek dość już zaniepokojona, ponieważ było kwadrans po umówionej godzinie. Czyżby się minęli?

Uważniej zaczęła przyglądać się tłumowi. Zegarek wskazał już pół do jedenastej, a później z beznadziejną powolnością wskazówki przesunęły się na jedenastą. Powiedziała sobie, że Josepha musiało zatrzymać coś ważnego.

Jednak gdy zegarek pokazał jedenastą trzydzieści, a wreszcie południe, zrozumiała, rozgniewana, powód jego nieobecności. To zdarzyło się jej tylko jeden raz, na początku college'u. Chłopak, z którym miała randkę, upił się na sobotniej bibce tak, że wieczorem nie miał siły zabrać jej do kina i nawet nie raczył zadzwonić. To był koniec tamtej znajomości.

A teraz Joseph wystawił ją do wiatru. Nie potrafiła w to uwierzyć.

Rozczarowanie walczyło z furią.

Furia zwyciężyła.

Sukin...! Wydawał się za dobry, żeby być szczery. Tess, możemy być tylko przyjaciółmi. No cóż, koleś, straciłeś szansę. Nie będziemy przyjaciółmi.

Wrząc ze złości przyłączyła się do potoku biegnących, zbyt zdenerwowana, by pamiętać o wstępnych ćwiczeniach rozciągających mięśnie. Gniew tak rozgrzewał jej długi, spieszny krok, że wyprzedzała najszybszych biegaczy.

Drań!

5

Niedziela okazała się esencją ponurości. Okropny deszcz pogłębił tylko depresję, w jaką wpadła Tess. Bosa, ubrana w szorty i wymięty podkoszulek, w którym spała, popijała gorącą czarną kawę i spoglądała spode łba przez okno swego poddasza. Trzy piętra niżej, po drugiej stronie ulicy przemoczony, wzbudzający współczucie kot znalazł schronienie pod huśtawką niewielkiego placu zabaw. Stojący za Tess telewizor był włączony, redaktorka z CNN ponuro relacjonowała ostatnią katastrofę ekologiczną. W stanie Tennessee pociąg z dwudziestoma wagonami wypełnionymi sprężonym płynnym amoniakiem, używanym do produkcji nawozów sztucznych, wjechał na odcinek źle utrzymanego torowiska i spadł z nasypu. Cysterny eksplodowały, a ładunek wyparował, tworząc potężną trującą chmurę. Jak do tej pory zginęła obsada pociągu, szesnaście osób z okolicznych gospodarstw, dziesiątki zwierząt gospodarskich i setki dzikich oraz tysiące ptaków. Północno-wschodni wiatr kierował białą chmurę w stronę pobliskiego miasta, zamieszkanego przez piętnaście tysięcy ludzi — wszyscy uciekali w popłochu. Ekipy ratownicze były bezradne wobec tak wielkiej katastrofy i niezdolne do zorganizowania wystarczająco dużej akcji ewakuacyjnej. Według ostatnich meldunków w wyniku chaosu, jaki zapanował w mieście, w wypadkach samochodowych zginęło ośmiu kierowców, a szesnastu odniosło ciężkie obrażenia. Na koniec dziennikarka poinformowała, że gaz osiądzie wreszcie na ziemi, ale — co za paradoks — choć amoniaku używano do produkcji nawozów, tym razem gleba nic nie skorzysta. Dopóki stężenie się nie zmniejszy. Przy osiemdziesięciodwuprocentowym stężeniu gaz spali setki akrów lasu i zniszczy zasiewy, dostanie się do strumieni, studni, stawów i zbiorników, zatruwając źródła wody dla miasta.

Tess zgarbiła się, wyłączyła telewizor i z groźnym wyrazem twarzy patrzyła na przygnębiające strugi deszczu płynące po wbudowanym w dach oknie. Wzdrygnęła się na myśl, o ile bardziej tragiczny w skutkach byłby ten wypadek, gdyby miał miejsce w pobliżu jakiegoś większego miasta. Ale wiedziała, że pewnego dnia tak się właśnie stanie. Z powodu beztroski, niewłaściwego planowania, złego stanu sprzętu, ospałości rządu, chciwości, głupoty, przeludnienia i... potrząsnęła głową. Tak dużo powodów. Zbyt dużo. Ziemia umierała, kawałek po kawałku, i nic nie można było zrobić, żeby to powstrzymać. Przypomniał jej się wers z pewnego wiersza Yeatsa: „Rzeczy się rozpadają, środek nie może ich już utrzymać”. Poczuła się wyczerpana. Zrezygnowała z pójścia do klubu sportowego, zamiast tego postanowiła wziąć długą kąpiel. Za bardzo się przemęczam. Powinnam zostać w łóżku i poczytać „Sunday Timesa”. Ale wiadomości jeszcze bardziej by ją przygnębiły, tego była pewna. Potem obejrzeć jakiś stary film. Wypożyczyć kilka zwariowanych komedii Cary'ego Granta.

Wątpiła jednak, czyby się ubawiła. Jak mogłaby się śmiać, skoro...? Nie pomniejszając wagi wydarzeń w Tennessee, przyznała niechętnie, że po części jej depresja była wynikiem żalu, iż Joseph nie przyszedł na spotkanie.

Jej gniew jeszcze nie wygasł. Dlaczego...?

Nie sprawiał wrażenia człowieka źle wychowanego. W porządku, przyznaję, to ja poszłam na całość. Próbowałam go zmusić, by powiedział, że możemy być czymś więcej niż tylko przyjaciółmi. Przesadziłam. I pewnie go wystraszyłam.

W takim razie — jej oburzenie zapłonęło na nowo — mógł przynajmniej zatelefonować i wyjaśnić, że się rozmyślił i postanowił nie przychodzić. Nie musiał kazać mi czekać.

Zatelefonować do ciebie? — pomyślała nagle. Przecież w spisie nie ma twojego numeru! A gdyby nawet był, nie powiedziałaś mu, jak masz na nazwisko! Wiesz tylko tyle, że miał powód, by nie przychodzić na spotkanie, ale nie miał możliwości powiadomienia cię o tym. Czy powinna schować dumę do kieszeni i zadzwonić do niego?

Głupia, przecież ty także nie znasz jego nazwiska.

6

W poniedziałek, czekając na windę, Tess liczyła nieśmiało, że ujrzy Josepha wchodzącego do holu, lecz tym razem zbieg okoliczności nie powtórzył się. W swoim gabinecie próbowała skoncentrować się na pisaniu artykułu, zbyt często jednak odrywała wzrok od komputera, kierując go na telefon.

Za każdym razem, gdy dzwonił, czuła napięcie spowodowane nadzieją, że to Joseph, i za każdym razem przeżywała rozczarowanie. Już przed jedenastą trzydzieści niepokój kazał jej poszukać w książce telefonicznej numeru firmy Truth Video. Podniosła słuchawkę tylko po to, by trzasnąć nią z powrotem o widełki.

Co się ze mną dzieje? Przecież to mnie wystawiono do wiatru. Więc dlaczego ja mam dzwonić do niego? Gdzie moja duma? Mam błagać o przeprosiny?

O drugiej, gdy wychodziła na lunch, znowu miała nadzieję, że spotka go w windzie, lecz ta minęła piętro należące do firmy Truth Video nie zatrzymując się. Pod wpływem impulsu Tess postanowiła zjeść coś w barze naprzeciwko. Ani śladu po Josephie. Myśląc o nim, zamówiła to, co oboje jedli w piątek: kanapkę z pomidorem, ogórkiem i kiełkami.

Wracając nie spotkała go przy windzie, nie odebrała od niego telefonu w swoim gabinecie ani nie natknęła się na niego, kiedy tuż po siódmej wychodziła z budynku.

Niech go diabli! Miał swoją szansę!

Jednak we wtorek, kiedy ciągle się z nim nie spotkała, a on nie zatelefonował, rzuciła piórem marki Gold Cross, którego używała przy redagowaniu wydruków artykułu, i stwierdziła, że te przeprosiny są jej naprawdę potrzebne.

Właściwie domaga się ich!

Ale nie przez telefon. Nie, na Boga. Chciała widzieć, jak skręca się ze wstydu.

Chciała, żeby on...

Ten skurczybyk musi przeprosić ją osobiście.

7

W firmie Truth Video wąska recepcja była oddzielona od reszty biura grubą szklaną taflą i również szklanymi drzwiami. Sekretarka podniosła wzrok znad biurka, zobaczyła Tess przez otwór w szybie i nacisnęła przycisk otwierający elektryczny zamek.

— Czym mogę służyć?

Determinacja dziewczyny załamała się.

Nie bądź głupia! On pomyśli, że... Pomyśli, że co? Że go ścigam? To ci dopiero szczęściarz!

Wziąwszy głęboki wdech, zmusiła się, by robić wrażenie osoby oficjalnej i nie okazać zdenerwowania.

Jednak w myślach uśmiechnęła się. Kiedy zobaczę tego gogusia, kiedy sekretarka usłyszy, co mam mu do powiedzenia, i kiedy rozejdzie się plotka...

— Jak najbardziej. Szukam mężczyzny, który u was pracuje. Nie znam jego nazwiska, ale wiem, że na imię ma Joseph.

Kobieta skinęła głową, chociaż patrzyła ze zdziwieniem.

— Tutaj pracuje tylko jeden Joseph. Z pewnością chodzi pani o Josepha Martina.

— Martin? — Tess w myślach powtórzyła to nazwisko. — Tuż po trzydziestce? Wysoki? Szczupły? Ciemnowłosy? Oczy szare?

— Tak, zgadza się. To on.

— Wobec tego, jeśli nie wyszedł na lunch, czy może mu pani powiedzieć, że chciałabym z nim porozmawiać?

— Przykro mi. — Sekretarka zmarszczyła brwi. — Nie wiem, czy akurat je lunch, ale tu go z pewnością nie ma.

— Dobrze. Spróbuję jeszcze raz później. Nie wie pani, kiedy wróci?

— Właśnie na tym polega problem.

— Nie rozumiem.

— Joseph wyszedł w piątek z biura i od tej pory nie pojawił się.

— Co?

— Nie przyszedł ani wczoraj, ani dzisiaj — odpowiedziała sekretarka. — Nie dzwonił, by powiedzieć, że jest chory albo ma jakieś problemy rodzinne, albo... Zwyczajnie się nie pokazał.

Tess poczuła się wytrącona z równowagi.

— Dział produkcji koniecznie chciał dotrzymać terminu bez niego i...

Gniew Tess nie miał już znaczenia. Przycisnęła palce do szyby.

— Dlaczego do niego nie zatelefonowaliście?

— To właśnie drugi problem. Nawet jeśli ma telefon, nie podał numeru w ankiecie personalnej. — Kobieta przyjrzała się jej uważnie. — Czy pani go zna?

— W pewnym osobliwym sensie...

Sekretarka wzruszyła ramionami.

— To by się zgadzało. Sam Joseph jest wystarczająco osobliwy. Gdyby więc spotkała go pani, proszę nam pomóc i powiedzieć mu, żeby zatelefonował. Nie możemy znaleźć jego notatek dotyczących przygotowywanego filmu. W dziale produkcji wychodzą ze skóry, by je odtworzyć i skończyć robotę na czas.

— Czy nikt nie pojechał do niego do domu?

Kobieta wyraźnie traciła cierpliwość.

— Powiedziałam, że nie możemy znaleźć jego notatek. A wysłany przez nas posłaniec twierdzi, że pod adresem podanym przez Josepha nikt taki nie mieszka.

— Jaki to adres?

— Nieważne — odparła sekretarka. — Proszę mi wierzyć, to na nic się pani nie przyda.

Tess podniosła głos:

— Spytałam panią, jaki to adres?

Kobieta pukała końcem pióra o własną brodę.

— Traci pani czas, ale jeśli to ma dla pani takie znaczenie...

— Owszem, ma.

— Widać, że naprawdę się znacie. — Sekretarka westchnęła głęboko, przerzuciła kartotekę i podała adres na Broadwayu.

Tess zanotowała szybko.

— Ale mimo wszystko mówię pani, że...

— Wiem, tracę czas.

8

Kiedy Tess wysiadła z taksówki, by stawić czoło klaksonom i niezdrowym wyziewom ruchliwej części Broadwayu w pobliżu Piątej Ulicy, zaczęła się zastanawiać. Porównując adres na obskurnym budynku z tym, co zapisała w notesie, zrozumiała — poniewczasie zwracając honor sekretarce — dlaczego powiedziano jej, że traci czas. Na parterze znajdował się sklep-pułapka dla turystów ze sprzętem elektronicznym o znacznie zawyżonych cenach. W oknach pierwszego piętra widniał napis: EDUKACJA SEKSUALNA. Wszystkie okna drugiego piętra były zamalowane na czarno. Bóg jeden wiedział, co się za nimi kryło. Dziewczyna zebrała się w sobie, zdecydowana, by się 0 tym przekonać. Ponieważ podany adres zawierał właśnie numer mieszkania na drugim piętrze.

Ominęła jakiegoś pijaka albo raczej ćpuna, przeszła chodnikiem 1 znalazła się w korytarzu, w którym śmierdziało uryną. Weszła po równie śmierdzących schodach, starając się nie zwracać uwagi na przykry brak oświetlenia, i dotarła na ponure drugie piętro. Nazwy firm na drzwiach utwierdziły ją w przygnębiającym przekonaniu, że to budynek mieszczący jedynie jakieś dziwne przybytki, że nikt, a więc i Joseph, nie może tu mieszkać.

Ale wobec tego, dlaczego — zamyśliła się głęboko, pewna, że coś tu nie gra — podał pracodawcy właśnie ten adres jako miejsce swego zamieszkania?

Znalazła otwarte drzwi. Numer na brudnym, matowym szkle zgadzał się z tym, który miała zapisany w notesie. W środku ujrzała siedzącą za biurkiem kobietę o silnie kręconych włosach i zbyt mocno uszminkowanych ustach. Kobieta żuła gumę i czytała książkę. Wszystkie ściany, od podłogi po sufit, zajmowały przegródki o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia centymetrów, z metalowymi drzwiczkami z zamkiem i numerem. Tess niezdecydowanie zbliżyła się do biurka. Kobieta czytała dalej.

— Przepraszam — odezwała się.

Kobieta przerzuciła kartkę.

Tess odkaszlnęła.

— Czy może pani...

Kobieta odłożyła książkę na biurko i zerknęła w górę spod zmarszczonych brwi.

— Szukam...— Tess pokręciła głową. — Na drzwiach nie ma żadnego oznaczenia. Co to jest za firma?

Kobieta poruszyła ustami, przesuwając językiem gumę.

— Usługi pocztowe.

— Nie rozumiem.

— Coś jak skrytka na poczcie. Listonosz przynosi, ja sortuję. Wkładam do przegródek, a klienci sobie odbierają.

— Czy słyszała pani o...? Szukam mężczyzny o nazwisku Joseph Martin.

— Przykro mi. Nic mi ono nie mówi.

— A gdybym go pani opisała?

— Kochaniutka — kobieta uniosła grubą dłoń — zanim zaczniesz, powiem, że jestem tu chwilowo. Dziewczyna, która pracuje na stałe, rozchorowała się. Wyrostek robaczkowy czy coś takiego. A ja nie znam żadnego Josepha Martina.

— Ale on podał swojemu pracodawcy ten adres.

Kobieta zarechotała.

— Jasne. Może w nocy się podkrada i rozkłada łóżko. Daj spokój, powiedziałam już, że to usługi pocztowe. A twój Martin pewnie chciał, żeby tutaj przysyłali mu czeki.

Serce Tess zaczęło szybciej bić.

— Skoro jest jednym z waszych klientów...

— Może jest, a może nie jest. Ja pracuję tu dopiero od rana. Nie przychodził żaden Joseph Martin.

— Ale jeśli on jest waszym klientem, to czy mogłaby pani sprawdzić, czy w sobotę lub niedzielę odebrał pocztę?

Kobieta popatrzyła z ukosa.

— Nie.

— Dlaczego nie?

— Bo to są wiadomości poufne, kochaniutka. Kiedy zaczęłam rano pracę, facet, który mnie przyjął, wyraźnie wyjaśnił mi dwie rzeczy. Po pierwsze, zanim otworzę mu skrytkę, klient musi pokazać jakiś swój dokument. A po drugie, nie wolno mi udzielać żadnych informacji o klientach. Zbyt wielu próbuje węszyć. Kobieta popatrzyła podejrzliwie na Tess.

— Ja nie węszę.

— Ty tak twierdzisz.

— Niech pani posłucha, ja po prostu martwię się o przyjaciela. Nie pokazał się od piątku, więc...

— Twój problem. Ja muszę pilnować swoich. Jeśli ta dziewczyna, którą zastępuję, rozchoruje się na dobre i zrezygnuje z pracy albo umrze czy coś takiego, może zatrudnię się tu na stałe. Więc idź już sobie, co? Podejrzewam, że robisz dla mojego szefa. Przysłał cię, żebyś sprawdziła, czy wypełniam jego polecenia. Lepiej poszukaj swego przyjaciela gdzie indziej.

9

Jadąc taksówką z powrotem do pracy, Tess drżała ze zdenerwowania.

Próbowała przekonać samą siebie, że zrobiła, co mogła. Skoro Joseph postanowił rzucić pracę i zniknąć, to jego sprawa, powtarzała sobie.

Lecz mimo wszystko nie mogła zignorować przyprawiającego o mdłości gniecenia w żołądku. Załóżmy, że jego zniknięcie w jakiś sposób wiąże się z nią.

Nie oszukuj się, pomyślała. Nikt nie rzuca pracy tylko po to, żeby uciec przed kobietą, która zbyt mocno nalegała na spotkanie. W każdym razie Joseph nie porzucił pracy. Sekretarka w Truth Video powiedziała, że nie zatelefonował, by wyjaśnić, dlaczego nie przyszedł.

I co z tego? To niczego nie dowodziło. Wielu ludzi rzuca pracę, nie zadając sobie trudu, żeby zadzwonić i poinformować o tym. Po prostu więcej się nie pokazują.

Tylko że on nie wyglądał na człowieka tak nieodpowiedzialnego, pomyślała.

Jasne, tak samo, jak nie wyglądał na takiego, który wystawi cię do wiatru. Nie bądź naiwna. Spotkałaś go zaledwie trzy razy. Praktycznie nic o nim nie wiesz. Przyznałaś — właściwie powiedziałaś mu — że jest najdziwniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałaś. Nawet sekretarka z jego firmy stwierdziła, że jest osobliwy. Może właśnie dlatego tak cię zainteresował.

Tess przygryzła wargę. Przyznaj jeszcze coś. Myślisz, że mogło go spotkać coś przykrego. Podejrzewasz, że leży chory w domu, zbyt słaby, by zatelefonować po pomoc. Takie wyjaśnienie z pewnością uspokoiłoby twoją zranioną dumę.

Dziewczyna skuliła się.

Co się ze mną dzieje? Czy rzeczywiście mam nadzieję na to, że jest zbyt chory, by zadzwonić?

Z zamontowanego w taksówce radioodbiornika dobiegał głos spikera podającego najświeższe informacje dotyczące katastrofy z cysternami. Zginęło trzysta osób. Osiemset poważnie rannych. Pola zaśmiecają tysiące martwych zwierząt i ptaków. Lasy i zboża już żółkły od żrącego działania przesuwającej się chmury trującego azotu. Agencja Ochrony Środowiska i wiele innych podobnych organizacji wysłały swoich inspektorów w to koszmarne miejsce, żeby zbadali przyczynę wykolejenia pociągu. Jak na razie, według doniesień nie wymienionego z nazwiska, ale wysoko postawionego informatora, wszystko wskazywało, że to cięcia w budżecie i tak słabo stojącej kolei Tennessee doprowadziły do zmniejszenia liczby ludzi dbających o stan torowisk. Nie można było skontaktować się z właścicielem linii kolejowej w celu uzyskania komentarza do tego wydarzenia, ale plotka głosiła, że przeprowadzony ostatnio rozwód — kosztowny i spowodowany romansem z sekretarką — odciągnął jego uwagę od zasadniczych spraw firmy. Brygadzista grupy utrzymania torowisk miał reputację człowieka używającego kokainy.

Jezusie, pomyślała Tess. Ja przejmuję się być może chorym człowiekiem, który nie przyszedł na umówione spotkanie, a tymczasem moja planeta coraz bardziej się pogrąża.

Gburowaty głos przerwał jej zamyślenie.

— Słucham? — Wyprostowała się. — Przepraszam, nie...

— Proszę pani. — Taksówkarz patrzył wilkiem. — Powiedziałem, że jesteśmy na miejscu. Należą się cztery dolce.

10

Tess ze zdumieniem uświadomiła sobie, że nie było jej w biurze prawie dwie godziny. Teraz próbowała skoncentrować się na poprawkach w treści artykułu, lecz zapisując nieco silniejszą w wymowie wersję ostatniego akapitu, stwierdziła w pewnym momencie, że wpatruje się w swoje pióro. Przypomniała sobie dzień, w którym otrzymała je od ojca, oraz to, w jaki sposób upuszczenie pióra okazało się katalizatorem łączącym ją z Josephem.

Nagle wstała, wyszła z gabinetu, podążyła wzdłuż innych pokoi i zatrzymała się na końcu korytarza przy otwartych drzwiach ostatniego pomieszczenia. Z równą gwałtownością poczuła, że jej determinacja słabnie. A to dlatego, że ujrzała Waltera Traska, pięćdziesięcioletniego, korpulentnego, dobrotliwego redaktora „Earth Mother Magazine”, pochylonego nad biurkiem, masującego skronie i kręcącego głową nad czymś, co wyglądało jak jakieś rozliczenie finansowe. Odwróciła się, by wyjść, ale Trask chyba wyczuł jej obecność. Podniósł zaniepokojony wzrok w kierunku otwartych drzwi, zmienił wyraz twarzy i uśmiechnął się.

— Hej, dziecino, co słychać?

Nie odpowiedziała.

— No, powiedz, co się stało? — Walter rozsiadł się wygodnie. — Zawsze jesteś taka wesoła. Chyba nie jest aż tak źle. Wejdź, usiądź, rozprostuj nogi. I porozmawiaj ze mną.

Tess zmarszczyła brwi i weszła do pokoju.

— Co się dzieje? — Redaktor uniósł brwi. — Kłopoty z artykułem?

— Kłopoty? Tak. — Opadła ciężko na fotel. — Ale nie z pracą.

— To znaczy, że chodzi o...? — Jego brwi podjechały jeszcze wyżej.

— Osobiste. — Tess zawahała się. — A nawet intymne. Może powinnam raczej...

— Nonsens. Właśnie dlatego moje drzwi zawsze stoją otworem. Kłopoty prywatne zawsze kończą się problemami zawodowymi. Gdy moi pracownicy są nieszczęśliwi, cierpi na tym samo pismo. Porozmawiaj ze mną, Tess. Wiesz, że jestem z ciebie zadowolony. Potraktuj mnie jak spowiednika. Nie muszę chyba dodawać, że cokolwiek mówi się w tym pokoju, pozostaje tutaj.

Starała się powściągnąć zdenerwowanie. Doświadczenia jej zmarłego ojca nauczyły ją, że nie zawsze najprostsza droga jest najlepsza.

— Chciałam zapytać... Znasz te firmy przechowujące ludziom korespondencję?

Trask zmrużył oczy, otaczające je bruzdy powiększyły się jeszcze bardziej.

— Przechowujące ludziom korespondencję?

— Coś w rodzaju skrytek pocztowych, tylko że nie na poczcie.

— Ach, tak, teraz rozumiem... usługi pocztowe. Jasne. Co z nimi?

Dziewczyna poczuła nagły skurcz w żołądku.

— Kto z nich korzysta? I dlaczego?

Pochylił się wpatrując się w nią. Po chwili zastanowienia powiedział:

— To zależy. Na przykład sprzedaż wysyłkowa. Ktoś, kto reklamuje się na ostatniej stronie gazetek w supermarketach i czasopismach z gołymi dziewczynami. Chcesz mieć oryginalny bagnet z czasów drugiej wojny światowej albo nadmuchiwaną, pełnych rozmiarów, anatomicznie doskonałą laleczkę? Wystarczy wysłać czek na taki a taki adres. Gość odbiera pocztę z tego rodzaju skrytki, kontynuuje aferę przez trzy-cztery miesiące, aż stwierdza, że jego klienci zrobili się na tyle niecierpliwi, że gotowi są dzwonić na policję. Wówczas wyjeżdża z miasta z gotówką w kieszeni. Oczywiście nigdy nie było żadnych bagnetów ani nadmuchiwanych panienek.

— Ale... — Skuliła się. — Po co tak to komplikować? Dlaczego nie skorzystać z autentycznej skrytki pocztowej?

— Ponieważ — Walter uniósł ramiona — wiem, że trudno to sobie wyobrazić, ale niektórzy ludzie czytający tego rodzaju ogłoszenia są na tyle bystrzy, by wyczuć aferę, jeśli firma, której mają zamiar wysłać pieniądze, nie ma adresu wyglądającego na stały. Poza tym tacy artyści oszustwa ryzykują oskarżenie o defraudowanie przekazów. Ostatnie, czego chcą, to zbliżać się do poczty, w której urzędnik mógłby zacząć się zastanawiać nad setkami listów adresowanych do niewiele mówiącego adresata. Pamiątki z Czasów Drugiej Wojny Światowej albo Domowa Edukacja Anatomiczna.

— W porządku. — Tess zmarszczyła brwi. — To się w pewien dziwaczny sposób nawet zgadza. Ale na pewno są i inne powody korzystania z takich miejsc. — Przypomniała sobie nagle słowa kobiety z głową w loczkach. — Żeby trzymać się z daleka od prawa?

— Domyśliłaś się? Zgadza się — odparł Trask. — Facet, który obawia się wezwania do sądu w charakterze świadka, który ucieka przed procesem albo nie płaci alimentów i nie chce, by żona wiedziała, gdzie mieszka.

Dziewczyna zastanowiła się i pokręciła głową.

— Nadal nie... Czy przedstawiciel prawa nie mógłby zwyczajnie poczekać, aż interesujący go człowiek przyjdzie odebrać pocztę?

— Dostarczycielom wezwań płaci się od wyników — odrzekł Walter. — Oni wiedzą, że to kłopotliwe sprawy. To znaczy, mogliby czekać całymi dniami, a może i tygodniami, i też nie... Gdy ktoś naprawdę nie chce być znaleziony, wystarczy, że opłaci przesyłanie korespondencji ze skrytki na jeszcze inny adres. Bo widzisz, istnieją prawne powody wykorzystywania usług pocztowych zamiast regularnej skrytki pocztowej.

Tess skinęła na Traska, żeby mówił dalej.

— Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne? — spytał.

— Powiedz, proszę!

— Dobrze. Kiedy w związku ze sprawami zawodowymi często wyjeżdżasz z kraju, a nie chcesz być zależna od poczty, jeśli chodzi o przesyłanie twojej korespondencji. Albo gdy mieszkasz w innym stanie, lecz z powodów prawnych potrzebujesz zbiorowego adresu w Nowym Jorku. Albo prowadzisz firmę wysyłkową, lecz obawiasz się oporu, jaki potencjalni klienci odczuwają w przypadku wyglądających na tymczasowe numerów skrytek pocztowych. Istnieje wiele łatwych do zrozumienia powodów. Jednak zasadniczo, przynajmniej wiem to z mojego doświadczenia, w siedmiu przypadkach na dziesięć człowiek wykorzystuje usługi pocztowe, ponieważ...

— Nie chce, żeby ktokolwiek wiedział, gdzie mieszka.

— Tak jest — odpowiedział Trask.

Tess popatrzyła na swoje pióro Gold Cross.

— Dziękuję.

— Jeśli masz jakiś problem... Posłuchaj, dziecino. Nie chcę wtykać nosa w cudze sprawy, ale nie podoba mi się twoje przygnębienie. Skoro odpowiedziałem na twoje pytanie, bądź łaskawa i odpowiedz na moje. Może będę mógł pomóc. Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne?

Dziewczyna opadła gwałtownie na fotel, kręcąc głową.

— Ja... Chodzi o to... dowiedziałam się, że mój przyjaciel... w każdym razie tak można go nazwać... korzysta z tego rodzaju usług.

— Przyjaciel? — Walter zastanowił się nad tym słowem. — Chcesz powiedzieć, że chodzi o mężczyznę?

Tess przytaknęła posępnie.

— Aha — Trask zniżył głos.

— W sobotę miałam się z nim spotkać, ale on nie przyszedł, a w tym tygodniu nie pokazał się w pracy.

— Aha — redaktor jeszcze bardziej zniżył głos.

— I teraz próbuję się dowiedzieć dlaczego.

— Bądź ostrożna, Tess.

— Nic nie mogę na to poradzić. Chodzi o moją dumę. Muszę wiedzieć, co się z nim stało.

— No to może... — Walter westchnął.

— Co?

— Tylko zgaduję. Ale nie wiem, czy naprawdę chcesz to usłyszeć.

— Mów śmiało.

— Jeśli nie chciał, żeby go ktoś znalazł, by ktokolwiek — na przykład była żona, która nie dostaje alimentów — odnalazł go, mógł poczuć się zmuszony do zmiany adresu.

Tess wepchnęła pióro do torebki.

— Wybacz, że ci przeszkodziłam. Dziękuję, Walterze. Zajęłam ci zbyt dużo czasu. Lepiej wracaj do pracy — wstała.

— Nie, Tess. Proszę cię, zaczekaj. Powiedziałem, że być może będę mógł pomóc. Pewnie nie wiesz, ale zanim założyłem „Earth Mother Magazine”, kiedy pracowałem dla „Timesa”, miałem opinię eksperta w śledzeniu opornych źródeł informacji.

— Więc jak mam go znaleźć?

— Po kolei. Znając powody, dla których ludzie korzystają z usług pocztowych, czy jesteś całkowicie pewna, że chcesz go szukać? Przemyśl to sobie.

— Tak, jestem pewna.

— Mam rozumieć, że jesteś w nim zakochana?

Zawahała się.

— Tak. Nie. Może. — Przełknęła mimo ściskania w gardle. — Czuję się całkiem zagubiona. Niech Bóg mi pomoże. Wiem tyle, że martwię się o niego i chcę z nim być.

— Wystarczająco pełna odpowiedź. W porządku, moja przyjaciółko. Mogę ci przygotować listę osób i miejsc, które powinnaś sprawdzić. Ale to będzie wyczerpujące i czasochłonne. Poza tym jest z ciebie na tyle dobra dziennikarka, że prawdopodobnie sama o tym pomyślałaś. Zatem nie będę cię już dręczył i przejdę do sedna sprawy. Pozwolę ci poznać pewien sekret. Ty zawierzyłaś mi, teraz ja zwierzę się tobie. Ale ponieważ ja zachowam twoje wyznanie w tajemnicy, uważam za pewnik, że postąpisz podobnie. Słowo honoru?

— Tak.

— Wiem, że mogę na ciebie liczyć. — Trask napisał dwa słowa na kawałku papieru. — Właśnie dlatego byłem legendą w „Timesie” z powodu umiejętności wyśledzenia źródeł niechętnych w udzielaniu informacji.

Tess zmarszczyła brwi.

— Porucznik Craig?

— Z wydziału osób zaginionych, sama centrala. Adres: Police Plaza pod jedynką. Wystarczy, że wymienisz moje nazwisko. Jeśli nie będzie chciał współpracować, powiedz mu, że kazałem ci przypomnieć o roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym.

— Tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty...?

— Szósty. Chociaż wątpię, żebyś musiała mu przypominać. Ma do spłacenia pewien dług wobec mnie, co zapewne nigdy mu się nie uda, więc dopóki nie dostanie sklerozy, rzuci wszystko i całą swoją uwagę poświęci twojemu kłopotowi. Gdyby jednak nie chciał, powiadom mnie. Wówczas bowiem wyślę mu kopię pewnego listu — razem z kilkoma taśmami magnetofonowymi — co z pewnością da potężnego kopniaka jego pamięci. Gwarantuję ci to.

11

Porucznik Craig był wysokim, muskularnym mężczyzną, prawie czterdziestoletnim, z potarganymi włosami, wyrazistą, przystojną twarzą i mocno pomarszczonymi policzkami, co nadawało mu wygląd sceptyka.

Kiedy usłyszał nazwisko Trask, jego zimne spojrzenie stało się wręcz lodowate.

— To świetne. Po prostu świetne. Ten dzień nie mógł się lepiej zakończyć, jakby i bez tego mało się działo. — Policjant miał na sobie wymięty garnitur, pasujący do jego dzikich rysów. — Ta pijawka jest... Nieważne. Moja opinia na jego temat nie ma znaczenia. Nie chcę psuć pani humoru. Zatem co tym razem przyszło mu do głowy? — Zerkając na dziewczynę Craig wskazał gestem na solidne drewniane krzesło naprzeciw zawalonego różnościami biurka. Tess usiadła, starając się nie zwracać uwagi na dzwoniące bez przerwy za jej plecami telefony, na detektywów odbierających je i jednocześnie stukających na maszynach do pisania i klawiaturach komputerów.

— Właściwie — skrępowana, poczuła w ustach smak żółci — Walter, to znaczy pan Trask, niczego nie chce.

Porucznik zamknął jedno oko, a drugim popatrzył jeszcze srożej.

— Więc po co kazał pani wymienić swoje nazwisko?

— Chyba dlatego — Tess ścisnęła podpórki krzesła, odczuwając potrzebę znalezienia jakiegoś wsparcia — że uznał, iż może mi pan bardzo pomóc.

Craig wybuchnął śmiechem, co zabrzmiało, jakby wstrząsnął nim atak kaszlu.

— Hej! Ja tu po to jestem, by pomagać społeczeństwu. Naprawdę. Autentycznie oddany pracownik służb społecznych. Bogaty czy biedny, młody czy stary, mężczyzna czy kobieta, biały, czarny, Meksykanin, chrześcijanin, żyd czy muzułmanin — czy wymieniłem wszystkich najważniejszych? — bez względu na rasę czy wyznanie, et cetera, każdy, kto przychodzi do tego biura, otrzymuje moją całą i niepodzielną uwagę. — Porucznik zaśmiał się znowu i nagle rozkasłał. — Cholerne alergie. A zatem pani potrzebuje mojej pomocy i przysłał panią Walter. Co mogę dla pani zrobić?

Dziewczyna popatrzyła na sufit.

— Niech pani posłucha. O cokolwiek chodzi, niech się pani nie czuje zażenowana. Już wcześniej o tym wszystkim słyszałem, a potem jeszcze wielokrotnie. Proszę mi wierzyć.

— Nie chodzi o to, że jestem zażenowana — odpowiedziała.

— Zatem...?

— No więc... Teraz, gdy się tu znalazłam, nie jestem pewna... To znaczy...

— Jest prawie szósta. Powinienem już skończyć służbę. Dlaczego chciała się pani ze mną spotkać?

— Jeszcze parę godzin temu sprawa wydawała mi się okropnie poważna, ale jeśli mam mieszać w to policję...

— Tak, rozumiem. Są sprawy poważne i poważne — powiedział Craig. — Rzecz w tym — proszę na mnie liczyć — że do mnie należy właściwe rozróżnienie. Skoro już pani tu jest, mogłaby pani równie dobrze wyjaśnić, dlaczego tak kurczowo ściska oparcia tego krzesła. No dalej! Proszę korzystać z podatków, które pani płaci, i ulżyć swojej duszy. Co gorszego mogłoby się jeszcze zdarzyć?

— Przez pana zaczynam myśleć, że marnuję tylko pański czas.

— Mało prawdopodobne — odparł detektyw. — Prawda jest taka — uwielbiam, gdy ludzie marnują mój czas. Możliwość powiedzenia podatnikom, że niepotrzebnie się niepokoją, sprawia mi nieprawdopodobne zadowolenie. Niech pani podejdzie do tego z tej strony. Po rozmowie poczuje się pani lepiej — to jest naprawdę możliwe — i być może będzie pani nawet dobrze dzisiaj spać.

Tess poczuła, że żołądek jej twardnieje.

— Ale załóżmy, że to, co panu powiem, wpędzi mojego przyjaciela w kłopoty...

— Z prawem? Niech pani posłucha. Przede wszystkim omówimy pani problem. Potem zdecydujemy, co dalej. Ale jeśli dobrze rozumiem powód, dla którego Walter przysłał panią do mnie, nie chodzi o zrobienie burzy, a raczej o wygładzenie fal. Zatem jeżeli to możliwe, zapomnijmy o prawie. To nie jest gwarancja. Powiedziałem — jeśli to jest możliwe.

Tess skinęła, zaskoczona. Ten mężczyzna zaczynał się jej podobać.

— Dobrze. Spróbuję. — Zdziwiona, zdjęła ręce z podpórek krzesła. — Znam pewnego mężczyznę...

Zamilkła na dłuższą chwilę.

— Proszę nie przerywać. Niech pani mówi dalej — powiedział Craig.

Dzięki delikatnym zachętom i ochoczo przyjętej filiżance gorącej kawy dziewczyna wreszcie zakończyła opowiadanie.

— Dobrze. — Porucznik odłożył pióro. — Lepiej niż dobrze. To robi wrażenie. Doskonały opis. Ale ostatecznie pani pracuje dla Waltera, więc biorę za pewnik, że jest pani utalentowaną dziennikarką o fantastycznej pamięci. — Przejrzał notatki. — Tak. Szare oczy. Wyjątkowo niezwykłe... Ostatni raz widziała go pani w piątek...? Korzysta z usług pocztowych...? A jego pracodawca nie ma jego domowego numeru telefonu...? I ma zwyczaj nerwowo rozglądać się dokoła?

— Tak.

— Jeśli pani pozwoli, mam jeszcze jedno, nie — dwa pytania.

Tess poczuła się wyczerpana.

— Jakie?

— Pani adres domowy i pracy. I oba numery telefonów.

Zapisała mu je na kartce.

— Jutro, pojutrze odezwę się.

— To wszystko? Odezwie się pan?

Craig znowu zakasłał.

— Myśli pani, że korzystam z kryształowej kuli albo innej ściągawki? Na początek muszę podzwonić do szpitali, kostnicy.

— Kostnicy?

— Chce pani powiedzieć, że...?

— Starałam się nie myśleć o tym...

— To zawsze jest możliwe. Od tego zaczniemy. Oczywiście, są również inne powody, dla których człowiek może zniknąć. Stawia mnie pani w niezręcznym... Zawsze jest...

— Co?

— Zawsze jest nadzieja. — Wyrównał papiery na biurku. — Ale szczerze mówiąc, powinienem panią ostrzec...

— Przed czym?

— Człowiek, który rozgląda się nerwowo... — Porucznik wstał. — Nieważne. Porozmawiamy i o tym.

— Ale ja już — Tess również wstała — nie chcę tego.

— Tak, w ten sposób mawiała moja żona. Ale pani i ja porozmawiamy. Niedługo. Obiecuję. Tymczasem proponuję, żeby poszła pani do kina, upiła się, zrobiła cokolwiek, co tylko pozwoli się pani rozluźnić i zasnąć.

12

Tess piła rzadko i ten moment również nie wydawał jej się dobry, by zacząć polegać na alkoholu, ale pół godziny pływania i kwadrans sauny odprężyły ją, rozluźniając napięcie mięśni. O dziewiątej, kiedy wróciła na swoje poddasze, czuła się na tyle zmęczona, że po zjedzeniu sałatki poszła do łóżka. Niestety jej umysł nie chciał się wyłączyć. Na nowo przeżywała w myślach dręczące wydarzenia minionego dnia. Joseph? Co się z nim stało?

Dlaczego tak bardzo ukrywał swoje zacisze domowe?

Kiedy zadzwoni porucznik Craig?

Znowu spięta, spróbowała czytać, ale nie potrafiła się skoncentrować na nowej powieści Ann Beattie. Włączyła telewizor i przeskakiwała z kanału na kanał, zniecierpliwiona wymuszonymi, na pozór wesołymi, nie kończącymi się pokazami gadaniny. Udało jej się usnąć dopiero po drugiej, lecz i tak śniła niespokojnie. W środę rano w pracy miała ból głowy, którego nawet aspiryna nie zdołała uśmierzyć. Mimo wszystko próbowała skupić myśli na nowym zadaniu — artykule o nadmiernym stosowaniu herbicydów i pestycydów w środkowozachodnich stanach oraz ostatnich odkryciach, które ujawniły, że trucizny te przesączają się przez ziemię i teraz w alarmujących ilościach dostają się do wody pitnej różnych miast. Za każdym razem, gdy dzwonił telefon, rzucała się, by podnieść słuchawkę, w nadziei, że usłyszy głos Josepha, a jednocześnie z lękiem przed tym, co mogłaby usłyszeć, gdyby głos nie należał do niego, a do...

— Panna Drake?

— Tak. — Skuliła się, rozpoznając niski tembr.

— Mówi porucznik Craig.

— Tak? — Jedną ręką ściskała słuchawkę, drugą masowała pulsujące czoło.

— Obiecałem, że zadzwonię jak najszybciej. Czy może pani zostawić pracę i wybrać się ze mną na przejażdżkę?

Tess poczuła zawrót głowy i zamknęła oczy.

— Panno Drake?

— Proszę mówić do mnie Tess, dobrze? — Wczoraj Craig nie komentował jej nazwiska, najwyraźniej nie łącząc go z jej ojcem. By nie komplikować, nie chciała, żeby domyślił się tego związku, co mogłoby nastąpić, gdyby jeszcze kilka razy zwrócił się do niej „panno Drake”. — Dowiedział się pan czegoś?

— Może porozmawiamy o tym w samochodzie? Nie wytrzyma pani piętnastu minut? Będę czekał przed budynkiem.

— Dobrze. — Poczuła skurcz w gardle. — W porządku.

— Proszę nie rozglądać się za radiowozem. Wezmę nie oznakowany samochód, żeby nie czuła się pani skrępowana. Niech pani czeka przy krawężniku.

Dziewczyna odłożyła słuchawkę drżącą ręką. Na zewnątrz przechadzała się po zatłoczonym, hałaśliwym, śmierdzącym spalinami chodniku. Po dziesięciu minutach, zgodnie z obietnicą, zatrzymał się przed nią brązowy chrysler i porucznik gestem zaprosił ją do środka.

Usiadła obok niego i zapięła pasy, Craig zaś wykorzystał sprawnie lukę w sznurze samochodów i włączył się do ruchu. Tess przyglądała się twarzy detektywa, próbując odgadnąć jego

— O co chodzi?

Schrypnięty porucznik zakasłał.

— Cholerne gardło. Lekarz mówi, że to może być astma. I nic dziwnego przy takim paskudnym powietrzu.

— Unika pan odpowiedzi.

— Zwyczajnie rozmawiam. Nigdy nie zawadzi być miłym. No dobrze, jest coś. Mam dobre wieści, ale także możliwe, że i nie za dobre.

— Skoro ja mam decydować — powiedziała Tess — to najpierw wolę usłyszeć te dobre.

— Słusznie. To też nigdy nie szkodzi. — Craig skręcił z Broadwayu, kierując się na wschód Trzydziestą Ulicą. — Sprawdziłem we wszystkich szpitalach. Nigdy nie wiadomo — pani przyjaciel mógł mieć jakiś wypadek, mógł go potrącić samochód, mógł mieć atak serca, cokolwiek, i znajdować się w stanie śpiączki. A jeśli wtedy nie miał przy sobie portfela, personel szpitala nie zidentyfikuje go.

— Skoro to mają być dobre wieści, rozumiem, że nie znalazł go pan w żadnym ze szpitali.

— Mają mnóstwo nieprzytomnych pacjentów, ale nikt nie pasuje do podanego przez panią opisu.

— To jest trochę uspokajające.

Detektyw podniósł dłoń z kierownicy.

— Niekoniecznie. Sprawdziłem szpitale tylko na terenie stolicy. Jeżeli pani przyjaciel wybrał się na wycieczkę, na przykład do New Jersey, Pensylwanii lub Connecticut, i jeśli miał jakiś wypadek, po którym stracił przytomność, nie mogę jeszcze tego wiedzieć. W dzisiejszych czasach wszystko znajduje się w komputerach, ale i tak trzeba czasu, żeby dobrać się do rejestrów szpitalnych. Tak się składa, że ktoś nad tym dla mnie pracuje. Ale mam przeczucie, że uzyskamy wynik negatywny. To oczywiście nie jest obietnica. Tylko...

— Przeczucie. Zauważyłam i doceniam pańskie zastrzeżenie.

— Jestem po prostu ostrożny — odparł Craig. — Dawno temu nauczyłem się tej trudnej sztuki: rzadko potwierdzać, rzadko zaprzeczać. Ludzie często nie zwracają uwagi na to, co do nich mówię. Słyszą to, co chcą usłyszeć, a później twierdzą, że robiłem większe nadzieje niż...

— Rozumiem ostrożne wypowiedzi. Proszę mówić dalej — powiedziała Tess. — Czekam na tę drugą, możliwe, że złą wiadomość.

— No, tak... — Porucznik zatrzymał samochód w zablokowanym rzędzie pojazdów na wąskiej Trzydziestej Ulicy. Przed nimi, na skrzyżowaniu z Lexington Avenue policjant kierował ruchem, przepuszczając samochody wokół unieruchomionej furgonetki jakiejś pizzerii. — Potem sprawdziłem w kostnicy.

— Czy właśnie dlatego kierujemy się w stronę First Avenue?

Craig zmarszczył brwi, wyraźnie zmieszany.

— Jeżeli dalej pojedziemy w tym kierunku — dodała Tess — dojedziemy do uniwersyteckiego centrum medycznego, a tam, po drugiej stronie Trzydziestej Ulicy znajduje się kostnica.

— Tak. Miałem nadzieję, że panią na to przygotuję. Owszem, tam właśnie jedziemy. Dyżurny lekarz miał w ciągu weekendu, a potem w poniedziałek i wtorek kilku gości. — Detektyw patrzył przed siebie i ruszył, gdy tylko policjant z drogówki dopilnował usunięcia unieruchomionej furgonetki. — W większości przypadków zwłoki nie odpowiadały pani opisowi. Ale niektóre...

— Co z nimi?

— Jeden wyłowiony z rzeki Hudson. Ten sam wzrost, ten sam wiek. Identyczna budowa ciała, biorąc poprawkę na spuchnięcie. Nienawidzę mówić o tych szczegółach.

— Mnie nie tak łatwo zszokować, poruczniku. Byłam w Etiopii. Widziałam dość... zbyt wiele... trupów.

— Jasne, to na pewno było okropne. Ale ja staram się panią przygotować. Możliwe, że nigdy wcześniej nie widziała pani takich zwłok. Woda zaćmiewa oczy, więc trudno powiedzieć, czy przed utopieniem były zielone czy niebieskie, a w tym przypadku szare. Jest też jakiś ćpun, znaleziony w zaułku. Przedawkowanie heroiny.

— Joseph nie jest narkomanem. — Chcąc podtrzymać nikłą nadzieję, Tess uparcie używała czasu teraźniejszego.

— Możliwe, ale to nieraz trudno stwierdzić, a powiedziała pani, że ten znajomy jest z zasady dość tajemniczy. Rzecz w tym, że ćpun również pasuje do pani opisu. Z wyjątkiem oczu. Tylko że tu nic nam nie pomoże. Wyżarte przez szczury.

Dziewczyna skuliła się.

— Rozumiem.

— Jeżeli jest pani nadal tak zdecydowana jak wczoraj...

— Jestem.

— Mógłbym najpierw pokazać zdjęcia. To zwykła procedura i o wiele mniej nieprzyjemna. Problem polega na tym, że chociaż fotografie są dobre, nie dają właściwej perspektywy... W przypadku deformacji twarzy czasem trudno jest przeprowadzić pełną identyfikację, chyba że... Czy pani?... To straszne pytanie. Czy pani chce zobaczyć?...

— Zwłoki? Tak. — Tess wzdrygnęła się. — Dla mojego przyjaciela — chcę.

13

Mimo swoich różnych doświadczeń dziennikarskich Tess nigdy nie była w nowojorskiej kostnicy. Niespokojna, oczekiwała czegoś podobnego do tego, co pokazują na filmach, ściany chłodzonych stalowych szuflad, otwieranie błyszczących drzwiczek i wysuwanie okrytych prześcieradłem zwłok. Tymczasem Craig poprowadził ją korytarzem do niewielkiego pomieszczenia z dużym oknem, za którym znajdował się szyb windy.

Przekazał wiadomość przez telefon, odłożył słuchawkę i wyjaśnił:

— Wszystko ustaliłem wcześniej, żeby poszło jak najszybciej. Obsługa jest przygotowana. Tess, jeszcze nie jest za późno, by zmienić zamiar.

— Nie. Muszę to zrobić. — Zadrżała, niepewna tego, co się za chwilę wydarzy.

Trzydzieści sekund później wzdrygnęła się, słysząc odgłos silnika.

Z lękiem obserwowała poruszające się linki, unoszącą się platformę. Kiedy winda za oknem zatrzymała się, stwierdziła, że patrzy na spuchnięte zwłoki o szarej twarzy, zamglonych oczach i skórze, która, jak się zdawało, miała za chwilę odpaść od kości. Chociaż była szara, jej faktura przywodziła na myśl popękanego, obłażącego, sparzonego pomidora. Tess odwracając się poczuła mdłości.

Porucznik delikatnie dotknął jej ramienia.

— Znam to uczucie. Byłem tu już tyle razy, a jednak zawsze źle się czuję.

Dziewczyna walczyła z narastającymi skurczami żołądka.

— Dziękuję. Myślę, że... — Odetchnęła głęboko. — Chyba już będzie dobrze. Najwyraźniej nie jestem tak twarda jak...

— Nikt nie jest. W dniu, w którym przyzwyczaję się do patrzenia na takie zwłoki jak te, rzucę pracę.

— To prześcieradło okrywające go po szyję. Czy ono zasłania szwy po sekcji?

— Zgadza się. To i tak wystarczająco niemiły widok... — Zawahał się. — Czy to on? Pani przyjaciel?

Tess pokręciła głową.

— Na pewno? Twarz jest zdeformowana po długim leżeniu w wodzie. Może pani...?

— Nie jest tak zdeformowana, żebym go nie poznała. To na pewno nie jest Joseph.

Detektyw najwyraźniej czuł się niezręcznie:

— To dla pani pewna ulga.

Tess zrobiło się zimno.

— Jak dotąd wszystko w porządku.

— Jak dotąd. Na tym polega problem. Niestety są jeszcze inni.

Czy sądzi pani, że...?

— Niech się pan pospieszy. Im prędzej, tym lepiej.

Craig podniósł słuchawkę i podał nowe instrukcje. I znowu usłyszała szum silnika. Odwracając wzrok wyobraziła sobie zjeżdżającą w dół platformę, znikające zwłoki.

— Mogę...?

— Tak, już zjechała. Może pani spojrzeć.

Dziewczyna odwróciła się powoli, na niepewnych nogach. Oddychała gwałtownie, jak po biegu. Jeszcze raz drgnęła na dźwięk windy. Zebrała się w sobie, postanawiając, że następne zwłoki obejrzy dokładniej.

Porucznik ostrzegł ją, że szczury wygryzły oczy, ale nie była przygotowana do oglądania innych uszkodzeń, będących również ich dziełem. Gryzonie pożarły wargi trupa, odsłaniając zęby, więc wydawało się, że zwłoki się uśmiechają. Nie było też nosa, tylko dwie groteskowe szpary. W policzkach widniały postrzępione dziury, taka sama okrągła pod brodą jak obsceniczne drugie usta i...

Dziewczyna odwróciła się gwałtownie.

— Niech pan to stąd zabierze!

Pomimo dudnienia krwi w uszach usłyszała detektywa mówiącego do słuchawki, a po chwili, na szczęście, szum windy. Craig znowu delikatnie dotknął jej ramienia. Tess wyczuła, że czeka, że waha się, że chciałby wypowiedzieć jakieś słowa otuchy, zanim spyta, czy...

— Nie, to nie Joseph. — Zatrzęsła się. — Za wąskie czoło. — Westchnęła głęboko. — Włosy tej samej długości, ale przedziałek miał po prawej stronie, a nie po lewej. Dzięki Bogu, to nie Joseph.

— Niech pani tu podejdzie. I usiądzie.

— Wszystko w porządku.

— Jasne. Ale i tak jest pani blada. — Porucznik poprowadził ją. — Proszę przez chwilę odpocząć.

Tess posłuchała, usiadła wygodnie, zamknęła oczy. Na brwiach czuła zimny pot.

— To już koniec? — zapytała się szeptem. — W samochodzie mówił pan o dwóch zwłokach. Chcę się dowiedzieć o moim przyjacielu, ale, na Boga, mam nadzieję, że więcej denatów już nie ma.

Detektyw nie odpowiedział. Powoli otworzyła oczy. Czuła lęk. Craig wbił wzrok w podłogę.

— Co? — zapytała z wysiłkiem.

Zacisnął usta.

— Niech mi pan powie. — Zmarszczyła brwi, jej głos odzyskał moc. — Są jeszcze inni? Pan się... Co pan ukrywa?

— ...Jest jeszcze jedno ciało.

Dziewczyna zrobiła głęboki wydech.

— Ale wątpię, by ofiarę można było zidentyfikować. W każdym razie nie w ten sposób. Nie wizualnie. Prawdopodobnie tylko dzięki prześwietleniu, rejestrom dentystycznym i... — Porucznik zamachał rękami, skrępowany. — Ten się spalił. Prawie cały, ale przede wszystkim twarz. Nie wiem, czy to cokolwiek... Naprawdę wątpię, czy powinna pani na niego patrzeć.

— Jest tak beznadziejnie?

— Zdecydowanie gorzej niż to, co już pani widziała. Jestem pewien, że przyglądanie się tym zwłokom do niczego nie doprowadzi, z wyjątkiem mdłości.

— Myśli pan, że można się czuć jeszcze gorzej niż ja teraz?

Na twarzy Craiga pojawił się grymas.

— Tak mi się zdaje.

Tess zastanowiła się, z ulgą podejmując decyzję:

— Skoro tak pan uważa. Jestem gotowa uczynić wszystko, by dowiedzieć się, co się stało z Josephem, ale jeśli...

— Jedynym powodem, dla którego mówię i o tej ofierze, jest... —

Znowu spojrzał na podłogę.

— Pan ciągle coś przede mną ukrywa.

— ...jest to, gdzie umarł.

Dziewczyna poczuła w żołądku wzbierające ciepło.

— Gdzie on umarł? Co pan próbuje mi powiedzieć, poruczniku?

— Wspomniała pani, że mieliście się spotkać w sobotę rano.

— Tak. I co z tego?

— Żeby razem pobiegać?

— Zgadza się. — Tess wyprostowała się.

— Na East Side. W parku Carla Schurza.

— Cholera! Pytałam już, co chce pan przez to powiedzieć.

— Właśnie tam go znaleziono. O trzeciej nad ranem w niedzielę.

W parku Carla Schurza.

Poderwała się na nogi.

— Jezu! W jaki sposób...?

— Jak się spalił? Jeszcze nie jesteśmy pewni. To mógł być jakiś włóczęga śpiący w parku. Park jest zamykany o pierwszej w nocy i na ogół patrolowany, ale czasami ludzie z ulicy wślizgują się tam i ukrywają. Ofiarę polano benzyną i podpalono. Sekcja wykazała, że umarł od płomieni, a nie od noża czy postrzału, których ślady próbuje się czasem ukrywać właśnie za pomocą ognia. Ogień zniszczył jego ubranie, więc nie możemy stwierdzić, czy naprawdę był włóczęgą. Ale o ile nam wiadomo, smarkateria czasami znajduje przyjemność w wyszukiwaniu śpiących włóczęgów i podpalaniu ich. W tamtej części miasta, tak blisko domu burmistrza, zazwyczaj panuje spokój. Gangi trzymają się dalej na północ i na zachód. Ale i tak przedstawiony przeze mnie scenariusz zgadza się z tym, co się wydarzyło.

— Tylko czy pan w niego wierzy? Nie powiedziałby mi pan o tej ofierze, gdyby nie uważał, że — ledwie mogła mówić — to może być Joseph.

— Ja tylko wskazuję pewien wspólny mianownik.

— Park Carla Schurza.

Craig skinął głową.

— To jednak może być tylko zbieg okoliczności. Pani znajomy nie był włóczęgą. Co miałby robić w parku o trzeciej w nocy? Zwłaszcza tamtej nocy?

— A co szczególnego wydarzyło się tamtej nocy?

— W niedzielę padało. Pamięta pani?

— Tak.

— Burza zaczęła się około drugiej w nocy. Nawet gdyby pani znajomy nie mógł spać i postanowił wyjść na spacer, to chyba zrezygnowałby, widząc, że pada? A jeśli wyszedł, to dlaczego wdrapał się na ogrodzenie parku zamkniętego na noc? — Porucznik wzruszył ramionami. — Mój wcześniejszy scenariusz nie zawiera takich wątpliwości. Włóczęga zakradł się do parku, szukając schronienia. Łobuzeria poszła za nim i podpaliła go.

Dziewczyna zagryzła wargę.

— Wszystko jedno, nie mam wyboru.

— Nie rozumiem.

— Muszę go zobaczyć, muszę przynajmniej spróbować przekonać się, że to nie Joseph. W przeciwnym razie nigdy nie przestanę o tym myśleć.

— Ale niech pani pamięta, co powiedziałem. Ten jest w o wiele gorszym stanie.

— Proszę, poruczniku.

Craig przyjrzał się jej.

— Może pójdziemy na kompromis?

— Nie rozumiem pana. — Tess przełknęła z trudem ślinę.

— Podziwiam pani lojalność wobec przyjaciela. Ale dlaczego nie ułatwić sobie sprawy? Tym razem niech pani obejrzy zdjęcia. Ponieważ identyfikacja wzrokowa jest prawie niemożliwa, nie będzie żadnej różnicy, a i tak uspokoi to panią.

Zastanowiła się i ponuro skinęła głową.

— Zaraz wrócę — powiedział detektyw.

Tess czekała samotnie w pokoju, zerkając w stronę okna, myśląc o okropnościach, które za nim widziała. Zastanawiała się, co gorszego wkrótce...

Porucznik wrócił niosąc skoroszyt. Otworzył go, lecz zawahał się.

— Proszę pamiętać, że ogień uszkodził ciało, a zwłaszcza twarz. Reszta również zostałaby zniszczona, gdyby nie to, że ofiara miała najwyraźniej dość siły, żeby przebiec kawałek drogi w deszczu i rzucić się do sadzawki. Mężczyzna zdołał wtoczyć się do niej i ugasić płomienie. Dziewczyna sięgnęła po skoroszyt. Powoli wyjęła sześć fotografii, odwróconych obrazami w dół. Chwila zwłoki. Spięta, odwróciła pierwszą z nich. :

Westchnęła ciężko.

To, co kiedyś było głową, teraz przypominało pieczeń — osmaloną, przypaloną, sczerniałą, zwęgloną...

— O mój Boże! — Odwróciła gwałtownie wzrok, ale obraz groteskowego okaleczenia pozostał w jej umyśle. Na pokrytej pęcherzami głowie nie było włosów, nie można też było rozpoznać rysów, niczego, co przypominałoby przystojną twarz Josepha. Pokryta sadzą kość wystawała ze zwojów zwęglonej...

Tess odezwała się drżącym głosem:

— Poruczniku, przepraszam, że panu nie uwierzyłam.

— Proszę, niech pani... Nie ma potrzeby dalej tak się torturować.

— Craig sięgnął po fotografie.

Pokręciła gwałtownie głową.

— Ja to zaczęłam. I ja...

Odwróciła następne zdjęcie. Znowu ujęcie głowy, równie odpychające. Szybko odłożyła je na bok. Jeszcze tylko cztery. Pospiesz się, pomyślała.

Nie była przygotowana na kolejną fotografię. Pokazane za oknem zwłoki były po szyję okryte prześcieradłem. Ale teraz skrzywiła się na widok zdjęcia całego, prawie zupełnie zwęglonego ciała. Tylko nogi poniżej kolan i lewa ręka do łokcia nie były spalone. Jednak przede wszystkim, z wzbierającym uczuciem mdłości, Tess zwróciła uwagę na grube szwy biegnące od miednicy do klatki piersiowej, a potem w prawo i w lewo, tworząc literę „Y” — ślad zamknięcia ciała po sekcji. Już nie mogę, jęknęła w duchu i trzęsącymi dłońmi odwróciła następne zdjęcie. Spodziewając się kolejnego okropnego widoku, tym razem odetchnęła z ulgą, patrząc na nie naruszoną lewą nogę i stopę. Dzięki Ci, Boże. Teraz wystarczy tylko... Odwróciła przedostatnie zdjęcie i znowu z ulgą głęboko odetchnęła, patrząc na nie spaloną lewą nogę i stopę.

Jeszcze tylko jedno.

Ostatnie zdjęcie.

I jeśli mam szczęście, pomyślała.

Miała.

Ale jednocześnie nie, bo chociaż pokazany obraz nie był przerażający (można było przewidzieć, że fotografia ta ukaże, zgodnie z logiką, nie zwęgloną lewą rękę poniżej łokcia), pewien szczegół przyciągnął jej wyostrzoną koszmarem uwagę.

Nagle wróciła pamięcią do rozmowy z Josephem w barze w piątkowe popołudnie.

„Możemy być tylko przyjaciółmi” — powiedział.

„Nie jestem pewna, czy...”

„Chcę powiedzieć, że nigdy nie będziemy kochankami”.

Pamiętała uczucie zaskoczenia na taką bezpośredniość.

„Daj spokój” — powiedziała. — „Z mojej strony to nie była propozycja. Nie zaprosiłam cię do łóżka”.

„Wiem. Twoje zachowanie jest bez zarzutu”.

Wyciągnął rękę nad stołem i czule dotknął jej dłoni.

„Nie chciałem cię obrazić ani wpędzić w zakłopotanie. Problem w tym, że... jeśli chodzi o mnie, są rzeczy, których byś nie zrozumiała”.

Kiedy mówił, zerknęła na nadgarstek jego lewej ręki, którą położył na jej dłoni.

Zupełnie tak jak teraz, gdy patrzyła — nie, wbiła wzrok —w nadgarstek lewej ręki na zdjęciu.

Poczuła się, jakby połknęła kilka kawałków lodu, jakby jej żołądek napełnił się zmrożonymi bryłami...!

Z gardła wyrwał się jej zdławiony dźwięk. Opadła na fotel, zmusiła się do oderwania oczu od fotografii, z całej siły starała się odzyskać głos, wreszcie powiedziała Craigowi:

— To on.

— Co? — Spojrzał zdziwiony. — Skąd może być pani...? Ciało jest tak...

— W piątek, gdy poszliśmy na lunch, Joseph dotknął mojej dłoni. Pamiętam, że spojrzałam i zauważyłam tę bliznę, charakterystyczną postrzępioną bliznę na lewym nadgarstku. — Wyczerpana, z sercem pełnym żalu, wskazała na fotografię. — Zupełnie jak ta blizna na lewym nadgarstku. On nie żyje. Mój Boże, Joseph...

— Proszę mi to dać.

Detektyw chwycił zdjęcie. Jakby lgnąc do Josepha, nie chciała jej wypuścić. Porucznik delikatnie ujął ją za dłoń i wyjął z niej fotografię. Przyjrzał się, marszcząc brwi, kiwając głową.

— Tak. To stara blizna. Sądząc po grubości, była głęboka. Nikt mi o niej nie wspomniał. Powiedziałbym pani i zaoszczędził przyglądania się pozostałym zdjęciom. — Popatrzył z bliska na fotografie. — To nie jest ślad po nożu. Nie byłby tak postrzępiony. Wygląda raczej na bliznę po stłuczonej butelce lub drucie kolczastym... Tess, czy jest pani pewna?

— Widzę w myślach jego rękę równie żywo jak tę fotografię. Nie ma sposobu, by je porównać. Ale tak... Wolałabym nie być pewna... jednak jestem. Blizny są identyczne. To on. Joseph nie... — Poczuła ucisk za uszami, w żołądku, a przede wszystkim w okolicy serca. Jej głos osłabł. Nagle poczuła odrętwienie. — Nie żyje. Joseph nie...

— Tess, przykro mi.

— Nie żyje.

14

W garażu kostnicy chód Tess stał się jeszcze bardziej niepewny. Ledwie zdawała sobie sprawę z tego, że Craig pomaga jej wsiąść do wozu, potem obchodzi go i zajmuje miejsce za kierownicą. Niezdarnie spróbowała zapiąć pasy, znowu ledwie świadoma, że zrobił to za nią porucznik. Niewidzącym wzrokiem patrzyła na plamy innych samochodów w słabo oświetlonym garażu.

W końcu Craig przerwał milczenie. Najpierw kaszlnął, a potem powiedział:

— Dokąd mam panią zawieźć? Po tych przejściach... Pani drży. Nie radzę wracać teraz do pracy.

Tess odwróciła się do niego mrugając w zdumieniu, jakby dopiero zdała sobie w pełni sprawę z jego obecności. Dom? Praca? Skrzyżowała ręce i przycisnęła je mocno do piersi, powstrzymując drżenie.

— Czy mógłby pan... to zabrzmi... wyświadczyć mi przysługę?

— Obiecałem, że zrobię, co tylko będę mógł.

— Proszę mnie zawieźć tam, gdzie on umarł.

Detektyw zmarszczył brwi.

— Do parku?

— Tak.

— Ale dlaczego...?

Dziewczyna mocniej przycisnęła ręce i skrzywiła się.

— Proszę.

Craig chciał chyba coś powiedzieć. Ale zamiast tego znowu zakasłał, przekręcił kluczyk w stacyjce, wrzucił bieg i wyjechał z garażu na First Avenue, kierując się na północ.

— Dziękuję — powiedziała.

Porucznik wzruszył ramionami.

— Jutro rano powiem Walterowi, jak bardzo mi pan pomógł — dodała.

— Walterowi? Proszę sobie darować. Nie robię tego dla Waltera. Na tym polega moja praca. Albo polegała. W każdym razie w tej chwili robię to dla pani.

— Przepraszam. Proszę mi wybaczyć. — Prawie dotknęła jego ręki. — Nie chciałam, żeby to zabrzmiało jak obraza, tak jakbym myślała, że pan tylko spłaca jakiś dług albo...

— Nie obraziła mnie pani. Proszę się tym nie przejmować. Ale lubię wszystko wyjaśniać do końca. Niewielu ludzi zdołałoby przejść to, co pani przed chwilą, dla człowieka spotkanego raptem kilka razy, ale uważanego za przyjaciela. Lojalność to dzisiaj rzadki towar. Zdziwiłaby się pani, wiedząc, jak mało prawdziwego żalu powoduje śmierć. Podziwiam pani upór — poczucie obowiązku — więc jeśli chce pani jechać do tego parku, w porządku, pojedziemy tam. W biurze będą się musieli obyć dzisiaj beze mnie. Joseph Martin z pewnością był człowiekiem szczególnym.

Tess zastanowiła się nad tym.

— Był inny.

— Nie rozumiem.

— To trudno wyjaśnić. On miał... Oczywiście, był przystojny. Ale co ważniejsze, miał w sobie pewien... magnetyzm. Wydawało się, że on... jedyne słowo, jakie znajduję... że on promieniuje. — Uniosła brodę. — A przy okazji, na wypadek gdyby się pan nad tym zastanawiał, między nami nie było nic z seksu.

— Nigdy tego nie sugerowałem.

— Właściwie zupełnie przeciwnie. Joseph nalegał, żebyśmy zostali tylko przyjaciółmi, twierdził, że seks nigdy nas nie połączy.

Craig odwrócił się do niej, marszcząc brwi.

— Wiem, co pan myśli. Popełniłam ten sam błąd. Nie powiedział tak, ponieważ był pedałem, lecz... Jak on to nazwał? Związek platoniczny jest lepszy, dlatego że jest wieczny. Tak właśnie mówił. Jak poeta. Tak. — Żal ścisnął jej gardło. Smutek — serce. — Joseph był wyjątkowy.

Detektyw skoncentrował się na prowadzeniu samochodu, ale dalej brwi miał ściągnięte. Minęli skrzyżowanie z Czterdziestą Piątą Ulicą i stojący po prawej budynek Organizacji Narodów Zjednoczonych i jechali dalej na północ.

— Tak. — Tess zadrżała i wyprostowała się. — Co teraz się stanie?

— Po wizycie w parku? Porozmawiam z ludźmi z wydziału zabójstw, powiem, że mamy wstępną identyfikację ciała.

— Wstępną? Ta blizna jest...

— Proszę zrozumieć, wydział zabójstw musi mieć coś więcej, żeby nabrać ostatecznej pewności. Odciski palców, które udało im się zdjąć z lewej ręki, wysłali do FBI. Ale nawet korzystając z komputerów biura federalnego potrzebują kilku dni na odnalezienie odpowiedniej kartoteki, zwłaszcza mając niedostateczną liczbę danych. Ale teraz, kiedy znają prawdopodobne nazwisko ofiary, będą mogli przyspieszyć poszukiwania, dojść do kartoteki Josepha Martina, porównać odciski palców i... Kto wie? Być może ta blizna powstała podczas wypadku? Pani może się mylić.

— Jakżebym chciała. Ale nie mylę się. — Poczuła zawroty głowy.

— Po prostu nie chcę, by straciła pani do końca nadzieję.

— Obawiam się, że nadzieja jest czymś równie rzadkim jak lojalność.

Im bardziej zbliżali się do Osiemdziesiątej Ósmej Ulicy, tym oddech Tess stawał się cięższy. Spięta, obserwowała, jak porucznik skręca w prawo, mija dwie aleje i tuż przed ostatnią znajduje miejsce na zaparkowanie.

Wysiadła z samochodu, zatrzasnęła drzwi i spojrzała na spowitą mglistym słonecznym światłem stronę East End Avenue. Czuła żal ściskający jej serce.

Po lewej, częściowo przesłonięty drzewami, znajdował się dwumetrowy palisadowy drewniany płot, otaczający Gracie Mansion. Jeden z pierwszych domów nowojorskiego city nad rzeką East, zbudowany w 1798 roku przez Archibalda Graciego. Wielki, z wieloma kominami i ściankami szczytowymi, jak również werandami, mieścił kiedyś miejskie muzeum, ale teraz stał się dobrze chronioną rezydencją burmistrza.

Natomiast dokładnie na wprost Tess znajdowało się kute z żelaza ogrodzenie otaczające drzewa i ścieżki parku Carla Schurza.

— Na pewno chce pani...

Zanim detektyw zdążył zadać pytanie, dziewczyna chwyciła go za rękę i ruszyła na drugą stronę ulicy. Weszli przez otwartą bramę (napis oznajmiał, że korzystanie z radioodbiorników, magnetofonów i instrumentów muzycznych jest dozwolone od dziesiątej rano do ósmej wieczorem) i poszli brukowaną cegłą alejką. Po obu stronach mijali gęste krzewy. Wiszące nad głowami, gęste konary rzucały cień.

— Gdzie? — głos Tess zabrzmiał szorstko.

— Strażnicy Gracie Mansion zauważyli ogień o trzeciej rano w niedzielę. Gdzieś... — Craig rozejrzał się. — Tam. — Wskazał na kształt podobny do groty w skale za krzakami po prawej stronie. — Strażnicy burmistrza to zawodowcy. Wiedzą, że bez względu na to, co się dzieje, nie mogą opuszczać posterunku. W końcu ktoś mógł zapalić ogień właśnie w celu odwrócenia uwagi, by wyciągnąć ich stamtąd i pozbawić burmistrza ochrony. Więc zadzwonili na policję. Tymczasem spostrzegli, że płomienie przesuwają się gdzieś stąd — zatoczył ręką łuk od groty do znajdującego się na wprost miniaturowego amfiteatru — tam, w stronę pomnika.

Tess zachwiała się, podchodząc do posągu. Z bliska okazało się, że jest to rzeźba w brązie przedstawiająca dziecko z uniesionym kolanem, patrzące gdzieś w bok, na ceglaną powierzchnię o promieniu piętnastu metrów.

Jak na ironię przypomniało jej Piotrusia Pana.

— I co się działo potem? — Gdy odwracała się gwałtownie do detektywa, w otoczonym skałami zagłębieniu jej głos wydał się trzaskiem.

— To był pani pomysł, żeby tu przyjechać.

— Pamiętam. Co było później?

— Policjanci z miejscowego komisariatu znaleźli... Zebrała się tu woda deszczowa. Ofiara...

— Tak, już pan to mówił. Próbował wczołgać się do wody, żeby zgasić ogień. Gdzie?

— Za posągiem. — Craig podniósł ręce i podszedł bliżej. — Nie polecam...

— To konieczne.

Tess powoli obeszła rzeźbę. I usiadła ciężko na krawędzi postumentu, u stóp postaci z brązu.

Na cegłach widać było wypalone kontury człowieka leżącego na boku, z mocno podciągniętymi kolanami.

— O Boże!

— Przykro mi, Tess. Nie chciałem tu pani przywozić, ale pani nalegała.

Szlochając zbliżyła się do strasznego czarnego kształtu na ceglanym chodniku.

— Zrobi pan dla mnie jeszcze coś? — jej głos załamał się. — Proszę, jeszcze tylko jedna przysługa.

— Zabrać panią stąd? j

— Nie.

Z palących ją oczu popłynęły łzy. Wpatrywała się w porucznika w niemym błaganiu.

Craig zrozumiał. Wyciągnął ręce, a ona, szlochając jeszcze mocniej, padła mu w ramiona.

15

Memphis, w stanie Tennessee

Billy Joe Bennett pocił się nieprawdopodobnie. Pot spływał mu z czoła, z twarzy, klatki piersiowej, pleców i nóg. Płynął po karku. Przesiąkał koszulę. Jadąc nerwowo w popołudniowym tłoku przez dzielnicę pełną barów, czuł się, jakby siedział w kałuży. Problem polegał na tym, że nie pocił się z powodu upału parnej nocy. Właściwie zamknął okna swojego chevy blazera i włączył klimatyzację na pełną moc. Ale i tak, chociaż drżał już od chłodu nadmuchiwanego powietrza, nie przestawał się pocić. Dygotał bowiem z innego powodu i z innego powodu pocił się. A właściwie z dwóch powodów. Pierwszym było napięcie. W końcu następnego ranka miał świadczyć przed kupą rządowych śledczych. A po drugie — desperacko potrzebował kolejnej dawki kokainy.

Jezusie, pomyślał. W jaki sposób coś, co tak dobrze człowiekowi robi, gdy trochę tego powącha, może tak paskudnie działać, kiedy się tego nie bierze? Billy Joe odczuwał ból we wnętrznościach, jakby poszczególne organy tarły o siebie. Miał tak silne skurcze mięśni, że wydawało się, iż zaciśniętymi dłońmi oderwie kierownicę. Boże Wszechmogący! Światła reflektorów oślepiały go. Krzywił się od blasku neonów. Jeśli wkrótce nie wezmę trochę... Zerkał ukradkowo w lusterko wsteczne, starając się upewnić, że nikt za nim nie jedzie. Ci cholerni rządowi detektywi byli gorsi niż psy gończe. Od niedzieli śledzili go wszędzie. Gdy był w domu, parkowali samochód na jego ulicy. Od dnia katastrofy pociągu zmuszali go do codziennego oddawania próbek moczu do analizy. Ale Billy Joe nie był głupcem. O, nie. Czytał gazety, oglądał telewizję i już wiele miesięcy temu zrozumiał, że wkrótce każdy, kto pracuje w transporcie, będzie poddawany nieoczekiwanym próbom na obecność narkotyków w moczu. I przygotowywał się na dzień, w którym on zostanie poddany takiej próbie. Płacił swojemu bratu, który nigdy nie brał kokainy, żeby sikał za niego do sterylnego słoika. Potem zabierał słoik do domu, rozlewał mocz do kilku plastikowych flakoników i chował za zbiornikiem wody w łazience. Gdy tylko usłyszał o katastrofie pociągu, poszedł do łazienki, posmarował jeden z flakoników wazeliną i — Boże, ależ to był ból — wetknął go w odbytnicę. I oczywiście w niedzielę jeden ze śledczych rządowych zapukał do jego drzwi, pokazał nakaz sądowy, wręczył szklany pojemnik i poprosił o próbkę moczu.

Wtedy Bennett powiedział:

— Oczywiście. Nie mam nic do ukrycia. — Poszedł do łazienki, zamknął drzwi, wyciągnął z odbytnicy plastikowy flakonik, przelał ciepły mocz do szklanego pojemnika, z powrotem wepchnął flakonik do odbytnicy i wyszedł z łazienki mówiąc: — Przepraszam, ale na zawołanie nie odlewam się tak szybko. Więcej nie udało mi się wydusić.

Śledczy popatrzył na niego zimno i odparł:

— Tyle nam wystarczy, proszę mi wierzyć.

— Tracicie czas.

— Z całą pewnością.

Od tamtej pory Billy Joe nigdzie się nie ruszał bez wysmarowanego wazeliną flakonika w odbytnicy. Ależ to bolało. O rany! A przecież po dwudziestu latach dźwigania szyn, podkładów i walenia młotem był to facet o szerokich barach i potężnej klatce piersiowej. Jestem twardy, mówił sobie, nie ma sprawy, a jeśli ci śledczy rządowi myślą, że mnie przestraszą, to się zdziwią.

Jednak w tej chwili Bennett był przerażony, ponieważ w poniedziałek zużył ostatnią porcję kokainy. Pierwszy dzień bez niej nie był taki zły, tylko trochę drgawek, ale następnego jego żołądek zaczął się kurczyć, a jeszcze dzień później doszły wymioty i nie mógł powstrzymać pocenia. Teraz, o pierwszej nad ranem w czwartek, cały mokry, roztrzęsiony, starając się ze wszystkich sił jechać prosto, bał się, że oszaleje, jeśli wkrótce nie walnie sobie działki koki. Wielki Boże w niebiosach! Nie mógłby rano zeznawać przed tymi detektywami rządowymi tak wyglądając, trzęsąc się i pocąc. Nie umiałby skupić myśli. Nie mógłby skoncentrować się nad odpowiedziami. Jąkałby się albo jeszcze gorzej, może paplałby bez składu, a oni od razu by się zorientowali, że wcale nie jest zdenerwowany, że nie ma tremy, lecz cierpi z powodu głodu. A to oznaczałoby koniec. Nie wiedział, co rząd mógłby z nim zrobić, gdyby stwierdzono, że jest nałogowcem, ale wiedział, że absolutnie nie chce się tego dowiedzieć. Zginęło trzysta osób, ponieważ torowisko nie wytrzymało i pociąg się wykoleił. Dwadzieścia cystern z płynnym amoniakiem wybuchło i od niedzieli gazety pełne były bajek o kryminalnych wręcz zaniedbaniach, a nawet o ludobójstwie. Niech to cholera, człowieku, wsadzą cię za to. No, dobra. Jako brygadzista sprawdzał tory i wydały mu się w porządku. Być może nie sprawdził ich tak, jak należało, ale było późne popołudnie, a on nie mógł się już doczekać powrotu do miasta i następnej działki koki. To nie jego wina, że ten złamas, właściciel linii kolejowej, zaniedbywał biznes, zbyt zajęty wsadzaniem interesu swojej sekretarce. Żona przyłapała głupka, wyrzuciła go z domu, rozwiodła się z nim i skaleczyła na parę milionów. Niech to diabli, pomyślał Billy Joe, to nie moja wina, że ten bałwan musiał zmniejszyć fundusz utrzymania torowisk, żeby opłacić koszty rozwodu. Gdyby więcej ludzi kontrolowało stan torów, wypadek by się nie wydarzył. Ale to nie jest mój problem. Ani trochę. Nie teraz. Nie ma się co przejmować wyrwaniem torów. To ja potrzebuję naprawy, żebym się nie rozleciał za osiem godzin, kiedy detektywi rządowi będą próbowali mnie ukrzyżować.

Znowu zerknął w lusterko. Jechał na chybił trafił, obserwując, czy światła za nim nie kierują się tą samą drogą. Skręcał gwałtownie, przejeżdżał na czerwonych światłach, przemykał zaułkami, robił wszystko, co tylko był w stanie wymyślić, przypominając sobie filmy szpiegowskie i sposoby, dzięki którym ich bohaterowie pozbywali się balastu. Zadowolony, że nikt go nie śledzi, wyjechał pospiesznie z dzielnicy barów i skierował w stronę rzeki. Czasu miał niewiele. Co noc o pierwszej piętnaście jego dostawca na pięć minut — i tylko na pięć — otwierał swój sklep na pewnym zacisznym parkingu obok domu handlowego w pobliżu Missisipi.

Ocierając pot z oczu, Bennett spojrzał na zegarek. Chryste, było już prawie dziesięć po. Drżącą stopą wcisnął pedał gazu. Kiedy przejechał obok domu handlowego i zatrzymał wóz, ciemny parking sprawiał wrażenie opustoszałego. Nie! Tylko nie mów, że już za późno! Jest punkt piętnaście po! Nie może być za późno! A może tamten się spóźnia. Tak, z walącym sercem zdecydował Billy Joe. Z pewnością tak jest. On zwyczajnie jeszcze tu nie dojechał. Nagle parking rozjaśniły światła jakiegoś samochodu. Bennett rozluźnił się, a potem zatrząsł na myśl, że to nie dostawca, lecz detektywi rządowi, którzy przyjechali za nim. Z trudem tłumiąc panikę powiedział sobie, że nie ma nic zdrożnego w wyprawie samochodem nad rzekę. Co tam! Powie im po prostu, że nie mógł spać, że potrzebował odpoczynku, że zachciało mi się popatrzeć na światła barek na wodzie. Jasne, żaden problem.

Nie rozpoznał granatowego forda, który zatrzymał się obok niego. To nie był dobry znak, ale może i nie zły. Dostawca często zmieniał samochody. Ale gdy z forda wysiadł wysoki szczupły mężczyzna w podkoszulku, Billy Joe też go nie poznał, a to na pewno rokowało nie najlepiej.

Mężczyzna zapukał w okno samochodu Bennetta. Ten opuścił szybę.

— Tak? — Starał się brzmieć gburowato, ale rozedrgane gardło nie poradziło sobie z tym zadaniem.

— Przyjechałeś w interesach? — spytał nieznajomy.

— Nie wiem, o czym ty chrzanisz.

— Kokaina. Chcesz sobie walnąć czy nie?

Pułapka, pomyślał Billy Joe. Jeżeli ten facet jest detektywem, spieprzył sprawę od samego początku.

— Dlaczego myślisz, że...?

— Posłuchaj, nie marnuj mojego czasu. Stały dostawca musiał wyjechać z miasta z powodu stanu zdrowia, nie wytrzymywał konkurencji, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Teraz ja obsługuję jego trasę i muszę się jeszcze zatrzymać w bardzo wielu miejscach. Tylko cztery minuty i odjeżdżam. Zastanów się.

Bennett uświadomił sobie nagle, że ford wjechał na parking z przeciwnego kierunku niż on. Ten facet — kimkolwiek był — nie mógł go śledzić.

Uświadomił sobie jeszcze coś — że coraz bardziej się poci i trzęsie tak mocno, że aż dzwoni zębami.

— W porządku. Zastanowiłem się. — Ledwie panując nad drżeniem rąk, niezręcznie otworzył drzwi i wysiadł na chwiejnych nogach. — No, to do interesów. Cena ta sama, co u tamtego?

Nieznajomy otworzył bagażnik forda.

— Nie. Ci z federalnej sprawiają za dużo kłopotów, przechwytują zbyt wiele transportów. Mam dodatkowe koszty. Billy Joe był zbyt zdesperowany, żeby się targować. — Ale ten jeden raz jestem hojny, do każdej paczki dodaję ekstra działkę. Taki gest dobrej woli, sposób przywitania się z klientami.

— Dobra! To wystarczająco uczciwe!

Zacierając ręce Bennett poszedł za mężczyzną do bagażnika i niecierpliwie zajrzał do środka. Ujrzał w nim pękaty plastikowy worek na śmieci. Nieznajomy otworzył go — w środku znajdował się biały proszek.

— Co to...? A co to za metoda...?

Do jego nosa dotarł ostry, gryzący odór. W bagażniku śmierdziało jak...? Jak w pralni. Zgadza się — jak w pralni. Pralnia? Dlaczego...?

— To wszystko dla ciebie, Billy Joe.

— Skąd wiesz, jak się nazywam?

Mężczyzna zignorował pytanie.

— Tak, przywieźliśmy to wszystko dla ciebie.

— My?

Drzwi samochodu otworzyły się gwałtownie. Trzej mężczyźni, którzy do tej chwili chowali się w fordzie, wyskoczyli w stronę bagażnika, chwycili Billy'ego — po jednym z każdej strony, a trzeci od tyłu — zgięli go i wepchnęli mu głowę w znajdujący się w worku proszek.

Bennett próbował się wyrwać, wywijając się jak oszalały, ale nawet lata dźwigania młota nie dały mu dość siły, by przeciwstawić się tym zdeterminowanym mężczyznom.

— To wszystko dla ciebie, Billy Joe.

Spróbował szarpnąć się jeszcze mocniej, ale silne ręce dociskały go zdecydowanie. Gdy twarz zbliżyła się do białego proszku, silny, gryzący zapach spowodował, że Billy się zakrztusił. Teraz już wiedział, co to jest. Amoniak.

— Nie! Jezu! Przestańcie! Ja...

Słowa utkwiły mu w gardle, gdy twarz zetknęła się z powierzchnią proszku, który palił policzki, smażył usta.

Potem jego twarz wepchnięto głębiej. Proszek zasypał mu uszy. Zatkał nos. Bennett próbował powstrzymać oddech, ale podczas gdy trzej mężczyźni przytrzymywali go, czwarty zaczął owijać mu brzeg worka wokół szyi. W końcu Billy Joe odruchowo zrobił wdech i poczuł, że parzący proszek wypełnia mu nos, sypie się do gardła, wciska do płuc. Parzy! Mój Boże, jak parzy!

Ostatnią rzeczą, jaką w panice usłyszał, zanim stracił przytomność, były słowa:

— Wiemy, że to nie jest proszek, do którego jesteś przyzwyczajony, ale jak ci się to podoba, Billy Joe? Pozwoliłeś, by amoniak zabił trzystu ludzi. Już czas, żebyś sam go skosztował.

16

Wschodni brzeg Missisipi, szesnaście kilometrów na północ od Memphis

W sypialni swojej wiejskiej rezydencji Harrison Page sapał i dyszał, a w końcu uznał, że jego wysiłki są daremne. Co za ironia losu! Bez tchu, zrezygnowany, sturlał się z kobiety — romans z nią doprowadził go do rozwodu — i leżał na plecach, patrząc ponuro na ciemny sufit.

— Nic się nie stało, kochaneczku — powiedziała Jennifer. — Nie musisz się obawiać, że twoja męskość jest zagrożona. Jesteś po prostu przemęczony.

— Tak, przemęczony — odparł Page.

— Później spróbujemy jeszcze raz, kochaneczku.

Harrison dopiero niedawno stwierdził, jak bardzo denerwuje go jej przenikliwy głos.

— Nie sądzę. Boli mnie głowa.

— Weź jedną z moich pigułek nasennych.

— Nie.

Wstał, włożył piżamę, podszedł do okna, rozsunął zasłony. Zamyślił się, nie zwracając uwagi na światło księżyca odbijające się w nurcie rzeki.

— A może pomógłby ci drink, kochaneczku.

Jeśli nie przestanie mnie tak nazywać, pomyślał Page, to zwymiotuję.

— Nie — odparł, poirytowany. — Zanim złożę zeznania, mam rano spotkanie z prawnikami. Muszę być na chodzie.

— Staram się tylko pomóc, jak najlepiej potrafię, kochaneczku.

Odwrócił się błyskawicznie, starając się panować nad złością. Księżycowa poświata ukazywała jej nagie ciało, ciemny wzgórek między nogami, bujne uda, wysmukłą talię i obfite piersi. Zbyt obfite, pomyślał z goryczą Harrison. Są jak melony, tak spuchnięte, że mogą wkrótce zgnić. I skóra, gdy ją głaskał, przyprawiała go o dreszcz, ponieważ pod jej aksamitną, podniecającą niegdyś gładkością znajdowała się druga gładkość, coś jak galareta, jak... tłuszcz. Jeśli dalej będzie leżeć całymi dniami, oglądając mydlane opery, jedząc czekoladki, wkrótce stanie się gruba jak...

Chociaż stłumił tę gniewną myśl, natychmiast zastąpiła ją inna. Jak mogłem być takim głupcem? Mam pięćdziesiąt pięć lat. A ona dwadzieścia trzy. Gdybym trzymał kutasa w rozporku, tam gdzie jego miejsce... Już za pierwszym razem, gdy weszliśmy razem do łóżka i ona powiedziała do mnie „kochaneczku”, powinienem był zrozumieć, co robię. Nie mamy ze sobą nic wspólnego. Ona nie potrafi mądrze rozmawiać. Dlaczego nie przerwałem tego już wtedy, nie dałem premii i nie przeniosłem do innego biura, dziękując Bogu, że nie zrujnowałem sobie życia?

Page przyznawał jednak przed samym sobą, że myślał wtedy kutasem zamiast głową. Spartolił sobie życie i teraz nie wiedział, jak je uratować.

— Idę na dół. Muszę przygotować zeznania, zanim pójdę na to przesłuchanie.

— Jak uważasz, kochaneczku. Rób, co chcesz — zawsze to mówię. Ale pamiętaj, że będę czekała.

Tak, pomyślał Harrison, tłumiąc niechęć. Czyż to nie wspaniałe?

Będziesz czekała.

Włożył pantofle i wyszedł z sypialni. Szurając w korytarzu, chwytając się zakrzywionej poręczy marmurowych schodów, schodził niepewnie, z ulgą pozbywając się jej obecności. Intensywny zapach perfum — jak aromat kwiatów na pogrzebie — przyprawiał go o mdłości.

Poza nim i Jennifer w posiadłości nie było nikogo. Zwolnił lokaja, kucharkę i służącą, gdyż mogliby podsłuchać rozmowy i wsypać go. Słysząc odgłos własnych kroków, czuł pustkę wokół siebie i w samym sobie. Przeciął mroczny przedsionek, wszedł do gabinetu i włączył światło. Zatrzymał się i jęknął na widok dokumentów zalegających biurko, zastanawiając się nad ewentualnymi pytaniami, jakich oczekiwali jego prawnicy, i licznymi dobrze skalkulowanymi odpowiedziami, których będzie się musiał nauczyć.

Znużony, okrążył biurko, opadł ciężko na fotel i zaczął przeglądać przygnębiające papiery. Gdyby tylko była tu jego eks-żona, Patricia, mógłby z nią porozmawiać, wspólnie zastanowić się nad tym problemem i poszukać właściwego rozwiązania. Zawsze pomagała mu w ten sposób, wysłuchując uważnie, masując jego zmęczone barki, ostrożnie doradzając. Ale gdyby Patricia była tutaj, nie byłoby żadnego problemu, gdyż nie byliby rozwiedzeni, a ona nie wpędziłaby go prawie w bankructwo, on zaś pilnowałby linii kolejowej, a nie obcinał wydatki na jej utrzymanie, do czego był zmuszony, by nadrobić miliony stracone podczas rozwodu. Trzysta osób zabitych. Dziesiątki tysięcy akrów lasów i pastwisk zamienione w jałową ziemię. Zatrute wszystkie źródła wody pitnej w całym okręgu. A wszystko to dlatego, że myślałem kutasem zamiast głową.

Słysząc jakiś hałas, spojrzał gwałtownie w lewo. Kuląc się ze strachu, który palił mu żołądek, zobaczył, jak francuskie drzwi na patio otwierają się. Weszło przez nie trzech mężczyzn i kobieta. Wszyscy po trzydziestce, w doskonałej kondycji, przystojni, ubrani w ciemne dresy.

Page poderwał się na równe nogi. Lata sprawowania funkcji dyrektora nauczyły go, że nigdy nie należy okazywać przerażenia, a w chwili zagrożenia reagować agresywnie.

— Co wy tu, do cholery, robicie? Jazda stąd!

Zamknęli drzwi.

— Powiedziałem — wynocha!

Uśmiechnęli się. Kobieta i jeden z mężczyzn trzymali ręce za plecami.

Harrison próbował opanować się i ukryć przerażenie. Oni byli zbyt eleganccy jak na złodziei. Nie dlatego, żeby wiedział, jak wygląda złodziej, ale... A może i byli...

— Niech to diabli! Jeżeli jesteście dziennikarzami, to wybraliście niewłaściwy sposób na przeprowadzenie wywiadu, a poza tym ja przestałem udzielać wywiadów!

— Nie jesteśmy dziennikarzami — oświadczyła kobieta.

— Nie mamy żadnych pytań — dodał jeden z mężczyzn.

— Dzwonię po policję!

— To na nic się nie zda — odparł inny.

Podeszli do niego. Kobieta i mężczyzna nadal trzymali ręce za plecami.

Page chwycił słuchawkę i wystukał 911, uświadamiając sobie nagle, że telefon jest głuchy.

— Nie mówiłem? — powiedział trzeci mężczyzna. — To na nic się nie zda.

— Zamknąłem te drzwi! Włączyłem system alarmowy! Jak się tu...?

— Potrafimy doskonale posługiwać się narzędziami — odparł pierwszy mężczyzna.

— Takimi jak te — dodała kobieta.

Pokazali ręce.

Harrison otworzył usta, ale przerażenie odebrało mu głos. Dwaj mężczyźni chwycili go za ręce i siłą położyli na biurku. Trzeci mężczyzna wziął do ręki hak szynowy, a kobieta zamachnęła się młotem — wbijając Page'owi hak w samo serce.

17

„...przebity, na stercie przesiąkniętych krwią dokumentów, będących, jak podają poufne źródła, oświadczeniami, które Harrison Page miał wygłosić podczas dzisiejszego przesłuchania. — Spiker w okularach zrobił ponurą pauzę.

Tess siedziała skulona z przerażenia na taborecie przy kuchennym blacie na swoim poddaszu, wpatrzona w dwunastocalowy telewizor stojący obok kuchenki mikrofalowej. Czerwone cyferki zegara wskazywały ósmą zero trzy. Próbowała zmusić się do zjedzenia śniadania — sałatki z owoców i grzanki z ziarenkami pszenicy oraz do wypicia herbaty — ale po wczorajszej ciężkiej próbie w kostnicy zakończonej odkryciem, że Joseph nie żyje, nie miała apetytu.

W następstwie katastrofy kolejowej w stanie Tennessee — mówił dalej reporter — dzisiaj rano na parkingu w Memphis nad rzeką Missisipi znaleziono zwłoki Billy'ego Joego Bennetta, brygadzisty odpowiedzialnego za stan torów, na których wykoleił się pociąg z cysternami zawierającymi płynny amoniak. Bennett pozostawał pod obserwacją, gdyż podejrzewano go o zaniedbywanie obowiązków na skutek domniemanego uzależnienia od kokainy.

Spiker zniknął, a na jego miejscu pojawił się srogi policjant, stojący w pobliżu słabo oświetlonego domu handlowego, który się czemuś przyglądał. Najazd kamery pokazał wypełniony białym proszkiem plastikowy worek na śmieci leżący na asfalcie parkingu. Następnie pokazano okryte zwłoki wkładane na nosze i niesione do ambulansu. Spoza planu reporter wyjaśniał okropny sposób, w jaki zamordowano Bennetta.

Odczuwając nawrót bolesnego żalu, Tess przypomniała sobie, jak okropna musiała być śmierć Josepha.

Na ekranie znowu pojawił się dziennikarz.

„Policja zakłada, że Bennett i Page zostali zabici z zemsty przez krewnych ofiar katastrofy kolejowej.

Wiadomości przerwała reklama jednorazowych pieluch. Tess potarła czoło, popatrzyła na swoje śniadanie i poczuła, że już w ogóle nie jest głodna.

Gdy myła filiżankę, zadzwonił telefon. Kto może tak wcześnie dzwonić? Niespokojna przeszła w kąt poddasza służący za salonik i podniosła słuchawkę w trakcie trzeciego dzwonka.

— Halo?

Poważny głos był tak wyraźny, że telefonujący mógł się nie przedstawiać.

— Mówi porucznik Craig.

Jej palce zacisnęły się na słuchawce.

— Przepraszam, że dzwonię o tej porze — powiedział Craig — ale nie będzie mnie w biurze, a nie byłem pewien, czy przed południem zastanę panią w pracy. Jeżeli oczywiście ma pani ochotę iść do pracy.

— Chyba pójdę. — Tess nie usiłowała ukrywać przygnębienia. — Już prawie się zdecydowałam, żeby nie iść, ale ciągłe rozmyślanie do niczego nie doprowadzi. Może praca oderwie mnie od tych uporczywych myśli.

— Czasami dobrze robi przebywanie z ludźmi.

— Nie wiem, czy cokolwiek może mi pomóc. — Opadła na krzesło, znużona. — O co chodzi, poruczniku?

— Chciałem się dowiedzieć, o której wychodzi pani na lunch.

— Lunch? Dlaczego...? Chyba nie będę dzisiaj jadła. Tylko po to pan dzwoni? Żeby zaprosić mnie na lunch?

— Niezupełnie. Chciałbym, żeby rzuciła pani na coś okiem — odparł detektyw — i pomyślałem, że moglibyśmy się umówić na jakąś godzinę.

Tess zrobiło się zimno.

— Chodzi o śmierć Josepha?

— Być może.

— Znów coś pan ukrywa.

— Jeszcze nie wiem, czy ma to jakieś znaczenie, Tess. Naprawdę. Wolałbym o tym nie mówić, dopóki się nie upewnię. Nie chcę pani niepotrzebnie wytrącać z równowagi.

— A nie sądzi pan, że już jestem wytrącona z równowagi? No dobrze, o pierwszej. Może mnie pan zabrać spod budynku redakcji?

— Nie omieszkam. Ale kto wie? Może to spotkanie nie będzie konieczne. Właśnie o to mi chodzi. Proszę o tym na razie nie myśleć.

— Jasne. Nie myśleć. Świetny pomysł.

18

Jednak Tess miała wiele do przemyślenia. Ciągle widziała zwęglone zwłoki Josepha i wypalony, ciemny kontur jego ciała na ceglanej drodze w parku Carla Schurza. Nawet winda, którą jechała do biura, przypominała jej Josepha; zdrętwiała na myśl, że już nigdy go nie zobaczy.

W redakcji od razu poszła do gabinetu Waltera Traska i opowiedziała mu o wszystkim, co się wydarzyło.

Redaktor zmarszczył brwi i spojrzał jeszcze bardziej dziko niż zazwyczaj. Zerwał się, obszedł biurko i objął ją ramieniem.

— Przykro mi, Tess. Naprawdę. Bardziej, niż potrafię to wyrazić.

— Ale kto mógł mu to zrobić? I dlaczego?

— Sam chciałbym znać odpowiedzi. — Przytulił ją. Po chwili odsunął się na bok z ponurym wyrazem twarzy. — Ale taki jest Nowy Jork. Czasami nigdy się nie dowiadujemy. Pamiętam tę dziewczynę uprawiającą jogging, która została zgwałcona i prawie zakatowana na śmierć przez jakiś gang w Central Park. Tamci smarkacze wcale nie wychowali się w slumsach. Pochodzili ze średnio zamożnych rodzin. Biedą nie można było wytłumaczyć ich postępowania. To wszystko nie trzyma się kupy, podobnie jak wiele innych rzeczy.

— Ale dlaczego Joseph miałby znaleźć się w parku Carla Schurza o trzeciej nad ranem i to podczas deszczu?

— Posłuchaj mnie, Tess. Nic nie wiem o tym człowieku. Tobie wydał się atrakcyjny, ale... To zabrzmi nieprzyjemnie, niemniej trzeba to sobie powiedzieć. Kiedy wspomniałaś, że nie podał pracodawcy numeru telefonu i korzystał z usług pocztowych, zaniepokoiłem się. Ten człowiek miał jakieś tajemnice. Być może właśnie one doprowadziły go do takiego końca.

Z niesamowitą dokładnością Tess przypomniała sobie, co Joseph powiedział jej w barze w piątek po południu. „Mam... pewne zobowiązania. Nie mogę ci wyjaśnić jakie i dlaczego. Musisz mi zaufać, uwierzyć i zaakceptować”.

— Może i miał jakieś tajemnice — powiedziała. — Ale to nie znaczy, że były one złe i że ja mam się odwrócić i udawać, że go nigdy nie znałam.

— Uwierz mi, proszę, współczuję ci. — Trask znowu ją przytulił. — Naprawdę. Proszę tylko o odrobinę obiektywizmu. Chroń swoje uczucia.

— W tej chwili obiektywizm jest ostatnią rzeczą, do jakiej wydaję się być zdolna — odparła Tess.

— A może nie powinnaś była przychodzić dziś do pracy. Weź sobie trochę wolnego. Odpocznij. Wybierz się do klubu, zrób cokolwiek, dzięki czemu się rozluźnisz. Zobaczymy, jak poczujesz się jutro.

— Nie. Samotność wydaje mi się nie do zniesienia. Ja muszę pracować, być czymś zajęta.

— Na pewno?

— Im więcej pracy, tym lepiej.

— W takim razie...

— Co?

— Mam coś dla ciebie.

Czekała.

— To będzie oznaczało odłożenie na później artykułu o nadużywaniu herbicydów i pestycydów na środkowozachodnich farmach.

— Ale to przecież poważna sprawa — odparła automatycznie Tess. — Trucizny wsiąkają w ziemię i przedostają się do wody.

— Tak czy owak jest coś, czym powinniśmy się zająć najpierw. Poranne wiadomości telewizyjne. Oglądałaś je? Zabójstwa w Tennessee? Czy coś ci to przypomina?

— Rozumiem, że chodzi ci o morderstwa w korporacji Pacific-Rim w zeszłym tygodniu.

Było ich w sumie trzy, dwa w Australii i jedno w Hongkongu, tuż po katastrofie tankowca, która skończyła się skażeniem wody, nadal zagrażającym Wielkiej Rafie Koralowej. Victor Malone, kapitan supertankowca, odpowiedzialny za sam wypadek, Kevin Stark, szef ekipy ratowniczej, i Chandler Thompson, sam szef korporacji — wszyscy zabici tuż po tym, jak zaczęto głośno domniemywać, że jeden pije podczas pracy, drugi zbyt późno zareagował na alarm o katastrofie tankowca, a trzeci przymknął oko na niedociągnięcia podwładnych. Malone zginął w samochodzie, do którego podłożono ładunek wybuchowy, gdy odjeżdżał spod budynku sądu w Brisbane. Stark został utopiony, jego ciało znaleziono wepchnięte głową w dół do beczki z ropą. Thompsona otruto, gdy podczas konferencji prasowej popijał wodę ze szklanki.

— Pamiętaj, że o tych morderstwach rozmawialiśmy w zeszłą środę — powiedział Walter.

Tess opadła na fotel, ponuro przypominając sobie coś innego. Tamtego wieczoru, zaraz po rozmowie, pierwszy raz spotkała się z Josephem. Wbiła paznokcie w uda, zmuszając się do koncentracji nad słowami Traska.

— Proponowałem, żebyśmy przygotowali artykuł o tych morderstwach.

— A ja powiedziałam, że „Earth Mother Magazine” nie jest brukowcem — odpowiedziała. — Nie powinniśmy przyłączać się do polemiki na ten temat. Fanatycy szkodzą naszej sprawie.

— Tylko że teraz wygląda na to, że mamy fanatyków również w Tennessee.

— Nie, to nie najlepsza analogia. Policja uważa, że Bennetta i Page'a zabili krewni...

— Tak powiedzieli w telewizji. — Redaktor popatrzył spode łba. — Ale właśnie wykorzystałem swoje źródła w „Timesie”. Mają zamiar puścić materiał, w którym cytują policjanta z Memphis. Zastanawia się on, czy odpowiedzialni nie są przypadkiem jacyś narwani ekologowie.

— Że jak?

— Główne ugrupowania ochrony środowiska, jak Sierra Club czy Greenpeace, potępiają te morderstwa jako całkowicie nieodpowiedzialne.

— Ale to absurd podejrzewać... — Tess pochyliła się nagle do przodu. — Jasne, kiedyś aresztowano paru członków Greenpeace za przejęcie statku wielorybniczego w Peru. Poza tym często ustawiają swoje stateczki pełne ludzi między wielorybnikami a ich ofiarami. Tylko że istnieje ogromna różnica między zajęciem prywatnej własności i ryzykowaniem życia dla ratowania zagrożonego gatunku a...

— Wykonaniem egzekucji na kimś, kogo obwinia się o niszczenie naszej planety? — Trask uniósł brwi. — Oczywiście, i nie zrozum mnie źle. Greenpeace jest organizacją cieszącą się poważaniem. Nawet by mi do głowy nie przyszło, że oni kiedykolwiek użyliby przemocy. Ale nowy dyrektor korporacji Pacific-Rim otrzymał list informujący, że w jego najlepiej pojętym interesie leży dopilnowanie, by nie nastąpiła już ani jedna podobna katastrofa. Wiemy więc, że za te morderstwa są odpowiedzialni fanatycy. A ja się z tobą zgadzam — ekstremiści szkodzą naszej sprawie. Za każdym razem, gdy protestujący wkraczają na teren elektrowni atomowej, wykradają zwierzęta laboratoryjne z ośrodka badawczego albo polewają krwią kobietę ubraną w futro, społeczeństwo reaguje tak, jakby wszyscy obrońcy środowiska byli bandą wariatów. I oskarża się jednocześnie całą resztę, czyli tych, którzy uważają, że edukacja, zdrowy rozsądek i dobry przykład są właściwym sposobem przeciągnięcia ludzi na swoją stronę. A zatem nie unikajmy tego tematu. Stawmy mu czoło i wyjaśnijmy, że większość obrońców środowiska to nie szaleńcy, zwariowani narwańcy, że my, podobnie jak społeczeństwo, nie pochwalamy przesadnych sposobów protestowania.

Tess przyjrzała się uważnie swemu szefowi i wolno skinęła głową. Przytłoczona żalem, z trudem koncentrowała się na jego słowach.

— Wiesz, Walter, im więcej myślę o...

— Niezły pomysł? Oczywiście, skoro ja sam tak mówię. Czy to znaczy, że napiszesz artykuł?

Dziewczyna znowu skinęła, zamyślona, zbierając myśli.

— Dobrze. Widzę kilka możliwości — dodała zduszonym głosem, mówiąc z wyraźnym wysiłkiem. — Potępiając ekstremistów, jednocześnie będę mogła podkreślić zagrożenia dla środowiska, które wywołują tak krańcowe reakcje. Właściwe motywy, niewłaściwe metody.

— Znakomicie, dziecinko. A jeśli wgryziesz się w temat, może uda ci się oderwać myśli od tego, co przydarzyło się twojemu biednemu przyjacielowi. Nigdy nie wiadomo.

— Wątpię. Naprawdę. Ale Bóg jeden wie, że postaram się ze wszystkich sił. — Oczy jej się zamgliły. — Rzeczywiście muszę skupić się na czymś innym.

Przez resztę przedpołudnia prawie się jej udawało. Z wysiłkiem przeglądała materiały i przeszukiwała akta, zagłuszając myśli o Josephie. Zdeterminowana, zadzwoniła do biblioteki publicznej, do „Daily News” i „Timesa”. Robiła notatki i szybko sporządzała spisy. Wzmianka Traska o aktywistach walczących o prawa zwierząt przypomniała jej, że zeszłego roku pewna grupa, która wykradła króliki używane do badań medycznych, zniszczyła wyniki pięcioletnich badań, które mogły doprowadzić do opracowania metody leczenia dystrofii mięśni. W innym przypadku wykradziono zwierzęta dla potrzeb prac nad szczepionką zarażone wąglikiem. Zanim je odzyskano, wywołały niewielką epidemię.

Szukając dalszych przykładów Tess przypomniała sobie, co w ubiegłym tygodniu wydarzyło się w Brazylii. Pedro Gomez, robotnik pracujący przy wycinaniu drzew kauczukowych, który próbował zorganizować współwieśniaków, by powstrzymali wypalanie dżungli amazońskiej, został rozerwany na strzępy seriami z broni automatycznej, kiedy wygłaszał przemówienie. Podczas pogrzebu jego żona otrzymała „podarunek” — głowę finansisty podejrzewanego o wydanie rozkazu zabicia robotnika. Mówiło się, że to jeden ze zwolenników Gomeza zabił finansistę, by wyrównać rachunki.

Niemniej pozbawienie człowieka głowy, tak samo jak mściwe zabójstwa Billy'ego Joego Bennetta i Harrisona Page'a w Tennessee, wiązało się z wielką katastrofą ekologiczną i Tess postanowiła dołączyć to wydarzenie do artykułu jako przykład radykalnego postępowania, spowodowanego kryzysem ekologicznym; a potępiając takie postępowanie jednocześnie podkreśliła sam kryzys.

W południe miała już zarys całego artykułu, zdumiona, jak wiele zdołała zrobić w tak krótkim czasie. Jednak gdzieś w zakamarkach umysłu nie przestawała myśleć o Josephie. Coraz częściej spoglądała na zegarek, którego wskazówki z zadziwiającą prędkością, a jednak paradoksalnie wolno przesuwały się w stronę godziny pierwszej, na którą umówiła się z porucznikiem Craigiem. Co chciał jej pokazać? I dlaczego mówił tak wymijająco?

19

Tym razem porucznik przyjechał nie oznakowanym samochodem w kolorze rdzy. Gdy zatrzymał się przy krawężniku i Tess wsiadła do środka, zauważyła, że jego pomarszczone czoło zroszone było potem. Granatowa marynarka leżała na tylnym siedzeniu, a koszula pod pachami zwilgotniała.

— Przepraszam. — Zakasłał. Okna były otwarte, ale jedyny powiew w to parne czerwcowe popołudnie dawały mijające samochody. — Klimatyzacja nie działa.

— Przeżyję.

— Dobrze. Chociaż jedno z nas.

— Mówi pan, że to astma?

— Co?

— Pański kaszel.

— Aha. — Craig włączył się do ruchu. — Tak, kaszel. To właśnie mówi mój lekarz. Astma. Alergie. To miasto mnie dobija.

— Może powinien się pan przeprowadzić?

— Jasne. Do jakiejś zdrowej okolicy? Na przykład do Iowy. Jaki to był film? „Boisko marzeń”. Tak, chyba tak się nazywał. „Czy to niebo?” A Kevin Costner odpowiada: „Nie, to Iowa”. Pola kukurydzy? Niech pani da spokój. Ja się tu wychowałem. Moje niebo jest tutaj. — Detektyw zmarszczył brwi i ściszył głos: — W każdym razie kiedyś było.

Skręcił z Broadwayu na wschód.

— Jedziemy w tę samą stronę, co poprzednio. — Dziewczyna zesztywniała na samo wspomnienie. — Niech pan tylko nie mówi, że znowu do...

— Kostnicy? — Craig pokręcił głową. — Uprzedziłbym panią. Nie, jedziemy jeszcze raz na First Avenue.

— Do parku Carla Schurza? Ale ja nie chcę...

— Nie, tam również nie. Pozwoli pani, że zrobię to po swojemu? Żebym mógł wyjaśnić i przygotować panią? I proszę tak groźnie nie patrzeć. Przyrzekam, słowo honoru, że nie zobaczy pani niczego strasznego.

— Na pewno?

— Nie powiedziałem, że to pani nie poruszy, ale gwarantuję, że nie przyprawi o mdłości. Z drugiej strony... No dobrze, już mówię. Powiedziała pani, że jej przyjaciel był inny. To wręcz niedomówienie. Według biura federalnego on w ogóle nie istnieje.

— Nie...? Jak to?

— Wysłaliśmy jego nazwisko do FBI, żeby pomóc im w znalezieniu zdjęcia odcisków palców lewej, niespalonej dłoni. Kartoteki są skomputeryzowane, ale mimo wszystko zajęło im to sporo czasu. I nic dziwnego. Jest wielu Josephów Martinów. To dość popularne nazwisko. Ale co dziwniejsze, odciski palców żadnego z nich nie pasowały do przesłanych przez nas.

— Ale przecież nie każdy zostawia swoje odciski w aktach FBI.

— Zgadza się. — Porucznik dalej jechał w kierunku First Avenue. — Zatem następnym krokiem jest porównanie ubezpieczenia, numeru podanego przez pani przyjaciela pracodawcy z nazwiskami i adresami w ich spisach.

— Co dalej?

Craig wyminął furgonetkę firmy spedycyjnej.

— Co dalej? Istnieje pewien Joseph Martin z takim numerem. Problem jednak polega na tym, że on mieszka w Illinois. Albo raczej mieszkał w Illinois. Ponieważ — żeby tego się dowiedzieć, musiałem spędzić sporo czasu przy telefonie — ten Joseph Martin, który ma interesujący nas numer ubezpieczenia, umarł w pięćdziesiątym dziewiątym roku.

— To jakaś pomyłka.

Detektyw pokręcił głową.

— Sprawdziłem dwa razy. Nie ma wątpliwości. Joseph Martin — pani Joseph Martin — powinien skończyć z oszukiwaniem wszystkich nas. Powinien zrobić wreszcie coś przyzwoitego, położyć się na podłodze, skrzyżować ręce, przestać oddychać i umrzeć tak jak Joseph Martin, który leży na cmentarzu w Illinois.

Craig dojechał do First Avenue i skręcił na północ. Tess poczuła pulsowanie w skroniach.

— Chce pan powiedzieć, że Joseph przyjął tożsamość jakiegoś zmarłego człowieka?

— Właściwie zmarłego dziecka. Niemowlęcia. Proszę mi przypomnieć — na ile lat oceniała go pani?

— Tuż po trzydziestce.

— Powiedzmy, trzydzieści dwa — stwierdził porucznik. — Ponieważ właśnie tyle lat miałby tamten Joseph Martin, gdyby dzisiaj żył, a nie zginął w roku pięćdziesiątym dziewiątym w wypadku samochodowym razem ze swoimi rodzicami.

— Założę się, że nie miał żadnych bliskich krewnych.

— Słucham? — Craig zmierzył ją uważnym spojrzeniem. — Pani wie, jak się to robi?

Tess rozłożyła ręce.

— Jeśli ktoś chce zdobyć nową tożsamość, wybiera jakieś przypadkowe miejsce i w lokalnej gazecie sprawdza nekrologi z czasu, kiedy sam się urodził. Szuka dziecka, które umarło w tym samym roku i które było sierotą lub zginęło razem z najbliższą rodziną. W ten sposób nie wygląda młodziej ani starzej, niż podaje, a na dodatek nikt nie może zaprzeczyć jego twierdzeniu, że jest właściwą osobą. Potem trzeba się dowiedzieć, gdzie dziecko się urodziło. Taką informację można często uzyskać w zakładzie pogrzebowym. Następnie osoba szukająca nowej tożsamości pisze do sądu w danym mieście, informuje, że zgubiła akt urodzenia i prosi o wystawienie nowego. Ludzie często gubią swoje akty urodzenia. Nie ma nic dziwnego w tym, że ktoś prosi o wydanie nowego aktu, i urzędnicy na ogół nie zadają sobie trudu, by sprawdzić, czy nazwisko na akcie urodzenia przypadkiem nie jest zbieżne z nazwiskiem jakiejś zmarłej osoby. Kiedy taki człowiek otrzyma już swój akt urodzenia, wysyła jego kopię do firmy ubezpieczeniowej, wyjaśnia, że wiele lat mieszkał za granicą i nie potrzebował numeru ubezpieczeniowego, ale teraz jest mu on potrzebny. Biuro ubezpieczeń na ogół nie odrzuca tego rodzaju próśb. Mając akt urodzenia i numer ubezpieczeniowy można otrzymać paszport, prawo jazdy, kartę kredytową i wszystkie dokumenty, dzięki którym włącza się do systemu, dostaje pracę, zaczyna płacić podatki, i tak dalej.

— Bardzo dobrze — powiedział detektyw, jadąc dalej na północ. — Jestem pod wrażeniem.

— Dziennikarze zbierają najróżniejsze informacje. — Nie miała zamiaru dodawać, że w rzeczywistości poznała tę metodę podsłuchując rozmowę telefoniczną swego ojca.

Craig zamyślił się, mijając Czterdziestą Dziewiątą Ulicę.

— Dzięki niewielkiej pomocy ze strony rządu federalnego udało mi się dowiedzieć, że Martin używał fałszywej tożsamości od maja zeszłego roku. Właśnie wtedy zaczął płacić podatek dochodowy i ubezpieczenie. Od tamtej pory zmienił dwa razy miejsce pracy. Najpierw zatrudnił się w Los Angeles, potem — w Chicago. Oczywiście nie chciał zbyt długo przebywać w jednym miejscu, odczuwał potrzebę rozdzielania kolejnych miejsc pobytu setkami kilometrów. W każdym przypadku pracował dla jakiejś firmy produkującej dokumentalne filmy wideo.

— W porządku. — Tess oddychała gwałtownie.— A zatem Joseph miał coś do ukrycia. Wszystko, co się z nim wiązało, było kłamstwem. To wyjaśnia, dlaczego nie chciał, żebym za bardzo się do niego zbliżyła. Pozostaje tylko kwestia — co, do cholery, starał się ukryć?

— Być może pani udzieli mi odpowiedzi, kiedy dojedziemy na miejsce. Ja z całą pewnością nie potrafię tego rozszyfrować — powiedział porucznik.

— Rozszyfrować? Dokąd my jedziemy?

— Nie. Jeszcze nie teraz.

— Co nie teraz?

— Problem polega na tym... Widzi pani, najpierw muszę wyjaśnić kilka innych spraw.

Tess podniosła ręce, rozdrażniona.

— Odrobinę cierpliwości. Kiedy rozmawiałem z księgowym w pracy Martina — wyjaśnił Craig — poprosiłem o pokazanie kopii czeków jego wypłat. Kwoty były zbyt duże, żeby przyjął je jakiś supermarket lub sklep z napojami alkoholowymi. A zatem musiał chodzić z nimi do banku. Ten przesyłał skasowane czeki na konto pracodawcy. Wreszcie trafiały one do księgowości w miejscu pracy Josepha. Pani przyjaciel wszystkie czeki realizował w tym samym banku. O, tam — wskazał detektyw. — Właśnie minęliśmy bank przy Pięćdziesiątej Czwartej Ulicy.

— Poszedł pan do banku, pokazał im nakaz sądowy zezwalający na sprawdzenie danych i przejrzał rachunki Josepha — powiedziała Tess.

Craig znowu przyjrzał się jej z podziwem.

— Z pani byłby dobry policjant.

— Policjantka.

Porucznik zignorował poprawkę.

— Tak właśnie postąpiłem. Poszedłem do tego banku. Martin podał im adres skrytki na Broadwayu. Ten sam adres kazał drukować na czekach. Tutaj wszystko się zgadza. Dziwne jednak było, że na mikrofilmie zrealizowanych czeków nie ma ani śladu opłat za prąd i wynajem mieszkania. Oczywiście musiał gdzieś mieszkać i wnosić opłaty, więc w jaki sposób uszczęśliwiał właściciela domu i elektrownię? Okazuje się, że co miesiąc wysyłał czek na tysiąc trzysta dolarów do człowieka o nazwisku Michael Hoffman. A teraz niech pani zgadnie, kim jest ten Hoffman.

— Księgowym — odparła Tess.

Craig przyjrzał się jej jeszcze uważniej.

— Pani jest lepsza niż dobra. Słusznie. Do księgowego. Najwyraźniej starał się zagęścić zasłonę dymną, która chroniła jego osobę. Porozmawiałem sobie z tym Hoffmanem. Powiedział mi, że nigdy nie poznał Martina osobiście. Wszystkie sprawy załatwiali pocztą lub przez telefon.

— Ale to Hoffman opłacał największe rachunki Josepha — domyślała się dziewczyna.

— Tym razem bez komplementu — ma pani rację.

— W porządku. Posiadając akta Hoffmana i chęć współpracy ze strony elektrowni powinien pan dowiedzieć się, gdzie Joseph mieszkał. — Teoretycznie tak.

Zmarszczyła brwi.

— Następna zasłona dymna?

— Tak jest. Martin umówił się z właścicielem domu w ten sposób, że tamten płacił rachunki, a on zwracał mu później pieniądze. Więc elektrownia nie mogła pomóc.

— Ale właściciel tak.

Detektyw nie odpowiadał.

— Za każdym razem, gdy w ten sposób zaciska pan usta... O co chodzi? — spytała.

— Właścicielem jest spółka posiadająca tysiące mieszkań. Wszystkie dane przechowują w komputerze. Sprawdzili pod nazwiskiem Josepha Martina i podali mi adres — w Greenwich Village. Gdy tam pojechałem, odkryłem, że agencja podała mi zły adres. Właściwie spółka nawet nie jest właścicielem tamtego mieszkania.

— Chce pan powiedzieć, że ktoś się pomylił i wprowadził do komputera niewłaściwe dane?

— To jedna z możliwości. Agencja to już sprawdza. — Craig spoglądał spode łba na zatłoczoną First Avenue.

— Jedna? Czy jest jakaś inna? — Ponure spojrzenie porucznika rozdrażniło Tess.

— Załóżmy... Ciągle myślę o zasłonach dymnych. Jestem z natury podejrzliwy. Zastanawiam się, czy Martin znalazł sposób na wdarcie się do komputera firmy i narobienie bałaganu w danych. Mógł być zdeterminowany, żeby uniemożliwić komukolwiek sprawdzenie, gdzie mieszka. A może przekupił sekretarkę, żeby sfałszowała dane. W każdym razie coraz bardziej chcę się dowiedzieć dlaczego — powiedział Craig.

— Ale skoro pan nie wie, gdzie Joseph mieszka, to dokąd jedziemy? — Dziewczyna splotła dłonie patrząc na niego badawczo.

— A czy ja powiedziałem, że nie wiem? Sformułowałem tylko kilka hipotez. W każdym razie wiemy, że bank Martina znajdował się na East Side i że umówił się z panią w parku Carla Schurza...

— I tam umarł. — Tess zacisnęła powieki, powstrzymując łzy. — A zatem East Side.

— Możliwe, że mieszkanie Josepha jest gdzieś w tamtym rejonie. Oczywiście skrytka znajduje się po drugiej stronie miasta. Jednak biorąc pod uwagę jego obsesję zacierania śladów, łamał wzór w sposób logiczny. Zapytałem zatem tutejszych policjantów, czy od piątkowego wieczoru wydarzyło się na ich terenie coś niezwykłego, coś, co mogłoby nam pomóc. Właśnie w ten sposób złapaliśmy Syna Sama. Kiedy ten drań strzelał do swoich ofiar, my podeszliśmy go z boku i załatwione. Podczas weekendu wydarzyło się sporo wypadków. Ale znalazłem wśród raportów wiadomość o pożarze pewnej kamienicy na Wschodniej Osiemdziesiątej Drugiej. Najwyraźniej próba rabunku. Napadnięto jednego z mieszkańców. Wybiegł z budynku, goniony przez kilku mężczyzn. Narobili tyle hałasu, że inni lokatorzy pobudzili się i pootwierali drzwi. Zobaczyli tylko cienie na schodach. Ktoś wracający późno do domu zauważył, że jakiś gang uliczny goni utykającego mężczyznę.

— Na wschód? W stronę rzeki?

— Tak. — Detektyw westchnął. — Zdarzyło się to w sobotnią noc, a dokładniej o pół do drugiej rankiem w niedzielę.

— Jezu! — jęknęła Tess.

— Rozmawiałem z tymi, których obudziły hałasy. Powiedzieli, że walka rozpoczęła się na szóstym piętrze. W budynku są tylko po cztery mieszkania na każdym poziomie. Przyjechałem na tyle wcześnie rano, że zdążyłem porozmawiać z ludźmi zajmującymi trzy lokale, ale w czwartym nikt nie odpowiedział. Tego mężczyzny nie widziano już od kilku dni. Najwyraźniej w ogóle rzadko się pojawiał. To samotnik. Miły, ale trzyma się na uboczu.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, uparcie oczekując dalszych wyjaśnień. — Na skrzynce na listy na parterze widnieje nazwisko Roger Copeland. Co oczywiście nic nie znaczy. Każdy może wypisać na skrzynce fałszywe nazwisko. Sąsiedzi opisali mężczyznę jako przystojnego, wysokiego, tuż po trzydziestce, o doskonałej kondycji fizycznej, ciemnych włosach i śniadej cerze.

— Mój Boże. — Tess skrzywiła się z bólu. — To mi wygląda na Josepha.

— Rzecz w tym, że sąsiedzi przede wszystkim zwrócili uwagę na oczy — szare, o szczególnej intensywności.

Tess prawie przestała oddychać.

— I ten niezwykły sposób mówienia — dodał Craig. — Kiedy zdarzało im się zamienić z nim parę zdań, nie mówił „do widzenia”, ale „Szczęść Boże”.

Tess poczuła chłód.

— Powiedziała pani, że Martin często używał tego zwrotu, więc wziąłem klucze od właściciela, sprawdziłem mieszkanie...

— I? — Siłą powstrzymywała się od drżenia.

— Wolałbym nie opisywać tego, co znalazłem — bąknął porucznik. — Lepiej, by zobaczyła to pani świeżym okiem, bez uprzedzenia. Tylko że naprawdę nie wiem... Dlatego tam panią zabieram. Może pani coś z tego zrozumie.

Craig zjechał na bok, parkując między dwoma samochodami. Rozmowa tak bardzo pochłonęła Tess, że nie zauważyła nawet, kiedy skręcili w Osiemdziesiątą Drugą Ulicę.

— To parę kroków stąd — oznajmił detektyw.

— I wszystkiego dowiedział się pan od wczorajszego popołudnia?

— Dlatego dzwoniłem tak wcześnie i powiedziałem, że nie będzie mnie w biurze. Miałem mnóstwo roboty.

— Czy to nie jest sprawa dla wydziału zabójstw?

Craig wzruszył ramionami.

— Zdecydowałem zająć się tym osobiście.

— Na pewno ma pan setki innych.

— Przecież powiedziałem wczoraj, że robię to dla pani. — Kaszląc, porucznik wysiadł z samochodu.

Tess spojrzała na niego zaskoczona.

Czyżby chciał przez to powiedzieć, że mu się podoba? Jednak myśl ta uleciała natychmiast. Czuła lęk, idąc wzdłuż krawężnika między pojemnikami na śmieci, zbliżając się do tajemnicy, którą Craig chciał jej pokazać.

20

Kamienica, jedna z wielu stłoczonych na tej ulicy wąskich budowli, wyglądała inaczej niż pozostałe tylko dlatego, że jej ceglane ściany zostały pomalowane wyblakłą białą farbą. Przy każdym oknie od zardzewiałej platformy prowadziła w dół żelazna drabinka ewakuacyjna. Craig otworzył zewnętrzne przeszklone drzwi, poprowadził Tess korytarzem ze skrzynkami na listy (Roger Copeland, 7-C), wyciągnął klucz i otworzył drzwi wewnętrzne.

W środku zajeżdżało kapustą. Poszli dalej i dotarli do betonowych schodów po lewej stronie. Na górnym podeście znajdowało się wejście do windy.

— Architekt postarał się jak najbardziej zmniejszyć koszty — powiedział detektyw. — Winda zatrzymuje się co drugie piętro.

— Chodźmy pieszo — odparła Tess.

— Chyba pani żartuje. Na szóste piętro?

— Dziś rano nie biegałam.

— To pani codziennie biega?

— Od dwunastu lat.

— Wielkie...

Dziewczyna spojrzała na potężną klatkę piersiową Craiga.

— Odrobina ćwiczeń wzmocniłaby panu płuca. Podoła pan takiemu wysiłkowi?

— Skoro pani podoła, ja też. — Porucznik pohamował kaszel.

— To tylko przypuszczenie, ale czy nie palił pan czasem?

— Dwie paczki dziennie. Dłużej, niż pani biega. — Zakasłał znowu. — Rzuciłem w styczniu.

— Dlaczego?

— Lekarz mi kazał.

— Dobry lekarz.

— Uparty z niego człowiek.

— Otóż to. Dobry lekarz — powiedziała Tess. — Gdy tylko człowiek przestanie palić... Minie jeszcze kilka miesięcy, zanim pozbędzie się pan nikotyny z organizmu, a parę lat, nim oczyszczą się płuca, ale jest pan we właściwej grupie wiekowej. Przed czterdziestką. Istnieje duża szansa, że nie zachoruje pan na raka płuc.

Porucznik popatrzył na nią.

— Czy zawsze w ten sposób podnosi pani ludzi na duchu?

— Chyba po prostu nienawidzę, gdy sami siebie wpędzają do grobu tak samo, jak z uporem niszczą tę planetę.

— Ciągle zapominam, że pani jest obrończynią środowiska.

— Raczej optymistką. Mam nadzieję, że jeśli się postaram i jeśli inni naprawdę się postarają, to uda się nam posprzątać cały ten bałagan.

— No cóż. — Craig zakasłał i chwycił się poręczy. — Jestem gotów wypełnić swoją część. Chodźmy. Szóste piętro. Żaden problem. Ale niech pani posłucha — jeśli się zmęczę, to czy będę mógł wesprzeć się na pani ramieniu?

21

Kiedy dotarli w końcu na szóste piętro, Craig zupełnie stracił oddech, czoło pokrył mu pot. Ale nie narzekał i nie zatrzymywał się, żeby odpocząć. Tess okazała uznanie za upór.

— O rany! Starczy mi na cały miesiąc — powiedział.

— Nie wolno przerywać, kiedy się już zacznie. Jutro niech pan spróbuje znowu.

— Może. Nigdy nic nie wiadomo. Mogę panią zaskoczyć.

Widząc złośliwy uśmieszek na twarzy porucznika, Tess doszła do wniosku, że rozmawiając o ćwiczeniach próbuje oderwać jej uwagę od celu wizyty.

Po lewej stronie zobaczyli drzwi z numerem 7-C. Pod numerem nie było żadnego nazwiska. A na metalowej płytce na drzwiach napisano ACE ALARM SYSTEM.

— Lepiej niech pani to włoży — powiedział Craig. Podał jej gumowe rękawiczki i nakładki na pantofle. — Dzisiaj rano byli tu z wydziału zabójstw. Zrobili zdjęcia i wstępnie zebrali odciski palców. Ale jeszcze wrócą i chociaż udało mi się zdobyć zezwolenie na pokazanie pani tego mieszkania, nie będziemy przeszkadzać bardziej niż potrzeba.

Sam też włożył gumowe rękawiczki i okrycie na buty. Zapukał, a kiedy nikt nie odpowiedział, wyciągnął z kieszeni dwa klucze i otworzył zamki. Jednak gdy położył dłoń na klamce, Tess, zdenerwowana, złapała go za ramię.

— Coś nie tak? — spytał.

— Jest pan pewien, że w środku nie ma nic, co mogłoby zwalić mnie z nóg?

— Na pewno się pani zaniepokoi. Ale gwarantuję — tu nie będzie tak jak w kostnicy. Proszę mi zaufać. Nie musi się pani obawiać.

— Dobrze. — Napięła mięśnie. — Jestem gotowa. Zróbmy to wreszcie.

Detektyw gwałtownie otworzył drzwi.

Tess ujrzała biały przedpokój. Po lewej stronie na skrzyneczce systemu alarmowego paliła się czerwona lampka. Alarm był prymitywny — nie miał klawiszy numerycznych, tylko włącznik, prawdopodobnie dlatego, że właściciel zaoszczędził, instalując najtańszy model.

Craig wyłączył urządzenie. Światełko zgasło.

Weszli do korytarza. Dalej po prawej stronie zobaczyła niewielką łazienkę. Umywalka, sedes, wanna, bez kabiny prysznica. Wanna była stara, z zaokrągloną krawędzią i metalowymi nóżkami. Ale pomimo wieku, podobnie jak w przypadku umywalki i sedesu, powyszczerbiane białe powierzchnie błyszczały czystością.

Tess była tak napięta, że aż podskoczyła na skrzypnięcie drzwi zamykanych przez porucznika.

— Zauważyła pani coś? — spytał.

Przyjrzała się dokładnie złożonemu, czystemu ręcznikowi i myjce na połyskującym metalowym pręcie obok umywalki. Na samej umywalce stała błyszcząca szklaneczka, a w niej szczoteczka do zębów. Lustro na szafce z lekarstwami lśniło czystością.

— Joseph bardziej dbał o porządek niż ja, to pewne.

— Proszę przyjrzeć się dokładniej. — Craig przecisnął się obok niej.

Wszedł do łazienki i otworzył szafkę na lekarstwa. Tess zajrzała do środka. Maszynka do golenia. Paczka nożyków. Tubka kremu do golenia Old Spice. Tubka pasty do zębów Crest. Tuby były pieczołowicie pozwijane od końca i równo ustawione. Buteleczka płynu po goleniu Old Spice. Buteleczka szamponu Redken.

Opakowanie nici do czyszczenia zębów.

— No i co? — spytała.

— Podstawowe rzeczy. Tylko podstawowe. Właściwie dla większości ludzi mniej niż podstawowe. Przez wszystkie lata pracy detektywa i przeszukiwania pokojów należących do osób zaginionych nigdy nie widziałem, żeby w szafce na lekarstwa nie było ani jednego leku. Na przykład jakiegoś antybiotyku czy anty histaminy.

Tess otworzyła usta, by odpowiedzieć.

Detektyw przerwał jej podnosząc rękę.

— Dobrze. Z tego, jak pani opisała Martina, wynika, że był zdrowy, że codziennie ćwiczył, prawidłowo się odżywiał, dbał o siebie. Ale Tess, nie ma tu nawet aspiryny, a każdy — nie obchodzi mnie, jak zdrowy był Joseph — ma w domu aspirynę. Dosłownie każdy. Sprawdziłem resztę mieszkania. W kuchni znalazłem witaminy. Ale aspiryna? — Porucznik pokręcił głową. — Ten facet był purystą.

— A co w tym dziwnego? Nie lubił zażywać środków chemicznych, nawet tych najbardziej łagodnych. Co z tego?

— Jeszcze nie skończyłem. — Craig gestem zachęcił dziewczynę, żeby poszła za nim.

Wyszli z łazienki, ruszyli dalej korytarzem i dotarli do kuchni. Znajdowała się tam kuchenka, lodówka i zlew — wszystko stosunkowo stare, ale podobnie jak umywalka, sedes i wanna w łazience, wypolerowane aż do połysku. Zniszczony, lecz jasny blat był pusty. Nie stał na nim opiekacz, kuchenka mikrofalowa ani dzbanek do kawy. Detektyw otworzył po kolei wszystkie szafki. Nie było w nich nic poza jednym talerzem, miską i filiżanką w jednym końcu oraz kilkoma nieskazitelnymi nierdzewnymi garnkami i cedzakiem w drugim. Craig wyciągnął każdą szufladę. One też były puste, jeśli nie liczyć noża, widelca i łyżki w jednej oraz dwóch większych metalowych łyżek, używanych do mieszania jedzenia w garnku, w drugiej.

— Delikatnie mówiąc, Martin czuł się zmuszony ograniczać wszystko do absolutnego minimum. A przy okazji, witaminy znajdują się w stojaku na zioła tuż za panią. Ani szałwii, ani oregano. Nie mówiąc o soli i pieprzu. Tylko witaminy. I nigdzie ani kropli alkoholu, nawet wina do gotowania.

— To znaczy, że Joseph nie lubił pić. Nic takiego — powiedziała. — Ja też niewiele piję.

— Niech pani ma otwarty umysł. To dopiero początek.

Tess pokręciła głową, zdezorientowana, gdy porucznik otworzył lodówkę.

— Sok pomarańczowy, tłuste mleko, butelkowana woda, owoce, cała fura sałaty, pomidory, papryka, kiełki... Warzywa. Żadnego mięsa. Nic...

— Joseph powiedział mi, że jest wegetarianinem.

— Nie sądzi pani, że trochę przesadzał?

— Niekoniecznie. Ja też jestem wegetarianką — odparła. — powinien pan obejrzeć sobie moją lodówkę. Jedyna różnica polega na tym, że czasami jem rybę lub kurczaka, ale tylko białe mięso.

Niecierpliwym gestem Craig wskazał dokoła.

— W szafkach nie ma żadnych puszek.

— Oczywiście. Za dużo w nich soli. I środków konserwujących. Jedzenie smakuje jak sztuczne.

— Proszę bez obrazy, ale mam nadzieję, że nigdy nie będę musiał jeść przygotowanego przez panią pożywienia.

— Niech pan nie wyciąga pochopnych wniosków, poruczniku. Gotuję bardzo dobrze.

— Jestem o tym przekonany, ale jeśli od czasu do czasu nie zjem steku...

— Miałby pan mniej cholesterolu — odparła Tess. — I pewnie mniej w talii.

Craig popatrzył z ukosa, zachichotał, a potem zakasłał.

— Chyba mógłbym używać mniej... Nieważne. Jak już powiedziałem, to dopiero początek. Pokażę pani salon.

Tess przeszła korytarzem, ale na progu zawahała się. Nie licząc grubych, rozsuniętych zasłon w oknach, pokój był absolutnie pusty. Nie było w nim dywanu, krzeseł, kanapy, stołów. Nie było półek, telewizora, stereo, plakatów ani jakichkolwiek reprodukcji obrazów. Pusta podłoga, nagie ściany. Nawet nie było...

— Telefon — powiedział detektyw, jakby czytał w jej myślach. — W kuchni też nie ma. Ani tutaj, ani w łazience. Nic dziwnego, że nie podał numeru u siebie w pracy. On po prostu nie miał telefonu. I nie chciał go mieć. Ostatnią bowiem rzeczą, jakiej by sobie życzył, to telefon od kogoś lub telefon do kogoś. Pani przyjaciel ograniczył swoje życie do rzeczy absolutnie koniecznych. I proszę mi nie mówić, że to jest typowe dla jaroszy. Taki głupi to ja już nie jestem. Nigdy czegoś podobnego nie widziałem.

Tess drżącymi rękami otworzyła szafę i popatrzyła na dres wiszący na wieszaku obok prostego, lecz praktycznego płaszcza. Na górnej półce nie stały żadne pudełka. Niżej, na pustej podłodze ujrzała samotną parę tenisówek firmy Nike.

Dygocząc coraz bardziej, chwyciła się krawędzi drzwi szafy, by zachować równowagę. Odwróciła się.

— No, dobrze, przekonał mnie pan. To nie jest... Nikt tak nie mieszka... Coś się tu nie zgadza.

— Tylko że nie pokazałem pani jeszcze najlepszego, a raczej — tak powinienem powiedzieć — najgorszego. — Zdecydowanym ruchem wskazał na drzwi. — Sypialnia. To, co tam pani zobaczy... Nie, proszę się nie kulić. Nic obrzydliwego. Już to pani kilka razy obiecywałem. Ale ja muszę wiedzieć. Co to znaczy?

Przeszedł przez pokój — jego kroki odbijały się echem od ścian — i otworzył drzwi do sypialni.

Zupełnie jak zahipnotyzowana, Tess ruszyła za nim.

22

Sypialnia była prawie tak samo pusta jak salon. Okno zasunięte prostymi zasłonami, ale na podłodze żadnego dywanu. Coś kryło się w rogu, ale było zbyt ciemno, żeby Tess mogła zidentyfikować ciemny kształt.

Poszła prawie po omacku wzdłuż ściany i znalazła kontakt.

Wcisnęła, lecz, niestety, nic się nie zmieniło.

— Nie ma lampy — powiedział Craig. — A górna żarówka nie świeci się.

— Jak on poruszał się w ciemności nie potykając się?

Zamiast odpowiedzieć, porucznik rozsunął zasłony. Do środka wpadło światło zamglonego słońca, dziewczyna na chwilę zmrużyła oczy. Nagle szeroko je otworzyła oszołomiona tym, co ujrzała w pokoju.

Ciemny kształt, który spostrzegła w rogu, był leżącym na podłodze materacem. Nawet nie materacem. Był to siennik o wymiarach metr osiemdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów, o grubości dwóch centymetrów, utkany z konopi.

— Martin się nie rozpieszczał — skomentował detektyw. — Bez poduszki, bez prześcieradła. Tylko ten jeden koc. Sprawdziłem — w szafie innych nie ma.

Tess zauważyła, że koc, na który wskazał porucznik, leży w nogach materaca złożony z tą samą drobiazgową dokładnością, co ręcznik i myjka, które wisiały równiutko na pręcie w łazience.

— A oto odpowiedź na pytanie, w jaki sposób nie potykał się w ciemności — wskazał Craig.

Dręczona coraz bardziej nasilającym się bólem głowy Tess spojrzała uważnie we wskazanym przez porucznika kierunku i potrząsnęła głową. Obok materaca na spodkach stało ustawionych dwanaście świec. — Jakoś mi się nie wydaje, żeby próbował oszczędzać na prądzie — powiedział Craig.

Po prawej stronie materaca ujrzała prosty, sosnowy regalik z trzema półkami. Czując ucisk w piersi, podeszła bliżej i przyjrzała się tytułom. „Pocieszenie filozofii”, „Dialogi zebrane Platona”, „Biblia Święta” —wydanie Scofielda, „Eleonora Akwitańska, sztuka miłości dworskiej”, „Ostatnie dni planety Ziemi”.

— Wydaje mi się, że on nigdy nie słyszał o liście bestsellerów „New York Timesa” — powiedział detektyw. — Filozofia, religia, historia. Trudne lektury. Chyba nie chciałbym spędzić z nim weekendu. Śmiechu byłoby niewiele.

— On nie był nudny — odpowiedziała rozkojarzona Tess, dalej przeglądając zawartość regału. — Kilka książek o środowisku.

— Tak, tutaj wasze zainteresowania spotkały się.

Próbowała pohamować nieprawdopodobne wprost drżenie. Przesuwała palcem wskazującym po grzbiecie książki zatytułowanej „Millennium” i zwróciła uwagę na to, że tytuł nie jest angielski. Tom oprawiony był w mocno zniszczoną skórzaną okładkę i robił wrażenie bardzo starego.

— Mogę ją wyciągnąć?

— Pod warunkiem, że potem odłoży ją pani dokładnie w to samo miejsce — odparł Craig.

Zdjęła ostrożnie książkę z półki i przyjrzała się jej suchej, spękanej okładce. „El Circulo del Cuello de la Paloma”.

— Chyba po hiszpańsku — powiedział porucznik.

— Zgadza się.

— Ja ciągle pracuję nad angielskim. Mogłaby pani przeczytać tytuł?

— Nie. — Tess westchnęła, zawiedziona. — W szkole średniej uczyłam się hiszpańskiego, ale prawie wszystko zapomniałam.

— Poniżej tytułu — mówił dalej Craig — „Abu Muhammad `Ali ibn Hazm al-Andalusi”. — Z trudem składał słowa. — Przypuszczam, że to jest nazwisko autora. Ledwie mieści się w jednej linijce. „Muhammad”? Chyba jakiś muzułmanin.

Tess skinęła, zapisała w notesie tytuł i nazwisko, a potem otworzyła książkę. Kartki były kruche, cały tekst po hiszpańsku. Zniecierpliwiona, przeniosła wzrok z powrotem na półkę, zainteresowała ją Biblia. Już wcześniej coś ją w niej zaniepokoiło. Nie wyglądała jak należy. Uważnie odłożyła hiszpańską książkę na miejsce i wyciągnęła Biblię. Okładki były zaciśnięte do środka. Marszcząc brwi otworzyła księgę i stwierdziła zszokowana, że większość kartek została usunięta. Proste cięcie wyraźnie wskazywało, że do usuwania kartek używano noża lub nożyczek.

— Dlaczego...?

— To jedna z wielu rzeczy, których chciałbym się dowiedzieć —odparł detektyw.

Tess przeczytała nazwy rozdziałów na pozostałych stronach z gęsto podkreślanym tekstem.

— Wyciął wszystko z wyjątkiem przedmowy i... — przerzuciła jeszcze kilka stron — Ewangelii według świętego Jana, listów apostolskich Jana, Apokalipsy świętego Jana. Nic z tego nie rozumiem.

— Nie pani jedna. A to... — Wskazał na coś powyżej. — Cokolwiek to jest, ta rzecz na półce, to najbardziej niesamowite ze wszystkiego.

Dziewczyna podniosła wzrok. Zauważyła ten przedmiot, kiedy podchodziła do półki z książkami, ale wydał jej się tak pozbawiony sensu, że postanowiła obejrzeć go później, mając nadzieję, że znajdzie wcześniej coś, co pomoże jej zinterpretować ten groteskowy wizerunek.

Była to statuetka, a dokładniej płaskorzeźba z marmuru o wymiarach trzydzieści na trzydzieści centymetrów. Przedstawiała długowłosego, muskularnego i przystojnego mężczyznę, siedzącego okrakiem na grzbiecie byka, któremu podciągał łeb i przebijał gardło nożem.

Krew spływała z rany w stronę czegoś, co wyglądało jak pszenica wyrastająca z ziemi. Jednocześnie ku krwi nachylał się pies, a wąż sunął spiesznie do kłosów, skorpion zaś atakował jądra byka. Z lewej i z prawej strony tej przerażającej scenie przyglądali się dwaj mężczyźni z pochodniami. Pochodnia tego z lewej uniesiona była do góry, tego z prawej — opuszczona w dół. Ponad człowiekiem z pochodnią po lewej stronie jakiś ptak...

...sowa? trudno powiedzieć...

...patrzył w stronę tnącego noża i spływającej krwi.

— Co to oznacza? — zapytał Craig. — Odkąd dzisiaj rano zobaczyłem rzeźbę po raz pierwszy, nie daje mi ona spokoju.

Tess nie mogła wydobyć głosu. W ustach czuła gorycz. Na łopatkach zimno.

— To jest... Okropne, odpychające, wstrętne.

— Owszem, taki zwyczajny dekoracyjny element mieszkania.

Na ścianie powyżej płaskorzeźby, naśladując pochodnie przedstawiane w groteskowej, strasznej scenie, znajdowały się świece w uchwytach, jedna skierowana do góry, druga do dołu. Pod tą ostatnią ustawiono spodeczek, żeby do niego skapywał wosk.

— Martin nie miał zbyt wiele szacunku dla przepisów przeciwpożarowych — powiedział detektyw. — Gdyby właściciel mieszkania dowiedział się o tych wszystkich świecach, pani przyjaciel wylądowałby na ulicy razem ze swoim skromnym dobytkiem. To cud, że nie spalił całej kamienicy.

— Ależ to szaleństwo.

— Mnie też zapędziło w kozi róg.

— Czy mogłabym zabrać na pewien czas Biblię i tę hiszpańską książkę do domu? — zapytała Tess.

— Gdybym pani pozwolił, wydział zabójstw nieźle by mi dokopał.

— A czy wobec tego mogę chociaż zrobić parę zdjęć?

— Ma pani aparat?

— Zawsze. Dziennikarski nawyk.

— W porządku. Ale niech mi pani obieca — powiedział Craig —że ich pani nie opublikuje bez zezwolenia z wydziału zabójstw lub ode mnie.

— Zgoda.

— Wobec tego, proszę bardzo — pozwolił.

Tess wyjęła z torebki malutkiego małoobrazkowego olympusa i zrobiła z bliska kilka zdjęć płaskorzeźby. Następnie otworzyła Biblię i sfotografowała te kartki, na których było najwięcej podkreśleń. Potem, odłożywszy Biblię na półkę dokładnie tam, skąd ją wzięła, zrobiła zdjęcie całego regału, a na koniec otoczonego świecami materaca.

Odłożyła aparat.

— Załatwione.

— Chcę, żeby obiecała mi pani coś jeszcze — odezwał się porucznik. — Jeśli na podstawie tych zdjęć czegoś się pani dowie, powie mi pani o tym.

— Słowo honoru.

Craig poruszył się niespokojnie.

— To pańskie spojrzenie. Znów pan to robi — powiedziała Tess. — Znów się pan powstrzymuje.

— Rzecz w tym...

— Co?

— Jest pani gotowa na kolejny szok?

— Chce pan powiedzieć, że to nie wszystko?

— W szafie. — Detektyw otworzył drzwiczki. — Proszę zwrócić uwagę, że miał niewiele ubrań. Para czystych dżinsów. Dodatkowa koszula. Tylko jeden zapasowy pulower. Na półce kilka par skarpetek i bielizny. Oraz to. — Sięgnął w głąb.

— Cokolwiek to jest, nie chcę tego widzieć.

— Przepraszam, Tess. Ale to ważne. Muszę to pani pokazać. Porucznik wyciągnął coś z szafy. Kawałek drewna, jakby odcięty fragment kija od szczotki. Do jednego końca przymocowanych było sześć odcinków sznura.

Dziewczyna zadrżała.

— Bat?

— Ze śladami zakrzepniętej krwi. On... tak to się chyba mówi... biczował się.

23

Park Narodowy Tsavo, Kenia, Afryka

Myśliwy czekał cierpliwie, kurczowo trzymając swój sztucer o dużej sile rażenia, profesjonalnie skulony w kolczastych zaroślach obok kępy baobabów. Miał doskonały widok na wodopój. W południe w pobliżu równika robiło się tak gorąco, że wkrótce ofiara zjawi się przed celownikiem, zmuszona szukać wody. Chociaż kapelusz z szerokim rondem i otaczające go krzewy osłaniały trochę przed palącym słońcem, mężczyzna pocił się niemiłosiernie. Jego koszula w kolorze khaki była ciemna od wilgoci. Ale nie śmiał podnieść manierki i napić się, żeby nie zdradzić swojej obecności. Zwierzęta są niezwykle ostrożne, czujne wobec intruzów.

Cierpliwość i determinacja myśliwego już wcześniej zostały wielokrotnie nagrodzone. Musiał tylko postępować jak zawodowiec. Później, po udanym polowaniu, mógł sobie pozwolić na luksus zaspokojenia pragnienia.

Nagle drgnął. Tam! Z lewej! Bardziej wyczuł, niż usłyszał dudnienie wielkich, ciężkich nóg. Po chwili ujrzał wznoszone przez nie kłęby kurzu, a w końcu potężne zwierzęta wynurzyły się z kępy kwitnących akacji, ostrożnie rozglądając się po trawiastej przestrzeni, nerwowo spozierając na wodopój.

Słonie. Mężczyzna naliczył ich dziesięć. O wielkich uszach nastawionych, wyczulonych na nieznajome, zapowiadające niebezpieczeństwo dźwięki. Myśliwy spostrzegł z rozczarowaniem, że cztery spośród nich były młode, bez kłów, dorosłe zaś miały kły — z tej odległości trudno było dokładnie ocenić — niewiele dłuższe niż metr. Przypomniał sobie czasy sprzed dwudziestu lat, kiedy zawinięte kły osiągały długość dwóch, dwóch i pół, a czasami nawet i trzech metrów. Waga jednego kła spadła przeciętnie z dziesięciu do pięciu kilogramów. W związku z tym, by sprostać ilościowym wymaganiom handlarza, trzeba było zabijać coraz więcej. Dwadzieścia lat temu — mężczyzna w myślach pokręcił głową — po tej równinie kręciło się czterdzieści tysięcy słoni, ale w zeszłym roku ocenił, że pozostało najwyżej pięć tysięcy, nie licząc dwóch tysięcy szkieletów, na które natknął się podczas jednej ze swych wypraw. Wkrótce handel kością słoniową przestanie istnieć. Ponieważ przestaną istnieć same słonie. Dwanaście ton kłów, żniwo tysiąca trzystu zabitych słoni, warte było trzy miliony dolarów. Tylko że mniejsze kły oznaczały mniejszą wagę i więcej zabijania w celu uzyskania wyznaczonego kontyngentu.

Z palcami zaciśniętymi na sztucerze myśliwy obserwował, jak niechętne słonie pokonują własne zdenerwowanie i zbliżają się do wodopoju. Były wspaniałe. Skupił się, dotknął spustu i powoli, gniewnie przesunął wzrok, rozglądając się po terenie otaczającym wodopój. Znowu drgnął, instynktownie wyczuwając czyjąś obecność. Z prawej strony spostrzegł jakiś ruch. Z kryjówki w wysokiej do pasa trawie wynurzyły się uzbrojone postacie.

Ludzie! Ubrani w kamuflażowe khaki, identyczne z jego własnym!

Inni myśliwi!

Jednak nie byli równorzędnymi graczami. O nie. Wprost przeciwnie.

Tamci istnieli jako zespół. Stawali się przez to śmiertelnym zagrożeniem. Ich celem były również słonie. Mężczyzna z gniewną stanowczością skierował swój sztucer na tych drapieżców. Nawet z dużej odległości widział, że nie mieli broni myśliwskiej, lecz automatyczną — M-16 i AK-47. Zbyt wiele razy natknął się wcześniej na dowody ich rzezi. Wybite całe stada, posiekane pociskami, gnijące na słońcu ścierwo, kły powyrywane, mięso, które można było spożytkować dla głodujących, pozostawione na pastwę szakali i całych rojów robactwa.

Niech ich cholera!

Niech piekło ich pochłonie!

Dokładnie tam zamierzał ich wysłać.

Uważając, by się nie zdradzić, wstał wolno, podniósł broń, przycisnął kolbę do barku, wbił wzrok w doskonały celownik optyczny, położył palec na spuście i nacisnął, odczuwając wielkie zadowolenie. Nie odrywając oka od celownika ujrzał w zbliżeniu, jak czaszka drapieżcy rozlatuje się na kawałki.

Nie ma jak pociski eksplodujące.

Nagle zobaczył, że z trawy podrywa się inny drapieżca, podnosi ręce do ust i z przerażeniem, potykając się, zaczyna uciekać. To nic.

Zmieniając lekko kąt i ogniskową, myśliwy wystrzelił drugi raz.

I rozerwał klatkę piersiową następnego drapieżcy. Jakie ma się wtedy uczucie? — zastanawiał się. Kiedy umieraliście, to czy czuliście się jak... czy wyobrażaliście sobie... i czy żałowaliście... czy było wam przykro... z powodu cierpienia, jakie zadawaliście tak wielu spośród wspaniałych, niezastąpionych stworzeń bożych? Słoniom? Gówno, nie. Nie wiesz, co to uczucia, może z wyjątkiem chciwości.

Ale teraz już tego nie czujecie, prawda?

Nie czujecie już nic.

Ponieważ wy, dranie, jesteście teraz jednym przekleństwem mniej dla tej planety.

Miejscowi tragarze wygramolili się z wysokiej do pasa trawy i zaczęli umykać w stronę odległego wzgórza. Myśliwy powstrzymał trzymany na spuście palec i opuścił broń. Jego posłanie zostało odebrane. Rozumiał ich motywy, chociaż ich nie akceptował. Miejscowi tragarze potrzebowali zatrudnienia. Owszem.

Potrzebowali pieniędzy. Potrzebowali pożywienia. Ale bez względu na to wszystko nie powinni pomagać w zabijaniu swojego własnego dziedzictwa! Słonie to Afryka! Słonie były...! Gniew mężczyzny zniknął. Ścisk w żołądku powodował, że chciało mu się zwymiotować. Kiedy miejscowi tragarze zniknęli za odległym pagórkiem, on stał, uważny jak każdy zawodowiec, rozglądając się po otaczającej go sawannie, i żałował, że słonie wystraszyły się jego strzałów i uciekły od tej upragnionej, płytkiej, błotnistej dziury z wodą. Jednak odczuwał wielką dumę z powodu wypełnienia obowiązku. Potrzebował pięciu minut na dojście do pierwszego zabitego drapieżcy. Martwy przeciwnik miał karykaturalny wygląd, potężny mężczyzna z rozwaloną czaszką, krew wsiąkała w ziemię. Ale przecież... ...myśliwy przypomniał to sobie...

...martwe słonie wyglądały jeszcze bardziej karykaturalnie. Za życia, tak wspaniałe, słonie są szczytem dzieła stworzenia. Należało udzielić lekcji.

Mężczyzna wyciągnął obcęgi, przykląkł, rozdziawił usta martwego drapieżcy, by nadać konieczny, choć okropny szlif swemu dziełu. — Kość słoniowa — mruczał zdławionym głosem. — Tego właśnie chcesz? Kości słoniowej? Dobrze, niech to cholera, pomogę ci. W przeciwieństwie do słoni ty masz wszystkie kły, jak należy.

Cierpiąc katusze, zaczął wyrywać po kolei zęby swej ofiary.

Ułożył je pieczołowicie obok zapadniętych ust ścierwa.

Potem poszedł w kierunku drugiego.

To było naprawdę konieczne...

Przykład...

Odwet...

To było konieczne!

Rzeź należało powstrzymać!

24

— Przepraszam — powiedział Craig.

— Za co?

— Naprawdę nie chciałem pani tak denerwować.

— To nie pańska wina — odparła Tess. — Musiałam... Chciałam obejrzeć to mieszkanie. Moje czasopismo nie przestanie wychodzić tylko dlatego, że nie jestem w redakcji. I tak na niewiele bym im się dziś przydała. Muszę przemyśleć parę spraw.

Wyraźnie zakłopotany detektyw zaparkował na drugiego na hałaśliwej, zatłoczonej ulicy przed domem Tess w SoHo.

— Ale podczas tych przemyśleń proszę nie zapominać o obietnicy. Wydział zabójstw zbada sprawę dokładnie, ale jeśli natrafi pani na jakąś poszlakę, która mogłaby pomóc w zrozumieniu tego, co znaleźliśmy w mieszkaniu Martina, proszę mnie powiadomić. — Porucznik dał jej wizytówkę. — Tu na dole jest mój numer domowy. A gdy sprawa okaże się ważna, proszę śmiało dzwonić do mnie do biura.

— Bez obaw. Jeśli będę musiała, zatelefonuję do pana w środku nocy.

Craig uśmiechnął się.

— Nie ma sprawy. Lekko sypiam. — Zakasłał. — Oczywiście, jeżeli w ogóle śpię.

— No właśnie. — Dziewczyna poszperała w torebce. — Byłabym zapomniała. Czekając na pana przyjazd, przygotowałam panu kilka drobiazgów.

— Tak?

— Egzemplarz mojego czasopisma. Może dzięki niemu szybciej pan zaśnie.

— Wątpię. Jeśli już, lektura raczej mnie rozbudzi. Ma pani moje słowo — przeczytam. Od deski do deski.

— Przygotuję zestaw pytań kontrolnych. Aha, przyniosłam jeszcze to.

Wręczyła mu pudełko cukierków na kaszel. Detektyw wydawał się rozbawiony.

— Dziękuję. Ludzie rzadko cokolwiek mi dają, oczywiście nie licząc zmartwień. — Odkaszlnął. — Uważaj na siebie, dobrze?

— Ty też. — Tess sama się zdziwiła, powtarzając słowa Josepha: — Szczęść Boże.

Craig skinął głową.

Wysiadła z samochodu i patrzyła za odjeżdżającym porucznikiem. Udając, że wchodzi na schody, czekała, aż pojazd Craiga zniknie za zakrętem. Potem zamiast wejść do budynku, ruszyła energicznie w przeciwnym kierunku.

25

QUICK PHOTO, ekspresowe usługi fotograficzne, głosił napis w witrynie. Gdy Tess otwierała i zamykała drzwi, rozległ się dzwonek. Latynos w średnim wieku spojrzał na nią zza pudełek na kontuarze.

— Czym mogę służyć? — zapytał. W jego sposobie mówienia nie było ani śladu obcego akcentu.

Tess zawahała się. Śniada skóra pracownika... Coś w tym było... Przypomniała jej ciemny odcień skóry Josepha. Wcześniej uznała, że jest to wynik opalenizny.

Ale może...

Zastanawiała się, czy Joseph nie był czasem Latynosem. To by wyjaśniało obecność na półce książki w języku hiszpańskim.

— Przeczytałam, że robicie odbitki w ciągu jednej godziny.

— Zgadza się. Chociaż za dodatkową opłatą — odparł pracownik.

— To nie ma znaczenia. — Wyjęła film z aparatu i wręczyła go mężczyźnie. — To bardzo ważne. Muszę mieć odbitki możliwie jak najszybciej.

— Chwileczkę. — Poszedł z filmem na zaplecze i po minucie wrócił. — Mój brat już się bierze za robotę. — Zatrzymał dłoń z długopisem nad formularzem. — Pani godność?

Tess podała mu wszystkie potrzebne informacje.

Pracownik wręczył jej pokwitowanie.

— Czy jeszcze coś mógłbym dla pani zrobić?

— Tak. Potrzebny mi jest film. A właściwie trzy po trzydzieści sześć klatek. Czułość dwieście. — Na zasadzie prób i błędów przekonała się, że używając filmu o czułości dwieście ASA może swoim prostym aparatem robić względnie dobre zdjęcia zarówno w pomieszczeniach, jak i na otwartej przestrzeni. — Ja... Pan wygląda... Czy mówi pan po hiszpańsku?

Mężczyzna uśmiechnął się.

— Si, senorita. Muy bien.

— Czy wobec tego mógłby mi pan powiedzieć, co to znaczy? — Wyciągnęła z torebki notes i pokazała mu zapisany tytuł książki.

— El Circulo del Cuello de la Paloma! — Pracownik wzruszył ramionami. — Krąg... a może raczej obrączka... szyi gołębia.

Dziewczyna zmarszczyła brwi, rozczarowana. Miała nadzieję, że tytuł będzie wskazywał na treść książki.

— A czy słyszał pan o tak zatytułowanej książce?

— Bardzo mi przykro, ale nie.

— A może to coś panu mówi? — Wskazała na nazwisko autora:

Abu Muhammad `Ali ibn Hazm al-Andalusi. — Dlaczego jest takie długie?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

— W hiszpańskim długie nazwiska to rzecz normalna. Często zawierają człony rodowe.

— Ale Muhammad to nie jest imię hiszpańskie. Raczej muzułmańskie. Arabskie.

— To prawda — odparł.

— Co może znaczyć samo zakończenie? Al-Andalusi?

— To znaczy, że pochodzi z Andaluzji.

— Jeżeli dobrze pamiętam — powiedziała Tess — to jest część Hiszpanii, prawda?

— Tak. Prowincja leżąca na samym południu.

— Nie rozumiem. Dlaczego Arab miałby pochodzić z jakiejś hiszpańskiej prowincji?

Mężczyzna rozłożył ręce i pokręcił głową.

— Historia mojej ojczyzny jest skomplikowana. — Zerknął na wiszący na ścianie zegar. — Pani zdjęcia będą gotowe przed piątą.

— Dobrze. Dziękuję.

— De nada.

26

Tess szybko poszła do domu, nie czekając na windę wbiegła schodami na poddasze. Zamknęła za sobą drzwi, chwyciła przenośny telefon, wystukała kilka cyfr i poszła do szafy po torbę. Odpowiedziała recepcjonistka w redakcji „Earth Mother Magazine”.

— Betty, mówi Tess. Czy Walter jest wolny...? Dobrze. Połącz mnie... Walter, tu Tess. Mam do ciebie wielką prośbę. Przez kilka dni nie będę przychodzić do pracy. Obędziesz się beze mnie...? Tak, pracuję nad tym artykułem. Nie, te sprawy nie są ze sobą związane. Powiedzmy, że chodzi o problemy rodzinne. Muszę wyjechać z miasta... Co? O Josephie? Dobrze, w porządku, zgadłeś. Czy teraz zajmujesz się czytaniem w cudzych myślach...? Walterze, muszę to zrobić... Mam uważać? Tak? I co jeszcze? Obiecuję.

Z wielką ulgą przerwała połączenie, postawiła torbę koło szafy i wystukała z pamięci kolejne cyfry.

— Biblioteka publiczna? Poproszę z działem informacji. — Czekając wrzuciła do torby ubranie i bieliznę. — Dział informacji? Jestem dziennikarką. Mam terminowe zlecenie i byłabym bardzo wdzięczna, gdyby sprawdziła pani w komputerze książkę, której poszukuję. Tytuł:

Krąg albo Obrączka szyi gołębia.

Znowu czekając, weszła do łazienki i włożyła do torby podróżny zestaw przyborów do mycia.

— Nie? Dziękuję.

Zasunęła suwak torby. Wyszła z łazienki, sięgnęła po spis telefonów i w końcu znalazła to, czego szukała.

Znowu wcisnęła kilka guzików.

— Trump Shuttle? Potrzebuję biletu na lot do Waszyngtonu o szóstej. Tak, wiem, że gwarantujecie miejsca. Ale nie chcę czekać. Numer mojej karty AmEx to...

Opadła na kanapę, spróbowała zebrać myśli i wcisnęła kolejne guziki.

— Mama? Przylatuję dziś wieczorem... Tak, kawał czasu. Nadrobimy straty... Wszystko w porządku, mamo. Posłuchaj, o ile pamiętam, miałaś jakieś koneksje z dyrektorem Biblioteki Kongresu. Czy on nie przychodził przypadkiem na organizowane przez ojca przyjęcia...? Dobrze. Chciałabym, żebyś do niego zatelefonowała. Spytaj, czy wie cokolwiek o tej książce i czy może mija wypożyczyć. — Tess podała tytuł. — O ósmej, mamo. Może trochę później... Staram się. Po prostu nie wiem dokładnie. Nie czekaj z kolacją... Tak, ja też cię kocham.

Wcisnęła guzik rozłączania, poszukała w notesie adresowym i wybrała następny numer. Prawdę mówiąc, wygrzmociła go.

— Proszę z Brianem Hamiltonem... Mogłam się tego spodziewać. Jego nigdy nie ma. Proszę mu powiedzieć, że dzwoni Tess Drake... Tak, ta Drake.

Jej nazwisko działało jak magia. A może po prostu wzbudzało lęk. W każdym razie Brian Hamilton odezwał się natychmiast.

— Jak się masz, Tess? — mówił gładko. — Kopę lat.

— Nie aż tak wiele. Ale chciałabym poznać się z tobą na nowo. Osobiście.

— Tak? Czy to znaczy...?

— Żebyś wiedział. Przyjeżdżam. Bądź u mojej matki o ósmej.

— Przykro mi, Tess, ale nie mogę. Jestem umówiony na spotkanie z ambasadorem Związku Radzieckiego.

— Z całym szacunkiem dla sowieckiego ambasadora...

— Szacunek. Otóż to. Nagle staliśmy się sojusznikami. Dlatego...

— Ty chyba mnie nie słuchasz, Brian. Muszę się z tobą zobaczyć.

— Ale sowiecki ambasador...

— Pieprzyć go — rzuciła Tess. — Obiecałeś mojemu ojcu, że pomożesz, jeśli będę tego potrzebowała. Żądam, byś spełnił obietnicę.

— Żądasz? To brzmi jak groźba.

— Groźba? Brian, ja takich metod nie stosuję. Ja daję gwarancje. Jestem dziennikarką, pamiętasz? Znam twoje tajemnice, podobnie jak sekrety mojego ojca. Mogłoby mnie podkusić, by napisać coś na ten temat. Chyba że zdecydujesz mi się pomóc.

— Nie przesadzaj, Tess! Wiesz, że my nie...

— Bądź u mojej matki. O ósmej.

Brian zawahał się.

— Skoro nalegasz. W imię dawnych czasów i ze względu na twojego ojca. Do zobaczenia...

Tess przerwała połączenie.

27

Zgodnie z umową, punktualnie o piątej, spocona z wysiłku Tess wniosła swoją torbę do zakładu fotograficznego. Znowu zabrzęczał dzwonek. I znowu mężczyzna w średnim wieku i wyglądający na Latynosa podniósł na nią wzrok.

Postawiła torbę na podłodze i odetchnęła.

— Czy moje zdjęcia są już gotowe?

— Oczywiście — odpowiedział. — Zgodnie z naszą reklamą, usługa w ciągu godziny. — Sięgnął do szuflady. — Proszę bardzo.

Tess otworzyła portfel.

— Przykro mi, że pani znajomy tak się zdenerwował.

— Mój znajomy?

— Ten, którego pani przysłała, żeby odebrał pani zdjęcia.

— Ale ja...

— Miesiąc temu wydaliśmy omyłkowo pewne zdjęcia ślubne. Tak naprawdę to była moja wina. Zapomniałem o pokwitowaniu. Od tamtej pory nie wydaję żadnych zdjęć, jeśli nie dostanę...

— Proszę, oto moje pokwitowanie — powiedziała Tess. Ręka jej drżała. — Postąpił pan słusznie. Nie wysyłałam... Jak on wyglądał?

— Opalony. Tuż po trzydziestce. Wysoki. Dobrze zbudowany. Przystojny. — Mężczyzna przerwał, po chwili zmarszczył brwi. — Kiedy nie chciałem wydać zdjęć, zaczął bardzo nalegać. Był tak zdenerwowany, że zacząłem się nawet trochę bać, iż zechce mnie zmusić. Sięgnąłem pod kontuar. — Wyjął spod lady kij baseballowy. — Po to. Na wypadek, gdyby zaczął się zachowywać zbyt gwałtownie. Chyba zauważył mój ruch. Na szczęście to nie było konieczne. Bo właśnie wtedy weszło trzech innych klientów. Wyszedł w pośpiechu. —Mężczyzna jeszcze bardziej zmarszczył brwi. — Miał niezwykłe oczy.

— Oczy? — Dziewczyna oparła się mocniej o kontuar. — Co było w nich takiego dziwnego?

— Barwa.

— Szare?

— Tak, proszę pani. Skąd pani...?

Tess poczuła, że robi jej się słabo, upuściła pieniądze na ladę, chwyciła kopertę ze zdjęciami, siłą woli opanowując drżenie rąk. Ruszyła szybko do drzwi, by wyjść i znaleźć taksówkę.

— Czy na pewno dobrze postąpiłem?! — krzyknął za nią Latynos.

— Bardzo dobrze. Od tej pory zawsze będę do pana przychodziła.

Dzwonek nad drzwiami odezwał się znowu, gdy wypadła na zamgloną ulicę. Rozejrzała się, nagle świadoma, że szuka wzrokiem nie tylko taksówki. Mężczyzna z zakładu fotograficznego opisał człowieka przypominającego Josepha. Ale przecież Joseph nie żył!

W jaki sposób...?

Przywołując taksówkę i wsiadając do niej wiedziała już, że przejęła jeden ze zwyczajów Josepha — uważnie rozglądała się dokoła, czy nikt jej nie śledzi.

Nagła furia

1

Lotnisko La Guardia

Siedzący na tylnym siedzeniu taksówki mężczyzna o ponurej twarzy pochylał się do przodu, starając się nie stracić z oczu innej taksówki, od której dzieliło go kilka samochodów. Miał trzydzieści osiem lat, średni wzrost i wagę, brązowe włosy i przeciętne rysy, tak przeciętne, że nikt by go nigdy nie zapamiętał. Był ubrany w staromodny, niezbyt drogi, w trudnym do określenia kolorze garnitur, białą koszulę z mieszanki bawełny i poliestru oraz krawat w blade paski. Jego walizeczka niczym się nie różniła od tysięcy innych.

— Jaka linia? — zapytał taksówkarz.

Pasażer zawahał się, obserwując jadącą przed nimi taksówkę.

— Hej, przyjacielu! Pytałem, która linia?!

— Chwileczkę, sprawdzam bilety.

— Nie sądzisz, że powinieneś to zrobić trochę wcześniej?

Jadąca przed nimi taksówka skręciła z ruchliwej drogi i przejechała szybko obok zatłoczonego parkingu. Na tablicy informacyjnej napisano TRUMP SHUTTLE, DELTA, NORTHWESTERN, PANAM SHUTTLE.

— Proszę skręcić w prawo — powiedział mężczyzna.

— Długo się pan zastanawiał. Która linia? — powtórzył kierowca.

— Jeszcze sprawdzam bilety.

— Hej! Jeśli spóźnisz się na samolot, mnie o to nie wiń, kolego.

Pasażer zerknął przed siebie i zauważył, że taksówka, za którą jechał, objechała parking, minęła tablice PanAm, Delta i Northwestern i podjechała do dużego nowego budynku, na którym widniał wielki czerwony napis TRUMP SHUTTLE.

— Tu będzie w sam raz — powiedział.

— No, nareszcie.

Kiedy kierowca zatrzymał taksówkę za jakąś limuzyną stojącą przed terminalem, mężczyzna już wiedział, ile ma zapłacić. Doliczył opłatę mostową i dwudziestoprocentowy napiwek, rzucił kierowcy kilka banknotów, chwycił walizeczkę i wyskoczył z taksówki.

— Hej, koleś, chcesz rachunek?

Ale pasażer już zniknął. Kiedy szedł w stronę automatycznie otwieranych drzwi terminalu, spojrzał dyskretnie w lewo i zobaczył, że kobieta, którą śledzi, wysiada ze swojej taksówki, płaci za kurs i rusza w stronę innych drzwi.

Do terminalu weszli jednocześnie, idąc równolegle, oddzieleni tłumem ludzi. Mężczyzna nieokreślonego wyglądu zatrzymał się obok grupy równie bezbarwnych biznesmenów i udawał, że sprawdza bilet, a tymczasem obserwował kobietę, która ustawiła się w kolejce do kontuaru.

Kolejka przesuwała się szybko — linia Trump gwarantowała błyskawiczną obsługę. Niemniej kobieta robiła wrażenie zniecierpliwionej. Gdy stanęła przed atrakcyjną recepcjonistką, szybko pokazała kartę kredytową, podpisała kwit, złapała bilet i ruszyła żwawym krokiem we wskazanym kierunku.

Wspaniale, pomyślał kameleon. Przebił się przez tłum, idąc za swoją ofiarą. Kobieta minęła stanowisko ochrony lotniska, zanim on tam dotarł. Ściślej mówiąc, dalej nie miał prawa wstępu nikt, kto nie posiadał biletu. Ale to nie stanowiło żadnego kłopotu. Kameleon zawsze miał przy sobie fałszywy bilet, a z doświadczenia wiedział, że personel ochrony rzadko go sprawdzał.

Postawił walizeczkę na przenośniku prowadzącym do maszyny prześwietlającej bagaż. Umundurowany pracownik skinął na niego, by przeszedł przez bramkę wykrywacza metalu. Kameleon podczas pracy nie nosił przy sobie nic metalowego, żadnych drobniaków ani nawet paska z klamrą. Jego zegarek miał plastikową kopertę. Kiedy przeszedł przez bramkę i schylał się po walizeczkę, wykrywacz milczał. Oczywiście w walizeczce też nie było nic, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. Tylko niewinne, nudne dokumenty. Naturalnie nie było mowy o żadnej broni. W końcu jego specjalizacją była inwigilacja. Kameleon nie potrzebował broni, chociaż w kilku przypadkach był zmuszony bronić się. Jego przeciętny wzrost, myląca waga i doskonale opanowana sztuka walki robiły swoje.

Przyspieszył, wchodząc po ruchomych schodach, jak jeden z wielu zdążających do samolotu biznesmenów.

Na przestronnym, górnym poziomie jego ofiara wyprzedziła go.

Drobiazg. Nie chciał jej dogonić, tylko mieć w zasięgu wzroku. Spojrzał na zegarek. Za pięć szósta. Patrząc przed siebie zauważył, że kobieta pokazuje bilet pracownikowi lotniska i znika w drzwiach prowadzących do rękawa.

Kameleon poczekał, aż drzwi do korytarza zamkną się, potem podszedł do okna i obserwował, jak samolot przetacza się na pas startowy. Jednak nie był usatysfakcjonowany. Doświadczenie kazało mu czekać, aż samolot wystartuje.

Po pięciu minutach musiał przyznać, że samolot odleciał punktualnie, zgodnie z reklamą. Odwrócił się i podszedł do kontuaru w pobliżu wejścia dla pasażerów. Na tablicy zauważył miejsce przeznaczenia tego rejsu.

— Przepraszam — zwrócił się do obsługi. — O której samolot wyląduje? — Słysząc odpowiedź, uśmiechnął się. — Dziękuję.

Musiał zrobić jeszcze tylko jedno. Podszedł do jednego z wiszących w rzędzie automatów telefonicznych i korzystając z karty kredytowej, uzyskał połączenie międzymiastowe.

— Peter, mówi Robert.

Oba imiona były fałszywe, na wszelki wypadek, gdyby akurat ten telefon miał założony podsłuch albo ktoś przy sąsiednim aparacie przysłuchiwał się tej rozmowie. Nigdy za wiele ostrożności.

— Przykro mi, że tak długo kazałem ci czekać, ale nasza przyjaciółka miała problemy ze złapaniem połączenia. Wiem, jak bardzo chcesz się z nią spotkać. Leci wahadłowcem linii Trump. Na krajowym lotnisku w Waszyngtonie wyląduje o siódmej siedem. Czy możesz...? Właśnie tak pomyślałem. Peter, dobry z ciebie kumpel. Ona na pewno też się ucieszy ze spotkania.

Zakończywszy robotę, kameleon odwiesił słuchawkę. Wziął do ręki walizeczkę i wycofał się razem z tłumem. Ale po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że praca nie była jeszcze zakończona. O, nie. Jego praca nie kończyła się nigdy.

Nie to, żeby miał coś przeciwko temu. Jego obowiązki były bardzo ważne. Zajmowały... a właściwie władały jego umysłem i duszą. Przede wszystkim zaraz po powrocie na Manhattan szybko zorganizuje założenie podsłuchu na telefon dziewczyny. Do dzisiaj to nie wydawało się konieczne, ale jej wizyta w mieszkaniu na Osiemdziesiątej Ósmej Ulicy potwierdziła, że dalej ma ona obsesję na punkcie śmierci przyjaciela. Gdyby podsłuch założono wcześniej, na przykład wczoraj, kiedy była w kostnicy, kameleon dowiedziałby się, że zorganizowała wyjazd do Waszyngtonu, i łatwiej byłoby mu ją śledzić. To niedopatrzenie należało teraz naprawić. Jej podróż mogła nie mieć nic wspólnego ze śmiercią człowieka o nazwisku Joseph Martin, ale kameleon nigdy nie polegał na żadnych „mogła”. Musiał wiedzieć na pewno.

Następnie skontaktuje się z członkami swojej grupy, żeby ustalić, gdzie doprowadził ich człowiek, który próbował przechwycić zdjęcia. Kameleon był jedną z trzech osób, które weszły do zakładu, kiedy mężczyzna kłócił się z pracownikiem. Dobrze mu się przyjrzał, gdy tamten wybiegał na zewnątrz. Wystarczająco dobrze, by opisać go członkom grupy. Szczególnie zainteresował go fakt, że mężczyzna miał szare oczy.

W końcu, gdy będzie czekał, aż człowiek z Waszyngtonu powiadomi go, kiedy kobieta zamierza wrócić na Manhattan, zapełni sobie czas śledzeniem kogoś innego. Porucznik Craig okazywał sprawie nadmierne zainteresowanie. Ostatecznie śledztwo powinien teraz prowadzić wydział zabójstw, a nie wydział osób zaginionych. Może detektyw interesował się przede wszystkim tą kobietą. Tego kameleon nie wiedział. Jeszcze. Ale dowie się. Wkrótce. Wszystko o detektywie. Ponieważ ktoś tak uparty jak porucznik Craig mógł zdobyć bardzo, bardzo pożyteczne informacje.

2

Na pokładzie lecącego do Waszyngtonu boeinga 727 Tess z całej siły starała się nie zwracać uwagi na szum silników i skoncentrować się na rzeczach najważniejszych. Zawsze źle się czuła po starcie, więc teraz masowała sobie czoło, otwierała i zamykała usta, próbując pozbyć się ciśnienia w zatokach i uszach. Niemniej fotografie znajdujące się w torebce nie dawały o sobie zapomnieć. Jednak chciała wyglądać zwyczajnie. Nie zwracać niczyjej uwagi. Spokojnie! Ciągle była pod wrażeniem, że ktoś chciał jej te zdjęcia ukraść. Dopiero zerknąwszy na siedzącego obok pasażera postanowiła otworzyć torebkę. Pasażer czytał „USA Today”, w którym na okładce napisano, że jednej trzeciej wszystkich gatunków ryb Ameryki Północnej grozi zagłada. W następnym akapicie informowano, że każdemu sadzonemu drzewu odpowiadają cztery inne, ginące z powodu kwaśnych deszczów, wyschniętych strumieni lub nadmiernego rozwoju handlu.

Rozgniewana artykułem, odczuwając coraz większy zawód, otworzyła torebkę, wyjęła kopertę z fotografiami i przyjrzała się im. Jej uwagę przyciągnęły ujęcia tytułów książek na półce Josepha. W tej samej chwili zauważyła, że lampa przypominająca o konieczności zapięcia pasów zgasła, więc wstała i podeszła do rzędu telefonów zainstalowanych na ściance z przodu kabiny. Korzystając z karty kredytowej połączyła się z Nowym Jorkiem i swoją ulubioną księgarnią „Strand” na dolnym Broadwayu.

— Lester? Co słychać...? Ja? Skąd wiesz? Mam taki szczególny głos...? Tak, trochę szumi. Lecę samolotem do Waszyngtonu... Nie, sprawy rodzinne. Posłuchaj, możesz coś dla mnie zrobić? Zakładam, że mam jeszcze kredyt. Lepiej niech tak będzie, skoro co miesiąc zostawiam w twoim sklepie niezłą fortunę. Słuchaj uważnie. Mam przed sobą listę. Jesteś gotowy?

— Jak zawsze, najdroższa. Kiedykolwiek zechcesz...

— Lester, daj spokój.

— Staram się być tylko przyjacielski, moja droga. Czytaj te tytuły.

— „Pocieszenie filozofii”, „Dialogi zebrane Platona”, „Millennium”, „Eleonora Akwitańska, sztuka miłości dworskiej” i coś po hiszpańsku: „Krąg szyi gołębia”.

— O tym nigdy nie słyszałem.

— Dobrze, mam jeszcze więcej. — Tess dokończyła czytania.

— Bez autorów?

— Z tego, na co patrzę, ledwie mogę odczytać tytuły...

— Jesteś chyba zdenerwowana.

— Zdenerwowanie. To za mało powiedziane. Zdobądź mi te książki jak najszybciej.

— Załatwione. Sprawdzę, a z pewnością dobrze wiesz, że mamy prawie wszystko.

— Wyślij je do... — omal nie podała swego adresu w SoHo, ale nagle przypomniała sobie incydent w zakładzie fotograficznym, i poprosiła o przysłanie książek do redakcji „Earth Mother Magazine”. Ze ściśniętym żołądkiem odłożyła słuchawkę i wróciła na miejsce, ignorując ciekawe spojrzenia pasażera, który odłożył swój egzemplarz „USA Today”.

Zamknęła oczy...

Mocno zacisnęła powieki oczekując...

Bojąc się...

Przybycia do Waszyngtonu i spotkania z matką. Nie tylko matką. Nemezis jej zmarłego ojca.

Ten sukinsyn.

Ten krwiożerczy drań.

Ten pieprzony Brian Hamilton.

3

Alexandria w stanie Wirginia

Chociaż słońce zaczęło dopiero zachodzić, w każdym oknie kolonialnej posiadłości paliło się jaskrawe światło, a na zewnątrz były włączone wszystkie lampy. Kiedy taksówka wjechała przez otwartą wysoką metalową bramę, Tess przyjrzała się krzewom przy ogrodzeniu, a potem skierowała wzrok na duży, wznoszący się lekko trawnik, liczne piękne kwietniki, wspaniałe wysokie dęby (jako dziecko spadła z jednego z nich i złamała sobie rękę; z bolesnym zadowoleniem przypomniała sobie, jak ojciec spieszył jej na pomoc), fontannę, w której uwielbiała się moczyć (ale ze mnie było chłopaczysko, pomyślała i zdołała się uśmiechnąć).

Jej uśmiech zniknął od razu, a tymczasem taksówka jechała dalej krętą drogą, zbliżając się do posiadłości i srebrnego rollsa corniche'a, zaparkowanego przed białymi schodami prowadzącymi między kolumnami do potężnego dwudrzwiowego wejścia.

Corniche miał rządowe tablice rejestracyjne. Szofer (goryl?) stał czujny obok wozu z rękami opuszczonymi, zerkając na taksówkę. Nie było wątpliwości. Brian Hamilton stawił się na wezwanie. Dziewczyna zapłaciła taksówkarzowi, popatrzyła na szofera mijając go i pozwalając mu dobrze się sobie przyjrzeć. Prawdopodobnie Brian opisał mu ją. Skinąwszy głową, mężczyzna odsunął się krok do tyłu, przestał zwracać na nią uwagę i przeniósł wzrok na tylne światła taksówki, kiedy ta zawróciła na krętej drodze wjazdowej i zniknęła na cichej trzypasmowej ulicy. Tak, z całą pewnością goryl, pomyślała Tess.

Zarzuciła torbę na ramię i weszła po schodach. Zatrzymała się pod portykiem. Po chwili zadzwoniła.

Po dziesięciu sekundach lokaj w liberii otworzył drzwi.

Nie była tu tak długo, że go nie poznała.

— Przyjechałam do mojej matki.

— Wiem, panno Drake. Jestem Jonathan. — Uśmiechnął się do niej uroczyście. — Witamy. Jest pani oczekiwana. Proszę oddać mi bagaż.

Kiedy weszła, zamknął drzwi i ruszył za nią przez duży, wysoki korytarz z marmurową posadzką w kierunku salonu po prawej stronie. Ich kroki odbijały się echem. Po drodze Tess zauważyła, że do kolekcji obrazów wiszących na ścianie przybył nowy Matisse. Dębowe drzwi salonu były zamknięte. Lokaj rozsunął je bezgłośnie. Na widok matki wstającej z sofy w stylu francuskiej regencji, po lewej stronie kominka, Tess usiłowała zachować spokój.

— Thereso, moja droga, jak cudownie znowu cię widzieć.

Matka nigdy nie pochwalała używanego przez ojca zdrobnienia Tess. Elegancko ubrana, wysoka, po sześćdziesiątce, wyglądała o dziesięć lat młodziej dzięki licznym plastycznym operacjom, nie mimo to jej arystokratyczna twarz prezentowała się dość marnie. Jak zwykle wieczorem miała na sobie oficjalny strój, suknię z drogiego bursztynowego jedwabiu, który szeleścił przy każdym ruchu, oraz rzucającą się w oczy biżuterię: diamentową kolię, dobrane do niej kolczyki, rubinową broszkę, pierścionek z szafirem na jednej dłoni, a rzucający błyski pierścionek zaręczynowy i obrączkę na drugiej (nosiła je z uporem, pomimo że od śmierci męża minęło sześć lat), szmaragdową bransoletkę na jednym przegubie i złotego piageta na drugim.

— Naprawdę, cudownie. — Podobnie jak wiele absolwentek Radcliffe'a z czasów, zanim (Boże, do czego świat zmierza?) ten harwardzki żeński college połączono z męskim, chodziła, jakby do pleców przymocowano jej deskę, a ochrypłym głosem przypominającym Lauren Bacall (która nie uczęszczała do Radcliffe?a) miała tendencję podkreślać własne słowa. — Minęło tyle czasu. Wiesz, jak za tobą tęsknię. Nie możesz zachowywać się jak obca.

Mówiąc to matka podeszła do niej i powitała obowiązkowym, modnym prawie pocałunkiem, muskając prawy i lewy policzek.

— Tak, mamo, ja też cieszę się, że cię widzę. — Dziewczyna zdołała się uśmiechnąć.

— Jonathan zaniesie torbę do twego pokoju. Proszę, usiądź.

Z pewnością jesteś wyczerpana podróżą.

— Lot z Nowego Jorku trwa zaledwie godzinę.

— Naprawdę? Załóżmy, że to prawda. Zatem dlaczego nie widuję cię częściej?

Tess podeszła do fotela w stylu francuskiej regencji stojącego naprzeciw kanapy.

— Praca zajmuje mi mnóstwo czasu. Ledwie mam kiedy przeprać rzeczy, nie mówiąc...

— Przeprać rzeczy. — Matka podniosła głowę. — To ty sama sobie...? Ciągle o tym zapominam. Chcesz być niezależna.

— Zgadza się, mamo. — Tess siedziała niespokojnie, rozglądając się po pokoju, ale nigdzie nie dostrzegła Briana Hamiltona. — Niezależna.

— A twoja praca? Jak leci w twoim pisemku?

— To nie jest żadne pisemko, mamo. I sądzę, że swoją działalnością czyni trochę dobra.

— Tego przecież chcemy. — Matka poruszyła się niespokojnie na kanapie. — Piszecie zdaje się o środowisku? Coś na temat zanieczyszczenia?

Tess skinęła głową.

— Ten problem robi się coraz poważniejszy.

— No cóż, w moim wieku... ja nie pożyję już dość długo, by... Nieważne. Najważniejsze, że ty jesteś szczęśliwa.

— Tak, mamo. — Mimo mieszanych uczuć... związanych ze śmiercią Josepha i z mężczyzną, którego opis pasował do niego, a który próbował ukraść zrobione w sypialni przyjaciela fotografie... dziewczyna wymusiła uśmiech. Naśladowała sposób akcentowania, jakiego używała jej matka. — Jestem szczęśliwa.

— Zatem — matka wygładziła suknię — w takim razie — poprawiła kolię — sądzę, że tylko to się liczy. — Ale nie wyglądała na przekonaną.

Tess czuła skrępowanie, gdy jej matka otaksowała wzrokiem tenisówki, dżinsy i bawełniany podkoszulek.

— Wiem, mamo, wolałabyś, żebym ubierała się jak...

— Dama. W tej chwili wyglądasz, jakbyś wróciła z mityngu sportowego. W ostateczności mogłabyś nosić przynajmniej stanik.

— Tak czuję się o wiele swobodniej. Zwłaszcza gdy jest parno.

— Parno? Rzeczywiście. Koszulkę masz tak wilgotną, że widać ci... Nigdy sobie nie daruję, że posłałam cię na Georgetown University zamiast do Seven Sisters.

Tess najeżyła się.

— Tylko że to nie ty mnie posyłałaś, lecz ojciec.

Matka pokręciła głową.

— To stara kwestia. Omawialiśmy ją już zbyt wiele razy. Przykro mi, że ją poruszyłam. Ponieważ tak rzadko się widujemy, postarajmy się postępować zgodnie.

— Niczego innego nie pragnę, mamo.

— Zatem postanowione. Wspaniale. Będziemy zgodne. — Matka znowu wygładziła suknię. — Mówiłaś, żebym nie szykowała kolacji, lecz pozwoliłam sobie poprosić Ednę, by przygotowała odrobinę pasztetu z wątróbki. Zawsze za nim przepadałaś.

— Bardzo — skłamała Tess.

— I, oczywiście, herbata. Na pewno wszyscy chętnie napijemy się herbaty.

Kiedy matka podniosła niewielki srebrny dzwonek i delikatnie nim zadzwoniła, Tess jeszcze raz rozejrzała się.

— Skoro mowa o wszystkich, to prosiłam Briana Hamiltona, żeby się tutaj ze mną spotkał. — Zmarszczyła brwi. — To chyba jego corniche stoi na podjeździe, tymczasem nie...

Drzwi do salonu rozsunęły się. Tess odwróciła gwałtownie głowę. Weszła służąca. Miała na sobie liberię, włącznie z czepkiem, i niosła srebrną tacę z grzankami i pasztetem. Postawiła ją na stoliku, który był antykiem o wartości trzydziestu tysięcy dolarów. Pojawił się też ktoś inny, mężczyzna w smokingu z drugą srebrną tacą, na której stały filiżanki i dwustuletni starojapoński dzbanek.

— Przepraszam, Melindo, że tak długo zabawiłem przy telefonie. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Pomyślałem, że pomogę Ednie przynieść to wszystko.

— Wybaczę? Oczywiście. Jestem pewna, że Edna doceni tę grzeczność.

Mężczyzna postawił swoją tacę obok pierwszej, potem odwrócił się do Tess i uśmiechnął. Był tuż po sześćdziesiątce, ale trzymał się prosto, miał dobrą kondycję, solidną budowę, gęste, ciemne, doskonale ostrzyżone włosy i prostokątną, przystojną twarz. Był bardzo fotogeniczny. Podpisy pod jego zdjęciami w gazetach na ogół podkreślały liczne otrzymane przez niego w Wietnamie ordery i legendarną karierę jako jednego z niezależnych generałów w piechocie morskiej. Uśmiech uwydatniał zmarszczki dookoła oczu, co nadawało mu jeszcze bardziej męski wygląd. Miał ochrypły głos, ale z gładką intonacją spikera telewizyjnego.

— Jak się masz, Tess? — Wyciągnął wypielęgnowaną, muskularną dłoń.

Dziewczyna podała mu niechętnie swoją. Jego uścisk był stanowczy.

— Bywało lepiej, Brian. W tej chwili mam pewien problem.

— Tyle domyśliłem się z twojego telefonu. — Hamilton odwrócił się do służącej, a potem uniósł brwi, spoglądając na matkę Tess. — Jednak zanim zaczniemy omawiać...

Matka zrozumiała aluzję.

— Dziękuję ci, Edno. Sami nalejemy sobie herbatę.

— Jak pani sobie życzy. — Służąca dygnęła nisko i wyszła z salonu, zasuwając za sobą drzwi.

— No, tak — powiedziała matka. — Teraz na pewno zechcesz pełnić honory domu, Brianie.

— Oczywiście. — Podniósł dzbanek.

— Nie, zaczekaj — poprosiła Tess. — Zanim... Naprawdę nie jestem...

Spojrzeli na nią ponuro.

— ...głodna ani spragniona. Na lotnisku zjadłam precelka.

— Precelka? — Matka spojrzała przerażona.

— Wolałabym przejść od razu do rzeczy — rzekła dziewczyna. — A skoro ty, Brianie, jesteś w smokingu, rozumiem, że albo właśnie wróciłeś, albo dopiero wybierasz się na przyjęcie do sowieckiego ambasadora. Zakładam również, że chciałbyś tam jak najszybciej wrócić lub też pojechać, więc nie zajmę ci więcej czasu, niż potrzeba. Wierz mi, nie chcę trwonić twego czasu. — Starała się, by jej słowa nie brzmiały sarkastycznie.

— Ty nigdy nie marnujesz mojego czasu. — Hamilton odstawił dzbanek, okrążył stół i stanął przed nią. — Powiedziałem ci przez telefon, że ze względu na stare czasy... i twojego ojca... zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc.

— Otóż to — ze względu na ojca.

— Byliśmy przyjaciółmi — przypomniał Brian.

— Co nie powstrzymało cię przed wysłaniem go do Bejrutu.

— Chwileczkę — wtrąciła matka. — Jeżeli ta rozmowa ma być niemiła, to ja nie mam zamiaru tu siedzieć i...

— Świetny pomysł, mamo. Dlaczego nie wyjdziesz? Mam z Brianem kilka spraw do omówienia.

— Nie, Melindo, zostań. Już czas, żebyśmy oczyścili atmosferę — powiedział Hamilton. — To dotyczy nas wszystkich. — Usiadł obok matki Tess i ujął w ręce jej dłoń.

Nagle, po raz pierwszy, Tess zaczęła podejrzewać, że oni mogą mieć romans. Najlepszy przyjaciel ojca? Człowiek, który wysłał najlepszego przyjaciela na śmierć? Myśl o tej parze leżącej razem w łóżku tak ją zemdliła, że zaczęła żałować zjedzenia precelka w czasie drogi z lotniska.

— Dobrze, możemy rozmawiać we troje — skinęła. — Mnie to nie przeszkadza. Jeśli otrzymam, czego chcę.

— Twój ojciec był prawdziwym dyplomatą — powiedział Brian. — Rzucił się w bejruckie szaleństwo, ponieważ uważał, że pomoże zahamować przemoc między chrześcijanami, muzułmanami i innymi odłamami religijnymi. W głębi duszy wierzył, że powstrzyma zabijanie.

— Mówisz, jakbyś wygłaszał przemówienie — skomentowała Tess.

Brian wzruszył ramionami.

— Ryzyko zawodowe.

— Te same uspokajające ple-ple czytałam w „Washington Post”, kiedy ojciec umarł.

— Być może. — Hamilton jakby oklapł. — Niestety czasami, ponieważ ludzie zadają mi dużo pytań, jestem zmuszony powtarzać się.

— Tylko że w wywiadzie dla „Post” nie powiedziałeś, że ojciec pojechał do Bejrutu, by negocjować dostawy broni dla tej strony konfliktu, która, jak miałeś nadzieję, wygra — to znaczy chrześcijan. Nie powiedziałeś także, że twoja ochrona była tak beznadziejna, iż muzułmanie o wszystkim się dowiedzieli i porwali ojca, by przeszkodzić mu w podpisaniu kontraktu na dostawę.

— Posłuchaj, Tess, to wszystko spekulacje.

— Nie traktuj mnie jak głupka. Muzułmanie chcieli, by ojciec przyznał, że Stany Zjednoczone opowiadają się po stronie chrześcijan. Ale on nie powiedziałby niczego bez względu na to, co by z nim zrobili i jak bardzo by go torturowali. A więc bili go, głodzili, a kiedy i tak nie chciał mówić, poderżnęli mu gardło i wrzucili do rynsztoka. Jako ostrzeżenie dla Amerykanów, żeby się nie mieszali do nie swoich spraw.

— Tess, to jest twoja własna interpretacja. Broń nie miała z tym nic wspólnego. On pojechał jako dobrze znany negocjator, to wszystko było czyste i proste.

— Nic z tego, co wy, dranie, robicie, nie jest ani czyste, ani proste.

Matka drgnęła.

— Nie będę tolerowała wulgarnych słów w...

— Nie, Melindo, daj jej skończyć. Załatwimy tę sprawę raz na zawsze — powiedział Brian.

— Wiem, co kazałeś zrobić ojcu. Wiem, że nie zgadzał się na to zadanie, ale nie chciał sprzeciwiać się rozkazom z Białego Domu — kontynuowała Tess. — Skąd wiem? Podsłuchiwałam jego rozmowy telefoniczne. A kiedy przynosił z pracy różne dokumenty, nie tylko je czytałam. Robiłam także kopie, zanim pociął je na strzępy.

— Jeśli tak było, Tess, to naruszałaś bezpieczeństwo narodowe. Przewiduje się srogie kary za...

— Czy tak srogie jak to, co przydarzyło się mojemu ojcu? No, powiedz, co byś mi zrobił? Wsadziłbyś mnie do więzienia? Jasne, że nie. Zaczęłabym mówić. Więc jeśli nie chcesz następnej afery na temat broni, musisz mnie zabić!

— Dosyć! — Matka poderwała się na nogi. — Więcej nie chcę tego słuchać. Twój ojciec był wielkim człowiekiem, a ty hańbisz dobre imię jego i Briana!

— Nie, Melindo, zaczekaj. — Hamilton znowu ujął jej dłoń, zachowując dziwny spokój. — Sądzę, że Tess już prawie skończyła. Wiem, że ona do czegoś zmierza. I kiedy wreszcie powie w czym rzecz, z pewnością chwycimy ducha, który nas straszy. Tess, wybacz mi to gwarowe określenie, ale — wyduś to z siebie. Czego ty, do jasnej cholery, chcesz?

Dziewczyna nabrała powietrza w płuca i odpowiedziała najspokojniej, jak tylko potrafiła:

— Kiedykolwiek widzę w gazecie twoje nazwisko, zawsze odwracam się ze wściekłością. Ale nie żyję w nicości. Słyszę różne rzeczy. Wiem, że mimo zmian w administracji ciągle jesteś mocno związany z rządem.

— Zgadza się. — Brian wyprostował się.

— Między innymi z Radą Bezpieczeństwa Narodowego — powiedziała Tess.

— Nie potwierdzone plotki.

— Daj spokój, Brianie! My tu mówimy o łapówkach! Chodzi o przysługę w zamian za moje milczenie! Nie wybaczę ci tego, co kazałeś zrobić mojemu ojcu, ale przysięgam — Bóg mi świadkiem — że jeśli zrobisz, czego chcę, nigdy więcej nie poruszę tego tematu!

Bohater wojenny o niewzruszonym obliczu przyjrzał się jej uważnie.

— Kusząca oferta.

— Więc ją przyjmij.

W oczach dyplomaty pojawił się błysk kalkulacji.

— Na czym polega twój problem?

Napięte mięśnie Tess sflaczały nagle.

— Mam... To znaczy, miałam... nie wiem, jak go określić... przyjaciela.

W ciągu następnego kwadransa wolno, urywanym głosem, wyjaśniła wszystko, opisując swoje spotkania z Josephem i to, jak nie przyszedł na spotkanie w parku; jej okropne doświadczenia w kostnicy nowojorskiej, niemiłą wizytę w mieszkaniu przyjaciela. Skończyła przygnębiającą opowieść pokazując fotografie zagadkowych przedmiotów z jego sypialni.

Hamilton przyjrzał się zdjęciom.

— To niesamowite. Jesteś pewna, że on nie zażywał narkotyków?

— Narkotyków? Nic z tych rzeczy. On nawet nie pił alkoholu. Nie brał aspiryny. Był fanatykiem zdrowia.

— Ale zachowywał się tak, jakby go ktoś śledził i... — Brian pokręcił głową. — Naprawdę... Czego ty ode mnie chcesz?

— Wykorzystaj swoje wpływy w FBI i CIA. Myślę, że Joseph mógł być Hiszpanem. Wiem, że przyjął fałszywą tożsamość. FBI ma jego odciski palców. Zrób ich kopie i wyślij je do Interpolu. Skontaktuj się z... Cokolwiek miałbyś zrobić, zrób to. Udawaj, że krajowi grozi niebezpieczeństwo, jeżeli to doda ci motywacji. Chcę dowiedzieć się, kim naprawdę był Joseph. I kto go zabił! I kto chciał ukraść fotografie! I kto mnie śledził! I...

— Zaczekaj — przerwał jej Hamilton. — Jesteś przekonana... Wydaje ci się, że ktoś cię śledził?

— Mam taki mętlik w głowie, że już sama nie wiem, co mam myśleć.

— W porządku. Uspokój się. Daj mi... no dobrze, te fotografie. Czy mogę je wziąć i zrobić sobie odbitki?

— Nic z tego. Nie wypuszczę ich z rąk.

— Innymi słowy, nie ufasz, że bezpiecznie je przechowam.

— Sama zrobię dodatkowe odbitki i wyślę ci.

— Wspaniale — odparł Brian. — Odpowiedź była wystarczająco jasna... Chciałbym ci zadać jeszcze jedno pytanie.

— Nie mam nic do ukrycia. Pytaj.

— Tego człowieka spotkałaś trzy, tylko trzy razy, a jednak czujesz się w obowiązku odkryć, kto go zabił. Czy to znaczy, że się w nim zakochałaś?

Oczy Tess błysnęły złością.

— To bardziej skomplikowane. On był inny. Powiedzmy, że mi na nim zależało. I co z tego?

— Chciałem tylko znać twoje motywy.

— Moim motywem jest sprawiedliwość, Brianie. Ty też podobno się nią kierujesz. Oczywiście, jeżeli to nie dotyczy handlu bronią w Bejrucie.

— W porządku. — Hamilton stanął przyjmując z nawyku pozycję na baczność. — Zgłoszę się do ciebie.

— Im szybciej, tym...

— Pośpiech nie zawsze jest cnotą — odparł.

— A dokładność?

— W tym jestem ekspertem.

— Udowodnij to — rzuciła Tess.

— Mam nadzieję, że pewnego dnia przestaniesz mnie nienawidzić.

— Nie wiem, dlaczego miałoby ci na tym zależeć. Nie. — Dziewczyna pokręciła głową. — To nieprawda. Coś podejrzewam, Brianie, więc jeśli mam rację... w sprawie mojego ojca... i twojego związku z moją matką... rusz tyłek.

— Thereso! — sprzeciwiła się matka.

— Mamo, jeśli nie masz nic przeciwko temu, to trzymaj się od tego z daleka.

— O mój Boże! — Matka złapała się dłonią za usta.

Hamilton wyciągnął rękę.

— Umowa stoi, Tess?

— Jeśli ty masz być dostawcą — stoi. — Podała mu dłoń. Ale jego uścisk nie był już tak zdecydowany jak na powitanie.

— Gdy tylko będę mógł.

— Znając ciebie i twoje uzdolnienia... — Tess przerwała.

— Ty powinnaś zostać dyplomatą.

— Zbyt paskudne zajęcie, Brianie.

— Może i masz rację. Wybacz, Melindo. Czeka mnie praca.

— I nie zapomnij o spotkaniu z sowieckim ambasadorem — powiedziała gorzko Tess.

— Nie zapomniałem. Ale postanowiłem nie jechać. Jak powiedziałaś przez telefon — pieprzyć go! Ale oczywiście z pełnym szacunkiem.

— Tak, oczywiście.

Brian Hamilton ruszył w kierunku dębowych drzwi, rozsunął je i zniknął.

— Naprawdę — odezwała się matka — czy musiał powiedzieć...?

— Pieprzyć? Mamo, na Boga, on jest bohaterem wojennym. Jeżeli coś cię w nim pociąga, lepiej od razu się nastaw, że od czasu do czasu usłyszysz od niego jakieś brzydkie słowo.

— Wielki Boże, mam nadzieję, że nie.

— Mamo, czy ojciec nigdy nie powiedział słowa „pieprzyć”?

— No cóż, chyba tak, ale nie zwracałam na to uwagi.

— To rzeczywiście masz kłopot. Zmieniłam zdanie. Podaj mi grzankę. I nalej herbaty.

— Zadzwonię po Ednę.

— Nie, mamo. Ty nalejesz herbaty. A tak przy okazji — nienawidzę pasztetu.

4

Siedząc w zaparkowanym samochodzie na ocienionej ulicy nie opodal pewnej posiadłości w elitarnej dzielnicy Alexandrii w stanie Wirginia, zastępca kameleona — ten sam wzrost, waga i równie nieokreślone rysy, z wyjątkiem tego, że miał piaskowe, a nie brązowe włosy — popijał stęchłą kawę z plastikowego kubka. Pusty termos leżał na sąsiednim fotelu, obok brauninga kaliber 9 mm, półautomatycznego pistoletu ukrytego pod niezwykle dużą metalową walizeczką. Walizeczka była otwarta, przewód skanera głosowego podłączony do gniazda zapalniczki samochodowej, skąd czerpał energię. Skaner nie mógł wykrywać rozmów prowadzonych z odbiorników dwukierunkowych, jak te, których używa policja i taksówkarze, pracujących na częstotliwości UHF w zakresie czterystu megaherców. Ten aparat był przystosowany do przechwytywania rozmów z telefonów komórkowych, używanych w samochodach, które nadają na o wiele wyższej częstotliwości w zakresie ośmiuset megaherców. I chociaż pozwolono na posiadanie sprzętu do podsłuchiwania transmisji policyjnych, używanie aparatu do podsłuchu telefonicznych rozmów prywatnych było karalne.

Oczywiście zastępcy kameleona w niczym to nie przeszkadzało. W swojej karierze złamał już wiele praw. To przestępstwo było jednym z drobniejszych. Gotowy był zresztą złamać ich o wiele więcej i nie robiło mu żadnej różnicy, jak byłyby poważne. Ostatecznie miał swoje rozkazy, misję do wypełnienia, a jak do tej pory wszystko szło gładko. Śledzenie wysokiej, jasnowłosej, atrakcyjnej i wysportowanej kobiety z krajowego lotniska w Waszyngtonie aż tutaj nie sprawiło mu najmniejszego kłopotu. W tej samej chwili inny członek jego grupy z równą łatwością instalował pluskwę w systemie telefonicznym posiadłości. W końcu sama posiadłość zostanie nafaszerowana mikrofonami. Tymczasem musi wystarczyć ta ograniczona elektroniczna inwigilacja.

Od czasu do czasu mężczyzna ubrany w zwyczajny, dość tani garnitur, mężczyzna, który doskonale potrafił się zlewać z otaczającym go tłumem, słyszał niewyraźną rozmowę na tej lub innej częstotliwości. To, co na razie usłyszał, nie interesowało go.

Również od czasu do czasu włączał silnik samochodu, żeby skaner nie wyczerpał akumulatora. Chociaż zwracał czujną uwagę na posiadłość, a w szczególności na wjazd i wyjazd z zataczającej pół kręgu drogi dojazdowej, równie często zerkał w lusterko wsteczne. Najbardziej niepokoiły go światła reflektorów. Gdy tylko widział zbliżający się samochód, natychmiast wyłączał silnik, wyciągał wtyczkę z gniazda zapalniczki, chował kabel do walizeczki i zamykał ją. W końcu ta ekskluzywna okolica z pewnością była patrolowana przez wozy policyjne, a policjantom zawsze może przyjść do głowy, żeby zapytać go, dlaczego stoi w tym miejscu i to o tak późnej godzinie. Na tym polegał problem prowadzenia inwigilacji z samochodu na terenie zamożnego przedmieścia. Bardzo niewielu ludzi parkuje tu na ulicy. Ale tej nocy obserwator miał szczęście. W połowie drogi do następnej przecznicy ktoś urządził bibkę — co w tak ekskluzywnej okolicy określa się mianem wydawania przyjęcia — i nie wszystkie samochody gości zdołały pomieścić się na podjeździe. Kilka cadillaców i oldsmobile'ów stało za nim na ulicy i chociaż ford taurus kameleona nie pasował do tych drogich aut, on sam wątpił, żeby mógł mieć jakiekolwiek kłopoty z przekonaniem ciekawskiego policjanta, że jest wynajętym kierowcą, którego zmuszono do jazdy fordem, kiedy wcześniej tego wieczoru w cadillacu jego szefa nawaliła pompa paliwowa. Szczęście obserwatora nie opuszczało go. Do tej pory nie przejeżdżał żaden samochód policyjny.

Nagle wyprostował się, widząc, jak srebrny rolls corniche opuszcza teren posiadłości. Kameleon wyciągnął prędko noktowizor spod fotela i przyjrzał się autu. Stwierdził z zadowoleniem, że w środku znajduje się tylko szofer i mężczyzna na tylnym siedzeniu. Corniche miał rządową tablicę rejestracyjną. To było interesujące. Zanotował numery na skrawku papieru, żeby później wykorzystać swoje kontakty i dowiedzieć się, kto jest właścicielem pojazdu. Ale skoro w samochodzie nie było kobiety, nie musiał za nim jechać, mógł zostać i dalej prowadzić obserwację posiadłości. Nagle usłyszał piski, potem brzęczenie przerywane głosem ze skanera, tak wyraźnym, że z pewnością pochodził z telefonu samochodowego, prawdopodobnie tamtego corniche'a.

— Halo — oficjalnym tonem odezwał się męski głos. — Rezydencja pana Chathama.

— Mówi Brian Hamilton. Wiem, że jest późno. Przykro mi, że przeszkadzam, ale czy Eric jest w domu?

— Owszem. Właśnie udał się do sypialni.

— Proszę mu powiedzieć, kto dzwoni. I dodać, że to ważne. Obserwator skupił uwagę. Eric Chatham? Chatham był dyrektorem FBI! A Brian Hamilton, najwyraźniej pasażer corniche'a, byłym sekretarzem stanu, a obecnie doradcą prezydenta, jak również członkiem — poza innymi stanowiskami — Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Coś takiego, pomyślał. Same szychy.

— Oczywiście. Jedną chwilę, panie Hamilton.

Obserwator popatrzył na czerwoną lampkę swojego skanera.

— Brian? — spytał donośny zmęczony głos. Brzmiało w nim zaskoczenie. — Właśnie wkładałem piżamę. Chciałem poczytać sobie nową książkę Stephena Kinga, coś zupełnie bez związku z... Nieważne. Co się dzieje? Mój sekretarz mówi, że to ważne.

— Przepraszam — powiedział Hamilton. — Dziś wieczorem natknąłem się na pewne informacje i chciałbym je z tobą przedyskutować.

— Teraz? Nie możesz zaczekać do rana? U mnie w biurze? Mam napięty terminarz, ale wykroję piętnaście minut tuż przed lunchem.

— Mogę potrzebować więcej niż piętnaście minut — odparł Brian. — Całkiem prywatnie. Tak, żeby nikt nam nie przeszkadzał.

Odbiór osłabł, kiedy corniche opuścił tę okolicę.

— Prywatnie? — teraz w głosie Erica Chathama zabrzmiało wręcz zdumienie.

— Tak. Rzecz ma związek ze sprawą, nad którą pracowali twoi ludzie. Ale prawdę mówiąc, sprawa ma charakter osobisty. Wiąże się z Remingtonem Drakiem, wdową po nim i jego córką. Muszę prosić cię o przysługę.

— Remington Drake! Wielki Boże. I przysługa jest tak ważna?

— Dla mnie — tak. Bardzo ważna — odparł Hamilton.

— Przysługa, dobrze, skoro nalegasz. Z pewnością ty oddałeś mi wiele przysług, a Remington Drake był moim przyjacielem. Kiedy mógłbyś tu przyjechać?

— Za dziesięć minut.

— Czekam.

— Dzięki, Ericu. Doceniam chęć współpracy.

— Nie śpiesz się z oceną. Jeszcze nie współpracujemy.

— Ale jestem pewien, że tak będzie. Za dziesięć minut.

Rozmowa skończyła się.

Kameleon zmarszczył brwi, próbując zrozumieć to, co usłyszał. Skoncentrował się tak bardzo, że nie usłyszał nawet cichego odgłosu butów na gumowej podeszwie z boku samochodu. Z powodu upału okienko zostawił otwarte. W końcu nie mógł tak stać z ciągle zapalonym silnikiem i używać klimatyzacji, bo to zwróciłoby czyjąś uwagę.

Zaalarmowany, czując nagłe palenie w żołądku, odwrócił gwałtownie głowę i zobaczył wsuniętą przez okno lufę pistoletu kaliber 22. Zaskoczony, nie miał czasu, by sięgnąć po brauninga spod walizeczki. Dwudziestkadwójka z tłumikiem szczęknęła cicho. Mężczyzna jęknął w chwili, gdy pocisk trafił go w czaszkę. Strzał z małej odległości odrzucił go w bok. Chlusnęła krew. Zadygotał i zwalił się na swój skaner.

Jednak niewielki pocisk nie zabił go. Oszołomiony, pozbawiony sił, rozdzierany bólem, zachował dość świadomości, żeby czuć i słyszeć, kiedy ktoś otworzył drzwi.

Napastnik chwycił ciało obserwatora, przekręcił je i cisnął na podłogę przed fotelem pasażera. Potem zamknął drzwi, włączył starter i spokojnie odjechał. Przez nikogo nie niepokojony opuścił okolicę. Leżąc na podłodze obserwator niczego nie widział, czuł jedynie, jak życie wycieka z niego wraz z nasączającą dywanik krwią. Wydawało mu się, że ktoś wbija mu gwóźdź w czaszkę. Gdyby napastnik użył potężniejszej broni, kameleon zginąłby natychmiast. Uświadomił to sobie mgliście. Tylko że pistolet dużego kalibru, nawet z tłumikiem, mógł narobić wystarczająco dużo hałasu, by ktoś wychodzący z przyjęcia go usłyszał i nabrał podejrzeń. Tymczasem wyposażona w tłumik dwudziestkadwójka — zwłaszcza gdy używa się specjalnie przygotowanej amunicji o zredukowanej, tak zwanej „poddźwiękowej” ilości prochu — była wyjątkowo cicha.

Oszołomiony obserwator poczuł, jak samochód skręca na skrzyżowaniu. Krew zbierała się w kałuży pod jego twarzą, grożąc mu utopieniem, a on dziwił się w mroku półświadomości, że jeszcze nie umarł. Poprzez okropny ból przebiła się myśl, że może uda mu się przeżyć. Przeżyć?

Kogo ty chcesz nabrać?

Daj spokój.

Z taką raną głowy?

Nie ma szans.

Ale on wie, że ja ciągle żyję. Słyszy, jak charczę. Dlaczego nie strzeli jeszcze raz i nie wykończy mnie?

A może to jakiś amator?

Nie.

Wielki Boże, nie, wywnioskował obserwator.

Poprzez wirujące myśli, w fetorze płynącej potokiem krwi, od której robiło mu się niedobrze, stwierdził niepewnie, że się myli! To nie amator. Kiedy odwrócił się w stronę odgłosu kroków, zauważył, że pistolet miał niezwykły kształt — w miejscu, z którego normalnie wyrzucana jest pusta łuska, zanim do komory zostaje załadowany następny nabój, zamocowano przegrodę. Uniemożliwiała ona otworzenie zamka, więc blokowała dodatkowo huk wystrzału. W ten sposób wzmacniała działanie tłumika. A zatem z tej dwudziestkidwójki można było strzelić tylko jeden raz! Oto dlaczego napastnik nie pociągnął ponownie za spust i nie upewnił się, że kameleon nie żyje! Nie! To nie amator! Zawodowiec. Prawdziwy zawodowiec! Świetnie wyszkolony, doświadczony zabójca!

Napastnik był na tyle dobry, że wystarczył mu jeden strzał. On wie, że nie mam szans. Wie, że to już tylko kwestia czasu... Coraz bardziej osłabiony, obserwator zaczął się rozpaczliwie modlić. Teraz tylko to mu pozostawało. Jedyną pociechą była świadomość, że nie mógł już być przesłuchiwany. Żałował jedynie, że nie będzie w stanie powstrzymać napastnika przed przeszukaniem go i zabraniem pierścienia, który miał ukryty w kieszeni marynarki. Nagle poczuł, że samochód zatrzymuje się. Usłyszał, jak napastnik wysiada, a obok taurusa zatrzymuje się inny pojazd. A więc chcą zostawić mnie tutaj — gdziekolwiek to jest — żebym umarł?

Nadzieja wzmocniła nieco jego słabnący puls. Może uda mi się zgromadzić tyle sił, żeby wyczołgać się z samochodu. Może ktoś mi pomoże, zawiezie do szpitala.

Niestety nadzieję gwałtownie mu odebrano, ponieważ następnym, słabo docierającym dźwiękiem nie było wsiadanie napastnika do drugiego samochodu. Zamiast tego usłyszał, że do wnętrza taurusa ktoś wlewa jakiś płyn. Poczuł, jak płyn nasącza mu ubranie, i zrobiło mu się niedobrze od ostrego smrodu benzyny.

Nie!

Ostatnim dźwiękiem, jaki do niego dotarł, było draśnięcie zapałki. Płomienie wypełniły taurusa i ogarnęły jego ciało. Nie! Boże! W nieopisanych mękach zaczął się modlić jeszcze żarliwiej. Ojcze nasz, któryś jest w niebie...! Zadziwiające było to, że jego wola okazała się tak potężna, iż doszedł aż do „ale nas zbaw ode złego”, zanim pochłonęły go płomienie.

5

Kiedy Tess szła w kierunku wielkich, szerokich schodów, jej matka odezwała się:

— Pomimo godnych pożałowania nieprzyjemności tego wieczoru jestem naprawdę zadowolona, że mnie odwiedziłaś. Mam nadzieję, że mocny sen nastroi cię o wiele lepiej.

— Dziękuję, mamo. Ja też się cieszę ze spotkania z tobą. — Tess zgarbiła ramiona. — Wątpię jednak, by udało mi się dobrze spać. Gnębi mnie tyle spraw.

— Może gdybyś miała coś do czytania... Mnie lektura zawsze usypia. Ojej! — Matka zatrzymała się nagle na schodach. — Co się stało?

— Zupełnie zapomniałam. Prosiłaś, żebym zatelefonowała do dyrektora Biblioteki Kongresu. Znalazł tę książkę, o którą prosiłaś, i przysłał mi ją przez posłańca. — Matka cofnęła się ze schodów. — Leży w salonie. Powiedział, że popełniłaś błąd w tytule. Krąg — albo inaczej Pierścień — na szyi gołębia. Najwyraźniej tak wygląda dosłowne tłumaczenie z hiszpańskiego. — Matka pospieszyła do salonu, a po chwili wróciła, rozpakowując pakunek.

Książka pachniała starością. Tess otworzyła ją szybko i ucieszyła się, widząc, że jest napisana po angielsku.

— Dziękuję. — Uścisnęła matkę, zaskoczoną tak gwałtownym okazaniem uczuć. — Doceniam to. Naprawdę. Dziękuję.

Matka wyglądała na zmieszaną.

— Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby ktoś tak bardzo się ekscytował z powodu książki. Kiedy czekałam na twój przyjazd, przerzuciłam ją i nie wydała mi się interesująca.

— Mylisz się, mamo. Spodziewam się, że będzie pasjonująca.

Z walącym sercem Tess chciała pobiec na górę, żeby od razu zacząć czytać, ale zmusiła się do powolnego wchodzenia po schodach, równo z matką. W długim korytarzu na górze, z obrazami francuskich impresjonistów na ścianach, zatrzymały się przed pokojem Tess.

— Dobranoc. — Tess pocałowała matkę w policzek. Na twarzy Melindy Drake znowu pojawiło się zdziwienie. — Przepraszam za tę scenę, ale nie potrafisz sobie wyobrazić, co przeszłam w ciągu ostatnich kilku dni. Daję słowo, że już więcej nie będę cię tak denerwować.

— Moja droga — odparła matka niepewnym głosem i zawahała się. — Nie musisz przepraszać. Przecież, na Boga, jesteś wszystkim, co mi pozostało. Nigdy nie przestanę cię kochać. Urządzaj tyle scen, ile tylko zechcesz. I tak zawsze będziesz tu mile widziana. I obiecuję, że zrobię wszystko, by pomóc ci rozwiązać twoje problemy.

Tess poczuła, że za chwilę wybuchnie płaczem.

Nagle matka zrobiła rzecz zadziwiającą. Także pocałowała Tess, ale nie tak jak poprzednio, muśnięciem, lecz prawdziwym pocałunkiem, mocnym złożeniem ust na czole córki.

— Pamiętasz, co ci mówiłam, gdy układałam cię do snu jeszcze jako małą dziewczynkę? Śpij mocno. Karaluchy pod poduchy.

Tess otarła łzę.

— Pamiętam. Ja...

— Co, najdroższa?

— Zbyt rzadko to mówię. Kocham cię, mamo.

— Wiem. Nigdy w to nie wątpiłam. Zostań rano w łóżku, jak długo zechcesz. Tylko zadzwoń do kuchni i powiedz Ednie, co zjesz na śniadanie. A potem zadzwoń do mnie. Chciałabym dotrzymać ci towarzystwa.

Tess pociągnęła nosem, ocierając policzki.

— Już nie mogę się doczekać.

— Wolałabym, żebyś nie płakała.

— Oczywiście. Pamiętam. Uczucia zawsze cię krępowały.

— Nie tyle uczucia, co ich okazywanie — odparła matka. — Tę różnicę żona dyplomaty poznaje bardzo szybko.

— Obawiam się, że ja nie jestem żoną dyplomaty. Tylko twoją córką.

— Córką Remingtona Drake'a. Nie mów „tylko”. Wcale nie. Jesteś owocem siły. Okaż posłuszeństwo swojemu dziedzictwu. Bądź silna.

— Będę, mamo. Obiecuję.

— Powtarzam — kocham cię. A przy okazji, pod twoim łóżkiem nie chowa się żaden potwór. Gwarantuję.

Tess patrzyła, jak matka idzie korytarzem, zmęczona starsza kobieta, trochę niepewnie stawiająca kroki, ale zachowująca dobrą postawę, starająca się zachować godność. Dopiero gdy weszła do sypialni, dziewczyna z bólem serca schroniła się do swojej.

6

Ten pokój był sypialnią Tess przez większość jej życia. Włączyła górne oświetlenie, zamknęła za sobą drzwi, przyjrzała się łóżku z baldachimem ze złożoną narzutą. Ktoś, prawdopodobnie lokaj, rozpakował jej torbę, kładąc spodenki i podkoszulek na obszytej koronką poduszce.

Przyglądała się wnętrzu ogarnięta dziwnym uczuciem. W jej pamięci nakładały się jedna na drugą prześwitujące fotografie — przypominając go w różnych okresach jej młodości; łóżeczko dziecinne, domek dla lalek (zrobiony przez ojca), zwierzątka-zabawki, a potem większe łóżko i rękawica baseballowa na biurku, kij, obok piłka, plakaty ze zdjęciami gwiazd sportu, które potem ustąpiły plakatom gwiazd rocka, oraz sterta płyt obok zestawu stereo, książki, z których uczyła się w college'u (nie chciała mieszkać w akademiku, wolała zostać w domu i być blisko ojca).

Teraz wszystko minęło. Nie zostało nic.

Czując dreszcz żalu, poddała się nostalgii, zapatrzyła na trzymaną w ręku książkę i zmusiła do zastanowienia nad powodem, dla którego przyjechała właśnie tutaj.

„Pierścień na szyi gołębia”. Na stronie tytułowej napisano, że dzieło Ibn Hazma zostało przetłumaczone z hiszpańskiego przez A.R. Nykla w roku 1931. Kartkując wstęp w drodze do łóżka dowiedziała się, że Ibn Hazm był Arabem, który wyemigrował z Afryki Północnej do południowej Hiszpanii na początku jedenastego wieku i napisał tę książkę, traktat o miłości platonicznej, w roku 1022. Platon.

Nagle uświadomiła sobie, że „Dialogi zebrane Platona” również widziała na półce w sypialni Josepha. Z bólem przypomniała sobie coś jeszcze: upór Josepha, żeby ich znajomość nigdy nie była fizyczna, a wyłącznie platoniczna. „To jest lepsze — powiedział — bo wieczne”. Przygnębiona, zapaliła lampkę nocną, sięgnęła do kontaktu, wyłączając górne światło, i opadła na łóżko. Ułożyła sobie poduszki pod plecami i dalej przeglądała książkę.

Rozumiała, dlaczego matce wydała się ona nudna. Był to bowiem rozbudowany esej, nie opowiadanie, a sztywny język przekładu dowodził próby oddania średniowiecznego hiszpańskiego. Na dodatek pełno tu było kazań i pojęć oderwanych.

Ze wstępu do „Pierścienia na szyi gołębia” wynikało, że w swoich czasach było to dzieło niezwykle popularne, często ręcznie przepisywane; druku jeszcze wtedy nie znano. Ostatecznie książka utorowała sobie drogę przez Hiszpanię do południowej Francji, gdzie w połowie dwunastego stulecia stała się jednym z tekstów, które formowały podstawy wyidealizowanego poglądu na stosunki między mężczyzną a kobietą, co znano pod określeniem „miłości dworskiej”. Zwrot ten przyciągnął uwagę Tess. Nagle przypomniała sobie inną książkę z półki Josepha: „Sztuka miłości dworskiej”. Ale dlaczego właśnie ten temat tak go zafascynował?

Coraz bardziej zaciekawiona czytała dalej, dowiedziała się, że pojęcie miłości dworskiej spodobało się i było popierane przez królową Francji Eleonorę Akwitańską (jej biografia również znajdowała się na półce Josepha!), a później przez jej córkę, Marię Francuską. Obie kobiety gromadziły wokół siebie poetów i minstreli, nakazując im komponowanie wierszy i pieśni wychwalających zrytualizowany, ugrzeczniony i wyrafinowany zestaw zasad, które winny obowiązywać w stosunkach między mężczyznami a kobietami. Tess potarła czoło. Nie wiedziała, w jaki sposób te zagadkowe elementy pasują do siebie, ale Joseph z całą pewnością zachowywał się w stosunku do niej zgodnie z zasadami miłości dworskiej. Podczas gdy jeden z odłamów tej pradawnej tradycji traktował miłość dworską jak swego rodzaju wstęp, preludium do seksu, inny utrzymywał, że kontakt fizyczny jest nieczystą, niedoskonałą formą miłości. Według autora „Pierścienia na szyi gołębia” prawdziwa miłość nie polega na pociągu fizycznym, a raczej na przyciąganiu się pokrewnych dusz. Dusze te kiedyś, w czasie przedżycia, którego opis przywoływał wyobrażenie nieba, współistniały w harmonii. Po narodzinach na świat fizyczny zostały rozdzielone, więc czuły się niepełne, zmuszone do poszukiwania siebie, nigdy nie zaspokojone aż do chwili spotkania. A ponieważ ich związek pierwotny był czysty, nie fizyczny i nie seksualny, kontakty na tym świecie powinny być takie same, nieskażone wulgarnością ciała. Ta idea niebiańskiego przedżycia pochodziła najwyraźniej z dialogów Platona (Tess znowu wspomniała książkę jego autorstwa na półce w sypialni Josepha), i w ten sposób pojęcie pozbawionego seksu, wysoce duchowego uczucia między mężczyzną a kobietą określone zostało mianem miłości platonicznej.

Tess mocniej potarła czoło, z całych sił próbując wszystko zrozumieć. To jasne, że natychmiast odczuła jedność z Josephem, gdy tylko wszedł do windy, kiedy ostatniej środy spotkali się po raz pierwszy.

Czy to było zaledwie tydzień temu?

Lecz jej reakcja na Josepha nie polegała tylko na utożsamianiu się z nim.

To było coś o wiele większego! Jakieś przyciąganie. Potężne. To, co romantycy określali mianem miłości od pierwszego wejrzenia, ale co dawno zmarły autor „Pierścienia na szyi gołębia” nazwałby miłością od drugiego wejrzenia.

Wszystko to teoria. Domysły. I na pewno nie wyjaśniały jej nieprawdopodobnej determinacji.

Miłość dworska? Platon? Dlaczego, na Boga, Joseph miał obsesję na punkcie tych idei?

Poczuła ból w piersi. Odruchowo zerknęła na zegarek, zaskoczona, że jest już prawie druga nad ranem.

Chociaż powiedziała matce, że zapewne nie będzie w stanie usnąć, teraz dopadło ją nagle zmęczenie. Postanowiła rozebrać się, włożyć spodenki i podkoszulek i spróbować zasnąć.

Ale gdy wstała, zauważyła telefon na stoliku przy łóżku. Chłód powietrza w klimatyzowanym pomieszczeniu sprawiał, że skórę miała chłodną, brodawki zesztywniałe.

Wahała się, stojąc nieruchomo i patrząc na aparat. Stwierdziła wreszcie, że powinna zadzwonić do swojego mieszkania i sprawdzić, czy nagrały się jakieś rozmowy.

Nie. To może zaczekać do rana.

Jasne.

Ale jeśli chodzi o...

Muszę się upewnić, że nic się nie stało.

Wystukała numer swojego telefonu, usłyszała trzaski połączenia międzymiastowego, potem brzęczenie, jeszcze jedno, a w końcu swój własny głos nagrany na taśmę automatycznej sekretarki. „Mówi Tess. Teraz nie mogę rozmawiać. Proszę zostawić wiadomość po usłyszeniu sygnału”.

Natychmiast wystukała jeszcze dwie cyfry, 24, datę swoich urodzin, które stanowiły kod zabezpieczający przed przypadkowym wysłuchaniem wszystkich nagranych wiadomości.

Natychmiast rozpoznała poważny męski głos. „Tess, mówi porucznik Craig. Jest godzina — zniekształcone głosy gdzieś w tle — kwadrans po piątej. Jak najszybciej zadzwoń do mnie do biura”. Sygnał oznaczał zakończenie nagrania.

Z ciekawością czekała, czy jeszcze coś się nagrało.

„To znowu porucznik Craig. Pół do siódmej. Zadzwoń natychmiast”.

Kolejny sygnał.

Ponaglenie w głosie detektywa spowodowało, że już chciała odłożyć słuchawkę i zadzwonić do niego, lecz pohamowała się. Może były jeszcze jakieś nagrania.

„Porucznik Craig. Prawie jedenasta. Gdzie ty, do cholery, jesteś? Zadzwoń do mnie!”

Tym razem nastąpiły trzy sygnały, co znaczyło, że to ostatnia nagrana rozmowa. Tess przerwała połączenie, wyjęła z torebki portfel, znalazła wizytówkę Craiga i doszła do wniosku, że chociaż za pierwszym razem prosił ją o telefon do biura, to o drugiej w nocy już go tam z pewnością nie zastanie.

Szybko wybrała jego domowy numer.

Znowu odezwały się trzaski połączenia międzymiastowego, potem sygnał, drugi i jeszcze jeden.

Przy piątym zaczęła podejrzewać, że detektyw jednak jest w biurze. Przy szóstym była już tego pewna i zaczęła opuszczać dłoń, chcąc wystukać drugi numer. Już prawie odkładała słuchawkę, gdy usłyszała niezadowolone „Halo!” i kaszel.

Mocno przycisnęła słuchawkę do ucha.

— Mówi Tess. Przepraszam, że cię budzę, ale twoje wiadomości...

— Gdzie ty się podziewasz? Boże, ależ mnie wystraszyłaś.

— Jestem w Alexandrii w stanie Wirginia. — W tle usłyszała głośną muzykę, jakąś orkiestrę, chór i sopran wyciągający niezwykle wysokie dźwięki.

— W Alexandrii? Co ty tam robisz? — Sopran przeszedł na niższe rejestry, a po chwili znowu wzniósł się wysoko.

— Tu mieszka moja matka. Złapałam samolot o szóstej.

— Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Co ty tam...?

— Próbuję wyjaśnić to, co widzieliśmy w mieszkaniu Josepha. Moja matka ma kontakty w Bibliotece Kongresu i... — przerwała, nie chcąc informować o koneksjach matki na wysokim szczeblu, które zawdzięczała ojcu. — Czy to opera, to, co słyszę w tle?

— Pucciniego „Madame Butterfly”. Chwileczkę. Zaraz wyłączę.

Po chwili muzyka ucichła.

— Nie wiedziałam, że lubisz operę — powiedziała Tess. — Jakoś nie wyglądasz na człowieka, który...

— Posłuchaj — odparł porucznik. — Nigdy nie wyjeżdżaj z miasta w ten sposób! W każdym razie bez powiadomienia mnie! Masz mi mówić, gdzie i jak się z tobą skontaktować. Kiedy dzwoniłem, a ty nie odpowiadałaś, zacząłem się zamartwiać, że coś ci się stało.

— W pewnym sensie prawie tak.

— Co?

— Te zdjęcia, które zrobiłam w mieszkaniu Josepha. Dałam je do wywołania, a kiedy po nie poszłam, fotograf powiedział mi, że chciał je odebrać jakiś mężczyzna utrzymujący, że to ja go wysłałam.

— Jezu!

— O tych zdjęciach mógł się dowiedzieć tylko ktoś, kto nas śledził, gdy wyszliśmy z mieszkania Josepha, i widział, jak wchodzę do zakładu fotograficznego — powiedziała podekscytowana.

— To brzmi cholernie logicznie. Jezu! — Porucznik powtórzył wykrzyknik i zakasłał. — O to chodzi. Nie możesz znikać nie wiadomo gdzie. Musisz mi mówić, gdzie i co robisz. Bo to może być dla ciebie niebezpieczne.

— Jest jeszcze coś. Nic z tego nie rozumiem, ale kiedy pracownik zakładu fotograficznego opisał mi tego człowieka, wydało mi się, że mówi o Josephie. Też miał szare oczy. Czyżbym w kostnicy się pomyliła? Czy to możliwe, że Joseph żyje? Czy...

— Nie, Tess, nie myliłaś się. Tyle mogę ci zagwarantować. Kimkolwiek on był, z całą pewnością to nie Joseph.

— Skąd ta pewność? Jak wyjaśnisz szary kolor oczu?

— Może zbieg okoliczności — odparł Craig. — Nie wiem, ale...

— Sam powiedziałeś, że blizna na nadgarstku nie wystarczy do ostatecznej identyfikacji. A może blizna to również zbieg okoliczności? Ponieważ FBI nie zdołało dopasować odcisków palców, może...

— Nie, Tess, mamy już odciski palców. Telefonowałem między innymi w tej sprawie.

— Z FBI? — spytała szybko Tess. — Czy dotarli do prawdziwej tożsamości Josepha?

— Nie z FBI, z naszego własnego laboratorium. Sprawdzili mieszkanie Martina i znaleźli w nim odciski palców pasujące do zdjętych w kostnicy z nie spalonej dłoni. Tess, te odciski są identyczne. Pasują też idealnie do odcisków na biurku Josepha w Truth Video. Twoje rozpoznanie zostało potwierdzone. Martin zginął w parku Carla Schurza.

Kolana Tess zmiękły gwałtownie. Usiadła na łóżku i zaczęła tak mocno dygotać, że owinęła się wreszcie prześcieradłem. Od incydentu w zakładzie fotograficznym jej obawa, że jest śledzona, zniknęła pod wpływem nadziei, że może to Joseph, że może on mimo wszystko żyje. Ale teraz znowu poczuła głęboki żal, w głowie miała kompletną pustkę.

— Tess?

Nie była w stanie wykrztusić ani słowa.

— Tess? — w głosie Craiga brzmiał niepokój.

— Jestem. Ja... Tak, wszystko w porządku.

— Przez chwilę myślałem, że... Posłuchaj, przepraszam cię. Chyba mogłem być delikatniejszy.

— Poczułam... Nieważne. Nic mi nie będzie — odparła.

— Na pewno?

— Teraz najważniejsze jest wyrównanie rachunków. Chcę dowiedzieć się, kto i dlaczego zabił Josepha. — Rozgoryczona pokręciła głową. — Powiedziałeś, że odciski palców to jeden z powodów, dla których telefonowałeś. Co jeszcze...?

— Chodzi o te zdjęcia — detektyw przerwał.

— Tak? — Tess zmarszczyła brwi. — Co z nimi?

— Dobrze, że je zabrałaś ze sobą, i cholernie dobrze, że tamten gość nie wydał ich mężczyźnie, który twierdził, że ty go przysłałaś.

— Coś nie tak?

— Ktoś włamał się do mieszkania Martina. Podpalili jego sypialnię.

Dziewczyna poderwała się, prześcieradło spadło jej z ramion.

— Podpalili?

— Zanim straż ugasiła pożar, spłonęło prawie całe piętro. Cud, że nikt nie został ranny.

— Chryste! Kiedy to się stało?

— O czwartej.

— Mniej więcej w tym samym czasie, gdy tamten chciał ukraść zdjęcia.

— Które są teraz jedynym dowodem tego, co znaleźliśmy w mieszkaniu Josepha — dodał Craig.

— Chyba wcześniej mówiłeś mi, że przed nami ludzie z wydziału zabójstw zrobili tam zdjęcia.

— Pomyliłem się — powiedział porucznik. — To byli spece od odcisków. Gdy zobaczyli sypialnię, stwierdzili, że trzeba sprowadzić fotografa. Miał zjawić się po południu.

— Ale nie przyszedł?

— Przyszedł za późno. Ostatecznie mieszkanie nie było miejscem zbrodni. Wydawało się, że nie ma pośpiechu.

— A niech to.

— Ukryj te zdjęcia w bezpiecznym miejscu. I zrób dodatkowe odbitki — powiedział Craig.

— Z samego rana.

— Po kilka sztuk. Czy wracasz jutro na Manhattan?

— Jeszcze nie wiem — odparła. — Muszę sprawdzić parę rzeczy.

— Więc wyślij komplet odbitek do mnie. Federal Express załatwi to w kilka godzin. — Detektyw podał adres biura na Police Plaza. — Jest jeszcze jeden problem.

— Nie jestem pewna, czy chcę się o nim dowiedzieć.

— Kiedy strażacy ugasili pożar i uznali miejsce za bezpieczne, pozwolili mi przeszukać mieszkanie. W tamtym budynku są betonowe stropy. Nie było ryzyka, że spadnę piętro niżej ani że cokolwiek innego zleci na dół.

— Nie rozumiem, do czego zmierzasz — powiedziała nerwowo Tess. — Musiałem użyć bosaka do przegarniania tynku, który odpadł z sufitu i ścian. Ale wiedziałem, gdzie szukać, więc szybko oczyściłem interesujące mnie miejsce.

— Jakie miejsce? O czym ty...?

— Tam gdzie znajdowała się półka z książkami — odpowiedział Craig. — I gdzie stała rzeźba. Książki spłonęły, jak się zapewne domyślasz. Razem z regałem. Ale rzeźba była wykonana z marmuru, a marmur nie jest palny. Mogła popękać od temperatury, ale... Szukałem dalej. Rzeźba nie zdołałaby przelecieć przez betonowy strop na dół, a nawet gdyby spadła z półki, nie mogła potoczyć się daleko. Ona zniknęła! Ktokolwiek podpalił mieszkanie, z pewnością zabrał ją wychodząc. Ni cholery nie wiem, co się dzieje, ale chcę, żebyś mi coś obiecała. Że będziesz uważać na siebie! Przysięgnij.

7

Północny Atlantyk na wschód od Maine

Kuter amerykańskiej straży przybrzeżnej „Sea Wolf' z Portlandu kontynuował swoją misję po lekko wzburzonym morzu. Chmury przesłaniały księżyc i gwiazdy, czyniąc noc zupełnie ciemną, chociaż nawet w świetle dnia cel, do którego zmierzał kuter, znajdował się zbyt daleko, by można go było dostrzec gołym okiem. Na mostku kutra kapitan Peter O'Malley widział swój cel jako punkt na ekranie radaru, lecz mimo wszystko zmarszczył brwi.

— Odległość czternaście tysięcy metrów — odezwał się jeden z członków załogi. — Wygląda na to, że rozpoznanie z powietrza było prawidłowe, kapitanie. Kurs nieregularny. Prędkość minimalna. O'Malley skinął głową. Sześć godzin wcześniej grupa pilotów samolotów F-15 ćwicząca nocne loty w wojskowym korytarzu powietrznym u wybrzeży Nowej Anglii zauważyła na radarach dziwny punkt. Jego niezwykłe zachowanie zachęciło dowódcę eskadry do połączenia się z dowództwem w bazie lotniczej Loring w pobliżu Limestone w stanie Maine, by uzyskać zezwolenie na skontaktowanie się ze statkiem. Zezwolenia udzielono, ale wszelkie próby nawiązania łączności z jednostką pływającą zawiodły.

— Podaj identyfikację.

Cisza.

— Czy potrzebna ci pomoc?

Cisza.

Powtórzywszy kilkakrotnie próbę, dowódca grupy poprosił o zezwolenie na zmianę kursu i zejście na niski pułap, by mógł zbadać sprawę naocznie. I znowu uzyskał je. W końcu radiowa cisza statku łączyła się jakoś z dziwnym, powolnym i przypadkowym kursem, a bliskość amerykańskich wód terytorialnych usprawiedliwiała troskę. Z bezpiecznej odległości, wykorzystując noktowizor o potężnej skali powiększania, dowódca eskadry stwierdził, że to duży trawler rybacki. Na rufie widać było nazwę „Bronze Bell”, port macierzysty Pusan w Korei Południowej. Angielski napis nie był niczym niezwykłym — wiele statków handlowych z Dalekiego Wschodu używało na wodach zachodnich angielskojęzycznych napisów.

Jednak niezwykłe, dziwne lub wręcz niepokojące było to, że poza przypadkowym kursem, powolnym zbliżaniem się do wód amerykańskich, trawler nie miał żadnych świateł, nawet wymaganych przez kodeks morski świateł pozycyjnych, które umożliwiają wzajemną obserwację i unikanie kolizji.

Zmartwiony dowódca lotniczej bazy Loring domagał się potwierdzenia. Równie zmartwiony dowódca eskadry powtórzył, że trawler jest nie oświetlony.

Sytuacja robiła się delikatna, niepokoiła możliwość zaistnienia incydentu międzynarodowego. Błędny osąd mógł zaważyć na karierach wielu ludzi.

Gdyby zbliżający się obcy statek był okrętem wojennym, marynarka Stanów Zjednoczonych zostałaby postawiona w stan pogotowia. Ale ponieważ wyglądał na statek handlowy, należało reagować delikatniej. Lotnictwo natychmiast skontaktowało się z ochroną wybrzeża, a ponieważ kuter O'Malleya znajdował się najbliżej, „Sea Wolfa” natychmiast wysłano do zbadania sprawy.

Teraz, pięć godzin po otrzymaniu rozkazów, O'Malley — rudowłosy weteran z dwudziestoletnim stażem pracy na morzu, posiadający w Portlandzie dom, żonę i córkę, które bardzo kochał — wpatrywał się zaniepokojony w punkt na ekranie radaru.

— Tak jest, kapitanie — powiedział marynarz. — Właśnie przekroczył granicę trzystu kilometrów. Jest na naszych wodach terytorialnych.

— I dryfuje — dowódca kutra mówił takim głosem, jakby mu umarł najbliższy przyjaciel.

— Na to wygląda, kapitanie.

— I dalej nie odpowiada na nasze sygnały radiowe.

— Tak jest, kapitanie.

Mężczyzna westchnął.

— Stanowiska ogniowe.

Marynarz wcisnął guzik alarmu.

— Tak jest, kapitanie.

Na pokładzie kutra sygnał alarmowy był trochę stłumiony, ale wystarczająco przenikliwy. Na dole zaś brzmiał tak przeraźliwie, że z pewnością podrywał załogę do działania.

— Myśli pan, że będą jakieś kłopoty?

— Na tym polega problem — odparł O'Malley.

— Nie rozumiem, kapitanie.

— Co ja powinienem myśleć? Kłopoty? Jasne. To zrozumiałe, że coś jest nie tak. Rzecz w tym, czyje to będą kłopoty — nasze czy trawlera? Ale gwarantuję jedno: moja ukochana zmarła matka, Panie, świeć nad jej duszą, nie wychowała swego syna na głupca.

— Zgadzam się z tą opinią, kapitanie.

— Dziękuję, poruczniku. — O'Malley mimo zdenerwowania pozwolił sobie na uśmiech. — I obiecuję panu, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby każdy syn pozostający pod moim dowództwem znowu zobaczył swoją rodzinę.

— Dobrze o tym wiemy, kapitanie.

— Doceniam pańską pewność, ale to nie wpłynie na lepszą ocenę pańskiego raportu.

Porucznik zachichotał.

— Przygotować grupę desantową — powiedział O'Malley.

— Tak jest, kapitanie.

— Uzbrojoną.

— Tak jest, kapitanie.

— Przygotować zodiaka.

— Tak jest, kapitanie.

Dowódca kutra nadal wpatrywał się niespokojnie w radar. Pół godziny później na monitorze noktowizora „Sea Wolfa” pojawił się kołyszący się na falach jakieś tysiąc metrów przed nimi olbrzymi południowokoreański trawler. Zieleń monitora nadawała kadłubowi tajemniczy wygląd.

Porucznik wyprostował się, unosząc głowę.

— Ci z lotnictwa nie przesadzali, sir. Nigdy nie widziałem bardziej mrocznego okrętu.

— Obsadzić stanowiska ogniowe — rozkazał O'Malley.

— Tak jest, kapitanie.

— Ciągle nie ma odpowiedzi na sygnał radiowy?

— Niestety nie, sir.

— Ster na lewą burtę i zagadać do nich przez megafon.

Dowódca kutra czekał w nerwowym napięciu, aż oficer łącznościowy skuli się pod osłoną nadbudówki na pokładzie i rzuci pytania przez głośnik.

— Ahoj, „Bronze Bell”!

— Ahoj! Proszę odpowiedzieć!

— Weszliście na wody terytorialne Stanów Zjednoczonych!

— Proszę odpowiedzieć!

— Ahoj! Czy potrzebujecie pomocy?

— Niech to cholera — zaklął O'Malley. — Załoga do zodiaka. Upewnić się, że są w pełni uzbrojeni — beretty, M-16, i, na Boga, dać im pełną osłonę z pokładu, gdy będą podchodzić do trawlera. Karabiny maszynowe kaliber pięćdziesiąt. Działka czterdziestomilimetrowe. Sprzęt pomocniczy.

— Tak jest, kapitanie.

Zodiak, ponton napędzany zewnętrznym silnikiem, pognał w kierunku „Bronze Bell” z siedmioosobową załogą trzymającą w pogotowiu swoje M-16. Gdy zbliżyli się w ciemności do trawlera i zarzucili na niego kotwice do wciągnięcia drabinek linowych, O'Malley odmówił cichą modlitwę za ich bezpieczeństwo i w myślach uczynił znak krzyża. Ludzie zarzucili pistolety maszynowe na plecy, wyciągnęli z kabur broń krótką, załadowali i wspięli się szybko po drabinkach, znikając za burtą trawlera.

Kapitan wstrzymał oddech, żałując, że musi pozostać na swojej jednostce, podczas gdy jego ludzie — dobrzy i odważni ludzie — ryzykowali życie.

Coś było tu zupełnie nie tak.

— Kapitanie? — zatrzeszczała krótkofalówka stojąca obok O'Malleya.

Podniósł ją i odpowiedział:

— Słyszę dobrze. Podaj raport.

— Sir, na pokładzie pusto.

— Rozumiem. Zachowajcie ostrożność. Rozstawcie wartowników — polecił O'Malley. — Bardzo ostrożnie sprawdźcie niższe pokłady.

— Zrozumiano, kapitanie.

Dowódca kutra czekał przez pięć najdłuższych minut w swoim życiu.

— Kapitanie! Nadal nie ma śladu ludzi.

— Sprawdzajcie dalej.

— Tak jest, kapitanie.

O'Malley odczekał kolejne pełne napięcia pięć minut. Na pokładzie trawlera błyskały latarki. Potem zapaliły się światła na samym statku. Zatrzeszczało radio.

— Kapitanie, nikogo nie możemy znaleźć. Trawler robi wrażenie opuszczonego.

O'Malley znał odpowiedź na swoje kolejne pytanie. Grupa desantowa z pewnością potwierdzi tę informację w raporcie. Ale i tak musi zapytać.

— Czy znaleźliście jakieś zwłoki?

— Nikogo żywego ani martwego, kapitanie. Statek jest opuszczony, chyba że gdzieś się pochowali.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— W kwaterach załogi telewizor jest włączony. Radio też gra. Na talerzach w mesie leży jedzenie. Cokolwiek się zdarzyło, musiało odbyć się błyskawicznie.

Kapitan zmarszczył brwi.

— Są jakieś uszkodzenia? Ślady ognia, czegokolwiek, co zmusiłoby ich do opuszczenia statku?

— Nie, sir. Żadnych uszkodzeń. Poza tym tratwy ratunkowe są ciągle na pokładzie.

Więc co, do cholery, się stało? Gdzie, na Boga, zniknęła załoga trawlera? W jaki sposób? O'Malley zastanawiał się nerwowo, ale nie pozwalał, żeby niepokój odbił się w jego głosie.

— Rozumiem — odpowiedział pewnie i spokojnie. — A maszyny?

— Wyłączone, ale już je uruchomiliśmy. Bez żadnych problemów, kapitanie.

— Paliwo?

— Zbiorniki opróżnione tylko do połowy.

— A krótkofalówka?

— Również wyłączona, ale jest sprawna, sir. Gdyby znaleźli się w tarapatach, mogli wysłać sygnał SOS.

— Nikt niczego takiego nie odebrał. Sprawdzajcie dalej.

— Tak jest, kapitanie.

O'Malley odłożył swoją krótkofalówkę. Patrzył, zamyślony, poprzez ciemność na światła potężnego trawlery. Zdarzało mu się słyszeć opowieści o znalezionych, opuszczonych statkach. Wytłumaczenie było na ogół oczywiste: przerdzewiała balia, którą właściciel podziurawił, żeby wyłudzić odszkodowanie, lecz ta nie chciała zatonąć; albo jacht złupiony przez piratów po zabiciu pasażerów (ewentualnie zgwałceniu, jeśli na pokładzie znajdowały się kobiety) i wyrzuceniu ich za burtę; albo kuter rybacki porzucony przez przemytników narkotyków, którzy obawiali się, że wydział do walki z narkotykami ma podejrzenia co do ładunku i wkrótce ich dopadnie. W poprzednich stuleciach, z tego O'Malley zdawał sobie sprawę, załoga czasami (choć rzadko) buntowała się, zabijała kapitana, rzucała go rekinom na pożarcie, a potem w łodziach ratunkowych kierowała się do najbliższego brzegu. Słyszał też o statkach, to również zdarzało się w poprzednich stuleciach, na których wybuchała jakaś epidemia, kolejne zwłoki wyrzucano za burtę, aż w końcu ostatni żywy człowiek, cierpiąc z powodu okropnej choroby, kończył pisać dziennik i skakał do morza, wybierając szybką, względnie bezbolesną śmierć przez utonięcie zamiast długiej męczarni na pokładzie. Dowódca kutra słyszał również opowieści o statkach widmach bez załogi, na przykład o „Latającym Holendrze”, chociaż jeśli chodzi o tę akurat jednostkę, twierdzono, że kapitan pozostał na pokładzie, skazany na wieczne dryfowanie na mocy przegranego zakładu z diabłem.

Najsłynniejszym opuszczonym statkiem była „Mary Celeste”, brygantyna transportująca alkohol z Nowego Jorku do Włoch. Znaleziono ją bez załogi między Azorami a Portugalią w roku 1872. Tyle że O'Malley nigdy nie zrozumiał, dlaczego ten statek miał tak tajemniczą reputację. W końcu jego żagle były zniszczone, kabiny zalane wodą, łodzie ratunkowe zniknęły. Dla niego było oczywiste, że potężna burza wystraszyła załogę, która uznała, iż „Mary Celeste” zatonie. Wsiedli do szalup ratunkowych i zostali pochłonięci przez wzburzone sztormem morze.

Wszystko dawało się łatwo wytłumaczyć.

Ale mimo znajomości tych historii O'Malley, przez wiele lat pływając w służbie ochrony wybrzeża, nigdy nie natknął się na porzucony statek. Jasne, widział barki rozbite podczas burzy na rafach, lecz one należały do zupełnie innej kategorii. Ale statek na spokojnym, otwartym oceanie, dryfujący bez załogi bez żadnego wyraźnego powodu? Kapitan pokręcił głową. Nie był przesądny ani nie miał wybujałej wyobraźni. I chociaż dreszcz go przeniknął, nie wierzył w przegrany zakład z diabłem ani w przybyszów z kosmosu uprowadzających ludzi, ani odchylenie czasu, ani Trójkąt Bermudzki, ani w żadną inną śmieszną teorię, o których rozpisują się brukowe gazety. Tak, tutaj było coś absolutnie nie w porządku, ale wyjaśnienie okaże się całkowicie logiczne i, na Boga, zamierzał je poznać. Odwrócił się do podoficera.

— Skontaktujcie się z dowództwem w Portlandzie. Powiedzcie im, co tu znaleźliśmy. Poproście o wysłanie drugiego kutra. A także o pomoc ze strony lokalnej policji, a może i wydziału do walki z narkotykami oraz FBI. Kto wie, ile innych agencji będzie się musiało zaangażować, zanim rozwiążemy zagadkę? I jeszcze... Jestem pewien, że w dowództwie o tym pomyślą... lepiej, by zawiadomili właściciela „Bronze Bell”.

— Natychmiast, kapitanie.

O'Malley znowu głęboko się zamyślił, patrząc na potężny trawler. Nie mógł zostawić „Bronze Bell” ze swymi ludźmi na pokładzie, ale gdy tylko przybędzie drugi kuter ochrony wybrzeża, jeden z nich rozpocznie poszukiwania ludzi w wodzie. O świcie do poszukiwań przyłączy się zwiad lotniczy. Tymczasem „Bronze Bell” zostanie zaprowadzony do Portlandu, gdzie czekać już będzie wielu różnych badaczy i detektywów.

Zatrzeszczała krótkofalówka.

— Ciągle nic, kapitanie. Zajrzeliśmy dosłownie wszędzie, nawet do ładowni. Powiem panu — oni mieli całkiem dobry połów. Ładownia jest prawie pełna.

Nagle O'Malleyowi przyszła do głowy pewna myśl.

— Prawie pełna? A czego używali do połowów?

— Biorąc pod uwagę rozmiar połowu, musieli używać sieci.

— Tak, ale jakich sieci? — spytał kapitan.

— Cholera, sir, chyba wiem, o co panu chodzi. Minutkę.

O'Malley czekał. Minuta wlokła się w nieskończoność.

— Niech to diabli, sir, miał pan rację. Te dranie używały sieci dryfujących.

Dowódca kutra, wściekły, wsparł ręce o konsolę z taką siłą, że zbielały mu knykcie. Sieci dryfujące? Jasne. „Bronze Bell” był własnością kogoś z Korei Południowej. A Koreańczycy, Tajwańczycy i Japończycy notorycznie wysyłają trawlery na międzynarodowe wody północnego Atlantyku i tam rzucają wykonane z nylonu sieci dryfujące, które rozciągają się na dziesiątki metrów za każdym trawlerem. Ostatnio oszacowano, że na północnym Atlantyku używa się aż trzydziestu tysięcy metrów tego rodzaju sieci, które zgarniały wszystko, co żyje, w rezultacie prowadząc do ogołocenia oceanu. Sieci te miały być skutecznym środkiem odłowu olbrzymich (nieprawdopodobnych!) ilości tuńczyków i kałamarnic. Chodziło o zmniejszenie ich populacji. Tylko że chwytały również delfiny, żółwie i wieloryby, stworzenia, które okresowo muszą wynurzać się na powierzchnię dla nabrania powietrza. Uwięzione w końcu topiły się, a po wyciągnięciu sieci ich szczątki wyrzucano jako handlowo nieużyteczne. Przez co liczebność tych gatunków drastycznie malała.

Dranie! — pomyślał O'Malley. — Krwiożercze dranie!

Kiedy odezwał się do mikrofonu, z wysiłkiem stłumił ogarniającą go wściekłość.

— Czy sieć znajduje się ciągle w wodzie?

— Tak jest, sir.

— Wobec tego włączcie wyciągarki. Wciągnijcie to draństwo na pokład. Zabieramy „Bronze Bell” do Portlandu. Ciężar sieci tylko by hamował.

— Wydam rozkaz, sir.

O'Malley kipiał z gniewu, patrząc na trawler. Cholera! Cholera! Te pieprzone dryfujące sieci. Te nieodpowiedzialne...

Z krótkofalówki rozległ się jakiś głos:

— O mój Boże, kapitanie! Jezusie! O rany...! — Człowiek po drugiej stronie sprawiał wrażenie, jakby zbierało się mu na wymioty.

— Co się dzieje? Co się stało?

— Ta sieć, wciągamy ją. To nie do wiary, ile tu ryb...! Chryste! I delfiny! Żółwie! Nigdy tyle nie widziałem! Wszystkie martwe! Zaplątane w sieć. Co za pieprzony koszmar! I załoga!

— Co? Powtórz!

— Załoga! Dwudziestu! Trzydziestu! Ciągle liczymy! O Boże w niebiosach! Jezus, Maria, święty Józefie! Znaleźliśmy załogę! Przywiązano ich do sieci! Potopili się tak samo jak delfiny i... Następny dźwięk z głośnika walkie-talkie dawał się poznać bez pudła: oficer straży przybrzeżnej zakrztusił się, kaszlnął i zwymiotował.

8

Brooklyn

Napis na słupku przed szkołą St Thomasa More'a głosił: ZAMKNIĘTE, PRZEJŚCIA NIE MA, WŁASNOŚĆ BIURA HANDLU NIERUCHOMOŚCIAMI. Do tablicy przyszpilono wyglądający na urzędowy druk kawałek papieru, którego treść wyjaśniała, że teren ten jest przygotowywany pod budownictwo wielorodzinne. Inna tablica — przybita do frontowych drzwi szkoły — głosiła: PRZEZNACZONE DO ROZBIÓRKI, TEREN PRZYSZŁEGO OSIEDLA „PIĘKNY WIDOK”.

Szkołę, dwupiętrowy budynek z szarej cegły, wzniesiono w roku 1910. Teraz instalacje elektryczna, sanitarna i grzewcza wymagały tak kosztownych remontów, że ograniczone możliwości finansowe tutejszej diecezji zmusiły ją do sprzedania. Diecezja zadbała jednocześnie, by tutejsi uczniowie zaczęli uczęszczać do nowszej, choć już i tak zatłoczonej szkoły św. Andrzeja trzy kilometry dalej. Rodzice, którzy w młodości chodzili do St Thomasa More'a i posyłali tam swoje dzieci, żałowali zamiany, lecz jak biskup wskazał w swoim liście — przeczytanym wiernym przez miejscowego pastora podczas niedzielnej mszy — Kościół stał w obliczu poważnego kryzysu finansowego. Należało ponieść pożałowania godne ofiary, nie tylko tutaj, ale prawie w każdej diecezji. Oczekiwano modlitw i dotacji. O ósmej, kiedy trzy samochody skręciły na pusty parking obok szkoły, smog był już gęsty, powietrze parne. Były to ciemne, czterodrzwiowe, amerykańskie limuzyny oznaczone z boku żółtym napisem HANDEL NIERUCHOMOŚCIAMI. Z każdego wozu wysiadło po dwóch mężczyzn. Pozdrowili się wzajemnie skinieniem głowy. Mieli w przybliżeniu po czterdzieści lat, może trochę mniej, a może ciut więcej, byli ubrani w lekkie garnitury z poliestru. Pięciu trzymało tabliczki z klamrami do papierów, a szósty wyjątkowo dużą metalową walizkę. Popatrzyli na niegdyś gwarny budynek szkoły i sklejkę zakrywającą teraz okna.

— Szkoda — powiedział jeden z nich.

— No, cóż — dodał drugi — nic nie trwa wiecznie.

— Nic?

— W każdym razie na ziemi.

— To prawda — odezwał się trzeci.

— I wiecie, czym jest pierwszy szereg — dodał czwarty.

Piąty skinął.

— Tacą do zbierania pieniędzy.

— Wziąłeś klucz? — zapytał szósty.

Pierwszy mężczyzna poklepał się po kieszeni marynarki. Podeszli do frontowych drzwi szkoły, poczekali, aż pierwszy otworzy zamek, a potem weszli do środka pozwalając oczom przyzwyczaić się do ciemności, wąchając kurz i stęchliznę.

Kiedy pierwszy mężczyzna zamknął skrzypiące drzwi na klucz, cienie od razu się pogłębiły. Jego głos odbił się echem, uwydatniając zniszczenie budynku.

— Przypuszczam, że którekolwiek pomieszczenie będzie się nadawało.

— Lepiej na drugim piętrze — powiedział mężczyzna z walizką. — Gdyby ktoś przypadkiem stanął na zewnątrz pod oknem, nie będzie miał jak nas podsłuchać. Gdzieniegdzie zauważyłem szpary w sklejce.

— Zgoda — odparł drugi mężczyzna.

— Wszystko jedno, ale sprawdźmy lepiej całe piętro.

— Masz rację — rzekł pierwszy. — Oczywiście.

Ruszyli korytarzem, a ich kroki odbijały się echem. Kiedy czterech sprawdzało klasy, ubikacje dla dziewcząt i chłopców, magazynek i najróżniejsze schowki, piąty upewnił się, że drugie drzwi są zamknięte, a szósty obejrzał piwnicę. Dopiero wtedy zaczęli wchodzić po trzeszczących schodach.

Przez cały czas pierwszy mężczyzna miał dziwne wrażenie, że są tu intruzami, że duchowa obecność śmiejących się dzieci została przez ten budynek w ciągu osiemdziesięciu lat wchłonięta, że są tu, nie potrafił znaleźć lepszego słowa, duchy, które pragną jedynie, by zostawić je w spokoju, by mogły się pobawić ten ostatni raz, ostatniego lata. To sentymentalne, przyznał sam przed sobą, ale jednocześnie stwierdził, że uprawiając zawód, który tak często wymagał od niego cynizmu, może sobie pozwolić na kilka niewinnych chwil pobłażania dla samego siebie.

Mężczyzna był średniego wzrostu i wagi, miał brązowe włosy, piwne oczy, które, jak się zdawało, zawsze pasowały barwą do noszonego przez niego ubrania, zupełnie nijakie rysy twarzy, tak nijakie, że nikt nigdy go nie pamiętał. Przez lata ćwiczeń nauczył się być kameleonem, a wczoraj wieczorem pojechał za Tess na lotnisko La Guardia. Kiedy wszedł teraz na pierwsze piętro, zerknął na wznoszące się dalej schody, potem w prawo i w lewo. Zauważył otwarte drzwi klas i dwa krany z pitną wodą tak nisko, że nie rozumiał, jak ktoś mógłby z nich korzystać, dopóki nie przypomniał sobie, że zostały przystosowane dla dzieci. Wzruszył ramionami i zwracając się do mężczyzny z wielką walizką, zapytał:

— Które pomieszczenie wolisz?

— To po lewej, nad parkingiem.

— Jak sobie życzysz.

— Ale nie wcześniej... — Mężczyzna z walizką wskazał ostatnie piętro.

— Naprawdę uważasz, że to konieczne? Na kurzu pokrywającym schody nie widać żadnych śladów.

— Nauczono mnie dokładności. Ty jesteś ekspertem od inwigilacji, a ja...

Pierwszy skinął głową.

— I robisz to doskonale.

— Przyjmuję komplement. — Oczy mężczyzny roziskrzyły się. — Ja sprawdzę górę, a pozostali niech przeszukają pomieszczenia na tym piętrze. Tymczasem, skoro pracujemy pod presją, czy mógłbyś...?

— Tak. Rozłożę mój sprzęt.

Po pięciu minutach, sprawdziwszy zatęchłe drugie piętro, gdzie nikogo nie znalazł, pierwszy mężczyzna zszedł niżej i skierował się do sali po lewej stronie, nad parkingiem. Razem ze swoimi współpracownikami bardzo skrupulatnie wybrali miejsce spotkania. Było wielce nieprawdopodobne, żeby wróg zdołał ich tutaj wyśledzić. Przede wszystkim, jak podejrzewał, mężczyzna z walizką niepokoił się, że chociaż opuszczona szkoła była zamknięta, a jej okna zabite płytami sklejki, jakiś narkoman albo jeden z licznych w tym mieście bezdomnych mógłby się tu dostać i odkryć sanktuarium. A nawet narkoman potrafiłby zrozumieć sens ich rozmów i przeistoczyć się w informatora. W tym samym czasie kameleon przypomniał sobie, że wróg już od lat wykazywał wyjątkową przebiegłość, szczególnie w sztuce przetrwania, bezwzględną determinację, a w tym i zdolność kontrataku. Nieważne, jak ostrożnie dobrano to miejsce spotkania, faktem było, że odwiedzano je już po raz czwarty. Ustanowiono pewien wzorzec, a kiedy pojawia się wzorzec, można go wykryć. Mężczyzna z walizką miał rację. Ostrożności nigdy za wiele.

Kiedy kameleon wszedł do klasy, zauważył dwie rzeczy. Przede wszystkim to, że szósty mężczyzna, specjalista od zabezpieczenia elektronicznego, otworzył swoją dużą walizę, podłączył monitor do baterii i metalowym czujnikiem sprawdzał tablicę, sufit, ściany, podłogę i meble. Po drugie, że pozostali mężczyźni — zazwyczaj tak poważni i dystyngowani — siedzieli swobodnie w miniaturowych ławkach z podnoszonymi blatami, zaprojektowanymi dla dziesięciolatków. Ta absurdalna okoliczność przypomniała kameleonowi sceny z „Podróży Guliwera” i „Alicji w krainie czarów”.

— Czysto — oznajmił szósty, odkładając swój sprzęt do walizki i zamykając ją na zamek.

— Wobec tego zaczynamy. — Chociaż kameleon do tej pory był uległy, teraz pokazał, kto zajmuje najwyższe miejsce w hierarchii, siadając przy biurku nauczyciela.

Jak na rozkaz każdy członek grupy sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął z niej pierścień i włożył na środkowy palec lewej ręki. Pierścienie były identyczne, piękne i charakterystyczne — w dwudziestoczterokaratowe obrączki oprawiony był duży błyszczący rubin ze złotymi insygniami: przecinającym się krzyżem i mieczem.

— Pan z wami — powitał ich kameleon.

— I z duchem twoim — odparło pięciu pozostałych.

— Deo gratias — powiedzieli wszyscy razem, kończąc rytuał.

Kameleon popatrzył na współmyśliwych.

— Na początek muszę coś wyznać.

Mężczyźni skupili wzrok, prostując się na tyle, na ile pozwalały im malutkie krzesełka.

— Ty. — Kameleon skinął w stronę szóstego mężczyzny, specjalisty od zabezpieczenia elektronicznego, który w przeciwieństwie do innych miał trochę nadwagi. — Wymieniliśmy wcześniej pochwały na temat naszych zdolności. Jednak jestem zmuszony przyznać, że popełniłem błąd, a przynajmniej moja grupa popełniła błąd, a ja zawsze biorę odpowiedzialność za ludzi, których uczę.

— Jaki to błąd? — Drugi mężczyzna zdjął okulary, przyglądając się im uważnie.

— Jeden z wrogów próbował przechwycić fotografie, które ta kobieta zrobiła w mieszkaniu naszego celu.

Czwarty zgarbił swoje szerokie ramiona.

— Może ta próba nie była związana z naszą sprawą. Już wcześniej rozpraszały nas fałszywe alarmy. Skąd możesz mieć pewność, że ten człowiek był jednym z naszych wrogów?

— Miał szare oczy — odpowiedział kameleon.

— Aha. — Trzeci mężczyzna zacisnął usta. — W takim razie... — Rzeczywiście. — Przez wychudzone policzki piątego przebiegł nerwowy tik.

— Wszedłem do zakładu fotograficznego udając klienta. Stałem tak blisko niego, jak teraz siedzę blisko ciebie — powiedział kameleon. — Nie mogłem nie rozpoznać jego cech. Chyba że to był brat naszego celu.

— Może i tak — odparł barczysty czwarty mężczyzna. — Ale nadal nie rozumiem. Na czym polegał twój błąd?

— Do mnie należało śledzenie kobiety. Obowiązkiem mojej grupy było ściganie i schwytanie tego mężczyzny. — Kameleon pokręcił głową, zmartwiony. — Nie udało im się.

— Co? — Szósty mężczyzna, specjalista od zabezpieczenia elektronicznego, błysnął ze złości oczami. — Widzieli, jak wychodzi, i...!

— Był bystry. Z otrzymanych raportów wynikało, że natychmiast zorientował się, że jest śledzony. Uciekł. Moja grupa goniła go. Wymykał się zaułkami. Przebiegał przez ulice, lawirując między samochodami. Ale dalej był ścigany. Wszedł do restauracji.

— I co?

Kameleon podniósł ręce.

— Zniknął.

— Jak?

— Gdyby moja grupa mogła się tego dowiedzieć, z pewnością goniłaby go dalej. Powtarzam, przyjmuję odpowiedzialność za ich niepowodzenie.

— Ale to niczego nie zmienia — kontynuował szósty. — Przejmuj na siebie tyle winy, ile tylko chcesz. Faktem jednak jest, że wróg znajdował się w zasięgu twojej grupy, a im się nie udało.

— Tak. — Kameleon opuścił głowę. — To niezbity fakt.

— Z pewnością zaplanował sobie drogę ucieczki — trzeci wysyczał przez zaciśnięte usta.

— Bez wątpienia — odparł potężnie zbudowany czwarty mężczyzna. — Oni są jak łasice. Potrafią się wymykać, wywijać, znajdować dziury tam, gdzie się tego nie spodziewasz. W przeciwnym razie, w jaki sposób tak długo udawałoby się im wymykać?

— Nie o to chodzi — sprzeciwił się szósty, ten z nadwagą. — Ich umiejętności przetrwania są dobrze znane. Tylko że my mamy być lepsi.

— I jesteśmy. — Drugi mężczyzna włożył okulary. — Ponieważ po naszej stronie stoi cnota. Czasami jednak okazuje się, że opatrzność poddaje próbom naszą determinację.

— Nie akceptuję tego rodzaju rozumowania. Jeżeli to, co mówisz, oznacza, że nasz Pan pomaga tym, którzy sami sobie pomagają, to z całą pewnością my niewystarczająco się staramy! — Szósty mężczyzna błysnął gniewnym spojrzeniem w stronę kameleona. — Albo, co ma miejsce w tym przypadku, ty i twoja grupa niewystarczająco się staracie. Ja na pewno wykonałem swoje zadanie. Zainstalowałem podsłuch na telefonie kobiety i policjanta w ciągu godziny od wydania rozkazu. Naszym ludziom w Waszyngtonie zleciłem również, żeby podsłuchiwali rozmowy z aparatów samochodowych. W dzisiejszych czasach każdy ważny urzędnik państwowy ma takie urządzenie, chociaż nie rozumiem, dlaczego ich używają, skoro tak łatwo podsłuchać ich rozmowy.

— Co jeszcze mam ci powiedzieć? Nie potrafię zmienić przeszłości. Jednak mogę obiecać, że w przyszłości będę spisywał się lepiej.

— Ale już nie pierwszy raz popełniasz błąd! — dodał szósty. — Kiedy udało ci się odnaleźć cel, powinieneś zorganizować natychmiastowe uprowadzenie i przesłuchanie!

— Nie zgadzam się z tym. — Kameleon zaczął gwałtownie gestykulować. — Ponieważ cel nie wiedział, że został namierzony, pomyślałem, że rozważniej będzie dalej go obserwować, gdyż mógł zaprowadzić nas do innych celów...

— A niby dlaczego miałby popełnić takie głupstwo? Ten mężczyzna zdradził swoją grupę. Oni chcieli go dopaść podobnie jak my.

— Zgadza się — odparł kameleon. — Czekaliśmy na chwilę, kiedy jego grupa go znajdzie. W konsekwencji mielibyśmy do złapania, przesłuchania i wyeliminowania również inne robactwo.

— Tak czy owak wasza taktyka zawiodła — narzekał szósty. — Jego grupa odkryła, gdzie on się znajduje, i zamiast dać się złapać, sami go wyeliminowali.

— Tamtej nocy padał deszcz. Pogoda przeszkodziła w...

— Pogoda — odezwał się szyderczo szósty. — Pogoda. W jaki sposób inne robaki zdołały go znaleźć?

Kameleon popatrzył wilkiem.

— Prawdopodobnie wykorzystując tę samą metodę co my. Cel potrafił się świetnie ukrywać. Zorganizował sobie nową tożsamość. Nigdy nie przebywał w jednym mieście dłużej niż pół roku. Teoretycznie był nie do wykrycia. Ale natura ludzka jest niedoskonała. W tym człowieku były cechy, których nie umiał albo nie chciał zmienić. Zwłaszcza fascynacja dokumentacją wideo. Właśnie w ten sposób znaleźliśmy go za pierwszym razem w Los Angeles — szukając w firmach wideo. Oczywiście przeprowadził się, zanim dotarliśmy do jego pracodawcy. Potem jednak jeszcze raz zmienił miejsce pobytu i w ten sam sposób trafiliśmy na jego ślad w Chicago. Ale znowu nam się wymknął. Ostatecznie, wykorzystując wszystkie nasze możliwości, zlokalizowaliśmy go w Truth Video na Manhattanie. A skoro my odnaleźliśmy go w ten sposób, z pewnością robactwo, przed którym uciekał, też mogło.

— Mimo to pojawiają się jeszcze następne pytania — powiedział muskularny czwarty. — Po tym, jak wykonali egzekucję, we właściwy sposób, za pomocą ognia, czyli tak, jak my byśmy to zrobili, dlaczego podłożyli ogień w jego mieszkaniu i dlaczego zwlekali z tym kilka dni?

— Moja grupa śledcza twierdzi, że polujący na cel nie weszli do jego mieszkania tej nocy, której go zabili — zrelacjonował kameleon. — Począwszy od piątkowego wieczoru zachowywał większą ostrożność, zupełnie jakby podejrzewał, że został znaleziony. W sobotę rano nie przyszedł na spotkanie z tą kobietą, Tess Drake. Cały dzień spędził w mieszkaniu. W sobotę wieczorem najwyraźniej zdecydował się uciekać pod osłoną burzy. Moi ludzie doszli do wniosku, że jego zachowanie było zbyt przypadkowe. Zaplanowali sobie, że pochwycą go w środku nocy, podczas snu. Ale plan został pokrzyżowany zjawieniem się innych celów, zresztą mających ten sam zamiar co nasza grupa. Wydarzenia następowały błyskawicznie jedno po drugim. Myśliwi odkryli zwierzynę, gdy zbiegała po schodach. A jak wiemy, mężczyzna był w doskonałej kondycji fizycznej.

— A czyż oni wszyscy tacy nie są? — spytał retorycznie drugi mężczyzna.

— Tylko że on potrafił jeszcze dodatkowo doskonale walczyć wręcz — odparł kameleon. — Pobił myśliwych, wymknął się im, wypadł z budynku, ale podczas walki zranił się w nogę i...

— Tak, tak — niecierpliwie przerwał specjalista od elektroniki. — Zastawili na niego pułapkę i spalili żywcem, zanim twoja grupa zdołała ułożyć nowy plan, jeśli już nie pojmania i przesłuchania, to chociaż wyeliminowania wszystkich. W ten sposób zniszczylibyśmy jeszcze jedno gniazdo.

— Nie byłeś tam, więc nie osądzaj — powiedział kameleon. — Moja grupa składała się z trzech ludzi, była więc wystarczająco duża do wykonania pierwotnego zadania. Tymczasem musieliby stawić czoło sześciu ludziom — celowi i myśliwym. Jedynym wyrównaniem sił mogły być pistolety. Ale w tak dobrze strzeżonej okolicy, jaką jest sąsiedztwo domu burmistrza w pobliżu parku Carla Schurza, w przypadku strzelaniny natychmiast zaalarmowano by policję i zablokowano całą dzielnicę. Moja grupa nie mogła ryzykować schwytania i przesłuchiwania przez władze.

— A cóż to za ryzyko? — warknął szósty. — Twoi ludzie znają zasadę. W razie schwytania, a przed przesłuchaniem musieliby się zabić. — Poklepał pierścień z rubinem i kapsułką zawierającą truciznę, która była ukryta pod kamieniem każdego takiego pierścienia.

— Ciekawe — powiedział kameleon. — Czy na miejscu moich ludzi podjąłbyś działanie z góry skazane na niepowodzenie, wiedząc, że musiałbyś się potem zabić?

— Możesz założyć się o własną duszę, że tak bym postąpił.

— Nie, nie moją duszę. Twoją — odparł kameleon. — Wątpię, żebyś zaryzykował złapanie. Jesteś technikiem, a nie specjalistą od walki, a twoja duma za bardzo zachęca cię do życia.

— Może ty nie nienawidzisz robactwa tak bardzo jak ja — dodał szósty.

— W to również wątpię.

— Unikasz kwestii zasadniczej. Pożar w mieszkaniu. Co z nim?

— Moim zdaniem narobili w budynku tyle zamieszania, że nie śmieli od razu wrócić z obawy przed policją. Niewykluczone też, że doszli do wniosku, iż człowiek, który sam nazwał się Joseph Martin, był tak skrupulatny w ukrywaniu swojej prawdziwej tożsamości, że nie zostawił w mieszkaniu nic obciążającego. To zaledwie przypuszczenia. Wiemy tylko jedno, że postanowili obserwować kobietę, z którą Martin się zaprzyjaźnił, na wypadek gdyby zaczęła się zachowywać tak, jakby poznała jego tajemnicę. My oczywiście też ją obserwowaliśmy, ponieważ była naszym jedynym kontaktem z tym człowiekiem. Pojechała do kostnicy i zidentyfikowała zwłoki. Następnego dnia detektyw z wydziału osób zaginionych zabrał ją do mieszkania celu. Wkrótce potem oddała do wywołania film w zakładzie fotograficznym. Nie trzeba geniusza, by zrozumieć, że w mieszkaniu znalazła coś na tyle interesującego, iż zrobiła zdjęcia i chciała jak najszybciej mieć odbitki. Kiedy jednemu z myśliwych nie udało się przechwycić zdjęć, razem z pozostałymi stwierdzili, że muszą zaryzykować i pójść do tego mieszkania. Cokolwiek w nim znaleźli, musieli to zniszczyć. A ogień, jak wiemy, nie tylko oczyszcza. Również ukrywa kradzież.

— Ale co znaleźli? — zapytał trzeci.

— Moim zdaniem... — Kameleon zawahał się — ...ołtarz.

Czwarty mężczyzna sapnął.

— Zapewne jedną z ich rzeźb. A ją musieli odzyskać przede wszystkim. Nieważne, czy ktoś ją widział, czy nie, bo ujawnienie nie miało takiego znaczenia jak sam przedmiot. Ta rzeźba jest dla nich zbyt święta, żeby pozwolili, by dostała się w nieczyste ręce.

Na twarzach mężczyzn malowało się obrzydzenie.

— Niech Bóg ich przeklnie — powiedział drugi.

— Już to zrobił — dodał szósty. — Tylko że teraz, chociaż podeszliśmy tak blisko, zgubiliśmy ich.

— Niekoniecznie — odparł kameleon.

— Czyżby? — Piąty mężczyzna podniósł głowę.

— Masz jakiś nowy ślad? — zapytał czwarty.

— Najwyraźniej zawzięli się na tę kobietę — powiedział kameleon. — Sądząc po ostatnich wydarzeniach są przekonani, że ona za dużo wie, zwłaszcza biorąc pod uwagę zrobione przez nią zdjęcia i oczywiście jej nagłą podróż do Alexandrii w stanie Wirginia. Jak dowiedzieliśmy się, jej ojciec zajmował wysokie stanowisko w rządzie, a matka pozostaje w kontakcie z jeszcze ważniejszymi ludźmi. Tess Drake najwyraźniej postanowiła dowiedzieć się, dlaczego zginął jej przyjaciel. Wygląda także na to, że nasze cele są równie zdecydowane powstrzymać ją i ukryć wszelkie dowody swojego istnienia.

— Zaczekaj. Przed chwilą powiedziałeś „sądząc po ostatnich wydarzeniach”. — Szósty mężczyzna wyprostował się. — Co za ostatnie wydarzenia?

— No, więc... — zaczął kameleon. — Tak. — Zawahał się. — Właśnie dlatego poprosiłem was o spotkanie. — Jego wzrok i głos stały się ponure. — Zeszłej nocy...

Zdał relację z tego, co przydarzyło się jego odpowiednikowi.

— Spalili go? — Szósty mężczyzna pobladł.

— Tak. — Kameleon poczuł w gardle żółć, kiedy wstawał zza zakurzonego nauczycielskiego stołu. — Z naszym obserwatorem pracowało jeszcze dwóch ludzi. Obaj poruszali się pieszo, jeden ukrył się za domem, na wypadek gdyby kobieta wyszła tylnym wejściem, a drugi znajdował się nieco dalej, na ulicy, ukryty w zaroślach. Ten ostatni widział wyjeżdżającego z posiadłości srebrnego corniche'a. Kiedy samochód przejeżdżał obok, udało mu się zapisać numery rejestracyjne, żeby potem dowiedzieć się, kto był właścicielem wozu. I stąd wiemy, że posiadłość odwiedził Brian Hamilton. Nasz drugi człowiek widział również, jak napastnik podbiega do samochodu obserwatora i strzela do niego. Potem wsiada do taurusa i odjeżdża. Pomocnik obserwatora uruchomił na krótko jakiegoś cadillaca stojącego na ulicy i popędził za nimi. Znalazł taurusa płonącego na pustym parkingu pewnego sklepu. Kiedy zrozumiał, że w żaden sposób nie może pomóc, odjechał, zanim zjawiła się policja.

— Ale skoro nasz człowiek już nie żył, to dlaczego...? — głos drugiego załamał się.

— Dlaczego go podpalili? — Kameleon uśmiechnął się. — Z całą pewnością dla przykładu. Żeby nas zniechęcić.

— W takim razie nie udało się im — rzekł z wściekłością trzeci. — Zapłacą za to. Zapędzę ich do piekła.

— Zrobimy to wszyscy — dodał szósty.

— Zapłacą też za inne rzeczy — powiedział kameleon, czując gorycz w ustach.

— Chcesz powiedzieć, że jest coś więcej? — Czwarty mężczyzna poderwał się, waląc kolanami o blat zbyt niskiej ławki.

— Niestety. Ostatniej nocy jeden z naszych pracowników operacyjnych został zastrzelony podczas obserwowania posiadłości...

9

Brian Hamilton odłożył słuchawkę telefonu komórkowego na zacienionym tylnym siedzeniu srebrnego corniche'a, zmarszczył brwi i pochylił się do goryla-kierowcy.

— Steve, słyszałeś?

Krzepki były komandos, ekspert zwiadowca, skinął zdecydowanym ruchem głową.

— To był Eric Chatham. Chce pan, żebym jechał do niego do domu.

— Właśnie. Zawieź mnie jak najszybciej do West Falls Church.

— Już skręcam w stronę autostrady.

Załatwiwszy tę sprawę, Brian Hamilton rozsiadł się wygodnie i zamyślił. To, co opowiedziała mu Tess... i fotografie... bardzo go zmartwiło. Kimkolwiek był człowiek, który przybrał nazwisko Joseph Martin, z pewnością coś ukrywał.

Albo przed czymś uciekał. Tego Hamilton był pewien. Tak. Cokolwiek to było, wydawało się równie straszne jak bicz znaleziony w szafce Martina i dziwaczna rzeźba, którą Tess sfotografowała. Jeszcze w posiadłości jej matki Brian określił tę fotografię jako niesamowitą, ale słowo było niedopowiedzeniem, jeśli chodzi o odczuwaną przez niego odrazę. Ta płaskorzeźba napełniała go wstrętem. Przygryzł wargę. Obawiał się coraz bardziej, że Tess wplątała się w coś skomplikowanego i niebezpiecznego, co mogło jej zagrozić. Czyż nie powiedziała, że prawdopodobnie jest śledzona? Hamilton zapatrzył się przed siebie ponuro. Cokolwiek się działo, postanowił wykorzystać całą swoją władzę, wszystkie wpływy, każde zobowiązanie, żeby dowiedzieć się, co grozi dziewczynie i by się upewnić, że niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. Ostatecznie przecież to on był jej dłużnikiem. Z kilku powodów. Jednym z ważniejszych było to, że jako przyjaciel jej ojca, wypełniając rozkazy zwierzchników, wysłał go do Bejrutu, by negocjował dostawy broni dla chrześcijan przeciwko muzułmanom. W konsekwencji stał się odpowiedzialny za porwanie Drake'a przez muzułmanów i za jego męczeńską śmierć. Nic dziwnego, że Tess tak go znienawidziła. Miała do tego pełne prawo. Ale gdyby pomoc i, być może, uratowanie jej życia mogło wymazać winę, to Brian Hamilton zrobi wszystko, by tak się stało, zwłaszcza że z matką dziewczyny łączył go pewien układ. W końcu niedobrze jest mieć pasierbicę żywiącą tak gwałtowną niechęć. Otrząsnął się z myśli i zauważył, że dojechali do autostrady. Teraz auto pędziło w kierunku oddalonego o szesnaście kilometrów Falls Church w stanie Wirginia. Już za kilka minut opowie o swoim kłopocie dyrektorowi FBI i zażąda, by Eric Chatham wykorzystał wszystkie możliwości swojego biura w celu stwierdzenia, kim był Joseph Martin i kto go zabił. Podobnie jak Hamilton miał dług wobec Tess, Chatham z kolei miał zobowiązania wobec niego, i teraz, na Boga, nadszedł czas zapłaty.

— Chyba mamy problem — odezwał się goryl-kierowca.

— Jaki problem? — Brian wyprostował się.

— Możliwe, że jesteśmy śledzeni.

Czując nagły skurcz żołądka Hamilton odwrócił się, by popatrzeć przez tylną szybę.

— Ta furgonetka?

— Tak. Z początku myślałem, że to przypadek. Ale jedzie za nami od chwili, gdy opuściliśmy Alexandrię.

— Zgub ją.

— Właśnie próbuję to zrobić, sir.

Corniche przyspieszył. Ale furgonetka też zwiększyła prędkość.

— Uparty — rzekł kierowca.

— Powiedziałem ci, że masz ją zgubić.

— Gdzie, sir? Jesteśmy na autostradzie, jeśli zechce pan wybaczyć przypomnienie tego, co oczywiste. Jadę sto czterdzieści na godzinę. A nie widzę żadnego zjazdu.

— Chwileczkę! On zmienia pas! Wygląda na to, że chce nas wyprzedzić! — powiedział Brian.

— Zgadza się. Być może... może się pomyliłem.

Furgonetka zmieniła pas, zwiększyła prędkość i wyprzedziła corniche'a. Hamilton przyglądał się mijającemu ich samochodowi. Nagle poczuł, że serce przestaje mu bić. W furgonetce ktoś otwierał okno po stronie pasażera.

— Uważaj! — rzucił.

Za późno.

Z otwartego okna wyleciała butelka ze szmatą wetkniętą w szyjkę.

Zapaloną szmatą.

— Jezu!

Szofer szarpnął kierownicą, kierując wóz w stronę żwirowanego pobocza i gwałtownie hamując, lecz butelka — najwyraźniej zrobiona ze specjalnego, łatwo rozpryskującego się szkła — rozleciała się na kawałki na przedniej szybie corniche'a, a płonąca benzyna pokryła cały samochód.

Oślepiony ogniem...

...na masce...!

...i — o Chryste! — na szybie...!

...kierowca desperacko próbował panować nad kierownicą. Siedzący z tyłu Hamilton spojrzał w lewo, przerażony widokiem furgonetki gwałtownie zbliżającej się do corniche'a. Poczuł, że uderza o bok jego samochodu, potem jeszcze raz, i jeszcze raz, i wreszcie wyrzuca rollsa na pobocze.

Zdrętwiał. Corniche, teraz cały w płomieniach, rąbnął w barierkę, wyleciał w powietrze i zderzył się z...

Hamilton wrzasnął. Ale nigdy nie dowiedział się, o co uderzył jego samochód. Nagła, miażdżąca siła rzuciła go do przodu, ponad oparciem przedniego fotela, rozgniatając czaszkę o tablicę rozdzielczą. Tymczasem pasażerowie furgonetki patrzyli z satysfakcją, jak corniche rozbija się o potężny stalowy słup wysokiego napięcia. Eksplozja zbiornika na paliwo rozerwała samochód, rozrzucając w promieniu pięćdziesięciu metrów kawałki ciała, kości i metalu. Gdy furgonetka odjeżdżała prędko, dołączając do sznura innych pojazdów, w jej tylnej szybie odbił się obraz widowiskowego stosu całopalnego.

10

Kameleon wysunął spod notatnika pierwszą stronę „New York Timesa”. Podniósł ją, żeby wszyscy mogli przeczytać jeden z nagłówków — „Były sekretarz stanu zginął w płomieniach w wypadku na autostradzie” — po czym podał gazetę drugiemu mężczyźnie.

— Gdy skończysz, podaj innym.

— Już to czytałem. Nie widziałem związku, ale gdy wspomniałeś o Brianie Hamiltonie, uświadomiłem sobie, do czego zmierzasz.

— Nie miałem okazji dziś rano przeczytać gazety — odezwał się trzeci. — Daj mi ją.

Mężczyźni o posępnych twarzach kolejno przeglądali artykuł.

— Ogień — z odrazą powiedział szósty. — Oni są zakochani w ogniu. — Z wykrzywionymi ustami odłożył gazetę i przyjrzał się kameleonowi. — Wydaje się, że znasz wiele odpowiedzi. Czy wiesz także, dlaczego go zabili?

— Nie mam dokładnych odpowiedzi. To tylko skalkulowane przypuszczenia — odpowiedział kameleon. — Tess Drake przyjeżdża nagle do matki. A gdy dociera do Alexandrii, czeka tam na nią były sekretarz stanu i obecnie główny doradca prezydenta. Przypadek? Mało prawdopodobne. Dochodzę do wniosku, że ten ważny człowiek został przez nią wezwany. Był przyjacielem jej ojca i jednocześnie osobą, z którą przede wszystkim chciała się spotkać. Tess Drake wykorzystywała potężne wpływy zmarłego ojca, żeby dowiedzieć się, kim był Joseph Martin i dlaczego został zabity.

Trzeci wzruszył ramionami.

— To tylko przypuszczenia, co sam zresztą powiedziałeś. Jednak przyznaję, że logiczne.

— Dochodzę również do wniosku, że wróg śledził Tess Drake tak samo jak nasi ludzie — kontynuował kameleon. — Kiedy rozpoznali auto Hamiltona na podjeździe i zrozumieli, co robi tam ta kobieta, z pewnością doszli do przekonania, że śmierć mężczyzny jest nieodzowna, by zachować tajemnicę. Jestem przekonany, że chcieli go powstrzymać od przekazania informacji innym, a dzięki wykorzystaniu kontaktów rządowych od nadania śledztwu większego wymiaru.

Piąty mężczyzna przesuwał palcem po napisie na ołówku leżącym na miniaturowej ławce.

— Być może.

— Nie wyglądasz na przekonanego.

— W pewnym sensie twoje przypuszczenia trzymają się kupy... Ale problem z... Wróg zadał sobie wiele trudu i zaryzykował uśmiercenie Hamiltona, lecz i tak nie rozwiązał głównego problemu, w każdym razie nie ostatecznie. Ich tajemnica ciągle nie jest całkowicie bezpieczna. Żeby to osiągnąć, musieliby przede wszystkim zlikwidować...

Kameleon skinął głową.

— Właśnie.

— Chcesz powiedzieć...?

— Tak.

— Wielki Boże! — odezwał się szósty.

— Ja też tak uważam... Wielki Boże... Ostatniej nocy... wkrótce po drugiej...

11

Siedząc w sypialni posiadłości w Alexandrii, Tess zacisnęła palce na słuchawce telefonu, słuchając poważnego, naglącego głosu Craiga. — Chcę, żebyś mi coś obiecała — prosił. — Że będziesz uważać na siebie. Przysięgnij!

— Obiecuję — powiedziała z naciskiem. — Nie będę ryzykować.

— Dotrzymaj słowa. I obiecaj mi jeszcze coś — że zadzwonisz do mnie jutro, gdy tylko zrobisz dodatkowe odbitki. Potem jak najszybciej wyślij mi je przez Federal Express.

— Dobrze — odparła.

— Posłuchaj, nie chcę wypaść jak zazdrosny kochanek, ale będę się czuł o wiele lepiej, kiedy tu wrócisz.

— Naprawdę — zapewniła Tess — nic mi się nie stanie. Tylko dlatego, że ktoś podpalił mieszkanie Josepha, nie można myśleć, że mi coś grozi.

— Czyżby? — podniesionym głosem spytał detektyw. — Więc co powiesz na tego faceta w zakładzie fotograficznym?

Nie odpowiedziała. Niechętnie przyznała sama przed sobą, że czuła coraz większy niepokój.

— W porządku, jaki jest adres i numer telefonu twojej matki? — zapytał Craig i zakasłał. — Sądzę, że to dobry pomysł... Chcę móc się z tobą skontaktować, jeśli wydarzy się cokolwiek, o czym powinnaś wiedzieć.

Tess podała mu dane.

— Dobrze — powiedział porucznik. — Powtarzam: chcę, żebyś tu wróciła.

— Słuchaj! Nawet gdybym była na Manhattanie, to co mógłbyś zrobić, zakładając nawet, że masz rację i że grozi mi niebezpieczeństwo? Nie możesz ze mną być przez cały czas.

— Nigdy nie wiadomo. Może dojdzie i do tego.

— Hej! Nie przesadzaj. — Dziewczyna zadrżała. — Straszysz mnie tylko.

— Dobrze. Nareszcie. W końcu zaczyna do ciebie docierać. — Głos porucznika przycichł, zatrzeszczało na łączach międzymiastowych. — A poza tym... — dorzucił jakby poirytowany — czy rzeczywiście byłoby aż tak źle, gdybym był z tobą przez cały czas?

— Co? — Tess zmarszczyła brwi. — Nie jestem pewna, o co ci chodzi.

— Powiedziałem ci wczoraj, kiedy jechaliśmy do mieszkania Josepha. Zaczęło się jako sprawa policyjna. Teraz przejął ją wydział zabójstw, departament osób zaginionych wypadł z gry. Ale ja i tak chcę mieć z tą sprawą związek. Ze względu na ciebie.

Dziewczyna jeszcze bardziej zmarszczyła brwi.

— Nie odpowiadasz? — zapytał Craig.

— Próbuję to jakoś poskładać. Czy ty naprawdę mówisz to, co ja myślę, że ty mówisz?

— Jeśli chodzi o mnie, to już nie jest interes. Ja chcę poznać ciebie.

— Ale...

— Cokolwiek to jest, powiedz to, Tess.

— Jesteś dziesięć lat starszy ode mnie.

— I co z tego? Masz jakieś uprzedzenia? Nie podobają ci się dojrzali mężczyźni, na których można polegać, tacy jak ja, którzy poznali życie i nie mają już złudzeń ani wielkich oczekiwań?

— Nie o to chodzi. Ja... — Nie wiedziała, co powiedzieć. — No, więc... Nigdy nie myślałam...

— No to zrób mi tę przysługę i pomyśl nad tym. Nie chcę nalegać. Wiem, że dużo się dzieje, nie mówiąc o tym, iż straciłaś przyjaciela i jest mi przykro z tego powodu. I na pewno nie chcę być dla ciebie kolejnym problemem. Jestem cierpliwy. I wiesz co? Codziennie się kąpię.

Tego Tess już nie wytrzymała. Roześmiała się.

— W porządku — powiedział porucznik. — To mi się podoba. Lubię słuchać, gdy się śmiejesz. Zatem pomyśl o tym, dobrze? A w każdym razie pamiętaj. To nic wielkiego. Bez przymusu. Ale może... niech to diabli, taki ze mnie... może, gdy to wszystko się skończy, uda nam się porozmawiać.

— Jasne. — Przełknęła z wysiłkiem ślinę. — Jeżeli... kiedy... obiecuję, gdy to się skończy, porozmawiamy.

— O nic więcej nie proszę. Trudno byłoby się w twoim głosie doszukać entuzjazmu, ale to nic — doceniam twoją cierpliwość. A teraz do interesów. Nie obchodzi mnie, jak bardzo będziesz zajęta. Jutro masz do mnie zadzwonić, gdy tylko wyślesz te zdjęcia.

— Słowo — powiedziała Tess. — Dobranoc.

— Dobranoc — odpowiedział detektyw. — A przy okazji, nie uprawiam hazardu i rzadko piję. I jestem miły dla zwierząt, dzieci, ubogich, słabych, nie mówiąc już o staruszkach. Przemyśl to sobie. — Craig przerwał połączenie.

Tess wsłuchiwała się w pustkę trzasków w słuchawce, wreszcie odetchnęła zmieszana, rozdygotana, i odłożyła ją. Przez kilka chwil siedziała bez ruchu.

O Chryste!

Z tym zupełnie się nie liczyła. W pewnym momencie przemknęło jej przez myśl, że podoba się porucznikowi, ale nie zastanawiała się nad tym dłużej. Przecież tyle innych spraw zaprzątało jej głowę. Ale teraz, kiedy kwestia została otwarcie poruszona, nie wiedziała, jak zareagować. Craig był mężczyzną miłym i niewątpliwie przystojnym, w taki dość surowy sposób. Z pewnością starał się być uprzejmy i pomocny. A ona naprawdę doceniała jego obecność w tych trudnych okolicznościach.

Ale czy on jej się podoba? Czy działa na nią fizycznie? Z pewnością nie było porównania z jej natychmiastowym pociągiem, jakiego doświadczyła podczas pierwszego spotkania z Josephem. Przypomniała sobie teorię przedstawioną w „Pierścieniu na szyi gołębia”, według której miłość od pierwszego wejrzenia jest w istocie miłością od drugiego wejrzenia, ponieważ dusze kochanków znały się w poprzednim życiu i teraz w odrodzonej ziemskiej formie bytu rozpoznawały się.

Cholera, pomyślała, co ja mam teraz zrobić? Nie chcę, żeby porucznik czuł się zażenowany ani urażony. Ale w końcu jest ode mnie starszy. Jednocześnie...

...zaczęła się przechadzać...

...rzeczywiście coś do niego czuję.

Być może poczucie bezpieczeństwa u boku mężczyzny jest lepsze niż cierpienie w ogniu uczuć.

Przypomniała sobie, że w „Pierścieniu na szyi gołębia” mówiono o miłości fizycznej — w przeciwieństwie do duchowej — jako o pewnym rodzaju choroby.

Co ja mam teraz zrobić?

Czuła się winna. Zachowywała się z dystansem. Kiedy pod koniec rozmowy Craig poruszył kwestię ich wzajemnych stosunków, zareagowała wręcz oschle.

Poczucie winy dręczyło ją. Nie mogę tego tak zwyczajnie zostawić, pomyślała. I tak mam za dużo problemów. Tę sprawę trzeba odpowiednio załatwić.

Podniosła słuchawkę.

Żeby zadzwonić do detektywa.

Żeby mu wyjaśnić, o czym przed chwilą myślała.

Żeby szczerze wyznać swoje wahania.

Ale gdy przyłożyła słuchawkę do ucha, nie usłyszała sygnału.

Zmarszczyła brwi.

Zniecierpliwiona, wcisnęła guzik rozłączenia, puściła i znowu posłuchała.

Ciągle brak sygnału.

Jeszcze bardziej zniecierpliwiona, kilka razy postukała w guzik.

Nic.

Głucha cisza.

Ale przecież przed minutą linia była sprawna. Dlaczego niby...? Poczuła zimny dreszcz. Wcześniej już przejął ją podobny chłód spowodowany pracującą w budynku klimatyzacją. Teraz dygotała, ale nie z powodu temperatury w pokoju. Pochyliła się do wylotu wentylacyjnego, nisko na ścianie, obok krzesła przy biurku. Czuła, jak wali jej tętno. Odsunęła krzesło i wciągnęła powietrze nosem.

W nozdrza uderzył ją gorzki zapach.

Dym? Czy to...?

Poczuła pieczenie w gardle.

To nie może być dym!

Ale kiedy znowu wciągnęła powietrze, wszystkie wątpliwości rozwiały się, zakasłała.

Strach ścisnął jej pierś. Wyprostowała się przerażona, widząc, że z otworu wentylacyjnego wydobywa się cieniutka smuga szarego dymu. Pożar!

Przez chwilę jej ciało nie było zdolne do wykonania jakiegokolwiek ruchu.

Nagle, jakby zaskoczyła w niej jakaś sprężyna, rzuciła się do telefonu przy łóżku, żeby wybrać numer 911. W tej samej chwili z potwornym ściskiem żołądka przypomniała sobie, że przed chwilą telefon nie działał. W desperacji spróbowała jeszcze raz. Sygnału nie było! Jezusie! Złapała bawełnianą koszulkę, którą wcześniej zdjęła, i szybko wciągnęła przez głowę. Potem chwyciła ..Pierścień na szyi gołębia” razem ze zdjęciami i wepchnęła do torebki.

Spojrzała ostatni raz na wylot wentylacyjny, z którego wydobywała się coraz większa szara smuga, i rzuciła się do drzwi sypialni. Otworzyła je szarpnięciem i wypadła na korytarz.

12

Wszędzie panowała ciemność. Ktoś, prawdopodobnie lokaj, pogasił światła, gdy Tess i jej matka poszły do swoich sypialni. Nawet schody i korytarz na dole były spowite w ciemności. Tylko dzięki światłu lampki nocnej mogła cokolwiek widzieć. Pobiegła w prawo do drzwi pokoju matki.

Otworzyła je gwałtownie i znalazła kontakt. Górny żyrandol zabłysnął. Rozejrzała się. Matka leżała w łóżku z baldachimem, podobnym do tego, jakie znajdowało się w sypialni Tess, z maską na oczach, chociaż zasłony w oknach były zaciągnięte. Nie zareagowała więc na zapalone nagle ostre światło.

Tess zakasłała mocniej. Również tutaj było szaro od dymu wydostającego się z otworu wentylacyjnego.

— Mamo! — Podbiegła do łóżka. Matka chrapała. — Mamo! —

Potrząsnęła nią.

— Och... — Matka odwróciła się na bok.

Tess znowu nią potrząsnęła.

— Mamo! Obudź się!

— Ojej... — Matka przestała chrapać. — Ja... Co...? Jeszcze w półśnie sięgnęła do maski i przesunęła ją na czoło, mrużąc opuchnięte oczy.

— Tess? Dlaczego ty...? Co się dzieje?

— Musisz wstać! Szybciej!

— Co to za mgła? — Matka zakasłała. — Śmierdzi jak...

— Dym! Dom się pali! Pośpiesz się, mamo! Musisz wstać z łóżka!

Szok natychmiast rozbudził matkę.

— Pożar? — Odsunęła pościel i poderwała się z grymasem na twarzy. — Szybko! Dzwoń po straż!

— Nie mogę!

— Co?

— Próbowałam! Telefon nie działa! — odpowiedziała Tess.

— Musi działać. — Matka sięgnęła do telefonu obok łóżka.

— Nie! Mówię ci przecież, mamo! Telefon nie...! Cholera, chodź, już! Musimy stąd wyjść!

Matka z trudem podniosła się nieprzytomna jeszcze ze snu. Miała na sobie plisowaną różową koszulę nocną, która zaplątała się jej wokół kolan. Ale gdy wstała, brzeg koszuli opadł do kostek. Odwróciła się zmieszana, zebrała siły i poczłapała do szafy.

— Pomóż mi się ubrać.

— Nie ma czasu! — Tess chwyciła ją za rękę. — Musimy stąd wyjść! — Pokój był już pełen szarej mgły. Obie kobiety kasłały. — Na Boga, mamo, chodźmy już!

Położywszy dłoń na plecach matki, Tess popchnęła ją w stronę drzwi.

Ale dopiero gdy wyszły na ciemny korytarz, zrozumiała, co się dzieje. Zdrętwiała ze strachu.

Nie! — pomyślała.

Najpierw ogłuchł telefon?

Potem dom zaczął się palić?

To nie jest zbieg okoliczności! To nie przypadek!

Oni to zrobili!

Myślą, że za dużo wiem! Chcą mnie zabić!

Craig miał rację! Dlaczego go nie posłuchałam?

Tym razem matka zaczęła ponaglać:

— Pośpiesz się! — Popchnęła córkę. — Co się dzieje? Dlaczego stoisz?

Wielki Boże, pomyślała Tess, a co, jeśli oni są w budynku? Zawyły detektory dymu. W sypialniach. Na korytarzu. W holu na dole, w kuchni i pomieszczeniach na parterze. Ich połączone wycie spowodowało, że Tess chciała zakryć uszy dłońmi. Wyostrzony stresem umysł nakazał jej czujność. Nie! Nie podpaliliby domu, żeby zaraz uciec. Z pewnością chcą się upewnić, że ja...!

Będą próbowali zatrzymać nas. Żeby nasza śmierć wyglądała na wypadek!

A więc jeśli spróbujemy ucieczki...!

Zabiją nas, zanim uczyni to ogień!

— Tess, dlaczego się zatrzymujesz? — Matka patrzyła na nią gniewnie, zasłaniając jednocześnie usta rękawem nocnej koszuli i oddychając z wysiłkiem. — Co się z tobą dzieje? Dymu jest coraz więcej! Udusimy się, jeżeli...!

— Mamo? — Tess była już prawie pewna swych domysłów. Nagle przyszło jej coś do głowy. — Co się stało z pistoletem ojca? Masz go jeszcze?

— Nie rozumiem cię. Dlaczego...?

Tess odwróciła się do matki.

— Zastanów się. Po tym, jak ojciec umarł, czy zatrzymałaś pistolet? Czy masz go jeszcze?

Matka zakasłała.

— Co za różnica? Musimy...

— Pistolet, mamo! Co z nim zrobiłaś?

— Nic. Zostawiłam go tam, gdzie zawsze był schowany, tak samo jak wszystkie inne rzeczy. — Nawet po sześciu latach odnowiony żal odcisnął swój ślad na już i tak przerażonej twarzy Melindy Drake. — Wiesz, że nie mogłabym rozstać się z niczym, co do niego należało.

Dym kłębił się za nimi. Po lewej w holu na dole ciemność rozjaśniła się przez chwilę jakby od niezdecydowanego światła płomienia. Pożar!

Tess skuliła się. Chwyciła matkę za ramiona.

— W drugiej sypialni?

— Tak. Pokój wygląda dokładnie tak jak w dniu, gdy twój ojciec pożegnał się ze mną i wyjechał do Bejrutu.

Dziewczyna mocno pocałowała matkę w policzek.

— Niech Bóg cię błogosławi! Szybciej! Chodź ze mną!

— Ale musimy...! Nic nie rozumiem!

— Nie ma czasu na wyjaśnienia! Musisz tylko zrozumieć, że cię kocham, mamo! I próbuję uratować ci życie!

— Zatem — matka oddychała z trudem — to mi w zupełności wystarczy.

Zerkając z przerażeniem na połyskujące w holu na dole płomienie, Tess pociągnęła matkę za rękę, kierując się korytarzem w prawo.

— Módl się tylko i rób, co ci powiem.

Doszły do pokoju ojca, Tess otworzyła gwałtownie drzwi. W ciemności znalazła kontakt na wewnętrznej ścianie.

— Zanim... Jest coś, co powinnam ci powiedzieć — odezwała się matka.

— Nie teraz!

Lecz kiedy pstryknęła przełącznikiem i zapaliło się górne światło, zrozumiała, co matka chciała jej wytłumaczyć. Ze zdumienia zamrugała oczami.

Tej sypialni ojciec używał, gdy wracał do domu późno w nocy po różnych ważnych spotkaniach Departamentu Stanu i nie chciał przeszkadzać żonie.

Ale teraz sypialnia przypominała zapuszczone wnętrze domu panny Havisham z „Wielkich nadziei”. Sześcioletni kurz pokrywał wszystko, dywan, łóżko, stoliki, lampy, telefon i biurko. Pajęczyny zwisały z sufitu. Tess wzdrygnęła się, jakby wchodziła do gniazda pająków. Gwałtowny ruch otwieranych drzwi uniósł kurz, zakołysał pajęczynami, podrywając chmurę pyłu, powiększaną jeszcze przez dym wydostający się z otworu wentylacyjnego.

— Mamo!

— Próbowałam ci powiedzieć.

Tess, przerażona, rzuciła się przed siebie, przy każdym kroku wznosząc tabuny kurzu. Machała rękami, zrywając pajęczyny, czując odrazę do ich lepkości.

— Wszystko zostawiłam tak, jak było — mówiła z trudem matka, pokasłując. — W dniu, w którym dowiedziałam się, że twój ojciec nie żyje, ostatni raz weszłam do tego pokoju, a potem zamknęłam go na zawsze. Służbie zapowiedziałam, by nigdy nie otwierali tych drzwi.

Z rosnącym obrzydzeniem Tess zauważyła, że nawet kapcie ojca, pokryte warstwą kurzu, leżały nadal przy łóżku. Była zbyt oszołomiona, żeby pytać matkę, dlaczego, na Boga, nie zrobiła z tego pokoju świątyni, lecz grobowiec. Ale dym gęstniał. Miała czas tylko na...! Wyszarpnęła górną szufladę stojącego przy łóżku stolika, obawiając się, że ojciec zabrał pistolet wyjeżdżając do Bejrutu. Na szczęście broń leżała tam gdzie zawsze.

Podczas służby w Wietnamie ojciec był pracownikiem wywiadu marynarki wojennej. Właśnie wtedy poznał Briana Hamiltona, generała dowodzącego oddziałami „Oko”. Po wojnie Drake przeszedł do Departamentu Stanu, a w nim do mało znanego wydziału wywiadu. Później Hamilton odszedł na emeryturę wojskową i również zaczął pracować w Departamencie Stanu, ale w wydziale dyplomacji. W końcu przekonał ojca Tess, by ten przeszedł z wywiadu do dyplomacji. Drake nigdy nie pozbył się niektórych zwyczajów przywiezionych z Wietnamu. Chociaż podczas zadań w potencjalnie niebezpiecznych krajach rzadko chodził uzbrojony, w domu trzymał pistolet zawsze pod ręką, na wypadek gdyby ktoś się w nocy włamał.

Broń była wyprodukowana w Szwajcarii — samopowtarzalny SIG-Sauer kaliber 9. Niewielki, z krótką lufą, miał niezwykle dużą pojemność magazynka, szesnaście naboi, i w przeciwieństwie do innych pistoletów przy oddawaniu kolejnych strzałów wystarczyło tylko pociągać za spust.

Tess wiedziała to wszystko, ponieważ gdy miała dwanaście lat, przypadkiem zobaczyła ojca, jak czyścił pistolet, i okazała tak duże zainteresowanie, że zdecydował się nauczyć córkę, by szanowała broń i, co ważniejsze, trzymała się od niej z daleka. W końcu było z niej straszne chłopaczysko. Nie bała się pistoletów jak większość dziewcząt i wkrótce zaczęła strzelać do celu z równą łatwością, co grać w koszykówkę, uprawiać lekkoatletykę i gimnastykę. Gdy ojciec wybierał się na poligon, żeby poćwiczyć swoje umiejętności strzeleckie, często zabierał ją ze sobą. Nauczył ją rozkładać pistolet, czyścić go i składać. Powiedział jej, jak się celuje — pistolet w obu dłoniach, oczy otwarte, muszka wyrównana ze szczerbinką. Ale twierdził, że najważniejsze jest skupianie wzroku nie tyle na samym celowaniu, co raczej na celu. W konsekwencji szczerbinką i muszka są niewyraźne, ale to nic, można się szybko przyzwyczaić. Ostatecznie najważniejszy jest cel i jego właśnie trzeba widzieć ostro. Pamiętaj, powtarzał, że za każdym razem, gdy elementy celownicze były ostre, a cel zamazany, celowałaś źle.

Po równie szczegółowym wyjaśnieniu, jak ładuje się magazynek, wkłada go w rękojeść i jak pociąga się zamek, by wprowadzić nabój do komory, ojciec pozwolił jej w końcu strzelić.

Nie szarp za spust. Pociągaj go.

Tess lękała się trochę odrzutu, ale ku jej miłemu zdziwieniu kopnięcie przy wystrzale nie było tak mocne, jak się spodziewała. Właściwie podobało się jej to szarpnięcie, wyzwolenie energii, podczas gdy huk wystrzału był tłumiony słuchawkami ochronnymi, które ojciec kazał jej włożyć.

Jako prawie dorosła osoba potrafiła z trzydziestu metrów umieścić wszystkie piętnaście pocisków w okręgu wielkości piłki koszykowej. Potem, gdy zaczęła uczyć się w college'u, straciła zainteresowanie do strzelania równie nagle, jak z początku się nim zafascynowała. Być może dlatego, że ojciec tak często wyjeżdżał z domu.

Teraz wyciągnęła pistolet z szuflady i w myślach podziękowała ojcu za to, że nauczył ją posługiwać się bronią. Być może w ten sposób uratuje jej życie.

Odblokowała magazynek, wyciągnęła go i z zadowoleniem stwierdziła, że jest naładowany. Wsunęła magazynek z powrotem w uchwyt pistoletu, odciągnęła zamek, puściła, wprowadzając pierwszy nabój do komory. Kurek był napięty. Nacisnęła lekko spust i równie delikatnie opuściła kurek, żeby nie wystrzelić przypadkowo. Jak do tej pory — wszystko szło dobrze.

Niepokoił ją tylko fakt, że od sześciu lat broń nie była czyszczona ani smarowana. Kiedy ładowała magazynek, zamek przesuwał się trochę opornie. Jeśli spełnią się jej najgorsze obawy i będzie musiała się bronić, czy pistolet wypali?

Nie śmiała dłużej się nad tym zastanawiać.

— Chodź, mamo! Ruszajmy!

— Ale jeszcze mi nie powiedziałaś! Po co ci ten pistolet?

— Na wszelki wypadek.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

Tess nie odpowiedziała i ruszyła szybko ciągnąc matkę przez pajęczyny, otwarte drzwi i korytarz.

Teraz migotanie płomieni na dole sprawiało, że korytarz wyglądał jak oświetlony płonącymi świecami. Ponaglając matkę, Tess pobiegła w lewo do schodów i zerknęła nerwowo w dół, trzymając pistolet gotowy do strzału. Ale zamiast celu ujrzała trzaskający ogień rozprzestrzeniający się na cały hol. Dolna część schodów stała już w płomieniach. Dziewczyna poczuła bijące stamtąd gorąco i cofnęła się o krok Nie było sposobu, żeby razem z matką przedostały się przez szalejący żywioł i przebiegły holem do drzwi frontowych. Matka nie miała dość zręczności, żeby dotrzymać córce kroku. Ta zaś nie zamierzała ruszać przodem, zostawiając matkę za sobą. Na widok ognia Melinda Drake jęknęła.

— Tylne schody! — powiedziała Tess. — Szybciej! Poprowadziła matkę zadymionym korytarzem. Zakasłane, schylone, bo przy podłodze powietrze nie było tak gęste od dymu, doszły do schodów kuchennych.

Tu również drgające światło rozjaśniało parter, ale na szczęście było to odbicie od ściany. Sam ogień jeszcze nie dotarł. Może nam się uda, pomyślała Tess.

Zaczęła schodzić pierwsza, nakazując matce:

— Trzymaj się blisko mnie!

System alarmowy wył przeraźliwie.

Nagle na samym dole pojawiła się jakaś postać, przesuwała się w ich kierunku. Tess wycelowała.

Mężczyzna zapytał zdławionym głosem:

— Panna Drake?

— Jonathan! — krzyknęła Melinda.

Tess, zdenerwowana, opuściła broń.

Lokaj doszedł do nich. Miał na sobie piżamę.

— Spałem! Ten dym prawie...! Gdyby alarm mnie nie obudził...! — Miał trudności z oddychaniem. — Próbowałem wejść głównymi schodami, żeby was ostrzec, ale hol jest cały...!

— Wiemy — powiedziała Tess. — Możemy wyjść tylnym wejściem?

— W kuchni też się pali, ale pokoje służby są nietknięte.

— Jeszcze.

Wszyscy troje ruszyli w dół schodami.

— Czy widziałeś w środku jeszcze kogoś? — spytała stanowczo Tess.

— Jeszcze kogoś?

— Edna? Co z Edną? — spytała ochryple matka.

— Obudziłem ją i kazałem wyjść, zanim poszedłem po panie — wyjaśnił Jonathan.

— I nie widziałeś nikogo więcej? — uporczywie dopytywała się Tess.

Lokaj robił wrażenie zmieszanego.

— Oczywiście, że nie, panno Drake. Nie rozumiem, o co pani chodzi. Kto jeszcze miałby...?

Tess nie miała czasu na wyjaśnienia. Na dole zerknęła w lewo w kierunku otwartych drzwi i ostrego blasku ognia w kuchni. Żar był tak wielki, że musiała unieść rękę, by osłonić twarz. Jeżeli płomienie dosięgną korytarza...!

Zanim zrozumiała, co robi, rzuciła się przed siebie i szarpnęła drzwi. Oparzyła sobie dłoń.

Niemniej jednak warto było podjąć ryzyko. Drzwi stanowiły pewną zaporę. Chwyciła matkę i ruszyła wolno za Jonathanem wzdłuż korytarza w stronę pokojów dla służby.

Mimo że drzwi do kuchni były zamknięte, tu również pełno było dymu. Ale Tess przynajmniej nie czuła żaru. Im bardziej zbliżali się do wejścia na tyłach budynku, tym łatwiej było im oddychać. Tess nie mogła dłużej wytrzymać. Już za chwilę będą na zewnątrz i odetchną czystym nocnym powietrzem.

Ale bała się nie tylko ognia i zadrżała na samą myśl, co ich może jeszcze czekać. Nieprzyjaciel prawdopodobnie ukrył się w ogrodzie, celuje z zarośli, gotowy je zabić, kiedy tylko pojawią się.

— Tess, jak ty drżysz! — powiedziała matka. — Nie martw się! Jesteśmy prawie uratowani.

Uratowani? — pomyślała dziewczyna. — Za chwilę możemy zginąć od kul.

Dotarli do tylnego wejścia.

Drzwi stały otworem, dym wydobywał się kłębami na zewnątrz, a chłodne powietrze wpadało do środka. Po chwili dym przerzedził się i kiedy Jonathan przyspieszył kroku, Tess zauważyła za nim... ...kilka metrów dalej...!

...w padającym z okien blasku płomieni...! ...kobietę leżącą na trawie twarzą do ziemi. Koszula nocna była na plecach nasączona krwią.

— Edna! — szepnął Jonathan.

Tess chciała go zatrzymać.

— Nie!

Ale lokaj ruszył biegiem w stronę służącej.

— Edna!

To było ostatnie wypowiedziane przez niego słowo. W połowie drogi Jonathan wyprostował się jak szarpnięty uderzeniem rogów byka. Śmiertelnym uderzeniem.

Z szyi trysnęła mu krew. Jeszcze więcej krwi buchnęło z pleców.

Wydawało się, że lokaj chce jednocześnie złapać się za szyję, pierś i czoło.

Za mało rąk!

Upadł jak niezdarny akrobata.

Zadygotał.

Znieruchomiał.

Melinda Drake krzyknęła. Albo nie zrozumiała, co się stało, bo w przeciwnym razie panika chyba by ją sparaliżowała, albo poczuła taką rozpacz, że chciała pomóc swojemu słudze. W każdym razie przecisnęła się obok córki i ruszyła przed budynek. Tess chciała ją złapać, ale nocna koszula wyślizgnęła jej się z dłoni, w której trzymała już pistolet ojca. Drugą złapała za koronkę, lecz ta spruła się na szwie.

Matka wymknęła się jej.

— Nie!

Tess patrzyła, jak kruche, delikatne ciało wykonuje piruet, a potem opada na ziemię niby wyczerpana balerina. Z dziur na brzuchu i piersi płynęła krew.

Tess jęknęła.

Z żalu.

Z przerażenia.

Z wściekłości.

Wydało się jej, że wokół brzęczą pszczoły, waląc o drzwi i ściany korytarza. Pociski. Ludzie ukryci gdzieś w krzakach strzelali z pistoletów z tłumikami.

Świszczące pociski wyrwały ją z odrętwienia. Cofnęła się, odwróciła, by uciekać, ale zamarła w miejscu, widząc, że płomienie trawią już drzwi do kuchni.

Co mam zrobić?

Nie mogę wbiec z powrotem do środka!

To pułapka!

Nie potrafiła ogarnąć wszystkiego, co się działo. Śmierć matki.

Bandyci przed domem. Ogień.

Znowu stanęła jak sparaliżowana.

Niepodobieństwem było tu zostać!

Ale nie mogła również wyjść na zewnątrz!

Musi się zastanowić!

Ogień przedzierał się przez kuchenne drzwi, rozświetlając korytarz. Piwnica. Może zejść do piwnicy. Tym korytarzem. Schować się w jakimś kącie na dole. Zamoczyć ubranie i owinąć się nim...! Nie! To szaleństwo! Nie miałaby żadnych szans. Gdyby dym przedostał się do piwnicy, bez względu na to, przez jak wiele mokrych szmat starałaby się oddychać, i tak by się udusiła. I żar byłby nie do zniesienia!

W końcu zawaliłby się strop. Zostałaby pogrzebana w płonącym...!

Ale przecież nie może tu tak stać!

Od strachu i dymu czuła mdłości.

Nagle nowa myśl napełniła ją szaloną nadzieją.

Może się nie udać! Ale dopomóż mi, Boże! To moja jedyna szansa! Wstrzymała oddech i popędziła przed siebie, przebijając płonące kuchenne drzwi. Poczuła żar. Przez jedną przerażającą chwilę była pewna, że bawełna stanie w ogniu.

Oślepiona dymem, dotarła do schodów, potknęła się, upadła, ruszyła schodami na czworakach. Tutaj nie było już tak strasznie gorąco, ale za to dym zgęstniał i kiedy musiała wciągnąć powietrze, płuca odmówiły jej posłuszeństwa. Zdeterminowana wdrapywała się dalej z coraz większym trudem. Nagle schody skończyły się. Nie natrafiwszy na nic dłońmi, popychana ruchem nóg, zatoczyła w powietrzu łuk i padła jak długa, uderzając brodą o podłogę. Nawet przez dym spostrzegła w połowie korytarza płomienie buchające z holu. Z rykiem atakowały sufit.

Szybciej! Oczy łzawiły jej od dymu, gardło piekło. Podniosła się z wysiłkiem na nogi i rzuciła przed siebie, jęcząc z powodu zbliżającego się żaru. Huk płomieni był ogłuszający. Jęknęła, ogarnięta przerażeniem, że nie dojdzie tam, gdzie zmierzała, że buchający ogień zmusi ją do odwrotu.

Ale nie miała wyboru! Zaklęła, zebrała siły i rzuciła się w lewo. Ścigana jęzorem ognia dobiegła do sypialni, wpadła do środka i zatrzasnęła za sobą drzwi. W porównaniu z piekłem panującym na korytarzu, powietrze w sypialni było cudownie chłodne, choć cierpki dym nadal kłuł ją w oczy. Wysiłek zmusił ją do zaczerpnięcia powietrza, więc zakasłała tak mocno, że aż splunęła flegmą. Nie przejęła się tym! Teraz bowiem miała jeszcze szansę!

Ruszaj!

Światło lampki przy łóżku nie dawało nic, spowite dymem, było prawie niewidoczne.

Ale to nieważne! W tym pokoju nie potrzebowała widzieć, żeby wiedzieć, gdzie jest. Szybko minęła fotel i dotarła do francuskich drzwi. Kiedy otworzyła je szarpnięciem, nie mogła uwierzyć, jak cudowne jest powietrze na zewnątrz. Płomienie w potrzaskanych oknach oświetlały ogród i krzewy na dole.

Ale Tess patrzyła tylko na jedno — olbrzymi dąb naprzeciwko balkonu.

Kiedy miała jedenaście lat, właśnie ten dąb był powodem złamania ręki. Pewnego sobotniego popołudnia po powrocie z zajęć gimnastycznych w szkole tak była podekscytowana robionymi przez siebie postępami w ćwiczeniach na drążku, że postanowiła skoczyć z balkonu na najbliższą gałąź dębu, potem na następną, a potem zejść, przenosząc ciężar ciała z ręki na rękę, aż na ziemię.

Nie potrafiąc oprzeć się pokusie, skoczyła, chwyciła gałąź, drugą rękę wyciągnęła, by złapać za następną... i krzyknęła, gdy gałąź wyślizgnęła się jej z palców... potem krzyknęła jeszcze raz, jeszcze głośniej, gdy uderzyła o trawnik z ręką dziwacznie podwiniętą pod ciało. Dłoń sterczała pod niewłaściwym — okropnie niewłaściwym — kątem. Od tamtej pory nigdy nie doświadczyła większego bólu. Ojciec wypadł z domu i podbiegł, żeby ją podnieść, a potem popędził do garażu i zawiózł ją, przejeżdżając na czerwonych światłach, do najbliższego szpitala.

Jej ojciec.

Nie żył.

Jakże jej go brakowało.

A teraz nie żyła również matka! Tess ciągle nie całkiem rozumiała, co oznaczał widok krwi w miejscach, gdzie kule przeszyły pierś i brzuch Melindy Drake.

Nie wierzyła, że to się stało.

Nie żyje?

Matka nie może nie żyć!

Wy dranie!

Kiedy płomienie przecisnęły się szparami przy drzwiach sypialni, Tess wepchnęła pistolet do torebki, zamknęła ją i ciasno obwiązała się jej paskiem.

Płomienie już nie przeciskały się, lecz wdzierały szparami wokół drzwi.

Nie było czasu!

Cofnęła się w dym. W reakcji na wyćwiczony przez lata nawyk przykucnęła, jedną stopę postawiła za drugą i zgięła kolana w pozycji startującego sprintera.

Niewyraźnie wymamrotała jakąś modlitwę.

I rzuciła się do przodu.

13

Przez tenisówki poczuła zdobioną metalową barierkę balkonu i skoczyła. Obawiała się, że w ciemności przeszłość się powtórzy i gałąź wyślizgnie jej się z rąk, że spadnie jak kamień na trawnik. Ale teraz miała dwadzieścia osiem lat. Jej wysokie, szczupłe ciało doleciało do drzewa o wiele wcześniej, niż się spodziewała. Wyciągnięte ręce były gotowe do chwytu.

Pod ciężarem dziewczyny gałąź ugięła się, potem uniosła ją w kierunku następnego konaru. Tess skorzystała z tego ruchu i kiedy trzymana przez nią gałąź znowu zaczęła opadać, zahaczyła się nogami o sąsiednią i zawisła, wygięta w pałąk pośladkami do dołu, równoważąc ciężar ciała między dwiema gałęziami. Gdy tylko drzewo przestało się kołysać, przesunęła się wolno ku drugiemu konarowi. Podciągnęła się wprawnie i teraz leżała na nim twarzą do ziemi. Powoli posuwała się wyżej, w końcu dotarła do pnia, gdzie skulona ukryła się wśród liści. Czy bandyci widzieli, jak skacze z balkonu?

Mimo płomieni buchających z okien domu miejsce było zacienione.

Kiedy skoczyła na drzewo, gałęzie poruszyły się. To prawda. Tak. Inaczej nie mogło być. Ale jeśli bandyci czatowali przy drzwiach, mogli nie pomyśleć o tym, żeby patrzeć na tę stronę domu. I najprawdopodobniej nie wpadli na pomysł, że można się z niego również wydostać przez balkon na piętrze.

Tess zadrżała. Wkrótce na pewno się o tym przekona. Otworzyła torebkę i wyciągnęła pistolet. Poczuła zadowolenie na myśl, że bandyci, którzy zabili jej matkę, mogą zginąć od broni, której nauczył ją używać ojciec. Co prawda pistolet nie był czyszczony przez sześć lat. I sprężyna w magazynku mogła stracić elastyczność po długim okresie nacisku wywieranego przez naboje. Tess nie chciała myśleć, że coś takiego mogło się stać. Zastanawiała się tylko nad tym, jak...!

Zejść z drzewa.

I uciec przez gęste iglaste zarośla w kierunku sąsiedniego domu. Zeszła na dół, skuliła się przy pniu, wycelowała w kierunku pogrążonego w ciemnościach tyłu domu, a ponieważ nikogo nie zauważyła, rzuciła się w stronę gęstych krzaków. Wydało jej się, że obok przeleciała pszczoła. Pocisk rozłupał korę dębu.

Tess odwróciła się w pół kroku, przycupnęła i podniosła pistolet ojca.

Pojawił się cel, jego sylwetka odcinała się na tle płomieni, które nagle buchnęły na tyłach domu. Cel z pistoletem! Cel, który zatrzymał się i mierzył w nią.

Przypomniała sobie lekcje strzelania.

Pociągnęła za spust. Pistolet huknął, kopnięcie podrzuciło lufę do góry.

Nie zwracaj uwagi na odrzut. Nigdy nie spuszczaj oczu z celu.

Patrzyła na napastnika i z bólem serca uświadomiła sobie, że chybiła. Kiedy strzelił, zanurkowała w zarośla. Miał broń z tłumikiem. Nie usłyszała huku wystrzału, ale z całą pewnością zarejestrowała przelatujący nad nią pocisk.

Leżąc płasko z pistoletem w obu dłoniach, wycelowała dokładniej, mocniej się skoncentrowała i znowu wystrzeliła. Od huku aż zadzwoniło jej w uszach.

Z wewnętrznym krzykiem triumfu ujrzała, że bandyta zatacza się i pada. W tej samej chwili żołądek jej się ścisnął z napięcia i z powodu szoku wywołanego tym, co właśnie zrobiła.

Nie mogła czuć się winna...! Musiała uciekać!

Zerwała się, ogarnięta furią, i pobiegła w stronę zarośli po prawej stronie. W oddali odezwały się syreny. Straż pożarna. Może policja. Widocznie któryś z sąsiadów telefonował po nich! Ale syreny były za daleko. Nie dojadą tu dość szybko, by jej pomóc. Biegnij dalej! Przed domem ktoś krzyknął.

Odwróciła się. W polu widzenia pojawił się kolejny mężczyzna z bronią w ręku.

Wycelowała odruchowo. Pociągnęła za spust. Jeszcze raz. I jeszcze raz! Pierwszy pocisk trafił w ścianę. Drugi w drzewo za bandytą. Ale trzeci szarpnął nim w tył.

Tess znowu triumfalnie krzyknęła w myślach.

Ale milcząca radość uwięzia jej w gardle.

Nie!

Bandyta nie upadł, stał nadal z podniesionym pistoletem. Tess wypaliła z hukiem jeszcze raz, powalając mężczyznę na trawnik. Przebiegła obok kwietnika. Kule siekły iglaste krzewy, do których biegła, więc padła znowu na ziemię.

Jak oszalała przeturlała się pod krzak, odwróciła, w jednej chwili wycelowała w biegnącego w jej kierunku mężczyznę, wystrzeliła trzy razy, spudłowała, ale przynajmniej zmusiła go do ukrycia się za altaną. Teraz już cały dom stał w płomieniach. Syreny wyły głośniej. Zbliżały się. Kiedy napastnik wychylił się zza altanki, Tess strzeliła jeszcze raz. Wściekłość dodawała jej sił.

Zniknął.

Ale niezupełnie płynnym ruchem. Tess zastanawiała się, czy go trafiła, a może tylko rozłupała drewno w pobliżu jego twarzy. Trudno powiedzieć. Nieważne. Nie było czasu na spekulacje! Przeczołgała się między dwoma krzewami. Gałęzie drapały jej głowę, plecy, pośladki. Poderwała się na nogi, gdy tylko znalazła się po drugiej stronie żywopłotu. Pobiegła przez rozświetlane pożarem cienie na tyłach sąsiedniego domu.

W tym domu światła były zapalone. Wyobraziła sobie wystraszonych mieszkańców, trzymających się pomieszczeń od strony ulicy, na wypadek gdyby ogień przeskoczył na ich dom.

Mimo ryku płomieni usłyszała za sobą szelest gałęzi. Obracając się wystrzeliła trzy razy w kierunku miejsca, gdzie żywopłot się poruszył, usłyszała jęk i popędziła przez gęstniejącą ciemność dużego podwórka. Biegła zygzakiem między drzewami, skulona przedzierała się przez kwietniki, potknęła się o krawędź sadzawki z liliami wodnymi, niemal wpadła do wody, ale złapała równowagę i pobiegła dalej. Licz wystrzelone pociski, nalegał zawsze ojciec. Ale w szaleństwie ucieczki zapomniała o tej zasadzie. Ile razy strzelałam?

Nie pamiętała. Na pewno ponad dziesięć. Może trzynaście, a może...

Czyli magazynek był prawie pusty.

Ze strachu zrobiło jej się zimno, chociaż jednocześnie pociła się.

Musiała oszczędzać amunicję.

Dotarła do następnego żywopłotu. Z ledwością łapała oddech. Nie mogąc powstrzymać się, odwróciła głowę i spojrzała na płonący sto metrów dalej dom. Z okna jej sypialni buchały płomienie. Czuła, jak na ten widok ogarnia ją wściekłość. Jej przeszłość i młodość zostały zniszczone. Dygocząc stwierdziła, że nikt jej nie goni, więc opadła na ziemię, kryjąc się pod krzewami.

Była na terenie sąsiedniej posesji. Wiedziała, że dalej nie może już biec w tym kierunku. Zbyt łatwo dawało się to przewidzieć. Jej prześladowcy musieliby tylko wyprzedzić ją, ukryć się i czekać, aż sama do nich przyjdzie, i wtedy ją zastrzelić. Jedyna nadzieja w tym, że syreny, teraz już bardzo bliskie, wypłoszą myśliwych. Jednak nie mogła na to liczyć. Musiała jakoś zagwarantować sobie ochronę. Ale jak?

Oddychając szybko i drżąc, nie potrafiąc opanować przerażenia, podjęła decyzję. Zamiast kontynuować bieg przez podwórze, rzuciła się na jego tyły. Pokonała ciemność między basenem a kortem tenisowym i stanęła przed wysokim murem. Rozejrzała się, zdesperowana, w poszukiwaniu jakiejś drabiny lub rosnącego przy murze drzewa, czegokolwiek, co pozwoliłoby jej przedostać się na drugą stronę.

Nic.

Wycofała się w stronę basenu. Obok niewielkiej szopy z narzędziami znalazła długą metalową tyczkę. Na jednym jej końcu umocowana była siatka, najwyraźniej do zbierania liści i innych zanieczyszczeń z powierzchni wody.

Szybciej! Oparła tyczkę o podstawę szopy i zaczęła ją naciskać, zginać, skręcać. Była mocna i sprężysta. Może się uda. Od przyspieszonego tętna pulsowało jej w skroniach. Nie miała wyboru.

Wepchnęła pistolet do torebki, która nadal trzymała się mocno jej talii. Chwyciła za jeden koniec tyczki, drugi skierowała w stronę końca podwórza, uniosła go i pobiegła do ściany.

Gdy przedni koniec tyczki znalazł się jakieś półtora metra od muru, wbiła go w trawnik i podskoczyła.

Minęło wiele lat, odkąd ostatni raz to robiła. Skok o tyczce nie był jej ulubioną dyscypliną sportu. Ale teraz musiała udawać, że bierze udział w igrzyskach olimpijskich. Kiedy jej ciało zatoczyło łuk w górę, poczuła, że tyczka zaczyna się zginać. Metal nie wytrzymał. Jeśli się złamie...! Z oszałamiającym impetem uderzyła o sam szczyt muru, chwyciła jedną ręką, złapała za krawędź, puściła tyczkę, chwyciła się drugą ręką i zawisła na murze, próbując się podciągnąć.

Gdy wgramoliła się już na górę, nie zwracając uwagi na podrapane, krwawiące dłonie i ból, położyła się płasko, a potem zwiesiła się po drugiej stronie i opadła w ciemność. Bała się, że uderzy o jakąś ławkę i zwichnie sobie kostkę. Albo że nadzieje się na podpierający młode drzewko palik.

Na szczęście poczuła pod nogami pulchną ziemię ogródka i z wyuczoną zwinnością zgięła kolana, przycisnęła łokcie do boków amortyzując uderzenie i przeturlała się po ziemi.

Natychmiast poderwała się na równe nogi, rozejrzała po niewyraźnych w mroku zarysach drzew i pękatym, ciemnym kształcie domu. Wyciągnęła pistolet i pobiegła dalej.

Tu, kiedy Tess miała dziesięć lat, mieszkała jej najlepsza koleżanka. Wiele czasu spędzały na tym podwórzu, a najbardziej lubiły się bawić w chowanego.

Tess przypomniała sobie pewne popołudnie, kiedy znalazła tak wspaniałą kryjówkę, że wreszcie jej przyjaciółka zrezygnowała z szukania. Teraz pobiegła w stronę tego miejsca, mając nadzieję, że przez minione lata nic tam nie zmieniono. Gdy usłyszała kapanie wody, przyspieszyła.

Wreszcie dotarła do skał, które zebrano i połączono zaprawą w formie miniaturowej, sięgającej dorosłemu człowiekowi do ramienia imitacji górskiego szczytu, z którego spływała woda do sadzawki z rybkami. Obudowana pompa utrzymywała jej obieg. Miejsce na pompę zakryte było metalową pokrywą, chroniącą przed wpływami atmosferycznymi. Skałę otaczały zarośla. Tess przedarła się przez kolczaste krzaki, uklękła, pomacała w ciemności i znalazła klapę.

Wczołgała się do środka i zasunęła za sobą pokrywę. W absolutnej ciemności wsłuchiwała się w szum pracującej pompy, siedziała z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmując je ramionami, z pochyloną głową. Od tej niewygodnej pozycji szybko zaczęły ją boleć mięśnie, ale w końcu mogła odsapnąć i zyskała czas na zastanowienie, co robić dalej.

Przed laty powodem, dla którego koleżanka jej nie znalazła, był fakt, że któregoś dnia zbadały to miejsce i zniechęciła ją ogromna ilość pajęczyn. Dziewczynka nie pomyślała, żeby szukać w miejscu, w którym sama by się nie schowała. Ale Tess była raczej chłopaczyskiem niż grzeczną dziewczynką i pajęczyny nic dla niej nie znaczyły. Szczególnie gdy stawką była wygrana w zabawie.

Teraz również zignorowała pajęczyny na włosach i coś małego o wielu nogach, przemierzającego jej prawą rękę, choć dostała gęsiej skórki. Najważniejsze było to, że znalazła się w bezpiecznym miejscu. W tej dorosłej, śmiertelnej wersji zabawy w chowanego nikt nie znalazłby tej kryjówki, ponieważ prawdopodobnie nikt o niej nie wiedział.

Tess skrzywiła się. Dłonie bolały ją od zadrapań i oparzeń. Plecy również po czołganiu się w kolczastych krzakach. Nogi, ręce i broda pulsowały od licznych uderzeń i upadków.

Ale ból ciała był niczym w porównaniu z bólem duszy. Matka nie żyje!

Nie! Tess nie mogła w to uwierzyć. Nie potrafiła tego pojąć. Tej nocy zabiła co najmniej dwóch mężczyzn i do tej myśli też nie mogła się przyzwyczaić, bez względu na to, jak mocno przeklęła — i nadal przeklinała — człowieka, który zastrzelił jej matkę, i bez względu na to, jak mocno sobie przysięgała, że się zemści. Chciało jej się wymiotować.

Nie! Zamiast tego zapłakała cicho, łzy popłynęły po policzkach, a ona sama drżała z zimna i wilgoci w ciemności niewielkiego pomieszczenia.

Musiała zebrać myśli.

Po pewnym czasie, gdy uzna, że jest bezpieczna, opuści kryjówkę. Ale jeszcze ważniejsze stało się zdobycie informacji, kto ją prześladuje i dlaczego zamienił jej życie w piekło.

Wyrównać rachunki. Ta gorzka, gniewna myśl powracała bez przerwy. Tak, z całą pewnością ktoś za to zapłaci. Poszperała w torebce. Kiedy ogarnęło ją wyczerpanie, pomyślała o fotografiach, a zwłaszcza o jednej, równie obrzydliwej co dziwnej. Płaskorzeźba. Muskularny, długowłosy, przystojny mężczyzna dosiadający okrakiem byka i podrzynający mu gardło. Pies rzucający się na spływającą krew, wąż spieszący w stronę kłosu pszenicy i skorpion atakujący jądra byka.

Szaleństwo!

14

W zakurzonej sali lekcyjnej na piętrze opuszczonej szkoły w Brooklynie kameleon zakończył swój raport.

W pomieszczeniu — dość mrocznym, bo okna były zabite sklejką — przez chwilę panowała cisza. Towarzysze kameleona zastanawiali się w skupieniu.

— A więc kobieta uciekła? — zapytał w końcu czwarty, nieświadomie obracając na środkowym palcu lewej dłoni pierścień z rubinem ze znakiem przecinającego się krzyża i miecza.

Kameleon zawahał się.

— Tak sądzę. Jeden z naszych obserwatorów, który ukrył się za domem, nie zauważył co prawda, jak wyskakuje z balkonu, ale widział ją schodzącą z drzewa. A potem kiedy zabijała dwóch mężczyzn.

— Ale skąd wzięła broń? — spytał piąty.

Kameleon wzruszył ramionami.

— Jesteś pewien, że wróg nie gonił i nie schwytał jej? — zapytał drugi.

— Nie mam pewności. Przyjechała straż pożarna i policja. Z daleka słychać było ich syreny, co dało wrogom dość czasu na pozbieranie zabitych i opuszczenie terenu przed przybyciem władz.

— Mam nadzieję, że nasz obserwator też zniknął bez śladu — powiedział trzeci.

Kameleon przytaknął.

— Co więcej, jestem przekonany, że ta kobieta ukryła się w bezpiecznym miejscu.

— Ale nie wiemy gdzie. — Szósty popatrzył gniewnie. — Wróg też tego nie wie. Jeżeli rozumiem twój wywód myślowy, chciałeś wykorzystać tę kobietę jako przynętę. Ale twój plan nie powiódł się. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.

— Niekoniecznie. — Kameleon spojrzał z ukosa. — W tej chwili rzeczywiście nie wiemy, gdzie ona jest. Ale dowiemy się, i to wkrótce.

— W jaki sposób?

— Założyłeś podsłuch na jej telefon.

— Tak jak poleciłeś — odparł specjalista od elektroniki.

— I na telefon tego policjanta. Co byś zrobił na jej miejscu? Tak bardzo zdesperowany, zmieszany i wystraszony? — zapytał kameleon.

— Aha. — Szósty odchylił się w tył. — Oczywiście. Skontaktuje się z policjantem. — Uśmiechnął się i dodał: — Zatem teraz koncentrujemy się na nim.

— W końcu on doprowadzi nas do tej kobiety — powiedział kameleon. — A co ważniejsze, jestem pewien, że wróg okaże się równie przebiegły co zawsze. Ostatecznie ma wiele lat praktyki. Czy ktokolwiek wątpi, że uda im się dojść do tego samego wniosku co i mnie?

Piąty mężczyzna przesuwał palcem po zakurzonym blacie ławki.

— Udowodnili, że mają wielkie umiejętności przetrwania. Wielokrotnie przewidywali nasze pułapki.

— Ale może tym razem im się nie uda — rzekł kameleon. — Gdziekolwiek policjant się pojawi, on będzie przynętą. Polowanie trwa. W tej chwili moja grupa obserwuje porucznika Craiga, chociaż jej głównym zadaniem jest oczywiście obserwowanie wroga.

— W takim razie lepiej przyłączmy się do polowania — powiedział czwarty.

— Bezwarunkowo — dodał trzeci.

Pozostali wstali szybko. Kameleon dał znak ręką.

— Chwileczkę. Zanim stąd wyjdziemy, chciałbym wyjaśnić jeszcze jedno.

Czekali.

— Jak wiemy, wróg — robactwo — nasila swoje odrażające działania. Trudno przewidzieć okropności, po jakie sięgną w konsekwencji swoich piekielnych błędów. Jednocześnie pewne jest to, że w ostatnim tygodniu wiele pomyłek — taktycznych — popełniliśmy my sami. Kilka z nich również ja. Już to wam wyznałem. Ale dzień sądu nadszedł. Ostatnie wydarzenia dowodzą, że sytuacja stała się niezwykle niepewna. Miałem nadzieję, że sami uporamy się z tym zadaniem. Ale już nie jestem pewien. Duma nie jest moją wadą. Nie zawaham się prosić o pomoc, kiedy uznam, że nasza misja tego wymaga.

— Pomoc? — Szósty zmarszczył czoło.

— Skontaktowałem się ze zwierzchnikami. Objaśniłem im nasze położenie. Zgadzają się z moimi przypuszczeniami i przystają na moją prośbę. O pół do pierwszej na lotnisku Kennedy'ego wyląduje grupa specjalistów.

— Specjalistów? — Szósty mężczyzna pobladł.

— Zgadza się. Poprosiłem o przysłanie grupy operacyjnej.

CZĘŚĆ II

Występek i zemsta

Ofiara

1

Newark w stanie New Jersey

W swoim walącym się biurze, w budynku z zardzewiałej, pomarszczonej blachy na obrzeżach doków Buster „Prawy Hak” Buchanan drasnął zapałką o blat i przypalił niedopałek cygara, które zdusił ostatniej nocy przed wyjściem do domu. Szkoda marnować. Ostatecznie to było kubańskie cygaro, ostatnie z pudełka, które don Vincenzo — zawsze troskliwy — dwa tygodnie wcześniej przysłał mu na urodziny. Dobry, stary don Vincenzo. Wiedział, jak uszczęśliwiać swoich ludzi. Zwłaszcza tych, którzy ciężko dla niego pracowali, a Buster „Prawy Hak” Buchanan był równie dobrym pracownikiem jak w młodości świetnym robotnikiem portowym, a później zagorzałym bokserem. Mógł być z siebie zadowolony. To pewne. Powodowany impulsem, na myśl o dawnej profesji, Buster zacisnął pięści, chwilę zatańczył nogami, uderzył błyskawicznie prawą i lewą, a potem wyprowadził swój słynny, potężny prawy hak. I już po tobie! Spojrzał w dół na domniemanego, znokautowanego przeciwnika. Westchnął wspominając dawną chwałę na ringu. Wiwaty rozszalałych kibiców. Poklepywanie zadowolonego trenera. Zupełnie inny dotyk kobiet, wielu kobiet, wspaniałych i gotowych świętować zwycięstwo w łóżku. Potrząsnął głową. Wiwaty, pochwały, kobiety... Czasami w nocy wydawało się, że... nawiedzają go. Spróbował jeszcze popracować nogami, zadał kilka ciosów, ale miał dużą nadwagę, był o dwadzieścia lat starszy i, co tu dużo gadać, lekarz kazał mu na siebie uważać.

Nie, Buster nie bał się. Do cholery! On nigdy się nie bał. Ciągle jeszcze mógłby powalić trzech facetów podczas awantury w barze. W każdej chwili. Czyż ostatniej nocy nie zrobił tego w pobliskiej knajpie, kiedy wracał z roboty do domu? Pewnie, że tak. Niemniej z powodu intensywnej pracy nóg, zadawania ciosów i dymu z trzymanego w ustach cygara dostał zadyszki. Czuł się jak wtedy, gdy jedyny raz pojechał na wakacje do Kolorado. Tam, w górach, nigdy nie mógł złapać tchu.

Może powinienem rzucić te cygara. W końcu to właśnie powiedział lekarz.

Gówno, nie! Życie jest zbyt krótkie. Co ten cholerny lekarz wie? Czy on kiedykolwiek bił się? Jasne, łatwo jest udzielać rad. I, na Boga, przecież on wygląda jak dzieciuch. I ten jego rolex. Jak nic urodził się ze srebrną łyżeczką w tyłku. Nic nie rozumie.

To źle — cholernie źle — jeśli chodzi o te trzy ostatnie ataki. Buchanan zawsze żałował, że został zmuszony do przegranej — nie, do trzech przegranych — bo don Vincenzo miał kuzyna, który był bokserem i którego wybrano na mistrza w miejsce ,,Prawego Haka”. No i szklana szczęka tego kuzyna przekreśliła jego karierę, z gorzkim zadowoleniem pomyślał Buster. Ale moja kariera spłynęła do rynsztoka i...

Nieważne. Odpędzając dłonią dym sprzed twarzy, ostatni raz zaciągając się resztką kubańskiego cygara — don Vincenzo pamiętał przynajmniej o chłopakach, którym winien był wdzięczność — Buster powiedział sobie, że ma do wykonania robotę. W przeciwnym razie don Vincenzo mocno by się wkurzył.

Mężczyzna podelektował się ostatnim dymem z tytoniu Castra i zdusił samą końcówkę cygara w przepełnionej popielniczce. Muszę kiedyś posprzątać to pieprzone miejsce, pomyślał. Skrzywił się, widząc ślad po draśnięciu zapałką na blacie drewnianego biurka obok śladu po puszce z piwem. Ale robota czeka, pomyślał, a człowiek pracujący potrzebuje zapłaty. Nie tylko cygar, lecz...

Taaak.

Sięgnął pod biurko i wyjął ostatnią puszkę piwa z kartonu na dwanaście sztuk. Otworzył i pociągnął kilka głębokich łyków. Witaminy.

Taaak.

Oblizał wargi, potem przypomniał sobie. Robota do wykonania. Big Joe i jego brat mogli w każdej chwili przyjechać furgonetką do jego magazynu. Ich zadaniem było wyładować czerwone plastikowe pojemniki, które — jeśli pominąć kolor i materiał, z jakiego zostały wykonane — przypominały butle z gazem jak ta, którą Buchanan miał przy swoim ogrodowym rożnie.

Buster nie przepadał specjalnie za pieczeniem na rożnie. Chociaż jego wiecznie gderająca żona — tak. Cóż to za irytująca baba. On i Big Joe z bratem opróżnią pojemniki do kilku metalowych zbiorników, zamkną je i za pomocą podnośnika widłowego umieszczą na platformie, która przeniesie je na barkę. Dzisiejszej nocy wszyscy trzej popłyną rzeką Hudson, a potem na drugą stronę, na sam koniec Long Island.

I zwalą to gówno do wody.

Ponieważ ich ładunek — Buchanan pociągnął następny łyk piwa i zadygotał — stanowiły odpadki medyczne.

Zużyte igły.

Zakażone bandaże.

Zainfekowana krew.

Gnijąca ludzka tkanka.

Tak, pomyślał Buster i znowu pociągnął piwa, to brudna robota...

...zmusił się do śmiechu...

...ale ktoś, jakiś biedny skurczybyk, musi to robić. Szczególnie dla don Vincenza.

Mimo piwa, które usunęło z jego głowy poranne wspomnienia, mężczyzna wytrzeźwiał.

Tak, szczególnie dla don Vincenza. Bo kiedy odmawia się donowi, unieszczęśliwia się go, a kiedy don jest nieszczęśliwy, człowiekowi łamią kolana. Tylko na początek. Pies jebał kubańskie cygara! Kiedy don jest nieszczęśliwy, nie tylko łamie człowiekowi kolana. On go morduje jak rzeźnik.

A poza tym co złego w zatapianiu igieł i bandaży w oceanie? — Buchanan zadał sobie to pytanie, żałując, że nie pomyślał, by kupić więcej piwa. Wysypiska śmieci są przepełnione. Piszą o tym w pieprzonych gazetach. Za dużo śmieci. Za mało miejsca, żeby pozbyć się całego tego gówna. Za mało bloków mieszkalnych. Za mało dziur w ziemi. A nikt się nie godzi, by odpadki medyczne spalać w specjalnych piecach razem z innymi odpadkami. Te cholerne mądrale w białych koszulach myślą, że się zarażą, wciągając dym do płuc. Tymczasem don Vincenzo posiada największe śmietniska we wschodnim New Jersey. Więc gdzie ma składować cały ten syf, a zwłaszcza to szpitalne gówno?

Odpowiedź była prosta.

Ocean jest wielki.

No pewnie! Ponad połowa powierzchni całej Ziemi, może i trzy czwarte, to woda, może nie? Mnóstwo wody. To znaczy — mnóstwo miejsca na kilka barek igieł i bandaży.

No dobra, jasne, czasami przypływ działa na naszą niekorzyść, pomyślał Buster. Od czasu do czasu ładunek wraca z powrotem na ląd. Czasem igły i bandaże osiadają na plażach.

Zaraz, zaraz! A czy to moja wina? Ja tylko wykonuję swoją robotę. Zwalam to świństwo do wody. A jeśli ocean robi mi wbrew, to nie mnie należy winić.

Jak najbardziej, pomyślał.

Pewnie.

Wtedy przez kilka dni paru nadzianych elegantów nie może kąpać się w oceanie, dopóki nie posprzątają plaży z tego bałaganu. I co z tego?

Niech sprzątacze robią swoją robotę, skoro ja robię swoją.

Odezwał się brzęczyk. Mężczyzna odstawił piwo i wyprostował się. Brzęczyk oznaczał, że Big Joe i jego brat podjechali furgonetką tyłem do magazynu i czekają, aż Buster podniesie wrota. Najwyższy czas. Buchanan wcisnął guzik. Łoskot wstrząsnął rozklekotanym magazynem, kiedy brama zaczęła się unosić. Furgonetka Joego wjechała tyłem w kierunku pojemników barkowych. Samochód zatrzymał się.

Buster wcisnął drugi guzik, którym opuszczał grzechoczące wrota i dumnie wyszedł z biura.

— Spóźniliście się — warknął, kiedy otworzyły się drzwi od strony kierowcy.

Ale z furgonetki nie wysiadł Big Joe.

Zamiast niego na betonową posadzkę wyskoczył zwinnie mężczyzna, którego Buchanan nigdy wcześniej nie widział na oczy.

— Siemasz! — Dwudziestokilkulatek o atletycznej budowie uśmiechnął się.

— A kto ty, do cholery, jesteś?

— Bardzo mi przykro, ale Big Joe miał wypadek. Tragiczny. Okropny.

— Wypadek? Co za...?

— Straszny. Pożar. Jego ciężarówka. Umarł podczas snu.

— Mój Boże — sapnął Buster. — Ale jego brat...! Gdzie on jest? Czy on już wie?

— W pewnym sensie.

— To wszystko nie trzyma się kupy! Albo wie, albo nie wie!

— No więc, wiedział, na pewno — odpowiedział przystojny, mocno zbudowany nieznajomy. — Ale teraz już nie. Bo, widzisz, on też nie żyje. Inny pożar. Straszny. Jego dom spłonął ostatniej nocy.

— O czym ty mi tu gadasz?

— Teraz kolej na ciebie.

Drzwi z prawej strony kabiny otworzyły się z hukiem i wyskoczyło dwóch następnych mężczyzn.

Buchanan potarł oczy. Wszyscy trzej byli podobni jak rodzeni bracia.

Dobrze zbudowani.

Zwinni.

Przystojni.

Opaleni.

Gdy się zbliżyli, stwierdził, że są podobni jeszcze w czymś. To musiało być złudzenie spowodowane oświetleniem. Wydało się mu, że wszyscy mają szare oczy.

— A zatem, Buster, mamy problem — powiedział pierwszy.

— Czyżby? — Mężczyzna cofnął się o krok i podniósł swoją słynną prawą pięść. — Jaki?

— Igły. Bandaże. Zakażona krew. Ty zatruwasz ocean.

— Hej! Robię tylko to, co mi każe don Vincenzo.

— Jasne. Nie musisz więcej słuchać jego rozkazów. Don Vincenzo nie żyje.

— Co?

— Nie do wiary, prawda? Zdumiewające. Serio. Bez żartów. Jeszcze jeden pożar.

Buchanan niepewnie cofnął się dalej.

— Co to, kurwa? Hej! Nie zbliżajcie się! Ostrzegam was!

— Tak, tak. — Z nieprawdopodobną zręcznością pierwszy mężczyzna zanurkował pod przygotowanymi do ciosu pięściami Bustera, uniknął słynnego haka dawnego mistrza i walnął go w nos tak mocno, że Buchanan padł na posadzkę zalewając się krwią.

— Posłuchaj uważnie — mówił mężczyzna. — Nie chcemy cię spalić.

Osłabiony bólem i niemożnością ostrego widzenia Buster sapnął z ulgą. Musiał przyznać, że każdy z tych trzech facetów jest w lepszej formie niż którykolwiek z jego dawnych przeciwników. Jeśli zechcą się potargować, to może ma jeszcze szansę.

— Puścicie mnie? — Buchanan żałował, że kiedyś poznał don Vincenza i podporządkował się mu.

— Obawiam się, że nie — powiedział mężczyzna. — Przyczyna pociąga za sobą skutek. Lecz płomienie nie zawsze są najlepszą metodą odstraszania. Kara powinna być stosowna do popełnionego przestępstwa. Często potrzebny jest inny przykład. Za chwilę zobaczysz. Trzej mężczyźni włożyli maski chirurgiczne, fartuchy i lateksowe rękawiczki.

— Jezusie! — jęknął Buster.

— Jeśli tak wolisz. Teraz moi koledzy przytrzymają cię.

— Nie!

— Opór nic ci nie pomoże. Twoja śmierć będzie bardziej bolesna.

Gdy Buster walczył i wrzeszczał, dwóch mężczyzn przytrzymywało go, trzeci zaś wepchnął mu chusteczkę w usta, żeby go uciszyć. Potem poprawił gumowe rękawiczki i zaczął otwierać czerwone plastikowe pojemniki, ładunek furgonetki. Wyciągnął całe mnóstwo zakażonych igieł i powbijał je w różne części ciała Buchanana. W ręce.

Nogi.

Gardło.

Krocze.

Oczy.

Wszędzie.

Trzej mężczyźni skończyli i opuścili magazyn.

Kiedy znaleziono ciało Bustera, gazety pisały o nim jako o poduszce na szpilki.

Niestosowne określenie. Buster „Prawy Hak” Buchanan został poduszką na igły. I gdyby nie zabiły go tysiące ostrzy wbitych w jego ciało, w końcu przynajmniej jedna choroba zakaźna z tych igieł spowodowałaby jego śmierć. Pod warunkiem, że rak płuc, wynik wielu lat palenia cygar, nie zabiłby go wcześniej.

2

Porucznik Craig mieszkał w kawalerce w suterenie miejskiego domu na ulicy Bleecker na dolnym Manhattanie. Kiedyś miał swój dom w dzielnicy Queens, choć właściwie prawdziwym jego właścicielem był bank. Ale już wiele lat temu prawo własności na mocy rozwodu uzyskała jego była żona.

Craig marzył, by tam wrócić. Nie z powodu domu. Nigdy nie lubił kosić trawnika, odgarniać śniegu ani robić niczego, co normalnie trzeba robić wokół domu, chociaż, prawdę mówiąc, praca zawodowa zajmowała mu tak wiele czasu, że bywał u siebie zbyt rzadko, by robić te rzeczy, czy — zwracać dość uwagi na żonę i dwoje dzieci. Tego właśnie brakowało mu najbardziej. Nie przeklętego domu, lecz rodziny. Bywały noce, że serce tak bardzo go bolało, że nie mógł spać. Leżał wtedy na plecach na swoim składanym łóżku i gapił się w sufit. Jakże żałował, że nie starał się bardziej.

Tylko że w pewnym momencie odkrył, iż małżeństwo i praca w policji rzadko idą w parze. Zawód gliniarza był równoznaczny z posiadaniem drugiej żony, a ślubna połowica mogła wpaść w taką zazdrość o pracę jak o inną kobietę. W jego wydziale było wielu rozwiedzionych chłopaków. Przynajmniej jego eks-żona nie żałowała mu odwiedzin. Robił, co mógł, by weekendy spędzać z synem i córką, i widywał się z nimi chyba częściej niż wtedy, gdy stanowił część rodziny. Tylko że dzieci miały teraz po kilkanaście lat i obecność ojca już ich tak nie cieszyła jak wtedy, gdy były małe. Nie ma co, nieźle narozrabiałem, pomyślał detektyw. Wszedł pod prysznic, zamknął drzwi i odkręcił kurki. Gorąca woda żądliła go w skórę. Co ja sobie wyobrażam? Jakim cudem chcę związać się z kobietą młodszą ode mnie o dziesięć lat? Czy ja zwariowałem? Jedyne, co mnie z nią łączy, to kłopoty. Kiedy te sprawy zostaną załatwione...

...już raczej jeśli...

...nie, kiedy...

...daj spokój! Bądź optymistą...

...nie będzie chciała mieć ze mną nic wspólnego. Z całą pewnością nie okazała entuzjazmu na myśl o przyjaźni, szczególnie bliskiej przyjaźni, kiedy wczoraj rozmawiałem z nią przez telefon. Zwiększył biczujące pulsowanie strumienia gorącej wody, spłukał szampon z włosów i potrząsnął głową. Hej, ty! Czego się spodziewasz? Przecież ona jest w żałobie. Nic nie szkodzi, że spotkała się z nim tylko trzy razy, bez względu na to, kim w rzeczywistości był Joseph Martin. W dodatku możliwe, że ktoś ją śledzi. Ona jest tym wszystkim zaabsorbowana, a na pewno przerażona. Znakomicie się wstrzeliłeś. Zakręcił wodę, wyszedł z wąskiej kabiny (wanny nie miał) i wytarł się dokładnie. Z drobiazgowością rozwodnika, który uświadomił sobie ogrom pracy, wcześniej nie dostrzegany, jaką jego była żona musiała wkładać w utrzymanie domu, zebrał gąbką wodę z brodzika, by nie zostały na nim plamy. Ogolił się już wcześniej. Musiał tylko uczesać włosy, spryskać się wodą po goleniu, dezodorantem (to nigdy nie miało końca), ubrać się i zmusić do zjedzenia śniadania. W sypialni, która była jednocześnie jego salonem i kuchnią, Craig nastawił wodę na kawę. Z przyzwyczajenia włączył radio, żeby posłuchać wiadomości, i odruchowo podniósł słuchawkę telefonu. Ale stwierdził, że to może nie być najlepszy pomysł. Z pewnością powtórzyłby swój poprzedni błąd. Wszystko jedno, miał ogromną ochotę porozmawiać z Tess, wyjaśnić, że wcale nie chciał tak na nią nalegać. Sięgnął po kartkę, na której ostatniej nocy zapisał podany mu przez nią numer telefonu. Kiedy go wybierał, słuchał głosu spikera relacjonującego wybuch w Bejrucie nowych walk między chrześcijanami a muzułmanami. Dlaczego ci się nie dogadają? Zastanawiał się i wsłuchiwał w odgłosy linii międzymiastowej. Usłyszał sygnał.

Drugi.

A potem damski głos, ale nie należący do Tess, właściwie nawet nie ludzki, lecz raczej jedna z tych komputerowych imitacji poinformował:

— Numer nie działa.

Nie działa? Porucznik zmarszczył brwi. Z pewnością wybrałem niewłaściwy numer.

Popatrzył na notatki, zastanawiając się, czy jednak nie pomylił się, i wybrał numer jeszcze raz.

— Numer nie działa.

Jezu! Zapisałem zły numer.

Woda zagotowała się, więc czajnik piszczał jak szalony. Craig wyłączył kuchenkę, zmarszczył brwi, sypiąc do filiżanki rozpuszczalną kawę, a potem nagle zesztywniał, kiedy spiker radiowy podał następującą wiadomość:

„...całkowicie zniszczył pewną posiadłość w luksusowej dzielnicy Alexandrii w stanie Wirginia”.

Alexandria?

Detektyw podbiegł do radia i nastawił je głośniej. „Trzy osoby próbujące wydostać się z płomieni zostały zastrzelone” — mówił spiker. „Dwoje służących oraz Melinda Drake...” Coś ścisnęło Craiga za gardło.

„...wdowa po Remingtonie Drake'u, byłym wysłanniku Departamentu Stanu, zamęczonym na śmierć przez ekstremistów muzułmańskich sześć lat temu w Bejrucie. Nie zdołano zidentyfikować napastników ani określić motywów zabójstw, ale inspektorzy pożarnictwa zgadzają się, że pożar był wynikiem podpalenia”.

Podpalenie? Dwie osoby ze służby? Matka Tess?

A co z...?

Porucznik chwycił słuchawkę i zadzwonił do informacji, otrzymał żądany numer, wybrał go i połączył się z informacją o Alexandrii, a wreszcie z samą Alexandrią...

— Policja — odezwał się gburowaty głos.

— Z wydziałem zabójstw. — Craig oddychał z trudem.

Klik. Sygnał. Cisza. No, dalej! Szybciej!

— Wydział zabójstw — odezwała się jakaś ochrypła kobieta.

— Tu William Craig. — Z wysiłkiem opanował drżenie głosu. — Porucznik z wydziału osób zaginionych policji nowojorskiej. Numer mojej odznaki... Nazwisko przełożonego... numer jego telefonu... Telefonuję od siebie z domu. Jeśli pani chce, podam swój numer, gdy pani będzie mnie sprawdzała.

— Zanim sprawa się skomplikuje, poruczniku, może złapie pan oddech i powie, o co chodzi?

— Podpalenie w domu Melindy Drake. Ofiary strzelaniny. Czy znaleźliście kogoś jeszcze? Co z córką? Tess Drake.

— Nie. Tylko służba i... A co pan wie o córce, poruczniku? Dlaczego pan uważa, że była w miejscu wypadku? I dlaczego interesuje się pan tą sprawą?

— Ja... To zbyt skomplikowane. Muszę się zastanowić. Zadzwonię później. — Craig rzucił słuchawkę.

Tess jest bezpieczna!

Nie.

Nagła, przeraźliwa myśl zmusiła go, by chwycił się kuchennego blatu. A co, jeśli ona wcale nie uciekła z pożaru? Jeśli umarła w domu? Tylko strażacy jeszcze nie znaleźli jej ciała?

Szarpnięciem otworzył szafę i złapał książkę telefoniczną z żółtymi kartkami, by zarezerwować sobie miejsce na najwcześniejszy samolot do Waszyngtonu. Wynajmie samochód i pojedzie tam... Ręce mu się trzęsły. Zamknął gwałtownie książkę. A na co, do cholery, mógł się przydać w Alexandrii? Będzie bezużyteczny. Kręciłby się w kółko, gapiąc jak strażacy przeszukują pogorzelisko.

Ale coś musi zrobić.

Myśl! Nie trać nadziei! Na pewno wiesz tylko tyle, że zginęły dwie osoby z służby i matka Tess podczas ucieczki z płonącego domu. Ale to nie znaczy, że Tess nie udało się zbiec.

Proszę. O Jezu! Proszę, niech nic jej nie będzie.

Jeżeli uciekła...

Co zrobi? Oczywiście była przerażona. Najpierw ukryła się przed napastnikami.

A potem?

Może...

Może do mnie zadzwoni.

Do kogo jeszcze może się zwrócić? Komu innemu mogłaby zaufać i na kim polegać? Jestem jej jedyną nadzieją.

3

Wystraszona Tess czuła się jak wystawiona do odstrzału. Jeszcze raz zadzwoniła do drzwi. Zerkała nerwowo poza drzewa i krzewy dużego placu przed domem i wyznaczonego żywopłotem podjazdu. Jak do tej pory miała szczęście. Od kiedy wpadła na werandę, wąską, spokojną ulicą nie przejeżdżał żaden samochód, ale gdyby pojawił się, gdyby kierowca ją zauważył, gdyby samochód należał do ludzi, którzy chcieli ją zabić...

Szybciej. Znowu wcisnęła guzik dzwonka i nie puszczała. Nagła obawa wywołała następny dreszcz. A jeśli w domu nie ma nikogo? A jeśli Caudillowie wyjechali do swej letniskowej posiadłości w Maine? Zdesperowana, zastanawiała się, czy powinna się włamać. Nie! Na pewno mają system alarmowy!

Koleżanka z dzieciństwa już dawno wyprowadziła się stąd, najpierw do college'u, potem razem z mężem do San Francisco, ale jej rodzice ciągle byli właścicielami domu.

W nocy, ukryta w wilgotnej, ciasnej i ciemnej dziurze za skałami z fontanną, Tess nie zwracała uwagi na coraz większy ból mięśni, próbując skupić pełne żalu i przerażenia myśli na tym, co powinna robić dalej. Chociaż odpowiedź była oczywista, oszołomiona, dopiero nad ranem przypomniała sobie, że właściciele domu, obok którego się schroniła, kiedyś byli dla niej jak rodzina.

Skóra poniżej paznokcia na kciuku zbielała od nacisku na guzik dzwonka. Nadzieja rozwiewała się, a wzmagał się strach. Proszę!

Odetchnęła, gdy drzwi otworzyły się gwałtownie. Sztywny lokaj zmierzył niechętnym wzrokiem jej brudne dżinsy, podarty pulower, usmoloną twarz i potargane, oblepione pajęczyną włosy.

— Pani Caudill? — powiedziała Tess. — Proszę! Czy jest w domu?

— Pani Caudill wspomaga finansowo domy dla bezdomnych. Jest ich w mieście kilka. — Służący zaczął zamykać drzwi.

Dziewczyna oparła się o nie ręką.

— Niczego pan nie rozumie!

— Pani Caudill nie wolno przeszkadzać. — Lokaj wyprostował się i wykrzywił twarz marszcząc nos. Tess dopiero teraz uświadomiła sobie, że jej ubranie na pewno śmierdzi dymem, potem i strachem. — Jeżeli pani stąd nie odejdzie, zadzwonię na policję.

— Nie! Niech mnie pan wysłucha! — powiedziała.

Pchnęła drzwi.

Służący nie ustępował.

— Nazywam się Tess Drake! Pani Caudill mnie zna! — Ulicą nadjeżdżał jakiś samochód, czuła, jak jej zamiera serce, natarła na lokaja, żeby wejść do środka.

Wciąż zagradzał jej drogę.

— Jestem koleżanką córki pani Caudill! — nie ustępowała, starając się odepchnąć go na bok. — Kiedyś często tu przychodziłam! Pani Caudill mnie zna! Proszę jej powiedzieć...!

— Tess? — gdzieś w głębi odezwał się zdziwiony kobiecy głos. — Tess? Czy to ty?

— Pani Caudill! Proszę mnie wpuścić!

Samochód był coraz bliżej.

— W porządku, Thomasie. Otwórz drzwi — poleciła niewidoczna kobieta.

— Proszę bardzo. — Służący ze złością spoglądał na dziewczynę. — Jak pani sobie życzy.

W chwili gdy Tess wpadła do środka, samochód dojeżdżał już do podjazdu posiadłości. Lokaj zamknął drzwi, odgłos samochodu przycichł.

Tess zatrzymała się i odetchnęła głęboko. Chwyciła torebkę — ciężką od pliku fotografii, książki i pistoletu — i z ulgą popatrzyła na panią Caudill, stojącą w holu przy wejściu do jadalni. Kobieta miała pięćdziesiąt pięć lat, była niska, tęga, z grubymi policzkami, których kształt podkreślały szkła okularów w okrągłych oprawach. Miała na sobie jaskrawy, kolorowy orientalny szlafrok. Patrzyła mniej zdziwiona nieoczekiwanym przybyciem dziewczyny, co raczej jej zaniedbanym wyglądem.

— Wielki Boże! Tess, u ciebie wszystko w porządku?

— Teraz już tak.

— Pożar! W nocy z okna sypialni widziałam ogień. Obudziły mnie syreny. Gdzie ty byłaś? Co ci się przydarzyło?

Chociaż Tess miała zesztywniałe nogi, udało się jej podejść szybko do pani Caudill.

— Dzięki Bogu jest pani w domu. Potrzebuję pomocy. Przepraszam, że tak się dobijałam, ale...

— Pomocy? Ależ oczywiście, kochanie. Wiesz, że zawsze chętnie cię widzimy. Pamiętam, jak przychodziłaś bawić się z... — Kobieta już chciała uścisnąć Tess, lecz powstrzymała się, kiedy przyjrzała się lepiej brudnemu ubraniu i wyczuła smród spalenizny. — Twoje ręce! Popatrz na te siniaki! A dłonie! Są całe w pęcherzach! Poparzyłaś się! Potrzebujesz lekarza!

— Nie!

— Co?

— Tylko nie lekarza! Jeszcze nie teraz! Oparzenia nie są poważne, pani Caudill. Chociaż trochę mnie piecze. Jeżeli ma pani apteczkę...

— Tak, oczywiście. I musimy cię umyć! Szybko! Na górę! Thomasie! — Odwróciła się do lokaja. — Nie przypominam sobie... Apteczka! Gdzie my ją trzymamy? Przynieś jak najszybciej!

— Tak jest, madame — odparł obojętnie.

— To jest koleżanka mojej córki! Tess Drake! Ten pożar!

— Słucham, madame?

— To był dom jej matki!

— Teraz rozumiem, madame — powiedział lokaj, jeszcze bardziej obojętnie. — Tess Drake. Żałuję... To bez wątpienia moja wina, ale, madame, ona mówiła tak szybko... Przepraszam. W całym tym zamieszaniu nie usłyszałem nazwiska.

— Thomasie, przestań się kłaniać. I, na miłość boską, nie szuraj nogami. Jak mawiała moja córka — daj sobie spokój.

— Oczywiście, madame.

Pani Caudill chwyciła brzeg długiego, barwnego, orientalnego szlafroka i z niespodziewaną żwawością, biorąc pod uwagę jej tuszę, poprowadziła Tess schodami na górę.

— Ale nic mi jeszcze nie powiedziałaś. Gdzie byłaś? Co ci się przydarzyło? Dlaczego policja nie...? Albo strażacy...? Czemu nie zabrali cię do szpitala?

— To wszystko jest... — Dziewczyna podrapała się w czoło, starając się mówić przekonująco. — Wszystko mi się miesza. Obudził mnie alarm przeciwpożarowy. Płomienie. Pamiętam, że wpadłam w panikę. Wyskoczyłam z okna sypialni.

— Wyskoczyłaś? — Kobieta osłupiała.

— Ale potem...? Nie wiem. Chyba uderzyłam się w głowę. Biegłam. W końcu przewróciłam się. I ocknęłam na terenie waszej posesji.

— Ale w jaki sposób...?

— Nie mam pojęcia, pani Caudill. Z pewnością wpadłam w histerię.

— Nic dziwnego. Na twoim miejscu na pewno bym zemdlała. To musiało być okropne. Tyle przeszłaś... Tess, twoja matka... Trudno mi... Czy wiesz, co się stało z twoją matką?

Dziewczyna zatrzymała się na szczycie schodów. Żal ścisnął jej gardło, a smutek serce. Łzy zamazały wzrok i popłynęły po policzkach.

— Tak. — Głos jej się załamał. — Boże, to pamiętam doskonale.

— Przykro mi, Tess. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo... Twoja matka była dobrą, szlachetną kobietą. Zebrała w sobie tyle sił, gdy dowiedziała się, że twój ojciec nie żyje. Była osobą godną podziwu. Trudno mi teraz uwierzyć, że ktoś ją zastrzelił. To wszystko jest po prostu szokujące. Dokąd ten świat zmierza? Nie umiem sobie wyobrazić. Przez całą prawie noc przewracałam się z boku na bok. Z pewnością i ty jesteś zmordowana.

— Tak, pani Caudill. Czuję się tak... Zmordowana to za mało powiedziane. Naprawdę, dziękuję pani. Doceniam pani współczucie. — Otarła łzy, wyczuwając piasek na twarzy. Łzy rozmazały sadzę na dłoniach.

— Nie musisz mi dziękować. Właściwie cieszy mnie, że przyszłaś tutaj. Regina wyjechała już tak dawno temu. Minęło wiele lat, od kiedy miałam okazję komukolwiek matkować.

Słysząc kroki, Tess odwróciła się gwałtownie.

Służący sztywnym krokiem wszedł na górę, trzymając w dłoniach plastikowy pojemnik z czerwonym krzyżem na białej pokrywce.

— Boże! Nareszcie przyniosłeś! — wykrzyknęła pani Caudill. — Chodź, Tess. Trzeba opatrzyć twoje poparzenia. Marnujemy czas. — Kobieta poprowadziła ją spiesznie w stronę drzwi w połowie korytarza.

— Pamiętasz, ta łazienka należała do Reginy?

— Jakże mogłabym zapomnieć? Często z niej korzystałam.

Pani Caudill uśmiechnęła się.

— Tak, to stare czasy. — Jakby zaprzeczając uśmiechowi, dodała ze smutkiem w głosie: — Dobre czasy. — Otworzyła drzwi.

Tess weszła do dużej białej łazienki o nieskazitelnie czystych blatach i kafelkach. Była dokładnie taka, jaką ją zapamiętała. Przyjemnie znajoma. Drzwi z tyłu, z prawej strony, prowadziły do sypialni Reginy. Też z tyłu, ale po lewej, obok kabiny natryskowej znajdowała się sauna. Ale dziewczyna nie mogła oderwać wzroku od jakby przywołującej ją głębokiej szerokiej wanny.

Pani Caudill odebrała od lokaja apteczkę, postawiła na marmurowym blacie między dwiema umywalkami i wycofała się na korytarz.

— Wymocz się, Tess.

— Proszę się nie martwić, pani Caudill. Mam zamiar to zrobić.

— I nie śpiesz się. Ja tymczasem wybiorę ci jakieś ubranie spośród rzeczy pozostawionych przez Reginę. Jeśli dobrze pamiętam, miałyście prawie identyczne figury.

Tess przytaknęła z nostalgią.

— Tak, pożyczałyśmy sobie różne rzeczy. Ale proszę, nic wyskokowego. Dżinsy, jeśli można. Koszula albo pulower. Chciałabym wyglądać zwyczajnie.

— Widzę, że się nie zmieniłaś. — W oczach kobiety pojawił się błysk.

— Chyba tak. W pewnym sensie. W sukienkach czuję się nieswojo.

— Zawsze tak było. Postaram się coś wybrać. A teraz wskakuj do wanny. A ja chyba zadzwonię na policję. Z pewnością zechcą...

— Nie! — Zdziwiona własnym wybuchem, Tess poczuła się, jakby w żołądku miała kłębowisko węży.

— Nie rozumiem. — Pani Caudill zmarszczyła czoło. — Dlaczego? O co chodzi? Trzeba powiadomić policję. Oni muszą z tobą porozmawiać. Być może wiesz coś, co pomoże im znaleźć potwory, które podpaliły dom twojej matki i zabiły...

— Nie! Jeszcze nie teraz! — Tess starała się pohamować panikę.

— Nic nie rozumiem. — Zmarszczki na czole pani Caudill pogłębiły się. — Niepokoisz mnie.

— Nie jestem na to przygotowana. Czuję się tak... Jeżeli pani zadzwoni na policję, przyjadą tu natychmiast. A ja chyba jeszcze nie mam dość sił, żeby odpowiadać na ich pytania. Muszę poskładać myśli. Muszę... Moja matka. Wątpię, czy mogę już rozmawiać o tym, co się wydarzyło. Pewnie bym... — Łzy popłynęły jej po policzkach. — Nie potrafiłabym nad sobą zapanować.

Kobieta zastanowiła się, zmarszczki znikły z jej czoła.

— Oczywiście. Jaka ja jestem głupia. Nie pomyślałam. Ciągle jesteś w szoku. Ale zrozum, że w końcu będziesz musiała porozmawiać z policją. To trudne, ale konieczne.

— Wiem. Później, kiedy się umyję i trochę odpocznę. Sama do nich zadzwonię. Niedługo. Obiecuję.

— Dobrze. Najpierw to, co najważniejsze. To znaczy wejdź wreszcie do wanny, a ja w tym czasie poszukam ci ubrania. — Mimo wszystko pani Caudill ciągle wyglądała na zmieszaną. A może to był wyraz współczucia. Tess nie potrafiła tego ocenić. Odruchowo zamknęła się na zasuwkę. Z mieszanymi uczuciami rozebrała się szybko i rzuciła swoje podarte, brudne i śmierdzące dymem ubranie w kąt. Nawet skarpetki i bielizna zajeżdżały spalenizną. Odkręciła kran, zamknęła odpływ i dodała różnych pachnących soli kąpielowych. Gdy tylko poziom wody podniósł się, wyregulowała dopływ zimnej wody, palcem sprawdzając temperaturę, i zanurzyła się w cudownie uspokajającym cieple.

Po chwili zaczęły ją szczypać oparzenia na rękach. Ale wreszcie ból minął, więc ułożyła się wygodnie, czując, jak ciepło ogarnia jej uda, łono, brzuch, piersi. Dopiero gdy poziom wody zbliżył się do przelewu, niechętnie zakręciła kran. Napięte mięśnie rozluźniały się powoli.

Ale nie czuła się zadowolona. Spoglądając na sadzę, unoszącą się na wodzie razem z bąbelkami, zadawała sobie pytania: dlaczego tak nalegałam? Dlaczego nie pozwoliłam jej zadzwonić na policję? Boże, matka nie żyje. Zastrzelili dwoje służących. Mnie też o mało co nie zabili. Na pewno ten, kto podpalił dom, nie zrezygnuje. Będzie na mnie polował. Bez względu na powód sprawa jest na tyle poważna, że gotowi są dostać mnie za wszelką cenę.

Dlaczego? Czy to ma coś wspólnego ze zdjęciami, które chciał mi ukraść tamten człowiek?

Co ja takiego zobaczyłam w mieszkaniu Josepha, czego według nich nie powinnam była oglądać, a najprawdopodobniej nikt inny również?

Tess zadrżała na myśl o płaskorzeźbie na półce Josepha. Okropna.

Odrażająca.

Co oznaczała? Jaki chory umysł mógł ją wymyślić? I dlaczego Joseph był do niej tak przywiązany? Na pewno nie mógł być miłym, delikatnym człowiekiem, skoro miał zwyczaj biczować się do krwi, a potem kłaść do łóżka z tą rzeczą spoglądającą na niego z góry. Teraz, skoro jego mieszkanie spłonęło, a płaskorzeźbę skradziono, jedynym dowodem jej istnienia są zdjęcia schowane w wypchanej torebce.

Zadygotała tak mocno, że szare od sadzy bąbelki powietrza poruszyły się. Pierwsze, co powinna była zrobić po przyjściu do tego domu, to zadzwonić na policję. Potrzebuje przecież pomocy. A więc dlaczego nie pozwoliła pani Caudill zatelefonować? Odpowiedź zjawiła się wyjątkowo szybko. Ponieważ nie chce, żeby ktokolwiek wiedział, gdzie jest. Ktokolwiek ją ściga, z pewnością uważa, że porozumie się z policją.

Wobec tego na pewno podsłuchuje rozmowy policji. Jeśli ona zatelefonuje, namierzą ją natychmiast. Zabójcy zjawią się przed obrońcami. I tym razem...

Tess poczuła, jak przechodzą ją ciarki.

Są tak zdeterminowani, że teraz na pewno by im się udało.

Zabiliby nas wszystkich.

Lokaja.

Panią Caudill. .

Mnie.

Wyobraziła sobie, jak pani Caudill krzyczy, a krew leje się z dziur po pociskach.

Nie! Nie mogę wziąć na siebie ich śmierci! I nie mogę polegać na policji, że mnie ochroni. Potrzebuję czasu na zastanowienie. Muszę dalej się ukrywać. Aż będę pewna, że jestem bezpieczna. Co ja mam zrobić?

4

Craig niespokojnie chodził po pokoju. Ledwie słyszał piękne głosy „Turandota” Pucciniego, którego włączał zawsze, gdy był zdenerwowany. Zadzwoń, Tess! Proszę! Jeśli, na miłość boską, nic ci nie jest, zadzwoń! Popadał w coraz większe przygnębienie. Działo się coś naprawdę złego.

Spojrzał na zegarek i zorientował się, że już od godziny powinien być w pracy. Nagła myśl zatrzymała go w pół kroku. W pracy? Może Tess myśli, że tam jest. Może właśnie próbuje się z nim skontaktować. Jeżeli w ogóle próbuje się z nim skontaktować.

Jeżeli nie zginęła w ogniu. A jej ciało dopiero zostanie odnalezione. Nie, nie myśl w ten sposób! Na pewno jest cała i zdrowa! Musi być cała i zdrowa!

Porucznik chwycił słuchawkę i wystukał numer biura. Zniecierpliwiony, przysłuchiwał się sygnałowi.

Jeszcze jeden.

— Wydział osób zaginionych — odezwał się wreszcie chrapliwy głos.

— Tony, mówi Bili. Ja...

— Nareszcie. Gdzie ty się, do cholery, podziewasz? Mamy problemy. Luigi jest chory. Telefony urywają się. Dostaliśmy osiem nowych spraw, a kapitan narzeka, że wszyscy się obijają.

— Obiecuję ci, Tony, że zaraz przyjadę. Posłuchaj, czy były dla mnie jakieś wiadomości?

— Cała fura.

Serce Craiga zaczęło bić szybciej.

— Coś od Tess Drake?

— Chwileczkę, zaraz sprawdzę. Ale... Co to za kobieta tak tam u ciebie wrzeszczy? To opera? Od kiedy jesteś Włochem?

— Wiadomości, Tony. Sprawdź wiadomości.

— Dobra, już je mam. Muszę zobaczyć... Bailey. Hopkins. Nie, nie ma nic od żadnej Tess Drake.

Detektyw oparł się ciężko o kuchenny blat.

— Skoro mówimy o wiadomościach, to przed chwilą telefonowali do kapitana z Alexandrii w Wirginii. Twierdzą, że dzwoniłeś do nich. Chodziło o jakiś pożar. Podobno dziwnie rozmawiałeś. Co się dzieje?

— Wyjaśnię ci, gdy przyjadę. Tony, to ważne. Jeżeli zadzwoni do mnie Tess Drake, koniecznie weź od niej numer, pod którym mogę ją zastać.

Craig odłożył słuchawkę. Podczas gdy Pavarotti dochodził do kulminacyjnego punktu arii, porucznik wpatrywał się w blat kuchni. Przeklinając ruszył się, włączył automatyczną sekretarkę i wyłączył stereo. Czując przymus, przyczepił pistolet w kaburze do paska spodni, włożył marynarkę i wyszedł szybko, zamykając drzwi na dwa zamki.

Kiedy wybiegł po dziesięciu stopniach ze swego mieszkania w suterenie i wynurzył się na ulicę, smog podrażnił mu gardło, więc znowu zaczął kasłać. Zatrzymał się na krawężniku obok rzędu pojemników na śmieci. Nie widząc żadnej taksówki, zawiedziony, skulił ramiona i zaczął niezdarnie biec w kierunku Siódmej Alei. Z powodu nagłego wysiłku ciężko dyszał.

Tess miała rację, pomyślał. Pozwalam, żeby moje ciało traciło formę. Muszę znowu wziąć się za siebie.

Tess. Ta nagła myśl podziałała jak zastrzyk adrenaliny. Biegł dalej, pocąc się, zdecydowany znaleźć taksówkę.

5

W pobliżu mieszkania Craiga, na ulicy Bleecker, dwóch mężczyzn nieokreślonego wyglądu pochylało się nad silnikiem zepsutego samochodu. Kiedy zauważyli, że porucznik biegnie w kierunku Siódmej Alei, zatrzasnęli klapę silnika, wskoczyli do niewielkiego japońskiego samochodu, zawrócili i pojechali za nim.

Nieco dalej na tej samej ulicy, w furgonetce z namalowanymi na bokach oznaczeniami towarzystwa telefonicznego, pewien posępny mężczyzna wziął do ręki słuchawkę telefonu komórkowego, podczas gdy jego równie posępny partner ustawiał pokrętła monitora i nasłuchiwał odgłosów w słuchawkach.

— Nasz kolega opuścił boisko. Poszło z nim kilku innych graczy... Co z przeciwną drużyną? Wydaje się, że nie przygotowała się do gry. W każdym razie nie widzieliśmy ich. Ale nasz bramkarz martwi się o zdrowie swojej dziewczyny. Miał nadzieję, że ona zadzwoni do niego do klubu. Nie zadzwoniła. Wierzy, że zatelefonuje do biura. Zatem mamy trochę czasu, pod warunkiem że przeciwnik nie zaatakuje. Wobec tego oddamy przysługę bramkarzowi i zaczekamy w pobliżu klubu, na wypadek gdyby jego dziewczyna w końcu zatelefonowała i chciała zostawić mu jakąś wiadomość. Zakładam, że ktoś będzie w jego biurze...? Dobrze. Bo jeśli jego dziewczyna potrzebuje pomocy, nie chciałbym, żeby bramkarz był sam.

6

Woda była pokryta tak grubą warstwą brudu, że Tess musiała ją spuścić, opłukać wannę i napełnić na nowo. Nawet gdy umyła się drugi raz, nadal nie czuła się czysta, w końcu skorzystała z prysznica i trzy razy umyła głowę.

Nie znalazła suszarki, więc tylko uczesała włosy, które, dzięki Bogu, miała krótkie, więc nie było z nimi kłopotu. Po zmyciu sadzy odzyskały swój jasny kolor.

Wyjętym z apteczki kremem zawierającym antybiotyk posmarowała poparzenia. Nie wyglądały na głębokie, ale i tak sączył się z nich bezbarwny płyn i znowu zaczęły piec. Kusiło ją, żeby je zabandażować, ale czytała gdzieś, że jeśli poparzenia nie są poważne — a miała nadzieję, że te nie są — to najlepiej, by powietrze miało do nich dostęp. Bądź co bądź poparzenia i zadrapania stanowiły teraz najmniej istotny z jej problemów.

Do drzwi łazienki zapukała pani Caudill i powiedziała, że w sypialni obok naszykowała trochę ubrań. Tess owinęła biodra i piersi ręcznikiem i poszła do sąsiedniego pomieszczenia. Na łóżku znalazła skarpetki, bieliznę, dżinsy i bluzę w kolorze burgunda. Ubrała się szybko, rezygnując ze stanika. Przyjemnie było znowu mieć na sobie czyste ciuchy. Pasowały na nią prawie idealnie. Tylko tenisówki były o pół numeru za małe. Chwytając torebkę, która była brudna, śmierdziała spalenizną i nadawała się wyłącznie do zamiany na nową, postanowiła, że będzie lepiej, jeśli zejdzie na dół, zanim pani Caudill zmieni zdanie i sama zadzwoni po policję.

W korytarzu usłyszała dobiegające z jadalni hałasy, weszła do środka i stwierdziła, że służąca na końcu długiego dębowego stołu stawia srebrną tacę z tostami, dżemem, bekonem, jajecznicą i sokiem z pomarańczy. Z dzbanka na kawę unosiła się para. Pani Caudill zamieniła szlafrok na suknię i siedziała przy stole, czytając „Washington Post”. Na widok wchodzącej Tess uśmiechnęła się, chociaż jej spojrzenie przyćmione było melancholią.

— Teraz z pewnością wyglądasz lepiej. — Kobieta wyprostowała się z trudem. — Mam nadzieję, że to zjesz. Nie wiedziałam, co lubisz, więc pozwoliłam Rose-Marie samodzielnie wybrać dla ciebie rodzaj śniadania. Na pewno jesteś wygłodniała.

Gdy dziewczyna poczuła zapach jedzenia, żołądek przypomniał o sobie burczeniem. Do tej chwili nie uświadamiała sobie, że jest jej słabo z głodu. Poprzedniego wieczora zamiast kolacji zjadła tylko odrobinę pasztetu z wątróbek, ulubionej potrawy jej matki. Matka. Ze wzmożoną siłą Tess znowu przejął żal, wywołując dreszcze i odrętwienie. Powstrzymała napływające do oczu łzy, wiedząc, że nie może stracić nad sobą kontroli. Choć to wydawało się niemożliwe... Ciągle nie mogła przywyknąć do myśli... nie potrafiła uwierzyć... nie chciała dopuścić do siebie myśli, że jej matka nie żyje. To niemożliwe...

Mobilizując siły, zdołała jakoś odpowiedzieć uśmiechem na uśmiech.

— Dziękuję. Pani jest taka miła.

— Daruj sobie komplementy, Tess. Możesz podziękować zjadając wszystko. Czeka cię trudny dzień. Będziesz potrzebowała dużo siły.

— Obawiam się, że ma pani rację.

Dziewczyna usiadła przy stole, rozwinęła serwetkę i drżącą dłonią podniosła srebrny widelec. Sama dziwiła się, w jakim tempie pochłania jedzenie, chociaż nie bardzo przypominało to, co zwykła jadać na śniadanie. Już dawno wyrzuciła z jadłospisu jajka (za dużo cholesterolu) i bekon (rakotwórcze azotany).

Gdy dopiła sok pomarańczowy, czując, jak potężna dawka kalorii przywraca jej energię, zapytała odruchowo:

— A gdzie jest pani mąż? W Departamencie Sprawiedliwości? Czy w domku letniskowym w Maine?

— Mój mąż? — Twarz pani Caudill pobladła. — Nie wiesz?

— Czego nie wiem? — Tess odstawiła szklankę. — Chyba nie...

— Mój mąż umarł trzy lata temu.

— Och — szepnęła Tess. Przez chwilę siedziała jak sparaliżowana, niepewna, co zrobić ani co powiedzieć.

Ale po chwili już wiedziała. Wyciągnęła rękę i delikatnie ścisnęła dłoń kobiety.

— Jest mi naprawdę bardzo przykro. Lubiłam go. Bardzo. Zawsze potrafił okazać serdeczność.

Pani Caudill przygryzła wargę.

— Tak. — Powstrzymała szloch. — Był zacnym, kochającym mężem.

— Jeśli nie przeszkadza pani...

— Co?

— Że mówię o tym.

— Przeszkadza? — Pani Caudill potrząsnęła głową. — Ależ nie. Właściwie w pewien sposób to właśnie mi pomaga. Śmiało. Jestem twardą staruszką.

— Co mu się stało?

— Zawał serca. — Kobieta westchnęła. — Chociaż bardzo się starałam, nigdy nie udało mi się go przekonać, by tak dużo nie pracował. Powtarzałam mu, że powinien więcej odpoczywać, a przynajmniej podczas weekendów trzymać się z daleka od biura. — Jej wargi zadrżały. — Ale zdaje mi się, że umarł tam, gdzie chciał być. Nie w domu, ale właśnie w biurze.

Śmierć, pomyślała Tess. Zewsząd otacza mnie śmierć.

— Wiem, co czujesz. Panie, wolałabym nie wiedzieć, ale wiem. Mój mąż. Twoja matka. Będzie nam ich brakowało. Nasze życie bez nich jest mniej pełne. — Pani Caudill skuliła się, jakby więcej nie chciała o tym mówić. Wskazała głową na leżący przed nią egzemplarz „Washington Post”. — Pożar w twoim domu... zabójstwa... najwyraźniej wydarzyły się zbyt późno, żeby zdążyli napisać o nich w porannym wydaniu. Powinnyśmy chyba włączyć radio? Może podają jakieś nowe informacje, coś, o czym powinnaś wiedzieć.

Kuląc się w sobie, Tess przypomniała sobie koszmar, płomienie, zastrzelenie matki. Przeraziła ją myśl, że mogłaby słuchać o tym w radio. Niemniej jednak bardzo chciała wiedzieć, czy policja złapała morderców.

— Tak. To dobry pomysł.

— A skoro już trochę odpoczęłaś, powinnaś zatelefonować na policję.

— Zgadza się — skłamała Tess. — Właśnie miałam to zrobić. Ale jej uwaga skierowana była na leżącą przed panią Caudill gazetę. Nagłówek widziała do góry nogami. Mimo to przeczytała go i zesztywniała, czując ogarniający ją chłód. Pochyliła się i odwróciła gazetę do siebie.

Brian Hamilton zginął w wypadku na autostradzie

— O mój Boże! — Poczuła w gardle żółć zjedzonego śniadania. — Brian Hamilton nie żyje? — Rzuciła się do czytania. — Jakaś furgonetka zepchnęła jego wóz z drogi. — Pani Caudill robiła wrażenie przygnębionej. — Albo jakiś maniak, albo pijany kierowca.

Dziewczyna czytała dalej.

— I potem samochód Briana uderzył w słup wysokiego napięcia? I eksplodował?

— Gdyby nie zginął od zderzenia, ogień na pewno by go... I pomyśleć, że przeżył wszystkie te lata w Wietnamie tylko po to, żeby zginąć w tak bezsensownym wypadku.

— Ale ja go widziałam jeszcze wczoraj wieczorem! — Tess poderwała się z krzesła. — Rozmawiałam z nim w domu mojej matki!

— Rzeczywiście, zapomniałam, że on i twoja matka byli przyjaciółmi. To z powodu twego ojca.

— Chodzi nie tylko o to. Prosiłam go o pewną przysługę. Ja...

— Przysługę? — spytała pani Caudill.

W głowie Tess kłębiły się przerażające myśli. Pożar w domu. Wypadek na autostradzie. Nie mogła uwierzyć, że te dwa zdarzenia nie są ze sobą powiązane. Ktokolwiek zabił jej matkę, z pewnością zamordował również Briana Hamiltona! W jakiś sposób dowiedzieli się o ich spotkaniu! Myśleli, że przekazała mu posiadane informacje! Zabijają każdego, kto wie to, co ja wiem! Każdego, z kim się kontaktuję! Nie! Pani Caudill! Jeżeli się stąd nie wyniosę, ona będzie następna!

— Muszę skorzystać z telefonu. — Ze wszystkich sił starała się opanować ogarniające ją przerażenie.

— Chcesz zadzwonić na policję?

— Tak — odparła Tess. — Na policję. Już czas. Muszę z nimi porozmawiać.

— Telefon jest w korytarzu. Drugi w kuchni.

Korytarz? Kuchnia? Z którego będzie można swobodnie porozmawiać? W kuchni jest służąca.

— Zadzwonię z korytarza — burknęła Tess i szybko wyszła z jadalni.

Do głowy przychodziły jej coraz dziksze myśli. Nienawidziła Briana Hamiltona za to, że wysłał jej ojca na śmierć do Bejrutu. Poprzedniego wieczoru ubiła interes z tym nienawistnym jej człowiekiem, a teraz on już nie żył. Ponieważ postanowił spłacić długi, wykorzystując całą swoją władzę, dowiedzieć się wszystkiego o Josephie Martinie.

Śmierć. Z kimkolwiek porozmawia...

Ale nie ona! Ona ciągle żyje!

I zemści się!

Doszła do telefonu, poszperała w torebce, omijając pistolet, i wyciągnęła wizytówkę, którą dał jej Craig.

Craig! Tylko on potrafi zrozumieć. Przecież oboje przeżywają ten koszmar prawie od samego początku.

Ale detektyw wie to samo co ona. Może on również jest w niebezpieczeństwie.

Musi go ostrzec.

Spoglądając uważnie na wizytówkę, wybrała numer.

— Mówi Bili Craig. Nie ma mnie w domu, więc proszę podać nazwisko i...

Cholera! Straciła poczucie czasu. Z pewnością jest teraz w pracy.

Wcisnęła guzik rozłączania i wybrała inny numer.

— Wydział osób zaginionych — powiedział chrapliwy głos.

— Proszę z porucznikiem Craigiem. — Starała się oddychać spokojnie.

— Nie ma go w biurze. Ale gdybym mógł w czymś pomóc, to zapewne...

Grzmotnęła słuchawką. Nie! Ja potrzebuję Craiga! On jest jedynym człowiekiem, któremu mogę zaufać!

— Tess?

Odwróciła się gwałtownie i spojrzała na panią Caudill, która zaniepokojona wyszła z jadalni.

— Czy rozmawiałaś z...?

— Z policją? No pewnie! Chcą, żebym zaraz przyjechała. Nie chciałabym nadużywać gościnności, pani Caudill, ale jeśli ma pani samochód, mogłabym...

— Mój dom i moje samochody należą do ciebie. Weź auto mojego męża. Dbałam o nie przez cały czas, nawet rejestracja jest aktualna. Na wypadek, fakt dość mało prawdopodobny, gdybym kiedyś oparła się wspomnieniom i chciała nim jeździć.

— A jakim samochodem jeździł?

— Porsche 911. Ma dużo... jak to się mówi...? Mocy.

— Tak jak pani mąż, pani Caudill.

— Żebyś wiedziała, Tess. Weź samochód. Korzystaj z niego. Mój mąż cieszyłby się. Dużo mocy. Bo mam przeczucie, że twoje kłopoty są większe, niż sobie wyobrażam. A duże kłopoty wymagają...

— Mocy? — Dziewczyna podniosła ręce. — Ma pani dobrą intuicję, pani Caudill. Rzeczywiście, mam problemy. Nieprawdopodobne. Za to nie mam już czasu. Nie chcę być niegrzeczna, ale poproszę kluczyki.

7

Przygotowany na konfrontację, ale zachowując zimną krew, wiceprezydent Alan Gerrard przeszedł przez bramkę wykrywacza metalu ustawioną w korytarzu Białego Domu, minął agentów wywiadu, którzy pozostali nieporuszeni, i wszedł do Owalnego Gabinetu. Gerrard od czasu kiedy został wybrany trzy lata temu na wiceprezydenta — co zaskoczyło chyba wszystkich — był zaproszony do Owalnego Gabinetu tylko osiem razy. Za każdym razem stwierdzał z niedowierzaniem, że gabinet jest w istocie o wiele mniejszy, niż wydaje się, gdy pokazują go w telewizji.

Ktoś z zewnątrz byłby zdziwiony brakiem dostępu wiceprezydenta do prezydenta. Jednak on doskonale to rozumiał. W końcu został wybrany nie dzięki posiadanym zaletom, ale z powodu trzech pragmatycznych, politycznych powodów.

Po pierwsze, był senatorem z Florydy, a fakt ten równoważył północne związki prezydenta jako byłego senatora ze stanu Illinois. Po drugie, miał czterdzieści lat — był o piętnaście lat młodszy od prezydenta — i jego przystojne, gwiazdorskie wręcz rysy robiły wrażenie (tak twierdzili dogmatyczni doradcy prezydenta) na młodych obywatelach, a zwłaszcza na kobietach.

Po trzecie, i najprawdopodobniej najważniejsze, miał reputację człowieka uległego, niekłopotliwego, postępującego zgodnie z polityką republikanów, a zatem nie będącego rywalem prezydenta, który już myślał o następnych wyborach i nie chciał, żeby ktokolwiek stawał na drodze jego silnej osobowości.

Ale bez względu na teoretyczną słuszność wyboru prezydenta w praktyce o mało nie doprowadził on do tragedii. Opinia publiczna, media, analitycy polityczni — wszyscy nie tylko byli zdziwieni tym posunięciem, ale wręcz przerażeni.

„Gerrard wie więcej o tenisie niż o polityce. Częściej przebywa w klubie niż w Senacie. Ma tak dużo pieniędzy, że uważa, iż każdy jeździ mercedesem. Nigdy nie podjął żadnej decyzji, nie pytając o zdanie wszystkich swoich znajomych, w tym również ogrodnika. Pan Bóg dał mu wspaniały wygląd, a potem poszedł na spacer i zapomniał dodać rozumu”.

I tak dalej, i tak dalej.

Przywódcy republikańscy błagali przyszłego jeszcze wtedy prezydenta, żeby przemyślał decyzję wyboru współkandydata. Gerrard, pełen obaw, słyszał pogłoski, że prezydent się waha, ale ostatecznie przyszły szef państwa doszedł do wniosku, że w ten sposób okazałby niezdecydowanie, co byłoby raczej kiepskim sposobem rozpoczęcia kampanii prezydenckiej. Zatem zaaprobował Gerrarda jako współkandydata, ale na ile pozwalała dyplomacja, trzymał się od niego jak najdalej. Wysyłał go, żeby wygłaszał przemówienia w najmniej ważnych, najrzadziej zaludnionych okręgach wyborczych, skazując go na banicję gdzieś w terenie, dzięki czemu wiceprezydent zniknął wyborcom z oczu.

Z powodu kilku czynników — słabej opozycji demokratów i mocnych kontaktów prezydenta z poprzednią, szanowaną administracją — republikanie wygrali wybory. Prezydent natychmiast jeszcze bardziej zdystansował się od Gerrarda. Wykorzystywał go jako przedstawiciela Białego Domu podczas pełnienia mało istotnych funkcji i wysyłał w nieszkodliwych misjach po całym świecie. Ostatnio felietoniści zaczęli nazywać wiceprezydenta „niewidzialnym człowiekiem”. W każdym razie jeszcze cztery dni temu.

Tak było, rzeczywiście.

Cztery dni temu.

Kiedy to wiceprezydent stał się nagle aż nazbyt widoczny i wykorzystał swój ograniczony autorytet, szokując wszystkich komentatorów politycznych w kraju.

Gdy Gerrard zamknął za sobą drzwi, zauważył, że w Owalnym Gabinecie znajduje się sam na sam z prezydentem. Clifford Garth siedział za szerokim, wypolerowanym biurkiem w wysokim kuloodpornym fotelu naprzeciwko kuloodpornego okna wychodzącego na trawnik przed Białym Domem.

Prezydent miał pięćdziesiąt pięć lat, był wyższy, niż wynikałoby z relacji telewizyjnych, w dobrej kondycji dzięki codziennemu pływaniu w basenie w podziemiach Białego Domu. Miał szeroką twarz, co czasem powodowało, że jego policzki wyglądały na zapadłe; ciemne, władcze brwi, które mocno kontrastowały z dystyngowaną, lekką siwizną doskonale przystrzyżonych krótkich włosów. Dzięki codziennym naświetlaniom lampą kwarcową zawsze wyglądał na opalonego, ale dzisiaj jego policzki były bardziej zarumienione niż zwykle. Zazwyczaj patrzył na rozmówcę spokojnie, robiąc wrażenie człowieka mądrego, panującego nad wydarzeniami. Jednak tego dnia jego oczy wychodziły wprost z orbit i rzucały gromy nienawiści.

— Słucham, panie prezydencie. Chciał się pan ze mną widzieć? —zapytał Gerrard.

— Widzieć? Żebyś wiedział, że chciałem. — Prezydent zerwał się energicznie z fotela. — Czekałem, dopóki... Kazałbym ci przyjść już cztery dni temu, ale potrzebowałem aż tyle czasu, żeby się opanować! Mniejsza o odpowiedzialność polityczną. Nie chciałem, żeby mnie aresztowali.

Wiceprezydent pokręcił głową.

— Nie rozumiem. Aresztować? Pana?

— Za morderstwo. — Garth podniósł rękę i zaczął gestykulować jak szalony, palcem wskazującym wodząc to w lewo, to w prawo. — Wyobraź sobie taki nagłówek. To dopiero byłaby bomba. „Prezydent traci panowanie nad sobą, atakuje wiceprezydenta, rzuca go na biurko w Owalnym Gabinecie i dusi sukinsyna, aż tamtemu wyłazi jęzor”. Ty idioto...! Coś ty sobie wyobrażał? Tak dla zabawy postanowiłeś udawać, że masz władzę? Ty walnięty...!

— Rozumiem. Przypuszczam, że nawiązuje pan do głosowania nad senacką ustawą o czystym powietrzu — powiedział Gerrard.

— Mój Boże! Jestem oszołomiony! Nie wiedziałem, że ty to w sobie masz. Zmieniłeś się nagle w geniusza. Czytasz w moich myślach, Gerrard. Masz rację, mówię właśnie o tym. O senackiej ustawie o czystym powietrzu!

— Panie prezydencie, gdybyśmy mogli omówić to spokojnie...

— Spokojnie? Już spokojniejszy być nie potrafię. Ale na wypadek gdybyś cierpiał na zanik pamięci, coś ci przypomnę! To ja jestem prezydentem. Nie ty! Nie dowiedziałem się — jeszcze! — W jaki sposób opozycja zdołała przeciągnąć niektórych naszych senatorów na swoją stronę, ale gwarantuję ci — możesz się założyć o swoją przyszłość i przyszłość twoich dzieci — że się dowiem! Ale co przyprawia mnie o cholerny ból głowy... — Prezydent wzdrygnął się. — To, czego się nie dowiedziałem... i przez co nie mogę spać... i z powodu czego chciałbym ci wbić pióro w serce... to powód, dla którego ty stanąłeś przeciwko mnie! Choć mogłem, nie wyrzuciłem cię na śmieci trzy lata temu. Powinieneś być mi wdzięczny. Dałem ci ciepłą posadkę. I żadnej odpowiedzialności! Możesz pływać sobie jachtem i chodzić na bankiety, starając się nie spić, a kiedy nie ma w pobliżu twojej ślicznej jak Barbie żonki, możesz pieprzyć każdą republikankę, która ma wystarczająco wielkie cycki i potrafi trzymać język za zębami. Dlaczego wobec tego nie byłeś na tyle mądry, żeby trzymać gębę na kłódkę? Na Boga, Gerrard, ta ustawa miała szansę otrzymać równą liczbę głosów! Ale ponieważ tak mnie nabrałeś, przypomnę ci. Do wiceprezydenta należy przełamanie równowagi głosów, co oznacza, że głosuje on opowiadając się za polityką administracji. A ty głosowałeś przeciwko! Przełamałeś równowagę na korzyść opozycji!

— Zechce pan przez chwilę posłuchać, panie prezydencie.

— Posłuchać? — Garth trząsł się jak w ataku apopleksji. — Posłuchać? To nie ja mam słuchać, ale ty. Ja jestem szefem. I każde moje słowo jest poleceniem. Tylko że ty chyba tego nie rozumiesz!

— Ustawa o czystym powietrzu jest słuszna — powiedział spokojnie Gerrard. — Mamy zanieczyszczone powietrze, które zatruwa nam płuca. Zgodnie z ostatnim raportem naszej planecie pozostało czterdzieści lat.

— No i co z tego! Do tej pory nie będę już żył! Co mnie to obchodzi? Chcesz się dowiedzieć, ile tobie zostało czasu? Mogę ci powiedzieć. Gdy nadejdą wybory, odpadasz, kolego! Ja potrzebuję wiceprezydenta na tyle bystrego, żeby ze mną współpracował. I ciebie — Bóg mi świadkiem — za takiego gościa uważałem. Ale nagle... i nie rozumiem czemu... zacząłeś myśleć po swojemu.

— Głosowałem zgodnie ze swoim sumieniem — odparł wiceprezydent.

— Sumieniem? Czy to ma być dowcip?

— Moim zdaniem tej ustawie należy nadać dalszy bieg. W tym roku w samym nowojorskim porcie codziennie zdarzał się wyciek ropy naftowej. Nie mówiąc o innych wybrzeżach. Alaska. Oregon. Kalifornia. New Jersey. Teksas. Mój rodzinny stan — Floryda. Ale dajmy spokój ropie. Nie mówmy o nieoczyszczonych ściekach wpuszczanych do rzek i portów. Pomińmy herbicydy i pestycydy, które przedostają się do wody pitnej, i wycieki z siłowni jądrowych. Skoncentrujmy się wyłącznie na powietrzu. Sytuacja jest dramatyczna! Rząd musi przejąć nad nią kontrolę.

— Gerrard, nie zapominaj o realiach. Administracja ma obowiązek chronić przemysł, który zatrudnia naszych wyborców, utrzymuje stabilną gospodarkę, płaci podatki — to prawda, że nie tyle, ile by mógł, ale pamiętaj, że przemysł przyczynia się do zachowania niepewnej równowagi w wymianie handlowej z innymi krajami. Nie wątpisz chyba, że...

— Spróbuję zgadnąć. Kiedy kryzys pogłębi się, jakoś z niego wybrniemy.

Prezydent zamknął usta.

— No, proszę, co za niespodzianka. Chyba w końcu zrozumiałeś.

— Problem polega na tym... — powiedział wiceprezydent. — Pan, zdaje się, nie rozumie...

— Daj spokój! Ja wszystko rozumiem.

— Ten kryzys już się pogłębił. Jeżeli będziemy jeszcze czekać, nie zdołamy...

— Zapominasz o amerykańskiej myśli technicznej. Zapomniałeś o drugiej wojnie światowej. Amerykańska przedsiębiorczość wielokrotnie pokazywała, że jest w stanie rozwiązać każdy problem.

— Owszem, ale...

— Co?

— To było kiedyś. A teraz jest teraz. Poza tym nie okazaliśmy się tak przedsiębiorczy jak Japończycy.

— Wielki Boże! Mam nadzieję, że nie powiedziałeś tego prasie.

— A zjednoczone Niemcy będą jeszcze bardziej przedsiębiorcze — dodał Gerrard. — Ale wątpię, żeby oni chcieli uratować naszą planetę bardziej niż my. Chciwość, panie prezydencie. Odpowiedzialna zawsze jest chciwość. To ona zwycięża. Aż wszyscy się podusimy na śmierć.

— Gadasz jak jakiś cholerny radykał z Berkeley w latach sześćdziesiątych.

— W porządku — powiedział wiceprezydent. — Przyznaję, surowa kontrola zanieczyszczenia powietrza dotknie praktycznie każdej gałęzi przemysłu amerykańskiego. Koszty ograniczenia skażenia — dwutlenkiem siarki, freonami, rakotwórczymi substancjami emitowanymi przez przemysł, dwutlenkiem węgla z silników samochodowych — mógłbym wymieniać w nieskończoność, ale nie chcę pana nudzić — a więc koszty będą ogromne.

— Nareszcie, Gerrard. Naprawdę mnie zaskoczyłeś. Zrozumiałeś, o co chodzi. Dwutlenek siarki, który powoduje kwaśne deszcze, pochodzi z elektrowni spalających węgiel. Ale jeśli zabronimy spalania węgla w elektrowniach, setek tysięcy górników pozbawimy pracy. Freon, który niszczy warstwę ozonową, jest produktem ubocznym układów chłodzących w lodówkach i urządzeniach klimatyzacyjnych. Tylko że nie ma technologii alternatywnej. Co wobec tego mamy robić? Zlikwidować te gałęzie przemysłu? Czy ty naprawdę wierzysz, że Amerykanie zgodziliby się żyć bez klimatyzacji? Spaliny samochodowe przyczyniają się do podwyższania temperatury. Słusznie. Ale jeśli zmusimy przemysł samochodowy do zredukowania emisji, usprawnienie silników będzie kosztowało miliardy. Wtedy wzrosną ceny samochodów. Ludzi nie będzie na nie stać i Detroit wypadnie z gry. Nie zrozum mnie źle, Gerrard. Martwię się o to cholerne powietrze. Wierz mi. W końcu przecież muszę tym syfem oddychać. Moja żona też. I dzieci. Moje wnuki. Ale czy chcesz wiedzieć, co jeszcze mnie martwi, i to poważnie? Kulejąca gospodarka... ujemny bilans handlowy... rosnący deficyt budżetowy... kryzys na Bliskim Wschodzie... to wszystko wywołuje u mnie napady paniki! Wobec tego nie przejmuję się czymś, co będzie za czterdzieści lat. Muszę się koncentrować na bieżącym miesiącu! Na tym roku! Tymczasem ty nie utożsamiasz się z tym planem, Gerrard. Wobec tego pozwól, że powiem ci, co się stanie. Jeżeli Izba zgodzi się z Senatem i ustawa o czystym powietrzu wyląduje na moim biurku, założę przeciwko niej weto.

— Weto?

— Punkt dla ciebie. Słuchasz uważnie. A teraz postaraj się zachować czujność. Kiedy Senat będzie ponownie rozpatrywał tę ustawę, tym razem ty zachęcisz do głosowania przeciwko niej. Nastaw dobrze uszu. Przeciwko. Czy wyrażam się dość jasno?

— Zupełnie jasno.

— Nie spieprz tego znowu!

Wiceprezydent wrzał, chociaż starał się robić wrażenie pokornego.

— Oczywiście, panie prezydencie. Pańskie rozumowanie jest klarowne. I naprawdę rozumiem pańskie motywy. W końcu biznes jest tym, co ten rząd uważa za najważniejsze.

— A żebyś wiedział. Biznes trzyma ten kraj przy życiu. Nigdy o tym nie zapominaj.

— Proszę mi wierzyć, panie prezydencie. Nie zamierzam o tym zapomnieć.

8

Trzy minuty później, gdy prezydent przestał już przeklinać Gerrarda, jego żonę, jego prezencję gwiazdora filmowego, a nawet umiejętność gry w tenisa, pozwolił mu wreszcie opuścić Owalny Gabinet. I znowu agenci wywiadu zaprezentowali kamienne twarze, nie tylko z powodu zawodowej powściągliwości, ale również ponieważ wyczuwali, co się dzieje, i rozumieli, że wiceprezydent był teraz jeszcze mniej ważny niż wtedy, gdy wchodził do Owalnego Gabinetu. W każdym razie taki wniosek wyciągnął sam Gerrard, gdy krocząc niepewnie korytarzem Białego Domu wyjął chusteczkę z kieszeni marynarki i otarł nią wilgotne czoło.

Pomocnicy prezydenta odwrócili się, próbując ukryć zmieszanie, a jednocześnie ulgę, że to nie ich uważa się za zasługujących na odsunięcie.

Gerrardowi było wszystko jedno. On nie miał dumy. Miał za to do spełnienia misję i uderzyło go, że ostatnia zniewaga prezydenta — dotycząca umiejętności gry w tenisa — bezpośrednio wiązała się z czekającym go zaraz spotkaniem w pewnym niezwykle dyskretnym waszyngtońskim klubie tenisowym. Zjechał windą do garażu, skąd odwieziono go limuzyną — w towarzystwie dwóch wozów z agentami służb specjalnych w środku — na pewne modne przedmieście. Przyjechawszy na miejsce, wszedł do niskiego, rozłożystego budynku z metalu i szkła, który rok wcześniej zdobył jakąś nagrodę architektoniczną. Odbijanie piłek było słychać już na zewnątrz. Zgodnie z instrukcją wiceprezydenta kierowca i agenci zostali przy samochodach. Dyskretnie obserwowali parking i wejście do budynku, chociaż nie zachowywali maksimum czujności. W końcu nikt nie uważał Gerrarda za wystarczająco ważny cel, by mogło mu grozić jakieś niebezpieczeństwo.

W luksusowej szatni Gerrard przebrał się w modny strój sportowy. Włoskie tenisówki, skórzane i warte czterysta dolarów, dostał w prezencie od pewnego dyplomaty podczas jednej ze swoich licznych misji dobrej woli. Robioną na zamówienie rakietę z materiałów epoki podboju kosmosu otrzymał od żony. Zapłaciła za nią dwa tysiące dolarów. Chwycił ręcznik z monogramem, sprawdził w lustrze, czy włosy układają się w nieskazitelną gwiazdorską fryzurę, a potem wybiegł na tyły klubu. Zerknął na zamglone niebo, stając twarzą do usytuowanych w szeregu ośmiu odgrodzonych od siebie kortów — siedem było zajętych. Na ósmym czekał na niego szczupły, opalony, elegancko wyglądający mężczyzna w wieku czterdziestu lat.

Wiceprezydent wszedł przez otwartą furtkę, zamknął ją i przywitał się z partnerem do gry.

— Jak leci, Ken?

— Mam problemy. A ty, Alan?

— Tak samo. Właśnie wracam od prezydenta. Jak to się mówi — wezwał mnie na dywanik. — Gerrard potarł prawe oko.

— Poradzisz sobie z tym?

— Gdyby chodziło tylko o mnie, to nie ma o czym mówić. Ale z punktu widzenia strategii...? Opowiem ci później. Przyszliśmy przecież grać w tenisa, a poza tym muszę się zrelaksować. — Znowu pomasował prawe oko.

— Co się dzieje?

— Nic ważnego. Smog jest tak intensywny, że mam podrażnione oczy. Jeśli swędzenie nie przejdzie, poproszę lekarza o jakieś krople.

— Jesteś pewien, że to nie przeszkodzi ci w grze? Miałem nadzieję ci dzisiaj dołożyć. Ale nie chciałbym mieć nieuczciwej przewagi — powiedział Ken.

— Drobiazg. Z przewagą czy bez i tak nie wygrasz.

— No dobrze, wyzwanie przyjęte. Serwuj. — Mężczyzna odszedł z uśmiechem w drugi koniec kortu.

Ken miał na nazwisko Madden i był zastępcą dyrektora do spraw tajnych operacji CIA. Obaj z Gerrardem ukończyli Yale, gdzie należeli do wpływowej, tajnej korporacji „Czaszka i Piszczele”, jak również do tamtejszego klubu tenisowego, i przez lata utrzymywali ze sobą kontakt. Ich przyjaźń była stara i serdeczna. Komentatorzy polityczni nie zwracali na nią uwagi. Od początku działania obecnej administracji raz w tygodniu spotykali się na korcie, w każdym razie wtedy, gdy Gerrard był w mieście, a nie na jakiejś zorganizowanej przez prezydenta zsyłce w formie kolejnej międzynarodowej misji. Najważniejsze było to, że prasa oczekiwała po wiceprezydencie właśnie gry w tenisa, a w tak ekskluzywnym miejscu, do którego dziennikarze i mniej ważni dyplomaci nie mieli wstępu, cotygodniowy mecz — jak wiele elementów z życia Gerrarda — stał się niewidoczny.

W zasadzie umiejętności Alana i Kena były wyrównane, wygrywali mecze niewielką różnicą punktów. Raz przewagę miał Madden. raz Gerrard. Ale tym razem, mimo rzuconego przez wiceprezydenta wyzwania, swędzenie prawego oka osłabiło siłę jego gry. Przegrał pierwszego seta, z trudem wygrał drugiego, ale w trzecim nie miał już szans. Na więcej nie starczyło im czasu.

Wiceprezydent pochylił się, oddychając ciężko, zdziwiony własnym wyczerpaniem. To smog, pomyślał. Przeklęty smog.

— Przepraszam. — Podszedł do siatki, uścisnął dłoń Maddenowi i wytarł spoconą twarz. — Wybacz tak podłą grę. W przyszłym tygodniu lepiej się postaram. — Znowu potarł swędzące i łzawiące oko.

— Z twoim okiem jest coraz gorzej. Teraz jest już zaczerwienione. Powinieneś coś z tym zrobić.

— Może przepłuczę wodą.

— Czemu nie? — Ken wzruszył ramionami. — Spróbuj. W końcu klub ma system dodatkowego filtrowania wody. W przeciwnym razie chemikalia pogorszyłyby tylko sprawę.

Podeszli do bocznej krawędzi kortu. W tle inni gracze kontynuowali grę.

— Teraz mów — powiedział Madden. Stali oparci o ścianę budynku, uważając, by nie można ich było podsłuchać nawet mikrofonami kierunkowymi. — Opowiedz o prezydencie.

— Planuje postawić weto ustawie o czystym powietrzu.

Ken pokręcił głową.

— Wielki Boże. Co za uparty głupiec.

— Zapewniam cię, że przedstawiłem mu swoje najlepsze argumenty — mówił Gerrard. — Ale nie chciał ustąpić. Według niego, w chwili gdy problem osiągnie punkt krytyczny, przemysł amerykański nagle zaprezentuje sposób na cudowne uzdrowienie.

— Dobry dowcip. Nie wiedziałem, że prezydent ma takie poczucie humoru — odparł Madden. — A kiedy osiągniemy ten punkt krytyczny? Czy on nie rozumie, że sytuacja już teraz jest wystarczająco groźna?

— Dla niego kwestia ta jest podobna do coraz większego deficytu budżetowego. Niech troszczą się o to następne pokolenia. Teraz jego głównym obowiązkiem jest utrzymanie państwa w całości. — Alan znowu otarł pot z twarzy.

Ken westchnął.

— Nie powiem, żebyśmy nie spodziewali się takiej reakcji. Ale trzeba było przynajmniej spróbować. Musieliśmy dać mu szansę.

Gerrard, zniechęcony, owinął ręcznik wokół szyi.

— Tak czy owak jest coraz gorzej.

— Dlaczego?

— Prezydent czuje się oszukany. Wpadł w panikę. Nie potrafi zrozumieć, w jaki sposób opozycja przeciągnęła na swoją stronę tak wielu republikanów, którzy głosowali za ustawą. Jest wściekły z powodu ich dezercji i twierdzi, że stanie na głowie, by dowiedzieć się, dlaczego to zrobili.

— Tego też się spodziewaliśmy. Odruch polityczny — powiedział Madden. — Ale nie wyobrażam sobie, by senatorzy przyznali, że dali się przekupić. Ostatecznie następnym oczywistym pytaniem byłoby: dlaczego dawano im łapówki? Nie wierzę, że senator może być na tyle głupi, by niszczyć swoją własną karierę, wyznając grzech przekupstwa, zadawania ciosów w plecy, uzależnienia od kokainy, cudzołóstwa i wielu innych rzeczy, nawet poważniejszych, o których dowiedzieli się nasi ludzie. Wykorzystywanie własnej pozycji do gry giełdowej. Potrącenie człowieka podczas jazdy po pijanemu i ucieczka z miejsca wypadku. Jeden przypadek kazirodztwa. Nie, tacy senatorowie potrafią trzymać język za zębami. To doświadczeni ludzie. A nawet więcej — Boże, pobłogosław im, a jednocześnie przeklnij ich — są praktyczni. Szkoda, że nie możemy znaleźć więcej senatorów, którzy mają coś do ukrycia. Ale, na zasadzie równowagi, to pozwala mi wierzyć w system. Nie każdy ma jakieś głęboko ukryte tajemnice. Lecz gdybyśmy mogli zastraszyć jeszcze kilku, głosowanie zakończyłoby się naszym zwycięstwem. A ty nie musiałbyś narażać swego stanowiska i zrywać więzów poprzez głosowanie przeciwko obecnej administracji.

Wiceprezydent wzruszył ramionami.

— To żaden problem. Potrafię tolerować pogardę prezydenta. Kłopot jednak w tym, że kiedy postawi weto i odeśle ustawę z powrotem do Senatu, będziemy musieli przycisnąć więcej senatorów, żeby zyskać dwie trzecie głosów.

— Cóż... — Madden rozejrzał się dokoła, sprawdzając, czy obstawa jest na miejscu. — Mamy władzę. Mamy wpływy. Niemniej jednak głosowanie będzie ostateczne. Tymczasem jeśli ty nie będziesz działał zgodnie z polityką prezydenta...

— Tak, to mnie niepokoi — odparł Alan. — Prezydent mógłby jeszcze bardziej ograniczyć moje działania. Może mnie nawet odsunąć do czasu wyboru nowego wiceprezydenta. A ważne jest, żebym jeździł na te misje dobrej woli. Muszę koordynować nasze wysiłki.

Ken patrzył na betonową nawierzchnię kortu.

— Owszem, to jest istotne. — Wyprostował się. — Szkoda, że nie daje nam wyboru. Ale grupa wiedziała — i wszyscy się co do tego zgodzili — że wcześniej czy później będziemy musieli to zrobić.

— A teraz — powiedział Gerrard — trzeba to tylko przyspieszyć.

— Bez wątpienia. Prezydent pokazał narodowi, że już nie wspomnę o świecie, swoją odwagę, jadąc w zeszłym roku do Kolumbii na konferencję poświęconą walce z narkotykami. Cyniczni dziennikarze robili zakłady — kiedy i jak magnaci kokainy zabiją go. Ale prezydent przeżył — uważam to za cud — i teraz jest przesadnie pewny siebie. W przyszłym tygodniu leci do Peru na inną konferencję dotyczącą zwalczania narkomanii. Nie jestem jasnowidzem, ale sądzę, że tym razem potrafię dokładnie przewidzieć przyszłość. Prezydent nie wróci. W każdym razie nie wróci żywy. Za tydzień, licząc od jutra, będziemy mieć nowego prezydenta. Człowieka bardziej światłego.

— Mam nadzieję, że jestem godzien tych obowiązków — powiedział wiceprezydent.

— Jak dobrze wiesz, dzięki licznym wyprawom dobrej woli będziesz miał duże poparcie w innych krajach.

— Tak. Wysyłając mnie na te wycieczki, prezydent był swoim własnym największym wrogiem.

Madden znowu zapatrzył się w betonową nawierzchnię kortu.

— Jeszcze coś?

— Niestety. — Ken zmarszczył brwi.

— Coś nie tak?

— Możemy mieć przeciek — bąknął.

Mimo opalenizny Alan zbladł.

— Jakiego rodzaju? Poważny? Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Moglibyśmy odłożyć...

— Nie sądzę, żeby to było konieczne. Jeszcze nie teraz, chociaż jeśli trzeba będzie, oczywiście przełożymy nasz przyszłotygodniowy plan na później. Do tej pory nie chciałem cię niepokoić, bo uważałem, że sprawą zajęto się należycie. Ale niestety tak się nie stało. Musisz o tym wiedzieć, na wypadek gdybyś musiał wykorzystać swój autorytet, żeby nam pomóc.

— Co to za przeciek? — nalegał Gerrard.

— W zeszłym tygodniu powiedziałem ci, że nasza grupa poszukiwawcza znalazła w końcu zdrajcę.

— Pamiętam — niecierpliwie odparł wiceprezydent. — Zapewniałeś mnie, że został wyeliminowany w odpowiedni sposób.

— Bo został.

— Więc?

— Zdrajca poznał pewną kobietę — ciągnął Madden. — Znajomość była krótka i świeża, a w dodatku najwyraźniej przypadkowa. Nasi ludzie nie uznali tego za ważne, dopóki kobieta nie okazała przesadnego zainteresowania zdrajcą po jego śmierci. Poszła na policję i w jakiś sposób zidentyfikowała zwęglone zwłoki. Dzięki dostarczonym przez nią informacjom policjant z wydziału osób zaginionych odnalazł mieszkanie zdrajcy. Pojechali tam razem. Po wyjściu z mieszkania kobieta natychmiast odniosła film do punktu specjalizującego się w szybkiej obróbce zdjęć. Oczywiście nasi ludzie byli ciekawi, co jest na tych zdjęciach. Próbowali, ale nie zdołali ich zdobyć. Postanowili wtedy przeszukać mieszkanie zdrajcy.

— Chcesz powiedzieć, że wcześniej tego nie zrobili? — Gerrard spojrzał zdziwiony.

— Przyznają się do tego błędu. Zdrajca tak doskonale się maskował, że wydawało się wprost nieprawdopodobne, by miał cokolwiek wiążącego się z jego dawnym życiem.

— To znaczy, że jednak miał?

— W sypialni. — Mięśnie szczęki Kena napięły się. — Nasi wywiadowcy znaleźli ołtarz.

Gerrard aż sapnął.

— Zniszczyli mieszkanie — dodał Madden. — A co ważniejsze, zabrali płaskorzeźbę.

— Tylko że i tak pozostaje nam jeszcze kobieta i jej zdjęcia.

— Zgadza się. Wczoraj wieczorem nasza grupa próbowała rozwiązać i ten problem.

— Próbowała?

— Nie udało się. A tymczasem ona rozmawiała z Brianem Hamiltonem i...

— Hamilton? A co on ma z tym wspólnego? Przecież zginął wczoraj w wypadku samochodowym!

— Chodzi ci o związek z tą kobietą? Nie powiedziałem ci jeszcze najgorszego. Ta kobieta nazywa się Theresa Drake.

— Tess? Nie...

— Córka Remingtona Drake'a. Poprzedniego wieczoru poleciała do Alexandrii, żeby wykorzystać wpływy zmarłego ojca i dowiedzieć się o zdrajcy czegoś więcej. To na jej prośbę Brian Hamilton jechał do dyrektora FBI. Ale nasi ludzie zdołali go powstrzymać.

— My zabiliśmy Briana Hamiltona? — Alan gwałtownie odrzucił głowę w tył.

— Potem zrobili, co mogli, żeby zabić również kobietę. Pożar w domu jej matki. Może o tym słyszałeś. Tess Drake uciekła. Nie wiemy, gdzie jest, ale nie ma wątpliwości, że nam zagraża. Wykorzystujemy wszystkie środki, żeby ją odnaleźć i powstrzymać. Właśnie dlatego opowiadam ci o tym wszystkim. Rozumiem, że masz na głowie mnóstwo kłopotów, ale znałeś jej ojca.

— Tak. Właściwie dobrze go znałem.

— Wobec tego istnieje szansa, że panna Drake skontaktuje się z tobą i poprosi o pomoc.

— Aha — odparł Gerrard. — Teraz rozumiem.

— Może do tego nie dojdzie. Mamy pewien plan, dzięki któremu być może dotrzemy do niej.

— Jaki?

— Chodzi o detektywa. Nie ma czasu na wyjaśnienia. — Madden rozejrzał się i zauważył, że następni ludzie czekają już na wolny kort. — Zbyt długo tu jesteśmy. Musimy wyjść, zanim ściągniemy na siebie uwagę. Jeśli nic nam nie przeszkodzi, spotkamy się tu w przyszłym tygodniu.

— Niech cię Bóg błogosławi.

— Z Bogiem. Ale koniecznie powiadom mnie, jeśli ta kobieta...

Wiceprezydent skinął ponuro głową.

To samo uczynił Madden. Zeszli z kortu, przybrali swe publiczne osobowości, zagadnęli uprzejmie czekających graczy i przeszli do budynku.

— Twoje oko wygląda coraz gorzej — powiedział Ken.

— Tak, muszę coś z tym zrobić.

Gerrard wszedł do łazienki i z ulgą stwierdził, że nikogo w niej nie ma. Podszedł do lustra, delikatnie wyjął szkło kontaktowe i obejrzał przekrwioną gałkę oczną, a potem przepłukał ją wodą. Pozornie jego źrenice były błękitne, ale bez szkieł kontaktowych, których nie nosił ze względu na wadę wzroku, ale jako środek kamuflujący, źrenica prawego oka była szara.

9

— Dzwoniła jakaś kobieta i nie wziąłeś jej numeru telefonu? — Craig patrzył ze złością na Tony'ego. Był zdyszany biegiem do budynku wydziału osób zaginionych przy Police Plaża. — Mówiłem ci...

— Ależ ona odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłem ją spytać. Nawet nie zapisałem nazwiska. Wcale nie wiesz, że to była Tess Drake.

— To mi nie wystarcza. Muszę mieć pewność!

— Zrób mi przysługę i przestań krzyczeć, bo przez to zaczyna mnie boleć głowa. I dlaczego nie powiesz mi zwyczajnie, o co chodzi?

Odpowiedział mu ponury głos:

— Słusznie. Również ja chciałbym to wiedzieć.

Odwrócili się w stronę otwartych drzwi, zza których kapitan Mallory, potężny mężczyzna po czterdziestce, spoglądał gniewnie sponad zsuniętych na koniec nosa okularów. Był bez marynarki, miał podwinięte rękawy koszuli.

— Gdzieś słyszałem, że pracujesz w tym wydziale. — Ruszył w kierunku Craiga. — I byłbym ci wdzięczny, a z całą pewnością także szef, burmistrz i podatnicy, gdybyś się tu od czasu do czasu pokazywał. A właściwie — głos Mallory'ego zrobił się bardziej szorstki — gdybyś w ogóle się tu pokazywał. Już od paru dni nie mam zielonego pojęcia, co robisz i gdzie jesteś! O co chodzi z wydziałem policji w Alexandrii? Dzwonili od nich z wydziału zabójstw, żeby się dowiedzieć, czy ktoś nie podszywa się pod nazwisko jednego z detektywów nowojorskich. Pod twoje nazwisko! Wczoraj w nocy mieli tam kilka zabójstw. W bogatej dzielnicy. Co o nich wiesz?

Porucznik przełknął ślinę, popatrzył na kapitana i wolno opadł na krzesło. Pomimo kaszlu zdołał wydusić z siebie:

— Żałuję, że rzuciłem palenie.

— To nie miałoby żadnego znaczenia. Tutaj i tak nie wolno palić. Czekam, Craig. Co się dzieje?

Detektyw zawahał się.

— We wtorek... — z trudem składał myśli — przyszła do mnie pewna kobieta...

Przez następne dziesięć minut wyjaśniał: opowiedział o kostnicy, o parku Carla Schurza, mieszkaniu Josepha Martina. Skończył na nagłym wyjeździe Tess do Alexandrii i wiadomościach zasłyszanych w radiu.

Mallory nachmurzył się.

— Popraw mnie, jeśli się mylę. Na tych drzwiach wisi tabliczka z napisem: Wydział osób zaginionych, prawda? Po zidentyfikowaniu zwłok sprawa przestała nas dotyczyć. Wtedy to już była robota chłopaków z wydziału zabójstw. Wobec tego dlaczego, do cholery, dalej się w tym paprałeś?

— Przekazałem im sprawę — odparł Craig. — Informowałem na bieżąco.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie! Co ty jeszcze...?

— Z powodu tej kobiety. — Porucznik czuł występujący na policzki rumieniec. Głos załamał mu się.

— Co z nią? — nalegał kapitan.

— Wpadłem.

— Co to ma znaczyć?

— To sprawa osobista.

— Teraz już nie! Jeśli o mnie chodzi, jest to sprawa oficjalna!

— Chciałem dalej się z nią spotykać.

— Chcesz powiedzieć, że zakochałeś się w niej?

— Ja... Tak, tak się chyba stało. To prawda. Tak, zakochałem się w niej.

— I to wszystko wydarzyło się od wtorku? Jezusie! To ona musi być piekielnie ładna! — Mallory podniósł ręce w geście rezygnacji. — Craig, czy z czasów pobytu w akademii policyjnej pamiętasz jedną z zasad, które instruktorzy wbijali wam do łbów? Nie wiązać się z klientami! Bo wcześniej czy później są z tego same kłopoty. I błędy. I bałagan!

— A myślisz, że miałem inny wybór? To nie było tak, że sobie powtarzałem: dlaczego nie zrobisz czegoś głupiego i nie zakochasz się w niej? To stało się całkiem niespodziewanie! I nic nie mogłem na to poradzić.

Kapitan oparł się ciężko o biurko i pokręcił głową.

— No, bracie! A zatem mamy problem. W porządku. — Wyprostował się. — I rozwiążemy go. Ale przede wszystkim dzwoń do wydziału zabójstw w Alexandrii i powiedz im wszystko, co wiesz.

Detektyw popatrzył na niego bezczelnie.

— Nie, chyba nie.

— Co?

— Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. W każdym razie nie teraz.

— To był rozkaz!

— Posłuchaj, jeśli Theresa Drake żyje... a Tony odebrał niedawno telefon, który pozwala mieć taką nadzieję... to ucieka. Ktoś na nią poluje. Jeżeli powiemy policji z Alexandrii, co się dzieje, ten, kto chce ją zabić, dowie się o wszystkim z podsłuchu. I zanim policja ją odszuka, napastnicy staną na głowie, by dobrać się do niej.

— Przestań rozumować jak jej chłopak, Craig, i zacznij znowu zachowywać się jak glina. Bo, na Boga, ona potrzebuje ochrony!

— Myślę jak gliniarz. Wiesz o tym równie dobrze jak ja! Policja z Alexandrii nie będzie w stanie zagwarantować jej większego bezpieczeństwa niż my. Jeśli człowiek bardzo chce kogoś zabić — a wydarzenia z wczorajszej nocy dowodzą, że ci ludzie są zdeterminowani — nic go nie powstrzyma.

— A tobie wydaje się, że zdołałbyś tego dokonać — rzucił Mallory.

— Myślę, że mógłbym sprowadzić ją tutaj po cichu i bezpiecznie.

— Johnie Wayne, na pomoc!

— Daj spokój — powiedział porucznik. — Nigdy w życiu nie natrafiłem na taką sprawę. Ci ludzie są zajadli. Zorganizowani. Zdeterminowani. I uwielbiają bawić się ogniem. Nie wiem, dlaczego chcą zabić Tess — może obawiają się, że ona coś o nich wie — ale udowodnili już, że zabiją każdego, kto stanie im na drodze, byle tylko dobrać się do niej. W chwili gdy dziewczyna wyjdzie z ukrycia, pójdzie na policję z prośbą o pomoc i zacznie się o tym mówić, a to musi się stać — będzie martwa. Sądzę, że do tej pory domyśliła się już, co jest grane. To by wyjaśniało, dlaczego unika policji.

— Teoretyzujesz.

— Nie, bo wydział zabójstw z Alexandrii nie dzwoniłby do was, starając się wyciągnąć, co ja wiem, a czego oni nie wiedzą.

— W porządku. — Kapitan zastanowił się. — To brzmi rozsądnie. Ale i tak musisz z nimi pogadać. Tu nie chodzi tylko o współpracę między wydziałami. Musisz wyjaśnić, co się według ciebie dzieje. W przeciwnym razie zatajasz informacje o przestępstwach, a wiesz, co dzieje się z ludźmi, którzy to robią. Ogólnie biorąc nie jesteś złym człowiekiem, ale to nie znaczy, że z powodu przyjaźni będę ci składać wizyty w więzieniu. Bierz słuchawkę do ręki.

— Nie, zaczekaj. Proszę! Daj mi jeszcze parę minut.

— Na co masz nadzieję? Że ona zadzwoni do ciebie?

— Tak. A wtedy być może będę miał coś do powiedzenia policji w Alexandrii. Ona mi ufa, więc może wymyślimy sposób bezpiecznego ściągnięcia jej tutaj.

Na biurku Tony'ego zadzwonił telefon. Zanim Craig wstał, Tony podniósł słuchawkę.

— Wydział osób zaginionych... Chwileczkę. — Podał słuchawkę detektywowi.

— To ona? — spytał Craig.

— Nie. Wydział zabójstw z Alexandrii.

Porucznik znieruchomiał. W tej samej chwili zadzwonił drugi aparat i tym razem odebrał kapitan Mallory.

— Wydział osób zaginionych... Tak. zgadza się. W tej chwili.

Oszołomiony Craig spoglądał raz na jedną słuchawkę, raz na drugą.

— Lepiej odezwij się — powiedział Mallory. — To jakaś kobieta. Ze sposobu, w jaki wymówiła twoje nazwisko, wynika, że jest w kłopotach i potrzebuje pomocy od samego Boga.

Craig rzucił się do telefonu.

10

— Tess, czy to ty?

Słysząc głos detektywa, Tess poczuła, że miękną jej kolana. Jezu, nareszcie!

Od chwili gdy wyprowadziła lśniące czarne porsche z przestronnego garażu przy domu pani Caudill, czuła się wystawiona na odstrzał. Drżącą ręką zmieniała biegi, wyjeżdżając z zacisznej, drogiej dzielnicy.

Minęła niewiele samochodów, ale nabrała tylko więcej podejrzeń. Bardzo możliwe, że zabójcy zostawili w okolicy obserwatorów. Często zerkała w lusterko wsteczne. Wydawało jej się, że nikt za nią nie jedzie. Ale gdy opuściła ekskluzywną dzielnicę i zwiększyła prędkość na zatłoczonej czteropasmowej trasie przelotowej, oświetlonej reklamami pralni, barów szybkiej obsługi i sklepów z kasetami wideo, uświadomiła sobie, że w takim ruchu nie będzie w stanie stwierdzić, czy ktoś ją śledzi.

Co gorsza, jej ekskluzywny samochód rzucał się w oczy. W młodości podsłuchała jedną z telefonicznych rozmów ojca. ,,I upewnijcie się — powiedział — żeby jechali zwyczajnym samochodem. Nie mogą rzucać się w oczy”.

A jej samochodu z pewnością trudno było nie zauważyć. Przejeżdżający obok kierowcy w normalnych wozach z zazdrością spoglądali na porsche.

Cholera, pomyślała, i dla pewności chwyciła leżącą obok torebkę z pistoletem. Gdy na zatłoczonym parkingu jakiegoś supermarketu zauważyła budkę telefoniczną, zatrzymała się obok niej, wyskoczyła z samochodu, wysupłała z torebki kartę kredytową, chwyciła słuchawkę i znowu zadzwoniła do biura Craiga.

— Tak — wydyszała. — To ja. Próbowałam złapać cię wcześniej.

— Miałem nadzieję, że to ty. Dzięki Bogu, żyjesz. Tak się bałem...

— Oni spalili... Zabili moją matkę.

— Wiem, Tess. Przykro mi. Z pewnością jesteś... Gdy się spotkamy, spróbuję... Nie potrafię usunąć bólu, ale zrobię wszystko, by go z tobą dzielić. Teraz najważniejsze jest, żeby nie zabili i ciebie.

— Jeszcze im się nie udało! Ale będą mnie ścigać! Wiem, że mnie śledzą i boję się. Co mam robić? Ktokolwiek mnie ściga, będzie obserwował miejscową komendę policji. Nie mogę tam pojechać, a telefon też pewnie jest na podsłuchu. Potrzebuję pomocy!

— Posłuchaj! Nie wpadaj w panikę, Tess. Będziesz miała ochronę, obiecuję. Gdzie jesteś? Słyszę w tle ruch samochodowy.

— Nie wiem... Gdzieś na obrzeżach Alexandrii. Dzwonię z budki przy jakimś supermarkecie.

— Chryste! Nie możesz tam zostać! — Craig zakasłał. — Czy znasz jakieś miejsce, gdzie mogłabyś się schować do mojego przyjazdu do Alexandrii?

Tess, rozdygotana, próbowała zebrać myśli.

— Tess?

— Nie mogę w to wciągać dawnych znajomych. Ich też by zabili. Myślałam o kinie, ale w tłumie i ciemnościach nie czułabym się bezpiecznie. Może biblioteka. Albo muzeum. Tylko że tam też nie będę się czuła najpewniej.

— Zaczekaj. Muszę się na chwilę wyłączyć. Nie odkładaj słuchawki. Zaraz wrócę.

— Nie!

— Tess, to ważne. Zaczekaj.

Usłyszała trzask, a po nim tylko szum łączy międzymiastowych.

Ręce jej się trzęsły.

Szybciej! Proszę!

Rozejrzała się ukradkiem po zatłoczonym parkingu, spoglądając na złowrogo wyglądających ludzi wysiadających z samochodów. Obok furgonetki stało dwóch mężczyzn, spoglądali w jej kierunku. Tess wsunęła dłoń do torebki i położyła ją na rękojeści pistoletu. Mężczyźni okrążyli furgonetkę, prawie zaszli ją z boku, lecz nagle zmienili kierunek i skierowali się do sklepu.

Dziewczyna odetchnęła, uświadamiając sobie, że oni tylko podziwiali jej porsche.

Craig, prędzej! Nagle znowu odezwał się:

— Tess?

— Co ty robiłeś? — spytała drżącym głosem.

— Przepraszam. Nie sądziłem, że to tak długo potrwa. Potrzebowałem pewnych informacji. Polecę samolotem linii Trump, który ląduje w Waszyngtonie o drugiej siedem. Jak dostałaś się do tego supermarketu? Masz samochód?

— Tak.

— Jaki? Muszę go poznać.

— Porsche 911. Czarny.

— Muszę przyznać, że nawet kiedy uciekasz, to z klasą.

— Craig, oszczędź sobie dowcipów.

— Próbuję tylko podnieść cię na duchu. Dobrze, jak chcesz konkretów, to słuchaj uważnie. W pobliżu lotniska, tuż przy Crystal City, stoi hotel Marriott. Gdy tylko przylecę, złapię taksówkę i pojadę tam, czekaj na mnie na parkingu hotelowym. W najgorszym razie powinienem być o pół do trzeciej.

— Ale to dopiero za trzy godziny!

— Zdążyłem policzyć. Jedź do Waszyngtonu. Przejdź się po Kapitolu. Przy takiej liczbie strażników nikt nawet nie spróbuje cię zaczepiać. Tylko uważaj wysiadając i wracając do samochodu.

— Mam uważać? Od ostatniej nocy nie robię nic innego.

— Więc postaraj się jeszcze bardziej. Tymczasem ja skontaktuję się z policją w Alexandrii. Powiem im, co się dzieje.

— Nie! Jeśli ta wiadomość pójdzie przez radio...

— Tess, musisz mi zaufać. Porozmawiam z ich szefem. Przycisnę go, żeby nie nadawał sprawie rozgłosu. Nie powiem mu, gdzie jesteś ani gdzie się spotkamy. Chcę tylko zorganizować grupę, która zawiezie cię w bezpieczne miejsce.

— Nie ma takiego miejsca!

— Wierz mi — jest. Pewien dom. Pokój hotelowy. Farma. Cokolwiek. Gwarantuję ci, że wkrótce będziesz miała wystarczającą obstawę. Tylko panuj nad sobą! Proszę cię, jeszcze parę godzin i wszystko się skończy.

— Mylisz się!

— Nie mylę...

— Oni zawsze będą czekać. Nie rezygnują. To nie skończy się nigdy!

— Skończy się, jeżeli się dowiemy, dlaczego chcą cię zabić. A kiedy ich sekret — cokolwiek to jest — stanie się tajemnicą poliszynela, nie będą mieli powodu uciszyć cię.

— Jeżeli się dowiemy. Jeżeli! Jeżeli! Jeżeli!

— Panuj nad sobą!

— Ale to nie skończy się na mnie — powiedziała Tess. — Nie jestem jedyną zagrożoną osobą!

— Nie rozumiem. Nikt więcej...

— Mylisz się! Craig, ty byłeś ze mną. Opowiadałam ci o Josephie. Pojechałeś do jego mieszkania. Widziałeś, co było w sypialni. Jeśli zabójcy śledzili nas, mogą polować również na ciebie!

Porucznik przez chwilę nie odpowiadał.

— Niech sukinsyny tylko spróbują. — Znowu zakasłał. — Hotel Marriott w pobliżu lotniska. Pół do trzeciej. Przejeżdżaj przed wejściem, aż mnie zobaczysz. Rozpoznam twój samochód.

— Przez ciebie czuję się...

— Teraz nie pora na wykręty.

— Pewnie. Będę przebiegła jak mój ojciec. Przyjadę tam.

11

Odłożyła słuchawkę, przyjrzała się ludziom na parkingu, poczuła się zupełnie odsłonięta, więc ruszyła pędem do samochodu. Jedź do Waszyngtonu, powiedział Craig. Przejdź się po Kapitolu. Tylko że myśl o przebywaniu w tak uczęszczanym miejscu, mimo obecności strażników, niepokoiła ją. Musi być jakieś inne wyjście. Odjeżdżając spod supermarketu sprawdziła w lusterku wstecznym, czy nikt za nią nie jedzie. Zostawiła za sobą kilka samochodów. Z głębokim westchnieniem dotknęła znowu torebki, czując uspokajający kształt broni.

Nagle pistolet przypomniał jej człowieka, którego wczoraj zabiła, i zrobiło się jej niedobrze. Ale gniew i strach okazały się silniejsze. W zamieszaniu tego ranka zapomniała wyjąć magazynek i sprawdzić, ile w nim zostało naboi. Z pewnością ojciec by tego nie pochwalił. Możliwe, że magazynek jest już pusty.

Muszę być przygotowana do obrony!

Patrzyła na wystawy mijanych sklepów, jeden szczególnie przyciągnął jej uwagę.

Podjechała ostro, zatrzymała się przed wejściem i pośpiesznie weszła do środka. Dopiero po zamknięciu za sobą drzwi uspokoiła się nieco.

— Słucham panią — powiedział muskularny, wysportowany sprzedawca. Zmierzył ją wzrokiem pełnym uznania, wręcz pożądliwie oceniając twarz i figurę dziewczyny. — Czym mogę służyć? — Potrzebuję dwóch pudełek naboi do dziewięciomilimetrowego pistoletu typu SIG-Sauer.

— Z pewnością planuje pani ciężkie strzelanie. — Jego uwaga zabrzmiała sugestywnie.

— Instruktor na strzelnicy nalega, żebyśmy sami kupowali amunicję.

— Zapewniam, że gdyby chodziła pani na naukę do mnie, dawałbym pani amunicję i same lekcje za darmo. — Sprzedawca uniósł brwi.

— W takim razie bardzo żałuję, że tak nie jest — odpowiedziała Tess.

Sprzedawca był zbyt zaaferowany jej biustem poruszającym się swobodnie pod cienką bluzką, żeby zauważyć ironię w głosie dziewczyny. Kiedy odwrócił się, żeby sięgnąć po naboje, Tess wyjęła z torebki portfel, starając się, by nie wysunął się jej pistolet. W tej samej chwili musnęła palcami fotografie. Jak pod wpływem wstrząsu wywołanego prądem elektrycznym przypomniała sobie, że Craig prosił ją o zrobienie dodatkowych odbitek i przesłanie ich pod adresem jego biura. Ale sytuacja zmieniła się. Nie miała czasu na spełnienie prośby detektywa, a już z całą pewnością nie czułaby się bezpiecznie, czekając na wywołanie zdjęć. Musiała być w ciągłym ruchu!

— Przepraszam, czy ma pan może kopertę? — spytała. — I czy sprzedałby mi pan znaczek? Byłabym bardzo wdzięczna.

— Dla tak pięknej damy — oczywiście.

— Dzięki. Na pewno tu jeszcze wrócę.

— Proszę mi wierzyć, zawsze będzie tu pani mile widziana. Za tymi drzwiami jest strzelnica. Moglibyśmy poćwiczyć, że tak powiem, prywatne strzelanie.

Zmusiła się, by odpowiedzieć na ten żart, czując zamieszanie w głowie.

— Założę się, że jest pan w tym dobry.

— Żadna się nie skarżyła.

Daj spokój, chłopie! — krzyknęła w myślach. Zapłaciła za amunicję, wzięła kopertę i znaczek. Negatywy, pomyślała. Wyślę Craigowi negatywy. Przynajmniej one będą bezpieczne.

Fotografie — i żywe wspomnienie dziwacznej rzeźby w sypialni Josepha — uświadomiły jej, gdzie powinna się udać. Na pewno nie do Kapitolu.

12

Craig rzucił słuchawkę.

Kapitan Mallory, zaskoczony jego determinacją, gwałtownie podniósł ręce.

— No, teraz już wszystko słyszałem. Porucznik wydający rozkazy szefowi policji.

— Ale podziałało, co? Wydział z Alexandrii jest gotowy współpracować.

— Jeśli tak chcesz to nazwać. Nawet tutaj słyszałem, jak krzyczał. Gdy dorwie cię w swoje ręce...

— Gadaj zdrów. A czego się spodziewałeś? Nie miałem wyboru. Nie mogłem... Nie śmiałem podać mu szczegółów spotkania z Tess. Zabójcy są za dobrze zorganizowani. Jeśli chociaż z jednego radiowozu padnie nazwa hotelu Marriott, a rozmowy policyjne są podsłuchiwane, Tess będzie martwa w chwili, gdy ten przyjedzie.

— Ale, jeśli zrozumiałem, szef policji w Alexandrii ma ci przygotować jakiś bezpieczny dom. Muszę przyznać, że to zrobiło na mnie wrażenie. Jest tylko jeden problem, Craig.

— Tylko jeden? Ja widzę ich całkiem sporo.

— Owszem, jeden. Nie udzieliłem ci zezwolenia na wyjazd. Nie ty dowodzisz tym wydziałem. Przekraczasz swoje kompetencje.

— Powiedziałem już, że jadę!

— Nawet jeśli cię zawieszę?

— Rób, co do ciebie należy. Możesz mnie nawet zwolnić!

— Ty uparty...!

— Nie mam czasu na sprzeczki. Muszę dojechać na lotnisko La Guardia, zanim samolot wystartuje!

— W samo południe? W takim ruchu będziesz miał szczęście, jak znajdziesz taksówkę.

— Wobec tego wezmę jeden z wozów patrolowych!

— Nie!

— Co?!

— Mylisz się! Nie ty weźmiesz radiowóz.

— Tylko mi nie...

— Tony go weźmie. Odwiezie cię na lotnisko.

Porucznik zamrugał ze zdziwienia.

— Czy powiedziałeś...?

— Ruszaj się, Craig. I pilnuj swego tyłka. A jeśli szef w Alexandrii będzie sprawiał ci jakieś kłopoty, powiedz mu, żeby zadzwonił do mnie.

— Nie wierzę... Nie wiem, jak ci...

— Dziękować? Wróć cały i zdrowy i dla odmiany zrób coś pożytecznego. Tony, jeśli będzie tłok, włącz syrenę.

13

Kiedy wóz patrolowy odjeżdżał z piskiem opon spod budynku komendy, z zaparkowanej niedaleko furgonetki, dokładnej kopii wozu używanego przez towarzystwo telekomunikacyjne, obserwowało go dwóch mężczyzn. Każdy miał w kieszeni pierścień z błyszczącym rubinem i złotymi insygniami przecinającego się miecza i krzyża. Siedzący z przodu pierwszy mężczyzna — surowo wyglądający spec od obserwacji — porównał niewyraźne twarze w mijającym ich wozie policyjnym z trzymaną w rękach fotografią.

— To chyba on.

— Chyba? Musimy mieć pewność. — Drugi mężczyzna, siedzący z tyłu, nie zdejmował słuchawek z uszu.

— Jestem pewien.

— Ale powiedziałeś „chyba”, a to za mało. Szkoda, że nie założyliśmy podsłuchu na telefon w wydziale osób zaginionych. Zaczekajcie. Mam coś. — Drugi mężczyzna poprawił słuchawki. — No, no! Dyspozytorka z centrali policyjnej prosi, żeby wszystkie wozy pomogły temu krążownikowi... numery się zgadzają... dojechać na lotnisko La Guardia w porę na samolot do Waszyngtonu o pierwszej. — Czy to ci wystarczy?

— Tak — odparł technik. — W zupełności. Dzwoń.

Mężczyzna siedzący na przednim siedzeniu podniósł słuchawkę telefonu komórkowego i wybrał numer.

— Bramkarz zszedł z boiska. Najwyraźniej jest przejęty stanem zdrowia swojej przyjaciółki i chce się z nią spotkać w parku. — Podał szczegóły lotu.

Odpowiedział głos kameleona:

— Co z przeciwną drużyną?

— Jak do tej pory nie widać. Może chcą przeczekać tę grę.

— Niemożliwe. Nie wtedy, gdy weszliśmy do finału. Założę się, że ich drużyna jest gdzieś w pobliżu. Uważajcie na tych zdolnych skautów. My bierzemy na siebie park. I nie zapominajcie — drużyna przeciwników ma zwyczaj pojawiać się wtedy, gdy się ich najmniej spodziewamy.

14

Tess wsiadła do Porsche i rozejrzała się szybko. Serce waliło jej jak młot. Cały czas spodziewała się, że obok niej zatrzyma się nagle jakiś inny samochód, wyskoczą z niego ludzie i zaczną strzelać. Wyciągnęła pistolet z torebki, ale zachowała dość przytomności, by trzymać broń nisko, poza zasięgiem wzroku przechodniów. W błyskawicznym tempie zwolniła zatrzask magazynka i stwierdziła, że zostały w nim tylko dwa naboje plus jeden w komorze.

Jezu! Zerwała szybko pokrywę jednego z kartonowych pudełek i wepchnęła czternaście naboi do magazynka. Teoretycznie pistolet mieścił tylko szesnaście naboi, ale z tym znajdującym się już w komorze razem było siedemnaście.

W chwili gdy wsunęła z powrotem magazynek w uchwyt pistoletu, wydało się jej, że obręcz ściskająca jej pierś nieco się rozluźniła. Teraz mogła się bronić. Miała przynajmniej taką nadzieję. Muszę się stąd wydostać.

Wepchnęła broń do torebki, pudełka z amunicją pod fotel, przekręciła kluczyk w stacyjce, wcisnęła pedał gazu i wskoczyła w lukę strumienia samochodów na zatłoczonej szosie.

Koperta! Jeszcze w sklepie wypisała na niej adres, polizała i przy kleiła znaczek. Teraz podczas jazdy nieporadnie wyjęła pakiet zdjęć z torebki, otworzyła kopertę i wsunęła do niej negatyw. Zaczęła szybciej oddychać, gdy przed jakimś sklepem spostrzegła furgonetkę pocztową. Zjechała z szosy, ostro zahamowała za furgonetką, zakleiła kopertę, a potem wychyliła się przez okno i podała ją pocztowcowi wracającemu od skrzynki z wypchanym listami workiem.

— Spóźniona dostawa. — Uśmiechnęła się z trudem. — Chyba nie ma pan nic przeciwko temu?

— Co za różnica. Piękny samochód.

— Dziękuję.

— Jak się prowadzi?

— Proszę spojrzeć. — Tess wrzuciła jedynkę, wcisnęła gaz do dechy i odjechała z piskiem opon.

Ale to nie było obliczone na pokaz. Jeśli ktokolwiek ją śledził, chciała jak najszybciej odjechać z tego miejsca. Miała ogromną nadzieję, że nikt nie zauważył, jak podawała mu kopertę. Ostatnio trup ścielił się wokół niej zbyt gęsto. Modliła się, by nie wystawić na niebezpieczeństwo życia pracownika poczty.

Wróciwszy na szosę, zmieniała pasy, utrudniając ewentualny pościg i jadąc możliwie jak najszybciej, ale nie tak szybko, by ryzykować zatrzymanie przez policję za przekroczenie ograniczenia prędkości. Kierowała się stronę Waszyngtonu zgodnie z sugestią Craiga.

Ale nie do Kapitolu. Na pewno nie!

Miała lepszy pomysł. Może nie bezpieczniejszy, ale z pewnością ważniejszy.

Rzeźba. Dziwaczna, odpychająca rzeźba. Jej życiu groziło niebezpieczeństwo, ponieważ wiedziała o istnieniu tej przeklętej rzeczy. Musiała się dowiedzieć, co ona oznacza, a mogła jej to wyjaśnić tylko jedna osoba.

15

Rozparty na tylnym siedzeniu limuzyny, w drodze powrotnej z klubu tenisowego do biura, wiceprezydent rozmyślał o kobiecie, przed którą ostrzegł go zastępca dyrektora CIA do spraw tajnych operacji.

Tess Drake?

Dlaczego właśnie ona?

Jeszcze w czasach przyjaźni z jej ojcem Alan Gerrard często widywał Tess. Miała wtedy kilkanaście lat i była miłym, wrażliwym, żywym dzieckiem. Jej szczupłe, pięknie zbudowane ciało z niewielkimi, sterczącymi piersiami robiło na nim wrażenie.

Oczywiście nie miało to nic wspólnego z seksem. Nic z tych rzeczy. Mimo podejrzeń prezydenta, że Gerrard, podobnie jak wielu polityków, wykorzystywał dziewczyny o podobnych poglądach, wiceprezydent dzięki dyscyplinie nauczył się tłumić swój popęd.

Był żonaty. Oczywiście z piękną, fotogeniczną kobietą, której zdjęcia pojawiały się często na łamach czasopism. Jednak ona także popierała jego czyste, sztywne zasady i w ciągu dwudziestu lat małżeństwa, podczas tysięcy wspólnych nocy w jednym łóżku — gdzie leżeli jako towarzysze życia, wspólnicy, bratnie dusze — oddali się seksowi tylko trzy razy. I przy tych trzech rytualnych okazjach pozwolili sobie na doświadczenie podstawowych przyjemności ciała tylko i wyłącznie w celu spłodzenia dzieci.

Nie, pociąg Gerrarda do Tess nie był natury cielesnej. Przeciwnie, podziwiał ją jako piękny przykład kwitnącej, zdrowej, młodej kobiety, doskonały egzemplarz gatunku ludzkiego. Teraz czuł się głęboko zakłopotany, że właśnie ona spośród wszystkich ludzi, z tą jej biologiczną doskonałością, stała się zagrożeniem i musi zginąć. Jednak strapienie nie powstrzymywało go od nadziei, że dziewczyna zostanie uciszona możliwie jak najszybciej.

Zabrzęczał telefon. Wiceprezydent wyprostował się i szybko podniósł słuchawkę. Ten numer znało niewielu ludzi i nikt z niego nie korzystał, chyba że sprawa była wyjątkowo ważna. Może wiadomość ma związek z Tess. Może już została odnaleziona.

— Chwileczkę, sir — odezwał się kobiecy głos. — Dzwoni pan prezydent.

Gerrard stłumił odruch rozczarowania. Clifford Garth warknął niezwykle energicznie:

— Pakuj walizki. Wyjeżdżasz.

Gerrard udał westchnienie, kiedy odpowiadał człowiekowi, na którego pogrzeb miał nadzieję wybrać się za dziesięć dni już jako nowo wybrany prezydent.

— Co tym razem? Zbieranie funduszy w Idaho? Byle tylko pozbyć się mnie z miasta?

— Nie. Podróż zagraniczna. Dowiedzieliśmy się właśnie, że prezydent Hiszpanii zmarł na atak serca. Już wysłałem kondolencje. Będziesz naszym oficjalnym przedstawicielem na pogrzebie.

Pogrzeby, pomyślał wiceprezydent. Wszystko wskazuje na to, że będzie ich więcej. Żałował śmierci bez względu na konieczność, jaka ją wywoływała.

— Skoro tego pan sobie życzy.

— Dokładnie. Tak trzymaj — warknął Garth. — Rób wszystko to, co ja chcę, a może jakoś się nam ułoży. Chociaż szczerze w to wątpię. — Prezydent ze zniecierpliwieniem przerwał połączenie.

Gerrard odłożył w zamyśleniu słuchawkę telefonu komórkowego.

Nie był całkowicie zaskoczony wieścią o śmierci prezydenta Hiszpanii. Prasa podawała, że w ostatnim czasie nie czuł się najlepiej. Ale, tak dla pewności, stan zdrowia prezydenta Hiszpanii został dodatkowo trochę osłabiony. Tyle tylko, że śmierć polityka nastąpiła o wiele wcześniej, niż planowano.

Hiszpania. Fascynujący kraj. Tak jak Anglia był monarchią parlamentarną. W przypadku śmierci króla jego miejsce zajmował najstarszy potomek, a może żona czy najbliższy krewny... Nie było sposobu na kontrolowanie sukcesji. Natomiast z parlamentem hiszpańskim sprawy miały się zupełnie inaczej. Jego marszałek, wybierany przez kongres deputowanych, mógł być wyeliminowany i zastąpiony kimś innym. Ten z kolei, wybrany przez przekupionych członków hiszpańskiego kongresu, okaże zrozumienie dla spraw wiceprezydenta. W końcu byli spokrewnieni, to prawda, że bardzo odległe, ale ani czas, ani dystans nie mogły zerwać łączących ich więzów. Zarówno oni, jak i wielu innych, którzy dzielili ducha i misję Gerrarda, wkrótce osiągną wspólny cel.

Hiszpania. Niezwykle odpowiednie miejsce, pomyślał Gerrard.

16

Eric Chatham, dyrektor FBI, wchodził przygnębiony na wzgórze cmentarza Arlington, mijając lśniące nagrobki. Ten wymuskany mężczyzna po czterdziestce o zmęczonej twarzy odwrócił się, żeby popatrzeć na spowite smogiem drzewa u podnóża pagórka. W oddali wznosił się jeszcze bardziej przesłonięty smogiem biały marmurowy obelisk Waszyngtona. Mężczyzna próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz widział go w czystym powietrzu. Zamyślony przyglądał się, jak w alejce, w pewnej odległości od jego samochodu, zatrzymuje się inny wóz. Wysiadł z niego Kenneth Madden, zastępca dyrektora tajnych operacji CIA. Zostawił ludzi z ochrony osobistej i ruszył pod górę, by dołączyć do Chathama.

Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem. Chociaż teoretycznie zadania i jurysdykcje FBI i CIA były różne, w praktyce często pokrywały się, przez co instytucje te nierzadko ze sobą rywalizowały. Wizyta Maddena w biurze Chathama lub na odwrót byłaby wystarczająco niecodziennym zjawiskiem, żeby przyciągnąć uwagę dziennikarzy. Nie mogli się też spotkać w restauracji lub innym tego typu miejscu, gdzie ich jednoczesna obecność nie tylko wzbudziłaby zainteresowanie, ale ktoś mógłby podsłuchać ich rozmowę. Najprostszym rozwiązaniem był telefon i Madden rzeczywiście zadzwonił, lecz tylko po to, by wyjaśnić, że ma do omówienia pewną delikatną sprawę i że powinni to zrobić w cztery oczy. Propozycja spotkania na cmentarzu Arlington została przyjęta. Tu niewielu ludzi mogło ich zauważyć.

— Dziękuję, że zgodziłeś się na spotkanie, chociaż tak późno cię zawiadomiłem — powiedział Madden. — I to jeszcze w porze lunchu.

Chatham wzruszył ramionami.

— Nie umartwiam się. Nie mam dzisiaj apetytu.

— Wiem, co masz na myśli. Mnie też dzisiaj nie przeszłoby nic przez usta.

— Z powodu tego, co przydarzyło się Brianowi Hamiltonowi?

Madden skinął ponuro głową.

— To był dla mnie szok. — Popatrzył na nagrobki. — Dopiero gdy umówiliśmy się na spotkanie, uświadomiłem sobie, że w poniedziałek przyjdziemy tu na pogrzeb.

— Nie wiedziałem, że znaliście się dobrze — powiedział Chatham.

— Nie tak dobrze jak wy, ale uważałem go za przyjaciela. Przynajmniej we współczesnym rozumieniu tego słowa. Czasem pracowaliśmy razem nad sprawami związanymi z Radą Bezpieczeństwa Narodowego.

Zastępca dyrektora CIA nie rozwodził się nad tym dłużej, co dyrektor FBI uznał za oczywiste z powodu etyki zawodowej.

— Dlaczego chciałeś się ze mną spotkać? — spytał Chatham.

Madden zawahał się.

— Ostatniej nocy wydarzyła się jeszcze jedna tragedia. Pożar w domu Melindy Drake i jej śmierć.

Chatham zesztywniał, lecz nie okazał niepokoju.

— Tak. Wdowa po Remingtonie Drake'u. To prawda, jeszcze jedna tragedia.

— Próbowałem dodzwonić się do jej córki w Nowym Jorku, żeby przekazać kondolencje. Niestety nie zastałem jej. Wydawca jej czasopisma powiedział mi, że Theresa — Tess — poleciała wczoraj do Alexandrii. Obawiam się, że ktokolwiek podpalił dom i zabił jej matkę — nie potrafię sobie wyobrazić dlaczego — mógł próbować zabić także ją. Ale jak do tej pory strażacy nie znaleźli ciała dziewczyny w pogorzelisku. To pozwala mi podejrzewać, że Tess uciekła i najwyraźniej ze strachu gdzieś się ukryła.

— Być może — odparł dyrektor FBI. — Rozsądne założenie. Ale dlaczego się tym interesujesz? Czy znasz Tess? Znałeś jej ojca?

Madden pokręcił głową.

— Tess? Niestety nie. Ale jej ojca — owszem. W dawnych czasach. Często informowałem go o warunkach bezpieczeństwa w różnych krajach, do których się wybierał, by prowadzić negocjacje dla Departamentu Stanu. A kiedy umarł... jak umarł... sposób, w jaki te dranie go torturowały... cóż, żałuję, że nie był jednym z moich pracowników. To, co mu się przydarzyło, było obrzydliwe, ale — niech Bóg ma go w swej opiece — nie puścił pary. Był bohaterem, a jego córka — ze względu na niego — zasługuje na pełną ochronę ze strony rządu.

Dyrektor FBI popatrzył z ukosa.

— Ochronę? Mów konkretniej.

— Dziś rano miałem telefon — powiedział zastępca dyrektora CIA. — Od Alana Gerrarda. Nie wiem, jaką masz opinię na temat wiceprezydenta, ja w każdym razie słucham — i ty zrobiłbyś to samo — kiedy on wydaje rozkazy. Był bliskim przyjacielem Remingtona Drake'a, tak jak ty jesteś... byłeś... przyjacielem Briana Hamiltona. Gerrard chce, żeby każda agenda rządowa uczyniła wszystko, by jej pomóc. To znaczy — ty i ja. Biuro i Agencja.

— Nie bardzo rozumiem... To jest sprawa wewnętrzna — zauważył Chatham. — Nie podlega twojej jurysdykcji.

— Nie przeczę. Powtarzam ci tylko polecenie wiceprezydenta i właściwie po to tu przyjechałem. Ponieważ rzeczywiście chodzi o sprawę wewnętrzną. Przynajmniej tyle na razie wiem, chociaż sprawdzamy dalej. Nie chcę, żebyśmy jeszcze bardziej ze sobą rywalizowali. Piłka jest na twojej połowie boiska. Gerrard byłby wdzięczny, gdybyś zatelefonował do szefa policji w Alexandrii. Jeżeli Tess Drake da znak życia i skontaktuje się z nimi, wiceprezydent będzie wdzięczny — podkreślił słowo wdzięczny — gdy poinstruujesz miejscową policję, żeby przekazała sprawę tobie, a potem skontaktujesz się z jego gabinetem i moim, na wypadek gdyby w tym czasie okazało się, że to jest coś więcej niż sprawa wewnętrzna.

Chatham nachmurzył się, mierząc wzrokiem zastępcę dyrektora CIA. Nie był przyzwyczajony do dzielenia się z Agencją swoimi informacjami.

Jednocześnie przyjaźń z Brianem Hamiltonem zobowiązywała go. Bardzo chciał się dowiedzieć, czy śmierć jego przyjaciela była rzeczywiście przypadkowa.

— Dzwonił do mnie wczoraj — powiedział.

— Kto?

— Brian. Chciał koniecznie przyjechać do mnie do domu. Spodziewałem się go około jedenastej. Powiedział, że zależy mu na pewnej przysłudze osobistej. Mówił, że ma to związek z Remingtonem Drakiem, wdową po nim i jego córką.

Madden, który zawsze wyglądał na opalonego, zbladł.

— Chcesz powiedzieć, że śmierć Briana i to, co wydarzyło się w domu Melindy Drake...

— Są powiązane? Nie wiem. Ale z pewnością mam zamiar się tego dowiedzieć. Powiedz wiceprezydentowi, że zgadzam się na współpracę. Porozmawiam z szefem policji w Alexandrii. Zorganizuję przejęcie i przekazanie informacji.

— Gwarantuję, że wiceprezydent doceni...

— Doceni? Chrzanić go. Nie obchodzi mnie, co on docenia! Obchodzi mnie tylko Brian, wdowa po Remingtonie Drake'u i jego córka.

— Mnie też, Ericu. Mnie też. Ale ponieważ Brian nie żyje i żona Remingtona Drake'a też, musimy skoncentrować się na żywych — na Tess. Musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby ją chronić. Jesteśmy to winni naszym przyjaciołom.

Chatham skrzywił się.

— Niech nam Bóg dopomoże.

— Coś nie tak?

— Masz moje słowo — powiedział dyrektor FBI. — Ale muszę przyznać, że nie podoba mi się tak ścisła współpraca z Agencją.

— Daj spokój. Tylko jeden raz. Cel jest godny kompromisu.

— Otóż to — kompromis. Tylko ten jeden raz.

— Ze względu na sprawę — zakończył Madden i wyciągnął rękę.

Chatham zawahał się. Niechętnie uścisnął mu dłoń.

— Będziemy w kontakcie.

— Wiem, że jak zwykle, zrobisz wszystko, co się da.

Rozstali się w napięciu i ruszyli, każdy wybierając inną drogę, między nagrobkami w stronę samochodów.

Madden skinął na ludzi z ochrony i kierowcę, zatrzymał się i odwrócił w stronę cmentarza. Chociaż głównym zadaniem jego grupy było odnalezienie Tess Drake, doświadczenie zdobyte w CIA kazało mu opracować plan zastępczy i teraz jego wykonanie było już w toku. O mało się nie uśmiechnął.

Ale triumf zmagał się z uczuciem melancholii. Szczerze żałował, że Brian Hamilton zostanie pochowany na tym cmentarzu w poniedziałek. Konieczna ofiara.

Natomiast nie żałował, że za dziesięć dni w tym samym miejscu odbędzie się inny pogrzeb — prezydenta.

I że Alan Gerrard przejmie władzę.

17

Tess, roztrzęsiona, zatrzymała samochód przed dobrze utrzymanym domem w stylu wiktoriańskim w pobliżu Georgetown. Chwyciła torebkę z pistoletem i wbiegła po schodach. Wcisnęła guzik dzwonka. Nikt nie odpowiedział.

Zadzwoniła drugi raz.

Cisza.

Była zdenerwowana, ale nie zaskoczona. W każdym razie nie bardzo. Mężczyzna, który tu mieszkał, jej były profesor sztuki z Georgetown University, znany był z tego, że letnie miesiące spędza w ogródku, troszcząc się o wspaniałe lilie.

Ale to było w dawnych czasach, przypomniała sobie Tess z uczuciem bolesnej nostalgii. Przecież nie widziała ukochanego profesora od zakończenia studiów sześć lat temu.

Harding już wtedy był stary. Może przeszedł na emeryturę. A może wyjechał do Europy studiować uwielbianą sztukę. Jak cudownie potrafił wyrażać swój entuzjazm podczas wykładów. Studentów traktował jak członków własnej rodziny. Zapraszał ich do domu. A o zachodzie słońca, wśród prześlicznych lilii, częstował ich sherry, ale niezbyt dużą ilością — nie chciał zaćmiewać ich umysłów — i opowiadał o dziełach takich malarzy, jak Velazquez, Goya i Picasso. Tess często uczestniczyła w tych spotkaniach. Hiszpania. Jeśli chodzi o sztukę hiszpańską, profesor był zawsze stronniczy. Z nią konkurować mogły jedynie...

Tess zeszła po schodach i okrążając dom skierowała się w stronę ogrodu. Po tylu latach nie pamiętała już numeru telefonu profesora, a zbyt była przerażona, żeby zatrzymać samochód, wejść do budki telefonicznej i dowiedzieć się w informacji. Musiała coś ze sobą zrobić, więc postanowiła przyjechać od razu tutaj. Nie miała innego wyjścia. Tak bardzo chciała się dowiedzieć.

Jednak gdy weszła do ogrodu, jej obawy natychmiast się rozwiały. Poczuła falę ciepła, która ogarnęła jej serce na widok profesora Hardinga — bardzo się postarzał — przygnębiająco niedołężnego — gdy prostował się z trudem między sięgającymi mu do pasa liliami.

Ogród był pełen kwiatów. Wszędzie, z wyjątkiem labiryntu wąskich ścieżek, które pozwalały przejętym podziwem gościom spacerować, ogród wypełniało dorodne, cudowne, oślepiające mnogością barw świadectwo boskiej hojności.

Tess szła chwiejnie wśród tego piękna. Chwyciła mocno torebkę z ukrytym w środku pistoletem, przypominając sobie, jak daleko odeszła, niekoniecznie w wybranym kierunku, od czasu opuszczenia Georgetown University. Jakżeby chciała znaleźć się tam znowu. Harding odwrócił głowę i spostrzegł Tess.

— Słucham? — Z trudem zachowywał równowagę. — Przyszłaś obejrzeć moje...

— Kwiaty. Cudowne jak zawsze!

— Jesteś bardzo miła. — Podpierając się laską, profesor pokuśtykał w jej stronę. — Żałuję, ale w dawnych czasach...

— Pan żałuje?

— Trujące powietrze. Równie trujący deszcz. Osiem lat temu...

— Byłam tutaj — powiedziała Tess. — Pamiętam.

— Lilie były... — Profesor, pomarszczony, przygnębiająco stary, opadł na ławkę z drewna sekwoi. Miał rzadkie, siwe włosy, obwisłą skórę z ciemnymi plamami wskazującymi na dolegliwości wątrobowe. — To, co teraz widzisz, to zupełnie nic... Lilie zawsze były... — Spojrzał na swoją laskę i zadrżał. — W przyszłym roku... Nie wystawię ich na tę truciznę. W przyszłym roku pozwolę im spocząć w spokoju. Ale ich cebulki ukryję w bezpiecznym miejscu. Może pewnego dnia znowu zakwitną. Jeżeli uda się oczyścić tę planetę.

Dziewczyna obejrzała się nerwowo, ściskając schowany w torebce pistolet, i podeszła bliżej.

— Czy ja cię znam? — spytał Harding. Poprawił okulary w drucianej oprawie i przyjrzał się jej uważnie. — Ależ oczywiście! Tess! Czy to naprawdę ty? Tak, Tess Drake.

Uśmiechnęła się, czując, że do oczu napływają jej łzy.

— Tak się cieszę, że nie zapomniał mnie pan.

— Jak mógłbym zapomnieć? Twoje piękno napełniało moją salę wykładową.

Na jej twarzy pojawił się rumieniec.

— Teraz to pan jest niezwykle miły.

Usiadła na ławce obok profesora i uścisnęła go delikatnie.

— Właściwie, o ile sobie dobrze przypominam, chodziłaś na wiele moich zajęć. — Głos Hardinga szeleścił jak wiatr wśród zeschłych liści.

— Uwielbiałam słuchać, jak opowiada pan o sztuce.

— Ale co ważniejsze, kochałaś samą sztukę. To było widać w twoich oczach. — Profesor jeszcze bardziej skupił wzrok, jakby spoglądał na coś odległego. — Szczerze mówiąc, wybacz mi to, proszę, nie byłaś moją najlepszą studentką...

— Na ogół miałam tylko średnie oceny.

— Ale z całą pewnością okazywałaś najwięcej entuzjazmu. — Pomarszczone, cienkie wargi Hardinga ułożyły się w pełen uczucia uśmiech. — To wspaniale, że wróciłaś. Bo widzisz, wielu studentów obiecywało mi, że jeszcze kiedyś się pojawią, gdy skończą studia. — Jego uśmiech zniknął. — Ale, jak zresztą mogłem przypuszczać...

— Tak?

— Nigdy mnie nie odwiedzili.

Tess poczuła ściskanie w gardle.

— A więc jestem. Żałuję, że tak późno.

— Na zajęcia też zawsze się spóźniałaś. — Staruszek zachichotał. — Tylko parę minut. To mi nie przeszkadzało. Wydawało mi się, że nie możesz sobie odmówić wielkiego wejścia.

Dziewczyna zachichotała również.

— Ależ wcale nie. Po prostu nigdy nie mogłam wstać z łóżka na czas.

— Kiedy dożyjesz mojego wieku, będziesz się budzić o świcie. — Głos profesora osłabł. — A często i wcześniej. O wiele wcześniej.

Odkaszlnął.

Rozmowa nie kleiła się.

Ale dla Tess milczenie było również uspokajające.

Jak balsam na jej troski.

Podziwiała lilie.

Jakżebym chciała zostać tu na zawsze, pomyślała. Jakżebym chciała, żeby mój świat nie rozpadał się na kawałki.

— Profesorze, czy możemy porozmawiać o sztuce?

— Z przyjemnością. Jak wiesz, po liliach to mój następny ulubiony temat...

— Chciałabym pokazać panu pewne fotografie. — Wyjęła z torebki plik zdjęć, uważnie ukrywając pistolet.

— Ale dlaczego...? Jesteś taka smutna. — Harding ściągnął rzadkie siwe brwi. — Czyżbyś straciła entuzjazm dla piękna?

— Nie dla piękna — odparła Tess. — Ale jeśli chodzi o to...

Pokazała mu zdjęcia płaskorzeźby.

— To jest zupełnie coś innego.

Na czole profesora Hardinga pojawiło się jeszcze więcej zmarszczek. Podsunął na nosie okulary i z bliska obejrzał fotografie.

— Tak, rozumiem, dlaczego jesteś zaniepokojona. — Odsunął jedno zdjęcie od siebie, potem przybliżył, cały czas kręcąc głową. — Co za brutalny obraz. I ten styl. Taki szorstki, taki surowy. Nie powiem, żeby mnie to pociągało. To na pewno nie jest Velazquez.

— Ale co może mi pan o tym opowiedzieć? — Tess wstrzymała oddech.

— Przykro mi, Tess. Musisz stawiać konkretniejsze pytania. Co właściwie chciałabyś wiedzieć? Dlaczego się tym interesujesz? Gdzie na to natrafiłaś?

Tess zastanawiała się, ile może powiedzieć Hardingowi. Im mniej będzie wiedział, tym lepiej. Jeżeli zabójcy dowiedzą się, że tu przyjechała, niewiedza może uratować mu życie.

— Mój znajomy miał to w swojej sypialni.

— To wiele mówi o jego guście. W sypialni? Przecież to nie powinno się znaleźć nawet w szopie na narzędzia.

— Zgadzam się. Ale czy pan wie, kto mógł to wyrzeźbić? Albo dlaczego? Albo co to oznacza? Czy słyszał pan o kimś, kto podjąłby się takiej pracy?

— Mój Boże, nie! Rozumiem, dlaczego jesteś taka zmieszana. Pewnie myślisz, że ta rzeźba może być związana z jakąś współczesną szkołą... nie wiem, jak mógłbym ich określić... neoprymitywistów lub awangardowych klasycystów.

— Proszę mi wybaczyć, profesorze. Ciągle nie jestem najlepszą studentką. Przez to, co pan przed chwilą powiedział, zupełnie się pogubiłam.

— Postaram się wyrażać jaśniej. Ta fotografia. Trudno określić na podstawie zdjęcia, ale rzeźba wygląda, jakby była w doskonałym stanie. Wyraźne linie. Niczego nie brakuje. Nie ma odprysków, pęknięć. Ani śladu upływu czasu.

— Nadal nie...

— Skup się. Tak jakbyś robiła notatki.

— Proszę mi wierzyć, że próbuję.

— Ten przedmiot wykonano współcześnie. Jest bardzo wyrazisty. Ale sam obraz... — profesor zawahał się. — Stary. Bardzo stary. To kopia rzeźby z odległej przeszłości. Powiedziałbym, że sprzed... dwóch tysięcy lat.

— Dwa tysiące lat? — Dziewczyna otworzyła usta ze zdziwienia.

— W przybliżeniu. Z żalem przyznaję, ale to nie moja specjalność. Wszystko, co pochodzi sprzed siedemnastego wieku, wykracza poza moją wiedzę.

Tess zgarbiła się.

— Zatem nie ma sposobu, by mógł mi pan pomóc?

— A czy ja coś takiego powiedziałem? Daj spokój! Zwyczajnie przyznałem się do własnej niedoskonałości. A ty potrzebujesz specjalisty w zakresie klasyki, i to biegłego w archeologii.

Tess zerknęła na zegarek. Pół po dwunastej. Craig jest już pewnie na lotnisku La Guardia. Wkrótce wystartuje do Waszyngtonu. Ma się z nim spotkać o drugiej trzydzieści. Czas. Nie ma wiele czasu!

— Naukowiec biegły... — Westchnęła. — Gdzie, na Boga, znajdę kogoś takiego?

— Młoda damo, jestem rozczarowany. Czy zapomniałaś już tę cudowną kobietę, którą wziąłem sobie za żonę? Ona jest mózgiem tej rodziny. Nie ja. A jeszcze pięć lat temu pracowała na wydziale klasyki Georgetown University. — Harding wsparł się na lasce i wstał. Zachwiał się. — Priscilla ucięła sobie drzemkę. Ale czas ją zbudzić. Nie powinna przespać lunchu. Wiesz, cukrzyca... Przekąsisz coś z nami?

— Profesorze, nie chcę być niegrzeczna. Naprawdę nie jestem głodna i — Boże, wiem, że to zabrzmi okropnie — strasznie się spieszę. To ważne. I pilne. Muszę dowiedzieć się czegoś o tej płaskorzeźbie.

— Wobec tego... — Harding przyjrzał się jej uważnie. — Jesteś niezwykle tajemnicza. W porządku. Postaram się ją zmobilizować. — Staruszek szurał niepewnie nogami wzdłuż ścieżki. Wyziewy miasta zabijały woń lilii. — Ale jeśli to takie pilne, to bądź tak dobra i podtrzymaj mnie, żebym mógł iść trochę szybciej. Przyznaję, że sam jestem ciekaw opinii mojej żony. Obudźmy więc Priscillę i rozruszajmy ją nieco. Dowiedzmy się, co oznacza ten odrażający obraz.

18

Międzynarodowe lotnisko Kennedy'ego

Boeing 747 linii PanAm z Paryża przyleciał o dwunastej dwadzieścia pięć. Spośród czterystu pięćdziesięciu pasażerów sześciu mężczyzn, podróżujących całkowicie oddzielnie, opuściło samolot w niewielkich odstępach czasu i różnymi taksówkami udało się do Nowego Jorku. Wszyscy byli dobrze zbudowani, w wieku trzydziestu kilku lat. Każdy, ubrany w garnitur nieokreślonej barwy, niósł neseser i niewielką torbę. Żaden nie odbierał bagażu. Jako wyjątkowo przeciętni przedstawiciele gatunku ludzkiego nie rzucali się w oczy.

Jedyną ich wspólną cechą było to, że chociaż uprzejmi dla obsługi, wypowiadali grzeczne formułki z wysiłkiem, jakby mieli do załatwienia niezwykle pilne sprawy. Ich wzrok świadczył o powadze tych interesów — był odległy, zamyślony, zimny.

Na Manhattanie mężczyźni wysiedli z taksówek w różnych miejscach, każdy przeszedł kilka przecznic, wsiadł do metra, wysiadł kilka stacji dalej, wziął inną taksówkę i po kilkunastu minutach zjawił się w okolicy Muzeum Historii Naturalnej. Rozglądając się uważnie, każdy doszedł do budynku wyłożonego płytami piaskowca na Zachodniej Osiemdziesiątej Piątej Ulicy i zadzwonił do drzwi. Otwierała stateczna kobieta, zasłaniając ciałem wąskie przejście.

— Nie mogę uwierzyć, że spotkaliśmy się.

— Pan z tobą.

— I z duchem twoim.

— Deo gratias.

— Istotnie. — Kobieta czekała. — Ale wymagany jest pewien znak.

— Jak najbardziej. Poczułbym się niepewnie, gdybyś o niego nie spytała.

Ostatni z przybyłych mężczyzn sięgnął do kieszeni marynarki i pokazał jej pierścień. W pierścieniu osadzony był połyskujący rubin. A na kamieniu znajdowały się insygnia — przecinający się miecz i krzyż.

— Deo gratias — powtórzyła kobieta.

Dopiero wtedy otworzyła szeroko drzwi i cofając się z szacunkiem pochyliła głowę, pozwalając gościowi wejść.

We wnęce po lewej stronie ponury, wyraźnie zdenerwowany mężczyzna w kuloodpornej kamizelce z kevlaru opuścił pistolet maszynowy Uzi z tłumikiem.

Kobieta zamknęła drzwi.

— Miałeś przyjemny lot?

— Nie było katastrofy.

— Pozostali przyjechali tuż przed tobą.

Gość skinął tylko głową, a potem wąskimi schodami poszedł za kobietą na piętro. Wszedł do sypialni, w której pięciu pozostałych członków grupy przebrało się już w nie rzucające się w oczy ubrania. Teraz rozkładali i składali na łóżkach swoje pistolety. Broń, półautomatyczne austriackie Glock-17 kaliber 9, była wykonana z twardego tworzywa polimerowego. Metalową miała tylko lufę i mechanizm spustowy. Te lekkie, pewne pistolety odznaczały się jedną poważną zaletą — wykrywacze metalu często w ogóle ich nie zauważały, podobnie jak maszyny prześwietlające na lotniskach bagaż, szczególnie gdy rozłożyło się je na części.

— Znajdziesz ubranie w komodzie — rzekła kobieta.

— Dziękuję, siostro.

— Za tobą lot. Pewnie jesteś zmęczony.

— Ani trochę.

— Głodny?

— Też nie. Moje zadanie dodaje mi energii.

— Gdybyś czegoś potrzebował, będę na dole. Ale musicie się pośpieszyć. Niewielka zmiana w planach. Macie bilety na lot o trzeciej do Waszyngtonu. Przynęta jest w ruchu.

— Słucham tego z przyjemnością, siostro. A wróg? Czy robactwo połknęło przynętę?

— Jeszcze nie.

— Ale połknie. — Jego głos zmienił się w złowrogi szept. — Nie wątpię w to. Dziękuję. — Wyprowadził ją z sypialni. — Dziękuję ci, siostro. Dziękuję. — Zamknął drzwi.

Kobieta chwyciła się poręczy i niepewnym krokiem zeszła po schodach. Zatrzymała się obok strażnika przy wejściu.

— Oni przyprawiają mnie o dreszcze.

— Tak — powiedział wymizerowany mężczyzna z uzi. — Kiedyś pracowałem razem z grupą operacyjną. Potem przez cały dzień wydawało mi się, że zamarzł mi szpik kostny.

19

Tess czekała, wiercąc się niecierpliwie na krześle przy stole w kuchni profesora Hardinga. Pomalowane na błękitny kolor przestronne pomieszczenie na tyłach wiktoriańskiego domu aż lśniło czystością. Duże okno pozwalało patrzeć na cudowną panoramę tysięcy pięknych, wielobarwnych lilii, ale dziewczyna była zbyt stroskana, żeby zwracać na nie uwagę. Jakiś czas temu —zbyt dawno — profesor zostawił ją tutaj, a sam poszedł na górę obudzić żonę.

Tess nerwowo zerkała na zegarek. Pierwsza pięć. Wierciła się niespokojnie. Nie mogąc opanować zdenerwowania, wstała i zaczęła się przechadzać, zamknęła tylne drzwi, nagle znowu usiadła i dalej niespokojnie się wierciła.

Prędzej! Craig spodziewa się spotkać ją przed hotelem Marriott w pobliżu krajowego lotniska za niecałe półtorej godziny. Nie mogę dłużej tu siedzieć!

Ale i nie mogę stąd wyjść!

Musi się dowiedzieć!

Nagle odetchnęła, słysząc na schodach kroki.

Potem doszły ją stłumione głosy. Szuranie zbliżało się korytarzem.

Gdy Harding wprowadził żonę, poderwała się na równe nogi.

Ale na widok kobiety poczuła skurcz w żołądku.

Nie!

Tyle czasu! Zmarnowała tyle czasu...

Priscilla Harding wyglądała na jeszcze słabszą niż jej mąż. Była drobna, chuda, przygarbiona, miała potargane rzadkie siwe włosy, pomarszczoną skórę. Była blada i słaba. Podobnie jak mąż opierała się na lasce. Szli objęci.

— Profesorze — odezwała się Tess, próbując ich nie urazić okazując zdenerwowanie — gdyby pan mi powiedział, z przyjemnością poszłabym na górę i pomogła sprowadzić żonę na dół.

— Nie ma takiej potrzeby. — Staruszek uśmiechnął się. — Priscilla i ja znakomicie dajemy sobie radę sami. Z pewnością nie chciałabyś nas rozpieszczać, prawda? Ale doceniam dobre chęci.

— Niech mi pan pozwoli... — Obeszła szybko stół, objęła starszą panią i pomogła jej usiąść.

— Dobrze. — Profesor oddychał z trudem. — Na tym koniec gimnastyki. Jak się czujesz, Priscillo?

Kobieta nie odpowiedziała.

Jej oczy patrzyły bez wyrazu. Tess przeraziła się. Mój Boże, ona nie jest jeszcze dość rozbudzona, żeby... Prawdopodobnie nie potrafi odpowiedzieć na moje pytania!

Harding chyba czytał jej w myślach.

— Nie martw się. Żona jest jeszcze rozespana. Potrzebuje paru chwil, by się rozkręcić. Ale wszystko będzie w porządku, gdy tylko...

Staruszek otworzył błyszczące drzwi lodówki i wyjął z niej strzykawkę. Potarł rękę żony wacikiem zwilżonym spirytusem i zrobił jej zastrzyk. Tess domyśliła się, że z insuliny, ponieważ profesor wspominał wcześniej o cukrzycy.

— Gotowe — powiedział.

Wrócił do lodówki i wyjął owinięty folią talerz z owocami, serem i mięsem.

— Mam nadzieję, że jesteś głodna, moja droga. — Postawił talerz na stole, zdjął folię, a potem przesunął się niepewnie w stronę blatu, żeby ukroić parę kromek bułki. — Proponuję, żebyś zaczęła od pomarańczy. Musisz dbać o...

— Cukier we krwi? — głos Priscilli Harding był stłumiony, zadziwiająco niski. — Mam już dość...

— Tak. Słusznie. Masz już dość. Ale gdy tylko coś zjesz, od razu poczujesz się lepiej. A przy okazji, te pomarańcze są wspaniałe. Radzę ci spróbować.

Starsza pani spojrzała znużonym wzrokiem na męża i powykręcanymi artretyzmem palcami uniosła cząstkę pomarańczy do ust. Przeżuwając metodycznie skupiła wzrok, teraz już zdziwiony, na Tess.

Profesor pospieszył z wyjaśnieniami:

— Ta atrakcyjna młoda kobieta była kiedyś moją studentką, ale oczywiście jej uroda nigdy nie dorówna twojej.

— Gówno prawda.

— Moja droga, ciii, nie jesteśmy sami.

Pani Harding zmrużyła otoczone zmarszczkami oczy, rozbawiona.

— Nazywa się Tess Drake — powiedział profesor — i ma zamiar prosić cię o przysługę. Chce skorzystać z twojej wiedzy.

Priscilla otworzyła szeroko oczy, teraz już mniej zamglone.

— Z mojej wiedzy?

— Tak. Mogłabyś rozwiązać pewną tajemnicę — dodał Harding. — Próbowałem sam jej pomóc, ale ona zadaje zbyt trudne pytania. To nie ma żadnego związku z moją dziedziną.

Kobieta zjadła następną cząstkę pomarańczy. Wyglądała znacznie lepiej.

— Ta wołowina jest znakomita. Spróbuj — zaproponował profesor.

— O jaką przysługę chodzi? — spytała już całkiem rześkim głosem, nie przerywając jedzenia. — Co za pytania?

— Chce, żebyś obejrzała pewną fotografię. Jest na niej, tak przynajmniej uważam, współczesna reprodukcja starożytnej płaskorzeźby. I dodałbym — dość brutalnej w swym wyrazie. A więc przygotuj się. Ale jeśli czujesz się już lepiej, to...

— Richardzie, im jesteś starszy, tym bardziej krętą drogą zmierzasz do sedna. Fotografia? Współczesna kopia starożytnej płaskorzeźby? To fascynujące. Z przyjemnością rzucę na to okiem.

Tess czuła presję uciekającego czasu.

— Dziękuję, pani Harding.

— Nie ma potrzeby mówić tak oficjalnie. Mów mi Priscilla.

Włożyła do ust kawałek bułki, wytarła dłonie w serwetkę i wyciągnęła rękę do dziewczyny.

— Zdjęcie.

Tess wyjęła fotografię z torebki i przesunęła ją po stole. Starsza pani wyciągnęła okulary z kieszeni sukienki, założyła je i przyjrzała się odbitce.

Jeszcze chwilę przeżuwała.

Nagle zamarła.

Przełknęła z trudem. Spoglądała ponuro. Przez kilka chwil nie odzywała się.

Co to jest? — pomyślała Tess.

Prędzej!

Priscilla pokręciła głową wyraźnie zakłopotana.

— Widziałam już wcześniej kilka razy coś takiego.

Tess pochyliła się do przodu. Czuła ból napiętych mięśni.

— Ale dlaczego wygląda pani na zakłopotaną? Nóż, krew, wąż, pies. Wiem, że są obrzydliwe, ale...

— I skorpion. Nie zapominaj o skorpionie — powiedziała pani Harding. — Atakujący jądra zdychającego byka. No i jeszcze postacie z pochodniami stojące po bokach, i same pochodnie, z których jedna jest skierowana w górę, a druga w dół. — Stara kobieta pokręciła głową. — I kruk.

— Sądziłam, że to sowa.

— Mój Boże, nie! Sowa? Nie bądź niedorzeczna. To jest kruk.

— Ale co to wszystko znaczy? — Tess bała się, że za chwilę przestanie nad sobą panować.

Priscilla zadrżała. Nie zwracając uwagi na Tess, przeniosła wzrok na męża.

— Richardzie, czy pamiętasz lato spędzone w siedemdziesiątym drugim roku w Hiszpanii?

— Oczywiście — delikatnie odparł profesor. — Nasza dwudziesta piąta rocznica.

— Nie roztkliwiaj się. Natura tego pobytu — choćby nie wiem, jaką sprawiała mi radość — nie ma tu znaczenia. Istotne jest to, że podczas gdy ty siedziałeś w Madrycie i wałęsałeś sie po muzeum Prado...

— Tak, Velazquez, Goya i...

— Ale nie Picasso. Nie wierzę, żeby już wtedy pokazywano jego Guernicę.

— Proszę. — Dziewczyna jeszcze bardziej się pochyliła, mówiąc naglącym głosem. — Płaskorzeźba.

— Widziałam Prado wiele razy — ciągnęła starsza pani. — A jestem klasycystą, a nie historykiem. Zatem puściłam Richarda w jedną stronę, a sama poszłam w inną. Ostatecznie miło jest sądzić, że jest się kobietą wyzwoloną.

— Jesteś nią, kochanie. Dowiodłaś tego wiele razy. — Profesor wzruszył dobrotliwie ramionami i dalej przegryzał ser.

— Wobec tego zajęłam się starożytnymi miejscami, których pozostałości intrygowały mnie. — Oczy kobiety zamgliły się na te wspomnienia. — Merida. Pampeluna.

— Pampeluna? Czy to nie tam, gdzie Hemingway...?

— Wybacz, Tess, ale udawaj, że jesteś na zajęciach u mojego męża i nie przerywaj.

— Przepraszam, pani...

— I przestań mnie tak grzecznie przepraszać. Powiedziałam ci już, żebyś darowała sobie panią, zwłaszcza kiedy jesteś moim gościem. — Priscilla skoncentrowała się. — Jakże podobały mi się te... W ruinach w pobliżu wiosek znajdowałam obrazy wyryte w skale, a w muzeum w pobliżu Pampeluny tę płaskorzeźbę. Zniszczoną. Połamaną. O mniej wyraźnym rysunku. Ale jednak taką samą jak ta na fotografii. Później podczas podróży, kiedy czekałam na Richarda, aż wyczerpie swój zapał do Velazqueza i Goi... Najwyraźniej jestem taka sama jak on. Nie potrafię dojść prostą drogą do sedna.

— I co znalazłaś? — Tess starała się nie podnosić głosu.

— Więcej płaskorzeźb. — Pani Harding wzruszyła ramionami. — Inne wyryte obrazy.

— Jakie?

— Dokładnie takie jak ten. Niezbyt często. Ale co ciekawe, zawsze w ukryciu. W grotach i jaskiniach.

— Obrazy?

— Obrazy Mitry.

Dziewczyna poderwała głowę.

— A kto to, do diabła, jest?

— Mitra? — Starsza pani zebrała siły. — Jesteś wierząca, Tess?

— Tak jakby. Wychowałam się w rodzinie katolickiej. W młodości wierzyłam. W college'u odsunęłam się od religii. Ale ostatnio? Tak, chyba można powiedzieć, że jestem wierząca.

— Wyznanie rzymskokatolickie? — Kobieta przygryzła wargę, po czym odezwała się, przygnębiona: — Wobec tego wydaje mi się, że twoja religia ma...

— Co?

— Konkurencję.

— O czym ty mówisz?

— Starożytną konkurencję. Silniejszą, niż potrafisz sobie wyobrazić. Z korzeniami w prapoczątku całej naszej cywilizacji.

— To brzmi piekielnie...

— Właśnie — piekło. — Twarz Priscilli obwisła, nagle znowu stała się wymizerowana. — Niebo i piekło. O to chodzi w mitraizmie.

— Posłuchaj, ja już więcej nie zniosę — powiedziała Tess. — Nie wiesz, co przeszłam. Moja matka nie żyje! Wokół mnie umierają ludzie! Za godzinę mam być na lotnisku i spotkać się tam z kimś. I boję się. Nie, to mało powiedziane. Jestem przerażona.

— W związku z Mitrą? Współczuję ci. — Pani Harding ścisnęła dłoń dziewczyny. — Jeśli ta fotografia... jeśli ta płaskorzeźba ma związek z twoimi kłopotami... to masz powody do przerażenia.

— Dlaczego?

— Mitra — wyjaśniła — to najstarszy bóg, jakiego znam, a jego przeciwnik uosabia samo zło i nie zna przebaczenia.

— To jest... — Tess wzdrygnęła się. — Szaleństwo! O czym ty...? — Zacisnęła pięści, aż paznokcie wbiły jej się w skórę.

— O czym mówię? — Starsza pani wstała z trudem. — Przestań spoglądać na zegarek. Trzeba cię wiele nauczyć... i przed wieloma rzeczami ostrzec... i odmówić modlitwy.

Wąż, skorpion i pies

1

Niemcy, na południe od Kolonii, nad Renem

Na rzadko uczęszczanej drodze migotały światła reflektorów. Przed laty, w okresie oddzielającym wielkie wojny, z drogi tej często korzystali wędkarze, którzy zostawiali rowery w zaroślach, z koszyków nad przednim kołem wyjmowali skrzynki z przyborami, brali wędki i utartymi ścieżkami schodzili po stromym zboczu do swoich ulubionych miejsc na brzegu rzeki. Kiedyś biegały tu też dzieci. W ciepłe dni lata matki rozkładały koce na pięknej bujnej trawie i otwierały koszyki, z których rozchodziły się aromaty kiełbasy, sera i świeżego pieczywa. Butelki z winem chłodziły się w płytkiej wodzie. Ale to było dawno temu. Kiedy w Waszyngtonie przerażona Tess słuchała wyjaśnień żony profesora Hardinga, w Niemczech dzień jeszcze nie nadszedł, ale nawet gdy nad Renem było widno, i tak nikt już nie przychodził łowić ryb ani piknikować. Smród rzeki obrzydziłby zapach świeżego chleba, spływająca rzeką trucizna już dawno temu przeniknęła do ziemi, powodując więdnięcie drzew i traw, a ścieki duszące nurt już dawno zabiły wszystkie ryby.

Tego ranka pasażerowie samochodu podskakującego na wyboistej drodze nie myśleli ani o pikniku, ani o wędkowaniu. Widok bezlistnych drzew i skarłowaciałych krzewów napełniał ich serca gniewem, a myśli goryczą.

Tylko jeden martwił się z zupełnie innego powodu. I autentycznie trząsł się.

— Nie uda wam się to! Moi goście czekają na mnie! Będą mnie szukać!

— Mówi pan o przyjęciu w swojej posiadłości? — spytał kierowca wzruszył ramionami. — Wobec tego pańscy goście będą musieli na Pana długo czekać, Herr Schmidt.

— Czekać i czekać — dodał trzeci mężczyzna.

— Czego wy ode mnie chcecie? — dopytywał się ubrany w smoking siwowłosy mężczyzna o pociągłej twarzy. — Okupu? Jeśli tak, to co my robimy tutaj? Pozwólcie mi skorzystać z telefonu! Zorganizuję... Mój sekretarz dostarczy każdą sumę, jakiej zażądacie! Bez zawiadamiania policji!

— Oczywiście, Herr Schmidt. To panu gwarantuję — powiedział kierowca. — Później może tak. Ale teraz nie będzie żadnej policji.

— O czym wy mówicie?

— O sprawiedliwości — odparł mężczyzna z pistoletem.

Lufa pistoletu tkwiła wbita w szyję przemysłowca.

— Przykłady — odezwał się inny. — Spójrzcie tutaj. — Pochylił się do kierowcy. — To była w czasach dzieciństwa moja ulubiona ścieżka. Rzeka miała taką... Jak ja kochałem to miejsce. A teraz spójrz tylko! Popatrz, jaka zrobiła się brzydka! Tutaj! Tak, zatrzymaj się właśnie tu.

— Dlaczego nie? — Kierowca wzruszył ramionami. — Równie dobre miejsce jak każde inne.

— Do czego? — drżącym głosem domagał się wyjaśnień Schmidt.

— Już panu powiedziałem — odparł człowiek z pistoletem. — Chodzi o sprawiedliwość.

Kierowca zatrzymał wóz wśród przypominających szkielety zarośli przy drodze. Wyłączył reflektory i wysiadł z samochodu, podczas gdy jego koledzy otworzyli pozostałe drzwi i wyciągnęli stawiającego opór mężczyznę na ten jałowy, okryty mgłą teren. Rękaw smokingu rozerwał się o odartą z kory, uschniętą gałąź.

— To straszne — powiedział mężczyzna z pistoletem. — Co za szkoda.

— Tak, szkoda — dodał kierowca.

Doszli do urwiska i zaczęli siłą sprowadzać Schmidta po jałowym zboczu. Nagle ogarnęły ich obrzydliwe opary, wywołujące ataki kaszlu. Przerażony przemysłowiec stawiał tak silny opór, że byli zmuszeni ściągnąć go w dół. Eleganckie skórzane buty szorowały po kamieniach. Kiedy wijąca się ścieżka przestała być dobrze widoczna, jeden z mężczyzn latarką szukał drogi.

Na przytłaczająco nagim brzegu zbierała się piana, a na wodzie unosił się szlam, zmieniając jej konsystencję na nieprzyjemnie gęstą. Śmierdziało jak w dole kloacznym, gdyż rzeką spływały również ścieki z kanalizacji.

— Co za przeklęte miejsce... Tu często się kąpałem! — rzekł mężczyzna z pistoletem. — I ryby... ryby miały wspaniały smak. Ich mięso było bielutkie, delikatne, a jednocześnie jędrne. Matka moczyła je w mleku, a potem posypywała tartą bułką i...

— Ryby? — płaczliwym głosem spytał Schmidt. — O czym wy mówicie? Ryby? A co to...? Na Boga, jeżeli chcieliście mnie nastraszyć, to rzeczywiście wam się udało! Przyznaję, jestem przerażony! — Straciwszy panowanie nad sobą, zaczął szlochać. — Ile chcecie? Proszę, przysięgam na grób mojej matki, że zapłacę każdą sumę!

— Tak — skwitował kierowca. — Zgadza się. Zapłaci pan.

— Powiedzcie tylko, ile chcecie! Dostaniecie pieniądze! Mein Gott, ile?!

— Ciągle pan nie rozumie, jak dużo trzeba zapłacić — powiedział drugi mężczyzna. — To pańskie dzieło.

— Dzieło? Co ja...?

— To. — Czwarty mężczyzna z obrzydzeniem wskazał wstrętną profanację rzeki. — Pan. Nie sam! Ale pan dzieli odpowiedzialność!

— Z kim? — zapytał ich więzień.

— Z innymi chciwymi przemysłowcami, którzy domagali się zysków bez względu na koszty, jakie miała ponieść przyroda. Miliarderami, którzy nie potrafili stracić marnych paru milionów, dzięki którym rzeka mogła pozostać czysta, a niebo wolne od trucizny.

— Milionów? — Schmidt pokręcił głową jak oszalały. — Ale moja rada nadzorcza, moi udziałowcy musieliby...

— Miliony? Owszem, tylko że na początku! — poprawił człowiek z pistoletem. — Jednorazowy wydatek. Ale to było wiele lat temu. Teraz będzie kosztowało więcej. Znacznie więcej. Rzeka jest tak zatruta, że trzeba całych dziesięcioleci, zanim odżyje, jeśli to, co umarło, w ogóle da się wskrzesić.

Spoglądając srogo, mężczyzna z latarką podszedł bliżej.

— Proszę posłuchać, Herr Schmidt. Nie wybraliśmy tego miejsca wyłącznie dlatego, że kiedyś jako dzieci lubiliśmy tu przychodzić. O nie. Wybraliśmy je, ponieważ...

Ponury mężczyzna wykonał gest ręką. Nawet we mgle światła wyznaczające zarysy licznych wielkich fabryk w górze rzeki były widoczne. Właściwie nie była to do końca mgła. Raczej toksyczne wyziewy. Niedaleko rura spustowa jednej z fabryk wypluwała do rzeki chemikalia.

— Wybraliśmy to miejsce, ponieważ chcieliśmy, żeby uświadomił pan sobie popełnione przestępstwa — dokończył kierowca.

— Grzechy — poprawił mężczyzna z pistoletem.

— Grzechy? — Przemysłowiec zatrząsł się. — Powariowaliście wszyscy! Jesteście...!

— A za grzechy należy karać — stwierdził mężczyzna z latarką. — I jak sam pan powiedział, chętnie poniesie pan koszty.

— I zapłaci pan — dodał czwarty.

Schmidt złożył ręce.

— Błagam was. — Opadł na kolana. — Obiecuję. Przysięgam. Moi inżynierowie zainstalują w fabrykach systemy oczyszczania. Koszty nie mają znaczenia. Ścieki przestaną wpływać do rzeki. Porozmawiam z innymi przemysłowcami z tego rejonu. Przekonam ich, żeby przestali...

— Za późno — powiedział człowiek z pistoletem.

— ...zatruwać rzekę. — Mężczyzna szlochał. — Zrobię wszystko, jeśli tylko...

— Za późno — powtórzył mężczyzna z pistoletem. — Musimy dać przykład.

— Wiele przykładów — poprawił mężczyzna z latarką.

— Sprawiedliwości — dodał kierowca.

— Chce mi się pić — odezwał się czwarty. — Od schodzenia z tego urwiska zaschło mi w gardle.

— Mnie też — dorzucił ten z pistoletem.

— A pan, Herr Schmidt, z pewnością odczuwa w ustach wyjątkową suchość. Ze strachu. Jestem przekonany, że zasługuje pan na drinka. Z zawieszonego na ramieniu tornistra czwarty mężczyzna wyjął plastikowy pojemnik. Z odrazą, ale i determinacją, kuląc się i w widoczny sposób wstrzymując oddech, nachylił się w stronę niezdrowych wyziewów, które unosiły się z wody, i zaczerpnął do pojemnika piany, szlamu i ścieków.

Przemysłowiec wrzasnął:

— Nie! Nie mogę tego pić! Nie zmuszajcie mnie, żebym to połknął...! To świństwo zabije...!

Mężczyzna z latarką skinął głową.

— Zabije pana? Rzeczywiście. Tak jak zabiło ryby. Jak zabiło rzekę. Jak zabiło drzewa, krzewy i trawę. Tak jak powoli zabija w miastach ludzi, uzależnionych od wody z tej rzeki, chociażby nie wiem jak starali się ją oczyścić.

— Przykro mi, ale musimy dać odpowiedni przykład — dodał mężczyzna z pistoletem. — Wiele przykładów. Jeśli to pana pocieszy, to powiem, że pan nie będzie jedyny. Obiecuję. Wkrótce wielu podobnych grzeszników dołączy do pana. Należy udzielić lekcji. Aż w końcu udzielimy lekcji ostatecznej. Nim będzie za późno. To znaczy, jeżeli już nie jest za późno.

Mężczyzna z pojemnikiem napełnionym ściekami przycisnął go do ust Schmidta.

Ten jęknął, po czym zacisnął mocno wargi i przekręcił głowę w bok.

— Spokojnie — powiedział człowiek z pojemnikiem. — Musi pan zażyć swoje lekarstwo.

Pozostali mężczyźni przytrzymali go mocno.

— Niech pan pogodzi się z losem — dodał mężczyzna z latarką. — Proszę spróbować produktu swojego sukcesu.

Przemysłowiec walczył jak szalony, szarpał się, starając wymknąć nieugiętym dłoniom.

— Przeznaczenie, mein Herr. Wszyscy musimy stawić mu czoło. — Mężczyzna z pojemnikiem uniósł go do zaciśniętych ust Schmidta.

Ten znowu szarpnął głową w bok.

— W takim razie nie mamy wyboru — stwierdził, rozczarowany, mężczyzna z latarką.

Z olbrzymią siłą pociągnął Schmidta w dół. Pozostali pomagali mu rękami i kolanami. Powalili mężczyznę na plecy, przytrzymali jego twarz skierowaną do góry w stronę mrocznego, zakrytego mgłą i smogiem nieba.

Mężczyzna z pojemnikiem przykląkł i nacisnął jakiś nerw za uchem Schmidta.

Ten odruchowo wrzasnął.

W tej samej chwili drugi mężczyzna wepchnął przemysłowcowi do ust lejek, przycisnął mocno i popatrzył, jak pojemnik zbliża się do krawędzi lejka, a potem skinął, gdy piana, szlam i nieczystości popłynęły do gardła przemysłowca.

— Być może w którymś z przyszłych wcieleń będzie pan bardziej odpowiedzialny — powiedział. — To znaczy, jeśli nam się uda i ktokolwiek jeszcze będzie miał szansę na przyszłe życie. Później...

...gdy znaleziono zwłoki i przeprowadzono sekcję... ...lekarz zastanawiał się na główną przyczyną śmierci. Teoretycznie Schmidt się utopił.

Tylko że związki chemiczne, które napełniły jego żołądek i płuca, były tak trujące, że zanim utonął, mógł umrzeć z powodu gwałtownego szoku, jakiemu zostały poddane ważniejsze organy jego ciała.

2

„Craig, ty byłeś ze mną. Opowiadałam ci o Josephie! Widziałeś, co było w jego sypialni. Jeśli zabójcy śledzili nas, mogą polować również na ciebie!”

Przypominając sobie ostrzeżenie Tess, gdy telefonowała do niego na komendę, Craig wiercił się przypięty pasami i niespokojnie spoglądał przez okno samolotu schodzącego do lądowania na krajowym lotnisku w Waszyngtonie.

Polują na mnie? — zastanawiał się.

Dopóki Tess o tym nie wspomniała, porucznik nie brał takiej możliwości pod uwagę. Przypomniał sobie i był pewny udzielonej wtedy odpowiedzi. „Niech sukinsyny tylko spróbują”. Prawdę mówiąc, z zadowoleniem przyjąłby tego rodzaju konfrontację. Cokolwiek, byle zatrzymać to szaleństwo. Cokolwiek, byle tylko uratować... Uciekaj, Tess, pomyślał. Bądź rozsądna. Nie ryzykuj. Już niedługo.

Już niedługo tam będę.

Przed wyjściem z biura przy Police Plaża zatelefonował do wydziału ochrony terminalu La Guardia, by powiadomić, że jest policjantem, że będzie miał przy sobie wszystkie potrzebne papiery, że będzie przygotowany do wypełnienia wszystkich formularzy i zastosowania się do całej skomplikowanej procedury, w tym nawet do poddania się przesłuchaniu pilota, byle tylko pozwolili mu zabrać broń na pokład samolotu. Po drodze na lotnisko razem z Tonym sprawdzał, czy nikt ich nie śledzi, chociaż w chaosie południowego ścisku na ulicach było to prawie niemożliwe.

Teraz, kryjąc swój gest przed siedzącym obok pasażerem, Craig trzymał prawą dłoń pod marynarką, ściskając uchwyt rewolweru typu Smith & Wesson kaliber 38. To zresztą nie miało znaczenia. Jeśli coś się naprawdę szykuje, to nie zdarzy się podczas lotu. A już na pewno nie strzelanina. Zbyt niebezpieczne. Pociski mogą przedziurawić kadłub i nastąpi dekompresja kabiny, co może doprowadzić do katastrofy odrzutowca. Wszystko jedno, dotyk rewolweru dodawał mu pewności. Na tyle obojętnie, na ile pozwalały mu nerwy, rozejrzał się.

Wydawało się, że żaden pasażer nie interesuje się jego osobą. Dobrze, pomyślał. Musisz panować nad sytuacją. Z wysiłkiem próbował się uspokajać. Podjąłeś wszelkie możliwe środki ostrożności. Teraz siedzisz już w tym po uszy. Jesteś zaangażowany w sprawę.

Musisz przyjąć wszystko, cokolwiek się wydarzy! Nie zauważył szarookiego mężczyzny, siedzącego dziesięć rzędów za nim, który udawał, że drzemie, by w ten sposób ukryć barwę swoich oczu, a który wykupił na różne nazwiska bilety na każdy lot z La Guardia do Waszyngtonu po tym, jak ostatniej nocy dziewczyna zniknęła.

Oczywiście szarooki mężczyzna nie miał zamiaru wykorzystać wszystkich biletów. Dyskretnie czekał, obserwując wejście do terminalu, na wypadek gdyby przybył przyjaciel tamtej kobiety, detektyw. Jego wspólnik podobnie obserwował terminal linii PanAm. Już prawie tracił nadzieję, gdy nagle ujrzał cel wysiadający z wozu policyjnego. Z walącym sercem wbiegł do terminalu, minął punkt kontroli, pokazał bilet i znalazł się na pokładzie odrzutowca przed policjantem. W ten sposób śledził detektywa w dość dziwny sposób — idąc przed nim, dzięki czemu mógł być prawie pewny, że cel nie domyśli się obecności towarzystwa.

Tak, ostatniej nocy kobieta uciekła. Ale dzięki telefonowi pokładowemu, który kazał sobie podać, szarooki mężczyzna mógł za pomocą ustalonych wypowiedzi zawiadomić swoją grupę, że policjant jest w drodze do Waszyngtonu i prawdopodobnie spotka się z ofiarą. Kobieta była niebezpieczna. Za dużo wiedziała.

Podobnie rzecz się miała — tak należało zakładać — z upartym detektywem, który zbytnio interesował się kobietą. Gdy tych dwoje spotka się, zostaną uciszeni, zdjęcia zniszczone i przymierze znowu będzie bezpieczne.

3

— Zło — powiedziała Priscilla Harding.

Tess zaskoczyło dziwnie stanowcze brzmienie jej głosu. Wszyscy troje przenieśli się z kuchni do gabinetu. Starsza dama wyglądała teraz o dziesięć lat młodziej — insulina zaczynała działać, a po zjedzonym lunchu poziom cukru we krwi ustabilizował się. Spojrzenie oczu stało się żywe. Mówiła mocniejszym głosem, chociaż dość wolno i z namysłem, jakby nie mogąc pozbyć się profesorskiego stylu, który podczas wielu lat wygłaszania wykładów doprowadziła do perfekcji.

Ale Tess nie miała czasu, by słuchać wykładu. Musiała dowiedzieć się na temat rzeźby wszystkiego, i to jak najszybciej. A potem zdążyć na spotkanie z Craigiem.

Pani Harding dostrzegła zniecierpliwienie dziewczyny i westchnęła.

— Przestań spoglądać na zegarek, Tess, usiądź i posłuchaj uważnie. Nie wszystko da się streścić, a jeśli rzeczywiście wpadłaś w poważne tarapaty, twoje życie może w znacznym stopniu zależeć od tego, czy dobrze zrozumiesz, co mam ci do powiedzenia.

Tess zawahała się. Nagle ogarnęło ją znużenie. Posłusznie usiadła, zapadając się w skórzany fotel.

— Przepraszam. Wiem, że chcecie mi pomóc. Postaram się najlepiej, jak... Jeśli to jest takie skomplikowane, lepiej, żebym nie... Prawdę mówiąc, nie śmiałabym cię popędzać. Proszę, opowiedz po swojemu.

A jednak czuła wręcz ból napiętych mięśni, kiedy patrzyła, jak Priscilla zdejmuje z półki kolejne opasłe księgi i układa je na biurku.

— Zło — przypomniała dziewczyna. — Chyba coś takiego powiedziałaś.

Starsza pani kiwnęła głową.

— Zło jest podstawowym pojęciem w teologii chrześcijańskiej.

— Obawiam się, że ja... Co to ma wspólnego z...?

— Zastanów się. Jak można pogodzić istnienie zła z koncepcją chrześcijańskiego Boga będącego samą miłością i dobrem?

Tess zmieszana zmarszczyła brwi.

— Naprawdę, nadal nie rozumiem.

Priscilla uniosła opuchniętą od artretyzmu, pomarszczoną dłoń.

— Posłuchaj. Wiemy, że zło istnieje. Spotykamy się z nim każdego dnia. Słyszymy o nim przez radio. Oglądamy je w telewizji. Czytamy w gazetach. Zło moralne w postaci zbrodni, okrucieństw i korupcji. Zło fizyczne przejawiające się w chorobach. Rak. Dystrofia mięśni. Stwardnienie rozsiane. — Głos kobiety przeszedł w szept. — Cukrzyca.

Zawahała się, opadła na krzesło za biurkiem i mówiła dalej w zamyśleniu:

— Oczywiście niektórzy zaprzeczają istnieniu zła, nawet jako koncepcji filozoficznej. Postrzegają je jedynie jako wynik ubóstwa, nieodpowiedniego wychowania lub braku wykształcenia, powody można mnożyć. Odpowiedzialnością za występowanie wszystkich tych przyczyn obarczają społeczeństwo, a jeśli pojawi się ktoś tak potworny jak maniak morderca, uważają, że jego brutalność bierze się z niepoczytalności. Nie przyjmują również do wiadomości, że choroby mają implikacje teologiczne. Dla nich rak jest po prostu przypadkiem biologicznym i konsekwencją zanieczyszczenia środowiska.

— I nie mylą się — wtrąciła Tess. — Pracuję w piśmie prowadzącym kampanię na rzecz ochrony środowiska. Substancje rakogenne atakują nas z każdej strony.

— Oczywiście, że tak — zgodził się profesor. — Trudno byłoby zaprzeczyć występowaniu tych wszystkich trucizn. Moje lilie muszą walczyć ze wszystkich sił, by zakwitnąć. I nie są już tak piękne jak niegdyś.

— Richardzie, czy mógłbyś... — Pani Harding postukała gruzłowatym palcem w biurko. — Poczułam nagle straszliwe pragnienie. Byłabym ci bardzo wdzięczna, gdybyś poszedł do kuchni i zaparzył herbatę.

— Ależ oczywiście. — Profesor podparł się na lasce. — Masz ochotę na jakiś szczególny rodzaj?

— Zdaję się na ciebie. Jestem pewna, że będzie znakomita.

— W takim razie zrobię chyba cytrynową, kochanie.

— Doskonale.

Kiedy mężczyzna wykuśtykał z gabinetu, jego żona spojrzała zmrużonymi oczami na Tess. Pozostawione same, kobiety przez chwilę mierzyły się wzrokiem.

— Chodzi mi właśnie o rakotwórcze substancje i tak zwane biologiczne wypadki — odezwała się wreszcie starsza pani. — Fizyczne zło. Zło teologiczne.

Tess pokręciła głową.

— Ale co rak może mieć wspólnego z teologią?

— Uważaj. Chrześcijanie twierdzą, że wszechświat jest dziełem dobrego, kochającego Boga.

— Zgadza się — przytaknęła dziewczyna.

— W takim razie, jak taki stwórca mógł obarczyć świat zbrodnią i rakiem? Istnienie zła powoduje, że tradycyjny, chrześcijański Bóg nie wydaje się wszechmocny. Prawdę mówiąc, zaczyna wyglądać na okrutnego. Perwersyjnego. Nielogicznego. Dlatego wykreowano postać diabła.

Diabeł? — zastanowiła się Tess. — Co u...? To prowadzi...

— Lucyfer — mówiła Priscilla. — Najważniejszy z aniołów. Najjaśniejsza gwiazda na boskim firmamencie. Zastępca samego szefa. Ale Gromowładnego, jak sam się nieraz nazywał, funkcja zastępcy nie satysfakcjonowała. Pyszny anioł pragnął jeszcze więcej władzy. Boskiej. Przyszło mu do głowy, że mógłby stanąć w szranki z samym Panem. Jednak gdy spróbował, ten odepchnął go — zrzucił w najgłębszą głębię, do właśnie na tę okazję stworzonych ogni piekielnych. I zmienił jego imię z Lucyfera na szatana, a ten w porywie wściekłości zaprzysiągł, że popsuje doskonały świat powstały pod ręką Boga. Skazi go złem.

— Ta część opowieści zawsze wydawała mi się bardziej mitem — powiedziała dziewczyna.

— Tobie. Jednakże większość chrześcijan, szczególnie fundamentalistów, opiera swoje życie na tej właśnie koncepcji. Bóg i upadły anioł. Szatan jest wygodnym wytłumaczeniem dla całego zła, które nas otacza.

— Czuję się jak na lekcji katechizmu wygłaszanej przez zakonnicę po niedzielnej mszy.

— Naprawdę? — Pani Harding zmarszczyła już pomarszczone czoło. — No cóż, ja mam zamiar wyłożyć ci zupełnie inny katechizm. Taki, który może zachwiać twoją wiarą. A także, choć przykro mi to mówić, może cię przerazić.

Tess wyprostowała się. Każdym mięśniem czuła dręczące napięcie.

— Cały problem z używaniem osoby szatana na wytłumaczenie istnienia zła tkwi w tym — mówiła Priscilla — że nie uwalnia on Boga od zarzutu perwersji. Ponieważ Bóg toleruje zło, które czyni szatan. Ponieważ pozwala szatanowi dręczyć nas zbrodniami i chorobami.

Dziewczyna znowu pokręciła głową.

— Zakonnica, która uczyła mnie katechizmu, mawiała, że Bóg postanowił odkupić zło, które wyrządził szatan, nie niszcząc go — aby nas wypróbować. Jeśli pokonamy pokusę zła i przyjmiemy z pokorą cierpienia chorób, otrzymamy w nagrodę miejsce w niebie. — No wiesz, Tess. Naprawdę w to wierzysz?

— Ja... Może nie. Ale tak właśnie mnie uczono.

— Mnie również — głos kobiety brzmiał gorzko. — Mieliśmy z Richardem syna. Nazywał się Jeremy. Był naszym jedynym dzieckiem. Umarł, kiedy skończył dziesięć lat, okrutnie się przedtem męczył. Chorował na raka kości. Do dziś budzę się w nocy, bo śni mi się jego męka. Był takim słodkim, kochanym chłopcem, który nigdy nikogo nie skrzywdził. Nie miał pojęcia, co to grzech. — Oczy starszej pani zwilgotniały. — A jednak Bóg pozwolił straszliwej chorobie torturować mojego syna. Jeśli szatan jest odpowiedzialny za zło, to Bóg jest odpowiedzialny za istnienie szatana i wszystko, co przydarzyło się mojemu synowi. Wciąż winię Boga za to. — W jej oczach nie było już wilgoci, tylko dziwnie zimny blask. — W taki sposób wracam do pytania, które zadałam ci wcześniej. Jak może wszechmocny, miłujący nas Bóg pozwolić, by istniało zło? Chrześcijanie próbują odpowiedzieć na to pytanie, jednak wymyślenie odtrąconego anioła nie wydaje się satysfakcjonujące.

Ale jest jeszcze jeden mit — ciągnęła dalej Priscilla z ponurą miną — który w znacznie bardziej logiczny sposób tłumaczy występowanie zła. Na tysiące lat przed Chrystusem nasi przodkowie wierzyli w dwóch bogów, jednego dobrego, drugiego złego, równych sobie i walczących o władzę nad światem. Zgodnie z tą wersją szatan nie jest upadłym aniołem, tylko również bogiem. Cnotliwe bóstwo działa samodzielnie i dlatego nie można go obciążać odpowiedzialnością za poczynania złego. Najwcześniejsze przekazy na temat tych wierzeń pochodzą sprzed czterech tysięcy lat przed Chrystusem, z terenów starożytnego Iraku, a w szczególności doliny leżącej pomiędzy Tygrysem i Eufratem. Czyli z miejsca, gdzie jakoby miał się znajdować ogród rajski.

— Wąż w ogrodzie — powiedziała Tess.

— Właśnie. Ale wąż nie był upadłym aniołem. Był symbolem złego boga zmagającego się z bogiem prawym.

Dziewczyna bezwiednie podniosła wzrok na ścienny zegar. Craig. Niedługo miał wylądować na waszyngtońskim lotnisku. I spodziewał się, że ona będzie tam na niego czekać.

— Nie patrz na zegar, Tess. Patrz na mnie. I uważaj. — Starsza pani wyprostowała się. — Idea dwóch równych siłą bogów istniała na całym Środkowym Wschodzie. Dobry bóg, zanim pojawił się na terenie starożytnego Iraku, mniej więcej tysiąc lat przed Chrystusem, miał już imię. Mitra.

Tess wyprostowała się gwałtownie.

— Mitra? Wymieniłaś je już wcześniej.

— Tak. To postać na płaskorzeźbie — powiedziała pani Harding. — Czy teraz rozumiesz, dlaczego musiałam mówić tak szczegółowo? Byka zabija nie człowiek, ale bóg. Wiele innych religii, między innymi zaratustryzm i manicheizm, także posługiwało się koncepcją dwóch bogów, dobrego i złego. Ale są to właściwie różne wariacje na temat Mitry i jego złego przeciwnika. Mówimy o bardzo odległych czasach, Tess. Bardzo. O to mi właśnie chodziło, kiedy powiedziałam, że Mitra przybywa z korzeni naszej historii. To najstarszy bóg, o którym wiemy, i tylko przez zwykły przypadek...

W tej chwili do pokoju wszedł profesor. Pomagając sobie laską popychał przed sobą wózek, na którym stała herbata, filiżanki i talerz z ładnie ułożonymi ciastkami.

— Dziękuję, Richardzie.

— Lubię być pomocny, moja droga.

— Co stało się tylko przez przypadek? — zapytała Tess niecierpliwie, oczekując dalszego ciągu.

— Mleka, kochanie? — zapytał pan Harding.

— Odrobinę.

Dziewczyna czuła ogarniające ją zniecierpliwienie, z trudem powstrzymywała się od pośpieszania Priscilli.

Kiedy profesor nalewał herbatę, jego żona w zamyśleniu otworzyła jedną z książek, które wcześniej położyła na biurku. Zaczęła ją kartkować. Wreszcie znalazła odpowiednią stronę.

— Pozwól, że opiszę ci pewną religię. Kiedy wchodzisz do kościoła, zanurzasz rękę w święconej wodzie i robisz znak krzyża. Na ołtarzu widzisz przedstawiony fizyczny wizerunek swego boga. Podczas mszy przyjmujesz komunię w postaci chleba i wina. Wyznajesz chrzest, bierzmowanie, zbawienie poprzez dobre uczynki oraz życie po śmierci. Fizyczna postać boga, w którego wierzysz, obchodzi swe urodziny dwudziestego piątego grudnia, a następnie rocznicę zmartwychwstania podczas świąt Wielkiej Nocy.

Profesor Harding owinął po kolei każdą parującą filiżankę serwetką, a następnie wręczył je paniom.

— Chrześcijaństwo — oświadczył.

— Tak, to byłby logiczny wniosek, Richardzie. Jednakże przykro mi, ale się mylisz. — Kobieta nie odrywała oczu od Tess. — To mitraizm.

— Co? — Dziewczyna odstawiła filiżankę i na chwilę zaniemówiła ze zdziwienia. — Ale jak to możliwe, żeby tyle punktów było wspólnych? Mówiłaś, że mitraizm istniał na długo przed chrześcijaństwem.

— Zastanów się nad tym — pani Harding spojrzała ponad okularami. — Jestem pewna, że odnajdziesz prawidłową odpowiedź.

— Jedyne wyjaśnienie, jakie... Ale to przecież niemożliwe. Czy chrześcijaństwo zapożyczyło to wszystko od mitraizmu?

— Na to wygląda — odparła Priscilla. — Przez pierwsze trzysta lat po narodzeniu Chrystusa, kiedy wierzący w niego walczyli o przetrwanie, mitraizm stanowił wielką siłę w Imperium Rzymskim. Kilku cezarów nie tylko popierało tę religię, ale wręcz było jej wyznawcami. Mitrę nazywa się niekiedy bogiem słońca i z jego powodu niedziela, dzień słońca, stała się tak ważna najpierw dla Rzymian, a potem dla przedstawicieli kultury zachodniej. Mitrę pokazywano często ze słońcem ponad głową. I właśnie dlatego słoneczny krąg stał się aureolą nad głowami postaci przedstawianych przez artystów chrześcijańskich. A tak przy okazji, krzyż w starożytności był również symbolem słońca. Wyznawcy Mitry robili znak krzyża, kiedy wchodzili do swych kościołów.

Starsza pani odwróciła książkę i przesunęła ją w stronę Tess.

— Tu masz fotografię płaskorzeźby przedstawiającej obrządek komunii w świątyni Mitry. Zauważ, że kawałek chleba podawany wiernemu ma kształt krzyża.

— Przed chrześcijaństwem? — Tess poczuła się wytrącona z równowagi. — Ale to jest... Wszystko, czego mnie uczono na temat religii, wszystko, co traktowałam za pewnik... Czuję się tak, jakbym tonęła.

— Ostrzegałam cię — pani Harding uniosła artretyczny palec. — Mówiłam ci, że to, co usłyszysz, może zachwiać twoją wiarą. Starałam się przygotować cię, zaznaczając, że będzie to również przerażające. Pod wieloma względami. Do tego jeszcze dojdę.

Profesor upił łyk herbaty, z zadowoleniem westchnął, przez chwilę rozkoszował się aromatem, a potem wtrącił do rozmowy.

— Moja droga...

— Słucham, Richardzie?

— Kiedy tu wszedłem, mówiłaś właśnie, że coś stało się tylko przypadkiem. Co miałaś na myśli?

— Ja też chciałabym się dowiedzieć — powiedziała Tess.

— Chodziło mi... — Kobieta spuściła wzrok. — Tylko przez przypadek mitraizm nie zdobył dominacji w świecie zachodniej kultury i nie zajął miejsca chrześcijaństwa. Jak już mówiłam, przez pierwsze trzysta lat po narodzinach Chrystusa kilku cezarów rzymskich należało do wyznawców Mitry. Ale wszystko zmieniło się za panowania Flaviusa Valeriusa Constantinusa, czyli Konstantyna Wielkiego. W trzysta dwunastym roku, tuż przed wysłaniem wojska przeciwko swemu najbardziej zajadłemu wrogowi do bitwy pod Mediolanem, władca ten miał widzenie.

— Widzenie?

— Może to być kolejny mit. Konstantyn patrzył w niebo. Twierdził potem, że ujrzał na tle słońca świetlny krzyż. Uznał to za znak od boga i kazał żołnierzom namalować na tarczach właśnie znak krzyża. Wygrali bitwę — atakując pod znakiem krzyża. Biorąc pod uwagę, że krzyż jest starożytnym symbolem słońca i że mitraizm używał tego symbolu przy przedstawianiu swego boga słońca, dla historyków nie jest jasne, dlaczego Konstantyn arbitralnie uznał, iż jego krzyż oznacza krucyfiks, na którym umarł Chrystus. — Priscilla poprawiła się na krześle. — W każdym razie Konstantyn ogłosił swobodę wyznaniową dla chrześcijan, a wreszcie uznał chrześcijaństwo za najważniejszą z obowiązujących religii.

Chrześcijanie, którzy do tego momentu byli w najlepszym razie tolerowani — jeśli nie lekceważeni lub rzucani lwom na pożarcie — szybko skorzystali z nagle otrzymanej możliwości wpływów. Ich pierwszym celem stało się zniszczenie konkurencyjnych sekt. Kaplice Mitry zostały odszukane i po kolei zdewastowane. Kapłanów Mitry mordowano, a ich ciała znajdowano przypięte łańcuchami do ołtarzy, by zbezczeszczone świątynie już nigdy nie mogły służyć wiernym. Równowaga zachwiała się i mitraizm zaczął gwałtownie zanikać. Jego wyznawcy, prześladowani jako heretycy, ukryli się. W małych grupach sekretnie odprawiali swe rytuały. Ale mimo wszystko udało im się przetrwać. Do dziś dnia religia ta jest praktykowana w Indiach. Starsza pani wypiła łyk herbaty, by dodać sobie sił. — Ale w Europie ostatni ślad mitraizmu został wypleniony w czasach średniowiecza. W trzynastym wieku koncepcja dwóch przeciwnych sobie, ale równych siłą bogów pojawiła się w mieście Albi na południowym zachodzie Francji. Kościół katolicki nazwał to nieoczekiwane odnowienie się kultu Mitry herezją albigensów. Przecież mógł być tylko jeden Bóg. Papież poparł krucjatę i na terenach południowo-zachodniej Francji wymordowano wszystkich, choćby tylko podejrzanych o sprzyjanie heretykom. Wreszcie niedobitki zagnano do twierdzy w górach. Miejsce to nazywało się Montsegur. Tam krzyżowcy czekali, aż heretycy pozbawieni jedzenia i picia poddadzą się. Potem przewieszono wynędzniałe ciała przez drewnianą palisadę i podpalono. Heretycy spłonęli. Nigdy więcej, a minęło od tego czasu siedemset lat, Mitra nie podniósł głowy w zachodnim świecie.

— Nie słyszę w twoim głosie pewności — powiedziała Tess.

— No cóż — Priscilla zawahała się. — Mówiło się, że w nocy przed masakrą niewielka grupa zdeterminowanych heretyków używając lin spuściła się z gór, zabierając ze sobą jakiś tajemniczy skarb. Czasami się zastanawiam, czy ich następcy nie przetrwali gdzieś w ukryciu po dziś dzień. Zdjęcie płaskorzeźby umacnia moje podejrzenia. Nie możesz wejść sobie do jakiejś galerii sztuki, która specjalizuje się w starożytnościach, i kupić po prostu jedną z nich, leżących ot tak, na półce. Gdyby można było coś takiego dostać, cena byłaby ogromna, ponieważ, jak już mówiłam, większość tych płaskorzeźb została zniszczona, gdy Konstantyn Wielki zezwolił chrześcijanom na otwarte wyznawanie religii. Kilka przetrwało. Wiem, że jedna znajduje się w Luwrze, a druga w brytyjskim Muzeum Narodowym.

— Ale widziałaś je też w Hiszpanii w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym trzecim roku — wtrąciła dziewczyna.

— Tak, zniszczone przez czas ryciny w grotach wokół Meridy. I płaskorzeźbę ze znacznymi ubytkami w niewielkim muzeum pod Pampeluną. A potem, ku swemu wielkiemu zdumieniu, odkryłam kilka rzeźb ukrytych w odosobnionych grotach na tamtym terenie. Zdziwił mnie fakt, że herezja przetrwała. Z pewnością miejscowi wieśniacy musieli wiedzieć o istnieniu wizerunków Mitry. Z jakiegoś powodu pozostawili je w ukryciu. Ja też ich nie ruszyłam, po pierwsze z szacunku, a po drugie ze strachu. Wcale nie miałam ochoty denerwować miejscowej ludności okradając ich z przedmiotów świętego kultu. Kiedy zwiedzałam groty, miałam nieustanne wrażenie, że jestem śledzona.

— Nie opowiadałaś mi o tym, kochanie — powiedział profesor Harding.

— No cóż, nigdy nie mówiłam ci wszystkiego, Richardzie. Nie chciałam, żebyś się martwił. Podczas samotnych wycieczek przeżyłam wiele przygód, gdybyś o nich wiedział, na pewno próbowałbyś mnie powstrzymać przed następnymi podróżami. Ale to oddzielna sprawa. Chodzi mi o to, Tess, że twoja fotografia nie pokazuje starożytnej rzeźby. To zaskakująco nowoczesna kopia wykonana w marmurze. Ktoś zadał sobie wiele kłopotu, nie mówiąc już o kosztach, by ją zdobyć. Pytanie brzmi: dlaczego?

— I — dodała Tess — co to wszystko oznacza? Czemu starożytni uważali tę scenę za religijną? Z jakiego powodu Mitra przecina gardło byka?

4

Krajowy Port Lotniczy w Waszyngtonie

Craig nie mógł doczekać się chwili, gdy samolot osiądzie na płycie lotniska. W momencie gdy zgasły światła ostrzegawcze przypominające o zapięciu pasów, był już na nogach. Przepchnął się między pasażerami do wyjścia, pragnąc jak najszybciej opuścić pokład. Minął bramkę i wmieszał się w tłum wypełniający terminal. Rozejrzał się ostrożnie, sprawdzając, czy ktoś się nim interesuje. Na zewnątrz nie mógł wprost ustać na postoju taksówek. Wreszcie nadeszła jego kolej. Kiedy pusta taksówka zatrzymała się przed nim, wskoczył natychmiast na tylne siedzenie.

— Hotel Marriott, Crystal City — rzucił kierowcy. Obficie się pocił. Co chwila spoglądał na zegarek.

Taksówka podjechała pod hotel przed godziną spotkania, to znaczy drugą dwadzieścia pięć, na którą zgodnie z własnymi wyliczeniami porucznik powinien zjawić się na umówionym miejscu. Gdy tylko zapłacił kierowcy i taksówka odjechała, podszedł do niego portier w hotelowym uniformie. Zrobił zdziwioną minę, widząc, że gość nie ma bagażu.

— Chce pan się zameldować?

— Nie. Oczekuję na kogoś.

Portier zmarszczył brwi, ale odstąpił na bok.

— Oczywiście. Dziękuję panu.

Craig przebiegł nerwowym wzrokiem podjazd wypatrując Porsche model 911. Takiego samochodu trudno byłoby nie dostrzec. Teraz już w każdej chwili powinna pojawić się Tess. Wtedy on wskoczy na siedzenie dla pasażera. I szybko odjadą.

Na pewno. Mogła być tu lada moment.

Detektyw zakrztusił się od smogu. Zaczął nerwowo spacerować.

Co chwila sprawdzał godzinę.

Druga trzydzieści.

Druga trzydzieści pięć.

Druga czterdzieści!

Tess musiała gdzieś utknąć w korku.

Na pewno zaraz się pokaże.

Po drugiej stronie ulicy na parkingu stała ciężarówka popularnej firmy dostawczej. Siedzący w niej ponurzy mężczyźni przyglądali się detektywowi z uwagą. Każdy z nich miał w kieszeni identyczny pierścień. Nieco dalej przez okno restauracji przyglądał mu się szarooki mężczyzna.

Mięśnie porucznika napięte były do ostatecznych granic.

Druga czterdzieści pięć!

Oddychał ciężko.

Tess!

Na miłość boską, co się stało? Gdzie ty, u diabła, jesteś?

5

— Mówiłaś, że widziałaś tę rzeźbę w sypialni przyjaciela? —zapytała Priscilla.

Tess zawahała się, znowu pełna wątpliwości, ile wolno jej zdradzić, by nie narazić Hardingów na niebezpieczeństwo.

— Tak, stała na półce z książkami.

— Coś cię wyraźnie dręczy.

Dziewczyna podjęła decyzję. Musiała się dowiedzieć.

— Sypialnia...

— Co takiego?

— ...wyglądała dziwacznie.

Starsza pani pochyliła się gwałtownie do przodu.

— Jak?

— Nie było tam żadnych lamp. Nawet żarówka pod sufitem nie działała. Cała podłoga zastawiona była świecami. Obok rzeźby po obu jej stronach stały także inne świece.

— Świece? Oczywiście. Jedna skierowana płomieniem w górę, druga w dół? — zapytała w tej samej chwili pani Harding.

Tess odrzuciła głowę do tyłu, na jej twarzy malowało się zdziwienie.

— Tak. Skąd wiesz?

— Fotografia rzeźby. Po obu stronach Mitry stoją postacie z pochodniami. Płonący koniec jednej skierowany jest w górę, drugiej w dół. Tess, naprawdę podejrzewam, że widziałaś ołtarz Mitry. Czego jeszcze mi nie powiedziałaś?

Dziewczyna poddała się całkowicie. Postanowiła wyjawić Priscilli wszystko. Gwałtownie wyrzucając z siebie zdania, zaczęła od początku, od minionej środy — czy to możliwe, że wszystko zaczęło się tak niedawno? — kiedy pierwszy raz spotkała Josepha. Pióro Gold Cross wypadło jej na podłogę windy.

On podniósł je i wyszeptał nazwę głosem — takie przynajmniej odniosła wrażenie — pełnym czci.

Złoty krzyż.

Teraz już wiedziała, co te słowa oznaczały dla Josepha.

Symbol złotego boga.

6

W pobliżu krajowego portu lotniczego w Waszyngtonie smog był nieznośnie gęsty. W ciężarówce, która do złudzenia przypominała używane przez popularną firmę dostawczą, stojącej na parkingu przed hotelem Marriott, mężczyzna z pierścieniem w kieszeni odezwał się do telefonu z urządzeniem kodującym, zabezpieczającym przed ewentualnym podsłuchem.

— Nie, tylko przechadza się przed hotelem. Co pół minuty spogląda na zegarek. Niewątpliwie na kogoś czeka. To musi być miejsce spotkania. Kobieta powinna się pojawić lada chwila.

Odezwał się głos z drugiej strony linii:

— Ale czy na pewno nie zauważył, że był śledzony od samego lotniska?

— Jestem pewien, że nie — odparł mężczyzna z ciężarówki. — W chwili gdy obiekt opuścił samolot i wsiadł do taksówki, jeden z moich ludzi używających przenośnego radia zawiadomił mnie. Siedziałem w samochodzie zaparkowanym przy wyjeździe z lotniska. Kiedy przynęta wsiadła do taksówki, ruszyliśmy tuż przed nią. Przyjechała prosto do hotelu. Zaparkowaliśmy po drugiej stronie ulicy.

— A przeciwnik? — dopytywał się kameleon. — Czy widziałeś jakiś ślad tego robactwa?

— Jeszcze nie. Ale musimy założyć, że oni również śledzą detektywa. Jeśli kobieta jest dla nich tak poważnym zagrożeniem, jak to podejrzewamy, tylko poprzez niego mogą ją zlokalizować.

— Uważajcie! Wypatrujcie ich!

— Próbujemy. Mamy tu drugi zespół patrolujący autostradę. Ale obszar, w którym działamy, jest niezwykle zagęszczony. Tylko gdybyśmy znaleźli się w pobliżu robactwa i mogli dostrzec kolor oczu... W przeciwnym razie nie będziemy niczego pewni aż do chwili, gdy nieprzyjaciel wykona kolejne posunięcie. Poczekaj... Nie wyłączaj się!

— Co się dzieje?! — wykrzyknął gwałtownie głos w słuchawce.

— Jakieś zamieszanie. Przed hotelem. Nie rozumiem. Przynęta właśnie...

7

Craig przechadzał się nerwowo po parkingu. Nagle po swojej prawej ręce zauważył jakieś poruszenie. Odwrócił się z dłonią wsuniętą pod połę płaszcza, gdzie trzymał rewolwer. Zobaczył, że zbliża się do niego ponury portier o wąskich ustach, więc rozluźnił się nieco. Niech mi tylko spróbuje powiedzieć, że nie wolno szwendać się przed hotelem, nie mając w nim meldunku. Zdjął dłoń z rewolweru i włożył ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza, gdzie trzymał legitymację policyjną. Wszystko, byle tylko pozbyć się intruza. Ale to, co usłyszał, było tak nieoczekiwane, że zastygł w pół gestu.

— Czy pan nazywa się Craig?

— Tak. — Detektyw poczuł chłód przebiegający mu po krzyżu. — Skąd pan zna moje nazwisko?

— Recepcjonista otrzymał właśnie wiadomość telefoniczną dla pana. Od kobiety, która wydawała się, delikatnie mówiąc, zdenerwowana. Zażądała, by ktoś jak najspieszniej wyszedł na zewnątrz i sprawdził, czy jakiś mężczyzna nie czeka przed hotelem. Powiedziała, że jeśli jego nazwisko brzmi Craig, ona musi z nim natychmiast rozmawiać.

Tess, pomyślał porucznik. Nikt inny. Co się stało? Kłopoty?

— Telefon! — wykrzyknął. — Gdzie macie telefon? Czy nikt nie przerwał połączenia? — Pośpieszył w stronę wejścia do hotelu.

— Nie, proszę pana. — Wyraźnie zakłopotany portier ruszył za nim. — Prosiła, by nie odkładać słuchawki.

Craig pchnął frontowe drzwi i wpadł do holu. Przez chwilę musiał przyzwyczajać wzrok do cienia tak silnie kontrastującego ze słoneczną jasnością ulicy. Kontuar recepcji znajdował się dokładnie na wprost niego. Nie tracąc czasu ruszył przed siebie, jednocześnie grzebiąc w kieszeni spodni. Wyciągnął dziesięciodolarowy banknot i wręczył go portierowi.

— Dziękuję. Doceniam pańską...

— Proszę nie odchodzić. Mogę potrzebować pańskiej pomocy. Mam więcej pieniędzy.

W tym momencie zatrzymał się przed recepcją.

— Moje nazwisko Craig. Był do mnie telefon...

— Zgadza się. — Recepcjonista wyprostował się, podniósł słuchawkę leżącą na blacie i wyciągnął ją przed siebie.

— Tess? — Dłoń detektywa zacisnęła się na słuchawce, którą przysunął blisko do ucha. — Gdzie jesteś? Co się stało?

— Czekałeś, dzięki Bogu — odparła.

Craig odetchnął na dźwięk jej głosu.

— Tak się martwiłam — powiedziała — że mogłeś...

— Odjechać? Niemożliwe. Obiecałem, że zaczekam. Odpowiedz na pytanie. Co się stało?

— Uspokój się. Jestem bezpieczna. Przynajmniej na tyle bezpieczna, na ile mogę być, dopóki ty nie przyjedziesz.

— Gdzie?

— Craig, chyba już wiem, co się wydarzyło, i boję się coraz bardziej. Nie mam czasu, żeby tłumaczyć i na pewno nie powinniśmy rozmawiać o tym przez telefon. Zapisz adres.

Porucznik rozejrzał się rozbieganym wzrokiem, złapał za pióro i notatnik leżący na kontuarze, a wreszcie drżącą ręką zapisał wszystkie informacje, jakie mu podała.

— To ważne — mówiła Tess. — Przyjedź tutaj tak szybko, jak możesz.

— Nawet nie wyobrażasz sobie jak szybko. — Craig oderwał kartkę od notatnika i oddał słuchawkę recepcjoniście. — Dziękuję — wymamrotał.

Minął portiera, wciskając mu kolejny banknot i jednocześnie wpatrując się przed siebie nie widzącym wzrokiem.

— Taksówkę. Już.

8

Na parkingu po drugiej stronie ulicy ponury mężczyzna z pierścieniem w kieszeni wyprostował się za kierownicą niby-dostawczej ciężarówki.

— Przynęta — odezwał się znowu do telefonu komórkowego. — Widzę go! Detektyw. Wyszedł z hotelu. Wsiada do taksówki!

Na drugim końcu linii kameleon odpowiedział równie napiętym głosem:

— Jedź za nim! Zawiadom pozostałych. Pozostań w kontakcie.

Posiłki jadą do was z La Guardii.

Mężczyzna za kierownicą poczuł skurcz w żołądku.

Posiłki?

Nie informowano go, że zadanie, które wykonywał, jest tak ważne. Miał nieprzyjemne wrażenie wymykania się wydarzeń spod kontroli, czuł, że za chwilę pojawią się niepowstrzymane siły i rozpocznie straszliwa, ostateczna bitwa.

Posłuszny instrukcjom użył krótkofalówki, by zawiadomić o sytuacji drugą grupę. Włożył kluczyk do stacyjki, a kiedy usłyszał mruczenie silnika, odwrócił głowę zerkając na tył samochodu. Siedziało tam pięciu mężczyzn o nieprzeniknionych twarzach. Nie zwracając na niego uwagi sprawdzali pistolety.

Kierowca oddychając gwałtownie nacisnął pedał gazu i czym prędzej wyjechał z parkingu w pogoni za taksówką. Przez drzwi hotelu Marriott wszedł dobrze zbudowany, opalony i bogato ubrany, mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna. Skierował się prosto do recepcji. W ręku trzymał teczkę.

— Przepraszam — zwrócił się do recepcjonisty spokojnym, ale zdecydowanym głosem. — Czy mógłby mi pan pomóc? Byłem tu umówiony, ale spóźniłem się, bo utknąłem w korku. I niestety nie widzę, by ktoś mnie oczekiwał. Musiał widocznie stracić nadzieję i odjechać. Zastanawiam się, czy... może zostawił jakąś wiadomość. Nazywa się Craig.

— Jeśli chodzi o ścisłość, to mężczyzna o tym nazwisku rzeczywiście na kogoś tutaj oczekiwał — odparł recepcjonista. — Ale jakąś minutę temu był do niego telefon, po którym odjechał.

Dobrze zbudowany mężczyzna zrobił zawiedzioną minę.

— Mój szef... delikatnie mówiąc... nie będzie zachwycony. Pewnie ominie mnie awans. Pan Craig miał mi podpisać ważne dokumenty. Przypuszczam, że nie orientuje się pan, gdzie pojechał.

— Przykro mi, ale nie. Pan Craig zapisał w notatniku adres miejsca, do którego się wybierał, ale wyrwał kartkę. Nic też nie mówił.

— W tym notatniku?

— Tak, proszę pana.

Potężnie zbudowany mężczyzna przyglądał się wyraźnym liniom odciśniętym na kolejnej kartce.

— A może przypadkiem słyszał pan, z kim prowadził rozmowę?

— To była kobieta. O imieniu Tess.

— No, oczywiście. Przepraszam, że zawracałem głowę — powiedział mężczyzna i wręczył recepcjoniście dwadzieścia dolarów.

— To naprawdę niepotrzebne.

— Ależ tak. — Mężczyzna wyrwał kartkę z notatnika, czując pod palcami ślady po zapisie Craiga. — Jeśli pan pozwoli.

— Oczywiście.

— Dziękuję.

Kiedy mężczyzna raźnym krokiem przemierzał hol w stronę wyjścia, recepcjonista patrzył z zadowoleniem na dwudziestodolarowy banknot myśląc, że w dzisiejszych czasach rzadko kiedy spotyka się ludzi o tak jasnych oczach.

10

Tess wpadła z powrotem do gabinetu.

— Dzięki za pozwolenie skorzystania z telefonu.

— Nie masz za co dziękować — powiedział profesor Harding. — Najważniejsze, to czy udało ci się skontaktować z mężczyzną, którego miałaś spotkać?

Dziewczyna przytaknęła energicznie.

— Jedzie prosto do nas. Wiedząc, że on tu zaraz będzie, czuję się znacznie lepiej. A do tego czasu... — Odwróciła się w stronę Priscilli. — Rzeźba. Miałaś mi właśnie powiedzieć, co ona oznacza. Mów dalej. Z jakiego powodu Mitra podrzyna gardło bykowi?

Starsza pani podsunęła wyżej okulary i przyjrzała się fotografii.

— Rozumiem, dlaczego źle pojęłaś symbolikę rzeźby. Jak przy większości odwzorowań przedmiotów sakralnych różnych religii ta również jest trudna do zrozumienia. Wyobraź sobie aborygena, który całe życie spędził na wysepce na Pacyfiku, całkowicie odizolowany, bez najmniejszego kontaktu ze zwyczajami zachodniego świata. I teraz pomyśl, że zabieramy go do Ameryki i prowadzimy do kościoła katolickiego. Czy możesz przewidzieć jego reakcję na widok tego, co wisi nad ołtarzem? Figura Chrystusa na krzyżu, z rękami i nogami przybitymi gwoździami, na głowie korona z cierni, bok otwarty — postać jak z koszmaru.

— Chwileczkę — powiedziała Tess. — Po tym wszystkim, o czym rozmawialiśmy, teraz okazuje się, że nie wiesz, co rzeźba przedstawia?

— Przeciwnie, wiem bardzo dobrze — odrzekła pani Harding. — Chodzi mi o to, że bez wiedzy o tradycjach i symbolice nieznajomej religii trudno pojąć, dlaczego jakiś szczególny obraz jest dla niej ważny. Ale w momencie gdy symbole otrzymają znaczenia, wszystko staje się całkiem jasne. Dla mnie interpretacja rzeźby na zdjęciu jest równie prosta jak wyjaśnienie faktu, że chrześcijanie przedstawiają Chrystusa na krucyfiksie. Przyjrzyj się dokładniej fotografii. Obejrzyj szczegóły, a wkrótce zorientujesz się, jaka prosta jest ich wymowa.

— Prosta? — Dziewczyna pokręciła głową. — Naprawdę nie chce mi się w to wierzyć.

— Trochę cierpliwości. — Priscilla powiodła palcem po zdjęciu. — Możemy zacząć od byka. Zauważ, że rzeźba wykonana jest z białego marmuru. Byk jest biały. Po śmierci stanie się księżycem. Zgodnie z logiką można by oczekiwać, że powinien stać się słońcem, ponieważ Mitra jest bogiem słońca. Ale tu ma zastosowanie głębsze rozumowanie. Księżyc jest słońcem nocy. Rozświetla ciemności i w tym przypadku obrazuje boga światła pozostającego w konflikcie z bogiem mu przeciwnym, bogiem zła, bogiem ciemności.

— W porządku — stwierdziła Tess. — To jest do przyjęcia. Ale zupełnie nie rozumiem... Dlaczego byk musi zginąć?

— Czytałaś może kiedyś Josepha Campbella? „Maski boga: mitologie wierzeń prymitywnych”?

— Na studiach.

— A więc powinnaś wiedzieć, że w każdej prawie religii istnieje poświęcona ofiara. Czasami jest nią sam bóg. Na przykład w chrześcijaństwie Jezus umiera na krzyżu, by odkupić świat. Ale często postać ofiarna jest substytutem boga. U Azteków i Majów istniał zwyczaj wybierania dziewicy, która musiała oddać swe życie w jego zastępstwie. Najczęściej wbijano jej nóż w serce.

Dziewczyna skrzywiła się.

— W przypadku Mitry — ciągnęła dalej starsza pani — byk nie tylko umiera, by stać się księżycem, ale również po to, aby dać życie ziemi. Rytualne poświęcenie prawdopodobnie odbywa się podczas zrównania wiosennego... pierwszego dnia wiosny... w chwili odrodzenia świata. Ten dzień jest świętowany w wielu religiach. Większość chrześcijan nie zdaje sobie sprawy, ale właśnie dlatego Wielkanoc jest taka ważna. Chrystus zmartwychwstał w tym samym czasie, kiedy cała przyroda budziła się do życia. Mitra także ożywa wiosną.

Tess tak rozbolała głowa, że z trudem koncentrowała się na wyjaśnieniach.

— Odrodzenie — mówiła Priscilla. — Śmierć, z której rodzi się życie. Dlatego Mitra podcina bykowi gardło. Musi być krew. Dużo krwi. Krew leje się na ziemię. Użyźnia ją. Tuż przy kolanie byka już widać pierwsze pędy. Podczas rytualnych obrzędów wielu starożytnych religii krwią spryskiwano pola — czasami ludzką, innym razem zwierzęcą, zanim rozpoczynano siew.

— Ależ to odrażające.

— Nie wtedy, kiedy wierzysz. Nie bardziej niż komunia w kościele katolickim, kiedy spożywasz chleb i wino, symbolizujące ciało i krew Chrystusa odradzające twoją duszę.

— W porządku — powiedziała Tess. — Punkt dla ciebie, chociaż przyznaję, że nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiałam. Ale jak wytłumaczyć obecność psa? Dlaczego zlizuje krew? I czemu wąż...?

Poczuła, jak nagle przechodzi ją dreszcz. Wszystko stało się przeraźliwie jasne.

— Pies i wąż — powtórzyła.

— Cóż z nimi? Potrafisz mi powiedzieć? — Oczy pani Harding rozbłysły. .

— Są symbolami zła! Pies próbuje zatrzymać krew, by nie spłynęła i nie użyźniła ziemi! A wąż pragnie zniszczyć zasiew. Skorpion także jest zły. Atakuje jądra byka, jego męskość!

— Doskonale, jestem z ciebie dumna, Tess. Mów dalej. Co powiedziałabyś o ludziach z pochodniami?

— Płomień skierowany w górę oznacza Mitrę. Płomień skierowany w dół jego przeciwnika.

— Musiałaś być świetną studentką.

— Twój mąż miał nieco odmienne zdanie — powiedziała Tess.

Profesor podniósł filiżankę z herbatą.

— Powiedziałem tylko, że nie byłaś moją najlepszą studentką. Ale wystarczająco zdolną i w dodatku pełną zapału.

— W tej chwili nie użyłabym słowa „zapał” na określenie moich uczuć. Jestem w żałobie po matce. Jestem pogrążona w depresji. Jestem przerażona. Kruk, Priscillo. Opowiedz mi o kruku.

— Dobrze. — Kobieta westchnęła. — Kruk. Znajduje się po lewej stronie. Unosi się ponad wzniesioną w górę pochodnią, po stronie dobra, i przygląda się składaniu ofiary. W kulcie Mitry istniało siedem stopni wtajemniczenia, od początkujących wiernych po kapłanów. Patronem pierwszego stopnia był kruk, święty ptak w tej religii. Uważany za posłańca zesłanego z niebios, świadka rytuału ofiarnego i odnowienia świata, śmierci byka, nawiezienia ziemi krwią, powrotu wiosny.

— Teraz rozumiem aż nazbyt dobrze. — Tess zadrżała. — Sama tej sprawie poświęciłam życie. Mitra pragnie uratować planetę, a jego przeciwnik — zniszczyć ją.

11

Lima, Peru

Charles Gordon, niewysoki i dość chuderlawy handlowiec, opadł na krzesło. Chociaż okno jego biura wychodziło na rzekę Rimac, nie zwracał uwagi na wspaniały widok. Próbował natomiast skoncentrować myśli na katalogu amerykańskich produktów, które usiłował, bez specjalnego sukcesu, sprzedać miejscowym kupcom. Kilka miesięcy temu, gdy wynajmował to biuro, jego jaskrawa muszka i źle leżący garnitur wywoływały uśmiechy, teraz jednak żarty na jego temat stały się tak wyświechtane, że uczyniły go osobą niezauważalną. Na pociechę miał tylko Ocean Spokojny rozciągający się zaledwie o piętnaście kilometrów dalej. Dzięki niemu klimat Limy był umiarkowany, a miasto na tyle oddalone od gór na wschodzie, że dało się oddychać. Na dużych wysokościach dostawał ataków astmy. Z tego powodu ta handlowa placówka była niezła. Jednak agent, który przedstawiał się jako Charles Gordon, miał już dość udawania, że prowadzi interes przynoszący jakiś dochód.

Interesy prowadził, to pewne. Ale nie związane z eksportem ani importem.

O nie, on handlował śmiercią i dochód, w normalnym sensie tego słowa, nigdy nie był motywem jego działań.

Patrzył w odrętwieniu na papiery. W chwili gdy broszura wysunęła mu się z palców, obudził go przeraźliwy dzwonek faksu. Zerwał się na równe nogi, podbiegł do stolika w kącie pokoju i patrzył z uwagą, jak z maszyny wydobywa się wydruk.

Wiadomość nadesłało biuro w Filadelfii, jego amerykański dostawca informował, że wkrótce nadejdzie dostawa komputerów typu Laptop. Na papierze pojawiły się dane określające jakość urządzeń, cenę i datę przybycia statku.

Nareszcie, pomyślał mężczyzna.

Nie martwiło go, że tak kluczowa informacja została wysłana linią telefoniczną, do której wielu ludzi mogło mieć dostęp. Przede wszystkim jego amerykańskim dostawcą była legalna spółka, a przesyłka nadejdzie zgodnie z obietnicą. Nawet gdyby ktoś podejrzewał, że wiadomość jest zakodowana, nikt nie potrafiłby odcyfrować jej prawdziwego znaczenia — ponieważ kod został wybrany przypadkowo. Kenneth Madden, zastępca dyrektora CIA, wytłumaczył to Gordonowi na dzień przed wysłaniem agenta do Peru.

Data przesyłki nie miała nic wspólnego z datą misji. Jakość i cena komputerów również nie stanowiły klucza do informacji. Wiadomość odnosiła się do bliskiej podróży prezydenta Gartha na konferencję w sprawie kontroli handlu narkotykami. Prezydent miał zamiar przekonać rząd peruwiański, że należy wypłacić wyrównania tym farmerom, którzy zdecydują się na mniej lukratywne zbiory zamiast łatwej w hodowli koki, której lokalni potentaci potrzebowali do wyrobu kokainy.

Ale prezydentowi nie miało być pisane zjawić się na konferencji.

12

Tess zawahała się. Jakaś myśl próbowała przedostać się do jej świadomości. Nagle przypomniała sobie.

— A co ze skarbem?

Priscilla zmarszczyła brwi zdziwiona raptowną zmianą tematu.

— Zanim poszłam do telefonu, wspomniałaś coś o tajemniczym skarbie — wyjaśniła dziewczyna. — Na południowym zachodzie Francji w trzynastym wieku.

— Ach, to. — Starsza pani skinęła głową. — Tak. Wtedy katoliccy krzyżowcy zabili dziesiątki tysięcy heretyków, by zetrzeć z powierzchni ziemi nawet ślad po nowej wersji kultu Mitry.

— Mówiłaś o albigensach — dodała Tess. — Ostatnią placówką heretyków była twierdza w górach.

— Montsegur. — Pani Harding zmrużyła oczy.

— I że w nocy przed masakrą — dziewczyna zadrżała — niewielka grupa heretyków spuściła się z gór na linach, zabierając ze sobą tajemniczy skarb.

— Opowieści. Legenda, chociaż mogła mieć jakieś poparcie w faktach. Jeśli czciciele Mitry przetrwali w Indiach, być może w Europie również. Niewielka grupa odprawiająca w ukryciu obrzędy. Umknęła oku inkwizycji.

— Jeśli... — głos Tess załamał się z napięcia — to cóż mogło być tym skarbem?

— Najbardziej naturalne wydaje się — Priscilla wzruszyła ramionami — że były to jakieś wartościowe przedmioty. Złoto. Kosztowności. Jeszcze podczas drugiej wojny światowej naziści, przekonani, że skarb istnieje, szukali go w pobliżu Montsegur. Hitler wysłał archeologa, zespół inżynierów i jednostkę SS, by przeszukali wszystkie jaskinie w tym rejonie. Do dziś natrafia się na ślady ich działalności. Ale skarbu nie odnaleźli. A przynajmniej nigdy się o tym nie mówiło, a wydarzenie tak dramatyczne trudno byłoby ukryć. Istnieje również teoria, że tym skarbem jest święty Graal, kielich, z którego Chrystus pił podczas ostatniej wieczerzy. A zgodnie z jeszcze jedną teorią skarbem miałaby być osoba. Jakoby Chrystus — niezgodnie z tradycją — ożenił się i miał syna, którego potomek został przywódcą albigensów. Te ostatnie teorie znajdziesz w książce „Święta krew, święty Graal”. Ale oczywiście są one stekiem nonsensów. A to z powodu, że albigensi jedynie pozornie przypominali katolików. Ich korzenie tkwiły znacznie głębiej w czasie niż chrześcijaństwo, w religii, która używała tych samych rytuałów, ale opierała się na wierze w dwóch bogów — dobrego i złego — na kulcie Mitry. Heretycy nie czciliby świętego Graala i nie dbaliby o to, czy Chrystus miał syna, a ten z kolei następnych potomków. Nie — kobieta ciągnęła dalej — czymkolwiek był skarb, zakładając, że w ogóle istniał, najprawdopodobniej miał po prostu wartość materialną.

Tess oddychała gwałtownie, miotały nią sprzeczne uczucia lęku i podniecenia.

— To nie tak.

Starsza pani poprawiła okulary, zaskoczona.

— Co?

— Myślę, że posiadali prawdziwy skarb. A nie tylko wartościowy przedmiot. A przynajmniej nie w zwyczajnym sensie.

Profesor Harding pochylił się do przodu, opierając ręce na lasce.

— Przyznaję, że mnie zaciekawiłaś. Co sugerujesz?

Dziewczyna pomasowała czoło.

— Jeśli heretycy obawiali się, że wyznawanie ich religii zostanie całkowicie zakazane i jeśli niewielkiej grupie udało się zbiec — spojrzała najpierw w oczy Priscilli, a potem jej mężowi — co dla heretyków mogło być na tyle ważne, że nie odważyli się tego zostawić?

— Nie bardzo rozumiem. — Profesor zmarszczył brwi.

Jednak w oczach jego żony rozbłysło podniecenie.

— Skarb, bez którego ich religia przestawała mieć moc — mówiła Tess. — Coś na tyle wartościowego, że nie mogli pozwolić, by zostało zniszczone lub, co równie ważne, zbezczeszczone. Coś mistycznego w najgłębszym sensie tego słowa. Coś tak...

— Świętego! — wykrzyknęła pani Harding. — Oczywiście.

— Rozumiesz?

— Tak! — Kobieta wskazała gwałtownym gestem fotografię. — Obraz Mitry, który stawiają na swych ołtarzach! Kiedy Konstantyn uznał chrześcijaństwo, jego wyznawcy niszczyli kaplice Mitry. Heretycy z Montsegur wiedzieli, że rzeźba pozostająca w ich posiadaniu jest jedyną, jaka jeszcze istnieje. Gdyby ją zostawili, gdyby krzyżowcy ją odkryli....

— Rozbiliby ją na kawałki — wtrąciła się Tess. — Heretycy musieli chronić rzeźbę, aby obronić religię. — Jakby naśladując wcześniejszy gest Priscilli, wymierzyła palcem w fotografię. — Tę rzeźbę. Marmuru nie tknął ząb czasu. Nie ma tu pęknięć. Jest w znakomitym stanie. Nowa replika starożytnego modelu. Ktoś zadał sobie mnóstwo trudu i poniósł niemało kosztów, by zdobyć tę reprodukcję. Dlaczego? To nie ma sensu, chyba... Wydaje mi się, że znam odpowiedź. To przerażające. Boże. Myślę, że rzeźba jest kopią tej z Montsegur, ale nie sądzę, by była jedyną kopią i w dodatku... — Dziewczyna wpatrywała się w żonę profesora. — Przez całe popołudnie krążymy wokół tej możliwości, więc czemu nie powiedzieć sobie tego wprost? Mój przyjaciel był wyznawcą Mitry. Są też inni. I oni zabili moją matkę, zamordowali Briana Hamiltona, a teraz próbują zamordować mnie. Aby zniknęli z powierzchni ziemi wszyscy, którzy mogą cokolwiek wiedzieć o ich istnieniu.

— Ogień — przerwała pani Harding.

— Dlaczego mówisz o ogniu? — Tess starała się powstrzymać dygotanie.

— Powiedziałaś, że twój przyjaciel zginął od ognia.

— A potem podpalono jego mieszkanie. Dom mojej matki też spłonął, a Brian Hamilton zginął w płomieniach, po wypadku na autostradzie. Dlaczego ogień jest tak...?

— Oczyszcza. Symbolizuje bożą energię. Jak Feniks z popiołów. Odnowienie. Nowe życie. Dla wyznawców Mitry ogień był święty. Bóg słońca. Pochodnia wzniesiona do góry symbolizuje dobro.

— Cóż w zabijaniu może być dobrego?

Priscilla nagle postarzała się znów.

— Obawiam się, że nie powiedziałam ci dwóch rzeczy na temat Mitry.

Tess czekała, drżąc na całym ciele.

— Po pierwsze — powiedziała kobieta — jego wyznawcy, szczególnie ci z grupy albigensów z Montsegur, wierzyli w reinkarnację. Dla nich śmierć nie jest końcem, ale jedynie początkiem następnego życia, do chwili gdy — po wielu wcieleniach — stają się doskonali i trafiają do nieba. Tutaj są zgodni z teorią Platona.

Tess przypomniała sobie, że na półce w sypialni Josepha widziała „Dialogi zebrane Platona”.

— Mów dalej.

— Chodzi o to — ciągnęła pani Harding — że wyznawcy Mitry mogli zabijać bez poczucia winy, ponieważ uważali, iż nie przerywają cudzego życia, tylko zmieniają je.

Dziewczyna znowu poczuła ukłucie lęku.

— Mówiłaś o dwóch sprawach.

— Po drugie wyznawcy Mitry umieli zabijać. Byli odpowiednio szkoleni. Nie zapominaj o rzeźbie. Nóż. Krew. Nawróceni rzymscy centurioni. Kult Mitry był kultem wojowników. Jako zasada. Wierzyli głęboko, że zostali powołani do kosmicznej walki dobra ze złem.

— Skurwiele — powiedziała Tess. — Dla pokonania tego, co sami uznali za zło, nie cofną się nawet przed zbrodnią.

— Obawiam się, że to prawda.

— Zabiją każdego tak jak moją matkę! — krzyczała Tess. — Skurwy...! Jeśli tylko będę miała okazję — a jestem pewna, że tak się stanie, bo przyjdą do mnie znowu — dowiedzą się w przykry sposób, jaka jest naprawdę różnica między dobrem a złem!

13

Taksówka skręciła w uliczkę eleganckiej, starej dzielnicy Georgetown. Craig wyprostował się na widok czarnego Porsche model 911 zaparkowanego przy krawężniku. Pochylił się gwałtownie do przodu.

— Tutaj — powiedział ostrym tonem. — Koło tego sportowego samochodu...

— Taaa. — Kierowca przebiegł wzrokiem po numerach domów. — To właśnie adres, jaki pan podał. Wszystko się zgadza.

Porucznik obejrzał się, sprawdzając kolejny raz, czy nikt ich nie śledzi. Ruch był niewielki. Kilka samochodów przejechało przez skrzyżowanie, które właśnie minęli. Na rogu pojawiła się ciężarówka jakiejś firmy dostawczej, ale pojechała w kierunku, z którego oni nadjechali. Nie dojeżdżając do następnej przecznicy ciążarówka stanęła. Kierowca w drelichach wysiadł i ruszył chodnikiem w stronę domu.

Dźwigał jakieś pudło.

Craig widział po drodze kilka podobnych ciężarówek dostawczych. Firma była bardzo popularna. Nie umiał powiedzieć, czy akurat ta właśnie ciężarówka podążała za nim. Uważał, wbrew ogólnie panującej opinii, że jeśli śledzący ma do dyspozycji kilka samochodów, jest prawie niemożliwe, by wypatrzyć „zmotoryzowany ogon”. No cóż, pomyślał, kiedy jego taksówka parkowała tuż za porsche, zrobiłem, co mogłem. Czuł się jednak nieswojo. Ale nie mógł przecież przez cały dzień jeździć po mieście. Musiał kiedyś zjawić się na miejscu. Tess czekała na niego. Potrzebowała jego pomocy. Zdenerwowany zapłacił należność i wysiadł z samochodu. Kiedy kierowca odjechał, przyjrzał się uważnie wiktoriańskiemu budynkowi otoczonemu barwnymi kwiatami. Co, u licha, Tess mogła tutaj robić? Wbiegł na schodki prowadzące do frontowego wejścia.

14

— Przepraszam. Musiałem pomylić adres — tłumaczył się ponury mężczyzna z pierścieniem w kieszeni drelichu kobiecie, która otworzyła drzwi. — Moja wina.

Kobieta na głowie miała papiloty, a na twarzy wyraz irytacji. Z wnętrza domu dochodził głos spikerki ogłaszającej wielką wygraną w grze telewizyjnej. Widownia wiwatowała.

— Przepraszam, naprawdę — powtórzył mężczyzna. Miał na sobie brązowy uniform dostawcy. Nie zdążył się jeszcze odwrócić, kiedy kobieta zatrzasnęła drzwi.

Wsiadł do szoferki i odwrócił się w stronę pięciu mężczyzn siedzących z tyłu. Mieli naszykowane pistolety i nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, wpatrzeni przez tylne okienko w odjeżdżającą taksówkę i Porsche zaparkowane przed domem w połowie następnej przecznicy. Wysoki, z gruba ciosany detektyw stał przez chwilę na chodniku, potem ruszył w stronę domu i zniknął z widoku za drzewami i krzakami.

— No cóż, to może być kolejne fałszywe rendez-vous, ale mnie się wydaje, że tym razem ryba chwyci — powiedział ponury kierowca i zatrzasnął drzwiczki. — Teraz pozostaje nam tylko czekać na robactwo.

— Zakładając, że także za nim podążali. Nie widzieliśmy nic, co by na to wskazywało — odezwał się jeden z mężczyzn siedzących z tyłu.

— Podobnie my mamy nadzieję, że oni nie spostrzegli nas — powiedział kierowca. — Wiemy przecież, że tylko śledząc detektywa, mogą trafić do kobiety.

— Będę się czuł pewniej — wymamrotał ktoś z tyłu — kiedy pokaże się druga grupa.

— A jeszcze pewniej — przytaknął kierowca — kiedy zjawią się posiłki. Rozmawiałem z naszym człowiekiem na lotnisku. Przekaże im, gdzie jesteśmy.

— A ile im zajmie... — wtrącił kolejny mężczyzna z tyłu.

— Samolot ląduje za pół godziny — odpowiedział kierowca, nie czekając na koniec pytania. — Dodaj do tego jakieś dwadzieścia minut. Czeka na nich samochód.

— W takim razie możemy mieć tylko nadzieję, że robactwo nie wykona wcześniej żadnego ruchu... Poczekaj, widzę jakiś samochód.

Mężczyźni wpatrywali się w okno.

— To nie nasi — szepnął jeden z nich.

Mężczyzna z przodu skupił uwagę. W lusterku wstecznym widział błękitną toyotę. Za kierownicą siedział mężczyzna mniej więcej trzydziestoletni, obok niego atrakcyjna kobieta.

— Czy myślisz, że to może być...?

— Prawdopodobnie gdzieś tutaj mieszkają. Ale jeśli są robactwem, to popełnili błąd. — Mężczyzna z szoferki wyciągnął pistolet. — Sześć do dwóch. Nie mają szans.

Samochód zrównał się z ciężarówką i zniknął na chwilę z pola widzenia. Kierowca przeniósł wzrok na lusterko boczne i odruchowo cofnął się.

Kobieta przez otwarte okno samochodu wyrzuciła kanister.

Z kanistra wydobył się syk.

Samochód minął ciężarówkę i jechał dalej ulicą.

— Nie! — wrzasnął ponury mężczyzna.

W tej samej chwili osunął się na kierownicę. Bezbarwny gaz paraliżujący wypełnił ciężarówkę. Mężczyźni próbowali otworzyć tylną klapę.

Za późno. Kiedy dosięgnął ich gaz, zaczęli skręcać się w konwulsjach, ich zwieracze puściły, z ust popłynęły wymiociny, a po chwili już leżeli bez ruchu.

15

— A co możesz powiedzieć o książkach widocznych na zdjęciu? — dopytywała się Tess. — Czy ich tytuły coś ci mówią?

Priscilla wyciągnęła z szuflady biurka szkło powiększające i pochyliła się nad fotografią. „Eleonora Akwitańska, sztuka miłości dworskiej”.

— Ten hiszpański tytuł można przetłumaczyć: „Pierścień na szyi gołębia” — wyjaśniła Tess.

— Wiem. To również traktat o zalotach dworskich. Jeśli dobrze pamiętam, z jedenastego wieku.

Dziewczyna wpatrywała się w nią zdziwiona.

— Nawet sobie nie wyobrażasz, ile miałam kłopotu z ustaleniem tego, a ty tak po prostu...

— Daj spokój, nie zapominaj, że ja się w tym specjalizuję. — Starsza pani uśmiechnęła się skromnie. — Wszystkie te tytuły mają ze sobą coś wspólnego. To tak jak w przypadku rzeźby. Kiedy poznasz korzenie, wszystko staje się jasne. Eleonora była królową Francji w czasach tuż przed upadkiem Montsegur. Akwitania to kraina na południowym zachodzie Francji, skąd pochodziła Eleonora. Ona właśnie wprowadziła sztukę dworskich zalotów. Obyczaj kontynuowany potem przez jej córkę Marię.

Tess skinęła głową. Tego samego dowiedziała się ze wstępu do „Pierścienia na szyi gołębia”, który czytała poprzedniej nocy w domu matki, zanim ogień... Poczuła, jak ogarniają ogromny żal, i zadrżała.

— Południowo-zachodnia Francja — podkreśliła Priscilla. — Miejsce, gdzie pojawił się ponownie kult Mitry i ukształtowała herezja albigensów niedługo po śmierci Eleonory. Królowa namawiała do stosowania bardzo rygorystycznych zasad w wyidealizowanych związkach między mężczyznami a kobietami. Fizyczne połączenie było dozwolone dopiero po wypełnieniu całego szeregu grzecznościowych formuł. Albigensi zaadaptowali miłość dworską do własnych celów. Dla nich przecież dobry bóg Mitra reprezentował wszystko, co duchowe. Przeciwny mu bóg zła był fizyczny i należał do świata realnego. Bóg z krwi i kości. Albigensi z tego samego powodu byli wegetarianami, pozwalali tylko najczystszemu pokarmowi dostawać się do ciała.

— Mój przyjaciel był wegetarianinem — w głosie Tess brzmiało wyraźne zaskoczenie.

— Oczywiście. I przypuszczam, że nie pił alkoholu.

— Zgadza się — stwierdziła dziewczyna.

— I uprawiał regularnie sport.

— Tak!

— Nie godził się na własną cielesność i chciał ją kontrolować — wyjaśniła kobieta. — Tego właśnie bym się spodziewała po kimś, kto wierzy w Mitrę. Albigensi uważali również, że seks jest nieczysty, cielesne pożądanie było jednym ze sposobów kuszenia dobrego boga przez złego. Więc nie uprawiali seksu poza rzadkimi okazjami, pozwalając sobie na stosunki cielesne tylko w celu zapłodnienia. Żałosne choć konieczne poddanie się potrzebom ciała. Tylko po to, by ich społeczność mogła przetrwać. Poza tą wyjątkową okazją zamiast stosunków seksualnych stosowali wysoko formalne, niezwykle grzeczne towarzyskie kontakty, które zapożyczyli z dworskiej etykiety.

— Mój przyjaciel był pewien, że nigdy nie zostaniemy kochankami, że nie będzie między nami seksu — powiedziała Tess. — Twierdził, że ma pewne zobowiązania, którym musi być posłuszny. Nasz związek mógł być jedynie platoniczny.

— Oczywiście. — Priscilla wzruszyła ramionami. — Platon. Następna książka na półce. Zgodnie z poglądami Platona świat fizyczny jest nieistotny. Powinniśmy dążyć do wyższego poziomu. Czy widzisz, jak to wszystko do siebie pasuje?

— Ale co z...?

W tym momencie zabrzęczał dzwonek. Dziewczyna tak była pochłonięta rozmową, że aż się wzdrygnęła na natrętny dźwięk. Ale w jednej chwili zrozumiała, że to musi być...

Pani Harding uniosła głowę, patrząc w stronę drzwi wyczekująco.

— Przypuszczam, że to twój drugi przyjaciel. Ten, do którego niedawno telefonowałaś. Mężczyzna, którego miałaś spotkać na lotnisku.

Tess wpatrywała się w drzwi gabinetu.

— Mam nadzieję, że tak właśnie jest. Boże. Priscillo... profesorze... Muszę coś wyjaśnić. Mój przyjaciel...

— Żadne wyjaśnienia nie są konieczne — przerwał jej profesor. — Każdy twój przyjaciel jest tu mile widziany.

— Ale musicie zrozumieć! To nie jest tylko przyjaciel. On jest...

Kolejny raz rozległ się dzwonek u drzwi.

— ...policjantem. Detektywem z nowojorskiego wydziału osób zaginionych. — Tess sięgnęła do wnętrza płóciennej torby. — A jeśli się mylę? To może być ktoś inny. Gdyby...?

Wyciągnęła pistolet.

Państwo Hardingowie pobledli na jego widok. Dziewczyna kładąc palec na spuście nakazała:

— Schowajcie się w szafie ściennej. I ani słowa. Jeśli to oni i zabiją mnie... jeśli przyszli tylko odebrać fotografie, może zadowolą się tym. Nie będą was szukać...

Dzwonek rozległ się po raz trzeci.

— Nie powinnam była tutaj przyjeżdżać. Żałuję, że to zrobiłam... — Nie mogła już dłużej zwlekać. — Módlcie się.

Wypadła z gabinetu, przyjmując pozycję, jakiej nauczył ją ojciec. Wycelowała pistolet we frontowe drzwi, a kiedy zobaczyła przez szybkę w drzwiach ściągniętą niepokojem twarz Craiga, zmówiła cichą modlitwę dziękczynną.

Kolejny raz naciskał na dzwonek. Ruszyła biegiem korytarzem, otworzyła na oścież drzwi i łapiąc go za ramię wciągnęła do środka.

— Nigdy w życiu nie cieszyłam się tak na czyjś widok. Lewą ręką zatrzasnęła drzwi, zamknęła zasuwę i jeszcze raz uściskała detektywa.

— Oooch — sapnął wreszcie. — Mam nadzieję, że pistolet nie jest odbezpieczony. Wciskasz mi go prosto w plecy.

— Przepraszam. — Tess opuściła lufę w dół. — Nie chciałam...

Craig przyjrzał się z uwagą broni.

— Dobrze, nie jest. Skąd go wytrzasnęłaś? Czy wiesz, jak się z tym obchodzić?

— Tak. Ale to zupełnie inna i długa historia. Craig, tyle się dowiedziałam! Mam ci mnóstwo do opowiedzenia. — I możesz mi wierzyć, że ja chcę wszystko usłyszeć. — Teraz on przytulił Tess. — Strasznie się o ciebie martwiłem. Ja... Czuła jego silne ramiona. Kiedy przywarła do niego mocniej, nieoczekiwanie stwardniały jej sutki. Ciepły prąd przepłynął przez ciało, co było równie zaskakujące. Pod wpływem nagłego impulsu pocałowała porucznika. Mimo ogromu koszmaru, jaki ją otaczał, jego uścisk był jak coś, na co czekała...

Naprawdę pragnęła znaleźć się w jego ramionach...

Poczuła jego wargi na swoich ustach...

Czuła, jak sama całuje jego...

...od chwili, kiedy się spotkali.

Nagle zabrakło jej tchu. Odsunęła się, oparła ręce na ramionach Craiga, położyła głowę na twardej piersi, spoglądając w górę i starając się złapać oddech. Przyglądała się uważnie twarzy o wyraźnych kościach policzkowych, ostrych rysach i nagle uznała, że jest bardzo przystojny. Miłość od pierwszego wejrzenia, pomyślała. Nie, raczej od drugiego. To pozwala się najpierw chwilę zastanowić. Namiętność jest ważną sprawą. Ale oddanie i zrozumienie liczą się bardziej.

Ten mężczyzna — niezależnie od tego, jakie popełnił błędy w pierwszym małżeństwie — nigdy nie miej pretensji o to, co się zdarzyło, zanim go spotkałaś — jest porządnym i dobrym człowiekiem. Zależy mu na mnie. Byłby gotów poświęcić dla mnie życie.

On nie tylko mnie kocha.

Także lubi.

Ktoś dyskretnie zakasłał.

Tess odwróciła się i zobaczyła państwa Hardingów stojących w korytarzu tuż przy drzwiach gabinetu.

— Przykro nam, że musimy przeszkodzić — odezwał się profesor — ale...

— Niech wam nie będzie przykro. — Dziewczyna uśmiechnęła się. — Nie musimy się już martwić.

— Tak można by sądzić — powiedziała Priscilla, w jej otoczonych zmarszczkami oczach tańczyły iskierki rozbawienia — ze sposobu, w jaki go witasz.

Tess poczerwieniała.

— To mój przyjaciel, porucznik Craig. Na imię ma... Wiesz — zwróciła się do niego — nigdy nie powiedziałeś mi, jak ci na imię. Ale od twojej sekretarki automatycznej usłyszałam...

— Bill. — Detektyw szedł korytarzem z wyciągniętą do powitania ręką. — Bill Craig. Jeśli jesteście przyjaciółmi Tess...

— O tak — stwierdziła dziewczyna zdecydowanym tonem.

— W takim razie cieszę się ze spotkania. — Wymienił uściski dłoni z gospodarzami.

— Pan i pani Harding — przedstawiła ich Tess. — Oboje są profesorami.

— Przestań, Tess, darujmy sobie te formalności. — Priscilla przedstawiła się Craigowi imieniem. — A to Richard, mój mąż. I żebyście nie śmieli zwracać się do nas, używając formy „profesor”.

— Już teraz widzę, że potrafimy się dogadać. — Porucznik parsknął śmiechem. Ale po chwili spoważniał. — Priscillo... Richardzie... musimy porozmawiać. O ważnych sprawach. Czas działa na naszą niekorzyść. Może byście mnie wprowadzili do akcji. Co ty tutaj robisz, Tess? Co się dzieje?

— Chodźmy do gabinetu. — Pani Harding wskazała ręką.

— I może napiłbyś się herbaty? — wtrącił profesor.

— Richardzie, na litość boską, porucznik przyjechał tu, żeby pomóc Tess, a nie na herbatę.

— Prawdę mówiąc, z przyjemnością się napiję — powiedział Bill. — Po samolocie czuję się wysuszony jak bibuła.

Przeszli do gabinetu.

W czasie następnych piętnastu minut Craig grzecznie popijał herbatę i słuchał, co Tess, a potem Priscilla i od czasu do czasu Richard mu opowiadali.

Kiedy skończyli, odstawił filiżankę.

— Gdybym złożył taki raport mojemu kapitanowi, uznałby, że — delikatnie mówiąc — poniosła was trochę wyobraźnia. Ale to nieważne. Ja wierzę — ponieważ widziałem rzeźbę. I zwłoki Josepha Martina. Wiem, jak umarła twoja matka, Tess — potrząsnął głową ze współczuciem — oraz jak zginął Brian Hamilton. Wiem także, że ty jesteś w niebezpieczeństwie. I ze względu na to...

— ...co wydarzyło się siedemset lat temu — powiedziała Priscilla.

— O czym jeszcze nie rozmawialiście? — zapytał Bill.

— O tytułach książek na półce w sypialni Josepha Martina —powiedziała starsza pani. — W chwili kiedy zadzwoniłeś do drzwi, miałam zamiar wyjaśnić, że „Pocieszenie filozofii” to rozprawa napisana w szóstym wieku przez rzymskiego patrycjusza, opisującego koło fortuny.

Porucznik potrząsnął głową, wyraźnie zmieszany.

— Wzloty i upadki, życie raz pod wozem, raz na wozie. Autor książki analizuje skazane na potępienie wartości ziemskie — majętność, władzę i sławę, kuszące ludzi sukcesami na tym świecie i zupełnie niesatysfakcjonujące. Ze względu na swą nietrwałość. Dla kogoś, kto ceniłby te same wartości, co wyznawcy Mitry, ta książka miałaby szczególne znaczenie.

— Dobrze. — Craig zmarszczył czoło. — Ale dlaczego Joseph Martin trzymał egzemplarz Biblii? To mi nie pasuje. Z tego, co powiedzieliście, wyznawcy Mitry nie wierzą w Chrystusa.

— To prawda — rzekła pani Harding. — Teologie tych dwóch religii różnią się, ale obrzędy są podobne i wspólne jest także odrzucenie ziemskich wartości. Dla Josepha studiowanie Biblii było podobnym doświadczeniem, jak dla chrześcijanina czytanie powiedzmy o zen buddyzmie, bo chociaż baza mistyczna jest odmienna, może być akceptowana.

— Poza tym Joseph nie czytywał całej Biblii — powiedziała Tess. — Interesowały go tylko wstęp Scofielda i słowa świętego Jana. Tego nie rozumiem. Dlaczego akurat ten apostoł?

Priscilla wzruszyła ramionami.

— To, co głosi Jan, jest bardzo podobne do nauk mitraizmu. Posłuchaj. — Przytrzymała szkło powiększające nad fotografią ukazującą stronę z podkreślonym przez Josepha Martina akapitem ze świętego Jana. „Nie miłujcie świata ani tego, co jest na świecie. Jeśli kto miłuje świat, nie ma w nim miłości Ojca. Wszystko bowiem, co jest na świecie, a więc: pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha tego życia, nie pochodzi od Ojca, lecz od świata. Świat zaś przemija, a z nim jego pożądliwość; kto zaś wypełnia wolę bożą, ten trwa na wieki”. Czy to brzmi ci znajomo?

Dziewczyna przytaknęła.

— Jeśli zastąpi się Ojca Mitrą, pasuje jak ulał do tego, o czym mi wcześniej mówiłaś.

— Ale jest coś, czego nie rozumiem — przyznał się detektyw. — Dlaczego tak ważny okazał się również wydawca, czy nie mogło to być jakiekolwiek wydanie Biblii?

— Zdecydowanie nie — powiedziała starsza pani. — Kiedy Ronald Reagan był prezydentem, amerykańska polityka zagraniczna w ogromnej mierze bazowała na tej właśnie interpretacji Biblii. — Przyjrzała się kolejnej fotografii. — Tu jest zaznaczony fragment ze wstępu do tego wydania. „Biblia jest dokumentem, w którym zapisano początek i koniec dziejów ludzkości”. — Podniosła wzrok. — Punktem kulminacyjnym Biblii jest Apokalipsa świętego Jana opisująca koniec świata. Ronald Reagan wierzył, że ten koniec ma właśnie nastąpić, że kosmiczna walka między dobrem a złem, Bogiem a szatanem znajdzie się w swej końcowej fazie. Pamiętasz całą tę kampanię przedstawiającą cytat z pierwszego listu św. Jana Apostoła, II, 15-17 (przyp. tłum.). Związek Sowiecki jako imperium zła. Reagan wierzył także, że dobro zwycięży. Przypuszczam, że właśnie dlatego dążył do konfrontacji. Pragnął doprowadzić do ostatecznej bitwy, Armageddonu, całkowicie przekonany, że Stany Zjednoczone — w jego pojęciu imperium dobra — zatriumfują.

— Szaleństwo — jęknął porucznik.

— Bardzo w stylu mitraizmu, jeśli tylko traktujesz szatana jako złego boga, a nie upadłego anioła — powiedziała pani Harding. — Dlatego wcale mnie nie dziwi, że Joseph Martin trzymał skróconą wersję Biblii koło łóżka.

— Mów dalej — powiedział Craig. — Kolejna książka na półce Martina to „Millennium. Ostatnie dni planety Ziemi”.

Kobieta odłożyła szkło powiększające.

— Najwyraźniej Joseph wierzył, że świat przestanie istnieć z nadejściem dwutysięcznego roku. Pod koniec każdego millennium nadchodzi kryzys i ludzi ogarnia strach, że ich świat się rozpadnie.

— Ale tym razem — skomentował profesor — jeśli weźmiemy pod uwagę, co trucizny robią moim liliom, przepowiednie te mogą się spełnić. „Ostatnie dni planety Ziemi”? Mam nadzieję, że Bóg zabierze mnie z tego świata, zanim to się stanie.

— Richardzie, nigdy bym ci nie wybaczyła, gdybyś umarł przede mną — powiedziała Priscilla.

Porucznik mimo całego zdenerwowania nie mógł powstrzymać uśmiechu.

— Żałuję, że moje małżeństwo nie było tak dobre jak wasze.

— Przetrwaliśmy — stwierdziła starsza pani.

— Tak, to ważne — zgodził się Craig. — Przetrwanie. — Położył rękę na ramieniu Tess.

Pod dotykiem jego ręki przeszedł ją dreszcz.

Bill wstał.

— Chyba będzie lepiej, jak zadzwonię do szefa policji w Alexandrii. Znajdziemy ci jakieś bezpieczne miejsce, Tess. Jeśli Richard i Priscilla nie zostaną powiązani z tą sprawą, nic im nie będzie groziło.

— Mam nadzieję — powiedziała dziewczyna.

— Aparat telefoniczny znajdziesz w kuchni. — Profesor Harding wskazał ręką. — Na lewo. I dalej korytarzem.

Tess przyglądała się Craigowi z uczuciem. Już stojąc w drzwiach detektyw zawahał się. Potem cofnął. Na twarzy malował mu się wyraz skupienia.

— Jest tylko jedna rzecz, której nadal nie rozumiem. Nic, o czym mówiliście, tego nie tłumaczy. Niepokoi mnie... Tess, jeśli Joseph Martin był wyznawcą Mitry i ludzie, którzy próbują cię zabić, są wyznawcami Mitry, to czemu go zamordowali?

W gabinecie zapadła cisza. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.

Porucznik zmarszczył brwi.

— To po prostu nie trzyma się kupy. Dlaczego zwrócili się przeciwko jednemu z własnych ludzi? — Potrząsając głową wyszedł z gabinetu.

On ma rację, pomyślała Tess. Dlaczego ścigali Josepha i spalili go? Nie znajdując odpowiedzi na to pytanie, patrzyła, jak Bil wchodzi do holu.

16

Nagle zauważyła, że detektyw nie skierował się wcale na lewo do kuchni zgodnie z otrzymaną wskazówką.

Widziała, jak zamarł na moment, obejrzał się gwałtownie na prawo i upadł na podłogę, w tej samej chwili wyciągając rewolwer. Nie, tylko nie to!

Aż się skuliła na odgłos dwóch przytłumionych uderzeń, a potem ogłuszającego huku rewolweru Craiga. Raz! Dwa!

Priscilla zaczęła krzyczeć.

Porucznik poderwał się z podłogi i zgięty ruszył biegiem korytarzem na prawo.

Mimo dzwonienia w uszach Tess usłyszała jakiś jęk. Przez chwilę nie mogła się poruszyć. Potem zagryzając wargi zmusiła się do działania, złapała swój pistolet i pobiegła w stronę holu. Poczuła ostry swąd kordytu. Skręciła na prawo i schowała się za framugą drzwi. Na podłodze holu leżało dwóch mężczyzn. Craig wyjął im z dłoni pistolety, przeszedł nad ciałami, zatrzasnął frontowe drzwi, zamknął je na zasuwę i skulony przykucnął pod okienkiem.

Ależ ja przecież zamknęłam starannie drzwi po przybyciu Billa, pomyślała. Jak oni...?

Jeden z mężczyzn jeszcze jęczał. W pewnej chwili wydał dziwnie zdławiony dźwięk, przebiegł go dreszcz i już więcej się nie poruszył. Na podłodze z desek wokół obu mężczyzn powiększała się wciąż kałuża krwi. Tess nie mogła oderwać wzroku od czerwonego śladu na piersi jednego z nich, w miejscu gdzie uderzyła kula detektywa. Poczuła gwałtowne bicie serca, a jednocześnie było jej bardzo zimno.

Przeniosła wzrok z ciał na pistolety, zauważyła, że oba miały tłumiki.

— Na ziemię! — rozkazał Bill. Podszedł do ciał, by sprawdzić, czy mężczyźni nie żyją.

Tess bez wahania wykonała polecenie.

— Jak oni mogli...?

— Otworzyli zamek wytrychem — wyjaśnił. — Musieli podsłuchiwać pod oknami gabinetu. Wiedzieli, że tu jesteśmy. Próbowali się wślizgnąć do środka, kiedy byliśmy zajęci rozmową. — Wciąż będąc w skulonej pozycji zaryzykował lekkie uniesienie głowy i spojrzenie przez okienko w drzwiach, przebiegając wzrokiem podjazd. — Nie widzę nikogo więcej...

— Drzwi od ogrodu! — krzyknęła Tess.

Odwróciła się i rzuciła biegiem w stronę kuchni.

— Uważaj — ostrzegł ją porucznik.

Ledwie zrozumiała, o co mu chodzi, przejęta nagłym strachem.

Wszystko wydawało jej się jakieś rozmazane.

Ale w chwili kiedy wpadła do kuchni, odzyskała ostrość widzenia. Jakiś mężczyzna wybijał właśnie okienko w drzwiach kuchennych i wkładał przez nie dłoń w rękawiczce.

Dziewczyna usłyszała dźwięk tłuczonego szkła, rozpadającego się na podłodze na kawałki. W tym samym momencie mężczyźnie udało się włożyć całą rękę przez dziurę w szybie, szukał zamka. Tess uniosła pistolet i strzeliła.

Trafiła w prawe oko mężczyzny.

Nie miała czasu, by zarejestrować ten koszmar.

Działo się zbyt wiele. Za upadającym mężczyzną ukazał się drugi, mierzący do niej z pistoletu z tłumikiem.

Zareagowała całkowicie instynktownie. Automatycznie pociągnęła kolejny raz za spust. Usłyszała ogłuszający huk i w tej samej chwili kula trafiła mężczyznę w środek czoła. Popłynęła krew. Mężczyzna przechylił się do tyłu, potem do przodu i zniknął z pola widzenia. Usłyszała tylko, jak jego niewidoczne już ciało pada ciężko na próg.

— Tess! — wrzasnął Craig od strony frontowych drzwi. — Czy wszystko...?

— W porządku. Tak. Jestem cała. — Przesunęła się za kuchenny stół, a potem zaczęła iść w stronę drzwi. — Niech Bóg mi wybaczy, ale właśnie zabiłam dwóch ludzi!

— Nie myśl o tym. Pamiętaj, że oni chcieli zastrzelić ciebie!

— Daj spokój, jestem tak przerażona, że wolę w ogóle nie myśleć. Jedyne, czego pragnę, to przeżyć.

— Telefon! Nakręć dziewięć jeden jeden!

Cofnęła się, mierząc przez cały czas z pistoletu, w stronę drzwi prowadzących do kuchni. Zdjęła telefon wiszący koło lodówki i w pośpiechu nacisnęła numery, nasłuchując sygnału.

— Craig, telefon jest głuchy!

Znowu rozległ się krzyk pani Harding.

— Na podłogę, Priscillo. Nie zbliżaj się do okna! — zawołał detektyw.

— Mój mąż!

— Co się stało?

— Ma chyba atak serca!

— Połóż go na podłodze i rozluźnij mu kołnierzyk! — krzyknęła Tess.

W oknie kuchennym pojawiła się postać kolejnego zabójcy. Tess wycelowała i strzeliła. Kula trafiła mężczyznę w nos. W jednej chwili twarz napastnika przestała istnieć.

Dziewczyna pochyliła się ku ziemi i zwymiotowała.

— Tess! — zagrzmiał Craig.

Z trudem udało jej się wydobyć z siebie głos.

— Wszystko w porządku. Pilnuj domu od frontu.

— Richard przestał oddychać! — zawołała Priscilla.

— Tess! — rozkazał porucznik. — Wracaj na korytarz! Będziesz pilnowała jednocześnie obu stron domu, a ja tymczasem zajmę się...

— Dobrze! Pomóż Richardowi!

Dziewczyna cofnęła się do przedpokoju, przykucnęła na środku, rzucając spojrzeniem to w prawą, to w lewą stronę. Zaciskała z całej siły pistolet w dłoni. Bill minął ją w biegu i wpadł do gabinetu. Nadal było jej niedobrze. Nasłuchiwała, jak Craig naciska klatkę piersiową profesora i używając całej siły płuc wtłacza w niego powietrze, stosując metodę usta-usta.

— Czuję bicie serca — powiedział. — Oddycha.

— Potrzeba mu tlenu! Lekarza! — Dziewczyna nieustannie wodziła wzrokiem to w jedną, to w drugą stronę.

— Priscillo, jesteś całkiem zielona! Połóż się tutaj, obok męża. Tess, czy widzisz coś, co...?

— Nie. Może załatwiliśmy wszystkich?

— Nie liczyłbym na to. Priscillo, czy jest tu jeszcze jakieś wejście do domu?

— Przez piwnicę — wyszeptała kobieta.

— Gdzie są drzwi do piwnicy?

— W kuchni — głos starszej pani zabrzmiał jeszcze słabiej.

— Tess! — krzyknął detektyw rozkazująco.

Ale ona już biegła w stronę kuchni. Usłyszała tylko, jak Bill wpada na korytarz, by mieć na oku frontowe drzwi. W chwili gdy znalazła się w kuchni, usłyszała coś jeszcze, ale ten dźwięk sprawił, że poczuła, jakby zimna fala przepłynęła jej po krzyżu. Kroki za drzwiami po jej prawej ręce. Odwróciła się w tamtą stronę, zobaczyła, jak klamka obraca się, i w tym momencie strzeliła w drzwi. Poleciały drzazgi. Strzeliła jeszcze raz i usłyszała jęk, jakieś ciało stoczyło się w dół po schodach.

Nie miała pojęcia, ilu jeszcze ludzi mogło czaić się w piwnicy. Jeśli jest ich kilku i rzucą się przez drzwi jednocześnie, nie będzie w stanie ich zatrzymać. Zastrzelą ją.

Drzwi do piwnicy znajdowały się tuż przy kuchence gazowej. Z siłą wyrobioną codziennymi ćwiczeniami, spotęgowaną strachem, naparła na kuchnię, przesunęła ją i zablokowała drzwi.

— Sąsiedzi, Craig! Musieli przecież słyszeć strzały! Zadzwonią po policję! Musimy tylko trochę poczekać i policja zjawi się, zanim...

Porucznik nie odpowiedział.

— O co chodzi?

— Nie sądzę, żebyś chciała to usłyszeć — powiedział.

— Powiedz mi.

— Te wielkie wiktoriańskie domy budowano bardzo solidnie... Ściany są grube... Dla kogoś na zewnątrz, nawet w sąsiednim domu, odgłosy strzałów będą zbyt przytłumione, by je rozpoznać. Poza tym nie mamy nawet pewności, że w sąsiednich budynkach są jacyś ludzie. A w żywopłotach po obu stronach domu kryją się zabójcy!

Tess poczuła, że znowu robi jej się niedobrze.

— Miałeś rację, wolałabym tego nie wiedzieć. — Trzymała broń wycelowaną prosto w kuchenne drzwi.

W przeciwieństwie do ostatniej nocy tym razem mogła dokładnie policzyć, ile razy pociągnęła za spust. Pięć. To oznaczało, że w pistolecie pozostało dwanaście naboi. Jeśli napastnicy dostaną się do domu, może wystarczy.

Ilu ich jeszcze mogło być? Sześciu już nie żyło. Jeśli jacyś zostali, to na pewno nie tak wielu. Ale mimo wszystko rozpaczliwie żałowała, że nie pomyślała o zabraniu z samochodu pudełka dodatkowych naboi, które wsadziła pod przednie siedzenie.

— Craig, strzeliłeś dwa razy. Twój rewolwer jest sześciostrzałowy! Czy masz jeszcze jakieś naboje?

Znowu odpowiedziała jej cisza.

O Jezu, pomyślała. Ma tylko te cztery, a moje nie pasują do jego rewolweru.

— Zabrałem pistolety tym dwóm leżącym na podłodze. I nie widzę już nikogo więcej. Może masz rację. Może załatwiliśmy już wszystkich — odezwał się nagle Bill.

— Ostatniej nocy spalili dom mojej matki i mieli nadzieję, że pochłoną mnie płomienie. Gdyby im się to nie udało, planowali, że zastrzelą mnie w czasie ucieczki z płonącego domu — powiedziała Tess. — Dlaczego tym razem nie...?

— Późnym popołudniem dym zwróciłby uwagę sąsiadów albo jakiś przejeżdżający kierowca mógłby zawiadomić straż pożarną. Poza tym właśnie dlatego, że wczorajszej nocy umknęłaś im, tym razem chcą mieć pewność co do tego, czy dobrze wykonali robotę. Chcą widzieć, jak umierasz, by nie zostały żadne wątpliwości. A poza tym muszą być pewni, że fotografie nie dostaną się w nieodpowiednie ręce!

— Wysłałam negatywy pod adresem twego biura!

— Znakomicie. Priscillo, jak się czuje Richard?

Głos starszej kobiety był ledwo słyszalny, płakała.

— Ma otwarte oczy... Oddycha. Ale...

— Co?

— Nie może... Richard nie może mówić.

Tess zadygotała. Udar? Nie, proszę, nie... Nie powinnam była tutaj przychodzić. Naraziłam ich na takie straszne niebezpieczeństwo.

— Priscillo, tak mi przykro. Ja...

— Ty tego nie zrobiłaś. Winni są mężczyźni, którzy chcą twojej śmierci.

— Nadal nie widzę przed domem nikogo — oznajmił Craig.

— Z tyłu też cisza. — Dziewczyna oparła się o stół.

— Niedługo będę potrzebowała insuliny — powiedziała pani Harding.

— Zaraz ci ją dam. — Tess nisko pochylona, patrząc cały czas na kuchenne drzwi, przesunęła się w stronę lodówki. — Craig, a co będzie jeśli...? Przypuśćmy, że jeszcze jacyś zostali. — Otworzyła lodówkę, szybko obrzuciła wzrokiem rząd napełnionych strzykawek i chwyciła jedną z nich. — Przypuśćmy, że jeszcze kilku jest na zewnątrz. — Zamknęła lodówkę. — Może obawiają się jednak, że sąsiedzi usłyszą strzały. Nie będą przecież tak czekać w nieskończoność. Ale chcą być pewni, że ja... — Wycofywała się z kuchni, rozglądając nerwowo po korytarzu. W prawej ręce ściskała strzykawkę. — Mogą wpaść w panikę i spróbować tego, co zrobili ubiegłej...

17

Nocy — chciała powiedzieć, ale wdrygnęła się, gdy jakiś przedmiot wpadł przez okno kuchenne, rozbijając szybę.

Był metalowy.

Kanister.

Uderzył o podłogę.

Granat?

Pojemnik z gazem?

Tess nie miała pojęcia.

Wiedziała tylko, że to coś toczy się ku niej. Nie zniknie. Trzeba... Wypuściła z ręki strzykawkę, jak z oddali usłyszała dźwięk rozbijanego szkła. Dopadła stołu i przewróciła go do góry nogami, tak że przedmiot znalazł się pod blatem.

W tej samej chwili wybuch rozerwał kanister i płomienie strzeliły spod blatu na wszystkie strony.

Bomba zapalająca.

— Craig!

Odpowiedziała jej cisza.

— Craig!

Od strony drzwi wejściowych doszedł ją hałas rozbijanej szyby.

— Craig!

— Oni...!

Coś eksplodowało. Przez drzwi prowadzące do korytarza widać było płomienie.

— Priscillo, gdzie gaśnica?! — wrzeszczał porucznik. — Czy macie...

— W spiżarni! — odkrzyknęła kobieta drżącym głosem. — Koło lodówki.

— Zaraz ją wezmę. — Tess otworzyła drzwi do schowka.

Gaśnica przyczepiona była do ściany klamrami, wisiała pomiędzy puszkami i pudłami. Dziewczyna wcisnęła pistolet za pasek, złapała jedną ręką za gaśnicę, drugą zwolniła klamrę, a potem wyciągnęła zatyczkę zabezpieczającą zawór. Odwróciła się w stronę płomieni strzelających spod blatu i pochłaniających go w szybkim tempie. Wycelowała wylot dyszy i nacisnęła zawór, z gaśnicy wyleciała chmura piany. Mimo dławiącego dymu Tess krzyknęła z radości, widząc, jak płomienie znikają. Przedwcześnie, bo w tym samym momencie przez okno wpadł następny kanister. Uderzył o podłogę, zanim zdążył eksplodować, więc Tess próbowała pokryć go pianą. Kanister rozpadł się z hałasem, kawałki metalu rozniosły pianę po całej kuchni. Dziewczyna nie wyłączała ani na moment gaśnicy i płomienie wkrótce zgasły.

— Tess! — wrzasnął detektyw od strony drzwi wejściowych. — Przynieś gaśnicę.

Spojrzała przez kuchenne okno. Ponieważ nie było nikogo widać, rzuciła się w stronę korytarza. Na progu stanęła jak wryta, gęsty dym przesłaniał wszystko. Desperacko nacisnęła znowu zawór, gaśnica wyrzuciła fontanny piany w stronę płomieni.

Craig nie próbował sam brać się za gaszenie ognia, widząc, jak Tess znakomicie sobie z tym radzi.

— Ktoś musi pilnować tyłu domu — mruknął. — Zamieniamy się miejscami. — I już go nie było.

Dziewczyna polewała płomienie pianą.

Ogień dogasał.

A potem nagle skończyła się piana.

W jednej chwili.

Musimy się stąd wydostać, pomyślała Tess. Odrzuciła pustą gaśnicę i wbiegła do gabinetu.

Na podłodze leżał zupełnie bezsilny profesor Harding. Koło niego przykucnęła Priscilla, drżąca, o poszarzałej twarzy, śmiertelnie przerażona.

Tess próbowała nie okazać własnego lęku.

— Czy możesz iść, Priscillo? Dojdziesz do korytarza?

— A mam jakiś wybór?

Następnym celem napastników może być gabinet, ta myśl kołatała bez przerwy w głowie dziewczyny. Jeśli wrzucą tu przez okno bombę zapalającą...

Zgarnęła fotografie, wcisnęła je do torebki, którą przerzuciła przez ramię, i pochyliła się nad Hardingiem.

Leżał na dywanie. Złapała za jeden róg i pociągnęła. Profesor był drobny i chudy, więc udało jej się dobrnąć z tym ciężarem do korytarza. Pani Harding szła za nią, przytrzymując się ścian. W korytarzu płomienie rozszalały się na nowo.

Nagle usłyszeli trzask rozbijanej szyby. Tym razem kanister został wrzucony do gabinetu. Ogień w jednej chwili objął biurko, krzesła, podłogę.

— Idziemy, Priscillo! — Tess złapała mocno róg dywanu i przeciągnęła leżącego na nim profesora w stronę kuchni.

Tutaj też musiał trafić następny pojemnik. W rogu, na lewo od lodówki, płonął ogień.

Craig oddychał ciężko. Stał w oparach dymu, z rewolwerem wymierzonym w stronę drzwi wyjściowych z kuchni.

— Będą na nas czekać na zewnątrz. — Z trudem łapał oddech.

— Ogród — powiedziała Tess. — Gdyby udało nam się tam dostać, moglibyśmy się schronić w kwiatach.

— Ale co z Priscilla i Richardem? Jak mamy zamiar...?

Dziewczyna zwróciła się w stronę Priscilli, wiedziała, że starsza pani nie jest na tyle silna, by odciągnąć męża w bezpieczne miejsce. Poczuła na twarzy żar płomieni.

— Craig, musisz pójść pierwszy.

— Nie zostawię cię tutaj.

— W domu wszyscy zginiemy. Nie ma innego wyjścia. Idź! Będę się posuwać tuż za tobą. Dobiegnij do ogrodu i osłaniaj mnie. Porucznik zawahał się.

Płomienie podchodziły do nich coraz bliżej, osmalając ubrania.

— Otwórz drzwi! — krzyknęła Tess.

Bill patrzył na nią przez chwilę, potem skinął głową. Nagle powziął decyzję i rzucił się w stronę drzwi, otworzył je szarpnięciem i wybiegł na zewnątrz.

Przez ułamek sekundy umysł dziewczyny zrobił jej paskudny kawał.

Popołudnie zamieniło się w noc. Ten dom stał się domem jej matki. Przeżywała jeszcze raz ten sam koszmar. Zabiją nas tak samo jak zabili...

— Nie! Muszę...

Zacisnęła dłoń na dywanie i przez kuchenne drzwi wyciągnęła profesora na podwórze zalane pomarańczowym blaskiem słońca. Priscilla wytężając wszystkie siły starała się za nią nadążyć. Tess usłyszała strzał. Nie zwracając na niego uwagi, ciągnęła Hardinga przez podwórko, a potem w dół po schodach. Słysząc, jak obija się po stopniach to biedne ciało, serce dziewczyny ścisnęło się ze współczucia.

Padł następny strzał. Tess wypuściła z rąk dywan i odwróciła się z pistoletem w ręku w poszukiwaniu napastnika. Craig tymczasem dotarł do ogrodu. Schylony za fioletowymi liliami, prawie niewidoczny, strzelał w kierunku domu. Ale z tyłu za nim podnosił się właśnie z ziemi inny strzelec. Celował w detektywa.

Tess wypaliła z rewolweru. Mężczyznę odrzuciło do tyłu. Wystrzeliła jeszcze raz. Napastnik upadł na plecy z rozłożonymi rękami, tratując kwiaty i przewracając paliki.

— Priscillo, na ziemię! Wtul się w trawę! — rozkazała Tess.

W tej samej chwili odwróciła się w stronę domu i zobaczyła kolejny cel po prawej stronie dachu. Strzeliła, ale chybiła. Strzeliła jeszcze raz. Z szyi ugodzonego kulą mężczyzny popłynęła krew.

Zlana potem, ciężko dysząc, przykucnęła i rozejrzała się dookoła. Poza trzaskiem ognia dochodzącym z domu panowała złowieszcza cisza.

— Priscillo! Idź za mną, pospiesz się!

Dziewczyna znowu chwyciła za dywan i pociągnęła profesora Hardinga w stronę Billa i rabat kwiatowych.

Bała się, że w każdej chwili kula może ją dosięgnąć. Oddychała z coraz większym trudem, ale dotarła do grządki, ciągle w skulonej pozycji i wciągnęła profesora pomiędzy kwiaty. Odwróciła się i aż jęknęła widząc, że jego żona pokonała dopiero połowę trawnika. Zza domu wychylił się jakiś mężczyzna. Tess wycelowała.

Mężczyzna ukrył się za węgłem.

— Craig! — krzyknęła Tess.

— Widzę go!

— Osłaniaj mnie!

Rzuciła się do przodu, dopadła Priscilli, złapała ją za rękę i biegiem zawróciła w stronę rabat. Gdy upadła pomiędzy kwiaty, zapach roślin przyprawił ją o zawrót głowy. W koszmarze, jakim stało się jej życie, kwiaty nie powinny tak pięknie pachnąć.

Poderwała się jednak i mimo ryzyka odsłonięcia twarzy wycelowała broń w stronę lewego rogu budynku.

Wiedziała, że lilie nie są najlepszą ochroną przed kulami. Ale przynajmniej kryły ją przed wzrokiem morderców. Czuła pot spływający po czole. Oczy ją piekły. Miała wrażenie, że pierś jej przygniata jakiś ciężar. Nerwowo obejrzała się za siebie, sprawdzając, czy jakiś napastnik nie kryje się z tyłu pomiędzy kwiatami.

Mężczyzna zza domu. Gdzie on się, u licha, podział?

— Craig! Widzisz go?

— Nie! — Detektyw rozglądał się wokół z bronią naszykowaną do strzału.

Dziewczyna zauważyła, że jego rewolwer leży na ziemi, musiały się skończyć naboje. Teraz trzymał w dłoni jeden z pistoletów zdobytych na przeciwnikach.

Tuż za nią poruszyły się lilie.

Odwróciła się z bronią gotową do strzału.

Za wolno.

Spomiędzy kwiatów wyłoniła się ręka mężczyzny. Potężny kciuk nacisnął nerw na jej karku.

Agonia.

Paraliż.

Chciała krzyknąć, ale nie mogła. Bezradnie patrzyła na rewolwer wypadający jej z ręki. Widziała, jak mężczyzna bezszelestnie wyłania się spomiędzy drzew i poczuła na sobie ciężar jego ciała. Nie zwalniał nacisku palca na nerw. Drugą rękę, uzbrojoną w pistolet z tłumikiem, wycelował w stronę Craiga.

Tess tak bardzo pragnęła krzyknąć.

Nie mogła.

— Poruczniku — odezwał się mężczyzna. Craig odwrócił się i strzelił, ale napastnik zdążył zrobić unik.

— Poruczniku — powtórzył. — Mam zamiar wyjść z ukrycia. I użyć twojej przyjaciółki jako tarczy. Jeśli jest pan na tyle głupi, by sądzić, że uda się panu mnie zabić, to uprzedzam, gdy tylko wymierzy pan w moją stronę, ona zginie.

— Wtedy zabiję ciebie — powiedział Craig.

— Ale twoja dziewczyna jest więcej warta. Proszę się zastanowić, poruczniku.

Słychać było tylko trzask ognia dochodzący od strony domu.

— Poruczniku — mówił mężczyzna rozkazującym tonem. Ucisk kciuka wciąż paraliżował dziewczynę, ciężar ciała nadal przyciskał ją do ziemi. — Proszę spojrzeć w tę stronę, zaraz zobaczysz głowę swojej przyjaciółki.

Tess poczuła, jak uciskające jej kark palce mężczyzny przesuwają się, zmuszając ją do podniesienia głowy. Sam trzymał się tuż za nią. Czuła bezradną furię.

Bill podniósł rękę z pistoletem.

— Poruczniku, nie rób tego — ostrzegł mężczyzna, spokojnie mierząc ze swej broni. — Jesteś załatwiony. Nie trafisz we mnie. Nie masz szansy. A ja wcale nie chcę zabijać kogokolwiek z was. Zapewniam, że jestem przyjacielem. Ale jeśli będziecie uporczywie próbowali mnie zaatakować, zrobię to, co uznam za konieczne. Posłuchaj głosu rozsądku. Moja grupa właśnie uratowała wam życie.

— O czym ty w ogóle mówisz?

— Zastrzeliliśmy pozostałych napastników. Teraz nie ma czasu na wyjaśnienia. Potrzebuję waszej pomocy.

Z oddali doszedł ich głos syren.

— Zaraz się zjawią przedstawiciele władz — rzekł mężczyzna. Jego głos brzmiał spokojnie i niezwykle stanowczo. — Musimy się stąd wydostać. Mogłem was zabić. Nie zrobiłem tego. To dowód mojej dobrej woli. A oto następny. — Mężczyzna wsunął pistolet za pas i zwolnił ucisk palca.

Syreny wyły coraz głośniej.

Tess poczuła nagle, że paraliżujący ucisk ustąpił i wróciła zdolność poruszania. Usiłowała się wydostać spod ciała mężczyzny. Podniósł się.

Potoczyła się na bok, bolało ją gardło, starała się odzyskać kontrolę nad mięśniami, z trudem dźwignęła się na kolana. — Proszę przyjąć moje przeprosiny — zwrócił się do niej mężczyzna.

W tym czasie płomienie objęły już cały dom. W niebo walił słup dymu.

— Kim jesteś? — Tess masowała szyję.

Mężczyzna miał na sobie burą sportową kurtkę i spodnie w równie ochronnym kolorze. Prawdopodobnie ledwie przekroczył czterdziestkę. Potężnej budowy, szatyn, o twarzy niezwracającej uwagi, ani przystojnej, ani odrażającej, ot zwykłej, jakiej nie zauważa się w tłumie.

— Waszym wybawicielem. Bądźcie wdzięczni. I powtarzam, nie mam czasu na tłumaczenia. Słyszycie syreny. Czy będziecie współpracować?

Dziewczyna rzuciła Craigowi niezdecydowane spojrzenie.

— Jasne — odparł Bill. — Pod warunkiem, że oddasz mi broń.

Nieznajomy odetchnął głęboko.

— Jeśli to ma was przekonać. — Wyjął pistolet zza pasa, odbezpieczył i wręczył go Craigowi, który wsunął broń do kieszeni płaszcza.

Detektyw opuścił swój rewolwer.

— Dobrze. Bardzo dobrze — powiedział nieznajomy. — Pośpieszmy się. — Skinął ręką i w jednej chwili jak za sprawą magii równie przeciętni, potężnie zbudowani mężczyźni wyłonili się spomiędzy kwiatów i zza domu. Wszyscy uzbrojeni.

— Przed domem czeka furgonetka. — Mężczyzna przechylił głowę nasłuchując syren. — Idziemy.

— A Priscilla i profesor Harding? — spytała Tess.

— Oczywiście weźmiemy ich ze sobą.

Znowu skinął ręką. Zbliżyło się dwóch mężczyzn.

— Ona potrzebuje insuliny — szepnęła Tess — a jej mąż może mieć udar.

— Zaopiekujemy się nimi. Masz na to moje słowo. — Nieznajomy położył rękę na jej ramieniu. — Idź.

Syreny słychać już było całkiem blisko.

Z okien gabinetu dobywały się kłęby dymu. Kiedy dziewczyna przechodziła tuż obok, rozwiał się na chwilę i zobaczyła leżące wewnątrz dwa ciała. Odwróciła się gwałtownie.

— Porsche! — wykrzyknęła. — Pożyczyła mi je przyjaciółka. Ona nie może być w to zamieszana.

— Daj mi kluczyki.

Tess wyciągnęła je z torebki i rzuciła.

Nieznajomy złapał kluczyki i przekazał je innemu mężczyźnie.

— Jedź za nami — polecił.

Tess i Bill wdrapali się do furgonetki. Za nimi weszli mężczyźni wnoszący Priscillę i Richarda. Zatrzasnęli za sobą drzwi. Kierowca nacisnął pedał gazu i odjechali.

Tuż za furgonetką ruszyło Porsche. Oba samochody skręciły na najbliższym skrzyżowaniu. Właśnie znikały za rogiem, pozostawiając za sobą pustą uliczkę, kiedy pod dom zaczęły się zjeżdżać z różnych stron samochody na sygnale.

— No więc dobrze — odezwał się Craig chrapliwie. — Twierdzisz, że uratowałeś nam życie. Uciekliśmy. I czego teraz od nas oczekujesz?

Nieznajomy obejrzał się do tyłu.

— To bardzo proste. — Spojrzał na nich spode łba. — Waszej pomocy. W wyplenieniu robactwa.

— Co?

— To nie miejsce ani czas na dyskusje — powiedział mężczyzna. — Wszystko zostało przygotowane. Wasi przyjaciele potrzebują opieki lekarskiej, a kilka osób z nami związanych zostało...

— Poczekaj — przerwała mu Tess wyglądając przez okno w tyle samochodu. — Mamy ogon. Tuż za porsche.

— Ciężarówka firmy dostawczej i szary sedan? — Nieznajomy kiwnął głową. — Należą, a może raczej należały — do ludzi pracujących dla nas. Robactwo wymordowało obie grupy, zanim zaatakowało dom.

— Wymordowało? — powtórzył pytająco porucznik.

Nieznajomy zignorował go.

— Znaleźliśmy pojazdy i ciała w pobliżu domu waszych przyjaciół. Badanie wykazało, że użyto gazu porażającego. Teraz samochody prowadzą ludzie z mojej grupy. Względy bezpieczeństwa i honoru. Nigdy nie zostawiamy naszych zmarłych. Ciała tych, co odeszli, a służyli nam dzielnie, zasługują na odpowiednie obrządki, honorowy pogrzeb w poświęconej ziemi. Requiem aetemam dona eis, Domine. — Et lux perpetua luceat eis — dodał inny mężczyzna głosem pełnym szacunku.

Tess potrząsnęła głową, zmieszana. W pierwszej chwili myślała, że to jakiś żargon, ale nagle zrozumiała.

— Modlicie się? Po łacinie?

— Czy zrozumiałaś? — Mężczyzna spojrzał na nią z ukosa.

— Nie — odpowiedziała zmieszana. — Jestem katoliczką, ale...

— Oczywiście — nieznajomy westchnął. — Jesteś zbyt młoda, by pamiętać msze odprawiane po łacinie, zanim Watykan zdecydował, że należy ją zastąpić językami miejscowymi. „Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci na wieki wieków. Amen”. To z mszy za zmarłych.

Dziewczyna ze zdziwieniem uświadomiła sobie coś jeszcze.

— Mój Boże, niezależnie od tego, co robicie, jesteście również...

— Również kim? — zapytał mężczyzna, przyglądając się jej uważnie.

— Księżmi.

— No cóż — powiedział — z tego wniosek, że mamy kolejny temat do dyskusji.

18

Oblepione brudem okna probostwa przytulonego do zabitego deskami gotyckiego kościoła na peryferiach Waszyngtonu wychodziły na zarośnięty chwastami parking. Ciężarówka dostawcza i szary sedan odjechały w inną stronę już wcześniej, na autostradzie. Pozostały tylko furgonetka i porsche.

Nieznajomy wysiadł z szoferki i przyłączył się do Tess i Billa, którzy zdążyli już wydostać się bocznymi drzwiami.

— Jest to jeden z wielu kościołów, które kuria musiała sprzedać z powodu opłakanych finansów Watykanu — wyjaśnił. — Tu jesteśmy bezpieczni. Nie musimy się niczego obawiać. Czy zauważyliście znak na frontonie?

— Tablica firmy handlującej nieruchomościami — powiedziała dziewczyna.

— Jesteś wyjątkowo spostrzegawcza. To nasza korporacja. Sami negocjujemy warunki, na jakich załatwiamy interesy. Można powiedzieć, że eliminujemy facetów, którzy pośredniczą. Ale to nieważne. Chodzi o to, że kościół i plebania są w naszych rękach. Sąsiedzi uznają was za potencjalnych nabywców. Nikt mieszkający w pobliżu nie będzie nam przeszkadzać.

— Poza... chyba że... — Tess rozejrzała się wokół nerwowo.

— Chodzi ci o robactwo? Żaden z tych, którzy was zaatakowali, nie przeżył, więc nie byliśmy śledzeni. A inni nie znają tego miejsca. Powtarzam, tutaj jesteśmy bezpieczni.

— Wciąż nazywasz ich „robactwem” — rzekł Craig.

— Precyzyjne określenie.

— Gdzie się podziały ciężarówka i sedan? — zapytała Tess.

— Nie wiecie? Mówiłem, że nasi współpracownicy zasłużyli na mszę dla zmarłych. Wszystko zostało zorganizowane.

— Będą pochowani w poświęconej ziemi — powiedziała dziewczyna.

— Tak. Dla zbawienia ich dusz... Porsche. Do kogo należy?

Tess podała adres właścicielki. Od czasu gdy opuściła spokojny dom pani Caudill, tyle się wydarzyło, jakby minęły dni, a nie godziny.

— Nie chciałabym, żeby policja spisała numery jej samochodu.

— To gwarantuję — odparł mężczyzna. — Tak długo, jak ty pamiętasz o swojej obietnicy.

— Obietnicy?

— Że będziesz wdzięczna.

Dziewczyna skrzywiła się.

Nieznajomy podszedł do Porsche i powiedział coś kierowcy. Mężczyzna kiwnął głową, zawrócił samochód z wyraźną wprawą i odjechał.

— A co — zapytała Tess — z moimi przyjaciółmi?

— Z Richardem i Priscillą? Ich los leży mi na sercu tak samo jak tobie, Tess — powiedział nieznajomy.

— Znasz moje imię?

— Nie tylko, wiem znacznie więcej. Orientuję się nawet, co cię łączy z porucznikiem Craigiem. Przeprowadziłem bardzo dokładne śledztwo. A jeśli chodzi o twoich przyjaciół, to nie martw się o nich, mężczyźni z furgonetki są po medycznym przeszkoleniu. Cały czas sprawdzają puls i oddychanie państwa Hardingów. Wszystko jest w normie. Kierowca odwiezie ich, cały czas pod opieką sanitariuszy, do prywatnej kliniki, nad którą mamy kontrolę. Władze nie będą mogły przesłuchać twoich przyjaciół, zanim lekarz, który pracuje dla nas, nie pouczy ich, co mają zeznawać. A do tego czasu Priscillą i Richard pozostaną pod fachową opieką.

— Dziękuję — odetchnęła Tess.

— Nie potrzebuję podziękowań. Natomiast zależy mi na tym, co przyrzekłaś — wdzięczności — podkreślił jeszcze raz mężczyzna. Dał znak kierowcy furgonetki, który natychmiast ruszył w stronę kliniki.

— Wdzięczności? — Detektyw zanurzył rękę w kieszeni, poczuł pod dłonią broń nieznajomego.

W tej samej chwili otoczyło go trzech mężczyzn o trudnych do zapamiętania twarzach. Każdy mierzył weń z pistoletu.

— Tak — zreflektował się Craig. — Oczywiście. Proszę bardzo. O czym to ja mówiłem? Wdzięczność!

— Może byśmy weszli na plebanię — zaproponował nieznajomy — i przedyskutowali zagadnienie: jak dalece cieszy was pozostanie przy życiu? A także nasz wspólny problem. Robactwo.

— Robactwo! — wykrzyknęła dziewczyna, ulegając wywołanemu przez nieznajomego nastrojowi szaleństwa. — Jasne. Robactwo. Oczywiście, że musimy przedyskutować...

— Uważaj, jesteś na krawędzi utraty panowania nad sobą — powiedział mężczyzna. — Nie trać zimnej krwi.

— Posłuchaj, panuję nad sobą jak wszyscy diabli — odparła Tess. — Widziałam śmierć matki. Byłam ścigana i strzelano do mnie. Ja strzelałam także. Zabijałam. Czy naprawdę myślisz, że ty i ci trzej faceci jesteście w stanie mnie przestraszyć. W panowaniu nad sobą jestem po prostu mistrzynią, mogę sobie być nie wiem jak przerażona...

— Tess, jeszcze raz ci to mówię — nie ma powodu do obaw. Jesteśmy tutaj, by ci pomóc, a nie grozić. Tak długo, jak porucznik Craig trzyma ręce z daleka od broni, którą mu wielkodusznie oddałem.

— No cóż, najwyraźniej twoja wielkoduszność stanowi dla nas poważne zagrożenie — skomentował Bill. — Patrz na moją rękę. Będę przesuwał ją bardzo powoli. Uważaj, dotknę pistoletu tylko końcem palców. Wszystko w porządku? Zadowolony? Weź to. I tak na nic mi się nie przyda, kiedy tych trzech facetów stoi tuż koło mnie.

Oddał broń.

— Dramatyczne, ale zbędne — stwierdził nieznajomy. — Szczególnie kiedy widać za twoim pasem wybrzuszenie od drugiego rewolweru. Nie ma sprawy. Chociaż tego nie wiesz, pracujemy razem.

— Ależ oczywiście, jasne — zgodził się pośpiesznie detektyw.

— Rozumiem twój sceptycyzm. W takim razie dobrze. — Mężczyzna skinął głową. — Chodźmy na probostwo. Wymienimy opinie. Ja opowiem wam o robactwie, a wy powiecie mi, czy jesteście gotowi nam pomóc.

— To ja potrzebuję pomocy — powiedziała Tess.

— Mylisz się! Jeśli chcesz ujść z życiem, musisz współpracować, pomóc wyplenić robactwo.

19

Plebania pachniała pleśnią. Ponury przedsionek, połamane krzesła poustawiane, jak popadnie, a pośrodku pokryty warstwą kurzu stół. Na wyłożonych dębową boazerią ścianach, którym przydałoby się odświeżenie, wisiały pokryte pajęczynami obrazy przedstawiające sceny biblijne.

Tess czuła się kompletnie wyczerpana, nastąpiła reakcja po pełnych napięcia chwilach.

— Zanim zaczniemy...

— Czego tylko sobie życzysz — odparł nieznajomy.

— Łazienki.

— Oczywiście. Korytarzem w prawo, drzwi po lewej stronie. To absolutnie zrozumiałe, że chcesz wytrzeć ślady wymiotów z bluzki i policzka.

Dziewczyna zmieszana podniosła rękę ku twarzy.

— Nie ma w tym nic wstydliwego. Mnie też się zdarza w czasie brutalnych akcji.

— Podniosłeś mnie na duchu — stwierdziła ponuro Tess.

Przeszła przez pokój i otworzyła drzwi. Dopiero kiedy rozpinała pasek, zauważyła, że wcale nie zdając sobie z tego sprawy, musiała podnieść broń, gdy mężczyzna zwolnił paraliżujący ucisk na jej szyję. Pistolet o mały włos wypadłby jej na ziemię. Złapała za kolbę i odłożyła go na brzeg umywalki. Ściągnęła spodnie i usiadła na sedesie. Pociągnęła nosem. Jej mocz cuchnął strachem. Skrzywiła się z niesmakiem, wstała i wciągnęła spodnie. Umyła twarz i zrobiła, co mogła, by zetrzeć brudne ślady na bluzce.

Na końcu sięgnęła po pistolet. Nieznajomy musiał go już wcześniej dostrzec. W każdej chwili mógł go jej odebrać.

Ale nie zrobił tego.

Dlaczego?

Znak.

Gest.

Współpraca.

Przywrócenie zaufania.

Niech będzie, pomyślała, zaciągając suwak u spodni i wkładając z powrotem pistolet za pas. Zrozumiałam przesłanie. Czuj się bezpiecznie. Ale nie bądź agresywna.

Spuściła wodę w toalecie, otworzyła drzwi i ruszyła z udawaną pewnością siebie w stronę kruchty.

20

W słabym świetle padającym przez brudne okna Tess przyjrzała się Billowi. Siedział na jednym z krzeseł, obitych zniszczoną skórą. Popijał wodę ze szklanki.

Pozostali mężczyźni również pili wodę. Na stole stało kilka butelek i parę pustych szklanek.

Dopiero kiedy nieznajomy wręczył jej jedną, dziewczyna uświadomiła sobie, że język ma wysuszony na pieprz. Wypiła duszkiem, prawie nie czując smaku zimnej, czystej cieczy. Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni czuła się taka spragniona.

Sięgnęła po butelkę, ponownie napełniła szklankę i znowu wypiła do dna. Na jej ustach zostały krople wody.

Kiedy kolejny raz wyciągnęła rękę w kierunku butelki, mężczyzna delikatnie położył jej dłoń na ramieniu.

— Dość. Jeśli wypijesz za dużo, pochorujesz się.

Spojrzała bacznie na niego, wreszcie po chwili skinęła głową.

— Usiądź — powiedział. — Postaraj się odprężyć.

— Daj spokój. Odprężyć? Chyba żartujesz. — Mimo to usiadła na krześle obok Craiga. Krucha skóra zatrzeszczała pod jej ciężarem.

— Więc? — Nieznajomy spojrzał pytająco. — Potrzebujecie jeszcze czegoś? Czy jesteście gotowi do rozmowy?

— Ja zdecydowanie chciałbym usłyszeć kilka odpowiedzi. — Detektyw wyprostował się. — Kim wy, u diabła, jesteście? O co tu w ogóle chodzi? I co się dzieje?

Nieznajomy patrzył na niego przez chwilę. Cisza przedłużała się.

Wreszcie westchnął.

— Nie odpowiem na twoje pytania, zanim ty nie odpowiesz na moje.

— W takim razie ja jeszcze nie jestem gotowy do rozmowy — wyrzucił z siebie porucznik. — Moja cierpliwość wyczerpała się już dobrą chwilę temu.

— Proszę — powiedział mężczyzna. — Ustąpcie mi. — Zwrócił swój wzrok na Tess. — Co udało ci się dowiedzieć na temat robactwa? Czy rozumiesz, czemu chcą cię zabić?

Dziewczyna zmartwiała.

— Sposób, w jaki to mówisz... Twój ton. Jakby cię to wcale nie dziwiło. Jakbyś sam znał wszystkie odpowiedzi, tylko nie był pewien, ile ja wiem.

Nieznajomy przechylił głowę na bok.

— Pozwolę sobie powtórzyć mój wcześniejszy komplement. Jesteś bardzo spostrzegawcza. Ale problem nie w tym, co ja wiem. Powiedz mi, ile ty odkryłaś?

Tess spojrzała w stronę Billa, który przez chwilę zastanawiał się, a wreszcie wzruszył ramionami.

— Ja tu nie mam nic do gadania — rzekł. — Dalej. Mów. Może odpowie wtedy też na nasze pytania.

— Albo gdy dowie się wszystkiego, co mamy do powiedzenia, zabije nas.

— Nie, Tess — powiedział nieznajomy. — Cokolwiek się stanie, nie jesteśmy waszymi wrogami. Przeciwnie. — Sięgnął do kieszeni i wyjął pierścień, który założył następnie na palec. Pozostali mężczyźni poszli za jego przykładem.

Pierścienie robiły wrażenie. W lśniącej złotej obrączce osadzony był pełen blasków rubin z wyrytym złotym krzyżem przecinającym się z mieczem.

— Bardzo niewielu spoza naszego grona widziało te pierścienie — mówił nieznajomy. — Pokazujemy je na znak szacunku, zaufania i świadomości zobowiązania.

— Krzyż i miecz?

Mężczyzna spuścił wzrok na pierścień.

— Odpowiedni symbol. Religia i zemsta. Powiedz mi, Tess, a ja powiem tobie. Dlaczego robactwo nastaje na twe życie?

— Ze względu na... — Dziewczyna zmieszana i przestraszona zamilkła.

Wahała się przez chwilę.

A wreszcie wyznała. Wyrzuciła z siebie wszystko. Ujawniła. Od czasu do czasu spoglądała na Craiga, który udawał, że słucha, a w tym samym czasie uważnie szacował wzrokiem wszystkie możliwe drogi wyjścia z pomieszczenia. Nie wtrącił się ani razu. Mitra. Montsegur. Skarb. Sypialnia Josepha. Płaskorzeźba. Wojna między bogiem dobrym i złym.

Wycieńczona, opadła wreszcie na oparcie krzesła.

— Chcą powstrzymać mnie przed wyjawieniem innym tego, co wiem, i zdobyć zdjęcia...

— Tak. — Nieznajomy głaskał krzyż i miecz na pierścieniu. — Fotografie. Przyjrzyjmy się im.

Tess sięgnęła do torebki i wyjęła zdjęcia.

Twarz nieznajomego zastygła w masce nienawiści, kiedy je oglądał.

— Tak właśnie podejrzewaliśmy. Przeklęty ołtarz.

— A więc Tess miała rację! — krzyknął porucznik. — To wszystko było bezcelowe. Usłyszeliście tylko to, co i tak już wiedzieliście.

— Przeciwnie. Dowiedzieliśmy się bardzo wiele. — Mężczyzna przekazał zdjęcia swoim towarzyszom, którzy obejrzeli je z równym obrzydzeniem. — Dowiedziałem się, że wiecie na tyle dużo, iż nie da się was, choć miałem taką nadzieję, zbyć półprawdami. Nie będę mógł was wykorzystać nie udzielając wam pełnych wyjaśnień. — Zamyślił się głęboko. — To stwarza pewien problem.

— Jaki?

— Potrzebuję was, ale nie mogę wam zaufać. Nie mogę uzależniać się od waszego milczenia. Naszych sekretów strzeżemy równie dobrze jak robactwo. Jak mogę być pewny, że nie zdradzicie tego, czego się ode mnie dowiecie?

— Tak, to jest problem — potwierdził Craig. — Ale najwyraźniej musicie nam zaufać.

— Poruczniku, nie jestem głupcem. W momencie kiedy wydostaniesz się na wolność, złożysz swoim przełożonym raport na temat wszystkiego, co tu usłyszałeś. Może najlepiej będzie, jeśli wypuszczę was oboje już teraz. Co prawda widzieliście pierścienie. Ale nic nie wiecie o ich znaczeniu.

— Wypuścić nas? Naprawdę chcecie to zrobić? — Detektyw pokręcił głową zdziwiony. — Nie macie zamiaru nas więzić?

— Po tym, jak was uratowaliśmy? — zapytał retorycznie nieznajomy. — Już wcześniej zobowiązałem się, że zapewnię wam bezpieczeństwo. Tam są drzwi. Otwarte. Jesteście wolni. Więc proszę, idźcie.

— Ale — powiedziała Tess — jeśli teraz wyjdziemy, wracamy w całej tej historii do punktu wyjścia.

— Zgadza się — potwierdził nieznajomy. — Robactwo będzie na was polować, a obawiam się, że bez naszej pomocy zginiecie przy najbliższej sposobności. Szkoda.

— W jaką grę teraz się z nami bawicie? — zapytał ochryple Craig.

— Musimy mieć jakieś poręczenie. Czy kochasz tę kobietę?

Bili odpowiedział bez chwili wahania:

— Tak.

To wyznanie napełniło Tess dumą.

— Czy przyznasz — mówił dalej mężczyzna — iż mimo twych największych wysiłków istnieje duże prawdopodobieństwo, że bez naszej ochrony ona umrze? A przynajmniej, że oboje, ty i ona, będziecie musieli się kryć, nieustannie w strachu przed atakiem robactwa?

Detektyw milczał.

— Odpowiedz mi! — rozkazał nieznajomy. — Czy chcesz wystawić kobietę, którą kochasz, na niepewną przyszłość, tak by drżała na każdy nieoczekiwany dźwięk i żyła w nieustannym lęku?

— A niech to, oczywiście, że chcę ją ochronić.

— Daj mi słowo. Przysięgnij na duszę kobiety, którą kochasz, że nigdy nie powtórzysz ani słowa z tego, co tu usłyszysz!

— A więc to tak! — wykrzyknął Craig.

— Tak, poruczniku, właśnie tak. To jedyny sposób. Nie muszę chyba dodawać, że jeśli złamiesz przysięgę, ta kobieta nigdy ci już nie zaufa?

Bili wpatrywał się w nieznajomego płomiennym wzrokiem.

— I czy muszę dodać jeszcze — zapytał mężczyzna — że jeśli złamiesz przysięgę, nie tylko robactwo będzie na ciebie polować. My również. Jeśli nas zdradzisz, zabiję cię własnymi rękami.

— Ty skurwysynu.

— Tak, tak, wulgarność to ujście dla emocji. Ale nic nie daje. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czy chcesz złożyć przysięgę? Czy jesteś gotów uroczyście ślubować milczenie dla kobiety, którą kochasz?

Mięśnie na policzku Craiga zadrżały.

Tess nie potrafiła się powstrzymać.

— Bill, obiecaj mu! — Odwróciła się w stronę nieznajomego. — Masz moje słowo. Nie powtórzę nic z tego, co tu zostanie powiedziane.

— Ale co z tobą, poruczniku?

Detektyw zacisnął pięść. Wydawało się, że nagle urósł. Gardło miał ściśnięte.

— W porządku. — Wciągnął głęboko powietrze. — Przysięgam. Nic nie jest dla mnie tak ważne jak życie Tess. Nie chcę, by ktoś na nią polował. Daję wam moje słowo. Nie zdradzę was. Ale powiem ci, że piekielnie nienawidzę gróźb.

— Jednak o to właśnie chodzi. Przysięga nie ma znaczenia, jeśli nic nie grozi za jej złamanie. To jedna sprawa.

— O, to jest jeszcze jakaś druga?

— Właśnie o tym wspomniałeś. Porozmawiamy o piekle.

21

Tess zamrugała oczami ze zdziwienia. Ostry ból przeniknął jej głowę.

— Nie rozumiem.

— Piekło — podkreślił nieznajomy. — Miejsce, do którego należy robactwo. A naszym zadaniem jest ich tam odesłać.

— Ja nadal nie... — Nagle przeraziło ją to, co mogła usłyszeć od nieznajomego. Znowu zaczęła obawiać się, czy na pewno jest przy zdrowych zmysłach. — Dlaczego ciągle nazywasz ich robactwem?

— To najodpowiedniejsze słowo. Rozmnażają się jak szczury. Roją się jak wszy. Są źli, zasługują na pogardę, niosą destrukcję, nienawiść, rozkład moralny, są gorsi niż pchły roznoszące plagi. Szerzą zło i obrzydliwą herezję.

Ta litania nienawiści wstrząsnęła dziewczyną. Czuła się, jakby ktoś ją wpychał w oparcie krzesła.

— Już czas. Obiecałeś nam wszystko wytłumaczyć. Dotrzymaj teraz danego słowa. Kim wy jesteście? W samochodzie wydawało mi się, że księżmi, ale...

— Tak. Księża. Ale także czymś więcej niż księżmi. Można powiedzieć, że z pewnego względu jesteśmy wyjątkowi. Stanowimy grupę operacyjną.

— Jakiej organizacji?

Oczy mężczyzny rozbłysły, patrzył na nią lśniącym z podniecenia wzrokiem, wiedząc, że ona już się domyśla.

— Jakiej? — Tess nie była pewna, czy nadal chce to wiedzieć.

— Inkwizycji.

Tess nie potrafiła wydusić z siebie ani słowa. To było jakieś szaleństwo, tylko nie wiedziała, kto tu zwariował.

— O czym ty mówisz? Inkwizycja przestała istnieć w czasach średniowiecza.

— Nie — odparł nieznajomy. — To nieprecyzyjna informacja. Inkwizycja rozpoczęła swoją działalność w czasach średniowiecza. A przetrwała siedemset lat. Prawdę mówiąc, oficjalnie została rozwiązana dopiero w tysiąc osiemset trzydziestym czwartym roku.

Dziewczyna wpatrywała się w niego osłupiała. Nie mogła uwierzyć, że tak okrutna instytucja — bezlitośnie prześladująca każdego, kto nie stosował się do doktryny — przetrwała do czasów współczesnych. Jej ofiary były poddawane torturom, zmuszane do wyparcia się herezji, a jeśli odmawiały, palono je na stosie.

Płomienie! — pomyślała.

Wszystko prowadzi do ognia.

Stos inkwizycji. Pochodnia Mitry!

Ale to jeszcze nie było wszystko. Tess nie była przygotowana na następne słowa tego niepozornego człowieka o lśniących oczach.

— Zauważ, że użyłem słowa „oficjalnie” — powiedział. — Tak naprawdę inkwizycja nie przestała istnieć. Nieoficjalnie, w najgłębszym sekrecie działała nadal. Ponieważ jej cel nie został osiągnięty. Ponieważ robactwo nie zostało wyplenione.

— Chcesz nam powiedzieć — Craig był wyraźnie poruszony — że najbardziej zajadli inkwizytorzy, słuchając sekretnych instrukcji Kościoła, prześladowali nadal każdego, kto nie był ortodoksyjnym katolikiem?

— Nie, poruczniku, źle mnie zrozumiałeś.

— W takim razie?

— Kościół był bardzo skrupulatny, jeśli chodzi o polecenie zlikwidowania inkwizycji. Nikt nie wydał żadnych sekretnych instrukcji. Ale i tak działalność była nadal prowadzona sekretnie przez grupę inkwizytorów, którzy uważali, że ich krzyżowa misja nie może zostać przerwana. Zanim wymarli, przygotowali następnych, a ci z kolei jeszcze następnych. Nieprzerwany łańcuch, dopóki szkolenie nie będzie już potrzebne, to znaczy do chwili, kiedy zniszczymy wroga.

Dziewczyna osunęła się nagle na krześle.

— Tego już za wiele. — Usiłowała odzyskać przytomność umysłu. — I to cholernie za wiele. Tylko dlatego, że wasze ofiary nie bywają na niedzielnej mszy?

— Nie trywializuj. Nie obchodzi mnie, kto chodzi w niedzielę do kościoła. Każdy wierzący w Boga, jedynego Boga, idzie własną drogą i ja nie mam zamiaru mu przeszkadzać. Ale ci, którzy wierzą w złego boga zmagającego się z dobrym, są według mnie równie źli jak ten, którego czczą. Mitraizm. — Nieznajomy zrobił minę, jakby chciał splunąć. — Albigensi. Dualiści. Ci, którzy przeżyli Montsegur. Oni są moimi wrogami. Udało im się zbiec. Zabrali ze sobą rzeźbę. Ukryli się. Są jak ropiejąca rana. Rozpierzchli się. I teraz wymknęli się spod kontroli, a raczej, aby wyrazić to dokładniej, sami sięgają po kontrolę. Zabili twego przyjaciela. Zabili twoją matkę. Chcą zabić ciebie. Nie spocznę, zanim ich nie unicestwię.

— W porządku, chwileczkę. Uspokójmy się — powiedział porucznik. — Chciałbym do czegoś wrócić. Co masz na myśli, mówiąc, że sięgnęli po kontrolę?

— Mała grupka, która zbiegła z Montsegur, ruszyła na południe Francji. Heretycy starali się uciec jak najdalej przed swymi prześladowcami. Przenieśli się aż do Hiszpanii i tam osiedlili w dolinie pomiędzy górami, w rejonie, który teraz nazywa się Nawarra. Zdobywali nowych wyznawców dla swego kultu i uczyli się języka i zwyczajów swej nowej ojczyzny, by idealnie wtopić się w otoczenie i tym samym zniknąć. To im się udało. W sekrecie odprawiali swe rytuały. Żyli tak ponad dwieście lat, wreszcie wysłali kontyngenty swych sympatyków do innych części Hiszpanii. Gdyby ich główne gniazdo zostało odkryte, inne miałyby szansę przetrwać.

— Pampeluna i Merida — powiedziała Tess.

Mężczyzna spojrzał na nią zaskoczony.

— Dlaczego wymieniłaś te dwie nazwy?

— Priscilla. Kobieta, którą zawieźliście do kliniki. Ona mi powiedziała — odparła. — Prawdę mówiąc, prawie wszystko, co wiem o mitraizmie, pochodzi od niej. Wykładała na uczelni. Jest specjalistką od...

— Odpowiedz na moje pytanie. Co wiesz o tych miejscach?

— W czasie swoich podróży badawczych Priscilla widziała rzeźby Mitry w jaskiniach położonych niedaleko tych miast.

— Naprawdę, nigdy bym się nie spodziewał, że... Powiedziałaś mi coś, czego nie wiedziałem. Staraliśmy się odnaleźć centralne gniazdo. A teraz dowiaduję się o dwóch istniejących.

— Odpowiedz na moje pytanie — wtrącił się detektyw. — O co chodzi z tym sięgnięciem po kontrolę?

— Wreszcie po dwustu latach heretycy poczuli się bezpieczni. Ale wtedy, w tysiąc czterysta siedemdziesiątym ósmym, rozpoczęła w Hiszpanii działalność inkwizycja. Wcześniej zdarzały się czystki w różnych innych krajach Europy, ale hiszpańska inkwizycja była najbardziej zajadła. Inąuisitores polowali na heretyków wszędzie. Nie było wioski na tyle małej, by umknęła ich uwagi. Ale robactwo — zaradne i prężne — uciekło znowu. Do Afryki Północnej, w szczególności do Maroka. Zachowując wszystkie możliwe środki ostrożności zorganizowali sekretne spotkanie i na nim zadecydowali, że w celu ochrony swej religii, by zapewnić sobie przetrwanie, muszą kontratakować. Postanowili, że wytrenowana grupa opuści gniazdo. Każdy jej członek, ukrywając swą prawdziwą tożsamość, będzie starał się zdobyć władzę, wdrapywać się po drabinie społecznej i osiągnąć wpływy polityczne, tak by wreszcie powstrzymać prześladowania. Ich drugim zadaniem było mnożyć się. Początkowe sukcesy, jak można się spodziewać, nie były wielkie. Ale od tego czasu heretycy rozpierzchli się po całym świecie, a teraz ich potomkowie są w każdej znaczącej instytucji Europy i Ameryki. Doszli do najwyższych stanowisk rządowych. To właśnie dzięki ich wysiłkom inkwizycja została rozwiązana. A teraz doszliśmy do kryzysu światowego. Są na progu zdobycia władzy totalnej, narzucenia swych podłych poglądów całemu światu.

— Lekka przesada — powiedział Craig.

— Jestem innego zdania. Nie sposób przesadzić w ocenie ich poglądów. Robactwo jest przekonane, że zły bóg niszczy naszą planetę. Koniec świata ma nastąpić w roku 2000. Koniec tysiąclecia i wszystko, co z tego wypływa. Kryzys. Apokalipsa. Nie wystarcza im, że manipulują rządami, więc zorganizowali własną inkwizycję. Wysyłają morderców, by eliminowali każdego, kto według nich znalazł się pod wpływem złego boga. Musieliście przecież dostrzec, co się dzieje. Morderstwa. Wszędzie. W Australii. Hongkongu. Brazylii. Niemczech. Kenii. Na północnym Atlantyku. W Ameryce. Giną przemysłowcy. Naukowcy. Dyrektorzy korporacji. Kłusownicy. Myśliwi polujący na kość słoniową. Kapitan tankowca płynącego z ropą, która o mało nie zniszczyła Wielkiej Rafy. Robactwo morduje każdego, kogo można oskarżyć o chciwość, zaniedbanie prowadzące do zatrucia planety.

— Mój Boże — jęknęła Tess — mówisz o artykule, nad którym pracowałam. Ataki radykalnych obrońców środowiska!

— Nie, to nie są obrońcy środowiska. A jeśli wzywasz boga, to którego masz na myśli? Mam nadzieję, że nie dobrego boga zmagającego się ze złym — powiedział nieznajomy.

— Nie obchodzi mnie to. A nasza planeta naprawdę jest w niebezpieczeństwie. I musi zostać uratowana.

— Chwalebne życzenie — stwierdził nieznajomy. — Jednakże jeśli tak jak ja wierzysz w jednego prawdziwego Boga, musisz Mu ufać. On wie lepiej niż my. Jeśli planeta umiera, to z Jego woli. Jako część Jego wielkiego planu. Jako kara za nasze grzechy. Jeśli nie zaczniemy żyć po bożemu, zostaniemy zniszczeni. Ale robactwo, heretycy, oni wierzą w innego boga. Boga, który nie istnieje. Ich herezja jest wyzwaniem dla planu Boga prawdziwego. I za to będą się smażyć w piekle.

— Czy ty nie zdajesz sobie sprawy?

— Z czego?

— Jesteś takim samym fanatykiem jak oni.

Spokojna odpowiedź mężczyzny zaskoczyła ją.

— Sytuacja wymaga fanatyzmu. Zdeterminowany wróg potrzebuje jeszcze bardziej zdeterminowanego oponenta.

— Nie o to mi chodzi. Jeden bóg. Dwóch bogów. Ty myślisz, że racja jest po waszej stronie. Oni uważają to samo. Świat umiera, a wy zabijacie się o teologię? Jeśli mam stanąć po czyjejś stronie, to już bardziej utożsamiam się z tamtą grupą. Oni przynajmniej walczą o ratunek dla Ziemi.

— Ale jednocześnie chcą ciebie zamordować. Czy wybaczasz zabójstwa polityczne? Czy aprobujesz morderstwa na przemysłowcach, bankierach i...

— Waszym celem jest wymordowanie heretyków. Nic nie ucieszyłoby was bardziej. Zabijanie. O to tylko chodzi. Jak możesz oskarżać ich o zabijanie, jeśli robisz to samo?

— Istnieje pewna różnica — powiedział nieznajomy. — Ja uczestniczę w wojnie. Ale zabijam tylko żołnierzy, nie cywilów. Robactwo przeciwnie, morduje wszystkich, jak popadnie. Atakuje na równi winnych i niewinnych. Twoją matkę. Tylko dlatego, że była na miejscu, kiedy chcieli pozbyć się ciebie. Choćby ze względu na nią oczekiwałbym, że chcesz się zemścić.

— To prawda, że chciałabym jakoś im odpłacić, ale... O Panie, dopomóż mi, już nic nie rozumiem.

— Nie ty jedna — stwierdził nieznajomy. — Moim pierwszym zadaniem, jako kapłana, jest zabijać wrogów. A jednak... — Spuścił wzrok. — Chcę chronić wiarę.

W kruchcie zapadła cisza.

Skorzystał z niej porucznik.

— Mam jeszcze wiele pytań.

— Oczywiście. Proszę bardzo. — Mężczyzna podniósł głowę.

— Powiedziałeś, że kiedy inkwizycja dotarła do Hiszpanii, heretycy stamtąd uciekli.

— Zgadza się.

— Przenieśli się do Maroka.

— Tak.

— To tłumaczy fascynację Josepha Martina „Pierścieniem na szyi gołębia”, traktatem o miłości dworskiej, której autor — Moor — emigrował do Hiszpanii.

Nieznajomy kiwnął głową.

— To również tłumaczy, dlaczego Joseph Martin miał w sobie coś z Hiszpana. Śniady, ciemne włosy. Hiszpańskie rysy tak odmienne od francuskich. Co oznacza, że heretycy bardzo dokładnie wymieszali się z lokalną ludnością.

— To prawda — potwierdził nieznajomy. — Na początku grupa była tak mała, że robactwo musiało rozplenić swój genotyp. Przekabacali współmałżonków na mitraizm i zaprzysięgali ich. — Wzniósł rękę. — Ale zapomniałeś o jednym charakterystycznym szczególe w ich wyglądzie. Większość ich potomków ma szare oczy. Po tym potrafimy ich zidentyfikować.

— Szare. — Tess poczuła skurcz bólu na wspomnienie niezwykłego koloru oczu Josepha. Ich intensywności. Siły.

— Ale jeśli inkwizycja stała się tak groźna, że heretycy musieli opuścić Hiszpanię — pytał Craig — dlaczego myślisz, że centralne gniazdo nadal istnieje w...?

— Hiszpanii? Chociaż heretycy przyszli z Francji, Hiszpanię uznali za swą ziemię rodzinną. Wierzymy, że powrócili tam. Szukaliśmy ich. Ale nie mogliśmy odkryć gniazda.

— Dręczy mnie jeszcze pewna wątpliwość — powiedział detektyw.

Mężczyzna skinął głową na znak, że słucha.

— Jeśli Joseph Martin był wyznawcą Mitry, to dlaczego jego współwyznawcy zwrócili się przeciwko niemu? Dlaczego ścigali go i wreszcie spalili w parku Carla Schurza? Jak to możliwe, że zwracają się przeciwko sobie?

— A tak, Joseph Martin. To ciekawa sprawa. Był znakomitym tropem — zamyślił się nieznajomy.

— Tropem? — Dziewczyna poczuła, że ogarniają ją wątpliwości. — Co ty mówisz?

— Podczas poszukiwań prowadzonych przez moich współpracowników odkryto coś zupełnie zaskakującego — powiedział nieznajomy. — Jeden z heretyków odłączył się od grupy. Dezertera przeraziło, że jego ludzie byli zamieszani w masowe morderstwa. Uciekł, postanawiając, że będzie praktykował swoją religię poza grupą. Zachowywał się bardzo ostrożnie, przybierał różne fałszywe osobowości, przenosił się z miasta do miasta, świadomy, że jego byli bracia uznają, iż zagraża ich bezpieczeństwu. Najwyraźniej z punktu widzenia heretyków wiedział zbyt dużo i gdyby to wyjawił, mógłby skierować nas na trop. Uznali, że mężczyzna, który w swym ostatnim wcieleniu nazywał się Joseph Martin, musi zostać zabity. Więc kiedy my próbowaliśmy do niego dotrzeć, jego współwyznawcy starali się o to samo. Los Angeles. Chicago. Nowy Jork. Podążaliśmy jego śladem. Znaleźliśmy go. Ale moi ludzie zwlekali zbyt długo. Mieli nadzieję wyłapać przy okazji robactwo. Chcieli przy jednym ogniu upiec dwie pieczenie. Niestety, ich plan nie powiódł się i Joseph Martin zginął.

— Zginął to za mało powiedziane. Został spalony! — wykrzyknęła Tess.

— Oczywiście. Czemu cię to dziwi? Pamiętaj o pochodniach Mitry. To bóg słońca. Dlatego robactwo tak lubi zabijać za pomocą ognia.

— Nie mów z taką wyższością. Nie oni jedni stosują stosy. Czyż inkwizycja nie robiła tego samego? — dopytywała się Tess.

— To prawda. Ale istnieje pewna różnica.

— Ciekawam jaka.

— Ich ogień wysyła ofiarę w inne życie, a przynajmniej oni w to wierzą. Życie odradza się niby Feniks z popiołów. Dla nich śmierć nie oznacza nieba lub piekła, a tylko kolejny stopień egzystencji, odrodzenie, dalszą szansę na zbawienie. Reinkarnacja. Jest to jeden z powodów, dla których pragną, by świat przetrwał. Wtedy oni będą mogli się odrodzić — mówił nieznajomy. — Nasz ogień jest karą, unicestwieniem i oczyszczeniem, grzesznik obraca się w proch. Co więcej, ogień daje przedsmak płomieni piekielnych.

— Tak. Cała rozmowa wraca ciągle do tego właśnie. Piekło. — Dziewczyna skrzywiła się.

— Nie tylko do tego. Musimy wrócić do jeszcze jednej sprawy.

— Mianowicie? — zapytała Tess.

— Ponieważ jestem pewien, że wy nie złamiecie przysięgi milczenia, ja również dotrzymam swoich obietnic. Powiedziałem wam, co wiem. A teraz powtórzę pytanie, jakie zadałem na początku. Czy będziecie współpracować? Czy jesteście gotowi pomóc nam w wytępieniu robactwa, by uratować swoje życie?

— Uratować się? Wytępić...? Nie widzę związku.

— To naprawdę jest całkiem proste.

— Nie dla mnie.

— Robactwo będzie na was w dalszym ciągu polować, chcąc uciszyć Tess. Jeśli nam pomożecie, istnieje szansa, że ich powstrzymamy.

— Co mamy zrobić?

Nieznajomy wpatrywał się jej prosto w oczy.

— Stać się przynętą.

22

Dziewczyna znowu wzdrygnęła się, coraz ostrzejszy ból przenikał jej czaszkę.

— Ależ to oznacza, że nic się nie zmieni. Nadal będę w niebezpieczeństwie.

— Obiecuję ci ochronę — powiedział mężczyzna.

— Bzdura — oznajmił Craig. — Tego nie jesteście zdolni w żaden sposób zagwarantować. W momencie gdy Tess wychyli się z ukrycia i mordercy dowiedzą się, gdzie jest, przystąpią do ataku. Już dowiedli, jak są zdeterminowani. Nie jestem w stanie wymyślić dla niej żadnego bezpiecznego miejsca poza domem otoczonym kordonem policji.

— I jak długo miałaby w nim pozostać? — Nieznajomy pokręcił głową. — Policjanci nie będą w nieskończoność stali na straży. To po prostu zbyt kosztowne. I wreszcie ktoś ich odwoła, bo będą potrzebni gdzie indziej. A jak długo zachowają czujność? Jeśli przez kilka dni nic się nie wydarzy, zgodnie z ludzką naturą zaczną się nudzić. I właśnie wtedy...

— Poczekaj. Wiem, co powinnam zrobić! — przerwała mu Tess.

— Tak? — głos nieznajomego był pełen powątpiewania.

— Istnieje bardzo proste rozwiązanie.

— Naprawdę? — Teraz mężczyzna był wyraźnie zakłopotany. —

Mnie nic takiego nie przyszło do głowy.

— Wystarczy, że powiem wszystko, co wiem. Policji. Reporterom. W telewizji. Komukolwiek. To znaczy każdemu. O tym, co się stało. O Josephie. O mojej matce. O heretykach i o tym, dlaczego chcą mnie zabić. Jeśli ich celem jest niedopuszczenie do wyjawienia ich tajemnicy, to po jej odkryciu ten powód przestanie istnieć. Ty nie musisz się o nic martwić. Obiecałam. Nie zdradzę was. Tylko waszych wrogów!

— I twoich — dodał nieznajomy.

— Dobrze — zgodziła się dziewczyna — i moich. Zabili moją matkę i teraz polują na mnie. Wystarczy. Nareszcie i my na nich zapolujemy. Niech się ukrywają.

— Tess — nieznajomy pokręcił głową — nadal nic nie rozumiesz.

— Czy moje rozumowanie nie przekonuje cię?

— Niestety — powiedział mężczyzna. — Po pierwsze, robactwo będzie chciało wyrównać rachunki. Dołożą wszelkich starań, by cię zabić dla zasady, ukarać za kłopoty, jakie na nich ściągnęłaś. Po drugie, czy zdajesz sobie sprawę, jak zabrzmi twoja historia? Policja, reporterzy, ci wszyscy, o których mówisz, wezmą cię za osobę nie w pełni władz umysłowych. A po trzecie, to, co zdradzisz, nic nie zmieni. Załóżmy — choć to zupełnie niewiarygodne — że władze nie będą miały wątpliwości i naprawdę, o dziwo, uwierzą ci. Co wtedy? Jeśli my, mając za sobą setki lat doświadczenia w tropieniu robactwa, wciąż jeszcze nie wyśledziliśmy i nie zabiliśmy wszystkich, jaką szansę ma policja? Coś uszło twojej uwagi. Tak, niewątpliwie. Obawiam się, że zapomniałaś o bardzo ważnym aspekcie tej sprawy.

— O jakim? — zapytała zaperzona Tess.

— O sobie.

— A cóż jest takiego nadzwyczajnego...?

— Zastanów się, kim jesteś. Pomyśl o swym pochodzeniu. O swym nieżyjącym ojcu!

— A co on ma wspólnego...?

— Wpływy, Tess. Cały czas mówię tu o wpływach. Załóżmy, że powiesz policjantom, dziennikarzom i... Nieważne. Komukolwiek. Jeśli ci nie uwierzą, to co wtedy zrobisz? Zrezygnujesz? Stwierdzisz: „Zrobiłam, co mogłam” i postarasz się nie okazywać, jak bardzo obawiasz się kolejnego ataku.

— Oczywiście, że nie.

— No więc cię pytam. Co wtedy zrobisz?

— Będę nadal walczyć, by pomścić śmierć matki i Josepha.

— Właśnie — powiedział nieznajomy. — Zaczniesz używać swoich wpływów. Poprosisz przyjaciół ojca, by spłacili dług. Będziesz się upierała — dotrzesz do najwyższych szczebli władzy — by przyjaciele twego ojca zgodzili się z tobą współpracować. I oni to zrobią, Tess. Wierzę w to. Zrobią to dla ciebie. By ulżyć sumieniom, ponieważ twój ojciec zginął w Bejrucie z powodu nielegalnej sprzedaży broni, która miała spowodować wyrównanie sił w Libanie i dać chrześcijanom władzę nad muzułmanami. Ale powiedziałem ci — i przypominam jeszcze raz — że robactwo znalazło się na najwyższych szczeblach rządowych. Nie wiemy, którzy z nich. Dotychczas nie byliśmy w stanie wszystkich zidentyfikować. Ale uwierz mi. Od tego właśnie zależy twoje życie. Wreszcie spotkasz wroga. I nawet nie będziesz o tym wiedzieć. Ty nie jesteś w stanie ich rozpoznać. A oni zrobią wszystko, by cię zabić, zanim zdołasz narazić ich siatkę.

— To mi nie przyszło do głowy. — Dziewczyna spojrzała zgnębiona. — Nigdy nie myślałam...

— Przykro mi to mówić — wtrącił Bill. — Ale on ma rację.

— Oczywiście — rzekł nieznajomy. — A więc masz wybór. Możesz odejść. Dotrzymać przysięgi milczenia na nasz temat. Lub współpracować z nami. Postępować zgodnie z moimi poleceniami. Pomóc odkryć robactwo na najwyższych poziomach. A potem pozwolić wykonać nam, co do nas należy, to znaczy...

— Zabijać. Niedobrze mi się robi od zabijania.

— Zapewniam cię, że ta pierwsza możliwość też by ci nie odpowiadała — stwierdził nieznajomy. — Decyzję pozostawiam tobie. Podejmij ją po uważnym zastanowieniu. Pomyśl nad swoją przyszłością. A potem dokonaj wyboru.

— Nie mam wyboru.

— To znaczy?

— Jeśli jest tak, jak powiedziałeś, muszę zrobić, co chcesz.

— Zgadza się.

— Ale czy na pewno będę miała ochronę?

— Daję ci moje słowo honoru — powiedział mężczyzna.

— Pozostaje mi nadzieja, że cenisz własny honor.

— Zobaczysz, że tak, Tess. I pamiętaj, mamy przewagę.

— Jaką?

— Jedyny, prawdziwy Pan jest po naszej stronie.

— Chciałabym mieć twoją pewność.

Drzwi kruchty otworzyły się. Dziewczyna drgnęła przestraszona. Nerwy miała napięte jak postronki. Ale mężczyzna stojący na straży nie wyglądał na zaniepokojonego.

Do kruchty wkroczył kolejny inkwizytor, ten który odwiózł Porsche pani Caudill.

— Przemiła starsza dama — stwierdził. — Kazała służącemu odwieźć mnie z powrotem do Waszyngtonu. Wysiadłem kawał drogi stąd, by nie zdradzić miejsca. — Mężczyzna wręczył Tess papierową torbę. — Zanim oddałem samochód, przeszukałem go. Musiałem sprawdzić, czy nie zostało coś, co mogłoby wzbudzić podejrzenia. To znalazłem pod przednim siedzeniem.

Tess zajrzała do torebki, choć z góry wiedziała, co w niej znajdzie — dwa pudełka amunicji.

— Dzięki. — Ramiona jej opadły. — Wszystko wskazuje na to — w jej głosie zabrzmiała rozpacz — że mogą mi się przydać.

Dzień sądu

1

Pod plebanię zajechały dwa samochody. Silniki zamilkły. Ktoś otwierał drzwi, a potem je zatrzaskiwał.

Tess, z nerwami napiętymi do ostateczności, przyglądała się z obawą strażnikom stojącym przy drzwiach. Wyglądali przez okno i zdawali się całkowicie spokojni. Żaden nie sięgnął po broń. Kroki zbliżały się. Chwilę później czterech nie wyróżniających się niczym, porządnie ubranych mężczyzn wkroczyło do kruchty. Dwóch z nich rozpoznała, kierowcę i sanitariusza, którzy zabrali państwa Hardingów do kliniki.

Pozostałych dwóch nigdy wcześniej nie widziała. Prawdopodobnie jeden był kierowcą ciężarówki, a drugi jadącego za nią szarego samochodu osobowego. Pojazdy rozjechały się już jakiś czas temu w różne strony, żeby nie zwracać uwagi na drogę prowadzącą na plebanię.

— Pozbyliście się ciężarówki i samochodu? — zapytał nieznajomy.

Obaj mężczyźni skinęli głowami.

— Zostały na parkingu centrum handlowego — powiedział jeden z nich. — Dostały fałszywe tablice rejestracyjne i podrobione dokumenty. Żadnych odcisków palców. Zostawiliśmy nawet kluczyki. Jeśli dopisze nam szczęście, oba ktoś niedługo ukradnie.

— Dobrze. Czy ktoś was śledził? Jestem pewien...

— Nikogo nie zauważyliśmy. Do naszego następnego samochodu nikt się nie dotykał. Czysta zamiana.

— A co z...?

— Pogrzebem naszych ludzi? Wszystko przygotowane. Obawiam się jednak, że nie będziemy mogli wziąć w nim udziału.

— Ja również tak sądzę. Ale będą z nimi nasze modlitwy. — Nieznajomy pochylił głowę. Po krótkiej chwili ciszy uczynił znak.

W telefonie ponownie dał się słyszeć jakiś dźwięk.

— Mówi komisarz Farley. Gdzieś ty się, u licha, podziewał? Oczekiwałem twojego telefonu...

— Wiem. Dobre parę godzin temu. Problem w tym, że nie mogę odnaleźć...

— Theresy Drake. To już nie mój problem. Moi ludzie nadal próbują dojść, co zdarzyło się ostatniej nocy w domu jej matki. Waszyngtońska policja miała podobny atak na swoim terenie dziś po południu. Chcą wiedzieć, czy te dwa incydenty mają jakieś powiązanie. Ja z kolei z przyjemnością dowiedziałbym się, w jaki sposób zostało w to wszystko zamieszane FBI.

— Co?

— Nikt ich nie prosił i nie jestem w stanie wymyślić żadnego powodu, dlaczego mieliby się wtrącać w morderstwo Melindy Drake.

Dziewczyna drgnęła słysząc imię matki.

— Naprawdę mówisz o FBI? — dopytywał się Craig.

— Eric Chatham — sam dyrektor Biura — kontaktował się ze mną wczesnym popołudniem. Chce rozmawiać z Theresą Drake. Bezpieczeństwo narodowe. Sprawa najwyższej wagi. Poufna. I takie tam ple-ple-ple. Naprawdę jestem dobry w tym, co robię, i jeśli ktoś z zewnątrz zaczyna mi mówić jak... Nieważne. Wyjaśniłem mu umowę z tobą. Sprawa nie znajduje się już w moich rękach. Otrzymałem rozkazy z bardzo wysokiego stopnia w hierarchii rządowej, by przekazać ci polecenie skontaktowania się z Chathamem. Kiedy tylko znajdziesz Theresę Drake. Po południu dzwonił jeszcze trzy razy i sprawdzał, czy miałem od ciebie jakieś wiadomości. Za każdym razem przypominał, że masz się z nim skontaktować. Natychmiast. Craig, o co, u Boga Ojca, tu w ogóle chodzi?

— Sam chciałbym wiedzieć, komisarzu.

— No to lepiej by było, żebyś się jak najszybciej połapał. Chatham kazał ci się meldować natychmiast. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję, to kłopoty z FBI.

— Rozumiem.

— Jeśli wciąż tam jesteś, to chciałbym, żebyś jeszcze coś usłyszał, Craig. Pewnego dnia ty i ja spotkamy się i lepiej, byś umiał to wszystko wytłumaczyć. Naprawdę radziłbym ci nie robić ze mnie durnia. Ponieważ jestem mściwym skurwysynem i jeśli ty mnie wydymasz, twój kapitan wydyma cię także.

— Naprawdę słyszę cię bardzo dobrze.

— A to niespodzianka. Ktoś wreszcie dla odmiany słucha mnie, zamiast wydawać polecenia. Dzwoń do Chathama. Podaję ci jego prywatny numer.

Detektyw zapisał.

— Zabierz mi z pleców tych biurokratów — powiedział Farley. — Tak, żebym mógł się zająć tym, co do mnie należy. Żebym mógł odkryć, kto zamordował Melindę Drake.

— Obiecuję. — Craig odłożył słuchawkę. Miał niewyraźną minę.

— A więc — odezwał się ojciec Baldwin — już się zaczęło.

— Myślisz, że Eric Chatham należy do grupy, która chce nas zamordować? — Tess była wyraźnie zaskoczona.

— To możliwe. Mówiłem ci, że dostali się na bardzo wysokie stanowiska. Ale również może to być przypadek. Czy Chatham znał twojego ojca?

— Bardzo dobrze.

— W takim razie jego zainteresowanie sprawą może równie dobrze wynikać z lojalności. Może stara się ciebie chronić?

Dziewczyna wyglądała na coraz bardziej zakłopotaną.

— W tej logice tkwi jeden błąd.

— Tak? — powiedział ksiądz pytającym głosem.

— Tylko nieprzyjaciel wie, że ostatniej nocy byłam w domu matki.

— Nieprawda. Wiedział jeszcze Brian Hamilton, no i oczywiście nasi ludzie.

— Ale Brian nie żyje! — wykrzyknęła Tess. — Nie obaliłeś mojego rozumowania. Szef posterunku w Alexandrii dowiedział się dopiero od Craiga, że mnie ścigano. Ale skąd wie o tym Chatham?

Oczy ojca Baldwina rozbłysły.

— Sugerujesz, że otrzymał informację od mężczyzn, którzy zaatakowali dom twojej matki i którym się wymknęłaś.

— Dla mnie brzmi to rozsądnie — stwierdził Bill.

— Może — ksiądz pokręcił głową. — Niepokoi mnie, że kontakt byłby tak jawny. Od tysiąc dwieście czterdziestego czwartego roku i ucieczki robactwa z Montsegur heretycy przetrwali, ponieważ znakomicie opanowali techniki ukrywania się. Poprzez stulecia nauczyli się być zupełnie niewidoczni. Jeśli Chatham jest jednym z nieprzyjaciół, czy podjąłby ryzyko pogwałcenia zasad i ściągnięcia na siebie podejrzenia działając tak jawnie?

— Jeśli on i jego grupa znaleźli się w beznadziejnej sytuacji. —

Tess na chwilę podniosła wzrok na religijne malowidła, a potem odwróciła się znowu w stronę ojca Baldwina.

— Telefonując do komisarza Farleya i informując go, że sprawę przejęło FBI, Chatham już osiągnął częściowo sukces. Chcą mnie zabić ze względu na fotografie i wszystko to, co wiem. A w ten sposób odcinają mnie od policji.

Ksiądz przez chwilę nie odpowiadał.

— Może masz rację. I jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać.

Dziewczyna westchnęła.

— Tak. Zadzwonić do niego. — Z wyrazem lęku na twarzy sięgnęła po kartkę, na której Craig zapisał numer Chathama.

— Poczekaj — powiedział ojciec Baldwin.

— Minutę temu mnie poganiałeś.

— Sytuacja się zmieniła. Teraz, kiedy wyodrębniliśmy możliwy cel, muszę cię pouczyć, jak masz reagować na to, co powie ci Chatham. Tymczasem podejmiemy przygotowania. Dotyczą spraw doczesnych, ale są konieczne.

— O czym ty mówisz?

— Że jest już po siódmej.

— No to co?

— Musicie coś zjeść.

— Zapomnij o tym. Jedzenie jest ostatnią rzeczą, która mnie interesuje. I tak prawdopodobnie nic by mi nie przeszło przez gardło.

— Jeśli będziesz osłabiona, staniesz się dla mnie zupełnie bezużyteczna. Wiem, że nie jadasz mięsa. Czy odpowiada ci ryba?

Fakt, że ksiądz tak dokładnie zna jej zwyczaje, speszył Tess, ale również oburzył. Jednak jego słowa odniosły skutek.

— Jeśli uważacie, że powinniśmy zjeść — powiedziała — proszę bardzo, przyszykujcie coś. I tak nie sądzę, by moja zgoda miała w ogóle jakieś znaczenie. Wiem, że zrobicie to po swojemu. W porządku, może być ryba.

— Poruczniku, a pan?

— Tydzień temu poprosiłbym o stek i frytki — odrzekł Craig. — Ale teraz, kiedy poznałem Tess... Na cokolwiek ona ma ochotę, będzie również odpowiednie dla mnie.

— Musicie mi też podać rozmiary waszych ubrań — poprosił ojciec Baldwin. — Rzeczy, które macie na sobie, są porwane i osmolone. Ponieważ będziecie pokazywać się publicznie, lepiej uniknąć zwracania na siebie uwagi. Musicie założyć nowe ubrania.

— Dzisiaj to już będzie drugi raz — mruknęła Tess. Czuła, że cała dygocze.

2

Eric Chatham stał u dołu schodów prowadzących do pomnika Lincolna. Potężna postać otoczona kolumnami z białego marmuru jaśniała złowieszczo w ciemnościach. Część półkolistej uliczki otaczającej pomnik była zamknięta dla ruchu, ale po jego prawej ręce, w alei Daniela Frencha, pojawiały się światła samochodów. Nieruchomiały na parkingu. Zwiedzający wysiadali i oglądali monument. Chatham przyglądał się pojazdom i ludziom, czekając na osobę, która podejdzie do niego i powie, że przysłała ją Tess Drake.

Noc była ciepła. Jednak mężczyzna czuł się tak, jakby połknął grudę lodu. Pogrążony w myślach, nie mógł odpędzić złych przeczuć. Nie dlatego, że zgodził się, choć przemawiało przeciwko temu całe jego doświadczenie, na tak odbiegające od przyjętych reguł i potencjalnie niebezpieczne spotkanie. Również dlatego, że tego samego dnia już raz złamał swoje zasady. W południe widział się z Kennethem Maddenem, zastępcą dyrektora CIA od tajnych operacji. Umówili się na cmentarzu Arlington. Oba spotkania miały coś ze sobą wspólnego i Chatham był więcej niż pewien, że wkrótce wydarzy się coś okropnego. Pomyślał o zamordowaniu Melindy Drake i zaraz poprawił sam siebie. Nie, to coś nie miało się wydarzyć wkrótce, lecz działo się już teraz. Lata doświadczenia zdobyte podczas kierowania Biurem mówiły mu, że jeśli w tej sprawie coś było nie w porządku, to proces zaczął, a nawet możliwe, że zdążył już wymknąć się spod kontroli. Jedno było pewne, Tess bała się. Kiedy zadzwoniła do niego dwie godziny temu, jej głos drżał i brzmiała w nim nuta rozpaczy. Zanim zdążył wyjaśnić jej, dlaczego chce z nią porozmawiać, przerwała mu, twierdząc, że wie, kto zabił jej matkę, że dysponuje na temat morderców ważnymi informacjami, ale nie może przekazać ich przez telefon. Musi opowiedzieć mu o tym osobiście.

— Więc przyjdź do mojego biura... chociaż może nie — powiedział Chatham — spokojniej będzie u mnie w domu.

— Ani jedno, ani drugie miejsce nie jest bezpieczne!

— Przepraszam cię, Tess, ale czy nie przesadzasz?

— Po tym wszystkim, co przeszłam? Ericu, nawet nie masz pojęcia. Gdybyś był na moim miejscu, nie....

— W porządku. Uspokój się. Jeśli uważasz, że naprawdę grozi ci tak wielkie niebezpieczeństwo, wezwę tajnych agentów, by pilnowali domu.

— Nie, możemy się spotkać tylko na moich warunkach. Jeśli naprawdę byłeś przyjacielem ojca, zrobisz wszystko, by mnie uratować.

Mężczyzna zawahał się.

— Tak. Przez pamięć na twojego ojca. Wszystko.

— Przyjadą po ciebie moi przyjaciele i zawiozą cię w miejsce, gdzie czuję się bezpieczna.

— Zgoda.

— Będziesz sam — dodała.

— Nie podoba mi się to, ale jeszcze raz zgoda. — Chatham poczuł nagły ból głowy.

— Moi przyjaciele muszą mieć pewność, że nikt ich nie śledzi. Istnieje możliwość, że pilnują cię ludzie czyhający na moje życie.

— Chyba naprawdę przesadzasz.

— Nie, Ericu, tyle tylko, że zdążyłam się czegoś na ich temat dowiedzieć. Jeśli nie będę ostrożna, użyją ciebie, by dotrzeć do mnie. Nieważne, kim jesteś. Heretycy dowiedli już, że są zdecydowani na wszystko, byle tylko osiągnąć swój cel i powstrzymać mnie od ujawnienia prawdy o nich.

— Heretycy? — Na samo brzmienie tego słowa szef Biura poczuł, jak mu przebiega zimno po krzyżu. — O czym ty mówisz?

— Naprawdę nie wiesz?

— Czy w przeciwnym wypadku bym pytał?

— Przyjedź tam, proszę. Błagam cię! — Tess określiła miejsce spotkania. — Będę czekała.

Teraz, w ciemnościach Chatham nerwowo zerkał na wyświetlacz godzin zegarka. Dziesięć po jedenastej. Wmieszany w tłum turystów zebranych u stóp efektownie oświetlonych kolumn i pomnika czuł, że jest mu zimno w bawełnianej koszulce z krótkimi rękawami, mimo że noc była bardzo ciepła. Przyjaciel Tess miał zjawić się już dziesięć minut temu. Prawdopodobnie sprawdzał teren, chcąc zdobyć pewność, że Chatham przybył sam i nie ma ogona w postaci wrogów dziewczyny. W każdym razie dyrektor FBI nie mógł uwolnić się od myśli, że jest całkowicie odsłonięty i w każdej chwili któryś z turystów może okazać się zagrożeniem.

Uspokój się — powiedział sam do siebie. Jesteś na najlepszej drodze, by stać się równie paranoicznym jak Tess. Stać się. Już jestem. Nie chciałbym...

Obok niego zatrzymał się jakiś mężczyzna, ustawił się, by zrobić zdjęcie pomnika. Średniej budowy, z trudną do zapamiętania twarzą, w nie rzucającym się w oczy ubraniu.

— Pewnie nic z nich nie wyjdzie. — Mężczyzna pokręcił głową. — Kupiłem film o złej czułości.

— Nigdy nie wiadomo. Może będzie miał pan szczęście — odparł Chatham. Poczuł, jak nagle stężały mu mięśnie.

— Tess Drake — rzucił mężczyzna i zrobił jeszcze jedno zdjęcie postaci Lincolna, wznoszącej się za oświetlonymi kolumnami. — Przyszedł pan sam?

— Tak jak obiecałem.

— Wierzę panu, ale wolałem się upewnić.

— Nie wątpię. — Chatham wzruszył ramionami.

— W takim razie, czy jest pan gotowy na małą przejażdżkę?

— Wszystko, bylebym tylko mógł dowiedzieć się, o co tu chodzi. Chodźmy. — Zniecierpliwiony odwrócił się w stronę mrocznego, zasłoniętego drzewami parkingu zamykającego aleję Daniela Frencha.

— Nie, pójdziemy w tę stronę. — Mężczyzna z aparatem wskazał głową przeciwny kierunek.

Szef FBI skrzywił się.

— W prawo? Ale... — Spłoszony spojrzał w stronę wskazaną przez nieznajomego i zobaczył metalową barykadę sięgającą mniej więcej do pasa, zamykającą wjazd samochodom na teren wokół pomnika.

Za barierą widać było przesuwające się szybko światła samochodów. Dochodził hałas pojazdów przejeżdżających przez most prowadzący do cmentarza Arlington, położonego trochę dalej, przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy.

— Tak, wiem — przytaknął mężczyzna z aparatem. — Nie ma tam żadnego parkingu. Niech się pan nie martwi. Wszystko jest przygotowane. — Sięgnął ręką do skórzanego pokrowca przyczepionego do paska i wyciągnął telefon komórkowy.

Szybko wystukał cyfry, chwilę nasłuchiwał, a potem powiedział:

— Wszystko czyste. Jesteśmy gotowi. Dwie minuty? Dobrze. Właśnie tyle powinno zabrać nam dotarcie na miejsce.

Mężczyzna włożył aparat do pokrowca.

— Czy moglibyśmy się przejść, panie Chatham? — Nie czekając na odpowiedź, ujął dyrektora za ramię i poprowadził w stronę metalowej barykady.

Przeszli ją, a potem ruszyli wzdłuż szpaleru drzew, których gęste korony przysłaniały gwiazdy, a grube pnie oddzielały pobocze drogi.

— Na wypadek gdyby pan się nad tym zastanawiał — powiedział mężczyzna — informuję, że nie jestem sam. Mój kolega sprawdza, czy jakiś dureń nie zdecydował się iść za nami.

Chatham nie krył swego zdenerwowania. Zdołał jedynie wykrztusić:

— Instruktorzy biura z Quantico mogliby brać u was lekcje.

Mężczyzna z aparatem — który oczywiście wcale nie był aparatem, tylko bronią, prawdopodobnie zamaskowanym rewolwerem, tak przynajmniej podejrzewał dyrektor Biura — zbył uwagę machnięciem ręki.

— Nigdy byśmy się na to nie zgodzili, ale przyjemnie jest usłyszeć komplement.

— Mnie za to byłoby przyjemnie usłyszeć, co, u licha...

— Wkrótce, panie Chatham, wkrótce.

Zbliżyli się do świateł i hałasu. Ruch na moście mimo późnej pory panował dość spory. Przeciętnie wyglądający mężczyzna zatrzymał się nagle, blokując Chathamowi drogę. W świetle świateł mijanych samochodów szef FBI zobaczył, że ciało jego przewodnika, które wcześniej wydawało mu się zupełnie przeciętne, jest potężne i gibkie. Doszedł do wniosku, że mężczyzna jest prawdopodobnie w lepszej kondycji niż najlepszy człowiek z jego własnej obstawy.

— I co teraz? — zapytał.

— Poczekamy. Ale niedługo. Słyszał pan, jak mówiłem „dwie minuty”. Najwyraźniej trochę się przeliczyłem. Przyszliśmy za wcześnie. — Ale w tej samej chwili wskazał ręką. Z mostu zjechała furgonetka, odłączyła się od szeregu świateł i zatrzymała na żwirowatym poboczu. W tej samej chwili drzwi z boku samochodu odsunęły się.

— Pan pierwszy. — Mężczyzna o niepozornej twarzy zaprosił Chathama do wnętrza samochodu.

Dyrektor FBI wdrapał się do środka. Cały czas czuł się nieswojo. Kolejnych dwóch mężczyzn skinęło mu głową na powitanie. Z pozoru wyglądali niegroźnie, ale wrażenie psuła wyjęta na wierzch broń.

Chatham usiadł pomiędzy nimi. Prawdę mówiąc, nie miał wielkiego wyboru, bo tylko to miejsce było wolne. Jego przewodnik wsiadł zaraz za nim. Przykucnął na podłodze i zatrzasnął drzwi. Silnik zwiększył obroty, zjechali z pobocza i z powrotem wmieszali się w sznur pojazdów.

Mężczyzna siedzący z przodu na siedzeniu dla pasażera odezwał się do telefonu komórkowego:

— Nikt za nim nie szedł? Dobrze. Wiesz, gdzie się masz z nami spotkać. — Wyłączył telefon i odwrócił się do tyłu. — Witam, panie Chatham. Dzięki za współdziałanie.

— Ale czy to wszystko było naprawdę konieczne?

Nieznajomy tylko spojrzał na niego, jakby odpowiedź była oczywista.

— Kim wy jesteście? — zapytał szef Biura.

— Tess później wszystko panu wyjaśni. W każdym razie przyjaciółmi.

— W to uwierzę, kiedy ją zobaczę. Jak długo będziemy jechać?

Mężczyzna z przodu uśmiechnął się rozbawiony.

— Krócej, niż pan myśli.

Chatham zmarszczył brwi, nie bardzo rozumiał, o co tu właściwie chodzi.

W tym momencie odezwał się kobiecy głos:

— Jestem tuż za tobą, Ericu.

Chatham odwrócił się, teraz już naprawdę zdumiony.

Tess ukryta była w mroku, który spowijał tył wnętrza samochodu. Teraz wysunęła się stamtąd i usiadła na drewnianej skrzynce. Obok niej pojawił się potężny mężczyzna o wyrazistej twarzy, w ciemnoniebieskiej koszuli z podwiniętymi rękawami.

Dziewczyna uśmiechnęła się, ale jej uśmiech wydawał się dyrektorowi FBI wymuszony, znowu poczuł falę niepokoju.

— Minęły całe wieki. Miło cię znowu widzieć, Ericu.

Chatham pominął formułki grzecznościowe.

— Myślałem... — zaczął ponuro — przez telefon powiedziałaś, że ci ludzie zabiorą mnie do miejsca, w którym się ukrywasz.

— Przepraszam za wprowadzenie cię w błąd. To ze względu na możliwy podsłuch telefoniczny. Ale w ten sposób chyba wykluczyliśmy możliwości śledzenia nas. Lecz nawet jeśli nie, to nieprzyjaciel będzie sądził, że jedziemy do mnie. Nie podejrzewa, że jestem wewnątrz. Nie zaatakuje samochodu.

— Atakować? I myślisz, że mój telefon może być na podsłuchu? — Chatham pokręcił głową zmieszany. — Moja prywatna linia sprawdzana jest codziennie. Kto mógłby założyć podsłuch i kto śmiałby zaatakować samochód, kiedy ja jestem w środku?

— Heretycy.

Znowu to niepokojące słowo.

— Nie zawahali się zabić Briana Hamiltona — dodała Tess.

Chatham nie odpowiedział. Był zbyt zaskoczony.

— A on był przecież bardzo ważną osobą. Dlaczego więc mieliby się zawahać przed zabiciem dyrektora FBI? Mówiłam ci to już przez telefon, nie ma takiej rzeczy, przed którą by się zawahali. Dla nich liczy się tylko to, by powstrzymać mnie przed zdradzeniem ich tajemnic.

— O czym ty w ogóle mówisz? Sekrety? Heretycy?

Tess podała mu plik zdjęć i małą latarkę.

Coraz bardziej zdziwiony Chatham zaczął przeglądać zdjęcia. Zdawał sobie sprawę, że niepozorni mężczyźni przyglądają mu się z wielką uwagą.

— Mężczyzna na byku, podcinający gardło zwierzęcia? — Na jego twarzy malował się wyraz odrazy.

— To płaskorzeźba.

— Gdzie...?

— Nie widziałeś nic takiego wcześniej? — zapytała.

— Nie! Oczywiście, że nie! Mój Boże, czegoś tak groteskowego nie sposób byłoby zapomnieć.

Mężczyźni nie odrywali od niego wzroku.

— Tess, wykazałem dobrą wolę. Przyszedłem sam. Zrobiłem wszystko, o co prosiłaś. Teraz, na litość boską, powiedz mi, o co tu w ogóle chodzi.

W tej chwili wtrącił się mężczyzna siedzący z przodu:

— Skąd wiedział pan, że Tess i porucznik Craig mają się skontaktować z policją w Alexandrii?

— Nie wiedziałem — odparł Chatham.

— Więc coś się tu nie zgadza — usłyszał głos za sobą.

Szef Biura spojrzał na mężczyznę siedzącego obok Tess.

— Dzwonił pan do komisarza Farleya — powiedział mężczyzna. — Dlaczego?

Chatham czuł się zdezorientowany, przenosił wzrok z mężczyzny na przednim siedzeniu na sąsiada dziewczyny.

— Czy pan jest porucznikiem Craigiem?

— Proszę odpowiedzieć na moje pytanie — głos potężnego mężczyzny zadudnił ponuro. — Jeśli nie wiedział pan, że Tess i ja mamy skontaktować się z komisarzem Farleyem, dlaczego pan do niego dzwonił?

— Ponieważ obiecałem, że to zrobię.

Tess pochyliła się nagle do przodu, łapiąc Chathama za ramię.

— Komu obiecałeś?

— Kennethowi Maddenowi.

— Madden? — powtórzył pytająco mężczyzna z przodu. — Z CIA?

Teraz szef FBI odwrócił się w jego stronę. Coraz mniej rozumiał.

— Tak, zastępca dyrektora do spraw tajnych operacji.

— A co on ma wspólnego z...? Dlaczego Madden prosił pana o telefon do policji w Alexandrii?

— Ponieważ teren kraju nie podlega CIA. Mniej niepokojący i łatwiejszy był kontakt przez moje Biuro.

— Dlaczego? — zapytał jeszcze raz potężny sąsiad Tess.

— To sprawa dumy zawodowej. Lokalna policja nie lubi, jeśli mieszamy się w sprawę, która nie jest nam przekazywana oficjalnie. A jeszcze mniej podobałoby się komisarzowi z Alexandrii, gdyby do jego pracy wtrąciła się CIA. To bez wątpienia wywołałoby lawinę pretensji i telefonów ze skargami. Chodzi o to — Chatham przeniósł wzrok z potężnego mężczyzny na Tess — że nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo obchodzisz przyjaciół swego ojca. Śmierć twojej matki przeraziła ich. Obawiają się, że ty też jesteś w niebezpieczeństwie. Poprosili mnie, bym się skontaktował z policją w Alexandrii, bo normalnie na tym poziomie szukałabyś ochrony. Ale przyjaciele twego ojca chcą zrobić dużo więcej.

— Mówiąc „przyjaciele” ma pan na myśli CIA i Kennetha Maddena?

Na dźwięk głosu dobiegającego z przedniego siedzenia Chatham ponownie się odwrócił.

— Zgadza się — rzekł. — Ze względu na Tess. Ze względu na pamięć jej ojca. Ale chyba wciąż nie rozumiecie, że polecenie ochrony pochodzi z jeszcze wyższego poziomu niż Biuro i Agencja. Znacznie, znacznie wyższego.

— Skąd?

— Z Białego Domu.

— Czyżby sam prezydent wiedział — odezwała się Tess, ściskając Erica mocno za ramię — że jestem w niebezpieczeństwie i chciał mnie ochraniać?

— Nie. Wiceprezydent.

— Alan Gerrard? — Potężny mężczyzna towarzyszący dziewczynie wyglądał na zdezorientowanego.

— No cóż, wiem, co się o nim pisze w gazetach — powiedział Chatham. — Ale przynajmniej jemu na czymś zależy. On kazał Maddenowi skontaktować się ze mną, a z kolei Madden poprosił, żebym ja zadzwonił do komisarza Farleya. Nie lubię współpracować z Agencją. Ich teren działania leży poza krajem, my zajmujemy się sprawami tutaj na miejscu i ważne jest to, by te dwie instytucje działały osobno. Ale skoro otrzymałem polecenie od wiceprezydenta, to dopóki nie wymaga się ode mnie łamania prawa, będę z nią współdziałał. Moim zadaniem było spowodować, by Tess zatelefonowała do Maddena.

— I Madden twierdzi, że ją ochroni? — zapytał mężczyzna z przodu.

— Nie, Madden jest tylko łącznikiem. Chronić chce ją wiceprezydent. A to oznacza, jak przypuszczam, że zamierza użyć służb specjalnych.

Tess pokręciła głową.

— Dlaczego nagle tak się mną zainteresował?

— Mówiłem już, ze względu na twojego ojca. Podobnie jak wielu innych urzędników rządowych Gerrard czuł się blisko z nim związany i teraz chce, by rząd zapłacił to, co był mu winien — zapewniając ci ochronę.

Van zawrócił w stronę Wirginii. Jego pasażerowie w ciszy rozważali wszystko, czego przed chwilą dowiedzieli się od Chathama. Dyrektor przerwał ciszę.

— Co to za heretycy, o których wciąż mówicie?

Tess spojrzała w stronę mężczyzny siedzącego z przodu, jakby pytając go o pozwolenie.

Mężczyzna kiwnął głową.

— Wiesz, co ci wolno powiedzieć.

Dziewczyna westchnęła.

— Ericu, mam nadzieję, że jesteś człowiekiem z otwartą głową.

— Po kilku latach pracy na stanowisku dyrektora Biura już nic nie jest w stanie mnie zdziwić. Dalej. Spróbuj.

— W tysiąc dwieście czterdziestym czwartym...

Opowieść zajęła jej jakieś pół godziny. Chatham słuchał wyraźnie zdziwiony, ale nie przerwał ani razu. Kiedy skończyła, zapalił latarkę i jeszcze raz obejrzał fotografię płaskorzeźby.

— I to wszystko? Nic więcej nie masz mi do powiedzenia? —zapytał.

— Niezupełnie — odezwał się mężczyzna z przodu. — Ale tyle może pan wiedzieć.

— Zakładam, że reszta dotyczy was i waszego związku ze sprawą.

— Niech pan nic nie zakłada. To, czego się pan dotychczas dowiedział, jest już wystarczająco niebezpieczne. Dalsza wiedza postawiłaby pana wobec znacznie poważniejszej groźby. Co zamierza pan zrobić?

— Mówiąc prawdę, gdybym nie widział zdjęć... i gdyby ktoś inny, nie Tess, opowiedział mi tę historię...

— Wszystko, co usłyszałeś, jest prawdą. Każde słowo. — Tess wpatrywała się badawczo w jego oczy.

— Ale coś tak niegodziwego... Oczywiście, będę musiał to sprawdzić.

— W takim razie rozpocznie pan w tej sprawie śledztwo?

— Oczywiście.

— Mam tylko nadzieję, że dyskretnie — odezwał się mężczyzna z przedniego siedzenia. — Niech pan się tym zajmie osobiście. Nikomu nie ufa. Robactwo kryje się w miejscach, gdzie nigdy nikt by się ich nie spodziewał. Proszę pamiętać, co przydarzyło się Brianowi Hamiltonowi. Jeśli nie będzie pan wystarczająco ostrożny, stanie się pan następną ofiarą.

— Zaufajcie mi. Nie zawsze siedziałem za biurkiem — odezwał się Chatham z dumą. — Przez trzynaście lat, zanim awansowałem na kierownicze stanowisko, byłem cholernie dobrym agentem. Nie zapomniałem, jak się prowadzi śledztwo bez zwracania uwagi na własną osobę.

— Więc proszę to zrobić — powiedział mężczyzna z przedniego siedzenia. — Proszę dowieść własnych umiejętności.

— I jak mam się z wami kontaktować? Jak informować was o tym, czego się dowiedziałem?

— To żaden problem. My skontaktujemy się z panem.

— Jestem pewien, że zrobicie to fachowo. Ale nie wiem, czemu miałbym wam zaufać — rzekł szef FBI.

— Ze względu na Remingtona Drake'a, Melindę Drake, Briana Hamiltona i Tess.

— Przede wszystkim ze względu na Tess, ponieważ ona jeszcze żyje.

— Musimy zatelefonować do Maddena.

— Proszę. Oto jego prywatny numer. — Chatham zmarszczył czoło. — Ale wciąż trudno mi uwierzyć w implikacje całej tej historii.Jeśli nie mylicie się, jeśli to wszystko nie jest jakąś wielką mistyfikacją, może się okazać, że Madden i Gerrard, czyli zastępca dyrektora CIA oraz drugi człowiek w tym państwie po prezydencie, są w to zamieszani.

— Mówiłem już, że robactwo ukrywa się w miejscach najmniej spodziewanych. — Mężczyzna z przedniego siedzenia spojrzał przez szybę. — Widzę, że wszystko poszło dokładnie zgodnie z planem. Zakończyliśmy sprawę i właśnie zajeżdżamy pod pański dom. A tak przy okazji, pański samochód został odprowadzony spod pomnika Lincolna i stoi przed garażem.

— Założę się, że mężczyzna, który nim jechał, jest do mnie bardzo podobny.

— Zgadza się. Poszedł na tyły pańskiego domu i tam jakby zapadł się pod ziemię.

— Chciałbym, żebyście pracowali dla mnie — powiedział Chatham.

— Musi panu wystarczyć, że pracujemy z panem.

Furgonetka zatrzymała się, mężczyzna, który eskortował Chathama od pomnika Lincolna, otworzył boczne drzwi i wskazał gestem dyrektorowi Biura, że może wysiąść.

— No cóż, nie mogę powiedzieć, by była to miła przejażdżka — stwierdził Chatham — ale niewątpliwie kształcąca, choć wszystkie wiadomości są niepokojące.

— Nie chcieliśmy pana denerwować, raczej... — Mężczyzna na przednim siedzeniu zawahał się.

— Przestraszyć?

— Tak.

— W takim razie — oświadczył Chatham — z pewnością osiągnęliście swój cel.

3

Furgonetka odjechała od krawężnika. Wszyscy siedzący w środku — Tess, Craig i członkowie grupy księdza przyglądali się, jak Chatham mija samochód, a potem kieruje się w stronę swego dużego, pięknego domu.

— Czy jest jednym z nich? — zapytał ojciec Baldwin.

— Trudno powiedzieć — odparł Craig. — Uważnie mu się przyjrzałem. Nie ma szarych oczu.

— To nic nie znaczy — powiedział ksiądz. — Tylko niektórzy się tym charakteryzują. A co gorsza, są tacy, którzy używają kolorowych szkieł kontaktowych, żeby ukryć barwę tęczówek.

— Ja też przyglądałam się Ericowi bardzo uważnie — wtrąciła Tess. — Na to, co mu opowiedziałam, zareagował dokładnie tak, jak powinien. Był przekonujący.

— Oczywiście — zgodził się ojciec Baldwin. — Prawdziwy zawodowiec zawsze jest przekonujący. To dla mnie oczywiste. Nie jestem pewien, czy powinniśmy mu wierzyć. Dlatego też pod jego nieobecność założyliśmy podsłuch zarówno na jego telefonie domowym, jak i biurowym. On sądzi, że pracownicy biura sprawdzają linie każdego ranka, ale te środki ostrożności są niewystarczające, gdy w grę wchodzi stosowana przez nas technika. Od tej chwili będziemy znali każde jego słowo. Wysłaliśmy naszych najlepszych ludzi, by go śledzili. I jeśli wykona jakikolwiek fałszywy ruch, dowiemy się, że jest jednym z nich.

— Ale nie sądzę, by tak było — oświadczyła Tess.

— Musimy wiedzieć na pewno — powiedział ksiądz. — Musimy również rozszyfrować status Kennetha Maddena i Alana Gerrarda. Idziemy w górę. Być może niżsi rangą w hierarchii zarówno CIA, jak i rządu mają równie dobre intencje jak twoim zdaniem Chatham. Ale ja czuję smród robactwa. Aż mnie w nosie szczypie. Zadzwoń.

— Do Maddena?

— Tak. Zgodnie z przygotowanym scenariuszem. W górę po drabinie biurokratycznej. Wreszcie dojdziemy do celu.

— Jedyne, czego chcę, to przeżyć — rzekła dziewczyna. — Wcale nie jestem pewna, czy mam ochotę podejmować ryzyko...

— Pamiętaj, zabiją cię, chyba że my wcześniej ich wytępimy.

— Ale nawet jeśli zadzwonię i dostanę się do CIA, a potem do Maddena i wreszcie ludzi Gerrarda, nadal będę w niebezpieczeństwie — jęknęła Tess.

— Obaj z Craigiem nie opuścimy cię — powiedział ojciec Baldwin. — Pamiętaj też, że w obcasach butów masz zainstalowane mikrofony. Moi ludzie zawsze będą wiedzieli, gdzie jesteś i czy grozi ci niebezpieczeństwo.

— Fakt, że postaracie się do mnie dotrzeć w chwili, gdy ja będę umierać, wcale mnie nie uspokaja.

— Tess, bez nas już byś nie żyła. Z nami, ty i porucznik Craig, macie przynajmniej szansę cieszyć się w przyszłości wspólnym życiem.

— Dla mnie to wystarczająca zachęta — odezwał się Bill. — Daj spokój, Tess. Nie możemy zrezygnować. Tak długo, jak nas ścigają, walczmy. Jeśli przegramy, to przynajmniej ze świadomością, że zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.

— Ale ja tak się boję.

— Wiem. Jeśli cię to pocieszy, ja też.

Przytulił ją.

— Zadzwoń do Maddena — powiedział ksiądz. — A potem...

4

Baza Sił Powietrznych, Andrews

Była godzina pierwsza w nocy. Tess i Bill prawie oślepieni reflektorami zatrzymali wynajęty samochód tuż przy silnie strzeżonej bramie. Lotnisko wojskowe otaczał wysoki parkan zwieńczony drutem kolczastym.

Wartownik o szerokich barach i zmęczonej twarzy otworzył bramę, gdy tylko podali swe nazwiska. Nie musiał sprawdzać ich na żadnej liście przepustek.

— Ależ oczywiście, czekają na was. Ale chciałbym najpierw zobaczyć dokumenty — poprosił uprzejmie.

Dziewczyna i porucznik wyjęli prawa jazdy.

Wartownik obejrzał je, porównał twarze ze zdjęciami i skierował ich do biura dla VIP-ów.

Kiedy przejeżdżali pod uniesionym szlabanem, zza wojskowych budynków doszedł ich ryk wznoszącego się w górę samolotu.

— Ojciec Baldwin skłamał — powiedziała Tess. — Obiecał, że będzie z nami.

— A co miał powiedzieć? — Detektyw rozłożył bezradnie ręce. — Nie mógł nam towarzyszyć, skoro Madden poprosił, żebyś spotkała się w Andrews z wiceprezydentem. Moja obecność nie wzbudzi podejrzeń, od dość dawna jesteśmy w tej sprawie razem. Ale gdybyśmy przywieźli zupełnie obcą, nie oczekiwaną osobę, wyglądałoby to co najmniej dziwnie. Jak mielibyśmy wytłumaczyć obecność ojca Baldwina? Cała sprawa byłaby spalona w chwili, gdyby ktoś go zaczął sprawdzać. A jeśli Gerrard jest twoim wrogiem, wiedziałby od razu, że go podejrzewamy. Sami na siebie zastawilibyśmy pułapkę.

— Czyżbyś sugerował, że teraz w niej nie jesteśmy? — Skręciła nerwowo w stronę potężnego budynku. — Ludzie księdza nie dostaną się na teren bazy, gdy będziemy potrzebowali pomocy.

— Przy takiej liczbie strażników wokół nic nie może się nam stać. Przynajmniej nie tutaj. I nie teraz.

— Ufasz wartownikom?

— Pracują dla Sił Powietrznych, nie dla Gerrarda. Wszyscy nie mogą należeć do spisku.

— Ale co my tu w ogóle robimy? — zapytała Tess. — Dlaczego Madden kazał nam przyjechać na to lotnisko? A jeśli wiceprezydent każe nam wsiąść do samolotu?

Craig zastanawiał się nad tym chwilę.

— Nie jesteśmy wcale pewni, że Gerrard chce nas zabić. Zamiarów Maddena nie znamy także. Postępujemy tylko zgodnie ze scenariuszem, który dla nas ułożono. Od Chathama do Maddena i dalej do...

— Gerrarda. Jakbyś wymieniał pieprzony zespół baseballistów.

— Nie daj się ponieść nerwom — powiedział Bill.

— Daj spokój, nie jestem oswojona z sytuacjami, w których naraża się życie.

— A myślisz, że ja tak? Nigdy się do tego nie przyzwyczaiłem. Ani podczas patrolowania Bronxu, ani w wydziale osób zaginionych. Codziennie budziłem się zlany potem na myśl, że za każdymi drzwiami może kryć się jakiś maniak z karabinem.

— Teraz też jest wokół nas mnóstwo karabinów.

Dziewczyna nacisnęła hamulec wynajętego plymoutha zatrzymana wzniesioną dłonią jednego z wartowników pilnującego budynku.

— Nazwiska proszę — rzekł.

Tess i Bill powtórzyli rytuał identyfikacji.

— Dokumenty.

Znowu podali prawa jazdy.

— Proszę wysiąść z samochodu.

Wartownik sprawdził ich za pomocą wykrywacza metali. Kiedy jedno z urządzeń zawyło, żołnierz rzucił się w stronę detektywa.

— Jestem oficerem policji miasta Nowy Jork — poinformował Craig. — Noszę służbowy pistolet.

— Już nie — powiedział wartownik, wyciągając broń z kabury przy pasku porucznika.

Tess, która nie miała pozwolenia na broń, niechętnie zostawiła swój pistolet ojcu Baldwinowi. Teraz czuła się zupełnie bezradna. Speszona przeszukiwaniem nie zauważyła mężczyzny w kosztownym, dobrze skrojonym garniturze, który pojawił się jak spod ziemi. Był wysoki, przystojny, mniej więcej trzydziestoletni, o krótko obciętych brązowych włosach i miłym uśmiechu, który czaił się także w jego oczach.

— Panno Drake, poruczniku Craig, witam was serdecznie. — Obojgu uścisnął mocno dłonie. — Nazywam się Hugh Kelly i pracuję dla wiceprezydenta. Zjawiliście się w odpowiednim momencie. Wiceprezydent bardzo pragnie się z wami zobaczyć.

Dziewczyna poczuła się w towarzystwie Kelly'ego spokojniejsza. Po całym chaosie poprzednich dni nagle życie wydało jej się znowu normalne i rządzone prawami rozsądku. Zaczęła zastanawiać się, czy nie popełniła pomyłki podejrzewając Gerrarda. Ale jednocześnie zdziwiła ją uwaga mężczyzny, że „przybyli w odpowiednim momencie”.

— Proszę, chodźcie ze mną — powiedział.

Tess sądziła, że wejdą do budynku dla VIP-ów. Kelly poprowadził ich jednak w stronę pasa startowego, gdzie migotały jakieś światła.

— O mój Boże — jęknęła nagle Tess.

— Robi wrażenie, prawda? — zapytał mężczyzna. — Pracę nad nim zaczęto w osiemdziesiątym szóstym. Opóźnienia sprawiły nam sporo kłopotów, nie mówiąc już o kilkakrotnym przekroczeniu budżetu. Na początku miał kosztować dwieście sześćdziesiąt pięć milionów, a skończyło się na sześciuset pięćdziesięciu. Ale wreszcie jest i powiedziałbym, że mimo wszystko warto było poczekać.

Mowa była o samolocie, który zrobił takie wrażenie na Tess. Był wysoki na sześć pięter, a jego długość przekraczała bok boiska piłkarskiego. Największy 747, jaki kiedykolwiek widziała. Jego kształty — nawet wybrzuszenie ponad dziobem — były niesłychanie aerodynamiczne i świadczyły o ogromnej mocy. Z tyłu miał wymalowaną wielką amerykańską flagę, a po bokach wypisane białą farbą, z czerwono-niebieskimi obwódkami słowa: „Stany Zjednoczone Ameryki”.

— Nigdy nie widziałam... — Dziewczyna czuła się tak oszołomiona, że przez dobrą chwilę nie mogła wypowiedzieć ani słowa. — Nawet za życia mego ojca... W telewizji, tak, w gazetach i pismach. Ale nigdy w naturze. Tak blisko... wprost trudno uwierzyć. Naprawdę zapiera dech w piersi — w jej głosie brzmiał podziw. — „Air Force One”.

— Dokładnie rzecz biorąc „Air Force Two” — powiedział Kelly — ale trudno je rozróżnić. Oczywiście widziała pani zdjęcia pierwszego modelu. Siedem zero siedem. Kiedy się zestarzał, poszedł w odstawkę, bo nie było części zamiennych. Fantastyczny samolot. Przykro mi było, że go wycofali. Ale nie wytrzymuje porównania z tym nowym i jemu podobnymi. Boeing przeszedł samego siebie. To jest naprawdę jeden z najlepszych pasażerskich odrzutowców na świecie. Może nawet najlepszy. Sami zobaczycie, o czym mówię, kiedy wejdziecie na pokład.

— Na pokład? — powtórzył zdziwiony Craig.

— Nie powiedzieli wam? — Mężczyzna wydawał się równie zaskoczony.

— Polecono nam tylko jak najszybciej stawić się w Bazie Sił Powietrznych w Andrews.

— Teraz rozumiem, dlaczego nie macie bagaży. Ale nie martwcie się. To żaden problem. Mamy mnóstwo szczoteczek do zębów, szamponów, maszynek do golenia. — Kelly spojrzał z sympatią w stronę dziewczyny. — Również przedmiotów osobistego użytku. Jest wszystko, czego tylko będziecie potrzebowali.

— Ale... — Tess zawahała się. Pamiętała o miniaturowym przekaźniku radiowym ukrytym w obcasach i wiedziała, że ojciec Baldwin słucha każdego słowa. I z pewnością bardzo chciałby usłyszeć odpowiedź na pytanie, które miała zamiar zadać. — Gdzie lecimy?

— Do Hiszpanii.

Tess poczuła, że kręci jej się w głowie.

Hiszpania. Miejsce, gdzie zgodnie z opowieścią księdza heretycy po ucieczce z Montsegur znaleźli schronienie. Hiszpania! Czy to oznacza, że Gerrard jest jej wrogiem? Czy też był to zwykły przypadek?

Przez chwilę wydawało się jej, że nie potrafi zrobić kroku. Ale wzięła się w garść i powoli odzyskała kontrolę nad własnymi mięśniami. Instynkt nakazywał jej ucieczkę.

Ale dokąd?

I jak? Zatrzymają ją wartownicy. W żaden sposób nie uda jej się wydostać z bazy.

Zadrżała.

— Czy coś jest nie w porządku? — zapytał Kelly.

— Nie — dziewczyna starała się mówić całkiem swobodnie. — Jestem po prostu zdziwiona. Wszystko dzieje się tak szybko. Dwie godziny temu nie wiedziałam jeszcze, że będę tutaj, a teraz pan mi mówi, że mam lecieć do Hiszpanii.

— Doskonale panią rozumiem — odparł mężczyzna. — Ja również dowiedziałem się dopiero o północy, że będziemy mieli gości. — Sprawdził godzinę na swym złotym roleksie. — Lepiej pospieszmy się. Zgodnie z rozkładem za dziesięć minut powinniśmy wystartować.

Tess rzuciła spojrzenie w stronę Billa. Jej twarz nie zdradzała niepokoju, który czuła, ale w oczach można było wyczytać panikę. Craig ścisnął ją za rękę. Wiedziała, co chce jej powiedzieć. Jesteśmy w tym po uszy. Musimy przez to przejść.

Kelly pokazał ręką drogę w stronę oświetlonego odrzutowca.

Doszli do przytoczonych do samolotu wysokich schodów. Dziewczyna wchodziła licząc stopnie. Dwadzieścia sześć. Weszła do środka. Wtedy zdała sobie sprawę, że nie ma już odwrotu, czuła mocne uderzenia serca.

Personel lotniska odsunął rampę. Steward w mundurze zamykał drzwi.

Tess została złapana w „Air Force Two”.

5

Rozejrzała się wokół. Zauważyła, że szerokość kabiny została podkreślona jej zredukowaną długością. Z przodu i z tyłu przestrzeń ograniczały przegrody, w których znajdowały się drzwi. Siedzenia — naliczyła ich siedemdziesiąt — wyglądały jak zwykle w pierwszej klasie, tyle tylko, że były jeszcze większe, bardziej wygodne, a przejścia między rzędami też wydawały się szersze niż zazwyczaj. Przy przegrodach wisiało mnóstwo telefonów.

Za drzwiami znajdowały się kabiny. Tam prawdopodobnie przebywał prezydent — w tym przypadku wiceprezydent — i dziennikarze. Ze zdziwieniem spostrzegła, że cała główna kabina jest pusta, poza nimi znajdował się tu tylko steward.

— Za chwilę startujemy — poinformował — ale myślę, że zdążyliby państwo jeszcze wypić przedtem kieliszek szampana.

— Ja poproszę o wodę mineralną — powiedziała Tess.

— Dla mnie to samo — przyłączył się Craig.

— A co macie? — zapytał Kelly stewarda.

— Dom perignon.

— Wobec tego poproszę.

— Już panu podaję.

— A ja tymczasem zawiadomię wiceprezydenta, że jego goście już się zjawili. — Podszedł do drzwi prowadzących do kabiny usytuowanej z przodu, zapukał i czekał.

Chwilę później zapukał ponownie. Drzwi otworzyły się.

— Są już, panie prezydencie — oznajmił Kelly.

— Znakomicie — odezwał się donośny głos.

W drzwiach pojawił się Alan Gerrard.

Chociaż Tess widywała go dość często na bankietach w domu rodziców, a czasami także na mniej formalnych spotkaniach, teraz po raz pierwszy spotykała go od czasu, gdy objął urząd wiceprezydenta. Kiedy podchodził do niej z uśmiechem na twarzy, wydał jej się zupełnie nie zmieniony — przystojny jak gwiazdor filmowy, opalony, błyskający nieskazitelną bielą zębów, z fotogenicznymi rysami i fantastyczną czupryną. W ciągu sześciu lat, które minęły od ich ostatniego spotkania, spoważniał, teraz wyglądał na człowieka bardziej odpowiedzialnego, mądrzejszego i rozsądniejszego, mimo powszechnej opinii, że od polityki bardziej interesuje go tenis. Dziewczyna nie potrafiła się oprzeć jego urokowi. Wiceprezydent. Dla niej było to magiczne słowo. Człowiek piastujący tę godność musiał być bez skazy. Prawie w to uwierzyła.

Prawie.

Przez cały czas musiała przypominać sobie, że ten człowiek mógł być jej wrogiem.

Gerrard ubrany był nieformalnie, ale mimo to jego strój robił wrażenie — ręcznie szyte mokasyny, doskonale leżące płócienne spodnie, kwiecista bawełniana koszula. Wszystko w zieleniach i brązach.

Kiedy podszedł bliżej, wyciągnął do niej ramiona. Przytulił Tess, pocałował z uczuciem w policzek, wyrażając wspólny ból, a jednocześnie dodając otuchy.

— Twoja matka. — Potrząsnął głową. — To wielka strata dla nas wszystkich, dla każdego polityka, w tym także dla mnie — wiele razy korzystałem z jej gościnności. Ale największa dla ciebie. W naszym słabym społeczeństwie potrzebującym wszelkiego możliwego przykładu doskonałości, który może dopomóc w odnalezieniu słusznej drogi, jej siła i dobre serce staną się legendą.

Tess cofnęła się, wycierając załzawione oczy. Uznała, że najlepiej będzie traktować go tak jak kiedyś, gdy żył jeszcze jej ojciec. To powinno wzbudzić najmniej podejrzeń.

— Dzięki, Alanie, ale czy nie sądzisz, że trochę przesadzasz? Nie prowadzisz teraz kampanii przedwyborczej. Dzięki za wyrazy współczucia. Naprawdę doceniam je. Ale zwykłe, proste „Przykro mi” zupełnie by wystarczyło.

Gerrard przyglądał się jej przez chwilę, wyraźnie nie przywykł do tak poufałego traktowania. Jego oczy zabłysły, dziewczyna zauważyła, że jedno ma niebieskie, za to drugie, prawe, było zaczerwienione.

— Dobrze. Cieszę się, że nie straciłaś ducha — powiedział. — Wciąż zadziorna, wcale nie zmieniłaś się od czasu, kiedy widziałem cię ostatni raz.

— Nic się na to nie poradzi, mam to po swoich rodzicach.

— Niech Bóg ich oboje błogosławi. Boleśnie odczuwamy ich brak. Poruczniku Craig. Z tego, co wiem, był pan ogromnie pomocny Tess. Witam pana serdecznie.

— Dziękuję.

Umundurowany steward wniósł wodę mineralną dla Tess i Billa oraz dom perignon dla Kelly'ego.

W czasie gdy pili, wiceprezydent pogrążył się w myślach.

— No cóż — zatarł dłonie — zanim wszystko wam wytłumaczę i zapniemy pasy przed odlotem, może bym wam pokazał pozostałą część samolotu. Jestem z niego bardzo dumny.

Była to ostatnia rzecz, na którą Tess miałaby ochotę, ale skinęła głową.

— Oczywiście, Alanie.

Miała tylko nadzieję, że jej głos nie zadrży.

— To dla mnie wielka przyjemność i przywilej.

Gerrard ruszył w stronę przedniej przegrody, przez którą przechodziło się do jego kwater. Dziewczyna mimo lęku nie mogła powstrzymać zdziwienia na widok luksusowego wyposażenia. Były tam elektrycznie zasuwane zasłony na oknach, umywalnia z wanną i prysznicem, toaletka, szafy, podwójne łóżka, system telewizyjny pozwalający odbierać jednocześnie osiem kanałów, a także obraz z kamery lustrującej kabinę pasażerską. Alan mógł widzieć ludzi opuszczających pokład samolotu i nie musiał się mieszać z tłumem. Jej uwagę zwróciły dwa dziwne haki w suficie sypialni. Wskazała na nie z pytającym wyrazem twarzy.

— Ach, właśnie. Czasami nie mogę przez nie spać w nocy — powiedział Gerrard. — A raczej przez to, co sugerują. Nie lubię o nich myśleć. Służą do przyczepiania przewodów instalacji podtrzymywania życia w przypadku, gdybym — mówiąc delikatnie — został zraniony. Mamy na pokładzie coś w rodzaju mini-szpitala. — Przez chwilę milczał z ponurym wyrazem twarzy. — Jest także miejsce na trumnę. Ale — uśmiechnął się nagle szeroko — po co się smucić. Jest mnóstwo ciekawszych rzeczy.

Przeszli znowu przez centralną kabinę, tym razem w stronę tylnych drzwi. To, co zobaczyli za nimi, zrobiło na Tess jeszcze większe wrażenie niż pomieszczenia przeznaczone dla wiceprezydenta. Wcześniej zastanawiała się, czemu miejsca w głównej kabinie nie są zajęte. Teraz zrozumiała. W pomieszczeniu zaaranżowanym dla potrzeb konferencji wokół dużego prostokątnego stołu na krzesłach z wysokimi oparciami siedziało kilkunastu mężczyzn.

— Agenci służb specjalnych — wyjaśnił wiceprezydent. — Jeszcze raz sprawdzają opracowaną wcześniej taktykę, mającą na celu ochronę mojej osoby w Hiszpanii. Dzięki telefonom i komputerom mogą koordynować plany z odpowiednimi służbami w Hiszpanii.

Hiszpania. Na sam dźwięk tego słowa Tess czuła przebiegające ją drżenie. Z całych sił starała się nie okazać strachu. W następnym pokoju zobaczyła znowu kilkunastu mężczyzn. Doradcy wiceprezydenta korzystając z telefonów i komputerów, jak również drukarek i kserokopiarek, nadawali ostatni szlif przemówieniom, potwierdzali kolejne etapy podróży, przygotowywali oświadczenia dla prasy. Jedną ze ścian pokrywały monitory telewizyjne. Gerrard, nie chcąc przeszkadzać swym ludziom w pracy, zabrał Tess, Craiga i Kellyego z powrotem do centralnej kabiny.

— Jest jeszcze więcej do zobaczenia. Dużo więcej — powiedział. — Pokój dla prasy, chociaż w czasie tej akurat podróży nie ma z nami reporterów. Dwie kuchnie, w których królują wyśmienici kucharze. Możecie zamówić pstrąga z migdałami lub cokolwiek, na co macie ochotę. Jedzenia wystarczyłoby na tydzień. W samolocie mamy ponadto system antybatalistyczny. Specjalne pokrywy chronią urządzenia pokładowe przed rozregulowaniem w przypadku wybuchu nuklearnego. Osiemdziesiąt pięć telefonów. Pięćdziesiąt siedem anten. System stereo z sześcioma kanałami. Trzysta osiemdziesiąt kilometrów przewodów. Dwadzieścia trzy osoby personelu. Ich kwatery znajdują się nad nami. Wiem, że Tess nie pali, a porucznik Craig, jak poinformowali mnie moi ludzie, też — co rozsądne — rzucił ten nałóg, chociaż wciąż jeszcze słychać szmery w płucach. Ale może jednak przyjmiecie to na pamiątkę?

Prezenty zrobiły na obdarowanych odpowiednie wrażenie. Gerrard wręczył im po pudełku zapałek z napisem „Air Force Two” oraz serwetki, notesiki i karty do gry z takim samym nadrukiem.

— Nie wiem, co powiedzieć. — Detektyw potrząsnął głową z wyraźną wdzięcznością. — Czuję się zaszczycony. Nigdy nie byłem specjalnym miłośnikiem tego typu pamiątek, ale tym razem to co innego. — Wsunął przedmioty do kieszeni.

W tej samej chwili jego uwagę przyciągnął narastający warkot czterech odrzutowych silników.

— Zdaje się, że zaraz startujemy — oświadczył Gerrard.

Steward zebrał szklanki.

— Proszę o uwagę — odezwał się przez interkom głos pilota. — Jesteśmy gotowi do startu. Proszę wszystkich pasażerów o zajęcie miejsc.

Dziesięć sekund później do kabiny wrócili agenci służb specjalnych, jak również doradcy wiceprezydenta. Zajęli miejsca i zapięli pasy bezpieczeństwa.

Tess i Bill zrobili to samo.

— Zazwyczaj podczas startu pozostaję w swojej kabinie, ale mieć was dwoje na pokładzie to specjalna okazja. Jeśli pozwolicie... — Gerrard usiadł obok nich.

Kiedy steward objaśniał system wyjść awaryjnych z boeinga 747, wiceprezydent nachylił się w stronę dziewczyny.

— Widzę, że jesteś zaciekawiona — szepnął — dlaczego cię zaprosiłem. Na pewno też zastanawiasz się, po co lecimy do Hiszpanii.

Kiedy „Air Force Two” ruszył w stronę pasa startowego, Tess poczuła sensację w żołądku. Wiedziała, że specjalne tarcze, które miał odrzutowiec, nie pozwalają ojcu Baldwinowi słyszeć transmisji. Miniaturowe radio wbudowane w jej obcasy było w tej chwili bezużyteczne. Ale mimo to musiała się dowiedzieć.

— To prawda, Alanie. Co my tutaj robimy?

Odrzutowiec wyjechał na pas, jego cztery silniki nabierały mocy, teraz już nie piszczały, tylko wyły, pracowały z siłą, która wciskała Tess w fotel.

Nagle dziób samolotu uniósł się w górę. Kiedy 747 wznosił się, dziewczyna jeszcze raz poczuła siłę nie pozwalającą jej oderwać się od siedzenia. W tym samym czasie słyszała, jak pod kadłubem samolotu zamyka się podwozie. Przy oknie siedział Craig, ale nachylając się nad detektywem mogła przez nie wyjrzeć. W mgnieniu oka światła Bazy Sił Powietrznych w Andrews stały się odległym migotaniem. Po prawej i lewej stronie pokazywały się łuny nad kolejnymi miastami. Potem samolot pochłonęła ciemność.

— Ja znalazłem się w tym samolocie dlatego — mówił dalej Gerrard — że dzisiaj rano zmarł prezydent Hiszpanii. Atak serca. Tragiczna strata nie tylko dla jego kraju, ale dla całego EWG. Zostałem wydelegowany jako oficjalny reprezentant Ameryki na pogrzeb. Natomiast ty i porucznik Craig jesteście tutaj, ponieważ nie potrafiłem dla was wymyślić bezpieczniejszego schronienia niż pokład tego samolotu. Skoro „Air Force Two” jest w stanie przetrzymać wojnę nuklearną, to wy dwoje w moim towarzystwie na pewno nie musicie obawiać się żadnego ataku. Wszyscy agenci tajnych służb otrzymali polecenie zapewnienia wam ochrony. Do czasu, aż poradzimy sobie z tą całą sprawą, wasze bezpieczeństwo jest gwarantowane.

Jak łatwo byłoby uwierzyć w te słowa. Gdyby Tess nie miała mieszanych uczuć w stosunku do Gerrarda, gdyby nie martwiła się, że jest on przeciwnikiem, przestałaby pewnie się bać. Teoretycznie rzeczywiście trudno było sobie wyobrazić bezpieczniejsze miejsce.

— Od chwili kiedy ostatniej nocy zaatakowano dom twojej matki — powiedział wiceprezydent — prowadzone jest śledztwo. Wiem również o śmierci twojego przyjaciela z Manhattanu. — Potrząsnął głową wyraźnie zatroskany. — A także, że razem z porucznikiem Craigiem starasz się ustalić przyczyny jego śmierci.

Po chwili zastanowienia skinęła głową.

— Wczoraj wieczorem przyleciałaś do Waszyngtonu — kontynuował Gerrard — żeby spotkać się w Alexandrii z matką. Podejrzewam, że chciałaś użyć wpływów ojca i w ten sposób uzyskać pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Dlatego też zastanawiam się, czy atak na dom twojej matki i na twego przyjaciela nie są ze sobą jakoś powiązane i czy ty nie jesteś czasem wspólnym mianownikiem. Co więcej, wierzę, że śmierć Briana Hamiltona też jest z tą sprawą związana. Ludzie prowadzący dla mnie śledztwo dowiedzieli się od jego sekretarki, że dzwoniłaś do biura Briana wczoraj po południu i że nie zjawił się on wczoraj na przyjęciu u radzieckiego ambasadora, ponieważ udał się w tym czasie z wizytą do twojej matki, czyli jak rozumiem — do ciebie. Po waszej rozmowie zginął w wypadku na autostradzie, w drodze do dyrektora FBI. Wiem, że Hamilton telefonował do niego z samochodu i prosił o spotkanie. Chatham przekazał tę informację Kennethowi Maddenowi, a ten z kolei mnie. Wreszcie identyczny atak jak ten na dom twojej matki zdarzył się dziś po południu w Waszyngtonie. Właściciele domu zniknęli. A są to Priscilla Harding i profesor Richard Harding, twój nauczyciel historii na uniwersytecie w Georgetown. Znowu jesteś wspólnym mianownikiem. Te zbiegi okoliczności mnie niepokoją. Czy byłaś w domu Hardingów, Tess? Nie, nie odwracaj wzroku. To zbyt ważne. Powiedz mi. Bądź uczciwa. Czy byłaś tam dziś po południu?

Dziewczyna powoli, niechętnie skinęła głową. Poczuła skurcz żołądka na wspomnienie przeżytej makabry.

— Obraz staje się przejrzysty. Mówiąc wprost, ktoś tak bardzo chce cię zabić, że morduje wszystkich, z którymi się kontaktowałaś. Dlaczego? Sam zaczynam drżeć w twojej obecności.

Tess pomyślała, że ostatnia uwaga Gerrarda była raczej przesadą, szczególnie wobec obstawy służb specjalnych. Nieważne. Wiceprezydent nie odrywał od niej spojrzenia.

— Twoi ludzie są bardzo skrupulatni, Alanie.

— Dlatego właśnie dla mnie pracują. To najlepsi z najlepszych.

— W takim razie może dowiedzieli się, dlaczego zagraża mi niebezpieczeństwo?

— Nie. Gdyby tak było, nie pytałbym cię o to. Czy chodzi o heretyków? Czy to oni chcą ciebie zamordować?

Tess czuła, że krew odpływa jej z twarzy.

Nie oczekiwała... Nie mogła uwierzyć...

Wpatrywała się w niego próbując zachować spokój.

— Poszlaką jest twój przyjaciel, który spłonął na Manhattanie. Moi ludzie sprawdzili, kim był. Bardzo dokładnie sprawdzili. Był heretykiem. Wiemy o nich już od pewnego czasu. Na początku były to tylko międzynarodowe plotki. Ale wreszcie pewne sprawy stały się zbyt oczywiste. Zapadały nietypowe decyzje dyplomatyczne. Następowały dziwne zmiany w polityce zagranicznej, szczególnie europejskiej. Zdarzały się zabójstwa, nieoczekiwanie umierali dyplomaci. Być może śmierć prezydenta Hiszpanii także nie jest naturalna. Nie wiemy jeszcze, o co chodzi, ale dzieją się dziwne rzeczy. Szantaże. Wymuszenia. Kontrolowane wybory. Politycy poddawani są trudnym do odparcia naciskom. Przedstawicieli wielkiego przemysłu ogarnął niepokój, ponieważ zamordowano kilku ludzi na wysokich, decyzyjnych stanowiskach. Wiadomo już, że winy nie można zrzucać na Sowietów. To coś innego. System załamuje się. W chwili gdy wydawało się, że nastąpił koniec zimnej wojny, pojawiło się nowe zagrożenie. A wszystko to z powodu grupy fanatyków, która jakoś przetrwała od czasów średniowiecza, zdecydowana zachować swe religijne przekonania. Ci ludzie ukrywają się jako członkowie wielkich korporacji i rządów. Mamy problemy z ich identyfikacją. Przez całe wieki wprawiali się w sztuce ukrywania — ale rozpoznajemy ich po czynach. Wiemy, że dążą z całkowitą determinacją do zniszczenia kapitalizmu i demokracji. Mogą być większym zagrożeniem, niż kiedykolwiek byli Sowieci — którzy zresztą moim zdaniem stosują teraz zasłonę dymną, by ukryć swą agresywną naturę.

— Imperium zła — odezwała się Tess. — Administracja Reagana miała bzika na tym punkcie. Nie mów mi, że ten rząd również wierzy, że to wszystko Sowieci...

— Do diabła z nimi. Najprawdopodobniej moja ocena, że chcą nas tylko przechytrzyć, jest błędna. Możliwe jest również, że heretycy dostali tam władzę w swoje ręce i to oni są odpowiedzialni za upadek partii komunistycznej. Ale ja mówię o czym innym...

Samolotem szarpnęło, zmienił się głos silników i „Air Force Two” przestał się wznosić. Leciał teraz na stałej wysokości. Zgasły światła nakazujące zapięcie pasów.

Z interkomu rozległ się głos:

— Pasażerowie mają prawo poruszania się po pokładzie. W przypadku turbulencji — o których zostaną państwo odpowiednio wcześnie powiadomieni — prosimy o powrót na siedzenia i zapięcie pasów. W jednej chwili agenci służb specjalnych jak również doradcy prezydenta zerwali się z miejsc i przeszli do pomieszczeń z tyłu samolotu, wracając do przerwanych zajęć.

Wiceprezydent nachylił się w stronę dziewczyny.

— Posłuchaj, musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie. Czy sądzisz, że ludzie, którzy cię chcieli zabić, są heretykami? Ponieważ obawiają się, że wiesz za dużo?

Tess starała się nie pokazać po sobie zaskoczenia. Kiedy Gerrard zabrał ją i Craiga na pokład „Air Force Two”, nie wiedziała, czego ma się spodziewać. Na pewno nie tego, że wiceprezydent sam podniesie temat heretyków. A zdążył już powiedzieć jej więcej, niż sama wiedziała. Może myliła się co do niego. W jakim celu tak wiele jej ujawniał?

A może posługiwał się szczerością jak przebraniem dla zdobycia jej zaufania, uśpienia podejrzeń?

Zdecydowała, że nie może udawać, iż jest kompletnie niezorientowana.

Musiała dać się złapać na przynętę, którą jej rzucał.

— Wszystko wskazuje, Alanie, na to, że odpowiedź brzmi: tak. Ale choć otarłam się o heretyków, wiem o nich tyle co nic. — Sięgnęła w głąb torebki i wyjęła z niej zdjęcie płaskorzeźby. — To jedyny dowód, jakim dysponuję. Widziałam ten przedmiot w sypialni mego przyjaciela, ale potem ktoś go ukradł. Miałam nadzieję, że profesor Harding wyjaśni mi jego znaczenie, dlatego go odwiedziłam.

— I zrobił to?

— On nie, ale żona profesora. Mężczyzna na byku to bóg o imieniu Mitra. Wąż, pies i skorpion są wcieleniami jego złego przeciwnika. Próbują powstrzymać krew, która miałaby spłynąć na ziemię i użyźnić ją. To cała moja wiedza, no i jeszcze, że heretycy uniknęli czystki w średniowieczu, przeniknęli do różnych rządów i powstrzymali inkwizycję.

Gerrard spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.

— W takim razie widocznie sam fakt, kim jesteś, a nie co wiesz, wydaje się im zagrożeniem. Obawiają się, że użyjesz przyjaciół ojca, w tym mnie, by wyjawić ich istnienie. Straszliwą ironią jest, że te wszystkie zabójstwa były zupełnie niepotrzebne, ich desperackie wysiłki próżne, ponieważ my wiemy już o nich dużo więcej niż ty. Twoja matka ani Brian Hamilton wcale nie musieli umierać. Co za strata. Tak mi przykro, Tess.

Dziewczyna poczuła, że gardło ma ściśnięte od wstrzymywanych łez żalu. Jednocześnie, odzyskawszy zdolność logicznego myślenia, zastanawiała się, dlaczego — jeśli najwyższe kręgi władzy wiedziały o istnieniu heretyków — Eric Chatham nie przyznał się do tego. Przecież jako szef FBI powinien być główną osobą pośród prowadzących śledztwo. Czyżby był tak podejrzliwy w stosunku do grupy ojca Baldwina, że zdecydował się zataić swą wiedzę o heretykach? Czuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie od niepewności. To, co z pozoru wyglądało na prawdę oczywistą, mogło okazać się fałszem i odwrotnie.

Nie potrafiła jasno myśleć. Jej poczucie rzeczywistości zostało zachwiane.

Gerrard ujął ją za rękę.

— Jedno ci obiecuję. Użyję wszystkich wpływów, by odpłacić im za to, co zrobili twojej matce.

— Dziękuję, Alanie. Gdyby tylko ten koszmar mógł się skończyć.

— To też ci przyrzekam. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by sprawa jak najszybciej się zakończyła.

Ciszę w kabinie zakłócał tylko cichy szum silników.

Wiceprezydent przeniósł wzrok z Tess na Billa.

— Poruczniku, zgodnie z moimi informacjami lubi pan muzykę operową.

— To prawda — odparł zaskoczony Craig.

— Niech się pan nie dziwi. Mówiłem, że moi ludzie są bardzo dokładni.

— Ale co ma wspólnego opera z...?

— Jeśli sięgnie pan do schowka po prawej ręce...

Detektyw odnalazł skrytkę i wyjął słuchawki.

— Proszę je założyć — powiedział Gerrard. — Wtyczkę trzeba wetknąć w konsolę, która znajduje się obok pana. Przełącznik nastawia się na kanał piąty. Usłyszy pan najwspanialszą operę, jaką — moim zdaniem — kiedykolwiek napisano — „Otella” Verdiego.

— Verdi jest niezły, ale zawsze wolałem Pucciniego.

— Tego mi nie powiedziano. Przepraszam — mamy jedynie nagrania Verdiego, Mozarta i Wagnera.

— Niech będzie Verdi. — Craig odchrząknął. — Problem w tym, że ja tu będę słuchał...

— A my z Tess przesiądziemy się. Nie widzieliśmy się tyle lat. Mamy wspólne wspomnienia, prywatne tematy.

Porucznik wyprostował się nerwowo.

— Przywilej gospodarza — rzekł Gerrard. — Zostawiamy pana sam na sam z operą. Tess? — wstał.

— Jest bardzo późno. — Również się podniosła. — A do Madrytu kawał drogi. Jeśli się chwilę nie prześpisz, Alanie, będziesz wykończony. Nie obraź się, ale marzę tylko o tym, żeby oprzeć głowę na ramieniu Craiga i się zdrzemnąć.

— To nie potrwa długo — powiedział wiceprezydent. — Chcę ci jedynie opowiedzieć pewną historyjkę.

— Mam nadzieję, że jest równie interesująca jak opera — zażartował Craig.

— Bardziej — odparł Gerrard.

— No cóż, trudno chcieć czegoś więcej. — Detektyw założył słuchawki. — Będę na ciebie czekał — powiedział do dziewczyny. Ta pozwoliła poprowadzić się Gerrardowi w stronę jednego z pustych rzędów w tyle kabiny. Wiedziała, że Bili boi się o nią, choć próbował tego nie okazać.

— A teraz?

— Właściwie mam ci do opowiedzenia dwie historyjki — rozpoczął wiceprezydent. — Jedna jest o occie. Druga o żabach.

— Ocet? Żaby? Nic z tego nie rozumiem, Alanie.

— Zrozumiesz, kiedy skończę.

6

— Zacznę od tego — powiedział, kiedy zapięli pasy — że dowiedziałem się, co porabiałaś od czasu studiów. Wiem, że stałaś się obrończynią środowiska nie tylko w przekonaniach, ale wręcz zawodowo. Podobno pracujesz w „Earth Mother Magazine”.

— Zgadza się — odrzekła Tess.

— Przyznaję, że nie czytałem tego magazynu, ale moi ludzie przejrzeli kilka egzemplarzy. Twierdzą, że twoje artykuły odznaczają się rzetelnością i są sprawnie napisane. Szczególnie zainteresował ich esej o alarmująco gwałtownym zanikaniu mokradeł i zamieszkujących je rzadkich gatunków zwierząt. Moich pomocników uderzył fakt, że temat wydawał się mało interesujący, ale ty potrafiłaś zaciekawić czytelnika i przekonać o potrzebie istnienia moczarów. Zdjęcia towarzyszące artykułowi — również podpisane twoim nazwiskiem są zupełnie wyjątkowe. Pokazują urodę rzadkich gatunków insektów, ptaków i ryb, których niedługo w ogóle może nie być na Ziemi. Co spowoduje wielką stratę dla naszej planety.

— Dziękuję za słowa uznania. — Dziewczyna uśmiechnęła się. — Dobrze by było, gdyby reakcją na artykuły były również pieniądze dla organizacji starających się o uratowanie mokradeł.

— Jeśli chodzi o ścisłość, pewne fundusze na ten cel trafiły w odpowiednie ręce.

— Proszę, podziękuj ofiarodawcom. — Tess poczuła falę wdzięczności.

— Zrobię to. Wracając do tematu. Chociaż nigdy w życiu nie czytałem twego pisma, ja również jestem obrońcą środowiska naturalnego. Może czytałaś o tym, jaką wywołałem kontrowersję, głosując przeciwko prezydentowi i przechylając szalę na rzecz ustawy o czystym powietrzu.

— Czytałam — powiedziała Tess — i muszę powiedzieć, że zrobiło to na mnie wrażenie. Postąpiłeś słusznie.

— Prezydent miał na ten temat inne zdanie. Na pewno nie chciałabyś być ze mną, kiedy obsztorcowywał mnie za nielojalność. Co gorsza, prezydent nie wie jeszcze, że w sprawie środowiska mam zamiar dalej być nielojalny, nawet jeśli miałoby to oznaczać, że przy najbliższych wyborach weźmie on kogoś innego na partnera do rządzenia. Przychodzi taka chwila, kiedy trzeba bronić swych poglądów bez względu na koszty.

Dziewczyna czuła, że jej podejrzenia słabną. Gerrard budził w niej już nie tylko strach, ale i szacunek.

— Zrobiłby błąd pozbywając się ciebie.

— Napisz do niego list na ten temat. — Wiceprezydent parsknął śmiechem. Ale natychmiast spoważniał. — Ponieważ jesteś ekspertką w tych sprawach, może znasz historię, którą chcę ci opowiedzieć.

— Czy nie zechciałby pan się napić czegoś? — przerwał mu jakiś głos.

Gerrard uniósł głowę. Koło nich stał steward.

— To co zwykle. Sok pomarańczowy.

— Dla mnie to samo — powiedziała Tess.

Kiedy steward odszedł, Gerrard mówił dalej:

— To historia o mężczyźnie, który mieszka w stanie Iowa. Nazywa się Ben Gould. Farmer i amator meteorolog. Koło stajni ma szopę, a w niej przyrząd do pomiaru deszczu, barometr, wskaźnik wiatru i różne inne instrumenty przydatne przy określaniu pogody. Dwa lata temu, po dość długim okresie suszy, która o mało co nie wykończyła jego zboża i soi, farmę nawiedziła wreszcie błogosławiona fala deszczów. Przynajmniej Gould myślał, że niebiosa się nad nim zmiłowały. Włożył gumiaki i przez błocko dobrnął do swej szopy. Pojemnik zbierający wodę deszczową był prawie pełen. Przelał deszczówkę do sterylnego kontenera i zabrał go do laboratorium, gdzie przeprowadził chemiczną analizę wody. Jego instrumenty są podłączone do komputera. Natychmiast na konsoli zaświeciły się czerwone cyfry. Dwa przecinek pięć.

Steward postawił przed Tess i Alanem szklanki soku pomarańczowego.

Podziękowali skinieniem głowy.

— Dwa przecinek pięć — powtórzył wiceprezydent. — Ta liczba oznacza pH deszczu, poziom jego kwasowości. Reguła jest taka, że im mniejsza cyfra, tym większa kwasowość. Czysta deszczówka powinna wykazywać poziom pięć przecinek trzy. Ale dwa przecinek pięć? Farmer przeżył poważny szok. Starał się przekonać samego siebie, że gdzieś musiał zakraść się błąd, więc przeprowadził badania jeszcze raz, używając deszczówki z innego pojemnika. Ale wynik był identyczny. Dwa przecinek pięć. To poziom kwasowości octu. Gould nagle zrozumiał, dlaczego jego zboże tak skarłowaciało. Ocet? Da się tym przyprawić sałatę, ale na pewno nie podlewać zboża. Może padać przez cały tydzień, a zboże jak było skarlałe, tak i będzie. Farmer w panice sprawdził kartę wiatrów. Efekt cieplarniany spowodował nietypowy ruch powietrza na południe. W stronę Nowego Meksyku. Potem przez Iowa. Huty miedzi w Nowym Meksyku notorycznie wyrzucają niesłychane ilości siarki w atmosferę. Z oparów powstają kwaśne deszcze. I właśnie kwaśny deszcz, w koncentracji, jaka nigdy wcześniej się nie zdarzyła, zatruwał ziemię Goulda. — Gerrard zamilkł, przez chwilę popijając sok pomarańczowy. — I taka jest moja opowieść o occie. Chciałbym móc powiedzieć, że skończyła się dobrze, ale niestety prawda jest taka, że zboże Goulda po dziś dzień jest zatruwane i nie będzie żadnego happy endu, dopóki nie wejdzie ustawa, która zmusi tych od hut miedzi i innych gałęzi przemysłu ciężkiego do zastosowania filtrów i oczyszczalni. Chodzi o prawo, które będzie działać nie tylko w Ameryce, ale na całym świecie. Na przykład w Czechosłowacji i Niemczech, gdzie tysiące kilometrów kwadratowych lasów zostało całkowicie zniszczone przez kwaśne deszcze.

— Słyszałam o dewastacji puszcz niemieckich i czeskich — przytaknęła dziewczyna — ale o farmerze z Iowa nie słyszałam nigdy.

— Więc przygotuj na ten temat artykuł. Może coś dobrego z niego wyniknie. Ludzie zaczną się zastanawiać, znajdą w sobie siłę, by napisać w tej sprawie do swego kongresmana, zaczną domagać się kontroli.

— Zrobię to — przyrzekła Tess. — Zatrute lasy zaczynają obchodzić ludzi dopiero wtedy, gdy rozmiary zniszczeń są już widoczne. Ale taki osobisty dramat jak Goulda może bardziej unaocznić kryzys.

— A jeśli już jesteśmy przy artykułach, opisz jeszcze jedną historię, którą ci zaraz opowiem, tę o żabach. — Wiceprezydent wypił do końca sok i odstawił szklankę. — Jej głównym bohaterem jest biolog, Ralph McQueen, specjalista od zwierząt ziemnowodnych. Każdego roku rusza na badania terenowe do Sierra Nevada. Jakieś dziesięć lat temu zbadał trzydzieści osiem jezior i stwierdził, że pełno w nich żółtonożnych żab. Kiedy udał się na swą rutynową wycieczkę ostatniego lata, nie wierzył w to, co tam znalazł, a właściwie w to, czego nie znalazł. Żaby zostały tylko w jednym z tych jezior. Starał się odkryć, co się z nimi stało. Za najbardziej prawdopodobne uznał, że jakiś śmiertelny wirus zniszczył prawie kompletnie ich populację. Ale kiedy udał się na zjazd herpetologów w Brukseli ostatniej jesieni, przeżył jeszcze większy szok. Okazało się, że Sierra Nevada nie jest jedynym terenem, z którego zniknęły żaby. Koledzy poinformowali go, że to samo zdarzyło się na terenie całych Stanów Zjednoczonych, a właściwie na całym świecie — w Kostaryce, Japonii, Europie, Australii, Afryce, Indonezji, Malezji, Ameryce Południowej, wszędzie. Żaby umierają i nikt praktycznie nie wie dlaczego. Kwaśne deszcze, pestycydy, zanieczyszczenie wody i powietrza, efekt cieplarniany, zbyt wiele promieniowania ultrafioletowego w wyniku dziury ozonowej. Któraś z tych przyczyn albo wszystkie one razem wzięte. Trudno powiedzieć. Żaby szczególnie interesują biologów z powodu braku łusek, które mogłyby je chronić. Oddychają przez skórę, która jest bardzo wrażliwa. Dlatego tak bardzo podatne są na niszczące zmiany w środowisku. Kiedyś górnicy mieli zwyczaj brać ze sobą pod ziemię klatkę z kanarkiem. Jeśli zaczynał wydobywać się trujący, bezwonny gaz, wiedzieli o tym, bo mały kanarek umierał pierwszy. Wtedy górnicy mieli szansę uciec na powierzchnię.

Być może żaby są kanarkami naszej planety — Gerrard zmarszczył brwi. — Ich masowe wyginięcie może być ostrzeżeniem, jak bardzo źle się dzieje. Co więcej, kompletny brak żab będzie miał katastrofalny wpływ na światową gospodarkę naturalną. Żaby zjadają wielkie ilości insektów. Bez nich pchły i komary — by tylko je wymienić — zaczną rozmnażać się bez żadnej kontroli. W tym samym czasie większe zwierzęta, których głównym pożywieniem były żaby, umrą po prostu z głodu. Żaby — Gerrard potrząsnął głową. — Pozornie trywialna sprawa.

Kiedyś tak powszechne. Część natury, której prawie nie dostrzegaliśmy. Przypuszczam, że większość ludzi nie dba o to, że umierają, bo nie zdają sobie sprawy, że żaby są środowiskowym probierzem i bez nich... — głos wiceprezydenta obniżył się, zabrzmiał w nim smutek. — Napisz to, Tess. Epitafium dla żab, dla ich rechotania, którego już więcej nie usłyszymy. Ostrzeżenie dla wszystkich, którzy jeszcze nie zdali sobie sprawy, w jakim niebezpieczeństwie znajduje się świat.

— Zrobię to. Na pewno.

Gerrard znowu uścisnął jej rękę.

— Opowiedziałem ci to wszystko nie tylko dlatego, że przejmujemy się tymi samymi sprawami, a te historie mogą ci się przydać w pracy. Mam jeszcze inną motywację, z którą związani są heretycy.

Dziewczyna zaskoczona słuchała go z uwagą.

— Nie wyjaśniłem ci wcześniej — kontynuował wiceprezydent — że na tyle, na ile udało nam się ustalić, terroryzowanie przez heretyków korporacji, infiltrowanie rządów, mordowanie polityków i zastępowanie ich przedstawicielami heretyków, szantażowanie innych polityków, by głosowali za prawodawstwem środowiskowym, wynika z troski o bezpieczeństwo świata. Fotografia, którą mi pokazałaś, symbolizuje ich przekonania. — Gerrard powiódł ręką jakby po niewidzialnym obrazie. — Dobry bóg stara się użyźnić ziemię. Zły bóg robi wszystko, by temu zapobiec. Heretycy wierzą, że zły bóg zdobył władzę i stara się ze wszystkich sił zniszczyć naszą planetę. — Wiceprezydent znowu zmarszczył ponuro brwi. — Jestem przekonany, że potrafisz zrozumieć ich punkt widzenia. Ślady destrukcji są widoczne wszędzie naokoło nas. Intencje heretyków nie różnią się od twoich czy moich, chociaż oczywiście ich metody są odrażające. Ale w pewnej mierze sympatyzuję z nimi, to muszę przyznać. Jeśli człowiek czuje się prawdziwie przestraszony, a w dodatku widzi, że legalne sposoby zawodzą, czasami podejmuje jakąś desperacką próbę. Nie aprobuję tego, co robią, ale rozumiem ich. Z tego samego powodu ja sam głosowałem przeciwko prezydentowi przy ustawie o czystym powietrzu. Zmierzam, by powiedzieć ci, że dobrego i złego boga czasami bardzo trudno rozróżnić. Gdyby heretykom udało się uratować planetę, być może z dłuższej perspektywy czasu ich działania będą usprawiedliwione. Naprawdę trudno to dziś orzec. Jestem politykiem, nie ekspertem od etyki. Ale coś ci powiem. Bywają chwile, kiedy się waham i zastanawiam, czy rzeczywiście powinniśmy na nich polować. Jeśli moje dzieci mają doczekać swoich wnuków, a te z kolei mają oddychać czystym powietrzem, pić czystą wodę, jeść niezanieczyszczone pożywienie i żyć w zdrowiu, może to oznaczać, że racja jest po stronie heretyków. Ja po prostu tego nie wiem.

Przyglądał się badawczo Tess, czekając na jej reakcję.

Przez dobrą chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią.

— Rozumiem, co masz na myśli, Alanie. Ze mną jest podobnie, ja także częściowo identyfikuję się z heretykami, a przynajmniej z ich motywami. Nieodpowiedzialne korporacje powinny zapłacić za swoją działalność. Polityków, których nie obchodzi przyszłość ich kraju i planety, należy odsunąć od władzy. Mamy światowy kryzys i trzeba mu stawić czoło. Należy znaleźć jakieś rozwiązanie. Ale morderstwa, Alanie? Wymuszenia? Zniszczone życia? Pogrążone w żałobie rodziny? Nigdy nie byłam za karą śmierci, chociaż oczywiście sama chętnie zadusiłabym i to własnoręcznie kapitana, który pozwolił, by taki nałóg jak alkoholizm przeważył nad rozsądkiem, w wyniku czego tankowiec z ropą przewrócił się do góry dnem i zanieczyścił Wielką Rafę Koralową. Ale nigdy nie spotkałam tego kapitana. Nie znam go. Nic nie wiem na temat jego cnót i zalet, a więc łatwo mi go nienawidzić na odległość. Mój przyjaciel został spalony w Nowym Jorku — a on nie zgadzał się z ideą przemocy. A Brian Hamilton nigdy nie przyczynił się do zanieczyszczenia środowiska. A moja matka, niech Bóg błogosławi jej duszy, była zwyczajną, chorą na serce, elegancką damą, która nigdy nikogo nie skrzywdziła. Kochałam ją. Głęboko. Kiedy heretycy ją zamordowali — wciąż jeszcze widzę strugę krwi — tylko dlatego, że próbowali mnie dostać, sprawa stała się osobista. Kara śmierci? Nie, ja po prostu nie wierzę, by mogła działać odstraszająco. Ale zemsta, to zaczynam rozumieć. Po tym, co przeżyłam, po koszmarze minionych kilku dni, nie chcę nic więcej, jak im odpłacić. Czy nie obiecałeś mi tego? Że pomożesz mi zemścić się za to, co zrobili?

Gerrard skinął głową.

— Doszło do tego, Alanie, że nie dbam, czy heretycy dzielą moje zaangażowanie w uratowanie świata przed zgubą. To skurwiele. Są źli — gorsi niż zły bóg, którego w swym mniemaniu zwalczają. Są chorzy, i zrobię wszystko, by wysłać ich do piekła, gdzie powinni się smażyć, a i tak będzie to zbyt łagodna dla nich kara. Być może ta planeta nie jest warta ochrony, jeśli myli się dobro z morderstwem, a moja matka musiała przez to umrzeć.

Wiceprezydent przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, potem westchnął.

— Oczywiście. Właśnie takich słów się od ciebie spodziewałem. I zgadzam się ze wszystkim, co powiedziałaś. Chciałem tylko wskazać, że z moralnego punktu widzenia zagadnienie jest skomplikowane. — Zerknął na zegarek. — Już późno. — Wstał. — Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać, ale jutro czeka mnie praca. Mam nadzieję, że wybaczysz...

— Oczywiście, oboje ledwie się trzymamy na nogach — przytaknęła Tess. — Ale zanim odejdziesz, chciałabym o coś zapytać. Twój asystent wspomniał o szczoteczce do zębów, wannie i miejscu... Chyba muszę zrobić siusiu.

Gerrard poczerwieniał.

— Steward wszystko ci pokaże.

— Dzięki, Alanie. Miło było cię znów zobaczyć.

— A ty jesteś najmilej widzianym gościem na pokładzie „Air Force Two”.

Dziewczyna poczekała, aż Alan zniknie za drzwiami prowadzącymi do jego prywatnej kabiny. Potem zawołała stewarda, który zaprowadził ją do łazienki na tyłach samolotu. Dziesięć minut później wróciła do głównej kabiny i usadowiła się na siedzeniu obok Craiga. Nie spał.

— Jak ci poszło? — zapytał, zdejmując słuchawki, z których dobiegły ją fragmenty arii operowej.

— To było dziwne. I skomplikowane. Ale jestem zbyt zmęczona. Powiem ci później. — Z głową opartą na ramieniu Billa Tess natychmiast zapadła w sen. Spała jednak niespokojnie.

7

Lot do Hiszpanii trwał pięć godzin, ale jeśli dodać kolejne pięć na różnicę czasów, kiedy wylądowali w Madrycie, było tuż przed jedenastą.

Tess zdziwiła gęsta mgła zalegająca lotnisko. Przez chwilę nie mogła zrozumieć, dlaczego smog miałby być tu gorszy niż w Nowym Jorku. Potem uprzytomniła sobie, że w Europie większość samochodów nie ma katalizatorów spalin, a w dodatku w Hiszpanii, podobnie zresztą jak na całym kontynencie, benzyna bezołowiowa nie weszła jeszcze do powszechnego użytku. Brudne spaliny pokrywały niebo. I przypomniała sobie jeszcze coś — że Gerrard mówił poprzedniego wieczoru o konieczności wprowadzenia norm ogólnoświatowych w celu ochrony środowiska.

Kiedy ogromny 747 osiadał jak piórko na płycie lotniska, zauważyła terminal lotniczy po prawej stronie. Ale „Air Force Two” potoczył się w kierunku wydzielonej części na płycie, gdzie wreszcie się zatrzymał. Silniki umilkły.

Prawie w tej samej chwili z kilku stron nadjechały samochody i wyskoczyli z nich uzbrojeni mężczyźni. Ustawili się plecami do samolotu, z karabinami wymierzonymi na zewnątrz. Jednocześnie podjechała czarna limuzyna z powiewającą flagą dyplomatyczną i schodki na kółkach, które załoga lotniska natychmiast zainstalowała przy jednym z wyjść.

W głównej kabinie zapanował ruch. Agenci porozpinali pasy i ruszyli, by otworzyć kabinę na przodzie, podczas gdy doradcy wiceprezydenta pospiesznie kierowali się do sali konferencyjnej na tyle samolotu.

Tess i Bili przeszli na lewą stronę samolotu. Z zaciekawieniem wyglądali przez okno. Zobaczyli, jak szofer w cywilnym ubraniu otwiera drzwi limuzyny. Wysiadło z niej dwóch eleganckich, siwych panów. Wymienili uściski dłoni z zastępcą wiceprezydenta, Hugh Kellym, przez chwilę rozmawiali, potem poklepali się po plecach i ruszyli schodkami na spotkanie z wiceprezydentem w jego kwaterach.

— A co teraz? — zapytał Craig. Po śniadaniu składającym się ze świeżego soku owocowego, wędzonego łososia i pełnoziarnistej bułki, którą poleciła mu Tess, umył zęby, wyszorował twarz i ogolił się. Mimo kilku godzin snu, czuł się zmęczony po długiej podróży. Spojrzał na swe wygniecione ubranie. — Nie prezentuję się najlepiej. Mam nadzieję, że będziemy mogli kupić coś bardziej odpowiedniego. Teraz wyglądamy dość podejrzanie na tle towarzystwa, w jakim się znaleźliśmy.

Dziewczyna spoglądając z niesmakiem na własną pogniecioną bluzkę i dżinsy, skinęła głową. Najbardziej była jej potrzebna świeża bielizna.

— Odnoszę wrażenie, że kiedy się podróżuje z wiceprezydentem, każda prośba zostaje spełniona.

Nagle dobiegł ją jakiś hałas. Drgnęła i odwróciła się od okna. Drzwi do kabiny wiceprezydenta zostały otwarte. Pojawił się w nich Alan Gerrard w nieskazitelnym, szarym garniturze, prążkowanym krawacie i białej koszuli. Jego czarne buty wprost lśniły.

— Mam nadzieję, że dobrze spaliście — powitał Tess i Craiga.

Zatarł ręce z entuzjazmem.

— Gotowi?

— Do czego? — spytała Tess.

— Przesiadamy się do innego samolotu.

Dziewczyna nie potrafiła ukryć zaskoczenia.

— Pogrzeb prezydenta Hiszpanii nie odbywa się w Madrycie? Przypuszczałam, że zostanie pochowany uroczyście w stolicy.

— I oczywiście masz rację. Pogrzeb odbędzie się w Madrycie. Ale dopiero za dwa dni — powiedział Gerrard. — Przedtem muszę odbyć pewne ważne spotkanie, ale prosiłem, by nie informowano prasy, że przylatuję już dzisiaj. Jeden z dyplomatów, z którym zaprzyjaźniłem się podczas poprzednich wizyt, jest teraz poza miastem. Istnieją spore szanse, że hiszpański parlament wybierze go na kolejnego prezydenta. Chciałbym się z nim spotkać. Dlatego przesiądziemy się na pokład mniejszego i nie budzącego podejrzeń samolotu i odwiedzimy go w jego posiadłości. Naprawdę nie powinniście się wahać. Jego dom warto zobaczyć. A w dodatku znany jest z gościnności. Będzie wam się podobało. Obiecuję. A przy jego straży osobistej i moich agentach będziecie znakomicie chronieni.

To brzmiało rozsądnie, Tess usiłowała przekonać samą siebie. Miała jednak wrażenie, że serce skuwa jej lodowa skorupa. Niepewna i zmieszana podążyła za Alanem do jego kabiny. Bill objął ją ramieniem. Musieli zaczekać, aż wiceprezydent dołączy do dwóch dyplomatów na płycie lotniska. Tam grupę polityków natychmiast otoczyli strażnicy. Trzej mężczyźni stali koło limuzyny i wymieniali uściski rąk.

. Gerrard odwrócił się i wezwał skinieniem ręki Tess i Craiga.

— Samolot już czeka.

Dziewczyna zeszła na płytę, spojrzała w kierunku wskazywanym przez wiceprezydenta. Nie znała się na samolotach, szczególnie nie na tyle, by zidentyfikować model lub wytwórcę. Wiedziała jedynie, że był mniejszy, niż się spodziewała, dwusilnikowy, o opływowych liniach, w sam raz dla grubej ryby.

— Ale czy to nie jest niebezpieczne lecieć czymś tak...?

— Niebezpieczne? — wpadł jej w słowo Gerrard. — Tylko dlatego, że nie ma specjalnej powłoki i całego tego elektronicznego wyposażenia najwyższej generacji? — Pokręcił głową, w jego niebieskim oku zabłysły iskierki rozbawienia. Prawe było mniej wyraziste. — Na pewno wiesz, co dziennikarze piszą o mnie w gazetach. Moja osoba nie ma żadnego znaczenia. Kto chciałby mnie zabić?

— Ale terroryści mogą nie przejmować się opiniami komentatorów politycznych. Mimo wszystko jesteś wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych.

— Nie przejmuj się — powiedział. — Podróżowałem już tak wcześniej. A jeśli chodzi o względy bezpieczeństwa, to tylko kilka najbardziej zaufanych osób wie, że zjawiłem się o dzień wcześniej, niż mnie oczekiwano. Gwarantuję, że wszystko jest w porządku.

Tess nie mogła dłużej opierać się dłoni Gerrarda na jej ramieniu — szczególnie w obecności tłumu agentów o zimnych oczach — więc pozwoliła się poprowadzić w stronę schodków stojących przy otwartym włazie samolotu.

Na widok wąskiego wnętrza i rzędów pojedynczych foteli po obu stronach poczuła falę klaustrofobii. Uświadomiła sobie z lękiem, że poza kapitanem, drugim pilotem, Gerrardem, Hugh Kellym, Craigiem i nią samą, polecieć z nimi może tylko pięciu agentów służb specjalnych. Uczucie strachu nasiliło się, kiedy towarzyszący jej dotąd strażnicy zaczęli schodzić z powrotem na płytę lotniska.

Poczuła skurcz w żołądku na dźwięk zatrzaskiwanego włazu. Znowu, podobnie jak wtedy, gdy weszła na pokład „Air Force Two”, miała wrażenie, że jest zamknięta w pułapce. Teraz to wrażenie było nawet mocniejsze. Musiała zmobilizować całą swą siłę woli, by uspokoić drżenie rąk, kiedy zapinała pasy.

Spojrzała ponad ramieniem siedzącego naprzeciw niej Gerrarda na Billa, który zajął miejsce za wiceprezydentem.

Craig mrugnął do niej i nagle poczuła się znacznie lepiej. Uśmiechnęła się do detektywa. W tej chwili uświadomiła sobie, ile dla niej znaczył. Cokolwiek miało się zdarzyć, nieważne jak niebezpiecznego, ona i Craig są razem. Ich uczucie było tak silne, że pomoże im przetrwać i pokonać wroga. Wiedziała, że musi im się udać. Proszę, Boże, pomóż nam, modliła się. Proszę, pomóż ojcu Baldwinowi. Czy dotarł za nami do Madrytu? Czy otrzymywał sygnały z mikrofonu i urządzeń naprowadzających zamontowanych w moich butach? Czy podąży za nami tam, gdzie teraz się udamy? Pilot potwierdził gotowość odlotu. Dwie minuty później wznosili się w ciemne od smogu niebo.

Tess poczuła się jeszcze bardziej bezradna.

Udając pozorny spokój, wyglądała przez okno. Kiedy osiągnęli stały pułap, zobaczyła na dole wielki obszar wypalonej ziemi. Monotonię krajobrazu przerywały od czasu do czasu wzniesienia ze ściętymi wierzchołkami w kolorze miedzi.

— Gdzie lecimy? — miała nadzieję, że pytanie zabrzmiało naturalnie.

— W kierunku północnego brzegu Hiszpanii — odparł Gerrard. — Ten obszar nazywa się Vizcaya. Lądujemy w Bilbao.

— Bilbao? — starała się podtrzymać rozmowę z nadzieją, że ojciec Baldwin jej słucha. — Pamiętam piosenkę o tym mieście.

— „Ten stary księżyc z Bilbao”? Tak, to przebój sprzed lat. Dziwię się, że ją w ogóle znasz. Nie jestem nawet pewien, czy chodzi o to samo Bilbao.

— Jak długo jeszcze potrwa lot?

— Jakąś godzinę — odparł Gerrard. — Akurat wystarczy czasu na małą drzemkę.

— Dlaczego prezydent osobiście nie przyleciał na pogrzeb? —zapytał nagle Craig.

— Oczywiście normalnie on tutaj powinien być. — Gerrard odwrócił się do detektywa. — Będzie obecnych wiele głów państw, więc miałby okazję do nieoficjalnych spotkań. Ale jego rozkład zajęć jest bardzo napięty. Wkrótce rusza w od dawna planowaną podróż, której nie można przesunąć — do Peru, na konferencję w sprawie narkotyków, równie ważną jak ta, która odbyła się w Kolumbii w zeszłym roku. Jeśli wy się denerwujecie, to pomyślcie, co on teraz czuje, wiedząc, że wszyscy ci królowie narkotyków tylko marzą o jego śmierci. Dlatego właśnie nie mógł przełożyć podróży. Nie chciał wywołać wrażenia, że zląkł się mafii narkotykowej. Jest niezwykle odważnym człowiekiem. Chociaż nie zawsze udaje nam się dogadać, mam jednak nadzieję — Bóg mi świadkiem — że mu się nic nie stanie.

Usadowili się wygodnie. Tess zamknęła oczy. Przez cały czas czuła się niepewnie, ale postanowiła mimo wszystko spróbować się zdrzemnąć. Jeśli jej obawy były słuszne, mogła wkrótce potrzebować wszystkich sił.

8

Obudziło ją uderzenie kół o lądowisko. Przetarła zaspane oczy i wyjrzała na zewnątrz. W porównaniu z madryckim lotniskiem Bilbao było mniejsze i czystsze. Być może bryza od pobliskiego oceanu rozwiewa spaliny samochodów, pomyślała. Tutaj także nie zatrzymali się na terenie terminalu, tylko przejechali do najodleglejszej części lotniska.

Kiedy stali już na płycie, Gerrard, nadal tryskający energią, zapytał:

— Jesteście gotowi do kolejnego lotu?

— Lecimy jeszcze dalej? Ale ja myślałam, że naszym celem miało być Bilbao. — Tess wciąż nie traciła nadziei, że słucha ich ojciec Baldwin.

— Ależ tak, mieliśmy przylecieć do Bilbao i przesiąść się. Teraz skierujemy się bardziej na wschód, za Pampelunę. Dziewczyna poczuła, jak przechodzą ją ciarki, kiedy uprzytomniła sobie, że znajdzie się blisko miejsc, w których Priscilla Harding znajdowała ukryte w grotach podobizny Mitry. Pociła się, chciała uciekać, ale znowu otoczyli ją agenci służb specjalnych. — W posiadłości mojego przyjaciela nie ma lądowiska — wyjaśnił wiceprezydent — dlatego polecimy helikopterem.

Na widok śmigłowca Tess zakręciło się w głowie. Nagle opadła z sił, kolana jej zmiękły. Pozwoliła się poprowadzić do czekającej maszyny. W środku znajdowało się jedynie miejsce dla pilota, Gerrarda, Hugh Kelly'ego, Craiga, dla niej i dwóch agentów. Poczuła narastającą panikę. Jej bezpieczeństwo wydało się nagle zupełnie iluzoryczne. Cała wiara w porucznika, która wcześniej podtrzymywała ją na duchu, teraz prysła. Poczuła się kompletnie zgubiona.

Śmigło helikoptera jęknęło i zaczęło wirować, coraz szybciej i szybciej, aż warkot przeszedł w ogłuszający ryk. Z nagłym szarpnięciem maszyna poderwała się prosto w górę. Dziewczyna rzuciła rozpaczliwe spojrzenie na Billa i dostrzegła, że on również jest zdenerwowany.

Tym razem nie mrugnął ani nie uśmiechnął się do niej. Z wysiłkiem rozejrzała się wokół. Każdy szczegół mógł okazać się ważny, a poza tym chciała zapanować nad własnym strachem.

Przyglądaj się uważnie krajobrazowi, nakazywała sama sobie. Jeśli wpadniesz w kłopoty, lepiej, żebyś wiedziała, gdzie jesteś. Ta część północnego wybrzeża w kontraście do jałowej, płaskiej ziemi w centralnej Hiszpanii była górzysta i pokryta soczystą zielenią. W dolinach znajdowały się farmy, gdzie pochyleni mężczyźni i kobiety kosami ścinali wysoką trawę. Mężczyźni nosili koszule z długimi rękawami i kapelusze o szerokich rondach. Kobiety zamaszyste spódnice do kostek i chusteczki na głowach. Nieobecność na polach maszyn oraz widok kamiennych domów ze spadzistymi dachami wywoływały wrażenie, że odbywają podróż przeniesieni w miniony wiek.

Ale takie myśli tylko na chwilę potrafiły ją oderwać od trawiącego przerażenia.

— Za tymi wzgórzami po prawej stronie znajduje się Pampeluna — odezwał się Gerrard rzeczowym tonem. — Widać nawet dachy. Kawałek dalej na północ jest granica francusko-hiszpańska. Teraz znajdujemy się w prowincji Nawarra, a te góry przed nami to hiszpańskie Pireneje.

Przerażona Tess zastanawiała się, jak daleko stąd znajdują się Pireneje francuskie i ruiny najsilniejszego bastionu heretyków, Montsegur, miejsca rzezi przeprowadzonej przez krzyżowców siedemset lat temu. Miejsca, z którego uciekli najbardziej zaciekli heretycy z ich drogocenną rzeźbą, co zapoczątkowało całe to szaleństwo. Góry były bardzo malownicze: wysokie, urwiste wapienne skały z głębokimi jarami porośniętymi bukami i sosnami, którymi spływały bystre strumienie.

Helikopter zszedł niżej. Szczyty przybliżyły się, teraz wyglądały na jeszcze bardziej postrzępione i dzikie. Dziewczyna nie wiedziała, jak wysokie są te góry. Doszła do wniosku, że muszą mieć przynajmniej dwa tysiące metrów — a więc były niższe niż Alpy Szwajcarskie czy Góry Skaliste w Kolorado, gdzie ojciec zabierał ją nieraz na narty. Ale Pireneje były bardziej strzeliste i dlatego sprawiały wrażenie wyższych, a ich wąwozy wyglądały na groźniejsze. Surowe, takie było pierwsze wrażenie. Dzikie. Słowa nabierały emfazy, gdy wpatrywała się w gwałtownie wynurzającą się szczelinę. Kiedy podążała w głąb niej wzrokiem, czuła, jak zaczyna jej się kręcić w głowie.

Poniżej, w gmatwaninie lasu, wąska droga wiła się przypadkowo pomiędzy gigantycznymi otoczakami zalegającymi wąwóz. Nagle helikopter opuścił się nieco pomiędzy ściany wąwozu, warkot śmigła wzmocniło echo od skał. Przejście wydawało się tak wąskie, że Tess z trwogą oczekiwała uderzenia wirnika o którąś z wystających półek skalnych.

Nagle wylecieli ze szczeliny. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, ale natychmiast znowu zabrakło jej tchu, kiedy maszyna zaczęła schodzić w dół. Pod nimi pojawiła się niewielka dolina. Gęsty las otaczał porośniętą bujną trawą halę, pośrodku której stał jakiś budynek. Helikopter opadał szybko w jego kierunku.

Budowla miała kamienne ściany i pokryta była dachówką. Tak samo jak domy farmerskie, które Tess widziała na polach w pobliżu Pampeluny. Ale podobieństwo było pozorne. Tamte domostwa były małe i skromne. To, do którego się teraz zbliżali, sprawiało wrażenie rozległego, wysokiego i potężnego. Im niżej schodził helikopter, tym mniej pewnie się czuła.

— To zamek — wyjaśnił wiceprezydent. — Niepodobny do tych, jakie można oglądać w Anglii i Francji czy w jakimkolwiek innym miejscu w Europie. To jest zamek hiszpański. Na południu panuje styl mauretański, ale na północy powszechny jest ten typ budowli. Żadnych wieżyczek, parapetów, fos i mostów zwodzonych, których się mogłaś spodziewać. Bardziej przypomina to połączenie dworu z zamkiem obronnym. Kamień i łupki chronią budynki przed atakiem ognia. Drewno zdobi jedynie...

— Okna — Tess udało się przekrzyczeć warkot schodzącego ostro w dół helikoptera. — Okiennice. Nawet stąd wyglądają masywnie.

Gerrard przytaknął.

— A w każdym pokoju są równie masywne drzwi. To kolejna zapora dla ognia. Z zewnątrz łucznik nie mógł wystrzelić płonącej strzały, ponieważ musiałby przebyć otwarty plac, a wtedy zostałby wcześniej trafiony przez łucznika z wewnątrz. Kiedy będziemy bliżej, zobaczysz szczeliny w kamiennych ścianach, grubych na pół metra. Obrońcy mogą się kryć właśnie za tymi szczelinami, tak wąskimi, że nie sposób w nie trafić.

Helikopter opuszczał się coraz niżej, schodząc do lądowania. Dziewczyna zauważyła jakieś zwierzęta na polach, najpierw wydawało jej się, że to konie, potem już nie była taka pewna.

— Czy twój przyjaciel jest ranczerem? — zapytała.

Wiceprezydent spojrzał na nią zdziwiony, ale po chwili wyraz zrozumienia pojawił się na jego twarzy.

— Już wiem, o co ci chodzi. Myślisz o krowach. Ale mylisz się, to są byki. Ich hodowla to hobby mojego przyjaciela. Niektóre wezmą udział w przyszłym miesiącu w słynnych korridach w Pampelunie. Na pewno czytałaś o uroczystościach towarzyszących walkom. Od rana fajerwerki, podniecone byki zmuszane do biegów ulicami, wieśniacy, którzy sprawdzają swą waleczność, uciekając przed rozszalałą hordą. Niektórzy z tych młodych ludzi giną stratowani kopytami. Osiem dni i nocy trwa zabawa. Przez osiem popołudni powtarza się rytuał śmierci.

Tess rzeczywiście czytała coś na ten temat. Teraz, kiedy zeszli niżej, była już w stanie rozróżnić zwierzęta, ich muskularne karki i długie, zakręcone rogi wyrastające z grubokościstych czaszek. Byki.

Tak mocno związane z kulturą Hiszpanii, że w pierwszej chwili nie skojarzyły się jej z niczym więcej. Ale w pewnej chwili zauważyła jedno szczególne zwierzę. Wspaniały okaz, pasł się samotnie na polu w oddaleniu od pozostałych. Nagle wszelkie złudzenia Tess, że Gerrard mógłby nie być jej wrogiem, prysły. Przed oczyma stanął jej obraz z fotografii, którą miała w torebce. Obraz Mitry przecinającego gardło byka. Białego byka. Takiego właśnie jak zwierzę pasące się teraz spokojnie na hali.

W tej chwili rozwiały się jej nadzieje dotyczące wiceprezydenta. Poczuła się znowu w kleszczach lęku, serce zaczęło jej mocno walić, oddychała gwałtownie. Nie mogła pozwolić, by on zauważył tę nagłą panikę i zrozumiał jej przyczynę. Teraz już wszystko stało się jasne. Całkowicie jasne. Poza Craigiem każdy w helikopterze był dla niej zagrożeniem, wliczając w to dwóch agentów specjalnych — z nimi też trzeba było się liczyć — ponieważ Gerrard musiał mieć jakiś powód, by wybrać właśnie tych dwóch spośród całej gromady innych. Przeklinała samą siebie, że ostatniej nocy dała się uwieść charyzmie Gerrarda i uwierzyć we wspólną troskę o środowisko. Nie powinna była pozwolić sobie na nadzieję, że wiceprezydent nie stanowi dla niej zagrożenia. Nie powinna była ujawniać tego, co naprawdę myśli o heretykach, kiedy starał się ją przekonać, że ich motywy można zrozumieć, że moralnie problem jest znacznie bardziej skomplikowany, niż to się na pozór wydaje. Próbował ubić z nią interes, a może nawet przeciągnąć na swoją stronę. Jednak ona tak emocjonalnie zaangażowała się w rozmowę, że nie pojęła, dokąd chciał ją zaprowadzić. Jeśli zaś nie potrafił jej przekonać, zostawało mu tylko jedno — zabić ją.

Czuła, że boi się coraz bardziej. Kiedy helikopter osiadał na ziemi, a wysokie trawy kładły się od podmuchu, żołądek Tess ciążył jak kamień. Silnik zmniejszył obroty i po chwili umilkł. Gerrard wyprowadził ją na zewnątrz. Hugh Kelly i agenci trzymali się blisko detektywa.

Ciekawe, co niby mielibyśmy zrobić? — pomyślała dziewczyna.

Uciec?

Dokąd? Nie udałoby nam się nawet dotrzeć do lasu. Ostatnią szansę ucieczki, a przynajmniej próbę wycofania straciliśmy w Bazie Sił Powietrznych w Andrews.

Konieczność ustalenia, czy wiceprezydent jest jednym z heretyków, sprawiła, że Tess zgodziła się działać zgodnie z instrukcjami ojca Baldwina, a teraz już było za późno na zmianę decyzji. Jedyne, co pozostawało jej i Billowi, to pójść na jakiś kompromis. Ale wiedziała, że na to jest już również za późno. Nie. Pozostała im tylko jedna szansa — jeśli i księdzu, i jego ludziom uda się podążyć za sygnałem przekazywanym przez urządzenie nadawcze w obcasie jej buta i odnaleźć ją. Znowu zaczęła się cicho modlić. Skoncentruj się, upomniała po chwili samą siebie. Uważaj na wszystko. Nie przegap żadnego szczegółu.

Powietrze pachniało słodko od trawy na łące i górskich kwiatów. Było też niezwykle czyste, a niebo miało fantastycznie niebieską barwę. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz nie wdychała smogu. Ale nie zastanawiała się dłużej nad urokami tego miejsca. Teraz przyglądała się z uwagą dolinie. Była otoczona ze wszystkich stron szczytami górskimi, prowadziła do niej tylko szczelina, przez którą wleciał helikopter.

Stąd nie ma ucieczki, pomyślała z przerażeniem. A jednocześnie nie potrafiła całkowicie odrzucić nadziei. A niech to, musi być jakiś sposób, by wyjść z tej opresji.

W tej chwili usłyszała głos Gerrarda:

— Mój przyjaciel oczekuje nas. Bardzo pragnie się z wami spotkać.

Tess odwróciła się. O drewniany płot, za którym pasły się byki, opierało się kilku mężczyzn. Przyglądali się uważnie zwierzętom. Nagle jeden z nich odłączył się od grupy i szybkim krokiem ruszył w stronę helikoptera. Miał zakurzone buty, przepocone robocze ubranie i czerwoną chustkę na szyi. Ale mimo tego stroju nie ulegało wątpliwości, że jest arystokratą. Był wysoki, potężny, ale jednocześnie zwinny. Twarz miał prostokątną, śniadą, bardziej wyrazistą niż przystojną, o szerokim czole, które kojarzyło się Tess z czołem byka. Oceniła go na czterdzieści parę lat. Włosy miał ciemne, grube, połyskliwe. A oczy — dziewczyna przyjrzała się im uważnie — były brązowe i bystre. Kiedy uśmiechnął się, błysnęły białe zęby.

— Seńor Gerrard! Buenas tardes! Mucho gusto! Como esta usted?

— Muy bien. Gracias — powiedział Gerrard. — Yusted?

— Excelente!

Mężczyźni uściskali się, poklepując po plecach.

Kiedy odsunęli się, nieznajomy nagle przeszedł na angielski. Miał głęboki, mocny głos człowieka przyzwyczajonego do przemówień.

— Zbyt długo cię tu nie było. Wiesz, że zawsze jesteś mile widziany.

— Spróbuję przyjeżdżać częściej — odparł wiceprezydent.

— Mam nadzieję. — Nieznajomy zignorował agentów, ale zwrócił się do Hugh Kelly'ego. Uśmiechnął się do niego serdecznie i uścisnął mu dłoń.

— Miło mi znowu pana widzieć, seńor Kelly.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

— Bueno. Bueno. Alanie, więc to są twoi przyjaciele?

— Przepraszam, zachowałem się niegrzecznie. Pozwól, że ci ich przedstawię — sumitował się Gerrard. — Tess, poruczniku Craig, to jest Jose Fulano. Jego tytuł i pełne brzmienie nazwiska są niezwykle długie, ale ponieważ nie jesteśmy przy konferencyjnym stole, więc nie musimy być tak strasznie formalni. Kiedy lecieliśmy do Madrytu, zadzwoniłem do Josego i zapowiedziałem waszą wizytę.

Fulano uścisnął ich ręce, uśmiechając się przyjacielsko.

— Trawestując amerykańskie przysłowie, mogę powiedzieć, każdy przyjaciel Alana jest też moim przyjacielem. Witam was serdecznie. Mój dom stoi do waszej dyspozycji. Mi casa, su casa. Jeśli tylko macie jakieś życzenia, mówcie.

Jasne, pomyślała Tess. Na cóż to ja mam ochotę? Tylko żeby się znaleźć jak najdalej od tego miejsca, nic więcej. Ale udało jej się ukryć przerażenie i uśmiechnąć mile do gospodarza.

— Doceniamy pańską gościnność, seńor Fulano.

— Proszę mówić do mnie Jose.

— Pański dom jest wspaniały — odezwał się detektyw. — Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego.

Fulano odwrócił się. Patrzył na swą posiadłość z podobnym zachwytem jak jego goście.

— Zbyt wiele czasu spędzam w Madrycie. Gdybym był rozsądnym człowiekiem, nigdy bym się stąd nie ruszał. — Westchnął. — Ale, wiem, że Alan dobrze mnie rozumie, poczucie obowiązku nie pozostawia nam tyle czasu, ile byśmy chcieli, by cieszyć się tym, co naprawdę ważne w życiu, pięknem. — Hiszpan spojrzał na dziewczynę. — Kiedy Alan telefonował do mnie z pokładu „Air Force Two”, powiedział, że ty także walczysz o środowisko. Na pewno ucieszysz się, kiedy ci powiem, że tu nie ma żadnych zanieczyszczeń.

— Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy tylko wysiedliśmy z helikoptera. Poczułam się tak, jakbym oddychała czystym tlenem.

Fulano uśmiechnął się.

— Musicie być wykończeni po podróży. Na pewno chcecie odpocząć, wykąpać się. Zaprowadzę was do waszych pokoi. Prawdopodobnie chcielibyście też przebrać się w świeże ubrania.

— O tak, dziękujemy — powiedziała Tess.

— De nada. — Gospodarz poprowadził ich z dumą między budynkami gospodarskimi w stronę zamku.

Droga brukowana była kocimi łbami, pomiędzy którymi przebijała się trawa. Główny budynek z bliska nie sprawiał wrażenia tak potężnego jak z powietrza. Wznosił się najwyżej na pięć pięter, ale jego rozłożystość nadal robiła wrażenie. Również wielkość ogromnych kamieni, z których zbudowano ściany. Większość okiennic była otwarta, odsłaniając wysokie, duże okna. Na piętrach każde okno miało balkon z donicami kolorowych kwiatów i balustradami z żelaza kutego w przeróżne ornamenty. Dwa potężne kamienie stanowiły stopnie prowadzące do ogromnych, łukowatych, podwójnych drzwi z ciemnego drewna. Przy każdym rogu budynku stali uzbrojeni wartownicy. Chociaż udawali, że przyglądają się drodze i polom, co i rusz rzucali ukradkowe spojrzenia na nią i Billa.

Fulano pchnął jedno skrzydło drzwi i gestem ręki zaprosił gości. Tess, starając się opanować drżenie lęku, weszła do środka. W chwili gdy przeszła przez próg, poczuła chłodny pot na czole. Widocznie na zewnątrz musiało być cieplej, niż mogło się wydawać. W pomieszczeniu o kamiennych ścianach i posadzce utrzymywała się niższa temperatura. Panował też mrok.

Po jasnym słońcu przez dobre kilka chwil oczy dziewczyny musiały się przyzwyczajać do zmiany światła. W komnacie stał długi, mocny, stary, drewniany stół. Na ścianach wisiały kobierce przedstawiające sceny rodzajowe z lasów i gór. Jedna z nich uwieczniała walkę byków, matador wbijał właśnie szpadę w kark zwierzęcia. W odległym kącie sali stała zbroja.

Tess zadziwiona oglądała sufit: ciemne, lśniące belki dopasowane idealnie i zakotwiczone w kamiennych ścianach, podtrzymywane słupami i belkami wspornikowymi. Nigdy nie była w tak solidnie zbudowanym budynku.

— Tędy — wskazał drogę Fulano. Poprowadził ich kamiennymi stopniami, a potem ciemnym korytarzem do schodów wykonanych z takich samych ciemnych belek jak strop. Otaczające ich drewno i kamień pochłaniały echo kroków.

Następne piętro było równie zadziwiające. Zobaczyli przestronną komnatę. Do wykonania podłogi i sufitu użyto takich samych belek jak na dole. Pośrodku stał wielki, mocny, stary stół. I tu na ścianach wisiały kobierce, a pod nimi ustawione były drewniane, podobne tronom, krzesła. Pomiędzy każdą parą krzeseł znajdowały się drzwi.

— To twój pokój — gospodarz zwrócił się do Tess. — A ten jest dla ciebie — wskazał inny Craigowi.

Drzwi do pokoi były znacznie od siebie oddalone.

— Świetnie — powiedział porucznik. — Nie chciałbym być niedelikatny, ale Tess i ja jesteśmy...

— Słucham? — Fulano spojrzał zdziwiony.

— Razem.

— Chodzi ci o to, że jesteście...? — Hiszpan uniósł wysoko brwi.

— Doszliśmy do porozumienia.

— Tak — skinął Fulano. — Oczywiście. Proszę wybaczyć, zachowałem się niezręcznie. Ten pokój — powiedział do Billa i Tess — jest wasz. Macie za sobą długą podróż. Na pewno chcecie odpocząć. Ale proszę, zejdźcie o ósmej na kolację. Schodami w dół, potem korytarzem w lewo. Przygotowaliśmy dla was niespodziankę.

— Już umieramy z ciekawości. Wykąpiemy się i zejdziemy do was o ósmej — obiecał Craig.

— Bueno.

9

Tess i Bill weszli do wysokiej, przestronnej sypialni umeblowanej antykami hiszpańskiej sztuki rękodzielniczej. Otwarte okno prowadziło na balkon, a pośrodku pokoju stało ogromne łoże. Ciemny, wysoki zagłówek wykonany był z identycznego drewna jak belki podłogi i sufitu.

Porucznik zamknął drzwi.

Tess przytuliła się do niego z całych sił.

— Dzięki Bogu, że ty...

Położył jej palec na ustach.

— Założę się, że widok stąd musi być wspaniały. Co za kwiaty. Zauważyłaś je na balkonie? Może wyjdziemy rzucić okiem? Trudno powiedzieć, żeby miała jakiś wybór. Craig mocno ujął ją pod ramię i wyprowadził na balkon.

Poniżej widać było brukowaną kamieniami drogę i budynki gospodarskie, a za nimi pola. Na jednych pasące się byki, na innych konie, a jeszcze dalej las i ogromne góry. Dziewczyna poczuła słodki zapach kwiatów, ale nie potrafiła się nim cieszyć.

— Jestem pewien, że w pokoju założony jest podsłuch — szepnął detektyw. — Ale nie sądzę, by mikrofony zdołały wyłapać to, co mówimy na balkonie. Czy widziałaś strażników?

— Tak.

— A białego byka?

— Oczywiście.

— Wpadliśmy w pułapkę — powiedział Bill. — Plan ojca Baldwina nie powiódł się.

— Może nie jest tak źle. On jeszcze...

— To mrzonka — stwierdził porucznik. — Nie rozumiem, dlaczego Gerrard i Fulano dotąd nas nie zabili, lecz od tej chwili musimy zapomnieć o księdzu i polegać tylko na sobie.

— Widocznie Gerrard i Fulano mają jakieś powody, by pozostawić nas przy życiu.

— Jak na razie.

— Jak na razie — zgodziła się Tess i zadrżała. — Oni coś knują. To ta niespodzianka, o której wspomniał Hiszpan.

— Boję się, że nie okaże się zbyt przyjemna.

— Więc co mamy zrobić? — zapytała. — Próbować ucieczki?

— Przy takich strażach? Niech Bóg skarze ojca Baldwina — Craig syknął ze złością. — Wcale nie chciał nam pomóc. Wykorzystał nas. Gdybyśmy go nie posłuchali, bylibyśmy teraz bezpieczniejsi.

— To stało się wczoraj. Zapomnij o tym. Teraz musimy sobie jakoś poradzić.

— W porządku — zgodził się detektyw. — Na razie trzeba robić, co nam każą. Ale kiedy zapadnie ciemność, może trafi się jakaś szansa ucieczki. Przez lasy, przez góry. W nocy, gdy wszyscy śpią. Myślę, że uda nam się wydostać przez balkon. Jeśli ktoś będzie nas próbował zatrzymać, ja się nim zajmę. Wtedy zmykaj beze mnie.

— Nie ma mowy — powiedziała Tess. — Albo razem, albo wcale.

— Tess. — Bili delikatnie pogłaskał ją po policzku. Pochylił się i pocałował ją. — Będą na nas polować. Nie ma sensu, byśmy zginęli oboje. Jeśli trzeba wybierać, wolałbym, żebyś to ty przeżyła.

Oddała mu delikatnie pocałunek.

— Nie przesadziłeś, mówiąc Fulanowi, że doszliśmy do porożumienia. Chociaż nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Chcę spędzić z tobą resztę życia.

Pociągnęła go za rękę.

Porucznik opierał się.

— Co ty...?

— Wracam do pokoju. I od tej chwili rozmawiamy ze sobą jak kochankowie, inaczej podsłuchujący nas ludzie zaczną coś podejrzewać. W Waszyngtonie mówiłeś do mnie „dziecino”. Tak podobno zwracał się twój tata do mamy. No cóż, dziecino, dopełnijmy tego, co chcieliśmy zacząć. Jeśli mamy zginąć, to przynajmniej... — Nagle przytuliła się do niego z łkaniem. — Nie zostało nam wiele czasu. Gerrard i Fulano oczekują nas o ósmej. Wykorzystajmy ten czas. Marzę o kąpieli i bardzo chcę to zrobić z tobą.

Zaczęła rozpinać mu koszulę. Całowała jego sutki, a jej gorące łzy spływały po jego piersi.

— Jesteś pewna? — zapytał.

— Nie mam zamiaru umrzeć, zanim się nie pokocham z tobą. Dotknij moich piersi. O Chryste, Craig, tak bardzo się boję.

— Wiem. Ja też.

— Nie chcę umierać. Ja... Tak. O, teraz mi dobrze. Bill! Niżej.

Dotknij mnie niżej.

Zaczęli się przesuwać w kierunku łazienki. Co chwila stawali, by się pocałować, ściągając z siebie nawzajem ubranie. Dotarli tylko do łóżka. Tess nie mogąc utrzymać się na nogach, upadła i pociągnęła na siebie Craiga. Całowali się coraz gwałtowniej. Ich ręce sięgały coraz głębiej. Jęcząc i oddychając gorączkowo, rozbierali się. Tess otworzyła suwak u jego spodni, Bill rozpinał jej pasek.

Sięgnęła w rozpięty zamek i ujęła nabrzmiałego penisa. Kiedy wyciągnęła go, mężczyzna wyprężył plecy i poczuła wstrząsający nim dreszcz. Od jego dotyku twardniały jej sutki. Wydobyła się z dżinsów i odrzuciła je nogą. Craig całował jej piersi, potem brzuch, przesuwał się coraz niżej, ściągając majtki i pieszcząc uda. Zdarła z niego resztę ubrania, leżał teraz na niej, oboje przywarli do siebie z całych sil, poznając każdy centymetr swojej skóry. Ich języki spotkały się. Czuła, że jej seks staje się ciepły, wilgotny i aż drżący z wielkiego pożądania. Włożyła język w jego usta, chciała być w nim, całkowicie się z nim zjednoczyć. Kiedy wreszcie posiadł ją, nie dbała o mikrofony i podsłuchujących ją ludzi. Ogarnęła ją gorączka ekstazy. Czuła, jak przebiega przez nią jedna fala za drugą, wydawało jej się, że penis Billa wydłużył się niebywale i gdy wreszcie nastąpiła kulminacja, ją również pociągnęła ta ostatnia, największa fala. Popłynęli na niej wspólnie. A potem długo leżeli bez ruchu, mokrzy od potu.

Tess próbowała uspokoić przyspieszony oddech. Serce waliło jej młotem. Tulili się do siebie w milczeniu.

Potem całowali się znowu, tym razem spokojnie i z wielką czułością. Craig łagodnie głaskał jej piersi. Piętnaście minut później, ku swemu własnemu zdziwieniu, kochali się z tą samą gwałtownością co poprzednio. Wreszcie, zmęczeni, zrobili to, co planowali na samym początku. Zanurzyli się w ciepłą, przynoszącą odprężenie kąpiel.

10

Czas, który był im dany, minął.

— Gotowa? — zapytał Craig.

— Nie. I jeśli jesteś w stanie wymyślić jakieś wyjście z sytuacji, to chętnie posłucham.

— Żałuję, ale nic mi nie przychodzi do głowy.

— Więc przynajmniej zróbmy to ze stylem.

— Kocham cię.

— I ja cię kocham... Pocałuj mnie. O tak, teraz czuję się znacznie lepiej.

Kiedy wyszli z pokoju, ujrzeli, że przed drzwiami siedzi dwóch agentów. Pracownicy służb specjalnych zerwali się na ich widok i bez słowa ruszyli na dół, a potem w lewo ciemnym korytarzem do przestronnej jadalni. Gerrard i Fulano siedzieli za wspaniałym stołem. Podnieśli się na powitanie. Dziewczyna zauważyła, że gospodarz przebrał się w strój sportowy.

Tess i Bill także mieli na sobie nowe ubrania. Dziesięć minut przed ósmą zjawił się służący i przyniósł im czyste rzeczy. Strój porucznika był podobny do tego, który miał na sobie Fulano. Rzeczy przeznaczone dla niej były ładne, choć nie w jej stylu. Błękitna chusta i dopasowana do niej kolorem jedwabna bluzka, czerwona bawełniana spódnica, a do tego miękkie, skórzane i bardzo wygodne sandały.

Tess nigdy nie nosiła spódnic, a już na pewno nie uznawała takich jak ta, spadających aż do kostek, w których niemożliwością było się energicznie poruszać. Co gorsza, włożenie sandałów oznaczało, że musi zostawić swoje buty, a co za tym idzie ukryte w obcasie urządzenie przekaźnikowe. Mogła je co prawda schować w swej pojemnej torbie, ale podejrzewała, że Hiszpan wybrał taki strój, który miał utrudnić ewentualną ucieczkę pod osłoną nocy. Znowu poczuła się bezradna.

— Wyglądasz cudownie, Tess — powitał ją Fulano.

— Gracias — odparła, usiłując zachowywać się miło.

— Zaczęłaś naukę hiszpańskiego? — zaśmiał się gospodarz.

— Obawiam się, że niewiele więcej umiem. Ale naprawdę dziękuję za ubranie. Wszystko pasuje jak ulał. I jest naprawdę śliczne. — Cieszę się.

Francuskie okna jadalni stały otworem. Zachodzące słońce zalewało pokój karminową poświatą.

— Jestem pewien, że z niecierpliwością czekacie na zapowiedzianą niespodziankę — powiedział Fulano.

— Czuję się jak na przyjęciu urodzinowym. Zawsze bardzo lubiłam niespodzianki. — Dziewczyna usiadła przy stole i wygładziła spódnicę, starając się nie okazać lęku. Nie umknęło jej uwagi, że obaj agenci zajęli miejsce przy drzwiach wejściowych do jadalni. Dostrzegła również spacerujących na zewnątrz po patio uzbrojonych strażników. Porucznik usiadł obok Tess, wtedy zajęli swoje miejsca także Gerrard i Fulano.

— Najpierw krótkie wyjaśnienie — odezwał się wiceprezydent. — Odniosłem wrażenie, że żadne z was nie było wcześniej w Hiszpanii.

— I teraz widząc jej piękno, bardzo tego żałujemy — potwierdził Craig.

— Przede wszystkim musicie zrozumieć — powiedział Gerrard — że hiszpański rytm dnia różni się od amerykańskiego i to na korzyść. Ludzie tutaj pracują od dziewiątej do pierwszej. Potem następuje długa przerwa na lunch i — to na pewno wiecie — sjestę. — Uśmiechnął się. — Wszyscy odpoczywają. Drzemią. Kochają się. Po prostu robią to, na co mają ochotę. Potem o czwartej wracają do pracy, gdzie zostają do siódmej, a wieczorem odwiedzają przyjaciół, jedzą, piją i dyskutują o wydarzeniach dnia. Nie mówię o właściwej kolacji, którą je się późno. W porównaniu z amerykańskimi zwyczajami powiedziałbym, że nawet bardzo późno. Około dziesiątej wieczorem. Wcześniej jada się tapas i właśnie te przekąski są chwałą kulinarnej sztuki hiszpańskiej. Niespodzianka, o której mówiliśmy, polega na tym, że teraz poznacie tapas.

Tess przez cały czas oczekiwała konfrontacji, więc patrzyła zmieszana na gospodarza, który zastukał palcem w stół. Momentalnie pojawiło się trzech służących z tacami, na których znajdowały się rozliczne rodzaje potraw.

Dziewczyna nie jadła od śniadania, więc aromaty przystawek pobudziły jej apetyt. Choć właściwie nie była specjalnie głodna. Ale wiedziała, że musi najeść się, by odzyskać siły i w razie gdyby Bili znalazł jakiś sposób ucieczki, nie zawieść go.

— Po pierwsze — zachwalał Gerrard — kalmary. Czy znasz ten sposób przyrządzania?

— Smażone na głębokim oleju? Wyglądają wspaniale.

— Dobrze — powiedział Fulano. — Tutaj oliwki, a dalej sardynki. Ale nie takie, jakie jadłaś w Ameryce, tylko świeże, nieporównywalne w smaku.

— A tam macie — wtrącił wiceprezydent — smażone na głębokim oleju kawałki kurczaka. Obok krewetki, no i oczywiście chleb, frytki z majonezem i...

— Dość. — Porucznik roześmiał się, chociaż Tess wiedziała, że jego humor jest wymuszony. — Jeżeli to nazywacie przekąską, trudno sobie wyobrazić główne danie.

— Zdziwisz się — powiedział gospodarz.

— Nie wątpię.

Za oknami przez cały czas przesuwali się strażnicy. Tess szybko spuściła wzrok na półmiski pełne jedzenia.

— Tyle talerzy. Jak powinniśmy...?

— Na każdym znajduje się inna potrawa — wyjaśnił Gerrard. — Chodzi o to, by nie mieszać smaków.

— W takim razie zaczynajmy. Umieram z głodu. Na stole nie było żadnego czerwonego mięsa. To typowe dla diety heretyków. Udając zachwyt nakładała sobie oliwki, kalmary i wszystko, co wydawało jej się apetyczne. Układała jedzenie na talerzu. Tapas okazały się rzeczywiście przepyszne i znakomicie przygotowane, jeden smak uzupełniał drugi.

— Czy macie ochotę na wino? — zapytał Fulano. — Hiszpańskie są znakomite. A może trochę ceweza?

— Słucham? — Tess nie znała tego wyrazu.

— Po hiszpańsku piwo.

— Dzięki. — Craig pałaszował z apetytem. — Jeśli można, wolałbym wodę.

— Ja również — poprosiła Tess. — Alkohol nie działa na mnie najlepiej. Od razu kręci mi się w głowie.

— To zabawne. Mnie też — odezwał się Fulano i napełnił jej szklankę wodą z dzbanka.

Dziewczyna zaczekała, aż napełni on także swoją szklankę i sam napije się wody.

— Mój Boże, chyba jestem już pełen — oświadczył detektyw.

— W takim razie radziłbym skończyć. — Hiszpan rozgryzł i połknął oliwkę, a pestkę odłożył na skraju talerza. — Pamiętaj, że czeka nas później główne danie.

— A teraz kolejna niespodzianka. — Wiceprezydent wytarł usta serwetką.

To, na co oczekiwałam, nadchodzi, pomyślała Tess. Skazani zjedli swój ostatni posiłek.

— O? — Craig odłożył widelec. — Kolejna? Najpierw ta dolina. I zamek. Potem tapas. Tyle razy już zostaliśmy zaskoczeni. Co jeszcze nas czeka?

— Coś bardzo specjalnego i niezwykłego, co zdarza się tylko raz do roku — powiedział Fulano. — Ale musimy jeszcze raz wsiąść do helikoptera. Na pewno ciągle jesteście jeszcze zmęczeni, obiecuję jednak, że nie zawiedziecie się. Myślę nawet, że uznacie przeżycie za niezwykłe.

— W takim razie zmęczenie nie ma znaczenia. Idziemy. — Porucznik podniósł się.

Tess nie była pewna strategii Billa, ale poszła w jego ślady.

Agenci podnieśli się także.

Fulano znowu postukał palcem w stół. Służący zebrali to, co pozostało po tapas. Gospodarz wskazał gościom drogę korytarzem prowadzącym do wyjścia.

W pięć minut później, gdy słońce dotknęło krawędzi gór, rzucając blask jeszcze czerwieńszy niż poprzednio, dotarli do helikoptera. Tess wdrapała się do środka. Była zaniepokojona nieobecnością Hugh Kelly'ego. Nie widziała go od chwili przyjazdu. Gdzież on mógł się podziać? Dlaczego nie jadł razem z nimi?

Ale na rozważania nie było czasu, gdyż minutę później jakby zgodnie z bardzo napiętym harmonogramem maszyna poderwała się w górę i poleciała w stronę gór na północy. Słońce skryło się już za szczytami, tylko purpurowy blask oświetlał jeszcze niebo. Zjedzony posiłek nie dodał dziewczynie odwagi. Czuła, jak żołądek skręca się jej ze strachu. Z całych sił trzymała się pasów, oczekując, że w każdej chwili któryś z dwóch agentów rzuci się na nią i zepchnie w dolinę.

Jednak wszyscy nieruchomo tkwili na swych miejscach, a helikopter podnosił się coraz wyżej, kierując w stronę zacienionych gór.

— Alan opowiadał mi, co ci się przytrafiło w Ameryce — zagaił Fulano. — To, co zaraz zobaczysz, pomoże oderwać ci myśli od tych niepokojących zdarzeń.

Helikopter wzniósł się ponad góry. Słońce już prawie zupełnie schowało się za najdalsze szczyty. Pod nimi leżała mroczna dolina.

— Zbliżamy się teraz do hiszpańsko-francuskiej granicy — powiedział Gerrard. — Oczywiście nie będziemy jej przekraczać. Bez wcześniejszego zgłoszenia nawet ja nie mógłbym pogwałcić francuskiej przestrzeni powietrznej. A niespodzianką, którą dla was przygotowaliśmy, jest pokaz obrzędów, które wieki temu przeszły z terenów południowej Francji do Hiszpanii. To coś zupełnie niezwykłego.

Przelatywali nad kolejną ciemną doliną. Tess wyglądając zauważyła ze zdziwieniem, że dolina nie jest pogrążona w całkowitych ciemnościach. Oświetlało ją tysiące punkcików światła.

— Co to jest? — spytała zdumiona. — Przecież nie ma tu żadnej wioski. Zresztą światła są zbyt nikłe i znacznie od siebie oddzielone. Nic więcej nie widzę, ale to chyba... Tak, jestem pewna. To ogniska.

— Zgadza się — przytaknął Fulano. — Farmerzy i wieśniacy świętują.

Wiceprezydent pochylił się w stronę Tess napinając przytrzymujące go pasy.

— Czy wiesz, jaki jest dzisiaj dzień? Nie chodzi mi o dzień tygodnia, tylko o datę.

Dziewczyna musiała się przez moment zastanowić.

— Dwudziesty drugi czerwca?

— Bardzo dobrze. Przesilenie dnia z nocą, początek lata. To, co widzisz, to ognie na cześć nowej pory roku, urodzaju i radości, że wiosna dopełniła swych obietnic.

— Te obrzędy są niesłychanie stare — dodał Hiszpan. — Znacznie starsze niż chrześcijaństwo. Chociaż oczywiście nałożono na nie elementy chrześcijańskie i stąd mamy święta Wielkiej Nocy. Ci wieśniacy modlą się do świętego Jana.

Tess poczuła, że drży. Nie wiedziała, czy święty, o którym mówi Fulano, ma być Janem Chrzcicielem czy też Janem, uczniem Chrystusa. Ale przypuszczała, że raczej chodzi o apostoła, tego samego Jana, który napisał ostatnią Ewangelię, wiele listów i Apokalipsę. Wróciła myślą do fotografii, które trzymała w torebce. Szczególnie do jednej, przedstawiającej Biblię znalezioną w sypialni Josepha, z której wyrwano wszystkie kartki poza tymi, które zawierały słowa Jana pasujące do wierzeń heretyków, opis walki dobra ze złem i końca świata.

— Wokół tych ognisk zbierają się wieśniacy i modlą się — powiedział Gerrard. — Niosą krzyże uplecione z kwiatów i zbóż.

Tess znowu zadrżała. Płomienie. Zboże.

Widziała oczami wyobraźni groteskową płaskorzeźbę: ludzie trzymają pochodnie, Mitra przecina gardło byka, spływa krew użyźniając ziemię, pies rzuca się, by zlizać krew, a wąż chce zniszczyć zboże, które wyrosło z nawiezionej krwią ziemi. Wojna między dobrem a złem. W zależności od tego, która strona wygra, natura przetrwa lub zginie.

Z przerażeniem uzmysłowiła sobie, że święty festiwal odbywający się w dolinie jest pozostałością mitraizmu, że herezja miała znacznie głębsze korzenie i była bardziej rozpowszechniona, niż można było przypuszczać.

Gniazda. Ojciec Baldwin powiedział, że szukają gniazd, szczególnie na terenie Hiszpanii, chociaż ich uwagę przyciągały Góry Kantabryjskie na zachodzie, a nie Pireneje na wschodzie. Nie wiedział jednak, że miejsca herezji istnieją jeszcze w całej południowej Francji i północnej Hiszpanii i że wieśniacy tak mocno połączyli mitraizm z tradycjami katolickimi, że nawet nie rozumieją znaczenia rytuałów, w jakich biorą udział.

A może właśnie znają zarówno pochodzenie, jak i znaczenie obrzędów, co byłoby jeszcze bardziej przerażające. Podobnie jak wieśniacy i farmerzy, którzy zebrali się wokół ognisk w dolinie, Tess także czciła piękno przyrody. Za to Gerrard i Fulano oddawali cześć Mitrze, bogu natury. Może ona i Bili mieli zostać złożeni w ofierze. Helikopter zaczął się opuszczać, kierując w stronę oddalonych ogni w dolinie.

— Nie wracamy jeszcze? — zapytał Craig.

— Jeszcze nie — odparł Fulano.

— Dlaczego? — w głosie detektywa zabrzmiał wyrzut.

— Kolejna niespodzianka — oznajmił Gerrard.

— Ten wieczór wydaje się bez końca wypełniony niespodziankami. Czuję się już zmęczony. Nie jestem pewien, czy wytrzymamy z Tess jeszcze jedną więcej — powiedział porucznik.

— Wierz mi, niespodzianka jest tego warta — rzekł wiceprezydent.

Helikopter opuszczał się wciąż w mroczną dolinę. Teraz już dziewczyna zauważyła, że kilka ognisk ułożone było w specjalny wzór. Znaczyły pas do lądowania!

W ciemności pilot helikoptera pozwolił prowadzić się ogniskom w głąb doliny. Wreszcie osiadł na trawie i zgasił silnik.

— A co teraz? — zapytał Bill.

— Święte widowisko, które niewiele osób miało okazję zobaczyć — powiedział Gerrard.

— Zadziwiasz mnie. Ja pochodzę z miasta Nowy Jork. Góry, doliny i ogniska? Czuję się jak na Marsie.

— W takim razie zapraszamy cię, byś zobaczył, jak wygląda Mars — Fulano nie tracił entuzjazmu. — Obiecuję, że zrobi na tobie wrażenie. Nie, powiem więcej, będziesz zdumiony. Otwórz swój umysł. Przygotuj się na wydarzenie, które pozostanie najwspanialszym wspomnieniem twego życia.

— Jesteś gospodarzem — oświadczył Craig — więc ci wierzę. Zakładam również, że czujesz się odpowiedzialny za swoich gości.

— To oczywiste.

— Jeśli to uzgodniliśmy, to w porządku. Chodźmy więc zobaczyć niespodziankę, która ma zostać największym wspomnieniem naszego życia.

— Idźcie za mną.

Wysiedli z helikoptera.

11

Tess wydało się, że spowija ją ciemność, podczas gdy obszar otaczający helikopter rozświetlały jasne ogniska. Kwaśna woń dymu zabijała zapach trawy i kwiatów.

Wokół ognisk zebrał się tłum wieśniaków i farmerów w odświętnych ubraniach, z krzyżami uplecionymi z kwiatów i zbóż. Widząc ogień i krzyże Tess prawie zachwiała się na wspomnienie opowieści Priscilli Harding. Przed nadejściem chrześcijaństwa, które połączyło symbol krzyża ze śmiercią Chrystusa, znak ten kojarzył się wyłącznie z chwałą słońca. Teraz, z absolutną, chłodną pewnością przyglądając się refleksom ognia na złotych kłosach dziewczyna wiedziała, że te krzyże uplecione z płodów natury głoszą chwałę słońca — i jego boga, Mitry. Fulano wziął pochodnię od jednego z wieśniaków i gestem wskazał Tess i Billowi drogę przez pole. Wiceprezydent także ujął pochodnię i ruszył za nimi wraz z dwoma agentami. Do ich grupy dołączali po drodze coraz to nowi ludzie. Nowo przybyli nie mieli na sobie odświętnych ubrań. Nie nieśli krzyży uplecionych z kwiatów i zbóż, ubrani byli w szare garnitury, a w rękach trzymali automatyczną broń. Poza zasięgiem ognia pole wydawało się niepokojąco ciemne.

Drogę oświetłały jedynie pochodnie niesione przez Fulana i Gerrarda. Tess nie potrafiła odpędzić od siebie przerażającego wspomnienia postaci z płaskorzeźby, którą widziała w sypialni Josepha. Czuła, że stopy lodowacieją jej z zimna. Sięgająca do kolan trawa przemoczyła sandały oraz kraj spódnicy. Miała ochotę złapać Craiga za rękę i uciekać. Czuła, że ogarnia ją panika. Może udałoby im się w ciemnościach umknąć? Ale na myśl o tropiących ich strażnikach znowu poczuła przypływ rozpaczy. Wieśniacy pewnie też dołączyliby do poszukiwań. Ona zaś z Billem pogubiliby się natychmiast, biegając w koło po nieznanej dolinie, w obawie przed światłami ognisk, aż wreszcie zostaliby schwytani.

Pole wznosiło się teraz w górę po zboczu. Prowadzona drogą oświetlaną przez pochodnie dziewczyna wdrapywała się po skałach, pomiędzy którymi rosły buki. Było wilgotno i zimno. Zbocze stawało się coraz bardziej strome. Teraz czuła już ożywczy zapach sosen.

Nagle znaleźli się na półce skalnej. Tess zobaczyła przed sobą wąskie przejście pomiędzy krzakami na skraju urwiska. Kiedy podeszła bliżej, spostrzegła, że znajduje się przy wejściu do jaskini. Zamykały je kute z żelaza drzwi.

Fulano podał pochodnię jednemu ze strażników, wyciągnął z kieszeni klucz i odsunął zasuwę. Opierając się ramieniem o drzwi, pchnął je z wysiłkiem i otworzył. Zawiasy zaskrzypiały, a potem noc stała się złowieszczo cicha. Słychać było jedynie skwierczenie pochodni i kroki Hiszpana, który zniknął w głębi jaskini. Pięć sekund później ciszę przerwał odgłos zapuszczanego silnika, który po chwili pracował już równo. Nagle wnętrze jaskini oświetlił rząd żarówek wiszących u sufitu. Spalinowy silnik był najwyraźniej generatorem na naftę. Ktoś popchnął Tess w plecy. Odwróciła się i zdziwiona ujrzała Hugh Kelly'ego, który musiał dołączyć do grupy podczas wędrówki po zboczu. Gdzie był do tej pory? Co robił? Podobnie jak strażnicy on także był w garniturze.

— Idź — powiedział. — W środku znajdziesz buty i kurtkę.

W jaskini bywa ślisko. No i chłodno.

— Wzięłam swoje tenisówki — odparła. Wyciągnęła je z torby i włożyła na nogi, od razu czując się bezpieczniej. Ale i tak cała się trzęsła.

Pochodnie, które dotychczas oświetlały im drogę, powtykano między załomki skał i pogaszono. Tess z Billem weszli do środka, za nimi ruszyli Gerrard, Kelly i strażnicy. W pobliżu generatora leżał stos wełnianych kurtek, dziewczyna wciągnęła jedną, zapinając starannie guziki. Mimo to nadal dygotała.

Przejście było wąskie i niskie. Ruszyła przed siebie, ale po kilku metrach, tuż za zakrętem, zatrzymała się. Z niepokojem patrzyła na kolejne żelazne drzwi.

Kiedy Fulano podszedł, żeby je otworzyć, Hugh Kelly zamykał bramę wejściową.

To już koniec, pomyślała.

— Nie denerwuj się tak bardzo. — Mimo hałasu silnika głos Hiszpana odbijał się donośnie od wapiennych ścian. — Zamykamy drzwi tylko dla celów bezpieczeństwa. Trzeba przecież pamiętać, że jest noc i nie ty jedna wystawiasz się na niebezpieczeństwo. Oboje z Alanem też jesteśmy smakowitym kąskiem dla zamachowców. Ufam mieszkańcom wioski, ale w ciemnościach może kryć się nieprzyjaciel, który śledził nasze ruchy i tylko liczy na to, że przyłapie nas w jakimś odosobnionym miejscu. Na zewnątrz zostało trzech strażników. Pewnie zauważyłaś, że obstawa Alana nie była zbyt zachwycona tą wycieczką.

— Zauważyłam. — Tess nadal była pewna, że agenci bardziej się interesują jej osobą i Craigiem niż Gerrardem i Fulanem. Ale udawała, że jego wyjaśnienie przekonało ją. — Ale co będzie, jeśli strażnicy nie zdołają obronić się przed napastnikami?

— Od czasu do czasu sprawdzamy ich przez walkie-talkie. Jeśli nie odpowiedzą — tłumaczył Gerrard — skorzystamy z innego wyjścia — pokazał gdzieś przed siebie szerokim gestem.

— Pomyśleliście o wszystkim — zauważył porucznik.

— Staramy się. — Fulano oparł się ramieniem o drzwi i pchnął je z całej siły. Zawiasy zaskrzypiały, żelazna krawędź zazgrzytała po skale. — A oto nasza niespodzianka.

— Jeden z największych cudów świata — powiedział wiceprezydent. — Widziało go tylko kilkoro ludzi. Tylko ci, którzy na to zasługują. Którzy potrafią to docenić, których obchodzi los naszej planety i jej duszy. Ty, Tess, masz do tego prawo. Bo nie jesteś obojętna. Namiętnie bronisz rzeczy ważnych. Dowiodłaś tego swoimi artykułami.

— Więc teraz — Hiszpan otworzył drzwi na oścież — ujrzysz tajemnicę. Może największą, jaka w ogóle istnieje. Coś tak świętego, że gdy zobaczysz to, już nigdy nie będziesz taka jak przedtem.

— Nie potrafię sobie wyobrazić, co...

— Nie — przerwał jej Gerrard. — Nie wyobrażaj sobie. Niczego nie oczekuj. Po prostu patrz. Stań z boku i podziwiaj. Sama nie będziesz wiedziała, kiedy ulegniesz przemianie.

— Życie wystawia mnie na próby, po których trudno się nie zmienić. Mam tylko nadzieję, że na lepsze.

— Na pewno na lepsze — stwierdził Fulano. — Nie ma wątpliwości. Masz na to moje słowo. Na pewno.

Dziewczyna przeszła za nimi trzymając się kurczowo ramienia Billa, świadoma, że strażnicy depczą jej prawie po piętach. Fulano zatrzymał się, by zamknąć za nimi drzwi.

Im dalej, tym gorzej, pomyślała.

Wycięte w wapieniu stopnie prowadziły w dół do głębokiej, przestronnej pieczary. Przyćmione światła żarówek oświetlały wilgotne ściany i znaczyły drogę.

Tess zeszła na sam dół, przytłoczona wielkością pomieszczenia.

W podziwie przyglądała się skomplikowanym formacjom skalnym. Z sufitu zwieszały się stalaktyty, z których kapała woda tworząc kałuże. Wystawały z nich stalagmity kształtem przypominając zastygłe zwierzęta.

Z ust Tess ulatywała para.

— W grocie panuje stała temperatura, dwanaście stopni — powiedział Fulano. — Zimą i latem jednakowa. Tysiące lat temu lawina skalna zniszczyła oryginalne wejście, ale wnętrze zachowało się nienaruszone. Przez całe wieki tajemnica jaskini była ukryta. Ale w tysiąc osiemsetnym roku kolejne osunięcie skał odkryło inne wejście. Znalazł je miejscowy farmer, szukając zaginionej owcy. Zdecydował się wejść do środka i zobaczyć, co tam może się znajdować, mniej powodowany ciekawością, a bardziej nadzieją na odnalezienie zwierzęcia. Szybko doszedł do przejścia tak wąskiego, że owca nie mogłaby się przez nie przedostać. W nikłym świetle padającym od wejścia zobaczył, że dalej grota jeszcze się rozszerza. Opowiedział o tym swojej rodzinie, a potem innym farmerom. Owcę znalazł na łące następnego dnia. Opowieść roznosiła się coraz dalej, aż wreszcie dotarła do mojej doliny, gdzie mieszkał wtedy mój praprapradziad, który interesował się jaskiniami. Zdecydował się na ekspedycję, przyszedł tutaj i nakazał robotnikom oskardami i młotami powiększyć przejście. Wapień był na tyle miękki, że udało im się wykonać zadanie. Wszedł w głąb, używając światła pochodni, a kiedy odkrył to, co chcemy ci właśnie pokazać, zaprzysiągł ludzi, by nikomu nie zdradzili znaleziska. Tak szybko, jak tylko się dało, zainstalował żelazne drzwi, do których tylko on jeden miał klucz. Potem zrobiono też drugie drzwi. Te, przez które przechodziliśmy, nie są tak stare. Oryginalne lata temu zastąpiono nowymi. Ostatnimi czasy przeprowadzono kolejne udoskonalenia, wycięto stopnie w skale i zainstalowano generator prądu.

— Ale co takiego znalazł? — zapytał Craig. — I dlaczego musiał to ukryć?

— Nie tyle ukryć, co chronić — powiedział Hiszpan. — Za chwilę zrozumiecie. — Poprowadził grupę dalej przez pomieszczenie, aż znaleźli się w nikle oświetlonym korytarzu, który skręcił w prawo, potem w lewo i wreszcie poprowadził ich jeszcze niżej.

Tess czuła, jak pokrywa ją wilgoć, miała wrażenie, że ściany jaskini zawalą się na nią, nawet powietrze wydawało się ciężkie. Omijała kałuże, w które jednostajnie skapywała woda. Od czasu do czasu zimna kropla spadała jej na głowę. Szli jakby labiryntem. Jeden korytarz prowadził do następnego.

Kolejny zakręt. Otworzyła się przed nią kolejna wielka sala, w której czekali już Fulano i Gerrard. Uśmiechali się. Bili znalazł się koło niej. Z korytarza wyłonili się Hugh Kelly i strażnicy.

— I co teraz? — w głosie porucznika zabrzmiała nuta podejrzliwości.

— Dlaczego się zatrzymaliśmy?

— Ponieważ doszliśmy do miejsca, które chcę wam pokazać. Nie widzicie? — zapytał wiceprezydent i roześmiał się. — Naprawdę nie widzicie? Rozejrzyjcie się! — Jego śmiech odbił się echem od ścian groty, napełniając ją radością. — Patrzcie!

Dziewczyna zdziwiona obróciła się. Nagle z wrażenia zaparło jej dech w piersi i cofnęła się o krok oszołomiona.

— O mój Boże — szepnęła, a potem powiedziała to jeszcze raz głośniej, przytłoczona widokiem: — Mój Boże!

Poczuła, jak uginają się pod nią kolana. Z trudem utrzymywała równowagę, wstrząśnięta do głębi tym, czego była świadkiem. — Są niesamowite! — wykrzyknęła. — Są...! Nigdy nie widziałam czegoś takiego...! Wprost trudno uwierzyć...! Są tak piękne, że chce mi się płakać!

Craig tylko potrząsał głową w zdumieniu, zaskoczenie odebrało mu mowę.

Wszędzie wokół nich i nad nimi, na ścianach i na suficie, biegały i pasły się zwierzęta, pływały lub skakały albo po prostu stały we wdzięcznych pozach. Były to malowidła naskalne i to wykonane na tak wielkiej powierzchni, że Tess nie potrafiła objąć wzrokiem całości skomplikowanego wzoru. Kształty jednych zwierząt zachodziły na drugie i wydawało się, że są w ruchu. Ogromne, wieczne, rozpasane stado.

— Tak — przyznał dziwnie stłumionym głosem Gerrard. — Jest to tak wspaniałe, tak niezwykle piękne, że chce się płakać. Byłem tu niezliczoną ilość razy, a ich widok zawsze na mnie równie mocno działa. Są wspaniałe aż do bólu. Teraz rozumiecie, że nie przesadzałem. Jest to jeden z największych cudów świata. Według mnie tutaj ukryła się dusza naszej planety.

Jelenie, łosie, bizony, konie, koziorożce, niedźwiedzie, lwy, mamuty. I wiele, wiele innych, w tym gatunki, których Tess nie potrafiła rozpoznać, prawdopodobnie dlatego, że dawno wyginęły. Zarysy niektórych postaci wykute był w skale, a brzegi obwiedzione węglem drzewnym. Inne pomalowane były na czerwono, ciągłymi kreskami lub plamami. Zwierzęta przedstawiono w naturalnych wielkościach. Na suficie widniał dwuipółmetrowy jeleń z ogromnym porożem. Dzięki nierównościom sufitu wyeksponowano muskuły karku i nóg.

Zwierzęta namalowane były tak realistycznie, jakby były wciąż żywe i w każdej chwili mogły zeskoczyć ze ścian. A jednocześnie z pewną surrealistyczną manierą, tak że wspaniałe stworzenia wyglądały jakby nieco zdeformowane, niektóre narysowane w skrócie, inne nieco wydłużone. Ale dysproporcje potęgowały tylko efekt. Wdzięcznie biegały po ścianach, których nierówności i pęknięcia dawały złudzenie ruchu. Łoś wydawał się płynąć. Koń spadał ze skały. Wilgoć pokrywająca wapień powodowała, że ich skóry aż lśniły. Widok naprawdę zapierał dech w piersi.

— Kto to namalował? — odważył się zapytać detektyw. — Kiedy?

Mówiłeś, że grota została odkryta na początku dziewiętnastego wieku.

A wcześniej kamienie zamykały wejście. Jak stare są te...

— Mają dwadzieścia tysięcy lat.

— Co?

— Malowidła te pochodzą z czasów, kiedy człowiek dopiero pojawił się na Ziemi — powiedział Fulano. — Kto je namalował? Nasi ewolucyjni antenaci. Człowiek z Cro-Magnon. Najwyraźniej ich pojmowanie piękna i podziw dla natury były ogromne. Biorąc pod uwagę dzisiejszy brak szacunku dla przyrody, można powiedzieć, że nasza rasa przeżywa nie ewolucję, lecz regres. Czasami mówi się o tych ludziach jako o „jaskiniowcach”, co jest po prostu absurdalne, ponieważ ludzie Cro-Magnon nigdy w jaskiniach nie mieszkali. Jak mogliby znieść chłód i wilgoć? — Hiszpan potrząsnął głową. — Nie, oni żyli na zewnątrz. Ale z powodów, których antropolodzy nigdy nie byli w stanie wyjaśnić, od czasu do czasu wchodzili w głąb najdalej położonych jaskiń i w komnatach podobnych do tej malowali zwierzęta. Uważam, że to były ich kościoły, że zbierali się w grotach przy okazji specjalnych uroczystości, prawdopodobnie w czasie zrównania wiosennego i przesilenia dnia z nocą. Czcili cud odrodzenia życia i wzrostu, przyjmowali starsze dzieci do grona dorosłych, podczas inicjacji przekazując im sekrety plemienia. Największą tajemnicę życia. Jesteśmy w miejscu adoracji, najczystszego podziwu dla naszej planety.

— Nie tylko to jedno sanktuarium odkryto w dziewiętnastym wieku — dodał Gerrard.

— Słyszałam o takich miejscach — wtrąciła Tess — ale nigdy żadnego nie widziałam. Wiem, że we Francji jest podobna grota w Lascaux, a tutaj w Hiszpanii macie Altamirę.

— Ale Lascaux odkryto dopiero w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku — powiedział Fulano. — Zgodnie z wiedzą historyczną pierwszą odkrytą jaskinią była Altamira. Trzysta kilometrów na zachód od miejsca, w którym się znajdujemy. W tysiąc osiemset siedemdziesiątym dziewiątym roku. Jednak mój przodek znalazł miejsce, w którym się teraz znajdujemy, dziesięć lat wcześniej. Instynkt mu podpowiedział, że żaden specjalista od ludów starożytnych nie uwierzy w autentyczność malowideł. W jaki sposób prymitywne ludy mogły stworzyć tak wspaniałe rysunki? Naukowcy uznaliby, że to doskonałe malarstwo jest współczesnym fałszerstwem. Chciał ustrzec znalezisko przed prześmiewcami, więc zatrzymał je dla siebie. Zamknął drzwiami wejście do groty i dopuścił do oglądania tylko rodzinę i najbliższych przyjaciół. Okazało się, że miał rację, odkrycie z Altamiry bowiem naukowcy wydrwili. Dopiero kiedy znaleziono podobne malarstwo w jaskiniach na terenie Francji, antropolodzy przyznali się do błędu i uznali obrazy za autentyczne. Lascaux i Altamira są tak niezwykłe, że nazywa się je Kaplicami Sykstyńskimi sztuki paleolitycznej. Ale ja widziałem zarówno Lascaux, jak i Altamirę, i powiem wam, że nie można ich nawet porównywać do tego, co widzicie teraz. Prawdziwą Kaplicą Sykstyńską paleolitu jest ta grota.

Mój przodek miał rację jeszcze z jednego powodu. Wiedział, że miejsce to, przez dziesiątki tysięcy lat nie niepokojone obecnością ludzi, ma swój własny mikroklimat. Na skutek temperatury ciał zwiedzających zostałby on zakłócony. Wraz z ziemią na butach dostawałyby się tu zanieczyszczenia. Oddechy spowodowałyby podniesienie wilgotności. Malowidła zachowane dzięki błogosławionemu kaprysowi natury wkrótce pokryłyby porosty i osmaliły płomienie pochodni. Dlatego tylko wybrańcy mogą być dopuszczeni do wnętrza. Dwudziesty wiek jeszcze raz dowiódł, że mój pradziad nie mylił się. Lascaux odwiedziło tylu turystów, że ściany z malowidłami pokryły się zabójczą, zieloną pleśnią. Jaskinia musiała zostać zamknięta, wchodzą do niej tylko eksperci i to też przy zachowaniu specjalnych środków ostrożności. Ci, którzy otrzymają już prawo wejścia do wnętrza, muszą — między innymi — odkazić buty. W Altamirze do jaskini wejść może tylko kilkoro ludzi dziennie i to jedynie za zaproszeniami. Ale tu, w odizolowanej grocie, w dolinie oddalonej od wielkiego świata, przychodzi ich jeszcze mniej. Podwójne drzwi stanowią nie tylko zabezpieczenie przed ludźmi, ale także zamykają dostęp powietrza, które mogłoby nieść zanieczyszczenia i nasiona do wewnętrznej komnaty.

Mówiliśmy wam, że obejrzycie coś, co zapadnie wam w sercach do końca życia. Zapewniam was, że wspomnienie tego przeżycia dzielić będziecie tylko z garstką wybranych.

— A jeszcze nie widzieliście wszystkiego — powiedział wiceprezydent.

— Jest tu więcej malowideł? — zapytał zdumiony Craig.

— Tak, w następnej komnacie! — wykrzyknął Fulano. Jego ciemne oczy błyszczały. — Najlepsze na deser. Chodźcie. Podziwiajcie. Czcijcie.

— Możesz wierzyć, że już jesteśmy pełni podziwu.

— Ale czci? Chyba jeszcze nie. Tutaj, za tym zakrętem. Przygotujcie się, to będzie prawie ostateczne objawienie, które was oszołomi... Ale po co w ogóle wam to mówię, zobaczycie sami.

Poprowadził ich dalej w głąb jaskini. Kiedy Tess wyszła zza zakrętu korytarza, poczuła, jak oddech zamiera jej w piersi, nie tylko z podziwu, ale i strachu. Podobnie zareagował Bill. Grota tak jak poprzednia wypełniona była malowidłami zwierząt. Ale tutaj sportretowano wyłącznie byki. Wszędzie. I nie był to zarys odrysowany czerwoną lub czarną kreską, lecz doskonale wierny obraz. Całkowicie realistyczny. Kopyta czarne, uda brązowe, czerwony fałd na grzbiecie. Ogony skręcone. Tak jakby to były kolorowe fotografie. Nachylone, ostro zakończone czarne rogi. A oczy pełne wyrazu, bez wątpienia wyrażające wściekłość z powodu zamknięcia po wiek wieków na ścianach i suficie groty. Nogi byków gotowe były do biegu, mięśnie naprężone, ciała napięte. Cały obraz stanowił symbol sił natury, uderzającego piękna i mocy świata, który w dwadzieścia tysięcy lat później stanął na skraju zagłady.

— Farby otrzymano ze sproszkowanego węgla, orchy, tlenku żelaza wymieszanego z tłuszczem i krwią zwierząt. Ta technika jest znana pod nazwą polichromii — wyjaśnił Gerrard — i tylko w dwóch miejscach na świecie użyto jej w tak skomplikowany sposób, właśnie w Lascaux i Altamirze. Metoda niezwykle złożona i znakomicie zastosowana. Największe dzieło sztuki stworzone ręką człowieka. Nie tylko piękne, ale i pełne emocji, pokazało olbrzymią witalność przyrody. Ale jak dowiodło pojawienie się zielonej pleśni w Lascaux, nasza ingerencja w naturę osłabiła ją tak, że grozi jej zniszczenie. Na nas spoczywa święta odpowiedzialność. Musimy uratować planetę niezależnie od tego, ile trzeba będzie za to zapłacić.

Tess czuła siłę bijącą od malowideł. Przejmował ją coraz większy strach.

Byki. Podobnie jak płomienie i krzyże stały się częścią jej koszmarów nocnych. Przebiegała wzrokiem po ścianach, otoczona przez barwną gromadę, ale nagle zamarła na widok jednego zwierzęcia, większego od pozostałych. Nie był pomalowany na czerwono, czarno i brązowo, jego postać była jednobarwna, namalowana białą kredą. Wyglądał tak jak byk na płaskorzeźbie, z podniesioną głową w momencie agonii, z dzidą przebijającą kark.

Dziewczyna podążyła wzrokiem w kierunku, gdzie spoglądał biały byk i ujrzała kolejne zamknięte żelazne drzwi.

Co właśnie Gerrard powiedział? Spoczywa na nas święta odpowiedzialność? Za każdą cenę trzeba uratować planetę? A poprzednio

Fulano oświadczył, że będą świadkami prawie ostatecznego objawienia. Co kryło się za tymi drzwiami?

— To jedyny obraz gwałtu w całej grocie — słowa Hiszpana wdarły się w jej przerażone myśli. — Ale mojego przodka widok ten nie zdziwił. Rozumiał konieczność przedstawienia gwałtu i wiedział także, czemu byk jest biały. Nie miał wątpliwości, co powinien zrobić.

Tess złapała Billa za rękę, patrząc, jak Fulano otwiera na oścież kolejne drzwi. Skrzyp zawiasów przejął ją dreszczem.

— Coś mi mówi, że nie zobaczymy już więcej malowideł — powiedział Craig.

— Masz rację — oświadczył Hiszpan. — Zobaczycie prawdę.

Tess z całych sił trzymała Craiga za rękę. Ogarnięta przerażeniem nie potrafiła zrobić kroku. Ale Hugh Kelly i strażnicy byli tuż za nią. Z lękiem podeszła do drzwi.

12

W grocie panował półmrok. Oświetlały ją tylko kaganki. Tu nie doprowadzono elektryczności. Kiedy Fulano zamknął drzwi, odgradzając ich od sali z bykami, zrobiło się jeszcze ciemniej.

— Podłoga jest wilgotna, ale równa. Nie powinniście mieć trudności z poruszaniem się — powiedział uspokajająco Gerrard.

Ich kroki odbijały się echem. Kiedy Tess doszła do pierwszego źródła światła, ujrzała, że jest to kamienna misa wypełniona zapalonym olejem. Języki ognia zakołysały się od ruchu powietrza. Zrobiła krok w stronę następnej misy, a potem dalej w ciemność, skąd dobiegał odgłos kroków Gerrarda i Fulana. Usłyszała trzask. Odgłos pocieranej zapałki. Zobaczyła wiceprezydenta pochylonego nad kolejnym pojemnikiem z olejem, z którego w tej samej chwili buchnęły płomienie. Hiszpan zapalił olej w następnej misie. Obaj mężczyźni szli wokół groty zapalając kaganki, aż wreszcie ciemność całkowicie ustąpiła blaskom płomieni. Jedynie cienie mężczyzn chwiały się złowieszczo.

Fulano określił malowidła naskalne jako Kaplicę Sykstyńską paleolitu. Ale teraz Tess zrozumiała w nagłym przebłysku świadomości, że znajduje się w prawdziwej kaplicy. Starała się odzyskać przytomność umysłu, zanalizować to, co naprawdę widzi. Układ architektoniczny kaplicy, kolumny i sklepiony sufit wyglądały na romańskie, ale skoro miejsce zostało odkryte na początku dziewiętnastego wieku, nie mogły pochodzić z tamtego okresu. Prawdopodobnie pomieszczenie zbudowano mniej więcej przed stu laty.

Wnętrze wykute było w skale wapiennej i podzielone na trzy części. Po prawej stronie trzy stopnie prowadziły do zwieńczonego łukiem przejścia i dalej do nawy, gdzie wzdłuż ściany stała ławka. Po lewej trzy identyczne stopnie prowadziły do drugiej nawy, również z ławką. Przez środkowe, bardziej przestronne wejście, także zwieńczone łukiem, przechodziło się do dużej otwartej przestrzeni położonej nieco niżej i przez to wyraźnie widocznej dla ludzi siedzących w ławkach. Całe wnętrze zaprojektowano z myślą, by skierować uwagę na wielki przedmiot stojący na prostokątnym ołtarzu znajdującym się na końcu centralnego obszaru.

Tym przedmiotem była — dziewczyna poczuła, jak jej serce przenika ból — płaskorzeźba. Przedstawiała scenę podcinania przez Mitrę gardła białemu bykowi. Tess siłą woli zdławiła krzyk. Czuła zamęt w głowie. Bała się, że traci zmysły.

Rzeźba była dwukrotnie większa od tej, którą widziała w sypialni Josepha. Na białym marmurze odcisnął się czas. Zrozumiała w nagłym przebłysku świadomości, że tym razem nie ma do czynienia z kopią. O nie, to była oryginalna płaskorzeźba. Skarb, który małej grupce heretyków udało się uratować przed zniszczeniem w Montsegur.

— Tak jak obiecałem — powiedział Fulano. — Oto prawda.

— Wejdźcie. Przyjrzyjcie się z bliska — zaprosił ich Gerrard.

Wsunął się pomiędzy Tess i Billa, objął ich ramionami i poprowadził w stronę głównej części kaplicy. Po drodze zatrzymał się przy misie wykutej w podłodze i zanurzył w niej prawą rękę. Kiedy podnosił dłoń do czoła, a potem przeniósł ją na pierś, na lewe i prawe ramię, w znaku krzyża, na palcach błysnęła mu woda.

Ale dziewczyna wiedziała, że nie jest to krzyż chrześcijan. To był symbol boga słońca.

— Naczynie ze święconą wodą? — Jej ciekawość przemogła strach.

— Na pewno przypomina ci gest wykonywany przez katolików — powiedział wiceprezydent. — Ale nasz rytuał datuje się z czasów dużo wcześniejszych. Jak wiele innych naszych obrzędów został pożyczony — ukradziony — kiedy Konstantyn przeszedł z mitraizmu na chrześcijaństwo w czwartym wieku naszej ery. Ci hipokryci najpierw nas prześladowali, a potem udawali, że sami wprowadzili komunię, uświęcenie chleba i wina, dzielenie się świętym pożywieniem. Ale inaczej niż w ich fałszywej religii, w której chleb i wino ma reprezentować ciało i krew Chrystusa, nasz chleb i wino symbolizują urodzaj, szczodrość ziemi. Podobnie jest z wodą, która nie musi być poświęcona, ponieważ woda po prostu jest święta i stanowi symbol chwały deszczu i strumieni, które zaspokajają pragnienie natury.

— A przynajmniej tak było — dodał Hiszpan — zanim zatruta atmosfera nie zamieniła deszczu w kwas. Ta woda wypływa ze strumienia w naszej dolinie, która jeszcze uchroniła się przed zanieczyszczeniem. Podeszli do ołtarza. Tess zadrżała na widok psa, węża i skorpiona, próbujących przerwać akt ofiary. Po lewej stronie umierającego byka, którego krew powinna użyźnić ziemię, widać było postać z pochodnią wzniesioną do góry, podczas gdy po prawej podobna postać trzymała pochodnię płomieniem w dół. Konflikt dobra ze złem. — Nadszedł czas — oznajmił Gerrard.

Fulano zbliżył się do nich.

— Jestem pewien, że mimo starannego zaaranżowania niespodzianki — mówił dalej wiceprezydent — tak naprawdę wcale was ona nie zaskoczyła. Już w chwili gdy wsiadaliście na pokład „Air Force Two”, podejrzewaliście mnie o przynależność do heretyków. Używam waszego terminu, ponieważ dla nas to chrześcijaństwo jest herezją. Na pewno też domyślaliście się, że wiem o waszych podejrzeniach. Bawiliśmy się w gierki słowne, sprytne dialogi, podczas których jedna strona starała się omamić drugą. Ale żadna nie była przekonująca. Mimo wszystko ty, Tess, zrobiłaś na mnie wrażenie. Chodzi mi o twoją oczywistą troskę o losy planety. W Waszyngtonie dowiedziałem się, że zagrażasz nam. Wtedy zgodziłem się na plan podprowadzenia cię wprost do mnie, abym sam mógł zaaranżować twoją śmierć. Na terenie posiadłości Josego byłoby to niezwykle proste. Jednakże teraz nie jestem już wcale przekonany, że powinnaś zginąć. Widzę w tobie ogromne możliwości. Myślę, że jako zdolna i pełna pasji dziennikarka mogłabyś służyć z pożytkiem naszej sprawie. Czujesz słuszny gniew na myśl o śmierci matki. Ja również. To morderstwo było bezsensowne. Niepotrzebne. Ale stało się. Nie można tego odwrócić. Lecz chcę, żebyś ty przeżyła, i dlatego muszę zapytać cię, czy jesteś w stanie pokonać gniew i współpracować z nami? Zastanów się. To najważniejsze pytanie, jakie ci zadano w życiu.

— W morderstwach, szantażach, terroryzmie? Wasze metody budzą we mnie odrazę — odrzekła Tess.

— Są koniecznością, ponieważ żadne inne nie skutkowały — stwierdził Gerrard. — Ale szanuję uczciwą odpowiedź. Po raz pierwszy mówisz prawdę. Wiedząc, że za plecami stoją ludzie z wymierzoną w ciebie bronią, na pewno czułaś pokusę, by skłamać. Ale odpowiedziałaś szczerze. To niezwykłe. Być może istnieje dla ciebie nadzieja. Wierz mi, że wydanie wyroku śmierci byłoby dla mnie strasznie trudne. Jesteś pełną życia, zdrową, znakomicie zbudowaną młodą kobietą o dobrych intencjach — doskonały przykład siły życia, które staramy się uratować. Zniszczenie cię byłoby pożałowania godnym aktem.

Craig odchrząknął.

— Czy chciałbyś coś powiedzieć, poruczniku? Pamiętaj, proszę, że jesteś tolerowany wyłącznie ze względu na romantyczne więzy, jakie cię łączą z Tess. Zdajemy sobie sprawę, że jeśli ty zginiesz, ona nie zgodzi się na współpracę.

— Właśnie — podchwycił detektyw. — Ponieważ kochamy się, życie dla nas obojga ma ogromną wartość. Załóżmy więc, że ja zapomnę o moich zobowiązaniach wobec policji. A Tess, że skurwiele z waszej bandy zamordowały jej matkę.

— Mów dalej — odezwał się wiceprezydent szorstkim tonem.

— Jeśli zgodzimy się na wasze warunki, skąd będziecie mieli pewność, że was nie okłamujemy? Dlaczego mielibyście nam zaufać?

— Sam odpowiedziałeś po części na to pytanie — stwierdził Gerrard. — Wasze uczucie jest na tyle silne, że nie będziecie chcieli ściągać sobie na głowę zagrożenia ani teraz, ani w przyszłości. Plan, którzy nasi przodkowie ułożyli setki lat temu, został zrealizowany. Wyznawcy Mitry zajmują stanowiska w każdej korporacji, w każdym rządzie, nie mówiąc już o jakiejkolwiek mającej znaczenie sieci komunikacyjnej czy instytucji finansowej. Nigdy nam nie umkniecie. Pozostaniecie pod stałą obserwacją. W tej samej chwili, w której spróbujecie wyjawić prawdę o naszym istnieniu i namówić niewiernych, by wystąpili przeciwko nam, zginiecie.

Dziewczyna nie potrafiła ukryć lęku. Jak żywa stanęła jej przed oczami scena z poprzedniej nocy, kiedy ojciec Baldwin podobnie ją straszył. Jeśli spróbujesz zdradzić tajemnicę, że inkwizycja nadal działa, nasi ludzie — nieustannie cię obserwujący — zapewnią nam twoje milczenie. Dobro i zło. Czuła się złapana w potrzask. Ale która ze stron reprezentowała zło, a która dobro? Obie używały tych samych morderczych metod.

— W porządku — powiedział Craig. — To brzmi rozsądnie. Ale rozwiązuje sprawę tylko częściowo.

— O co jeszcze chodzi?

— Jeśli obiecamy z Tess, że będziemy współpracować, jaką my otrzymamy gwarancję bezpieczeństwa?

— No właśnie — powtórzył Gerrard — jaką? W tej kwestii zdałem się na osąd Josego. Moje możliwości są ograniczone, chociaż jestem amerykańskim wiceprezydentem. Ale Jose w prostej linii pochodzi od przywódcy grupy, która uniknęła masakry w Montsegur. On podejmuje najważniejsze decyzje.

Tess i Bili odwrócili się do Fulana.

Hiszpan zmrużył oczy.

— Czy rozumiecie wartość malowideł?

— Mimo przerażenia tak. Są niesłychane — odparła dziewczyna.

— Czy rozumiecie ich znaczenie?

— Tak — powtórzyła Tess. — Przedstawiają duszę natury.

Fulano zwrócił się teraz bezpośrednio do niej.

— W takim razie mimo dzielących nas różnic być może jesteśmy do siebie bardziej podobni, niż ci się wydaje. Spróbujmy zawrzeć układ. — Zmarszczył czoło. — Ale musicie udowodnić, że działacie w dobrej wierze. Dopiero wtedy obdarzymy was zaufaniem.

— Dowód? Jaki?

— Przyjmijcie chrzest.

— Co?

— Nawróćcie się.

— Na mitraizm?

— To jedyny sposób — stwierdził Fulano. — Dopiero, gdy staniecie się jednymi z nas, zrozumiecie tajemnicę i weźmiecie udział w rytuałach, zdrada już nigdy wam nie przyjdzie do głowy.

— Chrzest?

Hiszpan skinął głową.

Tess zastanawiała się w popłochu. Wszystko, byle tylko się stąd wydostać. Pozwolić, by polano jej głowę wodą? Odmówić kilka modlitw? To nic w porównaniu ze wszystkim, co przeszła do tej pory. Z trudem udawała, że się waha i rozważa propozycję. Wreszcie powiedziała.

— W porządku.

— Nie myśl, że zdołasz nas oszukać — oświadczył wiceprezydent. — Nasz chrzest nie jest podobny do tego, który już raz przechodziłaś. To nie jest chrzest chrześcijański. Ostrzegam cię. Jest bardziej pierwotny i kompletny, niż potrafisz to sobie wyobrazić.

Cóż to mogło znaczyć, zastanawiała się dziewczyna. Czym może się różnić ten chrzest od obrzędu chrześcijańskiego o tej samej nazwie? Całkowite zanurzenie w lodowato zimnym strumieniu? Strach przed spaleniem żywcem lub uduszeniem w kłębach dymu był znacznie silniejszy. Wiedziała, że chrzest przez całkowite zanurzenie praktykowały niektóre fundamentalistyczne grupy chrześcijan, ale przecież Gerrard podkreślił, że ich sakrament miał się całkowicie różnić od chrześcijańskiego, czyli również od chrztu stosowanego przez fundamentalistów. Ale w tej samej chwili przypomniała sobie, że całkowite zanurzenie było stosowane nie tylko w jej religii. Różne sekty w Indiach także je przyswoiły, a Priscilla Harding mówiła przecież, że w Indiach przetrwały po dziś dzień grupy praktykujące mitraizm.

Całkowite zanurzenie? Tess pomyślała, że przeszła już próbę ognia, a tego nie dało się porównać z zimną kąpielą.

— Dzięki za ostrzeżenie — powiedziała — ale przemyślałam twoją propozycję i zgadzam się. Naprawdę chcę wykazać dobrą wolę. Przyjmę chrzest. Przyłączę się do was, jeśli dzięki temu będę mogła przeżyć resztę moich dni z Billem bez lęku.

— Bez lęku — tak, ale poza tym musisz nam pomagać — wtrącił Gerrard.

— Nie przyłożę ręki do żadnego morderstwa.

— Oczywiście — zgodził się wiceprezydent. — Jesteś mi potrzebna jako dziennikarka zaangażowana w sprawy ochrony planety.

— Nie mam zamiaru zrezygnować z tej pracy.

— Poruczniku, czy ty także się zgadzasz? — zapytał Gerrard.

— Wchodzę w to razem z Tess — powiedział Craig. — Jej decyzja jest moją.

— W takim razie przejdźcie pod tym łukiem. — Fulano wskazał miejsce w pobliżu wyjścia po prawej stronie płaskorzeźby.

Mimo wewnętrznego dygotania dziewczyna starała się idąc w stronę ołtarza zademonstrować całkowite zdecydowanie. Nagle usłyszała spoza drzwi dziwny dźwięk, którego w pierwszej chwili nie umiała zidentyfikować. Zawahała się.

Coś zajęczało i zatupało.

W nagłym odruchu odwróciła się do Fulana, na jej twarzy widniało przerażenie.

— Co to takiego?

W tej chwili doszło ją gwałtowne parsknięcie.

— Co to takiego? — Porucznik powtórzył jej pytanie zdławionym głosem. — Chyba...

— ...zwierzę. — Tess oddychała ciężko.

— Ostrzegaliśmy was — rzekł Fulano — że chrzest jest bardziej niezwykły, niż moglibyście się spodziewać.

— Pierwotny.

— Tak. W zależności od waszej reakcji przeżyjecie lub zginiecie —powiedział Hiszpan. — Poznamy od razu, czy nawróciliście się i czy zaakceptowaliście siłę chrztu.

Tajemnicze, niewidoczne zwierzę uderzało kopytami w podłoże skalne, silne echo tupotu odbiło się od ścian kaplicy. Potem jeszcze raz parsknęło, a następnie wydało gruby i gniewny ryk. Tess zamarła w przerażeniu.

Ale Hugh Kelly i strażnicy wyrwali ją z paraliżu. Popychając ją i Craiga do przodu, zmusili ich do przejścia pod łukiem. Gerrard i Fulano szli szybko tuż przed nimi, zapalając kolejne kaganki. W świetle migoczących płomieni odsłaniała się dalsza część kaplicy, dotąd skryta w mroku.

Tess czuła w gardle wzbierający krzyk.

13

Żelazna krata, wmurowana w szarą kamienną podłogę, tworzyła jakby niewielką zagrodę. Tess zobaczyła w niej białego byka. To jego, pasącego się na polu dostrzegła z helikoptera lecąc do posiadłości Fulana.

Nagle zrozumiała, gdzie znajdował się i co robił od czasu wylądowania Hugh Kelly, i dlaczego znalazł się w drugiej dolinie przed nimi, a potem w tajemniczy sposób przyłączył się do nich na stoku prowadzącym do groty. To on przygotował ceremonię. Płomienie kaganków zatrzepotały pod wpływem delikatnego powiewu wywołanego przejściem ludzi. Majestatyczny biały byk zwrócił głowę w kierunku dziewczyny, spojrzenie przekrwionych oczu zdradzało miotający nim gniew z powodu długiego uwięzienia w ciemnościach. Poruszył nozdrzami i znowu parsknął. Napiął kark i nastawił rogi, jakby wierząc, że w słusznym gniewie mimo odległości dosięgnie swych gnębicieli.

— Dobry Boże — szepnęła Tess.

— Tak — rzekł Gerrard. — Dobry Bóg. Jego właśnie przedstawia rzeźba. Biały byk jest księżycem, a ponieważ księżyc przynosi światło ciemności, symbolizuje on zwycięstwo dobra nad złem. Księżyc jest odbiciem słońca, a więc byk jest odbiciem Mitry, boga słońca.

Tess nie potrafiła powstrzymać jęku.

— Twój przestrach jest zrozumiały — powiedział Gerrard. — Ale mam nadzieję, że odczuwasz równie głęboki szacunek. Bez emocji ofiarny rytuał nie miałby żadnego znaczenia. To rodzaj testu. Oboje stoicie teraz przed przemianą. To wam obiecuję. Pójdziecie w jedną lub drugą stronę, wybierzecie życie lub śmierć, zgodzicie się lub odmówicie. Dziewczyna dygotała.

— Podejdź bliżej — polecił Fulano. — Tutaj. Patrz na byka.

Ani Tess, ani Bill nie ruszyli się.

— Wasze wahanie nie wróży dobrze — stwierdził Hiszpan. — Musicie dowieść, że jesteście godni należeć do naszego grona.

Hugh Kelly i strażnicy, tłocząc się z tyłu, popychali Tess i Craiga w stronę zagrody, zmuszając ich do wykonania poleceń Fulana. Dziewczyna, znalazłszy się w niewielkiej odległości od wściekłego byka, patrzyła w jego gniewne ślepia.

Kiedy tym razem zwierzę prychnęło, poczuła jego ślinę na twarzy. Otarła z obrzydzeniem policzek, z całych sił starając się usunąć palące plamki. Ale najbardziej przeraziło ją coś innego. Wiedziała, że jeszcze chwila i nie zapanuje nad fizjologią własnego ciała. Bowiem w dole, za ogrodzeniem byka zobaczyła wąskie schody wycięte w podłodze jaskini prowadzące gdzieś w ciemność.

Wiceprezydent z irytacją potarł prawe oko, które znowu zaczęło mu łzawić. Z kieszeni wyciągnął plastikowy pojemnik, odsunął dłonią powiekę i wyjął z oka szkło kontaktowe, po czym schował je do pojemnika. Kiedy włożył już pudełko z powrotem do kieszeni, podniósł głowę. Tęczówka, uprzednio niebieska, była teraz szara, co widać było nawet w świetle kaganków.

Tess zadygotała.

— To kolejny sekret. Odziedziczyliśmy tę cechę po naszych przodkach — powiedział.

— Geny recesywne. Wiem.

— W takim razie dowiedziałaś się już bardzo wiele. Więcej, niż się spodziewałem. Ale teraz dowiesz się jeszcze więcej. Dużo więcej. Już czas. Wejdźcie do dołu — polecił im Gerrard.

Fulano także wyjął szkła kontaktowe odsłaniając oczy równie szare jak wiceprezydenta.

Tess zatrzęsła się znowu.

— Zdejmijcie ubrania — powiedział Hiszpan.

— Co? — wykrzyknął Craig. — Co to ma znaczyć?!

— Zapewniam cię, że prośba nie jest zdrożna — wyjaśnił Gerrard. — Seks nas nie interesuje. Uważamy, że cielesne pragnienia skażają ducha. Godzimy się na nie niechętnie, tylko dlatego, by przetrwał gatunek. Wasza nagość nie podnieci nas bardziej niż naturalna nagość zwierząt. Ale szanujemy skromność. Nie musicie się rozbierać na naszych oczach. Schrońcie się w ciemności jamy, a potem wyrzućcie ubrania na zewnątrz. W przeciwnym razie będziecie musieli włożyć z powrotem brudne.

— Brudne? Dlaczego? — zapytał gniewnym głosem porucznik. —

O czym wy mówicie?

— O chrzcie — odpowiedział Fulano. — Wasza widoczna niechęć nadal mnie niepokoi. Dowiedźcie dobrej woli. Pokażcie, że jesteście godni dołączyć do nas. Posłuchajcie polecenia. Wstąpcie do dołu. Zdejmijcie ubrania.

Hugh Kelly i strażnicy tłoczyli się nadal tuż za plecami Tess i Billa.

— Nikt nas nie musi popychać — żachnęła się dziewczyna. — Zgodziliśmy się. Powiedzieliśmy przecież, że chcemy przeżyć.

— Uratujecie się przed śmiercią tylko wtedy, gdy uszanujecie siłę chrztu, a czy tak się stanie, wkrótce zobaczymy — odparł Fulano. — Albo zrozumiecie i docenicie znaczenie rytuału, albo...

— ...zostaniemy zabici — dokończyła za niego Tess.

Zbierając całą odwagę zaczęła schodzić schodami, poza zasięg światła kaganków. Detektyw ruszył za nią.

Przytuleni do siebie dotarli na sam dół aż nazbyt prędko. Dziura w ziemi była wąska, czarna, wilgotna i zimna. Niechętnie zaczęli się rozbierać, bez przerwy potrącając się wzajemnie. Wreszcie stanęli nadzy i wyrzucili ubrania górą na zewnątrz jamy. Kiedy oczy Tess przyzwyczaiły się już do ciemności, uniosła głowę. Przez otwór w górze widać było światło kaganków. Grube pręty żelaznej bramy, tak gęste, że byk nie mógł przez nie przełożyć kopyt, umocowane były mocno klamrami do ramy wmurowanej w wapień.

— I co teraz? — zapytał szeptem Bill. — Cóż to za chrzest?

— Widziałeś przecież rzeźbę — odpowiedziała cicho. — Nie pojmujesz?

Wtedy nagle Craig zrozumiał.

Poczuła, że i on dygocze na myśl o koszmarze, jaki ich czekał. Spojrzała w górę. Mimo jej wysiłków, by jak najciszej szeptać, Gerrard musiał ją słyszeć.

— Krew baranka — rozległ się z góry jego głos. — Chrześcijanie mówią, że trzeba się obmyć we krwi baranka. To kolejny zwyczaj, który nam ukradli. Ich chrzest. Wodą zastąpili krew. Ale krew baranka była kiedyś krwią świętego byka. Białego byka. Nasza tradycja nie zmieniła się. Nadal stosujemy ten sam święty rytuał, co przed wiekami. Jego początki sięgają starożytnego Iraku. Potem pojawił się w Grecji, szczególnie na Krecie, gdzie istniała legenda o białym byku wyłaniającym się z morza i poświęconym przez Tezeusza bogu słońca — znali go pod imieniem Apollo. Później, w czasach rzymskich, nawracanie na mitraizm odbywało się właśnie poprzez chrzest. Tutaj, na terenie Hiszpanii, walki byków są współczesną wersją składania ofiary. W Meridzie na przykład arena znajduje się na dawnym miejscu świątyni Mitry. Jest tam identyczny dół jak ten tutaj, zwany taurobolium, w którym rzymscy centurioni rozbierali się i powtarzali ceremonię chrztu przed każdą walką — by zdobyć siłę, która pozwoli im pokonać przeciwnika. Rytuał przetrwał w tajemnicy mimo przejścia Konstantyna na chrześcijaństwo. Zachował się też w wiekach średnich mimo inkwizycji. I trwa nadal. I będzie trwał tak długo jak natura. Ponieważ jest to rytuał jej wiecznej siły i majestatu.

— Więc zróbcie to — krzyknęła dziewczyna. — Chcę, by się dokonało!

Odpowiedział jej głos Fulana.

— Jako potomek w prostej linii przywódcy, który wyprowadził grupę uciekinierów z Montsegur, zajmuję miejsce mego przodka. Zajmuję miejsce Mitry. Składam w ofierze tego, który jest obrazem Mitry — głos Hiszpana przeszedł w śpiew.

Tess usłyszała, jak tuż nad nią byk ryczy i z furią wali kopytami.

Nie mogła widzieć, co się dzieje na górze, ale doskonale wiedziała.

Fulano — ryzykując własne życie — dosiadał uwięzionego byka. Równocześnie doszedł ich głos Gerrarda, tak spokojny, że aż przerażający.

— W dniu wiosennego zrównania czcimy ofiarą odrodzenie planety. Natomiast podczas letniego przesilenia dnia z nocą przyjmujemy do naszej grupy nowych wiernych. Tych, którzy w czasie ceremonii chrztu zrozumieją konieczność ofiary. Bo tylko wtedy stają się godni przystąpić do naszego grona. Niewielu dostępuje nawrócenia.

Rozjuszony byk chrząkał, walił kopytami i ryczał we wściekłym proteście.

Dziewczyna wyobrażała sobie, jak Fulano dosiada go, zmaga się ze zwierzęciem unikając uderzenia rogami, by wreszcie szarpnąć głowę w górę. A potem zanurza ostrze i tnie arterie.

Spłynął na nią deszcz krwi. Gorącej, odrażającej i gęstej. Parującej, szczypiącej, słonej i gorzkiej. Lała się poprzez pręty kraty w niesamowitych ilościach.

Byk wydał ostatni ryk dumy i odwagi, choć jego gardło było już przecięte. I opadł na kolana. Tess usłyszała, jak kopyta walą o metalowe pręty, a po chwili opadło na nie ogromne, majestatyczne ciało. Popłynęło jeszcze więcej krwi. Moczyła jej włosy, zalewała oczy, spływała po twarzy, po nagim ciele. Czuła, że bose stopy ma po kostki zanurzone w odrażającej, parującej kałuży.

Przestała panować nad sobą. Upadła na ziemię. Bill starał się ją przytrzymać, ale jemu również krwawy potop odebrał resztkę sił.

— O mój Boże — jęknął.

— Czy teraz rozumiecie? — zapytał Fulano, podnosząc się znad ciała byka i wychodząc z zagrody.

Wciągnięta w szaleństwo, pławiąc się w posoce, rozgrzana krwią poświęconego, Tess podniosła w górę twarz lepką od czerwonej cieczy. Starała się zebrać oszalałe myśli. Wydawało jej się, że nie będzie w stanie powiedzieć ani słowa.

— Mów! — krzyknął Hiszpan.

— Ofiara — odezwała się z wysiłkiem — ma nas przekonać, że życie jest bezcenne. — Głos dziewczyny stał się zawodzący i ochrypły. — Krew byka nie pozwoli nam już nigdy zapomnieć, jak ostatecznie śmierć kończy życie. Teraz rozumiemy, że żadne żywe stworzenie nie powinno być zabite, chyba w ostateczności. Dlatego nie jadacie ciemnego mięsa. Z tego właśnie powodu większość z was jest wegetarianami. Zboża bowiem wyrastają na nowo każdej wiosny, ale żadne zabite zwierzę się nie odrodzi. A jeśli będzie się je nadal zabijać, pewnej wiosny nie odrodzi się już żaden gatunek. Planeta zginie. Musimy się o nią troszczyć, bo umrze całe jej piękno.

W grocie panowała straszliwa cisza.

Krew spływała po ciele Tess.

— Zrozumiałaś — powiedział Fulano. — Witaj. Jesteś jedną z nas.

Tess wytarła zalane krwią usta, mdliło ją od słonego karminowego płynu. Powietrze wypełniał zapach krwi. Nie mogła złapać tchu. Przed oczami widziała postać białego byka z przeciętym gardłem. Kiedy cud życia przetnie śmierć, życie się już nie odrodzi. Trzeba zrozumieć siłę śmierci. Takie było przesłanie.

Śmierć, pomyślała. Nie myśleliście, jak jest nieodwracalna, gdy zabijaliście moją matkę.

Hipokryci.

Niech was piekło pochłonie.

Odległy grzmot był na tyle silny, że poruszył skałę pod jej nogami, choć w pierwszej chwili myślała, że to tylko trzęsą się jej kolana.

— Co się dzieje? — w głosie Gerrarda zabrzmiał niepokój. — Czy to...?

Kolejny wstrząs, już bliższy, spowodował drżenie całej jaskini.

Gdzieś niedaleko potoczył się odłamek skały.

— To chyba... — głos Fulana załamał się. — Trzęsienie ziemi!

— Nie! Eksplozja! — wykrzyknął wiceprezydent z prawdziwą trwogą w głosie.

— Sprawdźcie! — rozkazał Hiszpan strażnikom. — Tu macie klucze! Otwórzcie drzwi. Zobaczcie, co się tam dzieje.

W kaplicy rozbrzmiały echem pospieszne kroki.

Bill złapał Tess za ramię i pociągnął ją schodami w górę. Poślizgnęła się w kałuży krwi i upadła. Dzięki osiągniętej przez lata ćwiczeń sprawności fizycznej udało jej się zmniejszyć siłę upadku i tylko potłukła sobie ramię. Zerwała się natychmiast i podążyła za Craigiem. Krew pokrywająca ich ciała zdążyła już ostygnąć. Nadzy, dygoczący z zimna wciągnęli szybko na siebie ubrania. Nie zwracając uwagi na patetyczny widok ciała białego byka leżącego w zagrodzie, ruszyli w stronę kaplicy.

Fulano, Gerrard i Kelly stali pod sklepionym wejściem. Strażnicy biegli w stronę drzwi do jaskini.

Jeden z nich naparł z całej siły na nie, usiłując je otworzyć. Po chwili odwrócił się.

— Nie ma światła!

— Dwoje drzwi, dwie eksplozje. — Fulano zacisnął dłonie w pięści.

— Pierwsza musiała uszkodzić generator.

— Ktokolwiek to zrobił... — zaczął wiceprezydent.

— Dobrze wiesz kto. Inkwizytorzy! — krzyknął Hiszpan. — Ale jeśli wejście nie jest zablokowane i idą do nas, to przecież bez światła nie znajdą przejścia tunelami — powiedział Gerrard.

— Są przygotowani. Mają ze sobą latarki — odparł mu Fulano. — Muszą tylko podążać za rzędem żarówek. — Wyprostował się i krzyknął do strażników: — Wejdźcie do tunelu! Zamknijcie drzwi, żeby nie widać było światła kaganków. Kiedy tylko zobaczycie latarki — strzelajcie! To będą łatwe cele!

Strażnicy natychmiast zamknęli drzwi.

— Inkwizytorzy — w ustach Fulana słowo zabrzmiało jak przekleństwo.

— Jak nas znaleźli? Skąd wiedzieli, gdzie...?

Wiceprezydent odwrócił się w stronę Tess i Billa.

— Wy! To wy w jakiś sposób ich tutaj sprowadziliście.

— Jak? — zapytał Craig. — Dobrze wiesz, że nie mogliśmy tego zrobić. Od chwili gdy opuściliśmy Bazę Wojsk Powietrznych w Andrews, nie mieliśmy możliwości z nikim się skontaktować. Gdybyśmy użyli telefonu w samolocie, wiedziałbyś o tym. A potem wsiedliśmy do innego samolotu. A następnie do helikoptera. Nie mieliśmy cienia szansy, by wysłać jakąkolwiek wiadomość. Robiliśmy wszystko, co nam kazaliście, nawet przyjęliśmy chrzest. Bardziej już nie możemy dowieść naszej dobrej woli.

— A jednak, jakoś... — Hiszpan ruszył w ich stronę, spojrzenie jego szarych oczy przebijało ich na wylot. — Przeszukano was, czy nie macie broni. Sprawdzono, czy nie macie przy sobie czegoś metalowego. W jaki sposób...

— Spójrz na jej stopy. To są te same tenisówki, które miała na nogach w samolocie! — wykrzyknął Gerrard. — Wzięła je ze sobą. Trzymała w torbie, a potem założyła, kiedy weszliśmy do jaskini. Oszukali nas. W butach musi być wmontowane urządzenie nadawcze. W ten sposób znaleźli nas inkwizytorzy.

— Zdejmij buty — krzyknął Fulano. — Chcę je obejrzeć!

Tess cofnęła się o krok.

— A więc mam rację! — krzyknął Hiszpan.

Dziewczyna zrobiła następny krok do tyłu.

— Kelly — Gerrard zwrócił się do swego asystenta.

— Słucham?

— Zastrzel ich. Zawierzyliśmy im, a oni nas zawiedli. Zabić ich to za mało. Rozwal ich na strzępy.

— Tak jest. — Hugh Kelly wyciągnął z kabury pistolet automatyczny, podniósł go i wymierzył.

Bill rzucił się w stronę Tess i wciągnął ją do jeziorka za stalagmitem.

Oszołomieni przywarli do skały.

Ale strzały, które rozległy się w tej samej chwili, nie pochodziły z broni Hugh Kelly'ego, lecz z innych pistoletów automatycznych. Nieco stłumione, dochodziły zza drzwi prowadzących do kaplicy.

Niby echo odpowiedział im okrzyk agonii.

Drzwi gwałtownie otworzyły się, do środka wpadli strażnicy, strzelając za siebie, po czym naparli z całych sił na podwoje, by je zamknąć.

— Nie używają latarek! — krzyknął któryś z nich.

Fulano ruszył w stronę tylnego wyjścia z jaskini.

— Więc jak to się stało, że doszli za nami aż tutaj? Jak mogli dostrzec w ciemnościach rząd żarówek?

— Używają noktowizorów! Nie uda nam się ukryć, bo i tak nas widzą. A my ich nie!

— Kryć się! — rozkazał Hiszpan.

Strażnicy wycofali się zajmując miejsca za występami skał. Niektórzy byli ranni. Tess słyszała ich przyspieszone oddechy. Coś uderzyło w metalowe drzwi.

— Próbują się tutaj dostać! — krzyknął Gerrard.

Kolejne uderzenie. Zamek trzymał mocno.

— Użyją materiału wybuchowego — powiedział Fulano. — Kłaść się.

Hugh Kelly odwrócił się, by zobaczyć, co się dzieje. Korzystając z chwili zamieszania Craig wyskoczył zza stalagmitu. Kelly usłyszał ruch, ale nie zdążył nic zrobić. Porucznik złapał go od tyłu za ramię i gardło i przytrzymując szczękę, z całej siły cisnął o ziemię, a potem jeszcze przygniótł kręgosłup kolanem.

Dziewczyna usłyszała odgłos łamania kości, to pękał kark i kręgosłup Kelly'ego. Zrobiło jej się niedobrze. Kiedy ciało asystenta osunęło się na ziemię jaskini, detektyw chwycił jego broń i wycelował w stronę Gerrarda i Fulana.

Za późno. Ostrzeżeni odgłosami bijatyki, rzucili się do ucieczki, zanim zdążył do nich strzelić.

Craig zaklął i ruszył za nimi. Nagle jednak zatrzymał się, cofnął i w tej samej chwili siła eksplozji zwaliła go z nóg. Huk był ogłuszający, metalowe drzwi zakołysały się na zawiasach, a potem spadły na podłogę. Ze sklepienia posypały się odłamki skał. Tess dzwoniło w uszach. Widziała, jak strażnicy strzelają celując w stronę wejścia do tunelu. Z ciemności, od strony komnaty z wizerunkami byków, odpowiedziano im ogniem.

Rozległ się kolejny wybuch. A potem jeszcze jeden. Tess, zanurzona w sadzawce za stalagmitem, przyciskała dłonie zasłaniając uszy. Granaty. Inkwizytorzy rzucali granaty! Kaplica wypełniła się dymem i ogniem. Mimo że z całych sił przyciskała dłonie do uszu, słyszała krzyki umierających ludzi.

Strzelanina nie ustawała, a nawet zyskiwała na sile. Przez jaskinię przetaczał się grzmot eksplozji, znowu potoczyły się kamienie. Dziewczyna zobaczyła, że w pobliżu wejścia do kaplicy przewraca się kaganek, a płonący olej wylewa się na podłogę. Kule obtłukiwały filary skalne i rykoszetowały.

Strzelanina stawała się coraz gwałtowniejsza, ciemno ubrani ludzie wyłaniali się z sąsiedniej komnaty z malowidłami byków. Poprzez dym Tess widziała, że napastnicy mają twarze pokryte kamuflażowym czarnym tłuszczem, a na oczach gogle. Strzelali na wszystkie strony, używając broni automatycznej, i rzucali granaty. Ranni padali na ziemię, krew tryskała z ich głów i ciał. Innych trafiały spadające ze sklepienia kamienie.

Garstka ocalałych — między nimi Gerrard i Fulano — biegła w głąb jaskini. Tylko niektórzy usiłowali odpowiadać ogniem, większość zmykała w panice.

Jakiś przebiegający koło Tess człowiek potknął się i upadł. W nagłym impulsie wysunęła się z ukrycia i pochwyciła jego broń. Ojciec nigdy nie uczył jej posługiwać się tego rodzaju pistoletem, ale zapamiętała, w jaki sposób Hugh Kelly odciągał rączkę do repetowania, przygotowując się do strzału. Najwyraźniej był to mechanizm załadowania pistoletu. Przypuszczała, że strażnik zdążył już wcześniej przygotować broń, i kiedy zobaczyła, że mężczyzna się podnosi, instynktownie podniosła pistolet i wypaliła. Strażnik upadł na ziemię.

Strumień rozpryskującej się krwi przeraził Tess. Siła odrzutu broni odbiła lufę do góry. Dziewczyna musiała z całej siły ją przytrzymać. Zdecydowana walczyć dalej, szukała wzrokiem innych wrogów. Ale gdzie się podział Craig? W chaosie strzałów, dymu i ognia nie miała odwagi znowu nacisnąć na spust, obawiając się, że to jego mogłaby zranić. Nagle ujrzała go, leżał na brzuchu i strzelał. Strażnicy w panicznej ucieczce wpadali na siebie i przewracali się wzajemnie. Strzeliła ponad Billem celując w stronę strażników. W kaplicy było coraz ciemniej od dymu.

Jakiś nagły ruch po prawej stronie zwrócił jej uwagę. To Fulano podnosił się przy drzwiach do zagrody, w której zasztyletował byka. Wyciągnął przed siebie pistolet i mierzył z niego w detektywa. Tess strzeliła wcześniej, rozrywając pierś Hiszpana kulami. Potomek w prostej linii przywódcy heretyków zatoczył się i opadł na ciało wielkiego białego byka.

Dziewczyna tym razem również nie potrafiła utrzymać broni i lufa odskoczyła w górę, ale palec trzymała wciąż na cynglu. Odwróciła się i nagle na linii ognia znalazł się Gerrard.

Wiceprezydent jęcząc wyciągnął ręce, jakby chciał zasłonić pierś, ale kule z pistoletu Tess uderzyły wyżej, rozrywając jego przystojną twarz. W miejsce szarych oczu pojawiły się czarne dziury. Wydawało się, że jego głowa rozleci się na kawałki.

W tym samym momencie siła potężnej eksplozji rzuciła Tess na skalistą podłogę. To detonowały granaty u wejścia kaplicy. Dziewczyna usiłowała utrzymać się na nogach, wiedziała, że zaraz nastąpią kolejne wybuchy i to bliżej.

Równocześnie poczuła, że ktoś na nią upada. To był Craig. Pociągnął ją za sobą. W następnej chwili spadała już po schodach w głąb jamy. Obtłukiwała sobie kolana, plecy, głowę, a wreszcie uderzyła o dno rozpryskując na wszystkie strony cuchnącą krew. Gdy odzyskała przytomność, zobaczyła, że Bill zakrywa dłońmi uszy. Zrobiła to samo i w tym momencie przetoczył się nad ich głowami huk rozrywającego się granatu. Szrapnele rozprysnęły się po ścianach jaskini, odłamki skalne potoczyły się z góry po schodach, odgłos wybuchu odbił się głośnym echem.

Unurzana we krwi dziewczyna uniosła głowę i nasłuchiwała, jak warkot automatycznej broni wypełnia grotę. Powyżej, w kaplicy, panowała ciemność. Wybuchy granatów pogasiły kaganki.

— Chyba ich wykończyliśmy — odezwał się jakiś pełen napięcia głos.

— Lepiej sprawdźmy — odpowiedział mu inny.

Tess rozpoznała charakterystyczny, niski tembr. Ojciec Baldwin. Jesteśmy bezpieczni, pomyślała. Podniosła głowę chcąc do niego zawołać, lecz Craig przykrył jej dłonią usta i zmusił do skulenia się tuż przy ziemi. Posłuchała tylko dlatego, że go kochała. Jego postępowanie, choć dziwne, na pewno miało na celu jej dobro. Ufała mu. Wiedziała, że pragnie ją ochronić.

Usłyszała ciężkie kroki ludzi wchodzących do jaskini.

— Nikt nie ocalał — odezwał się ten sam pełen napięcia głos. — Ci, których nie trafiły kule lub granaty, zginęli pod skałami.

— Sprawdź dokładnie — rozkazał znowu ksiądz.

Głos inkwizytora był dziwnie przytłumiony. Tess zrozumiała, że odłam skały, który spadł na byka i ciało Fulana, zasłonił również wejście do jamy i schody.

— Nikt nie żyje — odezwał się pierwszy głos. Potoczył się jakiś kamień. — Zaraz zawali się sklepienie.

— Przygotuj ładunki — polecił ojciec Baldwin. — Porozkładaj je wszędzie.

— Już to robimy.

— Najważniejsza jest rzeźba. Sam zainstaluję zapalnik i wyślę ją w kawałkach prosto do piekła. Dzięki Bogu, wreszcie odnaleźliśmy główne gniazdo. Są jeszcze inne, ale to było najważniejsze.

— A co się stało z kobietą i detektywem? Nie znaleźliśmy ich.

— Prawdopodobnie leżą pod jakimś rumowiskiem. Może nawet jeszcze żyją. Za pięć minut nie będzie to miało już żadnego znaczenia — odrzekł ksiądz. — Jeśli w jakiś sposób udało im się przeżyć, zginą w chwili, gdy eksplozja powali sklepienie. Zawdzięczamy im wiele. Ale znając nasze sekrety nie mogą pozostać przy życiu. Otrzymają nagrodę w niebie. Ładunki?

— Gotowe.

— Ja też skończyłem, po rzeźbie nie pozostanie nawet ślad. A ciała robactwa wybuch przeniesie prosto do piekieł.

— Chodźmy — powiedział pierwszy mężczyzna i przebiegł z groty do kaplicy.

Słychać było kroki podążających za nim ludzi.

— A reszta ładunków? — dopytywał się ojciec Baldwin, słowa dochodziły teraz z oddali.

— Gotowe. Potrzebujemy pięciu minut, żeby się stąd wydostać. Na tyle nastawiony jest zapalnik.

— Śpieszmy się — przynaglał ksiądz. Teraz już ledwie było go słychać. — Po drodze rozkładajcie ładunki wybuchowe. Cała ta jaskinia ma zostać zniszczona.

— Nie ma problemu. Zobaczymy z zewnątrz piękny fajerwerk.

Bill zdjął rękę z ust Tess. Ich ubrania ociekały krwią. Wdrapali się po schodach do skały zasłaniającej wejście. Craig po omacku wymacał szparę i przecisnął się przez nią, za nim podążyła dziewczyna, ostre krawędzie skały obtarły jej skórę na plecach. W komnacie było ciemno, ale płomienie pełgające po rozlanym oleju dawały tyle światła, że znajdowali jakoś drogę przez osypiska skał. Oboje dygotali z zimna.

— Musimy się stąd wydostać — powiedział detektyw.

— Jak? — Tess objęła się zakrwawionymi rękami. — Nawet jeśli dotrzemy do wyjścia przed eksplozją, zastrzelą nas ludzie ojca Baldwina.

— Trzeba rozbroić ładunki wybuchowe.

— Nie, nigdy nie uda nam się wszystkich odnaleźć.

— W każdym razie nie możemy tutaj tak siedzieć i czekać na śmierć — rzekł Craig. — Musi być jakieś wyjście...

— Czekaj, coś mi się przypomniało. — Złapała go za ramię. — Pamiętasz, jak wchodziliśmy do jaskini i Fulano zamknął drzwi? Zostawił na zewnątrz trzech wartowników.

Porucznik skinął głową.

— Powiedział wtedy, że gdyby nie odpowiedzieli na wezwanie przez walkie-talkie, użylibyśmy innego wyjścia — szybko dokończył jej myśl.

— Ono musi być gdzieś tutaj.

— I to blisko — dodała Tess. Czuła, jak mocno wali jej serce.

Craig oparł się ciężko o skałę.

— O co chodzi?

— W takich ciemnościach nie mamy szans odnaleźć tunelu. — Nagle wyprostował się. — Poczekaj chwilę. Chyba mogę zdobyć dla nas trochę światła. Zostań tutaj.

Dziewczyna patrzyła z rozpaczą i lękiem, jak przedzierał się przez rumowiska.

— Czego szukasz? — zapytała.

— Ciała. Nasze ubrania są zbyt przesiąknięte krwią. Nie zapalą się.

— Nie rozumiem.

— Zaraz. O tutaj. Znalazłem. — Ściągnął kurtkę z jednego trupa, przeszedł do kaplicy i przytknął rękaw do ognia. Szybko wrócił z płonącym materiałem. — Granaty pogasiły kaganki i przytłumiły płomienie, ale wszędzie na podłodze jest rozlany olej. Czuję go. Pociągnął płonącym rękawem próbując w różnych miejscach między kamieniami. Nagle buchnął ogień. Zebrany między skałami olej zapalił się. Płomienie rozprzestrzeniały się coraz bardziej. Tess i Bili cofnęli się. W pomieszczeniu zrobiło się nagle jasno.

— Widzę. Na lewo — wskazał detektyw. — Jest tunel.

Coś w sklepieniu zatrzeszczało i na podłogę posypały się odłamki, dziewczyna rzuciła się biegiem w stronę wyjścia.

— Wolniej! — krzyknął Craig. — Jeśli skręcisz kostkę...

— Bardziej boję się ładunków wybuchowych. — Od sklepienia oderwał się potężny kawałek skały i spadł z ogromnym hukiem. — Oraz skał.

Wpadli do tunelu.

— Tędy prawdopodobnie Kelly i jego ludzie wprowadzili byka — powiedział porucznik. — Wejście od kaplicy jest na to zbyt wąskie. Poza tym przeprowadzenie takiego zwierzęcia to nie fraszka, na pewno przygotowano najprostszą i możliwie najkrótszą drogę. Nie mylił się. W blasku ognia widzieli wyjście z jaskini nie dalej jak dwadzieścia metrów przed nimi. Tess jęknęła na widok kolejnych metalowych drzwi. Jęknęła jeszcze głośniej, kiedy zobaczyła, że porucznik napiera na nie bez najmniejszego efektu.

— Te cholerne drzwi są zamknięte. — Wściekły, wykończony Bili oparł się o ścianę, krew skapywała mu z ubrania na podłogę. — Tracimy tylko czas. A tak mało go zostało.

— Może jest jeszcze inne wyjście — głos dziewczyny drżał.

— Nie licz na to. Bo jeśli nawet, wybuch dotrze tam szybciej niż my.

— Musimy spróbować.

Detektyw spojrzał na nią z podziwem.

— Tak.

Wrócili tunelem do groty. Osunął się właśnie następny kawał sklepienia. Siła wstrząsu odrzuciła ich, podmuch powietrza rozniecił większy płomień.

— Tutaj. Z tyłu! — krzyknęła Tess. — Następne przejście.

— Lada chwila wszystko eksploduje.

— Płomienie, Craig! Patrz na płomienie!

— O co ci chodzi?

— Nie palą się równo! Odchylają się od tego tunelu. Kiedy pierwszy raz weszliśmy do kaplicy, zauważyłam, że płomienie w kagankach są pochylone, ale myślałam, że to my spowodowaliśmy przeciąg. Jeśli jest ciąg powietrza, to oznacza, że musi być także wyjście na zewnątrz.

Porucznik skinął głową.

— Ale nie wiadomo, czy otwór okaże się wystarczająco duży.

— To nasza jedyna szansa! — Sklepienie zatrzeszczało znowu. — Idźmy. Zanim...

Ruszyli biegiem w stronę następnego tunelu. W momencie gdy się w nim znaleźli, na ziemię spadł kolejny kawał skały, umknęli przed nim w ostatniej chwili. Ruszyli przed siebie. Robiło się coraz ciemniej.

— Jeśli ten tunel ma dalsze odnogi — Bill oddychał ciężko — to nie mamy szansy.

Światło od płomieni w jaskini było już tak słabe, że Tess musiała się przytrzymywać ścian.

— Czujesz powiew?

— Tak! Ale co to za odgłos?

Przed nimi coś huczało, z każdym ich krokiem coraz głośniej. Tunel zakręcał, a potem schodził w dół. Do miejsca, gdzie się znaleźli, światło już nie dochodziło. W całkowitej ciemności potykali się opierając o ściany. Huk stawał się coraz donośniejszy i dziewczyna z ledwością usłyszała, że detektyw coś do niej krzyczy.

— Co?! — odkrzyknęła.

— Myślę, że to...!

W kompletnej ciemności nie widziała go wcale, więc złapała go za rękę. Zrobiła kolejny krok i nagle przechyliła się do przodu, uderzyły w nią fale kolejnych eksplozji. Sklepienie zatrzeszczało. Znów posunęła się do przodu, ale natrafiła na pustkę. Runęła w dół, za nią spadały fragmenty roztrzaskanego sklepienia. Wciąż trzymając Craiga za rękę trafiła w coś czarnego i jednostajnie huczącego.

Był to podziemny strumień. Dławiąc jej krzyk porwał ją lodowaty prąd. Z zamkniętymi oczami, wstrzymując oddech zanurkowała, przerażona, bezradna. Niejasno uświadomiła sobie, że słyszy plusk spadających tuż za nią odłamków. Prąd porwał ją, zanim zdążyły dosięgnąć jej kamienie. Popychana wciąż do przodu usiłowała wynurzyć głowę, mając nadzieję, że strumień wyniesie ich na otwartą przestrzeń. Ale choć starała się ze wszystkich sił, nie udawało się jej.

Strumień pędził jak oszalały. Na kolejnych zakrętach Tess obijała się o wyżłobioną przez wodę skałę. Gdzieś po drodze puściła rękę Billa. Znowu spróbowała wypłynąć, gdy nagle poczuła, że gwałtownie spada. O Jezu, modliła się, niezdolna już dłużej ani utrzymać powietrza w płucach, ani odetchnąć.

Poczuła nagle, że wylatuje w powietrze. Odetchnęła. Myślała, że płuca jej pękną. W następnej chwili znalazła się w jeziorze, wepchnięta w głąb siłą wodospadu. Kiedy wydobyła się na powierzchnię, ramiona zupełnie jej osłabły ze zmęczenia. Spazmatycznie łapała powietrze i dopiero po chwili zrozumiała, że to, co świeci nad jej głową, to gwiazdy. Była upojna, pachnąca kwiatami noc, a ona znajdowała się tuż przy brzegu jeziora.

W panice zaczęła szukać wzrokiem Craiga. Jego ciało unosiło się w pobliżu na wodzie. Zebrała wszystkie siły i popłynęła w jego stronę. Chwyciła go za ramię. Uniósł głowę kaszląc i krztusząc się. Przyholowała go do brzegu. Po chwili oboje już leżeli na trawie. Ale porucznik nadal dławił się i kaszlał. Wymiotował wodą. Przekręciła go na brzuch, odwróciła mu głowę na bok, sprawdziła, czy nic nie dostało się do ust, co mogłoby przeszkadzać w oddychaniu. Naciskała dłońmi jego plecy, z ust wypłynęła woda. Znowu się zakrztusił. Wreszcie spazmy zaczęły ustawać. Po chwili oddychał już spokojniej.

Całkowicie wykończona osunęła się obok niego na trawę. Powietrze pachniało czystością i świeżością. Księżyc i gwiazdy były przepiękne. Mimo huku wodospadu słychać też było szum pobliskiego strumienia spływającego w dolinę.

Bill oparł się na łokciu i popatrzył na Tess. Odkaszlnął i ścisnął jej rękę.

— Dzięki. — Udało mu się uśmiechnąć.

— Coś mi się wydaje, że obojgu nam sprzyja szczęście. — Ona też uśmiechała się. Żył, co za ulga.

Kaszląc wypluła resztki wody. Dygotała z zimna tak bardzo, że szczękały jej zęby. Leżeli przytuleni obok siebie, próbując odzyskać siły.

Wreszcie detektyw podniósł się.

— Ta woda była lodowato zimna. — Nie mógł opanować drżenia.

— Hipotermia. — Tess zmarszczyła czoło. — W mokrych ubraniach nawet w ciepłą czerwcową noc wychłodzimy się na śmierć. Musimy się jakoś ogrzać i wysuszyć. Jak najszybciej. Zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, obrzuciła szybkim spojrzeniem dolinę. Nie, pomyślała, nie po to przeżyliśmy to wszystko, by teraz zamarznąć. Jeszcze raz w myśli podziękowała Bogu. — Wszystko będzie dobrze. Nie martw się.

— Co ty mówisz? Najbliższa wioska najprawdopodobniej położona jest wiele kilometrów stąd. Zwariujemy, uśniemy albo umrzemy, zanim uda nam się tam dotrzeć, przyjmując, że wiemy, gdzie iść.

— Nadal nie widzę żadnego problemu. — Dziewczyna dygotała z zimna.

— Myślisz, że wystarczy potrzeć dwie szczapki drewna, żeby zapalić ogień?

— Nie. Ktoś już to za nas zrobił. A właściwie cała chmara ludzi. Zdziwiony Craig odwrócił się podążając za jej wzrokiem. Przez chwilę patrzył bez słowa. Poniżej, u stóp zbocza płonęły setki ognisk. Ich blask wydał mu się cudowny.

— Noc świętojańska. Zapomniałem — szepnął.

— Świecą jak małe słońca. Przynajmniej raz ogień nam dopomoże. — Tess udało się podnieść, sięgnęła po jego rękę. — Jasne płomienie. Nie ciemne. Chodźmy, dziecino.

Musiała wykrzesać z siebie całą siłę, by pomóc mu wstać. Ramię w ramię, wspierając się wzajemnie, zaczęli zsuwać się po śliskim zboczu w stronę ognisk.

— Na szczęście strumień zmył krew z naszych ubrań — powiedziała. — Myślę, że w jakiś sposób... to był chrzest. I wymazał ten poprzedni. Był prawdziwie oczyszczający.

— Ale niestety nasze problemy nie skończyły się — odparł porucznik.

— Tak. Ojciec Baldwin. Skąd wiedziałeś, że życzy sobie naszej śmierci?

— Po prostu intuicja, ale w mojej pracy człowiek uczy się wierzyć takim wewnętrznym impulsom. Uważałem, że powinniśmy poczekać i sprawdzić, czy będzie próbował nas uratować spod kamieni. Najwyraźniej sądził, że stanowimy naprawdę poważne zagrożenie dla jego grupy. Za dużo wiemy.

— Przynajmniej w tej chwili nie dbam za grosz o całą inkwizycję. Jedyne, czego pragnę, to być blisko ciebie. Życie jest cudowne!

— Walka dobra ze złem. — Craig zadrżał. — W ich przypadku trudno rozpoznać, która ze stron reprezentuje dobro. Obie czynią zło. Jednego jestem pewien, jak tylko inkwizytorzy dowiedzą się, że żyjemy, przyjdą po nas.

— Może nie. — Tess zawahała się.

— Masz jakiś pomysł?

— Coś w tym rodzaju. Jeszcze się muszę nad tym zastanowić. Ale jeśli zjawią się, by nas zabić, będę gotowa do walki. W moim przekonaniu są winni niewybaczalnego grzechu.

— Ponieważ zwrócili się przeciwko nam?

— Nie. Ponieważ zniszczyli malowidła. Nigdy ich nie zapomnę — jeleń, bizon, konie, łosie, no i byki. Takie potężne i wspaniałe, jedyne.

U stóp góry dziewczyna widziała cienie poruszające się wokół ognisk. Wieśniacy tańczyli, podnosząc w górę wieńce i krzyże uplecione ze zboża. Na widok Tess i Billa zbili się w nieufną gromadę. Ale kiedy podniosła prawą rękę, na której wciąż błyszczały krople wody ze strumienia i dotknęła nią czoła, potem piersi, lewego ramienia i prawego, zrobili dla nich miejsce.

Ogień szybko ich ogrzał i wysuszył ubrania. Leżeli przytuleni do siebie przez całą noc. Zapadali od czasu do czasu w drzemkę, potem budzili się i patrzyli jak zahipnotyzowani w płomienie.

14

Alexandria, Wirginia

Czując przy sobie dodającą otuchy obecność Craiga, Tess stała na cmentarzu na peryferiach miasta przy grobie matki. Nie widziała nic przez łzy. Pogrzeb odbył się poprzedniego dnia, w sześć dni po ucieczce z jaskini, a dwa po powrocie z Hiszpanii. Wiele się wydarzyło. Po nocy przy ognisku hiszpańscy przyjaciele zaprowadzili ich do najbliższej wioski. Tam, nie bez kłopotów z powodu nieznajomości języka, dziewczynie udało się dostać do telefonu i skontaktować z ambasadą amerykańską w Madrycie. W związku z jej raportem już wkrótce w wiosce wylądowało kilka helikopterów, z których wysiedli zarówno hiszpańscy, jak i amerykańscy urzędnicy w towarzystwie uzbrojonych strażników. Od tej chwili zaczęły się nieustanne przesłuchania. Tess i Bill wskazali miejsce, gdzie znajdowało się wcześniej wejście do jaskini. Pokazali wodospad, który uratował im życie.

Potem helikopterami przylecieli następni oficjele w towarzystwie policji. Przesłuchania przeciągnęły się do późnej nocy. Po kilku zaledwie godzinach snu i skromnym śniadaniu Tess i porucznik musieli od nowo odpowiadać na pytania. Powtarzali w kółko ułożoną zawczasu historię.

Była ona podstawą planu przygotowanego przez dziewczynę, mającego ich chronić w przyszłości zarówno przed heretykami, jak i inkwizytorami. Chciała ją jak najszybciej opowiedzieć dziennikarzom i upewnić się, że zostanie opublikowana. Jednak kiedy tylko pojawili się reporterzy, Tess i Billa zabrano pod strażą helikopterem do Bilbao, a potem do Madrytu, gdzie nadal męczono ich pytaniami w głównej kwaterze wywiadu hiszpańskiego. Tam też dopuszczono do przesłuchań potwornie zdenerwowanych przedstawicieli CIA. Jednak dziennikarzom udało się z nieoficjalnego źródła dowiedzieć wystarczająco dużo, by opublikować wymyśloną przez Tess wersję wydarzeń i nadać rozgłos sprawie. Obiegła ona szybko cały świat. Pod naciskami wielu rządów hiszpańskie i amerykańskie władze ogłosiły oficjalną wersję.

Amerykański wiceprezydent i ewentualny przyszły prezydent Hiszpanii zostali rzeczywiście zaatakowani przez grupę terrorystów, w czasie gdy pokazywali dwojgu amerykańskim gościom cuda kultury i krajobrazu prowincji Nawarra w północnej Hiszpanii.

Terroryści pozostali nie zidentyfikowani.

W oficjalnym raporcie nie pojawiły się oczywiście żadne wątpliwości, które coraz bardziej zdenerwowani urzędnicy usiłowali wyjaśnić, zadając w kółko te same pytania.

— Po co, u licha, w ogóle przyjechaliście do Hiszpanii? Jak dostaliście się do kraju? Nie macie paszportów.

— Moją matkę zamordowano kilka dni temu — powtarzała niezmiennie Tess. — Alan Gerrard jest, to znaczy był, długoletnim przyjacielem rodziny. Zaprosił mnie i mego narzeczonego na pokład „Air Force Two”, którym przylecieliśmy do Hiszpanii. Miał nadzieję, że wycieczka pozwoli mi choć trochę otrząsnąć się z rozpaczy. Jego propozycja pojawiła się zupełnie nagle. Nie mieliśmy czasu, by pojechać po paszporty, a ja byłam zbyt pogrążona w smutku, by jasno myśleć i odmówić zaproszeniu nie tylko przyjaciela, ale na dodatek wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. Czy pan odrzuciłby taką propozycję?

— Ale jak dostaliście się tam, na północ Hiszpanii?

— Alan, przed czekającymi go oficjalnymi obowiązkami, chciał odwiedzić Josego Fulano w jego posiadłości niedaleko Pampeluny. Przyjaźnili się. Chociaż podejrzewam, że chcieli również omówić jakieś interesy. W każdym razie po prostu zabrał nas ze sobą. Był człowiekiem spontanicznym, a bardzo pragnął jakoś mi pomóc. Twierdził, że nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby nie pokazał nam tej przepięknej okolicy.

— Jaskini? W środku nocy?

— Chodziło właśnie o noc świętojańską. Alan i Jose chcieli, byśmy zobaczyli ogniska w dolinach. Potem nakazali pilotowi helikoptera, by wylądował, i poszliśmy do jaskini. Twierdzili, że to bardzo szczególne miejsce, które mało kto oglądał, i że w środku znajdują się malowidła z epoki lodowcowej.

— Malowidła z epoki lodowcowej?

— Tak. Były bardzo piękne.

— I wtedy właśnie zaatakowali terroryści?

— Zupełnie nagle. Nie wiem, skąd napastnicy wiedzieli, że jesteśmy w jaskini, ale od razu zaczęli strzelać z broni automatycznej. Podłożyli też ładunki wybuchowe. Widziałam, jak Alan i Jose odpowiadają ogniem. Mój narzeczony i ja pobiegliśmy w głąb tunelu. Eksplozje osłabiły strop w jaskini. Zawalił się właśnie w chwili, kiedy udało nam się znaleźć strumień, który wyniósł nas na zewnątrz.

— Znalezienie strumienia okazało się dla was bardzo wygodnym przypadkiem.

— Mieliśmy szczęście. A co, może byście woleli, żebyśmy zginęli także? Wtedy nie byłoby nikogo, kto zdałby relację z tego, co się wydarzyło.

— A co się stało z napastnikami? Co to byli za ludzie?

— Nie mam pojęcia, nosili na twarzach maski. W jaskini było prawie ciemno, tak że ledwo ich widziałam.

I tak dalej, i tak dalej. Chociaż prowadzący śledztwo starali się znaleźć słabe punkty tej historii, Tess i Bill upierali się przy swojej wersji. Większość tego, co opowiedzieli, była prawdą, doradcy wiceprezydenta i agenci służb specjalnych, którzy pozostali w Madrycie, potwierdzili pierwszą część relacji. Jedyne, czego nie dało się sprawdzić i co prowadzący śledztwo musieli przyjąć na wiarę, to fakt, że ani Tess, ani Craig nie potrafili podać żadnej informacji, która pomogłaby zidentyfikować napastników.

Wszelkie wysiłki, by wygrzebać spod skał ciała, okazały się daremne. Wnętrze góry zapadło się całkowicie. Jej niwelacja nie wchodziła w grę. Trupy musiały pozostać zagrzebane tam na zawsze, z ogromnym szczytem jako nagrobkiem.

Nie zidentyfikowani napastnicy. Żadnej wskazówki poza malowidłami z epoki lodowcowej na ścianach groty. Te dwie dezinformacje — terminu nauczyła się Tess od swego ojca — były kluczowe w planie uratowania jej i detektywa. Ku ogromnej uldze przeczytała je w gazetach w drodze powrotnej do Ameryki na pokładzie „Air Force Two”. Śledztwo miało toczyć się dalej w Waszyngtonie, tak jej przynajmniej powiedziano, ale nie wątpiła, że oboje wkrótce zostaną zwolnieni jako niewinni świadkowie, chociaż najprawdopodobniej podejrzenia będą jeszcze długo na nich ciążyć.

Podczas lotu do Stanów otrzymała również międzynarodowe wydanie pisma „USA Today”. W części ekonomicznej zauważyła artykuł, który poprawił jej humor. Pod naciskiem opinii publicznej przeciwnej mordowaniu słoni dla zdobycia ich kłów wydano międzynarodowy zakaz handlu kością słoniową, w konsekwencji czego jej cena spadła z dwustu dolarów poniżej pięciu za kilogram. Dla kłusowników stała się tak mało opłacalna, że zaprzestali masakr biednych zwierząt. Gatunek miał szansę na przetrwanie. W tym samym artykule pisano, że inne, wciąż trzebione gatunki zanikały w alarmującym tempie, w liczbie stu pięćdziesięciu tysięcy sztuk rocznie.

Mimo wszystko nadzieja na uratowanie słoni była krzepiąca, podobnie jak jasne niebo, dziwnie wolne od smogu w chwili, kiedy ocierając łzy stała nad grobem matki.

Odwróciła się do Billa, oparła głowę na jego piersi i powiedziała:

— Zaczynam rozumieć, dlaczego wyznawcy Mitry czczą ogień. Można go wykrzesać nawet z martwych przedmiotów. Starych gałęzi. Suchych liści. Odrodzenie, jak Feniks z popiołów.

— Ze śmierci rodzi się życie. — Craig skinął głową.

— Problem w tym — uniosła głowę — że płomienie nie są bardziej nieśmiertelne niż gałęzie czy liście. Płomień wreszcie musi przygasnąć. — Łzy nieprzerwanie ciekły jej po policzkach. — Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.

Detektyw milczał przez chwilę.

— Ale kiedy rozrzucisz popioły po ogrodzie, ziemia stanie się bardziej urodzajna. Cykl przechodzenia śmierci w życie jest ciągły.

— Cud natury — mówiła zdławionym głosem. — Tyle tylko, że moja matka odeszła na zawsze.

— Ale ty wciąż żyjesz. Jesteś jej kontynuacją.

— Będę próbowała postępować tak, żeby — gdyby żyła — mogła być ze mnie dumna — powiedziała Tess. — Przez tyle lat jej unikałam, a teraz tak bardzo bym chciała spędzić z nią choć chwilę.

— Czy myślisz, że nie wolałaby zostać pochowana na cmentarzu Arlington obok twego ojca?

— Nie — dziewczyna mówiła z trudem. — Moja matka była żoną dyplomaty. Pogodziła się z gorzkimi zasadami. Zawsze na pierwszym miejscu stawiała karierę ojca. A sama usuwała się w cień. Bez słowa skargi. Ponieważ go kochała.

Craig ucałował jej opuchnięte od płaczu oczy.

— I ja cię kocham. Obiecuję, że ty zawsze będziesz na pierwszym miejscu.

Odeszli od grobu trzymając się za ręce.

— Tak bardzo pragnęłam zemsty — mówiła Tess. — Ale kiedy zabijałam Gerrarda i Fulana, nie wyrównywałam rachunków. Nie czułam radości. Ani satysfakcji. To było okropne. Chciałam po prostu nas uratować. To w jakiś sposób mnie usprawiedliwia, jeśli w ogóle cokolwiek może usprawiedliwić taki czyn. Wszyscy ci ludzie, których zastrzeliłam. Cała ta krew. Ohyda. Od tamtej chwili męczą mnie po nocach koszmary.

— Będę zawsze obok, żebyś się czuła bezpiecznie.

Mijali inne groby idąc w stronę wynajętego samochodu.

— Przynajmniej nikt nie wie, kto naprawdę zabił Gerrarda i Fulana — powiedziała. — Inkwizytorzy myślą, że to oni. Heretycy uważają podobnie. Nikt nas nie obwini.

— Naprawdę wierzysz, że przestaną nas prześladować? — zapytał porucznik.

— Oczywiście istnieje ryzyko, ale mam nadzieję, że nie będą. Podczas przesłuchań nie wspomnieliśmy ani słowem o ojcu Baldwinie i inkwizytorach. Nie mówiliśmy też o heretykach. Ani o kaplicy znajdującej się w grocie. Na pewno obie strony dysponują informatorami, którzy wiedzą, co wyznaliśmy na śledztwie. Mam nadzieję, że potraktują nasze milczenie jako akt dobrej woli.

— Chcesz to tak zostawić? — zapytał Bili. — Naprawdę nie czujesz pragnienia, by ich powstrzymać?

— Nigdy by nam się to nie udało. Nie jestem pewna, co jest gorsze, heretycy używający terroryzmu dla ratowania planety czy inkwizytorzy zwalczający swymi obrzydliwymi metodami coś, co traktują jako teologiczne zło. Niech walczą ze sobą. Jeśli będziemy mieli dość szczęścia, zniszczą się nawzajem, a ludzie zmądrzeją na tyle, by uratować planetę w jedyny słuszny sposób, kierując się miłością.

Minęli ostatni rząd grobów i podeszli do samochodu. Kiedy odjeżdżali spod cmentarza, Craig włączył radio. Ale po pierwszych słowach spikera zatrzymał gwałtownie auto przy krawężniku. W dniu pogrzebu matki Tess na cmentarzu Arlington odbyły się uroczystości pogrzebowe w związku ze śmiercią Alana Gerrarda. Wcześniej, zgodnie z zasadami konstytucji, prezydent ogłosił nominację nowego wiceprezydenta, którego miały zatwierdzić obie izby Kongresu. Mimo pewnego niepokoju wywołanego ostatnimi wydarzeniami prezydent nie odwołał swojej wizyty w Peru, gdzie miał brać udział w konferencji poświęconej zwalczaniu handlu narkotykami. Nie mógł przecież pozwolić — jak powiedział w swym telewizyjnym orędziu do narodu — by królowie narkotyków pomyśleli, że zląkł się zabójców wiceprezydenta. A więc odleciał do Peru.

Jako wiadomość z ostatniej chwili spiker, nie potrafiąc ukryć przerażenia w głosie, relacjonował atak na samolot „Air Force One” z prezydentem na pokładzie. Nastąpił on w chwili, gdy samolot schodził do lądowania w Limie. Został trafiony za pomocą rakiety ziemia-powietrze.

Tess słuchała w bezruchu. Starała się zrozumieć konsekwencje usłyszanej wiadomości. Wkrótce jej kraj będzie miał nowego prezydenta i wiceprezydenta. Czy oczy któregoś z nich okażą się szare? Czuła, jak znowu ogarnia ją przerażenie.

196



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
labir przymiotniki ppt
21 Wykonywanie zabezpieczeń przed korozją biologiczną i działaniem ognia
przymiotniki i przysłówki
Rzeczownik +przymiotnik (ćw), Język rosyjski
Stopień wyższy i najwyższy przymiotnika, ITALIANO, gramatyka, Gramatyka(1)
PRZYMIOTNIKI, Gramatyka - kompendium wiedzy (kala101)
Bóg ognia, Naja Snake
IMIESŁÓW PRZYMIOTNIKOWY
Karta pracy powtórzenie przymiotnik przysłówek liczebnik
SHORT TEST I PODRÓŻOWANIE I TURYSTYKA (part I), ZAIMKI I PRZYMIOTNIKI DZIERŻAWCZE
kl IV dzial VI Bóg jest zawsze wierny swojemu przymierzu(1)
Przymiotniki twardotematowe końcówki rodzajowe
Łamanie przymierza
Printing Przymiotniki cech przedmiotow zjawisk procesow B
Elementy z drewna w aspekcie działania ognia 2
dopełniacz saksoński i przymiotniki dzierżawcze
Lista poległych i pomordowanych żołnierzy ''Ognia'' upamiętnionych pomnikiem w Zakopanem
wzniesmy toast przymiarki do roli mowcy klasa ii gimnazjum 72, szkolne, Język polski metodyka, To lu
Printing Przymiotniki wygladu czlowieka B

więcej podobnych podstron